Goszczurny Stella Maris

background image

1

Stanisław Goszczurny

STELLA MARIS

background image

2

I

1

Była zdenerwowana. Wiedziała, że jest na dole i musi się natknąć na niego. Wolałaby go

nie spotkać, zwłaszcza teraz, ale nie było sposobu, aby się wymknąć tak, by jej nie zauważył.
Bała się jego przenikliwego spojrzenia, pytań, władczego głosu, podejrzliwości, której nie
ukrywał. Potrafił być brutalny, a wtedy dochodziło do ostrych starć. Przez moment
pomyślała, że może lepiej zostać w pokoju. Przeczekać, może gdzieś wyjdzie, a wówczas ona
będzie mogła bez przeszkód wyjechać. Ale zaraz przypomniał się jej tamten natarczywy, zły
głos nakazujący, aby przybyła już, natychmiast, bo...

Przejechała grzebieniem po włosach, rzuciła okiem na swoją twarz w lustrze, przeciągnęła

dłońmi po sukience. Była zdecydowana. Złapała jeszcze małą torebkę na pasku i szybko
wyszła z pokoju. Zbiegając po schodach starała się być swobodna, nawet spróbowała lekko
się uśmiechać.

Nie myliła się. Był w hallu. Siedział w pobliżu szeroko otwartych drzwi w głębokim,

pokrytym skórą fotelu i przeglądał od niechcenia jakiś magazyn. Odłożył go na jej widok i
podniósł się, zastępując drogę. Gdy chciała go ominąć, szybko chwycił ją za nadgarstek.

– Wychodzisz? – głos miał spokojny, łagodny, jakby trochę senny.
– Jak widzisz – odparła, starając się zachować swobodę.
– Późno, zaraz będzie ciemno.
– Nie jadę do lasu, nie boję się ciemności – roześmiała się sztucznie.
Z jego twarzy zniknęła senność. Oczy zrobiły się ostre, złe, dłoń na jej przegubie zacisnęła

się mocniej.

– Puść, boli – zaprotestowała. Nie zwrócił na to uwagi.
– Dokąd idziesz?
– Mam swoje sprawy – podniosła głos, patrząc mu zaczepnie w oczy.
– Jakie?
– Nie muszę ci o wszystkich mówić.
– Owszem, musisz.
– Puść mnie! – już niemal krzyczała. – Puść, boli! – usiłowała się wyrwać.
Nie zważając na protesty, przyciągnął ją do siebie, aż zetknęli się piersiami. Drugą ręką

chwycił za włosy na karku i trzymając silnie, mówił jej prosto w twarz.

– Nie masz żadnych innych swoich spraw! Tu są twoje sprawy, tu, słyszysz? Nigdzie nie

pójdziesz, będziesz przy nim i przy mnie. Słyszysz, mała suczko?

Ktoś patrzący z boku mógłby pomyśleć, że jest świadkiem miłej sceny między dwojgiem

zakochanych. On trzymał ją za rękę i włosy, ona tuliła się do niego, dotykali się niemal
twarzami. Tylko różnica wieku między nimi mogłaby trochę zdziwić postronnego
obserwatora.

Pamela była zgrabna, niezbyt wysoka, opalona i wysportowana.
Wyglądała jak jego córka i mogła nią być. Miała dwadzieścia sześć lat. Jasne, puszyste,

niefarbowane włosy silnie kontrastowały z przybrązowioną przez słońce twarzą. Ubrana była
w sportową sukienkę, dość krótką, do połowy kolan, ukazującą muskularne, ale smukłe nogi.
Niemal nie miała makijażu, co dodawało jej świeżości i sprawiało, że wyglądała jak ktoś, kto
nie dba przesadnie o siebie, bo i tak wie, że zwróci uwagę.

background image

3

Mężczyzna był od niej dużo starszy, dobrze po pięćdziesiątce. Jednak w jasnej koszuli z

krótkimi rękawami, białych, drelichowych spodniach i miękkich, skórzanych butach sprawiał
wrażenie młodszego. Od jasnego stroju odcinała się jego czarna, mocno już przetykana
srebrem czupryna. Cerę miał ciemną, krzaczaste, całkiem czarne brwi. Był typowym okazem
Lewantyńczyka albo mieszkańca południowych stanów, w których od pokoleń mieszała się
krew hiszpańska, meksykańska, indiańska i białych przybyszów z Irlandii lub Niemiec. Był
dość szczupły, spod krótkich rękawów koszuli wyglądały muskularne, owłosione ramiona.

Szarpnęła się. Ręką, w której trzymała torebkę, uderzyła go w piersi, usiłując się wyrwać.

Twarz miała wykrzywioną ze złości.

– Puść! Nie masz prawa tak do mnie mówić! Nie jestem niewolnicą ani twoją, ani jego!
– Jesteś. Wiesz dobrze, że jesteś. – Roześmiał się, wykrzywiając usta w złym grymasie. –

Od pierwszego dnia wiedziałaś, po co jesteś w moim domu.

– To ty prosiłeś! – podniosła głos do granic histerycznego krzyku. – Ty błagałeś, żebym

ratowała Joego! Ty żebrałeś, żebym była przy nim i przy tobie. Ty, ty, ty!

Poprowadził ją w bok, nie zwalniając chwytu. Cisnął ją niemal na fotel i pochyliwszy się,

powiedział wolno:

– Siadaj, uspokój się. I nie krzycz, bo nic ci nie pomoże.
Jednym, silnym ruchem ciała wyrwała się z jego rąk. Jednak w chwili, gdy rzuciła się w

stronę drzwi, zdążył jeszcze chwycić ją za ramiona. Obrócił do siebie, ścisnął mocno i
niespodziewanie zamknął jej usta pocałunkiem. Wiła się i szarpała, ale trzymał silnie i
całował długo, aż do utraty tchu. Odsunął wreszcie dziewczynę od siebie i nie wypuszczając z
ramion, powiedział łagodniej:

– Przecież wszystko wiesz. Raz na zawsze ustaliliśmy. Czy mam ci tysiąc razy powtarzać,

kim jesteś dla Joego i dla mnie?

– Dla niego pielęgniarką, a dla ciebie kochanką, tak?
– Nie mów tak. Jesteś nam obu potrzebna.
– Tobie jestem potrzebna. Żeby cię wyręczyć w opiece nad tym półtrupem.
– Nie mów tak! – oczy znów zabłysły mu złowrogo. – Joe to twój mąż, a mój syn!
– Joe to wrak. Jest skończony i dobrze o tym wiesz. Chcesz, żebym go ratowała, ale jego

nikt i nic nie uratuje.

– Potrzebna mu życzliwość. Potrzebny ktoś, kto go będzie chronił... Jak ty i ja...
– Ale ty jeszcze chcesz ze mną...
– Przestań, Pam – jego głos złagodniał, zadźwięczała w nim nuta udręki. – Czy nie

widzisz, jak bardzo mnie to wszystko boli? Jak bardzo jesteś mi potrzebna?

– Tobie? – teraz jawnie drwiła. – Jesteś starym, rozpustnym kozłem. Masz dosyć dolarów,

żeby sobie kupić każdą dziewczynę. Zostaw mnie w spokoju.

– Więc załóżmy, że kupiłem ciebie – odparł cynicznie.
– Nie. Zapamiętaj sobie: mnie nie kupiłeś. Wyżebrałeś, żebym wyszła za Joego, bo

mówiłeś, że tylko ja mogę go uratować. I co? Jemu nic nie pomaga, on nikogo nie potrzebuje.
A ty co robisz? Kupiłeś żonę dla syna, a sam chcesz z nią... Och, ty! – odskoczyła, bo znów ją
chciał pocałować. Zaraz też krzyknęła z bólu, bo jego dłoń z rozmachem trzasnęła ją w
policzek.

– Dosyć! – krzyknął wściekły. – Wracaj do pokoju. Porozmawiamy, gdy się uspokoisz.

Znajdę sposób, żeby to wszystko rozwiązać.

– Nie! Nie zatrzymasz mnie! – także krzyczała na cały głos. – Pójdę i nie wrócę do tego

przeklętego domu! Nie wrócę ani do Joego, ani do ciebie! Puść! – ostatni okrzyk wydała w
chwili, gdy znów chwycił ją z całych sił i potrząsnął tak mocno, że głowa zachwiała się jej w
przód i w tył.

Z bocznych drzwi wyszedł czarnoskóry służący. Zatrzymał się niepewnie, widząc

szamoczącą się parę. Mężczyzna dojrzał go, spojrzał wściekły, ale puścił Pamelę i zapytał

background image

4

starając się opanować gniew:

– Czego chcesz?
– Telefon.
– Idź do diabła. Powiedz, że mnie nie ma.
– Ale to mister Hood, mówi że sprawa bardzo pilna...
– Ach tak, dobrze, już idę, no, nie stercz tak, wynoś się!
– Poprawił dłonią włosy, cofnął się o krok i powiedział:
– Radzę ci zostań. Proszę...
– Nie – odparła hardo. – Gdybyś na początku prosił, to bym została, ale teraz...
– Dobrze. Idź, jeśli chcesz. Ale pamiętaj, możesz pożałować.
– Od dawna żałuję. Wszystkiego.
Już szedł w stronę drzwi, ale jeszcze się zatrzymał i dodał spokojniej:
– Pam, nie rób głupstw. Zresztą porozmawiamy, jak wrócisz.
– Jesteś pewien, że wrócę?
Zawahał się przez moment, ale zaraz poszedł do telefonu. A Pamela poprawiła sukienkę,

potrząsnęła głową, żeby uporządkować włosy i wyszła z domu. Było już ciemno. Na
podjeździe stał sportowy kabriolet. Wsiadła, uruchomiła silnik i ruszyła, aż żwir wytrysnął
spod kół. Nie wiedziała, że w ciemnym prostokącie okna na pierwszym piętrze stał
długowłosy, przygarbiony młody mężczyzna i patrzył przed siebie szklanym wzrokiem.

2

Jechała ostro, biorąc zakręty z piskiem opon. Była zdenerwowana tak, że nie mogła zebrać

myśli. Jeszcze czuła jego dłoń na swoim policzku, słyszała wściekły głos, widziała zwężone
oczy. Chciało jej się krzyczeć ze złości i płakać z upokorzenia. A równocześnie wiedziała, że
jest bezsilna. Z trudem panowała nad sobą, zdawała sobie sprawę, że jadąc w tym stanie może
stracić kontrolę nad samochodem.

Idiotko, idiotko, idiotko – powtarzała w duchu. Dobrze wiedziała, że sama wpakowała się

w tę sytuację bez wyjścia. Dziś nie umiałaby powiedzieć, co było powodem, że się zgodziła.
Czy miała dość życia na małej farmie, ze zgorzkniałymi rodzicami nieustannie narzekającymi
na los, który poskąpił im sukcesu i sprawił, że wylądowali u tego bogatego mieszańca, który
czasem przyjeżdżał tu, żeby odpocząć od zgiełku świata biznesu i pojeździć konno? Czy
sprawiło to współczucie dla tego człowieka, który prosił, a nawet błagał o ratunek dla
swojego wykolejonego syna? Czy może litość nad młodym, niespełna trzydziestoletnim
mężczyzną, który chwilami przypominał bezwolny łachman, wór kości obciągniętych
pożółkłą skórą i był zupełnie bezradny, cichy i spokojny, jakby nieobecny? A może
pieniądze, blask życia w eleganckim świecie, w którym nie pachniało końmi jak u rodziców
pracujących na cudzej farmie, nie piekło bezlitosne słońce, a w czasie upału piło się
chłodnego drinka i pływało w basenie o zielonkawej wodzie łagodnie otulającej ciało?

I jeszcze on... Właśnie wyszła z basenu, gdy czarnoskóry Ben poprosił ją do telefonu.

Ujęła słuchawkę, wyciskając drugą ręką wodę z włosów.

– Pamela, słucham – powiedziała i zdrętwiała. Usłyszała głos, który sprawił, że wszystko

to, co zostało za nią, nagle znów wróciło.

– Tu Ed, pamiętasz mnie chyba?
– Tak, naturalnie – bąkała niepewnie. – Gdzie jesteś? Jak mnie odnalazłeś?
– Przecież to nietrudne, wiadomo gdzie jesteś – głos był chłodny, obcy.
– Czego chcesz? – mimo woli także przybrała oschły ton.
– Muszę cię zobaczyć.
– To niemożliwe.

background image

5

– Ależ możliwe, kotku. Musisz się ze mną spotkać. – Rozzłościł ją ten ton.
– Niczego nie muszę. Dobrze wiesz. I nie dzwoń...
– Zaraz, zaraz, Pam, nie złość się – głos złagodniał. – Nie odkładaj słuchawki, bo możesz

pożałować.

– Grozisz mi? O co ci chodzi.
– O nic. Tylko muszę się z tobą zobaczyć.
– Po co?
– Powiem, jak się zobaczymy.
– Nie zobaczymy się, już ci mówiłam.
– Ależ tak, zobaczymy się – głos mężczyzny znów zabrzmiał twardo. – Chyba, że chcesz

żebym przypomniał komu trzeba twoje kursy z towarem dla mnie i moich przyjaciół? Co,
chcesz?

– To było dawno, nikt ci nie uwierzy.
– Nie tak dawno. I uwierzą. O takich sprawach nie zapominają, a wiesz, co za to robią?

Nawet jeśli ktoś był tylko przewoźnikiem... No, Pam, czemu się upierasz, czy trzeba żebym ci
to wszystko przypominał?

– Jesteś podły.
– Kiedyś mówiłaś, że jestem kochany.
– Bzdura, to było dawno.
– Rok to nie tak dawno. A więc?
– Czego chcesz?
– Mówiłem. Musimy się zobaczyć. Potrzebuję cię.
– Nic z tego, Ed. Dobrze wiesz, że wszystko dawno się skończyło. Żyjemy teraz na innych

planetach.

– Dobrze, dobrze, źle mnie zrozumiałaś. Potrzebuję twojej pomocy. A ty, jako moja stara

przyjaciółka – nie odmówisz, prawda? Chyba, że chcesz...

– Więc?
– Przyjedź do baru „Ramona”. Wiesz gdzie to?
– Wiem.
– W porządku. Będę tam czekał, jak się ściemni. Tylko nie każ mi długo czekać, nie lubię

tego. Pamiętaj...

Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, usłyszała trzask odkładanej słuchawki. Stała jeszcze

przez chwilę blada, wystraszona tą rozmową, aż w końcu położyła słuchawkę i bezwiednie
poszła do swego pokoju, zostawiając na podłodze mokre ślady.

Teraz jechała z nerwami napiętymi do ostateczności. Spodziewała się, że rozmowa z

dawnym przyjacielem nie będzie miła. A starcie z teściem dodatkowo ją rozstroiło. Chwilami
odnosiła wrażenie, jakby cały świat, który od niedawna sobie zbudowała, walił się nagle w
gruzy i zewsząd groziło jej niebezpieczeństwo.

W ostatniej chwili wyminęła wielkiego chevroleta, którego kierowca zatrąbił ze złością, że

mu zajechała drogę. Skręciła w prawo, pozostawiła za sobą ostatnie wille eleganckiej
dzielnicy i poczęła się wspinać na wzgórze poza miastem. Tu już było spokojniej, ale za to
droga zwęziła się i Pamela musiała bardziej uważać. Mijała teraz stojące pod palmami małe
domki, czasem mignął neon przydrożnego baru, dobiegły dźwięki głośnej muzyki. Po prawej
rozciągał się bajeczny widok na Nowy Orlean rozjarzony światłami, gorący mimo wieczoru i
początku jesieni, wypełniony ludzkim gwarem i duszącymi zapachami, z obskurnymi
dzielnicami pełnymi kolorowych ludzi zajętych najróżniejszymi ciemnymi interesami i
dzieciakami o wielkich oczach bawiącymi się przy krawężnikach ulic. Dalej widać było
paciorki świateł wzdłuż nowoczesnych arterii i wreszcie port niby drugie miasto, oświetlony,
pełen ruchu przez całą dobę, pobrzmiewający rykiem okrętowych syren. Od wielkiej zatoki
szedł łagodny podmuch niosący wytchnienie po upalnym dniu. Światełka startujących i

background image

6

podchodzących do lądowania odrzutowców przesuwały się wśród nieruchomych, jasnych
gwiazd.

Zajechała już, opanowawszy się nieco, na mały parking przed barem, którego czerwony,

natarczywie mrugający neon wabił spragnionych piwa, whisky i jazgotliwej muzyki.
Wyłączyła silnik i trwała przez dłuższą chwilę nieruchomo, zastanawiając się, czy wysiąść.
Zdecydowała się wreszcie i sięgnęła do klamki, gdy wtem jakiś cień wyłonił się z mroku i
usłyszała niezbyt głośno powiedziane słowa:

– Nie wysiadaj. – Mężczyzna otworzył drzwiczki z drugiej strony, zajął miejsce koło niej i

rozkazał: – Jedź!

– Dokąd?
– Prosto. Ruszaj wreszcie.
Posłuchała bez słowa. Wytoczyła samochód z parkingu i pojechała przed siebie szczytem

wzgórza. Domów było coraz mniej, także bary zostawili poza sobą. Kątem oka spoglądała na
siedzącego obok mężczyznę. Było niezbyt ciemno, więc widziała ostro zarysowany profil,
drugie, opadające na ramiona włosy, ciemny, kilkudniowy zarost. Poczuła też od niego
zapach potu i pomyślała, że powinien się wykąpać przed tym spotkaniem.

– Długo mam tak jechać? – spytała.
– Tu skręć i zatrzymaj się – nakazał. Posłusznie skręciła i zatrzymała wóz na niewielkim

placyku. Był to punkt widokowy na szczycie wzgórza. Roztaczał się stąd wspaniały widok na
całe miasto, zatokę i dalekie, biegnące aż po horyzont morze. Od strony drogi osłaniał ich
niski żywopłot. Gdy wyłączyła silnik, usłyszała koncert cykad, a z dołu dotarł nieco mdlący
zapach róż i jakichś jeszcze kwiatów, których nie umiałaby nazwać. Odwróciła twarz ku
mężczyźnie i spytała:

– No więc?
– Nie witasz mnie zbyt serdecznie – odparł z lekkim uśmiechem.
– Nie spotkaliśmy się chyba dla okazywania sobie serdecznych uczuć?
– Czemu nie? Kiedyś tak było, zapomniałaś?
– Było, minęło, nie ma o czym mówić. O co chodzi, mam mało czasu.
– Ja też. Ale spokojnie, nie denerwuj się, kotku.
– Nie mów tak do mnie.
Niespodziewanie objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie. Stawiła silny opór, ale nie

zdołała wyrwać się z uścisku.

– Zostaw – syknęła. – Zostaw, bo będę krzyczeć.
– Tu cię nikt nie usłyszy. Zresztą o co chodzi? Siedź spokojnie, nic ci nie zrobię. Chcę,

żebyśmy wyglądali jak para na randce.

Popatrzyła mu z bliska w twarz. W półmroku widziała, że jest mizerny, oczy mu zapadły, a

zarost sprawiał, że wyglądał jak ascetyczny mnich. Biodrem wyczuła, że pod koszulą ma
zatknięty za pasek spodni rewolwer. Siedziała sztywno i czekała, co nastąpi.

– Dobra – powiedział wreszcie. – Nie będę owijał w bawełnę. Potrzebuję twojej pomocy.
– Cóż ja mogę dla ciebie zrobić? – wzruszyła ramionami. – Jeżeli coś narozrabiałeś,

wpadłeś, szukają cię, to co ja mogę?...

– Tak, wpadłem – odparł twardo. – Powiem ci, bo znasz te sprawy jeszcze z czasów, kiedy

nie byłaś... – przełknął słowo, które cisnęło mu się na usta, a ona przeczekała to w milczeniu.
– No dobra. Nakryli nas. Zrobili obławę i wpadliśmy. Dwóch naszych padło, paru zwinęli, a
mnie udało się zmyć.

– Rozpoznali cię?
– Nie wiem. Ale na miejscu zostały też dwie gliny.
– Ty zabiłeś.
– Może ja, może nie, wszyscy strzelali. W każdym razie szukają mnie, mają rysopis, a kto

wie, czy ktoś z przymkniętych nie wysypał nazwiska. Zresztą to nie ma znaczenia. Jak nie

background image

7

gliny, to nasi mnie dopadną. Skoro udało mi się zwiać, mogą myśleć, że ja naprowadziłem
policję. Sama wiesz, jak to jest.

– Nie wiem, mnie nie ściga policja, do nikogo nie strzelałam...
– Dobra, nie mówmy o tym. Muszę stąd zniknąć. I to szybko. Możliwie najdalej. Na

Północ albo na wschodnie wybrzeże. Albo jeszcze lepiej za ocean...

– To czemu tego nie robisz?
– To nie takie proste. Poszukują mnie. Jestem bez kontaktów. I nie mam forsy...
– Ach, o to chodzi...
Nagle zza żywopłotu wytrysnęła smuga jaskrawego światła. Jakiś wóz zboczył z drogi i

zajechał obok nich. Mężczyzna spojrzał i błyskawicznie chwycił Pamelę w ramiona. Przytulił
do siebie, zaczął całować pochylając się nisko, nad kierownicę. Zaskoczona dziewczyna
zaczęła się szarpać, ale przygniótł ją z taką siłą, że aż jęknęła i zaprzestała oporu.

Wóz policyjny podjechał blisko, omiótł ich reflektorami i na moment się zatrzymał. Jeden

z policjantów patrzył na całującą się parę, drugi, ten który prowadził samochód, uśmiechnął
się i powiedział:

– Napatrz się, Frank, jak wrócisz do domu, przerobisz to ze swoją Mary.
– Daj spokój – obruszył się ten nazwany Frankiem. – Jedź, niech się kochają.
Wóz policyjny wykręcił, potem wytoczył się poza żywopłot i po chwili odjechał zboczem

w dół. Wtedy mężczyzna puścił Pamelę. Wciągnęła głęboko powietrze i potarła ramię, które
przycisnął jej do kierownicy.

– Skorzystałeś z okazji – powiedziała ze złością. Odsunęła się, a on dopiero teraz zdjął

dłoń z kolby rewolweru. Dostrzegła to i jeszcze bardziej się rozzłościła. – Oszalałeś? Myślisz,
że to by coś pomogło?

– Wszystko jedno – odparł z determinacją. – Nie dam się zapudłować na 99 lat. Wolę,

żeby mnie przedziurawili.

– Ale że mnie także narażasz, to nie pomyślałeś?
– Nic się przecież nie stało – wzruszył ramionami. – Masz papierosa?
Podała mu paczkę, wziął jednego, resztę schował do kieszeni. Wyciągnęła rękę i

poczęstował ją, ale pozostałe ponownie schował.

Nic nie powiedziała, tylko podała mu ogień, zapaliła sama, a on wyjął jej z dłoni

zapalniczkę i także schował.

– Nie masz kompletnie nic? – spytała.
– Nieważne – wzruszył ramionami. – Muszę się stąd jak najprędzej wydostać. Ty mi

pomożesz.

Pogrzebała w torebce, wyjęła kilka dolarów i podała mu. Przyjął, przeliczył pobieżnie.
– Niewiele tego – usprawiedliwiła się – ale nie mam więcej. Nigdy nie noszę dużo

pieniędzy.

– Przyniesiesz jeszcze – zabrzmiało to jak rozkaz.
– Już się nie zobaczymy – odpowiedziała.
– Zobaczymy się, kotku.
– Nie mów do mnie kotku – żachnęła się. – Nie znoszę tego.
– Kiedyś lubiłaś.
– Nie wracaj do tego, co było. Już mówiłam...
– Pam – przybrał teraz ton perswazji – pomożesz mi, wiem, że pomożesz, bo mnie

kochasz.

– Zwariowałeś?
– Nie. Wiem, że tak jest. Wyszłaś za tę szmatę dla forsy i żeby się wyrwać z farmy. Ale

nie mogłaś zapomnieć. I ja nie zapomniałem...

– Nie ma powrotu, Ed – głos jej zmiękł. – Stało się. Pójdę dalej tą drogą. Bez ciebie.
– Nie, Pam. Potrzebuję cię. Nie tylko twojej forsy, ale także ciebie.

background image

8

– O czym ty mówisz?
– Wyjedziemy stąd. Razem. Weźmiesz jeszcze od nich, ile będziesz mogła, chociaż tyle,

żeby nam starczyło na drogę. I wyjedziemy razem. Do San Francisco, Nowego Jorku,
Bostonu albo za ocean – wszystko jedno, byle najdalej stąd i razem.

– Nie łudź się, Ed. Nigdzie z tobą nie wyjadę. Zawsze byłeś marzycielem.
– Ty za to zawsze twardo chodziłaś po ziemi.
– Tak. I dlatego nigdzie z tobą nie pojadę. Nie chcę być z kimś, kogo nieustannie ścigają.

Nie chcę życia w spelunkach, z bandziorami, narkomanami, alkoholikami. Jesteśmy już w
innych światach, nie rozumiesz?

– Posłuchaj, Pam – pochylił się, mówił zduszonym szeptem, jakby się bał, że ktoś ich

usłyszy, choć wokół panowała cisza i spokój. – Zrobisz tak. Teraz wrócisz do tego twojego
pałacu. Jutro weźmiesz forsę. Tyle, ile masz. A jak masz mało, to weź od starego. On ci
niczego nie odmówi, prawda? Wieczorem przyjedziesz tu. Na to samo miejsce. Nie do baru,
ale wprost tu. To wszystko.

– A potem? – zapytała podejrzliwie.
– Nie myśl dziś, co będzie potem. Zobaczymy.
– Nie, Ed. Nigdzie z tobą nie ucieknę.
– W porządku. Masz czas do namysłu. Do jutra. Ale pamiętaj, jeśli się nie zjawisz, będę

bezlitosny. Byłaś w tym wszystkim, mogę to udowodnić i nie będę cię oszczędzał. Nie
zostawię cię z nimi. Za dużo dla mnie znaczysz.

– I dlatego mnie szantażujesz? Straszysz, że oddasz policji?
– Walczę o ciebie. To wszystko.
– A jeśli jutro nie przyjadę?
– Już mówiłem. Pojutrze dzwonię do glin.
Siedziała przez dłuższą chwilę w milczeniu. Potem nie patrząc na niego, powiedziała

spokojnie, ale z taką nienawiścią, że przeszedł go dreszcz:

– Jesteś wstrętny. Ohydny szantażysta. Zimny skurwysyn.
– Jesteśmy warci siebie, kotku.
– Nie mów tak, do cholery – krzyknęła.
– No dobra – roześmiał się. – A więc wszystko jasne. Jedź.
– Dokąd?
– Podwieź mnie do portu. Tam łatwo się schować. No ruszaj, bo te gliny się tu kręcą i

mogą się nami bliżej zainteresować.

– Jadąc zaciskała mocno na kierownicy rozdygotane dłonie. Chwilami przychodziło jej do

głowy, że wystarczy jeden ruch, a wóz stoczy się w przepaść. Może zdążyłaby wyskoczyć.
Ale nie miała odwagi tego zrobić. Wyprowadziła samochód koło baru na szerszą drogę,
potem okrążyła centrum miasta i w końcu dotarła do portu. Tu kazał jej jechać długim
nabrzeżem aż do rejonu, w którym nie było ruchu, panował tu półmrok i tylko gdzieniegdzie
stały przy kei stare, opuszczone statki. W pewnym miejscu kazał jej się zatrzymać.

– Tu się pożegnamy – szybko pochylił się i nim zdążyła zrobić unik, pocałował ją. – Nie

złość się, Pam – powiedział niefrasobliwie. – Zobaczysz, wszystko będzie okay. Tylko nie
nawal. Szkoda by cię było. – Nim zdążyła odpowiedzieć, otworzył drzwiczki i zniknął w
mroku za wielkim, ciemnym magazynem. Zawróciła z impetem i odjechała na pełnym gazie.

3

Zostawiła wóz na podjeździe i szybko weszła do domu. Zauważyła, że na górze, u Joego

było ciemno, ale na parterze jaśniały światła. Serce jej biło, kiedy szła przez hall do schodów
wiodących na piętro, gdzie był jej pokój. Spodziewała się, że go zastanie w hallu, ale nie było

background image

9

nikogo. Tylko przez duże, szeroko otwarte drzwi wiodące do ogrodu dostrzegła seledynową
wodę basenu, a na jego skraju stolik, przy którym, tyłem do niej, siedział teść. Nie poruszył
się, choć z pewnością usłyszał i samochód, i jej kroki. Starając się nie biec po schodach,
weszła na górę. Na moment zatrzymała się pod drzwiami pokoju Joego, ale nie usłyszawszy
stamtąd żadnego odgłosu, poszła dalej i po chwili znalazła się u siebie.

Był to niewielki, dobrze urządzony apartament. Umeblowany na różowo pokój sypialny z

szerokim, nakrytym puchatą narzutą tapczanem, toaletką, wyściełanymi pufami, dalej
łazienka z niebieskimi kafelkami i mała garderoba. Otwarte teraz szeroko okno wychodziło na
ogród. Podeszła i spojrzała tam. Wierzchołek palmy sięgał parapetu. Ponad nim widziała
pogrążony w mroku trawnik z rosnącymi tu i ówdzie ozdobnymi krzewami, a bliżej basen,
pusty teraz, łagodnie oświetlony. Teść uniósł głowę znad szklaneczki i popatrzył na nią.
Odruchowo cofnęła się w głąb pokoju. Rzuciła torebkę na puf, przyjrzała się sobie w lustrze.
Na twarzy wypieki, włosy nieco zmierzwione, na ramieniu zauważyła czerwonawy znak
odciśnięty przez kierownicę, gdy Ed przycisnął ją w obawie przed policjantami. Pomasowała
to miejsce, potem przypudrowała. Trochę pomogło. Siadła na tapczanie, zapaliła papierosa z
paczki leżącej na nocnym stoliku i wypuszczając duże kłęby dymu, z wolna się uspokajała.
Pomyślała, że na dziś dosyć już emocji i chyba teść zostawi ją w spokoju, skoro nie
zareagował od razu na jej powrót. Ta myśl niosła ulgę. Spodziewała się, że noc pozwoli jej
uspokoić się i zastanowić nad wyjściem z sytuacji. Przypomniało jej się powiedzenie, że
ranek jest mądrzejszy od wieczora i zdusiwszy papierosa, miała zamiar iść do łazienki. W tym
momencie usłyszała niegłośne kroki na korytarzu. Od razu spokój zniknął, wróciło napięcie.
Jeszcze przez moment łudziła się, że to może Joe skądś wraca i pójdzie do siebie, ale lekkie
pukanie do drzwi potwierdziło jej obawy. Wszedł, nim zdążyła powiedzieć „proszę”.

Cofnęła się pod okno i patrzyła na niego ze strachem. On jednak zdawał się nie zwracać

uwagi na jej zdenerwowanie. Był spokojny, w jednej ręce trzymał dwie szklaneczki, w
drugiej butelkę sherry. Rozejrzał się po pokoju, jakby tu był pierwszy raz, potem usiadł przy
stoliku znajdującym się w rogu i, stawiając szklanki i butelkę, skinął głową.

– Siadaj, nie bój się. – A gdy stała nadal nieruchomo, dorzucił: – Musimy porozmawiać,

siadaj.

Posłuchała, choć serce znów kołatało jej gwałtownie. Wolno zbliżyła się, usiadła

naprzeciw niego. Ujął butelkę i zapytał:

– Napijesz się? – Nie odpowiedziała, ale mimo to nalał jej, potem sobie. Ujął szklaneczkę i

uśmiechając się uspokajająco, powiedział: – No, wypij łyk, dobrze ci zrobi. – Napiła się
trochę, potem jednym haustem opróżniła szklaneczkę. Kiwnął głową z aprobatą. Powtórnie
jej nalał i sam także się napił. – Ciężki dziś dzień – powiedział i pociągnął spory łyk. Pamela
patrzyła czujnie.

– Tylko to chciałeś mi powiedzieć? – zapytała zaczepnie.
– Nie tylko. Napij się jeszcze.
– Chcesz mnie upić?
– Nie. Ale oboje musimy się trochę odprężyć. Mamy ważne sprawy do omówienia. No,

prosit – uniósł szklaneczkę i czekał, aż ona uczyni to samo. Podał jej papierosa, długo
celebrował zapalanie, wyraźnie zwlekał z rozpoczęciem rozmowy.

– Mów – zachęciła go. – Wolę to mieć za sobą.
Słusznie – zgodził się kiwając głową. – Ja też. Może jeszcze łyk?
Nie, mów – zdusiła nie dopalonego papierosa. Była czujna i napięta. Czekała na atak. On

tymczasem patrzył na nią jakoś inaczej niż przed wyjściem. Nie miał w oczach gniewu,
wyglądał nawet na onieśmielonego. Wreszcie odezwał się:

– Posłuchaj, Pam. Wiem, że nie jest ci dobrze. Mógłbym powiedzieć, że sama się na to

zdecydowałaś, ale ty mi odpowiesz, że to ja cię namawiałem, nawet błagałem, żebyś wyszła
za Joego i ratowała go.

background image

10

– O tym już mówiliśmy – przerwała mu.
– Tak – zgodził się. – Mówiliśmy też o innych sprawach. Choćby o tym, że i mnie na tobie

także zależy.

– Jako na synowej?
Milczał przez długą chwilę. Ponownie sięgnął po papierosa. Zauważyła, że palce mu lekko

drżały.

– Powiedzmy, że nie tylko – nie patrzył jej teraz w oczy. – Ale głównie. Bo przecież Joe to

mój syn i nie chcę go stracić.

– Chcesz mieć i jego, i mnie, tak? – czuła się coraz spokojniejsza, wiedziała, że zdobywa

nad nim przewagę. Nie odpowiedział od razu. Nalał jej i sobie, nie czekając na nią napił się,
zaciągnął papierosem.

– Czasem i mnie jest ciężko – wyznał. – Chociaż wiesz, że nie jestem mięczakiem. Ale

bywa cholernie ciężko.

– Chcesz się przede mną wyżalić? – wiedziała, że jest bezlitosna, ale nie czuła dla niego

współczucia. Myślała o sobie. Ten starzejący się mężczyzna wywoływał w niej niechęć, bo
podświadomie obarczała go winą za swój los. On zaś pokręcił przecząco głową i odparł bez
gniewu:

– Nie, nie wyżalić, ale ustalić, co mamy dalej robić.
– A czy jest jakieś wyjście? Jak to sobie wyobrażasz? Mam się opiekować Joem i należeć

do ciebie, być niewolnicą, kochanką teścia i kim jeszcze, no powiedz, tak to sobie
wyobrażasz?

– Przestań. Chcę spokojnie porozmawiać, a nie się kłócić.
– No więc?
– Najpierw Joe...
– Co Joe, co? Myślisz, że mogę mu pomóc? W jaki sposób? Mam go nieustannie

pilnować? Trzymać za rękę. Znosić jego ataki, brutalność, załamania. W imię czego? Rok
minął i jest taki sam jak dawniej, albo i gorszy. Sam wiesz, że jemu nikt nie pomoże, bo on
sam sobie pomóc nie chce.

– A jednak trzeba go ratować, nie możemy oddać Joego walkowerem.
– To go zamknij u czubków albo oddaj pod stałą opiekę lekarską, ja nic nie mogę zrobić.

Próbowałam. I dobrocią, i złością – wszelkimi sposobami. I co? Nic. On jakby mnie nie
widział. Czasem płacze mi na piersiach, czasem mnie bije. Ale nigdy, słyszysz, nigdy nie
potraktował mnie normalnie, jak żonę, jak kobietę. Nie może. Nie chce. Nie zależy mu,
rozumiesz? – Wyrzuciła to z siebie jednym tchem. Na policzkach pojawiły się jej rumieńce,
oczy zabłysły z podniecenia. On zaś słuchał spokojnie i czekał, aż skończy. Znów wypiła
sherry do dna. – Nie jestem tu już potrzebna – dorzuciła gwałtownie stawiając szklaneczkę.

Pokręcił głową przecząco, delikatnie ujął ją za dłoń.
– Mylisz się, Pam – powiedział jak do dziecka. – Jesteś potrzebna.
– Po co? Komu?
– Mnie. – Roześmiała się histerycznie. Nie zwrócił na to uwagi. Spokojnie słuchał, kiedy

mówiła:

– Tobie? Tak, nie raz dawałeś mi do zrozumienia, czego ode mnie chcesz. A dziś, na dole,

pokazałeś to szczególnie dobitnie.

– Zdenerwowałaś mnie. Nie byłaś miła.
– Dlaczego mam być miła? Co ja tu właściwie robię? Kim jestem?
– Jesteś młodą, śliczną dziewczyną, przed którą jest całe życie.
– Życie? Jakie? Z wiecznie półprzytomnym, zeszmaconym Joem? I po co? Żeby mieć ten

pokój? Twoje dolary? Wiesz gdzie ja mam to wszystko? Wiesz? Już mi to obrzydliwe
małżeństwo z Joem i twoje zaloty bokiem wychodzą. Mam dość, dość, dość. Albo stąd
ucieknę, albo popełnię samobójstwo. I ty wszystkiemu jesteś winien.

background image

11

– Może tak – zgodził się bez gniewu. – Ale uspokój się. Myślę, że jest wyjście z tej

sytuacji.

– Wyjście? Jakie? Skoczyć pod samochód albo zażyć na noc sto tabletek nasennych.

Albo... – zawahała się, wreszcie dokończyła spokojniej – ...wynieść się stąd, iść byle gdzie,
żeby was tylko więcej nie widzieć na oczy.

– Nie wpadaj w skrajności. – Podał jej sherry i odczekał, aż się napije. – I nie histeryzuj.

Mądra dziewczyna zawsze znajdzie dobre wyjście. Zwłaszcza, jeśli ma kogoś życzliwego, kto
jest gotów jej pomóc.

– Ciebie? Co knujesz? Powiedz wreszcie. Od początku czuję, że chowasz coś w zanadrzu.

– Patrzyła teraz zaczepnie, gotowa znów podjąć walkę. A on odetchnął głęboko jak przed
skokiem do lodowatej wody i nie patrząc na nią zaczął:

– Od dawna o tym myślałem. Tak czy owak trzeba rozwiązać tę fatalną sytuację, w jakiej

się wszyscy troje znaleźliśmy.

– I co wymyśliłeś – przerwała mu. – Mów, nie owijaj w bawełnę.
– Dobrze. Posłuchaj, Pam. Pojedziecie z Joe’m w długą podróż.
– Ja z nim? Zwariowałeś? Myślisz, że go upilnuję? Że dam sobie z nim radę? Cóż za

pomysł.

– Posłuchaj spokojnie – podniósł lekko głos. – Potem powiesz, co o tym myślisz. Więc

wyślę was w daleką podróż. Powiedzmy do Europy. Na długo. Dwa, trzy miesiące, nawet
dłużej, jeżeli uznasz, że to będzie potrzebne jemu i tobie.

– Ja już uznaję, że to nie ma sensu.
– Prosiłem – wysłuchaj mnie do końca. Nie polecicie samolotem, nie popłyniecie

luksusowym transatlantykiem, nie będzie wspaniałych warunków. Stworzę wam sytuację
inną, trudną, wyjątkową. Trzeba, żeby Joe był przez jakiś czas odcięty od świata. Żeby nie
miał do niczego dostępu, żeby go otaczało jak najmniej ludzi. Wtedy będziesz miała nad nim
kontrolę, może to coś pomoże, może go zmieni, rozumiesz?

– A ja nadal mam być pielęgniarką, znosić jego humory, wybuchy, brutalność albo apatię?

Dlaczego?

– Bo jesteś jego żoną. Bo mi to obiecałaś. Bo... proszę cię o to. W końcu nie proponuję ci

nic poza tym, co było w naszej umowie sprzed roku, kiedy obiecałaś pomóc mi ratować
Joego.

– Obiecałam, ale sam widzisz, że nie daję rady. Nikt nie da rady.
– Może to, co proponuję, pomoże. To ostatnia szansa. Spędzicie w podroży kilka tygodni.

Odcięci od świata. Warunki będą trudne, nawet bardzo, ale przecież ty jesteś do tego
przyzwyczajona, nie zawsze żyłaś tak jak tu, w tym domu... Za to potem...

– Co będzie potem? Dotrzemy do Europy i co?
– Tam Joe nikogo nie zna. Będziecie sami, tylko we dwoje. Zrobicie objazd krajów, które

sama wybierzesz. Francja, Włochy, Grecja – co zechcesz. Byle go oderwać, byle zapomniał.
Nie będzie miał kontaktów, nie będzie miał żadnych dostaw. Może się uspokoi, zacznie żyć
choć trochę normalniej.

– Wierzysz w to?
– Nie mam innego wyjścia. Przecież wiesz, że wszystkiego próbowałem.
– A ja, co ja mam za perspektywę? Nawet jeśli Joe choć trochę wróci do życia, to i tak nie

będę z nim. Już nie mogę...

– Zapominasz o mnie.
– O tobie? Nie za ciebie wyszłam za mąż.
– Ale jesteś tu, w tym domu, blisko mnie. I chcę, żebyś została. Bez względu na to, co

będzie z Joem... Nawet jeśli on... jeśli mu ta kuracja nie pomoże, to i tak jest tu dla ciebie
miejsce, dobrze o tym wiesz...

– Ach tak. Więc chcesz zachować mnie dla siebie?

background image

12

– A co w tym złego? Sama mówiłaś, że Joe nie jest twoim prawdziwym mężem. A ja ci

dam wszystko. Luksus. Miłość...

– Powiedz prawdę – patrzyła na niego surowo, jak sędzia. – Liczysz, że Joe nie wróci z tej

podróży?

– Liczę, że na pewno wrócisz ty.
– A jeśli nie?
– Wrócisz. Przecież wiesz, że masz tu życie, jakiego pragnęłaś, i wiesz, jaki świat czeka

cię poza tym domem. A ja cię w spokoju nie zostawię...

– Grozisz mi?
– Nie, tylko mówię z tobą szczerze. Możesz mieć wszystko lub nic.
– A jeśli się nie zgodzę i wybiorę to mc?
– To już teraz możesz płakać nad swoim losem. Ale wiem, że jesteś za mądra, żeby

odmówić. Jesteś przecież bystrą dziewczyną, lojalną żoną Joego i moją synową, prawda?

– Kpisz?
– Nie. Tylko znam cię dość dobrze. Proponuję ci układ. Jedź z Joem, a potem, bez względu

na to, jak dla niego skończy się ta wyprawa, będziesz miała, co tylko zechcesz.

– Z tobą?
– Jeśli zechcesz.
– A jeśli wrócę z Joem?
– Także dotrzymam obietnicy.
Wstała. Była teraz opanowana i spokojna. Podczas tej rozmowy przypomniał się jej Ed.

Znów poczuła ucisk kierownicy na swoim ramieniu, twardość kolby rewolweru za jego
paskiem, nieznośny zapach dawno nie kąpanego ciała i niedobry smak wymuszonego
pocałunku. I groźny głos wydający polecenia. Otrząsnęła się na myśl o tym, co ją czeka z
tamtym człowiekiem. Przeszła się po pokoju, podeszła do toaletki, zapaliła z namysłem
papierosa. Teść przez cały czas obserwował ją bacznie. Wreszcie odwróciła się do niego i
powiedziała spokojnie:

– Zgoda. Spróbuję.
Zerwał się z miejsca, nie kryjąc radości. Podbiegł do niej, chwycił za ramiona i przygarnął

do siebie.

– Wiedziałem, Pam, wiedziałem, że się zgodzisz! – wykrzyknął i równocześnie pocałował

ją. Odchyliła głowę, ale nie zdołała się wyrwać. Słyszała jego głośny szept. – Pam, jak się
cieszę, jesteś kochana, kochana, kochana...

Całował ją coraz gwałtowniej. Czuła jego gorący oddech i błądzące po jej plecach dłonie.

Oszołomiona tym wszystkim nawet się zbytnio nie broniła. A on już całował jej szyję,
ramiona, piersi, ręką sięgnął w dół, dotknął uda.

– Nie! – szarpnęła się, usiłując go odepchnąć. Jednak trzymał ją mocno i coraz bardziej

przechylał nad tapczanem.

– Pam – mówił gorączkowo. – Jesteś mądra, kochana. Zawsze o tym wiedziałem...

Przestań, nie broń się, wiesz, że jesteś i będziesz moja, moja, moja...

Chciała krzyknąć, ale zamknął jej usta pocałunkiem. Padła na wznak. Był silny i ciężki.

Nie panował nad sobą, a ona słabła coraz bardziej. W głowie się jej kręciło, czuła, że lada
chwila straci przytomność. Opanował ją jakiś bezwład. Przeżycia całego dnia nałożyły się,
stała się bezsilna i bezwolna, miała wrażenie, jakby stojąc z boku, obserwowała miłosną
scenę, w której sama nie brała udziału.

A on przygniótł ją całym sobą, kolanem rozwarł jej nogi, jednym szarpnięciem zerwał figi

i zdarł z siebie spodnie. Jeszcze chciała się wydostać spod niego, wykonała rozpaczliwy skręt
ciała, ale był zbyt ciężki, by mogła go zrzucić. Przycisnął jej krtań ramieniem i poczuła, że się
dusi. Wówczas zwiotczała i poddała mu się już bez oporu, nieruchoma, bierna.

Gdy wstał i dysząc poprawiał spodnie, leżała nadal bez ruchu, z martwą twarzą i suchymi

background image

13

oczami. Nie zareagowała, gdy podał jej szklaneczkę sherry. Napił się sam i powiedział:

– Kochanie, wszystko będzie dobrze, zobaczysz...
– Idź już – wykrztusiła z trudem. Czuła, że lada moment zwymiotuje.

II

1

W miarę, jak zbliżało się południe, upał tężał. Bezchmurne niebo ogromną kopułą

okrywało rozległy port, jasnoseledynowe morze i wzgórza otaczające miasto wielkim
zakolem. Wprawdzie zbliżał się koniec października i o tej porze powinno być chłodniej, ale
w tym roku całe lato było nadzwyczaj gorące i upały nie chciały ustąpić nawet teraz.
Portowcy, czarni, lśniący od potu, pracowali obnażeni do pasa, także kierowcy wielkich
ciężarówek jeździli półnadzy lub w bawełnianych koszulkach bez rękawów. Nawet portowe
dźwigi pochylały się leniwie nad ładowniami, jakby i im było ciężko pracować przy takiej
pogodzie. Środkiem toru wodnego sunął ogromny, głęboko zanurzony tankowiec,
wyglądający jak monstrualna kaczka prowadzona za dziób przez mały, przysadzisty
holownik. Od strony zatoki doleciał przeciągły ryk syreny, ale wnet zamarł w nieruchomym
powietrzu. Przy długim nabrzeżu stał rząd statków. Miały na rufach najrozmaitsze bandery,
ale przeważała Stanów Zjednoczonych. Wokół nich panował normalny, portowy rozgardiasz.
Przesuwały się podzwaniające ostrzegawczo dźwigi, z szumem przegrzanych silników
zajeżdżały ciężarówki o bokach pokrytych jaskrawymi reklamami. Po trapach wchodzili i
schodzili ludzie, i tylko wachtowi marynarze kryli się przed słońcem pod ochronne daszki.

Na końcu nieruchomej kolejki statków, nieco na uboczu, jakby się chciał trzymać z daleka

od tego zgiełku, stał niezbyt duży, ale dość okazały oceaniczny holownik. Rufę miał
przysadzistą, zaokrągloną, burty dosyć niskie, dziób za to potężny, zadziornie zadarty.
Stożkowato zwężający się ku górze komin nosił znak armatora mało tutaj znanego i trzy litery
PRO. Na rufie leniwie zwisała biało-czerwona bandera, a poniżej, niemal nad wodą widniał
napis: SMOK i pod nim nazwa portu macierzystego: GDYNIA.

Holownik sprawiał wrażenie opustoszałego, jakby załoga zeszła na ląd i zostawiła go

samego przy nabrzeżu. Z bliska widać było, że jest porządnie sterany i dawno nie zawijał do
macierzystego portu. Burty miał odrapane, biegły po nich wielkie, rdzawe zacieki od morskiej
wody, relingi gdzieniegdzie były powyginane, a biała niegdyś farba nadbudówek pożółkła
teraz i wyglądała niechlujnie. Na pokładzie stały nierozpakowane skrzynki, beczka ze
smarem, kilka baryłek ropy, a na rufie leżała zwinięta w „słońce” gruba lina holownicza.

Holownik nie był jednak opuszczony. Znajdowała się na nim niemal cała załoga oprócz

starszego mechanika i ochmistrza, którzy załatwiali w mieście jakieś swoje sprawy.
Pozbawiona zajęcia załoga, nieskora do wychodzenia o tej porze dnia do miasta, pochowała
się po kątach. Jedni drzemali w kabinach, inni gadali leniwie w mesie, popijając kompot lub
sok grejpfrutowy, albo bez przekonania grali w karty. Pełniący wachtę portową także
schowali się, bo i oni nie mieli nic do roboty. Panowało rozleniwienie, wyczekiwanie i nuda.
Tylko kucharz, spocony i zły na cały świat, jak zwykle przeklinający swój los, kończył
przygotowywanie obiadu, świadomy tego, że i tak usłyszy „wiązanki” pod swoim adresem,
bo załoga miała taki nastrój, że nikt nie był w stanie jej dogodzić i całą złość wyładowywała
na jego głowie.

Z głębi statku wyszedł na pokład bosman – czterdziestoletni, przysadzisty mężczyzna z

dużym brzuchem i czarną brodą, którą sobie zapuścił w tym rejsie. Popatrzył na puste

background image

14

nabrzeże przed holownikiem, przeciągnął się, unosząc ręce wysoko nad głową, ziewnął
głośno i zajrzał przez bulaj do kuchni.

– Jak leci? – zapytał kucharza. Żyli w przykładnej zgodzie. Bosman, licząc na dodatkowe

poczęstunki, których domagał się jego wilczy apetyt, nigdy nie dokuczał kucharzowi i nawet
potrafił go bronić przed zbyt ostrymi złośliwościami. Kucharz zaś, mimo iż zdawał sobie
sprawę, że bosman zwyczajnie mu się podlizuje, brał to za dobrą monetę i nie warczał na
niego tak, jak na innych.

– Widzisz? – kucharz pokazał zlaną potem twarz. – Jeszcze trochę i sam się usmażę razem

z tą cholerną pieczenią. – Uderzył dłonią w wielką brytfannę pełną mięsa i syknął, bo się
oparzył.

– Nie narzekaj, nie narzekaj – dobrodusznie łagodził gniew kucharza bosman. – Na wachty

nie chodzisz, woda cię nie zalewa ani wiatr w mordę nie dmucha.

– A, już sam nie wiem, co bym wolał – burknął kucharz.
– Masz co chłodnego do picia? Daj, bo w gardle sucho – poprosił bosman.
– Idź do pentry. W lodówce jest kompot i sok.
– Nie chce mi się. Daj, jak masz pod ręką.
Kucharz otworzył lodówkę, wyjął pokrytą szronem puszkę soku pomarańczowego, przebił

ją, nalał do kubka i podał przez bulaj. Bosman wypił, skrzywił się i oddał kubek narzekając:

– Słodkie, nie gasi pragnienia. I zimne, na pewno gardło mnie rozboli.
– Marudzisz, jak stara panna – odgryzł się kucharz. – Olek, cholera, gdzie siedziałeś tak

długo? – wrzasnął na pomocnika. – Pewnieś się wylegiwał, a ja tu sam muszę...

– Szef zapomniał, że mnie posłał do chłodni po śmietanę? O, jest – pokazał pomocnik.
– Ale nie musiałeś siedzieć tam pół dnia. Jak cię kiedy pogonię, to zobaczysz, jak

powinieneś się ruszać. Mucha w smole, cholera! – pomstował kucharz. Bosman odsunął się i
stanął przy relingu, patrząc bezmyślnie na rozgrzany beton nabrzeża. Usłyszał za plecami
czyjeś kroki, ale nie chciało mu się odwracać głowy. Obok niego stanął trzeci oficer, który
właśnie pełnił portową wachtę. Z tej racji był staranniej ubrany od bosmana, który miał na
sobie przepocony podkoszulek, drelichowe, wyświechtane spodnie podtrzymywane pod
dużym brzuchem szerokim pasem i na nogach japonki. Oficer nosił tropikalny mundur: szorty
schludne i wyprasowane, czarne starannie wyglansowane buty, białe skarpety pod kolana i
czystą bluzę z krótkimi rękawami i złotym paskiem na ramieniu. Tylko czapkę zostawił w
kabinie nawigacyjnej, mając nadzieję, że w takim upale nawet kapitan będzie mniej
wymagający niż zazwyczaj. Oparł się o reling i wyciągnął paczkę chesterfieldów. Bosman
obrzucił go krytycznym spojrzeniem.

– Wyglądasz jak Anglik w Afryce pięćdziesiąt lat temu. Brak ci tylko korkowego kasku.
– Daj spokój – odparł trzeci. – Wiesz, że na służbie stary każe trzymać fason. Myślisz, że

nie wolałbym łazić w kąpielówkach? Zapalisz?

– Upał, cholera – stwierdził kwaśno bosman – nawet palić się nie chce.
Mimo to wydłubał z paczki papierosa, przyjął ogień. A kiedy obaj mocno się zaciągnęli,

trzeci powiedział:

– Już niedługo. Wygląda na to, że lada dzień ruszymy do domu. A wtedy i upał się

skończy, i morze da nam w kość.

– A niech tam, byle do domu – zgodził się bosman. – Ale nie wierzę. Stoimy i stoimy,

stary wyraźnie na coś czeka.

– Jest parę rzeczy do zrobienia przed skokiem przez Atlantyk. „Smok” jest trochę

poharatany, trzeba go podreperować.

– Wiem, wiem – mruknął bosman, pstrykając zgrabnie na nabrzeże petem. – Ale to

wszystko można było już sto razy załatwić. Mówię ci, stary coś knuje.

– Bzdura. Tak samo ma dosyć, jak i my.
– A ja ci mówię, że jeszcze nam załatwią jakieś holowanie do Singapuru albo Australii.

background image

15

– Tfu – trzeci rozejrzał się za kawałkiem drewna, żeby odpukać, ale nie znalazł nic pod

ręką. – Nie gadaj, bo wykraczesz. Załoga chyba by się zbuntowała. Tyle miesięcy w morzu,
pięć wielkich holowań bez zawijania do Gdyni. To chyba dosyć, nie?

– Mnie się pytasz? Zapytaj starego, czy ma dosyć.
– Ma. Sam słyszałem, jak mówił, że pora wracać.
– Dużo stary ma do gadania! Armator zwącha zarobek, to każe nam płynąć i stary nawet

nie piśnie.

– Nie strasz, nie strasz – trzeci zorientował się, że bosman droczy się z nim. – Stary dobrze

wie, że załoga ma pływania po dziurki w nosie, a i „Smok” potrzebuje przeglądu. Nie będzie
tego robił tu, za ciężkie dolary, jak może za złotówki w kraju.

Bosman spojrzał na niego spod oka i lekko się uśmiechnął. Trzeci był młody, miał koło

trzydziestu lat. Wszyscy wiedzieli, że niedawno się ożenił i przeżywa różne niepokoje, jak
każdy młody małżonek-marynarz.

– Tak ci się nie chce pływać? – zapytał.
Trzeci obruszył się.
– Chce, ale z przerwami.
– Jak najczęstszymi?
– Mogą być częste.
– Na Wzgórzu Nowotki?
– Na Wzgórzu Nowotki.
– W łóżku u Jadzi?
Trzeci już na to pytanie nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się, jakby zobaczył swoją

Jadzię czekającą na niego w przezroczystej nocnej koszulce. A bosman pokiwał głową i
powiedział poważnie: – Trzeba było w domu siedzieć, a nie pchać się na oceaniczny

holownik. Albo zamustrować na tramwajarskie rejsy w te i z powrotem do Londynu,

Hamburga, Goteborgu...

– Daj spokój, stary – bez gniewu obruszył się trzeci. – Gadasz i gadasz, jakby upał rzucił ci

się na mózg.

– No właśnie, to może przewrócimy jakie zimne piwko? – ożywił się bosman. – Masz?
– Mam, ale nie teraz. Po służbie.
– Cholera, to jeszcze kupa czasu.
– To idź, weź sobie, tylko jedno, nie wyżłop mi wszystkich – trzeci wyciągnął klucz od

kabiny. Bosman wziął, podrzucił go, potem oddał.

– Nie, nie lubię sam. Poczekam, w towarzystwie lepiej smakuje. Daj jeszcze zapalić, bo

zostawiłem swoje w mesie.

Nim zdążyli ponownie zapalić, uwagę ich przykuł czarny ford zbliżający się do holownika.

Jechał wolno, jakby i jemu upał dał się we znaki. Gdy zatrzymał się pod trapem, ujrzeli
niskiego, korpulentnego mężczyznę w jasnym garniturze, wzorzystym krawacie i białej
panamie na głowie. Na rzecz upału zrobił tylko takie ustępstwo, że rozpiął kołnierzyk i
rozluźnił krawat. Trzasnął drzwiczkami, otarł czoło białą chustką i trzymając w dłoni czarną
teczkę, wszedł na trap. Trzeci ożywił się na jego widok.

– No, coś się zaczyna dziać. Jak agent przyjechał, to będą nowiny.
– Iiii tam – skrzywił się bosman. – Zwyczajna wizyta, przyszedł zapytać, co słychać. A w

ogóle, to dochodzi dwunasta, zaraz obiad, więc przyjechał nażreć się za darmo.

– Ale ty jesteś – trzeci popatrzył na bosmana z odrazą. – Wszystko zrobisz, żeby tylko

człowiekowi humor popsuć.

– Znam życie – pogodnie odparł bosman. – Ale nie martw się, kiedyś to się musi skończyć.

A na razie może ten grubas chociaż pocztę przywiózł. Dostaniesz list od Jadzi, pocieszysz się.

– Tak myślisz? – ożywił się trzeci.
– No chyba. A może jednak warto łyknąć piwa. Daj te klucze.

background image

16

– To i ja pójdę – zdecydował się trzeci. – Stary pewnie pociągnie z agentem whisky, to nie

poczuje ode mnie piwa.

– Masz rację – bosman klepnął go w ramię. – Chodźmy, bo sucho...
Zniknęli w głębi statku. Agent w tym czasie, posapując jakby mu było bardzo ciężko,

wszedł po trapie na pokład i skierował się do kapitana. Po statku, mimo pozornej martwoty,
od razu rozniosła się wieść, że przyjechał i może przywiózł pocztę albo decyzję co do ich
losu. Z zakamarków poczęli się wyłaniać ospali ludzie.

2

Kapitan był w stroju bardzo niedbałym. Lekkie spodnie miał niedopięte, rozchełstaną

koszulę z podwiniętymi rękawami niezbyt świeżą, a na bose stopy wsunął kąpielowe klapki.
Był równie rozleniwiony upałem i znużony bezczynnością, co jego załoga. Miał dosyć
czekania na decyzję z kraju. Gdyby to od niego tylko zależało, bez namysłu kazałby ruszać w
stronę Gdyni. Musiał jednak czekać na pozwolenie od armatora. Nie wiedział czy tam, tysiące
kilometrów od Nowego Orleanu, nie zawarto właśnie jakiegoś korzystnego kontraktu, który
sprawi, że każą mu podreperować holownik, uzupełnić zaopatrzenie i popłynąć w najdalszy
zakątek świata. Załoga i „Smok” mieli zarabiać. To było ich główne, a nawet jedyne zadanie.
Czekał więc na decyzję, zabijał czas jak mógł i zżymał się w duchu na opieszałość „tych z
biura”, którzy nie rozumieją, że załoga jest zmęczona, żony i matki tęsknią, a holownik
wymaga przeglądu. A może rozumieją – poprawiał się w duchu – tylko zdrowy rozsądek każe
im zwlekać, aby potężny, pracowity holownik i doświadczona załoga nie płynęli pusto przez
olbrzymi ocean na drugą stronę kuli ziemskiej...

Kiedy usłyszał pukanie do drzwi, ostro krzyknął:
– Wejść!
Na widok agenta podniósł się z kąta, gdzie siedział pod wirującym wiatraczkiem, odrzucił

papiery, które przeglądał, i uradowany wyciągnął rękę.

– No, nareszcie pan się pokazał. Są nowiny?
– Zaraz, kapitanie, zaraz – agent wyswobodził dłoń z jego uścisku. – Niech chwilę

odsapnę. Cholerny upał, w samochodzie jak w piekarniku, na powietrzu nie lepiej.

– Spuściłby pan trochę brzucha, to by było chłodniej – zażartował kapitan. Byli na stopie

dość zażyłej, wiedział, że agent się nie obrazi. Nie obraził się, ale rzuciwszy okiem na potężną
sylwetkę kapitana, dociął:

– Panu by też nie zaszkodziło. Tak ze dwadzieścia kilo...
– Ja często bywam w chłodnych stronach, to mi tak nie szkodzi – kapitanowi poprawił się

humor. Spodziewał się dobrych wieści. Ale agent się nie spieszył. Rzucił panamę na kanapkę,
rozsiadł się w fotelu i zawołał:

– Pić!
– Jerry – głos kapitana zabrzmiał groźnie – musi mnie pan denerwować?
– Wszystko po kolei, kapitanie – odparł spokojnie agent. – Pan chyba nie chce, żeby

pańskiego agenta szlag trafił od tego upału?

– Kiedyś pana i tak szlag trafi, Jerry – odparł kapitan. – Za znęcanie się nad marynarzami.

Steward! – ryknął na całe gardło. – Steward! – Nie czekając aż jego wołanie odniesie skutek,
otworzył lodówkę i zapytał: – Sok grejpfrutowy, coca-cola, whisky?

– Nie ma lepszej rzeczy na upał niż whisky z lodem – stwierdził agent. – Sok też może

być.

Kapitan już stawiał na stoliku szklaneczki i butelki. Wszedł steward. Był wysoki, chudy, z

zapadniętą klatką piersiową jak u suchotnika. Miał kwaśną minę żołądkowca i zaspane oczy.

– Kawy? – zapytał kapitan agenta. – Coś pan zje?

background image

17

– Jeść nie chcę, kawy tak. Też jest dobra na upał. Tylko mocna.
– Słyszałeś? – kapitan zwrócił się do stewarda. – Dwie mocne kawy. I przynieś lodu, bo mi

się skończył.

Steward nawet nie skinął głową. Podszedł do stolika, wziął pełną niedopałków

popielniczkę i zrobił ruch, jakby chciał podsunąć ją pod nos kapitanowi, by pokazać, ile
wypalił od rana. Wysypał niedopałki do pojemnika na śmieci i wolno wyszedł.

– Tak się rusza, że do wieczora nie przyniesie tej kawy i lodu – zauważył agent.
– To dobry steward. Ma kwaśną minę i wygląda jakby miał lada chwila przejechać się na

tamten świat, ale jest twardy i zna swoją robotę.

Rzeczywiście, nim kapitan zdążył napełnić szklaneczki whisky i sokiem, steward

ponownie się pojawił, niosąc tacę z aromatycznie pachnącą kawą i metalowe wiaderko pełne
lodu. Postawił wszystko, rozejrzał się po kabinie i wyszedł, nie powiedziawszy ani słowa.
Kapitan nie bacząc, że steward podał szczypce, nałożył palcami lód do szklanek i ująwszy
jedną, uniósł do góry.

– Pańskie zdrowie, Jerry, mam nadzieję, że przynosi pan dobre wiadomości.
Upili po dużym łyku, agent pociągnął jeszcze raz i zakręciwszy szklanką, aż zagrzechotały

kostki lodu, postawił ją na stole.

– Zależy, co pan przez to rozumie – odparł ostrożnie. – Moim zdaniem dobre. – Sięgnął po

kawę, potem łyknął soku. Kapitan patrzył na niego hamując niecierpliwość. Słowa, które
usłyszał, sprawiły, że stał się czujny.

– Co pan chowa w zanadrzu? – spytał. – Jest decyzja o powrocie?
– Zaraz, zapomniałem o tym, co najpilniejsze, załoga czeka – odpowiedział agent. Przez

chwilę manipulował przy szyfrowym zamku swej teczki, wreszcie otworzył ją, wyjął plik
listów i położył na stole. Przez cały czas kapitan patrzył na niego złym okiem. Przeczuwał, że
to, co usłyszy za chwilę, nie będzie zbyt przyjemne. Widząc listy ryknął znowu:

– Steward!
Chudzielec pojawił się natychmiast, jakby stał pod drzwiami. Kapitan podał mu listy

mówiąc:

– Zanieś to chiefowi, niech rozda załodze. No, szybko, znikaj! Steward nawet nie mruknął

w odpowiedzi. Minę miał pełną dezaprobaty, ale listy wziął i wyszedł. Kapitan sapnął.

– No, teraz chyba już pan wyczerpał wszystkie chwyty, co?
– Jakie chwyty? – obraził się Jerry. – Załatwiam sprawy po kolei. Za to mi płacicie.
– Dobra. No więc, pytałem, czy jest decyzja o powrocie. Agent milczał przez chwilę,

unikając wzroku kapitana. Napił się znowu whisky, potem kawy i soku w takiej samej
kolejności jak poprzednio. Słyszał coraz głośniejsze sapanie kapitana i zrozumiał, że dłużej
nie może przeciągać struny. Ostrożnie powiedział:

– I tak i, nie.
– Co to znaczy? – kapitan zmarszczył brwi. – Co pan kręci, Jerry. Mów pan jasno: jest czy

nie?

– Niech pan się nie gorączkuje, kapitanie – łagodził agent. – Przede wszystkim jest interes

do zrobienia.

Kapitan poczerwieniał. Chciał coś powiedzieć, ale zdołał się pohamować. Teraz on

pociągnął duży łyk whisky. Gdy odstawił szklankę, był już spokojniejszy. Wycedził wolno, z
naciskiem:

– Wie pan, gdzie ja mam pańskie interesy? No, wie pan? Muszę wracać do kraju, to jest

mój najważniejszy interes.

