MICHAEL PASTOREAU
Życie codzienne we Francji i
Anglii
w czasach rycerzy Okrągłego
Stołu
Rozdział pierwszy
1. Rytm życia
Jak się zdaje, człowiek XII wieku dość obojętnie odnosił się do czasu. Liczenie godzin i dni,
wyznaczanie świąt ruchomych i problemy kalendarzowe to domena wyłącznie duchowień-
stwa. Jedynie obowiązujące obrzędy religijne podkreślają doniosłość pewnych momentów
życia, którym towarzyszą. Czas należy do Kościoła. Ani rycerze, ani chłopi nie rządzą rytmem
swojego życia. Biernie obserwują bieg czasu. Są bezsilnymi świadkami przepływu dni i lat,
które ich nieubłaganie posuwają ku starości i nieustannie wyznaczają każdej rzeczy własne
miejsce. Stąd zapewne wynika rezygnacja, która sprawia, że ludzie bardziej się troszczą o
pogodę niż o przemijający czas.
Zaludnienie Francji i Anglii
Interesujący nas okres mieści się w długiej fazie rozkwitu demograficznego, ciągnącej
się od początku XI do ostatnich dziesięcioleci XII wieku. Zjawisko to miało takie rozmiary i
tak było doniosłe dla historii Europy Zachodniej, że historycy mówią o “rewolucji demogra-
ficznej". Przyczyn tego rozkwitu można wymienić wiele: rozszerzenie się pokoju i wzrost
bezpieczeństwa, wzmocnienie władz publicznych, ożywienie ruchu handlowego, a zwłaszcza
zwiększone zasoby płodów rolnych, dzięki postępom techniki i objęciu większych obszarów
ziemi pod uprawę. Oblicza się, że między rokiem 1000 i 1300 ludność Europy Zachodniej
potroiła się.
W tej długotrwałej fazie lata 1160-1220 stanowią okres szczególnie intensywnego
rozkwitu. Nie sposób zmierzyć bezpośrednio tego przyspieszenia wzrostu, lecz świadczą o nim
liczne wskaźniki: powiększenie się obszaru upraw, zwyżka ceny ziemi, podział wielkich ma-
jątków ziemskich, powstawanie nowych wiosek, parafii, klasztorów, przeobrażanie się małych
wsi w miasteczka, rozrost miast, które, dusząc się w starych murach, zmuszone są - jak Paryż w
latach 1190-1213 - budować sobie nowe, otaczające większy obszar.
Oczywiście, nie da się ustalić dokładnie liczby ludności angielskiej i francuskiej w
każdym momencie tego okresu. Można wszakże przyjąć przybliżone dane, zaczerpnięte w
większości z pracy amerykańskiego historyka J. C. Russela. Około roku 1200 liczba ludności
Europy wynosiła około 60 milionów, a cały świat miał 350-400 milionów mieszkańców.
Francja była najludniejszym królestwem Europy Zachodniej: w jej ówczesnych granicach -
około 420 000 km2 - żyło co najmniej 7 milionów ludzi. Znaczy to, że na jej dzisiejszym
obszarze, 551 000 km2, liczba ludności przekroczyłaby 10 milionów. Uboższe pod tym
względem były Wyspy Brytyjskie, liczące tylko 2,8 miliona mieszkańców, z czego 1,9 miliona
na terenie samej Anglii. Jednakże różnica w gęstości zaludnienia obu królestw była nie-
znaczna: 16 mieszkańców na 1 km2 we Francji, 14 - w Anglii.
Dla porównania przytoczmy jeszcze kilka liczb: na początku XIII wieku Półwysep
Pirenejski (królestwa chrześcijańskie łącznie z terytoriami opanowanymi przez islam) liczył
przypuszczalnie 8 milionów mieszkańców; Italia nieco mniej; kraje germańskie (Niemcy,
Austria i Szwajcaria) łącznie 7 milionów, Węgry 2 miliony, Polska 1,2 miliona, a Cesarstwo
Bizantyńskie 10-12 milionów.
Około 1200 roku Paryż miał mniej więcej 25 000 mieszkańców, rozmieszczonych
bardzo nierównomiernie na 253 hektarach, objętych nowymi murami, wzniesionymi za Filipa
Augusta. Tyleż, a może nawet nieco więcej ludzi mieszkało w Londynie. Inne “duże" miasta
Francji, Rouen i Tuluza, nie dosięgają nawet połowy ludności Paryża. W Anglii Londyn (już
wtedy!) stanowi wyjątkowe zjawisko urbanistyczne, gdyż pozostałe ważniejsze miasta (York,
Norwich, Lincoln i Bristol) nie przekraczają liczby 5000 mieszkańców.
Ale Paryż i Londyn nie były wcale największymi miastami chrześcijaństwa. W
pierwszej połowie XIII wieku Rzym i Kolonia mogły się poszczycić co najmniej 30 000
mieszkańców, Wenecja i Bolonia miały ich po 40 000, a Mediolan i Florencja po 70 000.
Największym miastem chrześcijańskim pozostawał Konstantynopol, gdyż w momencie zdo-
bycia tego miasta przez krzyżowców w 1204 roku żyło tam 150 000 - 200 000 ludzi.
Liczby te nie mogą jednak zamaskować luk istniejących w naszej wiedzy, dotyczących
takich zagadnień, jak liczbowy stosunek ludności osiadłej w miastach do całej ludności w
kraju. Nie sposób też przedstawić na mapie gęstości zaludnienia, gdyż była ona niezmiernie
zróżnicowana na obszarze każdego regionu. Nie sposób nade wszystko wyciągać ogólnych
wniosków na podstawie poszczególnych przypadków. Demografia końca XII wieku składa się
z mnóstwa kontrastów: między strefami, gdzie ludzie skupiają się gromadnie, a innymi, cał-
kowicie bezludnymi; między rodzinami licznymi a małżeństwami bezdzietnymi; między
wysokim wskaźnikiem śmiertelności niemowląt a znaczną liczbą osób dożywających sędziwej
starości.
Narodziny i chrzest
Ludzie XII wieku mieli zaufanie do życia i przestrzegali biblijnego nakazu, aby się
rozmnażali. Stopa narodzin wynosiła rocznie około 35 promile. Regułą we wszystkich war-
stwach społecznych była rodzina liczna. Zresztą pary królewskie starają się pod tym względem
świecić przykładem: Ludwik VI i Alicja Sabaudzka, Henryk II i Alienor Akwitańska, Ludwik
VIII i Blanka Kastylijska - wszyscy ci koronowani małżonkowie spłodzili po ośmioro dzieci.
Przez cały czas tego okresu płodność, jak się zdaje, wzrasta: badania pozwoliły
stwierdzić, że w Pikardii w środowisku arystokratycznym rodziny liczne (to znaczy mające
8-15 dzieci) stanowiły w 1150 roku 12 procent, w 1180 roku - 33 procent, a w 1210 roku - 42
procent. Mamy więc do czynienia ze znacznym wzrostem.
Na przekór temu, co przez długi czas sądzili historycy, kobiety w XII i XIII wieku nie
różniły się od dzisiejszych długością okresu płodności. Jeśli przypuszczano, że był on wów-
czas krótszy, to dlatego że nie brano pod uwagę częstych wtedy śmierci kobiet przy porodach i
wczesnej utraty mężów, zwykle dużo starszych od swoich żon. Poza środowiskiem arysto-
kracji młode wdowy rzadko bowiem wychodziły powtórnie za mąż. Pierwsze dziecko przy-
chodziło na świat, jak się zdaje, stosunkowo późno, toteż odstęp lat między pokoleniami był
dość duży, lecz mniej jaskrawy niż w naszej dobie, z powodu często znacznej różnicy wieku
dwojga małżonków, a także między ich pierwszym i ostatnim dzieckiem.
Znamiennym przykładem jest Alienor Akwitańska. Urodzona w 1122,3 mając pięt-
naście lat zaślubiła (1137 r.) dziedzica tronu Francji, późniejszego Ludwika VII, któremu
urodziła dwie córki: Marię w 1145 roku i Alicję w 1150. Odtrącona przez męża po piętnastu
latach pożycia wkrótce zaślubiła Henryka Plantageneta, młodszego od niej o dziesięć lat. Z
tego drugiego związku przyszło na świat ośmioro dzieci: Wilhelm (1153 r.),
Henryk (1155 r.), Matylda (1156 r.), Ryszard (1157 r.), Gotfryd (1158 r.), Alienor (1161 r.),
Joanna (1165 r.) i Jan (1167 r.). Kolejne macierzyństwa przypadają więc na jej wiek 23 i 28 lat,
a w drugim małżeństwie - 31, 33, 34, 35, 36, 39, 43 i 45 lat. Narodziny pierwszego i ostatniego
dziecka dzieli okres 22 lat.
A oto drugi, bardzo wymowny przykład: Wilhelm zwany Marszałkiem, hrabia Pem-
broke, regent Anglii w latach 1216-1219, ożenił się dopiero osiągnąwszy 45 lat i wybrał bogatą
dziedziczkę Izabelę de Clare, 0 30 lat młodszą od niego. Mimo różnicy wieku małżonkowie
zdążyli spłodzić dziewięcioro dzieci. Przy czym w obu przykładach liczymy tylko dzieci,
których istnienie potwierdzają dokumenty, a przecież zmarłych w niemowlęctwie nie notują
zazwyczaj żadne akta ani kroniki.
Śmiertelność była wśród dzieci ogromna. Na troje tylko jedno przekraczało wiek 5 lat,
zaś co najmniej 10 procent niemowląt umierało w pierwszym miesiącu życia. Dlatego
chrzczono je bardzo wcześnie, zwykle nazajutrz po przyjściu na świat. Z tej okazji odbywał się
w kościele parafialnym obrzęd nie różniący się od dzisiejszej ceremonii. W XII wieku prawie
powszechnie już zaniechano zwyczaju zanurzania nagiego noworodka w chrzcielnicy. Chrzest
odbywał się przez polewanie. Kapłan trzykrotnie polewał wodą święconą czoło dziecka,
znacząc je znakiem krzyża i wymawiając formułę: “Ego te baptiso in nomine Patris et Filii et
Spiritus Sancti."
Zwyczaj każe zapraszać kilka par rodziców chrzestnych. Ponieważ nie ma urzędu stanu
cywilnego, warto się postarać, aby wiele osób zachowało to wydarzenie w pamięci. Wiemy, że
Filip August został ochrzczony 22 sierpnia 1165 roku, nazajutrz po narodzinach, przez biskupa
Paryża Maurycego de Sully (tego samego, który w 1163 roku zadecydował o przebudowie
katedry Notre-Dame) i że miał trzy pary rodziców chrzestnych, a byli to Hugon, proboszcz
kościoła Saint-Germain-des-Pres, Herve, proboszcz kościoła Saint-Victor, Odon (Eudes), były
proboszcz kościoła Sainte-Genevieve, ciotka noworodka Konstancja, małżonka hrabiego Tu-
luzy, oraz dwie wdowy zamieszkałe w Paryżu.
Dziecko otrzymywało na chrzcie tylko imię chrzestne, nie było to wszakże imię w
dzisiejszym rozumieniu, lecz jedynie jego imię prawdziwe, które miało mu służyć przez całe
życie. To zaś, co dziś uważamy za nazwisko, było wówczas przydomkiem - nazwą miejsco-
wości, określeniem zawodu czy przezwiskiem - po prostu dodatkiem wiążącym się tylko z
danym osobnikiem, nie z całą jego rodziną. Co prawda za panowania Filipa Augusta
(1180-1223 r.) przydomki te w niektórych regionach (Normandia, Ile-de-France) zaczynają
być dziedziczone, lecz proces ten rozwijał się powoli. W ówczesnych tekstach oznacza się
poszczególne osoby zazwyczaj imieniem chrzestnym, dodając miejsce pochodzenia czy za-
mieszkania, piastowaną funkcję lub rangę.
Na ogół dawano dziecku imię jednego z rodziców chrzestnych. Wskutek tego moda na
imiona niewiele się zmieniała. Najbardziej rozpowszechnione, zarówno we Francji, jak w
Anglii, imiona męskie to Jan i Wilhelm. Później pojawiają się w Anglii coraz częściej imiona:
Robert, Ryszard, Tomasz, Gotfryd, Hugon i Stefan, a we Francji Piotr, Filip, Henryk, Robert i
Karol. Pewne imiona cieszą się powodzeniem w poszczególnych prowincjach, a więc: Bald-
win we Flandrii, Tybald w Szampanii, Ryszard i Raul w Normandii, Alan w Bretanii, Odon w
Burgundii; niekiedy wiąże się to z kultem pewnych świętych patronów, rozpowszechnionym
na bardziej ograniczonym terenie, a więc św. Remi w okolicy Reims, św. Medard w okolicy
Noyon, św. Martial w okolicy Limoges; a w Anglii najwięcej Gilbertów spotykało się w die-
cezji Lincoln.
Trudniej jest ustalić statystykę imion żeńskich. W obu królestwach najpopularniejsze
były imiona Maria i Joanna; następne na liście były, jak się zdaje, Alicja, Blanka, Klementyna,
Konstancja, Izabela, Małgorzata, Matylda i Petronela (Perrine). Forma może się zmieniać
zależnie od prowincji (Elisabeth w Artois, lecz Isabelle w Poitou; Mahaut we Flandrii, lecz
Mathilde w Normandii, a Maud w Langwedocji) lub zależnie od warstwy społecznej: Perrine,
Perrette i Pernelle to zazwyczaj plebejuszki, podczas gdy bardziej uczona forma, Petronille,
przystoi kobietom z arystokracji. Podobna relacja zachodzi między formami Jacquine, Jacqu-
ette i Jacquotte a wykwintniejszą Jacqueline.
Dziecko przez sześć, siedem pierwszych lat życia pozostawało pod opieką kobiet. Czas
wypełniały mu zabawki i gry. Były to: kulki, klocki, kostki, drewniane koniki, piłki ze szmat
lub ze skóry, lalki rzeźbione z drewna, ze zginającymi się kończynami, miniaturowe naczynia
stołowe i gliniane garnuszki, gra w chowanego, w ślepą babkę itp. Jak się zdaje, dorośli ludzie
dość obojętnie odnosili się do małych dzieci. Mało jest tekstów i dzieł sztuki z tej epoki, które
by przedstawiały rodziców zachwyconych, rozczulonych lub zaniepokojonych jakimś gestem
swego potomka w wieku, gdy nie pora jeszcze na jego edukację.
Małżeństwo
Małżeństwo ma doniosłe znaczenie, zarazem rodzinne, rodowe i ekonomiczne. Jako
związek dwóch rodzin lub dwóch gałęzi rodu przyczynia się niekiedy do zakończenia dawnych
waśni. Oznacza też połączenie dwóch majątków, dwóch potęg. Toteż trzeba wybierać
współmałżonka rozważnie. Jak wiemy, Wilhelm zwany Marszałkiem czekał do ukończenia
czterdziestu pięciu lat, zanim się ożenił z Izabelą de Clare; małżeństwo to uczyniło nieza-
możnego młodszego syna jednym z najbogatszych ludzi Anglii. Możny pan przed ożenieniem
syna lub wydaniem za mąż córki zasięgał rady nie tylko u najdalszych nawet krewnych, lecz
również u swoich wasali; poza tym prawo feudalne wymaga, żeby prosił o radę i zezwolenie
swojego suzerena. Suzeren ze swej strony obowiązany jest dołożyć starań, aby jak najprędzej i
jak najkorzystniej wydać za mąż córkę zmarłego wasala.
Przede wszystkim wszakże małżeństwo jest sakramentem. Polega na wymianie zo-
bowiązań w obecności księdza. Władze świeckie pozostawiają Kościołowi ustalanie prawnych
przepisów małżeństwa. Miejscowy obyczaj nie ma wpływu na te przepisy, które są mniej
więcej identyczne we wszystkich krajach Europy Zachodniej. Kościół za istotny element
małżeństwa uznaje zgodę obojga małżonków. Zgoda rodziców nie jest konieczna i teoretycz-
nie zabrania im się wywierania przymusu na dzieci, aby wbrew własnej woli zawarły związek
małżeński. Jednakże literatura epicka dostarcza mnóstwa przykładów łamania tego zakazu,
przedstawia dziewczęta zmuszane wbrew swojej woli przez ojców, opiekunów lub suzerenów
do małżeństwa z bogatym, możnym starcem. Rozamunda, bohaterka Chanson d'Elie de Sa-
int-Gilles otwarcie wyraża swój wstręt:
“Nie chcę starucha z pomarszczoną skórą (...J Ta skóra tylko z pozoru jest zdrowa, od środka
zżera ją robactwo i nie zniosłabym tego zwiędłego ciała, wolałabym uciec jak branka z niewoli
[...]"
Przepisy wymieniają kilka przeszkód uniemożliwiających zawarcie związku małżeń-
skiego: wiek poniżej lat 12 dla dziewcząt, poniżej 14 dla chłopców; otrzymanie wyższych
święceń; pokrewieństwo zbyt bliskie, a za takie na ogół uważano pokrewieństwo -poniżej
siódmego stopnia (to znaczy wspólny pradziad dziadków). Można było jednak uzyskać dys-
pensę od tego ostatniego warunku.
Małżeństwo jest nierozerwalne od chwili, gdy zostało dopełnione. Nie wolno żony
odtrącić, rozwód nie istnieje. Jedyny sposób, żeby związek zerwać, to unieważnienie, a można
je uzyskać powołując się na impotencję lub bezpłodność jednego ze współmałżonków albo też
udowadniając pokrewieństwo, o którym nie wiedziano w chwili ślubu. Nie jest to więc ze-
rwanie małżeństwa, lecz po prostu stwierdzenie, że legalne jego zawarcie było niemożliwe, a
zatem ono nie istnieje. Kościół wykazywał w tej dziedzinie niekiedy wielką ustępliwość.
Wiadomo, że w marcu 1152 roku zostało anulowane przez synod w Beaugency małżeństwo
Ludwika VII z Alienor. Za pretekst posłużył fakt, że Hugo Capet, pradziad dziada Ludwika,
był żonaty z siostrą pra-pra-pradziadka Alienor. W rzeczywistości związek rozpadł się z po-
wodu niezgody między małżonkami (chociaż kronikarze niewątpliwie przesadzili przypisując
królowej różne przygody), a nade wszystko dlatego, że w ciągu piętnastu lat pożycia Alienor
obdarzyła króla tylko dwiema córkami.
Filip August w podobnej sprawie miał mniej szczęścia niż jego ojciec. Po śmierci
(1192 r.) pierwszej żony, Izabeli z Hainaut, zaślubił 14 sierpnia 1193 roku Ingeborgę, siostrę
króla duńskiego. Z przyczyn, których historykom nigdy się nie udało dociec, już nazajutrz po
ślubie poczuł nieprzezwyciężony wstręt do nowej małżonki i zaczął starania, aby się jej po-
zbyć, pod pretekstem, że jest ona kuzynką jego pierwszej żony. Na żądanie króla zgromadze-
nie prałatów i baronów unieważniło więc to małżeństwo. Lecz zamknięta w jakimś fla-
mandzkim opactwie królowa zdołała wysłać skargę do papieża, który z kolei anulował unie-
ważnienie. Filip August nie przyjął do wiadomości decyzji papieskiej i szukał sobie następnej
żony. Napotkał wszakże niemałe trudności: wszyscy królowie i książęta Europy odmawiali mu
ręki swej siostry lub córki. Znalazł w końcu w dalekim Tyrolu córkę skromnego wasala,
księcia Bawarii, Agnieszkę z Meranu. klub odbył się 14 czerwca 1196 roku. Wtedy konflikt
jego z papieżem jeszcze się zaostrzył. W styczniu 1200 roku Innocenty III zwołał do Wiednia
synod biskupów, który obłożył interdyktem królestwo Filipa. Nie wolno było tam odprawiać
nabożeństw ani udzielać sakramentów. Kara wymierzona władcy zaciążyła nad całym jego
ludem, a była tak dotkliwa, że król musiał się ugiąć. (Tymczasem ślub jego syna, późniejszego
Ludwika VIII, z Blanką Kastylijską trzeba było 23 maja 1200 roku przenieść do Port-Mort,
pod Andelys, na terytorium króla angielskiego.) Król pod koniec roku odesłał więc Agnieszkę
i przyjął z powrotem Ingeborgę, ale dopiero w 1212 roku przywrócono jej ostatecznie w pełni
prawa królowej.
• Nie wolno też udzielać ślubów w pewnych okresach roku: od pierwszej niedzieli
adwentu do oktawy po Trzech Królach; od trzeciej niedzieli przed Wielkim Postem do Nie-
dzieli Przewodniej; od poniedziałku przed Wniebowstąpieniem do oktawy Zielonych Świąt.
Ceremonia ślubna, zazwyczaj odbywająca się w soboty, niewiele się różniła od dzisiejszej.
Państwo młodzi nie występowali w specjalnych ubiorach, lecz po prostu w swoich najpięk-
niejszych strojach, w welonie czy też w koronie na głowie. Wymieniali ślubowania i obrączki
w kruchcie - gdzie także odbywały się chrzty i zrękowiny - gesty i formułki po dziś dzień
prawie nie zmienione. Potem dopiero wchodzili do kościoła, aby uczestniczyć we mszy
świętej, a po wyjściu z kościoła udawali się zgodnie ze zwyczajem na cmentarz, na chwilę
medytacji. Wreszcie następowało wesele, trwające z reguły kilka dni, i to nie tylko w domach
bogatych baronów, lecz także w chatach chłopskich. W pierwszym przypadku gromadzili się
na te uroczystości wszyscy okoliczni arystokraci, w drugim - sąsiedzi z całej wioski. Najdłużej
trwało wesele, najwspanialsze podarki otrzymywali nowożeńcy i najobfitsze były uczty, gdy
któryś z możnych panów żenił pierworodnego syna.
Starość i śmierć
Średniowiecze nie znało starości w tym sensie, jaki teraz nadajemy temu słowu; nikt się
“nie wycofywał" z czynnego życia, chyba że wstępował do klasztoru. Każdy aż do śmierci
pozostawał człowiekiem dorosłym i jeżeli nie zniedołężniał całkowicie, spełniał swoje po-
winności. Mężczyzna siedemdziesięcio- czy osiemdziesięcioletni brał udział w robotach po-
lnych, regularnych bitwach i dalekich pielgrzymkach, nie rezygnował z władzy politycznej.
Ludzie tej epoki nie umierali też tak młodo, jak mogłoby się nam wydawać. Przeciętna
długość życia wynosiła 30-35 lat (niewiele mniej niż w pierwszej połowie XIX wieku), ale
trzeba pamiętać, że na tę przeciętną wpływała ogromna śmiertelność wśród dzieci; co trzeci
noworodek nie przekraczał pięciu lat życia. W ten sposób dokonywała się naturalna selekcja i
ci, którzy przeżyli, mieli szansę osiągnąć wiek stosunkowo podeszły. Ocenia się, że w Anglii
XIII stulecia na 1000 dzieci urodzonych w danym roku tylko 650 osiągało wiek 10 lat, 550
dożywało trzydziestki, 300 - pięćdziesiątki, a 75 - siedemdziesiątki.
Bardziej wyraziście można to przedstawić na konkretnych przykładach. Niestety
wszystkie są wybrane z kręgu władców lub książąt Kościoła, ponieważ znamy daty urodzenia i
zgonu jedynie takich dostojnych osobistości. W XII wieku wielu ludzi nie wiedziało dokład-
nie, ile mają lat, nie znając daty własnego urodzenia. Nawet Wilhelm zwany Marszałkiem
uważał się za starszego, niż był rzeczywiście, i w 1216 roku, obejmując regenęję królestwa
angielskiego, mówił, że ma “z górą osiemdziesiąt lat", chociaż można z całą pewnością
stwierdzić, że urodził się pomiędzy 1144 a 1146 rokiem.
Ludwik VII umarł mając 60 lat. Filip August przeżył lat 58, Ingeborga duńska - 60;
Ludwik VIII żył tylko 39 lat, lecz jego żona Blanka Kastylijska - 65; cesarz Fryderyk Barba-
rossa umierając miał lat 68, Wilhelm Lew, król Szkocji - 71, Henryk II Plantagenet - 56, jego
synowie, Ryszard Lwie Serce i Jan Bez Ziemi, dożyli tylko do 42 i 49 lat, natomiast ich matka
Alienor doczekała osiemdziesiątego trzeciego roku życia i przeżyła ośmioro ze swoich dzie-
sięciorga dzieci.
Częściej niż inni osiągali dostojny wiek duchowni: święty Bernard przeżył lat 63; tyleż
co Abelard, mimo swoich nieszczęść; Wilhelm o Białych Rękach, arcybiskup Reims, żył lat
67, Hugues z Puiset, biskup Durham - 70; Robert Wielkogłowy, biskup Lincolnu - 78; Gilbert
Foliot, biskup Londynu - 79, papież Grzegorz VIII - 87, a następca jego następcy, Celestyn III
- 92 lata. Wiek XII pozostawił nam pamięć o pewnym stulatku: był nim święty Gilbert z
Sempringham, założyciel zakonu gilbertynów, urodzony w 1083, zmarły w 1189 roku!
Jak widać, w kręgach arystokratycznych ludzie nierzadko przekraczali sześćdziesiątkę,
a życie po siedemdziesiątce nie uchodziło za zjawisko wyjątkowe. Dlatego zapewne anoni-
mowy autor opowieści o śmierci króla Artura - La mort le roi Artu - chcąc podkreślić sędziwy
wiek swego bohatera, przypisuje mu nie 70 ani 75, lecz 92 lata.
Trzeba wszakże przyznać, że długowieczność jest przywilejem pewnych warstw spo-
łecznych. Wśród pospólstwa szansa przeżycia zmniejsza się wskutek klęsk głodowych i po-
morów, a w niektórych okolicach wskutek chorób endemicznych. Wielu poetów, jak między
innymi Helinant de Froidmont, zastanawia się nad krótkością dni człowieka na ziemskim pa-
dole:
O, Śmierci, co znienacka chwyta tych, co długo żyć myśleli [...]
O, Śmierci, której nigdy się nie sprzykrzy ściągać z wysokości [...]
Często syna przed ojcem zabierasz i kwiat zrywasz,
A pozostawiasz owoc [...]
W dwudziestym ósmym czy trzydziestym roku, w pełni młodości
Porywasz tego, kto mniemał, że właśnie rozkwita [...]
2 Rytm czasu
Człowiek świecki nie był zdolny ocenić dokładnie czasu. Rzeczy odległe (na przykład
data własnego urodzenia) zacierały się w jego pamięci, nie potrafił też sięgać w przyszłość, by
ją wykorzystać w swoich planach. Wyruszając na pielgrzymkę albo w dłuższą podróż nie
umiał przewidzieć, kiedy wróci i co będzie robił po powrocie. Bohaterowie Okrągłego Stołu
często tak właśnie wyruszali na poszukiwanie przygód, nie wspominając o terminie czy za-
miarze powrotu. Z nielicznymi wyjątkami kronikarze i powieściopisarze nie dbają o ścisłość
dat i chronologii, poprzestając na takich mglistych formułkach, jak “za króla Henryka II",
“około Zielonych Świątek", “gdy się dni wydłużać zaczynały", albo też po prostu przyjmują za
punkt odniesienia jakieś zdarzenie niezwykłe, wyróżniające się w potoku dni. W praktyce
określa się datę zdarzenia w odniesieniu do uroczystych świąt lub do innych zdarzeń, które ze
względu na swoją doniosłość utkwiły w pamięci.
Średniowieczna umysłowość zdaje się szczególnie uczulona na regularny cykl dni,
świąt, pór roku, wieczne oczekiwanie i wieczne rozpoczynanie od początku, a jednocześnie
powolne, nieubłagane starzenie się. Wszystko jest v, ruchu i zarazem w zawieszeniu. Stąd w
literaturze i sztuce takie tematy jak “pochwała minionego czasu" (świat się starzeje, nie jest już
tym, czym był niegdyś; gdzie się podziały niegdysiejsze radości, cnoty i bogactwa lub “koło
Fortuny" (wszystko zawsze wraca na swoje miejsc, każdy z nas widzi, jak jego los opada,
wznosi się i znowu opada po cóż się wysilać aby zmienić bieg rzeczy?).
Ta tradycyjna rezygnacja prawdopodobnie wynika z tego, że człowiek średniowiecza -
rycerz czy chłop - zna pojęcie czasu jedynie z konkretnego doświadczenia. Refleksja intelek-
tualna i ścisłe obliczenia stanowią wyłączny przywilej garstki duchownych. Inni, wszyscy inni,
wiedzą tylko, że dni się przeplatają z nocami, zima z latem. Żyją czasem przyrody, któremu
rytm nadają coroczne roboty w polu, terminy danin i opłat należnych seniorowi. Na portalach
wielkich katedr w Amiens, Chartres, Paryżu, Reims, Saint-Denis, Senlis, a w Anglii zwłaszcza
na chrzcielnicach - rzeźbiarze często przedstawiali kalendarz życia wiejskiego; każdy miesiąc
jest zilustrowany charakterystyczną dla niego scenką, a więc styczeń to czas świąt i uciech
stołu, luty przynosi odpoczynek przy domowym ognisku, marzec wymaga wznowienia pracy
na roli, przekopywania ziemi i przycinania winorośli; kwiecień jest najpiękniejszym miesią-
cem roku, porą odnowy, i bywa przedstawiany w postaci dziewczyny z naręczem kwiatów;
maj to miesiąc wielkiego pana, który wtedy na wspaniałym koniu rusza na polowanie lub na
wojnę; czerwiec to czas sianokosów, a lipiec - żniw; sierpień - młócki, wrzesień i październik -
winobrania, a pod koniec tego okresu także siewów; w listopadzie przygotowuje się zapas
drew na zimę i prowadzi się do dąbrowy wieprzka, aby się utuczył żołędziami, zanim będzie
zarżnięty w grudniu, przed styczniowymi ucztami.
Czas krótki: dzień
Rytm dnia zależy przede wszystkim od słońca, dni są w lecie długie, a zimą krótkie. W
osiedlach ułatwiają rachubę czasu dzwony klasztoru wzywające mniej więcej co trzy godziny
na modlitwy: o północy na jutrznię, około trzeciej na laudes, około szóstej na prymę, około
dziewiątej na tercję, a w południe na sekstę, około piętnastej na nonę, około siedemnastej na
nieszpory i około dwudziestej pierwszej - na kompletę. Co prawda, nie wszystkie te godziny
kanoniczne są równej długości, wahają się, zależnie od szerokości geograficznej, pory roku i
skrupulatności dzwonnika. Zwłaszcza godzina nieszporów była niestała, w Anglii zaś dzwo-
niono wcześniej niż na kontynencie na tercję, sekstę i nonę (i to tak, że w końcu noon w języku
angielskim oznacza południe).
Jak mierzono upływ czasu? W niektórych klasztorach były zegary wodne, podobne do
starożytnych klepsydr, złożone z dwóch pionowo zestawionych naczyń, przy czym woda z
górnego kapie kropla po kropli do dolnego; dana ilość płynu wymaga zawsze tego samego
czasu, aby przelać się z jednego naczynia do drugiego. Ale ten przyrząd, delikatny i skom-
plikowany, nie był bardzo rozpowszechniony. Chętniej posługiwano się zegarem słonecznym,
a do mierzenia krótszych okresów czasu piaskowym, podobnym, mimo różnicy w rozmiarach,
do prostego przyrządu, którego po dziś dzień używają gospodynie w swoich kuchniach. W
nocy zakonnik pełniący obowiązki dzwonnika orientował się według pozycji gwiazd albo
długości wypalonej świeczki. Z tekstów wiemy, że w ciągu nocy zużywały się trzy świece,
dzielono więc noc na trzy części, nazywając je pierwszą, drugą i trzecią świeczką. Dzwonnik
mógł też z grubsza liczyć godziny według liczby przeczytanych stronic, odmówionych pa-
cierzy lub psalmów.
Sposób spędzania dnia jest oczywiście różny, zależnie od regionu, pory roku i pozycji
społecznej. Można wszakże zauważyć pewne wspólne reguły. Wstawano na ogół wcześnie, bo
wraz ze świtem rozpoczynały się codzienne czynności, a trzeba było przedtem umyć się, ubrać,
odmówić pacierz lub wysłuchać mszy świętej. Mało kto zaraz po wstaniu z łóżka zasiadał do
stołu, gdyż praktyki religijne wymagały, by je wypełniać na czczo. Śniadanie, pierwszy z
trzech codziennych posiłków, jadano więc stosunkowo późno, w porze tercji; dzielił on
przedpołudnie na dwie mniej więcej równe części. Drugi, bardziej obfity posiłek, obiad, wy-
padał między sekstą a noną. Po nim następowała chwila odpoczynku, drzemka lub lektura,
przechadzka lub jakieś gry. W porze, którą my określilibyśmy jako połowę popołudnia, każdy
wracał do swoich obowiązków i zajmował się nimi do zachodu słońca. Zimą ta część dnia była
stosunkowo krótka. Do kolacji siadano między nieszporami a kompletą i ten posiłek trwał
dłużej niż dwa poprzednie. Potem niekiedy czuwano jeszcze przez czas jakiś, lecz - z wyjąt-
kiem wigilii Bożego Narodzenia - niezbyt długo. W XII wieku ludzie wcześnie chodzili spać.
Oświetlenie - świeca łojowa lub woskowa, lampka oliwna - kosztowało drogo i nie było bez-
pieczne, a noc zawsze budziła mniejsze lub większe niepokoje: to w nocy wybuchały pożary,
czyhały zdrady i nadprzyrodzone strachy. Przepisy prawne wszędzie zakazywały jakiejkol-
wiek pracy po zapadnięciu ciemności i surowo karały za przestępstwa czy wykroczenia po-
pełniane między zachodem a wschodem słońca.
Czas długi: rok i kalendarz
Z datami było tak samo jak z godzinami: wszyscy słuchali dyktanda Kościoła. Cykl
roku wynikał z kalendarza liturgicznego, w którym główne akcenty padały na adwent, Wielki
Post i najważniejsze święta: Boże Narodzenie, Wielkanoc, Wniebowstąpienie, Zielone Świątki
i dzień Wszystkich Świętych. Wniebowzięcie Matki Boskiej (15 sierpnia) zaczęto świętować
dopiero w połowie XIII wieku. Datę Bożego Narodzenia wyznaczył ostatecznie na dzień 25
grudnia sobór nicejski w 325 roku, a dopiero w VII wieku ustalono 1 listopada jako dzień
Wszystkich Świętych. Trzy pozostałe wielkie święta są ruchome. Pierwszym zadaniem
rachmistrzów było obliczenie daty Wielkanocy, którą od VI wieku postanowiono obchodzić w
pierwszą niedzielę po pełni księżyca następującej po 21 marca (w praktyce zasada ta wahała
się nieco aż do końca VIII wieku). Tak też oblicza się ją po dziś dzień. Podobnie jak w śre-
dniowieczu, Wielkanoc w naszych czasach może więc przypaść najwcześniej 22 marca, a
najpóźniej 25 kwietnia. Wniebowstąpienie święci się w czterdzieści, a Zesłanie Ducha Świę-
tego w pięćdziesiąt dni po Zmartwychwstaniu.
Rok kościelny zaczyna się w pierwszą niedzielę adwentu, lecz z rokiem świeckim było
i jest inaczej. Zrazu ta data była w różnych krajach różna. W Anglii za początek roku przyj-
mowano dzień 25 grudnia, później jednak kancelaria episkopalna i królewska przesunęły go
stopniowo aż do 25 marca, na święto Zwiastowania, i ten zwyczaj przeważał od końca XIII
wieku aż do 1751 roku. We Francji zwyczaje różniły się w poszczególnych jednostkach ad-
ministracyjnych. Nawet w miastach dość blisko siebie położonych rok zaczynał się kiedy
indziej, a więc w Beauvais 25 grudnia, w Reims 25 marca, w Paryżu w Niedzielę Wielkanocną,
w Meaux 22 lipca (dzień świętej Marii Magdaleny). Nie wdając się w szczegóły powiedzmy,
że najczęściej za początek roku uznawano Boże Narodzenie (regiony zachodnie i południowe),
Zwiastowanie (Normandia, Poitou, część środkowej i wschodniej Francji), Wielkanoc (Flan-
dria, Artois, domena królewska).
Ta ostatnia data, że względu na swoją ruchomość, była szczególnie niedogodna. Dla
kancelarii królów Francji rok zaczynał się w Niedzielę Wielkanocną, toteż w pewnych latach
zawarte w nim były prawie pełne dwa kwietnie, gdy w innych latach miesiąc ten skracał się do
połowy. Na przykład 1209 rok zaczął się 29 marca, a skończył niemal w trzynaście miesięcy
potem, 17 kwietnia, czyli że kwiecień w tym roku liczył 47 dni w dwóch częściach, 30 w
pierwszej i 17 w drugiej, natomiast w roku 1213, zaczętym 14 kwietnia i zakończonym 29
marca, zmieściło się zaledwie szesnaście dni kwietnia.
W aktach i kronikach nie zawsze oznaczano rok licząc od narodzenia Chrystusa. Nie-
kiedy wybierano raczej takie formuły jak: “w tym a tym roku panowania naszego króla (na-
szego hrabiego) (...) albo: gdy nasz król (nasz hrabia) panował od tylu a tylu lat." Poza tym,
chociaż nazwy miesięcy brzmiały tak samo jak dzisiaj, dni oznaczano rozmaicie: weźmy dla
przykładu 28 września. Czasem pisano: “dwudziestego ósmego dnia września", czasem “na
trzy dni przed końcem września" lub “trzeciego dnia od końca września", a czasem “na cztery
dni przed kalendami października", lecz najczęściej: “w wigilię świętego Michała".
Dla ogromnej bowiem większości ludzi święta liturgiczne i dni świętych patronów
stanowiły jedyne punkty orientacyjne roku. Wynikały z tego niekiedy nieporozumienia. Mogło
się zdarzyć, że w dwóch sąsiadujących ze sobą diecezjach daty świąt tych samych patronów
były różne. Niektórzy zaś święci powszechnie czczeni mieli nie jeden, lecz kilka swoich dni w
roku. Obchodzono rocznicę ich urodzin, nawrócenia, męczeństwa, znalezienia lub przenie-
sienia relikwii. Na przykład świętego Marcina czczono co najmniej trzy razy w roku: 4 lipca
(święty Marcin letni) - na pamiątkę jego święceń kapłańskich, 11 listopada (święty Marcin
zimowy) - dzień jego pogrzebu i 13 grudnia - w rocznicę przeniesienia jego relikwii z Auxerre
do Tours. Inne zwyczaje jeszcze dobitniej świadczą o wpływie życia religijnego na kalendarz:
w pewnych porach roku dni tygodnia określano według tematu ewangelii czytanej tego dnia w
kościele, a więc czwartek w drugim tygodniu postu nazywano “złym bogaczem", piątek -
“robotnikami winnicy", a sobotę “jawnogrzesznicą".
Lecz te problemy kalendarza należą do duchownych. Możni panowie i rycerze, chłopi
wolni i niewolni, mieszkańcy miasteczek i miast wcale się na tym nie znają. Bardziej ich in-
teresują terminy sesji sądowych i zgromadzeń feudalnych, uroczystych pasowań i innych
rycerskich ceremonii (Wielkanoc, Zielone Świątki), a także płacenia danin (Wszystkich
Świętych, Matki Boskiej Gromnicznej), otwarcia jarmarków czy targów. Odczuwają rytm
niedziel i niezliczonych świętowanych dni, powracających regularnie wielkich świąt religij-
nych i związanych z nimi uciech, lecz bardziej jeszcze są wrażliwi na cykl pór roku, na czas
przyrody: dla wszystkich są dni piękne i dni brzydkie.
Rozdział drugi
Społeczeństwo feudalne i społeczeństwo rycerskie
Nie sposób w kilku zdaniach opisać struktur społecznych w wieku XII i w początkach
wieku XIII. Jest to temat ogromny, a niektóre jego aspekty, na przykład stosunek między
szlachtą a rycerstwem, należą do najbardziej kontrowersyjnych dziedzin dzisiejszych studiów
nad historią średniowiecza. Pierwsza połowa XII wieku to rzeczywiście zenit tego, co nazy-
wamy społeczeństwem feudalnym, lecz w ostatnich dekadach tego stulecia i pierwszych na-
stępnego zaznacza się już jego powolny, ale nieubłagany zmierzch. Pomiędzy dwiema datami,
które wybraliśmy jako punkty graniczne tematu tej książki, obserwujemy przyspieszenie
zmian społecznych decydujących o dalszych losach Europy Zachodniej, lecz nie tu miejsce na
szersze ich omawianie. Spróbujmy po prostu naszkicować zarysy różnych kategorii społecz-
nych, uwzględniając szczególnie te czynniki, które z ekonomicznego i społeczno-prawnego
punktu widzenia wywarły największy wpływ na życie codzienne.
Chodzi jedynie o to, żeby ułatwić zrozumienie następnych rozdziałów, toteż świadomie
nadajemy temu wykładowi formę bardzo zwięzłą, nie kusząc się o wyczerpanie tematu ani też
o uwzględnienie wszystkich subtelności, zwłaszcza w przedstawieniu różnic między Francją a
Anglią.
Ogólna charakterystyka społeczeństwa
Społeczeństwo XII wieku jest przede wszystkim chrześcijańskie. Aby do niego nale-
żeć, choćby tylko formalnie, trzeba być chrześcijaninem. Poganie, żydzi i muzułmanie są z
niego wykluczeni, nawet jeśli się ich toleruje. Europa Zachodnia żyje rytmem wspólnej wiary.
Dobra wielmożów, miasta, każda jednostka polityczna stanowi raczej cząstkę świata chrze-
ścijańskiego niż określonego królestwa. Z tego wynika intensywność wymiany, elastyczność
granic, brak sprecyzowanego pojęcia narodu i brak nacjonalizmu; z tego też wynika uniwer-
salny charakter nie tylko obyczajów i kultury, lecz również struktur, a nawet instytucji społecz-
nych. Nie istnieją odrębne społeczeństwa: francuskie i angielskie. W Burgundii czy w Korn-
walii, w Yorkshire czy w Andegawenii życie toczy się tak samo, tacy sami są ludzie i takie
same sprawy. Jeśli zachodzą jakieś istotne różnice, to tylko te, które dyktuje położenie geo-
graficzne i warunki klimatyczne.
Społeczeństwo to jest zhierarchizowane. Pod pewnymi względami wydaje się anar-
chiczne (nie ma pojęcia państwa; prawa i pełnomocnictwa. tak jak na przykład prawa do bicia
monety, wymierzania sprawiedliwości, utrzymywania armii są rozproszone na liczne ośrodki
władzy), lecz jest zorganizowane wyraźnie wokół dwóch porządkujących je podstaw ładu:
króla i piramidy feudalnej. W epoce, która nas interesuje, król zyskuje pewną przewagę nad
hierarchią feudalną. Tak było w Anglii od wstąpienia na tron Henryka II, a we Francji pod
koniec panowania Filipa Augusta.
Poza tym społeczeństwo we wszystkich swoich warstwach przejawia tendencję do
tworzenia grup i zrzeszeń, czy to gildii miejskich, czy cechów rzemieślniczych, lig baronów
czy gmin wiejskich. Jednostki rzadko działają we własnym imieniu, nigdy ich się nie wyod-
rębnia z ich grupy. Ludzie jeszcze się nie dzielą naprawdę na stany, lecz już są w znacznym
stopniu zorganizowani w swoich warstwach społecznych.
