MAY GRETHE LERUM
RUDA KOTKA
ROZDZIAŁ I
Dwaj mężczyźni w łódce mrużyli oczy, odbijający się w wodzie blask słońca ich ośle-
piał. W niebieskozielonym fiordzie błyski migotały niczym maleńkie ostre noże, promienie
padały na opalone twarze. Ludzie marszczyli czoła, przecierali oczy ociekającymi słoną wodą
rękami.
To, co zobaczyli, sprawiło, że obaj klęli cicho.
- Co to jest, do cholery... czyżby tam leżał trup? Jeden z mężczyzn podniósł się z miej-
sca, stał teraz, balansując, opierał nogi na burtach łodzi i nie był w stanie uwierzyć własnym
oczom.
Z trudem przełykał ślinę.
Ciało leżące tuż pod powierzchnią wody było wielkie niczym nadmuchany balon,
ubrane w ciemną kurtkę z błyszczącymi guzikami. Promienie słoneczne padały na trupa,
przez co nie można było rozróżnić rysów jego twarzy.
- O, do diabła...
Mężczyzna splunął, jakby poczuł w ustach smak żółci.
- Nie wygląda on ładnie, ten tam. Mimo to musimy go wyciągnąć.
Chudy mężczyzna pośrodku łodzi spojrzał na towarzysza siedzącego przy wiosłach.
Sam też z drżeniem opadł na ławeczkę, łódź zakołysała się jak w momencie, kiedy próbuje do
niej wsiąść kobieta lub dziecko.
- Czy nie powinniśmy sprowadzić pomocy? Tamten parę razy poruszył wiosłami, jak-
by chciał sprawdzić, czy wędka w dalszym ciągu wczepia się mocno w topielca. Ale nic się
nie zmieniło. Wielki haczyk przeznaczony był do łowienia największych fląder, można było
za jego pomocą łapać też duże ryby głębinowe. Teraz, w środku lata, ludzie dziwiliby się chy-
ba, że ktoś wyprawia się na takie ryby. Nils i Vemund Urplassen potrzebowali jednak czasu i
spokoju, by porozmawiać. A na wodach otwartego Laerdalsijorden nikt im nie przeszkodzi w
taki piękny letni wieczór.
- Wiedziałem, że tak będzie! - jęczał chudy. - Wiedziałem, że zostaniemy ukarani,
Nils... Zobaczysz, jakie się zaraz zrobi zamieszanie.
- Milcz i trzymaj linę, zawiąż na niej supeł, to będzie łatwiej wyciągnąć go na brzeg.
Nils zadrżał, kiedy wielki żelazny hak wbił się w miękkie ciało. W wodzie nie ukazała
się ani kropla krwi. Odwrócił głowę, potem szturchnął przyrodniego brata.
- Wiosłuj, do cholery!
Wolno zbliżali się do brzegu. W głębi zatoki przy kamiennym nabrzeżu stały duże ło-
dzie wiosłowe i większe jednostki. Wcisnęli się między dwie z nich, niedaleko miejsca, gdzie
dostrzegli parobka lensmana, przekomarzającego się z dwiema roześmianymi młodymi kobie-
tami.
Nils popatrzył na Vemunda, zauważył, że ten jego starszy przyrodni brat też nerwowo
oblizuje wargi. Znalezienie trupa nigdy nie jest specjalnie zabawne. W każdym razie dla lu-
dzi, którzy sami mają pod dostatkiem własnych zmartwień.
- Hej, ty tam, służący lensmana! Chodź no tu, będziesz miał zajęcie na dzisiejszy wie-
czór!
Głos Vemunda był nienaturalnie wysoki. Nils patrzył, jak parobek lensmana się od-
wraca. Zwłoki chlupnęły w wodzie, kiedy łódź uderzyła o nabrzeże. Nils miał ochotę puścić
sznur, ale nie zdobył się na tyle odwagi.
To kobiety pierwsze zauważyły, jaki połów zdarzył się dzisiaj rybakom. Zasłaniały
usta rękami, dławiąc krzyk.
Służący lensmana stał i gapił się, jego twarz z wolna się zmieniała, męska zuchwałość
znikała, ustępując miejsca bladości i przerażeniu.
- O, do diabła... kto to jest?
Nils znowu ciężko przełknął ślinę, tym razem wypuścił sznur z ręki. Zwłoki pogrążyły
się w wodzie. Na powierzchni widać było tylko kosmyk włosów. Szarobiała, opuchnięta ręka
sterczała spod wody i kiwała do nich.
- My... my... nie wiemy.
- Odwróćcie go! - rozkazał parobek lensmana. Vemund wyskoczył na brzeg, kiwnął na
Nilsa.
- Wypełniliśmy nasz obowiązek w momencie, kiedy haczyk zaczepił o... to. Teraz nie
chcemy mieć już z tym więcej do czynienia - oznajmił stanowczo i splunął pod nogi. - Teraz
ty wykonaj swój obowiązek. My mamy inne sprawy na głowie, Nils i ja.
Pospiesznie odeszli z nabrzeża, czuli na plecach spojrzenia obu kobiet, słyszeli przy-
spieszony oddech parobka. Nils poczuł, że nogi mu drżą, najchętniej puściłby się biegiem, ale
musiał podążać za zdecydowanym, stawiającym spokojne kroki Vemundem.
Zanim doszli do magazynów kupca tuż obok placu przeładunkowego, usłyszeli tupot
stóp o dno swojej łodzi.
- Bóg mi świadkiem, że nie znam tego człowieka - pisnął Nils cieniutko. - Nie uda
nam się jeszcze raz, Vemund!
Vemund mruknął coś niezrozumiale, ale wbił spojrzenie w przyrodniego brata i spra-
wił, że tamten zamilkł.
Tłum, który gromadził się na skraju kamiennego nabrzeża, nie odepchnął na bok ko-
biet. Parobek lensmana wołał o pomoc do dwóch komorników, którzy przejeżdżali drogą dra-
biniastym wozem pełnym siana. Rzucili, co mieli w rękach, i przybiegli natychmiast.
- Musimy to... musimy wydostać go na ląd.
Wielu usłyszało krzyki kobiet, teraz ludzie biegli albo zatrzymywali się przy narożni-
kach domów lub na progach. Nawet sam kupiec, Kristoffer, wyglądał zza uchylonych drzwi i
zaciekawiony wsłuchiwał się w głośne wołania.
Popychali i ciągnęli topielca, ku swemu przerażeniu odkryli, że zwłoki zaczęły się już
rozkładać. Parobek lensmana, któremu pot spływał po twarzy, zawołał do gapiów:
- Worek! Przynieście od Kristoffera worek do ziarna, z tych największych!
Jacyś chłopcy pobiegli i wkrótce parobek miał to, czego potrzebował. Brodząc w wo-
dzie po pachy, próbował naciągnąć worek na topielca, starał się przy tym nie oddychać i nie
patrzeć.
Dwaj mężczyźni, którzy przeprawili niebezpieczny ładunek przez góry, zawrócili do
domu natychmiast, gdy tylko kręgi na wodzie się rozpłynęły.
Każdy miał swego konia, a na dodatek prowadzili klacz z zeszłorocznym źrebięciem.
Mogli wyglądać na handlarzy koni lub tragarzy przewożących towary ze wschodu na zachód.
W drodze przez góry jeden z koni męczył się pod ciężkim ładunkiem okrytym brązową, naoli-
wioną skórą. Nie zatrzymywali się przy pasterskich szałasach, nie porozmawiali nawet z in-
nymi wędrowcami, którzy odpoczywali w cieniu wielkiego kamienia, dzieląc się jedzeniem
oraz wódką.
Ludzie Torkjella umieją milczeć, kiedy to konieczne. Wkrótce zadanie zostanie speł-
nione i będą mogli wrócić do Hallingdal, by zainkasować zapłatę. Trzeci miał coś jeszcze do
załatwienia, musiał pojechać do położonej w głębi fiordu osady z wiadomością dla pewnego
pana.
Dwaj wracający do domu zatrzymali się dopiero koło kościoła w Borgund. Tutaj rzeka
znowu płynęła spokojnie, zdjęli więc z siebie koszule i spodnie, by zmyć z ciał trupią woń.
Nie rozmawiali ze sobą zbyt wiele, zaciskali wargi i pragnęli jak najszybciej znaleźć się w
domu. Towarzysza, który musiał jechać dalej, nie oczekiwali wcześniej niż za jakiś tydzień.
Sami nigdy nie byli aż w Lyster, słyszeli jednak, że to daleka droga, nawet jeśli człowiek ka-
wałek popłynie łodzią. Poza tym tamten musiał czekać, aż zwłoki zostaną odnalezione.
ROZDZIAŁ II
Po świętym Janie dni płynęły szybko, zlewały się w jeden potok mozołu i wysiłku.
Amelia nie pamiętała czasu, w którym tak trudno byłoby przeżyć od rana do wieczora. Ben-
dik żartował z niej dobrotliwie, mówiąc, że to z pewnością wiek.
- Zbliżasz się do pięćdziesiątki, moja kochana. Nie można oczekiwać, że będziesz bie-
gać po obejściu, jakbyś dopiero co skończyła osiemnaście!
Amelia cisnęła w niego czystą koszulą, którą właśnie zaczęła na siebie wkładać, po-
pchnęła go z całej siły w kierunku dużej balii, w której się dopiero co wykąpała. Bendik za-
chował jednak równowagę bez problemu, pochylił się natomiast i nabrał zimnej już wody w
dłonie. Amelia krzyknęła, gdy ją opryskał, czysta koszula pokryła się mokrymi plamami.
- Ty zuchwalcze...
Niczym kot wymknęła mu się z mokrych rąk, odskoczyła w bok, a on roześmiał się ci-
cho.
- Nie mam jeszcze nawet czterdziestu - szepnęła. Nieoczekiwana powaga była dla niej
bardzo typowa, nikt tak jak Amelia nie potrafił przechodzić w jednym momencie od śmiechu
do łez.
Bendik położył się na łóżku obok niej, ujął jej czerwoną dłoń. Żona pachniała dobrym
mydłem i oliwką, którą natarła swoje długie włosy.
- Mimo to zasługujesz na spokojniejsze życie - odpowiedział także szeptem. - Tak
nam się już wszystko układało... tęsknię za spokojem w Meisterplassen, tęsknię co najmniej
tak samo jak ty, Amelio. Ale nadejdzie dzień, kiedy się tam znowu znajdziemy. Pewnego dnia
Johanna musi wrócić do domu, a wtedy my będziemy mogli osiedlić się w Meisterplassen, tak
jak planowaliśmy.
Amelia uśmiechała się.
Tych parę miesięcy spędzonych w starym domu nosiła w sercu jako piękne wspomnie-
nie. Nagle jednak dostali wiadomość. Straszną wiadomość, z której wynikało, że ich jedyna
córka przepadła, opuściła ślubnego męża i dziedzictwo ojców, a wszystko to z powodu syna
mordercy, Raviego Reinssonna. Po prostu uciekła z kochankiem, ich córka, ich ukochana, do-
bra Johanna. Z początku Amelia nie mogła w to uwierzyć. Potem jednak zaczęło do niej do-
cierać więcej informacji. Ludzie wciąż gadali. Nawet matka Erlenda patrzyła w blat stołu,
kiedy z nią rozmawiała. W małżeństwie młodych od początku działo się bardzo źle. Erlend
upokarzał i bił Johannę, robił to nawet publicznie. Na weselu swego brata dosłownie się
wściekł, wobec przyjaciół i sąsiadów ściągnął wstyd zarówno na siebie, jak i na Johannę.
Amelii trudno było przyjąć to do wiadomości, gorzko żałowała, że nie wrócili w porę do Ly-
ster. Może mogłaby zapobiec najgorszemu. Może mogłaby porozmawiać z córką, uświadomić
jej, że jeśli małżeństwo jest nieudane, to przecież ktoś, kto ma zamożnych i wpływowych ro-
dziców, może liczyć na rozwód.
Ale Johanna wyjechała, wyjechała bez słowa.
Nikt nie potrafił powiedzieć, dokąd się udała.
Amelia przez wiele nocy zadręczała się jedną jedyną myślą: jak potrafi dalej żyć, sko-
ro własna córka okazała jej taki brak zaufania? Co takiego zrobiła, że córka nawet w najwięk-
szej potrzebie do niej nie przyszła?
Rozmawiali o tym wciąż od nowa i od nowa, aż w końcu Bendik z ciężkim westchnie-
niem poprosił, żeby przestała już roztrząsać nieszczęście. Niezależnie od tego, co myślała Jo-
hanna, było jasne, że uciekając, chciała ich oszczędzić. Z pewnością niedługo wróci do domu.
W każdym razie nawiąże jakiś kontakt. A wtedy oni przekonają córkę, że można przeprowa-
dzić rozwód, jeśli tylko tego pragnie.
- Nie osądzaj Erlenda zbyt surowo - powiedział Bendik. - Pamiętaj, że nasza Johanna
też potrafiła być małym diabełkiem mimo swej anielskiej miny! Pamiętasz, jak się uparła, że
nie pójdzie do kuźni, a miała przecież tylko dwa lata?
Najchętniej więc teraz rozmawiali o tamtych czasach, o okresie kiedy Johanna była
mała, mieszkała w domu i znaczyła dla nich więcej nawet niż ich wzajemny stosunek.
- Może wkrótce coś o niej usłyszymy - wyszeptała Amelia, czując, że orzeźwiająca
kąpiel wzburzyła jej krew.
Dygotała z chłodu. Włożyła koszulę, czuła pomocne ręce Bendika na plecach. Potem
znowu ułożyła się na zaścielonym łóżku.
- Może wkrótce - rzekł mąż tak samo, jak to czynił setki razy od tego jesiennego dnia,
kiedy córka zniknęła. Niedługo minie rok. Oni jednak wciąż żyli nadzieją, zwłaszcza po tym,
jak Erlend wspomniał, że ma jakieś nowiny. Że być może wie, gdzie Johanna się podziewa.
I że być może sprowadzi ją do domu...
- Gdzie ona jest, jak myślisz...?
Nie odpowiedział, przecież on też nie miał pojęcia.
- O, mój Boże, gdybym tylko wiedziała, gdzie ona się podziewa... czy w ogóle żyje?
Amelia zasłoniła szorstkimi dłońmi twarz, ale Bendik odsunął je na bok. Piękne oczy
żony błyszczały, usta drżały, jakby marzła.
- Wróci już niedługo. Ona wie, że się lękamy. Są powody, dla których nie przysłała
nam żadnej wiadomości ani dotychczas nie wróciła.
- Bendik... ja wciąż myślę o tym, co się stało, wiem, że ciągle o tym rozmawiamy. Ale
uważam, jestem nawet pewna, że wyjeżdżała w panice. Dźgnęła przecież Erlenda nożem... ja
myślę... ona chciała go zabić. I może teraz jest przekonana, że Erlend nie żyje, może sądzi, że
policja szuka jej jako morderczyni. Bendik, może ona uciekła za granicę? Może już dawno
jest dla nas stracona, może zginęła gdzieś na wielkim morzu, a może przebywa w zupełnie
obcym kraju?
Bendik oddychał głęboko, wypuszczał powietrze z bolesnym świstem. Spojrzał w
zmartwioną twarz żony, gładził jej wargi palcem.
- Moja mała Amelia... ty zawsze musisz wszystko widzieć w najczarniejszych bar-
wach.
- Nie! Mogło się zdarzyć coś jeszcze gorszego! Teraz to Bendik potrząsnął z uporem
głową.
- Nasza córka nie umarła. W takim razie ktoś by ją znalazł. Rozeszłyby się pogłoski.
Ja nie myślę, że ona popłynęła gdzieś za morza. Jestem pewien, że bym to czuł.
Amelia skinęła głową z niepewnym uśmiechem.
- Tak? I ty tak myślisz? To dla mnie jedyna pociecha, bo ja też uważam, że gdyby Jo-
hanna była gdzieś bardzo daleko od nas, to ja bym to czuła. Czułabym, że została ode mnie
oderwana... Jestem pewna, że znajduje się gdzieś blisko nas, Bendiku. Ani jedna godzina nie
mija, żebym o niej nie myślała. I w szpitaliku, i przy stole, nawet na zabawie w ubiegłą sobo-
tę... Wciąż widzę przed sobą jej twarz, wciąż czuję się tak, jakbym czekała, że ona w każdej
chwili może stanąć w progu...
Gdzieś na dole trzasnęły drzwi, głośna rozmowa świadczyła, że w obejściu znaleźli się
obcy.
Bendik podniósł się, oparł na łokciu i z czułością ucałował żonę.
- Odpocznij trochę, Amelio, zobaczę, kto to jest. Pewno znowu do ciebie, powiem im,
że nie jesteś niezastąpiona.
- Ale to może być któreś z dzieci, któremuś się pogorszyło... może ktoś jest ranny,
Bóg wie...
- Przez cały tydzień harowałaś jak koń. Choroba czy nie, nie masz prawa tak się mę-
czyć.
- Ale dzieci, Bendik, one mnie potrzebują... Popatrzył na nią z nieoczekiwanym upo-
rem.
- Wiem. Jesteś aniołem. Ale ja nie mogę pozwolić, żebyś się tak zapracowywała. Zo-
staw trochę obowiązków swoim pomocnikom. Można by sądzić, że tylko ty jedna potrafisz
coś zrobić w Vildegard!
Amelia niechętnie opadła znowu na poduszki. Mimo wszystko rozkosznie było tak le-
żeć. Słońce jeszcze nie zaszło, na polach kobiety i mężczyźni w pocie czoła starali się zwieźć
paszę pod dach, po drogach toczyły się drabiniaste wozy wyładowane sianem. Nawet starcy
na dożywociu wyszli na łąki, bo chociaż słońce paliło ziemię, to wciąż pojawiało się coraz
więcej znaków zapowiadających niepogodę.
Powietrze w pokoju było nieruchome, chociaż Amelia otworzyła jedno z nowych
okien z pięknymi, czystymi szybami.
Przymknęła oczy, zmuszała się, by myśleć o czymś dobrym, o mężu, o radościach, ja-
kie życie mimo wszystko z sobą niesie. Na nic się to nie zdało, bo zawsze nieoczekiwanie po-
jawiały się przed nią piękne, niezwykłe oczy w twarzy o kształcie serca. Jedno niebieskie ni-
czym morze, drugie mieniące się zielonymi refleksami. Jej mała Johanna zawsze była wyjąt-
kową istotą. To dziecko zrodzone z Bożej laski, Amelia nie miała wątpliwości.
Wciąż jeszcze pamiętała owe bolesne skurcze w brzuchu, powracały za każdym ra-
zem, kiedy wspominała czas przed urodzeniem Johanny. Jakie straszne były te miesiące, kie-
dy myślała, że nosi w sobie dziecko przyrodniego brata. I jaką szaloną decyzję podjęła wtedy,
kiedy postanowiła odpokutować za grzech, poświęcając się służbie biednym i bezdomnym
znad fiordu Sogndal. Była wtedy taka młoda, taka niemądra. To cud, że wyszła bez szkody z
tych miesięcy straszliwej rozpaczy. Cud, że mogła w końcu się otworzyć i dać Bendikowi
całą tę miłość, która zawsze do niego należała. Nauczyła się bardzo wiele o ludziach z tam-
tych okolic, wciąż jeszcze uśmiechała się lekko na wspomnienie hardego Arntora i jego sio-
stry. Zostali jej przyjaciółmi. Dobrymi przyjaciółmi. Teraz nikt nie wie, gdzie się podziewają.
Amelia przeciągnęła się, poczuła ból w mięśniach. Cierpki zapach ziołowej maści,
którą smarowała piersi dzieci, żeby uchronić je przed zarazą, ciągle unosił się nad jej palcami.
Zresztą nigdy nie mogła się pozbyć woni czosnku, kapusty, dzikiego bzu i innych ziół. Spiry-
tus, który mieszała z ziołowymi wywarami, nabierał intensywnie żółtej barwy i mocno pach-
niał lekarstwami. To było jej życie. Myślała, że będzie to też życie Johanny, ale kiedy Erlend
wyjechał, Bendik i Amelia wrócili do Karlsgard.
Johanna musiała kochać tego obcego, syna mordercy, musiała żywić do niego to uczu-
cie od chwili, kiedy wrócił.
Musiała pragnąć rozwodu z Erlendem, który okazał się nie taki, jak myślała. Był od-
mieniony, zdumiewające, jak bardzo różnił się od tamtego przystojnego, udanego pod każ-
dym względem najstarszego syna w Storlendet, który od wczesnego dzieciństwa nie odstępo-
wał Johanny ani na krok i wciąż o nią dbał. Dopiero w ciągu ostatnich miesięcy zrozumieli,
za jakiego to człowieka wyszła za mąż ich jedyna córka, i nie przestawali wyrzucać sobie, że
nie domyślili się niczego wcześniej. Żeby on tylko sprowadził ją do domu, jak wspomniał... to
natychmiast podejmą walkę przeciwko rodzinie ze Storlendet, pokonają wszelkie trudności.
To zresztą niezbyt wysoka cena i chętnie ją zapłacą za wolność Johanny.
Amelia westchnęła.
Z dołu docierały do niej głosy to bliższe, to znowu oddalające się. Widocznie Bendik
zaprosił przybyszów do głównej izby, czyli najpiękniejszego pokoju w wielkim domu w
Karlsgard. Tam przyjmował swoich gości, a wspaniały żyrandol z niebieskiego szkła i barwne
gobeliny na ścianach podkreślały jego pozycję.
Słyszała z dołu szmer rozmowy, ale grube sufity nie pozwalały rozróżniać słów.
Amelia leżała, po chwili zapadła w drzemkę.
Powoli, powoli odprężała się, wargi wyginały się w delikatnym uśmiechu.
Czuła, że ciało staje się coraz cięższe, rozkoszowała się niosącymi pociechę słowami,
które tylekroć w ostatnim czasie mąż szeptał jej do ucha.
- Ona wkrótce wróci. Erlend mówił, że otrzymał wiadomość. On wie więcej, niż po-
wiedział, Amelio, wkrótce wróci z Johanna... a wtedy my pomożemy jej się od niego uwolnić.
Nie pozwolimy nikomu krzywdzić naszej małej Hanny, Melio...
Drzwi otworzyły się z trzaskiem, nie słyszała kroków na schodach. Musiała chyba za-
snąć na chwilę, a teraz Bendik potrząsał jej ramieniem z twarzą zaczerwienioną z przejęcia ni-
czym dziecko komornika przy chlebowym piecu.
- Melia! Melia, mam wielką nowinę! Johanna... nasze dziecko... znaleźliśmy ją!
Amelia zerwała się i usiadła na łóżku, pośpiesznie spuściła nogi na podłogę, zapo-
mniała, że ma na sobie tylko cienką koszulę, i chciała lecieć na dół.
- Nie, nie, tam jej nie ma. To znaczy tutaj jej nie ma. Jeszcze nie... ale jest posłaniec,
on osobiście z nią rozmawiał! Przed kilkoma dniami... w Hallingdal! To prawda, Melio, za-
pewniam cię na Boga, że to prawda!
Chwycił ją i obrócił radośnie w kółko, złapał koszulę i obciągnął w dół, zakrywając
uda, Amelia miała tysiące pytań, ale on tańczył z nią po prostu i wykrzykiwał radośnie:
- Nareszcie! Niech Bogu będą dzięki, nasze modlitwy zostały wysłuchane. Ona żyje,
Melio, i...
Postawił żonę na podłodze i nieoczekiwanie spoważniał.
- Jest jeszcze jedna nowina, moja kochana. Może nie ucieszysz się zbytnio...
Nie chciał się z nią drażnić, nie w takiej chwili, nie mógł się jednak powstrzymać, by
nie zrobić żałosnej miny, kiedy powiedział:
- Mimo wszystko zestarzałaś się, Amelio Karlsgard. Masz za męża... dziadka.
Amelia otworzyła usta, puściła rękę męża, jakby się oparzyła, i wykrzyknęła:
- Co ty mówisz? Czy ty... co... chcesz powiedzieć, że Johanna...
Bendik kiwał wymownie głową.
- To chłopczyk. Maleńki, czerwony i pomarszczony noworodek. Nasz wnuk.
Amelia znowu opadła na łóżko. Koszula odsłaniała gołe nogi.
Spoglądała na Bendika. W końcu nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem.
- Odzyskaliśmy nasze dziecko, Amelio, odzyskaliśmy podwójnie!
- Ale... ale... czy Erlend wie?
Bendik chodził przez chwilę szybkim krokiem po pokoju, potem usiadł na podłodze
przy nogach Amelii.
- Ubierz się teraz, moja droga. Włóż co masz najlepszego. Na dole czeka posłaniec.
On odpowie nam na wiele pytań. Zaraz potem pojedziemy do niej. Wyruszymy jeszcze teraz,
wieczorem! Już kazałem Jenny i Gejroddowi wszystko przygotować.
- Ale... ale... Villegard...
- Zaufaj swoim pomocnicom. Już nie raz dowiodły, że potrafią sobie dać radę, praw-
da?
Twarz Amelii rozjaśnił szeroki uśmiech.
- Oczywiście! Nic mnie teraz nie powstrzyma! Nic! Pochyliła się, wyciągnęła ramiona
i mocno przytuliła męża do siebie.
- Och, Bendik, jakie to szczęście...
Broda męża uwierała ją w piersi, Bendik zdecydowanie kiwał głową. Potem odchylił
się lekko, by móc znowu spojrzeć jej w oczy.
- Jest tylko jedna sprawa, Amelio... otóż Erlend nie żyje.
Szok wydał jej się jedynie łagodną falą po tym sztormie, jaki w jej sercu wzbudziła
pierwsza wiadomość.
- Biedny człowiek - szepnęła. - Ale może lepiej, że tak się stało. On by chyba nie prze-
żył, gdybyśmy go stąd wyrzucili.
- Czasami bywasz zdumiewająco rozsądna - rzekł Bendik.
Amelia uśmiechnęła się mimo wiadomości o śmierci. Rozumiał ją znakomicie.
Posłaniec przekazał, że Johanna jest zdrowa i w ogóle ma się dobrze. Tylko zmęczona,
rzecz jasna, jak każda położnica. Zajmują się nią dobre kobiety, ale bardzo się niecierpliwi,
usilnie prosiła, by jak najszybciej zawiózł wiadomość na drugą stronę gór... Prosiła go, żeby
powiedzieć, by wyruszali w drogę najszybciej jak to możliwe. Ponieważ każda minuta rozłąki
jest dla niej udręką, odzyska spokój dopiero, kiedy rodzice znajdą się przy niej.
Posłaniec trochę się jąkał i z trudem znajdował słowa, ale Bendikowi zdawało się, że
słyszy głos Johanny. Z tym samym uczuciem czytał jej rozpaczliwy list, który wysłała przez
posłańca.
Teraz wyjął zwój papieru z kieszeni kamizelki i podał go Amelii.
- Przeczytaj, kochanie, a my zaczekamy na ciebie na dole. Muszę dojrzeć wszystkiego,
żeby nic nas nie zatrzymywało. Wysłałem już po szypra, musi wiedzieć, z jaką łodzią ma na
nas czekać przy Marifjora.
Amelia rozwinęła arkusz, zanim jeszcze mąż wyszedł z pokoju, i poczuła, że łzy płyną
nieprzerwanie z jej oczu, gdy tylko zobaczyła piękne pismo córki. Litery rozmazywały się.
Ukochani, wytęsknieni, najdrożsi Rodzice...
Amelia opuściła ręce, papier upadł na posłanie, brzegiem kołdry ocierała łzy.
- Już jedziemy, córeczko... już do ciebie jedziemy...
Włożyła dwuczęściową suknię, stopy wsunęła w skórzane pantofelki, które zamówiła
na wesele Johanny, na szyi zawiesiła ciężki srebrny naszyjnik z zielonymi kamieniami. Włosy
spięła pięcioma grubymi szpilkami z kryształowymi główkami. Wiedziała, że mienią się pięk-
nie w świetle żyrandola. Latem rzadko zapalali woskowe świece, ale dzisiejszego wieczoru
będą się palić wszystkie dwadzieścia cztery. Zaproszą do salonu wszystkich pracowników,
zjedzą razem z nimi kolację i wzniosą toast za szczęśliwą podróż i za tak wytęskniony powrót
Johanny do domu.
Amelia uśmiechnęła się, zakręciła lekko wokół, zapinając haftki przy staniku sukni.
Nie czuła się ani odrobinę zmęczona. Nic w ogóle jej nie dokuczało, żadnej ociężało-
ści ciała. Ból głowy, który dręczył ją nieustannie, zniknął jak ręką odjął. Nawet ostry blask
słońca nie raził teraz jej oczu, czuła się silna i wypoczęta, gotowa do najdłuższej nawet podró-
ży przez morza i góry.
- Spokojnie, spokojnie, babciu - szepnęła sama do siebie.
Dotychczas wiadomość o wnuku wywoływała jedynie lekki skurcz serca, tę nierzeczy-
wistą nową prawdę Amelia po prostu przyjęła do wiadomości, ale wciąż do końca w nią nie
wierzyła. Musiała się uśmiechnąć, wyobraziwszy sobie swego tryskającego zdrowiem Bendi-
ka jako dziadka o siwej brodzie. Wciąż był jeszcze przystojnym, wysokim mężczyzną, jego
ciało wciąż przepełniała młodzieńcza siła, chociaż lata zaczynały pozostawiać ślady w jego
otwartej twarzy. A brody po prostu w ogóle nie miał! Eleganckie przybory do golenia po sta-
rym Antonie znowu znalazły użytkownika, stały w pokoju, w którym małżonkowie spędzali
chwile odpoczynku.
Amelia zbiegła lekko po schodach, nie zdziwiłaby się, gdyby ktoś głośno zwrócił jej
uwagę jak wtedy, kiedy była młodą dziewczyną, i zachowywała się trochę zbyt głośno razem
z bratem bliźniakiem, Karlem Martinem.
Teraz jednak jest panią na Karlsgard, daje pracę dwom tuzinom ludzi, ma wystarczają-
cą władzę, by stąpać tak głośno, jak się jej podoba, i to nie tylko po własnej podłodze, lecz
także w domach innych.
Ojciec Karl zmarł dawno temu, pozostał dla niej ojcem nawet wówczas, kiedy dowie-
działa się, że w jej żyłach płynie krew zupełnie innego mężczyzny. Mama, Marja, wyjechała
przed wieloma laty, żeby szukać swego syna, który opuścił ją po tamtym tragicznym lecie
chłopskiego buntu. Karl Martin, niezwykły brat bliźniak Amelii... ledwie mogła przypomnieć
sobie rysy jego młodej twarzy, w każdym razie te, które czyniły go podobnym do niej. W ko-
ściele zaś stała kolumna ku czci Karla Oppdala Karlsgard i pani Marji.
Nikt już chyba nie spodziewał się zobaczyć ani matki, ani syna.
Amelia wiedziała, że smutek po utracie córki zniosłaby dużo łatwiej, gdyby miała ojca
i matkę albo przynajmniej rodzeństwo. Kiedy w najczarniejszych chwilach ona i Bendik do-
puszczali do siebie możliwość, że Johanna jest dla nich stracona na zawsze, Amelia czuła się
tak bezradna, jak samotna łódka pośród wielkiego, wzburzonego żywiołu.
No i teraz świat się otworzył, czuła, że jakieś zło wypuszcza ją z objęć. Nie są z Ben-
dikiem sami na tym świecie. Ród nie wymrze razem z nimi.
Odzyskali swoje dziecko. A razem z córką do domu wejdzie jeszcze mała istotka z ko-
lejnego pokolenia.
ROZDZIAŁ III
Pomachali na do widzenia bratu Erlenda. Stał koło gospody, gasząc pragnienie piwem.
Upał leżał nad jego polami niczym delikatna, migotliwa zasłona, komornicy i parobcy w po-
cie czoła machali kosami, które tępiły się szybko na pokrytej kurzem trawie. Brat Erlenda
zwoził pośpiesznie siano, bo od zachodu zbierały się ciemnogranatowe chmury.
- Biedni ludzie - szepnęła Amelia. - Czuję skurcz w żołądku, pracują, jakby nic się nie
stało... a przecież wkrótce dostaną wiadomość o śmierci... mój Boże, serdecznie mi ich żal.
- Nic nie możemy zrobić - odparł Bendik również szeptem.
Amelia milczała długo. W końcu powiedziała:
- Nie wiem, czy powinnam to wszystko wiedzieć, mimo to nie mogę się doczekać,
kiedy ją zapytam... jak do tego doszło.
Posłaniec spoglądał w bok, kiedy zadawali mu nieśmiałe pytania, i mamrotał coś nie-
zrozumiale. Wszystko, co wiedział, to to, że Erlend nie żyje i że został zabity ciosem od tyłu.
Jego żona zaś ma dobrego opiekuna, który zadba też, by nie została niewinnie oskarżona o za-
mordowanie małżonka. Skoro jednak sprawy wyglądają tak, jak wyglądają, to chyba ludzie
by zrozumieli, że nie miała innego wyjścia.
Bendik położył rękę na obciągniętej rękawiczką dłoni Amelii.
- Teraz sprowadzimy ją do domu, moja kochana. I nikt nawet nie pomyśli, że mamy
coś wspólnego ze zwłokami topielca. Słyszałaś przecież, co on powiedział. Że Erlend już zo-
stał znaleziony. Najpóźniej dziś wieczorem dowiedzą się o tym mieszkańcy Storlendet. Nikt
jednak nie będzie mógł nas obciążać, my byliśmy tutaj, a nasza Hanna była w Al, na dodatek
rodziła dziecko.
Amelia z pobladłymi policzkami siedziała w małym pomieszczeniu na pokładzie ło-
dzi. Drżała, jakby jej było zimno, ale upal sprawiał, że pot perlił się na czole pod kapeluszem.
Mąż głaskał jej dłonie, chcąc ją pocieszyć. Oczy obojga wpatrywały się w przestrzeń przed
nimi, w wody fiordu, którego lśniące lustro rozbijały teraz trzy pary wioseł.
- Jeszcze tylko jedna noc, jeśli szczęście nam dopisze. On zapewnił ją skinieniem gło-
wy, że tak właśnie będzie.
- Tak. Noc, może dwie. I znajdziemy się przy niej.
Amelia odwróciła się ku niemu, wargi Bendika bezgłośnie wypowiadały imię córki.
W oczach miał łzy. Są jednak oboje bardzo do siebie podobni, Bendik i Johanna, mimo że
córka ma o wiele ciemniejsze włosy.
- Będziemy o nią dbać jak najlepiej - szepnął z uśmiechem. Amelia także uśmiechnęła
się w odpowiedzi.
- Siedzimy tu i rozmawiamy, jakby ona miała nie więcej niż dwanaście lat, Bendik.
Czy możesz sobie wyobrazić, jakie zmartwienia musieli przeżywać nasi rodzice?
Na jego twarzy pojawił się cień, Amelia chciała go odpędzić. Ten jej ukochany Ben-
dik nie ma zbyt wielu dobrych wspomnień. Czasy, zanim spotkał swego ojca, były surowe i
nieludzkie. Matka Bendika zmarła jako biedna komornica, a on sam nigdy nie słyszał innego
imienia niż bękart. Dopiero kiedy bogaty Karl Oppdal odnalazł własną przeszłość w parze
przenikliwych, inteligentnych chłopięcych oczu... Żywe wspomnienie o handlowej wyprawie
do Ardal, kiedy miał siedemnaście czy osiemnaście lat.
- Dziwnie toczy się nasze życie - szepnął Bendik. - Czy kiedyś zastanawiałaś się nad
tym, Melio, że to los uparcie wszystkim kieruje, niezależnie od tego, jak bardzo staramy się
go przechytrzyć?
Odpowiedziała skinieniem, tak, tak przecież jest. Wiele małych cudów ukształtowało
ich życie. I Amelia nie miała najmniejszych wątpliwości, który z tych cudów jest największy.
To Johanna. Mała Hanna...
Ostatni kawałek drogi wydawał się najdłuższy. Przed nimi u podnóża wzniesień roz-
ciągała się szeroka dolina, góry były tutaj jakby bardziej przyjazne, o łagodniejszych liniach
niczym kobiece kształty. Za sobą mieli żleby i rozpadliny oraz niedostępną Laerdalsdalen,
gdzie konie i ludzie musieli wczepiać się w skalne zbocza na wąskich, śliskich ścieżkach.
Często jechali na skróty, pod groźnie wyglądającymi nawisami i poprzez kamienne osypiska.
Ale już pierwszej nocy cali i zdrowi dotarli do stacji pocztowej w Breistolen.
Podróż przez pustkowia minęła szybko, konie były w świetnej formie, tylko Amelia
zaciskała zęby z bólu. Była silna i zwinna, ale nie miała żadnego doświadczenia w siodle.
Ostatni odcinek wiódł wzdłuż rzeki, która ospale toczyła ku dolinie resztki wód. Słoń-
ce na zachodzie zabarwiało niebo na fioletowo. Za nimi zbierały się chmury, towarzyszyły im
przez całą górską część podróży. W rodzinnych okolicach z pewnością już dawno pada.
Przewodnik nie był specjalnie rozmowny, jechał na przedzie w kapeluszu naciągnię-
tym mocno na oczy, otwierał usta wyłącznie w razie absolutnej konieczności. Teraz zsunął
nakrycie głowy na kark, kapelusz przywiązany rzemieniem dyndał na jego szerokich plecach.
Mężczyzna poruszał się w rytm końskich kroków i stapiał w jedno ze zwierzęciem. Musiał
być przyzwyczajony do długich podróży wierzchem, wskazywała na to jego postawa, siedział
w siodle rozluźniony, jakby drzemał. I chyba nigdy nie bywał zmęczony.
- Tam jest chałupa - powiedział, wskazując ręką nowy dom o dwu oknach i pomalo-
wanych na niebiesko futrynach. - Tutaj się więc pożegnamy, dziękuję za towarzystwo.
- To my dziękujemy - rzekł Bendik i po raz pierwszy w czasie tej drogi spojrzał w
oczy przewodnika, które miały kolor piasku.
- Proszę! To takie małe podziękowanie.
Tamten skinął głową, na moment ukazał krótkie, białe zęby w sztucznym uśmiechu.
- Szczęśliwej podróży do domu. Gdybyście potrzebowali pomocy... to przecież... wie-
cie, gdzie jest dom Torkjella Villanda.
Bendik skłonił uprzejmie głowę, ale pojęcia nie miał, o czym tamten gada. Amelia z
trudem uniosła rękę w pożegnalnym geście, czuła, że nawet taki ruch to dla niej za wiele.
Wpatrywała się jak urzeczona w okna drewnianego domu. Chata na zboczu emanowa-
ła spokojem i była bardzo ładna, położona w przestronnej okolicy, na granicy pól uprawnych.
Ze świerkowego zagajnika przy drodze docierały do podróżnych głośne śpiewy ptaków.
- Właściwie to tutaj jest dosyć ładnie - powiedziała Amelia drżącym głosem. - Spójrz,
kogucik na kościelnej wieży!
Widzieli go wyraźnie na tle coraz bardziej czerwonego nieba.
Bendik lekko spiął konia i ruszył, pozwolił, by zwierzę szło teraz wolno. Jedną ręką
ujął lejce konia Amelii, widział, jak pobladła na twarzy.
- Tak się boję... że jej tu mimo wszystko nie ma.
- Jest na pewno - odparł mąż stanowczo.
Po czym zacisnął oczy, w małym okienku na górze mignęła jakaś postać.
- Szybciej! Zobaczyli nas!
Oba konie ruszyły jak na komendę, podkowy stukały po rozpalonych w słońcu kamie-
niach drogi, Amelia słyszała powitalne okrzyki swojej córki, zagłuszane łoskotem własnego
serca.
- Moja maleńka Hanno! Och, Johanna... nareszcie... Omal nie spadła z konia, zgubiła
kapelusz, śmiała się i płakała na przemian, chciała przycisnąć córkę jeszcze mocniej do sie-
bie. Nie widziała mężczyzny o czarnych włosach, stał spokojnie przy drzwiach i patrzył na
obie kobiety z leciutkim uśmiechem na wargach. Bendik podszedł do niego, chociaż wszystko
w nim płonęło z pragnienia przytulenia do siebie córki.
- Niech będzie pochwalony - przywitał się.
- Na wieki wieków, panie Bendik.
- Bardzo wyrosłeś, chłopcze!
Ravi musiał się roześmiać. Ten człowiek mówi jak wszyscy ojcowie...
- Owszem, dziękuję, jakoś dawaliśmy sobie radę. Chciałem powiedzieć, że mamy z
czego żyć.
Zaległa między nimi przytłaczająca cisza. Obie kobiety wybuchały to płaczem, to
śmiechem i nie przestawały się nawzajem obejmować. Bendik niemal fizycznie wyczuwał za-
kłopotanie Raviego. Odchrząknął i rzekł:
- Widzę, że opiekowałeś się nią. Wygląda bardzo dobrze. Ravi spojrzał spod oka na
odwróconą w bok twarz tego obcego mężczyzny.
Czy naprawdę słyszał w jego głosie życzliwość? To niemożliwe. Który ojciec czułby
coś innego niż złość wobec kogoś, kto ukradł jego córkę od prawowitego męża?
- On ją bił - wyszeptał nagle Ravi i poczuł, że rumieniec pali mu policzki. Stoi oto jak
mały chłopiec i tłumaczy się ze swojego postępowania.
Bendik patrzył gdzieś w dal, ponad głowami kobiet, które nareszcie ruszyły ku
drzwiom. Ale te ciche słowa trafiły go niczym zaciśnięte pięści, uświadomił sobie w tym mo-
mencie, że ów młody człowiek o czarnych włosach nie powie już więcej ani słowa na swoją
obronę.
Erlend bił Johannę. Ravi zabrał ją od niego, ponieważ jej rodzice nie potrafili wywią-
zać się ze swoich obowiązków.
- Postąpiłeś słusznie - oświadczył Bendik ochryple.
- Możliwe - usłyszał za sobą szept tamtego.
I nareszcie mógł wziąć córkę w ramiona. Wyczuwał, że jest drobna i krucha niczym
mały ptaszek, choć ciało wydawało się bardziej dorosłe i pewne siebie niż kiedykolwiek
przedtem. Pod sukienką, której nie znał, ukrywały się pełne, okrągłe piersi, talię miała znowu
szczupłą niczym młoda dziewczyna, ale na twarzy pojawiły się obce linie, które Bendik
chciałby scałować.
- Moja mała Hanno... córeczko, jak ślicznie wyglądasz...
- Tatusiu... tak strasznie za tobą tęskniłam. Czułam się taka mała... tak mi wstyd, tatu-
siu, ściągnęłam wam na głowę tyle zmartwień...
- Nie teraz, teraz tak nie mów. Wszystko będzie dobrze - zapewnił Bendik wzruszony.
- Tak! - Potrząsnęła głową, Bendik rozpoznał ten ruch, w jednym momencie przypo-
mniał sobie jej spojrzenie, kiedy siedziała na końskim grzbiecie lub kiedy się bawiła albo gdy
uparcie o czymś dyskutowała.
To wciąż ta sama Hanna.
- Johanno, obiecaj mi, że już nigdy...
- Cicho, Bendik, nie teraz! Ona jest za dorosła na to, żeby jej prawić kazania, czy ty
tego nie widzisz?
Wciąż trzymał ją mocno, ale odsunął leciutko od siebie. Przyglądał się uważnie. Po-
tem pocałował ją w czoło.
- Masz rację, Melio. Ale nawet jeśli będę żył tak długo, by zobaczyć twoje siwe wło-
sy, Johanno, zawsze będziesz dla mnie moją małą córeczką...
Przytuliła się do niego i odpowiedziała z wielką powagą:
- Wiem o tym, tatusiu.
Naglę rozpromieniła się, chwyciła Raviego za rękę.
- Chodźcie! W domu ktoś jeszcze na was czeka! Musieli pochylać głowy w niskich
drzwiach.
- On jest... on jest prawdziwym cudem, Johanno... Amelia stała pośrodku izby z dziec-
kiem w ramionach.
Na jej twarzy malowało się wzruszenie i wielka duma. Ale wargi drżały. Noworodek
spał, szczelnie otulony cienką kołderką. W izbie było chłodno, upał z zewnątrz tu nie docie-
rał.
- Jaki podobny do swojego taty - uśmiechnął się Bendik i przyjaźnie szturchnął Ravie-
go w bok. Ravi odwrócił spojrzenie, uśmiechnął się znowu niepewnie do tego mężczyzny,
który został jego teściem. No, może nie wobec prawa, ale...
Bendik oparł dłonie na biodrach i patrzył z dumą na dziecko.
- Dzielny chłopaczek, nie ma co mówić. I mówisz, że ma dopiero tydzień?
Johanna przytaknęła. Na moment zamknęła oczy. Widzieli, że wspomnienia porodu
sprawiają jej ból. Amelia powiedziała:
- Usiądź teraz, Johanno, ja przygotuję coś do jedzenia. Musisz być bardzo zmęczona...
proszę, weź go teraz. A ja zaraz...
- Nie, nie, mamo, wszystko jest gotowe. Mamy zimne mięso, duszoną cebulę... jest też
zupa mleczna z serem, którą tutaj bardzo lubią. Z cynamonem!
Wyjęła garnek z cenną zawartością i podsunęła matce pod nos.
- Mmm! Patrzcie, patrzcie, naprawdę niczego tu nie brakuje. A myśmy się tak martwi-
li z ojcem, że nie macie co do ust włożyć!
- Były lepsze czasy i mniej dobre - rzekł Ravi cicho ze swojego stołka koło pieca.
Bendik poklepał go po ramieniu. Rosłe, silne ciało młodego ojca skuliło się. Bendik
dostrzegł, że kochanek Johanny cierpi. Widocznie nie był specjalnie dumny z tego, co zrobił.
Większość ojców z pewnością dokonałaby stanowczego rozrachunku. Ale spojrzenia, które
Johanna mu posyłała, były tak pełne wdzięczności i miłości, że ani Bendik, ani Amelia nie
mogli zdobyć się na nic innego, jak tylko zaakceptować tego młodego, dziwnego człowieka.
Usiedli do stołu. Johanna z przymkniętymi powiekami słuchała modlitwy ojca przed
jedzeniem.
Amelia jadła ze łzami w oczach. Chciała dowiedzieć się wszystkiego, jak im się tutaj
żyło, co się stało od chwili, kiedy córka wyjechała, i jakim sposobem trafili właśnie tutaj, jak
przebiegała ciąża i w ogóle wszystko.
- Mamo - powiedziała Johanna zmęczona. - Tyle mam ci do powiedzenia. O tak wie-
le... chciałabym zapytać.
Uśmiech na twarzy matki zgasł.
Widocznie radość z ponownego spotkania mimo wszystko musi zostać zakłócona.
- Wszystko załatwimy, zobaczysz. Erlend... został znaleziony. Kiedy wrócimy do
domu, będzie pewnie już po pogrzebie. Chyba potrafimy patrzeć ludziom w oczy niezależnie
od tego, coście zrobili.
- Ja go zabiłam - wyznała Johanna cicho, patrząc ojcu prosto w oczy. Łyżka zazgrzyta-
ła o talerz. - Zabiłam go, tatusiu. I nie żałuję tego ani przez chwilę. Tak długo żyłam w poczu-
ciu winy, myślałam, że zostałam morderczynią, zanim uciekłam z Lyster. W końcu uznałam,
że mi wybaczono. A wtedy on znowu się pojawił. Groził nam. Chciał zamordować nas
wszystkich, zrobiłby to, gdyby Ravi nie...
Bendik bez słowa kiwał głową. Nie był w stanie uwierzyć w słowa córki. Jego mała,
śliczna Johanna wbiła nóż w człowieka tak, że umarł... był to jej własny mąż... to nieprawdo-
podobne.
Spoglądał na jej małe dłonie o różowych paznokciach, takie podobne do rąk matki,
tylko jeszcze drobniejsze. Sprawiały takie niewinne wrażenie.
- Ona mnie uratowała. I dziecko. I siebie samą. Ravi mówił urywanymi zdaniami, led-
wo go było słychać. Bendik znowu skinął głową.
- Nie miałaś wyboru. Nikt by cię za to nie osądził, Johanno.
- Moim zdaniem powinniśmy się cieszyć, że nie będziemy musieli tego sprawdzać -
stwierdziła Amelia stanowczo. Spojrzenie, jakie posłała Raviemu, było pełne lęku i miłości.
- A ci, którzy wam pomogli, czy to dobrzy ludzie? Czy można na nich polegać?
Johanna niepewnie potakiwała.
- To ludzie Torkjella Villanda. On ma swoje powody, żeby nam pomagać, nie robi
tego bezinteresownie. Ale polegać na nich można. On będzie kiedyś ważną osobą w tej wsi,
może nawet w całej dolinie. Ale to... lis.
Umilkła i bawiła się łyżką.
- Mamo... tatusiu... tak się cieszę, że wkrótce będę mogła stąd wyjechać.
- Ale to bardzo piękna okolica. Ludzie nie sprawiają wrażenia nieżyczliwych.
Johanna wzruszyła ramionami.
- Nie są nieżyczliwi... w każdym razie nie bardziej niż gdzie indziej. Ale oni ze mną
nie rozmawiają, mamo. Oni nas unikają... jakbyśmy byli zadżumieni. A Ravi... oni sądzą, że
Ravi jest czarownikiem. Oni... oni podłożyli ogień pod nasz stary dom.
Amelia podskoczyła.
- Co ty mówisz, dziecko?
- Oni malowali krzyże i inne znaki na naszych drzwiach, podłożyli ogień... chcieli nas
żywcem spalić. Oni myślą, że wizje Raviego... pochodzą od diabła.
- Wizje? Ach, tak, domyślałam się... on przeraził nie tylko tutejszych ludzi, słyszałam,
że...
Amelia wpatrywała się w Johannę. Córka dzielnie odwzajemniała spojrzenie.
- Ravi jest jasnowidzem. Niełatwo to zrozumieć. I ludzie bardzo się boją...
Umilkła, patrzyła teraz na Raviego. Musiał w końcu coś powiedzieć.
- To prawda, co ona mówi. Ciąży na mnie przekleństwo. Niekiedy... ja wiem, że nie
powinienem nikogo w to wciągać, ale...
Amelia pośpiesznie potrząsnęła głową, zmusiła się do łagodnego uśmiechu.
- W porządku, Ravi. W naszej rodzinie nie przywykliśmy do tego, by wszystko było
normalnie. Moja babka Maria została w swoim czasie wypędzona z parafii, ponieważ ludzie
uznali, że zajmuje się czarami...
Spostrzegła, że twarz Raviego zrobiła się biała, i pojęła, że może akurat tutaj i w tej
chwili nie jest to najwłaściwsza pociecha. Zakłopotana pochyliła się w jego stronę, chciała
poklepać go po dłoni, tak jak to robiła Bendikowi, kiedy coś go niepokoiło.
- Nie chciałam, żebyś tak to zrozumiał... chodziło mi o to, że nam łatwiej niż innym
pojąć i zaakceptować takie sprawy. Nie bój się, Ravi. My wiemy, że jesteś kimś wyjątkowym.
Gdyby było inaczej, to przecież nasza Johanna nie kochałaby cię tak bardzo.
Johanna poczuła się jakoś nieswojo, słysząc te bezpośrednie słowa matki. Ona sama
uważała je wprawdzie za serdeczne i pełne życzliwości, ale Ravi skulił się jeszcze bardziej, a
jego twarz mieniła się niebezpiecznie.
- Wszystko ułoży się dobrze, zobaczysz. Czeka was całkiem nowe życie. Niewielu jest
takich, którzy chcieliby rzucać oskarżenia na ciebie, kiedy będziesz panem w Karlsgard - po-
wiedziała Johanna z naciskiem.
- To prawda - potwierdził Bendik. - Możesz mi wierzyć, ja wiem to najlepiej. Przyby-
łem do Karlsgard jako biedne dziecko komornicy, Ravi, jako bękart pozbawiony wszelkich
praw. I przyznaję, że mnie samemu niełatwo się było dostosować do tego dobrobytu. Ale te-
raz... teraz nie chciałbym tego życia zamienić na nic innego.
To akurat nie była całkiem prawda, ponieważ Bendik nigdy nie wyzbył się marzenia o
skromniejszych warunkach życia w Meisterplassen. Te marzenia zresztą ożyły teraz znowu.
Karlsgard należy do Johanny. Ale Ravi sprawiał wrażenie przestraszonego i bezradnego. Jak-
by zamożność gości go przerażała. Jakby nie podzielał zapału swojej żony na myśl o tym, że
wkrótce opuszczą tę nieżyczliwą okolicę.
Od strony łóżka w rogu izby doszło cichutkie popiskiwanie. Można było odnieść wra-
żenie, że obudziło się pisklę. Johanna w jednej sekundzie znalazła się przy posłaniu i wzięła
dziecko na ręce. Rozwinęła je trochę, uwolniła maleńkie rączki. Nie były już teraz takie
opuchnięte, ale ciemnogranatowe żyłki wciąż sprawiały okropne wrażenie.
Nie chciała patrzeć w twarz matki, kiedy ta będzie oglądała dziecko. Bała się też, jak
rodzice zareagują, widząc wciąż przekrwione oczy malca. Odwrócona plecami do jedzących,
rzekła urywanym głosem:
- Mamo... tato... ja nie wszystko wam powiedziałam. O dziecku. On... on chyba nie
jest całkiem zdrowy.
Zanim matka zdążyła podnieść się z miejsca, Johanna podeszła i położyła dziecko na
stole. Światło wpadające przez okno wyznaczało jasny kwadrat na grubym drewnianym bla-
cie. Położyła chłopca właśnie tam, zacisnął mocno powieki, bo światło raziło go w oczka, i
zaczął głośno krzyczeć.
Amelia długo przyglądała się wymachującym rączkom.
Nikt nic nie mówił.
Johanna nie spuszczała wzroku z twarzy matki.
- Czy on umrze?
Matka spojrzała na nią niespokojnie. Przełknęła ślinę, oblizała suche wargi. Potem po-
twierdziła cichym głosem:
- Oczywiście. Tak jak my wszyscy. Ale mogę ci obiecać, Johanno, że nie spocznę w
walce o uratowanie tego maleństwa.
- Jest choroba, prawda... choroba w rodzinie...? Amelia ciężko skinęła głową.
- Może nie powinnam była ci o tym opowiadać...
- Oczywiście, że powinnaś. A teraz chcę wiedzieć więcej. Wszystko.
Amelia zgodziła się. Johanna znowu otuliła dziecko i przystawiła je do piersi. Nikt z
dorosłych już nie jadł, chociaż zostało jeszcze dużo mięsa i duszonej cebuli. Tylko Ravi z
chrzęstem gryzł suchy, twardy podpłomyk.
Amelia westchnęła ciężko, oparła łokcie o blat stołu, pobladłą twarz ujęła w dłonie.
- Ja wiem, że mój prawdziwy ojciec był człowiekiem słabym, że umarł wcześnie na ja-
kaś okropną chorobę. Często zastanawiałam się, czy wszystkie moje nieszczęścia nie pocho-
dzą od niego... to, że nie mogłam mieć więcej dzieci. - Masowała mocno policzki, potem roz-
cierała skronie, jakby ją bolała głowa.
- Ale... to się pojawiało już przedtem. Na długo przedtem. Twoja babka, Marja, też to
przeżyła... wiem, że straciła dziecko, we wczesnym okresie ciąży, już po śmierci Karla...
Johanna siedziała bez ruchu, czując, że lodowata dłoń zaciska się na jej sercu. Nigdy
nie wypełniła obietnicy danej babce, nikt nigdy nie zasadził róż na nieoznaczonym grobie nie-
daleko plebanii w Lyster. Został tam pochowany kochanek babci. Ojciec Raviego, morderca.
I prawdopodobnie ojciec tego nie narodzonego dziecka, o którym teraz mama opowiada.
- Ja wiem, że Maria, twoja prababka, również urodziła chłopca, który zaraz potem
zmarł. Jej brat też był bardzo chory. Dożył wprawdzie dorosłości, nie wiem, ile dokładnie lat,
miał na imię Joril był synem Joranda Meisterplass.
- A nasi krewni w Sogndal?
Amelia westchnęła z poczuciem winy. Rzeczywiście, w Sogndal żyje druga gałąź ich
rodziny, ale właściwie jakby została odcięta. Nie utrzymywali ze sobą żadnych kontaktów, a
w miarę jak lata płynęły i dorastały nowe pokolenia, wiedzieli o sobie coraz mniej. Amelia
zdawała sobie jednak sprawę z tego, że mieszka tam jej ciotka.
- Mama była córką Randara Meisterplass, i miała przyrodnią siostrę, której ojcem był
Mogens Skanke, pastor. To właśnie jej brat bliźniak umarł zaraz po urodzeniu... właściwie to
nie wiem nic więcej oprócz tego, że został pochowany we własnej trumience pod podłogą ko-
ścioła u nas w Lyster. W krypcie.
Johanna zadrżała. Mocniej przytuliła dziecko.
- Czy nie ma na to żadnego lekarstwa, mamo? Ramiona Amelii opadły, oddychała po-
woli. Bardzo spokojnie powiedziała:
- O ile wiem, to nie ma, moje dziecko. Ale... nie ma przecież pewności, że to ta sama
choroba!
Johanna potrząsnęła głową ze wzrokiem utkwionym gdzieś w dal. Wszyscy dobrze
wiedzieli, jak się sprawy naprawdę mają. Wiedzieli, że dzieci urodzone z tą chorobą w ich ro-
dzinie nigdy nie doczekały prawdziwej dorosłości.