– W porządku – odparł agent ugodowo. – Wróci pan. I to niedługo. Ale jak przy okazji da

się zrobić dobry interes, to co? Nie zrobi pan? Pan jest normalny, nie? I ja jestem normalny.
Obaj chcemy zarobić. To wszystko. Nie ma co się gorączkować, niech pan lepiej spokojnie
mnie wysłucha.

background image

18

– Przecież jestem spokojny – kapitan demonstracyjnie zapalił papierosa, łyknął soku i

patrzył pozornie bez gniewu. Ale Jerry znał go, wiedział, jak łatwo może wybuchnąć. Toteż
mówił łagodnie:

– Pan się czasem gorączkuje jak jaki Włoch. A ja mam na uwadze dobro pańskie, pańskiej

firmy...

– I swoje – dorzucił kapitan.
– I swoje. Więc jak jest interes do zrobienia, to ja go zrobię. I pan powinien.
Kapitan ścisnął szklankę tak silnie, że o mało nie pękła. Pochylił się i z trudem panując nad

głosem, powiedział z naciskiem:

– Co ja powinienem zrobić, Jerry, to ja dobrze wiem. Niech pan słucha uważnie. Muszę

wracać do kraju. Od ośmiu miesięcy tułam się po różnych zakątkach świata. Załoga ledwie
trzyma się na nogach. Holownik zdezelowany, potrzebuje gruntownego przeglądu. Muszę
wracać, mam gdzieś pańskie interesy, Jerry.

– Nie tylko o mnie chodzi – w głosie agenta słychać było urazę. – To przede wszystkim

pański interes. Okay, niech pan wraca choćby dziś. Ale niech pan pamięta: straci pan okazję.
Może pan dobrze zarobić. I to bez kłopotu...

Kapitan milczał przez długą chwilę, jakby się powstrzymywał od ostrej odpowiedzi.

Wiatraczek rozwiewał mu rzadkie włosy na głowie, czoło miał pokryte potem.

– Niech pan posłucha, Jerry – powiedział wreszcie. – To nie mój holownik. Ja nie robię

prywatnych interesów. Mój pierwszy interes to załoga i holownik. A i załoga, i holownik są w
rozsypce. Rozumie pan? Miał pan uzgodnić z Gdynią sprawę mojego powrotu, a nie szukać
nowych interesów.

Agent wyprostował się. Był teraz skupiony, jakby słowa kapitana dotknęły go. Patrzył mu

prosto w oczy mówiąc:

– W porządku, kapitanie. Pan swoje powiedział, a mnie nie chce wysłuchać. Tak nie

możemy pracować.

– Nie ma się o co obrażać – łagodził teraz kapitan. Lubił agenta, był z nim zaprzyjaźniony,

nie chciał go urazić. – Ja tylko ciągle panu tłumaczę, jaką mam sytuację.

– Ja to wszystko rozumiem – zgodził się agent. – Ale jest okazja. I to duża, a pan nawet

sobie nie pozwoli powiedzieć, jaka.

– Mam gdzieś okazje, już panu mówiłem – przerwał mu ostro kapitan. – Osiem miesięcy

wystarczy. Ma pan decyzję z Gdyni? To i tylko to miał pan dla mnie załatwić.

– Już pan to mówił, kapitanie – spokojnie stwierdził agent. Otarł pot z czoła, napił się tym

razem tylko soku, wstał i podszedł do bulaja. Kapitan patrzył za nim ponuro, czekając, co
jeszcze usłyszy. A Jerry kiwnął ręką i powiedział: – Niech pan tu podejdzie, kapitanie. No,
proszę, na chwilkę.

Kapitan niechętnie podniósł się i stanął za jego plecami. Był zły. Czuł zapach potu zza

kołnierza Jerry’ego, oślepiało go jaskrawe słońce zalewające światłem wodę i odbijające się
ostrymi refleksami.

– No, o co chodzi? – burknął.
– Niech pan popatrzy – agent skinął głową, pokazując coś przed nimi. – Tam, po drugiej

stronie, widzi pan?

Kapitan pochylił się nieco i spojrzał uważniej. Przez okrągły bulaj miał widok niby przez

olbrzymią lunetę. Widział nieruchomą jak tafla oleju wodę. Jakiś mały stateczek rybacki
wolno przesuwał się naprzeciw „Smoka”. Gdy przepłynął, kapitan zobaczył zalany słońcem
drugi brzeg. Było to długie, pustawe nabrzeże, przy którym stały stare, odrapane, bezludne
statki na tle wielkich magazynów, które także sprawiały wrażenie opustoszałych.

– No i co mi pan pokazuje – żachnął się. – Kawał nabrzeża i jakieś stare wraki! Co to za

widok?

– Niech pan popatrzy tam, w prawo, na samym końcu kei – wskazał Jerry. Kapitan

background image

19

wzruszył ramionami. Nie chciał jednak dalej się spierać, wziął więc lornetę i popatrzył tam,
gdzie pokazywał Jerry.

3

Minęła dwunasta. Mesa z wolna zapełniała się członkami załogi. Na obiad starali się jako

tako przyodziać, przynajmniej powkładali koszule, bo kapitan twardo przestrzegał zasady,
aby podczas posiłków wszyscy byli ogoleni i wyglądali w miarę przyzwoicie. Poza mesą i
poza służbą tolerował niedbały wygląd, posiłek jednak uważał za moment szczególny,
podczas którego mieli wyglądać i zachowywać się jak ludzie”. Rozumieli, że to wymaganie
mobilizowało ich, sprawiało, że choć cztery razy dziennie czuli się zmuszeni do zadbania o
siebie.

Siadali na swoich miejscach. Ściśle przestrzegali kolejności. Na szczycie stołu było

miejsce kapitana. Po jego prawej ręce siadał pierwszy oficer, a po lewej starszy mechanik.
Dalej według starszeństwa stopni: drugi, trzeci, bosman... A po przeciwnej stronie tak samo
zajmowali miejsca członkowie załogi maszynowni.

Mesa, niezbyt obszerna, ale wygodna, była schludna i czysta. Długi stół, przy nim

wyściełane foteliki, pod ścianą bufet, w którym steward trzymał nakrycia. Na ścianie wisiał
obraz przedstawiający Tatry w zimie. Otwarte bulaje i dwa wentylatory pracujące z lekkim
szumem dawały nieco chłodu. Na białym obrusie stały naczynia, wielkie salaterki pełne
sałaty, owoce, a steward wnosił właśnie wazy z zupą.

– O, chłodnik – ucieszył się radiooficer znany z dobrego apetytu. – Choć raz truciciel

pomyślał, żeby dać coś, co pasuje w czasie upału.

Nikt nie sięgał, by sobie nalać. W mesie jeszcze nie było kompletu. Właśnie wszedł starszy

mechanik – łysy, drobny mężczyzna o bystrych oczach i wielkich, opadających w dół wąsach.
Na widok chłodnika zatarał ręce z zadowolenia, siadł, ale także czekał. Po nim wszedł starszy
oficer. Był to czterdziestoletni mężczyzna o sylwetce sportowca. Wszyscy wiedzieli, że chief
systematycznie uprawia gimnastykę, w wolnym czasie chodzi po pokładzie od rufy do
dziobu, robi pompki i rozciąga sprężyny. Chciał utrzymać dobrą kondycję, żeby – jak mówił
– nie zardzewieć na statku. Wszyscy na jego widok poruszyli się z ożywieniem. Chief miał w
ręku plik listów. Przy stole brakowało tylko kapitana, a na statku panował zwyczaj, że bez
niego nie zaczynano posiłku, chyba że nie przychodził, zostając podczas złej pogody na
mostku, albo zajęty był czymś ważnym w czasie postoju w porcie. Teraz wszyscy wiedzieli,
że jest u niego agent, ale nie było sygnału, czy stary zajdzie na obiad, czy zje z Jerrym u
siebie, więc czekali nadal.

Tymczasem chief rozejrzał się stwierdziwszy, że wszystko w porządku, skinął zadowolony

głową. Położył listy przed sobą, obok talerza, i zaczął je rozdawać wyczytując kolejno
nazwiska. Pozornie nie okazywali podniecenia, spokojnie czekali na swoją kolej. Ale
wiadomo było, że ten moment zawsze stanowił dla każdego przeżycie. Jedni cieszyli się, gdy
otrzymali kopertę, inni z trudem ukrywali rozczarowanie, kiedy chief nie wyczytał ich
nazwiska. Szczęśliwcy oglądali listy, czytali nazwiska nadawców, ale nikt nie rozrywał
koperty. Chowali listy w kieszeniach albo za koszulami. To była ich intymna sprawa, nie
chcieli czytać przy kolegach, zdradzać swoich uczuć – radości, rozczarowań, czasem nawet
gniewu lub smutku. Czekali, aż znajdą się sam na sam z tym, kto do nich napisał.

– Co ze starym? – zapytał starszy mechanik, który już miał ochotę sięgnąć po łyżkę. Chief

wzruszył ramionami.

– Agent jest u niego. Może przyjdą razem na obiad.
– O – ucieszył się starszy mechanik. – Znaczy, że coś się dzieje. Może wreszcie ruszymy.
– Tak czy owak pewnie się wreszcie wyjaśni – dość obojętnie zauważył chief. – A na

background image

20

wszelki wypadek warto być w pogotowiu. Niech pan ruszy ludzi – zwrócił się do bosmana –
trzeba zrobić trochę porządku na deku, statek wygląda jak chlew.

– Dobra, chiefie – odparł kwaśno bosman. – Tylko że mechanicy stale coś wyciągają i

robią bałagan. Szkoda roboty, póki nie skończą, ciągle będą jakieś smary, beczki, części.

– Zostaw pan mechaników – odburknął chief. – Muszą zrobić, co do nich należy, a wy

pilnujcie swojej roboty. Do wieczora ma być porządek.

– Jasne – mruknął bosman. Chief zwrócił się teraz do kolegi z maszyny.
– A co u ciebie? Załatwiłeś wszystko?
– To, co najpotrzebniejsze – odparł chief maszyny. – Sam wiesz, że stary nie pozwala

kupować nic ponad to, co niezbędne, żeby statek utrzymał się na wodzie. Żałuje każdego
dolara...

– I ma rację. Jakby ci pozwolił, to byś nachapał części na dziesięć lat naprzód.
– Moja wina, że w kraju wszystkiego brakuje? – obruszył się mechanik.
– Nie gadaj. Po powrocie idziemy na przegląd, więc zrobią wszystko za złotówki.
– Ale do radaru podzespoły by się przydały – wtrącił elektryk nie patrząc na chiefów.
– Masz, drugi chce chomikować. Przecież radar chodzi.
– Chodzi, ale ledwie zipie. Już mówiłem, że w każdej chwili może wysiąść. Dałem

zapotrzebowanie.

– Przyda się do stoczni w kraju – roześmiał się chief. – Byle stąd wreszcie ruszyć.
– No, co ze starym – zdenerwował się mechanik. – Do wieczora nas będzie trzymał nad

pustymi talerzami?

W tej chwili wszedł steward kapitański. Zatrzymał się przy drzwiach i powiedział głosem

takim, jakby obwieszczał koniec świata:

– Jedzcie, kapitan teraz nie zejdzie na obiad. Jest zajęty.
– Co tam się dzieje? – spytał pierwszy oficer. – O czym gadają? Nie powiesz, żeś nie

podsłuchał.

Steward spojrzał zgorszony, wzruszył ramionami i nie odpowiedziawszy wyszedł z mesy.

Starszy mechanik rozzłościł się.

– Czasem mam ochotę kopnąć go w dupę – rozsierdził się.
– Powiedz, kiedy ten łobuz przestanie zadzierać nosa?
– Czuje się bezpieczny, bo go stary lubi – odparł chief.
– Jedzmy lepiej, szkoda nerwów. – Pierwszy sięgnął po łyżkę wazową, bo należało mu się

to, gdy nie było kapitana. Jednak nalał najpierw starszemu mechanikowi, potem sobie i
posunął wazę dalej.

4

Kapitan wolno przesuwał wzrok po przeciwległym nabrzeżu. Przez silnie powiększające

szkła widział dokładnie każdy szczegół. Było tam martwo i pusto, jak na starym,
opuszczonym i zaniedbanym cmentarzu. Bo było to cmentarzysko wysłużonych,
przeznaczonych na złom statków. Stały przy nabrzeżu smutne, bezsilne, pordzewiałe,
czekając na dopełnienie żałosnego losu. Przejechał koło nich jakiś równie zdezelowany
samochód, potem w szkłach lornetki pojawił się człowiek, który wysunął się zza magazynu i
pobiegł spiesznie po nabrzeżu ku najdalej stojącym statkom.

– No, widzi pan? – niecierpliwił się agent.
– Co, do cholery? Kupa wraków i tyle. To mi pan chciał pokazać?
– Mówiłem, na prawo, niech pan patrzy tam, na koniec nabrzeża.
Znów przyłożył lornetkę do oczu. Tym razem zobaczył wielki niby wielopiętrowy

budynek kadłub statku. Był zaniedbany i opuszczony jak wszystkie, które tam stały. Różnił

background image

21

się tylko wielkością – mógł mieć na oko ponad piętnaście tysięcy ton nośności. Kapitan
wyregulował ostrość i uważnie obejrzał wrak od dziobu po rufę. Dojrzał pordzewiałe
nadbudówki, komin z zatartym znakiem armatora, powyginane tu i ówdzie relingi,
przekrzywione bomy. Kadłub był rudy od rdzy, poznaczony pasmami ciemnych zacieków.
Kapitan dostrzegł na dziobie duży, miejscami trochę już niewyraźny napis: STELLA MARIS.
Pomyślał, że kiedyś ta „Gwiazda Mórz” dumnie obnosiła nazwę po oceanach i w setkach
portów, a teraz stoi potulnie przy ostatnim w swoim życiu nabrzeżu i czeka, aż zamieni się na
żyletki. Odłożył lornetkę, wrócił do stołu i usiadł.

Domyślił się bez trudu, o co chodziło agentowi. Doznał dziwnego uczucia. Był rasowym

kapitanem oceanicznego holownika. Kiedy nadarzała się okazja do wielkiej akcji ratowniczej
albo trudnego holowania, czuł dreszcz emocji, pragnął ryzykownej akcji. Nie pamiętał wtedy,
że jest to sposób zarabiania. Pokonać morze raz jeszcze, wypróbować potężnego „Smoka”,
wykonać robotę, której nie każdy by się podjął – to się wówczas liczyło. Ale tym razem
wiedział, że nie może przeciągnąć struny. Wszystko, co mówił agentowi o holowniku,
załodze i sobie, było prawdą. Ale jednocześnie myśl, aby to wielkie, bezwładne pudło wziąć
na hol i poprowadzić jak posłuszne dziecko albo raczej jak narowistego konia, który szarpie
się i chce uwolnić od wędzidła, ciągle wracała i stawała się coraz bardziej natarczywa.

Nalał whisky agentowi i sobie. Dorzucił lodu, zapomiał rozcieńczyć wodą sodową. W

milczeniu obaj pociągnęli po sporym łyku.

– No i co, widział pan? – dopytywał Jerry.
– Wrak jak setki innych – wzruszył ramionami, udając obojętność. – Tyle, że wielki jak

stodoła i stary jak świat. Ma pewnie ze sto dziur w kadłubie od rdzy.

– Nie jest tak źle – oświadczył agent. – Pływałby jeszcze, ale to przestarzały typ, za wolny,

przestał się opłacać.

– Dobra – uciął kapitan – To sprawa armatora. Niech sobie tnie „Stellę” na żyletki, co ja

mam do tego?

– Armator chce to zrobić w Hiszpanii. Sprzedał go, wie pan, że tam najlepiej sprzedaje się

stare statki na złom.

– To też sprawa armatora, nie moja.
– Pańska sprawa to przeholować go przez Atlantyk.
– No jasne. Od początku domyślałem się, że chodzi o coś takiego.
Agent poprawił się w fotelu, ponownie otarł czoło, ale był już nieco swobodniejszy.

Wyczuł, że najgorsza burza minęła i rozmowa staje się bardziej rzeczowa. Zaczął
przekonywać.

– Nic pan nie ryzykuje, kapitanie. Wraca pan do domu, po drodze bierze pan na sznurek

„Stellę” i w ten sposób bez kłopotu, bez ryzyka, po prostu po drodze, zarabia pan kupę forsy.
Czysty interes, nie? Czy ja bym panu proponował inny?

Kapitan uśmiechnął się i pokręcił głową. Bawiła go ta argumentacja agenta, nawet był

skłonny przyznać mu rację, ale nie mógł przezwyciężyć oporów.

– Dobry pan jest, Jerry – powiedział. – Gada pan jak adwokat. Ale już mówiłem.

Holownik jest wykończony. Załoga też. A do takiej roboty i holownik, i załoga muszą być w
pełnej formie. Przeprowadzić takie wielkie pudło przez Atlantyk to wielkie ryzyko. Chyba za
wielkie jak na moje możliwości.

Agent roześmiał się głośno. Klepnął kapitana poufale po kolanie i zawołał:
– Mnie pan mówi o ryzyku? Pan? Taki kapitan?
– No, no, Jerry, niech pan mnie nie bierze pod włos – bronił się kapitan mile połechtany

słowami agenta. A ten naciskał.

– Czego pan się obawia? Ryzyka? Przecież cała pańska robota to jedno wielkie ryzyko.

Pan szuka ryzyka, bo to pański biznes. No, nie mam racji? Każde holowanie to ryzyko, nie?

– Są jednak granice – poważnie odparł kapitan. – A poza tym, to by co najmniej o dwa

background image

22

tygodnie opóźniło mój powrót do kraju.

– Zdąży pan wrócić, zdąży. A niech mi pan wierzy, lepiej się wraca z pełniejszą kieszenią.
– Daj pan spokój, Jerry – żachnął się kapitan. – Ciągle pan gada o tej forsie, a przecież są

jeszcze inne ważne sprawy poza forsą. Czasem od niej ważniejsze.

– W porządku, kapitanie – zgodził się Jerry. – Są. Owszem, ale te ważne sprawy lepiej się

znosi, kiedy się ma forsę. Zresztą dobrze, mówi pan, że to wydłuży rejs o dwa tygodnie. No i
co? Co to znaczy dwa tygodnie?

– To kawał czasu, zwłaszcza jeśli się tak długo nie widziało domu.
– Jasne – zgodził się agent. – Ale można też spojrzeć na to z innej strony. Na przykład: czy

pan wie, co to jest kot?

– O czym pan mówi? – zdumiał się kapitan.
– No, wie pan? Gówno w porównaniu z tygrysem – Jerry roześmiał się z własnego

dowcipu. Już był niemal pewien, że przekona upartego kapitana. Ciągnął dalej swobodnie. –
Tak samo pańskie dwa tygodnie to jest nic w porównaniu z ośmioma miesiącami. Jest pan w
rejsie osiem miesięcy, będzie pan razem osiem i pół. Z tym holowaniem. I zarobi pan. A
przecież zarabianie, to główny cel pańskiej roboty na tym holowniku, nie?

– Jerry – poważnie spojrzał kapitan – ma pan rację, zarabianie jest moim głównym

zadaniem. Ale nie za wszelką cenę. Są granice ryzyka. Ja odpowiadam, jeżeli źle pracuję, ale
też jeśli te granice przekroczę.

– Wiem, ale pan przesadza. Chyba tym razem jest pan zbyt ostrożny, kapitanie. A ma pan

opinię odważnego człowieka. Zresztą czego pan się obawia? Tego pudła? Nie takie zadania
pan wykonywał...

– Tak – przyznał kapitan. – Ale panu łatwo się o tym gada tu, na lądzie, w bezpiecznym

porcie. Mamy koniec października, tu grzeje słońce jak w pełni lata, ale co będzie tysiąc, dwa
tysiące mil na wschód? I czy pan wie, co znaczy ciągnąć takie wielkie, bezwładne pudło przez
dwa tygodnie przez ten cholerny Atlantyk, który wcale nie jest łagodnym jeziorem, zwłaszcza
jesienią? Czy pan wie, co może być, jak się trafi huragan albo choćby tylko poważny sztorm?
A trafi się na pewno, bo to taka pora roku. Mogę nie dociągnąć „Stelli” do Hiszpanii, mogę
nawet utopić mój holownik razem z załogą. Takie jest ryzyko, Jerry. Nawet odważny kapitan
musi o tym pamiętać.

– Co innego rozwaga, a co innego nadmierna ostrożność – odparował Jerry. – Ma pan

ryzyko wkalkulowane w swój zawód. Pan nawet lubi ryzyko, nie? Więc nie rozumiem czemu
pan wyszukuje wszystkie możliwe i niemożliwe trudności? Boi się pan?

– Niech mi pan nie zarzuca tchórzostwa! – obraził się kapitan.
– W porządku, nie jest pan tchórzem, nie powiedziałem tego. Ale przecież nie takie statki

pan holował, i nie tylko jesienią, ale nawet w zimie...

– Tak, ale zawsze holownik był w porządku, a załoga w pełnej formie. – Mówił to, ale

czuł, że coraz bardziej traci grunt pod nogami. Zdawał sobie sprawę, że nie tyle Jerry go
przekonał, ile sam nabierał coraz większej ochoty do tej akcji. I pamiętał też to, o czym mu
przypominał agent: po to pływał, żeby zarabiać. Dyrekcja nie byłaby zadowolona, gdyby
agent zawiadomił ich, że nie skorzystał z dobrej okazji zarobku podczas powrotu do kraju.
Jednak coś go wstrzymywało od podjęcia ostatecznej decyzji. Jakby podświadomie czuł, że
nie powinien się zgodzić.

– Wszystko da się załatwić, kapitanie – agent bagatelizował tymczasem jego argumenty. –

Holownik jeszcze można przejrzeć, nawet szybko naprawić. Załoga odzyska formę, jak pan
podejmie decyzję. Przecież w gruncie rzeczy popłyną do kraju.

– Dwóch ludzi mi brakuje – opierał się jeszcze kapitan. – Oddałem do szpitala.
– Czy to taki problem? Weźmie pan innych. W Hiszpanii ich pan zmustruje i po sprawie.
– Na wszystko ma pan odpowiedź, Jerry – ni to z pretensją, ni z uznaniem powiedział

kapitan.

background image

23

– Jasne – wesoło odparł Jerry. – Od tego jestem agentem. A agent – sam pan powiedział –

to jak adwokat. Zresztą nie namawiałbym pana, gdyby nie było warto. A warto, ja to panu
mówię. Armator tego pudła zapłaci i to dobrze. Zysk dla pańskiej dyrekcji. – Jerry sięgnął
jeszcze po argument, który kapitan poprzednio już sam sobie uświadomił. – Jeśli pan
odmówi, w Gdyni nie będą zadowoleni, że wolał pan wracać pusto, zamiast zarobić parę
tysięcy dolarów i to po drodze do domu.

– Idź pan do cholery – kapitan palnął dłonią w blat stołu.
– To jest szantaż.
– To poważny argument.
– Dobra – kapitan pozornie ustąpił, ale jeszcze chwycił się ostatniej deski. – Jestem

najemnikiem, kapitanem na służbie u armatora. Depeszuj pan do Gdyni, niech dyrekcja
zdecyduje, czy mam holować, czy nie.

Jerry uśmiechnął się szeroko i pokiwał głową jakby z politowaniem. Wypił resztę

wystygłej kawy, sięgnął po swoją teczkę, wyjął kartkę oddartą z dalekopisu i podał
kapitanowi.

– Okay – powiedział, nie przestając się uśmiechać. – Niech pan to przeczyta. – Kapitan

spojrzał na niego podejrzliwie, przebiegł wzrokiem po kartce i zmarszczył brwi. Czuł się
wyprowadzony w pole, ale ukrył niezadowolenie i tylko powiedział z przekąsem:

– Szybki pan jest, Jerry. Już się pan z nimi porozumiał bez mojej wiedzy. Inny by panu

wziął to za złe.

– Ale pan nie weźmie. Znam pana, wiedziałem, że w końcu się dogadamy. Na wszelki

wypadek chciałem formalności z Gdynią mieć za sobą.

Na kartce dalekopis wystukał: Decyzję w sprawie holowania stella maris pozostawiamy

kapitanowi, dyrekcja pro.

Niech pan się nie złości, kapitanie – ciągnął pojednawczo agent. – Gdyby pan się nie

zgodził, zawsze mogłem ten papierek wyrzucić. A poza tym jestem agentem pańskiej firmy,
mam obowiązek dbać o jej interesy. Robię to, jak umiem.

– Nieźle pan dba o te interesy – przyznał kapitan i zaraz dodał złośliwie – i o swoje.
– Jasne – zgodził się Jerry. – I o pańskie. Z tego interesu każdy będzie zadowolony. Jak

pan widzi, wszystko teraz w pańskich rękach. Dyrekcja nie zgłasza sprzeciwu.

Kapitan wstał. Miał dosyć tej rozmowy. Wiedział, że przegrał i musi ulec, choć nadal nie

pozbył się wątpliwości. Podszedł do bulaja, jeszcze raz przez lornetę obejrzał wrak „Stelli”.
Złapał się na tym, że myśli już teraz o nim nieco inaczej, jakby stary statek stał mu się
bliższy.

– No więc? – agent chciał wyraźnie usłyszeć ostatnie słowo.
Kapitan nie odwracając się powiedział niezdecydowanie:
– Sam nie wiem...
– Wie pan, kapitanie – roześmiał się Jerry. – No, ale rozumiem, że chce pan jeszcze trochę

czasu. Okay. Ale z armatorem może pan chyba porozmawiać, prawda?

– Uważa pan, że jestem już dostatecznie zmiękczony – zauważył kapitan.
– Uważam i zawsze uważałem, że jest pan rozsądnym facetem – odparował Jerry. – Nie

ma pan argumentów.

– Jerry – kapitan mówił na pół żartobliwie – lubię pana, ale czasem jest pan bezczelny.
– Trudno – rozłożył ręce agent. – To cecha mojego zawodu. Pogada pan?
– W porządku, czemu nie – kapitan wzruszył ramionami.
– Niech przyjdzie.
– Niech pan nie żartuje, kapitanie – powiedział Jerry ze zgorszeniem. – On zaprasza pana

do siebie.

– A ja go zapraszam do siebie.
– Kapitanie – Jerry był teraz poważny. – Niech pan nie przesadza. Ten armator nie chodzi

background image

24

do kapitanów. Oni chodzą do niego. Jeśli zaprasza.

– Po co?
– Nie wiem i nie moja sprawa – wzruszył ramionami agent.
– Może chce z panem omówić jakieś ważne dla niego i dla pana szczegóły? Zresztą co

panu szkodzi wypić drinka w eleganckiej willi?

– Rzeczywiście – ustąpił kapitan. Sam nie wiedział, dlaczego się droczył. Był poirytowany

przebiegiem całej rozmowy. Może grała w nim nieco urażona ambicja, że agent z góry
wszystko przewidział, a jego potraktował jak kogoś, z kim tylko formalnie trzeba pogadać, bo
w końcu i tak musi się zgodzić. Uznał jednak, że nie ma co się dłużej nad tym zastanawiać i
zapytał: – Kiedy i gdzie mam być?

– Przyjadę do pana po szóstej, jak zrobi się chłodniej – powiedział agent wyraźnie

zadowolony. – On będzie czekał.

– Taki był pewny, że się zgodzę? – Jerry wzruszył ramionami i patrząc bezczelnie

kapitanowi w oczy odparł:

– Był pewny, że ma do czynienia z rozsądnym człowiekiem, który przyjmie jego korzystną

ofertę. – Kapitan żachnął się i ze złością rzucił:

– Jeszcze jej nie przyjąłem...
– Dobrze, kapitanie – agent wstał biorąc teczkę do ręki. – Będę po szóstej. Aha, niech pan

każe zrobić listę tego, co pan potrzebuje dla statku i załogi. Wszystko załatwię jak
najszybciej, zgoda? – Kapitan skinął głową. Poczuł się bezsilny. Ten człowiek naprawdę
wszystko przewidział i nawet jeśli zachowywał się bezczelnie, to na pewno był dobrym
agentem.

– Zje pan ze mną obiad? – zapytał.
– Dziękuję, kapitanie – odparł Jerry. – Zawsze z ochotą, macie świetną kuchnię, ale tym

razem nie mogę. Nasza rozmowa zabrała nam sporo czasu. Mam jeszcze wiele spraw do
załatwienia.

Nie powiedział, że armator nakazał mu, aby natychmiast po rozmowie zgłosił się do niego.

Wiedział, co w ustach tego człowieka znaczy słowo „natychmiast”...

Kapitan podał mu dłoń i Jerry szybko opuścił statek. Jego starawy samochód, wielki

niczym karawan, zawarczał głośno, strzelił z rury wydechowej i potoczył się po nabrzeżu w
stronę bramy portowej.

5

Kapitan umył ręce, włożył czystą koszulę, dopiął spodnie, na nogi wsunął letnie pantofle i

poszedł do mesy.

Załoga była już po obiedzie, ale wszyscy siedzieli jeszcze przy stole. Ujrzał pełne

zaciekawienia oczy skierowane na niego. Udał, że tego nie dostrzegł. Siadając na swoim
miejscu powiedział:

– Przepraszam, był u mnie agent, strasznie mnie wymordował.
Czekali, że powie coś jeszcze, ale on urwał i sięgnął po chłodnik. Napełnił talerz po brzegi,

zaczął jeść. Przy stole panowała cisza, jedni patrzyli na starego, oczekując dalszych
informacji, inni udawali obojętność, dłubali w zębach drewnianymi wykałaczkami, wolno
popijali kompot albo wysączali resztki przydzielonego im do obiadu w tropiku czerwonego
wina. Zdenerwowała go ta sytuacja. Odsunął gwałtownie nie opróżniony do końca talerz i
zapytał ze złością:

– Co tak siedzicie jak na stypie? Nikt nie ma nic do roboty?
Ktoś uniósł się, ktoś inny odsunął nieco fotelik od stołu, ale nikt nie wyszedł. W końcu

starszy mechanik, najbardziej zżyty z kapitanem i najstarszy z nich, odezwał się udając

background image

25

obojętność:

– Są jakieś wiadomości?
Kapitan podłubał widelcem w pieczeni postawionej przed nim przez stewarda. Wziął kęs

do ust i skrzywił się.

– Zimne, cholera. Weź pan to – podał talerz stewardowi – niech kucharz podgrzeje. Albo

nie – rozmyślił się nagle. – Nie będę teraz jadł, za gorąco.

Wszyscy nadal czekali. Zdawał sobie sprawę, że nie może dłużej zwlekać z odpowiedzią,

więc odparł udając spokój:

– Są.
– Wracamy – ożywił się bosman.
– Taaak – przeciągnął kapitan. – Tak jakby.
– To znaczy? – zainteresował się starszy oficer. Wszystkich ogarnęły przeczucia, że za

niedomówieniami kapitana coś się kryje. Powiedział po dłuższej chwili:

– Chief z pokładu i ty – skinął głową do mechanika – zróbcie pełne zapotrzebowanie.

Ochmistrz też. Tak jak na normalny, roboczy rejs. Więcej, niż zamówiliśmy poprzednio.
Tylko szybko. Do szóstej ma być gotowe.

– To jak? Wracamy czy nie? – odważnie zapytał starszy mechanik.
– Już mówiłem – wykręcił się kapitan. – Popłyniemy do kraju. Ale po drodze trochę

zboczymy. Niedaleko.

Miny im zrzedły. Zrozumieli, że jednak czeka ich jeszcze jakaś praca, a powrót do domów

opóźni się. Nikt jednak nie oponował, nikt nawet nie zrobił żadnej uwagi. Tylko starszy
mechanik zapytał:

– Co to za robota?
– Chief – zamiast odpowiedzi kapitan zwrócił się do pierwszego oficera – pod wieczór

weźmie pan trzeciego, bosmana, kogoś z maszyny i pójdziecie na drugą stronę basenu. Tam
stoi statek „Stella Maris”. Obejrzyjcie go sobie dokładnie. Sprawdźcie, w jakim jest stanie, co
trzeba zabezpieczyć, co zabrać, żeby go cało doholować.

– Ten wrak? – wyrwało się chiefowi, a trzeciemu wydłużyła się mina, bo już wiedział, co

dla niego oznacza polecenie kapitana. Stary nie odpowiedział na okrzyk chiefa. A starszy
mechanik zapytał jeszcze:

– Dokąd go pociągniemy?
– Do Hiszpanii – odparł ze złością kapitan i wstał od stołu.

III

1

Po obiedzie chciał się trochę zdrzemnąć, jak zwykł to czynić zawsze, kiedy mu warunki na

to pozwalały. W samych tylko krótkich kalesonkach rzucił się na koję i za wszelką cenę starał
się zasnąć. Ale był zbyt podniecony. Wszystko go drażniło. Złośliwa mucha, która uparcie
siadała na nim, szelest wentylatora, szum silnika samochodu za burtą. Nawet zwykłe,
stanowiące niemal część pulsowania jego ciała, terkotanie agregatu urastało teraz do
rozmiarów nieznośnego grzmotu. Przewracał się z boku na bok, wycierał mokrą od potu
twarz, palił jednego papierosa po drugim, a w końcu poczuł się bardziej zmęczony niż przed
położeniem. Przez szeroko otwarty bulaj usłyszał głosy. Rozpoznał bosmana, trzeciego i
elektryka. Musieli stać gdzieś niedaleko, nie zdając sobie sprawy, że może ich usłyszeć.

background image

26

Trzeci mówił:

– Stary zły jak osa. Lepiej mu się pod rękę nie nawijać.
– Dziwisz się? – odparł bosman. – Wmusili mu to holowanie, a widać, że nie ma na nie

ochoty.

– Ja też nie – w głosie trzeciego kapitan wyczuł rozżalenie. Bosman roześmiał się.
– Wiesz, co cię czeka, co? Nie martw się. Pudło jest wielkie, nawet jeśli wybebeszone,

będzie na nim dosyć wygód dla ciebie i jeszcze paru ludzi. Ani się obejrzysz, a będziemy po
drugiej stronie tego jeziorka.

– A po drodze trochę poskaczemy na fali – zauważył kwaśno elektryk.
– No i co? Pierwszy raz? Kazał ci kto leźć na morze? Otwórz warsztat, będziesz naprawiał

elektryczne piecyki i spał bezpiecznie z babą pod pierzyną.

– Żebyś wiedział – odciął się elektryk. – Jeszcze trochę i zmustruję. Tylko chałupkę

dokończę.

– A na razie pływaj i nie narzekaj – skwitował bosman. – Tak czy owak płyniemy w stronę

domu. Z Hiszpanii tylko skok do Gdyni.

– Ale radar jest nie w porządku. Jakby co, to może być kłopot.
– Ależ ty masz talent do wywoływania wilka z lasu. Przecież radar chodzi, więc po co się

martwisz na zapas.

– Bo jestem człowiekiem myślącym i przewidującym – odciął się elektryk.
Kapitan wstał. Miał dosyć leżenia, duchoty w kabinie i tej mimo woli podsłuchiwanej

rozmowy. Wsadził głowę w bulaj, ale ich nie dostrzegł.

– Wachtowy! – krzyknął. Trzeci od razu podskoczył bliżej.
– Tak jest, panie kapitanie! – Był trochę speszony, widocznie domyślił się, że kapitan

słyszał ich rozmowę. Ale ten niczego nie dał po sobie poznać, tylko rozkazał:

– Każ pan spuścić bączka. Niech wachtowy marynarz wsiądzie i poczeka na mnie. Zaraz

przyjdę.

– Tak jest.
Stał chwilę przy bulaju, nasłuchując, czy nie skomentują jego polecenia, ale oni, świadomi

jego obecności, milczeli albo odeszli dalej, żeby ich nie słyszał.

Kapitan ubrał się lekko, niezbyt starannie i łyknąwszy nieco zimnego kompotu, wyszedł z

kabiny. Słońce oślepiło go, a rozgrzane powietrze sprawiło, że na chwilę stracił oddech. –
Cholerny tropik – zaklął i niespiesznie zszedł na niższy pokład. Bączek stał już nieruchomo
przy burcie, a nad nim zwisał sztormtrap przygotowany przez trzeciego oficera. Skinął mu
głową w podzięce, zszedł po drewnianych szczeblach i siadł na ławeczce łódki.

– Płyń tam – pokazał głową na drugą stronę basenu. Marynarz bez słowa odepchnął się

ręką od burty holownika i skierował bączka po gładkiej, nieruchomej i brudnej wodzie ku
przeciwległemu nabrzeżu. Po kilkunastu minutach dobili do kei, kapitan wyszedł z łódki i
nakazał:

– Czekaj tu na mnie. Za pół godziny wrócę. – Marynarz siadł na jego miejscu, zapalił i

pogrążył się w półdrzemce, nasuwając głęboko na oczy wielki daszek letniej czapki. Kapitan
rozejrzał się.

Przed nim znajdowało się wielkie, całkowicie puste, betonowe nabrzeże. Stare tory

kolejowe były zasypane piaskiem i śmieciami. W betonie tu i ówdzie widniały dziury i
pęknięcia. Wzdłuż nabrzeża stał wielki magazyn, widocznie przez kogoś wykorzystywany, bo
drzwi miał zamknięte i rampy były dość czyste. Na ścianach rzucały się w oczy białe napisy
„No smoking”.

Po lewej stronie, naprzeciw magazynu stała „Stella Maris”. Z bliska wydała mu się

znacznie większa niż przez lornetę. Jej dziób wznosił się niebotycznie wysoko, zardzewiałe
kluzy patrzyły niczym monstrualne oczy. Stalowa lina, biegnąca stamtąd do polera, zwisała
luźno, niestarannie dociągnięta albo specjalnie tak pozostawiona, by dać luz statkowi. Kapitan

background image

27

poszedł wzdłuż nabrzeża, pod burtą olbrzyma i w końcu znalazł się przy trapie, który
wyglądał jak wielka strażacka drabina stromo wspinająca się ku górze. Wynurzenie pustego
kadłuba sprawiało, że ostatnie stopnie trapu z trudem sięgały betonu nabrzeża i musiał
wysoko podnieść nogę, by się na nie wspiąć. Klapały charakterystycznie pod jego stopami,
kiedy wolno szedł w górę. Kiedy dotarł wreszcie na pokład, musiał odsapnąć, jakby odbył
wysokogórską wspinaczkę. Rozejrzał się i skrzywił usta z niesmakiem. Na statku
wszechwładnie panowała rdza, pokrywając relingi, nadbudówki, metalowe drzwi. Na
pokładzie walały się kawałki lin i jakieś żelastwa, na dziobie poniewierały się resztki grubego
łańcucha kotwicznego, nie wiadomo dlaczego porozrywanego na kawałki. Korpus windy
wyglądał, jakby go jakiś olbrzym rozbijał wielkim młotem. Przykrego widoku dopełniały
śmiecie: puszki po konserwach i piwie, podarte kartony, porzucone przez mechaników
przetłuszczone szmaty, resztki desek z ładowni.

Kapitan odwrócił się, jakby nie mógł na to patrzeć i wiedziony starym nawykiem wspiął

się wyżej, na mostek. Tu było niewiele lepiej niż na pokładzie głównym. Wszechwładnie
panowała rdza i śmiecie. Otwarte drzwi zdawały się zapraszać do wnętrza. Wszedł do
sterowni. Wszystko, co można było ruszyć, zostało wymontowane i zabrane. Na środku stał
tylko korpus steru bez koła, wyglądający jak trumna postawiona na sztorc. Ale szyby były
całe i drugie drzwi także nie nosiły śladów uszkodzeń. Przeszedł przez nie na drugie skrzydło
mostku, popatrzył z góry na wodę i przeciwległe nabrzeże. „Smok” wyglądał stąd jak mały,
rybacki stateczek, a nie potężny, oceaniczny holownik. Kapitan wrócił do wnętrza i obejrzał
kabinę nawigacyjną. Tu także panował bałagan. Ale kanapki nie zdemontowano, widocznie
była tak stara i zniszczona, że nie opłaciło się zdzierać obicia. Na stole leżał fragment mapy z
linią ostatniego kursu statku. Obok złamany ołówek, pęknięta linijka i okaleczony, jednonogi
cyrkiel. Na podłodze strzępy kolorowych flag sygnalizacyjnych i wszędobylskie puszki
pogniecione czyimiś stopami.

Za nawigacyjną znajdowały się pomieszczenia kapitańskie, a po drugiej stronie –

apartament armatorski. Były jednakowe. Obydwa składały się z trzech części: dużej kabiny z
prostokątnymi oknami, sypialni i łazienki. Znajdowały się w znośnym stanie. Na kojach
leżały jeszcze materace, stare, wypłowiałe i dziurawe.

Piętro niżej była wielka jak salon mesa kapitańska, a obok niej kilka kabin pasażerskich.

Wszystko z nich zabrano, pozostały tylko przykręcone do podłogi stare foteliki i koje z
podartymi materacami. W salonie nawet boazerię zdjęto ze ściany, widocznie była z dobrego
drewna i nadawała się jeszcze do użycia gdzie indziej.

Kabiny oficerów i załogi, a także mesa załogowa nie różniły się wiele od tego, co widział

dotychczas. Wszędzie brud, gołe ściany, wybebeszone koje, pootwierane szafki z resztkami
kremów do golenia, past do zębów, szczoteczek, grzebieni i innych niepotrzebnych nikomu
drobiazgów.

W jednej z dawnych kabin oficerskich pchnął drzwi do łazienki. Niespodziewanie stawiły

opór. Nacisnął silniej, sądząc, że blokuje je coś na podłodze. Nagle drzwi otworzyły się, ktoś
skoczył na niego i chciał rzucić się ku wyjściu. Odruchowo złapał go za ramię i przytrzymał.
Miał przed sobą brudnego, zarośniętego mężczyznę w starych dżinsach.

– Ej, co tu robisz? – krzyknął. Mężczyzna, zamiast odpowiedzi niespodziewanie uderzył

go w ramię, szarpnął się, wyrwał rękę i skoczył w otwarte drzwi. Kapitan poczuł ostry zapach
potu.

– Zaczekaj, nie bój się! – zawołał, ale tamten w popłochu przebiegł przez pokład, dopadł

trapu i runął w dół. Szybkie, rytmiczne klapanie luźnych stopni świadczyło, że gnał na
złamanie karku. – Idź do diabła, głupcze – machnął ręką kapitan. Potarł ręką ramię i wrócił w
głąb statku.

Zajrzał jeszcze do maszynowni. Gdy odsunął żelazne drzwi, ujrzał pod sobą niesamowity

widok. Ogromna hala ziała pod nim niby fantastyczna dekoracja do filmu o zagładzie świata

background image

28

po atomowej wojnie. Mroczne pomieszczenie oplecione było metalowymi galeryjkami. W
dole widniał korpus potężnej maszyny. Nie zdemontowano go, widocznie koszt był wyższy
niż wartość tego żelastwa. Wyjęto tylko wszystkie części, które mogły się jeszcze na coś
przydać. Wszędzie sterczały kawałki pordzewiałych rur, przewody, blachy, walały się jakieś
niepotrzebne metalowe części, a wszystko brudne, zardzewiałe, tchnące grozą. Kapitan
otrząsnął się na ten widok i prędko wyszedł na powietrze. Zapalił papierosa, postał chwilę w
cieniu, żeby zaczerpnąć tchu. Czuł jeszcze zapach starych smarów i stęchlizny, który
wypełniał maszynownię. Rzucił okiem na ładownie. Były zakryte, choć brezent tu i ówdzie
był naddarty. Pomyślał, że bez trudu da się to uszczelnić, i ruszył po trapie w dół. Po chwili
znalazł się w bączku. Marynarz nim ruszył, zapytał:

– Kto to był, panie kapitanie?
Jakiś bezdomny – wzruszył ramionami. – Wystraszyłem go. Zwiał, jakby zobaczył upiora.

No, płyniemy na „Smoka”.

2

Pod wieczór upał przeminął, a z daleka, od Morza Karaibskiego nadciągnęła lekka,

orzeźwiająca bryza. Powiew był słaby, z trudem poruszył lekko bandery: biało-czerwoną na
flagsztoku i pasiasto-gwiaździstą wyżej, na maszcie, ale jednak przyniósł ulgę. Ludzie poczuli
się lepiej, łatwiej było oddychać. Zaraz też poweseleli poczęli się ruszać żwawiej, powyłazili
z głębi statku na pokład, żeby zaczerpnąć nieco powietrza po upalnym dniu.

Kiedy pod trap zajechał wielki, czarny karawan Jerry’ego kapitan był gotowy do wyjścia.

W tropikalnym mundurze prezentował się elegancko. Miał na sobie beżową kurtkę bez jednej
zmarszczki, starannie wyprasowane spodnie, lśniące, czarne buty i białą czapkę ze złotymi
dębowymi liśćmi na daszku. Cztery złote paski na naramiennikach wskazywały jego rangę, a
biała koszula dobrze kontrastowała z czarnym krawatem. Rzucił okiem na swoje odbicie w
lustrze i zapytał:

– No jak?
Steward skrzywił się, ale nic nie powiedział. Miał za złe kapitanowi, że niemożliwie

grymasił ubierając się. Odrzucił dwie koszule – jedną, bo była niestarannie wyprasowana,
drugą, bo brakowało jej guzika na dole, w miejscu, które wypadało pod spodniami. Steward
musiał naprędce prasować, bo stary uparł się, że nie włoży tej bez guzika. Zupełnie jakby
szedł na rozbieraną randkę – pomyślał ze złością steward. Potem jeszcze musiał przeciągnąć
żelazkiem po spodniach, bo staremu wydało się, że kanty nie są zbyt ostre. Toteż teraz, gdy
był już gotowy, steward odetchnął z ulgą i w duchu modlił się, żeby kapitan wreszcie poszedł
sobie do diabła i zostawił go w spokoju. Kapitan spełnił jego życzenie i wyszedł nie czekając,
aż Jerry przyjdzie po niego do kabiny.

– No, jest pan, świetnie! – ucieszył się agent, uruchamiając silnik. – Nie będzie pan

żałował, zobaczy pan...

– Dobra, dobra, jedźmy już, chcę to mieć z głowy – burknął kapitan.
Jerry niespiesznie przejechał przez portowe zakamarki, wyprowadził wóz za miasto i

wkrótce znaleźli się w pięknej, willowej dzielnicy na wzgórzu, z którego widać było port i
zatokę. Jechali między rzędami palm, których korony poruszały się teraz w łagodnych
podmuchach bryzy. W pewnej chwili Jerry skręcił w prawo i wjechał na teren prywatnej
posiadłości, o czym informowała tabliczka przy drodze. Wkrótce już byli przed willą
armatora. Gazon

z kolorowymi kwiatami, palmy i fikusy otaczające biały dom z kolumnami i

schodami od frontu, seledynowy basen kąpielowy widoczny za willą – wszystko to zrobiło
duże wrażenie na kapitanie, choć nie dał tego po sobie poznać. Wyszedł im na powitanie
szpakowaty mężczyzna w białych spodniach, lekkiej bluzie z krótkimi rękawami i z

background image

29

granatową apaszką zawiązaną w wycięciu rozpiętej koszuli. Wyglądał trochę egzotycznie, a
trochę jak starzejący się lowelas. Powitał kapitana niemal wylewnie:

– Jest pan, kapitanie, cieszę się, że pan przyjął moje zaproszenie. Proszę, proszę, siądziemy

w ogrodzie. – Poprowadził ich przez hall na drugą stronę domu i wskazał na stolik przy
basenie. Było tu przyjemnie, wokół roztaczał się wspaniały widok i kapitan z ulgą usiadł,
kładąc czapkę na wolnym krzesełku. Jerry zwalił się obok niego, wyraźnie zadowolony, że
doprowadził do tego spotkania. Gospodarz sięgnął do stojącego obok barku na kółkach.

– Whisky? Gin? Sherry?
– Gin z tonikiem i dużo lodu, proszę – odparł kapitan. Miał ochotę na aromatyczny trunek.

Był trochę zdenerwowany, niepewny, co przyniesie to spotkanie. Ale uprzejmość gospodarza,
piękna sceneria i przyjemny powiew od morza sprawiały, że coraz bardziej rozluźniał się i
nabierał swobody. Pomyślał, że w końcu to nie on, ale armator ma do niego interes i poczuł
się jeszcze swobodniej. Przyjął szklankę, poczekał, aż gospodarz naleje Jerry’emu i sobie, i
dopiero uniósł ją do góry.

– Zdrowie – powiedział gospodarz. – Pańskie, pańskiej załogi i statku... jak on się nazywa?
– „Smok”.
– O yes, „Smok”, a więc także zdrowie „Smoka”. – Roześmiał się, a oni mu zawtórowali.

Napili się, gospodarz podsunął cygara i papierosy.

Z domu wyszła młoda kobieta. Kapitan spojrzał na nią z zainteresowaniem. Była ładna,

figurę miała świetną, nogi zgrabne, a blond włosy, dość krótko przystrzyżone i swobodnie
puszczone, sprawiały wrażenie dziewczęcej niefrasobliwości.

– O, Pam – gospodarz uniósł brwi, jakby go zdziwiła jej obecność, ale zaraz się opanował.

– Poznaj kapitana, a Jerry’ego znasz, prawda?

– Hello – dziewczyna skinęła kapitanowi głową, nie podając ręki. Odpowiedział nieco

staroświeckim ukłonem, lekko unosząc się z krzesła.

– To moja synowa, Pamela – przedstawił ją armator – i zaraz zwrócił się do niej: – Pam,

mamy tu rozmowę o interesach – dawał do zrozumienia, że powinna ich zostawić samych.
Młoda kobieta nie zwróciła na to uwagi.

– To pan jest kapitanem tego holownika? – zapytała.
– Tak, „Smoka” – odparł trochę zdziwiony pytaniem.
– Kiedy pan odpływa? – indagowała.
– Jeszcze nie wiem, ale wkrótce – był coraz bardziej zdziwiony.
– Jutro, pojutrze? – chciała wiedzieć.
– Tak, zapewne. Jeśli wszystko załatwię, to pojutrze.
– Dobrze – skinęła głową. Armator był zniecierpliwiony.
– Pam – zaczął, ale ona mu przerwała.
– Okay, ojcze – powiedziała z dziwnym naciskiem na słowie „ojcze”. – Idę sobie,

przepraszam, że przeszkadzałam.

– Wychodzisz? – armator był wyraźnie niezadowolony.
– Tak.
– Musisz? – zmarszczył brwi. Kapitan zauważył, że jest zły, choć stara się to ukryć.

Dziewczyna po raz pierwszy lekko się uśmiechnęła.

– Muszę, przecież wiesz, że powinnam się pożegnać z przyjaciółmi. Ale wrócę szybko, nie

martw się – machnęła im ręką i odeszła, a armator milczał przez chwilę, wyraźnie starając się
opanować.

– Jest samodzielna – zauważył, jakby ją usprawiedliwiał nie wiadomo dlaczego. – Bardzo.

No, zdrowie jeszcze raz. – Napili się i armator rzucił do agenta: – Jerry, masz chyba coś
ważnego do załatwienia, z godzinkę ci to zajmie, prawda? – zabrzmiało to niezbyt uprzejmie,
ale Jerry skinął potulnie głową, dopił swoją

whisky i wstał.

– Tak mam jeszcze parę spraw do załatwienia – powiedział. W porządku, to załatw i wróć

background image

30

za godzinę po kapitana. Armator pożegnał go niedbałym skinieniem głowy. Jerry wyszedł i
zostali sami z kapitanem. Przez chwilę panowało dosyć krępujące milczenie. Kapitan czekał,
co powie armator, a ten jakby wahał się, od czego zacząć.

– Dziwi się pan zapewne – powiedział wreszcie – że zaprosiłem pana tu, a nie do biura...
– Czuję się zaszczycony – bąknął bez przekonania kapitan.
– Zależało mi, żebyśmy byli swobodniejsi. Poza tym chciałem, żeby zobaczył pan mój

dom, Pamelę już pan poznał, syna też panu przedstawię. – Kapitan milczał, nie bardzo
wiedząc, co odpowiedzieć. Cała ta rozmowa o rodzinie kryła najwyraźniej jakiś sens, którego
nie mógł dociec. Czekał więc, co nastąpi. A armator uśmiechnął się już nieco swobodniej i
uniósłszy rękę mówił: – Wiem, wiem, co pan myśli. Nie przyszedł pan tu rozmawiać o moich
rodzinnych sprawach, ale o interesach, jasne...

– Właściwie o interesach rozmawiałem z Jerrym – odparł powściągliwie kapitan. – Ale on

nalegał, żebym tu przyszedł, bo pan chciał...

– Tak, tak, – pospiesznie wtrącił armator. – Nalegał, bo mu kazałem. Bardzo chciałem z

panem porozmawiać i to niekoniecznie o rodzinnych sprawach, chociaż... No, ale mówmy
konkretnie. Rozumiem, że pan przyjął moją propozycję i podjął się holowania „Stelli”?

– Jerry tak przedstawił wynik naszej rozmowy?
– Z tego co mówił, wynikało, że przekonał pana. Kapitan wziął z pudełka cygaro, przez

chwilę obracał je w palcach, przyjął ogień od gospodarza, wypuścił kłąb aromatycznego
dymu. Przez cały czas zastanawiał się, co się za tym wszystkim kryje. Bo o tym, że nie chodzi
tylko o zwykłe holowanie, był przekonany już od dłuższego czasu. Nie byłoby tyle ceregieli,
uprzejmości, namawiania, zapraszania tu, do tej eleganckiej willi. Znał takich kontrahentów i
wiedział, że składają konkretne, rzeczowe propozycje i oczekują takich samych odpowiedzi, a
jeśli nie otrzymują – idą do konkurencji, z którą szybko ubijają interes. Tu wszystko
odbywało się inaczej. Jeszcze to, że Jerry tak naciskał, było zrozumiałe. Miał w tym swój
interes, otrzymywał premię firmy, którą reprezentował, a jeśli był dostatecznie obrotny, to
także od zleceniodawcy. A więc widział w tym pieniądze. Ale czemu ten bogaty armator,
który mógł wybierać, kogo chciał, właśnie jego sobie upatrzył i posunął się aż do tego, że
zaprosił go do swego domu – kapitan nie pojmował. Rozumiał jednak, że sprawa musi się
wkrótce wyjaśnić. Więc choć był już w zasadzie zdecydowany, postanowił jeszcze trochę się
podroczyć i wysondować armatora do końca. Odpowiedział spokojnie:

– Jerry nie ukrywa, że mu zależy na dobiciu interesu. Ale nie powiedział widocznie panu,

że mimo wszystko ja jeszcze nie jestem zdecydowany.

– Ciągle się pan waha? – armator uniósł brwi w szczerym zdumieniu. – Inny by łapał taki

interes byle nie dać się ubiec konkurencji, a pan stawia opór...

– Moja sytuacja jest dosyć szczególna. Mówiłem o tym z Jerrym.
– Powtarzał mi, ale, pan wybaczy, to nie są istotne argumenty. Proponuję przecież dobry,

czysty interes. Tak czy owak ma pan po drodze. Płynąc do domu, holuje pan statek do
Hiszpanii. Zboczenie z trasy niewielkie, a zarabia pan pieniądze. Zresztą co ja panu będę
mówił, sam pan wie, lepiej ode mnie, że to dla pana i pańskiej firmy doskonała okazja. Nad
czym tu się jeszcze zastanawiać?

– Chce pan powiedzieć, że gdyby miał pan takiego kapitana jak ja, to by go pan wyrzucił?

– roześmiał się kapitan. Armator wzruszył ramionami. – Po prostu nie chcę ryzykować –
ciągnął kapitan – nie mając pewności, że zadanie wykonam, jak należy. Mój holownik nie jest
całkiem w porządku. Jestem od paru miesięcy w morzu, potrzebny mu solidny przegląd...

– A o co konkretnie chodzi? – spytał rzeczowo armator.
– Radar mam niepewny. Sprzęt się zużył w poprzednich holowaniach. Sporo się nazbierało

usterek.

– To detale, kapitanie, sam pan o tym wie – armator machnął lekceważąco ręką. –

Zaopatrzę pański holownik we wszystko czego potrzebuje. Jeśli konieczna jest jakaś bieżąca

background image

31

naprawa załatwię, że zrobi się w parę godzin. Zresztą, co tu mówić: i tak by pan wracał bez
przeglądu, więc to raczej uniki niż argumenty.

Kapitana ubodły ostatnie słowa armatora. Wiedział jednak, że jest w nich sporo racji i

dlatego sięgnął po inny argument.

– Brakuje mi dwóch ludzi, których musiałem oddać do szpitala. A do holowania muszę

mieć komplet, sam pan wie.

– To żaden problem. Załatwię panu dwóch marynarzy.
– Na holowniku trzeba specjalnych kwalifikacji.
To da ich pan do ekipy na wraku. Zresztą, jak będzie trzeba – znajdę panu nawet

najlepszych fachowców. Popłyną z panem do Hiszpanii, tam zmustrują, pójdą na inny statek
albo wrócą do Stanów na mój koszt. No więc?

Kapitan pociągnął łyk ginu, potem palił cygaro, oglądając jego rozżarzony koniec. Zdawał

sobie sprawę, że został ostatecznie przyparty do muru. Nie miał już żadnych argumentów.
Pozostało zgodzić się bez dalszych wykrętów lub otwarcie powiedzieć, że nie chce podjąć się
tej pracy. Ale takie oświadczenie oznaczało wiele komplikacji, konieczność tłumaczenia się w
Gdyni, dlaczego przepuścił dobrą okazję. A jednak nadal miał opory. Czuł, że coś się za tym
wszystkim kryje. Tyle trudu agenta i samego armatora, żeby przekonać jednego upartego
kapitana? Postanowił zagrać w otwarte karty.

– Dobrze – powiedział zdecydowanie. – Wyczerpaliśmy listę moich zastrzeżeń, znalazł

pan na wszystko radę. Ale mam dwa pytania. Jeśli otrzymam jasną i zadowalającą odpowiedź
– ubijemy interes.

Armator zmarszczył brwi. Widać było, że z trudem powstrzymał odruch zniecierpliwienia,

może nawet gniewu.

– Nie wiem, czy pozwoliłbym któremukolwiek kapitanowi na takie warunki – powiedział

wolno. – Zazwyczaj płacę i wymagam. Ale skoro już zdecydowaliśmy się tak szczerze
rozmawiać, to proszę, niech pan pyta.

Kapitan odstawił szklankę, zdusił cygaro i pochyliwszy się zapytał:
– Jest wiele firm zajmujących się holowaniem. Mają lepsze statki, silniejsze od mojego. A

pan wybrał mnie. Dlaczego?

– To proste – armator wzruszył ramionami, jakby to pytanie było bez znaczenia. –

Wybrałem pana, bo ma pan świetną opinię Świat marynarski nie jest wielki i wiadomości
rozchodzą się w nim szybko. Zresztą Jerry pana gorąco polecał, a Jerry to dobry agent, zna się
na rzeczy i mnie by nie nabrał. Ufam mu, chociaż wiem, że reprezentuje tu pańską firmę, a
więc ma interes w tym, żeby pana polecać. Oto cała tajemnica, zadowolony pan?

– Same komplementy, trudno nie być zadowolonym... – trochę ironicznie odparł kapitan.

Niezbyt przekonały go słowa gospodarza, ale armator nagle roześmiał się, klepnął go w
kolano i zawołał:

– Kapitanie, jak żyję nie widziałem, żeby ktoś tak się wykręcał od dobrego interesu! Czego

się pan boi?

– Ja się nie boję – kapitan poczuł się trochę urażony – ale są granice ryzyka, których nie

chcę przekraczać...

– Przesada! – armator był teraz jowialny. – Jakie ryzyko! Żaden z pańskich argumentów

nie wytrzymał mojej argumentacji. Po prostu zrobi pan dobry interes. Bo ja płacę. Sporo.
Może nawet dużo. W każdym razie nie będę się specjalnie targował. Wiem, wiem, zaraz pan
zapyta: dlaczego? Otóż powiem. Ja też mam w tym interes. Ten statek to złom, a więc sporo
pieniędzy. Pod warunkiem, że go się doholuje do Hiszpanii, gdzie za taki złom dobrze płacą.
A pan jest dobry w swoim fachu i doholuje mi „Stellę” na miejsce. Szybko i bez kłopotów.
Na to liczę. Może mi pan to zagwarantować, prawda?

– Czy ja wiem? – powiedział wolno kapitan. Armator znów się zaśmiał.
– Niech pan nie będzie zbyt skromny, kapitanie. Mówiłem – już o panu zebrałem opinię.

background image

32

No więc jak ostatecznie?

– Chwileczkę – kapitan uniósł dłoń, a armator od razu przestał się uśmiechać i zrobił się

czujny. – Mówiłem, że proszę o odpowiedź na dwa pytania. Było jedno.

– Dobrze. A drugie?
– Może nie powinienem go zadawać, ale lubię jasne sytuacje. Dlaczego panu tak zależy,

żebym to ja, i żeby jak najszybciej? Niech pan nie mówi, że już to wyjaśniliśmy. Nigdy w
życiu nie zmarnowałby pan tyle czasu na gadanie ze mną, na te wszystkie argumenty,
obietnice i ustępstwa, gdyby panu specjalnie na tym nie zależało. Dlaczego? Co się za tym
kryje?

Armator wstał, podszedł do barku i napełnił swoją szklankę whisky. Dopiero po chwili

zorientował się, że pominął kapitana i zapytał:

– Jeszcze ginu?
– Nie, dziękuję, dosyć mam na dziś alkoholu – odparł chłodno kapitan. Armator skinął

głową, napił się sam, odstawił szklankę i powiedział:

– Okay, kapitanie. I tak bym panu powiedział. Pan o tym musi wiedzieć, więc pytanie

mnie nie dotknęło ani nie obraziło. Chodźmy, proszę.

– Dokąd? – zdumiał się kapitan.
– Tam – skinął głową w stronę oświetlonego wnętrza domu. – Przedstawię panu mojego

syna, Joego.

– Ale... po co?... – zdziwił się kapitan, lecz armator ponaglił:
– Chodźmy, chodźmy, wszystko się wyjaśni. – Kapitan niezbyt chętnie, ale zaintrygowany,

poszedł za nim.

3

Dojechała do znajomego miejsca i zatrzymała wóz tak, by nie wysiadając widzieć wjazd

na punkt widokowy, a równocześnie patrzeć na leżące w dole miasto i zatokę. Gdy wyłączyła
silnik, ogarnęła ją ogromna cisza. Wokół panował spokój, którego nie mącił lekki powiew
wiatru od morza. Z dołu dochodził łagodny szum wielkiego miasta, który działał kojąco, był
odległy i trochę nierealny. Cykady dziś milczały. Czasem tylko za żywopłotem przejechał
wolno samochód. Jeden skręcił tutaj, ale zaraz odjechał – widocznie siedząca w nim para
szukała odosobnionego miejsca, w którym nikt by jej nie krępował.

Zapaliła papierosa i patrząc w niezbyt gęsty mrok, czekała. Dziś nie była zdenerwowana.

Zdążyła wszystko przemyśleć, zdarzenia wczorajszego dnia oddaliły się, przybladły; miała
teraz przed sobą cel, który zamierzała konsekwentnie zrealizować. Na myśl o człowieku,
którego oczekiwała, doznała uczucia litości i niechęci. Przez moment pomyślała też o mężu.

Poznali się przed dwoma laty, na farmie, gdzie mieszkała i pracowała wraz z rodzicami.

Ed był stajennym, doglądał rasowych koni, za którymi przepadał właściciel. Pomarańczowy
sad i plantacja arbuzów były raczej pretekstem, bo farma nie miała przynosić specjalnych
dochodów. Ważne, by nie trzeba było do niej dokładać. Liczyły się piękne araby, w których
kochał się armator sprowadzając je z różnych stron świata i od czasu do czasu wystawiając do
ważniejszych biegów. Sam także lubił ich dosiadać i w każdej chwili mógł wpaść na farmę,
by zażyć przejażdżki.

Joe ściągnął na farmę któregoś dnia i zajął pokój na górze. Wszyscy wiedzieli, że coś z

nim jest nie w porządku, unika ludzi, z nikim nie rozmawia, mało je i znika czasem na wiele
dni, a potem wraca albo go ktoś przywozi tak złachmanionego i zaniedbanego, jakby
przybywał ze świata włóczęgów. Nikt na farmie nie dociekał, co się z nim dzieje – był synem
właściciela, mógł robić, co chciał, więc spełniano jego rzadkie kaprysy – jak choćby ten, że
nie wolno było wchodzić do jego pokoju, gdy tam przebywał, a sprzątać można było tylko

background image

33

wówczas, gdy na to pozwolił. Głośna muzyka rockowa, której ustawicznie słuchał, nikomu
nie przeszkadzała, bo dom był obszerny, niemal pusty, a pracownicy mieszkali w innym,
specjalnie dla nich zbudowanym budynku, nieco na uboczu.

Kiedyś Pamela pojechała półciężarówką do odległego o sześć mil miasteczka, żeby

przywieźć zaopatrzenie przed spodziewanym przybyciem właściciela. Gdy już zrobiła zakupy
i miała wracać, zatrzymał ją rosły, byczkowaty policjant, który niekiedy dawał jej do
zrozumienia, że jest dziewczyną, którą chętnie by się zainteresował. Tym razem jednak nie
zalecał się, tylko zawołał:

– Ej, Pam, wracasz na farmę?
– Tak, a bo co? – odpowiedziała zaczepnie.
– Mam dla ciebie ładunek.
– Co jest? – zaciekawiła się.
– Zajedź do nas. – Pojechał przodem i zatrzymał się przed wejściem do drewnianego

budynku policji. Gdy Pam stanęła za nim kazał jej poczekać, zniknął w środku, a po chwili
pojawił się wraz z kolegą prowadząc pod pachy Joego.

Syn właściciela wyglądał wyjątkowo żałośnie. Z trudem powłóczył nogami, policjanci

właściwie go wlekli, głowę trzymał opuszczoną, z ust ciekła mu ślina, koszulę miał podartą,
spodnie wymięte i brudne.