Jest to już pod wielu względami społeczeństwo prawie klasowe, chociaż te klasy nie
grają jeszcze wielkiej roli w organizacji polityczne-prawnej ani w rozdziale praw i obowiąz-
ków. Są to klasy bardzo płynne i otwarte (czyż Wilhelm z Owernii, biskup Paryża, nie był
synem niewolnego chłopa?), jednakże mamy do czynienia ze społeczeństwem klasowym. W
życiu codziennym linie podziału nie biegną między duchowieństwem, szlachtą i ludem, lecz
między możnym bogaczem i biedakiem pozbawionym jakiejkolwiek władzy.
Seniorowie i wasale
Europa feudalna to świat wiejski, w którym o bogactwie decyduje posiadanie ziemi.
Nad społeczeństwem dominują właściciele ziemscy, rozporządzający zarazem siłą ekono-
miczną i polityczną. Są to możni panowie. Feudalizm to przede wszystkim system określający
wzajemne zależności między nimi. System opiera się na dwóch podstawowych elementach, na
zobowiązaniach wasalnych i na nadawaniu lenna.
Wasal to pan mniej lub bardziej słaby, który na skutek zobowiązań lub we własnym
interesie związał się z możniejszym od siebie panem i przyrzekł mu wierność. Związek ten jest
przedmiotem kontraktu ustalającego wzajemne zobowiązania obu stron. Senior przyrzeka
wasalowi opiekę i utrzymanie, obronę od wrogów, poparcie w sądach, światłe rady oraz dary i
“szczodrość"; zapewnia mu byt na swoim dworze lub co częstsze - nadaje mu ziemię, która
wyżywi go wraz z rodziną, to jest lenno. W zamian za to wasal zobowiązuje się wobec swego
seniora do służby wojskowej (której formę określa kontrakt), uczestniczenia w jego działal-
ności politycznej (narady, poselstwa) oraz pomocy jurystycznej (pomoc w wymierzaniu
sprawiedliwości, zasiadanie w sądach senioralnych); niekiedy zobowiązuje się do usług oso-
bistych, zawsze do okazywania panu należnego szacunku, a w niektórych przypadkach także
do świadczeń pieniężnych. We Francji świadczeń tych wymaga się od wasala w czterech
przypadkach, mianowicie gdy chodzi o zapłacenie okupu, o wyprawę krzyżową, o zamąż-
pójście najstarszej córki i o pasowanie na rycerza najstarszego syna.
Tylko najwięksi możnowładcy zawierają kontrakty ze swymi wasalami na piśmie.
Zawsze jednak towarzyszy tej umowie ceremoniał, niemal identyczny we wszystkich regio-
nach. Najpierw wasal na klęczkach wypowiada formułę hołdowniczą: “Staję się odtąd twoim
człowiekiem...", potem, już stojąc, z ręką na Ewangelii lub na relikwiarzu, przysięga swojemu
panu wierność, wreszcie pan nadaje mu lenno, wręczając przedmiot, który jest symbolem tej
łaski (gałązkę, ziele, grudkę ziemi) lub też symbolem użyczonej władzy (berło, pierścień,
laskę, rękawicę, sztandar, włócznię). Przyklękanie, wymiana pocałunków, liturgiczne gesty
składają się na uroczysty obrzęd, jednorazowy lub też powtarzany w ustalonych terminach.
Pierwotnie lenno nadawane było danej osobie i tylko dożywotnio, stopniowo wszakże
przyjmowała się zasada dziedziczności, która w końcu XII wieku stała się już regułą, zarówno
we Francji, jak w Anglii. Gdy lenno przechodziło w inne ręce, senior zadowalał się pobiera-
niem opłaty (relief). Często lenna nie przejmował jeden najstarszy syn, lecz dzielono je między
kilku synów i w ten sposób pierwotne włości ulegały rozdrobnieniu, a wasale ubożeli.
Wasal bowiem na swoim lennie rozporządza prawami politycznymi i ekonomicznymi
tak, jakby był rzeczywistym właścicielem tych dóbr. Senior zachowuje tylko prawo skonfi-
skowania lenna, jeżeli wasal nie dotrzymuje swoich zobowiązań. Wasal ze swej strony, jeśli
się czuje skrzywdzony przez swego seniora, może, nie oddając nadanej ziemi, wymówić mu
wierność i odwołać się do suzerena; nazywało się to wyzwaniem (defi).
System feudalny był zbudowany rzeczywiście jak piramida, w której każdy senior był
wasalem innego, potężniejszego seniora. Miejsce na szczycie zajmował król, który zresztą
starał się wydobyć poza ten system. Na dole znajdowali się najmniejsi wasale, zwani wasalami
niższego stopnia (vavasseurs); ich właśnie poematy rycerskie przedstawiają jako wzór wier-
ności, dobrych manier i mądrości. Pomiędzy szczytem a podstawą mieściła się cała hierarchia
większych i mniejszych baronów, od książąt i hrabiów aż do właścicieli najskromniejszych
zamków. O potędze seniora decyduje rozległość jego ziemskich włości, liczba wasali i roz-
miary posiadanych przez niego zamków lub zamku.
Włości seniora, ramy życia codziennego
Na włości seniora składa się całość dóbr ziemskich, w których przysługują mu prawa
właściciela i suwerena. Jest to podstawowa polityczna i gospodarcza jednostka społeczeństwa,
niemal wyłącznie podówczas wiejskiego. Wśród pańskich włości, rozmaitych rozmiarów i
form, typowa była kasztelania, zwykle niewielka, dość jednak duża, by obejmować kilka
wiosek i posiadać zamek obronny oraz lenna niezbędne, by dostarczyć zamkowi załogi.
Księstwa, hrabstwa i wielkie lenna kościelne były podzielone na pewną liczbę kasztelanii.
Geografię feudalną cechuje ogromne rozczłonkowanie ziemi, gdyż włości pańskie rzadko były
scalone w jednym kawałku. Wynikało to z tego, że właściciel dochodził do majątku ziem-
skiego rozmaitymi drogami (spadek, kupno, dary, zdobycz wojenna), i z tego, że każda taka
posiadłość musiała sama produkować niemal wszystko, czego potrzebowała. Wojny prywatne
często wybuchały dlatego, że któryś z panów pragnął połączyć w całość dwie swoje ziemie
rozdzielone włościami sąsiada.
Pomijając małe lenna, które pan nadawał swoim żołnierzom, włości dzieliły się na
dwie części: gospodarstwa chłopskie i rezerwę pańską. Gospodarstwa chłopskie to małe
działki ziemi, wydzierżawione przez pana chłopom w zamian za część plonów (zapłata w
naturze lub w pieniądzach, zależnie od zwyczajów niezmiernie zróżnicowanych w różnych
regionach) i za odrobek na ziemiach pańskich; robocizny polegały na przymusowej pracy przy
sianokosach, winobraniu, szarwarkach. Rezerwą pańską nazywa się część włości eksploato-
wana bezpośrednio przez pana. Należą do niej: zamek wraz z przyległościami, ziemie orne
uprawiane przez niewolną ludność lub przez chłopów zobowiązanych do świadczenia robo-
cizny oraz pastwiska, lasy i rzeki, z których wszyscy mieszkańcy włości mają prawo czerpać
mniejsze lub większe pożytki.
Na całym obszarze swoich włości, zarówno na części wydzierżawionej czynszowni-
kom, jak na rezerwie pańskiej, pan reprezentuje władzę publiczną: sprawuje sądy, pilnuje
porządku i zapewnia obronę militarną. Z tą władzą zarządzania łączy, jako właściciel, władzę
gospodarczą, pobiera opłaty od wszelkiej działalności handlowej (za przejazd drogą lub mo-
stem, za transakcje dokonywane na targowiskach i jarmarkach); poza tym jest właścicielem
różnych warsztatów i środków produkcji (kuźnia, młyn, tłocznia do wina, piec piekarski), z
których mieszkańcy włości obowiązani są korzystać za określoną zapłatą. Ten monopol,
zwany banalite, rozciąga się także na zwierzęta: niektórzy panowie wymagają, żeby chłopi pod
groźbą ciężkiej grzywny przyprowadzali swoje krowy i maciory do pańskiego byka czy knura.
Chłopi niewolni i wolni
Chłopi uprawiający wydzierżawioną im przez pana ziemię dzielili się na dwie grupy
mające różny status prawny, na chłopów wolnych i niewolnych.
Pierwsi cieszyli się całkowitą wolnością osobistą; politycznie byli zależni od pana, lecz
mieli swobodę poruszania się, mogli mieszkać, gdzie chcieli, a nawet niekiedy zmieniać pana.
Drudzy, przeciwnie, byli przywiązani na stale do swojej działki, ograniczeni w prawach i
obciążeni powinnościami. Płacili większe podatki niż chłopi wolni, nie mogli świadczyć w
sądzie w sprawach wolnych ludzi, wstępować do stanu duchownego, korzystać w pełni z dóbr
wspólnych. Status niewolnego chłopa nie ma jednak nic wspólnego z niewolnictwem panu-
jącym w świecie starożytnym. Średniowieczny chłop niewolny ma w pewnym stopniu osobo-
wość prawną, może posiadać jakąś własność dziedziczną. Pan winien mu jest sprawiedliwość i
obronę, nie może go bić ani zabić, ani też sprzedać.
Niewolni chłopi byli rzadkością w niektórych regionach (Bretania, Normandia, An-
degawenia), bardzo natomiast często spotykamy ich w innych, gdzie niemal cała ludność
chłopska należała do tej kategorii (Szampania, Nivernais). Warunki ludności niewolnej bardzo
się też różniły w poszczególnych lennach i włościach. Na ogół pod koniec XII wieku różnica
między wolnymi a niewolnymi chłopami była niewielka. Jedni i drudzy żyli na co dzień tak
samo; zaznacza się tendencja do łączenia obu grup w jedną kategorię społeczną ludzi, którym
się narzuca ograniczenia i powinności obowiązujące początkowo tylko niewolnych: podatek,
zwany przedślubnym, płacony przez chłopa, jeśli bierze za żonę poddankę innego pana; opłata
“martwej ręki", obowiązująca przy obejmowaniu dzierżawy w spadku po rodzicach. Różnice
wynikały raczej z sytuacji ekonomicznej niż ze statusu społecznego. Chłopstwo nie dzieliło się
w praktyce na wolnych i niewolnych, lecz raczej na zamożnych rolników, posiadających in-
wentarz żywy i narzędzia pracy, i na hołyszów, którym za cały majątek muszą wystarczyć
dwie ręce i odwaga. Wszędzie też spotykało się wolnych chłopów cierpiących nędzę i nie-
wolnych cieszących się względnym dostatkiem.
Klasa chłopska ma bowiem już wtedy swoich notablów, którzy służąc panu stają się
jego “ministeriałami", czyli urzędnikami, a także innych, którzy wbrew pańskiemu despoty-
zmowi kierują wspólnotą wiejską. Ta wspólnota, złożona z ogółu ojców rodzin, odgrywa
ważną rolę w życiu wsi: zarządza ziemią i stadem należącym do gminy, rozstrzyga o płodo-
zmianie, rozkłada na poszczególnych chłopów ciężar podatku, zwanego taille, ściąganego
przez pana od wszystkich mieszkańców włości należących do niższego stanu.
Ludność miejska
Miasta często były po prostu wielkimi wsiami. Jednakże od wieku XI można zaob-
serwować w całej Europie Zachodniej niewątpliwy rozkwit urbanistyczny, związany z oży-
wieniem ruchu handlowego, rozwojem rzemiosł, a nawet pewnych form przemysłu, oraz
mnożeniem się stowarzyszeń zawodowych i municypalnych. Miasta przyciągają nową lud-
ność, rosną i poszerzają swoje mury. Mieszkańcy miast coraz bardziej niechętnie znoszą
władzę panów i swoją zależność od nich. Niezadowolenie to prowadzi do buntów, określanych
jako “ruchy komunalne"; ich przebieg i forma bywały w różnych miastach różne, zawsze
jednak chodziło o to samo, o uzyskanie przemocą lub w drodze ugody przywilejów, swobód,
praw do samorządu, spisanych w karcie praw komunalnych (charte de commune). Toteż
miasta coraz wyraźniej odcinają się od tła całego kraju. Dzięki uzyskanym swobodom wyła-
mują się z systemu feudalnego. W organizacji i statutach miast widać nieskończoną różno-
rodność, lecz gdy sytuacja polityczna rozwija się rozmaicie, ewolucja społeczna jest wszędzie
niemal identyczna.
Kupcy i rzemieślnicy zrzeszają się we wspólnotach zawodowych (późniejszych ce-
chach), które wywierają coraz silniejszy wpływ na życie miasta. Ustanawiając monopole,
wyznaczając płace i godziny pracy oraz warunki przyjmowania do zawodu, tłumiąc bunty,
kontrolując jakość towarów, surowo karząc oszustwa i złą robotę, zrzeszenia te w końcu nie
tylko całkowicie kierują handlem i produkcją, lecz ujmują w swoje ręce administrację miejską.
I tak samo jak na wsi, hierarchia nie opiera się tu na statusie prawnym, lecz na kryteriach
ekonomicznych: są bogaci i są biedni. Z jednej strony patrycjat, majętni kupcy, mistrzowie rze-
miosł, właściciele rent dzierżą władzę polityczną, wyznaczają i zbierają podatki, posiadają
domy i ziemie, z których czerpią dochody pobierając czynsze; z drugiej strony pospólstwo,
drobni rzemieślnicy, robotnicy, terminatorzy, czeladnicy, biedacy różnego autoramentu, któ-
rzy, jak tkaczki wyzwolone przez Iwena w romansie Chretiena de Troyes Rycerz z lwem,
skarżą się na swój los:
“Zawsze tkać będziemy jedwabie, lecz same nigdy nie będziemy lepiej przyodziane. Zawsze
będziemy biedne i nagie, zawsze nas będzie dręczył głód i pragnienie. Nigdy nie będzie nas
stać na lepszą strawę [...) Kto zarabia dwadzieścia su tygodniowo, nigdy się nie wydobędzie z
nędzy [...), a gdy my cierpimy niedostatek, ten, dla którego pracujemy, bogaci się naszym
trudem [...)”
Duchowieństwo
Środowisko duchownych było niezmiernie zróżnicowane, a granice spomiędzy nim a
światem ludzi świeckich niekiedy się zacierały. Duchownym nazywano każdego mężczyznę,
który otrzymał już pierwsze z niższych święceń, miał wystrzyżoną tonsurę i nosił długie szaty,
wyróżniające duchownych. Był to status dość elastyczny i liczne pośrednie stopnie dzieliły
ludzi świeckich od członków prawdziwego duchowieństwa. Status duchownego zdawał się
bardzo pożądany, przynosił bowiem wiele poważnych przywilejów. Duchowny podlegał wy-
łącznie sądom kościelnym, łagodniejszym od sądownictwa świeckiego. Stan duchowny zwal-
niał od służby wojskowej i od większości podatków ściąganych przez seniorów. Osoby du-
chowne oraz ich mienie cieszyły się specjalną opieką, o beneficja kościelne były zastrzeżone
tylko dla nich. W zamian za to nie wolno im się było mieszać do spraw świeckich, a zwłaszcza
parać się handlem. Ci, którzy otrzymali wyższe święcenia, nie mieli prawa się żenić, a jeśli
złożyli zakonne śluby ubóstwa, tracili prawa do spuścizny po rodzicach.
Duchowni piastujący urząd kościelny korzystali ze związanych z nim dóbr i mieli się
utrzymywać z płynących stąd dochodów: były to beneficja. Odróżniano beneficja mniejsze
(probostwa, przeorstwa, kanonikaty) od beneficjów większych (arcybiskupstwa, biskupstwa,
opactwa). Zarówno we Francji, jak w Anglii Kościół należał do najbogatszych właścicieli
ziemskich królestwa i nadawał część swoich dóbr tym, którzy mu służyli. Wielkość benefi-
cjum zależała od wagi pełnionych funkcji.
Biskupa zazwyczaj wybierali księża należący do kapituły kościoła katedralnego, czyli
kanonicy. Niekiedy zasięgano opinii wiernych, często wszakże któryś z możnych panów, król
albo papież, narzucał swojego kandydata. Pod koniec XII wieku biskupi stawali się coraz
bardziej zależni od Stolicy Apostolskiej, która dążyła do ograniczenia ich władzy sądowniczej
i kontrolowała sposób, w jaki zarządzali swoimi diecezjami. Innocenty III zwykł nawet
wzywać każdego biskupa do Rzymu co najmniej raz na cztery lata.
Arcybiskupowi podlegało biskupstwo metropolitalne. We Francji ówczesnej było
osiem takich archidiecezji (Rouen, Reims, Sens, Tours, Bordeaux, Bourges, Narbonne i Auch),
w Anglii tylko dwie (Canterbury i York). Arcybiskup był ważną osobistością, którą zarówno
papież, jak król, każdy na swoją rękę, usiłował jak najściślej kontrolować. Dlatego często
dochodziło do konfliktów z okazji nominacji takiego księcia Kościoła, jak na przykład trwa-
jący sześć lat (1207-1213) konflikt między Janem Bez Ziemi a Innocentym III, gdy papież ten
mianował arcybiskupem Canterbury, a tym samym prymasem Anglii, swojego przyjaciela
Stephena Langtona zamiast królewskiego kandydata.
W obrębie swojej diecezji biskup sam rozstrzygał o przydziale mniejszych beneficjów.
Jednakże panowie zachowali prawa do wysuwania kandydatów na proboszczów w kościołach
przez siebie fundowanych. Jeżeli kandydat odpowiadał warunkom kanonicznym, biskup go
zazwyczaj zatwierdzał, lecz i w takich sprawach zdarzały się konflikty i nadużycia.
Olbrzymią większość duchowieństwa stanowili księża obsługujący parafie wiejskie. Byli to na
ogół ludzie miejscowi, lecz nie zawsze nieskazitelni. Z reguły ksiądz miał się utrzymywać z
dochodów, jakie dawało mu jego beneficjum, obowiązany był bezpłatnie odprawiać nabo-
żeństwa i udzielać sakramentów. Wszędzie wszakże pleniła się symonia; opłaty za chrzty i
pogrzeby były niemal uznaną praktyką. Ponadto nie zawsze przestrzegano obowiązującego
celibatu. W niektórych parafiach proboszczowie jawnie żyli z konkubinami lub legalnymi
żonami, jeśli się godzi tak je nazwać. Nie należy jednak mówiąc o tych praktykach przesadzać;
w wielu okolicach zaniechano ich pod wpływem reformatorskiej działalności wyższego du-
chowieństwa. Wprawdzie literatura roi się od przykładów księży chciwych, wyniosłych i
rozpustnych, wprawdzie nurt antyklerykalizmu płynie przez całe średniowiecze i nabiera coraz
większej agresywności, lecz wcale nie jest dowiedzione, że złych księży było więcej niż do-
brych.
Rycerstwo
Instytucja rycerstwa zaszczepiona została na pniu systemu feudalnego około roku
1000. Formalnie rycerzem jest każdy mężczyzna parający się wojennym rzemiosłem, który
przeszedł specjalną ceremonię wtajemniczenia, zwaną pasowaniem. Jednakże to nie wystar-
czało: należało poza tym przestrzegać pewnych reguł i prowadzić określony tryb życia. Ry-
cerze nie tworzyli więc prawnie zdefiniowanej klasy, lecz kategorię społeczną, skupiającą
ludzi wyspecjalizowanych w walce konnej - w jedynym aż do końca XIII wieku skutecznym
sposobie walki - i posiadających dostateczne środki, aby prowadzić szczególny tryb życia
obowiązujący rycerzy.
Teoretycznie może należeć do rycerstwa każdy mężczyzna ochrzczony; każdy rycerz
ma bowiem prawo pasować na rycerza człowieka, którego uznał za godnego tego zaszczytu,
bez względu na pochodzenie i pozycję społeczną. Epickie poematy - chansons de geste - do-
starczają przykładów pasowania na rycerzy mężczyzn pochodzących z ludu (chłopa, drwala,
świniopasa, kupca, żonglera, kucharza, odźwiernego itp.)
4
w nagrodę za wyświadczone bo-
haterowi przysługi. Niekiedy zaszczyt ten spotyka nawet ludzi niewolnych. Tak więc w po-
emacie Ami et Amile dwaj słudzy, którzy dochowali wierności swojemu panu dotkniętemu trą-
dem, otrzymują z jego rąk godność rycerską.
“Hrabia Ami [...] nie zapomniał wówczas o swoich dwóch dobrych sługach i obu pa-
sował na rycerzy tego samego dnia, w którym został uzdrowiony."
W rzeczywistości wyglądało to inaczej niż w literaturze. Od połowy XII wieku rycer-
stwo rekrutuje się niemal wyłącznie spośród synów rycerzy i tworzy tym sposobem warstwę
dziedziczną. Pasowania ludzi Z gminu stały się zdarzeniami wyjątkowymi, a może całkowicie
zniknęły. Złożyły się na to dwie przyczyny. Po pierwsze, procedura kooptacji prowadziła
nieuchronnie do opanowania przez jedną klasę, a mianowicie arystokrację ziemiańską, tej
instytucji, której nie określały żadne przepisy prawa. Druga i zapewne ważniejsza przyczyna
łączy się z imperatywami społeczno-ekonomicznymi: koń, rynsztunek wojenny, ceremonia pa-
sowania i towarzyszące jej festyny kosztowały drogo. Żeby sobie pozwolić na życie bez-
czynne, wypełnione rozrywkami, rycerz musiał mieć odpowiedni majątek, a w tych czasach
mógł to być tylko majątek ziemski. Zawód rycerski przynosił jedynie chwałę i zaszczyty,
wypadało więc żyć albo ze szczodrobliwości bogatego i możnego pana (o co było łatwo w
początkach XII wieku, lecz dużo trudniej w sto lat potem), albo z dochodów przynoszonych
przez dziedziczne dobra. Wielu oczywiście wolało choćby najskromniejsze lenno niż stałą
zależność od łaski pańskiej i mieszkanie pod pańskim dachem.
Około roku 1200 rycerze rekrutowali się przeważnie z warstwy ludzi szlachetnie uro-
dzonych i ich potomstwa. We Francji zjawisko to występuje tak wyraźnie w ciągu całego
wieku XIII, że stopniowo przynależność do rycerstwa przestaje uchodzić za osiągnięcie jed-
nostki, lecz zmienia się w dziedziczny przywilej zastrzeżony dla warstw szlachetnie urodzo-
nych. Rycerstwo i możni złączyli się w jedną kategorię.
Życie rycerskie
Rycerstwo było przede wszystkim określonym sposobem życia. Wymagało to spe-
cjalnego przygotowania, uroczystej inicjacji, oddawania się innym zajęciom niż ludzie spoza
tego kręgu. Literatura epicka i dworska odmalowuje obraz rycerstwa szczegółowo, lecz za-
pewne złudnie, ze względu na swój charakter ideologicznie tradycjonalny, trzeba więc ten
wizerunek korygować, sięgając do pamiętników, dokumentów dyplomatycznych i odkryć
archeologicznych.
Życie przyszłego rycerza zaczynało się od długiego i trudnego terminowania, najpierw
w ojcowskim zamku, potem, od dziesiątego czy dwunastego roku życia, pod okiem bogatego
ojca chrzestnego lub możnego protektora. W pierwszym okresie wychowania rodzinnego i
indywidualnego trzeba było sobie przyswoić podstawowe umiejętności jazdy konnej, polo-
wania i władania bronią. W drugim okresie, dłuższym i zmierzającym do większego wyspe-
cjalizowania, dokonywało się prawdziwe wtajemniczenie zawodowe, przeznaczone tylko dla
rycerzy. Na tym etapie nauka odbywała się zbiorowo. Na wszystkich bowiem stopniach pi-
ramidy feudalnej każdy dwór pański był niejako szkołą rycerską, w której synowie wasali,
protegowanych i uboższych krewnych uczyli się wojennego rzemiosła i cnót rycerskich. Im
pan bogatszy i możniejszy, tym więcej gromadzi się wokół niego uczniów.
Aż do wieku wahającego się między szesnastym a dwudziestym trzecim rokiem,
młodzieniec pełni u protektora zarazem służbę domową i wojskową. Usługując panu przy stole
i uczestnicząc w jego polowaniach i innych zabawach nabiera światowej ogłady. Zajmując się
jego końmi i czyszcząc zbroję, a później towarzysząc mu na turnieje i pole bitwy, poznaje
arkana sztuki wojennej. Od dnia, gdy dopuszczono go do tych funkcji, aż do dnia pasowania
młodzieniec nosi miano giermka; niektórzy nigdy nie posuną się w hierarchii wyżej, jeśli im
zabraknie majątku, zasług lub okazji. Dopiero bowiem po ceremonii pasowania wolno się
mienić rycerzem.
Rytuał tej ceremonii ustalił się dopiero później. W epoce, która nas interesuje, formy te
były bardzo zróżnicowane, zarówno w rzeczywistości, jak w literaturze. Szczególnie różnił się
obrzęd pasowania w czasie wojny i w czasie pokoju. W pierwszym przypadku pasowanie
odbywało się na polu bitwy, przed starciem lub po zwycięstwie, i te pasowania były naj-
wspanialsze, pomimo że gesty i formuły redukowano wówczas do surowej prostoty, wyraża-
jącej istotny ich sens, na ogół do wręczania miecza i do colee. W czasie pokoju pasowanie
zazwyczaj łączono z uroczystościami wielkich świąt religijnych (Wielkanoc, Zielone Świątki,
Wniebowstąpienie) lub festynów świeckich (narodziny lub wesele księcia, zawarcie pokoju
między dwoma suwerenami). Były to widowiska na pół liturgiczne, rozgrywające się na
dziedzińcu zamkowym, w przedsionku kościoła, na placu miejskim lub na błoniach. Kandydat
musiał się uroczyście przygotować (spowiedź i komunia święta), spędzał poprzednią noc na
medytacji w kościele lub kaplicy. Po ceremonii przez kilka następnych dni trwały uczty, tur-
nieje i zabawy.
Sama ceremonia miała charakter sakralny. Zaczynała się od poświęcenia rynsztunku,
potem zaś ojciec chrzestny podawał swemu chrześniakowi kolejno miecz i ostrogi, kolczugę i
hełm, wreszcie włócznię i tarczę. Giermek przywdziewał zbroję, recytując modlitwy i wy-
mawiając przysięgę, która zobowiązywała go do przestrzegania zwyczajów i powinności stanu
rycerskiego. Na zakończenie następowała colee - symboliczny gest, którego pochodzenie i
sens pozostały nie wyjaśnione i który przybierał rozmaite formy; najczęściej celebrujący ten
obrzęd, stojąc, uderzał klęczącego przed nim giermka otwartą dłonią w ramię lub w kark, i to
mocno. W niektórych hrabstwach Anglii i w kilku regionach zachodniej Francji poprzesta-
wano na uściskaniu przyszłego rycerza (accolade) albo po prostu na mocnym uścisku jego
dłoni. W wieku XIV gest co1ee wykonywano już nie dłonią, lecz płazem miecza i wymawiano
przy tym rytualną formułę: “W imię Boga, świętego Michała i świętego Jerzego pasuję cię na
rycerza." Proponowano rozmaite wyjaśnienia, ostatnio jednak przeważa pogląd, że praktyka ta
jest reliktem dawnego zwyczaju germańskiego, polegającego na przekazywaniu młodzieńcom
przez starszych cnót i godności wojownika.
Pasowanie, chociaż stanowiło doniosły moment w karierze rycerza, nie zmieniało w
niczym jego życia codziennego, które w dalszym ciągu wypełniały konne przejażdżki, bitwy,
polowania i turnieje. Rej wiedli w tym wszystkim najzamożniejsi panowie, wasale mający
skromne lenna musieli się zadowalać okruszynami chwały, przyjemności i łupów. Do wyjąt-
ków prawdopodobnie należał los Wilhelma zwanego Marszałkiem, który, jako młodszy syn
swego rodu, był niezamożny, lecz przy padł mu zaszczyt pasowania na rycerza Henryka
Młodego, najstarszego syna Henryka II Plantageneta.
“W dniu owym Bóg obdarzył Marszałka niezwykłym szczęściem: w obecności hra-
biów, baronów i wielu panów z najznamienitszych rodów on, który nie posiadał najmniejszego
nawet skrawka lenna i nie miał nic prócz miana rycerza, podał miecz synowi króla angiel-
skiego. Wielu zapałało wtedy zazdrością, nikt wszakże nie ośmielił się jawnie jej okazać."
Równi wobec prawa, rycerze nie byli jednak równi w rzeczywistości. Istniało coś w
rodzaju “rycerskiego proletariatu", zawdzięczającego uposażenie, konie, nawet zbroję hojno-
ści możnego protektora (króla, hrabiego, barona) i wiszącego u pańskich klamek. Ci ubodzy
rycerze, bogaci w świetne nadzieje, lecz niezasobni w lenna, rekrutowali się często spośród
młodzieńców czekających na dziedzictwo po ojcu; wskutek braku własnego majątku skazani
byli na służbę u wielkich panów. Pod wodzą książęcego syna lub hrabiego tworzyli hałaśliwe
bandy, szukali szczęścia ofiarowując swoje służby bogaczom, uganiali się z turnieju na turniej,
z wojny na wojnę. Oni to pierwsi zgłaszali się do udziału w krucjacie lub dalekiej wyprawie,
tym bardziej nęcącej, im większe się z nią wiązało ryzyko. Starali się, jak Wilhelm zwany
Marszałkiem, zdobyć serce posażnej dziedziczki, aby przez bogaty ożenek uzyskać majątek,
którego im urodzenie ani popisy męstwa nie przyniosły. Dlatego żenili się z reguły późno, lecz
nie wszyscy w tych matrymonialnych łowach mieli takie szczęście jak przyszły regent Anglii.
Dla tych odbiorców, dla rzeszy młodych rycerzy, chciwych miłosnych i wojennych
tryumfów, przeznaczone były zapewne poematy rycerskie i dworska literatura. W utworach
tych znajdowali obraz społeczeństwa nie istniejącego w rzeczywistości, lecz upragnionego,
społeczeństwa, w którym zalety, obyczaje i aspiracje rycerstwa byłyby jedynym dopuszczal-
nym ideałem.
Ideał i cnoty rycerskie
Rycerstwo to nie tylko styl życia, lecz także określony etos. Można uznać za fakt hi-
storyczny i niewątpliwy, że młody giermek podczas ceremonii pasowania na rycerza podej-
mował pewne zobowiązania moralne, lecz o istnieniu konkretnego kodeksu rycerstwa nie
świadczą żadne inne dowody prócz literatury. A wiadomo, jak wielki dystans dzielił niekiedy
w XII wieku wzorzec literacki od codziennej rzeczywistości. Przy tym przepisy tego kodeksu
są w różnych utworach różne, a duch ich zmienia się wyraźnie w ciągu stulecia. Chretien de
Troyes opiewa inne ideały niż Pieśń o Rolandzie. Posłuchajmy, jak Gornemant z Goort poucza
młodego Parsifala o powinnościach rycerza.
“Drogi bracie, jeśli ci się przydarzy potykać z rycerzem, pomnij moje słowa: jeżeli go
pokonasz [...] i jeśli będzie musiał cię prosić o litość, nie zabijaj go bezmyślnie, lecz okaż mu
miłosierdzie. Poza tym nie bądź zbyt gadatliwy ani ciekawy [...] Kto za wiele gada, grzeszy,
wystrzegaj się więc gadulstwa. A gdy spotkasz damę albo pannę w ciężkiej opresji, proszę cię,
zrób wszystko, co w twojej mocy, aby ją wybawić. Na koniec dam ci radę, którą nie godzi się
pogardzić: zachodź często do kościoła i módl się, aby Stwórca wszelkich rzeczy zmiłował się
nad twoją duszą i wśród tego ziemskiego świata zachował ciebie jako swego chrześcijanina."
W ogólnych zarysach kodeks rycerski da się sprowadzić do trzech głównych zasad: wierność
danemu słowu i lojalność wobec każdego; hojność, opieka i pomoc każdemu, kto jest w po-
trzebie; posłuszeństwo Kościołowi, obrona jego kapłanów i jego mienia.
Pod koniec XII wieku ideałem doskonałego rycerza nie był jeszcze z pewnością Par-
sifal ani sir Galahad, którzy pojawili się dopiero około roku 1220, wraz z Queste del Saint
Graal (Opowieść o świętym Graalu). Nie mógł też być takim ideałem Lancelot, gdyż jego
romans z Ginewrą nie da się pogodzić z wymaganiami moralnymi stawianymi rycerzom.
“Słońcem wszystkiego rycerstwa" jest siostrzeniec króla Artura, Gawen, który wśród swych
towarzyszy zasiadających wokół Okrągłego Stołu odznacza się najwyższym stopniem cnót
wymaganych od rycerza: szczerością, dobrocią, szlachetnością serca; bogobojnością i
wstrzemięźliwością; męstwem i urodą; pogardą dla trudów, cierpienia i śmierci; świadomością
własnej wartości, dumą z należenia do znakomitego rodu i ze służby wielkiemu panu; wier-
nością złożonej przysiędze; wreszcie i nade wszystko cnotami, które w starej francuszczyźnie
nazywały się largesse i courtoisie, a dla których w języku współczesnym brak adekwatnych
wyrazów Largesse to hojność, wielkoduszność i rozrzutność zarazem. Tę cnotę może posiadać
tylko człowiek bogaty. Przeciwieństwem jej jest chciwość, pogoń za zyskiem - cechy przy-
pisywane kupcom i rajcom miejskim, zawsze ośmieszanym przez Chretiena de Troyes i jego
naśladowców. W społeczeństwie, w którym większość rycerzy żyje ubogo z tego, co raczą im
podarować lub użyczyć protektorzy, zrozumiałe, że literatura sławi podarunki, wydatki, roz-
rzutność i wszelkie przejawy zbytku.
Courtoisie to pojęcie jeszcze trudniejsze do zdefiniowania. Składają się na nie
wszystkie cechy poprzednio wymienione, ale z dodatkiem jeszcze kilku, a mianowicie takich
jak uroda, elegancja i chęć podobania się wszystkim, łagodność, świeżość ducha, delikatność
serca i manier; humor, inteligencja, wytworna grzeczność, a także - by niczego nie zataić -
trochę snobizmu. Aby tę “kurtuazję" osiągnąć, trzeba być młodym i niczym nie skrępowanym,
w każdej chwili gotowym wyruszyć na wojnę, wziąć udział w jakiejś zabawie, szukać przy-
gody lub pędzić życie próżniacze. Przeciwieństwem tej cechy jest vilainie - przywara prosta-
ków, gburów, ludzi nisko urodzonych, a zwłaszcza źle wychowanych. Aby zasłużyć bowiem
na miano człowieka “kurtuazyjnego", dwornego, nie wystarcza dobre urodzenie; przyrodzone
dary muszą być rozwinięte przez odpowiednią edukację i utrwalone przez codzienne ich
praktykowanie na pańskim dworze. Dwór Artura jest wzorem takiego środowiska. Tam można
było poznać najpiękniejsze damy, najmężniejszych rycerzy i najgładsze maniery.
Rozdział trzeci
Krajobraz. Od ziemi gaste do kwitnącego sadu.
W końcu wieku XII krajobraz Europy Zachodniej już się przedstawiał inaczej niż w
roku 1000 - gdy był to ogromny obszar landów i puszczy, z rzadka rozjaśniony polanami,
skupiającymi ludzi, uprawne pola i cywilizację. Dzięki wielkiemu pędowi do wycinania lasów,
społeczeństwo chrześcijańskie powiększyło swoje włości w granicach własnej domeny, a w
wielu okolicach krajobraz wiejski uległ głębokim przeobrażeniom: polany się rozrosły, wody
cofnęły, równiny się otwarły aż do wzgórz i bagnisk. Główną przyczyną tego był gwałtowny
wzrost demograficzny: żeby wyżywić zwiększoną liczbę ludności, trzeba było zwiększyć
powierzchnię ziemi uprawnej, skoro nie znano sposobów podniesienia jej wydajności.
Karczowanie lasów
Zjawisko to, trwające od końca X aż do końca XIII wieku, mimo swego doniosłego
znaczenia, mało jest dotychczas znane historykom. Trudno je opisać w sposób wyczerpujący,
gdyż przybierało różnorodne formy: karczowano lasy, walczono z krzewiącymi się uparcie
zaroślami i cierniem, przygotowywano karczowiska pod uprawę, osuszano bagna, wydzierano
ziemię morzu. Jedno jest pewne: ten pęd do zdobywania i zagarniania pod uprawę coraz
większych terenów przejawiał się najsilniej właśnie w XII wieku, chociaż z różnym natęże-
niem, zależnie od regionu: najpotężniej w Burgundii, Owernii i Bretanii, słabiej w Normandii,
Artois oraz w centrum i na południu Anglii. Wypada wszakże skorygować tradycyjny obraz
mnichów karczujących lasy i rąbiących pnie, aby powiększyć uprawne pola swojego klasztoru:
ogromną większość tej roboty wykonywali chłopi na rozkaz pana, a najtrudniejszym do po-
konania przeciwnikiem były nie drzewa, lecz zarośla, ciernie i poszycie leśne.
W okresie wojny stuletniej ugory z powrotem zapanowały na części tej zdobytej już
przez ludzi ziemi, ale w ogólnych zarysach krajobraz wiejski północnej i zachodniej Francji
ukształtował się w XII i XIII wieku taki, jaki z nieznacznymi zmianami pozostał aż do połowy
wieku XVIII. Krajobraz landów i lasów, łąk i pól uprawnych, ogrodów i sadów, harmonijnie
poprzecinany przez bieżące i stojące wody. Pejzaż ten, pomimo różnic geograficznych,
przedstawiał się wszędzie podobnie, z powodu stosowanych powszechnie tych samych metod
agrarnych, polegających na intensywnej hodowli i powszechnej uprawie roślin jadalnych,
głównie zbóż. W leśnej krainie pojawiają się rozproszone osiedla ludzkie, nie znane w
pierwszym tysiącleciu, a nawet w XI wieku. Odosobnione gospodarstwa wyrastają pomiędzy
dawnymi skupiskami ludzkimi i świeżo wykarczowanymi terenami, gdzie powstają nowe
wioski. W ten sposób rodzi się pewna forma indywidualnego rolnictwa na użytkach nie roz-
drobnionych i nie podlegających nakazom dawnej gospodarki zespołowej. Wioski w Nor-
mandii, Poitou i Bretanii dotychczas noszą nazwy od imion tych pionierów, którzy uzyskali od
seniorów prawo do osiedlenia się na swoich karczowiskach: La Rogerie, La Martinerie, La
Richardais, La Thomassais, La Thibaudiere, La Guichardiere, Chez-Foucher, Chez-Garnier.
Lądy i mokradła
Lądy zajmowały jeszcze więcej terenów niż lasy. To właśnie była ziemia gaste
(opuszczona), opisywana w rycerskich poematach, gdzie gubią się ścieżki, a zaczyna przy-
goda, niepewność i niebezpieczeństwo. Rzeczywistość była mniej barwna: chodziło po prostu
o ziemie nie uprawiane, raz na zawsze oddane na pastwę cierni i zarośli, lub też chwilowo le-
żące ugorem (jak tego wymagał system trójpolówki), albo też ugór, po którym mogli swo-
bodnie chodzić ludzie i zwierzęta. Ich granice z obsianymi polami były nie zawsze wyraźne,
toteż często wybuchały spory między rolnikami i pasterzami z powodu szkód wyrządzanych
przez stada.
Bagna i mokradła grały też niemałą rolę w życiu wsi. Wszędzie obfitowały w zwie-
rzynę i ryby. Z zalewów morskich wydobywano sól; rzeczne dostarczały trzciny, sitowia, a
zwłaszcza torfu - cennego paliwa, którego eksploatacja była ograniczona przepisami. Po
zdrenowaniu i osuszeniu, na przykład na wybrzeżach Flandrii, Bretanii i Poitou oraz na wy-
brzeżach angielskich, przemieniały się w poldery lub służyły początkowo za pastwiska, a z
czasem szły pod uprawę.
Rzeki stanowiły naturalne granice, a zarazem drogi wodne, ułatwiające nie tylko ruch
osobowy i towarowy, lecz także przenikanie idei i postępu. Były to jedyne naprawdę linearne
granice pomiędzy włościami dwóch panów, dwoma księstwami, dwiema krainami, ale jedno-
cześnie granice świata czarów w literaturze, na której kartach przygoda zwykle czeka na dru-
gim brzegu brodu lub na drugim końcu mostu.
Las
Przygoda czeka też w lesie, który jest nie tylko gaste jak landy, ale w dodatku soltaine - bez-
ludny - jak morze i ocean. Literacki las nie ma nic wspólnego z umiłowaniem przyrody. Au-
torzy czynią zeń miejsce niedostępne, schronienie pustelników, kryjówkę ściganych prze-
stępców lub nieszczęśliwych kochanków, jak w historii Tristana i Izoldy. Las sprzyja za-
sadzkom, łatwo o groźne spotkanie w tym świecie pełnym grozy i posępnych przeczuć, gdzie
bardzo płynna granica dzieli rzeczywiste niebezpieczeństwa od nadprzyrodzonych. Dosko-
nałym wzorcem jest las Broceliande, w sercu Bretanii armorykańskiej, gdzie dzikie zwierzęta
sąsiadują z poczwarami, a zbójcy z czarodziejami, gdzie rycerze Okrągłego Stołu (między
innymi mężny Calogrenant) przybywają w poszukiwaniu przygód, spotkań z tajemnicą, cu-
dami i wróżkami.
“Zdarzyło się to z górą siedem lat temu. Sam jeden wędrowałem w poszukiwaniu
przygód, uzbrojony od stóp do głów, jak przystało rycerzowi. Przypadek zawiódł mnie w głąb
gęstego lasu, gdzie na ścieżkach zarośniętych cierniem i kolczastymi krzewami czyhały nie-
zliczone niebezpieczeństwa. Nie bez trudu i szwanku posuwałem się taką dróżką. Cwałowałem
przez dzień cały, zanim w końcu wydostałem się z lasu. A był to las Broceliande [...]"
Szablony poetyckie nie oddają rzeczywistości. W wieku XIII las już nie wyglądał tak
jak w epoce Karolingów. Poprzecinany był ścieżkami, pracowali w nim ludzie, pasły się stada.
Pustelnicy i wyrzutki społeczeństwa, zamiast się kryć w najciemniejszych ostępach, osiedlali
się na polanach i po brzegach puszczy. Ani we Francji, ani nawet w Anglii (bardziej podów-
czas zalesionej) nie było już wielkich, całkowicie dziewiczych puszcz. Większość lasów nie
jest już niedostępna i nie zieje grozą, lecz stoi otworem dla ludzi czerpiących z nich wiele
różnych pożytków. Dzięki temu właśnie lasy mają podstawowe znaczenie dla życia gospo-
darczego. Przede wszystkim dają drewno, główne bogactwo zachodniej Europy i najważ-
niejsze tworzywo ówczesnej cywilizacji, zastępujące często kamień, żelazo i węgiel; drzewem
ogrzewa się domy, z niego robi się tyczki do winnicy i słupy do podpierania podziemnych
korytarzy, a także sprzęty domowe, narzędzia i wszelkie rodzaje instrumentów; z drzewa
sporządza się meble, buduje domy, drogi, palisady, statki, taczki i wozy. Kora służy do gar-
bowania skór, żywica do wyrobu kleju, świec i pochodni; leśne rośliny dostarczają leków i
barwników. Las dostarcza też żywności, takich produktów, jak miód, grzyby, zioła, jagody, a
wszystko to, zwłaszcza dla chłopów, stanowiło coś więcej niż dodatek i przyprawę. W lesie
wreszcie żyje zwierzyna, potrójnie cenna, bo dostarcza mięsa, skór i futer, lecz polowanie było
ograniczone przepisami i zastrzeżone dla możnych.
