NORA ROBERTS
RODZINNY SKARB
AMANDA
PROLOG
Bar Harbor, 8 czerwca 1913
Po południu wybrałam się na urwisko. Dzień, pierwszy dzień po naszym powrocie do
Towers, był słoneczny i ciepły, a łoskot fał rozbijających się o skały brzmiał tak samo jak przed
dziesięcioma długimi miesiącami. Na błękitnozielonej wodzie kołysała się łódka rybacka, obok
niej przemknęła żaglówka. Na pozór wszystko było tak jak wtedy, a jednak zaszła zmiana, od
której niebo spochmurniało, a moją duszę okryła ciemna mgła.
Nie było go tam.
Nie powinnam marzyć, że znów go spotkam w tym samym miejscu, gdzie widywałam go w
zeszłym roku, że znów zobaczę, jak maluje, ociera pędzel o płótno, jakby się fechtował Nie
powinnam wyobrażać sobie, jak się odwraca od sztalug i patrzy na mnie swoimi przenikliwymi,
zielonymi oczami. Mój Boże, nie powinnam wyczekiwać jego uśmiechu, jego pierwszych słów!
A jednak wyczekiwałam i marzyłam o tym.
Z dudniącym sercem wyszłam z domu i pobiegłam przez trawnik, przez ogród, w dół po
zboczu.
Urwisko wyglądało tak samo jak przed rokiem. Wysokie, dumne skały wbijały się w czyste
letnie niebo. Morze było prawie nieruchome i odbijało błękit nieba tak, że czułam się jakby
zamknięta we wnętrzu błękitnej kuli. Spod moich stóp staczały się kamienie i wpadały w syczące,
rozbijające się o podnóże urwiska fale. Za mną wznosiły się wieże letniego domu, domu mojego
męża, aroganckie... i jakże piękne.
Jakie to dziwne, że kochałam dom, w którym czułam się tak nieszczęśliwa!
Musiałam sobie przypominać, że nazywam się Bianca Calhoun i jestem żoną Fergusa
Calhouna, szczęśliwą matką Colleen, Ethana i Seana, szanowaną kobietą, obowiązkową żoną i
oddaną matką. Moje małżeństwo nie jest przepełnione uczuciem, ale to nie zmienia sensu
przysiąg, które składałam. W moim życiu nie ma miejsca na romantyczne fantazje i grzeszne
marzenia.
Mimo wszystko stałam i czekałam, lecz on się nie pojawił. Christian, kochanek mojego
serca, nie przyszedł. Może już nie ma go na wyspie. Może spakował pędzle i płótna, zostawił swój
domek i pojechał malować jakieś inne morze, jakieś inne niebo, inne chmury...
Dobrze wiedziałam, że tak byłoby najlepiej. Odkąd spotkałam go zeszłego lata, nie
upłynęła godzina, w której bym o nim nie pomyślała... mam jednak męża, którego szanuję, i troje
dzieci, które kocham bardziej niż własne życie. To im muszę pozostać Wierna, a nie
wspomnieniom czegoś, co nigdy nie istniało. I nigdy nie mogłoby zaistnieć.
Słońce zachodzi. Siedzę tu i piszę, przy oknie mojej wieży. Wkrótce będę musiała zejść na
dół I pomóc niani ułożyć dzieci do snu. Mały Sean lak bardzo urósł, że zaczyna już stawać na
nóżki. Niedługo będzie biegał tak szybko jak Ethan. Colleen, czteroletnia dama, chce mieć nową
różową sukienkę.
To o nich muszę myśleć, o moich dzieciach, moich skarbach, a nie o Christianie.
Dzisiejsza noc będzie spokojna, jak niestety rzadko kiedy zdarza się na wyspie Mount
Desert. Fergus wspominał już o wielkim przyjęciu z tańcami, jakie chce wydać w przyszłym
tygodniu. Muszę...
On tam jest! Na dole, pod urwiskiem. Z tej odległości, w zmierzchającym świetle,
przypomina cień, ale wiem, że to on. Wstałam, przyłożyłam dłoń do szyby i wiedziałam na pewno,
ż
e patrzy w górę i gorączkowo szuka mnie wzrokiem. Choć to zupełnie niemożliwe, mogłabym
przysiąc, że słyszę, jak woła mnie po imieniu.
Bianca.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Był jak potężna, umięśniona ściana, odziana w dżinsy. Gdy na niego wpadła, poczuła, że
całe powietrze uciekło jej z płuc, a paczki wysunęły się z rąk. Spieszyła się, więc nawet nie
spojrzała na niego, tylko od razu pochyliła się, by pozbierać rozsypane rzeczy. Mógłby trochę
uważać, jak chodzi!
Miała ochotę rzucić mu ostrą uwagę, ale gdy jej wzrok zatrzymał się na zdartych
podeszwach jego butów, natychmiast ugryzła się w język. Przyklękła obok butiku, z którego
właśnie wyszła, i sięgnęła po rozrzucone paczki.
- Pozwól, że ci pomogę, skarbie.
Powolna, przeciągła intonacja z południowego zachodu natychmiast ją zdenerwowała.
Miała jeszcze milion rzeczy do załatwienia i w jej planach nie było punktu, który przewidywałby,
ż
e będzie siedzieć z jakimś turystą na chodniku.
- Nie trzeba, mam już wszystko - mruknęła z niechęcią, pochylając głowę tak, że
sięgające podbródka włosy zasłoniły jej twarz. Wszystko ją dzisiaj wyprowadzało z równowagi.
- To za wiele pakunków jak na jedną osobę.
- Dziękuję, poradzę sobie - powtórzyła, wyciągając rękę po jeszcze jedną paczkę. Jej
niczym nie zrażony pomocnik uczynił to samo. Przez chwilę każde z nich ciągnęło pakunek w
swoją stronę, aż w końcu zawartość rozsypała się po chodniku.
- Ooo, jakie to ładne! - rzekł z uznaniem mężczyzna, podnosząc z ziemi skrawek
czerwonego Jedwabiu, który udawał nocną koszulę.
Amanda wyrwała mu szmatkę z ręki i wepchnęła do jednej z toreb. Odgarnęła włosy z
twarzy i dopiero teraz przyjrzała się intruzowi. Do tej pory widziała jedynie kowbojskie buty i
błękitne dżinsy. Było go jednak znacznie więcej. Miał potężne ramiona i wielkie dłonie... a także
usta, pomyślała złośliwie. W tej chwili te usta śmiały się do niej szeroko i szczerze. W innych
okolicznościach ten uśmiech mógłby jej się wydać atrakcyjny, ale teraz postanowiła odczuwać
tylko niechęć.
Co prawda twarz też nie była zła. Wystające kości policzkowe, zielone oczy i mocna
opalenizna, a także rudawe włosy, wijące się uroczo nad kołnierzykiem koszuli... No cóż,
wszystko byłoby w porządku, gdyby ten mężczyzna nie stanął jej na drodze.
- Śpieszę się - poinformowała go.
- Zauważyłem. Wyglądała pani, jakby pędziła do pożaru.
- Gdyby w porę się pan odsunął - zaczęła, ale po chwili zrezygnowała ze sprzeczki. Nie
miała na to czasu. - Mniejsza o to - mruknęła i podniosła się, tym razem mocno ściskając paczki
w rękach. - Przepraszam.
- Chwileczkę - rzeki mężczyzna, również szybko wstając.
Czekała, aż się podniesie, niecierpliwie postukując butem o chodnik. Była wysoka i
przywykła patrzeć mężczyznom prosto w oczy, ale tym razem musiała zadrzeć głowę do góry.
- Co takiego? - zapytała niecierpliwie.
- Mogę panią podwieźć do tego pożaru.
- To nie jest konieczne - odrzekła, obrzucając go i lodowatym spojrzeniem.
Mężczyzna przytrzymał wysuwającą się jej z ręki paczkę.
- Zdaje się, że przydałaby się pani niewielka pomoc.
- Dziękuję bardzo, ale sama potrafię dotrzeć tam, gdzie chcę.
Ani przez chwilę w to nie wątpił.
- W takim razie może pani mogłaby pomóc mnie - uśmiechnął się. Podobały mu się jej
włosy, które ciągle opadały na twarz, ona zaś odsuwała je dmuchnięciem. - Przyjechałem tu
dopiero dzisiaj rano - powiedział, zatrzymując wzrok na jej twarzy. - Może mogłaby mi pani
podsunąć jakiś pomysł... nie bardzo wiem, co ze sobą zrobić.
Owszem, miała na podorędziu kilka świetnych rozwiązań, bowiem pasjami organizowała
czas samotnym facetom.
- Może pan pójść do izby handlowej - mruknęła i zamierzała odejść, ale poczuła jego rękę
na swoim ramieniu. - Posłuchaj, kowboju, nie wiem, jakie zwyczaje panują w Tucson...
- W Oklahoma City - poprawił ją.
- Wszystko jedno. W każdym razie tutaj policja niechętnie patrzy na typków, którzy
zaczepiają kobiety na ulicy.
- Naprawdę?
- Naprawdę.
- W takim razie muszę uważać, co robię, bo planuję zatrzymać się tu na jakiś czas.
- Przyślę panu ulotkę z informacjami. A teraz przepraszam.
- Jeszcze jedna sprawa - rzekł, unosząc wysoko czarne majtki haftowane w czerwone
róże. - Zdaje się, że pani o czymś zapomniała.
Wyrwała mu majtki z ręki i wetknęła do kieszeni.
- Miło mi było panią poznać - zawołał za nią i roześmiał się donośnie, gdy jeszcze
bardziej przyśpieszyła kroku.
W dwadzieścia minut później Amanda zgarnęła paczki z tylnego siedzenia samochodu i
podtrzymując je podbródkiem, zamknęła drzwi nogą. Za dużo miała na głowie. Za jej plecami
wznosił się dom, czyli szare kamienne wieże, fantazyjne mansardki i zapadające się tarasy. Dom
i rodzina - te dwie rzeczy Amanda kochała najbardziej na świecie.
Wbiegła na schodki, omijając spróchniałą deskę, i z trudem uwolniła jedną rękę, by
otworzyć drzwi.
- Ciociu Coco! - zawołała, wchodząc do holu. Czarny szczeniak zbiegł z góry na jej
powitanie, ale na trzecim schodku od dołu potknął się, potoczył i upadł, rozpłaszczywszy się na
orzechowej podłodze.
- Tym razem prawie ci się udało, Fred! - ucieszyła się Amanda.
Zadowolony pies tańczył wokół jej nóg.
- Już idę - rozległ się głos ciotki i Cordelia Calhoun McPike pojawiła się w holu. Swoim
zwyczajem przystanęła na moment przed lustrem, by sprawdzić, czy dobrze jej w nowym kolorze
włosów Tym razem był to odcień o nazwie Księżycowy Blond. Pod poplamionym białym
fartuchem ciocia miała płócienne spodnie w kolorze brzoskwini. - Byłam w kuchni - wyjaśniła. -
Dziś wieczorem będziemy testować mój nowy przepis na cannelloni (Cannelloni (wł.) - makaron
w postaci grubych rurek, wypełnionych różnego rodzaju farszem).
- Czy CC. jest w domu?
- Och, nie. Jest w warsztacie. Naprawia jakieś ramiona. Nie mam pojęcia, gdzie w
samochodzie są ramiona.
- To świetnie - ucieszyła się Amanda. Chodź na górę, pokażę ci, co kupiłam.
- Wygląda na to, że wyczyściłaś kilka sklepów. Pomogę ci - powiedziała Coco.
Pochwyciła dwie torby i poszła na górę za siostrzenicą.
- Świetnie się bawiłam na tych zakupach.
- Przecież nie cierpisz chodzić na zakupy - zdziwiła się Coco.
- Owszem, dla siebie, ale to było co innego. Mimo wszystko zabrało mi to więcej czasu,
niż sądziłam, i już się bałam, że nie zdążę tego schować, zanim CC. wróci do domu. - Weszła do
swojego pokoju i rzuciła wszystkie paczki na wielkie łóżko z baldachimem. - A potem jakiś
idiota wpadł na mnie i wytrącił mi wszystkie torby z rąk. I jeszcze, wyobraź sobie, do tego był na
tyle bezczelny, że próbował mnie podrywać!
- Naprawdę? - ożywiła się Coco, wiecznie spragniona romansów. - A czy był przystojny?
- Jeśli komuś się podoba typ Dzikiego Billa Hickoka. W każdym razie z miejsca go
odstawiłam - mruknęła Amanda, wykazując całkowity brak zainteresowania, i pochyliła się nad
torbami. Fred dwukrotnie bez powodzenia próbował wskoczyć na łóżko, aż wreszcie
zrezygnował i przysiadł na dywaniku.
- Znalazłam piękne ozdoby dla panny młodej mówiła Amanda, wyjmując z torby srebrne
dzwonki, papierowe łabędzie i baloniki. - Bardzo mi się podoba ta parasolka. Może nie jest w
stylu CC, ale pomyślałam, że powiesimy ją nad... - Podniosła wzrok na ciotkę i westchnęła
ciężko. - Ciociu Coco, bardzo cię proszę, tylko nie zaczynaj znowu płakać!
Coco pociągnęła nosem i wyjęła z kieszeni fartucha haftowaną chusteczkę.
- Nic na to nie poradzę, w końcu CC jest najmłodsza w rodzinie. Najmłodsza z moich
czterech małych dziewczynek.
- Żadnej z nas już nie można nazwać małą - obruszyła się Amanda.
- Dla mnie nadal jesteście dziećmi, tak samo jak wtedy, gdy zginęli wasi rodzice -
powiedziała Coco, umiejętnie ocierając oczy tak, by nie rozmazać tuszu do rzęs. - Za każdym
razem, gdy pomyślę o tym ślubie, łzy same napływają mi do oczu. Wiesz, jak bardzo lubię
Trentona, i wiem, że oni do siebie doskonale pasują, ale to wszystko stało się tak szybko...
- Nie musisz mi tego mówić - uśmiechnęła się Amanda. - Ledwie udało mi się wszystko
zorganizować. Jak można przygotować wesele w trzy tygodnie? Nie mam pojęcia, do czego im
się tak śpieszy. Lepiej by zrobili, gdyby wyjechali do Las Vegas i tam wzięli ślub.
- Co ty opowiadasz! - oburzyła się Coco. - Nigdy bym im tego nie wybaczyła! A jeśli ty
sama miałabyś ochotę zrobić coś takiego, gdy już nadejdzie twój czas, to radzę ci jeszcze raz
dobrze się zastanowić!
- Mój czas nie nadejdzie tak szybko, o ile w ogóle nadejdzie - wzruszyła ramionami
Amanda. - Mężczyźni znajdują się na samym dole mojej listy priorytetów.
- Ach, te twoje listy - zniecierpliwiła się Coco. - Coś ci powiem, Amando. Miłość jest
jedyną rzeczą, której nie można z góry zaplanować. Twoja siostra z pewnością nie planowała, że
się zakocha, i sama popatrz, co się dzieje. Musi wciskać przymiarki ślubnej sukni między
naprawę chłodnicy i paska klinowego. Twój czas może nadejść szybciej, niż myślisz. Dopiero
dzisiaj rano patrzyłam w fusy od herbaty...
- Och, ciociu Coco - jęknęła Amanda. - Tylko nie fusy od herbaty!
Ciotka wyprostowała się z godnością.
- Zauważyłam tam kilka niezmiernie ciekawych rzeczy. Sądziłabym, że po naszym
ostatnim seansie powinnaś okazywać mniej sceptycyzmu.
- Może rzeczywiście zdarzyło się wtedy coś dziwnego, ale...
- Ale co?
Amanda wzruszyła ramionami.
- No dobrze, coś się wtedy rzeczywiście stało. CC. miała wizję szmaragdowego
naszyjnika prababci Bianki, a wszyscy, którzy przy tym byli, czuli coś... obecność kogoś, lub
czegoś, w wieży Bianki.
- Aha!
- Ale to jeszcze nie znaczy, że mam zacząć wpatrywać się w kryształowe kule.
- Mandy, ty zawsze jesteś zbyt dosłowna. Nie mam pojęcia, po kim to odziedziczyłaś...
może po mojej ciotce Colleen? Fred, nie gryź tej irlandzkiej koronki - powiedziała Coco, widząc,
ż
e pies zabiera się do przeżuwania frędzli narzuty na łóżku Amandy. - Wracając jednak do fusów
od herbaty. Dziś rano zobaczyłam w nich mężczyznę.
Amanda wstała i schowała ozdoby w szafie.
- Rozumiem. Widziałaś mężczyznę w swojej filiżance z herbatą.
- Wiesz przecież, że to niezupełnie tak. Otóż widziałam mężczyznę i odniosłam silne
wrażenie, że on jest gdzieś bardzo blisko.
- Może to hydraulik. Czekamy na niego już od dawna.
- Nie, to nie był hydraulik. Ten mężczyzna jest w pobliżu, ale on nie pochodzi z wyspy. -
Coco patrzyła przed siebie rozproszonym spojrzeniem. - Pochodzi z dość daleka i odegra dużą
rolę w naszym życiu. Jestem absolutnie pewna, że stanie się kimś bardzo ważnym dla jednej z
was.
- Lilah może go sobie wziąć - stwierdziła Aman da natychmiast. - A właściwie, to gdzie
ona teraz jest?
- Była umówiona z kimś po pracy. Jakiś Rod czy Tod, a może Dominik.
- Jak zwykle - prychnęła Amanda, starannie wieszając kurtkę w szafie. - Miałyśmy
przeglądać razem papiery. Wiedziała, że liczę na jej pomoc. Musimy znaleźć jakąś wskazówkę,
gdzie są ukryte szmaragdy.
- Znajdziemy je, skarbie - powiedziała Coco, przeglądając zawartość kolejnych paczek. -
Gdy nadejdzie właściwy czas. Bianca chce, żebyśmy je znalazły. Wierzę, że wkrótce naprowadzi
nas na następny ślad.
Amanda tylko wzruszyła ramionami.
- Bianca mogła ukryć te szmaragdy wszędzie. Potrzebujemy czegoś więcej niż ślepa wiara
i mistyczne wizje.
Szmaragdy Calhounów podobno były warte majątek, ale Amandy nie obchodziły
pieniądze. Gdy Trent, narzeczony jej siostry, podpisał umowę kupna Towers, stara legenda
przedostała się do wiadomości publicznej i od tego czasu uporządkowane życie Amandy legło w
gruzach, bo wraz z reporterami w codzienność rodziny Calhounów wkroczył chaos.
Legenda była wdzięcznym tematem dla prasy. Na początku drugiej dekady dwudziestego
wieku, gdy Bar Harbor stało się modną miejscowością wypoczynkową, Fergus Calhoun
zbudował Towers jako letni dom dla swej rodziny. W tej rezydencji, położonej na urwisku nad
Zatoką Francuza, spędzał wraz ze swą żoną Bianca i trojgiem dzieci wakacje urozmaicane
licznymi przyjęciami dla znajomych I wspólników w interesach.
Tutaj Bianca poznała młodego artystę i z wzajemnością zakochała się w nim. Od tej
chwili żyła rozdarta między porywami serca a poczuciem obowiązku. Jej małżeństwo,
zaaranżowane przez rodziców, od początku było zimne. Idąc za głosem serca, chciała porzucić
męża i spakowała kuferek ze skarbami, gdzie między innymi włożyła szmaragdowy naszyjnik,
który dostała od Fergusa po urodzeniu ich drugiego dziecka, a pierwszego syna. Dalsze losy
naszyjnika były tajemnicą. Legenda mówiła, że Bianca, ogarnięta poczuciem winy i rozpaczy,
rzuciła się w dół z okna wieży.
Teraz, po osiemdziesięciu latach, zainteresowanie naszyjnikiem zostało rozbudzone na
nowo. Siostry Calhoun przetrząsały nagromadzone przez dziesiątki lat papiery, szukając w nich
jakiejś wskazówki, a reporterzy i poszukiwacze skarbów stali się stałym elementem w ich
codziennym życiu.
Amanda była zdania, że zarówno skarb, jak i legenda są prywatną własnością rodziny, i
dlatego zależało jej na jak najszybszym odnalezieniu naszyjnika. Była pewna, że gdy już zagadka
zostanie rozwiązana, zainteresowanie prasy ich rodziną szybko zblednie.
- Kiedy wraca Trent? - zapytała ciotki.
- Niedługo - westchnęła Coco - gdy tylko pozałatwia wszystkie swoje sprawy w Bostonie.
Nie wytrzyma długo bez CC. Zaraz po rozpoczęciu remontu zachodniego skrzydła domu pojadą
w podróż poślubną. Miodowy miesiąc... - szepnęła Coco ze łzami w oczach.
- Ciociu, nie zaczynaj odnowa, tylko pomyśl, ile zabawy będziesz miała z przyjęciem
weselnym. To dla ciebie świetny trening. Za rok o tej porze będziesz już szefem kuchni w
Towers, najbardziej domowym ze wszystkich hoteli St. Jamesów.
- A widzisz! - powiedziała Coco z dumą, klepiąc się po piersi.
Ktoś zastukał do drzwi i Fred zareagował głośnym wyciem.
- Zostań tutaj, ciociu, ja otworzę! - zawołała Amanda i poszła na dół. Fred podbiegł do
niej i zaczął plątać się pod nogami, aż w pewnej chwili rozpłaszczył się na podłodze. Amanda
roześmiała się i wzięła go na ręce. Z psem przytulonym do policzka uchyliła drzwi.
- To pan!
Na dźwięk oburzenia w jej głosie Fred zaczął skamleć, a mężczyzna stojący za progiem
uśmiechnął się szeroko.
- Ten świat jest bardzo mały - rzekł przeciągle, z tym samym powolnym akcentem, który
słyszała już tego dnia, klęcząc na chodniku. - Coraz bardziej mi się to podoba.
- Szedł pan za mną!
- Nie, proszę pani, choć to chyba nie byłby najgorszy pomysł. Nazywam się O'Riley.
Sloan O’Riley.
- Nic mnie nie obchodzi, jak pan się nazywa. Niech pan stad idzie - rzekła Amanda i
chciała trzasnąć mu drzwi przed nosem, on jednak wsunął dłoń w szczelinę.
- Natomiast to nie byłoby, jak sądzę, najlepszym pomysłem. Przyjechałem z daleka, żeby
obejrzeć ten dom.
Amanda złowieszczo przymrużyła ciemnoniebieskie oczy.
- Naprawdę? Coś panu powiem. To jest prywatny dom i nic mnie nie obchodzi, co pan
czytał w gazetach ani jak bardzo zależy panu na odnalezieniu szmaragdów. To nie jest Wyspa
Skarbów i mam już dość ludzi, którym wydaje się, że mogą tu po prostu zapukać albo nocą
zakraść się do ogrodu z łopatą w garści.
Sloan cierpliwie przeczekał tę tyradę. Amanda wyglądała naprawdę prześlicznie. Była
wysoka i dość szczupła, ale tam, gdzie trzeba, ciało miała ładnie zaokrąglone. Wyglądała tak,
jakby potrafiła ciężko pracować przez cały dzień, a potem świetnie się bawić do rana. Wprost
emanowała energią. Jej podbródek świadczy o uporze, pomyślał z aprobatą... a do tego ma duże
niebieskie oczy i ładne usta.
- Czy to już wszystko? - zapytał łagodnie, gdy przerwała tyradę, by zaczerpnąć oddechu.
- Nie, i jeśli natychmiast się pan stąd nie wyniesie, to wypuszczę na pana psy!
Fred jak na hasło wyskoczył z jej ramion i ze zjeżoną sierścią wyszczerzył zęby.
- Wygląda bardzo groźnie - skomentował Sloan i wyciągnął do szczeniaka rękę, a zdrajca
Fred powąchał ją i zaczął radośnie machać ogonem. W rewanżu Sloan podrapał go za uchem. -
No tak, rzeczywiście, ma tu pani niezwykle niebezpieczne zwierzę.
Amanda oparła ręce na biodrach.
- Dość tego, bo pójdę po broń!
- Kto to jest, Amando? - zawołała Coco, schodząc na dół. Na widok Sloana natychmiast
odezwa ta się w niej wrodzona próżność i poplamiony fartuch gdzieś zniknął.
- Dzień dobry - uśmiechnęła się słodko, wyciągając rękę. - Jestem Cordelia McPike.
- Bardzo mi miło, proszę pani - skłonił się uprzejmie Sloan, podnosząc jej dłoń do ust. -
Mówiłem właśnie siostrze pani...
Coco zaśmiała się z zachwytem.
- Och, Amanda nie jest moją siostrą, tylko siostrzenicą! Trzecią córką mojego nieżyjącego
brata. To prawda, był znacznie ode mnie starszy...
- W takim razie najmocniej przepraszam za pomyłkę.
- Ciociu Coco, ten debil najpierw przewrócił mnie przed butikiem, a potem przyszedł za
mną do domu! Próbuje po prostu wkręcić się do środka, bo jak ci wszyscy imbecyle, szuka
naszyjnika!
- Ależ Mandy, chyba zbyt pochopnie wyciągasz wnioski!
- Trudno temu zaprzeczyć - powiedział Sloan powoli, kiwając głową. - Pani siostrzenica i
ja rzeczywiście zderzyliśmy się na ulicy, bo nie zdążyłem w porę odsunąć się na bok. I prawdą
jest również to, że próbuję dostać się do tego domu.
- Rozumiem - westchnęła Coco, rozdarta między nadzieją a wątpliwościami - Bardzo mi
przykro, ale raczej nie możemy pana zaprosić do środka. Widzi pan, jesteśmy bardzo zajęte przed
ś
lubem... - Sloan szybko przeniósł wzrok na Amandę.
- Wychodzi pani za mąż?
- Moja siostra - wyjaśniła niechętnie. - Ale to nie pana sprawa. Czy mógłby pan już
zostawić nas same?
- Nie chciałbym w niczym przeszkadzać, więc już sobie pójdę. Byłbym tylko wdzięczny,
gdyby powiedziały panie Trentowi, że O'Riley już przyjechał.
- O'Riley? - powtórzyła Coco z osłupieniem.
- Boże drogi, to pan O’Riley? Ależ proszę wejść! Ogromnie pana przepraszam!
- Ciociu Coco...
- Amando, to jest pan O’Riley!
- Wiem, ale dlaczego wpuszczasz go do domu?
- Przecież to jest ten pan O’Riley! - powtórzyła Coco z naciskiem. - Ten, do którego
Trenton dzwonił dzisiaj rano! Nie pamiętasz... no oczywiście, nie możesz pamiętać, bo
zapomniałam ci o tym powiedzieć. - Coco w zmieszaniu przyłożyła dłonie do policzków. - To
okropne, że tak długo trzymamy pana w drzwiach!
- Proszę się tym nie przejmować - rzekł Sloan. - Rozumiem, dlaczego tak się stało.
Amanda wciąż trzymała rękę na klamce, gotowa w każdej chwili wypchnąć intruza za
drzwi, gdyby zaszła taka potrzeba.
- Kim jest pan O’Riley i dlaczego Trent do niego dzwonił?
- Pan O'Riley jest architektem - wyjaśniła Coco, promieniejąc.
Amanda przymrużyła oczy i obrzuciła nieznajomego taksującym spojrzeniem, od
czubków kowbojskich butów aż po potargane włosy.
- To jest architekt? - powtórzyła z wyraźnym powątpiewaniem.
- Nasz architekt. Pan O'Riley będzie nadzorował remont domu. Będziemy razem
pracować. Pan O’Riley...
- Sloan wtrącił.
- Sloan - powtórzyła Coco, trzepocząc rzęsami. - Będziemy razem pracować przez dość
długi czas.
- To fantastycznie - oświadczyła Amanda lodowatym tonem i zatrzasnęła drzwi.
Sloan zahaczył kciuki o szlufki spodni i uśmiechnął się do niej szeroko.
- Ja też tak uważam.
ROZDZIAŁ DRUGI
Coco w końcu oprzytomniała.
- Zachowujemy się okropnie. Trzymamy cię w korytarzu. Proszę, wejdź dalej i usiądź.
Napijesz się czegoś? Kawy, herbaty?
- Piwa prosto z butelki - wymamrotała speszona i wściekła Amanda.
Trafiony - uśmiechnął się do niej Sloan. Coco wprowadziła gościa do saloniku, żałując, że
nie ma już czasu, by odświeżyć kwiaty w wazonie i wy trzepać poduszki.
- Piwo? Mam w lodówce piwo, bo używam go do przyrządzania krewetek na ostro.
Amando, zajmij się gościem, dobrze?
- Oczywiście, dlaczego by nie? - mruknęła i tłumiąc niechęć, wskazała Sloanowi fotel, a
sama usiadła naprzeciwko niego. - Chyba powinnam cię przeprosić.
Sloan wyciągnął rękę i pogłaskał Freda.
- A za co?
- Gdybym wiedziała, po co tu przyjechałeś, nie zachowywałabym się tak nieuprzejmie.
- Aha - rzekł Sloan z namysłem, patrząc na nią uważnie.
Po dziesięciu sekundach milczenia Amanda dodała:
- Jednak moja pomyłka była zupełnie zrozumiała.
- Skoro tak twierdzisz... A co to właściwie za szmaragdy, których rzekomo miałem
poszukiwać?
- Szmaragdy Calhounów - wzruszyła ramionami dziewczyna, jakby to było oczywiste, ale
gdy Sloan tylko pytająco uniósł brwi, dodała tytułem wyjaśnienia: - Szmaragdowy naszyjnik
mojej prababci. Pisali o tym w gazetach.
- Ostatnio nie czytałem gazet, bo byłem w Budapeszcie - odrzekł Sloan i wyciągnął z
kieszeni długie, cienkie cygaro. - Czy mogę?
- Proszę bardzo - zgodziła się Amanda i przyniosła mu popielniczkę. Sloan z
przyjemnością obserwował jej energiczne ruchy. - Jestem zdziwiona, że Trent nic ci o tym nie
wspominał.
Sloan bez pośpiechu zapalił cygaro i wypuścił z ust wielki kłąb dymu. Jego uważny
wzrok wędrował po pokoju, nie pomijając żadnego szczegółu. Zauważył wiekową zapadniętą
sofę, lśniące kryształy Baccarata, stare, eleganckie stiuki i łuszczącą się farbę.
- Trent przysłał mi telegram. Napisał o swoich planach i prosił, żebym zajął się renowacją
tej rezydencji.
- I zgodziłeś się na to, chociaż wcześniej nie widziałeś domu na oczy?
- Zdawało mi się, że to najlepsze, co mogę zrobić rzekł Sloan, zastanawiając się, czy
kiedykolwiek uda mu się wywołać uśmiech na twarzy tej kobiety.
Poza tym Trent nie prosiłby mnie o to, gdyby nie był pewien, że dom mi się spodoba.
Amanda nerwowo postukiwała stopą o podłogę.
- To znaczy, że dobrze znasz Trenta?
- Sporo lat. Byliśmy razem na Harvardzie. Dziewczyna znieruchomiała.
- Na Harvardzie? - powtórzyła powoli. - Kończyłeś Harvard?
Kto inny może poczułby się urażony, ale Sloan po prostu świetnie się bawił.
- No jasne, psze pani - mruknął, przesadnie przeciągając słowa. Zauważył, że się
zarumieniła.
- Nie chciałam... tylko że nie sprawiasz wrażenia...
- Faceta z Ivy League (Ivy League (ang.) - grupa prestiżowych uczelni amerykańskich,
takich jak Yale, Harvard etc...) - dokończył, zaciągając się cygarem. - Pozory potrafią mylić.
Popatrz na przykład na ten dom.
- Na dom? - zdziwiła się.
- Na pierwszy rzut oka, gdy patrzysz na niego z zewnątrz, trudno powiedzieć, co to miało
być: warownia, zamek czy koszmar architekta, ale jeśli przyjrzysz się uważniej, to zaczynasz
widzieć, że ten budynek miał być wyłącznie tym, czym jest, i niczym więcej. Jest arogancki,
silny, może nawet uparty, ale zbudowany z fantazją i nie bez pewnego wdzięku. Niektórzy sądzą,
ż
e domy odzwierciedlają charaktery swoich mieszkańców - dodał z uśmiechem.
Do salonu weszła Coco, popychając przed sobą wózek. Sloan podniósł się grzecznie.
- Och, usiądź, proszę - pomachała ręką. - Tak rzadko gościmy w domu mężczyzn, prawda,
Mandy?
- Czuję się zaszczycony.
- Mam nadzieję, że piwo będzie ci smakowało - rzekła Coco, zdejmując z tacy szklankę z
pilznerem.
- Na pewno jest doskonałe.
- Proszę, poczęstuj się kanapkami. Mandy, dla nas przyniosłam wino. - Zachwycona
towarzystwem Coco obdarzyła gościa promiennym uśmiechem. - Czy Amanda opowiedziała ci
już historii, tego domu?
- Właśnie dochodziliśmy do tego tematu. Trent pisał, że dom należy do waszej rodziny od
początku wieku.
- Och, tak. Razem z dziećmi Suzanny, czyli najstarszej z moich siostrzenic, w Towers
mieszkało pięć pokoleń Calhounów. Fergus - Coco wskazała wiszący nad kominkiem portret
mężczyzny o kwaśnym wyrazie twarzy - czyli mój dziadek, zbudował Towers w 1904 roku jako
letni dom. On i jego żona, Bianca, mieli troje dzieci. Bianca później rzuciła się z okna wieży. -
Na wspomnienie nieszczęśliwej miłości babki Coco jak zawsze westchnęła. - Po jej śmierci
dziadek już nigdy nie doszedł do siebie. Później pomieszało mu się w głowie i musieliśmy go
umieścić w pewnym bardzo miłym zakładzie.
- Ciociu Coco, jestem pewna, że pana O’Rileya nie interesują rodzinne historie - wtrąciła
Amanda.
Sloan strzepnął popiół z cygara.
- „Interesują” to za mało powiedziane. Jestem zafascynowany. Proszę nie przerywać, pani
McPike.
- Och, nazywaj mnie Coco, tak jak wszyscy uśmiechnęła się ciotka, przygładzając włosy.
Po Fergusie dom przeszedł na mojego ojca, Ethana. Był drugim dzieckiem Fergusa i Bianki, ale
pierwszym synem. Dziadek miał fioła na punkcie rodu Calhounów. Starsza siostra Ethana,
Colleen, była z tego bardzo niezadowolona i do dziś dnia prawie nie utrzymuje z nami
kontaktów.
- Za co jesteśmy jej bardzo wdzięczni - wtrąciła Amanda.
- No cóż, nie da się zaprzeczyć, bo Colleen ma dość trudny charakter. Pozostał jeszcze
wujek Sean, młodszy brat mojego ojca. Miał trochę kłopotów z kobietami i jeszcze przed moim
urodzeniem popłynął do Indii Zachodnich. Gdy mój ojciec zginął, dom odziedziczył mój starszy
brat Judson. On i jego żona zdecydowali się zamieszkać tu na stale, bo bardzo pokochali to
miejsce. - Coco obrzuciła wzrokiem spękane ściany i wyblakłe kotary. - Judson planował wielki
remont domu, ale zanim do tego doszło, obydwoje z Delią tragicznie zginęli. Wtedy ja tu
przyjechałam, żeby zająć się Amandą i jej trzema siostrami. Poczęstuj się jeszcze kanapką.
- Dziękuję. Czy mogę zapytać, dlaczego zdecydowałyście się przekształcić część domu w
hotel?
- To był pomysł Trenta, i wszystkie jesteśmy mu za to bardzo wdzięczne, prawda,
Amando?
- Tak, ciociu - odparła dziewczyna z rezygnacją. Na Coco nie było sposobu.