– Pijany? – spytała Pam.
– Sama zobaczysz – odparł policjant. – Zabierz go, niech się prześpi, nie mamy co z nim

robić w areszcie.

– Przeskrobał coś? – przestraszyła się.
– W tym sęk, że nie. Nie ma go za co zamknąć. Zresztą, jego stary narobiłby szumu, a po

co szeryfowi kłopoty? – mówiąc to, policjant usadowił wraz z kolegą Joego na siedzeniu obok
Pameli. Odjechała.

Przez całą drogę Joe nie odezwał się. Był w takim stanie, że nie bardzo chyba zdawał sobie

sprawę z tego, co się z nim dzieje. Leciał w bok raz na nią, to znów na drzwiczki. Poprawiała
go wolną ręką i jakoś wreszcie dotarła do farmy. Z daleka zobaczyła wóz właściciela.

Ojciec pomógł jej wytaszczyć Joego z półciężarówki, potem poprosił, by razem z nim

zaprowadziła syna do pokoju. Joe legł nieprzytomny na rozgrzebanym łóżku. Pam wymknęła
się dyskretnie. Czuła niesmak i nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć. Było jej żal Joego,
w gruncie rzeczy miłego chłopaka, a równocześnie współczuła ojcu. Matka Joego nie żyła –
zginęła w wypadku samochodowym, a ludzie szeptali, że był to wypadek szczególnie bolesny
dla męża, żona bowiem jechała z młodym człowiekiem, oboje byli pijani, a ten młodzieniec
podobno dosyć często towarzyszył pięknej pani w różnych eskapadach.

Wieczorem gospodarz zaprosił Pam do swego pokoju. Wypił parę szklaneczek, ale nie był

pijany. Rozmawiał z nią długo i szczerze. Mówił o synu, o jego zachowaniu, o tym wreszcie,
że jeśli tak dalej pójdzie, to go utraci. Chłopak potrzebował kogoś, kto by stale był przy nim,
opiekował się, czuwał nad tym, co robi. Nie był zły, tylko samotny i sfrustrowany, a przede
wszystkim miał słaby charakter, który sprawiał, że łatwo wpadał w fatalne towarzystwo.

Wszystko to mogło się skończyć katastrofą, jeśli mu ktoś nie pomoże. Ktoś, kto będzie dla

niego dobry i kogo on polubi. A lubi ją, Pamelę...

Obiecała zająć się Joem. Potem były jeszcze dwie rozmowy. W końcu ojciec

zaproponował jej, by wyszła za jego syna, co wzmocniłoby zapewne jej wpływ na Joego.
Zgodziła się. Trochę dlatego że było jej żal chłopaka, a trochę dlatego że nie umiała odmówić
takiemu człowiekowi jak jego ojciec: władczemu, a ja proszącemu o ratunek dla syna.
Omamiła ją wizja życia w świecie niepodobnym do pełnego trosk i kłopotów świata jej
rodziców.

Ale nie powiedziała ojcu Joego, że od roku na farmie jest ktoś kto wieczorami i nocami

szeptał jej o innym świecie, o tym, że muszą się stąd wyrwać, zacząć inne życie, poszukać

background image

34

swej szansy i znajdą ją na pewno, bo są młodzi, odważni, a świat stoi otworem przed
młodymi i odważnymi. Mówił gorącym szeptem, dawał jej pieszczoty, których przedtem nie
zaznała. Odurzył ją wizją wspólnej przyszłości. Wciągnął ją też w krąg swoich nieczystych,
ale nęcących spraw.

Odurzenie przeszło jej jednak po rozmowie z ojcem Joego. Tamto było mglistym

marzeniem, niepewną i ryzykowną mrzonką, a to, co proponował armator czymś realnym i
konkretnym. I w dodatku ten biedny Joe. Potrzebował jej. Uwierzyła w to i została jego żoną.
Ed zniknął z jej życia w chwili, gdy wyjechała z farmy, a wyjechała po to, by wziąć ślub z
Joem i pozostać w Nowym Orleanie.

Teraz, po roku, Ed pojawił się. Inny. Groźny. Żądający pomocy i gotowy tę pomoc wymóc

nawet szantażem. Pam wiedziała, że musi spełnić jego żądanie. To i wszystkie późniejsze.

Teraz czekała, mając niespodziewane rozwiązanie. Nie cieszyło ją to, ale wybrała – jej

zdaniem – mniejsze zło.

Ed wyłonił się cicho i niespodziewanie. Trochę nawet się przestraszyła, gdy otworzył

drzwiczki i siadł obok niej w samochodzie.

– Jesteś – powiedział zadowolony. – Nachylił się, by ją pocałować. Zgodnie z planem,

który sobie nakreśliła, pozwoliła na to.

– Masz? – spytał Ed:
Położyła dłoń na jego kolanie i odparła miękko:
– Ed, nie gorączkuj się...
– Masz czy nie? – nacierał brutalnie.
– To nie takie proste, sam wiesz...
– Kręcisz – w jego głosie pojawiła się groźna nuta. – Słuchaj, jeżeli myślisz...
– Ależ Ed – teraz mówiła niemal pieszczotliwie. – Nie chcę się wykręcać. Ale postawiłeś

mi zadanie ponad moje możliwości. Nie mogłam tak szybko...

– Kłamiesz, suko – ścisnął jej ramię aż do bólu. Wytrzymała, postanowiła, że nie da się

ponieść nerwom. Musiała być spokojna. Spokojna i cierpliwa.

– Nie mów tak do mnie – zaprotestowała nadąsana. – Nie jestem przyzwyczajona do

takiego języka.

– Gówno mnie to obchodzi – rzucił jej w twarz. – Powiedziałem ci...
– Dobrze, Ed – ujęła go dłonią pod brodę i przysunęła twarz do jego twarzy. Podziałało.

Trochę się uspokoił. A ona mówiła: – Nie mogłam tak z dnia na dzień zdobyć pieniędzy.
Dużo pieniędzy, bo nam potrzeba dużo, prawda? – Położyła nacisk na słowie „nam” i
odczuła, że zrobiło to na nim wrażenie. Odprężył się, rozluźnił palce na jej ramieniu.

– No więc co chcesz zrobić? – zapytał spokojniej.
– Daj mi dwa, trzy dni.
– Nie mogę. Liczy się każda chwila.
– Ależ Ed – perswadowała – musisz być cierpliwy. Jeśli masz dobre miejsce, to

przeczekasz te dwa, trzy dni, a ja zdobędę pieniądze.

– W jaki sposób? – wciąż był podejrzliwy.
– To proste, tylko trzeba nieco czasu. Zwyczajnie mi nie da. Postanowiłam rozbić ten wóz.

Powiem, że nie będę jeździła wrakiem i muszę kupić nowy. Na to da mi czek. A to będzie
parę tysięcy, no, dobrze wymyśliłam?

– Cwana jesteś – pochwalił.
– Nie mów tak – znów się nadąsała.
– Dobrze, dobrze, nie udawaj damy – uciął. – Pomysł niezły, parę tysięcy wystarczy na

początek.

– Wezmę jeszcze biżuterię. Niezbyt tego wiele, ale też będzie parę tysięcy – oznajmiła.
– No, to już lepiej – pochwalił wyraźnie zadowolony. – Tylko to czekanie... I... słuchaj –

powiedział nagle innym tonem – jeżeli coś kręcisz, myślisz, że mnie wykołujesz, to...

background image

35

– Ależ Ed – zaprotestowała miękko i przysunęła się bliżej. Dotykali się twarzami, czuł jej

oddech, ona z trudem znosiła jego przykry zapach, ale mimo woli poddawała się pragnieniu,
które w niej coraz bardziej narastało. Przemknęło jej przez myśl, że właściwie dlaczego nie?
Z Edem było jej kiedyś dobrze... Od roku nie miała mężczyzny. Wczoraj, tego z teściem nie
liczyła... Pomyślała też, że to jeszcze bardziej przekona nieufnego Eda. Pozwoliła się
pocałować, przylgnęła do niego, obdarzyła niespodziewaną pieszczotą. Jęknęła, kiedy mocno
przycisnął ją do siedzenia.

– Poczekaj – szepnęła – opuszczę oparcie.
Niecierpliwie zwalił się na nią. Była uległa, a wkrótce zupełnie zapomniała, że jest

niedomyty, że siedzenie jest niewygodne, a kierownica uwiera ją w uniesione udo.

Policyjny wóz cicho podjechał pod żywopłot i się zatrzymał. Kierowca został na swoim

miejscu, a drugi policjant wyszedł, starając się nie trzasnąć drzwiami. Miał w ręku latarkę
elektryczną. Szedł cicho, na palcach pod samym żywopłotem. Gdy znalazł się w pobliżu
samochodu, zajrzał do środka i zaświecił. Pamela krzyknęła z przestrachem, ale Ed był w
takim stanie napięcia, że tylko wrzasnął:

– Idź do diabła, cholerny gnojku!
– Sorry – powiedział policjant i wycofał się. Gdy siadł obok kolegi w samochodzie, sapał z

podniecenia.

– Co jest? – zapytał kierowca. – Jest tam ktoś?
– Są. Jakiś długowłosy ciężko pracuje na ślicznej panience. Cholerne baby, dają byle

brudasowi...

– Ty byś też chciał, co? – roześmiał się kierowca. – Może ich przymkniemy za obrazę

moralności? Będziesz miał satysfakcję, żeś im przerwał.

– Co ty! Jakbyśmy wszystkich takich przymykali, to aresztów by nie starczyło. Zresztą,

jutro wytoczyliby nam sprawę o łamanie praw obywatelskich i ograniczenie wolności
osobistej. Jedźmy... Samochód cicho odjechał i wokół znów zapanowała cisza.

4

Gospodarz poprowadził kapitana do wnętrza domu. Z hallu schodami weszli na piętro.

Kapitan odniósł wrażenie, że w całym dniu nie ma nikogo prócz nich, co wydało mu się
trochę dziwne. Tymczasem armator zatrzymał się przed drzwiami na piętrze i zapukał. Nikt
nie odpowiedział. Ponowił pukanie, już nieco niecierpliwiej. Dalej panowała cisza.

– Joe!
Kapitan stał obok niego coraz bardziej zdziwiony. Nie odzywał się jednak, czekając co

nastąpi. Nie usłyszawszy znów odpowiedzi, gospodarz nacisnął klamkę i wszedł, skinąwszy
głową kapitanowi, by szedł za nim.

Pokój był duży, umeblowany tak skąpo, że sprawiał wrażenie pustego. Gołe, białe ściany,

tylko w jednym rogu stał ukośnie stół zarzucony plakatami, rysunkami i książkami. Szczelnie
zamknięte okno i drzwi balkonowe wychodziły na ogród. Panował tu ciężki zaduch. Kapitan
poczuł jakiś dziwny zapach, którego nie umiał bliżej określić.

Pod ścianą, wprost na podłodze leżał materac albo był to tapczan tak niski, że sprawiał

wrażenie samego materaca. Obok stał zestaw grający, którego kolumny były rozstawione
szeroko, w rogach pokoju. Aparatura była nastawiona bardzo cicho. Płynęła z niej jakaś
wolna, nostalgiczna melodia, niezbyt bogata, jakby muzycy stale powtarzali te same, smutne
frazy. Pokój oświetlał jeden kinkiet, toteż panował w nim półmrok.

Na materacu siedział mężczyzna. Kapitan spojrzał na niego uważnie i poczuł się nieswojo.

Był to młody jeszcze, najwyżej trzydziestoletni człowiek z ogoloną na gładko głową. Miał za
to rzadką, kozią bródkę i cienkie, chińskie wąsy. Ubrany był w wymiętą, rozpiętą do pasa

background image

36

koszulę albo bardzo ciemną, albo bardzo brudną. Był w slipach, spod których wyglądały
chude, owłosione uda. Siedział ze skrzyżowanymi nogami, pochylony, nieobecny i
nieruchomy, jakby nie zauważył ich wejścia. Armator powiedział niezbyt głośno:

– Joe, mamy gościa. Poznaj kapitana.
Młody człowiek nie zareagował. W półmroku kapitan dostrzegł że kiwa się rytmicznie w

takt muzyki. Ojciec zbliżył się.

– Joe – zapytał łagodnie – dobrze się czujesz?
Znów nie było odpowiedzi. Kapitana zmierziła ta scena. Najchętniej wyszedłby z pokoju i

zostawił ojca z synem. Czekał jednak rozumiejąc, że gospodarz przyprowadził go tu, mając w
tym swój cel. Ale armator, jakby zapomniał o obecności gościa. Pochylił się, ujął syna pod
brodę, uniósł mu głowę i znów zapytał:

– W porządku, Joe?
Twarz młodego człowieka zrobiła na kapitanie okropne wrażenie. Cerę miał żółtą, oczy

podkrążone, zapadłe w głąb czaszki, powieki przymknięte. Ale po ostatnim pytaniu ojca Joe
wolno otworzył oczy. Spojrzał niewidzącym wzrokiem i nagle szarpnął głową, wyswobodził
się i wyszczerzywszy zęby, wycharczał z nienawiścią:

– Czego chcesz? Idź do diabła! Wynoś się, bo!... – palcami o dawno nieobcinanych

paznokciach zaczął szukać wokół siebie, chcąc czymś rzucić w ojca. Armator cofnął się
nieco, popatrzył niepewnie na kapitana, a potem powiedział:

– Dobrze, Joe, dobrze, nie będziemy ci przeszkadzać. Chciałem tylko, żebyście się poznali

z kapitanem.

– Wynoście się obaj! – głos mężczyzny był chrapliwy, zduszony, jakby coś go dławiło za

krtań.

– Chodźmy – armator zwrócił się do kapitana i obaj wyszli z pokoju. Zamknięte drzwi

stłumiły dźwięk muzyki. W milczeniu wrócili na poprzednie miejsce przy basenie. Przez
długą chwil? panowało niezręczne milczenie. W końcu armator, po sporym łyku whisky,
odezwał się z widocznym wysiłkiem:

– Chcę, żeby Pamela i Joe popłynęli z panem. – Kapitan pochylił się, jakby nie dosłyszał.
– Słucham? – zapytał zaskoczony.
– To, co mówię. Pamela i Joe muszą popłynąć z panem.
– Pan chyba żartuje – kapitan odzyskał panowanie nad sobą. – Przecież holownik to nie

pasażerski statek. Pan wie, że nie ma na nim miejsc dla nikogo prócz załogi.

– Wiem, oczywiście – zgodził się armator. – Oni popłyną na „Stelli”.
– Słucham? – powtórzył kapitan. – Pan nie mówi serio.
– Jak najbardziej, kapitanie – w głosie armatora brzmiała taka powaga, że kapitan przestał

wątpić. Ale nadal nie mógł uwierzyć.

– Czy pan zdaje sobie sprawę z tego, co pan mówi? – spytał niezbyt grzecznie. – Przecież

to wrak. Bez wygód, bez najprymitywniejszych urządzeń. Zainstalujemy tam tylko to, co
potrzebne do przetrwania dla ludzi, którzy będą na nim podczas holowania. A pan chce tam
umieścić dwoje pasażerów? Cóż to za pomysł!

– Kapitanie – w głosie armatora wyraźnie wyczuwało się znużenie. – Zadał mi pan

pytanie, dlaczego tak nalegam, aby pan, i to prędko, holował „Stellę”. Przed chwilą
udzieliłem panu szczerej odpowiedzi.

– Pokazał mi pan syna, który jest najwyraźniej chory.
– Tak. Jest chory. Powiem wszystko, musi pan wiedzieć, bo inaczej nie zrozumie pan,

dlaczego to robię. Joe jest narkomanem. Zaawansowanym. Od lat się narkotyzuje. Był
leczony – bez skutku. Ożeniłem go z Pamelą, bo sądziłem, że stała obecność przy nim ładnej,
czułej, troskliwej kobiety pomoże mu wyrwać się z tego, tym bardziej, że patrzył na nią
życzliwie. Nie pomogło. Miewał okresy lepsze, przerwy, ale zawsze wracał do narkotyków.
Teraz jest bardzo źle, jeżeli czegoś nie zrobię, stracę syna...

background image

37

Kapitan poczuł się nieswojo po tym wyznaniu. Rozumiał, ile musiało ono kosztować tego

człowieka. Zapytał jednak:

– Rozumiem... i współczuję. Ale co to ma wspólnego ze mną, z holowaniem? Z ich rejsem

na wraku „Stelli”?

– Ma. Myślę, że w czasie rejsu, w towarzystwie bliskiej osoby, bo przecież Pamela jest mu

mimo wszystko bliska, w otoczeniu twardych, pozbawionych sentymentów, ale zdrowych
ludzi, nie mając dostępu do narkotyków – Joe może się jakoś od nich oderwać.

– Ale przecież nawet najdłuższy rejs kiedyś się skończy. Potem będzie port...
– Potem będzie Europa. Inny świat, inne otoczenie. Odbędą podróż, straci kontakt z

dotychczasowymi dostawcami. To jest dla niego szansa, kapitanie, nie rozumie pan tego?

– Może i tak – odparł w zadumie kapitan. Współczuł armatorowi, ale nadal nie widział

możliwości zabrania dwojga przyzwyczajonych do dobrych warunków ludzi na pokład
wraku, gdzie było niebezpiecznie, brudno i niewygodnie. Poza tym ta dziewczyna wśród
marynarzy...

Podzielił się dręczącymi go wątpliwościami, ale armator odparł spokojnie:
– Syn i synowa nie spodziewają się wygód, a Pamela jest w końcu dorosłą osobą,

odpowiada za siebie i wie, co robi.

– Tak – westchnął kapitan – ale czy pan wyobraża sobie, że wypuszczą mnie w rejs z

pasażerami na pokładzie holowanego wraku?

– To już moje zmartwienie – starał się rozwiać te obawy gospodarz. – Pan przecież wie, że

armator ma prawo zamustrować w rejs swego przedstawiciela, który będzie pilnował na
morzu jego interesów. To się praktykuje dosyć często, prawda? Otóż Joe i Pamela będą
oficjalnie moimi przedstawicielami na „Stelli”.

– Kto uwierzy w taki wybieg – roześmiał się z przymusem kapitan.
– Moja w tym głowa. Potrafię wiele załatwić – zapewnił armator.
– Tak, wierzę – odparł kapitan. – Ale w razie nieszczęścia ja będę odpowiadać. Zawsze

odpowiada kapitan. Jeśli się cokolwiek stanie, a jesienią na holowanym przez Atlantyk wraku
wszystko może się zdarzyć, to mnie postawią przed sądem morskim.

– Dostanie pan notarialnie poświadczone polecenie. Oświadczę w nim, że całą

odpowiedzialność za tych dwoje biorę na siebie. Wystarczy to panu?

– Boże, w co ja się pakuję! – wykrzyknął szczerze zdesperowany kapitan. Zabrnął zbyt

daleko, żeby się wycofać, a równocześnie rozumiał całą złożoność i wszystkie
niebezpieczeństwa tej przedziwnej sprawy. Armator zaś położył mu rękę na kolanie i
powiedział:

– Teraz wie pan wszystko. Jak pan się spokojnie zastanowi, to przyzna pan, że moja

propozycja jest czysta i nie niesie dla pana żadnego ryzyka.

– To wszystko jest niesamowite – powiedział kapitan. – Możliwe. Ale cały ten

zwariowany świat jest niesamowity. A

więc, kapitanie – skoro się porozumieliśmy, to mam

coś jeszcze... – wstał i na chwilę wszedł do domu. Kapitan patrzył niepewnie, spodziewając
się kolejnej zaskakującej niespodzianki. Ale gospodarz wrócił szybko i położył przed nim
dwie duże koperty.

– Kontrakt przygotował Jerry – powiedział. – Jak mówiłem, warunki będą korzystne. Dla

pańskiej firmy, dla mnie, dla wszystkich. A dodatkowo proszę wziąć to.

– Co to jest? – pytał kapitan, patrząc na podłużne koperty.
– Ta dla pana, a ta dla załogi, do podziału. Premia za specjalny rejs.
Kapitan wziął do ręki koperty. Były grube. Tak grube, że nie mógł ich zgiąć na pół.
– Ktoś mógłby powiedzieć, że to łapówka – bąknął zmieszany. Armator roześmiał się.
– Tylko ktoś bardzo głupi, kapitanie. Praktykuje się często, że armator zadowolony z

kapitana i załogi daje im ekstra wynagrodzenie, premię, nagrodę – niech pan to nazwie, jak
chce – za szczególną pracę. Ja właśnie tak robię.

background image

38

– Z góry? A jeśli...
– Wszystko się powiedzie – przerwał armator. – Ufam panu...
Kapitan obracał przez chwilę koperty w dłoniach, potem wcisnął je do kieszeni munduru.

Wypchały je dość wyraźnie, ale jakoś się zmieściły. Armator odetchnął z ulgą.

– Jerry już powinien być – powiedział. – Napijemy się teraz trochę?
– Tak, proszę ginu. Bez toniku – odparł kapitan.
Gdy pili w milczeniu, zajechał Jerry, który od razu zrozumiał, że sprawa została

załatwiona.

IV

1

Przez całą drogę nie rozmawiali. Kapitan był pogrążony w myślach – rozważał wydarzenia

kończącego się dnia. Westchnął mimo woli. Jeszcze rankiem był w innym nastroju. Nudził
się, jak cała załoga, czekał na decyzję powrotu, ale nie przewidywał żadnych komplikacji.
Brał oczywiście pod uwagę, że być może wpadnie im jeszcze po drodze jakaś dodatkowa
praca, jakieś holowanie już w Europie z Anglii do Niemiec, albo coś w tym rodzaju.
Tymczasem to, co się wydarzyło, zaskoczyło go. W duchu jednak jako doświadczony
fachowiec w dziedzinie ratownictwa morskiego i wielkich holowań przyznawał, że powinien
się cieszyć z nowego zadania. Było rzeczywiście korzystne dla jego przedsiębiorstwa, a także
dla niego i załogi, bo za taką robotę zawsze była dodatkowa premia. A prócz tego trudne
holowanie zaspokajało jego ambicję. Lubił ryzyko, lubił prace niebanalne, po cichu cieszył
się, że nazywają go „kowbojem oceanu”.

A jednak nie był całkiem spokojny. Przede wszystkim sprawa tych dwojga. Chwilami sam

nie wierzył, iż zgodził się na ich zaokrętowanie. Gdy teraz, chłodno i bez emocji rozważał
całą sprawę, był niezadowolony, choć wiedział, że gdyby tego odmówił całe holowanie diabli
by wzięli. Rozumiał, że dla armatora najważniejsze było właśnie wysłanie w rejs pary
młodych ludzi. Nie bez racji pomyślał także, że armator pewnie dlatego jego wybrał do tej
pracy, że żaden kapitan amerykańskiego holownika na coś takiego by się nie zgodził. Ale
zdawał sobie sprawę, że właściwie wpadł w pułapkę. Nim dowiedział się, o co naprawdę
chodzi armatorowi, już w zasadzie wyraził zgodę na holowanie. Ambicja nie pozwalała mu
się wycofać. A może to współczucie dla ojca, który chciał za wszelką cenę ratować syna?
Może junacka żyłka, skłonność do ryzyka sprawiły, że nie odmówił? Nie brał pod uwagę
kopert, które wypychały mu kieszenie. Wziął, bo wyjaśnienie armatora, że to specjalna
gratyfikacja za podjęcie trudnego zadania trafiło mu do przekonania, a raczej pozwoliło
zagłuszyć słaby głos sumienia, który cicho podpowiadał, żeby nie brać. Ale w końcu dostał
koperty, gdy już wszystko było uzgodnione. A więc rzeczywiście gratyfikacja, a nie łapówka.
No, trudno. Klamka zapadła. Słowo się rzekło. Teraz trzeba myśleć o tym, co go czeka. I jak
najprędzej wyruszać. Spieszył się i armator, jemu także zależało, by jak najszybciej odpłynąć,
bo pora była późna i Atlantyk mógł rzeczywiście sprawiać paskudne niespodzianki. Zresztą
im prędzej to wszystko wykona, tym lepiej. Pozbędzie się kłopotu i zniknie niepokój. Bo
niepokój tkwił w nim i wiedział, że nie opuści go aż go chwili, kiedy przybiją do nabrzeża w
Hiszpanii.

– Jesteśmy na miejscu – głos Jerry’ego wyrwał go z zamyślenia. Stali pod trapem

„Smoka”. Na pokładzie widać było kilku ludzi opartych o relingi, z korytarza biegła smuga
światła, przez otwarty bulaj słychać było jazzową muzykę.

background image

39

– Wstąp pan jeszcze do mnie na chwilę – zaprosił agenta.
– Okay – odparł Jerry i wygramolił się ze swego karawanu. Poszli wprost do kapitańskiej

kabiny. Po drodze kapitan rzucił wachtowemu:

– Niech chiefowie, ochmistrz i trzeci z pokładu przyjdą do mnie.
– Tak, panie kapitanie – odparł wachtowy. Był to już drugi oficer, który zmienił na

wachcie trzeciego.

Gdy znaleźli się w kabinie, kapitan natychmiast zdjął mundur, który choć lekki, jednak mu

ciążył, rozwiązał krawat i podwinął rękawy koszuli. Jerry rzucił swą nieodłączną panamę na
biurko i rozsiadł się w fotelu. Kapitan wezwał stewarda, który przyszedł z miną wielce
niezadowoloną, że go fatygują tej porze. Nie zważając na to, kapitan zarządził:

– Przynieś jakieś kanapki, coś do picia, daj kieliszki, postaw butelkę. Nie jedliśmy nic od

obiadu. No i trzeba wypić łyk polskiej czystej po tych wszystkich tutejszych świństwach.

– Co pan mówi? – obruszył się Jerry. – Whisky i gin to dobre trunki.
– Tak, ale gin zajeżdża perfumami, a whisky gniecionymi pluskwami. A poza tym, do

jedzenia nie ma jak nasza.

– Może być – zgodził się Jerry. Gdy steward wyszedł, żeby spełnić polecenie, agent

odezwał się:

– Dobrze pan zrobił, kapitanie, że pan przyjął tę robotę. To dobry kontrakt. Dla

wszystkich.

– I dla pana? – zauważył kapitan.
– Pewnie – roześmiał się Jerry. – Jestem agentem, mam procent od kontraktu, a tu suma

jest całkiem niezła. Każdy będzie zadowolony.

– Armator najbardziej – stwierdził kapitan.
– Chyba. Teraz powiem szczerze. Zależało mu bardzo, żeby pan to wziął. Spieszy się.

Musi odstawić wrak do Hiszpanii w określonym terminie. Gdyby się spóźnił – płaciłby karę.
A sprzedał dobrze, zawsze to parę milionów taka kupa złomu. Miał interes, żeby panu dobrze
zapłacić.

– Jerry – kapitan usiadł koło agenta. – Wiedział pan, że armator chce wysłać na „Stelli”

syna i synową?

– Co? – agent zdziwił się tak szczerze, że kapitan nie miał wątpliwości, że nie udaje. – Po

co?

– Oficjalnie, żeby nadzorowali holowanie. Zwłaszcza Joe jako jego przedstawiciel.
Jerry pokręcił głową. Rozmyślał chwilę rozważając, co kryje ta nowina. Wreszcie

skomentował ją:

– Ciekawe. Widzi pan, jak ten facet umie robić interesy? Panu zapłacił więcej za

holowanie, zyskuje na czasie, dotrzymuje kontraktu, ale odbija to sobie, fundując za darmo
wycieczkę do Europy synowi i jego żonie. To się nazywa łeb do biznesu...

– Tak, myślę, że on umie robić interesy – zgodził się kapitan z ponurą miną. Nie widział

powodu, żeby wtajemniczać agenta we wszystkie przyczyny decyzji armatora. A Jerry już się
rozpogodził i zawołał:

– Ale to niczego nie zmienia! To tak czy owak dobry kontrakt dla pana. – Sięgnął po

teczkę, wyjął dokumenty. – Podpiszemy od razu?

– Mamy czas, dałem słowo i decyzji nie zmienię – kapitan odsunął papiery, żeby zrobić

miejsce na stole, bo właśnie steward zaczął nakrywać. Przyniósł wielki półmisek tak
smakowitych kanapek, że nawet Jerry na chwilę zapomniał o kontrakcie. Zaraz też rozległo
się pukanie do drzwi i na krótkie „wejść” kapitana pojawiło się czterech wezwanych
oficerów. Kapitan skinął im głową na powitanie i zaprosił:

– Siadajcie. Opijemy nasz rejs i pogadamy o szczegółach.

background image

40

2

Oficerowie, będący po kolacji, nie mieli ochoty na kanapki, ale kapitan i Jerry zjedli po

kilka z wielkim apetytem. Kiedy już zaspokoili głód i wychylili po dwa kieliszki wódki,
odezwał się kapitan:

– No, panowie, koniec postoju. Dziób na wschód i ruszamy. – Powiedział to specjalnie

pogodnie, żeby wprowadzić ich w dobry nastrój. Jednak zauważył, że ucieszyli się
umiarkowanie. Nie czekając na ich reakcję, kontynuował: – obejrzeliście ten statek?

– Tak – odparł pierwszy oficer.
– Trzeci, pan też?
– Tak.
– I co? Da się holować?
– Ujdzie – odparł pierwszy. – Kadłub cały, przecieków nie ma, poziom w zęzach

normalny, myślę, że wytrzyma holowanie bez dodatkowych zabiegów. Ale ruina to niezła –
nie darował sobie komentarza.

– Nie nasza sprawa – uciął kapitan. – Nasza rzecz, to doprowadzić tę ruinę cało do

Hiszpanii. A to po drodze, więc i powinniśmy się cieszyć.

– Jasne – pogodnie zgodził się starszy mechanik. – Grunt, że pójdziemy do Europy. A tam

już blisko domu.

– Dobra – kapitan był rzeczowy, nie chciał przeciągać rozmowy. Dysponował: – Trzeci,

pan popłynie na „Stelli” – Trzeci skinął głową w milczeniu. Spodziewał się tego od chwili,
gdy kapitan kazał mu obejrzeć wrak. – Zabierze pan – ciągnął kapitan – jednego mechanika,
tylko daj kogoś z głową – zwrócił się do chiefa maszyny – jednego marynarza, też faceta
wytrzymałego i bystrego – pierwszy także potwierdził milczącym skinieniem, że wie, o co
chodzi – i pomocnika kucharza.

– To razem z trzecim czterech – zauważył pierwszy oficer. – Mało. A ludzi na deku mi

brakuje, bośmy tych dwóch zostawili. Jeśli oddam jeszcze kogoś, to będę musiał przejść na
wachty sześciogodzinne.

– Wiem – przerwał mu kapitan. – Ale niech się pan nie martwi. Jutro dostaniemy dwóch

marynarzy. Tutejszych.

– Co to za ludzie? – zainteresował się pierwszy.
– Nie wiem – wzruszył ramionami kapitan. – To sprawa armatora i jego – wskazał na

Jerry’ego. – Ale będą to zawodowcy. Popłyną na „Stelli” do Hiszpanii i tam zmustrują. W ten
sposób mamy komplet. Na „Stelli” będzie sześciu.

– W porządku – ucieszył się pierwszy. Trzeci nie miał zachwyconej miny, nie cieszyła go

perspektywa rejsu na wraku z dwoma nieznanymi ludźmi. Nie wiedział, że czeka go jeszcze
gorsza niespodzianka.

– To nie wszystko – ciągnął kapitan. – Będzie pan miał na „Stelli” pasażerów.
– Pasażerów? – trzeci myślał, że się przesłyszał.
– Mówię wyraźnie. Popłynie syn armatora i jego żona.
– Kobieta? – oczy oficera zrobiły się okrągłe ze zdumienia. Kapitan roześmiał się.
– Co pan robi takie oczy, trzeci? Na ogół żony bywają kobietami.
– Ale tam nie ma warunków – próbował protestować trzeci.
– Ich sprawa. Może chcą przeżyć przygodę? Wolno im, płacą za to.
– Ale bezpieczeństwo...
– To też ich sprawa. Armator wziął wszystko na siebie. Jego syn płynie jako supercargo. A

żona z nim. Sprawa załatwiona. Pańska rzecz to stworzyć im takie warunki, jakie się da. Żeby
mieli gdzie jako tako spać, co jeść i tak dalej. No i żeby w razie sztormu nie wylecieli za
burtę.

– Mam ich niańczyć? – nachmurzył się trzeci.

background image

41

– Nie. Ma pan robić swoje i opiekować się nimi w miarę możliwości. Żadnych specjalnych

warunków ani przywilejów nie będzie, bo nie może być i zarówno armator, jak i oni o tym
wiedzą. Wszystko jasne?

Tak – bąknął trzeci, jakby zgadzał się na własny pogrzeb.
– W porządku. Ostatnia sprawa. Zapotrzebowania są?
– Tak – odparł pierwszy oficer. – Na pokładzie wiele nie trzeba, tylko jeszcze dodatkowy

komplet lin i łańcuchy. Różnie może być.

– Dobra, a ty? – zwrócił się do mechanika. Wziął od niego długą listę, spojrzał i gwizdnął.

– O, widzę, że na konto tego holowania chcesz wymienić całą maszynownię.

– Całą nie, ale co tylko się da, to chcę dostać – spokojnie odparł mechanik. – Sam wiesz,

że na konto holowania zatwierdzą mi w Gdyni wiele wydatków. Więc jest okazja, żeby zrobić
zapas.

– Dobra. A co z radarem?
– Chodzi, ale niepewny. Z tym, że tu do niego części nie dostaniemy. To radar krajowej

produkcji, typ tutaj nieznany. Tylko u nas możemy go naprawić albo wymienić.

– Dobrze. Sam mówiłeś, że chodzi. Nie jesteśmy na wojnie. I popłyniemy wolno, nie

trzydzieści węzłów. Kolizja nam nie grozi. Damy sobie radę, choćby nawet całkiem wysiadł,
ale myślę, że w razie czego elektryk utrzyma go na chodzie. A pan – zwrócił głowę ku
ochmistrzowi – niech też zamówi trochę więcej niż na zwykły rejs. Zwłaszcza owoców, sam
pan zresztą wie, co potrzeba. Na „Stellę” proszę podrzucić trochę lepszych rzeczy, żeby ci
pasażerowie nie narzekali, że ich głodzimy.

– Dać parę butelek whisky? – zapytał mały grubasek.
– Whisky nie! – zaprotestował kapitan. W ogóle i na „Stelli”, i na „Smoku” od jutra

zapominamy o alkoholu. To ma być całkiem suchy rejs. Odbijemy sobie, jak dobrniemy do
Gdyni. Jeżeli komu żona pozwoli – dodał ze śmiechem. Zawtórowali mu powściągliwie. Po
chwili zapytał jeszcze:

– Macie jakieś pytania?
Milczeli. Byli ludźmi, którzy znali swój fach, wiedzieli, co mają robić. Powiódł po nich

wzrokiem i powiedział poważnie: – Panowie, rejs nie będzie łatwy, ale przecież niejeden
trudny rejs mamy za sobą. W końcu to nasz codzienny chleb. Myślę, trzeci, że i z tymi
pasażerami nie będzie problemów. Trzeba się nimi trochę opiekować, ale nie niańczyć. Jutro
przenosimy wszystko, co trzeba na „Stellę”, robimy ostatni przegląd, pojutrze na wysokiej
wodzie ruszamy. Niech się ludzie bez specjalnej potrzeby nie szwendają po mieście. Jutro
wieczorem załoga w komplecie na burcie. Wszyscy trzeźwi, jasne? – Gdy skinęli głowami,
dorzucił: – To by było wszystko. Dziękuję. Trzeci, jest pan najmłodszy, niech pan naleje
ostatniego. Za pomyślny rejs!

Wypili w milczeniu i rozeszli się. Gdy kapitan został z Jerrym, powiedział:
– Daj pan teraz ten kontrakt. Klamka zapadła, podpisujemy.

3

Pamela podniosła się z siedzenia, obciągnęła sukienkę. Serce jeszcze trochę jej biło

przyspieszonym rytmem, ale szybko dochodziła do siebie. Pomyślała, że Ed w tych sprawach
jest niezastąpiony, zaraz jednak przyszło jej na myśl, że nie ma zbyt wiele materiału do
porównań. Czuła coś w rodzaju satysfakcji, że w ten sposób wzięła odwet na Joem i jego
ojcu, a równocześnie chyba przekonała podejrzliwego Eda o swych dobrych zamiarach.
Mężczyzna był wyraźnie zadowolony. Poklepał ją po policzku.

– Niezła jesteś, kotku – pochwalił. – Pomyśl, ile jeszcze razy nas to czeka. Tylko nie

nawal!

background image

42

– Przecież się umówiliśmy. Tylko daj mi trochę czasu.
– W porządku, ale nie za wiele. Im prędzej stąd znikniemy, tym lepiej. Jutro chyba

załatwisz sprawę i pojutrze...

– Mogę nie zdążyć.
– Postaraj się, kotku.
– Nie mów tak do mnie.
– Okay, zapomniałem. Zresztą co w tym złego? A więc zrób tak, jak mówiłaś dziś, jutro

dostaniesz forsę, pojutrze spływamy.

– Spokojnie, Ed, zbytni pośpiech może się wydać podejrzany...
– Dobra. Tak czy owak bądź tu pojutrze o tej samej porze. Jak wszystko załatwisz, to od

razu znikamy, a jeśli nie, to przynajmniej powiesz, jak sprawy stoją. I pamiętaj! Jeśli nie
przyjdziesz, od razu dzwonię...

– Ed – w jej głosie był wyrzut. – Jeszcze mi nie wierzysz?
– Kto wierzy kobiecie – roześmiał się. – Jedź, nie trzeba, żeby te gliny jeszcze raz nas

widziały. – Ruszyła, wyjechała na drogę i upewniła się:

– Tam gdzie wczoraj?
– Jasne – potwierdził.
Gdy wróciła do domu, nie czuła niepokoju, który dławił ją wczoraj. Czarnemu służącemu

powiedziała, żeby jej przyniósł coś do zjedzenia, sama zajrzała do teścia. Zastała go przy
biurku nad papierami.

– Wróciłaś? – uniósł brwi. – Pożegnałaś się z przyjaciółmi? – nie mógł powstrzymać się od

ironii. Nie zwróciła na to uwagi. Potwierdziła skinieniem głowy i zapytała:

– Jak sprawy stoją?
– Mówiłem wczoraj. Nic się nie zmieniło.
– A więc kiedy?
– Tak się spieszysz?
– Tak, chcę być jak najdalej od ciebie – powiedziała z nieukrywaną odrazą. Wstał, zbliżył

się do niej i chciał położyć rękę na jej włosach, ale uchyliła się gwałtownie.

– Pam – odezwał się miękko. – Nie miej mi za złe... W końcu jesteś atrakcyjną kobietą, a

ja mężczyzną.

– Ojcem Joego.
– Sama mówiłaś, że Joe cię nie ruszył. Nie zrobiłem nic złego.
– To ty tak myślisz. Zostawmy to. Kiedy?
– Pojutrze z rana. Masz rację, płyńcie jak najprędzej. Trzeba czasu. Tobie, Joemu, mnie...
– Powiedz mi – popatrzyła mu twardo w oczy. – Co ty naprawdę knujesz? Liczysz, że Joe

nie wróci, no, powiedz, na to liczysz?

– Przestań, Pam – uchylił się od jej wzroku. – Płyńcie, a reszta będzie, jak Bóg zrządzi.
– Nie mieszaj Boga do swoich brudnych spraw – rzuciła ostro i odeszła, nim zdążył

cokolwiek odpowiedzieć.

4

Jerry przywiózł obiecanych marynarzy z samego rana. Załoga „Smoka” widziała, jak

wysiadali z jego karawanu. Jeden był niskim, krępym, śniadolicym i skośnookim Azjatą.
Wyglądał schludnie, miał z sobą sporą walizkę osobistych rzeczy. Drugi – chudy, z trochę
niższym jednym ramieniem, czarnowłosy i o ponurym spojrzeniu wyglądał na mieszkańca
Południowej Ameryki. Prawie nie miał bagażu – osobiste rzeczy zmieścił w skromnym,
przerzuconym przez ramię worku. Jerry na pokładzie przedstawił ich chiefowi.

– To Aki, Japończyk. Pływał po całym świecie. Zamustrował chętnie, bo zamierza wrócić

background image

43

do Japonii i wszystko mu jedno, czy to będzie przez Atlantyk czy przez Pacyfik, byle przy
tym zarobił. Sądzi, że w Hiszpanii znajdzie statek, który popłynie dalej na wschód. A ten jest
Meksykaninem. Każe się nazywać Pedro. Też stary matros. Trochę mrukliwy, ale zna się na
robocie.

– Skąd pan wie, pływał pan z nim? – kwaśno zauważył chief.
– Nie – roześmiał się pogodnie Jerry – ale zasięgałem opinii.
– Chryste Panie – złapał się za głowę trzeci. – To będzie istna wieża Babel. Japoniec,

Meksykanin, para Amerykańców i trochę Polonusów. Do tego baba! I ja mam to wszystko
mieć na głowie!

– Nie na głowie, a na statku – roześmiał się bosman. – Nie martw się, stary, dasz sobie

radę.

– Odpieprz się – warknął trzeci. Był w złym humorze. Nie podobało mu się to wszystko. A

poza tym wczoraj, mimo napomnień kapitana, łyknęli sobie z bosmanem i ochmistrzem po
parę kieliszków na pożegnanie Nowego Orleanu. Ochmistrz pił mało, bosman dużo, a on
średnio. Ale bosman był wytrzymały, więc nic mu dziś nie dolegało, ochmistrzowi też, ale
jego męczył kac, który jeszcze potęgował zły nastrój. – Płyńmy już, roboty do cholery, a my
się grzebiemy, jakbyśmy mieli tydzień czasu!

Do stojącej przy trapie dużej szalupy wsiadła grupa marynarzy ze „Smoka”. Także dwaj

nowi. Obaj jako tako mówili po angielsku, więc trzeci mógł się z nimi porozumieć, a i reszta
załogi także, bo choć niektórzy dobrze tego języka nie znali, to jednak byli na tyle z nim
otrzaskani, że mogli się dogadać marynarskim wolapikiem. W szalupie, oprócz tych, którzy
mieli płynąć podczas holowania na wraku, byli jeszcze członkowie załogi „Smoka”
wyznaczeni do pomocy w przygotowaniu wszystkiego do rejsu.

Na nabrzeżu pod burtą „Stelli” leżały już paki przywiezione z miasta przez shipchandlera.

Konserwy, puszki z napojami, kartony, paczki, worki – wszystko starannie zapakowane,
posegregowane. Do tego dochodził ładunek ze „Smoka”. Agregat do wytwarzania prądu,
kable, konieczne urządzenia – na nabrzeżu piętrzyła się spora sterta. Zaraz też zaczęto
wszystko wnosić na statek, układać w wyznaczonych przez trzeciego miejscach,
rozpakowywać, instalować urządzenia. A równocześnie ci, którzy mieli tu spędzić rejs,
wybierali sobie pomieszczenia. Nie szukali daleko – zajmowali te, które były najbliżej
mostku, na górnym pokładzie. Jako tako porządkowali kabiny, poprawiali materace, ściągali
krzesła czy foteliki, które udało im się gdzieś jeszcze odnaleźć. Pomocnik kucharza, rad, że tu
będzie panem na swoim gospodarstwie, zajął pentrę obok salonu kapitańskiego, upychał
żywność, za którą odpowiadał, sprawdzał kuchenkę elektryczną, do której elektryk
doprowadzał prąd.

Praca przebiegała sprawnie i szybko. Nie pierwszy raz ci ludzie mieli płynąć na

holowanym statku. I najczęściej były to jednostki stare, pozbawione podstawowych wygód,
wybebeszone. Wiedzieli więc, jak się urządzić, by w tych trudnych warunkach możliwie
najlepiej przetrwać dni, które miały upłynąć, nim dotrą do portu i powrócą na „Smoka”.

Pod wieczór na „Stelli” pojawił się kapitan ze starszym mechanikiem i ochmistrzem.

Obejrzeli wszystko, sprawdzili stan przygotowań, zbadali, czy załoga urządziła się wygodnie
i bezpieczenie. Kapitan był zadowolony z tej inspekcji.

– Dobrze – powiedział. – Teraz tu inaczej wygląda. A co z pasażerami?
– Przygotowaliśmy im dawną kabinę armatorską – odparł trzeci. Poszli zobaczyć. Obraz,

jaki miał w oczach kapitan po pierwszej bytności na „Stelli”, teraz uległ zmianie. Wszystkie
trzy pomieszczenia były posprzątane, ściągnięto tu trochę mebli, szerokie, podwójne łóżko
zasłano czystym kocem, nawet w łazience znalazły się kubki do mycia zębów.

– Będą mieli swoje – roześmiał się kapitan. – Ale dobrze pan to urządził, trzeci –

pochwalił oficera. – Więcej wygód nie możemy im zapewnić, choćbyśmy chcieli. Kiedy
przyjadą?

background image

44

– Pewnie jutro rano, tuż przed odbiciem – odparł ochmistrz.
– Tak przynajmniej zapowiedział agent.
– To dobrze. W razie czego nie będą mieli czasu na grymasy – odparł kapitan. – To co,

wszystko gotowe?

– Z grubsza – odpowiedział trzeci. – Jeszcze trochę drobiazgów przeniesiemy ze „Smoka”:

zapasowe żarówki, coś zjedzenia, żeby nie zabrakło, osobiste rzeczy i możemy odbijać.

– Pamiętaliście, żeby było wszystko, co trzeba dla tych pasażerów?
– Będą jedli to, co my – odparł zaczepnie trzeci. – Specjalnej kuchni im nie uruchomię.
– Dobrze, ale niech pan tu jeszcze podrzuci co nieco – nakazał kapitan ochmistrzowi. –

Jakichś słodyczy, lepszych soków, czy ja wiem zresztą, czego może zachcieć się babie?

– Chłopa – mruknął bosman, który kończył swoją pracę na „Stelli”. Kapitan udał, że nie

słyszy, ale u trzeciego oficera ta uwaga wywołała nawrót złego humoru.

– To jak, panie kapitanie – zapytał – mamy tu już dziś wszyscy nocować?
– Chyba nie ma potrzeby – odpowiedział kapitan. – Niech zostanie jeden, a reszta może

jeszcze przespać się wygodnie w swoich kojach.

Wszyscy chcieli ostatnią noc w porcie spędzić na holowniku. Aki poprosił z wielką

uprzejmością, czy może jeszcze iść do miasta, gdzie chciał pożegnać przyjaciół i załatwić
ostatnie sprawunki przed odpłynięciem. Wypadło, że jeden Pedro może zostać na ,Stelli”.
Kapitan trochę się skrzywił.

– To człowiek obcy, nie znamy go – powiedział niepewnie. – Tu już jest sporo

wartościowych rzeczy...

– Panie kapitanie – niechętnie zaproponował trzeci – jak trzeba to ja...
– Ależ po co – wtrącił się mechanik. – Jak tego Pedra przysłał armator, to jest jego

człowiek. On ma do niego zaufanie, a my nie? Ukradnie co? Bzdura...

– No dobrze, niech zostanie – z oporem zgodził się kapitan. Po chwili szalupa zabrała

wszystkich na „Smoka”, a Pedro został sam na „Stelli”.

5

Na wraku panowała ciemność. Wokół było cicho, nabrzeże, jak okiem sięgnąć – puste.

Pedro zjadł przygotowaną przez młodego kucharza kolację, pokręcił się trochę po pokładzie,
potem poszedł do sterowni, zajrzał w każdy kąt, aż wreszcie skierował się w głąb statku.

Przyświecając sobie latarką schodził coraz głębiej. W pewnej chwili usłyszał pisk i drobne

stuki po metalu. Zabrzmiały, jakby ktoś szybko i lekko sypał opiłki na blachę. Stanął na
moment, skierował w głąb najbliższego pomieszczenia snop światła. Nisko nad podłogą
zaświeciły czerwone koraliki, potem zniknęły. Domyślił się, że to szczury uciekają spłoszone
jego krokami. Splunął ze złością i poszedł dalej, zaglądając do różnych zakamarków. Obejrzał
z góry maszynownię, potem wyszedł na boczny korytarz, przewędrował go do końca i zszedł
jeszcze głębiej, gdzie mieściły się pomieszczenia magazynowe. Tu wreszcie znalazł to, czego
szukał. Była to nieduża, prostokątna komora wypełniona starymi kartonami, resztkami
plastikowych worków po żywności i różnymi nikomu już niepotrzebnymi śmieciami. Pedro
sprawdził drzwi, zamknął je, obejrzał zasuwę, znów otworzył. Był zadowolony.

Zapamiętawszy to miejsce i drogę do niego – wyszedł z labiryntu statku. Ale podczas gdy

tam się znajdował, na nabrzeżu pojawił się jakiś człowiek. Najpierw ostrożnie wysunął głowę
spoza magazynu i długo, uważnie patrzył na statek. Panujące wokół ciemności słabo
rozpraszało światło jedynej latarni, stojącej do tego dosyć daleko od trapu. Ale mimo mroku
mężczyzna widział wysoki kadłub, trap i nadbudówki statku. Wszędzie panował spokój.
Pedro właśnie oglądał pomieszczenia na dole.

Upewniwszy się, że nikogo nie ma, mężczyzna jeszcze rozejrzał się, czy ktoś nie

background image

45

nadchodzi nabrzeżem, a stwierdziwszy, że i z tej strony nic mu nie zagraża, szybko przebiegł
przestrzeń między magazynem a burtą. Jednym skokiem znalazł się na trapie i począł się
wspinać. Robił to ostrożnie, pamiętając widocznie, że poluźnione stopnie klekoczą podczas
wchodzenia. Udało mu się dotrzeć na pokład bez hałasu. Tu odetchnął, jeszcze raz się
obejrzał i zniknął za pierwszymi drzwiami. Gdy był już w środku – usłyszał daleki stuk,
gdzieś w głębi kadłuba. Stanął nieruchomo i nadsłuchiwał. To właśnie Pedro zamykał drzwi
pomieszczenia, które oglądał. Mężczyzna stał długą chwilę, potem ostrożnie poszedł dalej.
Znów jakiś dźwięk dotarł do jego uszu. Stanął. Teraz już słyszał kroki wspinającego się po
wewnętrznych schodach człowieka. Wówczas mężczyzna skoczył na drugą stronę statku,
zaczaił się i wyglądając zza węgła patrzył. Zobaczył wkrótce światło latarki, a za nim cień
idącego niespiesznie człowieka. Po chwili idący zniknął i jego kroki brzmiały coraz słabiej.

Mężczyzna zaklął pod nosem. Nie spodziewał się, że zastanie na wraku nowego lokatora.

Stał długo w ciemności i wahał się, co robić. W końcu jednak zdecydował się zostać. Poszedł
w głąb statku, znając tu już każdy zakamarek, dotarł do swojej kryjówki znajdującej się
niemal na samej rufie i zakopał w starych kocach, które tu uprzednio przyniósł, aby sobie
zrobić legowisko. Doszedł do wniosku, że tamten jest takim samym ukrywającym się
osobnikiem jak on albo przyszedł tu poszukać, czy coś dałoby się jeszcze wynieść. Tak czy
owak uznał, że nie grozi mu z jego strony niebezpieczeństwo.

A Pedro wyszedł na górę, dotarł w pobliże trapu i oparłszy się o zardzewiałe nadburcie,

zapalił cienkiego, czarnego papierosa i stał tak nieruchomo, jakby na kogoś czekał.

Stał długo i cierpliwie. Zdążył wypalić trzy ciemne papierosy. Wokół nic się nie działo, nie

pojawił się żaden człowiek, magazyn, zamknięty jak zwykle, ciemniał przed nim wielką
bryłą. Ale gdy minęła dobra godzina, nagle daleko na nabrzeżu ukazały się dwa światła.
Wkrótce Pedro usłyszał warkot silnika. Nadjeżdżał jakiś samochód. Nie zaniepokoiło go to.
Patrzył spokojnie, jak światła zbliżają się. W końcu samochód, niezbyt duża furgonetka,
zatrzymał się pod trapem. Silnik przestał pracować, światła zgasły, ale nikt nie wysiadał.
Pedro trzy razy nacisnął guzik latarki. Światło błysnęło krótko, ale wyraźnie. Przez moment
mignęły reflektory samochodu. Raz i zgasły. Pedro wyprostował się, zatknął latarkę za pas
spodni i zbiegł po trapie. Z samochodu wyskoczyły dwa cienie. Jeden z nich zapytał cicho:

– Pedro?
– Jesteście nareszcie – odparł Meksykanin. – Myślałem, że już coś się stało.
– A co się miało stać? – odpowiedział ten sam głos. – Sam mówiłeś, żeby się zanadto nie

spieszyć, im później tym lepiej.

– W porządku.
– Jesteś sam?
– Tak. Dawajcie szybko. Jeszcze się tu jaki wóz z gliniarzami napatoczy. Dużo macie?
– Tyle ile zamówiłeś.
Jeden z przybyłych otworzył tylne drzwiczki furgonetki. Pedro zaświecił latarkę i zajrzał

do środka. Zobaczył równo ustawione kartony.

– Okay – powiedział zadowolony. – Wnosimy. Trzej mężczyźni zabrali się do pracy. Brali

po kartonie i dźwigając go przed sobą wnosili po trapie. Pierwszy raz Pedro poszedł przodem,
wskazując drogę do kryjówki. Potem już robili kursy szybko. Kartonów było dużo. Nim
skończyli je wnosić, minęły blisko dwie godziny.

Mężczyźni, wchodząc i schodząc, nie zachowywali specjalnie ciszy. Ich pospieszne kroki

głośno dudniły w pustym pudle statku. Ten, który chyłkiem przemknął się poprzednio na rufę,
zasypiał już, kiedy usłyszał te odgłosy. Najpierw się przestraszył. Siadł na barłogu i długo
nadsłuchiwał. Wreszcie wstał i cichaczem wyszedł na pokład. Stanął za windą w pobliżu rufy
i patrzył. Przyzwyczajone do ciemności oczy szybko rozpoznały trzech ludzi kursujących
między stojącym na dole samochodem a wnętrzem statku. Widział, jak dźwigali ciężkie
kartony. Znikali w głębi, niżej, poza maszynownią. Nie miał odwagi iść tam za nimi, gdyż bał

background image

46

się, że go zobaczą. Postał jeszcze, póki nie zakończyli swej pracy, a potem wrócił do kryjówki
na rufie. Domyślił się, co wnosili tamci: w takie kartony pakowano papierosy albo butelki
alkoholu. Pomyślał, że dobrze byłoby podzielić się tym łupem, bo sądził, że to złodzieje
zrobili sobie z wraka kryjówkę po jakimś skoku na magazyn w mieście. Doszedł jednak do
wniosku, że będzie miał na to dosyć czasu jutro, w ciągu dnia łatwiej mu będzie odnaleźć
schowek. Odetchnął z ulgą, bo jeśli ci trzej byli złodziejami, to nie miał się czego bać. A
tymczasem tamci skończyli pracę. Pedro powiedział:

– Zaczekajcie, oblejemy sprawę.
– Nie, Pedro – odparł kierowca. – Trzeba spływać, a nuż komuś z holownika przyjdzie na

myśl zajrzeć tu do ciebie? Lepiej, jak znikniemy.

– W porządku – zgodził się Pedro i pomyślał, że cała butelka zostanie w takim razie dla

niego. Podali sobie ręce. Ten z samochodu powiedział:

– Trzymaj się, Pedro. I nie daj się tam nakryć...
– Co ty, kto będzie kontrolował takie pudło? Od razu odstawią na bok, gdzie nikt nie

zagląda.

– Dobra, pilnuj interesu i wracaj.
– Najbliższym statkiem...
Samochód odjechał na krótkich światłach, a Pedro jeszcze przez jakiś czas stał na

pokładzie i patrzył za nim. Gdy tylne światła zniknęły za dalekim zakrętem, poszedł na górę i
dotarł do kabiny, którą wybrał sobie na rejs. Zapalił świeczkę, bo elektryczności jeszcze nie
było, a latarki nie chciał wyczerpać, pogrzebał w swoim skromnym worku i wyciągnął z
niego butelkę. Siadł na starym materacu, odkręcił nakrętkę, przytknął butelkę do ust.
Pociągnął raz, ale mocno, potem mlasnął, jakby smakował trunek. Napił się znowu, tym
razem solidniej. Był zadowolony. Zapalił swego ciemnego, mocnego papierosa i co jakiś czas
przechylał butelkę, głośno połykając każdy łyk, jakby miał trudności z przełykiem.

Po jakimś czasie butelka była pusta. Pedro, lekki teraz i beztroski, wyrzucił ją przez bulaj

do wody, zdusił na podłodze papierosa, położył się i natychmiast zaczął głośno, po pijacku
chrapać.

6

O siódmej kapitan udał się na mostek. Jednym spojrzeniem zlustrował sterownię, wyszedł

na skrzydło, spojrzał na dziób, gdzie pierwszy oficer na jego widok uniósł rękę, dając znak, że
wszystko gotowe. Taki sam sygnał otrzymał z rufy. Załoga była na stanowiskach, ale trap
jeszcze dotykał betonu, a dwaj ludzie z załogi stali na lądzie przy dziobie i rufie.

Dzień był jasny, ale już nie tak pogodny jak poprzednie. Po niebie płynęły wysokie, białe

chmury, spomiędzy których prześwitywały duże błękitne obszary, horyzont nad zatoką był
zamglony. Kapitan pomyślał, że skończyły się upalne dni, ale nie przejął się tym. I tak
wiedział, że wkrótce znajdą się w strefie, w której nie będzie o tej porze roku błękitnego nieba
i upalnego słońca.

– Cumy rzuć! – krzyknął. Odpowiedziały mu takie same okrzyki oficerów na dziobie i

rufie. Opadły cumy, ci z nabrzeża szybko wskoczyli na pokład i trap natychmiast się podniósł.
Kapitan przesunął sam rączkę telegrafu maszynowego na „wolno wstecz”. Poczuł, jak
podłoga pod jego nogami zadygotała lekko, rozległo się głośniejsze stukanie maszyn i kadłub
drgnął. Dziób „Smoka” wolno odchodził od nabrzeża i wkrótce między jego czarną burtą a
betonem powstała szczelina, która ciągle się powiększała.

Nie mieli na pokładzie pilota. „Stella” stała w takim miejscu, że mogli ją wyprowadzić

sami. Zresztą wkrótce miał się pojawić drugi holownik, miejscowy, który został przydzielony
„Smokowi” do pomocy. Wprawdzie kapitan uważał, że „Smok” poradziłby sobie z

background image

47

powodzeniem, ale skoro władze portowe tego wymagały, musiał spełnić to żądanie.
Zatrzymał na chwilę maszynę, żeby przeczekać, aż przepłynie wielki kontenerowiec, który
opuszczał port, idąc środkiem toru wodnego. Gdy kolos przeszedł, „Smok” zapienił śrubami
wodę pod rufą i po chwili znalazł się po drugiej stronie, przy burcie „Stelli”. Podano trap,
paru ludzi zeszło, żeby jeszcze zakończyć przygotowania na wraku, a na „Smoku” kucharz
wydawał stewardowi śniadanie. Było dziś lepsze niż zazwyczaj, jakby zrzęda chciał w ten
sposób uczcić początek powrotu do kraju. Trzeci jadł bez apetytu. Siedzący obok niego
bosman uśmiechnął się.

– Najedz się, najedz, bo tam może być różnie, zwłaszcza jak dmuchnie i zacznie kiwać tym

pudłem.

– To sobie rzygnę i jakoś przetrzymam – odparł trzeci, starając się udawać dobry humor,

którego nie miał. Bosman popatrzył na niego i zapytał cicho:

– A lekarstwo masz?
– Ni cholery – skrzywił się trzeci. – Stary zabronił, wiesz...
– Taki jesteś posłuszny? Nic nie wziąłeś?
– Nie. Jakby zobaczyli, to każdy by chciał. Stary ma rację...
– To jak ruszymy, zajrzyj do szafy w sypialni. Masz przecież kabinę kapitańską, nie?
– Tak – trzeci spojrzał uważnie na przyjaciela i zapytał:
– Włożyłeś tam coś?
– Dwa kartony piwka. Przyda ci się, wierz mi...
– Drań jesteś, ale cię lubię – trzeciemu poprawił się humor. Kończyli śniadanie. Pora była

się żegnać i przechodzić na „Stellę”.

A tam już skończono ostatnie przygotowania. Jeszcze tylko mechanik przyniósł ręczną

syrenę alarmową, ochmistrz podrzucił trochę puszek ananasa w kompocie i „Stella” była
gotowa do rejsu. Przydzieleni do jej obsługi ludzie byli już na pokładzie. Pedro stał z boku.
Był blady, oczy miał podkrążone, ale robił, co mu kazano. Aki zjawił się wcześnie i teraz, w
starym, ale starannie wypranym drelichu kręcił się, gotów wykonać każdą czynność.

Ruch na „Stelli” z wolna ustawał. Ale każdy krok, każde stuknięcie rozchodziło się po niej

głośnym echem. Wielkie pudło rezonowało niczym dobra gitara. Te właśnie hałasy obudziły
mężczyznę ukrytego na rufie.

Zerwał się przestraszony, przetarł zaspane oczy i nasłuchiwał. Potem wyszedł z

pomieszczenia i stanąwszy za uchylonymi lekko drzwiami, które prowadziły do zejścia w
głąb rufy, patrzył na pokład. Zobaczył wielu ludzi krzątających się na śródokręciu, mostku i
pokładzie. Przed dziobem widniał maszt holownika. Na nabrzeżu, pod trapem także kręcili się
ludzie. Ogarnęło go przerażenie. Zrozumiał, że znalazł się w pułapce. „Stella” najwyraźniej
lada chwila odpłynie, a on nie miał możliwości jej opuszczenia. Pomyślał, że jeśli nie
znajdzie innego sposobu, to w ostatniej chwili, kiedy już zaczną odbijać – skoczy do wody.
Skok na nabrzeże nie wchodził w rachubę; kadłub wraku wznosił się tak wysoko, że mogło
się to skończyć połamaniem kończyn albo nawet śmiercią. Nie pozostało mu zatem nic
innego jak czekać, więc patrzył z ukrycia i czekał...

A tymczasem pod trap „Stelli” zajechały dwa samochody. Nie widział tego, ale usłyszał

warkot silników i pomyślał, że jeszcze przywieziono jakieś zaopatrzenie na drogę.

Z jednego samochodu czarny kierowca wyjmował bagaże. Rosła ich na nabrzeżu coraz

większa sterta: walizki, paczki, pudła... Z drugiego wozu, eleganckiego, nieskończenie
długiego lincolna wysiadły trzy osoby: dwóch mężczyzn i kobieta. Pamela była w
dżinsowych spodniach, czerwonej bluzce bez rękawów i lekkich sandałach. Wyglądała
świeżo i kusząco, jakby się wybierała na podmiejską randkę, a nie w długi, męczący rejs. Joe,
ubrany niedbale, w dżinsowy komplet bez rękawów, z błyszczącą łysiną i kozią bródką w
żaden sposób nie pasował do niej, do wytwornego samochodu ani do eleganckiego ojca w
jasnych spodniach i białej koszulce polo.

background image

48

Dostrzeżono ich od razu z pokładu „Smoka”. Marynarz zameldował:
– Przyjechali pasażerowie, panie kapitanie.
– Nareszcie – sapnął kapitan. Już się niecierpliwił, że ich tak długo nie ma. Wstał i ruszył

na nabrzeże przywitać się. Bosman powiedział do trzeciego:

– Tatuś przywózł Jasia i Małgosię?
– Jasia i Pamelę – z wisielczym humorem odparł trzeci.
– Jak ją zwał, tak zwał, ale wygląda jak malowana. Figurka! Mój Boże, ty masz szczęście.

Uważaj, żeby się Jadzia w Gdyni nie dowiedziała.

– Jak nie doniesiesz, to się nie dowie – odciął się trzeci.
– Opowiesz w porcie, jak było? – dokuczał mu bosman.
– Odpieprz się – rzucił oficer, nie ukrywając już złego humoru. – Da mi ona popalić,

przekonasz się. I ten Jasio też. No trudno, muszę iść.

Uściskali się bez słów. Trzeci podał dłoń także innym kolegom i nie oglądając się na

„Smoka”, poszedł nabrzeżem do grupy pod trapem „Stelli”. Miał uczucie, jakby opuszczał
bezpieczny dom.

Kapitan, przywitawszy się z przybyłymi, powiedział:
– Dobrze, że przyjechaliście. Późno się robi, za pół godziny zacznie się odpływ, musimy

zaraz ruszać.

– Dobrze – odparł armator – ale zdążę zobaczyć, jak ich pan urządził?
– Oczywiście – skinął głową kapitan. – Ale to nie ja, tylko trzeci oficer. On będzie

dowódcą na „Stelli” podczas holowania. Proszę, poznajcie się państwo.

Trzeci podał rękę wszystkim po kolei. Uderzył go dziwny wygląd Joego. Wiedział od

kapitana, kim jest ten człowiek i dlaczego płynie, ale nie spodziewał się, że zobaczy kogoś tak
wyniszczonego i obojętnego na to, co się wokół dzieje. Za to Pamela uśmiechnęła się
pogodnie. Zrobiła na nim wrażenie rozpieszczonej lalki, ale odwzajemnił uśmiech i nawet
bąknął jakiś komplement. Armator przyjrzał mu się dokładnie, mocno uścisnął dłoń i ruszył
pierwszy po trapie. Rzucił tylko:

– Każe pan komuś wnieść te bagaże?
– Aki, Pedro, Franek – krzyknął trzeci unosząc w górę głowę – Zabierzcie to na statek. –

Marynarze ruszyli wykonać polecenie, ale wszyscy, z wyjątkiem Japończyka, ukradkiem
spoglądali na Pamelę, która swobodnie wspinała się po trapie, kręcąc prowokacyjnie opiętymi
pośladkami.