Ponadto las stanowił olbrzymi obszar pastwisk dla stada pańskiego i całej gminy. Ko-
nie, krowy, owce i kozy skubały trawę pod drzewami i liście z krzewów; nierogaciznę przy-
prowadzano pod buki i dęby, aby się tuczyła bukwiami i żołędziami, a zwyczaj ten był tak
zakorzeniony w życiu wsi, że niemal we wszystkich regionach Anglii oceniano wielkość za-
lesionego obszaru według liczby świń, które można tam wypaść w ciągu roku. Tak więc
wiemy, że las Pakenham (obecnie w Suffolk) mógł wyżywić pod koniec XI wieku 100 świń,
lecz zaledwie połowę tej liczby w roku 1217.
Las, bogaty w rozliczne i niezbędne produkty, był wszędzie podporządkowany zwy-
czajowym ścisłym przepisom, ograniczającym prawa chłopów do drewna, zwierzyny i owo-
ców. Kłusownictwo i potajemne zbieranie runa leśnego było często jedynym sposobem, aby
obejść ustawodawstwo krzywdzące chłopa na rzecz pana i jednostkę na rzecz gminy. Na
wszystkich poziomach stosunków feudalnych, z najwyższym włącznie, dochodziło do nie-
zliczonych waśni i konfliktów z powodu przywilejów leśnych. Do tego stopnia, że król Anglii,
Jan Bez Ziemi, właściciel prawie wszystkich lasów w królestwie, musiał w roku 1216 przyznać
swoim zbuntowanym baronom Kartę Leśną, na wzór sławnej Wielkiej Karty z roku 1215,
zgadzając się na zmniejszenie obszaru własnych dóbr leśnych i ograniczenie swoich praw do
polowania w nich.
Ogrody zamkowe
Ziemiom gastes, landom i lasom przeciwstawić można ucywilizowaną przyrodę
ogrodów. Tym mianem - verger - określano pańskie ogrody, zakładane w cieniu zamku, poza
obronnym murem, lecz w pobliżu donżonu. Wchodziło się tam przez furtę i kładkę przerzu-
coną nad fosą. W utworach literackich jest to miejsce przechadzek, wypoczynku, rozrywek
arystokracji i spotkań kochanków. Strumienie, zielone trawniki, drzewa rzadkich odmian i
melodyjny świergot rozmaitego ptactwa w ich gałęziach - wszystka to składa się na istny raj
ziemski, gdzie kochankowie znajdują bezpieczne i piękne schronienie, a pan zamku wraz ze
swoją świtą może się napawać urokami przyrody z dala od tłumu i jego pospolitych rozrywek.
Rzeczywistość była bardziej prozaiczna. Ogród z pewnością sprzyjał spacerom i lekkiej rozmowie, lecz
przede wszystkim dostarczał mieszkańcom zamku owoców, warzyw, wina, świeżej wody, aromatycznych ziół,
roślin na włókna i leczniczych. Co prawda, z braku szczegółowych opisów i realistycznej ikonografii niewiele
nam wiadomo o XII- i XIII-wiecznych ogrodach. W końcu średniowiecza były to w najbogatszych włościach
parki skomponowane z trawników i symetrycznych masywów zieleni, poprzecinane prostokątną siecią alei,
zraszane wodą ze źródeł i basenów, ozdobione motywami architektonicznymi. Znajdowały się w nich cieplarnie i
szpalery, a także ptaszarnie, niekiedy zwierzyniec; przyjemne górowało nad pożytecznym. Możliwe, że przy
książęcych rezydencjach już w XIII wieku urządzano takie ogrody. W skromniejszych zamkach jednak ogród
pełnił głównie funkcję użytkową. Ogród pański, tak samo jak chłopski, był przede wszystkim warzywnikiem,
uszlachetnionym, ładnie ogrodzonym, z mnóstwem drzew owocowych, z altaną porośniętą winem, ze studnią lub
źródłem dostarczającym wody, niekiedy z kwietnikami (róże, lilie, fiołki), ale jednak warzywnikiem. Jarzyny i
owoce były ważniejsze niż trawniki i kwiaty. Były to miejsca wcale nie podobne do ogrodów z literatury dwor-
skiej z ich idyllicznym pejzażem, czarodziejską florą i egzotyczną fauną, jak ogród olbrzyma Maboagrena opi-
sany przez Chretiena de Troyes w zakończeniu romansu o Eryku i Enidzie:
“Ogród ten nie był otoczony murem ani płotem, lecz tylko warstwą powietrza, które wokół
niego tworzyło magiczną zaporę. Było w niej jedno tylko wejście, a w ten sposób ogród był tak
dobrze zamknięty, jakby go opasywała żelazna ściana. Zimą i latem kwitły tu kwiaty i doj-
rzewały owoce; owoce tak zaczarowane, że każdy mógł ich skosztować w obrębie ogrodu, lecz
nie mógł ich wynieść i zjeść poza nim, a kto by tego spróbował, nie znalazłby wyjścia, póki by
owoców nie odniósł na miejsce, z którego je wziął. Żyły tam wszystkie ptaki, jakie latają po
niebie, a śpiew ich rozweselał i zachwycał ludzi, i każdy gatunek był licznie reprezentowany.
W ogrodzie tym rosły też w wielkiej obfitości wszystkie aromatyczne korzenie i wszystkie
rośliny lecznicze, jakie można spotkać ' w różnych najdalszych krajach [...]"
Rozdział czwarty
Jaki pan taki dom: Zamek i otoczenie
Na okres, o którym w tej książce mowa, przypada apogeum klasycznego feudalnego
zamku romańskiego, zbudowanego wokół donżonu i otoczonego kilkoma pierścieniami mu-
rów obronnych.
Pierwsze zamki pojawiły się w epoce Karolingów i były to po prostu budowle drew-
niane na wzgórzu, otoczone pojedynczą lub podwójną palisadą oraz fosą. Lecz od końca X
wieku systemy fortyfikacyjne stale udoskonalano: mury piętrzyły się coraz wyżej, fosy się
pogłębiały; na narożnikach powstawały wysunięte umocnienia, a przede wszystkim kamień
stopniowo wypierał drewno, najpierw przy budowie donżonu, potem we wszystkich umoc-
nieniach flankowych i kurtynach. Arcydziełem fortyfikacji romańskiej jest Chateau-Gaillard,
zamek zbudowany przez Ryszarda Lwie Serce w meandrach Sekwany między 1196 a 1198
rokiem. W pierwszych dekadach następnego stulecia zarysowuje się nowy etap wraz z poja-
wieniem się zamków typu gotyckiego, który charakteryzuje się zmniejszonym obwodem
pierścienia obronnego, większą liczbą wież i umocnień flankowych, bogatszym krenelażem i
bardziej niespokojną sylwetą ogólną; donżon traci na znaczeniu i rozmiarach, jego funkcję
militarną przejmuje potężna narożna baszta, a rolę mieszkalną - lepiej do tego celu przysto-
sowany zamek mieszkalny.
Opiszemy tutaj typowy zamek z końca XII wieku. Zakładamy, że jest on zbudowany z
kamienia, chociaż w tym czasie najbardziej rozpowszechnione były ufortyfikowane budowle
drewniane lub na pół z drewna, a na pół z kamienia, zwłaszcza w Anglii, gdzie postęp w tej
dziedzinie dokonywał się wolniej niż we Francji. Kamień na ogół uchodził za materiał luk-
susowy, zastrzeżony dla najmożniejszych panów, dla królów, książąt i hrabiów. Mało kto z ich
wasali mógł się szczycić, że odziedziczywszy po ojcu dom drewniany, zostawił swemu synowi
murowany. W opisie, mimo że z konieczności schematycznym, dążyć będziemy do jak naj-
ściślejszej wierności. Zamki ówczesne, niezależnie od różnic położenia, indywidualności
budowniczych i przeznaczenia, były wszędzie bardzo do siebie podobne, a to z dwóch po-
wodów: po pierwsze technika oblężnicza wszystkich armii była identyczna (przy tym znacznie
opóźniona w stosunku do techniki fortyfikacji), a po drugie istniały rygorystyczne przepisy
normatywne (dotyczące miejsca, kształtu, rozmiarów), narzucane przez Kościół lub suwere-
nów.
Zamek: mury zewnętrzne
Pierwszy pierścień obronny zamku był chroniony przez umocnienie zewnętrzne, mające osłabiać zbyt
gwałtowny impet napastnika: żywopłoty, rzędy kołków wkopane w ziemię, wały, palisady, wysunięte forty, jak
na przykład tradycyjny barbakan - mały fort drewniany osłaniający wejście na most zwodzony. Fosa była moż-
liwie najgłębsza u stóp muru (niekiedy sięgała ponad 10 m, na przykład w Trematon i w Lassay) i z reguły bardzo
szeroka: 10 m w Loches, 12 w Dourdan, 15 w Tremworth, 22 w Coucy; rzadko wypełniona wodą, zwykle sucha,
częściej o przekroju w kształcie litery V niż U. Jeśli fosa znajdowała się w dostatecznej odległości od muru,
skarpę jej wieńczyła palisada (braie), osłaniająca drogę, która okrążała twierdzę po zewnętrznym kole i służyła
patrolom. Ten pas ziemi zwano szrankami (lices). Właściwy pierścień obronny tworzą grube, ciągły mury, zwane
kurtynami, oraz rozmaite umocnienia flanków, objęte ogólną nazwą wież (tours). Pierścień murów zazwyczaj
wznosi się tuż nad fosą; jego fundamenty wpuszczone są głęboko w ziemię, a dolną część wzmacniają przypory,
które utrudniały oblegającym podkopy i odbijały pociski miotane z wysokości szańca. Zarys murów obronnych
bywa rozmaity, zależnie od właściwości terenu, zawsze jednak otaczają one znaczny obszar. W Coucy mury są
wzniesione na planie trapezu o bokach długości 285 m; w Freteval mają kształt koła o średnicy przeszło 140 m; w
Gisors tworzą wielokąt o 24 bokach i obwodzie ponad 1 km.
Warowny zamek nie przypominał w niczym zwykłego domu mieszkalnego. Wysokość
kurtyn waha się od 6 do 10 m, a grubość od 1,5 do 3 m; jednakże w niektórych warowniach, jak
na przykład w Chateau - Gaillard, grubość muru miejscami przekracza 4,5 m. Wieże, najczę-
ściej koliste, niekiedy czworo- lub wieloboczne, są na ogół o piętro wyższe niż kurtyny.
Średnica ich bywa różna (od 6 do 20 m), zależnie od miejsca, w którym je ulokowano; naj-
potężniejsze stawiano w wysuniętych narożnikach i przy bramie. W środku są puste, podzie-
lone na kondygnacje drewnianymi podłogami, w których pośrodku lub z boku zostawiono
otwory, aby przez nie na linie wciągać aż na najwyższą platformę pociski, potrzebne do obrony
fortecy. Schody natomiast biegły ukryte w grubości muru. Każda kondygnacja stanowiła więc
izbę obsadzoną przez zbrojną załogę. Komin, wpuszczony w mur, umożliwiał rozpalenie
ognia. Nie ma okien lecz strzelnice - wąskie wysokie prześwity, wyraźnie poszerzające się ku
wnętrzu. Na przykład w Freteval strzelnice mają 1 m wysokości i 30 cm szerokości po stronie
zewnętrznej, a 1,3 m po wewnętrznej; utrudniało to przedostanie się strzał napastnika,
obrońcom zaś umożliwiało strzelanie w różnych kierunkach.
Po szczycie obronnego muru biegła aleoir - ścieżka dla patroli, chroniona od zewnątrz
blankowanym parapetem. Służyła wartownikom, a także do komunikacji między wieżami i
jako miejsce, z którego broniono fortecy. Przerwy pomiędzy zębami blankowania osłaniano
niekiedy grubą drewnianą klapą, odchyloną w osi poziomej; za tą klapą mógł kryć się kusznik,
gdy nabijał broń. Podczas wojny ścieżkę poszerzano niekiedy w kierunku zewnętrznym muru,
montując rodzaj ruchomego drewnianego ganku, wysuniętego poza parapet. Te konstrukcje o
różnorodnych formach nazwano hurdycjami. W podłodze ganku były otwory pozwalające
obrońcom na rzucanie pionowo w dół pocisków na napastników znajdujących się u stóp muru.
Od końca XII wieku, zwłaszcza w południowych regionach Francji, zaczęto drewniane hur-
dycje, niezbyt mocne i łatwo zapalne, zastępować przez stałe kamienne konstrukcje, budowane
łącznie z parapetem i nazwane machikułami. Pełniły one te same funkcje co hurdycje, lecz
miały nad nimi tę przewagę, że były solidniejsze i umożliwiały miotanie pionowo pocisków,
które się odbijały od skarp kurtyny.
W pierścieniu murów było zwykle kilka furt, tak wąskich, że mógł przez nie przejść
tylko pieszy człowiek, i tylko jedna wielka brama, ufortyfikowana ze szczególnym staraniem,
ponieważ na niej z reguły skupiała się siła nieprzyjacielskiego natarcia. Po obu stronach bramy
wznoszono wieże, na których czuwały straże, a dostępu broniła fosa i wysunięty przed nią
barbakan. Skrzydła bramy, zrobione z twardych desek i okute żelazem, podpierano dodatkowo
w czasie natarcia olbrzymimi belkami, aby brama mogła wytrzymać ciosy taranów. Przed
bramą opuszczano bronę - kratę z drewnianych drążków wzmocnioną żelaznymi okuciami.
Bronę nakrywała ruchoma część mostu zwodzonego, gdy był on podniesiony. W latach, o
których mowa, nie była to jeszcze skomplikowana konstrukcja, lecz po prostu kładka opusz-
czana pionowo za pomocą łańcuchów i kołowrotu. Pomimo tych środków obronnych, główna
brama była najsłabszym punktem fortecy i przez nią nieprzyjaciel jeśli miał dość sił - mógł się
wedrzeć do zamku.
Zamek: mury wewnętrzne
Tak się przedstawiał pierwszy pierścień obronny. Każdy godny uwagi zamek posiadał
co najmniej jeszcze dwa pierścienie, mniejsze, lecz zbudowane według tych samych zasad
sztuki fortyfikacji (fosy, palisady, kurtyny, wieże, parapety, bramy i mosty). Odległość między
nimi była znaczna, toteż zespół zamkowy stanowił małe warowne miasto.
Wróćmy do przykładu Freteval, gdzie mury są doskonale koncentryczne: średnica
pierwszego pierścienia mierzy 140 m, drugiego 70, a trzeciego 30. Ten ostatni, nazywany
“koszulą", znajduje się z reguły tuż obok donżonu, broniąc do niego dostępu.
Przestrzeń między pierwszym a drugim pierścieniem murów zajmował dziedziniec
gospodarczy, czyli baille (“szaflik"). Tu mieściła się prawdziwa osada, a w niej domy chłopów
pracujących na pańskiej rezerwie, warsztaty i mieszkania nadwornych rzemieślników (kowali,
cieśli, murarzy, krawców, stelmachów), spichlerze, stajnie, piekarnia, młyn, tłocznia, studnia,
źródło, niekiedy rybna sadzawka, pralnia i kramy kupców. Układ uliczek i zabudowy był, jak
w innych ówczesnych miasteczkach, chaotyczny, ale pod koniec panowania Filipa Augusta,
gdy zespoły zamkowe planuje się bardziej metodycznie, pojawia się tendencja do odsuwania
tej zabudowy podgrodzia pod wewnętrzne ściany kurtyn, aby usprawnić ruch. Stopniowo też
to przyzamkowe miasteczko przenosi się poza fosę, a jego mieszkańcy, podobnie zresztą jak
cała ludność pańskich włości, chroni się za mury tylko w razie poważnego zagrożenia.
Między drugim a trzecim pierścieniem obronnym znajduje się wyższy dziedziniec,
również zabudowany; tu bowiem ma swoje kwatery załoga, tu stoi pańska kaplica, pańska
stajnia, psiarnie, gołębniki i sokolarnie, składy żywności, kuchnie i cysterny.
Stojący za “koszulą" donżon, rzadko umieszczony pośrodku, zazwyczaj w głębi, na
najbardziej niedostępnym miejscu, służył za mieszkanie pana i zarazem był militarnym jądrem
fortecy; góruje nad całością, przekraczając często wysokość 25 m: w Etampes wynosi ona 27,
w Gisors 28, w Houdan, Dourdan i Freteval 30, w Chateaudun 31, w Tonquedec 35, w Loches
40, w Provins 45. Bywa zbudowany na planie kwadratu (Tower w Londynie), prostokąta -
(Loches), sześciokąta (Tournoel), ośmiokąta (Gisors), lub jest czteroczęściowy (Etampes).
Najczęściej jednak ma kształt cylindryczny o średnicy od 15 do 20 m i murach grubości 3 do 4
m.
Podobnie jak wieże, donżon był podzielony na kondygnacje drewnianymi podłogami.
Ze względów bezpieczeństwa donżon miał tylko jedne drzwi wejściowe na wysokości
pierwszego piętra, czyli co najmniej 5 m ponad ziemią. Wchodziło się po drabinie, po rusz-
towaniu czy też po kładce przerzuconej z przedpiersia najbliższego muru. W każdym razie
było to urządzenie, które dawało się łatwo i szybko usunąć w razie napaści. Na pierwszym
piętrze znajdowała się wielka sala, niekiedy sklepiona, stanowiąca ośrodek domowego życia.
Tam pan zasiadał do stołu, przyjmował gości i wasali, a nawet zimą sprawował sądy. Na
wyższym piętrze mieściły się sypialnie pana i jego żony; prowadzą do nich wąskie schody,
wpuszczone w grubość muru. Na trzecim piętrze były zbiorowe sypialnie pańskich synów i
córek, sług i domowników. Tam także mogli nocować goście. Szczyt donżonu podobny jest do
szczytów murów obronnych, osłonięty parapetem, z gankiem, hurdycjami lub machikułami.
Wznosi się nad nim wieżyczka, z której wartownik nieustannie przepatruje okolicę. Parter pod
wielką salą jest ciemny, bez okien i bez drzwi, tak że nikt nie mógł wejść tam z zewnątrz.
Jednakże nie pełnił on funkcji więzienia czy lochu, jak mniemali niektórzy dziewiętnasto-
wieczni archeologowie, lecz służył za magazyn, gdzie trzymano wino, drwa, ziarno i broń. W
niektórych donżonach tę samą rolę grała podziemna komora; niekiedy znajdowała się tam
studnia i łaźnia, niekiedy zamaskowane wejście do tunelu prowadzącego z zamku daleko na
równinę, lecz taki tunel należał do rzadkości, a jeśli nawet w którymś zamku istniał, służył
raczej do przechowywania w chłodzie prowiantu dla wojska niż jako tajemna droga ucieczki,
romantycznej lub rozpaczliwej.
Donżon: dekoracje wnętrza i umeblowanie
Żeby opisać wnętrze wielkopańskiego mieszkania, wystarczy wymienić jego trzy
charakterystyczne cechy: prostota rozplanowania, skromność ozdób, niewielka liczba mebli.
Mówiliśmy już, jaki był rozkład izb we wnętrzu donżonu. Wypada dodać, że nie inaczej wy-
glądało wielkopańskie mieszkanie w miejskim pałacu (książęcym lub biskupim) lub też w nie
ufortyfikowanych rezydencjach, które się rozpowszechniły w południowej Anglii już w po-
czątkach XIII wieku: budynek stawiano na planie wydłużonego prostokąta, nie zaś kwadratu
lub koła, lecz główna sala w dalszym ciągu znajdowała się na pierwszym piętrze; z ze-
wnętrznym otoczeniem łączą ją kamienne schody, a z kaplicą i innymi częściami mieszkania
(na tym samym lub wyższym piętrze) liczne korytarze. Parter, sklepiony i słabo oświetlony,
służył za skład lub pomieszczenie dla straży.
Wróćmy wszakże do donżonu i jego wielkiej sali. Chociaż bardzo wysoka (7 do 12 m)
i przestronna (50 do 150 m
2
), jest to zawsze jedna izba. Niekiedy dzielono ją zasłonami na
mniejsze izby, ale było to urządzenie prowizoryczne, stosowane w określonych okoliczno-
ściach. Trapezoidalne framugi okien i głębokie wnęki w ścianach mogą po odgrodzeniu
stworzyć małe pomieszczenia. Okna to wnęki, bardziej wysokie niż szerokie, sklepione po-
środku, wycięte w grubości muru niczym strzelnice i wyposażone w kamienną ławę, na której
można siedzieć rozmawiając lub wyglądając na dwór. Okno rzadko było oszklone; na szkło,
bardzo kosztowne, pozwalały sobie tylko kościoły. W pańskiej rezydencji wstawiano w otwór
okienny kratę trzcinową czy metalową, przesłaniano go woskowanym płótnem albo nasyco-
nym oliwą pergaminem, rozpiętym na osobnej ramie, a dodatkowo zabezpieczano okiennicą
drewnianą, częściej wewnętrzną niż zewnętrzną, którą zresztą nie zawsze zamykano na noc,
jeśli w wielkiej sali nikt nie spał. Okna te, mimo że nieliczne i stosunkowo niewielkie, prze-
puszczały dostateczną ilość światła, by rozjaśnić salę w dni letnie. Wieczorami i zimą oświe-
tlenie to uzupełniano nie tylko ogniem na kominku, lecz także smolnym łuczywem, łojowymi
świeczkami i lampami oliwnymi zawieszonymi u sufitu i na ścianach. Tak więc oświetlenie
wnętrza było zarazem źródłem ciepła i dymu, nie mogło wszakże zwalczyć wilgoci, tej plagi
średniowiecznych mieszkań. Podobnie jak szyby, świece woskowe były przywilejem tylko
najbogatszych domów i kościołów.
Podłogi, czy to drewnianej, czy z ubitej ziemi, czy - co rzadsze z płyt kamiennych,
nigdy nie pozostawiano nagiej. W zimie zaściełano ją słomą, posiekaną na sieczkę lub sple-
cioną w grube maty. Wiosną i latem słomę zastępowało sitowie, gałązki lub kwiaty (lilie,
mieczyki, kaczeńce). Pod ścianami rozkładano pachnące zioła i aromatyczne rośliny, jak mięta
czy werwena. Wełniane kobierce i haftowane makaty, którymi okrywano ławy, na ogół
znajdowały się tylko w sypialniach, w wielkiej sali rozkładano na podłodze skóry zwierzęce i
futra.
Sufit, stanowiący jednocześnie podłogę górnej kondygnacji, zostawiano zazwyczaj w
stanie surowym, ale w XIII wieku zaczęto go niekiedy malować, wykorzystując belki i kase-
tony, by stworzyć geometryczny deseń, fryz heraldyczny czy też dekoracje z rozsianymi mo-
tywami zwierzęcymi. Podobne motywy stosowano również na ścianach, lecz te najczęściej
malowano na jednolity kolor (ze szczególnym upodobaniem do żółtej i czerwonej ochry) albo
zdobiono deseniem linearnym, naśladującym mur z kamienia ciosanego, lub kwadratami na
wzór szachownicy. Jednakże w domach książęcych nie należały do rzadkości freski, przed-
stawiające sceny alegoryczne i historyczne, zaczerpnięte z legend, Biblii lub współczesnej
literatury. Wiemy, na przykład, że król Anglii Henryk III lubił sypiać w pokoju, którego ściany
ozdobione były epizodami z życia Aleksandra Wielkiego, bohatera szczególnie w średnio-
wieczu podziwianego. Ale był to luksus dostępny monarsze. Wasal niższego stopnia w swoim
drewnianym donżonie musiał się zadowolić ścianą prostą i nagą, a chcąc ją przyozdobić
wieszał na niej włócznię i tarczę.
Tkaniny, podobnie jak malowane ściany, najczęściej były jednobarwne, niekiedy
zdobione deseniem geometrycznym, roślinnym lub scenami figuralnymi. Nie były to jeszcze
prawdziwe makaty (na ogół sprowadzane ze wschodu), lecz hafty wyszywane na grubym
płótnie, jak słynna “tkanina królowej Matyldy", przechowywana po dziś dzień w Bayeux.
Służyły do rozmaitych celów: aby zamaskować jakieś drzwi lub okno, podzielić wielką salę na
kilka “sypialni". Toteż często używano wyrazu chambre nie jako nazwy pokoju sypialnego,
lecz dla określenia zbioru tych makat, haftów i tkanin, którymi zdobiono wnętrza, nadając im
przez to indywidualne znamię, i które zabierano ze sobą wyruszając w podróż. Był to pod-
stawowy element dekoracji i wyposażenia wielkopańskich mieszkań.
Meble robiono w XII wieku wyłącznie z drewna. Przesuwano je ustawicznie z miejsca
na miejsce, gdyż - z wyjątkiem łóżka - żaden z nich nie miał określonej i tylko jednej funkcji:
tak więc skrzynia, zasadniczy ówczesny mebel, mogła służyć za szafę, za stół i za ławę, przy
czym w tym ostatnim przypadku dodawano do niej niekiedy oparcie lub nawet poręcze.
Lecz skrzynia pełniła funkcję ławy tylko przygodnie, meblami przeznaczonymi spe-
cjalnie do siedzenia były wieloosobowe ławy, nieraz podzielone na stalle, i jednoosobowe
stołki bez oparcia (sellettes). Fotel był zastrzeżony dla pana domu lub najdostojniejszego
gościa. Giermkowie i panny siadywali na snopkach słomy, niekiedy nakrytych haftowaną
tkaniną, albo wprost na podłodze, podobnie jak służące i służący. Kilka desek położonych na
kozłach zastępowało stół, ustawiany pośrodku wielkiej sali w godzinach posiłków. Stół ten był
długi, wąski i wyższy niż nasze dzisiejsze stoły. Biesiadnicy zasiadali po jednej tylko stronie,
druga pozostawała wolna, aby usługujący mieli swobodę ruchów. Prócz skrzyń, w które się
wrzucało byle jak zastawę stołową, naczynia, odzież, srebro i mapy, bardzo mało było mebli
do przechowywania rzeczy: czasem jakaś szafa, jakiś kredens, rzadziej pomocnik z nadstawą
otwartych półek, na których zamożni mogli z dumą wystawiać cenną porcelanę lub dzieła
kunsztu złotniczego. Często rolę mebli pełniły nisze w murach, zasłonięte kawałkiem tkaniny
lub okiennicą. Odzieży nie układano płasko, lecz zwijano w rulon i przesypywano aroma-
tycznymi ziołami. W rulon zwijano też mapy sporządzane na pergaminie, a potem wsuwano je
do płóciennych worków, które spełniały niejako funkcje kasy ogniotrwałej i zawierały prócz
map kilka skórzanych sakiewek.
Jeśli do tej listy dodamy kilka szkatułek, kilka bibelotów, kilka przedmiotów związa-
nych z praktykami religijnymi (relikwiarz, kropielnica), będziemy mieli mniej więcej pełny
obraz sprzętów zdobiących wielką salę donżonu. Jak widać, nie było to bogate umeblowanie,
ale jeszcze skromniej przedstawiały się sypialnie: łóżko i skrzynia w pokoju mężczyzny, łóżko
i coś w rodzaju toalety w pokoju kobiety. Nie było tam ani ław, ani foteli, siadało się na wy-
pełnionych słomą płóciennych workach, na podłodze albo na łóżku. Łóżko było olbrzymie,
kwadratowe, niekiedy bardziej szerokie niż długie; nie było w zwyczaju sypianie samotnie.
Nawet jeśli właściciel zamku i jego małżonka mieli osobne sypialnie, dzielili na ogół wspólne
łoże. W sypialniach ich synów, córek, sług i gości łoża również były zbiorowe. Kładziono się
do nich po dwie, po cztery czy nawet po sześć osób razem.
Łóżko możnego pana stało na wzniesieniu, głowami do ściany, nogami w kierunku
kominka. Drewniana konstrukcja tworzyła rodzaj baldachimu, z którego zwisały kotary, od-
gradzające śpiących. Pościel niewiele się różniła od naszej dzisiejszej. Na siennik lub materac
kładziono puchowy piernat i okrywano go prześcieradłem. Drugie prześcieradło, podłożone
pod przykrycie, zwisało luźno, nie obtykano go po bokach. Wszystko to nakrywano kapą
bawełnianą lub puchową, pikowaną jak nasze kołdry puchowe. Wałek i poduszki, obciągnięte
powłoczkami, przypominały te, które dziś są w użyciu. Bielizna pościelowa, lniana lub je-
dwabna, zdobiona była haftami, kołdra wełniana podbita futrem gronostajów lub popielic. U
mniej zamożnych jedwab zastępowano zgrzebnym płótnem, a wełnę - szerszą (serge).
W tym miękkim i przestronnym łożu (tak szerokim, że przy prześciełaniu trzeba się
było posługiwać kijkiem) sypiali ludzie zazwyczaj nago, głowę tylko osłaniając czepkiem.
Przed położeniem się rozwieszano odzież na wieszaku, utworzonym z pręta sterczącego ze
ściany pośrodku sypialni równolegle do łóżka. Ale koszulę zdejmowano dopiero później, już w
łóżku, i wsuwano ją zwiniętą pod poduszkę, aby natychmiast po przebudzeniu o świcie włożyć
ją przed wstaniem.
Na kominku w sypialni ogień nie palił się stale. Rozpalano go tylko w te wieczory, gdy
zamierzano czuwać do późna i zabawiać się w rodzinnym gronie w tym pokoju, przytulniej-
szym od wielkiej sali. Tam bowiem kominek był olbrzymi, palenisko przystosowane do
wielkich kłód, a stojące przy nim ławy mogły pomieścić kilkanaście czy nawet dwadzieścia
osób. Stożkowaty okap i wysunięte z węgarów wsporniki tworzyły jak gdyby chatę we wnę-
trzu sali. Ogromnej nadstawy komina nie ozdabiano niczym, dopiero w początkach XIV wieku
przyjmie się zwyczaj umieszczania na niej rodzinnych herbów. Niektóre sale, szczególnie
wielkich rozmiarów, miały aż dwa (a czasem nawet trzy) kominki, ulokowane nie przy dwóch
odległych od siebie ścianach, lecz oba przy tej samej. W Anglii, w najskromniejszych don-
żonach kominek nie wspierał się o ścianę, lecz znajdował się pośrodku sali: duży płaski kamień
służył za palenisko, a piramida z cegieł i drewna tworzyła prymitywny okap.
Życie codzienne na zamku
Życie w obrębie zamku znamionowała monotonia. Twierdza ożywiała się tylko w kilku
dniach, rozproszonych pomiędzy Wielkanocą a Zaduszkami, gdy pełniła swoją funkcję
ośrodka militarnego, politycznego i ekonomicznego, a więc z okazji jarmarku lub święta, po
żniwach i winobraniu albo gdy nadchodził termin płacenia daniny, zwołania wyprawy wo-
jennej (ost) albo sesji sądowej. Okazje te były nieczęste, większość dni upływała smutno i bez
wydarzeń. Mężczyźni nudzili się, spędzali więc jak najwięcej czasu poza domem, na polo-
waniach, turniejach czy w polu. Wyładowywali energię w nieustannych kłótniach z sąsiadami,
w oczekiwaniu na daleką wyprawę, która otworzyłaby im nowe, cudowne horyzonty. Kobiety
czekały na powrót mężczyzn w niewygodnej sali donżonu, zabijając czas haftem lub przy
kądzieli.
Wobec jednostajności codziennego życia łatwo zrozumieć, że każdego gościa witano z
radością, czy był to pielgrzym, który opowieściami o swoich wędrówkach pobudzał do ma-
rzeń, czy żongler zabawiający widzów akrobatycznymi sztuczkami, czy trubadur, który za-
chwycał słuchaczy poematami o przygodach króla Artura i jego rycerzy, a tym bardziej, gdy
się trafił gość dostojny, godny noclegu w najokazalszej sypialni, przytykającej do sypialni
właściciela zamku i ozdobionej tym wszystkim, czym gospodarz szczyci się w swoim dobytku.
Wiek XII znał cnotę gościnności. Na zamku czy w chłopskiej chacie każdy gość znajdował
miłe przyjęcie. Posłuchajmy opowieści Chretiena de Troyes o tym, jak przyjęto Lancelota i
dwóch jego towarzyszy w domu pewnego wasala niższego stopnia:
“Wyjechawszy z lasu zobaczyli dwór rycerski. Pani domu siedząca przed wejściem wydawała
się bardzo przyjazna. Na widok przybyszów zerwała się z miejsca, wybiegła na ich spotkanie,
przywitała z radością i rzekła: «Witajcie! Chętnie was przyjmę w swoim domu. Zsiądźcie z ko-
ni, znajdziecie u nas gościnę.» «Dziękujemy ci, o, pani. Skoro taka twoja wola, zsiądziemy z
koni i spędzimy tę noc u ciebie w gościnie.»
Zeskoczyli z siodeł, pani zaś, mając licznych domowników. kazała odprowadzić konie
do stajni. Przywołała synów i córki; wszyscy przybiegli natychmiast: rycerze, dworki,
uprzejmi panicze, prześliczne panny. Pani nakazała synom, żeby rozsiodłali wierzchowce i
zajęli się nimi troskliwie, co też chętnie zaraz uczynili. Córkom zaś poleciła, aby odebrały od
gości broń, co też niezwłocznie uczyniły, po czym każdemu z nich podały krótki kaftan do
włożenia przez głowę. Zaprowadzono ich do domu, pięknie urządzonego. Pana nie zastali,
gdyż polował wraz z dwoma synami w lasach, lecz wkrótce potem powrócił. Jak przystało
dobrze wychowanym dzieciom, wszystkie wyszły witać ojca i odebrać od niego upolowaną
zwierzynę. Powiedziały mu też: «Panie ojcze, masz w domu gości, dwóch rycerzy. «Bogu
niech będą za to dzięki!» - odparł.
Podczas gdy ojciec i dwaj synowie witali się z gośćmi, reszta domowników krzątała się
żwawo. Każdy miał wyznaczoną część pracy przy przygotowaniach do posiłku; jedni zapalali
łojówki, drudzy podawali ręczniki i miski do mycia rąk, a przyniósłszy wodę nie szczędzili jej
i nalewali hojnie. Wszyscy się obmyli, zanim siedli do stołu. Prawdziwie niczego nie brako-
wało w tym domu i wszystko tam było bardzo miłe."
Dom chłopski
Dom chłopski to najczęściej nędzna chata, mniej więcej taka sama we wszystkich re-
gionach. Jedynie w materiale, jakim się posługiwano, występowały pewne różnice, zależne od
lokalnych warunków. Ściany były albo całe z drewna, albo z łat, tworzących jak gdyby pry-
mitywną konstrukcję strychulcową, i z polepy, sporządzonej z mieszaniny gliniastej ziemi i
sieczki. W środkowej i południowej Francji polepę zastępowała często zwykła ubita ziemia.
Dach, z otworem dającym ujście dymowi, kryto zwykle strzechą, rzadziej gontem lub da-
chówką. Otwory w ścianach nieliczne i małe, zazwyczaj jedne tylko drzwi i jedno okno z
drewnianą okiennicą zamykaną od wewnątrz.
Mieszkanie składało się z jednej izby, z wnękami na łóżka i prymitywną kuchnią,
ściany były nagie, sufit niski, a podłogę stanowiło klepisko przysypane trocinami lub sianem.
Tam chłopska rodzina pracowała, przyjmowała gości, gotowała posiłki, jadała i sypiała.
Umeblowanie było równie liche i niewygodne jak budynek: wielka dzieża - jej rozmiary
świadczą o zasobności rodziny - jedna czy dwie ławy, kilka stołków, jedno lub kilka łóżek, na
których sypiało od dwóch do ośmiu osób. Stół, jeśli w ogóle był, składał się ze starych drzwi
położonych na kozłach. Ale sprzęty te, chociaż toporne, wyciosane z dębowych desek siekierą,
były bardzo mocne i przekazywano je z pokolenia na pokolenie.
Dom rzadko podpiwniczano, częściej do jednej z jego ścian zewnętrznych przytykała
płytka, na pół w ziemi zagłębiona piwnica, natomiast nad izbą z reguły był strych, na .który
wchodziło się po drabinie z zewnątrz. Tam rolnik przechowywał to, co miał najcenniejszego:
ziarno. Liczba i rozmiary zabudowań gospodarczych otaczających chatę bywały różne, po-
dobnie jak rozmiary dzieży, zależnie od zamożności właściciela. Zamożny rolnik, pierwszy w
swojej wsi, miał stodołę na zboże, słomę i siano, szopę, gdzie przechowywał pług i inne na-
rzędzia, oborę, owczarnię, chlew lub kilka chlewów, niekiedy także stajnię. Prosty wyrobnik
nie miał nic takiego, a skąpy zbiór siana, kilka narzędzi, kilka kur trzymał w tej samej izbie, w
której jadał, sypiał i żył z całą rodziną. Tak samo różniły się cottiers - małe ogródki za chatami.
Najbiedniejsi poprzestawali na grządce rzepy i ziół, zamożniejsi hodowali piękne warzywa,
owoce, winorośl i rośliny włókiennicze.
Chłop, tak samo jak właściciel zamku, nie spędzał wiele czasu w domu. Latem i zimą
przebywał najczęściej w polu, w ogrodzie, na rzece, w młynie, na targu czy w drodze. Chłop,
podobnie jak pan, nie był zbytnio do swojego domu przywiązany i nie starał się go upiększyć
ani urządzić wygodniej. Zresztą zdobywanie nowych gruntów pod uprawę i konieczność
stosowania systemu trójpolowego zmuszały rolnika do niemal wędrownego trybu życia. Na-
wet w obrębie włości swojego seniora czynszownik często zmieniał działkę i w związku z tym
miejsce zamieszkania.
Rozdział Piąty
Pora siadać do stołu
O tym, jak się ludzie średniowiecza odżywiali, wiemy niewiele, gdyż znamy niemal
wyłącznie jadłospisy wspaniałych książęcych uczt z XIV wieku oraz malownicze przepisy
kulinarne, zawarte w licznych rozprawach i przeznaczone dla bogatych mieszczan, nie
wcześniejsze jednak niż z połowy XIII wieku. Prawie nic nam nie wiadomo o sposobach od-
żywiania się w latach poprzedzających tę datę, zwłaszcza jeśli chodzi o chłopstwo. Wobec
braku źródeł dotyczących specjalnie tych zagadnień, trzeba je studiować pośrednio, wycią-
gając wnioski z danych o metodach rolniczych i o wymianie handlowej. Nawet wtedy, gdy
chcemy się dowiedzieć czegoś o sposobie życia arystokracji, badania aspektów ekono-
micznych systemu feudalnego okazują się bardziej pouczające niż ściśle techniczne informacje
zawarte w tekstach narracyjnych i literackich. Poematy dworskie, tak bogate w opisy rytuałów
związanych z posiłkami, skąpią szczegółów co do podawanych dań i sposobu ich przyrzą-
dzania. Jakaś niepojęta literacka pruderia powstrzymuje często autorów od opowiadania, czym
ich bohaterowie się posilali. Wiemy tylko, że “jedli obficie i smacznie". Oto charakterystyczny
przykład:
“Służba ustawiła stół i przygotowała, co trzeba, do posiłku. Umywszy ręce trzej biesiadnicy
nie zwlekając siedli za stołem. Znudziłbym was wszakże wyliczaniem mięsiwa, które im po-
dawano. Lepiej więc uczynię pomijając to milczeniem. Oszczędzę słuchaczom nudy, a sobie
niepotrzebnego trudu. Nie skłamię wszakże, jeśli wam powiem, że mięsiwa było w bród, a
przednich win tyle, ile kto zapragnął."
Powściągliwość autorów jest tym bardziej godna ubolewania, że na omawiany okres
przypada przełom w sposobie odżywiania się, spowodowany postępem rolnictwa, wprowa-
dzeniem nowych upraw i wzrostem wydajności; rozwój hodowli umożliwia większe spożycie
mięsa; produkty zbożowe przestają być jedynym pożywieniem klas niższych; obsesyjny lęk
przed głodem słabnie, ożywia się cyrkulacja produktów, zmieniają się gusta, wysubtelniają
obowiązujące przy stole obyczaje.
Mimo luk w dokumentacji można odtworzyć niemal kompletny obraz tego, co się po-
jawiało na stołach pańskich i chłopskich pod koniec XII wieku. Najmniej wiemy nie o rodzaju
spożywanych produktów, lecz o sposobie ich przyrządzania (literatura często na ten temat
fantazjuje), a zwłaszcza o ilościach spożywanych przy każdym posiłku; nie chodzi nam o dni
obżarstwa i ucztowania, lecz o rzeczywistość dni powszednich.
Pożywienie chłopów
Podstawą pożywienia chłopów, zarówno wolnych, jak niewolnych, były produkty
zbożowe, nie zawsze spożywane w postaci chleba; nie wszystkie zresztą do tego się nadają.
Najczęściej gotowano z nich polewki lub pieczono podpłomyki. Najbardziej rozpowszech-
nione były żyto, jęczmień i pszenica, często siane i zbierane razem, tak by otrzymać mieszankę
na ciemny, szarawy chleb. W okolicach górskich uprawiano orkisz, a w prowincjach połu-
dniowych różne odmiany prosa. Owies używany był głównie jako składnik zupy, obok sie-
mienia konopnego, jarzyn ogrodowych (bób, groch, purchawki, kapusta) i owoców drzew
rosnących dziko (kasztany, żołędzie). Dopiero w końcu średniowiecza zaczęto pewne odmiany
zbóż przeznaczać na paszę dla zwierząt.
Jednakże już w XII wieku poprawa warunków bytu i względny wzrost zamożności
pozwalały chłopu żywić się nie tylko chlebem, podpłomykami i polewkami. Duży pożytek
dawał drób, dostarczając jaj (które spożywano w dużych ilościach) oraz mięsa (kurczaki,
kapłony, gęsi); umożliwiało to płacenie w naturze należnych panu świadczeń. Wyrabiano też
sery, ostre lub łagodne, przyprawiane ziołami lub nie, przeważnie nie z krowiego, lecz z
owczego mleka. Ryby kupowano solone albo wędzone (głównie śledzie) czy też łowiono -
zwykle potajemnie w najbliższej rzece lub w jeziorze. Oprócz jarzyn już wyżej wymienionych,
uprawiano w skromnych ogródkach za chatą soczewicę, fasolę, cebulę, czosnek, rzepę i pory.
Nie tylko sady, lecz również żywopłoty, łąki i lasy dostarczały mnóstwa owoców, jabłek i
gruszek, a także morw, śliwek, niespliku, jarzębin, orzechów włoskich i laskowych, borówek i
przeróżnych jagód. Warto zwrócić uwagę na pewną zabawną ciekawostkę: gdy w tekście jest
mowa o owocu bez podania bliższej nazwy, oznaczało to we Francji jabłko, lecz w Anglii -
gruszkę. Wreszcie, oprócz drobiu i drobnej zwierzyny, zdobywanej kłusowniczymi sposoba-
mi, jadano wieprzowinę. Świniobicie odbywało się w grudniu, ale mięso solono, aby się nim
żywić przez czas możliwie jak najdłuższy.
