MaureenChild
Seksownaszantażystka
Tłumaczenie:
AnnaBieńkowska
<
ROZDZIAŁPIERWSZY
–Tazeszłotygodniowakradzieższmaragdówtorobotapapy,prawda?–GianniCorettiści-
szyłgłos,spoglądającnasiedzącegopodrugiejstroniestołubrata.
Paulowzruszyłramionami,upiłłykszkockiejiuśmiechnąłsięlekko.
–Znaszpapę.
Giannispochmurniał,przeciągnąłdłoniąpoczuprynie.Wiedział,żebratcelowoograniczył
siędolakonicznejodpowiedzi.Zresztączegomógłsięspodziewać?Wiadomo,żePaulostanie
postronieojca.
PrzeniósłwzroknadoskonaleutrzymanytrawnikprzedluksusowymhotelemVinleyHall,
ulubionym miejscem Corettich, emanującym niewymuszoną elegancją. Posiadłość w sercu
Hampshire, na południowym wybrzeżu Anglii i – co najważniejsze – w pobliżu prywatnego
lotniskaBlackthorn.
Corettinigdyniekorzystalizrejsowychlinii.
Wdrodzenalotniskozatrzymalisięwhotelunadrinka.PaulowracałzLondynudoParyża.
TetrzydnizbratemdlaGianniegotrwałyjaktrzylata.Nieprzepadałzagośćmi,nawetznaj-
bliższejrodziny.Awtowarzystwiebratajegocierpliwośćbyławystawionananajwyższąpróbę.
Wdawnejbibliotecemieściłsięterazeleganckibar.NawidokzbliżającejsiękelnerkiGian-
niprzeszedłnawłoski.
– Zapomnieliście, że rok temu zawarłem układ z Interpolem, za co odpuścili nam wcze-
śniejszegrzechy?
Paulowzdrygnąłsięiwypiłsporyłykwhisky.
– Tak się z nimi zaprzyjaźniłeś? Nie wiem, jak ci się to udało. I czemu zawracałeś sobie
nami głowę. – Odstawił kryształową szklankę, przeciągnął palcem po brzegu szkła. Wbił
wzrokwbrata.–Nieprosiliśmyoto.
Nie prosili, to prawda, jednak postarał się i zapewnił im nietykalność, choć wcale nie byli
muzatowdzięczni.Pomysł,żemielibystracić„rodzinnyfach”,niemieściłimsięwgłowie.
RódCorettichprzezwiekidoskonaliłsięwkradzieżykosztowności.Złodziejskieumiejętno-
ściprzekazywanozpokolenianapokolenie.Corettimieliswojesposobyichronionetajemni-
ce.Bylizręczniibystrzy,potrafiliprzenikaćprzezzaryglowanedrzwi,niepozostawiającśladu.
Policjanacałymświecieszukaładowodówprzeciwkonim,dotądbezskutecznie.
Corettibyliświetnymifachowcami,wdodatkumieliszczęście.JednakGiannizdawałsobie
sprawę,żeszczęściesiękiedyśskończy.
Dopapyibratatoniedocierało.
–Tynaprawdęwtowierzysz,co?–zapytałPaulo.
–Wco?–WgłosieGianniegozabrzmiałozniecierpliwienie.
–Wtonoweżycie.Wuczciwośćidobro–wyjaśniłPaulozironią.
Gianniztrudemtłumiłwzbierającąirytację.
– Gadasz, jakbym nagle zmienił się w… – przez moment szukał właściwego określenia –
harcerzyka.
Pauloroześmiałsię.
–Anie?
Rozmawialiotymodroku,aleojciecibratwciążniemoglipojąćjegodecyzji.Wsumienic
dziwnego.Trudnonagleodrzucićzłodziejskątradycjęizdnianadzieństaćsiępraworządnym
obywatelem.ChoćGiannioddawnamiałnatoochotę.
Na szczęście wspierała go siostra. Teresa rozumiała jego pobudki, bo sama przed laty wy-
brała podobną drogę. Dla reszty rodziny to było nie do pojęcia. Bywały momenty, że nawet
jegoogarniałozdumienie.
–Gianni,tymasznormalnąpracę.–Pauloznówostentacyjniesięwzdrygnął.–Corettitego
nierobią.Mytylkochodzimynarobotę,atoróżnica.
W kamiennym kominku płonął ogień, rzucając refleksy światła na dębową boazerię. Za
oknamiwiatrtargałgałęziamidrzew.Miłowtakąpogodęposiedziećwprzytulnymwnętrzu.
Gdybytylkonietabeznadziejnarozmowazbraciszkiem.
–Różnicajesttaka,żemożecietrafićzakratki.
–Jakośdotejporytosięniezdarzyło.
Jeszczenie.JednakDominickCoretti,ojciecGianniego,miałcorazwięcejlat,azwiekiem
nawetnajlepsiwbranżytracąkunszt.OczywiścieNickwżyciusiędotegonieprzyzna.Todla-
tegoGiannizatroszczyłsięojegonietykalność.GdybyNicktrafiłdowięzienia,szybkobyłoby
ponim.
Rzeczjasna,toniebyłjedynypowód„zdradyrodzinnegodziedzictwa”,jakokreślałtoojciec.
Bycie światowej sławy złodziejem ma swoje plusy, ale też minusy. Na przykład konieczność
nieustannegozachowywaniaczujności.
Giannichciałodżyciaczegoświęcej.
Jeśliojciecibratniezaprzestanąswejdziałalności,odbijesiętoinanim.Coztego,żedo-
gadałsięzInterpolem.Wraziewpadkipociągnągonadno.Niemiałzłudzeń.Agenci,zktóry-
mizawarłukład,zmiejscauznajągozazerwany.
–Gianni,tysięzabardzoprzejmujesz–rzekłPaulo.–JesteśCoretti.Jakmy.
–Wiem,kimjesteśmy.
–Wiesz?–Pauloprzekrzywiłgłowęiprzezchwilęprzypatrywałsiębratuuważnie.–Amy-
ślałem, że zapomniałeś. Jak już sobie w końcu przypomnisz, odrzucisz to swoje nowe życie.
Itozwielkąchęcią.
Giannidopiłdrinkaipopatrzyłnabrata.
–Dobrzewiem,kimjestem.Kimjeste
–Tomojesłowo–warknąłGianni.–UmowazInterpolemdotyczywyłącznietego,cobyło
wcześniej.Jeśliterazzłapiąciebieczyojca…
–Znowusięprzejmujesz.–Paulopokręciłgłową.–Niktnasniezłapie.Nigdynasniezła-
pali.Zresztąznaszpapę.Powiedziećmu,żebyprzestałkraść,tojakkazaćprzestaćmuoddy-
chać.
–Wiem.–Żałował,żeniemożepozwolićsobienadrugiegodrinka,bopoodstawieniubra-
tanalotniskochciałwrócićdodomuwMayfair.Lepiejniekusićlosu.Tylkotegotrzeba,byja-
kiśglinazatrzymałgozajazdęzygzakiem.
Paulozaśmiałsięgłośno.
–Gianni,papajest,jakijest.AladyvanCourtsamasięprosiła,żebyktośzwędziłteszma-
ragdy.
Robotatakłatwa,żeojciecniebyłwstaniesięoprzeć.Gianniwestchnął.
–Powiedzmu,żebyprzyczaiłsię,ażsprawaprzycichnie.Zamknijgowszafie.
Pauloznówsięzaśmiał.Dopiłwhisky,odstawiłszklankęipodniósłsięzmiejsca.
–Pozostawiętobezodpowiedzi,bodobrzewiemy,żeondoniczegoniedasięzmusić.
–Niestety–mruknąłGianni.–Wstałipodążyłzabratem.Wsiedlidosamochodu.
Gdychwilępóźniejznaleźlisięnapasiestartowym,zimnywiatruderzyłichwtwarze.
–Uważajnasiebiewtymszacownymświecie,bracie.
–Tyteżsiępilnuj.–Giannimocnouścisnąłbrata.–Ojcateż.
–Jasne.–Pauloodwróciłsięiruszyłwstronęprywatnegoodrzutowca.
Gianniwróciłdosamochodu.
–Jakwidać–szepnęłaMarieO’Hara–złodziejstwobardzopopłaca.
Zakradłasiędodomujednegoznajsłynniejszychzłodzieibiżuteriiwświecie.Wewnętrzu
pogrążonym w mroku cisza dzwoniła w uszach. Marie miała nerwy napięte jak postronki.
Czułauciskwżołądku,ztrudemoddychała.Zawszekierowałasięsurowymizasadamiinigdy
nienaruszałaprawa.Terazporazpierwszywżyciupostawiławszystkonajednąkartę.Wimię
sprawiedliwości.
Choćtaświadomośćnieuspokajała.Takczyinaczejznalazłasiętutajimusizrobićswoje:
błyskawicznieistarannieprzeszukaćmieszkanie.
Przez wiele tygodni obserwowała Gianniego, poznawała jego tryb życia. Na pewno nie bę-
dziegojeszczeprzezparęgodzin,jednaklepiejmiećsięnabacznościidmuchaćnazimne.
Niezapaliłaświatła.Wprawdzieryzyko,żektóryśzsąsiadówmógłbyjązauważyć,byłorów-
ne zeru, jednak wolała nie ryzykować. Luksusowy penthouse Corettiego mieścił się na dzie-
siątejkondygnacjiiwidoknaLondynzapierałdech.Przezprzeszklonąścianędośrodkawle-
wałosięświatłoksiężyca.
–Pięknietu,aletobardziejprzypominanowoczesnemuzeumniżdom–wyszeptała,idąc
polśniącejposadzcezbiałegomarmuru.
Wszystkoutrzymanewbieli,jakbiałypiankowycukierek,jednakostrekątyisurowelinie
przeczyłytemuwrażeniu.Zimneinieprzytulnewnętrze.
Pokręciła głową i opuściła piękny sterylny salon. Długi korytarz z marmurową posadzką.
Ostrożniestawiałastopy,leczwprzenikliwejciszykażdykrokodbijałsięechem.
Miałaszpilkinaniebotycznymobcasie,króciutkączarnąspódniczkęibluzkęzczerwonego
jedwabiu.Strójmałoodpowiednidojejzadania,jednakbyniezwrócićnasiebieuwagiportie-
ra,musiałaupodobnićsiędoosób,zjakimispotykałsięCoretti.
Kuchnia jak reszta mieszkania, zimna i odpychająca, wyposażona w profesjonalny sprzęt:
restauracyjnąpłytęiogromnąlodówkę,alechybanikttuniegotował.Obokjadalnia.Notak,
mogła się tego spodziewać – szklany stół i sześć krzeseł z przezroczystego plastiku. W prze-
stronnympomieszczeniutemebleginęły.
Jaktojest,żetacyludziemajątylekasy?Minęładwagościnnepokojeiweszładogłównej
sypialni.Uciskwżołądkusięnasilił.Niemiałanaturywłamywacza,wprzeciwieństwiedowła-
ścicielategopałacuzchromowanejstaliiszkła.
– Mógłby wprowadzić tu trochę ciepła. – Jej cichy głos odbijał się echem, potęgując zło-
wieszczynastrój.
Odepchnęłaodsiebietęmyśl. Przyszłatuwkonkretnym celu,chceznaleźćcoś przeciwko
Corettiemu.Policjanacałymświecieodlatbezskutecznietegopróbuje,jednakonamacoś,co
niepozostawiGianniegoobojętnym.Onamaszczęście,aleczasemtoniewystarczy.
Rzeczwtym,żechciała…czegoświęcej.Zwłaszczawkontekścieplanu,którywiększośćlu-
dziuznałabyzaszalony.
–Niejestszalony–powiedziałapółgłosem.Wolałaechoniżtęnapiętąciszę.
Zamiastścianykolejnaszklanatafla,zaniąrozległywidoknarozświetlonemiasto.Sypial-
niarównieżutrzymanawbieli.
Przy jednej ścianie olbrzymie łoże, na wprost łóżka ogromny płaski telewizor nad komin-
kiem. Wbudowane komody, obok garderoba i łazienka z gigantyczną wanną i prysznicem
wformiewodospadu.Iznowutaolśniewającabiel.Nieprzepadałazatakimstylem,aledoce-
niłarzucającysięwoczyluksus.
Weszła do garderoby i przejrzała ubrania. Ostrożnie przeszukała kieszenie płaszczy, mary-
narekispodni.Jeślichodziostroje,Corettimadobrygust,zgoda.Zajrzaładoszufladwko-
modzie,starającsięniezwracaćuwaginaczarnejedwabnebokserki.
Dotądniczegonieznalazła.Przyklękłaizajrzałapodłóżko.Ludziezwykletamcośchowają.
Dostrzegładługiepłaskiepudełkoiuśmiechnęłasiędosiebie.
– Tajemnice, Coretti? – wyszeptała, starając się dosięgnąć pudła. Musnęła palcami drew-
nianybok,spochmurniałaiwsunęłasięgłębiej.
Nagleznieruchomiała.Cotozaodgłos?Wstrzymałaoddechiodczekałasekundę.Drugą.To
chyba tylko jej napięte nerwy. Wszystko jest dobrze. Poza nią w tym zimnym pałacu nikogo
niema.Zarazokażesię,cotenCorettituukrył.Jeszczemomenti…jużma!
–Icojatuznajdę?–wyszeptała.
–Pytaniebrzmi–gdzieśzaniąrozległsięgłębokigłos–cojatuznalazłem?
Zdążyłatylkokrzyknąć.Poczuła,żedwiesilnedłoniechwytająjązakostkiiwyciągająspod
łóżka.
Ledwieprzekroczyłprógmieszkania,wiedział,żeniejestsam.Możetoszóstyzmysł,amoże
głębokozakorzenionyinstynktprzetrwania.Wmgnieniuokapoczuł,żecośsięzmieniło.Ina-
tychmiastzareagowałtak,jakrobiłtojeszczeroktemu.
Sądził, że tamte doświadczenia zostawił za sobą, jednak wyuczonych zachowań trudno się
pozbyć. Bezszelestnie przesunął się w głąb mieszkania, płynnie jak kot omijając meble, wta-
piając się w cienie na ścianach. Srebrne światło księżyca rozświetlało białą posadzkę, rozja-
śniałomrok.Giannizamieniłsięwsłuch,odbierającnajcichszeodgłosy.Szelesttkaniny.Mi-
mowolnewestchnienie.Cichutkieszurnięciebutapopodłodze.
Mijająckolejnepokoje,przesuwałwzrokiemposzklanychścianach,niezwracającuwagina
swojeodbicie.Skupionyiczujny,czułnarastającenapięcie.
Pobieżniezlustrowałpokojegościnne,zajrzałdołazienek.Instynktownieczuł,żeintruzatu
nie znajdzie. Nie wiedział, skąd bierze się to przekonanie. Może to instynkt, może intuicja.
Wiedział,żemusiiśćdalej.
Usłyszałją,nimzobaczył.Mówiłacośdosiebiestłumionymszeptem.Miałaniskigłos.In-
trygujący.Giannizatrzymałsięprzywejściuipopatrzyłnależącąnapodłodzekobietę.Wycią-
gniętąrękąsięgałapodłóżko.
Toniepolicjantka.
Nieztakąfigurą.
Zaprobatąprzesunąłponiejwzrokiem.Czerwonajedwabnabluzka,czarnaminipodkreśla-
jącabiodra,zgrabnenogiidrobnestopywwysokichszpilkach.
Zpewnościątoniejestpolicjantka.
Poczułprzyjemnydreszczyk.Chętniesięjejprzyjrzy.Nietylkopoto,bydowiedziećsię,kim
jest.Chcesprawdzić,czybuziajestrównieinteresującajakreszta.
Pochyliłsięichwyciłkobietęzanogi.Zduszonyokrzyk,jakiwyrwałsięjejzpiersi,byłmu-
zyką dla jego uszu. Nie dość, że złapał ją na gorącym uczynku, to dodatkowo jej spódniczka
przesunęłasię,jeszczebardziejodsłaniającuda.
Nieznajoma szarpnęła się gwałtownie i wyzwoliła z uścisku. Jedną ręką obciągnęła spód-
niczkę i machnęła nogą obutą w mordercze szpile. Gianni uchylił się w ostatniej chwili. Ko-
bietacofnęłasię,zieloneoczyrzucałyognie.Ciemnewłosyopadłyjejnaczoło,niecierpliwie
odgarnęłajewtył.Poderwałasię,gotującsiędoataku.Gianniomalsięnieroześmiał.
–Niezamierzamztobąwalczyć–rzekłszorstko.
Kobietazaśmiałasięipokręciłagłową.
–Myliszsię.
Błyskawicznierzuciłasięwjegostronę,wymierzająccios.Gdybyniebyłczujny,pewnieby
gotrafiła.Złapałjejrękęiwykręciłdotyłu.Pchnąłkobietęnałóżko.
Nimzdążyłasięruszyć,przysiadłnaniej,przygniatającjąswoimciężarem.
–Zejdźzemnie!–zawołałaostro.
Amerykanka,sądzącpoakcencie.
Mierzyłagogniewnymspojrzeniem.Możektośinnybyuległ,Giannijednakpostanowiłją
przycisnąć.
– Nigdzie cię nie puszczę. Na pewno jeszcze nie teraz – oznajmił, przytrzymując ją za ra-
miona.Dziewczynazaczęłasięszarpać,próbujączrzucićgozsiebie.Zgiętymkolanemrąbnęła
gowplecy.
–Dośćjużtego!–zdenerwowałsię.
–Spróbujmniepowstrzymać!–Walczyładalej.
–Chybategoniezrobię.–Znaczącozniżyłgłos.–Prawdęmówiąc,tocałkiemmisiępodo-
ba.
Tesłowapodziałałynaniąjakkubełzimnejwody.Znieruchomiała.Ibardzodobrze,bojego
ciałozareagowało.Nieczęstomusięzdarzamiećpodsobąatrakcyjnąnieznajomą.Nicdziwne-
go,żetonaniegodziała.
Jejzieloneoczypłonęłyogniem.Oddychałapłytkoigwałtownie.Niektóreguzikibluzkisię
rozpięły.Zmusiłsiędokoncentracji.
–Skorojużsięopanowałaś,możełaskawiepowiesz,corobiszwmoimdomu.
–Puśćmnie,topogadamy–wycedziła.
Gianniroześmiałsię.
–Czyjawyglądamnagłupca?–Potrząsnąłgłową.–Cotyturobisz?–powtórzył.
Wypuściłapowietrze,przezmomentsięzastanawiała.Wreszciesięodezwała:
–Czekałamnaciebie.Myślałam,żemożesię…zabawimy.
Rozbawionyizaintrygowanyjednocześnieprzyjrzałsięjejbadawczo.Wiedział,żegra.
–Naprawdę?
Minęłasekunda,możedwie.
–Nodobrze.Nie.
–Jeślinie,tocoturobisz?Czegoszukasz?
Milczała, wlepiając w niego wzrok. Nie wiedziała, jak to płomienne spojrzenie na niego
działa.Takobietanaprawdęcośwsobiema.Możedlatego,żejestdrobnaiapetyczna.Amoże
dlatego,żeoddawnajestsam.
–Niemaszminicdopowiedzenia?Wtakimraziejacitopowiem.Jesteśzłodziejką,toje-
dynewyjaśnienie.Bardzoatrakcyjną–dodał,przesuwającwzrokiempojejpełnychpiersiach.
–Coniezmieniafaktu,żekradniesz.Jeśliliczysz,żeokażęsiębardziejwyrozumiałyniżinni,
doktórychsięwłamałaś,tobardzosięrozczarujesz.
–Niewłamałamsię…
Przerwałjej,boczuł,żeniepowiemuprawdy.
–Jestemciekawy,wjakisposóbdostałaśsiętuicochciałaśznaleźć.Niewyjdziesz,pókimi
nieodpowiesz,złodziejko.
Zaniemówiła.Potrząsnęłagłową,zaśmiałasięiwbiławniegozdumionespojrzenie.
–Wtympokojujesttylkojedenzłodziej.Coretti.
–Achtak.–Zaintrygowałagojeszczebardziej.–Znaszmojenazwisko,czyliwłamanienie
byłoprzypadkowe.
–Tonie…
– Jak na włamywacza jesteś wyjątkowo dobrze ubrana – zauważył, znów przesuwając po
niejwzrokiem.
–Niejestemwłamywaczem.
–Czylijesteśdrobnązłodziejkąiprzyszłaśsięuczyć?Skoroznaszmnieimojąrodzinę,po-
winnaś wiedzieć, że nie bierzemy uczniów. A nawet gdybyśmy brali, to zapewniam cię, że to
nie jest sposób na zyskanie w moich oczach. – Spoważniał nagle. – Kim jesteś i po co przy-
szłaś?
–Kimś,ktomawystarczającydowód,żebyposłaćtwojegoojcazakratki.
Aha,pomyślałzimno.Teraznaprawdęgozainteresowała.
śmy.Paulo,dałemsłowowzamianzaobietnicę,żenamodpuszczą.
Pauloznowuprychnął.
–Dałeśsłowopolicji.
ROZDZIAŁDRUGI
Błyskrozbawienia,jakilśniłwbrązowychoczachGianniego,zniknąłwjednejchwili.Marie
nabrała powietrza, próbując uspokoić gwałtownie bijące serce. Co nie było łatwe, biorąc pod
uwagę, że jej „plan” spalił na panewce. Nie spodziewała się, że Coretti wróci tak wcześnie
i przyłapie ją na buszowaniu w jego domu. Tak jak nie spodziewała się, że rzuci ją na łóżko
iprzygwoździdomateraca.Cogorsza,wcaleniebyłojejprzykro,gdyczułanasobiejegocię-
żar.
Giannibyłwyższy,niżmyślała.Poczułateżjegodelikatnykorzennyzapach,kuszącyiuwo-
dzicielski.Aleprzecieżnieprzyszłatupoto,byulecbuzującymhormonom,spełnićnagleroz-
budzonepragnienia.
Jużrazpopełniłatakibłąd.Ulegałaczarowizłodzieja–iwięcejtegoniepowtórzy.
Cholera.Dlaczegowszystkopotoczyłosiętakfatalnie?Zakładała,żeskonfrontujesięznim
wodpowiednimmomencie,samawybierzemiejsceiczas.Będziemiećwszystkopodkontrolą.
Awyszłonato,żejestzdananajegołaskę.SądzącpoponurymspojrzeniuGianniego,niebar-
dzomanacoliczyć.
Postąpiłatakjakzawszewtakiejsytuacji–pierwszaprzypuściłaatak.
–Puśćmnieiwtedyporozmawiamy.
–Zacznijmówić,awtedyciępuszczę–odparł.
Czyli pudło. W bladej poświacie księżyca widziała surowe rysy Gianniego. Tylko na pozór
sytuacjawyglądałanaromantyczną–Giannimiałzaciśnięteusta.
Mariezaczerpnęłapowietrzaipomyślała,żemusizdobyćsięnaodwagę.Odmiesięcyszyko-
wałasiędotejkonfrontacjiijejwysiłkispełzłynaniczym.Tylkodlatego,żeCorettiwróciłdo
domuzawcześnie.Gdysięnadtymzastanowić,tojegowina.
Tamyślnapełniłajązłością.
–Niemogęoddychać,kiedymnieprzygniatasz.
Nawetniedrgnął.
–Wtakimraziegadajszybko.Comaszprzeciwkomojemuojcu?
Najwyraźniejtęrundęprzegrała.
–Mamzdjęcie.
Gianniprychnąłironicznie.
–Zdjęcie?Powinnaśpostaraćsięocoślepszego.Wdzisiejszychczasachcyfrowaobróbkato
oczywistość.
–Tegozdjęcianiktnietknął.Możejestniecociemne,aletwojegoojcamożnałatworozpo-
znać.
TwarzGianniegostałasięjeszczebardziejchłodna.Ijeszczebardziejatrakcyjna.
–Mamciuwierzyć?Nawetniewiem,jaksięnazywasz.
–Marie.MarieO’Hara.
Zsunąłsięniecozjejbrzucha.Terazmogłaodetchnąćtrochęgłębiej.
–Odtegozacznijmy–odezwałsięcierpko.–Mów.Skądmnieznasz?Skądwieszomojej
rodzinie?
–Czyżartujesz?
OddziesięciolecirodzinaCorettichbyłanacelownikupolicjicałegoświata.Przyłapanieich
nakradzieżypozostawałomarzeniem.Nieprawdopodobne,żeGianniotopyta.
–JesteśzrodzinyCorettich,najsłynniejszychwświeciezłodzieikosztowności.
Zacisnąłmocniejusta.Czytodobryznak?Czymożezły?Nieważne.
–Rzekomychzłodziei–sprostował,nieodrywającodniejoczu.–Niktnasonicnieoskar-
żył.
–Bonieudałosięznaleźćdowodów.Ażdoteraz.
–Blefujesz.
–Nie.–Wytrzymałajegospojrzenie.
Przezdługąchwilęmierzyłjąprzenikliwymwzrokiem.Pokręciłgłowąizapytał:
–Czemumiałbymwierzyćkobiecie,którawłamałasiędomojegodomu?
–Niewłamałamsię–sprostowała.–Jatylkotuweszłam.
Zwęziłoczy,jeszczemocniejzacisnąłusta.
–Jakmamtorozumieć?Wjakisposóbsiętutajdostałaś?
Prychnęła,słyszącjegoton.
–Naprawdęniewiesz?Wystarczyłowłożyćkrótkąspódnicęiniemożliwiewysokieobcasy,
a portier z miejsca się przede mną kłaniał. – Jej uwadze nie uszedł lubieżny błysk w oczach
portiera.ZpewnościąwpuszczałdoGianniegoseksownepanienki.–Nawetniepoprosiłodo-
wód.Zapewnił,żewinda,doktórejmniepoprowadził,dojeżdżawyłączniedotwojegoaparta-
mentu,więcniepotrzebujękluczy.Wcalesięnieprzejął,żecięniema.Najwyraźniejjestprzy-
zwyczajonydotakichsytuacji.
Gianni zmarszczył brwi. Czyli trafiła celnie. To dobrze, bo musi przeciągnąć go na swoją
stronę.Niepodobałajejsięmyśl,żenieobejdziesiębezpomocyzłodzieja,jednakbezniego
niewypełnimisji.
–Widzę,żemuszęrozmówićsięzportierem.
Uśmiechnęłasię,widzącjegozirytowanąminę.
– Czy ja wiem? Dobrze go wyszkoliłeś. Odprowadza panienki do windy i wpuszcza do
mieszkania,niezależnieczyjesteśwdomu,czynie.
Dopiekłamu,widziałatopojegotwarzy.
–Wporządku,powiedziałaśswoje.Terazwyjaśnij,pocotuprzyszłaś.Nieczęstosięzdarza,
żebyktośzmoichgościzaglądałpodłóżko.Czegotamszukałaś?
–Innychdowodów.
–Innychdowodów?–Zaśmiałsięostro.
Popatrzy
–Potrzebujętwojejpomocy.
Roześmiałsięgłośno,odrzucającgłowędotyłu.Takjątymzaskoczył,żeniebyławstanie
wydobyćzsiebiesłowa.Wlepiławniegowzrok.Gdysięśmiał,wyglądałjeszczebardziejuwo-
dzicielsko. Starała się nie zauważać jego oczu, cudownie zarysowanych ust. Gładka, świeżo
ogolonaskóra,gęsteczarnewłosylekkopodwijającesięnadkołnierzykiemkoszuli.Czułabi-
jąceodniegociepło,drżenieciaławstrząsanegośmiechem.Trudnojejbyłozebraćmyśli.Cóż,
najejmiejscukażdakobietabyłabynieco…rozkojarzona.
Wkońcuprzestałsięśmiaćipopatrzyłnanią.
– Potrzebujesz mojej pomocy. Fantastyczne stwierdzenie. Wdarłaś się do mojego domu,
groziszmojejrodzinieispodziewaszsię,żeciwczymśpomogę?
–Jeślisądzisz,żemitoodpowiada,tosięmylisz–odparła.Korzystaniezjegopomocyod-
stręczałoją,jednakniemiaławyjścia.Inaczejniedopadniezłodzieja.
–Ajakchciałaśnakłonićmniedopomocy?Szantażem?
–Niewpuściłbyśmniedodomu,gdybympoprostuprzyszłaporozmawiać.
– No nie wiem. – Przesunął spojrzeniem po jej twarzy, popatrzył na biust opięty czerwo-
nymjedwabiem.–Możebymcięwpuścił.
Zaczerwieniłasię,dotkniętatąuwagą.
–Tenstrójmożemylić,aleniejestemtakajaktwojecizie.
–Cizie?–Uniósłlekkobrwi.
–Cociętakzdziwiło?Przecieżciętuodwiedzają.
Uśmiechnąłsię,cododałomuuroku.Musisięskupić,odsunąćodsiebieniewczesnemyśli.
Przecieżtozłodziej.Sytuacjaitakjestwystarczającotrudna.
–Świetnie.Niejesteścizią,niejesteśwłamywaczką,wtakimraziekimjesteś?
Poruszyłasię,leczGianninawetniedrgnął.Niemaszans,bymusięwyrwała.
– Zawrzyjmy układ – odezwała się po sekundzie. – Odpowiem na pytanie, a ty mnie pu-
ścisz.
–Uważasz,żewtwojejsytuacjimożesznegocjować?
Miałuroczywłoskiakcent,gdy zniżałgłos,akcentstawał sięjeszczewyraźniejszy.Nie po-
winnotakbyć.Miećtakiwygląd?Takiakcent?Dodiabła,możeonwcaleniemusiałkraść,ko-
bietypewniesamewręczałymukosztowności.Tamyśldodatkowojązirytowała.
–Mamdowódobciążającytwojegoojca–oznajmiłainatychmiasttegopożałowała.
Giannizmieniłsięnatwarzy.Przestałsięuśmiechać,popatrzyłnaniątwardo.
–Taktwierdzisz.–Umilkł,jakbycośrozważał.–Zgoda.Powiedzmi,kimjesteś,awtedycię
puszczę.
–Jużpowiedziałam,nazywamsięMarieO’Hara.
–JesteśAmerykanką.
–Tak.
–Icodalej?Nazwiskotomało.Kimjesteś?
Wpatrywałsięwniąintensywnie.Światłoksiężycaodbijałosięwjegooczach.
–Byłampolicjantką…
–Byłaś?–Wypuściłpowietrze,zwęziłoczy.–Jakmamtorozumieć?
–Odpowiedziałamnajednopytanie.Puśćmnie,aopowiemciresztę.
–Dobrze.–Odsunąłsię.
Wreszciemogłagłębokoodetchnąć.Usiadła,poprawiłabluzkęiobciągnęłaspódniczkę.Ru-
chemgłowyodrzuciławłosyiwbiławzrokwGianniego.
– Czego była policjantka szuka w moim domu? – Gianni podniósł się, włożył ręce do kie-
szeniibadawczoprzypatrywałsięMarie.–Pocojejmojapomocijakzdobyładowodyprze-
ciwkomojemuojcu?
Marieteżwstała.Stojąc,czułasiępewniej.Dochwili,gdypopatrzyłamuwoczy.Wyczuwała
skrywanąwnimsiłę.Samiecalfa.
– Wyjaśnij mi, dlaczego nie powinienem zadzwonić na policję z informacją, że złapałem
włamywacza.
–Słynnyzłodziejwzywającypolicję?Cozaironia.
Niecierpliwiewzruszyłramionami.
–Niewiem,oczymmówisz.Jestempraworządnymobywatelem.Dodamjeszcze,żepracuję
dlaInterpolu.
Wiedziała o tym, lecz to niczego nie zmieniało. Co z tego, że od niedawna współpracuje
zmiędzynarodowąpolicją?Jegorodzinanadalżyjenabakierzprawem.Zresztąwiadomo,że
zwykletojestjakiśukład.Bardzoprawdopodobne,żeGianniposzedłnawspółpracęwzamian
zadarowaniewcześniejszychwin.Nieporazpierwszyprzestępcaprzechodzinadrugąstronę,
żebyratowaćskórę.
–Notoproszę,dzwońnapolicję.NapewnozainteresujeichzdjęcieDominickaCorettiego
wymykającegosięprzezoknozwłoskiegopałacyku,dzieńprzedzgłoszeniemprzezvanCour-
tówwłamania.
