background image

 

Erich Segal 

 

 

OPOWIEŚĆ OLIVERA 

 

 

 

 

Dla Karen Amor mi mosse  

 

„Śmierć to koniec Ŝycia, lecz nie koniec związku dwojga ludzi, który trwa nadal w 

ocalałym umyśle i zmierza do rozwiązania, które być moŜe nie istnieje”. 

Robert Anderson, Nigdy nie śpiewałem dla swojego ojca 

 

background image

1. 

 

Czerwiec 1969 

- Oliver, jesteś chory. 

- Co takiego? 

- Jesteś cięŜko chory. 

Ekspert, który postawił tę zaskakującą diagnozę, zetknął się z medycyną w dość późnym 

wieku. Tak naprawdę, to do dzisiejszego dnia uwaŜałem  go za  mistrza cukierniczego. Nazywał 

się  Philip  Cavilleri.  Kiedyś  jego  córka  Jenny  była  moją  Ŝoną,  ale  umarła.  My  pozostaliśmy 

razem, niczym straŜnicy jej dziedzictwa. Raz na miesiąc odwiedzam go w Cranston, gdzie gramy 

w kręgle, upijamy się i obŜeramy wymyślnymi rodzajami pizzy. Czasem Philip odwiedza mnie w 

Nowym Jorku i wtedy oddajemy się równie bogatemu wachlarzowi rozrywek. Lecz dzisiaj, kiedy 

wysiadł  z  pociągu,  zamiast  powitać  mnie  jak  zwykle  jakimś  pieszczotliwym  wulgaryzmem, 

zawołał: 

- Oliver, jesteś chory. 

- Naprawdę? A co, zdaniem uczonego eksperta, mi dolega? 

- Potrzebujesz Ŝony. 

Nie wdając się w bliŜsze wyjaśnienia, odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia, z walizką ze 

sztucznej skóry w ręku. 

W porannym świetle miasto ze szkła i stali wyglądało niemal przyjaźnie. Postanowiliśmy 

więc, Ŝe przejdziemy dwadzieścia przecznic do mojego mieszkania, które nazywałem w Ŝartach 

„kawalerskim  dołem”.  Na skrzyŜowaniu Czterdziestej  Siódmej i  Park Avenue  Phil obrócił się  i 

zapytał: 

- Co porabiasz wieczorami? 

- Ach, mnóstwo rzeczy. 

- Mnóstwo rzeczy, co? To dobrze. A z kim? 

- Z Jeźdźcami Północy. 

- Co za jedni, gang uliczny czy grupa rockowa? 

- Nie zgadłeś. Kilku prawników, którzy pracują ochotniczo w Harlemie. 

- Ile razy w tygodniu? 

- Trzy - odparłem. 

background image

Szliśmy dalej w milczeniu. 

Na skrzyŜowaniu Pięćdziesiątej Trzeciej i Park Avenue Phil odezwał się ponownie: 

- No to zostają ci jeszcze cztery wieczory. 

- Mam teŜ mnóstwo papierów do przejrzenia. 

- Tak, tak, pewnie. Papiery przede wszystkim. - Phil nie miał zbyt wysokiego mniemania 

o wielu sprawach, którymi się zajmowałem (takimi jak na przykład karty powołania do wojska). 

Musiałem więc dać mu pewne pojęcie o ich wadze. 

-  Często  jeŜdŜę  teraz  do  Waszyngtonu.  W  przyszłym  miesiącu  mam  tam  rozprawę  z 

zakresu Pierwszej Poprawki. Bronię jednego nauczyciela z liceum... 

- To dobrze, Ŝe bronisz nauczycieli - skwitował Phil. Po chwili rzucił niby od niechcenia: 

- Jak tam dziewczyny w Waszyngtonie? 

- Nie wiem. - Wzruszyłem ramionami i pomaszerowałem przed siebie. 

Na  skrzyŜowaniu  Sześćdziesiątej  Pierwszej  i  Park  Avenue  Phil  Cavilleri  przystanął  i 

spojrzał mi w oczy. 

- Cholera, kiedy wreszcie zamierzasz włączyć się do Ŝycia? 

- Upłynęło za mało czasu - odparłem. I pomyślałem: ten wielki filozof, który powiedział, 

Ŝ

e czas leczy rany, zapomniał dodać, ile czasu. 

- Dwa lata - powiedział Philip Cavilleri. 

- Osiemnaście miesięcy - poprawiłem go. 

- No tak - odparł zbolałym głosem. 

Najwyraźniej on teŜ nadal czuł chłód tamtego grudniowego poranka. 

Przez  resztę  drogi  wychwalałem  zalety  mieszkania,  które  wynajmowałem  od  czasu  jego 

ostatniej wizyty. 

- To tutaj? 

Phil  rozejrzał  się  wokół,  podnosząc  brwi.  W  mieszkaniu  panował  ład.  Tego  ranka 

specjalnie wezwałem sprzątaczkę. 

- Co to za styl? - spytał. - Współczesny Bajzel? 

- Słuchaj - zaprotestowałem. - Nie mam wielkich potrzeb. 

-  To  widać.  Większość  szczurów  w  Cranston  Ŝyje  na  takim  poziomie.  A  niektóre  na 

wyŜszym. Po co ci, do cholery, tyle tych ksiąŜek? 

- To komentarze prawnicze. 

background image

-  Jasne  -  odparł.  -  No  to  co  właściwie  robisz  w  wolnych  chwilach,  macasz  skórzane 

okładki? 

Wydało mi się to oczywistym naruszeniem sfery prywatności. 

- Słuchaj, Philip, co robię wolnych chwilach, to moja sprawa. 

- Nikt nie mówi, Ŝe nie. Ale dzisiaj nie jesteś sam. Wkraczasz ze mną do akcji. 

- Co takiego? 

-  PrzecieŜ  nie  kupiłem  tej  szałowej  marynarki  -  której,  nawiasem  mówiąc,  nawet  nie 

pochwaliłeś  -  Ŝeby  iść  do  jakiegoś  zasranego  kina.  Nie  po  to  ostrzygłem  się  na  amanta,  Ŝebyś 

stwierdził, jaki jestem przystojny. Wkraczamy do akcji. Poznamy kilka nowych osób... 

- Jakich osób? 

- Rodzaju Ŝeńskiego. Dalej, przygotuj się trochę. 

- Ja idę do kina, Phil. 

-  UwaŜaj,  bo  pójdziesz.  Słuchaj,  wiem,  Ŝe  chcesz  dostać  Nobla  w  dziedzinie  cierpienia, 

ale ja na to nie pozwolę. Słyszysz mnie? Nie pozwolę. 

Kipiał teraz z gniewu. 

-  Ohver.  -  Philip  Cavilleri  przemówił  po  chwili  tonem  kaznodziei  z  Towarzystwa 

Jezusowego. - Przybyłem, aby zbawić twą duszę i ocalić twój tyłek. Nakazuję ci posłuszeństwo. 

Czy będziesz mi posłuszny? 

- Będę, ojcze Philipie. Co właściwie mam zrobić? 

- OŜeń się, OHver. 

background image

2. 

 

Pochowaliśmy  Jenny  w  grudniu,  wczesnym  rankiem.  W  samą  porę,  bo  zanim  minęło 

południe, potęŜna nowoangielska śnieŜyca zasypała świat białymi hałdami. 

Rodzice  spytali  mnie,  czy  wrócę  z  nimi  do  Bostonu  pociągiem.  Odmówiłem, 

najuprzejmiej  jak  umiałem,  twierdząc,  Ŝe  beze  mnie  Phil  moŜe  się  załamać.  W  rzeczywistości 

było  akurat  odwrotnie.  Całe  Ŝycie  odgradzałem  się  od  ludzkich  nieszczęść  i  bólu,  więc  teraz 

potrzebowałem Phila, Ŝeby nauczyć się Ŝałoby. 

- Proszę, odezwij się czasem - powiedział ojciec. 

-  Tak,  oczywiście.  -  Uścisnąłem  mu  dłoń  i  pocałowałem  matkę  w  policzek.  Pociąg 

odjechał na północ. 

Z  początku  w  domu  Cavillerich  panował  rwetes.  Krewni  uparli  się,  Ŝeby  nie  zostawiać 

nas  samych.  Potem  jednak  zaczęli  się  stopniowo  wykruszać;  wszyscy  mieli  przecieŜ  własne 

rodziny,  do  których  musieli  wrócić.  Na  odchodnym  Phil  musiał  obiecać  kaŜdemu,  Ŝe  otworzy 

sklep i wróci do pracy. To wszystko, co moŜna zrobić. 

Za kaŜdym razem kiwał głową, jakby na znak zgody. 

W końcu znaleźliśmy się sami, tylko we dwóch. Nie było potrzeby ruszać się z domu, bo 

krewni zaopatrzyli kuchnię w wielomiesięczne zapasy wszelkiej Ŝywności. 

Kiedy  znikły  rozpraszające  uwagę  głosy  kuzynów  i  ciotek,  poczułem,  Ŝe  morfina 

pogrzebowych obrzędów przestaje działać. 

Do  tej  pory  wydawało  mi  się,  Ŝe  czuję  ból.  Teraz  przekonałem  się,  Ŝe  było  to  tylko 

odrętwienie. Agonia dopiero się zaczynała. 

-  Słuchaj,  powinieneś  wrócić  do  Nowego  Jorku  -  powiedział  Phil  bez  większego 

przekonania. Oszczędziłem mu przytyku, Ŝe jego piekarnia wygląda raczej na zamkniętą. 

- Nie mogę - odparłem. - Muszę się z kimś spotkać w Nowy Rok tu, w Cranston. 

- Z kim? - spytał. 

- Z tobą - rzekłem. 

- To dopiero będzie ubaw - powiedział - ale obiecaj mi coś: rano w Nowy Rok pojedziesz 

do domu. 

- Dobra - odparłem. 

- Dobra - skwitował. 

background image

Co wieczór dzwonili moi rodzice. 

- Nie, dziękuję, pani Barrett - mówi do niej Phil. 

Najwyraźniej pytała, czy moŜe jakoś pomóc. 

- Nie, dziękuję - mówiłem, kiedy przychodziła moja kolej. - Dziękuję. 

Phil  pokazał  mi  zakazane  zdjęcia.  Fotografie  ukryte  kiedyś  przede  mną  najsurowszym 

nakazem Jenny. 

- Cholera jasna, Phil, nie chcę, Ŝeby Oliver oglądał mnie z klamerkami na zębach! 

- AleŜ, Jenny, byłaś wtedy taka ładniutka. 

- Teraz jestem ładniejsza - odparła w swoim stylu. Po chwili dodała: - I Ŝadnych zdjęć z 

bobasami, Phil. 

- Ale dlaczego? Dlaczego nie? 

- Oliver nie moŜe zobaczyć mnie tłustej. 

Przyglądałem się tej beztroskiej potyczce szczerze ubawiony. 

Byliśmy  juŜ  wtedy  małŜeństwem  i  nie  mógłbym  rozwieść  się  z  Jenny  z  powodu 

pozamałŜeńskich klamerek. 

- Kto tu właściwie rządzi? - podjudzałem Philipa, Ŝeby podtrzymać utarczkę. 

- Spróbuj zgadnąć. - Uśmiechnął się. A potem odłoŜył albumy, nie otwierając ich. 

Dzisiaj  zajrzeliśmy  do  środka.  Było  w  nich  mnóstwo  fotografii.  Wśród  najstarszych 

wyróŜniało się zdjęcie Tresy Cavilleri, Ŝony Philipa. 

- Podobna do Jenny. 

- Była piękna - westchnął. 

W  pewnym  miejscu,  po  zdjęciach  Jenny  w  roli  tłustego  bobasa,  ale  przed  okresem 

klamerek, Tresa zniknęła zupełnie z albumu. 

-  Nie  powinienem  pozwolić  jej  prowadzić  w  nocy  -  powiedział  Phil,  jakby  wypadek,  w 

którym zginęła, zdarzył się dopiero wczoraj. 

- Jak sobie z tym poradziłeś? - spytałem. - Jak udało ci się to znieść? 

Zadałem to pytanie trochę z egoizmu, Ŝeby dowiedzieć się, czy nie ma dla mnie jakiegoś 

ś

rodka kojącego. 

- A kto mówi, Ŝe to znosiłem? - odparł Philip. - Ale przynajmniej miałem córeczkę... 

- Którą musiałeś się zająć... 

background image

- Która zajęła się mną - odparł. 

Potem usłyszałem opowieści, które za Ŝycia Jennifer były objęte ścisłą tajemnicą. O tym, 

jak mu we wszystkim pomagała. Jak łagodziła jego ból. Zmusiła go, Ŝeby pozwolił jej zająć się 

gotowaniem.  Co  gorsza,  kazała  mu  teŜ  jeść  rezultaty  swych  pierwszych  kulinarnych  prób, 

opartych na przepisach wyszperanych w ilustrowanych pismach. Nie pozwoliła mu zrezygnować 

ze środowych spotkań z kumplami w kręgielni. Robiła, co mogła, Ŝeby był szczęśliwy. 

- To dlatego nie oŜeniłeś się, Phil? 

- Dlaczego? 

- No, ze względu na Jenny? 

- Chryste, nie. Ona wierciła mi tym dziurę w brzuchu, sama nawet mnie swatała! 

- Naprawdę? 

Skinął głową. 

- Jezu, chyba próbowała mnie oŜenić z kaŜdą moŜliwą Włoszką w Ameryce, od Cranston 

po Pawtucket. 

- Same czupiradła, co? 

-  Nie,  niektóre  były  bardzo  miłe  -  odparł,  wprawiając  mnie  tym  w  zdumienie.  -  Na 

przykład taka pani Rinaldi, która uczyła Jenny angielskiego w szkole średniej... 

- Tak? 

-  Bardzo  miła  kobieta.  Spotykaliśmy  się  przez  jakiś  czas.  Wyszła  za  mąŜ.  Ma  dzisiaj 

trójkę dzieci. 

- MoŜe nie byłeś jeszcze gotowy, Phil. 

Spojrzał na mnie i potrząsnął głową. 

- Słuchaj, Oliver, juŜ raz to miałem. A kim ja, u diaska, jestem, Ŝeby Bóg miał dawać mi 

dwa razy to, czego inni nie dostają nigdy? 

W Nowy Rok dosłownie wepchnął mnie do powrotnego pociągu. 

- Pamiętaj, Ŝe obiecałeś wrócić do pracy - przypomniał mi. 

- Ty teŜ - odwzajemniłem się. 

- To pomaga. Wierz mi, Oliver, to naprawdę pomaga. Pociąg ruszył z miejsca. 

Phil miał rację. Rzucając się w wir  cudzych problemów prawnych, znalazłem ujście dla 

gniewu,  który  zacząłem  odczuwać.  UwaŜałem,  Ŝe  ktoś  gdzieś  zrobił  mnie  w  balona.  Ktoś  z 

administracji  świata,  z  niebiańskich  notabli.  Czułem,  Ŝe  muszę  się  jakoś  temu  przeciwstawić. 

background image

Coraz bardziej zaczęły pociągać mnie „omyłki wymiaru sprawiedliwości”. A trzeba wiedzieć, Ŝe 

wtedy nasz prawniczy ogródek był porządnie zachwaszczony. 

Dzięki  sprawie  „Miranda  przeciw  Arizonie”  (sygnatura  akt:  384  U.S.  436)  miałem 

mnóstwo  roboty.  Sąd  NajwyŜszy  zawyrokował  wtedy,  Ŝe  podejrzany  ma  prawo  do  odmowy 

złoŜenia  zeznań  przed  kontaktem  z  adwokatem.  Nie  wiedziałem,  ilu  ludzi  zostało  przedtem 

pośpiesznie osądzonych, ale nagle poczułem w ich imieniu wściekłość. Jednym z nich był LeRoy 

Seeger,  który  siedział  juŜ  w  więzieniu  w  Attyce,  kiedy  wniosłem  o  ponowne  rozpatrzenie  jego 

sprawy. 

Człowiek ten  został skazany na podstawie przyznania się do winy,  które zręcznie (tylko 

czy legalnie?) wydobyto z niego po długim przesłuchaniu. Kiedy składał podpis, nie wiedział juŜ, 

co robi, oprócz tego, Ŝe moŜe teraz pozwolą  mu  się  przespać. Jego powtórny proces naleŜał do 

najwaŜniejszych  nowojorskich  spraw  sądowych  powołujących  się  na  precedens  Mirandy. 

Wyciągnęliśmy go z więzienia. Sprawiedliwość zadziałała trochę wstecz. 

-  Dziękuję,  bracie  -  powiedział  do  mnie  i  odwrócił  się,  Ŝeby  ucałować  swoją  zapłakaną 

Ŝ

onę. 

- Trzymaj się - rzuciłem na odchodnym, niezdolny do dzielenia radości LeRoya Seegera. 

Zresztą, miał do tego Ŝonę. 

W  kaŜdym  razie,  na  świecie  nie  brakowało  ludzi,  których  nazywaliśmy  „wrobionymi”. 

NaleŜał  do  nich  teŜ  Sandy  Webber,  który  walczył  ze  swoją  komisją  poborową,  Ŝeby  uzyskać 

zwolnienie  ze  względu  na  przekonania.  Komisja  miała  wątpliwości.  Sandy  nie  był  kwakrem, 

więc  nie  wiedzieli,  czy  uznać  jego  niechęć  do  noszenia  broni  za  wynik  „głębokich  przekonań 

religijnych”  czy  zwykłego  tchórzostwa.  Choć  sprawa  nie  wyglądała  najlepiej,  nie  zamierzał 

uciekać do Kanady. Chciał, Ŝeby potwierdzono jego prawo do własnego sumienia. Miał wraŜliwą 

naturę.  Jego  dziewczyna  była  porządnie  wystraszona.  Jeden  z  kolegów  Sandy’ego  słuŜył  w 

Lewisburgu i wcale mu się to nie podobało. 

- Zwiewajmy do Montrealu - zaproponowała dziewczyna. 

-  Chcę  zostać  i  walczyć  -  odparł  Sandy.  Walczyliśmy.  Przegraliśmy.  Potem  złoŜyliśmy 

odwołanie i wygraliśmy. Uszczęśliwiony chłopak dostał trzy lata zmywania naczyń w szpitalu. 

-  Był  pan  fantastyczny  -  piali  z  zachwytu  Sandy  i  jego  wybranka,  ściskając  mnie  w 

ramionach. 

-  Nie  trać  swojej  wiary  -  odparłem  i  odszedłem,  Ŝeby  ruszyć  na  poszukiwanie  nowych 

background image

smoków.  Tylko  raz  spojrzałem  za  siebie  i  zobaczyłem,  Ŝe  tańczą  na  chodniku.  Szkoda,  Ŝe  nie 

potrafiłem się uśmiechnąć. 

Mój gniew wciąŜ nie słabł. 

Pracowałem  do  późnej  nocy.  Nie  lubiłem  opuszczać  biura.  KaŜdy  przedmiot  w  naszym 

mieszkaniu  jakby  promieniował  obecnością  Jenny.  Pianino.  Jej  ksiąŜki.  Meble,  które  razem 

kupowaliśmy. Owszem,  chyba zaświtała mi  myśl  o przeprowadzce.  Ale  wracałem  do domu tak 

późno, Ŝe nie miało to większego znaczenia. Powoli przyzwyczaiłem się do samotnych obiadów 

w  naszej  cichej  kuchni,  przy  włączonym  w  nocy  magnetofonie,  chociaŜ  nigdy  nie  siadałem  na 

krześle Jenny. Nawet nauczyłem się zasypiać w naszym opustoszałym łóŜku. Nie myślałem więc 

powaŜnie o przeprowadzce. 

Dopóki nie otworzyłem pewnych drzwi. 

Były  to  drzwi  od  szafy  Jenny,  której  unikałem  aŜ  do  tamtego  dnia.  Otworzyłem  je 

bezmyślnie.  I  wtedy  zobaczyłem  jej  ubrania.  Sukienki,  bluzki,  szaliki.  Jej  swetry  -  nawet  ten 

obszarpany,  ze  szkolnych  czasów,  którego  nie  chciała  wyrzucić  i  który  nosiła  po  domu. 

Wszystko to istniało nadal, wszystko oprócz Jenny. Nie potrafię powiedzieć, o czym myślałem, 

stojąc  tak  wpatrzony  w  jedwabne  i  wełniane  pamiątki.  MoŜe  wydawało  mi  się,  Ŝe  jeśli  dotknę 

sędziwego swetra, poczuję jakąś cząstkę Ŝywej Jenny. 

Zamknąłem szafę i nie otworzyłem jej nigdy więcej. 

Dwa  tygodnie  później  Philip  Cavilleri  cichcem  spakował  wszystkie  jej  rzeczy  i  zabrał  z 

mieszkania.  Wymamrotał coś o jakiejś katolickiej organizacji, która pomaga biednym. A zanim 

pojechał z powrotem do Cranston poŜyczoną cięŜarówką, powiedział na poŜegnanie: 

- Więcej do ciebie nie przyjadę, jeśli się nie przeprowadzisz. 

Dziwne.  Kiedy Phil ogołocił dom  ze wszystkiego, co przywodziło  mi na  myśl  Jenny, w 

ciągu tygodnia znalazłem nowe mieszkanie. Była to przypominająca więzienie klitka (w Nowym 

Jorku okna na parterze są okratowane) w kamienicy z czerwonego piaskowca, w której mieszkał 

bogaty  producent  filmowy.  Ozdobne  drzwi  do  mieszkania  właściciela,  opatrzone  złotą  klamką, 

znajdowały  się  o  piętro  wyŜej,  ale  goście  śpieszący  na  orgie  nigdy  mi  nie  przeszkadzali.  Stąd 

było  teŜ  bliŜej  do  mojego  biura,  a  od  Central  Park  dzieliła  mnie  teraz  niecała  przecznica. 

Najwyraźniej pojawiły się oznaki wskazujące na mój bliski powrót do Ŝycia. 

Muszę jednak coś wyznać. 

ChociaŜ  mam nowe  mieszkanie, nowe plakaty na ścianach i  całkiem nowe  łóŜko, a  moi 

background image

przyjaciele coraz częściej mówią: 

- Dobrze wyglądasz, stary - nadal przechowuję pewną rzecz po Jenny. 

W  dolnej  szufladzie  mojego  biurka  w  domu  leŜą  dwie  pary  okularów  Jenny.  Tak. 

Obydwie pary. Zachowałem je, bo ilekroć na nie spojrzę, przypominam sobie te cudowne oczy, 

które spoglądały przez ich szkła i przenikały mnie na wylot. 

Poza tym, jak bez wahania mówią na mój widok wszyscy znajomi, trzymam się świetnie. 

background image

3. 

 

- Cześć, jestem Phil. Robię w branŜy cukierniczej. 

Nie  do  wiary!  Powiedział  to  tak,  jakby  pieczenie  babek  było  jego  hobby,  a  nie  źródłem 

utrzymania. 

- Cześć, Phil. Ja jestem Jan. Masz przystojnego kolegę. 

- A ty koleŜankę - odparł Phil, jakby był mistrzem w tego rodzaju gadkach. 

Ta  błyskotliwa  wymiana  zdań  odbywała  się  w  „Robaczywce  Maxwella”,  bardzo 

szykownym  barze  dla  samotnych,  na  rogu  Sześćdziesiątej  Czwartej  i  Pierwszej  Ulicy.  W 

rzeczywistości  bar  nosi  nazwę  „Śliwka  Maxwella”,  ale  mój  cynizm  lubi  psuć  owoce  cudzego 

optymizmu.  Krótko  mówiąc,  nie  cierpię  tego  miejsca.  Nie  znoszę  tych  samozwańczych 

księŜniczek, które paplają zalotnie w nieustannej euforii. I narzucają się, jakby były milionerkami 

lub krytykami literackimi. Albo naprawdę samotnymi dziewczętami. 

-  To  jest  Oliver  -  przedstawił  mnie  Philip  Cavilleri  w  garniturze  od  Roberta  Halla,  z 

fryzurą  zrobioną  przez  zakład  Dom  of  Cranston  i  w  kaszmirowym  swetrze  od  Pierre’a  Cardina 

(wyciągniętym z piwnicy Filene). 

- Cześć, Ol - powiedziała Jan. - Jesteś bardzo przystojny. Ty teŜ pieczesz ciasteczka? 

MoŜliwe,  Ŝe  była  modelką.  W  Ŝurnalach  nazywają  takie  jak  ona  strzelistymi.  Moim 

zdaniem,  przypominała  Ŝyrafę.  No  i  oczywiście  miała  pulchniutką  koleŜankę,  która  chichotała, 

kiedy ją przedstawiano. 

- Często tu przychodzisz? - wypytywała mnie strzelista Ŝyrafa, Jan. 

- Nigdy - odparłem. 

- Wszyscy tak mówią. Ja przychodzę tylko w weekendy. Jestem nietutejsza. 

- Co za zbieg okoliczności - zawołał Phil. - Ja teŜ jestem nietutejszy. 

- A ty? - zwróciła się do mnie Jan. 

- Ja wyszedłem właśnie na lunch. 

- Pieprzysz - nie dowierzała. 

- On chce powiedzieć - wtrącił się mój kolega Philip - Ŝe zapraszamy was na obiad. 

- Super - stwierdziła Jan. 

Zjedliśmy w pobliskiej restauracji o nazwie „Klatka Piersiowa Flory”. 

- Szykownie tu - uznała Jan. Mogłem teŜ dodać, Ŝe wcale nie tanio. Phil wyrwał mi z rąk 

background image

rachunek  (choć  nie  mógł  ukryć  szoku,  jakiego  doznał  przy  bliŜszym  zapoznaniu  się  z  nim). 

Zapłacił  po  wielkopańsku  kartą  kredytową  Master  Charge.  Zastanawiałem  się,  ile  ciasteczek 

musiał sprzedać, Ŝeby zarobić na ten gest... 

- Jesteś bardzo bogaty? - spytała Philipa chichotka Margc. 

- Powiedzmy, Ŝe jestem dobrze sytuowany - odparł KsiąŜę Cranston i dodał: - Choć nie 

mam tyle ogłady, co mój zięć. 

Na chwilę zapadło milczenie. Niezłą gafę strzelił Phil. 

-  Zięć?  -  wykrztusiła  Jan.  -  Więc  wy  dwaj  jesteście...  ten,  no?...  -  I  zatoczyła  swoją 

kościstą ręką z długimi paznokciami pytające koło. 

Phil nie miał pojęcia, jak jej odpowiedzieć, więc pomogłem mu, kiwając głową. 

- O kurczę - powiedziała Jan. - Ładny gips. Ale gdzie są wasze Ŝony? 

- One... - zająknął się Phil. 

Znów zapadło milczenie, podczas którego Phil próbował trzymać fason. 

- Nie ma ich w mieście - stwierdziłem, Ŝeby oszczędzić mu zakłopotania. 

Kolejna chwila milczenia, w której Jan starała się zrozumieć sytuację. 

- To super - powiedziała w końcu. 

Phil wodził wzrokiem po malowidłach na ścianach, a moja cierpliwość się wyczerpywała. 

- No, dziewczyny - oznajmiłem - muszę lecieć. 

- Dlaczego? - spytała Jan. 

- Muszę iść na jeden film porno. - I oddaliłem się czym prędzej. 

- Jakiś zboczony - usłyszałem z dala smukłą Jan. - Sam ogląda filmy porno. 

- Ja ich nie oglądam - zawołałem z drugiego końca zatłoczonej sali. - Ja w nich gram. 

Kilka sekund później Phil dogonił mnie na ulicy. 

- Słuchaj - wysapał - jakoś trzeba zacząć. 

- Dobra, zaczęliśmy. 

- No to dlaczego wyszedłeś? 

- Nie mogłem juŜ wytrzymać z rozkoszy. 

Szliśmy w milczeniu. 

- To miał być sposób, Ŝeby wrócić do normalnego Ŝycia - odezwał się w końcu Phil. 

- Musi być jakiś lepszy sposób. 

- Na przykład? 

background image

- A bo ja wiem? - zawołałem wesoło. - Dam ogłoszenie do gazety. 

Zamilkł na chwilę, a potem powiedział: - JuŜ dałeś. 

- Co? - Zatrzymałem się i spojrzałem na niego z niedowierzaniem. - Co takiego? 

-  Pamiętasz  to  pismo  literackie,  które  czytała  Jenny?  Dałem  tam  ogłoszenie  na  twoje 

nazwisko. Nie martw się. Pełna dyskrecja. Ogłoszenie z klasą. W dobrym stylu. 

- Ech - westchnąłem. - MoŜna wiedzieć, jak brzmiała treść? 

- Jakoś tak: „Prawnik z Nowego Jorku, pasjonujący się sportem i antropologią...” 

- Skąd, do diabła, wytrzasnąłeś tę antropologię? Wzruszył ramionami. - Wydawało mi się, 

Ŝ

e to mądrze brzmi. 

- Wspaniale. Nie mogę się doczekać. 

- Masz - powiedział. I wyjął z kieszeni trzy róŜne koperty. 

- Co w nich jest? 

-  Nie  czytam  cudzej  poczty  -  Ŝachnął  się  Philip  Cavilleri  tonem  zagorzałego  obrońcy 

prawa do intymności. 

Stojąc  więc  w  pomarańczowym  świetle  wolframowej  lampy  ulicznej,  w  rozbawieniu 

pomieszanym z lękiem, zapoznałem się zjedna z ofert. 

O cholera! - pomyślałem, ale nie powiedziałem tego na głos. Philip, który udawał, Ŝe nie 

czyta, wysapał tylko: 

- Mój BoŜe! 

Autorka  była  rzeczywiście  osobą  zainteresowaną  antropologią.  Leczjej  list  proponował 

jakieś pogańskie obrzędy, tak barbarzyńskie i dziwaczne, Ŝe Philipowi zrobiło się słabo. 

- To jakiś Ŝart - wymamrotał cicho. 

- Tak. Z ciebie - odparłem. 

- Ale, OHver, kto moŜe naprawdę lubić takie dziwactwa? 

-  śyjemy  przecieŜ  w  nowym  wspaniałym  świecie,  Phil  -  powiedziałem  i  uśmiechnąłem 

się, Ŝeby ukryć osłupienie. Wyrzuciłem pozostałe listy do kosza. 

 

-  Przepraszam  cię  -  bąknął  Philip,  kiedy  przeszliśmy  przecznicę  lub  dwie  w  zupełnym 

milczeniu. - Naprawdę nie wiedziałem... 

Otoczyłem go ramieniem i roześmiałem się. On teŜ zarechotał Z ulgą. 

Sunęliśmy w stronę domu w ten kojący nowojorski wieczór. Tylko my dwaj. Bo naszych 

background image

Ŝ

on nie było... w mieście. 

background image

4. 

Bieganie pomaga. 

Rozjaśnia umysł. Łagodzi napięcia. Poza tym, moŜna biegać w samotności, nie zwracając 

na siebie powszechnej uwagi. ToteŜ nawet jeśli pracuję nad waŜną sprawą albo po całym dniu w 

sądzie,  bez  względu  na  to,  czy  jestem  w  Waszyngtonie,  czy  gdzieś  indziej,  wkładam  dres  i 

biegam. 

Kiedyś grywałem w sąuasha. Ale ta gra wymaga takŜe innych umiejętności. Na przykład 

elokwencji, Ŝeby powiedzieć: „Świetna piłka” albo „Jak  myślisz, dołoŜymy  w tym roku Yale?” 

Przekracza to jednak moje obecne moŜliwości. Więc biegam. W Central Park nigdy nie muszę do 

nikogo się odzywać. 

- Oliver, ty skurczybyku! 

Któregoś  popołudnia  wydało  mi  się,  Ŝe  ktoś  woła  mnie  po  imieniu.  Musiałem  się 

przesłyszeć. Kto mógł przywoływać mnie w parku? Pobiegłem dalej. 

- Ty cholerny snobie z Harvardu! 

ChociaŜ na świecie nie brakuje facetów, którzy pasują do tego opisu, miałem wraŜenie, Ŝe 

naprawdę  ktoś  mnie  woła.  Obejrzałem  się  i  zobaczyłem  swojego  współlokatora  z  college’  u, 

Stephena Simpsona, absolwenta z roku 1964, który właśnie mijał mnie na motorze. 

- No, co z tobą jest, do cholery? - burknął na przywitanie. 

- Simpson, jakim prawem sugerujesz, Ŝe coś mi dolega? 

-  Po  pierwsze:  jestem  dyplomowanym  lekarzem.  Po  drugie:  uwaŜasz  mnie  podobno  za 

przyjaciela, a po trzecie: ciągle zostawiam ci wiadomości, a ty nie odpowiadasz. 

- Myślałem, Ŝe studenci medycyny nie mają czasu... 

- Słuchaj, Barrett, byłem zajęty, ale znalazłem czas, Ŝeby oŜenić się z Gwen. Dzwoniłem 

do ciebie, nawet przesłałem ci do biura telegram z zaproszeniem, a ty nie raczyłeś się zjawić. 

- O rany, przepraszam, Steve, ale nic takiego nie dostałem - łgałem. > 

- Nie? To jakim cudem wysłałeś nam prezent ślubny dwa tygodnie później? 

Chryste Panie, ten Simpson powinien zostać prawnikiem! Ale jak mu wytłumaczyć, Ŝe w 

rzeczywistości potrzebowałem tylko okresowego zwolnienia od kontaktów z ludzką rasą? 

- Przykro mi, Steve - odpowiedziałem w nadziei, Ŝe odjedzie. 

- Nie jest ci przykro, tylko głupio, Ŝałosny typie. 

- Dzięki za komplement. Pozdrów Gwen. - Wcale nie zamierzał odjechać. 

background image

- Słuchaj, nie wiem dlaczego, ale Gwen bardzo chciałaby się z tobą spotkać - powiedział 

Simpson. 

- Straszna masochistka. Była u lekarza? 

- Tak, u mnie. Powiedziałem jej, Ŝe ma nierówno pod sufitem. Ale nie stać nas na bilet do 

teatru, a ty to najtańszy ubaw. Piątek wieczorem? 

- Jestem zajęty, Simpson. 

- Tak, wiem. Zawsze jest jakaś wieczorna rozprawa. W kaŜdym razie, o ósmej u nas. 

Wyminął  mnie,  odwracając  się  jeszcze  raz,  Ŝeby  powtórzyć,  jakby  zwracał  się  do 

ograniczonego osobnika: 

-  Ósma  wieczorem,  w  ten  piątek.  Znajdziesz  nas  w  ksiąŜce  telefonicznej,  więc  Ŝadnych 

wymówek. 

- Nic z tego, Steve. Nie przyjdę. 

Udał,  Ŝe  nie  słyszy  mojej  stanowczej  odmowy.  Cholerny  arogant,  myśli,  Ŝe  moŜna  mną 

dyrygować. 

Tak  czy  inaczej,  sprzedawca  w  sklepie  Sherry-Lehmann  twierdził,  Ŝe  Chateau  Lynch-

Bages,  choć  pochodzi  tylko  z  piątego  zbioru,  jest  niedocenione  i  naleŜy  do  najlepszych  win  z 

gatunku  Bordeaux  (powabne,  klarowne,  nastrojowe).  Kupiłem  więc  dwie  butelki,  rocznik  64. 

Jeśli Simpsonowie zanudzą się na śmierć, będą mieli przynajmniej niezłe wino na pociechę. 

Udawali, Ŝe cieszą się na mój widok. 

- Oliver, nic się nie zmieniłeś. 

- Ty teŜ nie, Gwen. 

ZauwaŜyłem, Ŝe wiszą u nich te same plakaty co dawniej. Andy Warhol u szczytu swoich 

pop-dziwactw. (- Kiedy byłam mała, zjadłam tyle zupy Campbella, Ŝe nigdy nie powiesiłabym jej 

na ścianie - zauwaŜyła kiedyś moja Ŝona, gdy byliśmy u ich z wizytą). 

Usiedliśmy  na  podłodze.  Paul  i  Art  pytali  łagodnie  z  naroŜnych  głośników,  czy  nie 

wybieramy się na targ do Scarborough*. Stephen otworzył butelkę białego Mondavi. Chrupałem 

niezliczone  precelki,  poruszając  głębokie,  metafizyczne  tematy.  Na  przykład,  jak  nędzne  jest 

Ŝ

ycie  szpitalnego  lekarza,  jak  rzadko  Gwen  i  Steve  mieli  spokojne  wieczory.  No  i  oczywiście, 

czy według mnie Harvard ma szansę dołoŜyć w tym roku Yale? Gwen nie sprecyzowała w jakiej 

dyscyplinie.  Równie  dobrze  mogła  spytać,  czy  Ying  dołoŜy  Yang.  Ale  niewaŜne.  Po  prostu 

robili,  co  mogli,  Ŝebym  się  rozluźnił.  Nawet  nie  było  to  takie  trudne  do  zniesienia,  jak  się 

background image

obawiałem. 

Nagle odezwał się dzwonek u drzwi. Zamarłem. 

- Co to? - spytałem. 

- Spokojnie - odparł Steve. - To tylko reszta gości. 

* OHver  ma zapewne  na myśli piosenkę  Targ w Scarborough autorstwa  popularnego w 

latach  sześćdziesiątych  duetu  Simon  and  Garfunkel  (Paul  Simon  i  Art  Garfunkel).  (Wszystkie 

przypisy pochodzą od tłumacza.) 

Nie myliłem się, wyczuwając w dźwięku dzwonka spiskową nutę. 

- Jakich gości? - spytałem. 

- Prawdę mówiąc - przyznała Gwen - to tylko jeden gość. 

- Jeden niezamęŜny gość, co? - powiedziałem, czując się jak zaszczute zwierzę. 

- Tak się składa - potwierdził Steve i poszedł otworzyć drzwi. 

Cholera,  dlatego  właśnie  nigdy  nie  chodzę  w  odwiedziny!  Nie  cierpię  tych  przyjaciół, 

którzy  starają  się  mi  pomóc.  Dobrze  znałem  juŜ  cały  scenariusz.  Zaraz  przyjdzie  jakaś  była 

współlokatorka  albo  starsza  siostra,  albo  koleŜanka  z  klasy,  która  właśnie  się  rozwodzi!  Znów 

wpadłem w zasadzkę! 

Kipiąc  z  wściekłości,  miałem  ochotę  powiedzieć:  „Kurwamać!”,  ale  nie  byłem  aŜ  tak 

zaprzyjaźniony z Gwen, więc syknąłem tylko: 

- Psiakrew! 

- To miła osoba, Oliver. 

- Przepraszam, Gwen. Wiem, Ŝe chciałaś dobrze, ale... 

W tym momencie Steve przywiódł ofiarę, przeznaczoną na ten wieczór. 

Okulary w drucianych oprawkach. 

Najpierw  zauwaŜyłem  jej  okrągłe  okulary  w  drucianych  oprawkach.  Rozbierała  się.  To 

znaczy zdejmowała kurtkę białego koloru. 

Simpson przedstawił ją jako Joannę Stein, lekarza pediatrę, koleŜankę, z którą studiował 

medycynę. Teraz byli niewolnikami w tym samym szpitalu. Nawet nie przyjrzałem się jej na tyle 

dokładnie, Ŝeby stwierdzić, czy jest ładna. Ktoś zaproponował, Ŝeby usiąść i napić się czegoś. 

Bzdurne rozmówki ciągnęły się bez końca. 

Po  jakimś  czasie  zauwaŜyłem,  Ŝe Joanna  Stein,  lekarz medycyny,  ma oprócz okrągłych, 

drucianych okularów przyjemny głos. Jeszcze później stwierdziłem, Ŝe myśli wypowiadane tym 

background image

głosem  zdradzają  wraŜliwość  i  wdzięk.  Na  szczęście,  nie  padła  Ŝadna  wzmianka  o  mojej 

„sprawie”. Simpsonowie musieli ją chyba uprzedzić. 

- Pieskie Ŝycie - usłyszałem głos Steve’a Simpsona. 

-  Wypiję  za  to  -  powiedziałem.  Potem  uświadomiłem  sobie,  Ŝe  on  i  Gwen  po  prostu 

psioczą z Joannąna Ŝycie lekarza szpitalnego. 

- Co porabiasz w wolnych chwilach, Jo? - spytałem. Chryste, chyba nie weźmie tego za 

zaproszenie na randkę. 

- Śpię - odparła. 

- Ach, tak? 

- Nic na to nie poradzę - ciągnęła dalej. - Wracam do domu tak zmęczona, Ŝe zwalam się 

z nóg i zasypiam na dwadzieścia godzin. 

- Ach, tak. 

Chwila  milczenia.  Kto  teraz  przejmie  pałeczkę  konwersacji  i  przekaŜe  następnej 

sztafecie? Cisza musiała trwać całe wieki. W końcu Gwen Simpson zaprosiła nas do stołu. 

Muszę  szczerze  powiedzieć,  Ŝe  chociaŜ  Gwen  jest  wspaniałym  człowiekiem,  to  sztuka 

kulinarna  nie  naleŜy  do  jej  mocnych  stron.  Nawet  ugotowana  przez  nią  woda  smakuje  czasem, 

jakby  była  przypalona.  Obiad  tamtego  wieczoru  nie  okazał  się  wyjątkiem.  MoŜna  nawet 

powiedzieć,  Ŝe  przeszła  samą  siebie...  Ale  jadłem,  Ŝeby  nie  rozmawiać.  W  pobliŜu  było 

przynajmniej  dwóch  lekarzy  na  wypadek,  gdyby  w  moim  Ŝołądku  zaczęło  się  nagle  dziać  coś 

niedobrego. 

W miarę rozwoju sytuacji, kiedy kosztowaliśmy - wprost trudno w to uwierzyć - sernika, 

który był chyba pieczony na węglach, Joanna zagadnęła mnie naraz: - Oliver? 

Dzięki swojemu doświadczeniu w przesłuchaniach, odpowiedziałem szybko: 

- Tak? 

- Lubisz operę? 

O  cholera,  podstępne  pytanie,  pomyślałem  w  duchu,  zastanawiając  się  gorączkowo,  co 

teraz  knuje.  MoŜe  zamierza  mówić  o  takich  operach  jak  Cyganeria  lub  Traviata,  w  których 

przypadkiem bohaterka umiera w finale? CzyŜby chciała mi zafundować katharsis*! 

*  Katharsis  (gr.)  -  oczyszczenie,  rozładowanie  emocjonalne  i  dramatyczne,  tradycyjny 

element antycznej tragedii greckiej. 

Nie, nie mogła być aŜ tak nietaktowna. Ale cisza w pokoju zdradzała oczekiwanie na moją 

background image

odpowiedź. 

- Średnio - odparłem, przezornie zabezpieczając się na wszystkich frontach. - Nie kapuję 

tylko tych włoskich, francuskich i niemieckich. 

- To dobrze - powiedziała nie zraŜona. MoŜe miała na myśli chińską operę? 

- We wtorek wieczorem Merritt występuje w operze Purcella*. 

Cholera, zapomniałem zabezpieczyć się teŜ przed Anglikami! Teraz pewnie kaŜą mi iść z 

nią na jakąś wyspiarską nudę. 

- Sheila Merritt to najlepszy sopran tego sezonu - powiedział Stephen Simpson, rzucając 

do ataku dodatkowe siły. 

- A ta opera to Dydona i Eneasz** - dorzuciła Gwen, dołączając do pojedynku jako mój 

trzeci  przeciwnik.  (Dydona  -  jeszcze  jedna  dziewczyna,  która  umiera,  bo  facet,  z  którym 

chodziła, okazał się egoistycznym draniem!) 

-  To  świetnie  -  skapitulowałem.  W  głębi  duszy  przeklinałem  Steve’a  i  Gwen.  A  przede 

wszystkim  -  Chateau  Lynch-Bages,  które  osłabiło  mój  pierwotny  zamiar,  Ŝeby  powiedzieć,  iŜ 

kaŜdy rodzaj muzyki przyprawia mnie o mdłości. 

- Och, tak się cieszę - powiedziała Joanna. - Mam właśnie dwa bilety... 

Aha, teraz uwaga. 

-  ...ale  Steve  i  ja  mamy  oboje  dyŜur.  Pomyślałam  więc  sobie,  Ŝe  ty  i  Gwen  z  nich 

skorzystacie. 