Zarówno do potraw zbożowych, jak do mięsa i ryb ówczesna kuchnia chłopska stosuje
mnóstwo przypraw i ziół aromatycznych (czosnek, gorczyca, mięta, pietruszka, macierzanka
itp.). Potrawy smażone, pieczone lub z rożna, należały do rzadkości, najczęściej występowały
w postaci pośrednie j między zupą a potrawką, mocno przyprawione, w sosach robionych z
miąższu chleba, soku zielonych winogron, cebuli i orzechów; niekiedy dodawano też ziarnko
pieprzu lub odrobinę cynamonu, kupowane na wagę złota u kupców korzennych.
Oczywiście na takie dania mógł sobie pozwolić tylko zamożny rolnik. Dla rzeszy
wolnych i niewolnych chłopów podstawowym pożywieniem był chleb i polewka, a inne wy-
mienione wyżej produkty stanowiły dodatek lub też pożywienie odświętne. Lud w XII wieku
żył wciąż jeszcze w lęku przed nieurodzajem zbóż. Z powodu niskiej wydajności rolnictwa i
nieznajomości lepszych sposobów przechowywania produktów nie mógł się zaopatrzyć w
zapasy większe niż na jeden rok, toteż zawsze był zdany na łaskę lub niełaskę warunków
klimatycznych. Niedostatek i głód, chociaż mniej dotkliwe niż w XI, a nawet w XIV wieku,
zdarzały się wszędzie dość często. Mimo pewnych postępów, lęk przed głodem i obsesyjna
troska o żywność nie zniknęły. Świadczą o tym chłopskie baśnie, w których zazwyczaj mły-
narz występuje jako zdrajca gnębiący lud głodem, rzeźnik jest postacią urzekającą, a rozmaite
wersje opowieści o rozmnożeniu chleba zajmują wiele miejsca. W folklorze i w literaturze roi
się od historyjek o kradzieży produktów żywnościowych, ., od scen obżarstwa lub legend o
przemienianiu różnych najpospolitszych substancji w cudowne jadło. Tak na przykład w
Roman de renart (Opowieści o lisie) głód jest głównym bodźcem pobudzającym lisa do wy-
stępków, a większość jego przygód zaczyna się od stwierdzenia pustek w spiżarni.
“Było to w porze, kiedy lato się kończy, a zima już nadchodzi. Lis doznał gorzkiego zawodu,
kiedy stwierdził, że zapasy w jego domu już się wyczerpały. Nie miał nic, czym by się poży-
wić, i ani grosza żeby kupić prowiant, nic, czym by mógł pokrzepić siły. Z konieczności więc
wyruszył w drogę..."
Pożywienie panów
Pożywienie panów, tak samo jak chłopów, bardziej zależało od stanu majątkowego niż
od okolicy, w której mieszkali. Pan na skromnym zamku w Maine lub w Poitou żywił się nie
inaczej niż niezamożny rycerz w Kent. U jednych i drugich trzy zasadnicze posiłki codzienne
podobniejsze były do posiłków dostatniego rolnika niż do tego, co podawano na stołach ich
suzerena, króla Anglii.
Nie trzeba jednak przesadzać, jak często czynią autorzy rycerskich poematów epickich,
w opisach wspaniałości królewskich uczt w interesującym ras okresie. Tak bywało dopiero
później. Najstarsze, niepodważalne świadectwo historyczne, zawierające opis wielkiego ban-
kietu wydanego przez króla Francji, przekazał nam Joinville, opowiadając, jak Ludwik Święty
podejmował swojego brata Alfonsa z Poitiers w murach miasta Saumur w 1241 roku.
Wprawdzie zbytkowne jadło było już. “pierwszym z luksusów" - jak to pięknie wyraził Ja-
cques Le Goff lecz w omawianej tu epoce nie istniał jeszcze snobizm każący' się prze ścigać w
kulinarnym wyrafinowaniu. Oczywiście, grzechy obżarstwa i łakomstwa mnożyły się na
wszystkich szczeblach arystokratycznego środowiska, które przynajmniej raz na tydzień (albo
i dwa razy) oddawało się uciechom stołu, lecz prawdziwa sztuka gastronomiczna nie grała
wielkiej roli. Rozkwitnie dopiero w drugiej połowie XIII wieku w związku ze wzrostem zna-
czenia bogatego mieszczaństwa, które wcześniej niż szlachetnie urodzeni zaczęło traktować
wyszukaną kuchnię jako dowód społecznego awansu, a nawet swoistej etyki. Możni panowie
XII wieku nie komplikowali uciech stołu subtelnościami ani motywami ideologicznymi. Z
równą łatwością poprzestają na najskromniejszym posiłku, jak objadają się, gdy los tak zdarzy.
Rycerze Okrągłego Stołu na przemian to ucztowali na dworze króla Artura, to wędrowali o
pustym żołądku w poszukiwaniu przygód i wdzięcznie przyjmowali kromkę chleba i kubek
wody od gościnnego pustelnika. To są jednak literackie skrajności. Co naprawdę jadał zacny
pan i jego świta w wielkiej sali donżonu, który nie był ani zamkiem Camelot, ani chatą ana-
chorety?
W porównaniu z chłopskim, pożywienie panów różni się przede wszystkim tym, że
podstawą jego nie są produkty zbożowe, lecz mięso. Panowie nie żywią się więc polewkami
ani podpłomykami, jadają niewiele chleba, za to mnóstwo rozmaitego mięsa. Ponieważ do nich
należy przywilej polowania, mają pod dostatkiem zwierzyny: jelenie, sarny, daniele, dziki,
zające, przepiórki, kuropatwy, bażanty; w niektórych regionach także kormorany, głuszce,
koziorożce, a nawet niedźwiedzie. Poza tym drób specjalnie hodowany w tym celu: gęsi, ka-
płony, kurczęta, gołębie, ale także pawie, łabędzie, siewki, czaple, żurawie, bąki podawane od
wielkiego święta (do kaczek odnoszono się pogardliwie). Wreszcie było mięso zwierząt
rzeźnych, przede wszystkim wieprzowe. Koniny nie jadano nigdy, a woły aż do połowy XIII
wieku hodowano głównie do pracy w polu, owce zaś na wełnę.
Nie brak też na pańskim stole ryb. Jada się je świeże, jeśli pochodzą z wód słodkich
(specjalnie ceniono łososia, węgorza, minoga i szczupaka) lub, mniej chętnie, suszone, solone i
wędzone, jeśli pochodzą z morza. Natomiast raczono się mięsem niektórych waleni (wielo-
ryby, morświnie), a nawet rekinów - rzadko, ze względu na ich zły smak. Z wyjątkiem ostryg
(gotowanych) spożywano niewiele mięczaków, podobnie jak i skorupiaków. Ryby i mięso -
czy to smażone, gotowane czy przerobione na pasztet - podaje się zawsze w sosie lub na-
dziewane farszem, komponowanym z mnóstwa przypraw korzennych i aromatycznych, czy to
uprawianych w ogrodach (cebula, czosnek, pietruszka, koper, szczaw, trybula), czy rosnących
dziko (tymianek, mięta, majeranek, rozmaryn, grzyby) lub sprowadzanych ze Wschodu
(pieprz, cynamon, kminek, goździki). Głównymi składnikami wszystkich sosów był pieprz,
mięta i wino zaprawione miodem.
“Ziele" (herbes, jak nazywano wszystkie warzywa), którego wiele odmian uprawiano
w ogrodach, nie cieszyło się powodzeniem w dni mięsne. Jadano je za to w dni postne lub jako
lekkie dietetyczne danie. Do mięsa nie podawano zazwyczaj nic prócz kilku listków sałaty
(zwłaszcza sałaty liściastej i rzeżuchy) lub gotowane owoce (gruszki, morele, śliwki). Po
serach, które niezależnie od regionu były takie same (wszędzie wyrabiano zarówno ostre, jak
łagodne, aromatyzowane lub nie), wiele miejsca w jadłospisie zajmowały desery, przeważnie
słodkie ciasta (placki, torty, pączki, pierniki) lub smakołyki z miodu, migdałów i miąższu owo-
cowego. Najbogatsi sprowadzali z Ziemi Świętej cukier trzcinowy i wyśmienite egzotyczne
owoce: brzoskwinie, melony, daktyle, pomarańcze, figi. Inni poprzestawali na jabłkach,
gruszkach, wiśniach, porzeczkach i malinach (poziomki nie były cenione), orzechach włoskich
i laskowych. Na ogół jednak krajowe surowe owoce jadano raczej między posiłkami, na
przechadzce, w ogrodzie lub w lesie.
Napoje i wino
Co do napojów, to różnice społeczne odzwierciedlają się raczej w ich jakości niż w
rodzaju. Szlachetnie urodzeni i pospólstwo upijają się tym samym trunkiem, a mianowicie
winem, podstawowym napojem średniowiecznej Europy Zachodniej.
Piwo było rozpowszechnione tylko w pewnych regionach: we Flandrii, Artois,
Szampanii, w południowej i środkowej Anglii; w innych, gdzie go nie produkowano, nie cie-
szyło się uznaniem. W Andegawenii, Saintonge, Burgundii, a nawet w Paryżu picie piwa
uważano za pokutę: Co prawda nie nadawało się do dłuższego przechowywania i źle znosiło
transport, przeznaczone więc było do natychmiastowego spożycia na miejscu. Uchodziło za
napój stosowny dla kobiet, a mężczyźni sięgali po nie tylko wtedy, gdy brakowało wina.
Warzono je nie tylko z przetworzonego na słód jęczmienia, lecz także z pszenicy, owsa lub
orkiszu. Aż do XV wieku nie było w zwyczaju przyprawianie piwa chmielem, toteż przypo-
minało raczej napój starożytnych Galów, zwany cervoise, niż to piwo, które dzisiaj znamy.
Były jednakże rozmaite gatunki piwa: mocne lub słabe, słodzone miodem lub zaprawiane
korzeniami albo nawet miętą.
Jabłecznik, niegodny wybredniejszego podniebienia, pozostawiano najuboższym
chłopom ze wschodniej Francji. Nieco mniej kwaśne wino z gruszek bardziej było rozpo-
wszechnione; rozcieńczone wodą dawano je dzieciom w wielu wioskach. Dzieci do siedmiu,
ośmiu lat pijały również mleko. Dorosły człowiek nie brał go do ust, chyba w stanie krań-
cowego osłabienia czy też przytępienia umysłu. Bardziej popularny był miód pitny, podawany
na zakończenie posiłków, czysty lub zmieszany z winem. Używano go też w kuchni do za-
prawiania wielu różnych potraw i sosów. Z owoców drzew i krzewów rosnących dziko -
morwa, tarnina, orzechy - wyrabiano lekko sfermentowane wina, silnie aromatyzowane, które,
przede wszystkim dla chłopów, spełniały rolę naszych likierów. Wódki z owoców nie znano,
lecz pędzono ją z ziarna zbożowego, zwłaszcza jęczmienia. Wytwarzanego alkoholu używano
raczej jako lekarstwa niż jako “środka przyspieszającego trawienie". Wreszcie przed położe-
niem się do snu pijano napar z ziół (mięta, werbena, rozmaryn, niekiedy z dodatkiem korzeni i
miodu).
Ale głównym napojem, który się piło przy każdej okazji i o każdej porze dnia, było
wino, uważane za eliksir zdrowia, radość życia, dar natury, zasługujący na religijny niemal
szacunek. Toteż wszędzie uprawiano winorośl. Od roku 1000 jej uprawa rozszerza się coraz
bardziej wzdłuż biegu rzek, na przedmieściach, wokół klasztorów i zamków. Winnice roz-
rastały się raczej kosztem pól uprawnych niż na nowych karczowiskach, co stwarzało niemało
problemów, tym bardziej że każdy, od najbogatszego pana do najbiedniejszego chłopa, chciał
mieć chociaż piędź własnej winnicy i wierzył, że jego wino jest najlepsze w świecie. Uprawa
winorośli sięgała wówczas daleko poza dzisiejsze swoje granice klimatyczne, aż do Fryzji i
Skanii. W Anglii winnice skupiały się głównie w Kent, Suffolk i w hrabstwie Gloucester, lecz
aż po Lincoln i York nie spotykało się katedry ani opactwa, które nie hodowałyby własnego
wina na potrzeby kultu. We Francji tereny rodzące winorośl były bardziej rozproszone. Trzy
ogromne winnice to: Auxerrois-Tonnerrois, dostarczające znaczną część wina spożywanego
przez Paryż; Aunis i Saintonge, które przez port La Rochelle eksportowało wino do Anglii;
wreszcie region Beaune, którego rozkwit przypada na czas panowania Ludwika Świętego.
Były wszakże inne regiony, nie tak rozległe, lecz nie mniej sławne i ważne dla życia go-
spodarczego: na północy Laonnois, Szampania, dolna część doliny Sekwany, okolice Paryża i
Beauvais. Nad Loarą okolice Nevers, Sancerre, Orleanu, Tours, a zwłaszcza Angers. Dalej na
południu okolice Issoudun, Sant-Pouręain, Clermont i Cahors. Wokół Bordeaux uprawa wi-
norośli rozwinęła się nieco później. Stało się to dopiero za króla Henryka III, gdy jego kon-
tynentalne posiadłości skurczyły się do jednego księstwa Guyenne, co przyczyniło się do
zniknięcia winnic angielskich.
Większość tych terenów specjalizowała się już wówczas w poszczególnych gatunkach
win. Na północy dominowało lekkie wino białe, w Burgundii - czerwone, ciężkie i mocne. Na
stołach arystokracji te pierwsze cieszyły się większą estymą aż do połowy XIII wieku. Później,
może pod wpływem zamożnego mieszczaństwa, gusta się zmienią i w wyższej cenie będą
cięższe wina z Beaune, wina likierowe z Langwedocji, Katalonii i z Bliskiego Wschodu.
Oprócz różnic wynikłych z warunków geograficznych wchodziły w grę różnice społeczne.
Kościół, książęta i bogaci mieszczanie dbali o jakość swoich win, chłopom zależało przede
wszystkim na ilości.
Podobnie jak piwo, wino ówczesne nie nadawało się do dłuższego przechowywania.
Należało je pić w ciągu roku, najpóźniej w następnym roku po wyprodukowaniu. Metody
uprawy winorośli były już dość wysoko rozwinięte (niewiele się zmieniły aż do XIX wieku),
lecz technika wytwarzania win dość prymitywna. Stare mogło być tylko wino dojrzałe. Pito go
zresztą sporo, tak samo jak win zaprawionych ziołami, korzennych, pikantnych, z domieszką
miodu, aromatyzowanych. Można by sądzić, że czyste, naturalne wino nie miało dość wyra-
zistego smaku. W każdym razie tylko kobiety, dzieci i chorzy rozcieńczali je wodą. Oto, jakich
rad udziela Guivret swemu powracającemu do zdrowia przyjacielowi Erykowi:
“Będziesz pił wino, do którego dolano wody. Mam wprawdzie siedem beczek pełnych naj-
zacniejszego wina, ale czyste zaszkodziłoby ci, dopóki rany całkiem się nie zagoją."
I rozważny Eryk przestrzega tych zaleceń.
Chociaż nieurodzaje i klęski głodu powtarzały się periodycznie, ludzie XII i XIII wieku
byli nie tyle niedożywieni, ile niewłaściwie odżywiani: w chłopskiej diecie było za mało
składników białkowych, a szlachetnie urodzeni jadali za tłusto i nadużywali pikantnych
przypraw. Toteż ograniczenia nakazujące powściągliwość w tej dziedzinie miały niewątpliwie
znaczenie dietetyczne (czy zdawano sobie z tego sprawę, czy też nie).
Kościół narzucał wiernym mnóstwo dni postnych. Liczba ich wzrosła jeszcze po re-
formie gregoriańskiej: dwa dni w tygodniu (środa i piątek) w czasie zwykłym, trzy albo cztery
w tygodniach adwentu i wszystkie dni oprócz niedziel w okresie Wielkiego Postu; poza tym w
wigilię każdego ważniejszego święta. Do tych postów, obowiązujących wszystkich wiernych,
dodać należy posty i półposty nakazywane z różnych okazji przez poszczególnych biskupów.
W sumie należało pościć przez co najmniej trzecią część dni w roku. W praktyce jednak działo
się inaczej. Tym bardziej, że posty były nie tylko liczne, lecz obwarowane bardzo surowymi
wymaganiami. W dzień postny dozwolony był tylko jeden posiłek, wieczorem po nieszporach,
i to bez wina, mięsa, słoniny, zwierzyny, jaj, ciast i wszelkich produktów pochodzenia zwie-
rzęcego, z wyjątkiem ryb. Każdy pościł na miarę swoich możliwości: najbiedniejszy musiał
poprzestawać na chlebie, wodzie i jarzynach, najbogatszy korzystał z pretekstu, by się raczyć
łososiem, węgorzem, szczupakiem i serami (jedynym dopuszczalnym rodzajem nabiału), i
rzadkimi owocami. Ale nakazy wstrzemięźliwości dotyczyły nie tylko jedzenia. Należało się
powstrzymać również od zabaw, polowań i wszelkich uciech, oddawać się w skupieniu me-
dytacji i modlitwie, oszczędności zaś poczynione na rozrywkach i ucztach przeznaczać na
jałmużnę.
Oczywiście wszystkie te ograniczenia pozostawały najczęściej teorią. Trzeba by mieć
cnoty Ludwika Świętego, żeby skrupulatnie wykonywać te przepisy Kościoła. W praktyce
więc każdy pościł na swój sposób. Starano się na ogół unikać przesady. Najmniej uprzywile-
jowani najbardziej narzekali na posty i najdotkliwiej je odczuwali:
“Kto tego doświadczył, ten wie, że Wielki Post, ten niecnota, nie przynosi nic prócz smutku i
przykrości. Nienawidzą go biedacy, brzydzi się nim ubogi lud."
Tak mówi anonimowy autor osobliwego poematu z pierwszej połowy XIII wieku
Bitwa Postu z Mięsopustem. Ten satyryczny tekst opisuje z epicką weną walkę dwóch ale-
gorycznych postaci: Postu, który jest uosobieniem ascezy i powściągliwości, i Mięsopusta,
który ucieleśnia obfitość i rozkosze życia. Pierwszy ma armię złożoną z ryb, warzyw i owo-
ców, w szeregach drugiego walczy zwierzyna, drób, ciasta i wszelkie tłuste potrawy. Po ho-
meryckich bojach i ostatniej bitwie “srogiej, okrutnej i podstępnej" zwyciężony Post uchodzi,
skazany na wieczne wygnanie, i będzie mu wolno powracać tylko raz w roku na około sześć
tygodni od Środy Popielcowej do Wielkiej Soboty.
Maniery przy arystokratycznym stole
O zwyczajach i konwenansach związanych z posiłkiem więcej mamy wiadomości niż o
samym jadłospisie. Mimo to nie znamy ich dokładnie. Literatura wprawdzie nie skąpi w tej
dziedzinie szczegółów, lecz często operuje stereotypami, autorzy zaś bardziej się troszczą o
swój kunszt niż o realizm opisów. Przy tym zajmują się tylko arystokracją. Dokumentacja
ikonograficzna niestety nie pomaga w wypełnieniu tej luki i poznaniu obyczajów innych
warstw społecznych. Zarówno obrazy, jak opowieści przedstawiają wyłącznie świat wielkich
panów, chłop pojawia się w nim bardzo rzadko.
Nie jest to jeszcze epoka wyrafinowanej sztuki kulinarnej i nie istnieje też w ostatnich
dekadach XII i pierwszych XIII wieku ścisła etykieta przy stole. W tym zakresie, podobnie jak
w dziedzinie ubiorów, przełom dokonał się we Francji za panowania Filipa III Śmiałego
(1270-1285). Jednakże nie są to już prostackie czasy pierwszego wieku feudalnego, a dworskie
poematy, które, być może, wyprzedzają rzeczywistość, dają świadectwo wielkiej ogładzie
panujących manier. Gościa przyjmowano zawsze z zachowaniem tego samego ceremoniału.
Właściciel zamku wychodził na jego spotkanie przed swoją siedzibę, prosił, aby zsiadł z konia,
polecał odebrać od niego broń, zaopiekować się wierzchowcem; jedna z jego córek podawała
przybyszowi płaszcz. Głosem rogu zwoływano biesiadników, zapraszano gościa, żeby sobie
umył ręce w umywalni, albo też przynoszono mu do wielkiej sali wspaniałą misę z wodą i ręcz-
nik - toaille - aby je mógł starannie wytrzeć. Wszyscy podchodzili do stołu, nakrytego śnież-
nobiałym obrusem i zastawionego srebrnymi i złotymi naczyniami. Pan domu wskazywał
gościowi miejsce po swej prawej ręce, zachęcał, aby jadł z nim razem z jednej miski i pił z
jednego kubka. Dania były liczne, obfite i smaczne, wina wyśmienite. Uczta trwała długo, lecz
głośne czytanie, pieśni i widowiska pozwalały biesiadnikom zapomnieć o upływie czasu. W
końcu wstawano od stołu z pełnym żołądkiem i wesołym umysłem. Służba zdejmowała obrus i
nakrycia, wszyscy znowu myli ręce, zanim przeszli do innej komnaty, aby się zabawiać rozmo-
wą, lub też do ogrodu, zażyć spaceru.
Takich opisów jest wiele i tak się mało między sobą różnią, że budzą się podejrzenia,
czy autorzy starali się naprawdę odtworzyć rzeczywistość. Gdzie się tu kończy poetycka
konwencja? Gdzie się zaczyna świadectwo obserwatora?
Powitalne grzeczności nie są literackim szablonem. Społeczeństwo średniowieczne
było niezmiernie ruchliwe, a ludzie przebywający chwilowo w domu zawsze bardzo chętnie
przyjmowali podróżnych. Przy stołach bogaczy zawsze było miejsce dla licznych gości. Ob-
rządku mycia rąk przed i po jedzeniu także nie zmyślili autorzy. Z zasady czy z konieczności
arystokracja ówczesna dbała o czystość i zachowała te zwyczaje aż do XVI wieku. Literatura
przesadza nie tyle w opisie zachowania się ludzi, ile w obrazie ich otoczenia. Już mówiliśmy,
jak naprawdę wyglądał stół w wielkiej sali donżonu: kilka desek opartych na kozłach, sprzęt
wcale nieokazały. Cała wytworność polegała na bieli obrusa, używanego tylko od wielkiego
święta. Serwetek jeszcze nie znano. Srebrne i złote naczynia, jeśli je ktoś posiadał, paradowały
na kredensie, nie na stole. Nawet książęta zadowalali się naczyniami z cyny lub z wypalonej
gliny. Nie używano widelców, łyżek było niewiele, a jeden nóż zwykle służył dwóm osobom.
Napoje i potrawy na pół płynne służba podawała w misach opatrzonych uchwytami i - po-
dobnie jak nożem - jedną taką miską dzielili się dwaj biesiadnicy, pijąc z niej kolejno. Ryby,
mięsiwa i inne produkty w stanie stałym podawano na dużych kromkach chleba, tranchoirs,
które nasiąkały sokiem lub sosem. Kromkę krajano nożem na spore kęsy, które w palcach
podnoszono do ust. Wino pito z czaszy, napełnianej przed posiłkiem i służącej dwóm czy
nawet kilku biesiadnikom,. albo z kubka, dla każdego osobnego, który podczaszy na życzenie
gościa napełniał z beczki. Potrawy przynoszono z kuchni, zanim goście rozsiedli się przy stole,
okryte płachtą, którą zdejmowano dopiero w ostatniej chwili. Autorzy tekstów literackich
komentując ten zwyczaj twierdzą, że chodziło nie tylko o to, by dania nie ostygły, lecz również
by zapobiec jakimś zakusom trucicielskim; wprowadzają na scenę zaufanego sługę, którego
obowiązkiem jest kosztowanie potraw, nim inni biesiadnicy wezmą je do ust; opisują też
czarodziejskie sposoby badania każdej potrawy za pomocą rogu jednorożca lub zęba węża, co
miało nieomylnie wykrywać zawartą w niej truciznę.
Brak nam informacji o przebiegu uczty i kolejności spożywanych dań. Teksty nie są w
tej kwestii zgodne. Wynika z nich, że niekiedy zaczynano od zupy, a niekiedy od ciast, serów
lub nawet owoców. Zdarzało się, że owoce, wraz z ciastami i słodyczami pozostawiano na
zakończenie, lecz nie było to wcale powszechnym zwyczajem. W niektórych przypadkach
ostatnim daniem były pasztety. Na miniaturach widzimy stoły zastawione mnóstwem różnych
dań, gorących i zimnych, płynnych i stałych, słonych i słodkich. Może kosztowano wielu z
nich jednocześnie? To pewne, że z dań mięsnych podawano najpierw dziczyznę, potem drób, a
w końcu rozmaite ryby. Po jedzeniu zazwyczaj raczono się likierami, czyli gęstym i słodkim
winem - a więc odmiennym od tych, które pito przy jedzeniu - lub też naparami z ziół, mocno
zaprawionymi korzeniami.
Nie wiemy też nic pewnego o tym, jak długo trwały te posiłki; z pewnością długo, lecz
chyba nie przez pięć, sześć czy nawet osiem godzin, jak nam wmawiają rycerskie poematy
epickie. Może najtrafniej byłoby przyjąć jakąś średnią miarę, przypuśćmy półtorej godziny na
obiad, dwie i pół na wieczerzę, niewątpliwie dłuższą niż południowy posiłek. Przy wieczor-
nym bowiem, bardziej obfitym, zabawiali biesiadników żonglerzy, popisując się swymi
sztuczkami, trubadurzy śpiewając pieśni, a pielgrzymi opowiadając o swoich podróżach.
Rozdział szósty
W dążeniu do zewnętrznej okazałości: ubiory, barwy, godła
.
Kultura średniowieczna to kultura znaków. Słowa, gesty, zwyczaje wszystko ma prócz
zewnętrznego sens ukryty. Podobnie jak mieszkanie i pożywienie, a może nawet w większym
jeszcze stopniu, ubiór wiąże się z pozycją społeczną. Ludzie ubierają się stosownie do swego
stanu lub zamożności. Liczba różnych części garderoby, jakość tkanin, rozmaitość akcesoriów
i ozdób może świadczyć o miejscu danej osoby w łonie swojej grupy i o miejscu tej grupy w
społeczeństwie. Ubieranie się bardziej bogato lub też skromniej, niż to jest przyjęte w danym
środowisku, uchodzi albo za grzech pychy, albo za oznakę upadku. Zwłaszcza arystokracja,
której siła ekonomiczna maleje na rzecz bogacącego się mieszczaństwa, dbać musi o podkre-
ślanie różnic i przywilejów należnych szlachetnie urodzonym przedstawicielom najwyższej
kasty.
Zależność ubioru od szczebla w hierarchii społecznej, podkreślana dodatkowo przez
używanie godeł i insygniów godności, nie wyklucza jednak regularnych zmian w sposobie
ubierania się, a nawet pojawiania się różnych mód, rozsądnych lub dziwacznych, przelotnych
lub trwałych.
Narodziny mody
W XII wieku obserwujemy zjawisko, które można by nazwać narodzinami mody. Co
prawda już wcześniej ubiór mieszkańców zachodniej Europy uległ od czasów inwazji barba-
rzyńców przeobrażeniu, lecz była to raczej powolna ewolucja niż seria głębokich zmian.
Niekiedy zapalano się przelotnie do jakiegoś szczegółu stroju, lecz przypadki takie zdarzały się
tylko sporadycznie i nie powtarzały się tak często, jak w drugiej połowie XII wieku. Wraz z
rozpowszechnieniem się ideałów dworskich zbudziła się w kręgach arystokratycznych więk-
sza dbałość o wygląd. Ogłada manier wymagała także elegancji ubioru, który nabierał coraz
większego znaczenia w życiu ekonomicznym i towarzyskim; należał do zbytkownych
przedmiotów, które sprowadzano niekiedy z odległych krajów, ofiarowywano w prezencie, a
nawet używano jako środka płatniczego. Utrwala się reguła osądzania ludzi według ich stroju;
świadczy o tym literatura dworska, poświęcająca wiele miejsca opisom ubiorów i toalet,
strojąca swoich bohaterów tak wspaniale, że aż się stają wskutek tego nierealni. Na przykład,
królowa Ginewra obdarza Enidę, córkę ubogiego wasala, “przepięknym płaszczem, uszytym z
doskonałego materiału; kołnierz był z dwóch sobolowych skórek, z zapinką ozdobioną po
jednej stronie hiacyntem, po drugiej zaś rubinem, błyszczącymi jaśniej niż diamenty. Płaszcz
był podbity białymi gronostajami i nikt w świecie nie widział nic piękniejszego ani delikat-
niejszego. Rąbek mienił się kolorami haftów, błękitem, czerwienią, fioletem, bielą, zielenią,
turkusem i złotem..."
Studiowany przez nas okres mieści się pomiędzy dwiema dekadami, które w dziedzinie
ubiorów przyniosły zasadnicze zmiany, czyli pomiędzy latami czterdziestymi XII i dwudzie-
stymi XIII wieku. W pierwszym z wymienionych dziesięcioleci zaszła w sposobie ubierania
się istna rewolucja. Około bowiem 1140 znikły ostatnie relikty ubioru germańskiego, przy-
niesionego w V wieku przez barbarzyńskich najeźdźców i zachowanego bez większych zmian
w ciągu panowania Merowingów i Karolingów. Ku wielkiemu zgorszeniu Kościoła, który
dopatruje się w nowej modzie nieprzyzwoitości i oznak zniewieścienia, mężczyźni zaczynają
wzorem kobiet nosić długie stroje. Na dobitkę przestają strzyc się krótko i golić twarze, za-
puszczają brody i długie włosy, które fryzują żelazkiem. Wszyscy, niezależnie od płci, ubierają
się teraz w długie 'aż do ziemi bliaud (rodzaj kaftana) i w płaszcze z szerokimi u dołu rękawami
opadającymi aż na dłonie; obuwają się zaś dziwacznie w trzewiki z wydłużonymi i zawinię-
tymi do góry spiczastymi nosami, zwanymi pigaches; moda na nie utrzyma się aż do końca
panowania Ludwika VII Szerzy się też powszechne upodobanie do dodatków, do miękkich i
jedwabistych tkanin, do żywych kolorów i do kroju uwydatniającego kształty ciała. Myśli o
wyszukanych strojach zaprzątają możnych natrętnie, pomimo gromów rzucanych z ambon
przez kaznodziejów, między innymi przez świętego Bernarda, oburzonego tym zbytnim
przywiązaniem do światowych marności i frywolnością graniczącą z rozpustą.
Około roku 1220, a może jeszcze wcześniej, w południowych regio nach kraju doko-
nała się inna doniosła zmiana: zniknął kaftan (bliaud), a na jego miejscu pojawił się surcot,
rodzaj kamizeli bez rękawów, noszonej na szacie lub na tunice (cotte). Ubiór dla wszystkich
jednakowy ustępuje bardziej zindywidualizowanemu. Powrócimy jeszcze do tej sprawy.
Zmianie tej towarzyszą nowe mody: dla kobiet - obcisłe staniki, piersi wysoko osadzone i
małe, włosy zakryte; dla mężczyzn - głowy krótko ostrzyżone, twarze bez zarostu, grzywki na
czole, włosy kunsztownie ułożone w pukle na skroniach y zwinięte w rurki na karku. Wo-
jownicy pozbywają się nadmiaru owłosienia, ponieważ od czasu bitwy pod Bouvines przyjęły
się wielkie hełmy zamknięte przyłbicami.
W XII i XIII wieku, podobnie jak w naszych czasach, moda wiąże się raczej z chro-
nologią niż z geografią. Jeśli pominąć konieczności narzucane przez klimat, ludzie ubierali się
mniej więcej tak samo w Londynie jak w Paryżu, w Yorku czy w Bordeaux. Różnice regio-
nalne, jeśli, w ogóle istniały, dotyczyły koloru i faktury tkanin, lecz nie zasadniczego kroju
ubiorów. Nie było też w sposobie ubierania się różnic zależnych od wieku; z wyjątkiem nie-
mowląt, okręconych w powijaki tak szczelnie, że wystawała tylko twarz, dzieci nosiły iden-
tyczne stroje jak dorośli. Ubiór różnił się jedynie w zależności od płci, ale i to nieznacznie.
Zajmiemy się wszakże osobno męskimi i kobiecymi ubiorami, ograniczając się zresztą do
strojów arystokracji, gdyż chłopska odzież nie nadaje się do szczegółowych studiów, nie tylko
z powodu braku dokumentacji, lecz także dlatego, że lud na sposób uproszczony i zgrzebny
starał się pod tym względem naśladować szlachetnie urodzonych.
Tkaniny i kolor
O społecznym znaczeniu odzieży świadczy liczba związanych z nią rodzajów dzia-
łalności ludzkiej oraz wielka różnorodność tkanin. W ich wytwarzaniu znaczny udział miały
kobiety. To one w środowisku chłopskim zbierały len, strzygły owce, czesały i farbowały
wełnę, a w środowisku rycerskim wypełniały nadmiar wolnego czasu przędzeniem, tkaniem i
haftem.
Najbardziej rozpowszechnione były tkaniny z włókien rodzimych, wytwarzane na
miejscu: cainsil - cienkie płótno lniane na koszule i bieliznę pościelową; coutil, czyli drelich -
grube płótno konopne na podbicia i odzież roboczą; futaine, czyli barchan - tkanina o osnowie
lnianej i wątku bawełnianym (bawełnę sprowadzano z Egiptu lub z Włoch) na odzież i obicia
mebli. Natomiast sukiennictwo i produkcja innych tkanin wełnianych skupiała się w kilku
ośrodkach (Flandria, Szampania, Normandia i środkowo-wschodnia Anglia), a różnorodność
gatunków była ogromna, zaczynając od zwykłego sukna tkanego różnymi splotami (serge lub
tiralaine) do wysoko cenionego stanfortu - sukna wyrabianego w Stanford - i wspaniałego
kamlotu z miękkiej wełny, zbliżonej do wielbłądziej. Każde miasto specjalizowało się w in-
nych tkaninach, kolorach i ornamencie. Mogły one być jednobarwne, z połyskliwą apreturą,
wzorzyste, a więc tkane w kwiaty i gałązki, w pasy lub nakrapiane.
Równie wielką różnorodność spotykamy w tkaninach jedwabnych, sprowadzanych ze
Wschodu, z Egiptu lub z Sycylii, na które popyt wzrósł gwałtownie w Europie Zachodniej w
XII wieku. Są więc diasporowe (różnokolorowe) adamaszki, fioletowe osterliny, siglaton
wyrabiany na Cykladach, bofu z Bizancjum, baudequin z Bagdadu. Najbardziej poszukiwany
był samit - gruba luksusowa tkanina; a także paile, broszowana wzorzysta tkanina z Aleksan-
drii, i cendal zbliżony do naszej tafty.
Moda na futra, tak samo jak popyt na jedwabie, łączyła się z rozwojem handlu. Naj-
bardziej kosztowne skóry sprowadzano z Syberii, Armenii, Norwegii i z Niemiec: kuny, bobry,
sobole, niedźwiedzie, gronostaje i popielice. Zwłaszcza cenione były dwa ostatnie gatunki
futer. Na białych gronostajach naszywano czarne kosmyki, zdobiące końce ogonów tych
zwierzątek, a skórki popielic układano na przemian, szaroniebieskawe z grzbietów i białe z
brzuchów popielatych wiewiórek. Z obu tych futer robiono kołnierze i podbicia do strojów
paradnych. Mniej cenione skóry zwierząt krajowych (wydry, borsuki, kuny, lisy, zające, kró-
liki) wszywano w rękawy lub pod podszewkę płaszczy. Najpospolitsze z nich, jak futerka
królicze, farbowano na czerwono, aby nimi lamować mankiety i brzegi bliaud.
Moda bowiem ma w tej dziedzinie swoje wymagania, a wyborem kolorów kierują
względy hierarchiczne: największym szacunkiem cieszy się czerwień - kolor nad kolorami -
produkowana w niezliczonych odcieniach, czy to za pomocą barwników roślinnych (ma-
rzanna), czy też zwierzęcych (koszenila). Poza tym na ubrania używano chętnie kolorów bia-
łego i zielonego. Żółty nie różni się od złota i nie stosuje się go na dużych powierzchniach.
Niebieski dopiero za panowania Ludwika Świętego zyskał uznanie w wytwornym świecie,
przedtem uważano, że nadaje się jedynie na skromną codzienną odzież, podobnie jak szary i
brązowy.
Na ogół średniowiecze wykazuje bardziej rozwiniętą wrażliwość na barwy niż epoka
starożytna i nowoczesna. Oceniano je zależnie od stopnia ich świetlistości. Największym
powodzeniem cieszyły się te, które emanują najwięcej światła (czerwony, zielony, biały, żół-
ty), najmniej lubiono te, którym nie umiano, z braku wiedzy technicznej, nadać blasku. Do-
wodów dostarczają studia semantyczne, wykazując, że ludność średniowiecznej Francji wi-
działa w kolorze niebieskim nade wszystko nijaką bladość, w szarym - coś brudnego lub za-
mazanego, w brązowym barwę bardzo ciemną, a w czarnym - matowy, niepokojący brak
światła.'
Ubiór męski
Możny pan ubierając się kładł na siebie kolejno braies (rodzaj kalesonów), koszulę,
nogawice, trzewiki, kamizelę i bliaud. Jeśli zamierzał wyjść na dwór, zarzucał płaszcz, na-
krywał głowę i wzuwał buty. Jeśli czekała go walka, wkładał na zwykłe ubranie swój bojowy
rynsztunek.
Braies to jedyna część garderoby używana wyłącznie przez mężczyzn. Były to kale-
sony z cienkiego płótna, z prostymi nogawkami, bufiastymi lub marszczonymi, sięgającymi
prawie do kostek. Bardzo dawny zwyczaj farbowania ich na kolor czerwony zanikł w XII
wieku, gdy przyjęła się moda szycia ich z jedwabiu lub ze skóry. Z wyjątkiem skórzanych,
braies były odtąd białe, nawet jeżeli ktoś w dalszym ciągu poprzestawał na płóciennych.
Przytrzymywano je w talii pasem z materiału lub ze skóry, u pasa zaś zawieszano sakiewkę i
klucze; niekiedy noszono rodzaj szelek, na których umocowywano nogawice. Najczęściej
wszakże nogawice, u góry wsunięte za kalesony, trzymały się na okrągłych podwiązkach,
służących również do podwijania nogawek. Nogawice podobne były do pończoch i sięgały do
połowy ud. Elastyczne, obciskające łydki, zrobione były z płótna, dzianej włóczki lub nawet z
jedwabiu, niekiedy zakończone stopą. Zazwyczaj noszono ciemne (brązowe, karminowe, zie-
lone), a tylko do bardzo uroczystego stroju w poziome, różnokolorowe pasy.
Koszula, noszona na gołe ciało, miała krój tuniki zapiętej pod szyją, w dole rozciętej z
przodu i z tyłu, opadającej do pół łydki i nakrywającej braies i nogawice, z długimi rękawami,
przewiązanymi na przegubach rąk. Koszula bywała biała lub kremowa, chłopska ze zgrzeb-
nego płótna, a zakonna - z włosiennicy, aby umartwiać grzeszne ciało. Dla osób zaś ze stanu
rycerskiego szyto ją z cienkiego lnianego płótna lub z jedwabiu; najpiękniejsze ozdabiano
haftem - wokół wycięcia szyi i napięstków, w miejscach widocznych spod kaftana (bliaud) -
oraz marszczeniami na gorsie. W XIII wieku koszule z lnianego płótna, rozpowszechniającego
się coraz szerzej, skraca się i dopasowuje bardziej do kształtu ciała. Zazwyczaj zdejmowano ją
kładąc się do snu, a zmieniano raz na tydzień lub co dwa tygodnie. Zimą pomiędzy koszulą a
kaftanem noszono coś w rodzaju długiej kamizeli bez rękawów, nazywanej pelisson; była to
odzież luksusowa, ciepła i wygodna, sporządzona z futra wszytego pomiędzy dwie warstwy
tkaniny. Dzięki haftom złotymi nićmi i futru wysuwającemu się wokół szyi i przegubów rąk,
kamizela ta wyglądała elegancko i wypadało występować w niej na intymnych zebraniach
towarzyskich.
Bliaud, najważniejsza część ubioru, to wełniana lub jedwabna szata wkładana przez
głowę, szeroko pod szyją wycięta, z półdługimi, bardzo szerokimi rękawami, u dołu suto
sfałdowana, rozcięta z przodu i z tyłu. Ubiór ten w talii przewiązywano pasem, tak że tworzyła
się opadająca nań bluza. Pod koniec XIII wieku, za Filipa Augusta, bliaud zaczyna ustępować
miejsca szacie wełnianej innego kroju, zwanej cotte (rodzaj tuniki), krótszej, bardziej dopa-
sowanej, z długimi, wąskimi rękawami. Wychodząc z domu wkładano surcot, podobnego
kroju jak cotte, lecz bez rękawów i sięgający tylko do kolan. Tę zwierzchnią część garderoby
szyto z luksusowych tkanin (paile, cendal, samit) w żywym kolorze kontrastującym z kolorem
cotte.Podobnie jak bliaud, płaszcz był noszony wyłącznie przez możnych. Fasony bywały
rozmaite, lecz najczęściej była to jakby peleryna, skrojona kloszowo, niemal z pełnego koła,
półdługa, bez rękawów, zwykle z boku rozcięta, zarzucana na prawe ramię i spięta klamrą albo
zawiązana tasiemką. Płaszcz taki był uszyty z sukna, podbity futrem, zdobny we frędzle i
hafty. W podróży i w dni dżdżyste zamiast płaszcza służyła chape, obfita peleryna bez roz-
cięcia, z kapturem, wkładana przez głowę jak ornat, sporządzona z nieodtłuszczonej wełny.
Obuwie, pomimo wielkiej różnorodności, można z grubsza podzielić na dwie katego-
rie: pantofle i trzewiki wysokie. Pierwsze, zrobione z tkaniny lub skóry, niewiele się różniły od
naszych, a noszono je tylko w domu lub też wzuwano na nie buty. Drugie, z grubej hiszpań-
skiej skóry, przypominają nasze buty narciarskie; ich cholewka obciskała nogę w kostce i
zapinała się na mnóstwo sprzączek lub też wiązano ją sznurowadłami. Rycerze jednak woleli
nosić buty z cholewkami (heusses), nieprzemakalne, z miękkiej skóry, czerwonej lub czarnej.
Mężczyźni przywiązywali wielką wagę do wytworności obuwia. W tej właśnie dziedzinie
można zaobserwować najwięcej dziwactw i kaprysów mody. Na ogół za piękne uchodziły
stopy małe. Noszono więc obuwie dopasowane, bez obcasów, niezwykle bogato zdobione
(hafty, żywe kolory, desenie układane ze skór różnobarwnych) i z mnóstwem dodatków, takich
jak kordonki, guziki, patki, wiązadła. Nie mniej różnorodne były nakrycia głowy. Na pierw-
szym miejscu wypada wymienić małą czapeczkę z włóczki lub płótna, używaną po domu,
przypominającą czepek pływacki i nazywaną cale. Zimą wkładano na nią grubą czapkę
kształtu stożka z zawiniętym czubkiem lub kwadratową z nausznikami. Latem używano czapki
bawełnianej, podobnej do beretu, lub kapelusza filcowego z szerokim opuszczonym rondem.