Ravi podniósł się nagle ze stłumionym przekleństwem.
Ruszył ku drzwiom.
Bendik patrzył zdumiony, potem przeniósł pytające spojrzenie na Johannę.
- Przeżyliśmy bardzo ciężkie chwile - szepnęła córka, nie patrząc na swoich rodziców.
- On...on się boi. Jest niczym zaszczuty zając, widocznie nie potrafiłam dać mu spokoju.
Amelia widziała rozpacz w delikatnych zmarszczkach wokół ust córki. Zatęskniła za
tym, by otulić ją jedwabną kołdrą u siebie w domu, karmić słodkimi owocami i smakołykami,
widzieć, jak zmarszczki znikają... ale może jest już na to za późno?
- Życie obeszło się z tobą surowo, moje dziecko. Kto by przypuszczał... byłaś taka ra-
dosna i młoda, w dzień ślubu po prostu promieniałaś... myślę, że nigdy sobie nie daruję tego,
co się stało.
- Nie mów głupstw, tatusiu. Nie mogłeś wiedzieć, jak się sprawy ułożą...
- Nie powinniśmy byli od ciebie odjeżdżać - wtrąciła matka, ocierając łzy.
- Przecież nie mogliście siedzieć niczym niańki u dorosłej, zamężnej córki. A tak
szczerze mówiąc... to ja już nie jestem małą Hanną!
Amelia wyprostowała się, uśmiechnęła się niepewnie do Johanny.
- Nie. Nie, już nie jesteś. Teraz jesteś Johanną.
- Na zawsze - powiedziała córka, przytulając swój policzek do buzi dziecka.
Nie mógł pozwolić, by oni to zobaczyli. Już wystarczy, że wypadł z domu w ten spo-
sób zaraz po tym, gdy jej rodzice przyjechali, wystarczy wiedzieć, że teraz ona siedzi i musi
tłumaczyć jego dziwaczne zachowanie.
Byłoby jeszcze gorzej, gdyby zobaczyli, jak on się miota, wstrząsany drgawkami, gdy-
by uświadomili sobie, że nad jego rodem także ciąży przekleństwo.
Przekleństwo, które w ostatnich latach daje o sobie znać coraz częściej, za każdym ra-
zem silniejsze i trudniejsze do opanowania.
Co to może być za choroba? Jaki diabeł cisnął na niego taką klątwę?
Ravi czuł, że atak się zbliża, i biegł co sił ku zagajnikowi. Pole widzenia stawało się
powoli coraz węższe, czerwono - czarna ciemność zalewała go z obu stron, gałęzie cięły bole-
śnie po twarzy, kiedy przedzierał się między drzewami.
Kamień, kamień... wstrzymywał oddech i biegł, pośrodku tunelu widział kamień, rzu-
cił się ku niemu, jakby pod nim znajdowało się schronienie, ucieczka od tej dudniącej, mor-
derczej rzeki.
Ranił sobie ręce o wrzosy i paprocie, kamień był ostatnią rzeczą, którą dostrzegł, po-
tem wszystko się na niego zawaliło, tym razem ogarnęło go straszliwe gorąco, w momencie
kiedy nic już nie widział i pogrążał się w ciemnościach, miał wrażenie, że z jego ciała unosi
się dym.
Ocknął się po jakimś czasie.
Kompletnie oszołomiony.
W ustach czuł smak żelaza, jakby lizał świeżo naostrzony nóż. Pochylił się nad ziemią
i zwymiotował. Targały nim coraz silniejsze mdłości, nie pamiętał takich gwałtownych skur-
czów żołądka od dnia, kiedy jako dziecko po raz pierwszy przeżył atak. Oszołomienie tym ra-
zem też było większe.
Tyle tylko że kiedy tym razem nareszcie wrócił do świata, nikt nad nim nie stał z zaci-
śniętymi pięściami i zaciętą twarzą.
Długonogi mężczyzna objął kamień ramionami, próbując się podnieść. Dygotał, cho-
ciaż słońce wciąż grzało tak, że czuło się to poprzez ubranie.
Obrzmiały język spoczywał w ustach jak martwy. Ravi próbował przełknąć ślinę, ale
gardło miał obolałe i suche. Dręczyło go nieznośne pragnienie, całe ciało domagało się picia.
W oszołomieniu powlókł się tą samą drogą, którą przyszedł. Spieszyło mu się, musi
jak najprędzej dostać lekarstwo. Bo szum rzeki zaczynał go znowu ogłuszać. Do diabła, żołą-
dek znowu podchodził do gardła.
Usłyszał śmiech z otwartego okna w tylnej ścianie domu, słyszał dźwięczny, czysty
głos Amelii.
Drzwi do komórki zamknęły się za nim z lekkim skrzypnięciem.
Wewnątrz było trochę chłodniej niż na dworze, ale zapach wełny i zwierzęcego łoju
był bardzo silny. Ravi walczył z kolejną falą mdłości, która o mało nie zwaliła go z nóg, po-
chylił się i zaczął pośpiesznie rozrzucać wiązki nie przędzionej wełny, słomy i chrustu.
Wkrótce ręka natrafiła na chłodny metal bańki, poczuł, że serce bije mu radośniej.
Był już najwyższy czas, w uszach bowiem huczało mu tak, że nie wytrzymałby ani
chwili dłużej.
Ravi po prostu otworzył na całą szerokość wysuszone usta, nie czuł smaku ordynarne-
go bimbru, nie czuł, jak mu pali i piecze wnętrzności, jak zapiera dech.
Żar dotarł do żołądka, nagle i obezwładniająco, Ravi rozejrzał się w mrocznym po-
mieszczeniu, z radością uczuł, że coś jakby wełna otula jego mózg.
- Niech cię Bóg błogosławi, malarzu - wymamrotał.
Bo to Truge przynosił mu bimber, który nigdy nie zawodził. Płacił za niego Torkjell,
ale on otrzymywał za to od Raviego sowitą zapłatę. Nie tak znowu mało różnych spraw roz-
wiązał dzięki radom wizjonera, niejedna rzecz wyszła na światło dzienne. Torkjell Villand
pytał nawet Raviego o przyszłość swojej narzeczonej, bał się bowiem, że nie urodzi mu ona
dzieci. Ravi uśmiechnął się złośliwie na wspomnienie tamtej rozmowy. Oczywiście, dał Tor-
kjellowi odpowiedź. Tamten długo ją rozważał, a potem postąpił zgodnie z tym, co Ravi mu
radził. Wkrótce będzie wesele.
Wódka przyniosła Raviemu spokój, ale teraz poczuł wielkie zmęczenie w całym ciele.
Ostatnie doby przeżył jak na rozżarzonych węglach, niespokojny i czujny chodził wokół Jo-
hanny i dziecka, próbując ukoić ich cierpienia. Ale tak niewiele mógł zrobić. Johanna despe-
racko tęskniła za rodzicami. Płakała po nocach, tuląc do siebie synka. Omal nie wpadła w hi-
sterię, kiedy przy przewijaniu odkryła na pupie maleństwa czerwoną plamę.
Ravi kładł dłonie na ciele chłopczyka, zamykał oczy i szukał w sobie tego dziwnego
ciepła. Ale bardzo trudno było je teraz wywołać, jeszcze gorzej poszło mu, kiedy próbował
ogrzać tym ciepłem Johannę. Dziwiło go to bardzo, bo przecież siłę płynącą z dłoni wykorzy-
stywał wielokrotnie. To prawda, że przeważnie leczył okaleczone psy i chore młode wiewiór-
ki. Ale to pomagało, ludziom także, był tego pewien. Mógłby wymienić wielu takich, którzy
wyzdrowieli, albo takich, których rany zagoiły się potem bardzo szybko.
Widocznie padaczka odebrała mu wszelką wspomagającą siłę. Jakby nieustannie szu-
miąca w jego głowie rzeka spłukała wszystko, co w nim dobre. Zostało tylko samo cierpienie,
owe niepojęte wizje, dalekie krzyki ludzi, których nie znał.
Wódka...
Opróżnił bańkę, nie zauważywszy nawet, ile tego płynu w siebie wlał.
Nie czuł smaku alkoholu na języku, ze zdziwieniem spoglądał na jedną rękę, skóra
była mocno otarta. Widocznie upadł na kamień. Mdłości minęły, podobnie jak pulsujący ból z
tyłu za oczyma.
Nic mu już nie dokuczało. Nic nie bolało.
Ciało przestało mieć jakiekolwiek znaczenie.
Jeszcze raz uniósł bańkę i wyssał ostatnie krople.
To go przeprowadzi przez główną furtkę, tak by nie zauważył udręki duszy, która za-
wsze w takich razach nadchodziła niczym grzmot po gwałtownych błyskawicach.
ROZDZIAŁ IV
W izbie pachniało czymś obcym, kiedy Ravi wszedł do środka. Nie miał pojęcia, jak
długo przebywał poza domem, niewiele pamiętał z poprzedniego dnia, ale gdy tylko stanął na
progu, zrozumiał, że musi być wczesne przedpołudnie.
Obudził go jakiś dziwny stukot, potrzebował sporo czasu, żeby się domyślić, że to
deszcz spływający po ścianach domu spada w takim niezwykłym rytmie.
Słońce chowało się za grubą zasłoną z szarej wełny, mgła opadła nad doliną, przesła-
niając krajobraz. Poczuł zapach wilgotnej ziemi, dygotał w cienkiej koszuli w chłodnym,
świeżym powietrzu, jakie czekało na niego za drzwiami komórki. Umył się pośpiesznie w
beczce pod rynną, ciężkie krople spływały mu po karku. Potem wszedł do izby.
Amelia miała na sobie duży fartuch Johanny, stała przy kuchni i mieszała coś w sa-
ganku. Bendik siedział z dzieckiem przy oknie, szaroniebieskie światło padało na nich obu i
sprawiało, że twarz dziecka była biała. Malec miał jednak otwarte oczka i odnosiło się wraże-
nie, że śledzi wzrokiem ruchy warg dziadka. Rączki były schowane pod kołderką. Johanna
nasmarowała mu policzki tłuszczem i cała buzia lśniła.
Żadne nie odezwało się, kiedy Ravi przeszedł przez izbę. Tylko Johanna nerwowo wy-
gładzała nową suknię. Dostała ją od matki. Była bardzo ładna, z niebieskimi wstążkami i
czerwonym stanikiem. Johanna upięła też dzisiaj włosy szpilkami. Ravi domyślił się, że praw-
dopodobnie jest niedziela, ale dzwonów kościelnych nie słyszał.
- Już ci lepiej? - szepnęła Johanna, kiedy obok niej przechodził. Poczuł tylko leciutki
dotyk miękkiej dłoni na policzku. Próbował się uśmiechać, uniósł ramiona i pragnął, żeby
smutek w jej spojrzeniu zniknął.
- Tak. Już mi lepiej.
- Proszę, masz tu trochę jedzenia. Bo chyba musimy jeszcze chwilę poczekać, aż danie
mamy będzie gotowe.
- Pachnie... rozkosznie.
- To solone mięso, fasola, pieprz i kapusta! Specjalny przepis mamy i nie wiem, co
tam jeszcze wkłada. Tata biegał cały ranek po lesie, przemókł do suchej nitki, ale przyniósł
wszystko, czego potrzebowała.
- Czy możesz mi podać mielone ziarno, Johanna? Stoi na ganku.
Johanna musiała się uśmiechnąć. To niezwykłe, jak matki potrafią się wszystkim za-
jąć. Ona sama po prostu nie miała tu już nic do powiedzenia. A Ravi... czyż nie zrobił się
dziwnie mały obok Bendika? To zdumiewające, bo przecież jest tak samo wysoki jak tata i z
pewnością od niego silniejszy.
Johanna odetchnęła i popatrzyła na ścianę przy łóżku. To mimo wszystko nie jest jej
dom. Już więcej nie będzie. To po prostu tylko miejsce, w którym odpoczywała po drodze.
Przez kilka dni rozkoszowała się nieróbstwem. Wkrótce jednak zaczęła źle sypiać i
przyłapała się na tym, że irytuje ją, kiedy mama przewija chłopca nie tak, jak ona by chciała,
po swojemu. Poza tym coś trzeba było zrobić z roślinami, które rozwiesiła do suszenia w szo-
pie, w przeciwnym razie utracą moc. A tymczasem matka nie pozwalała jej nawet na taką pra-
cę. Pewnego przedpołudnia jednak Johanna zniknęła i wróciła z ogromnym naręczem po-
krzyw.
- Jesteś położnicą, Johanno - upomniała ją matka. - Nie powinnaś biegać po okolicy!
Zachorujesz! A poza tym jest niedziela, pomyśl, że ktoś mógł cię widzieć!
- Ha! A ty sama ile tygodni leżałaś w łóżku, kiedy mnie urodziłaś? Dawne zwyczaje
już nie obowiązują, mimo wszystko żyjemy w roku tysiąc siedemset czterdziestym czwartym,
mamo! A poza tym ty sama też nigdy nie pozwoliłaś, żeby wiosenna cebula zgniła dlatego, że
jest niedziela.
Amelia musiała po prostu pokręcić głową. Córka miała rację pod każdym względem.
Kiedy Amelia urodziła Johannę... pamiętała troskliwość Marii, ale nie zapomniała też własne-
go zapału, pragnienia, by jak najwcześniej wstać, znowu coś robić, spróbować, jak porusza
się nowe, lekkie po porodzie ciało, I prawdą jest także, że nie obowiązuje już królewskie pra-
wo, które nakazywało położnicom leżeć w łóżku przez osiem tygodni. A jeśli chodzi o dzień
świąteczny, który należy święcić, to skoro chłopi muszą zbierać paszę dla swoich zwierząt, to
i ona może naruszyć przykazanie, żeby zebrać potrzebne dla ludzi lekarstwa.
- Idź się trochę przejść, weź ze sobą Raviego i tatę. Pooddychajcie świeżym powie-
trzem. Właśnie przestało padać.
Johannie spodobała się ta propozycja.
Bendik odłożył dziecko do kołyski, malec protestował cichutko, ale uspokoił się, kie-
dy Amelia podała mu zwitek płótna do ssania. Był to kawałek cieniutkiej tkaniny okręconej
wokół posmarowanego miodem wosku; kiedy dziecko ssało, małe usteczka napełniały się sło-
dyczą.
- Pójdziesz z nami, Ravi? Pokażemy tacie wieś!
- Ale... ludzie będą się chyba dziwić, Johanno... dopiero co urodziłaś...
- Niech diabli porwą ludzi - prychnęła z uśmiechem, potrząsając głową. - Mamo, czy
mogę sobie pożyczyć twój kapelusz? Dopiero będą mieli na co się gapić, zwłaszcza ludzie
wracający z kościoła!
- Weź, oczywiście - uśmiechnęła się Amelia. - A ty, Bendik, włóż świąteczną kurtkę,
tę czerwoną, powiesiłam ją na łóżku.
Znakomicie rozumiała córkę. Choć Johanna opowiedziała jej tylko część swoich prze-
żyć, to i tak dość, by rozumieć jej niemal dziecinne pragnienie odegrania się trochę wobec lu-
dzi, którzy byli dla niej i Raviego tacy nieżyczliwi.
- Wkrótce stąd wyjeżdżamy. Wyprostujmy karki, Ravi, i popatrzmy im dzisiaj prosto
w oczy! Niech widzą...
Ravi spojrzał w jej rozpromienioną twarz.
Czy to ta sama kobieta, która błagała go, by zachowywał się grzecznie, nie robił nicze-
go, co by zwróciło na nich uwagę otoczenia? On sobie z tym nie poradził. Wszyscy wiedzieli,
kim jest Knut Plassen, ten przeklęty. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że tylko władza Torkje-
lia Villanda powstrzymuje ich od plucia mu w twarz i domagania się kary za czarodziejskie
sztuczki, włóczęgostwo, niewyparzony jęzor i kradzież bimbru.
Teraz bowiem ludzie niemal już zapomnieli pastora Lunda i jego delikatną żonę, panią
Karen. Nowy proboszcz był z całkiem innej gliny, on sprawował swój urząd z taką nieustępli-
wością i przekonaniem, że ludzie byli zdumieni.
Ravi uśmiechnął się do Johanny. Widział radość w jej oczach, promienne refleksy, o
których niemal zapomniał. Nagle niczym błyskawica przemknął mu przez głowę obraz z in-
nego czasu, zobaczył zwinną młodą dziewczynę, biegnącą mu na spotkanie z rękami pełnymi
darów, które chciała mu ofiarować. Szałas w lesie, gdzieś daleko stąd...
Na wspomnienie tamtych dni poczuł w ustach słodycz, jakby dzielił tę pociechę ze
swoim maleńkim synkiem.
Uśmiechnął się do niej, uniósł twarz ku szaremu niebu.
Teraz usłyszeli bicie dzwonów, silne, spiżowe.
Na dole, przy placu tingowym, spotykali nieduże grupki ludzi, idących na mszę w
swoich najlepszych ubraniach. Jacyś młodzi mężczyźni cmokali z uznaniem na widok pięknej
damy, ale kiedy ją rozpoznali, natychmiast umilkli. Gapili się, mrugali oczyma, jakby nie mo-
gli uwierzyć w to, co widzą.
Johanna kiwała głową i uśmiechała się do nich, kapelusz kołysał się z dumą na jej gło-
wie, a na twarzy dostojnego ojca, który trzymał mocno jej obciągniętą rękawiczką dłoń, malo-
wała się duma.
Ravi czuł rozpierającą go radość. Musiał bardzo nad sobą panować, by nie mieć py-
szałkowatej miny. Doznawał rozkosznego uczucia, widząc, że dwie bogate gospodynie po-
chylają się do siebie i szepczą coś, rzucając jadowite spojrzenia na strój Johanny i jej srebrne
ozdoby.
Minęli kościół, wciąż spotykając zdążających tam ludzi. Przy Wilczym Urwisku napo-
tkali całą rodzinę ulokowaną na drabiniastym wozie, zaprzężonym w siwą szkapę, takim sze-
rokim, że zajmował całą drogę. Trójka spacerowiczów zeszła na dół, by przepuścić furę, ta
jednak zatrzymała się tuż przed nimi i mężczyzna trzymający lejce uchylił lekko czarnego ka-
pelusza. To przecież ten, którego nazywają Monsem - Duńczykiem!
- Ale, ale... czyż to nie gospodarze Plassen? Muszę powiedzieć, że rzadko można was
spotkać, miałem tę przyjemność chyba zeszłej zimy...?
- Dzień dobry, Mons, i szczęść Boże. Rzeczywiście, my rzadko wychodzimy z domu.
- Pani wygląda pięknie, jak zawsze. Zwinna i śliczna...
dzisiaj pewnie będzie wprowadzenie do kościoła po porodzie?
Johanna przyglądała mu się, nie bardzo rozumiejąc, o co mu chodzi. Żona Monsa po-
chyliła się mocno w przód, widocznie nie dosłyszała, twarz płonęła jej z ciekawości. Na wo-
zie tłoczyła się gromadka dzieci. Wszystkie miały kamizelki i sukienki lub spodnie z szorst-
kiego, szaroniebieskiego samodziału. Chłopcy nosili jeszcze lniane koszule, też szaroniebie-
skie.
- Nie, nie sądzę. Dziecko nie ma jeszcze dwóch tygodni.
- Ooo... ach, tak?
Mons wyglądał na speszonego, sądził pewnie, że się przesłyszał. Nikt przecież nie bie-
ga po drogach ledwie kilka dni po porodzie.
Bendik chrząknął. Johanna zarumieniła się.
- Och, przepraszam. Powinnam była oczywiście... Przedstawiła ojcu krótko swoją zna-
jomość z Monsem - Duńczykiem, powiedziała mu, jak życzliwie się zawsze do niej odnosił.
Ojciec serdecznie potrząsał szorstką chłopską ręką i nie miał mu za złe, że człowiek niższego
stanu nie zszedł z wozu, żeby się przywitać.
- No tak, musimy się śpieszyć. Trzeba gdzieś postawić konia i wóz, jak przyjedziemy
za późno, nie będzie miejsca. Moja szkapa lubi stać u starego Sjugurda. Bóg wie, jak długo
już u mnie służy...
Musiało to być rzeczywiście długo, bo szkapa wyglądała na umęczoną. Johanna przy-
patrywała się bladym dzieciakom, sprawiały wrażenie głodnych, choć przecież było lato. Ko-
bieta miała szarą twarz, rozjaśniały ją tylko dwie czerwone plamy na kościach policzkowych.
- Wszystkiego najlepszego - pożegnał się Mons niepewnie i cmoknął na konia.
Johanna ukłoniła się, pomachała ręką dzieciom, które wytrzeszczając oczy gapiły się
na dziwny kapelusz ozdobiony długimi piórami i czerwonymi jedwabnymi kwiatami.
Będą przez wiele lat opowiadać historię o tym, jak komornica Anna z Plassen nagle
stała się elegancką panią.
Johanna zachichotała i pociągnęła Raviego za ramię.
- Czy to nie zabawne? - szepnęła nie bez złośliwej radości.
Ravi prychnął i szturchnął ją żartobliwie w bok.
- Już się dosyć napuszyłaś? Czy może chciałabyś jeszcze zrobić spacerek w dół do go-
spody?
Bendik zauważył lekki ton, w jakim się oboje przekomarzali, było w tym zaufanie i
pełne porozumienie. Odetchnął z ulgą, niepostrzeżenie puścił rękę Johanny. Szła teraz z mę-
żem, coś mu opowiadając, a równocześnie pokazywała ojcu największe zagrody i godne uwa-
gi miejsca, które mijali.
Kościół był brunatny i niezbyt piękny. Bendik wyraźnie rozróżniał kolejne fazy budo-
wy, krok po kroku. Okna wstawiono całkiem niedawno, pomyślał. Nie znajdowały się w jed-
nym rzędzie, nie były też jednakowej wielkości. Niewątpliwie jednak dawały dostatecznie
dużo światła. Trudno porównać tę świątynię z ich pięknym, kamiennym budynkiem w Lyster.
Ale ten kościółek miał w sobie wiele czaru. I jeśli Bendik dobrze się domyślał, to z pewnością
wewnątrz jest mnóstwo bardzo starych rzeźb. Wyraźnie widać było drewniane słupy podtrzy-
mujące budowlę, ostra wieżyczka przypominała tę, którą oglądali, mijając gontowy kościół w
Borgund.
- Najpiękniejszy jest portal - wyjaśniła Johanna, kiedy przechodzili obok świątyni. -
Są tam niewiarygodne ozdoby i postaci, można się przestraszyć widoku okropnych głów i
masek.
- I pewnie taki był zamiar - mruknął Ravi. - Żeby straszyć ludzi.
Johanna wiedziała, co Ravi ma na myśli. On zawsze odnosił się z wielką rezerwą do
boskich sił i domów Bożych. Przede wszystkim zaś do pastorów. Miała jednak nadzieję, że
pan Lund może zaszczepił mu w głowie inne idee.
- Kościół to bardzo dobre miejsce dla zbłąkanych ludzi - oznajmiła stanowczo.
Bendik wsunął ręce w kieszenie kurtki, po karku spływał mu pot. Wyczuł jakiś nowy
nastrój między dwojgiem młodych.
- Jak się nazywa ta zagroda, tam w górze na zboczu? - zapytał, spoglądając na Ravie-
go.
Johanna słyszała, jak jej ukochany odpowiada, szła w milczeniu i zastanawiała się nad
tym, co Ravi powiedział, a obaj mężczyźni dyskutowali na temat rolnictwa w okolicy. Bendik
bardzo był zainteresowany, jakich narzędzi używają, jaką stosują orkę tutaj, w głębi lądu.
- Znowu będzie ciężki rok. Wszystko zostanie wypalone albo deszcz zniszczy uprawy.
Już trzy lata pod rząd mieliśmy nieurodzaj - bąknął Ravi.
- Tak, słyszałem, że czasy są ciężkie... ale przecież zaczęło padać.
- Dla wielu za późno - odparł Ravi. - Zimą znowu będziemy głodować tutaj w Al.
Bendik zdumiony spojrzał spod oka, ale Ravi wpatrywał się w błoto, w którym grzę-
zły im buty, kiedy szli przez Myrejordet, Sundrekleppen i Hago. Musieli teraz nadłożyć sporo
drogi, Bendik bowiem chciał zejść w dół do rzeki i zobaczyć piękne miejsca nad wodą płyną-
cą tak spokojnie, że zabudowania wsi się w niej odbijają. Ravi bardzo dobrze się czuł nad tą
wiecznie przepływającą wodą. Johanna wspominała tamten ciepły dzień, jaki przeżyli nad
rzeką, zanim dziecko się urodziło, zanim Erlend...
Za nimi znowu biły dzwony.
Z każdym krokiem słyszeli ich głos słabiej, a kiedy okrążyli zagajnik i wkroczyli na
błotnistą ścieżkę w kierunki rzeki, dźwięk dzwonów stopniowo był zagłuszany przez coraz
głośniejszy szum wody.
Mdły promień słońca przebił się przez szarą zasłonę chmur i trafił w wodę niczym
lśniąca strzała.
- Tu naprawdę jest pięknie - zachwycał się Bendik.
- Tak - przyznała Johanna i po raz pierwszy poczuła odrobinę żalu, że będzie musiała
opuścić to miejsce. Dziwnie było myśleć, że po raz ostatni słyszała bicie dzwonów w Al. W
tej samej chwili postanowiła, że tak nie będzie. Pewnego razu przyjadą tutaj jeszcze, żeby to
wszystko zobaczyć. Być może odwiedzą Mathildę oraz Trugego. Może też Torkjella Villan-
da. No tak, bo przecież mieszkają tu ludzie, którym oni mają wiele do zawdzięczenia.
Z lekkim sercem Johanna zwróciła się znowu w stronę wsi, zobaczyła, że chmury roz-
proszyły się i na odległe hale pada promienne światło słońca.
Ojciec wyjął z kieszeni kamizelki krzesiwo i fajkę. Niewielką, mniejszą niż wszystkie
inne, które dotychczas widziała. Nie miała pojęcia, że ojciec nabrał takiego zwyczaju, on jed-
nak zaproponował Raviemu, by popróbował tytoniu.
Uśmiechnęła się, czuła, że rozkoszny spokój ogarnia jej ciało, kiedy ci dwaj mężczyź-
ni siedzą tak blisko siebie na kamieniu i spokojnie rozmawiają o łowieniu ryb, o wędkach i o
tym, jak rzeka zachowuje się po ulewnym deszczu.
Oni są zbyt przyjaźni, myślał Ravi. Jak ja sobie z tym poradzę? Gdyby byli nieżyczli-
wi, odnosili się do mnie wrogo... wtedy ona musiałaby zrozumieć, że nie mogę towarzyszyć
jej do domu ojca. Może nawet byłaby mi wtedy wdzięczna, że dokonałem za nią trudnego
wyboru, że uwolniłem ją od obowiązku decydowania.
Ona kiedyś wybrała mnie. Ale wyniknęło z tego tylko nieszczęście. Nie może popeł-
nić tego samego błędu po raz drugi. Nie wolno mi jej do tego zmuszać. Ale mimo wszystko
będzie mi strasznie trudno, bo jak zdołam patrzeć jej w oczy i powiedzieć, że nie mogę przy-
jąć tego, co mi daje jej rodzina?
Siedział nad rzeką, czuł w ręce gładkie, chłodne metalowe krzesiwo Bendika. Robota
była bardzo staranna, wykonał to ktoś wiele pokoleń temu, mimo to krzesiwo jest wciąż po-
ręczne i równie przydatne jak na początku. Zapalnik był chyba wielokrotnie wymieniany, cały
mechanizm wyglądał inaczej niż te, które Ravi widywał przedtem. Ale wszystko działało jak
trzeba. Bendik z uśmiechem wypuścił przez nos delikatny tytoniowy dym.
- Na zdrowie - powiedział, podając na chwile fajkę Raviemu.
Rozmawiali o rybach, o największych sztukach, jakie sami złowili lub słyszeli, że tra-
fiły się komuś innemu. Ravi wspominał zimowe dni spędzone daleko na zachodzie, kiedy ra-
zem z ojcem przyłączyli się do pewnego rybaka i łowili z łodzi wielkie flądry. Pamiętał
ogromne rybie pyski, pot mężczyzn, grubiańskie historie na temat morskiego potwora zjadają-
cego ludzi, a nawet wraki łodzi, które opadły na dno. Mięso nie było przeznaczone do użytku,
suszono je i wysyłano do Niemiec oraz do Francji. Skóra nadawała się na łapcie i czapki. W
niektórych okolicach używano ogromnych rybich pęcherzy do zasłaniania otworów okien-
nych. Cienka błona przepuszczała światło, zatrzymywała natomiast deszcz i śnieg.
Bendik kiwał głową, trzymając srebrny ustnik fajki między zębami, a Ravi opowiadał
z przejęciem o pewnym rybackim doświadczeniu.
- Wszędzie krew... łódź wyglądała jak szlachtuz. Nigdy bym nie myślał, że ryby mają
krew, ale to bydlę zostało zadźgane jak świnia i staliśmy po kostki w jakiejś zimnej cieczy...
pamiętam, że przechyliłem się przez burtę i zwymiotowałem.
Bendik drgnął, bardziej dlatego, że twarz Raviego ożywiła się pod wpływem wspo-
mnień, siedział przy nim niczym młody chłopiec i zapomniał, że o takich sprawach mężczyź-
ni ze sobą nie rozmawiają.
Ravi zamilkł.
Bendik znowu podał mu fajkę. Kobieta siedząca za nimi nie odzywała się i w ciszy,
która nagle zaległa, pojawił się nowy dźwięk.
Najpierw podniósł się Bendik.
- Cóż, chyba powinniśmy ruszać do domu.
Ravi skinął głową, ale wyraźnie myślami był gdzie indziej, strząsnął popiół ze świą-
tecznych spodni, czuł spojrzenie Bendika na swoim wystrzyżonym karku, ale nie sprawiało
mu to przykrości. Powoli podniósł się z miejsca. Znowu napotkał spojrzenie Bendika.
- Dziękuję za fajkę - powiedział Ravi.
- Na zdrowie - odparł starszy mężczyzna. - Kiedy wrócimy do domu, poznasz praw-
dziwy tytoń! Ostatnia przesyłka z Bergen... pachnie niebiańsko w czarnych skrzyneczkach,
Ravi. Pochodzi z Afryki, tak mi się zdaje, jest tak czarny jak Murzyni!
Johanna musiała się uśmiechnąć.
Ojciec traktował Raviego z taką życzliwością i przyjaźnią, jak tylko mogła pragnąć.
Młody gospodarz w Karlsgard nie powinien mieć żadnych problemów, kiedy już jego czas
nadejdzie. Nie będzie też taki jak Erlend, który od razu wtrącał się do wszystkiego. Ravi naj-
pierw dobrze pozna jej rodziców, szybko się zorientuje, jakie żywią nadzieje zarówno co do
jej losu, jak i majątku. Na pewno zostaną przyjaciółmi. Po dziecinnemu cieszyła się na myśl o
tym, szła teraz trochę z tyłu, żeby sycić oczy widokiem tych dwóch ukochanych mężczyzn,
którzy z rękami w kieszeniach wędrowali wąską ścieżką w górę, oddalając się od rzeki.
Nazbierała trochę ziół, dzikiej kapusty i duże naręcze polnych kwiatów, które chciała
postawić na stole.
Rzeka śpiewała, płynęła za nią spokojna i coraz bardziej odległa. To ostatni raz.
Johanna musiała się jeszcze obejrzeć, popatrzeć na mieniącą się srebrem wodę, na
miejsce, w którym odpoczywała, w którym zaznała wiele chwil spokoju. Ravi przesiadywał tu
jeszcze częściej, wiedziała o tym dobrze. On już się bardzo przywiązał do tej wsi. Nie do lu-
dzi wprawdzie, z tutejszych mieszkańców będzie mu brakować pewnie tylko Trugego. Może
zresztą bardziej bimbru, pomyślała z nagłymi wyrzutami sumienia. Ravi będzie tęsknił do
miejsc, do kamieni, nawet do dzikich wiewiórek i saren, którym w zimie wynosił drogocenne
siano. Będzie mu brakować drzew i ścieżek, które wydeptał. Uważał, że przyroda do niego
przemawia. Że wszystko to są jego przyjaciele, był jak dziecko, które ze starego kawałka
drewna robi różne rzeczy, a potem nadaje im imiona.
Johanna pokręciła głową.
Niełatwo go zrozumieć, tego jej ukochanego. Nawet wtedy, kiedy siadywał z kawał-
kiem starego drewna w ręce i opowiadał najdziwniejsze historie o domu, z którego ten kawa-
łek drewna pochodzi. Ani wtedy, kiedy drzemał na porośniętym trawą zboczu i nagle zaczy-
nał mamrotać przez sen, mówić o czymś, co, jej zdaniem, nigdy się nie wydarzyło.
Niełatwo go zrozumieć, niełatwo go kochać. Ale teraz czas zmagań przeminął, czuła
w piersi rozpierającą radość. Teraz jest dobrze, jest tak, jak myślała, że wszystko się ułoży,
byleby tylko rodzice przyjechali. Marzenie, którym żyła przez całą tę długą zimę i wiosnę,
stało się rzeczywistością. Teraz to już nie jest sen, to wszystko nigdy snem nie było. Teraz
żyją w rzeczywistym świecie, a ona ani na sekundę nie przestaje się z tego cieszyć.
W domu czeka mama z jedzeniem. Dziecko jest przewinięte i nakarmione, z pewno-
ścią śpi. Johanna zdawała sobie sprawę z tego, że ma zarumienione policzki, że duży kapelusz
porusza się zabawnie w rytm jej kroków, że dzisiaj ludzie spoglądali na nią ze zdumieniem i
źle ukrywaną zazdrością.
Teraz już jej więcej nie zobaczą!
Teraz ona wraca do domu.
Idąc, skubała listki zebranych ziół, a potem gołe łodygi odrzuciła za siebie. Potem sku-
bała płatki kwiatów, wkrótce ułożyła się za nią żółta smuga, kiedy to zobaczyła, pożałowała
swojej bezmyślności. Bo chociaż łąki stały całe w kwieciu, to i tak żal niszczyć biedne roślin-
ki tak całkiem bez potrzeby.
Westchnęła ciężko, podbiegła parę kroków i ujęła Raviego pod rękę.
- Jesteś głodny, kochanie? Chyba jeszcze nigdy nie próbowałeś jedzenia mamy, wiedz,
że naprawdę masz się na co cieszyć! Och, jak ja tęsknię za tym, żeby pokazać ci wszystko,
Karlsgard, wszystkie miejsca, wszystko, czego nie zdążyłeś zobaczyć... przedtem.
Ravi uśmiechnął się do niej pośpiesznie, patrząc gdzieś ponad jej głową, mimo
wszystko skinął i objął ją mocno w pasie, żeby nie potknęła się na stromym zboczu ponad
Brata.
Znajdowali się teraz na wiejskiej drodze, ale nigdzie nie było nikogo widać. Ludzie
byli pewnie jeszcze koło kościoła, a może poszli do gospody po zakończeniu nabożeństwa.
- Jutro wyjeżdżamy... wprost trudno w to uwierzyć. Bendik pogłaskał córkę po wło-
sach, wysuwających się spod kapelusza.
- Nigdy nie byłaś specjalnie cierpliwa, moje dziecko. Jesteś pewna, że podołasz podró-
ży?
- Mama mówi, że dziecku będzie dobrze w kołyszącym się koszu przytroczonym do
siodła. A przy tej pogodzie podróż przez góry to po prostu przyjemna wycieczka. Przygotuje-
my zresztą wszystko tak, żeby mu niczego nie brakowało.
- Ja nie pytałem o dziecko - powiedział Bendik cicho.
- Johanna da sobie radę - szepnął nagle Ravi z bardzo poważną miną. - Johanna jest
silna. Ona jest... silna.
Spojrzała na niego, lekko mrużąc oczy, było coś niezwykłego w tych słowach. Jakby
prośba do samego siebie, prośba, którą powtórzył, żeby była prawdziwa.
- Będziesz się chyba mną opiekował? - szepnęła, próbując pokryć dziwne uczucie,
które wywołały w niej jego słowa. W obecności Bendika zarzuciła Raviemu ramiona na szyję
i pocałowała go w usta.
ROZDZIAŁ V
Konie Bendika radośnie chrupały obrok z parcianych worków. Większość rzeczy Jo-
hanna wysłała na probostwo, do podziału między biednych. Wyprawiła też duży worek do za-
grody Mathildy, a po zastanowieniu się przygotowała wielki tobół z ubraniami, kołdrami, je-
dzeniem i garnkiem masła dla Monsa - Duńczyka. To gospodarz, z pewnością nie lubi takich
darów, ma swoją dumę. Johanna dołączyła jednak wiadomość, że to wszystko należy trakto-
wać jako zapłatę za wszelką pomoc, której od niego doznali. Jemu się to z pewnością i tak nie
spodoba, ale wychudzone dzieci i gospodyni na pewno się ucieszą. Lata nieurodzaju surowo
obeszły się z tą rodziną, nauczyły ich trzymać takie uczucia jak duma na uwięzi.
Gospodyni, która przyjęła ich po pożarze, oddała wełnę i większość materiałów odzie-
dziczonych po zmarłej pastorowej. Wszystko, co leżało w szopie, uratowało się, teraz Johan-
na wzięła tylko dwie sztuki materiału. Jedna, to ta sama tkanina, z której uszyto najlepszą
suknię Karen. Druga, to delikatne kupne płótno, białe, tylko odrobinę zażółcone. Chciała z
tego uszyć ubranka dla dziecka. Na razie wszystko pachniało pleśnią, zbyt długo leżało w wil-
gotnej skrzyni.
Johanna przygotowała też dokument, w którym prosiła lensmana, by sprzedał wszyst-
ko, co należy do gospodarzy Plassen, zarówno resztki spadku po pastorze Lundzie, jak i dom,
który zbudowali. Pieniądze odbiorą później. Zresztą może zostawią je w tej wsi, w której
można je przeznaczyć na tak wiele pożytecznych celów. Ravi postawił swoje inicjały pod jej
podpisem. To jedyne co potrafił, nikt jednak nie oceniał jego niezdarnych ruchów, kiedy pi-
sał.
- Weź ten dokument, po kolacji zaniesiesz go do lensmana - powiedziała Johanna. -
Pożegnałeś się już z Trugem? Czy my nie jesteśmy mu nic winni? Za bimber...
Mówiła szeptem, nie chciała, żeby rodzice słyszeli. Ravi niechętnie potrząsnął głową.
- Wszystko zapłacone - rzekł cierpko.
Amelia zdjęła fartuch i poprosiła do stołu. Zapalono dwie białe świece w pięknych
srebrnych lichtarzach, uratowanych z pożaru. W kącie stała osmalona skrzynka, owiązana
mocno sznurami z solidnymi węzłami po obu stronach.
- To nasz ostatni posiłek tutaj - powiedziała Johanna półgłosem.
Podała Raviemu wielki nóż, by pokroił duże żytnie, świeżo upieczone chlebki.
Bendik postawił na stole butelkę. Niezwykłą brązowozieloną butelkę z niemieckiej ap-
teki, ze szkła, w którym widać było pęcherzyki powietrza. Butelkę pokrywał czerwony mate-
riał. Znajdowało się w niej wino, Johanna rozpoznała zapach domowej piwnicy.
- Ja nie mogę jechać - oznajmił Ravi. Powiedział to tak cicho i niewyraźnie, że w
pierwszej chwili Johanna myślała, że jej się tylko zdaje. Letni wieczór był bardzo ciepły, wi-
docznie nawet zwierzęta nie mogły spać, bo wokół ciągle słychać było szelesty i chrzęst ła-
manych gałązek. Wielki kamień, przy którym siedzieli, zdawał się żyć, ciepło pochodziło jak-
by z jego wnętrza. Ravi na pół leżał na miękkiej trawie, plecami oparty o kamień. Johanna po-
łożyła głowę na jego ramieniu, ale teraz uniosła ją i zdumiona patrzyła na ukochanego.
- Co ty mówisz?
Zadrżał lekko, czuła, że jego ciało się kurczy.
- Ja... ja nie mogę z wami jutro jechać.
Johanna ciężko wciągała powietrze i wypuszczała je ze świstem, próbowała się opano-
wać, szukała w sobie cierpliwości, spokojnych słów, które musi wypowiedzieć. Wyglądało na
to, że Ravi się boi. Boi się czegoś. Jest jak dziecko, pomyślała. Jak dziecko, które ma udać się
w podróż i boi się nowych krajobrazów.
- Wracamy przecież do domu - odparła łagodnie i uniosła dłoń, by pogłaskać go po
policzku.
- To ty wracasz do domu, Johanno. Ja... jestem w domu. Tu albo tam. Ale nie w Ly-
ster.
- Ale... będzie ci tam dobrze, Ravi! Pobierzemy się! I nasz synek... musisz się przecież
cieszyć, że jego przyszłość jest zabezpieczona?
Uważnie studiował jej twarz, widział, że bardzo się stara, by zachować spokój i życzli-
wość. Dostrzegał, że jej cierpliwość jest jak cieniutka błonka na oczach.
- Nie mogę z wami jechać - odparł z uporem. Mówił teraz głośniej, stanowczo.
- Dlaczego?
Johanna syknęła, sama słyszała, że słowa brzmią jak wystrzał w cichym, pogrążonym
w mroku wieczoru lesie.
Ravi przymknął oczy. Usta zacisnęły się, jakby ktoś dźgnął go boleśnie aż do kości.
- Dlatego, że chcę zostać tutaj.
Johanna podniosła się, długa spódnica opadała na jego uda, kobieta stała teraz nad nim
z zaciśniętymi pięściami, była wyższa niż kamień, o który on się opierał.
- Boisz się? Boisz się zostać mężem gospodyni z Karlsgard? Boisz się spojrzeć tamtej-
szym ludziom w oczy? Myślisz pewnie, że będą cię nazywać synem mordercy i odwrócą się
od ciebie? Ravi, ty niczego nie pojmujesz. Nie minie wiele czasu, a wszyscy zrozumieją, co
mają do stracenia. Jesteśmy wystarczająco silni, Ravi, mój ojciec jest...
- Ludzie zawsze się mnie bali. Dlatego prawie nikt nigdy ze mnie nie szydził ani nie
odważył się ze mną zmierzyć. Mam tego dość, jestem zmęczony. Nie jestem w stanie znieść
myśli, że twoje srebro może kupić ich życzliwość albo przestraszyć ich!
- Gadasz głupstwa, Ravi. No dobrze, pewnie na początku będzie trochę trudno. Być
może będziemy musieli walczyć, przynajmniej z ludźmi ze Storlendet. Ale wygramy, Ravi.
Jesteśmy bezpieczni! Nareszcie jesteśmy bezpieczni!
Ravi drapał palcami miękką ziemię obok swojej nogi. W końcu spojrzał w górę.
- Ja nigdzie nie będę bezpieczny, Johanno. Wiesz o tym dobrze. A najgorsze, że ty też
nie będziesz bezpieczna, dopóki jesteś ze mną. Dziecko także...
Johannie szumiało w uszach, oto on siedzi tutaj i miażdży wszystkie jej marzenia i na-
dzieje, jakby to były grudki ziemi, które rozgniata w palcach.
- Ty głupcze! Jak możesz przychodzić tu i odrzucać wszystko teraz, kiedy nareszcie
mogłabym ofiarować ci wszelkie dobro, które do mnie należy? Ty się w ogóle mną nie przej-
mujesz!
Patrzył na nią długo w milczeniu. Widział, jak policzki Johanny płoną, jak ona sama
chwieje się nad nim, jakby stawiała opór huraganowi. Jej ostatnie słowa paliły go w piersiach.
Widział łzy w jej oczach, dawna słabość sprawiła, że serce mu się ścisnęło, chciał ją przycią-
gnąć do siebie, objąć mocno ramionami przestraszone ciało i szeptać jej czułe słowa, dopóki
się znowu nie uspokoi.
Musiał jednak zrobić coś całkiem innego.
- Johanna...
- Dlaczego mnie teraz tak nazywasz? Dlaczego nie mówisz do mnie Hanna albo
Anna?
- Twoi rodzice tutaj są. Jesteś Johanną, czy tego nie zauważyłaś?
Znowu mówił spokojnie, ale oddech miał przyśpieszony, urywany.
- Jesteś odmieniony, Ravi! Co się z tobą stało dzisiejszego wieczoru? Sam nie wiesz,
co mówisz, powinieneś iść spać, zobaczysz, że jutro rano wszystko się ułoży. Jestem pewna,
że będziemy mieć piękną podróż, tata mówi, że nic nie wskazuje na deszcz ani...
- Zamilcz, Johanno Karlsgard! Posłuchaj teraz, co mówię, i nie odzywaj się do mnie
jak do dziecka. Bo robisz to, wiesz o tym? Bardzo często...
Johanna milczała, czuła się bardzo zmęczona. Po chwili opadła znowu na leśną ściół-
kę, ale nie spuszczała z niego wzroku.
- Nie pozwolę ci, Ravi, byś mnie teraz zdradził. Sam nawet nie wiesz, jak bardzo za-
sługujesz na to, by korzystać ze wszystkich dóbr, jakie ci proponuję. Sam nie wiesz, czego
chcesz, boisz się zostać panem w Karlsgard. Ale ja wiem na pewno, że nikt nie byłby lepszym
gospodarzem niż ty. Zdobędziesz zaufanie ludzi... kiedy przekonają się, kto się kryje za czar-
ną grzywą.
- Kto zechce ufać człowiekowi, który wije się w bólach, toczy pianę bliski szaleństwa
i odbywa lunatyczne spacery?
Johanna potrząsnęła głową, chciała nie dopuścić do siebie goryczy.
- Nie ty jeden na to cierpisz, wiesz dobrze. Ludzie też wiedzą, co to jest padaczka.
Poza tym nikt nie musi widzieć... Przecież wyczuwasz, kiedy atak się zbliża?
- Nie zawsze - odparł.
Powalane ziemią palce przeczesywały teraz kępkę wilgotnej od rosy trawy. Rozmowa
zbaczała z głównego toru, zamierała, Ravi czuł, że bliskość Johanny nie pozwala mu jasno
myśleć. Zapach jej długich włosów otaczał jego mózg niczym mgła. Słodki zapach noworod-
ka, mleka z jej piersi i wina, które wypiła. Jęknął, chciał stąd odejść. Johanna powiedziała:
- Powinieneś teraz odpocząć, Ravi. Powinieneś się wyspać, nie musimy wyruszać zbyt
wcześnie.
Poczuł jej dłoń na swoim policzku, serce mu się krajało, ale nie chciał, żeby ona coś
zauważyła. Próbował sobie wyobrazić jej twarz spaloną i krwawiącą, potwornie poparzoną
przez gorące płomienie. Wywoływał jej obraz za zamkniętymi powiekami, widział chłopczy-
ka, małego i chudego, jak biegnie przez ogień i deszcz iskier, krzycząc z bólu, a skóra odpada
z niego płatami, on zaś ginie w trzaskających płomieniach.
Coś takiego nie może się wydarzyć. Ravi nie powinien być przy nich. Kiedy taki dzień
lub noc nadejdzie, oni muszą się znajdować daleko od niego. Zresztą nie mają już dokąd ucie-
kać, bo jeśli odejdą od rozwścieczonych ludzi w tej wsi, to nie minie wiele czasu, a ludzie
znowu podejmą polowanie.
Johanna siedziała, nie mówiąc ani słowa. Czuł jednak na sobie jej spojrzenie, zadrżał i
zwrócił znowu wzrok do swego wnętrza. Musi działać rozsądnie. Nie może pozwolić zbić się
z tropu. Dla jej dobra, dla dobra dziecka. Johanna szepnęła:
- Czy pamiętasz, Ravi... wtedy, w szałasie... obiecałeś mi, że zawsze będziesz mi to-
warzyszył, czy już zapomniałeś? Czy chcesz złamać swoje obietnice, Ravi?
Niemal czuł, że płomienie palą mu skórę. Język leżał w ustach jak martwy, spalony,
unicestwiony. Zmusił się jednak, by wciągnąć powietrze, i zdumiony usłyszał, że jego słowa
brzmią zrozumiale, kiedy mówił:
- Tak. Jestem zdrajcą. Zawsze byłem, Johanno. Wybacz mi...
Johanna stłumiła krzyk protestu.
Dopiero teraz odważył się na nią spojrzeć, bo teraz huk szalejących w jego duszy pło-
mieni był tak głośny, jak wtedy, kiedy palił się dom. Musi ją stąd odesłać, jak najszybciej.
Wysłać ją, wszystko jedno dokąd, byle jak najdalej od niebezpieczeństwa, nawet gdyby miało
go to kosztować życie.
- Właściwie to ja nie potrafię kochać, Johanno. Nigdy tego nie umiałem. Chyba ci kła-
małem, za moimi słowami nic się nie kryje - Ty... ty nigdy naprawdę nie byłaś mi bliska.
Odskoczyła od niego prawie na czworakach, do spódnicy przylepiła się ziemia i drob-
ne gałązki, oczy miała szeroko otwarte, jakby ją uderzył.
- Co ty mówisz... co ty, do diabła, mówisz...?
- To prawda, Johanno. My... my jesteśmy tylko jak dwa okręty, które spotkały się na
ciemnym morzu. I sama widzisz, do czego nas to doprowadziło. Do nieszczęścia... co innego
nas spotkało? Śmierć, Johanno. Śmierć Erlenda, może także śmierć Karen...
- Nie myślisz tego poważnie - jęknęła zaszokowana.
- Owszem. Twój Bóg nie jest ślepy, Johanno. Ty wiesz, dlaczego... jeśli w ogóle masz
odwagę o tym myśleć. Musisz ode mnie uciekać... Johanno. Ludzie mają rację. To diabeł rzu-
cił na mnie to przekleństwo.
- Jesteś szalony - szepnęła. Zmusił się do krzywego uśmiechu.
- Tak. Szalony. Lub opętany! Przeklęty! Jesteś jedyną osobą, która tego nie dostrzega-
ła, Johanno. Pozwoliłaś się oszukać, pozwoliłaś się zaczarować. Ale teraz jesteś wolna.
Nie był przygotowany, kiedy nagle zarzuciła mu ramiona na szyję. Czuł, że jej ręce
zaciskają się na karku i na głowie, jej zapach był tak intensywny, że nie mógł oddychać, skóra
przy jego policzku parzyła mocniej niż ogień, który czuł w głowie. Wiedział, że lada moment
ustąpi, jeśli natychmiast się od niej nie uwolni. Brutalnie odepchnął jej ramiona, trzymał
drobne nadgarstki tak mocno, że zobaczył w jej oczach ból.
W głębokiej depresji poczuł dawny chłód w żołądku, stalowe ostrze, o którym niemal
zapomniał. Wahał się przez moment, ale potem przestał się opierać.
Johanna jęknęła zrozpaczona. Jej wargi się poruszały, ale żadne słowo nie padło. Ravi
trzymał ją mocno, czuł, że mięśnie jej ramion drżą, powoli się jednak uspokajała. Wypuścił ją
z objęć. Johanna siedziała wciąż w tej samej dziwnej pozycji, na wpół klęcząc, z pochylonymi
plecami i wyciągniętymi rękami, jakby ją wciąż obejmowały czyjeś niewidzialne ramiona.
- Czy potrafisz wyczuć przekleństwo, Johanno? Czy chcesz poznać śmierć? Taka wła-
śnie jest śmierć, Johanno, i ona mieszka we mnie.
Nieporadnie, jakby zmęczony i nagle postarzały Ravi wstawał, trzymając się kamie-
nia. Miał wrażenie, że płuca mu pękną, kiedy wydychał z nich resztki jej zapachu. Zaszoko-
wany wpatrywał się we własne dzieło, ona wciąż trwała w tej upokarzającej pozycji, z tymi
uniesionymi rękami niczym żona Lota.
Ale oczy żyły.
Niebieskie było teraz odrobinę większe niż zielone.
Nie pozwolił im się uwięzić.
- Zegnaj, Johanno. Opiekuj się dobrze naszym synkiem, ja wiem, że przy tobie będzie
bezpieczny. Nigdy mu o mnie nie mów.
Po czym obrócił się na pięcie, rękami zatkał uszy i pobiegł, potykając się, do zagajni-
ka.
Z tyłu za nim huczał wodospad, zdawało mu się nawet, że czuje rozpryskującą się lo-
dowatą wodę, ale biegł dalej, uciekał, nie czując chłostających go po twarzy gałęzi ani cięż-
kich kropli deszczu, który właśnie zaczął padać.
ROZDZIAŁ VI
Nie była w stanie się ruszyć, nawet nie mogła mrugnąć. On zniknął w zaroślach, sły-
szała jego kroki, słyszała odgłosy zwierząt, uciekających przed biegnącym przez las człowie-
kiem. Widziała wszystko, słyszała każde słowo, ale chłód, który przenikał jej ciało, dotarł
również do serca. Ocuciło ją to, myślała jasno, choć dostrzegała świat jak poprzez najlepsze-
go gatunku szkło, za tym szkłem właśnie on zniknął i pogrążył się w mroku.
Nie czuła żadnego bólu.
Czyżby została sparaliżowana?
Nie, przecież nadal trwała w wyprostowanej pozycji.
Jak długo tak siedziała ogarnięta dziwną obojętnością, nie umiałaby powiedzieć, w
końcu jednak poczuła lekkie pieczenie w oczach. Pojawiły się łzy, to sprawiało ulgę. Powo-
lutku mięśnie zaczynały tajać, widziała własne zaciśnięte pięści, które jakby niezależnie od
niej wisiały w powietrzu tak, jak on je zamroził. Wokół nadgarstków miała czerwone plamy,
jak więźniarka, którą dopiero co uwolniono. Po chwili była w stanie opuścić ręce. Zaczynała
wyczuwać ciężar własnego ciała. Lodowate odrętwienie mijało stopniowo, kawałeczek po ka-
wałeczku. Jęknęła i upadła na ziemię. Czekała na ból, który musi nadejść, kiedy serce rów-
nież odtaje.
Siedziała wsłuchana w siebie, ale wciąż obojętna.
Nic się nie działo.
Nawet ciepły deszcz nie mógł sobie dać rady z tą dziwną zmarzłocią, ale teraz Johannę
zaczął ogarniać chłód innego rodzaju. Przemoczona suknia i cienka bluzka lepiły się do skóry.
Koszula ciążyła jej, kiedy próbowała wstać. Buciki z cielęcej skóry zostały zniszczone.
Johanna odnalazła ścieżkę do domu i po paru minutach mogła ściągnąć z siebie prze-
moczone ubranie i ogrzać się przy piecu, przy którym Amelia robiła białożółty sos z delikat-
nej kupnej mąki.
- Co tak długo was nie było? Czy chodziliście gdzieś daleko? I kto by pomyślał, że
dzisiejszego wieczoru rozpęta się burza! Ale chyba wypogodzi się do rana. Jak myślisz, Ben-
dik? Nie możemy przecież wyjeżdżać w taką pogodę... oj, znowu się błyska. Boisz się burzy,
Johanno?
Tamta potrząsnęła z wolna głową. Nawet nie zwróciła uwagi na błyskawicę i grzmoty
przewalające się ponad szczytami wzgórz.
- Nie boisz się, no pewnie, nigdy się nie bałaś nawet jako dziecko.
- Owszem, bała się - odparł Bendik ciepło. - W każdym razie zawsze przybiegała do
nas do łóżka, żeby się schronić, niczym mały zajączek poszukujący domu...
Uśmiechnął się do córki, ona spojrzała na niego przelotnie. Amelia przyniosła dziec-
ko, które drżało leciutko.
- Ravi z nami nie jedzie - oznajmiła Johanna, podając dziecku pierś.
W izbie zaległo milczenie.
- Tak? Ale... dlaczego?
W głosie ojca pojawiło się coś, jakby uznanie. Johanna pomyślała: oni nigdy napraw-
dę nie uwierzyli, że Ravi nie jest łowcą posagów. Nie pozbyli się podejrzeń, że bardziej chce
dostać nasz majątek niż mnie. No i popełnili błąd. Ja też popełniłam.
- On... on nie ma odwagi - wyjaśniła.
Matka patrzyła na nią, przenikliwy wzrok docierał aż do serca córki, ona jednak na to
pozwalała. Matka wolno, z powagą, pokiwała głową.
- Porozmawiamy o tym później, jeśli Johanna będzie chciała - powiedziała cicho do
męża.
- Dziękuję, mamo.
- Córeczko moja... Hanno...
Ojciec podszedł do niej i objął mocno. Czuła jego oddech na wilgotnej ciepłej piersi.
- Będziemy o ciebie dbać, nie bój się niczego.
- Wiem - odrzekła Johanna. - Ale jestem taka zmęczona...
Amelia i Bendik popatrzyli po sobie bezradnie.
Za nic nie ponosimy odpowiedzialności, mówiły oczy Amelii wpatrzone w męża.
Traktowaliśmy go z największą życzliwością, pomyślała sobie Amelia. Czuła piekącą
gorycz w gardle. Co ten mężczyzna zrobił z ich małą Hanną? Nigdy przedtem tak nie myślała,
nie pozwalała sobie na to. Wiedziała, że jeśli Johanna go kocha, to nikt nie zdoła go jej ode-
brać. I już na pierwszy rzut oka Amelia wiedziała, że on również kocha Johannę. To jakby wi-
siało w powietrzu między nimi. Mówiły o tym ich spojrzenia. Pośpieszne krótkie pieszczoty.
Wszystko.