- Gwen naprawdę to lubi, Oliver - powiedział Steve tonem, który sugerował, Ŝe jego Ŝona 

zasługuje na trochę rozrywki. 

-  Dobra,  świetnie  -  powiedziałem.  Po  chwili  uświadomiłem  sobie,  Ŝe  powinienem 

wykazać trochę więcej entuzjazmu i dodałem: - Serdeczne dzięki. 

*  Henry  Purcell  -  kompozytor  angielski  z  XVII  wieku.  **  Dydona  i  Eneasz  -  opera  H. 

Purcella, uznawana za angielską operę narodową. 

-  Cieszę  się,  Ŝe  moŜesz  iść  -  odparła  Joanna.  -  Powiedz  moim  rodzicom,  Ŝe  mnie 

spotkałeś i Ŝe jeszcze Ŝyję. 

A to co znowu? Serce zamarło mi na myśl o tym, Ŝe będę siedział obok zaborczej matki 

(jaka córka, taka matka?) Joanny Stein. 

- Siedzą w sekcji smyczków - rzuciła, wybiegając ze Steve’em z mieszkania. 

Kiedy zostałem sam z Gwen, pomyślałem, Ŝe muszę się jakoś ukarać za swoje absurdalne 

background image

zachowanie. Zacząłem więc przeŜuwać następny kawałek zwęglonego sernika. 

- Gdzie, u diabła, jest sekcja smyczków? - spytałem. 

- Zwykle po prawej stronie od instrumentów drewnianych. Matka Joanny jest alcistką, a 

jej ojciec - wiolonczelistą w Orkiestrze Nowojorskiej. 

- Aha - skwitowałem i ugryzłem jeszcze jeden pokutny kęs. 

Milczenie. 

- Naprawdę spotkanie z Jo było dla ciebie takie trudne? - spytała. 

Spojrzałem na nią. 

I odpowiedziałem: - Naprawdę. 

background image

5. 

 

Gdy mnie złoŜą... 

Tak  zaczyna  się  piosenka,  która  była  przebojem  roku  1689.  W  angielskiej  operze 

najgorsze jest to, Ŝe czasem moŜna zrozumieć słowa. 

Gdy mnie złoŜą, ZłoŜą w ziemi, Niech me grzechy Twemu sercu Troski nie przysporzą... 

Dydona,  królowa  Kartaginy,  właśnie  miała  zamiar  poddać  się  samozniszczeniu  i 

odczuwała  potrzebę,  Ŝeby  opowiedzieć  o  tym  światu  w  arii.  Muzyka  była  świetna,  a  libretto 

archaiczne. Sheila Merritt zaśpiewała błyskotliwie i zasłuŜyła na wszystkie późniejsze owacje. W 

końcu Dydona umarła nieodwołalnie, tańczący kupidyni rozrzucili róŜe i zapadła kurtyna. 

-  Wiesz,  Gwen,  cieszę  się,  Ŝe  tu  przyszedłem  -  powiedziałem,  kiedy  wstawaliśmy  z 

miejsc. 

- Podziękujmy naszym dobroczyńcom - odparła. Przebiliśmy się przez wychodzący tłum i 

dobrnęliśmy do orkiestry. 

-  Gdzie  Steve?  -  zapytał  pan  Stein,  chowając  wiolonczelę  do  futerału.  Miał  długie, 

siwiejące włosy, które nie znały chyba ‘ bliŜej grzebienia. 

- Ma dyŜur  z Joanną  - odpowiedziała Gwen.  - To jest Oliver, jej przyjaciel. (Naprawdę, 

nie  musiała  tak  tego  określać!)  W  tej  chwili  nadeszła  pani  Stein  z  altówką  w  ręku.  Była  raczej 

niska i krępa, choć dzięki swojej tryskającej energii mogła się podobać. 

- Król Stein udziela audiencji? 

- Jak zwykle, kochanie - odparłi dodał – Gwen juŜ znasz. A to jest Oliver, przyjaciel Jo. 

- Miło pana poznać. Co słychać u naszej córki? 

- Wszystko dobrze - odparował pan Stein, zanim zdąŜyłem odpowiedzieć. 

- PrzecieŜ nie ciebie pytam, Stein - skarciła go pani Stein. 

-  U  Jo  wszystko  dobrze  -  oświadczyłem,  wprowadzając  pewien  dysonans  do  ich 

Ŝ

artobliwego tonu. 

- Podobało się panu przedstawienie? - zapytała pani Stein. 

- Oczywiście. Było świetne! - zawołał jej mąŜ. 

- Pyta cię ktoś? 

-  Odpowiadam  za  niego,  bo  jestenrprofesjonalistą.  I  powiem  jeszcze,  Ŝe  Merritt  była 

nadzwyczajna. 

background image

Potem zwrócił się do mnie: - Stary Purcell umiał komponować, co? Ten finał, te cudowne 

chromatyczne zmiany w schodzącym tetrakordzie! 

- MoŜe on tego nie zauwaŜył, Stein - upomniała go małŜonka. 

- Musiał zauwaŜyć. Merritt śpiewała to cztery razy. 

- Niech pan mu wybaczy, Oliver - powiedziała do mnie pani Stein. - Ma fioła na punkcie 

muzyki. 

- A co innego się liczy? - odciął się Stein i dodał: - Zapraszam wszystkich na niedzielę. 

Do nas. Wpół do szóstej. Wtedy dopiero pogramy. 

-  My  nie  moŜemy  -  powiedziała  Gwen,  włączając  się  wreszcie  do  rozmowy.  -  Rodzice 

Stephena obchodzą rocznicę ślubu. 

- Dobra - powiedział pan Stein. - W takim razie Oliver... 

- Pan moŜe mieć inne plany - pośpieszyła mi z pomocą pani Stein. 

-  Jakim  prawem  mówisz  za  niego?  -  Stein  zwrócił  się  do  małŜonki,  pałając  słusznym 

oburzeniem.  A  potem  do  mnie  powiedział:  -  Przyjdź  koło  wpół  do  szóstej.  Przynieś  swój 

instrument. 

- Gram tylko w hokeja - odparłem z nadzieją, Ŝe zraŜę go tym do siebie. 

- No, to przynieś swój kij - powiedział pan Stein. - Postawimy cię koło kostek lodu. Do 

niedzieli, Oliver. 

- Jak było? - spytał Steve, kiedy dostarczyłem mu Ŝonę. 

- Cudownie - odparła z zachwytem Gwen. - Straciłeś wspaniałe przedstawienie. 

- A Barrettowi się podobało? - spytał, chociaŜ stałem tuŜ obok. Chciałem odesłać go do 

mojego nowego rzecznika, pana Steina, ale bąknąłem tylko: - Dobre było. 

- To dobrze - skwitował Steve. 

Lecz  w  głębi  duszy  pomyślałem,  parafrazując  zmarłą  królową  Dydonę:  Nieźle  mnie 

wrobili. 

background image

6. 

 

Nadeszła niedziela. Oczywiście, nie miałem ochoty tam iść. Ale los nie przyszedł mi na 

ratunek.  Nie  dostałem  Ŝadnej  pilnej  wiadomości  ani  pilnej  sprawy  do  prowadzenia.  Phil  nie 

zadzwonił. Nawet nie złapałem grypy. W rezultacie, z braku wymówki, znalazłem się z wielkim 

bukietem  w  dłoni  na  skrzyŜowaniu  Riverside  i  Dziewięćdziesiątej  Pierwszej.  Przed  drzwiami 

Louisa Steina. 

-  Ho,  ho  -  wykrzyknął  mój  gospodarz,  kiedy  spostrzegł  mój  roślinny  podarunek.  - 

Naprawdę nie powinieneś. - I zawołał do pani Stein: - To Oliver, przyniósł mi kwiaty! 

Pani Stein przydreptała natychmiast i pocałowała mnie w policzek. 

- Wejdź i poznaj muzyczną mafię - rozkazał pan Stein. I objął mnie ramieniem. 

W  pokoju  było  dziesięciu,  moŜe  dwunastu  muzyków  przy  pulpitach.  Gawędzili  i  stroili 

instrumenty. Stroili i gawędzili. Nastrój był podniosły, tonacja głośna. Jedyny ozdobny mebel w 

pokoju  stanowiło  wielkie,  błyszczące,  czarne  pianino.  Przez  solidne  okno  zobaczyłem  rzekę 

Hudson i urwisty brzeg po drugiej stronie. 

Podałem kaŜdemu rękę. Większość stanowili hipisi. Oczywiście oprócz tych młodszych, 

którzy wyglądali na młodych hipisów. Po co ja nakładałem krawat? 

- Gdzie Jo? - spytałem z grzeczności. 

- Pracuje do ósmej - odpowiedział pan Stein - ale poznaj jej braci.  Marty gra na rogu, a 

David na dętych i na flecie. Jak widzisz, zbuntowali się przeciw rodzicom. Tylko Jo została przy 

strunach. 

Obaj bracia byli wysocy i nieśmiali. David machnął nieśmiało klarnetem na przywitanie. 

Marty uścisnął mi dłoń. 

- Witaj w muzycznym zoo - powiedział. 

Zupełnie  się  na  tym  nie  znam,  Marty  -  zwierzyłem  się  niepewnie.  -  Kiedy  ktoś  mówi 

pizzicato, dla mnie to znaczy tyle, co cielęcina z serem. 

-  Tak  właśnie  jest  -  powiedział  pan  Stein.  -  Przestań  przepraszać.  Nie  jesteś  pierwszy, 

który przyszedł tu tylko posłuchać. 

- Nie? - upewniłem się. 

- Oczywiście, Ŝe nie. Mój zmarły ojciec nie znał ani jednej nuty. 

- Oliver, proszę mu powiedzieć, Ŝe na niego czekamy - zawołała pani Stein - chyba Ŝe pan 

background image

chce tu przyjść i zagrać na wiolonczeli. 

- Cierpliwości, kochanie - odparł gospodarz. - Chcę, Ŝeby nasz gość dobrze się u nas czuł. 

- O, czuję się tu dobrze - powiedziałem uprzejmie. Posadził mnie na jakimś rozwalonym 

krześle, a sam pośpieszył z powrotem do orkiestry. 

Było  to  fantastyczne.  Patrzyłem  w  milczeniu  na  przedstawienie,  które  moi  snobistyczni 

przyjaciele  mogliby  określić  mianem  kupy  dziwaków  grających  świetną  muzykę.  Najpierw 

Mozart, potem Vivaldi, a potem jakiś Lully, o którym nigdy nie słyszałem. 

Po  Lullym  zagrali  Monteverdiego,  a  potem  podali  najlepsze  pastrami*,  jakie 

kiedykolwiek  jadłem.  Podczas  przerwy  na  przekąskę  wysoki,  nieśmiały  David  szepnął  do  mnie 

ukradkiem: 

- To prawda, Ŝe grasz w hokeja? 

- Grałem - odparłem. 

- Mogę cię o coś zapytać? 

- Jasne. 

- Jak dzisiaj poszło Rangersom? 

-  Kurczę,  nie  pamiętam  -  odparłem,  najwyraźniej  rozczarowując  go.  Jak  miałem  mu 

wyjaśnić, Ŝe dawny Oliver, maniak hokeja, tak bardzo zagrzebał się w ksiąŜkach prawniczych, Ŝe 

przestał  śledzić,  czy  druŜyna  Rangers  wygrywa  czy  przegrywa  z  ubóstwianymi  kiedyś  przez 

niego kąśliwymi Niedźwiedziami z Bostonu? 

* Pastrami - rodzaj mocno wędzonej, pikantnej kiełbasy z mięsa wołowego. 

Potem przyszła Joanna i pocałowała go w policzek. Musiał to być jakiś rytuał. Całowała 

kaŜdego. 

- Doprowadzili cię juŜ do obłędu? 

- Nie - odparłem. - Naprawdę dobrze się bawię. 

Wtedy  nagle  uderzyła  mnie  myśl,  Ŝe  wcale  nie  kłamię.  Harmonia,  której  zaznałem  tego 

wieczoru,  nie  panowała  tylko  w  muzyce.  Była  wszędzie.  W  ich  rozmowach.  We  wzajemnych 

pochwałach,  które  padały,  ilekroć  komuś  udał  się  jakiś  trudny  technicznie  fragment.  Z  czymś 

trochę  podobnym  spotkałem  się  tylko  w  szatni  hokejowej,  gdy  gracze  z  Harvardu  ładowali  się 

psychicznie, Ŝeby stratować przeciwnika. 

Tyle Ŝe tutaj ludzie ładowali się po to, by razem grać muzykę. Wszędzie wyczuwało się 

tyle... miłości. 

background image

Nigdy nie byłem w podobnym świecie. Chyba tylko z Jenny. 

- Weź swoje skrzypce, Jo - powiedział pan Stein. 

- Oszalałeś? - odparła Joanna. - Nie jestem w formie... 

- Za bardzo oddajesz się medycynie - skwitował. - Powinnaś tyle samo czasu poświęcać 

muzyce. Poza tym, czekałem z Bachem specjalnie na ciebie. 

- Nie - odpowiedziała stanowczo Joanna. 

- No, dalej. Oliver chce usłyszeć, jak grasz. - Zarumieniła się. Usiłowałem zaprotestować, 

ale na próŜno. 

Pan  Stein  zwrócił  się  do  mnie.  -  Powiedz  swojej  przyjaciółce,  a  mojej  córce,  Ŝeby 

nastroiła swoje skrzypce. 

Zanim zdąŜyłem zareagować, Joanna, czerwona jak burak, przestała się opierać. 

- Dobra, tato, niech ci będzie. Ale nie wyjdzie to najlepiej. 

- Wyjdzie, wyjdzie - odpowiedział. A kiedy odeszła, zwrócił się znów do mnie: - Lubisz 

koncerty brandenburskie? 

Zesztywniałem. Koncerty brandenburskie Bacha naleŜały do nielicznych utworów, które 

rzeczywiście  znałem.  PrzecieŜ  oświadczyłem  się  Jenny  po  tym,  jak  zagrała  Piąty  Koncert,  gdy 

wracaliśmy brzegiem rzeki w stronę uniwersytetu. Ta muzyka była czymś w rodzaju preludium 

do naszego małŜeństwa. Na samą myśl, Ŝe znowu ją usłyszę, poczułem ból. 

-  Więc  jak?  -  spytał  pan  Stein.  Przypomniałem  sobie,  Ŝe  nie  odpowiedziałem  na  jego 

przyjazne pytanie. 

- Tak - odparłem. - Lubię koncerty brandenburskie. Który zagracie? 

- Wszystkie! Po co być stronniczym? 

-  Ja  gram  tylko  jeden  -  zawołała  jego  córka,  udając  uraŜoną.  Siedziała  teraz  między 

skrzypkami, zajęta rozmową z jakimś starszym panem, z którym dzieliła pulpit. Orkiestra znów 

zabrała się do strojenia instrumentów. Ale poniewaŜ w przerwie nikt nie Ŝałował sobie drinków, 

tonacja była teraz znacznie głośniejsza niŜ przedtem. 

Pan Stein postanowił wystąpić w roli dyrygenta. 

-  Dlaczego  Lenny  Bernstein  jest  lepszy  ode  mnie?  Bo  ma  lepszą  fryzurę!  -  Zastukał  w 

pulpit, to znaczy w telewizor. 

- Und jetzt - zawołał, przyjmując nagle niemiecki akcent. - Fsziscy gracz ostro. Slyszicie? 

Ostro! 

background image

Orkiestra zamilkła w oczekiwaniu. Uniósł w górę ołówek, Ŝeby rozpocząć takt. 

Wstrzymałem oddech w nadziei, Ŝe jakoś to przeŜyję. 

W tej samej chwili zabrzmiała kanonada. 

To znaczy kanonada pięści walących w drzwi. Była jednak za głośna dla naszej muzyki i, 

moim skromnym zdaniem, nie pasowała do rytmu. 

- Otwierać! - ryknął nieludzki głos. 

- Policja? - spytałem Jo, która nagle znalazła się przy mnie. 

- Oni się tu nigdy nie kręcą. - Uśmiechnęła się. - To ktoś bardziej niebezpieczny. Godzilla 

z mieszkania na górze. Naprawdę nazywa się Tempie i nie lubi Ŝycia. 

- Otwierać! 

Rozejrzałem  się.  Było  nas  w  pokoju  ze  dwudziestu,  ale  orkiestra  wyglądała  na 

zastraszoną.  Ten  Godzilla  musiał  być  naprawdę  niebezpieczny.  W  kaŜdym  razie  Lou  Stein 

otworzył zamek u drzwi. 

-  Jasna  cholera,  skurwiele  jedne,  powtarzam  wam  co  niedziela,  Ŝebyście  przestali 

hałasować! 

Wrzeszczał, górując nad panem Steinem. Imię Godzilla całkiem do niego pasowało. Był 

wielką, owłosioną bestią. 

-  AleŜ,  panie  Tempie  -  odparł  pan  Stein  -  zawsze  kończymy  nasze  niedzielne  spotkania 

punktualnie o dziewiątej. 

- Gówno! - warknął potwór. 

- A tak, zauwaŜyłem, Ŝe pan jeszcze tego nie powiedział - zareplikował pan Stein. 

Tempie  wbił  w  niego  wzrok.  -  Nie  prowokuj  mnie,  pętaku.  MojacierpliwośćjuŜ  się 

wyczerpuje! - W głosie Godzilli kipiała nienawiść. Czułem, Ŝe jego Ŝyciowym celem była czynna 

napaść na swojego sąsiada, pana Steina. Właśnie miał zamiar zrealizować to marzenie. 

Dwaj synowie Steina, choć wyraźnie przeraŜeni, przyłączyli się do ojca. 

Tempie  wrzeszczał  dalej.  Teraz,  kiedy  pani  Stein  stała  juŜ  u  boku  męŜa,  Joanna  nagle 

oderwała  się  ode  mnie  i  ruszyła  w  stronę  drzwi.  (Miała  zamiar  walczyć?  Opatrywać  rany?) 

Wszystko to działo się bardzo szybko. I uderzało do głowy. 

-  Cholera,  zasrańcy  jedni,  nie  wiecie,  Ŝe  prawo  zabrania  przeszkadzać  ludziom  w 

odpoczynku? 

- Przepraszam, panie Tempie, ale sądzę, Ŝe to pan łamie cudze prawa. 

background image

Po prostu wypowiedziałem te słowa! Zanim jeszcze uświadomiłem sobie, Ŝe mam zamiar 

je  powiedzieć.  Jeszcze  bardziej  zdziwiło  mnie  to,  Ŝe  wstałem  juŜ  i  zbliŜałem  się  w  stronę 

nieproszonego gościa. Ten z kolei obrócił się w moją stronę. 

- Masz jakiś problem, blondasku? - ryknął stwór. 

Był  o  kilka  cali wyŜszy  ode mnie i przynajmniej o czterdzieści funtów  cięŜszy.  Miałem 

jednak nadzieję, Ŝe nie składał się z samych mięśni. 

Dałem znak Steinom, Ŝe ja to załatwię. Stali w miejscu jak wryci. 

-  Panie  Tempie  -  ciągnąłem  dalej  -  czy  słyszał  pan  kiedyś  o  ustępie  czterdziestym 

Kodeksu karnego? Jest  w nim mowa o wchodzeniu na cudzy teren.  A o  ustępie siedemnastym, 

czyli o groŜeniu przemocą fizyczną? Albo o... 

- Coś ty za jeden, gliniarz? - warknął. Najwyraźniej miał juŜ do czynienia z policją. 

- Tylko prawnik - odparłem - ale mogę wsadzić pana do pudła na długi odpoczynek. 

- Gadanie - nie dowierzał Tempie. 

-  Nie  tylko.  Ale  jeśli  chce  pan  rozstrzygnąć  tę  sprawę  szybciej,  to  jest  jeszcze  inny 

sposób. 

- Naprawdę, chłopczyku? 

Napiął  swoją  górę  mięśni.  Z  tyłu  usłyszałem  poruszenie  w  orkiestrze.  A  w  duszy  nutę 

przeraŜenia.  Spokojnie  zdjąłem  jednak  marynarkę  i  powiedziałem  półgłosem  z  przesadną 

uprzejmością: 

- Panie Tempie, jeśli zaraz pan stąd nie zniknie, będę po prostu zmuszony, jak to się mówi 

między inteligentami, nauczyć pana rozumu. 

Po  dość  pośpiesznym  odejściu  natręta  pan  Stein  otworzył  butelkę  szampana  (import 

prosto z Kalifornii). Orkiestra postanowiła zagrać najgłośniejszy ze znanych utworów i w bardzo 

Ŝ

ywym tempie wykonała Uwerturę z roku 1812 Czajkowskiego. Nawet ja wziąłem w tym udział: 

zagrałem partię kotłów na pustym koszu do śmieci. 

Kilka godzin później - zbyt szybko - przyjęcie się skończyło. 

- Proszę nas jeszcze kiedyś odwiedzić - zapraszała pani Stein. 

- Pewnie, Ŝe odwiedzi - powiedział pan Stein. 

- Skąd jesteś taki pewny? - spytała. 

- On nas uwielbia - odparł Louis Stern. 

I rozstaliśmy się. 

background image

Nikt  nie  musiał  mi  przypominać,  Ŝe  moim  obowiązkiem  było  odprowadzić  Joannę  do 

domu.  Choć  zrobiło  się  juŜ  późno,  nalegała,  Ŝebyśmy  pojechali  autobusem  numer  pięć,  który 

przejeŜdŜa  przez  całą  Riverside  i  dopiero  później  dociera  zygzakami  do  Piątej.  Wyglądała  na 

zmęczoną dyŜurem w szpitalu. Była jednak w świetnym nastroju. 

- Mój BoŜe, Ohver, byłeś fantastyczny - powiedziała. 

I połoŜyła swoją dłoń na mojej. 

Próbowałem odpowiedzieć sobie, jakie wraŜenie robi na mnie jej dotyk. 

Nie potrafiłem. 

Joanna wciąŜ szczebiotała. 

- Tempie nie odwaŜy się pokazać więcej pyska. 

- Słuchaj, Jo, nie trzeba specjalnej inteligencji, Ŝeby postawić się tchórzliwemu drabowi. 

Oderwałem od niej rękę, Ŝeby gestykulować. (Ulga?) 

- No tak, ale... 

Nie dokończyła. MoŜe zaczęło ją dziwić, Ŝe ciągle pozuję na tępego hokeistę. Chciałem 

tylko dać jej do zrozumienia, Ŝe naprawdę nie jestem wart jej czasu. Była taka miła. I niebrzydka. 

Tak przynajmniej uwaŜałby kaŜdy normalny facet z normalnymi uczuciami. 

Mieszkała  na  czwartym  piętrze,  w  pobliŜu  szpitala.  Kiedy  staliśmy  przed  jej  drzwiami, 

stwierdziłem, Ŝe jest niŜsza, niŜ mi się z początku wydawało. Musiała zadzierać głowę do góry, 

Ŝ

eby patrzeć mi w oczy. 

ZauwaŜyłem  teŜ,  Ŝe  z  trudem  łapię  oddech.  Nie  mógł  to  być  wynik  wchodzenia  po 

schodach  (przecieŜ  duŜo  biegam).  Rozmawiając  z  tą  inteligentną,  wraŜliwą  panią  doktor, 

poczułem pierwsze oznaki paniki. 

MoŜe uznała, Ŝe Ŝywię do niej uczucia niezupełnie platoniczne. Co robić, jeśli... 

- Oliver - powiedziała Joanna. - Chciałabym zaprosić cię do środka. Ale idę jutro do pracy 

na szóstą rano. 

- Innym razem - odparłem. I nagle poczułem więcej tlenu w płucach. 

- Mam nadzieję, Oliver. 

Pocałowała mnie. W policzek. (Ci to lubili się całować, cała rodzina). 

- Dobranoc - powiedziała. 

- Zadzwonię do ciebie - odparłem. 

- Świetnie się dziś bawiłam. 

background image

- Ja teŜ. 

A jednak czułem się bezgranicznie nieszczęśliwy. 

Wracając w nocy do domu, doszedłem do wniosku, Ŝe potrzebuję pomocy psychiatry. 

background image

7. 

 

- Zacznijmy od tego, Ŝe pominiemy zupełnie króla Edypa. 

Tak zaczynał się mój starannie przygotowany wstęp w gabinecie psychiatry. śeby znaleźć 

dobrego psychiatrę, trzeba wykonać serię prostych czynności. Najpierw dzwoni się do przyjaciół, 

którzy są lekarzami, i mówi im, Ŝe pewien nasz znajomy potrzebuje pomocy. Wtedy oni polecają 

lekarza dla tego nieszczęśliwego znajomego. Na końcu okrąŜa się telefon dwieście razy, wykręca 

numer i umawia na pierwszą wizytę. 

- Proszę posłuchać - chrzaniłem dalej - zaliczyłem swój kurs psychologii i znam tę gadkę, 

której moglibyśmy uŜywać. Wiem, jak nazwać swoje zachowanie w stosunku do ojca, po ślubie z 

Jenny. To znaczy, nie interesuje mnie nic, co powiedziałby na mój temat Freud. 

Doktor Edwin London, choć według faceta, który mi go polecił, wybitny specjalista, nie 

okazał się zbyt skory do wypowiadania dłuŜszych kwestii. 

- Dlaczego pan tu przyszedł? - zapytał beznamiętnie. Obleciał mnie strach. Wstęp poszedł 

mi gładko, ale teraz zaczynało się prawdziwe przesłuchanie. 

Właściwie  dlaczego  tu  przyszedłem?  Co  chciałem  usłyszeć?  Przełknąłem  ślinę  i 

odpowiedziałem tak cicho, Ŝe sam ledwo słyszałem swoje słowa. 

- Bo nic nie czuję. 

Czekał w milczeniu. 

- Od śmierci Jenny po prostu nic nie czuję. Chyba tylko głód, od czasu do czasu. Kupuję 

wtedy  mroŜony  obiad  w  sklepie  i  załatwione.  Ale  poza  tym...  przez  osiemnaście  miesięcy... 

kompletnie nic. 

Słuchał, jak próbuję wyłowić z zamętu swoje myśli. Wylewały się bezładnym, bolesnym 

strumieniem.  Czuję  się  strasznie.  Poprawka:  nic  nie  czuję.  To  jeszcze  gorsze.  Bez  niej  jestem 

zagubiony.  Philip  pomaga  mi.  Nie,  Phil  nie  potrafi  mi  naprawdę  pomóc.  Ale  próbuje.  śadnych 

uczuć. Przez prawie dwa lata. Nie potrafię nawiązać kontaktu z normalnymi ludźmi. 

Chwila milczenia. Pociłem się. 

- PoŜądanie seksualne? - spytał doktor. 

- Ani trochę - odpowiedziałem. I dodałem dla zupełnej jasności: - Kompletnie nic. 

ś

adnej reakcji. MoŜe go zaszokowałem? Nie potrafiłem odczytać wyrazu jego twarzy. Po 

chwili, poniewaŜ było to tak oczywiste dla nas obu, powiedziałem: 

background image

- Nikt nie musi mi mówić, Ŝe to poczucie winy. 

Wtedy doktor Edwin London wypowiedział najdłuŜsze zdanie tego dnia: 

- Czuje się pan... odpowiedzialny za śmierć Jenny? 

Czy  czułem  się  odpowiedzialny  za  śmierć  Jenny?  Od  razu  pomyślałem  o  moim 

przemoŜnym pragnieniu, Ŝeby umrzeć tego samego dnia co ona. Ale to minęło. Wiem, Ŝe to nie 

ja podarowałem swojej Ŝonie białaczkę. A jednak... 

- MoŜe.Chyba przez jakiś czas tak było. Ale przede wszystkim jestem na siebie wściekły. 

Za wszystko, co mogłem zrobić, kiedy jeszcze Ŝyła. 

Po chwili milczenia doktor London spytał: - Na przykład? 

Znów  mówiłem  o  swoim  wyobcowaniu  z  rodziny.  O  tym,  jak  zrobiłem  ze  swojego 

małŜeństwa  z  dziewczyną  o  nieco  odmiennym  (jeszcze  jak  odmiennym!)  pochodzeniu 

społecznym  swoją  deklarację  niepodległości.  Ja  ci  pokaŜę,  Nadziany  Dolcami  Tatusiu,  poradzę 

sobie bez ciebie. 

Ale  zapomniałem  o  jednej  rzeczy.  Było  to  trudne  dla  Jenny.  Nie  tylko  dla  jej  psychiki. 

Choć  to  teŜ  waŜne,  zwaŜywszy  jej  silne  przekonania  o  konieczności  szacunku  dla  rodziców. 

Jeszcze gorsze było jednak moje dąŜenie do samodzielności. Dla mnie stanowiło to źródło dumy. 

Ale, cholera, dla Jenny, która wychowała się w biedzie, cóŜ mogło być nowego i cudownego w 

tym, Ŝe nie mamy pieniędzy w banku? 

- Ciągle musiała się poświęcać dla mojej arogancji. 

-  Myśli  pan,  Ŝe  ona  uwaŜała  to  za  poświęcenie?  -  spytał  London,  chyba  wyczuwając 

intuicyjnie, Ŝe Jenny ani razu się nie poskarŜyła. 

- Panie doktorze, to juŜ niewaŜne, co ona mogła uwaŜać. 

Spojrzał na mnie. 

Przez ułamek sekundy ogarnął mnie lęk, Ŝe się... rozpłaczę. 

- Jenny nie Ŝyje i dopiero teraz widzę, jakim byłem egoistą. Nastąpiła cisza. 

- Dlaczego? - spytał. 

-  Kiedy  kończyliśmy  college,  Jenny  dostała  stypendium  z  Francji.  Ten  temat  w  ogóle 

przestał  istnieć,  gdy  postanowiliśmy  się  pobrać.  Po  prostu  stało  się  jasne,  Ŝe  zostaniemy  w 

Cambridge, a ja pójdę na studia prawnicze. Dlaczego? 

Znów chwila ciszy. Doktor London się nie odezwał. Przemawiałem dalej. 

-  Dlaczego,  do  diabła,  miało  to  być  jedyne  logiczne  rozwiązanie?  Ta  moja  cholerna 

background image

arogancja! Z góry zakładałem, Ŝe moje Ŝycie jest waŜniejsze! 

-  Nie  wiedział  pan  wtedy  wszystkiego  -  wyjaśnił  psychiatra.  Była  to  niezręczna  próba 

wymazania mojej winy. 

- Ale wiedziałem jedno: ona nigdy nie była w Europie. PrzecieŜ mogłem pojechać tam z 

nią i zostać prawnikiem rok później. 

MoŜe  myślał,  Ŝe  było  to  jakieś  wtórne  poczucie  winy,  nabyte  później  przy  czytaniu 

feministycznej  literatury.  Nie  było.  Nie  bolałem  tak  bardzo  nad  tym,  Ŝe  przerwałem  wyŜszą 

edukację  Jenny,  jak  nad  faktem,  Ŝe  przeze  mnie  nie  zakosztowała  ParyŜa.  Nie  zobaczyła 

Londynu. Nie poczuła Włoch. 

- Rozumie pan? - spytałem. 

Jeszcze jedna chwila milczenia. 

- Czy jest pan gotów poświęcić na to trochę czasu? - zapytał. 

- Po to tu przyszedłem. 

- Jutro, o piątej? 

Skinąłem głową. On teŜ skinął. Wyszedłem. 

Spacerowałem  wzdłuŜ  Park  Avenue,  Ŝeby  się  pozbierać.  I  przygotować  na  to,  co  mnie 

czekało. Jutro zacznie się operacja. Wiedziałem, Ŝe nacięcia na duszy okaŜą się bolesne. Byłem 

na to przygotowany. 

Zastanawiałem się tylko, co on znajdzie w środku. 

background image

8. 

 

Minął  tydzień,  zanim  dotarliśmy  do  Edypa.  To  znaczy  do  pałacu  na  terenie  Harvardu  o 

nazwie Barrett Hall. 

- Moja rodzina dała pieniądze na jego budowę, Ŝeby kupić sobie szacunek. 

- Dlaczego? - spytał doktor London. 

-  Bo  nasze  pieniądze  nie  są  czyste.  Bo  nasi  przodkowie  dorobili  się  na  cudzej  nędzy. 

Nasza filantropia to całkiem nowe hobby. 

Najciekawsze,  Ŝe  nie  dowiedziałem  się  tego  z  Ŝadnej  ksiąŜki  o  Barrettach,  ale  w... 

Harvardzie. 

Pod  koniec  college’u  brakowało  mi  do  kompletu  kilku  zaliczeń.  Razem  z  całą  hordą 

innych  studentów  zapisałem  się  więc  na  kurs  „Nauki  społeczne  nr  108,  rozwój  przemysłu 

amerykanskiego”.  Prowadził  go  tak  zwany  ekonomista-radykał  o  nazwisku  Donald  Vogel. 

Wykładowca  ten  zdobył  juŜ  sobie  miejsce  w  historii  Harvardu  dzięki  ciągłemu  przeplataniu 

faktów wulgarnymi słowami. Poza tym jego kurs był sławny, bo uchodził za łatwiznę. 

(- Nie wierzę w sens takich siakich egzaminów - oznajmił Vogel. Tłum wiwatował). 

Sala  nie  była  zwyczajnie  zatłoczona.  Wręcz  roiło  się  na  niej  od  leniwych  sportowców  i 

kujonów z pierwszych lat medycyny, poszukujących kursu, na którym nie trzeba się wysilać. 

Zwykle,  pomimo  barwnego  słownictwa  Don  Vogla,  większość  z  nas  zaŜywała 

dodatkowej  drzemki  lub  czytała  na  jego  zajęciach  uniwersyteckie  pismo  „Crimson”.  Na  moje 

nieszczęście pewnego dnia włączyłem się w wykład. Temat brzmiał jak nazwa środka nasennego: 

„Przemysł włókienniczy w USA”. 

-  Siak.  Jeśli  chodzi  o  przemysł  włókienniczy,  to  wiele  takich  owakich  szacownych 

harwardzkich  figur  odegrało  w  nim  paskudną  rolę.  Na  przykład  Amos  Brewster  Barrett, 

absolwent Harvardu z roku 1794... 

O jasna cholera, to moja rodzina! CzyŜby Vogel wiedział, Ŝe go słucham? A moŜe mówił 

o tym swojej zgrai studentów co roku? Skurczyłem się w ławce, podczas gdy on ciągnął dalej: 

-  W 1814 Amos i kilku jego kumpli z Harvardu razem postanowili rozpocząć rewolucję 

przemysłową  w  Fali  River,  w  stanie  Massachusetts.  Zbudowali  pierwsze  duŜe  fabryki 

włókiennicze. I zadbali o swoich robotników. Nazywamy to paternalizmem. Z dbałości o zasady 

moralne  umieścili  dziewczęta,  pochodzące  z  odległych  farm,  w  bursach.  Oczywiście  firma 

background image

potrącała połowę ich nędznych zarobków na koszty mieszkania i wyŜywienia. 

Te panienki pracowały osiemdziesiąt godzin na tydzień. A Barrettowie, rzecz oczywista, 

uczyli je oszczędności. -  Trzymajcie  pieniądze w  bankach, dziewczęta -  mówili. Zgadnijcie, do 

kogo naleŜały banki? 

Miałem ochotę zamienić się w komara, Ŝeby po prostu wyfrunąć. 

Don  Vogel  przedstawiał  kronikę  rozwoju  fortuny  Barrettów,  okraszając  ją  obfitszą  niŜ 

zwykle kaskadą epitetów. Zatrzymał się na tym prawie godzinę. 

Na  początku  dziewiętnastego  wieku  połowę  robotników  w  Fali  River  stanowiły  dzieci. 

Część  z  nich  nie  miała  więcej  niŜ  pięć  lat.  Dzieciaki  dostawały  dwa  dolce  na  tydzień,  kobiety 

trzy, a męŜczyźni królewską zapłatę w wysokości siedem i pół dolara. 

Ale,  rzecz  jasna,  nie  wszystko  gotówką.  Część  wypłacano  im  w  kuponach.  WaŜnych 

tylko w sklepach Barrettów. To oczywiste. 

Vogel  obrazowo  pokazywał,  jak  podłe  były  warunki  pracy.  Dla  przykładu:  poniewaŜ 

wilgoć w tkalni poprawiała jakość materiałów, właściciele specjalnie wtłaczali do środka więcej 

pary.  A  w  środku  lata  nigdy  nie  otwierano  okien,  Ŝeby  utrzymać  osnowę  i  wątek  włókien  w 

wilgoci. Nie przysporzyło to Barrettom popularności wśród robotników. 

- A dodajcie do tego jeszcze taki siaki fakt - uniósł się Don Vogel. - Jakby nie dość było 

tej  nędzy  i  brudu,  no  i  tych  wszystkich  wypadków,  za  które  nie  dostawali  najmniejszego 

odszkodowania, to jeszcze obcięto im te takie siakie pensje! Zyski Barrettów rosły, a jednak, tacy 

siacy, obcięli swoim robotnikom pensje! Bo kaŜdej nowej fali imigrantów moŜna było  zapłacić 

jeszcze mniej! 

- Tak siak, tacy siacy siak. 

Po  jakimś  czasie zakuwałem w tamtym semestrze w bibliotece Radcliff. Spotkałem tam 

pewną  dziewczynę.  Jenny  Cavilleri,  absolwentkę  roku  1964.  Jej  ojciec  był  mistrzem 

cukierniczym  z  Cranston.  Jej  zmarła  matka,  T’resa  Verna  Cavilleri  pochodziła  z  rodziny 

sycylijskich imigrantów, którzy osiedlili się w... Fall River. w stanie Massachusetts. 

- Teraz rozumie pan, dlaczego nie cierpię swojej rodziny? Chwila milczenia. 

- Jutro o piątej - powiedział doktor London. 

background image

9. 

 

Biegłem. 

Kiedy wyszedłem z gabinetu doktora, poczułem jeszcze większą wściekłość i zamęt, niŜ 

przedtem,  zanim  zacząłem  do  niego  przychodzić.  Jedyną  kuracją  na  psychiatryczną  kurację  był 

więc  chyba  tylko  ostry  bieg  przez  Central  Park.  Odkąd  przypadkiem  spotkałem  Simpsona, 

uprawialiśmy  czasem  wspólny  jogging.  Ilekroć  pozwalały  mu  na  to  obowiązki  w  szpitalu, 

robiliśmy razem kilka rund dookoła stawu. 

Na  szczęście  nigdy  nie  spytał,  czy  moja  znajomość  z  panną  Joanną  Stein  miała  dalszy 

ciąg. CzyŜby mu opowiedziała? MoŜe ona teŜ postawiła mi diagnozę? W kaŜdym razie ten temat 

był wyraźnie nieobecny w naszych rozmowach. Muszę szczerze przyznać, Ŝe Steve chyba cieszył 

się z mojego powrotu na łono ludzkości. Nigdy nie bajeruję przyjaciół, więc powiedziałem mu, 

Ŝ

e zacząłem chodzić do psychiatry. Nie wdawałem się w szczegóły, a on nie pytał o nic. 

Tego popołudnia byłem bardzo oŜywiony po kolejnej wizycie i, chcąc nie chcąc, biegłem 

za szybko, Ŝeby Steve mógł za mną nadąŜyć. Ledwo zrobiliśmy jedno okrąŜenie, zatrzymał się. 

- Następne zrób sam - wysapał. - Dołączę do ciebie przy trzecim. 

TeŜ byłem trochę zmęczony  i zwolniłem tempo,  Ŝeby  złapać oddech. Ale i tak minąłem 

wielu biegaczy, których róŜnokolorowe rzesze pojawiają się wieczorami w róŜnych kształtach i 

suną  z  róŜną  prędkością.  Oczywiście  faceci  z  nowojorskiego  klubu  zostawiliby  mnie  w  tyle  w 

mgnieniu  oka.  Z  dryblasami  z  liceum  tak  samo  nie  miałbym  szans.  Ale  biegnąc  truchtem,  teŜ 

trochę po wyprzedzałem: głównie emerytów, grubaski i większość dzieci poniŜej dwunastu lat. 

Oklapłem w  końcu, a wzrok zamglił  mi się trochę. Pot spływał  mi do oczu  i widziałem 

tylko  kształt,  rozmiar  i  kolor  mijanych  po  drodze  dresów.  Nie  wiedziałem  więc  dokładnie,  kto 

biega wokół mnie tam i z powrotem. AŜ zdarzyło się coś, o czym zaraz opowiem. 

Jakieś  osiemdziesiąt  jardów  przede  mną  majaczyła  sylwetka  w  niebieskim  dresie  firmy 

Adidas  (tzn.  drogi  ciuch),  poruszająca  się  w  godnym  szacunku  tempie.  Zaraz  dodam  gazu  i 

wyprzedzę tę... babkę? A moŜe był to szczupły blondyn z długimi włosami? 

Ruszyłem w pogoń za niebieskim dresem. ZbliŜyłem się do niego dopiero po dwudziestu 

sekundach.  Faktycznie, była to dziewczyna. Albo facet ze zgrabnym tyłkiem, a wtedy  miałbym 

kolejny  temat  do  przedyskutowania  z  doktorem  Londonem.  Kiedy  jednak  podbiegłem  jeszcze 

bliŜej, wyraźnie zobaczyłem szczupłą białogłowę, której złoty włos powiewał na wietrze. Dobra, 

background image

Barrett,  a  teraz  niby  nic  wyprzedzisz  ją  jak  sam  Bob  Hayes.  Podkręciłem  obroty,  wrzuciłem 

niŜszy bieg i przemknąłem obok niej jak strzała. Naprzód, kogo jeszcze wyprzedzić? Przed sobą 

zobaczyłem znanego mi z widzenia krzepkiego śpiewaka operowego, z którym zawsze radziłem 

sobie bez trudu. No, kolego Baryton, teraz twoja kolej. 

Nagle  koło  mnie  mignęła  jakaś  niebieska  postać.  Pewnie  sprinter  z  klubu  Millrose.  Ale 

nie.  Błękitna  sylwetka  była  tą  samą  odzianą  w  nylon  niewiastą,  która,  według  moich  obliczeń, 

miała  znajdować  się  dwadzieścia  jardów  w  tyle.  A  teraz  znów  znalazła  się  przede  mną.  MoŜe 

była to jakaś wschodząca gwiazda, o której pewnie czytałem w gazetach. Znów zmieniłem biegi, 

Ŝ

eby przyjrzeć się jej z bliska. Nie przyszło mi to łatwo. Byłem zmęczony, a óna biegła naprawdę 

nieźle. W końcu ją dopadłem. Z przodu była jeszcze ciekawsza niŜ z tyłu. 

- Jesteś jakąś mistrzynią, czy co? - spytałem. 

- Dlaczego? - zdziwiła się, niezbyt zmęczona. 

- Minęłaś mnie jak rakieta... 

- Wcale tak szybko nie biegłeś - odparła. 

Czy to miała być zniewaga? Co ona sobie wyobraŜa? 

- Chcesz mnie obrazić? 

- A co, jesteś zakompleksiony? - odcięła się. 

Choć moja pewność siebie nie ulega łatwo wstrząsom, wkurzyłem się. 

- Masz niezły tupecik - stwierdziłem. 

- Teraz ty chcesz mnie obrazić? - spytała. 

- Tak - odparłem. Bez ogródek, w odróŜnieniu od niej. 

- MoŜe wolałbyś pobiegać sam? - zaproponowała. 

- Owszem - zgodziłem się. 

- Dobra - powiedziała. I pomknęła nagle do przodu. Niech mnie szlag, pomyślałem, jeśli 

dam się wykiwać tej blagierce. Zebrałem resztę sił, Ŝeby przyśpieszyć. Ale dopadłem ją. 

- Cześć. 

-  Myślałam,  Ŝe  szukasz  samotności  -  powiedziała.  Brakowało  nam  tchu,  toteŜ  rozmowa 

nie była zbyt błyskotliwa. 

- W jakim klubie biegasz? 

- W Ŝadnym - odpowiedziała. - Poprawiam sobie tylko kondycję do tenisa. 

- Ach, sportowiec totalny - rzuciłem, celowo ujmując jej kobiecości. 

background image

- I owszem - odparła, tracąc pewność siebie. - A ty co, totalny palant? 