Od święta opasywano głowę szeroką wstążką z kosztownej materii, ozdobioną złotymi galo-
nami, perłami, kwiatami albo pawimi piórami. Powszechnie przyjęte uzupełnienie stroju sta-
nowiły rękawice. Rycerze używali rękawic włóczkowych, skórkowych albo futrzanych. Ob-
ciskały one dłoń, lecz powyżej nadgarstka rozszerzały się i okrywały znaczną część przedra-
mienia. Często ofiarowywano je w podarunku i nadawano im wartość symbolu: wręczając
panu swoją rękawicę rycerz składał mu hołd, natomiast rzucając ją komuś pod nogi wyzywał
go do walki. Podobnie dziś zwyczaj każe zdejmować rękawiczki przy wejściu do kościoła i
przed podaniem komuś ręki. Myśliwi używali skórzanych mitenek, rzemieślnicy rękawic z
grubego płótna, chłopi rękawic z jednym palcem, sporządzonych z grubej skóry chroniącej od
ukłuć przy wyrywaniu kolczastych krzaków.
Ubiór kobiecy
Prawie wszystkie części garderoby składające się na ubiór kobiecy niczym się nie
różniły w swej istocie i kroju od męskich. Można wszakże zauważyć większą rozmaitość
tkanin i kolorów oraz mnogość dodatków i ozdób.
Kobiety nie nosiły braies, za to niekiedy spowijały tors muślinowym welonem, peł-
niącym funkcje stanika. Na to wkładały fałdzistą koszulę sięgającą do kostek; koszula, czy to
płócienna, czy jedwabna, była z reguły biała i tak samo jak męska ozdobiona haftem wokół
szyi i nadgarstków oraz wzdłuż zapięcia, to znaczy w miejscach widocznych spod sukni lub
kaftana (bliaud). Jeśli po ukończeniu toalety dama pozostaje w swojej komnacie, narzuca coś
w rodzaju peniuaru czy naszego szlafroka, obszerniejszego niż koszula, lecz uszytego z tego
samego materiału, a nazywanego chainse. Zimą na ten intymny strój kładła pelisson, kamizelę-
-narzutkę z gronostajów, podobną do męskiej, ale dłuższą i bogaciej ozdobioną.
Na koszuli noszono suknię-kaftan, przy czym wypada rozróżnić dwie odmiany: zwy-
kłą, prostą tunikę opadającą do połowy łydek, i bardziej wymyślną, która pojawiła się około
roku 1180 i była złożona z mocno obcisłego stanika, szerokiej szarfy uwydatniającej talię i
długiej spódnicy rozciętej po bokach. Ten ubiór wysmuklał sylwetkę, obciskając tors, brzuch i
biodra. W obu odmianach wycięcie było szerokie i krągłe, a długie rękawy rozszerzały się
poniżej łokcia. Ale w dziedzinie rękawów moda wydaje się szczególnie zmienna w latach
1185-1190. Końce rękawów przybierają formę jak gdyby olbrzymiego lejka, niemal zamia-
tającego ziemię. W początkach XIII wieku obserwujemy przesadę w odwrotnym kierunku:
rękawy tak ciasno przylegają do przedramion, że trzeba je sznurować albo też nawet zaszywać
po włożeniu. Najpiękniejsze bliauds szyto z paile albo samitu, ze stanikiem z przodu marsz-
czonym, z dołem spódnicy sfałdowanym, lamowanym złotymi galonami i haftami, z których
najcenniejsze sprowadzano z Anglii lub z Cypru. Niekiedy zamiast bliaud noszono suknię z
cendalu czy kamlotu, nie tak ściśle do ciała dopasowaną i opatrzoną trenem (co Kościół ganił
jako modę bezwstydną); krój takiej sukni, mniej ujednolicony, pozwalał na uwydatnienie indy-
widualnych cech figury. Podobnie jak cotte w stroju męskim, suknia w połączeniu z surcot z
wolna wypiera dawniejszy bliaud i ostatecznie zwycięża w latach panowania Ludwika Świę-
tego. W każdym razie dama, czy jest ubrana w bliaud, czy w suknię, jeśli chce wyglądać ele-
gancko, musi okręcać się niezmiernie długim paskiem (z plecionych rzemyków, z jedwabnego
czy też lnianego sznura), i to według ściśle ustalonych, kunsztownych reguł: paskiem otacza
się talię, zawiązuje go z tyłu na plecach, potem zaś opasuje się biodra, zasupłując pasek z
przodu i puszczając luźno w dół dwa końce równej długości aż do ziemi.
Kobiece chausses (pończochy bez stopek) różnią się od męskich tylko tym, że są umocowane
zawsze podwiązkami, skoro niewiasta nie nosi braies (długich majtek). Trzewiki mają fasony
bardzo rozmaite; z cholewką lub bez niej, zamknięte lub otwarte, z języczkiem lub bez, a
sporządza się je ze skóry, z filcu lub z sukna i niekiedy wyścieła futrem. Moda faworyzuje
stopę jak najmniejszą, obcasy nieco podwyższone i chód kołyszący się, starannie wyćwiczony.
Płaszcz kobiecy ma formę kloszowej peleryny, zapinanej nie tak jak męski na prawym
ramieniu, lecz z przodu na rozmaite agrafy i zapinki, do których wytworności przywiązuje się
wielką wagę. O wartości bowiem płaszcza rozstrzyga panne (futro, którym jest on podbity)
oraz właśnie attaches, czyli zapinki. W ubraniach z miękkich tkanin stosuje się również szpilki,
podobne do naszych, lecz znacznie większe, albo guziki, które weszły w szersze użycie pod
koniec XII wieku w postaci złączonych par przesuwanych przez dwie dziurki. Guziki bywają
kuliste lub płaskie, a robi się je ze skóry, z tkaniny, z kości, z rogu, z kości słoniowej lub z me-
talu.
Zwyczaj każe wszystkim niewiastom zapuszczać włosy jak najdłuższe, lecz uczesanie
zmieniało się w zależności od wieku. Dziewczęta i młode kobiety rozdzielały włosy pośrodku
i splatały w dwa warkocze, które spadały im na piersi; jeśli wierzyć dokumentom ikonogra-
ficznym, warkocze te często sięgały do kolan. Można je było też przedłużać przyczepiając na
końcach wisiorki. Panie, którym natura poskąpiła włosów, sztukowały je zręcznie treskami. Po
roku 1200 zanika moda na wspaniałe warkocze, a pojawiają się włosy krótsze, sczesane do
tyłu, podtrzymywane opaską na czole i spływające swobodnie na kark i plecy. Wychodząc z
domu lub wchodząc do kościoła niewiasty nakrywały głowy woalem z lnianego lub jedwab-
nego muślinu. Starsze panie zwijały włosy w duży kok (w razie potrzeby wypychając go
sztucznie do pożądanych rozmiarów) i spowijały go tak zwanym couvre-chef - podwójnie
złożoną chustą, zawiązaną pod brodą i przytrzymywaną opaską na czole. Wdowy i zakonnice
nosiły guimpe, duży kwef z lekkiej tkaniny, zasłaniający całkowicie włosy, skronie, szyję, a
nawet górną część torsu.
Herby
Ubiór nie był jedynym środkiem uzewnętrznienia osobowości i określenia miejsca
zajmowanego w społeczeństwie. Temu celowi służyły liczne akcesoria, emblematy i insygnia,
a wśród nich szczególnie na uwagę zasługują tarcze herbowe, które pojawiły się w XII wieku i
które są dla historyka jednym z najwierniejszych zwierciadeł średniowiecznej mentalności.
Wszyscy wiedzą, czym były herby: barwnymi emblematami, związanymi z określoną
osobą, rodziną lub społecznością, podległymi w swej kompozycji ścisłym regułom i na ogół
przedstawianymi na tarczy. Mniej wszakże rozpowszechniona jest wiedza, że herby nigdy nie
były wyłącznym przywilejem szlachty, że całkowicie różniły się od godeł używanych w sta-
rożytności, że nie miały, można by rzec, nic wspólnego z tajemniczym światem symboli i że
ich pojawienie się wcale nie wiąże się z wyprawami krzyżowymi. Pierwszym posiadaczem
tarczy herbowej - sześć złotych lwów na lazurowym polu - był Gotfryd Plantagenet, późniejszy
hrabia Andegawenii, a otrzymał ją rzekomo, według kwestionowanej dzisiaj tradycji, w roku
1127 z rąk teścia, króla Anglii Henryka I z okazji swego ślubu z królewną Matyldą, wdową po
cesarzu Henryku V. Niezależnie od tego, czy ta informacja jest ścisła, czy nie, stwierdzić
można, że w drugiej ćwierci wieku XII herby pojawiły się w różnych regionach Europy Za-
chodniej, w Andegawenii, Normandii, Pikardii, Ile-de-France, w południowej Anglii i w do-
linie Renu. Po roku 1150 zwyczaj używania herbów rozszerzył się nie tylko w sensie geogra-
ficznym, lecz również społecznym. Początkowo służyły tylko przywódcom wojennym, póź-
niej zaczęli je przyjmować wasale wodzów i wasale wasalów, tak że w początkach XIII wieku
posiadała je zarówno średnia, jak i drobna szlachta. Zwyczaj rozpowszechnił się i wkrótce już
prawo do herbu nie było zastrzeżone tylko dla wojowników.
Przybierają więc takie godła kobiety (przed 1156 r.), miasta (od 1190 r.), duchowni
(około 1200 r.), mieszczanie (ok. 1225 r.), a nawet chłopi (po 1234 r.). Sytuacja ta trwała do
XV wieku. Nigdy bowiem w średniowieczu posiadanie herbu nie było ograniczone do jednej,
określonej kategorii społecznej.
Nie pochodził też ten zwyczaj ze Wschodu ani też nie wiązał się ze szczególnym
wtajemniczeniem, lecz był wynikiem ewolucji rynsztunku wojennego, a zwłaszcza przyjęcia
przez rycerzy zamkniętych przyłbicą hełmów. W początkach XII wieku odziani w zbroję
wojownicy stali się nierozpoznawalni, zaczęli więc nosić malowane na dużej płaskiej po-
wierzchni tarcz znaki rozpoznawcze, zrazu nie stałe, zmieniane zależnie od fantazji, z czasem
coraz częściej utrzymywane w ustalonej formie. Dopiero z chwilą, gdy dana osoba posługuje
się stale tym samym znakiem, można go nazwać jej herbem. Forma pochodziła z różnych
źródeł: kolor i podział na pola zaczerpnięto z chorągwi, repertuar figur (zwierzęta, rośliny,
przedmioty) oraz charakter dziedziczny - z pieczęci; wreszcie kształt trójkątny oraz ogólny
układ - z tarczy. Herby nie zrodziły się więc spontanicznie, lecz powstawały z połączenia w
pewien system różnych wcześniej już istniejących elementów. Nie dokonało się to nagle i za
jednym zamachem, lecz w drodze stopniowego rozwoju. Na przykład, zasada dziedziczności
kształtowała się bardzo powoli. Jeszcze za panowania Ludwika Świętego liczne były przy-
padki, że synowie używali zupełnie innej tarczy herbowej niż ich ojcowie. Podobnie też reguły
kompozycji utrwaliły się na dobre dopiero w połowie XIII wieku. Jednej wszakże zasady
przestrzegano od początku (prawdopodobnie przejęto ją z chorągwi), tej samej, która obo-
wiązywała w emalierstwie i zakazywała zestawiania obok siebie pewnych metali i kolorów.
Metale te to złoto (żółty) i srebro (biały), a barwy to czarna (sable), czerwona (gueules), błę-
kitna (l'azur), zielona (sinople), a później także brunatnofioletowa (pourpre). Reguła nie po-
zwala więc umieszczać złota obok srebra, czerwieni obok błękitu, czerni obok zieleni itd.
Terminologia heraldyczna rozwinęła się stopniowo na gruncie języka ogólnego. Jeszcze w XII
i XIII wieku nazywano zieleń po prostu zielenią, zanim się przyjął klasyczny w heraldyce
termin sinople.
Ale te aspekty techniczne nie są w herbach najważniejsze. Dla historyka najbardziej
interesujące jest dociekanie motywów, którymi kierował się dany osobnik lub dany ród wy-
bierając sobie takie, a nie inne godło. Mogły to być względy polityczne: przyjmowano nie-
kiedy figury heraldyczne używane przez seniora lub przywódcę stronnictwa, do którego się
należało. Liczne tego przykłady widzimy we Flandrii, gdzie rodziny flamandzkie umieszczały
w swoich herbach lwy, na wzór herbów poszczególnych hrabstw. Niekiedy figury herbowe
nawiązują do jakiejś paranteli lub do wydarzenia historycznego, pochodzenia geograficznego
czy też zawodu. Murarz malował więc na swej tarczy kielnię, rzeźnik wołu, rybak - rybę, a
rycerz, który uczestniczył w krucjacie, zachowywał w herbie krzyż, inny zaś pragnął upa-
miętnić miasto, z którego pochodził, umieszczając na swojej tarczy przedmiot kojarzący się z
tym miejscem rodzinnym. Bardzo często herby zawierały aluzje do patronimicum, imienia
chrzestnego lub przydomka. Tak więc Jehan Lecocq miał w herbie koguta, a Wilhelm Legoupil
- lisa. Od połowy XII wieku znakomity ród Lucy, posiadający włości zarówno w Anglii, jak na
kontynencie, przybrał jako swe godło szczupaka, ponieważ w starej francuszczyźnie ryba ta
nazywała się lus. Figury w herbie mogły też być po prostu kwestią gustu, a niekiedy przy-
wiązywano do nich jakieś mniej lub bardziej symboliczne znaczenie. Lecz symbolika heral-
dyczna, jeśli w ogóle wchodzi w grę, jest zawsze zupełnie prosta: lew oznacza siłę, baranek -
niewinność, dzik - odwagę, krzyż - chrześcijanina itp.
Repertuar figur, początkowo ograniczony do kilku zwierząt (lew, orzeł, niedźwiedź,
jeleń, dzik, wilk, kruk) i kilku podziałów geometrycznych, różnicuje się, w miarę jak zwyczaj
używania herbów rozszerza się na drobną szlachtę i ludzi nie trudniących się wojennym rze-
miosłem, a jednocześnie znaki herbowe zaczyna się umieszczać nie tylko na rynsztunku wo-
jennym (tarcze, hełmy, pancerze, czapraki końskie), lecz także na rozmaitych sprzętach, me-
blach, odzieży i przedmiotach codziennego użytku, na pieczęciach, monetach, odważnikach,
rękopisach, witrażach, nagrobkach, kaflach, szatach, rękawicach, płaszczach, narzędziach i
rozmaitych przyborach. Inwazja ta nie ominęła też literatury. Od początku XIII wieku boha-
terowie eposów chlubią się tarczami herbowymi skopiowanymi z rzeczywistych. Autorzy
przypisują królowi Arturowi “trzy pasy czerwone na srebrnym polu", jego krewniak Bohort
ma tarczę podobną, lecz z polem gronostajowym (naśladującym szczerby na tarczy), a szla-
chetny Galahad, pierwszy poszukiwacz Graala, “na srebrnym polu czerwony krzyż" - godło
chrześcijańskich rycerzy wyruszających do Ziemi Świętej.
Rozdział siódmy
Czas wojny, czas pokoju
Racją bytu rycerza jest walka. Oczywiście z chwilą pasowania stawał się żołnierzem
Boga, co go zobowiązywało do poskramiania wojowniczych zapałów i podporządkowania ich
nakazom religii. Ale ten zapał, namiętne upodobanie do wojaczki tkwiło w jego sercu. Pod-
sycała je zresztą literatura, gdy wysławiała i opisywała heroiczne boje, wspaniałych rycerzy w
lśniących zbrojach, niezliczone wyczyny ich męstwa i w końcu chwalebną śmierć albo naj-
świetniejsze zwycięstwa. Była to literatura wojownicza, mówiąca o sprawiedliwej wojnie i
wspaniałomyślnym pokoju, opiewająca szlachetną odwagę tych, którzy walczą c słuszną
sprawę swojego seniora, bronią duchowieństwa i dóbr Kościoła, spieszą na ratunek wszystkim
słabym i nieszczęśliwym potrzebującym pomocy.
Rzeczywistość wszakże wyglądała zupełnie inaczej. Niewielu spotykało się w niej
mężnych Gawenów czy Lancelotów bez skazy. Nie było kolczug, których żadne ostrze nie
mogło przebić, hełmów wysadzanych drogimi kamieniami ani zaczarowanych mieczy za-
pewniających niezawodne zwycięstwo swoim właścicielom. Wojny nie były chwalebne, lecz
prowadzono je dla interesu, a pokój był nie wspaniałomyślny, lecz upokarzający i często
zrywany. Rzadko staczano wielkie bitwy i nie by?y one zbyt mordercze, śmierć nie miała
aureoli wzniosłości. Raz jeszcze blask marzeń okazuje się bardzo daleki od pospolitej sza-
rzyzny codziennego życia.
Wojny prywatne i pokój boży
W połowie XIII wieku każdemu jeszcze przysługiwało prawo do prowadzenia pry-
watnej wojny. Człowiek miał poza wojną jeden tylko sposób, żeby dochodzić swoich praw, a
mianowicie mógł się odwołać do sądu swego seniora. Przysługiwał mu niejako wybór między
drogą faktów dokonanych a drogą prawa. Pojęcie prywatnej wojny, odziedziczone po staro-
żytnej faida (germańskim prawie zemsty), w praktyce zanikało w latach panowania Karola
Wielkiego, lecz w X wieku, wraz z upadkiem władzy centralnej, pojawiło się znowu i prze-
trwało aż do początku XIII wieku jako jedna z podstawowych cech społeczeństwa feudalnego.
Wojna prywatna rozgrywała się według własnych reguł, wymagających formalnego wypo-
wiedzenia, a toczono ją aż do zawarcia rozejmu lub paktu pokojowego. Rozciągała się na
wszystkich krewnych walczących stron, zazwyczaj aż do stopnia, w którym dozwolone są
związki małżeńskie bez dyspensy. W praktyce jednak nie każdy mógł na własną rękę
wszczynać wojnę, gdyż na to trzeba pewnej siły, zarówno finansowej, jak politycznej. Toteż
wojowali głównie posiadacze włości lennych, i to wielkich, walcząc w obronie własnych
interesów, rzadziej - interesów swoich . wasali.
Z wyjątkiem wypraw krzyżowych, o których będziemy szerzej mówili na następnych
stronicach, nie było wojen między narodami. Były tylko walki między seniorem a jego wasa-
lem, rywalizacje dwóch lenn lub dwóch rodów. Na przykład nieustanne spory króla Francji z
królem Anglii nie były konfliktem między ich krajami, lecz prywatną wojną między potężnym
wasalem a jego suzerenem, przy czym każdy z nich używał wojny jako uznanego prawem
środka, by wymusić poszanowanie dla swoich słusznych - jak sądził - roszczeń. Gdy w 1214
roku Filip August wyruszał do północnych krain Francji na chlubną kampanię wojenną, która
miała się zakończyć bitwą pod Bouvines, nie tyle zamierzał stawiać czoło koalicji między-
narodowej (chociaż na jej czele stał cesarz i król Niemiec, Otton brunszwicki), ile chciał
ukarać niewiernego wasala i spustoszyć włości człowieka nie dopełniającego swych feudal-
nych zobowiązań, Ferdynanda, hrabiego Flandrii.
Oczywiście, nie był to jedyny aspekt wojny; będąc legalnym środkiem utwierdzenia
własnych praw, wojna była również (należałoby może napisać: przede wszystkim) skutecznym
sposobem powiększenia swoich posiadłości i swojej potęgi. W XII wieku wojny zawsze
zmierzały do zdobyczy. Ze strony możnych panów, którzy wojny prowadzili, nie był to prze-
jaw pospolitej chciwości, lecz konieczność: potrzebowali zdobyczy, żeby opłacić najemników,
ufortyfikować zamki, wynagrodzić wasali, którzy przyczynili się do zwycięstwa, i zapewnić
sobie ich wierną pomoc w następnych wojennych okazjach. Było to tym bardziej ważne, że
według wszelkiego prawdopodobieństwa następna okazja będzie miała charakter wojny
obronnej, gdyż zwycięstwo odniesione przez jedną z walczących stron wywoływało z reguły
odwetową reakcję pokonanego przeciwnika. Rycerze walczący u boku swego pana traktowali
zdobycze jako należne odszkodowanie za udział w wojnie, gdyż, jak zobaczymy, zbrojna
pomoc, do której zobowiązywały ich instytucje feudalne, kosztowała nie tylko dużo czasu, lecz
również dużo pieniędzy, każdy bowiem musiał ekwipować się własnym sumptem. Wszystkim
też - arystokratom czy ludowi, wasalom czy wojownikom - nieobca była chęć zysku i łupów, a
zapewne ta chęć stanowiła główny bodziec do walki, skoro był im obojętny przedmiot walki
podjętej w imię spraw nie mających wiele wspólnego z ich osobistymi interesami.
Tak więc wojna miała na celu pokonanie, zabicie lub wzięcie do niewoli przeciwnika,
ograbienie go i ściągnięcie z niego okupu. Rzadko podejmowano działania na większą skalę,
wielkie rozstrzygające bitwy nieczęsto się zdarzały, wojna polegała głównie na wypadach,
zasadzkach, oblężeniach, grabieżach i podpalaniach. Wlokła się długo, przerywana nietrwa-
łymi rozejmami, wybuchała na nowo co roku, tocząc się od końca marca do początku listopada
i właściwie nigdy niczego nie załatwiała.
Toteż ludzie, którzy chcieli osiągnąć jakiś określony cel polityczny lub prawny, chęt-
niej niż do wojny uciekali się do negocjacji. Przybierały one różne formy: spotkania dwóch
przeciwników na granicy lub na neutralnym terenie czy w czasie pielgrzymki; wymiana po-
słów, osobistości duchownych lub świeckich wysokiej rangi, korzystających z przywileju
nietykalności, otoczonych liczną świtą, wyposażonych w listy uwierzytelniające i wiozących
ze sobą podarki, wręczane z reguły bardzo uroczyście; mniej oficjalni wysłannicy, najczęściej
duchowni, wyposażeni w pełnomocnictwa do rokowań; niekiedy odwoływano się do arbitrażu
lub do pośrednictwa czy to jakiejś cieszącej się autorytetem osobistości (jak papież, repre-
zentowany przez któregoś ze swoich legatów), czy to możnego pana skoligaconego z obu
spierającymi się stronami, jak na przykład hrabia Flandrii Filip alzacki, który w ciągu całego
swego “panowania" (1168-1191) pragnął być “wielkim mediatorem Zachodu", czy wreszcie
zespołu arbitrów wyznaczonych w drodze porozumienia. Często zawierano traktaty i starano
się je zagwarantować różnymi sposobami: przez zaprzysiężenie na Biblię lub na relikwie,
przez mianowanie zakładników, to znaczy wasali, którzy mieli być uwięzieni w razie, gdyby
ich senior nie dotrzymał zobowiązań przyjętych w traktacie; wreszcie przez groźbę sankcji
religijnych (ekskomunika) lub prawnych (unieważnienie związku feudalnego i odebranie
lenna). Mimo to traktaty bywały niezbyt skuteczne.
Prywatne wojny, czy to między skromnymi wasalami, czy to między wielkimi feuda-
łami, wlokły się bez końca, niszcząc kraj i wyradzając się niekiedy w bandycki proceder.
Kościół pierwszy wystąpił do walki z tą plagą. Prócz wezwań na krucjatę i stworzenia stanu
rycerskiego - dwóch instytucji, “które miały skierować wojownicze zapały na służbę Bożą" -
Kościół w XI wieku podejmował rozmaite kroki zmierzające do złagodzenia okrutnych kon-
sekwencji tych wojen. W połowie XII wieku można już te środki sprowadzić do dwóch pod-
stawowych zasad: pokój Boży i rozejm Boży. Pokój Boży miał chronić ludzi nie uczest-
niczących w walce (duchownych, kobiety, dzieci, rolników, pielgrzymów i kupców) oraz
pewne dobra użyteczności publicznej (kościoły, młyny, płody rolne, inwentarz żywy gospo-
darstw rolnych), obejmując je pokojem Bożym, aby nie było wolno ich niszczyć i napastować.
Rozejm Boży zakazywał działań wojennych w pewnych okresach roku (adwent, Wielki Post,
Wielkanoc) lub w określone dni tygodnia (od piątku wieczorem do poniedziałku rano), które
powinny być poświęcone bardziej intensywnemu życiu religijnemu. Pogwałcenie pokoju lub
rozejmu Bożego uważano za wyjątkowo ciężkie przestępstwo, karane ekskomuniką i osądzane
przez “sąd pokoju", składający się z możnych panów i dostojników Kościoła. Sankcje stoso-
wane przez ten sąd były zawsze niezwykle surowe.
Zasady te, początkowo szanowane i skuteczne, stopniowo traciły znaczenie, gdyż
Kościół w początkach XIII wieku nadmiernie rozszerzył zwłaszcza rozejm Boży, próbując
objąć nim wszystkie dni od środy wieczór do poniedziałku rano każdego tygodnia. Przy tej
okazji warto odnotować znamienny fakt: bitwa pod Bouvines (27 lipca 1214 r.), w której starły
się siły najpotężniejszych książąt Europy Zachodniej, rozegrała się w niedzielę.
Jednakże władze świeckie, a w szczególności władcy przejęli od Kościoła misję
ograniczania wojen prywatnych. Pierwszy Filip August zakazał prowadzenia takich wojen
pospólstwu. Poza tym ustanowił różne zmierzające do tego celu prawa, naśladowane później w
różnych formach w sąsiednich królestwach: słynna “kwarantanna królewska", która zabraniała
napadać na krewnych przeciwnika w ciągu czterdziestu dni po wypowiedzeniu wojny (miało
to zapobiegać częstym wówczas napadom zaskakującym ludzi nie przygotowanych); kró-
lewski list żelazny, zapewniający nietykalność danej osobie, grupie lub instytucji, otoczonych
specjalną opieką monarchy; kto by tego przywileju nie uszanował, winien był przestępstwa
napaści na samego króla; wreszcie “królewska rękojmia", poręczająca pakt o nieagresji za-
warty przez możnego pana z określona społecznością.
Około lat 1220-1230 wojny stały się więc mniej częste. Do ograniczeń wynikających z
pór roku (nie toczy się walki w zimie), warunków atmosferycznych (przerywa się bitwę, jeśli
pada deszcz), pory dnia (nie ma zwyczaju bić się w ciemnościach nocnych) i dawnych ko-
ścielnych zakazów (pokój i rozejm Boży) przybyły teraz restrykcje nałożone przez coraz sil-
niejszą władzę suwerena. Odtąd głównym polem działania staje się dla rycerzy już nie plac
boju, lecz szranki turniejów.
Feudalna służba wojskowa
W drugiej połowie XII wieku obserwujemy pewną dekadencję instytucji wojskowych.
Bardzo surowym zasadom feudalnym przeciwstawiają się praktyki o wiele bardziej elastyczne,
dające sile pieniądza z każdym dniem większą przewagę nad zobowiązaniami wasalnymi.
Wasal w zamian za otrzymaną w lenno ziemię był wobec swego pana między innymi po-
winnościami zobowiązany do służby wojskowej. Może ona przybierać trojaką formę: wy-
prawy wojennej (ost), krótkiego wypadu konnego (chevauchee) i stróży (garde). Pierwszej z
wymienionych form służby mógł od swoich wasali żądać tylko pan postawiony na szczycie
piramidy feudalnej, a więc król, książę lub hrabia. Chodziło tu bowiem o wyprawę ofensywną,
daleką, na którą można powołać wasala nie częściej niż raz do roku i na czas nie dłuższy niż
czterdzieści dni; każdy wasal musi stawić się z określoną liczbą swoich wasali (proporcjonalną
do wielkości posiadanego lenna) i wyekwipować się własnym sumptem (oręż, prowiant, ko-
nie). Po upływie czterdziestu dni senior może służbę na wyprawie wojennej przedłużyć, lecz
wówczas przejmuje na siebie koszta uzbrojenia i zaprowiantowania, a na dodatek wypłaca
odszkodowanie tym, którzy się zgodzą służyć dłużej. Druga forma - krótki wypad konny -
stawiała mniejsze wymagania zarówno w czasie (na ogół trwała tydzień), jak i w przestrzeni
(odległość dająca się pokonać w ciągu jednego dnia marszu). Takiej służby żądano najczęściej,
gdyż potrzebna była podczas wojen z sąsiadami, polegających na szybkich wypadach do
włości przeciwnika i próbach zdobycia jego zamku. Panu wolno wzywać wasala na krótki
wypad, ilekroć mu się spodoba. Wreszcie trzecia forma służby, stróża, dostarczała dowódców
załogi w zamku seniora; ta służba, z natury defensywna, przypadała wasalom podeszłego
wieku, inwalidom lub mężczyznom chwilowo niezdolnym do uczestnictwa w wojnie.
Wszystkie te formy służby dotyczą jedynie ludzi, którym nadano dobra ziemskie.
Trudniej jest ustalić powinności wojskowe ludu (roturiers), gdyż różniły się one znacznie,
zależnie od regionu. W północnej Francji chłopi byli zobowiązani tylko do służby obronnej w
załodze zamku lub w obronie włości pana, w razie najazdu. Często zresztą wykupywali się od
pierwszego z tych obowiązków płacąc pewną sumę pieniędzy na utrzymanie w załodze zamku
swego zastępcy, profesjonalisty. W obronie włości pana grali jedynie rolę pomocniczą (czaty,
roboty ziemne, konwoje). Król Francji wszakże w swojej osobistej domenie wymagał niekiedy
usług wojskowych od ludu; każda jednostka administracyjna (obszar zarządzany przez pre-
wota, gmina, opactwo królewskie) dostarczać miała kontyngentu piechurów proporcjonalnego
do liczby dymów, jaką obejmuje. Wszyscy mieszkańcy danej jednostki musieli płacić składkę
na wojskowy ekwipunek dla tych, którzy się zgłoszą do służby na ochotnika lub zostaną do niej
przez los wyznaczeni. Prócz tych zwykłych form świadczeń wojskowych król i wielcy pano-
wie feudalni mogli w sytuacji szczególnego zagrożenia powoływać pod broń wszystkich
swoich poddanych, zarówno wasali, jak chłopów, i to na czas nieograniczony: było to pospo-
lite ruszenie, pozostałość dawnej służby publicznej, obowiązującej każdego wolnego czło-
wieka w okresie Karolingów. Jednakże w XII wieku pospolite ruszenie ogłoszono we Francji
tylko raz, za Ludwika VI, gdy w sierpniu 1124 roku cesarz Henryk V próbował, zresztą bez
skutku, zagarnąć Szampanię.
Cała ta organizacja pozostała jednak niemal całkowicie teoretyczna. W praktyce feu-
dalna służba wojskowa funkcjonowała dość słabo. Ludzie ze wszystkich szczebli wykręcali się
od tej powinności. Wzywani na wyprawę wojenną drobni wasale niechętnie oddalali się od
własnych posiadłości ziemskich i często odmawiali udziału w walkach poza granicami do-
meny swojego seniora. Wielcy panowie zawsze z reguły ociągali się z dopełnieniem obo-
wiązku wyprawy wojennej ogłoszonej przez suzerena. W Anglii wielu z nich wręcz odma-
wiało uczestnictwa w wyprawach wojennych króla na kontynent. We Francji Ludwik VII, a
później Filip August także mogli liczyć tylko na pomoc kilku spośród swoich możnych wasali,
a uzyskiwali ją dopiero po trudnych pertraktacjach, w których stosować musieli na przemian
obietnice i groźby. Na ogół służbę wyprawy wojennej pełnili jedynie ci, którzy mieszkali w
pobliżu terenu działań wojennych.
Słabość tej organizacji potęgowały jeszcze opieszałość, brak dyscypliny i załamywanie
się szeregów w momencie bitwy oraz szczupłość armii. Każdy bowiem z lenników przypro-
wadzał tylko garstkę swoich wasali, których sam z kolei musiał mozolnie do udziału w wojnie
przekonywać, obiecując nagrody i grożąc karami. Podobnie działo się na wszystkich stopniach
piramidy feudalnej. Na przykład Filip August w początkach XIII wieku rozporządzał armią
złożoną zaledwie z 3000 ludzi, w tym 2000 piechurów dostarczonych przez domeny królew-
skie, 300 najemników brabanckich i 200 kuszników. Nawet podczas wojny rzadko mu się
udało zgromadzić więcej niż 350-400 rycerzy. Z dokumentu Miles regni Francie (Rycerze
królestwa francuskiego) dowiadujemy się, że w roku 1216, czyli w dwa lata po wielkim zwy-
cięstwie pod Bouvines, armia królewska liczyła zaledwie 436 rycerzy, wszystkich pocho-
dzących z północnej części Francji. Tak więc książę Bretanii, Piotr I Mauclerc, przywiódł ze
sobą tylko 36 rycerzy, chociaż mógł ich skupić dziesięćkroć tylu powołując własnych wasali
obowiązanych wobec niego do służby na wyprawę wojenną. Hrabia Flandrii dostarczył 46, a
najpotężniejsze z księstw chrześcijaństwa, księstwo Normandii, zaledwie 60 rycerzy.
Najemnicy
Niedostatki wasalnej służby wojskowej spowodowały wprowadzenie żołdu. Stop-
niowo prawdziwym “motorem" wojny stał się pieniądz. Bardzo wcześnie przyjął się zwyczaj,
że pomniejsi wasale, starzy, chorzy lub nieobecni (na przykład odbywający właśnie piel-
grzymkę), mogli wnieść określoną opłatę na wynajęcie swego zastępcy. Z biegiem czasu ta
praktyka rozpowszechniła się tak, że w Anglii od połowy XII wieku każdy wasal mógł się
wykupić od obowiązku stawienia się na wyprawę wojenną; pojawiła się nawet tendencja
ściągania od wszystkich wolnych mężczyzn podatku na koszty utrzymania armii królewskiej.
We Franeji nieco później Filip August wprowadził “lenna pieniężne", nadając zamiast ziemi
rentę, w zamian za którą korzystający z tego beneficjum zobowiązywał się do służby woj-
skowej, często jako łucznik lub kusznik. Praktyki te pozwoliły obu monarchom lepiej wyna-
gradzać ludzi zgadzających się walczyć u ich boku, werbować prawdziwych zawodowców
wojny i tym sposobem położyć podwaliny pod stałą armię.
Wprawdzie można wskazać przykłady rycerzy, którzy sprzedawali swoje usługi więcej
płacącemu, w zasadzie wszakże najemnicy nie rekrutowali się spośród szlachty. W większości
byli to plebejusze z najbiedniejszych i najgęściej zaludnionych krain Europy Zachodniej
(Walia, Brabant, Flandria, Aragonia, Nawarra). Nazywano ich od kraju pochodzenia (Ara-
gończykami, Brabantczykami itp.) albo określano terminami ogólniejszymi: najemnicy, wę-
drowni żołdacy (routiers, cottereaux). W początkach XII wieku było ich niewielu, lecz po
1160-1170 bardzo się rozplenili i stali się istną plagą całego Zachodu. Dokonali przewrotu w
ówczesnej sztuce wojennej używając nowych rodzajów broni, które zabijały zamiast, jak
wcześniejsze, tylko obezwładniać (noże, kusze, haki), a co gorsza, tworzyli groźne bandy,
niemal niemożliwe do pokonania. Z ich przywódcami, gotowymi działać na własny rachunek,
trzeba się nieustannie targować i rokować. Jak się zdaje, byli bardziej jeszcze niebezpieczni w
czasie pokoju niż podczas wojny, gdyż w oczekiwaniu na akcję zbrojną żyli na koszt okolicy,
dopuszczając się nadużyć i różnych rodzajów świętokradztwa. Od czasu do czasu urządzano
na nich obławy, istne krucjaty, lecz mimo surowości stosowanych kar (w 1182 r. Ryszard Lwie
Serce kazał uśmiercić połowę bandy Brabantczyków, którą zdołał ująć, resztę zaś wypuścić na
wolność wyłupiwszy im przedtem oczy), Europa Zachodnia aż do połowy XV wieku nękana
była przez bandy tego żołdactwa.
Ekwipunek wojenny
O ekwipunku wojowników mamy stosunkowo dokładne wiadomości. Wprawdzie
niewiele się z niego zachowało do naszych czasów, gdyż ze względu na rzadkość surowców,
zwłaszcza żelaza, zniszczone lub uszkodzone części uzbrojenia przekuwano lub przetapiano
na nowo, ale rozporządzamy obfitym materiałem ikonograficznym (miniatury, a zwłaszcza
pieczęcie) oraz opisami literackimi (epopeje i poematy rycerskie). Nade wszystko zwraca
uwagę wielka różnorodność broni i ubrań, zarówno tych, którzy walczyli konno, jak i tych,
którzy wojowali pieszo. Jedni byli ubrani tak jak wojownicy przedstawieni na sławnej tkaninie
królowej Matyldy, zabytku przechowywanym w Bayeux, inni mieli już ekwipunek taki, ja-
kiego używał Ludwik Święty i jego towarzysze. Główną przyczyną. tej różnorodności był fakt,
że każdy musiał uzbroić się własnym sumptem, a kosztowało to bardzo drogo. Mało kto mógł
sobie pozwolić na kompletne wyposażenie wojenne. Jak już mówiliśmy, niektórzy kandydaci
do stanu rycerskiego musieli odraczać datę pasowania, gdyż majątek ich lub majątek ich ojców
nie wystarczał na opłacenie odpowiedniego ekwipunku. Musiał on dla rycerza obejmować co
najmniej kolczugę, hełm, tarczę, miecz i włócznię; żołnierz konny musiał mieć krótką kol-
czugę albo gambison wzmocniony, żelazny kapelusz, miecz lub oszczep, łuk lub kuszę. Pieszy
zaś miał kurtę ze skóry (broigne) albo skórzany kaftan, nakrycie głowy z żelaza lub twardej
skóry, łuk lub kuszę i rozmaite bronie ofensywne, takie jak proca, maczuga, kij, nóż, haki
wszelkich odmian. Przyjrzyjmy się dokładniej poszczególnym elementom tego rynsztunku.
Kolczuga, czyli zbroja kolcza, stanowiła najważniejszą obronę rycerza. Był to rodzaj
metalowej tuniki, sporządzonej z żelaznych lub stalowych pierścieni (wkłada się ją przez
głowę jak koszulę, ściska w talii pasem), sięgającej do kolan, a przeciętej z przodu i z tyłu, by
umożliwić dosiadanie konia, przedłużonej u góry kapturem osłaniającym szyję, kark i brodę.
Rękawy początkowo sięgały nieco poniżej łokci, później przedłużyły się tak, że około roku
1200 zakrywały dłonie jak rękawica bez palców. Kolczuga ukształtowała się z dawnej broigne
- kurty ze skóry lub grubego płótna noszonej przez wojowników w X i XI wieku, którą z cza-
sem zaczęto naszywać metalowymi pierścieniami. Właściwa kolczuga narodziła się, gdy ktoś
wpadł na pomysł, żeby pierścienie przewlekać jeden przez drugi, tworząc jak gdyby metalową
tkaninę, która już nie wymaga płóciennej czy skórzanej podszewki. W końcu XII wieku so-
lidna kolczuga składała się z około 30 000 pierścieni i ważyła od 10 do 12 kilogramów.
Przybrała bardziej jeszcze na wadze w następnym stuleciu, gdy niektóre jej części lub nawet
całość zaczęto sporządzać z podwójnej lub nawet potrójnej warstwy pierścieni, a w niektórych
miejscach (na ramionach, łokciach i kolanach) wzmacniano siatkę płytkami z żelaza lub mo-
siądzu nakładanymi bezpośrednio na kółka. W ten sposób kolczuga stała się mocniejsza, ale
mniej elastyczna. Pierścienie powlekano lakierem w różnych kolorach, najczęściej zielonym;
wielcy panowie niekiedy kazali je dla siebie posrebrzać lub pozłacać, a także ozdabiać brzegi
rękawów i rąbek tuniki haftami. Chretien de Troyes obdarza swego bohatera Eryka kolczugą
ze szczerego srebra, uplecioną z potrójnych maleńkich pierścionków, których nie imała się
rdza; kolczuga ta wydawała się lżejsza i miększa od jedwabnego płaszcza.
W rzeczywistości takie wspaniałości nie istniały. Zwykła kolczuga była tak droga, że
tylko nieliczni bogaci rycerze mogli ją sobie zafundować. Inni musieli poprzestawać na krót-
kiej kolczudze, czyli koszuli z metalowej siatki z krótkimi rękawami, niekiedy nawet zredu-
kowanej do napierśnika. Dla ochrony stóp i łydek rycerz nosił nogawice z takiej samej meta-
lowej siatki, nazywane chausses. Od wciągania tych nogawic zaczynał też mozolne ubieranie
się w strój bojowy. Trzymały się one dzięki sznurowadłom zawiązywanym wysoko wokół ud.
Pod kolczugą rycerz miał na sobie zwykłą “cywilną" odzież (kalesony - braies, koszulę,
kaftan - bliaud, opisane w poprzednim rozdziale), niekiedy także rodzaj odzienia ze skóry lub
płótna, podbitego przędzą lub pakułami i pikowanego jak nasze puchowe kołdry: był to gam-
bison, służący do łagodzenia ciosów czy zadraśnięć i w tym celu spowijający często ramiona
oraz uda. Żołnierze konni zamiast kolczugi nosili taki właśnie gambison, niekiedy wzmoc-
niony kawałkami skóry albo płytkami metalu.
W końcu XII wieku pojawiła się cotte d'armes - suta tunika z lnianego płótna lub je-
dwabiu, którą rycerz wkładał na kolczugę, by ją osłonić od słońca i deszczu. Początkowo była
jednolita albo fantazyjnie barwiona, ale już w pierwszych latach XIII wieku zaczęto na niej
umieszczać znaki herbowe.
Dwa pozostałe zasadnicze elementy ekwipunku obronnego to hełm i tarcza. Hełm w
omawianym okresie uległ znacznej ewolucji. Około połowy XII stulecia był jeszcze po prostu
żelaznym kaskiem w kształcie półkulistym lub stożkowatym, wzmocnionym na obwodzie
szeroką obręczą, od której zwisał nosal - prostokątna żelazna sztabka chroniąca nos. Stop-
niowo kask ten wydłużał się z tyłu na kark, a jednocześnie nosal rozszerzał się, by osłonić
także policzki. Około 1210-1220 całość przybrała już formę walcowatą, dzięki dodaniu
bocznych płytek okrywających uszy i skronie. Tak wyglądał klasyczny hełm w XIII wieku,
całkowicie zamknięty, z otworami na oczy i kilku dziurkami wentylacyjnymi. Był ciężki i
niewygodny, toteż rycerz kładł go tylko do walki, poza tym wolał małą żelazną osłonę,
okrywającą tylko górną część czaszki, zwaną chapel.
