background image

1

Stanisław Goszczurny

STELLA MARIS

background image

2

I

1

Była zdenerwowana. Wiedziała, że jest na dole i musi się natknąć na niego. Wolałaby go

nie spotkać, zwłaszcza teraz, ale nie było sposobu, aby się wymknąć tak, by jej nie zauważył.
Bała  się  jego  przenikliwego  spojrzenia,  pytań,  władczego  głosu,  podejrzliwości,  której  nie
ukrywał.  Potrafił  być  brutalny,  a  wtedy  dochodziło  do  ostrych  starć.  Przez  moment
pomyślała, że może lepiej zostać w pokoju. Przeczekać, może gdzieś wyjdzie, a wówczas ona
będzie mogła bez przeszkód wyjechać. Ale zaraz przypomniał się jej tamten natarczywy, zły
głos nakazujący, aby przybyła już, natychmiast, bo...

Przejechała grzebieniem po włosach, rzuciła okiem na swoją twarz w lustrze, przeciągnęła

dłońmi  po  sukience.  Była  zdecydowana.  Złapała  jeszcze  małą  torebkę  na  pasku  i  szybko
wyszła z pokoju. Zbiegając po schodach starała się być swobodna, nawet spróbowała lekko
się uśmiechać.

Nie  myliła  się.  Był  w  hallu.  Siedział  w  pobliżu  szeroko  otwartych  drzwi  w  głębokim,

pokrytym skórą fotelu i przeglądał od niechcenia jakiś magazyn.  Odłożył  go na jej widok i
podniósł się, zastępując drogę. Gdy chciała go ominąć, szybko chwycił ją za nadgarstek.

– Wychodzisz? – głos miał spokojny, łagodny, jakby trochę senny.
– Jak widzisz – odparła, starając się zachować swobodę.
– Późno, zaraz będzie ciemno.
– Nie jadę do lasu, nie boję się ciemności – roześmiała się sztucznie.
Z jego twarzy zniknęła senność. Oczy zrobiły się ostre, złe, dłoń na jej przegubie zacisnęła

się mocniej.

– Puść, boli – zaprotestowała. Nie zwrócił na to uwagi.
– Dokąd idziesz?
– Mam swoje sprawy – podniosła głos, patrząc mu zaczepnie w oczy.
– Jakie?
– Nie muszę ci o wszystkich mówić.
– Owszem, musisz.
– Puść mnie! – już niemal krzyczała. – Puść, boli! – usiłowała się wyrwać.
Nie zważając na protesty,  przyciągnął  ją  do  siebie,  aż  zetknęli  się  piersiami.  Drugą  ręką

chwycił za włosy na karku i trzymając silnie, mówił jej prosto w twarz.

– Nie masz żadnych innych swoich spraw! Tu są twoje sprawy, tu, słyszysz? Nigdzie nie

pójdziesz, będziesz przy nim i przy mnie. Słyszysz, mała suczko?

Ktoś patrzący z boku mógłby pomyśleć, że jest świadkiem miłej sceny między dwojgiem

zakochanych.  On  trzymał  ją  za  rękę  i  włosy,  ona  tuliła  się  do  niego,  dotykali  się  niemal
twarzami.  Tylko  różnica  wieku  między  nimi  mogłaby  trochę  zdziwić  postronnego
obserwatora.

Pamela była zgrabna, niezbyt wysoka, opalona i wysportowana.
Wyglądała jak jego córka i mogła nią  być.  Miała  dwadzieścia  sześć  lat.  Jasne,  puszyste,

niefarbowane włosy silnie kontrastowały z przybrązowioną przez słońce twarzą. Ubrana była
w sportową sukienkę, dość krótką, do połowy kolan, ukazującą muskularne, ale smukłe nogi.
Niemal nie miała makijażu, co dodawało jej świeżości i sprawiało, że wyglądała jak ktoś, kto
nie dba przesadnie o siebie, bo i tak wie, że zwróci uwagę.

background image

3

Mężczyzna był od niej dużo starszy, dobrze po pięćdziesiątce. Jednak w jasnej koszuli z

krótkimi rękawami, białych, drelichowych spodniach i miękkich, skórzanych butach sprawiał
wrażenie  młodszego.  Od  jasnego  stroju  odcinała  się  jego  czarna,  mocno  już  przetykana
srebrem czupryna. Cerę miał ciemną, krzaczaste, całkiem czarne brwi. Był typowym okazem
Lewantyńczyka albo mieszkańca  południowych  stanów,  w  których  od  pokoleń  mieszała  się
krew hiszpańska, meksykańska, indiańska i białych przybyszów z  Irlandii lub Niemiec. Był
dość szczupły, spod krótkich rękawów koszuli wyglądały muskularne, owłosione ramiona.

Szarpnęła się. Ręką, w której trzymała torebkę, uderzyła go w piersi, usiłując się wyrwać.

Twarz miała wykrzywioną ze złości.

– Puść! Nie masz prawa tak do mnie mówić! Nie jestem niewolnicą ani twoją, ani jego!
– Jesteś. Wiesz dobrze, że jesteś. – Roześmiał się, wykrzywiając usta w złym grymasie. –

Od pierwszego dnia wiedziałaś, po co jesteś w moim domu.

– To ty prosiłeś! – podniosła głos do granic histerycznego krzyku. – Ty błagałeś, żebym

ratowała Joego! Ty żebrałeś, żebym była przy nim i przy tobie. Ty, ty, ty!

Poprowadził ją w bok, nie zwalniając chwytu. Cisnął ją niemal na fotel i pochyliwszy się,

powiedział wolno:

– Siadaj, uspokój się. I nie krzycz, bo nic ci nie pomoże.
Jednym, silnym ruchem ciała wyrwała się z jego rąk. Jednak w chwili, gdy rzuciła się w

stronę  drzwi,  zdążył  jeszcze  chwycić  ją  za  ramiona.  Obrócił  do  siebie,  ścisnął  mocno  i
niespodziewanie  zamknął  jej  usta  pocałunkiem.  Wiła  się  i  szarpała,  ale  trzymał  silnie  i
całował długo, aż do utraty tchu. Odsunął wreszcie dziewczynę od siebie i nie wypuszczając z
ramion, powiedział łagodniej:

– Przecież wszystko wiesz. Raz na zawsze ustaliliśmy. Czy mam ci tysiąc razy powtarzać,

kim jesteś dla Joego i dla mnie?

– Dla niego pielęgniarką, a dla ciebie kochanką, tak?
– Nie mów tak. Jesteś nam obu potrzebna.
– Tobie jestem potrzebna. Żeby cię wyręczyć w opiece nad tym półtrupem.
– Nie mów tak! – oczy znów zabłysły mu złowrogo. – Joe to twój mąż, a mój syn!
– Joe to wrak. Jest skończony i dobrze o tym wiesz. Chcesz, żebym go ratowała, ale jego

nikt i nic nie uratuje.

– Potrzebna mu życzliwość. Potrzebny ktoś, kto go będzie chronił... Jak ty i ja...
– Ale ty jeszcze chcesz ze mną...
–  Przestań,  Pam  –  jego  głos  złagodniał,  zadźwięczała  w  nim  nuta  udręki.  –  Czy  nie

widzisz, jak bardzo mnie to wszystko boli? Jak bardzo jesteś mi potrzebna?

– Tobie? – teraz jawnie drwiła. – Jesteś starym, rozpustnym kozłem. Masz dosyć dolarów,

żeby sobie kupić każdą dziewczynę. Zostaw mnie w spokoju.

– Więc załóżmy, że kupiłem ciebie – odparł cynicznie.
–  Nie.  Zapamiętaj  sobie:  mnie  nie  kupiłeś.  Wyżebrałeś,  żebym  wyszła  za  Joego,  bo

mówiłeś, że tylko ja mogę go uratować. I co? Jemu nic nie pomaga, on nikogo nie potrzebuje.
A ty co robisz? Kupiłeś żonę dla syna, a sam chcesz z nią... Och, ty! – odskoczyła, bo znów ją
chciał  pocałować.  Zaraz  też  krzyknęła  z  bólu,  bo  jego  dłoń  z  rozmachem  trzasnęła  ją  w
policzek.

–  Dosyć!  –  krzyknął  wściekły.  –  Wracaj  do  pokoju.  Porozmawiamy,  gdy  się  uspokoisz.

Znajdę sposób, żeby to wszystko rozwiązać.

– Nie! Nie zatrzymasz mnie! – także krzyczała na cały głos. – Pójdę i nie wrócę do tego

przeklętego domu! Nie wrócę ani do Joego, ani do ciebie! Puść!  – ostatni okrzyk wydała w
chwili, gdy znów chwycił ją z całych sił i potrząsnął tak mocno, że głowa zachwiała się jej w
przód i w tył.

Z  bocznych  drzwi  wyszedł  czarnoskóry  służący.  Zatrzymał  się  niepewnie,  widząc

szamoczącą  się  parę.  Mężczyzna  dojrzał  go,  spojrzał  wściekły,  ale  puścił  Pamelę  i  zapytał

background image

4

starając się opanować gniew:

– Czego chcesz?
– Telefon.
– Idź do diabła. Powiedz, że mnie nie ma.
– Ale to mister Hood, mówi że sprawa bardzo pilna...
– Ach tak, dobrze, już idę, no, nie stercz tak, wynoś się!
– Poprawił dłonią włosy, cofnął się o krok i powiedział:
– Radzę ci zostań. Proszę...
– Nie – odparła hardo. – Gdybyś na początku prosił, to bym została, ale teraz...
– Dobrze. Idź, jeśli chcesz. Ale pamiętaj, możesz pożałować.
– Od dawna żałuję. Wszystkiego.
Już szedł w stronę drzwi, ale jeszcze się zatrzymał i dodał spokojniej:
– Pam, nie rób głupstw. Zresztą porozmawiamy, jak wrócisz.
– Jesteś pewien, że wrócę?
Zawahał się przez moment, ale zaraz poszedł do telefonu. A Pamela poprawiła sukienkę,

potrząsnęła  głową,  żeby  uporządkować  włosy  i  wyszła  z  domu.  Było  już  ciemno.  Na
podjeździe  stał  sportowy  kabriolet.  Wsiadła,  uruchomiła  silnik  i  ruszyła,  aż  żwir  wytrysnął
spod  kół.  Nie  wiedziała,  że  w  ciemnym  prostokącie  okna  na  pierwszym  piętrze  stał
długowłosy, przygarbiony młody mężczyzna i patrzył przed siebie szklanym wzrokiem.

2

Jechała ostro, biorąc zakręty z piskiem opon. Była zdenerwowana tak, że nie mogła zebrać

myśli. Jeszcze czuła jego dłoń na swoim policzku, słyszała wściekły głos, widziała zwężone
oczy. Chciało jej się krzyczeć ze złości i płakać z upokorzenia. A równocześnie wiedziała, że
jest bezsilna. Z trudem panowała nad sobą, zdawała sobie sprawę, że jadąc w tym stanie może
stracić kontrolę nad samochodem.

Idiotko, idiotko, idiotko – powtarzała w duchu. Dobrze wiedziała, że sama wpakowała się

w tę sytuację bez wyjścia. Dziś nie umiałaby powiedzieć, co było powodem, że się zgodziła.
Czy miała dość życia na małej farmie, ze zgorzkniałymi rodzicami nieustannie narzekającymi
na los, który poskąpił im sukcesu i sprawił, że wylądowali u tego bogatego mieszańca, który
czasem  przyjeżdżał  tu,  żeby  odpocząć  od  zgiełku  świata  biznesu  i  pojeździć  konno?  Czy
sprawiło  to  współczucie  dla  tego  człowieka,  który  prosił,  a  nawet  błagał  o  ratunek  dla
swojego  wykolejonego  syna?  Czy  może  litość  nad  młodym,  niespełna  trzydziestoletnim
mężczyzną,  który  chwilami  przypominał  bezwolny  łachman,  wór  kości  obciągniętych
pożółkłą  skórą  i  był  zupełnie  bezradny,  cichy  i  spokojny,  jakby  nieobecny?  A  może
pieniądze, blask życia w eleganckim świecie, w którym nie pachniało końmi jak u rodziców
pracujących  na  cudzej  farmie,  nie  piekło  bezlitosne  słońce,  a  w  czasie  upału  piło  się
chłodnego drinka i pływało w basenie o zielonkawej wodzie łagodnie otulającej ciało?

I  jeszcze  on...  Właśnie  wyszła  z  basenu,  gdy  czarnoskóry  Ben  poprosił  ją  do  telefonu.

Ujęła słuchawkę, wyciskając drugą ręką wodę z włosów.

– Pamela, słucham – powiedziała i zdrętwiała. Usłyszała głos, który sprawił, że wszystko

to, co zostało za nią, nagle znów wróciło.

– Tu Ed, pamiętasz mnie chyba?
– Tak, naturalnie – bąkała niepewnie. – Gdzie jesteś? Jak mnie odnalazłeś?
– Przecież to nietrudne, wiadomo gdzie jesteś – głos był chłodny, obcy.
– Czego chcesz? – mimo woli także przybrała oschły ton.
– Muszę cię zobaczyć.
– To niemożliwe.

background image

5

– Ależ możliwe, kotku. Musisz się ze mną spotkać. – Rozzłościł ją ten ton.
– Niczego nie muszę. Dobrze wiesz. I nie dzwoń...
– Zaraz, zaraz, Pam, nie złość się – głos złagodniał. – Nie odkładaj słuchawki, bo możesz

pożałować.

– Grozisz mi? O co ci chodzi.
– O nic. Tylko muszę się z tobą zobaczyć.
– Po co?
– Powiem, jak się zobaczymy.
– Nie zobaczymy się, już ci mówiłam.
– Ależ tak, zobaczymy się – głos mężczyzny znów zabrzmiał twardo. – Chyba, że chcesz

żebym  przypomniał  komu  trzeba  twoje  kursy  z  towarem  dla  mnie  i  moich  przyjaciół?  Co,
chcesz?

– To było dawno, nikt ci nie uwierzy.
– Nie tak dawno.  I uwierzą. O takich sprawach nie zapominają,  a wiesz, co za to robią?

Nawet jeśli ktoś był tylko przewoźnikiem... No, Pam, czemu się upierasz, czy trzeba żebym ci
to wszystko przypominał?

– Jesteś podły.
– Kiedyś mówiłaś, że jestem kochany.
– Bzdura, to było dawno.
– Rok to nie tak dawno. A więc?
– Czego chcesz?
– Mówiłem. Musimy się zobaczyć. Potrzebuję cię.
– Nic z tego, Ed. Dobrze wiesz, że wszystko dawno się skończyło. Żyjemy teraz na innych

planetach.

– Dobrze, dobrze, źle mnie zrozumiałaś. Potrzebuję twojej pomocy. A ty, jako moja stara

przyjaciółka – nie odmówisz, prawda? Chyba, że chcesz...

– Więc?
– Przyjedź do baru „Ramona”. Wiesz gdzie to?
– Wiem.
– W porządku. Będę tam czekał, jak się ściemni. Tylko nie każ mi długo czekać, nie lubię

tego. Pamiętaj...

Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, usłyszała trzask odkładanej słuchawki. Stała jeszcze

przez chwilę blada, wystraszona tą rozmową,  aż  w  końcu  położyła  słuchawkę  i  bezwiednie
poszła do swego pokoju, zostawiając na podłodze mokre ślady.

Teraz  jechała  z  nerwami  napiętymi  do  ostateczności.  Spodziewała  się,  że  rozmowa  z

dawnym przyjacielem nie będzie miła. A starcie z teściem dodatkowo ją rozstroiło. Chwilami
odnosiła wrażenie, jakby cały świat, który od niedawna sobie zbudowała, walił się nagle w
gruzy i zewsząd groziło jej niebezpieczeństwo.

W ostatniej chwili wyminęła wielkiego chevroleta, którego kierowca zatrąbił ze złością, że

mu  zajechała  drogę.  Skręciła  w  prawo,  pozostawiła  za  sobą  ostatnie  wille  eleganckiej
dzielnicy i poczęła się wspinać na wzgórze poza miastem. Tu już było spokojniej, ale za to
droga zwęziła się i Pamela musiała bardziej uważać. Mijała teraz stojące pod palmami małe
domki, czasem mignął neon przydrożnego baru, dobiegły dźwięki głośnej muzyki. Po prawej
rozciągał się bajeczny widok na Nowy Orlean rozjarzony światłami, gorący mimo wieczoru i
początku  jesieni,  wypełniony  ludzkim  gwarem  i  duszącymi  zapachami,  z  obskurnymi
dzielnicami  pełnymi  kolorowych  ludzi  zajętych  najróżniejszymi  ciemnymi  interesami  i
dzieciakami  o  wielkich  oczach  bawiącymi  się  przy  krawężnikach  ulic.  Dalej  widać  było
paciorki świateł wzdłuż nowoczesnych arterii i wreszcie port niby drugie miasto, oświetlony,
pełen ruchu przez całą dobę, pobrzmiewający rykiem okrętowych syren. Od wielkiej zatoki
szedł  łagodny  podmuch  niosący  wytchnienie  po  upalnym  dniu.  Światełka  startujących  i

background image

6

podchodzących  do  lądowania  odrzutowców  przesuwały  się  wśród  nieruchomych,  jasnych
gwiazd.

Zajechała już, opanowawszy się nieco, na mały parking przed barem, którego  czerwony,

natarczywie  mrugający  neon  wabił  spragnionych  piwa,  whisky  i  jazgotliwej  muzyki.
Wyłączyła silnik i trwała przez dłuższą chwilę nieruchomo, zastanawiając się,  czy wysiąść.
Zdecydowała się wreszcie i sięgnęła do klamki,  gdy  wtem jakiś cień  wyłonił  się  z  mroku  i
usłyszała niezbyt głośno powiedziane słowa:

– Nie wysiadaj. – Mężczyzna otworzył drzwiczki z drugiej strony, zajął miejsce koło niej i

rozkazał: – Jedź!

– Dokąd?
– Prosto. Ruszaj wreszcie.
Posłuchała bez słowa. Wytoczyła samochód z parkingu i pojechała przed siebie szczytem

wzgórza. Domów było coraz mniej, także bary zostawili poza sobą. Kątem oka spoglądała na
siedzącego  obok  mężczyznę.  Było  niezbyt  ciemno,  więc  widziała  ostro  zarysowany  profil,
drugie,  opadające  na  ramiona  włosy,  ciemny,  kilkudniowy  zarost.  Poczuła  też  od  niego
zapach potu i pomyślała, że powinien się wykąpać przed tym spotkaniem.

– Długo mam tak jechać? – spytała.
– Tu skręć i zatrzymaj się – nakazał. Posłusznie skręciła i zatrzymała wóz na niewielkim

placyku. Był to punkt widokowy na szczycie wzgórza. Roztaczał się stąd wspaniały widok na
całe  miasto,  zatokę  i  dalekie,  biegnące  aż  po  horyzont  morze.  Od  strony  drogi  osłaniał  ich
niski żywopłot. Gdy wyłączyła silnik, usłyszała koncert cykad, a z dołu dotarł nieco mdlący
zapach  róż  i  jakichś  jeszcze  kwiatów,  których  nie  umiałaby  nazwać.  Odwróciła  twarz  ku
mężczyźnie i spytała:

– No więc?
– Nie witasz mnie zbyt serdecznie – odparł z lekkim uśmiechem.
– Nie spotkaliśmy się chyba dla okazywania sobie serdecznych uczuć?
– Czemu nie? Kiedyś tak było, zapomniałaś?
– Było, minęło, nie ma o czym mówić. O co chodzi, mam mało czasu.
– Ja też. Ale spokojnie, nie denerwuj się, kotku.
– Nie mów tak do mnie.
Niespodziewanie  objął  ją  ramieniem  i  przyciągnął  do  siebie.  Stawiła  silny  opór,  ale  nie

zdołała wyrwać się z uścisku.

– Zostaw – syknęła. – Zostaw, bo będę krzyczeć.
– Tu cię nikt nie usłyszy.  Zresztą o co  chodzi? Siedź spokojnie, nic ci nie zrobię. Chcę,

żebyśmy wyglądali jak para na randce.

Popatrzyła mu z bliska w twarz. W półmroku widziała, że jest mizerny, oczy mu zapadły, a

zarost  sprawiał,  że  wyglądał  jak  ascetyczny  mnich.  Biodrem  wyczuła,  że  pod  koszulą  ma
zatknięty za pasek spodni rewolwer. Siedziała sztywno i czekała, co nastąpi.

– Dobra – powiedział wreszcie. – Nie będę owijał w bawełnę. Potrzebuję twojej pomocy.
–  Cóż  ja  mogę  dla  ciebie  zrobić?  –  wzruszyła  ramionami.  –  Jeżeli  coś  narozrabiałeś,

wpadłeś, szukają cię, to co ja mogę?...

– Tak, wpadłem – odparł twardo. – Powiem ci, bo znasz te sprawy jeszcze z czasów, kiedy

nie byłaś... – przełknął słowo, które cisnęło mu się na usta, a ona przeczekała to w milczeniu.
– No dobra. Nakryli nas. Zrobili obławę i wpadliśmy. Dwóch naszych padło, paru zwinęli, a
mnie udało się zmyć.

– Rozpoznali cię?
– Nie wiem. Ale na miejscu zostały też dwie gliny.
– Ty zabiłeś.
– Może ja, może nie, wszyscy strzelali. W każdym razie szukają mnie, mają rysopis, a kto

wie, czy  ktoś  z  przymkniętych  nie  wysypał  nazwiska.  Zresztą  to  nie  ma  znaczenia.  Jak  nie

background image

7

gliny, to nasi mnie dopadną. Skoro udało mi się zwiać, mogą myśleć, że ja naprowadziłem
policję. Sama wiesz, jak to jest.

– Nie wiem, mnie nie ściga policja, do nikogo nie strzelałam...
–  Dobra,  nie  mówmy  o  tym.  Muszę  stąd  zniknąć.  I  to  szybko.  Możliwie  najdalej.  Na

Północ albo na wschodnie wybrzeże. Albo jeszcze lepiej za ocean...

– To czemu tego nie robisz?
– To nie takie proste. Poszukują mnie. Jestem bez kontaktów. I nie mam forsy...
– Ach, o to chodzi...
Nagle  zza  żywopłotu  wytrysnęła  smuga  jaskrawego  światła.  Jakiś  wóz  zboczył  z  drogi  i

zajechał obok nich. Mężczyzna spojrzał i błyskawicznie chwycił Pamelę w ramiona. Przytulił
do  siebie,  zaczął  całować  pochylając  się  nisko,  nad  kierownicę.  Zaskoczona  dziewczyna
zaczęła się szarpać, ale przygniótł ją z taką siłą, że aż jęknęła i zaprzestała oporu.

Wóz policyjny podjechał blisko, omiótł ich reflektorami i na moment się zatrzymał. Jeden

z policjantów patrzył na całującą się parę, drugi, ten który prowadził samochód, uśmiechnął
się i powiedział:

– Napatrz się, Frank, jak wrócisz do domu, przerobisz to ze swoją Mary.
– Daj spokój – obruszył się ten nazwany Frankiem. – Jedź, niech się kochają.
Wóz policyjny wykręcił, potem wytoczył się poza żywopłot i po chwili odjechał zboczem

w dół. Wtedy mężczyzna puścił Pamelę. Wciągnęła głęboko powietrze i potarła ramię, które
przycisnął jej do kierownicy.

–  Skorzystałeś  z  okazji  –  powiedziała  ze  złością.  Odsunęła  się,  a  on  dopiero  teraz  zdjął

dłoń z kolby rewolweru. Dostrzegła to i jeszcze bardziej się rozzłościła. – Oszalałeś? Myślisz,
że to by coś pomogło?

–  Wszystko  jedno  –  odparł  z  determinacją.  –  Nie  dam  się  zapudłować  na  99  lat.  Wolę,

żeby mnie przedziurawili.

– Ale że mnie także narażasz, to nie pomyślałeś?
– Nic się przecież nie stało – wzruszył ramionami. – Masz papierosa?
Podała  mu  paczkę,  wziął  jednego,  resztę  schował  do  kieszeni.  Wyciągnęła  rękę  i

poczęstował ją, ale pozostałe ponownie schował.

Nic  nie  powiedziała,  tylko  podała  mu  ogień,  zapaliła  sama,  a  on  wyjął  jej  z  dłoni

zapalniczkę i także schował.

– Nie masz kompletnie nic? – spytała.
–  Nieważne  –  wzruszył  ramionami.  –  Muszę  się  stąd  jak  najprędzej  wydostać.  Ty  mi

pomożesz.

Pogrzebała w torebce, wyjęła kilka dolarów i podała mu. Przyjął, przeliczył pobieżnie.
–  Niewiele  tego  –  usprawiedliwiła  się  –  ale  nie  mam  więcej.  Nigdy  nie  noszę  dużo

pieniędzy.

– Przyniesiesz jeszcze – zabrzmiało to jak rozkaz.
– Już się nie zobaczymy – odpowiedziała.
– Zobaczymy się, kotku.
– Nie mów do mnie kotku – żachnęła się. – Nie znoszę tego.
– Kiedyś lubiłaś.
– Nie wracaj do tego, co było. Już mówiłam...
–  Pam  –  przybrał  teraz  ton  perswazji  –  pomożesz  mi,  wiem,  że  pomożesz,  bo  mnie

kochasz.

– Zwariowałeś?
– Nie. Wiem, że tak jest. Wyszłaś za tę szmatę dla forsy i żeby się wyrwać z farmy. Ale

nie mogłaś zapomnieć. I ja nie zapomniałem...

– Nie ma powrotu, Ed – głos jej zmiękł. – Stało się. Pójdę dalej tą drogą. Bez ciebie.
– Nie, Pam. Potrzebuję cię. Nie tylko twojej forsy, ale także ciebie.

background image

8

– O czym ty mówisz?
– Wyjedziemy stąd. Razem. Weźmiesz jeszcze od nich, ile będziesz mogła, chociaż tyle,

żeby  nam  starczyło  na  drogę.  I  wyjedziemy  razem.  Do  San  Francisco,  Nowego  Jorku,
Bostonu albo za ocean – wszystko jedno, byle najdalej stąd i razem.

– Nie łudź się, Ed. Nigdzie z tobą nie wyjadę. Zawsze byłeś marzycielem.
– Ty za to zawsze twardo chodziłaś po ziemi.
– Tak. I dlatego nigdzie z tobą nie pojadę. Nie chcę być z kimś, kogo nieustannie ścigają.

Nie  chcę  życia  w  spelunkach,  z  bandziorami,  narkomanami,  alkoholikami.  Jesteśmy  już  w
innych światach, nie rozumiesz?

–  Posłuchaj,  Pam  –  pochylił  się,  mówił  zduszonym  szeptem,  jakby  się  bał,  że  ktoś  ich

usłyszy, choć wokół panowała cisza i spokój. – Zrobisz tak. Teraz wrócisz do tego twojego
pałacu.  Jutro  weźmiesz  forsę.  Tyle,  ile  masz.  A  jak  masz  mało,  to  weź  od  starego.  On  ci
niczego nie odmówi, prawda? Wieczorem przyjedziesz tu. Na to samo miejsce. Nie do baru,
ale wprost tu. To wszystko.

– A potem? – zapytała podejrzliwie.
– Nie myśl dziś, co będzie potem. Zobaczymy.
– Nie, Ed. Nigdzie z tobą nie ucieknę.
– W porządku. Masz czas do namysłu. Do jutra. Ale pamiętaj, jeśli się nie zjawisz, będę

bezlitosny.  Byłaś  w  tym  wszystkim,  mogę  to  udowodnić  i  nie  będę  cię  oszczędzał.  Nie
zostawię cię z nimi. Za dużo dla mnie znaczysz.

– I dlatego mnie szantażujesz? Straszysz, że oddasz policji?
– Walczę o ciebie. To wszystko.
– A jeśli jutro nie przyjadę?
– Już mówiłem. Pojutrze dzwonię do glin.
Siedziała  przez  dłuższą  chwilę  w  milczeniu.  Potem  nie  patrząc  na  niego,  powiedziała

spokojnie, ale z taką nienawiścią, że przeszedł go dreszcz:

– Jesteś wstrętny. Ohydny szantażysta. Zimny skurwysyn.
– Jesteśmy warci siebie, kotku.
– Nie mów tak, do cholery – krzyknęła.
– No dobra – roześmiał się. – A więc wszystko jasne. Jedź.
– Dokąd?
–  Podwieź  mnie  do  portu.  Tam  łatwo  się  schować.  No  ruszaj,  bo  te  gliny  się  tu  kręcą  i

mogą się nami bliżej zainteresować.

– Jadąc zaciskała mocno na kierownicy rozdygotane dłonie. Chwilami przychodziło jej do

głowy, że wystarczy jeden ruch,  a wóz stoczy się w przepaść. Może zdążyłaby wyskoczyć.
Ale  nie  miała  odwagi  tego  zrobić.  Wyprowadziła  samochód  koło  baru  na  szerszą  drogę,
potem  okrążyła  centrum  miasta  i  w  końcu  dotarła  do  portu.  Tu  kazał  jej  jechać  długim
nabrzeżem aż do rejonu, w którym nie było ruchu, panował tu półmrok i tylko gdzieniegdzie
stały przy kei stare, opuszczone statki. W pewnym miejscu kazał jej się zatrzymać.

– Tu się pożegnamy – szybko pochylił się i nim zdążyła zrobić unik, pocałował ją. – Nie

złość  się,  Pam  –  powiedział  niefrasobliwie.  –  Zobaczysz,  wszystko  będzie  okay.  Tylko  nie
nawal.  Szkoda  by  cię  było.  –  Nim  zdążyła  odpowiedzieć,  otworzył  drzwiczki  i  zniknął  w
mroku za wielkim, ciemnym magazynem. Zawróciła z impetem i odjechała na pełnym gazie.

3

Zostawiła wóz na podjeździe i szybko weszła do domu. Zauważyła, że na górze, u Joego

było ciemno, ale na parterze jaśniały światła. Serce jej biło, kiedy szła przez hall do schodów
wiodących na piętro, gdzie był jej pokój. Spodziewała się, że go zastanie w hallu, ale nie było

background image

9

nikogo. Tylko przez duże, szeroko otwarte drzwi wiodące do ogrodu dostrzegła seledynową
wodę basenu, a na jego skraju stolik, przy którym, tyłem do niej, siedział teść. Nie poruszył
się,  choć  z  pewnością  usłyszał  i  samochód,  i  jej  kroki.  Starając  się  nie  biec  po  schodach,
weszła na górę. Na moment zatrzymała się pod drzwiami pokoju Joego, ale nie usłyszawszy
stamtąd żadnego odgłosu, poszła dalej i po chwili znalazła się u siebie.

Był to niewielki, dobrze urządzony apartament. Umeblowany na różowo pokój sypialny z

szerokim,  nakrytym  puchatą  narzutą  tapczanem,  toaletką,  wyściełanymi  pufami,  dalej
łazienka z niebieskimi kafelkami i mała garderoba. Otwarte teraz szeroko okno wychodziło na
ogród.  Podeszła  i  spojrzała  tam.  Wierzchołek  palmy  sięgał  parapetu.  Ponad  nim  widziała
pogrążony w mroku trawnik z rosnącymi  tu  i  ówdzie  ozdobnymi  krzewami,  a  bliżej  basen,
pusty  teraz,  łagodnie  oświetlony.  Teść  uniósł  głowę  znad  szklaneczki  i  popatrzył  na  nią.
Odruchowo cofnęła się w głąb pokoju. Rzuciła torebkę na puf, przyjrzała się sobie w lustrze.
Na  twarzy  wypieki,  włosy  nieco  zmierzwione,  na  ramieniu  zauważyła  czerwonawy  znak
odciśnięty przez kierownicę, gdy Ed przycisnął ją w obawie przed policjantami. Pomasowała
to miejsce, potem przypudrowała. Trochę pomogło. Siadła na tapczanie, zapaliła papierosa z
paczki leżącej na nocnym stoliku i wypuszczając duże kłęby dymu, z wolna się uspokajała.
Pomyślała,  że  na  dziś  dosyć  już  emocji  i  chyba  teść  zostawi  ją  w  spokoju,  skoro  nie
zareagował od razu na jej powrót. Ta myśl niosła ulgę. Spodziewała się, że noc pozwoli jej
uspokoić  się  i  zastanowić  nad  wyjściem  z  sytuacji.  Przypomniało  jej  się  powiedzenie,  że
ranek jest mądrzejszy od wieczora i zdusiwszy papierosa, miała zamiar iść do łazienki. W tym
momencie usłyszała niegłośne kroki na korytarzu. Od razu spokój zniknął, wróciło napięcie.
Jeszcze przez moment łudziła się, że to może Joe skądś wraca i pójdzie do siebie, ale lekkie
pukanie do drzwi potwierdziło jej obawy. Wszedł, nim zdążyła powiedzieć „proszę”.

Cofnęła się pod okno i patrzyła na niego ze strachem. On jednak zdawał się nie zwracać

uwagi  na  jej  zdenerwowanie.  Był  spokojny,  w  jednej  ręce  trzymał  dwie  szklaneczki,  w
drugiej butelkę sherry. Rozejrzał się po pokoju, jakby tu był pierwszy raz, potem usiadł przy
stoliku znajdującym się w rogu i, stawiając szklanki i butelkę, skinął głową.

– Siadaj, nie bój się. – A gdy stała nadal nieruchomo, dorzucił: – Musimy porozmawiać,

siadaj.

Posłuchała,  choć  serce  znów  kołatało  jej  gwałtownie.  Wolno  zbliżyła  się,  usiadła

naprzeciw niego. Ujął butelkę i zapytał:

– Napijesz się? – Nie odpowiedziała, ale mimo to nalał jej, potem sobie. Ujął szklaneczkę i

uśmiechając  się  uspokajająco,  powiedział:  –  No,  wypij  łyk,  dobrze  ci  zrobi.  –  Napiła  się
trochę,  potem  jednym  haustem  opróżniła  szklaneczkę.  Kiwnął  głową  z  aprobatą.  Powtórnie
jej nalał i sam także się napił. – Ciężki dziś dzień – powiedział i pociągnął spory łyk. Pamela
patrzyła czujnie.

– Tylko to chciałeś mi powiedzieć? – zapytała zaczepnie.
– Nie tylko. Napij się jeszcze.
– Chcesz mnie upić?
– Nie.  Ale  oboje  musimy  się  trochę  odprężyć.  Mamy  ważne  sprawy  do  omówienia.  No,

prosit  –  uniósł  szklaneczkę  i  czekał,  aż  ona  uczyni  to  samo.  Podał  jej  papierosa,  długo
celebrował zapalanie, wyraźnie zwlekał z rozpoczęciem rozmowy.

– Mów – zachęciła go. – Wolę to mieć za sobą.
Słusznie – zgodził się kiwając głową. – Ja też. Może jeszcze łyk?
Nie, mów – zdusiła nie dopalonego papierosa. Była czujna i napięta. Czekała na atak. On

tymczasem  patrzył  na  nią  jakoś  inaczej  niż  przed  wyjściem.  Nie  miał  w  oczach  gniewu,
wyglądał nawet na onieśmielonego. Wreszcie odezwał się:

–  Posłuchaj,  Pam.  Wiem, że  nie  jest  ci  dobrze.  Mógłbym  powiedzieć,  że  sama  się  na  to

zdecydowałaś, ale ty mi odpowiesz, że to ja cię namawiałem, nawet błagałem, żebyś wyszła
za Joego i ratowała go.

background image

10

– O tym już mówiliśmy – przerwała mu.
– Tak – zgodził się. – Mówiliśmy też o innych sprawach. Choćby o tym, że i mnie na tobie

także zależy.

– Jako na synowej?
Milczał przez długą chwilę. Ponownie sięgnął po papierosa. Zauważyła, że palce mu lekko

drżały.

– Powiedzmy, że nie tylko – nie patrzył jej teraz w oczy. – Ale głównie. Bo przecież Joe to

mój syn i nie chcę go stracić.

– Chcesz mieć i jego, i mnie, tak? – czuła się coraz spokojniejsza, wiedziała, że zdobywa

nad nim przewagę. Nie odpowiedział od razu. Nalał jej i sobie, nie czekając na nią napił się,
zaciągnął papierosem.

– Czasem i mnie jest ciężko  –  wyznał.  –  Chociaż  wiesz,  że  nie  jestem  mięczakiem.  Ale

bywa cholernie ciężko.

– Chcesz się przede mną wyżalić? – wiedziała, że jest bezlitosna, ale nie czuła dla niego

współczucia. Myślała o sobie. Ten starzejący się mężczyzna wywoływał w niej niechęć, bo
podświadomie obarczała go winą za swój los. On zaś pokręcił przecząco głową i odparł bez
gniewu:

– Nie, nie wyżalić, ale ustalić, co mamy dalej robić.
– A czy jest jakieś wyjście? Jak to sobie wyobrażasz? Mam się opiekować Joem i należeć

do  ciebie,  być  niewolnicą,  kochanką  teścia  i  kim  jeszcze,  no  powiedz,  tak  to  sobie
wyobrażasz?

– Przestań. Chcę spokojnie porozmawiać, a nie się kłócić.
– No więc?
– Najpierw Joe...
–  Co  Joe,  co?  Myślisz,  że  mogę  mu  pomóc?  W  jaki  sposób?  Mam  go  nieustannie

pilnować?  Trzymać  za  rękę.  Znosić  jego  ataki,  brutalność,  załamania.  W  imię  czego?  Rok
minął i jest taki sam jak dawniej, albo i gorszy. Sam wiesz, że jemu nikt nie pomoże, bo on
sam sobie pomóc nie chce.

– A jednak trzeba go ratować, nie możemy oddać Joego walkowerem.
– To go zamknij u czubków albo oddaj pod stałą opiekę lekarską, ja nic nie mogę zrobić.

Próbowałam.  I  dobrocią,  i  złością  –  wszelkimi  sposobami.  I  co?  Nic.  On  jakby  mnie  nie
widział.  Czasem  płacze  mi  na  piersiach,  czasem  mnie  bije.  Ale  nigdy,  słyszysz,  nigdy  nie
potraktował  mnie  normalnie,  jak  żonę,  jak  kobietę.  Nie  może.  Nie  chce.  Nie  zależy  mu,
rozumiesz? – Wyrzuciła to z siebie jednym tchem. Na policzkach pojawiły się jej rumieńce,
oczy  zabłysły  z  podniecenia.  On  zaś  słuchał  spokojnie  i  czekał,  aż  skończy.  Znów  wypiła
sherry do dna. – Nie jestem tu już potrzebna – dorzuciła gwałtownie stawiając szklaneczkę.

Pokręcił głową przecząco, delikatnie ujął ją za dłoń.
– Mylisz się, Pam – powiedział jak do dziecka. – Jesteś potrzebna.
– Po co? Komu?
– Mnie. – Roześmiała się histerycznie. Nie zwrócił na to uwagi. Spokojnie słuchał, kiedy

mówiła:

– Tobie? Tak, nie raz dawałeś mi do zrozumienia, czego ode mnie chcesz. A dziś, na dole,

pokazałeś to szczególnie dobitnie.

– Zdenerwowałaś mnie. Nie byłaś miła.
– Dlaczego mam być miła? Co ja tu właściwie robię? Kim jestem?
– Jesteś młodą, śliczną dziewczyną, przed którą jest całe życie.
– Życie? Jakie? Z wiecznie półprzytomnym, zeszmaconym Joem? I po co? Żeby mieć ten

pokój?  Twoje  dolary?  Wiesz  gdzie  ja  mam  to  wszystko?  Wiesz?  Już  mi  to  obrzydliwe
małżeństwo  z  Joem  i  twoje  zaloty  bokiem  wychodzą.  Mam  dość,  dość,  dość.  Albo  stąd
ucieknę, albo popełnię samobójstwo. I ty wszystkiemu jesteś winien.

background image

11

–  Może  tak  –  zgodził  się  bez  gniewu.  –  Ale  uspokój  się.  Myślę,  że  jest  wyjście  z  tej

sytuacji.

–  Wyjście?  Jakie?  Skoczyć  pod  samochód  albo  zażyć  na  noc  sto  tabletek  nasennych.

Albo... – zawahała się, wreszcie dokończyła spokojniej – ...wynieść się stąd, iść byle gdzie,
żeby was tylko więcej nie widzieć na oczy.

– Nie wpadaj w skrajności. – Podał jej sherry i odczekał, aż się napije. – I nie histeryzuj.

Mądra dziewczyna zawsze znajdzie dobre wyjście. Zwłaszcza, jeśli ma kogoś życzliwego, kto
jest gotów jej pomóc.

– Ciebie? Co knujesz? Powiedz wreszcie. Od początku czuję, że chowasz coś w zanadrzu.

–  Patrzyła  teraz  zaczepnie,  gotowa  znów  podjąć  walkę.  A  on  odetchnął  głęboko  jak  przed
skokiem do lodowatej wody i nie patrząc na nią zaczął:

– Od dawna o tym myślałem. Tak czy owak trzeba rozwiązać tę fatalną sytuację, w jakiej

się wszyscy troje znaleźliśmy.

– I co wymyśliłeś – przerwała mu. – Mów, nie owijaj w bawełnę.
– Dobrze. Posłuchaj, Pam. Pojedziecie z Joe’m w długą podróż.
–  Ja  z  nim?  Zwariowałeś?  Myślisz,  że  go  upilnuję?  Że  dam  sobie  z  nim  radę?  Cóż  za

pomysł.

–  Posłuchaj  spokojnie  –  podniósł  lekko  głos.  –  Potem  powiesz,  co  o  tym  myślisz.  Więc

wyślę  was  w  daleką  podróż.  Powiedzmy  do  Europy.  Na  długo.  Dwa,  trzy  miesiące,  nawet
dłużej, jeżeli uznasz, że to będzie potrzebne jemu i tobie.

– Ja już uznaję, że to nie ma sensu.
–  Prosiłem  –  wysłuchaj  mnie  do  końca.  Nie  polecicie  samolotem,  nie  popłyniecie

luksusowym  transatlantykiem,  nie  będzie  wspaniałych  warunków.  Stworzę  wam  sytuację
inną, trudną, wyjątkową. Trzeba, żeby Joe był przez jakiś czas  odcięty od  świata.  Żeby  nie
miał do niczego dostępu, żeby go otaczało jak najmniej ludzi. Wtedy będziesz miała nad nim
kontrolę, może to coś pomoże, może go zmieni, rozumiesz?

– A ja nadal mam być pielęgniarką, znosić jego humory, wybuchy, brutalność albo apatię?

Dlaczego?

– Bo jesteś jego żoną. Bo mi to obiecałaś. Bo... proszę cię o to. W końcu nie proponuję ci

nic  poza  tym,  co  było  w  naszej  umowie  sprzed  roku,  kiedy  obiecałaś  pomóc  mi  ratować
Joego.

– Obiecałam, ale sam widzisz, że nie daję rady. Nikt nie da rady.
– Może to, co proponuję, pomoże. To ostatnia szansa. Spędzicie w podroży kilka tygodni.

Odcięci  od  świata.  Warunki  będą  trudne,  nawet  bardzo,  ale  przecież  ty  jesteś  do  tego
przyzwyczajona, nie zawsze żyłaś tak jak tu, w tym domu... Za to potem...

– Co będzie potem? Dotrzemy do Europy i co?
– Tam Joe nikogo nie zna. Będziecie sami, tylko we dwoje. Zrobicie objazd krajów, które

sama wybierzesz. Francja, Włochy, Grecja – co zechcesz. Byle go oderwać, byle zapomniał.
Nie będzie miał kontaktów, nie będzie miał żadnych dostaw. Może się uspokoi, zacznie żyć
choć trochę normalniej.

– Wierzysz w to?
– Nie mam innego wyjścia. Przecież wiesz, że wszystkiego próbowałem.
– A ja, co ja mam za perspektywę? Nawet jeśli Joe choć trochę wróci do życia, to i tak nie

będę z nim. Już nie mogę...

– Zapominasz o mnie.
– O tobie? Nie za ciebie wyszłam za mąż.
–  Ale  jesteś  tu,  w  tym  domu,  blisko  mnie.  I  chcę,  żebyś  została.  Bez  względu  na  to,  co

będzie z Joem... Nawet jeśli on... jeśli mu ta kuracja  nie  pomoże,  to  i  tak  jest  tu  dla  ciebie
miejsce, dobrze o tym wiesz...

– Ach tak. Więc chcesz zachować mnie dla siebie?

background image

12

– A co w tym złego? Sama mówiłaś, że Joe nie jest twoim prawdziwym mężem. A ja ci

dam wszystko. Luksus. Miłość...

– Powiedz prawdę – patrzyła na niego surowo, jak sędzia. – Liczysz, że Joe nie wróci z tej

podróży?

– Liczę, że na pewno wrócisz ty.
– A jeśli nie?
– Wrócisz. Przecież wiesz, że masz tu życie, jakiego pragnęłaś, i wiesz, jaki świat czeka

cię poza tym domem. A ja cię w spokoju nie zostawię...

– Grozisz mi?
– Nie, tylko mówię z tobą szczerze. Możesz mieć wszystko lub nic.
– A jeśli się nie zgodzę i wybiorę to mc?
–  To  już  teraz  możesz  płakać  nad  swoim  losem.  Ale  wiem,  że  jesteś  za  mądra,  żeby

odmówić. Jesteś przecież bystrą dziewczyną, lojalną żoną Joego i moją synową, prawda?

– Kpisz?
– Nie. Tylko znam cię dość dobrze. Proponuję ci układ. Jedź z Joem, a potem, bez względu

na to, jak dla niego skończy się ta wyprawa, będziesz miała, co tylko zechcesz.

– Z tobą?
– Jeśli zechcesz.
– A jeśli wrócę z Joem?
– Także dotrzymam obietnicy.
Wstała.  Była  teraz  opanowana  i  spokojna.  Podczas  tej  rozmowy  przypomniał  się  jej  Ed.

Znów  poczuła  ucisk  kierownicy  na  swoim  ramieniu,  twardość  kolby  rewolweru  za  jego
paskiem,  nieznośny  zapach  dawno  nie  kąpanego  ciała  i  niedobry  smak  wymuszonego
pocałunku.  I  groźny  głos  wydający  polecenia.  Otrząsnęła  się  na  myśl  o  tym,  co  ją  czeka  z
tamtym  człowiekiem.  Przeszła  się  po  pokoju,  podeszła  do  toaletki,  zapaliła  z  namysłem
papierosa.  Teść  przez  cały  czas  obserwował  ją  bacznie.  Wreszcie  odwróciła  się  do  niego  i
powiedziała spokojnie:

– Zgoda. Spróbuję.
Zerwał się z miejsca, nie kryjąc radości. Podbiegł do niej, chwycił za ramiona i przygarnął

do siebie.

– Wiedziałem, Pam, wiedziałem, że się zgodzisz! – wykrzyknął i równocześnie pocałował

ją. Odchyliła  głowę, ale nie  zdołała  się  wyrwać.  Słyszała  jego  głośny  szept.  –  Pam,  jak  się
cieszę, jesteś kochana, kochana, kochana...

Całował ją coraz gwałtowniej. Czuła jego gorący oddech i błądzące po jej plecach dłonie.

Oszołomiona  tym  wszystkim  nawet  się  zbytnio  nie  broniła.  A  on  już  całował  jej  szyję,
ramiona, piersi, ręką sięgnął w dół, dotknął uda.

– Nie! – szarpnęła się, usiłując  go  odepchnąć.  Jednak  trzymał  ją  mocno  i  coraz  bardziej

przechylał nad tapczanem.

–  Pam  –  mówił  gorączkowo.  –  Jesteś  mądra,  kochana.  Zawsze  o  tym  wiedziałem...

Przestań, nie broń się, wiesz, że jesteś i będziesz moja, moja, moja...

Chciała krzyknąć, ale zamknął jej usta pocałunkiem. Padła  na  wznak.  Był  silny  i  ciężki.

Nie panował nad sobą, a  ona  słabła  coraz  bardziej.  W  głowie  się  jej  kręciło,  czuła,  że  lada
chwila  straci  przytomność.  Opanował  ją  jakiś  bezwład.  Przeżycia  całego  dnia  nałożyły  się,
stała  się  bezsilna  i  bezwolna,  miała  wrażenie,  jakby  stojąc  z  boku,  obserwowała  miłosną
scenę, w której sama nie brała udziału.

A on przygniótł ją całym sobą, kolanem rozwarł jej nogi, jednym szarpnięciem zerwał figi

i zdarł z siebie spodnie. Jeszcze chciała się wydostać spod niego, wykonała rozpaczliwy skręt
ciała, ale był zbyt ciężki, by mogła go zrzucić. Przycisnął jej krtań ramieniem i poczuła, że się
dusi. Wówczas zwiotczała i poddała mu się już bez oporu, nieruchoma, bierna.

Gdy wstał i dysząc poprawiał spodnie, leżała nadal bez ruchu, z martwą twarzą i suchymi

background image

13

oczami. Nie zareagowała, gdy podał jej szklaneczkę sherry. Napił się sam i powiedział:

– Kochanie, wszystko będzie dobrze, zobaczysz...
– Idź już – wykrztusiła z trudem. Czuła, że lada moment zwymiotuje.

II

1

W  miarę,  jak  zbliżało  się  południe,  upał  tężał.  Bezchmurne  niebo  ogromną  kopułą

okrywało  rozległy  port,  jasnoseledynowe  morze  i  wzgórza  otaczające  miasto  wielkim
zakolem. Wprawdzie zbliżał się koniec października i o tej porze powinno być chłodniej, ale
w  tym  roku  całe  lato  było  nadzwyczaj  gorące  i  upały  nie  chciały  ustąpić  nawet  teraz.
Portowcy,  czarni,  lśniący  od  potu,  pracowali  obnażeni  do  pasa,  także  kierowcy  wielkich
ciężarówek jeździli półnadzy lub w bawełnianych koszulkach bez  rękawów. Nawet portowe
dźwigi  pochylały  się  leniwie  nad  ładowniami,  jakby  i  im  było  ciężko  pracować  przy  takiej
pogodzie.  Środkiem  toru  wodnego  sunął  ogromny,  głęboko  zanurzony  tankowiec,
wyglądający  jak  monstrualna  kaczka  prowadzona  za  dziób  przez  mały,  przysadzisty
holownik. Od strony zatoki doleciał przeciągły ryk syreny, ale wnet zamarł w nieruchomym
powietrzu. Przy długim nabrzeżu stał rząd statków. Miały na rufach najrozmaitsze bandery,
ale przeważała Stanów Zjednoczonych. Wokół nich panował normalny, portowy rozgardiasz.
Przesuwały  się  podzwaniające  ostrzegawczo  dźwigi,  z  szumem  przegrzanych  silników
zajeżdżały  ciężarówki  o  bokach  pokrytych  jaskrawymi  reklamami.  Po  trapach  wchodzili  i
schodzili ludzie, i tylko wachtowi marynarze kryli się przed słońcem pod ochronne daszki.

Na końcu nieruchomej kolejki statków, nieco na uboczu, jakby się chciał trzymać z daleka

od  tego  zgiełku,  stał  niezbyt  duży,  ale  dość  okazały  oceaniczny  holownik.  Rufę  miał
przysadzistą,  zaokrągloną,  burty  dosyć  niskie,  dziób  za  to  potężny,  zadziornie  zadarty.
Stożkowato zwężający się ku górze komin nosił znak armatora mało tutaj znanego i trzy litery
PRO. Na rufie leniwie zwisała biało-czerwona bandera, a poniżej, niemal nad wodą widniał
napis: SMOK i pod nim nazwa portu macierzystego: GDYNIA.

Holownik  sprawiał  wrażenie  opustoszałego,  jakby  załoga  zeszła  na  ląd  i  zostawiła  go

samego przy nabrzeżu. Z bliska widać było, że jest porządnie sterany i dawno nie zawijał do
macierzystego portu. Burty miał odrapane, biegły po nich wielkie, rdzawe zacieki od morskiej
wody,  relingi  gdzieniegdzie  były  powyginane,  a  biała  niegdyś  farba  nadbudówek  pożółkła
teraz  i  wyglądała  niechlujnie.  Na  pokładzie  stały  nierozpakowane  skrzynki,  beczka  ze
smarem, kilka baryłek ropy, a na rufie leżała zwinięta w „słońce” gruba lina holownicza.

Holownik  nie  był  jednak  opuszczony.  Znajdowała  się  na  nim  niemal  cała  załoga  oprócz

starszego  mechanika  i  ochmistrza,  którzy  załatwiali  w  mieście  jakieś  swoje  sprawy.
Pozbawiona zajęcia załoga, nieskora do wychodzenia o tej porze dnia do miasta, pochowała
się po kątach. Jedni drzemali w kabinach, inni gadali leniwie w mesie, popijając kompot lub
sok  grejpfrutowy,  albo  bez  przekonania  grali  w  karty.  Pełniący  wachtę  portową  także
schowali się, bo i oni nie mieli nic do roboty. Panowało rozleniwienie, wyczekiwanie i nuda.
Tylko  kucharz,  spocony  i  zły  na  cały  świat,  jak  zwykle  przeklinający  swój  los,  kończył
przygotowywanie obiadu, świadomy tego, że i tak usłyszy „wiązanki” pod swoim adresem,
bo załoga miała taki nastrój, że nikt nie był w stanie jej dogodzić i całą złość wyładowywała
na jego głowie.

Z  głębi  statku  wyszedł  na  pokład  bosman  –  czterdziestoletni,  przysadzisty  mężczyzna  z

dużym  brzuchem  i  czarną  brodą,  którą  sobie  zapuścił  w  tym  rejsie.  Popatrzył  na  puste

background image

14

nabrzeże  przed  holownikiem,  przeciągnął  się,  unosząc  ręce  wysoko  nad  głową,  ziewnął
głośno i zajrzał przez bulaj do kuchni.

– Jak leci? – zapytał kucharza. Żyli w przykładnej zgodzie. Bosman, licząc na dodatkowe

poczęstunki, których domagał się jego wilczy apetyt, nigdy nie dokuczał kucharzowi i nawet
potrafił  go  bronić  przed  zbyt  ostrymi  złośliwościami.  Kucharz  zaś,  mimo  iż  zdawał  sobie
sprawę,  że  bosman  zwyczajnie  mu  się  podlizuje,  brał  to  za  dobrą  monetę  i  nie  warczał  na
niego tak, jak na innych.

– Widzisz? – kucharz pokazał zlaną potem twarz. – Jeszcze trochę i sam się usmażę razem

z  tą  cholerną  pieczenią.  –  Uderzył  dłonią  w  wielką  brytfannę  pełną  mięsa  i  syknął,  bo  się
oparzył.

– Nie narzekaj, nie narzekaj – dobrodusznie łagodził gniew kucharza bosman. – Na wachty

nie chodzisz, woda cię nie zalewa ani wiatr w mordę nie dmucha.

– A, już sam nie wiem, co bym wolał – burknął kucharz.
– Masz co chłodnego do picia? Daj, bo w gardle sucho – poprosił bosman.
– Idź do pentry. W lodówce jest kompot i sok.
– Nie chce mi się. Daj, jak masz pod ręką.
Kucharz otworzył lodówkę, wyjął pokrytą szronem puszkę soku pomarańczowego, przebił

ją, nalał do kubka i podał przez bulaj. Bosman wypił, skrzywił się i oddał kubek narzekając:

– Słodkie, nie gasi pragnienia. I zimne, na pewno gardło mnie rozboli.
– Marudzisz, jak stara panna – odgryzł się kucharz. – Olek, cholera, gdzie siedziałeś tak

długo? – wrzasnął na pomocnika. – Pewnieś się wylegiwał, a ja tu sam muszę...

– Szef zapomniał, że mnie posłał do chłodni po śmietanę? O, jest – pokazał pomocnik.
–  Ale  nie  musiałeś  siedzieć  tam  pół  dnia.  Jak  cię  kiedy  pogonię,  to  zobaczysz,  jak

powinieneś się ruszać. Mucha w smole, cholera! – pomstował kucharz. Bosman odsunął się i
stanął  przy  relingu,  patrząc  bezmyślnie  na  rozgrzany  beton  nabrzeża.  Usłyszał  za  plecami
czyjeś kroki, ale nie chciało mu się odwracać  głowy.  Obok niego stanął trzeci oficer, który
właśnie pełnił portową wachtę.  Z  tej  racji  był  staranniej  ubrany  od  bosmana,  który  miał  na
sobie  przepocony  podkoszulek,  drelichowe,  wyświechtane  spodnie  podtrzymywane  pod
dużym brzuchem szerokim pasem i na nogach japonki. Oficer nosił tropikalny mundur: szorty
schludne  i  wyprasowane,  czarne  starannie  wyglansowane  buty,  białe  skarpety  pod  kolana  i
czystą  bluzę  z  krótkimi  rękawami  i  złotym  paskiem  na  ramieniu.  Tylko  czapkę  zostawił  w
kabinie  nawigacyjnej,  mając  nadzieję,  że  w  takim  upale  nawet  kapitan  będzie  mniej
wymagający  niż  zazwyczaj.  Oparł  się  o  reling  i  wyciągnął  paczkę  chesterfieldów.  Bosman
obrzucił go krytycznym spojrzeniem.

– Wyglądasz jak Anglik w Afryce pięćdziesiąt lat temu. Brak ci tylko korkowego kasku.
– Daj spokój – odparł trzeci. – Wiesz, że na służbie stary każe trzymać fason. Myślisz, że

nie wolałbym łazić w kąpielówkach? Zapalisz?

– Upał, cholera – stwierdził kwaśno bosman – nawet palić się nie chce.
Mimo to wydłubał z paczki papierosa, przyjął ogień. A kiedy obaj mocno się zaciągnęli,

trzeci powiedział:

–  Już  niedługo.  Wygląda  na  to,  że  lada  dzień  ruszymy  do  domu.  A  wtedy  i  upał  się

skończy, i morze da nam w kość.

–  A  niech  tam,  byle  do  domu  –  zgodził  się  bosman.  –  Ale  nie  wierzę.  Stoimy  i  stoimy,

stary wyraźnie na coś czeka.

–  Jest  parę  rzeczy  do  zrobienia  przed  skokiem  przez  Atlantyk.  „Smok”  jest  trochę

poharatany, trzeba go podreperować.

–  Wiem,  wiem  –  mruknął  bosman,  pstrykając  zgrabnie  na  nabrzeże  petem.  –  Ale  to

wszystko można było już sto razy załatwić. Mówię ci, stary coś knuje.

– Bzdura. Tak samo ma dosyć, jak i my.
– A ja ci mówię, że jeszcze nam załatwią jakieś holowanie do Singapuru albo Australii.

background image

15

– Tfu – trzeci rozejrzał się za kawałkiem drewna, żeby odpukać, ale nie znalazł  nic  pod

ręką. – Nie gadaj, bo wykraczesz. Załoga chyba by się zbuntowała. Tyle miesięcy w morzu,
pięć wielkich holowań bez zawijania do Gdyni. To chyba dosyć, nie?

– Mnie się pytasz? Zapytaj starego, czy ma dosyć.
– Ma. Sam słyszałem, jak mówił, że pora wracać.
– Dużo stary ma do gadania! Armator zwącha zarobek, to każe nam płynąć i stary nawet

nie piśnie.

– Nie strasz, nie strasz – trzeci zorientował się, że bosman droczy się z nim. – Stary dobrze

wie, że załoga ma pływania po dziurki w nosie, a i „Smok” potrzebuje przeglądu. Nie będzie
tego robił tu, za ciężkie dolary, jak może za złotówki w kraju.

Bosman spojrzał na niego spod oka i lekko się uśmiechnął. Trzeci był  młody,  miał  koło

trzydziestu  lat.  Wszyscy  wiedzieli,  że  niedawno  się  ożenił  i  przeżywa  różne  niepokoje,  jak
każdy młody małżonek-marynarz.

– Tak ci się nie chce pływać? – zapytał.
Trzeci obruszył się.
– Chce, ale z przerwami.
– Jak najczęstszymi?
– Mogą być częste.
– Na Wzgórzu Nowotki?
– Na Wzgórzu Nowotki.
– W łóżku u Jadzi?
Trzeci  już  na  to  pytanie  nie  odpowiedział,  tylko  uśmiechnął  się,  jakby  zobaczył  swoją

Jadzię  czekającą  na  niego  w  przezroczystej  nocnej  koszulce.  A  bosman  pokiwał  głową  i
powiedział poważnie: – Trzeba było w domu siedzieć, a nie pchać się na oceaniczny

holownik.  Albo  zamustrować  na  tramwajarskie  rejsy  w  te  i  z  powrotem  do  Londynu,

Hamburga, Goteborgu...

– Daj spokój, stary – bez gniewu obruszył się trzeci. – Gadasz i gadasz, jakby upał rzucił ci

się na mózg.

– No właśnie, to może przewrócimy jakie zimne piwko? – ożywił się bosman. – Masz?
– Mam, ale nie teraz. Po służbie.
– Cholera, to jeszcze kupa czasu.
– To idź, weź sobie, tylko jedno, nie  wyżłop mi wszystkich – trzeci wyciągnął klucz od

kabiny. Bosman wziął, podrzucił go, potem oddał.

– Nie, nie lubię sam. Poczekam, w towarzystwie lepiej smakuje.  Daj  jeszcze  zapalić,  bo

zostawiłem swoje w mesie.

Nim zdążyli ponownie zapalić, uwagę ich przykuł czarny ford zbliżający się do holownika.

Jechał  wolno,  jakby  i  jemu  upał  dał  się  we  znaki.  Gdy  zatrzymał  się  pod  trapem,  ujrzeli
niskiego,  korpulentnego  mężczyznę  w  jasnym  garniturze,  wzorzystym  krawacie  i  białej
panamie  na  głowie.  Na  rzecz  upału  zrobił  tylko  takie  ustępstwo,  że  rozpiął  kołnierzyk  i
rozluźnił krawat. Trzasnął drzwiczkami, otarł czoło białą chustką i trzymając w dłoni czarną
teczkę, wszedł na trap. Trzeci ożywił się na jego widok.

– No, coś się zaczyna dziać. Jak agent przyjechał, to będą nowiny.
– Iiii tam – skrzywił się bosman. – Zwyczajna wizyta, przyszedł zapytać, co słychać. A w

ogóle, to dochodzi dwunasta, zaraz obiad, więc przyjechał nażreć się za darmo.

–  Ale  ty  jesteś  –  trzeci  popatrzył  na  bosmana  z  odrazą.  –  Wszystko  zrobisz,  żeby  tylko

człowiekowi humor popsuć.

– Znam życie – pogodnie odparł bosman. – Ale nie martw się, kiedyś to się musi skończyć.

A na razie może ten grubas chociaż pocztę przywiózł. Dostaniesz list od Jadzi, pocieszysz się.

– Tak myślisz? – ożywił się trzeci.
– No chyba. A może jednak warto łyknąć piwa. Daj te klucze.

background image

16

– To i ja pójdę – zdecydował się trzeci. – Stary pewnie pociągnie z agentem whisky, to nie

poczuje ode mnie piwa.

– Masz rację – bosman klepnął go w ramię. – Chodźmy, bo sucho...
Zniknęli  w  głębi  statku.  Agent  w  tym  czasie,  posapując  jakby  mu  było  bardzo  ciężko,

wszedł po trapie na pokład i skierował się do kapitana. Po statku, mimo pozornej martwoty,
od  razu  rozniosła  się  wieść,  że  przyjechał  i  może  przywiózł  pocztę  albo  decyzję  co  do  ich
losu. Z zakamarków poczęli się wyłaniać ospali ludzie.

2

Kapitan  był  w  stroju  bardzo  niedbałym.  Lekkie  spodnie  miał  niedopięte,  rozchełstaną

koszulę z podwiniętymi rękawami niezbyt świeżą, a na bose stopy wsunął kąpielowe klapki.
Był  równie  rozleniwiony  upałem  i  znużony  bezczynnością,  co  jego  załoga.  Miał  dosyć
czekania na decyzję z kraju. Gdyby to od niego tylko zależało, bez namysłu kazałby ruszać w
stronę Gdyni. Musiał jednak czekać na pozwolenie od armatora. Nie wiedział czy tam, tysiące
kilometrów od Nowego Orleanu, nie zawarto właśnie jakiegoś korzystnego kontraktu, który
sprawi, że każą mu podreperować holownik, uzupełnić zaopatrzenie i popłynąć w najdalszy
zakątek świata. Załoga i „Smok” mieli zarabiać. To było ich główne, a nawet jedyne zadanie.
Czekał więc na decyzję, zabijał czas jak mógł i zżymał się w duchu na opieszałość „tych z
biura”,  którzy  nie  rozumieją,  że  załoga  jest  zmęczona,  żony  i  matki  tęsknią,  a  holownik
wymaga przeglądu. A może rozumieją – poprawiał się w duchu – tylko zdrowy rozsądek każe
im zwlekać, aby potężny, pracowity holownik i doświadczona załoga nie płynęli pusto przez
olbrzymi ocean na drugą stronę kuli ziemskiej...

Kiedy usłyszał pukanie do drzwi, ostro krzyknął:
– Wejść!
Na widok agenta podniósł się z kąta, gdzie siedział pod wirującym wiatraczkiem, odrzucił

papiery, które przeglądał, i uradowany wyciągnął rękę.

– No, nareszcie pan się pokazał. Są nowiny?
–  Zaraz,  kapitanie,  zaraz  –  agent  wyswobodził  dłoń  z  jego  uścisku.  –  Niech  chwilę

odsapnę. Cholerny upał, w samochodzie jak w piekarniku, na powietrzu nie lepiej.

– Spuściłby pan trochę brzucha, to by było chłodniej – zażartował kapitan. Byli na stopie

dość zażyłej, wiedział, że agent się nie obrazi. Nie obraził się, ale rzuciwszy okiem na potężną
sylwetkę kapitana, dociął:

– Panu by też nie zaszkodziło. Tak ze dwadzieścia kilo...
– Ja często bywam w chłodnych stronach, to mi tak nie szkodzi – kapitanowi poprawił się

humor. Spodziewał się dobrych wieści. Ale agent się nie spieszył. Rzucił panamę na kanapkę,
rozsiadł się w fotelu i zawołał:

– Pić!
– Jerry – głos kapitana zabrzmiał groźnie – musi mnie pan denerwować?
–  Wszystko  po  kolei,  kapitanie  –  odparł  spokojnie  agent.  –  Pan  chyba  nie  chce,  żeby

pańskiego agenta szlag trafił od tego upału?

– Kiedyś pana i tak szlag trafi, Jerry – odparł kapitan. – Za znęcanie się nad marynarzami.

Steward! – ryknął na całe gardło. – Steward! – Nie czekając aż jego wołanie odniesie skutek,
otworzył lodówkę i zapytał: – Sok grejpfrutowy, coca-cola, whisky?

– Nie ma lepszej rzeczy na upał niż whisky z lodem – stwierdził agent. – Sok też może

być.

Kapitan już stawiał na stoliku szklaneczki i butelki. Wszedł steward. Był wysoki, chudy, z

zapadniętą klatką piersiową jak u suchotnika. Miał kwaśną minę żołądkowca i zaspane oczy.

– Kawy? – zapytał kapitan agenta. – Coś pan zje?

background image

17

– Jeść nie chcę, kawy tak. Też jest dobra na upał. Tylko mocna.
– Słyszałeś? – kapitan zwrócił się do stewarda. – Dwie mocne kawy. I przynieś lodu, bo mi

się skończył.

Steward  nawet  nie  skinął  głową.  Podszedł  do  stolika,  wziął  pełną  niedopałków

popielniczkę  i  zrobił  ruch,  jakby  chciał  podsunąć  ją  pod  nos  kapitanowi,  by  pokazać,  ile
wypalił od rana. Wysypał niedopałki do pojemnika na śmieci i wolno wyszedł.

– Tak się rusza, że do wieczora nie przyniesie tej kawy i lodu – zauważył agent.
– To dobry steward. Ma kwaśną minę i wygląda jakby miał lada chwila przejechać się na

tamten świat, ale jest twardy i zna swoją robotę.

Rzeczywiście,  nim  kapitan  zdążył  napełnić  szklaneczki  whisky  i  sokiem,  steward

ponownie się pojawił, niosąc tacę z aromatycznie pachnącą kawą i metalowe wiaderko pełne
lodu.  Postawił  wszystko,  rozejrzał  się  po  kabinie  i  wyszedł,  nie  powiedziawszy  ani  słowa.
Kapitan  nie  bacząc,  że  steward  podał  szczypce,  nałożył  palcami  lód  do  szklanek  i  ująwszy
jedną, uniósł do góry.

– Pańskie zdrowie, Jerry, mam nadzieję, że przynosi pan dobre wiadomości.
Upili po dużym łyku, agent pociągnął jeszcze raz i zakręciwszy szklanką, aż zagrzechotały

kostki lodu, postawił ją na stole.

– Zależy, co pan przez to rozumie – odparł ostrożnie. – Moim zdaniem dobre. – Sięgnął po

kawę,  potem  łyknął  soku.  Kapitan  patrzył  na  niego  hamując  niecierpliwość.  Słowa,  które
usłyszał, sprawiły, że stał się czujny.

– Co pan chowa w zanadrzu? – spytał. – Jest decyzja o powrocie?
– Zaraz, zapomniałem o tym, co najpilniejsze, załoga czeka – odpowiedział agent. Przez

chwilę  manipulował  przy  szyfrowym  zamku  swej  teczki,  wreszcie  otworzył  ją,  wyjął  plik
listów i położył na stole. Przez cały czas kapitan patrzył na niego złym okiem. Przeczuwał, że
to, co usłyszy za chwilę, nie będzie zbyt przyjemne. Widząc listy ryknął znowu:

– Steward!
Chudzielec  pojawił  się  natychmiast,  jakby  stał  pod  drzwiami.  Kapitan  podał  mu  listy

mówiąc:

– Zanieś to chiefowi, niech rozda załodze. No, szybko, znikaj! Steward nawet nie mruknął

w odpowiedzi. Minę miał pełną dezaprobaty, ale listy wziął i wyszedł. Kapitan sapnął.

– No, teraz chyba już pan wyczerpał wszystkie chwyty, co?
– Jakie chwyty? – obraził się Jerry. – Załatwiam sprawy po kolei. Za to mi płacicie.
–  Dobra.  No  więc,  pytałem,  czy  jest  decyzja  o  powrocie.  Agent  milczał  przez  chwilę,

unikając  wzroku  kapitana.  Napił  się  znowu  whisky,  potem  kawy  i  soku  w  takiej  samej
kolejności jak poprzednio. Słyszał coraz  głośniejsze sapanie kapitana i zrozumiał, że  dłużej
nie może przeciągać struny. Ostrożnie powiedział:

– I tak i, nie.
– Co to znaczy? – kapitan zmarszczył brwi. – Co pan kręci, Jerry. Mów pan jasno: jest czy

nie?

– Niech pan się nie gorączkuje, kapitanie – łagodził agent. – Przede wszystkim jest interes

do zrobienia.

Kapitan  poczerwieniał.  Chciał  coś  powiedzieć,  ale  zdołał  się  pohamować.  Teraz  on

pociągnął duży łyk whisky. Gdy odstawił szklankę, był już spokojniejszy. Wycedził wolno, z
naciskiem:

– Wie pan, gdzie ja mam pańskie interesy? No, wie pan? Muszę wracać do kraju, to jest

mój najważniejszy interes.

– W porządku – odparł agent ugodowo. – Wróci pan. I to niedługo. Ale jak przy okazji da

się zrobić dobry interes, to co? Nie zrobi pan? Pan jest normalny, nie? I ja jestem normalny.
Obaj chcemy zarobić. To wszystko. Nie ma co się gorączkować, niech pan lepiej spokojnie
mnie wysłucha.

background image

18

–  Przecież  jestem  spokojny  –  kapitan  demonstracyjnie  zapalił  papierosa,  łyknął  soku  i

patrzył pozornie bez gniewu. Ale Jerry znał go, wiedział, jak łatwo może wybuchnąć. Toteż
mówił łagodnie:

– Pan się czasem gorączkuje jak jaki Włoch. A ja mam na uwadze dobro pańskie, pańskiej

firmy...

