background image

Ernst Bloch

Ślady

Samokształceniowe Koło Filozofii Marksistowskiej

WARSZAWA 2010

background image

Ernst Bloch – Ślady (1930 rok)

© Samokształceniowe Koło Filozofii Marksistowskiej

– 2 –

http://skfm.dyktatura.info/

Fragmenty   „Śladów”   („Spuren”)   –   pisanych   w 
1929   roku   i   opublikowanych   rok   później   w 
Berlinie – przełożyła Anna Czajka-Krzyżanowska.

Podstawa   niniejszego   wydania:   „Literatura   na 
świecie” nr 7 (123), lipiec 1981 r.

background image

Ernst Bloch – Ślady (1930 rok)

Jakże więc? Jestem. Lecz nie mam siebie.

Dlatego stajemy się sobą dopiero.

ZA MAŁO

Z samym sobą jest się samotnym. Samotni są też w większości ci, którzy będąc razem z innymi, 

nie są ze sobą. Obydwa te stany trzeba porzucić.

MIESZAĆ SIĘ

Dobre? zapytałem. Dziecku najlepiej smakuje u obcych. Zauważają tylko szybko, co i tam jest nie 

w porządku. A gdyby w domu było pięknie, nie odchodziłyby tak chętnie.

NUCIĆ SOBIE

Zastanawiające, jak zachowują się niektórzy, gdy nikt na nich nie patrzy. Jedni stroją miny z rana, 

inni tańczą, większość nuci bez sensu pod nosem. Także w przerwach w pracy, przy liczeniu chociażby, 
niektórzy nucą coś, czego się nie rozumie, czego sami nie słyszą, w czym jednak wiele tkwić może. 
Opadają wtedy maski bądź tworzą się nowe, to zależy, sprawa jest dość zwariowana. W samotności 
ludzie często są jak błędni, śpiewają kawałki z tego, czym byli kiedyś, a co nie pozostało w nich trwałym. 
Są   skrzywieni,   marionetki   z   marzeń   sennych,   ponieważ   zmuszono   ich   do   wzrostu   jeszcze   bardziej 
krzywego i jałowego.

RÓŻNE POTRZEBY

Opowiadają,   że   pies   i   koń   byli   przyjaciółmi.   Pies   odkładał   dla   konia   najlepsze   kości,   koń 

podsuwał psu najwonniejsze wiązki siana, i tak chciał jeden dla drugiego tego, co najlepsze, i tak ani 
jeden ani drugi nie był syty. Oddaje to dokładnie smutny stan rzeczy nie tylko w stosunkach między 
najbliższymi   sobie   ludźmi,   różnej   płci   przede   wszystkim,   gdy   nie   potrafią   zrezygnować   ze   świata 
własnych wyobrażeń, lecz także w stosunkach mniej zażyłych. Wielce tu pomagają skromne wymagania 
co do powszechnie i zazwyczaj w dobrej wierze robionych podarunków. Gdy się bowiem widzi owe 
wiązki siana, wieczory, niedziele większości ludzi, trudno pojąć, w jaki sposób utrzymują się przy życiu.

BŁOTO

Jak nisko można upaść. Widziałem to wczoraj, ze wszystkimi szczegółami. Na rue Blondel leżała 

pijana kobieta, policjant wkracza w akcję. Je suis pauvre, mówi kobieta. To jeszcze nie powód, żeby 
rzygać na ulicy, krzyczy policjant. Que voulez-vous, monsieur, la pauvreté, c’est déjà á molitié la saleté

1

, 

mówi kobieta i pije dalej. W tym jednym zdaniu jest opis, komentarz i zniesienie. Kogo lub co miał  
aresztować policjant.

MURZYN

Pewien człowiek przyjrzał się sobie lepiej właśnie w momencie, gdy się mylił. Późnym wieczorem 

przyszedł do hotelu pewien pan, z przyjaciółmi, wszystkie miejsca były zajęte. Poza jednym, lecz w 

1

 Jestem biedna. Czego pan chce, bieda jest już w połowie brudem.

© Samokształceniowe Koło Filozofii Marksistowskiej

– 3 –

http://skfm.dyktatura.info/

background image

Ernst Bloch – Ślady (1930 rok)

pokoju spał już Murzyn, jesteśmy w Ameryce. Mimo to pan zdecydował się wziąć pokój, chodziło o 
jedną noc tylko, raniutko musiał śpieszyć do pociągu. Surowo przykazał jednak chłopcu hotelowemu, 
żeby go obudził. Jeśli nie wystarczy stukanie w drzwi, niech budzi go w łóżku, ale niech się aby nie omyli 
i   nie   budzi   Murzyna!   Na   noc   zażyto   różnorakich   mocnych   trunków,   z   sukcesem   tak   dużym,   że 
przyjaciele, zanim dostarczyli dżentelmena do jego pokoju z Murzynem, wysmarowali go sadzami, czego 
nawet nie zauważył. Kiedy więc chłopiec hotelowy obudził gościa, ten pędzi na dworzec, do pociągu, do 
toalety, aby się umyć: widzi się w lustrze i krzyczy: „A jednak Murzyna obudził, idiota!” – Historia ta 
bywa opowiadana także inaczej, kończy się jednak zawsze tak samo. Czy mężczyzna był zaspany? z 
pewnością,   lecz   jednocześnie   nigdy   nie   był   trzeźwiejszy   jak   w   tym   momencie.   Znalazł   się   tak 
nieokreślenie blisko siebie samego, i biel, do której nawykł, spadła z jego ciała jak sukienka, w którą go 
przedtem, co było całkiem przyjemne, wetknięto. Tak to biali upodobniają się zazwyczaj do własnych 
zniekształconych   obrazów,   nic   tam   nie   leży  dobrze,   życie   jest   marnym   krawcem.   Także   z   Murzyna 
opadłaby suknia, gdyby raz wnikliwie przyjrzał się sobie.

DZIAŁ WODNY

Ktoś powiedział: absolutnie nie chodziło o ciebie czy o mnie. Przynajmniej na początku, czyż 

byłem przy tym, kiedy mnie płodzili? Przypuszczalnie zdarzyło się to ojcu i matce dość przypadkowo. 
Potem naturalnie, człowiek istnieje i rozwija się sam z siebie, o ile jest coś wart.