Hełm, chociaż od spodu wyściełany, noszono nie bezpośrednio na głowie, lecz na
kapturze kolczugi, do którego przymocowywano go za pomocą kilkunastu skórzanych sznu-
rowadeł, przewlekanych przez oka metalowej siatki. Często pomiędzy kaptur a hełm wkładano
dodatkowo coś w rodzaju czepka z płótna lub włóczki, zwanego coiffe i amortyzującego
wstrząsy. Niekiedy hełmy malowano, podobnie jak kolczugę, najczęściej na kolor zielony, jak
się zdaje szczególnie lubiany. Niektóre części --szczyt, nosal, obręcz wzmacniającą obwód -
rzeźbiono mniej lub bar dziej bogato albo wysadzano kolorowymi szkiełkami, które w po-
ematach rycerskich przeobraziły się we wspaniałe drogie kamienie lub brylanty, rozświetlające
swoim blaskiem ciemności.
Tarcza miała kształt ogromnego migdała zagiętego wzdłuż osi pionowej i zakończo-
nego szpicem, aby można było wbić tarczę w ziemię i skryć się za nią. Rozmiary jej były dość
imponujące: około 1,5 metra wysokości, od 50 do 70 centymetrów szerokości; mogła całko-
wicie zasłonić walczącego mężczyznę od stóp pod brodę, a po bitwie służyła za nosze. Spo-
rządzano ją z deszczułek, połączonych i wzmocnionych podwójnym metalowym okuciem,
które ściskało środek, tworząc jak gdyby ośmioramienną gwiazdę. Tarcza była od spodu wy-
ścielona, z wierzchu zaś obita futrem, płótnem, albo skórą, przymocowanymi za pomocą
gwoździ. W miejscu, gdzie tarcza jest najbardziej wypukła, uwydatniano tę wypukłość cień-
szym lub grubszym metalowym okuciem, zwanym boucle (stąd nazwa tarczy bouclier - pu-
klerz), delikatnie rzeźbionym, niekiedy wysadzonym szkiełkami albo drobnymi kamykami.
Rycerz, gdy nie walczył, mógł tarczę przewiesić przez ramię lub na szyi za pomocą rzemienia,
skracanego lub przedłużanego, zależnie od potrzeby, i zwanego guiche. W czasie bitwy mógł
wsunąć rękę trzymającą wodze wierzchowca między skrzyżowane pod tarczą krótsze rze-
mienie i w ten sposób trzymać ją na przedramieniu lub nadgarstku. Posługiwanie się tarczą
było trudną sztuką, która wymagała długiej nauki, jeśli wierzyć tekstom z tamtych czasów.
Jeśli tarcza była obita płótnem albo skórą, malowano na jej zewnętrznej powierzchni
motywy roślinne, zwierzęce lub geometryczne, które - jak to już mówiliśmy - stopniowo
przeobrażały się w prawdziwe znaki heraldyczne. W miarę jak kolczuga wzmacniała się me-
talowymi płytkami (zwłaszcza skrzydłami osłaniającymi ramiona), tarcza traciła funkcje
ochronne i służyła w coraz większym stopniu tylko do noszenia godła. Toteż w pierwszej
ćwierci XIII wieku zmalała, przybrała kształt równoboczny i pozbyła się boucle.
Oprócz takiej tarczy o kształcie migdała, istniały również inne. Nie wyszła jeszcze
całkowicie z użycia w XII wieku dawna okrągła tarcza jeźdźców karolińskich. Rzadko
wszakże posługują się nią rycerze, częściej żołnierze konni i piesi. Tyle o uzbrojeniu
ochronnym. Przyjrzyjmy się z kolei broni ofensywnej.
Najważniejszym rycerskim orężem był miecz. Składał się z trzech części: klingi, rę-
kojeści i gałki. Rozmiary i kształt bywały rozmaite, lecz najczęściej używano miecza “nor-
mandzkiego", długości metra i wagi 2 kg. Klinga była szeroka (7-9 cm) z mocnej stali, z ,
jednym lub dwoma żłobieniami na obu płazach, co ją czyniło nieco lżejszą, niekiedy zdobiona
na modłę damasceńską, obosieczna, z ostrymi, twardymi brzegami. Miecz służył do sieczenia
raczej niż do kłucia; chodziło bardziej o ogłuszenie przeciwnika niż o zadanie mu śmierci. Jeśli
używano końca ostrza, to tylko do rozpruwania kolczugi. Najbogaciej zdobioną częścią miecza
jest rękojeść, wąska i długa - gdyż często trzymano ją oburącz - osłonięta dwoma ramionami
krzyżowego jelca, prostymi albo wygiętymi kabłąkowato w stronę klingi. Gałka miała kształt
opływowy o średnicy 6-10 cm, niekiedy robiono ją ze szlachetnych metali i mogła służyć za
relikwiarz - tak przynajmniej czytamy w rycerskich epopejach. Miecz Rolanda, “Durendal",
opatrzony był złotą głowicą, która zawierała liczne relikwie:
Zęby Piotrowe i krew Bazylego,
I włosy święte u Dyjonizego,
I nitkę z szaty samej Marii Świętej...
Miecz był bowiem przedmiotem specjalnej liturgii. Uchodził za najszlachetniejszą z
wszystkich broni, symbol sprawiedliwości i władzy. Każdy rycerz starał się zachować swój
miecz jak najdłużej, aby w końcu przekazać w spuściźnie synowi lub młodzieńcowi przez
siebie pasowanemu.
Miecze bohaterów literackich mają własne imiona: miecz króla Artura nazywał się
“Escalibour", miecz Karola Wlielkiego - “Joyeuse", miecz Oliviera - “Hauteclaire", a Ogiera
Duńczyka - “Courtain". Pochwa zwisała od pasa na rapciach u lewego boku; robiono ją z
drewna obitego skórą czy też mniej lub bardziej kosztownym suknem. Jeżeli rycerz używa
dwóch mieczy - jednego do walki konnej, a drugiego do walki pieszej - ten drugi nie ma po-
chwy, jest dłuższy i cięższy, i powierza się go do noszenia giermkowi. Ostrze ma też węższe,
bo walka piesza jest bardzo niebezpieczna. Trzeba możliwie jak najprędzej zranić przeciwnika
dosięgając go tym drugim mieczem przez otwór w hełmie osłaniający oczy albo ugodzić w
pachwinę pomiędzy kolczugą a nogawicami (chausses).
Włócznia należy do broni drzewcowych. Jej długość (ok. 3 m) i waga (2-5 kg) nie
pozwalały jej używać jako dzirytu. Drzewce malowano, a wybierano na nie gatunki drewna
twarde, odporne na ciosy, najczęściej jesionowe, rzadziej grabowe, jabłoniowe albo świer-
kowe. Na jednym końcu opatrzona była żelaznym kolcem, aby wojownik mógł ją wbić w
ziemię (podczas boju gest ten oznaczał gotowość do parlamentowania); na drugim końcu
nasadzony był grot, krótki, ostro zakończony, w formie stożka, rombu lub liścia. W miejscu
gdzie jeździec ujmował drzewce, było ono nacięte, a niekiedy pokryte skórą; w takim przy-
padku nazywano je quamois. W drodze jeździec trzymał włócznię pionowo, w boju pochylał ją
poziomo (na ramieniu lub spod pachy; na wysokości głowy albo bioder) albo ukośnie; w tym
ostatnim przypadku drzewce było zaklinowane przez filcowy wałek umieszczony na przednim
łęku siodła. Chodziło o to, żeby jeździec mógł stawić opór w starciu i wykorzystując impet
szarży wysadzić z siodła przeciwnika, przebić jego tarczę i rozedrzeć kolczugę.
Wysoko na drzewcu, tuż pod grotem, przybijano za pomocą gwoździ różne kawałki
tkaniny pełniące funkcje godła. W pierwszej połowie XII wieku był to gonfanon, mały pro-
stokątny proporczyk wycięty na brzegu w kilka zębów. Około roku 1150 na miejscu propor-
czyka pojawia się chorągiew, płat materiału również w formie prostokąta, lecz przybity tak, że
główna oś była równoległa do drzewca. Sztandar taki stanozvił przywilej dowódców, którzy na
wyprawę wojenną (ost) przyprowadzali zastęp mniejszych wasali; przysługiwał im tytuł ry-
cerzy “chorągwianych". Na chorągwi widniały emblematy dowódcy, aby się mogła stać w
wirze bitwy znakiem, wokół którego skupiali się podkomendni. Poszczególni, szeregowi ry-
cerze nie używali chorągwi, poprzestając na skromnym trójkątnym proporczyku z dwustronnej
tkaniny w barwach domeny swojego suwerena.
Uzbrojenie zaczepne konnicy i piechurów było znacznie bardziej różnorodne od ry-
cerskiego. Wśród broni ręcznych trzeba na pierwszym miejscu wymienić topór, jako naj-
powszechniej używany; nazywano go danoise - duńskim toporem (złożony z drzewca długości
1 m i żeleźca o powierzchni 30 X 15 cm). Prócz topora, bicz bez trzonka - pęk rzemieni; ma-
czuga - gruba pałka z głowicą zjeżoną kolcami; nóż - broń szczególnie groźna w walce wręcz;
rozmaite pałki, w które się zbroją najbiedniejsi chłopi i prostacy; zamiast włóczni - piki lub
prymitywne oszczepy, o długim drzewcu z szerokim ostrym hakiem na końcu, niekiedy po-
dwójnym lub potrójnym, służącym do powalania wierzchowców i ściągania z siodeł jeźdźców.
Z broni miotających były w użyciu proce, złożone z drzewca, mieszka i dwóch rze-
myków, oraz łuk i kusza. Łuki sporządzano ze sprężystego drewna (najczęściej cisowego lub
jesionowego), rzadziej z metalu lub rogu; rozmiary wahały się od jednego do dwóch metrów,
lecz, jak się zdaje, lepszą sławą cieszyły się krótsze. Strzałą długości około 90 cm można było
z takiego łuku dosięgnąć celu odległego 0 200 metrów; strzałę, podobnie jak włócznię, opa-
trywano niekiedy proporczykiem. Kusza, chociaż znana w Europie Zachodniej od najdaw-
niejszych czasów, weszła naprawdę w użycie dopiero w drugiej połowie XII wieku. Uchodziła
za broń nikczemną, zbyt morderczą, niegodną chrześcijanina, toteż Kościół przez długi czas
zakazywał używania jej. Jeszcze w 1139 r. sobór laterański zezwolił na posługiwanie się kuszą
jedynie w walce z niewiernymi. Ale wojownicy zachodniej Europy zlekceważyli te zakazy, a
za Henryka II armia angielska liczyła w swoich szeregach stały oddział kuszników. Później
Ryszard Lwie Serce powiększył ich liczbę (los zrządził, że zginął potem od śmiertelnej rany
zadanej bełtem wystrzelonym z kuszy). Przykład ten we Francji naśladował Filip August,
który utworzył nawet kompanię kuszników konnych.
Dwunastowieczna kusza składała się z małego sztywnego łuku osadzonego poprzecz-
nie na drewnianej podporze. Z kuszy miotało się bełty, grubsze i krótsze niż strzały z łuku.
Zarówno kuszę, jak łuk opatrywano niekiedy strzemieniem, w które żołnierz wsuwał stopę, by
ułatwić sobie naciągnięcie cięciwy; naciągał ją oburącz i aż do momentu wypuszczenia bełtu
pozostawała naciągnięta, zaczepiona w specjalnym nacięciu łoża, dzięki czemu kusza góro-
wała nad łukiem, gdyż człowiek po naciągnięciu cięciwy nie musiał już wysilać mięśni ra-
mienia i mógł staranniej celować. Jednakże nie miała większego zasięgu ani większej siły
rażenia niż łuk, a manipulacje przy jej obsłudze trwały dłużej: w tym samym czasie, gdy
kusznik wypuszczał dwa bełty, łucznik mógł wypuścić dziesięć, dwanaście lub nawet piętna-
ście strzał.
Konie
Koń oczywiście grał ważną rolę w wojennych działaniach rycerskich. W przeciwieństwie do
dworskich romansów, epopeje rycerskie przedstawiają konia jako najważniejszego towarzysza
bohatera i obdarzają go osobowością, nadając każdemu jakieś imię. Tak więc wierzchowiec
Karola Wielkiego nazywał się “Tencedor", koń Rolanda - “Veil lantif", a Ganelona - “Ta-
chebrun"; Wilhelm Drański dosiadał “Beaucenta", Renaud de Montauban - “Bayarda", a Ogier
Duńczyk - “Broie forta", wzruszającego konia, który płakał z radości, gdy po siedmiolet niej
rozłące ujrzał znów swojego pana.
Drobiazgowi kazuiści, ówcześni autorzy, rozróżniają odmiany koni zależnie od wy-
znaczonych im funkcji: palefroi to koń arystokratyczny, rumak, służy damom i dostojnikom
Kościoła przy wszelkich okazjach, panom zaś tylko na wielkie uroczystości; destrier to koń
bojowy, rycerz dosiada go dopiero w chwili, gdy ma rozpocząć walkę; w podróży konia tego
prowadzi luzem giermek, sam jadąc na krzepkim koniu roboczym, używanym w czas pokoju
do pracy w polu albo w zaprzęgu i nazywanym roncin; wreszcie jest też sommier - koń juczny
dźwigający bagaże i sprzęt, gdy rycerz podróżuje.
W rzeczywistości, jak się zdaje, nie istniały tak subtelne rozróżnienia. Studiując ma-
teriał ikonograficzny zachowany na pieczęciach obrazowych, przedstawiających jeźdźców,
można zauważyć, że w ciągu XII i XIII wieku za wierzchowce bojowe służyły konie różnego
typu. Wydaje się jednak, że rycerz należycie wyekwipowany musiał posiadać co najmniej trzy
albo cztery konie: jednego do podróży, jednego jucznego do dźwigania zbroi i sprzętu i jed-
nego lub dwa konie zarezerwowane wyłącznie do bitwy. Warto zanotować, że klacze ucho-
dziły za niezdatne do bojowego użytku.
Poeci i powieściopisarze opisują też bardzo dokładnie maść występujących w tekstach
koni. Najwyżej ceniono konie jednolicie białe albo kare; następne w hierarchii były bułanki,
jakiejkolwiek maści, byle z licznymi białymi plamami. Potem siwe, na rozmaite sposoby
jabłkowite.
Mniejszym uznaniem cieszyły się gniade i kasztany o sierści brunatnej czy płowej.
Rzędy końskie uległy w drugiej połowie XII wieku znacznym zmianom. Łęki siodła pod-
wyższono, zwłaszcza tylny łęk tak się rozrósł, że można by go niemal nazwać oparciem dla
pleców jeźdźca. Siodło w tekstach literackich, zawsze bogato zdobione i kunsztownie wy-
kończone, leży na prostokątnym czapraku, niekiedy haftowanym w heraldyczne znaki. Z
końcem stulecia czaprak ten rozrasta się w kapę chroniącą szyję, tułów i nogi zwierzęcia.
Dostosowując się do płaszcza okrywającego rycerza, kapa bywa także znaczona godłami
heraldycznymi, które widnieją również na naczółku - wąskim pasie ze skóry lub metalu
ochraniającym łeb konia. Strzemiona półkoliste, takie, jakie można oglądać na tkaninie kró-
lowej Matyldy w Bayeux, ustępują miejsca trójkątnym. Strzemiona wiszą na szerokich rze-
miennych puśliskach, wsuniętych pod czaprak lub kapę po obu bokach konia, blisko przednich
kończyn. Dlatego ostrogi musiały być bardzo długie i miały formę metalowego bodźca za-
kończonego stożkowatym kolcem. Inne ostrogi, zakończone ruchomym kółkiem, mniej bo-
lesne dla zwierzęcia, pojawiły się już w początkach XIII wieku, lecz wchodziły w użycie
bardzo powoli.
Wbrew rozpowszechnionemu mniemaniu, ostrogi nigdy nie były wyłącznym przywi-
lejem stanu rycerskiego. Miały jednak pewne symboliczne znaczenie, gdyż wręczano je - zaraz
po mieczu - młodemu rycerzowi w dniu jego pasowania; odbierano je też na ostatku, jeśli ktoś
stał się niegodny miana rycerza, popełniwszy jakieś ciężkie przestępstwo (zdradę przede
wszystkim); rozrąbywano je wówczas toporem i miażdżono wkopując w ziemię.
Oblężenie
Wojny w XII wieku nie rozwijały się w pełni, działania wojenne polegały głównie - a
często wyłącznie - na pustoszeniu ziemi sąsiada i na próbach zdobycia jego zamku. Podobnie
jak wielkie bitwy, wielkie oblężenia zdarzały się rzadko, lecz sztuka zdobywania grodów,
chociaż kapryśna, stanowiła ważną część techniki bojowej i grała dużą rolę w życiu co-
dziennym armii i na wszystkich szczeblach feudalnych sporów.
Przystępując do oblężenia wiedziano z góry, że potrwa ono długo, z reguły kilka ty-
godni, a niekiedy kilka lat. Sławny Chateau-Gaillard opierał się wojskom Filipa Augusta przez
osiem miesięcy (od września 1203 do kwietnia 1204 r.), Akra zaś poddała się krzyżowcom
dopiero po niespełna dwóch latach (od października 1189 do lipca 1191 r.). Tym się tłumaczy
liczba i różnorodność budowli wznoszonych przez oblegających wokół obleganej fortecy:
stawiano namioty, szopy, baraki mieszkalne dla ludzi i zwierząt, składy na prowiant i wszelaki
sprzęt; prowadzono też roboty ziemne, kopano fosy i budowano ostrokoły, by zagrodzić drogę
ewentualnym posiłkom, które by mogły przybyć na odsiecz oblężonym; sporządzano drabiny,
budowano wieże i galerie na kołach, aby ułatwić sobie podejście do murów.
Mury te musiały stawić opór nie tylko ludziom, lecz także pociskom, niemal tak
groźnym jak prawdziwy ostrzał artyleryjski. Dzięki bowiem doświadczeniom nabytym w
wyprawach krzyżowych udoskonalono machiny wojenne, wzorując się na wynalazkach sto-
sowanych przez Arabów i Bizantyjczyków. Mimo wielkiej różnorodności można te machiny z
grubsza podzielić na dwie kategorie: machiny sprężynowe i machiny wahadłowe. Pierwsze to
olbrzymie katapulty, których ze względu na rozmiary i złożoną konstrukcję nie można mon-
tować na miejscu, lecz trzeba je transportować już zmontowane ze składów. Najbardziej
rozpowszechniony był typ katapulty podobnej do gigantycznej kuszy, zdolnej miotać dziryty,
belki i pociski zapalające. Prostszą machiną była balista, przypominająca broń używaną już w
starożytności. Montowali ją na miejscu cieśle pod kierunkiem fachowców i miotano z niej
ogromne kamienie lub odłamki skalne, a także pociski wzniecające pożary i duszące (np.
siarkę) albo nawet padlinę, żeby szerzyć zarazę w oblężonej fortecy. Najczęściej używany był
trebuchet, rodzaj olbrzymiej procy, wyrzucającej pociski wagi 20-30 kg na odległość 200
metrów z górą.
Bombardowanie to nie miało na celu zburzenia murów ani tym bardziej miażdżenia
obrońców, lecz stanowiło osłonę dla żołnierzy oblegającej armii, którzy działali pod murami.
Nie celowano do jakiegoś ściśle określonego punktu, lecz koncentrowano ostrzał na
wybranym odcinku umocnień, aby tam obezwładnić przeciwnika. Tymczasem robotnicy ziem-
ni zasypywali fosy, a saperzy, pod osłoną dachu galerii na kołach, zbliżali się do samych
podnóży muru i próbowali wyrywać z niego kamienie. Niekiedy woleli pracować w koryta-
rzach podziemnych, drążąc olbrzymie jamy w fundamentach fortecy i podkładając pod nie
ogień. Takie podkopy i roboty saperskie w większym stopniu niż machiny wojenne przyczy-
niały się do kruszenia murów i czyniły w nich wyłomy, przez które napastnicy mogli wtargnąć
do fortecy. Niekiedy zresztą dostawali się do niej po prostu przez bramę, jeśli ta załamała się
pod ciosami taranów - potężnych belek z twardego drewna (opatrzonych często metalową
głowicą), długich na 6-10 m, zawieszonych za pomocą lin na specjalnym rusztowaniu i
wprawianych w ruch wahadłowy przez kilkunastu mężczyzn. Bywało też, że oblegający
wdzierali się na mury po przystawionych drabinach i staczali walkę wręcz z ich obrońcami.
Wiele takich scen batalistycznych oglądamy na ówczesnych miniaturach, lecz w rze-
czywistości, jak się zdaje, rzadko stosowano ten sposób zdobywania zamków.
Oblężeni bowiem także rozporządzali skutecznymi środkami, by odpierać napastni-
ków. Służyły im w tym celu nie tylko haki i cebry wrzątku, którym oblewali wspinających się
po drabinach na mury nieprzyjaciół, nie tylko budowane naprędce drewniane wieże, z których
łucznicy i kusznicy górowali nad nacierającymi, ale, co ważniejsze, mieli katapulty i balisty,
nie gorsze od machin armii oblegającej zamek. Oblegani starali się przede wszystkim jak
najprędzej zniszczyć za pomocą własnych machin machiny przeciwnika. Bombardowanie jest
więc obustronne, podobnie jak będzie się to odbywało w następnych wiekach, gdy już wejdzie
w użycie prawdziwa ciężka broń palna.
Podczas oblężenia Tuluzy z 1218 roku sławny Szymon IV de Montfort, jeden z wo-
dzów krucjaty przeciw albigensom, padł od kuli wystrzelonej przez obrońców miasta z tre-
buchet, chociaż znajdował się w owym momencie o 200 metrów od murów grodu.
Wszystkie te machiny, mimo groźnych pozorów, nie były zbyt skuteczne w działaniu.
Ładowanie ich wymagało długiego czasu i niemałego trudu, na przykład z trebuchet nie można
było wystrzelać pocisków częściej niż co dwie, trzy godziny. Przy tym podczas przeciętnego
oblężenia rzadko używano więcej niż jednej takiej machiny. Dodać wypada, że zapał bojowy
oblegających rzadko zasługiwał na gloryfikację, jakiej im nie szczędzą rycerskie romanse. Jak
się zdaje, większą rolę niż męstwo odgrywała cierpliwość, trzeba bowiem stwierdzić, że w XII
wieku fortece rzadko bywały zdobywane szturmem, częściej do kapitulacji zmuszały je takie
przyczyny, jak zmęczenie, głód, zaraza lub zdrada.
Bitwa
Aż do XIV wieku wojna i bitwa to dwa pojęcia z dziedziny militarnej zasadniczo różne.
W wydanej niedawno książce George Duby dobitnie wykazał, że wojna kończyła się z chwilą,
gdy się zaczynała bitwa, która stanowiła “procedurę pokojową", była prawdziwym “sądem Bo-
żym", czyli “ordaliami". Wyzywać do bitwy lub przyjmować bitwę, to znaczy okazać wolę
zakończenia konfliktu, który się przewleka i wyrodnieje z czasem, znaczy to także ryzykować
utratę w ciągu kilku godzin skąpych korzyści uzyskanych w ciągu miesięcy, czy nawet lat
starań; wreszcie znaczy to wnieść sprawę przed sąd Boży, od którego wyroków nie ma ape-
lacji. W tym sensie bitwa ma charakter sakralny, posiada własny, niemal liturgiczny rytuał,
który każe wybrać odpowiedni, rozległy i płaski teren i przygotować się do rozprawy bardzo
uroczyście (przemówienia wodzów, spowiedź i komunia święta wojowników). W obu obo-
zach duchowni przez cały czas trwania walki zagrzewają do boju śpiewem i modłami. Cał-
kowita klęska jednej ze stron przekonuje świat o niepodważalnej słuszności praw zwycięzcy.
Zwycięstwo bowiem uświęca wszystko, cokolwiek się działo przed bitwą i cokolwiek po niej
nastąpi.
W okresie, którym się w tej książce zajmujemy, wielkie bitwy między chrześcijańskimi
władcami były rzadkie, bardzo rzadkie. Można by nawet rzec, iż rozegrała się jedna tylko taka
bitwa, mianowicie pod Bouvines, w niedzielę 27 lipca 1214 roku. Warto przy tym podkreślić,
że była to pierwsza naprawdę doniosła bitwa, wydana przez króla Francji od bez mała stu lat,
od dnia klęski pod Bremule w 1119 roku, kiedy to król Anglii Henryk I Beauclerc pobił na
głowę Ludwika VI. Ten stan rzeczy znajduje odzwierciedlenie w rycerskich poematach: ich
autorzy, a między nimi Chretien de Troyes, wolą opisywać pojedynki, turnieje, potyczki ma-
łych oddziałów niż wielkie masowe batalie. Dopiero około roku 1230 powstał poemat La mort
le roi Artu (Śmierć króla Artura), zawierający szczegółowy opis starcia dwóch potężnych
armii, bitwy pod Salisbury. Warto było wszakże czekać tak długo na tę relację, gdyż mówi ona
o tytanicznych zaiste zmaganiach, jakich nigdy przedtem świat nie widział, o bitwie, która
położyła kres przygodom króla Artura i jego rycerzy, powodując unicestwienie królestwa
Okrągłego Stołu.
Ale to jest literatura. Przyjrzyjmy się raczej, jak się rozgrywała rzeczywista bitwa.
Taktyka była stosunkowo prosta. Każda armia przed bitwą ustawiała się w trzy szeregi. W
pierwszym ustawiali się piesi pikownicy z oszczepami i hakami, opisywanymi już wyżej, w
drugim stali łucznicy i kusznicy; w trzecim konni, przy czym ci, którzy nosili ciężkie uzbro-
jenie (rycerze), skupiali się pośrodku, zaś lżej zbrojni na skrzydłach. Konnym, i tylko im,
przypadała rola zaczepna. Posuwając się pojedynczą linią, mieli nękać nieprzyjaciela kolej-
nymi natarciami, wymijając od flanków własną piechotę i wracając pod jej osłonę po każdym
natarciu, które nie przyniosło ostatecznego rozstrzygnięcia. Łucznicy i pikownicy nie opusz-
czali swego miejsca; ich zadanie polegało na wstrzymywaniu impetu nieprzyjacielskiej jazdy i
osłanianiu własnej. Jeśli wykonywali jakiś manewr, to tylko po to, by rozszerzyć skrzydła
(niekiedy aż do utworzenia zamkniętego pierścienia), gdy jeźdźcom groziło niebezpieczeń-
stwo z kilku stron.
Po kilku manewrach jazdy obu stron wywiązywała się ogólna walka i wśród zamętu
wyradzała się w serię pojedynków lub utarczek między małymi grupami, przy czym każdy
wasal i każdy giermek starał się trzymać w pobliżu chorągwi swojego pana i walczyć u jego
boku. Nie zawsze było to łatwe. Bywało, że już w pierwszym starciu przeciwnik obalił lub
zniszczył znaki rozpoznawcze (chorągwie, tarcze i płaszcze znaczone herbami). Często więc
zdarzały się pomyłki. Trzeba było używać okrzyków wojennych, które ponadto miały siać
postrach wśród nieprzyjaciół, a zarazem pobudzać wśród swoich męstwo i skupiać ich, jeśli się
rozpierzchli w zamęcie walki. Okrzyki te miały niekiedy sens haseł politycznych lub religij-
nych, jak na przykład sławne zawołanie krzyżowców Diex aie (“Boże wspomóż"). Niekiedy
były to po prostu nazwy lenn, nie zawsze nawet uzupełnione jakimś określeniem. Tak więc
podwładni hrabiego z Hainaut wykrzykiwali z dumą: “Szlachetne Hainaut!", podczas gdy
przywódcy flamandzcy wrzeszczeli: “Flandria w imię lwa!", nawiązując do heraldycznego
znaku swojego pana.
Nawet wówczas, gdy zamęt bitewny sięgał szczytu, każdy rycerz miał prawo spo-
dziewać się, że będzie walczył tylko z pojedynczym rycerzem przeciwnego obozu. Nie działo
się tak na mocy reguł rycerskiego honoru, gdyż nic podobnego nie istniało, lecz z niskich
pobudek materialnych: chodziło o wzięcie jeńców, aby ściągnąć z nich okup, czyli o możliwie
największe wzbogacenie się na wojnie. Nie zabijano przeciwnika, brano go żywcem do nie-
woli, po czym zaczynały się przetargi. Toteż nawet w momentach zaciętych zmagań wręcz
toczyły się rozmaite pertraktacje; jeniec, z chwilą gdy dał słowo, że zapłaci okup, odzyskiwał
wolność i co prędzej rzucał się znów w wir walki z nadzieją, że teraz jemu z kolei uda się
pojmać kogoś w niewolę i ściągnąć okup, aby sobie powetować stratę. W dodatku zbyt zacięte
walki były niebezpieczne dla najsolidniejszych nawet sojuszów i w ogniu bitwy chwiała się
niejedna zaprzysiężona wierność. Kiedy więc bój zanadto się rozpalał, a szale zwycięstwa
przechylały się na stronę przeciwną, każdy senior musiał zabiegać o lojalność swoich po-
mocników. I w tym przypadku także pieniądz okazywał się ważnym elementem bitwy. Rze-
czywistość wojenna nie znała bezinteresownego bohaterstwa Gawena, Lancelota i ich towa-
rzyszy. Oczywiście nie brakowało męstwa (zresztą kolczuga zabezpieczała na ogół od ran),
lecz nieustraszona odwaga nie należała jeszcze wówczas do najwyżej cenionych cnót. Rycerz
starał się wyjść z bitwy bez uszczerbku na ciele i majątku, uniknąć bełtów, pocisków z kusz
(jedynych naprawdę morderczych), nie dać się wysadzić z siodła piechurowi, którego rola w
bitwie polegała na obalaniu koni i ściąganiu z nich jeźdźców na ziemię. Nawet ówcześni kro-
nikarze mówią o wielkiej ostrożności (czytaj: lękliwości) rycerzy, którzy usiłowali się chronić
za plecami towarzyszy.
W tak prowadzonych bitwach najczęstszymi ofiarami byli piechurzy, kaleczeni przez
jeźdźców, tratowani przez konie, dobijani w zamęcie odwrotu. Łucznik lub pikownik wzięty
do niewoli przez piechura z nieprzyjacielskiej armii nie mógł ratować się przyrzeczeniem
okupu; zwycięzca mordował go i obdzierał z rynsztunku. Wśród rycerzy było po bitwie wielu
rannych, lecz bardzo nieliczni zabici. Jeśli wierzyć pewnemu kronikarzowi, w bitwie pod
Bouvines poległ tylko jeden rycerz. W każdym razie według najbardziej wiarygodnego sza-
cunku zginęło w tej bitwie mniej niż 2 na 100 spośród jej uczestników. Co prawda bitwa trwała
tylko dwie godziny, a liczba walczących była stosunkowo niewielka: według najnowszych
badań, armia Filipa Augusta liczyła 1300. rycerzy, 1200 lekkiej jazdy i około 5000 pieszych,
armia zaś koalicji angielsko-cesarskiej, prowadzona przez Ottona brunszwickiego, obejmo-
wała tyleż samo jeźdźców i o 1000 lub 2000 więcej piechurów. Liczby skromne, jeśli zważyć,
że mowa o największej bitwie tego okresu. Rzeczywistość daleka od tego, co według Wace'a
rozgrywało się na równinie Salisbury o zmierzchu królestwa rycerzy Okrągłego Stołu, gdy do
walki miało stanąć przeszło 100 000 wojowników i gdy - jeśli wierzyć anonimowemu autorowi
relacji o śmierci króla Artura - po całym dniu bratobójczej walki zginęło niemal całe Arturowe
rycerstwo.
Rozdział ósmy
Szlachetne rozrywki
Społeczeństwo średniowieczne, pędząc życie uregulowane i monotonne, miało jednak
swoje święta i zabawy. Jedno szło w parze z drugim i dla wszystkich, nawet stojących najniżej
w hierarchii społecznej, był czas pracy i czas rozrywki. Rozrywce poświęcano chwile wcze-
snego popołudnia i kilka godzin wieczornych, a także całe niedziele, gdy obowiązywało
wstrzymanie się od wszelkiej pracy. Poza tym każdej ważniejszej uroczystości towarzyszyły
zabawy zbiorowe, jednoczące rycerzy i lud, ludzi z miast i ludzi ze wsi. Literatura maluje te
sceny nieco zbyt sielankowo, daje nam wszakże dość dobre wyobrażenie o festynach urzą-
dzanych w XII wieku z okazji zaślubin Eryka i Enidy:
“[...] zebrali się na dworze króla Artura wszyscy minstrele z okolicy i wszyscy ludzie biegli w
sztuce zabawiania innych. W wielkiej sali panował nastrój weselny. Każdy się popisywał
swoimi talentami. Ten skakał, ów fikał koziołki, inny pokazywał sztuczki kuglarskie; jeden
gwizdał, drugi śpiewał, trzeci grał na fujarce, czwarty na flecie lub na guigne czy też na wioli.
Dziewczęta pląsały w tanecznym korowodzie. Wszyscy uczestniczyli w powszechnej radości.
Nie brakowało niczego, co mogło pobudzić wesele [...] Bramy i furty stały przez cały dzień
otworem zarówno dla bogatych, jak dla ubogich. Król Artur okazał się szczodry. Kazał swoim
kucharzom, piekarzom i podczaszym, aby rozdawali chleb, wino i dziczyznę, każdemu, ile
zapragnie. Nikomu więc nie odmawiano tego, czego sobie życzył. A wszystko było w wielkiej
obfitości (...]"
Większość rozrywek - przechadzki, widowiska (teatr, popisy żonglerów, tresowane
zwierzęta), taniec, który był, jak się zdaje, najbardziej lubianą w średniowieczu zabawą, gry
hazardowe i towarzyskie - była wspólna, niezależnie od pozycji społecznej. Nie będziemy tych
zabaw szerzej omawiali, gdyż są dobrze znane. Istniały wszakże inne rozrywki, zastrzeżone
dla arystokracji i nie zawsze przez historyków prawdziwie rozumiane. Trzy formy rozrywek
średniowiecznej elity wypada więc nam omówić.
Turnieje
Turnieje stanowiły główną rozrywkę rycerza. W większym stopniu niż wojna, podczas
której zresztą rzadko dochodziło do bezpośredniego starcia, turnieje wypełniały życie wo-
jownika i dostarczały mu najlepszych sposobności do zdobycia sławy oraz majątku. Toteż
poematy rycerskie, a zwłaszcza opowieści o rycerzach Okrągłego Stołu, poświęcają turniejom
co najmniej połowę tekstu. Pochodzenie turnieju nie jest jasne, prawdopodobnie sięga on
daleko w przeszłość i wiąże się z tradycjami starożytnych germańskich wojowników. W swej
średniowiecznej formie turnieje przyjęły się między Loarą a Mozelą już w drugiej połowie XI
wieku, co potwierdzają dokumenty. Od tej daty rozpowszechniają się coraz szerzej, pomimo
wielokrotnych zakazów ze strony Kościoła i niektórych władców. W regionach, z których
pokój Boży wyrugował wojny prywatne, turnieje stały się rzeczywiście dla rycerstwa jedynym
sposobem wyładowania nadmiaru agresywnych popędów i jedną z rzadkich okazji do opusz-
czenia zamku i wyrwania się z nudy bezczynnego monotonnego życia. Jednakże w XII i XIII
wieku Kościół nieustannie potępiał te czcze spotkania towarzyskie, na których mężczyźni ba-
wią się walką, hazardową grą o sławę i pieniądze, w której nieraz stawką jest życie człowieka i
która rodzi najbardziej zawzięte urazy i bezużytecznie trwoni siły chrześcijańskiego rycerstwa,
zamiast je oszczędzać dla jedynej godnej sprawy, obrony Ziemi Świętej. Wszystkie zakazy by-
ły jednak bezskuteczne. Co prawda, nieliczni tylko królowie - jak Henryk II Plantagenet i
Ludwik Święty - sami stawali w szranki; większość monarchów tolerowała turnieje, nawet
jeśli nie pochwalali ich, jak na przykład Ludwik VII lub Filip August. Ich wielcy wasale byli
przecież inicjatorami, organizatorami, a niekiedy też uczestnikami turniejów. W drugiej po-
łowie XII wieku właśnie Francja, jej północna i zachodnia część, stała się rajem dla miłośni-
ków tych rycerskich zawodów.
Kim byli ci miłośnicy? Przede wszystkim to młodzi, świeżo pasowani rycerze, jeszcze
nieżonaci, włóczący się hałaśliwymi bandami po kraju w poszukiwaniu przygód i bogatego
ożenku. Mówiliśmy już o nich. Pod przewodem książęcego lub hrabiowskiego syna jeździli z
turnieju na turniej przez pięć, dziesięć, piętnaście lat, zanim się ustatkowali i osiedli na ro-
dzinnym lennie. Taki Wilhelm zwany Marszałkiem przedłużył sobie pełną podróży i sportową
“młodość" o całe ćwierć wieku.
Turniej można istotnie uznać za grę sportową, a przy tym grę zespołową, gdyż poje-
dynki, w których współzawodniczyli tylko dwaj rycerze, weszły w zwyczaj dopiero w XIV
wieku. W wieku XII turniej polegał na walkach dwóch drużyn, złożonych z uzbrojonych
mężczyzn, zarówno konnych, jak pieszych; wzorowy porządek, panujący w momencie roz-
poczynania zawodów, zmieniał się szybko w ogólną bezładną walkę, przy czym, podobnie jak
na polach bitew, ścierały się ze sobą małe grupki wojowników, orientujące się według znaków
rozpoznawczych. Turnieje z pewnością bardziej niż wojny przyczyniły się w XII wieku do
rozpowszechnienia zwyczaju używania herbów wśród szlachetnie urodzonych.
Ten sport zespołowy był jednocześnie grą o stawkę pieniężną. Pojawili się prawdziwi
zawodowcy, którzy na turniejach sprzedawali swoje usługi grupie gotowej zapłacić wyższą
cenę. Niektórzy z nich tworzyli wraz z jednym lub dwoma wspólnikami ekipę wyspecjalizo-
waną w określonym typie walki; cieszyli się oni wielkim wzięciem. Ale nie tylko dla płatnych
najemników turniej był źródłem zysku, i to obfitszego zapewne niż wojna. Uczestniczący w
turnieju rycerz starał się bowiem wziąć przeciwnika do niewoli, ściągnąć z niego okup, ode-
brać mu zbroję i konia wraz z rzędem. Toteż liczne negocjacje i wymiany obietnic dokonywały
się zarówno już w toku walk, jak i po ich zakończeniu. Można było tym sposobem zdobyć
fortunę. Z historii Wilhelma zwanego Marszałkiem dowiadujemy się, że ten późniejszy regent
Anglii, objeżdżając turnieje, wraz z groźnym towarzyszem, Flamandem Rogerem z Gangi,
zgarnął w ciągu dziesięciu miesięcy okup od 103 pokonanych rycerzy. Co prawda wyczyny te
łączyły się z poważnym ryzykiem. Turniej należał do sportów niebezpiecznych. Bywało wielu
rannych, a nierzadko zdarzały się ofiary śmiertelne, którym Kościół niekiedy odmawiał
chrześcijańskiego pogrzebu. Z wielkim opóźnieniem wszedł w użycie oręż “kurtuazyjny" ze
stępionym ostrzem czy wręcz z drewna. Dopiero w połowie XIII wieku uzbrojenie turniejowe
zaczęło się różnić od wojennego, jakim się posługiwano w prawdziwych bitwach.
A jednak turniej, chociaż podobny do wojny, był czymś innym niż ona, był bowiem wyda-
rzeniem radosnym. Z wyjątkiem okresu Wielkiego Postu i adwentu, urządzano te zabawy co
dwa tygodnie, od lutego do listopada, na obszarze tej samej prowincji, nie w dużych miastach,
lecz gdzieś w pobliżu odosobnionej fortecy, na granicy dwóch ziem lennych czy dwóch
księstw. Turniej nie rozgrywał się na placu miejskim ani też w szrankach zamku, lecz na
otwartym polu, na landach albo na łące, w otwartej przestrzeni. Turnieju nie improwizowano.
Możny pan, który mu patronował, musiał na kilka tygodni wcześniej ogłosić w całej okolicy, w
jakim terminie i gdzie odbędą się zawody. Powinien też był wyprawić posłów z tą wieścią do
sąsiednich prowincji, przygotować kwatery dla uczestników turnieju (zjeżdżało ich niekiedy
kilkuset) i dla towarzyszących im osób, zgromadzić zapasy żywności, zbudować trybuny,
namioty i stajnie, zorganizować rozrywki dla szlachetnie urodzonych i zabawy dla ludu. Tur-
niej bowiem przyciągał zawsze tłumy. W walkach uczestniczyli tylko rycerze, lecz widzowie
rekrutowali się ze wszystkich warstw społeczeństwa. Ten wielki festyn był zarazem jarmar-
kiem i zapewniał byt rzeszom żonglerów, kucharzy, kupców, kuglarzy, żebraków i rzezi-
mieszków.
Turniej trwał co najmniej trzy dni, niekiedy dłużej. Walka rozpoczynała się o świcie,
po mszy świętej i ciągnęła się bez przerwy do nieszporów. Różne grupy, związane wspólnotą
pochodzenia geograficznego lub przynależności feudalnej, zmagały się ze sobą, z początku
kolejno, potem wszystkie naraz. Zamęt był taki, że heroldowie musieli wobec publiczności
odgrywać rolę dzisiejszych sprawozdawców sportowych: opisywali najwspanialsze wyczyny i
wykrzykiwali imiona bohaterów. Wieczór spędzano na opatrywaniu ran, na ucztach, muzyce i
tańcach, a także na miłosnych igraszkach. Nazajutrz wszystko to powtarzało się na nowo.
Wieczorem ostatniego dnia, gdy każdy obliczał swoje zyski i straty, najdostojniejsza z obec-
nych dam wręczała symboliczną nagrodę rycerzowi; który okazał się najmężniejszy w walce i
najdworniejszy. W utworach literackich nagrodę stanowi często szczupak, gdyż tej rybie
przypisywano wartość talizmanu. Jeżeli w turnieju brał udział Lancelot, on zawsze zwyciężał
wszystkich rywali. W nieobecności Lancelota nagrodę otrzymuje jego krewniak Bohort, rza-
dziej Gawen. Na ogół literatura arturiańska zdaje się wyprzedzać rzeczywistość: już pod ko-
niec XII wieku opisuje pojedynki i wysławia męstwo poszczególnych rycerzy walczących sam
na sam z przeciwnikiem, przyznaje kobietom prawo decydowania o postępowaniu wojowni-
ków. W rzeczywistości dopiero w sto lat później turnieje nabiorą takiego dworskiego poloru,
blasku i wykwintu.
Polowanie
W przeciwieństwie do wojen i turniejów, polowania odbywały się o każdej porze roku.
Dla tej rozrywki wielu rycerzy nie wahało się narażać na srogie chłody, deszcze i wichry, a
nawet na najgorsze niebezpieczeństwa. Wielu bowiem ówczesnych mężczyzn rozmiłowanych
było w polowaniu, uczestnicząc w nim z namiętnością graniczącą z szaleństwem. Na przykład
Filip August - którego niemal wszystkie inne rozrywki nudziły - lubił polować prawie co dzień
po obiedzie, zarówno podczas wojny, jak w czasie pokoju, we Francji czy poza jej granicami,
nawet w Ziemi Świętej.