Trzeci poprowadził całą grupę do pomieszczeń armatorskich.
– Tu – powiedział. – Lepszego miejsca nie ma. Urządziliśmy wszystko, jak mogliśmy.
– Mówiłem – wtrącił kapitan – to nie pasażerski transatlantyk.
Mimo względnego porządku, pomieszczenia robiły przykre wrażenie. Armator jednak

skinął głową i powiedział:

– W porządku, kapitanie. Wiem, czego można było oczekiwać. Oni też są na to

przygotowani, prawda Pam?

Pamela zdążyła zajrzeć do łazienki i sypialni. Nadal była pogodna.
– Myślałam, że będzie gorzej – oświadczyła. – Wytrzymamy, prawda Joe? – i nie czekając

na odpowiedź, której i tak nie było, zapytała: – A kąpać się będzie można?

– Woda jest – odparł sztywno trzeci. – Z myciem nie będzie kłopotów, a z kąpielą też

chyba nie.

– To wszystko, czego mi trzeba – powiedziała.
– Pora się żegnać – przerwał tę rozmowę kapitan. – Musimy ruszać.
– Tak, tak – zgodził się armator. Kapitan i trzeci dyskretnie wyszli rozumiejąc, że nie

powinni być świadkami pożegnania. Armator podszedł najpierw do syna.

– No, Joe – powiedział miękko. – Trzymaj się, mam nadzieję, że dobrze zniesiesz podróż. I

wracaj w dobrej formie...

background image

49

Syn milczał. Kiedy ojciec objął go, nadal stał sztywno z wzrokiem wbitym w ścianę za

jego plecami.

– Nic mi nie powiesz? – pytał ojciec. Joe przeniósł wzrok na niego. Wahał się przez

chwilę, w końcu powiedział cicho:

– Wszystko w porządku. Idź już...
Armator objął teraz synową. Pamela zesztywniała, ale pozwoliła się pocałować w policzek.
– Pilnuj go, Pam – poprosił. – Liczę na ciebie.
Odsunęła się, spuściła wzrok. Powiedziała zduszonym głosem:
– Joe ma rację. Idź już, nie bawmy się w sentymenty.
Odwrócił się i bez dalszych słów opuścił kabinę. Oni pozostali i Pamela pokazała

marynarzom, gdzie mają położyć bagaże.

Tymczasem do burty „Stelli” podszedł portowy holownik. Był mniejszy od „Smoka”,

nazywał się „Apis” i stanął z boku nie biorąc cumy. Miał asystować podczas wychodzenia, a
pomagać tylko w razie potrzeby.

Trap na „Stelli” poszedł w górę. Armator stał na nabrzeżu i patrzył, jak z dziobu „Stelli”

gruby hol spada do wody, potem wyłania się za rufą „Smoka” i łączy oba statki. Dwóch ludzi
ściągnęło z polerów cumy wraku i ponownie znaleźli się na pokładzie.

Człowiek na rufie widział, jak wchodzili goście. Gdy ujrzał Pamelę, twarz ściągnęła mu się

złym grymasem. Szepnął coś pod nosem i zrobił ruch, jakby chciał się rzucić w kierunku
wchodzących. Powstrzymał się jednak. Stał nieruchomo, przeżuwając przekleństwa, a potem
zobaczywszy, że armator i kapitan zeszli, reszta zaś została – z wolna się odprężył, a nawet na
jego wargach pojawił się uśmiech. Już nie miał zamiaru skakać do wody.

A „Stella” właśnie odbijała. „Smok” ryknął krótko, zadygotał i wolno odszedł od nabrzeża.

Hol wynurzył się z wody, lekko naprężył i kadłub „Stelli” zaraz drgnął. Ruszyli.

Zaczynał się odpływ. „Smok” wyszedł na środek toru wodnego, prowadząc za sobą

„Stellę”, a „Apis” asystował im z boku. Wyglądało to groteskowo. „Apis” szedł jak czujny
pies przy tej spokojnie płynącej parze. „Smok”, choć potężny i w swej klasie należący do
największych holowników oceanicznych, wyglądał przy ogromnym pudle „Stelli” niczym
mrówka prowadząca za trąbę olbrzymiego słonia. Wkrótce wyszli z portu, „Apis” pożegnał
ich syreną, „Smok” wydłużył hol i konwój ruszył ku ciemniejącemu przed nim horyzontowi.

V

1

Morze było spokojne, od wschodu szła wprawdzie wprost na nich długa, martwa fala, ale

powodowała jedynie rytmiczne, niegroźne kołysanie. Wiatr nadal był słaby, temperatura dość
wysoka, prawie osiemnaście stopni, a chmury szły wysoko i nie wróżyły na razie nic
groźnego. Jedynie horyzont za nimi i nieco w prawo, na południowym wschodzie, był mglisty
i ciemny, jakby tam już zapadał zmierzch.

– Nie podoba mi się to – skinął w tamtą stronę pierwszy oficer, który przejął wachtę.

Kapitan popatrzył uważnie i wzruszył ramionami.

– To daleko. Wiatr jest północno-wschodni, więc odpędzi od nas. Jaką radio dał prognozę?
– Na dwoje babka wróżyła – odparł chief. – Proszę – podał kapitanowi kartkę. Była na niej

ostatnia prognoza, która mówiła, że w rejonie południowo-wschodnim formuje się duży niż
obejmujący znaczny obszar Atlantyku i dochodzący do Morza Karaibskiego. Zapowiadano
wzrost zachmurzenia, spadek temperatury i dość silne wiatry. Nie było w tym nic

background image

50

alarmującego, więc kapitan nie przejął się specjalnie. Poszedł za chiefem do nawigacyjnej i
popatrzył na mapę. Przez wielki, biały obszar oceanu biegła długa, narysowana ołówkiem
kreska. To był ich kurs. W jej początkowym odcinku, jeszcze blisko lądu, zaznaczona była
kropką w kółeczku – pozycja „Smoka” i „Stelli”. Na prawo, prawie dokładnie na południe od
tej pozycji widniał nieregularny półksiężyc Kuby, a dalej kilka wysp. Kapitan zmierzył
cyrklem odległość i powiedział:

– Blisko, powinno ją być widać. – Wyszedł na skrzydło mostku i wziął lornetę.

Rzeczywiście, na horyzoncie, w panującej tam szarości dostrzegł niewyraźny zarys lądu. Szli
jednak kursem, który oddalał ich od wyspy. Po kilku godzinach mieli się zwrócić bardziej na
północ. Przed nimi leżał otwarty, niezmierzony Ocean Atlantycki.

Log wskazywał szybkość blisko pięciu węzłów. Chief zapytał:
– Może trochę przyspieszymy? Morze spokojne.
– Dobrze – zgodził się kapitan. – Wykorzystajmy warunki, póki się da.
Chief przesunął rączkę telegrafu na „pół naprzód”, silniki zaterkotały nieco raźniej, długi

hol wyprężył się mocniej. Kapitan popatrzył wstecz, za rufę „Smoka”.

„Stella” szła równo, w dość znacznej odległości. Widział wyraźnie jej wysoki dziób, kluzy

kotwiczne, nawet kogoś z załogi krzątającego się na pokładzie. Była wynurzona bardzo
wysoko i zdawało się, że jej dno jest tuż pod powierzchnią morza, a cały kadłub wznosi się
nad wodą. Białe odkosy wody przed dziobem jaśniały na ciemnogranatowym tle.

– Idzie jak po maśle – zauważył chief stając obok kapitana. Ten spojrzał na oficera z

przyganą i popukał palcem w poręcz mostku. Obaj roześmiali się. A kapitan powiedział
lekko:

– Lepiej nie zapeszyć. Dopiero wchodzimy w Trójkąt Bermudzki.
Sternik usłyszał to i spojrzał na nich jakby nieco przestraszony słowami kapitana, a chief

nie odezwał się, tylko wyciągnął papierosy. Wokół było pustawo. Jedynie kontrkursem, ale
dość daleko szedł jakiś stary frachtowiec, a bliżej, od strony Kuby widać było spory, biały
żagiel zmierzający do amerykańskiego lądu. Kapitan podszedł w sterowni do wiszącej na
ścianie skrzynki, pstryknął przełącznikiem włączając krótkofalówkę i ująwszy słuchawkę,
począł wywoływać:

„Stella”, halo „Stella”, tu „Smok”, over.

2

„Smok” przybrał już zwykły, morski wygląd. Wszystko, co było niepotrzebne, zostało

uprzątnięte z pokładu, ruchome przedmioty zamocowane, pokład wymyty. Bosman pogonił
solidnie ludzi, którzy rozleniwieni długim postojem w porcie początkowo ruszali się
niemrawo, ale w końcu zrobili, co do nich należało. Także starszy mechanik zaprowadził
porządek w swoim dziale, kazał pochować w magazynkach zapasowe części, które zakupił
przed rejsem. Był rad, że udało mu się zdobyć ich więcej, niż początkowo przewidywał. Już
teraz cieszył się, że dzięki temu w kraju solidnie doprowadzi „Smoka” do porządku. Rzucił
okiem po maszynowni. Wachtowi stali na swoich miejscach, maszyny pracowały równo.
Lubił ten porządek, rytm pracy w maszynowni, zapach smarów i ropy, dudnienie maszyn i
szum śrub mielących wodę. Wszystko to słyszał wyraźnie, odróżniał najdrobniejszy dźwięk i
wystarczyła lekka zmiana tonacji, a już robił się czujny i szukał przyczyny. Był tak zrośnięty
ze statkiem, że nawet kiedy spał, a docierał do niego jakiś nowy, choćby słabo słyszalny
dźwięk, albo na odwrót – jeśli któryś ze znajomych odgłosów przycichał lub milkł – budził
się natychmiast, nasłuchiwał, a potem wciągał spodnie i człapał do maszynowni, by
sprawdzić, co się stało. Teraz wszystko było w porządku. Skinął głową wachtowemu
mechanikowi i ruszył po stromych, żelaznych schodkach do góry. Po chwili pojawił się na

background image

51

mostku, gdzie właśnie kapitan wywoływał „Stellę”.

A na pokładzie, pod nadbudówką śródokręcia stanął bosman i także zlustrował

spojrzeniem pokład. On również był zadowolony. Nie z tego, że „Smok” znajdował się w
pełnej, morskiej formie. Z tego, że płynęli. Miał serdecznie dosyć postoju w Nowym
Orleanie, upału, czekania, niemrawych rozmów załogi, leniwego snucia się z kąta w kąt, miał
dosyć wyszukiwania marynarzom bezsensownych zajęć, byle się nie nudzili i jakoś zabili
czas. Teraz „Smok” płynął, sądząc z natężenia drgań coraz szybciej, wlókł za sobą „Stellę”,
mile mijały wolno, ale nieustannie.

Elektryk wyszedł na pokład i stanął koło niego. Był jak zwykle skrzywiony i patrzył

wilkiem, ale bosman poczęstował go papierosem i zagadnął pogodnie:

– I jak, bolą?
– Co?
– No, twoje wrzody.
– Odpieprz się – warknął elektryk. – Nie mam żadnych wrzodów.
– A tak, mówiłeś – odparł z niewinną miną grubas. – Zapomniałem, że to już matka natura

dała ci tak krzywą gębę, że wyglądasz, jakbyś miał wszystkie wrzody świata na żołądku.

– Dokuczał często elektrykowi, bo złościła go jego kostyczna postawa i wieczne

niezadowolenie, ale w gruncie rzeczy nic do niego nie miał. Elektryk był doskonałym
fachowcem, robił, co do niego należało, a potrafił też – mimo obnoszonej demonstracyjnie
niechęci do wszystkich i do wszystkiego – w razie potrzeby okazać się koleżeński i uczynny.
Teraz na zaczepkę odparł spokojnie:

– Wrzodów nie mam, hemoroidów też, a nawet brzucha takiego jak tobie natura mi nie

dała. To z czego mam się cieszyć?

– Choćby z tego, że z każdą godziną bliżej do domu – pogodnie powiedział grubas,

zapalając papierosa. Elektryk odmówił, jak zawsze, bo nie palił, a tylko niekiedy sięgał po
piwo lub łyk czegoś mocniejszego, a i wówczas krzywił się, jakby pił paskudne lekarstwo.

– I bliżej kłopotów – odparł. – Wiesz, co mnie czeka?
– Mamuśka z ciepłymi nogami – zaśmiał się bosman.
– To może też – zgodził się elektryk. – Ale przede wszystkim łażenie od Iwana do pogana.

Po cegłę, po cement, po blachę, po drewno, Chryste, co za kraj, co za ludzie! Jakbym chciał
za darmo, a nie płacił ciężkie pieniądze. Zanim tę chałupkę wykończę, naprawdę dostanę
wrzodów i będziesz miał wreszcie frajdę.

– Dobra, nie złość się zawczasu, bo stracisz na urodzie – śmiał się bosman. – Jak ci tak

trudno, to rzuć tę budowę i kup sobie mieszkanie, choćby za dolary, boś chyba trochę
uskładał, co?

– Zwariowałeś? Każdy grosz pakowałem w tę budę i końca wydatków nie widać. Zanim

skończę – pójdę z torbami i w dodatku nie będę miał gdzie mieszkać.

– To zmartwienie twojej żony – z udaną powagą powiedział bosman. – Ty zawsze możesz

od kłopotów na lądzie zwiać na morze.

– Eeee, gadać z tobą, to jak z łysym za łeb się wodzić – zezłościł się elektryk, bo wreszcie

pojął, że tamten z niego przez cały czas podrwiwa. – Pójdę lepiej sprawdzić jeszcze raz ten
cholerny radar. Nie daje mi spokoju. – Odszedł, a bosman popatrzył za nim z sympatią. Mimo
wszystko lubił tego kostycznego chudzielca, a wiedział, że i on nie jest mu nieprzyjazny.
Popatrzył na zegarek i pomyślał, że trzeba iść w stronę mesy, bo wkrótce będzie kolacja.

3

Trzeci usłyszał wołanie kapitana, stojąc na skrzydle mostku. Przepatrywał przez lornetkę

morze i przez dłuższy czas przyglądał się zarysom brzegów Kuby, myśląc, że chętnie by

background image

52

znalazł się w Hawanie, w której dotychczas nie był, choć kilka razy zdarzało mu się
przepływać obok, do brzegów Stanów Zjednoczonych albo któregoś z krajów Ameryki
Południowej. Opuścił lornetę na pasku i wszedł do sterówki.

– Halo, tu „Stella” – zgłosił się biorąc słuchawkę. – Słucham, panie kapitanie, over.
– Jak leci? – padło pytanie.
– W porządku. Idziemy równo, hol trzyma, nic się nie dzieje.
– Na razie spokojnie – odparł kapitan – ale niech pan uważa, jak się zacznie silniejsze

kołysanie. Gdyby coś przeciekało, niech pan melduje.

– Okay. Na razie nie ma kłopotów.
– Jak pasażerowie?
– Chyba w porządku. Pewnie się jeszcze urządzają w kabinie albo drzemią, bo od wyjścia

prawie ich nie widziałem.

– Dobrze. Proszę się nimi opiekować – kapitan wiedział, że mówi to niepotrzebnie, bo

trzeci i tak zrobi, co do niego należy, ale powiedział to odruchowo, z nawyku dowódcy.
Dodał zaraz: – A załoga?

– Nie ma kłopotów – poinformował trzeci. – Olek robi kolację i zaraz będziemy jedli.
– My też. Więc smacznego, over, stop.
– Dziękuję, over, stop – trzeci wyłączył się i rozejrzał wokół siebie.
Na „Stelli” rzeczywiście panował spokój. Młody kucharz krzątał się w zaimprowizowanej

kuchni, przygotowując kolację. Był to dwudziestokilkuletni mężczyzna po kursie kucharzy
okrętowych, który w tym długim rejsie odbywał praktykę, po której miał objąć samodzielną
funkcję szefa kuchni na jakimś statku. Pracowity, pogodny, znający się na robocie Olek z
trudem znosił marudzenie kucharza na „Smoku”, jego wieczne gderanie, popędzanie i
przygany. Wiedział, że stary wyżywa się na nim bez specjalnego powodu ot, tak, żeby móc
się na kimś wyładować. Drażniło go to, ale znosił wszystko cierpliwie wiedząc, że po
powrocie do Gdyni pożegnają się i nigdy razem nie będą pływać. Ale praktykę przechodził
solidną, bo stary był mistrzem w kucharskiej sztuce i znany był ze swoich umiejętności w
całej flocie. Teraz Olek rad był, że kapitan kazał mu zamustrować na „Stellę”. Czuł się
samodzielny i ważny. Nie miał tu wprawdzie urządzeń i wiktuałów, którymi normalnie na
statku dysponuje kucharz, ale i tak postanowił, że pokaże, co jest wart i nikt ze szczupłej
załogi oraz pasażerów nie będzie na niego narzekał. Jego ochota do pracy była widoczna i
trzeci był rad, że kapitan dał mu właśnie Olka, bo bywało, że czasem na holowanym statku
marynarze musieli sami sobie przyrządzać skromne posiłki. Można to było znieść, gdy
holowanie trwało krótko, ale na dłuższą metę było dokuczliwe. A ten rejs miał być długi...

Przeniósł wzrok na drugiego członka swej załogi. Starszy, trochę zgarbiony, ale bardzo

energiczny motorzysta przydzielony mu przez pierwszego mechanika robił coś w kącie, gdzie
miał zainstalowane swoje urządzenia. Odpowiadał praktycznie za wszystko: był
mechanikiem, który miał zapewnić sprawność pompy w razie przecieków, nadzorował
agregat prądotwórczy i akumulatory zabrane na wypadek awarii agregatu, dbał, by była woda,
a więc spoczywała na nim duża odpowiedzialność. Ale trzeci wiedział, że starszy mechanik
dał mu dobrego fachowca, spokojnego i pracowitego człowieka. Franek – lubiany przez
załogę – nigdy z nikim nie prowadził sporów, unikał uszczypliwości i docinków, którymi
często, bez powodu obdarzali siebie nawzajem, a w razie ostrzejszych starć łagodził
zacietrzewienie przeciwników. Miał w sobie coś z księdza, który łagodnością, dobrym
słowem, życzliwością, a nawet pokorą umie roztaczać wokół siebie atmosferę zaufania i
przyjaźni. Był też Franek bardzo religijny, nie ukrywał tego i nie znosił żartów lub kpin na
temat wiary, które zdarzały się na statku wśród nie zawsze delikatnych ludzi. Wówczas
reagował stanowczo, umiał zamknąć usta żartownisiowi. Trzeci był rad, że ma tego człowieka
ze sobą.

Marynarz pokładowy, przydzielony na „Stellę” przez pierwszego oficera, stanowił

background image

53

przeciwieństwo Franka. Młodszy sporo od mechanika, był trochę gruboskórny, nie bawił się
w subtelności ani delikatne słówka. Lubił niewybredne żarty, chętnie rozprawiał o kobietach,
wszystkie traktując jak ladacznice, które tylko czekają, żeby się puścić z byle kim. Roboty się
nie bał, ale bosman często musiał go poganiać, bo Janek nie wykazywał nadmiernego zapału
ani inicjatywy. Robił to, co do niego należało, albo co mu kazano, ale nic ponad to. Za to w
mesie, szczególnie po posiłku, kiedy był czas wolny i rozpoczynały się wieczorne gadki,
wodził rej, prowadząc zaciekłe spory i wygłaszając swoje opinie o kobietach. Narażał się tym
załodze, bo marynarze, zwłaszcza, jeśli rozmowa schodziła na temat żon, robili się
powściągliwi i ważyli każde słowo. To, co wygadywał Janek, bolało, bo rodziło podejrzenia,
złe myśli i zaprawioną zazdrością tęsknotę. Dlatego nie był zbytnio lubiany, a kto był
silniejszy od niego w języku, dokuczał mu. Uważali, że nie miał powodzenia u kobiet i mścił
się za to na nich, wygadując takie paskudztwa. A powodzenia rzeczywiście nie miał –
przysadzisty, jakby karłowaty, z długimi małpimi rękami i nogami krzywymi jak
kawalerzysta. Lubił też zajrzeć do kieliszka, a teraz miał za złe, że kapitan ogłosił „suchy
rejs” i na „Stelli” nie było alkoholu. Trzeci myśląc o Janku trochę się martwił, ale
równocześnie wiedział, że ten marynarz, w razie potrzeby, potrafi dać z siebie wiele, bo jest
odważny i zna się na morskim fachu. Przez mostek przeszedł Aki z jakąś paczką w rękach.

– Co to? – spytał trzeci.
– Jeszcze z bagażu pasażerów – odparł Japończyk kłaniając się lekko oficerowi. – Ktoś

postawił na pokładzie, za drzwiami – pomyślałem, że trzeba odnieść.

– Słusznie, zanieś im to – pochwalił trzeci. – Podobał mu się ten Japończyk, choć

rozumiał, że po kilku godzinach wspólnego pobytu na „Stelli” nie może jeszcze mieć o nim
wyrobionej opinii. Agent na polecenie armatora wyszukał go zapewne na liście marynarzy
czekających na zamustrowanie. Trasa odpowiadała Japończykowi, agentowi odpowiadały
jego kwalifikacje i warunki, więc go przyjął. Ale kim jest? Co naprawdę umie? Jak się
zachowa w trudnej sytuacji? Tego nie wiedział nikt. Jednak schludność, chęć wykonywania
każdego polecenia, uprzejmość i żwawa krzątanina Japończyka robiły dobre wrażenie i trzeci
miał nadzieję, że nie będzie z nim kłopotów.

Gorzej wyglądała sprawa z ostatnim członkiem załogi – Pedrem. Ten patrzący z ukosa typ

od razu nie spodobał się ani trzeciemu, ani nikomu z pozostałych członków załogi. Był jakiś
kanciasty, ponury, ruszał się ociężale i choć nie okazywał niechęci do pracy, można było
wyczuć, że wolałby lec gdzieś w wygodnym kącie, podrzemać, potem łyknąć coś, zapalić i
tak przetrwać do końca rejsu. Był też brudnawy, miał przetłuszczone włosy, a duże, kościste
dłonie najchętniej trzymał w kieszeniach. Trzeci nie lubił takich typów i choć nie umiałby
jeszcze sprecyzować powodów, to jednak czuł niechęć do tego członka swej załogi.

Olek wyjrzał zza drzwi i zapytał trzeciego:
– Podawać kolację?
– Masz gotową? – ucieszył się trzeci.
– Jasne, przecież już szósta.
– Dobra, dawaj. Zjemy w salonie, jak pasażerowie. Kolacja! – krzyknął tak, by wszyscy go

usłyszeli.

– A co z pasażerami? Przyjdą też? – zapytał Olek.
– Pójdę do nich, dowiem się – zdecydował trzeci. Uznał, że to dobra okazja, by zajrzeć do

pasażerów, których nie widział od czasu wyjścia z Nowego Orleanu. – Podawaj, ja zaraz
wrócę.

– Zaczekamy na pana – odparł z godnością Olek. Pamiętał zwyczaje panujące na

„Smoku”, a tu trzeci był dowódcą.

Oficer skinął głową zadowolony z postawy kucharza i poszedł do pomieszczeń pasażerów.

background image

54

4

Gdy kapitan wszedł do mesy, wszyscy czekali już na niego. Brakowało tylko tych, którzy

pełnili wachtę i ludzi oddelegowanych na „Stellę”. To sprawiało, że mesa wydawała się jakaś
pusta, jakby rodzina nie zasiadła w komplecie do stołu. Steward zaczął nosić półmiski.
Piętrzyły się na nich wielkie befsztyki, ziemniaki parujące jeszcze, bo prosto z garnka, na
stole stała sałatka z pomidorów i ogórków, gęsto były rozstawione butelki z wodą mineralną.

– Ale żarcie – rozpromienił się bosman. – Niezły jest jednak ten nasz truciciel.
– Chce pokazać, że potrafi sobie poradzić bez pomocnika – zauważył starszy mechanik.
– Daje co ma, póki świeże. Za parę dni będzie mrożone mięso, a jarzyny się skończą –

stwierdził trzeci mechanik.

– Mamy zapas, nie ma się co martwić – poinformował ochmistrz.
Kapitan – jak zwykle – nałożył sobie pierwszy, po nim sięgnął starszy mechanik i dalej już

wszyscy obecni zabrali się do jedzenia.

– Do takiego befsztyka przydałoby się piwko – rozmarzył się mechanik, zawsze

najodważniejszy wobec kapitana. Ale ten zmarszczył brwi.

– Nie prowokuj – skarcił mechanika. – Powiedziałem: rejs jest suchy. Pozwolę na piwko, a

wy sami sobie pozwolicie na kielicha. Jak dojdziemy do portu, sam wam postawię.

– Trzymam cię za słowo – prędko wtrącił mechanik.
– Zgoda – roześmiał się kapitan. Uznał, że teraz jest pora, żeby im powiedzieć. Nie chciał

przedwcześnie informować o dobrej nowinie. Zresztą obawiał się, że w przeddzień rejsu ten i
ów może nie wytrzymać i zechce wyskoczyć do najbliższego baru, skąd potem może trzeba
byłoby go przynosić na pokład. Teraz to niebezpieczeństwo nie groziło. A prócz tego
zamierzał na razie poprzestać tylko na obietnicy, pieniądze wolał jeszcze trzymać u siebie.
Przeliczył je dokładnie. W kopercie przeznaczonej dla niego znajdowało się pięć tysięcy
dolarów. W tej do podziału dla załogi było ich dwadzieścia tysięcy. Zdumiał się hojnością
armatora, choć znał już powody, które nim kierowały. Powiedział jakby od niechcenia:

– Postawię, jak obiecałem. Ale myślę, że i sami sobie też postawicie. Osobiście radzę nie

przeputać wszystkiego, tylko zawieźć do kraju. Przyda się każdemu.

– O czym mówisz? – spytał mechanik, a reszta nadstawiła uszu.
– Armator dał premię.
– Obiecał, czy dał? – mechanik chciał wiedzieć dokładnie.
– Dał – z naciskiem podkreślił kapitan. – Specjalną, niezależnie od zapłaty za holowanie.
– I masz forsę? – dociekał mechanik.
– Mam, ale podzielę po dojściu do Hiszpanii.
– Dobrze, u ciebie jest bezpieczna – zaaprobował decyzję mechanik. – Ile tego, powiesz,

czy to tajemnica?

– Dwadzieścia tysięcy. – W mesie zapadła cisza. Nie spodziewali się takiej sumy.

Mechanik pokręcił głową i upewnił się: – Dla wszystkich? Razem z tobą?

– Nie, beze mnie – odparł spokojnie kapitan. – Do podziału dla was, ale według mojego

uznania.

– Jasne – sapnął mechanik. Wszyscy się rozpromienili. To był kawał grosza. Nawet jeśli

starsi stopniem otrzymają najwięcej, to i tak każdy, nawet ten najniższy w hierarchii dostanie
ładną sumkę. Zaczęli w myślach rozważać, ile, jak to przeliczyć na złotówki, albo co za to
kupić i przywieźć do kraju. Wszystkich ogarnął pogodny nastrój, a mechanik powiedział:

– No, to warto się starać.
– Jasne – potwierdził kapitan i wstał na znak, że posiłek skończony. Gdy wyszedł, wielu

jeszcze pozostało przy stole na wieczorne pogaduszki. Głównie o tym, co usłyszeli od
kapitana.

background image

55

5

Trzeci przeszedł przez sterownię, wydostał się do krótkiego korytarzyka i zapukał do

drzwi pomieszczeń armatorskich. Przez chwilę nikt nie odpowiadał, ale gdy ponowił pukanie
energiczniej, usłyszał kobiecy głos:

– Proszę!
Wszedł i stanął na progu trochę niepewny, co dalej robić. Na dworze zapadał już zmrok, a

więc tu, wewnątrz statku było niemal całkiem ciemno. Jednak po chwili dostrzegł kobiecą
postać na foteliku przy biurku. Siedziała nieruchomo i sączyła jakiś napój z pękatej szklanki.
Joego nie było.

– Przyszedłem zobaczyć, jak się państwo urządziliście – zaczął niepewnie. Pamela skinęła

głową i zrobiła zapraszający gest:

– W porządku, cieszę się. Niech pan usiądzie.
– Dziękuję – odparł nie ruszając się z miejsca. Coś mu się w jej zachowaniu nie podobało.

– Jest pora kolacji. Pójdą państwo do jadalni, czy mam kazać tu przynieść?

– A można tu? – ucieszyła się. – Nie wiedziałam, że będą aż takie wygody. Pan wybaczy,

ale wolałabym dziś jeszcze nie iść do jadalni. Rozpakowaliśmy się wprawdzie, ale jestem
dość zmęczona. Wolę, jeśli można, zjeść tu. A ty, Joe? – krzyknęła, odwracając głowę w
stronę drzwi wiodących do sypialni.

– O co chodzi? – ukazała się łysa głowa, Joe popatrzył krzywo na trzeciego. Oficer

zauważył, że jest teraz przytomniejszy, wygląda mniej ponuro, a fakt, że się pokazał,
świadczy, iż postanowił nie unikać ludzi.

– Chcesz jeść w jadalni, razem ze wszystkimi, czy tu?
– Wszystko jedno, nie chce mi się jeść – spokojnie odparł

J

oe.

– A więc tu, jeśli pan pozwoli – zdecydowała Pamela. – Napije się pan? – zaproponowała

niespodziewanie. Dopiero teraz zobaczył, że obok jej łokcia, na biurku stoi opróżniona w
jednej trzeciej butelka. Nalepka powiedziała mu, że to whisky „Black and white”. Pokręcił
głową z dezaprobatą i powiedział z lekkim naciskiem:

– Nie, dziękuję. I pani nie radzę.
– Cóż to – najeżyła się. – Wprowadza pan prohibicję?
– Nie, ale dla bezpieczeństwa, i z zasady, w czasie rejsu na statku nie wolno pić.

Zwłaszcza tu, na holowanym wraku...

– Ależ nie może mi pan zabronić – zrobiła się nagle wojownicza.
– Mógłbym – odparł spokojnie, ale dosyć twardo. – Proszę pamiętać, że na statku kapitan...

dowódca – poprawił się – może wszystko i trzeba spełniać bezwzględnie jego polecenia.
Więc mogę, ale nie chcę. Jestem pewny, że i pani, i mąż rozumiecie, iż jesteśmy w
szczególnym położeniu, różne sytuacje mogą się nam przydarzyć, a w żadnej z nich alkohol
nie pomoże, a tylko zaszkodzi. Proszę się nie gniewać, ale wszystkich nas obowiązuje zakaz
picia. I tu, i na holowniku – dodał, żeby złagodzić surowość swego oświadczenia.

Pamela milczała przez chwilę. Joe wzruszył ramionami i zniknął w sypialni. Trzeci myślał,

że kobieta wybuchnie gniewem. Oceniał ją jako kapryśną, władczą, przyzwyczajoną, że
wszystkie jej życzenia i zachcianki są spełniane. Sądził więc, że nie zgodzi się z jego
poleceniem, ale był zdecydowany postawić się twardo. Nie chciał mieć z nimi kłopotów.
Zwłaszcza przez alkohol. Niespodziewanie powiedziała ze śmiechem:

– Ależ pan zasadniczy, kapitanie! Dostałam gęsiej skórki, kiedy słuchałam tej przemowy.
– Nie jestem kapitanem – odparł chmurnie – ale tu dowodzę i odpowiadam. Za statek,

załogę, za was...

– Jasne – teraz była poważna. – Oczywiście ma pan rację. Już nie będę. Chyba, że

nadejdzie jakaś szczególna chwila, dobrze?

– Wolałbym wcale...
– Więc jeśli będę musiała, zapytam pana o pozwolenie, dobrze? Nie wiedział, jak

background image

56

zareagować. Wydało mu się, że nieco z niego kpiła. Uznał, że dosyć tej rozmowy, więc lekko
się skłonił i powiedział:

– Zaraz polecę kucharzowi przynieść kolację.
– Dziękuję, kapitanie. – Nie odpowiedział, tylko wyszedł zły, że go tak potraktowała.

6

Leżał przez cały dzień w swojej norze, zagrzebany pod brudnymi kocami. Bał się

poruszyć, bo zdawało mu się, że może wywołać hałas, który zwabi tu kogoś, a wówczas...

Słyszał manewry, czuł, kiedy odbili od nabrzeża, a potem łagodne unoszenie się i opadanie

kadłuba pozwoliło mu zorientować się, że płyną. Statek długimi amplitudami wahał się w
przód i w tył na rytmicznej, niedużej fali. Wkrótce mężczyzna poczuł się niedobrze. Ślina
napływała mu do ust, przełykał ją nerwowo, w głowie mu się kręciło i był dziwnie osłabiony.
Pomyślał, że to z głodu. Już blisko dwie doby nic nie jadł. Zaszywał się na „Stelli” na dzień i
nie miał tu nic, prócz znoszonych rzeczy na sobie. Głód stawał się coraz bardziej nieznośny.

Ale szybko uświadomił sobie, że to, co czuje, nie jest spowodowane głodem ani

pragnieniem, choć i ono dawało mu się we znaki. To była jakaś choroba, niezwykła słabość,
niemoc, która sprawiała, że nie miał siły podnieść się z barłogu i wyjść, choćby nawet chciał.
Wreszcie, po kilku godzinach stan ten począł z wolna ustępować. Jeszcze ze dwa, trzy razy
szarpnęły nim torsje, bolesne, bezskuteczne, bo nie miał czym wymiotować. Już rozumiał, że
to morska choroba. Był zły na siebie, bo uważał, że to słabość niegodna mężczyzny, ale gdy
poczuł, że silny organizm szybko się przyzwyczaja do nowych, nieznanych warunków, nieco
się uspokoił. Pod wieczór był jeszcze słaby, ale najgorsze już minęło i mdłości ustąpiły.

W niczym to jednak nie poprawiło jego sytuacji. W duchu przeklinał cały świat, a przede

wszystkim własną głupotę, że dał się zamknąć w wielkim pudle jak szczur w pułapce. Gdy po
okresie morskiej choroby głód wrócił ze zdwojoną siłą, przyszło mu na myśl, że nie
wytrzyma długo tej męki. Rozumiał jednak, że są jeszcze zbyt blisko lądu. Nie mógł się
ujawnić. Wystarczy sygnał radiowy, a przybędzie hydroplan i zabierze go z powrotem na
brzeg. A tego obawiał się najbardziej. Musiał więc czekać w ukryciu. Ale jak długo? Ile
jeszcze wytrzyma? Nie umiał ocenić swoich sił. Czuł tylko ogromny, stale rosnący,
przesłaniający wszelkie inne odczucia głód.

Pomieszczenie, w którym się ukrywał, nie miało iluminatorów, ale wiedział, że zapadł już

mrok. Poznał to po szparze w uchylonych drzwiach, która za dnia była szara i przepuszczała
nieco blasku. Odgarnął koce, wstał, starając się zachowywać cicho, choć zdawał sobie
sprawę, że tu, na rufie nie ma nikogo prócz niego. Ale wiedział też, że każdy silniejszy stuk
rezonujące pudło rozniesie po całym statku.

Wolno wydostał się z pomieszczenia, po omacku przeszedł kilka stopni po znajomych

schodach i wychylił się zza drzwi. Pod pochmurnym, ale niezbyt czarnym niebem było jaśniej
niż wewnątrz. Przyzwyczajone do mroku oczy z łatwością rozróżniały szczegóły. Przed nim
znajdowała się olbrzymia pokrywa ładowni, dalej druga, świetliki maszynowni, wielkie
nawiewniki, wreszcie duża bryła nadbudówek śródokręcia. Nad tym rysowały się położone
poziomo grube, metalowe belki bomów, a nad nimi sterczały aż pod chmury maszty, gołe i
ciemne niczym martwe drzewa w lesie po pożarze. Na pokładzie panował spokój, nie słyszał
żadnych dźwięków oprócz łagodnego szumu wody odgarnianej kadłubem sunącego statku.
Mimo wszystko postanowił jeszcze poczekać. Cofnął się, dotarł do swej nory i znów się
położył.

background image

57

7

Jedli w milczeniu, jakby byli sobie obcy. Olek postarał się, aby jedzenie było smaczne.

Zrobił jajecznicę na bekonie, do tego dał dwa rodzaje wędliny, sery, świeże ogórki i
pomidory. Pieczywo, zbyt białe i nadto puchate jak na ich polskie gusty, było jednak jeszcze
świeże tak jak i masło, którego kucharz dał im do woli. Tylko herbata miała niezbyt
przyjemny smak. Widocznie woda zatankowana do długo stojącego pusto zbiornika nabrała
tego posmaku, ale na to żadne starania kucharza nic nie mogły zaradzić. Wciskali więc do niej
po pół cytryny i pili nie narzekając, jak z pewnością czyniliby na „Smoku”, obrzucając
kucharza złośliwościami. Także dwaj nowi jedli bez uwag – Japończyk wolno,
powściągliwie, a Pedro łapczywie, niechlujnie i zbyt dużo, jakby chciał sobie odbić głodówkę
na lądzie.

Trzeci odsunął pusty talerz, pociągnął duży łyk herbaty i zapalił. Nie był w najlepszym

humorze. Ogarnęło go niewytłumaczalne rozdrażnienie. Zdawał sobie sprawę, że wystarczy
lada pretekst, a wybuchnie gniewem sam nie wiedząc dlaczego. Ciągle jednak myślami
wracał do sceny w kabinie armatorskiej. Mimo półmroku widział dokładnie młodą kobietę,
obnażone ramię oparte o blat biurka, które udało im się przywrócić do stanu używalności.
Jasna głowa, bystro i bezczelnie, a nawet prowokacyjnie wpatrzone w niego oczy, półuśmiech
i nogi wyciągnięte daleko, przed siebie, niemal na środek kabiny. Tak, prowokowała – uznał
teraz. Robiła to specjalnie. Żeby okazać, że jest tu panią. Synową armatora, kobietą wśród
mężczyzn. Była więc bezczelna. Czemu to robiła? Może chciała mu okazać swoją przewagę,
zaznaczyć, że nie będzie słuchała poleceń i zachowa całkowitą niezależność? Żeby mu
dokuczyć? Może z zarozumialstwa albo bezsensownej pychy?

I ten głupiec, któremu na niczym nie zależy. Łeb łysy, gęba jak u marnego aktora

udającego Chińczyka, poza abnegata, który ma w nosie cały świat. Niech ich cholera weźmie
– pomyślał tłumiąc złość, a głośno powiedział:

– Musimy ustalić wachty. Dwóch po osiem godzin. Jest nas w sam raz sześciu. Kto z kim?
– Ale po co tak, panie trzeci – zaoponował marynarz. – Pogoda dobra, na statku nic się nie

dzieje, morze jak baranek. Wystarczy jak będziemy stali pojedynczo. Po cztery godziny.

– Co za pomysł? – obruszył się trzeci.
– On ma rację, panie trzeci – wtrącił mechanik. – Ale nie po cztery tylko po sześć godzin

raz na dobę. Olek jest kucharzem, nie musi trzymać wachty, pan też. A my we czwórkę
będziemy się zmieniali co sześć godzin. Póki jest dobra pogoda. Jak się popsuje, to
przejdziemy na trzy zmiany po dwóch. Teraz naprawdę nie ma potrzeby.

Trzeci przez chwilę zastanawiał się, czy ustąpić, ale doszedł do wniosku, że propozycja

jest sensowna, więc powiedział:

– W porządku. Olek niech pilnuje garnków, a ja i tak będę stale czuwał. Ale pamiętajcie: w

razie najmniejszego szkwału zaczynamy wachty normalne, jasne?

– Okay, szefie – roześmiał się zadowolony marynarz. Inni także przyjęli tę propozycję z

zadowoleniem. Wiedzieli, że ten stan nie potrwa długo, ale póki było spokojnie, chcieli do
maksimum oszczędzić sobie wysiłku. Trzeci jeszcze zapytał:

– Kto zaczyna?
Milczeli spoglądając po sobie, jakby żaden nie chciał zgłosić się pierwszy. Wtedy Aki

zaproponował z uśmiechem:

– Mogę ja. Pan ustali, kto po mnie. Dziękuję, idę... – widząc skinienie głową oficera wstał,

lekko się wszystkim skłonił i opuścił salon. Trzeci wyznaczył kolejność służby po
Japończyku i wstał także.

– Pogramy trochę w karty? – zapytał marynarz.
– Ja nie – odparł trzeci. – Wam też nie radzę.
– Eee, co tam – machnął ręką amator kart. – I tak nudno. No co, zagramy w oczko, Pedro?

– Meksykanin skinął głową, mechanik też się zgodził, więc marynarz wyciągnął z kieszeni

background image

58

talię i zaczął tasować.

– Tylko się nie pobijcie – ostrzegł trzeci i wyszedł na pokład.

8

Wszedł do sterowni i rozejrzał się za wachtowym, ale było tu pusto i cicho. Zaniepokoił

się, podszedł do szyby i popatrzył na dziób. Dojrzał tam światełko latarki migające na samym
końcu. Domyślił się, że Aki poszedł sprawdzić zamocowanie holu i stwierdził z
zadowoleniem, że dawno nie widział tak sumiennego marynarza. Poczekał na niego paląc
papierosa, a gdy wrócił, zapytał:

– I jak, w porządku?
– Tak, sir – odparł Aki. Trzeci skinął głową i przez chwilę patrzył na światła płynącego

przed nimi „Smoka”. Wokół panował gęsty, smolisty mrok, na zachmurzonym niebie nie było
widać gwiazd, otaczała ich zewsząd ogromna, obca pustynia. Tylko te światła dość daleko
przed dziobem oznaczały, że morze nie jest całkiem puste. Otrząsnął się, jakby przeniknął go
dreszcz i pomyślał, że na tym pustym statku panuje dziwny, trudny do określenia nastrój.
Zaraz jednak skarcił się za te myśli, bo uznał je za niegodne mężczyzny, a tym bardziej
dowódcy.

Z boku dojrzał smugę światła, która zaraz zniknęła. Domyślił się, że to wyszedł ktoś z

kabiny armatorskiej. Ruszył w tamtą stronę i raczej wyczuł, niż zobaczył, że to Pamela
stanęła na pokładzie i oparłszy się o reling, patrzy na wodę. Zbliżył się tak cicho, że drgnęła,
kiedy go zobaczyła.

– Ach, to pan, kapitanie – powiedziała – przestraszyłam się.
– Proszę nie nazywać mnie kapitanem – zaprotestował. – Już prosiłem. Jestem trzecim

oficerem.

– W porządku – zgodziła się mam na imię Pamela, a ty?
– Stanisław.
– A więc Stan. Mówmy tak do siebie, będzie prościej...
– Ale... – zająknął się, a ona cicho się roześmiała.
– To proste, nie trzeba konwenansów. U nas, w Stanach to zwykła rzecz, Stan.
– Tak, wiem, Pam – odparł z wahaniem.
– O, tak lepiej. Masz papierosa? Zostawiłam w kabinie. – Podał jej camela, sam także

zapalił. Przez chwilę ogniki żarzyły się w ciemności, zataczając nieregularne esy-floresy jak
robaczki świętojańskie. Milczenie przerwała ona:

– Przepraszam, Stan...
– Za co? – zdziwił się szczerze.
– Za to, w kabinie, przedtem... Nie jestem w dobrej formie, miałam sporo przeżyć. Nie

chciałam ci dokuczyć. Myślę, że na morzu dojdę do siebie. Joe może też...

– Na pewno – pocieszył ją i zamilkł, bo nie chciał rozwijać drażliwego tematu. W pewnej

chwili ognik jej papierosa poleciał za burtę i zniknął w ciemności na dole. Trzeci poczuł
dotyk jej ciała na swoim przedramieniu. Było ciepłe, sprężyste i przyjemne. Drgnął, jakby
doznał porażenia prądem. Mimo woli odsunął się pół kroku.

– Stan – powiedziała i teraz świadomie dotknęła jego ramienia. – Czuję się dziwnie, taki tu

jakiś nastrój... Coś niesamowitego. Boję się...

– Ależ Pam – zdziwił go ten wybuch niepokoju. Nie miał pewności, czy to szczere

wyznanie czy kobieca gra. – Nie ma się czego bać, morze spokojne, pogoda dobra. „Smok”
niedaleko. Wszystko jest okay.

– Tak, tak, głupia jestem – przyznała, a równocześnie przysunęła się bliżej. Teraz już

przylegała do niego bokiem. Nie wiedział, co zrobić. Było to przyjemne, a zarazem

background image

59

niepokojące. Jeszcze nie rozumiał, czego oczekiwała, ale czuł, że za chwilę i on ulegnie
nastrojowi, obejmie ją, przygarnie... Przestraszył się tej myśli. Delikatnie wziął jej dłoń, zdjął
ze swego ramienia, odsunął się mówiąc:

– To nowe przeżycia na statku. Nie znałaś tego. I w dodatku tropikalna noc. Jutro już

będzie inaczej.

Westchnęła i nie przysuwała się do niego więcej. Po chwili milczenia powiedziała oschle:
– Pójdę już, jestem zmęczona, chyba szybko zasnę.
– Dobranoc – rzucił trzeci. Nie odpowiedziała. Odniósł wrażenie, że trzasnęła drzwiami

zbyt mocno. Postał jeszcze chwilę i także skierował się do swej kabiny, która znajdowała się
po drugiej stronie tego samego pokładu. Nie spiesząc się zdjął spodnie i koszulę. W samych
slipkach poszedł do łazienki, umył się niezbyt starannie, bo czuł dziwną ociężałość.
Wróciwszy do sypialni rzucił się na koję i zgasił światło.

Był także zmęczony. Od rana pracował, doglądał wszystkiego, potem czuwał przy

wychodzeniu z portu i wreszcie cały dzień krzątał się na „Stelli” pełen czujności i napięcia,
bo to był pierwszy dzień rejsu. Sądził więc, że zaśnie natychmiast. Jednak sen nie nadchodził.
Wracały obrazy z całego dnia, twarze członków jego załogi, wypowiedziane słowa.
Najczęściej pojawiała się jednak Pamela. Wchodziła po trapie w opiętych spodniach.
Uśmiechała się prowokacyjnie i bezczelnie. Siedziała ze szklanką w ręce i wyciągniętymi
przed siebie nogami. Stała obok niego jak przed chwilą w mroku. Poczuł znów miękki,
delikatny dotyk jej ciała. Nagle wydało mu się, że w kabinie jest straszliwie duszno. Zapalił
po omacku papierosa, ale wkrótce zgasił go, bo zadrapało go w gardle. Przewrócił się na bok,
potem na drugi, wreszcie poddał się. Leżał spokojnie na wznak, rozrzucił nogi i ramiona, dał
myślom całkowitą swobodę. Wówczas z całą siłą pojawił mu się jej obraz. Była w opiętych
spodniach. Potem naga. Prowokacyjna, piękna i czekająca; promieniowała z niej kobiecość
wywołująca pożądanie aż do bólu.

On także był gotowy. Wyprężony tak, że przy każdym drgnieniu odczuwał niemal rozkosz.

Poczuł pot na czole, zaczął oddychać szybciej. Wstał nagle i sztywno poszedł po ciemku do
łazienki. Gdy wrócił po dłuższej chwili, oddychał głęboko odczuwając ulgę, ale zarazem
zażenowanie, które przychodziło zawsze, kiedy musiał to zrobić.

Gdy legł ponownie na koi, był już spokojny. Teraz wiedział, że wkrótce zaśnie. Ale już na

krawędzi utraty świadomości usłyszał jakieś dźwięki, które sprawiły, że zerwał się i usiadł
niemal od razu w pełni przytomny. Nie wiedział, co to było, ale zdawało mu się, że ktoś biegł,
rozległ się jakiś okrzyk, ale teraz, mimo że nasłuchiwał czujnie, nic nie słyszał. Wstał jednak
zaniepokojony i nie ubierając się poszedł na mostek, by zapytać Akiego, co to było.

9

Była wściekła i rozdygotana. Pragnęła mężczyzny. Wszystko jedno jakiego, byle zaraz,

natychmiast, mocno i bez żadnych hamulców.

Pragnęła tak, że nie mogła zapanować nad wszechogarniającym pożądaniem. A ten dureń

był zimny, obojętny na jej delikatne zabiegi, sztywny jakby kij połknął. Nie zrozumiał? Bał
się? Czego? Pasażerki? Żony syna armatora? A może kobiety były mu obojętne, może to
pedał, bo podobno wśród marynarzy jest wielu pedałów?

W niezbyt jasno oświetlonym saloniku podeszła do biurka, z szuflady wyciągnęła butelkę i

odkręciwszy ją, pociągnęła duży łyk. Schowała resztę. Nie chciała się upijać. Pragnęła ulgi.
Ale whisky nie przyniosła spodziewanego rezultatu. Przeciwnie, to, co czuła, jeszcze bardziej
się wzmogło. Przyszło jej do głowy, że nie on jeden jest na statku i tamci może nie byliby
tacy obojętni, ale odrzuciła tę myśl, bo nie widziała szansy na jej realizację. Weszła do
sypialni.

background image

60

Joe leżał na koi, niedbale okryty kocem, chuderlawy, mały jak dziecko. Oglądał jakieś

pismo i nawet nie zwrócił na nią uwagi. Chciała coś powiedzieć, ale zrezygnowała. Prędko
umyła się w łazience i wsunęła pod koc naga. Joe odsunął się pod ścianę i nie zareagował.
Zobaczyła, że ogląda pornograficzne pismo. Przez chwilę z ukosa obserwowała nienaturalne
sceny, konwulsyjnie splecione pary... Fala pożądania tak w niej wzrosła, że aż jęknęła.
Wyrwała Joemu pisemko z ręki i odrzuciła daleko, na środek sypialni.

– Joe – powiedziała przymilnie. – Zostaw to, masz mnie...
Odwrócił głowę i patrzył na nią przez chwilę. W jego oczach nie było zgorszenia ani nawet

zwykłej obojętności, ale bezdenna udręka. Zdawało się, że za chwilę wybuchnie płaczem. Nie
zważając na to Pamela przywarła do niego, mówiąc gorącym szeptem:

– Joe, przestań się dręczyć. To minie, musi minąć. Jesteś młody, normalny, nie bój się...

Spróbujmy, Joe... Mówiąc to dotykała go dłońmi, pieściła, całowała, a on leżał obojętny,
martwy, nieruchomy, jakby jej nie słyszał i nie czuł natarczywych pieszczot. Nie poddawała
się jednak. Dłoń jej spłynęła w dół. Chciała to ogrzać, ożywić, więc pracowała delikatnie
palcami, całą dłonią, tuliła się, była gotowa na wszystko, byle pobudzić Joego. Ale on nadal
leżał bez ruchu, a jej wysiłki okazały się bezowocne. Wówczas nagle wpadła w złość.
Pociągnęła silnie, aż Joe krzyknął z bólu i syknęła:

– Nie chcesz! Ty cholerny, zimny draniu, nie chcesz mnie! Gdybyś chciał, to byś mógł, ale

nie chcesz draniu, narkomanie, szmato!

– Pam – zajęczał Joe. – To nie tak, wiesz... – teraz on sięgnął chcąc dać jej pieszczotę, ale

z furią odepchnęła jego dłoń wołając:

– Idź do diabła, ty cholerny eunuchu. Ty impotencie! Ty... sukinsynu. Zostaw mnie,

zostaw, wolę sama to sobie zrobić!

Wyskoczyła z koi i potykając się pobiegła do łazienki. Joe odwrócił się do ściany, skulił i

załkał z upokorzenia. Równocześnie narastało w nim inne pożądanie. Rosło stale i potężniało
z każdą chwilą. Był to głód, nad którym nie umiał zapanować, więc płakał i wił się na
posłaniu bezsilny, słaby, coraz głębiej zapadający w stan, w którym był do wszystkiego
zdolny.

Gdy Pamela wróciła, drżała jeszcze, ale już była spokojniejsza.
– Pam – odezwał się urywanym głosem. – Pam, błagam, daj mi...
– Co?! – zawołała. – Zwariowałeś? Opanuj się! Przecież wiesz, że nie mam. Nikt nie ma

na całym statku. Jesteś tu odcięty od świata. Nie dostaniesz, choćbyś błagał, choćbyś
umierał... – mówiła to z mściwą satysfakcją, jakby się odgrywała za tamten zawód. Joe płakał
pod ścianą, a ona odsunąwszy się jak najdalej od niego poczuła, że zaraz zaśnie. Słyszała
jeszcze jakieś dziwne odgłosy, ale nie zwróciła na nie uwagi.

10

Siadł na posłaniu i pomacał ręką w kącie. Dotknął chłodnego metalu. Wsunął rewolwer za

pasek i wstał. Teraz był zdecydowany. Kolba uwierała go trochę w biodro, ale fakt posiadania
broni dodawał mu odwagi, choć wiedział, że użyje jej tylko w ostateczności. Wyszedł z
pomieszczenia, znajomą drogą dotarł na pokład i spojrzał ku przodowi statku. Wszędzie
panował spokój. Kilkoma susami dotarł do ładowni. Potem, nisko pochylony, wykonał
jeszcze jeden skok do krawędzi drugiej, wreszcie znalazł się na śródokręciu. Tu chyłkiem
dotarł do otwartych drzwi i zanurzył się w ciemnym korytarzu. Znał drogę, podczas swego
pobytu tutaj spenetrował statek, więc mógł iść niemal po omacku. Skręcił w lewo, potem
wspiął się wyżej i znalazł na górnym pokładzie. Przez cały czas posuwał się cicho, na
palcach, nie chcąc spowodować hałasu. Jednak w pewnej chwili jego kroki zadźwięczały
wyraźnie na gołym metalu korytarza. Zatrzymał się i czekał czujnie, gotów w każdej chwili

background image

61

skoczyć do pierwszego zakamarka, by się ukryć przed niepożądanymi oczami. Nadal było
jednak cicho i spokojnie. Poszedł więc dalej.

Dotarł wreszcie w pobliże kabin i mostku. Tu jeszcze zdwoił czujność. Bardzo wolno, nie

czyniąc najmniejszego hałasu wszedł do pentry, otwierając drzwi delikatnie i modląc się,
żeby zawiasy nie zaskrzypiały. W sączącej się przez bulaj szarości dostrzegł metalowy blat
bufetu, jakieś naczynia, kuchenkę elektryczną, czajnik. Na blacie leżała puszka konserw
pozostawiona przez Olka. Mężczyzna chwycił ją gwałtownie, ale śliska blacha wymknęła mu
się z palców i puszka upadła na podłogę. Rozległ się głośny, metaliczny stuk. Zamarł na
chwilę, ale zaraz schylił się, porwał konserwę i rzucił się do ucieczki. Sprawił to głos
Japończyka, który rozległ się niespodziewanie blisko:

– Kto tam jest?
Zamiast odpowiedzi Aki usłyszał szybki tupot nóg. Zdziwiony wyjrzał ze sterowni i

zobaczył czyjeś plecy, zgiętą sylwetkę i migające stopy.

– Ej, zaczekaj – krzyknął Aki. Skoczył za uciekającym, ale tamten już zbiegł po schodach i

zniknął w dole.

Japończyk wzruszył ramionami. Pomyślał, że ktoś z załogi chciał pewnie coś zjeść, ale

dziwiło go, dlaczego uciekał. Może na statku nie było zbyt wiele zapasów i nocny łasuch
obawiał się, że go spotka nagana za łakomstwo. Aki pokręcił głową zdziwiony. Nie bardzo
przekonywało go to wyjaśnienie, ale innego nie znalazł. Przeszło mu przez myśl, że na statku
prócz załogi i pasażerów może być ktoś jeszcze. Pasażerowie? Ten pasażer wyglądał dziwnie.
Jak nienormalny. Może to właśnie on? Chyba tak...

Wrócił do sterowni, w której ukazał się półnagi trzeci.
– Coś się stało, Aki? – zapytał.
– Nie, nic – odparł Japończyk. – Ktoś zaglądał do mesy, ale uciekł.
– Może zgłodniał – powiedział trzeci. – W każdym razie uważaj i w razie czego budź

mnie.

– Tak, sir – służbiście odparł Aki.
Opuszczając mostek trzeci dojrzał jeszcze światło w salonie. Poszedł tam i zastał trójkę

karciarzy pochłoniętych grą. Bank trzymał Pedro, karty ciągnął Janek i zastanawiał się
właśnie, czy dobrać jeszcze jedną, czy powiedzieć ,dosyć”. Wybrał to drugie. Pedro do swej
karty dołożył jedną, potem drugą, chwilę filował i skrzywił się. Miał czternaście. Sięgnął raz
jeszcze do talii. Dostał asa. Janek z triumfem zgarnął pieniądze.

– No, hazardziści – powiedział oficer. – Dosyć chyba na dziś. Idźcie pospać trochę.
– Ale co pan – zbuntował się Janek. – Jeszcze nie rano. I karta mi idzie.
– Dobra, dobra – nie ustąpił. – Masz pan zastąpić Akiego, a czas leci. Koniec.
– Już – niechętnie zgodził się marynarz. – Tylko ten bank dokończymy.
– Ale nie dłużej – zastrzegł trzeci i wyszedł, udając się do swej kabiny. Tamci jeszcze

chwilę pograli, a kiedy bank ostatecznie został rozbity, pochowali pieniądze i odłożyli karty.
Pedro miał najbardziej kwaśną minę – przegrał najwięcej. Franek stracił niewiele, a
najbardziej zyskał Janek. Nie grali jednak o stawki zbyt wysokie, więc nie wygrał majątku.
Pedro zaraz wyszedł, a tamci dwaj zostali jeszcze na chwilę, żeby wypalić po papierosie.

– Widziałeś – zagadnął ze złośliwym uśmiechem Janek – miał mokrą plamę na gaciach.

Nie wytrzymał...

– Co mnie to obchodzi. Zamknij się... – odparł niechętnie mechanik.
– Ale też ci się chce, co? – Janek puścił perskie oko. – A tę blondynkę przycisnąłbyś, nie?

Zgrabna, cholera, i dupą kręci, musi być dobra i głodna. Ten fafuła pewnie jej nie wystarczy,
o ile w ogóle może...

– Tfu – splunął mechanik. – Tobie zawsze tylko świństwa w głowie. Dałbyś spokój,

słuchać nie można...

– Bo grzech, nie? – śmiał się marynarz. – Ech, bracie, udajesz świętego, a widziałem, jak

background image

62

na nią patrzyłeś, kiedy wchodziła po trapie...

– Idę spać – warknął mechanik zły nie na żarty. Zdusił papierosa i wyszedł. Janek śmiał się

jeszcze przez jakiś czas sam do siebie, ale w końcu i on poszedł trochę odpocząć przed
czekającą go wachtą.

11

Kapitan odłożył książkę. Była to angielska powieść kryminalna w lakierowanej okładce z

ociekającym krwią rysunkiem. Czytał nie tyle z zamiłowania do kryminałów, ile dla
nabierania wprawy w języku. Mówił po angielsku dobrze, ale w czytaniu nie był mocny, więc
doskonalił je lekturą, co zresztą wypełniało mu czas rejsów. Teraz jednak poczuł się znużony.
Ziewnął, przeciągnął się i wsunąwszy bose stopy w rozdeptane łapcie poszedł na mostek.

Drugi oficer, który na wachcie zmienił chiefa, stał pochylony nad stolikiem nawigacyjnym

i coś notował. Kapitan zajrzał mu przez ramię. Zobaczył, że na linii ich kursu pojawiło się
nowe kółeczko z krzyżykiem i godziną. Było dalej na wschód od pierwszego.

Nieregularne zarysy amerykańskiego lądu oddaliły się. Kuba już zostawała na

południowym zachodzie, a przed nimi rozpościerała się wielka, biała płaszczyzna oceanu, na
której nie było nic. Konwój niezbyt szybko, ale uparcie wchodził w tę strefę.

– Wszystko w porządku, nic nowego? – zapytał kapitan.
– Nic. Idziemy jak po sznurku.
– A jaka prognoza?
– Zaraz radio da, miał zebrać dane o dwudziestej.
Drzwi wiodące w głąb holownika otworzyły się i wszedł radiooficer.
Zobaczywszy kapitana, podał mu kartkę z prognozą. Kapitan skinął głową w podzięce i

przeczytał. Nie miał miny zadowolonej.

Rozległy niż z centrum nad Morzem Karaibskim pogłębia się i wykazuje tendencje do

przemieszczania się na północny wschód. Ostrzeżenie przed silnym wiatrem. Ciśnienie spada
i w tym rejonie wynosi dziewięćset osiemdziesiąt sześć milibarów.

Dalej była temperatura i warunki na poszczególnych wielkich akwenach w zachodniej

części Atlantyku, na Morzu Karaibskim i w Zatoce Meksykańskiej. Kapitan skrzywił się.

– Wylęgarnia cyklonów daje znać o sobie – powiedział. – No, ale idzie na północny

wschód, to daleko od nas. W porządku, położę się teraz, jakby co... – powtórzył
sakramentalną formułkę o budzeniu go w razie potrzeby i poszedł spać.

VI

1

Odgłosy krzątaniny w saloniku obudziły Pamelę. Otworzyła oczy i nasłuchiwała przez

chwilę zaniepokojona. Ktoś tam był. Chwilę trwało, nim uprzytomniła sobie w pełni, gdzie
się znajduje i co tu robi.

Nie słyszała pukania Olka, który przyniósł im śniadanie. Wszedł więc, postawił tacę na

biurku, uprzątnął pozostałości po kolacji i zajrzawszy do sypialni, powiedział wesoło:

background image

63

– Dzień dobry, śniadanie gotowe, o przepraszam – spłoszył się nagle i cofnął głowę.

Pamela dopiero teraz uświadomiła sobie, że leży naga, bo w kabinie było duszno i w nocy
zsunęła z siebie koc. Nie speszyła się jednak tym zanadto i krzyknęła do kucharza:

– Dziękuję! Która godzina? – nie chciało jej się sięgnąć po zegarek.
– Dochodzi dziewiąta – odpowiedział Olek. – Gdyby coś było trzeba, proszę dać znać – i

wyszedł prędko nadal speszony tym, co zobaczył.

Pamela spojrzała dopiero teraz w bok, na męża. Joe leżał nieruchomo z otwartymi oczami

wbitymi w sufit. Był także odkryty, ale miał na sobie podkoszulek i bawełniane kalesony.
Widziała wyraźnie jego chudą, owłosioną klatkę piersiową, pozbawione mięśni ramiona i siną
twarz z podkrążonymi oczami. Poczuła obrzydzenie. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć,
ale zrezygnowała. Wstała, a on powoli odwrócił głowę i popatrzył na nią. Nagle, jakby się
zawstydziła jego wzroku, włożyła lekki szlafrok i mocno zawiązała pasek. Oboje milczeli
nadal. W saloniku wypiła szklankę soku pomarańczowego i weszła do łazienki, nie
zamykając za sobą drzwi. Wzięła prysznic, umyła zęby, potem włożyła opalacz, a na niego
spodnie.

Joe przez cały czas patrzył w tę stronę. Słyszał, jak żona się kąpie, potem widział

fragmenty jej ciała przez uchylone drzwi. Czuł się słaby i bezwolny. Chciało mu się leżeć tak
w nieskończoność, choć chwilami budziła się w nim chęć, by wstać, przejść się trochę,
powiedzieć coś, może nawet wyjść z kabiny. Ale nie miał siły, by ten zamiar zrealizować.
Pozostał więc bierny i nieruchomy.

Męczył się straszliwie przez całą noc. Po kolejnej klęsce z Pamelą czuł się nie tylko

upokorzony, ale tak załamany, że odechciało mu się żyć. A do tego tamto pragnienie. Głód
tak silny, że niemal niemożliwy do opanowania. Tym silniejszy, że jego zaspokojenie mogło
być lekarstwem na upokorzenie wobec Pameli. Nie raz już w ten sposób szukał ratunku.
Wiedział, że pomaga na krótko, a potem jest jeszcze gorzej. Ale wówczas znów sięgał po
proszek lub strzykawkę i tak trwał w tym niemożliwym do przerwania kręgu załamań i
euforii, otumanienia i poczucia klęski.

Nie mówił nikomu – ani ojcu, ani Pameli, ale postanowił, że tym razem postara się

skorzystać z szansy, jaką mu dawał rejs na „Stelli”. W duchu sam może nie wierzył, że
wytrzyma, ale w chwilach gdy jego umysł był jaśniejszy, rozumiał, że to ostatni moment, że
jeśli teraz się uda, to być może wszystko jeszcze da się uratować. Dlatego nie protestował,
gdy ojciec powiedział mu o projekcie wysłania ich w tę niecodzienną podróż. Nie okazał
entuzjazmu, ale postanowił, że popłynie i spróbuje wytrzymać.

W nocy przeżył pierwszą próbę. Atak był tym silniejszy, że na głód narkotyku nałożyła się

klęska wobec kobiety. Płakał, dygotał, gryzł palce, przeżywał chwile nieopisanej męki, ale
wytrwał do rana, choć chwilami zdawało mu się, że dłużej nie przetrwa ani minuty. Ale
wówczas przywoływał w duchu imię Pameli i znów wracało mu nieco sił.

Bo Joe, choć nigdy tego nie okazywał, kochał Pamelę. Była to miłość ponura, milcząca,

niszcząca przede wszystkim jego, ale silna niemal jak ów głód, któremu tak często ulegał.
Pragnął jej, pożądał tym boleśniej, że wiedział, że tego pożądania nie może zaspokoić.
Chwilami nienawidził jej za to, że istnieje, jest obok niego i przez to zmusza go do tego
pożądania. Ale zaraz pojawiał się w jego wyobraźni obraz Pameli ponętnej, kobiecej,
pachnącej, Pameli, która mogła mu dać najwyższą rozkosz i chciała to zrobić, ale on nie mógł
wziąć tej rozkoszy, choć pragnął tego aż do utraty świadomości. W duchu jeszcze hołubił
słabą nadzieję, że gdyby wyzwolił się z tamtego głodu, gdyby opanował przemożną słabość
ciała i psychiki spowodowaną używaniem narkotyków, wówczas może znów stałby się
mężczyzną i Pamela w pełni należałaby do niego, tak jak należeć powinna.