Jak sobie z nią poradzić, jednocześnie dotrzymując jej tempa? 

- Owszem - wydobyłem z siebie. Z perspektywy czasu widzę, Ŝe była to najprawdziwsza 

odpowiedź, jakiej mogłem udzielić. - Dobra jesteś w tym tenisie? 

- Wątpię, czy odwaŜyłbyś się ze mną zagrać. 

- OdwaŜyłbym się. 

- Naprawdę? - spytała. I, chwała Bogu, zwolniła do marszu. 

- Jutro? 

- Proszę bardzo - wysapałem. 

-  O  szóstej?  W  klubie  tenisowym  Gotham  na  rogu  Dziewięćdziesiątej  Czwartej  i 

Pierwszej. 

- Pracuję do szóstej - powiedziałem. - MoŜe być o siódmej? 

- Miałam na myśli szóstą rano - odparła. 

- Szósta rano? Kto gra o szóstej rano w tenisa? 

- My. Chyba Ŝe stchórzysz - odparła. 

- AleŜ nic podobnego - powiedziałem, odzyskując jednocześnie dech i dowcip. 

Uśmiechnęła się, pokazując wszystkie zęby. 

- No to świetnie. Kort jest zarezerwowany na nazwisko Marcie Nash, czyli na mnie. 

A potem podała mi rękę. Miałem ją uścisnąć, nie pocałować, rzecz j asna. Spodziewałem 

się miaŜdŜącego, sportowego uści sku. Ale jej uścisk był normalny. Wręcz delikatny. 

-  Mogę  wiedzieć,  jak  ty  się  nazywasz?  -  spytała.  Postanowiłem  zdobyć  się  na  oklepany 

Ŝ

art. 

- Gonzales, panienko. Pancho Gonzales. 

- O - odparła - juŜ myślałam, Ŝe Speedy Gonzales. 

-  Nie  -  powiedziałem,  zaskoczony,  Ŝe  słyszała  o  legendarnym  Speedy  Gonzalesie, 

bohaterze  wielu  sprośnych  dowcipów  opowiadanych  w  męskich  szatniach  przez  sprośnych 

sportowców. 

- Dobra, Pancho, szósta rano. Nie zapomnij zabrać ze sobą tyłka. 

- Po co? - zaciekawiłem się. 

- śebym mogła go złoić. Znalazłem na to odpowiedź. 

- Tylko dobrze naciągnij rakietę. 

background image

- Kobieta w Nowym Jorku musi dobrze naciągać, Ŝeby nie zginąć. 

Z tymi słowami oddaliła się z prędkością, której pozazdrościłaby jej Jesse Owens. 

background image

10. 

 

O piątej rano Nowy Jork pogrąŜony jest w mroku, dosłownie i w przenośni. Z oddali klub 

tenisowy, oświetlony na pierwszym piętrze, wyglądał jak światełko przy uśpionej kołysce miasta. 

Wszedłem, wpisałem się do ksiąŜki i skierowałem do szatni. Ziewając bez przerwy, przebrałem 

się  i  wyszedłem  na  teren  kortów.  Światła  jupiterów  niemal  mnie  oślepiły.  KaŜdy  kort  był  juŜ 

zajęty.  Waleczni  Gothamici  mieli  wkrótce  rozpocząć  kolejny  dzień  szaleńczych  podbojów  i 

wyglądało na to, Ŝe potrzebują szaleńczej partii tenisa, Ŝeby przygotować się do Prawdziwej Gry. 

Przewidując,  Ŝe  panna  Marcie  Nash  stawi  się  w  najlepszych  ciuchach  tenisowych, 

odziałem się najnędzniej, jak tylko  mogłem.  W  Ŝurnalach  mody pewnie określono by  mój  strój 

jako  „wpadający  w  szarość”.  W  rzeczywistości  był  to  końcowy  wynik  przypadkowego 

zmieszania  róŜnokolorowych  ubrań  w  pralce.  Ponadto  włoŜyłem  coś,  co  nazywam  „koszulką 

Staną  Kowalskiego”*.  Nie  sądzę  jednak,  Ŝeby  Marlon  Brando  kiedykolwiek  miał  na  sobie 

podobną  szmatę.  Pod  względem  tekstylnym  wyglądałem  więc  wyrafinowanie.  Inaczej  mówiąc, 

niechlujnie. 

Tak jak się spodziewałem, przyniosła ze sobą neonowe piłki. śółte i fosforyzujące, takie, 

jakich uŜywają zawodowi gracze. 

- Dzień dobry, Wesołe Słoneczko. Była juŜ na miejscu i ćwiczyła serwis. 

- Wiesz, Ŝe na zewnątrz jest zupełnie ciemno? - spytałem. 

- Właśnie dlatego będziemy grali wewnątrz, Sancho. 

- Pancho - poprawiłem ją - panienko Narci Mash... W grze półsłówek teŜ dawałem sobie 

radę. 

-  Człowieka  moŜna  złamać,  ale  Ŝaden  człowiek  nie  złamie  mojego  serwisu  -  oznajmiła, 

wciąŜ  bombardując  siatkę.  Włosy  Marcie,  które  w  parku  unosiły  się  na  wietrze,  teraz  były 

związane  w  koński  ogon.  (Trzeba  będzie  sypnąć  na  ten  temat  dowcipem).  Jak  kaŜdy  snob 

tenisowy, miała na obu nadgarstkach opaski. 

- Nazywaj mnie, jak sobie Ŝyczysz, drogi Pancho. MoŜemy zaczynać? 

- O co gramy? - spytałem. 

- Proszę? - zdziwiła się Marcie. 

- O co gramy? - powtórzyłem. - O jaką stawkę? 

*  Stan  Kowalski  -  postać  z  dramatu  Tennessee  Williamsa  pt.  Tramwaj  zwany 

background image

poŜądaniem. Pamiętna rola teatralna słynnego Marlona Brando. 

- Och, nie wystarczy sama przyjemność? - zaŜartowała Marcie z udawaną skromnością. 

- O szóstej rano nic nie jest przyjemnością - odparłem. - Potrzebuję konkretnej motywacji. 

- Pół Waszyngtona - zaproponowała. 

- To aluzja do mojej osobowości? - spytałem. 

- Dowcipny jesteś. Nie, mam na myśli pół dolara. 

-  E,  tam  -  potrząsnąłem  głową,  dając  jej  do  zrozumienia,  Ŝe  chodzi  mi  o  powaŜniejszą 

sumę.  Skoro  naleŜała  do  klubu  Gotham,  nie  mogło  jej  brakować  środków  do  Ŝycia.  Chyba  Ŝe 

zapisała się z wyrachowania. To znaczy w nadziei, Ŝe forsa, którą wyda na opłaty członkowskie, 

zwróci się, gdy upoluje tu nadzianego małŜonka. 

- Jesteś bogaty? - spytała mnie. 

-  Jakie  to  ma  znaczenie?  -  odparłem,  wiecznie  cofnięty  do  defensywy,  poniewaŜ  los 

związał mnie z workami pieniędzy Barrettów. 

-  Chcę  się  dowiedzieć,  ile  moŜesz  przegrać  -  wyjaśniła.  Ale  chytre  pytanko!  Ja  z  kolei 

musiałem  dowiedzieć  się,  jaką  sumę  ona  moŜe  stracić.  W  końcu  wpadłem  na  pomysł,  który 

powinien ocalić uśmiechy na naszych twarzach. 

- Słuchaj - zaproponowałem - powiedzmy, Ŝe ten kto przegra, stawia obiad. A zwycięzca 

wybiera lokal. 

- Ja wybieram „21” - oświadczyła. 

- Nie mów „hop” - odparłem. - PoniewaŜ ja teŜ wybiorę tę knajpę, muszę cię ostrzec: jem 

jak słoń. 

-  Nie  wątpię  -  skwitowała.  -  Biegasz  teŜ.  Miałem  dość  tego  przekomarzania.  Cholera, 

zaczynajmy!  Pozwoliłem  jej  pograć.  Chciałem  upokorzyć  ją  pod  koniec  i  dlatego  nie 

przykładałem  się  od  razu  do  gry.  Puściłem  kilka  łatwych  piłek.  Poruszałem  się  wolno.  Nie 

atakowałem przy siatce. Natomiast Marcie grała zawzięcie, pełną parą. 

Była  nawet  niezła.  Reagowała  szybko.  Prawie  zawsze  posyłała  celne  piłki.  Miała  silny, 

trochę podkręcony serwis. Faktycznie duŜo ćwiczyła i była całkiem dobra. 

- Jesteś całkiem niezły! 

Marcie  Nash  krzyknęła  to  do  mnie  po  długiej,  wyrównanej  grze.  Starałem  się,  jak 

mogłem,  Ŝeby  kaŜdy  wygrywał  na  zmianę  po  jednym  gemie.  Swoje  zabójcze  piłki  wciąŜ 

chowałem na koniec. Kilka razy pozwoliłem jej nawet przełamać mój serwis. 

background image

- Chyba będziemy musieli niedługo kończyć - powiedziała. - Muszę być w pracy o wpół 

do dziewiątej. 

-  O  rany  -  stropiłem  się  (niezłe  maskowanie,  co?)  -  jeszcze  tylko  jeden,  ostatni  gem, 

dobrze? Dla przyjemności. Nazwiemy go „nagła śmierć”. Kto przegra, stawia obiad. 

- No, dobra - zgodziła się Marcie Nash, trochę zmartwiona, czy nie spóźni się do pracy. 

Wielkie  mi  rzeczy.  Szef  będzie  niezadowolony  i  nie  da  jej  awansu.  Człowiek  powinien  mieć 

powaŜniejsze ambicje. - Tylko jeden krótki gem - przystała niechętnie. 

-  Panienko  Nash  -  oznajmiłem  -  obiecuję  panience,  Ŝe  będzie  to  najkrótszy  gem  w  jej 

Ŝ

yciu. 

Tak  się  stało.  Pozwoliłem  jej  serwować.  Lecz  tym  razem  nie  tylko  atakowałem  przy 

siatce,  szarŜowałem  jak  bawół!  Bang,  bang  i  po  wszystkim.  Marcie  Nash  odebrało  mowę.  Nie 

zdobyła ani jednego punktu. 

- Jasna cholera! - wykrztusiła. - Nabrałeś mnie! 

-  Powiedzmy,  Ŝe  potrzebowałem  trochę  czasu,  Ŝeby  się  rozgrzać  -  odparłem.  -  O  rany, 

chyba nie spóźnisz się przez to do pracy? 

- Nie przejmuj się, to nic takiego - wyjąkała, nie mogąc wyjść z szoku. - O ósmej w „21”? 

Skinąłem głową. 

- Mam zarezerwować stolik na nazwisko Gonzales? - dopytywała się. 

-  Nie,  to  tylko  mój  tenisowy  pseudonim.  Poza  kortem  nazywam  się  Barrett.  Wielki 

Pretendent Oliver Barrett. 

-  Och  -  powiedziała.  -  Bardziej  podobało  mi  się  Gonzales.  -  I  pomknęła  do  damskiej 

szatni. Z jakiegoś dziwnego powodu uśmiechnąłem się. 

- Co pana tak bawi? 

- Słucham? 

- Uśmiecha się pan - powiedział doktor London. 

- To długa i nieciekawa historia - odparłem. Wyjaśniłem mu jednak, co było powodem, Ŝe 

ponury, przygnębiony Barrett zrzucił na chwilę swoją tragiczną maskę. 

-  Nie  chodzi  o  samą  dziewczynę  -  podsumowałem  na  koniec  -  lecz  o  zasadę.  Lubię 

upokarzać agresywne kobiety. 

- I nic więcej? - upewnił się doktor. 

- Nic - odparłem. - Poza tym, ona ma marny backhand. 

background image

11. 

 

Pachniała pieniędzmi. 

Nie znaczy to wcale, Ŝe była ubrana ekstrawagancko.  Wręcz przeciwnie. Promieniowała 

absolutną  prostotą  najwyŜszego  rzędu.  Jej  włosy  były  jednocześnie  rozpuszczone  i  spięte.  Jak 

gdyby fotograf od ładnych babek uchwycił ją szybkostrzelnym obiektywem. 

Wprawiało  mnie  to  w  zakłopotanie.  Schludność  panny  Marcie  Nash,  jej  doskonała 

sylwetka i opanowanie sprawiały, Ŝe czułem się jak resztki obiadu z zeszłego tygodnia. 

Na pewno jest modelką. Albo przynajmniej ma do czynienia ze światem mody. 

Podszedłem do jej stolika. Siedziała na uboczu. 

- Cześć - przywitała mnie. 

- Mam nadzieję, Ŝe nie czekałaś długo. 

- Właściwie przyszedłeś za wcześnie - odparła. 

- To znaczy, Ŝe ty musiałaś przyjść jeszcze wcześniej - powiedziałem. 

-  Tak,  to  logiczny  wniosek,  panie  Barrett.  -  Uśmiechnęła  się.  -  Usiądziesz  czy  będziesz 

czekał na pozwolenie? 

Usiadłem. 

- Co pijesz? - spytałem, wskazując na pomarańczowy płyn w jej szklance. 

- Sok pomarańczowy - odpowiedziała. 

- Z czym? 

- Z lodem. 

- Sam sok? 

Skinęła głową. Zanim zdąŜyłem zapytać o powód jej wstrzemięźliwości, zjawił się kelner 

i powitał nas, jakbyśmy byli stały mi gośćmi. 

- Jak się dzisiaj czujemy? 

- Świetnie. Co macie dobrego? - uciąłem, Ŝeby nie podtrzymywać tej drętwej gadki. 

- MałŜe są wyśmienite... 

- Specjalność Bostonu - powiedziałem tonem gastronomicznego szowinisty. 

- Nasze pochodzą z Long Island - odparł. 

- Dobra, zobaczymy. - Zwróciłem się do Marcie. - Spróbujemy miejscowej podróbki? 

Marcie zgodziła się uśmiechem. 

background image

- Co na początek? - Kelner spojrzał na nią. 

- Młode listki sałaty skropione sokiem cytrynowym. 

Teraz nie  miałem juŜ  wątpliwości,  Ŝe jest  modelką.  W  przeciwnym  razie to zagładzanie 

się nie miałoby sensu. Tymczasem zamówiłem fettucini. (- Nie Ŝałujcie masła - rzuciłem). Nasz 

gospodarz ukłonił się i zniknął bez śladu. 

Zostaliśmy sami. 

-  No  i  tak  sobie  siedzimy  -  powiedziałem.  (Przyznaję,  Ŝe  ćwiczyłem  ten  wstęp  całe 

popołudnie). 

Zanim zgodziła się, Ŝe istotnie siedzimy, przerwano nam znowu. 

- Wina, monsieur? Spojrzałem pytająco na Marcie. 

- Zamów dla siebie - odparła. 

- Nie chcesz nawet wina? 

- Staram się zachować w tym względzie cnotę - powiedziała. - Ale polecam ci doskonałe 

Mersault. Bez toastu twoje zwycięstwo będzie niepełne. 

- Mersault - powiedziałem do drugiego kelnera. 

- Rocznik 66, jeśli moŜna - dorzuciła po przyjacielsku Marcie. Kelner zniknął bez śladu i 

znów znaleźliśmy się sami. 

- Dlaczego w ogóle nie pijesz? - spytałem. 

- To nie z powodu zasad moralnych. Po prostu lubię panować nad swoimi zmysłami. 

Co to miało, u diabła, znaczyć? Niby nad którymi zmysłami? 

-  Więc  jesteś  z  Bostonu?  -  spytała  Marcie.  (Jak  widać,  nie  była  to  zupełnie  swobodna 

rozmowa). 

- Tak - przyznałem. - A ty? 

- Ja nie jestem z Bostonu - odparła. Lekka zniewaga? 

- Zajmujesz się modą? - pytałem dalej. 

- W pewnym sensie. A ty? 

- Mój biznes to prawa człowieka - odpowiedziałem. 

-  Odbierasz  je  czy  przyznajesz?  -  Uśmiechnęła  się  i  zapomniałem  juŜ,  czy  było  to 

sarkastyczne pytanie. 

- Próbuję nauczyć rząd posłuszeństwa - powiedziałem. 

- To nie takie łatwe - zauwaŜyła Marcie. 

background image

- Jeszcze mi się nie udało. 

Nadszedł kelner od win i napełnił rytualnie mój kieliszek. Zamieniłem się w prawdziwą 

duszę  towarzystwa.  MoŜna  powiedzieć  -  strumień  opowieści.  O  tym,  jakimi  sprawami  zajmują 

się teraz postępowi prawnicy. 

Przyznaję, Ŝe nie bardzo potrafiłem rozmawiać z... kobietami. 

Chcę powiedzieć, Ŝe upłynęło juŜ wiele lat, odkąd ostatni raz byłem na tak zwanej randce. 

Przeczuwałem jednak, Ŝe lepiej nie rozprawiać wtedy na swój temat. (- Ale egocentryk! - mówi 

potem dziewczyna do koleŜanki z pokoju). 

Rozmawialiśmy więc lub raczej wykładałem na temat wyroków Sądu Warrena w zakresie 

praw jednostki. Czy ludzie Burgera ciągle będą powoływać się na Czwartą Poprawkę? To zaleŜy, 

kogo wybiorą na miejsce Fortasa. Zatrzymaj swój egzemplarz Konstytucji, Marcie. Kto wie, czy 

nie przestaną jej wkrótce drukować*. 

Właśnie zaczynałem mówić o Pierwszej Poprawce, gdy opadli nas kelnerzy z małŜami z 

Long Island. Owszem, były całkiem niezłe. Choć nie takie jak w Bostonie. W kaŜdym razie, co 

do Pierwszej Poprawki, rozstrzygnięcia Sądu NajwyŜszego nie brzmiały jednoznacznie! 

Jak to moŜliwe, Ŝeby w sprawie „O’Brien przeciwko Stanom Zjednoczonym” zasądzić, Ŝe 

spalenie karty powołania do wojska nie jest aktem symbolicznym, a potem odwrócić wszystko do 

góry  nogami  i  w  sprawie  „Tinker  przeciwko  miastu  Des  Moines”  zawyrokować,  Ŝe  noszenie 

opasek na  ręku po to, Ŝeby zaprotestować przeciw wojnie, to oczywisty  akt symboliczny.  Więc 

jakie właściwie jest ich stanowisko? 

- Nie wiesz? - spytała Marcie. Zanim zdąŜyłem ocenić, czy chce mi dać w ten sposób do 

zrozumienia, Ŝe powiedziałem juŜ o wiele za duŜo, zjawił się znów starszy kelner, Ŝeby zapytać, 

czy chcemy coś na zakończenie. Zamówiłem pot de creme au chocolat i kawę. Marcie piła tylko 

herbatę. Zrobiło mi się trochę nieswojo. MoŜe powinienem ją spytać, czy nie gadałem za duŜo? 

Albo przeprosić? PrzecieŜ mogła mi przerwać, gdyby chciała. 

- Broniłeś we wszystkich tych rozprawach? - spytała Marcie (z kpiną w głosie?). 

Oczywiście,  Ŝe  nie.  Ale  właśnie  mam  być  obrońcą  posiłkowym  w  pewnym  odwołaniu. 

Chodzi  o  zdefiniowanie  kategorii:  zwolnienie  ze  słuŜby  wojskowej  ze  względu  na  przekonania 

religijne. Jako precedens słuŜy sprawa „Webber przeciwko słuŜ* Aluzja do rzeczywistej sprawy 

rozpalającej amerykańską opinię publiczną pod koniec lat sześćdziesiątych. Liberalna ekipa Sądu 

NajwyŜszego  pod  przewodnictwem  sędziego  Earla  Warrena,  często  stojącego  po  stronie 

background image

skrzywdzonych  i  niepopularnych  mniejszości,  została  w  roku  1969  wymieniona  przez 

konserwatystów z kręgu sędziego Warrena Burgera, postrzeganych przez część opinii publicznej 

jako „twardogłowi”. 

bie przymusowej”, którą prowadziłem. Poza tym, pracuję jeszcze społecznie... 

- Chyba nigdy nie odpoczywasz - powiedziała. 

- No cóŜ, jak powiedział Jimmy Hendrix w Woodstock: „Świat lepi się od brudu i trzeba 

go wyszorować”. 

- Byłeś tam? 

- Nie, po prostu czytam „Time”, Ŝeby szybciej zasnąć. 

- Ach, tak - powiedziała Marcie. 

CzyŜby dawała mi znać, Ŝe ją rozczarowałem? MoŜe byłem nudny? Teraz uświadomiłem 

sobie, Ŝe przez ostatnią godzinę (albo półtorej!) nie dałem jej dojść do głosu. 

- Co właściwie masz wspólnego z modą? - zapytałem. 

- Nic społecznie uŜytecznego. Pracuję w jednym ze sklepów Binnendale’a. Znasz tę sieć? 

KtóŜ nie słyszało tych wytwornych sklepach! O tym czterdziestokaratowym klejnocie dla 

wybitnych konsumentów! W kaŜdym razie ten szczegół sporo wyjaśniał. Panna Nash znakomicie 

pasowała  do  tego  szpanerskiego  interesu:  atrakcyjna,  stanowcza,  jasnowłosa,  wygadanajak 

absolwentka  Bryn  Mawr*,  prawdopodobnie  potrafiła  swoim  słodkim  głosem  sprzedać  damską 

torebkę krokodylowi. 

-  Nie  zajmuję  się  tak  bardzo  sprzedaŜą  -  odparła  na  moje  kolejne,  niezręczne  pytanie. 

Uznałem ją za początkującą adeptkę sztuki sprzedawania, o wielkich ambicjach. 

-  No  to  co  właściwie  robisz?  -  rąbnąłem  prosto  z  mostu.  W  ten  sposób  łamie  się 

przesłuchiwanych świadków. Powtarzaniem tych samych pytań w innej formie. 

-  Słuchaj,  jeszcze  się  nie  połapałeś?  -  zniecierpliwiła  się,  trzymając  rękę  na  swoim 

smukłym gardle. - Nie nudzi cię rozmowa o cudzych interesach? 

Najwyraźniej chciała przez to powiedzieć, Ŝe jestem cholernie nudny. 

- Mam nadzieję, Ŝe mój wykład prawniczy cię nie zmęczył? 

*  Bryn  Mawr  -  ekskluzywny  college  w  stanie  Pensylwania  dla  dziewcząt  z  zamoŜnych 

rodzin. 

- Nie, powaŜnie, ciekawie mówiłeś. Szkoda tylko, Ŝe nie powiedziałeś więcej o sobie. 

Co ja miałem niby powiedzieć? Najlepszym ratunkiem była chyba prawda. 

background image

- Nie miałbym ci wtedy nic przyjemnego do powiedzenia. 

- Dlaczego? 

Cisza. Zajrzałem do swojej filiŜanki z kawą. 

- Byłem Ŝonaty - powiedziałem. 

- To nic niezwykłego - odparła. Choć raczej delikatnie. 

- Moja Ŝona zmarła. Chwila milczenia. 

- Przepraszam cię - powiedziała Marcie. 

-  W  porządku  - odparłem. Nie było innej odpowiedzi.  Przez jakiś czas  siedzieliśmy  bez 

słowa. 

- Szkoda, Ŝe nie powiedziałeś mi wcześniej, Oliver. 

- To nie takie proste. 

- Nie pomaga ci mówienie o tym? 

- Jezu, gadasz prawie jak mój psychiatra - stwierdziłem. 

- Naprawdę? - spytała. - Chciałam zagadać tak jak mój. 

- A tobie po co psychiatra? - spytałem zaskoczony, Ŝe ktoś tak opanowany jak ona moŜe 

mieć coś wspólnego z lekarzami. - Ty nie straciłaś Ŝony. 

Był to dość ponury Ŝart. I nieudany. 

- Straciłam męŜa - odparła Marcie. 

Barrett, masz rzeczywiście tyle delikatności co słoń! 

- Jezu, Marcie - wykrztusiłem tylko. 

- Nie zrozum mnie źle - dodała szybko. - To był tylko rozwód. Ale przy podziale majątku 

Michael zyskał wolność, a mnie dostały się wszystkie frustracje. 

- Kim był pan Nash? - zapytałem niezmiernie zaciekawiony, jaki facet mógł usidlić taką 

dziewczynę jak ona. 

-  Proszę,  zmieńmy  temat  -  zaproponowała.  Wydało  mi  się,  Ŝe  w  jej  głosie  zabrzmiał 

smutek. 

Dziwne,  ale  poczułem  ulgę  na  myśl,  Ŝe  pod  chłodną  powłoką  Marcie  Nash  tkwi  coś,  o 

czym  nie  mogła  mówić.  MoŜe  nawet  były  to  bolesne  wspomnienia.  Wydała  mi  się  przez  to 

bardziej ludzka, nie tak niedosięŜna na swoim piedestale. Ale wciąŜ nie wiedziałem, o czym dalej 

rozmawiać. Marcie wiedziała: 

- O kurczę, późno się robi. 

background image

Mój zegarek rzeczywiście pokazywał kwadrans przed jedenastą. Nadal jednak uwaŜałem, 

Ŝ

e chce mi dać do zrozumienia, jak bardzo ją zawiodłem. 

- Proszę o rachunek - rzuciła w stronę przechodzącego kelnera. 

- Nie, zaczekaj - powiedziałem. - Ja chcę zapłacić. 

- Nic podobnego. Umowa jest umową. 

Prawda,  z  początku  chciałem,  Ŝeby  ona  zapłaciła.  Ale  teraz  czułem  się  winny  i 

zamierzałem odpokutować za swoją gruboskórność, płacąc rachunek. 

- Ja zapłacę - oświadczył wasz bohater, odrzucając jej protest. 

-  Czekaj  tylko  -  zawołała  Marcie.  -  Moglibyśmy  spróbować  się  w  zapasach,  ale  w 

ubraniach  nie  byłoby  to  zbyt  zabawne.  Więc  daj  sobie  spokój,  dobrze?  -  A  potem  zawołała:  - 

Dmitri! 

Znała imię kelnera! 

- Słucham panią? - odparł Dmitri. 

- Proszę dodać to do mojego rachunku i doliczyć napiwek. 

-  Oczywiście,  proszę  pani  -  powiedział  i  zniknął  bezgłośnie.  Czułem  się  nieswojo. 

Najpierw zirytowały mnie te zwierzenia przy obiedzie. A potem jeszcze ta aluzja do miłosnych 

zapasów:  co  robić,  jeśli  naprawdę  zacznie  mnie  napastować?  No  i  na  dodatek  miała  własny 

rachunek w „21”! Kim była ta dziewczyna? 

- Oliver - powiedziała, ukazując doskonałą biel swoich zębów. - Podrzucę cię do domu. 

- Naprawdę? 

- To po drodze - wyjaśniła. 

DłuŜej  nie  mogłem  tego  przed  sobą  ukrywać  -  niepotrzebnie  głowiłem  się  nad  tym,  co 

było... oczywiste. 

-  Ale,  OHver  -  dodała  z  powagą  i  chyba  lekką  nutą  ironii  -  to,  Ŝe  postawiłam  ci  obiad, 

wcale nie oznacza, Ŝe musisz iść ze mną do łóŜka. 

- Och, co za ulga! - powiedziałem, udając, Ŝe udaję. - Nie chcę, Ŝebyś odniosła wraŜenie, 

Ŝ

e jestem podrywaczem. 

- O, nie - odparła. - Podrywaczem na pewno nie jesteś. 

Kiedy pruliśmy taksówką do mojej siedziby, nagle przyszło mi coś do głowy. 

- Słuchaj, Marcie - powiedziałem najnaturalniej w świecie. 

- Tak? 

background image

- Powiedziałaś, Ŝe jest ci po drodze, a przecieŜ nie wiesz, gdzie mieszkam. 

- Och, po prostu wyglądasz na gościa z Manhattanu. 

- A ty gdzie mieszkasz? 

- Niedaleko ciebie - odparła. 

- Dość niejasny adres. Twojego telefonu teŜ pewnie nie ma w ksiąŜce. 

-  Nie  -  przyznała.  Ale  nie  dodała  ani  słowa  wyjaśnienia.  Nie  zostawiła  mi  teŜ  swojego 

numeru. 

- Marcie? 

- Tak? - W jej głosie wciąŜ brzmiała niezmącona pewność siebie. 

- Po co te wszystkie tajemnice? 

Wyciągnęła ramię i połoŜyła dłoń w skórzanej rękawiczce na mojej rozdygotanej pięści. 

- Jedną chwileczkę, dobrze? 

Cholera! O tej godzinie był niewielki ruch i taksówkarz dotarł z niezwykłą szybkością do 

mojego mieszkania - wcale nie byłem mu za to wdzięczny. 

- Proszę chwilę zaczekać - poprosiła Marcie kierowcę. Nadstawiłem uszu, Ŝeby usłyszeć, 

czy  nie  poda  mu  następnego  adresu.  Ale  była  na  to  za  cwana.  Uśmiechnęła  się  do  mnie  i 

mruknęła zalotnie: - Serdeczne dzięki! 

- AleŜ nie - odparłem z natarczywą uprzejmością. - To ja powinienem ci podziękować. 

Znów  zapadło  milczenie.  Niech  mnie  szlag  trafi,  jeśli  mam  błagać  o  dalsze  informacje. 

Wyszedłem z taksówki. 

- OHver! - zawołała. - Zagramy znów w następny wtorek? 

Ucieszyłem  się,  Ŝe  to  zaproponowała.  Za  bardzo  jednak  dałem  to  po  sobie  poznać, 

odpowiadając: 

- Ale to dopiero za tydzień. Dlaczego nie wcześniej? 

- Bo będę w Cleveland - odpowiedziała Marcie. 

-  Przez  cały  czas?  -  spytałem  z  niedowierzaniem.  -  Jeszcze  nie  słyszałem,  Ŝeby  ktoś 

spędził w Cleveland cały tydzień. 

- Porzuć swoje wschodnie uprzedzenia, przyjacielu. Zadzwonię do ciebie w poniedziałek 

wieczorem, Ŝeby to potwierdzić. Dobrej nocy, słodki ksiąŜę! 

W  tej  samej  chwili  taksówkarz,  który,  widać,  znał  dobrze  tekst  Hamleta,  wyrwał  z 

miejsca. 

background image

Otwierając  trzeci  zamek  do  drzwi,  zacząłem  wpadać  w  złość.  Co  tu,  do  diabła,  było 

grane?! 

I co to, do diabła, za jedna?! 

background image

12. 

 

- Niech to szlag, ona coś ukrywa. 

-  Ma  pan  na  ten  temat  jakieś  podejrzenia?  -  spytał  doktor  London.  Ciągle,  ilekroć 

wygłosiłem  prosty,  realistyczny  sąd,  domagał  się,  Ŝebym  puścił  wodze  fantazji.  PrzecieŜ  nawet 

Freud opisywał pojęcie zwane rzeczywistością! 

- Panie doktorze, to nie Ŝadne majaki. Marcie Nash mnie nabiera. 

- Hmm. 

Nie zapytał, dlaczego tak bardzo zajmuję się ledwo co poznaną osobą. Ja natomiast często 

zadawałem sobie to pytanie i odpowładałem, Ŝe lubię konkurencję i po prostu nie chcę przegrać 

w dziwnej grze prowadzonej przez Marcie. 

Zdobyłem się na cierpliwość i opowiedziałem doktorowi dokładnie o swoich odkryciach. 

Poprosiłem  Anitę,  moją  niezawodną  sekretarkę,  Ŝeby  połączyła  mnie  z  Marcie.  (-  Cześć, 

chciałem  się  tylko  przywitać  -  powiedziałbym  do  słuchawki).  Oczywiście,  moja  ofiara  nie 

zdradziła mi, gdzie moŜna ją znaleźć. Ale Anita była geniuszem w odnajdywaniu ludzi. 

W  biurze  sieci  Binnendale,  gdzie  zadzwoniła  najpierw,  twierdzili,  Ŝe  wśród  ich 

pracowników nie ma Ŝadnej Marcie Nash. Nie zraziło to Anity. Zadzwoniła potem do wszystkich 

moŜliwych  hoteli  na  terenie  Cleveland,  łącznie  z  modnymi  przedmieściami.  Kiedy  to  nie  dało 

rezultatu,  przypuściła  atak  na  motele  i  skromniejsze  hoteliki.  WciąŜ  bez  powodzenia.  W  całej 

okolicy Cleveland nie było Ŝadnego śladu panny lub pani Marcie Nash. 

No tak, ąuod erat demonstrandum*. Niech ją szlag, skłamała. Wniosek - musi być gdzieś 

indziej. 

- A zatem - spytał bez pośpiechu doktor - do jakich wniosków pan doszedł? 

-  Ale  to  wnioski,  nie  podejrzenia!  -  dodałem  szybko.  Nie  złoŜył  protestu.  Sprawa  była 

nadal w toku, a ja zdobyłem sobie silną pozycję. Rozmyślałem nad tym cały dzień. 

-  Przede  wszystkim  nie  ulega  wątpliwości,  Ŝe  z  kimś  mieszka.  Tylko  to  wyjaśnia, 

dlaczego nie dała mi swojego adresu ani numeru telefonu. MoŜliwe nawet, Ŝe nadal jest męŜatką. 

- To po co się z panem spotyka? 

Chryste, ale ten doktor London był naiwny! Albo zacofany. A moŜe ironizował. 

-  Nie  wiem.  W  artykułach,  które  czytam,  piszą,  Ŝe  Ŝyjemy  w  wyzwolonych  czasach. 

MoŜe więc postanowili oboje, Ŝe uatrakcyjnią swój związek. 

background image

- Ale jeśli ona jest taka  wyzwolona, jak  pan  mówi, to dlaczego panu tego po prostu nie 

powie? 

 

Quod erat demonstrandum (łac.) - Co było do dowiedzenia. 

-  To  właśnie  cały  paradoks.  Zdaje  się,  Ŝe  Marcie  ma  juŜ  trzydziestkę,  choć  wygląda  na 

znacznie młodszą. Znaczy to, Ŝe jest wytworem wczesnych lat sześćdziesiątych, tak jak ja. Wtedy 

wcale nie panowała tak wielka swoboda. Kobiety z jej rocznika wciąŜ nie mogą uwolnić się od 

pewnych zasad, więc mówią, Ŝe jadą do Cleveland, kiedy zamierzają się pieprzyć na Bermudach. 

- To są te podejrzenia? 

- Albo na Barbados, na litość boską!  -  krzyknąłem. - Ale na pewno jest  na wakacjach  z 

facetem, z którym mieszka. MoŜe to jej mąŜ, a moŜe nie. 

- A w panu wzbudza to gniew... 

Nie trzeba było kończyć studiów psychiatrycznych, Ŝeby dostrzec, Ŝe jestem wściekły! 

- Bo nie była ze mną szczera, do cholery! 

Ciekawe, czy pacjent w poczekalni, przeglądający stare numery „New Yorkera”, słyszał 

mój wrzask? 

Zamknąłem  się  na  chwilę.  Dlaczego  tak  się  wysilam,  Ŝeby  przekonać  go,  jaki  jestem 

spokojny? 

- Chryste, Ŝal mi kaŜdego faceta, który angaŜuje się w związek z taką wredną hipokrytką. 

- AngaŜuje się? - podchwycił doktor London, zwracając to określenie przeciwko mnie. 

-  No,  nie  -  roześmiałem  się.  -  Ja  się  zupełnie  nie  angaŜuję.  Mam  zamiar  nie  tylko  ją 

skreślić. Wyślę tej dziwce telegram, Ŝeby poszła do diabła. 

Znów milczenie. 

- Tylko Ŝe nie mogę tego zrobić - przyznałem po chwili. - Nie znam jej adresu. 

background image

13. 

 

Właśnie śniło mi się, Ŝe śpię, kiedy, niech to szlag, obudził mnie czyjś telefon. 

-  Cześć.  Przeszkadzam,  przerywam  czy  niepokoję?  -  Telefonicznym  wesołkiem  była 

Marcie Nash. Inaczej mówiąc, chciała zapytać, czy dobrze się bawię, czy teŜ czekam wiernie jak 

pies na jej telefon. 

- To, co robię, jest objęte ścisłą tajemnicą - odparłem, dając jej do zrozumienia, Ŝe oddaję 

się jakimś lubieŜnym praktykom. - Skąd, u diabla, dzwonisz? 

- Z lotniska - odparła, jak gdyby była to prawda. 

- Z kim tam jesteś? - spytałem od niechcenia, w nadziei, Ŝe ją zaskoczę. 

-  Z  kilkoma  zmęczonymi  biznesmenami  -  powiedziała.  Jasne,  musieli  się  porządnie 

zmęczyć nad swoimi interesami. 

- Opaliłaś się? - spytałem. 

-  Co  takiego?  -  zdziwiła  się.  -  Co  ty,  Barrett,  ćpasz?  Otrzeźwiej  i  powiedz,  czy  gramy 

rano w tenisa. 

Zerknąłem na zegarek na stoliku. Była prawie pierwsza w nocy. 

-  JuŜ  jest  „rano”  -  odparłem  zirytowany  myślą  o  tym,  co  robiła  przez  cały  tydzień,  i  jej 

nagłym telefonem. No i tym, Ŝe nie mogłem jej na niczym przy łapać. I całą tą przedłuŜaj ącą się 

zagadką. 

- Zagramy o szóstej rano? - dopytywała się. - Tak czy nie? Przez kilka ułamków sekundy 

w głowie zaroiło mi się od róŜnych myśli. Skoro wracała z tropikalnych rozrywek, to dlaczego, 

do cholery, chciała grać ze mną w tenisa o tak wczesnej porze? Nie wystarczyłby jej do tego ten 

współlokator? Czy miałem być tylko jej partnerem do tenisa? A moŜe tamten musiał wracać na 

ś

niadanie do swojej Ŝony? Powinienem powiedzieć jej, Ŝeby się odczepiła, i wracać do łóŜka. 

- Dobra, będę tam - potwierdziłem. Nie było to dokładnie to, co miałem na myśli. 

Starłem ją na proch. 

Rano na korcie nie miałem dla niej cienia litości. Nie wypowiedziałem ani słowa (oprócz: 

-  MoŜemy  zaczynać?)  i  grałem  bardzo  złośliwie.  Do  tego  trzeba  dodać  fakt,  Ŝe  Marcie  nieco 

wypadła  z  formy.  Była  trochę  blada.  CzyŜby  padało  na  Bermudach?  A  moŜe  spędziła  za  duŜo 

czasu w zamkniętych pomieszczeniach? Tak czy inaczej, nic mnie to nie obchodziło. 

background image

-  Ho,  ho  -  powiedziała,  oddychając  z  trudem,  kiedy  rozgromiłem  ją  po  krótkiej  grze.  - 

Pancho coś dzisiaj w złym nastroju. 

- Miałem cały tydzień, Ŝeby stracić dobry nastrój, Marcie. 

- Co się stało? 

- Uznałem, Ŝe trochę przesadziłaś z tym dowcipem o Cleveland. 

- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała niewinnym tonem. 

-  Słuchaj,  jestem  za  bardzo  wkurzony,  Ŝeby  o  tym  mówić.  Marcie  wyglądała  na 

zakłopotaną.  To  znaczy,  zachowywała  się  tak,  jakby  zupełnie  nie  miała  pojęcia,  co  mam  na 

myśli. 

- Jesteśmy przecieŜ dorośli - powiedziała. - Chyba moŜesz mi wyjawić, co cię gryzie? 

- Szkoda gadać, Marcie. 

- Dobra - zgodziła się z nutą rozczarowania w głosie. - Pewnie nie chcesz iść na obiad? 

- Nie wiedziałem, Ŝe obiad teŜ jest przewidziany. 

-  To  nagroda  dla  zwycięzcy,  zapomniałeś?  Zastanawiałem  się  przez  chwilę.  Powiedzieć 

jej  teraz?  A  moŜe  naciągnąć  ją  najpierw  na  wystawny  obiad  i  dopiero  potem  posłać  ją  do 

wszystkich diabłów? 

- No, dobra, postaw mi obiad - zgodziłem się trochę gburowatym tonem. 

- Gdzie i kiedy? - spytała, najwyraźniej nie zraŜona moim brakiem dobrych manier. 

- Przyjadę po ciebie - powiedziałem ostro. 

- Nie będzie mnie w domu - odpowiedziała. Tak, tak, znana śpiewka. 

- Marcie, przyjadę po ciebie, nawet jeśli będziesz w Timbuktu. 

-  Zgoda,  Oliver.  Zadzwonię  do  ciebie  około  wpół  do  siódmej  i  powiem  ci  wtedy,  gdzie 

jestem. 

-  A  jeśli  mnie  nie  będzie  w  domu?  -  odparłem.  Całkiem  niezła  riposta,  pogratulowałem 

sobie. I dodałem: - Czasem zdarzają mi się klienci, którzy mają biura w kosmosie. 

- No to będę dzwonić, dopóki twoja rakieta nie wyląduje. 

Ruszyła w stronę damskiej szatni i odwróciła się. 

- Wiesz, Oliver, zaczynam wierzyć, Ŝe naprawdę jesteś stuknięty. 

 

background image

14. 

 

- No, wygrałem duŜą sprawę! 

Doktor London nie pośpieszył z gratulacjami. Wiedział jednak, Ŝe była to naprawdę duŜa 

sprawa,  bo  mówiłem  o  niej  podczas  poprzednich  wizyt.  Jeszcze  raz  streściłem  mu  casus 

„Channing przeciwko Riverbank”. Ostatni człon pochodzi od nazwy wytwornych apartamentów 

na  East  End  Avenue,  a  pierwszy  od  nazwiska  Charlesa  F.  Channinga,  Jr.,  prezesa  firmy 

Magnitex, byłego członka druŜyny narodowej ze stanu Pensylwania, wybitnego republikanina, o 

rzucającym  się  w  oczy  czarnym  kolorze  skóry.  Jego  podanie  o  kupno  luksusowego  mieszkania 

zostało  z  jakiegoś  dziwnego  powodu  odrzucone.  Zaczął  więc  szukać  pomocy  prawnej.  Wybrał 

biuro J & M, ze względu na nasz prestiŜ. Stary Jonas przekazał sprawę mnie. 

Wygraliśmy bez trudu, nie odwołując się do ustanowionych niedawno praw lokalowych, 

w których były pewne dwuznaczności, lecz do precedensu sprawy „Jonas przeciwko Mayerowi”, 

rozstrzygniętej  poprzedniego  roku  przez  Sąd  NajwyŜszy  (sygnatura  akt:  392,  U.S.,  409). 

Sędziowie orzekli wtedy, Ŝe ustawa o prawach obywatelskich z 1866 roku gwarantuje kaŜdemu 

nieskrępowane  prawo  do  zakupu  nieruchomości.  Było  to  solidnie  poparte  przez  treść  Pierwszej 

Poprawki. ToteŜ firma Riverbank dostała porządne cięgi. A mój klient wprowadza się do nowego 

mieszkania pod koniec tego miesiąca. 

-  Przynajmniej  raz  udało  mi  się  zarobić  trochę  pieniędzy  dla  naszej  firmy  -  dodałem.  - 

Channing jest milionerem. 

London jednak nadal powstrzymywał się od komentarza. 

-  Stary  Jonas  zaprosił  mnie  na  lunch.  Marsh,  druga  połowa  firmy,  wpadł  do  mnie  na 

kawę. Przebąkiwali coś o spółce... 

WciąŜ ani słowa. Czym moŜna poruszyć takiego faceta? 

- Mam zamiar uwieść dziś Marcie Nash! 

Aha. Chrząknął. 

- Nie pyta pan dlaczego? - spytałem tonem, który domagał się odpowiedzi. 

- Podoba się panu - odparł cicho. 

Wybuchnąłem  śmiechem.  Nic  nie  rozumiał.  Wyjaśniłem  mu  więc,  Ŝe  to  jedyny  sposób, 

Ŝ

eby  ją  rozszyfrować.  MoŜe  prymitywny  (i  cyniczny),  ale  doskonały,  Ŝeby  poznać  prawdę.  A 

kiedy dowiem się juŜ, co Marcie ukrywa, po prostu zostawię ją, odejdę i poczuję się świetnie. 

background image

Jeśli London znów ośmieli się zapytać o moje podejrzenia, po prostu wyjdę z gabinetu. 