Ale polowanie było nie tylko pasją, było też koniecznością życiową. Chodziło o do-
starczenie na pański stół zwierzyny i ptactwa, produktów niezbędnych, skoro żywiono się
głównie mięsem. Toteż istniały w tej dziedzinie ścisłe przepisy. Tylko właściciel dóbr miał
prawo polować na grubego zwierza w lasach i na króliki i zające w obrębie określonych te-
renów. Lud, dla którego zwierzyna stanowiła tylko uzupełnienie wiktu, mógł zastawiać sidła
jedynie w szczerym polu albo na skrajach lasu. Jednakże celem polowań nie zawsze było
zdobycie mięsa. Niekiedy polowano, żeby wytępić drapieżniki niebezpieczne dla plonów,
drobiu czy nawet dla ludzi (lisy, wilki, niedźwiedzie). W takich przypadkach polowanie na-
bierało w pełni charakteru dzikiego i groźnego sportu.
Na szczególną uwagę zasługuje polowanie z sokołem. Wprowadzono je na zachodzie
Europy w początkach XI wieku i wkrótce stało się ono ulubioną rozrywką arystokracji. A była
to zaiste szlachetna zabawa, okrutna i wykwintna zarazem, tak że nie gardziły nią nawet damy.
Jednocześnie była to trudna sztuka. Młodzieniec przygotowujący się do rycerskiego zawodu
musiał poświęcić wiele czasu, aby opanować wszystkie jej arkana. Musiał wiedzieć, jak się
ptaka łowi, karmi, hoduje, uczy posłuszeństwa gestom i głosowi myśliwego, ćwiczy w roz-
poznawaniu i ściganiu zwierzyny. Była to wiedza subtelna, bardziej wyrafinowana niż
wszystkie inne, należące do edukacji młodego rycerza, a czerpać ją mógł z licznych rozpraw
poświęconych temu przedmiotowi, kompilowanych przeważnie na Sycylii i do dziś w więk-
szości zachowanych. Znajdujemy w nich dokładny przepis, jak powinno przebiegać układanie,
czyli tresura sokoła do polowania. Ptaka należy wziąć z gniazda możliwie jak najwcześniej po
jego wykluciu się z jaja; gdy się opierzy, trzeba mu przyciąć szpony, uwiązać u nogi dzwo-
neczek (aby łatwo było go odnaleźć, jeśli się zgubi) i zaszyć powieki, bo dobrze wytresować da
się tylko ślepy sokół. Dopiero wtedy zaczyna się właściwa tresura: przyzwyczajanie ptaka do
trzymania się na grzędzie, siadania na pięści myśliwego, rozróżniania różnych tonów gwizdu,
któremu ma być posłuszny. Potem trzeba go z powrotem oswoić ze światłem, rozpruwszy
powieki, i wyćwiczyć w łowach, używając w tym celu sztucznych przynęt. Ta nauka trwa
niemal cały rok. Wreszcie można wziąć ptaka na pierwsze polowanie. Myśliwy sadza go sobie
na pięści i zakrywa mu głowę kapturem, który zdejmuje, gdy pojawia się zwierzyna. Sokół
wzlatuje wówczas w powietrze, wypatruje ofiarę, rzuca się na nią, wbija w nią szpony i szarpie,
dopóki gwizdek nie przywoła go z powrotem na rękę pana.
Rycerze w XII wieku kochali swoje sokoły bardziej niż konie i psy. Ptak ten uchodził
za najszlachetniejsze ze stworzeń. Chłopu nie wolno było go posiadać. Zresztą kosztował
bardzo drogo, a ofiarowanie sokoła w podarunku uważano za gest książęcy. Śmierć sokoła
była dla właściciela dotkliwą stratą. Toteż traktaty o sztuce sokolniczej zawierają mnóstwo
rad, jak postępować z ptakiem, aby żył długo. Rady te wszakże wydają się znacznie mniej
poważne niż instrukcje dotyczące tresury, a w dodatku mistrzowie nie są między sobą zgodni.
Oto trzy zalecane sposoby kuracji na wypadek, gdyby sokół się przeziębił.
Pierwszy brzmi niemal rozsądnie:
“Weź grzane wino, przyprawione zmielonym pieprzem, wlej mu do gardła i trzymaj dziób
zamknięty, dopóki ptak nie przełknie leku. To go uzdrowi."
Drugi zaleca bardziej mięsną dietę:
“Zmieszaj ciepłą wodę z popiołem winorośli. Wlej mu do gardła, a kiedy przełknie, daj mu do
zjedzenia jaszczurkę. Będzie zdrów." Wreszcie trzeci przepisuje dłuższą kurację:
“Weź cztery kęsy słoniny namoczone w miodzie i posypane opiłkami żelaza, wetknij je so-
kołowi do gardła. Tak czyń przez trzy dni, nie dając mu nic innego do jedzenia. Czwartego
dnia przymuś, żeby połknął małe kurczę, które przedtem napoisz obficie winem. Potem roz-
grzejesz sokołowi pierś przy ogniu, skropiwszy ją gorącym mlekiem. Przez następne dni bę-
dziesz go karmił wróblami albo innym drobnym ptactwem. Wyzdrowieje niezawodnie."
Szachy
Ze wszystkich niezliczonych gier towarzyskich największą popularnością cieszyło się
rzucanie kości. Pełniły one tę funkcję, którą później przejęły karty. Grano w kości we
wszystkich środowiskach społecznych, w wiejskiej chacie i na zamku, w gospodzie i w
klasztorze, i to z tak zgubnym zapamiętaniem, że nikt nie słuchał gniewnych napomnień z ust
królów czy też dążących do naprawy moralnej duchownych. Grano o pieniądze, o części
garderoby, o konia czy o dom. Niejeden, a między innymi późniejszy poeta Rutebeuf skarżył
się, że grając w kości utracił cały dobytek. Pomimo że kostki wyrzucano z rogowego kubka,
często zdarzały się oszustwa, głównie przez wprowadzanie do gry spreparowanych kostek:
longnez, czyli z namagnesowaną jedną ścianką; nompers z dwiema ściankami oznaczonymi tą
samą wysoką liczbą punktów; plommez - obciążone z jednej strony ołowiem. Dlatego też
wybuchało wiele kłótni, niekiedy tak zaciekłych, że doprowadzały w końcu do wojen pry-
watnych.
Bardziej niewinna była marelle, gra niehazardowa, lecz wymagająca uwagi i zasta-
nowienia: zwyciężał ten, kto pierwszy ustawił trzy pionki (niekiedy pięć pionków) na planie
figury geometrycznej, utworzonej z linii prostopadłych i ukośnych. Nie było to zbyt trudne.
Bardziej wyszukana i zagadkowa wydaje się gra zwana tables, którą wysławia ówczesna li-
teratura, lecz której reguł dobrze dziś nie znamy; było to coś w rodzaju trik-traka, rozgrywa-
nego przez dwie, cztery lub więcej osób, przy użyciu kilku kostek i mnóstwa żetonów. Nie-
kiedy tą samą nazwą określano po prostu grę w warcaby, w której obowiązywały już w XII
wieku te same reguły co dzisiaj.
Lecz żadna gra nie mogła się równać z szachami; literatura jest niestrudzona w sła-
wieniu tej gry. Wbrew temu, co się często słyszy, we Francji szachy nie były jeszcze znane za
Karola Wielkiego, lecz pojawiły się dopiero w XI wieku i wkrótce stały się ulubioną rozrywką
arystokracji. Nauka gry w szachy była ważną częścią rycerskiej edukacji. Według poematu
Chanson de Gui de Nanteuil (Pieśń o Gwidonie z Nanteuil), aby nabrać biegłości w tej sztuce,
trzeba sobie przyswoić jej zasady już w wieku sześciu lat. Tak wcześnie zapewne rozpoczął
naukę konetabl króla Artura, Bedoier, którego wszystkie poematy Okrągłego Stołu zgodnie
wychwalają jako najdoskonalszego szachistę epoki.
Literatura bowiem poświęca wiele miejsca rozgrywkom szachowym. Ich opisy służą
autorom nie tylko do urozmaicenia tekstu anegdotą, ale również jako element dramatycznej
akcji. Stawką w grze mogą być ważne sprawy: los kobiety, jeńca, armii, a nawet całego kró-
lestwa. Pokonany, rozgniewany poniesioną klęską, nieraz ranił lub zabijał zwycięzcę.
W Chevalerie Ogier syn Karola Wielkiego, Charlot, zwyciężony przez syna Ogiera
Duńczyka, Baudineta, chwyta oburącz szachownicę i ciska nią w głowę zwycięzcy tak gwał-
townie, że mózg tryska z rozłupanej czaszki. Rzeczywistość była mniej brutalna. Nie grano o
życie ludzkie ani o królestwo, ani nawet o pieniądze. Zresztą Kościół tego zakazywał. Panie i
panny nie wzbraniały się siadać do szachownicy i nieraz okazywały się nie gorsze od męż-
czyzn. Jak głosi legenda, Alienor zwyciężała w szachach najznakomitszych książąt Francji i
Anglii.
Ale jak grano? Jak wyglądały bierki? Czym się różniła ówczesna gra od dzisiejszej?
Szachownica, drewniana lub metalowa, była przedmiotem zbytkownym, który właściciel
pokazywał z dumą, nawet jeżeli nie umiał się nią posługiwać. Była duża, często stanowiła
wieko bogato zdobionej szkatuł w której wnętrzu mieściły się przybory do gry w trik-traka
(tables), a na odwrotnej stronie - pole do gry w marelle. Aż do końca XII wieku szachownicy
nie pokrywały na przemian kwadraty czarne i białe. Była jednobarwna (najczęściej biała),
podzielona na sześćdziesiąt cztery pola żłobionymi liniami (niekiedy pomalowanymi dodat-
kowo czerwoną farbą). Postać, w jakiej ją obecnie znamy, przybrała dopiero w początkach
panowania Filipa Augusta. Nie miało to wpływu na reguły gry - wszak nawet dziś można bez
trudu grać na jednobarwnej szachownicy - lecz ułatwiało ogarnięcie wzrokiem sytuacji i
sprawdzanie posunięć. Różniły się one znacznie od dzisiejszych, ponieważ figury były inne i
przysługiwały im inne ruchy. Przede wszystkim nie było figury królowej, którą zastępował
hetman (nazywany fierce, od perskiego słowa oznaczającego wezyra), nie mający prawa
przesuwać się we wszystkich kierunkach, lecz tylko ukośnie i tylko o jedno pole na raz. Figura
ta nie miała więc w grze większego znaczenia. Podobnie alfin, odpowiednik naszego gońca,
mniej był od niego ważny, chociaż posuwał się ukośnie po dwa pola na raz i mógł przeska-
kiwać przez inne figury. Za to król i wieże (nazywane roc), skoczek (wyobrażany jako rycerz)
i pionki miały te same ruchy co w naszych czasach, jeśli pominąć kilka szczegółów, na przy-
kład ten, że królowi i wieżom wolno było wykonywać roszadę w każdej pozycji, pionki zaś nie
mogły wysuwać się w pierwszym ruchu dalej niż o jedno pole ani zabierać po drodze pionków
przeciwnika. Cel gry, tak jak dziś, polegał na zadaniu mata królowi przeciwnika i tak samo
mówiono “szach królowi", gdy był on bezpośrednio zagrożony.
Bierki miały formy rozmaite, zależnie od regionu i od gatunku. W szachach zwykłych
istniały już bierki mocno stylizowane, rzeźbione z kawałka kości lub drewna, lecz, jak się
zdaje, wytwarzaniem ich nie rządziły żadne reguły. Szachy paradne wyrabiano z kości sło-
niowej, hebanu, bursztynu lub jaspisu, w kształcie figurek. Trzy z nich miały postać ustaloną i
prawie niezmienną: król zawsze nosił koronę, skoczka wyobrażał rycerz na koniu, pionki
miały postać piechurów w lekkim uzbrojeniu. Co do innych figur panowała dowolność i
rozmaitość. Hetmana mógł wyobrażać siedzący mężczyzna, podobny do króla, lecz bez ko-
rony, albo też - pod wpływem kultury dworskiej - przemieniał się w damę. Goniec w Anglii i
zachodniej Francji przybierał postać biskupa, a we Flandrii i krajach nadreńskich - hrabiego, w
innych stronach pojawiał się jako starzec, drzewo, zwierzę. Wieża mogła niekiedy przybierać
postać pieszego żołnierza w pełnym uzbrojeniu, zwierzęcia dźwigającego wieżę na grzbiecie, a
jeszcze częściej całej scenki, w której występują dwie postacie: Adam i Ewa, święty Michał
zabijający smoka, dwie zmagające się ze sobą bestie, dwóch rycerzy walczących na kopie.
Każdy z graczy dysponował szesnastu bierkami, które przystępując do gry rozstawiał w po-
dobny sposób jak szachiści w naszych czasach. Ale jeśli jeden gracz miał bierki białe, drugi
zamiast czarnych, jak to jest dzisiaj, miał czerwone. W szachach, tak samo jak w całym świecie
symboli, zachodnioeuropejska mentalność aż do XIV wieku bieli przeciwstawiała nie czerń -
która jest też brakiem koloru - lecz czerwień, najbardziej intensywną z wszystkich barw.
Rozdział dziewiąty
Dworna miłość i rzeczywiste uczucia
W pierwszym rozdziale tej książki mówiliśmy o małżeństwie, o jego swoistym zna-
czeniu religijnym i ponadto ekonomicznym oraz prawnym. Świadomie nie wspomnieliśmy o
miłości. W czasach romansów Okrągłego Stołu, jak w każdej innej epoce, pożycie małżeńskie
i porywy serca to dwa różne zjawiska, niekiedy doskonale ze sobą zharmonizowane, niekiedy
skłócone.
Nie nożna mówić o miłości w końcu XII wieku, nie mówiąc o miłości dwornej, o tym
nowym stylu miłości, pod wielu względami niezwykle nowoczesnym, opiewanym przez tru-
badurów i truwerów, przedstawianym w romansach. Literatura ofiarowuje historykowi obraz
życia uczuciowego najpełniejszy i najbardziej uroczy. Ale czy jest to wizerunek wierny?
Zjawisko literackie
Autorzy średniowieczni nie używali wyrażenia: dworna miłość; woleli inne terminy,
jak: miłość dobra (bone amor), prawdziwa (vraie amor), a zwłaszcza subtelna ( fin' amor).
“Miłość dworna" jest wynalazkiem nowoczesnych krytyków, pojęciem trudnym do zdefi-
niowania, tym bardziej że obejmujemy nim kilka różnych zjawisk. Godząc się na znaczne
uproszczenie, można by powiedzieć, że termin ten oznacza miłość opartą na sublimacji ko-
biety, na jej idealizacji, odzwierciedlonej w poezji lirycznej i romansach z XII i XIII wieku.
Ale problem literacki jest, oczywiście, o wiele bardziej skomplikowany. Trzeba bowiem wziąć
pod uwagę i różne epoki, środowiska i rodzaje literackie, uwzględnić skalę talentów i zamie-
rzeń autorskich, a przede wszystkim spod powierzchni utartych formułek i banałów wyłuskać
teorię mieniącą się subtelnymi odcieniami, zmienną i wielopostaciową.
Nie znamy jeszcze dokładnie odległych źródeł tej teorii, ale to pewne, że jej pierwsze
przejawy w literaturze na samym początku XII wieku były reakcją przeciw moralności naka-
zywanej przez religię i wyrazem dążeń do zmiany obyczajów, a może także wrażliwości.
Kościół uważał miłość za uczucie, którego należy się wystrzegać, gdyż kusi ono do cu-
dzołóstwa, zagraża świętości sakramentu małżeństwa i zbawieniu dusz; nawet między
współmałżonkami zaleca się jak największą rozwagę i powściągliwość. Kościół w XII wieku
podzielał przekonanie świętego Bernarda, który za dewizę przyjął sławny cytat z pism świę-
tego Hieronima: “Wszelka miłość do cudzej żony jest haniebna; a w miłości do własnej żony
należy zachować umiar; cudzołoży, kto zbyt gorąco kocha swoją małżonkę."
Pierwsi zbuntowali się przeciw tym naukom poeci używający języka d'oc, z południa
Francji. W ich oczach miłość nie była szaleństwem, lecz mądrością. Nie może istoty ludzkiej
zhańbić, przeciwnie, potęguje wszystkie zalety jej serca i umysłu. Od roku 1100 do około 1280
sześć pokoleń trubadurów opiewało miłość jako pierwiastek życiodajny, źródło wszelkich
cnót, uczucie czyniące człowieka delikatnym i wspaniałomyślnym, pokornym i zarazem
zdobywczym, szczerym i radosnym.
Miłość fin' amor trubadurów, chociaż wcale nie platoniczna, wymaga doskonałego
panowania nad żądzą. Kochanek, całkowicie uległy damie swego serca, musi jej służyć długo i
bez zastrzeżeń, nie mając pewności, czy zostanie w końcu wynagrodzony. Dla tej niepewnej
nagrody musi poświęcić wszystkie swoje siły życiowe, doskonali się moralnie, narzucając
sobie powściągliwość i walcząc z przeszkodami spiętrzonymi na drodze do celu. Tę etykę
usprawiedliwiają i uzasadniają jedynie zalety damy, zawsze wysławianej jako najpiękniejsza i
najszlachetniejsza. Niektórzy poeci przypisują jej wręcz transcendentalne znamiona; wielbi-
ciel popada w stan bliski religijnej kontemplacji, jest zakochany w swoim zakochaniu; w
przypadkach krańcowych zadowala go samo pragnienie i niczego poza nim nie pragnie. Inni
kochankowie zatracają wolę i całą osobowość, stają się dzieckiem, z którego uwielbiana ko-
bieta może uczynić, co zechce:
Przez nią się stanę kłamcą albo szczerym,
Wiernym albo zdradzieckim,
Prostackim albo dwornym,
Pracowitym albo próżniakiem,
Albowiem ona ma nade mną moc,
Aby mnie podnieśli lub poniżyć
Romansopisarze z północnej Francji przedstawiali dworną miłość w mniej odciele-
śnionej postaci. Rozkosz zmysłowa, chociaż nie zawsze stanowi jej najbardziej istotny ele-
ment, odgrywa większą rolę. Nieco anemiczna zmysłowość poetów lirycznych nabiera pod
piórem epików rumieńców życia. Ponadto studium psychologiczne wysubtelnia się i pogłębia,
zwłaszcza w odniesieniu do postaci kobiecych, charaktery bohaterów i bohaterek zarysowują
się bardziej wyraziście. Trubadurzy wynaleźli nowy styl miłości, lecz zasługą pisarzy z Pół-
nocy jest podniesienie rangi kobiety w literaturze.
Jednakże miłość opisywana w poematach rycerskich zachowuje wiele podobieństwa
do tej, którą opiewają poeci z Południa. Jest także źródłem radości, cnót i męstwa. Nie zawsze
wchodzi w konflikt z małżeństwem (Eryk lub Iwen Chretiena de Troyes), lecz często bywa
cudzołożna. Rzadko się wielbi to, co się posiada. W romansach, tak samo jak w liryce, ko-
chanek gotów jest do bezgranicznych poświęceń dla damy swego serca. W późniejszych
utworach często przeciwstawia się doskonałego kochanka Lancelota, który nie opuści Ginewry
nawet w pohańbieniu; niestałemu Gawenowi, galantowi i uwodzicielowi, który przeżywa
niezliczone miłosne przygody. Wreszcie, podobnie jak miłość prowansalska miłość rycerska
rozpłomienia się tym żywiej, im więcej spotyka na swojej drodze przeszkód, gdy ukochana jest
zamężna, jej małżonek zazdrosny, gdy wielbiciela dzieli od niej różnica rangi społecznej (przy
czym z reguły mężczyzna stoi niżej w hierarchii niż kobieta) i odległość w przestrzeni, gdy
trzeba zwalczać obmowę złośliwców i nie znajduje się zrozumienia nawet u przyjaciół. _
Ale moda na ten styl miłości w literaturze trwała stosunkowo krótko. Już. w pierwszej połowie
XIII wieku zaczyna przemijać. Romance skłaniają się do realizmu, aby zadowolić nową pu-
bliczność, o mentalności bardziej mieszczańskiej, ceniącej sobie, jak się zdaje, wyżej domowe
cnoty pracowitej małżonki niż mgliste uroki kapryśnej, niedostępnej kochanki.
Pociąg fizyczny i kryteria urody
Dama ubóstwiana przez trubadurów to istota zwiewna, wyidealizowana i uwznioślona,
natomiast bohaterka romansów z północnej Francji zamsze jest kobietą z krwi i kości. Jej
cielesna piękność czaruje rycerza co najmniej równie mocno jak przymioty jej ducha. Miłość
rodzi się najpierw z pociągu fizycznego. Nawet Gawen, słońce wszystkiego rycerstwa, woli,
jak się zdaje, ładną buzię od pięknej duszy. Co prawda w drugiej połowie XII wieku większość
autorów, a zapewne także większa część publiczności, wierzy w tożsamość Piękna i Dobra.
Piękna powierzchowność odzwierciedla z pewnością głębokie wewnętrzne zalety. Dopiero po
1220 czy 1230 roku ta idea, na wskroś platońska, znika z romansów dworskich. Pojawia się na
jej miejscu coś wręcz przeciwnego, co można by nazwać motywem piękności diabelskiej.
Odtąd uwodzicielski czar idzie w parze z występkiem i obłudą. W Lancelot en prose, na
przykład, wspaniali rycerze postępują tchórzliwie lub przewrotnie, a prześliczne panny oka-
zują się “diabelskimi dziwkami"; pół wieku wcześniej takie połączenia były niemożliwe?
Zmiana ta prawdopodobnie miała związek z odrodzeniem się monastycznego antyfeminizmu i
z rozwojem kultu Dziewicy-Marii. Ideał kobiecy nabiera cech mistycznych, wyzbywa się
cielesności. Jednocześnie, w miarę postępów teologii małżeństwa, romansopisarze, przedtem
odnoszący się z czułą pobłażliwością do wiarołomnej kobiety, zaczynają traktować ją z cno-
tliwą surowością.
Ale to zaprowadziło nas daleko, w późniejsze dekady XIII wieku. Wróćmy do naszych
czasów, gdy na ogół piękność kojarzy się z dobrocią, w sposób zresztą nieco zwodniczy dla
historyka. Autorzy bowiem malują portrety swoich postaci bardzo konwencjonalnie. Pu-
bliczność ówczesna nie wymagała dokładnych opisów, aby wyobrażać sobie urodę rycerzy i
dam z tych romansów. Postacie budzą sympatię, skoro są piękne, a są piękne, jeśli odpowia-
dają ukształtowanym przez modę stereotypom. Bohaterki dworskich romansów z reguły mają
jasną cerę, twarz owalną, włosy blond, usta małe, oczy niebieskie i brwi wyraźnie zarysowane.
Oto jak Marie de France przedstawia w jednej ze swoich lais najpiękniejszą pod słońcem
dziewczynę:
“Figurę ma zgrabną, biodra wąskie, a szyję bielszą niźli okiść śniegu na gałęzi. Jej oczy są
szaroniebieskie, lica bardzo jasne, usta miłe, a nos regularny. Brwi ma ciemne, czoło wysokie,
włosy kędzierzawe, jasnoblond. W dziennym świetle od tych jej włosów bije blask mocniejszy
niż od złotych nici."
Podobne opisy, złożone wyłącznie z samych szablonów, spotyka się w utworach
Chretiena de Troyes i jego naśladowców. Nasuwa się pytanie, w jakim stopniu banały te od-
zwierciedlają gust epoki. Jeżeli - jak można przypuszczać - są z tym gustem zgodne, to znów
powstaje wątpliwość, czy obowiązujące w rzeczywistości kryteria wywarły wpływ na litera-
turę, czy też przeciwnie, literatura podyktowała taką modę. Oczywiście bardzo trudno odpo-
wiedzieć na te pytania. Poeci i romansopisarze zawsze są twórcami i świadkami jednocześnie.
O innych wdziękach kobiety, poza twarzą, rzadko spotykamy wzmianki. Autorzy wolą
dyskretnie pomijać wszystko, co się znajduje poniżej szyi. Z nielicznych wyjątków od tej
reguły można wszakże wnioskować, że mężczyznom tamtej epoki podobały się kobiety smu-
kłe, cienkie w pasie, o długich nogach i małych, wysoko osadzonych piersiach. Ale romanse z
następnego stulecia, które nam dostarczają więcej i bardziej realistycznych szczegółów,
świadczą już o zmianie gustu: wyżej się ceni obfitsze kształty, “bardziej zdatne do uciech
łoża".
Jeszcze trudniej ustalić kanony męskiej urody. Rycerz z romansu dworskiego nie jest
już bohaterem epopei, zasługującym na podziw wyłącznie siłą fizyczną, pogardą cierpień i
śmierci. Gawen i Lancelot niewiele mają wspólnego z Rolandem i Wilhelmem. Urodę za-
wdzięczają nie wspaniale wyrobionym mięśniom, ale wdziękowi młodości i elegancji stroju.
Zamiast opisywać ich krzepę fizyczną, autor zachwala wytworność ich ubiorów. Rycerz, aby
podbijać serca, musi być młody, grzeczny, pełen wdzięku i wspaniale przyodziany. Niczego
więcej o jego powierzchowności nie dowiadujemy się z tekstu.
Lecz autorzy tak rzadko opisujący realistycznie piękność, hojnie szafują niebanalnymi
i dosadnymi szczegółami, gdy chcą odmalować brzydotę. Najczęściej w ten sposób portretują
ludzi niskiego stanu. Tak więc, chociaż nie znamy dokładnie norm estetycznych, według
których oceniano wówczas urodę ludzką, wiemy, jakich wad cielesnych nie mógł mieć rycerz,
jeśli chciał się podobać damom: wielkiej głowy, odstających uszu, rudych lub bardzo czarnych
włosów, krzaczastych brwi, bujnego zarostu na całej twarzy, oczu zapadniętych, nosa krót-
kiego i płaskiego, dużych nozdrzy, ust od ucha do ucha, warg grubych, zębów żółtych i
krzywych, szyi grubej i krótkiej, pleców zgarbionych, brzucha wydętego, ramion krótkich,
łydek chudych, palców szponiastych i nóg opuchniętych. Nie są to zresztą cechy wyłącznie
męskiej brzydoty. Chretien w swojej opowieści o Graalu (Conte du Graal) opisuje pannę
najszpetniejszą pod słońcem:
“Jej szyja i ręce czarniejsze były od najciemniejszego metalu [...] Oczy niby szparki, małe jak
ślepia kocura. Nos zarazem małpi i koci, uszy trochę jak u osła, a trochę jak u wołu. Zęby miały
kolor żółtka w jaju, a dolną szczękę zdobiła kitka włosów niby kozia bródka. Na jej piersiach
sterczał garb, a jego bliźniego brata nosiła na plecach. Biodra i barki doprawdy miała w sam
raz do tańca w pierwszej parze!"
Rozkosze zmysłowe
Miłość dworna, rodząca się z pociągu fizycznego, nie mogła być czysto duchowa i
platoniczna. Wspólnotę dusz powinno uwieńczyć zespolenie ciał. Dwie wydane ostatnio prace
naukowe wykazały, że nawet w najbardziej eterycznej liryce trubadurów wielbiciel, służąc
ubóstwianej, dążył do cielesnego z nią zbliżenia. Niektórzy poeci, jak Bernard de Ventadour,
wcale zresztą tego nie ukrywają:
“Gdybyż tylko była dość śmiała,
By mnie pewnej nocy zaprosić do komnatki,
Gdzie się rozdziewa,
I w tym miejscu tajemnym
Zarzucić mi ramiona na szyję."
Inni bardziej dyskretnie mówią o upragnionej nagrodzie. Peire de Valeria śpiewa o tym. bardzo
ładnie:
“Skoro ją oczy moje podziwiały,
Oby mi Bóg dał doczekać tej chwili,
Gdy będę służył jej pięknemu ciału."
Inaczej wyrażona, nadzieja jest w obu przypadkach ta sama. Jednakże oryginalność - a
zarazem trudność - poetów prowansalskich na tym polega, że przywiązują oni, jak się zdaje,
większą wagę do samego pragnienia niż do jego realizacji. Jak gdyby woleli marzyć o roz-
koszy niż ją przeżywać. Stosując zręczną i zbijającą z tropu dialektykę, niektórzy teoretycy
posuwają się do tego, że akceptują wszystkie zmysłowe uciechy miłosne z wyjątkiem osta-
tecznego spełnienia, gdyż nie dałoby się ono pogodzić z prawdziwie subtelną miłością - fin'
amor.
Autorzy z Północy nie rozumują tak wykrętnie. Truwer Conon de Bethune otwarcie
wyznaje, że jego ciało “zawsze pragnie grzeszyć". Romansopisarze nie boją się częstych aluzji
do cielesnego nasycenia namiętności, które opisują. Co prawda większość poprzestaje na
opisie pocałunków wymienianych przez pary kochanków i wstydliwie albo ironicznie prze-
milcza dalszy ciąg. Autor romansu Joufrois udaje niewiedzę: po wprowadzeniu królowej An-
glii do łoża swego bohatera, z tymi słowy zwraca się do słuchaczy:
“Nic wam nie powiem o tym,
Co hrabia czynił ze swą miłą.
Nie byłem pod łóżkiem ani w jego pobliżu
I nic nie słyszałem."
Są wszakże inni, zwłaszcza w XIII wieku, którzy się nie wzdragają przed konkretnymi
szczegółami scen erotycznych w swoich utworach. Za przykład niech posłuży fragment z Livre
d'Artus (Księgi Artura), lecz przyzwoitość nie pozwala mi tłumaczyć tekstu z języka d'oc na
współczesny:
“Il li met la main sor le piz et sor les mameles et sor le ventre, et li manoie la charqu' elle avoit
tendre et blanche."
Jest to wszakże przykład wyjątkowy. W romansach dworskich autorzy rzadko naru-
szają granice przyzwoitości. Rozkosze zmysłowe, chociaż często się o nich wspomina, nigdy
nie są wulgarne, rozwiązłe lub dwuznaczne. Tym bardziej że prawie zawsze zbliżenie cielesne
jest uwieńczeniem związku dwóch serc.
Rzeczywiste uczucia
Dworna miłość to temat literacki, przeznaczony dla ograniczonego kręgu odbiorców.
Jest też, według oświadczeń samych poetów, wyrazem uczuciowości zastrzeżonej dla elity.
Trudno więc się zgodzić z opinią, którą się niekiedy słyszy, że ludzie ówcześni tak właśnie
przeżywali miłość. Nawet w środowisku arystokratycznym była to jedynie gra towarzyska.
Toteż historyk nie może uznać literatury dworskiej za źródło, z którego bezpośrednio można
czerpać materiał do studiów nad rzeczywistym stosunkiem do miłości ludzi z końca XII i
początków XIII wieku. W literaturze tej bowiem wyobraźnia dominuje nad świadectwem.
Trzeba więc obraz uzupełniać i korygować, sięgając do innych źródeł, takich jak kroniki,
fabliaux, akta publiczne i prywatne, teksty prawnicze i teologiczne, dzieła sztuki, dokumenty
demograficzne itp. Studia nad tymi materiałami dadzą nam pewne pojęcie o zewnętrznych
przejawach życia miłosnego, nie powiedzą nam jednak prawie nic o prawdzie uczuć. Jak
zawsze, gdy historyk chce poznać prawdę dusz i serc, dokumenty nic mu o tym nie mówią. W
tej dziedzinie cenniejszym źródłem jest literatura, gdyż podsuwa przynajmniej pewne hipo-
tezy, chociaż niestety są to tylko hipotezy.
Pozostaje wiele realiów nieuchwytnych. Nie dowiemy się, jaka była w rzeczywistości
więź uczuciowa między małżonkami. Z jednej bowiem strony liczne wskazówki zdają się
świadczyć, że nie łączyło ich wcale wzajemne przywiązanie, skoro o doborze pary decydowali
rodzice, w kontrakcie ślubnym główną rolę odgrywały pieniądze, dziećmi zrodzonymi z ta-
kiego związku mało się rodzice interesowali, a wdowcy i wdowy prawie zawsze zawierali po
raz drugi, czy nawet trzeci nowe małżeństwa.
Z drugiej wszakże strony dokumenty świadczą, że wszędzie było bardzo wiele mał-
żeństw potajemnych, zawieranych bez zgody rodziców, krewnych lub seniora. Z tego właśnie
powodu w 1215 roku czwarty sobór laterański nakazał ogłaszanie zapowiedzi przed ceremonią
ślubną. A więc żeniono się i wychodzono za mąż nie tylko dla interesu, ale również z miłości.
Czemuż więc nie mielibyśmy uznać, że w XII wieku, tak samo jak w naszych czasach, mał-
żeństwa bywały różne; że istniały rodziny, które stanowiły sztucznie utworzone grupy eko-
nomiczne lub prawne, a także inne, zespolone więzią prawdziwych uczuć. Czemuż w tych dru-
gich nie miałyby panować między małżonkami takie same stosunki jak zawsze i wszędzie?
Ludowe bajki i fabliaux często szydzą z małżeństw chłopskich, w których albo mąż traktuje
żonę jak zwierzę robocze, albo też żona wszystkim w domu despotycznie rządzi. Oczywiście
trzeba się wystrzegać anachronizmów, brać w rachubę odmienne warunki materialne, krótkość
życia ówczesnych ludzi, szczególną ich mentalność, lecz nie ma powodu, by sądzić, że w XII
wieku pożycie małżeńskie i uczucia małżonków były inne niż we wszystkich epokach i kra-
jach, że nie istniała namiętność lub chłód, czułość lub obojętność, miłość albo pogarda.
Obyczaje, o których wiemy więcej niż o porywach serc, składają się na obraz życia
erotycznego niezbyt zgodny z moralnością głoszoną przez świętego Hieronima. Wbrew na-
pomnieniom Kościoła, zasada wierności małżeńskiej nie była, jak się zdaje, powszechnie
przestrzegana. We wszystkich środowiskach społecznych mamy niezliczone przykłady cu-
dzołóstwa. W związku z tym przychodziły na świat niezliczone rzesze bastardów, którym
wszakże społeczeństwo odmawiało miejsca w swoim łonie. Rodzina opierała się wyłącznie na
małżeństwie, toteż dzieci poza nimi zrodzone nie należały de jure do żadnej rodziny, żadnego
rodu, żadnego stanu (na przykład nieprawy syn poddanki był człowiekiem wolnym). W teorii
takie potomstwo nie miało prawa do dziedziczenia po rodzicach, nie mogło wstąpić do stanu
duchownego ani zajmować urzędów. W niektórych krajach obyczaj zabrania mu też przeka-
zywać swoim dzieciom nabytego przez siebie mienia. W praktyce jednak sytuacja bastardów
zależała od ich pochodzenia. Bastard królewski nie był traktowany tak jak chłopski, a w ro-
dzinach książęcych często miał pozycję nie gorszą niż dzieci z prawego łoża. Nie odmawia mu
się nawet takich samych honorów: Wilhelm Długi Miecz, domniemany syn Henryka II
[Plantageneta] i jego oficjalnej kochanki, pięknej i zagadkowej Rozamundy Clifford, został
hrabią Salisbury i jednym z najmożniejszych baronów Anglii; Piotr Charlot, syn Filipa Au-
gusta i pewnej panny z Arras, otrzymał biskupstwo Noyon, zaliczane do najważniejszych w
królestwie.
Wstrzemięźliwość nie była więc cnotą powszechnie praktykowaną. Nikt jej nie lubił,
wbrew naukom Kościoła. Mimo reformy gregoriańskiej, nieliczni tylko, jak się zdaje, świeccy
duchowni dotrzymywali ślubów czystości. Jeszcze w końcu XII wieku z podziwem cytuje się
przykłady księży, którzy do śmierci wytrwali nie zadając się z kobietą. Ale nikt dotychczas nie
zbadał jeszcze problemów tej powszechnej swobody obyczajów, jej przyczyn i konsekwencji,
zakresu i granic. W czułości trubadurów, zmysłowości romansów rycerskich, sprośnościach
goliardów, a z drugiej strony w gniewie kaznodziejów i pogróżkach teologów zbyt wiele jest
komunałów, aby historyk mógł na ich podstawie stworzyć sobie dokładny obraz. Mamy już
możność rozpoczęcia badań nad praktykami antykoncepcyjnymi i przerywaniem ciąży w XIV
i XV wieku, lecz okres omawiany w naszej książce jest pod tym względem całkowicie nie
znany. Podobnie też nikt nie przestudiował poważnie zjawiska homoseksualizmu, uznawanego
przez prawo kanoniczne za grzech śmiertelny. Spotyka się w ówczesnej literaturze pewne
aluzje na ten temat, lecz wydaje się, że homoseksualizm nie był szerzej rozpowszechniony.
Byłoby jednak ciekawe dowiedzieć się, dlaczego. Czy z powodu struktur rodzinnych? Czy tak
silnie działały zakazy religijne? W każdym razie, chociaż był to w oczach teologów naj-
okropniejszy występek, nie da się zaprzeczyć, że nigdy nie zastosowano żadnych sankcji w
stosunku do książąt znanych z homoseksualnych skłonności i praktyk, jak na przykład królo-
wie Anglii Wilhelm Rudy, a prawdopodobnie także Ryszard Lwie Serce. Obojętność czy
nietykalność uprzywilejowanych?
Rozdział dziesiąty
Marzenia
Mężczyźni XII wieku, zarówno duchowni, jak rycerze czy chłopi, rzadko czuli się ze swego
trybu życia zadowoleni. Powszednia rzeczywistość była posępna, czcza, niewdzięczna i
zwodnicza. Świat, który ich otaczał, nie spełniał oczekiwań. Wszyscy łaknęli jakiegoś innego
świata, nowego królestwa, w którym człowiek nie podlegałby kaprysom przyrody ani przy-
musom wynikającym z pozycji społecznej; tęsknili do nowej ziemskiej Jeruzalem, gdzie pokój
i bezpieczeństwo byłyby zapewnione na tysiąc lat, do jakiejś dalekiej, sielankowej krainy,
gdzie słowa, istoty ludzkie i rzeczy odzyskałyby prawdziwe znaczenie, oczyściwszy się z
fałszu, który do nich przylgnął na tym padole.
Każdy na swój sposób odczuwa tę potrzebę prawdy, chęć zapomnienia, tęsknotę do
złotego wieku. Nie brak możliwości ucieczki od monotonii dnia powszedniego. Zarówno
literatura tworzona przez autorów wykształconych, jak i legendy ludowe opowiadają o cu-
downych krajach, gdzie żyją dziwne zwierzęta i bajeczne istoty, gdzie każdy może zdobyć
bogactwa i władzę, a jeśli zechce, stanie się bohaterem, cesarzem lub cudotwórcą. Zresztą
czarodzieje i czarownicy istnieją nie tylko w literaturze; przeróżni szarlatani, kacerze i na-
wiedzeni przebiegają Europę Zachodnią, ofiarowując chłopom, mnichom i panom eliksiry,
relikwie, idee i marzenia. Społeczeństwo w swej masie gotowe jest uwierzyć każdemu, kto je
potrafi wzruszyć. Wszyscy, od szczytu aż po najniższy szczebel drabiny społecznej, szukają
drogi ucieczki od zakłamanej rzeczywistości, aby szukać poza nią ukrytego sensu własnego
życia.
Przenosiny i podróże
Pierwsze miejsce wśród marzeń zajmują podróże, zarazem najłatwiejsze do urzeczy-
wistnienia w społeczeństwie, które jeszcze nie osiadło na dobre. Bardzo by się mylił, kto by
sobie wyobrażał, że ludzie XII wieku byli przykuci do swoich działek ziemi, wiosek i zamków.
Wszyscy ustawicznie przenoszą się z miejsca na miejsce. Największymi podróżnikami w
Europie Zachodniej byli podówczas monarchowie. Panowanie każdego króla było długą,
bardzo długą wędrówką po własnej domenie, włościach swoich wielkich feudałów, po są-
siednich królestwach, a niekiedy dalej jeszcze, poza granicami chrześcijaństwa. Pod tym
względem najwymowniejszym przykładem może być Ryszard Lwie Serce: panowanie jego
trwało 117 miesięcy (od 6 lipca 1189 do 6 kwietnia 1199 r.), z czego 6 spędził w Anglii, 7 na
Sycylii, 1 na Cyprze, 3 na różnych morzach, 15 w Ziemi Świętej, 16 w więzieniach Austrii i
Niemiec, a 69 we Francji - z tego 61 we własnych domenach lennych. Dwór angielski nie
znajdował się więc w Londynie czy w Yorku, lecz tam, gdzie właśnie przebywał król, czy to w
Bordeaux, w Lincoln, w Canterbury czy w Rouen. W literaturze królestwo arturiańskie nie
stanowi wyjątku od tej wędrowniczej reguły. Artur i jego rycerze nieustannie podróżują po
królestwie Logres, przenoszą się z Carlion do Winchesteru, z Carduel do Escalot, z Tintagel do
Camalot.
Ale nie tylko królowie tak się błąkają od miasta do miasta, od zamku do zamku. Wielcy
feudałowie towarzyszą suzerenowi albo go naśladują, a z kolei ich wasale przemierzają teren
własnego lenna lub włości swojego pana. W obrębie tych włości chłopi też nie są raz na zawsze
przykuci do przydzielonej im dzierżawy, mogą ją zmieniać, przenosić się na świeże karczo-
wisko lub do nowej wioski, a niekiedy nawet do domeny innego pana. Ruchliwość ta nie wy-
nikała z fantazji poszczególnych osób, lecz z wymagań działalności gospodarczej lub poli-
tycznej w systemie, w którym na wszystkich stopniach feudalnej hierarchii dobra ziemskie
pozostawały własnością potężniejszego pana, nadawaną tylko podwładnym na określony czas.
Do tych przenosin na nowe miejsca zamieszkania, przedzielonych dłuższymi okresami
czasu, doliczyć wypada ruch codzienny. Drogi i trakty, chociaż w złym stanie, były bardzo
uczęszczane i widziało się na nich wciąż pojazdy książęce, urzędników i posłańców, wodzów
na czele zbrojnych oddziałów, rycerzy goniących za przygodą, chłopów w poszukiwaniu
nowych pól do uprawy, karawany kupieckie, gromadki rzemieślników, murarzy, cieśli, ro-
botników rolnych, drwali, studentów, zakonników i kleryków, którzy opuścili swoje klasztory
czy kościoły, włóczęgów i zbójów, trędowatych, żebraków, wyrzutków społeczeństwa i wy-
kolejeńców rozmaitego autoramentu, a wszyscy ci ludzie nieustannie przemierzali obszary
świata chrześcijańskiego to w tę, to w przeciwną stronę. Niedbale wyznaczone granice nie
stanowiły dla nich przeszkody, rzadko bowiem ciągnęły się nieprzerwaną wyraźną linią
wzdłuż biegu rzeki; najczęściej były to otwarte strefy, w których zasięgi władzy dwóch krain
przeplatały się ze sobą. Niekiedy w ogóle nie można było określić granic, z powodu mnóstwa
enklaw i zawiłych współzależności feudalno-wasalnych, jak na przykład pomiędzy księstwem
i hrabstwem Burgundii. Niekiedy granice się zmieniały wraz z przeobrażeniem środowiska na-
turalnego, a więc wskutek wykarczowania lasu, osuszenia stawów, wykopania kanałów. Na
dobitkę granice królestwa nie zawsze się zgadzały z podziałem na prowincje kościelne, a
zwłaszcza na ziemie lenne i domeny pańskie. Na przykład hrabiowie Flandrii i Szampanii
posiadali włości zarówno we Francji, jak w Cesarstwie.