Istnieje   się,   ale   czy   z   własnej   łaski?   przerwał   sobie   mężczyzna.   Nie,   zbyt   wiele   jest   tu 

przypadkiem,  a ten nas obraża. Co najmniej  nasze niewiadome spotkania,  nasz  początek  z  ludźmi  i 
wynikający z tego los (którego by bez tego początku nie było), zależą od najbardziej przypadkowych 
okoliczności. Mogą one pochodzić z najbłahszego źródła, i często, co zadziwiające, źródło jest jedno i 
wciąż to samo, inne okoliczności nie mają tu wpływu wcale lub tylko niewielki. Jeśli chodzi o mnie na 
przykład, mówił mężczyzna, to odkryłem, dostatecznie zbadawszy rzecz w pewnej niepoważnej godzinie, 
że moje właściwie życie, by tak powiedzieć, moje drugie narodziny lub chrzest dojrzałości mają związek 
z dymisją pewnego bawarskiego oficera, którego nazwiska już nawet nie pamiętam. Jako młody człowiek 
żyłem samotnie, szukałem, lecz nie znalazłem nikogo.

W   swoim   pierwszym   monachijskim   semestrze   mieszkałem   u   kobiety,   jak   myślałem,   wdowy, 

niekiedy chlubiła się lepszymi czasami. Przybył tam potem jako lokator stary człowiek, którego się od 
czasu do czasu widywało w sieni dystyngowanie postękującego. Kiedy pewnego razu wróciłem do domu 
późno w nocy, przechodziłem obok sypialni wdowy, drzwi dziwnym trafem stały otworem – a w łóżku 
wdowy leżał w śmiertelnej pozie stary człowiek, światło paliło się jeszcze, a po lewej i prawej stronie 
dwie wysokie świece. Mieszkanie było puste, kobieta zniknęła, a ja byłem sam na sam z umarłym. Znów 
się pojawił pavor nocturnus z dzieciństwa, te same sparaliżowane członki, niemożność ucieczki przed 
koszmarnym snem. Lecz przecież, czego się sobie życzy w dzieciństwie, tego ma się pod dostatkiem w 
życiu dojrzałym, przynajmniej odwagi do ucieczki – i po krótkim czasie byłem znów wśród żyjących, w 
barze, którego z pewnością bym nie odwiedził, gdyby nie martwy mężczyzna.

Oto rdzeń historii: w istocie, nigdy jeszcze nie byłem w tym barze, ponieważ był podły, także 

dlatego,   że   stale   bywali   tam   bardzo   niemili   znajomi.   Tej   nocy   poszedłem   tam   tylko   dlatego,   że 
potrzebowałem, co się da udowodnić, ludzkiego ciepła bez względu na napotkane twarze. Włos w zupie 
był mimo wszystko ludzki, a w kwaśnym winie odrobina brudu unosiła się jak błogosławiony duch. 
Przede wszystkim jednak tego akurat wieczoru bar ów odwiedził człowiek, który nigdy tam nie bywał i 
którego   wtedy  poznałem   –   i   właśnie   przez   niego,   po   kolei,   pośrednio,   w  istnym   łańcuchu   spotkań, 
przypominającym przypalanie jednego papierosa od drugiego, poznałem wszystkich ludzi, którzy byli dla 
mnie   ważni.   Najpierw   pewna   studentka,   przez   wzgląd   na   nią   poszedłem   studiować   na   małym 
uniwersytecie, o którym bym kiedy indziej w ogóle nie pomyślał. Potem, w tym samym miejscu, pewna 
Węgierka, przyjaciółka Rosjanka i przyjaciel Niemiec – najczystszy karat dziwaczności. Wszystko to 
ludzie, którzy tacy, jacy byli, w specyficzny sposób oddziałali na mnie i nie daliby się zastąpić innymi. 
Bez Węgierki nigdy nie pojechałbym do Budapesztu (przynajmniej nie wtedy), bez niej nie poznałbym 

© Samokształceniowe Koło Filozofii Marksistowskiej

– 4 –

http://skfm.dyktatura.info/

background image

Ernst Bloch – Ślady (1930 rok)

filozofa (przynajmniej nie w tym, o wszystkim decydującym czasie), owego ojca franciszkanina, który tak 
intensywnie na mnie wpływał. I znów przez człowieka z baru spotkałem moją przyszłą żonę, w pewnym 
na uboczu położonym zajeździe, przez niego określiło się nawet miejsce, w którym pisałem pierwszą 
książkę (nie bez zależności od krajobrazu). W tym paśmie przyczynowym są oczywiście jeszcze inne, nie 
tak może przypadkowe wątki, lecz żaden z nich nie przenika w tym stopniu wszystkiego, żaden przede 
wszystkim nie jest tak zdecydowanie przyczynowym, żaden nie określa tak bardzo wszystkich nowych 
początków. Mały uniwersytet i to, co potem nastąpiło. Oddalony zajazd w dolinie Izary i wszystko, co 
zdarzyło się potem – cały ten los nie dokonałby się, gdyby nie człowiek z baru. Dopiero niedawno 
wygasła siła przyczynowa przypadkowego zgonu i znajomości z baru. Stary mężczyzna zaś, od którego 
śmiertelnego łoża uciekłem, był zdymisjonowanym oficerem, zwolnionym z powodu skandalu z pewną 
monachijską tancerką, który miał miejsce na długo przed moim narodzeniem. Śmiertelnie chory wrócił do 
domu swej żony, którą uważałem za wdowę, a która nią dopiero została. Jego koniec w otwartym pokoju, 
w nocnym świetle, w opuszczonym mieszkaniu, obdarował mnie początkiem dorosłego życia.

A z czego jeszcze wypływa źródło? pytał osobliwy narrator. Z tego, że przyszedłem do tego domu, 