– I swoje – dorzucił kapitan.
– I swoje. Więc jak jest interes do zrobienia, to ja go zrobię. I pan powinien.
Kapitan ścisnął szklankę tak silnie, że o mało nie pękła. Pochylił się i z trudem panując nad

głosem, powiedział z naciskiem:

– Co ja powinienem zrobić, Jerry, to ja dobrze wiem. Niech pan  słucha uważnie. Muszę

wracać do kraju. Od ośmiu miesięcy tułam się po różnych zakątkach świata.  Załoga ledwie
trzyma  się  na  nogach.  Holownik  zdezelowany,  potrzebuje  gruntownego  przeglądu.  Muszę
wracać, mam gdzieś pańskie interesy, Jerry.

– Nie tylko o mnie chodzi – w głosie agenta słychać było urazę. – To przede wszystkim

pański interes. Okay, niech pan wraca choćby dziś. Ale niech pan pamięta: straci pan okazję.
Może pan dobrze zarobić. I to bez kłopotu...

Kapitan  milczał  przez  długą  chwilę,  jakby  się  powstrzymywał  od  ostrej  odpowiedzi.

Wiatraczek rozwiewał mu rzadkie włosy na głowie, czoło miał pokryte potem.

– Niech pan posłucha, Jerry – powiedział wreszcie. – To nie mój holownik. Ja nie robię

prywatnych interesów. Mój pierwszy interes to załoga i holownik. A i załoga, i holownik są w
rozsypce. Rozumie pan? Miał pan uzgodnić z Gdynią sprawę mojego powrotu, a nie szukać
nowych interesów.

Agent wyprostował się. Był teraz skupiony, jakby słowa kapitana dotknęły go. Patrzył mu

prosto w oczy mówiąc:

–  W  porządku,  kapitanie.  Pan  swoje  powiedział,  a  mnie  nie  chce  wysłuchać.  Tak  nie

możemy pracować.

– Nie ma się o co obrażać – łagodził teraz kapitan. Lubił agenta, był z nim zaprzyjaźniony,

nie chciał go urazić. – Ja tylko ciągle panu tłumaczę, jaką mam sytuację.

– Ja to wszystko rozumiem – zgodził się agent. – Ale jest okazja. I to duża, a pan nawet

sobie nie pozwoli powiedzieć, jaka.

– Mam gdzieś okazje, już panu mówiłem – przerwał mu ostro kapitan. – Osiem miesięcy

wystarczy. Ma pan decyzję z Gdyni? To i tylko to miał pan dla mnie załatwić.

– Już pan to mówił, kapitanie – spokojnie stwierdził agent. Otarł pot z czoła, napił się tym

razem  tylko  soku,  wstał  i  podszedł  do  bulaja.  Kapitan  patrzył  za  nim  ponuro,  czekając,  co
jeszcze usłyszy. A Jerry kiwnął ręką i powiedział: – Niech pan  tu podejdzie, kapitanie. No,
proszę, na chwilkę.

Kapitan  niechętnie  podniósł  się  i  stanął  za  jego  plecami.  Był  zły.  Czuł  zapach  potu  zza

kołnierza Jerry’ego, oślepiało go jaskrawe słońce zalewające światłem wodę i odbijające się
ostrymi refleksami.

– No, o co chodzi? – burknął.
– Niech pan popatrzy – agent skinął głową, pokazując coś przed nimi. – Tam, po drugiej

stronie, widzi pan?

Kapitan pochylił się nieco i spojrzał uważniej. Przez okrągły bulaj miał widok niby przez

olbrzymią  lunetę.  Widział  nieruchomą  jak  tafla  oleju  wodę.  Jakiś  mały  stateczek  rybacki
wolno przesuwał się naprzeciw „Smoka”. Gdy przepłynął, kapitan  zobaczył zalany słońcem
drugi  brzeg.  Było  to  długie,  pustawe  nabrzeże,  przy  którym  stały  stare,  odrapane,  bezludne
statki na tle wielkich magazynów, które także sprawiały wrażenie opustoszałych.

– No i co mi pan pokazuje – żachnął się. – Kawał nabrzeża i jakieś stare wraki! Co to za

widok?

–  Niech  pan  popatrzy  tam,  w  prawo,  na  samym  końcu  kei  –  wskazał  Jerry.  Kapitan

background image

19

wzruszył ramionami. Nie chciał jednak dalej się spierać, wziął  więc lornetę i popatrzył tam,
gdzie pokazywał Jerry.

3

Minęła dwunasta. Mesa z wolna zapełniała się członkami załogi. Na obiad starali się jako

tako  przyodziać,  przynajmniej  powkładali  koszule,  bo  kapitan  twardo  przestrzegał  zasady,
aby  podczas  posiłków  wszyscy  byli  ogoleni  i  wyglądali  w  miarę  przyzwoicie.  Poza  mesą  i
poza  służbą  tolerował  niedbały  wygląd,  posiłek  jednak  uważał  za  moment  szczególny,
podczas którego mieli wyglądać i zachowywać się jak ludzie”. Rozumieli, że to wymaganie
mobilizowało ich, sprawiało, że choć cztery razy dziennie czuli się zmuszeni do zadbania o
siebie.

Siadali  na  swoich  miejscach.  Ściśle  przestrzegali  kolejności.  Na  szczycie  stołu  było

miejsce  kapitana.  Po  jego  prawej  ręce  siadał  pierwszy  oficer,  a  po  lewej  starszy  mechanik.
Dalej według starszeństwa stopni: drugi, trzeci, bosman... A po przeciwnej stronie tak samo
zajmowali miejsca członkowie załogi maszynowni.

Mesa,  niezbyt  obszerna,  ale  wygodna,  była  schludna  i  czysta.  Długi  stół,  przy  nim

wyściełane foteliki, pod ścianą bufet, w którym steward trzymał nakrycia. Na ścianie wisiał
obraz przedstawiający Tatry w zimie. Otwarte bulaje i dwa wentylatory pracujące  z  lekkim
szumem  dawały  nieco  chłodu.  Na  białym  obrusie  stały  naczynia,  wielkie  salaterki  pełne
sałaty, owoce, a steward wnosił właśnie wazy z zupą.

–  O,  chłodnik  –  ucieszył  się  radiooficer  znany  z  dobrego  apetytu.  –  Choć  raz  truciciel

pomyślał, żeby dać coś, co pasuje w czasie upału.

Nikt nie sięgał, by sobie nalać. W mesie jeszcze nie było kompletu. Właśnie wszedł starszy

mechanik – łysy, drobny mężczyzna o bystrych oczach i wielkich, opadających w dół wąsach.
Na widok chłodnika zatarał ręce z zadowolenia, siadł, ale także czekał. Po nim wszedł starszy
oficer. Był to czterdziestoletni mężczyzna o sylwetce sportowca. Wszyscy wiedzieli, że chief
systematycznie  uprawia  gimnastykę,  w  wolnym  czasie  chodzi  po  pokładzie  od  rufy  do
dziobu, robi pompki i rozciąga sprężyny. Chciał utrzymać dobrą kondycję, żeby – jak mówił
– nie zardzewieć na statku. Wszyscy na jego widok poruszyli się z ożywieniem. Chief miał w
ręku plik  listów.  Przy  stole  brakowało  tylko  kapitana,  a  na  statku  panował  zwyczaj,  że  bez
niego  nie  zaczynano  posiłku,  chyba  że  nie  przychodził,  zostając  podczas  złej  pogody  na
mostku, albo zajęty był czymś ważnym w czasie postoju w porcie. Teraz wszyscy wiedzieli,
że  jest  u  niego  agent,  ale  nie  było  sygnału,  czy  stary  zajdzie  na  obiad,  czy  zje  z  Jerrym  u
siebie, więc czekali nadal.

Tymczasem chief rozejrzał się stwierdziwszy, że wszystko w porządku, skinął zadowolony

głową.  Położył  listy  przed  sobą,  obok  talerza,  i  zaczął  je  rozdawać  wyczytując  kolejno
nazwiska.  Pozornie  nie  okazywali  podniecenia,  spokojnie  czekali  na  swoją  kolej.  Ale
wiadomo było, że ten moment zawsze stanowił dla każdego przeżycie. Jedni cieszyli się, gdy
otrzymali  kopertę,  inni  z  trudem  ukrywali  rozczarowanie,  kiedy  chief  nie  wyczytał  ich
nazwiska.  Szczęśliwcy  oglądali  listy,  czytali  nazwiska  nadawców,  ale  nikt  nie  rozrywał
koperty.  Chowali  listy  w  kieszeniach  albo  za  koszulami.  To  była  ich  intymna  sprawa,  nie
chcieli czytać przy kolegach, zdradzać swoich uczuć – radości,  rozczarowań, czasem nawet
gniewu lub smutku. Czekali, aż znajdą się sam na sam z tym, kto do nich napisał.

– Co ze starym? – zapytał starszy mechanik, który już miał ochotę sięgnąć po łyżkę. Chief

wzruszył ramionami.

– Agent jest u niego. Może przyjdą razem na obiad.
– O – ucieszył się starszy mechanik. – Znaczy, że coś się dzieje. Może wreszcie ruszymy.
–  Tak  czy  owak  pewnie  się  wreszcie  wyjaśni  –  dość  obojętnie  zauważył  chief.  –  A  na

background image

20

wszelki wypadek warto być w pogotowiu. Niech pan ruszy ludzi – zwrócił się do bosmana –
trzeba zrobić trochę porządku na deku, statek wygląda jak chlew.

–  Dobra,  chiefie  –  odparł  kwaśno  bosman.  –  Tylko  że  mechanicy  stale  coś  wyciągają  i

robią bałagan. Szkoda roboty, póki nie skończą, ciągle będą jakieś smary, beczki, części.

–  Zostaw  pan  mechaników  –  odburknął  chief.  –  Muszą  zrobić,  co  do  nich  należy,  a  wy

pilnujcie swojej roboty. Do wieczora ma być porządek.

– Jasne – mruknął bosman. Chief zwrócił się teraz do kolegi z maszyny.
– A co u ciebie? Załatwiłeś wszystko?
–  To,  co  najpotrzebniejsze  –  odparł  chief  maszyny.  –  Sam  wiesz,  że  stary  nie  pozwala

kupować  nic  ponad  to,  co  niezbędne,  żeby  statek  utrzymał  się  na  wodzie.  Żałuje  każdego
dolara...

– I ma rację. Jakby ci pozwolił, to byś nachapał części na dziesięć lat naprzód.
– Moja wina, że w kraju wszystkiego brakuje? – obruszył się mechanik.
– Nie gadaj. Po powrocie idziemy na przegląd, więc zrobią wszystko za złotówki.
– Ale do radaru podzespoły by się przydały – wtrącił elektryk nie patrząc na chiefów.
– Masz, drugi chce chomikować. Przecież radar chodzi.
–  Chodzi,  ale  ledwie  zipie.  Już  mówiłem,  że  w  każdej  chwili  może  wysiąść.  Dałem

zapotrzebowanie.

– Przyda się do stoczni w kraju – roześmiał się chief. – Byle stąd wreszcie ruszyć.
– No, co ze starym – zdenerwował się mechanik. – Do wieczora nas będzie trzymał nad

pustymi talerzami?

W tej chwili wszedł steward kapitański. Zatrzymał się przy drzwiach i powiedział głosem

takim, jakby obwieszczał koniec świata:

– Jedzcie, kapitan teraz nie zejdzie na obiad. Jest zajęty.
–  Co  tam  się  dzieje?  –  spytał  pierwszy  oficer.  –  O  czym  gadają?  Nie  powiesz,  żeś  nie

podsłuchał.

Steward spojrzał zgorszony, wzruszył ramionami i nie odpowiedziawszy wyszedł z mesy.

Starszy mechanik rozzłościł się.

– Czasem mam ochotę kopnąć go w dupę – rozsierdził się.
– Powiedz, kiedy ten łobuz przestanie zadzierać nosa?
– Czuje się bezpieczny, bo go stary lubi – odparł chief.
– Jedzmy lepiej, szkoda nerwów. – Pierwszy sięgnął po łyżkę wazową, bo należało mu się

to,  gdy  nie  było  kapitana.  Jednak  nalał  najpierw  starszemu  mechanikowi,  potem  sobie  i
posunął wazę dalej.

4

Kapitan  wolno  przesuwał  wzrok  po  przeciwległym  nabrzeżu.  Przez  silnie  powiększające

szkła  widział  dokładnie  każdy  szczegół.  Było  tam  martwo  i  pusto,  jak  na  starym,
opuszczonym  i  zaniedbanym  cmentarzu.  Bo  było  to  cmentarzysko  wysłużonych,
przeznaczonych  na  złom  statków.  Stały  przy  nabrzeżu  smutne,  bezsilne,  pordzewiałe,
czekając  na  dopełnienie  żałosnego  losu.  Przejechał  koło  nich  jakiś  równie  zdezelowany
samochód, potem w szkłach lornetki pojawił się człowiek, który wysunął się zza magazynu i
pobiegł spiesznie po nabrzeżu ku najdalej stojącym statkom.

– No, widzi pan? – niecierpliwił się agent.
– Co, do cholery? Kupa wraków i tyle. To mi pan chciał pokazać?
– Mówiłem, na prawo, niech pan patrzy tam, na koniec nabrzeża.
Znów  przyłożył  lornetkę  do  oczu.  Tym  razem  zobaczył  wielki  niby  wielopiętrowy

budynek kadłub statku. Był zaniedbany i opuszczony jak wszystkie, które tam stały. Różnił

background image

21

się  tylko  wielkością  –  mógł  mieć  na  oko  ponad  piętnaście  tysięcy  ton  nośności.  Kapitan
wyregulował  ostrość  i  uważnie  obejrzał  wrak  od  dziobu  po  rufę.  Dojrzał  pordzewiałe
nadbudówki,  komin  z  zatartym  znakiem  armatora,  powyginane  tu  i  ówdzie  relingi,
przekrzywione  bomy.  Kadłub  był  rudy  od  rdzy,  poznaczony  pasmami  ciemnych  zacieków.
Kapitan dostrzegł na dziobie duży, miejscami trochę już niewyraźny napis: STELLA MARIS.
Pomyślał,  że  kiedyś  ta  „Gwiazda  Mórz”  dumnie  obnosiła  nazwę  po  oceanach  i  w  setkach
portów, a teraz stoi potulnie przy ostatnim w swoim życiu nabrzeżu i czeka, aż zamieni się na
żyletki. Odłożył lornetkę, wrócił do stołu i usiadł.

Domyślił się bez trudu, o co chodziło agentowi. Doznał dziwnego uczucia. Był rasowym

kapitanem oceanicznego holownika. Kiedy nadarzała się okazja do wielkiej akcji ratowniczej
albo trudnego holowania, czuł dreszcz emocji, pragnął ryzykownej akcji. Nie pamiętał wtedy,
że  jest  to  sposób  zarabiania.  Pokonać  morze  raz  jeszcze,  wypróbować  potężnego  „Smoka”,
wykonać  robotę,  której  nie  każdy  by  się  podjął  –  to  się  wówczas  liczyło.  Ale  tym  razem
wiedział,  że  nie  może  przeciągnąć  struny.  Wszystko,  co  mówił  agentowi  o  holowniku,
załodze i sobie, było prawdą. Ale jednocześnie myśl, aby to wielkie, bezwładne pudło wziąć
na hol i poprowadzić jak posłuszne dziecko albo raczej jak narowistego konia, który szarpie
się i chce uwolnić od wędzidła, ciągle wracała i stawała się coraz bardziej natarczywa.

Nalał  whisky  agentowi  i  sobie.  Dorzucił  lodu,  zapomiał  rozcieńczyć  wodą  sodową.  W

milczeniu obaj pociągnęli po sporym łyku.

– No i co, widział pan? – dopytywał Jerry.
– Wrak jak setki innych –  wzruszył  ramionami, udając obojętność. – Tyle, że wielki jak

stodoła i stary jak świat. Ma pewnie ze sto dziur w kadłubie od rdzy.

– Nie jest tak źle – oświadczył agent. – Pływałby jeszcze, ale to przestarzały typ, za wolny,

przestał się opłacać.

– Dobra – uciął kapitan – To sprawa armatora. Niech sobie tnie „Stellę” na żyletki, co ja

mam do tego?

– Armator chce to zrobić w Hiszpanii. Sprzedał go, wie pan, że tam najlepiej sprzedaje się

stare statki na złom.

– To też sprawa armatora, nie moja.
– Pańska sprawa to przeholować go przez Atlantyk.
– No jasne. Od początku domyślałem się, że chodzi o coś takiego.
Agent  poprawił  się  w  fotelu,  ponownie  otarł  czoło,  ale  był  już  nieco  swobodniejszy.

Wyczuł,  że  najgorsza  burza  minęła  i  rozmowa  staje  się  bardziej  rzeczowa.  Zaczął
przekonywać.

– Nic pan nie ryzykuje, kapitanie. Wraca pan do domu, po drodze bierze pan na sznurek

„Stellę” i w ten sposób bez kłopotu, bez ryzyka, po prostu po drodze, zarabia pan kupę forsy.
Czysty interes, nie? Czy ja bym panu proponował inny?

Kapitan  uśmiechnął  się  i  pokręcił  głową.  Bawiła  go  ta  argumentacja  agenta,  nawet  był

skłonny przyznać mu rację, ale nie mógł przezwyciężyć oporów.

–  Dobry  pan  jest,  Jerry  –  powiedział.  –  Gada  pan  jak  adwokat.  Ale  już  mówiłem.

Holownik jest wykończony. Załoga też. A do takiej roboty i holownik, i załoga muszą być w
pełnej formie. Przeprowadzić takie wielkie pudło przez Atlantyk to wielkie ryzyko. Chyba za
wielkie jak na moje możliwości.

Agent roześmiał się głośno. Klepnął kapitana poufale po kolanie i zawołał:
– Mnie pan mówi o ryzyku? Pan? Taki kapitan?
– No, no, Jerry, niech pan mnie nie bierze pod włos – bronił się kapitan mile połechtany

słowami agenta. A ten naciskał.

–  Czego  pan  się  obawia?  Ryzyka?  Przecież  cała  pańska  robota  to  jedno  wielkie  ryzyko.

Pan szuka ryzyka, bo to pański biznes. No, nie mam racji? Każde holowanie to ryzyko, nie?

– Są jednak  granice – poważnie odparł kapitan. – A poza tym, to by  co najmniej  o  dwa

background image

22

tygodnie opóźniło mój powrót do kraju.

– Zdąży pan wrócić, zdąży. A niech mi pan wierzy, lepiej się wraca z pełniejszą kieszenią.
– Daj pan spokój, Jerry – żachnął się kapitan. – Ciągle pan gada o tej forsie, a przecież są

jeszcze inne ważne sprawy poza forsą. Czasem od niej ważniejsze.

– W porządku, kapitanie – zgodził się Jerry. – Są. Owszem, ale te ważne sprawy lepiej się

znosi, kiedy się ma forsę. Zresztą dobrze, mówi pan, że to wydłuży rejs o dwa tygodnie. No i
co? Co to znaczy dwa tygodnie?

– To kawał czasu, zwłaszcza jeśli się tak długo nie widziało domu.
– Jasne – zgodził się agent. – Ale można też spojrzeć na to z innej strony. Na przykład: czy

pan wie, co to jest kot?

– O czym pan mówi? – zdumiał się kapitan.
–  No,  wie  pan?  Gówno  w  porównaniu  z  tygrysem  –  Jerry  roześmiał  się  z  własnego

dowcipu. Już był niemal pewien, że przekona upartego kapitana. Ciągnął dalej swobodnie. –
Tak samo pańskie dwa tygodnie to jest nic w porównaniu z ośmioma miesiącami. Jest pan w
rejsie  osiem  miesięcy,  będzie  pan  razem  osiem  i  pół.  Z  tym  holowaniem.  I  zarobi  pan.  A
przecież zarabianie, to główny cel pańskiej roboty na tym holowniku, nie?

–  Jerry  –  poważnie  spojrzał  kapitan  –  ma  pan  rację,  zarabianie  jest  moim  głównym

zadaniem. Ale nie za wszelką cenę. Są granice ryzyka. Ja odpowiadam, jeżeli źle pracuję, ale
też jeśli te granice przekroczę.

– Wiem, ale pan przesadza. Chyba tym razem jest pan zbyt ostrożny, kapitanie. A ma pan

opinię odważnego człowieka. Zresztą czego pan się obawia? Tego  pudła? Nie takie zadania
pan wykonywał...

– Tak – przyznał kapitan. – Ale panu łatwo się o tym gada tu, na lądzie, w bezpiecznym

porcie. Mamy koniec października, tu grzeje słońce jak w pełni lata, ale co będzie tysiąc, dwa
tysiące mil na wschód? I czy pan wie, co znaczy ciągnąć takie wielkie, bezwładne pudło przez
dwa tygodnie przez ten cholerny Atlantyk, który wcale nie jest łagodnym jeziorem, zwłaszcza
jesienią? Czy pan wie, co może być, jak się trafi huragan albo choćby tylko poważny sztorm?
A trafi się na pewno, bo to taka pora roku. Mogę nie dociągnąć „Stelli” do Hiszpanii, mogę
nawet utopić mój holownik razem z załogą. Takie jest ryzyko, Jerry. Nawet odważny kapitan
musi o tym pamiętać.

–  Co  innego  rozwaga,  a  co  innego  nadmierna  ostrożność  –  odparował  Jerry.  –  Ma  pan

ryzyko wkalkulowane w swój zawód. Pan nawet lubi ryzyko, nie? Więc nie rozumiem czemu
pan wyszukuje wszystkie możliwe i niemożliwe trudności? Boi się pan?

– Niech mi pan nie zarzuca tchórzostwa! – obraził się kapitan.
– W porządku, nie jest pan tchórzem, nie powiedziałem tego. Ale przecież nie takie statki

pan holował, i nie tylko jesienią, ale nawet w zimie...

–  Tak,  ale  zawsze  holownik  był  w  porządku,  a  załoga  w  pełnej  formie.  –  Mówił  to,  ale

czuł,  że  coraz  bardziej  traci  grunt  pod  nogami.  Zdawał  sobie  sprawę,  że  nie  tyle  Jerry  go
przekonał, ile sam nabierał coraz większej ochoty do tej akcji. I pamiętał też to, o czym mu
przypominał  agent:  po  to  pływał,  żeby  zarabiać.  Dyrekcja  nie  byłaby  zadowolona,  gdyby
agent  zawiadomił  ich,  że  nie  skorzystał  z  dobrej  okazji  zarobku  podczas  powrotu  do  kraju.
Jednak coś go wstrzymywało od podjęcia ostatecznej decyzji. Jakby podświadomie czuł, że
nie powinien się zgodzić.

– Wszystko da się załatwić, kapitanie – agent bagatelizował tymczasem jego argumenty. –

Holownik jeszcze można przejrzeć, nawet szybko naprawić. Załoga odzyska formę, jak pan
podejmie decyzję. Przecież w gruncie rzeczy popłyną do kraju.

– Dwóch ludzi mi brakuje – opierał się jeszcze kapitan. – Oddałem do szpitala.
– Czy to taki problem? Weźmie pan innych. W Hiszpanii ich pan zmustruje i po sprawie.
–  Na  wszystko  ma  pan  odpowiedź,  Jerry  –  ni  to  z  pretensją,  ni  z  uznaniem  powiedział

kapitan.

background image

23

– Jasne – wesoło odparł Jerry. – Od tego jestem agentem. A agent – sam pan powiedział –

to jak adwokat.  Zresztą nie namawiałbym pana,  gdyby  nie  było  warto.  A  warto,  ja  to  panu
mówię.  Armator  tego  pudła  zapłaci  i  to  dobrze.  Zysk  dla  pańskiej  dyrekcji.  –  Jerry  sięgnął
jeszcze  po  argument,  który  kapitan  poprzednio  już  sam  sobie  uświadomił.  –  Jeśli  pan
odmówi,  w  Gdyni  nie  będą  zadowoleni,  że  wolał  pan  wracać  pusto,  zamiast  zarobić  parę
tysięcy dolarów i to po drodze do domu.

– Idź pan do cholery – kapitan palnął dłonią w blat stołu.
– To jest szantaż.
– To poważny argument.
–  Dobra  –  kapitan  pozornie  ustąpił,  ale  jeszcze  chwycił  się  ostatniej  deski.  –  Jestem

najemnikiem,  kapitanem  na  służbie  u  armatora.  Depeszuj  pan  do  Gdyni,  niech  dyrekcja
zdecyduje, czy mam holować, czy nie.

Jerry  uśmiechnął  się  szeroko  i  pokiwał  głową  jakby  z  politowaniem.  Wypił  resztę

wystygłej  kawy,  sięgnął  po  swoją  teczkę,  wyjął  kartkę  oddartą  z  dalekopisu  i  podał
kapitanowi.

– Okay  –  powiedział,  nie  przestając  się  uśmiechać.  –  Niech  pan  to  przeczyta.  –  Kapitan

spojrzał  na  niego  podejrzliwie,  przebiegł  wzrokiem  po  kartce  i  zmarszczył  brwi.  Czuł  się
wyprowadzony w pole, ale ukrył niezadowolenie i tylko powiedział z przekąsem:

– Szybki pan jest, Jerry. Już się pan z nimi porozumiał bez mojej wiedzy.  Inny by panu

wziął to za złe.

–  Ale  pan  nie  weźmie.  Znam  pana,  wiedziałem,  że  w  końcu  się  dogadamy.  Na  wszelki

wypadek chciałem formalności z Gdynią mieć za sobą.

Na  kartce  dalekopis  wystukał:  Decyzję  w  sprawie  holowania  stella  maris  pozostawiamy

kapitanowi, dyrekcja pro.

–  Niech  pan  się  nie  złości,  kapitanie  –  ciągnął  pojednawczo  agent.  –  Gdyby  pan  się  nie

zgodził, zawsze mogłem ten papierek wyrzucić. A poza tym jestem agentem pańskiej firmy,
mam obowiązek dbać o jej interesy. Robię to, jak umiem.

– Nieźle pan dba o te interesy – przyznał kapitan i zaraz dodał złośliwie – i o swoje.
– Jasne – zgodził się Jerry. – I o pańskie. Z tego interesu każdy będzie zadowolony. Jak

pan widzi, wszystko teraz w pańskich rękach. Dyrekcja nie zgłasza sprzeciwu.

Kapitan wstał. Miał dosyć tej rozmowy. Wiedział, że przegrał i musi ulec, choć nadal nie

pozbył się wątpliwości. Podszedł do bulaja, jeszcze raz przez lornetę obejrzał wrak „Stelli”.
Złapał  się  na  tym,  że  myśli  już  teraz  o  nim  nieco  inaczej,  jakby  stary  statek  stał  mu  się
bliższy.

– No więc? – agent chciał wyraźnie usłyszeć ostatnie słowo.
Kapitan nie odwracając się powiedział niezdecydowanie:
– Sam nie wiem...
– Wie pan, kapitanie – roześmiał się Jerry. – No, ale rozumiem, że chce pan jeszcze trochę

czasu. Okay. Ale z armatorem może pan chyba porozmawiać, prawda?

– Uważa pan, że jestem już dostatecznie zmiękczony – zauważył kapitan.
– Uważam i zawsze uważałem, że jest pan rozsądnym facetem – odparował Jerry. – Nie

ma pan argumentów.

– Jerry – kapitan mówił na pół żartobliwie – lubię pana, ale czasem jest pan bezczelny.
– Trudno – rozłożył ręce agent. – To cecha mojego zawodu. Pogada pan?
– W porządku, czemu nie – kapitan wzruszył ramionami.
– Niech przyjdzie.
– Niech pan nie żartuje, kapitanie – powiedział Jerry ze zgorszeniem. – On zaprasza pana

do siebie.

– A ja go zapraszam do siebie.
– Kapitanie – Jerry był teraz poważny. – Niech pan nie przesadza. Ten armator nie chodzi

background image

24

do kapitanów. Oni chodzą do niego. Jeśli zaprasza.

– Po co?
– Nie wiem i nie moja sprawa – wzruszył ramionami agent.
–  Może  chce  z  panem  omówić  jakieś  ważne  dla  niego  i  dla  pana  szczegóły?  Zresztą  co

panu szkodzi wypić drinka w eleganckiej willi?

– Rzeczywiście – ustąpił kapitan. Sam nie wiedział, dlaczego się droczył. Był poirytowany

przebiegiem  całej  rozmowy.  Może  grała  w  nim  nieco  urażona  ambicja,  że  agent  z  góry
wszystko przewidział, a jego potraktował jak kogoś, z kim tylko formalnie trzeba pogadać, bo
w końcu i tak musi się zgodzić. Uznał jednak, że nie ma co się dłużej nad tym zastanawiać i
zapytał: – Kiedy i gdzie mam być?

–  Przyjadę  do  pana  po  szóstej,  jak  zrobi  się  chłodniej  –  powiedział  agent  wyraźnie

zadowolony. – On będzie czekał.

–  Taki  był  pewny,  że  się  zgodzę?  –  Jerry  wzruszył  ramionami  i  patrząc  bezczelnie

kapitanowi w oczy odparł:

– Był pewny, że ma do czynienia z rozsądnym człowiekiem, który przyjmie jego korzystną

ofertę. – Kapitan żachnął się i ze złością rzucił:

– Jeszcze jej nie przyjąłem...
– Dobrze, kapitanie – agent wstał biorąc teczkę do ręki. – Będę po szóstej. Aha, niech pan

każe  zrobić  listę  tego,  co  pan  potrzebuje  dla  statku  i  załogi.  Wszystko  załatwię  jak
najszybciej,  zgoda?  –  Kapitan  skinął  głową.  Poczuł  się  bezsilny.  Ten  człowiek  naprawdę
wszystko  przewidział  i  nawet  jeśli  zachowywał  się  bezczelnie,  to  na  pewno  był  dobrym
agentem.

– Zje pan ze mną obiad? – zapytał.
– Dziękuję, kapitanie – odparł Jerry. – Zawsze z ochotą, macie  świetną kuchnię, ale tym

razem  nie  mogę.  Nasza  rozmowa  zabrała  nam  sporo  czasu.  Mam  jeszcze  wiele  spraw  do
załatwienia.

Nie powiedział, że armator nakazał mu, aby natychmiast po rozmowie zgłosił się do niego.

Wiedział, co w ustach tego człowieka znaczy słowo „natychmiast”...

Kapitan  podał  mu  dłoń  i  Jerry  szybko  opuścił  statek.  Jego  starawy  samochód,  wielki

niczym karawan, zawarczał głośno, strzelił z rury wydechowej i potoczył się po nabrzeżu w
stronę bramy portowej.

5

Kapitan umył ręce, włożył czystą koszulę, dopiął spodnie, na nogi wsunął letnie pantofle i

poszedł do mesy.

Załoga  była  już  po  obiedzie,  ale  wszyscy  siedzieli  jeszcze  przy  stole.  Ujrzał  pełne

zaciekawienia  oczy  skierowane  na  niego.  Udał,  że  tego  nie  dostrzegł.  Siadając  na  swoim
miejscu powiedział:

– Przepraszam, był u mnie agent, strasznie mnie wymordował.
Czekali, że powie coś jeszcze, ale on urwał i sięgnął po chłodnik. Napełnił talerz po brzegi,

zaczął  jeść.  Przy  stole  panowała  cisza,  jedni  patrzyli  na  starego,  oczekując  dalszych
informacji,  inni  udawali  obojętność,  dłubali  w  zębach  drewnianymi  wykałaczkami,  wolno
popijali kompot albo wysączali resztki przydzielonego im do obiadu w  tropiku  czerwonego
wina.  Zdenerwowała  go  ta  sytuacja.  Odsunął  gwałtownie  nie  opróżniony  do  końca  talerz  i
zapytał ze złością:

– Co tak siedzicie jak na stypie? Nikt nie ma nic do roboty?
Ktoś uniósł  się,  ktoś  inny  odsunął  nieco  fotelik  od  stołu,  ale  nikt  nie  wyszedł.  W  końcu

starszy  mechanik,  najbardziej  zżyty  z  kapitanem  i  najstarszy  z  nich,  odezwał  się  udając

background image

25

obojętność:

– Są jakieś wiadomości?
Kapitan podłubał widelcem w pieczeni postawionej przed nim przez stewarda. Wziął kęs

do ust i skrzywił się.

– Zimne, cholera. Weź pan to – podał talerz stewardowi – niech kucharz podgrzeje. Albo

nie – rozmyślił się nagle. – Nie będę teraz jadł, za gorąco.

Wszyscy nadal czekali. Zdawał sobie sprawę, że nie może dłużej zwlekać z odpowiedzią,

więc odparł udając spokój:

– Są.
– Wracamy – ożywił się bosman.
– Taaak – przeciągnął kapitan. – Tak jakby.
–  To  znaczy?  –  zainteresował  się  starszy  oficer.  Wszystkich  ogarnęły  przeczucia,  że  za

niedomówieniami kapitana coś się kryje. Powiedział po dłuższej chwili:

–  Chief  z  pokładu  i  ty  –  skinął  głową  do  mechanika  –  zróbcie  pełne  zapotrzebowanie.

Ochmistrz  też.  Tak  jak  na  normalny,  roboczy  rejs.  Więcej,  niż  zamówiliśmy  poprzednio.
Tylko szybko. Do szóstej ma być gotowe.

– To jak? Wracamy czy nie? – odważnie zapytał starszy mechanik.
–  Już  mówiłem  –  wykręcił  się  kapitan.  –  Popłyniemy  do  kraju.  Ale  po  drodze  trochę

zboczymy. Niedaleko.

Miny im zrzedły. Zrozumieli, że jednak czeka ich jeszcze jakaś praca, a powrót do domów

opóźni  się.  Nikt  jednak  nie  oponował,  nikt  nawet  nie  zrobił  żadnej  uwagi.  Tylko  starszy
mechanik zapytał:

– Co to za robota?
–  Chief  –  zamiast  odpowiedzi  kapitan  zwrócił  się  do  pierwszego  oficera  –  pod  wieczór

weźmie pan trzeciego, bosmana, kogoś z maszyny i pójdziecie na drugą stronę basenu. Tam
stoi statek „Stella Maris”. Obejrzyjcie go sobie dokładnie. Sprawdźcie, w jakim jest stanie, co
trzeba zabezpieczyć, co zabrać, żeby go cało doholować.

– Ten wrak? – wyrwało się chiefowi, a trzeciemu wydłużyła się mina, bo już wiedział, co

dla  niego  oznacza  polecenie  kapitana.  Stary  nie  odpowiedział  na  okrzyk  chiefa.  A  starszy
mechanik zapytał jeszcze:

– Dokąd go pociągniemy?
– Do Hiszpanii – odparł ze złością kapitan i wstał od stołu.

III

1

Po obiedzie chciał się trochę zdrzemnąć, jak zwykł to czynić zawsze, kiedy mu warunki na

to pozwalały. W samych tylko krótkich kalesonkach rzucił się na koję i za wszelką cenę starał
się  zasnąć.  Ale  był  zbyt  podniecony.  Wszystko  go  drażniło.  Złośliwa  mucha,  która  uparcie
siadała  na  nim,  szelest  wentylatora,  szum  silnika  samochodu  za  burtą.  Nawet  zwykłe,
stanowiące  niemal  część  pulsowania  jego  ciała,  terkotanie  agregatu  urastało  teraz  do
rozmiarów  nieznośnego  grzmotu.  Przewracał  się  z  boku  na  bok,  wycierał  mokrą  od  potu
twarz, palił jednego papierosa po drugim, a w końcu poczuł się bardziej zmęczony niż przed
położeniem.  Przez  szeroko  otwarty  bulaj  usłyszał  głosy.  Rozpoznał  bosmana,  trzeciego  i
elektryka.  Musieli  stać  gdzieś  niedaleko,  nie  zdając  sobie  sprawy,  że  może  ich  usłyszeć.

background image

26

Trzeci mówił:

– Stary zły jak osa. Lepiej mu się pod rękę nie nawijać.
– Dziwisz się? – odparł bosman. – Wmusili mu to holowanie, a widać, że nie ma na nie

ochoty.

– Ja też nie – w głosie trzeciego kapitan wyczuł rozżalenie. Bosman roześmiał się.
–  Wiesz,  co  cię  czeka,  co?  Nie  martw  się.  Pudło  jest  wielkie,  nawet  jeśli  wybebeszone,

będzie na nim dosyć wygód dla ciebie i jeszcze paru ludzi. Ani się obejrzysz, a będziemy po
drugiej stronie tego jeziorka.

– A po drodze trochę poskaczemy na fali – zauważył kwaśno elektryk.
– No i co? Pierwszy raz? Kazał ci kto leźć na morze? Otwórz warsztat, będziesz naprawiał

elektryczne piecyki i spał bezpiecznie z babą pod pierzyną.

–  Żebyś  wiedział  –  odciął  się  elektryk.  –  Jeszcze  trochę  i  zmustruję.  Tylko  chałupkę

dokończę.

– A na razie pływaj i nie narzekaj – skwitował bosman. – Tak czy owak płyniemy w stronę

domu. Z Hiszpanii tylko skok do Gdyni.

– Ale radar jest nie w porządku. Jakby co, to może być kłopot.
– Ależ ty masz talent do wywoływania wilka z lasu. Przecież radar chodzi, więc po co się

martwisz na zapas.

– Bo jestem człowiekiem myślącym i przewidującym – odciął się elektryk.
Kapitan  wstał.  Miał  dosyć  leżenia,  duchoty  w  kabinie  i  tej  mimo  woli  podsłuchiwanej

rozmowy. Wsadził głowę w bulaj, ale ich nie dostrzegł.

– Wachtowy! – krzyknął. Trzeci od razu podskoczył bliżej.
–  Tak  jest,  panie  kapitanie!  –  Był  trochę  speszony,  widocznie  domyślił  się,  że  kapitan

słyszał ich rozmowę. Ale ten niczego nie dał po sobie poznać, tylko rozkazał:

– Każ pan spuścić bączka. Niech wachtowy marynarz wsiądzie i poczeka na mnie. Zaraz

przyjdę.

– Tak jest.
Stał chwilę przy bulaju, nasłuchując, czy nie skomentują jego polecenia, ale oni, świadomi

jego obecności, milczeli albo odeszli dalej, żeby ich nie słyszał.

Kapitan ubrał się lekko, niezbyt starannie i łyknąwszy nieco zimnego kompotu, wyszedł z

kabiny.  Słońce  oślepiło  go,  a  rozgrzane  powietrze  sprawiło,  że  na  chwilę  stracił  oddech.  –
Cholerny tropik – zaklął i niespiesznie zszedł na niższy pokład. Bączek stał już nieruchomo
przy  burcie,  a  nad  nim  zwisał  sztormtrap  przygotowany  przez  trzeciego  oficera.  Skinął  mu
głową w podzięce, zszedł po drewnianych szczeblach i siadł na ławeczce łódki.

–  Płyń  tam  –  pokazał  głową  na  drugą  stronę  basenu.  Marynarz  bez  słowa  odepchnął  się

ręką  od  burty  holownika  i  skierował  bączka  po  gładkiej,  nieruchomej  i  brudnej  wodzie  ku
przeciwległemu  nabrzeżu.  Po  kilkunastu  minutach  dobili  do  kei,  kapitan  wyszedł  z  łódki  i
nakazał:

– Czekaj tu na mnie.  Za  pół  godziny  wrócę.  –  Marynarz  siadł  na  jego  miejscu,  zapalił  i

pogrążył się w półdrzemce, nasuwając głęboko na oczy wielki daszek letniej czapki. Kapitan
rozejrzał się.

Przed  nim  znajdowało  się  wielkie,  całkowicie  puste,  betonowe  nabrzeże.  Stare  tory

kolejowe  były  zasypane  piaskiem  i  śmieciami.  W  betonie  tu  i  ówdzie  widniały  dziury  i
pęknięcia. Wzdłuż nabrzeża stał wielki magazyn, widocznie przez kogoś wykorzystywany, bo
drzwi miał zamknięte i rampy były dość czyste. Na ścianach rzucały się w oczy białe napisy
„No smoking”.

Po  lewej  stronie,  naprzeciw  magazynu  stała  „Stella  Maris”.  Z  bliska  wydała  mu  się

znacznie większa niż przez lornetę. Jej dziób wznosił się niebotycznie wysoko, zardzewiałe
kluzy patrzyły niczym monstrualne oczy. Stalowa lina, biegnąca  stamtąd do polera, zwisała
luźno, niestarannie dociągnięta albo specjalnie tak pozostawiona, by dać luz statkowi. Kapitan

background image

27

poszedł  wzdłuż  nabrzeża,  pod  burtą  olbrzyma  i  w  końcu  znalazł  się  przy  trapie,  który
wyglądał jak wielka strażacka drabina stromo wspinająca się ku  górze. Wynurzenie pustego
kadłuba  sprawiało,  że  ostatnie  stopnie  trapu  z  trudem  sięgały  betonu  nabrzeża  i  musiał
wysoko podnieść nogę, by  się na nie wspiąć.  Klapały charakterystycznie pod  jego  stopami,
kiedy  wolno  szedł  w  górę.  Kiedy  dotarł  wreszcie  na  pokład,  musiał  odsapnąć,  jakby  odbył
wysokogórską  wspinaczkę.  Rozejrzał  się  i  skrzywił  usta  z  niesmakiem.  Na  statku
wszechwładnie  panowała  rdza,  pokrywając  relingi,  nadbudówki,  metalowe  drzwi.  Na
pokładzie walały się kawałki lin i jakieś żelastwa, na dziobie poniewierały się resztki grubego
łańcucha  kotwicznego,  nie  wiadomo  dlaczego  porozrywanego  na  kawałki.  Korpus  windy
wyglądał,  jakby  go  jakiś  olbrzym  rozbijał  wielkim  młotem.  Przykrego  widoku  dopełniały
śmiecie:  puszki  po  konserwach  i  piwie,  podarte  kartony,  porzucone  przez  mechaników
przetłuszczone szmaty, resztki desek z ładowni.

Kapitan odwrócił się, jakby nie mógł na to patrzeć i wiedziony  starym nawykiem wspiął

się  wyżej,  na  mostek.  Tu  było  niewiele  lepiej  niż  na  pokładzie  głównym.  Wszechwładnie
panowała  rdza  i  śmiecie.  Otwarte  drzwi  zdawały  się  zapraszać  do  wnętrza.  Wszedł  do
sterowni. Wszystko, co można było ruszyć, zostało wymontowane i zabrane. Na środku stał
tylko  korpus  steru  bez  koła,  wyglądający  jak  trumna  postawiona  na  sztorc.  Ale  szyby  były
całe i drugie drzwi także nie nosiły śladów uszkodzeń. Przeszedł przez nie na drugie skrzydło
mostku, popatrzył z góry na wodę i przeciwległe nabrzeże. „Smok” wyglądał stąd jak mały,
rybacki stateczek, a nie potężny, oceaniczny holownik. Kapitan  wrócił do wnętrza i obejrzał
kabinę nawigacyjną. Tu także panował bałagan. Ale kanapki nie zdemontowano, widocznie
była tak stara i zniszczona, że nie opłaciło się zdzierać obicia. Na stole leżał fragment mapy z
linią ostatniego kursu statku. Obok złamany ołówek, pęknięta linijka i okaleczony, jednonogi
cyrkiel.  Na  podłodze  strzępy  kolorowych  flag  sygnalizacyjnych  i  wszędobylskie  puszki
pogniecione czyimiś stopami.

Za  nawigacyjną  znajdowały  się  pomieszczenia  kapitańskie,  a  po  drugiej  stronie  –

apartament armatorski. Były jednakowe. Obydwa składały się z trzech części: dużej kabiny z
prostokątnymi  oknami,  sypialni  i  łazienki.  Znajdowały  się  w  znośnym  stanie.  Na  kojach
leżały jeszcze materace, stare, wypłowiałe i dziurawe.

Piętro niżej była wielka jak salon mesa kapitańska, a obok niej kilka kabin pasażerskich.

Wszystko  z  nich  zabrano,  pozostały  tylko  przykręcone  do  podłogi  stare  foteliki  i  koje  z
podartymi materacami. W salonie nawet boazerię zdjęto ze ściany, widocznie była z dobrego
drewna i nadawała się jeszcze do użycia gdzie indziej.

Kabiny oficerów i załogi, a także mesa załogowa nie różniły się wiele od tego, co widział

dotychczas. Wszędzie brud, gołe ściany, wybebeszone koje, pootwierane szafki z resztkami
kremów do golenia, past do zębów, szczoteczek,  grzebieni i innych niepotrzebnych nikomu
drobiazgów.

W jednej z dawnych kabin oficerskich pchnął drzwi do łazienki. Niespodziewanie stawiły

opór. Nacisnął silniej, sądząc, że blokuje je coś na podłodze. Nagle drzwi otworzyły się, ktoś
skoczył na niego i chciał rzucić się ku wyjściu. Odruchowo złapał go za ramię i przytrzymał.
Miał przed sobą brudnego, zarośniętego mężczyznę w starych dżinsach.

– Ej, co tu robisz? – krzyknął. Mężczyzna, zamiast odpowiedzi niespodziewanie uderzył

go w ramię, szarpnął się, wyrwał rękę i skoczył w otwarte drzwi. Kapitan poczuł ostry zapach
potu.

– Zaczekaj, nie bój się! – zawołał, ale tamten w popłochu przebiegł przez pokład, dopadł

trapu  i  runął  w  dół.  Szybkie,  rytmiczne  klapanie  luźnych  stopni  świadczyło,  że  gnał  na
złamanie karku. – Idź do diabła, głupcze – machnął ręką kapitan. Potarł ręką ramię i wrócił w
głąb statku.

Zajrzał jeszcze do maszynowni. Gdy odsunął żelazne drzwi, ujrzał pod sobą niesamowity

widok. Ogromna hala ziała pod nim niby fantastyczna dekoracja do filmu o zagładzie świata

background image

28

po  atomowej  wojnie.  Mroczne  pomieszczenie  oplecione  było  metalowymi  galeryjkami.  W
dole widniał korpus potężnej maszyny. Nie zdemontowano go, widocznie koszt był wyższy
niż  wartość  tego  żelastwa.  Wyjęto  tylko  wszystkie  części,  które  mogły  się  jeszcze  na  coś
przydać. Wszędzie sterczały kawałki pordzewiałych rur, przewody, blachy, walały się jakieś
niepotrzebne  metalowe  części,  a  wszystko  brudne,  zardzewiałe,  tchnące  grozą.  Kapitan
otrząsnął się na ten widok i prędko wyszedł na powietrze. Zapalił papierosa, postał chwilę w
cieniu,  żeby  zaczerpnąć  tchu.  Czuł  jeszcze  zapach  starych  smarów  i  stęchlizny,  który
wypełniał maszynownię. Rzucił okiem na ładownie. Były zakryte,  choć brezent tu i ówdzie
był naddarty. Pomyślał, że bez trudu da się to uszczelnić, i ruszył po trapie w dół. Po chwili
znalazł się w bączku. Marynarz nim ruszył, zapytał:

– Kto to był, panie kapitanie?
Jakiś bezdomny – wzruszył ramionami. – Wystraszyłem go. Zwiał, jakby zobaczył upiora.

No, płyniemy na „Smoka”.

2

Pod  wieczór  upał  przeminął,  a  z  daleka,  od  Morza  Karaibskiego  nadciągnęła  lekka,

orzeźwiająca bryza. Powiew był słaby, z trudem poruszył lekko bandery: biało-czerwoną na
flagsztoku i pasiasto-gwiaździstą wyżej, na maszcie, ale jednak przyniósł ulgę. Ludzie poczuli
się lepiej, łatwiej było oddychać. Zaraz też poweseleli poczęli się ruszać żwawiej, powyłazili
z głębi statku na pokład, żeby zaczerpnąć nieco powietrza po upalnym dniu.

Kiedy pod trap zajechał wielki, czarny karawan Jerry’ego kapitan był gotowy do wyjścia.

W tropikalnym mundurze prezentował się elegancko. Miał na sobie beżową kurtkę bez jednej
zmarszczki,  starannie  wyprasowane  spodnie,  lśniące,  czarne  buty  i  białą  czapkę  ze  złotymi
dębowymi liśćmi na daszku. Cztery złote paski na naramiennikach wskazywały jego rangę, a
biała koszula dobrze kontrastowała z czarnym krawatem. Rzucił okiem na  swoje  odbicie  w
lustrze i zapytał:

– No jak?
Steward  skrzywił  się,  ale  nic  nie  powiedział.  Miał  za  złe  kapitanowi,  że  niemożliwie

grymasił  ubierając  się.  Odrzucił  dwie  koszule  –  jedną,  bo  była  niestarannie  wyprasowana,
drugą, bo brakowało jej guzika na dole, w miejscu, które wypadało pod spodniami. Steward
musiał  naprędce  prasować,  bo  stary  uparł  się,  że  nie  włoży  tej  bez  guzika.  Zupełnie  jakby
szedł na rozbieraną randkę – pomyślał ze złością steward. Potem jeszcze musiał przeciągnąć
żelazkiem po spodniach, bo staremu wydało się, że kanty nie są zbyt ostre. Toteż teraz, gdy
był już gotowy, steward odetchnął z ulgą i w duchu modlił się, żeby kapitan wreszcie poszedł
sobie do diabła i zostawił go w spokoju. Kapitan spełnił jego życzenie i wyszedł nie czekając,
aż Jerry przyjdzie po niego do kabiny.

–  No,  jest  pan,  świetnie!  –  ucieszył  się  agent,  uruchamiając  silnik.  –  Nie  będzie  pan

żałował, zobaczy pan...

– Dobra, dobra, jedźmy już, chcę to mieć z głowy – burknął kapitan.
Jerry  niespiesznie  przejechał  przez  portowe  zakamarki,  wyprowadził  wóz  za  miasto  i

wkrótce znaleźli się w pięknej, willowej dzielnicy na wzgórzu,  z  którego  widać  było  port  i
zatokę.  Jechali  między  rzędami  palm,  których  korony  poruszały  się  teraz  w  łagodnych
podmuchach  bryzy.  W  pewnej  chwili  Jerry  skręcił  w  prawo  i  wjechał  na  teren  prywatnej
posiadłości,  o  czym  informowała  tabliczka  przy  drodze.  Wkrótce  już  byli  przed  willą
armatora. Gazon

 

z kolorowymi kwiatami, palmy i fikusy otaczające biały dom z kolumnami i

schodami  od  frontu,  seledynowy  basen  kąpielowy  widoczny  za  willą  –  wszystko  to  zrobiło
duże  wrażenie  na  kapitanie,  choć  nie  dał  tego  po  sobie  poznać.  Wyszedł  im  na  powitanie
szpakowaty  mężczyzna  w  białych  spodniach,  lekkiej  bluzie  z  krótkimi  rękawami  i  z

background image

29

granatową apaszką zawiązaną w wycięciu rozpiętej koszuli. Wyglądał trochę egzotycznie, a
trochę jak starzejący się lowelas. Powitał kapitana niemal wylewnie:

– Jest pan, kapitanie, cieszę się, że pan przyjął moje zaproszenie. Proszę, proszę, siądziemy

w  ogrodzie.  –  Poprowadził  ich  przez  hall  na  drugą  stronę  domu  i  wskazał  na  stolik  przy
basenie.  Było  tu  przyjemnie,  wokół  roztaczał  się  wspaniały  widok  i  kapitan  z  ulgą  usiadł,
kładąc czapkę na wolnym krzesełku.  Jerry  zwalił  się  obok  niego,  wyraźnie  zadowolony,  że
doprowadził do tego spotkania. Gospodarz sięgnął do stojącego obok barku na kółkach.

– Whisky? Gin? Sherry?
– Gin z tonikiem i dużo lodu, proszę – odparł kapitan. Miał ochotę na aromatyczny trunek.

Był trochę zdenerwowany, niepewny, co przyniesie to spotkanie. Ale uprzejmość gospodarza,
piękna  sceneria  i  przyjemny  powiew  od  morza  sprawiały,  że  coraz  bardziej  rozluźniał  się  i
nabierał swobody. Pomyślał, że w końcu to nie on, ale armator ma do niego interes i poczuł
się jeszcze swobodniej. Przyjął szklankę, poczekał, aż gospodarz naleje Jerry’emu i sobie, i
dopiero uniósł ją do góry.

– Zdrowie – powiedział gospodarz. – Pańskie, pańskiej załogi i statku... jak on się nazywa?
– „Smok”.
– O yes, „Smok”, a więc także zdrowie „Smoka”. – Roześmiał się, a oni mu zawtórowali.

Napili się, gospodarz podsunął cygara i papierosy.

Z  domu  wyszła  młoda  kobieta.  Kapitan  spojrzał  na  nią  z  zainteresowaniem.  Była  ładna,

figurę  miała  świetną,  nogi  zgrabne,  a  blond  włosy,  dość  krótko  przystrzyżone  i  swobodnie
puszczone, sprawiały wrażenie dziewczęcej niefrasobliwości.

– O, Pam – gospodarz uniósł brwi, jakby go zdziwiła jej obecność, ale zaraz się opanował.

– Poznaj kapitana, a Jerry’ego znasz, prawda?

–  Hello  –  dziewczyna  skinęła  kapitanowi  głową,  nie  podając  ręki.  Odpowiedział  nieco

staroświeckim ukłonem, lekko unosząc się z krzesła.

– To moja synowa, Pamela – przedstawił ją armator – i zaraz zwrócił się do niej: – Pam,

mamy  tu  rozmowę  o  interesach  –  dawał  do  zrozumienia,  że  powinna  ich  zostawić  samych.
Młoda kobieta nie zwróciła na to uwagi.

– To pan jest kapitanem tego holownika? – zapytała.
– Tak, „Smoka” – odparł trochę zdziwiony pytaniem.
– Kiedy pan odpływa? – indagowała.
– Jeszcze nie wiem, ale wkrótce – był coraz bardziej zdziwiony.
– Jutro, pojutrze? – chciała wiedzieć.
– Tak, zapewne. Jeśli wszystko załatwię, to pojutrze.
– Dobrze – skinęła głową. Armator był zniecierpliwiony.
– Pam – zaczął, ale ona mu przerwała.
–  Okay,  ojcze  –  powiedziała  z  dziwnym  naciskiem  na  słowie  „ojcze”.  –  Idę  sobie,

przepraszam, że przeszkadzałam.

– Wychodzisz? – armator był wyraźnie niezadowolony.
– Tak.
–  Musisz?  –  zmarszczył  brwi.  Kapitan  zauważył,  że  jest  zły,  choć  stara  się  to  ukryć.

Dziewczyna po raz pierwszy lekko się uśmiechnęła.

– Muszę, przecież wiesz, że powinnam się pożegnać z przyjaciółmi. Ale wrócę szybko, nie

martw się – machnęła im ręką i odeszła, a armator milczał przez chwilę, wyraźnie starając się
opanować.

– Jest samodzielna – zauważył, jakby ją usprawiedliwiał nie wiadomo dlaczego. – Bardzo.

No,  zdrowie  jeszcze  raz.  –  Napili  się  i  armator  rzucił  do  agenta:  –  Jerry,  masz  chyba  coś
ważnego do załatwienia, z godzinkę ci to zajmie, prawda? – zabrzmiało to niezbyt uprzejmie,
ale Jerry skinął potulnie głową, dopił swoją

 

whisky i wstał.

– Tak mam jeszcze parę spraw do załatwienia – powiedział. W porządku, to załatw i wróć

background image

30

za godzinę po kapitana. Armator pożegnał go niedbałym skinieniem głowy. Jerry wyszedł i
zostali sami z kapitanem. Przez chwilę panowało dosyć krępujące milczenie. Kapitan czekał,
co powie armator, a ten jakby wahał się, od czego zacząć.

– Dziwi się pan zapewne – powiedział wreszcie – że zaprosiłem pana tu, a nie do biura...
– Czuję się zaszczycony – bąknął bez przekonania kapitan.
–  Zależało  mi,  żebyśmy  byli  swobodniejsi.  Poza  tym  chciałem,  żeby  zobaczył  pan  mój

dom,  Pamelę  już  pan  poznał,  syna  też  panu  przedstawię.  –  Kapitan  milczał,  nie  bardzo
wiedząc, co odpowiedzieć. Cała ta rozmowa o rodzinie kryła najwyraźniej jakiś sens, którego
nie mógł dociec. Czekał więc, co nastąpi. A armator uśmiechnął  się już nieco swobodniej i
uniósłszy rękę mówił: – Wiem, wiem, co pan myśli. Nie przyszedł pan tu rozmawiać o moich
rodzinnych sprawach, ale o interesach, jasne...

– Właściwie o interesach rozmawiałem z Jerrym – odparł powściągliwie kapitan. – Ale on

nalegał, żebym tu przyszedł, bo pan chciał...

– Tak, tak, – pospiesznie wtrącił armator. – Nalegał, bo mu kazałem. Bardzo chciałem z

panem  porozmawiać  i  to  niekoniecznie  o  rodzinnych  sprawach,  chociaż...  No,  ale  mówmy
konkretnie. Rozumiem, że pan przyjął moją propozycję i podjął się holowania „Stelli”?

– Jerry tak przedstawił wynik naszej rozmowy?
– Z tego  co mówił, wynikało, że przekonał pana. Kapitan wziął z pudełka cygaro, przez

chwilę  obracał  je  w  palcach,  przyjął  ogień  od  gospodarza,  wypuścił  kłąb  aromatycznego
dymu. Przez cały czas zastanawiał się, co się za tym wszystkim kryje. Bo o tym, że nie chodzi
tylko o zwykłe holowanie, był przekonany już od dłuższego czasu. Nie byłoby tyle ceregieli,
uprzejmości, namawiania, zapraszania tu, do tej eleganckiej willi. Znał takich kontrahentów i
wiedział, że składają konkretne, rzeczowe propozycje i oczekują takich samych odpowiedzi, a
jeśli  nie  otrzymują  –  idą  do  konkurencji,  z  którą  szybko  ubijają  interes.  Tu  wszystko
odbywało  się  inaczej.  Jeszcze  to,  że  Jerry  tak  naciskał,  było  zrozumiałe.  Miał  w  tym  swój
interes,  otrzymywał  premię  firmy,  którą  reprezentował,  a  jeśli  był  dostatecznie  obrotny,  to
także  od  zleceniodawcy.  A  więc  widział  w  tym  pieniądze.  Ale  czemu  ten  bogaty  armator,
który  mógł  wybierać,  kogo  chciał,  właśnie  jego  sobie  upatrzył  i  posunął  się  aż  do  tego,  że
zaprosił  go  do  swego  domu  –  kapitan  nie  pojmował.  Rozumiał  jednak,  że  sprawa  musi  się
wkrótce wyjaśnić. Więc choć był już w zasadzie zdecydowany, postanowił jeszcze trochę się
podroczyć i wysondować armatora do końca. Odpowiedział spokojnie:

– Jerry nie ukrywa, że mu zależy na dobiciu interesu. Ale nie powiedział widocznie panu,

że mimo wszystko ja jeszcze nie jestem zdecydowany.

– Ciągle się pan waha? – armator uniósł brwi w szczerym zdumieniu. – Inny by łapał taki

interes byle nie dać się ubiec konkurencji, a pan stawia opór...

– Moja sytuacja jest dosyć szczególna. Mówiłem o tym z Jerrym.
– Powtarzał mi, ale, pan wybaczy, to nie są istotne argumenty. Proponuję przecież dobry,

czysty  interes.  Tak  czy  owak  ma  pan  po  drodze.  Płynąc  do  domu,  holuje  pan  statek  do
Hiszpanii.  Zboczenie  z  trasy  niewielkie,  a  zarabia  pan  pieniądze.  Zresztą  co  ja  panu  będę
mówił, sam pan wie, lepiej ode mnie, że to dla pana i pańskiej firmy doskonała okazja. Nad
czym tu się jeszcze zastanawiać?

– Chce pan powiedzieć, że gdyby miał pan takiego kapitana jak ja, to by go pan wyrzucił?

–  roześmiał  się  kapitan.  Armator  wzruszył  ramionami.  –  Po  prostu  nie  chcę  ryzykować  –
ciągnął kapitan – nie mając pewności, że zadanie wykonam, jak należy. Mój holownik nie jest
całkiem w porządku. Jestem od paru miesięcy w morzu, potrzebny mu solidny przegląd...

– A o co konkretnie chodzi? – spytał rzeczowo armator.
– Radar mam niepewny. Sprzęt się zużył w poprzednich holowaniach. Sporo się nazbierało

usterek.

–  To  detale,  kapitanie,  sam  pan  o  tym  wie  –  armator  machnął  lekceważąco  ręką.  –

Zaopatrzę pański holownik we wszystko czego potrzebuje. Jeśli konieczna jest jakaś bieżąca

background image

31

naprawa załatwię, że zrobi się w parę godzin. Zresztą, co tu mówić: i tak by pan wracał bez
przeglądu, więc to raczej uniki niż argumenty.

Kapitana  ubodły  ostatnie  słowa  armatora.  Wiedział  jednak,  że  jest  w  nich  sporo  racji  i

dlatego sięgnął po inny argument.

–  Brakuje  mi  dwóch  ludzi,  których  musiałem  oddać  do  szpitala.  A  do  holowania  muszę

mieć komplet, sam pan wie.

– To żaden problem. Załatwię panu dwóch marynarzy.
– Na holowniku trzeba specjalnych kwalifikacji.
–  To  da  ich  pan  do  ekipy  na  wraku.  Zresztą,  jak  będzie  trzeba  –  znajdę  panu  nawet

najlepszych fachowców. Popłyną z panem do Hiszpanii, tam zmustrują, pójdą na inny statek
albo wrócą do Stanów na mój koszt. No więc?

Kapitan pociągnął łyk ginu, potem palił cygaro, oglądając jego rozżarzony koniec. Zdawał

sobie  sprawę,  że  został  ostatecznie  przyparty  do  muru.  Nie  miał  już  żadnych  argumentów.
Pozostało zgodzić się bez dalszych wykrętów lub otwarcie powiedzieć, że nie chce podjąć się
tej pracy. Ale takie oświadczenie oznaczało wiele komplikacji, konieczność tłumaczenia się w
Gdyni, dlaczego przepuścił dobrą okazję. A jednak nadal miał opory. Czuł, że coś się za tym
wszystkim  kryje.  Tyle  trudu  agenta  i  samego  armatora,  żeby  przekonać  jednego  upartego
kapitana? Postanowił zagrać w otwarte karty.

–  Dobrze  –  powiedział  zdecydowanie.  –  Wyczerpaliśmy  listę  moich  zastrzeżeń,  znalazł

pan na wszystko radę. Ale mam dwa pytania. Jeśli otrzymam jasną i zadowalającą odpowiedź
– ubijemy interes.

Armator zmarszczył brwi. Widać było, że z trudem powstrzymał odruch zniecierpliwienia,

może nawet gniewu.

– Nie wiem, czy pozwoliłbym któremukolwiek kapitanowi na takie warunki – powiedział

wolno.  –  Zazwyczaj  płacę  i  wymagam.  Ale  skoro  już  zdecydowaliśmy  się  tak  szczerze
rozmawiać, to proszę, niech pan pyta.

Kapitan odstawił szklankę, zdusił cygaro i pochyliwszy się zapytał:
– Jest wiele firm zajmujących się holowaniem. Mają lepsze statki, silniejsze od mojego. A

pan wybrał mnie. Dlaczego?

–  To  proste  –  armator  wzruszył  ramionami,  jakby  to  pytanie  było  bez  znaczenia.  –

Wybrałem  pana,  bo  ma  pan  świetną  opinię  Świat  marynarski  nie  jest  wielki  i  wiadomości
rozchodzą się w nim szybko. Zresztą Jerry pana gorąco polecał, a Jerry to dobry agent, zna się
na rzeczy i mnie by nie nabrał. Ufam mu, chociaż wiem, że reprezentuje tu pańską firmę, a
więc ma interes w tym, żeby pana polecać. Oto cała tajemnica, zadowolony pan?

– Same komplementy, trudno nie być zadowolonym... – trochę ironicznie odparł kapitan.

Niezbyt  przekonały  go  słowa  gospodarza,  ale  armator  nagle  roześmiał  się,  klepnął  go  w
kolano i zawołał:

– Kapitanie, jak żyję nie widziałem, żeby ktoś tak się wykręcał od dobrego interesu! Czego

się pan boi?

– Ja się nie boję – kapitan poczuł się trochę urażony – ale są  granice ryzyka, których nie

chcę przekraczać...

– Przesada! – armator był teraz jowialny. – Jakie ryzyko! Żaden z pańskich argumentów

nie  wytrzymał  mojej  argumentacji.  Po  prostu  zrobi  pan  dobry  interes.  Bo  ja  płacę.  Sporo.
Może nawet dużo. W każdym razie nie będę się specjalnie targował. Wiem, wiem, zaraz pan
zapyta: dlaczego? Otóż powiem. Ja też mam w tym interes. Ten statek to złom, a więc sporo
pieniędzy. Pod warunkiem, że go się doholuje do Hiszpanii, gdzie za taki złom dobrze płacą.
A pan jest dobry w swoim fachu i doholuje mi „Stellę” na miejsce. Szybko i bez kłopotów.
Na to liczę. Może mi pan to zagwarantować, prawda?

– Czy ja wiem? – powiedział wolno kapitan. Armator znów się zaśmiał.
– Niech pan nie będzie zbyt skromny, kapitanie. Mówiłem – już o panu zebrałem opinię.

background image

32

No więc jak ostatecznie?

– Chwileczkę – kapitan uniósł dłoń, a armator od razu przestał  się uśmiechać i zrobił się

czujny. – Mówiłem, że proszę o odpowiedź na dwa pytania. Było jedno.

– Dobrze. A drugie?
– Może nie powinienem go zadawać, ale lubię jasne sytuacje. Dlaczego panu tak zależy,

żebym to ja, i żeby jak najszybciej? Niech pan nie mówi, że już to  wyjaśniliśmy.  Nigdy  w
życiu  nie  zmarnowałby  pan  tyle  czasu  na  gadanie  ze  mną,  na  te  wszystkie  argumenty,
obietnice i ustępstwa,  gdyby  panu specjalnie na tym nie zależało. Dlaczego? Co się za tym
kryje?

Armator  wstał,  podszedł  do  barku  i  napełnił  swoją  szklankę  whisky.  Dopiero  po  chwili

zorientował się, że pominął kapitana i zapytał:

– Jeszcze ginu?
–  Nie,  dziękuję,  dosyć  mam  na  dziś  alkoholu  –  odparł  chłodno  kapitan.  Armator  skinął

głową, napił się sam, odstawił szklankę i powiedział:

–  Okay,  kapitanie.  I  tak  bym  panu  powiedział.  Pan  o  tym  musi  wiedzieć,  więc  pytanie

mnie nie dotknęło ani nie obraziło. Chodźmy, proszę.

– Dokąd? – zdumiał się kapitan.
– Tam – skinął głową w stronę oświetlonego wnętrza domu. – Przedstawię panu mojego

syna, Joego.

– Ale... po co?... – zdziwił się kapitan, lecz armator ponaglił:
– Chodźmy, chodźmy, wszystko się wyjaśni. – Kapitan niezbyt chętnie, ale zaintrygowany,

poszedł za nim.

3

Dojechała do znajomego miejsca i zatrzymała wóz tak, by nie wysiadając widzieć wjazd

na punkt widokowy, a równocześnie patrzeć na leżące w dole miasto i zatokę. Gdy wyłączyła
silnik,  ogarnęła  ją  ogromna  cisza.  Wokół  panował  spokój,  którego  nie  mącił  lekki  powiew
wiatru od morza. Z dołu dochodził łagodny szum wielkiego miasta, który działał kojąco, był
odległy  i  trochę  nierealny.  Cykady  dziś  milczały.  Czasem  tylko  za  żywopłotem  przejechał
wolno  samochód.  Jeden  skręcił  tutaj,  ale  zaraz  odjechał  –  widocznie  siedząca  w  nim  para
szukała odosobnionego miejsca, w którym nikt by jej nie krępował.

Zapaliła papierosa i patrząc w niezbyt gęsty mrok, czekała. Dziś nie była zdenerwowana.

Zdążyła  wszystko  przemyśleć,  zdarzenia  wczorajszego  dnia  oddaliły  się,  przybladły;  miała
teraz  przed  sobą  cel,  który  zamierzała  konsekwentnie  zrealizować.  Na  myśl  o  człowieku,
którego oczekiwała, doznała uczucia litości i niechęci. Przez moment pomyślała też o mężu.

Poznali się przed dwoma laty, na farmie, gdzie mieszkała i pracowała wraz z rodzicami.

Ed był stajennym, doglądał rasowych koni, za którymi przepadał  właściciel. Pomarańczowy
sad  i  plantacja  arbuzów  były  raczej  pretekstem,  bo  farma  nie  miała  przynosić  specjalnych
dochodów. Ważne, by nie trzeba było do niej dokładać. Liczyły się piękne araby, w których
kochał się armator sprowadzając je z różnych stron świata i od czasu do czasu wystawiając do
ważniejszych biegów. Sam także lubił ich dosiadać i w każdej chwili mógł wpaść na farmę,
by zażyć przejażdżki.

Joe ściągnął na  farmę  któregoś  dnia  i  zajął  pokój  na  górze.  Wszyscy  wiedzieli,  że  coś  z

nim jest nie w porządku, unika ludzi, z nikim nie rozmawia, mało je i znika czasem na wiele
dni,  a  potem  wraca  albo  go  ktoś  przywozi  tak  złachmanionego  i  zaniedbanego,  jakby
przybywał ze świata włóczęgów. Nikt na farmie nie dociekał, co się z nim dzieje – był synem
właściciela, mógł robić, co chciał, więc spełniano jego rzadkie kaprysy – jak choćby ten, że
nie wolno było wchodzić do jego pokoju,  gdy tam przebywał,  a  sprzątać  można  było  tylko

background image

33

wówczas,  gdy na to pozwolił.  Głośna  muzyka  rockowa,  której  ustawicznie  słuchał,  nikomu
nie  przeszkadzała,  bo  dom  był  obszerny,  niemal  pusty,  a  pracownicy  mieszkali  w  innym,
specjalnie dla nich zbudowanym budynku, nieco na uboczu.

Kiedyś  Pamela  pojechała  półciężarówką  do  odległego  o  sześć  mil  miasteczka,  żeby

przywieźć zaopatrzenie przed spodziewanym przybyciem właściciela. Gdy już zrobiła zakupy
i  miała  wracać,  zatrzymał  ją  rosły,  byczkowaty  policjant,  który  niekiedy  dawał  jej  do
zrozumienia, że jest dziewczyną, którą  chętnie by się zainteresował. Tym  razem  jednak  nie
zalecał się, tylko zawołał:

– Ej, Pam, wracasz na farmę?
– Tak, a bo co? – odpowiedziała zaczepnie.
– Mam dla ciebie ładunek.
– Co jest? – zaciekawiła się.
–  Zajedź  do  nas.  –  Pojechał  przodem  i  zatrzymał  się  przed  wejściem  do  drewnianego

budynku policji. Gdy Pam stanęła za nim kazał jej poczekać, zniknął w środku, a po chwili
pojawił się wraz z kolegą prowadząc pod pachy Joego.

Syn  właściciela  wyglądał  wyjątkowo  żałośnie.  Z  trudem  powłóczył  nogami,  policjanci

właściwie go wlekli, głowę trzymał opuszczoną, z ust ciekła mu ślina, koszulę miał podartą,
spodnie wymięte i brudne.

– Pijany? – spytała Pam.
– Sama zobaczysz – odparł policjant. – Zabierz go, niech się prześpi, nie mamy co z nim

robić w areszcie.

– Przeskrobał coś? – przestraszyła się.
– W tym sęk, że nie. Nie ma go za co zamknąć. Zresztą, jego stary narobiłby szumu, a po

co szeryfowi kłopoty? – mówiąc to, policjant usadowił wraz z kolegą Joego na siedzeniu obok
Pameli. Odjechała.

Przez całą drogę Joe nie odezwał się. Był w takim stanie, że nie bardzo chyba zdawał sobie

sprawę z tego, co się z nim dzieje. Leciał w bok raz na nią, to znów na drzwiczki. Poprawiała
go wolną ręką i jakoś wreszcie dotarła do farmy. Z daleka zobaczyła wóz właściciela.

Ojciec  pomógł  jej  wytaszczyć  Joego  z  półciężarówki,  potem  poprosił,  by  razem  z  nim

zaprowadziła syna do pokoju. Joe legł nieprzytomny na rozgrzebanym łóżku. Pam wymknęła
się dyskretnie. Czuła niesmak i nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć. Było jej żal Joego,
w gruncie rzeczy miłego chłopaka, a równocześnie współczuła ojcu. Matka Joego nie żyła –
zginęła w wypadku samochodowym, a ludzie szeptali, że był to wypadek szczególnie bolesny
dla męża, żona bowiem jechała z młodym człowiekiem, oboje byli  pijani, a ten młodzieniec
podobno dosyć często towarzyszył pięknej pani w różnych eskapadach.