Nie  zapytał.  Zamiast  tego,  kazał  mi  zastanowić  się,  dlaczego  popadam  w  takie 

samouwielbienie.  Dlaczego  pysznię  się  w  rozmowie  jak  jakiś  cholerny  paw?  Czy  prawnicze 

triumfy miały odciągnąć moją uwagę od jakichś innych... niepewności? 

Oczywiście, Ŝe nie. Dlaczego miałbym czuć się niepewnie? 

To tylko dziewczyna. 

A moŜe nie o to chodziło? 

 

- Marcie, jestem nagi. 

- Co chcesz przez to powiedzieć? 

- Właśnie biorę prysznic. 

- Mam zadzwonić później? Nie chcę przeszkadzać w twoim comiesięcznym obrzędzie. 

- Nic nie szkodzi - burknąłem, puszczając mimo uszu jej docinek. - Powiedz tylko, gdzie 

jesteś. 

- Centrum handlowe White Plains. W sklepie Binnendale. 

- Wyjdź na zewnątrz za dwadzieścia minut, przyjadę po ciebie. 

- Oliver - powiedziała - to piętnaście mil od ciebie! 

- No dobrze - odparłem naturalnym głosem. - Przyjadę za piętnaście minut. 

- Oliver, zrób mi jedną małą przysługę. 

- Jaką? - spytałem. 

- WłóŜ na siebie ubranie. 

 

Dzięki  technicznej  doskonałości  mojego  wozu  Targa  911S  oraz  dzięki  mojej 

pomysłowości  za  kierownicą  (wyprzedzam  nawet  na  ciągłej  linii  -  gliniarzom  do  tego  stopnia 

odbiera  mowę,  Ŝe  nawet  mnie  nie  zatrzymują),  zajechałem  pod  centrum  handlowe  dwadzieścia 

siedem minut później. 

Marcie Nash czekała (albo pozowała) dokładnie tam, gdzie jej kazałem. W ręku trzymała 

pakunek. Miała jeszcze lepszą - jeśli to moŜliwe - figurę niŜ tamtego wieczoru. 

- Witaj! - zawołała. Kiedy wyskoczyłem z wozu, podeszła i pocałowała mnie w policzek. 

I  wcisnęła  mi  do  ręki  swój  pakunek.  -  Masz  tu  mały  prezencik,  który  cię  udobrucha.  A  przy 

okazji, podoba mi się twój samochód. 

background image

- Ty mu się teŜ podobasz. 

- No to pozwól mi prowadzić. 

O nie, tylko nie mojego małego porsche! Nie mógłbym... 

- Innym razem, Marcie - odmówiłem. 

- Proszę cię, znam drogę - nalegała. 

- Dokąd? 

- Tam, dokąd jedziemy. Proszę cię... 

- Nie, Marcie. To zbyt delikatna maszyna. 

-  Spokojna  głowa  -  powiedziała,  siadając  za  kierownicą.  -  Twoja  maszyna  będzie  w 

rękach eksperta. 

Przyznaję, Ŝe nie przesadziła. Prowadziła jak Jackie Stewart. Tylko Ŝe on nigdy nie brałby 

ostrych zakrętów z taką prędkością jak Marcie. Szczerze przyznaję się do kilku napadów lęku. I 

do paru chwil całkowitej paniki. 

- Podoba ci się? - spytała Marcie. 

- Co takiego? - zdziwiłem się, udając, Ŝe nie patrzę na szybkościomierz. 

- Twój prezent - odpowiedziała. 

Ach, prawda, całkiem zapomniałem o próbie udobruchania mnie. Moje przeraŜone palce 

zaciskały się kurczowo na wciąŜ zapakowanym podarunku. 

- Nie ściskaj go tak paluchami. Rozpakuj i obejrzyj. 

Był to miękki, czarny, kaszmirowy sweter z wyhaftowanym z przodu logo Alfa Romeo. 

W Ŝywej czerwieni. 

- To od Emilio Ascarellego, tego przebojowego projektanta z Włoch... 

Widocznie  Marcie  mogła  pozwolić  sobie  na  taki  prezent.  Ale  dlaczego  mi  go  kupiła? 

Pewnie z poczucia winy. 

- Świetny prezent, Marcie. Bardzo dziękuję. 

-  Cieszę  się,  Ŝe  ty  się  cieszysz  -  powiedziała.  -  Odgadywanie  cudzych  gustów  to  część 

mojej pracy. 

-  Ach,  więc  zajmujesz  się  prostytucją  -  odparłem  z  lekkim  uśmieszkiem  dla  okraszenia 

swojego dowcipu. 

- Tak jak kaŜdy - powiedziała Marcie. Z wdziękiem. Urokliwie. I moŜe szczerze? 

 

background image

Ktoś moŜe zapytać, skąd wiedziałem, Ŝe uda mi się uwieść pannę Marcie Nash. PrzecieŜ 

nie byłem ostatnio zbyt pewny siebie. 

Odpowiadam:  To  nic  trudnego,  kiedy  człowiek  nie  jest  emocjonalnie  zaangaŜowany. 

Samo  określenie  „kochać  się”  sugeruje,  Ŝe  w  grę  wchodzą  uczucia.  Dzisiaj  jednak  często 

sprowadza  się  ten  akt  do  rangi  sportowego  wyczynu.  A  w  tej  dziedzinie  czułem  się  na  tyle 

pewnie, aby poradzić sobie z Marcie Nash - co prawda, był to wynik psychicznego treningu. 

A jednak im bardziej przyglądałem się nadobnemu kierowcy, zapominając o patrzeniu na 

deskę rozdzielczą, tym wyraźniej powracały do mnie myśli rozbudzone przez doktora Londona. 

Czy  naprawdę,  pomimo  całej  mojej  chęci  rozwiązania  tajemnicy  i  okazywanej  wrogości,  nie 

podobała  mi  się  choć  trochę  ta  dziewczyna?  MoŜe  oszukiwałem  sam  siebie,  Ŝeby  zatuszować 

niepokój? Ale czy naprawdę było moŜliwe, przeŜywszy tak piękną miłość z Jenny Cavilleri, Ŝeby 

teraz się rozdwoić? Jak podzielić akt miłosny, kochać się z pasją i jednocześnie nieszczerze? 

Ludzie to potrafią. Ja pewnie teŜ. 

W swoim obecnym stanie uwaŜałem, Ŝe mogę to robić wyłącznie bez udziału uczuć. 

background image

15. 

 

Przewodniki dają zajazdowi Le Mechant Loup w Bedford Hills trzy gwiazdki za kuchnię. 

Natomiast za hotel i wiejską atmosferę - pełne pięć. PołoŜony pośród kojącej zieleni drzew (jak 

piszą), zajazd ten stanowi doskonałe schronienie przed frustracjami miejskiego Ŝycia. 

Przewodniki  nie  wspominają  jednak,  Ŝe  Le  Mechant  Loup  doskonale  nadaje  się  na 

schadzki.  Obiad  moŜe  być  ledwo  znośny,  najwaŜniejsze,  Ŝe  w  pokojach  na  górze  panuje 

atmosfera,  którą  tak  chwalą  recenzenci.  Kiedy  dowiedziałem  się,  Ŝe  tam  właśnie  jedziemy, 

oceniłem swoje szanse na pięć gwiazdek. 

A jednak byłem trochę poirytowany. 

Kto wybrał to miejsce? Kto dokonał rezerwacji bez pytania się kogokolwiek o zdanie? I 

kto przyprowadził tu na pełnym gazie moje ukochane porsche? 

Zjechaliśmy z autostrady, wjeŜdŜając na wąską, leśną drogę, która ciągnęła się nieznośnie 

długo. W końcu przed nami ukazało się światło. Lampa. I szyld: Zajazd Le Mechant Loup. 

Marcie  zwolniła  (wreszcie!)  i  wjechała  na  podwórze.  W  świetle  księŜyca  mogłem 

dostrzec  tylko  zarysy  szwajcarskiej  architektury.  W  środku  płonęły  dwa  wielkie  kominki, 

oświetlając  salon  i  jadalnię.  Na  piętrach  panowała  ciemność.  Przechodząc  przez  parking, 

zauwaŜyłem  tylko  jeden  samochód  -  biały  mercedes.  W  środku  teŜ  pewnie  nie  było  tłumów. 

Dobra atmosfera dla intymnej... rozmowy. 

-  Mam  nadzieję,  Ŝe  kuchnia  okaŜe  się  warta  naszej  podróŜy  -  wypaliłem  (niezłe,  co?)... 

Mam  nadzieję,  Ŝe  się  nie  rozczarujesz  -  powiedziała  Marcie.  I  wzięła  mnie  pod  ramię,  gdy 

wchodziliśmy do środka. 

Posadzono nas przy kominku. Zamówiłem coś do picia. 

-  Jeden  sok  pomarańczowy  i  karafkę  jakiegoś  taniego  kalifornijskiego  wina,  byle  nie 

Galio. 

-  Cesar  Chavez*  byłby  z  ciebie  dumny  -  oceniła  Marcie,  kiedy  zniknęła  kelnerka.  - 

Dlaczego  nie  kazałeś  jej  sprawdzić,  czy  pomarańcze  na  sok  były  zbierane  przez  związek 

zawodowy? 

- Ja nie wtrącam się do twoich zasad, Marcie. Rozejrzałem się. Byliśmy jedynymi gośćmi. 

-  MoŜe  przyjechaliśmy  za  wcześnie?  -  powiedziałem,  To  jest  tak  daleko,  Ŝe  większość 

chyba przyjeŜdŜa tu głównie na weekendy. 

background image

- Ach, tak - skwitowałem. I choć obiecałem sobie, Ŝe nie zapytam, zapytałem: - Byłaś tu 

przedtem? 

- Nie - odparła Marcie. Uznałem jednak, Ŝe kłamie. 

- Dlaczego wybrałaś takie odludzie? 

- Słyszałam, Ŝe jest tu romantycznie. No i jest, nie uwaŜasz? 

- O tak... pięciogwiazdkowo - odparłem. I wziąłem ją za rękę. 

- W kaŜdym pokoju na górze jest osobny kominek - oznajmiła. 

- To świetnie - powiedziałem. 

- Przede wszystkim ciepło - uśmiechnęła się. 

 

* Cesar Chavez - działacz związkowy, przywódca meksykańskich robotników rolnych w 

Kalifornii w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. 

Cisza. Zapytałem najnaturalniej w świecie: 

- Na górze teŜ mamy rezerwację? Skinęła głową. I dodała: 

- Na wszelki wypadek. 

Zastanawiałem  się,  dlaczego  nie  jestem  tak  podniecony,  jak  to  sobie  przedtem 

wyobraŜałem. 

- Na wypadek czego? 

- ŚnieŜycy - odparła. I uścisnęła moją dłoń. 

Kelnerka przyniosła szklankę Marcie i moją karafkę. Ogień w połączeniu z winem znów 

rozbudził we mnie instynkt poszukiwacza prawdy. 

- Marcie, na jakie nazwisko zrobiłaś rezerwację? 

- Kaczor Donald - odparła z pokerową twarzą. 

- Pytam powaŜnie, Marcie. Chcę wiedzieć, jakie nazwiska podajesz w róŜnych hotelach. 

- Co proszę? 

- Na przykład w Cleveland. 

- Znowu wracamy do tematu „Cleveland”? - zniecierpliwiła się Marcie. 

- Powiedz tylko, pod jakim nazwiskiem występowałaś w Cleveland? - wtrącił się prawnik 

Barrett. 

- Prawdę mówiąc, pod Ŝadnym - odparła. Bez wahania. I bez zająknięcia. 

Mam cię! 

background image

- To znaczy, nie spałam w hotelu - dodała zwyczajnie. Aha! 

- W ogóle tam nie byłaś, co? Nachmurzyła się. 

Oliver  -  powiedziała  po  chwili.  -  Po  co  to  przesłuchanie?  Uśmiechnąłem  się.  Nalałem 

sobie znowu, nie stawiając nawet kieliszka na stole. Zmieniłem linię przesłuchania. 

-  Marcie,  przyjaciele  powinni  być  ze  sobą  szczerzy,  nie  sądzisz?  -  Chyba  zadziałało. 

Słowo „przyjaciele” wyraźnie ją poruszyło. 

- Oczywiście - odparła. 

MoŜe  udało  mi  sieją  udobruchać  tym  łagodnym,  przymilnym  tonem  głosu.  Rąbnąłem 

więc wprost, bez cienia emocji: 

- Marcie, czy ukrywasz przede mpą niektóre fakty na swój temat? 

- Naprawdę byłam w Cleveland, OHver - zapewniła. 

- Dobra, ale czy ukrywasz inne rzeczy? 

Chwila milczenia. 

A potem skinienie głową. 

Więc miałem rację. Atmosfera wreszcie się oczyściła. W kaŜdym razie oczyszczała się. 

Reszta była jednak milczeniem. Marcie po prostu siedziała i nie kwapiła się do Ŝadnych 

wyjaśnień.  Ale  coś  najwyraźniej  pękło  w  jej  niezmąconej  pewności  siebie.  Sprawiała  niemal 

wraŜenie bezbronnej. Poczułem do niej przypływ sympatii. Lecz odepchnąłem go od siebie. 

- No więc...? - nalegałem. 

Wyciągnęła rękę i dotknęła mojej dłoni. 

- Słuchaj, wiem, Ŝe ostatnio zachowywałam się dziwnie. Ale daj mi czas. Dojdę do siebie. 

Co to miało znaczyć? Jej ręka wciąŜ leŜała na mojej. 

- Zamówimy obiad? - spytała Marcie. 

Co teraz? - zastanawiałem się. Zgodzić się na drobne odroczenie sprawy? Zaryzykować, 

Ŝ

e nigdy nie wrócimy do tego miejsca - progu prawdy? 

- Marcie, czy moglibyśmy najpierw poruszyć jeden lub dwa tematy? 

Zawahała się. Po chwili odparła: 

- Skoro nalegasz. 

-  Proszę,  pomóŜ  mi  rozwiązać  tę  łamigłówkę,  dobrze?  Skinęła  zwyczajnie  głową.  A  ja 

zacząłem przedstawiać długą listę dowodów obciąŜających. 

- Co moŜna sądzić o kobiecie, która odmawia podania swojego adresu i telefonu? Która 

background image

podróŜuje i przebywa incognito w tajemniczych miejscach? Która nigdy dokładnie nie określiła 

swojego zawodu i konsekwentnie unika rozmów na ten temat? 

Marcie nie podsunęła Ŝadnego wyjaśnienia. 

- Jaki wyciągasz wniosek? - spytała. 

- śe Ŝyjesz z kimś - odparłem spokojnie, bez oskarŜycielskiego tonu. 

Uśmiechnęła się, lekko zdenerwowana. I potrząsnęła głową. 

- MoŜliwe teŜ, Ŝe jesteś męŜatką. Albo Ŝe on jest Ŝonaty. Spojrzała na mnie. 

- Czy mam zakreślić właściwą odpowiedź na twojej ankiecie? 

- Tak. 

- śadna. 

Zaraz w to uwierzę, pomyślałem. 

- Po co bym się umawiała z tobą? - spytała. 

- Wasza umowa tego nie wyklucza. Nie pochlebiło jej to. 

- Oliver, nie jestem taka. 

- W porządku, a jaka jesteś? 

- Nie wiem - powiedziała. - Trochę zagubiona. 

- Gówno prawda! 

Wyrwało mi się to mimo woli. I natychmiast tego poŜałowałem. 

- Czy to próbka pańskich manier z sali sądowej, panie Barrett? 

- Nie - odparłem juŜ uprzejmie. - Tylko trudno przygwoździć cię za krzywoprzysięstwo. 

-  Ohver,  przestań  być  takim  durniem!  Rzuca  się  na  ciebie  wcale  nie  najgorsza  i  nie 

najbrzydsza kobieta! A ty, zamiast zachować się jak normalny męŜczyzna, odgrywasz przed nią 

Wielkiego Inkwizytora! 

Ten przycinek o normalności naprawdę mi dopiekł. Ale dziwka. 

- Słuchaj, Marcie, jeśli ci się to nie podoba, moŜemy dać sobie spokój. 

-  Nie  zauwaŜyłam,  Ŝebyś  chciał  mi  dać  coś  innego.  Ale  jeśli  odczuwasz  nagłą  potrzebę 

pójścia do sądu, do kościoła albo do klasztoru - proszę bardzo! 

- Z przyjemnością! - syknąłem i wstałem z miejsca. 

- Do widzenia - powiedziała. 

- Do widzenia - odparłem. Ale Ŝadne z nas ani drgnęło. 

- Idź, ja zapłacę - ponagliła mnie. I machnęła ręką, jakby odganiała muchę. 

background image

Nie miałem zamiaru dać się tak przepędzić. 

- Słuchaj, nie jestem skończonym draniem. Nie zostawię cię samej na tym odludziu. 

-  Daruj  sobie  tę  szlachetność.  Mam  na  zewnątrz  samochód.  Znów  puścił  mi  kolejny 

wentyl! Jeszcze jedno kłamstwo, na którym przyłapałem tę dziwkę! 

- Podobno nigdy przedtem tu nie byłaś, Marcie. Skąd wziął się ten twój samochód, moŜe 

jest zdalnie sterowany? 

-  Nie  twój  cholerny  interes  -  warknęła  ze  złością  -  ty  paranoiku!  Ale  Ŝeby  ci  ułatwić 

rozwaŜania zostawił go tu facet, z którym pracuję. Bez względu na koniec naszego rendez-vous 

muszę być rano w Hartford. 

-  Dlaczego  w  Hartford?  -  dopytywałem  się,  choć  rzeczywiście  nie  był  to  wcale  mój 

interes. 

- Mój tajemniczy kochanek chce mi wykupić kilka ubezpieczeń! - wrzasnęła Marcie. - Idź 

teraz pomoczyć sobie głowę. 

Naprawdę posunąłem się za daleko i za szybko. Czułem zamęt. To znaczy wiedziałem, Ŝe 

powinniśmy  przestać  krzyczeć  na  siebie  i  usiąść.  Ale  zamiast  tego,  po  prostu  wysłaliśmy  się 

nawzajem do wszystkich diabłów. I musiałem odejść. 

 

Kropił letni deszczyk, kiedy mocowałem się z drzwiami samochodu. 

- Zrobimy rundkę po okolicy? 

Marcie stała za mną z bardzo powaŜną miną. Wyszła z zajazdu bez Ŝadnego okrycia. 

-  Nie,  Marcie  -  odmówiłem.  -  I  tak  za  bardzo  kręcimy  się  w  kółko.  -  Udało  mi  się 

otworzyć drzwi. 

- Mam powody, Oliver. 

- O, nie wątpię. 

- Nie dałeś mi nawet cienia szansy. 

-  A  ty  nie  powiedziałaś  nawet  słowa  prawdy.  Wsiadłem  i  zatrzasnąłem  drzwi.  Marcie 

nadal  stała  w  miejscu,  kiedy  zapalałem  silnik.  Nieruchoma,  wpatrzona  we  mnie.  Mijając  ją 

powoli, opuściłem szybę. 

- Zadzwonisz do mnie? - spytała cicho. 

- Zapominasz - odparłem bez cienia ironii - Ŝe nie znam twojego numeru. Pomyśl o tym. 

Z tymi słowami zmieniłem biegi i wyrwałem z podwórza na drogę. 

background image

A teraz do Nowego Jorku, zapomnieć na zawsze o pannie Marcie Nash. 

 

background image

16. 

 

- Czego się pan przestraszył? 

Był  to  jedyny  komentarz,  na  jaki  zdobył  się  doktor  London,  kiedy  zdałem  mu  ze 

wszystkiego sprawę. 

- Wcale nie powiedziałem, Ŝe się przestraszyłem. 

- Ale uciekł pan. 

- Proszę posłuchać, przecieŜ to jasne jak słońce, Ŝe Marcie chce mnie usidlić. 

- To znaczy uwieść? 

Naprawdę był naiwny. 

- Chce mnie usidlić - wyjaśniłem, siląc się na cierpliwość - bo nazywam się Barrett i nie 

trzeba długo węszyć, Ŝeby dowiedzieć się, Ŝe pochodzę z nadzianej rodziny. 

Wreszcie wyrzuciłem to z siebie. Na sali rozpraw zapadła cisza. 

-  Sam  pan  w  to  nie  wierzy  -  przemówił  w  końcu  doktor  London.  Pewność,  z  jaką  to 

powiedział, zbiła mnie z tropu. 

- Chyba nie - zgodziłem się. 

Znowu chwila milczenia. 

- No, dobrze, pan tu jest lekarzem. To co takiego właściwie czułem? 

-  Jest  pan  tu  właśnie  po  to,  by  poprawić  komunikowanie  się  z  samym  sobą.  -  Spytał 

jeszcze raz: - Więc jak się pan czuł? 

- Byłem trochę bezradny. 

- A poza tym? 

- Lekko przestraszony. 

- Czym? 

Nie potrafiłem od razu odpowiedzieć. Prawdę mówiąc, nie mogłem wydusić tego z siebie 

na głos. Tak, bałem się. Ale nie tego, Ŝe powie mi: - Zgadza się, Ŝyję ze słynnym futbolistą, który 

ma doktorat z astrofizyki i który mnie podnieca. 

Nie. Myślę raczej, Ŝe bałem się usłyszeć coś w rodzaju: - Podobasz mi się, Oliver. 

Wstrząsnęłoby to mną o wiele bardziej. 

ZałóŜmy,  Ŝe  Marcie  rzeczywiście  coś  ukrywa.  Ale  przecieŜ  nie  jest  ani  Matą  Hari*,  ani 

dziwką  babilońską.  Jedyną  jej  wadą  było  w  gruncie  rzeczy  to,  Ŝe  nie  miała  jakiejś  oczywistej, 

background image

łatwej  do  wytknięcia  wady.  (Usiłowałem  ją  znaleźć!)  A  jej  kłamstwa,  cokolwiek  za  nimi  stało, 

wcale nie usprawiedliwiały oszustwa, którym sam się karmiłem. śe nie jestem... zaangaŜowany. 

W rzeczywistości chyba byłem. Raczej na pewno byłem. 

To  dlatego  wpadłem  w  panikę  i  uciekłem.  Obdarzając  kogoś  nawet  najsłabszym 

uczuciem, miałem wraŜenie, Ŝe zdradzam jedyną dziewczynę, którą kochałem. 

Lecz jak długo jeszcze mogłem Ŝyć w ten sposób, ciągle uwaŜając, Ŝeby ludzkie uczucia 

nie wymknęły  mi się spod kontroli!  Prawdę  mówiąc,  mój zamęt jeszcze bardziej się pogorszył. 

Zaczęły mnie teraz nękać dwa pytania. 

Pierwsze: Jak radzić sobie ze wspomnieniami o Jenny? 

Drugie: Jak odnaleźć Marcie Nash? 

 

*  Mata  Hari  -  tancerka  holenderska  z  początku  XX  stulecia.  Zasłynęła  jako  szpieg 

niemiecki  w  czasie  pierwszej  wojny  światowej.  Aresztowana  i  stracona  w  1917  roku  przez 

Francuzów. 

background image

17. 

 

- Barrett, ty pieprzony wariacie! 

- Uspokój się, Simpson! - odszczeknąłem, ruszając na niego gwałtownie, Ŝeby się uciszył. 

- O co chodzi, boisz się, Ŝe obudzę piłeczki do tenisa? - warknął. Był oburzony i nic nie 

rozumiał. 

Miał  do  tego  prawo.  Właśnie  minęła  szósta  rano.  Wyciągnąłem  go  ze  szpitala,  Ŝeby 

zagrać z nim w tenisa w klubie Gotham. 

- Ech, Barrett - jęknął Simpson, przebierając się z bieli szpitalnej w biel tenisową, którą 

mu dostarczyłem. - Wyjaśnij mi jeszcze raz, dlaczego to takie waŜne? 

- Zrób to dla mnie, Steve - prosiłem. - Potrzebuję partnera, któremu mogę zaufać. 

Nie rozumiał. Nie powiedziałem mu wszystkiego. 

- Słuchaj, kiedy tylko mogę się wyrwać, biegam z tobą. Nie mogę poświęcić Ŝycia, Ŝebyś 

ty mógł pogłębiać swój masochizm. Dlaczego, do cholery, o świcie? 

-  Proszę  cię  -  powtórzyłem.  Tak  Ŝarliwie,  Ŝe  wzbudziłem  chyba  jego  współczucie. 

Przynajmniej zamknął się. 

Wyszliśmy z szatni powolnym krokiem. On ociągał się ze zmęczenia, ja z wyrachowania. 

- Mamy kort numer sześć - oświadczył Steve. I ziewnął. 

- Wiem - powiedziałem. Kiedy szliśmy na miejsce, przyglądałem się badawczo graczom 

na kortach od pierwszego do piątego. śadnej znajomej twarzy. 

Odbijaliśmy piłki do ósmej rano, aŜ Simpson zaczął padać z nóg. Błagał mnie, Ŝeby juŜ 

skończyć. Ja teŜ nie byłem w najlepszej formie. 

- Grałeś jak baba - wysapał. - TeŜ musisz być przemęczony. 

- Tak, tak - rzuciłem na odczepnego. Ciekawe, gdzie ona była? MoŜe w Cleveland? 

- Steve, mam do ciebie ogromną prośbę. 

- Jaką? - spytał, rzucając mi podejrzliwe spojrzenie. 

- Zagrajmy jeszcze raz. Jutro. 

W moim błagalnym tonie słychać było palącą potrzebę. 

- Dobra. Ale nie o szóstej rano. 

- W tym właśnie rzecz - powiedziałem. - To musi być znów o szóstej rano! 

-  Nie,  cholera,  są  pewne  granice!  -  parsknął  Simpson.  I  walnął  w  szafkę  ze 

background image

zdenerwowania. 

- Proszę cię - nalegałem. A potem wyznałem: - Steve, tu chodzi o dziewczynę. 

Jego znuŜone oczy otworzyły się szerzej. 

- O dziewczynę? 

Skinąłem głową. Powiedziałem, Ŝe spotkałem ją tutaj, w klubie, i Ŝe nie wiem, jak inaczej 

ją odnaleźć. 

Simpsonowi  wyraźnie  ulŜyło,  gdy  usłyszał,  Ŝe  zainteresowałem  się  kimś.  Zgodził  się 

zagrać. Dopiero potem przyszło mu do głowy: - A co będzie, jeśli ona jutro teŜ nie przyjdzie? 

- Będziemy musieli próbować aŜ do skutku. 

Wzruszył  tylko  ramionami.  Prawdziwy  przyjaciel  -  nawet  jeśli  ledwo  trzyma  się  na 

nogach - nie zawiedzie w potrzebie. 

 

W  pracy  bez  przerwy  zadręczałem  Anitę.  Nawet  gdy  odchodziłem  od  biurka  tylko  na 

chwilę, Ŝeby załatwić naturalną potrzebę, wracałem czym prędzej, wołając od progu: 

- Dzwonił ktoś? 

A  kiedy  Anita  wychodziła  na  lunch,  zostawałem  na  miejscu  i  kazałem  sobie  przynieść 

kanapkę.  W  ten  sposób  mogłem  stale  czuwać  przy  telefonie  (nie  miałem  zaufania  do  tego 

nowego chłopaka w centrali) na wypadek, gdyby zadzwoniła Marcie. 

Tylko Ŝe nie zadzwoniła. 

W  środę  po  południu  musiałem  iść  do  sądu,  Ŝeby  złoŜyć  wniosek  w  sprawie  czynności 

przygotowawczych.  Zajęło  mi  to  całe  dwie  godziny.  Wróciłem  do  biura  jakiś  kwadrans  przed 

piątą. 

- Dzwonił ktoś, Anita? 

- Tak. 

- Kto...? 

- Twój lekarz. Będzie w domu po ósmej wieczorem. 

O co tu chodziło? CzyŜby London, z którym nie mogłem się zobaczyć tego dnia, uznał, Ŝe 

wpadam w depresję? 

- Co dokładnie miałaś mi przekazać? 

- Jezu, Oliver, przecieŜ ci mówię. Prosiła tylko... 

- Ona? 

background image

- Pozwól mi dokończyć, dobrze? Prosiła tylko, Ŝeby ci powiedzieć: „Doktor Stein będzie 

wieczorem w domu!” 

- Doktor Stein... - powtórzyłem, wyraźnie rozczarowany. Więc to Joanna. 

- A kogo się spodziewałeś, doktora Jonasa Salka*? - spytała Anita. 

Przemknęła  mi  błyskawiczna  myśl:  moŜe  potrzebowałem  przyjacielskiej  pogawędki  z 

kimś takim jak Joanna. Nie, to nie byłoby w porządku. Ona jest za bardzo... towarzyska dla mnie. 

- I nic więcej? - burknąłem. 

- Kilka notatek słuŜbowych. Mogę juŜ iść? 

- Tak, tak. 

Rzuciłem  się  do  biurka.  Łatwo  się  domyślić,  Ŝe  notatki  słuŜbowe  w  firmie  prawniczej 

dotyczą rozmaitych prowadzonych przez nią spraw. Ani słowa od Marcie. 

Dwa  dni  później  stary  Jonas  zaprosił  mnie  do  swojego  gabinetu  na  spotkanie.  Niech  to 

szlag. Obiecałem Anicie, Ŝe postawię jej lunch, jeśli będzie czuwać przy telefonie. Szef wezwał 

mnie - znów w porozumieniu z panem Marshem - Ŝeby porozmawiać o sprawie Harolda Baye’ a, 

który  zakładał  podsłuchy  dla  FBI  i  pewnego  dnia  zorientował  się,  Ŝe  sam  jest  podsłuchiwany. 

Tego  typu  spraw  było  coraz  więcej.  Harold  opowiadał  przeraŜające  rzeczy  o  inwigilowaniu 

niektórych pracowników Białego Domu. 

 

*  Jonas  Salk  -  lekarz  amerykański,  wynalazca  szczepionki  przeciwko  chorobie  Heine-

Medina. 

Oczywiście,  nie  śmierdział  groszem.  Ale  Jonas  uznał,  Ŝe  powinniśmy  wziąć  tę  sprawę, 

Ŝ

eby nadać jej publiczny rozgłos. 

Ledwo spotkanie się skończyło, pognałem z powrotem do swojego biura. 

- Dzwonił ktoś, Anita? 

-  Tak,  z  Waszyngtonu  -  odparła,  jakby  wciąŜ  była  pod  wraŜeniem  tego  telefonu.  - 

Dyrektor OEO*. 

- Och - powiedziałem bez wielkiego entuzjazmu. - Nikt więcej? 

- Czekasz na telefon od Jacqueline Onassis? 

- Słuchaj, Anita, nie wymądrzaj  się, dobrze? - odparłem oziębłym tonem. I wkroczyłem 

do swojego gabinetu. 

Po drodze usłyszałem, jak Anita mruczy pod nosem, szczerze zakłopotana: 

background image

- Co go ugryzło? 

 

Oczywiście,  nie  ograniczałem  się  do  biernego  czekania  na  telefon.  Co  rano  grałem  w 

tenisa.  Kiedy  biedny  Simpson  nie  mógł  przyjść,  brałem  lekcje  u  starego  Petiego  Clarka, 

zasłuŜonego weterana klubu. 

- Mówię ci, synu. Stary Petie wszystkich uczył. Stąd jedzie się naWimbledon. 

- Uczył pan kiedyś Marcie Nash? 

- Mówisz o tej ładnej dziewczynie... 

- Tak, właśnie. 

-..;która wygrała finał debla razem z tym rudym gościem w 1948? 

- NiewaŜne. To nic takiego, panie Petie. 

- Prawdę mówiąc, nie pamiętam juŜ, czy ją uczyłem. 

 

A  codziennie  po  południu  biegałem.  W  przeciwną  stronę  niŜ  wszyscy,  Ŝeby  lepiej 

przyjrzeć się twarzom. WciąŜ bez powodzenia. Czymkolwiek zajmowała się Marcie, musiało ją 

to wy* OEO, Office of Economic Opportunity - Biuro do spraw Ekonomicznych, agenda rządu 

federalnego. 

gnać z miasta na kilka ładnych dni. Ale nie zamierzałem się poddać. 

Choć  natychmiast  zapisałem  się  do  klubu  tenisowego  Gotham  (jedynym  warunkiem 

przyjęcia  są  pieniądze),  nie  chcieli  mi  tam  pomóc.  To  znaczy,  biuro  nie  chciało  udzielić  mi 

jakiejkolwiek informacji na temat moich kolegów i koleŜanek klubowych. 

- Nie macie listy członków? 

- Tylko do uŜytku wewnętrznego. Przykro mi, panie Barrett. 

Pod  wpływem  chwilowego  stresu  zastanowiłem  się,  czy  nie  poprosić  Harolda  Baye’a, 

Ŝ

eby  załoŜyć  im  podsłuch.  Ale  rozmyśliłem  się.  Niech  to  będzie  dowód,  w  jaką  popadłem 

desperację. 

RozwaŜałem nawet, w jaki sposób przeprowadzić kontrolę rachunków w restauracji „21”. 

Kiedy  bowiem  spytałem  Dmitriego,  z  kim  jadłem  obiad,  wykazał  się  niewytłumaczalnym 

zanikiem pamięci. 

Oczywiście,  pytałem  w  sieci  Binnendale.  Za  pomocą  podejrzanej  historii  o  ciotce  i 

spadku  dowiedziałem  się,  Ŝe  rzeczywiście  pracują  u  nich  trzy  osoby  o  nazwisku  Nash. 

background image

Sprawdziłem je osobiście. 

Najpierw  w  dziale  obuwia  damskiego  poznałem  Priscillę  Nash.  Była  to  przyjaźnie 

nastawiona kobieta, która przepracowała tam ponad czterdzieści lat. Nigdy nie wyszła za mąŜ. Jej 

jedyny  krewny,  wuj  Hank,  mieszkał  w  Georgii,  a  jej  jedynym  przyjacielem  był  kot  o  imieniu 

Agamemnon.  Zdobycie  tych  informacji  kosztowało  mnie  osiemdziesiąt  siedem  dolarów. 

Prowadząc  przyjacielską  pogawędkę  z  panną  Nash,  musiałem  kupić  buty,  na  prezent  dla  mojej 

siostry. (Kupiłem rozmiar Anity; ten prezent tylko pogłębił jej schizofrenię). 

Potem do szpanerskiego działu męskiego - Mr B. Na spotkanie z panną Elvy Nash. 

- Dzień dobry - zawołała Elvy z niezwykłą elegancją i wdziękiem. Była czarna i bardzo 

piękna. - W czym mogę panu pomóc? - spytała z uśmiechem. Właśnie, w czym? 

Panna  Elvy  Nash  przekonała  mnie,  Ŝe  bardzo  modne  jest  teraz  noszenie  koszuli  pod 

sweter. Zanim się zorientowałem, trzymałem w ręku sześć zestawów. Tymczasem kasa wybijała 

juŜ - aŜ trudno w to uwierzyć - ponad trzysta dolarów. 

-  Nie  opędzi  się  pan  teraz  od  kobiet.  Szałowy  wygląd  -  zapewniła  panna  Ełvy  Nash. 

Odszedłem, wyglądając szałowo. Lecz, niestety, wciąŜ wyglądałem teŜ za Marcie. 

Na szczęście dla mojego budŜetu trzecia osoba o nazwisku Nash, Rodney P., pracowała w 

dziale zakupów i od sześciu tygodni przebywała w Europie. 

- Do czego więc doszedłeś? - spytał Steve, który bohatersko towarzyszył mi w porannych 

meczach. 

- Do niczego - odparłem. 

 

Męczył mnie teŜ pewien powracający koszmar. 

Wci  ąŜ  przypominała  mi  się  od  nowa  ta  piekielna  kłótnia,  którą  mieliśmy  z  Jenny  na 

początku małŜeństwa. Chciała, Ŝebym spotkał się z ojcem albo przynajmniej pogodził się z nim 

przez  telefon.  WciąŜ  robi  mi  się  smutno,  gdy  przypomnę  sobie,  jak  na  nią  wtedy 

nawrzeszczałem. Wpadłem w szał. Jenny przeraziła się i uciekła nie wiadomo dokąd. Pognałem 

za nią i przetrząsnąłem do góry nogami całe Cambridge. Ale nie mogłem jej znaleźć. W końcu, 

sztywny ze strachu, wróciłem do domu i zobaczyłem ją na naszych schodach. 

To  właśnie  śniło  mi  się  po  nocach,  zjedna  małą  róŜnicą:  Jenny  nie  wracała  na  samym 

końcu. 

Za  kaŜdym  razem  szukałem  jej  jak  szalony.  I  wracałem  z  przeraŜeniem  do  domu.  Ale 

background image

Jenny nie było tam nigdy. 

Co miał znaczyć ten sen? 

ś

e jestem przeraŜony utratą Jenny? 

ś

e chciałem (!) stracić Jenny? 

Doktor London zgłosił własną propozycję - czyŜ nie szukałem ostatnio innej kobiety, po 

innym wybuchu gniewu? 

Tak. Szukałem Marcie Nash. 

Ale co Marcie moŜe mieć wspólnego z Jenny? 

Oczywiście, Ŝe nic. 

background image

18. 

 

Trzy  tygodnie  później  dałem  za  wygraną.  Uznałem,  Ŝe  Marcie  o  nieznanym  nazwisku 

nigdy  nie  zadzwoni.  Czy  moŜna  mieć  do  niej  o  to  pretensje?  Tymczasem  byłem  bliski 

wycieńczenia z powodu wzmoŜonej aktywności sportowej. Poranny tenis, bieganie, nie mówiąc 

juŜ o godzinach spędzonych na bębnieniu palcami w oczekiwaniu na telefon. Rzecz jasna, praca 

szła mi opornie - jeśli w ogóle się do niej zabierałem. Wszystko się rozsypywało. Oprócz mojej 

psychiki, która i tak nie mogła juŜ być w gorszym stanie. Postanowiłem połoŜyć temu kres. Gdy 

więc  minęły  trzy  tygodnie  od  pamiętnej  masakry  pod  Mechant  Loup,  powiedziałem  sobie: 

Wystarczy,  sprawa  zamknięta.  Jutro  wracam  do  normalnego  Ŝycia.  A  dla  uczczenia  tego 

wielkiego święta postanowiłem wziąć wolne popołudnie. 

-  Oliver,  gdzie  cię  znaleźć,  jeśli  ktoś  cię  będzie  szukał?  -  spytała  Anita,  równieŜ  bliska 

załamania z powodu mojego nieustannego, dziwacznego dopytywania się o telefon, który nigdy 

nie dzwonił. 

- Nikt mnie nie szuka! - odparłem i wyszedłem z biura. 

 

Koniec  z  halucynacjami,  przyrzekałem  sobie,  idąc  przez  miasto.  Dość  ciągłego 

zauwaŜania  Marcie  na  ulicach.  Oczywiście,  za  kaŜdym  razem  okazywało  się,  Ŝe  to  jakaś 

nieznajoma, szczupła blondynka. Kiedyś nawet zauwaŜyłem ją z rakietą. Rzuciłem się w pogoń 

(byłem  przecieŜ  w  świetnej  formie),  ale  czekało  mnie  kolejne  rozczarowanie.  Jeszcze  jedna 

wykapana Marcie. W Nowym Jorku roiło się od jej sobowtórów. 

Kiedy  numery  ulic  doszły  do  pięćdziesiątki,  postanowiłem,  Ŝe  przejdę  obok  domu 

towarowego Binnendale dokładnie tak samo jak trzy tygodnie wcześniej, zanim zaczęła się moja 

gorączka.  Bez  emocji,  pogrąŜony  w  waŜkich  rozmyślaniach  o  precedensach  prawniczych  lub  o 

tym, co zjeść na obiad. Dość kosztownych poszukiwań, dość kręcenia się po róŜnych piętrach w 

nadziei,  Ŝe  spotkam  Marcie  w  dziale  ze  sprzętem  tenisowym  albo  z  seksowną  bielizną.  Tym 

razem tylko rzucę okiem na wystawę i pójdę dalej. 

Ale, ale! Od  mojej ostatniej wizyty  (czyli od wczoraj) sporo się tu  zmieniło! Zwłaszcza 

jedna  nowa  dekoracja  przyciągała  uwagę:  NOWOŚĆ!  PROSTO  Z  WŁOCH  -  NAJNOWSZE 

PROJEKTY EMILIO ASCARELLEGO. 

A  na  zgrabnych  ramionach  manekina  o  wyglądzie  absolwenta  Yale  wisiał  kaszmirowy 

background image

sweter.  Czarny.  Z  wyhaftowanym  logo  Alfa  Romeo.  Jednak  twierdzenie,  Ŝe  ta  szykowna  część 

garderoby właśnie nadeszła prosto z  Włoch, było fałszywe. Mógłbym je w kaŜdej chwili obalić 

za  pomocą  swojego  ciała.  Przypadkiem  (a  moŜe  wcale  nieprzypadkowo)  właśnie  miałem  ten 

sweter na sobie. A dostałem go kilka tygodni temu. Dokładnie mówiąc, trzy tygodnie temu. 

Wreszcie  jakaś  konkretna  poszlaka!  Ten,  kto  zajmuje  się  importem,  musiał  juŜ  dawno 

sprzedać  lub  podarować  sweter  Marcie.  MoŜe  teraz  powinienem  przypuścić  szturm  na  jej 

cytadelę, bogato odziany w materiał dowodowy, i wydobyć z niej wszystkie odpowiedzi. 

Wolnego,  Oliver!  Powiedziałeś,  Ŝe  juŜ  po  wszystkim,  więc  niech  tak  będzie.  Sprawa 

kaszmirowego swetra jest zamknięta, do cholery. 

 

Wkrótce potem przeglądałem w domu swój bogaty zestaw ubiorów sportowych, z myślą, 

Ŝ

e  chyba  pójdę  pobiegać  do  parku.  Znalazłem  trzy  lub  cztery  względnie  czyste  skarpetki  i 

zastanawiałem się, które wybrać, kiedy zadzwonił telefon. 

Niech dzwoni. Mam waŜniejsze rzeczy na głowie. 

Dzwonienie nie ustawało. Pewnie Anita w sprawie jakichś bzdur z Waszyngtonu. 

Podniosłem z wściekłością słuchawkę. 

- Barretta nie ma w domu! - warknąłem. 

- O, czyŜby był ze swoimi klientami w kosmosie? Marcie. 

- Aaa... - odparłem elokwentnie. 

- Co porabiasz, Oliver? - spytała. Całkiem łagodnie. 

- Właśnie miałem pobiegać w Central Park - odpowiedziałem. 

-  Szkoda.  Poszłabym  z  tobą.  Ale  biegałam  rano.  Tłumaczyło  to,  dlaczego  ostatnio  nie 

mogłem jej tam spotkać popołudniu. 

- Ach - powiedziałem. I dodałem zaraz: - To szkoda. 

-  Dzwoniłam  do  twojego  biura,  Ŝeby  spytać,  czy  jadłeś  juŜ  lunch.  Ale  skoro  idziesz 

pobiegać... 

- Nie, nie - zareagowałem natychmiast. - Właściwie jestem trochę głodny. 

Chwila ciszy. 

- To dobrze - powiedziała. 

- Gdzie się spotkamy? - spytałem. 

- MoŜe przyjedziesz po mnie? Co takiego?! 

background image

- Gdzie jesteś, Marcie? 

- W Binnendale. Biura na samej górze. Spytaj tylko o... 

- Dobra. O której? 

- Nie śpiesz się. Jak ci pasuje. Będę czekać. 

- Dobra. 

Odwiesiliśmy jednocześnie słuchawki. 

Dylemat: Pędzić natychmiast? Czy moŜe najpierw ogolić się i wziąć prysznic? 

Rozwiązanie kompromisowe - dokonać ablucji, a dla nadrobienia straconego czasu wziąć 

taksówkę. 

Po piętnastu minutach byłem z powrotem w domu towarowym Binnendale. 

Chciałem pognać schodami, ale pomyślałem, Ŝe nie wypadnie to najlepiej, jeśli zjawię się 

w drzwiach poŜarowych. Pojechałem więc windą. Na samą górę. 

Na  ostatnim  piętrze  moim  oczom  ukazał  się  prawdziwy  raj.  Dywany  jak  połacie 

dziewiczych plaŜ, miękkie niczym piasek. Na wydmie siedziała sekretarka. Za nią rozciągała się 

Ameryka. 