Wyszła z łazienki już ubrana. Górę stroju stanowił stanik od kostiumu niezbyt dokładnie

kryjący dość bujne piersi, dół był prowokacyjnie opięty spodniami, na gołych stopach miała
lekkie sandałki. Popatrzyła na niego jak na obrzydliwego robaka. Nie umiała ukryć uczucia,

background image

64

które do niego żywiła. A Joe zapytał cicho:

– Wychodzisz?
– A co, chciałbyś żebym jak ty siedziała tu przez cały dzień? – zabrzmiało to zaczepnie.

Odwrócił głowę do ściany. Nagle zmieniła ton. Nadal odczuwała do niego niechęć, ale
zrodziło się coś w rodzaju współczucia wobec słabego, złachmanionego człowieka, który
wyglądał nędznie i bezradnie. Było to uczucie takie, jakie niekiedy żywiła na widok
pogryzionego przez psy, głodnego kota. Zbliżyła się do koi, powiedziała łagodniej: – Joe,
wstań. Nie możesz tak leżeć w nieskończoność. Zjedz coś...

– Nie, nie mogę – odpowiedział słabo.
– Joe, wiem, co czujesz. – Odruchowo położyła dłoń na jego spoconej, ogolonej głowie. –

Jeśli teraz się nie przełamiesz, to koniec, nigdy tego nie zrobisz. Wstań, wyjdź na powietrze,
przestań litować się nad sobą. Sam sobie musisz pomóc.

– Mówisz jak on, jak lekarz, jak wszyscy – nie odwrócił głowy, w jego głosie zabrzmiała

pretensja.

– Nie obchodzi mnie teraz, co oni mówią – ciągnęła nadal łagodnie. – Masz jeszcze szansę.

Ostatnią, Joe. Rozumiesz? Wstań, rusz się, bądź wreszcie mężczyzną.

Zrobił ruch, jakby chciał się podnieść, ale zaraz oklapł. Był tak słaby i wyczerpany

bezsenną nocą, że nie miał siły.

– To leż i gnij tu sam – krzyknęła w nagłym przypływie gniewu. – Chcesz tu się kryć jak

szczur w ciemności przed słońcem i ludźmi, przed samym sobą i przed całym światem. Nie
mam zamiaru dzielić tego z tobą! – ruszyła do wyjścia. Zrobił jeszcze jeden wysiłek i
powiedział:

– Idziesz tam, do nich...
– Idę stąd, bo nie mogę znieść ciebie, tej kabiny, smrodu...
– Idź, idź – niespodziewanie gniew sprawił, że zdołał podnieść głos, oczy zapłonęły mu

wściekłością. – Idź do nich, pokaż, jaka jesteś, pokaż, co masz do pokazania, odsłoń
wszystko, bo jeszcze za dużo masz na sobie! Idź, niech widzą, że mam żonę kurwę!

– Joe – zawołała. – Nie masz prawa tak o mnie mówić...
– Mam – w ten okrzyk włożył resztki sił. Opadł wyczerpany i zdołał jeszcze dorzucić: –

Idź, wszystko jedno, idź już...

Wyszła szybko, bo scena ta silnie ją zdenerwowała i czuła, że nie zniesie dłużej kłótni,

widoku Joego i całej tej atmosfery, jaka się między nimi wytworzyła.

Za kominem, na pokładzie pelengowym, rozłożyła koc, zdjęła spodnie i odwróciwszy się

do słońca, zaczęła się opalać. Przymknęła oczy i ogarnął ją miły, leniwy bezwład.

2

Trzeci oficer postanowił zrobić przegląd statku. Po śniadaniu, gdy każdy zajął się

czymkolwiek, byle nie tkwić bezczynnie, poszedł na mostek, rozejrzał się, rzucił okiem na
horyzont i trochę się zaniepokoił.

Pogoda pozornie nie zmieniła się od wczoraj. Niebo nad nimi było nawet bardziej

pogodne. Duże płaty błękitu wznosiły się wysoko, a słońce już zaczynało przypiekać dosyć
ostro. Robiło się nawet parno i duszno. Wczorajsza lekka bryza ucichła, powietrze stało
nieruchomo, a płynęli wolno, więc pozorny wiatr wywoływany ruchem statku nie chłodził
dostatecznie. Wilgoć w atmosferze sprawiała, że ciało stawało się lepkie i nawet przy
niewielkim wysiłku pot występował na czoło.

Poranna rozmowa z kapitanem „Smoka” także wprowadziła go w stan niepokoju. Niby nie

było się jeszcze czego obawiać, ale od wczoraj dręczył go ciągły, męczący niepokój. A
kapitan najpierw zapytał:

background image

65

– Co u was? Jak przeszła noc?
– W porządku – odparł trzeci. – Nic się nie dzieje, robi się nudno.
– A pasażerowie?
– Dobrze, nie zgłaszali się z niczym.
– Jak się czują? Dobrze znoszą rejs? – Trzeciego trochę speszyło to pytanie, bo jeszcze z

nimi nie rozmawiał, ale odpowiedział:

– Chyba nieźle. Jeszcze ich dziś nie widziałem, nie chciałem przeszkadzać, ale kucharz był

u nich, zaniósł śniadanie, koło dziewiątej. Leżeli jeszcze oboje w łóżku, ale nie mówił, żeby
im coś dolegało.

– W porządku – powiedział kapitan. – Niech pan na nich uważa, to trudny ładunek –

roześmiał się. – Mam dla pana prognozę. – Wczoraj wieczorem nie przekazywał danych
meteorologicznych, bo uznał, że nie są jeszcze zbyt niepokojące, ale dziś, w przyniesionym
rano przez radiooficera meldunku było już więcej informacji. Postanowił ostrzec trzeciego. –
W centrum Morza Karaibskiego uformował się niż. Dziś meldują, że pogłębił się, ciśnienie
spadło tak nisko, jak dawno nie notowano. Powstał już cyklon. Nazwali go „Marina”.

– Ale to daleko – wtrącił trzeci. – I oddalamy się coraz bardziej.
– My tak, ale on też wędruje. Wczoraj szedł początkowo na północny wschód, ale nad

ranem nieco zboczył, jakby zawrócił i skierował się ku południowemu wschodowi. To już
bliżej nas.

– Daleko jest? – z niepokojem zapytał trzeci.
– Daleko – kapitan był spokojny. – Nie ma obaw. Ale uważać trzeba. Te ich Ewy, Diany i

Mariny miewają kobiece kaprysy. Pewnie cyklon do nas nie dojdzie, ale może zawadzić
południowym skrzydłem. Będziemy go śledzili, ale wy także uważajcie. Może się zdarzyć
jakiś niespodziewany podmuch. Sprawdźcie hol, no i wszystko, co trzeba.

– Tak jest, panie kapitanie – odparł trzeci.
– Będę wam podawał informacje, ale na razie nie ma zagrożenia. Powiedziałem o

wszystkim, bo lepiej, żeby pan się orientował w sytuacji.

– Jasne.
– No dobrze. To do usłyszenia, over, stop.
Rozłączyli się. Trzeci nie przestraszył się informacji meteo. Cyklon był daleko i z

doświadczenia wiedział, że jeszcze nie raz zmieni kierunek, a nawet gdyby zdecydował się
przesunąć w ich stronę, to i tak zapewne by przed nim uciekli. A jednak rósł w nim niepokój.
Pytanie o pasażerów spowodowało wyrzuty sumienia, że od wczorajszego wieczoru nie
zainteresował się nimi. W pierwszym odruchu chciał iść od razu do kabiny armatorskiej, ale
powstrzymała go myśl, że może jeszcze Pamela się ubiera, więc zrezygnował na razie i
zdecydował się na inspekcję statku.

Poszedł najpierw na dziób. Sprawdził zamocowanie holu, obejrzał, czy zapasowy jest

należycie zabezpieczony przed sztormem i ewentualnymi przechyłami. Stwierdził, że
wszystko jest w najlepszym porządku. Popatrzył na idący równo przed nimi holownik i przez
moment pożałował, że nie znajduje się na jego pokładzie, gdzie wśród kolegów czułby się
spokojniejszy i bardziej bezpieczny. Zaraz jednak skarcił sam siebie za tę myśl, bo uznał ją za
słabość, której bosman z pewnością nie omieszkałby wydrwić.

Obejrzał pokrywy ładowni. Tu także nie znalazł nic, co należałoby poprawić. Nakryte były

dobrze, brezenty zaciągnięte, zabezpieczone. Wolno powędrował do śródokręcia i wziąwszy
latarkę ruszył w głąb statku. Uchylał drzwi kabin, zaglądał do nich i szedł dalej. Wszędzie
było pusto i nieprzyjemnie. Czasem coś zaskrzypiało, stuknęło, ale nie robiło to na nim
wrażenia, bo wiedział, że choć fala jest ledwie wyczuwalna, to jednak kadłub pracuje,
podlega naprężeniom i dlatego czasem wydaje odgłosy, które komuś nieobeznanemu z
holowanymi wrakami mogłyby się wydać niepokojące.

Dotarł do maszynowni. Zatrzymał się na górnej galeryjce i spojrzał w dół. Pusta, cicha

background image

66

teraz hala, w której gdzieniegdzie stały resztki urządzeń, a na środku widniała ciemna bryła
korpusu głównej maszyny zrobiła na nim nieprzyjemne wrażenie. Gdzieś tam, w dole
przeleciał szybko szczur, a poza tym nic się nie ruszało, wszystko było martwe, obce, nawet
groźne. Odruchowo cofnął się od barierki, bo przyszło mu na myśl, że jest zardzewiała i
gdyby się oparł o nią, mogłaby nie wytrzymać ciężaru jego ciała, a wówczas runąłby w dół z
wysokości kilku pięter. Wstrząsnął się na myśl o tym i postąpił krok do tyłu.

Gdzieś w głębi kadłuba rozległ się głośny huk. Poznał, że to trzasnęły drzwi. Chwilę

nasłuchiwał, ale odgłos nie powtórzył się. Pomyślał, że pewnie sam nie domknął drzwi do
którejś z kabin i teraz lekki, niewyczuwalny przechył statku zatrzasnął je. Z uczuciem ulgi
opuścił ponure miejsce i poszedł dalej, korytarzami na dolnym pokładzie. Były tu dawne
kabiny załogi, magazyn, niżej jeszcze chłodnie i inne pomieszczenia służące mechanikom,
pokładowcom i załodze hotelowej.

Znów usłyszał stuk, tym razem bardziej przytłumiony, odległy. Nadstawił uszu. To już

było niepokojące. Do tamtego rejonu jeszcze nie zachodził, więc nie mógł pozostawić nie
domkniętych drzwi. Stał dłuższą chwilę nieruchomo. Już miał ruszyć dalej, gdy wtem wydało
mu się, że słyszy kroki. Nie były wyraźne, ale jednak rozpoznawalne. Jakby ktoś z namysłem
i ostrożnie stawiał stopy.

Skręcił w lewo, szybko, na palcach zbiegł w dół po stromych schodach i ponownie się

zatrzymał. Przed sobą, po prawej miał rząd drzwi do różnych pomieszczeń, takich, jak wyżej.
Na lewo była metalowa ściana odgradzająca korytarz od maszynowni. Korytarz był tu ciemny
i tylko na jego końcu, od schodów dochodziło nieco dziennego światła. W tamtej też stronie
zobaczył jakiś cień, który szybko mignął i zniknął za najbliższymi drzwiami. Zaświecił
latarkę i skoczył naprzód. Nie widział już nikogo, ale był pewny, że to nie złudzenie. Ktoś
tam był.

– Kto tu? – zapytał ostro, ale nie otrzymał odpowiedzi. Otworzył jedne drzwi, potem

następne, ostatnie po prawej. Klamka ugięła się, ale drzwi nie ustąpiły. Ktoś trzymał z drugiej
strony. Szarpnął z całej siły i drzwi otworzyły się. Rzucił snop światła do środka.

Za drzwiami stał Pedro i patrzył na niego spode łba.
– Pedro? – zdumiał się. – Co tu robisz, do diabła?
– Nic – Meksykanin wzruszył ramionami. – Chciałem obejrzeć statek.
– Po co? Myślałem, że śpisz po rannej wachcie.
– Gorąco, nie można spać – odparł ponuro Meksykanin. – A statek trzeba obejrzeć.

Czasem na takim wraku zostają różne rzeczy, mogą się przydać.

– Szukasz skarbów? – trzeci rozluźnił się. – Szkoda czasu...
– Czasu mamy dużo – Pedro nie rozchmurzył się.
– To idź lepiej, poopalaj się, na słońcu przyjemniej niż tu. Możesz mi wierzyć, ten statek

jest pusty jak beczka po winie. Nic tu nie znajdziesz.

– Okay – odparł Pedro z miną, jakby chciał zabić oficera. Przecisnął się bokiem koło niego

i poszedł schodami na główny pokład.

Trzeci także miał zamiar opuścić to miejsce. Przypomniał sobie, że gdy tu zajrzał i

oświetlił go latarką, Pedro jakby się prostował, więc albo coś podnosił, albo coś porzucił.
Skierował światło w ten róg pomieszczenia i schylił się. W kącie stała kwadratowa butelka,
pełna, jeszcze nie odkręcona. Obejrzał ją dokładnie i pokiwał głową. A więc Pedro lubił
pociągnąć i miał tu gdzieś schowany zapas. Pomyślał, że odnajdzie to, ale teraz miał dosyć
przebywania w tych ponurych zakamarkach i zapragnął świeżego powietrza. Chciał nawet od
razu zmyć głowę Meksykaninowi za tę butelkę, ale rozmyślił się. Postanowił, że zrobi to
później, na osobności, bez świadków. Widok whisky mógł sprawić, że załoga stanęłaby po
stronie Pedra albo co najmniej domagała się, by dał alkohol do wypicia. Trzeci chciał od razu
wyrzucić butelkę, ale przyszło mu na myśl, że do rozprawy z Pedrem musi mieć dowód, więc
trzymając whisky w ręce poszedł w stronę swej kabiny. Nagle z góry dobiegł go ostry, pełen

background image

67

strachu krzyk Pameli. Spojrzał tam, ale z dołu nie mógł niczego dostrzec, więc dwoma susami
dopadł schodów i wspiął się na pokład pelengowy.

3

Pedro, wściekły na oficera, że mu odebrał butelkę i na siebie, że tak łatwo dał się

przyłapać, wyszedł na pokład. Początkowo miał zamiar skorzystać z rady trzeciego i przespać
się trochę w kabinie, ale uświadomił sobie, że tam teraz duszno i nieprzyjemnie. Postanowił
więc ukryć się na pelengowym, za kominem, gdzie mógł przedrzemać spokojnie, a nawet
schronić się w cieniu, gdyby słońce za mocno przypiekało. Wspiął się więc wyżej, zaszedł za
komin i stanął nieruchomo, jakby ujrzał kobrę. Na szarym kocu leżała w całej okazałości
Pamela. Było tu zacisznie, ciepło i spokojnie. Nie przyszło jej na myśl, że ktokolwiek może
zajrzeć w to miejsce. Zdjęła więc stanik, dolną część kostiumu maksymalnie zsunęła w dół i
tak się opalała. Ciepło rozleniwiło ją, a że noc spędziła niezbyt dobrze, więc zmorzył ją sen i
zapadła w drzemkę.

Nagle coś ją zaniepokoiło. Jeszcze trwała w błogim półletargu, ale już czuła, że słońce

mniej ją ogrzewa. Jakiś cień zasłonił jego blask. Sądząc, że to chmura, spojrzała i zamarła ze
strachu.

Bardzo blisko stał nieruchomo ponuro wyglądający typ, który wlepiał w nią oczy.

Widziała, jak chodziły mu szczęki i poruszała się grdyka. Dłonie tarł o brudne, wymięte
drelichowe spodnie, wycierając w nie pot. Pam przestraszyła się nie na żarty.

Siadła, machinalnie podciągnęła majtki, ramionami zasłoniła piersi, bo na to, by włożyć

stanik było za późno.

– Co tu robisz? Kim jesteś? – zapytała starając się, by wypadłe to śmiało i groźnie. Pedro

nie poruszył się i nie odpowiedział. Nadal patrzył i poruszał grdyką, a ją ogarniał coraz
większy strach.

– Odejdź, bo zawołam kogoś – podniosła głos. Chciało jej się krzyczeć, wołać o pomoc,

ale równocześnie zdawała sobie sprawę, że to może sprowadzić nie tego sztywnego oficera, a
któregoś z marynarzy, a wówczas mogłaby się znaleźć w jeszcze gorszych opałach.

Pedro poruszył się wreszcie, postąpił krok naprzód, na jego twarzy pojawiło się coś w

rodzaju uśmiechu, ale to przeraziło Pamelę jeszcze bardziej.

– Stój – wołała coraz głośniej – stój, będę krzyczała!
– Nie bój się – wymamrotał tak, że z trudem rozumiała jego słowa. – Nic ci nie zrobię. Nie

bój się, to przecież nic wielkiego... No, nie bój się, mała...

Mamrocząc bezładnie, Pedro podszedł jeszcze bliżej. Nagle padł na kolana i wielką,

brudną łapą zatkał jej usta. Zakrztusiła się ze strachu i obrzydzenia. Chciała zerwać się,
odepchnąć go, ale Pedro był wielki i silny. Drugą ręką złapał ją za ramię, pchnął na pokład.
Padła, a on zwalił się na nią. Nadal mamrocząc coś półprzytomny z pożądania, sięgnął ręką w
dół. Wtedy wykręciła się całym ciałem, ugryzła go w dłoń, którą nadal zatykał jej usta i
krzyknęła, jak mogła najgłośniej.

Ten okrzyk usłyszał trzeci oficer. Błyskawicznie pobiegł na górę i zobaczył Pedra

zwalonego na Pamelę. Meksykanin przygniatał ją całym ciałem, a ona wiła się pod nim i
usiłowała wyswobodzić z uścisku.

Trzeci szarpnął Pedra za ramię, odrzucił na bok. Meksykanin widząc oficera wyszczerzył

zęby z wściekłości. Ten, opanowany niepohamowaną furią, z rozmachem kopnął go w
krocze. Pedro krzyknął i zwinął się z bólu. Trzeci poprawił, kopiąc go tym razem w brzuch.
Pamela potoczyła się na bok, siadła i zawołała przerażona:

– Nie, Stan, przestań, zabijesz go!
Ten okrzyk trochę zgasił gniew oficera. Odsunął się i krzyknął:

background image

68

– Precz stąd! Precz, bo... – znów uniósł nogę do kopniaka. Pedro nie czekał na dalszy ciąg.

Błyskawicznie zwinął się, uniósł najpierw na kolanach, a potem zgięty w pół, nadal trzymając
ręce na obolałym miejscu, rzucił się do schodów. Pokonał je jednym susem i zniknął we
wnętrzu statku. Przez cały czas miotał przekleństwa po hiszpańsku.

Pamela płakała, siedząc na pokładzie. Jeszcze dygotała ze strachu.
– No, już po wszystkim – powiedział trzeci.
– Och Stan, gdyby nie ty... To zwierzę – mówiła z wdzięcznością. Uniosła twarz i

próbowała uśmiechnąć się do niego. Nie pamiętała, że jest prawie naga. Za to on widział to
dokładnie i zachmurzył się. Odwrócił głowę i powiedział sucho:

– Ubierz się. Spodnie też włóż.
– Przepraszam – wybąkała. – Myślałam, że tu nikt nie przyjdzie... – Włożyła ubranie i

stanęła przed nim. Już nie płakała, tylko zaróżowione policzki i przyspieszony oddech
świadczyły o przebytych emocjach. Trzeci pomyślał, że jest teraz wyjątkowo ponętna i
poczuł, że nie może tak dłużej stać, bo bliskość tej kobiety zaczynała i na niego działać
podniecająco.

– Nie prowokuj ludzi – powiedział gniewnie. – Jesteś tu sama wśród mężczyzn. A nie

wszyscy są dżentelmenami.

– Ale ty jesteś – odparła i nie wiedział, czy w jej głosie była kpina, uznanie czy

prowokacja.

– Idź – rozkazał – i nie pokazuj się więcej goła na pokładzie.
– Dobrze – odparła potulnie. Przez cały czas trzymał nadal w ręce butelkę whisky.

Zapomniał o niej. Ale przypomniała mu Pamela.

– O – powiedziała żywo – masz whisky. Poczęstuj mnie, napiję się trochę. Bardzo mi teraz

tego potrzeba. Popatrzył na butelkę i zawahał się. Miał zamiar odmówić, ale nie chciał okazać
się gburem. Także miał ochotę się napić. Podał jej butelkę, zdejmując nakrętkę.

– Masz – powiedział. – Ale tylko łyk. Skinęła głową i wprost z butelki, z dużą wprawą

pociągnęła długo, aż zabrakło jej tchu. Chciała jeszcze raz to zrobić, ale odebrał jej butelkę.
Chwilę się wahał, potem sam przytknął ją do ust. Gdy przełknął palący płyn; starannie
nałożył nakrętkę i bez słowa wyrzucił butelkę za burtę. Pamela krzyknęła:

– Co robisz?
– Mówiłem, tu się nie pije – odparł. Odwróciła się energicznie i odeszła. Nim zeszła ze

schodów, rzuciła mu z ironią:

– Sama nie wiem, kim jesteś: służbistą czy głupcem... – i nim zdążył coś odpowiedzieć,

zniknęła na dolnym pokładzie. Stał przez chwilę zły i na nią, i na siebie. Pomyślał, że musi
teraz uważać na Pedra, Meksykanin z pewnością nie pominie okazji, żeby się zemścić za
wszystko: whisky i Pamelę. Na tę myśl wzruszył ramionami. Nie bał się. Zresztą nie był sam.
Mógł liczyć na trzech z załogi „Smoka”. Aki też z pewnością stanąłby po jego stronie. Wolno
poszedł w dół, podnosząc po drodze latarkę, którą upuścił na pokład, kiedy biegł na pomoc
Pameli.

4

Nie mógł już dłużej wytrzymać w ciemnym, dusznym pomieszczeniu. Brakowało mu tchu,

chwilami zdawało mu się, że się dusi, to znów czuł się słaby i zagrożony. Każda chwila była
męką, pulsowało mu w skroniach, bał się. Do szczurów zdążył się przyzwyczaić. Nie
odpędzał już ich nerwowo. Leżał spokojnie, gdy przebiegały obok albo po nim. Niekiedy
nawet czuł ich miękką sierść na policzku lub ręce. Było to obrzydliwe, ale nie mógł nic
zrobić. Starał się nie ruszać, żeby tracić jak najmniej energii.

Był głodny. W żołądku płonął niegasnący ogień, w ustach mu zaschło, bo i pragnienie

background image

69

także mu dokuczało. To, co porwał wczoraj z pentry, okazało się puszką sardynek. Długo się
męczył, nim ją otworzył. Nie miał noża, więc usiłował zmiażdżyć cienką blachę palcami, a
kiedy nie ustąpiła, tylko się wgniotła, poszarpał ją o kant żelaznych drzwi. Oliwa wyciekła,
puszka była pognieciona, ale wydobył z niej wilgotne, tłuste sardynki, które natychmiast
pożarł. Wylizał z puszki resztki oliwy. Nie nasycił się tym, poczuł jeszcze większy głód i
wzmogło się pragnienie. Do tego boleśnie skaleczył sobie palec i długo ssał go, żeby
zatamować krew.

Od tego czasu minęło już sporo godzin, jak sądził, było koło południa. Musiał czekać do

nocy, by znów podjąć ryzykowną wyprawę. Czekanie stawało się jednak coraz trudniejsze do
zniesienia, nerwy zawodziły go i były chwile, że chciał wstać, wyjść i bez względu na
wszystko iść tam, do nich, rzucić się na jedzenie, napić się byle czego... A może nic mu się
zrobią? Może zostawią go w spokoju i popłyną dalej? Zaraz jednak odrzucał tę myśl. Zdawał
sobie sprawę, że wybrzeże jest jeszcze zbyt blisko, a na radiowe wezwanie samolot przyleci
w ciągu godziny.

Zresztą nieustannie pamiętał o tym, co widział przed samym odbiciem od nabrzeża. Miał

przed oczami grupę ludzi, stertę bagaży i zgrabną kobiecą sylwetkę odwróconą do niego
bokiem. Na myśl o tym zgrzytał zębami, przeklinał i postanawiał, że musi wytrwać. Jeszcze
trochę, byle znaleźć się jak najdalej od brzegu, tam, gdzie już na wezwanie kapitana nie
przyleci hydroplan i będą musieli wraz z nim popłynąć dalej, do Europy, bo domyślał się, że
konwój płynie w tamtą stronę.

Przyszła jednak chwila, że nie mógł dłużej znieść pragnienia, głodu, samotności i natrętnej

obecności szczurów. Wygrzebał się spod szmat, sprawdził, czy rewolwer dobrze tkwi za
paskiem i ostrożnie poszedł do wyjścia. Postanowił dostać się na śródokręcie. Nie wiedział
jeszcze, co dalej zrobi, ale chciał być bliżej ludzi, bliżej jedzenia i... bliżej niej.

Czaił się przez chwilę w drzwiach, przycupnąwszy nisko, by nikt nie zobaczył jego głowy.

Głęboko oddychał świeżym powietrzem, które choć duszne i wilgotne, niosło jednak ulgę.
Skoczył przygięty, dopadł ładowni, potem drugiej i pobiegł dalej desperacko ku wejściu do
korytarza. Nikogo nie było. Zdołał przedostać się nie zauważony i zniknął w rejonie
maszynowni.

5

Na obiad Pedro nie przyszedł. Także Franek pozostał na górze, bo miał wachtę i dopiero

po posiłku zmieniał go Janek. Trzeci wszedł chmurny i siadł przy stole. Salon urządzili
prowizorycznie, ale chcieli mieć w nim namiastkę zwykłej mesy i normalnych posiłków. Olek
wsadził głowę przez drzwi i zapytał:

– Można podawać?
– Patrzcie, jaki elegancki – roześmiał się Janek. – Jeszcze cię wezmą do Hiltona. – Trzeci

odpowiedział pytaniem:

– Gdzie Pedro?
– Cholera go wie – wzruszył beztrosko ramionami marynarz. – Łazi jak mucha w smole.

Pewnie śpi gdzieś w kącie, bo oni zawsze śpią w południe.

Trzeci pomyślał, że Pedro pewnie nie przyszedł na obiad z innego powodu. Może go

kopnął zbyt mocno i Meksykanin leży teraz w swej kabinie obezwładniony bólem. A może
nienawiść zatrzymała go z dala od reszty załogi? Postanowił, że nie każe go przywołać, ale
poczeka, co będzie dalej i dopiero gdy nadejdzie pora wachty Pedra, poleci go odszukać.

– A co z pasażerami? – zapytał Olka. Kucharz wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Ona powiedziała, że przyjdzie, bo nie chce jeść sama w tej norze. Jak Boga kocham, tak

nazwała tę kabinę... A on nie odpowiedział, leżał pewnie na wyrku jak zwykle...

background image

70

Wiadomość o tym, że Pamela postanowiła zjeść obiad razem z nimi jeszcze bardziej

pogorszyła humor trzeciego. Starał się tego nie okazywać, ale czuł rosnącą agresję, która
mogła wybuchnąć z lada powodu. Narastała w nim od rana, a wypadki, które się zdarzyły,
jeszcze ją wzmogły.

A równocześnie czuł nadal ten dziwny niepokój, jakiś lęk, który narodził się w nim

wczoraj wieczorem. Nie umiałby określić przyczyny tego stanu. Nie wierzył w przeczucia.
Zawsze drwił z tych, którzy na ich podstawie przepowiadali nieszczęścia. A jednak teraz coś
go dręczyło. Były chwile, że żałował, iż nie ma tu bosmana, grubego, nieco gburowatego, ale
zawsze gotowego do żartu brzuchacza. Czułby się wraz z nim pewniej na tym pustym,
wielkim statku, który tak źle na niego działał. Bo sądził, że niedobry nastrój wywołuje
właśnie ten wrak – bezwładny, płynący spokojnie, zardzewiały i pusty, a jednocześnie jakiś
tajemniczy, groźny, jakby krył w sobie dziwne niebezpieczeństwo. Sam na siebie był zły za te
myśli, ale nie umiał ich odpędzić i to sprawiało, że jego nastrój był fatalny.

W dodatku z pogodą zaczęło się dziać coś niedobrego. Gdy był przed obiadem na mostku i

spojrzał na horyzont, zobaczył, że cała północna i zachodnia strona zmieniła się w ciągu
niezbyt długiego czasu. Zniknęła linia dzieląca wodę i niebo, a widnokrąg pokryła olbrzymia,
czarna jak smoła chmura. Zdawało się, że to przedwczesna noc nadchodzi z tamtej strony.
Gęsta i nieprzenikniona chmura zakrywała pół nieba. Wyglądała bardzo groźnie. I właśnie to,
że nie rozświetlał jej żaden błysk, że było tam cicho i spokojnie, wywoływało poczucie
niezwykłego zagrożenia. Jakby jakiś ogromny, zasłaniający swym ciałem pół świata potwór
skradał się ku nim cichaczem, by skoczyć niespodziewanie, zaatakować z furią i zniszczyć
wszystko, co napotka na swej drodze. Słońce nad statkiem także skryło się za białymi,
wysokimi chmurami, które pokryły teraz szczelnie całe niebo. Połączył się z kapitanem i
niespokojnie zapytał o prognozę.

Kapitan odpowiedział:
– Nie zmieniła się za bardzo od rana. Nasza panienka wędruje sobie na wschód i ma

tendencje do skręcania na południe. Zresztą widzi ją pan chyba, prawda? To południowe
skrzydło cyklonu. Ale jest daleko, nie grozi nam jeszcze bezpośrednio. Tylko wygląda
paskudnie. A co u was? – zakończył stereotypowym pytaniem.

Trzeci po chwili wahania opowiedział, co zaszło z Pedrem i pasażerką oraz o alkoholu.
– Od razu wyglądał mi na oprycha – nie zdziwił się kapitan – ale nie mieliśmy wyboru,

było za późno, żeby żądać kogoś innego. Niech pan ma na niego oko. W razie czego, poradzi
pan sobie z nim chyba?

– Już sobie poradziłem – odparł nieco buńczucznie trzeci.
– No właśnie – przytaknął kapitan. – A gdyby co, to ma pan przecież jeszcze trzech

naszych. A jak Japończyk?

– W porządku.
– No więc i on panu pomoże.
– Tylu nas nie trzeba na jednego – powiedział trzeci nieco urażony, że kapitan gotów

skrzyknąć na pomoc całą załogę „Stelli”, podczas gdy on sam czuł się na siłach okiełznać
Pedra, co już udowodnił. A stary jeszcze dorzucił:

– Niech pan na nich uważa, trzeci. Zwłaszcza na nią. To owca wśród wilków. Sam pan

rozumie...

– Na owcę to ona nie wygląda – roześmiał się trzeci. – Raczej na łowczynię...
– No widzi pan – zauważył stary. – Lepiej ją mieć na oku. Gotowi się jeszcze o nią pobić.

Niech pan jej powie, żeby lepiej siedziała jak najwięcej w kabinie i nie prowokowała wilków.

– Już mówiłem – chmurnie powiedział trzeci.
– No, to na razie – pożegnał się kapitan i zakończył rozmowę. A „owca” właśnie weszła do

salonu i zajęła miejsce Franka. Zdążyła zmienić strój – miała teraz białą, bawełnianą bluzkę
bez rękawów, szorty i klapki. Między szortami a bluzką widać było pas opalonego ciała, który

background image

71

wyglądał niezwykle kusząco. Trzeci zaklął w duchu, ale nic nie powiedział, tylko krzyknął
ostro na zagapionego Olka:

– Podawaj!
Olek zaczął tańczyć wokół stołu. Był uśmiechnięty od ucha do ucha, poruszał się zwinnie,

zachowywał elegancko – najpierw obsłużył kobietę, a potem trzeciego, na końcu Janka i
Akiego. Janek podsunął Pameli sałatę, a gdy spojrzała na solniczkę, natychmiast jej podał,
usiłując przymilnie zagadywać. Tylko Aki jadł w skupieniu, jak zwykle nieco uśmiechnięty,
ale milczący, jakby go świat wcale nie obchodził.

Trzeci skończył posiłek, ale nim wstał, pochylił się nad stołem i powiedział po polsku:
– Pajace! Ledwie zobaczyli babę, a już gotowi ją zjeść...
– Czemu nie? – pogodnie odpowiedział Janek. – A pan nie?
– Zamknij się – warknął trzeci z trudem się hamując.
– Pan, to jak ten pies ogrodnika: sam nie zje i drugiemu nie da – odciął się pyskaty

marynarz.

– Dosyć – uciął wściekły trzeci i wstał. A Pamela zamrugała oczami i zapytała:
– To po polsku, prawda? O czym mówicie?
– Przepraszam – odpowiedział trzeci, siląc się na spokój. – Mówimy o służbie, ustalamy

wachty nocne.

– Ach – zaszczebiotała udając, że uwierzyła – nawet przy jedzeniu musicie mówić o

służbie. Przecież wy też potrzebujecie chyba chwili relaksu?

– Tak, ale ktoś musi prowadzić statek – powiedział już opanowany oficer i wyszedł na

pokład wypalić papierosa. Aki także opuścił zaimprowizowaną mesę, a kiedy przechodził
obok trzeciego, zatrzymał się, lekko skłonił głowę i powiedział:

– Pan ma rację, sir. Niedobrze jeśli kobieta jest na statku. Zwłaszcza takim jak ten.
Trzeci nie odpowiedział, tylko zaciągnął się głęboko, rzucił peta za burtę i powędrował na

mostek. Gdy przyszedł tam Janek, by zmienić mechanika, zatrzymał obu.

– Zaczekajcie, chcę wam coś powiedzieć.
– Jeszcze o tej babie? – Janek nie mógł zapomnieć trzeciemu sceny w salonie. Ten pokręcił

głową.

– Na nią też musimy uważać, bo może być tu przez nią jakaś draka. Ale jest inna sprawa.

Pedro. Nakryłem go, jak niósł butelkę whisky. Miał gdzieś schowaną na statku. Może ma
jeszcze...

– To palant – wykrzyknął Janek. – Pociąga sam, cholera.
Odebrał mu pan?
– Tak. I wyrzuciłem za burtę – trzeci nie zwracał uwagi na zdumioną minę marynarza. –

Ale to nie koniec. Pedro zaatakował Pamelę. Zdołała krzyknąć i usłyszałem. Chciał ją
zgwałcić...

– W biały dzień – zgorszył się Franek.
– Dziwisz się – powiedział beztrosko Janek. – Baba jak mleko z miodem, sam bym nie

wytrzymał, gdybym ją gdzieś zobaczył w kącie rozebraną...

– Zamknij się, pan – huknął trzeci, aż marynarz się przestraszył. – To nie żarty. Pedro

wygląda na oprycha. Ona jest beztroska idiotka. Łazi półgoła, nie liczy się, z kim płynie.
Dałem Pedrowi nauczkę, ale to się może powtórzyć. Ostrzegam was i liczę, że w razie czego
będziemy się trzymać razem... W końcu wszystkim nam zależy, żeby dopłynąć cało, a nie
porżnąć się o jakąś babę, choćby była najładniejsza.

Franek pokiwał głową, że się zgadza, a Janek wolno, jakby z oporem powiedział:
– No jasne. Żarty, to żarty, ale może pan na nas liczyć.
– No – odetchnął z ulgą, choć nie miał pewności, jak ten marynarz zachowałby się, gdyby

doszło między nimi do spięcia w sprawie Pameli. Ale wierzył, że przeciw Pedrowi zjednoczą
się wszyscy. – Idź pan na obiad, a od kolacji wprowadzamy inne wachty. Po dwóch. Pedro z

background image

72

panem – zrobił ruch w stronę mechanika – Aki z panem – wskazał na Janka – a Olek ze mną.
Zaczynamy o ósmej.

– W porządku – zgodził się mechanik. Obaj z Jankiem zdawali sobie sprawę, co znaczy

czarne niebo po lewej burcie, więc rozumieli, dlaczego trzeci wzmacnia wachty na noc.

6

Podeszła cicho i zatrzymała się obok niego, gdy stał na skrzydle mostku, zapatrzony w

czarną, ciągle powiększającą się chmurę. Drgnął, gdy zorientował się, że jest tutaj.
Uśmiechnęła się przyjaźnie, zrobiła kokieteryjną minę i poprosiła:

– Poczęstuj mnie papierosem. Ciągle swoje zostawiam w kabinie, bo nie mam w czym

nosić. Podał jej papierosa, potem ogień i mruknął gburowato:

– Nic dziwnego, skoro prawie nic nie masz na sobie. Wzruszyła ramionami, spojrzała na

niego uważnie. Nagle zapytała:

– Stan, czemu jesteś taki?
– Jaki? najeżył się.
– No, taki oschły, nieprzystępny...W jadalni też... Wiem, że się pokłóciliście z mojego

powodu.

– Nonsens – zaprotestował bez przekonania. Roześmiała się cicho.
– Nie zaprzeczaj. To się dało wyczuć, choć mówiłeś po polsku. Stan, co ja takiego robię,

że mnie nie lubisz?

Zaskoczyło go to. W ogóle zdumiewało go jej zachowanie. Wczorajszy wieczór i noc z

pewnością nie były dla niej łatwe, nie mówiąc o dzisiejszym dniu. Skąd więc ta beztroska,
swoboda, kokieteria. Albo jest głupia, albo lekkomyślna jak mała dziewczynka, która nie
dopuszcza myśli, że mogłoby ją spotkać coś złego – pomyślał. – Albo prowokuje.
Nieustannie prowokuje i czeka co z tego wyniknie – dodał w duchu, a głośno powiedział:

– Posłuchaj, Pam. Jesteś na statku. I w dodatku na wraku, który jest holowany przez ocean.

Są tu różni ludzie. Niektórzy dziwni, nawet niebezpieczni, jak Pedro.

– Obroniłeś mnie, przy tobie czuję się bezpieczna – odparła beztrosko. Rozzłościło go to,

ale pohamował się i tłumaczył nadal, jak dziecku:

– Mnie możesz ufać. Ale w ogóle, to miej się na baczności. Pam, proszę cię, nie prowokuj.

Ubieraj się inaczej, nie drażnij głodnych wilków – mimo woli użył określenia kapitana.

– Jestem wśród mężczyzn, a nie wśród wilków – nadal była beztroska. – A mężczyzn się

nie boję, umiem sobie z nimi jakoś radzić.

– Nawet z takimi jak Pedro?
– Przed Pedrem ty mnie obroniłeś. I obronisz jeszcze, prawda?
– Nie zawsze mogę być w pobliżu.
– Dobrze, Stan – spotulniała nagle. – Masz rację, to ja jestem winna. Ale tak trudno się

przestawić. Nigdy nikogo nie musiałam się bać.

– Tu jest inaczej – zauważył.
– Tak – zgodziła się. – Inaczej. Tylko... nudno. Stan, to dopiero początek, a co będzie

dalej? Mamy tak płynąć dwa tygodnie, może dłużej. Zanudzę się...

– Nie jesteś sama. Joe...
– Nie mów o nim – żachnęła się. – Sam wiesz, kim jest Joe.
– Nie jestem w stanie zapewnić ci tu rozrywek – powiedział chmurnie.
– Nie traktuj mnie jak idiotki – oburzyła się. – Nie udawaj, że nie wiesz, o co mi chodzi.

Jesteś tu jedynym człowiekiem, z którym mogę zamienić kilka słów, a ty unikasz mnie...

– Nie unikam – zaprzeczył bez przekonania. – Ale odpowiadam za cały statek. Nie mogę

zajmować się tylko tobą...

background image

73

– Wcale tego nie oczekuję – zaoponowała znowu z tym swoim prowokacyjnym

uśmiechem. – Ale od czasu do czasu. Ot, choćby pokaż mi ten statek. Jest taki wielki i...
tajemniczy...

– Zwariowałaś? – żachnął się i popatrzył na nią uważnie, nie wiedząc, czy mówi serio. Ale

ona nie żartowała.

– Ależ dlaczego? Nigdy nie widziałam statku, a w dodatku takiego! To musi być

fascynujące, oprowadzisz mnie?

– Mowy nie ma – zaprotestował. – To niebezpieczne. Pordzewiałe schody, ciemne

zakamarki, nie, to nie dla ciebie, Pam.

– Im bardziej zakazujesz, tym bardziej mam ochotę – nalegała z uporem. – Jeśli nie chcesz

iść ze mną, to poproszę kogo innego – spojrzała na Janka, który dyskretnie im się przyglądał
ze sterowni. Trzeci gwałtownie zaprotestował:

– Mowy nie ma! Powiem wszystkim i każdemu z osobna, żeby się nie ważyli. I żeby cię

pilnowali.

– To pójdę sama. Nie możesz mi zabronić.
– Mogę. I zabraniam – podniósł głos.
– Rozkazywać możesz im, mnie nie!
– Mogę. Tobie także. A jak nie posłuchasz, zamknę cię na klucz kabinie.
Był autentycznie na nią wściekły. Patrzyła chwilę uważnie, potem nagle roześmiała się:
– Tak ci zależy, żeby mi się nic złego nie stało?
– Tak – odpowiedział odruchowo.
Zaśmiała się na głos, pocałowała go niespodziewanie w policzek i nim zdążył zareagować,

odeszła z mostku.

Janek śmiał się pod nosem, a on stał zbaraniały, zły na nią, na siebie i na cały świat.

VII

l

Było dopiero dość wczesne popołudnie, ale na świecie poszarzało. Chmury na niebie

zgęstniały, obniżyły się, a horyzont jakby się przybliżył. Na północy i północnym zachodzie
było całkiem ciemno. Daleka, czarna opończa okrywająca morze i niebo teraz jeszcze
zgęstniała i znacznie się powiększyła. Jednak statki nadal płynęły w ciszy i spokoju. Ocean
ledwie oddychał, poruszał się wielkimi płaszczyznami, niemal niewidoczna fala szła
rytmicznie, wolno, gdzieś ze wschodnich obszarów i sprawiała, że kadłuby wahały się z
dziobu na rufę. Powietrze zrobiło się gęste i lepkie, niemal namacalne. Było gorąco, choć
żaden promień słońca nie przenikał spoza szczelnej zasłony chmur.

Bosman obszedł pokład, sprawdził, czy wszystko jest należycie zamocowane, kogoś

obsztorcował, komuś kazał coś poprawić i poszedł do małego pomieszczenia służącego
załodze za świetlicę i bibliotekę. Siedział tu elektryk i kartkował kolorowe czasopismo z miną
jakby cały świat był przeciwko niemu, a on nie umiał znaleźć na to rady.

– Ej – powitał go bosman. – Nie ma to jak być elektrykiem. Byczysz się, kiedy inni

pracują.

– Jak ktoś ma zawsze wszystko w porządku – odciął się elektryk – to nie musi stale

pracować.

background image

74

– Jak ktoś ma lenia, to spokojnie patrzy, kiedy inni pracują – nie dał się bosman. –

Zapalisz? – nieodmiennie częstował elektryka, a ten nieodmiennie oburzał się na to.

– Przestań, wiesz przecież, że nie znoszę tej trucizny.
– Wiem, wiem – roześmiał się bosman – ale człowiek nie krowa. Nigdy nie wiadomo,

kiedy zmieni zdanie. – Zapalił, wyciągnął nogi przed siebie. – Czarno na świecie –
powiedział.

– Może być niewesoło.
– Ja to czuję już od wczoraj – odparł elektryk z rezygnacją.
– Jeszcze dostaniemy w kość jak cholera.
– Tak mówisz, jakbyś na to czekał.
– Pieprzysz – wzruszył ze złością ramionami elektryk. – Sam wiesz, że jak się zacznie

kołysanka, to zawsze ja mam najwięcej roboty.

– Ktoś mógłby pomyśleć, że cały statek jest tylko na twojej głowie – przygadał złośliwie

bosman.

– A może nie? – elektryk święcie wierzył, że tak jest. – Zawsze w sztormie coś nawali. A

to jakiś kabel, a to gdzieś zwarcie, a to motorek wysiądzie. I jeszcze ten radar...

– Ależ on ci leży na wątrobie – roześmiał się bosman.
– Wygląda, jakbyś chciał, żeby nawalił. A może sam go uszkodzisz, byle tylko stanęło na

twoim? Bo jeżeli nic mu się nie stanie, to chyba będziesz chory.

– Ja już jestem chory od twojego gadania – obraził się elektryk i ostentacyjnie wsadził nos

w pismo. Zrobiło się tak ciemno, że musiał wstać i zapalić światło. Wyjrzał przez bulaj i
mruknął:

– Pięknie. Coraz piękniej, będzie zabawa.
Bosman milczał, bo i on wiedział, że nadchodzi cyklon. Pocieszał się tylko, że może o nich

jedynie zawadzi, a główna siła przesunie się dalej na północ.

Taką samą nadzieję żywili kapitan i pierwszy oficer, którzy w tej chwili znajdowali się na

mostku. Stary już od kilku godzin nie opuszczał tego miejsca. Badał ciągle niebo, co chwilę
spoglądał na barometr, kazał sobie systematycznie podawać meldunki meteorologiczne i
śledził drogę cyklonu. Coraz bardziej gęstniejąca, czarna jak najciemniejsza noc chmura po
lewej burcie napawała go rosnącym niepokojem. Ostatni komunikat z godziny czternastej nie
był alarmujący, ale też nie brzmiał tak uspokajająco jak poprzednie. Mówił, że cyklon zbacza
na południe, ciągle jednak jest najsilniejszy w rejonie północno-zachodnim. Na lądzie nie
wyrządził szkód, gdyż na dobre uformował się dopiero nad Atlantykiem. Na razie żaden z
płynących w tym rejonie statków nie sygnalizował, że znalazł się w trudnej sytuacji.
Ostrzeżone w porę schodziły z drogi cyklonowi, a te, które nie mogły go uniknąć – zdążyły
się przygotować na jego atak.

– Może jednak ominie nas – łudził się pierwszy oficer patrząc, tak jak kapitan, w stronę

nawałnicy.

– Tak czy siak odczujemy go – stwierdził kapitan. – Boję się trochę o nich – głową

wskazał w tył, na holowaną „Stellę”.

– Damy sobie radę – pierwszy był optymistą. – Nawet jakby hol nie wytrzymał, to przecież

jej nie zgubimy. Jest wielka jak stodoła, radar nam ją zawsze pokaże.

– Ale mogą się tam zdrowo potłuc – odparł kapitan. – Byłbym spokojniejszy, gdyby trzeci

miał pewniejszą załogę. – Ten Pedro... Jak to przejdzie – spojrzał na czarną chmurę – to go
przeniosę tu, do nas. Między naszymi nie podskoczy, a tam damy kogoś innego.

– A może zrobić to od razu? – zaproponował chief.
– Nie, nie ma co ryzykować. W każdej chwili może dmuchnąć. To niebezpieczny rejon,

lubi robić niespodzianki.

– Trójkąt Bermudzki – bąknął pierwszy.
Kapitan żachnął się, ale nie odpowiedział. Zdawał sobie sprawę, że nie tylko chief myśli o

background image

75

tym, że znajdują się w rejonie Trójkąta Bermudzkiego mającego tajemniczą i złą sławę. Sam
nie wierzył w niewytłumaczalne zdarzenia, jego zdaniem nic nie działo się bez przyczyny i
każdy przypadek katastrofy czy – jak to określano – niewyjaśnionego zniknięcia statku lub
samolotu w tym rejonie można by wytłumaczyć racjonalnymi przyczynami. Wiedział jednak,
że przeświadczenie o niebezpieczeństwie, jakie tu czyha na marynarzy i pilotów, jest tak
mocno zakorzenione, że nawet gdyby było spokojnie, wszyscy czekaliby niecierpliwie, kiedy
przejdą przez ten akwen.

Spojrzał na zegarek. Zbliżała się piętnasta, nadchodziła pora podwieczorku. Nie czuł

głodu, ale miał ochotę na mocną kawę, bo niskie ciśnienie dawało mu się we znaki. Pierwszy
powiedział odejmując lornetę od oczu:

– Ktoś idzie w stronę Kuby. Daleko, po prawej burcie. – Ruch w tym rejonie był na ogół

duży i ukazanie się statku nie budziło większego zainteresowania. Kapitan jednak także
popatrzył we wskazanym kierunku przez lornetę. Na styku wody i nieba, ledwie widoczny
płynął statek. Sądząc po długości kreski, jaką tworzył na jasnym w tej stronie horyzoncie,
musiał to być duży masowiec. Kapitan podszedł do radaru, pstryknął włącznikiem i poczekał
chwilę. Ekran najpierw zrobił się jasny, potem przybrał kolor seledynowy, w środku pojawiła
się kropka, od której biegła do krawędzi cienka, złota linia. Obraz był słabo widoczny, bo w
sterowni było zbyt widno, więc kapitan założył stożkowatą tubę z gumową uszczelką i
przycisnął do niej oczy. Teraz widział wyraźnie ekran i świetlistą, dość szybko obracającą się
linię. Z seledynu wydobywała ona co chwilę bliski, bardzo wyraźny kształt holowanej
„Stelli”. A na prawo, w samym końcu ekranu pojawiała się spora świecąca kreska – płynący
na zachód statek.

Nagle odbicie zrobiło się mniej wyraźne. Ekran zszarzał, zabłysnął jaśniej jeszcze raz,

potem drugi, jakby czynił wysiłki, by zatrzymać obraz, ale w końcu zbladł i zgasł.

– Co jest! – warknął kapitan sądząc, że ktoś wyłączył urządzenie, ale natychmiast pojął, co

się stało. – Nawalił, cholera! – Kilka razy mocno uderzył pięścią w korpus radaru, popatrzył
jeszcze raz, pstryknął wyłącznikiem, ale wszystko bez rezultatu.

– Wachtowy – zawołał. – Leć pan po elektryka! Marynarz bez słowa ruszył ze swego kąta

w sterowni i pobiegł w głąb statku. A pierwszy podszedł, także chwilę pomanipulował przy
radarze, ale i on wkrótce zrezygnował, widząc, że urządzenie jest martwe i żadne
prowizoryczne zabiegi nie pomagają.

Elektryk, kiedy usłyszał od wachtowego, że jest wzywany na mostek, jakby się nieco

rozpogodził. Wstał niespiesznie i ruszając do wyjścia powiedział:

– A mówiłem, ostrzegałem...
– Powiedz to kapitanowi – doradził bosman. Elektryk skinął głową.
– Powiem, powiem. Ale co z tego? – Bosman zdusił kolejnego papierosa i ruszył za nim

sądząc, że może się na coś przydać na mostku.

2

Trzeci zdrzemnął się trochę po obiedzie i teraz nieco niemrawy wyszedł na mostek. Gdy

zobaczył horyzont po lewej burcie, od razu oprzytomniał. Wyglądało to groźnie.

– Nieźle tam się kotłuje – powiedział ponuro. – Był jakiś sygnał ze „Smoka”? – Janek

pokręcił przecząco głową.

– Nic, spokój.
– Dobra – uspokoił się nieco oficer – widocznie stary nie widzi powodu do alarmu. Gdzie

reszta ludzi?

– Porozłazili się po kątach – odparł Janek. – Przecież nie ma nic do roboty.
– Pedro się pokazał?

background image

76

– Nie widziałem. Tu go nie było.
Trzeci nie odpowiedział. Sprawdził godzinę i z przyjemnością pomyślał o mocnej kawie.

Przeszedł na prawą burtę, zlustrował horyzont, który z tej strony był jasny i spokojny, dojrzał
daleką, ciemną kreskę i przyjrzał się jej przez lornetkę. Nie miał tu już nic do roboty, więc
ruszył w głąb statku, żeby zobaczyć, co Olek szykuje na podwieczorek. Nagle zatrzeszczał
odbiornik UKF i usłyszał głos kapitana:

– „Stella”, tu „Smok”, trzeci, jest pan tam? – oficer podszedł do aparatu i zgłosił się:
– Jestem, panie kapitanie.
– Co u was nowego? – zdawkowo zapytał kapitan.
– Bez zmian. Spokojnie. Ale ta chmura... Są nowe informacje?
– Nic szczególnego. Cyklon jakby trochę się zbliżył, ale jeszcze nam bezpośrednio nie

zagraża – uspokajał go kapitan. – Ale jest inny kłopot. Wysiadł nam radar.

– Elektryk mówił – wyrwało się trzeciemu i zaraz tego pożałował, bo stary rozzłościł się.
– Mówił, mówił, sam wiem, że mówił i co z tego? No nic – odsapnął głośno. – On zaraz tu

będzie, spróbujemy naprawić. Ale choćby się udało, to temu gratowi i tak nie można ufać.
Więc musicie szczególnie uważać.

– Jasne – bez przekonania odparł trzeci.
– Ta chmurka idzie jednak trochę na nas i na pewno zawadzi o ten rejon. Zaraz zrobi się

całkiem ciemno. Niech pan wystawi jednego, żeby bez przerwy obserwował nasze światła
rufowe. No i bądźmy stale w kontakcie.

– Tak jest! – w głosie trzeciego usłyszeć można było troskę. Kapitan widocznie to wyczuł,

bo zakończył pogodniej:

– Na razie nie ma co się przejmować. Nic strasznego się nie dzieje. Zjedzcie spokojnie

podwieczorek.

Wyłączył się, a trzeci stał chwilę przy aparaturze. Janek nie mógł powstrzymać się od

uwagi:

– No i mamy pasztet. W razie czego, to... – umilkł spiorunowany wzrokiem trzeciego.

Dorzucił jednak pod nosem: – Cholerny Trójkąt...

Olek zajrzał na mostek i zapytał:
– Dawać podwieczorek?
– Zanieś najpierw pasażerom – polecił trzeci.
– To ona nie przyjdzie? – wyrwało się młodemu kucharzowi. Był wyraźnie rozczarowany.

Oficer pohamował złość.

– Zanieś, powiedziałem! I specjalnie nie zapraszaj do mesy. Niech lepiej siedzi w kabinie.

Lada chwila może dmuchnąć – dorzucił, próbując uzasadnić decyzję. Janek spojrzał na niego
koso, Olek nic nie odpowiedział tylko ruszył spełnić polecenie.

3

Elektryk wszedł na mostek i choć wiedział, po co go wezwano, spytał:
– Jestem, panie kapitanie, co potrzeba?
– Radar – rzucił krótko kapitan. Był rozdrażniony, złościła go kwaśna mina elektryka. –

Uruchomiłem, działał, ale zaraz przestał.

– No tak – mruknął elektryk. – Było do przewidzenia.
– Niech pan zachowa uwagi dla siebie – ostro skarcił go kapitan. – Trzeba naprawić i to

szybko, widzi pan, na co się zanosi.

– Widzę – wzruszył ramionami elektryk. – Zrobię, co się da, ale może najpierw zjem

podwieczorek? Już trzecia.

– Naprawiaj pan, i to zaraz! – huknął kapitan. Na żarcie będzie czas, jak pan zrobi!

background image

77

Elektryk spojrzał złym okiem na kapitana, ale powstrzymał się od dalszych uwag, widząc,

że może to się skończyć dla niego źle. Podszedł do radaru, już miał się zabrać do
sprawdzenia, co się stało, kiedy kapitan, ochłonąwszy, powiedział spokojnie:

– Zresztą dobrze, niech panu będzie. To może potrwać, a pół godziny nie zrobi różnicy.

Niech pan zje ten podwieczorek. Ja też idę – skinął głową pierwszemu i poszedł do mesy a
elektryk ruszył za nim skrzywiony jeszcze bardziej niż zazwyczaj.

Bosman wszedł ze skrzydła mostku i widząc tylko wachtę zapytał, wskazując na radar:
– No i co? Elektryk jeszcze nie przyszedł?
– Był, był – roześmiał się chief. – Nawet zdążył już podpaść staremu. Teraz poszli na

podwieczorek.

– To już naprawił, tak błyskawicznie? – dziwił się bosman.
– Gdzie tam, jeść mu się chciało. A czy to w ogóle da się naprawić – kto to wie.
– No, nasz elektryk jest marudny jak stara panna, ale na robocie się zna – bosman był

optymistą. – Idę i ja coś przekąsić. – Poszedł do mesy, a chief ponownie włączył radar i parę
razy stuknął w ekran i obudowę. Ale urządzenie było martwe.

4

Olek z tacą wypełnioną jedzeniem poszedł do kabiny pasażerów. Wziął biszkopty, dżem,

krakersy, sok, kawę, śmietankę – wszystko najlepsze, czym dysponował na „Stelli”.
Wywijając tacą jak zawodowy kelner przeszedł korytarzem i zapukał do drzwi.
Odpowiedziało mu krótkie:

– Proszę!
– Podwieczorek – powiedział pogodnie, wchodząc do kabiny. – Pamela wyszła z łazienki.

W półmroku, jaki panował w kabinie, Olek dojrzał, że jest teraz ubrana jeszcze inaczej niż do
obiadu. Tym razem miała na sobie dżinsowe spodnie, luźną bluzkę przypominającą męską
koszulę z długimi rękawami, a na stopach pantofle na płaskim obcasie. Wyglądała ładnie, ale
już nie tak wyzywająco jak poprzednio. Podobała mu się ogromnie, popatrywał przez cały
czas na nią, kiedy rozstawiał na biurku przyniesione jedzenie. Zachwalał przy tym:

– Same dobre rzeczy. Smaczne, a nie tuczące. Zresztą pani to nie grozi – wysilił się na

komplement. – Pani taka szczupła.

– Co, uważa pan, że jestem za chuda? – Pamela położyła dłonie na biodrach i wykonała

pół obrotu jak przed lustrem. Zaprzeczył gorąco.

– O, nie! W sam raz... – urwał speszony własną odwagą, a ona roześmiała się głośno.

Sprawiało jej przyjemność, że się podoba. Olek odsunął się i zapytał:

– Mogę zabrać naczynia z obiadu?
– Tak, są tam – wskazała na sypialnię. Wszedł i zobaczył Joego, który siedział na krawędzi

koi i trzymał głowę w dłoniach, jakby go bolała. Nie podniósł jej na widok kucharza, nawet
się nie poruszył. Olek zbliżył się i zapytał:

– Przepraszam, mogę? – Joe nie odpowiedział. Na podłodze stała taca z obiadem, który

Olek przyniósł mu w południe. Jedzenie było nietknięte, tylko kompot został wypity. Kucharz
gderał:

– Nic pan nie zjadł. Co, nie smakowało? Staram się, jak mogę... Trzeba jeść. Na morzu

trzeba jeść, nawet jeśli ktoś źle znosi pływanie i trochę czuje mdłości. Nawet jak jest sztorm i
kiwa, a człowiek choruje, to też trzeba jeść, żeby mieć czym... – powstrzymał się, bo Joe
podniósł głowę, spojrzał na niego wrogo i rzucił:

– Niech pan nie gada, tylko weźmie to i wynosi się do diabła.
– Tak, przepraszam – bąknął speszony Olek i wziąwszy tacę wycofał się z sypialni. Pamela

obdarzyła go na pożegnanie sympatycznym uśmiechem i choć sprawiło mu to przyjemność,

background image

78

nie zatarło jednak złego wrażenia, jakie odniósł po spotkaniu z Joem. Ten facet ma świra, to
nie ulega wątpliwości. Jak ona może z takim śmierdzielem wytrzymać, jak się nie brzydzi?
Taka kobieta! – Olek tak się zamyślił, że potknął się o stopień i poleciał przed siebie. Taca
upadła z brzękiem, naczynia się potłukły, jedzenie rozleciało po pokładzie.

Pamela wyjrzała przez prostokątne okno i roześmiała się, widząc kucharza zbierającego

potłuczone naczynia. Potem wypiła jeszcze tyk kawy, napełniła drugą filiżankę i podeszła do
męża.

– Napijesz się? – zaproponowała. Wziął bez słowa i wypił chciwie. Kawa zdążyła nieco

przestygnąć, nim Olek ją przyniósł. – Może coś jednak zjesz? – spytała odbierając filiżankę.
Pokręcił przecząco głową. – Ależ Joe, tak nie można – przekonywała z udaną, czy prawdziwą
troskliwością. – Już drugi dzień nic nie jesz. Jesteś słaby, nie wytrzymasz tak długo, musisz
coś zjeść.

– Daj mi spokój – odburknął. Nie ustąpiła.
– Joe – pochyliła się nad nim. – Jeśli nie chcesz żyć, to po prostu wyskocz za burtę, ale

jeśli chcesz, to jedz, ruszaj się, rób coś...

– Co? – podniósł na nią wzrok. Był teraz przytomniejszy, ale wyglądał jak po ciężkiej

chorobie. Palce mu drżały, broda się trzęsła, jakby miał wybuchnąć płaczem.

– Cokolwiek. Chodź, przejdziemy się po pokładzie. Musisz wyjść na powietrze, tu można

się udusić.

– Nie – odparł niemrawo. – Tu mi najlepiej.
– To złudzenie. Boisz się, Joe. Ale nie masz czego. Tu nie jest tak okropnie.

Przetrzymamy. – Musimy. To nie tak długo.

– Ja nie wytrzymam.
– Wytrzymasz. Musisz. Ale jedz, wyjdź na pokład...
– Nie.
– Rozklejasz się, litujesz nad sobą – podnosiła głos coraz bardziej. Ostatecznie nie muszę

cię namawiać, sam powinieneś wiedzieć, co robić.

– Nic nie chcę – jęknął cicho.
– Joe, weź się w garść, choć raz pokaż, że jesteś mężczyzną. – Słyszałem to milion razy.

Zostaw mnie. Wiesz, czego potrzebuję. Odsunęła się, spojrzała na niego z politowaniem i
pogardą.

– Nie, Joe – wyskandowała twardo. – Tego nie dostaniesz. Nie ma tu, po prostu nie ma i

żebyś płakał, błagał, zdychał – nie dostaniesz. Musisz wytrzymać, chcesz czy nie, musisz.

– Nie wytrzymam – powiedział to spokojnie z pełną rezygnacją.
Pamela wzruszyła ramionami i odeszła. Joe załkał i zwalił się na posłanie. Pamela wyjrzała

raz jeszcze na pokład. Kucharza już nie dostrzegła, ale wydało jej się, że ktoś śmignął pod
oknem i zniknął z tyłu, za nadbudówką. Nie zainteresowało jej to specjalnie. Włączyła
tranzystorowe radio, nastawiła głośno muzykę taneczną i słuchała wystukując rytm stopą.

A na pokładzie, nieco wcześniej, gdy kucharz zbierał potłuczone naczynia, zza rogu

nadbudówki ktoś go uważnie obserwował. Mężczyzna był cały ukryty i wystawił tylko
ostrożnie pół twarzy. Widział, skąd wyszedł Olek, był świadkiem, jak się potknął i upadł,
rozsypując naczynia niesione na tacy. Czekał cierpliwie, patrząc jak kucharz podnosi się,
potem niedbale zbiera skorupy. Olek sprzątnął niezbyt starannie. Resztki obiadu walały się po
pokładzie i nie miał ochoty zgarniać ich rękami. Zresztą spieszył się, bo była pora
podwieczorku. Postanowił więc, że potem sprzątnie i poszedł do pentry.

Wówczas mężczyzna wyskoczył zza nadbudówki i nisko pochylony dopadł miejsca, w

którym przed chwilą był Olek. Uklęknął, pozgarniał jedzenie i od razu wepchnął je do ust.
Robił to szybko, nerwowo, nie gryzł zimnego mięsa, przełykał dławiąc się i krztusząc jak
wygłodniały pies. Jeszcze resztki ziemniaków, kawałek chleba, połówka pomidora leżąca pod
schodami. Twarz miał umazaną, palce śliskie od tłuszczu, ale na nic nie zważał, wygarniał,

background image

79

wydrapywał każdą odrobinę jedzenia, jaka leżała na pokładzie.

Trzeci wyjrzał z mostku w stronę, skąd powinien był wrócić kucharz. Irytowało go, że

chłopak zbyt długo marudzi z podwieczorkiem u pasażerów. Ujrzał, jak ktoś czołga się na
niższym pokładzie i wykonuje ruchy, jakby czegoś szukał. Pomyślał, że to chyba Pedro,
którego już dawno nie widział.

– Ej, Pedro – zawołał. – Co tam robisz?
Nikt mu nie odpowiedział. Postać na dole nagle uskoczyła w bok i zniknęła z pola

widzenia. Trzeci nieco się zdziwił, ale ciągle myśląc, że to Pedro, mruknął: – Uchlał się
jednak, czy co? – A głośno zawołał: – Olek, no jak z tym podwieczorkiem? Długo będziesz
jeszcze obsługiwał pasażerów?

– Już podaję – usłyszał kucharza i zobaczył, jak wychodzi z pentry i z pełną tacą idzie do

salonu. Wszystko to wydało mu się nieco dziwne, ale nie przejął się zbytnio, tylko pomyślał,
że musi sprawdzić w końcu, co dzieje się z Meksykaninem.

5

Olek wszedł do salonu niosąc posiłek. Minę miał niewyraźną, białą kurtkę, którą zawsze

wkładał, kiedy usługiwał do stołu, poplamioną. Trzeci spojrzał na niego ironicznie.

– Nie masz wprawy w kelnerowaniu – przygadał mu. – Gdybyś musiał nosić jedzenie w

czasie sztormu, to byś wszystko porozwalał po korytarzach i pokładzie.

– Każdemu się może zdarzyć – chmurnie odparł kucharz.
– Za moich czasów – włączył się Janek – jak któryś napaprał jedzeniem, obojętnie gdzie,

to musiał zlizywać. Tak potem uważali, że mogło kiwać jak cholera, a żaden się nie
przewrócił.

– Spróbuj pan sam – odciął się Olek. – Dobrze gadać. Każdy zadziera nosa i kucharza albo

stewarda ma za nic, a nie wie, jaka to ciężka robota. Nie ma to jak postać sobie na pokładzie,
w słoneczku i czekać, aż inny jedzenie ugotuje i pod nos poda...

– No, dobra, zostawcie to gadanie – przerwał trzeci. – Zaniosłeś?
– Zaniosłem. Ale im szkoda nosić jedzenie. Jeszcze ona, to coś tam zje, napije się kawy,

soku, ale on... Leży tylko, patrzy w sufit i nic. Nie tknął żarcia chyba od początku rejsu. Co za
facet!