Cholera.Tylkosiłąwolizdołałzachowaćkamiennątwarz.SzmaragdyvanCourtów.Jeślible-
fowała, to trafiła bezbłędnie. Szmaragdy zniknęły w zeszłym tygodniu. Wiedział, że to ojciec
stoizatymskokiem.Jeślionarównieżtowie,tojaknicmazdjęcieNicka.Atowystarczy,by
ojciecwylądowałwwięzieniu.
PopatrzyłwzieloneoczyMarie.Żeteżjątuprzyniosło!Odponadrokuwiedzienoweżycie,
aprzeztędrobnąkobietęwszystkostraci.Nieważne,żemusiępodoba.Niepozwolijejznisz-
czyćżyciaswojegoirodziny.
–Zobaczmyto.–Podszedłdościanyiwłączyłświatło.Wpokojuzrobiłosięjasno.
–Co?
Wpółmrokuwyglądałapociągająco,aleteraz,przyzapalonymświetle,niemógłoderwaćod
niejwzroku.Niesamowiciezieloneoczy,lśniącekasztanowewłosy,ponętnekształtyskrywa-
nepodczerwonąbluzkąiczarnąspódniczką.Poczułfalęgorąca.
To była policjantka. To przypomnienie podziałało jak zimny prysznic. Co z tego, że była?
Zdoświadczeniawiedział,żeglinazawszepozostaniegliną.
–Zdjęcie,naktórymjakobyjestmójojciec.Chcęjezobaczyć.Zaraz.
–Mamjewtorebce.
Szybkoprzesunąłponiejwzrokiem.
–Gdzieonajest?
–Wsalonienakanapie.
Uniósłbrwi.Niewidziałtamżadnejtorebki.Gdywszedłdodomuipoczuł,żektośtujest,
skoncentrowałsięnaznalezieniuintruza.
–Poczułaśsięjakusiebie,co?
–Miałamzabraćją,wychodząc.–Posłałamuostrespojrzenie.–Sądziłam,żewróciszdo-
pierozaparęgodzin.
–Mamcięprzeprosićzapomieszanieszyków?
Głośnowciągnęłapowietrze.
–Chceszzobaczyćtozdjęcie?
Wcaleniechciał.Bogdyjeujrzy,będziemusiałjakośsprawęzałatwić.Znaleźćsposób,by
zamknąćjejustaichronićojca.Wszystkopokolei.
–Chodźmy.
Cofnął się, robiąc jej przejście. Z przyjemnością patrzył na idącą przed nim postać. Poli-
cjantkaczynie,alejestnaczymokozawiesić.Onzaś,złodziejczynie,nadaljestmężczyzną.
Stukotobcasówniósłsięechempopogrążonymwciszyapartamencie.Giannipokoleiza-
palałświatła,białaposadzkaiścianyjaśniałyzimnymblaskiem.
Kiedy znaleźli się w salonie, Marie pochyliła się nad białą kanapą i sięgnęła po torebkę.
Czarnaitakmała,żepewniemieściłsięwniejtylkodowóditelefon.Wcześniejjejniezauwa-
żył,bozsunęłasięmiędzypoduszki.
Mariewyjęłatelefon,włączyłagoipokazałaGianniemuekran.
–Powiedziałamci,żetomam.
Wziąłodniejaparat,spojrzałnazdjęcieipoczułprzykryuciskwżołądku.Toojciec.Niema
wątpliwości.Jedynapociecha,żezdjęciebyłociemneirozpoznanieczłowiekawymykającego
sięprzezoknomogłosprawićproblemy.
–Przejdźdonastępnegozdjęcia.
Usłuchał.NadrugiejfotceNicknadachu.Niewyraźnerysy,aleonodrazugopoznał.
–Tomożebyćkażdy–odrzekłszorstko,kasującobazdjęcia.
–Alejestinaczejiobojetowiemy–odparowała.–Mogłeśsobiedarowaćkasowanie.Mam
więcejkopii.
–Nojasne.Czujeszsięjakbohaterkafilmówszpiegowskich?Tociębawi?
– To raczej jak film „Złodziej w hotelu” – odpowiedziała i po raz pierwszy lekko się
uśmiechnęła.
Tenstaryfilmnależałdojegoulubionych.CaryGrantwroliwytrawnegozłodziejabiżuterii.
Niedość,żeprzechytrzyłpolicję,tojeszczezdobyłsercepięknejdziewczynygranejprzezGra-
ceKelly.
–PaniO’Hara,doczegopanizmierza?
–Cóż,panieCoretti–odparła,chowająctelefondotorebki–totakjakwtychfilmach…Po-
trzebujęzłodzieja,żebydopaśćzłodzieja.
łananiegoposępnie.
–Mamjednozdjęcie.Chciałamzdobyćcoświęcej.
–Poco?–Spochmurniałjeszczebardziej.
ROZDZIAŁTRZECI
–Mówjaśniej.
Zerknęłananiego.Wkosztownymszarymgarniturze,białejkoszuliiczerwonymkrawacie
wyglądałnabankiera.Dopókinieujrzałosięjegooczu,bonatympodobieństwosiękończyło.
Bystre, inteligentne, z niebezpiecznym blaskiem. Taki widok z pewnością działał na kobiety.
Nawetnanią,choćprzecieżwiedziała,zkimmadoczynienia.
–Mogęusiąść?–zapytała.
–Amogęciępowstrzymać?
– Raczej nie – mruknęła, siadając na kanapie. Tak jak myślała, okazała się bardzo niewy-
godna.–Nogimnierozbolały–wyznała,zrzucającszpilkiimasującstopy.
–Notousiądźipoczujsięlepiej–rzekłironicznie.
–Natejtwardejkanapie?–skrzywiłasię.
–Mamciprzynieśćpoduszkę?
–Przepraszam.Nodobrze,jużmówię.
–Zamieniamsięwsłuch–powiedziałuprzejmie.
Nie dała się zwieść. Jego oczy świadczyły o tym, że jest skoncentrowany i spięty, choć się
kontrolował.
Toniepowinnojejdziwić.Przezostatnietygodniezebrałainformacjenatematjegorodziny
iuznała,żeGiannijestnajbardziejpredestynowanydoroli,jakązaplanowała.Dladobrarodzi-
nygotówjestzrobićwszystko.Toonnajprędzejjejpomoże,nawetwbrewsobie.
–Jużciwspomniałam,żebyłampolicjantką.
–Owszem.
Czytomożliwe,żesięwzdrygnął?
–Pochodzęzrodzinypolicyjnej.Ojciec,wujowieikuzynisłużyliwpolicji.
–Fascynującahistoria–stwierdziłoschle.–Jakitomazwiązekzmojąrodziną?
–Jużdotegodochodzę.
Poczuła pragnienie. Może z powodu zdenerwowania. Gianni przysiadł na stoliku, niemal
dotykałjejkolanami.Powietrzewibrowało,niemogłasięskupić.
Poderwałasięzkanapy,cogozaskoczyło.Noidobrze.Onświetniesiękontroluje,jejprzy-
chodzitozcorazwiększymtrudem.Musisięopanować.
–Napiłabymsięherbaty.Maszherbatę?
–Przepraszam,żeokazałemsięmarnymgospodarzem–mruknął,podnoszącsię.–Oczy-
wiście,żemamherbatę.JesteśmywLondynie.
–Świetnie.–Ruszyławstronękuchni,przyciskającdosiebietorebkę,jakbytobyłokołora-
tunkowe. Pod stopami czuła zimny dotyk marmuru, ale przynajmmniej nie musiała męczyć
sięnaobcasach.Gianniszedłtużzanią.
–Usiądźiporozmawiajmy–powiedział,gdyznaleźlisięwkuchni.
Usiadłanaprzezroczystymkrześleisięskrzywiła.
–Tekrzesłasąstraszne.
– Zapamiętam sobie. – Napełnił biały czajnik wodą, postawił go na blacie i włączył. – Nie
otymmieliśmymówić.
–Racja.–Nabrałapowietrzaiprzypatrywałasię,jakGianniwyjmujekubkiibiałydzbanek.
Nasypałherbaty,oparłdłonienablaciezbiałegogranituipopatrzyłnaniąznacząco.
– Kilka lat temu zaproponowano mi stanowisko szefa ochrony nowojorskiego hotelu Wa-
inwright–zaczęła.–Zrezygnowałamzesłużbywpolicjiiprzyjęłamtęposadę.
–Bardzoprestiżową–mruknął.
–Owszem.Wszystkobyłodobrzedodnia,gdykilkamiesięcytemuAbigailWainwrightzo-
stałaokradziona.
–Wainwright–powtórzyłGianni,wzadumiemarszczącbrwi.–NaszyjnikContessa.
–Tak.–Kiwnęłagłowąiporuszyłasię,szukającwygodniejszejpozycji,aleszybkosiępod-
dała.
Położyłaręcenaszklanymblacie.Zimnyjakwszystkowtymmauzoleum,aletonieistotne.
Gianniwie,oczymjestmowa.Takjakzakładała.
– Abigail jest po osiemdziesiątce, od trzydziestu lat mieszka w apartamencie na ostatnim
piętrzehotelu.–Wspomnienieeleganckiejmiłejpaninapełniłojążalem.Zostałaobrabowana
wewłasnymdomu,naszyjnikbyłwjejrodzinieodpokoleń.Adokradzieżydoszło,gdytowła-
śnieMarieodpowiadałazabezpieczeństwo.
Niemiałanicnaswojąobronę.Dałasiępodejść.
–Nieukradłemnaszyjnika.Aniniktzmojejrodziny.
–Niepowiedziałam,żetotwojasprawka.Wiem,ktotozrobił.
–Tak?–Napełniłdzbanekwodą,odstawiłczajniknablat.–Kto?
–JeanLucBaptiste.
Nieodrywałaodniegowzroku.Widziałajegoreakcję.Skrzywiłsiępogardliwie,oczygniew-
niemubłysnęły.Zdjąłkrawatirzuciłgonablat.Nabiałymgraniciewyglądałjakkrwawapla-
ma.Giannirozpiąłkołnierzykkoszuliizdjąłmarynarkę.
–Nazwiskoobiłomisięouszy.
Wkoszuliwyglądałnapostawniejszego.Patrzyła,jakpodwijarękawy,odsłaniającopalone
przedramiona.Ztrudemprzełknęłaślinę.
–JeanLuc–powtórzył.–Nieudolnyiarogancki,alepotrafitakomotaćkobietę,żenieod-
mówimupomocy.
Mariezacisnęłazęby.Byłazła,wdodatkuGiannitowidzia
Ztrudemprzełknęłaupokorzenie.Niełatwoprzyznać,żepołknęłahaczyk.Dałasięomotać.
Pozwoliła,byuśpiłjejczujność.Zdrugiejstronyczymogłamusięoprzeć?Przystojnyiuroczy
Francuz.Czarowałją,aonawewszystkoświęciewierzyła.Całeszczęście,żenieokazałasięaż
takąidiotką,bypójśćznimdołóżka.Choćktowie,cobysięstało,gdybyzostałjeszczetydzień
czydwa?
Gianniprychnąłzniesmakiem.Przyniósłkubki,wróciłpodzbanek,potemwyjąłzkredensu
paczkęciastek.Usiadłnawprostniejidopierowtedysięodezwał.
–JeanLucjestślepynaprawdziwąurodęiwdzięk.Amimotociępodszedł.
Zapiekły ją policzki. Gianni z pewnością widział, że zrobiła się czerwona. W dodatku miał
rację.Przezcałeżycieobracałasięwśródpolicjantów.Ojciecnauczyłjąroztropnościikrytycz-
nejocenyludzkichzachowań,ajednakJeanLucokazałsięsprytniejszy.
–Toprawda.
–Jesttakimdobrymkochankiem,jakmówią?
Popatrzyłananiegorozszerzonymioczami.
–Tegoniewiem.Tojedynybłąd,przedjakimsięustrzegłam.
Giannizaśmiałsięcicho.
–JeanLucnajwyraźniejstraciłurok.Czyli–dodał,niedopuszczającjejdogłosu–wycią-
gnąłodciebieinformacjenatemathoteluisystemuochrony.Akiedyjużtowiedział,ukradł
naszyjnikizniknął.
Mariewestchnęłaciężko.
–Mniejwięcejtak.
Gianninapełniłkubkiherbatą.
–Mleko?Cukier?
–Nie,dziękuję.–Upiłałyk.–Dlaczegojesteśtakimiły?Herbata,ciasteczka?
–Chybaniemapowodu,żebyśmyniezachowywalisięjakcywilizowaniludzie?
–Nonie–rzekłacierpko.–Policjantkaizłodziejsiedząprzyjednymstoleiczęstująsięcia-
steczkami.Tokomedia.
–Ciasteczkasąnaprawdędobre.–Giannipodsunąłjejpudełko.
Rzeczywiście nie były złe. Dziwna sytuacja. Nie tak wyobrażała sobie pierwsze spotkanie
zGiannim.
–Wracajmydoopowieści.
–Jestembardzociekawy,jaktosięskończyło.Wprostniemogęsiędoczekać.
Zmierzyłagochmurnymspojrzeniem.Wjasnymświetlejegooczylśniły.Bawisięjejkosz-
tem?
–Abigailniemiaładomniepretensji,jednakradadyrektorówbyłainnegozdania.Zostałam
zwolniona.
–Nicdziwnego.Dałaśsiępodejśćzłodziejowi.–Gianniodchyliłsięnakrześle,spochmur-
niał.–Ito,muszępowiedzieć,niespecjalnielotnemu.
– Dzięki, od razu poczułam się lepiej. – Dała się omotać złodziejowi, w dodatku takiemu,
któregokoledzypofachuniecenią.
Zacisnęłapalcenakubku,popatrzyłanaGianniego.
–PopełniłambłądiAbigailprzeztoucierpiała.Niemogęsięztympogodzić.Chcęodzyskać
naszyjnik.Nie,muszęgoodzyskaćizwrócićwłaścicielce.
Gianniskinąłgłową,jakbywczuwałsięwjejsytuację.Jednakgdysięodezwał,towrażenie
prysło.
–Życzępowodzenia.
–Potrzebamiczegoświęcej.Potrzebujęciebie.
Roześmiałsię,potrząsnąłgłową,upiłłykherbatyisięgnąłponastępneciastko.
–Nibyczemumiałobymnietoobchodzić?
–Zpowodutegozdjęcia.
Zmieniłsięnatwarzy.
–Achtak.Szantaż.
–Jawolęsłowo„wymuszenie”.
–Jakzwał,takzwał.
Zaczerpnęłapowietrza.
–Zebrałamsporoinformacji.PokradzieżywyjechałamzNowegoJorku.Podjęłamoszczęd-
ności,kupiłambiletdoFrancjiizaczęłamkrążyćpoEuropie.Niemiałampojęcia,gdziemiesz-
kaJeanLuc.PoczątkowoszukałamgowParyżu,bezskutecznie…
–OnmieszkawMonako.
–Nowidzisz!–Wycelowaławniegopalcem.–Właśniedlategociępotrzebuję.Maszinfor-
macje,którychjaniemam.
–Itoniemało–przyznał,poczymsposępniał.
–Niemogłamtrafićnaśladtegodraniaiwtedyzdałamsobiesprawę,żepotrzebujępomo-
cy.–Oparłasię,leczkrzesłobyłonaprawdęniewygodne.Wyprostowałasięznowu.–Europa
towielkiobszariwytropieniezłodziejawydajesięniewykonalne.Zatowasząrodzinęznapo-
licjanacałymświecie,nieukrywaciesię…
–Bopoco?–Wzruszyłramionami.–Niktnasnieściga.
Pozostawiłatobezkomentarza.
–Potrzebujęnajlepszych,awaszarodzinatakajest.
–Bardzonampochlebiasz–podsumowałironicznie.
– Ja myślę. – Uśmiechnęła się, wiedząc, że mimo sarkazmu jest skupiony. Tak było od
chwili, gdy zobaczył zdjęcie ojca. – Pojechałam do Włoch, kolegów w Stanach poprosiłam
okilkainformacjiiznalazłamtwojegoojca.
Jakiśmięsieńzadrgałwjegotwarzy.
–Zaczęłamgośledzić.
–Śledziłaśmojegoojca.–Giannizacisnąłzęby.
Mariekiwnęłagłową.
– Całymi dniami. Zatrzymałam się w miejscowym hotelu i poznawałam jego tryb życia.
Okazał się uroczym człowiekiem. Raz nawet postawił mi kawę w swojej ulubionej knajpce.
Powiedział,żemamczarującyakcentiżyczyłudanychwakacjiweWłoszech.
Gianniwestchnąłiprzewróciłoczami.
–Twójojciecjestbardzoprzystojny.Podobnydo…
–George’aClooneya–podsunąłcierpko.–Mojasiostratwierdzi,żejeststarsząibardziej
włoskąwersjąClooneya.
Marieuśmiechnęłasię.
– Bardzo trafnie. – Przyglądała mu się przez moment. – Ty chyba bardziej poszedłeś
wmamę.
–Bardzozabawne.Czytahistoriamajakiśkoniec?
– Owszem. – Szkoda, że muszą wracać do konkretów. Z drugiej strony nie przyszła tu na
pogawędkę.–Ztymzdjęciemmisięposzczęściło–przyznała.–Nickposzedłnaprzyjęciedo
palazzo.Obserwowałamtomiejsceprzezdobrągodzinę,przyglądającsięsławnymibogatym.
Wkońcumiałamdośćijużchciałamodejść,gdynadachuspostrzegłamtwojegoojca.
Gianni zacisnął zęby na ciastku, na stół posypały się okruszki. Marie uśmiechnęła się do
siebie.
–Niezauważyłmnie.Poszedłprostododomu.Zrobiłamkopiezdjęć,pochowałamjewróż-
nychmiejscachizaczęłamcięszukać.
–Dlaczegomnie?Dlaczegonieposzłaśdomojegoojca?Albobrata?
– Bo ty masz najwięcej do stracenia – odparła, patrząc mu w oczy. – Śledziłam cię przez
ostatnitydzieńimamprzeczucie,żelondyńskąpolicjębardzozainteresujefakt,ileczasuspę-
dziłeśwluksusowychsklepachjubilerskich.
–Niczegonieukradłem,byłemnazakupach.Szukałemprezentu.
–Niewydajemisię,żebytwojepanienkipotrafiłyodróżnićprawdziwąbiżuterięodsztucz-
nej.Alondyńskapolicjanapewnobędzieciekawa,pocotamchodziłeś.
–Myślę,żepolicjamanagłowieważniejszesprawy.
–Możliwe–zgodziłasię–niezapominajjednakoInterpolu.Maszznimiukład.Wycofałeś
sięzinteresu,aletwojarodzinanadalwnimsiedzi.Jeślitozdjęciewypłynie,twójojciectrafi
dowięzieniaibardzoprawdopodobne,żeInterpolzerwietęumowę.
–Dlaczegotaksądzisz?
–Dopieroodniedawnajesteśpraworządnymobywatelem,wiedziesznoweżycie.Lokalnym
władzomnietrzebawiele,żebyzwątpićwtwojąuczciwość.
Gianniprzesunąłdłoniąpokarku,westchnąłciężko.PopatrzyłnaMarie.
–Stawiaszmniepodścianą?Dobrze.Mów,czegochcesz.Konkrety.
–Chcę,żebyśpomógłmigonamierzyćiznaleźćnaszyjnik,żebymmogłagozwrócićAbigail.
Chcęodzyskaćdobrąopinię.–Położyłanastolesplecionedłonie.–Wtedyoddamcizdjęcie
izniknę.
Gianniwypiłłykherbaty,żałując,żetoniewhisky.Mariegoosaczyła.Wzbieraławnimzimna
furia.
Popierwsze,nieznosiłintruzów.Podrugie,śledziłago,aonniczegoniezauważył.Niemógł
sobietegodarować.Potrzecie,mimowolnieprzypominałsobiechwilę,kiedyprzyciskałjądo
materacaiczułpodsobąjejciało.Anadewszystkowkurzałogo,żeMariemagowgarści.
Wyraziłasięjasno.Tutejszapolicja,anawetInterpol,mogąnieuwierzyćwjegouczciwość,
jeśliMariesięznimiskontaktuje.Ostatniorzeczywiściespędziłdużoczasuunajlepszychlon-
dyńskichjubilerów.Policjamożeuznać,żelustrowałbudynkiisystemyzabezpieczeń,bopla-
nowałskok.Aontylkoszukałprezentudlasiostry,któraniedawnozostałamatką.
Policjazpewnościąwtonieuwierzy.PatrzyłnasiedzącąprzednimMarieichoćrozprasza-
łygojejlśniącewłosyizieloneoczy,tojegoumysłpracowałnanajwyższychobrotach,szuka-
jącoptymalnegowyjścia.Cholera,jakiegokolwiekwyjścia.Iżadnegoniewidział.Jeślisięznią
nieułoży,NickCorettinieprzeżyjewyroku.Byłprzyzwyczajonydożyciawkomforcie,towa-
rzystwakobiet,nieograniczonejwolności.Jeśligozamkną,umrzejegodusza.Niemamowy,
bysyndotegodopuścił.
– Zajmę się tym – mruknął, wiercąc się na krześle i zastanawiając, dlaczego zaokrąglone
oparciewbijamusięwplecy.–Odnajdęnaszyjnikiskontaktujęsięztobą.
– To odpada. – Pokręciła głową, włosy zatańczyły wokół jej twarzy. – Nie spuszczę cię
zoczu,dopókiniedostanędorąknaszyjnika.
–Prosiszmnieopomoc,aniemaszdomniezaufania?–Prychnąłdrwiąco.
–Jakmamciufać,skorotępomocwymusiłamszantażem?–Uśmiechnęłasięiwypiłałyk
herbaty.–Zapomniałeś,żebyłampolicjantką?
Takichrzeczysięniezapomina.Byłzły.
– Posłuchaj – zaczął, starając się mówić spokojnie. – Za kilka dni mam rodzinną uroczy-
stośćnawyspieTesoro.Dopieropotembędęmógłzająćsiętwojąsprawą.
–Dobrze.Pojadęztobą.
Gwałtowniewciągnąłpowietrze,starającsięstłumićnarastającązłość.Mariezmusiłagodo
współpracy,aleniechniespodziewasię,żeprzedstawijąrodziniejakourocząszantażystkę.
–Tochrzestdzieckamojejsiostry.Niemogępojawićsięzobcąosobą.
Nawetniemrugnęłaokiem.
–Musiszcośwymyślić.
Przeniósł wzrok na szklaną ścianę, za którą widniało rozświetlone miasto. Zwykle urzekał
gotenwidok,leczdziśmiałwgłowiegonitwęmyśli.
Nie może zrezygnować z wyjazdu, Teresa nigdy by mu nie wybaczyła nieobecności na
chrzciesynka.Byłjeszczeinnypowód:wtymsamymczasienawyspieodbędziesiępokazluk-
susowejbiżuteriiiInterpolnalegał,byGiannibyłwtedynamiejscu.Czytonieironialosu?
Interpolowizależy,żebyzłodziejmiałokonainnychzłodziei.TakjakMarie.
Upiłłykherbaty.Proszę,jaksięomniezabijają,pomyślałzsarkazmem.Niemiałwyjścia.
Musipogodzićsięzsytuacją,naktórąniemawpływu.Takiepodejścieniejedenrazratowało
muskórę.PopatrzyłnaMarie.
–Dobrze.Pojedzieszzemną,apotempolecimydoMonakoodzyskaćnaszyjnik.
–Tomiodpowiada.–Wstała.–Kiedywyjeżdżamy?
–Zatrzydni–odparłrozwścieczony.
–Trzydni?–Zagryzładolnąwargę.Domyślałsię,cojejchodzipogłowie.Zastanawiasię,
jakgoprzypilnować,byjejniezwiał.Rozwiązaniebyłooczywiste.
–Zostaniesztutaj–oznajmił.
–Słucham?
–Potrzebujemyczasu,żebysięprzygotować–wyjaśnił,odchodzącodstołu.
–Doczego?
Popatrzyłjejwoczy.Dopieroterazujrzałwnichcieńwątpliwości.Totrochępoprawiłomu
nastrój.
–Dobyciaparą.
–Parączego?
WtonieMariezabrzmiaławysokanuta.Jejwzburzeniesprawiłomuprzyjemność.
–Rodzinanigdybyminiedarowała,gdybymnachrzestprzyjechałzobcąosobą.–Umilkł
dlawzmocnieniaefektuibadawczoobserwowałreakcjęMarie.–Dlategoprzeznastępnyty-
dzieńbędzieszmojąukochanąnarzeczoną.
łimiałsatysfakcję.
–Takczyinaczej–zmusiłasiędozachowaniaspokoju–JeanLuczatrzymałsięwnaszym
hoteluibył…czarujący.
ROZDZIAŁCZWARTY
–Narzeczoną?–Jeśliliczyła,żepowtórzenietegonagłoscośzmieni,tobardzosięzawio-
dła.–Zwariowałeś?
–Zapewniamcię,żenie.–Stałnatleszklanejściany,wdolewidniałrozjarzonyświatłami
Londyn.–Jeślichceszpoleciećzemnąnawyspę,toniemainnegosposobu.Rodzinanigdyby
miniewybaczyła,gdybymnachrzciepojawiłsięzobcąkobietą…
–Ale…–weszłamuwsłowo,oszołomionatympomysłem–wybacząci,żeprzywiezieszna-
rzeczoną,októrejnicniesłyszeli?
–Nieinformujęrodzinyoswoichprywatnychsprawach.Uwierząmi,gdyoświadczę,żeza-
kochałemsiębezpamięci.
Zaśmiałasię.Tochybaniedziejesięnaprawdę?
–Wolałbymnieokłamywaćrodziny–ciągnąłGianni–aleniewidzęinnegowyjścia.
–Jestjeszczeszczerość–podsunęła.
–Nazywaszmniezłodziejemioczekujeszszczerości?
Punkt dla niego. Jednak nie podobał się jej ten pomysł. Owszem, była skłonna kłamać
wzbożnymcelu,aletakiejsytuacjisobieniewyobrażała.Jakmaudawaćzakochaną,skorona-
wetniejestpewna,czywogólegolubi?
–Maszwątpliwości?–zapytał,krzyżującręcenapiersiibujającsięnapiętach.Jejzakłopo-
taniesprawiałomuprzyjemność.–Odzywasiętwojapolicyjnaprzeszłość.Trudnocizmusić
siędokłamstwa.
–Cozawyrozumiałość.
–Prawda?–potaknął.–Niemusimysięnatodecydować.Jeśliwoliszpoczekaći…
–Nie.–Terazmagowgarści,alejeślispuścigozoczu,Giannimożerozpłynąćsięwpo-
wietrzu,jegoojciecteż.Awtedysamozdjęcienaniewielejejsięprzyda.Owszem,możepoka-
zaćjepolicji,alenicztegoniewyniknie,jeśliCorettiukryjąsięprzezświatem.
Niemożeryzykować.Musibyćprzynim,niezależnieodokoliczności.
–Jużcipowiedziałam,żeniepozbędzieszsięmnie,dopókiniedostanęnaszyjnika.
–Wtakimraziejedźmydohotelupotwojerzeczy.Musimypoćwiczyćrolęzakochanych.–
Przyjrzałsięjejtaksującymwzrokiem.–Cobędziewymagałosporowysiłku.
–Wielkiedzięki.
Jegouśmiechjąporuszył.Nie,niepowinnasięgodzićnatenpomysł.Tenczłowiekzabar-
dzonaniądziała.Zresztąnicdziwnego.Aimdłużejbędąrazem,tymtrudniejbędziejejstłu-
mićtęfascynację.JeanLucomotałjąbeztrudu,aGiannijestjeszczebardziejniebezpieczny.
Giannijestnadzwyczajatrakcyjny,pewnieteżpotrafibyćczarujący,jeślizechce.Winnych
okolicznościachtakaprzebierankachybabyjąbawiła.Szkoda,żeniesąpotejsamejstronie.
Ruszyładosalonuizatrzymałasięgwałtownie,boGianniprzytrzymałjązaramię.Przebie-
głająfalagorąca.Gdypopatrzyłanajegodłoń,cofnąłjąpośpiesznie.
–Ostatniachwila,żebyśsięrozmyśliła–oświadczył,nieodrywającodniejoczu.–Jeślisię
zgodzisz,toniemaodwrotu.Moibliscyniemogąsiędenerwować,żewpakujesznamojcaza
kratki.
Jegociemneoczywpatrywałysięwniąprzenikliwie.Poczuławyrzutysumienia,aletrwały
onekrótko.NiechciałaposłaćNickadowięzienia.Jestzłodziejem,toprawda,alebyłdlaniej
wyjątkowomiły.Skrzywiłasięmimowolnie.Nicdziwnego,żewyrzucilijązhotelu.
ByłażyczliwienastawionadoNicka,młodszemuzłodziejowidałasięotumanić,aterazpo-
ciągałjąkolejny.Chybajestbliskazałamania.
–Niewycofamsię.Chcędoprowadzićsprawędokońca.
Gianniskinąłgłową,uśmiechnąłsiękącikiemust.
–Umowastoi.Czylijesteśmyparązakochanych.
Poczułaskurczżołądka,gdypochyliłsiękuniej.
–Przypieczętujemytobuziakiem?
– Uhm – wyszeptała, jak urzeczona wpatrując się w jego usta. Coraz bliżej i bliżej… Po-
śpieszniezrobiłakrokdotyłu.–Toniejestkonieczne.
Na widok jego uśmiechu ogarnęła ją złość na samą siebie. Powinna podjąć wyzwanie i go
pocałować.Możetobyuspokoiłonapiętąatmosferę.Ajeślinie,jeślidodatkowobyjąpodgrza-
ło? Bała się, dlatego się cofnęła. Najgorsze, że Gianni zorientował się, jak bardzo jest spięta.
Tozłypoczątek.Jeśliniebędzieczujna,onprzejmiekontrolę,anatoniemożesięzgodzić.
–Kochanie–zrobiłurażonąminę–czytaksiętraktujeukochanego?
Marieprawiesięzakrztusiła.
Gianniuśmiechnąłsię,leczszybkospoważniał.
–Tojedynysposób,żebyosiągnąćcel.Musiszsięprzemóc.
–Publiczniejaknajbardziej–odparła,leczniezabrzmiałotoprzekonująco.
–Prywatnieteż.Mojarodzinabędziespodziewaćsiękobietyzakochanejpouszy.Jesteśdo-
brąaktorką?
Niebędzieudawaćpożądania.Zokazywaniemmiłościjakośsobieporadzi.
–Wpolicjibyłamtajnąagentką.Damradę.
–Notosięprzekonamy.–Wziąłjązarękęipoprowadzi
Wsiedli do samochodu Gianniego. Dwugwiazdkowy hotel, w którym się zatrzymała, wpraw-
dzieznajdowałsięwtejsamejdzielnicy,leczniemógłsięrównaćzapartamentemGianniego.
JakimścudemGianniznalazłparkingdokładnienawprostwejścia.Mariezniedowierzaniem
pokręciłagłową.Widaćtenczłowiekmaniebywałeszczęście.
Popatrzyłanahotel.GdyprzyjechaładoLondynu,wydałsięjejstary,leczmiałwsobiewie-
leuroku.Teraz,patrzącnaniegooczamiGianniego,postrzegałagocałkieminaczej.
–Jaksięnazywa?–zapytałdrwiąco.
–Brakujejednejlitery–wyjaśniła.–Chybawypadła.
–Brakujenietylkotego–rzekł,wysiadająciokrążającsamochód,byotworzyćjejdrzwi.–
Równieżwielkości,wygody,wyglądumiłegodlaoka…
–Mówitoktoś,ktomieszkawpałacuzlodu.
–Mamprestiżowyadresiwspaniaływidok.
–Ianijednegowygodnegokrzesła.
Spochmurniał.Terazzauważyła,żetoczęstomusięzdarza.Czyżbyprzeznią?Amożetaki
manawyk?
– Zaskoczyło mnie, że krzesła okazały się niewygodne. Miałem wrażenie, że coś wpija mi
sięwplecy.
Zatrzymałasięiwbiławniegowzrok.
–Niewypróbowałeśichprzezzakupem?
