Episode 3 - "Impala" - "Impala"
Impala. Zwyczajny samochód moknący w deszczu. Nie, nazwanie tej maszyny zwykłą byłoby
błędem i to wielkim. Chociaż strugi wody oblewały ją coraz bardziej, gdyż stała na powietrzu,
nikomu z zebranych w pobliskim domu nie przyszłoby do głowy tak jej określać. Dla Lisy była
to część jej ukochanego Deana, a więc tak samo ważna, jak i dla Winchestera. Nigdy nie
poznała prawdy o tym, jak ogromną rolę odegrał pojazd w walce z Lucyferem, ale kobieta nie
miała pojęcia ani o Apokalipsie, ani o śmierci Sama, o niczym.
Tak, Dean nie powiedział wtedy nic ponad krótkie: "Sam odszedł. Nie wróci". Nie wyjaśnił nic
więcej, a ona nie pytała. Zajęła się zdruzgotanym człowiekiem, jaki pewnego dnia stanął na jej
progu i bardziej interesowało ją przywrócenie go do normalnego stanu, niż zaspokojenie
własnej ciekawości.
Skończyli posiłek, kiedy nagle Ben zadał to jedno, ale tak ważne pytanie:
- Tato? - tak zwracał się do Winchestera, chociaż Dean nigdy nie rozmawiał z Lisą na ten
temat. Obaj mężczyźni, mały i duży, przyzwyczaili się jednak do siebie na tyle, by zawiązała
się miedzy nimi tak poważna więź. - Dlaczego twój samochód sam jedzie?
- Co? - zdziwił się partner Lisy, przez moment nie rozumiejący, o co chodzi chłopcu. Myślał o
zupełnie czymś innym, pytanie wyrwało go z rozważań i wspomnień walki Lucyfera z
Michałem.
- Słyszę silnik! - zwrócił mu uwagę Ben.
Wtedy i do uszu syna Johna dotarł ten dźwięk. Istotnie, na zewnątrz wyraźnie dało się słyszeć
odgłos pracującego napędu. Co prawda Impala nadal stała w miejscu, ale trzęsła się od
rosnącego huku.
- Wyłącz to! - krzyknęła Lisa. - Uszy mi pękną!
Dean starał się nie dać opanować przeczuciu, którego go ogarnęło. Wiedział, że żadna rzecz nie
uruchamia się sama z siebie, a zbyt wiele miał już do czynienia z podobnymi przypadkami, by
nie wiedzieć, co to może oznaczać. Skoczył ku kryjówce umieszczonej w pokoju jego i Lisy; za
moment wracając ze strzelbą w ręce.
- Zostańcie tutaj! - rzucił do swojej rodziny, po czym wyszedł przed dom.
Kiedy się rozejrzał, w pobliżu nie było nikogo. Impala wciąż hałasowała, jakby nigdy nie miała
przestać. Ostrożnie zbliżył się do pojazdu. Dopiero wtedy wciągnął ze świstem powietrze.
***
Jakkolwiek anioły i demony raczej nie chciały mieć ze sobą nic wspólnego, tych dwóch coś
łączyło. Tak samo Crowley, jak i Castiel zachowali taki sam wygląd, jaki mieli na Ziemi.
Polubili chodzenie w swoich "skórach", mimo że w ten sposób odcinali się od reszty
pobratymców jeszcze bardziej. Chociaż po ostatnich zdarzeniach i tak skazani byli na banicję -
może demon miał gorzej, niż Cas, ale i nowy archanioł łatwo nie miał.
Jak teraz. Kiedy zebrał się z podłogi, z radością zauważając, że ciśnienie przestało rozłupywać
mu czaszkę, poczuł coś mokrego pod nosem. Jasne, krew. Wytarł się kilkakrotnie rękawem -
czerwonego płynu było dosyć sporo - martwiąc się coraz bardziej - cóż to za moc zdolna była
wtargnąć do Nieba i wywołać u niego takie objawy? I kto, u licha, się przebudził?