To  znaczy  mapa  Stanów  Zjednoczonych,  z  małym  chorągiewkami  oznaczającymi 

terytoria podbite przez sieć Binnendale. 

- Czym mogę panu słuŜyć? - spytała sekretarka. 

- Aa... tak. Nazywam się Barrett... 

- Wiem. Pan szuka Marcie - odparła. 

- Aa... zgadza się. 

-  Proszę  pójść  tym  korytarzem  –  wskazała  prosto.  MoŜna  powiedzieć,  Ŝe  jest  pan  na 

właściwym szlaku. 

Ruszyłem  szybko  korytarzem,  lecz  po  chwili  przyszło  mi  do  głowy,  Ŝe  powinienem 

zwolnić.  Idź,  nie  biegnij.  Powoli,  bez  pośpiechu.  (Szkoda  tylko,  Ŝe  nie  mogłem  zwolnić  pracy 

serca). 

Wymoszczony  miękko  korytarz  przypominał  kokon.  Dokąd  on  prowadzi?  W  kaŜdym 

razie otoczenie sprawiało dość przyjazne wraŜenie. 

Najpierw minąłem gabinet Williama Ashwortha (dyrektor handlowy). 

Potem gabinet Arnolda H. Sundela (skarbnik). 

Potem gabinet Stephena Nicholsa, Jr. (wiceprezes). 

background image

Na samym końcu wszedłem do przestronnego holu. Przede mną siedziały dwie sekretarki. 

Za nimi stały otworem wielkie drzwi. 

Byłem na miejscu. 

Zatrzymałem się. 

Marcie spojrzała na mnie, a ja na nią. Nie przychodziło mi do głowy nic stosownego. 

- Wejdź - powiedziała. (Naprawdę naleŜała się jej nagroda za opanowanie). 

Wszedłem za nią. Gabinet był wielki i elegancki. 

Siedziała w nim sama. 

Dopiero wtedy doceniłem jej samotność. 

W końcu odezwała się: 

- Paskudne były te trzy tygodnie. 

- Nie pod względem handlowym - odparłem. - Spłukałem się do cna, przychodząc tu na 

zakupy, Ŝeby cię znaleźć. 

Marcie uśmiechnęła się lekko. 

- Wiesz - szukałem usprawiedliwienia - chyba byłem trochę zbyt porywczy. 

- Mam w tym swój udział - odparła. - Byłam trochę zbyt tajemnicza. 

Lecz teraz tajemnica była juŜ rozwiązana. 

-  Więc  to  niezupełnie  prawda,  Ŝe  pracujesz  dla  Binnendale  -  stwierdziłem.  -  Raczej 

odwrotnie. 

Skinęła głową. Prawie z zaŜenowaniem. 

- Powinnam powiedzieć ci wcześniej - uznała Marcie. 

- W porządku. Teraz rozumiem. - Poczuła chyba ogromną ulgę. 

-  Nawet  sobie  nie  wyobraŜasz,  Marcie,  jak  dobrze  rozumiem  to  uczucie.  Kiedy 

człowiekjest bogaty, ciągle kusi go, Ŝeby zadać sobie pytanie: „Lubią mnie czy moją forsę?” O to 

chodzi? 

Spojrzałem na nią. 

- Coś w tym rodzaju - odpowiedziała. 

Chciałem  powiedzieć  więcej.  Na  przykład:  -  Słuchaj,  jesteś  naprawdę  piękna.  I 

inteligentna. Masz tysiące zalet, na które lecą wszyscy faceci. 

Ale nie potrafiłem. Jeszcze nie. 

Ktoś z nas musiał wreszcie zdobyć się najakiś ruch. Wypadło na mnie. 

background image

- Idziemy stąd - zdecydowałem. 

Skinęła głową, wyszperała z górnej szuflady biurka jakiś klucz i rzuciła go mnie. 

- Wóz mam na dole - powiedziała. 

- Czy to znaczy, Ŝe dasz mi poprowadzić? - spytałem mile zaskoczony. Uśmiechnęła się i 

skinęła głową. 

- Tylko, proszę, ostroŜnie, OHver. Moja maszyna jest tak samo delikatna jak twoja. 

background image

19. 

 

Chyba  czytałem  coś  na  ten  temat  kilka  lat  temu.  Nagła  śmierć  ojca  załoŜyciela  Waltera 

Binnendale’a.  Wielkie  królestwo  o  jedenastu  miastach  przekazane  w  spadku  córce,  która  była 

wtedy śmiesznie młoda. 

Pewnego  razu  był  sobie  teŜ  starszy  brat.  Ale  jak  pamiętają  kibice  wyścigów 

samochodowych,  w  roku  1965  „Bin”  Binnendale  wypadł  z  toru  w  Zandvoort  i  rozbił  się  kilka 

sekund  po  tym,  jak  objął  prowadzenie,  wyprzedzając  Boissiera.  I  tak  Marcie  stała  się  jedyną 

spadkobierczynią. Dobrze poinformowana prasa pisała, Ŝe dziewczynka wkrótce sprzeda sklepy i 

będzie  prowadzić  Ŝycie  godne  wielkiej  dziedziczki.  Zamiast  tego  dwudziestoczterolatka 

zasmakowała w wielkim biznesie i przejęła pałeczkę po tatusiu. 

Eksperci podśmiewali się. Z nią w roli prezesa interes szybko popadnie w ruinę. Ajednak 

wcale nie stało się to tak szybko. Dwa lata później sieć zaczęła prowadzić ekspansję na zachód. I 

znów  zawodowcy  uznali  to  za  kolejny  młodzieńczy  kaprys.  Kiedy  w  Los  Angeles  powstał 

siedemnasty oddział, kapitał firmy był juŜ dwukrotnie wyŜszy. MoŜe to tylko łut szczęścia, ale ci, 

którzy teraz się nim cieszą, kiedyś śmiali się Marcie w twarz. 

Od czasu do czasu napotykałem róŜne wzmianki o finansowym rozwoju sieci Binnendale. 

Jeśli w ogóle wspominano o pani prezes, to nigdy na czołowym miejscu.  W gazetach nigdy nie 

było  jej  zdjęć.  W  dziale  „Biznes”  nigdy  nie  opiewano  jej  triumfów.  A  na  stronie  „Ludzie”  nie 

rozpisywano się o historii jej małŜeństw. śadna gazeta nie odnotowała jej rozwodu. Utrzymanie 

takiej anonimowości jest wręcz niemoŜliwe dla człowieka, który naleŜy do najbogatszych ludzi w 

Ameryce.  Zwłaszcza  jeśli  jest  piękną  blondynką.  Wcale  mnie  więc  nie  zdziwiło,  gdy 

dowiedziałem się, Ŝe Marcie wynajmuje specjalną agencję, która trzyma od niej prasę z daleka. 

Wszystkich  tych  informacji  wysłuchałem,  prowadząc  jej  białego  mercedesa  po  Merritt 

Parkway  na  północ.  Najpierw  zadzwoniłem  z  jej  telefonu,  Ŝeby  odwołać  wizytę  u  doktora 

Londona. Potem ona zadzwoniła do swojego biura i powiedziała: 

- Wypieprzcie mój rozkład dnia. - (Dokładnie tymi słowami). A potem wyrwałem sznur z 

gniazdka. 

Marcie  uśmiechnęła  się  dobrodusznie,  kiedy  z  rozmysłem  zniszczyłem  jej  prywatną 

własność. 

- Z jakiegoś nie znanego mi powodu lubię cię, Oliver. Choć jesteś nieznośnie porywczy. 

background image

-  Ty  teŜ  nie  jesteś  zbyt  znośna  -  odparłem.  -  Pomyśl,  ile  zaoszczędziłabyś  mi  rozterek, 

mówiąc od razu prosto z mostu: „Nazywam się Binnendale”. Powiedziałbym wtedy: „No to co? 

Bardziej ciekawi mnie twój tyłek”. 

Błysk w jej oku zdradził, Ŝe wierzy mi. 

- Wiem, Ŝe trochę przesadzam. Ale pamiętaj, Ŝe raz juŜ się sparzyłam. 

- Co właściwie zrobił twój mąŜ? 

- Mnie? Innym kobietom? Spytaj dokładniej. 

- No, na przykład, co on teraz robi? 

- Nic. 

- Nic? 

- Powiedzmy, Ŝe jest bardzo dobrze... „urządzony”. 

Jej  głos  zmienił  się  dziwnie.  Nie  mogła  chyba  mieć  na  myśli  tego,  co  przyszło  mi  do 

głowy. 

- Marcie, chyba nie sugerujesz, Ŝe musiałaś mu... zapłacić? 

-  Nie  -  powiedziała.  -  Nic  nie  sugeruję.  Stwierdzam  fakt.  Jest  teraz  zamoŜnym 

rozwodnikiem. 

Zamurowało  mnie.  Dlaczego  Marcie  dała  się  tak  wykiwać?  Nie  spytałem.  Sama  chciała 

mi o tym powiedzieć. 

- Widzisz - zaczęła - kończyłam wtedy college i zastanawiałam się, co ze sobą zrobić w 

Ŝ

yciu. I nagle, proszę bardzo! Pojawia się ten silny, strasznie przystojny facet... 

Mogłaby tak nie podkreślać jego przystojności! 

- ...i mówi mi wszystko to, co chciałam usłyszeć. 

Urwała na chwilę. 

- Byłam dzieciakiem - stwierdziła. - Beznadziejnie się zakochałam. 

- I co potem? 

-  CóŜ,  ojciec  wciąŜ  miał  nadzieję,  Ŝe  Bin  zdejmie  swój  kask  i  zajmie  się  interesami.  A 

mój brat, rzecz jasna, tylko dodawał gazu w przeciwnym kierunku.  Więc kiedy zjawiłam się ze 

swoim przystojniakiem, ojciec był wniebowzięty. Uznał Mikę’ a za Jezusa Chrystusa i Einsteina 

w  jednej  osobie,  tylko  z  modniejszą  fryzurą.  Zresztą  ja  sama,  gdybym  nawet  chciała,  nie 

potrafiłabym  znaleźć  Ŝadnej  skazy  w  doskonałości  Michaela.  W  kaŜdym  razie  mój  ojciec 

ubóstwiał  mnie  za  to,  Ŝe  znalazłam  mu  takiego  drugiego  syna.  Bałam  się,  Ŝe  na  ślubie  to  on 

background image

powie za mnie „tak”. 

- A co na to Bin? 

- Och, to była nienawiść od pierwszego spojrzenia. Nie znosili się nawzajem. Bin ciągle 

mi powtarzał, Ŝe Michael to „barakuda w garniturze od J. Pressa”. 

- Co, jak podejrzewam, okazało się prawdą? 

- No, to moŜe trochę niesprawiedliwe określenie. Wobec b araku d. 

Najwyraźniej  nie  pierwszy  raz  próbowała  tych  gorzkich  Ŝartów.  I  nie  udało  się  jej 

wywołać powszechnej wesołości. 

- Ale dlaczego się w końcu rozstaliście? 

- Michael mnie nie chciał. 

Marcie starała się mówić obojętnym głosem. 

- A dokładniej? 

- Chyba zdał sobie sprawę, Ŝe chociaŜ Walter go lubił, to i tak Bin któregoś dnia zostanie 

jego szefem. A poniewaŜ nie nadawał się na drugie skrzypce, po prostu się poddał. 

- Jaka szkoda! - rzuciłem z przekąsem. 

- Tak. Gdyby tylko poczekał pięć miesięcy... 

Jej opowiadanie urwało  się w tym  miejscu. Bez  słowa komentarza. Nawet bez wysłania 

Michaela Nasha do wszystkich diabłów. 

Nie miałem pojęcia, co powiedzieć. (MoŜe coś w rodzaju: - Kurczę, przykro mi, Ŝe cię tak 

wykiwano). Po prostu jechałem dalej. Słuchaliśmy kasety z Joan Baez. 

Naraz przyszło mi coś do głowy. 

- Marcie, właściwie skąd wiesz, Ŝe ja okaŜę się inny? 

- Nie wiem. Po prostu mam taką nadzieję. 

Dotknęła  mojego  ramienia,  sprawiając,  Ŝe  po  krzyŜu  przebiegł  mi  bardzo  przyjemny 

dreszczyk.  A  więc  od  spraw  czysto  duchowych  przechodzimy  dalej.  Dobra,  czas  się  całkiem 

odsłonić! 

- Marcie, zastanawiałaś się kiedyś nad moim nazwiskiem? 

- Nie. A powinnam? - I wtedy doznała olśnienia. 

- Barrett... Bank Inwestycyjny? Fabryki? To firma twojej rodziny? 

-  Dalekiego  krewnego  -  powiedziałem.  -  Mojego  ojca.  Przez  chwilę  jechaliśmy  w 

milczeniu. Potem szepnęła cicho: 

background image

- Nie wiedziałam. 

Muszę przyznać, Ŝe sprawiło mi to przyjemność. 

 

Jechaliśmy wciąŜ naprzód, w aksamitną ciemność Nowej Anglii. 

Nie  dlatego,  Ŝe  chciałem  odwlec  tę  chwilę.  Po  prostu  szukałem  naprawdę  wyjątkowego 

miejsca. 

- Przydałoby się ognisko, Marcie. 

- Tak, Oliver. 

W  poszukiwaniu  odpowiedniego  otoczenia  dotarliśmy  aŜ  do  stanu  Vermont,  do  Chaty 

Wuja  Abnera.  Na  małym  jeziorze  o  nazwie  Kenawaukee.  Szesnaście  pięćdziesiąt  za  jedną  noc. 

Drewno  na  opał  wliczone  w  cenę.  NajbliŜsza  restauracja  -  przydroŜny  bar  o  nazwie  Howard 

Johnson’s. 

Zanim więc zaczęliśmy się przytulać przy kominku, zabrałem Marcie na wystawny obiad 

do lokalu HoJo. 

 

Przy obiedzie wymieniliśmy wspomnienia z dzieciństwa. 

Najpierw  ja  zanudzałem  ją  swoim  pełnym  podziwu  i  współzawodnictwa  stosunkiem  do 

ojca.  Potem  ona  dokończyła  drugą  zwrotkę  tej  śpiewki.  Wszystko,  co  kiedykolwiek  zrobiła  w 

Ŝ

yciu, było zawsze albo wyzwaniem, albo przesłaniem dla jej własnego Wielkiego Taty. 

- Słowo daję, dopiero kiedy zginął mój brat, Walter zaczął mnie naprawdę zauwaŜać. 

Przypominaliśmy  parę  aktorów,  którzy  analizują  swoją  grę  w  róŜnych  przedstawieniach 

Hamleta. Zdziwiło mnie tylko, Ŝe Marcie wcale nie grała Ofelii. Tak samo jak ja występowała w 

roli  Smętnego  Księcia.  Zawsze  sądziłem,  Ŝe  kobiety  rywalizują  przede  wszystkim  ze  swoimi 

matkami. A propos - o mamusi nie wspomniała ani razu. 

- Miałaś matkę? - dopytywałem się. 

- Tak - odpowiedziała. Bez emocji. 

- śyje jeszcze? - pytałem dalej. Skinęła głową. 

-  Rozwiedli  się  z  Walterem  w  1956.  Nie  prosiła  nikogo  o  opiekę.  Wyszła  za  jakiegoś 

architekta z San Diego. 

- Widujesz się z nią? 

- Była na moim ślubie. 

background image

Uśmieszek Marcie nie przekonał mnie, Ŝe jest jej to obojętne. 

- Przepraszam, Ŝe spytałem. 

- I tak bym ci powiedziała - odparła. - Teraz twoja kolej. 

- Na co? 

- Opowiedz mi coś strasznego ze swojej przeszłości. Pomyślałem chwilę i wyznałem: 

- Byłem zaŜartym hokeistą. 

- Naprawdę? - zapaliła się Marcie. 

- Aha. 

- Opowiadaj, Oliver. 

Naprawdę ją to interesowało. Minęło pół godziny, aona wciąŜ chciała słuchać o hokeju. 

Lecz wtedy zamknąłem jej delikatnie usta ręką. 

- Jutro, Marcie. 

Kiedy płaciłem rachunek, oświadczyła: 

- Wiesz, OHver, to był najlepszy obiad w moim Ŝyciu. 

Coś mi podpowiadało, Ŝe nie miała na myśli klusek ani deseru. 

Chwilę później wracaliśmy do Wuja Abnera, trzymając się za ręce. 

Rozpaliliśmy ognisko. 

I ośmielaliśmy się nawzajem, gdy brakło nam odwagi. 

Jeszcze później tego wieczoru robiliśmy inne, przyjemne rzeczy, juŜ bez skrępowania. 

A potem zasnęliśmy przytuleni do siebie. 

 

Marcie zbudziła się o świcie. Byłem juŜ na zewnątrz, siedziałem nad jeziorem i patrzyłem 

na  wschód  słońca.  Usiadła  obok  mnie,  owinięta  płaszczem,  z  rozczochranymi  włosami,  i 

szepnęła (choć w promieniu kilku mil nie było nikogo): 

- Jak się czujesz? 

-  W  porządku  -  odparłem,  szukając  jej  dłoni.  Wiedziałem  jednak,  Ŝe  moje  oczy  i  głos 

zdradzają lekki smutek. 

- Jesteś... niespokojny, Oliver? Skinąłem głową na znak, Ŝe coś w tym rodzaju. 

- Dlatego, Ŝe myślałeś o... Jenny? 

- Nie - powiedziałem i spojrzałem w stronę jeziora. - Dlatego, Ŝe nie myślałem. 

background image

A  potem,  porzucając  zwyczaj  porozumiewania  się  słowami,  wstaliśmy  i  wróciliśmy  do 

baru Howard Johnson’s na obfite śniadanie. 

 

background image

20. 

 

- Co pan czuje? 

- Jezu, to chyba widać! 

Szczerzyłem zęby jak idiota. Jakie jeszcze objawy mogą potwierdzić diagnozę, Ŝe jestem 

szczęśliwy - mam wywijać piruety po jego gabinecie? 

-  Trudno  to  nazwać  językiem  medycyny.  Pańska  dyscyplina,  zdaje  się,  nie  ma 

odpowiedniego terminu na określenie radości. 

Doktor London wciąŜ milczał. Mógłby przynajmniej powiedzieć: - Moje gratulacje. 

- Panie, doktorze, czuję się jak flaga amerykańska czwartego lipca. 

Wiedziałem,  Ŝe  sypię  banałami.  Ale  byłem  tak  rozanielony,  Ŝe  aŜ  paliłem  się  do 

rozmowy. No, moŜe niezupełnie do rozmowy - chciałem po prostu krzyczeć z radości. Po długich 

miesiącach odrętwienia wreszcie zaczynałem chłonąć Ŝycie jak normalny człowiek. Jak ująć to w 

słowa zrozumiałe dla psychiatry? 

-  Wie  pan,  my  się  naprawdę  lubimy.  Coś  się  z  tego  wykluwa.  Krew  znów  mi  krąŜy  w 

Ŝ

yłach. 

- To są ogólniki - odezwał się doktor London. 

- To są fakty - upierałem się. - Nie pojmuje pan, Ŝe jest mi dobrze? 

Chwila milczenia. Jak to moŜliwe, Ŝe tak dobrze rozumiał moje poprzednie cierpienia, a 

teraz był całkiem ślepy na moją euforię? Spojrzałem mu w oczy, domagając się odpowiedzi. 

A on powiedział tylko: 

- Jutro o piątej. 

Zerwałem się na równe nogi i wyniosłem z gabinetu. 

 

Wyjechaliśmy z Vermont za kwadrans ósma. Zatrzymaliśmy się dwa razy, Ŝeby napić się 

kawy,  pocałować  i  nabrać  benzyny.  O  wpół  do  dwunastej  byliśmy  przed  jej  barokową  fortecą 

mieszkalną.  Odźwierny  zajął  się  samochodem,  aja  chwyciłem  jej  rękę  i  przysunąłem  ją  w 

przyjemną bliskość swojego ciała. 

- Ludzie patrzą! - zaprotestowała. Ale niezbyt ostro. 

Jesteśmy  w  Nowym  Jorku.  Tutaj  kaŜdy  ma  to  gdzieś.  Pocałowaliśmy  się.  I  tak  jak 

przewidywałem, nikt się tym nie przejął. Oprócz nas. 

background image

- Spotkajmy się w przerwie na lunch - zaproponowałem. 

- JuŜ jest czas na lunch. 

- Świetnie. Przyjechaliśmy w samą porę. 

- Muszę iść do pracy - powiedziała Marcie. 

- To da się załatwić, znam twojego szefa. 

-  Ale  ty  teŜ  masz  obowiązki.  Kto  pilnował  przestrzegania  swobód  obywatelskich,  kiedy 

nie było cię w mieście? 

Nieźle. Ale tak łatwo się nie poddam. 

- Marcie, właśnie egzekwuję swoje podstawowe prawo do szukania szczęścia. 

- Musisz to robić na ulicy? 

- Pójdziemy na górę i... napijemy się gorącej czekolady. 

- Panie Barrett, idź pan, cholera, do swojego biura, zrób sobie jakiś proces, a potem wróć 

tu na obiad. 

- O której? - dopytywałem się niecierpliwie. 

- Jak przyjdzie czas - powiedziała, ruszając do środka. Ale wciąŜ trzymałem jej rękę. 

- JuŜ jestem głodny. 

- Będziesz musiał poczekać do dziewiątej. 

- Wpół do ósmej - rzuciłem. 

- Wpół do dziewiątej - odparowała. 

- Siódma - nie poddawałem się. 

- Ósma wieczorem i kropka. 

- Targujesz się bez litości - odparłem pogodzony z losem. 

-  Jestem  bezlitosną  dziwką  -  powiedziała.  Potem  uśmiechnęła  się  i  pomknęła  przez 

Ŝ

elazną bramę swojego ogromnego zamku. 

 

Jadąc  windą  do  biura,  zacząłem  ziewać.  Niewiele  spaliśmy  w  nocy  i  dopiero  teraz 

zacząłem  to  odczuwać.  Wyglądałem  teŜ  jak  kawał  nieszczęścia.  Kiedy  zatrzymaliśmy  się  po 

drodze  na  kawę.  kupiłem  tandetną  maszynkę  i  usiłowałem  się  ogolić.  Koszuli  nie  moŜna  było 

jednak kupić w automacie. W rezultacie wyglądałem tak, jakbym robił to, co robiłem. 

- O, pan Romeo! - zawołała Anita. Kto, u diabła, jej powiedział? 

- No co, przecieŜ masz napisane na swetrze: „Alfa Romeo”. 

background image

To  musi  być  twoje  nazwisko.  PrzecieŜ  nie  moŜesz  nazywać  się  Barrett.  Ten  zawsze 

przychodzi do pracy o świcie. 

- Zaspałem - mruknąłem, szukając schronienia w swoim gabinecie. 

- Oliver, przygotuj się na szok. Zatrzymałem się. 

- Co się stało? 

- Ludzie-kwiaty zaczęli atakować. 

- Kogo? 

- Nic nie czujesz? 

Wszedłem  do  pomieszczenia,  które  było  kiedyś  moim  gabinetem,  a  teraz  przypominało 

wielką  wystawę  botaniczną.  Morze  wzburzonej  flory.  Nawet  moje  biurko  zmieniło  się  w... 

grządkę róŜ. 

- Ktoś cię kocha - podsumowała Anita, rozkoszując się zapachem przy drzwiach. 

- Była jakaś kartka? - spytałem nerwowo, bojąc się, Ŝe juŜ ją przeczytała. 

- Tam, na róŜach, to znaczy, na twoim biurku. Sięgnąłem po kartkę. Chwała Bogu, była w 

zaklejonej kopercie z dopiskiem „Poufne”. 

- Bardzo gruby papier - powiedziała Anita. - Nic nie mogłam przeczytać pod światło. 

- MoŜesz iść na lunch - powiedziałem, częstując ją niskokalorycznym uśmiechem. 

-  Co  się  stało,  Oliver?  -  spytała,  przyglądając  się  mi  badawczo.  (Moja  wymięta  koszula 

była jedyną widoczną wskazówką. Sprawdziłem to). 

- Co masz na myśli, Anita? 

-  Zupełnie  zapomniałeś  zapytać  mnie,  czy  ktoś  dzwonił.  Jeszcze  raz  powiedziałem  jej, 

Ŝ

eby  poszła  sobie  i  pośmiała  się  ze  mnie  do  woli  podczas  lunchu.  I  powiesiłem  na  drzwiach 

kartonik z napisem: „Nie przeszkadzać”. 

- Gdzie widziałeś, Ŝeby ktoś to robił? Tu nie jest motel. - Wyszła, trzaskając drzwiami. 

W pośpiechu prawie rozszarpałem kopertę na strzępy. Wiadomość brzmiała: 

 

Nie wiedziałam, jakie lubisz najbardziej, a nie chciałam cię rozczarować. 

Całuję, M. 

 

Uśmiechnąłem się i chwyciłem za telefon. 

 

background image

- Jest na konferencji. Czy mogę wiedzieć, kto mówi? 

-  Jej  wuj  Abner  -  powiedziałem,  starając  się  przybrać  dobroduszny  ton.  Chwila  ciszy, 

kliknięcie, a potem nagle głos prezesa: 

- Słucham. 

Głos Marcie brzmiał bardzo szorstko. 

- Coś taka opryskliwa? 

-  Mam  spotkanie  z  dyrektorami,  z  Zachodniego  WybrzeŜa.  Ach,  sama  śmietanka! 

Pierwsza liga! A ona odgrywała przed nimi Lodowatą Damę. 

- Zadzwonię do ciebie później - powiedziała  Marcie, najwyraźniej starając się utrzymać 

swój wizerunek zimnego szefa. 

-  Chciałem  tylko  powiedzieć  -  dodałem  szybko  -  Ŝe  kwiaty  były  wspaniałym 

dopełnieniem... 

- To dobrze - ucięła. - Zadzwonię do ciebie... 

- I jeszcze jedno. Masz taki fantastyczny tyłek, Ŝe... 

Nagłe kliknięcie. OdłoŜyła słuchawkę, dziwka! 

Coś zakłuło mnie w sercu i zapadłem w senne odrętwienie. 

 

- Nie Ŝyje? 

Powoli na horyzoncie mojej świadomości zaczęło majaczyć coraz więcej słów. Słyszałem 

chyba  głos  Barry’ego  Pollacka,  świeŜo  upieczonego  prawnika,  który  niedawno  dołączył  do 

naszej firmy. 

- Dziś rano wyglądał tak zdrowo. 

A to pewnie Anita, kandydująca do Oskara za rolę zrozpaczonej krewnej. 

- Skąd on się wziął na biurku? - pytał Barry. 

Usiadłem. Chryste, zasnąłem na swojej grządce róŜ! 

- Czołem - ziewnąłem, udając, Ŝe zawsze ucinam sobie drzemkę na biurku. - Następnym 

razem zapukajcie, dobra? 

- Pukaliśmy - zaprzeczył nerwowo Barry - wiele razy. Dopiero potem otworzyliśmy, Ŝeby 

sprawdzić, czy nic ci... no wiesz... czy wszystko w porządku. 

- Czuję się świetnie - odparłem, strącając nonszalancko płatki róŜ z koszuli. 

- Zrobię ci kawę - oŜywiła się Anita. 

background image

- No, co tam, Barry? - spytałem. 

- Aa... wiesz, ta sprawa Komitetu Szkolnego. Składamy ją do kupy. 

-  Ach,  tak  -  powiedziałem,  gdy  zaczęło  mi  świtać,  Ŝe  w  innym  świecie  byłem  kiedyś 

prawnikiem. - Zdaje się, Ŝe mieliśmy się w tej sprawie spotkać? 

-  Zgadza  się.  Dzisiaj  o  trzeciej  -  odparł  Barry,  przekładając  papiery  i  przestępując  z 

prawej nogi na lewą. 

- Dobra, to do zobaczenia o trzeciej. 

- Tak, ale... juŜ prawie wpół do piątej - oznajmił Barry ze szczerą nadzieją, Ŝe nie obraŜę 

się za taką drobiazgowość. 

- Wpół do piątej? Jasna cholera! - Skoczyłem na równe nogi. 

- Mam tutaj sporo materiałów - zaczął Barry, uwaŜając, Ŝe spotkanie właśnie się zaczęło. 

- Wiesz co, Barry? Spotkajmy się jutro, dobra? - Ruszyłem do drzwi. 

- O której? 

- O której chcesz, z samego rana. 

- Wpół do dziewiątej? 

Zawahałem  się.  Sprawa  Komitetu  Szkolnego  nie  bardzo  mieściła  się  w  planach  moich 

porannych działań. 

- Nie. Umówiłem się z... jednym biznesmenem. Lepiej o dziesiątej. 

- Dobra. 

- A jeszcze lepiej o wpół do jedenastej, Bar. 

- Dobra. 

Kiedy wylatywałem przez drzwi, słyszałem, jak mruczy pod nosem: 

- Tyle się narobiłem... 

 

Przyszedłem do doktora Londona przed umówioną godziną, ale z ochotą opuściłem jego 

gabinet. Był nastrojony na inną częstotliwość, a poza tym czekały na mnie powaŜniejsze sprawy. 

Na przykład wizyta u fryzjera. Albo wybór odpowiedniej garderoby. NałoŜyć krawat? 

A moŜe wziąć ze sobą szczoteczkę do zębów? 

Cholera,  jeszcze  tyle  godzin  czekania.  Postanowiłem  pobiegać  w  parku,  Ŝeby  czas 

szybciej minął. 

No i Ŝeby minąć jej dom. 

background image

 

background image

21. 

 

Zamek  księŜniczki  broniony  jest  przez  cały  legion.  Najpierw  odźwierny  gorliwie 

sprawdza,  czy  przybysz  ma  prawo  przebywać  na  królewskich  włościach.  Jeśli  uzna,  Ŝe  tak, 

kieruje  go  do  sieni,  gdzie  lokaj  przy  konsoli  stara  się  uzyskać  potwierdzenie,  czy  ów 

przedstawiciel gminu rzeczywiście uzyskał audiencję u jej ksiąŜęcej mości. 

-  Tak,  panie  Barrett  -  uznał  umundurowany  cerber  -  moŜe  pan  wejść.  -  Chciał  przez  to 

powiedzieć, Ŝe jego zdaniem ujdę w tłoku. 

- To cudowna wiadomość - odpowiedziałem z galanterią. - Czy moŜe mi pan powiedzieć, 

którędy do mieszkania pani Binnendale? 

- Przez podwórze, prawym wejściem na końcu, a potem windą na sam szczyt. 

- Który numer? - zapytałem. 

- Tam jest tylko jedno mieszkanie, panie Barrett. 

- Dzięki. Jestem szczerze zobowiązany (ty nadęty pajacu!). 

Na Ŝadnych drzwiach nie było numeru. Ani Ŝadnej wskazówki, kto zamieszkuje te zacne 

siedziby.  Ściskając  bukiecik  kwiatów  kupiony  na  rogu  ulicy,  nacisnąłem  dzwonek  wytwornym 

gestem. 

Chwilę później Marcie otworzyła drzwi. Miała na sobie jedwabną narzutkę, jaką noszą po 

domu kobiety pokroju królowej Saby. Najbardziej jednak podobały mi się te części, których szata 

nie zakrywała. 

- Czy my się znamy? - spytała Marcie. 

- Jeszcze jak. Przekonasz się, kiedy wejdę do środka - odparłem. 

- Na co czekasz? 

Nie  zwlekałem.  Moje  ręce  natychmiast  zajęły  się  pokrytą  jedwabiem  Marcie.  Po  chwili 

wręczyłem jej kwiaty. 

- To wszystko, co udało się mi znaleźć - powiedziałem. - Jakiś wariat wykupił resztę w 

całym mieście. 

Marcie wzięła mnie pod ramię i poprowadziła dalej. 

A potem jeszcze dalej i dalej. 

Mieszkanie  było  tak  ogromne,  Ŝe  poczułem  się  nieswojo.  Nagromadzenie  w  jednym 

miejscu  tylu  mebli,  choć  bardzo  gustownych,  strasznie  mnie  raziło.  Ale  najbardziej 

background image

przytłaczający był ogrom przestrzeni. 

Na  ścianach  wisiały  te  same  dzieła  sztuki,  które  zdobiły  mój  pokój  w  akademiku  na 

Harvardzie. Z tą róŜnicą, rzecz jasna, Ŝe nie były reprodukcjami. 

- Masz bardzo interesujące muzeum - zauwaŜyłem. 

-  A  ty  bardzo  interesujące  zwyczaje  telefoniczne  -  ucięła,  zręcznie  unikając  rozmowy  o 

skłonnościach do zbytku. 

Nagle znaleźliśmy się we wnętrzu koloseum. 

Podejrzewam, Ŝe miejsce to słuŜyło za salon. Jeśli tak, był to naprawdę kolosalny salon. 

Ś

ciany  wznosiły  się na  wysokość przynajmniej  dwudziestu stóp. Ogromne okna wychodziły  na 

Central Park.  Widok ten zakłócił mi właściwą ocenę płócien malarskich. ZauwaŜyłem tylko, Ŝe 

niektóre  są  surrealistyczne.  Podobnie  jak  wraŜenie,  które  na  mnie  sprawiały.  Marcie  była 

rozbawiona moim oszołomieniem. 

- Ciasne, ale własne - zaŜartowała. 

- Jezu, Marcie, mogłabyś tu urządzić kort tenisowy. 

-  Tak  zrobię  –  odpowiedziała  -  jeśli  będziesz  ze  mną  grał.  Przemierzenie  mieszkalnej 

połaci zabrało nam sporą chwilę. 

Nasze kroki stukały stereofonicznie po parkiecie. 

- Dokąd idziemy? - spytałem. - Do Pensylwanii? 

- Do znacznie przyjemniejszego miejsca - powiedziała. I ścisnęła mnie za ramię. 

Kilka  chwil  później  dotarliśmy  do  biblioteki.  Ogień  buzował  w  kominku.  Napełnione 

kieliszki czekały na nas. 

- Wypijemy toast? - spytała Marcie. 

- Za tyłek Marcie - powiedziałem, wznosząc swój kielich. 

- Nie - skrzywiła się Marcie. 

- Za cycki Marcie - zaproponowałem. 

- Daj spokój - zaprotestowała. 

- No dobra, za umysł Marcie... 

- To juŜ lepiej. 

- ...który wcale nie ustępuje jej cyckom i tyłkowi. 

- Jesteś strasznie prymitywny - uznała. 

- Błagam o wybaczenie - przeprosiłem podniosłym tonem. - Od tej pory będę trzymał na 

background image

wodzy swój bezecny język. 

- Nie, Oliver - powiedziała - proszę. Uwielbiam to. 

Wznieśliśmy więc toast. 

Po  kilku  kieliszkach  nie  mogłem  juŜ  oprzeć  się  pokusie  wydania  opinii  na  temat  jej 

domostwa. 

-  Marcie,  w  jaki  sposób  ktoś  tak  pełen  Ŝycia  jak  ty  moŜe  -  wytrzymać  w  takim 

mauzoleum?  Wiesz,  moja  rodzina  miała  duŜy  dom,  ale  przynajmniej  mogłem  bawić  się  na 

trawnikach. A u ciebie są tylko pokoje. Stare, stęchłe pokoje. Wzruszyła ramionami. 

- Gdzie mieszkałaś z Michaelem? - spytałem. 

- Mieliśmy duŜe mieszkanie na Park Avenue. 

- Które teraz naleŜy do niego? Skinęła głową i dodała: 

- Ale oddał mi moje kolce do biegania. 

- Pański gest - powiedziałem. - Ale potem wprowadziłaś się do tatusia? 

- Przykro mi, panie doktorze, ale nie jestem aŜ tak stuknięta. Po rozwodzie ojciec wysłał 

mnie roztropnie w objazd po odległych oddziałach firmy. Harowałam jak wół. Była to terapia z 

przyuczeniem  do  zawodu.  Nagle  ojciec  zmarł.  Wróciłam  na  pogrzeb  i  zamieszkałam  tutaj. 

Obiecałam  sobie,  Ŝe  tylko  na  jakiś  czas.  Wiedziałam,  Ŝe  powinnam  zamknąć  ten  dom.  Ale  co 

rano, kiedy siedziałam przy biurku ojca, nachodziło mnie atawistyczne pragnienie, Ŝeby wrócić... 

do domu. 

- Nawet do tak nieskromnego jak ten - dokończyłem. Potem wstałem, podszedłem do jej 

krzesła i połoŜyłem rękę na jednej z prześlicznych części jej anatomii. 

Ledwo ją dotknąłem, zjawił się duch! 

A  moŜe  była  to  tylko  zwyczajna  starucha,  cała  w  czerni,  przystrojonej  białym 

kołnierzykiem i fartuszkiem. 

Zjawa przemówiła: 

- Pukałam. 

- Słucham, Mildred? - powiedziała bez zmieszania Marcie, gdy tymczasem ja usiłowałem 

schować swoje palce w rękawie. 

- Obiad podany - zaskrzeczała starucha i zniknęła. Marcie uśmiechnęła się do mnie. 

Ajadoniej. 

Pomimo  całej  niesamowitości  otoczenia,  czułem  się  dziwnie  szczęśliwy.  Choćby  z 

background image

powodu  obecności...  drugiego  człowieka.  Zapomniałem  juŜ,  co  moŜna  czuć  dzięki  zwyczajnej 

bliskości kogoś innego. 

- Jesteś głodny, Oliver? 

-  Na  pewno  zgłodnieję,  zanim  dotrzemy  do  stołówki.  Ruszyliśmy  więc.  Przez  jeszcze 

jeden  pasaŜ,  poprzez  plac,  na  którym  miał  powstać  kort  tenisowy,  do  mahoniowo-kryształowej 

jadalni. 

-  Nie  daj  się  zwieść  -  powiedziała  Marcie,  kiedy  usiedliśmy  przy  ogromnym  stole.  - 

Obiad to mój projekt, ale jego wykonanie zleciłam komuś innemu. 

- To znaczy kucharzowi? 

- Zgadza się. Nie jestem domatorką, Oliver. 

- Bez obaw, Marcie. Ostatnio jadałem potrawy nie lepsze od karmy dla psów. 

Obiad  pod  Ŝadnym  względem  nie  przypominał  tego,  który  jedliśmy  poprzedniego 

wieczoru. 

Jedzenie było, oczywiście, lepsze, ale rozmowa szła nam znacznie gorzej. 

-  O,  rany,  jakie  wyśmienite  vichyssoise...  i  ta  wołowina  a  la  Wellington...  ach,  Chateau 

Margaux, rocznik pięćdziesiąty dziewiąty... ten suflet jest wprost fantastyczny. 

Tyle o moich kulinarnych zachwytach. Poza tym po prostu jadłem. 

- Jesteś jakiś milczący, Oliver. 

- Po prostu zatkały mnie te gastronomiczne cuda - odparłem. Wyczuła moją ironię. 

- Przesadziłam, co? 

-  Marcie,  niepotrzebnie  się  tak  starałaś.  Nie  dbam  o  to,  co  jemy.  WaŜne  tylko,  Ŝe  jemy 

razem. 

- Tak - zgodziła się. 

Ale  najwyraźniej uznała, Ŝe ją  krytykuję.  MoŜe i była to  krytyka. Choć nie zamierzona. 

Miałem nadzieję, Ŝe nie sprawiłem jej przykrości. 

Na wszelki wypadek spróbowałem ją pocieszyć. 

-  Wcale  nie  mówię,  Ŝe  mi  się  to  nie  podoba.  Naprawdę.  Przypomniałaś  mi  dom  moich 

rodziców. 

- Którym gardziłeś. 

- Kto ci to powiedział? 

- Ty sam. Wczoraj. 

background image

- Ach, tak. 

Chyba wymknęło mi się to w barze HoJo. (Naprawdę było to zaledwie wczoraj?) 

- Słuchaj - powiedziałem - przepraszam, jeśli cię uraziłem. Kiedy moi rodzice jedzą w ten 

sposób, jest w tym coś artretycznego. Ale z tobą czuję się inaczej, tak... elegancko. 

- Mówisz szczerze? 

Odpowiedź na to pytanie wymagała nie lada dyplomacji. 

- Nie - odparłem otwarcie. 

-  Wcale  mnie  nie  uraziłeś  -  powiedziała  wyraźnie  uraŜona.  -  Chciałam  zrobić  na  tobie 

wraŜenie. Rzadko jadam w ten sposób. 

UlŜyło mi, kiedy to usłyszałem. 

- Jak rzadko? 

- Dwa razy - przyznała. 

- Na tydzień? 

- Dwa razy od śmierci mojego ojca. (Czyli od sześciu lat). Podłe były te moje pytania. 

- Przeniesiemy się gdzieś na kawę? - zaproponowała gospodyni. 

- Mogę wybrać pokój? - spytałem z oczywistą aluzją. 

- Nie - odparła Marcie. - Na moich włościach musisz podąŜać za mną. 

PodąŜałem. Z powrotem do biblioteki. Kawa czekała juŜ na nas, a z ukrytych głośników 

płynęła muzyka Mozarta. 

- Naprawdę wydawałaś tu obiad tylko dwa razy? - spytałem. 

Skinęła głową. 

- Za kaŜdym razem chodziło o interesy. 

- A jak twoje Ŝycie towarzyskie? - spytałem, siląc się na delikatność. 

- Ostatnio się poprawiło - odparła. 

- Nie, powaŜnie, Marcie. Co zwykle robisz wieczorem w Nowym Jorku? 

- No, cóŜ - powiedziała - róŜne fascynujące rzeczy. Wracam do domu i idę pobiegać, jeśli 

jest  jeszcze  widno.  Potem  znów  pracuję.  Jestem  tu  podłączona  do  konsoli  na  dole,  więc 

załatwiam rozmowy z Kalifornią... 

- ZałoŜę się, Ŝe dłuŜej niŜ do północy. 

- Nie zawsze. 

- A co potem? 

background image

- śycie towarzyskie. 

- Więc jednak. To znaczy, co? 

- Och, piwo imbirowe, kanapki i Johnny. 

- Johnny? (Nie potrafię ukrywać zazdrości). 

- Carson*. Rozśmiesza mnie przy jedzeniu. 

- Ach - westchnąłem z ulgą. Po chwili przeszedłem znów do ataku. 

- Naprawdę zajmujesz się tylko pracą? 

-  Marshall  MacLuhan**  twierdzi,  Ŝe  jeśli  człowiek  angaŜuje  się  w  coś  całkowicie, 

przestaje to być pracą. 

-  On  gówno  wie,  tak  samo  jak  ty.  Nie,  Marcie.  Wmawiasz  sobie,  Ŝe  tak  bardzo  się 

angaŜujesz w pracę, a w rzeczywistości jest to tylko środek przeciw samotności. 

- Jezu, Oliver  - zawołała, trochę zaskoczona. - Skąd  moŜesz wiedzieć tyle o kimś,  kogo 

dopiero co poznałeś? 

-  Nie  wiem  -  odparłem.  -  Mówiłem  o  sobie.  Dziwne.  Oboje  wiedzieliśmy,  na  co  mamy 

teraz  ochotę,  ale  Ŝadne  z  nas  nie  odwaŜyło  się  przerwać  rozmowy.  W  końcu  postanowiłem 

sprowadzić nas na ziemię. 

- Wiesz, Marcie, juŜ wpół do dwunastej. 

- Czekasz na capstrzyk? 

- No, nie. Ale nie wziąłem nic ze sobą. Na przykład ubrań. 

- Mówiłam nieśmiało czy niewyraźnie? 

- Powiedzmy, Ŝe nie najwyraźniej - stwierdziłem - a ja nie miałem ochoty zjawiać się u 

ciebie z torbą wypchaną rzeczami na jedną noc. 

Marcie uśmiechnęła się. 

 

*  Johnny  Carson  -  twórca  niezwykle  popularnej  serii  telewizyjnych  programów 

rozrywkowych. 

**  Marshall  MacLuhan  -  słynny,  zwłaszcza  w  latach  sześćdziesiątych,  kanadyjski 

teoretyk środków masowego przekazu. 

- Zrobiłam to z rozmysłem. 

- Dlaczego? Wstała i podała mi rękę. 