–Niewybierałemich.Zająłsiętymdekorator.
–Aha.–Pokręciłagłowąiruszyładowejścia.
Jak znaleźć wspólny język z człowiekiem, który ma nieograniczone środki? Kupuje rzeczy
bezoglądania,robi,cochce,ajeślicośmunieodpowiada,poprostusięgapocośinnego?Nie
podobają mu się przezroczyste krzesła, to je wymienia. Znudził mu się złodziejski fach, to
idzienawspółpracęzpolicją.Tacyludziezanicnieponosząkonsekwencji.
–Maszkrzesła,zktórychniekorzystasz,iściany,któreprosząsięoodrobinękoloru.–Po-
nowniepokręciłagłową.–Jedyne,cozachwycawtwoimmieszkaniu,towidok.
Giannispochmurniał.Znowu.
–Jeślimyślisz,żeprzejmujęsięopiniąszantażystki,tosięmylisz.
Wzruszyłaramionami,starającsięzwalczyćpoczuciewiny.Szantażystka.Piękneokreślenie
byłejpolicjantki.Aleczymawybór?Inaczejbygonienakłoniładowspółpracy.Zależałojejna
odzyskaniunaszyjnika.NietylkozewzględunaAbby,któraokazałajejtyledobroci,również
zewzględunasiebie.Niesprawdziłasię,zawiodłanacałejlinii.Wdodatkudałasięwziąćna
lepczułychsłówek,straciłaczujność.Jużsamowspomnieniebolało.Iutwierdzałojąwposta-
nowieniu.
Zrobi wszystko, czego wymaga sytuacja. Będzie przekonująco grać rolę narzeczonej Gian-
niego,udawać,żejestwnimbezgraniczniezakochana.Coztego,żeonnaprawdęjąpociąga?
Jakoś sobie z tym poradzi. A kiedy misja zostanie wykonana, wróci do Nowego Jorku i do
swojegożycia.Nawłasnychzasadach.
Gianni wszedł za nią do niewielkiego lobby. Czystego, lecz trochę podniszczonego. Hotel
mieścił się w Westminsterze, w pobliżu metra. Okolica była wprawdzie dość hałaśliwa, lecz
cena w sam raz na jej kieszeń. Jej pokój był na trzeciej, ostatniej kondygnacji. Jak na złość
windabyłazepsuta.IdącyztyłuGiannizamruczałcośpowłosku.
–Comówiłeś?
Westchnąłipopatrzyłnanią.Stałakilkaschodówwyżej.
–Jesteśnaprawdęzawzięta,skorowybrałaśpokójnagórze.
–Przykromi,aleniemogępozwolićsobienaRitza.
–Mnieteżjestprzykro,cara–powiedział,wolnokiwającgłową.
Zdusiłapotrzebę,bysięjakośusprawiedliwić,iwspinałasiępowąskichdrewnianychscho-
dach. Przesuwając dłonią po poręczy, przypomniała sobie, jak wchodziła tu po raz pierwszy.
Zastanawiała się wtedy, kto przez minione stulecia wchodził po tych schodach. Stopnie były
wytarte.Oczamiwyobraźniwidziałatysiąceludzi,którzytubyliprzednią.Rycerze?Pokojów-
kizkubełkamigorącejwodydlawymagającychgości?Rabusie,baronowie,możeteżkochan-
kowiespotykającysiętupotajemnie?Aterazoni,policjantkaizłodziej.
–Domyślamsię,żemaszpokójnasamejgórze.
–Tak.–Niezatrzymywałasię.
–Pięknie.
–Gianni,nieprzesadzasz?Przezlataskradałeśsiępodachach,atakprzejmujeszsięscho-
dami?
–Doniczegosięnieprzyznałem.Alejeślitwojeinsynuacjesąprawdą,tonagrodazawspi-
naczkębyłanieporównywalniewiększaniżteraz.
Odwróciła się. W świetle sączącym się ze starego kinkietu jego oczy lśniły złocistym bla-
skiem.Miałzaciśnięteusta,amimotouznała,żedotądniewidziałarównieprzystojnegomęż-
czyzny.
Niebędzielekko,pomyślała,ruszając.Gdydotarlinanajwyższepiętro,wyjęłaklucziotwo-
rzyładrzwi.Pokójbyłniewielki.Łóżko,stolik,staroświeckaszafa,małytelewizorielektryczny
grzejnik,którysięprzydawałnawetteraz,wsierpniu.
– Za minutę będę gotowa. – Przez ostatnie tygodnie przenosiła się z miejsca na miejsce,
śledzącCorettichiszukającdowodówprzeciwkonim.
Wyciągnęłaspodłóżkaskórzanątorbę,włożyładoniejubrania.Nawierzchupołożyłateni-
sówkiiposzładołazienkiporesztęrzeczy.Rozejrzałasiępopokojuipopatrzyłanawyglądają-
cegoprzezoknoGianniego.
–Możemyiść.
Odwróciłsięiuniósłbrwi.
–Jestempodwrażeniem.Wżyciuniewidziałem,żebykobietatakbłyskawiczniesięspako-
wała.
–Ostatnionabrałamwprawy.
–Notak.–Kiwnąłgłową.–PolującnaCorettich.
Przeszedłprzezpokój.Jegoskórzanebutyjaskrawokontrastowałyzwytartymdywanikiem
napodłodze.
–Jesteśupartaizdeterminowana.Będziezciebieniesamowitanarzeczona.
–Niesamowita?
Podszedłbliżej.Takblisko,żemusiałaunieśćgłowę,bypopatrzećmuwoczy.Czułalekką
wońjegowodypogoleniu.Igęstniejącąatmosferę.
–Przeztewszystkielatanabrałemprzeświadczenia,żekobieta,któramaplan,jestbardzo
niebezpieczna.
Niebezpieczna?Czułasięraczej…niepewnie.Jejplanspełzłnaniczym.Terazbędziemiesz-
kaćzGiannim,udawaćjegonarzeczoną.Pozwolisobąkierować,aztymtrudnojejsiępogo-
dzić.
–Jakdługototrwa?–Jegogłosprzywołałjądorzeczywistości.
–Co?
– To. – Wskazał ręką na pokój. – Podróżowanie po Europie, mieszkanie w takich hoteli-
kach,śledzeniemojejrodziny.
–Dwamiesiące.
–Staćcięna…takiluksus?WAmerycesłużbawochroniemusibyćbardzoopłacalna.
–Nieażtakjakbyciezłodziejem,alenienarzekam.
Wziąłodniejtorbę.
–Rzeczy,którespakowałaś,absolutnienienadająsiędlamojejnarzeczonej.
Zaczerwieniłasięlekko.Toprawda,żeniemiaławielukobiecychstrojów.Właściwietylko
to,wczymbyłateraz.Wpodróżyciężkibagażtoprzeszkoda.
–Trudno,towszystko,cozsobąmam.
–Wtakimraziejutrowybierzemysięnazakupy.
–Niestaćmnienazakupywtwoimstylu–odparowała,próbującodebraćmutorbę.
–Jesteśmojąnarzeczoną.Tojazrobięzakupy.
–Wykluczone.
–Niktnieuwierzy,żesięztobązaręczyłem,kiedyzjawiszsięnawyspiewspranychdżin-
sachistarychtenisówkach.
Pewniemiałrację,alejejsiętoniespodobało.
–Dobrze.Alejakjużbędziepowszystkim,zwrócęciterzeczy.
–Cozaszczodrość.–Ruszyłdodrzwi.–Zostawiszjesobiealbooddaszbiednym,jeślize-
chcesz.
Patrzyła,jakGianniwychodzizpokoju.Policzyładodziesięciuidopierowtedypodążyłaza
nim.Czekająprawdziwapróbacierpliwościiopanowania.
Wszystko wskazuje na to, że dla Gianniego liczy się tylko i wyłącznie rodzina. Tym lepiej
dlaniej.Dlaczegowięcznówobudziłosięwniejpoczuciewiny?Obojerobiąto,comuszą.
Przynajmniejtoichłączy.
Jedliśniadanienatarasie,gdyGiannipoprosił:
–Opowiedzmiosobie.
Zachłystnęłasiękawą.Gdyklepnąłjąpoplecach,spiorunowałagowzrokiem.
–Dziękuję–powiedziała,gdyodzyskałaoddech.
–Nieumieraj,zanimdostanętozdjęcie.–Sięgnąłpokubekiwypiłsporyłyk.Odchyliłsię
dotyłuiuśmiechnąłdosiebie.Przynajmniejtokrzesłojestwygodne.Dlaczegodotejporynie
zauważył,żecałymdomuniemagdziewygodnieusiąść?
Możedlatego,żerzadkotubywał?Nieważne.Gdytasprawasięzakończy,zmienimeble.
–Cochceszwiedzieć?–zapytałaMarie,patrzącnaniegoznadbrzegukubka.
–Wszystko.Wskrócie,jeśliłaska.Musimyconiecoosobiewiedzieć,zanimspotkamysię
zmojąrodziną.
–Wramach„przygotowań”?
–Możnataktoująć.
–Dobrze.Jestemcórką,wnuczkąiprawnuczkągliniarzy.
–Współczuję.
Posłałamugniewnespojrzenie,cogorozbawiło.
– Moja mama umarła, kiedy miałam cztery lata. Wychowywał mnie tata. Miałam dwóch
wujkówitrzechkuzynów,rzadkosięznimiwidywałam.Wzasadziebyłtylkotataija.
–Był?
–Umarłkilkalattemu–odparłacicho.
Wezbrałownimwspółczucie,choćtegoniechciał.Mariewdarłasięwjegożycie,jestzagro-
żeniemdlatych,którychkocha.Ajednaksmutekwjejoczachgoporuszył.
–Wkażdymrazie–nabrałapowietrza–pojegośmiercipracastałasięcałymmoimżyciem
ikiedyjąstraciłam…
–Rozumiem.Mojeżycieprzezlatateżobracałosięwokółpracyi…
–Pracy?Dlaciebietobyłapraca?Kradzież?
–Kradzież,praca…Totylkosłowa.Dlamnietobyłakarieraalbo…powołanie.
–Nopięknie.Powołaniedozawodumistrzazłodzieibiżuterii.
–Mistrza.–Uniósłkubek.–Tomisiępodoba.
Zaśmiał się i dopił kawę, a potem wstał i wystawił twarz do słońca. Spojrzał na Marie
iuśmiechnąłsię.
–Kiedybędzieszgotowa,pojedziemynazakupy.
–Nieznoszęzakupów.
–Wielkaszkoda–odrzekł,idącdoszklanychdrzwi.–Bojacałkiemlubię.
ZakupyzGiannimotworzyłyjejoczy,okazałysięzupełnienowymdoświadczeniem.
Gdywchodziłdosklepu,sprzedawcysięprzednimkłaniali.Aniebyłytobylejakiesklepy,
lecznajlepszeinajdroższe.
PrzeszlicałąBondStreet.NaubraniaGianniwydałfortunę,pewniewystarczyłobynakupno
niewielkiego domu. Zakupy miały zostać odesłane na domowy adres Gianniego, żeby mogli
spokojniebuszowaćdalej.
Szybkoprzestałapatrzećnaceny,zresztąnawielurzeczachichniebyło.Domyślałasię,że
w takich sklepach nie pyta się o cenę, bo to znaczy, że cię nie stać. Gianni kazał jej mierzyć
stroje, na jakie sama by nie spojrzała. I za każdym razem okazywało się, że wygląda w nich
świetnie. Miał fantastyczne wyczucie smaku i najwyraźniej zależało mu, by jego narzeczona
prezentowałasięidealnie.
GdywkońcuwybralibutyitorebkiuFerragama–Gianniuparłsię,żetomusząbyćwło-
skiewyroby–byławyczerpana,głodna,bolałyjąnogiiczuła,żejeślijeszczerazbędziemusia-
łacośmierzyć,towolipozostaćnago.
–Lunch,kochanie?–Podskoczyła,słyszącpieszczotliwygłosGianniego.
Od dwóch godzin Gianni ćwiczył rolę kochanka. Korzystał z każdej okazji, by przytrzymać
jej dłoń, pogładzić po włosach czy namiętnie szepnąć jej coś do ucha, tak by inni słyszeli.
Oświadczył, że powinna się z tym oswoić, bo Włosi nie kryją się z okazywaniem uczuć. Dla
niegotocałkiemnaturalnezachowanie.Itegosamegobędzieoczekiwałajegorodzina.
Była wykończona. Miała za sobą nieprzespaną noc. Wprawdzie gościnna sypialnia była
komfortowa,jednakświadomość,żeGiannijesttużzaścianą,niepozwalałajejzmrużyćoka.
Słyszałajegokroki,cojeszczemocniejnaniądziałało.Jaktomożliwe,żeGianniażtakjejsię
podoba?Przecieżtojakiśabsurd.Szantażujego.Giannijestkryminalistą.Takichjakonaresz-
towałaiwsadzałazakratki.Ajednak…
Zaskoczyłją,boprzesunąłdłoniąpojejramieniu.Przeszyłjądreszcz.Próbowałaprzyzwy-
czaićsiędojegodotyku,leczdzisiejszydzieńbyłponadjejsiły.Bezustannauwaga,jakąsku-
piałnaniejGianni,izakupywyczerpałyją.Wluksusowychsklepachczułasięnieswojo,ele-
ganckie ekspedientki ją onieśmielały. Tak jak ta, która teraz przyglądała się jej zza złoconej
kasy.
Wysoka,zgrabna,starannieupiętejasnewłosy.Wyraźniezarysowanekościpoliczkowe,ak-
centosobyzwyższychsfer.Giannipewnieztakimizwyklemadoczynienia.Znaczącespojrze-
nieniebieskichoczu,którezatrzymałosięnapalcuMarie.Bezpierścionka.
EkspedientkazuśmiechemwzięłaczarnąkartęGianniegoizerknęłanaMarie,próbującpo-
jąć, jak zdołała usidlić takiego faceta. Gdyby znała prawdę! Ale czy to ma znaczenie? Muszą
odegraćswojerole.Przekonaćrodzinęinieznajomych,żesąwsobiezakochani.
Spróbujejużteraz.ZaskoczyGianniego,niechzobaczy,żejestdobrąaktorką.Ujęłagopod
ramię,przylgnęładoniegoiustawiłatwarzjakdopocałunku.Jeślimyśli,żeniepotrafigrać,
toterazmupokaże.Tejsprzedawczyniteż.
–Marzęolunchu,kochanie.Dokąddziśpójdziemy?Możewjakieś…prywatnemiejsce?–
spytała namiętnym szeptem, wpatrując się w niego zakochanym wzrokiem. W brązowych
oczachGianniegocośbłysnęło.
–Kusiszmnie,skarbie–wyszeptał,przesuwającrękąpojejplecach.Wjegooczachbłysnę-
ło rozbawienie. Odpłacił jej pięknym za nadobne. Niech to diabli. – Kupimy jeszcze trochę
rzeczy.
–Och,tak–wyszeptała.
– Szczęściara z pani – westchnęła ekspedientka. – Dobrze mieć chłopaka, który obsypuje
prezentami…
–Toniejestchłopak–sprostowałaMarie,sięgajączasiebieiodsuwającrękęGianniego.
–Jestemjejnarzeczonym–potwierdził,niezwracającuwaginaspojrzenie,jakimkobieta
obrzuciłarękęMarie.LeciutkouszczypnąłMariewpośladek,przypominając,żenadalgrają.
Przywarławięcdoniegojeszczemocniej,zaborczymgestemprzesunęładłoniąpojegopier-
si.Giannipochwyciłjąipowiedziałcicho:
–Możewrócimydodomunalunch?Niemogęsiędoczekać,kiedyznowubędęcięmiećtyl-
kodlasiebie,kochanie.–Delikatnieuszczypnąłzębamijejdłoń.
Zabrakłojejpowietrzawpłucach,zalałająfalagorąca.Cozausta!Poczułaiskrynaskórze,
przestałamyśleć.Giannijestgórą.
Chciałamupokazać,żeświetniesobieporadzi,aleprzegrała.Icoteraz?Jakztegowybrnąć,
patrzącnazazdrosnąekspedientkęifałszywegonarzeczonego,podczasgdyjejciałopłonie?
łdosalonu.–Zainstalujemycięwnaszymmiłosnymgniazdku,żebyjaknajszybciejwciągnąć
sięwnaszerole.
Terazuratujejątylkospokój.
ROZDZIAŁPIĄTY
–Mamcośdlaciebie–powiedziałGianni,sięgającdokieszeni.
–Nie!–jęknęłaMarie,podnosząckieliszekzbiałymwinem.–Błagam,jużnicminieda-
waj.Nakupiłeśtyleubrań,żewystarczydladziesięciukobiet.Jajużnicniechcę.
Uśmiechnąłsię,patrzącnanią.Tosauvignonblancmadwadzieściajedenlat,aonapijeje
jakwodęzkranu.Dotądniespotkałtakiejkobiety.Te,któreznał,uwielbiały,gdyzabierałje
nazakupy.Obsypywałjąpięknymi rzeczami,aMariemarudziła, jakbytosprawiałojejprzy-
krość.
Imbardziejgotobawiło,tymnieszczęśliwsząmiałaminę.Wyszukałdlaniejodpowiednie
stroje. W wyrazistych barwach, które podkreślały płomienny odcień włosów. Obcisłe spód-
niczki, wydekoltowane bluzki i buty na wysokich obcasach, w których jej nogi wydawały się
jeszczedłuższe.Wyglądałaniesamowiciekusząco.Paręrazy,gdywychodziłazprzymierzalni,
prezentująckolejnąkreację,ledwiesiępowstrzymał,byzarazjejtamniedopaść.
Zabrałjądojednejznajlepszychlondyńskichrestauracjiinadalmyślałtylkootym,byzo-
stać z nią sam na sami i „przećwiczyć” bliskość obowiązującą między narzeczonymi. Ode-
pchnąłodsiebietemyśli.Chybaniepojmie,dlaczegoMarietaknaniegodziała.Musisiępil-
nować,takobietastanowizagrożenie.Dlajegoprzyszłościidlacałejrodziny.Ajednak…
Widział, że jest wykończona, on zaś z trudem zachowywał spokój. Był podminowany, czuł
adrenalinęjakniegdyśprzedkażdymwielkimskokiem.Togozdumiewało,boprzyinnychko-
bietachnigdyczegośtakiegoniedoświadczał.Zmieniałjejakrękawiczki.Brunetki,blondynki,
rude – nie przywiązywał się do nich i nigdy wiele dla niego nie znaczyły. Znajomość zwykle
kończyłasięponocyczydwóch.Zdoświadczeniawiedział,żedłuższyukładnieuchronniepro-
wadzidowiększychoczekiwańzichstrony.
Mariejestinna.Wjejzielonychoczachwidziałdeterminację.Napewnoniepragnienie,by
ten układ zmienić w coś trwałego. Gdy tylko osiągnie cel, zniknie z jego życia. Uderzyła go
myśl,żeporazpierwszytokobietamazamiarodniegoodejść.
Dlaczegotojesttakie…intrygujące?
–Mogęjużprzyjąćzamówienieczyzachwilę?
Giannispojrzałnamłodąkelnerkę.
–Jesteśmygotowi.–Zamknąłkartęioznajmił:–Prosimydwarostbefy.
–Bardzoproszę.–Kelnerkawzięłakartyiodeszła.
–Możeniemamochotynarostbef?–Mariezmierzyłagogniewnymspojrzeniem.–Może
wolękurczaka?Alborybę?
–Byłabyśzawiedziona–odrzekł,upijającłykwina.
–Zawszemusiszowszystkimdecydować?
–Tyniepróbujeszrządzićinnymi?
–Niemamtakiejobsesji–oznajmiła.–Poprostuwiem,jakpowinnobyć.
–Jateż–odparł,zrozbawieniemobserwującjejfrustrację.–Jakjużwspomniałem,mam
cośdlaciebie.
–Co?–Popatrzyłananiegonieufnie.
–Aha,niemożeszsiędoczekać.JakdzieckowBożeNarodzenie.
ZabawnajesttaMarie.Wciążprotestuje,cobardzogopociąga.Przywykłdotego,żekobiety
zawsze mu potakiwały, i to z czułym uśmiechem. A ta ciągle go zaskakuje, co jest dla niego
nowością.Podniecającymdoświadczeniem.
–Niejestemdzieckiem…
–Zauważyłem.
Zacisnęłausta.
–ToniejestBożeNarodzenie,ajanadziśmamdośćniespodzianek.
–Zawszemożebyćjednawięcej.–Podsunąłjejpudełeczko.
Znieruchomiała.Wpatrywałasięwpudełeczko,jakbyczekając,żezarazwyskoczyzniegoja-
dowitakobra.Wreszciepodniosławzrok.
–Pierścionek?
–Przecieżjesteśmyzaręczeni–odparł,wzruszywszyramionami.–Widziałem,jaktasprze-
dawczynipatrzyłanatwójserdecznypalec.
–Tobezznaczenia.
–Myliszsię.Wnaszymprzypadkutobardzoistotnarzecz.Zabrałemtenpierścionekrano,
gdywychodziliśmyzdomu,alezapomniałemcigodać.
Znowupopatrzyłanapudełeczkoiwestchnęła.
– Moja rodzina jest jeszcze bardziej spostrzegawcza niż ekspedientka. Dla nich to oczywi-
ste,żenosiszpierścionekodemnie.Marie,toczęśćtwojejroli.
Wzięła się w garść. Sięgnęła po pudełeczko, podniosła wieczko i głośno wypuściła powie-
trze.
–Niemogęgonosić.Tomonstrum!
Przepełniła go duma. Brylant naprawdę był ogromny. Jeden z największych, jakie ukradł.
Dlaniegomiałwartośćsymboliczną,dlategogotrzymał,choćjużdawnotemupowinienpu-
ścićgodopasera.
– Właśnie taki pierścionek kupiłbym narzeczonej – wyjaśnił, wyjmując go z wyściełanego
aksamitempudełeczka.
–Czyliefekciarskiiostentacyjny?
Znowugozaskoczyłaizaintrygowała.
–Jesteśpierwsząkobietą,któramimówi,żebrylantjestzaduży.
–Niejestemtakajakwiększośćk
–Powiedziałeś,żewziąłeśgozdomu.Kiedygokupiłeś?Jestjakaśnarzeczona,októrejnie
wiem?Niebędziewściekła,żedałeśmipierścionek,którykupiłeśdlaniej?
–Niekupiłemgo.
Popatrzyłananiegorozszerzonymioczami.Byławszoku,itomusiępodobało.
–Chceszpowiedzieć…
– Czarująca niewinność – mruknął, kręcąc głową. – Tyle wiesz o mnie i mojej rodzinie,
amimotojesteśwszoku.
–Ukradłeśgo.
–Rzekomo–odparł.Nawszelkiwypadeklepiejniedawaćjejargumentówprzeciwkonie-
mu.–Tenpierścionekmadlamniewartośćsentymentalną.
–Dlaczego?
Przezdługąchwilęprzypatrywałsięjejwmilczeniu,wkońcuodezwałsięcicho:
– Skoro mamy udawać narzeczonych, powinniśmy się poznać, czyli dowiedzieć się trochę
onaszejprzeszłości.Chociaż–bawiłsiękieliszkiem–mampewneobawy,czymojanarzeczo-
nanieprzekażetychinformacjiswoimkumplomzpolicji.
Oczyjejbłysnęły.Uraziłją. Tymznowugozaintrygowała. Onajestniesamowita,ciągle go
zaskakuje.Jestwniejcoświęcej,niżpoczątkowosądził.Naprawdęgointeresuje.Niemówiąc
otym,żegopociąga.Takjakteraz.
–Słucham?–zapytałacicho,leczwjejgłosiebrzmiałafuria.–Myślisz,żewszystkonotu-
ję?Żejestemnapodsłuchu?
–Otymniepomyślałem–rzekłwzadumie.
Może powinien wziąć pod uwagę taką ewentualność. Służby wykorzystują piękne kobiety
doswychcelów,dotyczyłototakżejego.Żadnejnieudałosięzdobyćdowodówobciążających
Corettich,niczegoodniegoniewyciągnęły.
Jednak…możetoagentka?Sprytnazagrywkazszantażem,teraztenzwiązeknaniby.Może
chcewtensposóbpoznaćjegotajemnice?
Badawczo popatrzył jej w oczy, wsłuchał się w jej głos. Obserwował mowę ciała. Już jako
dziecko nauczył się rozpoznawać kłamcę. W zachowaniu Marie nie dostrzegł niczego podej-
rzanego.
–Niemamprzysobieżadnegourządzenia.Jeślichceszsięupewnić,możeszmniepóźniej
obszukać.
Kuszącapropozycja.Zsunąćjejzramiontęnowąbluzkęzbiałegojedwabiu,rozpiąćkoron-
kowystanikidokładniesprawdzić,czypolicjaczegośgdzieśnieukryła.Nasamąmyślzrobiło
musięgorąco.
–Brzmitobardzozachęcająco.
W oczach Marie pojawił się krótki błysk. Jej reakcja, aczkolwiek natychmiast ukryta, po-
działamaniegojeszczemocniej.Dodiabła.
–Pomińmytoteraz–odezwałasięcierpko.–Wjakimcelumiałabymprzekazywaćpolicji,
coodciebieusłyszę?
–Możezniąwspółpracujeszitojestzaplanowanaakcja.–Niesądził,bywrzeczywistości
takbyło,alelepiejwyłożyćkawęnaławę.
–Niktbyniewymyśliłtakiegoscenariusza.–Patrzyłananiegoszerokootwartymioczami.
–Alejeślitocipomoże,tozaręczam,żedlanikogoniepracuję.Zresztącomogłabympowie-
dziećpolicji?–Zaśmiałasięgorzko,rozłożyłaręce.–Niktbyminieuwierzył.Niemiałabym
żadnychdowodównapoparcieswoich słów,atypewnie byśutrzymywał,żecię szantażowa-
łam.Niebyłabymwiarygodna.
– Bardzo przekonujące wyjaśnienie – uznał, kiwając głową. Prawdę mówiąc, o nic jej nie
podejrzewał,leczdobrzesięupewnić.–Alechciałbymmiećtwojesłowo,żeniepowtórzyszni-
czego,cousłyszyszodemnieczykogośzmojejrodziny.
Miałsatysfakcję,widzączdumieniewjejoczach.
–Uwierzyszminasłowo?
Uśmiechnąłsiędosiebie.Policjantkadoszpikukości.Prostolinijnaiuczciwamimopróby
szantażu.Spojrzałjejgłębokowoczy.Niemusiałsięwahać.
–Tak,tomiwystarczy.
–Wtakimrazieobiecuję,żeniepowtórzęniczego,oczymusłyszę.Tutajinawyspie.
–Skorotak…–Wyjąłpierścionekiprzyjrzałmusięuważnie.Poruszyłnimdelikatnie,ob-
serwując refleksy światła. – Ukradłem go dwanaście lat temu. Razem z Paulem. To był nasz
pierwszywielkiskok.
Mariewciągnęłapowietrzeiwstrzymałaoddech.Zapewneztrudemsłuchałatychzwierzeń
iwszystkosięwniejbuntowało,alepanowałanadsobą.
–ByliśmywHiszpanii–ciągnął,wracającmyślądotamtejgorącejnocywBarcelonie.Ra-
zemzbratemsamodzielniezaplanowaliskokiskuteczniegoprzeprowadzili.Porazpierwszy
pokazalirodzinie,żesągodnirodowegodziedzictwa.
KolejnepokoleniaCorettichkontynuowałyrodzinnątradycję.Dzieciodmałegouczonopo-
sługiwaniasięwytrychami,bezszelestnegoporuszania,bezpiecznegoprzekradaniasiępoda-
chach,odróżnianiabrylantówodstrasów,skutecznegowymykaniasięznajbardziejkłopotli-
wychsytuacji,lawirowaniaprzedpolicją.Corettibylimistrzamiwswoimfachu,najlepszymi
znajlepszych,arodzinnybizneskwitł.
JedynieTeresa,siostraGianniego,wyłamałasięztradycji,wybrałauczciwądrogę.Niktnie
mógł tego pojąć. Dopiero rok temu Gianni zaczął rozumieć racje, jakie nią kierowały. Otwo-
rzyły mu się oczy. Zrozumiał, że w ten sposób nie można żyć, że kradnąc ludziom ich wła-
sność,okradasięichzczęściżycia.
Dziwne,botarefleksjaprzyszłatużpotym,jakukradłantycznysztyletnależącydoczłowie-
ka,któryokazałsięmężemTeresy.Przeżyłwtedywewnętrznąprzemianę,postanowiłzmienić
dotychczasoweżycie.Jednakresztarodzinypozostałaprzyswoim,aonniechciałichnarażać.
–Tenpierścioneknależałdouroczejkobiety.Paulobyłwniązapatrzony–powiedział.
–Mimotojejgoukradł.
–Oczywiście.Tobyłonaszezadanie.Wdługiweekendurządziławielkieprzyjęciewdomu
podBarceloną.Pauloijawmieszaliśmysięwtłumgości,apotemdobraliśmysiędobiżuterii,
którątrzymaławsejfiewsypialni.Poszłonamjakpomaśle.
–Niktwasniepodejrzewał?
–Nas?–Uśmiechnąłsięizacisnąłpalcenakamieniu.–Naprzyjęciubyłodwieścieosób,
amywymknęliśmysięnadługoprzedprzyjazdempolicji.
–Niewiem,czypowinnambyćpodwrażeniem,czyraczejzbulwersowana.
Giannizaśmiałsię,otworzyłdłońipopatrzyłnapierścionek.
–Wolę,żebyśbyłapodwrażeniem.
Przyniesionozamówionedania.Gdykelnerodszedł,Mariepopatrzyłanatalerz.
–Tenrostbefwyglądanieźle–przyznałaniechętnie.
–Totutejszaspecjalność.Zwykletuprzychodzę,kiedyjestemwLondynie.
–Coczęstocisięniezdarza.
Stwierdziła fakt. Gianni wzruszył ramionami. Przyglądał się, jak Marie odkrawa kawałek
mięsa.
–Owszem.Dużopodróżuję.
–Towiem.
– Odbiegłaś od tematu. Mówiliśmy o twoim pierścionku. – Podsunął go w jej stronę. Od-
czekałchwilę,leczMarieniedrgnęła.Samwsunąłgojejnapalec.
–Toniejestmójpierścionek.NależydotejkobietyzBarcelony.
–Terazjużnie.Oddwunastulatjestmój.
–To,żegomasz,jeszczenieznaczy,żejesttwój.
–Dlamnieznaczy.–Sięgnąłposztućce.GdyMariezaczęłazdejmowaćpierścionek,zmie-
rzyłjąostrymspojrzeniem.–Zostawgo.Toistotnyrekwizytwgrze,naktórąsięumówiliśmy.
Patrznaniegotak,jakbytobyłstras.Musimyudawaćprzekonująco.
–Stras.–Popatrzyłanaolbrzymibrylant.–Niewiem,czytocośpomoże.
Giannipokręciłgłową.
–Przeznastępnytydzieńmusisz hamowaćteswojeuczciwe zapędy.Pogodzićsię,że poza
bieląiczerniąjestjeszczewieleodcieniszarości.
MinaMariemówiła,żenieprzyjdziejejtołatwo.Imiałprzeczucie,żejestzbytuczciwa,by
udawanieposzłojejjakzpłatka.
Niemiałapewności,czysprostawyzwaniu.
Niesądziła,żebędzieażtaktrudno.OdkilkudnicałyczasspędzaławtowarzystwieGian-
niego. Dopiero w nocy, gdy zamknęła drzwi sterylnie urządzonej sypialni, mogła odetchnąć
ipomyśleć,zastanowićnadsytuacją,wktórejsięznalazła.Jakzdołaprzeżyćtenastępnedni?
Gianniokazałsięuroczyiseksowny.Owszem,byłzłodziejem,alezszedłzezłejdrogi.Imiał
mnóstwozalet.Byłzabawny,urzekałojąjegocierpkie,częstoautoironicznepoczuciehumoru.
Lubiłwłóczyćsiępociekawychmiejscach,korzystaćzżycia.ZabrałjąnawycieczkępoLondy-
nie,pokazałmnóstworzeczy,októrychsłyszałaiwielenowych.ByliwtwierdzyTower,zwie-
dziliskarbiec,przedpałacemBuckinghamoglądalizmianęwarty.