Amelia po raz pierwszy poczuła, że ogarnia ją gniew. Ten tchórzliwy głupiec. Zdra-
dził ją. Nie odważył się przeciwstawić trudnościom. Bał się ludzi w Lyster. Ale przecież w tej
walce on byłby stroną silniejszą, czy nie może tego zrozumieć?
Mogło być jednak i tak, że Ravi nie kochał Johanny zbyt mocno. Ze przerażało go
dziecko. Choroba. Ból, który trzeba by było znieść, gdyby maleństwo nie wyżyło.
Smutek jest ceną miłości. Może ten obcy chłopak nie był w stanie zapłacić takiej ceny,
myślała Amelia z goryczą, wylewając sos na kawałki pieczonego mięsa z duszoną cebulą. Sos
był gęsty i gładki. Pracowała w zamyśleniu, wsłuchując się jednocześnie w cichutkie pomla-
skiwania dziecka. Była tak zamyślona, że zaskoczył ją kolejny głośny grzmot.
Za plecami słyszała ciche nucenie Bendika. Niski głos męża wydał jej się dziwnie
obcy. Mogła sobie przypomnieć jego śpiew nad brzegiem rzeki, pod wierzbowym drzewem,
bardzo dawno temu. Grywał wtedy dla niej, robił wierzbowe fujarki, jakich nigdy jeszcze nikt
nie widział. Teraz już nie robi fujarek. Nie robi ich, odkąd Johanna dorosła.
Bendik śpiewał dziecięcą piosenkę o wronie i lisie.
Przy wysokich tonach głos mu się załamywał. Słyszała w nim jakby płacz, ale kiedy
rzuciła w jego stronę pośpieszne spojrzenie, spostrzegła dobry uśmiech na wargach. Śpiewał
wnukowi. Może Johanna zechce dać mu na imię Bendik? A może Karl, na pamiątkę ojca
Amelii. Wyprostowała się mimo woli, to przecież Bendik jest dziedzicem tego człowieka, w
jej żyłach nie ma ani kropli krwi Karla Oppdala. Chociaż serce wciąż przepełnia miłość do
niego. Johanna z pewnością nigdy by nie wpadła na pomysł, żeby wybrać dziecku imię upa-
miętniające tę tragiczną figurę, jaką był Justitian Revelin, syn pastora, który zapłodnił matkę
Amelii, Marję.
Johanna jednak nie mówiła nic na ten temat. Może w ogóle o tym nie pomyślała.
Amelia nastawiła uszu, gdy usłyszała, że mąż przestał śpiewać, a po chwili, zwracając
się do córki, zadał pytanie, nad którym Amelia dopiero co się zastanawiała.
- Jak zamierzasz go nazwać, Johanno?
- Nie wiem - odparła córka obojętnym głosem. - Może wy zadecydujcie. Myślę, że
mógłbyś coś znaleźć w rodzinie twojej matki. Jak właściwie babcia miała na imię?
Bendik pochylił głowę, oparł ją na rękach. Patrzył na dziecko, które zasnęło zadowo-
lone.
- Nie wiem - szepnął. - Mama... ona nigdy o tym nie mówiła. Rodzina. Ja nie wiem...
nie wiem o nich nic. Nie chcieli mieć nic wspólnego z mamą, kiedy okazało się, że jest w cią-
ży. Zresztą ona była córką komornika.
Amelia płakała bezgłośnie. Widziała, jaki wielki ból sprawia Bendikowi roztrząsanie
złych wspomnień.
- Gdyby to była dziewczynka, moglibyśmy ją nazwać Ellinor - rzekła. - To imię matki
Bendika.
- No to może Eldar? - zaproponowała Johanna obojętnie.
- Nie! Nic w tym rodzaju! - ucięła Amelia krótko. Oboje, Johanna i jej ojciec, wiedzie-
li, co matka ma na myśli, żadnego imienia, które mogłoby przypominać Erlenda.
Johanna wstała, oddała dziecko ojcu.
- No to ja wiem - oznajmiła. W jej zmęczonych oczach pojawiła się żywsza iskierka.
Patrzyła prosto na matkę. - Damy mu na imię Benjamin.
Amelia zapomniała mieszać w garnku.
W kącikach jej oczu zalśniły łzy, przesłaniając wzrok.
- Benjamin... Benjamin, ukochany...
- Był ci przecież bardzo drogi, wiem o tym - powiedziała Johanna cicho.
Amelia skinęła głową. Nagle przez jej twarz przemknął cień lęku.
- On umarł... zbyt wcześnie... czy myślisz... czy myślisz, że to właściwe imię dla ko-
goś, kto potrzebuje tak wiele szczęścia w życiu?
- Nie decydujcie się na żadne imię, dopóki się dobrze nie zastanowicie - mruknął Ben-
dik ostrzegawczo.
Panowało powszechne przekonanie, że nie należy wybierać dziecku imienia, które
przedtem nosił ktoś nieszczęśliwy. A Benjamin był synem Gjertrud, chorował od urodzenia,
nie był taki jak inni, żył w świecie, który otoczenie nie do końca rozumiało. I umarł bardzo
młodo, chciał zobaczyć anioły tańczące, jak w baśni, na lodzie. Pewnej nocy wymknął się z
domu, a następnego dnia znaleziono go zamarzniętego na śmierć, ale z szczęśliwym uśmie-
chem na wargach.
- Mały będzie miał na imię Benjamin - zdecydowała Johanna.
- Ostatni syn - szepnęła Amelia przelękniona.
- Ostatni, ale też jedyny sprawiedliwy pośród wszystkich - odparła Johanna.
- To dobre biblijne imię, nikt nie może mieć nic przeciwko niemu - powiedział Ben-
dik, ale nadal w jego głosie słychać było zwątpienie.
- Urządzimy chrzciny, o których ludzie latami będą opowiadać - obiecała Amelia,
ocierając rękawem oczy. Nad piecem rozchodził się lekki swąd przypalonego jedzenia.
- Mały Benjamin - szepnął Bendik cicho. Powtarzał to imię raz po raz, chłopczyk w
jego ramionach spał głęboko. Czasem tylko maleńkie usteczka drgnęły w półuśmiechu, jakby
akceptował postanowienie matki.
- Oczywiście, że jesteś Benjamin. Benjamin Ravissonn Karlsgard...
- Nie - zaprotestowała Johanna gwałtownie. - On będzie się nazywał Johannassonn.
Ravi nie zatrzymał się, dopóki nie poczuł, że zmęczenie ugasiło pożar w jego głowie;
oszołomiony i przestraszony oparł pięść o rozdaną na dwoje sosnę i odkrył, że znajduje się
bardzo wysoko w górach na hali zwanej Babią Zagrodą Biegł bez celu i sensu, słyszał powta-
rzające się raz po raz grzmoty i gnał dalej, od tego kamienia i od tej zastygłej kobiety z oczy-
ma, które żyły i ciągnęły go z powrotem.
Teraz był przemoczony, dygotał, mimo to było mu gorąco.
Zakręciło mu się w głowie, gdy przystanął, czuł, że serce bije gorączkowo, by nadążyć
za pośpiesznym oddechem.
Zobaczył w dole szopę na siano. Rozległa łąka nie została jeszcze skoszona, teraz tra-
wa pod ciężarem deszczu, który lał się z nieba, kładła się na ziemi niczym lśniące końskie
włosie. Popatrzył w niebo na czarne chmury, poczuł, że deszcz obmywa mu poranioną twarz,
woda zalewała oczy, wciskała się w nie boleśnie. Ale kiedy spływała po policzkach i dalej
wzdłuż pulsującej na szyi żyły, wiedział na pewno, że to nie są łzy.
Gdy tylko znowu mógł oddychać, powlókł się dalej, szedł w stronę małego szaroczar-
nego budynku z torfowym dachem. Błyskawica po raz kolejny rozdarła niebo, zniknęła gdzieś
w górach, w jej rozbłysku Ravi zobaczył Sangenuten w białoniebieskim świetle. Pomyślał:
piorun uderzył. Biedny Truge, to jedyna pamiątka, jaką miał po ojcu.
Wkrótce znowu rozległ się turkot wozu Tora, Ravi pamiętał, jak w dzieciństwie wy-
ciągał głowę, by zobaczyć wóz. Lub może konia Odyna, osmionogiego i niezwykle podnieca-
jącego. Nigdy jednak nie przeżył nic więcej niż zalewający oczy deszcz. Wtedy myślał, że
być może pastorowie mają mimo wszystko rację, mówiąc, że historie o Torze i Odynie to tyl-
ko bajki. Kiedyś później zobaczył tam w górze Boga, widział iskry krzesane przez piekielne
anioły przelatujące ponad ziemią. Na ogromnej kamiennej osełce ostrzyły swoje miecze tak,
by mogły naprawdę razić, gdy zastępy Pana wyruszą, by pokonać jego wrogów, wszystkich
tych, którzy nie wierzą, i tych, którzy nie chodzą do kościoła, kiedy dzwony wzywają.
Dotarł do niskich drzwi, wisiały krzywo na zawiasach, ale pchnął je z całej siły i
wpadł, zataczając się, do izby, gdy ustąpiły z lekkim skrzypnięciem.
Krzyk kobiety nie był głośniejszy niż odgłos poruszających się zawiasów, najpierw
Ravi w oszołomieniu sądził, że słyszał tylko zgrzyt metalu.
Kiedy jednak oczy przywykły do panujących ciemności, mógł rozróżnić ludzką po-
stać. W izbie pachniało śledziami i czymś nieokreślonym, jakby zbutwiałą ziemią. Stał wciąż
tuż przy drzwiach, które kołysały się i stukały o futrynę.
- Nie bój się - wyszeptał.
Nie usłyszał jednak kolejnego krzyku.
- Jeśli zrobisz choćby krok, zabiję cię!
Głos pochodził z kąta na prawo, z jakiegoś miejsca w głębi ciemności. Był wysoki,
jakby należał do młodego chłopca. Ale Ravi nie słyszał w nim ani odrobiny lęku, którego
mógł oczekiwać po tamtym pierwszym krzyku.
- Nie jestem niebezpieczny - wyjąkał.
- Wynoś się! Wynoś się, przybłędo, nikt cię tu nie zapraszał!
Teraz dopiero zrozumiał. To głos kobiecy, wysoki i odrobinę ochrypły. Co kobieta
robi w takim miejscu podczas burzy z piorunami? Mówiła jakoś dziwnie, nie tak jak inni
mieszkańcy wsi. Musiała być tu obca. Ona też.
- Ja ciebie znam, kobieto - powiedział cicho.
Nad dachem domu znowu błyskawica rozdarła niebo, tym razem burza była blisko.
Grzmot nadszedł natychmiast, przetaczał się nad ich głowami, gdy Ravi dostrzegł kontury
twarzy kobiety, białej z czarnymi oczodołami. Potargane włosy sterczały na wszystkie strony,
w świetle błyskawicy mieniły się jakąś dziwną barwą, której nie potrafiłby określić. Wkrótce
znowu zapadła ciemność, oboje stali bez tchu i czekali, aż grzmot ucichnie.
Ravi przymknął oczy, wyobrażał sobie kobietę.
Widział ją, jak dźwiga worek, bardzo ciężki worek, biegła, jacyś ludzie podążali za
nią, wykrzykując wściekle. W worku miała szynkę, musiała być silna, skoro biegła z takim
ciężarem na ramionach. Czepek spadł jej z głowy i wtedy rude włosy rozsypały się, opadły na
ramiona, otoczyły jej szyję. Słońce mieniło się w lśniącej miedzi, głowa dziewczyny wyglą-
dała jak pochodnia zapalona po to, by prześladowcy dobrze ją widzieli na tle pokrytej wiosen-
ną zielenią hali. Usłyszał jej ostry syk:
- Jeśli zaraz nie wyjdziesz, to cię zabiję! Teraz! Mam nóż i potrafię się nim posługi-
wać!
Ravi potrząsnął głową, musiał się uśmiechnąć.
- Nie gadaj głupstw, kobieto. Nie ścigam ani ciebie, ani tej szynki, którą ukradłaś.
Jęknęła w ciemnościach.
- Szynki? O czym ty bredzisz, przybłędo? Słyszał, że serce jej bije głośno, a może tyl-
ko to wyczuwał?
- Ten wysoki chłop z kosą... więcej go już nie zobaczysz. On nigdy więcej cię nie zła-
pie, kobieto. Jesteś teraz bezpieczna. Czy został ci jeszcze jakiś kawałek mięsa?
Teraz jej głos przypominał pisk.
- Został...
- W takim razie podzielmy się nim, kobieto, a ty tymczasem opowiesz mi historię o
swojej matce. Możesz mi wszystko powiedzieć. Widzisz, oni nazywają mnie synem morder-
cy.
Dźwięki dochodzące z ciemnego kąta świadczyły, że kobieta się poruszyła. Wkrótce
Ravi usłyszał, że kawałek metalu został położony na kamiennej podłodze.
- Usiądź. Tam gdzie stoisz. Powiedz, kim jesteś, i skąd wiesz to wszystko. Ty jesteś
jednym z nich, prawda? Chociaż mówisz inaczej, jesteś jednym z nich?
- Ja nigdy nie byłem w Roldal - powiedział Ravi. Słowa unosiły się w powietrzu mię-
dzy nimi jak na skrzydłach. Ona głośno chwytała powietrze, być może wciąż jeszcze się bała.
Dawny triumf, który pojawiał się zawsze, gdy mówił obcym ludziom, kim są, znowu burzył
krew Raviego. Niemal czuł, że za moment pojawi się piekący ból ojcowskiego policzka, tego
rodzaju gadanie było niebezpieczne. Ona jednak nie uderzyła, siedziała bez ruchu.
- Ty należysz do Cyganów, a może w twoich żyłach płynie lapońska krew? Jesteś cza-
rownikiem, jednym z tych, którzy patrzą na świat diabelskimi oczyma!
Zdumiony zwrócił uwagę na jej podniecone słowa, mówiła o nim tak, jakby oznajmił,
że jest księciem z bajki.
- Tak, być może - odparł Ravi i niemal życzył sobie światła, tak by ona mogła zoba-
czyć igrający uśmiech na jego wargach.
- Dam ci trochę mojego mięsa - powiedziała kobieta z nieoczekiwaną twardością w
głosie - moje mięso za twoje oczy. Opowiedz mi o mojej matce.
Ravi był zaskoczony, ona przyjmowała wszystko z niesłychaną powagą. W powietrzu
nie wyczuwało się już lęku, odkąd dowiedziała się, kim czy też czym on jest, przestała się
bać. To dziwne. Ta istota nie jest taka jak większość ludzi. Po raz pierwszy się zdarzyło, że
Ravi kogoś przestraszył, a kiedy potem pokazał mu swoją twarz, tamten się uspokoił.
- To tutaj ona płakała - oznajmił cicho. Kobieta przeszła przez izbę, usłyszał, że jest
bosa.
Z półmroku wysunęła się ręka, majaczyła mu słabo mała, krucha figurka w podartym
ubraniu. Ręka, która pogładziła jego policzek, była nieduża, jednak wydawała się szorstka i
sucha jak nie nasmarowana skóra.
- Proszę bardzo, jedz pierwszy. Widać, że ty też podróżowałeś długo, przybyszu.
- Tak - potwierdził Ravi i poczuł, jak ta nieoczekiwana życzliwość na niego działa,
uświadomił sobie, że byłaby w stanie zburzyć kamienny mur, jaki wzniósł wokół swego ser-
ca. - Z bardzo daleka...
Poprosił o jeszcze, zjadł mięso i wypił wodę, którą mu podała. Żołądek się uspokoił,
ale mózg wciąż był szczelnie otulony wełną. Dziewczyna powiedziała, że ma na imię Helena
i że przyszła do tej wsi, by się czegoś dowiedzieć.
- Mam tutaj wujów - rzekła. - Wrogów także. Potężnych wrogów... władają tym, co
należy do mnie.
Ravi zrozumiał: dostał mięso, a teraz ona żądała oczu.
Sam się zdziwił, jak łatwo mu było wywołać obrazy, ów wysoki mężczyzna z kosą po-
jawił się natychmiast, w ostrym blasku słońca widział znowu milczącą ucieczkę po dzikim i
stromym górskim zboczu. Mocno zaciskał powieki, chciał widzieć lepiej. To Helena, nagle
zapragnął, by szopa była jaśniejsza, chętnie by przyjrzał się z bliska fantastycznej barwie jej
włosów. Czupryna dosłownie płonęła. Trzymał teraz obrazy mocno, czuł, że krew płynie w
jego żyłach z wysiłkiem, ale mózg uwolnił się z wełny.
Po chwili krajobraz uległ zmianie. Widział teraz ludzi idących w szeregu, wołali coś
do siebie nawzajem, niektórzy nieśli długie kije. Słońce mieniło się w miedzianych guzikach
oraz w bagnetach. Młodzi mężczyźni, starsi mężczyźni, mężczyźni w samodziałowych znisz-
czonych marynarkach, mężczyźni w niebieskich, kupnych ubraniach z gęsto tkanego materia-
łu, mężczyźni w czerwonych kurtkach i wysokich kapeluszach. Wszyscy kogoś szukali.
Ravi głośno wciągnął powietrze, zacisnął w ręce małą dłoń, która odpowiedziała ze
zdumiewającą siłą.
- Ona siedzi tutaj... jeszcze. Ukrywa się, ale jest tuż, tuż. Ludzie przechodzą obok...
tak, myślą, że uciekła daleko stąd, nie szukają zbyt dokładnie, bo znajdują się dopiero za gra-
nicą dworu, w którym tamta została zamknięta. Liv - Więźniarka!
Helena wydała z siebie jęk i puściła jego rękę.
- Rozpoznałeś ją!
Ravi otwierał oczy powoli, niechętnie. Na zewnątrz deszcz ustawał, błyskawice już się
nie pojawiały, można było słyszeć tylko dalekie echo grzmotów.
- Ona była moją matką. Ravi skinął niepewnie.
- Ludzie gadają, że zamordowała swoje nowo narodzone dziecko.
Widzenie zniknęło, Ravi próbował sobie przypomnieć historię, którą kiedyś słyszał.
- Gadali, że je zamordowała. Ale tobie pozwoliła żyć? Pytanie zawisło nad ich głowa-
mi. Helena zaklęła cicho.
Ravi był zaskoczony uporem brzmiącym w jej słowach.
- Gdyby wiedziała więcej, pewnie zechciałaby udusić także mnie. Tak zresztą byłoby
najlepiej. A ona nie miała przecież nic do stracenia.
- Powiadają, że została ścięta.
- Tak. I głowę zatknięto na tyczce. Ciało pochowali w nieznanym miejscu. Nic z niej
nie pozostało. Dziecko posłali do diabła, bo to dziedzic Złego!
- Przychodzisz tutaj, by domagać się jakiegoś spadku? W mroku dostrzegał loki tań-
czące wokół jej twarzy, kiedy potrząsała głową, czuł lekki powiew.
- Nie... chciałabym tylko wiedzieć. I spojrzeć im w oczy, tym, którzy trzymali mnie w
ramionach, kiedy byłam tylko maleńkim dzieckiem. Bękartem Liv - Więźniarki...
- Dlaczego?
Nie od razu odpowiedziała, ale kiedy otworzyła wreszcie usta, popłynęły słowa sta-
nowcze i spokojne.
- Jeśli uznam, że są winni mojej udręki, pozabijam ich. Świadków. Sędziów. Więzien-
nych strażników. Może też moją własną krew, gdzieś przecież mam jakiegoś ojca...
Ravi oparł się o ścianę. Marzł w przemoczonym ubraniu. Ale jej bliskość ogrzewała
go, dziewczyna posiadała jakąś taką siłą, która zdawała się wypełniać pomieszczenie i jego
głowę, a może nawet serce, nie odczuwał w nim bowiem wielkiej rany tam, skąd została ode-
rwana Johanna, choć przecież czegoś takiego się spodziewał.
- Jesteś dzielna, Heleno - powiedział. - Ale żeby specjalnie niebezpieczna, to nie. Taka
mała kobieta...
- Najbardziej niebezpieczny jest taki wróg, który nie ma nic do stracenia - odparła.
- Ty tracisz własne życie - rzucił obojętnie. Niemal słyszał, że dziewczyna się uśmie-
cha.
- Przecież ja nie mam żadnego życia - oświadczyła stanowczo.
Z pierwszych lat nie pamiętała wiele. Nieraz próbowała sobie przypomnieć, natężała
umysł i starała się ze wszystkich sił przywołać najpierwsze wspomnienia. Coś jej majaczyło,
jakieś dalekie wydarzenia, które trudno było ubrać w słowa, coś, co dawało odrobinę ciepła,
kiedy bardzo się koncentrowała. Oto kiedyś dostała zwinięty naleśnik, był słodszy niż cokol-
wiek innego, co próbowała, i taki ogromny, że musiała go trzymać obiema rękami. Zapamię-
tała tylko pierwszy kęs, smak syropu.
Potem była pustka, nieskończona nicość.
Dni trudno było rozróżnić, oddzielone od siebie tylko paroma godzinami snu. Żadnych
marzeń, żadnych myśli nie była w stanie uchwycić.
Pamiętała dzień śmierci, w listopadzie trzy lata temu. Wdowiec z Roysebakken został
wezwany przez Boga, jak to powiedział pastor. Z żoną nieboszczką nie miał dzieci, pozostał
mu tylko starszy brat. I Helena, mała żebraczka, której zapewniał u siebie kąt od czasu, kiedy
umarła Józefa - Żołnierka. Helena nie płakała, zresztą nikt chyba tego nie oczekiwał. Może z
wyjątkiem pastora, który uważał, że tacy jak ona za wszystko powinni być wdzięczni. Za
samo jedzenie i dach nad głową powinni okazywać wieczną radość, zwłaszcza że na Royse-
bakken nie głodowała, każdy może zaświadczyć. I karmili ją zupełnie bez pożytku co naj-
mniej przez dwie zimy, zanim stała się na tyle silna, by mogła zapłacić robotą.
A nie była chuda, w każdym razie wtedy, kiedy umarł gospodarz.
Dostawała kaszę z masłem i tłustą rybną zupę, zdarzało się parę łyków cienkiego piwa
albo nawet rosół. On mówił, że nie lubi chudych dziewczyn, bo macanie ich żeber sterczą-
cych pod skórą nie daje wielkiej radości. Poza tym talary są jego, nie zamierzał ich chować na
dnie skrzyni, żeby wpadły w szpony tego zawszonego brata. Kiedy baba umarła, nie dawszy
mu nawet jednego syna, pokazał, że potrafi cieszyć się życiem.
Przez jakiś czas dziewczyny od komorników jej zazdrościły, kiedy je niekiedy spoty-
kała z bydłem na górskich pastwiskach albo w dniach tingu, jeśli pozwolono jej jechać na
targ.
Kiedyś w zimie podarowały jej tkane w domu przepaski na włosy, byleby tylko dała
im kilka garści zboża albo trochę warzyw z piwnicy gospodarza. Nie mogła tego zrozumieć.
Przepaski były naprawdę ładne. Wiedziała przecież, że można długo żywić się wodą i rzadką
zupą z mąki. Z dawnych czasów znała tylko takie jedzenie.
Nikt jej nie powiedział, ile ma lat. Nikt nie powiedział, kim jest ani skąd pochodzi.
Przez cały czas wiedziała, że ta chuda baba, którą gospodarz nazywa Smoczycą, nie jest jej
matką. Nie mogła być, zawsze taka zimna i daleka, całkiem pozbawiona litości. Ale gdy tylko
zaczęła się spotykać z innymi dziećmi, one natychmiast poinformowały ją, że nie jest ani tro-
chę lepsza niż inne bękarty Józefy - Żołnierki. Dowiedziała się, że jest córką morderczyni,
którą stara ladacznica trzymała w swoim domu.
Helena nauczyła się schodzić gospodyni z oczu. Zarówno zimą, jak i latem ukrywała
włosy pod chustką, ponieważ kiedyś, kiedy szorowała próg, Smoczyca chwyciła je mocno.
Dziewczyna poczuła gwałtowny ból, została szarpnięta do tyłu, myślała, że tamta zerwie jej
skórę z głowy, ale gospodyni zaczęła pośpiesznie obcinać jej włosy. Rude loki sypały się na
nią niczym płomienny śnieg, krzyczała, machała rękami, widziała nad sobą roześmianą złośli-
wie twarz i nóż, a oczy kobiety płonęły.
- Nie chcemy mieć w domu żadnej kusicielki, Heleno. Bóg mi świadkiem, że jedyne,
co masz ładnego, to te włosy, ty zawszony mały podrzutku.
Helena starannie pozbierała włosy, pociągając nosem, dotknęła dłonią głowy i poczu-
ła, jakie szorstkie i obce kosmyki sterczą dookoła. Wielki plac na czubku głowy został wy-
strzyżony prawie do gołej skóry. Obcięte loki ukryła na swoim posłaniu w kącie obory, noca-
mi siedziała i mozolnie splatała je w długi, twardy, cienki sznur.
Nie umiałaby powiedzieć, dlaczego to robi, nie miała też pojęcia, po co, w końcu zwi-
nęła sznur, przypominał te powrozy, które Hakon Koniarz zawsze wmawiał chłopom, kiedy
przychodził ze swoimi wielkimi tobołami, proponując wszelkie niezbędne rzeczy.
Pewnego dnia Helena dostała od niego kawałek cukru, Rojsebakken zamówił sobie
całe pudełko tytoniu do żucia, i tej nocy Hakon Koniarz spał w oborze.
Dziewczyna dostała później trzy potężne policzki od gospodyni, która nazwała ją wy-
wloką i piekielną ladacznicą. Gospodyni biła mocno, ale nigdy tak mocno, by potem dziew-
czyna nie mogła pracować. Później nikt jej już nie bił. Bo później stała się wystarczająco sil-
na, by wykonywać męską robotę za dnia, a nocą spełniać kobiece obowiązki. Ci dwoje na
Roysebakken mieli dobre dni. Helena nauczyła się milczeć i odwracać wzrok, ale nigdy nie
stanęła przed gospodynią bez szczelnie zawiązanej chustki na głowie. Kiedy włosy odrosły,
były jeszcze bujniejsze i mocniejsze niż kiedykolwiek przedtem. Jakby jej siła zebrała się
właśnie tam i tliła się we włosach niczym pożar.
- Czy ty ich widzisz, ty obcy jasnowidzu? Czy widzisz, jak właśnie teraz smażą się w
piekle? Nie ma dnia, żebym się z tego nie cieszyła. Sama też tam pewnie skończę, ale mnie
będzie łatwiej. Ja jestem przyzwyczajona do krzyku - uśmiechnęła się cierpko.
Ravi dygotał, bardzo chciałby mieć się w co otulić. Może Johanna zostawi trochę po-
ścieli, z pewnością zostawi też jedzenie. Za parę dni będzie mógł wrócić do domu. Wtedy ona
na pewno już wyjedzie. Może nawet wyruszą, tak jak planowali, dziś o świcie. Burza przecież
ucichła. Czuł świeże powietrze wpływające przez szparę w drzwiach. Teraz sączyło się także
tamtędy blade światło, mógłby Helenę zobaczyć dość wyraźnie, gdyby tam stanęła. Ale ona
siedziała w kącie daleko pod ścianą jak gadający cień.
- Widzę ich... tutaj. Nie żyją. Oboje. Nie ma nic innego. Znowu się roześmiała, zagul-
gotało jej w gardle tak jak w butelce kosztownego koniaku, kiedy gospodarz z Villand nale-
wał do kieliszków.
- Wszystko wiesz - powiedziała, szczerząc zęby, ale zupełnie bez złośliwości.
Ravi także musiał się uśmiechnąć. Była to raczej parodia uśmiechu, zdawał sobie z
tego sprawę, ale przecież cieszył się szczerze, że na samej krawędzi szaleństwa spotkał żywe-
go człowieka.
Oznajmił cicho:
- Pójdziesz ze mną, kiedy się rozwidni, Heleno. Mam własną chatę. Na dole we wsi.
- Pójdę - przytaknęła. - Wyruszymy, jak tylko zrobi się jasno. I gdy się wypogodzi.
Strasznie marznę.
- Chodź tutaj - szepnął.
Przez chwilę siedziała bez ruchu. Potem przeszła przez izbę, człapała bosymi stopami
jak dziecko, które nocą wstało z łóżka.
Wyciągnął rękę, złapał ją za ramię. Pociągnął mocno ku sobie, chciał ją umieścić tam,
gdzie padało mdłe światło. Ona jednak wyrywała się w milczeniu, więc ją puścił. Wtedy uklę-
kła, położyła głowę na jego piersi, twarzą w dół. Krótkie, silne ramiona oplotły go w pasie,
oparła się o niego całym ciężarem, przycisnęła go z powrotem do ściany.
Zaszokowany uświadomił sobie, że dziewczyna zaczyna zrywać z niego ubranie, ko-
szula była przemoczona i lepiła się do ciała, ona jednak wyszarpnęła ją spod pasa spodni, po-
czuł na skórze jej drobne szorstkie dłonie.
Odchylił głowę do tyłu i jęknął.
Wiedział, że musi się bardzo wystrzegać, by nie myśleć teraz o Johannie. Ta Helena
była jak zwierzę, jak bezwstydna mała suka, która warczy i piszczy, ale też szczerzy zęby na-
wet na ludzi. Z pewnością jest niebezpieczna, śmiertelnie niebezpieczna. Ale nie dla niego.
Dla niego może stać się murem, zaporą przed rozpaloną lawą, przed dziką rzeką.
Dotykał jej skóry, chciał wiedzieć, że istnieje pod nią życie, miał nadzieję, że może
ona zechce oddać mu kawałek tego, co w niej wciąż jeszcze było żywe. Kąsała go, wbijała
małe ostre zęby w jego szyję, czuł zapach jej oddechu przypominającego woń świeżo spulch-
nionej ziemi. Ujęła jego ręce i położyła je sobie na piersiach, był zdumiony, jakie są maleńkie
i twarde, zaraz jednak przypomniał sobie, że ona nie karmi niemowlęcia. Materiał sukni był
sztywny i szorstki.
Jakiś trzask dotarł do jego uszu, Ravi wprost nie mógł uwierzyć, że to prawda, ale ona
już zerwała z niego koszulę i teraz poczuł chłodny powiew.
Drgnął, kiedy całym ciężarem oparła się o jego brzuch, przyciskała się mocno do nie-
go, liżąc go przy tym po szyi. Swoje spódnice uniosła wysoko, nagie uda wydały mu się wil-
gotne, doznał kolejnego szoku, kiedy uświadomił sobie, że usunęła wszelkie przeszkody.
Pulsowało mu w skroniach, jak kiedy rzeka wiosną zrywa lody, ale instynktownie usu-
nął się w tył, nagle usłyszał własny jęk, w którym było więcej bólu niż pożądania. Dziewczy-
na potrząsnęła głową, jej loki łaskotały mu twarz. Trzymał ją, nie miał odwagi wypuścić tych
drobnych chudych łopatek, które wyczuwał pod skórą jak kawałki twardego drewna.
- Chcę cię zobaczyć - wyrwało mu się. - Nie!
- Kim ty właściwie jesteś?
- A czy to ma jakieś znaczenie?
- Dlaczego... dlaczego...?
- Czy ty się boisz? Czy mnie nie potrzebujesz? Nie chcesz przyjąć swego losu?
Ravi chciał się wyrwać, ale ona nadal siedziała okrakiem na jego udach, była dziwnie
ciężka jak na taką drobną istotę. Wyczuwał teraz uderzenia pulsu po wewnętrznej stronie jej
ud, czuł ruchy warg, które coś do niego mówiły, ale przyciskały się jednocześnie mocno do
jego skóry.
Pociemniało mu w oczach.
Łzy spływały mu po policzkach, nie miał siły się bronić, wiedział o tym, było mu
wstyd, nie chciał, żeby ona zobaczyła, w jakim jest stanie. Ona jednak ujęła w dłonie jego
ręce i popchnęła go lekko, a kiedy poczuł twardą kamienną posadzkę pod plecami, położyła
się na nim. Jej twarz była teraz bardzo blisko, myślał, że Helena chce go pocałować, ona jed-
nak tego nie zrobiła, oddychała tylko ciężko wprost na jego twarz, a po chwili powiedziała:
- Nie bój się.
Słyszał w jej głosie coś, co mogło przypominać triumf, wyczuwał w niej szaleństwo,
jakiś rodzaj opętania, czyżby zamierzała wyssać z niego wszelkie siły? Może jej się wydaje,
że jest pajęczycą, która odbierze mu życie, żeby dzięki temu stać się silniejsza?
Poczuł, że z jego zaschniętego gardła dobywa się bulgoczący dźwięk.
No więc niech będzie! Może się przecież przespać z nieznajomą kobietą. Jeśli jednak
ona wierzy, że da jej coś więcej niż tylko fizyczne spełnienie, to musi to pozostać jedynie
pięknym marzeniem.
- Chciałaś mieć moje oczy... chciałaś mi w zamian dać swoje ciało.
- Tak - potwierdziła.
- Nie jest to zła zamiana.
Ravi roześmiał się głośno, uderzył głową w kamień, stwierdził, że roztańczone, rude
plamy stają się coraz intensywniejsze, gorętsze, bardziej oszałamiające, jakby długo patrzył w
słońce, a później zamknął oczy i gwałtownie chwytał powietrze.
Dziewczyna poruszała się nad nim, przyciskała do niego swoje wilgotne ciało, czuł
buzującą w jej żyłach krew i pozwalał unosić się jej podnieceniu. Czy to możliwe? Dziewczy-
na ponownie usiadła, dźwięki wydobywające się z jej gardła były jakieś nierzeczywiste, jak
zawodzenie, jak tajemnicza, cicha pieśń. Może zresztą tego wszystkiego nie słyszał naprawdę,
może istniało to tylko w jego głowie, ale w tych odgłosach było coś wabiącego, coś, co spra-
wiało, że zaczynał wierzyć, iż ona mogłaby go uwolnić.
Rozdygotany, jak jej śpiew, położył na niej obie ręce, próbował wyobrazić sobie, jak
wygląda, widział tylko płomienne włosy okalające białą, płaską twarz bez konturów i bez
oczu.
Teraz ona z trzaskiem ściągnęła z siebie suknię, szorstki, gruby materiał musiał być
nieprzyjemny, może wyprała suknię w brudnej wodzie, a może był na niej brud i kurz wiej-
skich dróg. Pachnie inaczej niż Johanna, przemknęło mu przez myśl. Intensywniej, zupełnie
czym innym, ale mimo to przyjemnie. Kiedyś już czuł coś podobnego, ale nie mógł sobie
przypomnieć, gdzie.
Zdumiony zauważył, że jej piersi napinają się pod jego dłońmi, są dziwnie twarde, ale
mimo to niezwykle delikatne. Zaciekawiony kreślił palcami kręgi wokół brodawek, były bar-
dzo maleńkie, sprawiały wrażenie zirytowanych dotykiem.
Kobieta Zakołysała się lekko. Z jej gardła wciąż płynął ten sam dźwięk. Ravi czuł, że
cały się w tym pogrąża. W głowie miał cudowną pustkę. Pozwalał jej robić ze sobą, co chce.
Wierzył, że ona potrafi uwolnić go od zmory, nie była taka jak wszyscy inni, była nie tylko
obcą kobietą.
- Weź to... Heleno, weź moje oczy, ty przeklęta.
Jak koszmar, nie, jak sen, myślał Ravi. Pożądanie rozrastało się w nim, chciał dopro-
wadzić grę do końca, chciał poczuć ulgę, o której wiedział, że nastąpi, a on stanie się potem
tylko pustym naczyniem.
Dziewczyna jęknęła i zrobiła, tak jak mówił, wciąż milczała, zniknęła mu sprzed oczu
w tym samym momencie, gdy chwycił ją mocno za ramiona i przywarł z całej siły do jej cia-
ła.
Prężyła się, wbijała mu paznokcie w kark, ale on nie czuł nic, napiął tylko wszystkie
mięśnie, a kiedy otworzył usta, żeby krzyknąć, poczuł, że dławią go słone włosy.
ROZDZIAŁ VII
Musiał spać bardzo długo albo może opuścił swoje ciało i dał się unieść prądowi rzeki.
Głowę miał dziwnie lekką. Dygotał na zimnej podłodze, poczuł, że ma coś miękkiego pod
głową, czego nie było tam przedtem. Nagle skamieniał. Spał, a nic mu się nie śniło. Niczego
nie widział. Błądził gdzieś w przestworzach, godzinę, może rok. Teraz światło padało na jego
twarz i drażniło zamknięte powieki. Nie odważył się ich otworzyć.
Milczący leżał i starał się zrozumieć, co się stało.
Coś zostało odmienione.
Pamiętał wszystkie szczegóły wydarzeń tej burzliwej nocy. Wyczuwał, że dziewczyna
tu jest, blisko niego, chociaż ich ciała dawno temu oderwały się od siebie.
Zapach.
Teraz sobie przypominał. Teraz już wiedział, dlaczego ten zapach, mimo braku jakiej-
kolwiek łagodności, tak go wabił, dawał mu poczucie bezpieczeństwa. Lisia jama. Spał kie-
dyś w lisiej jamie, najpierw myślał, że jest opuszczona. Kiedy jednak przedarł się przez zaro-
śla i wpełzł do środka przez dziurę pod wielkim kamieniem, natknął się na samicę. Przecisnął
się przez wygrzebany w ziemi korytarz i poczuł dziwne żywe ciepło.
Samica nie zaatakowała, chociaż miała przy sobie dwoje na wpół dorosłych szczeniąt.
Ravi słyszał ją i widział refleksy dwojga żółtych oczu. Przemawiał do lisicy bez słów, słyszał
jej niemą akceptację. Potem zasnął, czuł się tu bezpieczny. Zapach zwierzęcia... To najpraw-
dziwszy zapach, jaki mógł sobie wyobrazić.
Ona tu jest.
Rude włosy. Sól. Lisie futro mogłoby mieć taki smak, przemknęło Raviemu przez gło-
wę. Usłyszał skrzypnięcie drzwi. Powiew wiatru nadszedł z tamtej strony, zdumiewająco ła-
godny.
Światło stało się mocniejsze, bardziej drażniło zamknięte powieki, ale Ravi bał się je
otworzyć. Czy ona jeszcze śpi? A może to ona otworzyła drzwi, może chciała wymknąć się
niepostrzeżenie i zniknąć, zawstydzona tym...
- Mięso - powiedziała nagle. - Na śniadanie też będzie szynka. I woda. To wszystko,
co mam. Chce ci się pić?
Teraz musiał otworzyć oczy.
Wolniutko wpuszczał światło pod powieki. Drzwi były otwarte na oścież, widział wy-
raźnie. Trawa na zewnątrz mieniła się tysiącami kropelek rosy. Burza minęła na dobre, niebo
cudownie się wypogodziło i słońce świeciło z nową siłą. Ravi był oślepiony, zasłonił twarz
ręką.
Dziewczyna miała taką krótką spódnicę, że kiedy przechodziła obok niego, widział jej
nagie do połowy uda. Usiadł gwałtownie. Ona pochylała się nad swoim workiem, kroiła szyn-
kę. Włosy były dokładnie takie rude, jak to zapamiętał, ale dłuższe, niewiarygodnie długie.
Opadały ciężką falą na ramiona i plecy, gęste niby końska grzywa, musiały być cięższe, niż
mu się to wydawało w nocy.
Odłożyła nóż, patrzył zdumiony, jaka jest maleńka, kiedy się tak pochyla. W końcu
wyprostowała plecy, odwróciła się ku niemu i wtedy Ravi zmrużył oczy zaszokowany. Jesz-
cze nie pozapinała sukni. Piersi wabiły go, nie mógł przestać patrzeć na dwie różowe brodaw-
ki. Zasychało mu w ustach, zmuszał się, by spojrzeć jej w oczy. Oczy miała ciemne, twarz no-
siła ślady dni spędzanych na słońcu, na małym nosie gęsto leżały piegi.
Ravi mrugał przerażony, jęknął ciężko. Toż to przecież jeszcze dziecko. Prawda spa-
dła na niego niczym cios w podbrzusze.
- No co się tak gapisz? Czy nie chciałeś mnie widzieć? Wstał, górował teraz nad nią,
nigdy nie uważał się za specjalnie silnego ani wysokiego, ale teraz był niczym olbrzym, zły
olbrzym, potwór, leśne monstrum, które porywa dzieci.
- Boże drogi, Helena... co ja zrobiłem...
- Przespałeś się ze mną.
Gryzła kawałek suszonego mięsa, bez cienia zażenowania podała mu drugi. Ravi wol-
no potrząsał głową. Jej oczy mieniły się groźnie. Kiedy w nie popatrzył, poczuł, że szok ustę-
puje. Ona to właśnie te oczy. Tylko ciało ma dziecinne. Oczy... wcale nie są dziecięce. Ani
niewinne. Kiedy one się takie zrobiły? pomyślał.
- Ty uważasz, że ja jestem dziecko - syknęła zirytowana. - Do diabła, obcy, ja nigdy
nie byłam dzieckiem!
- Ja... nie powinienem był... nie mieliśmy prawa... Podeszła do niego blisko, odchyliła
głowę do tyłu, jej drobna twarz sięgała mu do piersi. Dziewczyna uparcie patrzyła mu prosto
w oczy.
- Głupek - rzekła krótko.
Po czym odwróciła się na pięcie i zniknęła za drzwiami.
Wróciła jednak po chwili, przyniosła garść wilgotnych od rosy liści koniczyny. To tu,
to tam sterczały czerwone kwiatki.
Wybrała parę listków, obejrzała je uważnie, potem zwijała w palcach i wkładała sobie
do ust.
On wciąż stał i gapił się.
Helena jadła, szczęki poruszały się, drobne wargi były różowe.
Jak brodawki piersi, pomyślał Ravi i zarumienił się.
- To dobrze robi na żołądek - uśmiechnęła się i wsunęła kwiat koniczyny między białe
zęby. Szczęki pracowały rytmicznie. Promieniała z niej jakaś dziwna siła. Taka mała, dziecin-
na, chudziutka... nie potrafił zrozumieć, skąd w tej biednej małej kobiecie bierze się taka po-
tężna moc. Ona przyglądała mu się uważnie, siedziała z odsłoniętymi piersiami w sukni, która
ledwie okrywała jej kolana, i patrzyła na niego badawczo. Ravi zapomniał o własnej nagości,
teraz jednak zaczął pośpiesznie wciągać spodnie.
- Dziwny jesteś - powiedziała i zaśmiała się krótko. - Myślisz może, że nie widziałam
już przedtem nagiego mężczyzny? Szczerze mówiąc, masz więcej do pokazania niż inni, ale
nie jesteś inaczej zbudowany niż ci, których dotychczas spotykałam.
Ravi musiał zachichotać, słysząc tę zaczepkę. Był kompletnie zbity z tropu, jakby nie
znajdował się w tym miejscu, ta sytuacja nie mogła być rzeczywista. Poza tym nie czuł ucisku
z tyłu głowy. Potrząsał nią raz i drugi, wydawało mu się, że poczuje znowu dawny ciężar, ale
nic takiego się nie działo. Odwrócił się, wyjrzał na dwór na budzący się nowy dzień, pomyślał
z uporem i złością, że właśnie teraz Johanna wyjeżdża.
Nic się nie stało.
W tej chwili Bendik pomaga jej dosiąść konia.
W tym momencie Amelia zamyka drzwi. Dziecko... śpi. Nie ma pojęcia o niczym. Nie
może się pożegnać. Teraz ściągają lejce, konie ruszają. Droga jest wilgotna i śliska po noc-
nym deszczu, ale słońce odbija się w małych kałużach. Niebo też się w nich odbija, dopóki
końskie kopyta nie zmiażdżą zwierciadła.
Podróżni znikają.
Ravi odetchnął z wolna. Wsłuchiwał się, czy nie poczuje bólu w sercu. Ale tam znaj-
dował się mur, nie potrafił się przez niego przedrzeć.
- Wiesz, o czym ja śniłam tej nocy, obcy?
Jej głos był taki miękki i czarujący, jak niedawno w ciemnościach. Ravi poczuł, że
szok i żal odpływają od niego.
- Śniła mi się moja mama. Tak, ona często mi się śni, ale teraz było jakoś inaczej. Wy-
dawało mi się, że ją widzę. Czy ty ją znałeś?
Ravi potrząsnął głową.
- Dziwne! Jak mogłeś jej nie widzieć! Przynajmniej jej głowy, która tkwiła na tyczce
tygodniami, tak ludzie mówili.
- Mnie tutaj wtedy nie było.
Głośno przełknęła ślinę, zaciskała mocno ręce, resztki koniczyny leżały rozrzucone
wokół jej nóg.
- Śniło mi się, że ona żyje, Ravi. Po raz pierwszy... to takie dziwne.
- Musisz bardzo za nią tęsknić - rzekł z powagą. Helena skinęła krótko.
- Dzieci wychowane bez matki nigdy nie będą całkiem dorosłe.
Zdumiony ujrzał ból, którego nawet te twarde oczy nie były w stanie ukryć.
- Wiem o tym - odparł cicho.
- Bez ojca można sobie dać radę - mówiła dalej. Jej różowe usta znowu rozchyliły się
w uśmiechu. Wyciągnęła gwałtownie ręce przed siebie, zsunęła się na ziemię ze starego pień-
ka, na którym siedziała. - Chodzi mi o to... czy widziałeś kiedyś, żeby byk zajmował się cielę-
ciem, które spłodził? Mój gospodarz przyniósł kiedyś do domu zastrzeloną lisicę. Miała sutki
pełne mleka. Czy myślisz, że szczeniaki przeżyły bez niej, nawet jeśli miały niedaleko nory
rodzonego ojca?
Ravi przyglądał jej się zdumiony. Nie miał nic do powiedzenia.
- Śniło mi się, że ona żyje... to dopiero coś. Słuchaj no, obcy, weź mnie teraz! Chcę,
żebyś zrobił to jeszcze raz, chcę...
Próbowała go złapać, ale on się wymknął, patrzyła na niego niemal z gniewem. Małe
ręce rozwiązały spódnicę, bluzkę ściągnęła z siebie już przedtem. Zupełnie naga podeszła bli-
żej, Raviemu zakręciło się w głowie, wyciągał ręce, by trzymać ją z daleka, wkładał w to całą
moc, jaką zdołał zmobilizować. Ona szamotała się, tłukła go pięściami, ukąsiła nawet w ra-
mię, w końcu jednak splunęła na podłogę, przeklinając jego tchórzostwo.
- Helena... ja nie mogę.
- No to żryj szynkę! - warknęła ze złością. - Ale tak łatwo się mnie nie pozbędziesz!
Sam nie mógł uwierzyć, że to on siedzi tutaj i mówi jej, jak powinna się zachowywać,
co robić, jeśli nie chce, żeby ludzie natychmiast zaczęli o niej gadać.
- Jeśli pójdziesz ze mną do mojego domu, to musimy być bardzo ostrożni. Oni mnie
obserwują. Myślisz może, że przesadzam, Heleno, powinnaś jednak wiedzieć, że możesz
skończyć jak twoja matka, jeśli nie będziesz ostrożna. Ja jestem w tej wsi obcy, ty także. To
dlatego oni mnie prześladują. Ale może też dlatego dają mi na razie spokój.
- Nie jesteś przecież pierwszym, który weźmie do domu włóczącą się po drogach ko-
bietę.
- Ale ty jesteś dzieckiem, Heleno. Oni widzą w tobie dziecko, w każdym razie musisz
się trochę zastanowić nad tym, co mówisz i jak się zachowujesz. Obce biedne dziecko, myślę,
że nikt nie będzie się tobą specjalnie zajmował. Bo w takim razie ktoś inny musiałby karmić
cię przez zimę. A to niespecjalnie ich interesuje, nowego pastora także nie, mimo pięknych
słów o troskliwości i chrześcijańskim obowiązku wobec najbiedniejszych.
- No to powiedz, że jestem twoją córką.
Ravi musiał się roześmiać, widząc jej naburmuszoną minę. Była naprawdę urażona.
- A ty byś wolała być moją nałożnicą?
Rude loki roztańczyły się, kiedy gwałtownie potrząsnęła głową.
- W każdym razie twarz należy do mnie. Nigdy nie byłam nikim innym, ani niczyją
córką, ani nikim.
Zrobiło mu się smutno, ona jednak promieniała jakąś pełną uporu dumą. Ravi oparł się
o futrynę drzwi, stopy zanurzyły się w gęstym błocie przy wejściu. Nie było przy tym wejściu
żadnej kamiennej płyty, progu zresztą też nie. Drzwi można było bez trudu otwierać do we-
wnątrz i na zewnątrz.
- Żałujesz tego, co mi obiecałeś? Wcale nie musisz dawać mi mieszkania. Poradzę so-
bie bez ciebie!
Ravi poczuł przy tych słowach zimny skurcz w żołądku. Nagle nie był w stanie znieść
myśli, że wróci do domu sam. Jakby się bał, że jeśli to zrobi, to ściany i sufit zawalą się na
niego.
- Ryzykujesz życie, Heleno.
- Nikt nie może dać mi żadnego życia - odparła chłodno. - I przestań gadać o moim
życiu. Nie wiesz nawet, kim jestem.
- A ty nie wiesz, kim ja jestem - odparł cierpko. Przemknęła obok niego niczym kot,
stała teraz w słońcu, blask mienił się w jej włosach, obie ręce oparła na szczupłych biodrach.
- A właśnie, że wiem - szepnęła. - Obiecałeś mi przecież swoje oczy.
Prawie nie dosłyszał tych słów, ale odczytał je z ruchu warg. Najszczerzej pragnął,
żeby to mogła być prawda. Zarazem jednak przytłaczał go smutek, poczucie, że nie ma prawa
wciągać jej w to przekleństwo.
Ona jest silna, szeptał w nim jakiś głos.
Ona jest może wystarczająco silna.
Myślałeś, że nikt nie jest w stanie dźwigać twojego brzemienia, ale może właśnie teraz
spotkałeś kogoś takiego. Ona również żyje poza wszelkimi granicami, ona też właściwie nie
należy do ludzkiego świata. Jeśli ktoś może z tobą być, Ravi, to właśnie ona. Czy ty nie wi-
dzisz? Ona jest taka jak ty. Jej życie jest podobne do twojego. Chce posiadać twoje oczy, to
na początek, później może zechce więcej. Czy kiedyś pomyślałeś o tym, Ravi, że jakiś czło-
wiek wybierze cię dla twoich oczu?
Rozglądał się wokół jak ślepiec. Nie miał odwagi mrugać, chciał, żeby ta nieoczeki-
wana ślepota pokryła również jego wizje. Chciał czuć łzy wypływające spod piekących po-
wiek.
Helena powiedziała:
- Ty też nie możesz uciec.
Potwierdził skinieniem głowy, ta dziewczyna rozumie najważniejsze.
Coś się poruszyło, jakaś postać przesunęła się obok niego, wszystko, co widział, to
zlewające się w jedno barwy, stała teraz naprzeciwko niego, a jemu się zdawało, że widzi pło-
mienie.
Ujęła jego rękę.
Przed oczyma Raviego mignęła błyskawica.
Teraz widział ją znowu, już nie biegnącą po stromym zboczu, nie było za nią uzbrojo-
nych mężczyzn. Siedziała spokojnie w krześle, ponad jej głową mienił się złocisty blask.
Widział ją w pięknym stroju, wydawała się wyższa, trzymała coś w ramionach, pro-
mieniała, ale we włosach nie było już płomieni. Miała na głowie kapelusz, zielony kapelusz z
białą woalką niczym obłok przesłaniającą twarz. Piękny strój był rozpięty z przodu, mignęła
mu różowa pierś, widział dotykającą ją maleńką rączkę.
- Nie!
Zasłonił twarz rękami. Szaleństwo, powiedział do siebie w myśli. To Johannę chciał-
byś widzieć, to ona przychodzi do ciebie, choć zmuszasz się, by wierzyć, że to Helena.
Potrząsnął głową, ale wizja nie znikała. Zamrugał desperacko, chciał skupić wzrok na
obdartej dziewczynce z włosami do pasa, powoli, bardzo powoli owa ubrana na zielono, wy-
soka kobieta zlewała się z nią w jedno, stawała się Heleną.
Ravi jęknął oszołomiony.
- Helena - wykrztusił ochryple. - Ty nie umrzesz! Nie odpowiedziała mu, nie puściła
też ręki, nie cofnęła się, chociaż miażdżył jej dłoń tak, że mogłaby krzyczeć.
- Ja... ja oczywiście nie mogę uciec. Wiedziałem o tym od dawna... ale nie mogę za-
bierać ze sobą nikogo, Heleno. Ja jestem przeklęty... i nic na to nie poradzę. Ty jesteś jeszcze
dzieckiem, Heleno, choć myślisz, że już dobrze znasz życie. Mylisz się. Twoja droga jest
dłuższa, znacznie dłuższa niż moja.
Prychnęła, ale mdły uśmieszek igrał na jej wargach.
- Nie poddajesz się łatwo, obcy. Znowu gadasz o moim życiu! No dobrze, w takim ra-
zie dotrzymajmy sobie towarzystwa chociaż przez kawałek tej drogi!
- Bardzo chętnie - potwierdził. - Właśnie tak. Pójdziemy razem, dopóki nie dojdziemy
do rozstaju dróg. Nic więcej.
- Znakomicie - rzekła po prostu. Żeby nie te jej oczy, na pewno miałby poważne wy-
rzuty sumienia. Czasami ona sprawia wrażenie, że w ogóle się nie boi. Najwyraźniej nie bała
się niczego. Może myśli, że władza, którą zdobyła w nocy, pozwoli jej go okiełznać.
A może po prostu ona nie boi się żadnego rodzaju zła, ponieważ dawno już poznała
najróżniejsze jego odmiany, pomyślał z przejęciem.
Czekali trzy doby, choć Ravi sam nie rozumiał dlaczego. Nie odważyli się chodzić po
polach za dnia, słyszeli głosy kosiarzy, którzy codziennie pracowali na halach. Wciąż jeszcze
żaden z nich nie miał interesów w szałasie. Na razie zwozili siano do domów. Później być
może przyda się również szałas. Jeśli w tym roku trawy będzie pod dostatkiem. Ravi jednak w
to wątpił. Wielkie, brunatne, wypalone przez słońce plamy ziały pośród zieleni, jak na ironię
zalane teraz po strasznej burzy z piorunami, kiedy kaskady wody cięły popękaną, spragnioną
ziemię.
Wychodzili z domu nocami. Helena z na pół przymkniętymi oczyma spacerowała
boso po skraju lasu, a on podążał za nią.
- Ja chcę widzieć... ja chcę widzieć...
Powtarzała wciąż te same słowa jak zaklęcie. Ravi musiał się uśmiechać, widząc upór
na jej słodkiej drobnej buzi. Wpadała w irytację, gdy potykała się i przewracała, czyszcząc
potem ubranie i kopiąc gniewnie stary korzeń, wyrzucała z siebie wściekłe przekleństwa. W
końcu wpijała w niego oczy. Brązowozielone.
- Niczego nie widzę! Zrób coś, ja chcę widzieć. Ravi wzruszał ramionami. Często
miewał ochotę wziąć ją na kolana, usiąść w słońcu i opowiedzieć jej, że wszystkie baśnie,
które słyszała, to głupstwa i wymysły, że nikt dorosły w nie nie wierzy. Odpowiadał jej jed-
nak ostrożnie:
- Może to tak nie jest, Heleno. Może to nieosiągalne. Nie będziesz widziała więcej tyl-
ko dlatego, że idziesz ze mną.
- Nie! Ja wiem, że to możliwe. Kiedyś już to przeżyłam.
- Ach, tak?
Zmęczona znalazła sobie miejsce pod jakimś krzewem. On usiadł obok niej.
- Kiedyś... dawno temu... znałam pewnego mężczyznę.
Takiego... jak ty. Był stary, bardzo stary... ludzie przynosili mu jedzenie i ubrania. On
im mówił, gdzie mają kopać studnie. Potrafił pokazać, gdzie szukać zaginionego zwierzęcia.
Kiedyś pomógł lensmanowi złapać zbiegłego żołnierza. Wiedział dokładnie, gdzie się ten
człowiek ukrywa. Widział go, daleko w dzikich górach. I powiedział, że jest niebezpieczny.
Przerwała, a Ravi czekał cierpliwie. Wiedział, że Helena potrzebuje trochę czasu, mia-
ła mu do powiedzenia coś bardzo ważnego.
- Ten stary... on był miły. Nie miał takich twardych rąk... był miły. Ja... ja myślę, że on
wcale tego nie lubił. Chociaż gospodarz obiecywał mu mnie wiele razy. To on nie chciał
mnie, a mnie było z tego powodu prawie przykro. Inni... inni byli dużo gorsi...
Ravi zauważył, że dziewczyna drży, ale twarz miała wciąż nieruchomą. Jej oczy pa-
trzące gdzieś obok niego były suche i czyste.
Głęboko wciągnęła powietrze i objęła rękami podkurczone kolana.
- Któregoś razu... kiedy musiałam zostać u niego na noc... widziałam dziwne rzeczy,
Ravi. On... on wziął moje ciało, a ja mogłam za to widzieć... miałam wizje.
Ravi mocno zacisnął powieki, nie rozumiał, o czym ona myśli. Dziewczyna z irytacją
kiwała się w przód i w tył, kolana miała chude, ale kształtne, spódnica zadarła się w górę,
ukazując nagie uda.
- Ty jesteś całkiem głupi, czy co? Czy ty nie pojmujesz? Byłam tylko małą dziew-
czynką, a on ze mną spał, i potem miałam dziwne wizje! Prawdziwe wizje, Ravi, stałam się
niemal taka jak on!