- Szczerze mówiąc - uśmiechnęła się ciotka, unosząc do ust kieliszek z winem -
zrobiłyśmy to z powodu pewnych kłopotów finansowych. Sloan, czy wierzysz w przeznaczenie?
Wyciągnął ku niej mocne dłonie.
- Moi przodkowie byli Irlandczykami i Czirokezami, więc nie mam innego wyboru.
- W takim razie powinieneś to zrozumieć. Los zrządził, że ojciec Trenta, żeglując po
Zatoce Francuza, zobaczył Towers i natychmiast postanowił kupie ten dom. Gdy otrzymałyśmy
ofertę od korporacji St. James, która chciała przekształcić naszą rodową siedzibę w hotel, nie
wiedziałyśmy, co zrobić. W końcu to był nasz dom, jedyny, jaki dziewczynki znały w całym
swoim życiu, ale koszty utrzymania...
- Rozumiem - wtrącił Sloan.
- Wszystko jednak wyszło wprost wspaniale - ciągnęła Coco. - To było niezmiernie
romantyczne. Niewiele brakowało, abyśmy musiały zdecydować się na sprzedaż, ale wówczas
Trent zakochał się w CC. Oczywiście zdawał sobie sprawę, jak wiele znaczy dla niej Towers, i
przyszedł mu do głowy wspaniały pomysł, żeby zamienić w hotel tylko zachodnie skrzydło. W
ten sposób zatrzymamy dom, a jednocześnie uzyskamy pieniądze na jego utrzymanie.
- Każdy dostaje to, na czym mu zależy - zgodził się Sloan.
Coco pochyliła się do przodu.
- No właśnie. Jestem pewna, że mając takie dziedzictwo, wierzysz również w duchy.
- Ciociu Coco... szepnęła z rozpaczą Amanda.
- Mandy, wiem, że ty od początku do końca jesteś racjonalistką, co zresztą ogromnie mnie
zadziwia. - Coco uśmiechnęła się do Sloana. - Tyle celtyckiej krwi i ani odrobiny mistycyzmu w
duszy. Zupełnie nie mogę tego zrozumieć.
- Zostawiam to tobie i Lili - odrzekła słodko Amanda.
- Lilah to moja druga siostrzenica - wyjaśniła Coco. - Jest bardzo uduchowiona... no cóż,
rozmawialiśmy o zjawiskach nadnaturalnych. Co sądzisz na ten temat?
Sloan odstawił szklankę.
- Dom taki jak ten nie może się obejść bez jakiegoś ducha.
Coco klasnęła w ręce.
- No właśnie! Od pierwszej chwili, gdy tu wszedłeś, wiedziałam, że jesteś pokrewną
duszą! Widzisz, Bianca wciąż tu jest. Podczas ostatniego seansu jej obecność czułam niezwykle
wyraźnie ciągnęła, ignorując wymowne westchnienia Amandy. - CC. też to czuła, a zazwyczaj
jest niemal równie racjonalna jak Amanda. Bianca chce, żebyśmy znalazły naszyjnik.
- Szmaragdy Calhounów? - zapytał Sloan.
- Tak. Szukałyśmy jakichś wskazówek co do miejsca ich ukrycia, ale przez osiemdziesiąt
lat zebrała się tu nieprawdopodobna ilość śmieci, a w dodatku reporterzy ciągle zawracają nam
głowę.
- To mało powiedziane - skrzywiła się Amanda.
- Może naszyjnik znajdzie się podczas remontu - podsunął Sloan.
- Mamy taką nadzieję - rzekła Coco z namysłem, dotykając ust starannie pomalowanym
paznokciem. - Wydaje mi się, że potrzebny jest następny seans, a ty na pewno jesteś bardzo
dobrym medium.
Amanda zakrztusiła się winem.
- Ciociu Coco, pan O’Riley przyjechał tutaj do pracy, a nie po to, żeby bawić się z
duchami!
- Lubię łączyć pracę z przyjemnościami - uśmiechnął się Sloan, wznosząc szklankę w
toaście. - Zawsze staram się to robić.
Coco przyszła do głowy nowa myśl.
- Nie pochodzisz z tej wyspy?
- Nie, jestem z Oklahomy.
- Naprawdę? zdziwiła się ciotka. - To bardzo daleko stąd. Jako architekt odpowiedzialny
za renowację domu będziesz dla nas wszystkich bardzo ważną personą.
- Taką mam nadzieję - odrzekł Sloan, nieco zdziwiony wymownymi spojrzeniami, jakie
Coco rzucała na swą siostrzenicę.
- Tak, fusy, tylko fusy z herbaty - wymruczała, wstając. - Przepraszam, ale muszę
dopilnować kolacji. Zjesz z nami, prawda?
Sloan zamierzał szybko obejrzeć dom, a potem wrócić do hotelu i przespać przynajmniej
dziesięć godzin, teraz jednak, patrząc na wściekłość malująca się na twarzy Amandy, zmienił
zdanie. Wieczór w jej piorunującym towarzystwie na pewno okaże się najlepszym lekarstwem na
zmianę stref czasowych.
- Z wielką przyjemnością - uśmiechnął się.
- To wspaniale. Mandy, może tymczasem pokażesz Sloanowi zachodnie skrzydło?
- Fusy od herbaty? - zapytał Sloan, gdy Coco wyszła z salonu.
- Radzę ci, zostaw to, a będziesz zdrowszy - westchnęła Amanda z rezygnacją, wskazując
na drzwi. - Idziemy?
- To dobry pomysł zgodził się Sloan. Z holu poszli na górę krętymi schodami.
- Jak wolisz, żeby cię nazywać, Amanda czy Mandy?
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
- Reaguję na obie formy.
- Mają zupełnie inne brzmienie. Amanda jest chłodna i opanowana, natomiast Mandy...
dużo cieplejsza, bardziej przyjazna...
Zatrzymała się na szczycie schodów i stanęła twarzą do niego.
- A jak brzmi imię Sloan?
Pozostał o stopień niżej, więc ich spojrzenia spotkały się, niebezpiecznie blisko, na tym
samym poziomie. Instynkt podpowiedział mu, że tak będzie lepiej.
- Ty mi powiedz.
- Kojarzy się z poszukiwaczami złota? - uśmiechnęła się niewinnie. - Niewielu kowbojów
dociera tak daleko na wschód.
Była już w połowie korytarza, gdy pochwycił ją za ramię.
- Czy zawsze tak się śpieszysz?
- Nie lubię marnować czasu.
- Będę o tym pamiętał - obiecał, nie cofając ręki. Niesamowite miejsce, pomyślał, idąc w
górę po schodach w kształcie półksiężyca. Sufity pokryte kasetonami, rzeźbione kamienne
balustrady, gruba boazeria z mahoniu. Zatrzymał się przy łukowym oknie i dotknął grubego,
chropowatego szkła. Musiało być oryginalne, podobnie jak orzechowa podłoga i fantazyjne
stiuki.
Owszem, ściany były tak spękane, że w niektóre szczeliny można było wsunąć palec, a w
suficie gdzieniegdzie widniały dziury wielkości pięści i widać było grzyb na tynkach.
Doprowadzenie tego domu do stanu pierwotnej świetności było nie lada wyzwaniem i mogłoby
dostarczyć mnóstwo radości.
- Tej części nie używaliśmy od lat - wyjaśniła Amanda, otwierając rzeźbione dębowe
drzwi i odgarniając pajęczyny z framugi. - Nie sposób jej ogrzać w zimie.
Sloan przestąpił przez próg, a deski podłogi zaskrzypiały ostrzegawczo. Widać było na
nich głębokie rysy pozostałe po przesuwaniu ciężkich mebli. Część wąskich drzwi prowadzących
na taras pokryto zwykłą sklejką, natomiast drewniany cokół biegnący dokoła ścian był mocno
wygryziony przez myszy. Sloan podniósł głowę i zauważył na ścianie wyblakły fresk
przedstawiający cherubiny.
- To był pokój gościnny - wyjaśniła Amanda.
- Fergus umieszczał tu ludzi, na których chciał wywrzeć wrażenie. Podobno mieszkali tu
jacyś Rockefelerowie. Ten pokój ma osobną łazienkę i garderobę - dodała, uchylając
zdewastowane drzwi.
Sloan podszedł do kominka z czarnego marmuru, ściana przy kominku pokryta była
jedwabną tapetą, poczerniałą od dymu. Serce mu się ścisnęło, gdy zauważył odłamany narożnik
kominka.
- Zasługujecie na to, żeby was powystrzelać - mruknął, z trudem tłumiąc złość.
- Przepraszam bardzo?
- Trzeba by was powystrzelać za to, że dopuściłyście do takiego stanu! - powtórzył Sloan
z pasją. - Takiego kominka nie da się odtworzyć!
Amanda poczerwieniała i z poczuciem winy popatrzyła na uszkodzony włoski marmur.
- No cóż, ja tego nie zrobiłam.
- Popatrz tylko na te ściany. Takie stiuki to arcydzieło, tak samo jak obraz Rembrandta. O
Rembrandta chyba byście zadbały?
- Oczywiście, że tak, ale...
- Bogu dzięki, że przynajmniej wystarczyło wam rozsądku, żeby nie malować tych
stiuków - mruknął i zajrzał do łazienki. Po chwili do uszu Amandy doleciał stek przekleństw. -
Na litość boską, przecież to ręcznie robione kafelki! Popatrz na te obtłuczenia. Ostatni raz
konserwowano je chyba jeszcze przed pierwszą wojną światową!
- Nie rozumiem, co to...
- Jasne, że nie rozumiesz. - Spojrzał na nią. - Nie masz pojęcia, co tu się znajduje. Ten
dom to pomnik rękodzieła z początków dwudziestego wieku, a wy pozwalacie, żeby się tak po
prostu rozsypywał. To są oryginalne przewody do gazu!
- Doskonale o tym wiem - odrzekła Amanda ostro. - Dla ciebie to może jest pomnik, ale
dla mnie to dom. Robiłyśmy wszystko, co było w naszej mocy, by zachować dach nad głową.
Jeśli tynki popękały, to dlatego, że ważniejszy był piec centralnego ogrzewania, i nie
zawracałyśmy sobie głowy kafelkami w nie używanej łazience, bo najpierw trzeba było
uszczelnić rury w tej, z której korzystamy. Zostałeś tu zatrudniony po to, żeby przeprowadzić
remont, a nie żeby filozofować!
- Dostajesz jedno i drugie za tę samą cenę - powiedział i wyciągnął do niej rękę, lecz ona
cofnęła się tak gwałtownie, że wpadła na ścianę.
- Czego chcesz?
- Spokojnie, skarbie. Masz pajęczyny we włosach. Naprawdę.
- Sama mogę je zdjąć - prychnęła, on jednak już był przy niej. Poczuła dotyk jego palców
na włosach i mimowolnie napięła wszystkie mięśnie. - I nie mów do mnie „skarbie” -
powiedziała bardzo wojowniczo.
- Masz szybki zapłon. Kiedyś miałem młodego mustanga, który zachowywał się tak jak
ty.
Gwałtownie odrzuciła głowę do tyłu.
- Nie jestem koniem! - zawołała z oburzeniem.
- Oczywiście, proszę pani - uśmiechnął się Sloan, raptownie zmieniając nastrój. - Może
pokażesz mi resztę skarbów, jakie tu chowacie? Amanda ostrożnie odsunęła się o metr dalej.
- A właściwie po co? I tak nie masz ze sobą notesu.
- Niektóre rzeczy pozostają w pamięci. Lubię najpierw zobaczyć zarys całości, zanim
zacznę się martwić o szczegóły.
- To może narysuję ci plan?
- Zawsze jesteś taka złośliwa? zapytał Sloan z szerokim uśmiechem.
Pochyliła głowę.
- Nie - powiedziała cicho. Oczywiście miał rację. Gdyby zawsze zachowywała się tak jak
teraz, to nie zostałaby asystentką menedżera w jednym z najlepszych hoteli w okolicy. - No cóż,
masz specyficzny talent, bo wyciągasz ze mnie akurat to, co najgorsze.
- Biorę, jak leci - zaśmiał się, ujmując ją za ramię. - Chodźmy dalej.
Przeprowadziła go przez całe skrzydło, starając się trzymać jak najdalej od tego faceta, on
jednak wciąż wchodził jej w drogę, blokował drzwi, zapędzał ją do kątów, i dlatego co chwila
stawała z nim twarzą w twarz. Sloan poruszał się powoli i bardzo ergonomicznie, bez żadnych
zbędnych gestów, toteż nie była w stanie przewidzieć, w którym kierunku zwróci się za chwilę.
Wyglądało to jak zabawa w kotka i myszkę.
Byli w zachodniej wieży, gdy wpadła na niego po raz piąty, i znów odskoczyła jak
oparzona.
- Przestań wreszcie to robić! - warknęła.
- Co?
- Wchodzić mi w drogę - wyjaśniła zirytowana, odsuwając nogą kartonowe pudło.
- A mnie się wydaje, że wciąż pędzisz przed siebie i nie zwracasz uwagi na to, gdzie
akurat jesteś. Stąd te kolizje.
- Kolejny odcinek domowej filozofii - prychnęła i podeszła do okna wychodzącego na
ogród.
Niechętnie dopuściła do siebie myśl, że Sloan w irytujący sposób poruszał najgłębsze
struny jej duszy. Być może spowodowały to jego idiotyczne gabaryty, czyli szerokie ramiona i
wielkie dłonie, a także absurdalny wzrost. No cóż, Amanda przywykła do tego, że nie musi
zadzierać głowy, gdy rozmawia z mężczyznami.
A może chodziło o jego akcent, owo powolne przeciąganie słów, oraz lekko zaczepny ton,
kryjący się nawet w najbardziej niewinnych uwagach. Może też o to, że wciąż ścigał ją nieco
rozbawionym spojrzeniem. Właściwie wszystko jedno, pomyślała Amanda. Cokolwiek to było,
musi się jakoś na to uodpornić.
- To już ostatni przystanek - poinformowała go.
- Trent chce przekształcić tę wieżę w salę restauracyjną, mniejszą i bardziej intymną niż ta
na parterze. Powinno się tu zmieścić pięć dwuosobowych stolików, każdy z widokiem na ogród
albo na zatokę.
Stanęła przy oknie. Popołudniowe słońce rozświetliło jej głowę, otaczając ją złocistą
aureolą. Podniosła rękę i charakterystycznym gestem odgarnęła włosy z twarzy. Dokoła niej
tańczyły złociste drobinki kurzu.
Sloan stanął jak wryty i zapatrzył się na ten obraz.
- Czy coś się stało? - zaniepokoiła się.
- Nie - mruknął, podchodząc o krok bliżej. - Przyjemnie na ciebie popatrzeć, Amando.
Znów się cofnęła. W jego oczach nie widziała już błysku rozbawienia ani złości, jaka
pojawiła się tam wcześniej, lecz coś nieskończenie bardziej niebezpiecznego.
- Jeśli masz jeszcze jakieś pytania dotyczące wieży albo pozostałej części skrzydła...
- To był komplement. Może nie taki gładki, do jakich przywykłaś, ale jednak
komplement.
- Dziękuję - odrzekła nerwowo, szukając pełnego godności sposobu ucieczki. - Chyba
możemy...
- Urwała, gwałtownie łapiąc powietrze, gdy Sloan ramieniem przyciągnął ją do siebie. -
Co ty właściwie wyprawiasz?!
- Nie mam zamiaru pozwolić, żebyś zrobiła to samo co twoja prababcia - powiedział,
wskazując głową na okno za jej plecami. - Jeśli cofniesz się jeszcze o krok, to wybijesz szybę i
wypadniesz.
- Nigdzie się nie cofam - odrzekła z oburzeniem, ale serce zaczęło jej bić mocniej. - Puść
mnie!
- Bardzo przyjemnie się ciebie trzyma - uśmiechnął się i pochylił twarz nad jej głową, by
powąchać włosy. - Mimo że jesteś taka kolczasta. Mogłabyś mi przynajmniej podziękować za to,
ż
e uratowałem ci życie.
Amanda drapieżnie zmrużyła oczy i powiedziała złowieszczym tonem:
- Jeśli natychmiast mnie nie wypuścisz, to za chwilę ktoś będzie musiał ratować twoje.
Sloan zaśmiał się i wyciągnął drugą rękę, chcąc podnieść dziewczynę, i w sekundę potem
z głośnym tąpnięciem wylądował na siedzeniu o dwa metry od niej. Amanda pochyliła głowę z
niewinnym uśmiechem.
- Na tym skończymy wycieczkę. A teraz muszę cię przeprosić.
Obróciła się do wyjścia, ale Sloan w porę wyciągnął rękę i pochwycił ją za kostkę.
Amanda nawet nie zdążyła krzyknąć, tylko klapnęła na podłodze obok niego.
- Och, ty... ty bałwanie! - wysapała, odrzucając włosy z twarzy.
- Co dobre dla gąsiora, dobre i dla gęsi - uśmiechnął się, palcem unosząc jej podbródek. -
To kolejny odcinek mojej domowej filozofii. Jesteś szybka, ale zapominasz o tym, że nie wolno
spuszczać celu z oczu.
- Gdybym była mężczyzną...
- Wtedy nie byłoby to nawet w połowie tak zabawne.
Ś
miejąc się, szybko ją pocałował, a potem odsunął się i spojrzał uważnie na swoją ofiarę.
- No cóż - powiedział miękkim głosem - wydaje mi się, że warto spróbować tego jeszcze
raz.
Amanda szczerze zamierzała go odepchnąć i nawet podniosła rękę, by szybkim i dobrze
wymierzonym ciosem zademonstrować swoją wolę, gdy na metalowych schodach prowadzących
do wieży zastukały czyjeś kroki.
Sloan podniósł głowę i ujrzał w drzwiach wysoką, zgrabną kobietę, ubraną w dziurawe na
kolanach dżinsy i białą koszulkę. Ciemne włosy miała krótkie i proste, a w oczach, na które
opadała grzywka z luźnych kosmyków, błyszczało wyraźne rozbawienie.
- Cześć - uśmiechnęła się, zauważając rumieniec na twarzy Amandy. Jej chłodna,
opanowana i rzeczowa siostra siedziała na podłodze obok obcego i bardzo przystojnego
mężczyzny! To było ostatnie miejsce, w jakim można by spodziewać się tej damy. - Co tu się
dzieje?
Sloan podniósł się i pociągnął Amandę za rękę. Wyrwała ją z lekceważącym
prychnięciem i otrzepała spodnie z kurzu..
- To moja siostra, CC. - wyjaśniła niechętnie.
- A ty na pewno jesteś Sloan - domyśliła się CC i wyciągnęła dłoń. - Trent mówił mi o
tobie. Myślałam, że przesadza w opisie, ale widzę, że jednak fantazja go nie poniosła - dodała
niewinnie, zerkając z ukosa na siostrę.
Sloan przez chwilę przytrzymał jej rękę. CC Calhoun była dokładnym przeciwieństwem
kobiety, jaką mógłby sobie wyobrazić w roli wybranki Trentona, a ponieważ młodszy St. James
był jego przyjacielem od lat, ten wybór zachwycił Sloana.
- Teraz już rozumiem, dlaczego Trenton tak szybko dał się wziąć na sznurek - oznajmił z
wyraźnym podziwem w głosie.
- Nie przejmuj się, w ustach Sloana takie słowa oznaczają komplement - wyjaśniła
Amanda.
CC ze śmiechem objęła ją ramieniem.
- Sama się domyśliłam. Miło mi cię poznać, Sloan, naprawdę. Gdy kilka tygodni temu
pojechałam z Trentem do Bostonu, wszyscy, których mi przedstawiano, byli tacy...
- Sztywni? - uśmiechnął się.
- No cóż... - CC niezręcznie wzruszyła ramionami. - Niektórym z nich chyba niełatwo
było pogodzić się z faktem, że Trent zamierza wziąć za żonę kobietę, która jest mechanikiem
samochodowym i więcej wie o silnikach niż o operze.
- Moim zdaniem Trent robi świetny interes.
- Zobaczymy - wymamrotała CC Wolała nie rozwodzić się nad tym tematem. - Ciocia
Coco mówiła, że zostaniesz na kolacji. Mam nadzieję, że zechcesz na czas pobytu na wyspie
zamieszkać w jednym z naszych pokoi gościnnych.
Sloan nie widział twarzy Amandy, ale mógłby przysiąc, że ugryzła się w język, by nie
powiedzieć czegoś niegrzecznego. Pomysł, by zamieszkać z nią pod jednym dachem i w ten
sposób jeszcze bardziej wytrącić ją z równowagi, wydał mu się niezmiernie kuszący.
- Dziękuję, ale zameldowałem się już w hotelu. Skłonił się grzecznie. - Poza tym i tak
będę się wam ciągle plątał pod nogami.
- Skoro uważasz, że tak będzie ci wygodniej, twoja wola zrezygnowała CC. - W każdym
razie zawsze będziesz mile widziany w Towers.
- Zejdę na dół i sprawdzę, czy ciocia Coco nie potrzebuje pomocy - powiedziała Amanda
i chłodno skinęła głową Sloanowi. - CC. zaprowadzi cię do jadalni.
- Dziękuję za wycieczkę, skarbie. - Mrugnął do niej i mógłby przysiąc, że usłyszał
stłumione i mało parlamentarne warknięcie.
- Masz fajną siostrę - zwrócił się do CC, gdy kroki Amandy ucichły na schodach.
- A, tak. - CC uśmiechnęła się ciepło, choć z lekkim ostrzeżeniem. - Trent mówił mi, że
lubisz kobiety.
- Nadal jest na mnie wściekły o to, że sprzątnąłem mu miłego blondaska sprzed nosa, gdy
obydwaj byliśmy jeszcze młodzi i głupi. Jesteś pewna, że już się na niego zdecydowałaś?
Musiała się roześmiać.
- Teraz rozumiem, dlaczego kazał mi pozamykać wszystkie siostry.
- Jeśli pozostałe są podobne do Mandy, to wydaje mi się, że potrafią same o siebie
zadbać.
- Och, tak. Wszystkie kobiety z rodziny Calhounów to twarde sztuki - przytaknęła CC,
stając na szczycie schodów. - Chyba muszę cię ostrzec, że ciocia Coco zobaczyła cię dzisiaj rano
w fusach od herbaty.
- W fusach... aaa, rozumiem! CC. z rozbawieniem wzruszyła ramionami.
- To takie jej hobby. W każdym razie przygotuj się na to, że może zacząć intrygować,
szczególnie jeśli uzna, że los chce cię połączyć z jedną z moich sióstr. Traktuje to bardzo serio.
Ona chce dobrze, ale...
- O’Rileyowie też potrafią o siebie zadbać.
CC. obrzuciła go przeciągłym spojrzeniem. Owszem, nie wyglądał na takiego, który
potrzebowałby ochrony.
- W porządku. - Poklepała go po ramieniu. - Radź sobie sam.
Sloan poszedł za nią po schodach.
- CC, powiedz mi, czy przy Amandzie są jacyś mężczyźni, których musiałbym siłą usunąć
z drogi?
Zatrzymała się i znów przyjrzała mu się uważnie.
- Nie - powiedziała po chwili. - Amanda zrobiła to już własnoręcznie.
- To dobrze - ucieszył się. Zeszli na drugie piętro. W korytarzu powitał ich przenikliwy
pisk, przeplatany szaleńczym szczekaniem psa.
- To dzieci mojej siostry, Suzanny - wyjaśniła CC, uprzedzając pytanie Sloana. - Alex i
Jenny. Takie zwyczajne, ciche i spokojne dzieciaki.
- To słychać - powiedział Sloan i w tej samej chwili po schodach przemknęła jasnowłosa
petarda. Sloan złapał ją wpół, wykazując się świetnym refleksem, i ujrzał na wprost swej twarzy
wydęte usta i wielkie, błękitne oczy.
- Jesteś wielki - powiedziała Jenny.
- Niee, to ty jesteś mała.
W wieku pięciu lat Jenny zaczęła już odkrywać potęgę kobiecych sztuczek.
- Czy możesz mnie wziąć na barana? - zapytała z promiennym uśmiechem.
- A masz dwadzieścia pięć centów? - Zachichotała i potrząsnęła głową.
- W porządku, w takim razie pierwsza jazda będzie za darmo oznajmił Sloan i posadził
sobie dziewczynkę na ramionach.
Na dole schodów ujrzeli Amandę trzymającą w żelaznym uścisku ciemnowłosego
chłopca.
- Gdzie Suzanna? - zapytała CC.
- W kuchni, a mnie przypadło pilnowanie tych dwojga - odrzekła Amanda, spoglądając na
Jenny spod przymrużonych powiek. - Ale ta mała świnka Piggy mi uciekła.
- Kwi, kwi - zakwiczała Jenny, bezpieczna na ramionach Sloana.
- Kto to? - zaciekawił się Alex.
- Sloan O’Riley przedstawił się, wyciągając rękę do chłopca jak mężczyzna do
mężczyzny. Chłopiec przyjrzał się jej podejrzliwie, ale w końcu odwzajemnił uścisk.
- Śmiesznie mówisz. Jesteś z Teksasu?
- Z Oklahomy.
Po chwili zastanowienia Alex skinął głową.
- Może być. Zastrzeliłeś kiedyś kogoś na śmierć?
- Ostatnio nie.
W tym momencie CC. uznała, że czas wkroczyć do akcji.
- Wystarczy już - oznajmiła stanowczo i zdjęła Jenny z ramion Sloana. - Idziemy się
umyć przed kolacją.
- Fajne dzieciaki - stwierdził Sloan, gdy został sam na sam z Amandą.
Przesłała mu szczery uśmiech, bowiem widok Sloana z Jenny na ramionach nieco ją
rozmiękczył.
- Przez większą część dnia są w szkole, więc nie będą ci przeszkadzać w pracy.
- I tak by nie przeszkadzały. Mam w domu siostrzeńca, niezły pistolet.
- Ci dwoje to karabiny maszynowe - powiedziała Amanda z uczuciem. - Dobrze im zrobi
obecność mężczyzny.
- A mąż twojej siostry? Uśmiech Amandy zgasł.
- Są rozwiedzeni. Może go znasz, to Baxter Dumont.
Przez twarz Sloana przemknął cień.
- Słyszałem o nim.
- No cóż, to już przeszłość. Kolacja gotowa. Może pokażę ci, gdzie jest łazienka?
- Dziękuję - odrzekł Sloan z roztargnieniem, idąc za nią. Przyszło mu do głowy, że
niektóre rzeczy w życiu lubią się powtarzać.
ROZDZIAŁ TRZECI
Amanda wskoczyła do chłodnej wody w basenie, spodziewając się szoku. Wynurzyła się,
czując na całym ciele rozkoszny dreszcz, i zaczęła swoje zwykłe pięćdziesiąt długości. Rankiem
najlepsza jest energiczna rozgrzewka, bowiem rozpuszcza zgromadzone w ciele stare napięcia,
szykując miejsce na nowe, które niewątpliwie powstaną jeszcze tego samego dnia.
Praca asystentki menedżera w hotelu Bay Watch sprawiała Amandzie satysfakcję,
zwłaszcza że przed nadejściem gości miała prawo korzystać z hotelowego basenu. Był koniec
maja, czyli początek sezonu, i goście już zaczynali się zjeżdżać. Oczywiście to było jeszcze nic w
porównaniu ze środkiem lata, ale większość pokoi była już zajęta i Amanda miała pełne ręce
roboty. Tym bardziej więc ceniła sobie tę poranną godzinę. Korzystała z basenu zawsze, gdy
pogoda na to pozwalała.
Za rok o tej porze będzie już zarządzać hotelem Towers Retreat, należącym do sieci St.
James. Cel, do jakiego dążyła, odkąd jako szesnastolatka podjęła pierwszą pracę jako
recepcjonistka, zbliżył się do niej na wyciągnięcie ręki. Od czasu do czasu Amandę dręczyła
myśl, że ma otrzymać to stanowisko tylko dlatego, że jest siostrą CC, tym bardziej więc
zamierzała udowodnić, że w pełni na nie zasługuje.
Miała prowadzić ekskluzywny hotel w jednej z najlepszych sieci w kraju. I to nie
pierwszy z brzegu hotel, ale Towers, należące do jej dziedzictwa, do jej rodziny, a także do jej
osobistej historii życia.
Dziesięć luksusowych apartamentów, jakie Trent chciał zbudować w rozsypującej się
wieży, miało się znaleźć pod jej pieczą. O ile jej przyszły szwagier się nie mylił, nazwisko St.
James w połączeniu z legendą Towers powinny zapewnić komplet gości przez cały rok. Amanda
zamierzała włożyć w tę pracę całe serce. Każdy gość, który przyjedzie do Towers, będzie musiał
zapamiętać doskonałą obsługę, kojący spokój i niezwykle sprawną organizację hotelu.
Wreszcie zdobędzie samodzielne stanowisko. Nigdy więcej pracy dla wymagającego,
wciąż czepiającego się szefa, nigdy więcej frustracji, gdy jej zasługi szły na konto kogoś innego.
Zarówno osiągnięcia, jak i porażki będą należały wyłącznie do niej.
Trzeba tylko poczekać na koniec remontu.
Ta myśl sprawiła, że Amanda znów przypomniała sobie Sloana O’Rileya. Miała nadzieję,
ż
e Trent dobrze wie, co robi, zatrudniając go, nadal jednak nie mogła wyjść ze zdumienia. Jak to
możliwe, by gładki, kulturalny Trent St. James III przyjaźnił się z kimś takim jak Sloan? Przecież
ten facet naprawdę rzucił ją na ziemię! Co prawda ona rzuciła go pierwsza, ale to nie miało
znaczenia, bowiem była damą, a on tylko mężczyzną.
Znów odepchnęła się od krawędzi basenu i popłynęła dalej, w równym tempie rozcinając
wodę wprawnymi uderzeniami rąk i nóg. Ani przez chwile nie żałowała, że zaatakowała go
pierwsza. Był zbył pewny siebie i zajmował zbyt wiele miejsca. A poza tym miał aż tyle tupetu,
by ją pocałować.
Nigdy nie podobali się jej faceci, którzy mieli twarde dłonie pokryte odciskami i chodzili
w zakurzonych butach. Jej ideałem był mężczyzna wyrafinowany, o gładkim obejściu,
kulturalny, emanujący dyskretną atmosferą sukcesu. Gdyby kiedykolwiek miała się z kimś
związać, kandydat musiałby przedstawiać sobą wszystkie te zalety. Kowboje o południowym
akcencie odpadali w przedbiegach.
Owszem, przyznawała, że Sloan bardzo dobrze umiał porozumiewać się z dziećmi, ale ta
jedna cecha stanowczo nie wystarczała, by zrekompensować wszelkie inne wady jego
osobowości.
Przypomniała sobie kolację. Sloan czarował ciocię Coco, zabawiał CC. opowieściami o
szkolnych czasach Trenta, cierpliwie odpowiadał na niezliczone pytania Aleksa i Jenny
dotyczące koni, Indian i sześciostrzałowych karabinków. Z drugiej strony jednak nieco zbyt
uważnie przyglądał się Suzannie. Amanda uznała go wtedy za zwykłego kobieciarza. Gdyby
Lilah była na kolacji, prawdopodobnie próbowałby flirtować również i z nią, Lili jednak umiała
zadbać o siebie, gdy w grę wchodzili mężczyźni. Suzanna była inna, wrażliwa i delikatna. Były
mąż boleśnie ją skrzywdził i Amanda postanowiła dopilnować, by nikt, nawet zaczepny O'Riley,
nie próbował dokonać tego po raz drugi.
Znów dotarła do brzegu basenu. Trzymając się poręczy, na chwilę zanurzyła głowę w
wodzie, a gdy znów ją wynurzyła, ujrzała przed sobą dziwnie znajomą sylwetkę.
- Dzień dobry - uśmiechnął się do niej Sloan. Słońce oświetlało go z tyłu, podkreślając
rudawy odcień potarganych włosów. - Niezłą masz figurę, Calhoun.
Amanda zamrugała oczami, strząsając z powiek kropelki wody.
- A skąd ty się tu wziąłeś?
Sloan obejrzał się przez ramię i zatrzymał wzrok na białej bryle hotelu.
- Tutaj? Można chyba powiedzieć, że to w tej chwili jest mój dom. Pokój numer 320.
Amanda oparła łokcie na krawędzi basenu.
- Jesteś gościem w Bay Watch? No, tak... Sloan przykucnął obok niej. Miała kremowy
odcień skóry, tak jak wszystkie siostry Calhoun, a teraz, bez kosmetyków, jej skóra wyglądała
szczególnie delikatnie.
- Miły sposób na rozpoczęcie dnia.
- Dotychczas tak było - prychnęła.
- Skoro już o tym mówimy, to co ty tu robisz?
- Pracuję.
Sytuacja staje się coraz ciekawsza, pomyślał Sloan.
- Nie nabierasz mnie?
- Nie nabieram - odrzekła sucho. - Jestem asystentką menedżera.
- No, no. - Sloan zanurzył czubek palca w basenie. - Sprawdzasz, czy temperatura wody
jest odpowiednia dla gości? To się nazywa poświęcenie.
- Basen jest otwarty dopiero od dziesiątej.
- Nie martw się - uśmiechnął się Sloan, wsuwając kciuki do kieszeni dżinsów. - Nie mam
zamiaru skakać do wody. - Tak naprawdę wybierał się na spacer, po drodze dostrzegł jednak
Amandę. - To znaczy, że jeśli będę miał jakieś pytania dotyczące tego miejsca, powinienem się
zwrócić do ciebie.
- Zgadza się - stwierdziła, wspinając się na drabinkę. Jednoczęściowy szafirowy kostium
przylegał do niej jak druga skóra. - Czy jesteś zadowolony z pokoju?
- Hm? - mruknął Sloan, wpatrując się w jej zgrabne nogi.
- Z pokoju - powtórzyła, sięgając po ręcznik.
- Podoba ci się?
- Tak, podoba mi się. Bardzo - przytaknął, wiodąc wzrokiem w górę, ku jej twarzy. -
Widok wart jest ceny.
Amanda zarzuciła ręcznik na ramiona.
- Widok na zatokę jest za darmo, podobnie jak kontynentalne śniadanie, które teraz
właśnie jest podawane w jadalni. Radzę ci skorzystać.
- Dwa rogaliki i filiżanka kawy to zdecydowanie za mało, żeby zaspokoić głód rzekł
Sloan stanowczo i pociągnął za końce jej ręcznika. - Może pójdziemy razem na prawdziwe
ś
niadanie?
- Przykro mi, ale dyrekcja krzywo patrzy na pracowników, którzy spoufalają się z gośćmi.
- W tym wypadku na pewno zrobiliby wyjątek. Jesteśmy przecież... starymi przyjaciółmi.
- Nie jesteśmy nawet nowymi przyjaciółmi - prychnęła.
Na jego twarz znów wypłynął ten irytujący, uparty, wszystkowiedzący uśmieszek.
- Możemy to ustalić podczas śniadania - zaproponował.
- Przykro mi, ale nie jestem zainteresowana - powiedziała Amanda i odwróciła się, on
jednak mocniej pociągnął za końce jej ręcznika.
- Tam, skąd pochodzę, ludzie są na ogół znacznie życzliwsi.
- A tam, skąd ja pochodzę, ludzie są o wiele lepiej wychowani. Jeśli będziesz miał jakieś
problemy z obsługą podczas swojego pobytu w Bay Watch, w każdej chwili możesz się do mnie
zwrócić. Jeśli masz jakieś pytania dotyczące Towers, chętnie na nie odpowiem. Poza tym nie
mamy innych tematów do rozmowy.