PokazałjejOpactwoWestminsterskie,TrafalgarSquare,poprowadziłnaCarnabyStreet.Na
lunchwpadalidopubów,nakolacjezabierałjądoeleganckichpięciogwiazdkowychrestaura-
cji,wczorajwybralisiędoklubunatańce.
Czarowałjąicorazbardziejsięjejpodobał.Korzystałzkażdejsposobności,bypotrzymaćją
zarękę,odgarnąćjejwłosyztwarzy.Dotejporynieodważyłsięnapocałunek,aonaniemiała
pewności, czy się z tego cieszyć, czy nie. Domyślała się, że to też powinni przećwiczyć, choć
czuła, że w tej dziedzinie Gianniemu nie brak doświadczenia. Jednak wtedy samotne noce
jeszczebardziejbędąsięjejdłużyć.
Popatrzyłanapierścionekzbrylantemiwestchnęła.Ogromny.Ukradziony.Ionacorazbar-
dziejsiędoniegoprzyzwyczaja.Jaktooniejświadczy?
Wczorajwieczorem,gdytańczyli,Gianniobejmowałjąmocno.Czułanaplecachciepłydo-
tykjegodłoni,pulsowałojejwskroniach.Wokółnichupojniebrzmiałamuzyka.Mariezapo-
mniałaoinnychparachnaparkiecie.NiemalutonęławoczachGianniego,onteżnieodrywał
odniejwzroku.Patrzyłnaniątak,jakbypozanimijużniczegoniebyło…
–Tujesteś.–GłosGianniegowyrwałjązzamyślenia.
StałazapatrzonawTamizę.Odwróciłasięodkamiennejbarierki.Giannimiałwłosyrozwia-
newiatrem.Wczarnejkoszulizkrótkimirękawami,niebieskichdżinsachiczarnychbutach
wyglądałfantastycznie.
Niósłdwakubki.Podałjejjeden.
–Latte?
–Dzięki.
–Oczymtakrozmyślałaś?–zapytał.
–Oniczym–skłamała,dziwiącsię,żetakłatwojejtoprzychodzi.PopatrzyłanaBigBena
igmachparlamentu.
–Nieumieszjeszczedobrzekłamać–zauważyłzuśmiechem.
–Dziękuję.Właśniemyślałam,żeumiemażzadobrze.
–Nie.Uczciwośćnadalbijecizoczu.Naprawdęwstyd.
Roześmiałasię,onteż.Pewniechciałjąrozśmieszyć.
–Uczciwośćtoniechoroba.Niezaraziszsię.
–Powiedztomojemubratu.–Oparłłokcienabarierceizapatrzyłsięwwodę.–Odkądpo-
szedłemnaukładzInterpolem,Pauloutrzymujedystans,jakbysiębał,żetauczciwośćgodo-
padnie.Jaknasząsiostrę.
–Teresę?–Odwróciłasiędoniego.–TęzTesoro?
–Sì – powiedział miękko, a w jego oczach pojawił się czuły uśmiech. Ten widok poruszył
Marie.–Tomojajedynasiostra.Oddzieckawiedziała,żeniechcebyćjakmy.
–Aha.–Samawychowałasięwrodziniestróżówprawa.Cobyjejbliscypowiedzieli,gdyby
niechciałakontynuowaćrodzinnejtradycji?–Jakprzyjąłtotwójojciec?
–Myślę,żenapoczątkubyłbardzozawiedziony–zadumałsięGianni–chciałjednak,żeby
byłaszczęśliwa.Nierozumiałjejdecyzji,alejąwspierał.
–Jakdobryojciec.
Gianniodwróciłsięipopatrzyłjejwoczy.
–Jestdobrymojcem.Zawszemogliśmynaniegoliczyć.Pośmiercimamyjestsamotny,ale
siętrzyma.
–Mójtatateżbyłwspaniały–powiedziałatęsknie.Ogromniegojejbrakowało.–Byłbar-
dzofajny.Zawszemnierozśmieszał.Przytulałimówił,żewszystkobędziedobrze.Zawszeaż…
ażgozabrakło.
–Dawnogostraciłaś?
–Pięćlattemu.Pijanykierowcarąbnąłwradiowóz.Tatazginąłnamiejscu.
–Przykromi.–Wziąłjązarękę.
Ciepłojegodłonidawałopociechę…icoświęcej.Iwłaśnietojąmartwiło.
Gianniwyprostowałsięiruszyłprzedsiebie.Niepuszczałjejręki.
–Dokądidziemy?
–Dodomu,musimysięspakować.Jutrowyjeżdżamy.
–Jutro?–Poznajegorodzinę.Będzieudawaćzakochaną,oszukiwaćludzi,którychjeszcze
niezna.Nogijejzmiękły.
–Tak–powiedział.–Jużpora.LudziomzInterpoluzależy,żebymbyłprzedotwarciemwy-
stawy,miałnawszystkooko.Pozatymsiostrachce,żebymnacieszyłsięsiostrzeńcem.
–Aha.–Kiwnęłagłową.Czylizaczynają.
NajpierwchrzestizadaniezleconeGianniemuprzezInterpol,potemodzyskanienaszyjnika
ipowrótdodomu.DoNowegoJorku.
Ciekawe,żetaperspektywawcaleniebudziławniejtakiegoentuzjazmujakjeszczeniedaw-
no.
obiet–odparła,potrząsającgłowąiodsuwającpudełeczko.
–Zdążyłemzauważyć.
Przymknęłaoczy.
ROZDZIAŁSZÓSTY
Wcalesięniedenerwuje.Naprawdęnie.Poprostuniemożezasnąć.Todużaróżnica.
Na palcach szła przez sterylny apartament. Wszędzie tylko biel i biel. Mieszkała tu już od
kilkudni,alenadalczułasięnieswojo.Niepotrafiłaprzyzwyczaićsiędotejwszechogarniają-
cejbieli.CzyGianniemunaprawdępodobasiętakiwystrój?Wątpliwe.Zdążyłagotrochępo-
znać. Mieszkanie zwykle odzwierciedla charakter właściciela, tak się uważa. Jeśli to prawda,
towniosekjestoczywisty–dekoratorniemiałokazjipoznaćGianniego.
Tesuroweodpychającewnętrzazupełnieniepasujądojegociepłejżywiołowejosobowości.
Jedynemiejsce,wktórymczułasięwmiarędobrze,totaras.Właśnietamzamierzałapójść.
Ostrożnie,centymetrpocentymetrze,przesuwałaszklanedrzwi,wzdrygającsięzakażdym
razem,gdycichozaskrzypiały.NiechciałaobudzićGianniego.
Lekkipowiewwiatruwdarłsiędośrodka,gdyodrobinęrozsunęładrzwi,bywydostaćsięna
zewnątrz.Wystawiłatwarzdowiatru,poczułanaskórzeprzyjemnychłód.
Zdołudochodziłdalekiszummiasta.Naniebiemigotałygwiazdy,jaśniałksiężyc.London
Eyejaklatarniamorska.
Wzdłuż barierki wokół tarasu rosły rośliny. Na tle ciemnej zieleni różowe, pomarańczowe
iżółtekwiaty.Minęłastółifotele,zaskakującowygodne,ipodeszładokrawędzitarasu.Zapa-
trzyłasięwmiastowdole.
Przeztekilkadniwielesięwydarzyło.Gianniokazałsięzupełnieinny,niżsądziła,atospra-
wiło, że straciła pewność siebie. Zakładała, że w jakimś sensie jest złym człowiekiem, bo to
przecieżzłodziej.Awrzeczywistościbyłciepły,wesołyimiałdobreserce.
WczorajwziąłjąnaspacerpoWestEndzie.Przechadzalisiębrukowanymiuliczkami,usie-
dlinalunchwkawiarnianymogródku.
Wczorajznowujązaskoczył.
Nawystawiebutikuzaciekawiłyjąskórzanebotki.Mijalijąprzechodnie,zzachmurwyglą-
dałosłońce,lekkiwiatrpoderwałzulicyzmiętągazetę,ktośrzewniegrałnaskrzypcach.Nie
odrywałaoczuodwystawy,gdynaglewoknieujrzałaodbicieGianniego.Podszedłdostarsze-
gomężczyznygrającegonaskrzypcachidostojącegonaziemipudełeczkawłożyłkilkabank-
notów.
Ludzieprzechodzili,niezauważającgrajka.Gianniprzezchwilęwsłuchiwałsięwbrzmienie
instrumentu,okazującpodziw.GdypodszedłdoMarie,powitałagouśmiechem,udając,żeni-
czegoniewidziała.
I co ma o nim myśleć? Złodziej, który przez lata okradał bogatych, dostrzegł człowieka
wpotrzebieihojniegowspomógł.
Ujrzała go nagle z innej strony. I to zbiło ją z tropu. Przez całe życie widziała tylko dobro
izło,czerńibiel.Takzostaławychowana.Teraznagleotworzyłysięjejoczy,zaczęładostrze-
gać,żeniewszystkojesttakiejednoznaczne.Bieliczerńprzechodząwszarość.
Zmieniałosięjejpodejściedowielurzeczy,poznawałanoweemocje.Wbrewsobie.Wielki
brylantciążyłjużnietylkonapalcu,odciskałsięwjejświadomości.Spojrzałanapierścionek,
rzucaneprzezniegorefleksy.UkradzionykobieciezBarcelony.Cennetrofeumdlazłodzieja,
októrymniemożeprzestaćmyśleć.
–Nodobrze–powiedziałacicho.–Możesiędenerwuję.
–Niemaszpowodu.
Podskoczyła,słyszączasobągłosGianniego.Odwróciłasięgwałtownie.
–Chcesz,żebymspadłaztarasu?
Oparłsięoframugęprzeszklonychdrzwi.Byłwspodniachodpiżamy,zczarnegojedwabiu.
Wpoświacieksiężycajegoskóramiałamiedzianypołysk.Pięknieumięśnionaklatkapiersio-
wa, luźno zawiązany pasek w talii. Wystarczy lekki ruch, by spodnie zsunęły się na ziemię.
Zrobiłosięjejgorąco.Miałanadzieję,żewpółmrokuGianniniewidzijejtwarzy.
– Gdybyś chciała spaść – jego włoski akcent czarował ją – musiałabyś wejść na skrzynki,
przejśćzabarierkęiskoczyć.Chybaniejesteśażtakzdenerwowana?
–Alemogębyć,jeślipodejdzieszbliżej.
Czułaprzepełniającejąpragnienie.Jesttrudniej,niżmyślała.Znacznietrudniej.Teoretycz-
niemiałobyćinaczej.Mielitylkoudawać,jednakemocjeniedająsiępodporządkować,zracjo-
nalizować.Wymykająsięspodkontroli.Zabrakłojejtchu,gdyGiannipowolizacząłiśćwjej
stronę.
Zaczerpnęłapowietrza,wstrzymałaoddech.Możewtensposóbtrochęsięuspokoi.Jednak
tenadziejeokazałysiępłonne.Wirowałojejwgłowie.Tagrastawałasięcorazbardziejreali-
styczna.Iniebezpieczna.
–Niezbliżajsię,Coretti.
–Boiszsię,O’Hara?–Jegogłosotaczałją,obejmował.Jaktomożliwe,żesamgłostakna
niądziała?
–Poprostujestemostrożna.
–Mniebardziejinteresuje,dlaczegojesteśtakaspięta.Ocochodzi?
–O…ciebie.Omnie.Toraczejkiepskipomysł.–Postąpiłakrokczydwadotyłu,doszłado
końcatarasu.
– Dla mnie świetny. Jesteśmy dorośli. Wiemy, czego chcemy. Dlaczego tak się denerwu-
jesz?–zapytał,robiąckolejnykrokwjejstronę.
–Chceszwiedzieć?Prze
–Jakmiło.–Rozejrzałasię,szukającdrogiucieczki.–Cieszęsię,żejesteśszczęśliwy.
–Moglibyśmyobojebyćszczęśliwi.
Spojrzałananiegouważnie.Stałtakblisko.Wystarczywyciągnąćrękę,bydotknąćjegotor-
su. Och, jak tego chciała! Palce same się do niego wyciągały. Zacisnęła je w pięści, opuściła
ręce.
–Toznaczy…
Zaśmiałsiękrótko.
–Wiesz,cotoznaczy.
Oczywiście.Nawetjeśliniedokońcagorozumiała,tociałowiedziałobardzodobrze.
–Tak,wiem.–Odgarnęławłosyztwarzyizmusiłasię,bypopatrzećmuwoczy.Wystarczy
jednanoczGiannim,żebypoczułasięwięcejniższczęśliwa.–Aletosięniestanie.
Gianniwzruszyłramionami.
–Oczywiściedecyzjanależydociebie,alejesteśmyzaręczeni.
Jak łatwo zrezygnował! Dopiero co czarował ją uwodzicielskim głosem i wpatrywał się
wniąpłonącymwzrokiem,aterazzbyłjąwzruszeniemramion.Jakbymiędzynimiwcalenie
iskrzyło.Powinnagozatopodziwiaćczymożepoczućsięurażona?Boże,dlaczegosamanie
potrafirozprawićsięzeswoiminiepokornymimyślami?
–Dlaczegonieśpisz?
–Mamlekkisen.Słyszałem,jakotwieraszdrzwiiwychodzisznataras.Zaniepokoiłemsię,
pomyślałem,żelepiejsprawdzę.
–Jesteśbardzo…troskliwy.
–Owszem,jestem.–Przesunąłwzrokiempojejnocnejkoszulce.Odgadła,coterazmyśli.
Czarna,ozdobionadwiemażyrafamiizabawnympodpisem:„Tobyłabardzodługanoc”.
–Chybapowinniśmyspędzićdziświęcejczasuwsklepiezbielizną.
Zirytował ją. Skrzyżowała ramiona na piersi. Tę koszulkę dostała w prezencie od taty, gdy
wBożeNarodzeniepracowałananocnejzmianie.TomiałbyćżartiMarietaktoodebrała.To
jejulubionakoszulka.Odtaty.
Niechciaławracaćmyślądodzisiejszychzakupów.Nigdywcześniejnierobiłaichwtowa-
rzystwiemężczyzny.Inigdyniktniewybierałjejtakichrzeczy.
–Nowięc–odezwałsię,gdymilczeniezaczęłosięprzedłużać–słyszałem,jakmówisz,że
jesteśzdenerwowana.
–Niepowinieneśpodsłuchiwać.
–Atymówićdosiebie.Czyliobojepowinniśmysięwstydzić.Alewróćmydotwojegozde-
nerwowania.
–Nicminiejest.
–Napewno?–Przysunąłsiębliżej.
– Na pewno. Trochę denerwuję się spotkaniem z twoją rodziną i tym udawaniem. Ale… –
uśmiechnęłasięzprzymusem–tochybaniebędziestraszne?
–Udawaniemojejnarzeczonej?–Puściłdoniejoko.–Obiecuję,żebędębardzotroskliwy.
Zrobięwszystko,cowmojejmocy,żebycipomóc.
Właśnietegosięobawiała.Przezostatniedniniemalnonstopbylirazemitajego„troskli-
wość”mąciłajejwgłowie.Atakniepowinnobyć.Powinnakoncentrowaćsięnaswoimpla-
nie,nietracićgłowy,niereagowaćnajegobliskość.Takjakteraz.
Lekkipowiewwiatruuzmysłowiłjej,żezrobiłosięchłodniej.Ostatniednibyływyjątkowo
ciepłe,aletosięzmienia.Mapretekst,bystąduciec.
–Zimnomi–oznajmiła.BogdyGiannitaknaniąpatrzył,nieręczyłazasiebie.
–Brawo.
–Słucham?
–Pięknieskłamałaś–odrzekł.–Zkamiennątwarzą.Prawieciuwierzyłem.
–Prawie?–Podniosławyżejgłowę.
–Nietrzęsieszsięzzimna–wyjaśnił–abłyskwtwoichoczachzdradza,żejestcigorąco.
–Gianni,dajmytemuspokój–wyszeptała,robiąckrokdoprzoduimającnadzieję,żezej-
dziejejzdrogi.
Nic z tego. Nie przesunął się, tylko położył dłonie na jej barkach i przytrzymał w miejscu.
Podniosłananiegowzrok.Jegoustabyłytużprzyjejwargach.
–Przezwyjazdempowinniśmyzałatwićjednąrzecz.
Poczułasuchośćwustach,serceszybkojejzabiło.
–Toznaczy?–Zmusiłasię,żebyzadaćpytanie.–Comasznamyśli?
–Pocałunek.–Jegogłosprzenikałjądogłębi.
Boże,jakżetegopragnęła,choć niepowinna.Przesunęłaspojrzenie najegousta,a Gianni
uśmiechnąłsię,jakbyczytałwjejmyślach.Popatrzyłamuwoczy.
–Natosięnieumawialiśmy–powiedziałacicho.
–Umowęmożnarenegocjować–zauważył.
–Poco?–Potrząsnęłagłową.–Przecieżobojewiemy,żetotylkonachwilę.
–Conieznaczy,żeniemożebyćmiło–odparł.–Marie,żyjchwilą.Tomożecisięspodo-
bać.
Nigdynieżyłachwilą.Zawszestarannieplanowałaprzyszłość,wyznaczałasobiecele,nawet
gdybyładzieckiem.Innerzeczysiędlaniejnieliczyły.Nieuganiałasięzamężczyznami,nigdy
szczególnie jej to nie interesowało. Miała swoje sprawy i swoje życie, na mężczyzn nie było
wnimmiejsca.Zresztąniespotkałanikogo,dlakogochciałabytozmienić.
Ażdoteraz.
PrzyGiannimzaczęłamyślećorzeczach,jakiewcześniejnieprzychodziłyjejdogłowy.Nie
poznawałasamejsiebie.Coztego,żeporazpierwszyjejciałotakreaguje,tojeszczenicnie
znaczy.
Przesuwałrękamipojejbarkach,przezkoszulęczułaciepłojegopalców.Przygarnąłjąbli-
żej,aonainstynktowniepochyliłasięwjegostronę.Tobłąd,przemknęłojejprzezmyśl.Wiel-
kibłąd.
–Zażyłościniedasięudawać.–Czułajegooddech.Mimowolnierozchyliłausta.–Mojaro-
dzinabędzienasobserwować.Jeślizauważą,żecośjestnietak,zacznąsiędomysły,aprzecież
tegoniechcemy?
–Chybanie–potaknęła,bomiałrację.Powinnirobićwrażeniezakochanejpary.Inaczejpo
cobawićsięwtoudawanie?
Wsunąłdłońwjejwłosy.
–Powinniśmysiępocałować,Marie.Jużczas.
Milczała. Nie musiała nic mówić. Zresztą chyba nie mogła, nawet gdyby chciała. Przestała
myśleć,liczyłosiętylkopragnienie,jakiejąprzepełniało.Zawszewierzyła,żelepiejbyćsamej
niżzniewłaściwymmężczyzną.Niedopuszczaładogłosuhormonówiswoichpotrzeb.Teraz
tamapękła.
Wiedziała, że Gianni nie jest odpowiednim mężczyzną, ale w tym momencie tylko on dla
niejistniał.Późniejbędziesiętymmartwić,alenieteraz.Toniejestporanarozmyślanie.Pra-
gniegopoczuć,itylkotosięliczy.
Pochyliłsiękujejtwarzy.Westchnęła,czującdotykjegowarg.Towestchnieniepodziałało
naniego,boobjąłjąwpasieiprzyciągnąłdosiebietakmocno,żejużniemiaławątpliwości:
pragnąłjejrówniegorąco,jakonajego.
Oddałamupocałunek.Przesunęładłońmipociepłejzłocistejskórze,zarzuciłamuręcena
szyję.Bijąceodniegociepłoprzenikałojąnawskroś.Wsunąłpalcewjejwłosyicałowałcoraz
bardziejnamiętnie.
Pocałunektenniósłrozkosznąobietnicęczegoświęcej.Wyobraźniapodsuwałajejpodnie-
cającecudowneobrazy.MariewidziałaichwogromnymłożuGianniego,rozpalonychirozna-
miętnionych,obsypującychsiępieszczotami,zatraconychwbliskości.Niechciałamyśleć,je-
dynieczuć.Nigdywcześniejniezaznałatakichemocji.Byłobosko.
Giannituliłjądosiebiecorazmocniej,jużnieumiałastwierdzić,gdziekończysięjejciało,
azaczynajego.Chciałwięcejidawałwięcej.Pocałowałjągoręcejijęknąłgłucho,gdypoczuł
dotykjejjęzyka.Mieszałysięichoddechy,sercabiłyszalonymnierównymrytmem.
Możetobyłyminuty,możegodziny.Niebyławstaniemyśleć,ciałojejpłonęło.Nocotacza-
łaichmiękkimkokonem,nadgłowamimigotałygwiazdyiświeciłksiężyc,chłodnywiatrmu-
skałtwarze.Światwokółprzestałistnieć,bylitylkoonidwojenatarasie,pozaczasemiprze-
strzenią.Mariewiedziała,żeodtejporymiędzyniąaGiannimjużnigdyniebędzietakjakdo-
tąd.
Kiedyodsunąłodniejusta,wirowałojejwgłowie,kolanamiałajakzwaty.Zachwiałasię,
beztchuoparłasięoniego.Jedynąpociechąbyłaświadomość,żejegosercebiłorówniesza-
leńczojakjej.Czylinaniegototeżpodziałało.
–Tobyłoobjawienie–powiedziałnieodrazu.
Roześmiałasię,poruszyłagłową.
–Objawienie?
–Tak.–Spojrzałjejwoczy.–Nigdyniecałowałemsięzpolicjantką.Chybaprzezlatacoś
sobiewmawiałem.
–Powiemci–celowoprzybrałapodobnielekkiton–żenigdyniecałowałamsięzezłodzie-
jemimuszęprzyznać,żebyłocałkiemnieźle.
–Całkiemnieźle?–Oczymusięśmiały.–Przywołałaśmniedoporządku.
Uśmiechnęłasiędoniego.
–Ktowie?Jeślitrochępoćwiczysz,możebyćlepiej.
Odgarnął jej włosy z twarzy, przesunął palcem po policzku. W ciemnych oczach nadal ja-
śniałuśmiech.
–Poćwiczęznajwiększąchęcią,cara.Pocopoprzestawaćnadrobnejpoprawce,skoromoż-
nadojśćdoperfekcji?
Nonie.
LotnaSt.Thomasdłużyłsięniemiłosiernie.
Gianni z trudem panował nad emocjami. Patrzył na Marie ubraną w markowe ciuszki,
a oczami wyobraźni widział ją w śmiesznej koszulce z żyrafami, ledwie przykrywającej uda.
Wciąż pamiętał chwilę, gdy miał Marie w ramionach. Przygarniał ją do siebie tak mocno, że
czułjejnabrzmiałepiersi.
Miała starannie uczesane rozprostowane włosy i idealny makijaż, a on ciągle przywoływał
wspomnienia tamtej nocy: Marie z burzą rozwianych wiatrem loków, z sennymi oczami
i ustami nabrzmiałymi od pocałunków. Powinien się opamiętać. Nie może się w to wciągać,
niemożezapominać,żetotylkogra.
Marie jest szantażystką, zagrożeniem dla rodziny. To od razu ustawia ich relację. Podoba
musię,leczztakąkobietąniepójdziedołóżka,tozbytryzykowne.
Zachowadystans.Jakośwytrzymatentydzień.Potemodzyskadlaniejnaszyjnikiodbierze
tonieszczęsnezdjęcie.Ichdrogisięrozejdą.Stawkąjestbezpieczeństworodziny,więcgotów
jestsiępoświęcić.NawetzamieszkaćzMariewjednympokoju.
Lottrwałdługo.PrzezostatnirokGianniwielokrotnieodwiedzałTeresę,podobniejakresz-
tarodziny.Zawszetrzymalisięrazemikorzystalizkażdejokazji,bysięspotkać.ZSt.Thomas
naTesoropłynęliłodziąmotorową.
Zapanowałnadmyślami,wiedział,naczymmusisięskupić.Nawetjeśliczułniepokój,celo-
wogoignorował.
–Tujestpięknie.
OdwróciłsięipopatrzyłnaMarie.Siedziałanawprostniego,naniebieskiejławce.Wsłońcu
jejwłosylśniłyciemnymogniem,oczybłyszczały.
Pozaniminiebyłoinnychpasażerów,adotejporyniezamienilizsobąsłowa.Odwczoraj-
szejnocymiędzynimiwciążbyłonapięcie.Tojegowina.Dałsięponieśćchwili.Jedenpocału-
nek.Wmawiałsobie,żetotylkozręcznazagrywka,bywytrącićMariezrównowagi,zburzyćjej
opanowanie.Efektprzeszedłjegowyobraźnię.
Nigdydotądjedenpocałunekniepodziałałnaniegoztakąsiłą.Ledwiedotknąłjejust,za-
pragnąłwięcej.Tobyłocośniesamowitego.Niemalzapomniał,kimonajesticzegochce.Za-
wsze taki ostrożny i czujny, prawie stracił nad sobą kontrolę. Z trudem się powstrzymał, by
niepójśćdalej,aprzeznastępnegodzinyoszukiwałsiebie.
Samjestsobiewinny.Izanicniemożejejpokazać,coterazczuje.
– Tesoro ci się spodoba – rzekł, przyglądając się jej twarzy. Nie musiał patrzeć na wyspę,
wiedział,jakwygląda.Kilometrybiałychplaż,palmykołyszącesięnawietrze,drzewaocienia-
jące wąskie drogi i domki z czerwonymi dachami. W porcie kutry rybaków i łódki dla tury-
stów.
–Cudownywidok.–Podniosłagłos,byprzekrzyczećszumsilnika.OdwróciłasiędoGian-
niegoipatrzyłananiegorozpromieniona.
Jakoprzećsiętejkobiecie?Jestnietylkopiękna,mawsobiecoświęcej,bystryumysłisiłę
woli,cowyjątkowodoniegoprzemawiało.Tymgorzejdlaniego.
–Bardzotupięknie–potaknął,zmuszającsiędokoncentracjinarozmowie.–Teresakocha
tomiejsce.
–Tynie?
–Jesteśdomyślna,co?Tesorojestidealnymmiejscemnakrótkiewakacje.Miasteczkocię
zachwyci.Mnóstwokwiatów,brukowaneuliczki,kolorowesklepiki.
–Zapowiadasięfantastycznie.
–Itakjest.Alepotygodniuczydwóchzaczynamnienosić.–PopatrzyłnaMarie.–Chyba
najlepiejczujęsięwmieście.Lubięmiejskipośpiech,miejskihałas.Poczucie,żecośsiędzie-
je.Tutajżyciebiegnieswoimrytmem,spokojnymisennym.
Mariesięzamyśliła.
–Mnieteżnajbardziejodpowiadadużemiasto.Mówią,żeczłowiekjestwnimanonimowy,
ale ja tak nie uważam. Ludzie są zabiegani, nie wtrącają się w sprawy innych. – Wystawiła
twarz do słońca i wiatru, zamknęła oczy. – Masz przyjaciół i znajomych, a kiedy zdarzy się
wolnachwila,miastomawieledozaoferowania.
Cholera.Wręczchodzącyideał,gdybynietenszantaż.Musimiećsięprzyniejnabaczności.
Ich„związek”totylkogra.Conapawałogocorazwiększymżalem…
zciebie.
Leciutkouniósłkącikust.
–Tomisięcałkiempodoba–oznajmił,omijającstółipodchodzącdoMarie.
ROZDZIAŁSIÓDMY
–Chybamamykomitetpowitalny–zauważyłGianni,patrzącwstronębrzegu.–Tomoja
siostraiRico,jejmąż.Wyszliponas.
–Cholera.Znowusiędenerwuję.
Rozumiał ją. W sprawach zawodowych kłamstwo było dla niego czymś naturalnym, lecz
okłamywanie rodziny budziło w nim opory. Tylko czy ma wyjście? Robi to dla ojca, w imię
jego bezpieczeństwa. Kiedy to się skończy i Marie wyjedzie, wytłumaczy się przed rodziną.
Zrozumiejąjegoracje.Takąmiałnadzieję.
–Będziedobrze.
–Łatwocimówić.Tyichznasz.
–Atyznaszmnie–odparł.
–Naprawdę?–Wbiławniegowzrok.
Uniósłbrwiilekkosięuśmiechnął.
–Uważasz,żetoodpowiednimomentnarozmowęnatematyegzystencjalne?Dobijamydo
brzegu.
–Nie–odrzekła,wyprostowałasięiuniosłagłowę,jakbyszykowałasiędowejścianaszu-
bienicę.
Niesamowita jest ta Marie. Zaskakująca kombinacja nieugiętej determinacji i skrywanej
wrażliwości.Najchętniejwziąłbyjąteraznaręceitulił,dopókizjejoczuniezniknienieufna
czujność.Dopierobywyszedłnaidiotę.Albojeszczegorzej.
–Todobrze.
– Gianni! – zawołała Teresa. Czarne włosy spięła w koński ogon, była w białych lnianych
szortach,czerwonejbawełnianejbluzceiwsandałach.
Giannizeskoczyłnaląd,chwyciłsiostręwramionaiuścisnąłjąmocno.
–Macierzyństwocisłuży.
–Tyzawszewiesz,copowiedzieć.
–Mamtakidar–odparł,puszczającoko.
Ricopodszedłiwyciągnąłrękę.
–Cieszęsię,żejesteś–oznajmił.–Teresastrasznietęsknizarodziną.
Riconawetnatropikalnejwyspieniezmieniłstylu.Ubranybyłnaczarno,cowtejscenerii
wyglądałodziwnie.
–PowinniścieprzyjechaćdomniedoLondynu.Odpocząćodtejwyspy.
–Wyjechaćstąd?–Teresazaśmiałasię,potrząsnęłagłową.–Dzięki,aleniemamowy.
GianniodwróciłsiędoMarieiwyciągnąłrękę,bypomócjejzejśćnaląd.Siostranagleza-
milkła. W ciszy słychać było tylko krzyk mew, uderzenia fal o burtę, z pobliskiego kutra do-
chodziłprzytłumionydźwiękradia.
Mariepopatrzyłamuwoczy;bardzochciał,bychoćtrochęsięrozluźniła.Lekkanerwowość
narzeczonejniezdziwiTeresyiszwagra,bopoznającnowąrodzinę,Mariemaprawoczućsię
niecospięta.Jednaknadmiernaczujnośćmożewzbudzićpodejrzenia.
Marie,jakbyczytającwjegomyślach,skinęłagłowąiuśmiechnęłasięzprzymusem.Teresa
nabierzesięnatenuśmiech,leczjegoniezwiedzie.ZadobrzeznaMarie.Minęłozaledwiekil-
kadni,ajużumierozpoznaćjejminyinastroje.Ijestniązafascynowany.
–Gianni?–GłosTeresyprzywołałgodorzeczywistości.
PrzyciągnąłMariedosiebieiobjąłramieniem.Odwróciłsiędosiostryiszwagra.
–Tereso–zaczął–przedstawiamciMarieO’Harę.
Zakłopotanie,jakiebłysnęłowoczachsiostry,zmieniłosięwradość,gdydodał:
–Mojąnarzeczoną.
–Cotakiego?Och,Bożedrogi!Towspaniale!–wykrzyknęłaiuścisnęłaMarie.–Jakżesię
cieszę!Tocudownanowina.Mójbratsiężeni!–PuściłaMarieizarzuciłamuręcenaszyję.
Poczuciewiny,jakiegoogarnęło,spotęgowałosię,gdyTeresaszepnęłamudoucha:
–Gianni,jestemtakaszczęśliwa.Chcę,żebyśkochałibyłkochany,takjakja.Chciałabym
tegodlanaswszystkich.
Przygarnąłjądosiebiejeszczemocniej.Źlesięczuł,okłamującsiostrę.Wdodatkutodopie-
ropoczątektejkomedii.Odktórejniemaodwrotu.
Gdypuściłrozpromienionąsiostrę,TeresaodwróciłasiędoMarieiwzięłająpodrękę.