aby wynająć pokój, z pierwszego spojrzenia oficera na ową tancerkę, z drobnych, odległych, obcych 
spraw, które mnie przecież w ogóle nie obchodzą. Że komuś cegła spada na głowę, że jeden ma w swych 
planach szczęście, a drugi nie, to mogłoby się wydawać zrządzeniem tak zwanej karmy czy tak zwanej 
opatrzności.   Lecz  w  tych  drobnych,  niesamowicie  maleńkich  i   obcych  i   w  tak  głębokiej   przeszłości 
tkwiących   przyczynach,   dowolność,   „przypadkowość”,   nieprzydatność,   nawet   niedogodność   karmy, 
widoczna jest gołym okiem. Cóż może mieć wspólnego z moim losem prywatna sprawa obojętnego mi 
oficera, na którego natknąłem się gdzieś na peryferii mego życia? Co może ona mieć do czynienia z masą 
dziedziczną mego życia, w jakim wreszcie pozostaje stosunku do zasady, wedle której zaistniałem jako 
zjawisko „inteligibilne” i która odżegnuje się od grochu z kapustą powyższych determinacji? Każdy może 
doszukać się we własnym życiu takich niepozornych prapoczątków, w większości przypadków będą one 
równie   mało   znaczące,   ba,   dziwne   i   komiczne.   Obroty  naszej   egzystencji   nie   mają   jeszcze   budżetu 
produkcyjnego, powiedział mężczyzna i symbolicznie splunął w pustą dłoń. Potem, co prawda, wiele 
rzeczy   wygląda   całkiem   prawidłowo,   gdy   patrzeć   z   perspektywy   środka   albo   nawet   końca   życia. 
Przyzwyczajenie   do   tego,   co   zaistniało,   wywołuje   u   wielu   złudzenie   istnienia   zamysłu,   w   danym 
przypadku działania zasady konieczności, wedle której szukać należy spełnienia egzystencji. Wydaje się, 
że odwaga i logika, nasza własna łaska tkwiąca w podmiocie, a ostatecznie grupie, tworzą historię i los. 
Życie jednak jest jeszcze splątane, nie dla nas też było budowane – raz upada w kałużę na podwórku, raz 
na   pagórek,   a   rzadko   na   Gotharda,   ba,   nawet   tam   jeszcze   kamyczek   tworzy   dział   wodny   i   on 
najmniejszym swym rozstrzygnięciem każe wodom płynąć tu ku Morzu Śródziemnemu,  a tam – ku 
Północnemu. Nawet logika odwagi, która z trupa, tancerki i znajomego z baru może ostatecznie stworzyć 
jedno życie, tak jak mogłaby je stworzyć z innych możliwych elementów, jest, nawet jeśli nie dowolna, to 
przecież tak samo niejasna w swym występowaniu jak zewnętrzny „przypadek”. Także siła tworzenia 
wielkiego losu, swoboda posiadania własnej zasady, zasady, wedle której nie raz wystąpiło i postępuje 
dalej   pokonując   wszystkie   przeszkody,   jest   w   ostateczności   w   większości   wypadków   bardziej 
„wolnością”, a zatem przypadkiem, dobrym przypadkiem niż zasadą.

BIEDNY I BOGATY DIABEŁ

Ktoś,   kto   ma   dużo   pieniędzy,   robi   się   czasem   dziwnie   dobry.   Także   bliźnim   użycza   czegoś, 

wymyśla dla nich coś ładnego. Bogaci ludzie chętnie się bawią, w zabawę wciągają biednych. Tak było 
też z owym Amerykaninem, który ogłosił najprzedziwniejszy z konkursów. Szukano młodego człowieka, 
najchętniej górnika, zdrowego i zręcznego. Spośród setek tysięcy ubiegających się jeden został wybrany – 
młody człowiek stawiał się. Przystojny chłopak, nie miał oto nic więcej do roboty, jak spełniać dalsze 
warunki: mianowicie jeść i pić w elegancki sposób, z szykiem nosić wykwintne ubrania, grać figurę. 
Wychowawca   nauczył   go   światowych   sztuk,   jazdy   konno,   gry   w   golfa,   kulturalnej   konwersacji   w 
towarzystwie dam i w ogóle wszystkiego, co musi umieć amerykański dżentelmen; za wszystko płacił 

© Samokształceniowe Koło Filozofii Marksistowskiej

– 5 –

http://skfm.dyktatura.info/

background image

Ernst Bloch – Ślady (1930 rok)

protektor.   Po   zakończonym   szlifie   szczęśliwiec   udał   się   w   trzyletnią   podróż   dookoła   świata,   z 
akredytywami w kieszeni, które pozwalały spełnić każde, najbardziej oryginalne życzenie. Pozostawał 
jeszcze jeden mały warunek: po podróży młody człowiek musiał jak gdyby nigdy nic wrócić do kopalni. 
Musiał tam jako górnik pozostać co najmniej dziesięć lat, jak dotychczas. Także ten warunek podpisał 
szczęściarz, trzymał się tego życia, które było bliżej – rozpoczął się czas złotej młodości. Pojechał w 
operową świetność Europy, miał szczęście u kobiet i wykazywał zdolności w tej materii, polował na 
indyjskie   tygrysy   i   ucztował   u   wicekrólów,   jednym   słowem,   wiódł   życie   księcia   z   dodatkowym 
kontrastowym   oświetleniem.   Aż   do   dnia,   kiedy   powrócił   i   prawie   nasycony   dziękował   swemu 
dobroczyńcy, jak się przy pożegnaniu dziękuje gospodarzowi. Znów założył stare ubranie i zjechał do 
kopalni, do węgla, ślepych koni i kamratów, którzy stali mu się obcy i którzy nim gardzili. Znów zjechał 
do kopalni – niewyobrażalne teraz pierwsze dni, miesiące, blask innego życia i obecny kontrast, zjazd na 
dół o świcie, praca w niewygodzie, pot, kaszel, pył węglowy w oczach, podła strawa, łóżko na trzech. I 
teraz chłopak mógłby oczywiście zerwać umowę: albo wedle dobrych manier, szukając pracy tam, gdzie 
byłyby one przydatne, albo na sposób rewolucyjny, jako przywódca robotników. Zamiast tego zdumiał 
wszystkich swoim strajkiem: pojechał do Nowego Jorku, spotkał się ze swym dobroczyńcą i zastrzelił go. 
Post factum wykazano zrozumienie dla robotnika: sąd uniewinnił go.

Uzasadnienie:   Czy   życie,   które   igra   z   nami,   nie   jest   takie   jak   ten   bogaty   człowiek,   ów 