– Pewnie się spił na pożegnanie lądu i jeszcze nie wrócił – roześmiał się marynarz. – Ale

nie martw się, jak dojdzie do siebie, to dopiero ci pokaże, jaki ma apetyt. Martw się, żeby ci
prowiantu starczyło.

– Nie... – powątpiewał Olek. – On jest jakiś dziwny. Jakby chory albo nie z tej ziemi. Jak

taka dziewczyna mogła wyjść za takie coś? To nie chłop, ale jakaś glizda.

– Glista albo dżdżownica – poprawił ze śmiechem Janek.
– W moich stronach mówi się glizda – poważnie wyjaśnił Olek.
– Nie plotkujcie jak stare baby – uciął oficer. – Twoja sprawa zanieść, podać, a jak nie je –

jego sprawa. Niech go żona pilnuje.

– Ja tam bym jej chętnie popilnował – roześmiał się Janek i spojrzał przy tym tak na

trzeciego, że ten zakrył twarz filiżanką z kawą.

– A Pedro gdzie, jeszcze się nie pokazał? – zmienił temat.
– Nie było go – odparł Janek. – Ani tu, ani na górze. – Trzeba będzie zobaczyć, co się z

nim dzieje – powiedział trzeci. – No, panie Janku, dosyć tych gadek, idziemy. Albo nie, idź

pan na mostek zluzować Franka, niech zje podwieczorek, a my z Akim pójdziemy po

Pedra. Aki, zjadłeś? – Milczący przez cały czas Japończyk skinął głową, wypił ostatni łyk
kawy i wstał gotów iść z oficerem. Janek jeszcze podręczył się chwilę z Olkiem, a potem
wstał także i poszedł na mostek zmienić mechanika trzymającego wachtę.

background image

80

Obaj popatrzyli na niebo z lewej burty. Janek, który miał już na końcu języka jakąś

odżywkę w swoim stylu, nagle spoważniał:

– O, cholera! Paskudnie to wygląda! – Mechanik pokiwał głową.
Niebo rzeczywiście zrobiło się groźne. Wprawdzie ciągle jeszcze wokół nich panował

spokój i morze było łagodne, a wiatru nawet się specjalnie nie wyczuwało, ale czarna chmura
pokryła znacznie większą niż przed godziną połać horyzontu. Teraz już była całkiem blisko.
Zdawało się, że lada chwila ogarnie obydwa statki, zamieni szarzejący dzień w
nieprzeniknioną noc, a równocześnie runie na nich nawałnicą, której bezwładny kadłub
„Stelli” nie zdoła się oprzeć. Czerń była niemal na wyciągnięcie ręki i zdumienie budził fakt,
że pozornie dookoła nic się nie działo. Powietrze jednak było tak ciężkie, że oddychało się z
trudem, ludzie zrobili się ociężali, powolni, spadek ciśnienia dawał im się we znaki
sprawiając, że czuli się, jakby mieli ręce i nogi z ołowiu.

– No, bracie, odezwał się wreszcie Janek, starając się mimo wszystko nie wypaść z roli. –

Mów paciorek za siebie i za nas wszystkich. Niech nas Bozia ratuje, bo może być mamie.

– Nie bluźnij – ze złością skarcił go mechanik. – Za takie gadanie ciebie pierwszego może

spotkać nieszczęście.

– Że też ci nie wstyd tak pleść jak stara baba – Janek wzruszył lekceważąco ramionami. –

A zresztą nie ma o co się kłócić. Idź na dół, przekąś coś i wracaj. Lepiej być teraz we dwóch
na mostku, bo lada chwila może dmuchnąć jak cholera. No idź, nie nadymaj się jak obrażona
żaba. Nie chciałem cię urazić. – Nieco udobruchany mechanik skinął głową i odszedł z
mostku, a Janek, teraz już z poważną miną, popatrzył na groźne niebo, potem przeniósł wzrok
na płynący przed nimi holownik. „Smoka” niezbyt było widać, robiło się bowiem coraz
ciemniej. Janek pomyślał, że gruby hol, który ich łączy, może się okazać cieniutką, słabą
nitką w razie ataku sztormu. Uświadomił sobie, że mimo wczesnej jeszcze pory trzeba
pozapalać światła pozycyjne.

6

Chodził po skrzydle mostku chmurny, zły i coraz bardziej zdenerwowany. Sam siebie

usiłował przekonać, że nie ma jeszcze żadnych powodów do obaw, ale mimo wszystko nie
mógł opanować niepokoju, który od pewnego czasu coraz silniej narastał. Przez okno w
drzwiach widział ludzi wewnątrz sterowni. Było ich tam trzech. Wachtowy oficer, sternik
tkwiący nieruchomo za kołem, bo od pewnego czasu wyłączyli autopilota, obawiając się
niespodziewanego uderzenia wiatru, i elektryk, który w milczeniu grzebał w radarze.
Zdemontował korpus, zajrzał do środka, coś tam usiłował robić w plątaninie kabli,
półprzewodników i innych tylko jemu znanych elementów. Kapitan wiedział, że nie powinien
go ponaglać, ale jednak nie umiał się powstrzymać, zdawał sobie sprawę, że właśnie teraz to
urządzenie może mu być potrzebne jak nigdy. Wyrzucił za burtę kolejny niedopałek, wszedł
do sterowni i zapytał na pozór spokojnie:

– No i co?
– Nic – elektryk wzruszył ramionami ze złością. – To stary trup. Mówiłem.
– Wiem, wiem, co pan mówił – wybuchnął kapitan. – Ale teraz to mnie nie obchodzi.

Muszę mieć radar i to jak najszybciej, rozumie pan. – A kiedy elektryk nic nie odpowiedział,
zapytał agresywnie: – Kiedy go pan naprawi?

– Nie wiem – teraz głos elektryka był zniecierpliwiony, widocznie i on hamował

wzburzenie. – Nie mogę znaleźć uszkodzenia.

– To szukaj pan, do cholery – kapitan już nie ukrywał irytacji. Elektryk wyprostował się,

wytarł przedramieniem spocone czoło i odparł z godnością:

– Nie ma co się złościć, panie kapitanie. Robię, co mogę, szukam. Ale nawet jak znajdę, to

background image

81

wcale nie jest powiedziane, że potrafię naprawić. Części nie mam...

– Wiem – przerwał mu kapitan już spokojniej. – Przepraszam – rzucił niespodziewanie –

nie chciałem panu dokuczyć. Ale sam pan widzi, co się szykuje. Właśnie teraz to cholerstwo
musiało nawalić.

Elektryk, trochę udobruchany przeprosinami kapitana, znów wsadził głowę w radar,

prosząc wachtowego, żeby mu poświecił latarką.

Kapitan zapalił kolejnego papierosa, spojrzał na kurs, wyszedł na zewnątrz i rzucił okiem

w tył, na „Stellę”. W gęstniejącym mroku była ledwie widoczna. Zauważył, że już zapalili na
niej światła.

7

Trzeci szedł korytarzem, słysząc za sobą ciche kroki Akiego. Po drodze myślał ze złością o

Meksykaninie. Whisky, historia z Pamelą – wszystko to sprawiło, że był nastawiony do niego
wrogo. Żałował, że ma go wśród swej szczupłej załogi. Ale nawet gdyby zdecydował się tak,
jak radził kapitan, zamienić go na kogoś ze „Smoka”, to i tak nic mógłby tego zrobić teraz,
kiedy pogoda się psuła i lada moment mógł uderzyć silny podmuch wiatru. W takim
momencie nikt nie ryzykowałby spuszczenia szalupy. Trzeba więc z tym było poczekać,
dopóki pogoda się nic poprawi. A teraz potrzebował go, Pedro miał wkrótce przyjść wachtę.
Zresztą i tak niepokoiła go zbyt długa nieobecność Meksykanina i musiał sprawdzić, co się z
nim dzieje. Podszedł do drzwi kabiny zajmowanej przez Pedra i zapukał. Nikt nie
odpowiedział. Ponowił pukanie i już nie czekając na zaproszenie, wszedł do środka, a Aki za
nim.

W kabinie było niemal zupełnie ciemno. Przez niewielki, okrągły bulaj dostawało się nieco

szarego światła, żadna lampa nie oświetlała wnętrza.

– Pedro! – krzyknął oficer. Nie słysząc odpowiedzi zirytował się. – Gdzie on jest, do

cholery? – Aki wysunął się na środek kabiny, potem podszedł do koi. Ich oczy przywykły już
do mroku, więc obydwaj równocześnie zobaczyli podłużny kształt okryty kocem. – Śpi –
stwierdził trzeci. – Budź go, Aki, leży cholernik prawie cały dzień.

– Tak, sir – odpowiedział po swojemu Japończyk i zdarł koc z głowy leżącego, a trzeci

szarpnął Meksykanina za ramię wołając:

– Pedro, co jest z tobą, do cholery – Aki zaświecił latarkę. Leżący na boku Meksykanin

przekręcił się na wznak, wydając przy tym dziwny odgłos, ni to jęk, ni to charkot. Trzeci,
ujrzawszy w smudze światła jego głowę mimo woli wydał stłumiony okrzyk.

Twarz Meksykanina była pokryta ciemną mazią. Krew z rozciętej wargi i brwi zakrzepła

już, włosy były pozlepiane, wilgotne od potu. Ręka, która opadła z koi w bok, była
bezwładna. Pedro znów zacharczał, wciągając z trudem powietrze.

– Co się stało, Pedro! – przestraszył się trzeci. Szarpnął go silnie za ramię, ale Meksykanin

nie zareagował, tylko odwrócił głowę do ściany, jakby go raziło światło latarki, ale oczy miał
zamknięte. Trzeci znów silnie nim potrząsnął i wówczas spod koca wytoczyła się butelka i
spadła na podłogę. Nie rozbiła się, tylko poturlała pod ścianę. Resztki płynu wylały się,
wypełniając kabinę ostrym zapachem alkoholu. Aki podniósł ją, postawił na małym stoliczku
przymocowanym pod bulajem. Trzeci pochylił się nad leżącym. Poczuł whisky.

– Cholera, urżnął się do nieprzytomności – wybuchnął. Aki pokiwał głową. Rozejrzał się

dokoła w poszukiwaniu ręcznika, a nie znalazłszy go w kabinie, wyciągnął chusteczkę.
Wytarł nią twarz Pedra, robiąc to delikatnie, jak pielęgniarka ciężko choremu. Trzeci aż sapał
ze złości. W tym momencie Pedro otworzył oczy. Popatrzył nieprzytomnie, zasłonił się
ramieniem, wykrztusił:

– Co jest? Kto?

background image

82

– Ech, ty draniu – trzeci z trudem powstrzymał się, żeby go nie uderzyć. – Mówiłem ci, że

jeżeli jeszcze raz...

– Nie, nie, senior – wymamrotał Pedro.
– Co: nie! Spiłeś się jak świnia! Powinienem cię wyrzucić za burtę, bydlaku! – pienił się

trzeci, a Pedro patrzył półprzytomnie. Usiłował się podnieść. Oparł się na łokciu, jęknął i
opadł z powrotem na koję.

– Nie, nie – znów zaprotestował słabo. – Wypiłem, ale nie jestem pijany. Gdzie on jest?

Napadł mnie... Gdzie on...

– Co bredzisz? – pieklił się trzeci.
– Napadł ktoś, ciemno, uderzył – mamrotał Pedro, ale oficer nie chciał słuchać. Narzucił z

powrotem koc na leżącego i powiedział twardo:

– Rozwaliłeś sobie pysk po pijanemu i teraz gadasz od rzeczy. Wstawaj, obmyj się i na

górę! Chodź, Aki, nie będziemy niańczyć bydlaka. Za dziesięć minut masz być na mostku,
jasne? Pedro jęknął, ale trzeci wyszedł, a Aki posłusznie podążył za nim. Meksykanin
najpierw uniósł się nieco, potem ponownie opadł i jęknąwszy leżał nieruchomo. W kabinie
panował mrok. Pedro chciał wstać, ale czuł bezwład w całym ciele, bolała go głowa,
pulsowało w skroniach. Odwrócił się więc do ściany i zamknąwszy oczy postanowił, że
jeszcze chwilę poleży, poczeka, aż wrócą mu siły i potem wstanie. W głowie czuł zamęt,
pamiętał tamto zdarzenie, ale było zamazane, nierealne, więc teraz sam nie wiedział, czy
miało miejsce naprawdę, czy było pijackim przywidzeniem, bo nim się to stało, pociągnął
kilka sporych łyków. Ale ciągle natrętnie wracał ów cień, który Pedro zobaczył, gdy się
odwrócił w stronę drzwi od małego stolika, przy którym siedział. Ten cień tkwił przez jakiś
czas przy drzwiach, potem ruszył ku niemu, a dalej był ból i szamotanie. Zadawał ciosy, ale
słabe, bezładne, a tamten bił celnie i mocno. W końcu koja, koc, którym go ktoś szczelnie
owijał i mrok, który panował aż do chwili, gdy ujrzał smugę światła z latarki Japończyka.
Teraz chaos nieco się zmniejszył, świadomość z wolna wracała, ale Pedro nie był pewny, czy
obrazy, które przewijały się przez jego mózg, były wspomnieniem czegoś, co zdarzyło się
naprawdę, czy tylko wytworem pijackiej wyobraźni. Znów począł zapadać w półsen, utracił
świadomość tego, co się działo wokół niego.

A tymczasem po upływie długiej chwili od wyjścia tamtych dwóch rozległ się cichy szmer

i drzwi do małej łazienki, która była obok kabiny, wolno się uchyliły. Para oczu uważnie
omiotła kabinę. Teraz drzwi lekko skrzypnęły, otwierając się szerzej. Wolno, na palcach
wysunęła się spoza nich ciemna postać. Mężczyzna znalazł się w kabinie. Zbliżył się
ostrożnie do koi, nachylił nad Pedrem, popatrzył z bliska, potem rzucił wzrokiem dokoła.
Wziął butelkę, którą Aki pozostawił na stoliku, powąchał, wypił resztkę whisky, i w
pierwszym odruchu miał zamiar rzucić butelkę na podłogę, ale przypomniawszy sobie, że nie
powinien robić hałasu, delikatnie postawił ją z powrotem. Zajrzał do szafki, ale nic tam nie
znalazł. Nie miał tu nic więcej do roboty. W kabinie nie było jedzenia. Klnąc w duchu ruszył
do drzwi. Wyjrzawszy najpierw ostrożnie, czy nikogo nie ma na korytarzu, wyszedł cicho i
niczym duch zniknął w czeluściach statku.

Na mostku trzeci oficer niecierpliwie czekał na Pedra. Kiedy upłynęło nieco czasu, a ten

się nie pojawił, zirytował się.

– Aki, idź po tego drania – polecił Japończykowi. – Wylej na niego wiadro wody, rób, co

chcesz, ale wyciągnij go z koi i przyprowadź. Nie będzie się wylegiwał, kiedy lada chwila
może się tu zrobić gorąco...

– On pijany, sir – cicho zauważył Japończyk. – Musi wytrzeźwieć, nic nie pomoże, a w

razie czego, może wylecieć za burtę.

– Idź – huknął trzeci nie panując nad sobą. – Niech trzeźwieje tu. Nie będę się nad nim

litował! – Sam nie wiedział, czemu się tak zawziął, choć rozumiał, że Aki miał rację.
Japończyk skłonił głowę jak zwykle nieco ceremonialnie i poszedł wykonać rozkaz. A trzeci

background image

83

krzyknął: – Panie Janku, trzeba zapalić światła, nie widzi pan, że się zrobiło ciemno? Sam
mam o wszystkim pamiętać?

– Przecież zapalone – spokojnie odparł marynarz.
– Trzeci poczuł się głupio, więc wyszedł na skrzydło mostku i wyjął papierosa. Pomyślał,

że ponoszą go nerwy i postanowił, że będzie się hamował.

W tej chwili rozległy się znajome trzaski odbiornika UKF i zabrzmiał nieco zniekształcony

głos kapitana.

– „Stella”, halo „Stella”, słyszycie mnie?
– „Smok”, tu „Stella” – zgłosił się natychmiast trzeci. – Słucham, panie kapitanie. – Był w

duchu wdzięczny staremu, że właśnie w tej chwili go wywołał. Ten głos, sprawił, że poczuł
się mniej samotny i zmalało nieco poczucie zagrożenia, które nieustannie go dręczyło.

– Robi się niewesoło – mówił kapitan. – Ostatni komunikat meteo informuje, że jednak

cyklon przesunął się trochę na południe i wygląda na to, że tak całkiem nas nie ominie.

– To widać, panie kapitanie – zauważył trzeci, patrząc na czarną opończę okrywającą

niebo.

– No właśnie. Sprawdźcie wszystko u siebie, zamocujcie, zresztą sam pan wie, jak się

przygotować i co zrobić. Będziemy w stałym kontakcie, ale pan wie, że jak przyjdzie trochę
dmuchania, to niewiele będę mógł pomóc. Jak pasażerowie i załoga?

– Okay. Tylko z tym Meksykaninem nadal są kłopoty. Jednak nie dało się go upilnować.
– Co, miał jeszcze drugą butelkę?
– Tak, spił się jak bela, mordę sobie poharatał. Teraz go Japończyk trzeźwi i zaraz tu

przyprowadzi. Chcę go mieć przez cały czas na oku.

– Słusznie. A w razie czego niech pan go zamknie na klucz w kabinie. Jak pogoda się

poprawi, to go zabiorę od pana i dam kogo innego.

– W porządku, panie kapitanie. Jak radar?
– Elektryk robi, co może – głos kapitana był zatroskany.
– No, ale nie ma co na zapas się martwić. Na ogół z dużej chmury mały deszcz – dorzucił

ze sztuczną swobodą, wyraźnie pragnąc podtrzymać na duchu trzeciego.

Gdy się rozłączyli, trzeci ujrzał, że na mostku pojawił się Aki, a za nim Pedro,

posiniaczony, ze śladami skaleczeń na twarzy, milczący ponuro, ale nadspodziewanie dobrze
trzymający się na nogach.

VIII

1

Muzyka wypełniała całe pomieszczenie niespokojnymi, zbyt głośnymi dźwiękami.

Melodie nadawano bez przerwy, jedną po drugiej, agresywne, szarpiące nerwy, rytmiczne,
czasem wznoszące się do granic bólu w uszach. Pamela nastawiła odbiornik niemal na cały
regulator. Lubiła tak właśnie słuchać muzyki, zresztą teraz przynosiło jej to szczególne
zadowolenie, odrywało od rzeczywistości, pozwalało zapomnieć o morzu, ciemniejącym
groźnym niebie i milczącym, niepokojąco spokojnym Joem.

Ale Joe nie był tak spokojny, jak jej się wydawało. Zbyt głośny łoskot muzyki drażnił go i

wprawiał w stan trudnego do wytrzymania napięcia. On zawsze nastawiał muzykę cicho, tak
by brzmiała łagodnie, kojąco. I nie taką – hałaśliwą, drażniącą, barbarzyńską – jak to w duchu

background image

84

określał. Dla niego muzyka musiała być łagodną falą, na której się kołysał, szmerem
pozwalającym zatopić się w nie wymagającym żadnego wysiłku odrętwieniu.

A teraz i bez tej nieznośnej muzyki znajdował się w stanie tak silnego podniecenia, że

zdawało mu się, iż każdy nerw wibruje w nim niczym napięta do ostateczności struna.
Chwilami chciał zerwać się z koi, biec dokądś, ale niemoc ciała i paraliż woli nie pozwalały
mu nawet kiwnąć palcem. W pewnej chwili nie mógł już dłużej tego znieść. Odwrócił głowę i
zawołał cicho do Pameli siedzącej w saloniku:

– Przestań!
– Mówisz coś, Joe? – zapytała nie ściszając muzyki. Wstał z widocznym wysiłkiem, dotarł

do drzwi i oparłszy się o nie, popatrzył na nią znękanym wzrokiem.

– Przestań, na litość boską! Nie wytrzymam dłużej tej muzyki.
Przekręciła gałkę ściszając do minimum i zapytała:
– Tak dobrze?
– Nie – krzyknął. – Nie, wcale tego nie mogę słuchać. Ani głośno, ani cicho! Wcale!

Wyłącz to!

Posłuchała go, wyłączyła i siedziała przez jakiś czas nieruchomo. Joe wrócił na posłanie.

Znów legł twarzą do sufitu i przymknął oczy. Teraz z kolei drażniła go cisza. Zdawało mu się,
że słyszy w niej jakiś obcy dźwięk. Był niepokojący, powtarzał się regularnie niby stukanie
dzięcioła w drzewo. Na chwilę ustał, potem znów się odezwał.

– Pam – krzyknął Joe. – Słyszysz?
– Co? – zapytała, nie ruszając się z miejsca. – O co chodzi, Joe?
– Nie słyszysz? Ktoś chodzi – w jego głosie zabrzmiał strach. Poczęła nasłuchiwać, ale

poza znajomymi już trzaskami kadłuba statku nie usłyszała żadnego niepokojącego dźwięku.
A Joe po chwili znów zawołał:

– O, jest! Słyszę wyraźnie. Pam! Ktoś chodzi po statku! Przeszła niechętnie do sypialni,

podeszła blisko niego, pochyliła się kładąc mu dłoń na rozpalonym czole. Szarpnął głową i
odepchnął jej rękę.

– Nie – krzyknął – nie mam halucynacji. Słyszę przecież...
– Ależ tak, Joe – powiedziała łagodnie. Siadła przy nim i wzięła go za rękę. – Przecież nie

mówię, że masz halucynacje. Na statku są ludzie, na pewno któryś z nich chodzi tam, na
górze, albo gdzieś obok. Tu jest samo żelazo, słychać kroki nawet z dużej odległości.

– O, teraz – przerwał jej. Skinęła głową. Ona także usłyszała niezbyt głośny, ale dość

wyraźny stuk przypominający ludzkie kroki.

– No tak, zgadza się, ktoś chodzi. Co w tym dziwnego?
– Nie mogę tego znieść – wyznał. – Idź, powiedz im, żeby nie chodzili nad moją głową. To

tak, jakby ktoś deptał po mnie, jakby mi młotkiem stukał po czaszce.

– Joe – pochyliła się troskliwie. – Tak nie można. Zadręczasz się bez potrzeby. Musisz się

do tego przyzwyczaić, nie masz innego wyjścia. Wiem, że ci ciężko, wyobrażam sobie, co
czujesz, ale już ci mówiłam: nie masz innego wyjścia.

– Nie wytrzymam – szepnął.
– Wytrzymasz. Musisz wytrzymać. Zobaczysz, minie kilka dni i będzie dobrze. Tylko nie

możesz tak leżeć w dusznej kabinie. Joe, rusz się z tego przeklętego łóżka, wstań, wyjdź na
pokład.

Przekręcił się nagle na bok, chwycił jej dłoń i począł ją gorączkowo całować. Mówił przy

tym nerwowym szeptem:

– Pam, ty wiesz, czego mi trzeba. Odzwyczaję się, na pewno się odzwyczaję, ale nie mogę

tak od razu. Pomóż mi, Pam, błagam cię, przecież mnie kochasz. Ja cię też kocham, Pam,
kocham, kocham. Pomóż mi, bo oszaleję...

– Joe – nadal była łagodna i perswadowała jak małemu dziecku. – Już ci mówiłam: tu nie

ma nic... Nawet gdybym chciała, to i tak ci nie mogę pomóc, bo nie mam... Cały sens naszej

background image

85

podróży na tym okropnym statku polega na tym, że tu nie ma nic dla ciebie i musisz
wytrzymać bez tego kilka dni. Potem będzie łatwiej...

– Nie – krzyknął. – Nie wytrzymam! Oszukujesz mnie! Wszyscy mnie oszukujecie! Na

statku musi coś być. Mają morfinę, choćby jako lekarstwo w razie wypadku... Idź, zdobądź
dla mnie, Pam, musisz!

– Nie, Joe – głos jej stwardniał. – Nie ma tu nic. I nawet gdyby było, to bym nie prosiła.

Musisz wytrwać, choćbyś cierpiał największe katusze.

– Ty nie wiesz, jaka to męka – wybuchnął łkaniem. – Pam, nie mogę, nie mogę, nie zniosę

tego! – Wił się udręczony, szlochał, bił głową o kant koi, tarzał na posłaniu, aż osunął się na
podłogę. Ona patrzyła przerażona, a zarazem z coraz większą odrazą. Chciała odejść,
zostawić go, nie mogła jednak. Kiedy wreszcie nieco się uspokoił zmęczony tym atakiem,
podniosła go, położyła na łóżku. Był teraz bezwładny, milczący, mokry od potu,
półprzytomny. Pozwolił się położyć, oczy miał szkliste i choć patrzył na nią, wiedziała, że jej
nie widzi. Mówiła ciągle łagodnie:

– Leż, Joe. Uspokój się. Najlepiej się prześpij. Zobaczysz, rano już poczujesz się lepiej.

Potem jeszcze lepiej i co dzień będziesz czuł się silniejszy. Tylko wytrzymaj. Sam się na to
zgodziłeś, sam tego chciałeś, więc musisz wytrzymać...

Zamknął oczy, oddychał nierówno i nie wiedziała, czy jej słucha, czy może zasnął.

Siedziała tak jeszcze dosyć długo, dopóki jego oddech nie stał się spokojniejszy, wtedy
wstała, otarła mu twarz z potu, zgasiła górne światło i wyszła z kabiny. Joe w żółtym blasku
małej lampki nad koją wyglądał teraz jak trup.

2

Joe nie spał. Był tylko bezgranicznie wyczerpany atakiem i chciał, żeby Pamela wyszła.

Pragnął samotności. Zżerała go chęć zdobycia za wszelką cenę upragnionego środka, który
mógł mu przynieść ukojenie. Nie wierzył Pameli, że nic nie ma na statku. Zresztą nie
rozumował logicznie – musiał to zdobyć.

W jakiś czas po jej wyjściu otworzył oczy. Czuł w głowie zamęt i słyszał szum, jakby

gdzieś daleko przelewał się wielki wodospad. A równocześnie poprzez ten szum docierało
miarowe stukanie. Chwilami cichło, wnet jednak znów się odzywało. Raz blisko, to znów
dalej, ale natrętnie, uparcie.

Joe uniósł z wysiłkiem głowę. Był półprzytomny, nie bardzo wiedział, co się wokół niego

dzieje, ale nieopanowana chęć działania pchała go do czynu, żądała, by coś robił, szukał.
Błędnym wzrokiem wodził przez chwilę po mrocznej kabinie, jakby chciał sobie
przypomnieć, gdzie się znajduje, wreszcie opuścił nogi i wstał. Zachwiał się, z trudem
utrzymał równowagę. Był tak osłabiony, że bał się zrobić krok, by nie upaść. Ręce mu drżały,
na czole perlił się pot, oddychał ciężko, ze świstem jak człowiek ciężko chory. Zebrał jednak
wszystkie siły, zrobił krok, potem drugi, wyszedł na środek sypialni. Rozejrzał się, nie
wiedząc, co ma dalej czynić.

Nagle zamarł w bezruchu. Znów gdzieś z góry, nie wiedział – z bliska czy z daleka,

dobiegły go odgłosy kroków. Były wolne, jakby ten, kto tam chodził, co jakiś czas wahał się i
dopiero po namyśle stawiał następny krok. Brzmiało to niepokojąco. Joe odnosił wrażenie, że
to tu, gdzieś blisko ktoś skrada się po cichu i lada chwila skoczy na niego, zaatakuje
niespodziewanie. Ogarnęło go nagle najwyższe przerażenie. Padł na kolana, zatkał sobie uszy
rękami, pochylił głowę aż do podłogi, dotykając jej niemal czołem. Trwał tak nieruchomo,
wciskając palce w uszy aż do bólu, ale odgłos stąpania nie ucichł. Przeciwnie: potężniał,
narastał, aż stał się tak głośny i groźny, że Joe nie mógł tego dłużej wytrzymać. Z
nieprzytomnym okrzykiem zerwał się na nogi, skoczył przed siebie i uderzył głową w szafę.

background image

86

Upadł przerażony, odczołgał się na bok, zasłonił głowę jak przed ciosem, a kiedy nic się nie
stało, znów usiłował się podnieść. Najpierw ukląkł, potem z trudem dźwignął ciało i oparłszy
się ręką o szafę, stanął chwiejnie. Znów usłyszał te kroki. I znów ogarnął go atak strachu. Nie
panując nad sobą, ponownie krzyknął i szarpnął drzwi szafy. Upadłszy na kolana, ciągle
wydając nieartykułowane krzyki, wygarniał z niej wszystko, czego mógł dosięgnąć: walizkę,
torbę, sterty rzeczy wypakowanych już przez Pamelę. Działał w niezwykłym transie,
rozrzucał przedmioty wokół siebie, grzebał w nich, szarpał, darł.

Już nie myślał o niebezpieczeństwie. Strach zniknął gdzieś, zagłuszyła go jedna, jedyna

myśl: musi tu być, musi tu gdzieś być, niemożliwe, żeby Pamela nic nie wzięła. Musiała
wziąć, wiedziała, do czego może dojść, jeśli nie dostanie swej porcji w chwili najwyższego
łaknienia.

Grzebał teraz nieprzytomnie w wyrzuconych z szafy rzeczach. Otworzył walizkę, wysypał

z niej wszystko na podłogę. Szukał systematycznie, choć nerwowo, w nieprzytomnym
pośpiechu. Przetrząsnął każdy fragment garderoby, obmacał każdy przedmiot.
Wybebeszywszy wszystkie rzeczy Pameli, sięgnął po swoją torbę. Była jeszcze prawie nie
rozpakowana. Szarpiąc nerwowo suwak otworzył ją i wysypał wszystko na podłogę. Wziął
ciepłą, puchatą kurtkę przygotowaną na okres, kiedy dotrą do zimniejszej strefy. W
kieszeniach nic nie było poza jakimiś starymi świstkami papieru i paprochami. Odrzucił
kurtkę na bok i wziął sporą saszetkę z przyborami kosmetycznymi. Wysypał całą zawartość
ale niczego nie znalazł. Przetrząsnął boczne kieszenie, ale i tu nic nie było.

Jednak saszetka nasunęła mu myśl, że może Pamela ma coś schowane w swojej. Wstał,

pobiegł do łazienki i porwał jej kosmetyczkę. Wysypał zawartość wprost do umywalki, nie
zauważając, że tłucze buteleczkę z perfumami. Nagle wyczuł palcami jakąś małą paczuszkę w
bocznej kieszonce kosmetyczki. Rozrywając kieszeń wyszarpnął niewielkie pudełeczko.
Nadzieja wstąpiła w niego, otworzył je trzęsącymi się palcami, ale gdy ujrzał zawartość –
znów ogarnęło go rozczarowanie. W pudełeczku Pamela miała zapas tabletek aspiryny.
Zacisnąwszy je w dłoni stal chwilę pochylony nad umywalką i dyszał ciężko. Zrozumiał, że
poszukiwania są daremne.

Powlókł się wolno z powrotem do kabiny. Ogarnięty tylko tym jednym przemożnym

pragnieniem, nie zwracał uwagi na nieporządek, jakiego narobił. Półprzytomny siadł na
brzegu koi. Otworzył dłoń i patrzył tępo na otwarte pudełeczko. Jednym rzutem wsypał
tabletki do ust i połknął z trudem. Poczuł gorzki, niemiły smak, ale nie zwrócił na to uwagi.
Padł na wznak i leżał nieruchomo z pustym wzrokiem wbitym w pożółkły sufit.

Serce kołatało mu tak silnie, że zdawało się rozsadzać klatkę piersiową. W głowie

szumiało, rozbiegane myśli pędziły w oszalałym tempie. Bał się. Nie wiedział czego, ale czuł,
że ten strach paraliżuje go, sprawia, iż gotów byłby krzyczeć, bić pięściami o ścianę, wołać o
ratunek. Zagryzł wargi aż do krwi. W kabinie rozległ się przeciągły, żałosny jęk. Wstrząsnęły
nim drgawki, wił się i dygotał na koi, zimny pot perlił mu się na czole, ręce miał mokre.

Znał to. Już nie raz próbował odzwyczajać się – zawsze bez skutku. Także w czasie

leczenia, na które skierował go przymusowo ojciec, doznawał tych samych przeżyć, tak samo
śmierdział, gdy trucizna wydobywała się z jego ciała wszystkimi porami. Wiedział, że teraz
właśnie przeżywa najtrudniejsze, najbardziej bolesne chwile. Gotów byłby zabić, byle zdobyć
narkotyk. Ale wiedział, że choćby zabił, nic nie osiągnie.

3

Pamela, po wyjściu z kabiny, stała przez jakiś czas na pokładzie ciężko oddychając,

dopiero teraz uświadomiła sobie, jak wiele wysiłku kosztowało ją zachowanie spokoju wobec
Joego. Zawsze silnie przeżywała jego ataki narkotycznego głodu. Wiele razy mówiła sobie, że

background image

87

nic ją to właściwie nie obchodzi, że Joe to obcy człowiek, ale mimo wszystko, gdy nadchodził
taki moment, a ona była przy tym obecna, zawsze denerwowała się i angażowała, nawet
wbrew własnej woli. Była to mieszanina współczucia, litości, obawy o jego życie, nie umiała
zachować obojętności tak, jak to sobie wiele razy obiecywała. A tym bardziej tu, na statku,
gdzie chciała ukryć przed członkami załogi stan Joego i czuła się za niego odpowiedzialna.

Dopiero gdy ochłonęła, uświadomiła sobie, że na świecie zaszło coś dziwnego. Pomyślała,

że musiało upłynąć już dużo czasu od chwili, gdy była na zewnątrz, bo zrobiło się prawie
całkiem ciemno. Gdy jednak spojrzała na zegarek, stwierdziła, że dochodzi dopiero czwarta, a
więc nie powinien jeszcze zapadać mrok. Popatrzyła na niebo. Było czarne i groźne. Noc
wisiała nad statkiem, zdawała się wchłaniać go, otulać coraz szczelniej. Ale z drugiej burty
niebo było jeszcze zupełnie jasne. Nigdy nie widziała takiego zjawiska, więc najpierw się
zdziwiła, a potem poczuła niepokój. Zrozumiała, że groźna chmura może oznaczać burzę, a
tego bała się nieprzytomnie. Ruszyła więc w stronę mostku, żeby dowiedzieć się, co im
zagraża, a także, by znaleźć się w towarzystwie ludzi, wśród których czułaby się bezpieczniej.

Wspinała się szybko po schodach, co chwila lękliwie spoglądając na czarne niebo. Nie

słyszała, że nad nią rozległ się stuk butów. Ktoś wyszedł z bocznego korytarza i z góry
patrzył na nią, gdy stała obserwując nadciągające niebezpieczeństwo, a teraz zbliżył się,
stanął na szczycie schodów i czekał.

Pamela była coraz wyżej. Jeszcze pokonała dwa stopnie i nagle na wysokości oczu

dojrzała czubki butów. Wstąpiła jeszcze wyżej i wówczas zobaczyła już całe buty, a nad nimi
stare, wymięte i zniszczone spodnie. Buty były charakterystyczne, nikt na statku nie miał
takich – stylizowane na kowbojskie, z ostrymi nosami, miękkimi cholewkami nad kostką i
wysokimi, twardymi obcasami. To te obcasy musiały wydawać stuk, który słychać było na
pustym statku.

Serce podeszło jej do gardła. Jeszcze nie widziała właściciela butów i spodni, ale już

domyślała się, kto nim jest. Nie mogła w to uwierzyć, przemknęło jej przez myśl, że to
niemożliwe, ale równocześnie czuła, że strach paraliżuje ją i nie pozwala postąpić ani kroku.

Stojący na górze mężczyzna pochylił się, chwycił ją silnie za ramię i szarpnął do góry.
– Chodź – usłyszała szept, od którego przeszedł ją dreszcz. Chciała krzyknąć, ale duża,

lepka dłoń zatkała jej usta. Poczuła, że unosi się do góry, przelatuje ostatnie stopnie i ktoś ją
ciągnie w bok.

– Nie próbuj krzyczeć – szept byt przytłumiony, ale wyraźny i groźny. – Jeśli narobisz

wrzasku, uduszę cię! – Wiedziała, że spełni tę groźbę. Już nie próbowała wydobyć z siebie
głosu, zaprzestała szamotaniny.

Znaleźli się w jednej z pustych kabin pośrodku długiego korytarza na górnym pokładzie.

Pamela wiedziała, że jest tu tych kabin sporo, wszystkie puste i nikt do nich nie zagląda.
Załogę interesowały tylko pomieszczenia, które były jej potrzebne. Mężczyzna odjął dłoń od
jej ust. Poczuła na wargach wstrętny smak brudu, oliwy, sama zresztą nie wiedziała czego.
Zrobiło jej się niedobrze z obrzydzenia i strachu. Przełknęła kilka razy ślinę, aby nie
zwymiotować. On stał czekając, aż Pamela się uspokoi. Tylko ramię ściskał jej nadal tak
silnie, że czuła ostry ból.

– Puść – szarpnęła się – boli! – Puścił, ale stanął tak, że zasłonił sobą drzwi i popchnął ją w

głąb kabiny. Zrozumiała, że nie może liczyć na to, że uda jej się wyskoczyć na pokład i
krzykiem zaalarmować załogę. Z wolna opanowała się i czekała, co dalej nastąpi. A
mężczyzna stał, patrzył na nią rozjarzonym wzrokiem i nic nie mówił. Nie mogła dłużej tego
znieść.

– Ed? – odezwała się pierwsza. – To ty? Skąd? Jak?
– Ja – roześmiał się cicho, ale tak, że znów poczuła ten sam dreszcz. – Nie spodziewałaś

się, co kotku?

Nie zaprotestowała, że ją tak nazwał. Znów kilka razy przełknęła ślinę. Naprężyła się cała

background image

88

w oczekiwaniu najgorszego. Spodziewała się, że za chwilę, w ataku furii rzuci się na nią,
może nawet ja zamorduje. Ten spokój musiał być pozą, czekaniem kota, który wie, że mysz
mu już nie ucieknie. Ale on nadal nie krzyczał, nie atakował...

– Znów próbowałaś mnie wykiwać – powiedział z ironią, ale bez gniewu. – Głupia jesteś,

kotku, mówiłem ci, nie rób tego, bo pożałujesz. No i nie udało ci się...

– Ed – próbowała protestować. – To nie tak, jak myślisz...
– Nie wykręcaj się – nadal był spokojny. – Wiem, że chciałaś mnie wykiwać. Umówiłaś

się, a wiedziałaś, że nie przyjdziesz, bo wyjedziesz na tym pudle. Kłamałaś, myślałaś, że
uciekniesz przede mną. A mówiłem ci: nie próbuj uciekać, bo ci się nie uda...

– Ed – przerwała dość gwałtownie. – Nie, to nie tak. Nie wiedziałam. To on postanowił, że

popłynę z Joem. On mi kazał. Nie dał czasu na nic, załatwił holowanie i natychmiast
musiałam odpłynąć. Nie było kiedy ci powiedzieć, nie miałam jak uciec, pilnował mnie –
mówiła szybko, chaotycznie, bała się go tak, że z trudem zachowywała przytomność umysłu.
On jednak roześmiał się znowu i przerwał dosyć ostro:

– Kłamiesz, ale to teraz i tak bez znaczenia. Widzisz, jednak jesteśmy tu razem, mówiłem

ci, że przede mną nie uciekniesz...

– Ale Ed, jak się tu znalazłeś? – ciekawość wzięła górę nad strachem.
– Nie domyśliłaś się, gdzie się ukrywałem, choć odwoziłaś mnie do portu, prawie pod sam

statek – odpowiedział. – Ale i to też teraz nie ma znaczenia. Płyniemy razem i to jest ważne.

Poczuła się trochę spokojniej. Zrozumiała, że na razie nie grozi jej bezpośrednie

niebezpieczeństwo z jego strony. Zapytała:

– I co dalej, Ed? Jesteś tu, ukrywasz się i co? Przecież w nieskończoność nie możesz się

ukrywać. Prędzej czy później cię znajdą, a wtedy...

– Co, co mi wtedy zrobią? – rzucił gwałtownie. – Wyrzucą do morza? Zamkną? Nic mi nie

zrobią, muszą dowieźć tam, dokąd płyniecie.

– Do Hiszpanii.
– Niech będzie do Hiszpanii. Im dalej od Ameryki, tym lepiej. Byle dalej od Ameryki...
– Ed, więc wyjdź, pokaż im się, powiedz, że tu spałeś, że nie zauważyłeś, kiedy

odpłynęliśmy, sam mówisz, że ci nic nie zrobią...

– Nie udawaj naiwnej. Teraz jeszcze jest za blisko. Wystarczy zawiadomić przez radio i za

dwie, trzy godziny będzie po mnie samolot. Muszę poczekać, aż odpłyniemy dalej, poza
zasięg amerykańskiej policji.

– W Hiszpanii też mogą cię dosięgnąć.
– W Hiszpanii jakoś sobie poradzę – odparł zdecydowanie. – Byle przetrwać jeszcze kilka

dni. I ty mi pomożesz...

– Ja? – zdumiała się i przestraszyła. Zrozumiała, że nie zrobił jej nic złego, bo liczy na nią.
– Tak. Ty. I nie mów, że nie możesz, bo... Pamiętaj, teraz już nie ma żartów. Gram o życie.

Ty też. Jeśli mnie zdradzisz za wcześnie albo zaczniesz się chować, to pamiętaj, nie zawaham
się... – w jego głosie zabrzmiała taka determinacja, że po raz trzeci poczuła dreszcz grozy i
uświadomiła sobie, że Ed rzeczywiście nie żartuje.

– Co chcesz żebym zrobiła? – zapytała potulnie.
– Jeść. Jeść i pić – odparł i głos mu się lekko załamał.
– Nie mam nic w kabinie, Ed, oni trzymają wszystko na górze, a nam przynoszą i potem

zabierają naczynia...

– Zamknij się – przerwał jej brutalnie. – Nie gadaj tyle, tylko posłuchaj i zrób tak, jak ci

każę.

– Tak, Ed – powiedziała pokornie. Już się uspokoiła. Słuchała go, a równocześnie przez

cały czas myślała o tym, że przecież musi być jakieś wyjście z tej sytuacji. Nie wiedziała
jakie, ale wierzyła, że jest, że uwolni się od tego groźnego człowieka, który napawał ją
nieprzytomnym strachem. A on mówił dobitnie:

background image

89

– Nie obchodzi mnie, czy masz coś w kabinie czy nie. Jedzenie tu jest, dużo jedzenia.
– Jest – przytaknęła.
– I wszystko jedno, czy trzymają je w jakiejś kuchni, magazynie, czy na nim siedzą – ty

musisz je dla mnie zdobyć.

– Ale jak?
– Twoja rzecz. Pokazałaś już nieraz, że jesteś cwana, więc pokaż jeszcze raz. Zdobądź

jedzenie. Dużo. Jak najwięcej. I picie. Sok, wino, wszystko jedno co...

– Nie ma tu wina, nie ma w ogóle alkoholu.
– Nie chcę alkoholu, idiotko! – wybuchnął. – Chcę pić, rozumiesz, pić!
– Tak, Ed, rozumiem.
– Więc zdobądź jedzenie i picie, i przynieś mi to wszystko!
– Tu?
– Nie, tu za blisko.
– Więc gdzie?
– Na dół.
– Nie pójdę tam, boję się.
– Zamknij się – uciszył ją. – Wiesz, gdzie jest wejście do maszynowni? Tam jest taki długi

korytarz. Pójdziesz nim do końca, i zejdziesz jeszcze niżej. Są tam różne pomieszczenia, jest
ciemno, nikt nie przychodzi. Będę czekał na ciebie.

– Nie trafię po ciemku. Jak cię odnajdę?
– To weź latarkę. Będę czekał. Nie martw się, usłyszę, kiedy przyjdziesz. Tylko słuchaj,

bez kawałów – głos mu stwardniał.

– Jeżeli myślisz, że znów mnie wykiwasz, to...
– Ależ Ed – próbowała go uspokoić, ale on dokończył:
– Raz na zawsze przestań kombinować. Jeżeli tylko coś zaczniesz kręcić, to, patrz –

odsłonił bok i ujrzała, jak błysnęła stal rewolweru. – Ciebie wykończę i sam nie dam się
wziąć, zrozumiałaś?

– Tak, Ed – odpowiedziała przygnębiona. Popchnął ją lekko w stronę drzwi, mówiąc:
– To idź. Pospiesz się.
– Ale, Ed – zatrzymała się na moment. – To może potrwać, nie wiem, gdzie szukać, muszę

to przed nimi ukryć.

– W porządku, ale pospiesz się. Nie jadłem od trzech dni – dorzucił już innym tonem, a

ona szybko wyszła z kabiny, bo zrozumiała, że nie powinna dłużej poddawać próbie jego
cierpliwości.

4

Trzeci rozejrzał się po sterowni. Byli tu teraz wszyscy z wyjątkiem pasażerów. Nie mieli

nic do roboty, więc tkwili nieruchomo po kątach, niemrawi, osowiali, oczekujący, co
przyniesie im najbliższa przyszłość. Nawet Olek, zazwyczaj zajęty swoimi kucharskimi
sprawami, a w wolnym czasie podrzemujący w kabinie, kręcił się teraz niespokojnie i
popatrywał na oficera. Ten zaś czuł, że niebezpieczeństwo zbliża się nieubłaganie, narasta i
wiedział także, że jest całkowicie bezsilny i w razie ataku cyklonu nawet od „Smoka” nie
może oczekiwać pomocy. Holownik już teraz ledwo było widać przed nimi, a jedynie jego
światełko rufowe kołysało się miarowo na długiej, jeszcze łagodnej fali.

– Panie Franku – odezwał się trzeci, starając się, by jego głos zabrzmiał normalnie – idźcie

z Pedrem na dziób, sprawdźcie hol.

– Po co – mruknął zaczepnie Janek. – Przecież wszystko jest w porządku, a w razie czego i

tak nic nie poradzą, a sami mogą się potopić.

background image

90

Była w tym racja, ale trzeci nie mógł tolerować takiego niezdyscyplinowania. Chciał także

zająć czymś ludzi, nie pozwolić im gnuśnieć i rozmyślać o tym, co się może zdarzyć.
Zareagował ostro.

– Co za gadanie?! Powiedziałem: sprawdzić hol. A ty, Olek, idź, zrób kawy. Mocnej i

dużo!

Tamci dwaj niemrawo zaczęli się zabierać do pójścia na dziób. Trzeci kazał im założyć

kapokowe kurtki. Posłuchali bez sprzeciwu. Olek ruszył do pentry. W tym momencie na
mostku pojawiła się Pamela. Wyglądała na wystraszoną, straciła zwykłą kokieterię i pewność
siebie. Trzeci na jej widok zmarszczył brwi.

– Po co tu przyszłaś? – nachmurzył się. – Robi się niebezpiecznie.
– To takie groźne? – zapytała, spoglądając na czarne niebo. Wzruszył ramionami udając

lekceważenie.

– Jeszcze nie, ale lepiej siedzieć w kabinie. Tam zawsze bezpieczniej. Jak mąż?
– Źle to wszystko znosi – odpowiedziała niechętnie. – Przeważnie leży.
– Tak najlepiej – stwierdził trzeci. – Ale powinien jeść, kucharz mówił, że prawie nic nie

je.

– Nie jest dzieckiem – obruszyła się Pamela. – Nie będę go siłą karmiła.
Oficer zapalił kolejnego papierosa. Pamela miała ochotę poprosić go, by dał jej także, ale

powstrzymała się. Olek wrócił z pentry i ujrzawszy Pamelę, uśmiechnął się do niej.

– Co z kawą? – zapytał go trzeci, nie ukrywając złego humoru.
– Musi się woda zagotować, to potrwa parę minut – odpowiedział Olek, nie przestając

przyglądać się Pameli. A ona postała jeszcze chwilę w milczeniu, a potem opuściła sterownię.
Olek odprowadził ją wzrokiem i trzeci pomyślał, że młody kucharz nabrał pewności siebie i
patrząc na dziewczynę w duchu zapewne ją rozbiera. Sam nie wiedział dlaczego, ale ta myśl
wywoływała w nim złość.

A Pamela, opuściwszy sterownię, rozejrzała się ostrożnie, badając, czy w pobliżu nikogo

nie ma. Upewniwszy się, że jest sama, kilkoma susami przebiegła korytarz i zniknęła w
pentrze. Zamknęła za sobą starannie drzwi i zaczęła szukać żywności. W świetle niezbyt
jasnej żarówki dostrzegła chleb w plastikowym opakowaniu leżący w szafce, obok sery,
konserwy, owoce, puszki z dżemami, sokami, skondensowanym mlekiem. Schyliła się
jeszcze nisko, do dolnej szafki, żeby zobaczyć, co stamtąd może zabrać, gdy drzwi za nią
uchyliły się cicho.

To Olek, popędzony wreszcie przez trzeciego, przyszedł sprawdzić, czy woda już się

zagotowała i czy może zaparzyć kawę. Wszedł do pentry i zdębiał. Niespodziewanie ujrzał
okrągłe, wypięte pośladki, opalone łydki, pochylone plecy Pameli i jasne, rozrzucone w
nieładzie włosy. Trzeci miał rację, myśląc, że młodego kucharza podekscytowała obecność
Pameli na mostku. Teraz, widząc ją w tej pozycji, wiedzony niekontrolowanym impulsem
wyciągnął ręce i chwycił Pamelę za biodra. Krzyknęła ze strachu, wyprostowała się i
wykonała błyskawiczny zwrot. Ujrzawszy kucharza poczuła ulgę, ale i zarazem zaskoczenie.

– To pan? – powiedziała zdziwiona. – Co pan wyprawia?
– Nic, nic – bełkotał Olek, coraz bardziej tracąc panowanie nad sobą. – Niech pani się nie

gniewa, to nic, ja tylko... – przytulał ją coraz mocniej, ręką sięgał w dół, do uda. Pamela
pojęła wreszcie, o co mu chodzi. Ogarnęło ją tak wielkie zdziwienie, że stała nie reagując.
Czuła na twarzy jego gorący, przyspieszony oddech. Niewiele brakowało, a wybuchnęłaby
śmiechem, tak nierealne wydały jej się zaloty Olka. Gdy jednak poczuła na udzie jego
ruchliwą dłoń, szarpnęła się silnie i rozcapierzywszy dłoń, wbiła mu palce w oczy. Krzyknął z
bólu i odskoczył.

– Co ty sobie myślisz – zawołała zduszonym głosem. – Co, że trafiłeś na taką, która

wszystkim daje?

– Co pani, co – bąkał Olek – ja nie... ja panią... – przysunął się i uczynił ruch, jakby chciał

background image

91

ją objąć, ale wtedy rozzłoszczona Pamela z całej siły uderzyła go kolanem między nogi.
Jęknął i zgiął się z bólu. Bał się krzyczeć, by nie sprowadzić trzeciego, a Pamela rzuciła
wściekle:

– Masz, odechce ci się raz na zawsze! – nagle przypomniała sobie, po co tu przyszła.

Szybko, nie przebierając specjalnie, zaczęła brać różne wiktuały. Chleb, masło, paczkę sera,
przypomniała sobie o piciu, więc sięgnęła jeszcze po puszkę soku pomarańczowego i
wybiegła z pentry, dźwigając tego całe naręcze. W ostatniej chwili złapała latarkę kucharza
leżącą na blacie obitego blachą stołu. Olek nic nie rozumiał z tej sceny. Zresztą nawet gdyby
chciał zapytać, to i tak nie mógłby tego uczynić, bo ból i wstyd odebrały mu mowę. Do
przytomności przywrócił go dopiero gniewny głos trzeciego:

– Co z tą kawą? Ile razy mam prosić? – stał w drzwiach i patrzył na zgiętego w pół

kucharza. – Co ci jest? – zapytał już łagodniej.

– Niee, nic – wystękał Olek. – Uderzyłem się w kolano o kant szafki...
– Był tu ktoś? – pytał podejrzliwie oficer, widząc bałagan w pentrze.
– Nieee... tak, była pani, zabrała trochę jedzenia dla męża.
– W porządku – uspokoił się trzeci. – Dawaj wreszcie tę kawę.
– Tak, już podaję – nieco pewniej odpowiedział Olek.

5

Była tak zdenerwowana, że musiała odpocząć w tej samej kabinie, w której rozmawiała z

Edem. Dopiero, gdy serce zaczęło jej bić równiej i przekonała się, że nikt jej nie ściga,
postanowiła iść dalej. Bała się. Na myśl o tym, że musi zagłębić się w czeluściach statku,
odczuwała dreszcz grozy, ale równocześnie pamiętała, co tamten jej powiedział. Wiedziała,
że spełni groźbę, był zbyt zdesperowany, nie miał nic do stracenia. Rozumiała, że w takim
stanie odważy się na wszystko.

Przemknąwszy chyłkiem pod ścianą, dotarła do drzwi wiodących w głąb statku. Tu

ostrożnie zeszła w dół, potem powędrowała korytarzem, przyświecając sobie latarką. W
pewnej chwili puszka wypadła jej z ręki i rozległ się głośny hałas. Zdrętwiała. Szybko jednak
podniosła ją i niemal biegiem zagłębiła się w następny, jeszcze niżej położony korytarz. Po
lewej stronie miała metalową ścianę – domyśliła się, że za nią musi być maszynownia. Szła
dalej, oświetlając drogę latarką. Już zapomniała o strachu, teraz pragnęła tylko, aby Ed
pojawił się jak najprędzej, odebrał to, co mu przyniosła i pozwolił wrócić na górę. Ale Eda
nie było, otaczała ją cisza, którą tylko od czasu do czasu zakłócał przeciągły skrzyp metalu.

– Ed – zawołała półgłosem. – Ed, gdzie jesteś! Nikt nie odpowiedział. Przypomniała sobie,

że kazał jej zejść jak najniżej. Dostrzegła w końcu korytarza schody prowadzące jeszcze w
dół. Nie zastanawiając się, zeszła. Ogarnął ją zapach stęchlizny, duchota i wilgoć. Zawahała
się, ale po chwili ostrożnie poszła przed siebie, od czasu do czasu nawołując niezbyt głośno:

– Ed, Ed!
W pewnej chwili zobaczyła w świetle latarki duże, metalowe drzwi. Były przymknięte.

Pomyślała, że może za nimi ukrył się Ed i tam czeka na nią. Nie wypuszczając z ręki latarki,
chwyciła końcami palców metal i poczęła ciągnąć. Drzwi nadspodziewanie łatwo ustąpiły i
po chwili były otwarte na oścież.

– Ed, jesteś tu? – powtórzyła pytanie, wchodząc równocześnie do wnętrza. Znów nikt jej

nie odpowiedział. Przestąpiła wysoki, metalowy próg i znalazła się w środku. Było to duże
pomieszczenie, dawna chłodnia przeznaczona do przechowywania żywności. W świetle
latarki widać było pustą, ciemną przestrzeń, rury na ścianach, haki na mięso, puste i
zardzewiałe jak wszystko tutaj półki. Pamela wstrząsnęła się ze strachu. Poczuła się tak, jakby
nocą znalazła się w kostnicy. Chciała wyjść, cofnęła się, ale w tym momencie zawadziła piętą

background image

92

o próg, zachwiała się, latarka wypadła jej z ręki i zgasła. Równocześnie statek, ciągle wolno
kołyszący się na długiej, łagodnej fali, przechylił się lekko i drzwi pod wpływem tego
przechyłu zatrzasnęły się. Była w ciemnym więzieniu.

Krzyknęła głośno i wolną już teraz ręką zaczęła szukać klamki. Ale dłoń nerwowo

macająca gładką blachę drzwi nie natrafiła na nic. Chłodnia była zamykana tylko z zewnątrz.
Pamela jeszcze nie zdawała sobie w pełni sprawy z tego, co ją spotkało. Nadal szukała
klamki, coraz bardziej nerwowo, po omacku, objechała dłonią całą płaszczyznę drzwi od dom
do góry i od lewej do prawej strony. Dopiero wówczas zrozumiała, w jakiej znalazła się
pułapce i wpadła w panikę. Ciągle jeszcze pamiętała, że nie może zwabić tu nikogo z załogi,
więc nie krzyczała, choć chciało się jej wyć ze strachu, ale postanowiła odszukać latarkę,
która upadla do jej stóp. Pochyliła się i zaczęła wodzić dłonią po podłodze.

Nagle krzyknęła w najwyższej panice. Coś przeleciało jej przez rękę. Potem poczuła, jak

miękkie, zwinne stworzenie ociera się o jej nogi, a inne skacze na plecy. W tym momencie
odnalazła latarkę, zaświeciła ją i głos uwiązł jej w gardle. Żywność rozsypała się po podłodze
z hałasem, oczy rozwarły się jej szeroko w przerażeniu, i stała tak sparaliżowana widokiem,
jaki miała przed sobą.

W smudze światła widziała kłębowisko kosmatych ciał, które ruszały się wokół, nacierały

na nią, skakały, biegały na wszystkie strony. Migały w świetle koraliki oczu, przewijały się
długie ogony, błyskały ostre zęby, pazurki drapały ją po nogach i rękach. Szczury,
wygłodniałe do ostateczności i przerażone wejściem Pameli do ich królestwa, zaatakowały ją
ze wszystkich stron. Były agresywne, natarczywe, kąsały, skakały, wspinały się na nią,
drapiąc pazurkami i wydając ostre piski. Latarka wypadła jej ponownie z rąk, zapanowała
ciemność straszna, wypełniona piskami i ruchem kotłujących się zwierząt. Któreś ugryzło ją
w dłoń, inne wpiło się we włosy. Oszalała ze strachu Pamela zdołała wreszcie wydobyć z
siebie głos. Krzyczała tak, że aż dławiła się własnym krzykiem. Odwróciła się do drzwi i
zaczęła tłuc w nie pięściami, wzywając ratunku. Potem padła na kolana, głowę schowała w
ramiona, by uchronić twarz przed atakami szczurów i nie przestając histerycznie krzyczeć,
waliła w drzwi, aż zdarła do krwi kostki palców. Jedzenie dawno upadło na podłogę i
wszystko, z wyjątkiem metalowej puszki soku, zostało w mgnieniu oka pożarte przez szczury.

Ed wyłonił się z ciemności. Był dość daleko od tego miejsca, po drugiej stronie statku,

gdzie znajdował się bliźniaczy korytarz. Czekał niecierpliwie, myślał już, że Pamela mimo
wszystko zawiodła, gdy usłyszał jej krzyk i dudnienie w drzwi. Nie namyślając się pobiegł w
tamtą stronę, ale dość długo trwało, nim okrążył statek i znalazł się koło pułapki Pameli.
Kierując się coraz słabszymi odgłosami jej wezwań o ratunek, dopadł drzwi chłodni i od razu
pojął, co się stało. Szarpnął wielką dźwignię, która służyła za klamkę i odciągnął drzwi,
świecąc latarką. Półprzytomna Pamela osunęła mu się z jękiem do stóp. Szczury, rzuciły się
teraz i na niego. Zamachnął nogą, kopnął, potem zaczął deptać je, tratować miotając się na
wszystkie strony. Ustąpiły nieco przed tym atakiem furii. Wówczas schylił się, wziął Pamelę
pod pachy i odciągnął na bok. Tu oparł ją o ścianę i począł klepać po policzku.

– No już, już – mówił – jestem, nic ci się nie stało? – widział drobne ślady ukąszeń na jej

twarzy, krew na rękach i zadrapania na szyi. Otworzyła oczy i popatrzyła.

– Kto to – spytała półprzytomnie – to ty, Ed?
– Ja, ja – warknął opryskliwie. – Już po strachu. Po co tam wchodziłaś? Jedzenie –

przypomniał sobie nagle. – Gdzie masz jedzenie, przyniosłaś?

Skinęła słabo głową i wskazała na zatrzaśnięte drzwi.
– Tam – powiedziała z trudem. Zerwał się z klęczek i jednym skokiem dopadł drzwi.

Szarpnął klamkę, otworzył i odruchowo cofnął się. Szczury nadal kłębiły się podniecone
walką i zachęcone pożywieniem, które pożarły. Próbował je odpędzić, schylił się, by odnaleźć
żywność, ale szybko pojął, że to beznadziejne. Znalazł tylko puszkę soku, którą z trudem
wydarł oszalałym zwierzętom.

background image

93

Odwrócił się do Pameli i rozwścieczony zawodem, jaki go spotkał, zaklął i zamachnął się,

by ją uderzyć, gdy wtem jakiś odgłos sprawił, że zamarł w bezruchu. Gdzieś z daleka, od
strony dziobu słychać było stuk kroków i nawoływanie.

– Pamela, Pam, gdzie jesteś! – usłyszał dość wyraźnie. Kroki brzmiały coraz głośniej. Ktoś

nadbiegał widocznie zwabiony hałasem albo krzykami dziewczyny. Ed zdusił przekleństwo,
skoczył przed siebie i zniknął za najbliższym załamaniem korytarza. Skrył się w pierwszym
pomieszczeniu, na jakie natrafił.

6

Olek podał wreszcie kawę i wszyscy chętnie sięgnęli po nią, mimo że powietrze nadal było

gorące i parne. Odczuwali potrzebę napicia się czegoś, co doda im werwy, przyspieszy
krążenie, podniesie ciśnienie krwi. Trzeci nalał sobie pełen kubek i pił długimi łykami,
pociągając co chwilę papierosa. Tamci dwaj wrócili już z dziobu, zdjęli kapoki i także
sięgnęli po kawę.

W pewnej chwili trzeci zamarł w bezruchu. Ręka, którą niósł papierosa do ust zawisła w

powietrzu, twarz stała się czujna i skupiona. Już myślał, że się przesłyszał, gdy znów dobiegł
go dziwny odgłos. Teraz był pewien. Gdzieś z daleka dochodziło dudnienie i mocno
przytłumiony krzyk. Nie miał wątpliwości, że to głos kobiecy. Spojrzał po marynarzach, ale
żaden z nich nie dawał oznak, że także coś usłyszał. Trzeci, sądząc, że może to jednak
złudzenie wywołane atmosferą i napięciem panującym na statku, postanowił sam sprawdzić,
co to jest.

Dopił kawę, oddał kubek kucharzowi, wyszedł na skrzydło, niedbale wyrzucił niedopałek

za burtę, a równocześnie czujnie nasłuchiwał. Jednak się nie mylił. Dźwięki znów się
powtórzyły. Zaniepokoił się, bo przyszło mu na myśl, że to może Joe zaatakował Pamelę i
ona wzywa ratunku, bo nie może sobie poradzić z narkomanem. Wszedł do nawigacyjnej,
wziął swoją latarkę i nie chcąc wzbudzać sensacji, rzucił krótko:

– Pójdę się trochę przejść po statku, zajrzę do pasażerów... – zabrzmiało to nieco dziwnie,

jakby się tłumaczył i Olek łypnął na niego podejrzliwie, a Janek uśmiechnął się pod nosem.
Dostrzegł to, ale nie zareagował, tylko ruszył w stronę kabiny armatorskiej.

Przez moment słuchał pod drzwiami. Ale stamtąd nie dobiegał żaden odgłos. W ogóle na

statku panowała cisza. Przyszło mu na myśl, że może stało się coś złego, więc szarpnął za
klamkę i wszedł do środka. Pierwsze pomieszczenie – salonik – było puste. Zajrzał dalej, do
sypialni. Tu także było cicho i spokojnie. Joe leżał na koi, oświetlony lampką przymocowaną
na ścianie. Miał zamknięte oczy, wyglądało na to, że spał.

Nagle odgłosy powtórzyły się. Były nadal odległe, ale jednak wyraźne. Teraz już nie

ukrywając niepokoju i zdenerwowania, trzeci popędził korytarzem, zbiegł niżej i skierował
się ku maszynowni. Dudnienie było głośniejsze, krzyk bardziej wyraźny.

– Pamela! – krzyknął. – Gdzie jesteś? Pam! Nikt mu nie odpowiedział. Popędził więc

dalej. Znów krzyk i dudnienie. Domyślił się, że ona wzywa ratunku i bije pięściami w metal.
Przypomniała mu się nagle jej prośba, by oprowadził ją po statku. Poczuł gniew, bo pomyślał,
że wbrew jego zakazom odważyła się na samotną wyprawę i wpadła w tarapaty. A
równocześnie coraz bardziej obawiał się o nią; tyle niebezpieczeństw czyhało na tym pustym,
wielkim statku. Szedł coraz szybciej, co jakiś czas przystając i nasłuchując dobiegających z
wnętrza odgłosów. Już rozumiał, że Pamela musiała dotrzeć na najniższy poziom i tam
spotkało ją coś złego. Znów począł nasłuchiwać, ale odgłosy ucichły. Przestraszyło go to
jeszcze bardziej. Pobiegł schodami niżej, wołając nadal:

– Pamela, Pam, gdzie jesteś!
Coś zaszeleściło przed nim, usłyszał stuk i zdawało mu się, że dostrzega jakiś ruch przed

background image

94

sobą. Skierował tam światło i ujrzał ciemny kształt na podłodze. To była Pamela oparta
plecami o ścianę. Gdy się zbliżył, usłyszał jej słaby głos:

– Tu jestem, tu. Czy to ty, Stan?
– Ja, ja – pochylił się zdenerwowany. – Co tu robisz? Czemu tu przyszłaś? Mówiłem, że

nie wolno. Co ci się stało?

Uniosła rękę i wskazując na zamknięte teraz drzwi chłodni powiedziała z trudem:
– Tam, tam, szczury, dużo szczurów. Atakowały mnie, pogryzły...
Pochylił się jeszcze niżej i dojrzał obrażenia, jakich doznała podczas walki ze szczurami.

Chciał ją zbesztać, zwymyślać, ale złość już minęła, pozostała niewytłumaczona troskliwość i
lęk, czy nie stało jej się coś poważniejszego.