Ravi nie wiedział, co powiedzieć. Nagle poczuł się całkiem bezradny. Dziewczyna pa-
trzyła na niego, musiała wiedzieć więcej, niż widziały jej oczy.
- Wiedziałeś, że to ma być handel - powiedziała gniewnie, kiedy on milczał i mrugał
zaszokowany. - Ja cię nie oszukałam, obcy! Dostałeś swoje!
Z gardła Raviego wydobył się szloch, nie był w stanie zebrać myśli. Tego już za wiele,
to wszystko jest zbyt trudne, zbyt niepojęte. Rozumiał tylko jedno, tkwiło to w jego umyśle
niczym płonąca żagiew: Helena żąda czegoś, czego on nigdy przedtem nie doświadczył,
chciałaby dostać jego oczy. Chce wziąć jego przekleństwo, z powodu którego zmusił Johannę
do odejścia. Helena jest dzieckiem, ale wie więcej o upokorzeniu, niż ktokolwiek potrafi zro-
zumieć, ktokolwiek oprócz Raviego, rzecz jasna.
Zawstydził się. Johanna miała rację, mówiąc, że on bywa czasami rozpaczliwie ponu-
ry, że wszystko widzi w czarnych kolorach. Nigdy nie chciał uwierzyć, że są ludzie, którym
jest jeszcze gorzej niż jemu. Ale kiedy widział głębokie spojrzenie Heleny, słyszał jej wście-
kłe słowa, to nie mógł zrobić nic innego, jak tylko pochylić głowę i prosić o wybaczenie. Są
ludzie, którzy cierpią jeszcze bardziej. Są tacy, którzy nigdy nie doznali nawet odrobiny czu-
łości i ludzkiej sympatii. On przynajmniej przez prawie rok żył w cieple płonącego ognia.
- Dostałem swoje - odparł w końcu. Potem znowu uniósł głowę, zobaczył, że ona
wciąż siedzi i się kiwa. - Ty chciałabyś dostać swoje, Heleno. Myślę jednak, że jasnowidzem
nigdy nie zostaniesz, i powinnaś się z tego cieszyć. Ale otrzymasz swoje, tak jak ja dostałem
moje. Pewnego dnia... pewnego dnia zrozumiesz, że istnieją inne powody... bliskości.
Zacisnęła wargi tak, że została z nich tylko wąska kreska.
- Nie mów tak do mnie. Ja dobrze wiem, o co chodzi, ja, która miałam mężczyzn, za-
nim jeszcze wiedziałam, jak są zbudowani. Ty myślisz, że jestem głupią dziewuchą, która
miewa piękne sny o wielbicielach i słodkich słówkach?
Ravi wytrzymał jej spojrzenie.
- Nie jesteś głupia. A o tym, jakie masz sny, nie możesz sama decydować.
Po raz pierwszy zobaczył, że wargi jej drżą, ale ostry śmiech zadzwonił mu w uszach,
kiedy zerwała się i wykrzykując coś zburzyła tę chwilę zaufania. Zrozumiał teraz, że ona się
boi, boi się, że on może dotknąć czegoś, co pogrzebała na dnie duszy wiele lat temu.
Ravi pomyślał: Muszę się tego bardzo wystrzegać. Nie mogę przekroczyć muru, który
mi pokazała. Ona może znieść bardzo wiele, nauczyła się cierpliwości. Dokładnie tak jak ja.
Ale również ona może utracić silę, siłę, która niczym twarda skorupa ukrywa jądro, taka sama
skorupa jak ta, którą niegdyś Johanna zmiażdżyła między dwiema delikatnymi wargami.
Zawołał głośno za uciekającą:
- Wracajmy do szałasu. Jestem głodny! Odwróciła się lekko, ale nadal szła przed sie-
bie tak energicznie, że spódnica pętała jej ruchy.
- A co ty, do diabła, myślałeś, że ja zamierzałam zrobić? Ravi zerwał się i pobiegł za
nią, wyciągając nogi. Miał ochotę znowu dotknąć jej włosów, ale się nie odważył. Coś mu
mówiło, że mogłyby go oparzyć przynajmniej tak mocno jak płomienie, których dotykał w
czasie widzenia.
Helena nie dawała za wygraną, chciała spać przy nim, nieustannie wsuwała mu ręce
pod ubranie, ale on odpychał ją stanowczo. W mroku, kiedy jej nie widział, ciało było zdra-
dziecko słabe. Czuł się coraz bardziej bezwolny, odrętwiały, jakby leżał w zimnej wodzie,
ona zaś była taka żywa, w każdym razie jej ciało było gorące.
Łatwo mógł zapomnieć jej twarz, kiedy przytulała się mocno do niego i nie chciała go
wypuścić z objęć.
- Popełniasz błąd, Heleno. To nie jest tak, jak myślisz. Nie będziesz widziała więcej,
jeśli ja...
- Musisz! Musisz spróbować, jeszcze tylko jeden raz! Wiem, że to się uda... obiecałeś,
że mi to dasz!
Zmęczony trzymał mocno jej niebezpieczne ręce. Czuł się taki słaby.
- Heleno... ty nie wiesz, co robisz. Nie można po prostu tak, och... jak zwierzęta! Nie,
jak ludzie., zwierzęta nie łączą się ze sobą ze złości ani z pragnienia uzyskania czegoś.
- Co z ciebie za mężczyzna? - prychnęła Helena. - Słyszałam o sobie wiele okropnych
rzeczy, ale tego, że nie nadaję się do łóżka... nikt nie powiedział!
Ravi jęknął.
- Nie rozumiesz... ja po prostu nie mogę. Niezależnie od tego, jaką krzywdę wyrządza-
li ci inni...
- Och, jaki szlachetny!
Splunęła i rzuciła się na niego. Drobna dłoń trafiła zdumiewająco silnie w policzek,
drgnął raczej od plaśnięcia, które się przy tym rozległo, niż z bólu.
Ravi chciał ją złapać po omacku, nie zamierzał jej wypuścić z domu takiej zagniewa-
nej, ona jednak na czworakach pobiegła w stronę plamy światła, które wpadało przez szpary
w drzwiach. Widział, jak tam stoi, z trudem łapiąc powietrze, na tle niebieskawego mroku pa-
nującego na zewnątrz.
- Zostań raczej moją przyjaciółką, Heleno, a ja będę twoim przyjacielem. Jutro wyru-
szymy do domu. Tamci z pewnością wyjechali.
Włosy Heleny wyglądały teraz niczym liliowy cień wokół twarzy. Stała, obejmując się
ramionami, schowała piersi, ale reszty ciała ukryć nie potrafiła.
- Jak w takim razie zdołam to wszystko wyjaśnić...
- Może ja mógłbym coś zobaczyć za ciebie. Poza tym zawsze istnieją jacyś ludzie,
którzy coś pamiętają. Co ty właściwie chciałabyś wiedzieć, Heleno?
- Prawdę - wyszeptała. - Prawdę o mojej matce. I o ojcu. Ravi westchnął ciężko. Z
tego, co słyszał, sprawa przeciwko Liv - Więźniarce należała do najlepiej udokumentowa-
nych, o jakich tutaj słyszano. Sam sąd najwyższy zatwierdził wyrok. Wszystkie prośby o ła-
skę zostały oddalone. Kobieta była morderczynią najgorszego rodzaju, ponieważ nie tylko
odebrała życie dziecku, lecz także skazała je na wieczne potępienie.
- Może nie warto o to zabiegać, Heleno - rzekł cicho. - Ty... może ty powinnaś raczej
spróbować zapomnieć, znaleźć sobie inny cel w życiu...
Dziewczyna patrzyła na niego tak, jakby doradzał jej, żeby poleciała na Księżyc.
Z westchnieniem opuściła ręce wzdłuż ciała.
- W takim razie ty spróbuj coś za mnie zobaczyć, Ravi. Jeśli nie możesz podzielić się
ze mną tą siłą, to może przynajmniej zobaczysz za mnie. Ja muszę wiedzieć... dopiero kiedy
będę wiedziała, mogę się porachować za niesprawiedliwość.
Widział maskę, jaką nocne mdłe światło kładło na jej młodej twarzy. Wiedział, że ona
nie może rozróżnić jego rysów w ciemnym kącie. Zdawała się prawie nieziemska, gdy tak
stała w padającym przez szpary świetle, które czyniło jej ciało czystym, otoczonym niebieską
mgiełką.
- Spróbuję - szepnął. Głos mu drżał, on sam nagle zadygotał. Przeczuł, że już w tej
chwili przygotowuje się na przyjęcie wizji.
Helena otworzyła drzwi. Teraz znowu jej włosy zalśniły głęboką, jakby ziemistą czer-
wienią. W jednym momencie Ravi przypomniał sobie tę historię, którą mu opowiadała o go-
spodyni z nożem. Potrafił zrozumieć tamtą kobietę. W Helenie było coś takiego, co nawet w
nim wywoływało dreszcz. I włosy, włosy... one w jakiś zdumiewający sposób wiodły własne
życie. Żywe, falujące, zawsze w ruchu.
Płomienie, pomyślał Ravi znowu i skulił się w ciemnym kącie.
Mimo wszystko wiedział, że powinien spróbować. Że Helena została postawiona na
jego drodze nie przez przypadek. Być może pewnego dnia mur wokół jego serca się rozpad-
nie, pewnego dnia popęka lód i wszelkie bariery. Wtedy to, co w sobie nosi, rzuci go na kola-
na, zaleje niczym nurt powodzi, nie będzie miał najmniejszej szansy.
Tęsknota za Johanną była zbyt świeża, by odważył się dopuścić ją do głosu.
Odrętwiały i nieczuły starał się drażnić sam siebie, rozdrapywać rany, patrzeć, czy
wciąż krwawią. Był wysuszony, pusty, cichy.
Helena stanowiła ostatni dowód na to, że zostało w nim jeszcze parę kropli życiowej
siły. Przyglądał jej się ukradkiem, kiedy stała patrząc, jak letni poranek budzi się powoli po-
nad szczytami wzgórz.
- Spójrz - szepnęła. - Jakie cudowne niebo... jasnoczerwone! Jakie piękne barwy! Czy
widziałeś kiedyś taki wschód słońca, Ravi?
- Do wschodu zostało jeszcze parę godzin - mruknął. Wtedy odwróciła się ku niemu,
zobaczył, że mruży oczy, spoglądając w stronę mroku, w którym on się ukrywał.
- Czy nie moglibyśmy teraz wyjść trochę? - zapytała cicho.
Ravi przymknął oczy.
- Idź, jeśli chcesz... ja mam tutaj coś do załatwienia. Przytaknęła bez słowa, jakby jego
wyjaśnienie mówiło wszystko.
- W takim razie idę. W moim worku znajdziesz starą wełnianą kamizelkę. W czerwo-
ne wzory... to mama zrobiła ją dla mnie na drutach. Ona dużo robiła na drutach, ale zostało mi
tylko to.
Ravi nie odpowiedział.
Helena zamknęła drzwi, oglądając się niepewnie za siebie. Słyszał lekkie kroki szura-
jące po trawie nie koszonej łąki.
Ostrożnie, z przymkniętymi oczyma, przeglądał jej rzeczy. Duży tobołek pełen był ja-
kichś gałganów, prawdopodobnie zawierał wszystkie jej ubrania. Jakiś szalik, nieduży mocno
zwinięty sweterek. Palce Raviego natrafiły na miękką wełnę.
Drgnął, ale chwycił mocniej i wyjął niedużą, zniszczoną sztukę odzieży.
Smutek, który go ogarnął, był głębszy i bardziej dotkliwy niż jakiekolwiek uczucie,
którego Ravi przedtem doznał. Bał się, że nogi odmówią mu posłuszeństwa, kiedy żałosna
pieśń zaczęła przepełniać jego serce, głowę, otaczać go ze wszystkich stron.
Ze szlochem próbował znaleźć coś, czego mógłby się przytrzymać, ale ręce natrafiły
tylko na powietrze, ściskał więc wełnianą kamizelkę niczym ostatnią deskę ratunku, kiedy
upadł na kamienną podłogę. Instynktownie przeczuwał, że jedyne, co mógłby zrobić, by
uwolnić się od strumienia uczuć, to odrzucić tę kamizelkę od siebie. Ale wtedy nigdy niczego
by się nie dowiedział.
Również Helena niczego by się nigdy nie dowiedziała.
ROZDZIAŁ VIII
Levord Knutsen Sinderaal nie był najprzystojniejszym z mężczyzn, twarz miał zbyt
pociągłą, oczy zbyt głęboko osadzone i wąskie, by można go nazwać urodziwym. Rosły i po-
tężny, był zbudowany tak, jakby już przy urodzeniu zostało zdecydowane, że spędzi życie na
ucieczce. On musiał o tym wiedzieć jeszcze przed owym brzemiennym w skutki weselem, od
dawna czuł, że złość się w nim gotuje, nie mógł opanować tego uczucia, takie było złowiesz-
czo silne. Arnego zaś nienawidził od wielu lat. Wystrzegał się bardzo, żeby nie wspomnieć o
tamtej wstydliwej historii z dziewczyną z Evjen, sąd by z pewnością nie zaliczył tego na jego
korzyść. Ale ani on, ani Arne nigdy o tym nie zapomnieli.
Jeśli chodzi o sprawę, która teraz go obciążała, to faktów było niewiele, Levord sam to
świetnie rozumiał. Został strasznie obrażony, wszyscy to słyszeli. Zmarły używał takich słów
i wygadywał takie rzeczy, że żaden mężczyzna mający choć trochę honoru nie puściłby tego
płazem.
Powinienem był go zabić gołymi rękami, tam na miejscu, na oczach tych wszystkich
gapiących się weselnych gości. Zmiażdżyć tę jego obmierzłą, podstępną gębę. Wydusić z nie-
go powietrze, stłuc te rozchichotane wargi tak, żeby została z nich tylko krwawa masa.
Ale nóż, nóż był częścią tamtego, dawał mu siłę i władzę.
Po wszystkim Levord najchętniej ukrywał się w swojej rodzinnej wsi, tam czuł się naj-
bezpieczniejszy. Całą zimę spędził w szałasie na górskich pastwiskach, gdzie jego żona pra-
cowała latem. Często do niego przychodziła, nierzadko też do wygnańca zaglądali inni. Przy-
nosili mu różne rzeczy, ukrywali go, ponieważ uważali, że w tej sprawie o morderstwo sę-
dziowie popełnili niesprawiedliwość.
Levord bronił się jedynie przed złośliwymi plotkami i jawną obrazą.
Teraz leżał z ręką śpiącej kobiety na piersi i wpatrywał się w mrok. Pomieszczenie
było bardzo małe, takie niskie, że mężczyzna nie mógł w nim stanąć wyprostowany. Kobieta
zresztą także nie, jeśli już o to chodzi, w każdym razie nie ktoś tak potężnej budowy jak Liv
Engebretsdatter.
Na stryszku obory było ciepło mimo chłodu na dworze. Zwierzęta przeżuwały głośno
w swoich małych zagrodach na dole, ten dźwięk stwarzał przytulny nastrój i dawał poczucie
zadomowienia chłopskiemu synowi, który od najmłodszych lat szukał ciepła w dużej, prze-
stronnej oborze swego ojca.
Teraz jednak również inne ciepło grzało krew w jego żyłach.
Spojrzał na kobietę. Spała. W każdym razie oczy miała zamknięte. Pochylił się nad nią
ostrożnie, pocałował w nos, który bardzo niewielu mężczyzn uznałoby za ładny.
Pełne, miękkie wargi. Włosy potargały się podczas miłosnego aktu, pewnie zaplecie je
w warkocz rano, zanim zejdzie na dół, by podjąć pracę w skromnej obórce Józefy. Mimo
wszystko Liv miała szczęście, że znalazła kogoś, u kogo mogła szukać bezpieczeństwa.
Miała szczęście, podobnie jak i on.
Ale tylko jeden Bóg wiedział, czy w ciągu tego budzącego się właśnie dnia oboje nie
utracą wolności. Mężczyzna wciąż nosił w sobie lęk przed żandarmami i wysłannikami len-
smana. Za każdym razem, kiedy widywał ludzi tutaj, w Roldal, bał się spuścić wzrok i zara-
zem bał się patrzeć na spotkanych, pokazywać swoją twarz. Wiedział, że Liv odczuwa to
samo, chociaż chodziła po obejściu Józefy z wysoko podniesioną głową. Józefa - Żołnierka
nie była może najcnotliwszą kobietą w okolicy, nie tylko lensman tęsknił do ciepła jej objęć,
kiedy domowe posłanie było zbyt chłodne. Swojej podopiecznej, Liv, nie pozwalała jednak
zarabiać na jedzenie inaczej niż pracą w oborze.
Levord ostrożnie usiadł na posłaniu. Kobieta uśmiechnęła się w półśnie, gałki oczne
pod powiekami drgały. On siedział na krawędzi szerokiej pryczy i z niechęcią myślał, że bę-
dzie musiał wyjść na zewnątrz. Było późne popołudnie, prawie wieczór. Musiał zaczekać, aż
ciemności kompletnie przesłonią krajobraz. Niedługo przyjdzie prawdziwa zima, a wtedy
jeszcze trudniej będzie podróżować przez góry i pustkowia. Może zobaczy tę dziewczynę do-
piero wiosną.
A może nie zobaczy jej nigdy więcej?
Takie bywa życie dla dwojga ludzi, których prawo uznało winnymi morderstwa.
Szukała czegoś po omacku na podłodze, słoma szeleściła pod palcami, w końcu natra-
fiła na najniższy stopień drabiny, stojącej tu pewnie i bezpiecznie. Kobieta pochyliła kark,
próbowała dostrzec coś załzawionymi oczyma, poczuła straszny ból w brzuchu, skuliła się
znowu z jękiem i stwierdziła, że coś dzieje się z jej ciałem.
Był wczesny poranek, kiedy się ocknęła. Oszołomiona, ale już nie taka oślepiona.
Znalazła dziecko parę łokci od własnego ciała, leżało nieruchomo na słomie niczym mały,
mokry szczeniak, z podkurczonymi nóżkami. Zasłoniła usta ręką, zdławiła własny krzyk, ser-
ce tłukło się głośno w piersi, a między nogami czuła ciepły strumyk. W dalszym ciągu ból
ćmił w dole brzucha, ale skurcze, które ją obudziły i przeraziły panicznie tej nocy, już ustąpi-
ły.
Drżąc, wyciągnęła ręce w kierunku maleństwa. Widok sinoliliowego tłumoczka wy-
wołał w niej mdłości.
Co to się stało?
Czy to ona urodziła ten udręczony maleńki ludzki płód? Czy dziecko wyszło z jej cia-
ła, czy ból, który odczuwała w nocy, nie był śmiercią, lecz przeciwnie, zapowiadał życie?
Liv Engebretsdatter dygotała z zimną i przerażenia. Zamknęła oczy, mocno zacisnęła
powieki i dopiero wtedy odważyła się dotknąć palcami małej istoty; poczuła, że dziecko jest
śliskie i zimne, przeniknął ją dreszcz, ciężko przełknęła ślinę.
Na szyi miała chustkę, teraz zerwała ją z siebie i zawinęła w tkaninę zwłoki dziecka.
Myśli kłębiły się jej w głowie bez ładu i składu. Jeśli to jest dziecko, to musi je umyć. Woda
powinna pomóc także jej, może ją opłukać, może zabrać też tę zimną lepkość z jej palców.
Zapadając się w śniegu odnalazła w ciemnościach drogę do budynku, w którym znaj-
dował się piec, chodziła po omacku, w końcu znalazła czerpak, napiła się wody i upuściła go
na podłogę. Woda wywołała nową falę mdłości. Skurcze w brzuchu ponownie narastały. Ale
kobieta była silna, wiedziała, że nie może teraz zemdleć, odnalazła powrotną drogę do obórki
i na drżących nogach wspięła się do legowiska, na którym sypiała, odkąd rozpoczęła służbę u
swojego kuzyna Daniela w Myking.
Ułożyła zawiniątko na poduszce.
Wciąż wstrząsały nią skurcze, słyszała odgłosy własnych dzwoniących zębów. Z na
wpół stłumionym krzykiem skuliła się tak, jak ją tego nauczyło dziecko, z podkurczonymi no-
gami, i leżała nieruchomo w pustce z jedną jedyną myślą w głowie.
Wkrótce przyjdzie Kari. Trzeba tylko poczekać, to Kari przyjdzie i obudzi ją z tego
koszmaru.
To przecież niemożliwe, ktoś musiał położyć to dziecko tutaj na słomie, ktoś musiał
mieć...
Krew splamiła słomę, na której leżała, ale Liv nie odczuwała teraz żadnego bólu, leża-
ła martwa i zimna jak dziecko, czekała, aż nadejdzie ranek i przyniesie wybawienie.
Ravi ściskał małą kamizelkę jeszcze mocniej, wstrząsały nim spazmy. Wizje zmienia-
ły się w szalonym tempie, nie był w stanie wszystkiego ogarnąć, jeden obraz następował po
drugim, wszystko płynęło niczym wzburzony strumień gorącej lawy, widział tę samą kobietę,
tę samą scenę, mimo to sytuacja była już odmienna.
- Ty myślisz, że ja je zabiłam! Ty, tak jak inni, ty im wierzysz! Nie wybaczę ci tego,
Levordzie Knutsen, nigdy ci tego nie wybaczę!
Wrzeszczała na niego, Józefa starała się ją uciszyć, ale wrzasków rodzącej kobiety nie
można było powstrzymać. Mężczyzny, którego tak przeklinała, tam nie było, nie widzieli Le-
vorda od jesieni, kiedy to spędził kilka nocy na stryszku obory u Liv. Józefa nie protestowała.
Nikt by zresztą nie zliczył mężczyzn, którzy odwiedzali nocami małą zagrodę Józefy.
- Opanuj się, kobieto, oszczędzaj raczej siły i złość na to, by wypchnąć z siebie dziec-
ko!
Teraz położnica opadła na posłanie, ciało dało jej chwilę spokoju, ale płakała i wciąż
wykrzykiwała swoje oskarżenia. Józefa gładziła ją tylko po spoconych włosach i myślała
swoje. Ta kobieta została skazana za to, że urodziła potajemnie dziecko, a potem zabiła nowo-
rodka.
Nieszczęsna dziewczyna, nie należała do najbardziej rozgarniętych, nie domyślała się,
że to, co robiła z wygnańcem z sąsiedniej wsi, może mieć takie następstwa. Nie pojmowała,
skąd się wzięło dziecko, które nagle znalazło się między jej nogami. Tym razem jednak wie-
działa już, o co chodzi. Tym razem wcześnie wyznała swoją tajemnicę Józefie.
Liv - Więźniarka znowu była brzemienna.
I oto teraz maleństwo przyszło na świat, wczesnym przedpołudniem, zimą, krótko po
Bożym Narodzeniu. Józefa pojękiwała, w pokoju porządnie napalono, tak jak nakazuje oby-
czaj, kiedy ma się urodzić dziecko. Żelazny piecyk, który nabyła od kowala poprzedniej zimy,
był rozpalony do białości, stał naładowany suchymi, brzozowymi polanami.
Para niczym obłok unosiła się nad obiema kobietami. Dziecko przyszło na świat z
przejmującym krzykiem, słysząc go Józefa przeżegnała się pośpiesznie i przycisnęła swoją
zakrwawioną ręką buzię nowo narodzonego. Zamarła na moment, gdy maleństwo popatrzyło
uważnie na twarz akuszerki, posyłając jej tak rozumiejące i nienawistne spojrzenie, że Józefę
przeniknął niewytłumaczalny lęk. Zdjęła rękę z ust dziecka, malutka dziewczynka miała pro-
sty nos swego ojca i ładnie wykrojone usta. Ale włosy, włosy nie przypominały ojcowskich,
piaskowego koloru, ani ciemnoblond włosów matki.
Były ogniście czerwone, teraz ciemne i wilgotne niczym błona oblepiały główkę.
- O, mój Boże - szepnęła Józefa.
Usiadła pod ścianą, wyciągnęła przed siebie nogi, głowa opadła jej na bok. Kobieta
zemdlała.
Ravi czuł chłód ciała niemowlęcia, tym razem było to żywe dziecko, owinięte w kilka
gałganów i skórzanymi rzemieniami przywiązane do obszernej kurtki. Mężczyzna, który pil-
nował kobiety, szturchał ją od czasu do czasu kolbą karabinu w udo. Ona przyciskała mocniej
do siebie maleństwo, twarz jednak miała wykrzywioną i spoconą od ciężaru, który dźwigała.
Dziecko nie było duże, niezbyt ciężkie w normalnym pojęciu. Ale Ravi czuł, jak ręce
kobiety omdlewają, bo szła tak już całymi dniami, z dzieckiem w objęciach. Przywiązała je
do siebie chustką, czuła ból w ramionach. Ravi myślał: Dlaczego on nie weźmie dziecka i nie
pomoże jej?
Mężczyźni, którzy im towarzyszyli, mieli zesztywniałe twarze. Ravi wyczuwał ich
lęk, lęk pomieszany z niechęcią. Ivar Asgrimsen miał dostać córkę lensmana za żonę, jeśli
uchroni starego od wstydu i utraty urzędu, co by mu z pewnością groziło, gdyby Liv - Więź-
niarka uciekła. W jednym momencie Ravi zobaczył weselne tańce, w chwilę potem błyszczą-
ce guziki przy kurtce innego mężczyzny. Obrazy zmieniały się bardzo szybko, czy to możli-
we, że ów człowiek to zwolniony lensman, Nerol, którego Ravi kiedyś spotkał? Człowiek,
który opróżnił mnóstwo butelek wódki, zanim w końcu pojął prawdę i poświęcił swoje życie
pożytecznej pracy dla wsi. Ravi wiedział, że jest teraz nauczycielem.
Kobieta szła, wlokąc za sobą zmęczone nogi.
Tylko raz podniosła głowę i jęknęła w stronę nieba. Oczy miała zamglone, niczego nie
rozumiejące, Ravi nie uchwycił ani jednej jej myśli. Wargi wypowiadały parę razy jakieś sło-
wo, którego nikt nie słyszał, Ravi domyślił się jednak, że to imię kogoś, kogo ona w głębi du-
szy uważa za swoje jedyne wsparcie.
Znowu Levord.
A więc kobieta wciąż miała nadzieję, chociaż ponownie znajdowała się we władzy lu-
dzi lensmana i ciążył na niej wyrok skazujący ją na ścięcie.
Helena oparła głowę na rękach i słuchała niezbyt składnej opowieści Raviego. Od cza-
su do czasu przytakiwała, jakby Ravi potwierdzał coś, co wiedziała już wcześniej. Kiedy jed-
nak wspomniał imię Levorda, podskoczyła.
- Ja znam mojego ojca!
- Spotkałaś go?
- Tak. Tak myślę, jestem pewna.
- Kto opowiedział ci o matce?
- Pewien nieznajomy. Jeden z tych, którzy zatrzymywali się w Roysebakken. Jeden z
tych, z którymi gospodarz robił... interesy. Otóż ten człowiek lubił słuchać i opowiadać nowi-
ny. Opowiedział mi historię Liv - Więźniarki, żeby mnie zabawić. Bóg wie dlaczego. Byłam
przecież towarem, który kupił, naczyniem, którego miał użyć - powiedziała bezbarwnym gło-
sem. - Było ich wielu... nie pamiętam. Nie pamiętam twarzy żadnego z tych, którym on mnie
sprzedawał. Ale jeden nie chciał wziąć swojej części... tego pamiętam... on wiedział, kim je-
stem. Jakiś obcy... chudy mężczyzna, mówił dziwnym dialektem. Gospodarz powiedział, że
pochodzi z Hallingdal. To morderca, mówił, więc żebym miała się na baczności i nie uraziła
go. Bo w przeciwnym razie popróbuję czego innego niż rzemień gospodarza. Ja już wtedy so-
bie to pomyślałam, zapamiętałam historię o ściętej kobiecie i jej wyjętym spod prawa kochan-
ku.
Umilkła, drżała lekko.
- Zrobił się taki blady, kiedy gospodarz opowiedział mu, jak to mnie kupił tanio od Jó-
zefy. O tym, jak wykarmił bękarta i dał mi szansę wykorzystania swoich najlepszych zdolno-
ści. Ja myślę... on wiedział, że jestem jego córką, bo uciekł za drzwi, kiedy gospodarz ścią-
gnął ze mnie koszulę... poczułam dla niego dziwną wdzięczność. Później jednak zaczęłam go
nienawidzieć.
Czy on miał na imię Levord? Helena sztywno wzruszyła ramionami.
Ravi zastanawiał się przez chwilę, próbował jakoś ułożyć sobie to wszystko w głowie.
Potem rzekł z wolna:
- W takim razie jesteś prawnuczką starego lensmana. Słyszałem o nim. Ludzie z Ne-
dremyr są potężni. Mordercę Levorda wielu ceniło, mimo wszystko.
Popatrzyła na niego uważnie.
- Tak. Wiem o tym. Tyle zdążyłam się dowiedzieć. Handlarze ciągle wędrują tam i z
powrotem. I wielu z nich zatrzymywało się u gospodarza Royse.
- Czy nigdy nie poznałaś żadnego z nich bliżej?
- Dlaczego miałabym to robić? Żaden z nich nie interesował się pewnie tym, kim ja je-
stem, bylebym tylko dawała im to, za co zapłacili. Zresztą moim pochodzeniem nie mam się
chyba co przechwalać, rodzina lensmana czy nie...
Ravi odczuwał smutek swoich wizji niczym słabe echo w sercu. Wciąż jeszcze nie
mógł rozstrzygnąć, czy to uczucia Heleny poznał, czy też rozpacz jej matki mogła być jeszcze
taka żywa i intensywna.
- Tego dnia, kiedy dowiem się wszystkiego, pójdę do nich. Powiem im, że bezkarnie
skazali urodzonego w grzechu potomka swojej rodziny na śmierć.
- Nic ci to nie da. Niczego nie osiągniesz, dopóki twój ojciec nie zechce cię uznać.
- Żywy czy umarły, odpowie za swoją zdradę - powiedziała Helena cicho.
W jej oczach pojawił się błysk, którego Ravi nie lubił. Niepewnie podszedł do niej i
wsunął jej w rękę małą kamizelkę.
- Zachowaj to, Heleno. Myślę, że twoja matka najbardziej ze wszystkiego życzyłaby ci
spokoju.
Helena pociągnęła nosem i odwróciła głowę.
- Trzymaj się z daleka, Ravi. Nie wyobrażaj sobie, że pozwolę sobą rządzić. Czekałam
na to długo, nawet jeśli nie myślałam o tym, to cała ta sprawa tkwiła we mnie od chwili, kiedy
pojęłam, że ktoś inny niż Bóg odpowiada za moje piekło.
Westchnął przejęty, potrafił ją zrozumieć. Gdyby istniał jakiś człowiek, przeciwko
któremu on sam mógłby zwrócić gniew z powodu swego losu, na pewno by go zamordował.
On jednak nie mógł nikogo oskarżać, nawet ojca. Zwłaszcza teraz, kiedy patrzył na jego udrę-
kę oczami człowieka dorosłego.
- Jestem twoim przyjacielem, ale jedno mogę przyrzec. Nie będę się wtrącał, Heleno,
nawet gdybym widział, że pakujesz się w kłopoty. Czy to właśnie chciałaś, żebym ci obiecał?
Nie zareagowała na złośliwość zawartą w jego słowach. Zwróciła się ku niemu i
uśmiechnęła z wdzięcznością.
Ravi nie był szczególnie dumny z tej obietnicy, czuł ssanie w żołądku.
- Teraz musimy ruszać - powiedział cicho. Helena skinęła głową, w milczeniu spako-
wała rzeczy, które rozrzuciła po podłodze szałasu. Szynka była prawie zjedzona, ale wsunęła
kość do tobołka.
Wyszli.
Już po drodze z hali na dół spotkali żniwiarzy, idących na łąki z kosami i wymachują-
cych grabiami. Przyglądali się parze, zauważyli nową twarz u boku Knuta Plassen. Słyszeli
już, że żona od niego odeszła z tym przystojnym, bogatym starszym mężczyzną. Podobno
była tam też jakaś kobieta, ludzie zastanawiali się, czy to matka Anny.
Ale Knut Plassen, jak widać, został.
Nie byli w stanie pojąć dlaczego, dopiero teraz znajdowali powód.
Kobiety żegnały się, w tym człowieku chyba nie ma wstydu. Żona dopiero co urodziła
mu dziecko, a on tymczasem trzymał gdzieś w ukryciu nałożnicę, i tę dziwkę odważył się
sprowadzić do domu ledwie w parę dni po tym, jak zdradzana żona wyjechała.
- Tfu, do diabła z takim chłopem - szepnęła jedna z młodszych dziewcząt.
ROZDZIAŁ IX
- Przecież ty jesteś bogaty! Co za dom! Całkiem nowy! I jak pięknie pomalowany,
och, jakie łóżko!
Ravi stał zarumieniony i nie mógł się pozbyć uczucia dumy, które przyjemnie łaskota-
ło go w piersi. Helena była zachwycona. Rzuciła swój tobołek na pieniek przy piecu i bez za-
żenowania opadła na łóżko.
- Jaki miękki materac, a narzuty po prostu piękne! Prawie niczego ze sobą nie zabrali.
Domyślił się, że Johanna musiała rozpakować swoje bagaże, że wyjechała jedynie z kilkoma
kilimami i osobistym ubraniem. Skrzynka też zniknęła. Jeszcze świecznik, który uratował się
z pożaru.
I kołyska. Dlaczego, na Boga, zadała sobie tyle trudu, żeby ją za sobą ciągnąć?
Ciężka i niezdarna, nie była przecież arcydziełem, raczej brzydka, beznadziejnie ohe-
blowane deski.
Mrugał, słyszał dosadne komentarze Heleny niczym cichy śpiew docierający do niego
spoza smutku.
Johanna zabrała ze sobą kołyskę, ponieważ to jedyna rzecz, jaką będzie mogła dać
dziecku od ojca.
- Nad czym tak rozmyślasz? Helena zaszła go od tyłu.
Ravi drgnął i otrząsnął się z zamyślenia.
- N - n - nad niczym... tylko to dziwne uczucie wrócić do domu.
- Ach, tak, całkiem zapomniałam. Wybacz. Mówiłeś, że żona od ciebie odeszła... pod
opiekę mamusi, czyż nie tak było? Ona musi być bogatą gospodarską córką? Żaden rozsądny
biedny człowiek nie zostawiłby takiego pięknego domu!
- Ona odeszła ode mnie, nie od domu. To ja sprawiłem, że stąd wyjechała.
Helena uniosła brwi, ale nie pytała o nic więcej. Mógł jej zresztą opowiedzieć o
wszystkim, szczerze mówiąc, chętnie by się przed nią wywnętrzył. Ona jednak biegała po
izbie, unosiła pokrywki, zaglądała we wszystkie kąty, potem weszła do spiżarni.
- Mnóstwo jedzenia! Ravi, ty jesteś naprawdę bogaty!
Westchnął i podszedł do niej. Stał bardzo blisko, niemal przesłaniał jej drobne ciało
swoim. Spoglądał w dół, chciał unieść brodę ku sobie, ale ona tymczasem wsunęła palec do
garnuszka z masłem, w ogóle była zajęta próbowaniem wszystkiego.
- Heleno... musimy porozmawiać o wielu rzeczach.
- O czym na przykład? - zdziwiła się obojętnie i mlaskała z przejęciem, kiedy znalazła
gliniany garnek pełen słodkiego syropu.
- Ludzie we wsi... oni nie znają mnie tak jak ty.
- Znowu zaczynasz swoje - rzekła niechętnie.
- Musisz wiedzieć o paru sprawach... chyba nie do końca wszystko zrozumiałaś.
Dziewczyna westchnęła, skrzywiła się, widocznie nie podobało jej się, że on stoi tak
blisko. Otarła palce o spódnicę, uniosła twarz ku niemu, na policzkach miała tłuste plamy.
- Wybacz mi moją śmiałość - powiedziała. - Widocznie się zapomniałam... ale tutaj
wszystko jest takie wspaniałe. Takie jasne i piękne. Nawet kwiaty przed domem!
Złapał się na tym, że interesuje go, w jakich warunkach ona naprawdę żyła. Po tym, co
opowiadała, myślał, że gospodarz z Royse jest zamożnym człowiekiem.
Na tym swoim drobnym handlu i różnych oszustwach mógł dołożyć to i owo do tego,
co dawała mu ziemia.
- Po prostu jedz, Heleno. Bierz, co chcesz... porozmawiać możemy później.
Rozpromieniła się, wielokrotnie już zauważył, że kiedy się cieszy, jest dzieckiem, że
również w oczach pojawia się niepohamowana radość.
Uśmiechnął się do niej. Instynktownie wyczuwał, że ten błysk w oczach widziało nie-
wielu ludzi.
Z zapałem przyniosła koszyk z podpłomykami, małą beczułkę pełną solonej ryby, ra-
dośnie plasnęła w dłonie, kiedy znalazła garnek gęstej, żółtej śmietany przykrytej przez Jo-
hannę delikatną lnianą serwetką.
Biegała tam i z powrotem i wystawiała na stół, co tylko znalazła.
Ravi przyglądał jej się z zaciekawieniem i rozbawieniem.
Kiedy poprosiła go do stołu w jego własnej izbie, uśmiechnął się do niej ciepło i
uprzejmie podał jej ramię.
To zabawa, wiedział o tym, ona lekko wchodziła w rolę gospodyni i małżonki. Wi-
dział, że ta zabawa sprawia jej przyjemność, że owe przesadne gesty i zupełnie beztroska roz-
rzutność przy stole stanowią radość, jakiej jeszcze nie przeżyła.
- Zaczekaj!
Nagle podskoczyła i podniosła swój węzełek.
Znalazła w nim chustkę, poplamioną i pogniecioną, ale wygładziła ją z zapałem i za-
wiązała na głowie tak, jak to czynią zamężne gospodynie.
- No! Teraz jest dobrze.
Potwierdził z powagą, choć serce przepełniał mu nieskończony smutek z powodu tego
jej dziecinnego zachowania. Jeszcze większy wstyd spadł na niego, kiedy tak siedział i pa-
trzył, jak to dziecko o starych oczach wpycha do ust kawałki mięsa, solone śledzie, popija to
wszystko wielkimi haustami kwaśnego mleka i zagryza kawałkami suszonego mięsa.
Jadła i jadła, aż Ravi zaczął się obawiać, że jej drobne ciało pęknie, ale widocznie
wciąż było tam miejsce na więcej. Opróżniła kubek lekkiego piwa i poprosiła o jeszcze.
Nagle zapragnął, żeby rozpuściła swoje długie włosy, teraz bowiem znajdowały się
pod chustką, wyglądało to tak, jakby w zawoju nad karkiem ukryła coś żywego.
W końcu oparła się ciężko na krześle.
- Nigdy jeszcze nie próbowałam takich pyszności, Ravi. I nigdy nikt nie pozwolił mi
jeść aż... aż...
Umilkła.
Ravi rozumiał.
Dziewczyna wyglądała na przestraszoną.
- Tutaj też chyba będziesz musiała trochę pracować na swoje jedzenie, Heleno. Ale nie
tak jak to robiłaś u gospodarza Royse.
Skuliła się jeszcze bardziej. Oczy jej się zamykały. Było jeszcze przed południem, na
dworze zaczynało się trochę chmurzyć, chłodny powiew ciągnął z gór i sprawiał, że drżeli,
schodząc z hali w stronę domu.
- Chciałabyś się trochę przespać?
- Nie wiem... tyle rzeczy muszę przemyśleć. Wielu muszę się jeszcze dowiedzieć.
- Później - powiedział Ravi. - Sprzątnij teraz jedzenie, a potem możesz odpoczywać.
Łóżko w alkierzyku jest chyba świeżo powleczone...
Świeżo powleczone było też łóżko w izbie, to, które dzielił z Johanną. Widocznie nie
chciała, żeby jej zapach go dręczył, kiedy wróci do domu. Usunęła po sobie wszelkie ślady,
ani jeden włos nie został w miotle do zamiatania w rogu izby. Na łóżku leżały ubrania, któ-
rych przedtem nie widział. Widocznie to jakieś rzeczy przywiezione przez Amelię. Nie było
żadnej narzuty, której używali. Ravi nie znalazł nawet gałganka.
Wiedział, że ona to zrobiła dla niego. Że nie chciała, by przeżywał dręczące wspo-
mnienia. Nie rozumiała mnie, może nawet nie pojmowała powagi mojej decyzji, mimo to za-
chowała dla mnie szacunek, myślał Ravi urażony.
Chciało mu się pić. W domu nie było wody, lekkiego piwa też nie. Od wielu dni tęsk-
nił za silniejszym lekarstwem, pochodzącym z baniek Trugego, w tej chwili jednak pragnienie
spadło na niego z taką silą, że wnętrzności mu się skręcały.
Truge z pewnością jest jeszcze na dole w Braten. Robi tam jakieś skrzynie, ale dużo
czasu poświęca też na uganianie się za tamtejszą służącą. Poza tym żołnierze ćwiczą na placu,
a Truge zabawia się często w ten sposób, że staje w pobliżu i przedrzeźnia oficera wydające-
go rozkazy.
Ravi pokazał Helenie mały pokoik, powiedział, że teraz należy do niej, że może rów-
nież tam zawiesić na drzwiach zasłonę.
Tym także była zachwycona i szeroko otwartymi oczyma wpatrywała się w szerokie,
nowe łóżko. Przy nim stał mały stolik i taboret, na stoliku znajdował się kawałek niebieskiej
tkaniny jako serwetka.
Odwróciła się ku niemu, zdawało mu się, że oczy ma wilgotne.
- Czy ja mogę... czy to...?
Ciężko skinął głową, czuł się prawie skrępowany.
- Oczywiście. To twój pokój.
- Cały pokój - szepnęła. - Cały dla mnie... z zamykanymi drzwiami...
Nagle łagodna twarz zmieniła się, jakby wionął na nią jesienny wicher.
- Ty naprawdę jesteś głupi, Ravi. Miły, ale głupi. Rozśmieszyło go to. Poufale szturch-
nął ją w bok.
- Miej się na baczności, Heleno. Może nie jestem aż taki głupi, jak myślisz!
- Wszyscy, którzy oddają coś swojego bez zapłaty, są głupi. Tak idiotycznie nikt się
jeszcze wobec mnie nie zachował!
Wyszedł do izby, powiedział, że wróci do domu przed nocą.
- Weź kurtkę, pogoda się psuje - zawołała za nim cieniutkim głosikiem.
Ravi musiał roześmiać się głośno. Ona chyba na poważnie traktuje zabawę.
Trugego nie było w Braten. Plac ćwiczeń też świecił pustką. Ravi jednak znalazł przy-
jaciela natychmiast, gdy tylko wszedł do gospody w Sundre. W całej parafii tylko jeden czło-
wiek miał prawo sprzedawać kupną wódkę, ale nawet on nie miał królewskiego pozwolenia
na to, by prowadzić wyszynk dla mieszkańców wsi. Nowe prawa przychodziły i znikały,
chłopom nie wolno już było pędzić bimbru w swoich piwnicach, żaden z nich jednak nie był
pozbawiony alkoholu, jeśli tylko miał jakieś ziarno. Mimo to w latach nieurodzaju pito bardzo
kiepski samogon, pędzony z warzyw.
Łyk dobrej wódki przy stole karczmarza każdemu smakuje. A przecież każdy jest po-
dróżnym, prawie wszyscy mają konie, każdy ma kawałek drogi do domu. Oczywiście, w tej
sytuacji można dostać wódki. A karczmarz nie obawia się tych wszystkich królewskich praw,
on sprzedaje wódkę lensmanowi i pastorowi, chowa ją tylko w przypadkach, kiedy pojawiają
się dragoni lub wysłannicy wójta.
Truge siedział przy jednym końcu długiego stołu pośrodku izby i wyśpiewywał głośno
jakąś piosenkę. Pyzata młoda kobieta siedziała pod ścianą i zarumieniona wymachiwała ku-
flem piwa. Rozglądała się jednak dokoła, widocznie nie czuła się tutaj całkiem na miejscu,
była służącą, i chyba nigdy przedtem nikt jej nie przyprowadził do tej izby, żeby jej fundo-
wać, czego tylko zapragnie.
Kiedy Ravi wszedł, wyczuł panujące w izbie gorąco. Był lipcowy dzień, ale chmurzy-
ło się, wyraźnie zanosiło się na niepogodę. Chłodny powiew z doliny zawierał już ostrzeżenie
przed jesienią, chociaż pora roku wciąż mogła jeszcze obiecywać wiele ciepła.
- Aha, stary lisie, siedzisz tutaj, zamiast brać się za robotę?
- Malarz prosi cię, byś usiadł, ty podstępny zdrajco własnej żony!
Ravi zaklął pod nosem, ale znalazł sobie miejsce na ławie, odrzuciwszy przedtem po-
plamioną czapkę Trugego. Truge natychmiast nalał do małego cynowego kieliszka płynu z
dzbana, stojącego na stole. Ravi wpatrywał się w cudowny płyn, złoty i przezroczysty.
- Proszę bardzo! Za Ingemarit, moją narzeczoną!
Dziewczyna pod ścianą zachichotała i spłoniła się jeszcze bardziej, szorstkie, spraco-
wane ręce splotła na podołku. Miała na sobie fartuch i szeroką czerwoną wstążkę we włosach
dla ozdoby.
- Ach, tak, siedzicie tu pośrodku roboczego dnia i popijacie? To naprawdę jakieś nowe
obyczaje, Truge!
- Ech, nie przejmuj się obyczajami - wymamrotał Truge dobrotliwie. - Robimy, co
nam się podoba, Ingemarit i ja. Jesteśmy wolnymi ludźmi! W każdym razie ja... a kiedy ona w
pocie czoła dotrwa do końca kontraktu z gospodarzem w Brata, to też posmakuje wolności.
Wtedy się pożenimy!
Uniósł kieliszek, skinął do Raviego, przyglądając mu się zaczerwienionymi, wesołymi
oczyma.
- Co jest, ty draniu? Do diabła, nie wypijesz zdrowia mojej narzeczonej?
Ravi popatrzył w niewielkie zwierciadełko w kieliszku, zatonął w nim, jeszcze zanim
drżącymi rękami uniósł puchar i wypił do dna.
Przyjemne ciepło rozgrzewało zamarzniętą bryłę, którą nosił w piersiach. Truge za-
śmiewał się i nalał po raz drugi.
- No to teraz za pana młodego i jego najlepszego przyjaciela!
Ravi wypił.
Ingemarit wstała, ukłoniła się uprzejmie i przepraszała, że musi iść.
- Ale bez całusa cię nie wypuszczę, moja kochana... nie wypuszczę bez dotknięcia
twoich wilgotnych, gorących, śmiałych usteczek!
Patrzyła skrępowana na Raviego, który z uśmiechem odwrócił się, by tych dwoje mo-
gło się pożegnać. Dziewczyna nie była całkiem młoda. Dużo jednak młodsza od Trugego. Nie
jest też brzydka, pomyślał Ravi. Kiedy szła przez izbę, zauważył, że pociąga jedną nogą. Mu-
siała chorować na hiszpańską chorobę, tę, która często odbiera kobietom płodność lub dopro-
wadza je do śmierci w połogu.
Truge zdawał się nie zauważać jej kalectwa.
Zdzielił Raviego z całych sił w ramię i poufale przysunął do niego twarz.
- Mało cię ostatnio widywałem, za to słyszałem sporo...
- Torkjell opowiedział ci chyba wszystko, co powinieneś wiedzieć - odparł Ravi ze
złością.
- Tak, na niebiosa, dowiedziałem się. Ty to naprawdę jesteś niebezpieczny człowiek,
Ravi, wiedziałem o tym od dawna. Ale żeby morderstwo... tego bym o tobie nie pomyślał.
Czy to naprawdę taka świnia, ten facet, który przyszedł tutaj za Anną?
- To był jej mąż - odparł Ravi zmęczony i zastukał w cynowy kieliszek na znak, że
chce jeszcze.
- Ale ona marnie ci się odpłaciła, mój przyjacielu. Uciekła ze swoimi eleganckimi
krewniakami!
- To są jej rodzice. I oni naprawdę są eleganccy, Truge!
- Tak, tak, nie mówię niczego złego... ale mogę zrozumieć, dlaczego nie wyjechałeś z
nimi. Ty po prostu do nich nie pasujesz, mój przyjacielu.
Ravi pomyślał: Ja do nikogo nie pasuję. Ale masz rację, Truge, najgorzej pasuję wła-
śnie do nich. Mimo to chciałem pojechać z nią, och, tak, myślałem, że nadarza się szansa na
zmianę mojego losu.
Znowu opróżnił kielich, przeklinał teraz obfity posiłek, który dopiero co zjadł, bo
wódka dzisiaj jakoś nie chciała działać.
- Ja zostaję - rzekł krótko. Truge skinął głową.
- Tak jest. Ona tak powiedziała. Prosiła mnie jednak, żebym spróbował przemówić ci
do rozumu. Przychodziła do mnie... razem z matką. Piękna kobieta., równie urodziwa jak Jo-
hanna, mimo wieku.
- Myślę, że ty jesteś starszy od Amelii - rzekł Ravi krótko.
- Ona prosiła, bym z tobą porozmawiał... prosił cię, żebyś za nią pojechał, nie pozwolił
ci jej zapomnieć. Że musisz tylko wszystko przemyśleć, a z pomocą dobrego przyjaciela prze-
konasz się, że tutaj zostać nie możesz. Pokazała mi też dziecko, rozumiesz... mnie się zdaje,
że ono nie jest całkiem zdrowe.
- Zamknij się, Truge, i nie męcz mnie! Jeśli jesteś moim przyjacielem, to zostaw mnie
w spokoju. Sam muszę wybierać. Tobie nic do tego!
Niemal z ulgą przyjaciel postawił bezgłośnie cynowy kieliszek na stole. Oczy nadal
mu płonęły, ale miał dość rozumu w głowie, by przyjąć protest Raviego.
- Nie, nie wiedziałem o tym. Masz rację. Nie wspomnę już o niej ani słowem. O dziec-
ku też nie.
- Dziękuję - powiedział Ravi ponuro, wpatrując się w pusty kieliszek. Truge uśmiechał
się, klepnął go ponownie w plecy i znowu nalał. Mimo ostrych słów, jakie przed chwilą pa-
dły, w oczach Trugego była szczera przyjaźń, ten na pół szalony malarz nie ma w sobie ani
odrobiny zła, pomyślał Ravi.
Teraz lekarstwo zaczęło działać, czuł to wyraźnie.
Mięśnie barków rozluźniły się, ciało wydawało się cudownie dalekie. Ból w żołądku i
w piersiach przestał dokuczać i Ravi mógł się z uśmiechem zgadzać na niepewne słowa, jakie
Truge wypowiadał z trudem, słowa zawierające znajomy stary ton, jaki zawsze, od wielu,
wielu pokoleń pojawiał się nad kieliszkami i w toastach.
Na zewnątrz letni dzień stawał się coraz bardziej szary. Ludzie zajęci przy sianoko-
sach śpieszyli się, pracowali szybko, żeby nie marznąć, a także dlatego, że bali się, by kolejna
burza nie zniszczyła jeszcze więcej paszy dla zwierząt, od których w zimie zależeć będzie ich
życie.
Kiedy Ravi późnym wieczorem wytoczył się z gospody, zostawił tam swoją kurtkę. W
samej koszuli z krótkimi rękawami przebiegł obok budynku tingowego i kierował się ku do-
mowi. Po drodze spotykał wielu ludzi, pochylali głowy dla osłony przed wiatrem i zaciskali
oczy, gdy tylko zobaczyli tę na pół rozebraną, niepewnie biegnącą postać. Ravi zatrzymał się
na moment, zdawało mu się, że ludzie wyglądają dziwnie, kiedy tak stoją, otulając się cienki-
mi letnimi ubraniami, jakby się bali, że on i to z nich zerwie albo zrobi im jakaś inną krzyw-
dę.
Roześmiał się ponuro, nienawidził tych ludzi, tych nędznych tchórzy, którzy stoją tam
i gapią się, widzą, że jest pijany, że gna drogą niczym dzikus, ale nie rozumieją niczego.
Warczał w ich kierunku, bawiły go ich przerażone spojrzenia, wrzeszczał i machał ra-
mionami, jakby był jakimś ogromnym krukiem, który chce przepędzić czające się sępy.
Ludzie nie odpowiadali na jego zaczepki, śmiał się ochryple, czuł, że smak wódki w
ustach miesza się z czymś gorzkim.
Zdyszany upadł we własnej izbie tuż za drzwiami, dziewczyna nie zaciągnęła zasłony,
co sprawiło mu dziwną radość.
Helena nie powiedziała nic, kiedy następnego dnia koło południa Ravi usiadł na łóżku.
Zanim się jeszcze całkiem obudził, słyszał chlupot deszczu za oknem. Padało, było zimno i
mokro. Łóżko zdawało się lepkie i nieprzyjemne. W piecu nie palił się ogień.
Ona jednak siedziała na stołku i patrzyła na niego.
Uśmiechnęła się do niego na dzień dobry, ale milczała, starał się dostrzec w jej twarzy
niechęć lub smutek, który zawsze w takich sytuacjach widział w oczach Johanny. Dręczyły go
wyrzuty sumienia. Krew odpływała mu z twarzy, musiał pochylić głowę, by powstrzymać
falę mdłości. Ona patrzyła, ale nawet nie mrugnęła. Głowa mu pękała, w skroniach czuł głu-
che, rytmiczne dudnienie.
Dziewczyna wstała, słyszał jej kroki na podłodze. Chlupnęła woda. Musiała sama
przynieść z rzeki.
Podeszła do niego i kazała mu pić prosto z czerpaka.
Przyjął napój, ale ledwie miał odwagę spojrzeć jej w oczy. Rozdygotany opadł z po-
wrotem na posłanie. Zobaczył, że ubłoconymi butami zabrudził pięknie tkane okrycie, wi-
docznie wczoraj wieczorem nie miał dość rozumu, by rozścielić łóżko, zanim się na nie zwa-
lił.
Zamknął oczy, pragnął, żeby tu była Johanna i żeby mu dała parę tych swoich dobrych
kropli. Łagodziły tego rodzaju cierpienia, Johanna przechowywała je w buteleczce z kartką,
na której widniały jakieś niezrozumiałe dla niego napisy.
Poczuł palce Heleny na swojej twarzy, drgnął, woda była lodowato zimna. Helena
umoczyła skraj swojej spódnicy i teraz powolutku, z czułością, obmywała go niczym nowo-
rodka.
Delikatnie dotykała skóry na twarzy, co przynosiło mu ulgę. Dławiło go w gardle. Po
prostu trudno mu było wyobrazić sobie, że zaledwie kilka dni temu to dłonie Johanny go pie-
ściły, że w tym właśnie łóżku oboje...
Oddech Heleny, jej zapach i sama jej obecność były zupełnie inne. Nie musiał otwie-
rać oczu, by wiedzieć, że to ona, odczuwał dla niej bolesną wdzięczność.
Johanna wyjechała.
Dotarło to do niego teraz, odważył się przyjąć tę prostą prawdę i nie protestować, nie
walczyć. Dopuścił to do siebie, przerażony, ale już nie tak śmiertelnie jak dawniej. Pod deli-
katnymi palcami Heleny woda spływała po twarzy, moczyła koszulę i okrycie łóżka. Wie-
dział, że teraz mógłby się rozpłakać, gdyby chciał, ale wciąż jeszcze bał się za bardzo.
Poza tym dziewczyna mogłaby tego nie zrozumieć.
Nie chciał wyglądać jak jakieś małe dziecko, nie wobec niej. Wiedziała zbyt mało
mimo swoich mądrych oczu. Za mało wiedziała o miłości, tęsknocie i o tym, jak człowiek się
czuje, kiedy ktoś oderwie mu kawałek duszy i zabierze ze sobą daleko, bardzo daleko.
Helena najwyraźniej nigdy nie przejmowała się takimi sprawami. Nigdy też nie czuła
się kochana, to był w stanie zrozumieć.
Ravi mocno zacisnął wargi, spływająca woda łaskotała go, ale palce dziewczyny ani
razu nie dotknęły jego ust.
Umówili się, że pójdą razem jedynie przez kawałek drogi, nie powinien był o tym za-
pominać.
Ona jest tylko dzieckiem, i nic mi do jej życia. Ona też nie powinna się wtrącać do
mojego. Tak będzie najlepiej. Nie może być inaczej, przynajmniej dla nas dwojga.
Nagle usłyszał, że Helena coś mówi:
- Jakiś ty brudny, Ravi. Co ty, u licha, wyprawiałeś w nocy? Tarzałeś się w błocie ze
świniami?
Miał ochotę skinąć głową, ale niebieskobiała błyskawica bólu przeszywała mu głowę
przy każdym ruchu.
- Pozwól mi leżeć jeszcze trochę - wymamrotał.
- Oczywiście. Jak długo zechcesz, naturalnie.
W jej głosie słyszał rozbawienie. Nie powiedziała ani słowa na temat odoru wódki,
który z pewnością zalegał ciężko w izbie. Może ona jednak mimo wszystko trochę rozumie.
W każdym razie usłyszał, że mamrocze coś do siebie, rozpalając ogień:
- Biedny diabeł...
ROZDZIAŁ X
Kiedy nareszcie uznał, że byłby w stanie się podnieść, dziewczyna stała przy drzwiach
i wiązała chustkę na głowie.