Wieczorem gospodarz zaprosił Pam do swego pokoju. Wypił parę szklaneczek, ale nie był

pijany. Rozmawiał z nią długo i szczerze. Mówił o synu, o jego zachowaniu, o tym wreszcie,
że jeśli tak dalej pójdzie, to go utraci. Chłopak potrzebował kogoś, kto by stale był przy nim,
opiekował się, czuwał nad tym, co robi. Nie był zły, tylko samotny i sfrustrowany, a przede
wszystkim miał słaby charakter, który sprawiał, że łatwo wpadał w fatalne towarzystwo.

Wszystko to mogło się skończyć katastrofą, jeśli mu ktoś nie pomoże. Ktoś, kto będzie dla

niego dobry i kogo on polubi. A lubi ją, Pamelę...

Obiecała  zająć  się  Joem.  Potem  były  jeszcze  dwie  rozmowy.  W  końcu  ojciec

zaproponował  jej,  by  wyszła  za  jego  syna,  co  wzmocniłoby  zapewne  jej  wpływ  na  Joego.
Zgodziła się. Trochę dlatego że było jej żal chłopaka, a trochę dlatego że nie umiała odmówić
takiemu  człowiekowi  jak  jego  ojciec:  władczemu,  a  ja  proszącemu  o  ratunek  dla  syna.
Omamiła  ją  wizja  życia  w  świecie  niepodobnym  do  pełnego  trosk  i  kłopotów  świata  jej
rodziców.

Ale nie powiedziała ojcu Joego, że od roku na farmie jest ktoś  kto wieczorami i nocami

szeptał jej o innym świecie, o tym, że muszą się stąd wyrwać, zacząć inne życie, poszukać

background image

34

swej  szansy  i  znajdą  ją  na  pewno,  bo  są  młodzi,  odważni,  a  świat  stoi  otworem  przed
młodymi i odważnymi. Mówił gorącym szeptem, dawał jej pieszczoty, których przedtem nie
zaznała. Odurzył ją wizją wspólnej przyszłości. Wciągnął ją też w krąg swoich nieczystych,
ale nęcących spraw.

Odurzenie  przeszło  jej  jednak  po  rozmowie  z  ojcem  Joego.  Tamto  było  mglistym

marzeniem, niepewną i  ryzykowną mrzonką,  a  to,  co  proponował  armator  czymś  realnym  i
konkretnym. I w dodatku ten biedny Joe. Potrzebował jej. Uwierzyła w to i została jego żoną.
Ed zniknął z jej życia w chwili, gdy wyjechała z farmy, a wyjechała po to, by wziąć ślub z
Joem i pozostać w Nowym Orleanie.

Teraz, po roku, Ed pojawił się. Inny. Groźny. Żądający pomocy i gotowy tę pomoc wymóc

nawet szantażem. Pam wiedziała, że musi spełnić jego żądanie. To i wszystkie późniejsze.

Teraz  czekała,  mając  niespodziewane  rozwiązanie.  Nie  cieszyło  ją  to,  ale  wybrała  –  jej

zdaniem – mniejsze zło.

Ed  wyłonił  się  cicho  i  niespodziewanie.  Trochę  nawet  się  przestraszyła,  gdy  otworzył

drzwiczki i siadł obok niej w samochodzie.

–  Jesteś  –  powiedział  zadowolony.  –  Nachylił  się,  by  ją  pocałować.  Zgodnie  z  planem,

który sobie nakreśliła, pozwoliła na to.

– Masz? – spytał Ed:
Położyła dłoń na jego kolanie i odparła miękko:
– Ed, nie gorączkuj się...
– Masz czy nie? – nacierał brutalnie.
– To nie takie proste, sam wiesz...
– Kręcisz – w jego głosie pojawiła się groźna nuta. – Słuchaj, jeżeli myślisz...
– Ależ Ed – teraz mówiła niemal pieszczotliwie. – Nie chcę się wykręcać. Ale postawiłeś

mi zadanie ponad moje możliwości. Nie mogłam tak szybko...

– Kłamiesz, suko – ścisnął jej ramię aż do bólu. Wytrzymała, postanowiła, że nie da się

ponieść nerwom. Musiała być spokojna. Spokojna i cierpliwa.

–  Nie  mów  tak  do  mnie  –  zaprotestowała  nadąsana.  –  Nie  jestem  przyzwyczajona  do

takiego języka.

– Gówno mnie to obchodzi – rzucił jej w twarz. – Powiedziałem ci...
– Dobrze, Ed – ujęła go dłonią pod brodę i przysunęła twarz do jego twarzy. Podziałało.

Trochę  się  uspokoił.  A  ona  mówiła:  –  Nie  mogłam  tak  z  dnia  na  dzień  zdobyć  pieniędzy.
Dużo  pieniędzy,  bo  nam  potrzeba  dużo,  prawda?  –  Położyła  nacisk  na  słowie  „nam”  i
odczuła, że zrobiło to na nim wrażenie. Odprężył się, rozluźnił palce na jej ramieniu.

– No więc co chcesz zrobić? – zapytał spokojniej.
– Daj mi dwa, trzy dni.
– Nie mogę. Liczy się każda chwila.
–  Ależ  Ed  –  perswadowała  –  musisz  być  cierpliwy.  Jeśli  masz  dobre  miejsce,  to

przeczekasz te dwa, trzy dni, a ja zdobędę pieniądze.

– W jaki sposób? – wciąż był podejrzliwy.
– To proste, tylko trzeba nieco czasu. Zwyczajnie mi nie da. Postanowiłam rozbić ten wóz.

Powiem, że nie będę jeździła wrakiem i muszę kupić nowy. Na to  da mi czek. A to będzie
parę tysięcy, no, dobrze wymyśliłam?

– Cwana jesteś – pochwalił.
– Nie mów tak – znów się nadąsała.
–  Dobrze,  dobrze,  nie  udawaj  damy  –  uciął.  –  Pomysł  niezły,  parę  tysięcy  wystarczy  na

początek.

– Wezmę jeszcze biżuterię. Niezbyt tego wiele, ale też będzie parę tysięcy – oznajmiła.
– No, to już lepiej – pochwalił wyraźnie zadowolony. – Tylko to czekanie... I... słuchaj –

powiedział nagle innym tonem – jeżeli coś kręcisz, myślisz, że mnie wykołujesz, to...

background image

35

– Ależ Ed – zaprotestowała miękko i przysunęła się bliżej. Dotykali się twarzami, czuł jej

oddech, ona z trudem znosiła jego przykry zapach, ale mimo woli poddawała się pragnieniu,
które w niej coraz bardziej narastało. Przemknęło jej przez myśl, że właściwie dlaczego nie?
Z Edem było jej kiedyś dobrze... Od roku nie miała mężczyzny. Wczoraj, tego z teściem nie
liczyła...  Pomyślała  też,  że  to  jeszcze  bardziej  przekona  nieufnego  Eda.  Pozwoliła  się
pocałować, przylgnęła do niego, obdarzyła niespodziewaną pieszczotą. Jęknęła, kiedy mocno
przycisnął ją do siedzenia.

– Poczekaj – szepnęła – opuszczę oparcie.
Niecierpliwie  zwalił  się  na  nią.  Była  uległa,  a  wkrótce  zupełnie  zapomniała,  że  jest

niedomyty, że siedzenie jest niewygodne, a kierownica uwiera ją w uniesione udo.

Policyjny  wóz  cicho  podjechał  pod  żywopłot  i  się  zatrzymał.  Kierowca  został  na  swoim

miejscu,  a  drugi  policjant  wyszedł,  starając  się  nie  trzasnąć  drzwiami.  Miał  w  ręku  latarkę
elektryczną.  Szedł  cicho,  na  palcach  pod  samym  żywopłotem.  Gdy  znalazł  się  w  pobliżu
samochodu,  zajrzał  do  środka  i  zaświecił.  Pamela  krzyknęła  z  przestrachem,  ale  Ed  był  w
takim stanie napięcia, że tylko wrzasnął:

– Idź do diabła, cholerny gnojku!
– Sorry – powiedział policjant i wycofał się. Gdy siadł obok kolegi w samochodzie, sapał z

podniecenia.

– Co jest? – zapytał kierowca. – Jest tam ktoś?
–  Są.  Jakiś  długowłosy  ciężko  pracuje  na  ślicznej  panience.  Cholerne  baby,  dają  byle

brudasowi...

–  Ty  byś  też  chciał,  co?  –  roześmiał  się  kierowca.  –  Może  ich  przymkniemy  za  obrazę

moralności? Będziesz miał satysfakcję, żeś im przerwał.

–  Co  ty!  Jakbyśmy  wszystkich  takich  przymykali,  to  aresztów  by  nie  starczyło.  Zresztą,

jutro  wytoczyliby  nam  sprawę  o  łamanie  praw  obywatelskich  i  ograniczenie  wolności
osobistej. Jedźmy... Samochód cicho odjechał i wokół znów zapanowała cisza.

4

Gospodarz  poprowadził  kapitana  do  wnętrza  domu.  Z  hallu  schodami  weszli  na  piętro.

Kapitan  odniósł  wrażenie,  że  w  całym  dniu  nie  ma  nikogo  prócz  nich,  co  wydało  mu  się
trochę dziwne. Tymczasem armator zatrzymał się przed drzwiami na piętrze i zapukał. Nikt
nie odpowiedział. Ponowił pukanie, już nieco niecierpliwiej. Dalej panowała cisza.

– Joe!
Kapitan  stał  obok  niego  coraz  bardziej  zdziwiony.  Nie  odzywał  się  jednak,  czekając  co

nastąpi. Nie usłyszawszy znów odpowiedzi, gospodarz nacisnął klamkę i wszedł, skinąwszy
głową kapitanowi, by szedł za nim.

Pokój był duży, umeblowany tak skąpo, że sprawiał wrażenie pustego. Gołe, białe ściany,

tylko w jednym rogu stał ukośnie stół zarzucony plakatami, rysunkami i książkami. Szczelnie
zamknięte okno i drzwi balkonowe wychodziły na ogród. Panował tu ciężki zaduch. Kapitan
poczuł jakiś dziwny zapach, którego nie umiał bliżej określić.

Pod  ścianą,  wprost  na  podłodze  leżał  materac  albo  był  to  tapczan  tak  niski,  że  sprawiał

wrażenie  samego  materaca.  Obok  stał  zestaw  grający,  którego  kolumny  były  rozstawione
szeroko,  w  rogach  pokoju.  Aparatura  była  nastawiona  bardzo  cicho.  Płynęła  z  niej  jakaś
wolna, nostalgiczna melodia, niezbyt bogata, jakby muzycy stale powtarzali te same, smutne
frazy. Pokój oświetlał jeden kinkiet, toteż panował w nim półmrok.

Na materacu siedział mężczyzna. Kapitan spojrzał na niego uważnie i poczuł się nieswojo.

Był to młody jeszcze, najwyżej trzydziestoletni człowiek z ogoloną na gładko głową. Miał za
to  rzadką,  kozią  bródkę  i  cienkie,  chińskie  wąsy.  Ubrany  był  w  wymiętą,  rozpiętą  do  pasa

background image

36

koszulę  albo  bardzo  ciemną,  albo  bardzo  brudną.  Był  w  slipach,  spod  których  wyglądały
chude,  owłosione  uda.  Siedział  ze  skrzyżowanymi  nogami,  pochylony,  nieobecny  i
nieruchomy, jakby nie zauważył ich wejścia. Armator powiedział niezbyt głośno:

– Joe, mamy gościa. Poznaj kapitana.
Młody człowiek nie zareagował. W półmroku kapitan dostrzegł że kiwa się rytmicznie w

takt muzyki. Ojciec zbliżył się.

– Joe – zapytał łagodnie – dobrze się czujesz?
Znów nie było odpowiedzi. Kapitana zmierziła ta scena. Najchętniej wyszedłby z pokoju i

zostawił ojca z synem. Czekał jednak rozumiejąc, że gospodarz przyprowadził go tu, mając w
tym swój cel. Ale armator, jakby zapomniał o obecności gościa.  Pochylił się, ujął syna pod
brodę, uniósł mu głowę i znów zapytał:

– W porządku, Joe?
Twarz  młodego  człowieka  zrobiła  na  kapitanie  okropne  wrażenie.  Cerę  miał  żółtą,  oczy

podkrążone, zapadłe w głąb czaszki, powieki przymknięte. Ale po ostatnim pytaniu ojca Joe
wolno otworzył oczy. Spojrzał niewidzącym wzrokiem i nagle szarpnął głową, wyswobodził
się i wyszczerzywszy zęby, wycharczał z nienawiścią:

–  Czego  chcesz?  Idź  do  diabła!  Wynoś  się,  bo!...  –  palcami  o  dawno  nieobcinanych

paznokciach  zaczął  szukać  wokół  siebie,  chcąc  czymś  rzucić  w  ojca.  Armator  cofnął  się
nieco, popatrzył niepewnie na kapitana, a potem powiedział:

– Dobrze, Joe, dobrze, nie będziemy ci przeszkadzać. Chciałem tylko, żebyście się poznali

z kapitanem.

– Wynoście się obaj! – głos mężczyzny był chrapliwy, zduszony, jakby coś go dławiło za

krtań.

–  Chodźmy  –  armator  zwrócił  się  do  kapitana  i  obaj  wyszli  z  pokoju.  Zamknięte  drzwi

stłumiły  dźwięk  muzyki.  W  milczeniu  wrócili  na  poprzednie  miejsce  przy  basenie.  Przez
długą  chwil?  panowało  niezręczne  milczenie.  W  końcu  armator,  po  sporym  łyku  whisky,
odezwał się z widocznym wysiłkiem:

– Chcę, żeby Pamela i Joe popłynęli z panem. – Kapitan pochylił się, jakby nie dosłyszał.
– Słucham? – zapytał zaskoczony.
– To, co mówię. Pamela i Joe muszą popłynąć z panem.
– Pan chyba żartuje – kapitan odzyskał panowanie nad sobą. – Przecież holownik to nie

pasażerski statek. Pan wie, że nie ma na nim miejsc dla nikogo prócz załogi.

– Wiem, oczywiście – zgodził się armator. – Oni popłyną na „Stelli”.
– Słucham? – powtórzył kapitan. – Pan nie mówi serio.
– Jak najbardziej, kapitanie – w głosie armatora brzmiała taka powaga, że kapitan przestał

wątpić. Ale nadal nie mógł uwierzyć.

– Czy pan zdaje sobie sprawę z tego, co pan mówi? – spytał niezbyt grzecznie. – Przecież

to  wrak.  Bez  wygód,  bez  najprymitywniejszych  urządzeń.  Zainstalujemy  tam  tylko  to,  co
potrzebne do przetrwania dla ludzi, którzy będą na nim podczas holowania. A pan chce tam
umieścić dwoje pasażerów? Cóż to za pomysł!

–  Kapitanie  –  w  głosie  armatora  wyraźnie  wyczuwało  się  znużenie.  –  Zadał  mi  pan

pytanie,  dlaczego  tak  nalegam,  aby  pan,  i  to  prędko,  holował  „Stellę”.  Przed  chwilą
udzieliłem panu szczerej odpowiedzi.

– Pokazał mi pan syna, który jest najwyraźniej chory.
–  Tak.  Jest  chory.  Powiem  wszystko,  musi  pan  wiedzieć,  bo  inaczej  nie  zrozumie  pan,

dlaczego  to  robię.  Joe  jest  narkomanem.  Zaawansowanym.  Od  lat  się  narkotyzuje.  Był
leczony – bez skutku. Ożeniłem go z Pamelą, bo sądziłem, że stała obecność przy nim ładnej,
czułej,  troskliwej  kobiety  pomoże  mu  wyrwać  się  z  tego,  tym  bardziej,  że  patrzył  na  nią
życzliwie. Nie pomogło. Miewał okresy lepsze, przerwy, ale zawsze wracał do narkotyków.
Teraz jest bardzo źle, jeżeli czegoś nie zrobię, stracę syna...

background image

37

Kapitan poczuł się nieswojo po tym wyznaniu. Rozumiał, ile musiało ono kosztować tego

człowieka. Zapytał jednak:

– Rozumiem... i współczuję. Ale co to ma wspólnego ze mną, z holowaniem? Z ich rejsem

na wraku „Stelli”?

– Ma. Myślę, że w czasie rejsu, w towarzystwie bliskiej osoby, bo przecież Pamela jest mu

mimo  wszystko  bliska,  w  otoczeniu  twardych,  pozbawionych  sentymentów,  ale  zdrowych
ludzi, nie mając dostępu do narkotyków – Joe może się jakoś od nich oderwać.

– Ale przecież nawet najdłuższy rejs kiedyś się skończy. Potem będzie port...
–  Potem  będzie  Europa.  Inny  świat,  inne  otoczenie.  Odbędą  podróż,  straci  kontakt  z

dotychczasowymi dostawcami. To jest dla niego szansa, kapitanie, nie rozumie pan tego?

–  Może  i  tak  –  odparł  w  zadumie  kapitan.  Współczuł  armatorowi,  ale  nadal  nie  widział

możliwości  zabrania  dwojga  przyzwyczajonych  do  dobrych  warunków  ludzi  na  pokład
wraku,  gdzie  było  niebezpiecznie,  brudno  i  niewygodnie.  Poza  tym  ta  dziewczyna  wśród
marynarzy...

Podzielił się dręczącymi go wątpliwościami, ale armator odparł spokojnie:
–  Syn  i  synowa  nie  spodziewają  się  wygód,  a  Pamela  jest  w  końcu  dorosłą  osobą,

odpowiada za siebie i wie, co robi.

–  Tak  –  westchnął  kapitan  –  ale  czy  pan  wyobraża  sobie,  że  wypuszczą  mnie  w  rejs  z

pasażerami na pokładzie holowanego wraku?

– To już moje zmartwienie – starał się rozwiać te obawy gospodarz. – Pan przecież wie, że

armator  ma  prawo  zamustrować  w  rejs  swego  przedstawiciela,  który  będzie  pilnował  na
morzu  jego  interesów.  To  się  praktykuje  dosyć  często,  prawda?  Otóż  Joe  i  Pamela  będą
oficjalnie moimi przedstawicielami na „Stelli”.

– Kto uwierzy w taki wybieg – roześmiał się z przymusem kapitan.
– Moja w tym głowa. Potrafię wiele załatwić – zapewnił armator.
– Tak, wierzę – odparł kapitan. – Ale  w  razie  nieszczęścia  ja  będę  odpowiadać.  Zawsze

odpowiada kapitan. Jeśli się cokolwiek stanie, a jesienią na holowanym przez Atlantyk wraku
wszystko może się zdarzyć, to mnie postawią przed sądem morskim.

–  Dostanie  pan  notarialnie  poświadczone  polecenie.  Oświadczę  w  nim,  że  całą

odpowiedzialność za tych dwoje biorę na siebie. Wystarczy to panu?

–  Boże,  w  co  ja  się  pakuję!  –  wykrzyknął  szczerze  zdesperowany  kapitan.  Zabrnął  zbyt

daleko,  żeby  się  wycofać,  a  równocześnie  rozumiał  całą  złożoność  i  wszystkie
niebezpieczeństwa  tej  przedziwnej  sprawy.  Armator  zaś  położył  mu  rękę  na  kolanie  i
powiedział:

–  Teraz  wie  pan  wszystko.  Jak  pan  się  spokojnie  zastanowi,  to  przyzna  pan,  że  moja

propozycja jest czysta i nie niesie dla pana żadnego ryzyka.

–  To  wszystko  jest  niesamowite  –  powiedział  kapitan.  –  Możliwe.  Ale  cały  ten

zwariowany świat jest niesamowity. A

 

więc, kapitanie – skoro się porozumieliśmy, to mam

coś jeszcze... – wstał i na chwilę wszedł do domu. Kapitan patrzył niepewnie, spodziewając
się  kolejnej  zaskakującej  niespodzianki.  Ale  gospodarz  wrócił  szybko  i  położył  przed  nim
dwie duże koperty.

– Kontrakt przygotował Jerry – powiedział. – Jak mówiłem, warunki będą korzystne. Dla

pańskiej firmy, dla mnie, dla wszystkich. A dodatkowo proszę wziąć to.

– Co to jest? – pytał kapitan, patrząc na podłużne koperty.
– Ta dla pana, a ta dla załogi, do podziału. Premia za specjalny rejs.
Kapitan wziął do ręki koperty. Były grube. Tak grube, że nie mógł ich zgiąć na pół.
– Ktoś mógłby powiedzieć, że to łapówka – bąknął zmieszany. Armator roześmiał się.
–  Tylko  ktoś  bardzo  głupi,  kapitanie.  Praktykuje  się  często,  że  armator  zadowolony  z

kapitana i załogi daje im ekstra wynagrodzenie, premię, nagrodę – niech pan to nazwie, jak
chce – za szczególną pracę. Ja właśnie tak robię.

background image

38

– Z góry? A jeśli...
– Wszystko się powiedzie – przerwał armator. – Ufam panu...
Kapitan obracał przez chwilę koperty w dłoniach, potem wcisnął je do kieszeni munduru.

Wypchały je dość wyraźnie, ale jakoś się zmieściły. Armator odetchnął z ulgą.

– Jerry już powinien być – powiedział. – Napijemy się teraz trochę?
– Tak, proszę ginu. Bez toniku – odparł kapitan.
Gdy  pili  w  milczeniu,  zajechał  Jerry,  który  od  razu  zrozumiał,  że  sprawa  została

załatwiona.

IV

1

Przez całą drogę nie rozmawiali. Kapitan był pogrążony w myślach – rozważał wydarzenia

kończącego się dnia. Westchnął mimo woli. Jeszcze  rankiem  był  w  innym  nastroju.  Nudził
się,  jak  cała  załoga,  czekał  na  decyzję  powrotu,  ale  nie  przewidywał  żadnych  komplikacji.
Brał  oczywiście  pod  uwagę,  że  być  może  wpadnie  im  jeszcze  po  drodze  jakaś  dodatkowa
praca,  jakieś  holowanie  już  w  Europie  z  Anglii  do  Niemiec,  albo  coś  w  tym  rodzaju.
Tymczasem  to,  co  się  wydarzyło,  zaskoczyło  go.  W  duchu  jednak  jako  doświadczony
fachowiec w dziedzinie ratownictwa morskiego i wielkich holowań przyznawał, że powinien
się cieszyć z nowego zadania. Było rzeczywiście korzystne dla jego przedsiębiorstwa, a także
dla  niego  i  załogi,  bo  za  taką  robotę  zawsze  była  dodatkowa  premia.  A  prócz  tego  trudne
holowanie  zaspokajało  jego  ambicję.  Lubił  ryzyko,  lubił  prace  niebanalne,  po  cichu  cieszył
się, że nazywają go „kowbojem oceanu”.

A jednak nie był całkiem spokojny. Przede wszystkim sprawa tych dwojga. Chwilami sam

nie  wierzył,  iż  zgodził  się  na  ich  zaokrętowanie.  Gdy  teraz,  chłodno  i  bez  emocji  rozważał
całą sprawę, był niezadowolony, choć wiedział, że gdyby tego odmówił całe holowanie diabli
by  wzięli.  Rozumiał,  że  dla  armatora  najważniejsze  było  właśnie  wysłanie  w  rejs  pary
młodych ludzi. Nie bez racji pomyślał także, że armator  pewnie  dlatego  jego  wybrał  do  tej
pracy,  że  żaden  kapitan  amerykańskiego  holownika  na  coś  takiego  by  się  nie  zgodził.  Ale
zdawał  sobie  sprawę,  że  właściwie  wpadł  w  pułapkę.  Nim  dowiedział  się,  o  co  naprawdę
chodzi armatorowi, już w zasadzie wyraził zgodę na holowanie. Ambicja nie pozwalała mu
się  wycofać.  A  może  to  współczucie  dla  ojca,  który  chciał  za  wszelką  cenę  ratować  syna?
Może  junacka  żyłka,  skłonność  do  ryzyka  sprawiły,  że  nie  odmówił?  Nie  brał  pod  uwagę
kopert,  które  wypychały  mu  kieszenie.  Wziął,  bo  wyjaśnienie  armatora,  że  to  specjalna
gratyfikacja  za  podjęcie  trudnego  zadania  trafiło  mu  do  przekonania,  a  raczej  pozwoliło
zagłuszyć słaby głos sumienia, który cicho podpowiadał, żeby nie brać. Ale w końcu dostał
koperty, gdy już wszystko było uzgodnione. A więc rzeczywiście gratyfikacja, a nie łapówka.
No, trudno. Klamka zapadła. Słowo się rzekło. Teraz trzeba myśleć o tym, co go czeka. I jak
najprędzej wyruszać. Spieszył się i armator, jemu także zależało, by jak najszybciej odpłynąć,
bo pora była późna i Atlantyk mógł rzeczywiście sprawiać paskudne niespodzianki. Zresztą
im  prędzej  to  wszystko  wykona,  tym  lepiej.  Pozbędzie  się  kłopotu  i  zniknie  niepokój.  Bo
niepokój tkwił w nim i wiedział, że nie opuści go aż go chwili, kiedy przybiją do nabrzeża w
Hiszpanii.

–  Jesteśmy  na  miejscu  –  głos  Jerry’ego  wyrwał  go  z  zamyślenia.  Stali  pod  trapem

„Smoka”. Na pokładzie widać było kilku ludzi opartych o relingi, z korytarza biegła smuga
światła, przez otwarty bulaj słychać było jazzową muzykę.

background image

39

– Wstąp pan jeszcze do mnie na chwilę – zaprosił agenta.
– Okay – odparł Jerry i wygramolił się ze swego karawanu. Poszli wprost do kapitańskiej

kabiny. Po drodze kapitan rzucił wachtowemu:

– Niech chiefowie, ochmistrz i trzeci z pokładu przyjdą do mnie.
–  Tak,  panie  kapitanie  –  odparł  wachtowy.  Był  to  już  drugi  oficer,  który  zmienił  na

wachcie trzeciego.

Gdy znaleźli się w kabinie, kapitan natychmiast zdjął mundur, który choć lekki, jednak mu

ciążył, rozwiązał krawat i podwinął rękawy koszuli. Jerry rzucił swą nieodłączną panamę na
biurko  i  rozsiadł  się  w  fotelu.  Kapitan  wezwał  stewarda,  który  przyszedł  z  miną  wielce
niezadowoloną, że go fatygują tej porze. Nie zważając na to, kapitan zarządził:

– Przynieś jakieś kanapki, coś do picia, daj kieliszki, postaw butelkę. Nie jedliśmy nic od

obiadu. No i trzeba wypić łyk polskiej czystej po tych wszystkich tutejszych świństwach.

– Co pan mówi? – obruszył się Jerry. – Whisky i gin to dobre trunki.
–  Tak,  ale  gin  zajeżdża  perfumami,  a  whisky  gniecionymi  pluskwami.  A  poza  tym,  do

jedzenia nie ma jak nasza.

–  Może  być  –  zgodził  się  Jerry.  Gdy  steward  wyszedł,  żeby  spełnić  polecenie,  agent

odezwał się:

–  Dobrze  pan  zrobił,  kapitanie,  że  pan  przyjął  tę  robotę.  To  dobry  kontrakt.  Dla

wszystkich.

– I dla pana? – zauważył kapitan.
– Pewnie – roześmiał się Jerry. – Jestem agentem, mam procent od kontraktu, a tu suma

jest całkiem niezła. Każdy będzie zadowolony.

– Armator najbardziej – stwierdził kapitan.
–  Chyba.  Teraz  powiem  szczerze.  Zależało  mu  bardzo,  żeby  pan  to  wziął.  Spieszy  się.

Musi odstawić wrak do Hiszpanii w określonym terminie. Gdyby się spóźnił – płaciłby karę.
A sprzedał dobrze, zawsze to parę milionów taka kupa złomu. Miał interes, żeby panu dobrze
zapłacić.

– Jerry – kapitan usiadł koło agenta. – Wiedział pan, że armator chce wysłać na „Stelli”

syna i synową?

– Co? – agent zdziwił się tak szczerze, że kapitan nie miał wątpliwości, że nie udaje. – Po

co?

– Oficjalnie, żeby nadzorowali holowanie. Zwłaszcza Joe jako jego przedstawiciel.
Jerry  pokręcił  głową.  Rozmyślał  chwilę  rozważając,  co  kryje  ta  nowina.  Wreszcie

skomentował ją:

–  Ciekawe.  Widzi  pan,  jak  ten  facet  umie  robić  interesy?  Panu  zapłacił  więcej  za

holowanie, zyskuje na  czasie, dotrzymuje kontraktu, ale odbija  to sobie, fundując za darmo
wycieczkę do Europy synowi i jego żonie. To się nazywa łeb do biznesu...

– Tak, myślę, że on umie robić interesy – zgodził się kapitan z ponurą miną. Nie widział

powodu, żeby wtajemniczać agenta we wszystkie przyczyny decyzji armatora. A Jerry już się
rozpogodził i zawołał:

–  Ale  to  niczego  nie  zmienia!  To  tak  czy  owak  dobry  kontrakt  dla  pana.  –  Sięgnął  po

teczkę, wyjął dokumenty. – Podpiszemy od razu?

 – Mamy czas, dałem słowo i decyzji nie zmienię – kapitan odsunął papiery, żeby zrobić

miejsce  na  stole,  bo  właśnie  steward  zaczął  nakrywać.  Przyniósł  wielki  półmisek  tak
smakowitych kanapek, że nawet Jerry na chwilę zapomniał o kontrakcie. Zaraz też rozległo
się  pukanie  do  drzwi  i  na  krótkie  „wejść”  kapitana  pojawiło  się  czterech  wezwanych
oficerów. Kapitan skinął im głową na powitanie i zaprosił:

– Siadajcie. Opijemy nasz rejs i pogadamy o szczegółach.

background image

40

2

Oficerowie, będący po kolacji, nie mieli ochoty na kanapki,  ale  kapitan  i  Jerry  zjedli  po

kilka  z  wielkim  apetytem.  Kiedy  już  zaspokoili  głód  i  wychylili  po  dwa  kieliszki  wódki,
odezwał się kapitan:

–  No,  panowie,  koniec  postoju.  Dziób  na  wschód  i  ruszamy.  –  Powiedział  to  specjalnie

pogodnie,  żeby  wprowadzić  ich  w  dobry  nastrój.  Jednak  zauważył,  że  ucieszyli  się
umiarkowanie. Nie czekając na ich reakcję, kontynuował: – obejrzeliście ten statek?

– Tak – odparł pierwszy oficer.
– Trzeci, pan też?
– Tak.
– I co? Da się holować?
–  Ujdzie  –  odparł  pierwszy.  –  Kadłub  cały,  przecieków  nie  ma,  poziom  w  zęzach

normalny, myślę, że wytrzyma holowanie bez dodatkowych zabiegów. Ale ruina to niezła –
nie darował sobie komentarza.

–  Nie  nasza  sprawa  –  uciął  kapitan.  –  Nasza  rzecz,  to  doprowadzić  tę  ruinę  cało  do

Hiszpanii. A to po drodze, więc i powinniśmy się cieszyć.

– Jasne – pogodnie zgodził się starszy mechanik. – Grunt, że pójdziemy do Europy. A tam

już blisko domu.

– Dobra – kapitan był rzeczowy, nie  chciał przeciągać rozmowy.  Dysponował: – Trzeci,

pan popłynie na „Stelli” – Trzeci skinął głową w milczeniu. Spodziewał się tego od chwili,
gdy kapitan kazał mu obejrzeć wrak. – Zabierze pan – ciągnął kapitan – jednego mechanika,
tylko  daj  kogoś  z  głową  –  zwrócił  się  do  chiefa  maszyny  –  jednego  marynarza,  też  faceta
wytrzymałego  i  bystrego  –  pierwszy  także  potwierdził  milczącym  skinieniem,  że  wie,  o  co
chodzi – i pomocnika kucharza.

– To razem z trzecim czterech – zauważył pierwszy  oficer. – Mało. A  ludzi  na  deku  mi

brakuje, bośmy tych dwóch zostawili. Jeśli oddam jeszcze kogoś, to będę musiał przejść na
wachty sześciogodzinne.

– Wiem – przerwał mu kapitan. – Ale niech się pan nie martwi. Jutro dostaniemy dwóch

marynarzy. Tutejszych.

– Co to za ludzie? – zainteresował się pierwszy.
–  Nie  wiem  –  wzruszył  ramionami  kapitan.  –  To  sprawa  armatora  i  jego  –  wskazał  na

Jerry’ego. – Ale będą to zawodowcy. Popłyną na „Stelli” do Hiszpanii i tam zmustrują. W ten
sposób mamy komplet. Na „Stelli” będzie sześciu.

– W porządku – ucieszył się pierwszy. Trzeci nie miał zachwyconej miny, nie cieszyła go

perspektywa rejsu na wraku z dwoma nieznanymi ludźmi. Nie wiedział, że czeka go jeszcze
gorsza niespodzianka.

– To nie wszystko – ciągnął kapitan. – Będzie pan miał na „Stelli” pasażerów.
– Pasażerów? – trzeci myślał, że się przesłyszał.
– Mówię wyraźnie. Popłynie syn armatora i jego żona.
– Kobieta? – oczy oficera zrobiły się okrągłe ze zdumienia. Kapitan roześmiał się.
– Co pan robi takie oczy, trzeci? Na ogół żony bywają kobietami.
– Ale tam nie ma warunków – próbował protestować trzeci.
– Ich sprawa. Może chcą przeżyć przygodę? Wolno im, płacą za to.
– Ale bezpieczeństwo...
– To też ich sprawa. Armator wziął wszystko na siebie. Jego syn płynie jako supercargo. A

żona z nim. Sprawa załatwiona. Pańska rzecz to stworzyć im takie warunki, jakie się da. Żeby
mieli  gdzie  jako  tako  spać,  co  jeść  i  tak  dalej.  No  i  żeby  w  razie  sztormu  nie  wylecieli  za
burtę.

– Mam ich niańczyć? – nachmurzył się trzeci.

background image

41

– Nie. Ma pan robić swoje i opiekować się nimi w miarę możliwości. Żadnych specjalnych

warunków ani przywilejów nie będzie, bo nie może być i zarówno  armator, jak i oni o tym
wiedzą. Wszystko jasne?

– Tak – bąknął trzeci, jakby zgadzał się na własny pogrzeb.
– W porządku. Ostatnia sprawa. Zapotrzebowania są?
– Tak – odparł pierwszy oficer. – Na pokładzie wiele nie trzeba, tylko jeszcze dodatkowy

komplet lin i łańcuchy. Różnie może być.

– Dobra, a ty? – zwrócił się do mechanika. Wziął od niego długą listę, spojrzał i gwizdnął.

– O, widzę, że na konto tego holowania chcesz wymienić całą maszynownię.

– Całą nie, ale co tylko się da, to chcę dostać – spokojnie odparł mechanik. – Sam wiesz,

że na konto holowania zatwierdzą mi w Gdyni wiele wydatków. Więc jest okazja, żeby zrobić
zapas.

– Dobra. A co z radarem?
– Chodzi, ale niepewny. Z tym, że tu do niego części nie dostaniemy. To radar krajowej

produkcji, typ tutaj nieznany. Tylko u nas możemy go naprawić albo wymienić.

–  Dobrze.  Sam  mówiłeś,  że  chodzi.  Nie  jesteśmy  na  wojnie.  I  popłyniemy  wolno,  nie

trzydzieści węzłów. Kolizja nam nie grozi. Damy sobie radę, choćby nawet całkiem wysiadł,
ale  myślę,  że  w  razie  czego  elektryk  utrzyma  go  na  chodzie.  A  pan  –  zwrócił  głowę  ku
ochmistrzowi – niech też zamówi trochę więcej niż na zwykły rejs. Zwłaszcza owoców, sam
pan  zresztą  wie,  co  potrzeba.  Na  „Stellę”  proszę  podrzucić  trochę  lepszych  rzeczy,  żeby  ci
pasażerowie nie narzekali, że ich głodzimy.

– Dać parę butelek whisky? – zapytał mały grubasek.
–  Whisky  nie!  –  zaprotestował  kapitan.  W  ogóle  i  na  „Stelli”,  i  na  „Smoku”  od  jutra

zapominamy o alkoholu. To ma być całkiem suchy rejs. Odbijemy sobie, jak dobrniemy do
Gdyni. Jeżeli komu żona pozwoli – dodał ze śmiechem. Zawtórowali mu powściągliwie. Po
chwili zapytał jeszcze:

– Macie jakieś pytania?
Milczeli. Byli ludźmi, którzy znali  swój  fach,  wiedzieli,  co  mają  robić.  Powiódł  po  nich

wzrokiem  i  powiedział  poważnie:  –  Panowie,  rejs  nie  będzie  łatwy,  ale  przecież  niejeden
trudny  rejs  mamy  za  sobą.  W  końcu  to  nasz  codzienny  chleb.  Myślę,  trzeci,  że  i  z  tymi
pasażerami nie będzie problemów. Trzeba się nimi trochę opiekować, ale nie niańczyć. Jutro
przenosimy  wszystko,  co  trzeba  na  „Stellę”,  robimy  ostatni  przegląd,  pojutrze  na  wysokiej
wodzie  ruszamy.  Niech  się  ludzie  bez  specjalnej  potrzeby  nie  szwendają  po  mieście.  Jutro
wieczorem załoga w komplecie na burcie. Wszyscy trzeźwi, jasne? – Gdy skinęli  głowami,
dorzucił:  –  To  by  było  wszystko.  Dziękuję.  Trzeci,  jest  pan  najmłodszy,  niech  pan  naleje
ostatniego. Za pomyślny rejs!

Wypili w milczeniu i rozeszli się. Gdy kapitan został z Jerrym, powiedział:
– Daj pan teraz ten kontrakt. Klamka zapadła, podpisujemy.

3

Pamela  podniosła  się  z  siedzenia,  obciągnęła  sukienkę.  Serce  jeszcze  trochę  jej  biło

przyspieszonym rytmem, ale szybko dochodziła do siebie. Pomyślała, że Ed w tych sprawach
jest  niezastąpiony,  zaraz  jednak  przyszło  jej  na  myśl,  że  nie  ma  zbyt  wiele  materiału  do
porównań.  Czuła  coś  w  rodzaju  satysfakcji,  że  w  ten  sposób  wzięła  odwet  na  Joem  i  jego
ojcu,  a  równocześnie  chyba  przekonała  podejrzliwego  Eda  o  swych  dobrych  zamiarach.
Mężczyzna był wyraźnie zadowolony. Poklepał ją po policzku.

–  Niezła  jesteś,  kotku  –  pochwalił.  –  Pomyśl,  ile  jeszcze  razy  nas  to  czeka.  Tylko  nie

nawal!

background image

42

– Przecież się umówiliśmy. Tylko daj mi trochę czasu.
–  W  porządku,  ale  nie  za  wiele.  Im  prędzej  stąd  znikniemy,  tym  lepiej.  Jutro  chyba

załatwisz sprawę i pojutrze...

– Mogę nie zdążyć.
– Postaraj się, kotku.
– Nie mów tak do mnie.
– Okay, zapomniałem. Zresztą co w tym złego? A więc zrób tak, jak mówiłaś dziś, jutro

dostaniesz forsę, pojutrze spływamy.

– Spokojnie, Ed, zbytni pośpiech może się wydać podejrzany...
– Dobra. Tak czy owak bądź tu pojutrze o tej samej porze. Jak wszystko załatwisz, to od

razu  znikamy,  a  jeśli  nie,  to  przynajmniej  powiesz,  jak  sprawy  stoją.  I  pamiętaj!  Jeśli  nie
przyjdziesz, od razu dzwonię...

– Ed – w jej głosie był wyrzut. – Jeszcze mi nie wierzysz?
–  Kto  wierzy  kobiecie  –  roześmiał  się.  –  Jedź,  nie  trzeba,  żeby  te  gliny  jeszcze  raz  nas

widziały. – Ruszyła, wyjechała na drogę i upewniła się:

– Tam gdzie wczoraj?
– Jasne – potwierdził.
Gdy wróciła do domu, nie czuła niepokoju, który dławił ją wczoraj. Czarnemu służącemu

powiedziała,  żeby  jej  przyniósł  coś  do  zjedzenia,  sama  zajrzała  do  teścia.  Zastała  go  przy
biurku nad papierami.

– Wróciłaś? – uniósł brwi. – Pożegnałaś się z przyjaciółmi? – nie mógł powstrzymać się od

ironii. Nie zwróciła na to uwagi. Potwierdziła skinieniem głowy i zapytała:

– Jak sprawy stoją?
– Mówiłem wczoraj. Nic się nie zmieniło.
– A więc kiedy?
– Tak się spieszysz?
– Tak, chcę być jak najdalej od ciebie – powiedziała z nieukrywaną odrazą. Wstał, zbliżył

się do niej i chciał położyć rękę na jej włosach, ale uchyliła się gwałtownie.

– Pam – odezwał się miękko. – Nie miej mi za złe... W końcu jesteś atrakcyjną kobietą, a

ja mężczyzną.

– Ojcem Joego.
– Sama mówiłaś, że Joe cię nie ruszył. Nie zrobiłem nic złego.
– To ty tak myślisz. Zostawmy to. Kiedy?
– Pojutrze z rana. Masz rację, płyńcie jak najprędzej. Trzeba czasu. Tobie, Joemu, mnie...
– Powiedz mi – popatrzyła mu twardo w oczy. – Co ty naprawdę knujesz? Liczysz, że Joe

nie wróci, no, powiedz, na to liczysz?

– Przestań, Pam – uchylił się od jej wzroku. – Płyńcie, a reszta będzie, jak Bóg zrządzi.
–  Nie  mieszaj  Boga  do  swoich  brudnych  spraw  –  rzuciła  ostro  i  odeszła,  nim  zdążył

cokolwiek odpowiedzieć.

4

Jerry  przywiózł  obiecanych  marynarzy  z  samego  rana.  Załoga  „Smoka”  widziała,  jak

wysiadali  z  jego  karawanu.  Jeden  był  niskim,  krępym,  śniadolicym  i  skośnookim  Azjatą.
Wyglądał  schludnie,  miał  z  sobą  sporą  walizkę  osobistych  rzeczy.  Drugi  –  chudy,  z  trochę
niższym  jednym  ramieniem,  czarnowłosy  i  o  ponurym  spojrzeniu  wyglądał  na  mieszkańca
Południowej  Ameryki.  Prawie  nie  miał  bagażu  –  osobiste  rzeczy  zmieścił  w  skromnym,
przerzuconym przez ramię worku. Jerry na pokładzie przedstawił ich chiefowi.

– To Aki, Japończyk. Pływał po całym świecie. Zamustrował chętnie, bo zamierza wrócić

background image

43

do Japonii i wszystko mu jedno, czy to będzie przez Atlantyk czy przez Pacyfik, byle przy
tym zarobił. Sądzi, że w Hiszpanii znajdzie statek, który popłynie dalej na wschód. A ten jest
Meksykaninem. Każe się nazywać Pedro. Też stary matros. Trochę mrukliwy, ale zna się na
robocie.

– Skąd pan wie, pływał pan z nim? – kwaśno zauważył chief.
– Nie – roześmiał się pogodnie Jerry – ale zasięgałem opinii.
–  Chryste  Panie  –  złapał  się  za  głowę  trzeci.  –  To  będzie  istna  wieża  Babel.  Japoniec,

Meksykanin,  para  Amerykańców  i  trochę  Polonusów.  Do  tego  baba!  I  ja  mam  to  wszystko
mieć na głowie!

– Nie na  głowie, a na statku – roześmiał się bosman.  –  Nie  martw  się,  stary,  dasz  sobie

radę.

– Odpieprz się – warknął trzeci. Był w złym humorze. Nie podobało mu się to wszystko. A

poza tym  wczoraj, mimo  napomnień  kapitana,  łyknęli  sobie  z  bosmanem  i  ochmistrzem  po
parę  kieliszków  na  pożegnanie  Nowego  Orleanu.  Ochmistrz  pił  mało,  bosman  dużo,  a  on
średnio.  Ale  bosman  był  wytrzymały,  więc  nic  mu  dziś  nie  dolegało,  ochmistrzowi  też,  ale
jego męczył kac, który jeszcze potęgował zły nastrój. – Płyńmy już, roboty do cholery, a my
się grzebiemy, jakbyśmy mieli tydzień czasu!

Do stojącej przy trapie dużej szalupy wsiadła  grupa marynarzy ze „Smoka”. Także dwaj

nowi. Obaj jako tako mówili po angielsku, więc trzeci mógł się z nimi porozumieć, a i reszta
załogi  także,  bo  choć  niektórzy  dobrze  tego  języka  nie  znali,  to  jednak  byli  na  tyle  z  nim
otrzaskani, że mogli się dogadać marynarskim wolapikiem. W szalupie, oprócz tych, którzy
mieli  płynąć  podczas  holowania  na  wraku,  byli  jeszcze  członkowie  załogi  „Smoka”
wyznaczeni do pomocy w przygotowaniu wszystkiego do rejsu.

Na nabrzeżu pod burtą „Stelli” leżały już paki przywiezione z miasta przez shipchandlera.

Konserwy,  puszki  z  napojami,  kartony,  paczki,  worki  –  wszystko  starannie  zapakowane,
posegregowane.  Do  tego  dochodził  ładunek  ze  „Smoka”.  Agregat  do  wytwarzania  prądu,
kable,  konieczne  urządzenia  –  na  nabrzeżu  piętrzyła  się  spora  sterta.  Zaraz  też  zaczęto
wszystko  wnosić  na  statek,  układać  w  wyznaczonych  przez  trzeciego  miejscach,
rozpakowywać,  instalować  urządzenia.  A  równocześnie  ci,  którzy  mieli  tu  spędzić  rejs,
wybierali  sobie  pomieszczenia.  Nie  szukali  daleko  –  zajmowali  te,  które  były  najbliżej
mostku, na górnym pokładzie. Jako tako porządkowali kabiny, poprawiali materace, ściągali
krzesła czy foteliki, które udało im się gdzieś jeszcze odnaleźć. Pomocnik kucharza, rad, że tu
będzie  panem  na  swoim  gospodarstwie,  zajął  pentrę  obok  salonu  kapitańskiego,  upychał
żywność,  za  którą  odpowiadał,  sprawdzał  kuchenkę  elektryczną,  do  której  elektryk
doprowadzał prąd.

Praca  przebiegała  sprawnie  i  szybko.  Nie  pierwszy  raz  ci  ludzie  mieli  płynąć  na

holowanym statku. I najczęściej były  to jednostki stare, pozbawione podstawowych wygód,
wybebeszone.  Wiedzieli  więc,  jak  się  urządzić,  by  w  tych  trudnych  warunkach  możliwie
najlepiej przetrwać dni, które miały upłynąć, nim dotrą do portu i powrócą na „Smoka”.

Pod  wieczór  na  „Stelli”  pojawił  się  kapitan  ze  starszym  mechanikiem  i  ochmistrzem.

Obejrzeli wszystko, sprawdzili stan przygotowań, zbadali, czy załoga urządziła się wygodnie
i bezpieczenie. Kapitan był zadowolony z tej inspekcji.

– Dobrze – powiedział. – Teraz tu inaczej wygląda. A co z pasażerami?
– Przygotowaliśmy im dawną kabinę armatorską – odparł trzeci. Poszli zobaczyć. Obraz,

jaki miał w oczach kapitan po pierwszej bytności na „Stelli”, teraz uległ zmianie. Wszystkie
trzy  pomieszczenia  były  posprzątane,  ściągnięto  tu  trochę  mebli,  szerokie,  podwójne  łóżko
zasłano czystym kocem, nawet w łazience znalazły się kubki do mycia zębów.

–  Będą  mieli  swoje  –  roześmiał  się  kapitan.  –  Ale  dobrze  pan  to  urządził,  trzeci  –

pochwalił  oficera.  –  Więcej  wygód  nie  możemy  im  zapewnić,  choćbyśmy  chcieli.  Kiedy
przyjadą?

background image

44

– Pewnie jutro rano, tuż przed odbiciem – odparł ochmistrz.
– Tak przynajmniej zapowiedział agent.
– To dobrze. W razie czego nie będą mieli czasu na grymasy – odparł kapitan. – To  co,

wszystko gotowe?

– Z grubsza – odpowiedział trzeci. – Jeszcze trochę drobiazgów przeniesiemy ze „Smoka”:

zapasowe żarówki, coś zjedzenia, żeby nie zabrakło, osobiste rzeczy i możemy odbijać.

– Pamiętaliście, żeby było wszystko, co trzeba dla tych pasażerów?
– Będą jedli to, co my – odparł zaczepnie trzeci. – Specjalnej kuchni im nie uruchomię.
–  Dobrze,  ale  niech  pan  tu  jeszcze  podrzuci  co  nieco  –  nakazał  kapitan  ochmistrzowi.  –

Jakichś słodyczy, lepszych soków, czy ja wiem zresztą, czego może zachcieć się babie?

– Chłopa – mruknął bosman, który kończył swoją pracę na „Stelli”. Kapitan udał, że nie

słyszy, ale u trzeciego oficera ta uwaga wywołała nawrót złego humoru.

– To jak, panie kapitanie – zapytał – mamy tu już dziś wszyscy nocować?
– Chyba nie ma potrzeby – odpowiedział kapitan. – Niech zostanie jeden, a reszta może

jeszcze przespać się wygodnie w swoich kojach.

Wszyscy  chcieli  ostatnią  noc  w  porcie  spędzić  na  holowniku.  Aki  poprosił  z  wielką

uprzejmością,  czy  może  jeszcze  iść  do  miasta,  gdzie  chciał  pożegnać  przyjaciół  i  załatwić
ostatnie  sprawunki  przed  odpłynięciem.  Wypadło,  że  jeden  Pedro  może  zostać  na  ,Stelli”.
Kapitan trochę się skrzywił.

–  To  człowiek  obcy,  nie  znamy  go  –  powiedział  niepewnie.  –  Tu  już  jest  sporo

wartościowych rzeczy...

– Panie kapitanie – niechętnie zaproponował trzeci – jak trzeba to ja...
–  Ależ  po  co  –  wtrącił  się  mechanik.  –  Jak  tego  Pedra  przysłał  armator,  to  jest  jego

człowiek. On ma do niego zaufanie, a my nie? Ukradnie co? Bzdura...

–  No  dobrze,  niech  zostanie  –  z  oporem  zgodził  się  kapitan.  Po  chwili  szalupa  zabrała

wszystkich na „Smoka”, a Pedro został sam na „Stelli”.

5

Na  wraku  panowała  ciemność.  Wokół  było  cicho,  nabrzeże,  jak  okiem  sięgnąć  –  puste.

Pedro zjadł przygotowaną przez młodego kucharza kolację, pokręcił się trochę po pokładzie,
potem poszedł do sterowni, zajrzał w każdy kąt, aż wreszcie skierował się w głąb statku.

Przyświecając sobie latarką schodził coraz głębiej. W pewnej chwili usłyszał pisk i drobne

stuki  po  metalu.  Zabrzmiały,  jakby  ktoś  szybko  i  lekko  sypał  opiłki  na  blachę.  Stanął  na
moment,  skierował  w  głąb  najbliższego  pomieszczenia  snop  światła.  Nisko  nad  podłogą
zaświeciły czerwone koraliki, potem zniknęły. Domyślił się, że to szczury uciekają spłoszone
jego krokami. Splunął ze złością i poszedł dalej, zaglądając do różnych zakamarków. Obejrzał
z góry maszynownię, potem wyszedł na boczny korytarz, przewędrował go do końca i zszedł
jeszcze głębiej, gdzie mieściły się pomieszczenia magazynowe. Tu wreszcie znalazł to, czego
szukał.  Była  to  nieduża,  prostokątna  komora  wypełniona  starymi  kartonami,  resztkami
plastikowych worków po żywności i różnymi nikomu już niepotrzebnymi śmieciami. Pedro
sprawdził drzwi, zamknął je, obejrzał zasuwę, znów otworzył. Był zadowolony.

Zapamiętawszy to miejsce i drogę do niego – wyszedł z labiryntu statku. Ale podczas gdy

tam się znajdował, na nabrzeżu pojawił się jakiś człowiek. Najpierw ostrożnie wysunął głowę
spoza  magazynu  i  długo,  uważnie  patrzył  na  statek.  Panujące  wokół  ciemności  słabo
rozpraszało światło jedynej latarni, stojącej do tego dosyć daleko od trapu. Ale mimo mroku
mężczyzna  widział  wysoki  kadłub,  trap  i  nadbudówki  statku.  Wszędzie  panował  spokój.
Pedro właśnie oglądał pomieszczenia na dole.

Upewniwszy  się,  że  nikogo  nie  ma,  mężczyzna  jeszcze  rozejrzał  się,  czy  ktoś  nie

background image

45

nadchodzi nabrzeżem, a stwierdziwszy, że i z tej strony nic mu nie zagraża, szybko przebiegł
przestrzeń  między  magazynem  a  burtą.  Jednym  skokiem  znalazł  się  na  trapie  i  począł  się
wspinać. Robił to ostrożnie,  pamiętając  widocznie,  że  poluźnione  stopnie  klekoczą  podczas
wchodzenia.  Udało  mu  się  dotrzeć  na  pokład  bez  hałasu.  Tu  odetchnął,  jeszcze  raz  się
obejrzał  i  zniknął  za  pierwszymi  drzwiami.  Gdy  był  już  w  środku  –  usłyszał  daleki  stuk,
gdzieś w głębi kadłuba. Stanął nieruchomo i nadsłuchiwał. To właśnie Pedro zamykał drzwi
pomieszczenia,  które  oglądał.  Mężczyzna  stał  długą  chwilę,  potem  ostrożnie  poszedł  dalej.
Znów jakiś dźwięk dotarł do jego uszu. Stanął. Teraz już słyszał kroki wspinającego się po
wewnętrznych  schodach  człowieka.  Wówczas  mężczyzna  skoczył  na  drugą  stronę  statku,
zaczaił się i  wyglądając  zza  węgła  patrzył.  Zobaczył  wkrótce  światło  latarki,  a  za  nim  cień
idącego niespiesznie człowieka. Po chwili idący zniknął i jego kroki brzmiały coraz słabiej.

Mężczyzna zaklął pod nosem. Nie spodziewał się, że zastanie na wraku nowego lokatora.

Stał długo w ciemności i wahał się, co robić. W końcu jednak zdecydował się zostać. Poszedł
w  głąb  statku,  znając  tu  już  każdy  zakamarek,  dotarł  do  swojej  kryjówki  znajdującej  się
niemal  na  samej  rufie  i  zakopał  w  starych  kocach,  które  tu  uprzednio  przyniósł,  aby  sobie
zrobić  legowisko.  Doszedł  do  wniosku,  że  tamten  jest  takim  samym  ukrywającym  się
osobnikiem jak on albo przyszedł tu poszukać, czy coś dałoby się jeszcze wynieść. Tak czy
owak uznał, że nie grozi mu z jego strony niebezpieczeństwo.

A Pedro wyszedł na  górę, dotarł w pobliże trapu i oparłszy się  o zardzewiałe nadburcie,

zapalił cienkiego, czarnego papierosa i stał tak nieruchomo, jakby na kogoś czekał.

Stał długo i cierpliwie. Zdążył wypalić trzy ciemne papierosy. Wokół nic się nie działo, nie

pojawił  się  żaden  człowiek,  magazyn,  zamknięty  jak  zwykle,  ciemniał  przed  nim  wielką
bryłą.  Ale  gdy  minęła  dobra  godzina,  nagle  daleko  na  nabrzeżu  ukazały  się  dwa  światła.
Wkrótce Pedro usłyszał warkot silnika. Nadjeżdżał jakiś samochód. Nie zaniepokoiło go to.
Patrzył  spokojnie,  jak  światła  zbliżają  się.  W  końcu  samochód,  niezbyt  duża  furgonetka,
zatrzymał  się  pod  trapem.  Silnik  przestał  pracować,  światła  zgasły,  ale  nikt  nie  wysiadał.
Pedro trzy razy nacisnął guzik latarki. Światło błysnęło krótko, ale wyraźnie. Przez moment
mignęły  reflektory  samochodu.  Raz  i  zgasły.  Pedro  wyprostował  się,  zatknął  latarkę  za  pas
spodni i zbiegł po trapie. Z samochodu wyskoczyły dwa cienie. Jeden z nich zapytał cicho:

– Pedro?
– Jesteście nareszcie – odparł Meksykanin. – Myślałem, że już coś się stało.
– A co się miało stać? – odpowiedział ten sam głos. – Sam mówiłeś, żeby się zanadto nie

spieszyć, im później tym lepiej.

– W porządku.
– Jesteś sam?
– Tak. Dawajcie szybko. Jeszcze się tu jaki wóz z gliniarzami napatoczy. Dużo macie?
– Tyle ile zamówiłeś.
Jeden z przybyłych otworzył tylne drzwiczki furgonetki. Pedro zaświecił latarkę i zajrzał

do środka. Zobaczył równo ustawione kartony.

– Okay – powiedział zadowolony. – Wnosimy. Trzej mężczyźni zabrali się do pracy. Brali

po kartonie i dźwigając go przed sobą wnosili po trapie. Pierwszy raz Pedro poszedł przodem,
wskazując  drogę  do  kryjówki.  Potem  już  robili  kursy  szybko.  Kartonów  było  dużo.  Nim
skończyli je wnosić, minęły blisko dwie godziny.

Mężczyźni, wchodząc i schodząc, nie zachowywali specjalnie ciszy. Ich pospieszne kroki

głośno dudniły w pustym pudle statku. Ten, który chyłkiem przemknął się poprzednio na rufę,
zasypiał  już,  kiedy  usłyszał  te  odgłosy.  Najpierw  się  przestraszył.  Siadł  na  barłogu  i  długo
nadsłuchiwał. Wreszcie wstał i cichaczem wyszedł na pokład. Stanął za windą w pobliżu rufy
i  patrzył.  Przyzwyczajone  do  ciemności  oczy  szybko  rozpoznały  trzech  ludzi  kursujących
między  stojącym  na  dole  samochodem  a  wnętrzem  statku.  Widział,  jak  dźwigali  ciężkie
kartony. Znikali w głębi, niżej, poza maszynownią. Nie miał odwagi iść tam za nimi, gdyż bał

background image

46

się, że go zobaczą. Postał jeszcze, póki nie zakończyli swej pracy, a potem wrócił do kryjówki
na  rufie.  Domyślił  się,  co  wnosili  tamci:  w  takie  kartony  pakowano  papierosy  albo  butelki
alkoholu.  Pomyślał,  że  dobrze  byłoby  podzielić  się  tym  łupem,  bo  sądził,  że  to  złodzieje
zrobili sobie z wraka kryjówkę po jakimś skoku na magazyn w mieście. Doszedł jednak do
wniosku,  że  będzie  miał  na  to  dosyć  czasu  jutro,  w  ciągu  dnia  łatwiej  mu  będzie  odnaleźć
schowek.  Odetchnął  z  ulgą,  bo  jeśli  ci  trzej  byli  złodziejami,  to  nie  miał  się  czego  bać.  A
tymczasem tamci skończyli pracę. Pedro powiedział:

– Zaczekajcie, oblejemy sprawę.
– Nie, Pedro – odparł kierowca. – Trzeba spływać, a nuż komuś z holownika przyjdzie na

myśl zajrzeć tu do ciebie? Lepiej, jak znikniemy.

– W porządku – zgodził się Pedro i pomyślał, że cała butelka zostanie w takim razie dla

niego. Podali sobie ręce. Ten z samochodu powiedział:

– Trzymaj się, Pedro. I nie daj się tam nakryć...
–  Co  ty,  kto  będzie  kontrolował  takie  pudło?  Od  razu  odstawią  na  bok,  gdzie  nikt  nie

zagląda.

– Dobra, pilnuj interesu i wracaj.
– Najbliższym statkiem...
Samochód  odjechał  na  krótkich  światłach,  a  Pedro  jeszcze  przez  jakiś  czas  stał  na

pokładzie i patrzył za nim. Gdy tylne światła zniknęły za dalekim zakrętem, poszedł na górę i
dotarł do kabiny, którą wybrał sobie na rejs. Zapalił świeczkę, bo elektryczności jeszcze nie
było,  a  latarki  nie  chciał  wyczerpać,  pogrzebał  w  swoim  skromnym  worku  i  wyciągnął  z
niego  butelkę.  Siadł  na  starym  materacu,  odkręcił  nakrętkę,  przytknął  butelkę  do  ust.
Pociągnął  raz,  ale  mocno,  potem  mlasnął,  jakby  smakował  trunek.  Napił  się  znowu,  tym
razem solidniej. Był zadowolony. Zapalił swego ciemnego, mocnego papierosa i co jakiś czas
przechylał butelkę, głośno połykając każdy łyk, jakby miał trudności z przełykiem.

Po jakimś czasie butelka była pusta. Pedro, lekki teraz i beztroski, wyrzucił ją przez bulaj

do wody, zdusił na podłodze papierosa, położył się i natychmiast zaczął głośno, po pijacku
chrapać.

6

O siódmej kapitan udał się na mostek. Jednym spojrzeniem zlustrował sterownię, wyszedł

na skrzydło, spojrzał na dziób, gdzie pierwszy oficer na jego widok uniósł rękę, dając znak, że
wszystko  gotowe.  Taki  sam  sygnał  otrzymał  z  rufy.  Załoga  była  na  stanowiskach,  ale  trap
jeszcze dotykał betonu, a dwaj ludzie z załogi stali na lądzie przy dziobie i rufie.

Dzień był jasny, ale już nie tak pogodny jak poprzednie. Po niebie płynęły wysokie, białe

chmury,  spomiędzy  których  prześwitywały  duże  błękitne  obszary,  horyzont  nad  zatoką  był
zamglony.  Kapitan  pomyślał,  że  skończyły  się  upalne  dni,  ale  nie  przejął  się  tym.  I  tak
wiedział, że wkrótce znajdą się w strefie, w której nie będzie o tej porze roku błękitnego nieba
i upalnego słońca.

–  Cumy  rzuć!  –  krzyknął.  Odpowiedziały  mu  takie  same  okrzyki  oficerów  na  dziobie  i

rufie. Opadły cumy, ci z nabrzeża szybko wskoczyli na pokład i trap natychmiast się podniósł.
Kapitan  przesunął  sam  rączkę  telegrafu  maszynowego  na  „wolno  wstecz”.  Poczuł,  jak
podłoga pod jego nogami zadygotała lekko, rozległo się głośniejsze stukanie maszyn i kadłub
drgnął. Dziób „Smoka” wolno odchodził od nabrzeża i wkrótce między jego czarną burtą a
betonem powstała szczelina, która ciągle się powiększała.

Nie  mieli  na  pokładzie  pilota.  „Stella”  stała  w  takim  miejscu,  że  mogli  ją  wyprowadzić

sami. Zresztą wkrótce miał się pojawić drugi holownik, miejscowy, który został przydzielony
„Smokowi”  do  pomocy.  Wprawdzie  kapitan  uważał,  że  „Smok”  poradziłby  sobie  z

background image

47

powodzeniem,  ale  skoro  władze  portowe  tego  wymagały,  musiał  spełnić  to  żądanie.
Zatrzymał  na  chwilę  maszynę,  żeby  przeczekać,  aż  przepłynie  wielki  kontenerowiec,  który
opuszczał port, idąc środkiem toru wodnego. Gdy kolos przeszedł, „Smok” zapienił śrubami
wodę  pod  rufą  i  po  chwili  znalazł  się  po  drugiej  stronie,  przy  burcie  „Stelli”.  Podano  trap,
paru ludzi zeszło, żeby jeszcze zakończyć przygotowania na  wraku,  a  na  „Smoku”  kucharz
wydawał  stewardowi  śniadanie.  Było  dziś  lepsze  niż  zazwyczaj,  jakby  zrzęda  chciał  w  ten
sposób  uczcić  początek  powrotu  do  kraju.  Trzeci  jadł  bez  apetytu.  Siedzący  obok  niego
bosman uśmiechnął się.

– Najedz się, najedz, bo tam może być różnie, zwłaszcza jak dmuchnie i zacznie kiwać tym

pudłem.

– To sobie rzygnę i jakoś przetrzymam – odparł trzeci, starając się udawać dobry humor,

którego nie miał. Bosman popatrzył na niego i zapytał cicho:

– A lekarstwo masz?
– Ni cholery – skrzywił się trzeci. – Stary zabronił, wiesz...
– Taki jesteś posłuszny? Nic nie wziąłeś?
– Nie. Jakby zobaczyli, to każdy by chciał. Stary ma rację...
– To jak ruszymy, zajrzyj do szafy w sypialni. Masz przecież kabinę kapitańską, nie?
– Tak – trzeci spojrzał uważnie na przyjaciela i zapytał:
– Włożyłeś tam coś?
– Dwa kartony piwka. Przyda ci się, wierz mi...
– Drań jesteś, ale cię lubię – trzeciemu poprawił się humor. Kończyli śniadanie. Pora była

się żegnać i przechodzić na „Stellę”.

A  tam  już  skończono  ostatnie  przygotowania.  Jeszcze  tylko  mechanik  przyniósł  ręczną

syrenę  alarmową,  ochmistrz  podrzucił  trochę  puszek  ananasa  w  kompocie  i  „Stella”  była
gotowa do rejsu. Przydzieleni do jej obsługi ludzie byli już na pokładzie. Pedro stał z boku.
Był blady, oczy miał podkrążone, ale robił, co mu kazano. Aki zjawił się wcześnie i teraz, w
starym, ale starannie wypranym drelichu kręcił się, gotów wykonać każdą czynność.

Ruch na „Stelli” z wolna ustawał. Ale każdy krok, każde stuknięcie rozchodziło się po niej

głośnym echem. Wielkie pudło rezonowało niczym dobra gitara. Te właśnie hałasy obudziły
mężczyznę ukrytego na rufie.

Zerwał  się  przestraszony,  przetarł  zaspane  oczy  i  nasłuchiwał.  Potem  wyszedł  z

pomieszczenia  i  stanąwszy  za  uchylonymi  lekko  drzwiami,  które  prowadziły  do  zejścia  w
głąb rufy, patrzył na pokład. Zobaczył wielu ludzi krzątających się na śródokręciu, mostku i
pokładzie. Przed dziobem widniał maszt holownika. Na nabrzeżu, pod trapem także kręcili się
ludzie. Ogarnęło go przerażenie. Zrozumiał, że znalazł się w pułapce. „Stella” najwyraźniej
lada  chwila  odpłynie,  a  on  nie  miał  możliwości  jej  opuszczenia.  Pomyślał,  że  jeśli  nie
znajdzie innego sposobu, to w ostatniej chwili, kiedy już zaczną odbijać – skoczy do wody.
Skok na nabrzeże nie wchodził w rachubę; kadłub wraku wznosił się tak wysoko, że mogło
się  to  skończyć  połamaniem  kończyn  albo  nawet  śmiercią.  Nie  pozostało  mu  zatem  nic
innego jak czekać, więc patrzył z ukrycia i czekał...

A tymczasem pod trap „Stelli” zajechały dwa samochody. Nie  widział  tego,  ale  usłyszał

warkot silników i pomyślał, że jeszcze przywieziono jakieś zaopatrzenie na drogę.

Z  jednego  samochodu  czarny  kierowca  wyjmował  bagaże.  Rosła  ich  na  nabrzeżu  coraz

większa  sterta:  walizki,  paczki,  pudła...  Z  drugiego  wozu,  eleganckiego,  nieskończenie
długiego  lincolna  wysiadły  trzy  osoby:  dwóch  mężczyzn  i  kobieta.  Pamela  była  w
dżinsowych  spodniach,  czerwonej  bluzce  bez  rękawów  i  lekkich  sandałach.  Wyglądała
świeżo i kusząco, jakby się wybierała na podmiejską randkę, a nie w długi, męczący rejs. Joe,
ubrany  niedbale,  w  dżinsowy  komplet  bez  rękawów,  z  błyszczącą  łysiną  i  kozią  bródką  w
żaden  sposób  nie  pasował  do  niej,  do  wytwornego  samochodu  ani  do  eleganckiego  ojca  w
jasnych spodniach i białej koszulce polo.

background image

48

Dostrzeżono ich od razu z pokładu „Smoka”. Marynarz zameldował:
– Przyjechali pasażerowie, panie kapitanie.
– Nareszcie – sapnął kapitan. Już się niecierpliwił, że ich tak długo nie ma. Wstał i ruszył

na nabrzeże przywitać się. Bosman powiedział do trzeciego:

– Tatuś przywózł Jasia i Małgosię?
– Jasia i Pamelę – z wisielczym humorem odparł trzeci.
– Jak ją zwał, tak zwał, ale wygląda jak malowana. Figurka! Mój Boże, ty masz szczęście.

Uważaj, żeby się Jadzia w Gdyni nie dowiedziała.

– Jak nie doniesiesz, to się nie dowie – odciął się trzeci.
– Opowiesz w porcie, jak było? – dokuczał mu bosman.
–  Odpieprz  się  –  rzucił  oficer,  nie  ukrywając  już  złego  humoru.  –  Da  mi  ona  popalić,

przekonasz się. I ten Jasio też. No trudno, muszę iść.

Uściskali  się  bez  słów.  Trzeci  podał  dłoń  także  innym  kolegom  i  nie  oglądając  się  na

„Smoka”,  poszedł  nabrzeżem  do  grupy  pod  trapem  „Stelli”.  Miał  uczucie,  jakby  opuszczał
bezpieczny dom.

Kapitan, przywitawszy się z przybyłymi, powiedział:
– Dobrze, że przyjechaliście. Późno się robi, za pół godziny zacznie się odpływ, musimy

zaraz ruszać.

– Dobrze – odparł armator – ale zdążę zobaczyć, jak ich pan urządził?
–  Oczywiście  –  skinął  głową  kapitan.  –  Ale  to  nie  ja,  tylko  trzeci  oficer.  On  będzie

dowódcą na „Stelli” podczas holowania. Proszę, poznajcie się państwo.

Trzeci  podał  rękę  wszystkim  po  kolei.  Uderzył  go  dziwny  wygląd  Joego.  Wiedział  od

kapitana, kim jest ten człowiek i dlaczego płynie, ale nie spodziewał się, że zobaczy kogoś tak
wyniszczonego  i  obojętnego  na  to,  co  się  wokół  dzieje.  Za  to  Pamela  uśmiechnęła  się
pogodnie.  Zrobiła  na  nim  wrażenie  rozpieszczonej  lalki,  ale  odwzajemnił  uśmiech  i  nawet
bąknął jakiś komplement. Armator przyjrzał mu się dokładnie, mocno uścisnął dłoń i ruszył
pierwszy po trapie. Rzucił tylko:

– Każe pan komuś wnieść te bagaże?
– Aki, Pedro, Franek – krzyknął trzeci unosząc w górę głowę – Zabierzcie to na statek. –

Marynarze  ruszyli  wykonać  polecenie,  ale  wszyscy,  z  wyjątkiem  Japończyka,  ukradkiem
spoglądali na Pamelę, która swobodnie wspinała się po trapie, kręcąc prowokacyjnie opiętymi
pośladkami.

Trzeci poprowadził całą grupę do pomieszczeń armatorskich.
– Tu – powiedział. – Lepszego miejsca nie ma. Urządziliśmy wszystko, jak mogliśmy.
– Mówiłem – wtrącił kapitan – to nie pasażerski transatlantyk.
Mimo  względnego  porządku,  pomieszczenia  robiły  przykre  wrażenie.  Armator  jednak

skinął głową i powiedział:

–  W  porządku,  kapitanie.  Wiem,  czego  można  było  oczekiwać.  Oni  też  są  na  to

przygotowani, prawda Pam?

Pamela zdążyła zajrzeć do łazienki i sypialni. Nadal była pogodna.
– Myślałam, że będzie gorzej – oświadczyła. – Wytrzymamy, prawda Joe? – i nie czekając

na odpowiedź, której i tak nie było, zapytała: – A kąpać się będzie można?

–  Woda  jest  –  odparł  sztywno  trzeci.  –  Z  myciem  nie  będzie  kłopotów,  a  z  kąpielą  też

chyba nie.