dobroczyńca? Wprawdzie jego samego można było usunąć i robotnik go zastrzelił, los czysto społeczny, 
który dla klasy biednej ustanawia bogatą, jest do pokonania. Ale bogaty człowiek występuje tu jeszcze 
jako   bożek   innego   losu,   a   mianowicie   naszego   naturalnego   losu   kończącego   się   śmiercią,   którego 
brutalność bogaty diabeł skopiował przecież i tak uzmysłowił, aż los ten stał się jego własnym. Gdyż 
jakie by było życie, nędzne lub ruchliwe czy błyskotliwe, to śmierć gasi je zawsze i wysyła do grobu, 
kapitalistyczny  despota   tkwi   więc   także   w   losie   kończącym   się   śmiercią,   który  składa   nam   połowę 
przedtaktu   życia,   a   potem   oddaje   nicości.   Amerykański   diabeł   wykazuje   nawet   podobieństwo   z 
najgorszym despotyzmem, jaki można sobie wyobrazić myśląc o losie – z Bogiem Kalwina. Tam nikt nie 
może wiedzieć, co go oczekuje po drugiej stronie życia, a decyzja łaski i błogosławieństwa jest w życiu 
ziemskim   nierozpoznawalna.   Lecz   u   niektórych   ludzi,   mówi   Kalwin,   Bóg   wzbudził   pewne   oznaki 
świętości, wrażenie, jak gdyby oni mogli być szczególnie pewni raju. I właśnie tych ludzi Bóg najpewniej 
odrzuci, wzbudził pozór świętości tylko dlatego, aby tym straszliwiej zaskoczyć ich piekłem; a święty 
widział się już na parkiecie raju. Kalwin tam, piekło tu: w śmierci, która dla nikogo nie jest jego własną 
śmiercią, nie może nią być per definitionem (gdyż naszą przestrzenią jest zawsze życie lub coś więcej, 
lecz nigdy mniej niż ono) – także w śmierci jest coś z owego bogatego kota, który zanim pożre mysz, 
pozwala jej pobiegać. Żaden człowiek nie mógłby wziąć za złe „świętemu”, gdyby ten zabił takiego Boga, 
jak robotnik milionera. Ale nie słyszano nigdy niczego pewnego o tych sprawach ani nie jest znany sąd, 
który by nas uniewinnił. Wielki kot daje tylko małe gościnne role w życiu. W każdym razie rewolwer 
robotnika jest bardzo sympatyczny.

ROKOKO LOSU

Często się słyszy, że dłużej już tak być nie może. Chodzi zazwyczaj o rzeczy niezwykłe, niekiedy 

spaczone, z którymi mieszczanin czuje się nieswojo. Chwyta się wtedy za głowę – czasami chwyta za 
broń. Co za dużo, to niezdrowo, niech powróci pośredniość.

W  wyższych sferach Co-za-wiele przeraża inaczej, w wytworniejszy sposób. Świadczy o tym 

także  pewna,  dobrze  spojona  historia  o  podwójnym  punkcie  zwrotnym.   Jest   ona  arabskiego  bodajże 
pochodzenia i znaleźć ją można w Książeczce o Przypadku, zawiera jednak coś więcej niż przypadek – 
ostrze, które się łamie. Bieg rzeczy jest następujący: pewien wezyr szedł o wieczornym chłodzie przez 
ogród ku nowej studni. Pochylił się nad wodą ku swemu odbiciu, rozmyślał o minionym dniu, latach, 
przychylności kalifa, swym bajecznym szczęściu. Wtedy ześliznął mu się pierścień z palca, ulubiony 
pierścień spadał, był jeszcze w powietrzu, gdy niedorzeczne życzenie przemknęło w myślach wezyra: by 

© Samokształceniowe Koło Filozofii Marksistowskiej

– 6 –

http://skfm.dyktatura.info/

background image

Ernst Bloch – Ślady (1930 rok)

ten pierścień nie wpadł w wodę. Nie wpadł, bowiem cieniutka warstwa oleju musiała się była utworzyć na 
wodzie i pierścień w niej zawisnął.

Jak   przedtem   życzenie,   tak   teraz   tajemnicze   przerażenie   ogarnęło   wezyra:   bo   tak   nie   mogło 

pozostać, spełnienie życzenia było tak nadzwyczajne, tak nadzwyczajnie fale szczęścia układały się jedna 
na drugą, że ich bieg musiał się odwrócić. Już się chyba odwrócił, kiedy bowiem wezyr wrócił do pałacu, 
aresztowała go straż kalifa, wtrącono go do więzienia – oszczercy zwyciężyli. W celi tedy pozostawał 
człowiek ten długie lata jako zapomniany więzień stanu, przestał myśleć o życiu, a z życzeń miał jeszcze 
jedno   tylko,   śmiesznie   wprost   małe:   przed   zgonem   raz   jeszcze   jeść   pestki   granatów.   Współczujący 
strażnik przyniósł mu je w miseczce i postawił w celi, lecz w tym samym momencie wpadł szczur z sieni, 
przewrócił miseczkę i pożarł pestki. A wtedy tajemnicza radość ogarnęła starego mężczyznę: gdyż tak nie 
mogło   pozostać,   niespełnienie   życzenia   było   tak   nadzwyczajne,   tak   nadzwyczajnie   fale   nieszczęścia 
układały się jedna na drugą, że ich bieg musiał się odwrócić. I faktycznie, już się odwrócił: bowiem tego 
samego wieczoru jeszcze kalif przyszedł do celi i znów wyniósł wezyra na jego urzędy – oszczercy 
przegrali.

Piękny przypadek, choć może nazbyt wyrazisty. Przypomina historię o pierścieniu Polikratesa, a 

jednak motyw główny jest tu całkiem inny. Pan z Samos wrzuca pierścień do morza, chcąc sobie zjednać 
zagniewanych   bogów.   Bogowie   odsyłają   ofiarę   przez   rybę.   Nie   uznają   za   stosowne,   jak   doskonale 
zauważył Wilhelm Scholz, przyjmować prezentu od człowieka, o którego zgubie już postanowili. Nie 
przeraża tu więc nadmiar szczęścia, wyrażający się w tym, że władca nie traci pierścienia, choć ten wpadł 
już w morze. Gość Polikratesa wyczuwa, co kryją kulisy dżentelmeńskiego zwrotu: niezmienioną złość 
bogów,   i   odwraca   się   z   przerażeniem,   jakże   słusznie.   Inaczej   w   przedstawionym   materiale:   brak   tu 
elementu boskości, także „przypadek” nie gra tu właściwie roli lub gra ją co najwyżej w tej szczególnej 
postaci, którą określa się słowem „akurat”, dość impertynencko odnoszonym do czegoś, czego brak lub 
występowanie są na równi absurdalne. Akurat szczur z sieni pożera pestki granatu przyniesione do celi, 
akurat   w   momencie,   gdy   się   tam   znalazły.   Jest   to   oczywiście   bardzo   przypadkowe,   a   ściślej: 
nieoczekiwane   czy   irracjonalne,   i   takie   byłoby   nawet   w   sytuacjach   nie   będących   w   tym   stopniu 
konstrukcją.   Lecz   nawet   przystając   na   absurdalność   –   w   arabskiej   historii   niczego   nie   pojmuje   się 
„irracjonalnie”, lecz wszystko jako znak. A mianowicie jako znak, który pokazuje się właśnie w rzeczach 
małych, tylko w nich. Założona jest  n a j p i e r w  pewna miara, zamknięta seria szczęścia, nieszczęścia. 
A więc swego rodzaju wyczucia proporcji, które mieszczaninowi (w osobie wezyra) każe potrząsać głową 
nad   ekscesami   i   które   zabrania   drzewom   wrastać   w   niebo.   Drzewa   wyrosły   już   wyżej   i   dawno 
przekroczyły miarę dźwigając się z głębokości, a wezyrowie utracili pewność w swych poczynaniach, 
oddalając się za bardzo od swej „kolebki”. Napoleon co prawda uważał szczęście za właściwość osobistą, 
jak kształt nosa, świat zobowiązany był dawać mu szczęście. Lecz wedle mniej szlachetnego poglądu jego 
matki, szczęście Napoleona „nie może trwać” właśnie jako już zbyt wielkie, zbyt „nienaturalnie” wzrosłe. 
Gdzie bowiem istnieje miara i gdzie się wypełni, wystarczy coś najmniejszego, aby się przebrała.