Spojrzał na nią z zaciekawieniem, podziwiając, jak świetnie panowała nad głosem, mimo
ż
e w jej oczach pojawiały się rozzłoszczone błyski. Ta kobieta umiała kontrolować swoje
emocje, no i miała charakter.
- O której zaczynasz pracę?
Głośno wypuściła oddech. Jak widać, do tego faceta nic nie docierało.
- O dziewiątej, więc bardzo cię przepraszam, ale muszę iść się ubrać.
Sloan spojrzał na słońce.
- No, to masz jeszcze jakąś godzinę - stwierdził. - Jesteś taka szybka, że na pewno
pozbierasz się w piętnaście minut.
Amanda przymknęła oczy, modląc się w duchu o cierpliwość.
- Sloan, wygląda na to, że specjalnie próbujesz mnie rozzłościć.
- Chyba nie muszę. To u ciebie stan naturalny - odrzekł, owijając końce jej ręcznika
wokół dłoni. W rezultacie Amanda musiała zbliżyć się do niego o krok. Potrząsnęła głową z
irytacją.
- Widzisz? - uśmiechnął się bezczelnie.
- O co ci chodzi, O’Riley? - zapytała podniesionym głosem. - Przecież powiedziałam
wyraźnie, że nie interesują mnie twoje propozycje!
- Pokażę ci, jak to jest, Calhoun. - Jeszcze bardziej ściągnął końce ręcznika. Rozbawienie
w jego oczach błyskawicznie zmieniło się w coś zupełnie innego; stały się mroczne, groźne i
podniecające.
- Jesteś jak wielki łyk zimnej wody - wymruczał. - Za każdym razem, gdy znajdę się obok
ciebie, chce mi się pić. Ten mały łyk wczoraj wcale mi nie wystarczył.
Mocno pociągnął za końce ręcznika, aż Amanda oparła się o niego, i pochylił się nad jej
twarzą. Poczuł, że zadrżała, ale w jej oczach nie dostrzegł łęku. Mimo wszystko czekał na
zwykłe: nie. Gdyby usłyszał to słowo, musiałby uszanować jej wolę, pomimo dręczącego
pragnienia.
Amanda jednak nie powiedziała nic, tylko patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.
Powoli potarł ustami jej usta.
Zwinęła dłonie w pięści, ale nie odepchnęła go. Cały impet jej oporu skierował się do
wewnątrz. W krzyżowym ogniu walki między pragnieniem a rozsądkiem jej umysł zupełnie się
wyłączył.
Powolność i rozleniwiony sposób bycia Sloana zniknęły jak ręką odjął. Jego usta były
gorące, natarczywe, podobnie jak ręce. Amanda ze zdziwieniem spojrzała na własne palce
wczepione w jego koszulę. Ogarnęła ją dziwna desperacja, burza emocji, która nie pozostawiała
ani odrobiny miejsca na rozsądek i logikę.
Po chwili Sloan odsunął ją nieco od siebie i wziął głęboki oddech.
- Amando - powiedział nieswoim głosem, patrząc na jej rozchylone, obrzmiałe usta i
przymglone oczy. - Chodź do mojego pokoju.
Niepewnie przyłożyła palce do jego ust, a potem do własnych skroni.
- Do twojego... pokoju?
Na dźwięk niskich wibracji w jej głosie Sloan poczuł, że kolana uginają się pod nim.
Jeszcze nigdy w życiu nie musiał błagać o nic kobiety. Przypuszczał, że właśnie nadeszła pora na
ten pierwszy raz.
- Chodź ze mną - powtórzył, obejmując ją ramieniem. Ręcznik już dawno upadł na beton.
- Musimy to skończyć w odosobnieniu.
- Skończyć?
Jęknął i łapczywie pocałował końce jej palców.
- Kobieto, coś mi się wydaje, że spóźnisz się dzisiaj do pracy.
Amanda potrząsnęła głową, usiłując zebrać myśli. Do jego pokoju? Skończyć? W co ona
się właściwie wpakowała? Ostro wyszarpnęła rękę, powstrzymując drżenie ciała.
- Nigdzie nie idę.
Sloan z trudem utrzymywał równowagę.
- Trochę już za późno na takie gry - mruknął, kładąc dłoń na jej karku. - Pragnę cię i teraz
już mnie nie przekonasz, że ty mnie nie pragniesz.
- Nie gram w żadne gry - odrzekła spokojnie, zastanawiając się, czy Sloan jest w stanie
usłyszeć dudnienie jej serca. Musiała sobie przypomnieć, że przecież jest rozsądną,
zrównoważoną osobą. Nie należała do kobiet, które pędem wpadają do pokoi hotelowych, by
pójść do łóżka z dopiero co poznanym mężczyzną. A do tego było jej okropnie zimno. - Chcę,
ż
ebyś mnie zostawił w spokoju.
- Nic z tego - odrzekł, powstrzymując własne palce, które już - już miały się boleśnie
wbić w jej ramię. - Mam zwyczaj kończyć to, co zacząłem.
- Możesz uznać tę sprawę za zakończoną. Właściwie to w ogóle nie powinna się zacząć.
- Dlaczego?
Pochyliła się i podniosła ręcznik.
- Znam takich jak ty, O’Riley.
Sloan czerpał już z ostatnich rezerw spokoju i opanowania.
- To znaczy jakich?
- Podróżujesz od miasta do miasta i w każdym szukasz kobiety, która pozwoliłaby ci
przyjemnie spędzić kilka wolnych godzin. Ale ja się do tego nie nadaję!
- Wydaje ci się, że mnie rozgryzłaś, tak? - Nie dotknął jej, ale wyraz jego oczu sprawił, że
zaczęła się mieć na baczności. - Między nami nic jeszcze nie jest skończone. Możesz to uznać za
ostrzeżenie, Calhoun. Będę cię miał.
- Będziesz mnie miał? - powtórzyła z furią. - Ty arogancki, zadufany w sobie sukinsynu!
- Możesz zachować te komplementy na później - przerwał jej. - Przyjdzie taka chwila,
Amando, gdy będziemy tylko ja i ty. I obiecuję ci, że nie będę się wtedy śpieszył - uśmiechnął się
i przesunął palcem po jej szyi. - Doprowadzę cię do szaleństwa.
- Już ci się to udało - prychnęła i uderzyła go po ręce.
Skinął jej przyjaźnie głową.
- Dzięki. Chyba pójdę poszukać tego śniadania. Życzę ci dobrego dnia.
Będzie dobry, pomyślała, patrząc za nim. Będzie dobry, jeżeli Sloan zniknie z horyzontu.
Najlepiej na zawsze.
Jakby mało było tego, że musiała dłużej zostać w pracy, to jeszcze przyszło jej
wysłuchiwać kolejnego kazania Stenersona na temat efektywności działania. Stenerson,
menedżer hotelu Bay Watch, zarządzał całym personelem wedle swych kaprysów, a jego
ulubioną formą działania było zlecanie pracy innym. W ten sposób, gdy coś poszło nie tak,
zawsze mógł na kogoś zwalić winę, a gdy wszystko się udawało, zasługi szły na jego konto.
Amanda stała w przestronnym, pomalowanym na pastelowe kolory biurze i bezmyślnie
patrzyła na łysinę na czubku głowy przełożonego.
- Pokojówki spóźniają się dwadzieścia minut. Podczas wyrywkowej kontroli na trzecim
piętrze znalazłem to celofanowe opakowanie pod łóżkiem w pokoju 302 - cedził Stenerson,
triumfalnie wymachując kawałkiem przezroczystej folii niby zdobytą w bitwie nieprzyjacielską
chorągwią. - Oczekuję, że będzie pani lepiej doglądać sprzątania, panno Calhoun.
- Tak, proszę pana. Osobiście porozmawiam z pokojówkami.
- Proszę o tym pamiętać. Dalej. Szybkość dostarczania zamówień do pokoju spadla o
osiem procent. Jeśli dalej będziemy schodzić w dół w tym tempie, to u szczytu sezonu spadek
osiągnie dwanaście procent.
W przeciwieństwie do Stenersona Amanda bywała w kuchni w porze śniadania i lunchu.
- Może gdybyśmy zatrudnili jeszcze dwóch kelnerów...
- Rozwiązaniem nie jest zatrudnianie nowych pracowników, lecz zwiększenie wydajności
pracy tych, których już mamy! - przerwał jej Stenerson, postukując palcami w notatnik. -
Oczekuję, że do końca przyszłego tygodnia szybkość obsługi wzrośnie do maksimum.
- Tak, proszę pana.
- Oczekuję również, że gdy zajdzie taka potrzeba, pani także zakąszę rękawy i wzmocni
najsłabsze odcinki - dodał Stenerson, splatając miękkie, białe dłonie i odchylając się na oparcie
krzesła. Amanda dobrze wiedziała, co usłyszy za chwilę. Znała już ten tekst na pamięć.
- Dwadzieścia pięć lat temu ja sam nosiłem tace do pokoi klientów w tym właśnie hotelu.
Moją obecną pozycję zawdzięczam wyłącznie determinacji i pozytywnemu nastawieniu. Jeśli
chce pani odnieść sukces, może nawet przejąć ten gabinet, gdy ja przejdę na emeryturę, to musi
pani myśleć wyłącznie o hotelu. Wydajność pracy personelu jest dokładnym odzwierciedleniem
pani wydajności.
- Tak, proszę pana. Amanda miała wielką ochotę powiedzieć mu, że za rok będzie miała
własny personel, własne biuro i że Stenerson będzie mógł jej pomachać na pożegnanie białą
chusteczką, ale ugryzła się w język. Na razie jeszcze potrzebowała tej pracy i cotygodniowych
czeków. - Zaraz pójdę porozmawiać z personelem kuchennym.
- Dobrze, dobrze. Chcę, żeby została pani dzisiaj dłużej, bo nie będzie nikogo innego z
kierownictwa.
Jak zwykle, pomyślała Amanda, ale wymruczała zgodę.
- Aha, proszę jeszcze sprawdzić rezerwacje na sierpień i przygotować mi porównanie
rezerwacji weekendowych do tygodniowych. Proszę także porozmawiać z obsługą basenu na
temat brakujących ręczników. W tym miesiącu zginęło nam już pięć.
- Tak, proszę pana. - Co jeszcze? - zastanawiała się Amanda. Proszę wypastować buty i
umyć swój samochód?
- To już wszystko.
Otworzyła drzwi i wyszła, starając się nie okazać kłębiących się w niej uczuć, ale tak
naprawdę miała ochotę bić głową w ścianę. Zanim zdążyła znaleźć jakieś odosobnione miejsce i
odreagować rozmowę z szefem, zawołano ją do recepcji.
Sloan usiadł w holu tylko po to, by na nią popatrzeć. Zdziwiło go, że Amanda jeszcze
pracuje. On sam zdążył odrobić pełną dniówkę w Towers. Podniszczona teczka, stojąca obok
jego fotela, pełna była notatek, pomiarów i szkiców. Czas był na piwo i niedosmażony stek.
Ona jednak wciąż stała za blatem recepcji, uspokajając gości, wydając instrukcje
recepcjonistkom, podpisując papiery, opanowana i świeża jak wiosenny poranek. Patrzenie na nią
to czysta przyjemność, uznał Sloan. Sprawiała wrażenie, jakby wypełnianie obowiązków nie
wymagało od niej żadnego wysiłku, zauważył jednak między jej brwiami pionową zmarszczkę -
może świadczyła ona o frustracji, może o irytacji, a może o zwykłym uporze. Miał ochotę
podejść do niej i wygładzić tę zmarszczkę. Przywołał gestem chłopca hotelowego.
- Tak, proszę pana?
- Czy jest tu gdzieś w pobliżu kwiaciarnia?
- Tak, zaraz za rogiem ulicy.
Nie spuszczając oczu z Amandy, Sloan wyciągnął portfel i podał chłopakowi
dwudziestodolarówkę.
- Czy mógłbyś tam skoczyć i przynieść mi czerwoną różę? Taką na długiej łodydze,
niezbyt rozwiniętą. I możesz zatrzymać resztę.
- Tak, proszę pana. Bardzo panu dziękuję. Gdy chłopak zniknął, Sloan zamówił w barze
piwo i zapalił cygaro, a potem wyciągnął nogi przed siebie, rozsiadając się wygodnie. Amanda
rozmawiała przez telefon. W jednej ręce trzymała słuchawkę, a drugą nieświadomie zsunęła z
ucha kolczyk i obracała go w palcach. Po chwili odłożyła słuchawkę, nałożyła kolczyk i
przyłożyła dłoń do brzucha, myśląc o tym, że gdy pójdzie do kuchni, by porozmawiać z
personelem, wreszcie będzie miała okazję szybko coś zjeść. Zerknęła na zegarek i uświadomiła
sobie, że tego wieczoru na pewno nie będzie miała już czasu na przeglądanie rodzinnych
papierów. Jeśli praca w nadgodzinach miała jakieś zalety, to chyba tylko jedną: Amanda mogła
być pewna, że gdy późnym wieczorem wróci do domu, Sloana już tam nie będzie.
- Przepraszam bardzo.
Podniosła głowę i zobaczyła przed sobą schludnego, atrakcyjnego mężczyznę w
garniturze koloru kości słoniowej. Ciemne włosy miał zaczesane do tyłu nad wysokim czołem, a
jasnoniebieskie oczy uśmiechały się do niej uprzejmie. Lekki brytyjski akcent wyraźnie dodawał
mu uroku.
- W czym mogę panu pomóc? - zapytała.
- Chciałbym porozmawiać z menedżerem.
- Przykro mi, ale pana Stenersona nie ma w tej chwili. Jeśli ma pan jakiś problem, z
przyjemnością się nim zajmę.
- Nie ma żadnego problemu, panno... - mężczyzna szybko zerknął na plakietkę z
nazwiskiem, którą Amanda miała przypiętą do piersi - ...panno Calhoun. Zamierzam się tu
zatrzymać na kilka tygodni. Mam zarezerwowany apartament.
- Pan Livingston? - spytała Amanda, wprawnie stukając w klawiaturę komputera. -
Oczywiście, oczekiwaliśmy pana. Czy zatrzymywał się pan w naszym hotelu już wcześniej?
- Żałuję, ale niestety nie - odrzekł mężczyzna z uśmiechem.
- Jestem pewna, że uzna pan apartament za wygodny - mówiła Amanda, jednocześnie
podsuwając mu druczek do wypełnienia. - Jeśli w jakikolwiek sposób moglibyśmy uprzyjemnić
panu pobyt, bez wahania proszę się do nas zwracać.
- Jestem pewien, że mój pobyt w tym hotelu upłynie bardzo przyjemnie - rzekł
mężczyzna, obrzucając ją przeciągłym spojrzeniem. - Niestety, powinien być również
produktywny. Chciałem zapytać, czy można wypożyczyć do pokoju faks?
- Zapewniamy naszym gościom dostęp do faksu.
- Lecz ja chcę mieć własny. Przed przyjazdem tutaj nie udało mi się doprowadzić do
końca wszystkich spraw, i nie ma sensu, żebym zbiegał do recepcji za każdym razem, gdy będę
potrzebował wysłać lub odebrać jakiś dokument. Naturalnie gotów jestem zapłacić za tę usługę.
Jeśli wypożyczenie nie będzie możliwe, to może mógłbym kupić faks.
- Zobaczę, co da się zrobić.
- Będę pani bardzo wdzięczny - uśmiechnął się gość, podając jej kartę kredytową. - I
jeszcze jedno. Będę używał saloniku w apartamencie jako mojego gabinetu, dlatego prosiłbym,
aby pokojówka nie ruszała moich papierów.
- Oczywiście.
- Aha, jeśli mogę zapytać, czy dobrze zna pani tę wyspę?
- Mieszkam tu od urodzenia - uśmiechnęła się Amanda, podając mu klucz.
- To znakomicie! - ucieszył się, przytrzymując jej dłoń. - W takim razie na pewno zwrócę
się do pani, jeśli będę potrzebował jakichś informacji. Bardzo mi pani pomogła, panno Calhoun. -
Znów zerknął na plakietkę z jej nazwiskiem. - Dziękuję bardzo, Amando.
- Nie ma za co - uśmiechnęła się, czując, że jej serce bije w lekko przyśpieszonym tempie.
Podniosła rękę, przywołując bagażowego. - Życzę miłego pobytu, panie Livingston.
Gdy mężczyzna odszedł, dziewczyna siedząca w recepcji obok Amandy westchnęła z
podziwem.
- Kto to był?
- William Livingston - odrzekła Amanda, biorąc się w garść.
- Fantastyczny facet. Gdyby patrzył na mnie tak jak na ciebie, to chyba stopniałabym na
miejscu.
- Karen, topnienie na widok gości nie należy do twoich obowiązków.
- Nie - powiedziała Karen z rozmarzeniem, wyciągając rękę w stronę dzwoniącego
telefonu - ale z pewnością stanowi część mojej kobiecej natury. Recepcja, mówi Karen. W czym
mogę pomóc?
William Livingston, powtórzyła Amanda w myślach, patrząc na jego kartę meldunkową.
Nowy Jork, Nowy Jork. No cóż, skoro mógł sobie pozwolić na kilkutygodniowy pobyt w
apartamencie, to znaczy, że oprócz uroku osobistego, urody i dobrego gustu, jeśli chodzi o
ubranie, miał jeszcze pieniądze. Gdyby szukała dla siebie mężczyzny, ten byłby odpowiednim
kandydatem.
Przypomniała sobie jednak, że ma szukać faksu, a nie mężczyzny, i otworzyła książkę
telefoniczną.
- Hej, Calhoun.
Podniosła głowę, przytrzymując palcem stronę z nagłówkiem „Urządzenia biurowe”. O
ladę recepcji opierał się Sloan w sztruksowej koszuli z rękawami podwiniętymi do łokci.
- Jestem zajęta - mruknęła sucho.
- Pracujesz po godzinach?
- Zgadłeś.
- Ładnie ci w tym kostiumie. - Wyciągnął rękę i przesunął kciukiem po czerwonym
wyłogu żakietu. - Wyglądasz schludnie i kompetentnie.
Pod jego dotykiem w Amandzie rozszalała się nagła i gwałtowna burza elektryczna.
Zirytowana, szybko odsunęła jego rękę.
- Czy coś jest nie w porządku z twoim pokojem?
- Przeciwnie, jest ładny jak z obrazka.
- A z obsługą?
- Wszystko przebiega gładko i bez zakłóceń.
- W takim razie wybacz, ale nie mam teraz czasu.
- Och, zauważyłem. Obserwuję cię od pół godziny.
Na czole Amandy pojawiła się zmarszczka. Gapiłeś się na mnie?
- Dzięki temu piwo bardziej mi smakowało.
- To musi być mile, mieć tyle wolnego czasu. A teraz...
- Nie ilość czasu jest ważna, tylko sposób jego spędzania. Ponieważ byłaś... zajęta rano, to
może teraz zjemy razem kolację?
Amanda doskonale wiedziała, że siedzące obok niej dziewczyny gorliwie nadstawiają
uszu, toteż pochyliła się nad ladą i szepnęła:
- Kiedy wreszcie do ciebie dotrze, że nie interesują mnie twoje propozycje?
- Nigdy - uśmiechnął się szeroko i mrugnął do Karen. - Mówiłaś, że nie lubisz tracić
czasu, więc pomyślałem, że moglibyśmy zjeść razem kolację i skończyć to, co zaczęliśmy rano.
- Jestem zajęta i nie mam ochoty...
- Akurat tego ci nie brakuje, Amando.
Mruknęła coś wściekle, zbyt dobrze wiedząc, że Sloan ma rację.
- Nie chcę iść z tobą na kolację. Czy wyrażam się wystarczająco jasno?
- Jaśniej nie można. - Przesunął palcem po jej nosie i dodał: - Gdybyś zgłodniała, to ja
będę na górze. Pokój trzysta dwadzieścia, pamiętasz? - Wyjął zza pleców różę i położył przed
nią. - I proszę cię, nie pracuj zbyt ciężko.
- Niezły wynik, dwóch w ciągu jednego wieczoru - wymruczała Karen, patrząc za
oddalającym się Sloanem. - Ten na pewno wie, po co się nosi spodnie, prawda?
Amanda zaklęła w duchu.
- Jest źle wychowany, irytujący i nieznośny.
- Dobrze, to ja chętnie go sobie wezmę, a ty możesz się skoncentrować na Panu
Przystojniaku z Nowego Jorku - uśmiechnęła się Karen.
Dlaczego Amanda poczuła nagle, że brakuje jej tchu?
- Zamierzam się skoncentrować na pracy - powiedziała suchym tonem. - I tobie też radzę
to zrobić. Stenerson wykopał topór wojenny i ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebuję, jest jakiś
głupi kowboj przeszkadzający mi w wypełnianiu obowiązków.
- Wielka szkoda, że nie ma ochoty trochę mi poprzeszkadzać - westchnęła znów Karen i
pochyliła się nad komputerem.
Amanda obiecała sobie, że nie będzie myśleć o Sloanie. Odsunęła różę na bok, ale po
chwili znów wzięła ją do ręki, w końcu kwiat nic tu nie zawinił. Zasługiwał na to, by go włożyć
do wody i cieszyć się jego pięknem. Powąchała różę i uśmiechnęła się mimowolnie. To było miłe
z jego strony. Właściwie należało mu podziękować.
Stojący przed nią telefon zadzwonił. Amanda podniosła słuchawkę i nieobecnym tonem
powiedziała:
- Recepcja, mówi Amanda. W czym mogę pomóc?
- Chciałem tylko usłyszeć, jak to mówisz - powiedział Sloan. - Dobranoc, Calhoun.
Z trzaskiem odłożyła słuchawkę, ale gdy wzięła różę do ręki i poszła poszukać jakiegoś
wazonu, musiała się roześmiać. Sloan potrafił być rozbrajający.
Pobiegłam do niego. Miałam wrażenie, że to nie ja, lecz jakaś inna kobieta pędzi pośród
zmierzchu przez trawnik, po zboczu, po skałach. W tej chwili nie istniało dla mnie dobro ani zło,
a jedynym obowiązkiem był obowiązek wobec własnego serca, bo to ono kierowało moimi
krokami.
Stał tyłem do mnie i patrzył na ocean. Gdy zobaczyłam go po raz pierwszy, również
spoglądał na wodę, ale wtedy zmagał się z pędzlem i płótnem, teraz zaś stał nieruchomo.
Odwrócił się na dźwięk mojego głosu, a radość na jego twarzy była odbiciem mojego
szczęścia. Ze śmiechem biegliśmy do siebie, i po chwili jego ramiona objęły mnie mocno.
Marzyłam o tej chwili od dawna. Jego usta, słodkie i natarczywe, doskonale pasowały do moich
ust.
Nie sposób zatrzymać czasu. Wiem o tym teraz, gdy siedzę i piszę te słowa... ale w tamtym
momencie czas się zatrzymał. Istniał tylko szum wiatru i morza oraz radość płynąca z uścisku
jego ramion. Miałam wrażenie, że przez całe życie czekałam na tę jedną chwilę. Nawet gdyby
było mi dane przeżyć jeszcze sto lat, wiem, że nigdy nie zapomniałabym tego, co zdarzyło się
dzisiaj.
W końcu odsunął się, pochwycił moje dłonie i podniósł je do ust. Oczy miał ciemne, w
kolorze gęstego dymu.
- Byłem już spakowany - powiedział. - Miałem popłynąć do Anglii. Przebywanie tutaj bez
ciebie było piekłem. Myśl o tym, że wrócisz, a ja nie będę mógł cię nawet dotknąć, doprowadzała
mnie do szaleństwa. Bianco, tak bardzo tęskniłem do ciebie każdego dnia i każdej nocy.
Moje dłonie wędrowały po jego twarzy, tak jak to sobie wymarzyłam.
- Myślałam, że już nigdy cię nie zobaczę. Próbowałam modlić się o to, by cię już nigdy
więcej nie spotkać. - Na chwilę ogarnęło mnie poczucie wstydu. - Och, co ty sobie o mnie
pomyślisz. Jestem żoną innego człowieka, matką jego dzieci.
- Nie tutaj - odrzekł szorstkim tonem. - Tutaj należysz tylko do mnie. Tu właśnie
zobaczyłem cię przed rokiem po raz pierwszy. Nie myśl teraz o nim.
Znów mnie pocałował i wszystko inne przestało istnieć.
- Bianco, czekałem na ciebie przez całą długą zimę, przez całą wiosnę. Gdy próbowałem
malować, prześladował mnie twój obraz. Widziałem, jak tu stoisz. Wiatr rozwiewał twoje włosy, a
słońce prześwietlało je miedzią i złotem. Próbowałem o tobie zapomnieć - mówił, opierając
dłonie na moich ramionach. - Próbowałem sobie powtarzać, że popełniam wielki błąd, że robię
coś, czego nie powinienem robić, że powinienem stąd wyjechać, jeśli nawet nie ze względu na
siebie samego, to na ciebie. Myślałem o tobie, wyobrażałem sobie, jak tańczysz z nim na balu,
wychodzisz do teatru, sypiasz z nim w jednym łóżku. - Mocniej zacisnął palce na moich
ramionach. - Powtarzałem sobie: ona jest jego żoną. Nie masz prawa jej pragnąć. Nie masz
prawa pragnąć, żeby do ciebie przyszła, by do ciebie należała.
Podniosłam pałce do jego ust. Jego cierpienie było moim.
- Przyszłam do ciebie - powiedziałam. - Należę do ciebie.
Odwrócił się ode mnie. Wyraźnie widziałam jego wewnętrzną walkę.
- Nie mogę ci nic zaoferować - powiedział powoli.
- Możesz. Twoją miłość. Nie pragnę niczego więcej.
- Ona już należy do ciebie. Należała do ciebie od pierwszej chwili, gdy na ciebie
spojrzałem. - Dotknął mojego policzka. W jego pięknych oczach błyszczał żal i tęsknota. - Bianco,
nie ma dla nas żadnej przyszłości. Nie mogę prosić, byś zrezygnowała dla mnie ze wszystkiego,
co posiadasz, i nie zrobię tego.
- Christianie...
- Nie. Mogę błądzić, ale tego nie zrobię. Wiem, że dałabyś mi wszystko, o co bym poprosił
i o co nie mam prawa prosić, a potem znienawidziłabyś mnie za to.
- Nie - odpowiedziałam, czując napływające do oczu łzy, które szybko wysychały na
chłodnym wietrze. - Nigdy nie mogłabym cię znienawidzić.
- Lecz ja znienawidziłbym siebie - rzekł i znów przycisnął moje palce do ust. - Proszę cię
jednak o to lato, o tych kilka godzin, gdy będziesz mogła tu przyjść i będziemy udawać, że zima
nigdy nie nadejdzie. - Pocałował mnie ze smutnym uśmiechem. - Przychodź tu do mnie, Bianco.
Przyjdź, gdy będzie świeciło słońce. Pozwól, bym cię namalował. To mi wystarczy.
Jutro, a także każdego dnia aż do końca lata, pójdę na urwisko.
ROZDZIAŁ CZWARTY
- Cześć.
Sloan podniósł głowę znad notatek i zobaczył przed sobą szczupłą postać w kwiecistej
spódnicy. Długie, rude włosy luźno opadały na ramiona i plecy dziewczyny. Spojrzenie
zielonych oczu mówiło, że ich właścicielka ma mnóstwo czasu i zamierza dobrze go
wykorzystać.
- Cześć - odpowiedział Sloan, ujmując wyciągniętą do niego dłoń. Pachniała polnymi
kwiatami.
- Jestem Lilah - przedstawiła się dziewczyna. - Jakoś nie zdarzyło nam się spotkać w
ciągu ostatnich dni.
- Naprawdę bardzo tego żałuję - odrzekł Sloan zupełnie szczerze. Każdy mężczyzna na
ś
wiecie by żałował, pomyślał.
Dziewczyna ze śmiechem uścisnęła jego dłoń. Zawsze przykładała dużą wagę do
pierwszego wrażenia i teraz uznała, że lubi tego faceta.
- Ja też. Co robiłeś przez ten czas?
- Obejrzałem sobie dom i jego mieszkańców. A ty?
- Zastanawiałam się, czy jestem zakochana.
- No i?
- Niestety, nie - odrzekła z błyskiem żalu w oczach. - Więc jakie masz plany co do tego
pomieszczenia?
- Będzie to elegancka jadalnia w stylu przełomu wieków. - Sloan znów opadł na
zabytkowy fotel i wskazał na papiery zaścielające stół w bibliotece. - Usuniemy część tej ściany,
otworzymy przestrzeń na sąsiedni gabinet, wstawimy przesuwane szklane drzwi i będziemy mieć
tu piękną salę.
- Tak po prostu?
- Tak po prostu, gdy już uda się rozwiązać problemy związane ze strukturą budynku.
Zrobiłem kilka wstępnych szkiców, które chciałem pokazać twojej rodzinie i Trentowi.
Lilah delikatnie przesunęła palcem po zakurzonym oparciu krzesła.
- Dziwne. Nie mogę uwierzyć, że ten dom znów będzie żywy i pełen ludzi. Kiedyś
odbywały się tu wielkie przyjęcia, bardzo szykowne i eleganckie. Wyobrażam sobie mojego
pradziadka, jak stoi tu przy stole bilardowym i sączy szkocką, omawiając interesy. - Znów
spojrzała na Sloana. - Czy myślisz o takich rzeczy eh, gdy sporządzasz szkice i obliczasz
obciążenia?
Szczerze mówiąc, tak. Tu na podłodze jest wypalony ślad. - Wskazał ołówkiem.
Wyobraziłem sobie, że jakiś grubas w wieczorowym ubraniu upuścił cygaro, rozprawiając o
wojnie w Europie. Kilku innych stało przy oknie w samych koszulach, ze szklaneczkami brandy,
i dyskutowało o giełdzie. Lilah roześmiała się.
- A kobiety były wtedy w salonie.
- Słuchały pianisty i plotkowały o najnowszych modelach sukien z Paryża.
- Albo o możliwości uzyskania prawa głosu - dodała Lilah, przechylając głowę na bok.
- No właśnie.
- Towers potrzebowało kogoś właśnie takiego jak ty - stwierdziła Lilah. - Czy mogę
obejrzeć twoje rysunki?
- Wyznaję zasadę, że nigdy nie należy odmawiać pięknej kobiecie.
- To mądra i przenikliwa zasada - zauważyła dziewczyna, pochylając się nad jego
ramieniem.
- Och, przecież to Cesarski Pokój!
- Co takiego?
- Tak nazywam najlepszą sypialnię gościnną. To pewnie przez te harfy i cherubiny na
suficie. - Odsunęła włosy na ramiona i pochyliła się jeszcze niżej. - Świetne!
Garderoba miała zostać przekształcona w przytulny salonik z barem alkoholowym
ukrytym za oryginalną boazerią. Łazienka pozostawała prawie nie zmieniona, Sloan dodał do niej
tylko wannę z hydromasażem w miejscu, gdzie teraz znajdowała się szafa na zbędne rzeczy.
- Przełom stuleci - mruknęła Lilah. - Prawie nic nie zmieniłeś z pierwotnego wystroju.
- Trent mówił mi, że chce zachować atmosferę, a jednocześnie sprawić, by wnętrza były
luksusowe i wygodne. Pozostawimy większość oryginalnych materiałów, wymienimy tylko to,
co konieczne.
- Tym razem to się uda - szepnęła Lilah, kładąc rękę na jego ramieniu. - Mój ojciec chciał
tego dokonać. Przez cały czas rozmawiali z mamą o renowacji domu. Żałuję, że teraz nie będą
mogli tego zobaczyć.
Sloan, głęboko poruszony, nakrył jej rękę swoją dłonią, splatając palce z jej palcami. Tak
zobaczyła ich Amanda, która właśnie stanęła w progu. W pierwszej chwili przeżyła szok na
widok swej siostry z policzkiem tuż przy policzku Sloana, a potem poczuła ostre ukłucie
zazdrości. Atmosfera bez wątpienia była bardzo intymna.
Przecież od początku wiedziała, że Sloan jest kobieciarzem.
- Przepraszam - powiedziała lodowato, wchodząc do biblioteki. - Szukałam cię, Lilah.
- No, to mnie właśnie znalazłaś - odpowiedziała jej siostra i szybko zamrugała
powiekami, starając się opanować, ale nie odsunęła się od Sloana. - Przyszłam tu, żeby poznać
naszego gościa.
- Widzę, że już to zrobiłaś - rzekła Amanda, siląc się na swobodny ton. - Teraz twoja
kolej, abyś zajęła się papierami.
Lilah zmarszczyła nos i uśmiechnęła się do Sloana.
- I po to właśnie wzięłam wolny dzień. Calhounowie zmienili się w detektywów
szukających wskazówek, gdzie zostały ukryte legendarne szmaragdy.
- Słyszałem o tym.
- Może podczas remontu wypadną z którejś ściany, lśniące i tak samo piękne jak tego
dnia, gdy Fergus podarował je Biance - westchnęła Lilah, prostując się. - No cóż, skoro
obowiązek mnie wzywa, to chyba pójdę się przebrać. Mandy, obejrzyj sobie szkice Sloana. Są
fantastyczne.
- Nie wątpię.
Ton Amandy był bardzo wymowny. Lilah uniosła brwi, myśląc: aha, więc to tak. A
ponieważ drażnienie się z młodszą siostrą zawsze sprawiało jej wielką przyjemność, pochyliła się
i pocałowała Sloana w policzek.
- Witaj w Towers.
Sloan nie miał najmniejszych wątpliwości co do jej intencji. Uświadomił sobie, że za tymi
przymglonymi oczami kryje się przenikliwy i nieco intrygancki umysł.
- Dziękuję. Z dnia na dzień czuję się tu bardziej jak w domu - odrzekł z szerokim
uśmiechem.
- Do zobaczenia w przechowalni za piętnaście minut - rzuciła Lilah do siostry i wyszła.
Amanda stała bez ruchu pośrodku pokoju, z rękami wbitymi w kieszenie wyciągniętego
szarego dresu.
- Czy to twój nowy mundur? - zaciekawił się Sloan.
- Zaczynam dzisiaj pracę dopiero o drugiej po południu.
- To miło - rzekł Sloan, krzyżując nogi w kostkach. - Bardzo mi się podoba twoja siostra.
- Zdążyłam to zauważyć.
Znów się uśmiechnął z wyraźną satysfakcją.
- Czym ona się zajmuje?
- Masz na myśli jej zawód? Jest botanikiem w Parku Narodowym Acadia.
- Aha, polne kwiaty i te rzeczy. To do niej bardzo pasuje.
Amanda wzruszyła ramionami z pozorną obojętnością i podeszła do drzwi tarasu.
- Sądziłam, że będziesz zajęty pomiarami albo czymś podobnym - rzekła, patrząc na niego
spod przymrużonych powiek. - To znaczy, pomiarami pomieszczeń.
Tym razem Sloan roześmiał się głośno.
- Ładnie wyglądasz, kiedy jesteś zazdrosna, Calhoun.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz - prychnęła ze złością.
- Ależ wiesz doskonale. Rozluźnij się. Przecież to ciebie obrałem sobie za cel.
Amanda wcale nie była pewna, czy to miał być komplement.
- Czy naprawdę wyglądam jak cel? - zdziwiła się niewinnie.
- Powiedziałbym, że bardziej przypominasz główną wygraną - rzekł Sloan, wyciągając do
niej rękę w geście pojednania. - Może porozmawiamy o interesach, zanim rozzłościsz się na
dobre?
- Wcale się nie złoszczę - skłamała. - I nie rozumiem, o jakich interesach chcesz
rozmawiać.
- Trent mówił, że dopóki on nie wróci, powinienem uzgadniać wszystkie szczegóły z
tobą, bo to ty zajmujesz się finansami rodziny, a poza tym znasz się na hotelach.