–Jakawspaniałaniespodzianka!–PociągnęłaMarie,prowadzącjąwzdłużbrzegu.Gianni
iRicozostaliwtyle.–Zobaczysz,jaksięzaprzyjaźnimy!Marie,musiszmiwszystkoopowie-
dzieć.Jestemstrasznieciekawa,jakigdziesiępoznaliście.Ach,musimyteżpogadaćoślubie
iweselui…
MarieprzezramięposłałaGianniemurozpaczliwespojrzenie,jednakterazniemógłjejpo-
móc.GdyTeresanabierzerozpędu,nicjejniezatrzyma.Możnaalbojejulec,albowziąćnogi
zapas.
Zresztąmożeidobrzewyszło,pomyślał.Mariezostałarzuconanagłębokąwodę,musisama
sięwybronić.
– Teresa martwi się o ciebie, Paula i waszego ojca – powiedział Rico. – Ciągle jesteście
sami.
–Jesteśmysamitylkowtedy,kiedytegochcemy.
Ricozaśmiałsięcicho.
–Samtakmiałem,więcświetnierozumiem.NiestetyTeresanie.Dlaniejtorównoznaczne
zsamotnością.
Samotność.Nigdydotądtakosobieniemyślał.Bratrównież,tegobyłpewien.Żyliposwo-
jemu,spotykalisięzkobietami,mieliczasdlasiebie.Samnigdyniewchodziłwdamsko-mę-
skieukładynadłużejniżkilkadni.Wie
�
JednakdnispędzonezMariewcalegonieznudziły.Przeciwnie,czułsięzniązaskakująco
dobrze.Skrzywiłsięwduchu,uświadamiająctosobie.Niezniechęciłagodosiebie,ajeszcze
nawetsięzniąnieprzespał.
Jeszcze.
– Dam głowę – mówił Rico – że Teresa zaraz wyciągnie z Marie wszystkie szczegóły na
wasztemat.Nimdołączymydopań,chciałbymcośztobąustalić.
Wiatrniósłzapachmorzaitropikalnychkwiatów.Giannipopatrzyłnaszwagra.
– W związku z wystawą biżuterii – rzekł Rico i przymknął oczy. – Daj słowo, że Coretti
wtymczasieniebędą…pracować.
Giannizaśmiałsiękrótko.Szwagiermaprawobyćostrożny.Przedlatyskradłazteckisztylet
zkolekcjiRicaitamtowydarzeniezapoczątkowałojegowewnętrznąprzemianę.Zmieniłswo-
jedotychczasoweżycie.
Nicdziwnego,żeRicomawątpliwości,bonawetonsamczasemsięzastanawiał,czydaradę
wytrwać.
– Masz moje słowo. Mówię też w imieniu papy i brata. Jesteśmy teraz rodziną, a rodzinę
traktujemyzszacunkiem.
–Cieszęsię.Niechciałbym,żebywynikłyjakieśproblemy.Przygotowaniadowystawycią-
gnąsięprawieodroku.Zależymi,żebywszystkosięudało.
–Jestemza.Jakcimówiłem,jestemtunazlecenieInterpolu.Mammiećokonaodwiedza-
jących,wychwytywaćpodejrzanezachowania.
Ricoruszyłnadbrzeżem,Giannisięznimzrównał.
–Mamnajlepszynaświeciezespółochroniarzy.
–Sądobrzy–przystałGianni–alejajestemlepszy.
–Pewnietak–potaknąłRico.Popatrzyłnaidąceprzednimikobiety.–Czylijesteśzaręczo-
ny.Cosięstało?
Giannizadumałsięnamoment.Mógłskłamać,jakzamierzał.Jednakpatrzącnarudowłosą
kobietę,októrejmimowolniewciążmyślał,powiedziałprawdę:
–Straciłemdlaniejgłowę.
–Tostałosięznienacka.–Marieupiłałykkawy.
Nie mogła sobie darować, że zgodziła się na tę maskaradę. W żywe oczy okłamuje tę miłą
kobietęiczujesięztymcorazgorzej.
Teresa Coretti King okazała się fantastyczną osobą. Ciepłą, otwartą, oddaną rodzinie. Cie-
szyła się szczęściem brata, była przejęta jego „zaręczynami”. Marie zżymała się w duchu na
swą decyzję, ale przecież już się nie wycofa. Gdyby wyznała prawdę, wyszłoby na jaw wcze-
śniejsze kłamstwo. I szantaż, do którego się uciekła. Nastawienie Teresy natychmiast by się
zmieniło.Milczaławięc,uśmiechającsięzprzymusemiczującżal.
Obrzuciłaspojrzeniempenthouse,wktórymmieszkaliwłaścicieleluksusowegohoteluTe-
soroCastle.Przestronnewnętrzeurządzonewzupełnieinnymstyluniżsterylnyapartament
Gianniego. Zamiast wszechobecnej bieli nasycone barwy. Na żółtych kanapach szafirowe
iciemnoczerwonepoduszki,dobranedonichfotele.Wpromieniachsłońcalśniłabambusowa
podłoga, przez otwarte tarasowe drzwi wlewało się światło, wiatr niósł zapach tropikalnych
kwiatów.
Widok zapierał dech w piersiach: białe plaże, drzewa i obsypane kwiatami krzewy, w dali
niebieskatońsięgającegopohoryzontoceanu,białejachty.
Od godziny przebywali na rajskiej wyspie. Po wspaniałym lunchu w hotelowej restauracji
poszlinagórę;Mariedomyślałasię,żeTeresachcejąpoznaćipociągnąćzajęzyk.Wzdrygała
sięnamyśl,żeznowubędziemusiałakłamać.
–Ogromniesięcieszę–powiedziałaTeresa.Siedziałanakanapiepodrugiejstronieszkla-
nego stolika, na wprost Marie. Trzymała w ramionach dwumiesięcznego Mattea. – To takie
romantyczne,prawda,Rico?
–Trzebaprzyznać,żeniezłetempo–odrzekłcierpko.
Marie zerknęła na Gianniego. Poruszył się niespokojnie. Bardzo dobrze. A więc nie tylko
onaczujesięnieswojo.
–Oilesobieprzypominam,tyteżnietraciłeśczasuzmojąsiostrą–mruknąłGianni.
–Toprawda.
–Niepatrznaniego–żartobliwieskrzywiłasięTeresa.–Onuważa,żeskorosiępobrali-
śmy,tojużniemusisięstarać.
–Jeszczecimało?–Ricopochyliłsięipocałowałżonę.Uśmiechnąłsięznacząco.–Prze-
cieżprzerabiamydom,żebyśmogłaurządzićgoposwojemu.
Teresanabrałapowietrzaiwestchnęła.
– No dobrze, jesteś romantyczny. I pobłażasz mi. – Popatrzyła na Marie. – Mamy piękny
domnawzgórzuzahotelem.Ricozbudowałgo,kiedybyłkawalerem.Teraz,gdyjesteśmyro-
dziną… – przeniosła spojrzenie na synka – chcę, żeby dom stał się bardziej przyjazny dzie-
ciom. Kuzyn Rica, Sean King, mieszka na wyspie z żoną Melindą. Znalazł nam ekipę, która
przeprowadzakapitalnyremont,dlategochwilowomieszkamywhotelu.
–Marieniejestzainteresowanatakimisprawami–zauważyłGianni.
–Cotyopowiadasz!–zgromiłagosiostra.–Wszystkiekobietylubiąaranżowaćwnętrza.
–Kiedyskończycieremont,towyślijcietęekipędomieszkaniaGianniego–zasugerowała
Marie.–Przydamusiętrochęzmian.
–Odezwałasięwtobiedekoratorka?–skrzywiłsięGianni.–Prawdziwakobietarenesan-
su.
–Jedynewygodnekrzesłamasznatarasie.Nietrzebabyćdekoratorem,żebytostwierdzić
–odparowała.
Giannipopatrzyłnaniąkrzywo,Teresaroześmiałasięserdecznie.
–Mojemieszkaniejestbardzopraktyczne.–Giannizrezerwąpopatrzyłnasiostrę.
–Notak,takprzecieżpowinnobyć–zgodziłasięTeresa,uśmiechającsiędoMarie.
–Naszdomteżjestpraktyczny–podjąłRico.
–Nowłaśnie!
Idealnapara,pomyślałaMarie.Jaktojest,kiedyktośkochacięnajbardziejnaświecie?Kie-
dypatrzynaciebietak,jakterazRicopatrzynaTeresę?
–Jużwiem!Pobierzeciesiętutaj!–oznajmiłaTeresa.
ZaskoczonaMariezezdumieniemprzenosiławzrokzTeresynaGianniego.
–Możemyzorganizowaćtowtymtygodniu!PapaiPauloteżtubędą,czyliwszystkodosko-
nalesięskłada.–Teresaporwałazestolikanotesizaczęłacośzapisywać.
– Teresa wszędzie ma kartki i długopisy, żeby natychmiast zapisywać pomysły na nowe
przepisy–wyjaśniłRico.
MariezzakłopotaniempopatrzyłanaGianniego.
–Mojasiostraodrzuciłazłodziejskątradycjęizostałaszefemkuchni.Wczymjestświetna.
Teresaprzyjrzałasiębratu,przeniosłaspojrzenienaMarie.
–CzyliznaszprawdęorodzinieCorettich?
– Tak – potwierdziła. Cieszyła się, że przynajmniej teraz nie musiała kłamać. – Wiem, że
zawodowozajmujeciesiękradzieżami.
Teresazamrugała,Giannisięzaśmiał.
–Myślałaś,żebymjejniepowiedział?
–Nie,alecieszęsię,żetozrobiłeś.Jeślimałżeństwozaczynasięodkłamstwa,tomogąpo-
jawiaćsięproblemy,wiemposobie.
–Tobyłoiminęło,Tereso–powiedziałRico.–Iniechtakzostanie.
–Wiem.–UśmiechnęłasiędomężaipopatrzyłanaMarie.–Alecieszęsię,żewiesz.Kłam-
stwotrudnoukrywać.
–Zgadzamsię.–Marieporuszyłasięniespokojnie.
–Wracającdoślubu.Marie,Ricozałatwiprzyjazdtwojejrodziny,atyiGiannizostaniecie
tunamiesiącmiodowy.Mysięowszystkozatroszczymy,prawda.Rico?
–Tereso…–odparłRicozwahaniem.
–Organizujemywspaniałewesela–ciągnęłaTeresa.–Wmiasteczkujestfantastycznybu-
tik z sukniami ślubnymi, z pewnością znajdziesz odpowiednią dla siebie. Albo możemy wy-
braćsięnazakupydoSt.Thomas!Samaprzygotujęwamślubnytort.Tozbytważnasprawa,
żebymmogłająkomuśpowierzyć.
Marieczuładławieniewgardle.Toniedziejesięnaprawdę…
–Tereso–łagodnymtonemodezwałsięRico.Zrozbawieniempatrzyłnażonę.
–Nicniemów.Przecieżtoświetnypomysł.Czymożebyćlepszemiejscenaślub?Jestpięk-
nie,wszystkokwitnie…
–Basta–Gianniprzerwałmonologsiostry.–Tereso,wystarczy.Niepobierzemysięwtym
tygodniu.
Marieodetchnęła.Dobrze,żesięwtrącił.Jużsiębała,żewszystkozrzucinanią.
Kobieta,któraweszładosalonu,zuśmiechempodałaTeresiebutelkędlasynka.
–Zajmijsiędzieckiemidajspokójbratu–rzekłGianni.
–Przecieżmogęrobićjednoidrugie–odparła,czuleuśmiechającsiędosynka.
Marieprzypatrywałasiętejscenie,czujączazdrość.Tobezsensu.Chciałabymiećdziecko,
a dotąd nawet nigdy nie była na prawdziwej randce… Odepchnęła od siebie te myśli. To ani
miejsce, ani czas. Patrzyła na pulchne rączki maleństwa. Wymachiwało nimi, domagając się
jedzenia.Główkaocienionaczarnympuszkiem,jasnoniebieskieoczy.Takiejakojca.
Tworzą piękną rodzinę, pomyślała, coraz bardziej czując się tu jak intruz. Gianni też ich
okłamał,alenależydorodziny.Onajesttuprzejazdem.GdyodzyskanaszyjnikiwrócidoNo-
wegoJorku,wszyscyciludzieszybkooniejzapomną.
Giannipodejmieswojedawneżycie:cotydzieńujegobokubędzieinnakobieta.Teresana-
dalbędzieżywićnadzieję,żebraciasięustatkują.Atomaleństwodorośnieiniebędziemiało
pojęcia,żeonakiedyśtubyła.
ZnówznajdziesięwNowymJorku,leczniemaszansnapowrótdopoprzedniejpracy.Nie
jesttaknaiwna,bysięłudzić.Nieprzywrócąjejnadawnestanowisko.Odeszłazpolicji,więc
tamteżjejnieprzyjmą.Będziemusiałaszukaćnowejposady.Pozostanietylkowspomnienie
tropikalnejwyspy,ekskluzywnychstrojówisterylnegoapartamentuGianniego.
– Dlaczego nie chcesz ślubu w tym tygodniu? Wytłumacz mi. – Teresa pocałowała synka
wczołoichmurniepopatrzyłanaGianniego.–WiemodMarie,żezaręczyliściesięwbłyska-
wicznymtempie.Czemuwięcślubniemożebyćszybki?
–WtymtygodniupracujędlaInterpolu.Pozatymprzyjechałemnachrzestsiostrzeńca.To
niezadużoatrakcjijaknajedentydzień?
DlaMarietowyjaśnieniezabrzmiałorozsądnie.
–Nomoże.–WtonieTeresysłychaćbyłonutęzawodu.–Ale…
–Tereso,dajspokój–wszedłjejwsłowoGianni.–Maszmężaisynka.Zacznijmęczyćich.
Ricoroześmiałsię,akiedyżonapopatrzyłananiegozurazą,uśmiechnąłsięjeszczeszerzej.
Pochyliłsięimocnopocałowałjąwusta.
–Dopadłcię,skarbie.Terazjużmuodpuść.
TeresapotrząsnęłagłowąiodwróciłasiędoMarie.
–Życzęciszczęściazmoimbratem.Onjest…testadura.Realistą.
– Pięknie. – Gianni wzniósł szklankę ze szkocką. Opróżnił ją, postawił na stoliku i wziął
Mariezarękę.–Ileosóbweźmieudziałwpokaziebiżuterii?–zapytał.
Ricopopatrzyłnaniegozpowagą.
–Kilkudziesięciuprojektantówijubilerów,prasaitrochęstaranieprześwietlonychgości.
–Prześwietlonych?–spytałaMarie.
Gianniuścisnąłjejdłoń.
–Chodziowyeliminowaniepotencjalnychzłodziei.
–Och,notak.
–Wystawatakiejrangiprzyciągazłodzieizcałegoświata,niezależnieodtego,czyichumie-
jętnościsąwystarczające.–ZnaczącopopatrzyłnaMarie.
Wiedziała,kogomiałnamyśli.Czytomożliwe,byJeanLucsiętupokazał?Sercezabiłojej
szybciej.Chybaodezwałasięwniejduszapolicjantki.Gdybyudałosięgozłapaćizmusićdo
oddanianaszyjnika…
Naglecośjątknęło.JeśliJeanLuctuprzyleci,powinnasięukrywać,bojąpozna.Ajeślizo-
baczyjązGiannim,nabierzepodejrzeńiucieknie.
–Jestktoś,przedkimpowinienemszczególnieuczulićmojąochronę?–zapytałRico.Czyli
jegouwadzenieumknęłaichszybkawymianaspojrzeń.
–JeanLucBaptiste–odparłGianni.Teresaraptowniepodniosłananiegowzrok.
–JeanLuc?–Skrzywiłasięzniesmakiem.–Tunieodważysięniczrobić.Jestzasłaby.
Marie uśmiechnęła się w duchu. Teresa odcięła się od rodzinnej tradycji, lecz pewne pre-
dyspozycje w niej pozostały. Czuła się urażona pomysłem, że Jean Luc mógłby próbować
okraśćjejmęża.
–JeanLucjestsłaby–potaknąłGianni–alemarozbuchaneego.Jesttakpewnysiebie,że
możezaryzykować.
–Ktotojest?
Giannipopatrzyłnaszwagra.
–Toaroganckizłodziejzmaniąwielkości.Bardzoprzeceniaswojeumiejętności.
Mariewestchnęła.JakżetrafnieGiannigoocenił!JeanLucbyłatrakcyjnyiczarujący.Po-
trafiłtakjąomotać,żestraciłarozum.Taświadomośćjąprzygnębiała.
Ricoprzechadzałsiępopokoju.
–Skoroniejestmistrzemwswoimfachu,topocomiałbysięnarażać?Zpewnościąwie,że
niezostaniewpuszczonynawyspę.
–Popierwsze,niezjawisiętupodswoimnazwiskiem–wyjaśniłGianni.–Wątpięteż,żeby
zameldowałsięwwaszymhotelu,raczejwybierzeinny.Mniejszyinietakstrzeżony.
Ricoponuropokiwałgłową.
MarieniespuszczałaoczuzGianniego.Nicdziwnego,żeInterpolzaproponowałmuwspół-
pracę.Jestinteligentnyibystry,ajegowiedzajestbezcenna.
Ricowyraźniesięzaniepokoił.
–Tonadalniemasensu.Jeśliniejestwystarczającosprawny…
–Jesttakzarozumiały,żeniezdołaoprzećsiępokusie.–GianniniewypuszczałdłoniMa-
rie.Przesuwałpalcempojejskórze.–Wmówisobie,żejeślipowiedziemusięskoknatakiej
prestiżowejimprezie,towyrobisobieopinię.
–Podajmijegoopis,przekażęgoochronie.
–Jacigoopiszę–odezwałasięTeresa.–Oddawnadobrzegoznamy.
–Notozałatwione.–GianniwstałipociągnąłMarienanogi.–Pójdziemyodpocząćitro-
chęsięodświeżyć.Spotykamysięnakolacji,prawda?
–Tak.–Teresapomachaładonichzuśmiechem.–Idźcie.Masztensamapartamentcopo-
przednio.Pamiętasz?
– Tak. – Trzymając Marie za rękę, obszedł stolik, pochylił się i cmoknął siostrę. – Nie
martwsię,JeanLucniemaszans.Rico,ochronaijadopilnujemy,żebyniczegoniezwędził.
–Wiem–odparłazuśmiechem.
–Tonarazie–rzekł,prostującsię.–Dozobaczenia.
Dopierogdywyszlinakorytarz,GiannipopatrzyłnaMarieistwierdził:
–Poszłonieźle.
�dział,żedłuższaznajomośćmaswojekonsekwencje:kobietyzaczynająsnućplany,marzy
imsiędomirodzina,gromadkadzieci,psy.Onbyłjaknajdalejodtakichpomysłów.
ROZDZIAŁÓSMY
Dotarli do apartamentu, rozpakowali bagaże i kwadrans później byli gotowi do wyjścia.
Ogromnełożetakkusiło,żeGianniwolałnieryzykować.Wiedział,żetentydzieńbędziepraw-
dziwymwyzwaniem.Tymbardziejniewartosięniepotrzebnietorturować.
–Tojestniesamowitemiejsce.–Marieniekryłazachwytu,gdyszliprzezhotelowyogród.
Doskonalejąrozumiał.Sammiałpodobneodczucia,kiedybyłtutajporazpierwszy.
Rico stworzył prawdziwy Disneyland dla dorosłych. Baseny z widokiem na horyzont, pry-
watnespa,wewszystkichpokojachwidoknaocean.Ekskluzywnyhotelzapewniającygościom
dyskrecjęiwyszukanyluksus.Miałstopięćdziesiątpokoiizatopionewzieleniprywatnebun-
galowy.Komfortowepokoje,doskonałaobsługa,jednymsłowemrajdlatych,którzymoglipo-
zwolićsobienaKing’sCastle.
Stale wiejący pasat niósł zapach tropikalnych kwiatów. Migotała niebieska tafla oceanu,
wgłąbwyspyciągnęłysięlasybengalskichbananowców.Widokbyłprzepiękny.
–Robiwrażenie–potaknąłGianni.
Zatrzymała się i popatrzyła na niego. Od tyłu oblewało ją słońce, rozświetlając płomienne
włosy.
–Naprawdęmyślisz,żeJeanLucmożesiętuzjawić?
Spochmurniał i popatrzył w dal, w stronę basenów. Piękne kobiety opalały się na koloro-
wychleżakach,kilkaosóbpływało,kelnerzyroznosilidrinki.
Atmosfera,którajakmagnesprzyciągatakichjakJeanLuc.Zostałzłodziejem,bomarzyło
mu się luksusowe życie. Coretti traktowali swój fach z szacunkiem, to było ich dziedzictwo,
sposóbnażycie.JeanLucrozumiałswójzawódjakogrę–izawszechciałwygrywać.Niebył
wystarczającodobry,leczrozbuchaneegoniepozwalałomusiędotegoprzyznać.Więcryzy-
kował.
–Tak–powiedziałcicho.
–Jeślituprzyjedzie,tobezContessy.
PrzeniósłwzroknaMarie.
–Naszyjnikzostawiwdomu.Niemasensuwozićzsobąłupów,gdyplanujesięskoknako-
lejne.
– Racja. – Kiwnęła głową. Oczy jej błyszczały. – Czyli tak czy owak musimy pojechać do
Monako.
–Owszem.Pozamknięciupokazu.
Marieznowukiwnęłagłową.
–Alejeślizłapiemygotutaj,tobędziemymiećułatwionąsytuację?
–Złapiemy?
Marieuniosłagłowęipopatrzyłamuwoczy.
–Służyłamwpolicji,jestemspecemodochrony.Mojapomocsięprzyda.
–Ajabyłemzłodziejemimojedoświadczenieokażesięterazbardzopomocne.Ricozatrud-
niadoochronynajlepszychludzi.
–Tonieznaczy,żenieprzydasiędodatkowaparaoczu–niezrażałasięMarie–więcza-
miastoprowadzaćmniepoogrodzie,możepokażeszmisalę,wktórejbędziewystawa?
Znałjużtospojrzenie.Upórideterminacja.Jeśliniepokażejejsali,Mariesamająznajdzie.
WyjąłzkieszenikomórkęiwybrałnumerRica.
–Dowiemsię,gdzietobędzie.
–Świetnie.–TwarzMariesięrozpromieniła.
Tenwidokgozachwycił.Poczułprzypływadrenaliny.Właściwiestalesięprzyniejtakczuł.
PrzemawiaładoniegonietylkourodaMarie–takobietamiaławsobiecoświęcej.Determi-
nację,wiaręwsiebie,niezłomność.Itogowniejpociągało.Trudnosięjejoprzećichoćbar-
dzosięstarał,chybabyłnaprzegranejpozycji.
–Cześć,Rico–powitałszwagra.NieodrywającoczuodMarie,dodał:–Chcielibyśmyobej-
rzećsalęwystawową.
–Maszjakieśpomysłynawzmocnienieochrony?
–Najpierwmuszęsięrozejrzeć.
– Dam znać Franklinowi Hicksowi, że się pojawicie. To szef ochrony. Łatwo go poznacie.
Trzydzieścipięćlat,prawiedwametrywzrostu,ogolonynałyso,bystreniebieskieoczy.
–Zopisudośćgroźny.
–Itakijest.Niewielemuumyka,alezpewnościąucieszygowsparcietakiegofachowcajak
ty.
–Złodzieja,chciałeśpowiedzieć–mruknąłGianni.
–Jednegoznajlepszych–uściśliłRico.
–Oczymonmówi?–zapytałaMarie.
Gianniuciszyłjągestem.
– Wiemy, jak wygląda ten Jean Luc – mówił Rico. – Teresa dała mi dokładny opis. Zapo-
znaliśmyznimnaszychludzi.
–Todobrze–odrzekłGianni.–Mógłbyśrozesłaćjegoopisdoinnychhotelinawyspie?
–Tojużzostałozrobione.
– Opis? – wtrąciła się Marie. – Opis tego drania? – Potrząsnęła głową. – Nie słyszeliście
ocharakteryzacjachiprzebraniach?
–Marieprzypomina,żeonmożepojawićsięwprzebraniu–powiedziałdosłuchawki.
–Dobrze.Zrobimywszystko,żebygonamierzyć.
–Myteż.
–Świetnie.SpróbujęzłapaćFranklinaiuprzedzićgoowaszymprzyjściu.
–Dobra.Dzięki.Zobaczymysiępóźniej.
GdyRicosięrozłączył,Gianniwzrus
Marieuśmiechnęłasięszeroko.
–Wspaniale.Notochodźmy.
Gianniwziąłjązarękęiruszyłwstronęgłównegowejścia.NiesamowitajesttaMarie.Za-
miastpodziwiaćhoteloweogrody,idzieoglądaćzabezpieczeniasali.Którakobietabytakzro-
biła?Tylkota,któraniepotrzebniestajesiędlaniegocorazważniejsza.
Salagłównejrestauracjizmieniłasięniedopoznania.
Gianni pamiętał ją z wcześniejszych pobytów. Eleganckie stylowo oświetlone wnętrze
zoszałamiającymwidokiemnaocean,dyskretnikelnerzy,kilkadziesiątokrągłychstolików,na
każdymbukiecikkwiatów.
Terazichmiejscezajęłokilkadługichstaroświeckichstołównakrytychczerwonymaksami-
tem.Wmiękkimświetlezłociścielśniłabambusowapodłoga,lekkieprzepierzeniawydzielały
kameralnekącikizfotelamidlagości,którzychcielinaosobnościprzyjrzećsięklejnotom.
Wdalszejczęścisaliustawionobambusowestolikizeszklanymiblatami,wokółnichkrwi-
stoczerwonekanapyifotele.Tuwystawcyikliencimogliwygodnieusiąśćispokojnieporoz-
mawiać. O niczym nie zapomniano. Wnętrze olśniewało wyrafinowanym pięknem. Podłoga
lśniła,mosiężnekinkietyjaśniałysubtelnymświatłem,przezszklanąścianęroztaczałsięwi-
doknaocean.
–Jakmyślisz,czytaścianaioknasąpodalarmem?–zapytałaMarie.
–Dobrepytanie.Niewiemnapewno,alepodejrzewam,żetak.Riconiczegobyniezanie-
dbał.
Rozejrzał się po sali. Ochrona podwyższona, to od razu rzucało się w oczy. Wszędzie dys-
kretne kamery. Z miejsca naliczył dwanaście, każda obejmująca inny rejon. Marie też je od
razuzauważyła.
–Widzędwanaściekamer,nawidoku–powiedziała,zwężającoczyipowoliprzesuwającpo
wnętrzubadawczymspojrzeniem.
–Zgadzasię.–Gianniruchemgłowywskazałodległykąt.–Musibyćjeszczewięcej,mniej
widocznych.Chybawidzęjednąwtamtychkwitnącychhibiskusach.
–Dobrzeukryta.–Uśmiechnęłasię.–Jestteżjednazaramątamtegoobrazu.
Popatrzyłnaniązuśmiechem.
–Widzisz,żebygdzieśichbrakowało?
– Trudno powiedzieć. Musiałabym zobaczyć monitory w biurze ochrony – rzekła w zadu-
mie.Obróciłasiępowoli,uważnieoglądającsalę.–Zawszejestproblemztakimrozmieszcze-
niemkamer,żebyichzasięgobejmowałcałośćpomieszczenia.Choćdomyślamsię,żeototu
zadbano.
–Teżtakmyślę–potaknął–jednakzawszezostajejakiśmargines.Doskonałaochronanie
istnieje. Jak sama powiedziałaś, kamera obejmuje tylko wycinek przestrzeni. Wytrawnemu
złodziejowiniepotrzebawiele.
–Zgadzasię.–Popatrzyłananiego.–Byłeśwytrawnymzłodziejem,prawda?
Posłałjejszybkiuśmiech.
–Zawodowcem.
–Jasne.–Uśmiechnęłasię.–Wtakimrazie,zawodowcu,jaktybyśtusobieporadził?
–Hm.–Westchnąłwduchu.Nieporazpierwszystawiałsięwsytuacjiplanującegoskok
przestępcy.
Uważałtozarodzajćwiczeniaumysłowego.Musiałbyćwświetnejformie,bybyćprzydat-
nymdlaInterpolu.Pozatymsprawiałomutofrajdę.Wprawdziesamstałsiępraworządnym
obywatelem,alezawszemiłosobiepomarzyć.
Właśnieotakichrzeczach.Sytuacji,wktórejosiągasukcesmimowszelkichmożliwychza-
bezpieczeńzestronyposiadacza.Wykorzystujewszystkieswojeumiejętności,byzrobićskok
iniedaćsięzłapać.
Poczułprzypływadrenaliny,wyobraźniazaczęładziałać.Przyjrzałsięszklanejścianie,stoją-
cym przy niej stołom, oknom po drugiej stronie, wysokiemu na ponad cztery metry sklepie-
niu.Zawszejestjakiśsposób.Kanaływentylacjiiklimatyzacji,pomyślał,zatrzymującnanich
wzrok, choć ten pomysł go odstręczał. Nie znosił zamkniętych przestrzeni, kojarzyły mu się
zwięzieniem.Możeoknodachowe,przezktóreterazwidaćbezchmurneniebo?
–Jesttylemożliwości–rzekłpółgłosem.
–Brakujecitego.
Popatrzyłnaniązaskoczony.Przejrzałago.Choćmożeniepowiniensiędziwić.Mariebyła
domyślna,widziaławięcejniżinni.Skupiłsięnajejsłowach.
–Chybatak.–Zamyśliłsię.–Maszsatysfakcję,kiedyprzechytrzyszochronę,kiedypowie-
dziesiętwójplan,kiedywśliźnieszsiędodomuczybudynku,apotemwyjdzieszniezauważo-
ny.Skradaszsiępodachu,ajesttakciemno,żenicniewidziszimusiszzdaćsięnainstynkt.–
Uśmiechnąłsiętęsknie.–Toświat,októrymwiększośćludziniemapojęcia.
–Mówisztak,jakbychodziłotylkoozaplanowanieiwykonanieskoku–powiedziałacicho.
Gianniobserwował,jakodgarniazauchopasmowłosów.–Czylitoniełupbyłdlaciebieważ-
ny?Nietocięciągnęło?
Poruszyłustami,boniesfornepasemkowłosówwysunęłosięzzaucha.Odgarnąłjedotyłu,
delikatnieprzesuwającpalcamipojejskórze.Paliła,jakbydotknąłprzewodupodnapięciem.
–Skłamałbym,gdybymtopowiedział,samawiesz.
Mariekiwnęłagłową.Czekała.
Nigdywcześniejznikimotymniemówił.Niepróbowałniczegowyjaśniać.Marie,jakobyła
policjantka,orientujesięwsprawachkryminalnych,aczkolwiekoceniajezinnegopunktuwi-
dzenia.Naglezapragnął,byspojrzałananiezjegoperspektywy.
–Złodziejniezakradasiędostrzeżonychmiejscjedyniedlasamejsatysfakcji,żepotrafito
zrobić.Nakońcumusibyćnagroda,torzeczoczywista.–Ująłjejdłoń,przesunąłpalcempo
pierścionku. Jeden z łupów z udanego skoku. – Nie wiem, jak ci wytłumaczyć, co się wtedy
czuje.Nikttegoniezrozumie,jeślitegoniedoświadczył.
–Spróbuj–wyszeptała,splatającznimpalce.
Popatrzyłwjejpiękneoczy.Zielonejaklato.
–Weźmynaprzykładtenpierścionek–zacząłcicho.–Miałemtylkokieszonkowąlatarkę.
Otworzyłemsejf…
–Jesteśteżkasiarzem?–zapytała.
– Wszyscy Coretti od małego uczą się zawodu. Pracy wytrychem, otwierania sejfów, kra-
dzieżykieszonkowych…
–Naprawdę?
–Musiszmiećdelikatneizręcznepalce,jeślichceszbyćzłodziejeminieskończyćwwięzie-
niu.–Wzruszyłramionami.–Wracającdotamtejhistorii,przyjęcieodbywałosięnaparterze.
Napiętrze,wgabinecie,gdziebyłsejf,panowałaniezmąconacisza.Nocbyłaczarnajaksmoła,
tylkochwilamizzachmurwyglądałksiężyc.Spieszyłemsię,bozawszelepiejnietracićczasu.