- Wybierasz się gdzieś? Niedługo się ściemni.
- Myślałam, że przejdziemy się trochę. Chciałabym zobaczyć wieś.
Ravi przełknął ślinę, ujął czerpak z wodą, który zostawiła przy łóżku.
- Niewiele tam do oglądania - mruknął. - Zrobiło się późno...
- Miałam nadzieję, że może ludzie, którzy zbierali siano, urządzą zabawę - powiedzia-
ła cicho.
Ravi prychnął.
- Odkąd to jesteś taką miłośniczką ludzi?
Helena nie uśmiechnęła się, poprawiła tylko chustkę. Włożyła na siebie dodatkową
spódnicę, za dużą i za szeroką, wyglądała w niej dość niezdarnie. Chustkę na głowie zawiąza-
ła tak, jak to robią mężatki, starała się wyglądać doroślej. Ravi popatrzył na nią z bólem. Ta
dziewczyna nie może zaznać spokoju. Chce się dowiedzieć wszystkiego, chce pytać, rozdra-
pywać groby, aż ukażą się białe kości.
- Powinnaś być ostrożna z ludźmi - mruknął.
- Muszę przecież czasem wyjść trochę z domu - odparła zirytowana.
Nie mógł zaprotestować. Coś jednak ćmiło nieprzyjemnie w piersiach. Nie chciał po-
zwolić, by chodziła po wsi sama.
- Pójdę z tobą. Oni już i tak gadają, równie dobrze mogą zobaczyć nas na własne oczy.
- Gadają o nowej nałożnicy Raviego?
- Nie, o zdradzie Knuta Plassen. Oni myślą, że Johanna wyjechała z twojego powodu.
Helena zachichotała, mrugnęła do niego kokieteryjnie.
- W takim razie pozwól im w to wierzyć!
- Tak, zresztą to i tak nie ma znaczenia. Tylko że chyba pastor powie im prawdę.
Nie ujęła go pod rękę, chociaż podsunął jej ramię. Szła obok, stawiała długie, nerwo-
we kroki.
- Uspokój się - syknął.
Szybki marsz sprawił, że obolałe ciało znowu zaczęło protestować. Czuł się osłabiony,
rozdygotany. Mocno zaciskał zęby, to nie była odpowiednia pora na wędrówki. Skupiał się na
tym, by zachować tę odrobinę siły, która mu została. Chciał dotrzymać jej kroku. Na razie po-
trafił opanować owo paraliżujące, tak dobrze znane uczucie. Jeszcze przez jakiś czas.
Helena nie zatrzymała się, dopóki nie stanęli przy kościelnym wzgórzu. W dole po le-
wej stronie znajdowała się gospoda. Minęli już dom tingowy i otaczający go plac. Stali tam
jacyś obcy podróżni. Prawdopodobnie kupcy albo chłopi z Hol czy ze Skurdalen, którzy
chcieli dzisiejszej nocy przeprawić się przez Sangerfjellet.
- Jak tu mało ludzi!
- Jest późno. I pogoda niepewna. Wszyscy poszli wcześnie spać, w najbliższym czasie
czeka ich ciężka praca na łąkach.
Skinęła głową, rozumiała takie sprawy. Ale coś, co przypominało rozczarowanie,
sprawiło, że na jej gładkim czole pojawiły się zmarszczki. Nagle zwróciła się ku niemu gwał-
townie.
- Czy ty nie masz jakichś przyjaciół, znajomych, do których moglibyśmy zajść?
Ravi musiał się uśmiechnąć. Bezradnie zamachał rękami.
- Nie mam. Nikt nie obdarza takich jak ja przyjaźnią.
- No, a Truge? Ten malarz... Ravi zmrużył oczy.
- Nnnie... on ma swoje sprawy. Znalazł sobie dziewczynę. Teraz pewnie jest u niej, jak
sądzę.
Helena chwyciła go mocno za ramię.
- Chodź, pokaż mi, gdzie on może być. Zobaczymy, może go spotkamy. Mówiłeś, że
on lubi różne historie, może mógłby mi coś powiedzieć.
Ravi przyglądał jej się z uwagą.
- Chyba wiesz już dostatecznie dużo. Czego ty jeszcze szukasz?
Nie odpowiedziała, pociągnęła go po prostu za sobą, Ravi zauważył, że wybrała wła-
ściwy kierunek. Koło Vangen przeszli przez rzekę i szli dalej drogą po zachodnim brzegu.
Wkrótce dotarli do Braten, uśpiony dwór leżał pogrążony w mroku.
Tylko ubrana na szaro kobieta hałasowała wiadrami na podwórzu. To była stara go-
spodyni. Ravi przywitał się zakłopotany, stwierdził, że Helena dygnęła, a gospodyni wypluła
prymkę, którą żuła, czy może był to kawałek wierzbowej kory, i nie przerwała swoich zajęć.
Malarz sypiał w izbie, którą miał malować. Już z daleka poczuli ostry zapach docho-
dzący z naczyń, w których mieszał swoje farby.
- Truge! Przyszli goście!
Ravi wolał tak cicho jak to możliwe, był to raczej głośny szept. Helena poprawiła
chustkę na głowie, starannie obciągała spódnice.
Ravi znowu przełknął ślinę, czuł się kiepsko.
- Wracamy, jego tu nie ma, to przecież nie jest nic...
W tym momencie malarz stanął przed nimi, pozbawione koloru włosy sterczały na
wszystkie strony. Ręce miał poplamione czerwoną i zieloną farbą, wymachiwał dużym pędz-
lem.
- A co to państwo nie w domu o tak późnej porze? Co was sprowadza do mojego
nędznego mieszkania? - bełkotał.
- To jest Helena - rzekł Ravi cicho. Truge opuścił pędzel.
- Helena Levordsdatter - przedstawił Ravi niepewnie. Helena skinęła głową.
- Ona chciałaby posłuchać jednej z twoich historii - mruknął Ravi.
- Ach, tak?
Truge wpatrywał się w nich, nie bardzo rozumiejąc, o co chodzi. Mrużył oczy, widzie-
li, że łapczywie wdycha świeże powietrze. Zapach farb otaczał go niczym obłok. Kiedy Hele-
na zrobiła krok do tyłu, Truge ostrym szeptem zapytał Raviego:
- Co ty wyprawiasz, Ravi? Czy ty... czy ona...
- Ech, zamknij się, Truge! Nie widzisz, że to jeszcze dziecko?
- Owszem, jest młoda. Panienka jest ledwie pączkiem kwiatu, to widać na pierwszy
rzut oka. Ale one szybko dorastają, dziewczyny z komorniczych chałup. Skąd ona pochodzi?
- Z Roldal. Ona jest... ona chyba jest córką Liv - Więźniarki.
Oczy Trugego zrobiły się okrągłe, malarz otworzył usta.
- Co? Ta mała rudowłosa... - Tak!
Helena słyszała każde słowo, Ravi zdawał sobie z tego sprawę. Teraz uniosła ręce i
rozwiązała chustkę. Ciężkie włosy opadły na ramiona i plecy, potrząsnęła z dumą bujną czu-
pryną i spoglądała na Trugego przez wąską szparkę w tej płonącej zasłonie.
- Ty widziałeś mnie już wcześniej, malarzu?
Truge stał oniemiały i po prostu patrzył. Potem wyjąkał jakieś potwierdzenie i gestem
poprosił ich do środka. Helena znowu zawiązała chustkę na głowie.
- Została pochowana na placu koło Sevatsvangen. Niedaleko Nossveien... Pamiętam,
jak ludzie stali dookoła, gapili się i pluli. Owszem, ja też tam stałem. Znałem ją..
Helena siedziała sztywno na stołku i dosłownie spijała słowa z ust malarza. Przerywa-
ła mu niecierpliwie, nie pozwalała popaść w zamyślenie.
- Kto pluł? Co mówili? Jaka ona była? Truge uśmiechał się cierpko.
- Nieszczęsna Liv Engebretsdatter... to była bardzo prosta dziewczyna. Niczym duży,
ciężki ptak, no, trzeba powiedzieć, że kolejki kawalerów nie ustawiały się pod oknem strychu
u jej matki. Levord jednak tam bywał. Tak, dostawał wszystko, czego potrzebował, jedzenie i
kryjówkę. I coś ponadto, jak się miało okazać.
- Rozmawiałeś z nią?
Truge potwierdził skinieniem.
- Wiele razy. Malowałem u lensmana w Nedremyr, kiedy Liv - Więźniarka była u nie-
go na służbie.
Helena jęknęła, zasłaniała usta drżącą ręką. Truge zacisnął powieki, pochylił się w
przód na swoim stołku.
- Ty się pewnie zastanawiasz, czy ona zrobiła to, o co ją oskarżono? Jeśli mnie zapy-
tasz, odpowiem tak.
Oczy Heleny płonęły.
Truge leciutko skinął głową, jego spojrzenie błądziło gdzieś daleko.
- Ukrywała, że jest brzemienna. To właśnie cała sprawa. Czy potem zabiła dziecko
własnymi rękami, czy też umarło przy narodzinach, jak mówiła... to nie miało już znaczenia.
W każdym razie dla sądu. Byli jednak ludzie, którzy o nią walczyli. Wykorzystano wszelkie
możliwości, kierowano prośbę nawet do sądu najwyższego w królewskim mieście. Wszystko
na próżno. Kat wziął ją w swoje ręce, a potem głowa została nadziana na tyczkę. To wywarło
pożądany skutek. Od tamtej pory żadna kobieta w okolicy nie została skazana na śmierć za
dzieciobójstwo...
Helena patrzyła Trugemu w oczy z wyzywającym uśmiechem.
- Czy znasz także mojego ojca, Truge - malarzu?
- Przedstawiasz się jako Levordsdattser, córka Levorda... jeśli nie popełniasz naduży-
cia, to ja wiem, kim on jest. Byłem nawet na tym weselu, na którym on i Arne Haga wdali się
w bójkę.
- W takim razie pomóż mi go odnaleźć.
Truge wybuchnął głośnym śmiechem, uderzał się rękami po kolanach i zaśmiewał,
kręcąc głową.
- No, muszę powiedzieć, śliczna panienko, że to niezwykła prośba, chyba władze ka-
zały ci się do mnie z nią zwrócić! On jest wyjęty spod prawa i mało kto wie, gdzie się podzie-
wa. A ci, co wiedzą, trzymają język za zębami. Nikomu nic nie przyjdzie z tego, że najstarszy
syn z Sondrol zostanie powieszony, to oczywiste!
- Wyjęty spod prawa... w takim razie ja mam prawo - mruknęła.
- Chyba nie możesz zabić własnego ojca?
Słowa wyrwały się Raviemu, zanim zdążył się zastanowić.
Helena odwróciła się od Trugego i surowo spojrzała Raviemu w oczy.
- Nie mogę? A któż potępi człowieka, który odebrał życie wyjętemu spod prawa?
Truge wyczuwał nienawiść gęstniejącą pod sufitem na pół odnowionej izby. Wstał po-
śpiesznie, stanął między tamtymi. Wymachiwał rękami, starał się wyglądać na rozbawionego.
- Nie, nawet nie myśl o takich rzeczach, piękna Heleno. Jesteś zbyt młoda i za słaba,
jak mogłabyś dokonać czegoś, co nie udaje się od tylu lat ani ludziom lensmana, ani żołnie-
rzom króla z całej wschodniej części kraju? Zresztą może on już i tak leży pod darnią albo
gdzieś w górach w niedostępnym miejscu....
- Levord żyje - wtrącił Ravi cicho.
Truge musiał skinąć głową. Takie rzeczy Ravi wie.
- Żona wyszła ponownie za mąż. Dzieci wkrótce będą dorosłe. Nie widzieli go od wie-
lu lat.
- On żyje - ucięła Helena. - Słyszałeś, co Ravi powiedział, malarzu. Levord żyje i teraz
będzie musiał przyznać się do tego, co zrobił mojej matce. I mnie... nic mnie nie obchodzi to,
że zamordował człowieka. Ale zdrada... zdrada wobec własnej krwi... nie miał do tego prawa.
- Levord ma przyjaciół, ludzie czuli przed nim respekt, zamordował człowieka. Uwa-
żano zresztą, że został zbyt surowo potraktowany. Przecież on bronił tylko swojej czci!
Helena zacisnęła wargi.
- Phi! - prychnęła po chwili. - Na moją matkę pluli, ale ojca uważają za bohatera! Czy
to chcesz powiedzieć, malarzu? Przecież w tym nie ma zupełnie sensu, on był większym mor-
dercą niż ona!
Truge stał bez słowa. Twarz młodej kobiety świadczyła, że ma swoje powody, by się
mścić.
Kiedy Ravi otrząsnął się, podszedł na chwiejnych nogach do dziewczyny i położył jej
rękę na ramieniu.
- Porozmawiaj z rodziną Levorda. To bogaci ludzie. Może przyjmą cię życzliwie,
może będą ci chcieli wynagrodzić cierpienia. Może pożałują, że odepchnęli dziecko, pocho-
dzisz przecież z jego krwi...
- Nie przypuszczam - szepnął Truge ze swojego miejsca. - Moim zdaniem, najlepiej
zrobisz, Heleno, trzymając się z daleka. Nie masz żadnych dowodów oprócz własnych słów,
ponieważ Liv - Więźniarka nigdy nie wyjawiła, kto uczynił ją po raz drugi brzemienną.
- Chcę zobaczyć miejsce, gdzie została pochowana - rzekła Helena.
Truge nie odpowiadał.
- Nie sądzę, że znajdziesz kwiaty na jej grobie - skrzywił się Ravi boleśnie.
Helena wstała.
Truge odetchnął z ulgą, kiedy spostrzegł, że goście zbierają się do wyjścia. Podszedł
teraz blisko do dziewczyny, wsunął dwa palce pod brzeg luźno zawiązanej na głowie chustki.
Wysunął spod niej nieduży lok. Ravi bez tchu przyglądał się jego śmiałości. Czuł lekki niepo-
kój w sercu, nie podobał mu się widok wielkiej dłoni przyjaciela poplamionej farbami, doty-
kającej skóry Heleny. Najgorszy był jednak uśmiech, który pojawił się na twarzy tamtego,
kiedy głaskał palcami miękki lok.
- Nie byłaś ładnym dzieckiem, malutka i chuda, nogi i ręce jak patyki. Ubrali cię w ja-
kąś szorstką koszulinę, głowa i nogi gołe. Wrzeszczałaś jak opętana tamtej nocy, kiedy zabie-
rali twoją matkę. Darłaś się tak, że ludzie byli przerażeni, byłaś przecież za mała, żeby cokol-
wiek rozumieć... przeraziłaś ich, Heleno. Leżałaś opuszczona, w samej koszuli, ale śmiertel-
nie ich przestraszyłaś...
Dziewczyna stała z podniesioną głową i czuła na czole oddech Trugego. Potem spoj-
rzała w górę.
- Wielu zostanie przestraszonych - szepnęła. - Nie będą mogli zapomnieć, ci, którzy
zdradzili moją matkę i pozbyli się jej dziecka w dużo gorszy sposób, niż ona to uczyniła. Są
winni co najmniej tak samo jak ona. Są w pełni odpowiedzialni za mój los.
Truge zmarszczył brwi, puścił jej włosy.
- Jesteś dziwną osobą, Heleno.
- Znakomicie pasuje do nas - uciął Ravi, ujął Helenę pod ramię i poprowadził w stronę
drzwi.
- Idziemy tam zaraz - oznajmiła Helena. Wiedział, o czym myśli, ale pojęcia nie miał,
gdzie się to miejsce znajduje. Grób pewnie dawno już zniknął z powierzchni ziemi. Nie pa-
miętał dokładnie daty, ale upłynąć musiało co najmniej dwanaście lat od chwili, gdy Liv -
Więźniarka poniosła ostateczną karę.
W uszach odezwał się szum znajomej rzeki. Wkrótce da o sobie znać poczucie bezrad-
ności i odrętwienia, ale nie było odwrotu. Ravi jęknął, pragnął, by Helena się rozmyśliła, by
poszła do domu, powiedziała, że jest zmęczona.
Całe ciało ostrzegało go o tym, co wkrótce miało nadejść, on jednak mocno zaciskał
zęby, chciał stawiać opór chociaż jeszcze przez chwilę. Niebawem zapadnie noc. Być może
tej nocy Helena zdoła zasnąć.
Popatrzyła na niego i poprosiła:
- Znajdź to miejsce, Ravi. Wiem, że potrafisz. Zobaczył teraz, że w jej oczach pojawi-
ły się zielone plamki. Że skądś, z głębi, spoza jej upartego spojrzenia wydobywa się światło.
Skrzyżował ręce na piersiach, czuł się zmarznięty i słaby. Szedł jednak przed nią, z
powrotem tą samą drogą, którą przyszli, przez rzekę koło Vangen i potem kilkaset kroków w
górę do miejsca, gdzie krzyżowały się ścieżki dla koni.
Tam, w pobliżu osypiska kamieni, znajdowała się niewielka chata.
Ravi szedł przez świeżo skoszoną łąkę, Helena zdecydowanie podążała za nim.
Zatrzymał się przy jarzębinowych zaroślach niedaleko osypiska.
Nigdzie nic nie było widać.
Helena pochyliła się, rozgrzebała zeszłoroczne liście i chrust leżący na ziemi. Chciała
się rozejrzeć, czy nie ma tu jakichś śladów.
Ravi poszedł jeszcze kilka kroków dalej.
Poczuł pod stopami coś szorstkiego, jakby buty nie miały podeszew, a on stąpał po
ziemi boso.
- Tutaj - wyszeptał.
Helena podbiegła z cichym okrzykiem, może raczej jękiem, żałosnym zawodzeniem,
które boleśnie ugodziło Raviego w serce.
- Ja wracam do domu - powiedział, odwracając twarz. - To mnie nie dotyczy.
Zmusił stopy do posłuszeństwa, suche gałązki i drobne kamyki chrzęściły pod butami.
Domyślał się, że ona wciąż stoi w tym samym miejscu i, sam nie wiedząc, czemu się tak za-
chowuje, zbiegł jak najszybciej ze zbocza.
Wizje nie czekały, aż dojdzie do domu, atak nastąpił, jeszcze zanim Ravi dotarł do ko-
ścielnego wzgórza, po prostu zatoczył się i wpadł do rowu, jakoś się z niego wydostał, dotarł
do starego, na wpół spróchniałego drzewa i tam runął na ziemię. Właściwie spodziewał się, że
teraz przed jego oczyma pojawi się kobieta z dzieckiem, często tak bywało, że to, o czym roz-
myślał, co go martwiło, ukazywało się później w wizjach. Tym razem jednak jest inaczej, za-
uważył Ravi otumaniony. Najpierw zobaczył postać mężczyzny, z początku nie poznał go, bo
zjawa szła skulona. Miała na głowie ciemny kapelusz naciągnięty mocno na oczy, jak przez
mgłę Ravi dostrzegał dwie czarne dziury tam, gdzie powinny były znajdować się oczy. Wyda-
wało mu się, że mężczyzna unosi się nad ziemią, mimo to słyszał jego ciężkie kroki. Ravi wy-
czuwał rozpacz tamtego, ale smutek nie był nawet w części tak porażający jak ten, który do
niego docierał, gdy zbliżał się do myśli Liv - Więźniarki.
Z tępą rezygnacją Ravi przyglądał się, jak kapelusz spada z głowy mężczyzny, kiedy
oczy nieszczęśnika się zamknęły, na jego głowę posypały się niczym deszcz lśniące srebrne
szylingi.
Helena widziała, jak Ravi odchodzi, jak niczym szalony przedziera się przez krzaki,
wymachując rękami, by odsunąć od siebie ostre gałęzie. Ale zdziwienie, które budziło jego
zachowanie, nie docierało do jej serca. Stała, wpatrując się w zieloną trawę, i wiedziała, że to
jest grób jej matki. Odrętwiała zdawała sobie sprawę, że teraz nadszedł czas. Teraz może pła-
kać. Więcej, teraz powinna płakać. Coś rozsadzało jej piersi, oczy piekły, udręczone serce
pompowało krew, powodując rytmiczne pulsowanie w skroniach, na szyi i przy nadgarstkach.
Ciężko przełknęła ślinę, próbowała otworzyć zaciśnięte pięści, próbowała wyrzucić z
siebie ból tak, aby płacz też mógł się nareszcie wydostać.
Skończyło się jednak na kilku suchych, bolesnych szlochach.
Wciąż stała nieporuszona, nadal zaciskała pięści.
Płacz pozostał w piersi niczym bolesna bryła, dławiąca masa, która wypełniała ją całą
od środka i przemieniała w czubek nabrzmiałego, gotowego w każdej chwili pęknąć wrzodu.
Myślała teraz o tęsknocie, wywoływała ją ze wszystkich najdalszych zakamarków du-
szy. Tkwiła tam i piekła boleśnie, ale łzy nie nadchodziły. Bardzo chciałaby mieć przy sobie
tę małą wełnianą kamizelkę. Tyle razy dawno, dawno temu wypłakiwała w nią swoje nie-
szczęście. Potem postanowiła z tym skończyć. Przysięgła sobie, że już nigdy nie będzie oka-
zywać słabości. Da sobie radę w życiu, musi tylko stworzyć skorupę wokół serca, żeby nikt
nie mógł jej zranić, ani gospodarz Royse, ani Smoczyca, ani nikt inny.
I to jej się udało.
Skorupa stała się taka mocna, że Helena czuła się odporna na wszelką krzywdę.
Pochyliła się i rozgarnęła rękami miękką, wyrosłą bez słońca trawę. Zbocze wydawało
się zimne. Zagłębienie wyglądało jak naturalny niewielki dołek. Ale w gęstych zaroślach He-
lena dostrzegła resztki jakiegoś drewnianego przedmiotu. Najpierw myślała, że to krzyż, i
ogarnęła ją niezwykła radość. Poprawiła na sobie ubranie i wkroczyła między splątane krze-
wy, przedzierała się, dopóki nie dotarła do grubego kawałka drewna i nie przyciągnęła go do
siebie. Zarośla niechętnie oddawały swoje. Jakieś pełzające robactwo zmykało przestraszone
dziennym światłem, kiedy uniosła pociemniałe drewno. To nie był krzyż. To po prostu przeła-
many na dwoje gruby kij, który ułożył się w kształt niezdarnego krzyża.
Helena przełknęła ślinę, kiedy zauważyła na obu końcach ślady siekiery. Z jednej stro-
ny znajdowały się resztki ziemi.
To pewnie ta tyczka, przemknęło jej przez głowę. Tyczka, na której zatknęli głowę
matki. Serce tłukło się w piersi jak oszalałe, ręce jej dygotały, ale oczy miała wciąż szeroko
otwarte. Uważnie oglądała drugi koniec kija. Szukała ciemnych plam, śladów krwi, może ja-
kiejś kępki włosków, kawałka przegniłego materiału.
Nie znalazła jednak niczego. Drewno było wilgotne i śliskie, na korze pojawiły się ja-
kieś maleńkie żółte grzyby.
Helena wzięła dłuższy kawałek, potem przyłożyła do niego krótszy. Owszem, pasowa-
ły do siebie. Po prostu tyczkę przełamano. Może ktoś zrobił to celowo, a może wiatr i niepo-
goda się o to zatroszczyły.
Uniosła teraz dłuższy kawałek i położyła go na wgłębieniu w ziemi. Potem poprzecz-
nie ulokowała na nim krótszy kawałek. Krzyż wydał jej się niezdarny, brzydki. Mimo wszyst-
ko to jednak krzyż. Mrugała, jakby coś przesłaniało jej wzrok, odeszła parę kroków w tył i
popatrzyła na zagłębienie. Tym razem naprawdę przypominało grób.
Odwróciła się więc i powlokła tą samą drogą, którą uciekł Ravi. Przyjdzie tu jeszcze
później. Może przyniesie kwiaty albo świece. Ale nie ma pośpiechu. Matka, której nigdy nie
znała, z pewnością nie przejmuje się takimi sprawami, jak kwiaty czy świece. Może nawet
jest jej wszystko jedno, czy ma na grobie krzyż czy nie.
Ale pomszczona zostanie! Za zdradę, jakiej się wobec niej dopuszczono, będzie wy-
stawiony rachunek.
Helena szła zamyślona przez lasek, próbowała sobie wyobrazić, jak to jest, kiedy się
umrze. Jak wielokrotnie przedtem te myśli sprowadzały do jej serca jakiś mroczny spokój.
Położyć się i pogrążyć w czarnym, wiekuistym śnie. Nie ma w tym nic przerażającego. A
siarczane opary, płomienie, wiecznie dręczące diabły... dla niej były to tylko słowa pastora.
A jego także widziała nago.
- Płakałaś? - zapytał Ravi cicho.
Znowu był wieczór, Helena wróciła do domu wcześniej niż on i teraz miała ogień w
piecu oraz zupę w garnku. Ten skromny wieczorny posiłek ostro kontrastował ze wspaniałymi
obiadami, jakie jadali ostatnio.
Spokojnym, silnym głosem opowiedziała mu krótko o tyczce, którą znalazła, nic jed-
nak nie wspomniała o krzyżu, który ułożyła na grobie. Dokładała mu jedzenia, mówiąc nie-
mal obojętnie o tym, jakie to fantazje przychodziły jej do głowy, kiedy była mała.
- Czy płakałam? Nie, dlaczego miałabym to robić? Matka umarła przecież wiele lat
temu. Nie znam jej, nigdy nie znałam.
Ravi westchnął.
- Mimo to gotowa jesteś poświęcić własne życie, żeby ją pomścić?
Helena rzuciła mu zirytowane spojrzenie.
- Nic ci do tego. Umówiliśmy się chyba, prawda? Ravi energicznie odsunął od siebie
drewniany talerz.
Zupa przestała mu smakować.
- Heleno, żądasz, bym widział dla ciebie niewidzialne rzeczy. Żebym ci pomógł wyja-
śnić, co się naprawdę wydarzyło. Mieszkasz w moim domu, chcesz być moją przyjaciółką...
- W takim razie bierz mnie! Nic innego nie mogę ci zaproponować, przecież tylko
twoje przeklęte skrupuły cię powstrzymują...
- Zamknij się! Mówisz teraz jak dziwka! Wściekła podeszła do niego. Oczy miała za-
ciśnięte, spostrzegł, że zgina mocno palce, pomyślał: Ona prawie zawsze zaciska pięści, na-
wet kiedy śpi.
- Ja jestem dziwką, Ravi. Wbij to sobie do głowy! Jestem dziwką od chwili, kiedy wy-
rosłam... z pieluch!
Splunęła na podłogę. Ravi poczuł drżenie w twarzy, czuł, że gniew się w nim gotuje,
tak jak kiedyś po drodze z Fortun, jak wtedy, kiedy życzył handlarzowi koni, żeby spadł z
urwiska. I udało mu się to.
Musiał z całych sił panować nad sobą, by nie zwrócić gniewu przeciwko niej. Ale ona
stała przed nim niczym furia i obrzucała go wyzwiskami, używała najbardziej obrzydliwych
słów, gdyby twarz Raviego nie była biała ze złości, to by się zarumienił.
Zaczęła zrzucać talerze ze stołu, Ravi nie znajdował żadnego rozsądnego słowa, żeby
ją powstrzymać, biegała po pokoju, klęła i wyzywała, nigdy nie widział podobnego wybuchu
gniewu. Tym razem to lęk sprawił, że ręce zaczęły mu drżeć, jego gniew został zmyty przez
ten rozhulany żywioł.
Próbował przemawiać do niej, chciał ją uspokoić, ale ona straciła wszelki rozsądek,
zaszokowany patrzył, jak zrywa z siebie ubranie.
- Dostaniesz, do jasnej cholery, swoją zapłatę! Nie chcę widzieć tego przeklętego
współczucia w twoich oczach, nie pozwolę, żebyś wypytywał i grzebał w moich myślach!
Możesz sobie to wziąć, Ravi, możesz wziąć, co ci się należy za jedzenie i mieszkanie, za
wszystko, ale jeśli, do diabła, myślisz, że dostaniesz więcej, to się mylisz!
Cisnęła w niego koszulą, rozpięła pasek, spódnice opadły na ziemię. Z rozmachem
zrzucała drewniaki z nóg, uderzając nimi o ścianę, bryłki zaschniętego błota rozpadły się po
wyszorowanej przez Johannę podłodze.
- Przestań! Opanuj się, kobieto, kompletnie zwariowałaś!
Próbował ją złapać, próbował przytrzymać jej małe, wściekłe ciało, chciał chwycić ją
za ramiona i zmusić, by się uspokoiła. Ona jednak posiadała siłę, o jaką by jej nie podejrze-
wał. Kiedy udało mu się jakoś złapać ją za ręce i skrzyżować je na plecach dziewczyny, po-
czuł gwałtowny ból. Helena wbiła zęby w jego ramię, przez gruby materiał koszuli rozcięła
skórę.
- Przestań, wariatko, jesteś całkiem... Zrozpaczony natężył wszystkie siły i udało mu
się unieść ją w górę. Tymczasem ona wyczerpała już większość swoich sił, machała nogami
w powietrzu, w końcu jęknęła i dała za wygraną, opadła bezwładnie w jego ramiona. Nie-
oczekiwany ciężar sprawił, że Ravi się ugiął, natychmiast jednak zrozumiał, że ona naprawdę
przestała się szarpać i kopać, objął ją więc i trzymał tak mocno jak mógł. Gdzieś pod chmurą
rudych włosów znajdowała się jej twarz, dmuchnął mocno i włosy się rozchyliły. Zielone
oczy patrzyły na niego uparcie spoza zasłony lęku.
- No więc weź mnie, ty tchórzliwy psie! A może nie jesteś w stanie? Może ta twoja
męskość jest całkowicie pozbawiona życia, co? Chcesz może, żebym ja...
Wykrzywiła wargi, Ravi na próżno próbował powstrzymać jej śmiałe ręce, które roz-
pinały mu spodnie.
- Helena!
Krzyknął jej prosto w twarz, ryczał niczym obudzony w środku zimy niedźwiedź,
dziewczyna drgnęła i dała za wygraną, on jednak wzmocnił uścisk i trzymał ją tak, że nie była
w stanie się poruszyć. Widział, że zamknęła oczy, że stracił z nią kontakt. Ravi nie wiedział,
co powinien teraz zrobić. Najchętniej rzuciłby ją po prostu na podłogę, patrzył, jak się czołga,
odpełza od niego. Miał przecież dość własnych zmartwień.
Zarazem jednak to było najgorsze, co mógł wymyślić.
- Heleno, nie możesz...
Nie możesz ode mnie odejść, chciał powiedzieć, ale uznał, że to głupie. Chyba nie po-
winien tak mówić. Ona nie znosi, żeby ktoś za nią decydował, nie ścierpiałaby takiego żąda-
nia z jego strony. W najgorszym razie proponowałaby mu raz po raz swoje ciało, dopóki nie
przestałby nad sobą panować. A to doprowadziłoby ich oboje do zguby.
Ale przecież nie mógł tak stać w nieskończoność. Dziewczyna była nadal jak martwa
w jego ramionach, nie stawiała oporu. Dziękował Bogu za grubą kamizelkę i twardy wełniany
materiał, który oddzielał jej nagą skórę od jego ciała.
On również na moment przymknął oczy, potem głęboko wciągnął powietrze. Serce już
się trochę uspokoiło, ale wciąż wyczuwał jej nierówny, pośpieszny puls.
- Otwórz oczy, proszę cię...
Nie reagowała.
Zrobił parę kroków w kierunku łóżka, ale rozmyślił się i zamiast tego wyniósł ją z
izby do alkierzyka z zasłoną na drzwiach. Tam jeszcze intensywniej wyczuwał jej zapach. Le-
dwie odważył się oddychać w obawie, by ten zapach nie odebrał mu wszelkiej siły.
Położył ją na łóżku, wciąż była bezwładna. Nie próbowała osłonić swojej nagości. Ra-
viemu krew szumiała w głowie, był jak porażony jej widokiem. W pokoju panowało światło
dzięki temu, że w ścianie znajdowało się okienko, a na dworze świeciło jeszcze wieczorne
słońce.
Helena leżała na plecach, jedna ręka opadła ku podłodze. Łóżko było umocowane bar-
dzo wysoko w ścianie, ponieważ w zimie podłoga jest najzimniejszym miejscem w domu.
Leżała jak martwa, tylko jej skóra mieniła się jakoś złociście. Słońce było ciepłe, mia-
ło też ciepłą barwę. Ravi wciąż nie miał odwagi oddychać, tylko krótkimi haustami chwytał
trochę powietrza, wciąż stał wyprostowany.
Włosy...
We włosach było tyle życia, one chyba nigdy nie umrą, nawet jeśli ona znajdzie się ty-
siące mil stąd, Ravi zawsze, przymknąwszy oczy, będzie mógł sobie wyobrazić ich głęboko
czerwoną barwę. Twarz Heleny była płaska i niema, jakby zamknięta, tylko brązowe rzęsy
drgały leciutko, nie chciały się uspokoić. Widział ją teraz całą, odczuwał dziwną radość, że
jest w stanie zobaczyć jej różowe brodawki, ciemniejsze, miedzianoczerwone włosy w dole
brzucha, maleńki pępek i szczupłe, silne biodra. Patrzył na jej ciało, jakby to był piękny ob-
raz, dekoracja, kościelne malowidło lub pozłacana drewniana rzeźba. Z wahaniem otworzył
usta, wolno wciągał i wypuszczał powietrze. Sycił się tym widokiem i zapachem. Powinna
przecież wkrótce otworzyć oczy. Postanowił, że nie pozwoli jej się wymknąć. Chodź i bądź
dla mnie czuły, zdawała się mówić cała jej postać. Pozwól swoim dłoniom, by mnie głaskały
ostrożnie, delikatnie...
Nie, ona tego nie chce, nie może chcieć.
- Ty biedna mała - mruknął pod nosem. Wiedział, że właśnie takiego współczucia ona
nienawidzi najbardziej. - Możesz się złościć, Heleno... nie przestraszysz mnie. Ha, widziałem
gorsze rzeczy, trzeba ci wiedzieć. Biedna, biedna Helena... możesz robić, co chcesz, ale nie
stłumisz mojego współczucia, żebyś nie wiem jak parskała!
Jedna ręka dziewczyny leciutko drgnęła. Ale dłoń zaraz znowu się zacisnęła. Odnosił
wrażenie, że jej blade wargi zrobiły się jeszcze bledsze, jeszcze węższe.
- Teraz tutaj usiądę, Heleno. Nie odpędzisz mnie, nie masz prawa uciekać. Będę tu sie-
dział i gadał do ciebie, aż dłużej tego nie zniesiesz. Musisz w końcu otworzyć oczy i kazać mi
zamilknąć. To dosyć dziwne, nie uważasz? Dziwne dla Raviego, który nigdy zbyt wiele nie
mówi, trzeba ci wiedzieć. Do nikogo. No, Johanna nauczyła mnie trochę. Ale wszystko było
takie trudne. Bardzo się ze mną męczyła. Powinna zobaczyć mnie teraz, Heleno... usłyszeć
mnie. Możliwe, że by się ucieszyła, jakkolwiek dziwnie to brzmi.
Usiadł na brzegu łóżka, było tak wysokie, że stopami nie dotykał podłogi. Położono
przy nim nieduży klocek drewna, po którym się wchodziło. Nie było to żadne cudowne łoże,
takie zamierzał zrobić później, musiał najpierw obejrzeć kilka łóżek z baldachimami, dowie-
dzieć się, jak się do tego zabrać. Nad głowami mieli jasny, pomalowany na żółto sufit z gru-
bymi, solidnymi belkami.
- Powinnaś słuchać, Heleno. Myślę, że słuchasz. Ja też kiedyś tak leżałem. A ona mó-
wiła i mówiła, najpierw nie pojmowałem niczego oprócz natrętnego szumu. Powoli jednak
zaczęły do mnie docierać słowa, Heleno, być może i do ciebie zaczną, jeśli nie przestanę mó-
wić.
Uśmiechnął się pod nosem.
- Ona była uparta, musisz wiedzieć. Moja mała Hanna... niewiarygodnie uparta. Nie-
wiele większa od ciebie, zresztą niewiele też starsza. Ale mądrzejsza, Heleno, muszę ci to po-
wiedzieć. Najważniejsza jednak różnica, mój wściekły gościu, jest ta, że ona potrafiła lubić
ludzi. Mogła być mała i słaba, mogło jej brakować wielu rzeczy, ale potrafiła wszystko
znieść, ponieważ była silna.
Poczuł, że coś się w nim roztopiło, przepełniała go dziwna radość, nigdy nie podejrze-
wał nawet, że słowa mogą być takie jasne, płynąć takim równym strumieniem, bez trudu poja-
wiać się na wargach. Niemal oszołomiony gadał i gadał, dziwnie było podążać za potokiem
myśli, wydobywających się niczym woda z jakiegoś ukrytego, zapomnianego źródła.
- Pamiętam moją matkę, Heleno. Nie twarz, nie żaden obraz, miałem wtedy zaledwie
trzy lata, ale pamiętam zapach i coś w rodzaju dalekiego śpiewu... może tylko jej głos, nie
wiem, czy naprawdę śpiewała. Ale to tkwi gdzieś w mojej głowie, czasami, jeśli chcę...
Umilkł, pochylił się lekko nad leżącą. Zdumiony ciągnął dalej, bardziej dla samego
siebie, teraz nie mówił już do niej, lecz gdzieś jakby ponad nią.
- Pamiętam... tak, to jest to samo. Och, Heleno, sprawiłaś, że... to był ten sam zapach.
Taki cudownie znajomy, wiedział o tym od początku. Ale dopiero teraz wypowiadane
słowa sprawiły, że zrozumiał. Dawne wspomnienie, które trudno pochwycić, niemal nie moż-
na go przywołać. Ale zapach.... był silny i czysty, zakręciło mu się w głowie, kiedy to naresz-
cie zrozumiał.
- Przypominasz mi o tamtych starych, zapomnianych dniach... kiedy tak siedzę blisko
ciebie i oddycham, to wiem, że cię znam. Ty... nie jesteś obca, Heleno, ty pachniesz jak moja
mama...
- Ja pachnę gnojem! Potem setek cuchnących świń! Ravi drgnął, nie oczekiwał odpo-
wiedzi, widocznie jednak ona słuchała tego, co mówił.
- Nie, ona pachniała ziemią i czymś przyjaznym, bezpiecznym, to był zapach potu, za-
pach ciała, nie przykry, nie, nie przykry... po prostu bezpieczny. Mama miała chyba czarne
włosy jak ja. I chyba też takie same ciemne oczy, w każdym razie mój ojciec się ich bał. To
ona dała mi zdolność widzenia, Heleno, ojciec wielokrotnie ją za to przeklinał. Myślę jednak,
że nie miała wyboru. Myślę też, że przekleństwo może być darem, Johanna tak mówiła. Da-
rem nie dla niej, nie dla mnie. Natomiast dla kogoś innego, otoczonego prawdziwymi, życzli-
wymi ludźmi, mogłoby...
Umilkł, czekał, chciał, by dała jeszcze jakiś znak życia. Ale ona znowu uparcie mil-
czała. Może zresztą w ogóle nie otwierała ust, pomyślał. To dziwne, nie przyszło mu to do
głowy, ale możliwe, że ona milczała, a tylko jej myśli trafiły go niczym bicz.
- Ja mam syna, Heleno. Nie wiem, jak długo... nie widziałem go. W każdym razie nie-
zbyt dokładnie. Nie wątpię jednak, że będzie miał dobrą opiekę. Zajmą się nim, żeby był nie
wiem jaki słabiutki. Bo widzisz, on się urodził z chorobą. Całą rodzinę ogarnęło przerażenie,
boją się, że on umrze. Ale ja ufam, że nie. Johanna będzie go kochać bardzo mocno. Ona nie
pozwoli mu umrzeć, Heleno. Ona jest niewiarygodnie silna... już ci o tym opowiadałem. A
chłopaczek... wierzę, że się wyliże. Będzie żył długo, przeżyje swego ojca, wiem to. Jestem
pewien. Jakiś krótki błysk, nie potrafiłby rozstrzygnąć, czy to wąziutka szparka między jej
rzęsami, czy może zacisnęła je znowu mocniej, kiedy zauważyła, że on lekko odwraca głowę.
- Wierzę, że on się wyliże. Nigdy się nie dowie, jakie potworne rzeczy niosą ze sobą te
oczy. Będzie bardzo kochany, będą się nim opiekować, nie dowie się, czym jest zło, dopóki
nie dorośnie na tyle, by móc mu się przeciwstawić. Czy ty też tak myślisz, Heleno, że jeśli
dziecko od maleńkości otacza się tylko dobrem, to ono samo z siebie nigdy się nie dowie,
czym jest zło?
Nie spuszczał teraz z niej oczu.
Poruszyła się, drżała leciutko. Wciąż jeszcze była całkiem naga. To czyste szaleństwo
tak siedzieć i gadać do milczącej, rozebranej kobiety, pomyślał Ravi. Każdy, kto by to zoba-
czył, uznałby mnie za wariata.
Helena milczała.
Musi sobie widocznie sam odpowiedzieć.
Pomyślał: Ty to ciągle przeżywałaś, Johanno. Nigdy nie przestałaś zadawać pytań,
chociaż wiedziałaś, że sama musisz się domyślać odpowiedzi jedynie na podstawie jakiegoś
drgnienia mojej twarzy lub niezrozumiałego mamrotania.
- Ja uważam, że dzieci są jak na wpół napełnione naczynia, Heleno. Takie się rodzą,
tylko do połowy napełnione. Resztę dopełnia życie. I jeśli doda mętnej lub zanieczyszczonej
wody, jeśli to jest zatęchła woda bagienna albo coś w tym rodzaju... to wtedy wszystko robi
się cierpkie i niesmaczne. Ale Johanna, trzeba ci wiedzieć, ona napełni go najsłodszym pi-
wem... nie, winem! Kosztownym, czerwonym niczym krew, i nieskończenie słodkim. Tak,
tak będzie! Wiem na pewno.
- I piołunem - szepnęła Helena. - Wtedy na nic się nie zda dodawanie największych
nawet ilości słodyczy. Ravi o mało nie krzyknął z radości. Odpowiedziała! Ona myśli! Na-
prawdę go słucha. Głos wprawdzie brzmiał jakoś dziwnie, ochryple, jakby wydobywał się z
rzadko używanego gardła.
- Piołun - rzekł Ravi. - Johanna miała o nim wiele do powiedzenia. Piołun jest nie tyl-
ko gorzki, on posiada także niezwykłą siłę...
- Mam nadzieję, że twojemu synowi wszystko dobrze się ułoży - szepnęła.
Ravi kiwał głową, ale myślami błądził gdzie indziej.
- On ma dobrą matkę - powiedziała znowu Helena.
- Tak. Najlepszą.
- I na tym właśnie polega cała różnica - rzuciła Helena zgnębiona.
- Może i masz rację - westchnął Ravi. - Ale ludzie, którzy mają dobre matki, także na-
potykają w życiu trudności.
- Dobre matki nie zabijają swoich dzieci! - wykrzyknęła Helena gwałtownie, z gory-
czą. Teraz odzyskała już własny głos.
Ravi zrezygnowany patrzył, jak nieprzenikniona maska znowu pojawia się na jej twa-
rzy.
Dłoń dziewczyny otworzyła się tylko na krótką chwilę.
ROZDZIAŁ XI
Przez najbliższe tygodnie właściwie się do niego nie zbliżała. Szokowała go natomiast
obojętność, z jaką odnosiła się do własnego ciała. Była niemal wyzywająca, kręcąc się po
domu prawie naga, nie przejmując się wcale, czy on to widzi czy nie. Nie była już teraz taka
chuda, mimo to skóra naciągała się mocno na szczupłych biodrach i barkach. Mógł liczyć ko-
ści w kręgosłupie, kiedy pochylała się nad beczką z wodą, żeby się napić. Zwrócił uwagę, że
bardzo rzadko grzała wodę do mycia, ochlapywała się od czasu do czasu zimną wodą, stojąc
na kamiennej płycie przed wejściem. A pewnej nocy, kiedy padał ulewny deszcz, wybiegła z
domu w samej koszuli i wróciła z ciemnymi, ociekającymi włosami oraz z gęsią skórką na ca-
łym ciele. Chciał ją wtedy ogrzać, chciał jej zaproponować ciepło swego posłania, bo nigdy
bardziej nie przypominała dziecka niż teraz, kiedy stała, przestępując z nogi na nogę i szczę-
kając zębami.
Nie dowierzał jej jednak. Sobie zresztą także nie. Co innego czuć przy sobie jej skórę,
a co innego, gdyby dziewczyna znowu zapłonęła tym intensywnym ogniem, który poznał już
wcześniej.
Ravi zaproponował jej więc, żeby położyła się w nagrzanym łóżku, ale sam wstał.
Wtedy jednak odrzuciła kołdrę i wyprostowana wyszła do alkierzyka. Nigdy nie można prze-
widzieć, jak się zachowa, pomyślał Ravi.
Czasami wydawała mu się szalona, i to go przerażało.
Podobnie zachowywałaby się lisica, gdybym ją wtedy w norze skaleczył albo zabrał
jej młode, przyszło mu na myśl.
Żyli obok siebie jak dwa czujne zwierzęta zamknięte w tej samej norze; kiedy Helena
wchodziła do domu, on przeważnie wymykał się na dwór. Zauważył, że dziewczyna coraz
częściej szuka samotności za zamkniętymi drzwiami. Dobrze wiedział, że gdyby zastukał, to
by otworzyła. Nie pozwoliłaby jednak, żeby tylko przy niej siedział, nieustannie dawała do
zrozumienia, że wystarczy, by zażądał tego, co mu zaproponowała jako zapłatę za dom i je-
dzenie.
Nie podobały mu się też jej samotne wędrówki po okolicy. Zdarzało się, że znikała
rankiem, a on nie wiedział, czy wróci na noc czy nie. Pojęcia nie miał, czym się wtedy zajmu-
je. Kiedy pytał, odpowiadała obojętnie, byle co. Mówiła, że po prostu spaceruje albo obser-
wuje, czy nie zanosi się na zmianę pogody.
Wielokrotnie leżał, nie śpiąc, i czuł, że ogarnia go niepokój. Drapiąca, szarpiąca ner-
wy udręka pochodziła z jego wnętrza, ale przypominała mu noce, które spędzał w futrzanym,
zawszonym śpiworze ojca.
Ravi chodził do Trugego albo spędzał długie godziny u karczmarza. W pełni zdawał
sobie sprawę, że robi zły użytek ze swoich szylingów. Nie zostało już wiele z pieniędzy, któ-
rych Johanna nie zabrała. Wiedział jednak, że lensman sprzedał pole, które dostali w spadku
po Lundzie, pozostała część spadku też pewnie znajdzie nabywcę. Wystarczy na to, by prze-
żyć zimę.
Lata nieurodzaju dręczyły ludzi od dawna, natomiast tej jesieni sprawy wyglądały nie-
co lepiej. Wprawdzie pola i łąki długo leżały zbrązowiałe od suszy i słońca, ale późnym latem
pogoda się zmieniła, nastały przekropnę dni i tam, gdzie gospodarze zdążyli zebrać pierwszy
suchy pokos, odrastała zielona, soczysta trawa. Zboża też chyba nieźle obrodzą, chłopi, którzy
zdecydowali się na jęczmień, mogą oczekiwać w tym roku nienajgorszych zbiorów.
Ravi nie martwił się specjalnie zimną porą roku. Zawsze jakoś zdołał przeżyć, chociaż
były czasy, że dane mu było znacznie mniej niż teraz. Teraz ma przynajmniej dom, naprawdę
porządny dom. Ma też pod dostatkiem opału i ubrań, może nawet więcej, niż potrzebuje. Po-
siada poza tym różne rzeczy, które w razie czego można wymienić. I mimo że Torkjell wyje-
chał do Holsztyna, to przecież wróci koło Bożego Narodzenia. Wtedy nastaną nowe porządki.
Próbował się uspokajać tymi dobrymi myślami. Często o tym rozmyślał, powtarzał
sam sobie, że nie warto się o nic martwić.
Lęk jednak go nie opuszczał, zwłaszcza w takie noce, kiedy Helena włóczyła się
gdzieś sama po okolicy.
Próbował sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby zrobił to, czego pragnęła, i uczynił
ją swoją nałożnicą.
Podobało mu się jej ciało.
Była w niej oszałamiająca intensywność. Siła i moc dosłownie z niej promieniowały.
Mógł sobie wyobrazić, że przywłaszcza sobie część z tego. Mógł sobie wyobrazić, że trzyma
ją przy sobie mocno, bardzo mocno, że czuje smak jej skóry i tę gwałtowną siłę, którą ona go
wabi. Była inna niż Johanna, zupełnie inna. Pod każdym względem, myślał Ravi, pozwalając
sobie na wspomnienie pierwszej nocy z Heleną.
Nie mógł jednak uczynić jej swoją kochanką.
Może jest bardziej dorosła, niżby na to wskazywały lata, ale było w niej coś, co obcią-
żało sumienie Raviego. Nie mógł wziąć tego, co mu proponowała, bo wtedy coś by się rozpa-
dło. Obawiał się, że rozpadłoby się w nich obojgu.
Wykorzystywał natomiast wieczory i samotne noce na pracę, siedział z nożem w ręce i
wycinał wzór na pięknych deskach, z których chciał zbudować baldachim nad łóżkiem w al-
kierzu. Truge udzielił mu potrzebnych rad, narysował nawet wzór na kawałku drewna. Obie-
cał, że jeśli znajdzie czas, to pomaluje całe łóżko.
Ravi zdawał sobie sprawę, że jego dzieło w żadnym razie nie jest mistrzowskie, wielu
młodych chłopców umiałoby zrobić coś ładniejszego. Ale praca dawała mu radość, jakiej
wcześniej nie zdołał poznać. I spokój. Prawie taki sam jak wódka.
Choć nie całkiem.
Kiedy ogarniało go pragnienie, odkładał nóż i ocierał czoło. Skończyły się już ukryte
w szopie zapasy bimbru, teraz jedyną możliwością było pójść do gospody. Truge też nie miał
wódki, tylko trochę do malowania, przynajmniej tak twierdził. Mył pędzle w niedużych ilo-
ściach byle jakiego bimbru pędzonego z grochu, ale Ravi, niczym pies tropiący, wyczuwał za-
pach z ust przyjaciela.
„Niedługo zboża dojrzeją. Wtedy nastaną inne czasy! Mogę cię poczęstować kuflem
piwa”, mawiał Truge.
Ale piwo to nie to samo.
Może i smaczne, ale musiałby go wypić potworne ilości, żeby stłumić udrękę.
Ravi nie znosił chlupotania w żołądku, a jeszcze bardziej nie lubił okropnego samopo-
czucia następnego dnia rano po upiciu się piwem. O ile tysiące diabłów biegało galopem w
jego głowie po wódce, to po piwie wkładały one na nogi ciężkie, hałaśliwe drewniaki.
Ravi czekał jakiś czas, siedział, jakby trzymał się noża, zaciekle rzeźbił dalej, aż w
końcu nóż wysunął się ze sztywnych palców i wbił się w miękką poduszeczkę u nasady kciu-
ka. Odrzucił go wtedy na podłogę i wysysał cieknącą krew.
Dokładnie obejrzał ranę, rozcięcie było czyste i niezbyt głębokie. Zirytowany zawinął
palec w szmatkę, chwycił kapelusz i kurtkę. Teraz to już naprawdę zasłużył na kieliszek dla
pociechy. Skaleczenie bolało, a Helena najwyraźniej nie miała zamiaru się pokazać. Nie
sprzątnął po sobie, zostawił przy stołku górę wiórków i wyszedł za drzwi.
Gdyby wróciła, domyśli się, że nie poszedł nigdzie daleko.
Do diabła, pomyślał ze złością, czy jej naprawdę nic nie obchodzi?
Przestraszył się, kiedy zobaczył, że w kącie karczemnej izby przycupnął Mons - Duń-
czyk. Z tyłu za gromadą rozwrzeszczanych żołnierzy, którzy wrócili z ćwiczeń, Mons - Duń-
czyk ukrywał się na wpół skulony i pił wódkę z jakimś nieznajomym.
Dalej pod ścianą siedziało kilku chłopów i wysłaniec wójta, mówili głośno, z każdym
łykiem piwa stawali się odważniejsi, Ravi dostrzegł na moment drżący świetlisty łuk ponad
ich głowami. Dojdzie tutaj do awantury, pomyślał. Pośpiesznie przeszedł obok, nawet się z
nimi nie przywitał, chociaż wśród siedzących był gospodarz, właściciel ziemi, na której leżało
Plassen.
W głębi mrocznej izby cuchnęło potem, prochem i przypalonym mięsem. Szczękały
cynowe kieliszki, stukały drewniane miski, a z niskich drzwi prowadzących do kuchni wy-
szedł karczmarz. Niebieski fartuch, który zawsze miał na sobie, był poplamiony i mokry u
dołu. Karczmarz używał go do wycierania stołów, jeśli się czasami zdarzyło, że ktoś był tak
nieostrożny i wylał drogocenne krople napitku.
Karczmarz rzucił Raviemu pośpieszne spojrzenie. Dzisiaj prawie nie było wolnych
miejsc; kiedy żołnierze znajdują się w pobliżu, dla starego karczmarza oznacza to wielkie
święto. Łóżka się napełniają, a beczki z piwem i bańki z wódką stają się puste.
- Wódki za szylinga - rzekł Ravi, unosząc dłoń w górę. Karczmarz zirytowany skinął
głową.
Żołnierze nie zauważyli nowo przybyłego, nie zauważali zresztą niczego wokół, obła-
piali się i ściskali, wrzeszczeli do siebie albo opowiadali sobie nawzajem pieprzne historie o
kobietach.
Mons - Duńczyk pomachał do Raviego.
Lśniące oczy były osadzone głęboko, twarz mu pożółkła. Rumiany dawniej gospodarz
jakby się zapadł w siebie, skóra zwisała na policzkach i pod brodą.
- Boże dopomóż, czy to nie nasz czarownik? Chodź do nas, Knucie Plassen, i napij się
ze starym biedakiem!
Ravi przecisnął się za przepoconymi, niebieskimi mundurami i znalazł dla siebie miej-
sce na chwiejnej ławce koło Monsa.
- Niech mi wolno będzie przedstawić: prokurator Bars. Muszę powiedzieć, że jest zna-
ny ze swojej dokładności, wielu ludzi puścił bez butów!
- Jesteś pijany, Mons. Opanuj się, dla własnego dobra. Mons - Duńczyk roześmiał się
smutno.
- Co to kogo obchodzi? Na co mam znowu tak uważać?
Prokurator wyjął z kieszeni brudną chustkę i otarł nią twarz, a potem wstał i poprawił
szarą perukę.
- Zamierzam, mój panie, wycofać się. Nie sądzę, żeby tu było jeszcze coś do powie-
dzenia.
Z zaciśniętymi ustami rzucił pośpieszne spojrzenie na spracowanego chłopa i jego
dziwnego przyjaciela. Ravi i Mons - Duńczyk pożegnali się krótko.
- O co chodzi, Mons?
Twarz Raviego poczerwieniała, tamten kaszlał i powoli pił swoje piwo.
Ciężka dłoń spadła na ramię Raviego, zaskakująco silna.
- Nie ma się czym przejmować, Knut. Po prostu jeden nic nie znaczący robak został
rozgnieciony w palcach zwierzchności. Ha! Jeszcze jedną wódkę, karczmarzu!
Ale nie dostał już więcej, karczmarz podszedł tylko i wyjaśnił z kwaśną miną, że
Mons już i tak ma wiele zapisów w książce.
- Mógłbyś mi zafundować ostatni kieliszek - wymamrotał chłop.
Ravi spoglądał na niego, smutno było patrzeć na to, co się stało z tym dziarskim, zdol-
nym rolnikiem. Jakby uszło z niego powietrze.
- Co się z tobą dzieje, Mons? Masz jakieś problemy z wójtem?
- Ech, nie, nic takiego, moje podatki zostały zapłacone punktualnie. Nie, to innych nie
mogę odgonić od moich drzwi. A teraz to już koniec. Koniec, tak... nie wiem, czy żona się nie
załamie.
Ravi poczuł chłód na plecach, zrobiło mu się niedobrze. Biały świetlisty krzyż mienił
się niewyraźnie, jak księżyc w mglistą noc.
- Musisz walczyć - szepnął Ravi.
Do pijanego i udręczonego chłopa chyba niewiele już docierało. Ravi spojrzał w górę,
widział, że rozpacz przepełnia ciemne oczy Monsa.
- Nie możesz się poddawać! Dzieci... masz przecież przyjaciół!
Mons - Duńczyk oparł głowę na rękach, pochylił się ciężko nad blatem stołu. Mamro-
tał coś, czego Ravi nie mógł zrozumieć.
- Czy mógłbym ci jakoś pomóc? - zapytał niepewnie. Teraz Mons podniósł wzrok.
- Wódki, Knut. Potrzebuję ostatni kieliszek.
Ravi wyjął pół talara, który nosił niczym rozżarzony węgiel w kieszeni, po chwili
karczmarz niechętnie postawił przed nimi dwa małe cynowe kieliszki.
Gdy tylko Mons opróżnił swój, natychmiast wstał, chcąc się żegnać. Żołnierze byli
bardziej pijani niż kiedykolwiek, hałasowali strasznie i słowa Monsa ginęły w zgiełku, trudno
było je zrozumieć.
Ravi popychał go przed sobą i wyprowadził w chłodny mrok sierpniowego wieczoru.