Jest to niejako  m e c h a n i c z n a  funkcja tego, co małe, a mierzonego jakąś miarą. Być może 

zbyt wyraźnie zakłada ono miarkę, na sposób mieszczański odmierzoną rację (którą przecież nie zawsze 
można odnieść do wezyrów, a nigdy do ludzi na wezyrów urodzonych), przemienia ona także to, co 
delikatne,   małe,   ze   znaku   w   przyczynę   końca.   Ważniejszy   jest   jednak  d r u g i ,   b a r d z i e j 
j a k o ś c i o w y   rodzaj małego, ten mianowicie, który pojawia się na  k o ń c u   b i e g u , na końcu 
jakiejś drogi, „naturalnej” czy „ekscesywnej”, to obojętne. Tam, gdzie żadna racja nie jest przekroczona, 
lecz gdzie co najwyżej istnieje granica postaci, może się pojawić  r o k o k o  – jako oznaka zmierzchania, 
kończenia się. W losach ludzi ukształtowanych i kultur rokoko kończy częstokroć zmieniające się serie 
szczęścia i nieszczęścia. Dalej: także maniakalność, także depresyjność losu przybiera formy zabawkowe, 
brukselskie koronki i alhambry, tu arabeski z pierścieniem, tam ze szczurem, w których fala się odwraca. 
Towarzyszy   temu   często   demoniczna   łatwość   powodzenia,   nie   łatwość  ante   rem,   przysługująca 
planowaniu, także fasadzie i jej pięknemu pozorowi, lecz łatwość post rem, również owiana „pozorem” 
oraz nieprawdopodobne powodzenie. Ba, występuje tu wreszcie pewien rodzaj kazirodczego szczęścia, a 
także nieszczęścia, sprawiającego, że narodziny stają się coraz łatwiejsze, coraz elegantsze, mniej zdolne 

© Samokształceniowe Koło Filozofii Marksistowskiej

– 7 –

http://skfm.dyktatura.info/

background image

Ernst Bloch – Ślady (1930 rok)

do  życia,  mniejsze.   Opowieść  o  wezyrze  rozjaśnia   więc  pewien   mały świat  końca,  ukazuje  go  jako 
koronki i arabeski spirali końca, które też koniec oznaczają.

Małe nie jest tu tym, co się zazwyczaj kocha. Nie jest tym czymś niepozornym, w czym tkwić 

może co najlepsze – najwłaściwsze wyjście i ostatnie drzwi. A już na pewno nie jest istotnym baśniowym 
światem   i   istotnym   znakiem,   owym   naprawdę   ostatnim,   po   którym   nie   ma   już   dalszych   zmian.   W 
maleńkości koronki jest tylko przestawianie z jednej serii w drugą i tak dalej. Nie ma w tym znaku 
prawdziwego „końca”, jak w pewnych niepozornych przeżyciach, gdzie nad przerażeniem czy radością 
góruje zdziwienie. Znakiem prawdziwego, występującego z brzegów końca może być, że tu oto leży fajka 
lub to, jak płonie żarówka nad szosą czy cokolwiek innego – w tym pionowo głębokim wrażeniu, w 
raczej znaku, nie ma wychyleń huśtawki, żadnych niemądrych przestawień na inną serię. „Maleńkość” nie 
zapowiada   wtedy  żadnej   nowej   serii,   lecz   wyprowadza   z   niej,   wyprowadza   niedaleko   i   nie   całkiem 
wiadomo, dokąd. Tylko w ostateczności między zawisającym pierścieniem, szczurem przemykającym z 
szelestem i zdziwieniem nad tymi rzeczami mogą zachodzić pewne związki. Komik Valentin, gdy już 
miał uderzyć w kocioł, ujrzał nagle, że leży na nim pierścień, sam go tam przedtem położył i zapomniał 
zabrać – i oto nie do wyobrażenia, na widok pierścienia w tak nieoczekiwanym miejscu uśmiech rozjaśnia 
twarz komika, wejrzał na coś małego a zadziwiającego i w najwyższym stopniu oswobadzającego – 
wymknął się na chwilę z zamętu muzycznej pogoni. To małe i prawie bezgłośne stało się ratunkiem, a 
przynajmniej   znakiem   ratunku   przed   „bezlitosnym   poganiaczem”,   przed   gonitwą   pracy,   w   którą   był 
wprzęgnięty.   Tych   znaków   „małego”   nie   sposób   pomylić,   mają   one   coś   z   maleńkości   prawdziwego 
końca, zawartego w każdym właściwym początku, który mu nadaje kierunek i smak naszego kierunku. 
Znaleźć je można w użyciu wszystkich (gdyby się chciało dobrze szukać), dają znak do wyjścia z serii 
(ostatni znak, dziś jeszcze nie w pełni mocy), do wejścia w to, co możliwie wolne od losu lub do wejścia 
w los dający się kształtować. Te zadziwiające małe znaki oddziałują zazwyczaj indywidualnie, w zasięgu 
własnego życia; kiedyś oddziaływały także kolektywnie (chociażby jako znak Dzieciątka Jezus, znak 
duchowej wolności wbrew głupiemu olbrzymowi konieczności), i będą tak jeszcze działać. „Rokoko” i 
zdziwienie mają jedną wspólną cechę: nikłość „końca”, tu odwracającego, tam rozpoczynającego.

POWRÓT DO TERAZ

W osobliwy sposób można odkryć teraźniejszość, nie jest nigdy zbyt daleko. Znam krótką, niemal 

pospolitą wschodniożydowską historię, której koniec, prawdę mówiąc, dziwnie rozczarowuje. Miał on 
być prawdopodobnie dowcipem,  dość zleżałym i bladym,  wcale nie śmiesznym,  jednak takim,  który 
powinien przysypać dół, w który się wpadło. Dołem tym jest nasze Teraz, w którym tkwimy wszyscy i 
którego nie pomija się w opowiadaniu, jak to zazwyczaj bywa – trzeba więc przygotować małą zapadnię.