–Wyobrażamsobie–rzekłacierpko.
Uśmiechnąłsiędoniej.
–Niemożnadziałaćzbytnerwowo,bocośniewyjdzie.Niemożnateżzabardzomarudzić,
bo cię złapią. Trzeba dobrze utrafić. W każdym razie otworzyłem sejf, sięgnąłem do środka
iwyjąłemczarnyaksamitnyworeczek.Wiedziałem,cownimznajdę.Razemzbratemplano-
waliśmytenskokodmiesięcy.Wiedzieliśmy,gdziejestschowanabiżuteria,jakieklejnotysą
wsejfie…
–Byłoichwięcej?
–Jakzawsze.Alenawetwiedząc,cozobaczę,musiałemnaniespojrzeć.–Wzruszyłramio-
namiidodał:–Pauloijawłożyliśmymnóstwowysiłkuwtęrobotę,więcchciałemwkońcu
zobaczyć nagrodę. Wysypałem zawartość woreczka na rękę i diamenty rozbłysły w świetle
księżyca.Wstąpiłownieżycie.
Mariemilczała,wpatrującsięwniegointensywnie.Patrzyłjejwoczy,dzielącsięwspomnie-
niemtamtejchwili.Nigdynikomuotymnieopowiadał.
– W woreczku był naszyjnik z siedemdziesięcioma siedmioma brylantami oprawionymi
w platynę i ten pierścionek – powiedział, delikatnie przesuwając palcami po jej palcu. – Za-
mkniętewmroku,jakbyskazanenawiecznezapomnienie.Kiedyjewyjąłemipadłnaniepro-
mieńksiężyca,tojakbywestchnęływpodzięce,żejeocaliłem.Diamentypowinnylśnić,odbi-
jaćświatło,byćnoszone,podziwiane,budzićzazdrość.–Uśmiechnąłsięszerzej.–Patrzyłem
narzucaneprzeznieświetlisterefleksyitobyłojakmagia.Jakbycośzimnego,zapomnianego
imartwegonagleożyło.
Popatrzyłanapierścionek.Gianninadalprzesuwałponimkciukiem.
–Zachowałeśgosobienapamiątkętamtejchwili.
–Tak–odrzekłidodałzuśmiechem:–iżebydaćgomojejsłodkiejnarzeczonej.
Poruszyłaustami,jakbypróbowałazdusićuśmiech.Togozastanowiło.Możewtymjejczar-
no-białymobrazieświatapojawiłsięcieńszarości?Dlaczegotogowniejtakpociąga?
–Acoznaszyjnikiem?–zapytała.
–Ach…–Puściłjejdłoń.–Sprzedaliśmygozbratem,tobyłynaszepierwszewiększepie-
niądze.
–Wcaleniejestciprzykro,prawda?
– Że byłem złodziejem? – zapytał, a kiedy upewnił się, że o to jej chodziło, powiedział: –
Nie.Byłemwtymbardzodobry.Pracowałemprzezlatainiktprzezemnienieucierpiał,jedy-
nie towarzystwa ubezpieczeniowe. – Uśmiechnął się. – Nie mam problemów z tym, jaki je-
stem,skądpochodzę,jakichdokonałemwyborów.Pocomiałbymsiętymprzejmować?Prze-
szłośćjestzamknięta,żalniczegoniezmieni.
–Ale…
–Zacząłeminneżycie,aleniedlatego,żewstydzęsięprzeszłości.–Położyłdłońnakarku
Marie,pochyliłsiękuniej.–JestemCorettiinigdyniebędęsięwstydziłrodzinyaninaszego
dziedzictwa. Mój wybór nie ma nic wspólnego z przeszłością. Miałem moment objawienia,
któryskierowałmnienainnetory,alewgłębiduszyjestemzłodziejem,Marie.
Pokręciłagłowąiwbiławniegowzrok.
–Nie,Gianni.Jesteśkimśznaczniewięcej.
–Niewmawiajsobietego–mruknął,choćbyłomumiło,żeMariepatrzynaniegociepło.
Widziała w nim mężczyznę, nie złodzieja, i to go cieszyło. Chciał, żeby tak było, jednak nie
mógłwyrzecsięswejnatury.
Niezmieniłsię,jesttaki,jakizawszebył.Widokdiamentównatychmiastbudziłwnimzain-
teresowanieichęćzdobycia.Topragnieniejestczęściąjegoistoty.Itakzawszebędzie.
– Nie łudź się, że jest we mnie coś więcej – powiedział cicho. – Jestem tym, do kogo się
włamałaś.Tym,kimgardziłaś.
–Niegardziłamtobą…
Uniósłbrwi,ująłdłoniąpoliczekMarie.
–Gardziłaś.Iniechtakzostanie.Chybalepiej,żebyśsięnatymskoncentrowała.Lepiejza-
pamiętasz,żetonarzeczeństwotokomedia,naktórąsięumówiliśmy.
Nakryładłoniąjegorękę.
–Gianni,toniejamamproblem,żebyotympamiętać.
Prawdatychsłówzaskoczyłagotak,żepuściłjąipostąpiłkrokdotyłu.Wpadłwtarapaty.
Zapomniał, w każdym razie chwilowo, od czego zaczęła się ich znajomość i dlaczego się tu
znaleźli.Mariegoszantażuje.Ma wrękudowódobciążający ojca,jestdlanich zagrożeniem.
Zamiast wciąż o tym pamiętać, za dużo czasu traci na zastanawianie się, jak zaciągnąć ją do
łóżka.
–PanCoretti?
Zulgąodwróciłsięwstronęwysokiego,ogolonegonałysomężczyznyoprzenikliwychnie-
bieskichoczach.Zpewnościąszefochrony.Riconieprzesadzał,wychwalającgo.Jakozawo-
dowyzłodziejGianninatychmiastwyczułwnimzagrożenie.Człowiek,którystanowiwyzwa-
nie.
–Tak.FranklinHicks?
–Toja.–MężczyznaskinąłgłowąipopatrzyłnaMarie.–Witam.PanKingprosił,żebym
pokazałpaństwunaszsystemochronyiodpowiedziałnapytania.
Olbrzym przesunął po Marie uważnym wzrokiem i w jego oczach odmalowało się czysto
męskieuznanie.Gianninajchętniejosłoniłbyjąsobąprzedtymspojrzeniem.
–Dziękujemy.–MariepopatrzyłanaGianniego,znowunaFranklina.–Będziemywdzięcz-
ni.
Hicksruszyłprzodem,Mariezanim,Giannizamykałpochód,mimowolnieobserwującbio-
draidącejprzeznimMarie.Coztego,żewciążpowtarzałsobie,żemusikoncentrowaćsięna
zadaniu,skorojegociałomiałoinnepomysły?
–Łóżkojestażzaszerokienanasdwoje.–Gianni,leżącwpoprzeknaogromnymłożu,zapra-
szającorozłożyłramiona.
Mariezaczerpnęłapowietrza.Musisiętrzymać,bynieulecpokusie.Zresztąniechodzioto.
Odwieludniniespała,atołóżkowyglądałoniesamowiciezachęcająco.Wcaleniezpowodu
fantastycznegomężczyzny,którynanimleżał.
Rozejrzała się po urządzonym z przepychem pokoju. Starała się zachować obojętną twarz,
choćczułanasobiewzrokGianniego.Celowounikałajegospojrzenia.Popatrzyłanaotwarte
tarasowedrzwinapatio.Wdaliwidaćbyłoocean.Przepięknywidok.
Bambusowa podłoga lśniła w słońcu, ocieplały ją różnobarwne dywaniki. Przed gazowym
kominkiemmiejscedowypoczynku,nastolikuprzyfotelachsrebrnykubełek,wnimbutelka
szampana.Przyszklanejścianiebrzoskwiniowyszezlong,naktórymmożnasięwygodnieuło-
żyćipodziwiaćwidoknaocean.Kremoweścianyozdobionetropikalnymiobrazamiizwiewne
zasłonydelikatnieporuszanepowiewemnieustającegowiatru.
Z pokojem sąsiadowała łazienka z ogromną wanną, w której mogłyby się zmieścić cztery
osoby.Otwartynapokójpryszniczsześciomadyszami.Jednaknajwiększewrażenierobiłogi-
gantycznełóżko.
Ogromne, zasłane narzutą w odcieniu morskiej zieleni, z wezgłowiem z jasnego drewna
imasąpoduszek.Jednaktoleżącynanimmężczyznaprzykuwałjejuwagę.Natlebiałychpo-
duszekjegoczarnewłosywydawałysięjeszczeciemniejsze.Szerokitors,urzekającyuśmiech.
Ledwiezdusiłapokusę,byrzucićsięnatomuskularneciało.
– Nie będziemy tu razem spać – oświadczyła, zastanawiając się w duchu, kogo próbuje
przekonać.Siebieczyjego?
–Jakchcesz.–Jegowłoskiakcentczarował.–Aleobawiamsię,żenaszezlonguniebędzie
ciwygodnie.
–Jeślijesteśdżentelmenem,powinieneśzaproponować,żeodstąpiszmiłóżko.
–Czyjajestemdżentelmenem?–Wsunąłręcepodgłowęiwygodnierozparłsięnapodusz-
kach.–Jestemzłodziejem.
–Czylipozwolisz,żebymspałanaszezlongu?
–Zapraszałemciędołóżka.
Marie zagryzła wargi. Gianni świetnie się bawi. Sam prześpi się w tym wygodnym łożu,
aonabędziekulićsięnaszezlongu,którynarazwydałsiędziwniewąski.
–Przecieżjesteśmyzaręczeni–mruknąłzachęcająco.
Wezbraławniejfalagorącaidziwnejtęsknoty.Zaczerpnęłapowietrza,leczniewieletopo-
mogło.
–Sammnieostrzegałeś,żepowinnampamiętać,wcogramy–powiedziała.
Przymknąłpowieki,seksownyuśmiechzgasł.
–Maszrację.Wtakimrazietrzymajsięodemniezdaleka,bojeśliprzyjdziesztudomnie–
dodał,nieodrywającodniejoczu–tonie,żebyspać.Obiecuję.
DwadnipóźniejwrazzTeresąodpoczywałaprzyprywatnymbasenienadachuhotelu.Słońce
rozkoszniepieściłoskórę,lekkiwiatrłagodniechłodził,widoknaoceanuspokajałnapiętener-
wy.PrzyjemniebyłochoćtrochępobyćzdalaodGianniego,bowreszciemogłaodrobinęsię
rozluźnić.OczywiścieprzedTeresąnadalgrałarolęjegonarzeczonej,aleprzynajmniejmiała
chwilęoddechu.
Odkądzaczęłasiętamaskarada,nieprzespaładobrzeanijednejnocy.Tutajbyłojeszczego-
rzej. Dzielenie z Giannim wystawnego apartamentu przychodziło jej z coraz większym tru-
dem.
Wciąż miała w pamięci jego słowa. Ostrzegł ją, a mimo to wyobraźnia stale podsuwała jej
gorące obrazy, przez które nie mogła zasnąć i które doprowadzały ją do szaleństwa, podczas
gdyGiannispałjakzabity!Wsłuchiwałasięwjegogłębokirównyoddechimiałaochotękrzy-
czeć. Zamiast tego przewracała się na niewygodnym szezlongu i powtarzała w duchu argu-
mentyprzemawiającezatym,żesekszGiannimtozłypomysł.
Coztego,skorociałowiedziałoswojeipozostawałogłuchenaargumenty.Musiaławalczyć
zsobą,zespalającymjąpragnieniem.Możegdybynachwilęprzestałamyślećrozsądnie,pod-
dałasięiwskoczyładołóżka…
Potrząsnęła głową. Musi się trzymać, da radę. Dzisiaj, w przeddzień pokazu, zaplanowano
uroczystykoktajlprzymuzycedlawystawcówigości.Zatrzydnichrzest,apozamknięciuwy-
stawywrazzGiannimpolecidoMonako.GdyodzyskająContessę,każdeznichpójdzieswoją
drogą.OnawrócidoNowegoJorku,doswojegonudnegożyciaizapomniotym,cosiętutaj
wydarzyło.
–CojestmiędzytobąaGiannim?
GłosTeresyprzywołałMariedorzeczywistości.Raptowniepodniosławzrok.Siedziałyprzy
basenie,raczącsięprzekąskamiibrzoskwiniowymdrinkiem.Szkoda,żeniejestmocniejszy,
naglepomyślałaMarie.Byłysame,boMatteospałwdomu.
–Toznaczy?
Teresazaśmiałasię,opuściłaciemneokularynaczubeknosaiuważniepopatrzyłanaMa-
rie.
–Dajspokój,przecieżwidzę,żecośjestnietak.Gianninigdydotądtakiniebył.Zakochany
pouszy,akiedyjestprzytobie,sprawiawrażenieudręczonego.
–Naprawdę?
Teresauśmiechnęłasięłagodnie.
–Ztobąjesttaksamo.Więcocochodzi?
Czyli Gianni nie jest taki wyważony i spokojny. Dobrze wiedzieć. Najgorsze, że Teresa za-
częła się czegoś domyślać. Nie powinna się demaskować, jednak skoro nadarza się okazja,
możewartosięzwierzyć?
Przez dziesięć sekund biła się z myślami, rozważając racje za i przeciw. Zdecydowała się
wreszcieizaczęłamówić.NatwarzyTeresymalowałysięmieszaneuczucia,odszokuilękudo
rozbawieniaiznowupowagi.Marienieprzestawałamówić.Czułaulgę,żewkońcumogłato
zsiebiewyrzucić.Niechciałasięzastanawiać,jakTeresatoodbierzeanijakocenijejpostępo-
wanie.Zagrażajejojcu,szantażujebrata.Gdyskończyłamówić,znapięciemczekałanareak-
cję.
–Maszdowodyprzeciwkomojemuojcu?
–Tak,mam.Aleniechcęichużyć.
Kiedy wypowiedziała to na głos, uzmysłowiła sobie, że rzeczywiście tak było. Nie chciała
skrzywdzićCorettich.Niechciaławydaćichojcapolicji,wtrącićgodowięzienia.Jużniesłuży-
ławpolicji,czyliniemazobowiązańwobecspołeczeństwa.Jednakzależałojejnazwróceniu
Contessywłaścicielce.Dlasiebieiwimięsprawiedliwości.
–Aleposunęłaśsiędoszantażu?
–Niemiałamwyjścia.CzyinaczejGiannibymipomógł?Tobyłmójjedynyargument.
–Rozumiem.–Teresawypuściłapowietrze.–Alepapa…
–Wiem,jaktowygląda.JeanLucokradłurocząstarsząpanią.Przezemnie.Dałammusię
omotać,straciłamczujność,aontowykorzystał.Zakradłsiędojejmieszkania,zrabowałcen-
nąpamiątkę.Poczuwamsiędowiny.
Teresazasępiłasię.
–Notak.JeanLucmógłcięoczarować,boniemiałaśpojęcia,kimnaprawdęjest.–Usiadła
ipopatrzyłanaMarie.–Niepowiem,żepodobamisięszantaż,alerozumiemtwojepobudki.
– Dzięki. – Spłynęła na nią ulga. Wreszcie wyznała prawdę, a Teresa postawiła się na jej
miejscu.
Okazałasięwyrozumiałaiwielkoduszna.RodzinaCorettichbyłajejcorazbliższa,naprawdę
ich polubiła. Zazdrościła Teresie jej życia, nie tyle bogactwa, co oddanego męża i słodkiego
dziecka.Miejscanaziemiikochającychbliskich.
Jejbardzotegobrakowało.Teraz,kiedypatrzyłanaCorettich,jeszczeintensywniejmarzyła
otakimżyciu.
–Wierzę,żeniechceszzapuszkowaćojca–powiedziałaTeresa.–Szantażbyłdlaciebieje-
dynymsposobemnaodzyskanienaszyjnika.
–Tak.AimlepiejpoznajęGianniegoiwasząrodzinę,tymmniejchcęwidziećwaszegoojca
zakratkami.Tylkoterazjużniemamodwrotu.GdybymdałaGianniemutendowód,topoco
miałbymipomagać?
–Mogłabyśsięzdziwić–odrzekłaTeresa.–Alecobędziepotem,kiedyodzyskacienaszyj-
nik?CostaniesięztobąiGiannim?
–Każdeznaspójdzieswojądrogą.
–Takpoprostu?–TeresapokręciłagłowąiwzięłaMariezarękę.–Niewydajemisię.Nie-
zależnieodtego,jaktosięzaczęło,międzywamijestcoświęcej,chociażsamiprzedsobąnie
chcecietegoprzyznać.
–Myliszsię–zaprzeczyła,choćwśrodkuczułapalącyżar,tensamodkilkudni.
–Maminnezdanie.Cościopowiem–dodałaTeresa,niewypuszczającjejdłoni.–Omnie
iRicu.Błędach,jakiepopełniliśmy.
Mariesłuchaławmilczeniu,oszołomionaichhistorią.Ifaktem,żechoćichznajomośćza-
częłasięodkłamstwa,udałoimsięstworzyćsilnyiudanyzwiązek.
– Wiem, jak to jest, kiedy poczucie honoru przesłania wszystko inne – mówiła Teresa. –
Chciałamosłaniaćojcaibraci,tobyłodlamnienajważniejsze,ważniejszeodwłasnegoszczę-
ścia. Przez pięć lat umierałam z miłości do Rica, każdy dzień bez niego był dla mnie męką.
Akiedynaszedrogiznówsięzeszły,ponowniegoodtrąciłamwimięhonorurodziny.–Uści-
snęładłońMarie.
–Różnicapoleganatym,żewysiękochaliście–zauważyłaMarie.
–Tykochaszmojegobrata.
–Co?–MarieuwolniładłońzuściskuTeresy,potrząsnęłagłowąipospieszniesięgnęłapo
kolorowegodrinka,żałując,żejesttakisłaby.
SłowaTeresywywarłynaniejsilnewrażenie,aleniechciałazastanawiaćnadswymiemo-
cjami.
ZGiannimłączyjątylkoukład.Komedia,któraszybkimikrokamizmierzadokońca.Czyli
lepiejnieangażowaćsięuczuciowo.
–Myliszsię.Ledwiegoznam.Ajużnapewnoniekocham.
–Myślisz,żejanicniewidzę?–Teresauśmiechnęłasiędoniej.–Wodziszzanimwzro-
kiem, kiedy wejdzie do pokoju. Drżysz, kiedy cię dotyka. Błyskawicznie wprawia cię w furię,
atoznakskrywanejmiłości.Doprowadzaciędoszału,atopotrafiątylkoci,naktórychnam
zależy.
Uchwyciła się tego jak tonący brzytwy. Zależy jej na Giannim, to jasne. Jest ciepły, miły
iwesoły,choćteżirytujący.Pragniego,toteż.Którabygoniepragnęła?
–Miłośćtocoinnego.
Miłośćniespadanaczłowiekaznienacka.Rodzisiępowoli,wciszy,wrazzewzajemnympo-
znawaniem,poczuciemwspólnoty.Musząbyćwspólnepasje,przyjaźń,pociągfizyczny.Musi
być…dużowięcej.
–Toniejestmiłość–powiedziałazprzekonaniem.–Pożądaniemożetak,aleniemiłość.
Teresauśmiechnęłasiętylko.CiCorettipotrafiąbyćdenerwujący,pomyślałaMarie.
–Znammojegobrata–odezwałasięTeresa.–Chroninasząrodzinę.Mimoszantażunigdy
byciętutajnieprzywiózł,gdybynieczuł…
–Tujesteście!–rozległsięgłosGianniego.
Ilebydała,byTeresazdążyłaskończyćzdanie!Coonachciałapowiedzieć?CzegoGianninie
czuł?
GianniiRicoszlidonichszybkimkrokiem.GiannispojrzałnaMarie,wjegooczachpojawił
siębłysk.ByławnowymbikinikupionymwLondynie.Wiedziała,żewtymskąpymkostiumie
wodcieniulimonkowejzieleniwyglądanieźle.Możenawetlepiejniżnieźle,sądzącpowyra-
zietwarzyGianniego.
Wpatrywałsięwniąprzezkilkasekund,dopierocichyśmiechTeresywyrwałgoztransu.
–ZnaleźliśmyJeanLuca.Jestnawyspie.
zyłramionami.
–Pokazodbędziesięwnajwiększejrestauracjihotelu.Możemyjąobejrzeć.Ricouprzedzi
onaszymprzybyciuszefaochrony.
ROZDZIAŁDZIEWIĄTY
Półgodzinypóźniej,jużwichapartamencie,daremniepróbowałprzemówićMariedoroz-
sądku.Takjaksięspodziewał.Takobietazdumiewałago,boodsamegopoczątkuniedawała
sięnamówićdowspółpracy.Tylkodlaczegotogozachwycało?
–Powinnamtambyć.Pomogęgonamierzyć.
Gianni z desperacją przeciągnął dłonią po czuprynie. Cholera, gdyby chociaż coś na siebie
włożyła,okryłasięszlafrokiem.Tenskąpykostiumpodkreślaapetycznekształtyitakkusi,że
człowiekowitrudnoskoncentrowaćsięnawyszukiwaniuargumentów.
Widokjejniemalnagiegociałaniesamowicienaniegodziałał.CotamJeanLuc,wtymmo-
menciemógłbydlaniegonieistnieć.Najchętniejbygoposłałdodiabła.Jednakdrańzjawiłsię
nawyspieimuszągomiećnaoku.Ipostaraćsię,bynieujrzałMarie.JeanLucniejestnajby-
strzejszymzłodziejemnaświecie,jednaknawetonzorientujesię,żecośtuniegra.
TesorotoniemiejscedlatakichjakMarie.
– Jean Luc zatrzymał się w jednym ze starszych hoteli na wyspie, należącym do dziadka
żonySeana,kuzynaRica.
Mariepopatrzyłananiegozzakłopotaniem.
–Wiem,todośćzagmatwane.Wkażdymraziezatrzymałsiętam,alejużzdążyłtuzajrzeć.
Ochronazauważyłagonatereniehotelu.Wieczoremspróbujemygoująć.
–Comuzrobicie,skorojeszczeniczegonieukradł?
–Postąpimyznimtak,jakrobiątowkasynach,kiedypojawiasięznanyzłodziej.Nawetje-
śli jeszcze nic nie zrobił, profilaktycznie się go wyprowadza. Wystarczy odpowiednia reputa-
cja.
–Aha.Wyprowadzągoiwyproszązwyspy,tak?
–Tak.Wyspanależydoosóbprywatnych,mogągostądwyrzucić.
–Alenajpierwmusiszgozłapać,ajamogęwtympomóc–upierałasię.–Jestemdodatko-
wąparąoczu.
Tomałopowiedziane,pomyślał,starającsięskupiaćnaproblemiedorozwiązania,aniena
cieleMarie,doktóregowyciągałymusięręce.Samsięwtowpakował,wkońcutobyłjegopo-
mysł.Tenprzekrętznarzeczoną,zamieszkaniewewspólnymapartamencie.Dręczyłagoświa-
domość,żeMarieśpinaszezlongu,niemalnawyciągnięcieręki.Możnaoszaleć.
Wszystko w niej go pociągało. Westchnienia, śmiech, pocałunki. Nagle odkrywał w sobie
mrocznezakamarki,októrychdawnozapomniał.Mariebezwiednienanowomujeuzmysło-
wiła.Zdałsobiesprawę,żejegożycieniejesttakpełne,jakdotądsądził.Albojaksobiewma-
wiał.Zbytdużoczasuspędzałsam.Zabardzoizolowałsięodludzi,nawetodrodziny.
Terazpojawiłasięona.Ico,dodiabła,ztympocząć?Odepchnąłodsiebietemyśli.
–A jeśli Jean Luccię zobaczy? Co wtedy?Nawet on nie jest ażtak głupi, żeby nienabrać
podejrzeń.Comogłabyśturobićwprzeddzieńekskluzywnegopokazubiżuterii?Nieuwierzy,
żetoprzypadek.
Mariezamruczałacośpodnosem.
–Nibydlaczegoniemogłabymtubyć?
Giannitylkoparsknął.
–Pracawochroniebyłatakdobrzepłatna,żestaćcięnatakiewakacje?
Marieskrzywiłasięlekko.
–Nie,alemogębyćbogatazdomu.Cosięstanie,jeślionmniezobaczy?
–Złodziejesąprzesądni–spróbowałzinnejbeczki.Zależałomunatym,byjązniechęcić.
Niechciał,żebynajejwidokJeanLucwpadłwpanikę.–Marnizłodziejetymbardziej.Jeśli
cięzobaczy,przerazisięiucieknie,nawetniepróbującskoku.Wtedy–dodałznadzieją,żeto
ją przekona – może zlikwidować mieszkanie w Monako i zniknąć. I jak zabierzemy mu na-
szyjnik?
Prawdęmówiąc,samwtoniewierzył.Bardzoprawdopodobne,żewtakiejsytuacjiJeanLuc
wrócidodomunawybrzeżuMonakoiprzyczaisięnajakiśczas.Odczeka,ażznowupojawisię
okazja.AletegoMarieniemusiwiedzieć.
PrzezotwartedrzwitarasuzaplecamiMariewpadałojaskraweświatło,otaczającjązłocistą
poświatą.Gdybybyłmarzycielem,ujrzałbywniejistotęznierzeczywistegoświata.
Niebujałwobłokach,byłracjonalistą.Mógłsobietylkowyobrażać,żetakakobietamożesię
przyśnić.Gładkajedwabistaskóra,twarzokolonaburząniesfornychwłosów,wszystkowniej
gopociągało.Nawetgniewnybłyskwoczachizuchwałeuniesieniegłowy.
Mariezacisnęłazębyiskrzyżowałaramiona,nieświadomieeksponującpiersi.Giannizaci-
snąłpalcewpięści.
–Dobrze,niechcibędzie.Niepójdęztobąnapokaz.
–Świetnie.–Bitwawygrana.
–Aletrzebadopilnować,żebykameryobejmowałycałąsalę.Ricopowiniensiętymzająć–
przypomniała.
–RozmawialiśmyjużotymzHicksem.
–Notak.–Nabrałapowietrza,poczymwypuściłajeprzeciągle.–Czyliterazmamgraćrolę
damywopałach,tak?Siedziećwukryciu,asilnimężczyźniwszystkozałatwią?
–Wielkiedzięki.Będziedobrze,zobaczysz.
Wpatrywa
�
Odgarnęławłosydotyłu,tupnęłanogąipomaszerowaładołazienki.Kiedypochwilizniej
wyszła,miałanasobiebiałyhotelowyszlafrok.Zacisnęłapasekwtalii.Giannichciałjejzato
jednocześniedziękowaćibłagać,żebyznowugozdjęła.
Cotakobietaznimwyprawia!
–Wolałabymiśćztobą–oznajmiła.
–Wiem,alepopatrznatoinaczej.Jeśligozłapiemy,zmusimy,żebyzwróciłnaszyjnik.
–Jak?
–Potrafiębyćprzekonujący.JeanLucznajdziesięwmałokomfortowejsytuacji,jeśliprzy-
łapiemy go myszkującego na pokazie biżuterii. Postraszę go, że powiadomię Interpol, to po-
winnowłaściwiegonastawić.
–Powinno–potaknęła.
–Takbędzie–rzekłpółgłosem.–WprzeszłościJeanLucniewykazałsiętakąostrożnością
jakrodzinaCorellich.Jestnotowanyinapewnoniechcemiećdoczynieniazpolicją.–Teraz,
kiedyMariebyławszlafroku,łatwiejsiękoncentrował.Askorojużustalili,żebędzietrzymała
sięnauboczu,chciałwyjaśnićjeszczecoś.–Kiedyprzyszliśmy,rozmawiałaśzTeresą.Miałem
wrażenie,żewczymśprzeszkodziliśmy.
–Nie–odparła,odwracającsięiwychodzącnataras.
Nie dał się zwieść i ruszył za nią. Poczuł na skórze ciepły dotyk słońca i orzeźwiający po-
wiewwiatru.Mariestałaprzyżelaznejbarierce.
–Wiesz,miałaśrację–zagadnął.
Popatrzyłananiego.
–Wzwiązkuzczym?
– Kiedy się poznaliśmy, powiedziałaś, że nie umiesz dobrze kłamać. Zgadzam się. – Pod-
szedłdoniej.–OczymrozmawiałyściezTeresą?
–Powiedziałamjejprawdę–odparła,patrzącmuwoczy.–Żeniejesteśmyzaręczeni…
Zaskoczyła go. Nie sądził, że wyzna komuś prawdę, bo to postawi ją w złym świetle. Choć
możepowiniensiędomyślić,żejejwrodzonauczciwośćzwycięży.
–Powiedziałaśjej,żemnieszantażujesz?
–Tak.–Westchnęłaiwzruszyłaramionami,jakbyzrzucałaznichciężar.–Teraztojużnie
maznaczenia,prawda?NadalbędętwojąprzykrywkądlaInterpolu,chociażniewiem,jakto
rozumieć,skoroniechcesz,żebymcitowarzyszyła,boJeanLucmniezobaczy…
–Tosięzmieni,kiedygozłapiemy.
–Jeślitygozłapiesz.
–Jasne.Znamjegosposóbmyślenia.–Umilkłnachwilę.–NiepotrzebniepowiedziałaśTe-
resieonaszymukładzie.Niechciałem,żebyrodzinawiedziałaodowodachprzeciwkopapie.
–Twojasiostrajestbardzodociekliwa.Czuła,żecośjestnietakipostanowiłamnieprzyci-
snąć.
Przeniósłspojrzenienarozciągającysięprzednimiocean,żeglującejachty,opaloneciałana
białympiasku.
–Prawdajestprzereklamowana–powiedziałpółgłosem.
Mariezaśmiałasięcicho.
–Podejściewsamrazdlazłodzieja.
Popatrzyłnanią,odczekał,ażspojrzymuwoczy.
–Byłegozłodzieja–wyszeptał.
– No tak. – Uśmiechnęła się. – Wciąż o tym zapominam. – Odkręciła się, oparła się bio-
drem o barierkę. – Jeszcze coś. Skoro twoja rodzina już o nas wie, to nie musimy razem
mieszkać.
–Ach,niepowiedziałemci?–Wysunąłrękęidelikatniepociągnąłpołęjejszlafroka,odsła-
niając dekolt. Marie zastygła. Gianni przesunął palcami po jej nagiej skórze; Marie zadrżała,
jego przebiegła fala gorąca. – Hotel jest zarezerwowany do ostatniego miejsca. Nie ma wol-
nychpokoi.
Nabrałapowietrzaiwstrzymałaoddech.
–Czylijesteśmynasiebieskazani–podsumował.
–Narazie–powiedziała.
–Liczysiętylkoteraz.–Podsunąłsiębliżej,pochyliłsięipocałowałją.
Tomiałbyćtylkoleciutkipocałunek,muśnięciewarg.Jednakgdydotknąłjejust,stałosię
inaczej. Wszystko się zmieniło. Owładnęło nim pożądanie i musiał przygarnąć ją do siebie
mocno,ażpoczułbiciejejserca.Biłotaksamogwałtowniejakjego.
Przywarładoniegojeszczemocniej,objęłagozaszyjęioddałapocałunek.Poczułdotykję-
zyka,tchnienieoddechu,narastającewniejpożądanie.Brałwszystko,cobyłagotowamuofia-
rować, i milcząc, błagał o więcej. Intuicyjnie wiedział, że zawsze będzie mu za mało. Chciał
miećjąbliżej,całowaćjeszczemocniej.Miałgłowęwypełnionąszalonymimyślami.Jeśliza-
razsięnieopamiętainiewycofa,tojużnigdytegoniezrobi.
Oderwałodniejusta,oparłczołooczołoMarie.Próbowałuspokoićzdyszanyoddech.
–To„teraz”tocośdużowięcej–wyszeptałapodługiejchwili.
–Papaniepójdziedowięzienia.–Giannizacisnąłpalcenasłuchawce,skrzywiłsięizapatrzył
wciemność.Paulonieprzestawałwrzeszczeć.
Uroczyste otwarcie wystawy rozpoczęło się trzy godziny temu. Gianni krążył wśród gości,
wmieszany w elegancki tłum nastawiał uszu i uważnie obserwował przybyłych. Kontrolował
teren niezależnie od ochroniarzy Franklina, wyczulony na ewentualne problemy. Jean Luc
chybasięniepojawił,bonieudałosięgorozpoznać.Możeprzezostatnirokstałsięmistrzem
kamuflażu.