- Odprowadzę cię do domu — zaproponował z bijącym sercem.
- Nie! Trzymaj się z daleka ode mnie - wymamrotał Mons i wyruszył szybko przed
siebie.
Ravi biegł za nim, starał się złapać go za rękę i przytrzymać. W którymś momencie
udało mu się spojrzeć w zamglone oczy. Już były zupełnie puste.
- Możesz wziąć mój dom! Weź, co tylko zechcesz, jest tu miejsce...
- Dziękuję ci za wszystko - powiedział Mons - Duńczyk cicho i łagodnie.
Potrząsał głową, dawno nie strzyżone, pozbawione koloru i potargane włosy sterczały
na różne strony. Teraz Ravi zobaczył, że Mons stracił też wiele zębów. Uśmiechał się łagod-
nie i kiwał Raviemu głową. Potem wyrwał mu się i ruszył w stronę domu Torkjella.
Serce tłukło się Raviemu w piersi, po prostu się bał. Biały krzyż wprawdzie zniknął,
ale wokół Monsa - Duńczyka zalegał jakiś niewidzialny mrok, który Ravi znał nazbyt dobrze.
Muszę sprowadzić pomoc, myślał Ravi. Muszę wezwać jakichś ludzi, muszę ostrzec
jego żonę, ktoś powinien mu przemówić do rozumu...
Bezradny stał i patrzył przez chwilę w ślad za Monsem, a kiedy nogi w końcu zaczęły
go znowu słuchać, wrócił do gospody. Co jednak miał powiedzieć? Może się przecież mylić.
Mons to dumny człowiek, jeśli się dowie, że Ravi pomawiał go o tak grzeszne zamiary, jak
samobójstwo, to jego przyjaźń zostanie kiepsko oceniona.
Bo przecież może się mylić.
Może to tylko jego dawne czarnowidztwo wywołało wizję, w której zobaczył Monsa
dyndającego na krótkim sznurze.
Ravi próbował się pocieszać jak mógł. Zarazem jednak czuł, że serce nie chce się
uspokoić, każde jego uderzenie odbierał jak szturchaniec, musi coś zrobić, powinien coś zro-
bić.
Z karczmy droga do plebanii była krótka. Ravi nie znał nowego pastora, słyszał, że to
człowiek bardzo surowy. Może jednak istnieje jakaś nadzieja, może ten, który sam siebie na-
zywa pasterzem, zechce pomóc Monsowi - Duńczykowi. Ravi był śmiertelnie przerażony,
kiedy otwierał furtkę do obejścia plebanii i z czapką w spoconych rękach prosił, by wolno mu
było porozmawiać z człowiekiem Bożym.
Pamiętał twarz Johanny z tamtego dnia, kiedy wróciła do domu z plebanii, gdzie do-
stała pracę. Wielokrotnie opisywała ten dom jako bardzo dobre miejsce, miejsce, w którym
można szukać pomocy i rady. Ale tak było za czasów pastora Lunda. Teraz Ravi poczuł, że
włosy jeżą mu się na głowie, kiedy ciężkie drzwi wejściowe zostały otwarte. Przez samego
pastora.
Ponury gospodarz spoglądał na Raviego z góry, chociaż nie był o wiele od niego wyż-
szy. Miał serwetkę pod szyją, widocznie wstał od posiłku. Może cała służba była zajęta poza
domem, choć to już przecież dość późny wieczór.
Ravi chrząkał i jąkał się, nie potrafił znaleźć właściwych słów, oczy pastora były takie
przenikliwe i obce. Poczuł w żołądku dawny strach, nie miał wątpliwości, że tutaj nie znaj-
dzie łaski.
W końcu jednak powiedział, z czym przyszedł, podkreślał, że bardzo się obawia o ży-
cie swego przyjaciela. Boi się, że tamten chce ze sobą skończyć. Że na pracowitego gospoda-
rza spadło jakieś nieszczęście.
Kiedy pastor usłyszał, o kogo chodzi, skinął wolno głową.
Ravi odważył się odetchnąć, ten ubrany na czarno duchowny najwidoczniej mu wie-
rzył.
Biała ręka pastora spoczywała na drzwiach, duchowny skłonił się lekko, pochwalił
Pana i życzył przybyszowi dobrej nocy.
- Zasługujecie na podziękowanie za waszą chrześcijańską troskę o grzesznego czło-
wieka. Jeśli Bóg zechce, z pewnością się nim zajmę i postaram się przemówić mu do rozumu.
Nosi on w głowie myśl o najstraszniejszym grzechu, jeśli jest tak, jak powiadacie. Ale wiel-
kim grzechem jest też posądzać swego bliźniego o tego rodzaju zamiary, dlatego muszę was
ostrzec!
- Gdyby pastor zechciał być tak uprzejmy, jutro pewnie będzie za późno! Ja wiem, w
którą stronę on poszedł, może byśmy jeszcze... myślę, że znam to miejsce!
Pastor zasępił się, wymownie przymknął przed Ravim drzwi.
- Nie dzisiaj wieczorem. Nie czas na to i czyż to można biegać za całkiem dorosłym
człowiekiem w takiej sprawie? Nie, najpierw z nim porozmawiam. Zaraz jutro poślę po nie-
go... i zrobię to nie tylko z powodu waszego niepokoju, Knucie Plassen. Ana dodatek wcale
nie chcę wiedzieć, jakiego to rodzaju czarami się posłużyliście, żeby zdobyć takie wiadomo-
ści o porządnym chrześcijaninie. Kto może znać miejsce, zanim jeszcze cokolwiek się stało i
co może z woli boskiej nigdy się nie stanie?
Ravi cofnął się o krok, pastor skorzystał z okazji i zatrzasnął energicznie drzwi.
Ravi zaklął cicho, zaraz jednak się tego zawstydził.
Trafił w niewłaściwe miejsce. Nie uzyska tu pomocy, nawet gdyby wzywał wszystkie
złe moce.
Z komina unosiła się delikatna smuga szaroniebieskiego dymu. Dostrzegł to zaraz,
gdy tylko minął zakręt przy świerkowym zagajniku, i widok ten napełnił go dziwnie smutną
radością. Zobaczył przed sobą twarz Johanny, którą jednak natychmiast przesłoniły czerwone
płomienie.
Helena pewnie na niego czeka, w każdym razie rozpaliła ogień, więc pewnie ugotowa-
ła też jedzenie.
Z przyjemnością stwierdził, że zabrała się za jakąś robotę.
Może to znak, że wrócił jej lepszy humor, że zechce usiąść z nim wieczorem przy sto-
le i pogadać.
Ravi ustawił starannie drewniaki przy drzwiach i przygładził włosy. Bardzo już odro-
sły od ostatniego strzyżenia w lecie, opadały mu teraz na twarz, gdy zdjął kapelusz.
Helena odwróciła się, kiedy otworzył drzwi do izby. On zaś niepewnie szukał jakichś
oznak radości w jej twarzy. Skinęła jednak tylko głową i powiedziała:
- Ugotowałam zupę.
Uśmiechnął się, starał się okazać jej przyjaźń, wciąż jednak nie mógł się pozbyć
wspomnienia Monsa - Duńczyka. Może to dokonuje się właśnie w tej chwili? A może Ravi
się pomylił? Niepokój budził w nim pokusę, żeby jeszcze raz pójść do domu karczmarza, ale
przecież nie dostałby już tam nic na kredyt.
A Mons - Duńczyk zniknął bez śladu.
Ravi umył ręce i twarz, potem usiadł przy stole.
Helena przyniosła miskę dymiącej zupy i podała mu łyżkę.
Jedli w milczeniu, każde przy swoim końcu stołu. Zupa była smaczna i gęsta. Helena
dolała trochę kwaśnego mleka i włożyła kawałki wędzonego mięsa. Jedzenie bardzo Raviemu
smakowało, ale wiedział, że nawet cały saganek tej zupy nie wypełni pustki w jego żołądku.
Odłożył na chwilę łyżkę, napił się wody, potem odnalazł wzrok Heleny, popatrzył jej w oczy i
opowiedział o swoim spotkaniu z Monsem - Duńczykiem.
- Próbowałeś - skwitowała krótko jego obawy. Przyjął to z rozczarowaniem, miał na-
dzieję, że ona w jakiś sposób wyjaśni całą historię, powie, że to była jedna z jego wizji i że
nic złego się nie stało.
- Wypełniłeś swój obowiązek i zrobiłeś wiele ponad to. Za diabła nie poszłabym z
własnej woli do pastora. Nawet gdyby chodziło o życie.
- Gdyby chodziło o twoje, to pewnie byś poszła, albo o życie przyjaciela...
Patrzyła na niego surowo.
- Nie mam przyjaciela, który by zasłużył sobie na takie poświęcenie z mojej strony.
Uraziło go to. Helena zdawała sobie z tego sprawę, ale w żaden sposób nie starała się
zatrzeć nieprzyjemnego wrażenia. Znajdowała się między nimi lodowata ściana. Mógłby ci-
snąć w nią drewnianym kubkiem do wody tylko po to, by sprawdzić, czy owa ściana się nie
rozpadnie.
Helena jadła, wykonując pośpieszne, krótkie ruchy. Znowu się dziwił, że taka mała,
krucha istota może tyle jeść. Myślał sobie: Puste miejsce w niej jest jeszcze większe niż we
mnie. Czy to możliwe?
- Nie wiem, co powinienem zrobić. Właściwie postanowiłem, że będę milczał, Johan-
na uważała, że tak jest najlepiej. I nie myliła się. Moje wizje... one doprowadzą mnie do nie-
szczęścia, wiem, że Johanna mówiła prawdę.
- Z pewnością masz wrogów - powiedziała Helena krótko między jednym a drugim ły-
kiem.
- Mam. Spalili nasz dom. Malowali krzyże na drzwiach... myśleli, że uciekniemy stąd.
- Naprawdę? No tak, ludzie mogą być potwornie źli. A może nie. Może ty jesteś taki,
jak o tobie mówią?
- A co mówią? - zapytał Ravi gwałtownie. Helena uśmiechała się i wylizywała do czy-
sta łyżkę.
- Mówią, że jesteś czarownikiem najgorszego rodzaju. Że rzuciłeś czary na kilka ko-
biet, tak że nie mogły się ruszyć, że robisz bimber z deszczówki i że zaprzedałeś duszę diabłu,
żeby zdobyć władzę nad ludźmi i zwierzętami na tym świecie. Że potrafisz sprowadzać zara-
zę i umiesz kierować krokami innych tak, by wywieść ich na zatracenie!
Ravi poczuł się odrętwiały i zmęczony, chociaż nic z tego, co mówiła, nie było dla
niego nowiną.
Helena spoglądała spod oka i zaczęła żuć kawałek suchego podpłomyka.
- Ja im powiedziałam, że ty umiesz o wiele, wiele więcej, niż im w ogóle może przyjść
do głowy. Potem odeszłam i wypięłam się na nich, tak!
Ravi jęknął przestraszony.
Widocznie cokolwiek robi, to i tak nic nie pomoże.
Los wytyczył mu drogę, drogę, która kończy się w czerwonych płomieniach. Wie-
dział, że to, co się stało teraz, to jedynie kolejny, nieduży krok naprzód. Narastał w nim jed-
nak gwałtowny protest, nie może wciąż przyjmować wszystkiego z taką rezygnacją.
Johanna odeszła, synek razem z nią. Został sam, ale czuł się silniejszy niż kiedykol-
wiek.
- Jeśli oni dojdą do wniosku, że należy mnie pojmać, to ciebie też zabiorą, Heleno.
- Ostrzegasz mnie o tym od pierwszej chwili.
- Tak, ale może ty jeszcze nie zrozumiałaś, jakie to jest niebezpieczne. Ryzykujesz
własne życie...
Zerwała się gwałtownie z miejsca. Zanim zorientował się, o co chodzi, położyła mu
dłoń na ustach.
- Nie będę tego więcej powtarzać, Ravi. Nie masz nic do mojego życia! Ja do twojego
też nie! Jem twoje jedzenie i mieszkam w twoim domu, ale jeśli chcesz, to w tej chwili mogę
się wynieść.
- Nie, nie, ja cię nie wypędzam, mówię ci tylko, że ryzykujesz...
- Nie chcę słyszeć więcej ani słowa. Ty jesteś wyrzutkiem, wstydem dla wsi. Dlatego
chcę pozostać w twoim domu. Ty nie masz nic do stracenia, Ravi. Jak można oczernić kogoś,
kto przez całe życie tarzał się w smole?
Znowu prychnęła, maleńkie kropelki śliny spadły mu na twarz. Wargi miała teraz pra-
wie białe. Ravi dostrzegał, że jej małe piersi podskakują, kiedy wymachuje rękami i biega po
izbie.
- Tyle złości... ja tego nie rozumiem, Heleno. Ja chcę przecież tylko...
- Tak! Ty tylko chcesz! Ty jesteś szalony, bardziej szalony niż ja, nic się dla ciebie nie
liczy! Nie chcesz mnie, nie każesz mi siedzieć cicho i pracować dla ciebie w domu! Niczego
nie żądasz, za tym się musi kryć jakiś diabelski plan!
A więc to o to chodzi. Ona po prostu czuje się jego dłużniczką.
Ravi zrozumiał to nareszcie, a ulga, że wytłumaczenie jest takie proste, sprawiła, że
się uspokoił i przyglądał zdenerwowanej dziewczynie przyjaznym wzrokiem.
- Usiądź, Heleno. Myślę, że masz rację. Jeszcze raz omówimy nasz handel i określimy
nowe warunki.
Na jej twarzy odmalowała się ulga. Kiedy ponownie opadła na ławę, zaciśniętą pięścią
uderzyła w blat stołu.
- Tak jest! Warunki!
Ravi usiadł na stołku, z kupki koło pieca wygrzebał spory wiór i zaczął go żuć. Sma-
kował żywicą. Ravi chrząknął. Spoglądał na Helenę spod grzywki.
- Chcę, żebyś się zajęła ogródkiem Johanny. To może nie jest jakiś wielki ogród, ale
będziesz tam ścinać kwiaty i zioła i wieszać je do suszenia. Będziesz dbać o kapustę, masz
pielić i podlewać tak kapustę, jak i cebulę, dopóki nie dojrzeją. Zbierać robactwo... umiesz ro-
bić przetwory z cebuli?
- Nie jestem dzieckiem!
- Tu nie ma nikogo innego, kto mógłby się tym zająć. Za jakiś tydzień lub dwa bydło
wróci z pastwisk, wtedy będziemy mieć krowę w oborze, może weźmiemy też świnię, trzeba
będzie je obrządzać. Musimy przenieść od gospodarza paszę, która się nam należy. Jeśli
mamy przetrwać zimę, musimy zacząć coś robić.
Dziewczyna słuchała z otwartymi ustami, patrzyła na niego z coraz większym zainte-
resowaniem, najgorsza złość najwyraźniej minęła. Ale głos był kwaśny niby ocet, kiedy zapy-
tała:
- Co ci tak nagle przypomniało o zimie, mój panie? Patrzył jej w oczy, nie odwracał
wzroku.
- Ty - powiedział krótko.
Może to prawda, pomyślał. Może to dzikie, uparte dziecko zmusiło mnie, bym poczuł
się nieco silniejszy. Pusty, czarny lęk zniknął. Nie boję się utracić Johanny ani synka, bo to
już się stało. Nie boję się też pożaru ani innego nieszczęścia, śmierć bowiem nie jest moim
podstępnym wrogiem teraz, kiedy nikogo nie kocham. Nie, teraz naprawdę nie boję się nicze-
go. Ponieważ teraz żadna moc nade mną nie istnieje, nawet pastor, myślał Ravi zdumiony.
- Do czego ty się uśmiechasz? - przerwała mu Helena ostro.
- Ech, do niczego. Siedzę tak po prostu i myślę, że nareszcie jestem wolny.
Prychnęła niechętnie i zaczęła zbierać naczynia ze stołu, a potem hałasowała na dwo-
rze, myła i płukała, w końcu powiesiła miski do wyschnięcia i starannie zamknęła drzwi.
- Czas kłaść się spać, gospodarzu.
Ruszyła w kierunku alkierzyka, kiedy chyba jakiś diabeł podkusił Raviego, bo krzyk-
nął:
- Wracaj! Jeszcze nie skończyliśmy ustalać warunków, dziewczyno!
Przyjęła to z widoczną ulgą, stała przed nim w samej koszuli, ale tamta lodowa ściana
wydawała się grubsza i bardziej nieprzejrzysta niż kiedykolwiek.
- Kładź się do łóżka - polecił Ravi.
Poruszała się sztywno, posłusznie robiła, co kazał, zdjęła nawet koszulę. On przyglą-
dał się temu zaszokowany, oszołomiony i na moment znowu przestraszony.
Kiedy jednak już leżała w mrocznym kącie ze wzrokiem utkwionym w sufit, uśmiech-
nął się i poczuł się znowu silny.
- Posuń się trochę - powiedział cicho. Nie spojrzała na niego, ale posłuchała.
Ułożyła się na brzuchu, ręce obojętnie wyciągnęła wzdłuż ciała. We wnętrzu dłoni wi-
dać było czerwone półksiężyce od paznokci, które, zaciskając pięści, wbijała sobie w ciało.
Szczupłe plecy i wąskie biodra wyglądały jeszcze bardziej chłopięco teraz, kiedy ukryła całą
swoją kobiecość. Ravi poczuł, że delikatny płomyk zaczyna się rozpalać w jego wnętrzno-
ściach. Oddychał głęboko, jakby pił powietrze.
Ona nawet nie drgnęła, nie poruszył się ani jeden mięsień, kiedy położył dłonie na jej
plecach.
Trzymał je bez ruchu, chciał wzbudzić w niej jak największe zaufanie.
Wszystko szło po jego myśli.
Inny ogień palił się w jego wnętrzu, płomienie, które najpierw przepływały przez cia-
ło, przez ramiona, skórę, palce.
Słyszał, że Helena pojękuje cicho, zaskoczona, a może przestraszona.
- Czarownik... - wyszeptała.
Ravi nie zadał sobie trudu, by odpowiedzieć. Skoncentrowany, przyciskał ciężkie dło-
nie do jej delikatnej skóry i przymykał oczy.
- O, mój Boże - wyszeptała znowu.
Musiał się uśmiechnąć. Zobaczył, że drobne mięśnie zaczynają drgać na jej szyi i na
pośladkach. Ale wciąż trzymał dłonie na plecach, raz po raz przesuwał je ciężko po kręgosłu-
pie.
Na szczupłych łopatkach miała ślady uderzeń. Widział je już wcześniej, teraz przyglą-
dał im się przez swoje palce. Dostrzegał ślady kija i szerokiego pasa. Wyobrażał sobie strasz-
ny męski gniew. I małą, skuloną postać. Małą, ale rozdygotaną może bardziej z gniewu niż z
bólu. Płomienie...
Potrząsnął głową, grzywa opadła mu na czoło. I wtedy wizja zniknęła. Jego ręce zno-
wu znajdowały się na jej ciele. Dziewczyna oddychała, pojękując.
Siła wypływała z niego poprzez ramiona, strumień był intensywniejszy niż kiedykol-
wiek przedtem. Miał wrażenie, że w Helenie znajduje się ogromna pusta przestrzeń. Zaczął
się zastanawiać, czy ktoś zdoła ją kiedykolwiek wypełnić. Zwykle mijało znacznie mniej cza-
su, a ręce mu słabły, opadały.
Teraz jednak nie.
Czuł, że pot zalewa mu twarz, ale nie był w stanie unieść rąk, żeby się wytrzeć.
Słone krople padały na jej plecy, ale ona nie reagowała.
ROZDZIAŁ XII
Helena nie wierzyła, że mogłaby jeszcze kiedykolwiek zmarznąć. Od tamtego wieczo-
ru sprzed wielu tygodni nigdy nie odczuła w ciele nawet odrobiny chłodu. To nie do pojęcia,
muszą się za tym kryć jakieś czary. Jakby jego ręce dotychczas jej nie opuściły. Kiedy obu-
dziła się rankiem, ich ciepło rozprzestrzeniało się w ciele. I tam pozostało. Przez cały dzień
chodziła jak w oszołomieniu i strzegła tego nieznanego uczucia. Mało co jadła i czuła na ple-
cach wygłodniałe oczy Raviego, kiedy myślał, że ona, zajęta czym innym, tego nie widzi.
Cóż to za dziwny człowiek.
Sztuka magiczna.
Ale jakim sposobem potrafił tchnąć w jej ciało to ciepło? I nie dość na tym, ciepłu to-
warzyszy niezwykły spokój. Łagodność, jak w lecie, kiedy delikatny wietrzyk trąca ociężałe
od gorąca liście drzew. Czuła się teraz lżejsza, jakby z jej ciała coś wypłynęło, coś, co przy-
wodziło jej na myśl wiosenne strumienie, ptasie gniazda i młody szczaw, który w ciągu paru
ciepłych dni wyrasta i staje się pożywieniem dla głodnych ludzi i zwierząt.
Nigdy, aż do pierwszego dnia października, nie zaznała nawet muśnięcia chłodu. Po-
goda bywała różna, lato żegnało się ciężkimi gradowymi chmurami, a nocami hulał wiatr.
Mokre liście przez jakiś czas wisiały na drzewach, w końcu jednak zaczęły opadać, kładły się
oślizgłymi dywanami na drogach i ścieżkach. Zboża marnie sypały tego roku, ale kapusta,
groch i cebula obrodziły nieźle. Pola bardziej osłonięte od wiatru dały nieco lepsze plony, ale
i tak na jesiennym targu nikt nie miał się za bardzo czym chwalić. Na szczęście w tym roku w
górach mniej było drapieżników, prawie się nie słyszało, by ktoś stracił inwentarz.
Czasy mimo wszystko nastały lepsze. Lata nieurodzaju minęły, zgromadzono pod do-
statkiem siana, liści i chrustu na zimę. Zachowując ostrożność, której nauczyli się podczas
biedy, ludzie z pewnością dadzą sobie radę. Toteż znajdowali czas i ochotę na tańce i śpiewy,
a nocami z męskich ochrypłych gardeł długo wydobywał się śmiech.
Helena i Ravi błądzili między wozami, przyglądając się ludziom, którzy szykowali się
do drogi w stronę Branes lub Konsberg. Niektórzy wybierali się aż do Christianii. Podobno
ceny na skóry były tam w tym roku dobre, można też dostać niezłą zapłatę za letnie masło,
wyrabiane na pastwiskach, jaja i mięso.
Helena otulała się szczelnie cienkim szalem i żałowała, że nie wzięła zamiast niego
wełnianej chustki. Ravi miał na sobie tylko koszulę i skórzaną kamizelkę, ale nie wyglądało
na to, że marznie. Spoglądała na niego ukradkiem, zawsze była między nimi odległość co naj-
mniej dwóch kroków. Helena wiedziała, że te kroki są dla niej za długie do pokonania.
- Moglibyśmy pójść obejrzeć wyroby złotników?
Obojętnie skinęła głową. Najchętniej jednak wróciłaby do domu, gdzie pewnie w sa-
ganku zawieszonym nad paleniskiem przypala się zupa.
Ale Ravi potrząsnął czupryną, uśmiechnął się do niej i ruszył w stronę ubranego na
niebiesko kupca, wzbudzającego największe zainteresowanie na placu targowym. Otaczały go
trzy tęgie baby, nic nie można było dostrzec spoza ich szerokich pleców i okrągłych zadków.
Śmiały się i żartowały, jedna uniosła okrągłą broszkę otoczoną delikatnie pobrzękującymi,
maleńkimi krążkami srebra i przyglądała jej się w świetle dnia. Gdyby świeciło słońce, blask
ozdoby byłby widoczny z daleka. Helena domyśliła się, że to ślubna broszka.
Widok kosztownego drobiazgu sprawił, że ze złością przełknęła ślinę.
Ona sama nigdy takiej mieć nie będzie.
Ravi stanął za plecami kupca i podziwiał piękne wyroby ze srebra, rozłożone na stra-
ganie, zwłaszcza nabijane srebrem futerały do noży i sztyletów. Rękojeści, jak mu się zdawa-
ło, zrobiono z mocno wypolerowanej kości. Same futerały były uszyte z miękkiej, jasnobrązo-
wej skóry. Ravi miał wielką ochotę dotknąć stalowego ostrza któregoś noża. Rękojeści i fute-
rały zostały wykonane tak starannie i tak dokładnie dopasowane, że nie widać było nic wię-
cej. To po prostu niemożliwe.
Kiedy kobiety nareszcie ujęły się pod ręce i odeszły szukać swoich mężów, Ravi od-
ważył się wyjść z cienia.
- Ile kosztuje ten nóż?
Kupiec zsunął z czoła mokry od deszczu skórzany kapelusz i prychnął:
- Za dużo, komorniku, o wiele za dużo. Myślę, że twój zarobek w ciągu jakichś pięciu
lat.
Ravi poczuł, że żołądek kurczy mu się ze złości. Gdyby chciał, to by przecież właśnie
teraz miał w kieszeni pieniądze ze sprzedaży ziemi. Cisnąłby temu pyszałkowi na stół talary,
wziął nóż i odszedł bez słowa.
Helena zrobiła krok naprzód. Kupiec spoglądał to na jedno, to na drugie.
W końcu burknął jakieś słowo pod nosem, przymrużył oczy, żuł coś, co mogło być ta-
nią machorką.
- Ja ciebie znam, Knut Plassen, gadają o tobie różne rzeczy...
Ton nie pozostawiał wątpliwości, nie tylko dobre rzeczy ludzie gadają.
- Ale tej czarującej panience nie miałem chyba jeszcze honoru się przedstawić. To nie
ta baba, którą ciągnąłeś za sobą ostatnim razem, Knut. Czy może ona ciebie ciągnęła, he, he!
- Nie musisz się przedstawiać komuś takiemu jak ona - syknął Ravi.
Helena pochyliła się, szukała czegoś w głębokiej kieszeni.
- Chciałabym pierścionek.
Kupiec zmarszczył brwi, ale pogrzebał w torbie, z której wyjął cynową ozdobę. Mu-
siał mieć ich więcej, bo dał się słyszeć metaliczny chrzęst. Potem odwrócił się i zaczął szukać
w stosie pierścionków na straganie. Po chwili podał Helenie matowy złotego koloru krążek.
Ona odsunęła od siebie obydwa.
- Srebrny - powiedziała krótko.
- Masz pieniądze?
- Mam.
Kupiec chrząknął, ale wyjął bardzo ładny pierścionek z niebieskim kamieniem.
- Pięć talarów.
- Ha! Za to możesz dostać najwyżej jednego. Człowieku, czy ty nie widzisz, jaki on
niezdarny? Na nic się nie zda ten kamień, z daleka widać, że robił go chyba kowal, co głów-
nie konie podkuwa, a nie złotnik!
Kupiec mamrotał pod nosem, ale widział przecież, że dziewczyna ma rację. Pierścio-
nek został spartaczony, kiedy jednak wypolerował go i usunął ciemniejszą warstwę, błyszczał
naprawdę pięknie.
Ravi nie odważył się zapytać, skąd pochodzi ten talar, o którym wspomniała Helena.
Myślał, że może wynajmowała się gdzieś do pracy, o czym nie wiedział, bo przecież jesienią
nieustannie wyprawiała się na samotne wędrówki. Kiedy się budził rankiem, już jej nie było i
często nie wracała przed porą obrządku.
- Dwa talary, mniej to wstyd!
- Mam tylko jednego - oznajmiła Helena spokojnie.
Ravi przyglądał się z boku kupcowi, bawiła go stanowczość Heleny. Tamten poruszał
głową, jakby chciał strząsnąć coś nieprzyjemnego. W końcu obleśny uśmiech rozjaśnił jego
czerwoną gębę.
- Niech ci będzie, dziewczyno! Ale dostanę na dodatek buziaka!
Kiedy myślał, że dobili targu, Helena odwróciła się gwałtownie od straganu, porwała
pierścionek i cisnęła swojego talara na ziemię. Właściciel rzucił się w pogoń, ale zaczepił
nogą o stół i runął jak długi, wywracając wszystko, stragan, worki i skrzyneczkę ze srebrnymi
ozdobami. Helena zdążyła uskoczyć w bok.
Tamten powoli próbował wstać.
- Upiorna kocica! - syknął za nią.
Helena skłoniła się, udając przesadną uprzejmość, ujęła swoją zniszczoną wełnianą
spódnicę, jakby to był najpiękniejszy dworski strój, i oboje z Ravim spokojnie odeszli.
- Dlaczego ci właściwie tak zależało na tym pierścionku? I skąd wzięłaś pieniądze?
Heleno, co ty knujesz? Odpowiedz natychmiast!
Roześmiała się krótko i ruszyła na przełaj przez plac targowy. Pierścionek trzymała w
mocno zaciśniętej ręce.
- Odczep się ode mnie, Ravi!
Uśmiechnęła się jednak, wypowiadając te twarde słowa, nie myślała już teraz tak jak
dawniej. Słyszał wesołość w jej głosie, sam też musiał się uśmiechnąć i mocno wyciągać
nogi, jeśli chciał za nią nadążyć.
Ravi się mimo to nie uspokoił, czuł, że coś się kryje za tym jej dziwnym zakupem.
- Heleno, przecież ty się nigdy nie zajmowałaś takimi rzeczami, nic cię nie obchodzą
ozdoby, sama mówiłaś...
mógłbym ci kupić nową suknię albo chustkę na głowę, gdybym wiedział... w dodatku
wydałaś całego talara! Roześmiała się złośliwie.
- Gdybym przyjęła od ciebie prezent, mógłbyś uważać mnie za swoją nałożnicę, a tego
ty się strasznie boisz!
- Lepiej moją niż innych - palnął Ravi bez zastanowienia, sam nie wiedział, skąd mu
się wzięły te słowa.
Ona uniosła w górę pierścionek, ale nie patrzyła na niego, na Raviego także nie.
Twarz znowu miała dziwnie zamkniętą tak, jak to pamiętał z tych niezliczonych chwil,
kiedy niby znajdowała się obok, ale była całkowicie niedostępna, myślami błądziła daleko od
niego.
- Helena! To... to... niemożliwe, nie mogłaś...
Ale prawda mieniła się niczym nienawiść w jej głęboko osadzonych oczach. Barwą
przypominały teraz ciemną zieleń świerkowego zagajnika niedaleko domu.
- Zebrało się sporo szylingów w moim woreczku, Ravi. Idzie zima, ale my nie będzie-
my głodować.
Zaklął paskudnie i gwałtownie przeczesał włosy rękami. Helena stała z coraz bardziej
zaciętą twarzą. Ravi pragnął cofnąć czas, żeby nie był nigdy o nic pytał...
Rozpacz mieszała się w jego sercu z gniewem.
- Dlaczego? Czy jedzenie w moim domu nie jest dla ciebie wystarczająco dobre? A
może się boisz, że cię wyrzucę? Źle ci u mnie, Heleno?
Usiadła przy piecu, ujęła metalowy trójnóg, na którym wieszało się saganek, obojętnie
zgarnęła razem czerwone jeszcze węgle. Dołożyła chrustu, gałązki zajęły się natychmiast.
- Skąd, bardzo dobrze!
- No to dlaczego... dlaczego to robisz?
Patrzyła w ogień, mrużąc oczy, twarz nabrała czerwonopomarańczowej barwy, ale do
oczu ciepło nie docierało.
- Ja... ja niczego innego nie umiem. Kto, twoim zdaniem, chciałby dać mi pracę? Och,
próbowałam wszędzie. Prosiłam, obeszłam wszystkie zagrody nad fiordem. Ale oni tylko pa-
trzyli na mnie, nie wiedzieli, kim jestem. Niektórzy uprzejmie mówili, że nikogo nie potrze-
bują, inni chwytali za miotłę i nazywali mnie dziwką.
Gwałtownym ruchem odrzuciła od siebie trójnóg.
- Ha! Te chciwe, podejrzliwe baby! Jaka to radość widzieć ich chłopów skręcających
się z chuci, radość wiedzieć, że za szylingi, które mi dają, ich baby mogłyby kupować sobie
jedwabne chustki i słodki syrop!
- Helena, biedactwo! Ty... przecież jesteś jeszcze taka mała!
Wiedział, że ją to rozzłości, że zacznie wymyślać i złorzeczyć najgorszym słowem,
wolał jednak to niż tę obojętną maskę, którą przeważnie pokrywała twarz. Jedyna rzecz, która
potrafiła ją rozgrzać i wyprowadzić z równowagi, to współczucie. Ravi starał się nie okazy-
wać rozpaczy, gniew także trzymał w ryzach, mówił łagodnym głosem. Nie przychodziło mu
to specjalnie trudno, kiedy widział ją przed sobą, tę małą kobietkę, wędrującą od zagrody do
zagrody.
- Mam to gdzieś! - wrzasnęła i ruszyła ku drzwiom. Trzema skokami znalazł się przy
niej.
- Nigdzie nie pójdziesz!
- Puść mnie, ty świnio!
- O, nie!
- Puść mnie natychmiast, ty przeklęty łajdaku, ty nędzniku...
- Nie!
Rzuciła się na niego z palcami zagiętymi jak szpony, klęła i parskała, ale już i przed-
tem z nią walczył, wiedział, że wygra, jeśli tylko spokojnie zniesie wszystkie przekleństwa,
jakie ona będzie na niego ciskać. Niedługo się zmęczy, opadnie bez sił w jego ramionach, cał-
kowicie pokonana.
Poszło szybciej, niż przypuszczał. Ostrożnie, jakby na próbę, wypuścił ją z objęć, a
ona pozbawiona wszelkiej woli upadła na podłogę i leżała odwrócona do niego plecami. Ravi
znowu patrzył porażony, jak chmura jej rudych włosów opada na ordynarne, nie całkiem czy-
ste deski podłogi.
- Źle sobą pokierowałaś, Heleno. Teraz tobie też wieś nie da spokoju. Oni się z tym ni-
gdy nie pogodzą. Takie kobiety... się wypędza, skazuje na więzienie, gdzie zajmują się przę-
dzeniem i szyciem. A może posyła w jeszcze gorsze miejsca...
- Phi!
- Tak to jest, Heleno. I nikt temu nie przeszkodzi, nawet ja...
- No, nie mów! Przecież potrafisz wszystko, jeśli tylko zechcesz.
Z przerażeniem uświadomił sobie, że ona naprawdę tak myśli. Że widziała jego siłę i
uznała, iż jest wszechpotężny.
- Heleno... gdyby tak było... to dlaczego pozwoliłem odejść Johannie? Dlaczego po-
zwalam, żeby ci ludzie mną pomiatali? Dlaczego odrzuciłem propozycję zamieszkania w
pięknym dworze, tarzania się w aksamitach i jedwabiach?
Nie odpowiedziała.
- Heleno, nie licz na mnie za bardzo... ja jestem tylko bardzo dziwnym, ale nic nie
znaczącym biedakiem.
- Mógłbyś być bogaty, gdybyś chciał oddawać ludziom przysługi. Mógłbyś mieć wor-
ki srebra.
Nigdy wcześniej tak nie myślał, ale teraz uświadomił sobie, że dając Torkjellowi rady,
tak właśnie postępował. Doradzał mu za nieprzebrane ilości wódki. Ale tamte czasy należą do
przeszłości.
Na myśl o wódce doznał skurczu żołądka.
Pociemniało mu w oczach.
Nie był w stanie dłużej patrzeć na Helenę.
- Wstań - szepnął zdławionym głosem. Usłyszał, że się podniosła. - Dłużej już nie
mogę w ten sposób.
Oddychała za jego plecami pospiesznie i nerwowo.
- Teraz mnie wyrzucisz, prawda? Nie chcesz mnie dłużej u siebie trzymać, nie? Wie-
działam, że tak będzie! Nikt za darmo nie daje jedzenia i dachu nad głową, nikt nie jest taki
głupi... w każdym razie jeśli nie planuje, że kiedyś sobie to wszystko odbierze...
- Milcz, Heleno! Nie mogę już słuchać twojego gadania! Ja...
Nie mógł wykrztusić z siebie nic więcej, gardło zacisnęło mu się szczelnie. Chciał po-
wiedzieć coś o zdradzie, chciał tłumaczyć, że wie, co ona czuje, ale nie znalazł w sobie dość
siły.
Wyprostował się i ściągnął kurtkę z haka przy piecu. Była przyjemnie ciepła, ogrzała
się nad ogniem, lekko otuliła jego plecy.
- Wychodzę. A ty zostań!
Patrzyła z nieprzeniknioną twarzą, kiedy zamykał za sobą drzwi, ale w jej oczach do-
strzegł zielonkawą smugę.
- Ravi! Nie odchodź!
Nie zareagował. Wiedział, że gdy wróci do domu, jej tu nie będzie. Jest zbyt rozgory-
czona. Nigdy nie rozpozna dobroci, żeby brodziła w niej po kolana.
Nawet gdyby się w niej topiła, szeptał złośliwie w jego sercu jakiś mały diabeł.
To było wszystko, co posiadał, ale akurat tyle, żeby wystarczyło na pełną bańkę świe-
żo pędzonego bimbru u gospodarza z Braten. Spostrzegł, że izba czeladna pogrążona jest w
mroku, wiedział jednak, że Truge jeszcze mieszka we dworze. Domyślał się, że to część za-
płaty za malowanie. Może zresztą obawiał się, że panna będzie niepotrzebnie tracić siły, bie-
gając przez całą wieś, żeby się zobaczyć z malarzem, którego nazywała swoim narzeczonym.
Ravi pukał do drzwi zaciśniętą pięścią, ale nie usłyszał w odpowiedzi głosu przyjacie-
la. Która to właściwie godzina? Ściemniało się, kiedy wychodził z Plassen, ponieważ jednak
wieczór był deszczowy i pochmurny, trudno się zorientować, czy nastała już noc.
- Truge! Jesteś tam?
Już miał się odwrócić i odejść, gdy drzwi uchyliły się lekko. W szparze ukazała się
twarz Trugego. Za nim, w przeciągu, chybotał płomyk świecy.
- Truge...
- Ravi, to ty? Cóż za rzadki widok ostatnio... prawie się nie pokazujesz. Gadają, że
masz inne sprawy, mój przyjacielu... i wódki pewnie też ci nie brakuje. Tak, tak... zdobyłeś
kurę znoszącą złote jajka!
Ravi przełknął ślinę. Rozbawienie w głosie Trugego brzmiało złowieszczo.
- Będziesz mnie tak trzymał na progu?
Truge otworzył jak szeroko, wziął bańkę na wódkę i wprowadził Raviego do środka.
- Nie, nie, ja wszystko rozumiem... byłem tylko zaskoczony twoim widokiem. Taki
rzadki gość... Ale wchodź, wchodź, znajdzie się też jakaś zakąska. Chociaż kawałek chleba,
jeśli już nic więcej. Może kęs mięsa, jeśli pamiętam, powinno coś jeszcze...
- Powinieneś kuć żelazo, póki gorące, Truge. Potrzebujesz baby, jak widzę.
W izbie panował nieopisany bałagan, wszędzie walały się porozrzucane ubrania,
śmierdząca, pochlapana farbami słoma, zaschłe błoto pokrywało podłogę. Łóżko w kącie
przypominało worek gałganiarza. A przy tym okropny zaduch, cuchnęło olejem, klejem far-
biarskim, potem, skwaśniałym mlekiem i kocimi siuśkami. Pośrodku stołu, między talerzami i
cynowymi kubkami, leżał stary, opasły kocur.
Truge zgonił go na podłogę. Talerze poleciały za nim i potoczyły się pod stół. Ravi
usiadł na stołku, który mu Truge podsunął. Miejsce kota zajęła bańka z wódką, a gospodarz
postawił obok dwa cynowe kieliszki.
- No, to musimy oblać spotkanie! I wypić za pomyślność dwóch starych przyjaciół.
Życie stało się łagodniejsze dla nas obu, trzeba podziękować...
- Dobrze wyglądasz - mruknął Ravi. - Dobrze ci robi towarzystwo kobiety.
Truge śmiał się, stroił miny do przyjaciela.
- To prawda, masz rację. Chociaż głowę bym dał, że ty nie wiesz, o czym mówię.
Malarz spełnił pierwszy toast, po czym przysunął się do Raviego. Poufale kiwał gło-
wą.
- Wiesz, przez jakiś czas bałem się, że ta sprawa z Johanną całkiem cię załamie. Że po
prostu stracisz siłę, żeby się bronić... wiesz, co mam na myśli... byliście przecież tacy... tacy...
Ravi gapił się na niego. Truge wymachiwał kieliszkiem, nie znajdował odpowiedniego
słowa, więc wypił znowu.
- No wiesz, o co mi chodzi a potem ona wyjechała. Sama. Nie mogę pojąć, dlaczego ty
zostałeś, Ravi. To znaczy... chciałem powiedzieć, że teraz to już rozumiem. Ona jest napraw-
dę rozkoszna, jeśli dasz sobie czas, żeby się przyjrzeć. I z pewnością łatwiejsza w obejściu niż
Johanna!
- Nie waż się mówić tak o nich jednym tchem - warknął Ravi groźnie.
Truge roześmiał się nerwowo, niepewny, czy przyjaciel rzeczywiście jest taki surowy,
na jakiego wygląda.
- Nic ci do tego, Truge, i licz się ze słowami. Odpowiadaj tylko na moje pytania.
- Ravi, co się z tobą dzieje?
- Znalazłem się w piekle rozpaczy. Truge wiercił się na stołku.
- Ale o co chodzi, Ravi?
Czarnowłosy mężczyzna uniósł głowę i patrzył przyjacielowi w oczy.
- Ona jest dziwką! Dziwką najgorszego gatunku. Lata po wsi i kładzie się z każdym
chłopem, który może zapłacić...
Truge z okropnym chichotem wykrzywił twarz.
Położył głowę na stole, zaciśniętymi pięściami tłukł w blat i wydawał z siebie jakieś
jęki, które wkrótce przeszły w wariacki śmiech:
- Co? Co ty mi opowiadasz? Więc ty o niczym nie wiedziałeś? Nie domyślałeś się?
Ale, ale... to naprawdę zbyt śmieszne...
Truge zanosił się i ocierał ręką oczy.
- Ravi, Ravi... a ja myślałem, że ty jesteś taki przebiegły lis... kiedy jedna baba wyje-
chała, to ty zaraz sprowadziłeś sobie drugą, żeby przynosiła pieniążki do domu.
- Źle o mnie myślisz jak na przyjaciela - rzekł Ravi ponuro.
Truge ucichł. Pojął, że posunął się za daleko. Ale Ravi nie miał już nic więcej do po-
wiedzenia. W milczeniu nalewał wódki do kieliszków, przelał, na brudnym stole porobiły się
jasne plamy.
- Nigdy nie zapomnę Johanny. Nikt nie będzie dla mnie ważniejszy niż ona i chłopiec.
- No, a Helena?
- Ona jest tylko jak postrzelone pisklę, które wpadło w moje objęcia.
- Ale kurą znoszącą złote jajka chyba można ją nazwać?
- Nie wziąłem ani grosza z tych jej śmierdzących pieniędzy... a gdybym wiedział,
czym ona się zajmuje... ale teraz jest za późno. Pewnie poszła sobie. Dla takich jak ona za-
wsze znajdzie się odpowiednia służba.
- Gadała o tych swoich wujach z Hol. Ravi spojrzał na niego.
- To pewnie do nich pójdzie.
- Poczekaj, niech no tylko się dowiedzą, że ona jest córką Liv - Więźniarki... dopiero
się zrobi zamieszanie.
- Poczekaj, niech no tylko się dowiedzą, ile nienawiści ona w sobie nosi - szepnął Ravi
drżącym głosem.
Pita w pośpiechu wódka paliła w żołądku niczym kula ognia. Ale dzisiejszego wieczo-
ru ciepło nie rozchodziło się po całym ciele.
- Jedź za Johanną. Jeszcze nie jest za późno. Znikaj stąd, Ravi.
On jednak potrząsał głową i pił. Drewno w piecu buchnęło na moment wysokim pło-
mieniem, twarz czarnowłosego robiła w blasku ognia przerażające wrażenie.
- Ja wlokę za sobą przekleństwo, Truge. Przecież o tym wiesz.
Truge nie odważył się ani potwierdzić, ani zaprzeczyć. Niełatwo było patrzeć przyja-
cielowi w oczy, domyślał się w jego duszy czegoś mrocznego, nieustannie buzującego.
- Muszę chronić Johannę i chłopca, teraz on jest bezpieczny. Ale Helena... Helenę
mógłbym znać i nie musiało to prowadzić do poniżenia. Tak myślałem, Truge. Ona była taka
silna i... wolna, była niczym zbłąkana lisica, chcieliśmy po prostu spędzić zimę w jednej ja-
mie.
- No to trzymaj ciepło w tej jamie - zachichotał Truge. Nie lubił tej powagi w głosie
przyjaciela, źle znosił ponury nastrój, w którym izba pogrążała się z każdym wychylonym
przez Raviego kieliszkiem, - Ona jest naprawdę gorąca, ta cała Helena - dodał poufale.
Ravi spoglądał na niego bez słowa.
- Jeśli jest równie dobra w utrzymaniu domu, jak w barłogu... to nie ma cię co żało-
wać, stary druhu.
Ravi nie był w stanie nic powiedzieć. Czuł, że wargi krzywią się obojętnie do Truge-
go.
Tamten westchnął, klepnął Raviego po plecach i wypił za zdrowie Heleny.
- Dobrze zrobiłeś, Ravi. Cokolwiek by mówić, żadna kobieta nie jest warta, żeby za-
martwić się dla niej na śmierć. Nawet Johanna! A nie ma chyba lepszej pociechy nad to, co
Helena ma do zaoferowania. Nie przejmuj się ludzkim gadaniem, Ravi. I tak tobie przypada
największy kąsek, bo masz ją w domu...
Ravi nie mógł już tego znieść.
Nie chciał słyszeć więcej ani słowa.
Truge był jedynym, z którym, jak mu się zdawało, mógł rozmawiać, ale teraz przyja-
ciel stracił wszelką miarę. Najwyraźniej on także miał do czynienia z Heleną, dopiero teraz
Ravi to zrozumiał.
- Widzisz, niełatwo jest być zaręczonym - ciągnął tamten. - Jak tylko pierścionek zna-
lazł się na jej palcu, zaraz wszystko stało się zabronione. Tylko jakiś całusek od czasu do cza-
su... dopóki pastor nie pobłogosławi... taka się zrobiła uważająca. Człowiek musi sobie jakoś
radzić, najlepiej jak umie...
Ravi gapił się na Trugego, nigdy dotychczas nie zastanawiał się nad tym, jak lekko
malarz traktuje kobiety. Ale jest chyba pod tym względem taki jak większość chłopów. Wy-
starczy, żeby sobie podpili, to wszelkie chrześcijańskie przykazania idą w kąt.
- Musisz się jednak mieć na baczności, bo baby zaczynają się szykować na Helenę.
Karczmarzowi też się nie podoba, że ona czai się za rogiem i proponuje swoje usługi podróż-
nym. Musisz jej to powiedzieć, Ravi. Jeśli chce nadal prowadzić ten interes, he, he... Musi
być, trochę ostrożniejsza. Żadnego demonstrowania towaru na stołach w karczmie, he, he...
Ravi zerwał się z miejsca. Chwycił bańkę z wódką, czapkę nacisnął na głowę. Posłał
Trugemu pełne goryczy spojrzenie.
- Dziękuję za wszystko, czego się tu dowiedziałem. Dziękuję! Zegnaj!
- Ale, coś ty? Już idziesz? Akurat teraz, kiedy zaczęliśmy... opanuj się, chłopie! Chyba
nie jesteś w niej zakochany? O Boże, nigdy bym nie pomyślał, że stracisz głowę dla tej ma-
łej...
- Nie jestem zakochany! Ale przecież ona... jest człowiekiem!
Truge gapił się, wytrzeszczając oczy, drgnął, kiedy Ravi gwałtownie poderwał bańkę
ze stołu i jednym skokiem dopadł drzwi.
Pił tak długo, że w końcu nie był w stanie przełknąć już ani kropli więcej, pospiesznie
wlewał palący płyn do gardła. Kula ognia w żołądku powiększała się i paliła coraz bardziej,
ale ręce i nogi wciąż pozostawały tak samo zimne i sztywne.
Wiedział, że jeśli natychmiast wyruszy, to zdąży dotrzeć do domu, zanim wódka na-
prawdę uderzy mu do głowy. Biegł wzdłuż parowu i ślizgał się na wilgotnych liściach, pokry-
wających grubą warstwą ziemię.
Ona z pewnością już sobie poszła. Dumna mała wiedźma, co za diabła nosi w duszy ta
dziewczyna? Był w stanie pojąć jej zachowanie, żywił dla niej wiele ciepła i współczucia,
przecież to biedactwo było upokarzane przez tyle lat, zmuszane do nierządu.
Ale teraz!
Nikt już niczego od niej nie żądał!
Dom, jedzenie, na dodatek przyjaciel... wszystko dostała bez wysiłku. Jego zresztą też
nic to nie kosztowało. W zamian chciał tylko, żeby była przy nim. Żeby swoją obecnością
wypełniała jego izbę i jego dni, skoro nie mogła wypełnić mu serca ani życia, jak to czyniła
Johanna.
I rzeczywiście robiła to od tamtej nocy, kiedy tak długo trzymał ręce na jej plecach.
Może nie przebywała w domu częściej za dnia, ale w nocy, kiedy się budził, wiedział, że za
ścianą oddycha żywy człowiek.
To chroniło go przed najczarniejszą rozpaczą.
Aż do dzisiaj.
Ravi zatoczył się, całym ciężarem oparł się o drzwi. Niemal ryknął, kiedy uderzył ra-
mieniem w żelazny skobel. Bębnił i popychał drzwi wielokrotnie, zanim uświadomił sobie, że
są zaryglowane.
Od środka.
Nie mógł nawet kląć, opadł na kamienną płytę przy progu, bańkę przycisnął mocno do
brzucha, żeby choć trochę stłumić piekący ból w żołądku. Palcami wymacał metalową zatycz-
kę, która przytrzymywała korek, wyciągnął, uniósł bańkę i pozwolił, by wódka wpływała do
odrętwiałego gardła.
Z izby nie dochodził najmniejszy szmer.
Siedział oparty plecami o drzwi i nagle z dziwną radością uświadomił sobie, że dopóki
tak siedzi, dopóty ona nie wymknie się niezauważona. Bardzo go to ucieszyło.
Znowu uniósł bańkę. Starał się, zanim straci przytomność, tak oprzeć o drzwi, by He-
lena, gdy je otworzy, miała jego bezwładne ciało przed sobą. Kiedy w końcu nie był w stanie
już się nawet poruszyć, zaczęło mu szumieć w głowie i pojawił się obraz Johanny tak wyraź-
ny, jakby stała tu przed nim. Mógłby się rozpłakać, ale nie potrafił.
ROZDZIAŁ XIII
Jakimś sposobem musiała go wciągnąć na łóżko. Kiedy się obudził, dom pogrążony
był w ciszy, nie wyczuwał zapachu Heleny. Ciężar w piersi dosłownie wciskał go w siennik.
Ravi chciał uciec od rzeczywistości, chciał powrócić do przerwanego snu, który ulotnił się tak
nieoczekiwanie.
Bolały go gałki oczne, pulsowało mu w skroniach, jakby ktoś za wszelką cenę chciał
się dostać do jego głowy. Minęło sporo czasu, zanim pojął, że z zewnątrz rzeczywiście docie-
rają jakieś głosy.
Zsunął się powoli z łóżka, zdławił krzyk, kiedy ból dopadł go ze zdwojoną siłą.
Po omacku ruszył w stronę drzwi, sam się zdziwił, jak bardzo zachrypnięty ma głos,
kiedy poprosił tamtych, żeby zachowywali się spokojnie.
Odpowiedział mu sam lensman.
Ten niski, krępy chłop cofnął się o parę kroków, kiedy Ravi otworzył drzwi.
- O, mój Boże - szepnął umundurowany urzędnik. - Człowieku, jak ty wyglądasz?
- Czego chcecie?
Za lensmanem stało jeszcze dwóch, być może jego synowie, bo też niewysocy i tak
samo przysadziści jak mężczyzna ze srebrnymi guzikami przy kurtce i niezdarną, wypucowa-
ną do połysku strzelbą pod pachą.
- Knucie Plassen, w imieniu króla wzywam cię, byś się wytłumaczył! Najpierw przede
mną i pastorem, a potem zobaczymy...
- A co się stało?
Lensman skrzywił się, splunął brunatną śliną na mokrą trawę. Noc musiała być ciemna
i zimna. Nawet teraz światło ledwie dotarło do szczytów drzew, ale odgłosy na dziedzińcu po-
łożonego wyżej gospodarstwa świadczyły, że zbliża się południe.
- Chodź z nami, to się dowiesz. Pastor czeka.
Ravi pragnął pozbyć się szumu w głowie. Wiedział jednak, że nie ma dla niego lekar-
stwa. Jedyne to czas albo trochę wódki na klina. Ledwie się trzymał na nogach, a tu przycho-
dzą ci ludzie i każą mu iść ze sobą. To musi mieć jakiś związek z Heleną. Już się widocznie
rozniosło po wsi, że ona włóczy się po okolicy i oddaje się każdemu jak najgorsza ladacznica.
- Jej tu już nie ma.
- Kogo?
Lensman chrząknął zirytowany. Ravi zamilkł.
- Dajcie mi tylko trochę czasu, żebym się ogarnął - poprosił. Lensman zostawił swoich
pomocników na zewnątrz, a sam poszedł za Ravim do izby. - Będziesz musiał się dobrze tłu-
maczyć, Knucie Plassen. Coś mi się zdaje, że pastor dzisiaj do późna w nocy przeglądał swoje
pisma.
Ravi ze złością ochlapywał wodą twarz, koszula na piersi zrobiła się mokra, poczuł, że
jest przepocona, i ściągnął ją przez głowę. Jeśli się nie mylił, to na półce nad skrzynią powin-
na być jeszcze jedna, świeżo uprana koszula.
Lensman przyglądał się odsłoniętej skórze Raviego, ale spuścił wzrok, gdy tylko ten
się odwrócił.
Niepytany zaczął teraz mówić, cicho, wciąż spoglądając na drzwi.
- Ja właściwie nie mogę nic powiedzieć, pastor mi surowo zakazał... ale uważam, że
powinieneś wiedzieć, co on do ciebie ma. Znałeś Monsa...
- Co jest z Monsem? Lensman zadrżał.
- Nie żyje.
- Kiedyście go znaleźli?
- Wczoraj wieczorem. Żona posłała do sąsiadów, że nie było go w domu od paru dni...
Ravi dygotał, nakładając świeżą koszulę. Wciąż piekło go pod powiekami, ale łoskot
w głowie jakby trochę osłabł. Jakaś odrętwiała obojętność rozrastała się w sercu. Mons nie
żyje.
- Pastor powiada... że rzuciłeś na niego złe spojrzenie. Twarz Raviego pozostała nie-
przenikniona.
- Możemy iść - powiedział tylko.
W ten jesienny dzień w izbie pastora płonęło siedem świec, zaś na kominku w rogu
trzaskał ogień. Świerkowe drzewo było trochę zbyt świeże.
Lensman usiadł po prawej stronie pastora, wezwano też nauczyciela, by spisał przesłu-
chanie.
Dużo czasu upłynie, zanim asesor znowu pojawi się we wsi i jeśli szczęście im dopi-
sze, sprawa zostanie rozstrzygnięta bez niego.
Pastor chrząknął i wbił wzrok w Raviego. Jasna peruka kołysała się na plecach du-
chownego niczym wiewiórczy ogon.
- Jakaż to niezgoda panowała między tobą a tym nieszczęsnych chłopem? - zapytał su-
rowo.
- Byliśmy przyjaciółmi, w każdym razie żyliśmy w zgodzie.
- Przyszedłeś do mnie tamtego wieczoru... czy po to, by ratować swoją nieczystą du-
szę po tym, jak sprowadziłeś go na manowce?
- Myślałem, że pastor mu pomoże.
- Czy on może chciał oczyścić swoją duszę wobec sługi Pana?
- Nie. Ale ja nie znam nikogo innego, kto mógłby porozmawiać z człowiekiem znaj-
dującym się w takiej potrzebie. Ludzie gadają, że pastor... że pastor może udzielić pociechy.
- Mogę, ale nie samobójcom ani czarownikom - krzyknął ubrany na czarno duchowny.
Pióro nauczyciela skrzypiało po papierze. - Zatem potwierdzasz, że nie miałeś żadnych niepo-
rozumień ze zmarłym i w żadnym razie nie pragnąłeś jego śmierci?
- Nie! Na wszystkie świętości!
- Nie powinieneś zapominać, Knucie Plassen, że narażasz swoje życie wieczne, do-
puszczając się krzywoprzysięstwa.
- Zawiodłem przyjaciela, ale nie w taki sposób, jak pastor chce, żebym się przyznał.
- Ach, tak?
- Zrezygnowałem z ratowania go, złożyłem wszystko w ręce pastora - powiedział Ravi
z goryczą i po raz pierwszy spojrzał w górę. - Powinienem był iść za nim, a nie zostawiać go
samego, powinienem był rozmawiać z jego żoną albo z jakimś przyjacielem... Myślałem, że
pastor potraktuje poważnie mój lęk i że porozmawia z Monsem...
- Licz się ze słowami, Knucie Plassen.
- Teraz nazywam się Ravi Reinssonn.
Pastor z trudem chwytał powietrze, zdumiony spoglądał na lensmana.