Zachodnia Europa tworzyła jedną rozległą całość, której wewnętrzne granice nie sta-
wiały przeszkód ruchowi ludzi, towarów czy też idei. Prawdziwa przygoda zaczynała się do-
piero poza granicami chrześcijańskiego świata.
Trudności wszakże zaczynały się wcześniej: wszędzie, pomimo wielkiej ruchliwości
ludzi, warunki komunikacji były bardzo uciążliwe. Podróż zmieniała się często w pasmo
kłopotów, niebezpieczeństw i przeciwności. Sieć dróg, niedostatecznie rozwinięta, nie mogła
sprostać potrzebom ożywionego ruchu, chociaż pod koniec XII wieku nieco się poprawia,
zwłaszcza dzięki budowie licznych kamiennych mostów. We Francji świetne drogi rzymskie,
już pod koniec pierwszego tysiąclecia w większości zaniedbane, zastąpiono drogami powsta-
łymi dla potrzeb religijnych, handlowych lub feudalnych, rozbiegającymi się na kształt wa-
chlarza z Paryża, a nie jak przedtem z Lyonu. Były to przeważnie ścieżki lub polne drogi, bez
żadnej nawierzchni, nieprzejezdne zimą, źle zaplanowane, wąskie, kręte i niewyraźne. Były
wszakże i lepsze drogi, szerokie, prostsze, na pewnych odcinkach brukowane - gościńce, które
powstały w czasie wznoszenia wielkich katedr, służące do transportu budulca z kamienioło-
mów, odległych o 20, 30 lub nawet 50 km od miejsca budowy: lecz były to drogi nieliczne i
wymagały nieustannych napraw, ściągano więc na koszty ich utrzymania wysokie opłaty od
użytkowników W Anglii, gdzie sieć rzymskich traktów zachowała się w lepszym stanie,
brakowało mniejszych dróg i podróżni musieli się posuwać na chybił trafił przez łąki, wrzo-
sowiska lub lasy.
Prócz złego stanu dróg dokuczały podróżnym czyhające na nich niebezpieczeństwa i
niezliczone opłaty drogowe. Żądano ich przy każdej okazji, za przeprawę przez rzekę brodem
czy po moście, na przełęczy, na granicy włości pańskich, u wejścia w dolinę, do miasta lub
nawet do lasu. Tym się tłumaczy rozmaitość i zawiłość marszruty: starano się omijać drogi, na
których .obowiązywały zbyt wygórowane opłaty, haracze narzucane przez mniej lub bardziej
chciwego pana, lub gdzie grasowały bandy zbójów. Dla bezpieczeństwa podróżowano tylko za
dnia, gromadkami, klucząc i zbaczając często z traktu. Ludzie wędrowali piechotą lub konno,
towary transportowano na grzbietach jucznych zwierząt lub na wozach. Między XI a XII
wiekiem weszły w powszechne użycie chomąta i podkowy oraz wozy na czterech kołach, a to
nie tyle przyspieszyło transport, ile pozwoliło na przewóz większych ciężarów na raz.
Tam, gdzie umożliwiały to warunki geograficzne i jeśli klimat temu sprzyjał, starano
się maksymalnie wykorzystywać drogi wodne, pewniejsze i tańsze od lądowych. Większe i
mniejsze rzeki stały się więc najważniejszymi szlakami handlowymi do przewozu najcięż-
szych produktów, jak zboże, sól, wino, budulec, wełna. Przy transporcie tego rodzaju towarów
droga lądowa służyła jedynie jako połączenie między dwiema rzekami, a i tę funkcję we
Flandrii pełniły kanały. W miarę możliwości używało się też dróg morskich, mających tę
zaletę, że nikt na nich nie pobierał myta. Po kanale La Manche i Morzu Północnym statki
kursowały tam i z powrotem swobodnie, lecz na innych wodach, bardziej niebezpiecznych,
uprawiano tylko żeglugę przybrzeżną, nawet na dużych dystansach. Dopóki około roku 1220
nie pojawiły się duże, płaskodenne fryzyjskie kogi, rozporządzano statkami o małym tonażu,
czy były to żaglowce spotykane na Kanale La Manche i Atlantyku, czy galery na żagle i wio-
sła, pływające po Morzu Śródziemnym.
Tak więc panował ruch osobowy i towarowy bardzo ożywiony, lecz zarazem bardzo
powolny. Drogą lądową konwój mógł przebyć 25-40 km dziennie, zależnie od rodzaju terenu i
napotykanych przeszkód. Z dokumentu pochodzącego z końca XII wieku dowiadujemy się, że
pewien przewoźnik na transport towarów z Troyes do Montpellier potrzebował 23 dni. Szyb-
szy od konwoju samotny goniec mógł pokonywać dziennie 60-70 km. Wiemy też, że w 1197
roku konny posłaniec Filipa Augusta w ciągu jednego dnia przejechał z Paryża do Orleanu, ale
to było wyjątkowe osiągnięcie. Około 1200 roku normalnie podróż z Paryża do Rouen trwała
co najmniej 3 dni, z Paryża do Londynu - około 10 dni, do Bordeaux - około 14 dni, do Tuluzy
- z górą dni 20; z Yorku do Londynu - około tygodnia, z Londynu do Rzymu więcej niż mie-
siąc; a drogą morską z Wenecji do Ziemi Świętej 20-50 dni, zależnie od mniej lub bardziej
przychylnych wiatrów. Jednakże nie ostudzało to zapału podróżnych. Ludzie XII i XIII wieku
nigdzie się na ogół nie spieszyli, a jeśli naprawdę im zależało na pośpiechu, mieli sposoby,
żeby skrócić czas podróży. Trzeba zresztą zauważyć, że przeciętny czas trwania tych podróży
niewiele się zmienił aż do połowy XVII wieku.
Pielgrzymki i kult relikwii
Pielgrzymka to najlepszy pretekst, by wyruszyć w drogę, opuścić codzienny widnokrąg
i na innym, mniej lub bardziej odległym, szukać ziszczenia marzeń, których nie zaspokoi
rodzinna wioska czy zamek. Rzadko wszakże wyjawiano ten skryty motyw. Częściej mówiono
o pokutnym niż rozrywkowym charakterze tej wędrówki. Człowiek średniowieczny wybierał
się bowiem na pielgrzymkę przede wszystkim w intencji pokutnej, nie w celu nasycenia głodu
wrażeń. Nawet jeśli nie nakazał mu tego żaden sąd, powodował się mniej lub bardziej jawną
chęcią zadośćuczynienia za jakieś winy, obawiając się o zbawienie swej duszy. Im dalej się
pielgrzymuje, tym większe można zyskać korzyści duchowe. Do sanktuariów znajdujących się
w pobliżu miejsca zamieszkania wędruje się na ogół tylko po to, żeby zjednać sobie przy-
chylność jakiegoś świętego dla zamierzonego przedsięwzięcia, uprosić cudowny ratunek w
sytuacji bez wyjścia.
Kształtująca się stopniowo sieć pielgrzymich szlaków pokrywała w XII wieku cały
świat chrześcijański. We Francji najtłumniej nawiedzane były sanktuaria Najświętszej Panny i
patronów cieszących się szczególną czcią: Święty Marcin z Tours, Sainte-Foy z Conques,
Matka Boska z Puy, święta Magdalena z Vezelay, Madonna z Rocamadour, święty Michał z
Mont-Saint-Michel, święty Hilary z Poitiers, święty Martial z Limoges, święty Sernin z Tu-
luzy. W Anglii pielgrzymi najliczniej nawiedzają grób świętego Cuthberta w Durham,
Edwarda Wyznawcy w Westminsterze, Tomasza Becketa - po jego kanonizacji w 1173 roku -
w Canterbury. Pod koniec stulecia przybyło nowe miejsce przyciągające wiernych: opactwo
Glastonbury, na pograniczu Walii, gdzie w 1191 roku odkryto rzekome groby króla Artura i
królowej Ginewry.
Oprócz tych sławnych sanktuariów istniały niezliczone mniejsze, przyciągające piel-
grzymów z danego regionu lub najbliższej okolicy. Dla rzesz ludu kult świętych stanowił, jak
się zdaje, istotny element życia religijnego. W każdej diecezji największe uroczystości urzą-
dzano z okazji przeniesienia relikwii. Wszystkie kościoły zabiegają o relikwie i nie przebierają
w środkach, gdy chodzi o ich zdobycie, co im zarzucali już niektórzy współcześni. Po złupie-
niu przez krzyżowców Konstantynopola w 1204 roku chrześcijanie osiedleni na Wschodzie
przysyłają regularnie na Zachód przeróżne relikwie mocno podejrzanej autentyczności. Cesarz
Baldwin I, na przykład, ofiarował Filipowi Augustowi drzazgę z Krzyża, pukiel włosów
Chrystusa, strzępek płótna z pieluszek Dzieciątka oraz ząb i żebro świętego Filipa.
Wiadomo też, że Baldwin II w 1239 roku sprzedał Ludwikowi Świętemu za 20 000
liwrów w srebrze “prawdziwą" koronę cierniową, podczas gdy dwa inne egzemplarze tej
pseudorelikwii przechowywano już pod Paryżem, jedną w Saint-Germain-des-Pres, a drugą w
Saint-Denis. Jeśli wierzyć Rigordowi, ten drugi egzemplarz był dobrze znany paryżanom,
gdyż za panowania Filipa Augusta posłużono się nim przy bardzo osobliwej ceremonii:
“W miesiąc później, 23 lipca [1191], syn króla Francji Ludwik zapadł na ciężką chorobę, którą
uczeni nazywali dyzenterią. Gdy już nie było żadnej nadziei, oto do jakich ucieczono się
sposobów. Mnisi z Saint-Denis po długich modłach i poście wzięli gwóźdź i koronę cierniową
Pana Naszego, a także ramię świętego Symeona i wyruszyli boso, z płaczem, na czele tłumnej
procesji duchownych i wiernych do kościoła Świętego Łazarza, znajdującego się pod Paryżem.
Tam odprawili nabożeństwo i pobłogosławili zgromadzony lud. Po czym zebrali się wszyscy
paryscy zakonnicy, z biskupem Maurycym, duchowieństwem, kanonikami i mieszkańcami
miasta, którzy przybiegli, także boso i z płaczem, niosąc ciała lub szczątki wielu różnych
świętych. Wszyscy się połączyli w jedną ogromną procesję i na przemian to śpiewając, to
lamentując przybyli do pałacu królewskiego, gdzie Ludwik dogorywał. Lud wysłuchał kazania
i począł się modlić lejąc łzy obfite, by uprosić u Boga uzdrowienie młodego książęcia. Po-
dawano dziecku do dotknięcia gwóźdź, koronę cierniową i ramię świętego Symeona, prze-
żegnano mu tymi relikwiami brzuch. Tak chory książę został prędko uratowany od grożącego
mu niebezpieczeństwa. Co jeszcze osobliwsze, ojciec jego, król Filip, będący wówczas w
Ziemi Świętej, tegoż dnia i o tejże godzinie wyzdrowiał z tej samej choroby."
Lecz prawdziwa pielgrzymka to ta, która wymaga bardzo niekiedy bolesnych, hero-
icznych wyrzeczeń, a prowadzi daleko, bardzo daleko, do Rzymu, do Composteli albo do
Ziemi Świętej. Niektórzy teologowie twierdzili, że każdy, kto chce być godny miana chrze-
ścijanina, powinien dołożyć starań, aby przynajmniej raz w życiu odbyć taką drogę. W wielu
przypadkach sądy nakazywały przestępcom w ten sposób pokutować za ciężkie zbrodnie.
Compostela, gdzie w X wieku znaleziono szczątki świętego Jakuba Starszego, była najbardziej
uczęszczanym miejscem kultu, gdyż wszystko tam doskonale w tym celu zorganizowano.
Rzym także przyciągał wielu wędrowców pragnących pomodlić się u grobu świętych apo-
stołów Piotra i Pawła oraz pierwszych chrześcijańskich męczenników.
Pielgrzymi wędrowali w małych grupach. Można ich było rozpoznać po dużych fil-
cowych kapeluszach, sakwach na chleb przerzuconych przez ramię i wysokich laskach za-
kończonych gałkami, do podpierania się w marszu. Przed wyruszeniem w drogę zgłaszali się
do kapana, żeby pobłogosławił ich strój pielgrzymi, uzupełniony naszytym na kapturze i ka-
peluszu znakiem z sukna lub z metalu, przedstawiającym krzyż, muszlę albo jakiś drogi ich
sercu przedmiot, który zamierzali otrzeć o święte relikwie u celu swej podróży. W drodze
przyjmowano ich bezpłatnie w klasztorach i hospicjach rozsianych wzdłuż szlaku. Nierzadko
gościnny pan zamku udzielał im noclegu prosząc, aby urozmaicili wieczorne zebranie ro-
dzinne opowieściami o krajach, które w podróży poznali, i o niebezpiecznych przygodach,
które ich spotykały. Chociaż bowiem ich osoby i mienie są pod Bożą opieką, pielgrzymi, tak
samo jak wszyscy podróżni, narażeni byli na czyhające w drodze niebezpieczeństwa. Spotykali
więc złych ludzi i zdarzały im się różne przypadki, tym częstsze, że do ich gromadki przyłą-
czali się zwykle awanturnicy różnego autoramentu, zaczynając od nieszkodliwych wagabun-
dów, klerków i niedoszłych zakonników zbiegłych z klasztoru, a kończąc na groźnych zbój-
cach grasujących po gościńcach?
Najniebezpieczniejszą, lecz zarazem “najskuteczniejszą" z wszystkich pielgrzymek
jest wędrówka do Jerozolimy. Wymaga wszakże czasu, pieniędzy i środków ochrony, a nie
każdego na to wszystko stać. Toteż do Ziemi Świętej pielgrzymowali głównie arystokraci,
chociaż w Anglii i Francji, a zwłaszcza we Włoszech istniały już instytucje podejmujące się
wysyłania do Ziemi Świętej pielgrzymów wszelkiego stanu. Takie pielgrzymki, podejmowane
indywidualnie lub w małych grupach, zaprowadziły w ciągu XII wieku większą liczbę rycerzy
do Ziemi Świętej niż właściwe wyprawy krzyżowe. W tej dalekiej zamorskiej, tajemniczej
krainie spodziewali się spełnić swoje przeznaczenie, znaleźć sens własnego życia, opromie-
nionego w marzeniach blaskiem, którego nie mogła im dać monotonna powszednia egzysten-
cja w rodzinnych stronach. Idea krucjat uległa już skarleniu, wielkie wyprawy wojenne pod
wodzą królów i książąt nie przyniosły niczego prócz sromotnych porażek, lecz Wschód nie
przestał fascynować rycerstwa, wywołując niemal zbiorową psychozę.
Uroki wschodu i cuda geografii
Fascynacji tej ulegali również ci, którzy nie mogli odbyć wielkiej podróży. Odzwier-
ciedla się ona we wszystkich dziedzinach twórczości literackiej i artystycznej, folklorze i w
dziełach naukowych. Pod jej wpływem ukształtowało się ówczesne wyobrażenie o ziemi.
Zachowało się po dziś dzień kilka map świata, sporządzonych w Europie Zachodniej i przed-
stawiających ziemię w kształcie koła z Jeruzalem pośrodku. U góry, tam gdzie my umiesz-
czamy biegun północny, według średniowiecznych geografów znajdowało się miejsce, skąd
promieniuje światło, wschód wyobrażony jako wysoka góra, na której szczycie leży ziemski
raj. Świat w tej wizji jest, podobnie jak społeczeństwo, trójdzielny. Mamy więc trzy kontynety:
Europę, Afrykę i Azję, przy czym ta ostatnia jest większa od dwóch pozostałych części świata
razem wziętych. Mamy też trzy wielkie obszary wód: Morze Śródziemne w centrum, Ocean
Indyjski pomiędzy Azją i Afryką, oraz ocean “kolisty", opływający planetę ziemską ze
wszystkich stron. Oczywiście jako tako poprawnie zarysowane są na tek mapie jedynie kon-
tury Europy Zachodniej i basenu śródziemnomorskiego.
Zwłaszcza literatura geograficzna o charakterze popularyzatorskim, jak liczne Obrazy
świata kompilowane w XII i XIII wieku, świadczy o zakresie tej wiedzy. Wszystko, co się
znajduje poza Danią z jednej strony, Saharą z drugiej i Kaukazem oraz Morzem Kaspijskim z
trzeciej, jest światem nieznanym, dającym autorom sposobność do najbardziej fantastycznych
opisów i nieprawdopodobnych legend. Upodobanie czytelników do cudowności sprzyja
ignorancji i łatwowierności tych pisarzy, pobudzając ich do ciągłego rozbudowywania nie-
zwykłych opowieści, zmyślonych przez poprzedników.
Z wszystkich dalekich krajów do najbardziej dziwacznych pomysłów kuszą wyobraź-
nię tajemnicze Indie. Jest to kraina, gdzie dwa razy do roku powraca lato i zima. Lasy są tam
tak strzeliste, że sięgają obłoków, a rosną w nich zdumiewające drzewa: jedne mają liście
większe niż domy, drugie rodzą olbrzymie, wspaniałe owoce, w środku wszakże wypełnione
popiołem; trzecie dostarczają węgla, który raz zapalony nie wygasa przez cały rok. Orzechy są
tam wielkości ludzkiej głowy, a grona winne tak ogromne, że więcej niż jednego na raz
człowiek nie może udźwignąć. Węże mają oczy z drogich kamieni. Rzeki wszystkie toczą w
swoich wodach grudki złota, z wyjątkiem Gangesu, w którym za to łowi się węgorze na trzysta
stóp (ok. 100 m) długie. W Indiach mieszkają rozmaite ludy, a jeden od drugiego dziwniejszy.
Są wśród nich ludożercy zjadający własnych rodziców, gdy się zbytnio postarzeją; są inni, o-
włosieni na całym ciele, żywiący się wyłącznie surowymi rybami i pijący słoną wodę; jeszcze
inni, aby się utrzymać przy życiu, muszą bez przerwy wdychać zapach jabłek. Są tam ludzie,
którzy mają jedno tylko oko pośrodku czoła, inni zaś mają po sześć palców u nóg, jeszcze inni
usta na piersi, a uszy na ramionach; są wreszcie tacy, którzy mają tylko jedną stopę, ale tak
wielką, że może im służyć za tarczę albo za parasol.
Etiopia, którą większość autorów umieszcza w południowej Azji, między Indiami a
Egiptem (należącym do kontynentu azjatyckiego), zamieszkana jest przez nie mniej osobliwe
stworzenia. Zwierzęta tamtejsze są pozbawione uszu, a niekiedy także oczu; drogie kamienie
znajdują się nie w oczach wężów, lecz w mózgach smoków, które wszakże bardzo trudno
złowić. Ludzie żywią się mięsem lwów i panter, wskutek czego pomrukują jak drapieżne
bestie; chodzą całkiem nago i nic nie robią. Niektórzy za króla mają psa, inni olbrzymiego
cyklopa. Ci zaś, co mieszkają na pustyni, w pobliżu antypodów, nie jedzą nic prócz suszonej
szarańczy, dlatego żaden nie żyje dłużej niż 40 lat.
Bardziej rozpowszechnione od tych dydaktycznych kompilacji, przeznaczonych dla
odbiorców mniej lub więcej wykształconych, były legendy osnute na mitach geograficznych,
lecz ubarwione i przeobrażone przez ludową kulturę. Na przykład legenda o księdzu Janie - o
której pierwsze wzmianki pojawiają się w połowie XI,I wieku. Według niej gdzieś w Azji
centralnej znajduje się bajeczny kraj, rządzony przez króla-kapłana imieniem Jan, chrześcija-
nina obrządku nestoriańskiego, zawziętego wroga islamu; król ten mógłby więc się stać cen-
nym sojusznikiem w wojnach o odzyskanie Grobu Pańskiego. W XIII wieku władcy zachod-
niej Europy wyprawili kilka poselstw na poszukiwanie tego nie istniejącego królestwa, a po-
nieważ nie udało się go znaleźć w Azji, wyobraźnia przeniosła je w następnym stuleciu do
Afryki.
Inna, bardzo rozpowszechniona legenda, pokutująca w tradycjach geograficznych aż
do końca średniowiecza, opowiada o świętym Brendanie. Nie dotyczy dalekiej Azji, lecz
bierze początek z folkloru celtycko-chrześcijańskiego pierwotnej Irlandii. Święty Brendan,
opat irlandzkiego klasztoru, w VI wieku wyruszył wraz z czternastoma zakonnymi braćmi w
podróż, aby znaleźć za morzami ziemski raj. Przez siedem lat żeglował na wątłym statku bez
steru i podczas tej swojej Odysei zaznał wielu przygód cudowniejszych niż przygody samego
Ulissesa. Kiedyś na przykład spotkał olbrzymiego wieloryba, a myśląc, że to wyspa, wylądo-
wał ze swymi towarzyszami na jego grzbiecie, aby tam w niedzielę wielkanocną odprawić
uroczystą mszę świętą. W końcu odkrył Wyspę Szczęścia w tej części świata, gdzie słońce
nigdy nie zachodzi, wtedy jednak ukazał mu się anioł i kazał zawrócić, popłynąć znów do
rodzinnego kraju i opowiedzieć tamtejszym ludziom o wszystkich dziwach, jakie w podróży
oglądał. La Navigation de saint Brendan (Podróże morskie świętego Brendana) była z pew-
nością najpopularniejszą książką podróżniczą średniowiecza. Łaciński tekst skomponowany w
X wieku przetłumaczono z biegiem czasu na wszystkie języki używane w Europie Zachodniej.
Zwierzęta i zwierzyńce
Prócz cudów geografii istniały dziwy świata zwierzęcego, pobudzające w różnych
formach wyobraźnię wszystkich warstw społecznych. Ten świat znakomicie nadawał się, by w
nim pomieścić bez ryzyka przeróżne wierzenia, nadzieje i fantastyczne wizje ludzi, którym
potrzebne były marzenia.
A przecież człowiek XII wieku codziennie i z bliska stykał się ze zwierzętami, a w
otaczającej go faunie nie było nic fantastycznego. Ówczesne zwierzęta domowe niewiele się
różniły od dzisiejszych. Koty rzadko trzymano w mieszkaniach, lecz do tępienia myszy i
szczurów wykorzystywano niekiedy łasice, mniej lub bardziej oswojone. Oswajano też kruki,
wrony i kawki, tak jak później papugi. Aż do połowy XIII wieku, jak się zdaje, pies nie był
obiektem przyjaznych uczuć, nie wpuszczano go do domów i często wyznaczano mu nie-
chlubną rolę w okrutnych egzekucjach, przyjętych w ówczesnej obyczajowości. Suger opowia-
da, że zabójcę hrabiego Flandrii Karola Dobrego przywiązano do pręgierza razem z psem,
którego torturowano, żeby wściekły z bólu rozszarpywał twarz skazańca. Najwyżej ceniono
konia i sokoła, a najlepiej znanym z naukowego punktu widzenia zwierzęciem była świnia;
ponieważ Kościół zakazywał sekcji zwłok ludzkich, lekarze studiowali anatomię na świniach,
uważanych za zwierzęta najbardziej do człowieka podobne. Dzikie zwierzęta nie były też obce
doświadczeniu ludzi. W Anglii wprawdzie w X wieku wytępiono wilki, lecz na kontynencie
nie brakowało ich nawet w najbliższym sąsiedztwie miast. Podobnie też pełno było w lasach
Europy niedźwiedzi i dzików. Znano również wielkie drapieżne zwierzęta egzotyczne. Władcy
utrzymywali menażerie, do których sprowadzano okazy z Azji i Afryki, a w dni festynów
każdy mógł je tam podziwiać. Największą sławą cieszyły się zwierzyńce królów Anglii w
Caen i Filipa Augusta w Vincennes. Chodzili też od wsi do wsi ludzie pokazujący za opłatą
gepardy, małpy, węże i egzotyczne ptaki.
Tak konkretna znajomość fauny nie umniejszała jednak bardzo żywego i szeroko
rozpowszechnionego upodobania do dzieł zoologicznych, w których więcej było cudowności
niż realizmu, do gatunku literackiego “bestiariuszy". Są to rozprawy, w których pod pretek-
stem opisów zwyczajów różnych swojskich lub egzotycznych zwierząt autorzy wysnuwają z
badań przyrody symbole religijne i nauki moralne. Mimo braku oryginalności - gdyż większą
część wiadomości czerpali autorzy z pism starożytnych i swoich poprzedników z wczesnego
średniowiecza - dzieła te cieszyły się ogromnym powodzeniem i wywarły wpływ zarówno na
najwyszukańsze formy twórczości artystycznej, jak i na bardzo naiwną mitologię ludową. O
każdym bowiem zwierzęciu opowiadają historie zdolne oszołomić chłopa, zachwycić rycerza,
oczarować artystę i natchnąć kaznodzieję.
Oto kwiatki wybrane z traktatu: De bestiis (O zwierzętach) Hugona z Saint-Victor i
Hugona z Fouilloy, z powieści zwierzęcych Filipa z Thaun, Wilhelma le Clerc, Piotra z Be-
auvais i z Liber de proprietatibus rerum Barthelemy'ego Anglika.
Zacznijmy od wilka, najokrutniejszego i najprzebieglejszego ze zwierząt - w oczach
ludzi średniowiecza. Wilk zawsze posuwa się nie pod wiatr, lecz z wiatrem, aby ścigające psy
nie mogły go zwęszyć; gdy wyje, osłania pysk łapą, aby słyszącym zdawało się, że to głos całej
hordy wilków. Rany od jego ukąszeń są tym bardziej niebezpieczne, że wilk żywi się jado-
witymi ropuchami, a w dodatku, tak samo jak pies, bywa wściekły. To stwór tak szatański, że
trawa raz przez niego zdeptana nigdy nie odrasta. Jednakże człowiek ma szansę ocaleć ze
spotkania z nim pod warunkiem, że pierwszy go spostrzeże: wilk wtedy traci swą napastliwość
i ucieka. Jeśli wszakże wilk pierwszy spostrzeże człowieka, sparaliżuje go spojrzeniem i pożre
niechybnie. Kto by jakimś niezwykłym przypadkiem wyszedł żywy z takiej przygody, pozo-
stanie już do końca dni swoich niemową.
Z kolei niedźwiedź, jeden z dobrze przecież znanych ssaków. Ten ogromny zwierz całą
swą siłę ma skupioną w łapach. Samica jest mocniejsza od samca i prawie nie sposób jej
złowić, a na dobitkę cuchnie okropnie. Samca natomiast da się oswoić, ale trzeba mu wykłuć
oczy i karmić go obficie miodem. Im więcej go bić, tym więcej nabierze sadła i krzepy, nadaje
się wtedy nawet jako zwierzę pociągowe. Kiedy zdechnie, warto wyciąć mu sadło i smarować
nim głowę, bo to najlepsze lekarstwo przeciw łysieniu. Ciąża u niedźwiedzicy trwa tylko trzy
miesiące, toteż młode rodzą się nieżywe, mniejsze niż szczury, ślepe i bez sierści. Dopiero
matka przywraca je do życia, nadaje im należyty wzrost i wygląd, wylizując je energicznie i
bez ustanku przez kilka dni.
To wskrzeszenie miało niewątpliwie znaczenie symbolu chrystologicznego. Odnaj-
dujemy je w podobnej wersji w rozdziałach o lwie i o pelikanie. Lwica budzi z martwych nowo
narodzone lwięta własnym tchnieniem, a samica pelikana wskrzesza zabite przez samca pi-
sklęta rozdzierając sobie dziobem piersi i skrapiając małe własną krwią.
Ale najczęściej symbol Chrystusa upatrywano w jeleniu. Jeleń nienawidzi węży, które
są stworami demona, toteż tropi je i zjada. Jest wtedy skazany na niechybną śmierć, jeżeli w
ciągu trzech godzin po przełknięciu jadowitego węża nie wykąpie się w źródlanej wodzie. Jeśli
uda mu się to zrobić, nie umrze, lecz przeciwnie, odmłodnieje. Tym się tłumaczy jego dłu-
gowieczność. Wszyscy autorzy przypisują jeleniowi bardzo długie życie, lecz różnią się
między sobą co do liczby lat tego życia: Hugon z Saint-Victor, najhojniejszy, przyznaje mu aż
dziewięćset. Jeleń nigdy też nie choruje i nigdy nie miewa gorączki, a więc człowiek, który
zjada codziennie kawałek jeleniego mięsa, zyskuje taką samą odporność na wszelkie choroby.
Zwierz ten bardzo lubi muzykę. Można go obłaskawić i schwytać gwiżdżąc melodyjnie. Ale
sposób ten jest skuteczny jedynie wtedy, gdy jeleń nastawia uszu, bo gdy je opuści, głuchnie
całkowicie. Osaczony przez myśliwych nie broni się, lecz płacze rzęsistymi łzami i temu nieraz
zawdzięcza ocalenie.
Spośród zwierząt egzotycznych najbardziej niezwykły jest niewątpliwie kameleon. Ma
tułów jaszczurki, łuski i grzbiet ryby, głowę małpy i łapy sokoła. Z wielkiej bojaźliwości
często zmienia barwę, a umie przybrać każdą, oprócz białej i czerwonej. Nie je ani nie pije nic,
żywi się samym powietrzem. Toteż w ciele jego nie ma ani kropli krwi. Żołądek jego odznacza
się magicznymi właściwościami, wystarczy go spalić, żeby spowodować deszcz albo burzę.
Krokodylowi, lepiej znanemu, przypisują autorzy osobliwe stany psychice. Jest to
wielki żółty wąż wyposażony w cztery olbrzymie łapy, pozbawiony natomiast języka. Cha-
rakter ma dziwaczny, pełen sprzeczności. Gdy je, nie może powściągnąć łakomstwa i obżera
się tak, że potem choruje. Zwala się wtedy na piasek i leży bez ruchu, dopóki nie strawi
wszystkiego, co połknął, a trwa to nieraz kilka dni. Podobnie też na widok człowieka nie umie
się opanować, chwyta ofiarę i pożera, chociaż poza tym jest dobrym i czułym stworzeniem.
Dlatego ukończywszy tę ponurą ucztę żałuje swego nikczemnego postępku i przez kilka go-
dzin płacze.
Bestiariusze opisują nie tylko zwierzęta istniejące w rzeczywistości. Poświęcają długie
rozdziały potworom i istotom chimerycznym. Pominiemy smoka, gryfa, bazyliszka i syreny,
których fantastyczne wyobrażenia już się w XIII wieku nieco spospolitowały. Wymienimy
natomiast na zakończenie kilka innych, mniej znanych, lecz równie cudacznych stworzeń.
Najbardziej krwiożercza ze wszystkich bestii jest mantykora, co widać nawet po jej
czerwonym jak krew ubarwieniu. Ma tors lwa, ogon skorpiona, a głowę człowieka. Każda z jej
szczęk uzbrojona jest trzema rzędami zębów. Żadne stworzenie na ziemi przed nią nie uciek-
nie, bo mantykora biega od wszystkich szybciej. Jeden tylko lew jej się nie boi. Za to lęka się
ona leontofona, najmniejszego z gryzoni, który największego zwierza może uśmiercić samym
smrodem swojego moczu. Mniej groźna jest taranda, wielki wół z głową jelenia i skórą
niedźwiedzia. Zamieszkuje strefę zimną i jest bardzo płochliwa, toteż podobnie jak kameleon
często zmienia kolor. Leonkrokita pochodzi ze skrzyżowania lwicy z wilko-jeleniem, co nie
przeszkadza jej mieć tułowia osła, nóg jelenia, grzywy lwa, głowy wielbłąda i niekiedy czło-
wieczego głosu. Najosobliwszy ze wszystkich monstrów jest ponad wszelką wątpliwość
morski mnich, bestia czyhająca u wybrzeży Norwegii; ma bowiem tułów ryby, a głowę czło-
wieka z wygoloną tonsurą, na karku jej zaś zwisa kaptur podobny do tego, jaki noszą zakon-
nicy.
Cudowności bretońskie i świat graala
W przeciwieństwie do bestiariuszy i dzieł dydaktycznych, literatura powieściowa jest
bardziej feeryczna niż fantastyczna. Potworność ustępuje tu miejsca cudowności. Przenosi nas
ona w świat częściowo tylko obcy. Tajemnicze istoty i nadprzyrodzone zjawiska raczej urze-
kają, niż niepokoją, bo mimo swej niezwykłości zachowują z reguły pewne pozory realizmu.
Przy tym wkraczając często w codzienne ludzkie życie, nie czynią tego nigdy bez powodu: są
to znaki, przestrogi i wieści przysyłane z innego świata. Średniowieczna mentalność kazała
bowiem ludziom wierzyć w istnienie pośredników między światem Boga a naszym padołem;
są nimi dusze zmarłych, aniołowie i demony, geniusze i wróżki, objawiają się zaś znakami
mającymi zawsze znaczenie wróżebne. Dlatego kronikarze i historycy średniowieczni nie
omieszkali nigdy wspomnieć o poprzedzających wielkie wydarzenia zjawiskach sprzecznych
ze zwykłym porządkiem rzeczy, o cudach, snach, zjawach, kometach i zaćmieniach słońca. Na
przykład:
“Roku od Wcielenia Pańskiego 1187, dnia 4 września słońce zaćmiło się, wchodząc w
osiemnasty stopień znaku Panny, na całe dwie godziny. Nazajutrz zaś, w sobotę 5 września o
godzinie jedenastej przed południem, urodził się Ludwik, syn Filipa Augusta, przesławnego
króla francuskiego."
W dziełach literackich interpretację znaków wróżebnych pozostawia się specjalistom.
Wśród nich autorzy skrupulatnie odróżniają czarodziejów, takich jak Merlin używających
swego daru tylko do najszlachetniejszych celów, od czarowników i wiedźm, zaprzedanych
diabłu i starających się zawsze szkodzić człowiekowi. Jedni i drudzy są mistrzami nie. tylko
astrologii, lecz także wiedzy lekarskiej; znają przymioty różnych ziół i umieją przyrządzać
czarodziejskie napoje. Podobnie jak Thesalla, sprawna i oddana piastunka Fenicji, zgłębili
arkana nigromancji (magii) i mogą o sobie powiedzieć:
“Potrafię leczyć puchlinę wodną i podagrę, astmę i zapalenie gardła; umiem rozpoznawać
chorobę po urynie i mierzyć. tętno. Znam też sposoby zamawiania i formuły zaklęć, o których
skuteczności nie można wątpić. Nawet sama Medea nie znała lepszych [...]"
Ale romanse Okrągłego Stołu nie poprzestają na tej formie cudowności, dość w gruncie
rzeczy banalnej i spotykanej w bardzo wielu utworach literackich. Zawierają szczególny, sobie
tylko właściwy rodzaj niezwykłości, zaczerpnięty głównie z celtyckich baśni Irlandii i Walii. Z
połączenia tych różnych elementów powstała cudowność cyklu bretońskich romansów, ich
niezwykła, wieloznaczna i fascynująca atmosfera, która nadaje literaturze arturiańskiej urok
niezrównany i w swoim rodzaju jedyny. Mało w niej superlatywów, wiele zaś półtonów i
znaków zapytania. To, co się w niej przemilcza, zdaje się ważniejsze od tego, co zostało po-
wiedziane. Nie chodzi o to, by wzbudzić podziw słuchacza; lecz by zachęcić jego wyobraźnię
do swobodnych wędrówek. Nie trzeba. podróżować do odległych Indii, żeby spotkać nie-
zwykłe istoty; w tych opowieściach świat umarłych sąsiaduje ze światem żywych, a dzieląca
je. granica nie jest wcale niemożliwa do przekroczenia. Wystarczy, że błędny rycerz przebę-
dzie wrzosowisko, rzekę czy las, aby niepostrzeżenie. wkroczył do królestwa bóstw i wróżek.
Wystarczy, żeby wszedł na pokład opuszczonego statku, a poniesie go on do tajemniczej
krainy, gdzie. czeka przeznaczenie. Na drodze przygód spotka przewrotne, swarliwe karły albo
szpetne, despotyczne olbrzymy, z którymi będzie się musiał bić, żeby wyzwolić młodą
dziewczynę, lubieżną zresztą i kapryśną, jak się później okaże. Rycerz zatrzymuje się w na-
wiedzonym zamku i spędza tam noc na walce z magicznymi mieczami, które o świcie znikają,
jedzie. przez las, gdzie zwierzęta do niego przemawiają, nakłaniając, by wyznał swoje grze-
chy; potem natrafia na cmentarz i widzi już dla siebie wykopany grób, a na kamieniu na-
grobnym odczytuje opowieść o czekające j go w przyszłości śmierci.
Urok tej literatury płynie zarówno z jej niedomówień, jak i ze sprzeczności. Autorzy
czerpią z legend irlandzkich i walijskich tematy i motywy należące do celtyckiej mitologii i
najoczywiściej sami ich nie rozumieją. Pragnąc je upiększyć lub usiłując je wyjaśnić, znie-
kształcają i okaleczają te mity, lecz jednocześnie zdobią aureolą tajemnicy i są nią sami
urzeczeni nie mniej niż ówcześni słuchacze i niż my, dzisiejsi ich czytelnicy. Niekiedy wydaje
się, że twory ich własnej wyobraźni przerosły autorów, którzy są przez nie zafascynowani tak
samo jak ich publiczność.
Najlepszym przykładem jest Opowieść o Graalu, rozpoczęta przez Chretiena de Troyes
na prośbę hrabiego Flandrii Filipa z Alzacji i nie ukończona, gdyż śmierć przerwała poecie
pracę. Czytając pewne fragmenty mamy wrażenie, że Chretien był olśniony, oślepiony tym
dziwnym, wspaniałym tematem, który podjął nie z własnego wyboru i którego wszystkich
blasków nie może opanować. Tym bardziej nie mogli temu podołać liczni naśladowcy i kon-
tynuatorzy Chretiena, próbujący przerabiać lub ciągnąć dalej nie ukończoną opowieść, której
tajemniczość niepokoiła w najwyższym stopniu samego autora.
Po śmierci Chretiena de Troyes cała społeczność rycerska była jak gdyby urzeczona
tematem Graala, który, chociaż wciąż na nowo podejmowany, przystosowywany i przetwa-
rzany przez kilka pokoleń postów i romansopisarzy, nigdy nie wyjawił wszystkich swoich
tajemnic. Ich punktem wyjścia jest główna scena romansu Chretiena. Młody, dopiero co pa-
sowany na rycerza Parsifal przybywa pewnego wieczora do zamku, gdzie przyjmuje go pan
szlachetnie urodzony i dwornych manier, lecz ułomny. Gdy w oczekiwaniu na wieczerzę
rozmawiają, przez wielką salę przeciąga dziwny orszak:
“Do komnaty wszedł młodzieniec trzymając w połowie drzewca wspaniałą włócznię. Posuwał
się między kominkiem a łożem, na którym siedzieli biesiadnicy. Wszyscy obecni zobaczyli, że
kropla krwi ścieka z żelaznego grotu po drzewcu aż na rękę chłopca [...) Potem zjawili się dwaj
inni młodzieńcy, bardzo piękni, a każdy niósł złoty, bogato zdobiony świecznik z dwunastu
płonącymi świecami. Potem panna szlachetna, prześliczna i wspaniale ubrana, wniosła Graala.
Kiedy weszła z tym Graalem, w sali zrobiło się tak jasno, że wszystkie świece przygasły jak
księżyc i gwiazdy, gdy słońce wstanie. Za pierwszą kroczyła druga panna ze srebrną płytą do
dzielenia mięsa. Graal niesiony przez pierwszą pannę był z najszczerszego złota, wysadzany
drogimi kamieniami, najcenniejszymi i najrozmaitszymi, jakie znajdują się na ziemi czy w
głębi mórz. Potem włócznia, Graal i srebrna płyta, przesunąwszy się przed łożem, zniknęły w
przyległej komnacie."
Ten niezwykły widok wzbudził wielką ciekawość w młodym Parsifalu. Miał ochotę
zagadnąć gospodarza i poprosić, by mu wyjaśnił, co znaczy brocząca krwią włócznia i komu
zaniesiono Graala wraz z jego zawartością. Ale nie ośmielił się pytać: zacny Gornemant z
Goort, pod którego opieką przez czas jakiś przebywał, nauczył go bowiem, że rycerz dosko-
nały nie zadaje nigdy niedyskretnych pytań. Tak więc Parsifal zmilczał i wcale sobie nie
zdawał sprawy, że ominął nadarzającą się niezrównaną przygodę, najcudowniejszą, jaką kie-
dykolwiek ofiarowano młodemu rycerzowi. Gdyby był zadał pytanie, które mu się cisnęło na
usta, gospodarz zamku zostałby uzdrowiony, kraj cały wyzwolony z okropnych nieszczęść, on
zaś sam otrzymałby najwspanialszą nagrodę. Ale o tym wszystkim miał się dowiedzieć do-
piero poniewczasie, podobnie jak o tym, że ułomny pan zamku nazywa się Królem Rybakiem
(przezwano go tak, gdyż z powodu kalectwa nie mógł zażywać innych rozrywek niż łowienie
ryb), że w Graalu nie znajdowało się nic prócz hostii, jedynego pokarmu utrzymującego przy
życiu starca, rodzonego ojca Króla Rybaka.
Chretien nic więcej o Graalu nie napisał, lecz zostawił potomnym coś więcej niż nie
dokończoną opowieść: nieskazitelny mit, wokół którego będą się krystalizowały marzenia i
aspiracje wielu pokoleń znacznej części zachodnioeuropejskiego społeczeństwa. Narodzi się
cała literatura wyjaśniająca, w jaki sposób Król Rybak stał się kaleką, kim był jego sędziwy
ojciec, dlaczego włócznia krwawiła i co oznaczał Graal. W tekście Chretiena jest to po prostu
talerz, lecz w innych utworach Graal przeobrazi się kolejno w wazę, puchar, cyborium, talerz, z
którego Jezus jadł podczas wielkoczwartkowej wieczerzy, misę, w którą nazajutrz po Męce
Józef z Arymatei zebrał krew płynącą z ran Ukrzyżowanego, a nawet według niemieckiego
poety Wolframa von Eschenbach - w drogocenny kamień, darzący mocą i bogactwem i chro-
niący od śmierci.
Z zawrotnej pustki, którą pozostawiło milczenie Parsifala, poeci i autorzy średnio-
wiecznych romansów będą mogli wyczarowywać własne wizje świata i społeczeństwa, a
czytelnicy i słuchacze pozwolą rozkwitać swoim nadziejom i złudzeniom. Gdyby młody ry-
cerz odezwał się wówczas, gdyby był postawił pytanie przesądzające o jego losie, literatura
średniowieczna straciłaby swoją najgłębiej poruszającą legendę, a literatura światowa
wszystkich czasów - najbardziej poetyczne i najprzedziwniejsze swoje tematy. Parsifal owego
dnia został wezwany na schadzkę z przeznaczeniem, lecz geniusz autora sprawił, że do tego
spotkania nie doszło.