Giannidaremnielustrowałwzrokiemgości,próbującgowyłowić.Byłpodekscytowany,jak
niegdyśprzyrobocie.Podobnie,choćwpewnymsensieinaczej.Rozmowazbratemdodatko-
wogopobudziła.
–Teresamiwszystkopowiedziała–powtórzyłPaulo,aGianniprzewróciłoczami.
Spodziewałsię,żetaksięstanieipodświadomieczekałnatentelefon.Dziwne,żebratuza-
brałototyleczasu.Giannipodszedłdokrawędzitarasu,zostawiajączasobąrozświetlonąsalę.
Bezżaluwycofałsięztłumu.Nawetirytującarozmowazbratembyłalepszaniżtamtenświat.
–Onacięszantażuje!–Paulomówiłcorazgłośniej,takżeGiannimusiałodsunąćtelefon
oducha.–Madowódprzeciwkoojcu,atyzniąsypiasz?
–Jawcale…–Powstrzymałsię,nabrałpowietrza.Zanicsięnieprzyzna,żedotejporynie
zaciągnąłMariedołóżka.–To,zkimsypiam,tonietwójinteres.
–Owszem,mój,bokiedymyśliszswoimcazzo,narażaszrodzinę.
Giannizagotowałsięzezłości.Odwróciłsięodrozjarzonejświatłemsaliipopatrzyłnaoce-
an w dole. Mienił się w świetle księżyca. Gianni obserwował migoczącą taflę, próbując po-
wściągnąćwściekłość.
Na szczęście na tarasie poza nim nikogo nie było. Zebrani gromadzili się przy stołach, po-
dziwiając wystawione klejnoty, rozmawiając z jubilerami. Szampan lał się strumieniami
iGiannimiałstuprocentowąpewność,żeniktgonieobserwuje.
–Myślisz,żenarażałbymojca?–zapytał,zniżającgłosdoszeptu,byprzypadkiemktośgo
nieusłyszał.–Tojapróbujęprzekonaćciebieipapę,żebyściedalisobiespokójzzawodem,bo
inaczejobajwylądujeciewkiciu.
–Zmieniasztemat,Gianni?
– Nie zmieniam tematu, tylko przypominam ci, że jestem starszym bratem – prychnął ze
złością.–Paulo,przestańmniepouczaćisięwymądrzać.
Zapadładługacisza.Oczamiwyobraźniwidział,jakPaulosięuspokaja.Byłporywczyiwgo-
rącejwodziekąpany,alejegoemocjeszybkoopadały.
–Nodobrze.Niedługozjawimysiętamzpapąichciałbympoznaćtękobietę.
Gianni przeniósł spojrzenie na plażę. W świetle księżyca widział samotną sylwetkę. Jakaś
kobietaszławzdłużbrzegu.PrzymknąłoczyiposekundzierozpoznałwniejMarie.
Miałazostaćwapartamencie.Czytakobietanigdygonieposłucha?
–Poznaszją–odrzekł.–Ibędzieszmilutki,jeśliniechceszmisięnarazić.
–Zawszejestemmilutki–obruszyłsięPaulo.
Gianniparsknąłszyderczo.
–Takjakteraz?Drzeszsięjakopętanyimówisz,żejesteś„milutki”?
–JesteśmyWłochami–zauważyłPaulo.–Wiadomo,żepowinniśmywrzeszczeć.
Naplażyzamajaczyłajeszczejednasylwetka.DoMariezbliżałsięmężczyzna.Niewidziała
go,byłazapatrzonawmorze.Teoretycznienicjejniegroziło,jednakwgłębiduszyGiannipo-
czułdziwnylęk.Inaglestałsięczujny.Chmurnymwzrokiemobserwowałzbliżającegosiędo
niejczłowieka.Byłownimcoś,cogozaniepokoiło.
–Ciao,Paulo–rzuciłdosłuchawki,rozłączyłsięischowałkomórkędokieszeni.
Topewnienic.Jednakzanimtopomyślał,przeskoczyłprzezbarierkęiwylądowałwpiasku.
Czułasięfatalnie.Zamiastiśćnaotwarciewystawy,otrzymałapolecenie,bysiedziećwpoko-
ju. Przecież nie brak jej doświadczenia, ma bystre oko i umiejętności, mogłaby się przydać.
Giannikazałjejniewychylaćnosa.Będziejakdzieckozamkniętewpokoju,boowszystkoza-
troszcząsięrodzice.Atakbardzochciałapójśćnatenpokaz!Cóż,niezrobitego,bomożepo-
mieszałabyimszyki.Jakobyłapolicjantkazdawałasobiesprawę,żepodczasdziałańoperacyj-
nychniepowinnawchodzićimwparadę.
Jednakniewytrzymawpokoju.Tylerazynerwowoprzemierzyłaapartament,zastanawiając
się,coteraztamsiędzieje,żewkońcupostanowiławyjść.Pójdziesięprzejśćpoplaży,będzie
siętrzymaćzdalaodwystawy,niktjejniezauważy.JeanLuc,jeślisiętupojawił,tonapewno
niepoto,byukraśćkilkaziarenekpiasku.
Choćtonieonzaprzątałjejmyśli.NieustanniezajmowałjeGianni.Zatrzymałasięprzylinii
wody,ciepłafalamiękkozmoczyłajejstopyicofnęłasięwgłąboceanu.
Tenpocałunek.Cootymmyśleć?
Ledwie jej dotknął, a zapłonęła. Pocałował ją, i natychmiast go zapragnęła. Może Teresa
miałarację?MożeGianniemuteżnaniejzależy,takjakjejnanim?Tylkoczytosiędziejena-
prawdę?Nie,niemożliwe.Totylkochwilapozaczasem,pozanormalnymżyciem.
Znagoniecałytydzień,aczuje,jakbyznałagoodzawsze.Czytakmożebyć?Jaktojest,że
Giannibudziwniejtyleuczuć,choćdwatygodnietemusięnieznali?Dlaczegosobiewmawia,
żetocośznaczy?Toniejestprawdziweżycie.Toniejestjejświat.
Znalazłasięwrajskimzakątkudlasławnychibogatych.Iwmawiasobie,żezłodziejklejno-
tówstałsięporządnymczłowiekiem.
–Wiedziałem,żetoty.
Wstrzymałaoddechiodwróciłasięgwałtownie.Znałatengłos.Księżycoświetliłtwarzmęż-
czyznyiprzezchwilęzastanawiałasię,jakmogłauważaćgozaprzystojnego.Jasnewłosy,zbyt
rzadkieizadługie,nijakieniebieskieoczy,szczękaibrodasłabozarysowane.
–JeanLuc.
Podszedłdoniejzdecydowanymkrokiemiprzesunąłponiejtaksującymspojrzeniem.
–Marie,corobisztakdalekooddomu?IczemujesteśtuzGiannim?
Chciałaskłamać,leczchybająrozszyfrował,bopokręciłgłową.
–Darujsobie.Wczorajwidziałemwasrazem.
Czylinawetgdybyzostaławapartamencie,niczegobytoniezmieniło.
–Nowięc,Marie?–powtórzyłcicho,przymykającoczyipodchodzącbliżej.Jegofrancuski
akcentbyłjeszczewyraźniejszy.–Pocotuprzyjechałaś?Iznim?
Niezauważalniezaparłasięstopamiwpiach,przybierającobronnąpostawę.Nawszelkiwy-
padek.PozaniminaplażynikogoniemaijeśliJeanLucjązaatakuje,będzieprzygotowana,
chociażwgruncierzeczynigdyniewidziaławnimzagrożenia.Nędznykłamliwyzłodziej.
–Posłużyłaśsięnim,żebymnieznaleźć?–Uśmiechnąłsięnieszczerze.–Tomipochlebia.
Możetodlatego,żemiędzynaminiedoszłodoseksu?Żałujesztego,Marie?–Wyciągnąłdo
niejrękę.–Jateż.Aledziświeczoremmożemytonadrobić.
Nimzdążyłazaprotestować,chwyciłjąiprzyciągnąłdosiebie,chcącjąpocałować.Marieza-
mierzyłasięnaniegoprawąpięścią,gotowajednymciosempowalićgonaziemię.
NagleJeanLuczniknął.
Mariezachwiałasię,zaskoczonaizdezorientowana.Dobiegłjąodgłosciosu,potemgłuchy
odgłospadającegonapiachciała.RozległsięsłabyjękitużprzedniąwyrósłGianni.Chwycił
jąimocnoprzytulił.
–Nicciniejest?
–Nie,dzięki.–Zarzuciłamuręcenaszyję.
Mogła sama unieszkodliwić napastnika, ale to niespodziewane przybycie Gianniego, jak
bajkowego jeźdźca na białym koniu, było… fantastyczne. Romantyczne. Jak cudownie czuć
siłęukrytąwjegoramionach,gdyjąobejmuje!Tachwilajestniesamowita.
WtuliłatwarzwszyjęGianniegoiwdychałajegozapach.Niemiałapojęcia,jakjątuznalazł,
alecieszyłasię,żejestprzyniej.Agdyjąpocałował,żarliwieoddałapocałunek,wiedząc,żeto
nazawszewszystkozmieni.
Przytulałjądosiebiezcałychsił,achciałmiećjąjeszczebliżej.Gdybiegłdoniej,niesądził,że
Marienaprawdęcośgrozi.Zamierzałwyrazićsweniezadowolenieztego,żeopuściłaaparta-
ment, jednak gdy zobaczył, jak Jean Luc wyciąga do niej ręce, szarpie i próbuje pocałować,
krewgozalała.
Jeszcze nigdy nie buzowała w nim taka wściekłość. Gniew wręcz go rozsadzał. Nawet nie
przypuszczał,żejestzdolnydotakintensywnychemocji.Jednaktenwidokdoprowadziłgodo
szału.
WsunąłpalcewewłosyMarie,odchyliłjejgłowęizajrzałwoczy.Minęładługa,pełnanapię-
ciachwila,nimdotknąłustamijejwarg.Obojetegochcieli,obojeuleglinarastającemuwnich
pragnieniu.Zatracilisięwnamiętnympocałunku.
Marieobjęłagowpasienogami,Giannipodtrzymywałją,czującwniejtensamogień,jaki
trawiłjego.Pożądałjejiwiedział,żemusizabraćjądohotelu.Jaknajszybciej.Alenajpierw…
Oderwałodniejustaizaczerpnąłpowietrza.ZatopiłwzrokwoczachMarie.
–Najpierwzałatwmypilniejsząsprawę.JeanLuc…
Mariepopatrzyławdalponadjegoramieniem.
–Jegotuniema.
– Co? – Nie wypuszczając jej z objęć, odwrócił się i spojrzał na plażę. Jean Luc zniknął.
Wtedy,gdyoniMariesięcałowali.–Cholera,możejużbyćdaleko.
PołożyłarękęnapoliczkuGianniegoiodwróciłagodosiebie.
–Kogotoobchodzi?
Przezmomentbyłzaskoczony.JeanLucjejnieobchodzi?Przecież…
Popatrzyłwjejpłonąceoczy.Jejciałodrżało.Terazobojechcielitegosamego.Itylkotosię
liczyło.
–Maszrację–odrzekł,całującjągorąco.–Chodźmy.
Postawił ją na ziemi, wziął za rękę i ruszyli w stronę hotelu. W powietrzu rozbrzmiewały
dźwiękimuzykiiwesołygwar,leczniezwracalinatouwagi.Coinnegoichterazpochłaniało.
Gdyweszlidoapartamentu,Giannizatrzasnąłdrzwi,odwróciłsiędoMarie,aonapadłamu
wramiona.Przygarnąłjądosiebie,objęłagowpasienogami.Wsunąłdłoniepodjejciemno-
zielonąjedwabnąbluzkę.
Mariewestchnęłaiwygięładotyługłowę.Gianniprzesuwałdłońmipojejpiersiach,przez
koronkęstanikaczułpodpalcaminabrzmiałesutki.Zjegoustwyrwałsiębezwiednyokrzyk.
Chybacałelataczekałnatęchwilę.
–Muszęcięmieć–wyszeptał,przenoszącustanajejszyję.
–Tak–wykrztusiłazdławionymszeptem.–Tak.
Postawił ją, zdjął jej przez głowę bluzkę, a potem zsunął ramiączka stanika. Marie zaczęła
rozpinaćmukoszulę.Pomógłjej,boniemógłsiędoczekaćchwili,kiedypoczujedotykjejskó-
ry. Gdy reszta ubrań sfrunęła na podłogę, delikatnie popchnął ją na materac. Marie upadła
izaśmiałasięgardłowo.
Uśmiechnąłsię,położyłprzyniejiwyciągnąłdoniejręce.Głaskałjejskórę,poznającjądo-
kładnie.Marieprzyciągnęłagodosiebieirozchyliłaustadopocałunku.Byłgorącyinabrzmia-
łydomagającymsięspełnieniapragnieniem.
Wbijałapaznokciewjegoplecyiprzesuwałanimiposkórze,rozpalającgojeszczebardziej.
Niecofnęłasię,gdyjegorękapowędrowałaniżej.Marierozchyliłanogi,spragnionajegopiesz-
czot.Zamruczał,czujączalewającąichfalępożądania.Jużniebyłoodwrotu.
Oderwał od niej usta, przesunął je niżej. Pieścił jej piersi zmysłowo i namiętnie, a Marie
wiłasięzrozkoszy.Jęczała,boodszukałjejnajczulszemiejsceipieszczoty,jakimijąterazob-
sypywał, doprowadzały ją do krawędzi rozkoszy. Marzył o tym, by wreszcie poczuć ją całym
sobą.Uniosłabiodra,instynktowniepoddającsięjegodłoni.Popatrzyłwjejoczy.Widział,że
chciaławięcej,czułanadchodzącyorgazm.Tegopragnął.Chciałpatrzeć,jakjejoczyzachodzą
mgłą.
Przyspieszył. Czuła w sobie jego palce, gdy poruszał nimi coraz szybciej, a ona poddawała
siętemuzradosnymuniesieniem.
–Tak.Gianni.Tak.Proszę–błagałaszeptem.
–Takbędzie,cara–odparłcicho.–Patrznamnie.Chcęcięwidzieć.
Mariepodniosłapowieki,popatrzyłamuwoczyiskinęłagłową.Gorączkowochwytałapo-
wietrze,poruszałasięzgodniez jegorytmem.Bosestopyślizgały siępojedwabnejnarzucie,
alejużtegoniezauważalipochłonięcisobą,chwilą,któranadchodziła.
–Gianni,proszę.Chcę…
–Wiem,cara.Wiem,czegochcesz.
Nieodrywałodniejoczu.CzułwzbierającewnimpodniecenieikażdewestchnienieMarie,
każdyurwanyoddechpobudzałygojeszczemocniej.Terazprzyszłakolejnaniego.
Chybastraciławzrok.
Nie,mazamknięteoczy.OBoże.Wciążcaładrży,jakbybyłozimno.Ciałojednakmarozpa-
lone,jakbymiałagorączkę,alejedwabnanarzutawydajesięchłodna.Czułasięoszołomiona,
chybajeszczeniecałkiemwróciłanaziemię.Powoliotworzyłaoczy.Giannisięgałdonocnej
szafki.Patrzyła,jakwyjmujezszufladyprezerwatywęibłyskawiczniejązakłada.
Pochwilibyłprzyniej.
–Gianni!
Byłtakiduży,takciasnojąwypełniał.Poruszyłasię,bygoprzyjąć.Jeszczenieoprzytomnia-
ła,aprzeżyłakolejnyorgazm.ObejmowałaGianniegorękamiinogami,brakowałojejpowie-
trza.Poruszałsięswoimrytmem, szybciejiszybciej,nanowo rozbudzającwniejpożądanie.
Pragnęłagodesperackoiszaleńczo.Czytomożliwe?Popatrzyławjegociemneoczyiwiedzia-
ła,żetodopieropoczątek.
Jegodotykjąpobudzał,spojrzenieelektryzowało.To,comiędzynimisiędziało,wymykało
się określeniom, było cudowne i nieokiełznane. Emocje przepełnione uniesieniem, rozkosz
bezgranic,oszałamiającaiprzekraczającawyobraźnię.Byłojeszczecudowniejniżprzedchwi-
lą.Omdlewała,gdyciałemGianniegowstrząsnąłdreszczipoczułanasobiejegociężar.
–Musimyporozmawiać.–Marieusiadłanałóżku,odgarnęłaztwarzywłosyipopatrzyłana
leżącegoobokniejnagiegomężczyznę.
Giannizaśmiałsięcicho.
–Dlaczegoposeksiekobietyzawszechcąpogadać?
Poseksie?Tobyłocośznaczniewięcej.Przynajmniejdlaniej.Przeżyłacośniesamowitego,
coś,cowszystkostawiałowinnymświetle.Zmieniałożycie.Cud.
Oczywiścieniepowiemutego.JużsamospojrzenienaGianniego,gdyleżałnazielonejna-
rzucie,budziłowniejpokusę.Jednakmusinadsobązapanować.
–Chodź,cara–powiedział,zapraszającowyciągającrękę.Chętniebyztegoskorzystała.
Alepokolei.
–Gianni,aJeanLuc?Coterazbędzie?
– Ach… – westchnął, zamruczał coś pod nosem po włosku, popatrzył na Marie i wzruszył
ramionami.–Zmyłsię,cara.Nawetonniejestażtakgłupi,żebyzostaćnawyspie,wiedząc,
żegowypatrujemy.
–Towiem.–Przezdrzwinatarasobserwowałarozgwieżdżoneniebo.–Pytałam,coteraz
zrobimy.
–Toznaczy?
–Chodziotenprzekrętznarzeczoną.–Lekkipowiewwiatruprzyjemniechłodziłskórę.–
Twojarodzinajużznaprawdę,JeanLucuciekł.Więccoterazzrobimy?
Giannioparłsięnałokciu,wziąłjązarękęiprzesuwałpalcemposkórze,budzącrozkoszne
dreszcze.
–To,coplanowaliśmy.Jużniemusimyudawać,żejesteśmyzaręczeni,alejamuszętubyć
dokońcawystawy.
–Apotem?
–Potemdopadniemygoiodzyskamynaszyjnik,atyoddaszmizdjęcie.Nicsięniezmieniło,
cara.
Uśmiechnąłsiędoniejuwodzicielskoipociągnąłzarękę,przewróciłMarienaplecyizaczął
jąpieścić.
Westchnęła i go objęła. I choć czuła narastające podniecenie, w głowie miała tylko jedną
myśl:Gianni,bardzosięmylisz.Wszystkosięzmieniło.
�łasięwniegoprzezdługąchwilę,poczymzaśmiałasiębezradnie.
–Jesteśniemożliwy.
–Jużmitomówiono.
ROZDZIAŁDZIESIĄTY
–Dobrarobota.–Ricozzadowoleniemskinąłgłową,obserwując,jakFranklinHickspro-
wadzizakutegowkajdankimężczyznęwstronęłodziobsługującejturystów.
Pobłękitnymniebiepłynęłybiałechmury,białejachtywychodziłyzportu.Nafalachkoły-
sałysięrybackiekutry,gdzieśwpobliżugrałoradio.
–Poszłozaskakującołatwo.–WgłosieGianniegozabrzmiałapogardliwanuta.
Mariestałatużobokniego.Gdyotoczyłjąramieniem,namomentlekkozesztywniała,za-
nim przytuliła się do niego. Tak było od tamtej nocy, kiedy po raz pierwszy poszli do łóżka.
Stalisięsobiebliscy,ajednocześniezkażdymdniemrosłamiędzynimiściana.Icoraztrud-
niejbyłosięprzezniąprzebić.Ostatniedwadnibyłypełnewspaniałegoseksuizakażdymra-
zembyłocorazlepiej.
Wcaleniemiałjejdość.Jakżeinaczejbyłozpoprzednimikobietami!Spodziewałsię,żegdy
pierwszy głód zostanie zaspokojony, Marie przestanie go pociągać. Stało się inaczej: pożądał
jejjeszczebardziej.Terazbezprzerwyoniejmyślał,wciążjejpragnął.Iniepotrafiłtegowso-
biezdusić.
ZMariechybabyłotaksamo.Gdysiękochali,zatracałasięwnamiętności,alepotemnie-
spodziewanie mu się wymykała, zamykała w sobie, oddalała. Nie umiał do niej dotrzeć.
Amożewcaletegoniechciał?Ostatnitydzieńobfitowałwmnóstwozdarzeń,tylerazemprze-
żyli,ajednakwciążwieleichdzieliło.Iobojeniemogli,amożeniechcielitegozmienić.
Marie była z nim tylko z powodu szantażu. Stanowiła realne zagrożenie dla jego rodziny
ichoćintuicjapodpowiadałamu,żeniechceposłaćojcadowięzienia,tojakąmiałgwarancję?
Czy może jej zaufać? Rozsądek ostrzegał, że wiara to za mało. Nie są prawdziwą parą. Są
zsobączasowo,agdyprzyjdziepora,każdeznichwrócidoswojegożycia.
Jeśliwyczuwałwtympustkę,starałsiętoignorować.
–Jaktenzłodziejwpadł?–zapytałRico,przyglądającsię,jakFranklinwsadzawięźniana
łódź.
–Zauważyłam,żenieoglądabiżuterii–odparłaMarie.–Interesowałygokamery,spraw-
dzałichzasięg.Akiedysądził,żeniktgonieobserwuje,robiłzdjęciakomórką.
Ricospochmurniał.
–Robieniezdjęćwsaliwystawowejjestzabronione.
–Złodziejenotoryczniełamiązakazy–odrzekłcierpkoGianni.
Ricospochmurniałjeszczebardziej.
–Czylisprawdzałzabezpieczenia?
–Owszem.Atakżewkieszenimiałwskaźniklaserowy–powiedziałGianni.
–Skądtowiedziałeś?–Ricopopatrzyłnaniegospodprzymkniętychpowiek.
–GdyMariezwróciłaminaniegouwagę,zbadałemjegokieszenie.
– A niech cię… – Rico ze złością przestąpił z nogi na nogę. – Dałeś słowo, że niczego nie
ukradniesz.
–Jeślikradnęzłodziejowi,totakakradzieżchybasięnieliczy?
Przyglądał się, jak Rico próbuje nad sobą zapanować. Uśmiechnął się pod nosem, słysząc
jegomruczenie:
–Nodobrze.Czemuzaniepokoiłciętenlaserowywskaźnik?
Giannipopatrzyłnaszwagra.
– Od niedawna posługują się nim hakerzy. Z jego pomocą można zhakować komputer,
ustalającnajczęściejwybieraneklawisze,iwtensposóbzłatwościądobraćsiędosystemu.
–Nierozumiem–zzakłopotaniemprzyznałRico.
Marieprzejęłapałeczkę.
– Gdyby zhakował twoje kamery, w nocy bez problemu mógłby dostać się do środka, nie-
zauważony.Iniebyłobyśladu,boznałbytwojekody.
Ricoprychnąłiwsunąłręcedokieszeni.
–Asejfy?Jakbysięprzedarłprzezzabezpieczenia?
– W jego pokoju znaleźliśmy wzmacniacz – odrzekła Marie, wystawiając twarz w stronę
wiejącegowiatru.RozwiewałjejwłosyitakąburzęlokówGiannilubiłuniejnajbardziej.
–Nierozumiem–powiedziałRico.
–Tocośwrodzajuwyrafinowanegostetoskopu–zlekkimwestchnieniemwyjaśniłGianni.
Pamiętał czasy, gdy sam otwierał sejfy. Wszyscy Coretti byli doskonale wyszkoleni i dla
większościznichżadensejfniebyłproblemem.Pracowaliwedługstarejszkoły,nieposługi-
walisięgadżetami.Choćtenowezabawkimogłybybyćfrajdą.
–Słuchawkipodłączonedoelektronicznegourządzeniawzmacniajądźwiękiwydawaneprzy
wbijaniukodu.Ztakimwyposażeniemutalentowanyzłodziejwmgnieniuokadostaniesiędo
każdegosejfu.
–Utalentowany,tokluczowewtymwypadku–podkreśliłaMarie.
–Toprawda–potaknąłGianni.–Otym,któregozłapaliśmy,tegoniemożnapowiedzieć.
Przetrzepałem mu kieszenie, a on niczego nie zauważył. – Z niesmakiem pokręcił głową. –
Szkodasłów.Dziśtasztukajużpodupadła.
Ricowlepiłwniegozdumionespojrzenie.Mariezachichotała,aGiannisięuśmiechnął.Ona
przynajmniejwie,oczymmówił.Zetknęłasięz
–Skoromówimyomarnychfachowcach–MarieusunęłasięspodramieniaGianniego–to
wiadomo,wjakisposóbJeanLucwymknąłsięzwyspy?
– Tak. Kamery uchwyciły go na terenie hotelu. Franklin pokazał zdjęcie w miasteczku
iwporcie,pytałludzi.JedenzrybakówzawiózłgonaSt.Thomas.Uwierzyłwhistoryjkę,że
musipilniewracaćdodomu.Niemiałpojęcia,żetozłodziej,któryuciekaprzedprawem.
–Domyślamsię,żeJeanLucwykazałsięhojnością–podsumowałaMarie.
–Itowielką.Dałmutyle,iletenrybakzarabiaprzezkilkamiesięcy.
GiannipopatrzyłnaMarie.Byłasfrustrowana.Togoniedziwiło,bosamczułsiępodobnie.
Sprytny Francuz zręcznie ich wymanewrował. Jednak z drugiej strony trochę się cieszył, że
takwyszło.Gdybygozłapali,wkrótceodzyskalibyContessęiichwspólnyczasdobiegłbykoń-
ca.Ategoniechciał.Niebyłjeszczegotowy,bysięrozstaćzMarie.
Cosięznimdzieje?Nigdynieszukałkogośnadłużej,unikałzwiązków.Lubiłsięzabawić,
alerozstawałsięzkochankamibezżalu.Iniewracałdonichpamięcią.
ZMariebędzieinaczej,czułto.Będzieoniejmyśleć.Tęsknić.Niechętnietoprzyznawał,ale
tojestprawda.Samegosiebieniebędzieoszukiwać.
Wszedłwtenukład,zdającsobiesprawę,żepotrwaontylkojakiśczas.Wtedywydawałosię
toproste.Teraz…jużtakniebyło.
–Czyliniemamypojęcia,dokądpojechał–ponurostwierdziłaMarie.
–Niestety–potaknąłRico.–Domyślamsię,żezportuodrazuruszyłnalotnisko.Alenic
więcejniewiemy.
GianniobserwowałemocjemalującesięnatwarzyMarie.Popatrzyłananiego.
–Myślisz,żepoleciałdoMonako?
–Prawdopodobnietak,aleotymprzekonamysię,gdysamitampolecimy.
Mariekiwnęłagłowąizagryzładolnąwargę.
–Chybazostanieciedokońcawystawy?
GiannispojrzałnaRica.
–Tak.ObiecałemtoInterpolowi,aniechcęzawieśćnowychpracodawców.
–Jasne,cieszęsię.Przydasiękażdadodatkowaparaoczu,tojużsięopłaciło.–Popatrzyłna
odpływającąłódź.–Czylipopołudniuzjawiciesięnapokazie?
–Tak.–GianniprzeniósłwzroknaMarie.–Przyjdziemy.
–WieczoremprzyjedziePauloiwaszojciecnajutrzejszychrzest–przypomniałRico.
–Uhm.–GianniniemógłoderwaćwzrokuodzielonychoczuMarie.
–Dobrze–zaśmiałsięRico.–Wracamdohotelu.Będzieciezagodzinę?
–Tak–powiedziałaMarie.
–Świetnie.–Ricoodszedłdwakroki,zatrzymałsięiodwrócił.–Niezłyzwasduet.
–Co?–zapytałGianni.
–Co?–zawtórowałamuMarie.
Ricoroześmiałsięgłośno.
–To,copowiedziałem.Niezłyzwasduet.
–Jakiduet?–Giannileciutkosięuśmiechnął.–SherlockiWatson?
Marieteżsięuśmiechnęła,oczyjejrozbłysły.
–Myślę,żeraczejTurneriHooch.
Zmarszczyłbrwi,apochwiliprzypomniałsobiefilm.
–Nonie,skarbie,jesteśdużoładniejszaodmastifa.
Zgodniezjegooczekiwaniem,Mariesięroześmiała.Wziąłjąpodramię,awtedypochyliła
siękuniemuipowiedziałaszeptem:
–Rozśmieszyłeśmnie.AlejeślijesteśmyjakSherlockiWatson,toWatsonemjesteśty.
Nadeszłaporachrztu.Marieczułasięjakpiątekołouwozuinajchętniejniebrałabyudziału
wtejuroczystości.OdwczorajszegoprzyjazduPaulojawnieokazywałjejwrogość.Podczasko-
lacjiwapartamencieTeresyiRicarzucałnaniąpodejrzliwespojrzenia,leczdorozmowynie
doszło,jedyniesięprzywitali.
Teraz,przedwyjściemdokościoła,znowuspotkalisięwsalonie.Paulojużniebyłtakipo-
wściągliwyjakwczoraj.Mariewzdrygnęłasię,czującnasobiejegosurowywzrok.Niepowin-
nasięprzejmować,wkońcutonieonajestczarnymcharakterem,choćPaulmożebyćinnego
zdania. Ma dowody przeciwko ich ojcu, szantażowała jego brata. Mimowolnie zerknęła na
Gianniego.Robiłwrażenie,jakbywzburzeniePaulawogólegonieobchodziło.
GianniiPaulobylidosiebiepodobni,aleGiannipodobałjejsiębardziej.Byłwyższy,szczu-
plejszy – aczkolwiek pięknie umięśniony, co przez te ostatnie dni zdążyła stwierdzić – i nie
miałporywczejnaturyPaula.
Poruszyłasięniespokojnie.Siedziałanakanapieiczułasięjaknacenzurowanym,boodno-
siławrażenie,żeoczyzebranychsązwróconenanią.Trudnoichwinić,jednakczułasięztym
niedobrze.
Teresasiedziałanakanapieobokojca,Nicktrzymałnarękachwnuczka.Ricostałprzybar-
ku i piorunował wzrokiem Paula, daremnie próbując go utemperować. Gianni siedział obok
niej,zjegotwarzyniczegoniemogławyczytać.
Oddwóchdniprawiesięnierozstawali,oddaninamiętności,jakaichpołączyła.Marieprze-
stałasięnadtymzastanawiać,liczyłosiętylkotuiteraz.Chciałacieszyćsięchwilą,pókitrwa-
ła.
Nie chodziło tylko o szaleństwo zmysłów. Cieszył sam fakt bycia razem. Każda wspólnie
spędzonachwila,wdzieńiwnocy.Zdawałasobiesprawę,żetylerzeczydopieroczekanaroz-
strzygnięcie,wzasadzienicniejestjeszczezałatwione.JeanLuc,Contessa,dowodyprzeciwko
Nickowi…Jednakprzeztedwadniniemyślałaoprzyszłościicieszyłasiętym,cojestteraz.
TakjakwcześniejpowiedziałGianni.Tylkoto„teraz”bywaczasemmniejprzyjemne.Jakwtej
chwili.
–Onamadowodyprzeciwkopapie–zemfaząrzuciłPaulo–amimotosiedziznami,jakby
byłaczłonkiemrodziny,jakbytubyłojejmiejsce.–Pauloteatralnymgestemuniósłręceiru-
szyłdobarku,gdzieRiconaszykowałdlaniegozimnepiwo.
Gianni pewnie nie zdawał sobie sprawy, lecz Marie te słowa odebrała jak smagnięcie bi-
czem.Wiedziała,żejestdlanichobca.Odśmiercitatyzawszeczułasięosobąpostronną,obcą.
Corettistanowilizwartykrąg,mogłaimtylkozazdrościć.Choćmieszkalizdalaodsiebieiwi-
dywalisiękilkarazywroku,byliniesamowiciezżyci.Człowiekzzewnątrzodrazutowyczu-
wał.
Jestoutsiderkąijużtakzostanie,niezależnieodtego,copołączyłojąiGianniego.