Uczono   się   i   spierano,   do   utraty   tchu.   Wtedy   Żydzi   w   bóżnicy   małego   miasteczka   zaczęli 

rozprawiać  o  tym,   czego  by  sobie  życzyli,   gdyby zstąpił   do  nich  anioł.  Rabin   powiedział,   że   byłby 
zadowolony, gdyby mógł pozbyć się kaszlu. A ja bym pragnął, rzekł drugi, powydawać córki za mąż. A ja 
bym chciał, zawołał trzeci, w ogóle nie mieć córek, tylko syna, który by przejął interes. W końcu zwrócił 
się   rabin   do   żebraka,   który   przywlókł   się   skądś   poprzedniego   dnia   wieczorem,   a   teraz   obdarty   i 
wynędzniały siedział na ławce w tyle. „A czego ty byś sobie życzył, mój drogi? Panie Boże miłosierny, 
nie wyglądasz na takiego, co by nie miał życzeń”. – „Chciałbym – powiedział żebrak – być wielkim 
królem   i   mieć   wielkie   państwo.   W   każdym   mieście   miałbym   pałac,   a   w   najpiękniejszym   z   miast 
rezydencję z onyksu, drzewa sandałowego i marmuru. Zasiadałbym tam na tronie, wzbudzając bojaźń 
wrogów i miłość narodu, jak król Salomon. Lecz do wojen nie mam Salomonowego szczęścia; wróg 
napada, bije moje armie, a wszystkie miasta i lasy płoną. Wróg stoi już przed moją rezydencją, słyszę 
wrzawę na ulicach i siedzę w sali tronowej zupełnie  sam, z koroną, berłem,  purpurą i gronostajem, 
opuszczony przez wszystkich mych dostojników i słyszę, jak lud domaga się mej krwi. Rozbieram się 
więc do koszuli, zrzucam z siebie cały przepych, wyskakuję przez okno na dziedziniec. Przedostaję się 
przez miasto, zgiełk, otwarte pole, biegnę, biegnę przez mój spalony kraj ratując życie. Dziesięć dni do 

© Samokształceniowe Koło Filozofii Marksistowskiej

– 8 –

http://skfm.dyktatura.info/

background image

Ernst Bloch – Ślady (1930 rok)

granicy, gdzie nikt mnie już nie zna, i przychodzę tu do innych ludzi, którzy niczego o mnie nie wiedzą, 
niczego ode mnie nie chcą i od wczorajszego wieczora siedzę tutaj”...

Długa pauza i szok, żebrak zerwał się z miejsca, rabin popatrzył na niego. „Muszę powiedzieć – 

rzekł rabin powoli – muszę powiedzieć, że jesteś dziwnym człowiekiem. Dlaczego życzysz sobie tego 
wszystkiego, skoro masz to znowu stracić. Cóż miałbyś z tego bogactwa i tej wspaniałości?” – „Rabbi – 
przemówił żebrak i usiadł znowu – miałbym coś – koszulę”. – Na to roześmiali się Żydzi i potrząsali 
głowami, i podarowali królowi koszulę, dowcipem pokryto szok.

To zadziwiające Teraz jako koniec lub koniec jako Teraz w słowach: od wczorajszego wieczora 

siedzę tutaj, to przebicie Bycia-Tu skroś marzenia. Wyrażone w mowie zawiłym przejściem od formy 
optatiwu na początku przez czas teraźniejszy historyczny do rzeczywistego czasu teraźniejszego. Dziwne 
uczucie ogarnia czytelnika, gdy ląduje tam, gdzie jest – nie ma syna, który by przejął interes.

PODPIS POTIOMKINA

Książę Potiomkin miewał godziny, w których nikogo nie dopuszczał do siebie. Martwa cisza 

zalegała wtedy w jego pokoju, nikt nie wiedział, czym zajmuje się książę. Interesy leżały odłogiem, a 
radcy mieli swoje dobre czasy, raportów się nie składało; górę przesłoniła mgła. Pewnego razu jednak, 
kiedy  atak   trwał   nadzwyczaj   długo,   nadeszły   właśnie   najpilniejsze   akta.   Można   je   było   wprawdzie 
załatwić bez księcia, lecz nie bez jego podpisu. Radcy czekali w przedpokojach, żaden się nie ważył 
stanąć przed księciem, pod groźbą utraty miejsca bądź zsyłki. Aż pewien młody urzędnik nazwiskiem 
Pietuchow ujrzał wielką szansę kariery. Wziął stos akt i zdecydowanym krokiem, bez pukania wszedł do 
księcia. Potiomkin siedział rozczochrany i kompletnie osowiały w kącie mrocznego pokoju, ogryzając 
paznokcie. Pietuchow bez słowa przedłożył papiery, wręczył księciu pióro, a ten wyjął palce z ust i 
podpisywał dyspozycję za dyspozycją, z oczami jak we śnie, jedną po drugiej. Urzędnik wypadł z pokoju: 
triumf!   Książę   podpisał   wszystko!   –   i   pokazuje   akta.   Kurierzy  przybiegają,   by  roznieść   dekrety  do 
Moskwy, Kijowa, Odessy, do gubernatorów generalnych. Lecz przed zamknięciem kaset pewien starszy 
urzędnik raz jeszcze wyjął dokument dotyczący jego resortu. Znieruchomiał, wyciągnął pozostałe papiery, 
pokazał   je:   to   prawda,   wszystkie   były  podpisane.   Pod   każdym   dokumentem   podpisano   ręką   księcia 
Potiomkina:   Pietuchow,   Pietuchow,   Pietuchow,   Pietuchow...   Puszkin,   który   mniej   więcej   podobnie 
przedstawia   tę   historię,   dostarczył   w   ten   sposób   nie   tylko   niezwykłego   dokumentu   melancholii, 
rozważającej samą siebie medytacji, drążącej we mgle, z głową w bezimiennym mroku, która przybiera 
nazwisko Pietuchowa (gdyż w nim przynajmniej coś się budzi), do tego z głową w świetle żółci, która 
wszystkie nazwiska uczynić może jednakowymi, obojętne, Pietuchow czy Potiomkin. Lecz w toku historii 
o księciu Potiomkinie,  najszczęśliwszym z  ludzi  i ulubieńcu losu – a szczęśliwi  w ogóle (nie tylko 
despoci) stają się u szczytu  swego życia lekko melancholijni  (jeśli  są przy tym ambitni  i żywią się 
olśniewającymi marzeniami, mają raczej skłonności maniakalne) – okazuje się, jak niewiele wielkości 
znajduje się ponad mgłą, którą jest człowiek, jak jego imię i charakter są często tylko wyspą we mgle, być 
może silniej zarysowaną niż osoba Potiomkina, lecz wyspą zawsze mogącą zasnuwać się chmurami, 
hybrydyczną. Okazuje się nawet, że to, co już się nazywa niebem, choćby było odmalowane według miary 
najszczęśliwszych czasów lub, jak u niektórych, wedle miary wieczności, może być przecież dopiero 
szkółką spojrzeń, które ledwie się wydobywają z mgły egzystencji i smutku spełnienia.