– Możesz wstać? Nic ci nie jest? – zapytał niespodziewanie łagodnie.
– Pomóż mi – usiłowała się podnieść. Chwycił ją pod pachę, ujął mocno, podźwignął i

pomógł stanąć na nogach. Chwiała się trochę, ale szybko się opanowała. Oparła się mocno na
nim i powiedziała:

– Dobrze, wszystko w porządku. Chodźmy, Stan, chodźmy jak najprędzej, zabierz mnie

stąd! – W miarę, jak mówiła, głos jej drżał coraz bardziej, podnosił się i jeszcze chwila, a
dostałaby ataku histerii. Zrozumiał to i nie zwlekając dłużej poprowadził ją do schodów, a
tam na górę i w stronę kabin. Posłusznie pozwalała się prowadzić, przywarła mocno do niego,
jakby bliskość jego ciała dawała jej większe poczucie bezpieczeństwa.

Na górnym pokładzie trzeci skierował się do kabiny armatorskiej. Gdy zorientowała się,

dokąd ją prowadzi, żachnęła się.

– Nie – zaprotestowała. – Nie chcę tam.
– Ależ, Pam – zdziwił się oficer. – Zaprowadzę cię do kabiny. Tam jest cicho, spokojnie.

Joe śpi, będziesz bezpieczna.

– Nie! – powtórzyła i znów w jej głosie zabrzmiała nutka histerii. – Nie chcę z nim, boję

się. Nie zostawiaj mnie, Stan, nie zostawiaj! – Tyle w jej głosie było strachu i błagania, że nic
już nie mówiąc, ruszył z nią do swojej kabiny.

Gdy weszli do środka, nie bardzo wiedział, co począć dalej. A ona milczała, całkowicie

zdając się na niego. W końcu poprowadził ją do sypialni i posadził na koi mówiąc:

– Dobrze, tu możesz zostać. Ja i tak muszę iść na mostek. Nic ci tu nie grozi. Odpoczniesz,

uspokoisz się... – Zrobił ruch jakby chciał odejść, ale ona kurczowo chwyciła go za rękę.

– Nie! – zawołała. – Nie zostawiaj mnie, boję się!
– Ależ Pam – usiłował protestować. – Już wszystko minęło. Nie bój się, nic ci nie grozi.

Połóż się, odpocznij sobie. Każę kucharzowi, żeby ci przyniósł kawy.

– Nie, nie – wybuchnęła spazmatycznie. – Nie chcę kawy, nie chcę kucharza! Nie

zostawiaj mnie, Stan, ja oszaleję, nie chcę być sama!

Usiadł przy niej. Czuł, że cała dygoce i rzeczywiście jest jeszcze przerażona tym, co ją

spotkało. Nie wiedział, co ma począć. Powinien wrócić na mostek, ale nie mógł jej tak
zostawić. Delikatnie objął ją ramieniem, przygarnął do siebie, zaczął głaskać po głowie jak
małą, przestraszoną dziewczynkę.

– No dobrze, Pam, dobrze – mówił łagodnie. – Posiedzę tu chwilę, wiem, że musisz się

uspokoić, ale już wszystko w porządku...

Czuł, że pod wpływem jego stów i pieszczoty Pamela odpręża się, poddaje się nastrojowi,

jakby miała za chwilę zasnąć. Sam nie wiedząc dlaczego to czyni, pochylił się i delikatnie
pocałował ją w usta. Oddała pocałunek. Najpierw miękko, jakby nieświadomie, a potem
mocno, z całych sił. Poczuł zawrót głowy, stracił panowanie nad sobą. Pchnął ją lekko i oboje
padli na koję.

background image

95

7

Olek skończył przygotowywanie kolacji. Postarał się zrobić ciepłe danie z konserw

mięsnych, z reszty świeżych pomidorów i ogórków pokroił sałatkę, zamiast ziemniaków
podał pieczywo, które zachowało świeżość dzięki starannemu opakowaniu. Niemal wszyscy
członkowie załogi zeszli się już w salonie. Brakowało tylko dwóch ludzi: Pedra, który
pozostał na górze, by czuwać, i trzeciego oficera. Nikt nie wiedział, dokąd poszedł – sądzili,
że może odwiedził pasażerów, jak zapowiedział, a potem zatrzymał się w swej kabinie, by
nieco odpocząć przed trudną nocą, jaka ich niewątpliwie czekała. Kiedy jednak jego
nieobecność zbytnio się przeciągała, Janek zwrócił się do Olka:

– Może przysnął trochę, zaczniemy bez niego? – Jak przysnął, to trzeba go obudzić –

zauważył mechanik.

– Jeszcze by miał do nas pretensje...
– No to idź do kabiny, obudź go – Janek mimo woli przybrał wobec kucharza ton

przełożonego. Ten miał ochotę odpowiedzieć marynarzowi, żeby poszedł sam, jednak nie
zrobił tego. Łypnął tylko niechętnie złym okiem i odburknął:

– Dobrze, dobrze, każdy tu odstawia wielkiego pana.
– Co go ugryzło? – zdziwił się marynarz, kiedy Olek wyszedł. Mechanik wzruszył

ramionami.

– Ubodło go, że mu rozkazujesz. Mogłeś iść sam.
– A ty nie mogłeś? – odciął Janek gotów już do kłótni. – Zresztą on jest najmłodszy.
Zaprzestali sporu, bo mechanik nie odpowiedział. Popijali herbatę, czekając z jedzeniem

na przełożonego. Tymczasem Olek szedł do kabiny trzeciego oficera. Było już zupełnie
ciemno. Także w atmosferze coś się zmieniło. Spokój trwał jeszcze, ale wyczuwało się, że
lada chwila zostanie zakłócony. Wilgotność zmniejszyła się, ustąpiła trochę duchota, a od
północy dał się odczuć lekki jeszcze, ale już wyczuwalny powiew.

Kucharz niespokojnie spojrzał w niebo. Było ciemne, niskie, groźne. Także mrok wokół

statku wydał mu się gęsty, prawie namacalny, tak realny, że przywodził na myśl ciężki całun
okrywający szczelnie niebo, morze i obydwa statki. Olek wstrząsnął się, bo ogarnął go
dziwny strach. Zapukał nerwowo do drzwi kabiny trzeciego i nie czekając na zwykłe
zaproszenie, nacisnął klamkę. Wszedł, a nie widząc tu nikogo, skierował się do sypialni i już
otwierał usta, by zawołać „kolacja”, gdy ujrzał coś takiego, że głos uwiązł mu w gardle.

Na koi, oświetleni żółtym blaskiem lampki, leżeli spleceni ze sobą Pamela i trzeci oficer.

Tak się zapamiętali w miłosnym spazmie, że nie słyszeli jego pukania, nie zauważyli wejścia.

Olek był wstrząśnięty. Nie spodziewał się tego. Targnęła nim zazdrość, że oto trzeci dostał

to, czego on poprzednio nie osiągnął. A równocześnie poczuł przemożną chęć, by patrzeć na
ten miłosny akt, sycić nim wzrok... Nie krzyknął więc, tylko stał i patrzył, czując narastające
podniecenie. Ale w tym momencie stało się coś, co sprawiło, że wydało mu się, iż świat staje
do góry nogami i wszystko dookoła zaczyna wirować w niesamowitym, piekielnym tańcu.

Wiatr uderzył nagle i z niesłychaną siłą. Natarł na ogromną płaszczyznę burty i

nadbudówek, przechylił kadłub niemal do samej powierzchni morza, potem zelżał na
moment, pozwolił statkowi się podnieść i zaatakował ponownie, tym razem od dziobu.
Olbrzymia masa wody chlusnęła, przygniatając „Stellę” niesamowitym ciężarem, zalała
wszystko, wypełniła korytarze, wdarła się przez każdą szczelinę. A równocześnie pył wodny,
porwany przez wiry powietrza wypełnił całą przestrzeń, wdzierał się do płuc, uniemożliwiał
oddychanie. Huk tysięcy ton wody, trzask zaatakowanego kadłuba, łomot zatrzaskiwanych
przez przechył drzwi, szum wichru stworzyły niesamowitą kakofonię, w której utonęły słabe
okrzyki przerażonych nagłym atakiem wichury ludzi. Olek wyskoczył z kabiny. Masa wody
uderzyła tak silnie, że przylepiła go do metalowej ściany nadbudówki. Zaraz jednak
gwałtowny przechył targnął nim w przeciwną stronę i kucharz zatoczył się ku relingowi, za
którym kotłowało się czarne morze. Krzyknął rozpaczliwie, chwycił się jakiejś metalowej

background image

96

części. Kości zatrzeszczały, mięśnie wyprężyły się do granic wytrzymałości, ale nie puścił.
Gdy tylko poczuł nieco mniejszy napór wiatru, rzucił się do przodu. Posuwał się na kolanach,
darł paznokciami żelazo, chwytał za każdą wystającą część, uderzał głową, ramionami, tracił
niemal przytomność, ale parł naprzód gnany instynktem samozachowawczym i strachem
przed śmiercią. Udało mu się wreszcie jakimś cudem dotrzeć do drzwi, szarpnął za klamkę
raz i drugi, wykorzystał moment, gdy fala odpłynęła z pokładu, otworzył i wtoczył się na
korytarz. Ponowny przechył chlusnął wodą i zatrzasnął za nim drzwi. Ale tu już był
bezpieczniejszy. Wstał z najwyższym wysiłkiem i balansując na ugiętych nogach, opierając
się o ściany, dotarł do salonu.

Tu atak wichury także zaskoczył wszystkich. Ludzie pospadali z krzeseł, polecieli na

ściany, jedzenie rozleciało się na wszystkie strony, gorąca herbata chlusnęła na twarze...
Usiłowali się jakoś pozbierać, gramoląc się bezwładnie. Franek modlił się głośno, tylko Aki
zachowywał milczenie i próbował podnieść się, chwytając za brzeg uciekającego mu spod
palców stołu. W kabinie trzeciego atak nawałnicy wyrwał ich oboje z miłosnego uniesienia.
Byli tak w nim zatopieni, że w pierwszej chwili żadne nie pojęło, co się dzieje. Potoczyli się
na ścianę, uderzyli o nią boleśnie, potem przechył szarpnął nimi w drugą stronę tak
gwałtownie, że polecieli na wystającą krawędź koi. Pamela krzyknęła przestraszona, dopiero
teraz wracała jej świadomość.

– Stan wołała – Stan, co się dzieje? Toniemy?!
– Jest! – odkrzyknął oficer. – Przyszedł jednak! Ubieraj się, szybko, to sztorm, cyklon,

szybko!

Obijając się boleśnie o wszystko, co wystawało i nie mogąc zachować równowagi, ubierał

się niezdarnie. Nie mógł trafić do nogawki, szamotał się wciągając spodnie, padał, znów się
podnosił, aż wreszcie ubrany już jako tako, począł pomagać Pameli.

– Szybko – popędzał ją. – Szybko, muszę iść na mostek.
– Nie, Stan – zaprotestowała w panice. – Nie zostawiaj mnie teraz.
– Przestań – huknął pełnym głosem. – Nie jesteś na statku sama! Odpowiadam za

wszystko i wszystkich!

Patrzyła na niego szeroko otwartymi ze zdumienia oczami. Był teraz inny niż przed

chwilą. Ostry, szorstki, władczy, jakby zapomniał o tym, co parę chwil temu przeżywali. Nie
miała odwagi zaprotestować, bo się go przestraszyła. Dotarła też do niej groza sytuacji. Gdy
się już ubrała, przywarła do ściany plecami i oświadczyła:

– Idź, idź, jak musisz. Ja tu będę na ciebie czekała.
– Nie! – zaprzeczył gwałtownie. – Tu nie możesz zostać. Pójdziesz do swojej kabiny. Nie

ruszysz się stamtąd, póki nie przyjdę ja albo ktoś z załogi.

– Stan – teraz w jej głosie było niemal błaganie. – Nie chcę. Nie mogę, tam jest Joe, tu

będę bezpieczniejsza.

– Właśnie teraz musisz być z nim. Jest słaby, musisz czuwać, żeby nic mu się nie stało,

żeby się nie potłukł. Jesteś silniejsza, Pam, bądź rozsądna...

Ujął ją pod ramię, pociągnął. Wstała z oporem. Milczała, kiedy balansując i co chwila

zataczając się, prowadził ją najpierw do wyjścia, a potem przez pokład ku kabinie
armatorskiej. Szli po zawietrznej stronie, więc choć dookoła była straszna kotłowanina, a
wodny pył budził grozę i strach, to jednak bez większych przeszkód szybko dotarli do drzwi.
Stan otworzył je, pchnął lekko Pamelę mówiąc:

– Idź, pilnuj go. Mimo wszystko odpowiadamy za niego.
– A ja? – zdążyła jeszcze zapytać.
– Tobie nic się nie stanie – zapewnił. – Tylko nie ruszaj się stąd, nie wychodź i jemu nie

pozwól.

Zatrzasnął drzwi, a ona zatoczyła się na środek saloniku, a potem z trudem łapiąc

równowagę, przedostała się do sypialni.

background image

97

8

Ed, uciekając przed nadchodzącym oficerem, ukrył się w ciemnym pomieszczeniu

niedaleko chłodni, w której szczury zaatakowały Pamelę. Były i tutaj, biegały, ocierały się o
niego, ale nie przejmował się nimi. Bardziej realne było tamto niebezpieczeństwo. Bał się,
czy nie został zauważony, więc siadł w kącie i trwał tak w ciszy, nasłuchując, czy nikt nie
nadchodzi do jego kryjówki. Słyszał przytłumione odgłosy z miejsca, które przed chwilą
opuścił i domyślał się, że ktoś zajmuje się Pamelą. Przyszło mu na myśl, że ona może go
wydać. Odruchowo dotknął kolby rewolweru. Uspokoiło go to nieco. Czekał dalej. Nic się
jednak nie działo. Po jakimś czasie odgłosy w korytarzu ucichły. Odetchnął nieco, ale jeszcze
nie miał odwagi ruszyć się z miejsca.

Był wściekły, że Pamela pozwoliła, by szczury pożarły jedzenie, które przyniosła dla

niego. Na myśl o tym poczuł nową falę głodu, tak silną, że aż zrobiło mu się słabo. A
równocześnie pragnienie także dało znać o sobie. Przełyk miał suchy, błonę śluzową w ustach
tak wyschniętą, że gdy poruszał językiem, zdawało mu się, że słyszy szelest. Bolało go
gardło, piekło w żołądku, nie mógł przełknąć śliny, bo mu jej w ustach brakowało. Wiedział,
że długo już tej męki nie zniesie. Przypomniał sobie o puszce z sokiem, która ocalała przed
szczurami. Poświecił latarką, odnalazł ją i rozejrzał się, jak otworzyć. Wypróbowanym już
sposobem, uchyliwszy drzwi i posłuchawszy, czy nikogo w pobliżu nie ma, uderzył
kilkakrotnie puszką o kant. Cienka blacha ustąpiła, sporo soku wylało się przy tym, ale resztę
wypił łapczywie, nie odejmując puszki od ust. Sok był słodkawo-cierpki, smakował mu, gasił
pragnienie, niebiańską rozkoszą napełniał przełyk, gardło, żołądek. Gdy już wysączył płyn do
ostatniej kropli, odrzucił puszkę z żalem, ale poczuł ulgę. Teraz mógł jeszcze poczekać jakiś
czas. Uspokojony nieco, znów usiadł w kącie pomieszczenia, zgasił latarkę, by oszczędzać
baterie i zapadł w półsen. Nagle potworny huk wyrwał go z tego stanu. Potoczył się w bok,
upadł, znów coś nim szarpnęło, znów usłyszał łomot, brzęk i trzaski, uderzył się w tył głowy
o ścianę. Nie wiedział, co się dzieje i trwało długą chwilę, nim pojął, że statek kołysze się
nierytmicznie, wściekle, a fala bije w jego burty z ogłuszającym łomotem. Z wielkim trudem
doturlał się do kąta, wklinował w róg, rozpostarł ramiona, przylgnął nimi do ścian, byle
zachować równowagę i nie pozwolić się poranić przy gwałtownych szarpnięciach statkiem.

Niespodziewanie, tuż obok, usłyszał jakiś niezwykły dźwięk. Zdawało mu się, że coś

runęło, brzęczy szkło, coś toczy się po metalu... Były to hałasy zupełnie inne niż te, które
wydawał atakowany przez wiatr i wodę kadłub. Nasłuchiwał przerażony. Coś uderzyło go w
nogę, ale niezbyt boleśnie. Potem jakiś miękki przedmiot zaczął naciskać na jego bok.
Odepchnął silnie ręką i poczuł, że jest to niezbyt twarde, jakby z kartonu, ale zaraz natrafił na
obły, śliski kształt, który wymknął mu się z palców. Pomacał wokół siebie, żeby odnaleźć
latarkę, którą wypuścił z rąk podczas pierwszego ataku wichury. Nie znalazł jej. Ale już te
obce dźwięki mniej go niepokoiły. Zrozumiał, że coś się zwaliło przy silnym szarpnięciu
statkiem, potoczyło po podłodze, porozbijało. Wstąpiła w niego nadzieja, że to może jakieś
zapomniane zapasy żywności albo przynajmniej napojów, które dla niego mogą okazać się
zbawienne.

Ataki wichru musiały złagodnieć, bo kołysanie stało się mniej gwałtowne, a po pewnym

czasie zrobiło się zupełnie znośne. Ostrożnie wstał. Jeszcze bał się oderwać plecy od ściany,
by nagłe szarpnięcie nie powaliło go na podłogę, ale wiatr najwyraźniej uspokoił się. Znów
próbował odnaleźć latarkę, ale nie znalazłszy jej, ciekaw co to się porozbijało, zaczął badać
podłogę najpierw blisko, koło siebie, a potem dalej, aż do przeciwległego kąta. Natrafił na
opakowania, namacał twardy, gruby karton. Potem syknął z bólu, bo rozciął sobie palce o coś
ostrego. Wreszcie wyczuł butelkę. Wziął ją do ręki, obmacał, uniósł, jakby chciał obejrzeć,

background image

98

ale w nieprzeniknionej ciemności nie mógł niczego rozpoznać. Wyczuł jednak, że butelka jest
zakręcana. Postanowił zaryzykować, choć przeszło mu przez myśl, że to może być
niebezpieczne, bo nie wiadomo, jaki płyn znajdował się w tych butelkach. Odkręcił jednak
kapsel, przytknął szyjkę do ust i pociągnął spory łyk.

Zakrztusił się i zakaszlał. W gardle, przełyku i żołądku od razu poczuł palący nieznośnie

ogień i wydało mu się, że napił się jakiegoś kwasu. Dopiero po chwili dotarło do jego
świadomości, że ten ostry, palący płyn jest mu znajomy. Poczuł też wreszcie zapach. Miał w
ręku butelkę whisky. Powędrował w ciemności przed siebie. Nogami miażdżył szkło, kopał
leżące całe jeszcze butelki, odsuwał na bok kartony. Widocznie ktoś z załogi miał tu ukryty
zapas alkoholu, który najpewniej przemycał na wraku.

Odruchowo uniósł butelkę, aby się napić znowu, ale powstrzymał się w ostatniej chwili.

Wiedział, że jeśli to zrobi, poczuje ulgę, może nawet zagłuszy nieznośny głód. Ale to minie
szybko. A potem wróci głód, a przede wszystkim pragnienie, którego nie można ugasić
alkoholem. Wiedział, że wszystko, co leżało u jego stóp, było nie tylko bezużyteczne, ale
nawet niebezpieczne.

Roześmiał się. Był to głośny, nieopanowany chichot szaleńca. Grzmotnął butelką o ścianę.

Uderzenie szkła o metal zabrzmiało jak wystrzał. Potem, ciągle śmiejąc się coraz głośniej i
głośniej, zaczął schylać się, wyszukiwać butelki i rozbijać je jedna po drugiej. Rozrywał całe
jeszcze kartony, wyrywał z przegródek butelki i rzucał z rozmachem, mocno, nie zważając, że
czyni tym hałas, który rozbrzmiewa po całym statku.

9

Pamela, popchnięta przez trzeciego, przetoczyła się przez salonik, potknęła o wysoki próg

i wpadła do sypialni, zataczając się jak pijana. Gdy spojrzała wokoło, ogarnęło ją przerażenie.
Kabina znajdowała się w stanie trudnym do opisania. Po podłodze były porozrzucane części
garderoby, obok leżała otwarta, pusta walizka i torba, z której wypadła zawartość. Wszystko
skotłowane, zmięte i mokre. Przez otwarty bulaj dostała się tu woda, która wszystko
zmoczyła. Nie było jej zbyt dużo, kabina znajdowała się po stronie zawietrznej i to uchroniło
ją od całkowitego zalania, ale jednak zdążyła zachlapać koję, porozrzucane rzeczy i Joego,
który leżał spokojnie na podłodze wyrzucony siłą przechyłu. Był nieruchomy, czoło miał
rozcięte. Łagodniejsze teraz przechyły sprawiały, że głowa przetaczała mu się z boku na bok.

Pamela przestraszyła się. Nie mogąc ustać na nogach, padła na kolana i doczołgała się do

męża. Poczęła go tarmosić za ramiona, bić po twarzy:

– Joe, na litość boską, Joe co ci się stało? Joe, otwórz oczy, Joe! Podniósł wolno powieki,

zamrugał nieprzytomnie. Wodził wokoło wzrokiem, nie mogąc zrozumieć, co się dzieje.
Odetchnęła, widząc, że żyje, a on wreszcie rozpoznał ją. Twarz wykrzywił mu zły grymas.
Szarpnął ciałem, usiłując oswobodzić się z jej uchwytu i wykrztusił:

– Zostaw mnie w spokoju! Idź do diabła!
Nie zwróciła uwagi na jego wybuch. Ucieszyła się, że jednak żyje, ale równocześnie

ogarnął ją gniew i poczuła, że gotowa byłaby go rozszarpać.

– Joe! – jeszcze raz nim potrząsnęła. – Joe, wstańże, nie leż jak bydlę na podłodze! Rusz

się wreszcie!

Znów się szarpnął, wyrwał ramiona z jej uścisku, przetoczył się na bok. Potem siadł z

widocznym wysiłkiem i oparł się plecami o bok koi. Czoło miał mokre, twarz bladosiną, oczy
zapadły mu w głąb i sprawiał wrażenie topielca.

Pamela w tej chwili zobaczyła otwarte drzwi szafy, a potem pudełko po aspirynie leżące

przy koi. Zrozumiała, że to nie atak sztormu spowodował takie spustoszenie w kabinie.
Ogarnęła ją nagle nieprzytomna furia. Chwyciła go za głowę, uderzyła o twarde drewno koi,

background image

99

biła, drapała i szlochając z gniewu i bezsilności wołała:

– Szukałeś! Rozwaliłeś wszystko, żeby tylko zdobyć! Ty szmato! Ty cholerny, śmierdzący

trupie! Zabiłbyś mnie, byle tylko to dostać. Nie wierzysz, że tu nie ma, nic nie ma!

Nieprzytomna z gniewu biła go i szarpała, a Joe nawet się nie uchylał, tylko patrzył na nią

z jakimś dziwnym, jakby ironicznym uśmiechem.

– Co tak patrzysz na mnie, co? – wołała. – Odpowiedz, odezwij się, rusz się, zrób coś,

żeby sam się ratować. Przecież nikt ci nie pomoże, a tego, co chcesz, nie dostaniesz,
zrozumiałeś wreszcie?

– Dostanę – wykrztusił nie przestając się uśmiechać. – Musi tu być.
– Nie ma, mówiłam ci sto razy, że nie ma.
– Jest – powtórzył z uporem. – I ty mi dostarczysz. Bo jak nie, to cię zabiję. Ciebie

pierwszą, a potem ich.

Głowa odskoczyła mu do tyłu i głucho stuknęła o deski. Pamela z całej siły uderzyła go

pięścią w twarz. Rozcięła mu wargę. Zlizał krew, wierzchem dłoni otarł pot z czoła. Nie
przestawał się uśmiechać, ale teraz patrzył jakoś inaczej. Było w jego twarzy coś
niesamowitego, coś tak przerażającego, że Pamela krzyknęła, cofnęła się i odruchowo
zasłoniła się ramieniem. Chciała wstać, ale nim to uczyniła, Joe nagle rzucił się na nią.
Niespodziewana siła wstąpiła w jego zawsze słabe i zwiotczałe ciało. Bił ją po twarzy, kopał,
aż wreszcie chwycił za gardło. Wyrzucał przy tym z siebie jakieś niezrozumiałe dźwięki, był
nieprzytomny, z ust wydobywała mu się piana, oczy zrobiły się niemal białe.

Pamela pojęła, że gotów jest ją zabić. Joe dusił ją, słabła coraz bardziej, ale ostatnim,

rozpaczliwym zrywem zdołała wbić mu pięść pod brodę. Uderzyła w krtań. Cios był mocny,
sprawił, że Joe na moment stracił oddech i rozluźnił chwyt. Wykorzystała to. Zerwała się i
skoczyła do drzwi z nieprzytomnym krzykiem. Nie gonił jej. Wyczerpany legł cicho i tylko
dyszał jak po ogromnym, nadludzkim wysiłku.

Pamela wyskoczyła na pokład. Nie zważając na wichurę i przechyły statku, potykając się i

zataczając dotarła na mostek. Wpadła do środka rozdygotana, półprzytomna, z rozwianymi
włosami. podrapana, w poszarpanym ubraniu. Wszyscy odwrócili głowy zaskoczeni jej
nagłym pojawieniem się. Trzeci, nie namyślając się podbiegł, chwycił ją wpół, poprowadził
do kabiny nawigacyjnej i posadził na kanapce.

– Co się stało, Pam – pytał zdziwiony i przestraszony. – Co ci jest?
– Tam, tam – pokazywała ręką gdzieś poza siebie. – Och, Stan, on mnie bił, dusił, chciał

zabić.

– Kto, uspokój się – przytrzymał ją za ramiona, bo osuwała się z osłabienia.
– Joe – mówiła jak w transie. – Szukał narkotyków. Jest nieprzytomny, gotów zrobić

wszystko, żeby je zdobyć. Stan, boję się go, chciał mnie zabić.

Trzeci zaczynał rozumieć, co zaszło. Jeszcze raz lekko potrząsnął Pamelą, by nieco

oprzytomniała i powiedział spokojnie:

– Nie bój się, tu już nic ci nie grozi. Uspokój się! Olek – zawołał do kucharza, który wraz z

innymi przyglądał się tej scenie. – Przynieś coś do picia. Kawy, herbaty, wszystko jedno!
Prędko!

Kucharz pobiegł spełnić polecenie. Pamela z wolna zaczynała się uspokajać. Nagle z boku,

spoza drzwi rozległ się głośny okrzyk:

– Patrzcie, tam, co on robi! Człowieku, co robisz?! Uważaj, uwaaażaj! – Wszyscy wybiegli

na skrzydło mostku. Tu, z góry, w smudze światła z reflektora mechanika ujrzeli widok, który
sprawił, że stali jak zamurowani.

Joe wytoczył się przez otwarte drzwi kabiny. Stał chwilę na pokładzie, kiwając się w takt

ciągle jeszcze dość silnych przechyłów. Zdawało się, że rozgląda się wokoło, jakby szukał
Pameli. Potem zatoczył się niczym pijany, postąpił kilka kroków przez siebie w stronę
relingu. Wtedy to mechanik wydał przeciągły, ostrzegawczy krzyk. Joe go nie słyszał, bo

background image

100

wokół szumiało morze i szalał wiatr. Może zresztą niczego już nie słyszał. Szedł dalej
chwiejąc się, zataczając, nie zważając na nic.

Gdy dotarł do relingu, złapał się rękami za metalowe rury, pochylił głowę, jakby

wymiotował do morza. Potem nagle podniósł nogę, oparł stopę na rurze niczym na szczeblu
drabiny, wspiął się z widocznym wysiłkiem ponad pokład i rozkrzyżował ramiona. Wiatr w
tym momencie pchnął kadłub i pochylił go w tę stronę, po której stali. Joe zachwiał się, zgiął,
jakby komuś nisko się kłaniał i runął w czarną kipiel.

Pamela krzyknęła i szarpnęła się, jakby chciała rzucić się na ratunek. Trzeci mocno

przytrzymał ją za ramiona.

– Chodźmy, nic mu nie pomożemy... – powiedział. Wszyscy cofnęli się do wnętrza

wstrząśnięci tym, co zaszło. Wiatr przycichł, kołysanie niemal ustało. Oficer znów posadził
Pamelę na kanapce w nawigacyjnej, kucharz podał jej kubek gorącej herbaty. Nim jednak
zdążyła przełknąć pierwszy łyk, wszyscy usłyszeli dochodzący gdzieś z głębi statku
niesamowity, choć przytłumiony chichot, a potem stuk przypominający odległy wystrzał.
Potem powtórzyło się to raz i jeszcze raz. Wstrząsnęła się ze strachu i patrząc na trzeciego
zapytała:

– Co to, Stan, co to jest! Piekło czy statek?
– Uspokój się – odparł, starając się panować nad nerwami – To pewnie coś w maszynowni

wyrwało się z fundamentu i sunie po metalu, wydając taki dźwięk.

Próbowała się napić, choć słowa trzeciego nie uspokoiły jej. On zaś podniósł się z

wysiłkiem i powiedział:

– Zawiadomię kapitana na „Smoku”, co tu się stało. Podszedł do miejsca, w którym była

krótkofalówka i dopiero wtedy zauważył, że wszystko leży rozbite na podłodze. Słabo
widocznie przymocowany przez mechanika aparat runął podczas przechyłu. Oficer nie okazał
zdenerwowania, tylko powiedział na pozór spokojnie:

– Rozbiło się. Trudno, musimy poczekać do rana... Grunt, że hol wytrzymał. To

najważniejsze. Wszyscy w milczeniu przyjęli jego słowa.

IX

1

Kapitan „Smoka” od kilku godzin wcale nie schodził z mostku. W zasadzie nie miał tu nic

do roboty, wszystko toczyło się zwykłym trybem i bez niego, ale poczucie obowiązku kazało
mu czuwać. Atmosfera na statku była ciężka, ludzie stali się milczący i osowiali, nawet
gadatliwy zazwyczaj i wszędobylski bosman snuł się teraz chmurny i powarkiwał na ludzi bez
specjalnego powodu.

Elektryk pracował przy radarze uparcie, w milczeniu, zdając sobie sprawę, że wszyscy

pełniący tu wachtę, a zwłaszcza kapitan oczekują od niego, iż naprawi urządzenie. Był
zasępiony, co chwilę sięgał po swoje delikatne narzędzia albo nawet prosił, by mu coś
podano, a wówczas każdy, kto był blisko, spieszył z pomocą. Czas jednak upływał, na świecie
zrobiło się całkiem ciemno, a radar nadal był nieczynny. Gdy nadeszła chmura i gęsty,
potęgujący zły nastrój mrok ogarnął holownik – napięcie jeszcze się wzmogło. Zbliżała się
pora kolacji, ale nikt o niej nie myślał. Tylko kapitan kazał podać na mostek kawę i pił ją
siedząc w kącie, na kanapce w kabinie nawigacyjnej. Obserwował spod oka elektryka w

background image

101

sterowni i pierwszego oficera przylepionego twarzą do szyby, jakby chciał dojrzeć, co kryje
się w groźnej ciemności przed dziobem „Smoka”. Potem rozległ się gwizd, to radio meldował
coś pierwszemu przez tubę, znów zapadła cisza, którą przerwało trzaśniecie drzwi od wnętrza
statku. Pierwszy wszedł do nawigacyjnej i podał kapitanowi kartkę.

– Jest świeży komunikat meteo – powiedział. Kapitan postawił kubek z kawą na stoliku.

Płyn przechylił się tak, że o mało nie wylał się na mapę. Pierwszy zauważył to i pomyślał, że
przechyły holownika zwiększyły się, choć nikt tego specjalnie nie odczuł. Kapitan wziął
kartkę, przeczytał i zmarszczył czoło. Oficer czytał już komunikat i wiedział, że jest bardziej
niepokojący od poprzednich. Huragan był tuż. Jego centrum znajdowało się wprawdzie
jeszcze daleko na północnym zachodzie i było mało prawdopodobne, by dotarło do nich, ale
południowe skrzydło, według komunikatu, sięgało rejonu, w którym się znajdowali. Kapitan
wyszedł na zewnątrz, rozejrzał się i mruknął do chiefa, który znalazł się obok niego:

– To on, już tu jest. Lada chwila uderzy.
– Nic nam nie zrobi – dość lekko odparł oficer. – Tu nie będzie miał takiej siły jak bliżej

centrum.

– Ano, zobaczymy – głos kapitana brzmiał pesymistycznie. Wrócił do wnętrza i rzucił

okiem na spoconego elektryka. Nic nie powiedział, choć widać było, że miałby ochotę go
ponaglić. Elektryk jednak sam to dostrzegł, bo wyprostował się, otarł czoło i spojrzał
bezradnie.

– Nie dam rady, panie kapitanie – wyznał pokornie. Miał poczucie winy i unikał wzroku

starego. – On jest już całkiem do niczego.

Kapitan żachnął się, chciał coś powiedzieć ostro, ale jednak zdołał się powstrzymać.

Zobaczył, że elektryk jest półprzytomny ze zmęczenia i ledwo stoi na nogach.

– Jest pan pewny, że nic się nie da zrobić? – zapytał. Elektryk skinął głową w odpowiedzi.

– Nawet prowizorycznie?

– Zdechł zupełnie. Po prostu trzeba go wymienić na nowy.
– To najprostsze – kapitan jednak nie mógł się powstrzymać od złośliwości. – No, dobra –

poddał się. – Jak pan nie potrafi, to niech pan da spokój. Musimy jechać bez niego...

– Tu nawet największy specjalista też by nie dał rady – odparł obrażony elektryk. –

Meldowałem dawno, że radar jest na wykończeniu, no i skończył się ostatecznie.

– Akurat teraz, cholera – warknął kapitan.
– Nic nie poradzę – wzruszył ramionami elektryk. W jego głosie brzmiała uraza, bo czuł,

że jednak kapitan ma do niego pretensje. Nie mylił się. Kapitan rozzłościł się nagle i
krzyknął:

– To idź pan na kolację, a potem spać, do cholery! Elektryk nie ukrywając urazy,

powstrzymał się jednak od odpowiedzi, tylko zebrał narzędzia i wyszedł mamrocząc coś pod
nosem. Chief mu współczuł i stanął w jego obronie:

– On naprawdę robił, co mógł – powiedział.
– Dobra, dobra, wiem – odparł spokojniej kapitan. – Nic nie poradzimy. Zresztą, jakoś

sobie damy radę, widzimy ich i mamy łączność radiową. Steward – zawołał swoim
zwyczajem, jakby ten był za górami – kawy! Dużo, mocnej kawy!

Chudy steward pojawił się natychmiast, zabrał pusty dzbanek, kubki i nim wyszedł,

powiedział z przyganą:

– Kolację podają, trzeba by zjeść...
– Powiedz ludziom, niech nie czekają na mnie – burknął kapitan. – Przynieś mi potem tu

parę kanapek.

Steward pokręcił głową, wyrażając w ten sposób swoją dezaprobatę, ale nie miał odwagi

nic powiedzieć głośno, bo widział, że kapitan jest w nastroju niezbyt bezpiecznym dla
otoczenia. Ruszył więc po kawę.

W tym momencie nadeszło uderzenie wiatru. Targnęło holownikiem, zanurzyło go w

background image

102

kipieli, wykręciło w bok, potem szarpnęło w przeciwnym kierunku, otoczyło wyższymi od
nadbudówek bryzgami piany, okryło gęstą masą pyłu wodnego. Wszyscy poczuli szarpnięcie,
jakby „Smok” był psem na łańcuchu, który w niebezpiecznej chwili pragnie się uwolnić z nie
pozwalającej na ucieczkę uwięzi.

Kapitan zdążył chwycić za korpus radaru, z trudem wytrzymał silny przechył, a przy

powrocie statku do pionu, złapał moment, w którym doskoczył do kąta przy oknie i tam
zaklinował się tak, by móc zachować postawę stojącą. Sternikowi nic się nie stało, bo dzierżył
mocno w dłoniach koło i to pozwoliło mu utrzymać się na nogach, ale chief, zaskoczony
gwałtownym atakiem wichru, poleciał przez całą sterownię i wypadł przez otwarte drzwi na
zewnątrz. Potknął się przy tym o próg i już na skrzydle upadł na pokład, tłukąc się boleśnie w
ramię i głowę. Szybko jednak pozbierał się i z trudem, czepiając się, czego się dało, wrócił do
środka, zatrzaskując za sobą drzwi, przez które już zdążyło chlusnąć sporo wody.

– Hol! – krzyknął.
– Wytrzymał, dobra jest – usłyszał odpowiedź kapitana. Sam także zorientował się, że

uderzenie, choć bardzo mocno szarpnęło statkiem, nie zerwało holu, bo „Smok” nie zwiększył
obrotów, nie poleciał dziobem do przodu, jak to zawsze bywa w takich wypadkach.

Cały wysiłek włożyli teraz w to, by utrzymać się na nogach, sternik zaś natężył mięśnie,

aby prowadzić statek możliwie po kursie, dziobem pod wiatr. Musieli przetrwać ten atak
wichury, teraz nic nie byli w stanie zrobić. Mogli tylko po prostu czekać, aż siła wiatru
osłabnie. Kapitan modlił się w myślach, by hol wytrzymał kolejne uderzenia i szarpnięcia, i
by tam, na „Stelli” nie stało się nic złego.

Trwało dość długo, nim wreszcie poczuli, że wiatr słabnie, jego uderzenia stają się mniej

gwałtowne, a przechyły statku maleją, Kapitan odetchnął nieco. Czekał jeszcze przez jakiś
czas, uważnie nasłuchując odgłosów wiatru. Czuł, że jest coraz łagodniejszy. Gdy wreszcie
zapanował względny spokój, odepchnął się od ściany i balansując na szeroko rozstawionych
nogach, dotarł do krótkofalówki. Niecierpliwie chciał się połączyć ze „Stellą”.

– Halo, „Stella”, „Stella” – wołał – tu „Smok”, „Stella”, zgłoś się!
W słuchawce trwała cisza. Wołał jeszcze kilkakrotnie, coraz bardziej niespokojny.

Wreszcie krzyknął:

– Chief, co jest, do cholery, wyjrzyj pan, czy są za nami!
Pierwszy oficer spełnił polecenie, spojrzał za rufę i dostrzegł w ciemnościach światełko

skaczące na ciągle jeszcze wysokiej fali

– Są! – odkrzyknął uradowany.
– To czemu się nie zgłaszają – denerwował się kapitan. Przytknął słuchawkę do ucha. Była

martwa. Dopiero teraz przyszło mu na myśl, że aparatura mogła ulec uszkodzeniu. Dmuchnął
w tubę, wezwał radiooficera, kazał mu sprawdzić. Radio szybko postawił diagnozę.

– Nie łączy – powiedział. – Coś nawaliło.
– U nas czy u nich? – chciał wiedzieć kapitan.
– Chyba u nich. U nas wszystko w porządku.
– No to co, radź pan coś – zażądał kapitan. Radio pokręcił głową.
– Teraz nie da rady, panie kapitanie – odpowiedział niepewnie.
– Jak się rozwidni, trzeba spuścić szalupę i popłynąć do nich, spróbować naprawić.
Kapitan zrezygnował z nalegań. Wysyłanie ludzi szalupą w tych warunkach byłoby

szaleństwem. Poddał się więc i tylko powiedział z rozdrażnieniem:

– Cholera, najpierw radar, teraz radio. Pech...
– Trójkąt Bermudzki – mruknął pod nosem pierwszy oficer, ale kapitan tego nie dosłyszał,

bo z pewnością zareagowałby ostrym protestem przeciwko głupim przesądom.

background image

103

2

Morze znacznie się uspokoiło i jego szum stał się łagodniejszy. Falowało jeszcze, kołysało

wielkim kadłubem, który kiwał się rytmicznie, niczym wielkie wahadło, ale w porównaniu z
kipielą sprzed pół godziny wydawało się spokojne i niegroźne. Trzeci odłożył słuchawkę,
popatrzył po obecnych i zapytał:

– Gdzie mechanik?
Nie usłyszał odpowiedzi. Ludzie, stojący lub siedzący w różnych miejscach, popatrzyli

niepewnie po sobie. Byli nienaturalnie spokojni i obojętni, co stanowiło reakcję na poprzednie
napięcie. Pamela siedziała w nawigacyjnej wciśnięta w róg kanapki, dygotała nie mogąc się
uspokoić i patrzyła przez otwarte drzwi na oficera, oczekując od niego opieki. On zaś wpadał
w coraz większy gniew.

– Gdzie on jest, do diabła! – zawołał. – Źle zamocował aparat, to jego wina, że spadł i się

rozwalił. Niech teraz pozbiera ten szmelc i naprawi. Musimy mieć łączność ze „Smokiem”.

Znów nikt nie odpowiedział. Słowa trzeciego były adresowane do mechanika, nie wzięli

ich więc do siebie, nie zareagowali.

– Janek! – huknął trzeci. – Trzeba go poszukać. Pewnie ze strachu skrył się gdzieś i boi się

wysadzić nos. Przyprowadź go.

– Czort wie, gdzie może być – odburknął marynarz.
– Może go zniosło za burtę – poddał chmurnie Olek. Trzeci żachnął się, jakby go ktoś

dźgnął igłą.

– Nie gadaj głupstw! Był tu przecież! Idź, poszukaj go – powtórzył
do Janka – a wy – zwrócił się do Pedra i Akiego – sprawdźcie hol. To teraz najważniejsze,

nie możemy urwać się „Smokowi”!

Aki uniósł się niezbyt ochoczo, a Pedro spojrzał wilkiem i pokręcił przecząco głową.
– Nie! – odpowiedział ponuro. – Nie pójdę!
– Co? – trzeci najeżył się. – Trzeba, bez gadania!
– Nie – z uporem powtórzył Pedro. – Nie chcę się utopić.
– Panie trzeci – wtrącił Janek, nim oficer zdążył wybuchnąć gniewem. – Hol przecież

trzyma, czulibyśmy, gdyby się zerwał. Zresztą widać światło rufowe „Smoka”.

– Ale trzeba sprawdzić. Może jest uszkodzony, hol musi być niezawodny, jasne? Teraz jest

spokojnie, prawie nie kiwa.

– Sir – wtrącił niemal pokornie Aki. – To tylko chwila spokoju. Ja pójdę, jak pan każe, ale

wiatr może znów uderzyć i wtedy nie wrócimy z dziobu... Lepiej jeszcze poczekać... Ale
pójdę, jak pan...

Trzeci, widząc, że jest sam przeciwko wszystkim, zrozumiał, że nie może się upierać.

Sprzeciw Pedra przyjął jako niesubordynację, ale to, co powiedział Aki, trafiło mu do
przekonania. To fakt, że nie było konieczności, by szli na dziób. Chciał im dać zajęcie,
wyrwać z odrętwienia, ale ryzyko mogło okazać się zbyt duże. Machnął więc ręką i zgodził
się.

– Dobrze, poczekamy jeszcze. Ale nie siedźcie tak. Olek, daj coś do picia. Wy dwaj

posprawdzajcie, czy jeszcze coś się nie rozbiło, zamocujcie dodatkowo sprzęt. Janek, idźże
wreszcie po tego mechanika.

Napięcie zostało rozładowane. Ludzie ruszyli się niemrawo z miejsc, poczęli kręcić po

mostku, zaglądać do sąsiednich pomieszczeń, gdzie były ich zapasy i sprzęt, a marynarz
powędrował niżej poszukać mechanika. Przyszło mu do głowy, że zapewne jest w swej
kabinie, więc tam też najpierw skierował się i bez pukania wszedł do środka. Od razu rzucił
mu się w oczy obraz, który sprawił, że stanął zdumiony i ledwie z siebie wydusił:

– Franek, co robisz?
Mechanik klęczał przed koją, dotykając czołem jej brzegu. Trwał tak nieruchomo, z

pochyloną głową, zgiętymi plecami i zdawało się, że zmogła go jakaś słabość, nim zdążył lec

background image

104

na łóżku.

– Franek – powtórzył przestraszony marynarz. – Co ci się stało? Uderzyłeś się? Rzygasz?

– przyszło mu do głowy, że kolegę opanowała morska choroba. Ale tamten nadal nie
reagował, tylko Janek dostrzegł, że porusza wargami, jakby mówił sam do siebie. Pochylił się
i wówczas usłyszał ciche słowa modlitwy:

...uciekamy się, święta Boża Rodzicielko...
– Franek! – marynarz roześmiał się na cały głos. – Coś ty, modlisz się? Zwariowałeś?
Mechanik przerwał modlitwę, spojrzał wrogo na kolegę i powiedział z gniewem:
– Nie drwij! Niebezpieczeństwo nie minęło! Przycichł tylko, przyczaił się na chwilę, ale

znowu nas zaatakuje, a wtedy nie wyrwiemy się...

– Czyś ty oszalał? – Janek patrzył na kolegę jak na wariata. Wszyscy na holowniku

wiedzieli, że mechanik jest człowiekiem religijnym, ale Janek nie przypuszczał, że może się
modlić jak dewotka. Mechanik widać nadal nie przezwyciężył strachu.

– Dobrze wiesz, o czym mówię. Wszyscy wiecie, tylko udajecie, że się go nie boicie. A ja

się boję. Boję się, nie ukrywam tego! Tylko w modlitwie ratunek. To piekielne morze
wszystkich nas pożre. Wszystkich! Statek utonie, my zginiemy, do rana nie będzie nic, nic...

– Franek! – marynarz spoważniał. Zrozumiał, że szok mechanika można przerwać tylko

zdecydowanym, surowym działaniem. – Franek, wstawaj, mówię ci, wstawaj i chodź na
mostek. Radiostacja się rozbiła, musisz coś poradzić.

– Nic nie poradzę. To wola boża. Zostaw mnie – bronił się mechanik. Ale Janek mocno

chwycił go za łokieć, szarpnął silnie i krzyknął:

– Wstawaj do cholery! Nie mazgaj się jak baba! No, ruszże się!
– Zostaw! Idź stąd! – wykrzyknął mechanik, rozpaczliwie usiłując wyswobodzić ramię z

uchwytu kolegi. Janek jednak zdołał go poderwać. Przyciągnął do siebie, popatrzył w oczy i
wycedził:

– Franuś, chodź, mówię ci, chodź dobrowolnie. Bo jak nie, to dostaniesz po ryju i się

uspokoisz...

– Co?! – żachnął się mechanik, ale Janek już śmiał się, bo go w końcu ta scena zaczęła

bawić.

– To, co słyszałeś. Dam ci ze dwa razy po pysku i poproszę trzeciego, żeby ci dołożył. A

potem, jak się to wszystko skończy, nie będziesz miał na „Smoku” życia, kiedy opowiem
chłopakom...

Franek spojrzał przytomniej, jakby otrząsnął się z letargu. Słowa Janka dotarły wreszcie do

niego, przedostały się przez kurtynę strachu. Największe wrażenie wywarła groźba, że o jego
słabości dowiedzą się koledzy na „Smoku”. Kiwnął głową, przestał się szamotać i powiedział
niemal pokornie:

– Pójdę, Janek. Już idę, ale pewnie nic nie poradzę...
– Wszystko jedno, chodź. Musimy trzymać się razem.
– Tak, tak – zgodził się mechanik, ruszając z kabiny. Nim przekroczył próg, zapytał

jeszcze zażenowany: – Ale na „Smoku” nic nie powiesz?

– Nie martw się – uspokoił go Janek. – Każdemu się może zdarzyć chwila strachu.

Chodźmy, bo jeszcze pomyślą, że i ja gdzieś zginąłem.

3

Statki szły teraz spokojnie, kołysząc się miarowo po falującym morzu. Były otulone

nieprzeniknioną opończą czerni i tylko ich światła wskazywały, że w tej otchłani, w której nie
sposób było odróżnić morze od nieba, znajdują się ludzie oddzieleni od całego świata,
zamknięci w stalowych pudłach, pełni niepokoju, co przyniesie następna chwila.

background image

105

„Stella” płynęła posłusznie połączona z rufą „Smoka” długi, liną, która teraz była jedyną

nicią łączącą obydwa statki. Zbaczała lekko dziobem, jakby była koniem kręcącym od czasu
do czasu łbem, by się uwolnić od niewygodnego wędzidła.

Z wolna z głębi nocy napłynęła mgła. Nadeszła bezszelestnie, miękko i niczym czarna

wata otuliła statki, sprawiając, że zniknęły nawet światełka, które dotychczas dodawały
ludziom otuchy.

Na holowniku wachtowy marynarz bez przerwy czuwający nad tym, co się dzieje wokół

statku i regularnie meldujący o obecności „Stelli” za rufą, krzyknął w pewnej chwili:

– Mgła!
Kapitan, zmęczony całodziennym czuwaniem i uspokojony już nieco przejściem szkwału,

podrzemywał w nawigacyjnej, ale od razu poderwał się z miejsca. Wyszedł na skrzydło. Mgła
była już tak gęsta, że stojąc przy drzwiach, z trudem dostrzegał wysokie nadburcie mostku na
jego końcu. Chmurnie powiedział do chiefa:

– Jeszcze tego nam brakowało.
– Musiała przyjść – odparł z rezygnacją chief. – Zapowiadali. Ale to może znaczyć, że

cyklon się oddala...

– To się okaże – mruknął pesymistycznie kapitan. – Włącz pan syrenę.
Oficer posłusznie poszedł do sterowni, przekręcił włącznik i po chwili rozległ się

przeciągły, smutny głos syreny dającej znak, że płyną we mgle. Od tej pory odzywał się
regularnie co kilkadziesiąt sekund. Z maszynowni rozległo się gwizdanie, starszy mechanik
pytał, co się stało, a usłyszawszy, że mgła, zaklął i wyłączył się. Tam, we wnętrzu statku
załoga maszynowa silniej niż ci na pokładzie przeżywała wszystko, co się wokół działo.
Pokładowcy przynajmniej widzieli, mogli uchronić się w miarę możliwości przed nadejściem
niebezpieczeństwa – oni musieli czekać aż nadejdzie skrycie, dla nich całkowicie
niespodziewanie.

Kapitan z nieukrywaną troską patrzył ku rufie. Stwierdził:
– Teraz nawet ich światła nie widać.
– Ale są, hol trzyma – odparł pocieszająco oficer. Zamilkli, bo nie mieli o czym mówić.

Musieli czekać bezczynnie na to, co może się jeszcze zdarzyć, ale obaj łudzili się, że noc
minie spokojnie, choć każdy z nich zdawał sobie sprawę, że huragan, choćby odległy, rzadko
poprzestaje na jednym tylko ataku.

Na „Stelli” nadejście mgły przez jakiś czas zostało nie zauważone. Wykonawszy rozkazy

trzeciego, ludzie tkwili teraz w bezczynności, pochowawszy się po kątach, ale nie oddalając
się jednak zbytnio od centrum, jakim dla nich był mostek. Wszyscy pozostali w zasięgu
wzroku lub głosu. Aki popatrywał przez okno na światło rufowe „Smoka”, trochę drzemał, bo
głowa od czasu do czasu opadała mu na piersi. Drzemali także inni, a trzeci, siedząc koło
Pameli, papierosami ratował się przed zapadnięciem w sen. Kawę dawno już wypił, czuł, że
przydałaby mu się jeszcze, ale bał się, że przeciążone serce może zacząć niespokojnie kołatać.
Sam nie wiedział, ile dziś już wypił kaw.

Dziś? zastanowił się, czy to jest właściwe słowo. Stracił poczucie czasu, nie wiedział, czy

minęła północ, wydawało mu się, że od chwili, gdy Joe zniknął za burtą, upłynęły wieki.
Spojrzał na zegarek i stwierdził, że jeszcze jest „dziś” – była dopiero jedenasta. Pamela, która
zdawała się spać z głową opartą na blacie stolika nawigacyjnego, uniosła twarz, popatrzyła
nieprzytomnie.

– Pam – powiedział łagodnie. – Powinnaś iść do kabiny, położyć się. Chodź, zaprowadzę

cię.

– Nie – zaprotestowała po raz kolejny. – Nie odejdę stąd...
– Ależ tu męczysz się. Połóż się normalnie, prześpij, jutro wszystko będzie wyglądało

lepiej.

– Lepiej już nigdy nie będzie – odparła z rezygnacją. Była spokojna. Czuła ogromne

background image

106

zmęczenie, tak wielkie, że zagłuszyło wszystko inne, nawet strach, nawet pamięć o Joem i
wspomnienie strasznej sceny, kiedy ją dusił, i tego, jak wolno leciał za burtę wśród bryzgów
piany, w ostrej smudze światła padającego z mostku. Trzeci nie chciał podejmować rozmowy,
nie miał siły ciągle jej pocieszać i uspokajać. Ustąpił więc i zapalił kolejnego papierosa, choć
czuł w gardle drapanie, jakby ktoś tam przejechał ostrym pilnikiem.

– Okay, zostań, jeśli tu się czujesz bezpieczniej – powiedział. W tej chwili zauważył, że

przez otwarte drzwi wpełza do sterowni coś białego, puszystego, kłębi się i unosi do góry
niczym dym. W pierwszej chwili przeraził się nawet, że coś się musiało zapalić. W pobliskim
pomieszczeniu, na zapleczu sterowni znajdował się niewielki agregat prądotwórczy.
Zainstalował go tam mechanik i miał obowiązek czuwać, by pracował, dając im w czasie
rejsu prąd. Agregat oznaczał dla nich życie, bez jego pracy „Stella” byłaby martwa, zimna i w
dodatku niewidoczna na morzu. Ale był on napędzany benzyną. Trzeciemu przyszło więc na
myśl, że może właśnie benzyna zapaliła się od jakiejś iskry, a od niej zajęły się inne rzeczy i
lada chwila statek stanie w płomieniach.

– Co to? – krzyknął zrywając się na równe nogi. – Ogień, pali się, Aki, Pedro, Janek, pali

się!

– Nie, sir – usłyszał spokojny głos spod okna w sterowni. Aki podniósł głowę, krzyk

oficera wyrwał go z chwilowej drzemki i od razu zorientował się, co się dzieje. – To mgła.

– Cholera! – zaklął oficer nie wiadomo ze złości, że nadeszła mgła, czy z ulgi, że to jednak

nie pożar. Natychmiast podjął decyzję. – Trzeba dawać sygnały, jeszcze się kto może na nas
wpakować, tu jest zawsze spory ruch.

Pamiętał, że znajdują się jeszcze niezbyt daleko – jak na morskie odległości – od

amerykańskiego brzegu. Tu właśnie, niczym szeroka rzeka ku ściskającej jej nurt tamie,
zbiegały się liczne szlaki morskie prowadzące do wielkich portów nad Zatoką Meksykańską.
Zaraz też przypomniał sobie, że na „Smoku” mieli uszkodzony radar.

– Panie Janku – zawołał. – Panie Janku! – marynarz wsadził głowę przez drzwi. – Weź pan

ręczną syrenę. Trzeba dawać sygnały mgłowe.

Marynarz skinął głową z niezbyt zachwyconą miną, zniknął na chwilę, ale zaraz pojawił

się z niewielkim urządzeniem w ręku. Stanął na mostku i kręcąc korbą począł dawać sygnały.

Od przodu usłyszeli przeciągły jęk syreny „Smoka”. Trzeci powiedział:
– No, przynajmniej słychać, że są przed nami. Żeby jeszcze mieli radar. Bez tego idziemy

jak ślepi.

– Może naprawili – rzucił Janek przez drzwi. Trzeci pokręcił głową z powątpiewaniem.
– Pewnie nie, powiedzieliby nam o tym...
– Jak, skoro radio nie działa?
– Kręć pan tą syreną, nie gadaj tyle – zezłościł się nagle trzeci. Jęk syreny wsiąknął w

mgłę i zaraz zawtórował mu tamten, daleki, z holownika.

4

Ed osłabł bardzo i po ataku rozpaczy, który przeżył, długo odpoczywał w swojej kryjówce.

W głowie czuł zamęt, chwilami zdawało mu się, że traci przytomność. Zapadł w jakiś dziwny
stan. Resztki świadomości mówiły mu, że jest głodny, wyczerpany i osłabiony, a
równocześnie czuł się lekki, nawet radosny, jakby był daleko stąd w innej krainie, gdzie nie
ma nocy, wiatru, morza, szczurów i głodu. Widział jasne słońce, rzędy pomarańczowych
drzew, to znów niekończącą się przestrzeń pustyni z rosnącymi na niej gdzieniegdzie
wielkimi aż pod chmury kaktusami. Siłą woli odpędzał te miraże, zdając sobie sprawę, że
przestaje panować nad wolą i dochodzi do kresu sił, kiedy już mu będzie wszystko jedno, a
wtedy może wyskoczyć za burtę.

background image

107

W jednym z takich momentów przebłysku świadomości uznał, że musi stąd wyjść, zdobyć

jedzenie, napić się, bo dłużej już nie wytrzyma. Stracił zupełnie poczucie czasu, nie
orientował się, czy jest wieczór czy głęboka noc, czy może już dzień wstał nad oceanem.
Było mu to teraz obojętne. Poprzednio czekał z myślą, że im później wyjdzie na górę, tym
większe będzie miał szansę uniknięcia spotkania, bo ludzie będą spali, a wachtowych zdoła
ominąć. Teraz jednak uznał, iż dłużej czekać nie może. Musiał uciec przed głodem i
ogarniającym go szaleństwem.

Udało mu się wśród rozbitych butelek i walających się kartonów odnaleźć latarkę.

Poświecił sobie. Wypełniona resztkami przemycanego towaru metalowa klatka nie zrobiła na
nim teraz żadnego wrażenia. Podszedł do drzwi. Miażdżone butami szkło trzeszczało mu pod
stopami, butelki, których nie zdołał rozbić, kopane teraz czubkami butów, toczyły się z
brzękiem.

Wyszedł na korytarz. Zatrzaśnięte przechyłem drzwi do chłodni przypominały mu, co

przeżyła tu Pamela i zarazem uświadomiły, w którym miejscu statku się znajduje. Był
głęboko na dole, na ostatnim poziomie przy dnie. Tu na razie nie musiał obawiać się nikogo, a
szczury dawno już mu zobojętniały. Zresztą uciekały na wszystkie strony, jakby rozumiały, że
temu człowiekowi lepiej nie wchodzić w drogę.

Wydostał się na wyższy pokład, ten koło maszynowni, powędrował nim do końca, w

stronę dziobu, a potem wspiął się na jeszcze wyższy poziom. Był niedaleko pomieszczeń
zajętych przez załogę. Już nie świecił bez przerwy, tylko krótkimi błyskami oświetlał sobie
drogę. Zdwoił czujność, stąpał na palcach, pamiętając, że jego buty robią hałas na żelaznej
podłodze. Musiał przystanąć, żeby zaczerpnąć tchu i nieco się uspokoić. Dopiero teraz zdał
sobie sprawę, jak bardzo jest osłabiony. Pulsowało mu w skroniach, czuł każde uderzenie
serca, mocno zaciskał na latarce rozdygotane palce, obawiał się, że mu wypadnie z dłoni. W
brzuchu i przełyku czuł ogień, jakby połknął rozżarzony węgiel. Usta wypełniał mu piekący i
ohydny smak whisky. Chciał odruchowo splunąć, ale skrzywił się tylko boleśnie. Nie mógł
zebrać w ustach ani odrobiny śliny, język miał sztywny i szorstki jak sucha kora drzewa. Po
jakimś czasie oderwał ramię od ściany i ruszył chwiejnie dalej. Miał do pokonania jeszcze
jeden pokład, musiał się wspiąć wyżej, a tam już był mostek, ów magazynek, gdzie
poprzednio znalazł sardynki, i na pewno woda. Musieli mieć przecież wodę, bez wody nie
mogli płynąć. Jedli, pili, tak, musieli mieć wodę, sok, wszystko, czego człowiek potrzebuje do
życia. Myśli te przyprawiały go o zawrót głowy. Zapomniał o tym, że może napotkać jakieś
przeszkody, przestał bać się ludzi, morza, diabła – wypełniało go jedno jedyne pragnienie:
zdobyć jedzenie i picie za wszelką cenę. Nawet za cenę życia...

Gdy był w połowie schodów prowadzących na górny pokład, nagle wszystko wokoło

zawirowało, statek przechylił się gwałtownie, rozległ się huk, jakby grzmot przetoczył się po
kadłubie. To nadszedł drugi atak huraganu. Rzucił nim najpierw do góry tak, że Ed pomyślał
przez moment, że wbrew prawu ciężkości poleci w przestrzeń jak ptak, ale zaraz potworna
siła przygniotła go, cisnęła na schody tak, że nawet nie czując tego przeleciał resztę stopni i
zatrzymał się dopiero na ścianie, uderzając w nią głową tak silnie, że niemal stracił
przytomność. Góra wody runęła na niego z boku, zza burty, przycisnęła do tej ściany, a
przechył sprawił, że potoczył się bezwładnie i wpadł do wnętrza statku ponad żelaznym
progiem. Drzwi z łomotem zatrzasnęły się, jakby ktoś specjalnie czekał, aż znajdzie się w
środku i natychmiast je za nim zamknął. To przechył w drugą stronę uratował go od zmycia z
pokładu, bo cofające się masy wody z pewnością zabrałyby go z sobą.

Potrząsnął głową i przez chwilę pluł słoną wodą. Była wstrętna, ale mimo wszystko

poczuł, że w ustach nie ma już tej strasznej suchości, a zarazem umysł zaczął jakby jaśniej
pracować. Niebezpieczeństwo i zimny prysznic sprawiły, że mimo woli zmobilizował resztki
sił. Postanowił iść dalej. Uznał w duchu, że atak wichru sprzyja mu. Teraz tamci będą zajęci
statkiem, sobą, huraganem, a łomot wody zagłuszy jego kroki i wszystkie hałasy. Poczołgał

background image

108

się korytarzem, bo nie miał odwagi stanąć prosto, tak silnie wiatr i fale miotały kadłubem.
Przez cały czas trzymał latarkę. Instynkt nie pozwolił mu rozkurczyć palców. Teraz mignął
więc światłem i dojrzał w perspektywie koniec korytarza i biało lakierowane drzwi. Poznał je,
już tu był poprzednim razem. Podjął jeszcze jeden niesamowity wysiłek, dał dwa wielkie susy
i znalazł się w pentrze. Odetchnął, jakby to była dla niego bezpieczna oaza. Pachniało tu kawą
i jedzeniem. Poczuł, że od tego zapachu robi mu się słabo.

Żarówka oświetlająca wnętrze bufeciku migotała, jakby miała za chwilę zgasnąć. Odgłosy

z zewnątrz dochodziły tu mocno przytłumione, więc poczuł się bezpiecznie i z wolna się
uspokajał. A równocześnie czuł, jakby ogarniała go senność, mięśnie zwiotczały, zrozumiał,
że lada chwila straci przytomność, a wtedy znajdą go tu i... nie mógł sobie wyobrazić, co
może dalej nastąpić, ogarnęło go bowiem błogie lenistwo, zapadł w stan całkowitej apatii. Ale
jeszcze dokonał jednego, ogromnego wysiłku woli. Zmobilizował się, wiedział, że nie może
tu leżeć i odpoczywać, musi zabrać, co się da i uciekać. Uniósł głowę i zobaczył, że w
drzwiach tkwi metalowy klucz. Naprężył mięśnie, posunął się po podłodze i nie wstając,
wyciągnął rękę i przekręcił go. Odetchnął z ulgą i pomyślał, że teraz może sobie pozwolić na
moment odpoczynku. Ale w tej chwili kolejne uderzenie masy wody szarpnęło znów
kadłubem i przechyliło go do przodu. Ed stracił równowagę, poleciał do tyłu i uderzył głową
o kant stołu. Zawirowało mu przed oczami. Nawet nie poczuł bólu, tylko miał wrażenie, że
zgasła żarówka, a on zagłębia się w mrok. Stracił przytomność i padł na podłogę.

5

Wichura po raz drugi uderzyła w „Smoka” ukośnie, od przodu. Równocześnie od tej strony

zaatakowała ogromna fala, zalewając dziób i pokład aż po nadbudówki śródokręcia.

Holownik stanął dęba, jakby dostał potężną pięścią cios podbródkowy. Szarpnął się, potem

gwałtownie opadł, zarył dziobem głęboko, znów wyskoczył, skręcił w bok, przechylił, by
stanąć na równej stępce, a następnie ponownie zanurkować, aż śruby wyskoczyły ponad
wodę, rozsiewając za statkiem wachlarz piany. Ta sama pięść uderzyła raz jeszcze i cofnęła
się niespodziewanie, pozwalając „Smokowi” polecieć do przodu. I wtedy właśnie runął
dziobem, pochylając się nisko, jak pies, któremu uda się niespodziewanie zerwać łańcuch.

Gruby hol, targany przez holownik i „Stellę”, to zanurzający się pod wodę, to znów

wyskakujący z niej niczym struna, teraz gwałtownie się naprężył. Nie wytrzymał potężnego
szarpnięcia i strzelił, pękając w powietrzu. Jeden koniec od razu wpadł do wody i zniknął, a
drugi wił się przez jakiś czas niesiony potężną siłą i niesamowicie silnym wiatrem, aż
wreszcie opadł i pogrążył się w morzu.

Na mostku „Smoka” ponowne uderzenie huraganu nie było niespodzianką. Czekali na nie,

spodziewali się, że nadejdzie, więc gdy szarpnęło kadłubem, wparli tylko mocniej nogi w
pokład, chwycili dłońmi, za co mogli i czekali, aż wściekły atak minie. Naczynia do kawy,
stojące na stoliku w nawigacyjnej, poleciały z brzękiem na podłogę i rozbiły się na drobne
kawałeczki, jakby były z kruchego szkła, a nie grubego porcelitu. Nikt jednak na to nie
zwrócił uwagi. Była to zwykła rzecz i nawet ochmistrz po sztormie nie bardzo narzekał na
straty. Drzwi od nawietrznej były zamknięte, więc woda nie dostała się do sterówki, a drzwi z
drugiej strony chief, zwinnie utrzymując równowagę, szybko zatrzasnął, nim podstępna fala
zdążyła zaatakować.