Wyjaśnienie było logiczne, toteż Amanda trochę się uspokoiła.
- A co cię interesuje?
Ile potrzeba czasu, żeby rozbić ten gruby mur, którym się otoczyłaś? - pomyślał Sloan,
głośno jednak powiedział:
- Może zechcesz spojrzeć na to, co zrobiłem do tej pory? Chciałbym wkrótce usiąść przy
desce kreślarskiej.
- Dobrze, ale mam niewiele czasu - zastrzegła się Amanda, choć umierała z ciekawości,
by zobaczyć rysunki.
- Mam tu plany dwóch apartamentów - wyjaśnił, gdy podeszła do stołu. - A tu jest wieża i
prawie cała jadalnia.
Amanda pochyliła się nad stołem, przymrużając oczy. Nie miała przy sobie okularów, ale
szkice z miejsca zrobiły na niej duże wrażenie. Widać było, że Sloan jest świetnym architektem,
a przy tym znakomicie wyczuwa klimat i posiada zmysł praktyczny. Zaprojektowane
pomieszczenia były efektowne i nie przysparzały żadnych problemów w obsłudze.
- Bardzo szybko pracujesz - powiedziała, nieco zdziwiona.
- Gdy trzeba - wzruszył ramionami, z przyjemnością obserwując gestykulację Amandy. W
przeciwieństwie do powolnych, zmysłowych ruchów Lili, ruchy młodszej siostry były szybkie i
automatyczne. Pachniała mydłem i świeżością.
- Co to takiego?
- Co? - zapytał z roztargnieniem.
- To - pokazała palcem.
- To stara klatka schodowa dla służby. Usuniemy tę ścianę, żeby otworzyć wyjście na
schody. - Przesunął jej palec po papierze i poczuł miłą gładkość skóry. - W ten sposób uzyskamy
dwupoziomowy apartament. Na dole będzie salonik i łazienka, a na górze dwie sypialnie i druga
łazienka. Pomieszczenia będą od siebie oddzielone, a jednocześnie zostanie zachowana ciągłość
przestrzeni.
- Dobry pomysł - powiedziała Amanda i spróbowała odsunąć rękę, ale Sloan w porę
wplótł palce między jej palce. - Przypuszczam, że teraz opracujesz kosztorys.
- Dzwoniłem już do kilku miejsc. Dziewczyna spojrzała na niego zadziwiająco
spokojnym wzrokiem.
- Widzę, że dobrze wiesz, co robisz.
- Owszem - przyznał, wpatrując się intensywnie w jej twarz. Gdyby tylko przysunęła się
odrobinę bliżej...
Przypomniała sobie ich pocałunki z poprzedniego dnia i poczuła wzrastające podniecenie.
Sloan patrzył na nią uważnie, czekając na najmniejszy sygnał z jej strony. Amanda usłyszała
głębokie westchnienie i uświadomiła sobie, że to ona westchnęła. Niewiele brakowało, by
poddała się magnetycznej sile Sloana, gdy nagle przypomniała sobie, co zobaczyła, kiedy weszła
do pokoju.
Zaledwie przed kilkoma minutami widziała tego faceta niemal dokładnie w tej samej
pozie z Lilą. Okazałaby się bezdennie głupia, gdyby pozwoliła, by manipulował nią mężczyzna,
który nie traktował poważnie kobiecych uczuć. A Amanda Kelly Calhoun nigdy nie uważała się
za głupią.
Odsunęła się, raptownie wyrywając rękę spod jego dłoni.
- Czyżbym coś przeoczył? - zdziwił się Sloan, siląc się na nonszalancki ton.
- Nie wiem, o czym mówisz.
- Akurat. Dopiero co miałaś szczery zamiar mnie pocałować, Mandy. Widziałem to w
twoich oczach. A teraz znowu dostrzegam tam tylko lód.
- Masz przerośnięte ego - prychnęła - ale to chyba typowe dla mężczyzn. Jeśli masz
ochotę na flirty, to zajmij się raczej Lila.
Sloan dobrze umiał trzymać swój temperament na wodzy, lecz ta dziewczyna wytrwale i
systematycznie niszczyła jego samokontrolę.
- Czy chcesz mi powiedzieć, że Lilah jest dostępna dla każdego mężczyzny, który o to
poprosi?
Emocje Amandy rozpaliły się tak błyskawicznie, że Sloan mógł tylko patrzeć na nią z
milczącym podziwem.
- Nic nie wiesz o mojej siostrze, O’Riley. Uważaj na to, co mówisz, jeśli nie chcesz znów
znaleźć się na podłodze!
- Pytałem o to, co ty powiedziałaś - sprostował.
- Ja mogę mówić, co chcę, ale ty nie. Lilah ma wielkie, szczere serce. Jeśli zranisz ją w
jakikolwiek sposób, to ja cię...
- Chwileczkę. - Sloan uspokajająco podniósł dłoń. - Możesz sobie na mnie poużywać,
Calhoun, ale wolałbym, żeby przyczyną było coś, co rzeczywiście zrobiłem albo przynajmniej
zamierzałem zrobić. Po pierwsze, nie jestem takim niewyżytym samcem, za jakiego, jak widzę,
mnie uważasz. A po drugie, nie interesują mnie flirty z Lilą.
Amanda uniosła głowę odrobinę wyżej.
- A co ci się w niej nie podoba? - Sloan westchnął z rezygnacją.
- Wszystko mi się podoba. Powiedz mi, czy odziedziczyłaś słabość umysłu po swoim
pradziadku, czy też po prostu jesteś tak niewiarygodnie uparta?
- Wybierz sobie ten wariant, który bardziej ci odpowiada - mruknęła Amanda. Czuła
jednocześnie złość i zażenowanie. Podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz. Cóż w końcu mógł
ją obchodzić temperament Sloana? Jej problem polegał na tym, że przesadnie ostro zareagowała
na widok jego i Lili, i niepotrzebnie rozpętała burzę w szklance wody. Trzeba było trochę
powściągnąć emocje, bo jeśli każde ich zetknięcie będzie się kończyć awanturą, to ucierpią na
tym interesy rodziny. Ta myśl nieco ją otrzeźwiła. Dała sobie jeszcze chwilę na uspokojenie i
znów stanęła twarzą do niego.
Odbiegliśmy od tematu. Wróćmy do interesów i postarajmy się z nich więcej nie zbaczać.
- Dobrze ci to wychodzi - zauważył.
- Co takiego?
- Zbieranie się w garść. To nie może być łatwe, jeśli ja wytrącam cię z równowagi
przynajmniej w połowie tak bardzo, jak ty mnie - uśmiechnął się Sloan. - W porządku, wróćmy
do rozmowy na profesjonalnym poziomie. Naprawdę podziwiam tę stronę twojego charakteru.
Nie była pewna, czy powinna zrobić mu kolejną awanturę, czy się roześmiać, czy też po
prostu poddać się na dobre. Potrząsnęła głową i spróbowała jeszcze raz.
- Podoba mi się to, co zrobiłeś.
- Dzięki.
- Rozmawiałam z Trentem o budżecie tego projektu. Możliwe, że zaczniemy szukać
wykonawców, gdy on i CC. będą jeszcze w podróży poślubnej i w takim wypadku ja będę
odpowiedzialna za wybór ofert. W części domu przeznaczonej na hotel masz całkowicie wolną
rękę, natomiast jeśli chodzi o tę, w której mieszkamy, interesują nas tylko niezbędne naprawy.
- Dlaczego? Cały ten dom zasługuje na przyzwoitą renowację.
- Hotel to interes, w którym Calhounowie i St. Jamesowie mają być partnerami. My
wnosimy do spółki posiadłość, a Trenton fundusze. Wszystkie jesteśmy zgodne co do tego, że nie
chcemy nadużywać jego hojności ani też wykorzystywać faktu, że żeni się z CC.
Sloan zastanawiał się przez chwilę.
- Trent chyba miał inny pomysł. I nigdy nie słyszałem o tym, by pozwolił się komuś
wykorzystać.
- Wiem - uśmiechnęła się Amanda. - Wszystkie doceniamy jego chęć pomocy, ale w tej
sprawie nie ustąpimy. Nasza część domu to nasz problem. Zgadzamy się na niezbędne wymiany
instalacji elektrycznej, kanalizacji i inne, i zapłacimy za nie z naszych udziałów w
przedsięwzięciu. Jeśli hotel będzie dobrze prosperował, to przeprowadzimy pozostałą część
remontu w ciągu najbliższych lat.
Sloan zrozumiał, że stawką jest tu duma i poczucie własnej godności, toteż skinął głową.
- Dobrze, ustal to wszystko z Trentem, a ja skoncentruję się na zachodnim skrzydle.
- Świetnie. Jeśli będziesz miał trochę czasu, to możesz rzucić okiem na pozostałą część
domu. Chciałybyśmy mieć jakąś orientację co do przypuszczalnych kosztów remontu naszego
skrzydła.
Sloan miał ochotę powiedzieć, że jest architektem, a nie wykonawcą, lecz tylko wzruszył
ramionami. Właściwie dlaczego nie, pomyślał.
- Dobrze, przygotuję kosztorys - zgodził się.
- Będę ci bardzo wdzięczna. Przekaż go mnie, nikomu innemu.
- To ty jesteś tu szefem.
Amanda uniosła brwi. Nigdy wcześniej nie przyszło jej to do głowy.
- Widzę, że się rozumiemy - stwierdziła krótko. - Jest jeszcze jedna sprawa.
Sloan splótł ręce za głową i czekał w milczeniu.
- Gdy zajmowałam się przygotowaniami do ślubu, zauważyłam, że masz być drużbą
Trenta. Zostawiłam ci listę u cioci Coco.
- Jaką listę?
- Rzeczy, za które będziesz odpowiedzialny. Są tam także wszystkie niezbędne informacje
- nazwisko i numer telefonu fotografa, kontakt do muzyków, barmana... aha, dołożyłam jeszcze
adresy trzech miejsc, gdzie możesz wypożyczyć frak. Myślę, że jak najszybciej powinieneś pójść
na przymiarkę.
- Już się tym zająłem - odpowiedział. Skuteczność Amandy zrobiła na nim duże wrażenie.
- Niezła jesteś, Calhoun - dodał, potrząsając głową.
- Owszem. No dobrze, wracaj teraz do pracy. Będę w magazynie na trzecim piętrze mniej
więcej do pierwszej, później możesz mnie znaleźć w hotelu.
- Och, wiem, gdzie mogę cię znaleźć. Pomyślnych łowów.
Gdy odeszła, wyobraził ją sobie siedzącą wśród zakurzonych pudeł z papierami i
uśmiechnął się lekko. Próbowała dokonać niemożliwego: za pomocą katalogów i kartotek
odnaleźć fragment legendy z przeszłości.
Tego ranka jednak Amanda nie znalazła żadnej legendy. Gdy dotarła do hotelu, miała za
sobą już pięć godzin ciężkiej pracy. Kilka tygodni temu, gdy zaczynały przeglądać papiery,
Amanda obiecała sobie, że nie spocznie, dopóki nie odnajdzie naszyjnika. Jak na razie, odnalazły
tylko rachunek za jego kupno oraz kalendarz Bianki, w którym znajdowała się notatka
potwierdzająca jego istnienie. Zdaniem Amandy były to wystarczające dowody na to, że
naszyjnik nadal istnieje i musi się znajdować gdzieś w domu.
Bardzo często myślała o tym klejnocie. Zastanawiała się, ile znaczył on dla Bianki i
dlaczego prababcia zdecydowała się go ukryć. O ile rzeczywiście to zrobiła. Istniała bowiem
jeszcze druga wersja wydarzeń, według której Fergus w przypływie złości wrzucił naszyjnik do
morza. Wszystkie rodzinne przekazy podkreślały jednak niezwykłe skąpstwo Fergusa, toteż
trudno było uwierzyć, by z własnej woli pozbył się klejnotu wartego ćwierć miliona dolarów.
Osoba Bianki również pozostawała zagadką. Wrodzony pragmatyzm Amandy sprawiał,
ż
e w żaden sposób nie potrafiła zrozumieć kobiety, która zaryzykowała wszystko dla miłości i w
końcu okupiła ją życiem. Nie potrafiła sobie wyobrazić tak silnych uczuć. Była pewna, że mogą
one istnieć jedynie na kartkach romansowych książek, a nie w prawdziwym życiu.
Zastanawiała się, jak czuje się ktoś kochany tak mocno, ktoś, czyje życie nierozerwalnie
związane jest z życiem innej osoby, i nieodmiennie dochodziła do wniosku, że musi to być
bardzo niewygodne i po prostu głupie. W głębi duszy była zadowolona, że tak silne namiętności
nie mieściły się w jej charakterze. Cokolwiek złego się działo, jej serce nigdy nie zostało
złamane.
- Amanda?
Podniosła głowę znad grafiku sierpniowych rezerwacji.
- Zaraz - mruknęła, kończąc obliczenia. - Co takiego, Karen? Och!
Zsunęła okulary na czubek nosa i zatrzymała wzrok na wielkim bukiecie róż, który
dziewczyna trzymała w objęciach.
- Skąd to masz? Wygrałaś konkurs piękności?
- Nie są moje - uśmiechnęła się melancholijnie Karen, skrywając twarz w kwiatach. -
Właśnie je przyniesiono. Dla ciebie.
- Dla mnie?
- O ile nadal nazywasz się Amanda Calhoun - wzruszyła ramionami Karen. - Jak chcesz,
to mogę się z tobą zamienić. Trzy tuziny róż są tego naprawdę warte.
Trzy tuziny? - zdumiała się Amanda.
- Policzyłam! - zaśmiała się jej koleżanka i położyła kwiaty na ladzie. Trzy tuziny plus
jedna - wskazała na różę od Sloana stojącą w wazonie.
Sloan, pomyślała Amanda, i poczuła dziwne ciepło w sercu. Jak miała sobie poradzić z
tym mężczyzną, który wciąż ją czymś zaskakiwał? Skąd wiedział o jej sekretnym i namiętnym
upodobaniu do czerwonych róż? Nawet jeszcze nie podziękowała mu za tę pierwszą.
- Nie przeczytasz karteczki? - zdziwiła się Karen. - Jeśli wrócę za biurko, nie wiedząc, kto
je przysłał, to będę rozkojarzona i moja praca na tym ucierpi. Ten idiota Albert Stenerson
wyrzuci mnie z pracy, i to wszystko będzie twoja wina.
- Wiem, od kogo są - powiedziała Amanda, nie zdając sobie sprawy, że w jej oczach
pojawił się ciepły blask. - To bardzo miło z jego strony, że... och. - Ze zdumieniem wpatrzyła się
w nazwisko na karteczce. To nie Sloan, pomyślała z rozczarowaniem.
- Mam cię błagać? - jęknęła Karen. Amanda bez słowa podała jej bilecik.
- Z najgłębszymi wyrazami uznania. William Livingston - przeczytała dziewczyna. - No,
no. Czym zasłużyłaś sobie na taką wdzięczność?
- Załatwiłam mu faks.
- Załatwiłaś mu faks - powtórzyła Karen powoli, kiwając głową. - A ja w zeszłą niedzielę
przygotowałam wielką pieczeń i dostałam za to tylko butelkę taniego wina.
Amanda w zamyśleniu postukiwała bilecikiem o blat biurka.
- No cóż, powinnam mu podziękować.
- Też mi się tak wydaje. Chyba że wolisz przekazać mi ten obowiązek - rozpromieniła się
Karen. - Bardzo chętnie zrobię to w twoim imieniu.
- Dziękuję, ale sama się tym zajmę. Amanda wzięła do ręki słuchawkę telefonu i zerknęła
na Karen z ukosa.
- Psujesz całą zabawę - zaśmiała się dziewczyna, ale wyszła i zamknęła za sobą drzwi.
Amanda wykręciła numer pokoju Livingstona.
- Mówi Amanda Calhoun.
- Ach, to pani - ucieszył się głos po drugiej stronie. - Czym mogę pani służyć?
- Chciałam podziękować za kwiaty. Są piękne. Bardzo mi miło, że pan o tym pomyślał.
- To tylko drobny wyraz wdzięczności za szybką i skuteczną pomoc.
- To moja praca. Proszę dać mi znać, jeśli będę mogła coś jeszcze dla pana zrobić.
- Prawdę mówiąc, jest coś, o co chciałbym panią poprosić.
- Oczywiście - powiedziała Amanda, odruchowo biorąc do ręki długopis.
- Chciałbym, żeby zjadła pani ze mną kolację.
- Słucham?
- Chciałbym zaprosić panią na kolację. Nie lubię jadać sam.
- Przykro mi, panie Livingston, ale pracownicy hotelu mają zakaz utrzymywania
pozasłużbowych kontaktów z gośćmi. Ale to bardzo uprzejmie z pana strony.
- Uprzejmość nie ma tu nic do rzeczy. A czy rozważyłaby pani moją propozycję, gdyby
się okazało, że zasady obowiązujące w hotelu można... nagiąć?
Amanda pomyślała, że i tak nie ma na to najmniejszej szansy. Nie ze Stenersonem.
- Z największą przyjemnością - odrzekła taktownie. - Niestety, dopóki jest pan gościem w
Bay Watch...
- Tak, tak. Wkrótce do pani oddzwonię.
Amanda wzruszyła ramionami, odłożyła słuchawkę i wróciła do pracy. W dziesięć minut
później Stenerson stanął w drzwiach biura.
- Panno Calhoun, pan Livingston chciałby zjeść kolację w pani towarzystwie - rzeki,
zaciskając usta jeszcze bardziej niż zazwyczaj. - Może pani iść. Naturalnie spodziewam się, że
pani zachowanie nie przyniesie ujmy naszemu hotelowi.
- Ale...
- Tylko proszę nie zmieniać tego w stałą praktykę.
- Ja... Drzwi jednak już się zamknęły. Amanda jeszcze nie zdążyła ochłonąć z wrażenia,
gdy na biurku zadzwonił telefon.
- Amanda Calhoun.
- Zobaczymy się o ósmej wieczorem? Wzięła głęboki oddech i wyprostowała się na
krześle. Już miała zamiar odmówić, gdy zdała sobie sprawę, że gładzi pojedynczą różę od
Sloana. Szybko cofnęła rękę.
- Przykro mi, ale dzisiaj pracuję do dziesiątej.
- W takim razie jutro. Dokąd mam przyjechać?
- Dobrze, jutro - zgodziła się pod wpływem nagiego impulsu. - Podam panu wskazówki.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Na drugim końcu korytarza rozległo się głośne szczekanie psa, krzyki dzieci i śmiechy
dorosłych. Mogło to oznaczać tylko jedno: powrót Trenta. Sloan odłożył notes i wyszedł na
korytarz.
Trent, z Jenny uczepioną u nóg, stał pośrodku holu, a Fred i Alex w radosnych
podskokach obiegali ich dokoła. Coco, Suzanna i Lilah jednocześnie zasypywały go pytaniami.
Promieniejąca CC. stała przytulona do boku narzeczonego. Z góry dobiegł głośny okrzyk. Sloan
podniósł głowę i zobaczył Amandę zbiegającą po schodach. Na twarzy miała szeroki, szczery
uśmiech, jakiego jeszcze u niej nie widział. Przepchnęła się między siostrami i obdarzyła
przyszłego szwagra mocnym uściskiem.
- Gdybyś dzisiaj nie wrócił, to wysłałabym po ciebie pluton najemników - oświadczyła. -
Cztery dni do ślubu, a ty nadal siedzisz w Bostonie!
- Wiedziałem, że ty sobie ze wszystkim świetnie poradzisz.
- Ona ma całe kilometry list - zdradziła Coco. - To przerażająca dziewczyna!
- No widzisz? - ucieszył się Trent.
- Co mi przywiozłeś? Co mi przywiozłeś? - dopytywała się Jenny.
Suzanna ze śmiechem wzięła córkę na ręce, ale gdy dostrzegła w holu Sloana, jej twarz
spochmurniała. Próbowała sobie tłumaczyć, że to tylko jej wyobraźnia, nie mogła jednak oprzeć
się wrażeniu, że w oczach Sloana na jej widok za każdym razem pojawia się głęboka niechęć.
Nie miała pojęcia, jakie mogą być jej źródła. Przecież do niedawna w ogóle nie znała tego
mężczyzny.
Sloan jeszcze przez dłuższą chwilę patrzył na tę wysoką, szczupłą kobietę o jasnych
włosach związanych w koński ogon, klasycznej urodzie i smutnych oczach, a potem przeniósł
wzrok na Trenta i na jego twarzy znów pojawił się uśmiech.
- Przykro mi, że muszę ci przeszkodzić, gdy masz wokół siebie tyle pięknych kobiet, ale
nie mamy wiele czasu - oświadczył.
Trent z radością uścisnął jego dłoń. Spośród licznych znajomych, kolegów i wspólników
w interesach tylko tego jednego mężczyznę uważał za prawdziwego przyjaciela.
- Zabrałeś się już do roboty?
- Coś tam zacząłem.
- Wyglądasz, jakbyś wrócił z wakacji w tropikach, a nie z Budapesztu. Dobrze cię
widzieć.
- Nawzajem - zaśmiał się Sloan i mrugnął porozumiewawczo do CC. - Cieszę się, że w
końcu gust ci się poprawił.
- Lubię go - oświadczyła CC.
- Kobiety przeważnie go lubią - zauważył Trent. - Co tam słychać w twojej rodzinie?
Sloan znów zerknął z ukosa na Suzanne.
- Wszystko w porządku. - Suzanna szybko wzięła syna za rękę.
- Na pewno macie sobie wiele do powiedzenia. Przejdziemy się przed kolacją.
Ciocia Coco zapędziła wszystkich do saloniku. Amanda została z tyłu i położyła dłoń na
ramieniu Sloana.
- Zaczekaj chwilę - poprosiła.
- Przez cały czas czekam, Calhoun - uśmiechnął się szeroko.
Tym razem jednak nie połknęła przynęty.
- Chciałabym wiedzieć, dlaczego tak patrzysz na Suzanne.
Humor zniknął z jego oczu.
- To znaczy jak?
- Jakbyś jej nie znosił.
Zirytowało go, że jego prywatne, starannie skrywane uczucia są tak dobrze widoczne.
- Zdaje się, że ponosi cię wyobraźnia - odrzekł krótko.
Amanda tylko potrząsnęła głową.
- To nie jest moja wyobraźnia. Co masz takiego przeciwko Suzannie? To najlepsza i
najbardziej uprzejma osoba, jaką znam.
Sloan z trudem powstrzymał się od pogardliwego prychnięcia, ale udało mu się zachować
kamienną twarz.
- Przecież nie powiedziałem, że mam coś przeciwko niej. To ty tak twierdzisz.
- Nie musisz tego mówić, bo to jest aż nadto widoczne. Nie chcesz mi powiedzieć, o co
chodzi, ale...
- Może to dlatego, że wolałbym porozmawiać o nas podsunął, opierając ręce o balustradę
i zamykając w ten sposób Amandę niczym w klatce.
- Nie ma żadnych „nas”.
- Ależ co ty mówisz. Jesteś „ty” i jestem „ja,” co w sumie daje „my”. Przecież to
podstawy gramatyki.
- Jeśli próbujesz zmienić temat...
- Znowu masz tę zmarszczkę między brwiami - zauważył i potarł ją kciukiem. - Dlaczego
do mnie nigdy się nie uśmiechasz tak jak do Trenta?
- Bo Trenta lubię.
- Dziwne, bo większość ludzi mnie uważa za sympatycznego faceta.
- Nie jestem większością, tylko sobą.
- To może przysuniesz się bliżej?
Musiała się roześmiać. Gdyby istniały konkursy wytrwałości, Sloan byłby pewnym
kandydatem na zwycięzcę.
- Dziękuję, ale ta odległość w zupełności mi odpowiada - stwierdziła. - I nie wiem, czy
słowo „sympatyczny” jest tu najwłaściwsze. Ja bym raczej powiedziała: uparty, zaczepny,
denerwujący.
Sloan pokiwał głową z satysfakcją.
- Podoba mi się „uparty”. Mężczyzna do niczego nie dojdzie, jeśli będzie się cofał za
każdym razem, gdy uderzy głową w mur. Zawsze można przecież przeskoczyć górą, wykopać
tunel pod spodem albo po prostu rozwalić całą konstrukcję.
Amanda położyła dłoń na jego piersi, by zachować resztkę kurczącego się
niespostrzeżenie dystansu między nimi.
- Albo można walić głową w mur, aż dostanie się wstrząsu mózgu.
To ryzyko jest wkalkulowane w rachunek i warto je podjąć, jeśli za tym murem stoi
kobieta, która patrzy na mężczyznę tak jak ty na mnie.
- A jak ja na ciebie patrzę?
- Gdy zapominasz, że jesteś chłodną profesjonalistką, patrzysz na mnie tymi niebieskimi
oczami miękko i z odrobiną lęku. I jeszcze z zaciekawieniem. Mam wtedy ochotę porwać cię na
ręce i zanieść w jakieś spokojne miejsce, gdzie mógłbym zaspokoić twoją ciekawość.
Amanda zrozumiała, że w tej chwili jedynym wyjściem z sytuacji jest ucieczka.
- No cóż, to było bardzo zabawne, ale teraz muszę się przebrać - oświadczyła.
- Idziesz do pracy?
„Nie - rzuciła przez ramię, zbiegając w dół po schodach. - Mam randkę.
- Randkę? - powtórzył Sloan, ale jej już nie było.
Od dwudziestu minut chodził w jedną i w drugą stronę po holu, ale powtarzał sobie, że
wcale na nią nie czeka. Nie miał zamiaru patrzeć, jak ona wychodzi z jakimś innym mężczyzną.
Miał mnóstwo do zrobienia. Musiał pójść na kolację, na którą zaprosiła go Coco, omówić plany
remontu z Trentem, posiedzieć nad rysunkami. Nie zamierzał marnować całego wieczoru,
opłakując fakt, że pewna uparta kobieta wolała towarzystwo innego mężczyzny. W końcu była
wolna i mogła wychodzić, gdzie chciała, kiedy chciała i z kim chciała. Podobnie jak on.
Obrócił się na pięcie i wbiegł na górę, przeskakując po dwa stopnie.
- Calhoun? - zawołał, bębniąc do drzwi jej sypialni. - Calhoun, otwórz, muszę z tobą
porozmawiać!
Był już na drugim końcu korytarza, gdy wreszcie otworzyła drzwi.
- Co się dzieje? - zapytała.
Stanął jak wryty i patrzył na nią. Zrobiła coś z włosami. Były teraz seksownie
pogniecione. Twarz też wyglądała inaczej. Zapewne był to makijaż. Kobiety są dobre w tych
sztuczkach. Miała na sobie jasnoniebieską sukienkę, szeroką u dołu, u góry na dwóch cienkich
ramiączkach. W jej uszach lśniły niebieskie kamienie.
Z wściekłością zdał sobie sprawę, że nie wyglądała już na chłodną, kompetentną
profesjonalistkę. Bardziej przypominała smakowite ciastko na fantazyjnej tacy. Sloan nie miał
zamiaru pozwolić, by jakiś inny mężczyzna uszczknął choć odrobinę tego przysmaku.
Ruszył w jej stronę i zauważył, że ona nerwowo postukuje butem o podłogę. Z trudem
pohamował się, by nie wepchnąć jej do sypialni i nie zamknąć się tam razem z nią. W tej chwili
nikt nie nazwałby go sympatycznym facetem. Bardziej przypominał ziejącego ogniem smoka z
bajek.
- Co to za randka? - zapytał groźnie.
Amanda powoli pochyliła głowę. W obliczu rozjuszonego byka nie należało machać
czerwoną płachtą. To zbyt ryzykowne.
- Zwyczajna - stwierdziła spokojnie.
- Tak się ubierasz na zwyczajne randki?! - Spojrzała na swoją sukienkę i wygładziła fałdy.
- A co ci się nie podoba w moim stroju? - Sloan bez słowa pochwycił ją za ramię i obrócił
dokoła. Dobrze mu się wydawało. Na plecach miała tylko te dwa cieniutkie paseczki materiału. I
nic poza tym, aż do pasa.
- A gdzie jest reszta?
- Jaka reszta?
- Reszta tej sukienki.
Amanda uważnie przyjrzała się jego twarzy.
- Sloan, wydaje mi się, że coś z tobą niedobrze.
- Jestem zupełnie zdrowy na umyśle, W każdym razie na tyle, na ile może być zdrowy
mężczyzna po spędzeniu dziesięciu minut w twoim towarzystwie. Odwołaj to.
- Co mam odwołać?
- Tę randkę! - zniecierpliwił się, popychając ją w stronę sypialni. - Wejdź do pokoju,
zadzwoń do niego i powiedz, że nie możesz się z nim spotkać. Nigdy.
- Ty naprawdę zwariowałeś. - Zapomniała o bykach i czerwonych płachtach i poszła na
całość. - Chodzę tam, gdzie chcę i z kim chcę! Jeśli sądzisz, że odwołam spotkanie z
atrakcyjnym, czarującym i inteligentnym mężczyzną tylko dlatego, że tak mi każe zrobić jakiś
arogancki małpolud, to zastanów się jeszcze raz!
- Albo odwołasz, albo skręcę ci kark! - ostrzegł.
Amanda przymrużyła oczy, aż zostały z nich tylko wąskie szparki.
- Nie groź mi, dobrze ci radzę. Jestem umówiona z zupełnym przeciwieństwem ciebie. Z
dżentelmenem. A teraz zejdź mi z drogi.
- Dobrze, zejdę ci z drogi - zgodził się - ale najpierw dam ci trochę materiału do
przemyśleń.
Przycisnął ją do ściany, tak by nie mogła się wymknąć, i mocno pocałował. Poczuła w
tym pocałunku złość, ale również pragnienie, któremu się poddała. Sloan w tej chwili zupełnie
nie dbał o to, czy zachowuje się rozsądnie, czy nie. Epitety, jakimi można było określić jego
działanie, zupełnie go nie obchodziły.
Gdy podniósł głowę, Amanda bezwładnie oparła się o ścianę i łapała oddech jak ryba
wyciągnięta z wody.
Myśl o tym, że inny mężczyzna mógłby jej dotykać, przerażała Sloana, a ponieważ wolał
złość od lęku, znów mocno pochwycił ją za ramiona.
- Pomyśl o tym powiedział złowieszczo. - Dobrze się nad tym zastanów!
- Udowodniłeś to, co chciałeś udowodnić - odrzekła niepewnie, wściekła na siebie z
powodu reakcji własnego ciała. - Czego jeszcze chcesz? Żebym głośno powiedziała, że cię
pragnę? Owszem, tak jest.
Łzy w jej oczach dokonały tego, czego nie dokonała złość: rozbroiły Sloana. W jego
głosie zadźwięczał żal.
- Amando...
Zacisnęła powieki. Wiedziała, że jeśli on teraz zacznie dla odmiany obchodzić się z nią
łagodnie, zupełnie się rozsypie.
- Zwyciężyłeś, Sloan. A teraz byłabym ci wdzięczna, gdybyś mnie puścił.
Bez słowa odsunął się na bok.
- Nie zamierzam cię przepraszać - ostrzegł. Niebezpieczne błyski w oczach podkreślały
jego determinację.
- W porządku. Mnie jest przykro za nas obydwoje.
- Amando! - zawołała Lilah ze schodów, spoglądając na nich z ciekawością. - Twój
mężczyzna już tu jest!
Wbiegła do sypialni po płaszcz i torebkę, pragnąc jak najszybciej oddalić się od Sloana.
Omijając go wzrokiem, popędziła na dół. Lilah spojrzała za nią, a potem podeszła do Sloana i
położyła rękę na jego ramieniu.
- Widzę, stary, że chyba przydałby ci się dobry przyjaciel.
Sloan nie potrafił nazwać emocji, jakie kłębiły się w nim w tej chwili.
- Może po prostu zejdę tam i wyrzucę go przez okno - mruknął.
- Mógłbyś to zrobić - zgodziła się Lilah - ale Amanda zawsze bierze stronę
poszkodowanego.
Sloan zaklął i znów zaczął chodzić po korytarzu.
- Co to właściwie za jeden?
- Pierwszy raz go widzę. Nazywa się William Livingston.
- I?
Lilah lekko wzruszyła ramionami.
- Wysoki, przystojny, ciemnowłosy. Delikatny, czarujący brytyjski akcent, włoskie buty,
znakomite maniery. I tak dalej. Patyna bogactwa i dobrego urodzenia, widoczna, lecz nie
ostentacyjna.
Sloan zamachnął się pięścią i zatrzymał ją w ostatniej chwili, zanim uderzyła w ścianę.
- Z opisu to zwykły laluś.
- Bo tak jest - zgodziła się Lilah, ale w jej wzroku odbiło się zmartwienie.
- Co takiego? - zapytał Sloan, zatrzymując spojrzenie na jej twarzy.
- Złe wibracje. Ma paskudną aurę.
- Och, Lilah, daj spokój. - Lekko się uśmiechnęła.
- Nie lekceważ tego, Sloan. Pamiętaj, że jestem po twojej stronie. Uważam, że moja zbyt
zasadnicza siostra potrzebuje kogoś właśnie takiego jak ty. - Swobodnie położyła mu rękę na
ramieniu. - Odpręż się. Pan Livingston nie ma żadnych szans. Nie jest w jej typie, chociaż jej się
wydaje coś innego. Szybko jednak zrozumie swój błąd. Więc możemy spokojnie pójść na
kolację. Nic lepiej nie poprawi ci nastroju niż pstrąg cioci Coco.
Amanda wpatrywała się w kartę, choć zupełnie nie miała apetytu. Restauracja, do której
przyprowadził ją William, była mała i leżała tuż nad zatoką. Wieczór był ciepły, toteż siedzieli na
tarasie przy zapalonych świecach, ciesząc się morską bryzą i zapachem kwiatów.
Amanda pozostawiła Williamowi wybór wina i próbowała przekonać siebie, że spędza
uroczy wieczór.
- Podoba ci się Bar Harbor? - zapytała. - Bardzo. Mam nadzieję, że będę mógł trochę
pożeglować, na razie jednak wystarcza mi to, co znajduję na lądzie.
- Byłeś już w parku?
- Jeszcze nie. - Spojrzał na przyniesione przez kelnera wino i lekko skinął głową.
- Musisz tam pójść. Widok z góry Cadillac jest niezapomniany.
Tak słyszałem - odparł i spróbował wina, a potem zaczekał, aż kelner napełni kieliszek
Amandy. - Może znajdziesz kiedyś trochę czasu i posłużysz mi za przewodnika.
- Chyba nie...
- Zasady obowiązujące pracowników hotelu zostały już nagięte - zaśmiał się.
- Bardzo jestem ciekawa, jak tego dokonałeś.
- Bardzo prosto. Dałem panu Stenersonowi wybór: albo zrobi dla ciebie wyjątek, albo
przeniosę się do innego hotelu.
- Rozumiem - odrzekła. - To dość drastyczna metoda postępowania. W końcu chodziło
tylko o jedną kolację.
- O tę kolację warto było powalczyć, bo chciałem poznać cię lepiej. Mam nadzieję, że nie
masz nic przeciwko temu.
Jaka kobieta miałaby coś przeciwko temu? - pomyślała Amanda.
Szybko się rozluźniła w jego towarzystwie. Bawiły ją opowiadane przez niego historyjki,
pochlebiały jej jego względy. W przeciwieństwie do wielu mężczyzn odnoszących zawodowe
sukcesy, nie mówił wyłącznie o interesach. Był pośrednikiem w handlu antykami, podróżował po
całym świecie i opowiadał jej o Paryżu, Londynie, Rzymie i Rio.