- U licha? Zaczynam przeklinać - zniesmaczył się głośno.
Zanim zdążył się zastanowić, zjawił się przed nim jeden z pomniejszych aniołów, niejaki
Aiden.
- Crowley został porwany! - wyrzucił z siebie początkujący świetlisty chłopak.
- Przez kogo? - zainteresował się Cas. Jako Szeryf Nieba musiał się dowiedzieć, chociaż w
ogóle nie darzył sympatią tego irytującego demona.
Szeryf Nieba. Określenie nadane przez Deana przypadło mu do gustu, to prawda. Nie zamierzał
jednak używać go na codzień, po prostu...Cóż, również anioły potrzebują czasem podbudować
własne ego, czyż nie?
- Krążą słuchy, że przez Sweepera - wyszeptał Aiden, rozglądając się na boki, jakby obawiał
się, że ktoś ich podsłuchuje.
- Wymiatacz? - skrzywił się archanioł. - A co on może chcieć od tego nędznego osła?
- Podobno Sweeper bardzo się wściekł, kiedy zorientował się w poczynaniach Crowley'a.
Uwięził go i torturuje, na dodatek podobno chce zdobyć coś, co zmajduje się na Ziemii i jest w
posiadaniu śmiertelnika.
- Co to takiego?
- Nie mam pojęcia, szefie. Wiem tylko, że to nic dobrego.
- Tyle, to i ja wiem - rozeźlił się Castiel. Nie był zły na chłopaka, w końcu nie miał prawa
wymagać, by zastępowali Boga i wiedzieli o wszystkim, ale w pewnym momencie po prostu
się wystraszył. Coś się szykowało, a on nie miał pojęcia, o co chodzi.
***
Człowiek z pucharkiem skończył wreszcie swój napój i wyszedł przed bar. Ludzie wewnątrz
odetchnęli z ulgą, powietrze od razu stało się lżejsze, powrócił gwar głośniejszych rozmów i
śmiechy. Młodzieniec - bo mężczyzna ten nie mógł mieć wiecej, niż trzydzieści lat - powolnym
krokiem udał się wzdłuż wijącej się przy knajpce drogi w zachodnią stronę, niespiesznie, jakby
nikt na niego nie czekał. W ręce nadal miał tą samą serwetkę, która wcześniej zabrał z
budynku. Nie była ona jednak czysta, jak możnaby się spodziewać. W tych samych miejscach,
gdzie uprzednio znajdował się palec tajemniczej postaci, pojawiły się smugi koloru dziwnie
przypominającego krew. Zastygłą i odbarwioną, ale jednak krew.
Po dłuższej chwili wędrówki zatrzymał się, uśmiechnął pod nosem i szepnął cicho:
- Mój Boże, jak miło jest czasem spacerować sobie o zachodzie słońca. Ale spieszę się,
niestety.
Sekundę później szosa była pusta.
***
W przeciwieństwie do okolic domu starszego z Winchesterów. Tam, przy wciąż nękanej
spazmami silnika Impali, stał Dean i nie mógł wykonać ani jednego ruchu. Strzelba drżała mu
w dłoni, ale była opuszczona na dół, ku ziemii, jakby jej ciężar był zbyt duży dla jego ręki.
- Sammy...- szepnął cicho Dean, nie mogąc uwierzyć, że patrzy właśnie na coś tak blisko
związane z jego młodszym bratem. Łzy same naleciały mu do oczu, chociaż starał się mrugać,
by je powstrzymać.
Pewnie dlatego nie zauważył, że latarnia na zewnątrz zaświeciła się ponownie - co było o tyle
dziwne, że żarówka spaliła się przy poprzednim mrugnięciu - i skonała w ostatnim błysku.
Z tego samego powodu nie dostrzegł również mężczyzny stojącego tuż pod nią. Na ustach tejże
osoby błąkał się ironiczny uśmiech.