– No – powiedział w stronę kapitana z satysfakcją. – Nic się nie stało. Mam nadzieję, że na

dole też nikt się nie potłukł. – Kapitan skinął głową. Rzeczywiście, i on odczuwał coś w
rodzaju ulgi. Wiedział, że ten atak nadejdzie, musiał nadejść, bo byłoby nienormalne, gdyby
wichura tylko raz jeden dała im się we znaki i zostawiła w spokoju. A teraz w duchu
pomyślał, że na tym może się zakończyć, bo – rozumował – mimo wszystko cyklon dosięgał

background image

109

tu tylko skrajnym, południowym skrzydłem.

Ale nagle wszyscy trzej: kapitan, chief i sternik poczuli, że „Smok” skoczył jakby do

przodu. Wyczuli, że statek stał się lżejszy; zmieniony ton maszyny i inna wibracja kadłuba
uwolnionego od wysiłku holowania powiedziały im, co się stało.

– Hol poszedł! – krzyknął chief niepotrzebnie, bo już wszyscy i tak wiedzieli. Kapitan

odbił się od ściany, zatoczył, dopadł drzwi wiodących w głąb statku i ryknął:

– Bosman! Bosman! – Potem odwrócił się do chiefa wołając:
– Stop maszyna, stop!
Nim padło dalsze wyjaśnienie oficer jednym susem dopadł telegrafu, przesunął

gwałtownie rączką do góry. Trwało najwyżej dwie–trzy sekundy, nim rozległo się dzwonienie
i maszynownia odpowiedziała, że wykonała polecenie. Maszyna stanęła, wibracja pod
stopami ustała, tylko kadłub zataczał się miotany wichrem i falą.

W drzwiach ukazała się głowa bosmana. Kapitan krzyknął ostro:
– Hol się zerwał!
– Wiem – odkrzyknął bosman.
– Wybrać natychmiast, bo wkręci się w śrubę.
– Wiem – powtórzył bosman. – Już wybieramy! Kapitan odczuł satysfakcję. Mógł nie

wzywać bosmana, nie wydawać rozkazu. Wszyscy na „Smoku” wiedzieli, jak się zachować w
najtrudniejszych nawet chwilach i robili to niemal automatycznie.

Przez szybę sterowni dojrzał sylwetki ludzi biegnących po pokładzie. Ostrożnie uchylił

drzwi i nie wypuszczając ich, by wiatr nie wyrwał mu z ręki, spojrzał do tyłu. Tam już
wyciągano z morza grubą linę i zwijano na pokładzie. Wszystko chybotało się, kołysało, fala
przelatywała co chwila, zalewając ludzi w kapokach, ale mimo wszystko gruba lina
nieustannie wysuwała się z wody i skręcała na pokładzie. Z góry, spoza mostku, oświetlał
wszystko silny reflektor. Kwaśny elektryk także wiedział, co w takiej chwili należy do jego
obowiązków.

Po jakimś czasie bosman, zadyszany i ociekający wodą, pojawił się na mostku i

zameldował:

– W porządku, panie kapitanie. Lina wybrana.
– Jak się trochę uspokoi, dam butelkę – powiedział kapitan. – Wypije pan z nimi – zrobił

ruch głową do tyłu, dając do zrozumienia, że ma na myśli tych, co pracowali przy
wyciąganiu holu. Bosman skinął głową, ale na końcu języka miał pytanie, czy nie można by
teraz, a nie dopiero jak się trochę uspokoi. Wiedział jednak, że w tych sprawach z kapitanem
lepiej nie rozpoczynać dyskusji. Mógłby się w ogóle rozmyślić...

A kapitan już myślał o czym innym. Powiedział do chiefa:
– „Stella” się urwała, musimy pilnować, żeby nam nie zginęła...
Chief nie odpowiedział. Patrzył na kipiel za oknami mostku i kłęby gęstej mgły zmieszanej

przez wiatr z tumanami wody.

6

Trzeci siedział bezczynnie obok Pameli. Wokół niego na podłodze leżało mnóstwo

niedopałków, do których dorzucił jeszcze jednego. Chciał odruchowo sięgnąć po następnego
papierosa, ale zawahał się i dopiero po dłuższej chwili zaszeleścił paczką. Była pusta. Zmiął
ją i także rzucił niedbale obok siebie. Pomyślał, że powinien pójść do kabiny po następną
paczkę, ale nie chciało mu się wstać. Był obolały i ogarniała go senność. Czuł obok siebie
ciało Pameli; dotykał udem jej uda, biodrem jej biodra, wyczuwał miękkość ciała, widział tył
jej głowy spoczywającej na gołych przedramionach, ale nie robiło to na nim żadnego
wrażenia. Pamela spała albo trwała w odrętwieniu. Nie chciała iść do kabiny. Najpierw go to

background image

110

gniewało, bo wydało mu się, że jej obecność tu, wśród samych mężczyzn, może sprawić, że
będą kłopoty. Później jednak, w miarę, jak upływał czas i narastało w nim uczucie apatii, a
także potęgowało się zmęczenie – również i to stało mu się obojętne. Pomyślał nawet przez
moment, że lepiej, że dziewczyna jest tutaj, bo ma wszystkich w zasięgu widzenia.

Były chwile, że myślami odbiegał daleko od tego koszmarnego statku, Pameli, morza i

huraganu, który mógł wrócić lada moment. Leniwie, bez emocji myślał o Jadwidze, młodej,
niezbyt mądrej, ale wesołej i zawsze radośnie go witającej w Gdyni. Była zupełnie
niepodobna do Pameli. Nie porównywał ich zresztą. To, co zdarzyło mu się z Pamelą, minęło,
stało się nieważnym epizodem, który nie zostawia śladu. Było w nim tylko poczucie
odpowiedzialności. Za nią, za wszystkich członków załogi, za ten bezwładny statek płynący
na krawędzi cyklonu przez ogromny ocean.

Znów chciało mu się zapalić, ale przypomniał sobie, że nie ma przy sobie papierosów,

więc zapragnął kawy. Chciał odpędzić coraz silniejszą senność, nawet za cenę nieznośnego
kołatania serca.

– Olek – krzyknął niemrawo. – Olek! Kucharz odezwał się z kąta sterówki, w którym tkwił

obok mechanika:

– Co?
– Zrób kawy. Dużo, wszyscy się napijemy. Pamela, ty też? – zapytał dotykając jej boku

łokciem. Uniosła nieco głowę i skinęła, po czym zaraz opuściła ją z powrotem na ręce.

– No doooobrze – jęknął kucharz z tak wyraźną niechęcią, że aż mechanik żachnął się

ostro:

– No, ruszże się, nie masz nic innego do roboty!
– A wy macie? – odciął się kucharz i zaczął wstawać, ale natychmiast usiadł z powrotem,

wydając głośny, bolesny okrzyk. Nikt jednak go nie słyszał, bowiem w tej właśnie chwili
rozległ się grzmot tysięcy ton wody uderzającej w pudło kadłuba i wściekły szum wichru.
Trzeci poleciał bezwładnie w bok, na Pamelę, ona uderzyła głową o ścianę i zaraz oboje
runęli w drugą stronę, spadając z kanapki.

Pedro, drzemiący na podłodze, skulony jak pies, potoczył się przez całą sterownię aż na

drugą stronę. Za nim leciała fala wody, która dostała się tu przez niezamknięte drzwi. To
Janek, który był na zewnątrz z ręczną syreną przeciwmgłową, zostawił je tak, zapominając, że
właśnie z tej strony może nadejść drugie uderzenie huraganu. Teraz Meksykanin na tym
ucierpiał, bo woda momentalnie zmoczyła go, przelała się i uciekła drugimi drzwiami, także
otwartymi. Byłby przez nie wyleciał na skrzydło, ale zatrzymał się na wysokim progu, o który
uderzył się w żebra i ramię, zasłaniając odruchowo głowę. Pedro zaklął, zaczął się gramolić
na nogi, aż wreszcie na czworakach uciekł do kąta, gdzie przez cały czas stał Aki.

Japończyk nie usiadł ani na moment. Wybrał sobie miejsce, w którym chroniły go dwie

ściany. Stał zaklinowany w rogu, a w dodatku trzymał się barierki, która biegła pod oknem.
Toteż uderzenie wichru nie wyrządziło mu żadnej szkody. Zacisnął tylko mocniej dłoń, wparł
nogi w podłogę, a wolną ręką objął czołgającego się Pedra i pomógł mu wstać.

Janek ucierpiał najwięcej. Był na zewnątrz, gdzie od czasu do czasu kręcił korbą syreny,

posyłając w mrok przeciągły, ostrzegawczy sygnał, który brzmiał niczym skarga bezbronnych
ludzi zatopionych we mgle. Przez jakiś czas zastępował go mechanik, potem Aki, ale teraz
właśnie ponownie przyszła na niego kolej. Czynność była monotonna, męcząca, bo choć
kręcenie korbą nie wymagało wielkiej siły, to jednak ramię prędko od tego drętwiało i
zaczynało boleć.

Gdy uderzył wiatr i fala chlusnęła aż tutaj, Janek przygiął się, zasłonił odruchowo głowę,

ale to go nie uchroniło przed potłuczeniem i całkowitym zmoczeniem. Wypuścił także z rąk
syrenę, ale nie dbał o nią, tylko przerażony poczołgal się do drzwi, przetoczył przez próg i
wpadł do środka.

– Zamknij, cholera, zamknij za sobą! – wrzeszczał trzeci, przekrzykując huk wiatru i

background image

111

wody. Jankowi zabrało sporo czasu, nim wreszcie zdołał pokonać opór wiatru i docisnąć
drzwi. Od razu w sterowni zrobiło się nieco ciszej i poczuli się odrobinę bezpieczniejsi.

W pewnej chwili trzeci wyraźnie poczuł, że kadłub statku zakołysał się inaczej niż

dotychczas. Dziób zatoczył większy łuk, swobodniej wrócił i poszedł w drugą stronę. Już nie
czuli tych szarpnięć, które sprawiały, że „Stella”, choć miotana przez atakującą falę, jednak
raz po raz pociągana za dziób, trzymała kurs i posuwała się do przodu. Teraz tańczyła jak
baletnica, ale nie w takt muzyki, lecz bezwładnie, na boki, w dół i w górę, a równocześnie
głębiej nurzała się dziobem w wodzie. Zrozumiał, co się stało.

– Hol! – nie krzyknął, ale powiedział głośno. Może nawet nie wszyscy to usłyszeli.

Usłyszał jednak mechanik, bo jęknął:

– Zerwał się. I co teraz będzie? Co z nami, panie trzeci! Potopimy się, potoniemy! – jego

głos, w miarę jak mówił, wznosił się, nabierał siły, aż w końcu zamienił się w rozpaczliwy
krzyk przerażenia.

– Milcz pan! – huknął teraz z całych sił trzeci. – Nic się nie stało, nie toniemy!
– A co, a co? – wydzierał się mechanik. Wszyscy już teraz wiedzieli, co zaszło i patrzyli to

na mechanika, to na trzeciego. – Nie ma radia, oni nie mają radaru, jest mgła, wichura,
potopimy się jak szczury. Wszyscy zginiemy! – krzyczał coraz głośniej, widać było, że
ogarnia go paniczny strach i histeria. Trzeci wydostał się z nawigacyjnej, zatoczył po sterowni
i dopadł krzyczącego. Nie panując nad nerwami, z rozmachem kopnął go w żebra. Chciał to
zrobić jeszcze raz, ale statek położył się na bok i trzeci poleciał w daleki kąt sterowni.

Mechanik jęknął, Pamela krzyknęła, chcąc powstrzymać trzeciego, a także Aki zrobił ruch,

jakby chciał złapać go za ramiona. Ale on już się uspokoił. Sapnął, postał uczepiony resztek
korpusu radaru, potem wtoczył się do nawigacyjnej i siadł na kanapce.

Mechanik zawodził jak wiejska baba, płakał chowając głowę w ramionach, Olek patrzył

szeroko otwartymi z przerażenia oczami, a Pedro wygramolił się z rogu, balansując niepewnie
przeszedł przez całą sterownię i zniknął za drzwiami.

– Gdzie, Pedro, stój – krzyknął trzeci, ale Meksykanin nie zwrócił uwagi albo nie słyszał,

bo był już poza sterownią. Pamela złapała oficera za rękę, ścisnęła mocno i powiedziała:

– Uspokój się, Stan, uspokój, już dobrze...
Spojrzał na nią nieco zdziwiony, że zdobyła się na takie słowa, ale opanował się. Zresztą

poczuł, że ataki wichru złagodniały, a fala nie bije już tak wściekle. – Najgorsze chyba minęło
– mruknął i zaczął nerwowo szukać po kieszeniach papierosów.

X

1

Wiatr nieco osłabł, morze już nie szalało z taką siłą, jak w pierwszej fazie ataku, ale nadal

panował sztorm. „Stella” tańczyła, kręciła się i przechylała jak wańka-wstańka. Wszystko, co
nie było przymocowane, przetaczało się po podłogach, turlało, brzęczało i stukało. Ludzie z
trudem utrzymywali równowagę, a najchętniej siedzieli lub wciskali się w miejsca, gdzie
opierając się o ściany lub trzymając byle czego, mogli stać na niepewnych nogach.

Trzeci już nieco ochłonął. Stwierdził, że Pamela jest względnie bezpieczna na kanapce w

nawigacyjnej. Rozejrzał się, co robią inni członkowie załogi. Janek tarł potłuczony łokieć,
przeklinał i nie ruszał się z podłogi.

background image

112

– Sygnały – powiedział ostro trzeci.
– Teraz nie da rady – odszczeknął marynarz. – Tam można wylecieć za burtę.
– A jak nas uderzy „Smok” albo jaki inny statek, to co? Idź pan!
Janek skrzywił się, chciał jeszcze protestować, ale uznał słuszność racji oficera, więc

odszukał syrenę, doczołgał się do wyjścia otworzył drzwi od zawietrznej i tu, siadłszy na
progu, oparty jednym ramieniem o futrynę, chwiejąc się przy każdym silniejszym przechyle,
zaczął znów w regularnych odstępach czasu wysyłać w noc smutne, przeciągłe jęki syreny.

Pedra nadal nie było na mostku. A mechanik klęczał pod przednią ścianą, z opuszczoną

głową i mamrotał bez przerwy.

– Boże miłosierny, ratuj nas. Panienko najświętsza, zmiłuj się nad nami, grzesznymi.

Ojcze nasz...

– Przestań pan, do cholery – zdenerwował się oficer. – Słuchać tego nie można.
– Przeszkadza wam? – z wściekłością odpowiedział mechanik. – Wszyscy jesteście

zgubieni. Módlcie się, tylko modlitwa może nas uratować!... któryś jest w niebiesiech...

Trzeci odwrócił się i zobaczył, że Aki patrzy na tę scenę ze swoim zwykłym, pobłażliwym

uśmiechem. Właśnie silny przechył uniósł „Stellę” do przodu, potem przechylił dziobem w
dół i Japończyk zatoczył się, uderzając oficera ramieniem.

– Przepraszam, sir – powiedział, silniej zaciskając rękę na barierce. Trzeci stanął obok

niego i tak samo zabezpieczył się przed przechyłami. Intrygował go ten Japończyk. Nic mu
nie mógł zarzucić, wszystko wykonywał bezbłędnie, szybko i bez protestów. Odzywał się
rzadko i bardzo uprzejmie. Niczego nie komentował, tylko patrzył, zawsze z tym uśmiechem
ni to zrozumienia, ni to politowania. A w czasie największego niebezpieczeństwa
zachowywał spokój, nie okazywał paniki ani nawet zdenerwowania. Pasował trzeciemu do
stereotypu Japończyka i w ogóle człowieka Wschodu. A równocześnie oficer zadawał sobie
pytanie, czy rzeczywiście jest tak spokojny, czy nie tkwi w nim ukryty głęboko pod tym
uśmiechem strach, jaki odczuwali tu wszyscy, choć różnie to okazywali.

– Boisz się, Aki? – zapytał. – Japończyk patrzył chwilę, zdawało się, że nie zrozumiał

pytania. Nie przestawał się uśmiechać, jakby nie umiał przybrać innego wyrazu twarzy.

– Boję się – odparł. – Każdy przecież musi się bać. Ale nie każdy musi przy tym krzyczeć.

I modlić też można się po cichu...

Odpowiedź wzbudziła w trzecim uznanie dla Japończyka. Zazdrościł mu opanowania.

Przyszło mu na myśl, że jest to niezwykły człowiek. Prosty marynarz, o instynktownych,
prymitywnych nawet odruchach nie mógłby się tak zachowywać i tak mówić.

– Kim ty jesteś, Aki? – zapytał niespodziewanie.
Japończyk skłonił głowę. Przechył sprawił, że ukłon zrobił się zbyt głęboki i Aki stuknął

czołem o szybę. Nie zrobiło to na nim wrażenia. Podniósł głowę i odparł:

– Japończykiem, sir. Zwyczajnym Japończykiem...
– To widzę – trzeci nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. – Marynarzem? Nie

wyglądasz na to. – Aki pokręcił głową.

– Jestem tym, czym muszę być. Japończykiem, który kocha wszystko, ale przede

wszystkim świat, muzykę, poezję, ludzi...

– Więc co robisz na statku? Zwłaszcza na tym?
– Żeby kochać świat, trzeba go poznać – odpowiedział Aki. – A ja jestem Japończykiem

niezbyt bogatym. Podróże dużo kosztują. Więc wędruję po świecie statkami, jako marynarz.
Wysiadam w portach, oglądam, poznaję, potem znów płynę dalej. I tak już przez cały prawie
świat. Teraz moja droga prowadzi z powrotem do Japonii. „Stella” dopłynie do Hiszpanii.
Tam na pewno będzie jakiś statek na Wschód. Może znajdzie się na nim miejsce dla
marynarza, który wysiądzie na swoich wyspach?

Trzeci zrozumiał, że Aki w ten sposób, niczym autostopem, przewędrował świat, poznając

go zgodnie ze swymi zamiłowaniami.

background image

113

Nie był więc marynarzem, ale potrafił sprostać tej trudnej pracy. Podziw oficera dla

Japończyka jeszcze bardziej wzrósł. Skinął przyjaźnie głową i powiedział: – Dopłyniemy,
Aki. W Hiszpanii na pewno będzie statek, którym popłyniesz do Japonii. – Złapał się na tym,
że teraz jakoś trudniej jest mówić mu do Akiego po imieniu, jak do prostego marynarza. Ale
ten znów uśmiechnął się, skłonił głowę, i powiedział:

– Dziękuję, sir...
Siła wiatru i stan morza ustabilizowały się. Nie był to już gwałtowny huragan, ale bardzo

silny sztorm. Na wysoko wynurzonym, pustym statku odczuwali to bardziej, niż gdyby
płynęli na „Smoku” lub załadowanym frachtowcu. Tu przechyły były dużo większe, dziób
gwałtowniej leciał w dół, a potem wznosił się wysoko, aż pod niewidoczne niebo. I te
odgłosy, huki, trzaski, jęki kadłuba, zgrzyty – wszystko to działało deprymująco, zdawało im
się, że niebezpieczeństwo jest bardzo wielkie, że stary kadłub w końcu tego nie wytrzyma,
pęknie i wszyscy pójdą na dno. Ale „Stella” trzymała się na powierzchni, wykonując swój
nieobliczalny taniec niczym człowiek rzucany w ataku epilepsji.

Kolejne uderzenie fali, zgrzyt, huk i nagle zgasło światło. Powarkiwanie agregatu za ścianą

umilkło. Trzeci krzyknął w ciemność:

– Agregat, mechanik, agregat nawalił!
Aki zaświecił już latarkę, trzeci także po omacku dotarł do nawigacyjnej, namacał swoją i

skierował światło na mechnika, który ciągle tkwił w tym samym miejscu, tylko teraz modlił
się po cichu.

– Janek! – zawołał marynarza. – Pomóż mu, ruszcie się, trzeba zobaczyć, co się stało!
Janek skwapliwie oddał syrenę Japończykowi, który sam po nią sięgnął i wykonując

wariackie piruety, dopadł mechanika:

– Wstawaj, Franek, agregat nawalił – szarpnął go za ramię.
– Zostaw mnie – odkrzyknął mechanik. – Nikt nic nie poradzi. Zginiemy, trzeba się

modlić!

– Wstawaj, rusz się, do cholery – ryczał Janek. – Możesz się modlić, ale rób, co do ciebie

należy. Panu Bogu trzeba pomóc, nie wiesz? No, rusz się, bo cię kopnę w dupę!

Poderwał mechanika, ten chciał zaprotestować przeciw bluźnierstwu, ale nie zdążył, bo

porwany przez przechył, potoczył się w stronę pomieszczenia za sterownią, gdzie był agregat.
Z wolna też brała w nim górę rutyna, poczucie obowiązku zagłuszało paniczny strach, a
groźna postawa kolegi sprawiała, że zabrał się do oglądania agregatu, który błyszczał w
świetle latarki. Był zalany wodą.

2

Smuga światła przesuwała się wolno po całym pomieszczeniu. Wydobywała z ciemności

obraz zniszczenia i chaosu. Na ścianach widniały mokre plamy niczym zacieki wilgoci w
starym, opuszczonym domu. Po podłodze turlały się butelki i suwały porozrywane na strzępy
kartony, pod stopami trzeszczało rozbite szkło. Rozlanego płynu było tak dużo, że kałuże
przelewały się od ściany do ściany przy każdym przechyle. Szczury kręciły się wśród tego
bałaganu niemrawe, leniwe, jakby ospałe. Były pijane.

Pedro patrzył i nie mógł zrozumieć, co tu się stało. Pomyślał, że to gwałtowne szarpnięcie

statkiem spowodowało runięcie stosu kartonów, a potem przechyły dokonały reszty. Był
zrozpaczony, zniknęła nadzieja na zarobek, a równocześnie zrodził się strach przed
wspólnikami, którzy powierzyli mu towar.

Popatrzył pod nogi. Wielki szczur obezwładniony alkoholem, którego się napił lub

nawąchał, właził bez strachu i zwykłej żwawości na jego but. Stanął niepewnie i zaczynał
pchać szpiczasty, wąsaty pysk pod nogawkę. Pedro machnął nogą z całej siły i zwierzę

background image

114

poleciało w powietrze, zatoczyło łuk i uderzyło miękko o ścianę. Szczur pisnął gniewnie i
zaczął się gramolić z trudem, zupełnie jak pijak, który się przewrócił pod płotem.

W porywie nagłej, nieprzytomnej wściekłości Pedro podskoczył i rozdeptał zwierzę na

miazgę. Potem schylił się, podniósł całą butelkę, otworzył ją i przytknął do ust. Pił długo, do
utraty tchu. Odrzucił ją potem nie bacząc, że jest opróżniona mniej niż do połowy. Wziął
drugą, obejrzał i cisnął o ścianę. Potem jeszcze jedną i jeszcze. Rozpryskiwały się z brzękiem,
chlustając alkoholem na wszystkie strony.

Trafił wreszcie na cały karton. Stał w kącie tak, jak go tutaj ustawił przed wyruszeniem z

portu. Rozerwał opakowanie i ujrzał łebki powstawianych w przegródki butelek. Sięgnął po
jedną, już miał zamiar uczynić z nią to, co z poprzednimi, ale nagle powstrzymał się. Był już
pijany. Uśmiechał się teraz sam do siebie, mamrotał przekleństwa, co chwila zataczał się
wskutek przechyłów, ale równocześnie ogarniało go jakieś dziwne uczucie; gniew, a zarazem
niewytłumaczalna, pijacka beztroska. Włożył butelkę z powrotem do pudła, schylił się i
podniósł karton. Nie wypuścił przy tym latarki, choć było mu niewygodnie. Trzymając karton
oparty o brzuch i świecąc sobie pod stopy, ruszył z pomieszczenia na korytarz. Tu zatoczył
się od ściany do ściany, uderzył ramieniem w drzwi chłodni, zaklął, ale nie puścił ładunku.
Szedł dalej mamrocząc pod nosem przekleństwa. Dotarł do schodów i zaczął wolno,
niezgrabnie, bo karton krępował mu ruchy, wspinać się dalej, a później skierował się w głąb
statku, w stronę dziobu.

3

Kapitan pochylił się nad mapą. Chief stanął za nim i zaglądał przez ramię. Na wielkiej,

białej powierzchni oceanu widniała krecha ich kursu z otoczonym krzyżykiem kółkiem
oznaczającym pozycję „Smoka”. Kapitan wziął cyrkiel, wbił jedną nóżkę w gruby papier,
drugą zatoczył krąg, odciskając wyraźny ślad na mapie. Odrzucił cyrkiel i powiedział do
chiefa, stukając palcem w miejsce z krzyżykiem:

– To nasza pozycja. Tu także są oni. W każdym razie blisko.
– Jasne – oficer nie wiedział, do czego kapitan zmierza. A ten kontynuował:
– Wiatr i prąd będą ich znosiły. To wielkie, bezwładne pudło podda się i będzie dryfowało.

Możemy ich zgubić do rana, a bez radaru nie odnajdziemy nawet jeśli się zrobi dobra pogoda
i widoczność będzie wspaniała.

– Może nie będzie tak źle – pocieszał chief. – Wiatr w końcu ucichnie... Jak staniemy, to

nie powinniśmy się od nich zbytnio oddalić.

– I możemy się zderzyć – przerwał kapitan. – Zwalą się na nas albo my uderzymy w ich

burtę. Wiatr ucichnie lub nie, ale jest ciemno jak w piekle i do świtu jeszcze daleko.

– Więc co? – spytał pierwszy.
– Będziemy krążyć – wyjaśnił kapitan. Palcem przejechał teraz po kręgu nakreślonym

cyrklem. – Zaczniemy daleko, jak najdalej. Będziemy zataczali coraz mniejsze koła. Wolno i
ostrożnie. Wtedy oni powinni być zawsze w środku. Nie zgubimy ich w ten sposób.

– Ale uderzyć też możemy.
– Trzeba uważać. I sygnalizować rakietami. Oni też mają rakiety. Na pewno będą strzelali.

Niech pan każe, żeby na każdej burcie po dwóch marynarzy prowadziło obserwacje. Jeden
patrzy od śródokręcia do dziobu, a drugi do rufy. W ten sposób będziemy mieli obserwację
całego horyzontu. Jasne?

Chief skinął głową. Pomysł kapitana wydał mu się dobry. Natychmiast też polecił

marynarzom rozpocząć obserwację i wziąwszy rakietnicę, wystrzelił w noc pierwszą rakietę.
Czerwona iskra wyprysnęła ze „Smoka” i utonęła we mgle znikając, jakby zgasła.

Kapitan sam poruszył rączką telegrafu maszynowego i ustawił go na „pół naprzód”.

background image

115

Pokład zaczął wibrować, statek ruszył. Padła komenda:

– Ster prawo!
– Jest ster prawo! – potwierdził sternik.
– Tak trzymać.
– Tak trzymać.
Smok zaczął zataczać wielkie koło na morzu. Kapitan i chief spoglądali na prawo, do

wnętrza tego koła, bo tam spodziewali się obecności „Stelli”.

– Ciekawe, co tam u nich – cicho powiedział chief.
– Nic – kapitan wzruszył ramionami. – Pewnie się poobijali, są zmęczeni, pasażerowie

rzygają od kiwania, ale nic im się nie stało. „Stella” ma jeszcze mocny kadłub, sprawdzałem.
Wytrzymała na pewno, a większej huśtawki już nie będzie.

– Byle do rana – westchnął chief.
– Dobra – uciął kapitan. – Każ pan stewardowi, żeby zrobił gorącej kawy. I niech

przyniesie papierosy, bo mi się skończyły...

4

– Olek – krzyknął trzeci – idź, przynieś mi papierosy!
– Nie mam, nie palę – odpowiedział niechętnie kucharz.
– Są u mnie, w kabinie. Idź i tak nic nie masz do roboty! – Kucharz podniósł się z kąta i

wyszedł ze sterowni. Trzeci popatrzył za nim. Niechętnie wydał mu to polecenie, ale nie mógł
dłużej wytrzymać bez papierosa, a sam nie chciał opuścić mostku. Pamela uniosła głowę.
Patrzyła teraz przytomniej. Bolała ją głowa, czuła lęk przed tym, co się dzieje wokoło, ale
oszołomienie minęło. Zdrzemnęła się mimo wszystko i choć był to sen pełen majaków i
niesamowitych przywidzeń, sprawił jednak, że trochę nabrała sił. Tylko ból w kręgosłupie od
niewygodnej pozycji dokuczał jej silnie, ale nie zwracała na to uwagi.

– Pić – powiedziała spierzchniętymi wargami.
– Zaraz. Jak wróci kucharz, każę mu zrobić kawy – odparł trzeci. Schylił się i usiłując

utrzymać równowagę przez chwilę grzebał w szafce pod ścianą. Wyjął stamtąd rakietnicę i
paczkę naboi.

– Co to? – przestraszyła się Pamela, sądząc, że to rewolwer.
– Rakietnica – wyjaśnił. – Musimy dawać sygnały, „Smok” powinien być gdzieś blisko. –

Wyszedł do sterowni, wychylił się za drzwi i wystrzelił rakietę. Zabłysła, oświetlając
czerwonym blaskiem wnętrze. Pamela wzdrygnęła się, bo widok był niesamowity; wielkie
cienie zatańczyły po ścianach, sylwetka oficera zamajaczyła niczym olbrzymi potwór,
jaskrawy odblask poraził wzrok. Ale trwało to bardzo krótko. Rakieta poleciała w mrok i
natychmiast wszystko zgasło. Mgła wchłonęła czerwoną iskrę, zanim zdążyła wzbić się do
góry i rozlać światło wokół statku.

– Cholera – zaklął trzeci – w tej mgle nic nie widać. Kucharz, opryskany przez falę, z

trudem wdrapał się po schodach. Podał trzeciemu papierosy. Ten skinął głową i natychmiast
rozerwał paczkę.

– Co tam?
– Kabina zalana. Bulaj pan zostawił otwarty. Dobrze, że to z tej strony, ale i tak wszystko

pływa. Zamknąłem.

– Nic się nie stało – zbagatelizował trzeci. – Wyschnie. – Zaciągnął się głęboko, aż poczuł

ostre drapanie w gardle i chwycił go atak kaszlu. Gdy się uspokoił, rzucił gniewnie:

– No, co z tym agregatem? – poszedł na zaplecze sterowni i zajrzał do pracujących

marynarzy. Franek klęczał przy agregacie, a Janek mu świecił latarką. Mechanik odwrócił
głowę do trzeciego:

background image

116

– Zalany. Trzeba wysuszyć. Nie dam rady przy tym kiwaniu...
– To przełącz pan na akumulatory, a jak się uspokoi, to wysuszy pan.
– Dobra, do rana wystarczą. – Widać było, że zajęcie pozwoliło mechanikowi odzyskać

panowanie nad nerwami. Trzeci wrócił do sterowni i powiedział do Pameli:

– Zaraz będzie światło. A wiatr długo nie potrzyma, zobaczysz, przed świtem będzie

spokój. – Pocieszał ją, a zarazem siebie, bo jak na razie siła wiatru nie malała, a morze
chlustało wodą na pokład i kołysało na wszystkie strony wielkim kadłubem „Stelli”.

Za drzwiami rozległ się stuk, coś trzasnęło, dały się słyszeć kroki.
– Co to – Pamela chwyciła trzeciego za rękę. – Ktoś idzie, Stan, ktoś...
– Uspokój się! – krzyknął. – To pewnie któryś z nich, albo Pedro – przypomniał sobie, że

od dawna nie widział Meksykanina. Spojrzał na drzwi i ujrzał go, jak wtacza się do sterowni.
Oświetlał sobie drogę latarką trzymaną na wysokości biodra. Było widać, że dźwiga coś z
wysiłkiem i zatacza się, z trudem utrzymując równowagę. Zza jego pleców wyłonił się Janek i
w tej chwili zabłysło światło żarówki. Mechanik przełączył prąd na akumulatory. Teraz
wszyscy zobaczyli, że Pedro przyniósł duże, kartonowe pudło.

– Co to? – zdziwił się trzeci. A Meksykanin rzucił na podłogę latarkę. Stuknęła głośno,

szkło się rozprysło i zgasła. Pedro śmiał się dziwnie, bezgłośnie, szczerząc zęby w półmroku.
Postawił pudło na podłodze, wyprostował się i obrzucił ich złym spojrzeniem. Janek już stał
obok, Olek przyglądał się ze swego kąta, trzeci wyszedł z nawigacyjnej, a zza jego pleców
wyglądała Pamela. Nawet Aki, choć się nie poruszył, patrzył z zaciekawieniem. W tej chwili
wszedł do sterowni mechanik, mówiąc:

– Jest światło, na parę godzin wystarczy. – Był najwyraźniej zadowolony z siebie.
– Dobrze – skwitował trzeci i powtórzył do Pedra: – Co to jest?
Meksykanin zachichotał. Rozchylił skrzydła kartonu i wyjął butelkę. Uniósł ją do góry,

pokazał wszystkim.

– Whisky! – krzyknął. – Dobra, stara whisky!
– Pedro – głos trzeciego zabrzmiał groźnie. – Skąd to masz! Nie rusz! – krzyknął widząc,

że Meksykanin odrzuca zakrętkę i przytyka butelkę do ust. Podskoczył, chciał mu ją wyrwać,
ale Pedro odepchnął go niespodziewanie silnie łokciem, a ponieważ zbiegło się to z
przechyłem, trzeci poleciał w kąt, na Japończyka, który go złapał wpół, chroniąc przed
upadkiem.

A Pedro, nie wypuszczając napoczętej butelki, schylił się, wolną ręką wyciągnął drugą i

rzucił w kierunku mechanika, wołając:

– Whisky! Dobra whisky! Starczy dla wszystkich! Pijcie, to moja whisky! – rzucił butelki

jedną po drugiej, kierując je do wszystkich w pomieszczeniu. Janek złapał, obejrzał i zaraz
zaczął otwierać. Nie zwlekając przytknął szyjkę do ust. Mechanik w powietrzu chwycił
butelkę i postąpił tak samo. Trzecia rozbiła się o ścianę, bo Olek nie zdołał jej złapać.
Następna poleciała do Japończyka, który zwinnie ją pochwycił i trzymał w górze nie
otwierając.

– Pedro! Zostaw to, przestań! – krzyknął trzeci i rzucił się na Meksykanina. W ostatniej

chwili zobaczył butelkę lecącą w jego stronę, chwycił ją i bez namysłu, z półobrotu wyrzucił
za drzwi. Poleciała dużym łukiem, ponad nadburciem mostku i zniknęła w wodzie. Aki, jakby
tylko na to czekał, także swoją machnął w drzwi i wyrzucił za burtę.

Trzeci dopadł Meksykanina. Ten cofnął się pół kroku i nagle z rozmachem kopnął oficera

w brzuch. Trzeci zgiął się, ale nie upadł. Nim jednak odzyskał równowagę, Pedro skoczył w
drzwi, zjechał po poręczach na niższy pokład i zaczął uciekać wywijając butelką. Rozlał
trochę płynu, przystanął, napił się i pobiegł dalej. Trzeci już gnał za nim, wołając:

– Stój, Pedro! Stój! Światła, poświećcie mi! – usłyszeli go na górze i Olek, a zaraz po nim

Pamela skierowali na pokład światła latarek. Mechanik nie ruszył się z miejsca, tylko popijał
dalej, jakby się nic nie stało, a Janek, zdezorientowany tym, co zaszło, odstawił ostrożnie

background image

117

ledwo napoczętą butelkę do kąta i ruszył w stronę zejścia na pokład. Butelka niemal
natychmiast przewróciła się i poturlała po podłodze, znacząc swoją drogę strugą płynu.

Tymczasem Aki bez namysłu wyskoczył ze sterowni i zbiegł na dół za Pedrem i trzecim.

Oficer gonił Meksykanina i był już blisko, Japończyk spieszył mu na pomoc, był za jego
plecami.

– Pedro, stój! – wołał trzeci. Już doganiał Meksykanina, ale w tym momencie Pedro stanął

i odwrócił się. Twarz wykrzywiał mu zły uśmiech, zęby miał wyszczerzone, pochylił się
jakby chciał skoczyć na trzeciego.

– Pedro! – raz jeszcze zawołał oficer. Wówczas Meksykanin z rozmachem rzucił w niego

butelką. Trzeci w ostatniej chwili uchylił się i tylko poczuł jak ciężkie szkło przelatuje mu
obok głowy. Ale tuż za nim był Japończyk. Nie zauważył, że Pedro rzucił butelkę. Gdy trzeci
się uchylił, grube, twarde dno z ogromną siłą trzasnęło Akiego w głowę. Butelka spadła na
pokład i rozbiła się, Pamela z góry krzyknęła z przerażenia, a Japończyk zatrzymał się, jakby
jakaś siła zahamowała jego bieg. Kiwnął się do przodu, kolana się pod nim ugięły i osunął się
wolno na pokład. Przechył sprawił, że potoczył się bezwładnie z powrotem, aż pod schody na
mostek. Janek i Olek natychmiast zbiegli, aby mu udzielić pomocy.

Tymczasem trzeci dopadł Pedra. Zwarli się na pokładzie i trwali tak przez długą chwilę,

jakby obejmowali się przyjaźnie. Ale Pedro uniósł kolano i uderzył przeciwnika w biodro.
Cios nie był bolesny, ale silny. Trzeci zachwiał się i to wystarczyło Meksykaninowi, by
wyrwać się z jego objęcia. Odskoczył do tyłu, pod reling. Miał teraz w ręce nóż, plecami
opierał się o łańcuch, pochylił głowę i czekał na atak. A trzeci rozłożył szeroko ramiona,
przygięty, czujny, zbliżał się do niego. Fala silnie podbiła rufę i statek pochylił się do przodu.
Obaj przeciwnicy stracili równowagę, ale Pedro, mający z tyłu oparcie, szybciej ją odzyskał.
To on skoczył na trzeciego, wysuwając do przodu rękę z nożem.

Pamela ponownie krzyknęła z przerażenia, bo trzeci padł na pokład. Pedro przeleciał nad

nim i z rozpędu zatrzymał się na ścianie. Ale upadek oficera nie był wynikiem ciosu, sam
rzucił się na pokład, widząc, że nie zatrzyma Pedra. Teraz zerwał się błyskawicznie i
doskoczył do niego. Ale Meksykanin wywinął mu się, machnął nożem i byłby trafił, gdyby
trzeci nie wykonał uniku. Pedro przetoczył się na drugą stronę, znów na skraj pokładu. Tu
wreszcie dopadł go oficer i mocno przycisnął do łańcucha. Unieruchomił mu ramię z nożem,
kolano wparł w brzuch, drugą dłoń zacisnął na gardle. Zmagali się tak w śmiertelnym uścisku,
gdy wtem Pedro zdołał podciągnąć nogę i unieść ją do góry, by kopnąć oficera w podbrzusze.
Ale trzeci był szybszy. Puścił gardło, chwycił za nogę Pedra i z całej siły szarpnął w górę.
Meksykanin zacharczał, odchylił się mocno do tyłu, chciał się jeszcze szarpnąć, ale nie zdołał.
Trzeci jeszcze raz pociągnął jego nogę w górę i ciało Pedra przewaliło się na drugą stronę
wypadając za burtę. Słyszeli stłumiony krzyk, ale ciała nie zobaczyli, bo natychmiast porwała
je fala.

Trzeci stał chwilę, trzymając się rękami łańcucha, oddychał głęboko, potem wolno

odwrócił się i ruszył ku mostkowi. Zobaczył, że Aki leży pod schodami, więc zatrzymał się i
zapytał:

– Co mu jest?
– Żyje – oparł Janek. – Głowę ma rozbitą, jest nieprzytomny, ale żyje.
Trzeci podniósł butelkę, która trafiła Japończyka. Było w niej jeszcze trochę whisky.

Wypił ją, a potem wyrzucił za burtę. Pochylił się, dotknął szyi leżącego, skinął głową i
powiedział:

– Mógł doznać wstrząsu mózgu. Ma guz jak śliwkę. Weźmiemy go do kabiny, musi

poleżeć, nic więcej na razie nie możemy zrobić.

– Daj pan spokój – Janek odsunął trzeciego. – Ledwie się pan trzyma na nogach. Olek,

bierz, zaniesiemy go. – Wzięli Japończyka, ponieśli do kabiny. Aki otworzył oczy, spojrzał
półprzytomnie, próbował się uśmiechnąć, ale nie miał siły nic powiedzieć. Trzeci poszedł na

background image

118

mostek, dotarł do nawigacyjnej i siadł bezwładnie, czując, że opuściły go wszystkie siły.
Pamela usiadła obok. Łkała, pragnęła czyjejś bliskości, ale nie miała odwagi się przytulić.
Mechanik, jakby nie wiedział, co się wydarzyło, siedząc na podłodze mamrotał coś pod
nosem. Pusta butelka turlała się toczona przechyłami statku. Olek i Janek wrócili.

– Chyba nic mu nie będzie – powiedział Janek. – Z wolna przytomnieje, ale jeszcze nie ma

siły wstać.

– Kawy – wykrztusił trzeci.– Olek, zrób wreszcie kawy...

5

Przez długi czas nie wiedział, gdzie się znajduje i co się z nim dzieje. Był zamroczony, w

głowie słyszał szum jednostajny i natrętny, jak odgłos morskiej fali uderzającej o piaszczystą
plażę. Poddał się złudzeniu, że jest gdzieś w bezpiecznym miejscu, z dala od ludzi i gwaru
świata, że leży z przymkniętymi oczami rozleniwiony, beztroski, zadowolony z życia, niczego
niepotrzebujący. Tylko ciepło stawało się coraz silniejsze, wywoływało suchość w gardle,
pragnienie, które narastało aż do granic wytrzymałości.

Otworzył oczy i nagle cała rzeczywistość zwaliła się na niego z taką siłą, że zapragnął

uciec od niej, zniknąć, przestać czuć i myśleć. Leżał na podłodze, był lepki od brudu i potu,
bolała go każda cząstka ciała, a pragnienie istniało nie w wyobraźni, ale było realne, trawiło
go nieustannie podobnie jak głód, który od razu także wrócił z całą mocą. Żarówka nadal
oświetlała ciasne wnętrze pentry, obok niego leżała latarka, której światło mocno zżółkło. Nie
wiedział, jak długo trwał w tym stanie. Przypomniał sobie przechył, upadek, uderzenie w
głowę i utratę przytomności. Musiało to trwać sporo czasu, skoro baterie w latarce
wyczerpały się niemal całkowicie. Teraz już miał pełną świadomość swej sytuacji, a
kołysanie i szarpnięcia, które silnie odczuwał, przypomniały mu, że trwa sztorm, a on płynie
na pustym statku, ukryty jak szczur, uciekający przed ludźmi, starający się jak najdłużej
uniknąć spotkania z nimi. Poruszył się, dotknął palcami bolącego miejsca na głowie i
dźwignął się z podłogi. Z wysiłkiem ruszył w poszukiwaniu jedzenia. Znalazł go sporo. Było
też co pić. Od razu zaczął pochłaniać wszystko, co nawinęło mu się pod rękę. Spieszył się.
Rozumiał, że to, iż go do tej pory nie odkryto, jest przypadkiem, za który winien jest
wdzięczność losowi. Ale lada chwila mógł tu ktoś przyjść, więc jadł, pił, a równocześnie
zgarniał, co się dało, by zabrać ze sobą.

Wtem usłyszał za plecami jakiś dźwięk. Trwał chwilę w bezruchu, potem odwrócił głowę i

spojrzał na drzwi. Klamka opadała i podnosiła się, ktoś szarpał ją z tamtej strony i napierał na
drzwi. Poprzez hałasy wywołane uderzeniami wiatru i wody usłyszał głos, który coś tam
wykrzykiwał, zapewne słowa zdziwienia, że pentra jest zamknięta. Cofnął się w sam ciasny
róg, przyczaił i czekał z zapartym tchem, mając nikłą nadzieję, że tamten odejdzie
przynajmniej po to, by poszukać jakiegoś narzędzia do otwarcia drzwi.

Olek był zdziwiony, kiedy przekonał się, że drzwi są zamknięte. Szarpnął kilka razy,

nacisnął silniej, ale nie ustąpiły. Pochylił się do dziurki od klucza, stwierdził, że tkwi on z
drugiej strony i zaklął. Przyszła mu do głowy myśl, że kołysanie sprawiło, iż zamek sam
zaskoczył, ale zaraz uświadomił sobie, że to niemożliwe, bo przecież nie przekręcał klucza,
zresztą jak mógł to zrobić, skoro był on w środku. A więc może ruchy kadłuba wypaczyły
drzwi tak, że zaklinowały się i nie chciały się otworzyć?

– Co, do cholery! – złościł się. Naparł ramieniem, nic nie pomogło. – Ej, niech ktoś mi

pomoże, drzwi się zacięły! – krzyknął w kierunku sterowni. Nikt nie usłyszał, więc wsadził
tam głowę i powtórzył próbę.

Trzeci wystrzelił właśnie w czerń nocy drugą rakietę, wyrzucił łuskę, załadował powtórnie

rakietnicę. Nakazał mechanikowi:

background image

119

– Przestań pan jęczeć i pomóż mu!
Ale mechanik jakby go nie usłyszał. Nadal trwał w tym przedziwnym stanie, opanowany

strachem, mamroczący modlitwę i pijany, bo z butelki otrzymanej od Pedra wypił ponad
połowę. Janek nic nie mówiąc odbił się plecami od ściany i ruszył pomóc Olkowi. Ten
odwrócił się i ponownie podszedł do drzwi pentry.

A w tym czasie Ed, widząc, że klamka nie porusza się i sądząc, że ktoś, kto chciał się

dostać do środka, poszedł po narzędzia lub pomoc, postanowił wykorzystać ten moment.
Trzymając oburącz jedzenie dopadł drzwi, przekręcił klucz z trudem, bo ręce miał zajęte i
mógł operować tylko końcami palców. Już miał nacisnąć klamkę, by wyskoczyć i uciec, gdy
wtem Olek z drugiej strony zrobił to sekundę wcześniej. Drzwi niespodziewanie ustąpiły
naciśnięte zbyt mocno przez spodziewającego się natrafić na opór kucharza. Uderzył Eda,
który puścił wszystko, co trzymał w rękach, odskoczył do tyłu, oparł się plecami o bufet i
wyciągnąwszy rewolwer, patrzył na kucharza.

A Olek stanął na progu jak sparaliżowany. Widział nieznanego, zarośniętego,

obszarpanego człowieka z gorejącymi oczami, kątem oka dostrzegł rozsypane na podłodze
jedzenie, ale przede wszystkim miał przed sobą okrągły, niewielki, czarny otwór skierowany
wprost w jego piersi. Nie rozumiał, co to jest. Zaskoczenie było tak wielkie, iż obraz, który
miał przed sobą, nie wywołał poczucia niebezpieczeństwa, a tylko bezgraniczne zdumienie.

Tymczasem z tyłu nadchodził Janek. Widząc, że Olek jednak otworzył drzwi, zatrzymał

się mówiąc:

– No i co, otworzyły się? Czemu stoisz, zróbże tej kawy. – Zamiast odpowiedzi usłyszał

huk, a potem zobaczył, że kucharz wolno osuwa się i pada twarzą do środka pomieszczenia. –
Olek! – krzyknął – rany boskie, Olek, co wyprawiasz?! – W tym momencie jakaś postać
wyskoczyła z pentry i runęła na niego.

Rozległ się huk drugiego strzału, tym razem niecelnego. Janek odruchowo padł na ziemię,

tamten przeskoczył nad nim, rzucił się przed siebie i zaczął uciekać korytarzem, na końcu
którego były schody.

Trzeci stał przy drzwiach, przez które przed chwilą wystrzelił rakietę. Trzymał jeszcze

rakietnicę w dłoni, a w drugiej miał paczkę naboi. Usłyszał, jak Janek o coś pytał kucharza,
potem do jego uszu dotarł odgłos strzału. Nie od razu pojął, co to za dźwięk, dopiero drugi
huk i rozpaczliwy krzyk Janka uświadomiły mu, że dzieje się tam coś niepojętego. Bez chwili
namysłu przebiegł sterownię i wypadł na korytarz. Zobaczył nogi kucharza wystające zza
progu pentry, Janka gramolącego się z podłogi i plecy uciekającego w stronę schodów
człowieka.

– Morderca! – krzyczał Janek. – Tam, ucieka!
Trzeci uniósł rakietnicę i wystrzelił. Sycząc i sypiąc iskrami rakieta pomknęła korytarzem,

obijając się o jego ściany. Nie dosięgła Eda, bo właśnie w tej chwili dotarł do schodów i na
łeb na szyję poleciał w dół, znikając im z oczu. Trzeci już pędził za nim, ładując rakietnicę i
krzycząc:

– Tam, leć z tamtej strony! – pokazał ręką Jankowi, by pobiegł na korytarz po drugiej

stronie statku i zabiegł drogę uciekającemu. Janek ruszył biegiem wyciągając latarkę, którą
miał zatkniętą za pas. Już na niższym pokładzie usłyszeli w oddali gwałtowny tupot, potem
przeciągłe skrzypienie i metaliczny trzask.

– Do maszynowni! Tam się schował! – wołał trzeci, choć Janek był po drugiej stronie

korytarza i oficer nie wiedział, czy go, usłyszy. Ale marynarz sam zorientował się, dokąd
pobiegł ścigany.

Obaj weszli do maszynowni drzwiami z dwóch stron statku. Trzeci stanął na galeryjce,

przymykając za sobą drzwi, by słaby poblask z korytarza nie oświetlał go i nie wystawiał na
strzał. Postąpił dwa kroki w bok i pochylił się nad barierką. Słyszał, że po drugiej stronie
Janek także stąpa ostrożnie, by nie narazić się na niebezpieczeństwo. Z dołu rozległ się hałas,

background image

120

stuk, ktoś przebiegł kilka kroków i zapanowała cisza.

Pod nimi ziała czarna, groźna otchłań maszynowni. Nie widać w niej było nic, ale odgłosy

miotanego sztormem statku potęgowały się tu i brzmiały przerażająco. Co jakiś czas jednak
hałas przycichał i wtedy nasłuchiwali, czy tamten nie poruszy się, nie pobiegnie. Stuk jego
kroków mógł stanowić wskazówkę, gdzie się znajduje. Oficer trzymał rakietnicę gotową do
strzału z lufą skierowaną w czarną czeluść.

Wtem rozległ się ostry dźwięk metalu, przekleństwo, hałas, jakby ktoś się potknął i

upadł.Widocznie Ed usiłując pobiec dalej, w głąb wielkiej hali, wpadł na resztki jakiegoś
urządzenia, uderzył się i przewrócił. Janek momentalnie zaświecił latarkę i skierował w tę
stronę snop światła.

– Nie świeć! – krzyknął trzeci. – Zastrzeli cię!
Nim przebrzmiał okrzyk, w dole błysnęło jaskrawe światło i rozległ się ostry, ogłuszający

huk. W tym samym momencie oficer nacisnął spust rakietnicy. Czerwona sycząca smuga
wytrysła z lufy i pomknęła w dół. Tam uderzyła w metal, rozprysła się, upadła na stalową
podłogę i nadal sycząc i siejąc iskry kręciła się, rzucając wokół czerwone światło. Ogromne
wnętrze maszynowni wyłoniło się z mroku. Wypełniały je wielkie, rozedrgane cienie
skaczące po ścianach w upiornym tańcu. A równocześnie rozległ się przeciągły, przerażający
krzyk Janka.

Trafiony kulą marynarz postąpił krok naprzód i opadł piersią na barierkę okalającą

galeryjkę. Zardzewiały metal nie wytrzymał i Janek runął z wysokości kilku pięter. W
czerwonym, pulsującym świetle, na tle niesamowitych cieni rzucanych przez resztki maszyn i
agregatów, leciał w dół z rozrzuconymi szeroko ramionami, krzycząc ciągle, dopóki nie spadł
na podłogę. Ciało klapnęło o metal i krzyk się urwał. Tylko jego echo, straszne i przerażające,
wracało wielokrotnie odbite od pustych, żelaznych ścian, aż umilkło ostatecznie.
Równocześnie zgasła rakieta, w maszynowni znów zrobiło się ciemno i zapanowała cisza
zakłócana jedynie odgłosami wody atakującej burty statku.

Trzeci cofnął się i zatrzasnął za sobą drzwi. Oddychał głęboko, oparł się plecami o ścianę i

nie wiedział, czy to on trzęsie się ze strachu i przeżytych emocji, czy drga szamotany przez
fale statek. Popatrzył półprzytomnie na rakietnicę, załadował ją ostatnim nabojem i chwiejąc
się ruszył w kierunku mostku.

6

Pamela, usłyszawszy krzyki, strzały i odgłosy pościgu najpierw zdrętwiała z przerażenia, a

potem chciała pobiec w tym kierunku. Od razu domyśliła się, że Ed został odkryty i strzela
broniąc się przed ujęciem. Bała się. Jego i o niego. A zarazem bała się o Stana i pozostałych
ludzi, bo wiedziała, że Ed jest gotów na wszystko. Miotała się przerażona, chciała im pomóc,
ratować, ale czuła się bezradna. Doskoczyła do mechanika, który sprawiał wrażenie, jakby
niczego nie słyszał i nie dostrzegał.

– Ratujmy ich, pozabijają się! – szarpała go za ramię, usiłowała poderwać z podłogi. On

zaś popatrzył nieprzytomnie. W jego oczach był strach i szaleństwo.

– Toniemy! – krzyknął rozpaczliwie. – Ratujmy się! Uciekajmy!
Zerwał się na nogi z niespodziewaną energią obłąkańca. Złapał ją za ramię z taką siłą, że

krzyknęła z bólu.

– Chodź – krzyczał, ciągnąc ją gdzieś na pokład. – Chodź, niech giną, to bezbożnicy, nikt

ich nie uratuje. Chodź, musimy uciekać z tego piekła. Prędzej, prędzej!

Wyciągnął ją ze sterówki na skrzydło mostku, potem powlókł dalej, nieco do tyłu statku.

Nie miała siły wyrwać się z jego uścisku, była sparaliżowana strachem, czuła, że ma do
czynienia z człowiekiem, który oszalał i że ją także ogarnia szaleństwo.

background image

121

A on dopadł do tratwy ratunkowej zamocowanej tuż za mostkiem. Kilkoma ruchami

oswobodził z linek trzymających ją na uchwytach, złapał i wyrzucił za burtę. Odwrócił się do
Pameli wskazując w dół.

– Skacz! – zawołał. – Skacz, uratujemy się, niech ginie statek, niech giną wszyscy, ale my

się uratujemy!

Spojrzała w dół. Pod wysoką burtą, która teraz wyłoniła się niczym pochyła, ciemna ściana

wielkiej skały, zobaczyła skotłowane morze, tryskające w górę pianą i pyłem wodnym,
wrzącą, huczącą kipiel.

– Nie! – krzyknęła rozpaczliwie. – Nie! – Nadludzkim wysiłkiem wyrwała ramię z jego

uchwytu i rzuciła się do tyłu. Wówczas on zaśmiał się niesamowicie, odwrócił od niej i
skoczył za burtę. Słyszała jeszcze jego chichot zmieszany z szumem wiatru i łoskotem wody.
Nie myśląc o tym, czym to jej grozi, rzuciła się do przodu, oparła rękami o poręcz nadburcia i
spojrzała w dół. W niewyraźnym, rozchybotanym świetle, docierającym tu przez otwarte
drzwi, zobaczyła, jak jego ciało uniosła fala, rzuciła do tyłu, potem cisnęła o burtę. Żółta
tratwa była blisko. Wyciągnął rękę, już, już miał chwycić za zwisającą półkolistą linkę, ale
ruchliwa woda uniosła go do góry, a tratwę porwała w ciemność. Jeszcze raz uderzyła nim o
żelazo. Pamela zobaczyła otwarte w przedśmiertnym krzyku usta, wykrzywioną grymasem
nieludzkiego przerażenia twarz, ręce wyrzucone nagle w górę, jakby błagały o pomoc. Potem
wszystko zniknęło. Upadła na kolana, głowę opuściła nisko, tak, że czołem dotknęła zimnego,
mokrego pokładu i szlochała.

Tak zastał ją trzeci wracający z dołu. Popatrzył martwo, nie zdziwił się, że widzi ją w tym

miejscu i w tej pozycji. Pochylił się, ukląkł przy niej i zapytał, zbliżając usta do jej ucha, bo
szum wiatru zagłuszał jego słowa.

– Co się stało, Pam?
– On – zawołała. – On, tam – wskazała za burtę. Trzeci, spojrzał, zobaczył żółty ponton,

który fala raz jeszcze przybliżyła do burty i zrozumiał. Objął Pamelę wpół, podźwignął z
pokładu i poprowadził do wnętrza.

Gdy znaleźli się w zacisznej kabinie, usiadł, puścił ją i drogo grzebał w paczce, nim

wydobył wreszcie papierosa. Także zapalenie go przyszło mu z wielkim trudem. Rakietnicę
położył obok, na stoliku, zaciągnął się głęboko, oczy miał półprzytomne, zdawał się nie
pamiętać o tym, co się wokół dzieje. Pamela dygocąc, jakby trząsł ją atak malarii, zapytała
urywanym głosem:

– A oni, Stan, gdzie wszyscy?
– Nikogo nie ma – odpowiedział martwo. – Zostaliśmy tylko my. Ty i ja. I ranny Aki... Na

całym świecie tylko my...

– Nie – krzyknęła nagle. – Nie! Tu jest piekło! Świat jest tam – wykonała nieokreślony

ruch ręką, jakby wskazywała odległy ląd. – Tam jest świat, są normalni ludzie, jest słońce,
spokój!

– Nie – pokręcił głową z rezygnacją. Był spokojny, mówił, jakby tłumaczył dziecku. Nie,

Pam. Tam nie ma nic. Tu jest nasz cały świat. Wszystko. Wszystko jest tutaj... Nikt nie
ucieknie od swego losu...

Z początku nie pojmowała, o czym mówi. Słuchała przestraszona, bo myślała, że i jemu,

jak mechanikowi, pomieszał się rozum. Ale nagle pojęła, Stan mówił prawdę. Tu był cały
świat. Ze wszystkim, co niósł. Zbrodnią i nienawiścią. Głodem i pragnieniem. Narkotykami i
alkoholem. Miłością i śmiercią zagrażającą w każdej chwili. To był ten świat, który przyszedł
do nich, który zabrali z sobą w ten straszny rejs, który tu ich otaczał w tę czarną, przerażającą
noc śmierci.

W nagłym porywie strachu i bezsilności rozpaczy załkała i przytuliła się do niego. Siedział

martwo, nie zareagował na jej bliskość.

– Och, Stan, to straszne, wszystko jest straszne i okrutne. Czyż ten koszmar nigdy się nie

background image

122

skończy? Czy ta noc będzie wiecznie trwać?

Spojrzał w okno. Nie było już tak czarne jak poprzednio. Na świecie poszarzało. Jeszcze

nie ustąpiła noc, ale już ciemności rozjaśniał nieśmiały, szary przedświt. Wiatr nieco
przycichł, fale stały się łagodniejsze, przechyły były już mniej gwałtowne.

– Spójrz – powiedział cicho. – Noc się kończy. A w czasie dnia świat nie jest taki straszny.
Żadne z nich nie zauważyło, że z tyłu, na tle drzwi pojawił się cień. Sylwetka człowieka,

który wyłonił się z głębi statku, zasłoniła wejście. Ed stał, patrzył na tych dwoje przytulonych
do siebie, zapatrzonych w rozjaśniające się za oknem niebo. W dłoni trzymał rewolwer, usta
wykrzywił mu zły grymas, mokre, zmierzwione włosy opadały na czoło.

Pierwsza wyczuła jego obecność Pamela. Odwróciła głowę, spojrzała i rozpaczliwie

krzyknęła:

– Stan! Ed, nie, Ed, nieeee!
A on wolno unosił rewolwer do góry. Ciągle uśmiechał się nieco sennie, jedną dłoń oparł o

futrynę, a drugą unosił nieskończenie wolno i długo. Trzeci szarpnął głową, ujrzał Eda,
poderwał się, odpychając Pamelę na bok.

Stali teraz naprzeciw siebie. Czarny otwór lufy patrzył wprost w piersi oficera. Milczeli i

tylko oczami mocowali się jak dwaj zapaśnicy czekający, który pierwszy zaatakuje.

Nagle z lufy wytrysnął ogień. W tym samym momencie trzeci rzucił się w bok, pragnąc

uchylić się przed pociskiem. Ale nie zdążył – krzyknął i odruchowo złapał się za ramię. Ten
nagły ruch sprawił, że kula trafiła nie w piersi, a poszła w lewo. Ed znów nacisnął spust, ale w
tej chwili zdarzyło się coś nieprzewidzianego. Z tyłu, za nim, bezszelestnie pojawiła się niska
postać. Aki stał przez moment nie rozumiejąc, co się dzieje, ale kiedy padł pierwszy strzał,
skoczył na plecy Eda. Drugi strzał już był niecelny – kula uderzyła w metalową ścianę. Ed
odwrócił się, z rozmachem kopnął Japończyka i znów wycelował w słaniającego się
trzeciego.

A w tym czasie Pamela sięgnęła na stolik. Drżała ze strachu, nie bardzo zdawała sobie

sprawę z tego, co robi, ale namacała dużą kolbę rakietnicy i zacisnęła na niej palce. Gdy Ed
odwrócił się, by dobić trzeciego, ona uniosła dłoń i celując w twarz nacisnęła spust. Nie
zdołał się uchylić, ciągle jeszcze miał na ustach ten dziwny, jakby ironiczny uśmiech. Zdążył
jeszcze nacisnąć spust, padł ostatni strzał, ale kula nikogo nie trafiła. Ed upadł, zwinął się na
podłodze i tak znieruchomiał, nie wypuszczając z dłoni rewolweru. Trzeci osunął się koło
niego. Spomiędzy palców zaciśniętych na przestrzelonym ramieniu ciekła krew – stracił
przytomność z bólu i wyczerpania.

Pamela rzuciła rakietnicę. Patrzyła pod nogi, na zwłoki Eda, dziwnie teraz małe, skurczone

i bezradne, i na Stana, który leżał obok spokojny, jakby zasnął po długim, męczącym wysiłku.
Padła na kolana ogarnięta nagłym strachem, że i on nie żyje. Przytuliła policzek do jego
twarzy, palcami chwyciła za puls. Bił. Nierówno, migotliwie, ale bił.

Wstała. Na ciało Eda bała się patrzeć. Kierując wzrok przed siebie, przekroczyła zwłoki i

wyszła do sterowni. Tu ujrzała Akiego, który leżał w kącie blady, pojękując z bólu po ciosie,
jaki otrzymał od Eda i słaby jeszcze po uderzeniu butelką przez Pedra.

– Aki? – zatrzymała się nie wiedząc, co robić dalej. A Japończyk spróbował się

uśmiechnąć i powiedział z trudem.

– Okay, maaam okay...
Poszła dalej. Opuściła mostek, zeszła niżej. Po kołyszącym się jeszcze, zalewanym ciągle

wodą pokładzie szła dalej, w stronę dziobu. Wyglądała jak lunatyczka, która nie wie, co się
wokół niej dzieje. Potykała się, zataczała, padała, raniła ręce o ostre, metalowe kanty,
wstawała jednak i ciągle szła naprzód.

Dotarła wreszcie na dziób i już nie mogła iść dalej. Upadła na kolana, niewidzący wzrok

skierowała na morze. Nie płakała. Nie czuła nic. Była jak martwa. Nagle dłonie złożyła na
mokrym, zimnym metalu i zaczęła szeptać cicho, jakby się skarżyła.

background image

123

– Boże, Boże, Boże, czy ten koszmar nigdy się nie skończy?
A morze wokół statku stopniowo się uspokajało. Zrobiło się niemal całkiem widno. Niebo

było jeszcze groźnie zachmurzone, ale wiatr, słabszy już, wyraźnie zamierający, rozwiewał
kłęby mgły, otwierając przed dziobem coraz więcej wolnej, czystej przestrzeni.

Z kłębów ustępującej mgły wyłonił się nagle niewielki, przysadzisty statek. Nad morzem

poleciał przeciągły, przytłumiony, przez odległość i szum wiatru ryk syreny, jakby triumfalny
sygnał, że oto mija strach i groza, a nadchodzi ratunek.

„Smok” skierował się w stronę „Stelli” i rozgarniając kadłubem ciągle jeszcze falującą

wodę, szedł uparcie, to nurzając dziób w falach, to znów unosząc go, jakby składał powitalne
ukłony.


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Goszczurny Stella maris
Ave maris stella, S 34 1st version (Liszt, Franz)
Ave maris stella griegSSMSA
Ave Maris stella SSA
ave maris stella
J[1] Dandrieu Fugue sur l Ave maris stella a4
Ave Maris Stella
Ave maris stella [based on Ave maris stella, S 34] (Liszt, Franz)
Dvorak Ave maris stella, Op 19b
Ave maris stella, S 34 2nd version (Liszt, Franz)
Zestaw 88 Kasia Goszczyńska, materiały farmacja, Materiały 3 rok, Od Ani, biochemia, biochemia, opra
Byłam goszczona w ulu
Goszczynski Dziennik podrozy do Tatrow [opr
Liber Stellae Rubeae
58 stellacja dwudziestoscianu f(1), Prace z papieru, drewna i słomy
62 S Goszczyński, Zamek kaniowski
2 stellacja dwudziestoscianu f, Prace z papieru, drewna i słomy
Zestaw 90 Kasia Goszczyńska, materiały farmacja, Materiały 3 rok, Od Ani, biochemia, biochemia, opra
Zestaw 91 Kasia Goszczyńska, materiały farmacja, Materiały 3 rok, Od Ani, biochemia, biochemia, opra

więcej podobnych podstron