SZCZĘŚLIWA RĘKA

Kiedyś być może lepiej będzie się działo z tym, co zewnętrzne, co całkiem poza nami. Wtedy 

powrócą twarde rzeczy do nas albo my do nich, to obojętne. Ich stosunek do nas jest sam w sobie 
skrzywiony, bądź też zagmatwany, lecz wystarczy dobry chwyt i będą pasować dokładnie do sytuacji, jaką 
mają na myśli bogobojni. W tym względzie niejedno daje do myślenia pewna historia, która przydarzyła 
się panu Schottenowi z Moguncji przed ponad stu laty.

© Samokształceniowe Koło Filozofii Marksistowskiej

– 9 –

http://skfm.dyktatura.info/

background image

Ernst Bloch – Ślady (1930 rok)

Był to człowiek nie wyróżniający się niczym szczególnym, dobrze prowadził interesy. Handlował 

jedwabiem i rokrocznie udawał się w podróż, drogą cokolwiek okrężną. Nigdy bowiem nie omieszkał 
spędzić kilku dni na nabożnej rozmowie u rabina z Michelstadt. Ten uchodził za cudotwórcę i nazywano 
go Baalschem, jak zresztą kilku innych współczesnych mu cudotwórców – żył pod koniec osiemnastego 
wieku w Niemczech. Kiedy więc pan Schotten znów był odwiedził Baalschema przed wyprawą po zakupy 
do St. Gallen i powóz stał już przed domem, powiedział: „Rabbi, dziwnie się czuję i niechętnie wybieram 
się dziś w podróż. Czy to zły sen, czy prześladuje mnie jakieś przeczucie, tak mi się zdaje, jakbym nie 
miał wrócić zdrowy”. Rabin dziwnie na niego popatrzył, potrząsnął głową i nie powiedział nic. „Rabbi – 
znów  zaczął  pan Schotten   – Wyświadczcie   mi   tę  przysługę i  dajcie  mi   jakiś  talizman,   abym  jechał 
spokojniejszy”. Rabin wciąż milczał, nie ruszał się z miejsca, tylko rozglądał się ze ściśniętymi ustami, 
udręczony i bliski zdenerwowania, ze stołu już uprzątnięto, stała na nim jeszcze tylko zgaszona świeca. 
„Weźcie to, jeśli chcecie – powiedział rabin wreszcie – trzeba dziękować Bogu za wszystko, co nam 
przeznacza”. Pan Schotten starannie schował świecę, Baalschem pobłogosławił go jeszcze na drogę i w 
drodze wszystko ułożyło się pomyślnie. W St. Gallen pan Schotten natychmiast znalazł stały swój zajazd 
„Złote Grono”, gdzie zwykł był spotykać swych przyjaciół, z którymi związany był interesami, pana 
Bacharacha z Koblencji i pana Goldstikkera z Frankfurtu. Ale cały dom był zajęty i pan Bacharach, jak 
mu  powiedziano,  właśnie udał się do „Półksiężyca”, pan Goldstikker  natomiast  w ogóle jeszcze  nie 
przybył. Pan Schotten poszedł do „Półksiężyca”, gdzie gospodarz natychmiast przyjął go pozdrowieniami 
od pana Bacharacha; ten udał się już na spoczynek, lecz oczekuje pana jutro. Posługacz wskazał panu 
Schottenowi pokój – po schodach weszli na najwyższe piętro, sługa postawił światło na stole i życzył 
panu dobrej nocy. Kupiec chciał od razu iść do łóżka, wtem coś dziwnego zadźwięczało mu w uszach: 
co?   czy  posługacz   nie   przekręcił   czasem   klucza?   Pan   Schotten   musiał   się   przekonać   –   drzwi   były 
zamknięte od zewnątrz, podszedł do okna, było spaczone i nie dawało się otworzyć, szyby zakratowane, i 
wtedy   poczuł   także   ciężkie   powietrze   w   pokoju,   duszący   odór,   i   wzdrygnął   się   w   najwyższym 
przerażeniu: był to zapach ze snu, cały ten pokój widział już we śnie ostatniej nocy. Zapach wydawał się 
dochodzić z łóżka, pan Schotten odwrócił się, ale ledwie widział łóżko w mętnym świetle, ogarek na stole 
tlił się już tylko, zamigotał kilka razy i już dogasał. Tu uderzył się pan Schotten w pierś i chwycił świecę 
Baalschema,   przytknął   ją   do   drgającego   knota   –   światło   zapłonęło   jasno.   Teraz   zaczął   działać:   pod 
łóżkiem nie było nikogo, zrzucił pierzynę – nic, materac – leżał na kilku deskach i przykrywał wgłębienie, 
w którym było chyba z pół tuzina trupów, na wierzchu pan Bacharach z Koblencji ze świeżo roztrzaskaną 
czaszką. – Długi czas siedział pan Schotten jęcząc, drżąc na całym ciele i odmawiał modlitwę o ratunek w 
niebezpieczeństwie, a światło Baalschema płonęło jasno: powoli pojmował rabina i wiedział już, co by 
należało czynić. Martwego przyjaciela wydobył z zagłębienia, położył na łóżku i przykrył jak śpiącego, 
sam zaś wpełzł między zwłoki do grobowca – przez długie godziny nie działo się nic. Teraz klucz obrócił 
się cicho w drzwiach, mężczyźni podkradli się do łóżka, trzema, czterema uderzeniami siekiery rozłupali 
panu Bacharachowi po raz drugi czaszkę, kufer wywlekli przed drzwi i znów zamknęli je od zewnątrz. 
Panu Schottenowi wydawało się, że posługacza, a chyba też i gospodarza poznaje po głosie. Wydostał się 
wreszcie z grobowca, dotarł do zakratowanego okna, gdzie z wielkim mozołem udało mu się jedną szybę 
wyjąć z kitu.