– To wszystko, czego mi trzeba – powiedziała.
– Pora się żegnać – przerwał tę rozmowę kapitan. – Musimy ruszać.
–  Tak,  tak  –  zgodził  się  armator.  Kapitan  i  trzeci  dyskretnie  wyszli  rozumiejąc,  że  nie

powinni być świadkami pożegnania. Armator podszedł najpierw do syna.

– No, Joe – powiedział miękko. – Trzymaj się, mam nadzieję, że dobrze zniesiesz podróż. I

wracaj w dobrej formie...

background image

49

Syn  milczał.  Kiedy  ojciec  objął  go,  nadal  stał  sztywno  z  wzrokiem  wbitym  w  ścianę  za

jego plecami.

–  Nic  mi  nie  powiesz?  –  pytał  ojciec.  Joe  przeniósł  wzrok  na  niego.  Wahał  się  przez

chwilę, w końcu powiedział cicho:

– Wszystko w porządku. Idź już...
Armator objął teraz synową. Pamela zesztywniała, ale pozwoliła się pocałować w policzek.
– Pilnuj go, Pam – poprosił. – Liczę na ciebie.
Odsunęła się, spuściła wzrok. Powiedziała zduszonym głosem:
– Joe ma rację. Idź już, nie bawmy się w sentymenty.
Odwrócił  się  i  bez  dalszych  słów  opuścił  kabinę.  Oni  pozostali  i  Pamela  pokazała

marynarzom, gdzie mają położyć bagaże.

Tymczasem  do  burty  „Stelli”  podszedł  portowy  holownik.  Był  mniejszy  od  „Smoka”,

nazywał się „Apis” i stanął z boku nie biorąc cumy. Miał asystować podczas wychodzenia, a
pomagać tylko w razie potrzeby.

Trap na „Stelli” poszedł w górę. Armator stał na nabrzeżu i patrzył, jak z dziobu „Stelli”

gruby hol spada do wody, potem wyłania się za rufą „Smoka” i łączy oba statki. Dwóch ludzi
ściągnęło z polerów cumy wraku i ponownie znaleźli się na pokładzie.

Człowiek na rufie widział, jak wchodzili goście. Gdy ujrzał Pamelę, twarz ściągnęła mu się

złym  grymasem.  Szepnął  coś  pod  nosem  i  zrobił  ruch,  jakby  chciał  się  rzucić  w  kierunku
wchodzących. Powstrzymał się jednak. Stał nieruchomo, przeżuwając przekleństwa, a potem
zobaczywszy, że armator i kapitan zeszli, reszta zaś została – z wolna się odprężył, a nawet na
jego wargach pojawił się uśmiech. Już nie miał zamiaru skakać do wody.

A „Stella” właśnie odbijała. „Smok” ryknął krótko, zadygotał i wolno odszedł od nabrzeża.

Hol wynurzył się z wody, lekko naprężył i kadłub „Stelli” zaraz drgnął. Ruszyli.

Zaczynał  się  odpływ.  „Smok”  wyszedł  na  środek  toru  wodnego,  prowadząc  za  sobą

„Stellę”, a „Apis” asystował im z boku. Wyglądało to  groteskowo. „Apis” szedł jak czujny
pies  przy  tej  spokojnie  płynącej  parze.  „Smok”,  choć  potężny  i  w  swej  klasie  należący  do
największych  holowników  oceanicznych,  wyglądał  przy  ogromnym  pudle  „Stelli”  niczym
mrówka prowadząca za trąbę olbrzymiego słonia. Wkrótce  wyszli z portu, „Apis” pożegnał
ich syreną, „Smok” wydłużył hol i konwój ruszył ku ciemniejącemu przed nim horyzontowi.

V

1

Morze było spokojne, od wschodu szła wprawdzie wprost na nich długa, martwa fala, ale

powodowała jedynie rytmiczne, niegroźne kołysanie. Wiatr nadal był słaby, temperatura dość
wysoka,  prawie  osiemnaście  stopni,  a  chmury  szły  wysoko  i  nie  wróżyły  na  razie  nic
groźnego. Jedynie horyzont za nimi i nieco w prawo, na południowym wschodzie, był mglisty
i ciemny, jakby tam już zapadał zmierzch.

–  Nie  podoba  mi  się  to  –  skinął  w  tamtą  stronę  pierwszy  oficer,  który  przejął  wachtę.

Kapitan popatrzył uważnie i wzruszył ramionami.

– To daleko. Wiatr jest północno-wschodni, więc odpędzi od nas. Jaką radio dał prognozę?
– Na dwoje babka wróżyła – odparł chief. – Proszę – podał kapitanowi kartkę. Była na niej

ostatnia prognoza, która mówiła, że w rejonie południowo-wschodnim formuje się duży niż
obejmujący  znaczny  obszar  Atlantyku  i  dochodzący  do  Morza  Karaibskiego.  Zapowiadano
wzrost  zachmurzenia,  spadek  temperatury  i  dość  silne  wiatry.  Nie  było  w  tym  nic

background image

50

alarmującego, więc kapitan nie przejął się specjalnie. Poszedł  za chiefem do nawigacyjnej i
popatrzył  na  mapę.  Przez  wielki,  biały  obszar  oceanu  biegła  długa,  narysowana  ołówkiem
kreska. To był ich kurs. W jej początkowym odcinku, jeszcze blisko  lądu,  zaznaczona  była
kropką w kółeczku – pozycja „Smoka” i „Stelli”. Na prawo, prawie dokładnie na południe od
tej  pozycji  widniał  nieregularny  półksiężyc  Kuby,  a  dalej  kilka  wysp.  Kapitan  zmierzył
cyrklem odległość i powiedział:

–  Blisko,  powinno  ją  być  widać.  –  Wyszedł  na  skrzydło  mostku  i  wziął  lornetę.

Rzeczywiście, na horyzoncie, w panującej tam szarości dostrzegł niewyraźny zarys lądu. Szli
jednak kursem, który oddalał ich od wyspy. Po kilku godzinach mieli się zwrócić bardziej na
północ. Przed nimi leżał otwarty, niezmierzony Ocean Atlantycki.

Log wskazywał szybkość blisko pięciu węzłów. Chief zapytał:
– Może trochę przyspieszymy? Morze spokojne.
– Dobrze – zgodził się kapitan. – Wykorzystajmy warunki, póki się da.
Chief przesunął rączkę telegrafu na „pół naprzód”, silniki zaterkotały nieco raźniej, długi

hol wyprężył się mocniej. Kapitan popatrzył wstecz, za rufę „Smoka”.

„Stella” szła równo, w dość znacznej odległości. Widział wyraźnie jej wysoki dziób, kluzy

kotwiczne,  nawet  kogoś  z  załogi  krzątającego  się  na  pokładzie.  Była  wynurzona  bardzo
wysoko i zdawało się, że jej dno jest tuż pod powierzchnią morza, a cały kadłub wznosi się
nad wodą. Białe odkosy wody przed dziobem jaśniały na ciemnogranatowym tle.

–  Idzie  jak  po  maśle  –  zauważył  chief  stając  obok  kapitana.  Ten  spojrzał  na  oficera  z

przyganą  i  popukał  palcem  w  poręcz  mostku.  Obaj  roześmiali  się.  A  kapitan  powiedział
lekko:

– Lepiej nie zapeszyć. Dopiero wchodzimy w Trójkąt Bermudzki.
Sternik usłyszał to i spojrzał na nich jakby nieco przestraszony słowami kapitana, a chief

nie odezwał się, tylko wyciągnął papierosy. Wokół było pustawo. Jedynie  kontrkursem,  ale
dość  daleko  szedł  jakiś  stary  frachtowiec,  a  bliżej,  od  strony  Kuby  widać  było  spory,  biały
żagiel  zmierzający  do  amerykańskiego  lądu.  Kapitan  podszedł  w  sterowni  do  wiszącej  na
ścianie  skrzynki,  pstryknął  przełącznikiem  włączając  krótkofalówkę  i  ująwszy  słuchawkę,
począł wywoływać:

„Stella”, halo „Stella”, tu „Smok”, over.

2

„Smok”  przybrał  już  zwykły,  morski  wygląd.  Wszystko,  co  było  niepotrzebne,  zostało

uprzątnięte  z  pokładu,  ruchome  przedmioty  zamocowane,  pokład  wymyty.  Bosman  pogonił
solidnie  ludzi,  którzy  rozleniwieni  długim  postojem  w  porcie  początkowo  ruszali  się
niemrawo,  ale  w  końcu  zrobili,  co  do  nich  należało.  Także  starszy  mechanik  zaprowadził
porządek  w  swoim  dziale,  kazał  pochować  w  magazynkach  zapasowe  części,  które  zakupił
przed rejsem. Był rad, że udało mu się zdobyć ich więcej, niż początkowo przewidywał. Już
teraz cieszył się, że dzięki temu w kraju solidnie doprowadzi „Smoka” do porządku. Rzucił
okiem  po  maszynowni.  Wachtowi  stali  na  swoich  miejscach,  maszyny  pracowały  równo.
Lubił ten porządek,  rytm  pracy  w  maszynowni,  zapach  smarów  i  ropy,  dudnienie  maszyn  i
szum śrub mielących wodę. Wszystko to słyszał wyraźnie, odróżniał najdrobniejszy dźwięk i
wystarczyła lekka zmiana tonacji, a już robił się czujny i szukał przyczyny. Był tak zrośnięty
ze  statkiem,  że  nawet  kiedy  spał,  a  docierał  do  niego  jakiś  nowy,  choćby  słabo  słyszalny
dźwięk, albo na odwrót – jeśli któryś ze znajomych odgłosów przycichał lub milkł – budził
się  natychmiast,  nasłuchiwał,  a  potem  wciągał  spodnie  i  człapał  do  maszynowni,  by
sprawdzić,  co  się  stało.  Teraz  wszystko  było  w  porządku.  Skinął  głową  wachtowemu
mechanikowi  i  ruszył  po  stromych,  żelaznych  schodkach  do  góry.  Po  chwili  pojawił  się  na

background image

51

mostku, gdzie właśnie kapitan wywoływał „Stellę”.

A  na  pokładzie,  pod  nadbudówką  śródokręcia  stanął  bosman  i  także  zlustrował

spojrzeniem  pokład.  On  również  był  zadowolony.  Nie  z  tego,  że  „Smok”  znajdował  się  w
pełnej,  morskiej  formie.  Z  tego,  że  płynęli.  Miał  serdecznie  dosyć  postoju  w  Nowym
Orleanie, upału, czekania, niemrawych rozmów załogi, leniwego snucia się z kąta w kąt, miał
dosyć  wyszukiwania  marynarzom  bezsensownych  zajęć,  byle  się  nie  nudzili  i  jakoś  zabili
czas. Teraz „Smok” płynął, sądząc z natężenia drgań coraz szybciej, wlókł za sobą „Stellę”,
mile mijały wolno, ale nieustannie.

Elektryk  wyszedł  na  pokład  i  stanął  koło  niego.  Był  jak  zwykle  skrzywiony  i  patrzył

wilkiem, ale bosman poczęstował go papierosem i zagadnął pogodnie:

– I jak, bolą?
– Co?
– No, twoje wrzody.
– Odpieprz się – warknął elektryk. – Nie mam żadnych wrzodów.
– A tak, mówiłeś – odparł z niewinną miną grubas. – Zapomniałem, że to już matka natura

dała ci tak krzywą gębę, że wyglądasz, jakbyś miał wszystkie wrzody świata na żołądku.

–  Dokuczał  często  elektrykowi,  bo  złościła  go  jego  kostyczna  postawa  i  wieczne

niezadowolenie,  ale  w  gruncie  rzeczy  nic  do  niego  nie  miał.  Elektryk  był  doskonałym
fachowcem,  robił,  co  do  niego  należało,  a  potrafił  też  –  mimo  obnoszonej  demonstracyjnie
niechęci do wszystkich i do wszystkiego – w razie potrzeby okazać się koleżeński i uczynny.
Teraz na zaczepkę odparł spokojnie:

–  Wrzodów  nie  mam,  hemoroidów  też,  a  nawet  brzucha  takiego  jak  tobie  natura  mi  nie

dała. To z czego mam się cieszyć?

–  Choćby  z  tego,  że  z  każdą  godziną  bliżej  do  domu  –  pogodnie  powiedział  grubas,

zapalając  papierosa.  Elektryk  odmówił,  jak  zawsze,  bo  nie  palił,  a  tylko  niekiedy  sięgał  po
piwo lub łyk czegoś mocniejszego, a i wówczas krzywił się, jakby pił paskudne lekarstwo.

– I bliżej kłopotów – odparł. – Wiesz, co mnie czeka?
– Mamuśka z ciepłymi nogami – zaśmiał się bosman.
– To może też – zgodził się elektryk. – Ale przede wszystkim łażenie od Iwana do pogana.

Po cegłę, po cement, po blachę, po drewno, Chryste, co za kraj, co za ludzie! Jakbym chciał
za  darmo,  a  nie  płacił  ciężkie  pieniądze.  Zanim  tę  chałupkę  wykończę,  naprawdę  dostanę
wrzodów i będziesz miał wreszcie frajdę.

– Dobra, nie złość się zawczasu, bo stracisz na urodzie – śmiał się bosman. – Jak ci tak

trudno,  to  rzuć  tę  budowę  i  kup  sobie  mieszkanie,  choćby  za  dolary,  boś  chyba  trochę
uskładał, co?

– Zwariowałeś? Każdy grosz pakowałem w tę budę i końca wydatków nie widać. Zanim

skończę – pójdę z torbami i w dodatku nie będę miał gdzie mieszkać.

– To zmartwienie twojej żony – z udaną powagą powiedział bosman. – Ty zawsze możesz

od kłopotów na lądzie zwiać na morze.

– Eeee, gadać z tobą, to jak z łysym za łeb się wodzić – zezłościł się elektryk, bo wreszcie

pojął, że tamten z niego przez cały czas podrwiwa. – Pójdę lepiej sprawdzić jeszcze raz ten
cholerny radar. Nie daje mi spokoju. – Odszedł, a bosman popatrzył za nim z sympatią. Mimo
wszystko  lubił  tego  kostycznego  chudzielca,  a  wiedział,  że  i  on  nie  jest  mu  nieprzyjazny.
Popatrzył na zegarek i pomyślał, że trzeba iść w stronę mesy, bo wkrótce będzie kolacja.

3

Trzeci usłyszał wołanie kapitana, stojąc na skrzydle mostku. Przepatrywał przez lornetkę

morze  i  przez  dłuższy  czas  przyglądał  się  zarysom  brzegów  Kuby,  myśląc,  że  chętnie  by

background image

52

znalazł  się  w  Hawanie,  w  której  dotychczas  nie  był,  choć  kilka  razy  zdarzało  mu  się
przepływać  obok,  do  brzegów  Stanów  Zjednoczonych  albo  któregoś  z  krajów  Ameryki
Południowej. Opuścił lornetę na pasku i wszedł do sterówki.

– Halo, tu „Stella” – zgłosił się biorąc słuchawkę. – Słucham, panie kapitanie, over.
– Jak leci? – padło pytanie.
– W porządku. Idziemy równo, hol trzyma, nic się nie dzieje.
–  Na  razie  spokojnie  –  odparł  kapitan  –  ale  niech  pan  uważa,  jak  się  zacznie  silniejsze

kołysanie. Gdyby coś przeciekało, niech pan melduje.

– Okay. Na razie nie ma kłopotów.
– Jak pasażerowie?
– Chyba w porządku. Pewnie się jeszcze urządzają w kabinie albo drzemią, bo od wyjścia

prawie ich nie widziałem.

–  Dobrze.  Proszę  się  nimi  opiekować  –  kapitan  wiedział,  że  mówi  to  niepotrzebnie,  bo

trzeci  i  tak  zrobi,  co  do  niego  należy,  ale  powiedział  to  odruchowo,  z  nawyku  dowódcy.
Dodał zaraz: – A załoga?

– Nie ma kłopotów – poinformował trzeci. – Olek robi kolację i zaraz będziemy jedli.
– My też. Więc smacznego, over, stop.
– Dziękuję, over, stop – trzeci wyłączył się i rozejrzał wokół siebie.
Na „Stelli” rzeczywiście panował spokój. Młody kucharz krzątał się w zaimprowizowanej

kuchni,  przygotowując  kolację.  Był  to  dwudziestokilkuletni  mężczyzna  po  kursie  kucharzy
okrętowych, który w tym długim rejsie odbywał praktykę, po której miał objąć samodzielną
funkcję  szefa  kuchni  na  jakimś  statku.  Pracowity,  pogodny,  znający  się  na  robocie  Olek  z
trudem  znosił  marudzenie  kucharza  na  „Smoku”,  jego  wieczne  gderanie,  popędzanie  i
przygany. Wiedział, że stary wyżywa się na nim bez specjalnego  powodu ot, tak, żeby móc
się  na  kimś  wyładować.  Drażniło  go  to,  ale  znosił  wszystko  cierpliwie  wiedząc,  że  po
powrocie do Gdyni pożegnają się i nigdy razem nie będą pływać.  Ale praktykę przechodził
solidną,  bo  stary  był  mistrzem  w  kucharskiej  sztuce  i  znany  był  ze  swoich  umiejętności  w
całej  flocie.  Teraz  Olek  rad  był,  że  kapitan  kazał  mu  zamustrować  na  „Stellę”.  Czuł  się
samodzielny  i  ważny.  Nie  miał  tu  wprawdzie  urządzeń  i  wiktuałów,  którymi  normalnie  na
statku  dysponuje  kucharz,  ale  i  tak  postanowił,  że  pokaże,  co  jest  wart  i  nikt  ze  szczupłej
załogi  oraz  pasażerów  nie  będzie  na  niego  narzekał.  Jego  ochota  do  pracy  była  widoczna  i
trzeci był rad, że kapitan dał mu właśnie Olka, bo bywało, że czasem na holowanym statku
marynarze  musieli  sami  sobie  przyrządzać  skromne  posiłki.  Można  to  było  znieść,  gdy
holowanie trwało krótko, ale na dłuższą metę było dokuczliwe. A ten rejs miał być długi...

Przeniósł  wzrok  na  drugiego  członka  swej  załogi.  Starszy,  trochę  zgarbiony,  ale  bardzo

energiczny motorzysta przydzielony mu przez pierwszego mechanika robił coś w kącie, gdzie
miał  zainstalowane  swoje  urządzenia.  Odpowiadał  praktycznie  za  wszystko:  był
mechanikiem,  który  miał  zapewnić  sprawność  pompy  w  razie  przecieków,  nadzorował
agregat prądotwórczy i akumulatory zabrane na wypadek awarii agregatu, dbał, by była woda,
a więc spoczywała na nim duża odpowiedzialność. Ale trzeci wiedział, że starszy mechanik
dał  mu  dobrego  fachowca,  spokojnego  i  pracowitego  człowieka.  Franek  –  lubiany  przez
załogę  –  nigdy  z  nikim  nie  prowadził  sporów,  unikał  uszczypliwości  i  docinków,  którymi
często,  bez  powodu  obdarzali  siebie  nawzajem,  a  w  razie  ostrzejszych  starć  łagodził
zacietrzewienie  przeciwników.  Miał  w  sobie  coś  z  księdza,  który  łagodnością,  dobrym
słowem,  życzliwością,  a  nawet  pokorą  umie  roztaczać  wokół  siebie  atmosferę  zaufania  i
przyjaźni. Był też Franek bardzo religijny, nie ukrywał tego i  nie znosił żartów lub kpin na
temat  wiary,  które  zdarzały  się  na  statku  wśród  nie  zawsze  delikatnych  ludzi.  Wówczas
reagował stanowczo, umiał zamknąć usta żartownisiowi. Trzeci był rad, że ma tego człowieka
ze sobą.

Marynarz  pokładowy,  przydzielony  na  „Stellę”  przez  pierwszego  oficera,  stanowił

background image

53

przeciwieństwo Franka. Młodszy sporo od mechanika, był trochę gruboskórny, nie bawił się
w subtelności ani delikatne słówka. Lubił niewybredne żarty, chętnie rozprawiał o kobietach,
wszystkie traktując jak ladacznice, które tylko czekają, żeby się puścić z byle kim. Roboty się
nie bał, ale bosman często musiał go poganiać, bo Janek nie wykazywał nadmiernego zapału
ani inicjatywy. Robił to, co do niego należało, albo co mu kazano, ale nic ponad to. Za to w
mesie,  szczególnie  po  posiłku,  kiedy  był  czas  wolny  i  rozpoczynały  się  wieczorne  gadki,
wodził rej, prowadząc zaciekłe spory i wygłaszając swoje opinie o kobietach. Narażał się tym
załodze,  bo  marynarze,  zwłaszcza,  jeśli  rozmowa  schodziła  na  temat  żon,  robili  się
powściągliwi i ważyli każde słowo. To, co wygadywał Janek, bolało, bo rodziło podejrzenia,
złe  myśli  i  zaprawioną  zazdrością  tęsknotę.  Dlatego  nie  był  zbytnio  lubiany,  a  kto  był
silniejszy od niego w języku, dokuczał mu. Uważali, że nie miał powodzenia u kobiet i mścił
się  za  to  na  nich,  wygadując  takie  paskudztwa.  A  powodzenia  rzeczywiście  nie  miał  –
przysadzisty,  jakby  karłowaty,  z  długimi  małpimi  rękami  i  nogami  krzywymi  jak
kawalerzysta.  Lubił  też  zajrzeć  do  kieliszka,  a  teraz  miał  za  złe,  że  kapitan  ogłosił  „suchy
rejs”  i  na  „Stelli”  nie  było  alkoholu.  Trzeci  myśląc  o  Janku  trochę  się  martwił,  ale
równocześnie wiedział, że ten marynarz, w razie potrzeby, potrafi dać z siebie wiele, bo jest
odważny i zna się na morskim fachu. Przez mostek przeszedł Aki z jakąś paczką w rękach.

– Co to? – spytał trzeci.
–  Jeszcze  z  bagażu  pasażerów  –  odparł  Japończyk  kłaniając  się  lekko  oficerowi.  –  Ktoś

postawił na pokładzie, za drzwiami – pomyślałem, że trzeba odnieść.

–  Słusznie,  zanieś  im  to  –  pochwalił  trzeci.  –  Podobał  mu  się  ten  Japończyk,  choć

rozumiał, że po kilku godzinach wspólnego pobytu na „Stelli” nie może jeszcze mieć o nim
wyrobionej  opinii.  Agent  na  polecenie  armatora  wyszukał  go  zapewne  na  liście  marynarzy
czekających  na  zamustrowanie.  Trasa  odpowiadała  Japończykowi,  agentowi  odpowiadały
jego  kwalifikacje  i  warunki,  więc  go  przyjął.  Ale  kim  jest?  Co  naprawdę  umie?  Jak  się
zachowa w trudnej sytuacji? Tego nie wiedział nikt. Jednak schludność, chęć wykonywania
każdego polecenia, uprzejmość i żwawa krzątanina Japończyka robiły dobre wrażenie i trzeci
miał nadzieję, że nie będzie z nim kłopotów.

Gorzej wyglądała sprawa z ostatnim członkiem załogi – Pedrem. Ten patrzący z ukosa typ

od razu nie spodobał się ani trzeciemu, ani nikomu z pozostałych członków załogi. Był jakiś
kanciasty,  ponury,  ruszał  się  ociężale  i  choć  nie  okazywał  niechęci  do  pracy,  można  było
wyczuć, że wolałby lec gdzieś w wygodnym kącie, podrzemać, potem łyknąć coś, zapalić i
tak przetrwać do końca rejsu. Był też brudnawy, miał przetłuszczone włosy, a duże, kościste
dłonie  najchętniej  trzymał  w  kieszeniach.  Trzeci  nie  lubił  takich  typów  i  choć  nie  umiałby
jeszcze sprecyzować powodów, to jednak czuł niechęć do tego członka swej załogi.

Olek wyjrzał zza drzwi i zapytał trzeciego:
– Podawać kolację?
– Masz gotową? – ucieszył się trzeci.
– Jasne, przecież już szósta.
– Dobra, dawaj. Zjemy w salonie, jak pasażerowie. Kolacja! – krzyknął tak, by wszyscy go

usłyszeli.

– A co z pasażerami? Przyjdą też? – zapytał Olek.
– Pójdę do nich, dowiem się – zdecydował trzeci. Uznał, że to dobra okazja, by zajrzeć do

pasażerów,  których  nie  widział  od  czasu  wyjścia  z  Nowego  Orleanu.  –  Podawaj,  ja  zaraz
wrócę.

–  Zaczekamy  na  pana  –  odparł  z  godnością  Olek.  Pamiętał  zwyczaje  panujące  na

„Smoku”, a tu trzeci był dowódcą.

Oficer skinął głową zadowolony z postawy kucharza i poszedł do pomieszczeń pasażerów.

background image

54

4

Gdy kapitan wszedł do mesy, wszyscy czekali już na niego. Brakowało tylko tych, którzy

pełnili wachtę i ludzi oddelegowanych na „Stellę”. To sprawiało, że mesa wydawała się jakaś
pusta,  jakby  rodzina  nie  zasiadła  w  komplecie  do  stołu.  Steward  zaczął  nosić  półmiski.
Piętrzyły  się  na  nich  wielkie  befsztyki,  ziemniaki  parujące  jeszcze,  bo  prosto  z  garnka,  na
stole stała sałatka z pomidorów i ogórków, gęsto były rozstawione butelki z wodą mineralną.

– Ale żarcie – rozpromienił się bosman. – Niezły jest jednak ten nasz truciciel.
– Chce pokazać, że potrafi sobie poradzić bez pomocnika – zauważył starszy mechanik.
–  Daje  co  ma,  póki  świeże.  Za  parę  dni  będzie  mrożone  mięso,  a  jarzyny  się  skończą  –

stwierdził trzeci mechanik.

– Mamy zapas, nie ma się co martwić – poinformował ochmistrz.
Kapitan – jak zwykle – nałożył sobie pierwszy, po nim sięgnął starszy mechanik i dalej już

wszyscy obecni zabrali się do jedzenia.

–  Do  takiego  befsztyka  przydałoby  się  piwko  –  rozmarzył  się  mechanik,  zawsze

najodważniejszy wobec kapitana. Ale ten zmarszczył brwi.

– Nie prowokuj – skarcił mechanika. – Powiedziałem: rejs jest suchy. Pozwolę na piwko, a

wy sami sobie pozwolicie na kielicha. Jak dojdziemy do portu, sam wam postawię.

– Trzymam cię za słowo – prędko wtrącił mechanik.
– Zgoda – roześmiał się kapitan. Uznał, że teraz jest pora, żeby im powiedzieć. Nie chciał

przedwcześnie informować o dobrej nowinie. Zresztą obawiał się, że w przeddzień rejsu ten i
ów może nie wytrzymać i zechce wyskoczyć do najbliższego baru,  skąd potem może trzeba
byłoby  go  przynosić  na  pokład.  Teraz  to  niebezpieczeństwo  nie  groziło.  A  prócz  tego
zamierzał  na  razie  poprzestać  tylko  na  obietnicy,  pieniądze  wolał  jeszcze  trzymać  u  siebie.
Przeliczył  je  dokładnie.  W  kopercie  przeznaczonej  dla  niego  znajdowało  się  pięć  tysięcy
dolarów.  W  tej  do  podziału  dla  załogi  było  ich  dwadzieścia  tysięcy.  Zdumiał  się  hojnością
armatora, choć znał już powody, które nim kierowały. Powiedział jakby od niechcenia:

– Postawię, jak obiecałem. Ale myślę, że i sami sobie też postawicie. Osobiście radzę nie

przeputać wszystkiego, tylko zawieźć do kraju. Przyda się każdemu.

– O czym mówisz? – spytał mechanik, a reszta nadstawiła uszu.
– Armator dał premię.
– Obiecał, czy dał? – mechanik chciał wiedzieć dokładnie.
– Dał – z naciskiem podkreślił kapitan. – Specjalną, niezależnie od zapłaty za holowanie.
– I masz forsę? – dociekał mechanik.
– Mam, ale podzielę po dojściu do Hiszpanii.
– Dobrze, u ciebie jest bezpieczna – zaaprobował decyzję mechanik. – Ile tego, powiesz,

czy to tajemnica?

–  Dwadzieścia  tysięcy.  –  W  mesie  zapadła  cisza.  Nie  spodziewali  się  takiej  sumy.

Mechanik pokręcił głową i upewnił się: – Dla wszystkich? Razem z tobą?

– Nie, beze mnie – odparł spokojnie kapitan. – Do podziału dla  was, ale według mojego

uznania.

– Jasne – sapnął mechanik. Wszyscy się rozpromienili. To był kawał grosza. Nawet jeśli

starsi stopniem otrzymają najwięcej, to i tak każdy, nawet ten najniższy w hierarchii dostanie
ładną sumkę. Zaczęli w myślach  rozważać, ile, jak to przeliczyć na złotówki, albo co za to
kupić i przywieźć do kraju. Wszystkich ogarnął pogodny nastrój, a mechanik powiedział:

– No, to warto się starać.
– Jasne – potwierdził kapitan i wstał na znak, że posiłek skończony. Gdy wyszedł, wielu

jeszcze  pozostało  przy  stole  na  wieczorne  pogaduszki.  Głównie  o  tym,  co  usłyszeli  od
kapitana.

background image

55

5

Trzeci  przeszedł  przez  sterownię,  wydostał  się  do  krótkiego  korytarzyka  i  zapukał  do

drzwi pomieszczeń armatorskich. Przez chwilę nikt nie odpowiadał, ale gdy ponowił pukanie
energiczniej, usłyszał kobiecy głos:

– Proszę!
Wszedł i stanął na progu trochę niepewny, co dalej robić. Na dworze zapadał już zmrok, a

więc  tu,  wewnątrz  statku  było  niemal  całkiem  ciemno.  Jednak  po  chwili  dostrzegł  kobiecą
postać na foteliku przy biurku. Siedziała nieruchomo i sączyła jakiś napój z pękatej szklanki.
Joego nie było.

– Przyszedłem zobaczyć, jak się państwo urządziliście – zaczął niepewnie. Pamela skinęła

głową i zrobiła zapraszający gest:

– W porządku, cieszę się. Niech pan usiądzie.
– Dziękuję – odparł nie ruszając się z miejsca. Coś mu się w jej zachowaniu nie podobało.

– Jest pora kolacji. Pójdą państwo do jadalni, czy mam kazać tu przynieść?

– A można tu? – ucieszyła się. – Nie wiedziałam, że będą aż takie wygody. Pan wybaczy,

ale  wolałabym  dziś  jeszcze  nie  iść  do  jadalni.  Rozpakowaliśmy  się  wprawdzie,  ale  jestem
dość  zmęczona.  Wolę,  jeśli  można,  zjeść  tu.  A  ty,  Joe?  –  krzyknęła,  odwracając  głowę  w
stronę drzwi wiodących do sypialni.

–  O  co  chodzi?  –  ukazała  się  łysa  głowa,  Joe  popatrzył  krzywo  na  trzeciego.  Oficer

zauważył,  że  jest  teraz  przytomniejszy,  wygląda  mniej  ponuro,  a  fakt,  że  się  pokazał,
świadczy, iż postanowił nie unikać ludzi.

– Chcesz jeść w jadalni, razem ze wszystkimi, czy tu?
– Wszystko jedno, nie chce mi się jeść – spokojnie odparł 

J

oe.

– A więc tu, jeśli pan pozwoli – zdecydowała Pamela. – Napije się pan? – zaproponowała

niespodziewanie.  Dopiero  teraz  zobaczył,  że  obok  jej  łokcia,  na  biurku  stoi  opróżniona  w
jednej  trzeciej  butelka.  Nalepka  powiedziała  mu,  że  to  whisky  „Black  and  white”.  Pokręcił
głową z dezaprobatą i powiedział z lekkim naciskiem:

– Nie, dziękuję. I pani nie radzę.
– Cóż to – najeżyła się. – Wprowadza pan prohibicję?
–  Nie,  ale  dla  bezpieczeństwa,  i  z  zasady,  w  czasie  rejsu  na  statku  nie  wolno  pić.

Zwłaszcza tu, na holowanym wraku...

– Ależ nie może mi pan zabronić – zrobiła się nagle wojownicza.
– Mógłbym – odparł spokojnie, ale dosyć twardo. – Proszę pamiętać, że na statku kapitan...

dowódca  –  poprawił  się  –  może  wszystko  i  trzeba  spełniać  bezwzględnie  jego  polecenia.
Więc  mogę,  ale  nie  chcę.  Jestem  pewny,  że  i  pani,  i  mąż  rozumiecie,  iż  jesteśmy  w
szczególnym położeniu, różne sytuacje mogą się nam przydarzyć, a w żadnej z nich alkohol
nie pomoże, a tylko zaszkodzi. Proszę się nie gniewać, ale wszystkich nas obowiązuje zakaz
picia. I tu, i na holowniku – dodał, żeby złagodzić surowość swego oświadczenia.

Pamela milczała przez chwilę. Joe wzruszył ramionami i zniknął w sypialni. Trzeci myślał,

że  kobieta  wybuchnie  gniewem.  Oceniał  ją  jako  kapryśną,  władczą,  przyzwyczajoną,  że
wszystkie  jej  życzenia  i  zachcianki  są  spełniane.  Sądził  więc,  że  nie  zgodzi  się  z  jego
poleceniem,  ale  był  zdecydowany  postawić  się  twardo.  Nie  chciał  mieć  z  nimi  kłopotów.
Zwłaszcza przez alkohol. Niespodziewanie powiedziała ze śmiechem:

– Ależ pan zasadniczy, kapitanie! Dostałam gęsiej skórki, kiedy słuchałam tej przemowy.
–  Nie  jestem  kapitanem  –  odparł  chmurnie  –  ale  tu  dowodzę  i  odpowiadam.  Za  statek,

załogę, za was...

–  Jasne  –  teraz  była  poważna.  –  Oczywiście  ma  pan  rację.  Już  nie  będę.  Chyba,  że

nadejdzie jakaś szczególna chwila, dobrze?

– Wolałbym wcale...
–  Więc  jeśli  będę  musiała,  zapytam  pana  o  pozwolenie,  dobrze?  Nie  wiedział,  jak

background image

56

zareagować. Wydało mu się, że nieco z niego kpiła. Uznał, że dosyć tej rozmowy, więc lekko
się skłonił i powiedział:

– Zaraz polecę kucharzowi przynieść kolację.
– Dziękuję, kapitanie. – Nie odpowiedział, tylko wyszedł zły, że go tak potraktowała.

6

Leżał  przez  cały  dzień  w  swojej  norze,  zagrzebany  pod  brudnymi  kocami.  Bał  się

poruszyć, bo zdawało mu się, że może wywołać hałas, który zwabi tu kogoś, a wówczas...

Słyszał manewry, czuł, kiedy odbili od nabrzeża, a potem łagodne unoszenie się i opadanie

kadłuba  pozwoliło  mu  zorientować  się,  że  płyną.  Statek  długimi  amplitudami  wahał  się  w
przód  i  w  tył  na  rytmicznej,  niedużej  fali.  Wkrótce  mężczyzna  poczuł  się  niedobrze.  Ślina
napływała mu do ust, przełykał ją nerwowo, w głowie mu się kręciło i był dziwnie osłabiony.
Pomyślał, że to z głodu. Już blisko dwie doby nic nie jadł. Zaszywał się na „Stelli” na dzień i
nie miał tu nic, prócz znoszonych rzeczy na sobie. Głód stawał się coraz bardziej nieznośny.

Ale  szybko  uświadomił  sobie,  że  to,  co  czuje,  nie  jest  spowodowane  głodem  ani

pragnieniem, choć i ono dawało mu się we znaki. To była jakaś choroba, niezwykła słabość,
niemoc, która sprawiała, że nie miał siły podnieść się z barłogu i wyjść, choćby nawet chciał.
Wreszcie, po kilku godzinach stan ten począł z wolna ustępować. Jeszcze ze dwa, trzy razy
szarpnęły nim torsje, bolesne, bezskuteczne, bo nie miał czym wymiotować. Już rozumiał, że
to morska choroba. Był zły na siebie, bo uważał, że to słabość niegodna mężczyzny, ale gdy
poczuł, że silny organizm szybko się przyzwyczaja do nowych, nieznanych warunków, nieco
się uspokoił. Pod wieczór był jeszcze słaby, ale najgorsze już minęło i mdłości ustąpiły.

W niczym to jednak nie poprawiło jego sytuacji. W duchu przeklinał cały świat, a przede

wszystkim własną głupotę, że dał się zamknąć w wielkim pudle jak szczur w pułapce. Gdy po
okresie  morskiej  choroby  głód  wrócił  ze  zdwojoną  siłą,  przyszło  mu  na  myśl,  że  nie
wytrzyma  długo  tej  męki.  Rozumiał  jednak,  że  są  jeszcze  zbyt  blisko  lądu.  Nie  mógł  się
ujawnić.  Wystarczy  sygnał  radiowy,  a  przybędzie  hydroplan  i  zabierze  go  z  powrotem  na
brzeg.  A  tego  obawiał  się  najbardziej.  Musiał  więc  czekać  w  ukryciu.  Ale  jak  długo?  Ile
jeszcze  wytrzyma?  Nie  umiał  ocenić  swoich  sił.  Czuł  tylko  ogromny,  stale  rosnący,
przesłaniający wszelkie inne odczucia głód.

Pomieszczenie, w którym się ukrywał, nie miało iluminatorów, ale wiedział, że zapadł już

mrok. Poznał to po szparze w uchylonych drzwiach, która za dnia była szara i przepuszczała
nieco  blasku.  Odgarnął  koce,  wstał,  starając  się  zachowywać  cicho,  choć  zdawał  sobie
sprawę, że tu, na rufie nie ma nikogo prócz niego. Ale wiedział też, że każdy silniejszy stuk
rezonujące pudło rozniesie po całym statku.

Wolno  wydostał  się  z  pomieszczenia,  po  omacku  przeszedł  kilka  stopni  po  znajomych

schodach i wychylił się zza drzwi. Pod pochmurnym, ale niezbyt czarnym niebem było jaśniej
niż wewnątrz. Przyzwyczajone do mroku oczy z łatwością rozróżniały szczegóły. Przed nim
znajdowała  się  olbrzymia  pokrywa  ładowni,  dalej  druga,  świetliki  maszynowni,  wielkie
nawiewniki,  wreszcie  duża  bryła  nadbudówek  śródokręcia.  Nad  tym  rysowały  się  położone
poziomo grube, metalowe belki bomów, a nad nimi sterczały aż pod chmury maszty, gołe i
ciemne niczym martwe drzewa w lesie po pożarze. Na pokładzie panował spokój, nie słyszał
żadnych  dźwięków  oprócz  łagodnego  szumu  wody  odgarnianej  kadłubem  sunącego  statku.
Mimo  wszystko  postanowił  jeszcze  poczekać.  Cofnął  się,  dotarł  do  swej  nory  i  znów  się
położył.

background image

57

7

Jedli  w  milczeniu,  jakby  byli  sobie  obcy.  Olek  postarał  się,  aby  jedzenie  było  smaczne.

Zrobił  jajecznicę  na  bekonie,  do  tego  dał  dwa  rodzaje  wędliny,  sery,  świeże  ogórki  i
pomidory. Pieczywo, zbyt białe i nadto puchate jak na ich polskie gusty, było jednak jeszcze
świeże  tak  jak  i  masło,  którego  kucharz  dał  im  do  woli.  Tylko  herbata  miała  niezbyt
przyjemny smak. Widocznie woda zatankowana do długo stojącego pusto zbiornika nabrała
tego posmaku, ale na to żadne starania kucharza nic nie mogły zaradzić. Wciskali więc do niej
po  pół  cytryny  i  pili  nie  narzekając,  jak  z  pewnością  czyniliby  na  „Smoku”,  obrzucając
kucharza  złośliwościami.  Także  dwaj  nowi  jedli  bez  uwag  –  Japończyk  wolno,
powściągliwie, a Pedro łapczywie, niechlujnie i zbyt dużo, jakby chciał sobie odbić głodówkę
na lądzie.

Trzeci  odsunął  pusty  talerz,  pociągnął  duży  łyk  herbaty  i  zapalił.  Nie  był  w  najlepszym

humorze. Ogarnęło  go niewytłumaczalne rozdrażnienie.  Zdawał sobie sprawę, że wystarczy
lada  pretekst,  a  wybuchnie  gniewem  sam  nie  wiedząc  dlaczego.  Ciągle  jednak  myślami
wracał do sceny w kabinie  armatorskiej.  Mimo  półmroku  widział  dokładnie  młodą  kobietę,
obnażone  ramię  oparte  o  blat  biurka,  które  udało  im  się  przywrócić  do  stanu  używalności.
Jasna głowa, bystro i bezczelnie, a nawet prowokacyjnie wpatrzone w niego oczy, półuśmiech
i nogi wyciągnięte daleko, przed siebie, niemal na środek kabiny. Tak, prowokowała – uznał
teraz.  Robiła  to  specjalnie.  Żeby  okazać,  że  jest  tu  panią.  Synową  armatora,  kobietą  wśród
mężczyzn. Była więc bezczelna. Czemu to robiła? Może chciała mu okazać swoją przewagę,
zaznaczyć,  że  nie  będzie  słuchała  poleceń  i  zachowa  całkowitą  niezależność?  Żeby  mu
dokuczyć? Może z zarozumialstwa albo bezsensownej pychy?

I  ten  głupiec,  któremu  na  niczym  nie  zależy.  Łeb  łysy,  gęba  jak  u  marnego  aktora

udającego Chińczyka, poza abnegata, który ma w nosie cały świat. Niech ich cholera weźmie
– pomyślał tłumiąc złość, a głośno powiedział:

– Musimy ustalić wachty. Dwóch po osiem godzin. Jest nas w sam raz sześciu. Kto z kim?
– Ale po co tak, panie trzeci – zaoponował marynarz. – Pogoda dobra, na statku nic się nie

dzieje, morze jak baranek. Wystarczy jak będziemy stali pojedynczo. Po cztery godziny.

– Co za pomysł? – obruszył się trzeci.
– On ma rację, panie trzeci – wtrącił mechanik. – Ale nie po cztery tylko po sześć godzin

raz  na  dobę.  Olek  jest  kucharzem,  nie  musi  trzymać  wachty,  pan  też.  A  my  we  czwórkę
będziemy  się  zmieniali  co  sześć  godzin.  Póki  jest  dobra  pogoda.  Jak  się  popsuje,  to
przejdziemy na trzy zmiany po dwóch. Teraz naprawdę nie ma potrzeby.

Trzeci  przez  chwilę  zastanawiał  się,  czy  ustąpić,  ale  doszedł  do  wniosku,  że  propozycja

jest sensowna, więc powiedział:

– W porządku. Olek niech pilnuje garnków, a ja i tak będę stale czuwał. Ale pamiętajcie: w

razie najmniejszego szkwału zaczynamy wachty normalne, jasne?

– Okay, szefie – roześmiał się zadowolony marynarz. Inni także  przyjęli tę propozycję z

zadowoleniem.  Wiedzieli, że  ten  stan  nie  potrwa  długo,  ale  póki  było  spokojnie,  chcieli  do
maksimum oszczędzić sobie wysiłku. Trzeci jeszcze zapytał:

– Kto zaczyna?
Milczeli  spoglądając  po  sobie,  jakby  żaden  nie  chciał  zgłosić  się  pierwszy.  Wtedy  Aki

zaproponował z uśmiechem:

– Mogę ja. Pan ustali, kto po mnie. Dziękuję, idę... – widząc skinienie głową oficera wstał,

lekko  się  wszystkim  skłonił  i  opuścił  salon.  Trzeci  wyznaczył  kolejność  służby  po
Japończyku i wstał także.

– Pogramy trochę w karty? – zapytał marynarz.
– Ja nie – odparł trzeci. – Wam też nie radzę.
– Eee, co tam – machnął ręką amator kart. – I tak nudno. No co, zagramy w oczko, Pedro?

– Meksykanin skinął  głową,  mechanik  też  się  zgodził,  więc  marynarz  wyciągnął  z  kieszeni

background image

58

talię i zaczął tasować.

– Tylko się nie pobijcie – ostrzegł trzeci i wyszedł na pokład.

8

Wszedł do sterowni i rozejrzał się za wachtowym, ale było tu pusto i cicho. Zaniepokoił

się, podszedł do szyby i popatrzył na dziób. Dojrzał tam światełko latarki migające na samym
końcu.  Domyślił  się,  że  Aki  poszedł  sprawdzić  zamocowanie  holu  i  stwierdził  z
zadowoleniem,  że  dawno  nie  widział  tak  sumiennego  marynarza.  Poczekał  na  niego  paląc
papierosa, a gdy wrócił, zapytał:

– I jak, w porządku?
– Tak, sir – odparł Aki. Trzeci skinął głową i przez chwilę patrzył na światła płynącego

przed nimi „Smoka”. Wokół panował gęsty, smolisty mrok, na zachmurzonym niebie nie było
widać  gwiazd,  otaczała  ich  zewsząd  ogromna,  obca  pustynia.  Tylko  te  światła  dość  daleko
przed dziobem oznaczały, że morze nie jest całkiem puste. Otrząsnął się, jakby przeniknął go
dreszcz  i  pomyślał,  że  na  tym  pustym  statku  panuje  dziwny,  trudny  do  określenia  nastrój.
Zaraz  jednak  skarcił  się  za  te  myśli,  bo  uznał  je  za  niegodne  mężczyzny,  a  tym  bardziej
dowódcy.

Z  boku  dojrzał  smugę  światła,  która  zaraz  zniknęła.  Domyślił  się,  że  to  wyszedł  ktoś  z

kabiny  armatorskiej.  Ruszył  w  tamtą  stronę  i  raczej  wyczuł,  niż  zobaczył,  że  to  Pamela
stanęła na pokładzie i oparłszy się o reling, patrzy na wodę. Zbliżył się tak cicho, że drgnęła,
kiedy go zobaczyła.

– Ach, to pan, kapitanie – powiedziała – przestraszyłam się.
–  Proszę  nie  nazywać  mnie  kapitanem  –  zaprotestował.  –  Już  prosiłem.  Jestem  trzecim

oficerem.

– W porządku – zgodziła się – mam na imię Pamela, a ty?
– Stanisław.
– A więc Stan. Mówmy tak do siebie, będzie prościej...
– Ale... – zająknął się, a ona cicho się roześmiała.
– To proste, nie trzeba konwenansów. U nas, w Stanach to zwykła rzecz, Stan.
– Tak, wiem, Pam – odparł z wahaniem.
–  O,  tak  lepiej.  Masz  papierosa?  Zostawiłam  w  kabinie.  –  Podał  jej  camela,  sam  także

zapalił. Przez chwilę ogniki żarzyły się w ciemności, zataczając nieregularne esy-floresy jak
robaczki świętojańskie. Milczenie przerwała ona:

– Przepraszam, Stan...
– Za co? – zdziwił się szczerze.
–  Za  to,  w  kabinie,  przedtem...  Nie  jestem  w  dobrej  formie,  miałam  sporo  przeżyć.  Nie

chciałam ci dokuczyć. Myślę, że na morzu dojdę do siebie. Joe może też...

– Na pewno – pocieszył ją i zamilkł, bo nie chciał rozwijać drażliwego tematu. W pewnej

chwili  ognik  jej  papierosa  poleciał  za  burtę  i  zniknął  w  ciemności  na  dole.  Trzeci  poczuł
dotyk  jej  ciała  na  swoim  przedramieniu.  Było  ciepłe,  sprężyste  i  przyjemne.  Drgnął,  jakby
doznał porażenia prądem. Mimo woli odsunął się pół kroku.

– Stan – powiedziała i teraz świadomie dotknęła jego ramienia. – Czuję się dziwnie, taki tu

jakiś nastrój... Coś niesamowitego. Boję się...

–  Ależ  Pam  –  zdziwił  go  ten  wybuch  niepokoju.  Nie  miał  pewności,  czy  to  szczere

wyznanie czy kobieca gra. – Nie ma się czego bać, morze spokojne, pogoda dobra. „Smok”
niedaleko. Wszystko jest okay.

–  Tak,  tak,  głupia  jestem  –  przyznała,  a  równocześnie  przysunęła  się  bliżej.  Teraz  już

przylegała  do  niego  bokiem.  Nie  wiedział,  co  zrobić.  Było  to  przyjemne,  a  zarazem

background image

59

niepokojące.  Jeszcze  nie  rozumiał,  czego  oczekiwała,  ale  czuł,  że  za  chwilę  i  on  ulegnie
nastrojowi, obejmie ją, przygarnie... Przestraszył się tej myśli. Delikatnie wziął jej dłoń, zdjął
ze swego ramienia, odsunął się mówiąc:

–  To  nowe  przeżycia  na  statku.  Nie  znałaś  tego.  I  w  dodatku  tropikalna  noc.  Jutro  już

będzie inaczej.

Westchnęła i nie przysuwała się do niego więcej. Po chwili milczenia powiedziała oschle:
– Pójdę już, jestem zmęczona, chyba szybko zasnę.
–  Dobranoc  –  rzucił  trzeci.  Nie  odpowiedziała.  Odniósł  wrażenie,  że  trzasnęła  drzwiami

zbyt mocno. Postał jeszcze chwilę i także skierował się do swej kabiny, która znajdowała się
po drugiej stronie tego samego pokładu. Nie spiesząc się zdjął spodnie i koszulę. W samych
slipkach  poszedł  do  łazienki,  umył  się  niezbyt  starannie,  bo  czuł  dziwną  ociężałość.
Wróciwszy do sypialni rzucił się na koję i zgasił światło.

Był  także  zmęczony.  Od  rana  pracował,  doglądał  wszystkiego,  potem  czuwał  przy

wychodzeniu z portu i wreszcie cały dzień krzątał się na „Stelli” pełen czujności i napięcia,
bo to był pierwszy dzień rejsu. Sądził więc, że zaśnie natychmiast. Jednak sen nie nadchodził.
Wracały  obrazy  z  całego  dnia,  twarze  członków  jego  załogi,  wypowiedziane  słowa.
Najczęściej  pojawiała  się  jednak  Pamela.  Wchodziła  po  trapie  w  opiętych  spodniach.
Uśmiechała  się  prowokacyjnie  i  bezczelnie.  Siedziała  ze  szklanką  w  ręce  i  wyciągniętymi
przed  siebie  nogami.  Stała  obok  niego  jak  przed  chwilą  w  mroku.  Poczuł  znów  miękki,
delikatny dotyk jej ciała. Nagle wydało mu się, że w kabinie jest straszliwie duszno. Zapalił
po omacku papierosa, ale wkrótce zgasił go, bo zadrapało go w gardle. Przewrócił się na bok,
potem na drugi, wreszcie poddał się. Leżał spokojnie na wznak, rozrzucił nogi i ramiona, dał
myślom całkowitą swobodę. Wówczas z całą siłą pojawił mu się jej obraz. Była w opiętych
spodniach.  Potem  naga.  Prowokacyjna,  piękna  i  czekająca;  promieniowała  z  niej  kobiecość
wywołująca pożądanie aż do bólu.

On także był gotowy. Wyprężony tak, że przy każdym drgnieniu odczuwał niemal rozkosz.

Poczuł pot na czole, zaczął oddychać szybciej. Wstał nagle i sztywno poszedł po ciemku do
łazienki.  Gdy  wrócił  po  dłuższej  chwili,  oddychał  głęboko  odczuwając  ulgę,  ale  zarazem
zażenowanie, które przychodziło zawsze, kiedy musiał to zrobić.

Gdy legł ponownie na koi, był już spokojny. Teraz wiedział, że wkrótce zaśnie. Ale już na

krawędzi  utraty  świadomości  usłyszał  jakieś  dźwięki,  które  sprawiły,  że  zerwał  się  i  usiadł
niemal od razu w pełni przytomny. Nie wiedział, co to było, ale zdawało mu się, że ktoś biegł,
rozległ się jakiś okrzyk, ale teraz, mimo że nasłuchiwał czujnie, nic nie słyszał. Wstał jednak
zaniepokojony i nie ubierając się poszedł na mostek, by zapytać Akiego, co to było.

9

Była  wściekła  i  rozdygotana.  Pragnęła  mężczyzny.  Wszystko  jedno  jakiego,  byle  zaraz,

natychmiast, mocno i bez żadnych hamulców.

Pragnęła tak, że nie mogła zapanować nad wszechogarniającym pożądaniem. A ten dureń

był zimny, obojętny na jej delikatne zabiegi, sztywny jakby kij połknął. Nie zrozumiał? Bał
się?  Czego?  Pasażerki?  Żony  syna  armatora?  A  może  kobiety  były  mu  obojętne,  może  to
pedał, bo podobno wśród marynarzy jest wielu pedałów?

W niezbyt jasno oświetlonym saloniku podeszła do biurka, z szuflady wyciągnęła butelkę i

odkręciwszy ją, pociągnęła duży łyk. Schowała resztę. Nie chciała się upijać. Pragnęła ulgi.
Ale whisky nie przyniosła spodziewanego rezultatu. Przeciwnie, to, co czuła, jeszcze bardziej
się wzmogło. Przyszło jej do głowy, że nie on jeden jest na statku i tamci może nie byliby
tacy  obojętni,  ale  odrzuciła  tę  myśl,  bo  nie  widziała  szansy  na  jej  realizację.  Weszła  do
sypialni.

background image

60

Joe  leżał  na  koi,  niedbale  okryty  kocem,  chuderlawy,  mały  jak  dziecko.  Oglądał  jakieś

pismo i nawet nie zwrócił na nią uwagi. Chciała coś powiedzieć,  ale zrezygnowała. Prędko
umyła się w łazience i wsunęła pod koc naga. Joe odsunął się pod ścianę i nie zareagował.
Zobaczyła, że ogląda pornograficzne pismo. Przez chwilę z ukosa obserwowała nienaturalne
sceny,  konwulsyjnie  splecione  pary...  Fala  pożądania  tak  w  niej  wzrosła,  że  aż  jęknęła.
Wyrwała Joemu pisemko z ręki i odrzuciła daleko, na środek sypialni.

– Joe – powiedziała przymilnie. – Zostaw to, masz mnie...
Odwrócił głowę i patrzył na nią przez chwilę. W jego oczach nie było zgorszenia ani nawet

zwykłej obojętności, ale bezdenna udręka. Zdawało się, że za chwilę wybuchnie płaczem. Nie
zważając na to Pamela przywarła do niego, mówiąc gorącym szeptem:

– Joe, przestań się dręczyć. To minie, musi minąć. Jesteś młody, normalny, nie bój się...

Spróbujmy,  Joe...  Mówiąc  to  dotykała  go  dłońmi,  pieściła,  całowała,  a  on  leżał  obojętny,
martwy, nieruchomy, jakby jej nie słyszał i nie czuł natarczywych pieszczot. Nie poddawała
się  jednak.  Dłoń  jej  spłynęła  w  dół.  Chciała  to  ogrzać,  ożywić,  więc  pracowała  delikatnie
palcami, całą dłonią, tuliła się, była gotowa na wszystko, byle pobudzić Joego. Ale on nadal
leżał  bez  ruchu,  a  jej  wysiłki  okazały  się  bezowocne.  Wówczas  nagle  wpadła  w  złość.
Pociągnęła silnie, aż Joe krzyknął z bólu i syknęła:

– Nie chcesz! Ty cholerny, zimny draniu, nie chcesz mnie! Gdybyś chciał, to byś mógł, ale

nie chcesz draniu, narkomanie, szmato!

– Pam – zajęczał Joe. – To nie tak, wiesz... – teraz on sięgnął chcąc dać jej pieszczotę, ale

z furią odepchnęła jego dłoń wołając:

–  Idź  do  diabła,  ty  cholerny  eunuchu.  Ty  impotencie!  Ty...  sukinsynu.  Zostaw  mnie,

zostaw, wolę sama to sobie zrobić!

Wyskoczyła z koi i potykając się pobiegła do łazienki. Joe odwrócił się do ściany, skulił i

załkał z upokorzenia. Równocześnie narastało w nim inne pożądanie. Rosło stale i potężniało
z  każdą  chwilą.  Był  to  głód,  nad  którym  nie  umiał  zapanować,  więc  płakał  i  wił  się  na
posłaniu  bezsilny,  słaby,  coraz  głębiej  zapadający  w  stan,  w  którym  był  do  wszystkiego
zdolny.

Gdy Pamela wróciła, drżała jeszcze, ale już była spokojniejsza.
– Pam – odezwał się urywanym głosem. – Pam, błagam, daj mi...
– Co?! – zawołała. – Zwariowałeś? Opanuj się! Przecież wiesz, że nie mam. Nikt nie ma

na  całym  statku.  Jesteś  tu  odcięty  od  świata.  Nie  dostaniesz,  choćbyś  błagał,  choćbyś
umierał... – mówiła to z mściwą satysfakcją, jakby się odgrywała za tamten zawód. Joe płakał
pod  ścianą,  a  ona  odsunąwszy  się  jak  najdalej  od  niego  poczuła,  że  zaraz  zaśnie.  Słyszała
jeszcze jakieś dziwne odgłosy, ale nie zwróciła na nie uwagi.

10

Siadł na posłaniu i pomacał ręką w kącie. Dotknął chłodnego metalu. Wsunął rewolwer za

pasek i wstał. Teraz był zdecydowany. Kolba uwierała go trochę w biodro, ale fakt posiadania
broni  dodawał  mu  odwagi,  choć  wiedział,  że  użyje  jej  tylko  w  ostateczności.  Wyszedł  z
pomieszczenia,  znajomą  drogą  dotarł  na  pokład  i  spojrzał  ku  przodowi  statku.  Wszędzie
panował  spokój.  Kilkoma  susami  dotarł  do  ładowni.  Potem,  nisko  pochylony,  wykonał
jeszcze  jeden  skok  do  krawędzi  drugiej,  wreszcie  znalazł  się  na  śródokręciu.  Tu  chyłkiem
dotarł do otwartych drzwi i zanurzył się w  ciemnym korytarzu.  Znał  drogę,  podczas  swego
pobytu  tutaj  spenetrował  statek,  więc  mógł  iść  niemal  po  omacku.  Skręcił  w  lewo,  potem
wspiął  się  wyżej  i  znalazł  na  górnym  pokładzie.  Przez  cały  czas  posuwał  się  cicho,  na
palcach,  nie  chcąc  spowodować  hałasu.  Jednak  w  pewnej  chwili  jego  kroki  zadźwięczały
wyraźnie na gołym metalu korytarza. Zatrzymał się i czekał czujnie, gotów w każdej chwili

background image

61

skoczyć  do  pierwszego  zakamarka,  by  się  ukryć  przed  niepożądanymi  oczami.  Nadal  było
jednak cicho i spokojnie. Poszedł więc dalej.

Dotarł wreszcie w pobliże kabin i mostku. Tu jeszcze zdwoił czujność. Bardzo wolno, nie

czyniąc  najmniejszego  hałasu  wszedł  do  pentry,  otwierając  drzwi  delikatnie  i  modląc  się,
żeby zawiasy nie zaskrzypiały. W sączącej się przez bulaj szarości dostrzegł metalowy blat
bufetu,  jakieś  naczynia,  kuchenkę  elektryczną,  czajnik.  Na  blacie  leżała  puszka  konserw
pozostawiona przez Olka. Mężczyzna chwycił ją gwałtownie, ale śliska blacha wymknęła mu
się  z  palców  i  puszka  upadła  na  podłogę.  Rozległ  się  głośny,  metaliczny  stuk.  Zamarł  na
chwilę,  ale  zaraz  schylił  się,  porwał  konserwę  i  rzucił  się  do  ucieczki.  Sprawił  to  głos
Japończyka, który rozległ się niespodziewanie blisko:

– Kto tam jest?
Zamiast  odpowiedzi  Aki  usłyszał  szybki  tupot  nóg.  Zdziwiony  wyjrzał  ze  sterowni  i

zobaczył czyjeś plecy, zgiętą sylwetkę i migające stopy.

– Ej, zaczekaj – krzyknął Aki. Skoczył za uciekającym, ale tamten już zbiegł po schodach i

zniknął w dole.

Japończyk  wzruszył  ramionami.  Pomyślał,  że  ktoś  z  załogi  chciał  pewnie  coś  zjeść,  ale

dziwiło  go,  dlaczego  uciekał.  Może  na  statku  nie  było  zbyt  wiele  zapasów  i  nocny  łasuch
obawiał się, że go spotka nagana za łakomstwo. Aki pokręcił głową zdziwiony. Nie bardzo
przekonywało go to wyjaśnienie, ale innego nie znalazł. Przeszło mu przez myśl, że na statku
prócz załogi i pasażerów może być ktoś jeszcze. Pasażerowie? Ten pasażer wyglądał dziwnie.
Jak nienormalny. Może to właśnie on? Chyba tak...

Wrócił do sterowni, w której ukazał się półnagi trzeci.
– Coś się stało, Aki? – zapytał.
– Nie, nic – odparł Japończyk. – Ktoś zaglądał do mesy, ale uciekł.
–  Może  zgłodniał  –  powiedział  trzeci.  –  W  każdym  razie  uważaj  i  w  razie  czego  budź

mnie.

– Tak, sir – służbiście odparł Aki.
Opuszczając  mostek  trzeci  dojrzał  jeszcze  światło  w  salonie.  Poszedł  tam  i  zastał  trójkę

karciarzy  pochłoniętych  grą.  Bank  trzymał  Pedro,  karty  ciągnął  Janek  i  zastanawiał  się
właśnie, czy dobrać jeszcze jedną, czy powiedzieć ,dosyć”. Wybrał to drugie. Pedro do swej
karty dołożył jedną, potem drugą, chwilę filował i skrzywił się. Miał czternaście. Sięgnął raz
jeszcze do talii. Dostał asa. Janek z triumfem zgarnął pieniądze.

– No, hazardziści – powiedział oficer. – Dosyć chyba na dziś. Idźcie pospać trochę.
– Ale co pan – zbuntował się Janek. – Jeszcze nie rano. I karta mi idzie.
– Dobra, dobra – nie ustąpił. – Masz pan zastąpić Akiego, a czas leci. Koniec.
– Już – niechętnie zgodził się marynarz. – Tylko ten bank dokończymy.
–  Ale  nie  dłużej  –  zastrzegł  trzeci  i  wyszedł,  udając  się  do  swej  kabiny.  Tamci  jeszcze

chwilę pograli, a kiedy bank ostatecznie został rozbity, pochowali pieniądze i odłożyli karty.
Pedro  miał  najbardziej  kwaśną  minę  –  przegrał  najwięcej.  Franek  stracił  niewiele,  a
najbardziej zyskał Janek. Nie grali jednak o stawki zbyt wysokie, więc nie wygrał majątku.
Pedro zaraz wyszedł, a tamci dwaj zostali jeszcze na chwilę, żeby wypalić po papierosie.

– Widziałeś – zagadnął ze złośliwym uśmiechem Janek – miał mokrą plamę na  gaciach.

Nie wytrzymał...

– Co mnie to obchodzi. Zamknij się... – odparł niechętnie mechanik.
– Ale też ci się chce, co? – Janek puścił perskie oko. – A tę blondynkę przycisnąłbyś, nie?

Zgrabna, cholera, i dupą kręci, musi być dobra i głodna. Ten fafuła pewnie jej nie wystarczy,
o ile w ogóle może...

–  Tfu  –  splunął  mechanik.  –  Tobie  zawsze  tylko  świństwa  w  głowie.  Dałbyś  spokój,

słuchać nie można...

– Bo grzech, nie? – śmiał się marynarz. – Ech, bracie, udajesz świętego, a widziałem, jak

background image

62

na nią patrzyłeś, kiedy wchodziła po trapie...

– Idę spać – warknął mechanik zły nie na żarty. Zdusił papierosa i wyszedł. Janek śmiał się

jeszcze  przez  jakiś  czas  sam  do  siebie,  ale  w  końcu  i  on  poszedł  trochę  odpocząć  przed
czekającą go wachtą.

11

Kapitan odłożył książkę. Była to angielska powieść kryminalna w lakierowanej okładce z

ociekającym  krwią  rysunkiem.  Czytał  nie  tyle  z  zamiłowania  do  kryminałów,  ile  dla
nabierania wprawy w języku. Mówił po angielsku dobrze, ale w czytaniu nie był mocny, więc
doskonalił je lekturą, co zresztą wypełniało mu czas rejsów. Teraz jednak poczuł się znużony.
Ziewnął, przeciągnął się i wsunąwszy bose stopy w rozdeptane łapcie poszedł na mostek.

Drugi oficer, który na wachcie zmienił chiefa, stał pochylony nad stolikiem nawigacyjnym

i coś notował. Kapitan zajrzał mu przez ramię. Zobaczył, że  na  linii  ich  kursu  pojawiło  się
nowe kółeczko z krzyżykiem i godziną. Było dalej na wschód od pierwszego.

Nieregularne  zarysy  amerykańskiego  lądu  oddaliły  się.  Kuba  już  zostawała  na

południowym zachodzie, a przed nimi rozpościerała się wielka, biała płaszczyzna oceanu, na
której nie było nic. Konwój niezbyt szybko, ale uparcie wchodził w tę strefę.

– Wszystko w porządku, nic nowego? – zapytał kapitan.
– Nic. Idziemy jak po sznurku.
– A jaka prognoza?
– Zaraz radio da, miał zebrać dane o dwudziestej.
Drzwi wiodące w głąb holownika otworzyły się i wszedł radiooficer.
Zobaczywszy  kapitana,  podał  mu  kartkę  z  prognozą.  Kapitan  skinął  głową  w  podzięce  i

przeczytał. Nie miał miny zadowolonej.

Rozległy  niż  z  centrum  nad  Morzem  Karaibskim  pogłębia  się  i  wykazuje  tendencje  do

przemieszczania się na północny wschód. Ostrzeżenie przed silnym wiatrem. Ciśnienie spada
i w tym rejonie wynosi dziewięćset osiemdziesiąt sześć milibarów.

Dalej  była  temperatura  i  warunki  na  poszczególnych  wielkich  akwenach  w  zachodniej

części Atlantyku, na Morzu Karaibskim i w Zatoce Meksykańskiej. Kapitan skrzywił się.

–  Wylęgarnia  cyklonów  daje  znać  o  sobie  –  powiedział.  –  No,  ale  idzie  na  północny

wschód,  to  daleko  od  nas.  W  porządku,  położę  się  teraz,  jakby  co...  –  powtórzył
sakramentalną formułkę o budzeniu go w razie potrzeby i poszedł spać.

VI

1

Odgłosy  krzątaniny  w  saloniku  obudziły  Pamelę.  Otworzyła  oczy  i  nasłuchiwała  przez

chwilę zaniepokojona. Ktoś tam był. Chwilę trwało, nim uprzytomniła sobie w pełni,  gdzie
się znajduje i co tu robi.

Nie  słyszała  pukania  Olka,  który  przyniósł  im  śniadanie.  Wszedł  więc,  postawił  tacę  na

biurku, uprzątnął pozostałości po kolacji i zajrzawszy do sypialni, powiedział wesoło:

background image

63

–  Dzień  dobry,  śniadanie  gotowe,  o  przepraszam  –  spłoszył  się  nagle  i  cofnął  głowę.

Pamela dopiero teraz uświadomiła sobie, że leży naga,  bo  w  kabinie  było  duszno  i  w  nocy
zsunęła z siebie koc. Nie speszyła się jednak tym zanadto i krzyknęła do kucharza:

– Dziękuję! Która godzina? – nie chciało jej się sięgnąć po zegarek.
– Dochodzi dziewiąta – odpowiedział Olek. – Gdyby coś było trzeba, proszę dać znać – i

wyszedł prędko nadal speszony tym, co zobaczył.

Pamela spojrzała dopiero teraz w bok, na męża. Joe leżał nieruchomo z otwartymi oczami

wbitymi  w  sufit.  Był  także  odkryty,  ale  miał  na  sobie  podkoszulek  i  bawełniane  kalesony.
Widziała wyraźnie jego chudą, owłosioną klatkę piersiową, pozbawione mięśni ramiona i siną
twarz  z  podkrążonymi  oczami.  Poczuła  obrzydzenie.  Otworzyła  usta,  żeby  coś  powiedzieć,
ale zrezygnowała. Wstała, a  on  powoli  odwrócił  głowę  i  popatrzył  na  nią.  Nagle,  jakby  się
zawstydziła  jego  wzroku,  włożyła  lekki  szlafrok  i  mocno  zawiązała  pasek.  Oboje  milczeli
nadal.  W  saloniku  wypiła  szklankę  soku  pomarańczowego  i  weszła  do  łazienki,  nie
zamykając za sobą drzwi. Wzięła prysznic, umyła zęby, potem włożyła opalacz, a na niego
spodnie.

Joe  przez  cały  czas  patrzył  w  tę  stronę.  Słyszał,  jak  żona  się  kąpie,  potem  widział

fragmenty jej ciała przez uchylone drzwi. Czuł się słaby i bezwolny. Chciało mu się leżeć tak
w  nieskończoność,  choć  chwilami  budziła  się  w  nim  chęć,  by  wstać,  przejść  się  trochę,
powiedzieć  coś,  może  nawet  wyjść  z  kabiny.  Ale  nie  miał  siły,  by  ten  zamiar  zrealizować.
Pozostał więc bierny i nieruchomy.

Męczył  się  straszliwie  przez  całą  noc.  Po  kolejnej  klęsce  z  Pamelą  czuł  się  nie  tylko

upokorzony, ale tak załamany, że odechciało mu się żyć. A do tego tamto pragnienie. Głód
tak silny, że niemal niemożliwy do opanowania. Tym silniejszy, że jego zaspokojenie mogło
być  lekarstwem  na  upokorzenie  wobec  Pameli.  Nie  raz  już  w  ten  sposób  szukał  ratunku.
Wiedział,  że  pomaga  na  krótko,  a  potem  jest  jeszcze  gorzej.  Ale  wówczas  znów  sięgał  po
proszek  lub  strzykawkę  i  tak  trwał  w  tym  niemożliwym  do  przerwania  kręgu  załamań  i
euforii, otumanienia i poczucia klęski.

Nie  mówił  nikomu  –  ani  ojcu,  ani  Pameli,  ale  postanowił,  że  tym  razem  postara  się

skorzystać  z  szansy,  jaką  mu  dawał  rejs  na  „Stelli”.  W  duchu  sam  może  nie  wierzył,  że
wytrzyma, ale w chwilach gdy jego umysł był jaśniejszy, rozumiał, że to ostatni moment, że
jeśli teraz się uda, to być może  wszystko  jeszcze  da  się  uratować.  Dlatego  nie  protestował,
gdy  ojciec  powiedział  mu  o  projekcie  wysłania  ich  w  tę  niecodzienną  podróż.  Nie  okazał
entuzjazmu, ale postanowił, że popłynie i spróbuje wytrzymać.

W nocy przeżył pierwszą próbę. Atak był tym silniejszy, że na głód narkotyku nałożyła się

klęska  wobec  kobiety.  Płakał,  dygotał,  gryzł  palce,  przeżywał  chwile  nieopisanej  męki,  ale
wytrwał  do  rana,  choć  chwilami  zdawało  mu  się,  że  dłużej  nie  przetrwa  ani  minuty.  Ale
wówczas przywoływał w duchu imię Pameli i znów wracało mu nieco sił.

Bo Joe, choć nigdy tego nie okazywał, kochał Pamelę.  Była to miłość ponura, milcząca,

niszcząca  przede  wszystkim  jego,  ale  silna  niemal  jak  ów  głód,  któremu  tak  często  ulegał.
Pragnął  jej,  pożądał  tym  boleśniej,  że  wiedział,  że  tego  pożądania  nie  może  zaspokoić.
Chwilami  nienawidził  jej  za  to,  że  istnieje,  jest  obok  niego  i  przez  to  zmusza  go  do  tego
pożądania.  Ale  zaraz  pojawiał  się  w  jego  wyobraźni  obraz  Pameli  ponętnej,  kobiecej,
pachnącej, Pameli, która mogła mu dać najwyższą rozkosz i chciała to zrobić, ale on nie mógł
wziąć  tej  rozkoszy,  choć  pragnął  tego  aż  do  utraty  świadomości.  W  duchu  jeszcze  hołubił
słabą nadzieję, że gdyby wyzwolił się z tamtego głodu, gdyby opanował przemożną słabość
ciała  i  psychiki  spowodowaną  używaniem  narkotyków,  wówczas  może  znów  stałby  się
mężczyzną i Pamela w pełni należałaby do niego, tak jak należeć powinna.