Na łóŜku leŜało kilkanaście jedwabnych koszul. W moim rozmiarze. 

background image

- No, a jeśli będę chciał zostać tu przez cały rok? 

-  MoŜe  to  zabrzmi  dziwnie,  przyjacielu,  ale  mam  wszystkie  niezbędne  koszule  na 

wypadek, gdyby przyszła ci taka ochota. 

- Marcie? 

- Tak? 

- Przyszła mi wielka... ochota. 

Kochaliśmy się potem tak, jakby poprzednia noc była tylko próbą generalną. 

 

Ranek nadszedł zbyt szybko. Wydawało mi się, Ŝe jest dopiero piąta rano, lecz budzik po 

stronie Marcie ogłaszał juŜ pobudkę. 

- Która godzina? - wychrapałem. 

- Piąta rano - odpowiedziała Marcie. - Czas wstawać. - Pocałowała mnie w czoło. 

- Oszalałaś? 

- Mam rezerwację na szóstą. 

- Daj spokój, zjemy w domu... - Nagle dotarły do mnie jej słowa. - Masz w planie tenisa? 

- Kort jest zarezerwowany od szóstej do ósmej. Chyba szkoda to zmarnować... 

- Lepiej zagrajmy w coś innego. 

- W co? - zapytała niewinnie Marcie, choć juŜ zacząłem ją dotykać. - W siatkówkę? 

- MoŜesz tak to sobie nazwać. 

Bez względu na nazwę, Marcie zagrała z ochotą. 

 

W łazience dokonałem pewnego odkrycia. 

Biorąc prysznic, zastanawiałem się, co odróŜnia siedzibę Waltera Binnendale’a od Dover 

House, domu moich starych w Ipswich, w stanie Massachusetts. 

Na pewno nie dzieła sztuki. My teŜ je mieliśmy. Choć raczej pochodzące z poprzedniego 

stulecia, stosownie do starszych korzeni naszego majątku. Umeblowanie było teŜ dość podobne. 

Określenie „antyki” znaczy dla mnie tyle, co stare meble; nie znam się na historycznych gratach. 

Co  innego  łazienki!  W  tej  dziedzinie  Barrettowie  okazywali  się  spadkobiercami 

purytańskiej tradycji: u nas pomieszczenia te były proste i funkcjonalne. Wszędzie białe kafelki, 

moŜna by powiedzieć - spartańska surowość. Z pewnością nie były to miejsca, gdzie miałoby się 

ochotę  przebywać  dłuŜej.  Inaczej  u  Binnendalów.  Ich  łazienek  nie  powstydziłby  się  rzymski 

background image

cesarz.  Z  pewnością  były  teŜ  powodem  do  dumy  współczesnego  moŜnowładcy,  który  kazał  je 

zbudować.  JuŜ  sama  myśl  o  projektowaniu  tych  miejsc  rozsierdziłaby  nawet  największego 

liberała wśród Barrettów. 

 

W lustrze widziałem przez nie domknięte wejście sypialnię. 

Właśnie wjeŜdŜała tam istna platforma na kółkach. 

Pchała ją Mildred. 

Ładunek: śniadanie. 

Kiedy  wytarłem  twarz,  Marcie  siedziała  juŜ  przy  stole,  odziana  w  coś,  w  czym  nie 

zamierzała chyba pójść do pracy (oby!). Usiadłem owinięty samym ręcznikiem. 

- Kawa, bekon, jajka? 

- Jezu, to jakiś cholerny hotel! 

- Nadal się uskarŜasz, Barrett? 

-  Nie,  fajnie  było  -  odparłem,  smarując  bułkę  masłem.  -  Śmiesznie.  Jeszcze  kiedyś 

przyjdę. - Urwałem na chwilę. I potem dodałem: - Za jakieś trzydzieści lat. 

Wyglądała na zaniepokojoną. 

-  Marcie  -  powiedziałem  -  to  miejsce  jest  dobre  dla  paleontologów.  Pełno  tu  uśpionych 

dinozaurów. 

Spojrzała na mnie. 

- Nie tego chcesz naprawdę - dodałem. Jej twarz była jakby zmieniona. 

- Chcę być z tobą - odparła. 

Nie była nieśmiała. Ani nie owijała rzeczy w bawełnę, tak jak ja przedtem. 

-  Dobra  -  powiedziałem.  Chciałem  zyskać  na  czasie,  Ŝeby  zastanowić  się  nad  właściwą 

odpowiedzią. 

- Kiedy chcesz iść? - spytała. 

- Dzisiaj. Marcie ani drgnęła. 

- Powiedz tylko, jak się spotkamy. 

- Bądź o piątej w Central Park. Przy wschodnim wejściu, koło stawu. 

- Co mam wziąć ze sobą? - spytała. 

- Kolce do biegania - odparłem. 

background image

22. 

 

Runąłem na ziemię z wysokości trzydziestu tysięcy stóp. Wpadłem w straszną depresję. 

- Nie potrafię tego wytrzymać - powiedziałem doktorowi. - Mógł pan mnie ostrzec. 

JuŜ po południu moja dzika euforia zaczęła się przeobraŜać w niewysłowiony smutek. 

-  Właściwie  wszystko  układa  się  dobrze...  -  zacząłem.  Nagle  uświadomiłem  sobie,  jak 

ś

miesznie  to  zabrzmiało.  -  To  znaczy  między  mną  a  Marcie.  Chodzi  o  mnie.  Jestem  jak 

sparaliŜowany. Nie daję juŜ rady. 

Zapadło milczenie. Nie powiedziałem wyraźnie, z czym nie daję sobie rady. 

Trudno było nazwać to głośno. 

- Mówię o wspólnym mieszkaniu u mnie. Rozumie pan? Znów postąpiłem pochopnie. Po 

co na gwałt wyciągałem Marcie z jej domu? Po co wywołuję te oznaki... zaangaŜowania? 

- MoŜe po prostu wykorzystuję Marcie, Ŝeby... wypełnić swoją pustkę. - Zastanowiłem się 

nad tą hipotezą. - A moŜe wciąŜ chodzi o Jenny? Po dwóch latach chyba potrafię juŜ zdobyć się 

na romans i wytłumaczyć się z tego przed sobą. Ale dom to co innego! Dzielić swój własny dom 

i łóŜko z kimś innym? Jasne, to jest inny dom i inne łóŜko. Gdybym myślał trzeźwo, nie powinno 

mnie to gryźć. Ale gryzie, cholera! 

Muszę tu wyjaśnić, Ŝe dom to dla mnie takie miejsce, gdzie wciąŜ mieszkam z Jenny. 

Paradoks - podobno wszyscy męŜowie fantazjują, Ŝe są kawalerami. 

Ja stanowię dziwaczny przypadek. Często wyobraŜam sobie, Ŝe jestem Ŝonaty. 

Dobrze  mieć  własny  schron.  Norę,  do  której  nikt  nie  przychodzi.  Nic  nie  burzy  wtedy 

pocieszającego złudzenia, Ŝe dzielę z kimś swoje Ŝycie. 

Od czasu do czasu przychodzi jakiś list zaadresowany do nas obojga. A college Radcliffe 

regularnie  przysyła  uprzejme  prośby  o  wsparcie  finansowe.  To  moja  dywidenda  za  to,  Ŝe 

powiedziałem o śmierci Jenny tylko najbliŜszym przyjaciołom. 

Jedyna cudza szczoteczka do zębów, która gościła w mojej łazience, naleŜała do Philipa 

Cavilleriego. 

Jak widać, stoję przed wyborem: albo postępować nieuczciwie wobec jednej... 

Albo zdradzać drugą. 

-  A  obie  moŜliwości  są  tak  samo  złe  -  odezwał  się  doktor  London,  ale  nieoczekiwanie 

tylko  pogorszył  tym  sytuację.  -  Czy  to  musi  być  zawsze  albo,  albo?  -  zapytał,  robiąc  aluzję  do 

background image

Kierkegaarda. - Czy nie moŜna inaczej opisać pańskiego problemu? 

- Jak? - Naprawdę nie wiedziałem. Milczenie. 

- Lubi ją pan - podsunął cicho doktor London. Zastanowiłem się. 

- Którą? - spytałem. - Nie wymienił pan imienia. 

background image

23. 

 

Musiałem odłoŜyć spotkanie z Marcie. Dziwnym zbiegiem okoliczności umówiliśmy się 

na  piątą  po  południu.  Dopiero  w  biurze  zdałem  sobie  sprawę,  Ŝe  o  tej  godzinie  mam  wizytę  u 

psychiatry. Zadzwoniłem do Marcie. 

-  Co  jest,  przyjacielu,  tchórzysz?  -  Tym  razem  nie  było  u  niej  zebrania.  Mogła  sobie 

pozwolić na Ŝarty. 

- Spóźnię się tylko godzinę. Sześćdziesiąt minut. 

- MoŜna ci wierzyć? 

- To juŜ twój problem. 

W kaŜdym razie musieliśmy biegać o zmroku. Ma to swój urok, bo w stawie odbijają się 

wtedy światła miasta. 

Kiedy  zobaczyłem  ją  znowu,  moje  całodzienne  rozterki  ucichły.  Była  naprawdę  piękna. 

ZdąŜyłem juŜ zapomnieć jak bardzo. Pocałowaliśmy się i zaczęliśmy biec. 

- Co u ciebie ciekawego? - spytałem. 

-  Ach,  zwyczajne  katastrofy,  nadmierne  zapasy,  niedobory,  drobne  trudności  z 

transportem, panika w biurze. Ale przede wszystkim myślę o tobie - dodała pieszczotliwie. 

Przez  chwilę  układałem  w  myślach  rozmaite  odpowiedzi.  Byłem  jednak  niezdolny  do 

prowadzenia towarzyskich pogawędek i przeszedłem od razu do rzeczy. 

- Zastanawiałaś się, dokąd pójdziemy? 

- Myślałam, Ŝe ty wiesz. 

- Wzięłaś jakieś ciuchy? 

- Chyba nie pójdziemy na obiad w dresach. Chciałem się dowiedzieć, ile ubrań wzięła ze 

sobą. 

- Gdzie masz rzeczy? 

-  W  samochodzie.  -  Pokazała  w  stronę  Piątej  Ulicy.  -  Jedna  podręczna  torba.  Do 

szybkiego przenoszenia. Bardzo praktyczna. 

- Wygodna przy nagłych wyjazdach. 

- Zgadza się - powiedziała, udając, Ŝe nie rozumie, co mam na myśli. Zrobiliśmy jeszcze 

jedno okrąŜenie. 

- Pójdziemy do mnie - powiedziałem bez wahania. 

background image

- Dobrze. 

- Mam małe mieszkanie... 

- To nic. 

-  ...zjemy  u  mnie.  Przygotujemy  coś  sami.  Stanowimy  cały  personel  kuchni.  Biorę  na 

siebie to cholerne zmywanie naczyń. 

- Świetnie - przystała. Kiedy przebiegliśmy kolejne sto jardów, przerwała naszą sportową 

zadumę. 

-  Oliver  -  wtrąciła  lekko  płaczliwym  tonem  -  ale  kto  weźmie  na  siebie  to  cholerne 

gotowanie? 

Spojrzałem na nią. 

- Coś w Ŝołądku podpowiada mi, Ŝe nie Ŝartujesz. 

Nie  Ŝartowała.  Podczas  ostatniego  okrąŜenia  opowiedziała  mi  o  swoich  kulinarnych 

umiejętnościach.  Równały  się  zeru.  Kiedyś  chciała  się  zapisać  na  kursy  do  Cordon  Bleu*,  ale 

Mikę zaprotestował. Zawsze moŜna przecieŜ sprowadzić nauczyciela do własnej kuchni. Prawie 

mnie  to  ucieszyło.  Opanowałem  gotowanie  makaronu,  smaŜenie  jajecznicy  i  kilku  innych 

wymyślnych  potraw.  Czyniło  mnie  to  ekspertem,  który  mógł  wprowadzić  ją  teraz  w  arkana 

kulinarnej sztuki. 

Po  drodze  do  mnie,  którą  pokonuje  się  szybciej  truchtem  niŜ  samochodem  - 

zatrzymaliśmy się, Ŝeby kupić chiński obiad na wynos. Miałem powaŜne trudności z dokonaniem 

wyboru. 

- Jakiś problem? - spytała Marcie, przyglądając się, jak uwaŜnie studiuję kartę dań. 

- Tak. Nie mogę się zdecydować. 

-  To  tylko  obiad  -  powiedziała  Marcie.  Nigdy  nie  dowiem  się,  czy  była  to  aluzja,  czy 

odkrycie jakiejś prawdy. 

 

Siedzę  w  swoim  salonie,  staram  się  czytać  „Timesa”  z  zeszłego  tygodnia  i  udaję,  Ŝe 

kobieta biorąca prysznic w mojej łazience to nic nadzwyczajnego. 

 

* Cordon Bleu - prestiŜowa szkoła kulinarna w ParyŜu. 

- OHver - dobiega jej głos - te ręczniki są jakieś... przegniłe. 

- Zgadza się. 

background image

- Masz czyste? 

- Nie - odparłem. Chwila milczenia. 

Dobra, jakoś sobie poradzę - powiedziała. Łazienka wypełniła się kobiecymi zapachami. 

Chciałem  wziąć  tylko  krótki  prysznic  (w  końcu  miałem  tylko  jedną  gębę!),  ale  woń  perfum 

zatrzymała mnie dłuŜej. A moŜe bałem się opuścić azyl bezpiecznego ciepła? 

Byłem spięty. I rozdraŜniony nieco. Ale, co dziwniejsze, przygotowując się do wieczoru z 

kobietą, która chciała bawić się ze mną w dom według moich dziwacznych reguł, nie potrafiłem 

powiedzieć, czy jestem szczęśliwy czy smutny. 

Wiedziałem tylko, Ŝe miotają mną jakieś uczucia. 

 

Marcie Binnendale stała w kuchni, udając, Ŝe potrafi zapalić piecyk. 

- Musisz uŜyć zapałek, Marcie - zakasłałem, otwierając szybko okno. - PokaŜę ci. 

- Przykro mi, przyjacielu - powiedziała niezmiernie zakłopotana. - Zupełnie się na tym nie 

znam. 

Podgrzałem chiński obiad, wyjąłem piwo z lodówki i nalałem jej soku pomarańczowego. 

Marcie nakryła do stołu (kuchennego). 

- Skąd wziąłeś te noŜe i widelce? - spytała. 

- Och, z róŜnych miejsc. 

- Na to wygląda. KaŜdy jest inny. 

-  Lubię  róŜnorodność. (Tak.  Kiedyś  mieliśmy całą zastawę. Ukryłem ją  razem z innymi 

rzeczami, które przypominały mi o małŜeństwie). 

Usiedliśmy  na  podłodze  i  zjedliśmy  obiad.  Starałem  się  być  zupełnie  swobodny. 

Zastanawiałem  się,  czy  mój  gość  w  tym  zagraconym,  klaustrofobicznym  mieszkaniu  nie  zaczął 

tęsknić za swoim normalnym Ŝyciem. 

- Miło tu - powiedziała Marcie. I dotknęła mojej dłoni. - Masz jakąś muzykę? 

- Nie. (Pozbyłem się gramofonu Jenny). 

- Nic? 

- Tylko radio, które mnie budzi. 

- Mogę nastawić na stację QXR? - spytała. 

Skinąłem głową, próbując się uśmiechnąć. Marcie wstała i podeszła do radia przy łóŜku. 

Było  to  cztery,  moŜe  pięć  kroków  od  naszego  obozowiska.  Zastanawiałem  się,  czy  przyjdzie  z 

background image

powrotem, czy zaczeka tam na mnie. CzyŜby zauwaŜyła moją depresję? A moŜe uznała, Ŝe mój 

miłosny zapał juŜ osłabł? 

Nagle zadzwonił telefon. 

Marcie stanęła przy aparacie. 

- Mam odebrać, OHver? 

- Dlaczego nie? 

- MoŜe to jakaś przyjaciółeczka - uśmiechnęła się. 

- Pochlebiasz mi. Ale to wykluczone. Odbierz. 

Wzruszyła ramionami i podniosła słuchawkę. 

- Dobry wieczór... Tak, to ten numer... Mieszkanie pana Barretta. Kim ja jestem? A jaki to 

ma związek? 

Kto,  u  diabła,  mógł  być  taki  bezczelny,  Ŝeby  przesłuchiwać  moich  gości?  Wstałem  i 

chwyciłem słuchawkę z surową miną. 

- Słucham. Kto mówi? 

Ciszę po drugiej stronie przerwał szorstki okrzyk: 

- Gratulacje! 

- Ach, Phil. 

- No, chwała NajwyŜszemu - zawołał święty Cavilleri. 

- Co u ciebie, Phil? - spytałem jakby nigdy nic. Całkiem zignorował moje pytanie i zadał 

własne: 

- Miła jest? 

- Kto taki? - zgasiłem go oziębłym tonem. 

- Ona, dziewczyna, która odebrała telefon. 

- Och, to tylko pomoc domowa. 

- O dziesiątej wieczorem? Daj spokój, przestań mnie bajerować. Gadaj, jak jest. 

-  Chciałem  powiedzieć:  sekretarka.  Pamiętasz  Anitę,  tę,  co  ma  tak  duŜo  włosów  na 

głowie. Dyktuję jej swoje uwagi w sprawie Komitetu Szkolnego. 

- Przestań pieprzyć. Jeśli to jest Anita, to ja jestem kardynał Cranston. 

- Nie mam czasu, Phil. 

-  Jasne,  rozumie  się.  Zaraz  się  wyłączę.  Tylko  nie  wmawiaj  mi,  Ŝe  zaraz  zaczniesz 

dyktować listy. 

background image

Philip,  który  nie  lubił  szeptać,  mówił  tak  głośno,  Ŝe  jego  głos  rozbrzmiewał  w  całym 

mieszkaniu. Marcie była szczerze rozbawiona. 

-  Słuchaj  -  spytałem  go  tak  opanowanym  tonem,  Ŝe  sam  sobie  zaimponowałem  -  no  to 

kiedy się zobaczymy? 

- Na weselu - odparł Philip. 

- Co takiego? 

- Powiedz mi, jest wysoka czy niska? Gruba czy szczupła? Blondynka czy szatynka? 

- Przypomina pumpernikiel. 

-  Aha  -  zatriumfował  Philip,  chwytając  się  mojego  Ŝartu  -  a  więc  przyznajesz  się. 

Podobasz się jej? 

- Nie wiem. 

-  Głupie  pytanie.  Jasne,  Ŝe  jej  się  podobasz.  Jesteś  świetny.  Jeśli  potrzebujesz  reklamy, 

powiem jej kilka słów. Daj ją do telefonu. 

- Nie trzeba. 

- Więc juŜ ją złapałeś? Leci na ciebie? 

- Nie wiem. 

- No to co ona robi w twoim mieszkaniu o dziesiątej wieczorem? 

Marcie popłakała się ze śmiechu. Śmiała się ze mnie. Tak słabo grałem purytanina. 

-  Oliver,  wiem,  Ŝe  przeszkadzam,  więc  zadam  ci  tylko  jedno  pytanie  i  potem  moŜesz 

robić, co dusza zapragnie. 

- Jeśli chodzi o nasze spotkanie, Phil... 

- Oliver, to nie jest moje pytanie. 

- A jakie jest twoje pytanie, Philip? 

- Kiedy wesele, Oliver? 

Odwiesił głośno słuchawkę. Słyszałem, jak jego śmiech rozlega się po Cranston. 

- Kto to był? - spytała Marcie, choć na pewno zdąŜyła juŜ odgadnąć. - On chyba bardzo 

cię lubi. 

Spojrzałem na nią z wdzięcznością za to, Ŝe potrafiła zrozumieć. 

- Tak. To wzajemne uczucie. 

Marcie podeszła i usiadła na łóŜku. Wzięła mnie za rękę. 

- Wiem, Ŝe nie czujesz się swobodnie. 

background image

- Zrobił się tutaj tłok. 

- W twojej głowie teŜ. I w mojej. 

Siedzieliśmy w milczeniu. Co jeszcze podpowiadała jej intuicja? 

- Nigdy nie spałam z Michaelem w tamtym wielkim mieszkaniu - odezwała się pierwsza. 

- Ja teŜ nie spałem tutaj z Jenny. 

-  Rozumiem  -  powiedziała.  -  Ale  gdybym  spotkała  jego  rodziców,  pewnie  dostałabym 

bólu głowy albo mdłości. Wszystko, co przypomina ci o Jenny, jest wciąŜ dla ciebie bolesne. 

Nie mogłem zaprzeczyć Ŝadnemu słowu. 

-  Mam  iść  do  siebie?  -  spytała.  -  Naprawdę  to  zrozumiem.  Zaprzeczyłem  bez  chwili 

wahania. Było to jedyne sensowne rozwiązanie. 

- Chodźmy na spacer. Napijemy się czegoś... 

Cała Marcie - lubiła przewodzić. Podziwiałem jej siłę. I ten jej talent do radzenia sobie w 

kaŜdej sytuacji. 

 

Zamówiłem dla siebie wino, a dla niej sok pomarańczowy. 

Wyczuwała, Ŝe mam ochotę posiedzieć, więc zabawiała mnie błahą rozmową. Mówiliśmy 

ojej pracy. 

Niewielu ludzi wie, na czym dokładnie polega praca prezesów wielkich sieci handlowych. 

Nie  ma  w  niej  nic  fascynującego.  Muszą  odwiedzać  kaŜdy  sklep  z  osobna  i  przechadzać  się 

między stoiskami. 

- Jak często? 

Bez  przerwy.  Poza  tym  śledzę  pokazy  mody  w  Europie  i  w  Azji.  Muszę  wiedzieć,  co 

stanie się seksowne w najbliŜszym czasie. 

- Co to właściwie znaczy „seksowne” w tej branŜy, Marcie? 

-  Kiedy  masz  na  sobie  ten  kaszmirowy  ciuch,  który  ci  dałam,  reklamujesz  nasz 

„seksowny”  albo  „fantazyjny”  zestaw.  Widzisz,  sprzedać  zwykły  sweter  potrafi  dwadzieścia 

róŜnych  sklepów.  Ale  my  szukamy  zawsze  tego,  co  działa  na  wyobraźnię,  rzeczy,  o  których 

ludzie nie wiedzieli dotąd, Ŝe ich potrzebują. Jeśli trafimy w cel, klienci zauwaŜają to w naszych 

reklamach i przepychają się w kolejkach. Kapujesz? 

-  Czyli  uŜywając  terminów  ekonomicznych  -  skwitowałem  pompatycznym  tonem 

absolwenta Ivy League* - tworzycie sztuczny popyt na towary pozbawione naturalnej wartości. 

background image

- Zawile powiedziane, ale prawdziwe. - Skinęła głową. 

- Mówiąc prościej, jeśli ogłaszacie „Gówno o modzie!”, wszyscy rzucają się, Ŝeby kupić 

nawóz. 

-  Dokładnie  tak.  Problem  polega  tylko  na  tym,  jak  przekonać  pierwszą  osobę  do  tego 

błyskotliwego pomysłu! 

 

Samochód  Marcie  stał  przed  moim  mieszkaniem  (w  niedozwolonym  miejscu).  Było  juŜ 

późno,  kiedy  wróciliśmy.  Ale  czułem  się  lepiej.  Albo  tak  mi  się  tylko  wydawało  po  wypitym 

winie. 

- No to jesteś na miejscu - powiedziała Marcie. 

Co  za  takt!  Miałem  dwie  moŜliwości.  Wiedziałem  teŜ,  która  jest  teraz  bardziej... 

pociągająca. 

- Marcie, jeśli pójdziesz, oboje będziemy spali sami. UŜywając terminów ekonomicznych, 

jest to przykład nieefektywnego wykorzystania przestrzeni sypialnej. Zgadzasz się ze mną? 

- Zgadzam - odparła. 

- Poza tym bardzo chciałbym cię objąć. 

Przyznała się do podobnej ciągoty. 

 

* Ivy League - grupa ośmiu najbardziej prestiŜowych uniwersytetów amerykańskich. 

Marcie obudziła mnie, trzymając kawę w ręku. Ale dlaczego w styropianowym kubku? - 

Nie mogłam zapalić gazu w kuchni - wyjaśniła. - Poszłam do baru na rogu. 

background image

24. 

 

Chciałbym być dobrze zrozumiany. Niezupełnie „mieszkamy razem”. 

Choć lato tego roku było pasjonujące. 

Co  prawda,  jemy  razem  posiłki,  rozmawiamy,  śmiejemy  się  (i  sprzeczamy),  śpimy  pod 

jednym  dachem  (tzn.  pod  moim  niskim  sufitem).  Ale  Ŝadne  z  nas  nie  określiło  zasad  tego 

związku. Z pewnością nie mamy wobec siebie zobowiązań. Wszystko toczy się z dnia na dzień. 

Choć  staramy  się  być  ze  sobą  jak  najczęściej.  Myślę,  Ŝe  jest  między  nami  coś  rzadkiego. 

Rodzaj... przyjaźni. Tym bardziej niezwykłej, Ŝe nie tylko duchowej. 

 

Marcie  chodzi  po  ubrania  do  swojego  zamku  i  odbiera  wtedy  pocztę.  Czasami  przynosi 

teŜ posiłki przygotowane przez jej cierpiącą na  bezczynność słuŜbę.  Pałaszujemy je z  apetytem 

własnymi  łyŜkami  przy  stole  kuchennym  i  omawiamy  wszystko,  co  się  nawinie.  Czy  L.B.J.* 

pozostanie w histoni? (Prędzej jego * L.B.J. - Lyndon Baines Johnson, wiceprezydent w rządzie 

J.F.  Kennedyego,  a  po  jego  tragicznej  śmierci  prezydent  Stanów  Zjednoczonych.  Polityk 

oceniany  przez  opinię  publiczną  niejednoznacznie:  ostro  krytykowany  za  parcie  do 

amerykańskiego  zaangaŜowania  militarnego  w  Azji  Południowo-Wschodniej,  chwalony  za 

wewnętrzną politykę gospodarczą. 

Doktor Spock - Benjamin Spock, lekarz, autor słynnej ksiąŜki o liberalnym wychowaniu 

dzieci, przetłumaczonej na ponad trzydzieści języków. 

James  Earl  Ray  -  zabójca  Martina  Luthera  Kinga,  charyzmatycznego  przywódcy 

murzyńskiego. 

wielkie  buty).  Co  znów  za  horror  wymyślił  Nixon  w  Wietnamie?  Wysyłają  rakiety  na 

księŜyc,  gdy  w  miastach  panuje  nędza. Doktor  Spock. James  Earl Ray. Chappaquiddick. Green 

Bay  Packers.  Spiro  T.  Jackie  O.  Czy  nie  byłoby  lepiej  dla  świata,  gdyby  Cosell  i  Kissinger 

zamienili się miejscami? 

Czasem Marcie musi zostać w pracy prawie do północy. Jadę wtedy po nią, idziemy coś 

przekąsić i wracamy spacerkiem do domu - to znaczy do mojego mieszkania. 

Czasem ja wyjeŜdŜam do Waszyngtonu i ona zostaje wtedy sama, choć nigdy nie brakuje 

jej rozmaitych zajęć. Potem przyjeŜdŜa po mnie na lotnisko La Guardia. Najczęściej jednak to ja 

organizuję transport z lotniska. 

background image

 

Jej  praca  polega  między  innymi  na  podróŜowaniu.  Musi  odwiedzać  wszystkie  oddziały. 

W praktyce oznacza to, Ŝe poświęca tydzień na zbadanie wschodniego pasa, a część następnego 

tygodnia  na  Cleveland,  Cincinnati  i  Chicago.  No  i  jeszcze  Chappaquiddick  -  nazwa  małej 

miejscowości  w  Stanach  Zjednoczonych,  kojarzona  z  wypadkiem  samochodowym  Edwarda 

Kennedy’ego,  w  którym  zginęła  jego  pasaŜerka.  Opinia  publiczna  była  wzburzona  faktem,  Ŝe 

Kennedy  zgłosił  wypadek  policji  dopiero  dziewięć  godzin  później,  jak  gdyby  starał  się  z 

początku 

zatuszować 

ś

mierć 

Mary 

Jo 

Kopechne, 

swojej 

współpracowniczki 

najprawdopodobniej kochanki. 

Green Bay Packers - słynna druŜyna futbolowa z lat sześćdziesiątych, której nieprzerwane 

pasmo zwycięstw śledziła cała Ameryka. 

Spiro T. - Spiro T. Agnew, gubernator stanu Maryland, wiceprezydent w rządzie Richarda 

Nixona, znany ze swoich ultrakonserwatywnych poglądów i rasistowskich wypowiedzi. 

Jackie  O.  -  Jacąueline  Onassis,  Ŝona  prezydenta  J.F.  Kennedy’ego,  która  zbulwersowała 

opinię  publiczną  cztery  miesiące  po  zabójstwie  męŜa,  poślubiając  greckiego  multimiliardera 

Arystotelesa Onassisa. 

Cosell  - Howard Cosell, popularny  w latach sześćdziesiątych  komentator  sportowy sieci 

telewizyjnej ABC. 

Kissinger  -  Henry  Kissinger,  sekretarz  stanu  w  rządzie  Richarda  Nixona.  Postać 

kontrowersyjna:  laureat  Nagrody  Nobla,  jednocześnie  uwaŜany  przez  swoich  przeciwników  za 

jednego  z  głównych  architektów  amerykańskiej  interwencji  w  Azji  Południowo-Wschodniej  i 

nazywany przez nich „kambodŜańskim rzeźnikiem”. 

trasa zachodnia: Denver, L.A., San Francisco. Nie jeździ, rzecz jasna, przez cały czas. Po 

pierwsze,  Nowy  Jork  stanowi  jej  bazę  operacyjną,  gdzie  ładuje  swoje  baterie.  A  po  drugie,  od 

pewnego  czasu  to  takŜe  miejsce  ładowania  moich  baterii.  Spędzamy  zatem  razem  sporo  czasu. 

Zdarza się, Ŝe za jednym zamachem cały tydzień. 

Oczywiście, chciałbym widywać jączęściej, ale rozumiem jej zobowiązania. W gazetach 

duŜo  się  ostatnio  pisze  o  tak  zwanym  dławieniu  osobowości  partnerki  przez  męskich 

szowinistów. Ale drugi raz nie dam się na to nabrać. Poza tym widzę, Ŝe nie wszyscy mają tyle 

szczęścia  co  my.  Taka  Luci  Danziger,  na  przykład,  jest  profesorem  w  Instytucie  Psychologii  w 

Princeton,  a jej mąŜ  Peter wykłada matematykę w Bostonie. Nawet dwie uniwersyteckie pensje 

background image

nie  pozwalają  im  na  luksusy,  których  my  z  Marcie  sobie  nie  odmawiamy:  tysiące  rozmów 

telefonicznych  czy  weekendy  w  odludnych  miejscach  (mógłbym  napisać  balladę  o  naszej 

ostatniej sielance w Cincinnati). 

Przyznaję,  Ŝe  czuję  się  samotny,  kiedy  Marcie  wyjeŜdŜa.  Zwłaszcza  latem,  widząc 

zakochanych w parku. Telefon to dość nędzny substytut. Kiedy odłoŜy się słuchawkę, nic w ręku 

nie pozostaje. 

Jesteśmy chyba, jak to nazywają w gazetach, nowoczesną parą. On pracuje. Ona pracuje. 

Dzielą się obowiązkami - albo ich brakiem. Okazują sobie nawzajem szacunek. Prawdopodobnie 

nie chcą mieć dzieci. 

Właściwie  to  chciałbym  mieć  kiedyś  dzieci.  I  nie  uwaŜam  małŜeństwa  za  aŜ  taki 

przeŜytek. Ale nie ma potrzeby nad tym dyskutować. Marcie nigdy nie proponowała małŜeństwa 

ani  macierzyństwa.  Chyba  jest  zadowolona  z  tego,  co  ma.  To  znaczy  ze  związku  nie 

skrępowanego czasem lub definicją. 

O  tych  sprawach  nie  rozmawiamy,  gdy  jesteśmy  razem.  Za  bardzo  pochłania  nas 

działanie.  Dzięki  ciągłemu  ruchowi  moŜemy  pozostawać  z  dala  od  mojej  nory  (choć  Marcie 

nigdy nie uskarŜała się na klaustrofobię). Biegamy. Gramy duŜo w tenisa (lecz juŜ nie o szóstej 

rano:  poddałem  się).  Chodzimy  często  do  kina  i  na  kaŜde  przedstawienie  teatralne,  które 

pochwali  Walter  Kerr*.  Mamy  podobną  niechęć  do  przyjęć;  jesteśmy  nawzajem  zazdrośni  o 

swoje towarzystwo i lubimy być sami. Choć od czasu do czasu wpadamy razem do przyjaciół. 

A  właśnie,  przy  pierwszej  tego  typu  wizycie,  Steve  Simpson  stworzył  pewien  moralny 

dylemat.  Gwen  zapaliła  się,  Ŝeby  ugotować  coś  w  domu,  ale  lęk  przed  niestrawnością  skłonił 

mnie  do  zaproponowania  restauracji  „Giamatti”  w  Greenich  Village.  Dobra,  nie  ma  sprawy, 

zobaczymy się tam o ósmej. 

 

Z  Marcie  jest  pewien  kłopot  w  towarzystwie.  Rozmowa  jakoś  nie  klei  się  przy  niej.  Na 

pewno  nie  o  tym  marzą  nastoletnie  dziewczyny.  Po  pierwsze,  nie  moŜna  tak  po  prostu 

zignorować  jej  wyglądu  (w  gruncie  rzeczy,  to  właśnie  jest  główny  problem).  Na  przykład  taki 

Steve - normalny, szczęśliwy małŜonek. JuŜ z daleka jednak zaczyna przyglądać się Marcie i to 

niezupełnie chłodnym wzrokiem. MoŜe nie jest to gapienie się, ale na pewno więcej niŜ zwykłe 

spojrzenia. W ten sposób Marcie juŜ raz zraziła sobie na samym początku czyjąś Ŝonę. I chociaŜ 

ubiera się zawsze z podkreśloną prostotą, inne kobiety chyba wyczuwają jej klasę. No i nie są z 

background image

tego zbyt zadowolone. 

Idziemy  po  posypanej  trocinami  podłodze  w  restauracji  „Giamatti”.  Steve  czeka  juŜ  na 

stojąco (dobre maniery czy lepszy punkt obserwacyjny?). Gwen z kolei uśmiecha się na stronie. 

Pewnie  w  nadziei,  Ŝe  pomimo  pewności  siebie  i  wyzywającego  wyglądu,  moja  towarzyszka 

okaŜe się tanią błyskotką. 

Prezentacje  to  kolejna  przeszkoda.  Na  dźwięk  nazwiska  „Binnendale”  nawet 

intelektualista  musi  drgnąć.  Przy  spotkaniu  z  większością  sławnych  osobistości  od  razu 

uruchamia  się  specjalny  język  (Fajnie  pan  napisał  o  boksie,  panie  Mailer!;  Jak  tam  narodowe 

bezpieczeństwo, profesorze Kissinger? itp.). Zawsze jest jakiś punkt odniesienia, którego moŜna 

się uczepić. Ale co powiedzieć do Marcie: - Podobają mi się wasze nowe wystawy? 

 

*  Walter  Kerr  -  krytyk  teatralny  zamieszczający  swoje  recenzje  w  tak  prestiŜowych 

pismach, jak „Herald Tribune” i „New York Times”. 

Oczywiście,  Marcie  potrafi  z  tego  wybrnąć.  Jej  strategia  polega  na  tym,  Ŝe  pierwsza 

rozpoczyna  rozmowę,  choć  kończy  się  to  tak,  Ŝe  zaczyna  mówić  sama.  Trudno  więc  ją  dobrze 

poznać. Dlatego ludzie często uwaŜają, Ŝe wieje od niej chłodem. 

W  kaŜdym  razie  zaczęliśmy  od  tego,  jak  trudno  znaleźć  lokal  „Giamatti”.  (-  Wy  teŜ  się 

zgubiliście?) Przychodzi tu John Lennon, kiedy jest w Nowym Jorku. Typowe chrzanienie. 

Potem  Marcie  przejmuje  pałeczkę.  Bardzo  stara  się  być  miła  dla  moich  przyjaciół. 

Bombarduje Steve’a pytaniami z dziedziny neurologii, wykazując się przy tym wcale niezgorszą 

wiedzą. 

Słysząc,  Ŝe  Gwen  uczy  historii  w  Dalton,  zaczyna  rozprawiać  o  stanie  prywatnego 

szkolnictwa w Nowym Jorku. Za jej szkolnych czasów w Brearley wszystko było takie sztywne, 

ujęte w reguły i zakazy. Potem opowiada z entuzjazmem o ostatnich zmianach w tej dziedzinie, 

zwłaszcza w programie matematyki, zgodnie z którym przyzwyczaja się dzieci od najmłodszych 

lat do pracy z komputerem. 

Gwen juŜ gdzieś o tym wszystkim słyszała. Oczywiście, przy takim obciąŜeniu lekcjami 

brakuje  jej  czasu  na  poszerzanie  wiedzy  z  innych  dziedzin.  ZauwaŜa  jednak,  Ŝe  Marcie  jest 

ś

wietnie zorientowana w sprawach nowojorskiego szkolnictwa.  Marcie zaś odpowiada, Ŝe czyta 

mnóstwo pism w samolotach. 

W kaŜdym razie często odczuwam ciarki na grzbiecie. I współczucie dla Marcie. Nikomu 

background image

nie przyjdzie nigdy do  głowy,  Ŝe pod pięknym łabędziem  kryje się brzydkie  kaczątko. Nikt nie 

ma pojęcia, Ŝe ta ostentacyjna pewność siebie to tylko środek maskujący wewnętrzne rozterki. Ja 

to rozumiem. Ale nie potrafię przewodniczyć rozmowom. 

W  kaŜdym  razie  próbuję.  Kieruję  rozmowę  w  stronę  sportu.  Steve  rozpala  się,  a  Gwen 

oddycha  z  ulgą.  Wkrótce  zagłębiamy  się  we  wszystkie  bieŜące  tematy  sportowe  -  Puchar 

Stanleya,  Puchar  Davisa,  Phil  Esposito,  Derek  Sanderson,  Bill  Russell,  czy  druŜyna  Yankees 

przeniesie  się  do  Jersey?  -  i  przestaję  zauwaŜać  cokolwiek,  oprócz  tego,  Ŝe  lody  zostały 

przełamane. Wszyscy zachowują się swobodnie. Zaczynamy nawet kląć jak sportowcy w szatni. 

Dopiero kiedy zjawia się kelner, zauwaŜam, Ŝe rozmawialiśmy tylko w trójkę. I wtedy do 

konwersacji włącza się Gwen ze słowami: 

- Poproszę scallopine alla minorese. 

 

- Co jest, do diabła, z tą Marcie? 

Powiedział  to  Steve  kilka  dni  później,  kiedy  skończyliśmy  biegać.  (Był  to  tydzień,  w 

którym Marcie objeŜdŜała pas wschodni). Skierowałem rozmowę na jej temat, Ŝeby dowiedzieć 

się, co on i Gwen o  niej sądzili. Kiedy opuściliśmy park i przeszliśmy przez Piątą Ulicę,  Steve 

spytał ponownie: 

- Co z nią jest? 

- O co ci chodzi, do cholery? Nic z nią nie jest. 

Steve spojrzał na mnie i potrząsnął gową. Nie zrozumiałem go. 

- O to właśnie mi chodzi - odparł. - Jest taka cholernie doskonała. 

 

background image

25. 

 

Co mi, do diabła, dolega? 

Dopiero co przyjęto mnie z powrotem do ludzkiej rasy. Moja dusza zaczęła się otwierać. 

Powinienem  kipieć  radością.  A  jednak  z  jakiegoś  dziwnego  powodu  czuję  się  raczej  średnio. 

MoŜe to tylko przejściowy nastrój. 

Nie mówię, Ŝe jestem przygnębiony. 

Jaki miałbym powód? Wszystko idzie świetnie.  W pracy układa się dobrze. Tak dobrze, 

Ŝ

e mogę teraz poświęcić więcej czasu na pracę w Harlemie i na obronę swobód obywatelskich. 

Co  do  mojego  związku  z  Marcie,  to  posługując  się  słowami  Stephena  Simpsona,  jest 

cholernie doskonały. Uzupełniamy się niemal we wszystkim. 

Tworzymy  naprawdę  zgraną  druŜynę.  Ściślej  mówiąc,  debel  mieszany.  Występujemy 

razem w turnieju tenisowym. Bez trudu pokonaliśmy cały klub Gotham i stawiliśmy czoło parom 

z innych miast. Z umiarkowanym sukcesem (co znaczy, Ŝe nie zostaliśmy pokonani). 

To jej zasługa.  Więcej niŜ połowa naszych męskich przeciwników jest ode mnie o klasę 

lepsza,  ale  Marcie  po  prostu  wykańcza  kondycyjnie  kaŜdą  kobietę  z  przeciwnego  debla.  Nigdy 

nie  podejrzewałem,  Ŝe  zostanę  sportową  miernotą.  Ale  choć  na  korcie  robię  za  statystę,  dzięki 

Marcie  zdobyliśmy  medale  i  dyplomy  i  jesteśmy  na  najlepszej  drodze  do  naszego  pierwszego 

złotego trofeum. 

Podczas turnieju Marcie jest w pełni sobą. Oboje jako ofiary terminarza spotkań musimy 

czasem  grać  w  nocy,  pod  groźbą  walkowera.  Finał  rozgrywek  wewnątrzklubowych  przypadł 

kiedyś na dziewiątą wieczorem w środę. 

Marcie spędziła cały ten dzień w Cleveland, wsiadła do wieczornego samolotu, przebrała 

się na pokładzie i zjawiła kwadrans po dziewiątej, podczas gdy ja wciskałem jakiś kit sędziemu. 

Po trudnym zwycięstwie wróciliśmy do domu i zwaliliśmy się z nóg. Następnego dnia, o siódmej 

rano, Marcie poleciała do Chicago. Na szczęście, nie było Ŝadnych rozgrywek, kiedy objeŜdŜała 

Zachodnie WybrzeŜe. 

Podsumowując:  oto  męŜczyzna  i  kobieta  doskonale  dostrojeni  i  dopasowani  do  siebie. 

Udany związek. 

Dlaczego więc, do diabła, nie zachłystuję się szczęściem, tak jak powinienem? 

Oczywiście był to główny temat w gabinecie doktora Londona. 

background image

-  To  nie  jest  depresja,  panie  doktorze.  Czuję  się  świetnie.  Nie  brak  mi  optymizmu.  Ja  i 

Marcie... my dwoje... 

Urwałem.  Chciałem  powiedzieć,  Ŝe  zawsze  potrafimy  się  porozumieć.  Ale  trudno  się 

samemu oszukiwać. 

- ...nie rozmawiamy ze sobą. 

Tak,  wykrztusiłem  to.  Naprawdę  tak  sądziłem,  choć  brzmiało  to  jak  paradoks.  PrzecieŜ 

rozmawialiśmy  -  świadczyły  o  tym  nasze  rachunki  za  telefon  -  gadaliśmy  całymi  godzinami  w 

nocy. 

Owszem. Ale nie mówiliśmy sobie zbyt wiele. 

Zdanie typu: „Jestem szczęśliwa, Oliver”, to nie rozmowa. To drobny upominek. 

Oczywiście mogłem się mylić. 

CóŜ  ja  takiego  wiem  o  związkach  z  kobietami?  Tyle  tylko,  Ŝe  byłem  Ŝonaty.  A 

porównania  do  małŜeństwa  z  Jenny  nie  są  chyba  odpowiednie.  Wiem  tylko,  Ŝe  oboje  byliśmy 

bardzo  w  sobie  zakochani.  Wtedy,  rzecz  jasna,  nie  zastanawiałem  się  nad  tym  specjalnie.  Nie 

oglądałem swoich uczuć przez lupę psychiatry. Nie potrafię więc dokładnie wyrazić, dlaczego z 

Jenny byłem tak bezgranicznie szczęśliwy. 