- Mamy tu do czynienia z bardzo niebezpiecznym człowiekiem. Trzeba posiadać po-
wody, żeby chcieć zmienić imię, które nam nadano na chrzcie w imię Pana. Radzę ci, lensma-
nie, żebyś dobrze się przyjrzał temu włóczędze. - Lensman kiwał posłusznie głową. Siedział i
miął czapkę w rękach, guziki przy jego kurtce jakby zmatowiały. Pastor wyprostował się,
oparł ręce o blat stołu i odchylił się na swoim obitym skórą krześle. Wbijał oczy w Raviego. -
Od bardzo dawna nie widziano cię w kościele, Knucie Plassen. Przepytywałem o to i mam
wrażenie, że mój poprzednik dopuścił się poważnej pomyłki. Nie przystępowałeś do stołu
Pańskiego co najmniej od roku! Od chwili, kiedy przybyłeś do naszej parafii.
Oczy Raviego zmieniły się w wąskie szparki, ale nie odwracał wzroku.
Cichy głos pastora brzmiał złowieszczo.
- Zapłacisz karę, cztery talary na kościół, a poza tym podczas najbliższej sumy wy-
znasz swoje grzechy przed Bogiem, przede mną i przed wszystkimi parafianami. A z tego, co
słyszałem, masz wiele do wyznania, Knucie Plassen!
Zimne oczy pastora ślizgały się po twarzy Raviego.
- Masz wyznać grzechy i żałować ze szczerego serca. Masz paść na kolana przed ołta-
rzem i ukorzyć się. Tam, na oczach mieszkańców wsi, masz pokazać, kto jest najpotężniejszy.
Sam masz ich przekonać, że złe moce, które w sobie nosisz, zostały przezwyciężone w imię
Jezusa Chrystusa...
Nie zrobię tego. Nie zniósłbym nawet myśli o czymś takim, powtarzał Ravi w duchu.
- Będziesz teraz żył przyzwoicie, nędzniku. Koniec z wszelkim łajdactwem i diabel-
stwem. Cuchniesz! Ale zostaniesz oczyszczony, raz na zawsze. Nie chcę więcej słyszeć tych
okropnych opowieści o tobie, nie chcę nikogo takiego w mojej parafii!
Lensman podniósł się niepewnie, stał teraz i przestępował z nogi na nogę, składał ręce,
jakby się modlił, żeby czerwona twarz Raviego nie eksplodowała.
Pastor krążył po pokoju.
- I natychmiast przepędzisz tę grzeszną kobietę ze swojego domu! Pojęcia nie mam,
gdzie się podziewa twoja prawowita małżonka, ale twoim obowiązkiem jest połączenie się z
nią! Od tej chwili będziesz zdobywał swój chleb powszedni uczciwie, tej zimy z chrześcijań-
skiego obowiązku i dobrego serca dam ci pracę w mojej stajni. Podobno znasz się na koniach,
zresztą do czego innego nie bardzo się nadajesz. Będziesz żył na chwałę Pana i masz natych-
miast zgłosić się na nauki. To wstyd, że nie zapisałeś się na nauki przedkonfirmacyjne, taki
stary chłop jak ty!
Pastor zrobił przerwę, ale nadal krążył po pokoju, gładząc dłonią swoją wypielęgno-
waną brodę.
- Napomnienie ze strony Kościoła nauczy cię pokory, Knucie Plassen! Jesteś zbyt
pyszny, za bardzo krnąbrny. Niech ci się nie wydaje, że wiesz coś więcej niż inni dobrzy lu-
dzie. I niech ci się nie wydaje, że mnie przestraszysz tymi swoimi czarnymi ślepiami!
Ravi stał i chciał poczuć w sobie gniew, ale wszystko, co znajdował w swoim sercu, to
zimne, obojętne szyderstwo.
Jakby słowa pastora nie dotyczyły go w najmniejszym stopniu.
Pogardliwe, wąskie usta tamtego mogły tylko mleć powietrze, duchowny pracował
bez sensu, niczym młyn bez ziarna.
Mimo wszystko Ravi potakiwał, mówił „ach” i „tak”, i w końcu pastor pozwolił len-
smanowi go wyprowadzić.
- Rób, co ci pastor nakazuje, to będziesz miał szansę tutaj żyć. I nie zaszkodziłoby,
gdybyś się pokazał w kościele już najbliższej niedzieli. Będzie nabożeństwo za Monsa - Duń-
czyka. Tacy nieszczęśnicy jak on też zasługują na modlitwę, pastor mówi, że nie można go
całkiem odrzucić.
- Czy nie byłoby lepiej, żeby go pochowali na cmentarzu? - rzekł Ravi z goryczą.
Lensman przyglądał mu się uważnie.
- Miej się na baczności, Ravi Reinssonn. Jest w tobie coś takiego, że...
Skulił się, najchętniej już by sobie poszedł, ale Ravi go zatrzymał.
- Czy mógłbyś mi załatwić dokumenty rozwodowe z Johanną?
Lensman chrząknął.
- To wcale nie poprawi twojej sytuacji. Papiery można, oczywiście, załatwić, ale nie
wydaje mi się, że pastor będzie wtedy dla ciebie łaskawszy.
- Potrzebuję rozwodu. I to szybko.
- Ona wróciła do swoich rodziców? Nie ma już małżeństwa?
- Nie ma.
- A ile żądasz?
Ravi patrzył, nie bardzo rozumiejąc, o co tamtemu chodzi.
- No, należy ci się przecież majątek. Połowa tego, co przypada na nią, i część brata.
Jak sobie weźmiesz wygadanego adwokata, to możesz ją puścić z torbami. Takim babom
mało kto współczuje. Słyszałem, że ona ma dwór?
- Ale ja niczego nie chcę. Tylko papiery.
Teraz lensman nie rozumiał. Zdziwiony przyglądał się Raviemu, po czym prychnął:
- Zwariowałeś, czy co?
- No właśnie, tak ludzie mówią - odparł Ravi.
- Ty... ty chyba nie masz zamiaru ożenić się z tą ladacznicą, którą przyjąłeś pod swój
dach? Ona jeszcze przed zimą zostanie przepędzona ze wsi, mógłbym się założyć. Baby się
na nią wściekły i paru znaczniejszych gospodarzy też zaczyna szemrać. Ona sieje niepokój.
Wywołuje plotki. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu Viveke z Kvinnegard zerwała ze swoim
narzeczonym, bo widziano go z Heleną w stajni karczmarza. Ravi mimo woli zachichotał.
- Czego ty chcesz od tej zawszonej wywłoki? Ravi spoważniał.
- Czego chcę? A czy wszyscy nie chcą tego samego, lensmanie?
Mrużył oczy i wpatrywał się w stojącego przed nim chłopa tak wymownie, że tamten
zarumienił się jak młodzieniaszek.
- Nie zapominaj, co ci pastor powiedział! - krzyknął, kiedy czarnowłosy mężczyzna
odszedł bez słowa pożegnania.
Dysząc, Ravi szedł drogą pod górę, zatrzymał się przy Hundeskala i oparł o pień gru-
bej brzozy, kaszlał i prychał, z trudem łapał powietrze, w końcu zwymiotował.
Coś się w jego wnętrzu naprężało, jakby puste kiszki wyciągały się niczym struny.
Coś w nim wyło i zawodziło, dźwięk odbijał się echem od kości, towarzyszyły temu potwor-
ne myśli, które napełniały go przerażeniem.
Pluł żółcią, czuł jeszcze na karku przenikliwe spojrzenie księżych oczu, ale z każdym
oddechem stawało się ono mniej dokuczliwe.
W najbliższą niedzielę nabożeństwo zostało odwołane, w kościele parafialnym dzwo-
ny pozostały głuche. Od strony Hol i Torpo słychać było głośne bicie, a nawet psalmy śpie-
wane przez wiernych, natomiast w Al zabudowania plebanii leżały pogrążone w ciszy, jakby
wszystko nieoczekiwanie wstrzymało oddech. Gospodarz zachorował. Zaraza powaliła nowe-
go pastora z nóg tak nagle i nieoczekiwanie, że ludzie zaczęli się zastanawiać, czy nad tym
miejscem nie ciąży jakieś przekleństwo. Ledwie pół roku minęło od dnia, w którym pani Ka-
ren Lund oddała ducha Bogu, a wraz z nią dzieciątka, i dobry pan Lund wkrótce potem. Teraz
też nic nie pomogły nabożeństwa w intencji pastora ani wieczorne śpiewanie w kościele, me-
dycy i aptekarze przyjeżdżali z Branes i z Kongsberg, ale dopiero po jakimś miesiącu pro-
boszcz mógł się podnieść i prowadzić swoją zabłąkaną trzódkę.
- Pastor jest chory. Masz z tym coś wspólnego, Ravi?
Helena stała, ujmując się pod boki, jej uparte zazwyczaj spojrzenie było dziś znacznie
łagodniejsze. Po kłótni nie odzywała się do niego przez wiele dni, przemykała się cichaczem
pod ścianami i starała się jak najmniej przebywać w izbie. Widział, jaka jest pokorna, zdawał
sobie jednak sprawę, że to coś innego, że nie myśl o jedzeniu i dachu nad głową skłaniała ją
do rezygnacji z własnej dumy.
Starał się nie zwracać na to uwagi, zachowywał się tak, jakby się nic nie stało, jadł, je-
śli coś ugotowała, poza tym obywał się suszonym mięsem, solonymi śledziami i resztkami
chleba. Mógłby sam ugotować sobie zupy, ale wydawało mu się to nie na miejscu, dopóki ona
jest w domu.
Po pięciu dniach przemówiła, przyszła do niego z tym pytaniem o pastora. Mimo że
słowa brzmiały złowieszczo, odczytał jej zachowanie jako wyciągnięcie ręki na zgodę.
Ravi się wahał.
Również i dzisiaj głowa ciążyła mu nieznośnie. Miał ostatnio trudne dni.
- Nie wiem - odparł w końcu szczerze.
- Sprowadziłeś na niego chorobę? Umiesz wywołać coś takiego?
- Oczywiście. Uśmiechnęła się szeroko.
- Jakbym o tym nie wiedziała! Jesteś prawdziwym czarownikiem! Nic nie jest dla cie-
bie zbyt trudne!
Spoglądał na nią z taką ironią, na jaką tylko mógł się zdobyć. Helena była taka przeję-
ta, podniecona. I wtedy zrozumiał, że ta dziewczyna chce go użyć do swoich planów.
Okryła jego łóżko narzutą i dokładnie wygładziła wszystkie zmarszczki.
- Chodź, usiądź tu! Chcę się dowiedzieć jak najwięcej. Wcisnął głowę w ramiona i z
westchnieniem usiadł niechętnie obok niej. Był tak potwornie zmęczony. Wizje pojawiały się
niejasne, rozmyte i wszystkie zapowiadały tragedię.
- Opowiadaj, Ravi. Skąd się to u ciebie bierze?
- Pojęcia nie mam. Nie jestem w stanie, Heleno, nie teraz...
- Ale ja cię tak strasznie potrzebuję!
Słyszał w jej głosie desperację, jakby mu czyniła miłosne wyznania. Nie musiał jed-
nak nawet unosić głowy, by wiedzieć, że w jej zielonych oczach płoną całkiem odmienne
uczucia.
- Chcesz, żeby kara spadła na twoją własną krew.
- Tak, na moich wujów! Na kuzynów, którzy żyją tam, gdzie ja powinnam! I na ciotki,
które świadczyły przeciwko mojej matce! Na każdego świadka, każdego oskarżyciela, każde-
go, kto zeznawał na tingu, na wszystkich, którzy dopuścili się niesprawiedliwości.
- Helena - powiedział Ravi cicho. - Przecież ty niczego nie wiesz. Może oni właśnie
wymierzali sprawiedliwość. Może...
- Mnie ona nie zamordowała! Westchnął ciężko.
Z wysiłkiem wciągnął powietrze, zwrócił ku niej obolałą głowę i rzekł cicho:
- Może właśnie z tego powodu jesteś taka zła, Heleno.
Gwałtownie zamknęła usta, zazgrzytała zębami. Patrzyła na niego, jakby się dopiero
co wyrwał z klatki, w której zamyka się wariatów. Szybko jednak odzyskała rezon.
- To nie jest tak. Muszę im się odpłacić za niesprawiedliwość.
Skuliła się jakoś w sobie, zapadła, na twarzy wciąż miała sztywną maskę. Wydała się
Raviemu taka drobna. Przypomniał sobie, co mu opowiadała. O gospodarzu. I o mężczy-
znach. Usiłowała się jakoś przed nimi bronić. Widziała ich nędzną małość. Była, jak na dziec-
ko, silna. Niewyobrażalnie silna.
- Heleno - zagadnął półgłosem. - Dlaczego ty sama wciąż nurzasz się w tym bagnie,
choć przecież teraz już nie musisz?
To pytanie paliło go w sercu od tamtego wieczoru u Trugego. Dopiero teraz odważył
się je zadać, bo pomyślał, że mimo wszystko coś mu odpowie. Pewnie z tym swoim uporem,
na odczepne, ale i tak będzie mógł się czegoś dowiedzieć.
Ona jednak powiedziała łagodnie, patrząc gdzieś daleko:
- Ja myślę, że oni mnie właściwie nie widzą. Nie domyślają się, kim jestem. Oni widzą
tylko ladacznicę, widzą, że jestem brudna i obdarta. Wyśmiewam się z nich przez cały czas,
ale oni o tym nie wiedzą. Po prostu kładą się, dyszą i prężą jak zwierzęta, wcale nie myślą.
Wiedzą tylko jedno, rozumieją tylko swoją chuć. Powinieneś ich wtedy widzieć, Ravi, zacho-
wują się jak głupki...
- A wtedy ty czujesz się silna?
Słyszał zwątpienie we własnych słowach, trudno mu było wyobrazić ją sobie taką. Wi-
dział ją raczej małą i przestraszoną, obnażoną i bezbronną...
- Niegdyś taka byłam - szepnęła. Ich oczy się spotkały, Ravi oddychał ciężko. Wi-
docznie jego myśli docierały do jej głowy, a może po prostu sama rozumiała. - Ale teraz je-
stem dorosła, trzeba ci wiedzieć... - Roześmiała się nieprzyjemnie. - Gospodarz z Royse to
zrozumiał, ha, ha! Zrozumiał pewnego pięknego dnia, ten nadmuchany świński pęcherz!
Ravi zatkał rękami uszy, starał się zachować uśmiech na wargach na wypadek, gdyby
Helena chciała na niego spojrzeć. W jego głowie natomiast rozlegał się coraz większy łoskot.
Czuł, że skóra na twarzy mu się napina, robi się cienka niczym pergamin, że go swędzi, że
coś go kłuje.
Jeszcze bardziej brakowało mu Johanny. Jej olejki z pewnością złagodziłyby cierpie-
nie.
Helena zapytała, czy nie jest głodny. Zamierzała wyjść.
Potwierdził, że zjadłby coś. Poruszał głową ledwo dostrzegalnie, na ile tylko ból mu
pozwalał.
- Zanim wyjdę, Odgrzeję ci wczorajszy rosół - powiedziała.
Od strony pieca słychać było stukanie naczyniami i trzask ognia.
- Ravi... Ty myślisz, że oni po nas przyjdą? Znowu kiwnął głową.
- Jeżeli pastor wyzdrowieje, to przybiegnie tutaj natychmiast, jak stanie na nogi. To
człowiek zacięty. Lensman natomiast jest nam życzliwy.
- Czy myślisz, że oni wypędzą mnie ze wsi?
- Możliwe. Żyjemy w wielkim grzechu, trzeba ci wiedzieć.
- Phi! Nie widziałeś większych grzeszników?
Poczuł łaskotanie w kącikach ust, ale nie był w stanie się roześmiać.
- Wiem, co cię tak irytuje, Heleno. Teraz już wiem...
- Naprawdę?
- Nie możesz mnie zmusić, żebym zachowywał się jak wszyscy inni.
- Co ty powiesz!
- Ty robisz to tylko w jeden sposób.
- No wiesz! Mogę cię zapewnić, że znam mnóstwo sposobów!
- Ty nigdy naprawdę nie poznałaś żadnego mężczyzny, Heleno.
Teraz znowu ona się roześmiała, jeszcze głośniej i bardziej przejmująco niż poprzed-
nio, ale zaraz z oczu popłynęły jej łzy. Rozlewała zupę, zanim w końcu, wstrząsana szlochem,
zdołała postawić garnek na ogniu.
Ravi jęknął i opadł na łóżko. To był jeden z tych trudnych dni, a dzisiaj było gorzej
niż zwykle. Ponieważ dopuścił do siebie tęsknotę za Johanną. Jej postać nie chciała teraz
zniknąć, tańczyła w jego myślach, pojawiała się raz po raz bardzo wyraźnie, widział ją na
przemian z twarzą Monsa - Duńczyka o wytrzeszczonych oczach, dziećmi z rzeki, kobietami
w płonącym kościele i wszystkimi innymi, których znał, ale którzy nigdy dotychczas nie poja-
wiali się w jego wizjach.
Zanim zupa się zagotowała, przed jego oczyma przesunęło się jeszcze wielu. Najpierw
trzej mężczyźni w stodole. Młócili cepami zboże i nie rozmawiali ze sobą, tylko gładkie bija-
ki cepów śmigały nad ich głowami i rytmicznie uderzały w rozłożoną na klepisku słomę.
Ravi chciał zamrugać, ale nie mógł. Widział, że najmłodszy wypuścił nagle z rąk cep,
który przeleciał z rozmachem w powietrzu, a długi dzierżak trafił jego towarzysza. Mężczy-
zna osunął się na ziemię.
Młodszy stał oniemiały, z otwartymi ustami, po chwili zgiął się nad leżącym na słomie
ciałem, poruszył je, a kiedy uniósł dłonie, były zbroczone krwią.
Trzeci mężczyzna coś krzyczał, miotał jakieś przekleństwa na młodego młócarza.
Ravi wił się na łóżku, teraz docierało do niego tylko ciche nucenie Heleny niczym
groteskowe tło dla jego ponurych wizji. Chłopak, który wypuścił z rąk morderczy cep, był
najmłodszym synem w Heljeplassen. Rozciągnięty na słomie trup to jego brat, człowiek, któ-
ry stał mu na drodze do młodej Andris i gospodarstwa, do kobiety i do ziemi.
Wkrótce Helena wybiegła z domu i prawie na oślep, co tchu, biegła w stronę Helje-
plassen. Od kościelnej wsi dzieliła to miejsce co najmniej godzina szybkiego marszu, ale już z
daleka dziewczyna usłyszała uderzenia cepów w stodole. Bogu dzięki, pomyślała. Nic się
jeszcze nie stało.
Kierowała się w stronę tych odgłosów, wiedziała, że bardzo się zdziwią jej obecno-
ścią. Ale nawet gdyby nie słyszeli, nawet gdyby nie zdążyła powiedzieć tego, co ma im do
przekazania, to chyba mimo wszystko będzie mogła interweniować, jakoś przeszkodzić, zająć
ich czym innym.
Najmłodszy z mężczyzn był też pierwszym, który spojrzał w stronę wrót, gdy w
ostrym blasku słońca pojawiła się tam kobieta. Jasnozłota słoma leżała na klepisku, rozrzuco-
na po setkach ciężkich uderzeń. W dużym sicie znajdowało się co najmniej pół beczki ziarna.
Plewy unosiły się w pełnym kurzu powietrzu, rozświetlonym teraz promieniami słońca.
- Szczęść Boże - przywitała się zdyszana.
Najstarszy z mężczyzn spojrzał tylko na nią i nadal pracował w tym samym rytmie.
Przyszła do niego kiedyś w późną letnią noc i teraz rumieniec wstydu oblał spocone policzki.
Mężczyzna rozkaszlał się, żeby pokryć skrępowanie.
- Bóg zapłać - odpowiedział najmłodszy niepewnie.
- Czego ta baba tu chce? - spytał średni.
- Ja... ja chciałabym kupić trochę ziarna. Wyczuwała wrogość równie wyraźnie jak
unoszące się w powietrzu plewy.
- Długą drogę musiałaś przebyć. Czy we wsi nie młócą?
- Nnno, owszem... ale gadają, że wasze ziarno najlepsze w tym roku.
Najstarszy skrzywił się, słysząc komplement.
- Możliwe - burknął. - Ale w takim razie jest też najdroższe, Heleno za szylinga...
Syknęła mimo woli. Więc to tak ją nazywają... No cóż, chyba powinna podnieść cenę.
Ale przecież za szylinga nigdy by... Chłop wsunął ręce głęboko w kieszenie spodni i przyglą-
dał jej się, mrużąc oczy.
- Masz srebro?
Patrzyła mu uparcie w oczy.
- W pewnym sensie.
Ten, który najdłużej młócił, znowu chrząknął, zebrał sporo śliny w ustach, ale zdążył
się opanować, przypomniał sobie, gdzie się znajduje.
- Najpierw chciałabym kupić trochę na próbę. A zresztą, nie, potrzebuję całą beczkę,
tylko że musisz mi to zanieść do domu. Zaraz!
Patrzyła na najmłodszego. Chłopak wolno odłożył na bok cep. I natychmiast rozległ
się protest. Ten, który teraz mówił, musiał być starszym bratem, dziedzicem majątku:
- Nie waż się wydawać takich rozkazów gospodarskiemu synowi! Mój brat u nikogo
nie będzie robił za jucznego konia, babo!
Zaschło jej w gardle, jakby nie mogła oddychać powietrzem w tej stodole. Gorączko-
wo zaczęła szukać w kieszeni spódnicy. Mężczyźni śledzili każdy jej ruch. Bardzo dobrze
wiedziała, o czym teraz myślą.
Nie miała zbyt wiele pieniędzy.
- Resztę zapłaty dostaniecie na miejscu - powiedziała, wyciągając pół talara.
Dziedzic majątku roześmiał się ordynarnie.
- Moim zdaniem powinniśmy sami wziąć sobie lepszą zaliczkę, chłopy. Co ty na to,
Trond? Miałeś już kobietę po konfirmacji? Chodźcie no tu, zobaczymy, czy nie da się na-
uczyć go jakichś sztuczek!
Przewrócili ją na słomę. Ten, który młócił najdłużej, podszedł do wrót i je zamknął.
Chłopak wyglądał na przestraszonego, kiedy brat popchnął go tak mocno, że upadł na leżącą
kobietę.
Dwie pary rąk zdarły z niej spódnicę. Była zmęczona, ciało zrobiło się ciężkie, ale na-
dal na ustach trwał uśmiech.
Może zły czas już minął? Może tylko tyle było trzeba, mała ingerencja w to, co miało
się tutaj wydarzyć.
Zamknęła oczy i jęknęła. Mężczyźni wokół rechotali grubiańsko, leżący na niej chło-
pak drżał, ale starał się wcisnąć między jej uda.
Ogarnęła ją ochota, żeby pogłaskać jego spocony, wciąż jeszcze opalony kark, ale on
tymczasem odnalazł właściwą drogę i natychmiast opadł na nią ciężko, z przeciągłym skowy-
tem. Niczym się nie różnił od innych, skończył bardzo szybko, zresztą drugi i trzeci też.
Po wszystkim Helena napełniła swój szeroki fartuch ziarnem i z szyderstwem cisnęła
im pół talara na zakurzone klepisko.
- Dziękuję za handel - warknęła, patrząc, jak stoją wszyscy trzej dziwnie skuleni, z po-
rozpinanymi portkami i pochylonymi głowami. Wyprostowała się.
- Pozdrów swoją babę - rzuciła złośliwie najstarszemu. - Możliwe, że wstąpię do niej
któregoś dnia, słyszałam, że potrzebuje mątewki czy cedzaka. Ravi jest bardzo zdolny do ta-
kich rzeczy...
Nie obejrzała się. Serce tłukło się w piersi. Niczego nie załatwiła. Wszystko poszło nie
tak, na co teraz liczyć? Co się może stać? I co powie Raviemu? To przecież ona mówiła, że
powinien ostrzegać ludzi, którzy pojawiali się w jego wizjach i których miało spotkać nie-
szczęście.
Tymczasem nie powiedziała ani słowa o morderstwie, które miało zostać popełnione.
Nie była w stanie wykrztusić najmniejszej przestrogi.
Zatrzymała się na moment, mocniej przycisnęła do siebie fartuch pełen ziarna.
Wszystko ją bolało, w dole brzucha czuła nieprzyjemne skurcze.
Odwróciła się i powoli ruszyła z powrotem.
Znowu stanęła w otwartych wrotach z fartuchem zawiązanym tak, że wyglądała na
brzemienną. Mężczyźni nie młócili, siedzieli widocznie i odpoczywali po przygodzie.
- Jest coś, o czym zapomniałam powiedzieć... musisz uważać na swój cep, Trond. Je-
steś chyba zmęczony i dzierżak łatwo może ci się wymknąć z rąk. Jeśli nie masz siły, to powi-
nieneś na dzisiaj skończyć. Wierz mi...
Starała się nawiązać z nim porozumienie, ukryć nienawiść, która z pewnością płonęła
w jej zielonych oczach. Mężczyźni wyglądali na przerażonych. Helena zwilżyła językiem
wargi, wymamrotała jakieś błogosławieństwo nad ziarnem i życzyła obfitości w ogóle.
W końcu wyszła.
Ból w brzuchu narastał. Jakby nieszczęście, któremu chciała zapobiec, dotknęło jej
osobiście.
Czy z Ravim tak właśnie jest?
Czy to takie brzemię dźwiga w samotności?
Helena biegła teraz przez pola. Strasznie tęskniła za domem.
Straciła bardzo wiele zboża, piękne, gładkie ziarna sypały się między jej sztywnymi
palcami i spadały na suchą, jesienną trawę przy ścieżce. Węzełek rozwiązał się na obu koń-
cach, jej jednak zabrakło odwagi, by się zatrzymać czy zwolnić kroku. Drewniaki zrobiły się
ciężkie, trudno jej było unosić nogi, miała wrażenie, że nawet las chce ją zatrzymać, mimo to
wciąż biegła.
Krzyku z tamtej zagrody nie mogła usłyszeć, ale i tak dotarł do jej rozdygotanego ser-
ca niczym groźne echo niosące się ponad szczytami drzew. Kiedy się nareszcie znalazła koło
domu, wiedziała, że cały jej wysiłek poszedł na marne. Wszystko na próżno.
ROZDZIAŁ XIV
Dopiero w listopadzie pierworodny z Heljeplass został złożony do grobu, bo trzeba
było czasu na zbadanie sprawy. Lensman miał pełne ręce roboty tej jesieni, bardzo tego nie
lubił. W jego dystrykcie, od Sudndalen do Torpo, przytrafiły się aż trzy morderstwa.
Był przy tym, kiedy asesor przesłuchiwał tego dziwnego Raviego Reinssonna, i jego
zdaniem należało go puścić wolno, przynajmniej na razie. Teraz jednak chyba nie było już in-
nego wyjścia. Pozostał jeszcze jeden dzień tingu, sprawa musiała zostać rozstrzygnięta. Lu-
dzie gadali, pełni nienawiści, prosto z pogrzebu zamordowanego młodzieńca przyszli do sali
tingowej i stanęli przy wejściu niczym dodatkowa, ciemna ściana. Ten, który wypuścił cep z
rąk, siedział blady obok Raviego. Oczy zgromadzonych spoczywały jednak na obcym. Ludzie
z Heljeplassen nie mieli najmniejszych wątpliwości: To on sprawił, że doszło do bratoboj-
stwa, wysłał tę swoją rudą kotkę, przez nią ściągnął nieszczęście.
Asesor był ten sam.
Izba też taka sama jak przedtem.
Publiczność stanowili chłopi, rzemieślnicy, paru komorników i żołnierzy. Zapach uno-
sił się nad nimi taki sam jak zawsze: odór owczej wełny mieszał się z wonią machorki, dymu
i potu. Kobiety miały na głowach nowe czepki, białe, lniane, nakrochmalone.
Asesor chrząkał i czyścił śliną swoje gęsie pióro. Spoglądał na zgromadzonych z
czymś w rodzaju niechęci.
- Czy jest obecna służąca Mathilda Jensedatter?
Zażywna kobieta wyszła na środek izby. Ravi ją pamiętał. To ona przyniosła po poża-
rze ubrania, pościel i jedzenie.
Teraz spoglądała przed siebie niespokojnie i cicho odpowiadała na pytania asesora.
Wysoki urzędnik zadowolił się stwierdzeniem, że nikt nie potrafi zaświadczyć, iż Ravi w jaki-
kolwiek sposób winien jest nieszczęściu w Heljeplassen. Żeby młodszy brat zmarłego z nie
wiem jakim uporem trwał przy swoim, to nie potrafił przekonać ani lensmana, ani asesora.
Potem padły inne pytania, tym razem zadawał je pastor: Czy znała Raviego? Czy mo-
głaby coś opowiedzieć o jego osobliwych zdolnościach? Czy, na zbawienie swej duszy, mia-
łaby odwagę zaświadczyć o jego czarodziejskich sztuczkach?
I pastor słuchał. Sam też miał sporo do opowiedzenia.
- Ten człowiek przyszedł do mnie pewnego późnego wieczoru z wiadomością, że je-
den chłop chce się powiesić. Owszem, potraktowałem go w jakiejś mierze poważnie, i modli-
łem się za nieszczęśnika przez trzy noce. Widywałem go w kościele, wszyscyśmy go przecież
znali. Zaprawdę pracowity i sprawiedliwy człowiek, Mons - Duńczyk. Ale coś złego musiało
się wkraść do jego serca, bo przecież dobrze wiemy, co się stało. Otóż ten Ravi wiedział o
wszystkim na długo przed nami... Czy możemy wierzyć, że czerpał tę wiedzę z dobrego źró-
dła? Nie!
Mathilda jąkała się i stękała, kiedy pastor zaczął ją ponownie wypytywać o zniknięcie
Johanny.
- Czy można przypuszczać, że ona pojęła, z jakiego rodzaju człowiekiem ma do czy-
nienia i dlatego uciekła, żeby zapewnić sobie bezpieczeństwo? Czy możemy sądzić, że ona
przejrzała to dzieło diabła i że dzięki modlitwie została uratowana przez Pana naszego?
- T - t - tak... chyba tak.
Pastor wyciągnął rękę w stronę Mathildy.
- Ty pracowałaś z nią, Mathildo Jensedatter, przez wiele miesięcy spotykałaś ją co-
dziennie. Czy nigdy nie mówiła o swoich obawach?
- Mówiła... Często się bała...
Skulona kobieta drżała w sali o niskim suficie.
- Proszę to zanotować, pisarzu! Nareszcie mamy świadka.
I znowu wzywano wszystkich, jedno po drugim. Kobiety znad rzeki, z miejsca do pra-
nia. Ravi pamiętał tylko tę, która przyznała się do podpalenia ich domu. Wydawała się teraz
jakby mniejsza. Starsza. Nie wyglądała na zdrową. Zaszokowany zobaczył nad jej głową
świetlisty krzyż. Ona umrze. Poczuł przelotny smutek, cień zaledwie.
Kobiety opowiadały o upiornych kotach, o strasznych atakach, o tym, jak on padał na
ziemię, wił się i wygadywał jakieś niezrozumiałe rzeczy.
Karczmarz mówił o tym, jak to kiedyś odmówił Raviemu kredytu i zaraz sfermento-
wała mu beczka świeżego piwa.
Asesor sprawiał wrażenie coraz bardziej przygnębionego. Na twarzy pastora coraz
wyraźniej malowało się uczucie triumfu.
Obaj wiedzieli to samo, nie ma już drogi odwrotu.
Nieczęsto zdarza się doprowadzić tego rodzaju ludzi przed sąd, teraz jednak to się sta-
ło, w dodatku nie brakuje świadków. Po wsiach ciągle zajmowano się czarami, ale przeważ-
nie dotyczyło to kobiet. Wszyscy wiedzieli jednak, że najbardziej niebezpieczni są czarowni-
cy mężczyźni. Każdy z nich otoczony jest zazwyczaj pięcioma, a nawet siedmioma kobieta-
mi. To jego diabelskie sługi i uczennice. Pastor wyjaśniał te sprawy asesorowi, kiedy tłum zo-
stał już wyproszony za drzwi. Zacierał ręce, pewien swojej siły.
- Zostaw to wszystko mnie, szanowny asesorze. Nie powinien pan robić sobie więcej
fatygi, jeśli chodzi o tę sprawę. Teraz, zimą, drogi są kiepskie. Nie, nie, zostawmy to, pocze-
kajmy raczej do wiosennego tingu, a już ja osobiście dopilnuję, żeby ten niebezpieczny czło-
wiek znalazł się pod dobrą strażą i został w swoim czasie porządnie przesłuchany. Znam wie-
lu dobrych ludzi, których w razie czego mogę prosić o pomoc. Może nawet biskup zechce się
zająć takim wyjątkowym przypadkiem jak ten!
Asesor spoglądał zmęczony to na pastora, to na lensmana.
Ubrany na czarno duchowny zdawał się płonąć zbyt wielkim zapałem. Asesor widy-
wał już przedtem takich zaangażowanych kapłanów, zwykle jednak chodziło o kobiety, w
których księża odkryli jakieś diabelskie moce. Sam jednak musiał przyznać, że ten człowiek
był najdziwniejszy ze wszystkich oskarżonych o czary, z jakimi się kiedykolwiek zetknął.
Chociaż żadnej złości w nim nie dostrzegał. Może to po prostu zwyczajny jasnowidz. Asesor
był człowiekiem oczytanym, słyszał zarówno o pastorach, jak i innych dobrych ludziach po-
siadających tę niezwykłą zdolność. Rzecz jasna, o takich sprawach nie mówi się bez potrzeby,
ale i lekarze, i urzędnicy z kręgów towarzyskich asesora z zainteresowaniem na te tematy dys-
kutowali. Ktoś uczestniczył nawet w sekcji zwłok, podczas której dwóch znakomitych chirur-
gów szukało jakiegoś znamienia czy narośli będącej przyczyną owych proroczych snów na ja-
wie, jakie często miewała zmarła kobieta. Może to jakaś dodatkowa część mózgu? Albo na
przykład czarne serce? Inny układ krwionośny, a może zgoła drugie serce?
Ale niczego takiego nie znaleziono. Zmarła była taka sama jak wszyscy inni, miała
normalne kiszki, serce i białoszare płuca. Krew także.
Odczuwał niejakie współczucie dla tego dziwnego człowieka, trudno byłoby zaprze-
czyć. Współczucie, którego jako asesor, sługa sprawiedliwości, nie powinien był odczuwać.
Zimny skurcz ścisnął serce asesora.
Czy może na tym właśnie polega ta jego siła, że potrafi skierować w zupełnie inną
stronę uczucia ludzi?
Asesor odetchnął z wolna. Pastor skończył, patrzył teraz na niego.
Nie, tak to nie mogło być. Bo gdyby rzeczywiście posiadał przypisywaną mu moc, to
przecież nie znalazłby się w tej sali, przed sądem. I nie miał nic wspólnego z morderstwem.
Jego konkubina też nie. Ona, zgodnie z tym, co powiedzieli i pastor, i pisarz, jest głupia i nie-
dorozwinięta. Gdyby powiedziano, że wbiła komuś nóż w serce, to asesor by uwierzył. Spra-
wia wrażenie nieobliczalnej. Ale żeby miała zdolności czarowania i rzucania uroków? Nie,
pastor nie może tak twierdzić. To po prostu mała brudna ladacznica i za to powinna zostać
ukarana. Po jakimś czasie spędzonym w obejściu lensmana powinna zostać odesłana dalej, do
specjalnego domu dla kobiet, a może nawet do twierdzy Akershus.
- To gdzie ulokujemy Raviego Reinssonna? Tych dwojga nie można trzymać w jed-
nym dworze.
Pastor chrząknął.
- Słyszę, że Torkjell Villand oczekiwany jest lada moment. Wiem, że chętnie weźmie
do siebie jedno z nich. Ale wiem także, iż wypił on niejedną wódkę z tym złym człowiekiem.
Dlatego lepiej będzie posłać do Torpo kobietę.
Asesor się zgodził, lensman także.
Obaj od dawna żywili respekt dla Torkjella.
- Dobrze. Niech tak będzie. I skończmy na dziś, moi panowie. Jutro też czeka nas dłu-
gi dzień.
Lensman potwierdził. Pozostała do rozpatrzenia jeszcze jedna sprawa o zabójstwo i
pół tuzina spraw o długi. Na dodatek zwyczajne spory o miedzę, wiele z nich ting rozpatrywał
już po dwa, a nawet trzy razy.
Ravi i Helena zostali przewiezieni każde do przeznaczonego mu dworu i teraz Ravi
zaczął żałować, że nie posłuchał rad Trugego.
- Wyjedź! Uciekaj stąd jak najdalej - powtarzał Truge nieustannie. Teraz nie przycho-
dził już tak często do domu Raviego, zajęty był swoją narzeczoną i malowaniem, które musiał
zakończyć przed zimą. - Ja wiem, że ta sprawa wciąż się tli, sekcja zwłok przyciągnie znowu
ludzi jak muchy do zgniłej ryby. A młody chłopak z Heljeplassen należy do bardzo zaciętej
rodziny. Bratobójstwo to zbyt wielka hańba dla takich jak oni. Jeżeli postanowili ciebie obcią-
żyć odpowiedzialnością za nieszczęście, to nie ustąpią, dopóki nie dopną swego. Oni mają już
po swojej stronie pastora, Ravi!
Ravi wciąż siedział nieporuszony z na pół przymkniętymi oczyma.
- A może oni mają rację - mamrotał z uporem. - Może to moja wina. Czy ja wiem, ja-
kie to diabelstwo we mnie siedzi?
- Głupstwa! I uważaj na to, co mówisz, Ravi! To brzmi prawie jak przyznanie się do
winy! Chyba nie miałeś jakichś nie załatwionych porachunków z tym młodym z Heljeplas-
sen? To morderstwo nie przyniosło ci żadnych korzyści? Nie, gdyby rzeczywiście tak było, że
potrafisz sprowadzać na ludzi nieszczęście, to jest paru innych, których to przede wszystkim
powinno dotyczyć...
Ravi musiał się uśmiechnąć ponuro. Truge wiedział, że on nie jest mściwy. Teraz ma-
larz grzmotnął pięścią w stół i uparcie patrzył Raviemu w oczy.
- Uciekaj stąd jak najprędzej! Uciekaj, zanim przyjedzie asesor! Przed sekcją zwłok!
Zabierz Helenę, jeśli musisz!
- Do Sogn? Zwariowałeś?
- Nie, istnieją przecież inne drogi. Ale jeśli jeszcze nie do końca odjęło ci rozum, to
powinieneś ruszać za Johanną. Helena da sobie radę sama. Johanna cię przyjmie. Więcej, je-
stem pewien, że ona na ciebie czeka!
Ravi schylił głowę, uważnie studiował wzór na kawałku drewna, który trzymał na ko-
lanach.
- Ty nic nie wiesz - wyszeptał. - Nie powinieneś doradzać w sprawach, których nie ro-
zumiesz, Truge.
- Do cholery, rozumiem wystarczająco dużo, ty ogłupiały psie! Rozumiem przynaj-
mniej tyle, że jeśli natychmiast stąd nie znikniesz, to będzie po tobie!
Ravi wzruszył tylko ramionami. Czubkiem noża dłubał ostrożnie w drewnie. Malarz
westchnął ciężko i posyłając tamtemu współczujące spojrzenie, ruszył ku drzwiom.
No, ale teraz jest już za późno. Izba dla aresztantów w obejściu lensmana znajdowała
się w dobrym stanie, nikt nie musiał tutaj cierpieć niedostatku. Ravi dostawał to samo jedze-
nie co parobcy, zresztą jadał razem z nimi. Pracował z grupą, która chodziła do lasu po drze-
wo, ścinał z nimi pnie, piłował, układał w sagi. Pewnego dnia posłano go nawet z ludźmi, któ-
rzy przewozili transport skór, przeznaczonych na sprzedaż. Dopiero w pobliżu Gol strażnik
oznajmił, że on i Ravi wracają. Po drodze do domu strażnik zaproponował, żeby zajrzeć do
Torkjella Villanda, który wrócił właśnie po trzech miesiącach służby i krążyły pogłoski, jakie
to wspaniałości przywiózł z królewskiego miasta.
Ravi nie odpowiadał, nadziwić się tylko nie mógł, że ten chłop waży się na taki postę-
pek. Widocznie jednak nikt się nie bał, że Ravi ucieknie albo znowu razem z Heleną urządzi
jakąś diabelską sztuczkę.
Spotkali ją na dziedzińcu, dźwigała wiadro mleka. Na widok Raviego przystanęła, ale
udała zaraz, że tylko przekłada wiadro z ręki do ręki, pospieszyła potem do budynku z paleni-
skiem, znajdującego się na obrzeżach dworu.
Wygląda, jakby się czegoś bała, pomyślał Ravi. Co oni z nią zrobili? Przecież zwykle
się ludzi nie obawia.
Zawiadomiono Torkjella, wyszedł im na spotkanie. Zdawał się teraz jeszcze bardziej
wyprostowany, zapuścił też brodę. Z kciukami wsuniętymi pod kamizelkę łaskawie kiwał gło-
wą przybyłym. Chłopak od lensmana ściągnął czapkę z głowy, witał się i kłaniał nisko.
- O, jak widzę, zażywasz świeżego powietrza, Ravi. Świetnie wyglądasz! Dbają tam o
ciebie? Słyszałem jednak, że ty sam nie bardzo o siebie dbałeś.
Ravi machnął po prostu ręką. Torkjell był taki obcy. Trudno pojąć, co się naprawdę
kryje za jego przenikliwym spojrzeniem.
- Zajrzyj do kuchni, chłopcze. Dostaniesz tam coś do jedzenia. Ja tymczasem popilnu-
ję twojego podopiecznego.
Chłopak dziękował roześmiany. Znowu nisko się kłaniał. Torkjell Villand sam był
stróżem prawa, zresztą kto by wątpił w jego uczciwość?
Ravi poczuł się nieswojo, kiedy tylko oni dwaj zasiedli w eleganckim salonie. Nigdy
nie widział takich mebli. Proste linie ciężkich, ciemnych sprzętów z polerowanego drewna ro-
biły ponure wrażenie. Nawet żyrandol i dwa lustra nie były w stanie zmienić nastroju. Na
oknach i na ścianie, tam gdzie stało honorowe krzesło, powieszono aksamitne zasłony. W
wielkiej, malowanej szafie połyskiwało srebro i miedź. Na pięknej wiszącej półce znajdował
się długi szereg malowanych w kwiaty fajansowych talerzy.
Torkjell miał na sobie paradny strój, choć dzień był powszedni. Czerwona kamizelka,
przetykana srebrną nitką, została obramowana haftowaną krajką.
- Ravi, w coś ty się znowu wplątał? Z tego, co słyszę, nie ma dla ciebie wyjścia. Jak ty
mogłeś, po tych wszystkich kłopotach, jakie mieliśmy z pozbyciem się zwłok? Teraz to już
niedługo zadyndasz na szubienicy, możesz być pewien.
Ravi nie znajdował odpowiedzi.
Torkjell zapalił długą, nabijaną srebrem fajkę.
- Co zamierzasz robić, żeby uratować swoją nędzną skórę?
- Nic. Niech się dzieje, co chce.
- Och, że też ty nie umiesz utrzymać języka za zębami! Ravi spojrzał na niego.
- Jest wiele rzeczy, o których nie rozmawiam, Torkjellu Villandzie.
Te poważne słowa najwyraźniej uspokoiły gospodarza.
Ravi był pewien, że Torkjell zastanawia się, kogo też on może pociągnąć za sobą. Lu-
dzie przecież wiedzieli o tajemniczej znajomości obcego z Torkjellem Villandem. Wielu wi-
dywało ich razem, wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, kto tak szybko odbudował spalony
dom w Plassen.
- Być może uda mi się wysłać cię do wojska jako rekruta. Są takie miejsca, do których
niechętnie wysyła się niewinnych gospodarskich synów. I są zadania dla ludzi, którzy nie
mają nic do stracenia. Może potrafię załatwić coś takiego dla ciebie... jeśli zdołasz uniknąć
najgorszego oskarżenia. Ale jeśli zostaniesz skazany za czary, Ravi... to niewiele będzie do
zrobienia.
Ravi kiwał głową.
Ostatnio płomienie pojawiające się w snach były coraz wyraźniejsze.
Wyprostował się, czuł, że ręce mu drżą. Torkjell Villand siedział odchylony do tyłu i
mierzył go wzrokiem.
- Chyba rozumiesz, Ravi, że ja nie mogę dla ciebie ryzykować wszystko, co mam.
Ravi znowu skinął.
- Zrobiłeś więcej, niż powinieneś. Nawet Torkjell Villand nie może się przeciwstawić
temu, co musi się stać.
- Ale ty nieustannie próbujesz się przeciwstawiać? Ravi skulił się na swoim miejscu z
bladym uśmiechem na ustach.
- Tak Możliwe, że to mój największy grzech. Zwłaszcza że nigdy nie przyniosło mi to
niczego dobrego. Nikt nie chce mnie słuchać, chociaż... wszystkie moje wizje stają się rzeczy-
wistością.
Torkjell sprawiał teraz wrażenie bardziej zaciekawionego niż przestraszonego.
- A co jeszcze widziałeś? Chodzi mi o to... no, co ja powinienem wiedzieć?
- Daj mi kieliszek wódki, gospodarzu, to ci powiem - rzekł Ravi obojętnie.
Dostał, o co prosił, wypił jednym haustem. Dostał jeszcze. Upił trochę i zaczął mówić.
Z początku gospodarz z wytrzeszczonymi oczyma słuchał tych wszystkich przepowiedni nie-
szczęść, potem zmrużył oczy i zastygł na swoim krześle. Słowa Raviego, w miarę jak mówił,
stawały się coraz mniej wyraźne, bełkotliwe, czarne oczy traciły blask.
- Wystarczy - syknął Torkjell Villand. - Nic więcej nie chcę słyszeć! Sam będę zimą
woził drewno po zamarzniętym fiordzie!
- To uważaj na tropy lisa - ostrzegł Ravi. - Tego dnia, o którym mówię, lisiego tropu
nie będzie na lodzie.
Torkjell odkaszlnął, skrzywił się.
- W porządku. Nic więcej chyba nie ma tu już do powiedzenia. Mogę ci obiecać, że
ani jedno słowo przeciwko tobie z moich ust nie padnie przed sądem. Musisz jednak zrozu-
mieć, że na twoją korzyść też świadczyć nie mogę. Ravi przytaknął.
- Ratowałem cię chyba po raz ostatni. Teraz jesteś sam, Ravi Reinssonn, i jeśli chciał-
byś rady, to dałbym ci następującą: uciekaj stąd. Ruszaj natychmiast, nawet gdybyś musiał
zabijać, żeby się uwolnić. Teraz nie jesteś wart więcej niż wesz między paznokciami starej
baby. Pastor się zawziął, słyszałem też, że biskup pisał w twojej sprawie do sądu. W tej sytu-
acji nic ci nie pomoże poparcie lensmana, nawet jeśli on twierdzi, że odkąd u niego jesteś,
wszyscy w domu są zdrowi i powodzi im się znakomicie.
Ravi prychnął.
- Ludzie się boją, to chyba jest najgorsze, ale do takich rzeczy można się przyzwycza-
ić.
- Levord Knutsen wciąż jest na wolności - kusił Torkjell. - A przecież dwadzieścia lat
minęło, odkąd miał zawisnąć na sznurze!
Ravi drgnął i gapił się na Torkjella.
- Czy ty wiesz, kim jest Helena?
Gospodarz wyglądał na zakłopotanego. A zatem dziewczyna niczego nie powiedziała.
Zresztą może nigdy nikomu o tym nie wspomniała. To niedobrze, myślał Ravi. Bo to znaczy,
że wciąż nosi nienawiść w sercu i snuje plany zemsty.
Po chwili wahania rzekł:
- Ona jest córką Levorda. I Liv - Więźniarki. Torkjell siedział bez ruchu i wytrzeszczał
oczy. Potem odłożył fajkę i odsunął ciężkie krzesło od stołu.
- To możliwe. Teraz, kiedy to mówisz, Ravi, zaczynam w to wierzyć. Ale jeśli jest tak,
jak powiadasz, że zależy ci na jej losie, to nie powinieneś nikomu o tym wspominać.
- Pilnuj jej, Torkjellu. Ona nie wie, co dla niej dobre, jest pełna nienawiści i rozgory-
czenia na swoich tutejszych krewnych. Ja myślę... ja myślę, że ona gotowa oddać życie, żeby
się tylko zemścić. Torkjell oddychał głośno.
- A więc to tacy ludzie mieszkają w moim domu? Ruda kotka, mówią o niej. Nie dość
na tym, że jest nałożnicą czarownika i znaną rozpustnicą, to jeszcze na dodatek jest córką
dwojga morderców...
- Zatroszcz się o nią. Jeśli to konieczne, to nawet siłą. Pilnuj, żeby nie ściągnęła na sie-
bie nieszczęścia. I za nic nie pozwalaj jej chodzić do Hol.
- Poproszę Agdę, żeby przeniosła swoje posłanie do izby aresztantki - mruknął Tor-
kjell. - Ale ty, który wszystko widzisz, musisz przecież wiedzieć, jaki los czeka Helenę i cie-
bie?
- Możliwe. Helena da sobie radę, do diabła! - zaklął nieoczekiwanie.
Płomienie nieustannie czaiły się pod powiekami, miedzianoczerwone, łagodne, tań-
czyły, jakby wydobywały się ze wspólnego pnia, rozpalały się do białości, były fascynujące,
żywe, pełne blasku.
Torkjell podał mu rękę.
- Będę uważał na dziewczynę.
- To jeszcze dziecko - rzekł Ravi ostrzegawczo. Torkjell rozluźnił uścisk.
- Wiem - powiedział, odwracając twarz.
Ravi zrozumiał, że on też zdążył już odwiedzić Helenę. Dziwne, ale nie odczuwał
bólu. Wiedział, że teraz będzie się trzymał z daleka od jej posłania.
Widziała, że Ravi przyszedł, o mało nie upuściła wiadra z mlekiem, z trudem prze-
łknęła tę dławiącą małą bryłkę, która podeszła jej do gardła. Ale zdołała się opanować, nawet
nie mrugnęła, przekładając wiadro z jednej ręki do drugiej, i poszła w swoją stronę.
Ravi... Był taki sam, dziwne, ale nie dostrzegła najmniejszego znaku, który mógłby
świadczyć o dramacie, jaki przeżywa ten człowiek. Historie, jakie sobie ludzie o nim opowia-
dali, były teraz dłuższe i straszniejsze niż kiedykolwiek, nikt przy tym nie wątpił, że sąd musi
go skazać zgodnie ze słowami pastora.
Mimo wszystko ona nie wierzyła, że to się tak skończy.
On, który w jakiś dziwny sposób wszystko wie, on nie pójdzie tam przecież niczym
baranek na rzeź. Czy w takim razie stałby tutaj, na dziedzińcu Torkjella, taki spokojny, ze
strażnikiem za plecami i ciężkim łańcuchem u nogi?
Nie, on powinien uciekać.
Zaraz, musiał chyba pojąć powagę sytuacji!
Tymczasem on chodzi sobie spokojny. Jakby po prostu wstąpił do przyjaciela z wizy-
tą.
Miała ochotę podbiec do niego, rzucić mu się na szyję, potrząsać nim i krzyczeć, żeby
nareszcie zrozumiał, o co toczy się gra.
Ale on przeszedł już przez dziedziniec. Helenie zdawało się, że jakieś ciepłe uczucia
przenikają jej ciało, choć widziała go tak krótko.
Długo siedział w domu u gospodarza.
Agda łaziła za nią krok w krok, teraz zaczaiła się niczym jastrząb i przyglądała się je-
dzącym parobkom. Chłopak od lensmana siedział milczący i odpowiadał półsłówkami, kiedy
inni wypytywali go o to czy tamto, zwłaszcza zaś o tego aresztanta, którego przyprowadził.
Helena zauważyła, że się wymiguje, pomyślała zadowolona, że on widocznie też lubi
Raviego. Że nie wierzy w to gadanie o diabłach i złych mocach.
W końcu jednak chłopak odłożył łyżkę i popatrzył na siedzących przy stole.
- Miejcie się na baczności! Każde słowo, które wypowiadacie, jest słyszane tak samo
przez Boga, jak i przez diabła!
Wszyscy umilkli, ale Helena patrzyła parobkowi w oczy.
- Czy mogę wyjść z. tobą i zanieść mu kufel piwa?
Agda stęknęła i chciała wstawać z miejsca, ale parobek podziękował jej za jedzenie,
po czym ujął Helenę pod ramię, żeby pokazać, że kontroluje sytuację.
Nie mogli zejść mu z oczu, ale on odwrócił się tak, żeby nie krępować dwojga więź-
niów. Oni zresztą nie rzucili się sobie nawzajem w objęcia, nie zaczęli się też namiętnie cało-
wać. Parobek odczuł jednak wyraźnie, że powietrze wokół nich było naładowane jak przed
burzą, poczuł się nagle zmęczony i bardzo zakłopotany.
Ravi gładził dziewczynę po policzkach jak brat i mamrotał coś pod nosem. Helena
wcale się nie zarumieniła, nie, patrzyła tylko na niego poważnymi, ciemnozielonymi oczyma.
Ona jest piękna, uświadomił sobie parobek nieoczekiwanie. Ravi zdjął jej chustkę z głowy i
teraz gładził ją po włosach. Przymknęła oczy. Parobek nie patrzył już więcej.
- Czy oni ci dokuczają? - szeptała. - Nie.
- Masz się dobrze? Och, nie, głupie pytanie... nie jesteś przecież przyzwyczajony do
czegoś takiego. Zapominam się czasami, Ravi, bo to życie aresztantki jest lepsze, niż było
moje dotychczasowe. Nikt tu na mnie nie krzyczy... dbają o mnie - zakończyła lekko.
- Wciąż myślisz o zemście - zauważył Ravi. - Mnie nie oszukasz.
Roześmiała się skrępowana.
- Nikt mnie nie powstrzyma, nawet ty. Ale gdybyś uciekał...
Zrozumiał, Helena nie chciała widzieć go martwym. Poruszyło go to bardziej, niż by
sobie życzył. Kiedy tak stała przed nim, mała i bezradna, czuł znowu, że budzi się w nim
dawny upór. Ona mogłaby go skusić prawie do wszystkiego, uciekłby, ukrył się tylko po to,
by ustrzec ją od czynów, które zamierza popełnić. Popatrzyła na niego i powiedziała:
- Oni mnie tutaj pilnują. Ale nie na tyle, żebym nie mogła uciec. Jeśli będziesz mnie
potrzebował, to... wiadomość... i natychmiast będę u ciebie. Może nawet mogłabym zdobyć
dla ciebie nóż albo jakąś sztukę broni gospodarza...
Ravi spokojnie potrząsnął głową. Jej włosy były takie rude i ciepłe.
Ale podziękował jej serdecznie. Wiedział, że będzie gotowa, będzie czekać na wezwa-
nie. Nie ma jednak pośpiechu. Czeka go długa jesień, a potem jeszcze dłuższa zima w aresz-
cie u lensmana. Wiedział, że musi się z tym pogodzić, bo pastor strzeże wszystkiego, da mu
dokładnie tyle czasu, ile będzie trzeba na przygotowanie sprawy przeciwko niemu.
ROZDZIAŁ XV
W listopadzie Ravi przeniósł się na strych nad izbą czeladną. Zwykle to miejsce nale-
żało do najmłodszego parobka, trudno się tam było dostać po drabinie, poza tym okropnie cią-
gnęło przez dziurawe ściany i niski dach. Szpary były tak wielkie, że w księżycowe noce
wpadało przez nie światło, Ravi przygotował więc ciętą słomę pomieszaną ze smołą i uszczel-
nił pomieszczenie. Na siennik narzekać nie mógł, w tym dworze nie było pcheł ani innego pa-
skudztwa. Żona lensmana osobiście wręczyła mu całkiem nową drewnianą łyżkę i dwie zmia-
ny porządnej samodziałowej odzieży. O swoje rzeczy nie pytał, uznał, że lensman zarządza i
domem w Plassen, i wszystkim, co należy do aresztanta.
Zresztą nie było się o co martwić. Zdarzało się tylko czasem, że Ravi tęsknił za ciepły-
mi narzutami na łóżko, które utkała Johanna.
Dni mijały szare, smutne i pozbawione życia jak starzy ludzie w pogrzebowym orsza-
ku.
Ravi jadał dobrze, mimo to robił się coraz chudszy.
Czasami nocą napadała go taka tęsknota, że nie wiedział, czy zdoła to wytrzymać. W
takie noce, kiedy go nareszcie sen uwalniał od bólu, pojawiały się koszmarne sny i przywi-
dzenia.
W najtrudniejszych okresach lensman pozwalał Raviemu przebywać w samotności,
nie żądał, by pracą w lesie zarabiał na chleb, nie kazał mu zastawiać sideł ani polować na lisy.
Dni spędzał wtedy w izbie czeladnej, czasem przychodziła po niego służąca i zapra-
szała do kuchni. Mógł tam siedzieć przy piecu, a kobiety częstowały go gorącym napojem i
podpłomykami z masłem. Okazywały mu współczucie pomieszane z ciekawością. Chętnie by
pokazał im parę sztuczek, ale nigdy do tego nie doszło. Nie dlatego, że bał się sądu, ale po
prostu nie miał siły.