Wyszła z łazienki już ubrana. Górę stroju stanowił stanik od kostiumu niezbyt dokładnie

kryjący dość bujne piersi, dół był prowokacyjnie opięty spodniami, na gołych stopach miała
lekkie sandałki. Popatrzyła na niego jak na obrzydliwego robaka. Nie umiała ukryć uczucia,

background image

64

które do niego żywiła. A Joe zapytał cicho:

– Wychodzisz?
– A co, chciałbyś żebym jak ty siedziała tu przez cały dzień? – zabrzmiało to zaczepnie.

Odwrócił  głowę  do  ściany.  Nagle  zmieniła  ton.  Nadal  odczuwała  do  niego  niechęć,  ale
zrodziło  się  coś  w  rodzaju  współczucia  wobec  słabego,  złachmanionego  człowieka,  który
wyglądał  nędznie  i  bezradnie.  Było  to  uczucie  takie,  jakie  niekiedy  żywiła  na  widok
pogryzionego  przez  psy,  głodnego  kota.  Zbliżyła  się  do  koi,  powiedziała  łagodniej:  –  Joe,
wstań. Nie możesz tak leżeć w nieskończoność. Zjedz coś...

– Nie, nie mogę – odpowiedział słabo.
– Joe, wiem, co czujesz. – Odruchowo położyła dłoń na jego spoconej, ogolonej głowie. –

Jeśli teraz się nie przełamiesz, to koniec, nigdy tego nie zrobisz. Wstań, wyjdź na powietrze,
przestań litować się nad sobą. Sam sobie musisz pomóc.

– Mówisz jak on, jak lekarz, jak wszyscy – nie odwrócił głowy, w jego głosie zabrzmiała

pretensja.

– Nie obchodzi mnie teraz, co oni mówią – ciągnęła nadal łagodnie. – Masz jeszcze szansę.

Ostatnią, Joe. Rozumiesz? Wstań, rusz się, bądź wreszcie mężczyzną.

Zrobił  ruch,  jakby  chciał  się  podnieść,  ale  zaraz  oklapł.  Był  tak  słaby  i  wyczerpany

bezsenną nocą, że nie miał siły.

– To leż i gnij tu sam – krzyknęła w nagłym przypływie gniewu. – Chcesz tu się kryć jak

szczur w ciemności przed słońcem i ludźmi, przed samym sobą i przed całym światem. Nie
mam  zamiaru  dzielić  tego  z  tobą!  –  ruszyła  do  wyjścia.  Zrobił  jeszcze  jeden  wysiłek  i
powiedział:

– Idziesz tam, do nich...
– Idę stąd, bo nie mogę znieść ciebie, tej kabiny, smrodu...
–  Idź, idź – niespodziewanie gniew sprawił, że zdołał podnieść  głos,  oczy  zapłonęły  mu

wściekłością.  –  Idź  do  nich,  pokaż,  jaka  jesteś,  pokaż,  co  masz  do  pokazania,  odsłoń
wszystko, bo jeszcze za dużo masz na sobie! Idź, niech widzą, że mam żonę kurwę!

– Joe – zawołała. – Nie masz prawa tak o mnie mówić...
– Mam – w ten okrzyk włożył resztki sił. Opadł wyczerpany i zdołał jeszcze dorzucić: –

Idź, wszystko jedno, idź już...

Wyszła  szybko,  bo  scena  ta  silnie  ją  zdenerwowała  i  czuła,  że  nie  zniesie  dłużej  kłótni,

widoku Joego i całej tej atmosfery, jaka się między nimi wytworzyła.

Za kominem, na pokładzie pelengowym, rozłożyła koc, zdjęła spodnie i odwróciwszy się

do słońca, zaczęła się opalać. Przymknęła oczy i ogarnął ją miły, leniwy bezwład.

2

Trzeci  oficer  postanowił  zrobić  przegląd  statku.  Po  śniadaniu,  gdy  każdy  zajął  się

czymkolwiek,  byle  nie  tkwić  bezczynnie,  poszedł  na  mostek,  rozejrzał  się,  rzucił  okiem  na
horyzont i trochę się zaniepokoił.

Pogoda  pozornie  nie  zmieniła  się  od  wczoraj.  Niebo  nad  nimi  było  nawet  bardziej

pogodne. Duże płaty błękitu wznosiły się wysoko, a słońce już zaczynało przypiekać dosyć
ostro.  Robiło  się  nawet  parno  i  duszno.  Wczorajsza  lekka  bryza  ucichła,  powietrze  stało
nieruchomo,  a  płynęli  wolno,  więc  pozorny  wiatr  wywoływany  ruchem  statku  nie  chłodził
dostatecznie.  Wilgoć  w  atmosferze  sprawiała,  że  ciało  stawało  się  lepkie  i  nawet  przy
niewielkim wysiłku pot występował na czoło.

Poranna rozmowa z kapitanem „Smoka” także wprowadziła go w stan niepokoju. Niby nie

było  się  jeszcze  czego  obawiać,  ale  od  wczoraj  dręczył  go  ciągły,  męczący  niepokój.  A
kapitan najpierw zapytał:

background image

65

– Co u was? Jak przeszła noc?
– W porządku – odparł trzeci. – Nic się nie dzieje, robi się nudno.
– A pasażerowie?
– Dobrze, nie zgłaszali się z niczym.
– Jak się czują? Dobrze znoszą rejs? – Trzeciego trochę speszyło to pytanie, bo jeszcze z

nimi nie rozmawiał, ale odpowiedział:

– Chyba nieźle. Jeszcze ich dziś nie widziałem, nie chciałem przeszkadzać, ale kucharz był

u nich, zaniósł śniadanie, koło dziewiątej. Leżeli jeszcze oboje w łóżku, ale nie mówił, żeby
im coś dolegało.

–  W  porządku  –  powiedział  kapitan.  –  Niech  pan  na  nich  uważa,  to  trudny  ładunek  –

roześmiał  się.  –  Mam  dla  pana  prognozę.  –  Wczoraj  wieczorem  nie  przekazywał  danych
meteorologicznych, bo uznał, że nie są jeszcze zbyt niepokojące, ale dziś, w przyniesionym
rano przez radiooficera meldunku było już więcej informacji. Postanowił ostrzec trzeciego. –
W centrum Morza Karaibskiego uformował się niż. Dziś meldują, że pogłębił się, ciśnienie
spadło tak nisko, jak dawno nie notowano. Powstał już cyklon. Nazwali go „Marina”.

– Ale to daleko – wtrącił trzeci. – I oddalamy się coraz bardziej.
–  My  tak,  ale  on  też  wędruje.  Wczoraj  szedł  początkowo  na  północny  wschód,  ale  nad

ranem  nieco  zboczył,  jakby  zawrócił  i  skierował  się  ku  południowemu  wschodowi.  To  już
bliżej nas.

– Daleko jest? – z niepokojem zapytał trzeci.
– Daleko – kapitan był spokojny. – Nie ma obaw. Ale uważać trzeba. Te ich Ewy, Diany i

Mariny  miewają  kobiece  kaprysy.  Pewnie  cyklon  do  nas  nie  dojdzie,  ale  może  zawadzić
południowym  skrzydłem.  Będziemy  go  śledzili,  ale  wy  także  uważajcie.  Może  się  zdarzyć
jakiś niespodziewany podmuch. Sprawdźcie hol, no i wszystko, co trzeba.

– Tak jest, panie kapitanie – odparł trzeci.
–  Będę  wam  podawał  informacje,  ale  na  razie  nie  ma  zagrożenia.  Powiedziałem  o

wszystkim, bo lepiej, żeby pan się orientował w sytuacji.

– Jasne.
– No dobrze. To do usłyszenia, over, stop.
Rozłączyli  się.  Trzeci  nie  przestraszył  się  informacji  meteo.  Cyklon  był  daleko  i  z

doświadczenia wiedział, że jeszcze nie raz zmieni  kierunek,  a  nawet  gdyby  zdecydował  się
przesunąć w ich stronę, to i tak zapewne by przed nim uciekli. A jednak rósł w nim niepokój.
Pytanie  o  pasażerów  spowodowało  wyrzuty  sumienia,  że  od  wczorajszego  wieczoru  nie
zainteresował się nimi. W pierwszym odruchu chciał iść od razu do kabiny armatorskiej, ale
powstrzymała  go  myśl,  że  może  jeszcze  Pamela  się  ubiera,  więc  zrezygnował  na  razie  i
zdecydował się na inspekcję statku.

Poszedł  najpierw  na  dziób.  Sprawdził  zamocowanie  holu,  obejrzał,  czy  zapasowy  jest

należycie  zabezpieczony  przed  sztormem  i  ewentualnymi  przechyłami.  Stwierdził,  że
wszystko jest w najlepszym porządku. Popatrzył na idący równo przed nimi holownik i przez
moment  pożałował,  że  nie  znajduje  się  na  jego  pokładzie,  gdzie  wśród  kolegów  czułby  się
spokojniejszy i bardziej bezpieczny. Zaraz jednak skarcił sam siebie za tę myśl, bo uznał ją za
słabość, której bosman z pewnością nie omieszkałby wydrwić.

Obejrzał pokrywy ładowni. Tu także nie znalazł nic, co należałoby poprawić. Nakryte były

dobrze, brezenty zaciągnięte, zabezpieczone. Wolno powędrował do śródokręcia i wziąwszy
latarkę ruszył  w  głąb  statku.  Uchylał  drzwi  kabin,  zaglądał  do  nich  i  szedł  dalej.  Wszędzie
było  pusto  i  nieprzyjemnie.  Czasem  coś  zaskrzypiało,  stuknęło,  ale  nie  robiło  to  na  nim
wrażenia,  bo  wiedział,  że  choć  fala  jest  ledwie  wyczuwalna,  to  jednak  kadłub  pracuje,
podlega  naprężeniom  i  dlatego  czasem  wydaje  odgłosy,  które  komuś  nieobeznanemu  z
holowanymi wrakami mogłyby się wydać niepokojące.

Dotarł  do  maszynowni.  Zatrzymał  się  na  górnej  galeryjce  i  spojrzał  w  dół.  Pusta,  cicha

background image

66

teraz hala, w której gdzieniegdzie stały resztki urządzeń, a na środku widniała ciemna bryła
korpusu  głównej  maszyny  zrobiła  na  nim  nieprzyjemne  wrażenie.  Gdzieś  tam,  w  dole
przeleciał szybko szczur, a poza tym nic się nie ruszało, wszystko było martwe, obce, nawet
groźne.  Odruchowo  cofnął  się  od  barierki,  bo  przyszło  mu  na  myśl,  że  jest  zardzewiała  i
gdyby się oparł o nią, mogłaby nie wytrzymać ciężaru jego ciała, a wówczas runąłby w dół z
wysokości kilku pięter. Wstrząsnął się na myśl o tym i postąpił krok do tyłu.

Gdzieś  w  głębi  kadłuba  rozległ  się  głośny  huk.  Poznał,  że  to  trzasnęły  drzwi.  Chwilę

nasłuchiwał,  ale  odgłos  nie  powtórzył  się.  Pomyślał,  że  pewnie  sam  nie  domknął  drzwi  do
którejś  z  kabin  i  teraz  lekki,  niewyczuwalny  przechył  statku  zatrzasnął  je.  Z  uczuciem  ulgi
opuścił  ponure  miejsce  i  poszedł  dalej,  korytarzami  na  dolnym  pokładzie.  Były  tu  dawne
kabiny  załogi,  magazyn,  niżej  jeszcze  chłodnie  i  inne  pomieszczenia  służące  mechanikom,
pokładowcom i załodze hotelowej.

Znów  usłyszał  stuk,  tym  razem  bardziej  przytłumiony,  odległy.  Nadstawił  uszu.  To  już

było  niepokojące.  Do  tamtego  rejonu  jeszcze  nie  zachodził,  więc  nie  mógł  pozostawić  nie
domkniętych drzwi. Stał dłuższą chwilę nieruchomo. Już miał ruszyć dalej, gdy wtem wydało
mu się, że słyszy kroki. Nie były wyraźne, ale jednak rozpoznawalne. Jakby ktoś z namysłem
i ostrożnie stawiał stopy.

Skręcił  w  lewo,  szybko,  na  palcach  zbiegł  w  dół  po  stromych  schodach  i  ponownie  się

zatrzymał. Przed sobą, po prawej miał rząd drzwi do różnych pomieszczeń, takich, jak wyżej.
Na lewo była metalowa ściana odgradzająca korytarz od maszynowni. Korytarz był tu ciemny
i tylko na jego końcu, od schodów dochodziło nieco dziennego światła. W tamtej też stronie
zobaczył  jakiś  cień,  który  szybko  mignął  i  zniknął  za  najbliższymi  drzwiami.  Zaświecił
latarkę i skoczył naprzód. Nie widział już nikogo, ale był pewny, że to nie  złudzenie.  Ktoś
tam był.

–  Kto  tu?  –  zapytał  ostro,  ale  nie  otrzymał  odpowiedzi.  Otworzył  jedne  drzwi,  potem

następne, ostatnie po prawej. Klamka ugięła się, ale drzwi nie ustąpiły. Ktoś trzymał z drugiej
strony. Szarpnął z całej siły i drzwi otworzyły się. Rzucił snop światła do środka.

Za drzwiami stał Pedro i patrzył na niego spode łba.
– Pedro? – zdumiał się. – Co tu robisz, do diabła?
– Nic – Meksykanin wzruszył ramionami. – Chciałem obejrzeć statek.
– Po co? Myślałem, że śpisz po rannej wachcie.
–  Gorąco,  nie  można  spać  –  odparł  ponuro  Meksykanin.  –  A  statek  trzeba  obejrzeć.

Czasem na takim wraku zostają różne rzeczy, mogą się przydać.

– Szukasz skarbów? – trzeci rozluźnił się. – Szkoda czasu...
– Czasu mamy dużo – Pedro nie rozchmurzył się.
– To idź lepiej, poopalaj się, na słońcu przyjemniej niż tu. Możesz mi wierzyć, ten statek

jest pusty jak beczka po winie. Nic tu nie znajdziesz.

– Okay – odparł Pedro z miną, jakby chciał zabić oficera. Przecisnął się bokiem koło niego

i poszedł schodami na główny pokład.

Trzeci  także  miał  zamiar  opuścić  to  miejsce.  Przypomniał  sobie,  że  gdy  tu  zajrzał  i

oświetlił  go  latarką,  Pedro  jakby  się  prostował,  więc  albo  coś  podnosił,  albo  coś  porzucił.
Skierował światło w ten róg pomieszczenia i schylił się. W kącie stała kwadratowa butelka,
pełna,  jeszcze  nie  odkręcona.  Obejrzał  ją  dokładnie  i  pokiwał  głową.  A  więc  Pedro  lubił
pociągnąć i miał tu gdzieś schowany zapas. Pomyślał, że odnajdzie to, ale teraz miał dosyć
przebywania w tych ponurych zakamarkach i zapragnął świeżego powietrza. Chciał nawet od
razu  zmyć  głowę  Meksykaninowi  za  tę  butelkę,  ale  rozmyślił  się.  Postanowił,  że  zrobi  to
później, na  osobności,  bez  świadków.  Widok  whisky  mógł  sprawić,  że  załoga  stanęłaby  po
stronie Pedra albo co najmniej domagała się, by dał alkohol do wypicia. Trzeci chciał od razu
wyrzucić butelkę, ale przyszło mu na myśl, że do rozprawy z Pedrem musi mieć dowód, więc
trzymając whisky w ręce poszedł w stronę swej kabiny. Nagle z góry dobiegł go ostry, pełen

background image

67

strachu krzyk Pameli. Spojrzał tam, ale z dołu nie mógł niczego dostrzec, więc dwoma susami
dopadł schodów i wspiął się na pokład pelengowy.

3

Pedro,  wściekły  na  oficera,  że  mu  odebrał  butelkę  i  na  siebie,  że  tak  łatwo  dał  się

przyłapać, wyszedł na pokład. Początkowo miał zamiar skorzystać z rady trzeciego i przespać
się trochę w kabinie, ale uświadomił sobie, że tam teraz duszno i nieprzyjemnie. Postanowił
więc  ukryć  się  na  pelengowym,  za  kominem,  gdzie  mógł  przedrzemać  spokojnie,  a  nawet
schronić się w cieniu, gdyby słońce za mocno przypiekało. Wspiął się więc wyżej, zaszedł za
komin  i  stanął  nieruchomo,  jakby  ujrzał  kobrę.  Na  szarym  kocu  leżała  w  całej  okazałości
Pamela. Było tu zacisznie, ciepło i spokojnie. Nie przyszło jej na myśl, że ktokolwiek może
zajrzeć w to miejsce. Zdjęła więc stanik, dolną część kostiumu maksymalnie zsunęła w dół i
tak się opalała. Ciepło rozleniwiło ją, a że noc spędziła niezbyt dobrze, więc zmorzył ją sen i
zapadła w drzemkę.

Nagle  coś  ją  zaniepokoiło.  Jeszcze  trwała  w  błogim  półletargu,  ale  już  czuła,  że  słońce

mniej ją ogrzewa. Jakiś cień zasłonił jego blask. Sądząc, że to chmura, spojrzała i zamarła ze
strachu.

Bardzo  blisko  stał  nieruchomo  ponuro  wyglądający  typ,  który  wlepiał  w  nią  oczy.

Widziała,  jak  chodziły  mu  szczęki  i  poruszała  się  grdyka.  Dłonie  tarł  o  brudne,  wymięte
drelichowe spodnie, wycierając w nie pot. Pam przestraszyła się nie na żarty.

Siadła,  machinalnie  podciągnęła  majtki,  ramionami  zasłoniła  piersi,  bo  na  to,  by  włożyć

stanik było za późno.

– Co tu robisz? Kim jesteś? – zapytała starając się, by wypadłe to śmiało i groźnie. Pedro

nie  poruszył  się  i  nie  odpowiedział.  Nadal  patrzył  i  poruszał  grdyką,  a  ją  ogarniał  coraz
większy strach.

– Odejdź, bo zawołam kogoś – podniosła głos. Chciało jej się krzyczeć, wołać o pomoc,

ale równocześnie zdawała sobie sprawę, że to może sprowadzić nie tego sztywnego oficera, a
któregoś z marynarzy, a wówczas mogłaby się znaleźć w jeszcze gorszych opałach.

Pedro  poruszył  się  wreszcie,  postąpił  krok  naprzód,  na  jego  twarzy  pojawiło  się  coś  w

rodzaju uśmiechu, ale to przeraziło Pamelę jeszcze bardziej.

– Stój – wołała coraz głośniej – stój, będę krzyczała!
– Nie bój się – wymamrotał tak, że z trudem rozumiała jego słowa. – Nic ci nie zrobię. Nie

bój się, to przecież nic wielkiego... No, nie bój się, mała...

Mamrocząc  bezładnie,  Pedro  podszedł  jeszcze  bliżej.  Nagle  padł  na  kolana  i  wielką,

brudną  łapą  zatkał  jej  usta.  Zakrztusiła  się  ze  strachu  i  obrzydzenia.  Chciała  zerwać  się,
odepchnąć go, ale Pedro był wielki i silny. Drugą ręką złapał ją za ramię, pchnął na pokład.
Padła, a on zwalił się na nią. Nadal mamrocząc coś półprzytomny z pożądania, sięgnął ręką w
dół.  Wtedy  wykręciła  się  całym  ciałem,  ugryzła  go  w  dłoń,  którą  nadal  zatykał  jej  usta  i
krzyknęła, jak mogła najgłośniej.

Ten  okrzyk  usłyszał  trzeci  oficer.  Błyskawicznie  pobiegł  na  górę  i  zobaczył  Pedra

zwalonego  na  Pamelę.  Meksykanin  przygniatał  ją  całym  ciałem,  a  ona  wiła  się  pod  nim  i
usiłowała wyswobodzić z uścisku.

Trzeci szarpnął Pedra za ramię, odrzucił na bok. Meksykanin widząc oficera wyszczerzył

zęby  z  wściekłości.  Ten,  opanowany  niepohamowaną  furią,  z  rozmachem  kopnął  go  w
krocze. Pedro krzyknął i zwinął się z bólu. Trzeci poprawił, kopiąc go tym razem w brzuch.
Pamela potoczyła się na bok, siadła i zawołała przerażona:

– Nie, Stan, przestań, zabijesz go!
Ten okrzyk trochę zgasił gniew oficera. Odsunął się i krzyknął:

background image

68

– Precz stąd! Precz, bo... – znów uniósł nogę do kopniaka. Pedro nie czekał na dalszy ciąg.

Błyskawicznie zwinął się, uniósł najpierw na kolanach, a potem zgięty w pół, nadal trzymając
ręce  na  obolałym  miejscu,  rzucił  się  do  schodów.  Pokonał  je  jednym  susem  i  zniknął  we
wnętrzu statku. Przez cały czas miotał przekleństwa po hiszpańsku.

Pamela płakała, siedząc na pokładzie. Jeszcze dygotała ze strachu.
– No, już po wszystkim – powiedział trzeci.
–  Och  Stan,  gdyby  nie  ty...  To  zwierzę  –  mówiła  z  wdzięcznością.  Uniosła  twarz  i

próbowała uśmiechnąć się do niego. Nie pamiętała, że jest prawie naga. Za to on widział to
dokładnie i zachmurzył się. Odwrócił głowę i powiedział sucho:

– Ubierz się. Spodnie też włóż.
–  Przepraszam  –  wybąkała.  –  Myślałam,  że  tu  nikt  nie  przyjdzie...  –  Włożyła  ubranie  i

stanęła  przed  nim.  Już  nie  płakała,  tylko  zaróżowione  policzki  i  przyspieszony  oddech
świadczyły  o  przebytych  emocjach.  Trzeci  pomyślał,  że  jest  teraz  wyjątkowo  ponętna  i
poczuł,  że  nie  może  tak  dłużej  stać,  bo  bliskość  tej  kobiety  zaczynała  i  na  niego  działać
podniecająco.

–  Nie  prowokuj  ludzi  –  powiedział  gniewnie.  –  Jesteś  tu  sama  wśród  mężczyzn.  A  nie

wszyscy są dżentelmenami.

–  Ale  ty  jesteś  –  odparła  i  nie  wiedział,  czy  w  jej  głosie  była  kpina,  uznanie  czy

prowokacja.

– Idź – rozkazał – i nie pokazuj się więcej goła na pokładzie.
–  Dobrze  –  odparła  potulnie.  Przez  cały  czas  trzymał  nadal  w  ręce  butelkę  whisky.

Zapomniał o niej. Ale przypomniała mu Pamela.

– O – powiedziała żywo – masz whisky. Poczęstuj mnie, napiję się trochę. Bardzo mi teraz

tego potrzeba. Popatrzył na butelkę i zawahał się. Miał zamiar odmówić, ale nie chciał okazać
się gburem. Także miał ochotę się napić. Podał jej butelkę, zdejmując nakrętkę.

– Masz – powiedział. –  Ale  tylko  łyk.  Skinęła  głową  i  wprost  z  butelki,  z  dużą  wprawą

pociągnęła długo, aż zabrakło jej tchu. Chciała jeszcze raz to  zrobić, ale odebrał jej butelkę.
Chwilę  się  wahał,  potem  sam  przytknął  ją  do  ust.  Gdy  przełknął  palący  płyn;  starannie
nałożył nakrętkę i bez słowa wyrzucił butelkę za burtę. Pamela krzyknęła:

– Co robisz?
– Mówiłem, tu się nie pije – odparł.  Odwróciła  się  energicznie  i  odeszła.  Nim  zeszła  ze

schodów, rzuciła mu z ironią:

– Sama nie wiem, kim jesteś: służbistą czy  głupcem... – i nim zdążył coś odpowiedzieć,

zniknęła na dolnym pokładzie. Stał przez chwilę zły i na nią, i na siebie. Pomyślał, że musi
teraz  uważać  na  Pedra,  Meksykanin  z  pewnością  nie  pominie  okazji,  żeby  się  zemścić  za
wszystko: whisky i Pamelę. Na tę myśl wzruszył ramionami. Nie bał się. Zresztą nie był sam.
Mógł liczyć na trzech z załogi „Smoka”. Aki też z pewnością stanąłby po jego stronie. Wolno
poszedł w dół, podnosząc po drodze latarkę, którą upuścił na pokład, kiedy biegł na pomoc
Pameli.

4

Nie mógł już dłużej wytrzymać w ciemnym, dusznym pomieszczeniu. Brakowało mu tchu,

chwilami zdawało mu się, że się dusi, to znów czuł się słaby i zagrożony. Każda chwila była
męką,  pulsowało  mu  w  skroniach,  bał  się.  Do  szczurów  zdążył  się  przyzwyczaić.  Nie
odpędzał  już  ich  nerwowo.  Leżał  spokojnie,  gdy  przebiegały  obok  albo  po  nim.  Niekiedy
nawet  czuł  ich  miękką  sierść  na  policzku  lub  ręce.  Było  to  obrzydliwe,  ale  nie  mógł  nic
zrobić. Starał się nie ruszać, żeby tracić jak najmniej energii.

Był  głodny.  W  żołądku  płonął  niegasnący  ogień,  w  ustach  mu  zaschło,  bo  i  pragnienie

background image

69

także mu dokuczało. To, co porwał wczoraj z pentry, okazało się puszką sardynek. Długo się
męczył, nim ją otworzył. Nie miał noża, więc usiłował zmiażdżyć  cienką blachę palcami, a
kiedy nie ustąpiła, tylko się wgniotła, poszarpał ją o kant żelaznych drzwi. Oliwa wyciekła,
puszka  była  pognieciona,  ale  wydobył  z  niej  wilgotne,  tłuste  sardynki,  które  natychmiast
pożarł.  Wylizał  z  puszki  resztki  oliwy.  Nie  nasycił  się  tym,  poczuł  jeszcze  większy  głód  i
wzmogło  się  pragnienie.  Do  tego  boleśnie  skaleczył  sobie  palec  i  długo  ssał  go,  żeby
zatamować krew.

Od tego czasu minęło już sporo godzin, jak sądził, było koło południa. Musiał czekać do

nocy, by znów podjąć ryzykowną wyprawę. Czekanie stawało się jednak coraz trudniejsze do
zniesienia,  nerwy  zawodziły  go  i  były  chwile,  że  chciał  wstać,  wyjść  i  bez  względu  na
wszystko iść tam, do nich, rzucić się na jedzenie, napić się byle czego... A może nic mu się
zrobią? Może zostawią go w spokoju i popłyną dalej? Zaraz jednak odrzucał tę myśl. Zdawał
sobie sprawę, że wybrzeże jest jeszcze zbyt blisko, a na radiowe wezwanie samolot przyleci
w ciągu godziny.

Zresztą nieustannie pamiętał o tym, co widział przed samym odbiciem od nabrzeża. Miał

przed  oczami  grupę  ludzi,  stertę  bagaży  i  zgrabną  kobiecą  sylwetkę  odwróconą  do  niego
bokiem. Na myśl o tym zgrzytał zębami, przeklinał i postanawiał, że musi wytrwać. Jeszcze
trochę,  byle  znaleźć  się  jak  najdalej  od  brzegu,  tam,  gdzie  już  na  wezwanie  kapitana  nie
przyleci hydroplan i będą musieli wraz z nim popłynąć dalej, do Europy, bo domyślał się, że
konwój płynie w tamtą stronę.

Przyszła jednak chwila, że nie mógł dłużej znieść pragnienia, głodu, samotności i natrętnej

obecności  szczurów.  Wygrzebał  się  spod  szmat,  sprawdził,  czy  rewolwer  dobrze  tkwi  za
paskiem i ostrożnie poszedł do wyjścia. Postanowił dostać  się  na  śródokręcie.  Nie  wiedział
jeszcze, co dalej zrobi, ale chciał być bliżej ludzi, bliżej jedzenia i... bliżej niej.

Czaił się przez chwilę w drzwiach, przycupnąwszy nisko, by nikt nie zobaczył jego głowy.

Głęboko  oddychał  świeżym  powietrzem,  które  choć  duszne  i  wilgotne,  niosło  jednak  ulgę.
Skoczył przygięty, dopadł ładowni, potem drugiej i pobiegł dalej desperacko ku  wejściu do
korytarza.  Nikogo  nie  było.  Zdołał  przedostać  się  nie  zauważony  i  zniknął  w  rejonie
maszynowni.

5

Na obiad Pedro nie przyszedł. Także Franek pozostał na górze, bo miał wachtę i dopiero

po  posiłku  zmieniał  go  Janek.  Trzeci  wszedł  chmurny  i  siadł  przy  stole.  Salon  urządzili
prowizorycznie, ale chcieli mieć w nim namiastkę zwykłej mesy i normalnych posiłków. Olek
wsadził głowę przez drzwi i zapytał:

– Można podawać?
– Patrzcie, jaki elegancki – roześmiał się Janek. – Jeszcze cię wezmą do Hiltona. – Trzeci

odpowiedział pytaniem:

– Gdzie Pedro?
– Cholera go wie – wzruszył beztrosko ramionami marynarz. – Łazi jak mucha w smole.

Pewnie śpi gdzieś w kącie, bo oni zawsze śpią w południe.

Trzeci  pomyślał,  że  Pedro  pewnie  nie  przyszedł  na  obiad  z  innego  powodu.  Może  go

kopnął zbyt mocno i Meksykanin leży teraz w swej kabinie obezwładniony bólem. A może
nienawiść zatrzymała go z dala od reszty załogi? Postanowił, że nie każe go przywołać, ale
poczeka, co będzie dalej i dopiero gdy nadejdzie pora wachty Pedra, poleci go odszukać.

– A co z pasażerami? – zapytał Olka. Kucharz wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Ona powiedziała, że przyjdzie, bo nie chce jeść sama w tej norze. Jak Boga kocham, tak

nazwała tę kabinę... A on nie odpowiedział, leżał pewnie na wyrku jak zwykle...

background image

70

Wiadomość  o  tym,  że  Pamela  postanowiła  zjeść  obiad  razem  z  nimi  jeszcze  bardziej

pogorszyła  humor  trzeciego.  Starał  się  tego  nie  okazywać,  ale  czuł  rosnącą  agresję,  która
mogła wybuchnąć z lada  powodu.  Narastała  w  nim  od  rana,  a  wypadki,  które  się  zdarzyły,
jeszcze ją wzmogły.

A  równocześnie  czuł  nadal  ten  dziwny  niepokój,  jakiś  lęk,  który  narodził  się  w  nim

wczoraj  wieczorem.  Nie  umiałby  określić  przyczyny  tego  stanu.  Nie  wierzył  w  przeczucia.
Zawsze drwił z tych, którzy na ich podstawie przepowiadali nieszczęścia. A jednak teraz coś
go dręczyło. Były chwile, że żałował, iż nie ma tu bosmana, grubego, nieco gburowatego, ale
zawsze  gotowego  do  żartu  brzuchacza.  Czułby  się  wraz  z  nim  pewniej  na  tym  pustym,
wielkim  statku,  który  tak  źle  na  niego  działał.  Bo  sądził,  że  niedobry  nastrój  wywołuje
właśnie ten wrak – bezwładny, płynący spokojnie, zardzewiały i  pusty, a jednocześnie jakiś
tajemniczy, groźny, jakby krył w sobie dziwne niebezpieczeństwo. Sam na siebie był zły za te
myśli, ale nie umiał ich odpędzić i to sprawiało, że jego nastrój był fatalny.

W dodatku z pogodą zaczęło się dziać coś niedobrego. Gdy był przed obiadem na mostku i

spojrzał  na  horyzont,  zobaczył,  że  cała  północna  i  zachodnia  strona  zmieniła  się  w  ciągu
niezbyt długiego czasu. Zniknęła linia dzieląca wodę i niebo, a widnokrąg pokryła olbrzymia,
czarna  jak  smoła  chmura.  Zdawało  się,  że  to  przedwczesna  noc  nadchodzi  z  tamtej  strony.
Gęsta i nieprzenikniona chmura zakrywała pół nieba. Wyglądała bardzo groźnie. I właśnie to,
że  nie  rozświetlał  jej  żaden  błysk,  że  było  tam  cicho  i  spokojnie,  wywoływało  poczucie
niezwykłego zagrożenia. Jakby jakiś ogromny, zasłaniający swym  ciałem pół świata potwór
skradał  się  ku  nim  cichaczem,  by  skoczyć  niespodziewanie,  zaatakować  z  furią  i  zniszczyć
wszystko,  co  napotka  na  swej  drodze.  Słońce  nad  statkiem  także  skryło  się  za  białymi,
wysokimi  chmurami,  które  pokryły  teraz  szczelnie  całe  niebo.  Połączył  się  z  kapitanem  i
niespokojnie zapytał o prognozę.

Kapitan odpowiedział:
–  Nie  zmieniła  się  za  bardzo  od  rana.  Nasza  panienka  wędruje  sobie  na  wschód  i  ma

tendencje  do  skręcania  na  południe.  Zresztą  widzi  ją  pan  chyba,  prawda?  To  południowe
skrzydło  cyklonu.  Ale  jest  daleko,  nie  grozi  nam  jeszcze  bezpośrednio.  Tylko  wygląda
paskudnie. A co u was? – zakończył stereotypowym pytaniem.

Trzeci po chwili wahania opowiedział, co zaszło z Pedrem i pasażerką oraz o alkoholu.
– Od razu wyglądał mi na oprycha – nie zdziwił się kapitan – ale nie mieliśmy wyboru,

było za późno, żeby żądać kogoś innego. Niech pan ma na niego oko. W razie czego, poradzi
pan sobie z nim chyba?

– Już sobie poradziłem – odparł nieco buńczucznie trzeci.
–  No  właśnie  –  przytaknął  kapitan.  –  A  gdyby  co,  to  ma  pan  przecież  jeszcze  trzech

naszych. A jak Japończyk?

– W porządku.
– No więc i on panu pomoże.
–  Tylu  nas  nie  trzeba  na  jednego  –  powiedział  trzeci  nieco  urażony,  że  kapitan  gotów

skrzyknąć  na  pomoc  całą  załogę  „Stelli”,  podczas  gdy  on  sam  czuł  się  na  siłach  okiełznać
Pedra, co już udowodnił. A stary jeszcze dorzucił:

–  Niech  pan  na  nich  uważa,  trzeci.  Zwłaszcza  na  nią.  To  owca  wśród  wilków.  Sam  pan

rozumie...

– Na owcę to ona nie wygląda – roześmiał się trzeci. – Raczej na łowczynię...
– No widzi pan – zauważył stary. – Lepiej ją mieć na oku. Gotowi się jeszcze o nią pobić.

Niech pan jej powie, żeby lepiej siedziała jak najwięcej w kabinie i nie prowokowała wilków.

– Już mówiłem – chmurnie powiedział trzeci.
– No, to na razie – pożegnał się kapitan i zakończył rozmowę. A „owca” właśnie weszła do

salonu i zajęła miejsce Franka. Zdążyła zmienić strój – miała teraz białą, bawełnianą bluzkę
bez rękawów, szorty i klapki. Między szortami a bluzką widać było pas opalonego ciała, który

background image

71

wyglądał niezwykle kusząco. Trzeci zaklął  w  duchu,  ale  nic  nie  powiedział,  tylko  krzyknął
ostro na zagapionego Olka:

– Podawaj!
Olek zaczął tańczyć wokół stołu. Był uśmiechnięty od ucha do ucha, poruszał się zwinnie,

zachowywał  elegancko  –  najpierw  obsłużył  kobietę,  a  potem  trzeciego,  na  końcu  Janka  i
Akiego.  Janek  podsunął  Pameli  sałatę,  a  gdy  spojrzała  na  solniczkę,  natychmiast  jej  podał,
usiłując przymilnie zagadywać. Tylko Aki jadł w skupieniu, jak zwykle nieco uśmiechnięty,
ale milczący, jakby go świat wcale nie obchodził.

Trzeci skończył posiłek, ale nim wstał, pochylił się nad stołem i powiedział po polsku:
– Pajace! Ledwie zobaczyli babę, a już gotowi ją zjeść...
– Czemu nie? – pogodnie odpowiedział Janek. – A pan nie?
– Zamknij się – warknął trzeci z trudem się hamując.
–  Pan,  to  jak  ten  pies  ogrodnika:  sam  nie  zje  i  drugiemu  nie  da  –  odciął  się  pyskaty

marynarz.

– Dosyć – uciął wściekły trzeci i wstał. A Pamela zamrugała oczami i zapytała:
– To po polsku, prawda? O czym mówicie?
– Przepraszam – odpowiedział trzeci, siląc się na spokój. – Mówimy o służbie, ustalamy

wachty nocne.

–  Ach  –  zaszczebiotała  udając,  że  uwierzyła  –  nawet  przy  jedzeniu  musicie  mówić  o

służbie. Przecież wy też potrzebujecie chyba chwili relaksu?

–  Tak,  ale  ktoś  musi  prowadzić  statek  –  powiedział  już  opanowany  oficer  i  wyszedł  na

pokład  wypalić  papierosa.  Aki  także  opuścił  zaimprowizowaną  mesę,  a  kiedy  przechodził
obok trzeciego, zatrzymał się, lekko skłonił głowę i powiedział:

– Pan ma rację, sir. Niedobrze jeśli kobieta jest na statku. Zwłaszcza takim jak ten.
Trzeci nie odpowiedział, tylko zaciągnął się głęboko, rzucił peta za burtę i powędrował na

mostek. Gdy przyszedł tam Janek, by zmienić mechanika, zatrzymał obu.

– Zaczekajcie, chcę wam coś powiedzieć.
– Jeszcze o tej babie? – Janek nie mógł zapomnieć trzeciemu sceny w salonie. Ten pokręcił

głową.

– Na nią też musimy uważać, bo może być tu przez nią jakaś draka. Ale jest inna sprawa.

Pedro.  Nakryłem  go,  jak  niósł  butelkę  whisky.  Miał  gdzieś  schowaną  na  statku.  Może  ma
jeszcze...

– To palant – wykrzyknął Janek. – Pociąga sam, cholera.
Odebrał mu pan?
– Tak. I wyrzuciłem za burtę – trzeci nie zwracał uwagi na zdumioną minę marynarza. –

Ale  to  nie  koniec.  Pedro  zaatakował  Pamelę.  Zdołała  krzyknąć  i  usłyszałem.  Chciał  ją
zgwałcić...

– W biały dzień – zgorszył się Franek.
–  Dziwisz  się  –  powiedział  beztrosko Janek.  –  Baba  jak  mleko  z  miodem,  sam  bym  nie

wytrzymał, gdybym ją gdzieś zobaczył w kącie rozebraną...

–  Zamknij  się,  pan  –  huknął  trzeci,  aż  marynarz  się  przestraszył.  –  To  nie  żarty.  Pedro

wygląda  na  oprycha.  Ona  jest  beztroska  idiotka.  Łazi  półgoła,  nie  liczy  się,  z  kim  płynie.
Dałem Pedrowi nauczkę, ale to się może powtórzyć. Ostrzegam was i liczę, że w razie czego
będziemy  się  trzymać  razem...  W  końcu  wszystkim  nam  zależy,  żeby  dopłynąć  cało,  a  nie
porżnąć się o jakąś babę, choćby była najładniejsza.

Franek pokiwał głową, że się zgadza, a Janek wolno, jakby z oporem powiedział:
– No jasne. Żarty, to żarty, ale może pan na nas liczyć.
– No – odetchnął z ulgą, choć nie miał pewności, jak ten marynarz zachowałby się, gdyby

doszło między nimi do spięcia w sprawie Pameli. Ale wierzył, że przeciw Pedrowi zjednoczą
się wszyscy. – Idź pan na obiad, a od kolacji wprowadzamy inne wachty. Po dwóch. Pedro z

background image

72

panem – zrobił ruch w stronę mechanika – Aki z panem – wskazał na Janka – a Olek ze mną.
Zaczynamy o ósmej.

– W porządku – zgodził się mechanik. Obaj z Jankiem zdawali sobie sprawę, co znaczy

czarne niebo po lewej burcie, więc rozumieli, dlaczego trzeci wzmacnia wachty na noc.

6

Podeszła  cicho  i  zatrzymała  się  obok  niego,  gdy  stał  na  skrzydle  mostku,  zapatrzony  w

czarną,  ciągle  powiększającą  się  chmurę.  Drgnął,  gdy  zorientował  się,  że  jest  tutaj.
Uśmiechnęła się przyjaźnie, zrobiła kokieteryjną minę i poprosiła:

–  Poczęstuj  mnie  papierosem.  Ciągle  swoje  zostawiam  w  kabinie,  bo  nie  mam  w  czym

nosić. Podał jej papierosa, potem ogień i mruknął gburowato:

– Nic dziwnego, skoro prawie nic nie masz na sobie. Wzruszyła ramionami, spojrzała na

niego uważnie. Nagle zapytała:

– Stan, czemu jesteś taki?
– Jaki? najeżył się.
–  No,  taki  oschły,  nieprzystępny...W  jadalni  też...  Wiem,  że  się  pokłóciliście  z  mojego

powodu.

– Nonsens – zaprotestował bez przekonania. Roześmiała się cicho.
– Nie zaprzeczaj. To się dało wyczuć, choć mówiłeś po polsku. Stan, co ja takiego robię,

że mnie nie lubisz?

Zaskoczyło  go  to.  W  ogóle  zdumiewało  go  jej  zachowanie.  Wczorajszy  wieczór  i  noc  z

pewnością nie były dla niej łatwe, nie  mówiąc  o  dzisiejszym  dniu.  Skąd  więc  ta  beztroska,
swoboda,  kokieteria.  Albo  jest  głupia,  albo  lekkomyślna  jak  mała  dziewczynka,  która  nie
dopuszcza  myśli,  że  mogłoby  ją  spotkać  coś  złego  –  pomyślał.  –  Albo  prowokuje.
Nieustannie prowokuje i czeka co z tego wyniknie – dodał w duchu, a głośno powiedział:

– Posłuchaj, Pam. Jesteś na statku. I w dodatku na wraku, który jest holowany przez ocean.

Są tu różni ludzie. Niektórzy dziwni, nawet niebezpieczni, jak Pedro.

– Obroniłeś mnie, przy tobie czuję się bezpieczna – odparła beztrosko. Rozzłościło go to,

ale pohamował się i tłumaczył nadal, jak dziecku:

– Mnie możesz ufać. Ale w ogóle, to miej się na baczności. Pam, proszę cię, nie prowokuj.

Ubieraj się inaczej, nie drażnij głodnych wilków – mimo woli użył określenia kapitana.

– Jestem wśród mężczyzn, a nie wśród wilków – nadal była beztroska. – A mężczyzn się

nie boję, umiem sobie z nimi jakoś radzić.

– Nawet z takimi jak Pedro?
– Przed Pedrem ty mnie obroniłeś. I obronisz jeszcze, prawda?
– Nie zawsze mogę być w pobliżu.
– Dobrze, Stan – spotulniała nagle. – Masz rację, to ja jestem  winna.  Ale  tak  trudno  się

przestawić. Nigdy nikogo nie musiałam się bać.

– Tu jest inaczej – zauważył.
–  Tak  –  zgodziła  się.  –  Inaczej.  Tylko...  nudno.  Stan,  to  dopiero  początek,  a  co  będzie

dalej? Mamy tak płynąć dwa tygodnie, może dłużej. Zanudzę się...

– Nie jesteś sama. Joe...
– Nie mów o nim – żachnęła się. – Sam wiesz, kim jest Joe.
– Nie jestem w stanie zapewnić ci tu rozrywek – powiedział chmurnie.
– Nie traktuj mnie jak idiotki – oburzyła się. – Nie udawaj, że nie wiesz, o co mi chodzi.

Jesteś tu jedynym człowiekiem, z którym mogę zamienić kilka słów, a ty unikasz mnie...

– Nie unikam – zaprzeczył bez przekonania. – Ale odpowiadam za cały statek. Nie mogę

zajmować się tylko tobą...

background image

73

–  Wcale  tego  nie  oczekuję  –  zaoponowała  znowu  z  tym  swoim  prowokacyjnym

uśmiechem.  –  Ale  od  czasu  do  czasu.  Ot,  choćby  pokaż  mi  ten  statek.  Jest  taki  wielki  i...
tajemniczy...

– Zwariowałaś? – żachnął się i popatrzył na nią uważnie, nie wiedząc, czy mówi serio. Ale

ona nie żartowała.

–  Ależ  dlaczego?  Nigdy  nie  widziałam  statku,  a  w  dodatku  takiego!  To  musi  być

fascynujące, oprowadzisz mnie?

–  Mowy  nie  ma  –  zaprotestował.  –  To  niebezpieczne.  Pordzewiałe  schody,  ciemne

zakamarki, nie, to nie dla ciebie, Pam.

– Im bardziej zakazujesz, tym bardziej mam ochotę – nalegała z uporem. – Jeśli nie chcesz

iść ze mną, to poproszę kogo innego – spojrzała na Janka, który dyskretnie im się przyglądał
ze sterowni. Trzeci gwałtownie zaprotestował:

– Mowy nie ma! Powiem wszystkim i każdemu z osobna, żeby się nie ważyli. I żeby cię

pilnowali.

– To pójdę sama. Nie możesz mi zabronić.
– Mogę. I zabraniam – podniósł głos.
– Rozkazywać możesz im, mnie nie!
– Mogę. Tobie także. A jak nie posłuchasz, zamknę cię na klucz kabinie.
Był autentycznie na nią wściekły. Patrzyła chwilę uważnie, potem nagle roześmiała się:
– Tak ci zależy, żeby mi się nic złego nie stało?
– Tak – odpowiedział odruchowo.
Zaśmiała się na głos, pocałowała go niespodziewanie w policzek i nim zdążył zareagować,

odeszła z mostku.

Janek śmiał się pod nosem, a on stał zbaraniały, zły na nią, na siebie i na cały świat.

VII

l

Było  dopiero  dość  wczesne  popołudnie,  ale  na  świecie  poszarzało.  Chmury  na  niebie

zgęstniały, obniżyły się, a horyzont jakby się przybliżył. Na północy i północnym zachodzie
było  całkiem  ciemno.  Daleka,  czarna  opończa  okrywająca  morze  i  niebo  teraz  jeszcze
zgęstniała i znacznie się powiększyła. Jednak statki nadal płynęły w ciszy i spokoju. Ocean
ledwie  oddychał,  poruszał  się  wielkimi  płaszczyznami,  niemal  niewidoczna  fala  szła
rytmicznie,  wolno,  gdzieś  ze  wschodnich  obszarów  i  sprawiała,  że  kadłuby  wahały  się  z
dziobu  na  rufę.  Powietrze  zrobiło  się  gęste  i  lepkie,  niemal  namacalne.  Było  gorąco,  choć
żaden promień słońca nie przenikał spoza szczelnej zasłony chmur.

Bosman  obszedł  pokład,  sprawdził,  czy  wszystko  jest  należycie  zamocowane,  kogoś

obsztorcował,  komuś  kazał  coś  poprawić  i  poszedł  do  małego  pomieszczenia  służącego
załodze za świetlicę i bibliotekę. Siedział tu elektryk i kartkował kolorowe czasopismo z miną
jakby cały świat był przeciwko niemu, a on nie umiał znaleźć na to rady.

–  Ej  –  powitał  go  bosman.  –  Nie  ma  to  jak  być  elektrykiem.  Byczysz  się,  kiedy  inni

pracują.

–  Jak  ktoś  ma  zawsze  wszystko  w  porządku  –  odciął  się  elektryk  –  to  nie  musi  stale

pracować.

background image

74

–  Jak  ktoś  ma  lenia,  to  spokojnie  patrzy,  kiedy  inni  pracują  –  nie  dał  się  bosman.  –

Zapalisz? – nieodmiennie częstował elektryka, a ten nieodmiennie oburzał się na to.

– Przestań, wiesz przecież, że nie znoszę tej trucizny.
–  Wiem,  wiem  –  roześmiał  się  bosman  –  ale  człowiek  nie  krowa.  Nigdy  nie  wiadomo,

kiedy  zmieni  zdanie.  –  Zapalił,  wyciągnął  nogi  przed  siebie.  –  Czarno  na  świecie  –
powiedział.

– Może być niewesoło.
– Ja to czuję już od wczoraj – odparł elektryk z rezygnacją.
– Jeszcze dostaniemy w kość jak cholera.
– Tak mówisz, jakbyś na to czekał.
–  Pieprzysz  –  wzruszył  ze  złością  ramionami  elektryk.  –  Sam  wiesz,  że  jak  się  zacznie

kołysanka, to zawsze ja mam najwięcej roboty.

– Ktoś mógłby pomyśleć, że cały statek jest tylko na twojej głowie – przygadał złośliwie

bosman.

– A może nie? – elektryk święcie wierzył, że tak jest. – Zawsze w sztormie coś nawali. A

to jakiś kabel, a to gdzieś zwarcie, a to motorek wysiądzie. I jeszcze ten radar...

– Ależ on ci leży na wątrobie – roześmiał się bosman.
– Wygląda, jakbyś chciał, żeby nawalił. A może sam go uszkodzisz, byle tylko stanęło na

twoim? Bo jeżeli nic mu się nie stanie, to chyba będziesz chory.

– Ja już jestem chory od twojego gadania – obraził się elektryk i ostentacyjnie wsadził nos

w  pismo.  Zrobiło  się  tak  ciemno,  że  musiał  wstać  i  zapalić  światło.  Wyjrzał  przez  bulaj  i
mruknął:

– Pięknie. Coraz piękniej, będzie zabawa.
Bosman milczał, bo i on wiedział, że nadchodzi cyklon. Pocieszał się tylko, że może o nich

jedynie zawadzi, a główna siła przesunie się dalej na północ.

Taką samą nadzieję żywili kapitan i pierwszy oficer, którzy w tej chwili znajdowali się na

mostku. Stary już od kilku godzin nie opuszczał tego miejsca. Badał ciągle niebo, co chwilę
spoglądał  na  barometr,  kazał  sobie  systematycznie  podawać  meldunki  meteorologiczne  i
śledził drogę cyklonu. Coraz bardziej  gęstniejąca, czarna jak najciemniejsza noc chmura po
lewej burcie napawała go rosnącym niepokojem. Ostatni komunikat z godziny czternastej nie
był alarmujący, ale też nie brzmiał tak uspokajająco jak poprzednie. Mówił, że cyklon zbacza
na  południe,  ciągle  jednak  jest  najsilniejszy  w  rejonie  północno-zachodnim.  Na  lądzie  nie
wyrządził  szkód,  gdyż  na  dobre  uformował  się  dopiero  nad  Atlantykiem.  Na  razie  żaden  z
płynących  w  tym  rejonie  statków  nie  sygnalizował,  że  znalazł  się  w  trudnej  sytuacji.
Ostrzeżone w porę schodziły z drogi cyklonowi, a te, które nie mogły go uniknąć – zdążyły
się przygotować na jego atak.

– Może jednak ominie nas – łudził się pierwszy oficer patrząc,  tak jak kapitan, w stronę

nawałnicy.

–  Tak  czy  siak  odczujemy  go  –  stwierdził  kapitan.  –  Boję  się  trochę  o  nich  –  głową

wskazał w tył, na holowaną „Stellę”.

– Damy sobie radę – pierwszy był optymistą. – Nawet jakby hol nie wytrzymał, to przecież

jej nie zgubimy. Jest wielka jak stodoła, radar nam ją zawsze pokaże.

– Ale mogą się tam zdrowo potłuc – odparł kapitan. – Byłbym spokojniejszy, gdyby trzeci

miał pewniejszą załogę. – Ten Pedro... Jak to przejdzie – spojrzał na czarną chmurę – to go
przeniosę tu, do nas. Między naszymi nie podskoczy, a tam damy kogoś innego.

– A może zrobić to od razu? – zaproponował chief.
– Nie, nie ma co ryzykować. W każdej chwili może dmuchnąć. To  niebezpieczny  rejon,

lubi robić niespodzianki.

– Trójkąt Bermudzki – bąknął pierwszy.
Kapitan żachnął się, ale nie odpowiedział. Zdawał sobie sprawę, że nie tylko chief myśli o

background image

75

tym, że znajdują się w rejonie Trójkąta Bermudzkiego mającego tajemniczą i złą sławę. Sam
nie wierzył w niewytłumaczalne zdarzenia, jego zdaniem nic nie  działo się bez przyczyny i
każdy przypadek  katastrofy  czy  –  jak  to  określano  –  niewyjaśnionego  zniknięcia  statku  lub
samolotu w tym rejonie można by wytłumaczyć racjonalnymi przyczynami. Wiedział jednak,
że  przeświadczenie  o  niebezpieczeństwie,  jakie  tu  czyha  na  marynarzy  i  pilotów,  jest  tak
mocno zakorzenione, że nawet gdyby było spokojnie, wszyscy czekaliby niecierpliwie, kiedy
przejdą przez ten akwen.

Spojrzał  na  zegarek.  Zbliżała  się  piętnasta,  nadchodziła  pora  podwieczorku.  Nie  czuł

głodu, ale miał ochotę na mocną kawę, bo niskie ciśnienie dawało mu się we znaki. Pierwszy
powiedział odejmując lornetę od oczu:

– Ktoś idzie w stronę Kuby. Daleko, po prawej burcie. – Ruch w tym rejonie był na ogół

duży  i  ukazanie  się  statku  nie  budziło  większego  zainteresowania.  Kapitan  jednak  także
popatrzył  we  wskazanym  kierunku  przez  lornetę.  Na  styku  wody  i  nieba,  ledwie  widoczny
płynął  statek.  Sądząc  po  długości  kreski,  jaką  tworzył  na  jasnym  w  tej  stronie  horyzoncie,
musiał to być duży masowiec. Kapitan podszedł do radaru, pstryknął włącznikiem i poczekał
chwilę. Ekran najpierw zrobił się jasny, potem przybrał kolor seledynowy, w środku pojawiła
się kropka, od której biegła do krawędzi cienka, złota linia. Obraz był słabo widoczny, bo w
sterowni  było  zbyt  widno,  więc  kapitan  założył  stożkowatą  tubę  z  gumową  uszczelką  i
przycisnął do niej oczy. Teraz widział wyraźnie ekran i świetlistą, dość szybko obracającą się
linię.  Z  seledynu  wydobywała  ona  co  chwilę  bliski,  bardzo  wyraźny  kształt  holowanej
„Stelli”. A na prawo, w samym końcu ekranu pojawiała się spora świecąca kreska – płynący
na zachód statek.

Nagle  odbicie  zrobiło  się  mniej  wyraźne.  Ekran  zszarzał,  zabłysnął  jaśniej  jeszcze  raz,

potem drugi, jakby czynił wysiłki, by zatrzymać obraz, ale w końcu zbladł i zgasł.

– Co jest! – warknął kapitan sądząc, że ktoś wyłączył urządzenie, ale natychmiast pojął, co

się stało. – Nawalił, cholera! – Kilka razy mocno uderzył pięścią w korpus radaru, popatrzył
jeszcze raz, pstryknął wyłącznikiem, ale wszystko bez rezultatu.

– Wachtowy – zawołał. – Leć pan po elektryka! Marynarz bez słowa ruszył ze swego kąta

w sterowni i pobiegł w głąb statku. A pierwszy podszedł, także  chwilę pomanipulował przy
radarze,  ale  i  on  wkrótce  zrezygnował,  widząc,  że  urządzenie  jest  martwe  i  żadne
prowizoryczne zabiegi nie pomagają.

Elektryk,  kiedy  usłyszał  od  wachtowego,  że  jest  wzywany  na  mostek,  jakby  się  nieco

rozpogodził. Wstał niespiesznie i ruszając do wyjścia powiedział:

– A mówiłem, ostrzegałem...
– Powiedz to kapitanowi – doradził bosman. Elektryk skinął głową.
– Powiem, powiem. Ale co z tego? – Bosman zdusił kolejnego papierosa i ruszył za nim

sądząc, że może się na coś przydać na mostku.

2

Trzeci zdrzemnął się trochę po obiedzie i teraz nieco niemrawy  wyszedł na mostek. Gdy

zobaczył horyzont po lewej burcie, od razu oprzytomniał. Wyglądało to groźnie.

–  Nieźle  tam  się  kotłuje  –  powiedział  ponuro.  –  Był  jakiś  sygnał  ze  „Smoka”?  –  Janek

pokręcił przecząco głową.

– Nic, spokój.
– Dobra – uspokoił się nieco oficer – widocznie stary nie widzi powodu do alarmu. Gdzie

reszta ludzi?

– Porozłazili się po kątach – odparł Janek. – Przecież nie ma nic do roboty.
– Pedro się pokazał?

background image

76

– Nie widziałem. Tu go nie było.
Trzeci nie odpowiedział. Sprawdził godzinę i z przyjemnością pomyślał o mocnej kawie.

Przeszedł na prawą burtę, zlustrował horyzont, który z tej strony był jasny i spokojny, dojrzał
daleką, ciemną kreskę i przyjrzał się jej przez lornetkę. Nie miał tu już nic do roboty,  więc
ruszył  w  głąb  statku,  żeby  zobaczyć,  co  Olek  szykuje  na  podwieczorek.  Nagle  zatrzeszczał
odbiornik UKF i usłyszał głos kapitana:

– „Stella”, tu „Smok”, trzeci, jest pan tam? – oficer podszedł do aparatu i zgłosił się:
– Jestem, panie kapitanie.
– Co u was nowego? – zdawkowo zapytał kapitan.
– Bez zmian. Spokojnie. Ale ta chmura... Są nowe informacje?
–  Nic  szczególnego.  Cyklon  jakby  trochę  się  zbliżył,  ale  jeszcze  nam  bezpośrednio  nie

zagraża – uspokajał go kapitan. – Ale jest inny kłopot. Wysiadł nam radar.

– Elektryk mówił – wyrwało się trzeciemu i zaraz tego pożałował, bo stary rozzłościł się.
– Mówił, mówił, sam wiem, że mówił i co z tego? No nic – odsapnął głośno. – On zaraz tu

będzie,  spróbujemy  naprawić.  Ale  choćby  się  udało,  to  temu  gratowi  i  tak  nie  można  ufać.
Więc musicie szczególnie uważać.

– Jasne – bez przekonania odparł trzeci.
– Ta chmurka idzie jednak trochę na nas i na pewno zawadzi o ten rejon. Zaraz zrobi się

całkiem  ciemno.  Niech  pan  wystawi  jednego,  żeby  bez  przerwy  obserwował  nasze  światła
rufowe. No i bądźmy stale w kontakcie.

– Tak jest! – w głosie trzeciego usłyszeć można było troskę. Kapitan widocznie to wyczuł,

bo zakończył pogodniej:

–  Na  razie  nie  ma  co  się  przejmować.  Nic  strasznego  się  nie  dzieje.  Zjedzcie  spokojnie

podwieczorek.

Wyłączył  się,  a  trzeci  stał  chwilę  przy  aparaturze.  Janek  nie  mógł  powstrzymać  się  od

uwagi:

–  No  i  mamy  pasztet.  W  razie  czego,  to...  –  umilkł  spiorunowany  wzrokiem  trzeciego.

Dorzucił jednak pod nosem: – Cholerny Trójkąt...

Olek zajrzał na mostek i zapytał:
– Dawać podwieczorek?
– Zanieś najpierw pasażerom – polecił trzeci.
– To ona nie przyjdzie? – wyrwało się młodemu kucharzowi. Był wyraźnie rozczarowany.

Oficer pohamował złość.

– Zanieś, powiedziałem! I specjalnie nie zapraszaj do mesy. Niech lepiej siedzi w kabinie.

Lada chwila może dmuchnąć – dorzucił, próbując uzasadnić decyzję. Janek spojrzał na niego
koso, Olek nic nie odpowiedział tylko ruszył spełnić polecenie.

3

Elektryk wszedł na mostek i choć wiedział, po co go wezwano, spytał:
– Jestem, panie kapitanie, co potrzeba?
– Radar – rzucił krótko kapitan.  Był  rozdrażniony, złościła go  kwaśna mina elektryka. –

Uruchomiłem, działał, ale zaraz przestał.

– No tak – mruknął elektryk. – Było do przewidzenia.
– Niech pan zachowa uwagi dla siebie – ostro skarcił go kapitan. – Trzeba naprawić i to

szybko, widzi pan, na co się zanosi.

–  Widzę  –  wzruszył  ramionami  elektryk.  –  Zrobię,  co  się  da,  ale  może  najpierw  zjem

podwieczorek? Już trzecia.

– Naprawiaj pan, i to zaraz! – huknął kapitan. – Na żarcie będzie czas, jak pan zrobi!

background image

77

Elektryk spojrzał złym okiem na kapitana, ale powstrzymał się od dalszych uwag, widząc,

że  może  to  się  skończyć  dla  niego  źle.  Podszedł  do  radaru,  już  miał  się  zabrać  do
sprawdzenia, co się stało, kiedy kapitan, ochłonąwszy, powiedział spokojnie:

– Zresztą dobrze, niech panu będzie. To może potrwać, a pół  godziny nie zrobi różnicy.

Niech pan zje ten podwieczorek. Ja też idę – skinął głową pierwszemu i poszedł do mesy a
elektryk ruszył za nim skrzywiony jeszcze bardziej niż zazwyczaj.

Bosman wszedł ze skrzydła mostku i widząc tylko wachtę zapytał, wskazując na radar:
– No i co? Elektryk jeszcze nie przyszedł?
–  Był,  był  –  roześmiał  się  chief.  –  Nawet  zdążył  już  podpaść  staremu.  Teraz  poszli  na

podwieczorek.

– To już naprawił, tak błyskawicznie? – dziwił się bosman.
– Gdzie tam, jeść mu się chciało. A czy to w ogóle da się naprawić – kto to wie.
–  No,  nasz  elektryk  jest  marudny  jak  stara  panna,  ale  na  robocie  się  zna  –  bosman  był

optymistą. – Idę i ja coś przekąsić. – Poszedł do mesy, a chief ponownie włączył radar i parę
razy stuknął w ekran i obudowę. Ale urządzenie było martwe.

4

Olek z tacą wypełnioną jedzeniem poszedł do kabiny pasażerów. Wziął biszkopty, dżem,

krakersy,  sok,  kawę,  śmietankę  –  wszystko  najlepsze,  czym  dysponował  na  „Stelli”.
Wywijając  tacą  jak  zawodowy  kelner  przeszedł  korytarzem  i  zapukał  do  drzwi.
Odpowiedziało mu krótkie:

– Proszę!
– Podwieczorek – powiedział pogodnie, wchodząc do kabiny. – Pamela wyszła z łazienki.

W półmroku, jaki panował w kabinie, Olek dojrzał, że jest teraz ubrana jeszcze inaczej niż do
obiadu.  Tym  razem  miała  na  sobie  dżinsowe  spodnie,  luźną  bluzkę  przypominającą  męską
koszulę z długimi rękawami, a na stopach pantofle na płaskim obcasie. Wyglądała ładnie, ale
już  nie  tak  wyzywająco  jak  poprzednio.  Podobała  mu  się  ogromnie,  popatrywał  przez  cały
czas na nią, kiedy rozstawiał na biurku przyniesione jedzenie. Zachwalał przy tym:

–  Same  dobre  rzeczy.  Smaczne,  a  nie  tuczące.  Zresztą  pani  to  nie  grozi  –  wysilił  się  na

komplement. – Pani taka szczupła.

– Co, uważa pan, że jestem za chuda? – Pamela położyła dłonie na biodrach i wykonała

pół obrotu jak przed lustrem. Zaprzeczył gorąco.

–  O,  nie!  W  sam  raz...  –  urwał  speszony  własną  odwagą,  a  ona  roześmiała  się  głośno.

Sprawiało jej przyjemność, że się podoba. Olek odsunął się i zapytał:

– Mogę zabrać naczynia z obiadu?
– Tak, są tam – wskazała na sypialnię. Wszedł i zobaczył Joego, który siedział na krawędzi

koi i trzymał głowę w dłoniach, jakby go bolała. Nie podniósł jej na widok kucharza, nawet
się nie poruszył. Olek zbliżył się i zapytał:

–  Przepraszam,  mogę?  –  Joe  nie  odpowiedział.  Na  podłodze  stała  taca  z  obiadem,  który

Olek przyniósł mu w południe. Jedzenie było nietknięte, tylko kompot został wypity. Kucharz
gderał:

– Nic pan nie zjadł. Co, nie  smakowało?  Staram  się,  jak  mogę...  Trzeba  jeść.  Na  morzu

trzeba jeść, nawet jeśli ktoś źle znosi pływanie i trochę czuje mdłości. Nawet jak jest sztorm i
kiwa,  a  człowiek  choruje,  to  też  trzeba  jeść,  żeby  mieć  czym...  –  powstrzymał  się,  bo  Joe
podniósł głowę, spojrzał na niego wrogo i rzucił:

– Niech pan nie gada, tylko weźmie to i wynosi się do diabła.
– Tak, przepraszam – bąknął speszony Olek i wziąwszy tacę wycofał się z sypialni. Pamela

obdarzyła go na pożegnanie sympatycznym uśmiechem i choć sprawiło mu to przyjemność,

background image

78

nie zatarło jednak złego wrażenia, jakie odniósł po spotkaniu z Joem. Ten facet ma świra, to
nie ulega wątpliwości. Jak ona może z takim śmierdzielem wytrzymać, jak się nie brzydzi?
Taka kobieta! – Olek tak się zamyślił, że potknął się o stopień i poleciał przed siebie. Taca
upadła z brzękiem, naczynia się potłukły, jedzenie rozleciało po pokładzie.

Pamela  wyjrzała  przez  prostokątne  okno  i  roześmiała  się,  widząc  kucharza  zbierającego

potłuczone naczynia. Potem wypiła jeszcze tyk kawy, napełniła drugą filiżankę i podeszła do
męża.

– Napijesz się? – zaproponowała. Wziął bez słowa i wypił chciwie. Kawa zdążyła nieco

przestygnąć, nim Olek ją przyniósł. – Może coś jednak zjesz? – spytała odbierając filiżankę.
Pokręcił przecząco głową. – Ależ Joe, tak nie można – przekonywała z udaną, czy prawdziwą
troskliwością. – Już drugi dzień nic nie jesz. Jesteś słaby, nie wytrzymasz tak długo, musisz
coś zjeść.

– Daj mi spokój – odburknął. Nie ustąpiła.
– Joe – pochyliła się nad nim. – Jeśli nie chcesz żyć, to po prostu wyskocz za burtę, ale

jeśli chcesz, to jedz, ruszaj się, rób coś...

–  Co?  –  podniósł  na  nią  wzrok.  Był  teraz  przytomniejszy,  ale  wyglądał  jak  po  ciężkiej

chorobie. Palce mu drżały, broda się trzęsła, jakby miał wybuchnąć płaczem.

– Cokolwiek. Chodź, przejdziemy się po pokładzie. Musisz wyjść na powietrze, tu można

się udusić.

– Nie – odparł niemrawo. – Tu mi najlepiej.
–  To  złudzenie.  Boisz  się,  Joe.  Ale  nie  masz  czego.  Tu  nie  jest  tak  okropnie.

Przetrzymamy. – Musimy. To nie tak długo.

– Ja nie wytrzymam.
– Wytrzymasz. Musisz. Ale jedz, wyjdź na pokład...
– Nie.
– Rozklejasz się, litujesz nad sobą – podnosiła głos coraz bardziej. Ostatecznie nie muszę

cię namawiać, sam powinieneś wiedzieć, co robić.

– Nic nie chcę – jęknął cicho.
– Joe, weź się w garść, choć raz pokaż, że jesteś mężczyzną. – Słyszałem to milion razy.

Zostaw  mnie.  Wiesz,  czego  potrzebuję.  Odsunęła  się,  spojrzała  na  niego  z  politowaniem  i
pogardą.

– Nie, Joe – wyskandowała twardo. – Tego nie dostaniesz. Nie ma tu, po prostu nie ma i

żebyś płakał, błagał, zdychał – nie dostaniesz. Musisz wytrzymać, chcesz czy nie, musisz.

– Nie wytrzymam – powiedział to spokojnie z pełną rezygnacją.
Pamela wzruszyła ramionami i odeszła. Joe załkał i zwalił się na posłanie. Pamela wyjrzała

raz jeszcze na pokład. Kucharza już nie dostrzegła, ale  wydało  jej  się,  że  ktoś  śmignął  pod
oknem  i  zniknął  z  tyłu,  za  nadbudówką.  Nie  zainteresowało  jej  to  specjalnie.  Włączyła
tranzystorowe radio, nastawiła głośno muzykę taneczną i słuchała wystukując rytm stopą.

A  na  pokładzie,  nieco  wcześniej,  gdy  kucharz  zbierał  potłuczone  naczynia,  zza  rogu

nadbudówki  ktoś  go  uważnie  obserwował.  Mężczyzna  był  cały  ukryty  i  wystawił  tylko
ostrożnie  pół  twarzy.  Widział,  skąd  wyszedł  Olek,  był  świadkiem,  jak  się  potknął  i  upadł,
rozsypując  naczynia  niesione  na  tacy.  Czekał  cierpliwie,  patrząc  jak  kucharz  podnosi  się,
potem niedbale zbiera skorupy. Olek sprzątnął niezbyt starannie. Resztki obiadu walały się po
pokładzie  i  nie  miał  ochoty  zgarniać  ich  rękami.  Zresztą  spieszył  się,  bo  była  pora
podwieczorku. Postanowił więc, że potem sprzątnie i poszedł do pentry.

Wówczas  mężczyzna  wyskoczył  zza  nadbudówki  i  nisko  pochylony  dopadł  miejsca,  w

którym przed chwilą był Olek. Uklęknął, pozgarniał  jedzenie  i  od  razu  wepchnął  je  do  ust.
Robił  to  szybko,  nerwowo,  nie  gryzł  zimnego  mięsa,  przełykał  dławiąc  się  i  krztusząc  jak
wygłodniały pies. Jeszcze resztki ziemniaków, kawałek chleba, połówka pomidora leżąca pod
schodami. Twarz miał umazaną, palce śliskie od tłuszczu, ale na nic nie zważał, wygarniał,

background image

79

wydrapywał każdą odrobinę jedzenia, jaka leżała na pokładzie.

Trzeci  wyjrzał  z  mostku  w  stronę,  skąd  powinien  był  wrócić  kucharz.  Irytowało  go,  że

chłopak  zbyt  długo  marudzi  z  podwieczorkiem  u  pasażerów.  Ujrzał,  jak  ktoś  czołga  się  na
niższym  pokładzie  i  wykonuje  ruchy,  jakby  czegoś  szukał.  Pomyślał,  że  to  chyba  Pedro,
którego już dawno nie widział.

– Ej, Pedro – zawołał. – Co tam robisz?
Nikt  mu  nie  odpowiedział.  Postać  na  dole  nagle  uskoczyła  w  bok  i  zniknęła  z  pola

widzenia.  Trzeci  nieco  się  zdziwił,  ale  ciągle  myśląc,  że  to  Pedro,  mruknął:  –  Uchlał  się
jednak, czy co? – A głośno zawołał: – Olek, no jak z tym podwieczorkiem? Długo będziesz
jeszcze obsługiwał pasażerów?

– Już podaję – usłyszał kucharza i zobaczył, jak wychodzi z pentry i z pełną tacą idzie do

salonu. Wszystko to wydało mu się nieco dziwne, ale nie przejął się zbytnio, tylko pomyślał,
że musi sprawdzić w końcu, co dzieje się z Meksykaninem.

5

Olek wszedł do salonu niosąc posiłek. Minę miał niewyraźną, białą kurtkę, którą zawsze

wkładał, kiedy usługiwał do stołu, poplamioną. Trzeci spojrzał na niego ironicznie.

– Nie masz wprawy w kelnerowaniu – przygadał mu. – Gdybyś musiał nosić jedzenie w

czasie sztormu, to byś wszystko porozwalał po korytarzach i pokładzie.

– Każdemu się może zdarzyć – chmurnie odparł kucharz.
– Za moich czasów – włączył się Janek – jak któryś napaprał jedzeniem, obojętnie gdzie,

to  musiał  zlizywać.  Tak  potem  uważali,  że  mogło  kiwać  jak  cholera,  a  żaden  się  nie
przewrócił.

– Spróbuj pan sam – odciął się Olek. – Dobrze gadać. Każdy zadziera nosa i kucharza albo

stewarda ma za nic, a nie wie, jaka to ciężka robota. Nie ma to jak postać sobie na pokładzie,
w słoneczku i czekać, aż inny jedzenie ugotuje i pod nos poda...