Nadejścia dnia oczekiwał u okna, wyglądał mając się na baczności, czy ktoś się nie pokaże na 

uliczce za domem. Najpierw zjawili się przekupnie i pan Schotten chciał już do nich zawołać, ale mógł go 
przecież   usłyszeć   gospodarz,   może   też   wśród   ludzi   na   dole   znaleźliby   się   tacy,   którzy   by   ukryli 
morderców. Aż  z  uderzeniem  szóstej,  w porannym  słońcu,  ujrzał   pan Schotten   pana  Goldstikkera  z 
Frankfurtu, który skręcał właśnie zza rogu w stronę domu morderstw, gdzie mniemał zobaczyć przyjaciół. 
Pan Schotten zawołał doń kilka słów w świętym języku, aby nikt inny nie mógł go zrozumieć – przyjaciel 
zawraca, mijają minuty, w izbie robi się jasno, policja przybywa, wbiega po schodach, drzwi wyłamuje, 
występuje pan Schotten – gospodarzowi i posługaczowi odechciewa się wykrętów. Kupiec tylko tak długo 
pozostawał w mieście, ile wymagało tego świadkowanie, w pięć tygodni potem stanął znów w pokoju 
Baalschema. „Jesteście zdziwieni, Baalschemie, że mnie znów widzicie i to z siwymi włosami?” – i 
opowiedział o swoim uratowaniu. „Ale czyż trzeba wam to wszystko opowiadać? Wiedzieliście przecież 
dokładnie, coście czynili, dając mi świecę. Inaczej leżałbym teraz obok nieszczęsnego Bacharacha, a wy 

© Samokształceniowe Koło Filozofii Marksistowskiej

– 10 –

http://skfm.dyktatura.info/

background image

Ernst Bloch – Ślady (1930 rok)

odmawialibyście modlitwę za umarłych”. – Rabin wziął świecę, bez ceremonii ustawił ją na powrót w 
lichtarzu na stole i powiedział: „Wiem tylko, że Pan może uratować, kogo zechce. Świeca wam pomogła 
tak jak i święta mowa, a pozostaje przecież tylko świecą, święta mowa pomogła wam tak jak świeca, a 
pozostaje   przecież   zawsze   cudem.   Bóg   nie   mówi   jasno,   za   co   mamy   mu   dziękować”.   –   Dlatego 
powiedzieliśmy: kiedyś być może, lepiej będzie się działo z tym, co zewnętrzne, co całkiem poza nami. 
Opowiadanie jest krwawe, lecz jest w nim blask – świeca błyszczała w nim i prawdziwie płonęła. Rabin 
nie czynił wokół sprawy rozgłosu – ani przed, ani potem, ani wokół siebie, ani wokół świecy. Nie chciał 
ani   czarów,   ani   proroctw,   ani   tym   bardziej   nie   czcił   przypadkowej,   choć   znaczącej   w   swej 
przypadkowości   świecy   jako   „talizmanu”.   W   tej   pozornie   czarodziejskiej   historii   panuje   osobliwie 
trzeźwy duch, ba, małomówny rabin jest w stosunku do wierzącego w cuda pana Schottena sceptykiem 
niemalże, a w każdym razie trudnym do przejrzenia ironistą. Baalschem z Michelstadt jest „oświecony”, a 
jest to ów szczególny, zdecydowanie żydowski rodzaj oświecenia, które nie tyle wątpi w cuda, co nie 
uznaje, że mogą one istnieć przed człowiekiem i jego niedemonicznym Bogiem. Tak więc jest w tej 
historii z dreszczykiem szczególny chwyt, który ją rozwiązuje, moment, który dziś jeszcze jest aktualny, a 
znany każdemu wręcz człowiekowi interesu: mianowicie  s z c z ę ś l i w a   r ę k a . Jest to praktyczna 
intuicja o cichym zmyśle dotyku, która nie dokonuje wśród rzeczy olbrzymich przesunięć, lecz je tylko 
właściwie ujmuje i stawia we właściwym miejscu. Można ją rozumieć jako szczęście, to szczęście, co 
choć przytłumione jest przecież pobożnemu niejasną podstawą jego świata. Nie jest to oczywiście żadna 
technika w jakimkolwiek dającym się zracjonalizować sensie, ani żadna stara „magia”, której funkcje 
technika częstokroć przejmuje. Lecz kiedy rabin w udręce i w najbardziej pouczający sposób nerwowo 
sięga ku rzeczom tego świata, aby spośród nich wyjąć „talizman”, nie wierzy wtedy bynajmniej siłom 
kosmicznym   i   porządkom,   które   władają   dziś   tym   światem.   Zachowuje   raczej   osobliwą,   prawie 
mesjanicznie wybierającą rękę, dobywającą rzeczy z ich „rozproszenia”, aby je niejako na krótki czas 
uczynić edeńskimi. Wtedy już oczywiście świeca musi „służyć najlepszemu”, pasuje zawsze dokładnie do 
potrzeby sytuacji, jaka by ona nie była, w odwróconej, szczęśliwej ironii losu: tak płonęłaby świeca w 
„raju”, nie jako rzecz, lecz jako dobro. To miał  na myśli rabin, a ostatecznie i pan Schotten, kiedy 
właściwy czynił ze świecy użytek, ba, nawet, kiedy świętej mowy używał w danym momencie  jako 
szyfru, kiedy to jedynie w niej podkreślał, że była niezrozumiała dla przekupniów. Żadna rzecz nie jest 
sama w sobie zła i żadna dobra, wszystko zależy od jej ujęcia, które nadaje kierunek, a niekiedy nawet 
przedziera   się   przez   ciemność,   zamaskowanie,   niewiadomość   głębi.   A   inny   rabin,   prawdziwie 
kabalistyczny, powiedział kiedyś: aby stworzyć królestwo pokoju, nie trzeba niszczyć wszystkich rzeczy i 
zaczynać nowego świata, lecz tę filiżankę i ów krzak, i tamten kamień, i tak wszystkie rzeczy trzeba tylko 
trochę poprzemieszczać.  A ponieważ  to trochę trudno uczynić, a jego miarę tak trudno znaleźć,  nie 
potrafią tego ludzie na świecie, i po to przychodzi Mesjasz. Przy tym ów mądry rabin jednym zdaniem i 
zdecydowanie opowiedział się nie za pełzającym rozwojem, lecz za skokiem szczęśliwego spojrzenia i 
szczęśliwej ręki.

© Samokształceniowe Koło Filozofii Marksistowskiej

– 11 –

http://skfm.dyktatura.info/