Najciekawsze,  Ŝe  Jen  i  ja  wcale  nie  mieliśmy  ze  sobą  wiele  wspólnego.  Sport  darzyła 

głębokim brakiem zainteresowania. Kiedy ja oglądałem mecz futbolowy, ona czytała  ksiąŜkę w 

drugim końcu pokoju. 

Nauczyłem ją pływać. 

Nigdy nie udało mi się nauczyć jej prowadzenia samochodu. 

Ale co, u diabła - czy mąŜ i Ŝona są ze sobą po to, Ŝeby się czegoś uczyć? 

Jasne jak cholera, Ŝe tak. 

Ale  nie pływania, prowadzenia  samochodu  czy odczytywania  map. Ani nawet zapalania 

kuchenki gazowej - tak jak ostatnio usiłowałem zrobić, Ŝeby powtórzyć znaną sytuację. 

Ludzie uczą się róŜnych rzeczy na swój temat poprzez ciągły dialog ze sobą. Budująnowe 

obwody w satelitarnym przekaźniku swoich uczuć. 

Jenny  budziła  mnie  w  nocy,  gdy  nawiedzały  ją  koszmary.  Nie  wiedzieliśmy  jeszcze 

wtedy, Ŝe jest chora. Pytała mnie z prawdziwym przeraŜeniem: 

-  OHver,  czy  będziesz  czuł  do  mnie  to  samo,  jeśli  okaŜe  się,  Ŝe  nie  moŜemy  mieć 

dziecka? 

background image

Nie  poddałem się pierwszemu odruchowi,  Ŝeby ją uspokoić.  Zagrała  za to we mnie cała 

gama nowych uczuć, o istnieniu których nie miałem pojęcia. Jasne, Jen, Ŝe nie przeszedłbym do 

porządku dziennego nad tym, Ŝe nie mogę mieć dziecka z tobą, z kobietą, którą kocham. 

Nie popsuło to nic między nami. Przeciwnie, jej szczery niepokój, który kazał jej zadać to 

szczere  pytanie,  sprawił,  iŜ  zdałem  sobie  sprawę,  Ŝe  nie  jestem  Ŝadnym  bohaterem.  śe  nie 

dojrzałem  jeszcze  do  tego,  Ŝeby  dzielnnie  stawić  czoło  bezdzietności.  Powiedziałem  jej,  Ŝe 

będzie  musiała  mi  pomóc.  Wyznając  wprost  swoje  wątpliwości,  poznaliśmy  się  o  wiele,  wiele 

lepiej. 

Staliśmy się sobie jeszcze bliŜsi. 

- Jezu, OHver, nie bajerowałeś. 

- Przeraziła cię ta nieheroiczna prawda? 

- Nie, cieszę się, Ŝe to powiedziałeś. 

- Jak to? 

- Bo teraz wiem, Ŝe nigdy mnie nie bajerujesz, Oliver. 

Nigdy jeszcze nie przeprowadziliśmy z Marcie podobnej rozmowy. To znaczy, mówi mi, 

kiedy  jest  przygnębiona  albo  zdenerwowana.  Albo  Ŝe  czasem  w  podróŜy  martwi  się,  czy  nie 

znajdę sobie jakiejś rozrywki.  Właściwie ja teŜ martwię się o to samo. A jednak, dziwna rzecz, 

choć potrafimy znaleźć w rozmowie ze sobą właściwe słowa, mam wraŜenie, jakby wsiąkały one 

zbyt szybko w język. 

MoŜe dzieje się tak dlatego, Ŝe mam zbyt wygórowane oczekiwania. Jestem niecierpliwy. 

Ludzie,  którzy  mają  za  sobą  szczęśliwe  małŜeństwo,  dokładnie  wiedzą,  czego  im  potrzeba.  I 

czego  im  brak.  Nie  powinno  się  jednak  stawiać  ostrych  Ŝądań  komuś,  kto  nigdy  nie  miał... 

zaufanego przyjaciela. 

Ale wciąŜ wierzę, Ŝe któregoś dnia stanę się jej bardziej potrzebny. śe moŜe obudzi mnie 

kiedyś w nocy i zapyta: 

- Czy będziesz czuł do mnie to samo, jeśli okaŜe się, Ŝe nie moŜemy mieć dziecka? 

background image

26. 

 

- Marcie, w tym tygodniu mogę duŜo płakać. 

Była szósta rano i staliśmy na lotnisku. 

- Jedenaście dni - powiedziała. - Nigdy jeszcze nie rozstawaliśmy się na tak długo. 

-  Tak  -  odparłem  z  uśmiechem.  -  Ale  chciałem  powiedzieć,  Ŝe  mogę  dostać  po  oczach 

gazem łzawiącym na demonstracji. 

-  Mówisz,  jakbyś  nie  mógł  się  tego  doczekać,  Oliver.  Punkt  dla  niej.  W  niektórych 

kręgach dostać gazem to męska rzecz. Przyłapała mnie z obwisłym ego. 

- Tylko nie daj się sprowokować gliniarzom - dodała. 

- Obiecuję. Będę grzeczny. 

Zapowiedzieli  jej  lot.  Szybki  pocałunek  i  po  chwili  znów  dreptałem  na  autobus  do 

Waszyngtonu, ziewając po drodze. 

Przyznaję  otwarcie:  lubię  pomagać  w  waŜnych  sprawach.  W  tę  sobotę  New  Mobe* 

organizowało  w  Waszyngtonie  wielki  listopadowy  marsz  antywojenny.  Trzy  dni  wcześniej 

organizatorzy  zadzwonili  do  mnie  z  prośbą,  Ŝebym  przyszedł  i  pomógł  im  dogadać  się  z 

wymiarem sprawiedliwości. 

- Naprawdę jesteś nam potrzebny, stary - powiedział Freddie Gardner. 

Byłem dumny jak paw,  dopóki  nie wyjawili mi, Ŝe zwrócili się do mnie nie ze względu 

namojąwiedzę  prawniczą,  ale  przede  wszystkim  dlatego,  Ŝe  chodzę  do  fryzjera  i  wyglądam  jak 

republikanin. 

Chodziło  o  to,  jaką  trasę  wybrać.  Zazwyczaj  marsze  w  Waszyngtonie  szły  wzdłuŜ 

Pennsylvania  Avenue  do  pałacu  prezydenckiego.  Zastępy  rządowych  prawników  uparły  się,  Ŝe 

ten marsz  musi przejść trasą połoŜoną bardziej na południu. (Jak bardzo? - pomyślałem.  -  Przy 

Kanale Panamskim?) 

 

* New  Mobe - „New  Mobilization”,  Nowa  Mobilizacja - jedna z wielu organizacji tego 

typu starająca się zmobilizować amerykańską opinię publiczną lat sześćdziesiątych do czynnego 

protestu przeciwko wojnie w Wietnamie. 

Marcie co noc wysłuchiwała moich świeŜych sprawozdań. 

- Kleindienst ciągle powtarza: „Będzie bijatyka, będzie bijatyka”. 

background image

- Skąd on to moŜe, do diabła, wiedzieć? - spytała Marcie. 

- Właśnie. Zapytałem go: „Skąd ty to, kurwa, wiesz?” 

- Dokładnie tymi słowami? 

- No... oprócz jednego. W kaŜdym razie odpowiedział: „Mitchell tak mówi”. 

- A skąd znowu Mitchell to wie? 

- Spytałem. Nie chciał powiedzieć. Miałem ochotę poczęstować go sierpowym. 

- Co za dojrzałość! Miałeś być grzeczny, OHver. 

- Gdyby zbereźne myśli były przestępstwem, dostałbym doŜywocie. 

- Cieszę się - powiedziała. 

Nasze rachunki za telefon były niewiarygodne. 

 

W  czwartek  wieczorem  dwaj  biskupi  wraz  z  całą  rzeszą  księŜy  zorganizowali  mszę  o 

pokój przed siedzibą Pentagonu. OstrzeŜono nas, Ŝe zostaną aresztowani, więc zadbaliśmy o to, 

by wśród wiernych nie zabrakło prawników. 

- I co, była bijatyka? - spytała tego wieczoru Marcie. 

- Nie. Gliniarze byli nawet uprzejmi. Ale ten tłum, BoŜe! Niewiarygodne. Wrzeszczeli do 

księŜy takie słowa, jakich wstyd uŜywać w najgorszej spelunie! Chryste, świerzbiło mnie,  Ŝeby 

komuś przyłoŜyć. 

- Zrobiłeś to? 

- Tylko w myślach. 

- To dobrze. 

- Tęskniłem za tobą, Marcie. Ręce rwą mi się do ciebie. 

- Mam nadzieję, Ŝe głowa teŜ. Co się stało z księŜmi? 

-  Musieliśmy  pojechać  do  sądu  w  Aleksandrii,  Ŝeby  załatwić  zwolnienie  za  kaucją.  Ale 

dlaczego, do diabła, zmieniasz temat? Nie mogę powiedzieć, Ŝe za tobą tęskniłem? 

Rząd zemścił się, zanim minął piątek. Waszyngton pogrąŜył się w zimnie i deszczu, bez 

wątpienia  dzięki  modlitwom  Nixona  (wypowiadanym  przez  Billy’ego  Grahama).  A  jednak  nie 

powstrzymało to marszu ze świecami, prowadzonego przez Billa Coffina, niezwykłego kapelana 

Yale. Cholera, jeden taki facet mógłby mnie nawrócić na religię. I faktycznie, poszedłem potem 

posłuchać  jego  kazania  w  katedrze  narodowej.  Stanąłem  sobie  z  tyłu  (były  tłumy  ludzi)  i 

background image

napawałem się uczuciem solidarności. Oddałbym wtedy wszystko, Ŝeby wziąć Marcie za rękę. 

Kiedy  ja  składałem  swoją  bezprecedensową  wizytę  w  domu  boŜym,  na  placu  Du  Pont 

watahy  Jippisów,  Czubków,  Weathermanów*  i  innych  bezmyślnych  kretynów  rozpętały 

paskudną rozróbę. Potwierdzili w ten sposób to, czemu ja zaprzeczałem przez cały tydzień. 

-  Co  za  sukinsyny!  -  wrzasnąłem  do  Marcie  przez  telefon.  -  Nawet  nie  robią  tego  z 

przekonania. Chcą się tylko zareklamować. 

- To im powinieneś dołoŜyć - odparła. 

- A Ŝebyś wiedziała! - zawołałem lekko rozczarowany. 

- Gdzie byłeś? 

- W kościele - odparłem. 

Marcie  wyraziła  swoje  zdziwienie  dość  barwnym  językiem.  Zacytowałem  kazanie 

Coffina, Ŝeby ją przekonać. 

-  Wiesz  co  -  powiedziała  -  jutro  w  gazetach  będzie  mała  wzmianka  o  tej  mszy  i  trzy 

strony na temat rozróby. 

Smutne to, ale miała rację. 

 

Nie  mogłem  zasnąć.  Miałem  poczucie  winy,  Ŝe  kiedy  ja  leŜę  sobie  w  ciepełku  mojego 

taniego pokoju w motelu, tysiące uczestników marszu koczuje na zimnych podłogach i ławkach. 

 

*  Jippisi,  Czubki,  Weathermani  -  nazwy  radykalnych  ugrupowań  z  lat  sześćdziesiątych. 

Jippisi  -  członkowie  tzw.  MłodzieŜowej  Międzynarodówki  (Youth  International  Party), 

buntującej  się  przeciwko  utrwalonemu  porządkowi  społecznemu  i  nawołującej  do  uprawiania 

wolnej  miłości,  uŜywania  narkotyków  i  słuchania  muzyki  rockowej.  Czubki  (Crazies), 

Weathermani  -  radykalne  ugrupowania  młodzieŜowe  z  tego  okresu,  nie  stroniące  od  starć  z 

policją. 

W sobotę wiał chłodny wiatr, ale przynajmniej przestało padać. PoniewaŜ nie pomagałem 

w załatwieniu niczyjego zwolnienia za kaucją ani nie prowadziłem Ŝadnej sprawy, wszedłem do 

kościoła św. Marka, który słuŜył jako punkt kontaktowy. 

W środku roiło się od ludzi, którzy spali na ławkach, pili kawę albo siedzieli cierpliwie, 

czekając  na  dalsze  wskazówki.  Wszystko  było  świetnie  zorganizowane,  wyznaczono  nawet 

członków ochrony, którzy mieli trzymać protestujących z dala od gliniarzy (i odwrotnie). Byli teŜ 

background image

lekarze  na  wypadek  nieprzewidzianych  sytuacji.  ZauwaŜyłem  tylko  parę  osób  powyŜej 

trzydziestki. 

Obok kotła z kawą kilku lekarzy  wyjaśniało grupie ochotników, co robić, kiedy poczują 

gaz łzawiący. 

Czasem,  gdy  człowiek  jest  samotny,  wyobraŜa  sobie,  Ŝe  widzi  znajomą  twarz.  Jedna  z 

lekarek wyglądała jak wykapana Joanna Stein. 

- Cześć - powiedziała, gdy nalewałem sobie kawy. To naprawdę była Joanna. 

- Nie chcę ci przerywać seminarium na temat pierwszej pomocy. 

- Nic nie szkodzi - odparła. - Cieszę się, Ŝe cię tu widzę. Co u ciebie? 

- Zimno - powiedziałem. 

Zastanawiałem  się,  czy  powinienem  ją  przeprosić  za  to,  Ŝe  nie  odpowiedziałem  na  jej 

telefon. Nie była to chyba odpowiednia chwila, chociaŜ w jej delikatnej twarzy widziałem nieme 

pytanie. 

- Wyglądasz na zmęczoną, Jo - stwierdziłem. 

- Jechaliśmy całą noc. 

- CięŜka sprawa - skwitowałem, proponując jej łyk kawy. 

- Jesteś sam? - spytała. 

Co chciała przez to powiedzieć? 

- Mam nadzieję, Ŝe będzie ze mną jakieś pół miliona ludzi - odparłem. I pomyślałem, Ŝe 

teraz jestem zabezpieczony na wszystkich frontach. 

- Jasne - przytaknęła. 

Cisza. 

- Ach, a propos, jak tam twoja rodzina? 

-  Moi  bracia  gdzieś  się  tu  kręcą.  Mama  i  tato  musieli  zostać  na  koncercie  w  Nowym 

Jorku. 

Po chwili dodała: 

- Jesteś z jakąś grupą? 

-  O  tak,  jasne  -  powiedziałem  najnaturalniej  w  świecie.  I  natychmiast  poŜałowałem 

kłamstwa. Teraz na pewno zaprosi mnie, Ŝeby przyłączyć się do jej przyjaciół. 

- Dobrze wyglądasz - powiedziała Jo. Wyraźnie starała się zyskać na czasie w nadziei, Ŝe 

wykaŜę więcej inicjatywy. 

background image

Czułem się zakłopotany, stercząc tak i zmuszając się do towarzyskiej pogawędki. 

- Przepraszam cię, Jo - wypaliłem - ale czeka na mnie kilku kumpli na mrozie. 

- Och, pewnie - odparła. - Nie chcę cię zatrzymywać. 

- Nie, nie, ja tylko... 

ZauwaŜyła, Ŝe się niecierpliwię, i dała mi spokój. 

- Baw się dobrze. 

Zawahałem się, a potem ruszyłem do wyjścia. 

- Pozdrów ode mnie wszystkich zwariowanych muzyków - zawołałem. 

- Chętnie cię znów zobaczą, Oliver. Przyjdź w którąś niedzielę. 

Byłem juŜ daleko od niej. Odwróciłem się i zobaczyłem, jak podchodzi do jakiejś kobiety 

i  dwóch  męŜczyzn.  Pewnie  ci,  z  którymi  tu  przyjechała.  Koledzy  lekarze?  A  moŜe  chodzi  z 

którymś? 

Nie twój cholerny interes, Oliver. 

Wziąłem  udział  w  marszu.  Nie  śpiewałem,  bo  to  nie  w  moim  stylu.  Jak  jedna  wielka 

stonoga  przeszliśmy  obok  sądu  rejonowego,  siedziby  FBI  i  Departamentu  Sprawiedliwości, 

Głównego  Urzędu  Podatkowego  i  skręciliśmy  tuŜ  przy  Ministerstwie  Skarbu.  W  końcu 

dotarliśmy do fallicznego pomnika wzniesionego w hołdzie Ojcu Naszego Kraju*. 

 

* Chodzi o George’a Washingtona. 

Omal nie odmroziłem sobie tyłka od siedzenia na ziemi. Zdrzemnąłem się trochę między 

przemówieniami.  Ale  wzięło  mnie,  kiedy  ta  ogromna  masa  ludzi  zaśpiewała  jednym  głosem: 

Dajcie szansę pokojowi! 

Nie  śpiewałem.  Nie  mam  zdolności  wokalnych.  MoŜe  zresztą  bym  śpiewał,  gdybym 

przyłączył się do Joanny i jej przyjaciół. Ale samotnie śpiewa się w tłumie jakoś dziwnie. 

 

Byłem porządnie zmęczony,  kiedy otwarłem drzwi swojej sutereny w Nowym Jorku.  W 

tej samej chwili zadzwonił telefon. Resztką sił poderwałem się do słuchawki. 

Ze zmęczenia nie bardzo wiedziałem, co plotę. 

- Cześć - zaskrzeczałem falsetem. - Tu Abbie Hoffman*, szczęśliwego Nowego Roku! 

Całkiem niezłe, uznałem. Ale Marcie nie zaśmiała się. To nie była Marcie. 

- Ee... OHver? 

background image

Mój Ŝarcik troszeczkę minął się z adresatem. 

- Dobry wieczór, ojcze. Myślałem, Ŝe to ten... ee... ktoś inny. 

- Ee... no, tak. Cisza. 

- Co u ciebie, synu? 

- Doskonale. Jak matka? 

- Doskonale. Jest tu ze mną. Ee... Oliver, co do przyszłej soboty... 

- Tak, ojcze? 

- Spotykamy się w New Haven, prawda? 

Całkiem zapomniałem - umówiliśmy się przecieŜ w czerwcu. 

- Ee... jasne. Oczywiście. 

- To doskonale. Przyjedziesz samochodem? 

- Tak. 

 

*  Abbie  Hoffman  -  twórca,  przywódca  i  ideolog  Jippisów,  autor  wydanej  w  1968  roku 

ksiąŜki Rewolucja jako frajda. 

- Wobec tego spotkajmy się przed bramą Wiejskiej Rezydencji. W południe? 

- Dobrze. 

- A potem na obiad, mam nadzieję? 

Dalej, zgódź się. On chce cię zobaczyć. Słychać to w jego głosie. 

- Tak, ojcze. 

- To doskonale. Ee... matka chciała się z tobą przywitać. 

I  tak  oto  tydzień  moich  demonstracji  skończył  się  na  demonstracyjnie  przyjacielskiej 

pogawędce z rodzicami. 

 

Marcie zadzwoniła o północy. 

- Mówili w wiadomościach, Ŝe podczas waszego marszu Nixon oglądał mecz futbolowy - 

zeznała. 

W tej chwili nie miało to dla mnie znaczenia. 

- Cholernie tu pusto - odparłem. 

- Jeszcze tylko tydzień... 

- Ta pieprzona separacja musi się wreszcie skończyć. 

background image

- Skończy się, przyjacielu. Za siedem dni. 

background image

27. 

 

W mojej rodzinie tradycja jest substytutem miłości. Nie okazujemy sobie uczuć. Zamiast 

tego  odgrywamy  swoje  „plemienne”  role,  dając  wyraz  naszej...  przynaleŜności.  W  ciągu  roku 

odbywamy  cztery  obrzędy:  BoŜe  Narodzenie,  Wielkanoc,  Święto  Dziękczynienia  oraz  stały 

obrządek  jesieni  -  Święty  Tydzień.  Do  tego  dochodzi  jeszcze,  ma  się  rozumieć,  nasz  moralny 

Armageddon,  dzień,  w  którym  dobro  tego  świata  zmaga  się  ze  złem,  światło  z  ciemnością. 

Innymi słowy: dzień meczu. Zacny Harvard przeciwko Yale. 

Jest  to  czas  śmiechu  i  czas  łez.  Ale  przede  wszystkim  to  czas  ryku,  wrzasku, 

szczeniackiego obłędu i picia. 

W  mojej  rodzinie  świętuje  się  jednak  w  nieco  bardziej  stateczny  sposób.  Kiedy  wielu 

uczniów urządza przedmeczowe popijawy na parkingach, rodzina Barrettów oczekuje na sukces 

harwardzkiego sportu z powagą. 

Kiedy  byłem  chłopcem,  ojciec  zabierał  mnie  na  kaŜdy  mecz  rozgrywany  na  Soldiers 

Field.  Nie  był  niedzielnym  kibicem,  chodziliśmy  tam  bardzo  często.  Częstował  mnie  obfitymi 

wyjaśnieniami.  W  wieku  dziesięciu  lat  biegle  orientowałem  się  w  najbardziej  zagadkowych 

gestach sędziów. Co więcej, nauczyłem się głośnego kibicowania. Mój ojciec nigdy nie krzyczał. 

Mówił  tylko  półgłosem,  niemal  do  siebie,  po  kaŜdym  dobrym  zagraniu  Purpurowych:  „Dobra 

robota!”  albo  „O,  świetnie!”  A  jeśli  przypadkiem  nasi  gladiatorzy  nie  sprawili  się  dobrze,  na 

przykład gdy przegraliśmy pięćdziesiąt pięć do zera, komentował krótko: „Szkoda”. 

Sam  był  kiedyś  sportowcem  -  tak,  on.  Mój  ojciec!  A  konkretnie  wioślarzem  w 

reprezentacji  Harvardu  (kandydował  nawet  do  druŜyny  olimpijskiej  w  jedynkach).  Nosił 

czcigodny  krawat  w  purpurowo-czarne  pasy,  który  oznaczał,  Ŝe  jest  zasłuŜonym  posiadaczem 

litery  „H”*.  Dawało  mu  to  prawo  darmowego  wstępu  do  najlepszego  sektora  na  meczach 

futbolowych. Po prawej ręce rektora. 

Upływ  czasu nie przyćmił ani  nie zmienił rytuału spotkań Harvardu  z Yale. Zmienił się 

tylko mój status. Mając juŜ za sobą okres inicjacji, sam byłem teraz posiadaczem litery „H” (za 

osiągnięcia  w  hokeju).  TeŜ  mogę  więc  zasiadać  w  uprzywilejowanym  sektorze.  Teoretycznie, 

mógłbym przyprowadzić nawet swojego syna i uczyć go, czym jest kara za przytrzymywanie. 

 

A jednak, nie licząc okresu studiów i małŜeństwa, ciągle chodzę na mecz Harvard-Yale z 

background image

moim ojcem. Matka wyrzekła się tego obrzędu wiele lat temu i był to jedyny stanowczy krok w 

jej  

*  Prawo  do  noszenia  litery  „H”  nie  przysługuje  automatycznie  kaŜdemu  studentowi 

Harvardu, lecz jest przyznawane za osiągnięcia w nauce lub sporcie. 

Ŝ

yciu. „Nic z tego nie rozumiem - powiedziała do mojego ojca - i zimno mi w nogi”. 

Gdy  mecz  odbywa  się  w  Cambridge,  chodzimy  na  obiad  do  szacownej  bostońskiej 

jadłodajni  Locke-Ober.  Jeśli  zaś  bój  toczony  jest  w  New  Haven,  ojciec  prowadzi  mnie  do 

restauracji Kayseya - nie tak staromodnej, z lepszą kuchnią. Tam teŜ znaleźliśmy się tym razem, 

obejrzawszy  klęskę  naszej  Alma  Mater,  która  przegrała  7:0.  Gra  była  nieciekawa  i  nie 

dostarczyła  wielu  tematów  do  rozmowy.  Pojawiła  się  więc  moŜliwość,  Ŝe  zaczniemy  poruszać 

kwestie pozasportowe. Postanowiłem, Ŝe nie powiem nic o Marcie. 

- Szkoda - rzekł ojciec. 

- To tylko futbol - odparłem, całkiem odruchowo obierając przeciwny punkt widzenia. 

- Miałem nadzieję, Ŝe Massey będzie lepszy - powiedział ojciec. 

- Harvard jest dobry tylko w defensywie - podsunąłem. 

- Tak. Chyba masz rację. 

Zamówiliśmy homara. Zawsze trochę to trwa, a co dopiero, gdy jest tłok. W lokalu roiło 

się od zachlanych bubków z Yale. Przypominali ujadające triumfalnie buldogi. Gęby mieli pełne 

heroicznych hymnów do jajowatej piłki. W kaŜdym razie, nasz stolik stał w dość cichym kącie i 

słyszeliśmy się nawzajem. Co prawda, nie było czego słuchać. 

- Co u ciebie nowego? - spytał ojciec. 

- Wszystko po staremu - odparłem. (Przyznaję, nie ułatwiam naszych rozmów). 

-  Wychodzisz trochę... po pracy? - Próbował wskrzesić w sobie zainteresowanie. Muszę 

przyznać, Ŝe faktycznie czasem to robił. 

- Trochę - odpowiedziałem. 

- To doskonale - stwierdził. 

Czułem jednak, Ŝe ojciec jest bardziej zakłopotany niŜ rok temu. Bardziej nawet niŜ przy 

obiedzie w Nowym Jorku, poprzedniej wiosny. 

- Oliver - zaczął złowieszczo brzmiącym głosem - czy mogę mówić szczerze? 

Chyba Ŝartuje? 

- Oczywiście - odpowiedziałem. 

background image

- Chciałbym porozmawiać z tobą na temat przyszłości. 

- Mojej przyszłości? - spytałem, przechodząc do defensywy. 

- Niezupełnie twojej, Oliver. Przyszłości rodziny. Przyszło mi nagle do głowy, Ŝe on lub 

matka  mogą  być  chorzv  czy  coś  w  tym  rodzaju.  Oznajmiliby  mi  to  w  taki  sam  beznamiętri, 

sposób. MoŜe nawet napisaliby do mnie list (matka na pewno by napisała). 

- Mam sześćdziesiąt pięć lat - oświadczył ojciec. 

- Jeszcze nie, dopiero w marcu - odpowiedziałem. Chciałem w ten sposób pokazać, Ŝe nie 

jest mi zupełnie obcy. 

-  Niemniej  muszę  myśleć  tak,  jak  gdybym  juŜ  skończył  sześćdziesiąt  pięć  lat.  -  CzyŜby 

mój ojciec chciał wydębić dla siebie rentę? 

- Zgodnie z zasadami partnerstwa... 

Ledwo zaczął mówić,  odwróciłem się. Słyszałem  juŜ tę  mowę przy tej samej okazji rok 

wcześniej. Wiedziałem, o co chodzi. 

Inna  była  tylko  pomeczowa  scenografia.  W  zeszłym  roku,  po  kilku  rozmowach  ze 

ś

mietanką  Purpurowych,  udaliśmy  się  do  obranej  z  góry  restauracji  w  Bostonie.  Ojciec 

zaparkował  tuŜ  przy  swoim  biurze  na  State  Street,  siedzibie  jedynej  instytucji,  której  nazwa 

zawierała otwarcie nasze nazwisko: Barrett, Ward & Seymour, Inc., Bank Inwestycyjny. 

Kiedy sunęliśmy za zapachem jadła, ojciec pokazał palcem zaciemnione okna na górze i 

zauwaŜył: 

- Strasznie tu cicho wieczorem, prawda? 

- W twoim gabinecie jest zawsze cicho - odparłem. 

- To cisza w oku cyklonu, synu. 

- Ale ty to lubisz. 

- Lubię - potwierdził. - Lubię, Oliver. 

Na  pewno  nie  chodziło  mu  o  pieniądze.  Ani  o  władzę  związaną  z  gigantycznymi 

przedsięwzięciami  na  rzecz  rozwoju  miasta,  przedsiębiorstw  czy  korporacji.  Lubił  chyba 

obowiązek. Gdyby pasowało do niego to określenie, powiedziałbym, Ŝe mój ojciec podniecał się 

obowiązkiem.  Wobec  zakładów,  które  stworzyły  firmę,  wobec  samej  firmy,  wobec  świętego 

instytutu opieki moralnej, czyli Harvardu. No i oczywiście wobec rodziny. 

-  Mam  sześćdziesiąt  cztery  lata  -  ogłosił  mój  ojciec  tamtego  wieczoru  w  Bostonie,  w 

poprzednim sezonie piłkarskim. 

background image

- Dopiero w marcu - odparłem, pokazując jak zwykłe, Ŝe znam datę jego urodzin. 

-  ...a  zgodnie  z  zasadami  partnerstwa  muszę  przejść  na  emeryturę,  gdy  skończę 

sześćdziesiąt osiem lat. 

Chwila milczenia. Szliśmy cichymi, statecznymi ulicami w centrum Bostonu. 

- Powinniśmy o tym pomówić, Oliver. 

- O czym? 

- O tym, kto zajmie moje miejsce... 

- Pan Seymour - zaproponowałem.  W końcu, jak zapewniał papier firmowy i wizytówki 

na drzwiach, w firmie było jeszcze dwóch wspólników. 

- Seymour i jego rodzina mają dwanaście procent udziałów - powiedział ojciec - a Ward 

ma dziesięć. 

Nie prosiłem o te szczegóły. 

- Kilka udziałów ma teŜ ciotka, którymi zajmuję się w jej imieniu. - Zaczerpnął powietrza 

i dodał: - Reszta naleŜy do nas... 

Chciałem zaprotestować, Ŝeby nie dokończył swojego wywodu. 

- ...czyli w ostatecznym rozrachunku do ciebie. 

Miałem wielką ochotę zmienić temat, ale zbyt dobrze wiedziałem, ile wysiłku kosztuje go 

ta rozmowa. Najwyraźniej przygotowywał się do niej starannie. 

- Czy jednak Seymour nie mógłby cię zastąpić? - spytałem. 

-  Owszem.  Gdyby  nikt  nie  wziął...  bezpośredniej  odpowiedzialności  za  interesy 

Barrettów. 

- Co wtedy? 

Dawałem mu do zrozumienia, Ŝe ja nie mam ochoty na tę odpowiedzialność. 

- Zgodnie z zasadami partnerstwa, miałby prawo wykupić nasze udziały. 

Zawahał się. 

- Ale to, oczywiście, zmieniłoby sytuację. Ostatnie zdanie nie było wyjaśnieniem. Raczej 

prośbą. 

- Tak, ojcze? - spytałem. 

- Chodzi mi o rodzinę - podsumował. 

Wiedział,  Ŝe  go  rozumiem.  Wiedział,  Ŝe  domyślam  się,  dlaI  czego  idziemy  tak  wolnym 

krokiem.  Choć  temat  i  tak  wymagał  więcej  czasu  niŜ  spacer  do  restauracji  Locke-Ober,  gdzie 

background image

właśnie dotarliśmy. 

Przed wejściem zdąŜył jeszcze dodać: 

- Zastanów się nad tym. 

Skinąłem  głową,  choć  jednocześnie  wiedziałem,  Ŝe  nie  będę  zastanawiać  się  ani  przez 

chwilę. 

Tego  wieczoru  atmosfera  w  środku  nie  była  bynajmniej  sztywna.  Purpurowi  dokonali 

przecieŜ  cudów  na  boisku.  Pan  zesłał  swój  gniew  na  bubków  z  Yale  w  ostatniej  minucie  przez 

swego  posłańca,  gracza  o  nazwisku  Chiampi.  Zdobył  szesnaście  punktów  pięćdziesiąt  sekund 

przed  końcem  i  wyrównał  wynik  meczu.  Niewiarygodny  remis.  Sukces,  który  trzeba  uczcić. 

Słodkie pieśni rozbrzmiewały w powietrzu. 

 

NiezwycięŜeni synowie Harvardu, Do celu mkną niczym strzała, Walczą jak lwy, od Unii 

startu Do końca, gdzie meta lśni biała. 

 

Nie  mówiliśmy więcej o  rodzinnej  tradycji.  Wszystko przesłonił futbol. Wychwalaliśmy 

Chiampiego,  Gattiego  i  innych  graczy  Purpurowych.  Wznosiliśmy  toasty  za  pierwszy  sezon 

Harvardu bez poraŜki - od studenckich czasów mojego ojca(!). 

Tym razem, czyli rok później, wszystko było inaczej. Śmiertelnie powaŜnie. Nie dlatego, 

Ŝ

e przegraliśmy mecz. Po prostu dlatego, Ŝe upiynąłjuŜ cały rok. A problem pozostawał nadal nie 

rozwiązany. Właściwie stał się jeszcze trudniejszy do rozwiązania. 

- Ojcze, jestem prawnikiem i mam własne zobowiązania. Albo, jeśli wolisz, obowiązki. 

- Rozumiem. Ale gdybyś przeniósł się do Bostonu, wcale nie musiałbyś zrezygnować ze 

swojego  społecznego  zaangaŜowania.  Wręcz  przeciwnie,  mógłbyś  potraktować  pracę  w  firmie 

jako podobną działalność, tyle Ŝe prowadzoną po drugiej stronie barykady. 

Nie  chciałem  go  zranić.  Nie  powiedziałem  więc,  Ŝe  moim  głównym  przeciwnikiem  jest 

właśnie ta druga strona barykady. 

- Rozumiem, co masz na myśli - odparłem - ale szczerze mówiąc... 

Urwałem na chwilę, Ŝeby opanować swój ostry sprzeciw i uniknąć szorstkich słów. 

-  Ojcze,  pochlebia  mi  twoja  propozycja.  Ale  naprawdę  muszę  ją  zdecydowanie... 

odrzucić. 

- Rozumiem - powiedział. - Jestem rozczarowany, ale rozumiem. 

background image

 

Wracając autostradą do domu, byłem na tyle odpręŜony, Ŝe nawet Ŝartowałem w duchu. 

- Jeden magnat w rodzinie wystarczy. 

Miałem nadzieję, Ŝe Marcie czeka juŜ na mnie w mieszkaniu. 

 

background image

28. 

 

- Jesteś pewien, OHver? 

- Absolutnie, Marcie. 

Czekała juŜ na mnie, gdy wróciłem z New Haven. Wyglądała jak świeŜy suflet. Nikt nie 

zgadłby, Ŝe przez cały dzień leciała, samolotem z jednego końca Ameryki na drugi. 

Choć rozmowa z moim ojcem tonęła w gąszczu tematów, to właśnie ona zainteresowała 

ją szczególnie. 

- Odmówiłeś tak od razu? 

-  Bez  wahania  -  odparłem.  -  Iz  przekonaniem.  Przypomniałem  sobie  zaraz,  do  kogo 

mówię. 

-  Oczywiście,  ty  na  moim  miejscu  przejęłabyś  ten  cholerny  interes.  Zdaje  się,  Ŝe  tak 

właśnie postąpiłaś. 

-  Byłam  wtedy  wściekła  -  odpowiedziała  szczerze  Marcie.  -  Chciałam  udowodnić  wiele 

rzeczy. 

- Ja teŜ. I dokładnie dlatego odmówiłem. 

- Pozwolisz więc, Ŝeby dziedzictwo twojej rodziny... poszło na marne? 

- Ładne mi dziedzictwo - początki wyzysku w Ameryce! 

- Oliver, to juŜ historia. Dzisiaj robotnik ze związku zawodowego zarabia... 

- Nie o to mi chodzi. 

- Spójrz tylko, ile dobrego zrobiła twoja rodzina! Szpital, budynek Harvardu, datki... 

- Słuchaj, nie mówmy o tym, co? 

- Dlaczego nie? Zachowujesz się jak smarkacz! Podstarzały radykał! 

Dlaczego z taką werwą popychała mnie w objęcia establishmentu? 

- Jasna cholera, Marcie! 

Nagle  rozległ  się  telefon.  Zabrzmiał  jak  gong  na  ringu  odsyłający  pięściarzy  do 

naroŜników. 

- Mam odebrać? - spytała Marcie. 

- Niech dzwoni, juŜ prawie północ. 

- MoŜe to coś waŜnego. 

- Nie dla mnie - powiedziałem. 

background image

- Ja teŜ tu mieszkam - zauwaŜyła. 

- No to odbierz - warknąłem wkurzony, Ŝe zjazd stęsknionych kochanków zamienił się w 

przykrą awanturę. 

Marcie podniosła słuchawkę. 

- Do ciebie - powiedziała. 

- Czego tam? - burknąłem w słuchawkę. 

-  No,  świetnie!  Ona  ciągle  tam  jest!  -  usłyszałem  czyjś  głos.  Philip  Cavilleri.  Zmusiłem 

się do uśmiechu. 

- Sprawdzasz mnie? 

- Mam powiedzieć szczerze? Tak. Jak leci? 

- O co ci chodzi, Phil? 

- No, wiesz: bing bang, bing bang! 

- Co to ma być, twój zegar z kukułką? 

- Dzwony weselne! Kiedy je usłyszymy, do cholery? 

- Ty wiesz się w pierwszej kolejności, Phil. 

- No to powiedz mi teraz, Ŝebym mógł spokojnie zasnąć. 

-  Philip  -  odparłem,  udając  rozdraŜnienie  -  dzwonisz,  Ŝeby  prowadzić  małŜeńską 

propagandę, czy chciałeś coś jeszcze powiedzieć? 

- Jasne. Myślał indyk o weselu... 

- Phil, powiedziałem ci juŜ... 

-  Mówię  o  prawdziwym  indyku.  Faszerowanym.  Wiesz,  do  Ŝarcia  w  Święto 

Dziękczynienia. 

- Ach, tak. Racja, przecieŜ to w przyszłym tygodniu. 

-  Chciałbym,  Ŝebyś  zjawił  się  u  mnie  na  zjeździe  rodzinnym  w  Dzień  Łaski  z  tym 

kulturalnym, kobiecym głosem. 

- Kto będzie na tym zjeździe? - spytałem. 

- Ojcowie Pielgrzymi! Co to za róŜnica? 

-  Kogo  zaprosiłeś,  Philip?  -  nalegałem,  wyobraŜając  juŜ  sobie  watahy  nadgorliwych 

mieszkańców Cranston. 

- Jak dotąd, tylko siebie - odparł. 

- Ach, tak - skwitowałem. Przypomniało mi się, Ŝe Philip nie znosi świąt z krewnymi. (- 

background image

Do diabła z tą zapłakaną dzieciarnią - skarŜył się. A ja przyjmowałem jego wymówki z ulgą). 

-  Dobrze.  W  takim  razie  ty  moŜesz  przyjść  do  nas...  Rzuciłem  okiem  w  stronę  Marcie, 

która  kiwała  głową  na  zgodę,  pytając  jednocześnie  rękami:  „Tylko  kto  będzie,  do  diabła, 

gotował?” 

- Marcie chce cię poznać - nalegałem. 

- Och, moŜe lepiej nie - opierał się Philip. 

- Nie daj się prosić. 

- No, dobra. O której? 

- Koło południa - powiedziałem. - Daj tylko znać, kiedy wyjs’ć po ciebie na dworzec. 

- Mogę przynieść trochę Ŝarcia? Pamiętaj, Ŝe to ja dostarczam Rhode Island najlepszego 

placka z dyni. 

- Świetnie. 

- I robię najlepszy farsz. 

- Świetnie. 

Marcie gestykulowała gwałtownie: „Idź na całość!” 

- Ee... Phil, jeszcze jedna sprawa. Wiesz, jak się piecze indyka? 

- Jak stary piekarz! - zawołał. - Mógłbym załatwić jedną sztukę u mojego kumpla Angelo. 

Jesteś pewny, Ŝe ona nie będzie miała nic przeciwko? 

- Kto, Phil? 

-  No,  twoja  piękna  narzeczona.  Niektóre  panie  nie  lubią,  jak  facet  wtrąca  się  im  do 

kuchni. 

- Marcie nie jest z tych - odparłem. 

Podskakiwała teraz z radości. 

- Świetnie. W takim razie to na pewno piękna dziewczyna. „Marcie”, co? Myślisz, Ŝe się 

jej spodobam? 

- Na pewno. 

- No to wyjdź po mnie na dworzec o wpół do jedenastej, dobra? 

- Dobra. 

JuŜ chciałem odłoŜyć słuchawkę, kiedy zawołał: 

- Oliver? 

- Tak, Phil? 

background image

- Święto Dziękczynienia to dobry czas na plany małŜeńskie. 

- Dobranoc, Phil. 

Rozłączyliśmy się w końcu. Spojrzałem na Marcie. 

- Cieszysz się, Ŝe przyjdzie? 

- Jeśli uwaŜasz, Ŝe mu się spodobam. 

- Jak amen w pacierzu. 

- Lepiej wypadnę, jeśli nie będę gotować. 

Uśmiechnęliśmy się. Było w tym ziarnko prawdy. 

- Zaczekaj chwilę, Oliver - przypomniała sobie. - Czy nie miałeś jechać do Ipswich? 

Racja. Dziękczynienie to święty dzień Barrettów. CóŜ, siła wyŜsza. 

- Zadzwonię i powiem, Ŝe zatrz’.iała mnie sprawa Komitetu Szkolnego, która wchodzi w 

poniedziałek na wokandę. 

Marcie teŜ musiała trochę zmienić swoje plany. 

-  Powinnam  być  w  Chicago,  ale  przylecę  tu  na  obiad  i  wrócę  tam  ostatnim  samolotem. 

Ś

więto Dziękczynienia to waŜna data w handlu. W piątek zaczyna się wyprzedaŜ. 

- Dobrze. Phil to doceni. 

- Cieszę się - powiedziała. 

-  Dobra,  a  teraz,  kiedy  wszystko  jest  juŜ  zorganizowane  -  powiedziałem  Ŝartobliwym 

tonem - czy mogę wyrazić swoje uczucia? 

- Proszę bardzo. Jakiego rodzaju? 

- CóŜ... smutek.  Harvard przegrał  z Yale. To był paskudny dzień. Czy  przychodzi  ci do 

głowy jakiś sposób, Ŝeby mnie pocieszyć? 

- Potrzebna ci terapia - oceniła. - Czy zechciałbyś połoŜyć się wygodnie na łóŜku? 

- Zechciałbym - przystałem na jej propozycję. Usiadła obok mnie. 

- A teraz moŜesz robić wszystko, na co masz ochotę - powiedziała. 

Posłuchałem jej. 

A potem spaliśmy długo i szczęśliwie. 

 

Przez  cały  ten  tydzień  Phil  Cavilleri  pracował  w  pocie  czoła  nad  świątecznymi 

smakołykami. Wydał fortunę na ciągłe telefony z pytaniami. 

- Czy ona lubi farsz z orzechami? 

background image

- Nie ma jej teraz, Phil, pracuje. 

- O ósmej wieczorem? 

- W środę pracuje dłuŜej - powiedziałem wymijająco. 

- Jaki do niej numer? - podchwycił skwapliwie, pragnąc poznać jej stosunek do orzechów. 

- Jest zajęta, Phil. Ale, wiesz co? Właśnie sobie przypomniałem, uwielbia orzechy. 

- To świetnie! 

I wyłączył się. Na chwilę. 

Przez następne dni dzwonił w sprawie grzybów, gatunku dyni, Ŝurawin (w całości czy w 

galaretce?) oraz rozmaitych warzyw. 

-  Wszystko  będzie  prosto  z  ziemi  -  zapewniał  mnie,  zamówiwszy  rozmowę  z  Rhode 

Island. - Wy tam, w Nowym Jorku, kupujecie tylko mroŜone świństwa. 

Oczywiście,  wymyślałem  wszystkie  odpowiedzi  za  Marcie.  W  tym  tygodniu  była  na 

trasie Cincinnati - Cleveland - Chicago. Choć rozmawialiśmy co wieczór przynajmniej godzinę, 

ś

wiąteczny jadłospis nie naleŜał do naszych głównych tematów. 

- Jak idzie sprawa Komitetu Szkolnego, przyjacielu? 

- Wszystko gotowe. Barry zebrał świetne materiały. Muszę je tylko dobrze wykorzystać. 

Tymczasem  przypominam  sobie  wszystkie  zabronione  ksiąŜki.  Wiesz,  Ŝe  nie  pozwalają 

dzieciakom w liceum czytać Vonneguta? Ani nawet Buszującego w zboŜu*

-  Och,  to  smutna  ksiąŜka  -  powiedziała  Marcie.  -  Biedaczek  ten  Holden  Caulfield,  taki 

samotny. 