– No, dobra, zostawcie to gadanie – przerwał trzeci. – Zaniosłeś?
– Zaniosłem. Ale im szkoda nosić jedzenie. Jeszcze ona, to coś tam zje, napije się kawy,

soku, ale on... Leży tylko, patrzy w sufit i nic. Nie tknął żarcia chyba od początku rejsu. Co za
facet!

– Pewnie się spił na pożegnanie lądu i jeszcze nie wrócił – roześmiał się marynarz. – Ale

nie martw się, jak dojdzie do siebie, to dopiero ci pokaże, jaki ma apetyt. Martw się, żeby ci
prowiantu starczyło.

– Nie... – powątpiewał Olek. – On jest jakiś dziwny. Jakby chory albo nie z tej ziemi. Jak

taka dziewczyna mogła wyjść za takie coś? To nie chłop, ale jakaś glizda.

– Glista albo dżdżownica – poprawił ze śmiechem Janek.
– W moich stronach mówi się glizda – poważnie wyjaśnił Olek.
– Nie plotkujcie jak stare baby – uciął oficer. – Twoja sprawa zanieść, podać, a jak nie je –

jego sprawa. Niech go żona pilnuje.

–  Ja  tam  bym  jej  chętnie  popilnował  –  roześmiał  się  Janek  i  spojrzał  przy  tym  tak  na

trzeciego, że ten zakrył twarz filiżanką z kawą.

– A Pedro gdzie, jeszcze się nie pokazał? – zmienił temat.
– Nie było go – odparł Janek. – Ani tu, ani na górze. – Trzeba będzie zobaczyć, co się z

nim dzieje – powiedział trzeci. – No, panie Janku, dosyć tych gadek, idziemy. Albo nie, idź

pan  na  mostek  zluzować  Franka,  niech  zje  podwieczorek,  a  my  z  Akim  pójdziemy  po

Pedra.  Aki,  zjadłeś?  –  Milczący  przez  cały  czas  Japończyk  skinął  głową,  wypił  ostatni  łyk
kawy  i  wstał  gotów  iść  z  oficerem.  Janek  jeszcze  podręczył  się  chwilę  z  Olkiem,  a  potem
wstał także i poszedł na mostek zmienić mechanika trzymającego wachtę.

background image

80

Obaj  popatrzyli  na  niebo  z  lewej  burty.  Janek,  który  miał  już  na  końcu  języka  jakąś

odżywkę w swoim stylu, nagle spoważniał:

– O, cholera! Paskudnie to wygląda! – Mechanik pokiwał głową.
Niebo  rzeczywiście  zrobiło  się  groźne.  Wprawdzie  ciągle  jeszcze  wokół  nich  panował

spokój i morze było łagodne, a wiatru nawet się specjalnie nie wyczuwało, ale czarna chmura
pokryła znacznie większą niż przed godziną połać horyzontu. Teraz już była całkiem blisko.
Zdawało  się,  że  lada  chwila  ogarnie  obydwa  statki,  zamieni  szarzejący  dzień  w
nieprzeniknioną  noc,  a  równocześnie  runie  na  nich  nawałnicą,  której  bezwładny  kadłub
„Stelli” nie zdoła się oprzeć. Czerń była niemal na wyciągnięcie ręki i zdumienie budził fakt,
że pozornie dookoła nic się nie działo. Powietrze jednak było tak ciężkie, że oddychało się z
trudem,  ludzie  zrobili  się  ociężali,  powolni,  spadek  ciśnienia  dawał  im  się  we  znaki
sprawiając, że czuli się, jakby mieli ręce i nogi z ołowiu.

– No, bracie, odezwał się wreszcie Janek, starając się mimo wszystko nie wypaść z roli. –

Mów paciorek za siebie i za nas wszystkich. Niech nas Bozia ratuje, bo może być mamie.

– Nie bluźnij – ze złością skarcił go mechanik. – Za takie gadanie ciebie pierwszego może

spotkać nieszczęście.

– Że też ci nie wstyd tak pleść jak stara baba – Janek wzruszył lekceważąco ramionami. –

A zresztą nie ma o co się kłócić. Idź na dół, przekąś coś i wracaj. Lepiej być teraz we dwóch
na mostku, bo lada chwila może dmuchnąć jak cholera. No idź, nie nadymaj się jak obrażona
żaba.  Nie  chciałem  cię  urazić.  –  Nieco  udobruchany  mechanik  skinął  głową  i  odszedł  z
mostku, a Janek, teraz już z poważną miną, popatrzył na groźne niebo, potem przeniósł wzrok
na  płynący  przed  nimi  holownik.  „Smoka”  niezbyt  było  widać,  robiło  się  bowiem  coraz
ciemniej.  Janek  pomyślał,  że  gruby  hol,  który  ich  łączy,  może  się  okazać  cieniutką,  słabą
nitką  w  razie  ataku  sztormu.  Uświadomił  sobie,  że  mimo  wczesnej  jeszcze  pory  trzeba
pozapalać światła pozycyjne.

6

Chodził  po  skrzydle  mostku  chmurny,  zły  i  coraz  bardziej  zdenerwowany.  Sam  siebie

usiłował przekonać, że nie ma jeszcze żadnych powodów do obaw,  ale  mimo  wszystko  nie
mógł  opanować  niepokoju,  który  od  pewnego  czasu  coraz  silniej  narastał.  Przez  okno  w
drzwiach  widział  ludzi  wewnątrz  sterowni.  Było  ich  tam  trzech.  Wachtowy  oficer,  sternik
tkwiący  nieruchomo  za  kołem,  bo  od  pewnego  czasu  wyłączyli  autopilota,  obawiając  się
niespodziewanego  uderzenia  wiatru,  i  elektryk,  który  w  milczeniu  grzebał  w  radarze.
Zdemontował  korpus,  zajrzał  do  środka,  coś  tam  usiłował  robić  w  plątaninie  kabli,
półprzewodników i innych tylko jemu znanych elementów. Kapitan wiedział, że nie powinien
go ponaglać, ale jednak nie umiał się powstrzymać, zdawał sobie sprawę, że właśnie teraz to
urządzenie może mu być potrzebne jak nigdy. Wyrzucił za burtę kolejny niedopałek, wszedł
do sterowni i zapytał na pozór spokojnie:

– No i co?
– Nic – elektryk wzruszył ramionami ze złością. – To stary trup. Mówiłem.
–  Wiem,  wiem,  co  pan  mówił  –  wybuchnął  kapitan.  –  Ale  teraz  to  mnie  nie  obchodzi.

Muszę mieć radar i to jak najszybciej, rozumie pan. – A kiedy elektryk nic nie odpowiedział,
zapytał agresywnie: – Kiedy go pan naprawi?

–  Nie  wiem  –  teraz  głos  elektryka  był  zniecierpliwiony,  widocznie  i  on  hamował

wzburzenie. – Nie mogę znaleźć uszkodzenia.

– To szukaj pan, do cholery – kapitan już nie ukrywał irytacji. Elektryk wyprostował się,

wytarł przedramieniem spocone czoło i odparł z godnością:

– Nie ma co się złościć, panie kapitanie. Robię, co mogę, szukam. Ale nawet jak znajdę, to

background image

81

wcale nie jest powiedziane, że potrafię naprawić. Części nie mam...

– Wiem – przerwał mu kapitan już spokojniej. – Przepraszam – rzucił niespodziewanie –

nie chciałem panu dokuczyć. Ale sam pan widzi, co się szykuje. Właśnie teraz to cholerstwo
musiało nawalić.

Elektryk,  trochę  udobruchany  przeprosinami  kapitana,  znów  wsadził  głowę  w  radar,

prosząc wachtowego, żeby mu poświecił latarką.

Kapitan zapalił kolejnego papierosa, spojrzał na kurs, wyszedł na zewnątrz i rzucił okiem

w tył, na „Stellę”. W gęstniejącym mroku była ledwie widoczna. Zauważył, że już zapalili na
niej światła.

7

Trzeci szedł korytarzem, słysząc za sobą ciche kroki Akiego. Po drodze myślał ze złością o

Meksykaninie. Whisky, historia z Pamelą – wszystko to sprawiło, że był nastawiony do niego
wrogo. Żałował, że ma go wśród swej szczupłej załogi. Ale nawet gdyby zdecydował się tak,
jak radził kapitan, zamienić go na kogoś ze „Smoka”, to i tak nic mógłby tego zrobić teraz,
kiedy  pogoda  się  psuła  i  lada  moment  mógł  uderzyć  silny  podmuch  wiatru.  W  takim
momencie  nikt  nie  ryzykowałby  spuszczenia  szalupy.  Trzeba  więc  z  tym  było  poczekać,
dopóki pogoda się nic poprawi. A teraz potrzebował go, Pedro miał wkrótce przyjść wachtę.
Zresztą i tak niepokoiła go zbyt długa nieobecność Meksykanina i musiał sprawdzić, co się z
nim  dzieje.  Podszedł  do  drzwi  kabiny  zajmowanej  przez  Pedra  i  zapukał.  Nikt  nie
odpowiedział. Ponowił pukanie i już nie czekając na zaproszenie, wszedł do środka, a Aki za
nim.

W kabinie było niemal zupełnie ciemno. Przez niewielki, okrągły bulaj dostawało się nieco

szarego światła, żadna lampa nie oświetlała wnętrza.

–  Pedro!  –  krzyknął  oficer.  Nie  słysząc  odpowiedzi  zirytował  się.  –  Gdzie  on  jest,  do

cholery? – Aki wysunął się na środek kabiny, potem podszedł do koi. Ich oczy przywykły już
do  mroku,  więc  obydwaj  równocześnie  zobaczyli  podłużny  kształt  okryty  kocem.  –  Śpi  –
stwierdził trzeci. – Budź go, Aki, leży cholernik prawie cały dzień.

– Tak, sir  –  odpowiedział  po  swojemu  Japończyk  i  zdarł  koc  z  głowy  leżącego,  a  trzeci

szarpnął Meksykanina za ramię wołając:

– Pedro, co jest z tobą, do cholery – Aki zaświecił latarkę.  Leżący na boku Meksykanin

przekręcił  się  na  wznak,  wydając  przy  tym  dziwny  odgłos,  ni  to  jęk,  ni  to  charkot.  Trzeci,
ujrzawszy w smudze światła jego głowę mimo woli wydał stłumiony okrzyk.

Twarz Meksykanina była pokryta ciemną mazią. Krew z rozciętej wargi i brwi zakrzepła

już,  włosy  były  pozlepiane,  wilgotne  od  potu.  Ręka,  która  opadła  z  koi  w  bok,  była
bezwładna. Pedro znów zacharczał, wciągając z trudem powietrze.

– Co się stało, Pedro! – przestraszył się trzeci. Szarpnął go silnie za ramię, ale Meksykanin

nie zareagował, tylko odwrócił głowę do ściany, jakby go raziło światło latarki, ale oczy miał
zamknięte. Trzeci znów silnie nim potrząsnął i wówczas spod  koca  wytoczyła  się  butelka  i
spadła  na  podłogę.  Nie  rozbiła  się,  tylko  poturlała  pod  ścianę.  Resztki  płynu  wylały  się,
wypełniając kabinę ostrym zapachem alkoholu. Aki podniósł ją, postawił na małym stoliczku
przymocowanym pod bulajem. Trzeci pochylił się nad leżącym. Poczuł whisky.

– Cholera, urżnął się do nieprzytomności – wybuchnął. Aki pokiwał głową. Rozejrzał się

dokoła  w  poszukiwaniu  ręcznika,  a  nie  znalazłszy  go  w  kabinie,  wyciągnął  chusteczkę.
Wytarł nią twarz Pedra, robiąc to delikatnie, jak pielęgniarka ciężko choremu. Trzeci aż sapał
ze  złości.  W  tym  momencie  Pedro  otworzył  oczy.  Popatrzył  nieprzytomnie,  zasłonił  się
ramieniem, wykrztusił:

– Co jest? Kto?

background image

82

– Ech, ty draniu – trzeci z trudem powstrzymał się, żeby go nie uderzyć. – Mówiłem ci, że

jeżeli jeszcze raz...

– Nie, nie, senior – wymamrotał Pedro.
– Co: nie! Spiłeś się jak świnia! Powinienem cię wyrzucić za burtę, bydlaku! – pienił się

trzeci,  a  Pedro  patrzył  półprzytomnie.  Usiłował  się  podnieść.  Oparł  się  na  łokciu,  jęknął  i
opadł z powrotem na koję.

– Nie, nie – znów zaprotestował słabo. – Wypiłem, ale nie jestem pijany. Gdzie on jest?

Napadł mnie... Gdzie on...

– Co bredzisz? – pieklił się trzeci.
– Napadł ktoś, ciemno, uderzył – mamrotał Pedro, ale oficer nie chciał słuchać. Narzucił z

powrotem koc na leżącego i powiedział twardo:

– Rozwaliłeś sobie  pysk  po  pijanemu  i  teraz  gadasz  od  rzeczy.  Wstawaj,  obmyj  się  i  na

górę! Chodź, Aki, nie będziemy niańczyć  bydlaka.  Za  dziesięć  minut  masz  być  na  mostku,
jasne?  Pedro  jęknął,  ale  trzeci  wyszedł,  a  Aki  posłusznie  podążył  za  nim.  Meksykanin
najpierw uniósł się nieco, potem ponownie opadł i  jęknąwszy  leżał  nieruchomo.  W  kabinie
panował  mrok.  Pedro  chciał  wstać,  ale  czuł  bezwład  w  całym  ciele,  bolała  go  głowa,
pulsowało  w  skroniach.  Odwrócił  się  więc  do  ściany  i  zamknąwszy  oczy  postanowił,  że
jeszcze  chwilę  poleży,  poczeka,  aż  wrócą  mu  siły  i  potem  wstanie.  W  głowie  czuł  zamęt,
pamiętał  tamto  zdarzenie,  ale  było  zamazane,  nierealne,  więc  teraz  sam  nie  wiedział,  czy
miało  miejsce  naprawdę,  czy  było  pijackim  przywidzeniem,  bo  nim  się  to  stało,  pociągnął
kilka  sporych  łyków.  Ale  ciągle  natrętnie  wracał  ów  cień,  który  Pedro  zobaczył,  gdy  się
odwrócił w stronę drzwi od małego stolika, przy którym siedział. Ten cień tkwił przez jakiś
czas przy drzwiach, potem ruszył ku niemu, a dalej był ból i szamotanie. Zadawał ciosy, ale
słabe,  bezładne,  a  tamten  bił  celnie  i  mocno.  W  końcu  koja,  koc,  którym  go  ktoś  szczelnie
owijał  i  mrok,  który  panował  aż  do  chwili,  gdy  ujrzał  smugę  światła  z  latarki  Japończyka.
Teraz chaos nieco się zmniejszył, świadomość z wolna wracała, ale Pedro nie był pewny, czy
obrazy,  które  przewijały  się  przez  jego  mózg,  były  wspomnieniem  czegoś,  co  zdarzyło  się
naprawdę, czy tylko wytworem pijackiej wyobraźni. Znów począł zapadać w półsen, utracił
świadomość tego, co się działo wokół niego.

A tymczasem po upływie długiej chwili od wyjścia tamtych dwóch rozległ się cichy szmer

i  drzwi  do  małej  łazienki,  która  była  obok  kabiny,  wolno  się  uchyliły.  Para  oczu  uważnie
omiotła  kabinę.  Teraz  drzwi  lekko  skrzypnęły,  otwierając  się  szerzej.  Wolno,  na  palcach
wysunęła  się  spoza  nich  ciemna  postać.  Mężczyzna  znalazł  się  w  kabinie.  Zbliżył  się
ostrożnie  do  koi,  nachylił  nad  Pedrem,  popatrzył  z  bliska,  potem  rzucił  wzrokiem  dokoła.
Wziął  butelkę,  którą  Aki  pozostawił  na  stoliku,  powąchał,  wypił  resztkę  whisky,  i  w
pierwszym odruchu miał zamiar rzucić butelkę na podłogę, ale przypomniawszy sobie, że nie
powinien robić hałasu, delikatnie postawił ją z powrotem. Zajrzał do szafki, ale nic tam nie
znalazł. Nie miał tu nic więcej do roboty. W kabinie nie było jedzenia. Klnąc w duchu ruszył
do drzwi. Wyjrzawszy najpierw ostrożnie, czy nikogo nie ma na korytarzu, wyszedł cicho i
niczym duch zniknął w czeluściach statku.

Na mostku trzeci oficer niecierpliwie czekał na Pedra. Kiedy upłynęło nieco czasu, a ten

się nie pojawił, zirytował się.

– Aki, idź po tego drania – polecił Japończykowi. – Wylej na niego wiadro wody, rób, co

chcesz,  ale  wyciągnij  go  z  koi  i  przyprowadź.  Nie  będzie  się  wylegiwał,  kiedy  lada  chwila
może się tu zrobić gorąco...

– On pijany, sir –  cicho zauważył Japończyk. – Musi wytrzeźwieć, nic nie pomoże, a w

razie czego, może wylecieć za burtę.

– Idź – huknął trzeci nie panując nad sobą. – Niech trzeźwieje  tu. Nie będę się nad nim

litował!  –  Sam  nie  wiedział,  czemu  się  tak  zawziął,  choć  rozumiał,  że  Aki  miał  rację.
Japończyk skłonił głowę jak zwykle nieco ceremonialnie i poszedł wykonać rozkaz. A trzeci

background image

83

krzyknął:  –  Panie  Janku,  trzeba  zapalić  światła,  nie  widzi  pan,  że  się  zrobiło  ciemno?  Sam
mam o wszystkim pamiętać?

– Przecież zapalone – spokojnie odparł marynarz.
– Trzeci poczuł się głupio, więc wyszedł na skrzydło mostku i wyjął papierosa. Pomyślał,

że ponoszą go nerwy i postanowił, że będzie się hamował.

W tej chwili rozległy się znajome trzaski odbiornika UKF i zabrzmiał nieco zniekształcony

głos kapitana.

– „Stella”, halo „Stella”, słyszycie mnie?
– „Smok”, tu „Stella” – zgłosił się natychmiast trzeci. – Słucham, panie kapitanie. – Był w

duchu wdzięczny staremu, że właśnie w tej chwili go wywołał. Ten głos, sprawił, że poczuł
się mniej samotny i zmalało nieco poczucie zagrożenia, które nieustannie go dręczyło.

–  Robi  się  niewesoło  –  mówił  kapitan.  –  Ostatni  komunikat  meteo  informuje,  że  jednak

cyklon przesunął się trochę na południe i wygląda na to, że tak całkiem nas nie ominie.

–  To  widać,  panie  kapitanie  –  zauważył  trzeci,  patrząc  na  czarną  opończę  okrywającą

niebo.

–  No  właśnie.  Sprawdźcie  wszystko  u  siebie,  zamocujcie,  zresztą  sam  pan  wie,  jak  się

przygotować i co zrobić. Będziemy w stałym kontakcie, ale pan wie, że jak przyjdzie trochę
dmuchania, to niewiele będę mógł pomóc. Jak pasażerowie i załoga?

– Okay. Tylko z tym Meksykaninem nadal są kłopoty. Jednak nie dało się go upilnować.
– Co, miał jeszcze drugą butelkę?
–  Tak,  spił  się  jak  bela,  mordę  sobie  poharatał.  Teraz  go  Japończyk  trzeźwi  i  zaraz  tu

przyprowadzi. Chcę go mieć przez cały czas na oku.

–  Słusznie.  A  w  razie  czego  niech  pan  go  zamknie  na  klucz  w  kabinie.  Jak  pogoda  się

poprawi, to go zabiorę od pana i dam kogo innego.

– W porządku, panie kapitanie. Jak radar?
– Elektryk robi, co może – głos kapitana był zatroskany.
– No, ale nie ma co na zapas się martwić. Na ogół z dużej chmury mały deszcz – dorzucił

ze sztuczną swobodą, wyraźnie pragnąc podtrzymać na duchu trzeciego.

Gdy  się  rozłączyli,  trzeci  ujrzał,  że  na  mostku  pojawił  się  Aki,  a  za  nim  Pedro,

posiniaczony, ze śladami skaleczeń na twarzy, milczący ponuro, ale nadspodziewanie dobrze
trzymający się na nogach.

VIII

1

Muzyka  wypełniała  całe  pomieszczenie  niespokojnymi,  zbyt  głośnymi  dźwiękami.

Melodie  nadawano  bez  przerwy,  jedną  po  drugiej,  agresywne,  szarpiące  nerwy,  rytmiczne,
czasem wznoszące się do granic bólu w uszach. Pamela nastawiła  odbiornik niemal na cały
regulator.  Lubiła  tak  właśnie  słuchać  muzyki,  zresztą  teraz  przynosiło  jej  to  szczególne
zadowolenie,  odrywało  od  rzeczywistości,  pozwalało  zapomnieć  o  morzu,  ciemniejącym
groźnym niebie i milczącym, niepokojąco spokojnym Joem.

Ale Joe nie był tak spokojny, jak jej się wydawało. Zbyt głośny łoskot muzyki drażnił go i

wprawiał w stan trudnego do wytrzymania napięcia. On zawsze nastawiał muzykę cicho, tak
by brzmiała łagodnie, kojąco. I nie taką – hałaśliwą, drażniącą, barbarzyńską – jak to w duchu

background image

84

określał.  Dla  niego  muzyka  musiała  być  łagodną  falą,  na  której  się  kołysał,  szmerem
pozwalającym zatopić się w nie wymagającym żadnego wysiłku odrętwieniu.

A  teraz  i  bez  tej  nieznośnej  muzyki  znajdował  się  w  stanie  tak  silnego  podniecenia,  że

zdawało  mu  się,  iż  każdy  nerw  wibruje  w  nim  niczym  napięta  do  ostateczności  struna.
Chwilami chciał zerwać się z koi, biec dokądś, ale niemoc ciała i paraliż woli nie pozwalały
mu nawet kiwnąć palcem. W pewnej chwili nie mógł już dłużej tego znieść. Odwrócił głowę i
zawołał cicho do Pameli siedzącej w saloniku:

– Przestań!
– Mówisz coś, Joe? – zapytała nie ściszając muzyki. Wstał z widocznym wysiłkiem, dotarł

do drzwi i oparłszy się o nie, popatrzył na nią znękanym wzrokiem.

– Przestań, na litość boską! Nie wytrzymam dłużej tej muzyki.
– Przekręciła gałkę ściszając do minimum i zapytała:
– Tak dobrze?
–  Nie  –  krzyknął.  –  Nie,  wcale  tego  nie  mogę  słuchać.  Ani  głośno,  ani  cicho!  Wcale!

Wyłącz to!

Posłuchała go, wyłączyła i siedziała przez jakiś czas nieruchomo. Joe wrócił na posłanie.

Znów legł twarzą do sufitu i przymknął oczy. Teraz z kolei drażniła go cisza. Zdawało mu się,
że słyszy w niej jakiś obcy dźwięk. Był niepokojący, powtarzał się regularnie niby stukanie
dzięcioła w drzewo. Na chwilę ustał, potem znów się odezwał.

– Pam – krzyknął Joe. – Słyszysz?
– Co? – zapytała, nie ruszając się z miejsca. – O co chodzi, Joe?
–  Nie  słyszysz?  Ktoś  chodzi  –  w  jego  głosie  zabrzmiał  strach.  Poczęła  nasłuchiwać,  ale

poza znajomymi już trzaskami kadłuba statku nie usłyszała żadnego niepokojącego dźwięku.
A Joe po chwili znów zawołał:

– O, jest! Słyszę wyraźnie. Pam! Ktoś chodzi po statku! Przeszła niechętnie do sypialni,

podeszła blisko niego, pochyliła się kładąc mu dłoń na rozpalonym  czole. Szarpnął głową i
odepchnął jej rękę.

– Nie – krzyknął – nie mam halucynacji. Słyszę przecież...
– Ależ tak, Joe – powiedziała łagodnie. Siadła przy nim i wzięła go za rękę. – Przecież nie

mówię,  że  masz  halucynacje.  Na  statku  są  ludzie,  na  pewno  któryś  z  nich  chodzi  tam,  na
górze, albo gdzieś obok. Tu jest samo żelazo, słychać kroki nawet z dużej odległości.

–  O,  teraz  –  przerwał  jej.  Skinęła  głową.  Ona  także  usłyszała  niezbyt  głośny,  ale  dość

wyraźny stuk przypominający ludzkie kroki.

– No tak, zgadza się, ktoś chodzi. Co w tym dziwnego?
– Nie mogę tego znieść – wyznał. – Idź, powiedz im, żeby nie chodzili nad moją głową. To

tak, jakby ktoś deptał po mnie, jakby mi młotkiem stukał po czaszce.

– Joe – pochyliła się troskliwie. – Tak nie można. Zadręczasz się bez potrzeby. Musisz się

do  tego  przyzwyczaić,  nie  masz  innego  wyjścia.  Wiem,  że  ci  ciężko,  wyobrażam  sobie,  co
czujesz, ale już ci mówiłam: nie masz innego wyjścia.

– Nie wytrzymam – szepnął.
– Wytrzymasz. Musisz wytrzymać. Zobaczysz, minie kilka dni i będzie dobrze. Tylko nie

możesz tak leżeć w dusznej kabinie. Joe, rusz się z tego przeklętego łóżka, wstań, wyjdź na
pokład.

Przekręcił się nagle na bok, chwycił jej dłoń i począł ją gorączkowo całować. Mówił przy

tym nerwowym szeptem:

– Pam, ty wiesz, czego mi trzeba. Odzwyczaję się, na pewno się odzwyczaję, ale nie mogę

tak  od  razu.  Pomóż  mi,  Pam,  błagam  cię,  przecież  mnie  kochasz.  Ja  cię  też  kocham,  Pam,
kocham, kocham. Pomóż mi, bo oszaleję...

– Joe – nadal była łagodna i perswadowała jak małemu dziecku. – Już ci mówiłam: tu nie

ma nic... Nawet gdybym chciała, to i tak ci nie mogę pomóc, bo nie mam... Cały sens naszej

background image

85

podróży  na  tym  okropnym  statku  polega  na  tym,  że  tu  nie  ma  nic  dla  ciebie  i  musisz
wytrzymać bez tego kilka dni. Potem będzie łatwiej...

–  Nie  –  krzyknął.  –  Nie  wytrzymam!  Oszukujesz  mnie!  Wszyscy  mnie  oszukujecie!  Na

statku musi coś być. Mają morfinę, choćby jako lekarstwo w razie wypadku... Idź, zdobądź
dla mnie, Pam, musisz!

– Nie, Joe – głos jej stwardniał. – Nie ma tu nic. I nawet gdyby było, to bym nie prosiła.

Musisz wytrwać, choćbyś cierpiał największe katusze.

– Ty nie wiesz, jaka to męka – wybuchnął łkaniem. – Pam, nie mogę, nie mogę, nie zniosę

tego! – Wił się udręczony, szlochał, bił głową o kant koi, tarzał na posłaniu, aż osunął się na
podłogę.  Ona  patrzyła  przerażona,  a  zarazem  z  coraz  większą  odrazą.  Chciała  odejść,
zostawić  go,  nie  mogła  jednak.  Kiedy  wreszcie  nieco  się  uspokoił  zmęczony  tym  atakiem,
podniosła  go,  położyła  na  łóżku.  Był  teraz  bezwładny,  milczący,  mokry  od  potu,
półprzytomny. Pozwolił się położyć, oczy miał szkliste i choć patrzył na nią, wiedziała, że jej
nie widzi. Mówiła ciągle łagodnie:

–  Leż, Joe.  Uspokój  się.  Najlepiej  się  prześpij.  Zobaczysz,  rano  już  poczujesz  się  lepiej.

Potem jeszcze lepiej i co dzień będziesz czuł się silniejszy. Tylko wytrzymaj. Sam się na to
zgodziłeś, sam tego chciałeś, więc musisz wytrzymać...

Zamknął  oczy,  oddychał  nierówno  i  nie  wiedziała,  czy  jej  słucha,  czy  może  zasnął.

Siedziała  tak  jeszcze  dosyć  długo,  dopóki  jego  oddech  nie  stał  się  spokojniejszy,  wtedy
wstała, otarła mu twarz z potu, zgasiła górne światło i wyszła z kabiny. Joe w żółtym blasku
małej lampki nad koją wyglądał teraz jak trup.

2

Joe nie spał. Był tylko bezgranicznie  wyczerpany  atakiem  i  chciał,  żeby  Pamela  wyszła.

Pragnął  samotności.  Zżerała  go  chęć  zdobycia  za  wszelką  cenę  upragnionego  środka,  który
mógł  mu  przynieść  ukojenie.  Nie  wierzył  Pameli,  że  nic  nie  ma  na  statku.  Zresztą  nie
rozumował logicznie – musiał to zdobyć.

 W  jakiś  czas  po  jej  wyjściu  otworzył  oczy.  Czuł  w  głowie  zamęt  i  słyszał  szum,  jakby

gdzieś  daleko  przelewał  się  wielki  wodospad.  A  równocześnie  poprzez  ten  szum  docierało
miarowe  stukanie.  Chwilami  cichło,  wnet  jednak  znów  się  odzywało.  Raz  blisko,  to  znów
dalej, ale natrętnie, uparcie.

 Joe uniósł z wysiłkiem głowę. Był półprzytomny, nie bardzo wiedział, co się wokół niego

dzieje,  ale  nieopanowana  chęć  działania  pchała  go  do  czynu,  żądała,  by  coś  robił,  szukał.
Błędnym  wzrokiem  wodził  przez  chwilę  po  mrocznej  kabinie,  jakby  chciał  sobie
przypomnieć,  gdzie  się  znajduje,  wreszcie  opuścił  nogi  i  wstał.  Zachwiał  się,  z  trudem
utrzymał równowagę. Był tak osłabiony, że bał się zrobić krok, by nie upaść. Ręce mu drżały,
na czole perlił się pot, oddychał ciężko, ze świstem jak człowiek ciężko chory. Zebrał jednak
wszystkie  siły,  zrobił  krok,  potem  drugi,  wyszedł  na  środek  sypialni.  Rozejrzał  się,  nie
wiedząc, co ma dalej czynić.

 Nagle  zamarł  w  bezruchu.  Znów  gdzieś  z  góry,  nie  wiedział  –  z  bliska  czy  z  daleka,

dobiegły go odgłosy kroków. Były wolne, jakby ten, kto tam chodził, co jakiś czas wahał się i
dopiero po namyśle stawiał następny krok. Brzmiało to niepokojąco. Joe odnosił wrażenie, że
to  tu,  gdzieś  blisko  ktoś  skrada  się  po  cichu  i  lada  chwila  skoczy  na  niego,  zaatakuje
niespodziewanie. Ogarnęło go nagle najwyższe przerażenie. Padł na kolana, zatkał sobie uszy
rękami,  pochylił  głowę  aż  do  podłogi,  dotykając  jej  niemal  czołem.  Trwał  tak  nieruchomo,
wciskając  palce  w  uszy  aż  do  bólu,  ale  odgłos  stąpania  nie  ucichł.  Przeciwnie:  potężniał,
narastał,  aż  stał  się  tak  głośny  i  groźny,  że  Joe  nie  mógł  tego  dłużej  wytrzymać.  Z
nieprzytomnym okrzykiem zerwał się na nogi, skoczył przed siebie i uderzył głową w szafę.

background image

86

Upadł przerażony, odczołgał się na bok, zasłonił głowę jak przed ciosem, a kiedy nic się nie
stało, znów usiłował się podnieść. Najpierw ukląkł, potem z trudem dźwignął ciało i oparłszy
się ręką o szafę, stanął chwiejnie. Znów usłyszał te kroki. I znów ogarnął go atak strachu. Nie
panując  nad  sobą,  ponownie  krzyknął  i  szarpnął  drzwi  szafy.  Upadłszy  na  kolana,  ciągle
wydając nieartykułowane krzyki, wygarniał z niej wszystko, czego mógł dosięgnąć: walizkę,
torbę,  sterty  rzeczy  wypakowanych  już  przez  Pamelę.  Działał  w  niezwykłym  transie,
rozrzucał przedmioty wokół siebie, grzebał w nich, szarpał, darł.

Już  nie  myślał  o  niebezpieczeństwie.  Strach  zniknął  gdzieś,  zagłuszyła  go  jedna,  jedyna

myśl:  musi  tu  być,  musi  tu  gdzieś  być,  niemożliwe,  żeby  Pamela  nic  nie  wzięła.  Musiała
wziąć, wiedziała, do czego może dojść, jeśli nie dostanie swej  porcji w chwili najwyższego
łaknienia.

Grzebał teraz nieprzytomnie w wyrzuconych z szafy rzeczach. Otworzył walizkę, wysypał

z  niej  wszystko  na  podłogę.  Szukał  systematycznie,  choć  nerwowo,  w  nieprzytomnym
pośpiechu.  Przetrząsnął  każdy  fragment  garderoby,  obmacał  każdy  przedmiot.
Wybebeszywszy  wszystkie  rzeczy  Pameli,  sięgnął  po  swoją  torbę.  Była  jeszcze  prawie  nie
rozpakowana.  Szarpiąc  nerwowo  suwak  otworzył  ją  i  wysypał  wszystko  na  podłogę.  Wziął
ciepłą,  puchatą  kurtkę  przygotowaną  na  okres,  kiedy  dotrą  do  zimniejszej  strefy.  W
kieszeniach  nic  nie  było  poza  jakimiś  starymi  świstkami  papieru  i  paprochami.  Odrzucił
kurtkę na bok i wziął sporą saszetkę z przyborami kosmetycznymi. Wysypał całą zawartość
ale niczego nie znalazł. Przetrząsnął boczne kieszenie, ale i tu nic nie było.

Jednak  saszetka  nasunęła  mu  myśl,  że  może  Pamela  ma  coś  schowane  w  swojej.  Wstał,

pobiegł do łazienki i porwał jej kosmetyczkę. Wysypał  zawartość  wprost  do  umywalki,  nie
zauważając, że tłucze buteleczkę z perfumami. Nagle wyczuł palcami jakąś małą paczuszkę w
bocznej  kieszonce  kosmetyczki.  Rozrywając  kieszeń  wyszarpnął  niewielkie  pudełeczko.
Nadzieja  wstąpiła  w  niego,  otworzył  je  trzęsącymi  się  palcami,  ale  gdy  ujrzał  zawartość  –
znów  ogarnęło  go  rozczarowanie.  W  pudełeczku  Pamela  miała  zapas  tabletek  aspiryny.
Zacisnąwszy je w dłoni stal chwilę pochylony nad umywalką i dyszał ciężko. Zrozumiał, że
poszukiwania są daremne.

Powlókł  się  wolno  z  powrotem  do  kabiny.  Ogarnięty  tylko  tym  jednym  przemożnym

pragnieniem,  nie  zwracał  uwagi  na  nieporządek,  jakiego  narobił.  Półprzytomny  siadł  na
brzegu  koi.  Otworzył  dłoń  i  patrzył  tępo  na  otwarte  pudełeczko.  Jednym  rzutem  wsypał
tabletki do ust i połknął z trudem. Poczuł gorzki, niemiły smak, ale nie zwrócił na to uwagi.
Padł na wznak i leżał nieruchomo z pustym wzrokiem wbitym w pożółkły sufit.

Serce  kołatało  mu  tak  silnie,  że  zdawało  się  rozsadzać  klatkę  piersiową.  W  głowie

szumiało, rozbiegane myśli pędziły w oszalałym tempie. Bał się. Nie wiedział czego, ale czuł,
że ten strach paraliżuje go, sprawia, iż gotów byłby krzyczeć, bić pięściami o ścianę, wołać o
ratunek. Zagryzł wargi aż do krwi. W kabinie rozległ się przeciągły, żałosny jęk. Wstrząsnęły
nim drgawki, wił się i dygotał na koi, zimny pot perlił mu się na czole, ręce miał mokre.

Znał  to.  Już  nie  raz  próbował  odzwyczajać  się  –  zawsze  bez  skutku.  Także  w  czasie

leczenia, na które skierował go przymusowo ojciec, doznawał tych samych przeżyć, tak samo
śmierdział, gdy trucizna wydobywała się z jego ciała wszystkimi porami. Wiedział, że teraz
właśnie przeżywa najtrudniejsze, najbardziej bolesne chwile. Gotów byłby zabić, byle zdobyć
narkotyk. Ale wiedział, że choćby zabił, nic nie osiągnie.

3

Pamela,  po  wyjściu  z  kabiny,  stała  przez  jakiś  czas  na  pokładzie  ciężko  oddychając,

dopiero teraz uświadomiła sobie, jak wiele wysiłku kosztowało ją zachowanie spokoju wobec
Joego. Zawsze silnie przeżywała jego ataki narkotycznego głodu. Wiele razy mówiła sobie, że

background image

87

nic ją to właściwie nie obchodzi, że Joe to obcy człowiek, ale mimo wszystko, gdy nadchodził
taki  moment,  a  ona  była  przy  tym  obecna,  zawsze  denerwowała  się  i  angażowała,  nawet
wbrew własnej woli. Była to mieszanina współczucia, litości, obawy o jego życie, nie umiała
zachować obojętności tak, jak to sobie wiele razy obiecywała. A tym bardziej tu, na statku,
gdzie chciała ukryć przed członkami załogi stan Joego i czuła się za niego odpowiedzialna.

Dopiero gdy ochłonęła, uświadomiła sobie, że na świecie zaszło coś dziwnego. Pomyślała,

że  musiało  upłynąć  już  dużo  czasu  od  chwili,  gdy  była  na  zewnątrz,  bo  zrobiło  się  prawie
całkiem ciemno. Gdy jednak spojrzała na zegarek, stwierdziła, że dochodzi dopiero czwarta, a
więc  nie  powinien  jeszcze  zapadać  mrok.  Popatrzyła  na  niebo.  Było  czarne  i  groźne.  Noc
wisiała nad statkiem, zdawała się wchłaniać go, otulać coraz szczelniej. Ale z drugiej burty
niebo  było  jeszcze  zupełnie  jasne.  Nigdy  nie  widziała  takiego  zjawiska,  więc  najpierw  się
zdziwiła, a potem poczuła niepokój. Zrozumiała, że groźna chmura może oznaczać burzę, a
tego  bała  się  nieprzytomnie.  Ruszyła  więc  w  stronę  mostku,  żeby  dowiedzieć  się,  co  im
zagraża, a także, by znaleźć się w towarzystwie ludzi, wśród których czułaby się bezpieczniej.

Wspinała  się  szybko  po  schodach,  co  chwila  lękliwie  spoglądając  na  czarne  niebo.  Nie

słyszała,  że  nad  nią  rozległ  się  stuk  butów.  Ktoś  wyszedł  z  bocznego  korytarza  i  z  góry
patrzył  na  nią,  gdy  stała  obserwując  nadciągające  niebezpieczeństwo,  a  teraz  zbliżył  się,
stanął na szczycie schodów i czekał.

Pamela  była  coraz  wyżej.  Jeszcze  pokonała  dwa  stopnie  i  nagle  na  wysokości  oczu

dojrzała czubki butów. Wstąpiła jeszcze wyżej i wówczas zobaczyła już całe buty, a nad nimi
stare,  wymięte  i  zniszczone  spodnie.  Buty  były  charakterystyczne,  nikt  na  statku  nie  miał
takich  –  stylizowane  na  kowbojskie,  z  ostrymi  nosami,  miękkimi  cholewkami  nad  kostką  i
wysokimi,  twardymi  obcasami.  To  te  obcasy  musiały  wydawać  stuk,  który  słychać  było  na
pustym statku.

Serce  podeszło  jej  do  gardła.  Jeszcze  nie  widziała  właściciela  butów  i  spodni,  ale  już

domyślała  się,  kto  nim  jest.  Nie  mogła  w  to  uwierzyć,  przemknęło  jej  przez  myśl,  że  to
niemożliwe, ale równocześnie czuła, że strach paraliżuje ją i nie pozwala postąpić ani kroku.

Stojący na górze mężczyzna pochylił się, chwycił ją silnie za ramię i szarpnął do góry.
–  Chodź  –  usłyszała  szept,  od  którego  przeszedł  ją  dreszcz.  Chciała  krzyknąć,  ale  duża,

lepka dłoń zatkała jej usta. Poczuła, że unosi się do góry, przelatuje ostatnie stopnie i ktoś ją
ciągnie w bok.

–  Nie  próbuj  krzyczeć  –  szept  byt  przytłumiony,  ale  wyraźny  i  groźny.  –  Jeśli  narobisz

wrzasku, uduszę cię! – Wiedziała, że spełni tę groźbę. Już nie  próbowała wydobyć z siebie
głosu, zaprzestała szamotaniny.

Znaleźli się w jednej z pustych kabin pośrodku długiego korytarza na górnym pokładzie.

Pamela  wiedziała,  że  jest  tu  tych  kabin  sporo,  wszystkie  puste  i  nikt  do  nich  nie  zagląda.
Załogę interesowały tylko pomieszczenia, które były jej potrzebne. Mężczyzna odjął dłoń od
jej ust. Poczuła na wargach  wstrętny  smak  brudu,  oliwy,  sama  zresztą  nie  wiedziała  czego.
Zrobiło  jej  się  niedobrze  z  obrzydzenia  i  strachu.  Przełknęła  kilka  razy  ślinę,  aby  nie
zwymiotować.  On  stał  czekając,  aż  Pamela  się  uspokoi.  Tylko  ramię  ściskał  jej  nadal  tak
silnie, że czuła ostry ból.

– Puść – szarpnęła się – boli! – Puścił, ale stanął tak, że zasłonił sobą drzwi i popchnął ją w

głąb  kabiny.  Zrozumiała,  że  nie  może  liczyć  na  to,  że  uda  jej  się  wyskoczyć  na  pokład  i
krzykiem  zaalarmować  załogę.  Z  wolna  opanowała  się  i  czekała,  co  dalej  nastąpi.  A
mężczyzna stał, patrzył na nią rozjarzonym wzrokiem i nic nie mówił. Nie mogła dłużej tego
znieść.

– Ed? – odezwała się pierwsza. – To ty? Skąd? Jak?
– Ja – roześmiał się cicho, ale tak, że znów poczuła ten sam dreszcz. – Nie spodziewałaś

się, co kotku?

Nie zaprotestowała, że ją tak nazwał. Znów kilka razy przełknęła ślinę. Naprężyła się cała

background image

88

w  oczekiwaniu  najgorszego.  Spodziewała  się,  że  za  chwilę,  w  ataku  furii  rzuci  się  na  nią,
może nawet ja zamorduje. Ten spokój musiał być pozą, czekaniem kota, który wie, że mysz
mu już nie ucieknie. Ale on nadal nie krzyczał, nie atakował...

– Znów próbowałaś mnie wykiwać – powiedział z ironią, ale bez gniewu. – Głupia jesteś,

kotku, mówiłem ci, nie rób tego, bo pożałujesz. No i nie udało ci się...

– Ed – próbowała protestować. – To nie tak, jak myślisz...
– Nie wykręcaj się – nadal był spokojny. – Wiem, że chciałaś mnie wykiwać. Umówiłaś

się,  a  wiedziałaś,  że  nie  przyjdziesz,  bo  wyjedziesz  na  tym  pudle.  Kłamałaś,  myślałaś,  że
uciekniesz przede mną. A mówiłem ci: nie próbuj uciekać, bo ci się nie uda...

– Ed – przerwała dość gwałtownie. – Nie, to nie tak. Nie wiedziałam. To on postanowił, że

popłynę  z  Joem.  On  mi  kazał.  Nie  dał  czasu  na  nic,  załatwił  holowanie  i  natychmiast
musiałam  odpłynąć.  Nie  było  kiedy  ci  powiedzieć,  nie  miałam  jak  uciec,  pilnował  mnie  –
mówiła szybko, chaotycznie, bała się go tak, że z trudem zachowywała przytomność umysłu.
On jednak roześmiał się znowu i przerwał dosyć ostro:

– Kłamiesz, ale to teraz i tak bez znaczenia. Widzisz, jednak jesteśmy tu razem, mówiłem

ci, że przede mną nie uciekniesz...

– Ale Ed, jak się tu znalazłeś? – ciekawość wzięła górę nad strachem.
– Nie domyśliłaś się, gdzie się ukrywałem, choć odwoziłaś mnie do portu, prawie pod sam

statek – odpowiedział. – Ale i to też teraz nie ma znaczenia. Płyniemy razem i to jest ważne.

Poczuła  się  trochę  spokojniej.  Zrozumiała,  że  na  razie  nie  grozi  jej  bezpośrednie

niebezpieczeństwo z jego strony. Zapytała:

– I co dalej, Ed? Jesteś tu, ukrywasz się i co? Przecież w nieskończoność nie możesz się

ukrywać. Prędzej czy później cię znajdą, a wtedy...

– Co, co mi wtedy zrobią? – rzucił gwałtownie. – Wyrzucą do morza? Zamkną? Nic mi nie

zrobią, muszą dowieźć tam, dokąd płyniecie.

– Do Hiszpanii.
– Niech będzie do Hiszpanii. Im dalej od Ameryki, tym lepiej. Byle dalej od Ameryki...
–  Ed,  więc  wyjdź,  pokaż  im  się,  powiedz,  że  tu  spałeś,  że  nie  zauważyłeś,  kiedy

odpłynęliśmy, sam mówisz, że ci nic nie zrobią...

– Nie udawaj naiwnej. Teraz jeszcze jest za blisko. Wystarczy zawiadomić przez radio i za

dwie,  trzy  godziny  będzie  po  mnie  samolot.  Muszę  poczekać,  aż  odpłyniemy  dalej,  poza
zasięg amerykańskiej policji.

– W Hiszpanii też mogą cię dosięgnąć.
– W Hiszpanii jakoś sobie poradzę – odparł zdecydowanie. – Byle przetrwać jeszcze kilka

dni. I ty mi pomożesz...

– Ja? – zdumiała się i przestraszyła. Zrozumiała, że nie zrobił jej nic złego, bo liczy na nią.
– Tak. Ty. I nie mów, że nie możesz, bo... Pamiętaj, teraz już nie ma żartów. Gram o życie.

Ty też. Jeśli mnie zdradzisz za wcześnie albo zaczniesz się chować, to pamiętaj, nie zawaham
się... – w jego głosie zabrzmiała taka determinacja, że po raz  trzeci poczuła dreszcz grozy i
uświadomiła sobie, że Ed rzeczywiście nie żartuje.

– Co chcesz żebym zrobiła? – zapytała potulnie.
– Jeść. Jeść i pić – odparł i głos mu się lekko załamał.
– Nie mam nic w kabinie, Ed, oni trzymają wszystko na górze, a nam przynoszą i potem

zabierają naczynia...

– Zamknij się – przerwał jej brutalnie. – Nie gadaj tyle, tylko posłuchaj i zrób tak, jak ci

każę.

– Tak, Ed – powiedziała pokornie. Już się uspokoiła. Słuchała go, a  równocześnie  przez

cały  czas  myślała  o  tym,  że  przecież  musi  być  jakieś  wyjście  z  tej  sytuacji.  Nie  wiedziała
jakie,  ale  wierzyła,  że  jest,  że  uwolni  się  od  tego  groźnego  człowieka,  który  napawał  ją
nieprzytomnym strachem. A on mówił dobitnie:

background image

89

– Nie obchodzi mnie, czy masz coś w kabinie czy nie. Jedzenie tu jest, dużo jedzenia.
– Jest – przytaknęła.
– I wszystko jedno, czy trzymają je w jakiejś kuchni, magazynie, czy na nim siedzą – ty

musisz je dla mnie zdobyć.

– Ale jak?
–  Twoja  rzecz.  Pokazałaś  już  nieraz,  że  jesteś  cwana,  więc  pokaż  jeszcze  raz.  Zdobądź

jedzenie. Dużo. Jak najwięcej. I picie. Sok, wino, wszystko jedno co...

– Nie ma tu wina, nie ma w ogóle alkoholu.
– Nie chcę alkoholu, idiotko! – wybuchnął. – Chcę pić, rozumiesz, pić!
– Tak, Ed, rozumiem.
– Więc zdobądź jedzenie i picie, i przynieś mi to wszystko!
– Tu?
– Nie, tu za blisko.
– Więc gdzie?
– Na dół.
– Nie pójdę tam, boję się.
– Zamknij się – uciszył ją. – Wiesz, gdzie jest wejście do maszynowni? Tam jest taki długi

korytarz. Pójdziesz nim do końca, i zejdziesz jeszcze niżej. Są tam różne pomieszczenia, jest
ciemno, nikt nie przychodzi. Będę czekał na ciebie.

– Nie trafię po ciemku. Jak cię odnajdę?
– To weź latarkę. Będę czekał. Nie martw się, usłyszę, kiedy przyjdziesz. Tylko słuchaj,

bez kawałów – głos mu stwardniał.

– Jeżeli myślisz, że znów mnie wykiwasz, to...
– Ależ Ed – próbowała go uspokoić, ale on dokończył:
–  Raz  na  zawsze  przestań  kombinować.  Jeżeli  tylko  coś  zaczniesz  kręcić,  to,  patrz  –

odsłonił  bok  i  ujrzała,  jak  błysnęła  stal  rewolweru.  –  Ciebie  wykończę  i  sam  nie  dam  się
wziąć, zrozumiałaś?

– Tak, Ed – odpowiedziała przygnębiona. Popchnął ją lekko w stronę drzwi, mówiąc:
– To idź. Pospiesz się.
– Ale, Ed – zatrzymała się na moment. – To może potrwać, nie wiem, gdzie szukać, muszę

to przed nimi ukryć.

– W porządku, ale pospiesz się. Nie jadłem od trzech dni – dorzucił już innym tonem, a

ona  szybko  wyszła  z  kabiny,  bo  zrozumiała,  że  nie  powinna  dłużej  poddawać  próbie  jego
cierpliwości.

4

Trzeci rozejrzał się po sterowni. Byli tu teraz wszyscy z wyjątkiem pasażerów. Nie mieli

nic  do  roboty,  więc  tkwili  nieruchomo  po  kątach,  niemrawi,  osowiali,  oczekujący,  co
przyniesie  im  najbliższa  przyszłość.  Nawet  Olek,  zazwyczaj  zajęty  swoimi  kucharskimi
sprawami,  a  w  wolnym  czasie  podrzemujący  w  kabinie,  kręcił  się  teraz  niespokojnie  i
popatrywał na oficera. Ten zaś czuł, że niebezpieczeństwo zbliża się nieubłaganie, narasta i
wiedział  także,  że  jest  całkowicie  bezsilny  i  w  razie  ataku  cyklonu  nawet  od  „Smoka”  nie
może oczekiwać pomocy. Holownik już teraz  ledwo  było  widać  przed  nimi,  a  jedynie  jego
światełko rufowe kołysało się miarowo na długiej, jeszcze łagodnej fali.

– Panie Franku – odezwał się trzeci, starając się, by jego głos zabrzmiał normalnie – idźcie

z Pedrem na dziób, sprawdźcie hol.

– Po co – mruknął zaczepnie Janek. – Przecież wszystko jest w porządku, a w razie czego i

tak nic nie poradzą, a sami mogą się potopić.

background image

90

Była w tym racja, ale trzeci nie mógł tolerować takiego niezdyscyplinowania. Chciał także

zająć  czymś  ludzi,  nie  pozwolić  im  gnuśnieć  i  rozmyślać  o  tym,  co  się  może  zdarzyć.
Zareagował ostro.

–  Co  za  gadanie?!  Powiedziałem:  sprawdzić  hol.  A  ty,  Olek,  idź,  zrób  kawy.  Mocnej  i

dużo!

Tamci  dwaj  niemrawo  zaczęli  się  zabierać  do  pójścia  na  dziób.  Trzeci  kazał  im  założyć

kapokowe  kurtki.  Posłuchali  bez  sprzeciwu.  Olek  ruszył  do  pentry.  W  tym  momencie  na
mostku pojawiła się Pamela. Wyglądała na wystraszoną, straciła zwykłą kokieterię i pewność
siebie. Trzeci na jej widok zmarszczył brwi.

– Po co tu przyszłaś? – nachmurzył się. – Robi się niebezpiecznie.
– To takie groźne? – zapytała, spoglądając na czarne niebo. Wzruszył ramionami udając

lekceważenie.

– Jeszcze nie, ale lepiej siedzieć w kabinie. Tam zawsze bezpieczniej. Jak mąż?
– Źle to wszystko znosi – odpowiedziała niechętnie. – Przeważnie leży.
– Tak najlepiej – stwierdził trzeci. – Ale powinien jeść, kucharz mówił, że prawie nic nie

je.

– Nie jest dzieckiem – obruszyła się Pamela. – Nie będę go siłą karmiła.
Oficer zapalił kolejnego papierosa. Pamela miała ochotę poprosić go, by dał jej także, ale

powstrzymała się. Olek wrócił z pentry i ujrzawszy Pamelę, uśmiechnął się do niej.

– Co z kawą? – zapytał go trzeci, nie ukrywając złego humoru.
–  Musi  się  woda  zagotować,  to  potrwa  parę  minut  –  odpowiedział  Olek,  nie  przestając

przyglądać się Pameli. A ona postała jeszcze chwilę w milczeniu, a potem opuściła sterownię.
Olek odprowadził ją wzrokiem i trzeci pomyślał, że młody kucharz nabrał pewności siebie i
patrząc na dziewczynę w duchu zapewne ją rozbiera. Sam nie wiedział dlaczego, ale ta myśl
wywoływała w nim złość.

A Pamela, opuściwszy sterownię, rozejrzała się ostrożnie, badając, czy w pobliżu nikogo

nie  ma.  Upewniwszy  się,  że  jest  sama,  kilkoma  susami  przebiegła  korytarz  i  zniknęła  w
pentrze.  Zamknęła  za  sobą  starannie  drzwi  i  zaczęła  szukać  żywności.  W  świetle  niezbyt
jasnej  żarówki  dostrzegła  chleb  w  plastikowym  opakowaniu  leżący  w  szafce,  obok  sery,
konserwy,  owoce,  puszki  z  dżemami,  sokami,  skondensowanym  mlekiem.  Schyliła  się
jeszcze  nisko,  do  dolnej  szafki,  żeby  zobaczyć,  co  stamtąd  może  zabrać,  gdy  drzwi  za  nią
uchyliły się cicho.

To  Olek,  popędzony  wreszcie  przez  trzeciego,  przyszedł  sprawdzić,  czy  woda  już  się

zagotowała i  czy może zaparzyć kawę. Wszedł  do  pentry  i  zdębiał.  Niespodziewanie  ujrzał
okrągłe,  wypięte  pośladki,  opalone  łydki,  pochylone  plecy  Pameli  i  jasne,  rozrzucone  w
nieładzie  włosy.  Trzeci  miał  rację,  myśląc,  że  młodego  kucharza  podekscytowała  obecność
Pameli  na  mostku.  Teraz,  widząc  ją  w  tej  pozycji,  wiedzony  niekontrolowanym  impulsem
wyciągnął  ręce  i  chwycił  Pamelę  za  biodra.  Krzyknęła  ze  strachu,  wyprostowała  się  i
wykonała błyskawiczny zwrot. Ujrzawszy kucharza poczuła ulgę, ale i zarazem zaskoczenie.

– To pan? – powiedziała zdziwiona. – Co pan wyprawia?
– Nic, nic – bełkotał Olek, coraz bardziej tracąc panowanie nad sobą. – Niech pani się nie

gniewa,  to  nic,  ja  tylko...  –  przytulał  ją  coraz  mocniej,  ręką  sięgał  w  dół,  do  uda.  Pamela
pojęła  wreszcie,  o  co  mu  chodzi.  Ogarnęło  ją  tak  wielkie  zdziwienie,  że  stała  nie  reagując.
Czuła  na  twarzy  jego  gorący,  przyspieszony  oddech.  Niewiele  brakowało,  a  wybuchnęłaby
śmiechem,  tak  nierealne  wydały  jej  się  zaloty  Olka.  Gdy  jednak  poczuła  na  udzie  jego
ruchliwą dłoń, szarpnęła się silnie i rozcapierzywszy dłoń, wbiła mu palce w oczy. Krzyknął z
bólu i odskoczył.

–  Co  ty  sobie  myślisz  –  zawołała  zduszonym  głosem.  –  Co,  że  trafiłeś  na  taką,  która

wszystkim daje?

– Co pani, co – bąkał Olek – ja nie... ja panią... – przysunął się i uczynił ruch, jakby chciał

background image

91

ją  objąć,  ale  wtedy  rozzłoszczona  Pamela  z  całej  siły  uderzyła  go  kolanem  między  nogi.
Jęknął  i  zgiął  się  z  bólu.  Bał  się  krzyczeć,  by  nie  sprowadzić  trzeciego,  a  Pamela  rzuciła
wściekle:

–  Masz,  odechce  ci  się  raz  na  zawsze!  –  nagle  przypomniała  sobie,  po  co  tu  przyszła.

Szybko, nie przebierając specjalnie, zaczęła brać różne wiktuały. Chleb, masło, paczkę sera,
przypomniała  sobie  o  piciu,  więc  sięgnęła  jeszcze  po  puszkę  soku  pomarańczowego  i
wybiegła z pentry, dźwigając tego całe naręcze. W ostatniej chwili złapała latarkę kucharza
leżącą na blacie obitego blachą stołu. Olek nic nie rozumiał z tej sceny. Zresztą nawet gdyby
chciał  zapytać,  to  i  tak  nie  mógłby  tego  uczynić,  bo  ból  i  wstyd  odebrały  mu  mowę.  Do
przytomności przywrócił go dopiero gniewny głos trzeciego:

–  Co  z  tą  kawą?  Ile  razy  mam  prosić?  –  stał  w  drzwiach  i  patrzył  na  zgiętego  w  pół

kucharza. – Co ci jest? – zapytał już łagodniej.

– Niee, nic – wystękał Olek. – Uderzyłem się w kolano o kant szafki...
– Był tu ktoś? – pytał podejrzliwie oficer, widząc bałagan w pentrze.
– Nieee... tak, była pani, zabrała trochę jedzenia dla męża.
– W porządku – uspokoił się trzeci. – Dawaj wreszcie tę kawę.
– Tak, już podaję – nieco pewniej odpowiedział Olek.

5

Była tak zdenerwowana, że musiała odpocząć w tej samej kabinie, w której rozmawiała z

Edem.  Dopiero,  gdy  serce  zaczęło  jej  bić  równiej  i  przekonała  się,  że  nikt  jej  nie  ściga,
postanowiła  iść  dalej.  Bała  się.  Na  myśl  o  tym,  że  musi  zagłębić  się  w  czeluściach  statku,
odczuwała dreszcz grozy, ale równocześnie pamiętała,  co tamten  jej powiedział. Wiedziała,
że spełni groźbę, był zbyt zdesperowany, nie miał nic do  stracenia.  Rozumiała,  że  w  takim
stanie odważy się na wszystko.

Przemknąwszy  chyłkiem  pod  ścianą,  dotarła  do  drzwi  wiodących  w  głąb  statku.  Tu

ostrożnie  zeszła  w  dół,  potem  powędrowała  korytarzem,  przyświecając  sobie  latarką.  W
pewnej chwili puszka wypadła jej z ręki i rozległ się głośny hałas. Zdrętwiała. Szybko jednak
podniosła ją i niemal biegiem zagłębiła się w następny, jeszcze niżej położony korytarz. Po
lewej stronie miała metalową ścianę – domyśliła się, że za nią musi być maszynownia. Szła
dalej,  oświetlając  drogę  latarką.  Już  zapomniała  o  strachu,  teraz  pragnęła  tylko,  aby  Ed
pojawił się jak najprędzej, odebrał to, co mu przyniosła i pozwolił wrócić na górę. Ale Eda
nie było, otaczała ją cisza, którą tylko od czasu do czasu zakłócał przeciągły skrzyp metalu.

– Ed – zawołała półgłosem. – Ed, gdzie jesteś! Nikt nie odpowiedział. Przypomniała sobie,

że kazał jej zejść jak najniżej. Dostrzegła w końcu korytarza schody prowadzące jeszcze w
dół. Nie zastanawiając się, zeszła. Ogarnął ją zapach stęchlizny, duchota i wilgoć. Zawahała
się, ale po chwili ostrożnie poszła przed siebie, od czasu do czasu nawołując niezbyt głośno:

– Ed, Ed!
W  pewnej  chwili  zobaczyła  w  świetle  latarki  duże,  metalowe  drzwi.  Były  przymknięte.

Pomyślała, że może za nimi ukrył się Ed i tam czeka na nią. Nie wypuszczając z ręki latarki,
chwyciła końcami palców metal i poczęła  ciągnąć. Drzwi nadspodziewanie łatwo ustąpiły i
po chwili były otwarte na oścież.

– Ed, jesteś tu? – powtórzyła pytanie, wchodząc równocześnie do wnętrza. Znów nikt jej

nie odpowiedział. Przestąpiła wysoki, metalowy próg i znalazła  się w środku.  Było to duże
pomieszczenie,  dawna  chłodnia  przeznaczona  do  przechowywania  żywności.  W  świetle
latarki  widać  było  pustą,  ciemną  przestrzeń,  rury  na  ścianach,  haki  na  mięso,  puste  i
zardzewiałe jak wszystko tutaj półki. Pamela wstrząsnęła się ze strachu. Poczuła się tak, jakby
nocą znalazła się w kostnicy. Chciała wyjść, cofnęła się, ale w tym momencie zawadziła piętą

background image

92

o próg, zachwiała się, latarka wypadła jej z ręki i zgasła. Równocześnie statek, ciągle wolno
kołyszący  się  na  długiej,  łagodnej  fali,  przechylił  się  lekko  i  drzwi  pod  wpływem  tego
przechyłu zatrzasnęły się. Była w ciemnym więzieniu.

Krzyknęła  głośno  i  wolną  już  teraz  ręką  zaczęła  szukać  klamki.  Ale  dłoń  nerwowo

macająca gładką blachę drzwi nie natrafiła na nic. Chłodnia była zamykana tylko z zewnątrz.
Pamela  jeszcze  nie  zdawała  sobie  w  pełni  sprawy  z  tego,  co  ją  spotkało.  Nadal  szukała
klamki, coraz bardziej nerwowo, po omacku, objechała dłonią całą płaszczyznę drzwi od dom
do  góry  i  od  lewej  do  prawej  strony.  Dopiero  wówczas  zrozumiała,  w  jakiej  znalazła  się
pułapce i wpadła w panikę. Ciągle jeszcze pamiętała, że nie może zwabić tu nikogo z załogi,
więc  nie  krzyczała,  choć  chciało  się  jej  wyć  ze  strachu,  ale  postanowiła  odszukać  latarkę,
która upadla do jej stóp. Pochyliła się i zaczęła wodzić dłonią po podłodze.

Nagle krzyknęła w najwyższej panice. Coś przeleciało jej przez  rękę. Potem poczuła, jak

miękkie, zwinne stworzenie ociera się o jej nogi, a inne skacze na plecy. W tym momencie
odnalazła latarkę, zaświeciła ją i głos uwiązł jej w gardle. Żywność rozsypała się po podłodze
z hałasem, oczy rozwarły się jej szeroko w przerażeniu, i stała tak sparaliżowana widokiem,
jaki miała przed sobą.

W smudze światła widziała kłębowisko kosmatych ciał, które ruszały się wokół, nacierały

na nią, skakały, biegały na wszystkie strony. Migały w świetle  koraliki oczu, przewijały się
długie  ogony,  błyskały  ostre  zęby,  pazurki  drapały  ją  po  nogach  i  rękach.  Szczury,
wygłodniałe do ostateczności i przerażone wejściem Pameli do ich królestwa, zaatakowały ją
ze  wszystkich  stron.  Były  agresywne,  natarczywe,  kąsały,  skakały,  wspinały  się  na  nią,
drapiąc  pazurkami  i  wydając  ostre  piski.  Latarka  wypadła  jej  ponownie  z  rąk,  zapanowała
ciemność straszna, wypełniona piskami i ruchem kotłujących się zwierząt. Któreś ugryzło ją
w  dłoń,  inne  wpiło  się  we  włosy.  Oszalała  ze  strachu  Pamela  zdołała  wreszcie  wydobyć  z
siebie  głos.  Krzyczała  tak,  że  aż  dławiła  się  własnym  krzykiem.  Odwróciła  się  do  drzwi  i
zaczęła tłuc w nie pięściami, wzywając ratunku. Potem padła na  kolana, głowę schowała w
ramiona,  by  uchronić  twarz  przed  atakami  szczurów  i  nie  przestając  histerycznie  krzyczeć,
waliła  w  drzwi,  aż  zdarła  do  krwi  kostki  palców.  Jedzenie  dawno  upadło  na  podłogę  i
wszystko, z wyjątkiem metalowej puszki soku, zostało w mgnieniu oka pożarte przez szczury.

Ed  wyłonił  się  z  ciemności.  Był  dość  daleko  od  tego  miejsca,  po  drugiej  stronie  statku,

gdzie  znajdował  się  bliźniaczy  korytarz.  Czekał  niecierpliwie,  myślał  już,  że  Pamela  mimo
wszystko zawiodła, gdy usłyszał jej krzyk i dudnienie w drzwi. Nie namyślając się pobiegł w
tamtą  stronę,  ale  dość  długo  trwało,  nim  okrążył  statek  i  znalazł  się  koło  pułapki  Pameli.
Kierując się coraz słabszymi odgłosami jej wezwań o ratunek, dopadł drzwi chłodni i od razu
pojął,  co  się  stało.  Szarpnął  wielką  dźwignię,  która  służyła  za  klamkę  i  odciągnął  drzwi,
świecąc latarką. Półprzytomna Pamela osunęła mu się z jękiem do stóp. Szczury, rzuciły się
teraz i na niego.  Zamachnął nogą, kopnął, potem zaczął deptać je, tratować miotając się  na
wszystkie strony. Ustąpiły nieco przed tym atakiem furii. Wówczas schylił się, wziął Pamelę
pod pachy i odciągnął na bok. Tu oparł ją o ścianę i począł klepać po policzku.

– No już, już – mówił – jestem, nic ci się nie stało? – widział drobne ślady ukąszeń na jej

twarzy, krew na rękach i zadrapania na szyi. Otworzyła oczy i popatrzyła.

– Kto to – spytała półprzytomnie – to ty, Ed?
–  Ja,  ja  –  warknął  opryskliwie.  –  Już  po  strachu.  Po  co  tam  wchodziłaś?  Jedzenie  –

przypomniał sobie nagle. – Gdzie masz jedzenie, przyniosłaś?

Skinęła słabo głową i wskazała na zatrzaśnięte drzwi.
–  Tam  –  powiedziała  z  trudem.  Zerwał  się  z  klęczek  i  jednym  skokiem  dopadł  drzwi.

Szarpnął  klamkę,  otworzył  i  odruchowo  cofnął  się.  Szczury  nadal  kłębiły  się  podniecone
walką i zachęcone pożywieniem, które pożarły. Próbował je odpędzić, schylił się, by odnaleźć
żywność,  ale  szybko  pojął,  że  to  beznadziejne.  Znalazł  tylko  puszkę  soku,  którą  z  trudem
wydarł oszalałym zwierzętom.

background image

93

Odwrócił się do Pameli i rozwścieczony zawodem, jaki go spotkał, zaklął i zamachnął się,

by  ją  uderzyć,  gdy  wtem  jakiś  odgłos  sprawił,  że  zamarł  w  bezruchu.  Gdzieś  z  daleka,  od
strony dziobu słychać było stuk kroków i nawoływanie.

– Pamela, Pam, gdzie jesteś! – usłyszał dość wyraźnie. Kroki brzmiały coraz głośniej. Ktoś

nadbiegał widocznie zwabiony hałasem albo krzykami dziewczyny. Ed zdusił przekleństwo,
skoczył przed siebie i zniknął za najbliższym załamaniem korytarza. Skrył się w pierwszym
pomieszczeniu, na jakie natrafił.

6

Olek podał wreszcie kawę i wszyscy chętnie sięgnęli po nią, mimo że powietrze nadal było

gorące  i  parne.  Odczuwali  potrzebę  napicia  się  czegoś,  co  doda  im  werwy,  przyspieszy
krążenie,  podniesie  ciśnienie  krwi.  Trzeci  nalał  sobie  pełen  kubek  i  pił  długimi  łykami,
pociągając  co  chwilę  papierosa.  Tamci  dwaj  wrócili  już  z  dziobu,  zdjęli  kapoki  i  także
sięgnęli po kawę.

W pewnej chwili trzeci zamarł w bezruchu. Ręka, którą niósł papierosa do ust zawisła w

powietrzu, twarz stała się czujna i skupiona. Już myślał, że się przesłyszał, gdy znów dobiegł
go  dziwny  odgłos.  Teraz  był  pewien.  Gdzieś  z  daleka  dochodziło  dudnienie  i  mocno
przytłumiony krzyk. Nie miał wątpliwości, że to głos kobiecy. Spojrzał po marynarzach, ale
żaden  z  nich  nie  dawał  oznak,  że  także  coś  usłyszał.  Trzeci,  sądząc,  że  może  to  jednak
złudzenie wywołane atmosferą i napięciem panującym na statku, postanowił sam sprawdzić,
co to jest.

Dopił kawę, oddał kubek kucharzowi, wyszedł na skrzydło, niedbale wyrzucił niedopałek

za  burtę,  a  równocześnie  czujnie  nasłuchiwał.  Jednak  się  nie  mylił.  Dźwięki  znów  się
powtórzyły.  Zaniepokoił się, bo przyszło mu na  myśl,  że  to  może  Joe  zaatakował  Pamelę  i
ona  wzywa  ratunku,  bo  nie  może  sobie  poradzić  z  narkomanem.  Wszedł  do  nawigacyjnej,
wziął swoją latarkę i nie chcąc wzbudzać sensacji, rzucił krótko:

– Pójdę się trochę przejść po statku, zajrzę do pasażerów... – zabrzmiało to nieco dziwnie,

jakby się tłumaczył i Olek łypnął na niego podejrzliwie, a Janek uśmiechnął się pod nosem.
Dostrzegł to, ale nie zareagował, tylko ruszył w stronę kabiny armatorskiej.

Przez moment słuchał pod drzwiami. Ale stamtąd nie dobiegał żaden odgłos. W ogóle na

statku  panowała  cisza.  Przyszło  mu  na  myśl,  że  może  stało  się  coś  złego,  więc  szarpnął  za
klamkę i wszedł do środka. Pierwsze pomieszczenie – salonik – było puste. Zajrzał dalej, do
sypialni. Tu także było cicho i spokojnie. Joe leżał na koi, oświetlony lampką przymocowaną
na ścianie. Miał zamknięte oczy, wyglądało na to, że spał.

Nagle  odgłosy  powtórzyły  się.  Były  nadal  odległe,  ale  jednak  wyraźne.  Teraz  już  nie

ukrywając  niepokoju  i  zdenerwowania,  trzeci  popędził  korytarzem,  zbiegł  niżej  i  skierował
się ku maszynowni. Dudnienie było głośniejsze, krzyk bardziej wyraźny.

–  Pamela!  –  krzyknął.  –  Gdzie  jesteś?  Pam!  Nikt  mu  nie  odpowiedział.  Popędził  więc

dalej. Znów krzyk i dudnienie. Domyślił się, że ona wzywa ratunku i bije pięściami w metal.
Przypomniała mu się nagle jej prośba, by oprowadził ją po statku. Poczuł gniew, bo pomyślał,
że  wbrew  jego  zakazom  odważyła  się  na  samotną  wyprawę  i  wpadła  w  tarapaty.  A
równocześnie coraz bardziej obawiał się o nią; tyle niebezpieczeństw czyhało na tym pustym,
wielkim statku. Szedł coraz szybciej, co jakiś czas przystając  i nasłuchując dobiegających z
wnętrza  odgłosów.  Już  rozumiał,  że  Pamela  musiała  dotrzeć  na  najniższy  poziom  i  tam
spotkało  ją  coś  złego.  Znów  począł  nasłuchiwać,  ale  odgłosy  ucichły.  Przestraszyło  go  to
jeszcze bardziej. Pobiegł schodami niżej, wołając nadal:

– Pamela, Pam, gdzie jesteś!
Coś zaszeleściło przed nim, usłyszał stuk i zdawało mu się, że dostrzega jakiś ruch przed

background image

94

sobą.  Skierował  tam  światło  i  ujrzał  ciemny  kształt  na  podłodze.  To  była  Pamela  oparta
plecami o ścianę. Gdy się zbliżył, usłyszał jej słaby głos:

– Tu jestem, tu. Czy to ty, Stan?
– Ja, ja – pochylił się zdenerwowany. – Co tu robisz? Czemu tu  przyszłaś? Mówiłem, że

nie wolno. Co ci się stało?