Gdy od czasu do czasu myśli Amandy bezwiednie kierowały się ku Sloanowi,
natychmiast ze zdwojoną determinacją znów skupiała uwagę na swym towarzyszu.
- Ta różana komoda w holu twojego domu - zauważył William w pewnym momencie -
jest wyjątkowo piękna.
- Dziękuję. To chyba okres regencji.
- Masz rację - uśmiechnął się. - Gdybym znalazł coś takiego na aukcji, uważałbym się za
wielkiego szczęściarza.
- Mój pradziadek sprowadził ją z Anglii, gdy budował dom.
Usta Williama wykrzywiły się w uśmiechu.
- Ach, dom. Bardzo imponujący. Podświadomie spodziewałem się zobaczyć na trawniku
tańczące syreny.
- Albo nietoperze wylatujące z okien wieży - zaśmiała się Amanda.
Livingston uścisnął jej dłoń.
- Albo Rapunzelę z rozpuszczonymi włosami.
- Kochamy ten dom - powiedziała Amanda. - Może podczas następnej wizyty na wyspie
zatrzymasz się w Ustroniu?
- Ustronie? - powtórzył Livingston z namysłem, postukując palcami w stół. - Gdzieś już
słyszałem tę nazwę.
- To nazwa planowanego hotelu sieci St. James.
- Ach, tak - rozjaśnił się. - Oczywiście. Czytałem o tym przed kilkoma tygodniami. Nie
chcesz chyba powiedzieć, że twój rodzinny dom to właśnie Towers?
- Owszem, tak jest. Mamy nadzieję, że hotel będzie otwarty już za rok.
- To fascynujące. Była chyba jakaś legenda z nim związana? Coś o duchach i zaginionej
biżuterii? Tak?
- Szmaragdy Calhounów. Własność mojej prababci.
Livingston z uśmiechem przechylił głowę na bok.
- A więc to prawda, że istniały? Myślałem, że to tylko taki chwyt reklamowy. Zatrzymaj
się w nawiedzonym domu i poszukaj zaginionego skarbu... coś w tym rodzaju.
- Nie, to nie reklama, i prawdę mówiąc, jesteśmy bardzo niezadowolone, że ta historia
przedostała się do prasy. Naszyjnik jest prawdziwy, w każdym razie kiedyś istniał naprawdę. Nie
mamy pojęcia, gdzie został ukryły. Na razie wciąż zawracają nam głowę reporterzy albo rozmaici
poszukiwacze skarbów, których musimy przeganiać z terenu posiadłości.
- Przykro mi. To musi być dla was wielka niedogodność.
- Mamy nadzieję, że szmaragdy wkrótce się znajdą i cały ten szum ucichnie. Niedługo
zacznie się remont. Może naszyjnik leży na przykład pod spróchniałą deską w podłodze.
- Albo za tajemnymi drzwiami - uśmiechnął się William, a Amanda roześmiała się
głośno.
- Nic nie wiem o istnieniu tajemnych drzwi.
- To znaczy, że twój przodek nie miał wyczucia stylu. W takim domu musi być
przynajmniej jedno sekretne przejście. - Znów położył dłoń na jej dłoni. - Może mógłbym ci
pomóc w poszukiwaniach... w każdym razie dałoby mi to pretekst, by znów się z tobą zobaczyć.
- Przykro mi, ale przez najbliższych kilka dni nie będę miała czasu. Moja siostra
wychodzi za mąż. Ślub ma się odbyć w sobotę.
- Jest jeszcze niedziela - uśmiechnął się Livingston. - Bardzo bym chciał ponownie cię
zobaczyć, Amando.
Nie był jednak natarczywy i cofnął swoją rękę z jej dłoni. W drodze do domu rozmawiali
na neutralne tematy. Amanda oddychała z ulgą. To był mężczyzna, który wiedział, jak okazać
kobiecie należny szacunek i względy. Nie przewracał jej na ziemię, nie śmiał się jej w twarz i nie
stawiał niedorzecznych żądań.
Dlaczego więc poczuła ukłucie rozczarowania, gdy przed domem nigdzie nie było widać
samochodu Sloana?
Strząsnęła jednak z siebie ten nastrój i poczekała, aż William otworzy przed nią drzwi
samochodu.
- Dziękuję ci za wieczór - powiedziała. - Był bardzo udany.
- To ja dziękuję. - Położył dłonie na jej ramionach i pocałował ją delikatnie. Był to ciepły,
miękki, wprawny pocałunek, ale, ku rozczarowaniu Amandy, zupełnie jej nie poruszył.
- Czy naprawdę każesz mi czekać do niedzieli na następne spotkanie z tobą?
Amanda jeszcze przez chwilę wsłuchiwała się we własne reakcje. Nic.
- Williamie, ja...
- Może lunch - przerwał jej z czarującym uśmiechem. - Niezobowiązujący lunch w hotelu.
Opowiesz mi więcej o domu.
- Dobrze, może uda mi się to jakoś zorganizować - skinęła głową i odsunęła się, zanim
zdążył znów ją pocałować. - Jeszcze raz dziękuję.
- Cała przyjemność po mojej stronie, Amando - odrzekł i zaczekał, aż ona wejdzie do
domu.
Gdy drzwi zamknęły się za dziewczyną, uśmiech na twarzy Livingstona zmienił się nieco.
Jego twarz stwardniała i pojawił się na niej dziwny chłód.
- Wierz mi, że cała przyjemność będzie po mojej stronie - mruknął do siebie i wrócił do
samochodu. Zamierzał odjechać na pewną odległość od Towers, a potem wrócić po cichu i pod
osłoną nocy zbadać, jakie są możliwości wejścia do domu.
Jeśli Amanda Calhoun okaże się jego furtką do Towers, to świetnie. Romans z piękną
kobietą byłby wówczas korzyścią uboczną. Jeśli natomiast tak się nie stanie, to trzeba było mieć
w zanadrzu jeden, a może nawet kilka zapasowych planów.
Tak czy inaczej, nie zamierzał wyjeżdżać z wyspy Mount Desert bez szmaragdów
Calhounów.
- Dobrze się bawiłaś? - zapytała Suzanna, wychodząc Amandzie na powitanie.
Ta tylko potrząsnęła głową, bardziej rozbawiona niż zdziwiona.
- Suze, znów na mnie czekałaś.
- Wcale nie. - Suzanna wskazała na trzymany w ręku kubek. - Zeszłam na dół, żeby sobie
zrobić herbaty.
Amanda zaśmiała się i położyła dłoń na ramieniu siostry.
- Dlaczego my, Calhounowie, przy całym swoim irlandzkim dziedzictwie, zupełnie nie
potrafimy kłamać?
- Nie mam pojęcia - poddała się Suzanna. - Może powinniśmy więcej ćwiczyć.
- Kochanie, wyglądasz na zmęczoną.
- Mhm. - Suzanna była wyczerpana, ale nie chciała tego okazać. - Wiosna. Wszyscy chcą
mieć ogrody urządzone na przedwczoraj. Nie narzekam, bo wygląda na to, że firma w końcu
zacznie przynosić prawdziwy dochód.
- Nadal uważam, że powinnaś zatrudnić jeszcze kogoś. Masz na głowie o wiele za dużo.
- I kto teraz bawi się w mamuśkę? Muszę przetrzymać jeszcze jeden sezon. Na razie mogę
sobie pozwolić na zatrudnienie tylko jednej osoby. Poza tym lubię być zajęta - wzruszyła
ramionami Suzanna. - Mandy, czy mogę z tobą chwilę porozmawiać, zanim pójdziesz spać? -
dodała z wahaniem, zatrzymując się przed drzwiami sypialni siostry.
- Oczywiście. Wejdź. Czy coś się stało?
- Nie. W każdym razie nic konkretnego. Czy mogę cię zapytać, co myślisz o Sloanie?
- Co o nim myślę? - powtórzyła Amanda, zdejmując buty i odstawiając je do szafy.
- Chodzi mi o twoje wrażenie. Wydaje się bardzo miłym człowiekiem. Dzieci za nim
przepadają, a to dla mnie najpewniejszy barometr.
- Dobrze sobie z nimi radzi - przyznała Amanda, zdejmując kolczyki.
- Wiem - westchnęła Suzanna. - Ciocia Coco jest już gotowa go adoptować. Lilah
zachowuje się, jakby znała go od urodzenia. CC. też go bardzo lubi, i nie tylko dlatego, że jest
przyjacielem Trentona. Amanda wydęła usta.
- Ten typ zawsze doskonale radzi sobie z kobietami.
Suzanna tylko potrząsnęła głową, myśląc o czymś innym.
- Nie, nie chodzi tu o sprawy męsko - damskie. Sloan sprawia wrażenie swobodnego,
ż
yczliwie nastawionego do świata mężczyzny.
- Ale? - podsunęła jej siostra.
- To może być tylko moja wyobraźnia, lecz za każdym razem, gdy on na mnie patrzy,
czuję emanującą od niego wrogość. Wiem, że mówię jak Lilah - wzruszyła ramionami.
Amanda poszukała jej spojrzenia.
- Nie, ja też to wyczułam. Nawet go o to kiedyś zapytałam.
- I co ci powiedział? Nie oczekuję, że każdy będzie mnie lubić, ale gdy czuję tak wyraźną
niechęć, to chciałabym w każdym razie znać jej przyczyny.
- Wyparł się wszystkiego. Nie wiem, co ci powiedzieć, Suzanno, ale nie sądzę, by należał
do ludzi, którzy bez żadnego powodu uprzedzają się do innych. - Bezradnie rozłożyła ręce. -
Może obydwie jesteśmy przewrażliwione.
- Może westchnęła Suzanna. - Mamy za dużo na głowie przed ślubem CC, i jeszcze ten
remont. No cóż, nie spędza mi to snu z powiek. - Pochyliła się i pocałowała Amandę w policzek.
- Dobranoc. - Dobranoc - odrzekła jej siostra i położyła się do łóżka.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Była punktualna. Jeśli można było liczyć na cokolwiek ze strony Amandy Calhoun, to na
pewno na to, że pojawi się o czasie, pomyślał Sloan. Poruszała się szybko, jak zwykle, więc
musiał przyśpieszyć kroku, by zrównać się z nią przy furtce prowadzącej na basen. Gdy sięgnęła
do haczyka, położył rękę na jej dłoni.
Tak jak się spodziewał, szarpnęła się gwałtownie.
- Nie masz nic lepszego do roboty?
- Chcę z tobą porozmawiać.
- To mój wolny czas. Moja wolna godzina. Nie muszę teraz z tobą rozmawiać.
Sloan wziął głęboki oddech.
- W porządku, możesz tylko słuchać.
- Nie będę ani mówić, ani słuchać. Nie możesz powiedzieć absolutnie nic, co mogłoby
mnie zainteresować.
Zrzuciła szlafrok i wskoczyła do basenu. Sloan patrzył za nią z namysłem. Była wściekła.
No, dobrze. Nie miał wyboru.
Amanda młóciła wodę ramionami, przeklinając Sloana. Przez całą noc wciąż na nowo
przypominała sobie wczorajszą scenę w korytarzu. Była wściekła na siebie, wściekła na Sloana i
przysięgła sobie, że już więcej nie pozwoli, by jej dotknął. Jej życie układało się tak, jak tego
pragnęła, i nie zamierzała pozwolić, by Sloan O’Riley stanął jej na drodze.
Wpadła na niego jak torpeda i prychając, stanęła na dnie basenu. Woda sięgała jej do
piersi.
- Co ty tu robisz?
- Pomyślałem, że prędzej zechcesz mnie wysłuchać w ten sposób, niż gdybym stał na
brzegu i krzyczał do ciebie.
Przymrużyła oczy, powstrzymując mimowolny śmiech.
- Basen dostępny jest dla gości dopiero od dziesiątej.
- A tak, wspominałaś o tym. Nie mówiłaś tylko, że ta woda jest taka zimna.
Usta Amandy skrzywiły się w uśmiechu.
- Wiem. Dlatego gdy tu jestem, wolę się poruszać. Znów rzuciła się do wody, ale gdy po
chwili odwróciła głowę, przekonała się, że Sloan płynie obok niej. Był tylko w granatowych
spodenkach. Ciało miał pięknie opalone, mocne i muskularne. Amanda przezornie odwróciła
wzrok, nim zdążyła zobaczyć zbyt wiele. Woda w basenie rzeczywiście była chłodna, ona jednak
miała wrażenie, że znalazła się w saunie.
W równym tempie przemierzali kolejne długości basenu, odbijali się od ściany i ruszali w
przeciwnym kierunku. Żadne z nich nie było w stanie wyprzedzić drugiego. Amanda przestała
już liczyć nawroty. W końcu, gdy płuca i mięśnie zaczęły jej odmawiać posłuszeństwa,
przytrzymała się uchwytu i ze śmiechem wynurzyła głowę nad wodę.
- Jak na kowboja z Oklahomy, pływasz całkiem nieźle - przyznała.
- Ty też, jak na kobietę.
- Lubię się ścigać - przyznała.
- To był wyścig? Myślałem, że to tylko spokojna, leniwa rozrywka.
Chlapnęła mu wodą w oczy i powiedziała:
- Muszę już iść.
- Czy wreszcie zechcesz ze mną porozmawiać? - Uśmiech zniknął z jej twarzy.
- Dajmy spokój - mruknęła i przerzuciła nogi przez krawędź basenu.
Sloan położył dłoń na jej udzie.
- Mandy...
- Nie chcę znów zaczynać kłótni. Udało nam się zachować rozejm przez pięć minut, więc
nie psujmy tego.
- Ale ja chcę cię przeprosić.
Amanda spojrzała na niego z niedowierzaniem.
- Co takiego?
- Chcę cię przeprosić - powtórzył. Wczoraj niepotrzebnie się uniosłem i bardzo mi
przykro z tego powodu.
- Och - mruknęła, rozcierając krople wody na skórze.
- Teraz powinnaś powiedzieć: w porządku, Sloan, przyjmuję twoje przeprosiny.
Podniosła wzrok i uśmiechnęła się promiennie. Naraz poczuła się tak dobrze, że cały jej
gniew gdzieś zniknął.
- Chyba rzeczywiście przyjmuję. Zachowałeś się jak dureń.
- Wielkie dzięki - skrzywił się.
- Bo tak było. Krzyczałeś i rozstawiałeś mnie po kątach. Próbowałeś wydawać mi
rozkazy. Prawie ziałeś ogniem.
- Chcesz wiedzieć, dlaczego?
Próbowała się podnieść, ale on ją przytrzymał.
- To ty zaczęłaś ten temat - zauważył. - Nie mogłem znieść myśli, że umówiłaś się z
innym mężczyzną. Spójrz na mnie. - Ujął ją dłonią pod brodę i zmusił, by spojrzała mu prosto w
twarz. - Poruszyłaś we mnie coś bardzo ważnego i nie potrafię się z tego otrząsnąć. Zresztą wcale
nie chcę.
- Myślę, że...
- Myślenie nie ma tu nic do rzeczy. Wiem po prostu, co czuję, gdy na ciebie patrzę.
Amanda szybko traciła grunt pod nogami, ale przelotne uczucie paniki przegrało z falą
euforii.
- Muszę się zastanowić - mruknęła. - Taka już jestem.
- Dobrze, to podrzucę ci jeszcze jeden temat do rozmyślań. Zaczynam być w tobie
zakochany.
Panika wróciła, tym razem znacznie potężniejsza. Amanda patrzyła na niego bez słowa.
- Chyba nie mówisz tego poważnie - wykrztusiła po chwili.
- Jak najbardziej. A ty też to wiesz, bo inaczej nie patrzyłabyś na mnie wzrokiem królika
złapanego w sidła.
- Ja nie...
- Nie pytam cię, jak się czujesz - przerwał jej.
- Przedstawiam ci tylko obraz sytuacji z mojej strony, żebyś zaczęła się do niego
przyzwyczajać.
Nie sądziła, by kiedykolwiek mogła do tego przywyknąć, tak samo jak do osoby Sloana.
A już na pewno nie potrafiłaby się przyzwyczaić do tej uczuciowej karuzeli, jaką przy nim
przeżywała. Czy to właśnie jest miłość? - pomyślała w panice.
- Ja nie... nie jestem pewna, jak... - Urwała i głośno wypuściła wstrzymywany oddech. -
Czy zrobiłeś to specjalnie, po to, żebym zupełnie straciła rozum?
Na szczęście udało jej się uśmiechnąć przy tych słowach.
- Właśnie - potwierdził Sloan. - Pocałuj mnie, Calhoun.
Poruszyła się, wysuwając z jego uścisku.
- Nic z tego. Całowanie ciebie wymazuje z mojej głowy resztki inteligentnych myśli.
Tym razem to on się uśmiechnął.
- Skarbie, to jest najmilsza rzecz, jaką dotychczas od ciebie usłyszałem.
Podniósł się leniwie. Amanda szybko pochwyciła ręcznik i zamachnęła się na niego.
- Trzymaj się ode mnie z daleka. Mówię poważnie. Albo dasz mi czas, żebym mogła
sobie to wszystko poukładać, albo wyceluję i trafię. A zapewniam cię, że będę mierzyć poniżej
pasa. - W jej oczach błysnęło rozbawienie pomieszane z prowokacją. - W tej chwili nie jesteś
zbyt dobrze chroniony.
Sloan przesunął językiem po wargach.
- Fakt. To może wybierzemy się na przejażdżkę, gdy skończysz pracę?
Amanda pomyślała, że milo byłoby pojechać z nim na wzgórza, jednak niestety
obowiązki były na pierwszym miejscu.
- Nie mogę, bo dzisiaj jest wieczór panieński CC. To ma być dla niej niespodzianka.
Przecież zanotowałam to na twojej liście - zmarszczyła brwi.
- Wyleciało mi z głowy. No to jutro.
- Jutro mam ostatnie spotkanie z fotografem, a potem muszę pomóc Suzannie przy
kwiatach. Pojutrze też nie dodała szybko. - Pojutrze przyjedzie większość gości, a poza tym ma
się odbyć generalna próba przyjęcia.
Sloan skinął głową.
- W takim razie po ślubie.
- Po ślubie będę musiała... - Uśmiechnęła się, zdając sobie sprawę, że zaczyna się świetnie
bawić. - Dam ci znać - zawołała i uciekła do furtki z ręcznikiem w dłoniach.
- Hej, nie mam ręcznika! - zawołał za nią Sloan.
- Wiem - zaśmiała się i zniknęła.
Późnym popołudniem Sloan stał na tarasie, szkicując otoczenie Towers. Zamierzał
dobudować jeszcze jedną klatkę schodową, nie naruszając przy tym ogólnego kształtu budynku.
Przerwał pracę, gdy obok niego pojawiła się Suzanna z dwoma wiklinowymi koszami pełnymi
wiosennych kwiatów.
- Przepraszam - uśmiechnęła się z wahaniem.
- Nie wiedziałam, że pana tu zastanę. Przygotowuję wieczór panieński.
- Już za chwilę stąd znikam.
- Nie ma takiej potrzeby - potrząsnęła głową. Postawiła koszyk na posadzce i weszła do
domu.
Przez kilka następnych minut krążyła w jedną i w drugą stronę, przynosząc krzesła i
papierowe dekoracje. Atmosfera wypełniona była pełnym napięcia milczeniem. W końcu
Suzanna odstawiła na bok tekturowego łabędzia i spojrzała na Sloana.
- Panie O'Riley, chciałam się zapytać, czy my już kiedyś się spotkaliśmy?
- Nie - odrzekł Sloan, nie przerywając pracy nad szkicem.
- Zastanawiałam się nad tym, bo zachowuje się pan tak, jakby mnie pan znał i miał o mnie
jak najgorsze zdanie.
Sloan zatrzymał chłodne spojrzenie na jej twarzy.
- Nie znam pani, pani Dumont.
- W takim razie dlaczego... - urwała. Nie znosiła otwartych konfrontacji. Zawsze wtedy
zaczynał ją boleć żołądek. Czuła jednak na sobie jego pełne niechęci, lodowate spojrzenie, i
powiedziała z determinacją:
- Nie, nie będę uciekać. Panie O’Riley, przebywa pan pod moim dachem, a ja nie chcę już
nigdy więcej czuć się niechcianym intruzem we własnym domu. Proszę mi powiedzieć, o co
panu chodzi.
Sloan rzucił szkicownik na pobliski stolik.
- Czy moje nazwisko nie wydaje się pani znajome? O’Riley? Nie słyszała go pani nigdy
wcześniej?
- Nie, a kiedy powinnam je słyszeć? - Sloan zacisnął usta.
- Może lepiej sobie pani przypomni, jeśli dołożę imię. Megan. Megan O’Riley. A teraz?
- Nie. - Suzanna z frustracją przesunęła ręką po włosach. - Może mi pan to w końcu
wyjaśni?
- Sądzę, że komuś takiemu jak pani nietrudno było o niej zapomnieć. Była dla pani nikim,
niczym więcej niż chwilową komplikacją.
- Kto?
- Megan. Moja siostra Megan. - Suzanna z oszołomieniem potrząsnęła głową.
- Nie znam pańskiej siostry.
Fakt, że to nazwisko nic jej nie mówiło, jeszcze bardziej go rozwścieczył. Podszedł do
niej, ignorując błysk przestrachu w jej oczach.
- To prawda, nigdy nie spotkała jej pani osobiście. Po co miałaby pani to robić? Udało się
pani bez problemu usunąć ją na bok. Ale pani też nic na tym nie wygrała. Baxter Dumont zawsze
był łajdakiem, ale ona go kochała.
- Pana siostra? - zdziwiła się Suzanna, rozcierając skronie. - Pańska siostra i Bax?
- Zaczyna pani kojarzyć? - Suzanna odwróciła się i chciała odejść, ale Sloan mocno
pochwycił ją za ramię.
- Czy zrobiła to pani z miłości, czy dla pieniędzy? - zapytał z wściekłością. - Tak czy
inaczej, mogła się pani zdobyć na trochę współczucia! Do diabła, ona miała siedemnaście lat i
była w ciąży! Czy nie mogła pani pozwolić przynajmniej na to, żeby ten sukinsyn zobaczył
swojego syna?
Twarz Suzanny pobielała jak papier, a jej ramię w uścisku Sloana stało się zupełnie
bezwładne.
- Syn - szepnęła.
- Była zaledwie dzieckiem, przerażonym dzieckiem, które uwierzyło we wszystkie
kłamstwa tego drania! Chciałem go zabić, ale to by tylko pogorszyło sytuację Meg. Ale pani,
pani nie chciała dać jej nawet okruchów ze swojego stołu! Żyła pani swoim życiem, jakby moja
siostra i jej syn w ogóle nie istnieli! A gdy Megan zadzwoniła i błagała panią, żeby pozwoliła mu
pani widywać chłopca chociaż raz czy dwa razy do roku, nazwała ją pani dziwką i zagroziła
odebraniem praw do opieki nad dzieckiem, jeśli jeszcze kiedykolwiek będzie się próbowała
skontaktować z pani drogim mężem!
Suzanna nie mogła złapać tchu. Nie czuła się tak okropnie od czasu ostatniej awantury z
Baxterem. Bezsilnie odsunęła rękę Sloana.
- Proszę. Proszę, muszę usiąść.
On jednak nie zareagował, wpatrując się w jej twarz. Po chwili, gdy jego własny gniew
nieco opadł, zaczęło do niego docierać, że to, co widzi w oczach Suzanny, to nie poczucie winy,
pogarda czy złość, lecz zwykły szok.
- Mój Boże - powiedział cicho. - Pani nic nie wiedziała!
Była w stanie tylko potrząsnąć głową. Gdy Sloan nieco zwolnił uścisk, natychmiast
zniknęła w głębi domu.
Sloan przez chwilę stał nieruchomo, przyciskając palce do powiek. Niechęć, jaką
wcześniej czuł do Suzanny, nieoczekiwanie zwróciła się przeciwko niemu samemu. Poszedł za
nią i w progu zderzył się z wściekłą Amandą.
- Coś ty jej zrobił! - wykrzyknęła, popychając go obiema rękami. - Coś ty jej powiedział,
ż
e tak strasznie płacze?
Bolesny supeł w jego żołądku zacisnął się jeszcze mocniej.
- Gdzie ona poszła?
- Nie zbliżysz się do niej więcej! Gdy pomyślę, że już zaczynałam wierzyć... Niech cię
diabli, O’Riley!
- Nie możesz mi powiedzieć nic gorszego od tego, co już sam o sobie myślę. Gdzie ona
jest?
- Idź do diabła! - wrzasnęła i zatrzasnęła mu drzwi przed nosem.
Sloan przez chwilę zastanawiał się, czy nie wyważyć ich kopniakiem, a potem zaklął i
poszedł w kierunku kamiennych schodków po drugiej stronie domu. Znalazł Suzanne na balkonie
drugiego piętra. Stała tam i patrzyła na urwisko. Zrobił krok w jej stronę, gdy wściekła Amanda
znów wypadła zza drzwi.
- Trzymaj się od niej z daleka! - wykrzyknęła, opiekuńczo otaczając siostrę ramieniem. -
Wynoś się stąd! Wracaj do Oklahomy!
- To nie jest twoja sprawa - powiedział Sloan. Amanda rzuciła się w jego stronę, ale
Suzanna przytrzymała ją w porę.
- Wszystko w porządku. Mandy, muszę z nim porozmawiać. Sam na sam.
- Ale...
- Proszę cię. To ważne. Idź i dokończ dekorowania tarasu, dobrze?
Amanda cofnęła się niechętnie.
- Skoro tego właśnie chcesz. A ty uważaj! - dodała, groźnie patrząc na Sloana.
Zostali sami. Sloan przez chwilę szukał właściwych słów.
- Pani Dumont. Suzanno...
- Jak on ma na imię? - zapytała.
- Kto?
- Chłopiec. Jak ma na imię?
- Ja nie...
- Jak ma na imię?! - wykrzyknęła Suzanna z desperacją i oderwała się od ściany. W jej
oczach zabłysły gniewne łzy. - Przecież to przyrodni brat moich dzieci! Chcę wiedzieć, jak ma na
imię.
- Kevin. Kevin O’Riley.
- Ile ma lat?
- Siedem.
Suzanna odwróciła się w stronę oceanu i przymknęła oczy. Siedem lat temu była pełną
nadziei i zaślepioną miłością panną młodą.
- I Baxter o tym wiedział? Wiedział, że ona urodziła jego dziecko?
- Tak, wiedział. Megan na początku nie chciała nikomu powiedzieć, kto jest ojcem, lecz
po tym telefonie, gdy rozmawiała z tobą... ale nie rozmawiała z tobą, tak?
- Nie - potwierdziła Suzanna, nie odrywając wzroku od morza. - Może z matką Baxtera.
- Chciałbym cię przeprosić.
- To nie jest konieczne. Gdyby chodziło o którąś z moich sióstr, zachowałabym się
znacznie gorzej. - Złożyła ramiona na piersiach i dodała: - Proszę, mów dalej.
Jest twardsza, niż na to wygląda, pomyślał Sloan, ale to nie ulżyło jego sumieniu.
- Po tym telefonie Megan zupełnie się załamała i wtedy właśnie wszystko mi
opowiedziała. Poznała Dumonta, gdy pojechała do Nowego Jorku z wizytą do przyjaciół. On
załatwiał tam jakieś interesy. Pokazywał jej miasto. Nigdy jeszcze nie była w Nowym Jorku i
poczuła się... oszołomiona. Była jeszcze dzieckiem.
- Siedemnastoletnim - mruknęła Suzanna.
- I w dodatku naiwnym. No cóż, potem musiała szybko dorosnąć - rzekł Sloan z goryczą.
- Opowiadał jej wszystkie stare jak świat bajki o małżeństwie, o tym, że przyjedzie do
Oklahomy, żeby poznać jej rodzinę, ale gdy wróciła do domu, ani razu nie próbował się z nią
skontaktować. Udało jej się dodzwonić do niego raz czy dwa razy. Przepraszał i obiecywał jej
jeszcze więcej. A potem okazało się, że jest w ciąży.
Sloan urwał, starając się odsunąć od siebie wspomnienie własnej wściekłości, gdy się
dowiedział, że jego ukochana młodsza siostra będzie miała dziecko.
- Gdy mu o tym powiedziała, nagle zmienił taktykę. Mówił jej okropne rzeczy. Bardzo
szybko musiała dorosnąć. Zbyt szybko.
Suzanna rozumiała to jak nikt inny.
- Musiało jej być strasznie ciężko - powiedziała z serdecznym współczuciem.
Dała sobie radę, bo w rodzinie bardzo się wspieramy. Ale o tym sama coś wiesz.
- Tak.
- Na szczęście pieniądze nie były problemem, więc zarówno ona, jak i dziecko otrzymali
wszelką opiekę, jakiej potrzebowali. Suzanno, jej nigdy nie chodziło o jego pieniądze.
- Rozumiem to.
Sloan powoli skinął głową.
- A gdy Kevin się urodził... Meg zachowała się wspaniale. Tylko ze względu na niego
próbowała się jeszcze raz skontaktować z Dumontem i w końcu postanowiła porozmawiać z jego
ż
oną. Chciała tylko tego, by jej syn miał kontakt z ojcem.
- Rozumiem - powtórzyła Suzanna po raz kolejny i wreszcie spojrzała na niego. - Sloan,
gdybym miała jakikolwiek wpływ na Baxtera, to bym go użyła - rozłożyła bezradnie ręce. - Lecz
nie mam, nawet gdy chodzi o dzieci, do których ojcostwa się przyznaje.
- Myślę, że Kevinowi jest lepiej tak, jak jest teraz. Suzanno... - zawahał się Sloan,
przeciągając ręką po włosach - jak to się stało, że kobieta taka jak ty związała się z kimś takim
jak Dumont?
Uśmiechnęła się blado.
- Kiedyś też byłam młodą, naiwną dziewczyną, która wierzyła w szczęśliwe zakończenia.
Sloan miał ochotę wziąć ją za rękę, ale nie był pewien, czy Suzanna jej nie odtrąci.
- Mówiłaś, że nie chcesz przeprosin, ale mimo wszystko czułbym się o wiele lepiej,
gdybyś je przyjęła.
To ona wyciągnęła do niego dłoń.
- Łatwo się wybacza, gdy chodzi o rodzinę, bo w pewien skomplikowany sposób chyba
jesteśmy rodziną. - Przycisnęła drugą dłoń do ich złączonych rąk, obiecując sobie, że później
znajdzie chwilę, by przeżyć ten ból w samotności i wyrzucić go z siebie. - Chcę cię o coś prosić.
Chciałabym, aby moje dzieci wiedziały o Kevinie i o ile twoja siostra zgodzi się na to, żeby
mogły się z nim spotkać.
- To by dla niej bardzo wiele znaczyło - odrzekł Sloan.
- Jenny i Alex byliby zachwyceni. - Suzanna spojrzała na zegarek. - Co mi przypomina,
ż
e pewnie już wrócili ze szkoły i doprowadzają do szaleństwa ciocię Coco. Muszę iść.
Sloan spojrzał na schodki wiodące na taras i pomyślał o Amandzie.
- Ja też. Mam coś jeszcze do naprawienia.
- Powodzenia - rzekła Suzanna, unosząc brwi. Sloan podejrzewał, że te życzenia bardzo
mu się przydadzą. Gdy wszedł na taras, był już tego zupełnie pewien. Amanda przyczepiała do
ś
cian serpentyny, a Lilah przywiązywała baloniki do oparć krzeseł. Długi stół był już przykryty
białym obrusem. Na dźwięk kroków Sloana na tarasie Amanda odwróciła się i rzuciła mu
zabójcze spojrzenie. Lilah nie potrzebowała dodatkowych sygnałów.
- Pójdę zobaczyć, czy ciocia Coco upiekła już czekoladowe ciasto - oznajmiła i ruszyła do
drzwi. Zatrzymała się obok Sloana i spojrzała na niego chłodno.
- Nie chciałabym się przekonać, że niewłaściwie cię oceniłam.
Gdy drzwi zamknęły się za Lila, Amanda natychmiast poderwała się do walki.
- Jesteś bezczelny albo zwyczajnie głupi, skoro masz odwagę pokazać się tu po tym, co
zrobiłeś!
- Nie masz o niczym pojęcia. Suzanna i ja już sobie wszystko wyjaśniliśmy.
- Naprawdę tak uważasz? - oburzyła się Amanda, uderzając o stół paczką srebrno -
różowych talerzy. - Gdy pomyślę, że jeszcze kilka godzin temu prawie udało ci się mnie
przekonać, że jesteś człowiekiem, o jakim mogłabym myśleć poważnie... a potem wracam do
domu, a tu moja siostra ucieka od ciebie zupełnie zdruzgotana! Chcę wiedzieć, co jej zrobiłeś!
- Przekazałem jej niewłaściwą informację i bardzo mi z tego powodu przykro.
- To nie wystarczy.
Sloan był jeszcze zbyt podekscytowany, by zdobyć się na rozsądek.
- Na razie to ci musi wystarczyć. Jeśli chcesz wiedzieć więcej, to zapytaj Suzanny.
Pytam ciebie.
- A ja ci mówię, że to, co się zdarzyło, to sprawa między Suzanna a mną. Nie ma nic
wspólnego z tobą.
- I tu się właśnie mylisz - oświadczyła Amanda, stając tuż przed nim. - Gdy zaczynasz
zjedna osobą z rodziny Calhounów, to zaczynasz z pozostałymi jej członkami. Chyba będę
musiała znosić twoje towarzystwo aż do ślubu, ponieważ jesteś drużbą, ale gdy będzie już po
wszystkim, to zrobię, co w mojej mocy, by cię odesłać tam, skąd przyjechałeś.
Sloan z trudem się kontrolował. Pochwycił ją za wyłogi żakietu.
- Już ci mówiłem, że zawsze kończę to, co zacząłem.
- Już skończyłeś, O’Riley. Nie jesteś potrzebny ani Towers, ani mnie.
Miał zamiar udowodnić jej, że się myli, ale w tej chwili na tarasie pojawił się Trent. Jedno
spojrzenie na przyjaciela i przyszłą szwagierkę wystarczyło, by zorientował się w sytuacji i
szybko odchrząknął.
- Zdaje się, że będę musiał popracować nad moim wyczuciem czasu.
- Twoje wyczucie czasu jest doskonałe - oświadczyła Amanda. - Dziś wieczorem nie ma
tu miejsca dla mężczyzn. Może zabierzesz stąd tego durnia, którego przedstawiłeś nam jako
swojego przyjaciela, i pójdziecie razem poszukać jakichś męskich rozrywek.
Odsunęła Trenta i weszła do domu. Przyszły pan młody wypuścił oddech.
- No, no. Zdaje się, że gdy proponowałem ci tę pracę, zapomniałem wspomnieć o
temperamencie Calhounów.
- Zgadza się, zapomniałeś - skrzywił się Sloan. - Czy jest tu w pobliżu jakiś ciemny,
hałaśliwy bar?
- Pewnie uda nam się coś znaleźć.
- Dobra. Idziemy się upić.
Znaleźli bar i butelkę. Sloan usiadł za przegródką w kącie sali i zajął się whiskey. Przy
pierwszych dwóch drinkach opowiedział Trentowi swoją rozmowę z Suzanną.
- Baxter Dumont jest ojcem Kevina? - zdumiał się Trenton. - Nigdy mi o tym nie
mówiłeś.
- Dałem Meg słowo, że nikomu nie powiem. Nawet rodzina tego nie wie.
Trent przez chwilę milczał, powoli popijając wodę sodową.
- Trudno zrozumieć, jak taki drań i egoista może być ojcem trojga tak fantastycznych
dzieciaków.
- Owszem, to zagadka - zgodził się Sloan, sygnalizując kelnerowi potrzebę następnej
kolejki.