–Paulo–uspokajającoodezwałasięTeresa–Marieniezamierzawsadzićgozakratki.
Mariepopatrzyłananiązwdzięcznością.Teresaokazałajejserce,zaprzyjaźniłysię.Będzie
jejżalsięzniąrozstać.
Paulozaśmiałsięcierpko.
–Wierzyszjejnasłowo?Słowogliny?
– Już nie jestem gliną – zaprotestowała, stawiając mu czoło. Posłała gniewne spojrzenie
wstronęGianniego.Dlaczegonawetsięnieodezwie?
Sama potrafi się bronić, ale on też mógłby coś powiedzieć. Byłoby miło. Jednak widać, że
niemaconaniegoliczyć.OdwróciłasiędoPaula.
–Terazniemampracy.JeanLucmitozałatwił.
Paulopociągnąłdługiłykpiwa.
–Alewśrodkunadaljesteśgliną–dlapodkreśleniatychsłówuderzyłsięwpierś–itojest
najważniejsze. Zjeździłaś świat, szukając dowodów przeciwko nam. Potem zaszantażowałaś
Gianniego,żebyodzyskaćnaszyjnik,któryJeanLucbuchnąłcisprzednosa.Typowepodejście
gliny.Towaszepoczuciesprawiedliwości!
Mariewstałaiwyprostowałasię.
– To zabrzmiało jak obelga, ale prawda jest inna. Mój ojciec był gliniarzem, tak jak wcze-
śniejjegoojciec.Jesteśdumnyzeswojejrodziny?
Popatrzyłnaniązwężonymioczamiikiwnąłgłową.
–Ajajestemdumnazeswojej–odparowała.–Wkurzacię,żetujestem,alenieżyczęso-
bie,żebyśmnieatakował.
Paulogotowałsięwśrodku,alewidziała,żewjegooczachbłysnąłszacunek.Naniclepsze-
goraczejniepowinnaliczyć.
Przezchwilętrwałacisza.Giannizacząłpowoliklaskaćwdłonie.Zebraniobrócilisięwjego
stronę.Gianniwstał,przygarnąłMariedosiebieiprzytrzymałmocno.
–Paulo,wystarczy.Mariejestzemnąiwięcejanisłowa.
Paulonabrałpowietrza,jakbyzamierzałsięspierać,aleGianniuciszyłgowzrokiem.
–Mówięserio.To,cojestmiędzyMarieimną,totylkonaszasprawa.
–Adowody,któreonama?
Marieporuszyłasięniespokojnie.Gianniobjąłjąmocniej.
–Tojużzostawmnie.
–Łatwocimówić,skorotopapajestzagrożony.
Marie skrzywiła się, spojrzała na Nicka kołyszącego w ramionach śpiące niemowlę. Nick,
jakbyczującnasobieoczyzebranych,odezwałsię,nieodrywającspojrzeniaoddziecka.
–Paulo,więzienianiemasięcobać.Jeślitauroczakobietauważa,żetakpowinnapostąpić,
przekażezdjęciewłoskiejpolicjiibędzieposprawie.
–Papo…–Pauloumilkłpodostrymspojrzeniemojca.
–Dość.JakGiannimówi,comabyć,tobędzie.Dzisiajjestchrzestmojegownukainieży-
częsobie,żebycośtendzieńpopsuło–oświadczył.–Zrozumiano?
Zebrani potaknęli zgodnie, Gianni mocno uścisnął Marie. Gdy popatrzyła na niego,
uśmiechnąłsię.Iwtedyspłynęłonaniązrozumienie.Chciał,byprzemówiławswoimimieniu,
postawiłasięPaulowi.
TokochaławGiannim.Gdytrzeba,będzierycerzemnabiałymkoniu,alenatylejejufa,że
pozwalajejprzejąćinicjatywę,walczyćoswoje.
Zaczerpnęłapowietrzaizamyśliłasięgłęboko.Rodzinazbierałasiędowyjścia,amyśliMa-
rie szybowały wokół Gianniego. Przyjemnie było razem z nim obserwować gości na pokazie,
wspólniezłapaćzłodzieja.
Ricostwierdził,żestanowiązgranyduet.Giannijestwyjątkowy,potrafijąrozśmieszyćito
w nim kocha. Tak jak to, że szanuje jej zdanie. Kocha, gdy patrzy na nią z żarem. Kocha…
och…
Kochago.Jaktosięstało?
Dodiabła,jaktowogólesięstało?Gianniuosabiawszystko,zczymwalczyłaprzezcałedo-
rosłeżycie.Jestzłodziejem–byłymczynie–ijestztegodumny.Pochodzizrodziny,która
stawia siebie ponad prawem. Reprezentuje wszystko, czego powinna się wystrzegać –
iwszystko,czegopragnie.
Beznadziejnasytuacja.
Małykościółkatolickistałnakońcumiasteczka.Byłzbudowanyzrzecznychkamieniispra-
wiał miłe wrażenie. Chrzcielnica została wyrzeźbiona z pnia figowca, witrażowe okna, przez
któredośrodkawpadałokoloroweświatło,rozjaśniaływnętrzeirodzinębiorącąudziałwuro-
czystości.
Marie nadal czuła się jak osoba z zewnątrz. Gianni chyba to wyczuł, bo trzymał ją za rękę
alboobejmował,włączającjądoichgrona.
Rodzinatrzymałasięrazem,skupionanaodbywającejsięuroczystości.Rodzicamichrzest-
nymibylikuzynRicaijegożonaMelinda.Nickzajmowałsiędwójkąichmaluchów.Uroczy-
stośćbyłaskromnaibezpretensjonalna.Byłotakrodzinnieizwyczajnie,żeMariepoczuładła-
wieniewgardle.
Corettibylisobiebezgraniczniebliscy ioddani.Tenwidok jąporuszył,uświadomił,że nie
możewprowadzićwżycieplanu,któryjątuprzywiódł.
Popatrzyła na ojca Gianniego. Starszy pan z uśmiechem szeptał coś do małych urwisów.
Jestzłodziejem,aletoprzecieżniewszystko.
Wjejczarno-białyświatwkradłysięodcienieszarości.Pojawiłysięnowebarwy,nowespoj-
rzenienażycie.Podziałnadobroizłojużniewystarczał,zbytograniczał.Jakmogładotądtak
żyć? Nie pośle Nicka do więzienia. Nie mogłaby sobie darować, że przez nią siedzi w celi,
zdalaodukochanejrodziny.
Gianniściskałjejdłoń.Szantażowałago,aleztymkoniec.Gdywrócądohotelu,oddamu
zdjęcieizapewni,żezjejstronyjużnicimniegrozi.Niemożeszantażowaćkogoś,kogoko-
cha.Zwłaszczagrożącrodzinie,któratyledlaniegoznaczy.Miaławgłowietakągonitwęmy-
śli,żeprawienierejestrowałaprzebieguchrztu.
Poceremoniiwyszlinasłońce,śmiejącsięirozmawiając.Marieczułasiętakwyczerpana,
jakbyprzebiegłamaraton.Potrzebowałapowietrza,przestrzeni.Czasu,bywspokojusięzasta-
nowić,rozważyć,cozrobićzżyciem.
Jednaktegoczasuniebyło.Giannipochyliłsiękuniej.
– Teresa zaprasza wszystkich na lunch – oznajmił szeptem. – Ale potem może pójdziemy
donasna…drzemkę.
Jegouśmiechdodałjejsiły.Uległapokusieipogładziłagopalcamipopoliczku.Niemado-
bregozakończenia.Niestety.Niemażadnegodobregowyjścia.
Jednakchciałajeszczerazbyćznim,poczućgowsobie.Niechtachwilajeszczetrochępo-
trwa.Jeszczetajednawspólnanoc.Bojużwiedziała,copowinnazrobić.
Obytylkoznalazławsobiedośćodwagi.
Leżelispleceniwmiłosnymuścisku,powoliwracającnaziemię.Marieprzesunęładłoniąpo
gęstych włosach Gianniego, rozkoszując się ich jedwabistym dotykiem. Zapamięta tę chwilę
nazawsze.Wsłuchiwałasięwjegozdyszanyoddech,bicieserca.Patrzylisobiewoczy.Gianni
przekręciłsięnabok,wsparłnałokciuispytał:
–Powiesz,oczymmyślisz?
–Możelepiejnie.–Czuławzbierającywniejniepokój.Ismutek.
–Marie…
Chciałprzyciągnąćjądosiebie,leczuchyliłasięiwyszłazłóżka.
–Gianni,wyjeżdżam.
Lekkozmarszczyłczołoipotrząsnąłgłową.
–Obojewyjedziemy,kiedywystawasięskończy.
–Nie.–Pokręciłagłową.–Jawyjeżdżamzaraz.
–Zaraz?–Usiadł.–Dlaczego?
–Botylkotomogęzrobić.–Niespodziewałasię,żeGiannizrozumiejejracje.Beznadziej-
nie zaczęła tę rozmowę. – Próbuję powiedzieć, że wszystko skończone. Jean Luc uciekł. Już
wie,żejesteśmyrazem,więctymbardziejbędziesiępilnować.Niemamyszansnaodzyskanie
Contessy.
Giannipoderwałsięzłóżka.Wyglądałcudownie,jejręcesamesiędoniegowyciągały.
Tylkoposępnaminamogłabudzićgrozę.
–Powiedziałemci,żeodzyskamnaszyjnik,itozrobię.
–Wiem,żebyśpróbował.–Jegotwarzpociemniała.
–Próbował?JestemGianniCoretti.Jakpowiedziałem,żecośzrobię,todotrzymamsłowa.
Jestniemożliwy,zuchwałyipewnysiebie.Wierzy,żewszystkojestwjegomocy.Dlaczego
przeztoonajeszczebardziejgokocha?
–Alejaniechcę.Najlepiejbędzie,jeślikażdeznaswrócidoswojegożyciai…zapomnimy
osobie.
Giannizaniemówił.Porazpierwszyniewiedziałcopowiedzieć.Przygnębieniemalującesię
najejtwarzy,smutekwoczach.Pożegnałasięznim,jużtowiedział.Gdysiękochali,pozwoli-
łamuodejść,mentalniepowróciładoswojegowcześniejszegożycia.
Niebyłnatogotowy.Niechciałoniejzapomnieć,niechciał,byzniknęła.Jeszczenie.Sza-
leńcze myśli wirowały mu w głowie. Zaskoczyła go. Nie spodziewał się, że Marie będzie dla
niegotyleznaczyć.Znająsięprzecieżtakkrótko.Niebyłwystarczającoczujnyiprzyjdziemu
zatopłacić.
Podszedłdoniejszybko.
–JedźzemnądoLondynu–poprosił.–Zamieszkaszzemną,pókiniewymyślimydobrego
planunaznalezienienaszyjnika.
Mariezesmutkiempokręciłagłową.Ogarnąłgoniepokój.Dlaczegotakłatwosiępoddaje?
Zrobiłkrokwjejstronę,alesięcofnęła.
–WtakimraziejedźmyrazemdoMonako–próbowałjązachęcić.–JakRicopowiedział,
stanowimyzgranyduet.Razemodzyskamynaszyjnik.Razem,cara.
Marieuśmiechnęłasięblado.
–Londyn,Monako,ty.Brzmitocudownie.
–Więczostań.
–Nie.Niemogę.
–Dlaczego?–Położyłręcenajejbarkachiprzytrzymał,gdychciałasięcofnąć.–Powiedz.
Popatrzyłamuwoczy.Zżalem.
–Bogdybyprzyłapalicięnakradzieżyizamknęli,tonigdybymsobietegoniewybaczyła.
Zaśmiałsięlekceważąco.
–Corettiniedająsięzłapać.Nigdy.
–Zawszejestpierwszyraziniechcęryzykować–powiedziałaszybko.
–Chodziocośinnego.–Przyglądałsięjejbadawczo.
–Tak.–Uwolniłasięzjegouścisku,alenieodrywałaodniegooczu.–Gianni,jesteśzło-
dziejem.Wiem,byłym–uściśliła,niedopuszczającgodogłosu–jednakwgłębiduszyjesteś
złodziejem.Takjakjazawszebędęgliną.
–Cotomazaznaczenie?
Odgarnęławłosydotyłu,wypuściłapowietrze.
– Przez ten ostatni tydzień otworzyły mi się oczy na wiele rzeczy. Od kiedy cię poznałam,
mójświatsięzmienił,wydajemisięobcy.Twojarodzina,tomiejsce.–Pokręciłagłowąiwes-
tchnęła.–Towszystkojestzinnegoświata.Wychowałamsięwposzanowaniuprawa.Mamto
wekrwi,wDNA.Jeślitostracę,kimbędę?
–Dlaczegomiałabyśstracić?–Wyciągnąłdoniejręce,leczsięcofnęła.
Popatrzyłanapierścionekipowolizsunęłagozpalca.Położyłagosobienadłoni.
– Ten pierścionek wystarczy za słowa. Należy do kobiety, której nie znałam. Został zrabo-
wany,uznanyzatrofeum,apotemdanymnie,żebymudawałacoś,czegoniema.–Zesmut-
kiemwsunęłagonapalecGianniego.–Gianni,towszystkobyłaułuda.Coś,cobyłotylkote-
raz.
Chętniezgniótłbytenbrylantnamiazgę.
–„Teraz”toniczłego,cara.
–Nie.–Minęłago,leczjejniezatrzymał.Boipoco?–Jednakwcześniejczypóźniej„teraz”
stajesięprzeszłościąipozostajątylkowspomnienia.
Giannizacisnąłzębyipopatrzyłnapierścionek.Porazpierwszyniedostrzegłwnimpiękna.
Wyglądałjakkawałekszkła.Zimny.Martwy.
–Gianni…
PrzeniósłwzroknaMarie.Zatrzymałasięprzydrzwiachdołazienki.
– Oddam ci zdjęcia ojca. Nie chcę, żebyś się martwił. Nick nie trafi do więzienia przeze
mnie.Aniteraz,aninigdy.
Zniknęła w łazience. Gianni stał w pogrążonej w półmroku sypialni, ze wstydem uświada-
miającsobie,żegdyMariesięznimżegnała…aniprzezmgnienieniepomyślałoojcu.
eświatemprzestępczym.Ichoćstałapodrugiejstroniebarykady,todoskonalezdawałasobie
sprawę,żesamsprytiumiejętnościtozamało,bywtejbranżyosiągnąćkunszt.
ROZDZIAŁJEDENASTY
–Niemogęuwierzyć,żenaprawdęwyjeżdżasz.–TeresaserdecznieuścisnęłaMarie.
–Muszętozrobić,pókijeszczemogę–odparła,mającwpamięcinocnąrozmowęzGian-
nim.
W pamięci widziała, jak ubiera się, milcząc, i wychodzi z apartamentu. Nie wrócił, a ona
przezcałąnocrozpamiętywałaspędzoneznimchwile.
Jak to możliwe, że tyle się wydarzyło, choć znali się zaledwie kilka dni? Uczucia, jakie
w niej obudził… Czy można tak błyskawicznie się zakochać? Pokochać bezgranicznie, całym
sercem?
Rozstanie z Giannim jest najtrudniejszą rzeczą, z jaką kiedykolwiek przyszło się jej zmie-
rzyć.BędziejejteżbrakowałoTeresyijejmęża,jużsięznimizaprzyjaźniła.
–PrzecieżkochaszGianniego–rzekłamiękkoTeresa,przyglądającsięjejbadawczo.
–Tak,wkażdymrazietaksądzę.Alemyznamysięniewieleponadtydzień,amiłośćniewy-
buchatakszybko.
– Ile czasu musi minąć? Tydzień? Rok? A może miłość od pierwszego wejrzenia istnieje?
Wtejkwestiinieobowiązująreguły.Gdymiłośćsiępojawia,odrazutowiesz.
Świętaprawda.BoprzecieżkochaGianniego,tylkowmawiasobie,żetakniejest.
–Toniemaznaczenia–wyszeptała.
–Jaknajbardziejma–zaoponowałaTeresa.–Gianniteżciękocha.
Podniosła na nią wzrok, lecz nadzieja, jaką obudziły słowa Teresy, zgasła niemal natych-
miast.
–Tegoniewiesz.
–Oczywiście,żewiem.Znamgooddzieckaiwidzę,cosięznimdzieje.Zacząłsięśmiać,na-
brałinnegostosunkudoświata.Wszystkodziękitobie.
Gdybymogławtouwierzyć!Możewtedyinaczejbytowszystkopotraktowała.Jednakrze-
czywistośćjestinna.Giannichciał,bypojechałaznimdoLondynuiMonako,lecznawetnie
wspomniałomiłości.Onateżnie,botakimieliukład.Romans,przelotnaprzygoda.Wypuścili
sięwświatfantazji.
Itosięskończyło.
–Onmnieniekocha.–Musiprzekonaćsamąsiebie,uwierzyćwto.–Jestdobrze,Tereso.
Naprawdę.Ja…muszęwyjechać.
–Mójbrattoskończonyidiota.
Marieuścisnęłająjeszczeraz.Obiecałysobie,żesięspotkają,Mariejednakwiedziała,żedo
tegoniedojdzie.
Z ciężkim sercem ruszyła do windy. Wkrótce dotrze do portu, stamtąd na lotnisko na St.
Thomas.Powrócidoponurejrzeczywistości.
–Powinieneśsięcieszyć!–PaulozniedowierzaniemspoglądałnaGianniego.Zdjęciaobcią-
żająceojcazostałyzniszczone,jużnicimniegroziło.Mariewyjechała.
Gianniwciążniemógłsięotrząsnąć.WwyobraźnibezustannieoglądałostatniąscenęzMa-
rie.Niemieściłomusięwgłowie,żenaprawdęodniegoodeszła.Zawiódłwnajważniejszym
momencie.NawetluksusowawhiskyserwowanaprzezRicaniepomagała.
–Paulo,dajmuspokój–rzekłapółgłosemTeresa.
–Ocowamchodzi?–Paulouniósłbutelkęzpiwem.–Zachowujeciesięjaknapogrzebie.
Wyjechałaijużpowszystkim.Powinniśmyświętować.
– Paulo – odezwał się Nick cicho i popatrzył na Gianniego – ty jeszcze wielu rzeczy nie
wiesz.
–Naprzykład?
Nickwestchnąłiprzeniósłspojrzenienadrugiegosyna.
–Naprzykładniewiesz,czymjestprawdziwamiłość.
Giannipoderwałgłowęiwbiłwzrokwojca.
–Miłość?Ktośotymmówił?
–Najwyraźniejnikt.Tyjednakpowinieneś.
–Dzięki,papo!–TeresaostropopatrzyłanaGianniego.–Godzinętemupowiedziałammu
tosamo.
–Ajacipowiedziałem,żebyśpilnowałaswojegonosa–miękkoodrzekłGianni.
–Liczyłeśnato?–zaśmiałsięRico.–Nieznaszswojejsiostry?–Teresawbiłamułokieć
wżebra,aRicoczuleprzygarnąłjądosiebie.
– Rodzina to jak najbardziej moja sprawa – odparowała, celując palcem w Gianniego. –
Dlaczegopozwoliłeśjejodejść?
Zacisnąłzęby,niechcącwypowiadaćniewłaściwychsłów.Dobrzejednakwiedział,żeTeresa
nieodpuści.
–Acomogłemzrobić?–Pociągnąłłykszkockiej.–Chciaławyjechać,towyjechała.
– Oczywiście, że nie chciała – zaprotestowała Teresa. – Gianni, nie widziałeś tego w jej
oczach?Onaciękocha.
Sercezabiłomuszybciej.
–Gdybytakbyło,zostałabytutaj.
–Powiedziałeśjej,codoniejczujesz?–zapytałNick.
–Jasamtegoniewiem–wyznał.Podszedłdodrzwinatarasizapatrzyłsięwksiężycodbi-
jającysięwoceanie.–Prosiłem,żebyzostała,aleodmówiła.
–Niedałeśjejpowodu,żebyzostała–zauważyłojciec.
Proponowałjejswojemieszkanie.Podróż.Przygodę.Comógłwięcej?Marieodeszła.Teraz
pewniezbliżasiędoNowegoJorku.Sama.Czymyślionim?Żałuje,żegozostawiła?
–Jeste
–Basta.Dobrzewiesz,żeonabymnieniewydała.
–Byłapolicjantką–wtrąciłPaulo.–Zrobiłabyto.
–Nie.–Nickzprzekonaniempokręciłgłową.–NiechciałabyskrzywdzićGianniego.
–Tato,tuniechodziomiłość–odrzekłGianni–aleowybór.Mariegodokonała.Wolała
wrócićdoNowegoJorku,bowciążwidziwemniekogoś,kimbyłemwcześniej.
– Sciocco. – Nick podniósł się i podszedł do niego. – Zachowujesz się jak głupiec. Nie
chceszspojrzećdalej,żebynieujrzećprawdy.
–Toniejesttak,papo.DlaMarieżyciejestczarno-białe,dobroizłosądokładniezdefinio-
wane.Niechceiśćnakompromis.
Byłazuchwałaiuparta,alejużmujejbrakowało.Jaktomożliwe,żetakgozawojowała?Bez
niejwszystkobyłobezbarwneipozbawionesensu,nawetpowietrzeniemiałozapachu.Ikaż-
dyoddechpotęgowałtęsknotę.
–Icoteraz?–wyszeptałtakcicho,żetylkoNickgousłyszał.
Starszypanpołożyłrękęnaramieniusyna.
–Otosięmodliłem.Znalazłeśkobietędlasiebie,jakniegdyśja.Twojamatkaznaczyładla
mniewięcejniżżycie.Bezniejbyłemnikim,zniąmiałemwszystko.
Giannipotrząsnąłgłowąipopatrzyłnaojca.
–Alemamachciałabyćztobą.
–Nieodrazu.–Nickpuściłoko.–Nieodrazudałasięnamówić–dodał,uśmiechającsię
tęsknie.–Przekonywaniejejbyłonaprawdęsłodkie.
–Przekonywanie.–Giannizapatrzyłsięnaocean.
Niewidziałbezmiaruwód,leczwielkiezieloneoczy,burzękasztanowychlokówizagadko-
wyuśmiech.
Przymrużyłoczyizacisnąłwargi.Jeszczenigdyniestraciłczegoś,naczymmunaprawdęza-
leżało.Iterazteżtakbędzie.
Marieuderzyładłoniąwklimatyzatorizaklęłapodnosem,bonictoniepomogło.Popsułsię
naamen.
Włączyławentylator,nastawiłagonanajwyższeobroty.Przezotwarteoknowpadałuliczny
gwar,dźwiękklaksonów,rozmów.JakżeinaczejwyglądalatowNowymJorkuwporównaniu
zTesoro!
Usiadła przy kuchennym stole, sięgnęła po mrożoną herbatę i mimowolnie przypomniała
sobiebrzoskwiniowynapój,którysączyłyzTeresąprzybasenie.Przywołałasiędoporządku–
oddwóchtygodnijestwdomuiczaszapomniećoegzotycznejwyspie.
IoGiannim.Conocpowracałdoniejwsnach.Budziłasięzmęczona,spragnionajegobli-
skości,stęsknionazanim…Jednaktojużprzeszłość,musiznówzacząćżyćjakwcześniej.
Rozłożyła gazetę i przebiegła wzrokiem ogłoszenia. Nic, co by ją zainteresowało. Szukała
ciekawejpracy,rozszerzającejhoryzonty.Gdybymogłamiećcośtakiego…NoiGianniego.
Postąpiła właściwie. Nie mogła z nim zostać, skoro nie odwzajemniał jej uczuć. Jednak
myśl,żejużnigdygoniezobaczy,rozdzierałajejserce.Brakowałojejłez,boprzepłakaładwa
tygodnie.
Podskoczyła,gdyktośzadzwoniłdodrzwi.Szybkoposzłaotworzyćiznieruchomiała.
–Gianni…
Grafitowy garnitur, ciemnoniebieski krawat, stylowa fryzura i zapach, który natychmiast
rozpoznała.
Wyglądał świetnie, w przeciwieństwie do niej, zmęczonej i spoconej. Była boso, w białej
bluzcebezrękawówiczerwonychszortach.Niemogławydobyćzsiebiegłosu.
–Wejdędośrodka.
Minąłją.Popatrzyłanaswojemieszkaniejegooczami.Byłoniewielkie,leczmiłeiprzytul-
ne.Małakanapaifotelobitekwiecistątkaniną,bardzowygodne.Wkuchniwąskistółidwa
krzesła. Mała łazienka i sypialnia, w której nie mieściło się nic poza dużym łóżkiem. Szkoda
tylko,żeakuratjesttakgorąco.
–Cotyturobisz?
–Niezakończyliśmysprawy.–Popatrzyłnagazetęzogłoszeniamiipokręciłgłową.–Ma-
rie,niepotrzebujesznowejposady.Możeszodzyskaćpoprzednią.
Podszedłbliżejiwyjąłzkieszeniaksamitnyworeczek.Wstrzymałaoddech,obserwując,jak
Mariegorozwiązujeiwysypujezawartośćnastolikprzykanapie.
Contessazabłysławsłońcu,tęczowerefleksywypełniłypokój.
–OBoże.–PrzeniosławzrokznaszyjnikanaGianniego.–Jaktozrobiłeś?
–PojechałemdoMonakoizabrałemmutennaszyjnik.JeanLucnawetniemasejfu,trzy-
małjąwszufladziewsypialni.Naprawdężałosne.Zależałomi,żebyśmogłazwrócićContessę,
odzyskaćdobreimię,którejestdlaciebietakważne.
Zawszebyłoważne,aletosięzmieniło.TeraznajważniejszyjestGianni.
–Niepowinieneśryzykować.Moglicięzłapać,wsadzićdowięzienia.
–Dajęsięzłapaćtylkowtedy,kiedysamtegochcę.–Nieodrywałodniejoczu.
–Jakmamtorozumieć?
– Powiem ci, kiedy odpowiesz mi na pytanie. – Rozluźnił krawat i rozpiął kołnierzyk. –
Strasznietugorąco.
–Klimatyzatorznówsiępopsuł.
Giannizdjąłmarynarkęirzuciłjąnafotel.
–ChceszwrócićdopracywhoteluWainwright?Kiedyoddasznaszyjnik,tostaniesięmoż-
liwe.
Niebyłategotakapewna.Jużprzyjętokogośnajejmiejsce.Możetoidobrze?
–Nie,niechcę.Cieszęsię,żebędęmogłagozwrócić.Idziękuję,choćwcalecięotoniepro-
siłam.Niepowinieneśbyłsięnarażać.
–Cozawdzięczność.Jużsięzatymstęskniłem.
–PodróżpoEuropiezmieniłamojepodejściedożycia.Chcęczegoświęcej…przygody.Dla-
tegoniewrócędopoprzedniejpracy.
–Dobrzewiedzieć.–Skrzywiłsięipodwinąłrękawy.–Niemożliwiegorąco.Możeszotwo-
rzyćokno?
–Oknasąotwarte.
–SantaMadre–mruknąłzaskoczony.
–Takiemamylato.–Skrzyżowałaramionanapiersiipopatrzyłananiego.–Odpowiedzia-
łamnatwojepytanie,terazkolejnaciebie.Cotomiałoznaczyć,żedajeszsięzłapać,jeślisam
tegochcesz?
Przygarnąłjądosiebie.
–Żetotymniezłapałaś.Ajategochciałem.
–Chciałeś?–Sercezabiłojejszybciej,woczachbłysnęłyłzy.
Delikatnieotarłjepalcamiiuśmiechnąłsięlekko.
–Niepłacz,cara,bonatenwidoksercemisiękraje.
Nabrałapowietrzaistarałasięuspokoić.
–Gianni,copróbujeszmipowiedzieć?
– Że przygoda jest na wyciągnięcie ręki. Wspólna. Dla nas obojga. Brakowało mi ciebie,
cara.–Pocałowałjąmocno.–Chcę,żebyśzamniewyszła.NiechTeresawyprawinamślubna
Tesoro.PrzenieśsiędomniedoLondynuipomóżzrobićcośztymikoszmarnymimeblami.
Zaśmiałasięniepewnie.Niewierzyła,żetodziejesięnaprawdę.Możetotylkosen?
– A jeśli koniecznie chcesz służyć w policji, to mam teraz kontakty w Interpolu. Mogliby-
śmypracowaćrazem…
Drżała na całym ciele. Czuła się jednocześnie szczęśliwa i zakłopotana. Tyle jej ofiarował,
jednakniepowiedziałtego,naconajbardziejczekała.
–Nieodpowiadasz–mruknął.–Chybaporazpierwszyzaniemówiłaś.Wtakimraziemoże
tocięprzekona…Kochamcię,Marie,córkoiwnuczkopolicjantów.
–OBoże!–Zaśmiałasięizakryładłoniąusta.
–Takbardzociękocham,żezwróciłemtwójtymczasowypierścionekzaręczynowyprawo-
witejwłaścicielce.
– Naprawdę? – Uśmiechnęła się szeroko. Oddał swoje trofeum, zrobił to dla niej. – Och,
Gianni!
– Nie patrz na mnie, jakbym był bohaterem. Nie oddałem go osobiście, wysłałem ekspre-
semimampotwierdzenie,żegootrzymała.
–Nadalniemogęwtouwierzyć–wyszeptałazuśmiechem.
–TakjakPaulo.–Puściłdoniejoko.–Aleskorotobyłoważnedlaciebie,toidlamnie.
–Gianni…
–Dajmiskończyć–uciszyłjązuśmiechem.–Najpierwniemożeszwydobyćzsiebiegłosu,
aterazmiprzerywasz.Przyjdzieczasnaciebie.Cościprzyniosłem.–Wyjąłzkieszeniciem-
noczerwonepudełeczko.
Sercewniejzamarło.Chybazarazzemdleje.
–Dotegomniedoprowadziłaś.Kupiłemtospecjalniedlaciebie.Izapłaciłem,corzadkomi
sięzdarza.
Zaśmiała się ponownie. Jakże brakowało jej śmiechu przez te ostatnie dni! Przy Giannim
ożyła,jakbyobudziłasięześpiączki.
–ZobaczyłemgonawystawiejubilerawMayfairiodrazuwiedziałem,żeotomichodzi.–
Otworzyłpudełeczko.–Szmaragdwodcieniutwoichoczu.Itakiejsamejwielkościjaktamten
brylant…
Zaparłojejdechwpiersi.PopatrzyławoczyGianniego,przepełnioneuczuciem.Porazdrugi
dostałaszansęnamiłośćitymrazemjejniepogrzebie.
Gianniwsunąłjejnapalecpierścionek.
– Marie, wyjdź za mnie. Bądź moją ukochaną. Przyjaciółką. Stwórzmy razem rodzinę. Bez
ciebiejestemniczym.
–Gianni,takbardzomiciebiebrakowało.–Wspięłasięnapalceipocałowałagomocno.–
Jateżciękocham.Chybaodtegopierwszegowieczoruwtwoimmieszkaniu.
Gianniuśmiechnąłsię.
–Wpierwsząrocznicęmusiszpołożyćsięnapodłodzewtejkrótkiejspódniczce…–Wes-
tchnąłteatralnieiuderzyłsiędłoniąwserce.–Przepadłem,kiedyujrzałemtwojepięknenóż-
kiwystającespodmojegołóżka.
Marieroześmiałasięiobjęłagozaszyję.Gianniobjąłjąwpasieiokręciłwkoło.Spojrzałjej
woczy.
–Marzę,żebypójśćztobądołóżka,aletujestjakwsaunie.Pójdziemydohotelu?
–Gdziesięzatrzymałeś?
–WWaldorfAstoria–odparłgładko,aMariepopatrzyłananiegopodejrzliwie.
–Skądinądwiem,żemajątamdoskonałąochronę…
Tylkosięuśmiechnął.
–Powtarzamci,cara,żejestembyłymzłodziejem.
Mariepopatrzyłananiegouśmiechnięta.
–Glinaizłodziej.Dwiestronyjednejmonety.
–Czystapoezja.–Pocałowałjąznowu.–Zresztąmożeijestemzłodziejem,cara,aletoty
skradłaśmiserce.
mbardzodelusione–westchnąłNick.
–Rozczarowany?–Giannipopatrzyłnaojca.–Dlaczego?Jużnicciniegrozi.