Uniosła rękę i wskazując na zamknięte teraz drzwi chłodni powiedziała z trudem:
– Tam, tam, szczury, dużo szczurów. Atakowały mnie, pogryzły...
Pochylił się jeszcze niżej i dojrzał obrażenia, jakich doznała podczas walki ze szczurami.

Chciał ją zbesztać, zwymyślać, ale złość już minęła, pozostała niewytłumaczona troskliwość i
lęk, czy nie stało jej się coś poważniejszego.

– Możesz wstać? Nic ci nie jest? – zapytał niespodziewanie łagodnie.
–  Pomóż  mi  –  usiłowała  się  podnieść.  Chwycił  ją  pod  pachę,  ujął  mocno,  podźwignął  i

pomógł stanąć na nogach. Chwiała się trochę, ale szybko się opanowała. Oparła się mocno na
nim i powiedziała:

–  Dobrze,  wszystko  w  porządku.  Chodźmy,  Stan,  chodźmy  jak  najprędzej,  zabierz  mnie

stąd!  –  W  miarę,  jak  mówiła,  głos  jej  drżał  coraz  bardziej,  podnosił  się  i  jeszcze  chwila,  a
dostałaby  ataku  histerii.  Zrozumiał  to  i  nie  zwlekając  dłużej  poprowadził  ją  do  schodów,  a
tam na górę i w stronę kabin. Posłusznie pozwalała się prowadzić, przywarła mocno do niego,
jakby bliskość jego ciała dawała jej większe poczucie bezpieczeństwa.

Na  górnym pokładzie trzeci skierował  się  do  kabiny  armatorskiej.  Gdy  zorientowała  się,

dokąd ją prowadzi, żachnęła się.

– Nie – zaprotestowała. – Nie chcę tam.
– Ależ, Pam – zdziwił się oficer. – Zaprowadzę cię do kabiny. Tam jest cicho, spokojnie.

Joe śpi, będziesz bezpieczna.

– Nie! – powtórzyła i znów w jej głosie zabrzmiała nutka histerii. – Nie chcę z nim, boję

się. Nie zostawiaj mnie, Stan, nie zostawiaj! – Tyle w jej głosie było strachu i błagania, że nic
już nie mówiąc, ruszył z nią do swojej kabiny.

Gdy  weszli  do  środka,  nie  bardzo  wiedział,  co  począć  dalej.  A  ona  milczała,  całkowicie

zdając się na niego. W końcu poprowadził ją do sypialni i posadził na koi mówiąc:

– Dobrze, tu możesz zostać. Ja i tak muszę iść na mostek. Nic ci tu nie grozi. Odpoczniesz,

uspokoisz się... – Zrobił ruch jakby chciał odejść, ale ona kurczowo chwyciła go za rękę.

– Nie! – zawołała. – Nie zostawiaj mnie, boję się!
– Ależ Pam – usiłował protestować. – Już wszystko minęło. Nie bój się, nic ci nie grozi.

Połóż się, odpocznij sobie. Każę kucharzowi, żeby ci przyniósł kawy.

–  Nie,  nie  –  wybuchnęła  spazmatycznie.  –  Nie  chcę  kawy,  nie  chcę  kucharza!  Nie

zostawiaj mnie, Stan, ja oszaleję, nie chcę być sama!

Usiadł  przy  niej.  Czuł,  że  cała  dygoce  i  rzeczywiście  jest  jeszcze  przerażona  tym,  co  ją

spotkało.  Nie  wiedział,  co  ma  począć.  Powinien  wrócić  na  mostek,  ale  nie  mógł  jej  tak
zostawić. Delikatnie objął ją ramieniem, przygarnął do siebie,  zaczął  głaskać  po  głowie  jak
małą, przestraszoną dziewczynkę.

– No dobrze, Pam, dobrze – mówił łagodnie. – Posiedzę tu chwilę, wiem,  że  musisz  się

uspokoić, ale już wszystko w porządku...

Czuł, że pod wpływem jego stów i pieszczoty Pamela odpręża się, poddaje się nastrojowi,

jakby  miała  za  chwilę  zasnąć.  Sam  nie  wiedząc  dlaczego  to  czyni,  pochylił  się  i  delikatnie
pocałował  ją  w  usta.  Oddała  pocałunek.  Najpierw  miękko,  jakby  nieświadomie,  a  potem
mocno, z całych sił. Poczuł zawrót głowy, stracił panowanie nad sobą. Pchnął ją lekko i oboje
padli na koję.

background image

95

7

Olek  skończył  przygotowywanie  kolacji.  Postarał  się  zrobić  ciepłe  danie  z  konserw

mięsnych,  z  reszty  świeżych  pomidorów  i  ogórków  pokroił  sałatkę,  zamiast  ziemniaków
podał pieczywo, które zachowało świeżość dzięki starannemu opakowaniu. Niemal wszyscy
członkowie  załogi  zeszli  się  już  w  salonie.  Brakowało  tylko  dwóch  ludzi:  Pedra,  który
pozostał na górze, by czuwać, i trzeciego oficera. Nikt nie wiedział, dokąd poszedł – sądzili,
że  może  odwiedził  pasażerów,  jak  zapowiedział,  a  potem  zatrzymał  się  w  swej  kabinie,  by
nieco  odpocząć  przed  trudną  nocą,  jaka  ich  niewątpliwie  czekała.  Kiedy  jednak  jego
nieobecność zbytnio się przeciągała, Janek zwrócił się do Olka:

–  Może  przysnął  trochę,  zaczniemy  bez  niego?  –  Jak  przysnął,  to  trzeba  go  obudzić  –

zauważył mechanik.

– Jeszcze by miał do nas pretensje...
–  No  to  idź  do  kabiny,  obudź  go  –  Janek  mimo  woli  przybrał  wobec  kucharza  ton

przełożonego.  Ten  miał  ochotę  odpowiedzieć  marynarzowi,  żeby  poszedł  sam,  jednak  nie
zrobił tego. Łypnął tylko niechętnie złym okiem i odburknął:

– Dobrze, dobrze, każdy tu odstawia wielkiego pana.
–  Co  go  ugryzło?  –  zdziwił  się  marynarz,  kiedy  Olek  wyszedł.  Mechanik  wzruszył

ramionami.

– Ubodło go, że mu rozkazujesz. Mogłeś iść sam.
– A ty nie mogłeś? – odciął Janek gotów już do kłótni. – Zresztą on jest najmłodszy.
Zaprzestali sporu, bo mechanik nie  odpowiedział.  Popijali  herbatę,  czekając  z  jedzeniem

na  przełożonego.  Tymczasem  Olek  szedł  do  kabiny  trzeciego  oficera.  Było  już  zupełnie
ciemno.  Także  w  atmosferze  coś  się  zmieniło.  Spokój  trwał  jeszcze,  ale  wyczuwało  się,  że
lada  chwila  zostanie  zakłócony.  Wilgotność  zmniejszyła  się,  ustąpiła  trochę  duchota,  a  od
północy dał się odczuć lekki jeszcze, ale już wyczuwalny powiew.

Kucharz niespokojnie spojrzał w niebo. Było  ciemne,  niskie,  groźne.  Także  mrok  wokół

statku wydał mu się gęsty, prawie namacalny, tak realny, że przywodził na myśl ciężki całun
okrywający  szczelnie  niebo,  morze  i  obydwa  statki.  Olek  wstrząsnął  się,  bo  ogarnął  go
dziwny  strach.  Zapukał  nerwowo  do  drzwi  kabiny  trzeciego  i  nie  czekając  na  zwykłe
zaproszenie, nacisnął klamkę. Wszedł, a nie widząc tu nikogo, skierował się do sypialni i już
otwierał usta, by zawołać „kolacja”, gdy ujrzał coś takiego, że głos uwiązł mu w gardle.

Na koi, oświetleni żółtym blaskiem lampki, leżeli spleceni ze sobą Pamela i trzeci oficer.

Tak się zapamiętali w miłosnym spazmie, że nie słyszeli jego pukania, nie zauważyli wejścia.

Olek był wstrząśnięty. Nie spodziewał się tego. Targnęła nim zazdrość, że oto trzeci dostał

to, czego on poprzednio nie osiągnął. A równocześnie poczuł przemożną chęć, by patrzeć na
ten miłosny akt, sycić nim wzrok... Nie krzyknął więc, tylko stał i patrzył, czując narastające
podniecenie. Ale w tym momencie stało się coś, co sprawiło, że wydało mu się, iż świat staje
do góry nogami i wszystko dookoła zaczyna wirować w niesamowitym, piekielnym tańcu.

Wiatr  uderzył  nagle  i  z  niesłychaną  siłą.  Natarł  na  ogromną  płaszczyznę  burty  i

nadbudówek,  przechylił  kadłub  niemal  do  samej  powierzchni  morza,  potem  zelżał  na
moment,  pozwolił  statkowi  się  podnieść  i  zaatakował  ponownie,  tym  razem  od  dziobu.
Olbrzymia  masa  wody  chlusnęła,  przygniatając  „Stellę”  niesamowitym  ciężarem,  zalała
wszystko, wypełniła korytarze, wdarła się przez każdą szczelinę. A równocześnie pył wodny,
porwany przez wiry powietrza wypełnił całą przestrzeń, wdzierał się do płuc, uniemożliwiał
oddychanie.  Huk  tysięcy  ton  wody,  trzask  zaatakowanego  kadłuba,  łomot  zatrzaskiwanych
przez przechył drzwi, szum wichru stworzyły niesamowitą kakofonię, w której utonęły słabe
okrzyki przerażonych nagłym atakiem wichury ludzi. Olek wyskoczył z kabiny. Masa wody
uderzyła  tak  silnie,  że  przylepiła  go  do  metalowej  ściany  nadbudówki.  Zaraz  jednak
gwałtowny przechył targnął nim w przeciwną stronę i kucharz zatoczył się ku relingowi, za
którym  kotłowało  się  czarne  morze.  Krzyknął  rozpaczliwie,  chwycił  się  jakiejś  metalowej

background image

96

części.  Kości  zatrzeszczały,  mięśnie  wyprężyły  się  do  granic  wytrzymałości,  ale  nie  puścił.
Gdy tylko poczuł nieco mniejszy napór wiatru, rzucił się do przodu. Posuwał się na kolanach,
darł paznokciami żelazo, chwytał za każdą wystającą część, uderzał głową, ramionami, tracił
niemal  przytomność,  ale  parł  naprzód  gnany  instynktem  samozachowawczym  i  strachem
przed śmiercią. Udało mu się wreszcie jakimś cudem dotrzeć do drzwi, szarpnął za klamkę
raz  i  drugi,  wykorzystał  moment,  gdy  fala  odpłynęła  z  pokładu,  otworzył  i  wtoczył  się  na
korytarz.  Ponowny  przechył  chlusnął  wodą  i  zatrzasnął  za  nim  drzwi.  Ale  tu  już  był
bezpieczniejszy. Wstał z najwyższym wysiłkiem i balansując na ugiętych nogach, opierając
się o ściany, dotarł do salonu.

Tu  atak  wichury  także  zaskoczył  wszystkich.  Ludzie  pospadali  z  krzeseł,  polecieli  na

ściany,  jedzenie  rozleciało  się  na  wszystkie  strony,  gorąca  herbata  chlusnęła  na  twarze...
Usiłowali się jakoś pozbierać, gramoląc się bezwładnie. Franek modlił się głośno, tylko Aki
zachowywał  milczenie  i  próbował  podnieść  się,  chwytając  za  brzeg  uciekającego  mu  spod
palców stołu. W kabinie trzeciego atak nawałnicy wyrwał ich oboje z miłosnego uniesienia.
Byli tak w nim zatopieni, że w pierwszej chwili żadne nie pojęło, co się dzieje. Potoczyli się
na  ścianę,  uderzyli  o  nią  boleśnie,  potem  przechył  szarpnął  nimi  w  drugą  stronę  tak
gwałtownie, że polecieli na wystającą krawędź koi. Pamela krzyknęła przestraszona, dopiero
teraz wracała jej świadomość.

– Stan – wołała – Stan, co się dzieje? Toniemy?!
–  Jest!  –  odkrzyknął  oficer.  –  Przyszedł  jednak!  Ubieraj  się,  szybko,  to  sztorm,  cyklon,

szybko!

Obijając się boleśnie o wszystko, co wystawało i nie mogąc zachować równowagi, ubierał

się niezdarnie. Nie mógł trafić do nogawki, szamotał się wciągając spodnie, padał, znów się
podnosił, aż wreszcie ubrany już jako tako, począł pomagać Pameli.

– Szybko – popędzał ją. – Szybko, muszę iść na mostek.
– Nie, Stan – zaprotestowała w panice. – Nie zostawiaj mnie teraz.
–  Przestań  –  huknął  pełnym  głosem.  –  Nie  jesteś  na  statku  sama!  Odpowiadam  za

wszystko i wszystkich!

Patrzyła  na  niego  szeroko  otwartymi  ze  zdumienia  oczami.  Był  teraz  inny  niż  przed

chwilą. Ostry, szorstki, władczy, jakby zapomniał o tym, co parę chwil temu przeżywali. Nie
miała odwagi zaprotestować, bo się go przestraszyła. Dotarła też do niej groza sytuacji. Gdy
się już ubrała, przywarła do ściany plecami i oświadczyła:

– Idź, idź, jak musisz. Ja tu będę na ciebie czekała.
– Nie! – zaprzeczył gwałtownie. – Tu nie możesz zostać. Pójdziesz do swojej kabiny. Nie

ruszysz się stamtąd, póki nie przyjdę ja albo ktoś z załogi.

– Stan – teraz w jej głosie było niemal błaganie. – Nie  chcę.  Nie mogę, tam jest Joe, tu

będę bezpieczniejsza.

– Właśnie teraz musisz być z nim. Jest słaby, musisz czuwać, żeby nic mu się nie stało,

żeby się nie potłukł. Jesteś silniejsza, Pam, bądź rozsądna...

Ujął  ją  pod  ramię,  pociągnął.  Wstała  z  oporem.  Milczała,  kiedy  balansując  i  co  chwila

zataczając  się,  prowadził  ją  najpierw  do  wyjścia,  a  potem  przez  pokład  ku  kabinie
armatorskiej.  Szli  po  zawietrznej  stronie,  więc  choć  dookoła  była  straszna  kotłowanina,  a
wodny pył budził grozę i strach, to jednak bez większych przeszkód szybko dotarli do drzwi.
Stan otworzył je, pchnął lekko Pamelę mówiąc:

– Idź, pilnuj go. Mimo wszystko odpowiadamy za niego.
– A ja? – zdążyła jeszcze zapytać.
– Tobie nic się nie stanie – zapewnił. – Tylko nie ruszaj się stąd, nie wychodź i jemu nie

pozwól.

Zatrzasnął  drzwi,  a  ona  zatoczyła  się  na  środek  saloniku,  a  potem  z  trudem  łapiąc

równowagę, przedostała się do sypialni.

background image

97

8

Ed,  uciekając  przed  nadchodzącym  oficerem,  ukrył  się  w  ciemnym  pomieszczeniu

niedaleko chłodni, w której szczury zaatakowały Pamelę. Były i tutaj, biegały, ocierały się o
niego,  ale  nie  przejmował  się  nimi.  Bardziej  realne  było  tamto  niebezpieczeństwo.  Bał  się,
czy nie został zauważony, więc siadł w kącie i trwał tak  w ciszy, nasłuchując,  czy  nikt  nie
nadchodzi  do  jego  kryjówki.  Słyszał  przytłumione  odgłosy  z  miejsca,  które  przed  chwilą
opuścił  i  domyślał  się,  że  ktoś  zajmuje  się  Pamelą.  Przyszło  mu  na  myśl,  że  ona  może  go
wydać.  Odruchowo  dotknął  kolby  rewolweru.  Uspokoiło  go  to  nieco.  Czekał  dalej.  Nic  się
jednak nie działo. Po jakimś czasie odgłosy w korytarzu ucichły. Odetchnął nieco, ale jeszcze
nie miał odwagi ruszyć się z miejsca.

Był  wściekły,  że  Pamela  pozwoliła,  by  szczury  pożarły  jedzenie,  które  przyniosła  dla

niego.  Na  myśl  o  tym  poczuł  nową  falę  głodu,  tak  silną,  że  aż  zrobiło  mu  się  słabo.  A
równocześnie pragnienie także dało znać o sobie. Przełyk miał suchy, błonę śluzową w ustach
tak  wyschniętą,  że  gdy  poruszał  językiem,  zdawało  mu  się,  że  słyszy  szelest.  Bolało  go
gardło, piekło w żołądku, nie mógł przełknąć śliny, bo mu jej w ustach brakowało. Wiedział,
że długo już tej męki nie zniesie. Przypomniał sobie o puszce z sokiem, która ocalała przed
szczurami.  Poświecił  latarką,  odnalazł  ją  i  rozejrzał  się,  jak  otworzyć.  Wypróbowanym  już
sposobem,  uchyliwszy  drzwi  i  posłuchawszy,  czy  nikogo  w  pobliżu  nie  ma,  uderzył
kilkakrotnie puszką o kant. Cienka blacha ustąpiła, sporo soku wylało się przy tym, ale resztę
wypił łapczywie, nie odejmując puszki od ust. Sok był słodkawo-cierpki, smakował mu, gasił
pragnienie, niebiańską rozkoszą napełniał przełyk, gardło, żołądek. Gdy już wysączył płyn do
ostatniej kropli, odrzucił puszkę z żalem, ale poczuł ulgę. Teraz mógł jeszcze poczekać jakiś
czas.  Uspokojony  nieco,  znów  usiadł  w  kącie  pomieszczenia,  zgasił  latarkę,  by  oszczędzać
baterie i zapadł w półsen. Nagle potworny huk wyrwał go z tego stanu. Potoczył się w bok,
upadł, znów coś nim szarpnęło, znów usłyszał łomot, brzęk i trzaski, uderzył się w tył głowy
o ścianę. Nie  wiedział, co się  dzieje  i  trwało  długą  chwilę,  nim  pojął,  że  statek  kołysze  się
nierytmicznie, wściekle, a fala bije w jego burty z ogłuszającym łomotem. Z wielkim trudem
doturlał  się  do  kąta,  wklinował  w  róg,  rozpostarł  ramiona,  przylgnął  nimi  do  ścian,  byle
zachować równowagę i nie pozwolić się poranić przy gwałtownych szarpnięciach statkiem.

Niespodziewanie,  tuż  obok,  usłyszał  jakiś  niezwykły  dźwięk.  Zdawało  mu  się,  że  coś

runęło,  brzęczy  szkło,  coś  toczy  się  po  metalu...  Były  to  hałasy  zupełnie  inne  niż  te,  które
wydawał atakowany przez wiatr i wodę kadłub. Nasłuchiwał przerażony. Coś uderzyło go w
nogę,  ale  niezbyt  boleśnie.  Potem  jakiś  miękki  przedmiot  zaczął  naciskać  na  jego  bok.
Odepchnął silnie ręką i poczuł, że jest to niezbyt twarde, jakby z kartonu, ale zaraz natrafił na
obły,  śliski  kształt,  który  wymknął  mu  się  z  palców.  Pomacał  wokół  siebie,  żeby  odnaleźć
latarkę, którą wypuścił z rąk podczas pierwszego  ataku wichury. Nie znalazł jej. Ale  już  te
obce  dźwięki  mniej  go  niepokoiły.  Zrozumiał,  że  coś  się  zwaliło  przy  silnym  szarpnięciu
statkiem, potoczyło po podłodze, porozbijało. Wstąpiła w niego  nadzieja, że to może jakieś
zapomniane  zapasy  żywności  albo  przynajmniej  napojów,  które  dla  niego  mogą  okazać  się
zbawienne.

Ataki wichru musiały złagodnieć, bo kołysanie stało się mniej  gwałtowne, a po pewnym

czasie zrobiło się zupełnie znośne. Ostrożnie wstał. Jeszcze bał się oderwać plecy od ściany,
by nagłe szarpnięcie nie powaliło go na podłogę, ale wiatr najwyraźniej uspokoił się. Znów
próbował odnaleźć latarkę, ale nie znalazłszy jej, ciekaw co to się porozbijało, zaczął badać
podłogę  najpierw  blisko,  koło  siebie,  a  potem  dalej,  aż  do  przeciwległego  kąta.  Natrafił  na
opakowania, namacał twardy, gruby karton. Potem syknął z bólu, bo rozciął sobie palce o coś
ostrego. Wreszcie  wyczuł butelkę. Wziął ją do ręki, obmacał, uniósł, jakby  chciał obejrzeć,

background image

98

ale w nieprzeniknionej ciemności nie mógł niczego rozpoznać. Wyczuł jednak, że butelka jest
zakręcana.  Postanowił  zaryzykować,  choć  przeszło  mu  przez  myśl,  że  to  może  być
niebezpieczne,  bo  nie  wiadomo,  jaki  płyn  znajdował  się  w  tych  butelkach.  Odkręcił  jednak
kapsel, przytknął szyjkę do ust i pociągnął spory łyk.

Zakrztusił się i zakaszlał. W gardle, przełyku i żołądku od razu poczuł palący nieznośnie

ogień  i  wydało  mu  się,  że  napił  się  jakiegoś  kwasu.  Dopiero  po  chwili  dotarło  do  jego
świadomości, że ten ostry, palący płyn jest mu znajomy. Poczuł też wreszcie zapach. Miał w
ręku butelkę whisky. Powędrował w ciemności przed siebie. Nogami miażdżył szkło, kopał
leżące całe jeszcze butelki, odsuwał na bok kartony. Widocznie ktoś z załogi miał tu ukryty
zapas alkoholu, który najpewniej przemycał na wraku.

Odruchowo uniósł butelkę, aby się napić znowu, ale powstrzymał  się w ostatniej chwili.

Wiedział, że jeśli to zrobi, poczuje ulgę, może nawet zagłuszy nieznośny głód. Ale to minie
szybko.  A  potem  wróci  głód,  a  przede  wszystkim  pragnienie,  którego  nie  można  ugasić
alkoholem.  Wiedział,  że  wszystko,  co  leżało  u  jego  stóp,  było  nie  tylko  bezużyteczne,  ale
nawet niebezpieczne.

Roześmiał się. Był to głośny, nieopanowany chichot szaleńca. Grzmotnął butelką o ścianę.

Uderzenie szkła o metal zabrzmiało jak wystrzał. Potem, ciągle  śmiejąc się coraz głośniej i
głośniej, zaczął schylać się, wyszukiwać butelki i rozbijać je jedna po drugiej. Rozrywał całe
jeszcze kartony, wyrywał z przegródek butelki i rzucał z rozmachem, mocno, nie zważając, że
czyni tym hałas, który rozbrzmiewa po całym statku.

9

Pamela, popchnięta przez trzeciego, przetoczyła się przez salonik, potknęła o wysoki próg

i wpadła do sypialni, zataczając się jak pijana. Gdy spojrzała wokoło, ogarnęło ją przerażenie.
Kabina znajdowała się w stanie trudnym do opisania. Po podłodze były porozrzucane części
garderoby, obok leżała otwarta, pusta walizka i torba, z której wypadła zawartość. Wszystko
skotłowane,  zmięte  i  mokre.  Przez  otwarty  bulaj  dostała  się  tu  woda,  która  wszystko
zmoczyła. Nie było jej zbyt dużo, kabina znajdowała się po stronie zawietrznej i to uchroniło
ją  od  całkowitego  zalania,  ale  jednak  zdążyła  zachlapać  koję,  porozrzucane  rzeczy  i  Joego,
który  leżał  spokojnie  na  podłodze  wyrzucony  siłą  przechyłu.  Był  nieruchomy,  czoło  miał
rozcięte. Łagodniejsze teraz przechyły sprawiały, że głowa przetaczała mu się z boku na bok.

Pamela przestraszyła się. Nie mogąc ustać na nogach, padła na kolana i doczołgała się do

męża. Poczęła go tarmosić za ramiona, bić po twarzy:

– Joe, na litość boską, Joe co ci się stało? Joe, otwórz oczy, Joe! Podniósł wolno powieki,

zamrugał  nieprzytomnie.  Wodził  wokoło  wzrokiem,  nie  mogąc  zrozumieć,  co  się  dzieje.
Odetchnęła,  widząc, że żyje, a on  wreszcie rozpoznał  ją.  Twarz  wykrzywił  mu  zły  grymas.
Szarpnął ciałem, usiłując oswobodzić się z jej uchwytu i wykrztusił:

– Zostaw mnie w spokoju! Idź do diabła!
Nie  zwróciła  uwagi  na  jego  wybuch.  Ucieszyła  się,  że  jednak  żyje,  ale  równocześnie

ogarnął ją gniew i poczuła, że gotowa byłaby go rozszarpać.

– Joe! – jeszcze raz nim potrząsnęła. – Joe, wstańże, nie leż jak bydlę na podłodze! Rusz

się wreszcie!

Znów  się  szarpnął,  wyrwał  ramiona  z  jej  uścisku,  przetoczył  się  na  bok.  Potem  siadł  z

widocznym wysiłkiem i oparł się plecami o bok koi. Czoło miał mokre, twarz bladosiną, oczy
zapadły mu w głąb i sprawiał wrażenie topielca.

Pamela w tej chwili zobaczyła otwarte drzwi szafy, a potem pudełko po aspirynie leżące

przy  koi.  Zrozumiała,  że  to  nie  atak  sztormu  spowodował  takie  spustoszenie  w  kabinie.
Ogarnęła ją nagle nieprzytomna furia. Chwyciła go za głowę, uderzyła o twarde drewno koi,

background image

99

biła, drapała i szlochając z gniewu i bezsilności wołała:

– Szukałeś! Rozwaliłeś wszystko, żeby tylko zdobyć! Ty szmato! Ty cholerny, śmierdzący

trupie! Zabiłbyś mnie, byle tylko to dostać. Nie wierzysz, że tu nie ma, nic nie ma!

Nieprzytomna z gniewu biła go i szarpała, a Joe nawet się nie uchylał, tylko patrzył na nią

z jakimś dziwnym, jakby ironicznym uśmiechem.

–  Co  tak  patrzysz  na  mnie,  co?  –  wołała.  –  Odpowiedz,  odezwij  się,  rusz  się,  zrób  coś,

żeby  sam  się  ratować.  Przecież  nikt  ci  nie  pomoże,  a  tego,  co  chcesz,  nie  dostaniesz,
zrozumiałeś wreszcie?

– Dostanę – wykrztusił nie przestając się uśmiechać. – Musi tu być.
– Nie ma, mówiłam ci sto razy, że nie ma.
–  Jest  –  powtórzył  z  uporem.  –  I  ty  mi  dostarczysz.  Bo  jak  nie,  to  cię  zabiję.  Ciebie

pierwszą, a potem ich.

Głowa odskoczyła mu do tyłu i głucho stuknęła o deski. Pamela z całej siły uderzyła  go

pięścią  w  twarz.  Rozcięła  mu  wargę.  Zlizał  krew,  wierzchem  dłoni  otarł  pot  z  czoła.  Nie
przestawał  się  uśmiechać,  ale  teraz  patrzył  jakoś  inaczej.  Było  w  jego  twarzy  coś
niesamowitego,  coś  tak  przerażającego,  że  Pamela  krzyknęła,  cofnęła  się  i  odruchowo
zasłoniła  się  ramieniem.  Chciała  wstać,  ale  nim  to  uczyniła,  Joe  nagle  rzucił  się  na  nią.
Niespodziewana siła wstąpiła w jego zawsze słabe i zwiotczałe ciało. Bił ją po twarzy, kopał,
aż wreszcie chwycił za gardło. Wyrzucał przy tym z siebie jakieś niezrozumiałe dźwięki, był
nieprzytomny, z ust wydobywała mu się piana, oczy zrobiły się niemal białe.

Pamela  pojęła,  że  gotów  jest  ją  zabić.  Joe  dusił  ją,  słabła  coraz  bardziej,  ale  ostatnim,

rozpaczliwym zrywem zdołała wbić mu pięść pod brodę. Uderzyła w krtań. Cios był mocny,
sprawił, że Joe na moment stracił oddech i rozluźnił chwyt. Wykorzystała to.  Zerwała  się  i
skoczyła do drzwi z nieprzytomnym krzykiem. Nie gonił jej. Wyczerpany legł cicho i tylko
dyszał jak po ogromnym, nadludzkim wysiłku.

Pamela wyskoczyła na pokład. Nie zważając na wichurę i przechyły statku, potykając się i

zataczając  dotarła  na  mostek.  Wpadła  do  środka  rozdygotana,  półprzytomna,  z  rozwianymi
włosami.  podrapana,  w  poszarpanym  ubraniu.  Wszyscy  odwrócili  głowy  zaskoczeni  jej
nagłym pojawieniem się. Trzeci, nie namyślając się podbiegł, chwycił ją wpół, poprowadził
do kabiny nawigacyjnej i posadził na kanapce.

– Co się stało, Pam – pytał zdziwiony i przestraszony. – Co ci jest?
– Tam, tam – pokazywała ręką gdzieś poza siebie. – Och, Stan, on mnie bił, dusił, chciał

zabić.

– Kto, uspokój się – przytrzymał ją za ramiona, bo osuwała się z osłabienia.
–  Joe  –  mówiła  jak  w  transie.  –  Szukał  narkotyków.  Jest  nieprzytomny,  gotów  zrobić

wszystko, żeby je zdobyć. Stan, boję się go, chciał mnie zabić.

Trzeci  zaczynał  rozumieć,  co  zaszło.  Jeszcze  raz  lekko  potrząsnął  Pamelą,  by  nieco

oprzytomniała i powiedział spokojnie:

– Nie bój się, tu już nic ci nie grozi. Uspokój się! Olek – zawołał do kucharza, który wraz z

innymi  przyglądał  się  tej  scenie.  –  Przynieś  coś  do  picia.  Kawy,  herbaty,  wszystko  jedno!
Prędko!

Kucharz pobiegł spełnić polecenie. Pamela z wolna zaczynała się uspokajać. Nagle z boku,

spoza drzwi rozległ się głośny okrzyk:

– Patrzcie, tam, co on robi! Człowieku, co robisz?! Uważaj, uwaaażaj! – Wszyscy wybiegli

na skrzydło mostku. Tu, z góry, w smudze światła z reflektora mechanika ujrzeli widok, który
sprawił, że stali jak zamurowani.

Joe wytoczył się przez otwarte drzwi kabiny. Stał chwilę na pokładzie, kiwając się w takt

ciągle  jeszcze  dość  silnych  przechyłów.  Zdawało  się,  że  rozgląda  się  wokoło,  jakby  szukał
Pameli.  Potem  zatoczył  się  niczym  pijany,  postąpił  kilka  kroków  przez  siebie  w  stronę
relingu.  Wtedy  to  mechanik  wydał  przeciągły,  ostrzegawczy  krzyk.  Joe  go  nie  słyszał,  bo

background image

100

wokół  szumiało  morze  i  szalał  wiatr.  Może  zresztą  niczego  już  nie  słyszał.  Szedł  dalej
chwiejąc się, zataczając, nie zważając na nic.

Gdy  dotarł  do  relingu,  złapał  się  rękami  za  metalowe  rury,  pochylił  głowę,  jakby

wymiotował do morza. Potem nagle podniósł nogę, oparł stopę na rurze niczym na szczeblu
drabiny, wspiął się z widocznym wysiłkiem ponad pokład i rozkrzyżował ramiona. Wiatr w
tym momencie pchnął kadłub i pochylił go w tę stronę, po której stali. Joe zachwiał się, zgiął,
jakby komuś nisko się kłaniał i runął w czarną kipiel.

Pamela  krzyknęła  i  szarpnęła  się,  jakby  chciała  rzucić  się  na  ratunek.  Trzeci  mocno

przytrzymał ją za ramiona.

–  Chodźmy,  nic  mu  nie  pomożemy...  –  powiedział.  Wszyscy  cofnęli  się  do  wnętrza

wstrząśnięci tym, co zaszło. Wiatr przycichł, kołysanie niemal  ustało. Oficer znów posadził
Pamelę  na  kanapce  w  nawigacyjnej,  kucharz  podał  jej  kubek  gorącej  herbaty.  Nim  jednak
zdążyła  przełknąć  pierwszy  łyk,  wszyscy  usłyszeli  dochodzący  gdzieś  z  głębi  statku
niesamowity,  choć  przytłumiony  chichot,  a  potem  stuk  przypominający  odległy  wystrzał.
Potem powtórzyło się to raz i jeszcze raz. Wstrząsnęła się ze strachu i patrząc na  trzeciego
zapytała:

– Co to, Stan, co to jest! Piekło czy statek?
– Uspokój się – odparł, starając się panować nad nerwami – To pewnie coś w maszynowni

wyrwało się z fundamentu i sunie po metalu, wydając taki dźwięk.

Próbowała  się  napić,  choć  słowa  trzeciego  nie  uspokoiły  jej.  On  zaś  podniósł  się  z

wysiłkiem i powiedział:

– Zawiadomię kapitana na „Smoku”, co tu się stało. Podszedł do miejsca, w którym była

krótkofalówka  i  dopiero  wtedy  zauważył,  że  wszystko  leży  rozbite  na  podłodze.  Słabo
widocznie przymocowany przez mechanika aparat runął podczas przechyłu. Oficer nie okazał
zdenerwowania, tylko powiedział na pozór spokojnie:

–  Rozbiło  się.  Trudno,  musimy  poczekać  do  rana...  Grunt,  że  hol  wytrzymał.  To

najważniejsze. Wszyscy w milczeniu przyjęli jego słowa.

IX

1

Kapitan „Smoka” od kilku godzin wcale nie schodził z mostku. W zasadzie nie miał tu nic

do roboty, wszystko toczyło się zwykłym trybem i bez niego, ale poczucie obowiązku kazało
mu  czuwać.  Atmosfera  na  statku  była  ciężka,  ludzie  stali  się  milczący  i  osowiali,  nawet
gadatliwy zazwyczaj i wszędobylski bosman snuł się teraz chmurny i powarkiwał na ludzi bez
specjalnego powodu.

Elektryk  pracował  przy  radarze  uparcie,  w  milczeniu,  zdając  sobie  sprawę,  że  wszyscy

pełniący  tu  wachtę,  a  zwłaszcza  kapitan  oczekują  od  niego,  iż  naprawi  urządzenie.  Był
zasępiony,  co  chwilę  sięgał  po  swoje  delikatne  narzędzia  albo  nawet  prosił,  by  mu  coś
podano, a wówczas każdy, kto był blisko, spieszył z pomocą. Czas jednak upływał, na świecie
zrobiło  się  całkiem  ciemno,  a  radar  nadal  był  nieczynny.  Gdy  nadeszła  chmura  i  gęsty,
potęgujący zły nastrój mrok ogarnął  holownik  –  napięcie  jeszcze  się  wzmogło.  Zbliżała  się
pora  kolacji,  ale  nikt  o  niej  nie  myślał.  Tylko  kapitan  kazał  podać  na  mostek  kawę  i  pił  ją
siedząc  w  kącie,  na  kanapce  w  kabinie  nawigacyjnej.  Obserwował  spod  oka  elektryka  w

background image

101

sterowni i pierwszego oficera przylepionego twarzą do szyby, jakby chciał dojrzeć, co kryje
się w groźnej ciemności przed dziobem „Smoka”. Potem rozległ się gwizd, to radio meldował
coś pierwszemu przez tubę, znów zapadła cisza, którą przerwało trzaśniecie drzwi od wnętrza
statku. Pierwszy wszedł do nawigacyjnej i podał kapitanowi kartkę.

– Jest świeży komunikat meteo – powiedział. Kapitan postawił kubek z kawą na stoliku.

Płyn przechylił się tak, że o mało nie wylał się na mapę. Pierwszy zauważył to i pomyślał, że
przechyły  holownika  zwiększyły  się,  choć  nikt  tego  specjalnie  nie  odczuł.  Kapitan  wziął
kartkę, przeczytał i zmarszczył czoło. Oficer czytał już komunikat i wiedział, że jest bardziej
niepokojący  od  poprzednich.  Huragan  był  tuż.  Jego  centrum  znajdowało  się  wprawdzie
jeszcze daleko na północnym zachodzie i było mało prawdopodobne, by dotarło do nich, ale
południowe skrzydło, według komunikatu, sięgało rejonu, w którym się znajdowali. Kapitan
wyszedł na zewnątrz, rozejrzał się i mruknął do chiefa, który znalazł się obok niego:

– To on, już tu jest. Lada chwila uderzy.
– Nic nam nie zrobi – dość lekko odparł oficer. – Tu nie będzie miał takiej siły jak bliżej

centrum.

–  Ano,  zobaczymy  –  głos  kapitana  brzmiał  pesymistycznie.  Wrócił  do  wnętrza  i  rzucił

okiem  na  spoconego  elektryka.  Nic  nie  powiedział,  choć  widać  było,  że  miałby  ochotę  go
ponaglić.  Elektryk  jednak  sam  to  dostrzegł,  bo  wyprostował  się,  otarł  czoło  i  spojrzał
bezradnie.

– Nie dam rady, panie kapitanie – wyznał pokornie. Miał poczucie winy i unikał wzroku

starego. – On jest już całkiem do niczego.

Kapitan  żachnął  się,  chciał  coś  powiedzieć  ostro,  ale  jednak  zdołał  się  powstrzymać.

Zobaczył, że elektryk jest półprzytomny ze zmęczenia i ledwo stoi na nogach.

– Jest pan pewny, że nic się nie da zrobić? – zapytał. Elektryk skinął głową w odpowiedzi.

– Nawet prowizorycznie?

– Zdechł zupełnie. Po prostu trzeba go wymienić na nowy.
– To najprostsze – kapitan jednak nie mógł się powstrzymać od złośliwości. – No, dobra –

poddał się. – Jak pan nie potrafi, to niech pan da spokój. Musimy jechać bez niego...

–  Tu  nawet  największy  specjalista  też  by  nie  dał  rady  –  odparł  obrażony  elektryk.  –

Meldowałem dawno, że radar jest na wykończeniu, no i skończył się ostatecznie.

– Akurat teraz, cholera – warknął kapitan.
– Nic nie poradzę – wzruszył ramionami elektryk. W jego głosie brzmiała uraza, bo czuł,

że  jednak  kapitan  ma  do  niego  pretensje.  Nie  mylił  się.  Kapitan  rozzłościł  się  nagle  i
krzyknął:

–  To  idź  pan  na  kolację,  a  potem  spać,  do  cholery!  Elektryk  nie  ukrywając  urazy,

powstrzymał się jednak od odpowiedzi, tylko zebrał narzędzia i wyszedł mamrocząc coś pod
nosem. Chief mu współczuł i stanął w jego obronie:

– On naprawdę robił, co mógł – powiedział.
–  Dobra,  dobra,  wiem  –  odparł  spokojniej  kapitan.  –  Nic  nie  poradzimy.  Zresztą,  jakoś

sobie  damy  radę,  widzimy  ich  i  mamy  łączność  radiową.  Steward  –  zawołał  swoim
zwyczajem, jakby ten był za górami – kawy! Dużo, mocnej kawy!

Chudy  steward  pojawił  się  natychmiast,  zabrał  pusty  dzbanek,  kubki  i  nim  wyszedł,

powiedział z przyganą:

– Kolację podają, trzeba by zjeść...
– Powiedz ludziom, niech nie czekają na mnie – burknął kapitan. – Przynieś mi potem tu

parę kanapek.

Steward pokręcił głową, wyrażając w ten sposób swoją dezaprobatę, ale nie miał odwagi

nic  powiedzieć  głośno,  bo  widział,  że  kapitan  jest  w  nastroju  niezbyt  bezpiecznym  dla
otoczenia. Ruszył więc po kawę.

W  tym  momencie  nadeszło  uderzenie  wiatru.  Targnęło  holownikiem,  zanurzyło  go  w

background image

102

kipieli,  wykręciło  w  bok,  potem  szarpnęło  w  przeciwnym  kierunku,  otoczyło  wyższymi  od
nadbudówek bryzgami piany, okryło gęstą masą pyłu wodnego. Wszyscy poczuli szarpnięcie,
jakby „Smok” był psem na łańcuchu, który w niebezpiecznej chwili pragnie się uwolnić z nie
pozwalającej na ucieczkę uwięzi.

Kapitan  zdążył  chwycić  za  korpus  radaru,  z  trudem  wytrzymał  silny  przechył,  a  przy

powrocie  statku  do  pionu,  złapał  moment,  w  którym  doskoczył  do  kąta  przy  oknie  i  tam
zaklinował się tak, by móc zachować postawę stojącą. Sternikowi nic się nie stało, bo dzierżył
mocno  w  dłoniach  koło  i  to  pozwoliło  mu  utrzymać  się  na  nogach,  ale  chief,  zaskoczony
gwałtownym atakiem wichru, poleciał przez całą sterownię i wypadł przez otwarte drzwi na
zewnątrz. Potknął się przy tym o próg i już na skrzydle upadł na pokład, tłukąc się boleśnie w
ramię i głowę. Szybko jednak pozbierał się i z trudem, czepiając się, czego się dało, wrócił do
środka, zatrzaskując za sobą drzwi, przez które już zdążyło chlusnąć sporo wody.

– Hol! – krzyknął.
–  Wytrzymał,  dobra  jest  –  usłyszał  odpowiedź  kapitana.  Sam  także  zorientował  się,  że

uderzenie, choć bardzo mocno szarpnęło statkiem, nie zerwało holu, bo „Smok” nie zwiększył
obrotów, nie poleciał dziobem do przodu, jak to zawsze bywa w takich wypadkach.

Cały wysiłek włożyli teraz w to, by utrzymać się na nogach, sternik zaś natężył mięśnie,

aby  prowadzić  statek  możliwie  po  kursie,  dziobem  pod  wiatr.  Musieli  przetrwać  ten  atak
wichury,  teraz  nic  nie  byli  w  stanie  zrobić.  Mogli  tylko  po  prostu  czekać,  aż  siła  wiatru
osłabnie. Kapitan modlił się w myślach, by hol wytrzymał kolejne uderzenia i szarpnięcia, i
by tam, na „Stelli” nie stało się nic złego.

Trwało dość długo, nim wreszcie poczuli, że wiatr słabnie, jego uderzenia stają się mniej

gwałtowne,  a  przechyły  statku  maleją,  Kapitan  odetchnął  nieco.  Czekał  jeszcze  przez  jakiś
czas, uważnie nasłuchując odgłosów  wiatru. Czuł, że jest coraz  łagodniejszy.  Gdy  wreszcie
zapanował względny spokój, odepchnął się od ściany i balansując na szeroko rozstawionych
nogach, dotarł do krótkofalówki. Niecierpliwie chciał się połączyć ze „Stellą”.

– Halo, „Stella”, „Stella” – wołał – tu „Smok”, „Stella”, zgłoś się!
W  słuchawce  trwała  cisza.  Wołał  jeszcze  kilkakrotnie,  coraz  bardziej  niespokojny.

Wreszcie krzyknął:

– Chief, co jest, do cholery, wyjrzyj pan, czy są za nami!
Pierwszy  oficer  spełnił  polecenie,  spojrzał  za  rufę  i  dostrzegł  w  ciemnościach  światełko

skaczące na ciągle jeszcze wysokiej fali

– Są! – odkrzyknął uradowany.
– To czemu się nie zgłaszają – denerwował się kapitan. Przytknął słuchawkę do ucha. Była

martwa. Dopiero teraz przyszło mu na myśl, że aparatura mogła ulec uszkodzeniu. Dmuchnął
w tubę, wezwał radiooficera, kazał mu sprawdzić. Radio szybko postawił diagnozę.

– Nie łączy – powiedział. – Coś nawaliło.
– U nas czy u nich? – chciał wiedzieć kapitan.
– Chyba u nich. U nas wszystko w porządku.
– No to co, radź pan coś – zażądał kapitan. Radio pokręcił głową.
– Teraz nie da rady, panie kapitanie – odpowiedział niepewnie.
– Jak się rozwidni, trzeba spuścić szalupę i popłynąć do nich, spróbować naprawić.
Kapitan  zrezygnował  z  nalegań.  Wysyłanie  ludzi  szalupą  w  tych  warunkach  byłoby

szaleństwem. Poddał się więc i tylko powiedział z rozdrażnieniem:

– Cholera, najpierw radar, teraz radio. Pech...
– Trójkąt Bermudzki – mruknął pod nosem pierwszy oficer, ale kapitan tego nie dosłyszał,

bo z pewnością zareagowałby ostrym protestem przeciwko głupim przesądom.

background image

103

2

Morze znacznie się uspokoiło i jego szum stał się łagodniejszy. Falowało jeszcze, kołysało

wielkim kadłubem, który kiwał się rytmicznie, niczym wielkie wahadło, ale w porównaniu z
kipielą  sprzed  pół  godziny  wydawało  się  spokojne  i  niegroźne.  Trzeci  odłożył  słuchawkę,
popatrzył po obecnych i zapytał:

– Gdzie mechanik?
Nie  usłyszał  odpowiedzi.  Ludzie,  stojący  lub  siedzący  w  różnych  miejscach,  popatrzyli

niepewnie po sobie. Byli nienaturalnie spokojni i obojętni, co stanowiło reakcję na poprzednie
napięcie. Pamela siedziała w nawigacyjnej wciśnięta w róg kanapki, dygotała nie mogąc się
uspokoić i patrzyła przez otwarte drzwi na oficera, oczekując od niego opieki. On zaś wpadał
w coraz większy gniew.

– Gdzie on jest, do diabła! – zawołał. – Źle zamocował aparat, to jego wina, że spadł i się

rozwalił. Niech teraz pozbiera ten szmelc i naprawi. Musimy mieć łączność ze „Smokiem”.

Znów nikt nie odpowiedział. Słowa trzeciego były adresowane do  mechanika, nie  wzięli

ich więc do siebie, nie zareagowali.

– Janek! – huknął trzeci. – Trzeba go poszukać. Pewnie ze strachu skrył się gdzieś i boi się

wysadzić nos. Przyprowadź go.

– Czort wie, gdzie może być – odburknął marynarz.
–  Może  go  zniosło  za  burtę  –  poddał  chmurnie  Olek.  Trzeci  żachnął  się,  jakby  go  ktoś

dźgnął igłą.

– Nie gadaj głupstw! Był tu przecież! Idź, poszukaj go – powtórzył
do Janka – a wy – zwrócił się do Pedra i Akiego – sprawdźcie hol. To teraz najważniejsze,

nie możemy urwać się „Smokowi”!

Aki uniósł się niezbyt ochoczo, a Pedro spojrzał wilkiem i pokręcił przecząco głową.
– Nie! – odpowiedział ponuro. – Nie pójdę!
– Co? – trzeci najeżył się. – Trzeba, bez gadania!
– Nie – z uporem powtórzył Pedro. – Nie chcę się utopić.
–  Panie  trzeci  –  wtrącił  Janek,  nim  oficer  zdążył  wybuchnąć  gniewem.  –  Hol  przecież

trzyma, czulibyśmy, gdyby się zerwał. Zresztą widać światło rufowe „Smoka”.

– Ale trzeba sprawdzić. Może jest uszkodzony, hol musi być niezawodny, jasne? Teraz jest

spokojnie, prawie nie kiwa.

– Sir – wtrącił niemal pokornie Aki. – To tylko chwila spokoju. Ja pójdę, jak pan każe, ale

wiatr  może  znów  uderzyć  i  wtedy  nie  wrócimy  z  dziobu...  Lepiej  jeszcze  poczekać...  Ale
pójdę, jak pan...

Trzeci,  widząc,  że  jest  sam  przeciwko  wszystkim,  zrozumiał,  że  nie  może  się  upierać.

Sprzeciw  Pedra  przyjął  jako  niesubordynację,  ale  to,  co  powiedział  Aki,  trafiło  mu  do
przekonania.  To  fakt,  że  nie  było  konieczności,  by  szli  na  dziób.  Chciał  im  dać  zajęcie,
wyrwać z odrętwienia, ale ryzyko mogło okazać się zbyt duże. Machnął więc ręką i zgodził
się.

–  Dobrze,  poczekamy  jeszcze.  Ale  nie  siedźcie  tak.  Olek,  daj  coś  do  picia.  Wy  dwaj

posprawdzajcie, czy jeszcze coś się  nie  rozbiło,  zamocujcie  dodatkowo  sprzęt.  Janek,  idźże
wreszcie po tego mechanika.

Napięcie  zostało  rozładowane.  Ludzie  ruszyli  się  niemrawo  z  miejsc,  poczęli  kręcić  po

mostku,  zaglądać  do  sąsiednich  pomieszczeń,  gdzie  były  ich  zapasy  i  sprzęt,  a  marynarz
powędrował  niżej  poszukać  mechanika.  Przyszło  mu  do  głowy,  że  zapewne  jest  w  swej
kabinie, więc tam też najpierw skierował się i bez pukania wszedł do środka. Od razu rzucił
mu się w oczy obraz, który sprawił, że stanął zdumiony i ledwie z siebie wydusił:

– Franek, co robisz?
Mechanik  klęczał  przed  koją,  dotykając  czołem  jej  brzegu.  Trwał  tak  nieruchomo,  z

pochyloną głową, zgiętymi plecami i zdawało się, że zmogła go jakaś słabość, nim zdążył lec

background image

104

na łóżku.

– Franek – powtórzył przestraszony marynarz. – Co ci się stało? Uderzyłeś się? Rzygasz?

–  przyszło  mu  do  głowy,  że  kolegę  opanowała  morska  choroba.  Ale  tamten  nadal  nie
reagował, tylko Janek dostrzegł, że porusza wargami, jakby mówił sam do siebie. Pochylił się
i wówczas usłyszał ciche słowa modlitwy:

...uciekamy się, święta Boża Rodzicielko...
– Franek! – marynarz roześmiał się na cały głos. – Coś ty, modlisz się? Zwariowałeś?
Mechanik przerwał modlitwę, spojrzał wrogo na kolegę i powiedział z gniewem:
– Nie drwij! Niebezpieczeństwo nie minęło! Przycichł tylko, przyczaił się na chwilę,  ale

znowu nas zaatakuje, a wtedy nie wyrwiemy się...

–  Czyś  ty  oszalał?  –  Janek  patrzył  na  kolegę  jak  na  wariata.  Wszyscy  na  holowniku

wiedzieli, że mechanik jest człowiekiem religijnym, ale Janek nie przypuszczał, że może się
modlić jak dewotka. Mechanik widać nadal nie przezwyciężył strachu.

– Dobrze wiesz, o czym mówię. Wszyscy wiecie, tylko udajecie, że się go nie boicie. A ja

się  boję.  Boję  się,  nie  ukrywam  tego!  Tylko  w  modlitwie  ratunek.  To  piekielne  morze
wszystkich nas pożre. Wszystkich! Statek utonie, my zginiemy, do rana nie będzie nic, nic...

–  Franek!  –  marynarz  spoważniał.  Zrozumiał,  że  szok  mechanika  można  przerwać  tylko

zdecydowanym,  surowym  działaniem.  –  Franek,  wstawaj,  mówię  ci,  wstawaj  i  chodź  na
mostek. Radiostacja się rozbiła, musisz coś poradzić.

– Nic nie poradzę. To wola boża. Zostaw mnie – bronił się mechanik. Ale Janek mocno

chwycił go za łokieć, szarpnął silnie i krzyknął:

– Wstawaj do cholery! Nie mazgaj się jak baba! No, ruszże się!
– Zostaw! Idź stąd! – wykrzyknął mechanik, rozpaczliwie usiłując wyswobodzić ramię z

uchwytu kolegi. Janek jednak zdołał go poderwać. Przyciągnął do siebie, popatrzył w oczy i
wycedził:

–  Franuś,  chodź,  mówię  ci,  chodź  dobrowolnie.  Bo  jak  nie,  to  dostaniesz  po  ryju  i  się

uspokoisz...

– Co?! – żachnął się mechanik, ale Janek już śmiał się, bo go w końcu ta  scena  zaczęła

bawić.

– To, co słyszałeś. Dam ci ze dwa razy po pysku i poproszę trzeciego, żeby ci dołożył. A

potem,  jak  się  to  wszystko  skończy,  nie  będziesz  miał  na  „Smoku”  życia,  kiedy  opowiem
chłopakom...

Franek spojrzał przytomniej, jakby otrząsnął się z letargu. Słowa Janka dotarły wreszcie do

niego, przedostały się przez kurtynę strachu. Największe wrażenie wywarła groźba, że o jego
słabości dowiedzą się koledzy na „Smoku”. Kiwnął głową, przestał się szamotać i powiedział
niemal pokornie:

– Pójdę, Janek. Już idę, ale pewnie nic nie poradzę...
– Wszystko jedno, chodź. Musimy trzymać się razem.
–  Tak,  tak  –  zgodził  się  mechanik,  ruszając  z  kabiny.  Nim  przekroczył  próg,  zapytał

jeszcze zażenowany: – Ale na „Smoku” nic nie powiesz?

–  Nie  martw  się  –  uspokoił  go  Janek.  –  Każdemu  się  może  zdarzyć  chwila  strachu.

Chodźmy, bo jeszcze pomyślą, że i ja gdzieś zginąłem.

3

Statki  szły  teraz  spokojnie,  kołysząc  się  miarowo  po  falującym  morzu.  Były  otulone

nieprzeniknioną opończą czerni i tylko ich światła wskazywały, że w tej otchłani, w której nie
sposób  było  odróżnić  morze  od  nieba,  znajdują  się  ludzie  oddzieleni  od  całego  świata,
zamknięci w stalowych pudłach, pełni niepokoju, co przyniesie następna chwila.

background image

105

„Stella” płynęła posłusznie połączona z rufą „Smoka” długi, liną, która teraz była jedyną

nicią łączącą obydwa statki. Zbaczała lekko dziobem, jakby była koniem kręcącym od czasu
do czasu łbem, by się uwolnić od niewygodnego wędzidła.

Z  wolna  z  głębi  nocy  napłynęła  mgła.  Nadeszła  bezszelestnie,  miękko  i  niczym  czarna

wata  otuliła  statki,  sprawiając,  że  zniknęły  nawet  światełka,  które  dotychczas  dodawały
ludziom otuchy.

Na holowniku wachtowy marynarz bez przerwy czuwający nad tym, co się dzieje wokół

statku i regularnie meldujący o obecności „Stelli” za rufą, krzyknął w pewnej chwili:

 – Mgła!
Kapitan, zmęczony całodziennym czuwaniem i uspokojony już nieco przejściem szkwału,

podrzemywał w nawigacyjnej, ale od razu poderwał się z miejsca. Wyszedł na skrzydło. Mgła
była już tak gęsta, że stojąc przy drzwiach, z trudem dostrzegał wysokie nadburcie mostku na
jego końcu. Chmurnie powiedział do chiefa:

– Jeszcze tego nam brakowało.
–  Musiała  przyjść  –  odparł  z  rezygnacją  chief.  –  Zapowiadali.  Ale  to  może  znaczyć,  że

cyklon się oddala...

– To się okaże – mruknął pesymistycznie kapitan. – Włącz pan syrenę.
Oficer  posłusznie  poszedł  do  sterowni,  przekręcił  włącznik  i  po  chwili  rozległ  się

przeciągły,  smutny  głos  syreny  dającej  znak,  że  płyną  we  mgle.  Od  tej  pory  odzywał  się
regularnie  co kilkadziesiąt sekund.  Z maszynowni rozległo się  gwizdanie, starszy mechanik
pytał,  co  się  stało,  a  usłyszawszy,  że  mgła,  zaklął  i  wyłączył  się.  Tam,  we  wnętrzu  statku
załoga  maszynowa  silniej  niż  ci  na  pokładzie  przeżywała  wszystko,  co  się  wokół  działo.
Pokładowcy przynajmniej widzieli, mogli uchronić się w miarę możliwości przed nadejściem
niebezpieczeństwa  –  oni  musieli  czekać  aż  nadejdzie  skrycie,  dla  nich  całkowicie
niespodziewanie.

Kapitan z nieukrywaną troską patrzył ku rufie. Stwierdził:
– Teraz nawet ich światła nie widać.
– Ale są, hol trzyma – odparł pocieszająco oficer. Zamilkli, bo nie mieli o czym mówić.

Musieli  czekać  bezczynnie  na  to,  co  może  się  jeszcze  zdarzyć,  ale  obaj  łudzili  się,  że  noc
minie spokojnie, choć każdy z nich zdawał sobie sprawę, że huragan, choćby odległy, rzadko
poprzestaje na jednym tylko ataku.

Na „Stelli” nadejście mgły przez jakiś czas zostało nie zauważone. Wykonawszy rozkazy

trzeciego, ludzie tkwili teraz w bezczynności, pochowawszy się po kątach, ale nie oddalając
się  jednak  zbytnio  od  centrum,  jakim  dla  nich  był  mostek.  Wszyscy  pozostali  w  zasięgu
wzroku lub głosu. Aki popatrywał przez okno na światło rufowe „Smoka”, trochę drzemał, bo
głowa  od  czasu  do  czasu  opadała  mu  na  piersi.  Drzemali  także  inni,  a  trzeci,  siedząc  koło
Pameli, papierosami ratował się przed zapadnięciem w sen. Kawę dawno już wypił, czuł, że
przydałaby mu się jeszcze, ale bał się, że przeciążone serce może zacząć niespokojnie kołatać.
Sam nie wiedział, ile dziś już wypił kaw.

Dziś? zastanowił się, czy to jest właściwe słowo. Stracił poczucie czasu, nie wiedział, czy

minęła  północ,  wydawało  mu  się,  że  od  chwili,  gdy  Joe  zniknął  za  burtą,  upłynęły  wieki.
Spojrzał na zegarek i stwierdził, że jeszcze jest „dziś” – była dopiero jedenasta. Pamela, która
zdawała się spać z  głową opartą na  blacie  stolika  nawigacyjnego,  uniosła  twarz,  popatrzyła
nieprzytomnie.

– Pam – powiedział łagodnie. – Powinnaś iść do kabiny, położyć się. Chodź, zaprowadzę

cię.

– Nie – zaprotestowała po raz kolejny. – Nie odejdę stąd...
–  Ależ  tu  męczysz  się.  Połóż  się  normalnie,  prześpij,  jutro  wszystko  będzie  wyglądało

lepiej.

–  Lepiej  już  nigdy  nie  będzie  –  odparła  z  rezygnacją.  Była  spokojna.  Czuła  ogromne

background image

106

zmęczenie,  tak  wielkie,  że  zagłuszyło  wszystko  inne,  nawet  strach,  nawet  pamięć  o  Joem  i
wspomnienie strasznej sceny, kiedy ją dusił, i tego, jak wolno leciał za burtę wśród bryzgów
piany, w ostrej smudze światła padającego z mostku. Trzeci nie chciał podejmować rozmowy,
nie miał siły ciągle jej pocieszać i uspokajać. Ustąpił więc i zapalił kolejnego papierosa, choć
czuł w gardle drapanie, jakby ktoś tam przejechał ostrym pilnikiem.

– Okay, zostań, jeśli tu się czujesz bezpieczniej – powiedział. W tej chwili zauważył, że

przez  otwarte  drzwi  wpełza  do  sterowni  coś  białego,  puszystego,  kłębi  się  i  unosi  do  góry
niczym dym. W pierwszej chwili przeraził się nawet, że coś się musiało zapalić. W pobliskim
pomieszczeniu,  na  zapleczu  sterowni  znajdował  się  niewielki  agregat  prądotwórczy.
Zainstalował  go  tam  mechanik  i  miał  obowiązek  czuwać,  by  pracował,  dając  im  w  czasie
rejsu prąd. Agregat oznaczał dla nich życie, bez jego pracy „Stella” byłaby martwa, zimna i w
dodatku niewidoczna na morzu. Ale był on napędzany benzyną. Trzeciemu przyszło więc na
myśl, że może właśnie benzyna zapaliła się od jakiejś iskry, a od niej zajęły się inne rzeczy i
lada chwila statek stanie w płomieniach.

– Co to? – krzyknął zrywając się na równe nogi. – Ogień, pali się, Aki, Pedro, Janek, pali

się!

–  Nie,  sir  –  usłyszał  spokojny  głos  spod  okna  w  sterowni.  Aki  podniósł  głowę,  krzyk

oficera wyrwał go z chwilowej drzemki i od razu zorientował się, co się dzieje. – To mgła.

– Cholera! – zaklął oficer nie wiadomo ze złości, że nadeszła mgła, czy z ulgi, że to jednak

nie pożar. Natychmiast podjął decyzję. – Trzeba dawać sygnały, jeszcze się kto może na nas
wpakować, tu jest zawsze spory ruch.

Pamiętał,  że  znajdują  się  jeszcze  niezbyt  daleko  –  jak  na  morskie  odległości  –  od

amerykańskiego  brzegu.  Tu  właśnie,  niczym  szeroka  rzeka  ku  ściskającej  jej  nurt  tamie,
zbiegały się liczne szlaki morskie prowadzące do wielkich portów nad Zatoką Meksykańską.
Zaraz też przypomniał sobie, że na „Smoku” mieli uszkodzony radar.

– Panie Janku – zawołał. – Panie Janku! – marynarz wsadził głowę przez drzwi. – Weź pan

ręczną syrenę. Trzeba dawać sygnały mgłowe.

Marynarz skinął głową z niezbyt zachwyconą miną, zniknął na chwilę,  ale zaraz pojawił

się z niewielkim urządzeniem w ręku. Stanął na mostku i kręcąc korbą począł dawać sygnały.

Od przodu usłyszeli przeciągły jęk syreny „Smoka”. Trzeci powiedział:
– No, przynajmniej słychać, że są przed nami. Żeby jeszcze mieli radar. Bez tego idziemy

jak ślepi.

– Może naprawili – rzucił Janek przez drzwi. Trzeci pokręcił głową z powątpiewaniem.
– Pewnie nie, powiedzieliby nam o tym...
– Jak, skoro radio nie działa?
–  Kręć  pan  tą  syreną,  nie  gadaj  tyle  –  zezłościł  się  nagle  trzeci.  Jęk  syreny  wsiąknął  w

mgłę i zaraz zawtórował mu tamten, daleki, z holownika.

4

Ed osłabł bardzo i po ataku rozpaczy, który przeżył, długo odpoczywał w swojej kryjówce.

W głowie czuł zamęt, chwilami zdawało mu się, że traci przytomność. Zapadł w jakiś dziwny
stan.  Resztki  świadomości  mówiły  mu,  że  jest  głodny,  wyczerpany  i  osłabiony,  a
równocześnie czuł się lekki, nawet radosny, jakby był daleko stąd w innej krainie, gdzie nie
ma  nocy,  wiatru,  morza,  szczurów  i  głodu.  Widział  jasne  słońce,  rzędy  pomarańczowych
drzew,  to  znów  niekończącą  się  przestrzeń  pustyni  z  rosnącymi  na  niej  gdzieniegdzie
wielkimi  aż  pod  chmury  kaktusami.  Siłą  woli  odpędzał  te  miraże,  zdając  sobie  sprawę,  że
przestaje panować nad wolą i dochodzi do kresu sił, kiedy już mu będzie wszystko jedno, a
wtedy może wyskoczyć za burtę.

background image

107

W jednym z takich momentów przebłysku świadomości uznał, że musi stąd wyjść, zdobyć

jedzenie,  napić  się,  bo  dłużej  już  nie  wytrzyma.  Stracił  zupełnie  poczucie  czasu,  nie
orientował  się,  czy  jest  wieczór  czy  głęboka  noc,  czy  może  już  dzień  wstał  nad  oceanem.
Było mu to teraz obojętne. Poprzednio czekał z myślą, że im później wyjdzie na  górę, tym
większe będzie miał szansę uniknięcia spotkania, bo ludzie będą spali, a wachtowych zdoła
ominąć.  Teraz  jednak  uznał,  iż  dłużej  czekać  nie  może.  Musiał  uciec  przed  głodem  i
ogarniającym go szaleństwem.

Udało  mu  się  wśród  rozbitych  butelek  i  walających  się  kartonów  odnaleźć  latarkę.

Poświecił sobie. Wypełniona resztkami przemycanego towaru metalowa klatka nie zrobiła na
nim teraz żadnego wrażenia. Podszedł do drzwi. Miażdżone butami szkło trzeszczało mu pod
stopami,  butelki,  których  nie  zdołał  rozbić,  kopane  teraz  czubkami  butów,  toczyły  się  z
brzękiem.

Wyszedł  na  korytarz.  Zatrzaśnięte  przechyłem  drzwi  do  chłodni  przypominały  mu,  co

przeżyła  tu  Pamela  i  zarazem  uświadomiły,  w  którym  miejscu  statku  się  znajduje.  Był
głęboko na dole, na ostatnim poziomie przy dnie. Tu na razie nie musiał obawiać się nikogo, a
szczury dawno już mu zobojętniały. Zresztą uciekały na wszystkie strony, jakby rozumiały, że
temu człowiekowi lepiej nie wchodzić w drogę.

Wydostał  się  na  wyższy  pokład,  ten  koło  maszynowni,  powędrował  nim  do  końca,  w

stronę  dziobu,  a  potem  wspiął  się  na  jeszcze  wyższy  poziom.  Był  niedaleko  pomieszczeń
zajętych przez załogę. Już nie świecił bez przerwy, tylko krótkimi błyskami oświetlał sobie
drogę.  Zdwoił czujność, stąpał na palcach,  pamiętając,  że  jego  buty  robią  hałas  na  żelaznej
podłodze. Musiał przystanąć, żeby zaczerpnąć tchu i nieco się uspokoić. Dopiero teraz zdał
sobie  sprawę,  jak  bardzo  jest  osłabiony.  Pulsowało  mu  w  skroniach,  czuł  każde  uderzenie
serca, mocno zaciskał na latarce rozdygotane palce, obawiał się, że mu wypadnie z dłoni. W
brzuchu i przełyku czuł ogień, jakby połknął rozżarzony węgiel. Usta wypełniał mu piekący i
ohydny smak whisky. Chciał odruchowo splunąć, ale skrzywił się  tylko boleśnie. Nie mógł
zebrać w ustach ani odrobiny śliny, język miał sztywny i szorstki jak sucha kora drzewa. Po
jakimś  czasie  oderwał  ramię  od  ściany  i  ruszył  chwiejnie  dalej.  Miał  do  pokonania  jeszcze
jeden  pokład,  musiał  się  wspiąć  wyżej,  a  tam  już  był  mostek,  ów  magazynek,  gdzie
poprzednio  znalazł  sardynki,  i  na  pewno  woda.  Musieli  mieć  przecież  wodę,  bez  wody  nie
mogli płynąć. Jedli, pili, tak, musieli mieć wodę, sok, wszystko, czego człowiek potrzebuje do
życia. Myśli te przyprawiały go o zawrót głowy. Zapomniał o tym, że może napotkać jakieś
przeszkody,  przestał  bać  się  ludzi,  morza,  diabła  –  wypełniało  go  jedno  jedyne  pragnienie:
zdobyć jedzenie i picie za wszelką cenę. Nawet za cenę życia...

Gdy  był  w  połowie  schodów  prowadzących  na  górny  pokład,  nagle  wszystko  wokoło

zawirowało, statek przechylił się gwałtownie, rozległ się huk, jakby grzmot przetoczył się po
kadłubie. To nadszedł drugi atak huraganu. Rzucił nim najpierw do góry tak, że Ed pomyślał
przez moment, że wbrew prawu  ciężkości  poleci  w  przestrzeń  jak  ptak,  ale  zaraz  potworna
siła przygniotła go, cisnęła na schody tak, że nawet nie czując tego przeleciał resztę stopni i
zatrzymał  się  dopiero  na  ścianie,  uderzając  w  nią  głową  tak  silnie,  że  niemal  stracił
przytomność.  Góra  wody  runęła  na  niego  z  boku,  zza  burty,  przycisnęła  do  tej  ściany,  a
przechył  sprawił,  że  potoczył  się  bezwładnie  i  wpadł  do  wnętrza  statku  ponad  żelaznym
progiem.  Drzwi  z  łomotem  zatrzasnęły  się,  jakby  ktoś  specjalnie  czekał,  aż  znajdzie  się  w
środku i natychmiast je za nim zamknął. To przechył w drugą stronę uratował go od zmycia z
pokładu, bo cofające się masy wody z pewnością zabrałyby go z sobą.

Potrząsnął  głową  i  przez  chwilę  pluł  słoną  wodą.  Była  wstrętna,  ale  mimo  wszystko

poczuł, że w ustach nie ma już tej strasznej suchości, a zarazem umysł zaczął jakby jaśniej
pracować. Niebezpieczeństwo i zimny prysznic sprawiły, że mimo woli zmobilizował resztki
sił. Postanowił iść dalej. Uznał w duchu, że atak wichru sprzyja mu. Teraz tamci będą zajęci
statkiem, sobą, huraganem, a łomot wody zagłuszy jego kroki i wszystkie hałasy. Poczołgał

background image

108

się  korytarzem,  bo  nie  miał  odwagi  stanąć  prosto,  tak  silnie  wiatr  i  fale  miotały  kadłubem.
Przez cały czas trzymał latarkę.  Instynkt nie pozwolił mu rozkurczyć palców. Teraz mignął
więc światłem i dojrzał w perspektywie koniec korytarza i biało lakierowane drzwi. Poznał je,
już tu był poprzednim razem. Podjął jeszcze jeden niesamowity wysiłek, dał dwa wielkie susy
i znalazł się w pentrze. Odetchnął, jakby to była dla niego bezpieczna oaza. Pachniało tu kawą
i jedzeniem. Poczuł, że od tego zapachu robi mu się słabo.

Żarówka oświetlająca wnętrze bufeciku migotała, jakby miała za chwilę zgasnąć. Odgłosy

z  zewnątrz  dochodziły  tu  mocno  przytłumione,  więc  poczuł  się  bezpiecznie  i  z  wolna  się
uspokajał. A równocześnie czuł, jakby ogarniała go senność, mięśnie zwiotczały, zrozumiał,
że  lada  chwila  straci  przytomność,  a  wtedy  znajdą  go  tu  i...  nie  mógł  sobie  wyobrazić,  co
może dalej nastąpić, ogarnęło go bowiem błogie lenistwo, zapadł w stan całkowitej apatii. Ale
jeszcze dokonał jednego, ogromnego wysiłku woli. Zmobilizował się, wiedział, że nie może
tu  leżeć  i  odpoczywać,  musi  zabrać,  co  się  da  i  uciekać.  Uniósł  głowę  i  zobaczył,  że  w
drzwiach  tkwi  metalowy  klucz.  Naprężył  mięśnie,  posunął  się  po  podłodze  i  nie  wstając,
wyciągnął rękę i przekręcił go. Odetchnął z ulgą i pomyślał, że teraz może sobie pozwolić na
moment  odpoczynku.  Ale  w  tej  chwili  kolejne  uderzenie  masy  wody  szarpnęło  znów
kadłubem i przechyliło go do przodu. Ed stracił równowagę, poleciał do tyłu i uderzył głową
o kant stołu. Zawirowało mu przed oczami. Nawet nie poczuł bólu, tylko miał wrażenie, że
zgasła żarówka, a on zagłębia się w mrok. Stracił przytomność i padł na podłogę.

5

Wichura po raz drugi uderzyła w „Smoka” ukośnie, od przodu. Równocześnie od tej strony

zaatakowała ogromna fala, zalewając dziób i pokład aż po nadbudówki śródokręcia.

Holownik stanął dęba, jakby dostał potężną pięścią cios podbródkowy. Szarpnął się, potem

gwałtownie  opadł,  zarył  dziobem  głęboko,  znów  wyskoczył,  skręcił  w  bok,  przechylił,  by
stanąć  na  równej  stępce,  a  następnie  ponownie  zanurkować,  aż  śruby  wyskoczyły  ponad
wodę, rozsiewając za statkiem wachlarz piany. Ta sama pięść uderzyła raz jeszcze i cofnęła
się  niespodziewanie,  pozwalając  „Smokowi”  polecieć  do  przodu.  I  wtedy  właśnie  runął
dziobem, pochylając się nisko, jak pies, któremu uda się niespodziewanie zerwać łańcuch.

Gruby  hol,  targany  przez  holownik  i  „Stellę”,  to  zanurzający  się  pod  wodę,  to  znów

wyskakujący z niej niczym struna, teraz gwałtownie się naprężył. Nie wytrzymał potężnego
szarpnięcia i strzelił, pękając w powietrzu. Jeden koniec od razu wpadł do wody i zniknął, a
drugi  wił  się  przez  jakiś  czas  niesiony  potężną  siłą  i  niesamowicie  silnym  wiatrem,  aż
wreszcie opadł i pogrążył się w morzu.