- Wyładowałem się na niczemu niewinnej Suzannie - dodał i zaklął. - Nigdy nie zapomnę,
jak ona wyglądała, gdy wysłuchała wszystkiego, co miałem jej do powiedzenia.
- Przeżyje to. Z tego, co mówiła mi CC, przeżyła już gorsze rzeczy.
- Może masz rację, ale nie lubię dawać kobietom w twarz. Już wtedy, gdy Amanda na
mnie naskoczyła, poczułem się jak ostatni śmieć.
- Te kobiety trzymają się razem. Sloan skrzywił się i znów się napił.
- Dlaczego nie wyjaśniłeś jej, o co chodziło? - zdziwił się Trent.
Sloan wzruszył ramionami i znów się napił. On też miał swoją dumę.
- To nie była jej sprawa.
- Ale mnie opowiedziałeś wszystko.
- To co innego.
- W porządku. Chcesz trochę precli?
- Nie.
Przez chwilę siedzieli ze szklankami w rękach, dwaj skrajnie odmienni mężczyźni, jeden
w zniszczonych dżinsach, drugi w spodniach od garnituru; jeden wygodnie rozparty na ławce,
drugi swobodny, lecz czujny. Obydwaj wywodzili się z bogatych rodzin. Pieniądze Trenta
pochodziły z handlu nieruchomościami, Sloana z ropy naftowej, ale ich życie rodzinne i
dzieciństwo bardzo się od siebie różniły. Trent po raz pierwszy poznał siłę więzów krwi w
rodzinie Calhounów, Sloan znał ją od zawsze. Nie mieli ze sobą prawie nic wspólnego, a jednak
podczas pierwszego semestru w college'u zaprzyjaźnili się i przyjaźń ta przetrwała już ponad
dziesięć lat.
Sloan użalał się nad sobą i dlatego powolne upijanie się sprawiało mu przyjemność. Trent
rozpoznawał te symptomy i dlatego pozostawał zupełnie trzeźwy.
- Od kiedy zacząłeś nosić adidasy? - zapytał Sloan nad kolejnym drinkiem.
Trent spojrzał na swoje stopy i uśmiechnął się. Te buty były symbolem zmian w jego
ż
yciu, jakie zaszły za sprawą pewnej pełnej temperamentu brunetki.
- To nie adidasy, tylko buty do biegania. - Sloan przymrużył oczy.
- A co to za różnica? I dlaczego nie masz na sobie krawata?
- Bo jestem zakochany. - Sloan zaklął i wyprostował się.
- Widzisz, co to wyrabia z człowiekiem? Można zupełnie zgłupieć.
- Przecież ty nie znosisz krawatów.
- Zgadza się. Ta baba od pierwszej chwili doprowadza mnie do szału.
- CC?
- Nie, skąd. Przecież mówię o Amandzie.
- Aha - mruknął Trent i poprawił się na krześle.
- No, wiesz, ciebie zawsze jakaś kobieta doprowadza do szalu. Nigdy nie widziałem
nikogo, kto miałby więcej ciepłych uczuć do słabszej płci.
- Słabszej, akurat! Najpierw na mnie wpadła, potem mnie przewróciła, aż usiadłem na
tyłku. Ledwie się odezwę, a już na mnie wrzeszczy, wyzywa od durniów... zresztą, sam słyszałeś.
- Zamówił kolejnego drinka i rozżalony pochylił się nad stołem. - Znasz mnie ponad dziesięć lat.
Czy nie sądzisz, że jestem pogodnym, spokojnym i sympatycznym facetem?
Trent wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Jasne, że tak. Za wyjątkiem chwil, kiedy akurat taki nie jesteś.
Sloan uderzył otwartą dłonią w blat stołu.
- No, sam widzisz. - Pokiwał głową i zapalił cygaro. - Więc o co jej właściwie chodzi?
- Ty mi to powiedz.
- Powiem ci - odrzekł Sloan, wymachując cygarem przed twarzą Trenta. - Ma
temperament z piekła rodem i do tego jest uparta jak muł. Można to zauważyć od razu, pod
warunkiem, że oderwie się oczy od jej nóg. - Podniósł do ust kolejną szklankę i skrzywił się. - Bo
nogi ma rzeczywiście pierwsza klasa.
- Zauważyłem, to u nich rodzinne - stwierdził Trent i też się skrzywił, gdy zobaczył, jak
Sloan duszkiem wychyla zawartość szklanki. - Chyba będę cię musiał nieść do domu.
- To więcej niż pewne - odrzekł jego przyjaciel. Odchylił się na oparcie ławki,
pozwalając, by whiskey zakręciła mu w głowie. - Po co ty się właściwie żenisz, Trent? Obydwaj
lepiej byśmy zrobili, gdybyśmy stąd zniknęli.
- Bo ją kocham.
Sloan westchnął głęboko i wypuścił wielki kłąb dymu.
- Właśnie tak one się do ciebie dobierają. Omotają cię tak, że nie jesteś w stanie logicznie
myśleć. Kiedyś byłem przekonany, że Bóg stworzył kobiety dla własnej przyjemności, ale teraz
już jestem mądrzejszy. Są tu tylko po to, żeby mężczyznom nie było za dobrze. - Spojrzał na
przyjaciela spod przymrużonych powiek. - Widziałeś, jak jej spódnica się kołysze, gdy idzie, a
szczególnie kiedy gdzieś się śpieszy? A śpieszy się prawie zawsze.
Trent zaśmiał się, unosząc w toaście szklankę z wodą mineralną.
- I jak jej włosy się poruszają, gdy rozzłości się i krzyczy? A z oczu lecą pioruny. Wtedy
łapiesz ją wpół, żeby się wreszcie zamknęła... i Boże drogi... - Znów pociągnął solidny łyk, ale
tym razem nic to nie pomogło. - Zdarzyło ci się kiedyś wpaść na druty kolczaste pod prądem?
- Niestety, nie.
- To parzy - wymamrotał Sloan. - Parzy jak ogień. Traci się przytomność mniej więcej na
minutę. A gdy otwierasz oczy, jesteś odrętwiały i cały się trzęsiesz.
Trent ostrożnie odstawił swoją szklankę i przyjrzał się przyjacielowi.
- Sloan, czy to wszystko prowadzi tam, gdzie mnie się wydaje, że prowadzi, czy ty po
prostu się upiłeś?
- Jeszcze za mało wypiłem - rzekł i niecierpliwie odsunął szklankę. - Odkąd zobaczyłem
ją po raz pierwszy, nie przespałem porządnie ani jednej nocy. I czuję się tak, jakby nigdy nie było
w moim życiu żadnej innej kobiety. I jakby już więcej nie miało być żadnej innej. - Oparł łokcie
na stole i potarł twarz dłońmi. - Trent, jestem w niej zakochany jak wariat, i gdybym teraz dostał
ją w ręce, tobym ją udusił.
Trent wyszczerzył zęby.
- Kobiety o nazwisku Calhoun mają taki talent. Witaj w klubie.
Przez cały dzień padało, więc nie mogłam zejść na urwisko na spotkanie z Christianem.
Przez większą część przedpołudnia grałam z dziećmi w różne gry, obawiając się, by nie zaczęły
za bardzo marudzić z powodu zamknięcia w domu. Oczywiście były niezadowolone, ale niania
zajęła ich uwagę ciastkami. Nawet chłopcy wzięli udział w herbatce, jaką urządziliśmy na
porcelanowej zastawie dla lalek Colleen. Dla mnie był to jeden z tych spokojnych, niespiesznych
dni, jakie matki zawsze pamiętają - właśnie wtedy zapamiętują śmiech dzieci, ich zabawne
pytania, sposób, w jaki kładą głowę na poduszce, gdy nadchodzi czas poobiedniej drzemki.
Pamięć o tym dniu jest dla mnie najcenniejsza ze wszystkich wspomnień. Już niedługo
moje dzieci podrosną. Colleen mówi już o balach i sukienkach.
Zastanawiam się, jak wyglądałoby moje życie, gdyby to Christian mógł wejść do saloniku.
Na pewno nie skinąłby nam obojętnie głową i nie zająłby się natychmiast karafką z brandy. I nie
zapomniałby zapytać, jak się mają dzieci.
A ja byłabym szczęśliwa, pozbawiona goryczy w sercu, wolna od poczucia winy. Nie
musiałabym szukać spokoju i samotności w wieży, nie musiałabym siedzieć tu sama i patrzeć na
szary deszcz ani opisywać swych marzeń w tym zeszycie.
Przeżywałabym je na jawie.
Lecz to tylko fantazje, tak jak bajki, które opowiadam dzieciom przed snem. Bajki, które
zawsze dobrze się kończą i w których przystojny książę poślubia piękną dziewczynę. No cóż, moje
ż
ycie nie jest bajką, ale może kiedyś ktoś otworzy te stronice i przeczyta moje słowa. Mam
nadzieję, że będzie to ktoś o dobrym, szczerym sercu, kto nie potępi mnie za nielojalność wobec
męża, którego nigdy nie kochałam, lecz połączy się ze mną w radości z tych kilku krótkich godzin
spędzanych w towarzystwie mężczyzny, którego będę kochać także po śmierci.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Miliony krasnoludków machało kilofami w głowie Sloana. Aby je uciszyć, spróbował się
przekręcić na bok, ale natychmiast uświadomił sobie, że był to poważny błąd, bowiem ten ruch
stał się dla czekającej z boku orkiestry wojskowej sygnałem, że należy wzmocnić brzmienie
sekcji rytmicznej. Sloan naciągnął poduszkę na twarz.
Nic to nie dało, bo hałas wciąż narastał. W końcu Sloan zrozumiał, że ktoś wali do drzwi.
Wygramolił się z łóżka, zadowolony, że nikt nie słyszy jego jęków, i po pewnych wysiłkach
udało mu się otworzyć.
Amanda rzuciła mu tylko jedno spojrzenie. To wystarczyło, by zauważyć przekrwione
oczy, nie ogolony zarost i skrzywione usta. Miał na sobie tylko rozpięte dżinsy, w których zasnął.
- Zdaje się, że świetnie się bawiłeś wczoraj wieczorem - rzekła dyplomatycznie.
Sama wyglądała jak spod igły i była świeża jak wiosenny poranek. Sloan odkrył, że jest to
wystarczający powód do popełnienia morderstwa.
- Jeśli przyszłaś tutaj, żeby mi zepsuć dzień, to trochę się spóźniłaś - mruknął i chciał
zamknąć jej drzwi przed nosem, ona jednak była szybsza.
- Muszę ci coś powiedzieć.
- Już wszystko mi powiedziałaś - odburknął i natychmiast pożałował, że odwrócił się tak
gwałtownie, bo dudnienie w skroniach nasiliło się. Sloan jednak zdecydowany był zachować
resztki godności. Poprzysiągł sobie, że nie zacznie się czołgać, tylko będzie szedł w
wyprostowanej pozycji.
Wyglądał tak żałośnie, że Amanda postanowiła mu pomóc.
- Wydaje mi się, że czujesz się dosyć kiepsko.
- Kiepsko? - powtórzył, jakby nie rozumiał tego słowa. Musiał przymrużyć oczy, bo
zaczął się bać, że wypadną z oczodołów i rozbiją się o podłogę. - Skąd, czuję się świetnie.
Kwitnąco.
- Potrzebny ci zimny prysznic, kilka tabletek aspiryny i porządne śniadanie.
Sloan jęknął coś niewyraźnie.
- Calhoun, wkraczasz na niebezpieczne tereny. Szła za nim, zdecydowana wypełnić swą
misję.
- Nie będę ci długo zawracać głowy, tylko chciałabym porozmawiać o... - Urwała, gdy
Sloan zatrzasnął jej przed nosem drzwi łazienki. Wzięła głęboki oddech i oparła dłonie na
biodrach.
On zaś zdjął dżinsy i wszedł pod prysznic. Jedną ręką opierał się o ścianę, drugą odkręcił
do oporu kurek z zimną wodą. Pojedyncze, soczyste przekleństwo odbiło się od ścian, ale Sloan
wyszedł spod strumienia zimnej wody już znacznie pewniejszym krokiem. Przez chwilę zmagał
się z zakrętką na butelce aspiryny, a potem połknął od razu trzy.
Kac nie zniknął, ale w każdym razie Sloanowi na tyle wróciła przytomność umysłu, by
znów mógł cieszyć się swym człowieczeństwem. Owinął się w pasie ręcznikiem i wrócił do
saloniku.
Sądził, że Amanda odebrała jego przekaz, ale wciąż tu była. Podtrzymując czubkiem
palca okulary na nosie, pochylała się nad jego deską do rysowania. Zauważył, że posprzątała:
usunęła popielniczki, poustawiała filiżanki na tacy i zebrała porozrzucane ubrania.
- Co ty robisz? - zapytał ostro.
Podniosła głowę i uśmiechnęła się z wyraźną determinacją.
- Och, już jesteś. Patrzę na twoje rysunki.
- Nie o to mi chodzi. Po co po mnie sprzątasz? To nie należy do twoich obowiązków.
- Nie rozumiem, jak możesz pracować w takich warunkach - odparowała.
- A może właśnie lubię pracować w takich warunkach? Gdybym nie lubił, to sam bym tu
posprzątał.
- W porządku - rozzłościła się i rzuciła naręcze ubrań na środek pokoju, - Teraz lepiej?
Sloan odsunął z twarzy koszulkę, która zatrzymała się na jego głowie.
- Czy wiesz, Calhoun, co jest bardziej niebezpieczne niż skacowany mężczyzna?
- Nie wiem.
- Nic - rzekł złowróżbnym tonem, zbliżając się do niej.
Ktoś zastukał do drzwi.
- To twoje śniadanie - rzekła Amanda sucho. - Kazałam im się pośpieszyć.
Pokonany Sloan opadł na kanapę i ukrył twarz w rękach.
- Nie chcę żadnego cholernego śniadania.
- Zjedz i przestań się nad sobą rozczulać. - Postawiła przed nim tacę. - Grzanka z
ciemnego chleba, czarna kawa i sok pomidorowy przyprawiony na ostro. To ci pomoże poczuć
się lepiej. Spróbuj.
Bez słowa sięgnął po kawę. Amanda wsunęła okulary do kieszeni.
- Trent wspomniał, że sporo wczoraj wypiłeś. Spojrzał na nią z niechęcią, podnosząc do
ust szklankę z sokiem pomidorowym.
- Więc musiałaś na własne oczy obejrzeć mojego kaca.
- Niezupełnie - wzruszyła ramionami, bawiąc się guzikiem żakietu. - Pomyślałam, że
skoro znalazłeś się w tym stanie z mojej winy, to...
- Moment. Jeśli się upiłem, to dlatego, że to moja, a nie twoja ręka sięgnęła po butelkę.
- Tak, ale...
- Nie chcę twojego współczucia, Calhoun, ani twojej obsługi.
Duma i złość toczyły walkę w duszy Amandy. Duma zwyciężyła.
- Świetnie. Przyszłam tu tylko po to, żeby przeprosić.
- Za co?
- Za to, co powiedziałam wczoraj i za cale moje zachowanie. Podeszła do okna i odsunęła
rolety, ignorując bolesne syknięcie Sloana. - Choć nadal myślę, że jestem w pełni
usprawiedliwiona. W końcu wiedziałam tylko tyle, że bardzo zraniłeś Suzanne. Gdy powiedziała
mi o twojej siostrze i Baxterze, zrozumiałam, co musiałeś czuć. Do diabła, Sloan, sam mogłeś mi
to wyjaśnić.
- Może mogłem. A może ty mogłaś okazać mi odrobinę zaufania.
Amanda westchnęła i zaczęła obracać w palcach okulary.
- To nie była kwestia zaufania, tylko odruchu warunkowego. Nie wiesz, przez co przeszła
Suzanna, jak boleśnie została zraniona. Jednak ze względu na własną siostrę możesz chyba
zrozumieć, dlaczego tak zareagowałam, gdy zobaczyłam, że znów płacze. - Amanda podniosła na
niego zwilgotniałe oczy. - A to, że nie jesteś mi obojętny, jeszcze pogarszało sytuację.
Łzy były jedyną rzeczą, wobec której Sloan czuł się zupełnie bezbronny. Wstał i ujął
dłonie Amandy w swoje.
- Ja też wczoraj popełniłem parę błędów - uśmiechnął się. - Przypuszczam, że przeprosiny
przychodzą ci równie trudno jak mnie.
- Owszem. Czuję się, jakbym musiała przełknąć bryłę węgla.
- W takim razie może uznamy, że rachunki zostały wyrównane?
Pochylił się, aby ją pocałować, ona jednak cofnęła się.
- Muszę przez chwilę rozsądnie pomyśleć. - Sloan szybko pochwycił ją za rękę.
- A ja muszę pójść z tobą do łóżka. - Serce gwałtownie skoczyło jej do gardła.
- Ja, och, jestem teraz w pracy. Moja przerwa już minęła, a Stenerson...
- Może do niego zadzwonię? - zaproponował z uśmiechem, całując jej palce. Kac zmalał
do tępego bólu z tyłu głowy. - Powiem mu, że jego asystentka jest mi na parę godzin koniecznie
potrzebna.
- Myślę, że...
- Znów zaczynasz - mruknął, zbliżając usta do jej twarzy.
- Kiedy naprawdę muszę... Muszę wracać do biura. A poza tym najpierw chcę być pewna.
- Zebrała całą siłę woli i odsunęła się od niego. - Muszę wiedzieć, co robię.
Sloan nerwowo zacisnął dłonie.
- Coś ci powiem, Calhoun. Dobrze się nad tym zastanów, przemyśl sobie wszystko. Tak
jak się umawialiśmy wcześniej, daję ci na to czas do dnia ślubu Trenta i CC. A po ślubie, jeśli do
mnie nie przyjdziesz, to lepiej nie pokazuj mi się na oczy.
Między jej brwiami pojawiła się zmarszczka.
- To brzmi jak ultimatum.
- Nie, to jest fakt. Na twoim miejscu skorzystałbym z tych drzwi, dopóki jeszcze masz
taką możliwość.
Zbierając całą godność, z przylepionym do twarzy nonszalanckim uśmiechem
pomaszerowała do drzwi.
- Miłego śniadania - rzuciła na odchodnym i mściwie trzasnęła drzwiami.
- Nie sądziłam, że będę taka zdenerwowana powiedziała CC, patrząc na ślubną sukienkę.
- Może lepiej byłoby, gdybym ubrała się w normalne ciuchy.
- Nie gadaj bzdur i przestań się kręcić - mruknęła Amanda, która właśnie nakładała róż na
policzki siostry. - Powinnaś być zdenerwowana.
- Dlaczego? - wzruszyła ramionami CC. Kocham Trenta i chcę za niego wyjść, więc
dlaczego właściwie się denerwuję?
- Może powinnam zawołać ciocię Coco i poprosić, żeby wygłosiła ci krótki wykład o
kwiatkach i pszczółkach? - uśmiechnęła się Amanda.
- Bardzo zabawne - prychnęła Catherine, ale również musiała się uśmiechnąć. - Kiedy
Suzanna tu przyjdzie?
Mówiłam ci przecież, jak tylko ubierze dzieci. Jenny jest zachwycona, że będzie niosła
kwiaty, ale Alex buntuje się przeciwko poduszce z obrączkami. Wolałby maszerować z
karabinem maszynowym w ręku. A Lilah, uprzedzam pytanie, jest na dole i sprawdza, czy
wszystko przygotowano jak należy. Chociaż nie mogę pojąć, dlaczego obdarzyłyśmy ją takim
zaufaniem.
- Poradzi sobie. W ważnych sprawach jest odpowiedzialna - rzekła CC uspokajająco. - A
to jest ważny dzień.
- Wiem. Najważniejszy dzień twojego życia. - Amanda przyłożyła policzek do policzka
siostry. - Powinnam chyba powiedzieć coś bardzo głębokiego, ale po prostu życzę ci szczęścia.
- Dziękuję, na pewno będę szczęśliwa. Poza tym przecież tak naprawdę nigdzie nie
wyjeżdżam, bo większość czasu będziemy spędzać tutaj.
W chwilę później w pokoju pojawiła się Suzanna, prowadząc ze sobą dzieci. Na widok
CC. w ślubnej sukni w jej oczach zabłysły łzy.
- Wyglądasz wspaniale.
- Naprawdę? - upewniała się niespokojnie CC, poprawiając koronkę przy szyi. Sukienka z
białego jedwabiu miała prosty krój, ozdobiona była tylko odrobiną koronki przy szyi i na dole
spódnicy.
- Może trzeba było wybrać jakiś mniej uroczysty strój?
- Nie, ta suknia jest doskonała. - Suzanna potrząsnęła głową i pochyliła się nad synem. -
Alex, bardzo cię proszę, stój przez chwilę spokojnie.
Chłopiec wykrzywił twarz w grymas wyćwiczony przed lustrem.
- Nienawidzę muszek.
- Wiem, ale jeśli będziesz się tak wiercił, to w końcu wepchnę ci ją do ust - westchnęła
Suzanna i wyprostowała się. - Mam coś dla ciebie - zwróciła się do CC, podając jej niewielkie
pudełeczko. W środku znajdował się pojedynczy szafir w kształcie łzy zawieszony na złotym
łańcuszku.
- Naszyjnik mamy - szepnęła CC.
- Ciocia Coco dała mi go, gdy... w dzień mojego ślubu - wyjaśniła Suzanna, zapinając
łańcuszek na szyi siostry. - Chcę, żebyś ty też go miała na sobie w tym dniu.
CC zacisnęła palce na kamieniu.
- Już się nie denerwuję - stwierdziła nagle ze zdziwieniem.
- Pójdę na dół i sprawdzę, czy wszystko gotowe - poderwała się Amanda. - Przyślę tu
Lilę.
Zbiegła po schodach i zatrzymała się na moment przed dużym lustrem w holu.
- Świetnie wyglądasz - usłyszała nagle za swoimi plecami. Obejrzała się i zobaczyła
elegancko ubranego Sloana.
- Dziękuję - odrzekła i przez chwilę stali obok siebie w niezręcznym milczeniu,
mężczyzna we fraku i kobieta w jedwabnej sukience w kolorze brzoskwini. - Gdzie jest Trent?
- Potrzebował chwili czasu dla siebie. Ojciec udzielił mu kilku dobrych rad. - Sloan
uśmiechnął się powoli. - Przypuszczam, że po tylu ślubach wypracował sobie interesującą
filozofię życia. - Zauważył wyraz twarzy Amandy i roześmiał się głośno. - Nie martw się,
podsunąłem mu kieliszek szampana oraz Coco. Zdaje się, że są przyjaciółmi z dawnych lat.
- Coco chyba poznała go kiedyś, dawno temu - powiedziała Amanda. - Fantastycznie
wyglądasz. Nie spodziewałam się, że będzie ci dobrze we fraku. - Gdy Sloan roześmiał się z
pewnym przymusem, dodała szybko: - To znaczy, nie sądziłam, że tak dobrze będzie na tobie
leżał. To znaczy...
- Ładnie wyglądasz, kiedy jesteś zmieszana. W końcu zamilkła i tylko uśmiechnęła się do
niego.
- Muszę już iść. Za kilka minut zaczynamy. Trzeba się zająć gośćmi.
- Prawie wszyscy są już w ogrodzie.
- Fotograf.
- Wszystko ustalone.
- Szampan.
- Chłodzi się. Czyżby śluby wprawiały cię w zdenerwowanie, Calhoun?
- Ten akurat tak.
- Zachowasz jeden taniec dla mnie?
- Oczywiście.
Dotknął białego kwiatu w jej włosach.
- A później?
- Ja...
- CC. jest gotowa! - zawołał Alex ze szczytu schodów. - Zacznijmy już, żeby wreszcie
mieć to z głowy!
Sloan roześmiał się i ucałował palce Amandy.
- Nie martw się, dopilnuję, żeby pan młody znalazł się na swoim miejscu.
- Dobrze, i... A niech to! - prychnęła i podniosła słuchawkę dzwoniącego telefonu. - Halo?
Och, William. Naprawdę nie mogę teraz rozmawiać. Za chwilę zaczyna się ślub... Jutro? Nie,
oczywiście. Hm... tak, może być. Najlepiej późnym popołudniem. O trzeciej? W takim razie do
zobaczenia.
Odłożyła słuchawkę i napotkała chłodne spojrzenie Sloana.
- Lubisz ryzyko, Calhoun.
- To nie było to, o czym myślisz. Jakie ryzyko?
- Pomówimy o tym później. Teraz trzeba już iść.
- Masz rację - odrzekła i rozeszli się w dwóch przeciwnych kierunkach.
W chwilę później trzy siostry Calhoun po kolei przemierzały ogrodową ścieżkę. Pierwsza
szła Suzanna, potem Lilah, następnie Amanda, a za nią rozpromieniona Jenny i rozpaczliwie
skrępowany Alex. Zajęli swoje miejsca. Amanda z trudem powstrzymywała się, by nie szukać
Sloana wzrokiem. Zapomniała jednak o wszystkim, gdy zobaczyła nadchodzącą CC. z welonem
upiętym na włosach. Obok niej szła zapłakana Coco.
Ś
lub został zawarty w altanie oplecionej rozkwitającą właśnie glicynią. Amanda patrzyła
przez łzy, jak jej nowy szwagier wsuwa na palec CC wysadzaną szmaragdami obrączkę.
Spojrzenie, jakie wymienili nowożeńcy, odzwierciedlało ich uczucia lepiej niż wszelkie
przysięgi. CC. podniosła głowę i Trent po raz pierwszy pocałował swoją żonę.
- Czy to już wreszcie koniec? - dopytywał się Alex.
- Nie - odpowiedziała Amanda, nieświadomie przenosząc wzrok na Sloana. - To dopiero
początek.
- Piękny ślub - stwierdził ojciec Trenta. Amanda, przed chwilą wycałowana przez niego w
oba policzki, skinęła głową.
- Trent mówił, że to pani była odpowiedzialna za organizację.
- Umiem sobie radzić ze szczegółami - powiedziała i podała mu talerz z bufetu.
- Słyszałem o tym - uśmiechnął się starszy pan St. James. Był szczupły, mocno opalony i
bardzo ekspansywny. - Słyszałem także, że wszystkie siostry Calhoun są piękne. Teraz mogę to
potwierdzić osobiście.
Elegancki flirciarz, pomyślała Amanda, napełniając jego talerz zakąskami z bufetu.
- Bardzo nam milo powitać pana w rodzinie - powiedziała głośno.
- To wszystko ułożyło się bardzo dziwnie - potrząsnął głową pan St. James. - Rok temu
zauważyłem ten dom z pokładu łodzi i poczułem, że muszę go mieć. A teraz część tego domu
powiększy moją korporację, zaś cały - moją rodzinę. - Zwrócił spojrzenie na CC. i Trenta,
tańczących na tarasie.
- On jest z nią szczęśliwy - powiedział cicho. - Mnie nigdy nie udało się dokonać tej
sztuki. - Wzruszył ramionami i zapytał: - Zechce pani zatańczyć?
- Z wielką przyjemnością.
Nie zdążyli jednak zrobić nawet trzech kroków, gdy obok nich pojawił się Sloan,
prowadzący w tańcu Coco. Pierwszy drużba zarządził zmianę partnerów.
- Mogłeś przynajmniej zapytać - wymruczała Amanda, gdy zamknął ją w ramionach.
- Przecież pytałem wcześniej, a Coco, flirtując z nim, przynajmniej zapewni mu trochę
rozrywki i nie będzie go traktować jak dalekiego kuzyna.
- Bo jest teraz dalekim kuzynem - zauważyła Amanda, dostrzegła jednak ponad
ramieniem Sloana roześmianą twarz starszego St. Jamesa. - Chyba masz rację. Nieźle sobie
radzą.
- Świetnie wszystko zorganizowałaś - zauważył Sloan. - Dobra robota.
- Dziękuję, ale mam nadzieję, że nieprędko będę musiała urządzać kolejny ślub.
- A czy ty sama nie chciałabyś wyjść za mąż? - zapytał znienacka.
Amanda zmyliła krok i potknęła się.
- Nie... to znaczy tak, ale właściwie nie.
- To bardzo precyzyjna odpowiedź.
- Chciałam powiedzieć, że nie zamierzam wychodzić za mąż jeszcze przez jakiś czas.
Organizowanie hotelu w Towers zajmie mi kilka lat. Zawsze chciałam zarządzać hotelem
pierwszej klasy, tworzyć jego podstawy, a nie tylko wprowadzać w życie pomysły innych ludzi.
Teraz, gdy Trent daje mi taką szansę, nie mogę sobie pozwolić na rozpraszanie uwagi.
- Ciekawy punkt widzenia. Ja zawsze obawiałem się raczej tego, że grzęznę w jednym
miejscu, przykuty do jednej osoby. Bałem się, że potem może się okazać, iż popełniłem błąd.
- Tak, to też jest powód - uśmiechnęła się Amanda. - Nigdy cię o to nie pytałam, ale
przypuszczam, że sporo podróżujesz.
- Tu i tam. Deskę do rysowania łatwo jest zabrać ze sobą. Ty też może polubiłabyś
podróże. Mogłabyś sprawdzić poziom hoteli konkurencji. Może pójdziemy w jakieś ustronne
miejsce i porozmawiamy o tym szerzej?
- Przykro mi, ale muszę tu zostać. A jeśli chcesz być pomocny, to przynieś z kuchni
jeszcze kilka butelek szampana. Ja pójdę na górę po serpentyny. Są w moim pokoju.
- Po co ci serpentyny?
- Trzeba udekorować samochód państwa młodych. To tradycja.
Razem ruszyli w stronę domu.
- Może pójdę z tobą po te serpentyny? - zaproponował po drodze Sloan.
- Nie. Trzeba to zrobić, zanim oni wrócą z podróży poślubnej - roześmiała się i pobiegła
na górę. Była w połowie długości korytarza na pierwszym piętrze, gdy usłyszała nad głową
skrzypienie deski. Zatrzymała się i nasłuchiwała. To były kroki. Może któryś z gości zawędrował
na górę, pomyślała i zawróciła w stronę schodów.
Na podeście drugiego piętra zobaczyła Freda, który spał zwinięty w kłębek.
- Niezły z ciebie pies obronny - mruknęła i przykucnęła obok zwierzęcia. Potrząsnęła nim,
pies jednak tylko zachrapał głośniej.
- Fred? - zaniepokoiła się Amanda i znów nim potrząsnęła, tym razem mocniej. Zwierzę
nie zareagowało. Wzięła go na ręce. Ciało szczeniaka było zupełnie bezwładne.
Naraz ktoś popchnął ją od tyłu. Uderzyła głową w ścianę, ale nie straciła przytomności i
zaraz podniosła się na kolana, wciąż trzymając Freda na rękach. Ktoś zbiegał w dół po schodach.
Amanda zerwała się na nogi i pobiegła za nim.
Na pierwszym piętrze zatrzymała się, nasłuchując. Usłyszała głośne przekleństwo na dole
i tam skierowała kroki. Potknęła się na ostatnim stopniu. Sloan, który wyrósł jak spod ziemi,
podtrzymał ją za ramię.
- Gdzie się tak śpieszysz? - uśmiechnął się, przygładzając jej włosy. - Co się stało,
potknęłaś się o psa? - dodał na widok Freda, którego trzymała pod pachą.
- Widziałeś go? - wysapała.
- Kogo?
- Ktoś był na górze. Zakradł się na drugie piętro. Zrobił coś Fredowi.
- Zaczekaj. - Sloan łagodnie poprowadził ją do schodów i posadził na stopniu. - Pokaż
tego psa.
Wyjął Freda z jej rąk i uniósł mu powiekę, a potem zaklął. Gdy znów spojrzał na
Amandę, jego oczy miały ponury wyraz, jakiego jeszcze nigdy w nich nie widziała.
- Ktoś dał mu środki nasenne.
- Po co? - zdumiała się.
- Zapewne po to, żeby nie szczekał. Powiedz mi, co się stało.
- Usłyszałam, że ktoś chodzi po korytarzu drugiego piętra, i poszłam na górę zobaczyć,
kto to taki. Na schodach znalazłam Freda. Pochyliłam się nad nim i wtedy ktoś mnie popchnął na
ś
cianę.
- Nic ci się nie stało? - zawołał Sloan z lękiem.
- Nie, choć przez chwilę nie wiedziałam, co się dzieje. Gdyby nie to, tobym go dopadła.
Sloan przymrużył oczy i odchylił się do tyłu na piętach.
- A nie przyszło ci do głowy, żeby zawołać pomoc?
- Nie - przyznała.
- Idiotka.
- Posłuchaj, O’Riley, nie pozwolę, żeby ktoś łaził po moim domu i truł mi psa. Takie
rzeczy nikomu nie ujdą na sucho. Gdyby nie to, że mnie zaskoczył, tobym go złapała.
- A potem co byś zrobiła? - wybuchnął Sloan. - Rany boskie, Amando, czy nie zdajesz
sobie sprawy, że on mógł wyrządzić ci krzywdę?
Prawdę mówiąc, nie przyszło jej to do głowy. Lecz to niczego nie zmieniało.
- Umiem o siebie zadbać. Ktokolwiek włamał się do domu, odpowie za to. W każdym
razie myślę, że go przestraszyłam. Uciekał tak szybko, że pewnie już jest we wsi i myślę, że tu
nie wróci. Co jednak będzie z Fredem?
- Ja się nim zajmę - stwierdził krótko Sloan i wziął psa z jej rąk. - Musi swoje odespać.
No i trzeba zadzwonić po policję.
- Ale dopiero po weselu! - oburzyła się Amanda. - Nie mam zamiaru psuć uroczystości
CC. i Trentowi tylko dlatego, że jakiś bałwan wybrał się na poszukiwanie skarbów. Pójdę na
drugie piętro i sprawdzę, czy niczego nie brakuje, a potem wrócę do ogrodu i dopilnuję, żeby
przyjęcie dobiegło końca bez żadnych zgrzytów. Dopiero potem mogę zadzwonić na policję.
- Jak zwykle zdążyłaś już sobie wszystko ładnie zaplanować - mruknął Sloan z ironią - ale
w życiu nie zawsze jest to możliwe!
- Sam się przekonasz.
- Nie, to ty się przekonasz! Nie chcesz pozwolić, by takie drobiazgi jak włamanie z próbą
kradzieży i czynną napaścią fizyczną pokrzyżowały twoje krótkoterminowe plany. Tak samo, jak
nie zgadzasz się, by ktokolwiek pokrzyżował ci plany długoterminowe.
- Nie rozumiem, o co się tak złościsz.
- Jasne, że nie rozumiesz - rzekł Sloan napiętym głosem. - Usłyszałaś w domu kroki
jakiegoś włamywacza, zostałaś uderzona w głowę i nawet ci nie przyszło na myśl, by mnie
zawołać. Nigdy nie pomyślisz o tym, by poprosić kogoś o pomoc, nawet jeśli ten ktoś jest w
tobie zakochany.
- Robiłam to, co musiałam zrobić - odrzekła Amanda z wysiłkiem.
- Tak - zgodził się Sloan, powoli kiwając głową. - Teraz też zrobisz to, co musisz zrobić.
A ja nie będę ci wchodził w drogę.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Obiecał sobie, że nie będzie jej wchodził w drogę. Ta kobieta dość mu już namieszała w
głowie.
Stał na balkonie swojego apartamentu, próbując się cieszyć upajającym majowym
wieczorem. Wyszedł z przyjęcia w Towers najwcześniej, jak tylko mógł. Uważał, że wypełnił
wszystkie swoje obowiązki. Nie tylko Amanda była do tego zdolna. Przy pomocy Suzanny i jej
dzieci Sloan udekorował samochód nowożeńców. Z przyklejonym do twarzy uśmiechem obsypał
ich ryżem i nawet pożyczył Coco swoją chusteczkę, gdy już gruntownie przemoczyła wszystkie,
jakie miała. Potem jeszcze wraz ze zmartwioną Lilah poczekał, aż Fred się obudził.