Im bliżej świąt, tym te spokojne chwile w szaroniebieskiej kuchni lensmana bywały
coraz rzadsze. Kobiety pracowały przeważnie w pralni, w piekarni, robiły przetwory z mięsa,
wszyscy byli podnieceni i rozdrażnieni, nawet łagodna młoda pokojówka przeganiała kota i
biegała po obejściu z wypiekami na twarzy.
Wielkie święta, Boże Narodzenie, to najważniejszy okres w roku, potem nadejdą ja-
śniejsze dni i w ogóle lepsze czasy. Wkrótce będzie można znowu liczyć, ile zostało jeszcze
do nadejścia wiosny i ciepła. Dwór lensmana w Hol położony był bardzo ładnie, w nasłonecz-
nionej okolicy, zresztą wciąż się rozrastał. Zima tego roku w Al nie była bardzo surowa, woda
we Strandfjorden jeszcze dotychczas całkiem nie zamarzła. Ravi z ulgą słuchał, że tak jest. W
takiej sytuacji nikt nie odważy się wejść na niepewny lód. Koszmary, w których ładunek
drewna pogrąża się w topieli razem z końmi i ludźmi, wciąż do niego powracały, jakby los się
zawziął, żeby nie dać mu spokoju. Doświadczył kiedyś, że gdy zwierzył się komuś, iż miewa
koszmarne sny zapowiadające straszne nieszczęście, to sny mijały. Żeby więc odzyskać spo-
kój, pewnej nocy długo szeptał opowieści o swoich zwidach w mięciutkie, łagodnie pachnące
futerko nad uchem szarego domowego kota. Po tym wszystkim kot miauczał rozpaczliwie
przez całą noc, a rano Ravi miał wrażenie, że dzieci przyglądają mu się jakoś spode łba.
Nadeszły święta w całej swojej wspaniałości.
Trzynastego grudnia, w dzień świętej Łucji, do dworu przyszedł pastor, żeby pobłogo-
sławić lensmana i jego ludzi. Raviego zamknięto na ten czas w ciepłej piekarni, gdzie zapach
świeżego, chleba i świątecznych wypieków wciąż trwał pod sufitem. Było to bardzo przyjem-
ne miejsce, wciąż słyszał gorączkowe rozmowy kobiet, prośby dzieci, żeby dać im spróbować
świeżego chleba lub placka, wszystko to tworzyło przytulny, dobry nastrój w tym kamiennym
budynku. Ravi owinięty w ciepły koc siedział w kącie i czekał, aż pastor nakreśli znaki krzyża
przed wszystkimi drzwiami i oknami we dworze. Przed piekarnią aż do rana czuwał specjal-
nie wyznaczony człowiek, pastor obawiał się bowiem, że w taką noc jak ta wszędzie aż się roi
od najlepszych pomocników Raviego.
Nikt jednak nie przyszedł.
Strażnik stał na zewnątrz i zagadywał od czasu do czasu. Brał mróz, Ravi poznawał to
po trzaskach, które wydawały z siebie kamienie, gdy chłód ogarniał nagrzane od środka ścia-
ny.
Kiedy w końcu światło zwyciężyło również i tę ciemną noc, do Raviego dotarł ostry,
rześki zapach, jaki unosi się zawsze nad młodym lodem.
Oślepiła go biel, gdy lensman osobiście otworzył drzwi i, jakby go przepraszając, po-
prowadził aresztanta do ciepłej izby. W kuchni służąca przygotowała dla Raviego gorącą i
tłustą mięsną zupę. Uśmiechała się jakoś dziwnie, lensman zaś poklepywał go przyjaźnie po
plecach, wszyscy mieli miny, jakby się obawiali, że zamierzał im minionej nocy uciec. Ravi
musiał się uśmiechnąć. Co za dziwny świat!
Świąteczne noce były wyjątkowo długie, dwór właściwie nigdy naprawdę nie zapadał
w sen.
Młodzi wspólnie jeździli na nartach albo tańczyli, wciąż słychać było srebrzyste
dzwoneczki sań i skrzypienie płóz na sypkim, świeżo spadłym śniegu. Przeżył już kiedyś taką
świąteczną radość w Lyster, tam też stał z daleka i przysłuchiwał się radosnym śmiechom, za-
bawom młodzieży i wrzaskom rozdokazywanej dzieciarni.
Nie mógł sobie tylko przypomnieć, czy psalmy śpiewali tu i tam takie same.
Ale jeden, taki spokojny, niezwykle piękny, ten o radości i o aniołach, rozpoznawał na
pewno. Ta pieśń napełniała go smutkiem.
Ravi dostał na święta kwaterkę wódki, ukrył ją niby skarb i prowadził ze sobą walkę.
Udręka wynikająca z tego, że wie o istnieniu wódki, ale jej nie pije, była rodzajem narzuconej
sobie kary. W lepszych chwilach przyznawał, że postąpił bardzo rozsądnie, zostawiając sobie
lekarstwo na cięższe czasy.
Ale w wieczór sylwestrowy wypił wszystko do dna. Poprzedniego dnia bowiem do
lensmana przyszedł jeden z ludzi Torkjella i emanowała z niego taka zapowiedź nieszczęścia,
że Ravi obawiał się, czy zdoła to sam dźwigać.
Widział Helenę, unosiła nóż nad jakimś mężczyzną. Widział, że zadaje ciosy, raz za
razem, była w jego wizjach wiedźmą z długimi, rudymi włosami płonącymi wokół głowy.
Włosy zalewała krew wytryskująca z ran mężczyzny i spływająca później do jej nóg coraz
bardziej wzburzonym, coraz potężniejszym strumieniem. Czuł, że strumień go porywa, unosi
go z miejsca, znowu powracały niejasne wizje rzeki i płomieni, które zlewały się z nią w jed-
no.
Może to jest piekło, o którym mówi pastor?
To diabelskie miejsce, w którym Szatan daje swoim poplecznikom nową skórę za każ-
dym razem, kiedy stara, zwęglona, odpada od ciała.
Człowiek Torkjella prawie nie wspominał o Helenie, Ravi zaś nie miał odwagi zapy-
tać, nie wiedział, do czego mogłoby to doprowadzić. Nie byłoby rzeczą rozsądną informować
ludzi o swojej trosce o tę kobietę, mogłoby się to na niej zemścić, kiedy już go skażą.
- Pastor chce ją jako świadka. Mówi, że nie ma się co spieszyć z wysyłaniem jej do
miasta. Asesor się niczym nie przejmuje, ostatnie, czego on sobie życzy, to wybierać się w
drogę podczas złej pogody. Nie, ten człowiek najlepiej się czuje w swoim ciepłym domu, nie
lubi tej naszej żałosnej prowincji - szydził człowiek Torkjella.
Lensman się nie odzywał, ale widać było, że ów sługa prawa w niejednym się z aseso-
rem nie zgadza. Tamten miał władzę również nad lensmanem, mógł pozbawić go tytułu, zie-
mi i dworu. Mniejsza o tytuł, bez tego można żyć, ale ziemia i dwór to duma jego rodu. Nie
ma zbyt wielkiej ofiary, kiedy w grę wchodzi majątek.
Ravi zaciskał zęby, czując, że narasta w nim ostrzegawczy krzyk Może Helena usły-
szy, choć przecież nigdy się nie zdarzyło, by pojmowała jego uczucia, nawet gdy znajdowała
się blisko. Zresztą Helena poprzysięgła zemstę. Nie wyrzeknie się tego, ona nie pragnie spo-
koju.
Uświadomił sobie nagle, jak bardzo są do siebie podobni.
Może wybór łatwiejszej drogi był dla niej tak samo niemożliwy jak dla niego. Może i
ona, podobnie jak on, miała głęboko skrywane powody i myśli.
Nie potrafił się jednak uwolnić od swoich wizji i obraz Heleny z nożem wracał do nie-
go nieustannie, a Ravi nie odważył się o tym opowiedzieć nawet kotu.
Pierwsze oznaki wiosny 1745 pojawiły się już w lutym. Ziemia nadal była zamarznię-
ta, pod tym względem nic się nie zmieniło. I drzewa, nawet te otaczające dwór lensmana od
południowej strony, wciąż stały nagie. Pierwszej niedzieli po pełni księżyca, która nastąpiła
po wiosennym przesileniu, ludzie świętowali Wielkanoc tak, jak to czynili od czasu, kiedy
wiara w dobrego Chrystusa przybyła do tego kraju.
Przez ostatnie tygodnie Ravi nie wstawał z łóżka i zdawało się, że ani cieplejsze dni,
ani promienie słońca nie są w stanie wyrwać go z tego jakiegoś zimowego półsnu.
Lensman był zatroskany. Jeśli aresztant umrze mu przed rozpoczęciem tingu, będzie
miał nieprzyjemności i ze strony pastora, i ze strony asesora. Wzywał co jakiś czas dwie
mieszkające w pobliżu znachorki, które warzyły jeden wzmacniający napój po drugim, nie
ukrywały jednak, że pieniądze, które im lensman za to płaci, to czysta strata. Cieszyły się tyl-
ko, jeśli Ravi nie zwymiotował po kolejnej porcji wywaru.
Lensman zachodził do czeladnej, kiedy tylko mógł, i zastanawiał się, czy, kiedy już
sąd się zbierze, ta słabość będzie przemawiać na korzyść Raviego, czy wprost przeciwnie.
Wielki czarownik powinien przecież mieć jakiś sposób, żeby się wyleczyć z choroby?
Nie była ona zakaźna, jak się z początku obawiali, nikt inny w lensmanowym obejściu nie za-
chorował, szczerze powiedziawszy, dawno już nie było takiej spokojnej zimy, umarł tylko
stary z Hustadbakkplassen, który tam siedział na łaskawym chlebie, ale tego przecież można
się było spodziewać.
Nie, ta choroba chyba jednak będzie świadczyć na korzyść oskarżonego.
Przy okazji lensman napomknął pastorowi, jaki to słaby i schorowany jest ów jakoby
potężny pomocnik Szatana. Tamten jednak warknął w odpowiedzi, żeby się lensman miał na
baczności przed takimi podstępnymi sztuczkami. To właśnie dowód winy tego człowieka,
uważał duchowny. Chce udawaną chorobą wywołać współczucie i troskę nawet u zwierzch-
ności.
Lensman nie przestawał się nad tym zastanawiać, mógł godzinami siedzieć przy posła-
niu Raviego i rozmawiać z nim, chociaż niewiele udawało mu się z więźnia wydobyć. Różne
pytania niepokoiły przedstawiciela władzy, ale większości z nich nie odważył się głośno wy-
powiedzieć.
Kiedyś najmłodsza córeczka bawiła się kuferkiem matki i zgubiła srebrną broszkę po
prababce, lensman nie miał jednak śmiałości poprosić Raviego o pomoc. Ale aresztant sam z
siebie porozmawiał z dzieckiem. Później mała opowiedziała ze szczegółami, jak nią pokiero-
wał do miejsca, gdzie znajdowała się zguba.
A pewnej nocy zdarzyło się, że najmłodszy parobek przybiegł budzić gospodarza, bo
aresztant alarmował, że coś niedobrego dzieje się w oborze. Jedna z cielnych krów poroniła
nieoczekiwanie, ale ponieważ pomoc nadeszła szybko, zdołali zwierzę uratować. Mięso z nie-
donoszonego cielęcia zostało upieczone, poczęstowano nim także Raviego, ale on nawet ta-
kiego delikatesu nie był w stanie przełknąć.
Wtedy lensman nakazał, żeby mu codziennie dawać spory kieliszek najlepszej wódki
kminkówki, która ma działanie wzmacniające, poza tym poprawia apetyt, o czym lensman
przekonał się osobiście. Taka wódka nawet na jego stole pojawiała się rzadko.
Ravi pił i nareszcie na jego wargach pojawił się blady uśmiech.
- Musisz się wzmocnić - mówił mu lensman. - Nie możemy zanieść cię na ting na no-
szach, bladego i wycieńczonego jak teraz. Wyglądasz okropnie, człowieku, z tymi podbitymi
na czarno oczyma i włosami potarganymi jak u zwierzęcia! Musisz nabrać trochę ciała. Nie
zaszkodziłoby, gdyby ci się głos nie łamał jak podrostkowi, kiedy będziesz przemawiał w
swojej obronie.
Ravi znowu się uśmiechnął.
- Byłoby grzechem, gdybym ściągnął wstyd na dom lensmana w zamian za tę opiekę i
staranie, jakie mi tu wszyscy okazują. Gospodarz dba o mnie aż za dobrze, myślę, że pienią-
dze, jakie sąd za mnie zapłacił, nawet w części tego nie pokryją.
Uniósł kieliszek ku lensmanowi. Tamten mógł się przekonać, jak bardzo, mimo
wszystko, aresztant jest mu wdzięczny.
Pochrząkiwał odrobinę zawstydzony.
- No cóż, wielu z pewnością dziwi się moim poglądom. Ale ty... zresztą nikt nie może
powiedzieć, że lensman źle traktuje ludzi oddanych mu pod opiekę.
Ravi przełknął ostatnie obdarzone leczniczą mocą krople i tym razem poczuł, że cie-
pło rozprzestrzenia się w jego ciele.
- Lensmanie - szepnął. - Bardzo bym chciał wiedzieć... chyba nie powinienem pytać,
ale...
Chłop będący jego prawnym opiekunem przyglądał mu się z uśmiechem.
- Myślisz o Helenie? Tak, dawno się już zastanawiałem, co ty... Ale dobrze zrobiłeś,
żeś nikogo nie pytał.
Ravi czekał.
Lensman pochylił się nad nim i zniżył głos.
- Z tego, co wiem, to żyje i ma się dobrze. Torkjell nie miał z nią żadnych kłopotów.
Szczerze mówiąc, uważa, że dziewczyna zachowuje się przyzwoicie. Robotna jak rzadko, od
żadnego obowiązku się nie wymawia. On nawet powiada, że po sprawie weźmie ją za służą-
cą. Pewnie i tym razem osiągnie to, czego chce, jak to on.
Dobre wiadomości zdawały się nie do końca uspokajać chorego.
- Czy ona... czy... nie, już nic.
Chłop wzdychał ciężko i gładził swoją brunatną brodę.
- Nic więcej nie wiem, Ravi. Ale już niedługo sam ją zobaczysz. Na sprawę przezna-
czono całych pięć dni. Ma się rozpocząć na początku maja, jak słyszałem.
Lensmana niepokoiło trochę, że więzień nigdy nie wspomina o swoich obawach zwią-
zanych z sądem. Musiał przecież wiedzieć, że w takich sprawach nie można liczyć na łaskę.
Pytanie odnosi się raczej do tego, czy ma to być topór, czy sznur, wszystko inne jest oczywi-
ste. Może upłynąć jeszcze wiele czasu do wykonania kary, bo zdolni adwokaci potrafią się
odwoływać aż do króla. Ale prędzej czy później godzina Raviego wybije.
- Jak i dla wszystkich innych - szepnął Ravi cicho, a lensman zadrżał.
Noce były teraz dużo jaśniejsze i co najmniej dwa razy krótsze niż podczas zimowego
uśpienia świata. Ravi jednak sypiał równie długo i wcale nie stawał się silniejszy, jak to od-
czuwa większość ludzi, kiedy pola zaczynają się zielenić, a młode rośliny smakują wspaniale
po słonym zimowym jedzeniu.
W końcu lensman zaczął go zmuszać do wstawania. Codziennie musiał parę godzin
spędzać na podwórzu i razem z najstarszym parobkiem i dziadkiem na dożywociu pomagać
przy naprawianiu grabi, uprzęży i motyk. Ostrzyli też kosy i sierpy.
Ludzie odwiedzający dwór lensmana gadali, że to niebezpieczne dawać takie narzę-
dzia do ręki człowiekowi prawie już skazanemu na śmierć.
Ale nic się nie stało.
Ravi nie witał się z żadnymi obcymi, co zresztą oni przyjmowali z ulgą.
Tylko kiedy na dziedzińcu pojawiały się dzieci, unosił głowę i patrzył za nimi w roz-
marzeniu, ręce spoczywały wtedy na kolanach, ale gdyby ktoś znalazł się blisko niego, do-
strzegłby, że wargi mu drżą.
Może to dziwne, ale dzieci się go nie bały, chociaż matki mocno chwytały je za ramio-
na i nakazywały iść się bawić gdzie indziej.
Nawet w ciągu dnia spał więcej, niż czuwał, jakby sen był dla niego ucieczką. Odkrył,
że jeśli śpi wystarczająco dużo, to mimo koszmarów ma też czas na odpoczynek.
To go wzmacniało, czuł to wyraźnie, ale chociaż do rozpoczęcia tingu zostało już tak
mało dni, że można je było zliczyć na palcach, kręgi pod oczami były tak samo sinoczarne.
Sny nawiedzały go teraz gwałtowniejsze niż dawniej, ludzie latali w powietrzu, sie-
dząc w ogromnych, zamkniętych powozach z ognistymi kołami. Widywał wiele ubranych w
najdziwniejsze stroje osób, widział je oddające cześć bożkowi, który mówił i poruszał się,
chociaż był martwy, zrobiony z zimnego żelaza. Migały mu długie szeregi świateł, przesuwa-
jących się po dwa w ciemnościach, niczym nie mający końca marsz z pochodniami.
To pochód umarłych, pomyślał, widząc blade twarze jakichś obcych ludzi, poruszają-
cych się obok siebie poprzez równinę bardziej płaską niż jakikolwiek widziany przez Raviego
krajobraz.
A chmury na ich niebie też nie były takie jak te, które nauczył się obserwować i tłu-
maczyć; czasem były czerwone jak niebo przed huraganem lub tak wielkie, że niemal przesła-
niały horyzont, a on tracił nadzieję, czy jeszcze kiedykolwiek zdoła go zobaczyć.
Opróżniał swój kieliszek wódki szybciej niż przedtem i zdawał sobie sprawę, że dzia-
łanie alkoholu powoli słabnie. Nie odważył się jednak prosić lensmana o więcej i codziennie
sobie obiecywał, że jutro na pewno zostawi na później porcję, którą dostanie na wzmocnienie.
W wielu snach powiewały rude włosy Heleny, zwłaszcza w połączeniu z płomieniami,
które, jak wiedział, dotykały go w szczególny sposób. Czuł, że każdej nocy pożar się przybli-
ża. Prorocze sny, przecież wkrótce się to stanie. Z ulgą gromadził dowody na to, że postąpił
słusznie, wysyłając Johannę do domu. Płomienie, których się lękał i które sprawiły, że po-
zwolił, by Johanna wyjechała sama, nie były pijackim rojeniem. Wiedział, że to się stanie, nie
wiedział tylko jak. Może izba czeladna się spali? Może pójdzie z dymem dom tingowy? A
może pastor zechce doprowadzić sprawę do końca i zażąda, żeby czarownika stracić na sto-
sie?
W miarę upływu czasu coraz bardziej w to wierzył.
Ale płomienie były teraz niczym starzy przyjaciele, bez powodzenia próbował wywo-
łać w sercu lęk, wyobrażając sobie, jak stoi, związany, na stosie, niczym oskubany kogut
umocowany nad ogniem do pieczenia.
Musi przecież istnieć jakiś spokój.
Gdzieś przecież musi go znaleźć.
Jeśli trafi do tego piekła, o którym gada pastor, to tam są płomienie, ludzie tak mówią.
Będzie to w końcu miejsce, do którego przynależy, a już samo to daje jakiś rodzaj spokoju.
Lensman sprawiał wrażenie zatroskanego.
Za niespełna tydzień asesor wznowi rozprawę.
Lensman został jednym z sędziów tingowych, pastor bardzo na to nalegał. Lensmana
zaś dręczyło to bardziej, niż chciałby przyznać.
Myśli Raviego stawały się coraz bardziej mętne, jakby długotrwała zimowa drzemka
znieczuliła go skuteczniej niż wódka. Nadal odczuwał ból, ale stłumiony, jako głuche, nie-
ustanne pulsowanie pod skórą.
Dlatego miotał się i wrzeszczał przerażająco, aż wszystkich mieszkańców dworu po-
stawił na nogi, kiedy pewnego gorącego niedzielnego popołudnia pojawiła się całkiem nowa
wizja. Lato spadło właśnie nieoczekiwanie na ziemię, rzeki napełniały się wzburzoną, buro-
brązową wodą.
Ludzie nie rozumieli bełkotliwych słów, które wykrzykiwał, nie znali faktów ani
strasznych wydarzeń, o jakich w przypływie szalonego strachu chciał im opowiedzieć. Ludzie
lensmana z drżeniem spoglądali po sobie. Widocznie nieszczęśnik nareszcie pojął. Dotarło do
niego, jak źle mają się jego sprawy. Jeszcze kilka dni i będzie po wszystkim.
Zablokowali więc dodatkowymi skoblami drzwi i okna czeladnej izby, w której ostat-
nimi czasy Ravi na ogół samotnie przebywał. Lensman bał się o jego zdrowie i stan jego
umysłu, a z jeszcze większym lękiem myślał, co by się stało, gdyby więźniowi strzeliło coś
do głowy i chciał uciec teraz, przed samym tingiem.
Nie widział wyjścia, wizje napierały z wielką intensywnością, od dawna już tak nie
bywało. Oczywiście czuł się okropnie, kiedy widział bratobójstwo albo dzieci, które utonęły
podczas nieszczęścia nad Strandefjorden. Ale teraz to było naprawdę okrutne widowisko,
wszystko docierało do niego z krystaliczną jasnością, i dudnienie ziemi, i śmiertelne wrzaski
ludzi.
Widział też bardzo wyraźnie każdy osuwający się kamyk, każde drzewo łamiące się
niczym sucha gałązka pod ogromnymi masami błota, kamieni i całych bloków skalnych.
Domy też rozsypywały się jak małe szałasy z gałązek, które dzieci w zabawie budują
dla swojego inwentarza z szyszek i żołędzi.
Ludzie natomiast spali równie spokojnie jak przedtem, ani jedna osoba niczego w tę
cichą noc nie przeczuwała. W zagrodach wisiały na drzewach zimowe pierzyny i ubrania wy-
trzepane i wypłukane przez pracowite kobiece ręce, które w ten sposób zaklinały zimę, żeby
zdecydowała się odejść na dobre, skoro lato jest tuż, tuż.
Ale dzienny upał też został zmieciony, masy powietrza, które jako pierwsze spadły na
ludzkie siedziby, były zimne i gęste.
Osuwające się rumowisko zabijało ludzi, a ci, którzy nie od razu zginęli, odnieśli tylko
rany, zakrwawieni biegali po ruinach swoich domów, nawołując dzieci. Widział kobietę leżą-
cą pod stosem drewna ze zburzonej ściany. Za jej głową sterczało jeszcze oparcie łóżka.
Twarz miała całą, ale obie ręce strasznie poharatane. Ściskała w dłoniach coś, czego Ravi nie
widział.
Przytrafiło się to w Al, w dolinie u podnóża gór. Ziemia zaczęła namiękać tak szybko,
że ze zbocza góry runęło osypisko kamieni, pomieszanych z błotem, wyrywając po drodze
drzewa, spadło na pięć leżących w dole zagród i zmiotło je z powierzchni. Tylko niewielu
mieszkańców zdołało się uratować. Echo dudnienia, jakie to wywołało, długo utrzymywało
się w wizji Raviego. Wiedział, że nie jest w stanie zapobiec nieszczęściu, że nie ma na świe-
cie takiego człowieka, który potrafiłby powstrzymać górę rękami czy myślami.
Może jednak zdoła ostrzec ludzi, nakłonić ich, by opuścili zagrożone domy?
Może zechcą go wysłuchać? Jeśli uwierzyli słowom pastora, że on widzi przyszłość
oczami Diabła, to jak przyjmą ostrzeżenie? Może pomyślą, że to z jego strony rodzaj poże-
gnalnego listu, dobry uczynek na koniec... Ale czas nagli, jest go naprawdę coraz mniej, serce
bijące w wizji Raviego nie chciało zniknąć nawet wtedy, kiedy bębnił w grube drzwi i jeden z
synów lensmana z wahaniem je otworzył.
- Przyprowadź ojca! Jak najszybciej sprowadź lensmana!
- Ale jego nie ma w domu. Pojechał na spotkanie z ludźmi z Medhus i Palgard. Wróci
dopiero jutro wieczorem.
Te słowa poraziły Raviego. Drzwi zostały zamknięte bardzo ostrożnie, ale zgrzyt zam-
ka brzmiał w głowie Raviego jak echo dudnienia spadających mas ziemi.
Popołudnie było takie jasne i piękne.
Ravi uniósł głowę, przymknął oczy, poczuł, że zęby kaleczą policzek, ale nie zważał
na to, z całych sił pragnął przesłać tę jedną, jedyną wiadomość.
Przyszła o brzasku i przyniosła ze sobą nóż. Słyszał po tamtej stronie jej ciężki od-
dech, kiedy mocowała się z opornym skoblem. Rozległo się ostre zgrzytnięcie, potem cisza,
ale kiedy usłyszał lekkie stuknięcie, zrozumiał, że ciężka zatyczka metalowego skobla leży
już na trawie. Przypadł do drzwi, słyszał chrobot jej palców po tamtej stronie, musiał zdecy-
dowanie przytrzymać uchylające się skrzydło, bo ona przecież nie wiedziała, że gdy tylko
otworzy je do połowy, to zawiasy głośno skrzypną.
- Ravi! Żyjesz, Bogu dzięki! Miałam takie koszmarne sny, Ravi, musiałam przyjść...
Chciał powiedzieć „dziękuję”, ale był tak zachrypnięty, że nie wykrztusił ani słowa.
Uśmiechała się do niego, raz po raz w ciemnościach dostrzegał blask jej oczu. Szybko chwy-
cił ją za rękę i położył palec na ustach. Pochylili się oboje mocno, kiedy okrążali narożnik
domu, a potem biegli dalej, ukrywając się za budynkami. Nigdzie nie było widać żywej du-
szy. Lensman będzie miał kłopoty, pomyślał Ravi. Ale może, może będzie po wszystkim, za-
nim on wróci?
Trzeba było pół dnia, żeby zejść do Al, a potem jeszcze godzinę lub dwie, by dotrzeć
do Svarteberg. Ravi nie wiedział, czy to się ma stać dzisiejszej nocy, czy też może już się sta-
ło, kiedy Helena biegła na łeb, na szyję, żeby go uwolnić. Nie opuszczało go jednak wyraźne
uczucie, że czas nagli, i biegł tak szybko, jak mu na to pozwalał wycieńczony organizm. Do-
piero kiedy Helena przyciągnęła go do siebie, mówiąc, że w końcu serce nie wytrzyma takie-
go wysiłku, zatrzymał się i opadł na bujną, świeżą trawę.
- Zamęczysz się! Na co ci się zda ta cała ucieczka, jeśli i tak wpadniesz w łapy tego,
co chodzi nocą? Znajdźmy sobie jakąś kryjówkę i przeczekajmy tam, dopóki oni nie pomyślą,
że jesteśmy już daleko stąd. Ja znam taką małą grotę - powiedziała nieoczekiwanie rozmarzo-
nym głosem.
- Twoja matka się tam ukrywała - wydyszał Ravi. - Ale tutaj idzie o całkiem inną spra-
wę, Heleno. Ja nie uciekam... ucieczka naprawdę na nic się nie zda. Muszę jednak coś zrobić i
to jest okropnie ważne...
- Poczekaj, wypij no to. Najpierw odpocznij, żebyś znowu mógł normalnie oddychać,
a potem opowiesz mi o tym, co jest ważniejsze od twego własnego życia - powiedziała suro-
wo.
Napój miał cierpki smak, przypominał wywar z gorzkich ziół, pieprzu i wędzonego
szpiku kostnego. Helena pomyślała, że Ravi będzie pewnie potrzebował czegoś na wzmocnie-
nie.
Spoglądała na niego spod oka. Gdyby jej nie znał, mógłby sądzić, że wątpi w prawdzi-
wość jego słów. Dziewczyna klęła, szarpała niskie gałązki drzewa, pod którym odpoczywali.
Gryzła je, rozgniatała na miazgę swoimi mocnymi szczękami. Oczy miotały błyskawice.
- Więc chcesz poświęcić życie dla jakichś nieznajomych chłopów mieszkających pod
tą górą?
W jej głosie brzmiało szyderstwo.
Nie był w stanie odpowiedzieć ani tak, ani nie.
- Nie mogę milczeć - wyszeptał tylko. - Tu chyba chodzi o zbawienie mojej duszy...
- Phi! Widzę, że pastor cię przestraszył! Ravi potrząsał głową w zamyśleniu.
Dzień był piękny i gorący, wokół panowała cisza, nawet pies nigdzie nie zaszczekał.
Przez nikogo niezauważeni przemknęli obok zabudowań w Kvilsa, a potem szli leśnymi dróż-
kami wydeptanymi przez bydło. Teraz mieli pod sobą spokojne wody Strandijorden, brzegi
od dawna były wolne od lodu. Zagrody nad fiordem spoczywały w ciszy jakby porażone tym
nieoczekiwanym majowym upałem.
- Zaraz musimy ruszać dalej - powiedział Ravi.
- Chyba nie mamy się co tak spieszyć. Oni nas znają, Ravi. Chyba nie chcesz, żeby cię
złapali, zanim dojdziemy do Svarteberg? A poza tym, co zamierzasz zrobić? Chcesz może
ostrzec pastora czy jak?
- Nie... On by mi nie uwierzył. Nie, sam muszę porozmawiać z chłopami. Któryś z
nich musi przecież zrozumieć, że sprawa jest poważna, że nie gadam głupstw. Oni wiedzą, co
pastor o mnie mówi, wiedzą, że potrafię zobaczyć to, co się jeszcze nie zdarzyło.
- Tak, już widzę, jak ci wierzą - syknęła Helena ze złością. - A nawet jeśli tak będzie,
to niech ci się nie wydaje, że okażą ci potem choćby odrobinę łaski! Oskarżą cię, że góra osu-
nęła się za twoją sprawą.
- Pewnie masz rację - rzekł Ravi cicho i położył się na młodej trawie. Jakieś ptaki na-
woływały się z wielkim zapałem w koronach drzew. Wiele razy w swoim życiu tak leżał i
czuł pod plecami, jak zimowy chłód ziemi ustępuje ciepłu.
- Zaziębisz się - powiedziała Helena gdzieś nad nim.
Uśmiechała się z goryczą. - Och, Ravi, oni nie mogą tak po prostu cię zabić...
Te słowa dotarły do niego jak szelest wiatru w koronie drzewa, jak cichy szept. Nagle
uświadomił sobie, że Helena jest jedyną istotą, która może wywołać łzy w jego suchych
oczach. Nie chciał, żeby teraz do tego doprowadziła, skoro tak długo pozwalała mu widzieć
między nimi tylko białą lodową ścianę.
- Helena - zaczął ochryple. - Nie... nie możesz... nie wolno ci...
I wtedy poczuł jej usta na swoich, były jak ta wiosenna ziemia, nagrzane ciepłem od-
dechu i słońcem, zachowały jednak jakiś dziwny chłód, który jeszcze bardziej pogłębiał jego
smutek.
- Leż spokojnie i nie gadaj - szepnęła, tym razem swoim zwyczajnym głosem.
Sprawiała wrażenie przestraszonej, jej wargi były niepewne, zaciskała je i przesuwała
po całej jego twarzy w parodii pocałunku. Nie miał odwagi oddychać, bał się, że złe myśli
znowu powrócą, instynktownie wyczuwał, że w tej chwili nie powinien posługiwać się roz-
sądkiem.
Helena z wolna rozchylała wargi, stawała się bardziej pewna siebie, wilgoć z jej odde-
chu osiadała mu na twarzy, czuł słodki, nieznajomy zapach.
W ten sposób żadne dziecko nie pachnie, przemknęło mu przez myśl.
W głębi duszy wiedział, że szuka usprawiedliwienia dla grzechu, który zamierzał po-
pełnić. Kiedy jednak uniósł powieki i spojrzał w jej oczy, nie potrafił już odwrócić wzroku.
- Wciąż o tobie myślałam, Ravi... Wymawiała te słowa z trudem.
- Ja... nawet nie wiesz, jak mi było ciężko, wprost nie mogłam się skupić na niczym
innym.
- Słyszałem, że pracujesz dobrze, że Torkjell jest z ciebie zadowolony.
- Taaak... on jest zadowolony. Nigdy więcej mnie nie dotknął. Inni zresztą też nie - do-
dała jakby zdziwiona.
- To bardzo dobrze - szepnął i zarumienił się jak młody chłopiec, kiedy ręką dotknął
brodawki jej piersi.
Przytuliła się do niego mocno, jedną nogę wsunęła między jego nogi i oplotła go ra-
mionami, które przypominały korzenie drzewa wystające z ziemi.
- Trzymaj mnie mocno - szepnęła, chociaż on już to robił. - Nie mogą mi cię odebrać.
Nie mówiła tego żałośnie, rozpaczliwie jak przestraszone dziecko, ani z płaczem, jak
kobieta, którą opuszcza kochanek. Głos Heleny miał jakąś stanowczość, upartą siłę, jakby te
słowa spłynęły na niego z samego nieba.
- Nie, nikt mnie nie zabierze - zapewnił spokojnie.
Leżeli tak długo, czuli pulsowanie swoich ciał, to była słodka udręka, którą każde
chciało zatrzymać choćby jeszcze przez chwilkę, oboje wstrzymywali oddech i zbierali siły.
To ona poruszyła się pierwsza, pocałowała go, potem jeszcze, i jeszcze, coraz gwał-
towniej, coraz odważniej. Przestawała oddychać, jakby chciała go wchłonąć w siebie, a on nie
mógł się nadziwić, jak ją rozpalają te pocałunki. I nagle przyszło mu do głowy, że ta kobieta
całowała w swoim życiu znacznie mniej mężczyzn, niż ich dopuściła do swego ciała.
Wzruszony starał się opanować, nie chciał niczego przyspieszać, myślał: Może ona
pragnie właśnie tego, i tylko tego. Helena dyszała, jakby ją coś przestraszyło. Atmosfera mię-
dzy nimi była taka gęsta, że za każdym razem, kiedy Helena brała oddech, miała wrażenie, że
to Ravi wdmuchuje powietrze prosto w jej płuca.
Złagodniała teraz i uspokoiła się trochę, wodziła po jego ciele palcami zakrzywionymi
jak szpony.
Ravi raz po raz wypowiadał szeptem jej imię, ona mu odpowiadała.
Nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, które z nich dwojga co robi, Ravi stwierdził, że
jest na pół nagi i leży w wiosennej trawie. Miał wrażenie, że ziemia traci ostatnie resztki zi-
mowego chłodu, kiedy on tak mocno przyciska nagą skórę do młodych roślinek. Senne wi-
dziadła bywały najczęściej zamazane i niejasne, tylko czasami miał przed oczyma wyraźny
obraz. Zdarzało się wielokrotnie, że nie odróżniał, czy świat w istocie istnieje, czy też wszyst-
ko rozgrywa się wyłącznie w jego głowie. Teraz mógł znowu chwytać rzeczywistość pełnymi
garściami i przeżyć kilka szczęśliwych chwil, wiedząc, że to się dzieje naprawdę.
Usłyszał, że Helena szepcze, nagle spłoszona i mała:
- Ravi, ty jesteś jedyny...
Zęby zgrzytnęły w jej ustach, ręce, które starały się powyjmować grzebyki z włosów,
były małe i drżące. Wiedział, że ona będąc z innymi mężczyznami nigdy nie rozbierała się do
naga. Ale teraz klęczała na trawie, pochyliła głowę do przodu, jakby ją miała położyć pod to-
pór, i wciąż mocowała się z grzebykami w gęstych, rudych włosach. Miała na sobie spódnicę,
teraz bujna, mieniąca się czerwienią fala okryła jej nagie ramiona i piersi. Helena wyprosto-
wała się i popatrzyła na niego.
Oczy były błyszczące i ciemne, zieleń w nich wydawała się jedynie słabym echem
wód fiordu, jakiegoś miejsca, fali, którą on kiedyś przeciął wiosłem.
- Helena...
Teraz ona opowiedziała mu szeptem o warkoczu, o włosach, o tym, jak zdołała ochro-
nić maleńką cząstkę siebie. Mężczyźni ją bili, próbowali zrywać czepek z jej głowy, inni pro-
ponowali podwójną zapłatę za to tylko, by mogli na okamgnienie zobaczyć ów ogień, który
ukrywała pod czepkiem. Niektórzy mocowali się z nią z taką siłą, że nie była w stanie się bro-
nić, i udawało im się zerwać czepek z jej głowy, ale zawsze w takich razach bledli, żaden z
nich nie wrócił już, żeby się skoncentrować na innej części jej osoby, kiedy wbiła w nich
swoje zielone, pełne nienawiści oczy.
- Mam ładne włosy, wiem o tym - powiedziała na koniec.
- Ty cała jesteś ładna.
- Nie... ale włosy mam gęste, pełne życia. Zauważyłeś to, Ravi?
Nie musiał odpowiadać na to zadane z uśmiechem pytanie, bo jego ręce już się unosiły
w stronę lśniących loków, przeczesywał je, nabierał pełne garście mięciutkiego, spływającego
w dół jedwabiu. Jej skóra była z tego samego materiału, tylko gorętsza i jeszcze bardziej
pachnąca.
Przyciągnęła go do siebie, upadli oboje na trawę, zatonął w tej miękkiej czerwieni i w
cudownym oszołomieniu słyszał jej perlisty, wyzwalający śmiech.
Helena zmieniała się nieustannie, rozbawiona i poważna, gorąca i nieskończenie wraż-
liwa.
Przed oczyma Raviego pojawił się obraz Johanny, uśmiechała się leciutko, a Ravi nie
chciał, żeby zniknęła, smutek, jaki w tej chwili odczuwał, łatwiej by im było dźwigać we tro-
je. W Johannie nie ma nienawiści, wiedział o tym.
A Helena dała mu coś, czego nigdy jeszcze nie przeżył, niezwykła rzeczywistość, w
której się teraz znajdował, była równie gorąca, pachnąca i otwarta jak ta kobieta, oddająca mu
całą siebie.
Helena miała przy sobie nóż, wyjęła go teraz z pełną szacunku miną. Ravi patrzył na
nią, jakby się bał. Ona unosiła nóż wolno, lecz bardzo stanowczo ku swojej twarzy. Gwałtow-
ny ruch przy pierwszym cięciu przestraszył Raviego tak, że podskoczył. Czerwony obłok zsu-
wał się po kobiecej szyi. Oczy miała ciemne, usta układały się do uśmiechu.
Kiedy w końcu odłożyła nóż w trawę, siedziała, jak w kąpieli, w stosie własnych wło-
sów. Zbierała je garściami i oddawała Raviemu. Nie mógł ich przyjąć, nie wiedział, skąd
miałby wziąć tyle siły, by wyciągnąć do niej ręce. Ale ona uśmiechnęła się nieco szerzej i
wtedy jego odrętwiałe ramiona się poruszyły.
- Dziękuję - wyszeptał gorączkowo.
Helena zadowolona kiwała głową.
ROZDZIAŁ XVI
Jeszcze nie skończył sprzątania stajni, stara klacz stała po prostu w gnoju. Gospodarz
popchnął ją zirytowany, wyciągając widłami nawóz.
- Posuń się, ty przeklęta chabeto...
Z wysiłku pot zalewał mu twarz, miał nadzieję, że baba ugotuje coś smacznego na ko-
lację, nie znowu tę przeklętą kaszę na wodzie.
Kiedy nareszcie mógł się otrzepać przed stajnią i włożyć czapkę na głowę, zobaczył
obcego mężczyznę i kobietę biegnących w stronę jego obejścia. Mimo woli zacisnął powieki,
jakby nie wierzył własnym oczom. Czyżby wędrowni kramarze w tym roku tak wcześnie za-
częli? Ale ci nie mieli ze sobą nic, ani wózka ze szmatami, ani kuferków pełnych igieł, nici,
noży czy innych przydatnych drobiazgów.
Kobieta okręciła głowę podartą chustką, długą spódnicę zadarła wysoko, jakby jej
przeszkadzała w biegu.
Co to za jedni?
Chłop pospieszył, żeby ich nie wpuścić na podwórze. Tacy zawsze ściągają na czło-
wieka jakieś nieszczęście. A jak żona ich zobaczy, to z pewnością zaprosi do domu i nakarmi.
Potem trudno się takich pozbyć, wciąż będą wracać.
- Zatrzymać się! Ani kroku dalej! Czego szukacie na moim dziedzińcu?
Mężczyzna natychmiast przystanął, jakby się wahał. Widocznie żywią respekt dla po-
rządnych ludzi.
Obcy zdjął kapelusz, pozdrowił Pana Boga. Chłop mamrotał pod nosem, ręce wsunął
głęboko w kieszenie spodni i wymacał nóż spoczywający na jej dnie.
- Przychodzimy z bardzo ważną sprawą. Ty chyba mnie znasz, jestem Ravi Reinssonn,
albo Knut Plassen, z kościelnej wsi.
Słysząc nazwisko, chłop zmrużył oczy, odskoczył parę kroków w tył i pospiesznie wy-
dobył nóż. Trzymał go groźnie przed sobą.
- Wynosić mi się stąd, szatański pomiocie! Ale już! Przerażony wymachiwał bronią, a
kiedy Ravi zbliżył się do niego, w oczach gospodarza pojawiła się panika.
- Nie... nie... ja nie chcę zrobić krzywdy ani tobie, ani twojej rodzinie. Przynoszę ci
bardzo ważne ostrzeżenie... Musicie uciekać! Natychmiast przekaż wiadomość najbliższym
sąsiadom, że zbliża się nieszczęście.
- Ani kroku dalej, ty draniu, bo wbiję ci nóż w gardło! Ravi zatrzymał się. Chłop był
bliski utraty zmysłów ze strachu, teraz wolną lewą ręką zaczął robić w powietrzu znaki krzy-
ża.
- W imię Boże, wysłuchaj mnie... uwierz mi! - Nie!
Ravi mówił bardzo wysokim głosem, on też był bliski paniki.
- Nadchodzi wielkie nieszczęście, osunie się ziemia i kamienie jeszcze dziś wieczorem
albo w nocy, najpóźniej jutro... nie wiem dokładnie. Wiem tylko, że grozi wam straszne nie-
bezpieczeństwo! Musicie natychmiast zabrać dzieci i inwentarz i uciekać! W górę do Tveito
albo Adnegarden, tam będziecie bezpieczni...
- Na rany Chrystusa, dlaczego przychodzisz do nas, żeby ściągnąć nieszczęście na nas,
niewinne dzieci Boga? Wynoś się stąd, powiedziałem! Wynoś się w tej chwili!
Ravi ruszył na niego.
Nóż przeciął powietrze, wychudzonemu człowiekowi desperacja dodawała sił, chłop
upadł raczej ze strachu przed strasznym demonem niż pod wpływem uderzenia.
Siedząc okrakiem na gospodarzu Ravi spojrzał mu głęboko w oczy.
- Ty głupcze, narażasz życie swoje i rodziny! Gdybym chciał cię zabić, to mógłbym
zrobić to teraz! A gdybym był posłańcem Szatana, to bym cię zawczasu nie ostrzegał!
Chłop kręcił głową w jedną i drugą stronę, oczy wyłaziły muz orbit. Ravi puszczał go
wolno, czując, że nieszczęśnik jest po prostu sztywny. Przeraziło go to, że ma jeszcze taką
siłę, że potrafi wywołać w ludziach paraliż, doprowadzić ich do szaleństwa ze strachu.
Gospodarz odczołgał się pospiesznie parę łokci po pokrytej jeszcze płatami śniegu zie-
mi, potem zerwał się na równe nogi i jak szalony pomknął, jakby niskie drzwi chaty stanowiły
dlań ostatni ratunek. Ravi go nie gonił. Słyszeli zgrzyt żelaza, kiedy chłop zamykał skobel.
Dziecko zaczęło okropnie krzyczeć, pewnie na widok wykrzywionej twarzy ojca.
- Nic tu nie zwojujemy - westchnęła Helena. - Trzeba iść do tamtej zagrody.
Trzy gospodarstwa pod Svarteberg leżały obok siebie w szeregu, odgrodzone kamien-
nymi parkanami. Pola ciągnęły się daleko aż do koryta rzeki. Tuż pod samą górą rósł dziki,
niewykorzystywany lasek. Ludzie lękali się mas wody, spadających z hukiem w zagłębieniu
żlebu. Teraz w górach śnieg topniał bardzo szybko i wody w rzece było już tyle, że najstarsi
ludzie nie pamiętali czegoś podobnego.
Ravi i Helena biegli do sąsiedniej zagrody.
A potem do następnej.
W trzecim domu zastali zaryglowane drzwi i za całe powitanie usłyszeli śpiewany
przez domowników psalm.
Kiedy światło dnia paliło się na zachodzie już tylko wąską czerwonawą smugą, Ravi
położył się w jakiejś bruździe i zaciśniętymi pięściami grzmocił błotnistą ziemię tak, że woda
i muł rozpryskiwały się na wszystkie strony.
- Nie chcą mnie słuchać... nie chcą. Te żałosne... przerażone... oni myślą, że ja im coś
zrobię... myślą...
- Widziałam, że jeden pobiegł do wsi - oznajmiła Helena ponuro.
- No to niedługo tu będą, ludzie pastora i lensmana... zdaje mi się, że w gospodzie są
żołnierze... widziałem konie...
Ravi nie był w stanie podnieść się z błota. Powoli ubranie i buty przemakały, chłonęły
wodę z bruzdy.
- Wstań! - nakazała Helena cicho. - Próbowałeś, chciałeś dobrze. Teraz musimy stąd
uciekać, czasu zostało niewiele. Gdzieś niedaleko w górach musi być jakiś szałas, a może
skalny nawis, pod którym się ukryjemy. Jeśli szczęście nam dopisze, jutrzejszej nocy przej-
dziemy na drugą stronę gór. Przez Vats...
Znowu w jej oczach pojawił się błysk, wuj jej matki w Myking... tam gdzie Liv -
Więźniarka urodziła martwe dziecko. Helena chciała zobaczyć to miejsce. Może nawet po-
zwoli, żeby ją rozpoznano. Ravi wszystkimi zmysłami wyczuwał nadchodzącą katastrofę, a
może po prostu zmarzł, leżąc w tej wodzie?
Potrząsnęła nim, poczuła, że kuli się i dygocze.
- Marzniesz, ty głupi... wstawaj! Ravi, na Boga... Dziwne, ale tym razem posłuchał, ze
zdumiewającą siłą zerwał się na nogi i otrząsał się jak przemoczony pies. Włosy zwisały mo-
krymi kosmykami na twarzy. Oczy mieniły się czarno jak żelazo i jak żelazo były nieprzenik-
nione.
- Musisz iść, Heleno. Ruszaj zaraz! Zabraniam ci cokolwiek mówić, musisz biec!
- Znowu mnie od siebie wyprawiasz? Nie, nie, tylko nie to... nie teraz, Ravi, ty...
- Biegnij, Heleno! Ze względu na pamięć twojej matki! Ze względu na mnie... uciekaj!
- Ale co ja ze sobą zrobię? - wyjąkała.
Nie miał czasu, żeby się teraz dziwić, jaka ona jest odmieniona, jaka stała się bezbron-
na i bezradna. Mimo wszystko to jednak Helena, odzyska tamtą dawną siłę, gdy tylko znaj-
dzie się daleko od niego. Da sobie radę.
Nagle zobaczył, że dziewczyna płacze.
- O, mój Boże, nie płacz... nie...
- Oni cię złapią, zabiją cię... przeklęci chłopi, zasłużyli sobie na śmierć, zadławieni tą
samą przeklętą ziemią, której tak się boją utracić!
Objął jej ramiona, tulił do siebie, aż przestała płakać. Czasem tylko jeszcze szloch
wstrząsał drobnym ciałem. Spojrzał jej prosto w oczy, mówił cichym, łagodnym głosem:
- Heleno, nie mamy wyjścia, ale obiecaj mi, że nie pozwolisz się schwytać. Obiecaj,
że uciekniesz i będziesz o siebie dbać. To jedyne, co możesz zrobić, jeśli jest tak jak mówisz,
że nie chciałabyś mnie utracić. Jeśli zrobisz to, o co cię proszę, nigdy mnie nie utracisz.
Z trudem przełykała ślinę, wstrząsana szlochem patrzyła na niego z niedowierzaniem.
- Będziesz musiała przejść przez góry. Przez wiele gór. A potem zobaczysz fiord, nie-
daleko placu targowego w Laerdal. Musisz iść i nie odpoczywać więcej niż to niezbędne. Je-
steś silna, Heleno, dasz sobie radę. Potem musisz iść brzegiem fiordu do tego miejsca, gdzie
woda wrzyna się najgłębiej w ląd. Do Lyster. Do dworu, który nazywają Karlsgard. Tam spo-
tkasz Johannę. Ona cię przyjmie.
- Johanna? Twoja żona? Zwariowałeś?
- Nie, nie zwariowałem. Musisz mnie posłuchać, Heleno, nie bądź taka głupia jak ci
chłopi!
- Ona mi nigdy nie uwierzy! A jeśli nawet, to wyrzuci mnie jeszcze prędzej! Ty ją
oszukałeś, Ravi, czy ty tego nie rozumiesz? Ona będzie mnie nienawidzić, a ciebie jeszcze
bardziej!
- Nie! Johanna wie... Johanna zrozumie. Obiecaj mi, że do niej pójdziesz!
Helena skuliła się, ramiona stały się dziwnie wiotkie i okrągłe pod jego rękami. Poca-
łował ją, całował tak długo, że o mało mu serce nie stanęło.
Mrok otulał ich bezpiecznie. Svarteberg stała niczym potężny tron ponad żyznymi po-
lami.
Helena patrzyła, jak Ravi znika w ciemnościach.
- Zaczekaj! Och, Ravi nie...
Ale jego już nie było. Ruszyła za nim, przedzierała się przez niskie krzaki, zaraz jed-
nak znalazła się w otwartej przestrzeni. Lasek ze wszystkich stron otaczały pola. Ravi jakby
się zapadł pod ziemię. Przeniknął ją dreszcz, w ustach poczuła smak żółci. Potem ona też po-
biegła, ale w drugą stronę, ku górom, w stronę Vats.
Niełatwo było znaleźć suchą brzozową korę, nie pomyślał o tym. W końcu jednak ze-
brał sporą wiązkę kory i suchej zeszłorocznej trawy, owiązał ją brzozowymi gałązkami i nasa-
dził na długi kij.
Przymknął oczy i skoncentrował się, potrzebował wszystkich sił, zimny pot spływał
po całym ciele.
Wkrótce między jego dłońmi trzymającymi wiązkę pojawił się dym, ciepło było nie-
przyjemne, jakieś obce. Po chwili sucha trawa zajęła się jasnym płomieniem. Osłaniając dło-
nią palącą się pochodnię, pobiegł do najbliższej zagrody. To tam śpiewali.
- Pożar! Pożar! Pali się!
Krzyczał i biegł, wymachując pochodnią. Podpalił dach na obu końcach, suchy torf
rozpalał się natychmiast, wkrótce cała chałupa stała w ogniu. Z wewnątrz słychać było głosy,
ludzie się pobudzili, przerażeni jego strasznym krzykiem.
On natomiast biegł dalej, pochodnię ciągnął za sobą niczym ogon, krztusił się dymem,
kaszlał, ale nie czuł bólu. Kolejny dach, jeszcze jeden wybuch płomieni, syk i trzask ognia,
tym razem musiał wybić okno kamieniem, zanim ludzie otworzyli drzwi i ogłupiali zaczęli
wysypywać się na dwór.
Dwóch mężczyzn rzuciło się za nim w pogoń, słyszał za plecami ich świszczące odde-
chy, ale on skądś brał nowe siły i zdołał im uciec. Zanim dobiegli do kolejnej zagrody, tamta
chata płonęła cała od fundamentów po dach, ogień rozprzestrzeniał się szybciej, niż Ravi
przypuszczał. Chłop, którego Helena przeklinała, uciekał, potykając się, a żona deptała mu po
piętach, liczna gromada dzieci rozbiegła się w różne strony, wrzeszczały i wyły, rękami zasła-
niały twarze, kiedy zauważyły szalonego człowieka z pochodnią. A on tymczasem gnał dalej.
Słyszał, że chłopi za nim się zwołują, rozległo się skrzypienie studziennego żurawia,
ale co tu mogło zdziałać parę wiaderek wody.
Ostatnia zagroda leżała najwyżej pod górą.
Ravi poczuł, że pochodnia zaczyna gasnąć. Parę pełgających płomyków próbowało
objąć kij.
Jeszcze tylko troszeczkę.
Jeszcze krótką chwilę.
Wciąż biegł, ale jakby bez udziału własnej woli, stopy same niosły go po nagiej, świe-
żo nawiezionej ziemi.
Wszyscy ludzie znaleźli się na dworze. Niczym chmara piskląt ze zrujnowanego
gniazda stali rozdygotani, wpatrzeni w cztery płonące ogniska.
Mężczyźni próbowali coś ratować.
Kobiety patrzyły na Raviego, być może wierzyły, że przyszedł ich ostrzec, nie znały
go, ale jedna rzuciła się ku niemu z płaczem.
- Mój Boże, co to się dzieje? Wszystkie domy się palą., czy to dzień sądu, o Jezu
Chryste, miej litość nad biedną grzesznicą...
- Odejdźcie stąd! Uciekajcie! Biegnijcie w górę, jak najdalej od tej skały! Szybko!
Szybko!
Poganiał ich jak stado zbłąkanych owiec, krzyczał i nawoływał, ich twarze zrobiły się
jeszcze bledsze i wyglądali, jakby nie bardzo wierzyli w to, co widzą.
Jak szare cienie, z dziećmi na rękach, kobiety wspinały się po ścieżce, którą im kazał
iść, i znikały w ciemnościach.
Krzyki w płonących zagrodach ucichły. Ludzie pracowali zaciekle, by uratować te bu-
dynki, które jeszcze zostały.
Ravi wypuścił z rąk pochodnię. Nie zgasła. Tliła się u jego stóp.
Wkrótce małe płomyki zaczęły obejmować suchą trawę.
Pełzły w stronę opuszczonego domu. Z wolna obejmowały najwyraźniej niedawno na-
smołowaną ścianę.
Jakie to dziwne, pomyślał, kiedy dom za jego plecami stanął w ogniu. Wcale mnie to
nie przeraża.
Wizje były o wiele gorsze, w nich płomienie były zawsze takie wyraźne, dzikie i groź-
ne, jak płonące węże lub morskie potwory, które chciały go pochwycić i pożreć.
Te palą się niemal przyjaźnie, jak wielkie świeczki na Boże Narodzenie, pomyślał i
uśmiechnął się do siebie.
Pochodnia gdzieś się zapodziała, dom tworzył obojętne czarne tło dla pięknej gry
czerwonych płomieni.
Ravi wyciągał ręce. Jak wędrowiec, który chce się ogrzać przy ognisku.
To nie od płomieni pochodził ten potężny trzask, to dudnienie, które najpierw uznał za
daleki grzmot, potem za huk ognia, aż pojawiły się zgrzyty i łoskot. Kamień uderzał o ka-
mień, głazy wyrywały drzewa z korzeniami.
Zrobił dwa lub trzy kroki naprzód, upadł na kolana wciąż z rękami wyciągniętymi do
ciepła.
Ziemia pod nim drżała.
Grzmot przybierał na sile.
Starał się patrzeć poprzez ogień, próbował zobaczyć potężny cień góry, ale widział
tylko oślepiające światło palącego się domu.
Chciał wstać i iść, ale teraz widocznie siły się wyczerpały.
Zresztą to już bez znaczenia.
Ravi cofnął ręce, wsunął je pod kurtkę. Jak przyjemnie nabrać pełne garście
jedwabiu...
POSŁOWIE
W tej książce wspominam Liv Engebredsdatter z Al i Levorda Knutsena Sondral z
Hol. Przedstawiam tu zaledwie niewielkie fragmenty ich wstrząsającej historii, historii, która
ukazuje, w jak trudnej sytuacji znajdowali się w osiemnastym wieku ludzie, naruszający pra-
wo. Levord i Liv żyli naprawdę.
Ich losy splotły się nie tylko dlatego, że oboje zostali skazani za morderstwo. Levord
w 1724 roku na weselu w Hovet zabił swego rywala. Opierając się na tych wydarzeniach nor-
weski poeta Jorgen Moe napisał poemat.
Levord był ojcem dziecka Liv urodzonego potajemnie, później Liv została oskarżona
o zamordowanie noworodka i skazana za to na ścięcie. Liv była prostą dziewczyną, wycho-
waną w biedzie, prawdopodobnie też nie należała do specjalnie bystrych. Wielokrotnie ucie-
kała, po roku ukrywania się została jednak pojmana i stracona. Wtedy miała już drugie dziec-
ko, dziewczynkę.
Źródła historyczne nie mówią nic na temat, kto był ojcem jej drugiego dziecka.
W mojej powieści jeszcze raz połączyłam Liv z Levordem, przypisując ojcostwo wła-
śnie jemu.
Nigdzie nie znalazłam wiadomości o tym, co się z owym maleństwem stało. Wiadomo
tylko, że krewni z Hallingdal nie chcieli się nim zająć. Gdyby to uczynili, z pewnością imię
małej znalazłoby się później w księgach urzędowych czy parafialnych.
Nie jest wykluczone, że Liv - Więźniarka miała w Roldal przyjaciół z czasów, kiedy
się tam ukrywała.
Przyjaciół, którzy mogli zaopiekować się dzieckiem.
Takich na przykład jak Józefa - Żołnierka.
Przedstawiona tu historia córki Liv - Więźniarki jest literacką fantazją.