Na mostku „Smoka” ponowne uderzenie huraganu nie było niespodzianką. Czekali na nie,

spodziewali  się,  że  nadejdzie,  więc  gdy  szarpnęło  kadłubem,  wparli  tylko  mocniej  nogi  w
pokład, chwycili dłońmi, za co mogli i czekali, aż wściekły atak minie. Naczynia do kawy,
stojące na stoliku w nawigacyjnej, poleciały z  brzękiem  na  podłogę  i  rozbiły  się  na  drobne
kawałeczki,  jakby  były  z  kruchego  szkła,  a  nie  grubego  porcelitu.  Nikt  jednak  na  to  nie
zwrócił uwagi.  Była to zwykła rzecz i  nawet  ochmistrz  po  sztormie  nie  bardzo  narzekał  na
straty. Drzwi od nawietrznej były zamknięte, więc woda nie dostała się do sterówki, a drzwi z
drugiej strony chief, zwinnie utrzymując równowagę, szybko zatrzasnął, nim podstępna fala
zdążyła zaatakować.

– No – powiedział w stronę kapitana z satysfakcją. – Nic się nie stało. Mam nadzieję, że na

dole  też  nikt  się  nie  potłukł.  –  Kapitan  skinął  głową.  Rzeczywiście,  i  on  odczuwał  coś  w
rodzaju ulgi. Wiedział, że ten atak nadejdzie, musiał nadejść, bo byłoby nienormalne, gdyby
wichura  tylko  raz  jeden  dała  im  się  we  znaki  i  zostawiła  w  spokoju.  A  teraz  w  duchu
pomyślał, że na tym może się zakończyć, bo – rozumował – mimo wszystko cyklon dosięgał

background image

109

tu tylko skrajnym, południowym skrzydłem.

Ale  nagle  wszyscy  trzej:  kapitan,  chief  i  sternik  poczuli,  że  „Smok”  skoczył  jakby  do

przodu. Wyczuli, że statek stał się lżejszy; zmieniony ton maszyny i  inna  wibracja  kadłuba
uwolnionego od wysiłku holowania powiedziały im, co się stało.

–  Hol  poszedł!  –  krzyknął  chief  niepotrzebnie,  bo  już  wszyscy  i  tak  wiedzieli.  Kapitan

odbił się od ściany, zatoczył, dopadł drzwi wiodących w głąb statku i ryknął:

– Bosman! Bosman! – Potem odwrócił się do chiefa wołając:
– Stop maszyna, stop!
Nim  padło  dalsze  wyjaśnienie  oficer  jednym  susem  dopadł  telegrafu,  przesunął

gwałtownie rączką do góry. Trwało najwyżej dwie–trzy sekundy, nim rozległo się dzwonienie
i  maszynownia  odpowiedziała,  że  wykonała  polecenie.  Maszyna  stanęła,  wibracja  pod
stopami ustała, tylko kadłub zataczał się miotany wichrem i falą.

W drzwiach ukazała się głowa bosmana. Kapitan krzyknął ostro:
– Hol się zerwał!
– Wiem – odkrzyknął bosman.
– Wybrać natychmiast, bo wkręci się w śrubę.
–  Wiem  –  powtórzył  bosman.  –  Już  wybieramy!  Kapitan  odczuł  satysfakcję.  Mógł  nie

wzywać bosmana, nie wydawać rozkazu. Wszyscy na „Smoku” wiedzieli, jak się zachować w
najtrudniejszych nawet chwilach i robili to niemal automatycznie.

Przez  szybę  sterowni  dojrzał  sylwetki  ludzi  biegnących  po  pokładzie.  Ostrożnie  uchylił

drzwi  i  nie  wypuszczając  ich,  by  wiatr  nie  wyrwał  mu  z  ręki,  spojrzał  do  tyłu.  Tam  już
wyciągano z morza grubą linę i zwijano na pokładzie. Wszystko chybotało się, kołysało, fala
przelatywała  co  chwila,  zalewając  ludzi  w  kapokach,  ale  mimo  wszystko  gruba  lina
nieustannie  wysuwała  się  z  wody  i  skręcała  na  pokładzie.  Z  góry,  spoza  mostku,  oświetlał
wszystko silny reflektor. Kwaśny elektryk także wiedział, co w takiej chwili należy do jego
obowiązków.

Po  jakimś  czasie  bosman,  zadyszany  i  ociekający  wodą,  pojawił  się  na  mostku  i

zameldował:

– W porządku, panie kapitanie. Lina wybrana.
– Jak się trochę uspokoi, dam butelkę – powiedział kapitan. – Wypije pan z nimi – zrobił

ruch  głową  do    tyłu,  dając  do  zrozumienia,  że  ma  na  myśli  tych,  co  pracowali  przy
wyciąganiu holu. Bosman skinął głową, ale na końcu języka miał pytanie, czy nie można by
teraz, a nie dopiero jak się trochę uspokoi. Wiedział jednak, że w tych sprawach z kapitanem
lepiej nie rozpoczynać dyskusji. Mógłby się w ogóle rozmyślić...

A kapitan już myślał o czym innym. Powiedział do chiefa:
– „Stella” się urwała, musimy pilnować, żeby nam nie zginęła...
Chief nie odpowiedział. Patrzył na kipiel za oknami mostku i kłęby gęstej mgły zmieszanej

przez wiatr z tumanami wody.

6

Trzeci  siedział  bezczynnie  obok  Pameli.  Wokół  niego  na  podłodze  leżało  mnóstwo

niedopałków, do których dorzucił jeszcze jednego. Chciał odruchowo sięgnąć po następnego
papierosa, ale zawahał się i dopiero po dłuższej chwili zaszeleścił paczką. Była pusta. Zmiął
ją  i  także  rzucił  niedbale  obok  siebie.  Pomyślał,  że  powinien  pójść  do  kabiny  po  następną
paczkę, ale nie  chciało mu się  wstać.  Był  obolały  i  ogarniała  go  senność.  Czuł  obok  siebie
ciało Pameli; dotykał udem jej uda, biodrem jej biodra, wyczuwał miękkość ciała, widział tył
jej  głowy  spoczywającej  na  gołych  przedramionach,  ale  nie  robiło  to  na  nim  żadnego
wrażenia. Pamela spała albo trwała w odrętwieniu. Nie chciała iść do kabiny. Najpierw go to

background image

110

gniewało, bo wydało mu się, że jej obecność tu, wśród samych mężczyzn, może sprawić, że
będą kłopoty. Później jednak, w miarę, jak upływał czas i narastało w nim uczucie apatii, a
także potęgowało się zmęczenie – również i to stało mu się obojętne. Pomyślał nawet przez
moment, że lepiej, że dziewczyna jest tutaj, bo ma wszystkich w zasięgu widzenia.

Były  chwile,  że  myślami  odbiegał  daleko  od  tego  koszmarnego  statku,  Pameli,  morza  i

huraganu, który mógł wrócić lada moment. Leniwie, bez emocji myślał o Jadwidze, młodej,
niezbyt  mądrej,  ale  wesołej  i  zawsze  radośnie  go  witającej  w  Gdyni.  Była  zupełnie
niepodobna do Pameli. Nie porównywał ich zresztą. To, co zdarzyło mu się z Pamelą, minęło,
stało  się  nieważnym  epizodem,  który  nie  zostawia  śladu.  Było  w  nim  tylko  poczucie
odpowiedzialności. Za nią, za wszystkich członków załogi, za ten bezwładny statek płynący
na krawędzi cyklonu przez ogromny ocean.

Znów  chciało  mu  się  zapalić,  ale  przypomniał  sobie,  że  nie  ma  przy  sobie  papierosów,

więc zapragnął kawy. Chciał odpędzić coraz silniejszą senność,  nawet  za  cenę  nieznośnego
kołatania serca.

– Olek – krzyknął niemrawo. – Olek! Kucharz odezwał się z kąta sterówki, w którym tkwił

obok mechanika:

– Co?
– Zrób kawy. Dużo, wszyscy się napijemy. Pamela, ty też? – zapytał dotykając jej boku

łokciem. Uniosła nieco głowę i skinęła, po czym zaraz opuściła ją z powrotem na ręce.

–  No  doooobrze  –  jęknął  kucharz  z  tak  wyraźną  niechęcią,  że  aż  mechanik  żachnął  się

ostro:

– No, ruszże się, nie masz nic innego do roboty!
– A wy macie? – odciął się kucharz i zaczął wstawać, ale natychmiast usiadł z powrotem,

wydając  głośny,  bolesny  okrzyk.  Nikt  jednak  go  nie  słyszał,  bowiem  w  tej  właśnie  chwili
rozległ  się  grzmot  tysięcy  ton  wody  uderzającej  w  pudło  kadłuba  i  wściekły  szum  wichru.
Trzeci  poleciał  bezwładnie  w  bok,  na  Pamelę,  ona  uderzyła  głową  o  ścianę  i  zaraz  oboje
runęli w drugą stronę, spadając z kanapki.

Pedro, drzemiący na podłodze, skulony jak pies, potoczył się przez  całą  sterownię  aż  na

drugą  stronę.  Za  nim  leciała  fala  wody,  która  dostała  się  tu  przez  niezamknięte  drzwi.  To
Janek, który był na zewnątrz z ręczną syreną przeciwmgłową, zostawił je tak, zapominając, że
właśnie  z  tej  strony  może  nadejść  drugie  uderzenie  huraganu.  Teraz  Meksykanin  na  tym
ucierpiał, bo woda momentalnie zmoczyła go, przelała się i uciekła drugimi drzwiami, także
otwartymi. Byłby przez nie wyleciał na skrzydło, ale zatrzymał się na wysokim progu, o który
uderzył się w żebra i ramię, zasłaniając odruchowo głowę. Pedro zaklął, zaczął się gramolić
na nogi, aż wreszcie na czworakach uciekł do kąta, gdzie przez cały czas stał Aki.

Japończyk nie  usiadł  ani  na  moment.  Wybrał  sobie  miejsce,  w  którym  chroniły  go  dwie

ściany. Stał zaklinowany w rogu, a w dodatku trzymał się barierki, która biegła pod oknem.
Toteż uderzenie wichru nie wyrządziło mu żadnej szkody. Zacisnął tylko mocniej dłoń, wparł
nogi w podłogę, a wolną ręką objął czołgającego się Pedra i pomógł mu wstać.

Janek ucierpiał najwięcej. Był na zewnątrz, gdzie od czasu do czasu kręcił korbą syreny,

posyłając w mrok przeciągły, ostrzegawczy sygnał, który brzmiał niczym skarga bezbronnych
ludzi zatopionych we mgle. Przez jakiś czas zastępował  go  mechanik,  potem  Aki,  ale  teraz
właśnie  ponownie  przyszła  na  niego  kolej.  Czynność  była  monotonna,  męcząca,  bo  choć
kręcenie  korbą  nie  wymagało  wielkiej  siły,  to  jednak  ramię  prędko  od  tego  drętwiało  i
zaczynało boleć.

Gdy uderzył wiatr i fala chlusnęła aż tutaj, Janek przygiął się, zasłonił odruchowo głowę,

ale to go nie uchroniło przed potłuczeniem i całkowitym zmoczeniem. Wypuścił także z rąk
syrenę, ale nie dbał o nią, tylko przerażony poczołgal się do drzwi, przetoczył przez próg i
wpadł do środka.

–  Zamknij,  cholera,  zamknij  za  sobą!  –  wrzeszczał  trzeci,  przekrzykując  huk  wiatru  i

background image

111

wody.  Jankowi  zabrało  sporo  czasu,  nim  wreszcie  zdołał  pokonać  opór  wiatru  i  docisnąć
drzwi. Od razu w sterowni zrobiło się nieco ciszej i poczuli się odrobinę bezpieczniejsi.

W  pewnej  chwili  trzeci  wyraźnie  poczuł,  że  kadłub  statku  zakołysał  się  inaczej  niż

dotychczas. Dziób zatoczył większy łuk, swobodniej wrócił i poszedł w drugą stronę. Już nie
czuli tych szarpnięć, które sprawiały, że „Stella”, choć miotana przez atakującą falę, jednak
raz  po  raz  pociągana  za  dziób,  trzymała  kurs  i  posuwała  się  do  przodu.  Teraz  tańczyła  jak
baletnica, ale nie w takt muzyki, lecz bezwładnie, na boki, w dół i w górę, a równocześnie
głębiej nurzała się dziobem w wodzie. Zrozumiał, co się stało.

–  Hol!  –  nie  krzyknął,  ale  powiedział  głośno.  Może  nawet  nie  wszyscy  to  usłyszeli.

Usłyszał jednak mechanik, bo jęknął:

– Zerwał się. I co teraz będzie? Co z nami, panie trzeci! Potopimy się, potoniemy! – jego

głos, w miarę jak mówił, wznosił się, nabierał siły, aż w końcu zamienił się w rozpaczliwy
krzyk przerażenia.

– Milcz pan! – huknął teraz z całych sił trzeci. – Nic się nie stało, nie toniemy!
– A co, a co? – wydzierał się mechanik. Wszyscy już teraz wiedzieli, co zaszło i patrzyli to

na  mechanika,  to  na  trzeciego.  –  Nie  ma  radia,  oni  nie  mają  radaru,  jest  mgła,  wichura,
potopimy  się  jak  szczury.  Wszyscy  zginiemy!  –  krzyczał  coraz  głośniej,  widać  było,  że
ogarnia go paniczny strach i histeria. Trzeci wydostał się z nawigacyjnej, zatoczył po sterowni
i dopadł krzyczącego. Nie panując nad nerwami, z rozmachem kopnął go w żebra. Chciał to
zrobić jeszcze raz, ale statek położył się na bok i trzeci poleciał w daleki kąt sterowni.

Mechanik jęknął, Pamela krzyknęła, chcąc powstrzymać trzeciego, a także Aki zrobił ruch,

jakby chciał złapać go za ramiona. Ale on już się uspokoił. Sapnął, postał uczepiony resztek
korpusu radaru, potem wtoczył się do nawigacyjnej i siadł na kanapce.

Mechanik zawodził jak wiejska baba,  płakał  chowając  głowę  w  ramionach,  Olek  patrzył

szeroko otwartymi z przerażenia oczami, a Pedro wygramolił się z rogu, balansując niepewnie
przeszedł przez całą sterownię i zniknął za drzwiami.

– Gdzie, Pedro, stój – krzyknął trzeci, ale Meksykanin nie zwrócił uwagi albo nie słyszał,

bo był już poza sterownią. Pamela złapała oficera za rękę, ścisnęła mocno i powiedziała:

– Uspokój się, Stan, uspokój, już dobrze...
Spojrzał na nią nieco zdziwiony, że zdobyła się na takie słowa, ale opanował się. Zresztą

poczuł, że ataki wichru złagodniały, a fala nie bije już tak wściekle. – Najgorsze chyba minęło
– mruknął i zaczął nerwowo szukać po kieszeniach papierosów.

X

1

Wiatr nieco osłabł, morze już nie szalało z taką siłą, jak w pierwszej fazie ataku, ale nadal

panował sztorm. „Stella” tańczyła, kręciła się i przechylała jak wańka-wstańka. Wszystko, co
nie było przymocowane, przetaczało się po podłogach, turlało, brzęczało i stukało. Ludzie z
trudem  utrzymywali  równowagę,  a  najchętniej  siedzieli  lub  wciskali  się  w  miejsca,  gdzie
opierając się o ściany lub trzymając byle czego, mogli stać na niepewnych nogach.

Trzeci już nieco ochłonął. Stwierdził, że Pamela jest względnie bezpieczna na kanapce w

nawigacyjnej.  Rozejrzał  się,  co  robią  inni  członkowie  załogi.  Janek  tarł  potłuczony  łokieć,
przeklinał i nie ruszał się z podłogi.

background image

112

– Sygnały – powiedział ostro trzeci.
– Teraz nie da rady – odszczeknął marynarz. – Tam można wylecieć za burtę.
– A jak nas uderzy „Smok” albo jaki inny statek, to co? Idź pan!
Janek  skrzywił  się,  chciał  jeszcze  protestować,  ale  uznał  słuszność  racji  oficera,  więc

odszukał  syrenę,  doczołgał  się  do  wyjścia  otworzył  drzwi  od  zawietrznej  i  tu,  siadłszy  na
progu, oparty jednym ramieniem o futrynę, chwiejąc się przy każdym silniejszym przechyle,
zaczął znów w regularnych odstępach czasu wysyłać w noc smutne, przeciągłe jęki syreny.

Pedra nadal  nie  było  na  mostku.  A  mechanik  klęczał  pod  przednią  ścianą,  z  opuszczoną

głową i mamrotał bez przerwy.

–  Boże  miłosierny,  ratuj  nas.  Panienko  najświętsza,  zmiłuj  się  nad  nami,  grzesznymi.

Ojcze nasz...

– Przestań pan, do cholery – zdenerwował się oficer. – Słuchać tego nie można.
–  Przeszkadza  wam?  –  z  wściekłością  odpowiedział  mechanik.  –  Wszyscy  jesteście

zgubieni. Módlcie się, tylko modlitwa może nas uratować!... któryś jest w niebiesiech...

Trzeci odwrócił się i zobaczył, że Aki patrzy na tę scenę ze swoim zwykłym, pobłażliwym

uśmiechem. Właśnie silny  przechył uniósł  „Stellę”  do  przodu,  potem  przechylił  dziobem  w
dół i Japończyk zatoczył się, uderzając oficera ramieniem.

–  Przepraszam,  sir  –  powiedział,  silniej  zaciskając  rękę  na  barierce.  Trzeci  stanął  obok

niego i tak samo zabezpieczył się przed przechyłami. Intrygował go ten Japończyk. Nic mu
nie  mógł  zarzucić,  wszystko  wykonywał  bezbłędnie,  szybko  i  bez  protestów.  Odzywał  się
rzadko i bardzo uprzejmie. Niczego nie komentował, tylko patrzył, zawsze z tym uśmiechem
ni  to  zrozumienia,  ni  to  politowania.  A  w  czasie  największego  niebezpieczeństwa
zachowywał  spokój,  nie  okazywał  paniki  ani  nawet  zdenerwowania.  Pasował  trzeciemu  do
stereotypu Japończyka i w ogóle człowieka Wschodu. A równocześnie oficer zadawał sobie
pytanie,  czy  rzeczywiście  jest  tak  spokojny,  czy  nie  tkwi  w  nim  ukryty  głęboko  pod  tym
uśmiechem strach, jaki odczuwali tu wszyscy, choć różnie to okazywali.

–  Boisz  się,  Aki?  –  zapytał.  –  Japończyk  patrzył  chwilę,  zdawało  się,  że  nie  zrozumiał

pytania. Nie przestawał się uśmiechać, jakby nie umiał przybrać innego wyrazu twarzy.

– Boję się – odparł. – Każdy przecież musi się bać. Ale nie każdy musi przy tym krzyczeć.

I modlić też można się po cichu...

Odpowiedź  wzbudziła  w  trzecim  uznanie  dla  Japończyka.  Zazdrościł  mu  opanowania.

Przyszło  mu  na  myśl,  że  jest  to  niezwykły  człowiek.  Prosty  marynarz,  o  instynktownych,
prymitywnych nawet odruchach nie mógłby się tak zachowywać i tak mówić.

– Kim ty jesteś, Aki? – zapytał niespodziewanie.
Japończyk skłonił głowę. Przechył sprawił, że ukłon zrobił się zbyt głęboki i Aki stuknął

czołem o szybę. Nie zrobiło to na nim wrażenia. Podniósł głowę i odparł:

– Japończykiem, sir. Zwyczajnym Japończykiem...
–  To  widzę  –  trzeci  nie  mógł  powstrzymać  się  od  uśmiechu.  –  Marynarzem?  Nie

wyglądasz na to. – Aki pokręcił głową.

–  Jestem  tym,  czym  muszę  być.  Japończykiem,  który  kocha  wszystko,  ale  przede

wszystkim świat, muzykę, poezję, ludzi...

– Więc co robisz na statku? Zwłaszcza na tym?
– Żeby kochać świat, trzeba go poznać – odpowiedział Aki. – A ja jestem Japończykiem

niezbyt bogatym. Podróże dużo kosztują. Więc wędruję po świecie statkami, jako marynarz.
Wysiadam w portach, oglądam, poznaję, potem znów płynę dalej. I tak już przez cały prawie
świat.  Teraz  moja  droga  prowadzi  z  powrotem  do  Japonii.  „Stella”  dopłynie  do  Hiszpanii.
Tam  na  pewno  będzie  jakiś  statek  na  Wschód.  Może  znajdzie  się  na  nim  miejsce  dla
marynarza, który wysiądzie na swoich wyspach?

Trzeci zrozumiał, że Aki w ten sposób, niczym autostopem, przewędrował świat, poznając

go zgodnie ze swymi zamiłowaniami.

background image

113

Nie  był  więc  marynarzem,  ale  potrafił  sprostać  tej  trudnej  pracy.  Podziw  oficera  dla

Japończyka  jeszcze  bardziej  wzrósł.  Skinął  przyjaźnie  głową  i  powiedział:  –  Dopłyniemy,
Aki. W Hiszpanii na pewno będzie statek, którym popłyniesz do Japonii. – Złapał się na tym,
że teraz jakoś trudniej jest mówić mu do Akiego po imieniu, jak do prostego marynarza. Ale
ten znów uśmiechnął się, skłonił głowę, i powiedział:

– Dziękuję, sir...
Siła wiatru i stan morza ustabilizowały się. Nie był to już gwałtowny huragan, ale bardzo

silny  sztorm.  Na  wysoko  wynurzonym,  pustym  statku  odczuwali  to  bardziej,  niż  gdyby
płynęli  na  „Smoku”  lub  załadowanym  frachtowcu.  Tu  przechyły  były  dużo  większe,  dziób
gwałtowniej  leciał  w  dół,  a  potem  wznosił  się  wysoko,  aż  pod  niewidoczne  niebo.  I  te
odgłosy, huki, trzaski, jęki kadłuba, zgrzyty – wszystko to działało deprymująco, zdawało im
się, że niebezpieczeństwo  jest  bardzo  wielkie,  że  stary  kadłub  w  końcu  tego  nie  wytrzyma,
pęknie  i  wszyscy  pójdą  na  dno.  Ale  „Stella”  trzymała  się  na  powierzchni,  wykonując  swój
nieobliczalny taniec niczym człowiek rzucany w ataku epilepsji.

Kolejne uderzenie fali, zgrzyt, huk i nagle zgasło światło. Powarkiwanie agregatu za ścianą

umilkło. Trzeci krzyknął w ciemność:

– Agregat, mechanik, agregat nawalił!
Aki zaświecił już latarkę, trzeci także po omacku dotarł do nawigacyjnej, namacał swoją i

skierował światło na mechnika, który ciągle tkwił w tym samym miejscu, tylko teraz modlił
się po cichu.

– Janek! – zawołał marynarza. – Pomóż mu, ruszcie się, trzeba zobaczyć, co się stało!
Janek  skwapliwie  oddał  syrenę  Japończykowi,  który  sam  po  nią  sięgnął  i  wykonując

wariackie piruety, dopadł mechanika:

– Wstawaj, Franek, agregat nawalił – szarpnął go za ramię.
–  Zostaw  mnie  –  odkrzyknął  mechanik.  –  Nikt  nic  nie  poradzi.  Zginiemy,  trzeba  się

modlić!

– Wstawaj, rusz się, do cholery – ryczał Janek. – Możesz się modlić, ale rób, co do ciebie

należy. Panu Bogu trzeba pomóc, nie wiesz? No, rusz się, bo cię kopnę w dupę!

Poderwał  mechanika,  ten  chciał  zaprotestować  przeciw  bluźnierstwu,  ale  nie  zdążył,  bo

porwany przez przechył, potoczył się w stronę pomieszczenia za sterownią, gdzie był agregat.
Z  wolna  też  brała  w  nim  górę  rutyna,  poczucie  obowiązku  zagłuszało  paniczny  strach,  a
groźna  postawa  kolegi  sprawiała,  że  zabrał  się  do  oglądania  agregatu,  który  błyszczał  w
świetle latarki. Był zalany wodą.

2

Smuga światła przesuwała się wolno po całym pomieszczeniu. Wydobywała z ciemności

obraz  zniszczenia  i  chaosu.  Na  ścianach  widniały  mokre  plamy  niczym  zacieki  wilgoci  w
starym, opuszczonym domu. Po podłodze turlały się butelki i suwały porozrywane na strzępy
kartony,  pod  stopami  trzeszczało  rozbite  szkło.  Rozlanego  płynu  było  tak  dużo,  że  kałuże
przelewały  się  od  ściany  do  ściany  przy  każdym  przechyle.  Szczury  kręciły  się  wśród  tego
bałaganu niemrawe, leniwe, jakby ospałe. Były pijane.

Pedro patrzył i nie mógł zrozumieć, co tu się stało. Pomyślał, że to gwałtowne szarpnięcie

statkiem  spowodowało  runięcie  stosu  kartonów,  a  potem  przechyły  dokonały  reszty.  Był
zrozpaczony,  zniknęła  nadzieja  na  zarobek,  a  równocześnie  zrodził  się  strach  przed
wspólnikami, którzy powierzyli mu towar.

Popatrzył  pod  nogi.  Wielki  szczur  obezwładniony  alkoholem,  którego  się  napił  lub

nawąchał,  właził  bez  strachu  i  zwykłej  żwawości  na  jego  but.  Stanął  niepewnie  i  zaczynał
pchać  szpiczasty,  wąsaty  pysk  pod  nogawkę.  Pedro  machnął  nogą  z  całej  siły  i  zwierzę

background image

114

poleciało  w  powietrze,  zatoczyło  łuk  i  uderzyło  miękko  o  ścianę.  Szczur  pisnął  gniewnie  i
zaczął się gramolić z trudem, zupełnie jak pijak, który się przewrócił pod płotem.

W  porywie  nagłej,  nieprzytomnej  wściekłości  Pedro  podskoczył  i  rozdeptał  zwierzę  na

miazgę. Potem schylił się, podniósł całą butelkę, otworzył ją i przytknął do ust. Pił długo, do
utraty  tchu.  Odrzucił  ją  potem  nie  bacząc,  że  jest  opróżniona  mniej  niż  do  połowy.  Wziął
drugą, obejrzał i cisnął o ścianę. Potem jeszcze jedną i jeszcze. Rozpryskiwały się z brzękiem,
chlustając alkoholem na wszystkie strony.

Trafił wreszcie na cały karton. Stał w kącie tak, jak go tutaj ustawił przed wyruszeniem z

portu. Rozerwał opakowanie i ujrzał łebki powstawianych w przegródki butelek. Sięgnął po
jedną, już miał zamiar uczynić z nią to, co z poprzednimi, ale nagle powstrzymał się. Był już
pijany.  Uśmiechał  się  teraz  sam  do  siebie,  mamrotał  przekleństwa,  co  chwila  zataczał  się
wskutek przechyłów, ale równocześnie ogarniało go jakieś dziwne uczucie; gniew, a zarazem
niewytłumaczalna,  pijacka  beztroska.  Włożył  butelkę  z  powrotem  do  pudła,  schylił  się  i
podniósł karton. Nie wypuścił przy tym latarki, choć było mu niewygodnie. Trzymając karton
oparty o brzuch i świecąc sobie pod stopy, ruszył z pomieszczenia na korytarz. Tu zatoczył
się od ściany do ściany, uderzył ramieniem w drzwi chłodni, zaklął, ale nie puścił ładunku.
Szedł  dalej  mamrocząc  pod  nosem  przekleństwa.  Dotarł  do  schodów  i  zaczął  wolno,
niezgrabnie, bo karton krępował mu ruchy, wspinać się dalej, a później skierował się w głąb
statku, w stronę dziobu.

3

Kapitan  pochylił  się  nad  mapą.  Chief  stanął  za  nim  i  zaglądał  przez  ramię.  Na  wielkiej,

białej  powierzchni  oceanu  widniała  krecha  ich  kursu  z  otoczonym  krzyżykiem  kółkiem
oznaczającym  pozycję  „Smoka”.  Kapitan  wziął  cyrkiel,  wbił  jedną  nóżkę  w  gruby  papier,
drugą  zatoczył  krąg,  odciskając  wyraźny  ślad  na  mapie.  Odrzucił  cyrkiel  i  powiedział  do
chiefa, stukając palcem w miejsce z krzyżykiem:

– To nasza pozycja. Tu także są oni. W każdym razie blisko.
– Jasne – oficer nie wiedział, do czego kapitan zmierza. A ten kontynuował:
– Wiatr i prąd będą ich znosiły. To wielkie, bezwładne pudło podda się i będzie dryfowało.

Możemy ich zgubić do rana, a bez radaru nie odnajdziemy nawet jeśli się zrobi dobra pogoda
i widoczność będzie wspaniała.

– Może nie będzie tak źle – pocieszał chief. – Wiatr w końcu ucichnie... Jak staniemy, to

nie powinniśmy się od nich zbytnio oddalić.

– I możemy się zderzyć – przerwał kapitan. – Zwalą się na nas albo my uderzymy w ich

burtę. Wiatr ucichnie lub nie, ale jest ciemno jak w piekle i do świtu jeszcze daleko.

– Więc co? – spytał pierwszy.
–  Będziemy  krążyć  –  wyjaśnił  kapitan.  Palcem  przejechał  teraz  po  kręgu  nakreślonym

cyrklem. – Zaczniemy daleko, jak najdalej. Będziemy zataczali coraz mniejsze koła. Wolno i
ostrożnie. Wtedy oni powinni być zawsze w środku. Nie zgubimy ich w ten sposób.

– Ale uderzyć też możemy.
– Trzeba uważać. I sygnalizować rakietami. Oni też mają rakiety. Na pewno będą strzelali.

Niech  pan  każe,  żeby  na  każdej  burcie  po  dwóch  marynarzy  prowadziło  obserwacje.  Jeden
patrzy od śródokręcia do dziobu, a drugi do rufy. W ten sposób  będziemy mieli obserwację
całego horyzontu. Jasne?

Chief  skinął  głową.  Pomysł  kapitana  wydał  mu  się  dobry.  Natychmiast  też  polecił

marynarzom rozpocząć obserwację i wziąwszy rakietnicę, wystrzelił w noc pierwszą rakietę.
Czerwona iskra wyprysnęła ze „Smoka” i utonęła we mgle znikając, jakby zgasła.

Kapitan  sam  poruszył  rączką  telegrafu  maszynowego  i  ustawił  go  na  „pół  naprzód”.

background image

115

Pokład zaczął wibrować, statek ruszył. Padła komenda:

– Ster prawo!
– Jest ster prawo! – potwierdził sternik.
– Tak trzymać.
– Tak trzymać.
Smok  zaczął  zataczać  wielkie  koło  na  morzu.  Kapitan  i  chief  spoglądali  na  prawo,  do

wnętrza tego koła, bo tam spodziewali się obecności „Stelli”.

– Ciekawe, co tam u nich – cicho powiedział chief.
–  Nic  –  kapitan  wzruszył  ramionami.  –  Pewnie  się  poobijali,  są  zmęczeni,  pasażerowie

rzygają od kiwania, ale nic im się nie stało. „Stella” ma jeszcze mocny kadłub, sprawdzałem.
Wytrzymała na pewno, a większej huśtawki już nie będzie.

– Byle do rana – westchnął chief.
–  Dobra  –  uciął  kapitan.  –  Każ  pan  stewardowi,  żeby  zrobił  gorącej  kawy.  I  niech

przyniesie papierosy, bo mi się skończyły...

4

– Olek – krzyknął trzeci – idź, przynieś mi papierosy!
– Nie mam, nie palę – odpowiedział niechętnie kucharz.
– Są u mnie, w kabinie. Idź i tak nic nie masz do roboty! – Kucharz podniósł się z kąta i

wyszedł ze sterowni. Trzeci popatrzył za nim. Niechętnie wydał mu to polecenie, ale nie mógł
dłużej  wytrzymać  bez  papierosa,  a  sam  nie  chciał  opuścić  mostku.  Pamela  uniosła  głowę.
Patrzyła  teraz  przytomniej.  Bolała  ją  głowa,  czuła  lęk  przed  tym,  co  się  dzieje  wokoło,  ale
oszołomienie  minęło.  Zdrzemnęła  się  mimo  wszystko  i  choć  był  to  sen  pełen  majaków  i
niesamowitych przywidzeń, sprawił jednak, że trochę nabrała sił. Tylko ból w kręgosłupie od
niewygodnej pozycji dokuczał jej silnie, ale nie zwracała na to uwagi.

– Pić – powiedziała spierzchniętymi wargami.
–  Zaraz.  Jak  wróci  kucharz,  każę  mu  zrobić  kawy  –  odparł  trzeci.  Schylił  się  i  usiłując

utrzymać równowagę przez chwilę  grzebał  w  szafce  pod  ścianą.  Wyjął  stamtąd  rakietnicę  i
paczkę naboi.

– Co to? – przestraszyła się Pamela, sądząc, że to rewolwer.
– Rakietnica – wyjaśnił. – Musimy dawać sygnały, „Smok” powinien być gdzieś blisko. –

Wyszedł  do  sterowni,  wychylił  się  za  drzwi  i  wystrzelił  rakietę.  Zabłysła,  oświetlając
czerwonym  blaskiem  wnętrze.  Pamela  wzdrygnęła  się,  bo  widok  był  niesamowity;  wielkie
cienie  zatańczyły  po  ścianach,  sylwetka  oficera  zamajaczyła  niczym  olbrzymi  potwór,
jaskrawy  odblask  poraził  wzrok.  Ale  trwało  to  bardzo  krótko.  Rakieta  poleciała  w  mrok  i
natychmiast  wszystko  zgasło.  Mgła  wchłonęła  czerwoną  iskrę,  zanim  zdążyła  wzbić  się  do
góry i rozlać światło wokół statku.

–  Cholera  –  zaklął  trzeci  –  w  tej  mgle  nic  nie  widać.  Kucharz,  opryskany  przez  falę,  z

trudem wdrapał się po schodach. Podał trzeciemu papierosy. Ten skinął głową i natychmiast
rozerwał paczkę.

– Co tam?
– Kabina zalana. Bulaj pan zostawił otwarty. Dobrze, że to z tej strony, ale i tak wszystko

pływa. Zamknąłem.

– Nic się nie stało – zbagatelizował trzeci. – Wyschnie. – Zaciągnął się głęboko, aż poczuł

ostre drapanie w gardle i chwycił go atak kaszlu. Gdy się uspokoił, rzucił gniewnie:

–  No,  co  z  tym  agregatem?  –  poszedł  na  zaplecze  sterowni  i  zajrzał  do  pracujących

marynarzy.  Franek  klęczał  przy  agregacie,  a  Janek  mu  świecił  latarką.  Mechanik  odwrócił
głowę do trzeciego:

background image

116

– Zalany. Trzeba wysuszyć. Nie dam rady przy tym kiwaniu...
– To przełącz pan na akumulatory, a jak się uspokoi, to wysuszy pan.
–  Dobra,  do  rana  wystarczą.  –  Widać  było,  że  zajęcie  pozwoliło  mechanikowi  odzyskać

panowanie nad nerwami. Trzeci wrócił do sterowni i powiedział do Pameli:

–  Zaraz  będzie  światło.  A  wiatr  długo  nie  potrzyma,  zobaczysz,  przed  świtem  będzie

spokój.  –  Pocieszał  ją,  a  zarazem  siebie,  bo  jak  na  razie  siła  wiatru  nie  malała,  a  morze
chlustało wodą na pokład i kołysało na wszystkie strony wielkim kadłubem „Stelli”.

Za drzwiami rozległ się stuk, coś trzasnęło, dały się słyszeć kroki.
– Co to – Pamela chwyciła trzeciego za rękę. – Ktoś idzie, Stan, ktoś...
– Uspokój się! – krzyknął. – To pewnie któryś z nich, albo Pedro – przypomniał sobie, że

od dawna nie widział Meksykanina. Spojrzał na drzwi i ujrzał go, jak wtacza się do sterowni.
Oświetlał  sobie  drogę  latarką  trzymaną  na  wysokości  biodra.  Było  widać,  że  dźwiga  coś  z
wysiłkiem i zatacza się, z trudem utrzymując równowagę. Zza jego pleców wyłonił się Janek i
w  tej  chwili  zabłysło  światło  żarówki.  Mechanik  przełączył  prąd  na  akumulatory.  Teraz
wszyscy zobaczyli, że Pedro przyniósł duże, kartonowe pudło.

–  Co  to?  – zdziwił  się  trzeci.  A  Meksykanin  rzucił  na  podłogę  latarkę.  Stuknęła  głośno,

szkło się rozprysło i zgasła. Pedro śmiał się dziwnie, bezgłośnie, szczerząc zęby w półmroku.
Postawił pudło na podłodze, wyprostował się i obrzucił ich złym spojrzeniem. Janek już stał
obok, Olek przyglądał się ze swego kąta, trzeci wyszedł z nawigacyjnej, a zza jego  pleców
wyglądała Pamela. Nawet Aki, choć się nie poruszył, patrzył z zaciekawieniem. W tej chwili
wszedł do sterowni mechanik, mówiąc:

– Jest światło, na parę godzin wystarczy. – Był najwyraźniej zadowolony z siebie.
– Dobrze – skwitował trzeci i powtórzył do Pedra: – Co to jest?
Meksykanin  zachichotał.  Rozchylił  skrzydła  kartonu  i  wyjął  butelkę.  Uniósł  ją  do  góry,

pokazał wszystkim.

– Whisky! – krzyknął. – Dobra, stara whisky!
– Pedro – głos trzeciego zabrzmiał groźnie. – Skąd to masz! Nie rusz! – krzyknął widząc,

że Meksykanin odrzuca zakrętkę i przytyka butelkę do ust. Podskoczył, chciał mu ją wyrwać,
ale  Pedro  odepchnął  go  niespodziewanie  silnie  łokciem,  a  ponieważ  zbiegło  się  to  z
przechyłem,  trzeci  poleciał  w  kąt,  na  Japończyka,  który  go  złapał  wpół,  chroniąc  przed
upadkiem.

A Pedro, nie wypuszczając napoczętej butelki,  schylił  się,  wolną  ręką  wyciągnął  drugą  i

rzucił w kierunku mechanika, wołając:

– Whisky! Dobra whisky! Starczy dla wszystkich! Pijcie, to moja whisky! – rzucił butelki

jedną po drugiej, kierując je do wszystkich w pomieszczeniu. Janek  złapał,  obejrzał  i  zaraz
zaczął  otwierać.  Nie  zwlekając  przytknął  szyjkę  do  ust.  Mechanik  w  powietrzu  chwycił
butelkę  i  postąpił  tak  samo.  Trzecia  rozbiła  się  o  ścianę,  bo  Olek  nie  zdołał  jej  złapać.
Następna  poleciała  do  Japończyka,  który  zwinnie  ją  pochwycił  i  trzymał  w  górze  nie
otwierając.

– Pedro! Zostaw to, przestań! – krzyknął trzeci i rzucił się na Meksykanina. W ostatniej

chwili zobaczył butelkę lecącą w jego stronę, chwycił ją i bez namysłu, z półobrotu wyrzucił
za drzwi. Poleciała dużym łukiem, ponad nadburciem mostku i zniknęła w wodzie. Aki, jakby
tylko na to czekał, także swoją machnął w drzwi i wyrzucił za burtę.

Trzeci dopadł Meksykanina. Ten cofnął się pół kroku i nagle z rozmachem kopnął oficera

w brzuch. Trzeci zgiął się, ale nie upadł. Nim jednak odzyskał równowagę, Pedro skoczył w
drzwi,  zjechał  po  poręczach  na  niższy  pokład  i  zaczął  uciekać  wywijając  butelką.  Rozlał
trochę płynu, przystanął, napił się i pobiegł dalej. Trzeci już gnał za nim, wołając:

– Stój, Pedro! Stój! Światła, poświećcie mi! – usłyszeli go na górze i Olek, a zaraz po nim

Pamela skierowali na pokład światła latarek. Mechanik nie ruszył się z miejsca, tylko popijał
dalej,  jakby  się  nic  nie  stało,  a  Janek,  zdezorientowany  tym,  co  zaszło,  odstawił  ostrożnie

background image

117

ledwo  napoczętą  butelkę  do  kąta  i  ruszył  w  stronę  zejścia  na  pokład.  Butelka  niemal
natychmiast przewróciła się i poturlała po podłodze, znacząc swoją drogę strugą płynu.

Tymczasem Aki bez namysłu wyskoczył ze sterowni i zbiegł na dół za Pedrem i trzecim.

Oficer  gonił  Meksykanina  i  był  już  blisko,  Japończyk  spieszył  mu  na  pomoc,  był  za  jego
plecami.

– Pedro, stój! – wołał trzeci. Już doganiał Meksykanina, ale w tym momencie Pedro stanął

i  odwrócił  się.  Twarz  wykrzywiał  mu  zły  uśmiech,  zęby  miał  wyszczerzone,  pochylił  się
jakby chciał skoczyć na trzeciego.

– Pedro! – raz jeszcze zawołał oficer. Wówczas Meksykanin z rozmachem rzucił w niego

butelką. Trzeci  w  ostatniej  chwili  uchylił  się  i  tylko  poczuł  jak  ciężkie  szkło  przelatuje  mu
obok głowy. Ale tuż za nim był Japończyk. Nie zauważył, że Pedro rzucił butelkę. Gdy trzeci
się uchylił, grube, twarde dno z ogromną siłą trzasnęło Akiego  w  głowę.  Butelka spadła na
pokład i rozbiła się, Pamela z góry krzyknęła z przerażenia, a Japończyk zatrzymał się, jakby
jakaś siła zahamowała jego bieg. Kiwnął się do przodu, kolana się pod nim ugięły i osunął się
wolno na pokład. Przechył sprawił, że potoczył się bezwładnie z powrotem, aż pod schody na
mostek. Janek i Olek natychmiast zbiegli, aby mu udzielić pomocy.

Tymczasem trzeci dopadł Pedra. Zwarli się na pokładzie i trwali tak przez długą chwilę,

jakby  obejmowali  się  przyjaźnie.  Ale  Pedro  uniósł  kolano  i  uderzył  przeciwnika  w  biodro.
Cios  nie  był  bolesny,  ale  silny.  Trzeci  zachwiał  się  i  to  wystarczyło  Meksykaninowi,  by
wyrwać  się  z  jego  objęcia.  Odskoczył  do  tyłu,  pod  reling.  Miał  teraz  w  ręce  nóż,  plecami
opierał  się  o  łańcuch,  pochylił  głowę  i  czekał  na  atak.  A  trzeci  rozłożył  szeroko  ramiona,
przygięty, czujny, zbliżał się do niego. Fala silnie podbiła rufę i statek pochylił się do przodu.
Obaj przeciwnicy stracili równowagę, ale Pedro, mający z tyłu oparcie, szybciej ją odzyskał.
To on skoczył na trzeciego, wysuwając do przodu rękę z nożem.

Pamela ponownie krzyknęła z przerażenia, bo trzeci padł na pokład. Pedro przeleciał nad

nim  i  z  rozpędu  zatrzymał  się  na  ścianie.  Ale  upadek  oficera  nie  był  wynikiem  ciosu,  sam
rzucił  się  na  pokład,  widząc,  że  nie  zatrzyma  Pedra.  Teraz  zerwał  się  błyskawicznie  i
doskoczył do niego. Ale Meksykanin wywinął mu się, machnął nożem i byłby trafił, gdyby
trzeci  nie  wykonał  uniku.  Pedro  przetoczył  się  na  drugą  stronę,  znów  na  skraj  pokładu.  Tu
wreszcie dopadł go oficer i mocno przycisnął do łańcucha. Unieruchomił mu ramię z nożem,
kolano wparł w brzuch, drugą dłoń zacisnął na gardle. Zmagali się tak w śmiertelnym uścisku,
gdy wtem Pedro zdołał podciągnąć nogę i unieść ją do góry, by kopnąć oficera w podbrzusze.
Ale trzeci był szybszy. Puścił gardło, chwycił za nogę Pedra i  z całej siły  szarpnął  w  górę.
Meksykanin zacharczał, odchylił się mocno do tyłu, chciał się jeszcze szarpnąć, ale nie zdołał.
Trzeci  jeszcze  raz  pociągnął  jego  nogę  w  górę  i  ciało  Pedra  przewaliło  się  na  drugą  stronę
wypadając za burtę. Słyszeli stłumiony krzyk, ale ciała nie zobaczyli, bo natychmiast porwała
je fala.

Trzeci  stał  chwilę,  trzymając  się  rękami  łańcucha,  oddychał  głęboko,  potem  wolno

odwrócił się i ruszył ku mostkowi. Zobaczył, że Aki leży pod schodami, więc zatrzymał się i
zapytał:

– Co mu jest?
– Żyje – oparł Janek. – Głowę ma rozbitą, jest nieprzytomny, ale żyje.
Trzeci  podniósł  butelkę,  która  trafiła  Japończyka.  Było  w  niej  jeszcze  trochę  whisky.

Wypił  ją,  a  potem  wyrzucił  za  burtę.  Pochylił  się,  dotknął  szyi  leżącego,  skinął  głową  i
powiedział:

–  Mógł  doznać  wstrząsu  mózgu.  Ma  guz  jak  śliwkę.  Weźmiemy  go  do  kabiny,  musi

poleżeć, nic więcej na razie nie możemy zrobić.

–  Daj  pan  spokój  –  Janek  odsunął  trzeciego.  –  Ledwie  się  pan  trzyma  na  nogach.  Olek,

bierz, zaniesiemy go. – Wzięli Japończyka, ponieśli do kabiny.  Aki otworzył oczy, spojrzał
półprzytomnie, próbował się uśmiechnąć, ale nie miał siły nic powiedzieć. Trzeci poszedł na

background image

118

mostek,  dotarł  do  nawigacyjnej  i  siadł  bezwładnie,  czując,  że  opuściły  go  wszystkie  siły.
Pamela  usiadła  obok.  Łkała,  pragnęła  czyjejś  bliskości,  ale  nie  miała  odwagi  się  przytulić.
Mechanik,  jakby  nie  wiedział,  co  się  wydarzyło,  siedząc  na  podłodze  mamrotał  coś  pod
nosem. Pusta butelka turlała się toczona przechyłami statku. Olek i Janek wrócili.

– Chyba nic mu nie będzie – powiedział Janek. – Z wolna przytomnieje, ale jeszcze nie ma

siły wstać.

– Kawy – wykrztusił trzeci.– Olek, zrób wreszcie kawy...

5

Przez długi czas nie wiedział, gdzie się znajduje i co się z nim dzieje. Był zamroczony, w

głowie słyszał szum jednostajny i natrętny, jak odgłos morskiej fali uderzającej o piaszczystą
plażę. Poddał się złudzeniu, że jest gdzieś w bezpiecznym miejscu, z dala od ludzi i gwaru
świata, że leży z przymkniętymi oczami rozleniwiony, beztroski, zadowolony z życia, niczego
niepotrzebujący.  Tylko  ciepło  stawało  się  coraz  silniejsze,  wywoływało  suchość  w  gardle,
pragnienie, które narastało aż do granic wytrzymałości.

Otworzył  oczy  i  nagle  cała  rzeczywistość  zwaliła  się  na  niego  z  taką  siłą,  że  zapragnął

uciec od niej, zniknąć, przestać czuć i myśleć. Leżał na podłodze, był lepki od brudu i potu,
bolała go każda cząstka ciała, a pragnienie istniało nie w wyobraźni, ale było realne, trawiło
go  nieustannie  podobnie  jak  głód,  który  od  razu  także  wrócił  z  całą  mocą.  Żarówka  nadal
oświetlała ciasne wnętrze pentry, obok niego leżała latarka, której światło mocno zżółkło. Nie
wiedział,  jak  długo  trwał  w  tym  stanie.  Przypomniał  sobie  przechył,  upadek,  uderzenie  w
głowę  i  utratę  przytomności.  Musiało  to  trwać  sporo  czasu,  skoro  baterie  w  latarce
wyczerpały  się  niemal  całkowicie.  Teraz  już  miał  pełną  świadomość  swej  sytuacji,  a
kołysanie i szarpnięcia, które silnie odczuwał, przypomniały mu, że trwa sztorm, a on płynie
na  pustym  statku,  ukryty  jak  szczur,  uciekający  przed  ludźmi,  starający  się  jak  najdłużej
uniknąć  spotkania  z  nimi.  Poruszył  się,  dotknął  palcami  bolącego  miejsca  na  głowie  i
dźwignął się z podłogi. Z wysiłkiem ruszył w poszukiwaniu jedzenia. Znalazł go sporo. Było
też co pić. Od razu zaczął pochłaniać wszystko, co nawinęło mu  się pod rękę. Spieszył się.
Rozumiał,  że  to,  iż  go  do  tej  pory  nie  odkryto,  jest  przypadkiem,  za  który  winien  jest
wdzięczność  losowi.  Ale  lada  chwila  mógł  tu  ktoś  przyjść,  więc  jadł,  pił,  a  równocześnie
zgarniał, co się dało, by zabrać ze sobą.

Wtem usłyszał za plecami jakiś dźwięk. Trwał chwilę w bezruchu, potem odwrócił głowę i

spojrzał na drzwi. Klamka opadała i podnosiła się, ktoś szarpał ją z tamtej strony i napierał na
drzwi.  Poprzez  hałasy  wywołane  uderzeniami  wiatru  i  wody  usłyszał  głos,  który  coś  tam
wykrzykiwał, zapewne słowa zdziwienia, że pentra jest zamknięta. Cofnął się w sam ciasny
róg,  przyczaił  i  czekał  z  zapartym  tchem,  mając  nikłą  nadzieję,  że  tamten  odejdzie
przynajmniej po to, by poszukać jakiegoś narzędzia do otwarcia drzwi.

Olek  był  zdziwiony,  kiedy  przekonał  się,  że  drzwi  są  zamknięte.  Szarpnął  kilka  razy,

nacisnął  silniej,  ale  nie  ustąpiły.  Pochylił  się  do  dziurki  od  klucza,  stwierdził,  że  tkwi  on  z
drugiej  strony  i  zaklął.  Przyszła  mu  do  głowy  myśl,  że  kołysanie  sprawiło,  iż  zamek  sam
zaskoczył, ale zaraz uświadomił sobie, że to niemożliwe, bo przecież nie przekręcał klucza,
zresztą jak mógł to zrobić, skoro był on  w  środku.  A  więc  może  ruchy  kadłuba  wypaczyły
drzwi tak, że zaklinowały się i nie chciały się otworzyć?

– Co, do cholery! –  złościł  się.  Naparł  ramieniem,  nic  nie  pomogło.  –  Ej,  niech  ktoś  mi

pomoże, drzwi się zacięły! – krzyknął w kierunku sterowni. Nikt nie usłyszał, więc wsadził
tam głowę i powtórzył próbę.

Trzeci wystrzelił właśnie w czerń nocy drugą rakietę, wyrzucił łuskę, załadował powtórnie

rakietnicę. Nakazał mechanikowi:

background image

119

– Przestań pan jęczeć i pomóż mu!
Ale mechanik jakby go nie usłyszał. Nadal trwał w tym przedziwnym stanie, opanowany

strachem,  mamroczący  modlitwę  i  pijany,  bo  z  butelki  otrzymanej  od  Pedra  wypił  ponad
połowę.  Janek  nic  nie  mówiąc  odbił  się  plecami  od  ściany  i  ruszył  pomóc  Olkowi.  Ten
odwrócił się i ponownie podszedł do drzwi pentry.

A  w  tym  czasie  Ed,  widząc,  że  klamka  nie  porusza  się  i  sądząc,  że  ktoś,  kto  chciał  się

dostać  do  środka,  poszedł  po  narzędzia  lub  pomoc,  postanowił  wykorzystać  ten  moment.
Trzymając  oburącz  jedzenie  dopadł  drzwi,  przekręcił  klucz  z  trudem,  bo  ręce  miał  zajęte  i
mógł operować tylko końcami palców. Już miał nacisnąć klamkę, by wyskoczyć i uciec, gdy
wtem  Olek  z  drugiej  strony  zrobił  to  sekundę  wcześniej.  Drzwi  niespodziewanie  ustąpiły
naciśnięte  zbyt  mocno  przez  spodziewającego  się  natrafić  na  opór  kucharza.  Uderzył  Eda,
który  puścił  wszystko,  co  trzymał  w  rękach,  odskoczył  do  tyłu,  oparł  się  plecami  o  bufet  i
wyciągnąwszy rewolwer, patrzył na kucharza.

A  Olek  stanął  na  progu  jak  sparaliżowany.  Widział  nieznanego,  zarośniętego,

obszarpanego  człowieka  z  gorejącymi  oczami,  kątem  oka  dostrzegł  rozsypane  na  podłodze
jedzenie, ale przede wszystkim miał przed sobą okrągły, niewielki, czarny otwór skierowany
wprost w jego piersi. Nie rozumiał, co to jest. Zaskoczenie było tak wielkie, iż obraz, który
miał przed sobą, nie wywołał poczucia niebezpieczeństwa, a tylko bezgraniczne zdumienie.

Tymczasem z  tyłu  nadchodził  Janek.  Widząc,  że  Olek  jednak  otworzył  drzwi,  zatrzymał

się mówiąc:

– No i co, otworzyły się? Czemu stoisz, zróbże tej kawy. – Zamiast odpowiedzi usłyszał

huk, a potem zobaczył, że kucharz wolno osuwa się i pada twarzą do środka pomieszczenia. –
Olek!  –  krzyknął  –  rany  boskie,  Olek,  co  wyprawiasz?!  –  W  tym  momencie  jakaś  postać
wyskoczyła z pentry i runęła na niego.

Rozległ się huk drugiego strzału, tym razem niecelnego. Janek odruchowo padł na ziemię,

tamten  przeskoczył  nad  nim,  rzucił  się  przed  siebie  i  zaczął  uciekać  korytarzem,  na  końcu
którego były schody.

Trzeci  stał  przy  drzwiach,  przez  które  przed  chwilą  wystrzelił  rakietę.  Trzymał  jeszcze

rakietnicę w dłoni, a w drugiej miał paczkę naboi. Usłyszał, jak Janek o coś pytał kucharza,
potem do jego uszu dotarł odgłos strzału. Nie od razu pojął, co to za dźwięk, dopiero drugi
huk i rozpaczliwy krzyk Janka uświadomiły mu, że dzieje się tam coś niepojętego. Bez chwili
namysłu  przebiegł  sterownię  i  wypadł  na  korytarz.  Zobaczył  nogi  kucharza  wystające  zza
progu  pentry,  Janka  gramolącego  się  z  podłogi  i  plecy  uciekającego  w  stronę  schodów
człowieka.

– Morderca! – krzyczał Janek. – Tam, ucieka!
Trzeci uniósł rakietnicę i wystrzelił. Sycząc i sypiąc iskrami rakieta pomknęła korytarzem,

obijając się o jego ściany. Nie dosięgła Eda, bo właśnie w tej  chwili dotarł do schodów i na
łeb na szyję poleciał w dół, znikając im z oczu. Trzeci już pędził za nim, ładując rakietnicę i
krzycząc:

–  Tam,  leć  z  tamtej  strony!  –  pokazał  ręką  Jankowi,  by  pobiegł  na  korytarz  po  drugiej

stronie statku i zabiegł  drogę  uciekającemu.  Janek  ruszył  biegiem  wyciągając  latarkę,  którą
miał zatkniętą za pas. Już na niższym pokładzie usłyszeli w oddali gwałtowny tupot, potem
przeciągłe skrzypienie i metaliczny trzask.

–  Do  maszynowni!  Tam  się  schował!  –  wołał  trzeci,  choć  Janek  był  po  drugiej  stronie

korytarza  i  oficer  nie  wiedział,  czy  go,  usłyszy.  Ale  marynarz  sam  zorientował  się,  dokąd
pobiegł ścigany.

Obaj  weszli  do  maszynowni  drzwiami  z  dwóch  stron  statku.  Trzeci  stanął  na  galeryjce,

przymykając za sobą drzwi, by słaby poblask z korytarza nie oświetlał go i nie wystawiał na
strzał.  Postąpił  dwa  kroki  w  bok  i  pochylił  się  nad  barierką.  Słyszał,  że  po  drugiej  stronie
Janek także stąpa ostrożnie, by nie narazić się na niebezpieczeństwo. Z dołu rozległ się hałas,

background image

120

stuk, ktoś przebiegł kilka kroków i zapanowała cisza.

Pod nimi ziała czarna, groźna otchłań maszynowni. Nie widać w niej było nic, ale odgłosy

miotanego sztormem statku potęgowały się tu i brzmiały przerażająco. Co jakiś czas jednak
hałas przycichał i wtedy nasłuchiwali, czy tamten nie poruszy  się,  nie  pobiegnie.  Stuk  jego
kroków mógł stanowić wskazówkę, gdzie się znajduje. Oficer trzymał rakietnicę gotową do
strzału z lufą skierowaną w czarną czeluść.

Wtem  rozległ  się  ostry  dźwięk  metalu,  przekleństwo,  hałas,  jakby  ktoś  się  potknął  i

upadł.Widocznie  Ed  usiłując  pobiec  dalej,  w  głąb  wielkiej  hali,  wpadł  na  resztki  jakiegoś
urządzenia,  uderzył  się  i  przewrócił.  Janek  momentalnie  zaświecił  latarkę  i  skierował  w  tę
stronę snop światła.

– Nie świeć! – krzyknął trzeci. – Zastrzeli cię!
Nim przebrzmiał okrzyk, w dole błysnęło jaskrawe światło i rozległ się ostry, ogłuszający

huk.  W  tym  samym  momencie  oficer  nacisnął  spust  rakietnicy.  Czerwona  sycząca  smuga
wytrysła  z  lufy  i  pomknęła  w  dół.  Tam  uderzyła  w  metal,  rozprysła  się,  upadła  na  stalową
podłogę i nadal sycząc i siejąc iskry kręciła się, rzucając wokół czerwone światło. Ogromne
wnętrze  maszynowni  wyłoniło  się  z  mroku.  Wypełniały  je  wielkie,  rozedrgane  cienie
skaczące po ścianach w upiornym tańcu. A równocześnie rozległ się przeciągły, przerażający
krzyk Janka.

Trafiony  kulą  marynarz  postąpił  krok  naprzód  i  opadł  piersią  na  barierkę  okalającą

galeryjkę.  Zardzewiały  metal  nie  wytrzymał  i  Janek  runął  z  wysokości  kilku  pięter.  W
czerwonym, pulsującym świetle, na tle niesamowitych cieni rzucanych przez resztki maszyn i
agregatów, leciał w dół z rozrzuconymi szeroko ramionami, krzycząc ciągle, dopóki nie spadł
na podłogę. Ciało klapnęło o metal i krzyk się urwał. Tylko jego echo, straszne i przerażające,
wracało  wielokrotnie  odbite  od  pustych,  żelaznych  ścian,  aż  umilkło  ostatecznie.
Równocześnie  zgasła  rakieta,  w  maszynowni  znów  zrobiło  się  ciemno  i  zapanowała  cisza
zakłócana jedynie odgłosami wody atakującej burty statku.

Trzeci cofnął się i zatrzasnął za sobą drzwi. Oddychał głęboko, oparł się plecami o ścianę i

nie wiedział, czy to on trzęsie się ze strachu i przeżytych emocji, czy drga szamotany przez
fale statek. Popatrzył półprzytomnie na rakietnicę, załadował ją ostatnim nabojem i chwiejąc
się ruszył w kierunku mostku.

6

Pamela, usłyszawszy krzyki, strzały i odgłosy pościgu najpierw zdrętwiała z przerażenia, a

potem chciała pobiec w tym kierunku. Od razu domyśliła się, że  Ed został odkryty i strzela
broniąc się przed ujęciem. Bała się. Jego i o niego. A zarazem bała się o Stana i pozostałych
ludzi, bo wiedziała, że Ed jest gotów na wszystko. Miotała się przerażona, chciała im pomóc,
ratować,  ale  czuła  się  bezradna.  Doskoczyła  do  mechanika,  który  sprawiał  wrażenie,  jakby
niczego nie słyszał i nie dostrzegał.

– Ratujmy ich, pozabijają się! – szarpała go za ramię, usiłowała poderwać z podłogi. On

zaś popatrzył nieprzytomnie. W jego oczach był strach i szaleństwo.

– Toniemy! – krzyknął rozpaczliwie. – Ratujmy się! Uciekajmy!
Zerwał się na nogi z niespodziewaną energią obłąkańca. Złapał ją za ramię z taką siłą, że

krzyknęła z bólu.

– Chodź – krzyczał, ciągnąc ją gdzieś na pokład. – Chodź, niech giną, to bezbożnicy, nikt

ich nie uratuje. Chodź, musimy uciekać z tego piekła. Prędzej, prędzej!

Wyciągnął ją ze sterówki na skrzydło mostku, potem powlókł dalej, nieco do  tyłu statku.

Nie  miała  siły  wyrwać  się  z  jego  uścisku,  była  sparaliżowana  strachem,  czuła,  że  ma  do
czynienia z człowiekiem, który oszalał i że ją także ogarnia szaleństwo.

background image

121

A  on  dopadł  do  tratwy  ratunkowej  zamocowanej  tuż  za  mostkiem.  Kilkoma  ruchami

oswobodził z linek trzymających ją na uchwytach, złapał i wyrzucił za burtę. Odwrócił się do
Pameli wskazując w dół.

– Skacz! – zawołał. – Skacz, uratujemy się, niech ginie statek, niech giną wszyscy, ale my

się uratujemy!

Spojrzała w dół. Pod wysoką burtą, która teraz wyłoniła się niczym pochyła, ciemna ściana

wielkiej  skały,  zobaczyła  skotłowane  morze,  tryskające  w  górę  pianą  i  pyłem  wodnym,
wrzącą, huczącą kipiel.

– Nie! – krzyknęła  rozpaczliwie.  –  Nie!  –  Nadludzkim  wysiłkiem  wyrwała  ramię  z  jego

uchwytu  i  rzuciła  się  do    tyłu.  Wówczas  on  zaśmiał  się  niesamowicie,  odwrócił  od  niej  i
skoczył za burtę. Słyszała jeszcze jego chichot zmieszany z szumem wiatru i łoskotem wody.
Nie myśląc o tym, czym to jej grozi, rzuciła się do przodu, oparła rękami o poręcz nadburcia i
spojrzała  w  dół.  W  niewyraźnym,  rozchybotanym  świetle,  docierającym  tu  przez  otwarte
drzwi,  zobaczyła,  jak  jego  ciało  uniosła  fala,  rzuciła  do    tyłu,  potem  cisnęła  o  burtę.  Żółta
tratwa była blisko. Wyciągnął rękę, już, już miał chwycić za zwisającą półkolistą linkę, ale
ruchliwa woda uniosła go do góry, a tratwę porwała w ciemność. Jeszcze raz uderzyła nim o
żelazo.  Pamela  zobaczyła  otwarte  w  przedśmiertnym  krzyku  usta,  wykrzywioną  grymasem
nieludzkiego przerażenia twarz, ręce wyrzucone nagle w górę, jakby błagały o pomoc. Potem
wszystko zniknęło. Upadła na kolana, głowę opuściła nisko, tak, że czołem dotknęła zimnego,
mokrego pokładu i szlochała.

Tak zastał ją trzeci wracający z dołu. Popatrzył martwo, nie zdziwił się, że widzi ją w tym

miejscu i w tej pozycji. Pochylił się, ukląkł przy niej i zapytał, zbliżając usta do jej ucha, bo
szum wiatru zagłuszał jego słowa.

– Co się stało, Pam?
– On – zawołała. – On, tam – wskazała za burtę. Trzeci, spojrzał, zobaczył żółty ponton,

który  fala  raz  jeszcze  przybliżyła  do  burty  i  zrozumiał.  Objął  Pamelę  wpół,  podźwignął  z
pokładu i poprowadził do wnętrza.

Gdy  znaleźli  się  w  zacisznej  kabinie,  usiadł,  puścił  ją  i  drogo  grzebał  w  paczce,  nim

wydobył wreszcie papierosa. Także zapalenie go przyszło mu z wielkim trudem. Rakietnicę
położył  obok,  na  stoliku,  zaciągnął  się  głęboko,  oczy  miał  półprzytomne,  zdawał  się  nie
pamiętać o tym, co się wokół dzieje. Pamela dygocąc, jakby trząsł ją atak malarii, zapytała
urywanym głosem:

– A oni, Stan, gdzie wszyscy?
– Nikogo nie ma – odpowiedział martwo. – Zostaliśmy tylko my. Ty i ja. I ranny Aki... Na

całym świecie tylko my...

– Nie – krzyknęła nagle. –  Nie!  Tu  jest  piekło!  Świat  jest  tam  –  wykonała  nieokreślony

ruch ręką, jakby wskazywała odległy ląd. – Tam jest świat, są normalni ludzie,  jest  słońce,
spokój!

– Nie – pokręcił głową z rezygnacją. Był spokojny, mówił, jakby tłumaczył dziecku. Nie,

Pam.  Tam  nie  ma  nic.  Tu  jest  nasz  cały  świat.  Wszystko.  Wszystko  jest  tutaj...  Nikt  nie
ucieknie od swego losu...

Z początku nie pojmowała, o czym mówi. Słuchała przestraszona,  bo myślała, że i jemu,

jak  mechanikowi,  pomieszał  się  rozum.  Ale  nagle  pojęła,  Stan  mówił  prawdę.  Tu  był  cały
świat. Ze wszystkim, co niósł. Zbrodnią i nienawiścią. Głodem i pragnieniem. Narkotykami i
alkoholem. Miłością i śmiercią zagrażającą w każdej chwili. To był ten świat, który przyszedł
do nich, który zabrali z sobą w ten straszny rejs, który tu ich otaczał w tę czarną, przerażającą
noc śmierci.

W nagłym porywie strachu i bezsilności rozpaczy załkała i przytuliła się do niego. Siedział

martwo, nie zareagował na jej bliskość.

– Och, Stan, to straszne, wszystko jest straszne i okrutne. Czyż ten koszmar nigdy się nie

background image

122

skończy? Czy ta noc będzie wiecznie trwać?

Spojrzał w okno. Nie było już tak czarne jak poprzednio. Na świecie poszarzało. Jeszcze

nie  ustąpiła  noc,  ale  już  ciemności  rozjaśniał  nieśmiały,  szary  przedświt.  Wiatr  nieco
przycichł, fale stały się łagodniejsze, przechyły były już mniej gwałtowne.

– Spójrz – powiedział cicho. – Noc się kończy. A w czasie dnia świat nie jest taki straszny.
Żadne z nich nie zauważyło, że z tyłu, na tle drzwi pojawił się cień. Sylwetka człowieka,

który wyłonił się z głębi statku, zasłoniła wejście. Ed stał, patrzył na tych dwoje przytulonych
do siebie, zapatrzonych w rozjaśniające się za oknem niebo. W dłoni trzymał rewolwer, usta
wykrzywił mu zły grymas, mokre, zmierzwione włosy opadały na czoło.

Pierwsza  wyczuła  jego  obecność  Pamela.  Odwróciła  głowę,  spojrzała  i  rozpaczliwie

krzyknęła:

– Stan! Ed, nie, Ed, nieeee!
A on wolno unosił rewolwer do góry. Ciągle uśmiechał się nieco sennie, jedną dłoń oparł o

futrynę,  a  drugą  unosił  nieskończenie  wolno  i  długo.  Trzeci  szarpnął  głową,  ujrzał  Eda,
poderwał się, odpychając Pamelę na bok.

Stali teraz naprzeciw siebie. Czarny otwór lufy patrzył wprost w piersi oficera. Milczeli i

tylko oczami mocowali się jak dwaj zapaśnicy czekający, który pierwszy zaatakuje.

Nagle z lufy wytrysnął ogień. W tym samym momencie trzeci rzucił się w bok, pragnąc

uchylić się przed pociskiem. Ale nie zdążył – krzyknął i odruchowo złapał się za ramię. Ten
nagły ruch sprawił, że kula trafiła nie w piersi, a poszła w lewo. Ed znów nacisnął spust, ale w
tej chwili zdarzyło się coś nieprzewidzianego. Z tyłu, za nim, bezszelestnie pojawiła się niska
postać. Aki stał przez moment nie rozumiejąc, co się dzieje, ale kiedy padł pierwszy strzał,
skoczył na plecy Eda. Drugi strzał już był niecelny – kula uderzyła w metalową ścianę. Ed
odwrócił  się,  z  rozmachem  kopnął  Japończyka  i  znów  wycelował  w  słaniającego  się
trzeciego.

A  w  tym  czasie  Pamela  sięgnęła  na  stolik.  Drżała  ze  strachu,  nie  bardzo  zdawała  sobie

sprawę z tego, co robi, ale namacała dużą kolbę rakietnicy i zacisnęła na niej palce. Gdy Ed
odwrócił  się,  by  dobić  trzeciego,  ona  uniosła  dłoń  i  celując  w  twarz  nacisnęła  spust.  Nie
zdołał się uchylić, ciągle jeszcze miał na ustach ten dziwny, jakby ironiczny uśmiech. Zdążył
jeszcze nacisnąć spust, padł ostatni strzał, ale kula nikogo nie trafiła. Ed upadł, zwinął się na
podłodze  i  tak  znieruchomiał,  nie  wypuszczając  z  dłoni  rewolweru.  Trzeci  osunął  się  koło
niego.  Spomiędzy  palców  zaciśniętych  na  przestrzelonym  ramieniu  ciekła  krew  –  stracił
przytomność z bólu i wyczerpania.

Pamela rzuciła rakietnicę. Patrzyła pod nogi, na zwłoki Eda, dziwnie teraz małe, skurczone

i bezradne, i na Stana, który leżał obok spokojny, jakby zasnął po długim, męczącym wysiłku.
Padła  na  kolana  ogarnięta  nagłym  strachem,  że  i  on  nie  żyje.  Przytuliła  policzek  do  jego
twarzy, palcami chwyciła za puls. Bił. Nierówno, migotliwie, ale bił.

Wstała. Na ciało Eda bała się patrzeć. Kierując wzrok przed siebie, przekroczyła zwłoki i

wyszła do sterowni. Tu ujrzała Akiego, który leżał w kącie blady, pojękując z bólu po ciosie,
jaki otrzymał od Eda i słaby jeszcze po uderzeniu butelką przez Pedra.

–  Aki?  –  zatrzymała  się  nie  wiedząc,  co  robić  dalej.  A  Japończyk  spróbował  się

uśmiechnąć i powiedział z trudem.

– Okay, maaam okay...
Poszła dalej. Opuściła mostek, zeszła niżej. Po kołyszącym się jeszcze, zalewanym ciągle

wodą pokładzie szła dalej, w stronę dziobu. Wyglądała jak lunatyczka, która nie wie, co się
wokół  niej  dzieje.  Potykała  się,  zataczała,  padała,  raniła  ręce  o  ostre,  metalowe  kanty,
wstawała jednak i ciągle szła naprzód.

Dotarła wreszcie na dziób i już nie mogła iść dalej. Upadła na kolana, niewidzący wzrok

skierowała na morze. Nie płakała. Nie czuła nic.  Była  jak  martwa.  Nagle  dłonie  złożyła  na
mokrym, zimnym metalu i zaczęła szeptać cicho, jakby się skarżyła.

background image

123

– Boże, Boże, Boże, czy ten koszmar nigdy się nie skończy?
A morze wokół statku stopniowo się uspokajało. Zrobiło się niemal całkiem widno. Niebo

było  jeszcze  groźnie  zachmurzone,  ale  wiatr,  słabszy  już,  wyraźnie  zamierający,  rozwiewał
kłęby mgły, otwierając przed dziobem coraz więcej wolnej, czystej przestrzeni.

Z kłębów ustępującej mgły wyłonił się nagle niewielki, przysadzisty statek. Nad morzem

poleciał przeciągły, przytłumiony, przez odległość i szum wiatru ryk syreny, jakby triumfalny
sygnał, że oto mija strach i groza, a nadchodzi ratunek.

„Smok”  skierował  się  w  stronę  „Stelli”  i  rozgarniając  kadłubem  ciągle  jeszcze  falującą

wodę, szedł uparcie, to nurzając dziób w falach, to znów unosząc go, jakby składał powitalne
ukłony.


Document Outline