W końcu nadeszła odpowiednia chwila, by zniknąć z przyjęcia, i Sloan natychmiast z niej
skorzystał. Amanda go nie potrzebowała, on zaś dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo go to
rani. Chciał być jej niezbędny, chciał nosić ją na rękach, ona zaś zajęta była ściganiem złodziei
albo umawianiem się z mężczyzną o imieniu William. Doszedł do wniosku, że więcej nie będzie
robił z siebie durnia. Każde z nich miało swoją pracę, swoje życie i nadszedł już czas, by
poustawiać wszystko we właściwej perspektywie. Tylko kompletny wariat mógł się uwikłać w
uczucie do kobiety, która nie uznawała żadnych kompromisów. Każdy rozsądny mężczyzna
zacząłby się raczej rozglądać za jakąś miłą, spokojną dziewczyną, która zapewniłaby mu chwilę
wytchnienia po całym dniu ciężkiej pracy i nie czepiałaby się każdego słowa.
Postanowił wyrzucić Amandę Calhoun z myśli i od razu poczuł się szczęśliwszy.
- Sloan.
Odwrócił się i zobaczył ją w drzwiach łączących balkon z sypialnią. Zdążyła się już
przebrać. Teraz miała na sobie prostą bawełnianą bluzkę i spodnie.
- Pukałam - zaczęła się tłumaczyć, ale po chwili tylko wzruszyła ramionami i weszła na
balkon. - Bałam się, że nie zechcesz mnie wpuścić, więc wzięłam zapasowy klucz.
- Czy to nie jest niezgodne z zasadami obowiązującymi w tym hotelu?
- Owszem. Przepraszam, ale w domu nie mogłam z tobą porozmawiać. Chyba nawet nie
miałam na to jeszcze ochoty. A potem, gdy policja już pojechała i wszystko zaczęło wracać do
normy, nie mogłam sobie znaleźć miejsca.
Sloan stał niewzruszony i słuchał, nie przerywając jej ani jednym słowem. Nadal miał na
sobie białą koszulę, rozpiętą i wyciągniętą z wieczorowych spodni. Był boso. Przez cały czas nie
spuszczał z niej uważnego spojrzenia.
- Chyba nie lubię zostawiać za sobą nie dokończonych spraw wzruszyła bezradnie
ramionami.
- W porządku - mruknął. Zapalił cygaro i oparł się o barierkę tarasu. - W takim razie
dokończ teraz.
- To nie jest takie proste. Przedtem byłam zdenerwowana i zła, bo ktoś zakradł się do
mojego domu. Wiem, że się o mnie martwiłeś, a ja niepotrzebnie na ciebie nakrzyczałam. Gdy
się uspokoiłam, zrozumiałam, że po prostu miałeś żal o to, iż nie poprosiłam cię o pomoc.
- Jakoś to przeżyję.
- To nie tak... - Urwała i przeszła na drugą stronę balkonu. - Widzisz, ja przywykłam do
tego, że zwykle muszę radzić sobie ze wszystkim sama. To j a zawsze potrafiłam znaleźć
rozsądne wyjście z każdej sytuacji. Gdy jest coś do zrobienia, po prostu to robię. To nieprawda,
ż
e nigdy nie potrzebuję pomocy, tylko że... najczęściej to mnie ktoś prosi o pomoc, więc...
- Sposób, w jaki radzisz sobie z różnymi sytuacjami, to jedna z rzeczy, jakie najbardziej w
tobie podziwiam, Amando - powiedział Sloan, patrząc na nią. - Może mi powiesz, co zamierzasz
zrobić ze mną?
- Nie mam pojęcia - odrzekła drżącym głosem. - I wcale mi się to nie podoba. Zwykle
wiem, jak powinnam postąpić, jeśli tylko mam trochę czasu, żeby się nad tym zastanowić, ale w
tym przypadku nic nie potrafię wymyślić.
- Może to dlatego, że dwa i dwa nie zawsze daje cztery.
- Choć powinno! Mnie takie rachunki zawsze się zgadzały. Wiem tylko, że przy tobie
czuję się... tak, jak jeszcze nigdy się nie czułam. I to mnie przeraża. Wiem, że dla ciebie to jest
łatwe, ale dla mnie nie.
- Łatwe dla mnie? - powtórzył. - Naprawdę tak myślisz? - Gwałtownie rzucił cygaro na
taras i rozgniótł je. - Odkąd zobaczyłem cię po raz pierwszy, żyję jak w gorączce. Jakbym
postradał zmysły, po prostu oszalał. Wierz mi, Amando, dla mężczyzny nie jest to łatwa sytuacja.
Amanda z trudem wydobywała z siebie głos.
- Nikt nigdy nie pragnął mnie tak jak ty. To mnie przeraża - szepnęła. - I ja też nigdy
nikogo nie pragnęłam równie mocno. To przeraża mnie jeszcze bardziej.
Sloan wyciągnął rękę i pochwycił ją za przegub.
- Nie spodziewaj się, że pozwolę ci mówić takie rzeczy, a potem spokojnie stąd odejść.
- Nie proszę o to - potrząsnęła głową.
- W takim razie powiedz wyraźnie, czego chcesz.
- A niech cię, Sloan, nie chcę, żebyś zachowywał się rozsądnie. Nie chcę już myśleć,
zastanawiać się, planować każdy krok. Chcę, żebyś już teraz, w tej chwili sprawił, że przestanę
myśleć.
Zarzuciła mu ramiona na szyję i przycisnęła usta do jego ust. Czuła jednocześnie lęk i
euforię. Obawiała się, że robi krok w przepaść, a jednocześnie wiedziała, że czyni to z szeroko
otwartymi oczami.
- Sloan...
- Nic nie mów. Ani słowa. Tylko wejdźmy do środka.
Pociągnął ją z balkonu do sypialni, zostawiając drzwi otwarte na zapachy nocy i szum
oceanu.
Leżał z ustami przyciśniętymi do jej szyi. Amanda oddychała równo i głęboko.
Zastanawiał się, czy usnęła, ale gdy odsunął się nieco, jej ramiona znów go przyciągnęły.
- Nie - szepnęła. - Nie chcę, żeby to się już skończyło.
Sloan obrócił się na plecy i pociągnął ją na siebie.
- Tak dobrze?
- Tak - uśmiechnęła się, pocierając policzkiem o jego policzek. - Chyba nigdy w życiu nie
było mi tak dobrze.
Sloan objął jej twarz dłońmi i przyjrzał się jej uważnie.
- Nic nie widzę. Za ciemno tu - mruknął i pstryknął wyłącznikiem nocnej lampki.
Amanda zakryła oczy dłonią. Po co to zrobiłeś?
- Bo chcę cię widzieć, gdy będę się z tobą kochał.
- Znowu? - roześmiała się szczerze. - Chyba żartujesz.
- Nie, proszę pani. Nie zamierzam kończyć przed świtem.
Leniwie przytuliła się do niego całym ciałem.
- Nie mogę tu zostać przez całą noc. Chcesz się założyć?
- Naprawdę nie mogę. Bardzo tego żałuję, ale rano mam całą masę rzeczy do zrobienia.
Och... - Westchnęła, gdy jego dłonie znów zaczęły wędrować po jej ciele. - Masz takie wspaniałe
ręce. Wspaniałe - zamruczała, całą sobą zatracając się w długim pocałunku.
- Zostań.
Amanda znów zadrżała.
- Może zostanę jeszcze trochę.
Powoli odzyskiwała świadomość. Wyciągnęła rękę i niechętnie otworzyła oczy. Jasne
ś
wiatło słońca zalewało sypialnię. Była sama w łóżku. Przeczesała potargane włosy palcami i
usiadła.
Dopiął swego, pomyślała z uśmiechem. Jednak została tu przez całą noc, a on sycił się nią
aż do świtu. Musiała przyznać, że była to najwspanialsza noc w jej życiu.
Tylko gdzie się podziewał Sloan?
Drzwi otworzyły się i stanął w progu, popychając przed sobą wózek ze śniadaniem. Dzień
dobry.
- Dzień dobry - uśmiechnęła się. Czuła się nieco skrępowana, bo siedziała na łóżku nago,
on zaś był kompletnie ubrany.
- Zamówiłem nam śniadanie - oznajmił i wyczuwając jej rozterkę, rzucił jej hotelowy
szlafrok.
- Z najlepszymi życzeniami od hotelu Bay Watch - zaśmiał się. - Może zjemy na
balkonie?
- Dobry pomysł. Poczekaj na mnie chwilę! - Gdy wyszła na balkon, zobaczyła stół
nakryty lazurowym obrusem i pojedynczą różę w szklanym wazonie. Poczuła się głęboko
wzruszona.
- Pomyślałeś o wszystkim.
- Tylko o tobie - uśmiechnął się. - Do tej pory nigdy nie udało mi się zaprosić cię na
posiłek, więc możemy to potraktować jak pierwszą randkę.
Amanda niepewnie mięła serwetkę w palcach.
Uświadomiła sobie, że Sloan ma rację. Nigdy jeszcze nie jechali razem samochodem, nie
jedli wspólnie pizzy, nie spacerowali po parku, nie byli w kinie ani w teatrze, a nawet nie
rozmawiali przez telefon... To było idiotyczne. I przerażające.
- Sloan, zdaję sobie sprawę, że w tym momencie może to zabrzmieć głupio, ale... nie mam
zwyczaju spędzać nocy z mężczyznami w pokojach hotelowych. Nigdy jeszcze nie byłam tak
blisko z kimś, kogo bym znała tak krótko jak ciebie.
- Nie musisz mi tego mówić - odrzekł poważnie, kładąc rękę na jej dłoni. - Dla nas
obydwojga wszystko zdarzyło się bardzo szybko. Może to dlatego, że łączy nas coś
szczególnego. Jestem w tobie zakochany, Amando. Nie, nie odsuwaj się. Zwykle mam wiele
cierpliwości, ale przy tobie bardzo trudno było mi się na nią zdobyć. Postaram się dać ci tyle
czasu, ile będziesz potrzebowała.
- A co by się stało, gdybym ci powiedziała, że ja też jestem w tobie zakochana?
W oczach Sloana pojawił się dziwny błysk.
- Na niektóre pytania nie da się odpowiedzieć z góry. Musisz zaryzykować i sprawdzić.
- Nigdy nie miałam skłonności do hazardu - powiedziała, przygryzając wargę. - Gdybym
nie była w tobie zakochana, to możesz być pewien, że wczoraj wieczorem nie przyszłabym tutaj.
Sloan podniósł jej dłoń do ust.
- Wiem - powiedział z uśmiechem. Amanda roześmiała się z ulgą.
- Wiedziałeś o tym, ale zmusiłeś mnie, bym ci to powiedziała!
- To prawda - przyznał i jego spojrzenie nagle spoważniało. - Musiałem usłyszeć te słowa
od ciebie. Amando, nie tylko kobiety potrzebują słów.
- Kocham cię, ale nadal trochę się tego boję - przyznała. - Wolałabym, żebyśmy się za
bardzo z niczym nie śpieszyli.
- Dobrze. Możemy zacząć od tego, że umówimy się na pierwszą randkę.
Amanda posmarowała grzankę masłem i przełamała ją na pół.
- Wiesz, że nigdy jeszcze nie byłam na żadnym z tych balkonów?
- Nigdy nie zakradałaś się do pustego pokoju i nie udawałaś, że jesteś gościem
hotelowym? - roześmiał się. - Nie, to nie w twoim stylu. Nawet by ci to nie przyszło do głowy.
Więc jak się teraz czujesz?
- No cóż, łóżko jest wygodne, szlafrok nie uwiera, a widok zapiera dech... ale w Towers
będzie jeszcze lepiej. Prywatne sauny, romantyczne kominki, darmowy szampan do każdej
rezerwacji... muszę przekonać Trenta do tego pomysłu... posiłki przyrządzone przez Coco,
ś
wiatowej sławy szefa kuchni, i do tego wnętrza z epoki, a na dodatek duch prababki Bianki i
ukryty skarb - wyliczała z brodą opartą na rękach. - Chyba że wcześniej uda nam się znaleźć
naszyjnik.
- Czy naprawdę wierzysz, że te szmaragdy w ogóle jeszcze istnieją?
- Tak, ale nie z tych samych powodów, co ciocia Coco czy Lilah. Nie trzeba tu żadnej
mistyki, bo wystarczy zwykła logika. Szmaragdy naprawdę istniały. Gdyby zostały sprzedane, to
już byśmy o tym wiedziały. A to oznacza, że nadal gdzieś tam są. Klejnoty warte ćwierć miliona
dolarów nie przepadają ot, tak sobie.
Sloan ze zdumieniem uniósł brwi.
- Naprawdę są aż tak cenne?
- Teraz na pewno są warte więcej, nie licząc nawet wartości artystycznej.
Dla Sloana w tej chwili wszystko zaczęło wyglądać zupełnie inaczej.
- To znaczy, że pięć kobiet i dwoje dzieci mieszka bez żadnej ochrony w domu
wyładowanym antykami, gdzie w dodatku znajdują się klejnoty warte fortunę. I nie ma żadnego
systemu zabezpieczeń.
Amanda zmarszczyła brwi.
- Ściśle rzecz biorąc, dom nie jest wyładowany antykami, bo wiele rzeczy musiałyśmy
sprzedać. I nigdy nie było żadnych kłopotów. Nie jesteśmy bezradnymi istotami.
- Wiem, wiem, kobiety z rodziny Calhounów potrafią same o siebie zadbać, i tak dalej, i
tak dalej. Zaczynam myśleć, że te kobiety są nie tylko uparte, ale również głupie.
- Zaraz, zaczekaj chwilę...
- Nie, to ty zaczekaj! - zawołał Sloan, mierząc widelcem w jej pierś. - Pierwszą rzeczą,
jaką zrobimy, będzie założenie alarmu.
Po wczorajszych wypadkach Amanda doszła do tego samego wniosku, ale to jeszcze
wcale nie oznaczało, że Sloan będzie jej wydawał rozkazy.
- Nie pozwalam ci rządzić moim życiem - powiedziała z irytacją.
- Więc z powodu uporu chcesz zignorować oczywiste zagrożenie? Tylko dlatego, że ja
pierwszy powiedziałem o alarmie? Chcesz zaryzykować, że ktoś włamie się do domu i zrani
któreś z dzieci?
- Nie mów mi, co mam myśleć. Już od dwóch tygodni poszukuję odpowiedniego systemu
alarmowego.
- To dlaczego od razu tego nie powiedziałaś?
- Bo ty byłeś za bardzo zajęty wydawaniem rozkazów. - Usłyszała dźwięk rożka na jednej
z przepływających żaglówek i zapytała: - Która jest właściwie godzina?
- Około pierwszej.
Oczy Amandy stały się wielkie jak spodki.
- Pierwsza? - powtórzyła. - Po południu? Niemożliwe, przecież dopiero co wstaliśmy!
- To zupełnie możliwe, kiedy usypiasz dopiero o świcie.
- Mam mnóstwo rzeczy do zrobienia! - zawołała, zrywając się od stołu. - Trzeba
posprzątać po przyjęciu. Ojciec Trenta miał przyjść na śniadanie dwie godziny temu, a na trzecią
umówiłam się z Williamem!
- Powoli - mruknął Sloan, również się podnosząc. - W dalszym ciągu zamierzasz się z
nim spotkać?
- Z panem St. Jamesem? Na pewno już wyjechał. Nie mogę uwierzyć, że okazałam taki
brak dobrych manier!
- Z Williamem - sprostował Sloan. - Z tym atrakcyjnym, inteligentnym mężczyzną, z
którym kilka dni temu byłaś na jakiejś cholernej kolacji.
- Oczywiście, że zamierzam się z nim spotkać!
- Nie - powiedział Sloan, przyciągając ją do siebie. - Nie zrobisz tego.
W oczach Amandy zapaliło się niebezpieczne światełko.
- Dopiero co ci powiedziałam, że nie będziesz rządził moim życiem!
- Nic mnie nie obchodzi, co mi mówiłaś. W żadnym wypadku nie pozwolę na to, żebyś
przemknęła prosto z mojego łóżka na spotkanie z innym mężczyzną.
Amanda westchnęła i uwolniła rękę.
- Po pierwsze, zapamiętaj sobie, że nie masz prawa na coś mi pozwalać albo nie
pozwalać. Po drugie, to nie jest randka. William Livingston jest pośrednikiem w handlu antykami
i obiecałam mu, że pokażę mu Towers. On nie będzie tracił czasu podczas wakacji, a ja dostanę
darmową wycenę. A teraz mnie puść.
Wyminęła go i poszła pod prysznic. Ledwie jednak zasunęła zasłonkę, ktoś szarpnął ją z
drugiej strony.
- Sloan, daj spokój! - zawołała, odgarniając mokre włosy z oczu.
- On zajmuje się antykami?
- Przecież ci powiedziałam - odparła zniecierpliwiona i sięgnęła po mydło.
- I chce przyjrzeć się meblom?
- Tak.
Sloan zatknął kciuki za pasek spodni.
- Pójdę z tobą.
- Proszę bardzo - wzruszyła ramionami, mydląc sobie ramiona. - Skoro masz ochotę
zachowywać się jak zaborczy i wściekle zazdrosny macho...
- W porządku.
Zauważyła, że Sloan ściąga koszulę.
- Co ty robisz?
Z uśmiechem odrzucił ją na bok.
- Możesz zgadywać do trzech razy, ale taka inteligentna i wszystkowiedząca kobieta jak
ty powinna trafić od razu.
Amanda stłumiła śmiech, widząc, że Sloan rozpina suwak spodni.
- Nie mam teraz czasu na zabawy w wodzie.
- Możemy szybko połączyć przyjemne z pożytecznym. Co ty na to?
- Może - zaśmiała się i rzuciła w niego mydłem ale pod jednym warunkiem: najpierw
umyjesz mi plecy.
Przed wyjściem z samochodu Livingston sprawdził miniaturowy magnetofon i takąż
kamerę ukrytą w kieszeni. Bardzo lubił techniczne wynalazki i uważał, że te zaawansowane
technologicznie urządzenia dodają splendoru jego pracy. Od chwili gdy natrafił w prasie na
wzmiankę o szmaragdach Calhounów, stały się one jego obsesją, znacznie większą niż wszystkie
inne klejnoty, jakie ukradł w swej długiej karierze. Interpol uważał go za jednego z
najinteligentniejszych złodziei w historii kryminalistyki. On sam również był tego zdania.
Szmaragdy stanowiły wyzwanie, któremu nie potrafił się oprzeć. Nie leżały w sejfie ani w
muzealnej gablocie, nie zdobiły szyi żadnej bogatej damy, tylko znajdowały się gdzieś w tym
dziwnym, starym domu, prowokując śmiałka, który potrafiłby je odnaleźć. Livingston miał
nadzieję, że to on okaże się tym szczęśliwcem, któremu się powiedzie ta sztuka.
Choć zasadniczo nie był przeciwny stosowaniu przemocy przy pracy, starał się jej nie
nadużywać. Naprawdę żałował, że musiał ją zastosować wobec Amandy, ale przecież nie mógł
zaryzykować, że zostanie rozpoznany.
To zresztą była jego wina, bo niecierpliwość podszepnęła mu, że ślub będzie znakomitą
okazją, by przeszukać dom. Dzisiaj jednak miał obejrzeć te same pokoje już jako gość.
Pochodził z południowej części Chicago, ale garnitur za dwa tysiące dolarów w
połączeniu ze śladem brytyjskiego akcentu i nienagannymi manierami zapewniały mu wstęp na
najbardziej ekskluzywne salony.
Zastukał do drzwi i czekał. Najpierw rozległo się głośne szczekanie psa. Twarz
Livingstona stwardniała. Nie cierpiał psów, a ten szczeniak za drzwiami omal go nie ugryzł,
zanim udało mu się nafaszerować go fenobarbitalem.
Gdy Coco otworzyła drzwi, na twarzy Livingstona gościł już czarujący uśmiech.
- Pan Livingston! Jak miło znów pana widzieć! - zawołała Coco, wyciągając do niego
rękę. W ostatniej chwili jednak cofnęła ją i pochwyciła obrożę Freda, który już przymierzał się
do skoku na łydkę gościa. - Fred, natychmiast przestań. Jak ty się zachowujesz? - upomniała go
Coco i znów zwróciła się do gościa: - To naprawdę bardzo łagodny szczeniak i zazwyczaj się tak
nie zachowuje, ale wczoraj przydarzył mu się przykry wypadek i jeszcze nie doszedł do siebie. -
Wzięła psa na ręce i zawołała Lilę. - Wejdźmy do salonu, dobrze?
- Mam nadzieję, że w niczym nie przeszkadzam, pani McPike, ale nie mogłem się oprzeć
propozycji Amandy, która zaoferowała mi wycieczkę po tym fascynującym domu.
- Pańskie towarzystwo jest dla nas radością. Amandy jeszcze nie ma, chociaż nie
rozumiem, co ją zatrzymało tak długo. Zawsze jest bardzo punktualna.
- Ja dobrze wiem, co ją zatrzymało - zaśmiała się Lilah, schodząc na dół. Przyjrzała się
gościowi i natychmiast spoważniała. - Dzień dobry panu, panie Livingston.
- Dzień dobry, panno Calhoun - odrzekł. Nie podobał mu się wzrok tej dziewczyny. Miał
wrażenie, że ona widzi go na wylot.
Coco znów zajęła się uspokajaniem Freda, który wyrywał się jej z rąk i nie przestawał
warczeć na gościa.
- Fred, co się z tobą dzieje? Jest dzisiaj bardzo zdenerwowany - wyjaśniła i oddała psa
Lili. Może zabierzesz go do kuchni i dasz mu jakichś ziół?
Lilah skinęła głową.
- Zajmę się nim - obiecała i wyszła razem ze szczeniakiem.
Coco odetchnęła z ulgą.
- Może napije się pan odrobinę sherry? A ja tymczasem pokażę panu bardzo ładną
komodę. Mam wrażenie, że to Karol II.
- Z przyjemnością - skłonił się uprzejmie Livingston, zauważając przy okazji, że Coco ma
na szyi sznur przepięknych pereł, uzupełnionych przez kolczyki tej samej klasy.
Gdy Amanda i towarzyszący jej uparcie Sloan dotarli do domu w dwadzieścia minut
później, ciocia Coco stała przed osiemnastowiecznym kredensem i opowiadała Livingstonowi
historię rodziny.
- Williamie, bardzo cię przepraszam za spóźnienie - powiedziała Amanda.
- Nic nie szkodzi. - Jedno spojrzenie na Sloana wystarczyło, by Livingston doszedł do
wniosku, że to jednak nie Amanda stanie się jego furtką do Towers. - Twoja ciocia jest czarującą
gospodynią.
- Ciocia Coco wie o tych meblach więcej niż my wszystkie razem wzięte - poinformowała
go Amanda. - A to jest Sloan O’Riley, architekt, który nadzoruje renowację wnętrz.
Uścisk dłoni mężczyzn był krótki. Sloan z miejsca poczuł niechęć do tego handlarza
antyków, który nosił trzyczęściowy garnitur i sączył sherry.
- Renowacja tego domu to nie lada wyzwanie - zauważył uprzejmie Livingston.
- Och, jakoś sobie radzę - mruknął Sloan. Właśnie opowiadałam Williamowi, jak żmudne
jest przeglądanie tych wszystkich starych papierów. W gazetach wygląda to o wiele atrakcyjniej -
promieniała ciocia Coco. - Ale postanowiłam urządzić jeszcze jeden seans. Jutro, podczas
pierwszego wieczoru nowiu.
Amanda z trudem się powstrzymała, by nie jęknąć głośno.
- Ciociu Coco, jestem pewna, że Williama to zupełnie nie interesuje.
- Przeciwnie - ożywił się Livingston. W jego umyśle zaczynał się już formować plan
działania.
- Z przyjemnością wziąłbym udział w tym seansie, ale niestety, jutro wieczorem mam nie
cierpiące zwłoki sprawy do załatwienia.
- W takim razie może przy następnej okazji. Jeśli zechciałby pan teraz wejść na górę...
Zanim Coco zdążyła skończyć zdanie, przez drzwi tarasu do salonu wpadł Alex, a tuż za
nim Jenny i roześmiana Suzanna. Wszyscy troje mieli ubrania i ręce pobrudzone ziemią. Alex
zatrzymał się przed Livingstonem i obcesowo zapytał:
- Kto to?
- Alex, zachowuj się przyzwoicie - upomniała go Suzanna i odciągnęła na bok, zanim
chłopiec zdążył przejechać brudnymi rękami po nieskazitelnym garniturze gościa, - Bardzo
przepraszam - usprawiedliwiała się. - Byliśmy w ogrodzie i popełniłam ten błąd, że
wspomniałam coś o lodach.
William wygiął usta w imitacji uśmiechu. Nie cierpiał dzieci jeszcze bardziej niż psów.
- Proszę nie przepraszać. Dzieci są... wyjątkowo urocze.
- Nie, wcale nie - odrzekła Suzanna pogodnie, - ale nie mamy wyjścia, musimy jakoś
sobie z nimi radzić.
Pociągnęła Aleksa do kuchni. Chłopak obejrzał się i jeszcze raz zerknął na Williama.
- On ma złe oczy - powiedział do matki.
Suzanna pogładziła go po głowie.
- Nie mów głupstw. Był po prostu zdenerwowany, bo o mało co na niego nie wpadłeś.
Alex jednak spojrzał na Jenny, a ta poważnie pokiwała głową.
- Ma oczy jak wąż z Rikki - Tikki - Tavi.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
- No widzisz, nie było tak źle - powiedziała Amanda, szybko całując Sloana w policzek.
On jednak nie dał się tak łatwo spacyfikować.
- Siedział tu całe pięć godzin. Nie rozumiem, dlaczego Coco zaprosiła go na kolację.
- Bo jest czarujący i jest kawalerem - zaśmiała się, zarzucając mu ramiona na szyję. - Nie
zapominaj o fusach z herbaty.
- Myślałem, że zobaczyła w tych fusach mnie - zdziwił się Sloan, skubiąc ustami ucho
Amandy.
- Może. Au! - Podskoczyła nagle. - Zachowujesz się jak dzikus!
- Czasami indiańska krew moich przodków bierze we mnie górę.
Przyjrzała się jego twarzy. W świetle zachodzącego słońca jego skóra miała prawie
miedziany odcień, a zielone oczy wydawały się zupełnie czarne. Owszem, dostrzegała w tej
twarzy obie strony jego dziedzictwa, zarówno indiańską, jak i celtycką.
- Właściwie nic o tobie nie wiem - stwierdziła.
- Tylko tyle, że jesteś architektem z Oklahomy i studiowałeś na Harvardzie.
- Wiesz jeszcze, że lubię piwo i długonogie kobiety.
- I to już wszystko.
Sloan zerknął na jej twarz i spostrzegł, jak bardzo Amandzie zależy, by opowiedział jej o
swoim życiu.
- No dobrze, Calhoun, a co chciałabyś wiedzieć?
- Nie mam zamiaru urządzać ci przesłuchania, ale ty wiesz o mnie prawie wszystko.
Znasz moją rodzinę, pochodzenie, marzenia.
Sloan powoli zapalił cygaro.
- Mój prapradziadek - zaczął - opuścił Irlandię dla Nowego Świata i został traperem. To
był prawdziwy człowiek gór. Ożenił się z Indianką z plemienia Czirokezów i spłodził z nią trzech
synów. Pewnego dnia wyruszył na polowanie i nigdy już nie wrócił, natomiast synowie założyli
faktorię i radzili sobie całkiem nieźle, Jeden z nich zamówił narzeczoną pocztą i dostał miłą
irlandzką dziewczynę. Mieli gromadkę dzieci, wśród których był mój dziadek. On z kolei
kupował działki, gdy były tanie, a potem sprzedawał je, gdy cena poszła w górę. Zgodnie z
rodzinną tradycją on również ożenił się z Irlandką, rudą złośnicą, która doprowadzała go do
szału. Musiał jednak bardzo ją kochać, bo pierwszy szyb naftowy nazwał jej imieniem.
- Prawdziwy szyb naftowy? - zdumiała się Amanda, która do tej pory słuchała jego
historii wyraźnie oczarowana.
- Nazwał go Maggie - wyjaśnił Sloan z szerokim uśmiechem. - I tak mu się to spodobało,
ż
e pozostałym szybom również ponadawał imiona.
- Pozostałym - powtórzyła Amanda dziwnie słabym głosem.
- Mój ojciec przejął firmę w latach sześćdziesiątych, ale dziadek nadal wtrącał we
wszystko swoje trzy grosze. Wciąż ma mi za złe, że nie pracuję w rodzinnym przedsiębiorstwie,
ale ja chciałem budować i uznałem, że Sun Industries poradzi sobie beze mnie.
Amanda omal się nie zadławiła.
- Sun Industries? - powtórzyła z niedowierzaniem. Była to nazwa jednej z największych
korporacji w kraju. - Ty... Nie miałam pojęcia, że jesteś bogaty.
- W każdym razie moja rodzina jest. Masz z tym jakiś problem?
- Nie. Tylko nie chciałabym, żebyś myślał, że...
- Że chodziło ci o pieniądze mojej rodziny? - dokończył za nią i wybuchnął głośnym
ś
miechem. - Kochanie, przecież wiem, że chodziło ci wyłącznie o moje ciało!
- Tak, proszę pana - powtarzała Amanda co pewien czas, nucąc w myślach jakąś melodię.
Stenerson wygłaszał kolejne kazanie. Do końca zmiany Amandy pozostało jeszcze tylko dziesięć
minut. Nawet perspektywa seansu spirytystycznego nie była w stanie zepsuć jej nastroju. Już
niedługo będzie ze Sloanem. Może nawet zdążą pójść na spacer przed kolacją.
- Panno Calhoun, wydaje mi się, że pani myśli nie są skupione na pracy.
Upomnienie przywołało Amandę do porządku.
- Mówił pan o skardze państwa Wicken.
Nachmurzony jak chmura gradowa Stenerson postukał długopisem w notatnik.
- Bardzo mnie zmartwiło to, że jeden z naszych kelnerów wylał całą tacę napojów na
kolana pani Wicken.
- Tak, proszę pana. Kazałam oddać jej spodnie do czyszczenia, a ponadto otrzymali
zaproszenie na kolację na koszt firmy. To ich usatysfakcjonowało.
- Ponadto, oczywiście, zwolniła pani tego kelnera?
- Nie, proszę pana.
Brwi Stenersona powędrowały do góry.
- Czy mogę zapytać, dlaczego nie zrobiła pani tego, choć specjalnie o to prosiłem?
- Bo Tim pracuje u nas od trzech lat, a poza tym trudno go winić, gdyż syn państwa
Wicken podstawił mu nogę. Widziało to kilku innych kelnerów, a także gości.
- Mimo wszystko wydałem pani polecenie, a pani go nie wypełniła.
- To prawda, proszę pana, jednak po dokładnym zbadaniu okoliczności sprawy uznałam
za stosowne postąpić inaczej.
- Panno Calhoun, czy mam pani przypomnieć, kto zarządza tym hotelem?
- Nie, proszę pana, ale wydaje mi się, że po tylu latach pracy zasłużyłam na to, by brał
pan również i mój osąd pod uwagę. - Wzięła głęboki oddech i zaryzykowała. - Jeśli nie zechce
pan tego zrobić, to chyba będzie najlepiej, gdy złożę rezygnację.
Stenerson zamrugał powiekami i wielce zaskoczony, odchrząknął.
- Nie sądzi pani, że to zbyt pochopna decyzja?
- Nie, proszę pana. Skoro nie uważa mnie pan za osobę kompetentną do podejmowania
niektórych decyzji, to cały system zarządzania tym hotelem staje pod znakiem zapytania.
- Nie kwestionuję pani kompetencji, lecz widzę jedynie pewien brak doświadczenia.
Jednak - dodał Stenerson - jestem pewien, że zrobiła pani to, co w tym przypadku uznała pani za
najwłaściwsze.
- Tak, proszę pana.
Amanda wyszła z biura szefa z mocno zaciśniętymi szczękami. Zmusiła się, by je
rozluźnić, gdy w holu spotkała Williama.
- Chciałem ci jeszcze raz podziękować za oprowadzenie mnie po domu i znakomitą
kolację.
- Cała przyjemność po naszej stronie.
- Mam jednak wrażenie, że gdybym znów zaprosił cię na kolację, tobyś mi odmówiła, i
tym razem powodem nie byłyby zasady obowiązujące w hotelu.
- Williamie, ja...
- Nie, nie. - Poklepał ją po dłoni. - Rozumiem. Jestem rozczarowany, ale rozumiem.
Przypuszczam, że pan O’Riley będzie obecny na dzisiejszym seansie?
- Czy tego chce, czy nie! - zaśmiała się Amanda.
- Naprawdę bardzo mi przykro, że mnie to ominie. Mówiłaś chyba, że zaczynacie o
ósmej?
- Nie, punktualnie o dziewiątej. Ciocia Coco posadzi nas wokół stołu w jadalni, każe
wziąć się za ręce i wysyłać fale alfa czy też jakieś inne...
- Mam nadzieję, że powiadomisz mnie, jeśli otrzymacie jakiś przekaz z... tamtej strony.
- W porządku. Dobranoc.
- Dobranoc - odrzekł i spojrzał na zegarek. Miał wystarczająco dużo czasu, by się
przygotować.
- Tak myślałam, że cię tu znajdę - powiedziała Amanda, wchodząc do dużego, okrągłego
pomieszczenia, które rodzina nazywała wieżą Bianki. Lilah siedziała na parapecie zwinięta w
kłębek i patrzyła na skały.
Siostra wyrwała ją z zamyślenia.
- Mhm. Jesteśmy tu tylko we dwoje, ja i groźny Fred, i razem nastrajamy się na
wieczorny seans.
- Daj spokój - machnęła ręką Amanda i usiadła na parapecie obok Lilah.
- A co się stało z tym tak radosnym i pełnym zadowolenia uśmiechem, który miałaś na
twarzy dzisiaj rano? Pokłóciłaś się ze Sloanem?
- Nie.
- W takim razie to Stenerson - domyśliła się Lilah. Amanda zaklęła krótko, potwierdzając
jej przypuszczenia. - Trafiłam za drugim razem - rozpromieniła się. - W imię czego ty z nim
właściwie wytrzymujesz, Mandy?
- Bo pracuję u niego.
- No to rzuć tę pracę.
- Łatwo ci mówić - rzekła Amanda niecierpliwie. - Nie wszyscy mogą dryfować z dnia na
dzień jak leśne elfy. Przepraszam - dodała po chwili z głośnym westchnieniem.
Lilah tylko wzruszyła ramionami.
- Wydaje mi się, że gryzie cię coś jeszcze oprócz Stenersona.
- To on zaczął. Powiedział, że nie koncentruję się na pracy, i miał rację.
- Więc myślałaś o czymś innym. Wielkie mi rzeczy.
- Owszem, wielkie. Lubię moją pracę i jestem w niej dobra, ale ostatnio nie przykładałam
się do niej zbytnio. O naszyjniku też prawie zapomniałam. Tak dzieje się, odkąd...
- Odkąd przyjechał tutaj ten wielki karabin z Zachodu.
- To nie jest zabawne.
- Oczywiście, że jest. - Lilah wzruszyła ramionami i z westchnieniem oparła głowę na
kolanach. - Jesteś nieco mniej skoncentrowana, gubisz jakąś listę albo o pięć minut spóźniasz się
na spotkanie. I co z tego?
- Powiem ci, co z tego. Zmieniam się przy nim i nie mam pojęcia, co z tym zrobić. Mam
różne zobowiązania i za wiele spraw jestem odpowiedzialna, Mam też swoje cele. Muszę myśleć
o tym, co będzie jutro i za pięć lat. A jeśli to tylko przejściowe zauroczenie? Za kilka tygodni
Sloan skończy pracę w naszym domu i wróci do Oklahomy, a moje życie zamieni się w ruinę.
- A gdyby cię poprosił, żebyś z nim pojechała?
- To jeszcze gorzej. - Amanda wstała i zaczęła chodzić w kółko po wieży. - Co ja mam
zrobić? Rzucić wszystko, na co tak długo pracowałam, pogrzebać wszystkie moje nadzieje, tylko
dlatego, że ten kowboj zawoła: „Mała, wskakuj na siodło, odjeżdżamy!”.
- A mogłabyś to zrobić?
Amanda przymknęła oczy.
- Obawiam się, że tak.
To dlaczego z nim o tym nie porozmawiasz?
- Nie mogę - westchnęła i znów usiadła. - Nie rozmawialiśmy jeszcze o przyszłości.
Chyba żadne z nas nie chce o niej myśleć. Dopiero dzisiaj przyszło mi do głowy, że jeszcze
miesiąc temu w ogóle go nie znałam. To prawdziwe szaleństwo tak uzależniać plany życiowe od
kogoś, kogo ledwie się poznało!
- A ty zawsze byłaś bardzo rozsądna - przypomniała jej Lilah.
- No, tak.
- No, to teraz rozluźnij się - zachęciła ją siostra. - Gdy nadejdzie właściwa chwila, na
pewno postąpisz właściwie.
- Mam nadzieję, że się nie mylisz - mruknęła Amanda. - Oczywiście, masz rację. Zawsze
tak ze mną jest... Idę popracować do magazynu.
- Widzę, że już wróciłaś na właściwy tor - powiedziała Lilah i zawołała na psa. - Chodź,
Fred, zobaczymy, czy uda nam się znów wykoleić naszą kochaną, mądrą i ze wszech miar
rozsądną Mandy. Warto spróbować.
Sloan wszedł do magazynu uzbrojony w butelkę szampana, wiklinowy koszyk i siostrzaną
radę Lili, która brzmiała, jak następuje: „Nie pozwól jej wrócić do równowagi. Jeśli dopuścisz,
by powrócił jej rozum i zdolność do logicznego myślenia, przegracie oboje i pozostanie wam
tylko smutek i samotny płacz”.
Sloan nie był do końca pewien, co stało się przyczyną wizyty Lili, ale doceniał jej
intencje i podobał mu się wyznaczony kurs działania. Tak jak podobała mu się Amanda, gdy
zgarbiona siedziała nad biurkiem, w okularach na nosie i włosami spiętymi z tyłu. Za nią stały
schludnie opisane kartoteki, po bokach dziesiątki zakurzonych pudeł kartonowych, a przed nią
kilka stosików papierów.
- Hej, Calhoun, gotowa jesteś, żeby zrobić sobie przerwę?
- Co? - Podniosła głowę. - O, cześć! Nie słyszałam, jak wchodziłeś!
- Gdzie jesteś?
- W roku 1929. Zdaje się, że mój niezwykły pradziadek zarobił trochę pieniędzy na
przemycie alkoholu z Kanady w czasach prohibicji.
- Stary dobry Fergus.
- Stary chciwy Fergus - poprawiła go Amanda. - Biznesmen w każdym calu. Skoro tak
pedantycznie spisywał wszystkie swoje nielegalne interesy, to na pewno odnotowałby gdzieś
sprzedaż cennych szmaragdów.
- Myślałem, że Bianca je ukryła.
- Tak mówi legenda - powiedziała Amanda, przecierając zmęczone oczy. - Ja wolę
opierać się na faktach. Przyszło mi do głowy, że mógł je umieścić w skrytce bankowej, o której
nikomu nie powiedział, ale na to też nie ma żadnych dowodów.
- A jeśli szukacie nie tam, gdzie trzeba? - zapytał Sloan. Postawił butelkę na podłodze i
pochylił się nad Amandą, masując jej kark. - Może należałoby się skupić na Biance? W końcu to
był jej naszyjnik.
- Mamy o niej bardzo niewiele informacji, bo Fergus zniszczył jej portrety, listy,
dosłownie wszystko, co miało z nią związek. Do tej pory znalazłyśmy tylko jeden jej kalendarz.
- Musiał być naprawdę wściekły.
- Myślę, że rozpaczał po jej utracie.
- Nie - pokręcił głową Sloan. - Gdyby rozpaczał, toby wszystko zatrzymał. - Pod palcami
czuł twarde węzły. - Co się dzieje, Amando? Taka jesteś spięta.
- Po prostu za długo tu siedziałam.
- W takim razie przyszedłem w samą porę. - Wskazał na szampana.
- Po co to?
- Prawie wszyscy ludzie lubią ten trunek. Nie wiem jak ty, ale ja dzisiaj odpracowałem
solidną dniówkę i pomyślałem, że zrobimy sobie przerwę pierwsza klasa.
Amanda nie potrzebowała szampana, bo Sloan wystarczająco działał na jej umysł.
Przypomniała sobie, że właśnie tego zamierzała unikać.
- To sympatyczny pomysł, ale pójdę chyba sprawdzić, czy cioci Coco nie przydałaby się
pomoc przed kolacją.
- Lilah jej pomaga.
- Lilah? - zdziwiła się Amanda. - Chyba żartujesz!
- Nie - rzekł Sloan, wyjmując z koszyka dwa kieliszki do szampana. - Suzanna odrabia
lekcje z dziećmi, a ty i ja zjemy razem kolację.
- Sloan, nie jestem ubrana odpowiednio do wyjścia. Chyba...
- Kiedy mnie się bardzo podobają te twoje dresy.
- Rozlał szampana do kieliszków i podał jej jeden.
- I nigdzie nie wychodzimy.
- Przecież powiedziałeś...
- Powiedziałem, że zjemy kolację we dwoje, i tak będzie. Tutaj.
- Tutaj? W tym magazynie?
- A dlaczego nie? Mam tu trochę pasztetu cioci Coco, jest też zimny kurczak, szparagi i
ś
wieże truskawki. Myślałem o tym przez cały dzień.
No cóż, Sloan wiedział, co zrobić, by Amanda natychmiast zmieniła się w zakochaną
panienkę.
- Musimy porozmawiać - wyjąkała niepewnie.
- Jasne, ale może najpierw umościmy się tu wygodnie?
- Gdzie?
Wyjął z koszyka koc i rozłożył na podłodze.
- Chodź tu.
- Naprawdę byłoby lepiej, gdybyśmy...
On jednak już pociągnął ją do siebie. Wyjął kieliszek z jej ręki, odstawił na bok i pochylił
się nad jej twarzą.
- Teraz już jest znacznie lepiej - mruknął.
- Dzieci są w domu - słabo zaprotestowała Amanda, wsuwając dłonie pod jego koszulę. -
Ktoś może tu wejść.
- Zaniknąłem drzwi na klucz. A teraz uważaj, Calhoun, bo chcę cię nauczyć sztuki
relaksu.
Była tak odprężona, że nie chciało jej się nawet poruszyć. Z trudem uchyliła powieki, gdy
Sloan położył jej na języku kawałek pasztetu.
- Dobre - powiedział jak do dziecka, a potem umieścił następny kawałek na jej ramieniu i
zlizał go powoli.
W następnej kolejności podciągnął ją do góry i delikatnie napoił szampanem, przytykając
kieliszek do jej ust.
- Mieliśmy to wypić na początku, ale jakoś wyleciało mi z głowy.
Ten szampan miał naprawdę grzeszny smak. Następny kawałek pasztetu dostała na
połówce krakersa.
Karmili się nawzajem. Sloan rozlał resztę szampana do kieliszków.
- Spóźnimy się na seans - przypomniała sobie naraz Amanda.
- Coco zmieniła zdanie. Wibracje nie są dzisiaj odpowiednie. Mówiła coś o interferencji
mrocznego bytu.
- To bardzo w stylu mojej rozsądnej cioci - westchnęła Amanda.
- Chce poczekać na ostatni wieczór nowiu, więc możemy tu zostać całą noc.
Amanda zaczynała już wierzyć, że przy nim wszystko staje się możliwe.
- To byłby mój pierwszy w życiu całonocny piknik - zaśmiała się.
- Po ślubie będziemy to robić częściej. - Amanda wyprostowała się tak gwałtownie, że
oblała się szampanem.
- Spokojnie, Calhoun, nie marnuj szampana! To już końcówka - upomniał ją Sloan.
- Co to znaczy, po ślubie? - prychnęła.
- No wiesz, mąż, żona, i te rzeczy.
Z wystudiowanym spokojem odstawiła kieliszek na bok. Mogła się tego spodziewać.
Siodłaj konie, Calhoun, jedziemy!
- Skąd ci przyszło do głowy, że weźmiemy ślub? Sloanowi nie podobała się pionowa
zmarszczka pomiędzy jej brwiami.
- Kocham cię, ty mnie też kochasz. Amando, to ty tu jesteś specjalistką od logiki. Z
mojego punktu widzenia następnym logicznym krokiem jest małżeństwo.
- Dla ciebie może to być tylko mały krok, ale dla mnie jest to wielki, ogromny skok! Nie
możesz zakładać z góry, że się na to zgodzę!
- A dlaczego?
- Bo nie. Po pierwsze, nie planuję małżeństwa w ciągu najbliższych lat. Muszę myśleć o
swojej karierze.
- A co ma jedno do drugiego?
- Wszystko. Zniszczyłeś już moją umiejętność koncentracji, zmieniłeś moją hierarchię
wartości. Tylko na mnie popatrz. Siedzę nago na podłodze magazynu i kłócę się z facetem,
którego dopiero co poznałam. Na Boga, przecież to nie jestem ja!
Sloan obrzucił całą jej sylwetkę powolnym spojrzeniem.
- Więc kto to jest?
- Nie wiem. - Sięgnęła po dres i zaczęła się szybko ubierać. - Sama już nie wiem, kim
jestem, i to wszystko przez ciebie. Odkąd wpadłeś na mnie na tym chodniku, nie mogę w niczym
znaleźć sensu.
- To ty na mnie wpadłaś.
- Mniejsza o to. Śnię na jawie, gdy powinnam pracować. Kocham się z tobą, gdy
powinnam stawiać się na umówione spotkania. Uczestniczę w rozbieranych piknikach, gdy
powinnam przeglądać papiery. To się musi skończyć!
Sloan bezradnie poskrobał się po głowie.
- Chyba wypiłaś za dużo tego szampana. Posłuchaj, Calhoun, może usiądziesz spokojnie i
porozmawiamy?
- Nie będę siedzieć spokojnie, bo zaraz znów mnie dotkniesz i diabli wezmą moją
zdolność myślenia. Nie będziesz planował mojego życia, nie pytając mnie nawet o zdanie.
Zamierzam odzyskać nad nim kontrolę.
Sloan stanął nad nią, nagi i wściekły.
- Jesteś zła, bo chcę się z tobą ożenić.
- A ty jesteś zwyczajnie głupi! - syknęła Amanda przez zaciśnięte zęby. Podeszła do
drzwi i po chwili udało jej się otworzyć zamek. - Możesz się wypchać tymi niewiarygodnie
romantycznymi oświadczynami.
Popołudnie było upalne i wilgotne, jakby stworzone do rozkoszowania się wszelkimi
przyjemnościami. Christian zaskoczył mnie, przynosząc wino i zimną szynkę. Siedzieliśmy w
trawie pod urwiskiem i patrzyliśmy na łódki ślizgające się po powierzchni zatoki. Światło słońca
miało dziwny, złocisty odcień... ale tak jest zawsze, gdy jestem z moim ukochanym.
Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Christian szkicował mnie. Od początku lata
namalował już dwa moje portrety. Tutaj mogę napisać, że wyglądam na nich pięknie. Jaka
kobieta nie wygląda cudownie, gdy jest zakochana? A to przecież jego oczy na mnie patrzyły,
jego dłonie rysowały moją twarz, jego uczucia kierowały pędzlem.
Gdybym wcześniej nie zdawała sobie sprawy, jak głębokie i prawdziwe jest jego uczucie
do mnie, zrozumiałabym to po obejrzeniu tych obrazów.
Czy ktoś kupi od niego mój portret? Myśl o tym smuci mnie, a jednocześnie napawa
dumą. Przynajmniej tak mogę oznajmić światu moje uczucia. Może na jakiejś ścianie zawiśnie
portret kobiety o twarzy przepełnionej miłością do artysty, który ją malował.
Napisałam już, że rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Nigdy nie wspominamy o
upływie czasu, o tym, jak szybko mijają letnie dni. Tak niewiele tygodni jeszcze pozostało do
chwili, gdy będę musiała opuścić wyspę i Christiana.
Dziś wieczorem byłam z Fergusem na tańcach. Był w bardzo dobrym nastroju, chociaż
dużo mówiono o wojnie. Powiedział, że bystrzy ludzie wiedzą, iż zawsze w końcu nadejdzie jakaś
wojna, na której można zarobić pieniądze. Byłam zdumiona, słysząc od niego te słowa, ale on
zupełnie nie zwrócił uwagi na moje uczucia.
- Ty masz myśleć o tym, jak wydać te pieniądze, a zarabianie należy do mnie - powiedział.
To mnie zirytowało. Nie wyszłam za niego dla pieniędzy ani też nie dla nich wciąż przy
nim pozostaję. Jedno i drugie uczyniłam, wiedziona poczuciem obowiązku. A przecież bez chwili
refleksji mieszkam pod jego dachem, jem jego pożywienie, przyjmuję od niego prezenty.
Mam wyrzuty sumienia, że czułam większą wdzięczność dla Christiana za jeden piknik, niż
dla Fergusa za wystawne obiady.
Miałam na sobie szmaragdy, gdyż wiem, że nakładając je, zawsze sprawiam mu
przyjemność. Leżą teraz obok mnie, przypominając mi zarówno o smutku, jak i o radości.
Gdyby nie moje dzieci... ale o tym nawet nie wolno mi myśleć. Mogę popełnić wszystkie
grzechy, nigdy jednak nie opuszczę dzieci. Ani ja, ani Christian nie mamy prawa zignorować ich
potrzeb. Wiem, że będą mi pociechą w czekających mnie latach samotności. Nie powinnam
ż
ałować, że Christian i ja nigdy nie poczniemy dziecka.
A jednak żałuję.
Dziś postaram się zasnąć jak najszybciej, bo gdy się obudzę, będzie ranek, a potem
złociste popołudnie, które znów spędzę z Christianem.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Od trzaśnięcia drzwiami powstrzymała Amandę tylko myśl, że Suzanna na pewno już
położyła dzieci spać. Kopnęła je jednak i poszła korytarzem, mamrocząc pod nosem
przekleństwa. Nie była pewna, czy jest bardziej zła na Sloana za to, że z góry założył, iż ona się
zgodzi za niego wyjść, czy też na siebie za to, że czuła wielką pokusę, by mu się nie opierać. Nie
miała małżeństwa w planach, lecz przywykła radzić sobie z nieoczekiwanymi sytuacjami. Nie
zamierzała jednak wskakiwać do tej łódki na pierwsze skinienie Sloana.
Zatrzymała się przed drzwiami swojej sypialni, zastanawiając się, czy powinna wrócić do
magazynu i ze śmiechem rzucić się Sloanowi w ramiona. Nie, pomyślała jednak. Nie ma sensu
tak mu wszystkiego ułatwiać. Jeśli rzeczywiście ją kocha, to będzie musiał jeszcze trochę się
postarać.
Nacisnęła klamkę, weszła do sypialni i naraz czyjeś ramię zacisnęło się na jej szyi.
Odepchnęła je odruchowo i zaczerpnęła oddechu, zamierzając wołać o pomoc, ale w tej samej
chwili poczuła na swojej skroni dotyk zimnego metalu.
- Nie rób tego - odezwał się ledwie słyszalny szept tuż obok jej ucha. - Bądź cicho i nie
ruszaj się, to nic ci się nie stanie.
Posłusznie opuściła ręce. Jej umysł pracował na najwyższych obrotach. Dzieci spały na
tym samym piętrze, a ich bezpieczeństwo było najważniejsze.
- Teraz lepiej - stwierdził ten sam głos. - Jeśli będziesz krzyczeć, to komuś stanie się
krzywda. W pierwszej kolejności tobie, a myślę, że tego byś nie chciała. - Potrząsnęła głową. -
Dobrze.
W głębi korytarza rozległ się głos Sloana.
- Calhoun, jeszcze z tobą nie skończyłem!
- Nie odzywaj się - powtórzył głos. - Bo będę musiał go zabić.
Amanda zamknęła oczy i w duchu zaczęła odmawiać modlitwę.
Sloan pchnął drzwi do jej sypialni, ale panowały tu nieprzeniknione ciemności. Amanda
wiedziała, że pistolet jest teraz wymierzony w jego kierunku. Nie odważyła się nawet odetchnąć.
Odnosiła wrażenie, że w żołądku ma bryłę lodu.
W końcu Sloan odwrócił się i odszedł. Zastanawiała się, czy jeszcze go kiedyś zobaczy.
- Teraz możemy porozmawiać - stwierdził jej prześladowca, wciąż trzymając pistolet przy
jej głowie. - O szmaragdach.
- Nie wiem, gdzie są.
- To prawda. Na początku nie mogłem w to uwierzyć, ale teraz jestem pewien. Zrobimy to
inaczej. Musimy poruszać się szybko. Najpierw magazyn. Zabiorę papiery, których jeszcze nie
zdążyłyście przejrzeć. Potem pójdziemy po perły cioci Coco i po kilka innych drobiazgów.
- Nie uda ci się wydostać z domu.
- Pozwól, że ja się będę o to martwił. Idziemy do magazynu. Jeśli spróbujesz czegoś
głupiego, to z żalem będę musiał cię zastrzelić.
Wiedziała, że niczego nie spróbuje, dopóki dzieci są tak blisko, ale magazyn był już
zupełnie innym terytorium. Szła korytarzem, a napastnik tuż za nią.
Sloan zostawił w magazynie zapalone światło. Na podłodze leżały pozostałości pikniku.
Czuć było lekki zapach szampana i truskawek.
- Miła imprezka - mruknął Livingston, zamykając za sobą drzwi. - Co prawda dla mnie
byłoby lepiej, gdybyście jednak zdecydowali się urządzić seans.
Puścił Amandę, ale nadal trzymał ją na muszce. Wpatrywała się w niego z przerażeniem i
niedowierzaniem. A więc to jest człowiek, którego znała jako Williama Livingstona! Cały był
ubrany na czarno, na dłoniach miał chirurgiczne rękawiczki. Pistolet, który trzymał w ręku, był
niewielki, nie wątpiła jednak w jego śmiercionośną moc.
- Niczego nie żałujesz, Amando? - zapytał odrobinę kpiącym tonem. - Miałem nadzieję,
ż
e przy okazji poszukiwań uda nam się trochę zabawić, ale... nie traćmy czasu.
Wyciągnął z plecaka dużą torbę i rzucił jej.
- Nie masz już brytyjskiego akcentu - zauważyła.
- Nie jest mi teraz potrzebny. Pośpiesz się. - Szybko wpychała papiery do torby. To jest
historia mojej rodziny, pomyślała z wściekłością.
- Ta papiery na nic ci się nie przydadzą - mruknęła.
- Sama nie wierzysz w to, co mówisz. Gdyby tak było, nie traciłabyś czasu na ich
przeglądanie. Bardzo potrzebuję tego naszyjnika. Wiesz, niektóre klejnoty mają dziwną moc.
Naraz w pomieszczeniu zapanował dziwny, przenikliwy chłód. Wyraz twarzy Livingstona
zmienił się.
- Przeciągi - wymamrotał niepewnie. - W tym domu wszędzie są przeciągi.
Amanda jednak nie na darmo nosiła nazwisko Calhoun.
- To Bianca - oświadczyła spokojnie i naraz poczuła się bezpieczna. - Odrobiłeś lekcje,
więc wiesz, że ona nadal tu jest. Myślę, że ona nie chce oddać ci papierów ani naszyjnika.
- Duchy? - zaśmiał się ironicznie, ale głos nieco mu drżał. - Nie wierzę w duchy.
- To dlaczego się boisz?
- Nie boję się, tylko trochę mi się śpieszy. Zabieraj torbę. Nie będziemy już zawracać
sobie głowy perłami Coco. Wyjdź na taras.
Amanda zastanawiała się, czy nie rzucić torby i nie zacząć uciekać, nie chciała jednak
zostawić Livingstonowi papierów. Zamiast tego zaczęła się szarpać z haczykiem w drzwiach.
- Zacięło się - mruknęła.
Livingston stanął za jej plecami i otworzył haczyk. Gdy drzwi się uchyliły, Amanda
uderzyła w niego całym ciałem, podstawiając mu nogę, i rzuciła się do ucieczki. Biegła w stronę
zachodniego skrzydła, żeby odciągnąć go jak najdalej od reszty rodziny. Gdy dotarła do
kamiennych schodków, głośno zawołała Sloana. Ciężka torba obijała jej się o nogi. Za plecami,
coraz bliżej, słyszała kroki prześladowcy. Naraz rozległ się wystrzał. Kula odłupała kawałek
granitu z balustrady.
Amanda nie zatrzymywała się, choć brakowało jej powietrza. Noc była bardzo duszna,
nabrzmiała nadchodzącym deszczem. Poczucie bezpieczeństwa, jakie ogarnęło ją w magazynie,
zniknęło, zastąpione przez nagłą pewność, że nie poradzi sobie sama.
Wtedy zobaczyła Sloana, który biegł w jej stronę od zachodniego skrzydła domu. Poczuła
ulgę, ale natychmiast rozległ się następny wystrzał.
W domu zapalały się światła. Amanda uświadomiła sobie, że Sloan nie ma żadnej broni, a
mimo to biegł prosto na uzbrojonego Livingstona.
Bez wahania zatrzymała się i rzuciła w rabusia torbę z papierami. Z wnętrza domu
dobiegł płacz Jenny i wściekłe ujadanie Freda. Amanda podbiegła do Sloana, lecz ten
niecierpliwie odsunął ją na bok.
- Wracaj do domu! - wykrzyknął.
- On ma broń!
- Powiedziałem, wracaj do domu!
Strząsnął z siebie jej rękę i jednym susem przeskoczył przez balustradę. Z sercem w
gardle Amanda podbiegła do krawędzi tarasu i zobaczyła, jak Sloan bezpiecznie wylądował o
jeden poziom niżej. Z domu na taras wybiegła wzburzona Lilah.
- Co tu się dzieje? - zawołała.
- Dzwoń po policję! To napad! - wykrzyknęła Amanda i pobiegła w dół po schodkach.
Bez wahania zanurzyła się w mrok ogrodu, wołając Sloana po imieniu. Naraz rozległ się
kolejny wystrzał. Jak szalona pędziła w tamtą stronę. Usłyszała stłumione przekleństwo, a potem
pisk opon na asfalcie.
Wybiegła na podjazd, potknęła się i upadła. Żwir poranił jej dłonie. Zapadła cisza. Przez
krótką, przerażającą chwilę Amanda słyszała tylko szum morza i wiatru oraz głośne dudnienie
własnego serca.
Na drżących nogach zeszła ze zbocza, tak zaślepiona lękiem, że zauważyła Sloana
dopiero wtedy, gdy stanął tuż obok niej.
- Och, Boże... - szepnęła, dotykając jego twarzy.
- Myślałam, że cię zabił!
Sloan był wściekły jak nigdy dotąd.
- Nie można powiedzieć, żeby nie próbował. Nic ci się nie stało?
- Nic.
- Krew - przeraził się nagle Sloan. - Masz krew na rękach.
- Upadłam. Było ciemno i nic nie widziałam. Położyła głowę na jego ramieniu i objęła go
mocno, powstrzymując łzy.
- Ty zupełnie zwariowałeś! Po co za nim biegłeś? Przecież mówiłam ci, że ma broń!
- O mało cię nie zastrzelił! - odparował Sloan. - Przecież mówiłem, że masz wracać do
domu!
- Nie będziesz mi rozkazywał!
- A więc obydwoje żyjecie! - krzyknęła z radością Lilah, podchodząc do nich z latarką w
ręku.
- Słyszałam waszą kłótnię już na drugim końcu podjazdu. - Światło latarki natrafiło na
rozrzucone na ścieżce papiery. - Co to takiego? - zainteresowała się Lilah.
- Rozsypały mu się - zawołała Amanda i natychmiast zaczęła zbierać świstki.
- To pewnie wtedy, gdy Fred ugryzł go w nogę - zauważył Sloan.
- Fred go ugryzł? - zdziwiły się obie kobiety jednogłośnie.
- I to zdaje się, że całkiem mocno - rzekł Sloan z satysfakcją. - Dogonilibyśmy go, gdyby
nie miał pod ręką samochodu.
- A on by was zastrzelił - zripostowała natychmiast Amanda.
Lilah zataczała latarką kręgi, szukając pogubionych dokumentów.
- Kto to właściwie był? - zapytała spokojnie z zaciekawieniem.
- Livingston - prychnął Sloan i dołożył stek przekleństw. - Szczegóły opowie ci siostra.
Dzwoniłaś na policję?
- Tak. Zaraz tu będą.
Amanda podała Lili stertę dokumentów i pochyliła się, by pozbierać resztę. Po chwili
wszyscy troje ruszyli w stronę domu.
W drzwiach czekała na nich Suzanna uzbrojona w pogrzebacz.
- Czy wszystko już w porządku? Nikomu nic się nie stało? - zapytała z troską.
- W porządku - westchnęła Amanda. - A jak się czują dzieci?
- Są w salonie z ciocią Coco. Och, co ci się stało z rękami?
- To tylko zadrapania.
- Przyniosę coś do dezynfekcji - powiedziała Suzanna.
- A także trochę brandy! - zawołała za nią Lilah.
- Wszystkim nam dobrze zrobi.
W dwadzieścia minut później cała rodzina zebrała się w salonie. Policjanci wysłuchali
relacji o wydarzeniach wieczoru i odjechali, mieszkańcy Towers jednak byli zbyt poruszeni, by
od razu wrócić do łóżek.
- I pomyśleć, że gościliśmy tego drania na kolacji! - zżymała się Coco. - Upiekłam nawet
suflet czekoladowy! A on przez cały czas chciał nas okraść!
- Policja go zastrzeli - oświadczył Alex z niewzruszoną pewnością w głosie. - Bang,
prosto między oczy!
Suzanna pocałowała syna w czoło.
- Myślę, że mieliście już dość wrażeń na dzisiaj. Czas do łóżka - powiedziała stanowczo i
wyprowadziła dzieci z pokoju.
- Ukradł większość papierów - westchnęła Amanda. - Mam tylko nadzieję, że Fred
odgryzł mu duży kawał nogi.
- Dobry pies - mruknęła Lilah, drapiąc Freda za uchem. - Te papiery na nic mu się nie
przydadzą. To nie on ma znaleźć szmaragdy, tylko my.
- Ja bym nie ryzykował - rzekł Sloan ponuro.
- Jutro zajmę się zamontowaniem systemu alarmowego.
Zadzwonił telefon. Amanda podniosła słuchawkę.
- To policja - szepnęła i przez chwilę słuchała w milczeniu. - Rozumiem. Tak. Tak,
dziękuję za wiadomość.
Odłożyła słuchawkę i westchnęła z niesmakiem.
- Chyba udało mu się uciec. Nie wrócił do hotelu po swoje rzeczy.
- Czy policja uważa, że on jeszcze się tu pokaże? - zapytała Coco z niepokojem.
- Nie, ale będą obserwować dom, dopóki nie uzyskają pewności, że nie ma go już na
wyspie.
- Przypuszczam, że jest już w połowie drogi do Nowego Jorku - powiedziała Lilah. - A
jeśli nawet wróci, to zastanie nas lepiej przygotowanych.
- Tak - westchnęła Amanda. - Na dzisiaj to już chyba wszystko.
- Nie - powiedział Sloan, podchodząc do niej. Wziął ją za rękę i pociągnął do drzwi. -
Zostało jeszcze coś do załatwienia. Wybaczcie, musimy was opuścić - rzucił z progu do reszty
rodziny.
- Puść mnie - szarpnęła się Amanda, gdy wyszli na korytarz.
Uwolnił jej rękę, ale natychmiast złapał dziewczynę wpół i przerzucił sobie przez ramię.
- Z tobą zawsze trzeba się uciekać do ostatecznych rozwiązań - mruknął.
- Nie życzę sobie, żeby mnie traktowano jak worek kartofli! - zawołała z oburzeniem,
wierzgając nogami.
Sloan kopniakiem otworzył drzwi jej sypialni i rzucił ją na łóżko.
- Siedź tu i nie ruszaj się. Musimy sobie wreszcie wszystko porządnie wyjaśnić.
Amanda zakryła twarz rękami i niespodziewanie wybuchnęła płaczem. Nie była w stanie
powstrzymać łez. Musiała wyrzucić z siebie emocje ostatnich kilku godzin.
Sloan zaklął i usiadł obok niej.
- Mandy, nie płacz - rzekł cicho, otaczając ją ramieniem.
Potrząsnęła głową i dalej szlochała.
- Proszę cię, przestań. Przepraszam cię, kochanie. Wiem, że przeszłaś dzisiaj horror.
Powinienem teraz zostawić cię w spokoju. Posłuchaj, jeśli chcesz, to możesz mnie uderzyć.
Pociągnęła nosem, wzięła szeroki zamach i wierzchem dłoni uderzyła go w twarz. Z
kącika jego ust popłynęła krew. Sloan podniósł rękę do tego miejsca.
- Zapomniałem, że ty bierzesz wszystko tak dosłownie - mruknął, patrząc na nią. -
Skończyłaś już płakać?
- Chyba tak. Krew ci leci z wargi - zauważyła ze zdziwieniem.
Wyjęła z kieszeni chusteczkę i wytarła sobie oczy. Sloan jeszcze przez chwilę patrzył na
nią jak oniemiały, a potem wybuchnął głośnym śmiechem.
- Boże drogi, ale z ciebie numer!
- To miło z twojej strony, że traktujesz to wszystko jak żart - obruszyła się Amanda. -
Włamanie do domu, strzały... Masz szczęście, że nie znalazłam cię w ogrodzie z dziurą w
głowie!
Zauważył, że do jej oczu znów napływają łzy, więc szybko ujął jej dłonie.
- Mandy, to dlatego płaczesz? Zdenerwowałaś się, bo pobiegłem za tym draniem?
Skinęła głową w milczeniu.
- Czy myślisz, że mógłbym stać bezczynnie i patrzeć, jak on do ciebie strzela? Żałuję
tylko jednego: że nie udało mi się go dogonić.
- Jesteś zwyczajnie głupi! - uniosła się znów Amanda.
- Już drugi raz dzisiaj twierdzisz, że jestem głupi. Chciałbym teraz powrócić do tego
pierwszego razu.
Amanda opuściła głowę.
- Nie mówmy o tym.
- Owszem, pomówimy o tym. Dlaczego tak się na mnie rzuciłaś z pazurami, gdy
zaproponowałem ci małżeństwo?
- Zaproponowałeś? Raczej: zadysponowałeś!
- Powiedziałem tylko, że...
- Z góry założyłeś, że za ciebie wyjdę! - przerwała mu Amanda. - Byłeś tego zupełnie
pewien! Tylko dlatego, że cię kocham i że poszłam z tobą do łóżka, uznałeś, że masz prawo
dysponować całym moim życiem! Mówiłam ci już wcześniej, że to ja sama o nim decyduję!
- Mam już dość twojego planowania i twoich decyzji, Calhoun - stwierdził Sloan
stanowczo. - Ja też mam swoje plany i swoje potrzeby, a tak się składa, że wszystkie
uwzględniają ciebie. Do diabła, kocham cię! Jesteś jedyną kobietą, z jaką chciałbym dzielić
ż
ycie, mieć dom i dzieci! Nie mam tylko pojęcia, dlaczego Bóg pokarał mnie takim upartym jak
muł egzemplarzem, ale tak to już widocznie musi być.
- Więc dlaczego po prostu mnie nie poprosiłeś? - Sloan wyraźnie nie zrozumiał Amandy.
- O co miałem cię prosić?
- Żebym za ciebie wyszła - zirytowała się. - Rany boskie, Sloan! Przecież nie domagam
się, żebyś padł na kolana i recytował mi poezję. Nie oczekuję, że zmienisz się nagle w Byrona
albo Shelleya. Chociaż może odrobina nastrojowej muzyki, na przykład koncert na skrzypce i
fortepian, by nie zaszkodziła... - dodała po namyśle. - I świece.
- Koncert na skrzypce i fortepian?
- Mniejsza o to - westchnęła.
Zaraz poderwał się Sloan.
- Zaczekaj chwilę. Chcesz powiedzieć, że wpadłaś we wściekłość, bo nie oświadczyłem ci
się we właściwy sposób?
- W ogóle mi się nie oświadczyłeś! - wybuchnęła Amanda. - Ale właściwie po co miałbyś
to robić? Przecież i tak z góry znasz odpowiedź!
- Poczekaj - powtórzył Sloan jeszcze raz i wybiegł z pokoju.
Po chwili wrócił z małym magnetofonem i paczką zapałek w ręku.
- Co teraz? - zdziwiła się Amanda.
- Zamknij się na chwilę, Calhoun, dobrze?
Postawił magnetofon na komodzie, zapalił zapałkę i obszedł pokój dokoła, przytykając
płomień do wszystkich po kolei znajdujących się tam świec. Na koniec wyłączył światło.
- Co ty wyprawiasz?
- Przygotowuję scenografię do oświadczyn - odrzekł krótko.
Amanda wyskoczyła z łóżka.
- Urządzasz sobie ze mnie kpiny!
- Nie - westchnął Sloan. - Do cholery, kobieto, czy będziesz się kłócić ze mną przez całą
noc, czy też pozwolisz, żebym w końcu zrobił wszystko jak trzeba?
Amanda znieruchomiała i na jej twarzy wreszcie pojawił się uśmiech. Dopiero teraz
uświadomiła sobie, że Sloan robi to wszystko dla niej.
- A co to? - zapytała, wskazując na magnetofon.
- Pożyczyłem od Lili - westchnął i nacisnął guzik. Z taśmy popłynęła piękna muzyka -
koncert na skrzypce i fortepian. Amanda poczuła, że serce topnieje jej jak wosk.
- To jest piękne - szepnęła z uczuciem.
- Tak jak ty. Powinienem ci to częściej powtarzać. Podszedł do niej i wyciągnął rękę.
Ujęła ją bez wahania.
- Teraz wreszcie możemy zacząć.
- Kocham cię, Amando. Kocham w tobie wszystko. Twoje listy rzeczy do zrobienia, buty
równo poustawiane w szafie, pływanie w lodowatej wodzie... Kocham tę niesłychanie namiętną
kobietę, jaką jesteś w łóżku, i kocham tę twardą sztukę, która sama wie, czego chce i co ma
myśleć.
- Ja też cię kocham - powiedziała Amanda, patrząc mu w oczy. - Naprawdę zmieniłeś
moje życie.
Sloan uśmiechnął się i pocałował jej przegub.
- Skoro tak, to czy wyjdziesz za mnie?
Ze śmiechem zarzuciła mu ramiona na szyję.
- Już myślałam, że nigdy mnie o to nie poprosisz!