- A mi nie współczujesz? TeŜ jestem samotny. 

- Och, Oliver, co mam powiedzieć o sobie? Wariuję z samotności! 

Jeśli mój  telefon był przypadkiem na podsłuchu, facet,  który  podsłuchiwał, musiał mieć 

co wieczór niezły ubaw, kiedy dzwoniła Marcie. 

 

* Rozmowa toczy się na temat współczesnych pisarzy amerykańskich. Kurta Vonneguta i 

Jerome’a Salingera. Holden Caulfield to bohater głośnej powieści Salingera Buszujący w zboŜu. 

W  świąteczny  ranek  obudził  mnie  indyk  u  drzwi.  Za  nim  stał  Philip  Cavilleri,  który 

zdecydował,  Ŝe  musi  przyjechać  naprawdę  wczesnym  pociągiem.  Potrzebował  więcej  czasu  na 

przygotowanie odpowiedniej uczty. (- Znam ten twój piecyk, przypomina toster z przepukliną). 

background image

-  A  gdzie  ona  jest?  -  spytał  Philip,  ledwo  wyładował  swój  transport  przysmaków.  (Nie 

przestawał rozglądać się po całym mieszkaniu). 

- Ona tu nie mieszka, Phil. Poza tym jest teraz w Chicago. 

- Po co? 

- W interesach. 

- Och. Robi interesy? 

- Tak. 

Zaniemówił z wraŜenia. Po chwili dodał szybko: 

- Czy ona ciebie docenia, Oliver? Jezu, ten ciągle swoje! 

- Daj spokój, Phil, weźmy się do roboty. 

 

Ja  sprzątałem.  On  gotował.  Ja  nakryłem  do  stołu.  On  zastawił  go  wszystkim,  co  moŜna 

zjeść na zimno. Około południa uczta była prawie gotowa. Oprócz indyka, który miał kruszeć w 

piekarniku  aŜ  do  wpół  do  piątej.  O  wpół  do  czwartej  samolot  Marcie  wyląduje  na  lotnisku  La 

Guardia.  PoniewaŜ  w  święta  nie  będzie  ruchu  na  drogach,  powinniśmy  bez  przeszkód  zacząć 

obiad przed piątą. Skracaliśmy sobie z Philem oczekiwanie, gapiąc się na futbol w telewizji. Nie 

chciał się ruszyć z domu nawet na krótki spacer, choć świeciło słońce i był rześki, listopadowy 

dzień. Stary kibic nie chciał przepuścić chwili, w której piłka wpadnie do bramki. 

 

TuŜ po drugiej zadzwonił telefon. 

- Oliver? 

- Gdzie jesteś, Marcie? 

- Na lotnisku. W Chicago. Nie mogę przylecieć. 

- Coś się stało? 

-  Nie  tutaj.  Ale  mamy  problem  w  Denver.  Lecę  tam  za  dwadzieścia  minut.  Wyjaśnię  ci 

wieczorem. 

- Coś powaŜnego? 

- Raczej tak. MoŜe to potrwać kilka dni, ale przy odrobinie szczęścia uda się z tego wyjść. 

- Mogę ci jakoś pomóc? - spytałem. 

-  Tak...  Proszę  cię,  wytłumacz  mnie  przed  Philipem.  Powiedz  mu,  Ŝe  naprawdę  mi 

przykro. 

background image

- Dobra. Ale nie będzie to łatwe. 

Sekunda milczenia. Pewnie trwałaby dłuŜej, gdyby Marcie nie spieszyła się na samolot. 

- Jesteś trochę wkurzony, co? 

WaŜyłem w myślach słowa. Nie chciałem pogarszać jej zmartwień. 

- Tylko rozczarowany, Marcie. Ale obaj cię rozumiemy. 

- Proszę cię, zaczekaj, aŜ dotrę do Denver. To długa historia. 

- Na pewno - mruknąłem. 

- OHver, powiedz mi coś miłego, proszę. 

- Mam nadzieję, Ŝe podadzą ci indyka w samolocie. 

 

Samotna uczta z Philipem miała swoją dobrą stronę. 

Było jak za dawnych czasów. Znów siedzieliśmy razem, tylko we dwóch. 

Jedzenie  było  wyśmienite.  Niestrawne  były  tylko  moje  myśli.  Philip  próbował  mnie 

pocieszyć. 

-  Słuchaj  -  powiedział  -  takie  rzeczy  zdarzają  się  w  świecie  biznesu.  Ludzie  biznesu 

muszą podróŜować. Taka juŜ natura... biznesu. 

- Tak. 

- Poza tym nie wszyscy mogą spędzać święta w domu. Na przykład Ŝołnierze... 

Ś

wietne porównanie! 

- No, a jeśli musiała zostać, to znaczy, Ŝe jest dla nich waŜna, zgadza się? 

Nie odpowiedziałem. 

- Jest jakimś kierownikiem? 

- Coś w tym rodzaju. 

-  No,  jeszcze  lepiej.  To  nowoczesna  dziewczyna.  Chryste,  powinieneś  być  dumny.  Ona 

coś osiągnie w Ŝyciu. Stara się o awans? 

- W pewnym sensie. 

- To dobrze. Ambitna sztuka. Powinieneś być dumny, Oliver. 

Kiwnąłem głową. Chciałem tylko pokazać, Ŝe nie śpię. 

-  Kiedy  byłem  dzieckiem  -  zaczął  Phil  -  kaŜda  rodzina  lubiła  się  szczycić  ambitnym 

dzieciakiem.  Oczywiście,  przewaŜnie  chłopakami.  Ale  dzisiaj  te  nowoczesne  dziewczyny  są 

naprawdę ambitne, no nie? 

background image

- Bardzo - odparłem. 

W końcu przekonałem go, Ŝe nie da rady uśmierzyć mojego rozczarowania. 

-  Wiesz  co...  -  zaczął  od  nowa,  zmieniając  taktykę.  -  Gdybyś  się  z  nią  oŜenił,  byłoby 

inaczej. 

- Niby dlaczego? - Starałem się powiedzieć to bez ironii. 

-  Bo  kobieta  to  kobieta.  śona  musi  być  w  domu,  ze  swoją  rodziną.  Świat  jest  tak 

urządzony. 

Nie chciałem podwaŜać jego poglądów na temat świata. 

-  Pomyśl  tylko  -  powiedział  -  przecieŜ  to  twoja  wina.  Gdybyś  chciał  zrobić  z  niej 

normalną kobietę... 

- Phil! 

- Co prawda to prawda - warknął w obronie nic nanej sobie kobiety. - Te feministyczne 

dzikuski  mogą  mnie  obrzucać  jajami,  aleja  wiem,  co  mówi  Biblia.  MąŜ  i  Ŝona  będą,  ten,  no... 

jako jedno ciało. Zgadza się? 

-  Zgadza  -  odparłem  w  nadziei,  Ŝe  to  go  uspokoi.  Miałem  rację.  Ale  tylko  przez  kilka 

sekund. 

- Słuchaj, co to właściwie znaczy „jako jedno ciało”? - spytał. 

- śe mają trzymać się razem - wyjaśniłem. 

- Czy ona zna Biblię, Oliver? 

- Chyba tak. 

- Zadzwoń do niej. MoŜe ma w hotelu jakiegoś Gedeona*. 

- Zadzwonię - obiecałem. 

background image

29. 

 

- Co pan czuje? 

- Doktorze London, tym razem naprawdę potrzebuję pańskiej pomocy. Co czuję? 

- Gniew. Złość. Wściekłość. 

I coś jeszcze. 

- Zamęt. Nie wiem, co mam czuć. Ten nasz związek... sam nie wiem. 

Dobrze wiedziałem, ale nie potrafiłem tego powiedzieć głośno. 

-  To  znaczy...  rozwija  się.  Choć  są  pewne  przeszkody.  Skąd  mamy  wiedzieć,  czy  na 

pewno  potrafimy  Ŝyć  razem,  skoro  spędzamy  ze  sobą  tak  mało  czasu?  Rozmowy  przez  telefon 

tego  nie  zastąpią.  Nie  jestem  ani  trochę  religijny,  ale  gdybym  wiedział,  Ŝe  Wigilię  spędzimy 

oddzielnie... 

MoŜe  bym  się  rozpłakał?  Jestem  pewny,  Ŝe  nawet  Kuba  Rozpruwacz  spędzał  BoŜe 

Narodzenie z przyjaciółmi. 

-  Wiem,  to  naprawdę  była  powaŜna  sprawa.  Widzi  pan,  sklep  w  Denver  ma  nieudolne 

kierownictwo. Marcie musiała tam pojechać i zostać. Nie mogła tego nikomu zlecić. Zresztą, po 

jaką cholerę miałaby to zlecać? śeby trzymać mnie za rękę? Przyrządzić mi śniadanie?... 

 

* Gedeon - postać biblijna. Bohater, który poprowadził lud Izraela w zwycięskiej wojnie 

przeciw  Madianitom.  W  Ŝarcie  Phila  kryje  się  takŜe  aluzja  do  Towarzystwa  Gedeona, 

charytatywnej organizacji, która zajmuje się rozprowadzaniem Biblii po amerykańskich hotelach. 

Cholera, to jej praca! Muszę się z tym pogodzić. Nie mam pretensji. No, dobrze... mam. 

Ale to jajestem niedojrzały, nie ona... 

MoŜe nie tylko niedojrzały. Samolubny. Niewyrozumiały. Marcie i ja jesteśmy przecieŜ... 

no...  razem.  Ma  niezłe  piekło  w  tym  Denver.  Naprawdę.  Robi  to,  co  naleŜy  do  szefa,  ale  te 

miejscowe mądrale uwaŜają, Ŝe ma cięŜką rękę. Tak, to wszystko nie jest takie proste. 

Tymczasem  ja obijam się  z kąta w  kąt i uŜalam nad sobą. MoŜe powinienem być tam z 

nią i dodawać otuchy. Pocieszać ją. Chryste, ja  na pewno bym  tego potrzebował.  Przekonałaby 

się wtedy... 

Urwałem. Co właściwie zrozumiał doktor London z moich nie dokończonych zdań? 

- Chyba powinienem polecieć do Denver. 

background image

Cisza. Byłem zadowolony ze swojej decyzji. Nagle uświadomiłem sobie, Ŝe jest piątek. 

-  Z  drugiej  strony,  w  przyszły  poniedziałek  mam  prowadzić  sprawę  przeciwko  temu 

Komitetowi Szkolnemu. Nie mogłem doczekać się, kiedy dopadnę tych chamów... 

Chwila ciszy na zastanowienie. Namyśl się dobrze, Oliver. 

- Dobrze, Barry Pollack moŜe przejąć pałeczkę. Właściwie orientuje się w tym lepiej ode 

mnie. Sęk w tym, Ŝe jest młodszy. Mogą go wyprowadzić z równowagi. Cholera, ja bym się nie 

dał! To naprawdę waŜna sprawa! 

Chryste,  straszny  był  ten  psychiczny  ping-pong!  W  głowie  mi  huczało  od  własnych 

argumentów. 

-  A  niech  to!  Marcie  jest  waŜniejsza!  Choćby  była  nie  wiem  jak  twarda,  jest  tam  teraz 

sama i potrzebuje przyjaciela. Raz w Ŝyciu mógłbym zrobić coś dla innego człowieka, a nie tylko 

dla siebie! 

Chyba przekonał mnie ten ostatni argument. 

- No to lecę do Denver. 

Spojrzałem  na  doktora  Londona.  Zastanawiał  się  nad  czymś  przez  chwilę,  a  potem 

powiedział: 

- Jeśli nie, zobaczymy się w poniedziałek o piątej. 

background image

30. 

 

- Oliver, nie zostawiaj mnie na lodzie, załamię się. 

Spokojnie,  wszystko  będzie  w  porządku.  Trzymaj  się.  Podczas  gdy  taksówka 

podskakiwała  na  wybojach  w  drodze  nalotnisko,  uspokajałem  Barry’ego  Pollacka  przed  jego 

rozprawą w sądzie. 

- Ale dlaczego, Ollie? Dlaczego tak mnie nagle zostawiasz? 

- Dasz sobie radę. Znasz tę sprawę na wylot. 

-  MoŜe  i  znam.  Ale  nie  umiem  tak  kluczyć  i  bajerować  jak  ty,  Oliver.  Załatwią  mnie. 

Przegramy! 

Pocieszałem go i wyjaśniałem, jak odeprzeć ataki przeciwników. 

- Pamiętaj, mów wyraźnie. Bardzo powoli. Najlepiej barytonem. I zawsze zwracaj się do 

naszego biegłego: panie doktorze, to robi wraŜenie. 

- Jezu, trzęsę się. Dlaczego musisz lecieć do Denver? 

-  To  konieczne,  Bar.  Nie  mogę  nic  więcej  powiedzieć.  Na  jedną  wyboistą  milę  zapadła 

niespokojna cisza. 

- Ol? 

- Co, Bar? 

- Powiesz mi, jeśli zgadnę? 

- Tak. MoŜe. 

Chodzi  o  ofertę.  Fantastyczna  oferta  pracy.  Zgadza  się?  Właśnie  dojechaliśmy  do 

lotniska. Zanim taksówka stanęła, byłem juŜ jedną nogą na zewnątrz. 

-  Więc  jak?  -  dopytywał  się  Barrie.  -  Chodzi  o  ofertę?  Z  lisim  uśmieszkiem  podałem 

młodszemu koledze rękę przez okno taksówki. 

- Powodzenia, nam obu! 

Odwróciłem  się  i  ruszyłem  nadać  swój  bagaŜ.  Bóg  z  tobą.  Barry,  tak  się  trzęsiesz, 

chłopcze, Ŝe nawet nie zauwaŜyłeś, jaki ja jestem rozdygotany. 

Nie powiedziałem jej, Ŝe przyjeŜdŜam. 

Ledwo  wylądowaliśmy  w  Podniebnym  Mieście  (jak  bez  przerwy  nazywał  je  pilot 

wesołek),  chwyciłem  swoją  małą  walizkę,  wybrałem  taksówkarza,  który  wyglądał  na  faceta 

background image

lubiącego bardzo szybką jazdę, i rzuciłem: 

- Brunatny Pałac. Gaz do dechy, proszę. 

- No to przytrzymaj se sombrero, stary - odparł kierowca. Dobrze wybrałem. 

 

O  dziewiątej  wieczorem  (jedenaście  minut  później)  byliśmy  przed  Pałacem, 

najzacniejszym hotelem Denver. Jest tam wielki hol, który przypomina kosmiczne lądowisko dla 

dekadentów.  Wokół  wznoszą  się  niezliczone  piętra,  a  pośrodku  rośnie  ogromny  ogród.  Od 

spoglądania w pustą przestrzeń w górze moŜna dostać zawrotu głowy. 

Znałem numer jej pokoju z naszych rozmów przez telefon. Zostawiłem bagaŜ w recepcji i 

puściłem się biegiem na siódme piętro. Nawet jej nie uprzedziłem z dołu. 

Odczekałem sekundę, Ŝeby złapać oddech (siódme piętro!). Potem zapukałem. 

Odpowiedziała mi cisza. 

Po  chwili  otworzył  jakiś  męŜczyzna.  Muszę  przyznać  -  bardzo  przystojny  męŜczyzna. 

Prawdziwy goguś. 

- Słucham pana? 

Co to, do diabła, za jeden? Nie miał miejscowego akcentu. Mówił tak, jakby nauczył się 

angielskiego na Marsie. 

- Chciałbym się widzieć z Marcie - odparłem. 

- Obawiam się, Ŝe jest w tej chwili zajęta. 

Niby  czym?  Na  co  ja  tu  trafiłem?  Nie  podobał  mi  się  ten  piękniś.  W  taką  gębę  ma  się 

ochotę walnąć dla zasady. 

- Jednak chciałbym się z nią zobaczyć - powiedziałem. Miał nade mną dwa cale wzrostu 

przewagi, a jego garnitur był tak dobrze skrojony, Ŝe prawie przyrastał mu do tyłka. 

-  Hm  -  zaczął  -  czy  jest  pan  umówiony  z  panną  Binnendale?  -  To  wstępne  „hm” 

zabrzmiało jak zapowiedź złamanej szczęki. 

Zanim  zdecydowałem  się,  czy  polemizować  dalej,  czy  przejść  do  ciosów,  z  wnętrza 

pokoju dobiegł kobiecy głos. 

- O co chodzi, Jeremy? 

- O nic, Marcie. To pomyłka. Znów odwrócił się do mnie. 

- To nie pomyłka, Jeremy - powiedziałem. - Rodzice mnie zaplanowali. 

Albo moje poczucie humoru, albo groźba w głosie sprawiły, Ŝe Jeremy cofnął się jednak i 

background image

wpuścił mnie do środka. 

W krótkim korytarzu zastanawiałem się, jak Marcie zareaguje na mój widok. I czym, do 

diabła, mogła się teraz zajmować. 

Salon wypełniony był po brzegi szarą flanelą. 

To  znaczy  biznesmenami  przy  popielniczkach,  kopcącymi  nerwowo  papierosy  albo 

Ŝ

ującymi zeschłe kanapki. 

Przy  jednym  biurku  siedziała  Marcie  Binnendale.  Nie  paliła,  nie  jadła  (i  nie  była  nie 

ubrana, czego się obawiałem). Przyłapałem ją na gorącym... zebraniu biznesmenów. 

- Znasz tego pana? - spytał Jeremy. 

- Owszem - odparła z uśmiechem Marcie. Ale nie rzuciła  mi się na szyję, jak marzyłem 

po drodze. 

- Cześć - zawołałem. 

- Przepraszam jeśli przeszkodziłem. 

Marcie rozejrzała się i powiedziała do swojego plutonu: 

- Przepraszam na chwilę. 

Wyszliśmy na korytarz. Wziąłem ją za rękę, ale oparła się delikatnie. 

- Co ty tutaj robisz? 

-  Pomyślałem  sobie,  Ŝe  potrzebujesz  przyjaciela.  Zostanę,  dopóki  nie  uporządkujesz 

swoich spraw. 

- A co z twoją rozprawą? 

- Mam to gdzieś. Ty jesteś waŜniejsza. - Iobjąłemjąwtalii. 

- Oszalałeś? - szepnęła, choć bez cienia złości. 

-  Tak.  Oszalałem  od  samotnych  i  bezsennych  nocy  w  podwójnym  łóŜku.  Z  tęsknoty  za 

tobą przy spalonych grzankach i nie dogotowanych jajkach. Od... 

- Wolnego, przyjacielu - przerwała mi, wskazując drugi pokój. - Mam zebranie. 

Flanelowe bractwo mogło podsłuchiwać, ale miałem to gdzieś. Ciągnąłem dalej: 

-  ...i  pomyślałem  sobie,  Ŝe  moŜe  ty  teŜ  w  swoim  dyrektorskim  amoku  mogłaś  trochę 

oszaleć i Ŝe... 

- Palant - szepnęła surowo. - Mam zebranie. 

-  Widzę,  Ŝe  jesteś  zajęta,  Marcie.  Ale  nie  śpiesz  się,  kiedy  skończysz,  będę  na  ciebie 

czekał w swoim pokoju. 

background image

- To moŜe potrwać wieczność. 

- To będę czekał całą wieczność... Marcie przypadło to do gustu. 

- Dobra, przyjacielu. 

Pocałowała mnie w policzek. A potem wróciła do swoich spraw. 

 

- Ach, moja ukochana Afrodyto, rozkoszna rapsodio... 

Słowa  te  wypowiadał  Jean-Pierre  Aumont,  oficer  Legii  Cudzoziemskiej,  do  jakiejś 

uduchowionej pustynnej księŜniczki, która sapała ciągle: „Non, non, non, strzeŜ się, mon pere!” 

Minęła  juŜ  północ,  a  ten  stary  film  był  jedyną  rozrywką  na  wszystkich  kanałach  w 

Denver. 

Siedziałem wśród topniejących zapasów piwa Coors. Byłem taki otępiały, Ŝe gadałem do 

ekranu. 

- Rany boskie, Jean-Pierre, zerwij z niej ten kostium! 

Nie zwracał na mnie uwagi i chrzanił dalej, gestykulując jak pajac. 

AŜ rozległo się pukanie. Bogu niech będą dzięki. 

- Cześć, mały - powiedziała Marcie. 

Wyglądała na zmęczoną i miała częściowo rozpuszczone włosy. Lubiłem ją taką. 

- Jak leci? 

- Wysłałam wszystkich do domu. 

- Załatwiliście wszystko? 

- Och, nie. To beznadziejny galimatias. Mogę wejść? 

Z wyczerpania słaniałem się przy drzwiach, blokując jej przejście. 

Weszła. Zdjęła pantofle. Opadła na łóŜko. A potem spojrzała na mnie ze znuŜeniem. 

- Ty romantyczny palancie. Naprawdę olałeś tę rozprawę? 

Uśmiechnąłem się. 

-  Miałem  inne  priorytety  -  odparłem.  -  Ty  wpadłaś  w  tarapaty  w  Denver.  Pomyślałem 

sobie, Ŝe przyda ci się towarzystwo. 

- To miłe - powiedziała. - Trochę zwariowane, ale strasznie miłe. 

Wszedłem na łóŜko i objąłem ją. 

Po  jakichś  piętnastu  sekundach  oboje  spaliśmy  beztrosko.  Śniło  mi  się,  Ŝe  Marcie 

wśliznęła się do namiotu, w którym drzemałem, i szepnęła: 

background image

- Oliver, spędzimy razem cały dzień. Tylko we dwoje. Zapomnimy o boŜym świecie. 

Otworzyłem oczy i stwierdziłem, Ŝe sen stał się rzeczywistością. Marcie stała przede mną 

w narciarskim stroju. W ręku trzymała drugi kombinezon, który mógł pasować na mnie. 

- Wstawaj - powiedziała. - Idziemy w góry. 

- A twoje zebranie? 

- Dzisiaj mam zebranie z tobą. Z resztą spotykam się po obiedzie. 

- Jezus, Marcie, co cię napadło? 

- Priorytety. - Uśmiechnęła się. 

 

Z Marcie nie moŜna było wygrać. 

Ofiarą był bałwan, a przyczyną śmierci - skrócenie o głowę rzutem śnieŜki. 

- W co teraz się zabawimy? - spytałem. 

- Powiem ci po lunchu - odparła. 

Nie  miałem  pojęcia,  w  którym  miejscu  wielkiego  rezerwatu  Gór  Skalistych  się 

znaleźliśmy.  Wokół,  jak  okiem  sięgnąć,  ani  śladu  Ŝycia.  A  jedynym  odgłosem  był  chrzęst 

naszych stóp na śniegu. Wszędzie rozciągała się niezmącona biel. Jak ogromny tort weselny. 

-  W mieście Marcie nie  potrafiła zapalić piecyka gazowego, ale z maszynką turystyczną 

radziła sobie doskonale. Posilaliśmy się zupą i kanapkami w Górach Skalistych. Po cholerę nam 

szykowne restauracje! Niech szlag trafi obowiązki prawnicze. I telefony. 

I miejskie tłumy, większe niŜ nas dwoje., Gdzie właściwie jesteśmy?  

Marcie miała kompas. 

- Trochę na wschód od Nigdzie. 

- Fajna okolica. 

-  Gdybyś  nie  wyciął  tego  swojego  numeru  ze  słoniem  w  składzie  porcelany,  nadal 

siedziałabym w Denver w zadymionym pokoju. 

Zaparzyła  kawę  na  maszynce.  Znawca  mógłby  określić  jąjako  niezbyt  dobrą  lub  ledwo 

nadającą się do picia, choć ja uwaŜałem, Ŝe był to rozgrzewający napój. 

- Marcie - powiedziałem na poły Ŝartobliwie - masz utajony talent kulinarny. 

- Ale tylko w dziczy... 

- No to znalazłaś swoje miejsce w Ŝyciu. 

Spojrzała na mnie. Potem rozejrzała się wokół, promieniejąc ze szczęścia. 

background image

- Chciałabym, Ŝebyśmy nigdzie nie musieli się stąd ruszać - westchnęła. 

- Nie musimy - powiedziałem. 

Mój głos zabrzmiał powaŜnie. 

- Marcie, moŜemy zostać tu, aŜ stopnieją lodowce albo aŜ przyjdzie nam ochota poleŜeć 

na plaŜy. Albo popływać łódką po Amazonce. Mówię serio. 

Zawahała  się.  Nie  wiedziała,  jak  zareagować  na  moje  słowa  -  co  to  właściwie  było? 

Pomysł? Propozycja? 

- Sprawdzasz mnie czy mówisz powaŜnie? - spytała. 

- Jedno i drugie. Ja na pewno mógłbym rzucić ten bezsensowny wyścig,  a ty?  Niewielu 

ludzi ma nasze moŜliwości... 

-  Daj  spokój,  Barrett  -  zaprotestowała.  -  Jesteś  najbardziej  ambitnym  typem,  jakiego 

znam. Nie liczę siebie samej. ZałoŜę się, Ŝe widzisz się nawet w roli prezydenta. 

Uśmiechnąłem się. Ale materiał na prezydenta nie moŜe kłamać. 

- Zgoda. Tak było. Ale ostatnio wolałbym raczej uczyć swoje dzieci jazdy na łyŜwach. 

- Naprawdę? 

Spytała bez cienia ironii, szczerze zdziwiona. 

- Jeśli chciałyby się uczyć - dodałem. - A ty nie potrafiłabyś Ŝyć bez konkurencji? 

Zastanowiła się chwilę. 

-  Na  pewno  byłoby  to  dla  mnie  coś  nowego  -  odpowiedziała.  -  Zanim  ty  się  zjawiłeś, 

Ŝ

yłam tylko zwycięstwami na pokaz... 

- A czego teraz potrzeba ci do szczęścia? 

- Faceta - odparła. 

- Jakiego? 

-  Chyba  takiego,  który  nie  da  się  całkiem  nabrać  na  pozory.  Który  rozumie,  Ŝe  tak 

naprawdę nie chcę... zawsze być szefową. 

Milczałem, podobnie jak góry, które trwały w ciszy. 

- Ciebie - powiedziała w końcu. 

- Cieszę się - odparłem. 

- Co powinniśmy zrobić, Oliver? 

Milczeliśmy coraz częściej. Nawet nasze zdania były teraz przerywane okresami ciszy. 

- Chcesz wiedzieć, co zrobić? - spytałem. 

background image

- Tak. 

Wziąłem głęboki wdech i wypaliłem: 

- Sprzedaj sklepy. 

Omal nie upuściła kubka z kawą. 

- Co takiego? 

- Posłuchaj, Marcie, mógłbym napisać pracę magisterską o Ŝyciu prezesa sieci handlowej. 

To ciągły ruch, ciągłe zmiany, stała gotowość do drogi. 

- Święta prawda. 

- MoŜe  to  dobrze dla interesów, ale dla osobistego Ŝycia wręcz przeciwnie. Tu potrzeba 

mnóstwa czasu i bardzo mało ruchu. 

Marcie nie odpowiedziała. Ciągnąłem więc dalej swój wykład: 

- Dlatego - podsumowałem pogodnie - sprzedaj swoje sklepy. Dostaniesz ciepłą posadkę 

konsultanta,  gdzie  tylko  zechcesz.  Ja  mogę  wszędzie  prowadzić  drobne  sprawy.  MoŜe  wtedy 

zapuścimy korzenie. I naprawdę zostawimy coś po sobie. 

- Marzyciel - zaśmiała się Marcie. 

- A ty, gówniany prezes - odparłem. - Ciągle upajasz się swoją władzą. 

Nie powiedziałem tego oskarŜycielskim tonem, choć była to szczera prawda. 

- Więc jednak to był sprawdzian - stwierdziła. 

- Tak - przyznałem. - Nie zdałaś go. 

- Arogancki, samolubny typ - powiedziała Ŝartobliwie. Skinąłem głową. 

- I ludzki. 

Marcie spojrzała na mnie. 

- Ale zostaniesz ze mną?... 

-  Śnieg  musi  kiedyś  stopnieć  -  powiedziałem.  Wstaliśmy  i  powędrowaliśmy  ramię  w 

ramię do samochodu. Pojechaliśmy do Denver. Nie było tam ani śladu śniegu. 

background image

31. 

 

Do  Nowego  Jorku  wróciliśmy  w  środę  wieczorem.  Rano  tego  samego  dnia  Marcie 

ostatecznie uporządkowała swoje interesy w Denver i nawet przyszło nam do głowy, Ŝeby znów 

porzucać się śnieŜkami. Ale rozsądek zwycięŜył. Czas wrócić do pracy. 

Mógłbym  nawet  pomóc  Barry’emu  Pollackowi  na  finiszu  (byliśmy  w  kontakcie 

telefonicznym). 

Odmroziliśmy  sobie  pięty,  czekając  na  taksówkę  w  tasiemcowej  kolejce.  W  końcu 

przesunęliśmy  się  na  czoło.  Przed  nami  stanął  Ŝółty  kawał  pogiętej  blachy.  Inaczej  mówiąc  - 

nowojorska taksówka. 

- Do Queens nie jadę - warknął kierowca na powitanie. 

-  Ja  teŜ  nie  -  odparłem,  szarpiąc  pokracznymi  drzwiami.  -  Pojedźmy  w  zamian  na 

Wschodnią Sześćdziesiątą Czwartą, numer dwadzieścia trzy. 

Oboje siedzieliśmy juŜ  w środku. Kierowca był teraz prawnie zobowiązany zawieźć nas 

pod wskazany adres. 

- Lepiej pojedźmy na Wschodnią Osiemdziesiątą Szóstą, numer pięćset cztery. 

- Gdzie? 

Ta zaskakująca propozycja wyszła od Marcie. 

- Czyj to, do diabła, adres? - spytałem. 

- Nasz. - Uśmiechnęła się. 

- Nasz? 

- Co ty, stary - powiedział taksówkarz - masz amnezję? 

- A ty co? - odciąłem się. - Jesteś Woody Allen? 

- Przynajmniej pamiętam swój adres - odparł w samoobronie. 

Tymczasem  bracia  taryfiarze  zaczęli  popędzać  go  głośną  kakofonią  klaksonów  i 

przekleństw do niezwłocznego odjazdu. 

- No, dobra, dokąd?... - zaŜądał. 

- Wschodnia Osiemdziesiąta Szósta - powiedziała Marcie. I szepnęła do mnie, Ŝe wyjaśni 

po drodze. Łagodnie mówiąc, zaskoczyło mnie to wszystko. 

W  języku  wojskowym  takie  miejsce  określa  się  skrótem  DMZ*  -  oznacza  on  teren,  na 

którym Ŝadna z walczących stron nie moŜe rozmieścić swoich sił. Tą właśnie myślą kierowała się 

background image

Marcie przy wyborze mieszkania, które nie było ani jej, ani moje, ani nawet nasze, lecz stanowiło 

raczej neutralny teren. 

 

* DMZ, demilitarized zonę (ang.) - strefa zdemilitaryzowana. 

Dobrze. Brzmiało to rozsądnie. Moja nora trochę przekroczyła jej wytrzymałość na brud. 

Ale ten sprawdzian zniosła dzielnie. 

 

- I co? - spytała Marcie. 

Bezsprzecznie było to wspaniałe mieszkanie. Wyglądało dokładnie jak jedna z propozycji 

doskonałego  umeblowania,  pokazywanych  na  górnych  piętrach  sklepów  Binnendale.  Często 

widziałem, jak młode pary patrzyły na te modele i wzdychały: 

- Rany, Ŝebyśmy my tak mieszkali! 

Marcie  pokazała  mi  salon,  naszpikowaną  róŜnymi  urządzeniami  kuchnię  (pójdę  na  kurs 

gotowania,  Oliver),  jej  przyszły  gabinet,  sypialnię  królewskich  rozmiarów  i  na  końcu  - 

niespodzianka - mój gabinet. 

Tak. On i ona mieli oddawać się swym profesjom w oddzielnych pomieszczeniach. Moje 

było wyścielone skórą z całego stada byków. Przy ścianach - półki z chromowej stali i szkła na 

moje ksiąŜki prawnicze. Doskonałe oświetlenie. Wszystko, co trzeba. 

-  I  co?  -  powtórzyła  Marcie,  wyraźnie  czekając,  aŜ  wpadnę  w  zachwyt.,  -  To  jakieś 

nieprawdziwe - powiedziałem.  

Zastanawiałem  się,  dlaczego  mam  wraŜenie,  Ŝe  jesteśmy  na  scenie  i  czytamy  swoje 

kwestie z maszynopisu. Pod jej kierownictwem. 

I dlaczego ma to mi w czymkolwiek przeszkadzać. 

 

- Co pan czuje? 

Doktor London nie zmienił swoich metod w stosunku do mnie. 

- Wie pan, płacimy czynsz po połowie. 

Daj  spokój,  powiedziałem  do  siebie,  to  nie  jest  Ŝadne  uczucie.  Nie  to  nawet  miałem  na 

myśli. 

-  Nie  chodzi  mi  o  zranione  ego,  panie  doktorze.  Ale  o  sposób,  w  jaki  ona...  zarządza 

naszym Ŝyciem. 

background image

Milczenie. 

-  Mnie  niepotrzebny  jest  dekorator  wnętrz.  Ani  romantyczne  oświetlenie.  Czy  ona  nie 

rozumie,  Ŝe  to  wszystko  jest  gówno  warte?  Jenny  kupiła  rozwalone  meble  -  skrzypiące  łóŜko  i 

rozchwiany stół - za jedyne dziewięćdziesiąt siedem dolców! Na obiad przychodziły do nas tylko 

karaluchy. Zimą wiało w całym mieszkaniu. Czuliśmy, co nasi sąsiedzi jedzą na obiad. To była 

okropna nora! 

Znów milczenie. 

-  Ale  byliśmy  tam  szczęśliwi,  a  ja  niczego  nie  zauwaŜałem.  Raz  tylko  zauwaŜyłem,  Ŝe 

łóŜko załamało się pod nami. Śmialiśmy się z tego. 

I znów milczenie. O co mi właściwie chodzi? Chyba o to, Ŝe nie lubię nowego mieszkania 

Marcie. 

 

Tak, mój najnowszy gabinet to prawdziwe cacko. Ale kiedy chcę pomyśleć, idę do swojej 

sutereny.  WciąŜ  trzymam  tam  ksiąŜki.  I  wciąŜ  przychodzą  tam  rachunki.  A  kiedy  Marcie 

wyjeŜdŜa z miasta, chodzę tam spać. 

Choć  zaczęło  się  juŜ  odliczanie  dni  do  BoŜego  Narodzenia,  Marcie  często  nie  ma  w 

domu. Obecnie przebywa w Chicago. 

A ja nie czuję się najlepiej. 

Dlatego,  Ŝe  muszę  pracować  wieczorami.  I  nie  mogę  tego  robić  w  naszym  gniazdku  na 

Osiemdziesiątej Szóstej Ulicy. Dlatego, Ŝe Nowy Jork jest przystrojony świątecznymi gałązkami. 

A ja czuję się podle, choć mam aŜ dwa mieszkania, w których mogę być samotny. I wstydzę się 

zadzwonić ot, tak sobie, do Phila. Boję się przyznać, Ŝe jestem sam. 

Mamy  więc  12  grudnia.  Barrett  pracuje  w  swojej  podziemnej  kryjówce,  wertując 

zmurszałe  tomiska  w  poszukiwaniu  precedensów  prawniczych.  I  tęskni  do  dni,  które  nigdy  nie 

wrócą. 

To znaczy do czasu, kiedy praca potrafiła mnie  naprawdę pochłonąć, przynieść ulgę lub 

odrętwienie.  Nabyta  niedawno  skłonność  do  introspekcji  zawładnęła  mną  zupełnie.  Analizuję 

własne myśli zamiast sprawę „Meister przeciwko Georgii”. 

Od  kolęd  rozbrzmiewających  stale  w  windzie,  gdy  jadę  do  biura,  nabawiłem  się 

boŜonarodzeniowej schizofrenii. 

Tu właśnie tkwi cały problem, panie doktorze. (Mówię sam do siebie, ale poniewaŜ cenię 

background image

swoją opinię, nadałem sobie tytuł doktora). 

Bóg - jako sędzia Sądu Niebiańskiego - ustanowił następujące prawo: 

„W BoŜe Narodzenie będziesz zawsze w domu”. 

Pozostałe  uchwały  Naszego  Pana,  być  moŜe,  interpretuję  dość  swobodnie,  ale  tej 

przestrzegam bezwzględnie. 

Barrett, tęsknisz za domem, przeto zacznij lepiej robić, do cholery, jakieś plany. 

Mam jednak pewien problem, panie doktorze. 

Gdzie jest dom? 

(Tam, gdzie twoje serce, rzecz jasna. NaleŜy się pięćdziesiąt dolarów). 

Dziękuję, panie doktorze. Chciałbym spytać za następną pięćdziesiątkę: 

A gdzie jest moje serce? 

Wcale nie mówię, Ŝe nigdy tego nie wiedziałem. 

Kiedyś byłem przecieŜ dzieciakiem. Lubiłem dostawać prezenty i ubierać choinkę. 

Byłem przecieŜ męŜem i chociaŜ miałem Ŝonę agnostyczkę (- Wiesz, OHver, nie chcę Go 

zranić, mówiąc o sobie „ateistka”), to jednak urządzaliśmy dla siebie świąteczne przyjęcie, kiedy 

wracała do domu z drugiego etatu. I śpiewaliśmy sprośne wersje świątecznych kolęd. 

Wszystko  to  przemawia  za  BoŜym  Narodzeniem.  Tego  wieczoru  stawaliśmy  się  sobie 

jeszcze bliŜsi. 

Tymczasem jest wpół do dziewiątej, do świąt zostało tylko kilkanaście dni, lecz mnie to 

wszystko juŜ nie dotyczy. Tak jak powiedziałem, mam pewien problem. 

Tym  razem  nie  mogę  spędzić  świąt  w  Cranston.  Mój  przyjaciel,  który  tam  mieszka, 

zapisał się na wycieczkę morską dla ludzi w średnim wieku. (Kto wie, co z tego wyniknie?) Jego 

zdaniem upraszcza to sprawę. W kaŜdym razie odjeŜdŜa, a ja zostaję sam ze swoim problemem. 

Do miana mojego domu pretenduje teŜ Ipswich, w stanie Massachusetts, gdzie mieszkają 

moi rodzice. 

Z  kolei  Marcie  Binnendale,  z  którą  mieszkam,  gdy  przebywa  w  mojej  bezpośredniej 

bliskości, twierdzi, Ŝe pończochy naleŜy powiesić na Osiemdziesiątej Szóstej Ulicy. 

Chciałbym  być  tam,  gdzie  nie  będę  samotny.  I  jednocześnie  czuję,  Ŝe  kaŜda  z  tych 

moŜliwości jest tylko połowicznym rozwiązaniem. 

Ale  zaraz!  Jeśli  idzie  o  połowiczne  rozwiązania,  to  istnieje  tu  niezły  precedens!  A 

mianowicie,  sprawa  prowadzona  przez  sędziego  Salomona,  zdaje  się  o  przydomku  król.  Jego 

background image

kompromisowy wyrok mógł być moim rozwiązaniem. 

BoŜe Narodzenie z Marcie. 

Ale w Ipswich, w stanie Massachusetts. 

La la la la la la la. 

 

- Mama? 

- Oliver, co u ciebie? 

- Doskonale. Jak ojciec? 

fc

 Doskonale. 

- To doskonale. Ee... ja w sprawie... ee... BoŜego Narodzenia. 

- Och, mam nadzieję, Ŝe tym razem... 

- Tak - zapewniłem ją bez zwłoki - przyjedziemy. To znaczy, ee... czy mogę przyjechać z 

gościem, mamo? Ee... jeśli jest dość miejsca. 

Co za idiotyczne pytanie! 

- Tak, oczywiście, kochanie. 

- To przyjaciółka. 

Wspaniale,  Oliver.  Mogłaby  przecieŜ  pomyśleć,  Ŝe  przywieziesz  swojego  śmiertelnego 

wroga. 

- Ach, tak - powiedziała matka, nie potrafiąc ukryć emocji (nie mówiąc juŜ o ciekawości). 

- To doskonale. 

- Nie jest z naszych stron. Musimy ją przenocować. 

-  Doskonale  -  nie  zraŜała  się  matka.  -  Czy  to  ktoś,  kogo  znamy?  Innymi  słowy,  ktoś  z 

naszej rodziny? 

-  Nikt,  kogo  musielibyśmy  podejmować  z  pompą,  mamo.  Nieźle  ją  wyprowadziłem  w 

pole! 

- To doskonale - powiedziała. 

- Przyjadę rano w Wigilię. Marcie przyleci z Zachodniego WybrzeŜa. 

- Ach, tak. 

Znając mnie, moja matka bez wątpienia pomyślała, Ŝe mówię o wybrzeŜu Timbuktu. 

- No to czekamy na ciebie i na pannę... 

- Nash. Marcie Nash. 

- Cieszymy się, Ŝe przyjedziecie. 

background image

Ja teŜ. A to, jak moŜe zaświadczyć doktor London, bardzo istotne uczucie. 

background image

32. 

 

Dlaczego? 

Łatwo  mogłem sobie wyobrazić, nad czym  rozmyślała  Marcie  w odrzutowcu lecącym  z 

Los Angeles do Bostonu 24 grudnia. Jej głównym pytaniem było na pewno „dlaczego”. 

Dlaczego zaprosił mnie do swoich rodziców? I to w BoŜe Narodzenie. Czy to oznacza, Ŝe 

zaczyna mieć powaŜne... zamiary? 

Nigdy  nie  poruszaliśmy  podobnych  tematów.  Ale  jestem  prawie  pewny,  Ŝe  wysoko  w 

stratosferze  pewna  absolwentka  Bryn  Mawr  stawia  rozmaite  hipotezy  dotyczące  motywów 

działania swojego nowojorskiego współlokatora. 

Nie zapytała mnie jednak wprost: 

- OHver, dlaczego mnie zapraszasz? 

I nawet się z tego cieszę, bo szczerze mówiąc, musiałbym odpowiedzieć: 

- Nie wiem. 

Zrobiłem to pod wpływem nagłego impulsu - to typowe dla mnie. Zadzwoniłem do domu 

bez pytania Marcie o zdanie. Ani bez pytania samego siebie. (Choć Marcie od razu zapaliła się 

do tego pomysłu). 

Bez  zastanowienia  ułoŜyłem  teŜ  na  własny  uŜytek  fałszywe  wyjaśnienie:  Po  prostu 

przychodzą święta BoŜego Narodzenia, a ty zwyczajnie zapraszasz na nie swoją przyjaciółkę. To 

nic wielkiego, nie ma w tym Ŝadnych ukrytych „zamiarów”. 

Gówno prawda. 

OHver,  dobrze  wiesz,  Ŝe  zaproszenie  dziewczyny  do  swoich  rodziców  jest  całkiem 

jednoznaczne. I to jeszcze na BoŜe Narodzenie. 

Stary, przecieŜ to nie bal maturzystów. 

Teraz wszystko stało się dla mnie jasne. Dopiero po tygodniu. Teraz, gdy kołowałem juŜ 

po lotnisku Logan jak jej samolot. 

Więc co zwykle oznacza taki gest, Oliver? 

Po  kilku  dniach  rozmyślań  potrafiłem  wreszcie  zdobyć  się  na  świadomą  odpowiedź. 

MałŜeństwo. Ślub. Barrett, czy bierzesz obecną tutaj...? 

A zatem podróŜ do Ipswich była czymś, co odpowiadało na moją głęboko ukrytą potrzebę 

aprobaty rodziców. Dlaczego wciąŜ przejmuję się, co powie mama i tatuś? 

background image

 

Kochasz ją, Oliver? 

Jezu, ale zadaję sobie głupie pytania! 

Naprawdę?  -  wrzeszczy  mi  do  ucha  inny  głos.  Nadszedł  czas,  Ŝeby  zadać  sobie  to 

pytanie! 

Czy ją kocham? 

To zbyt skomplikowana sprawa, Ŝeby odpowiedzieć tak po prostu. 

No to skąd ta cholerna pewność, Ŝe chcę się z nią oŜenić? 

Bo... 

Niełatwo  to  wytłumaczyć  racjonalnie.  Chyba  wierzę  podświadomie,  Ŝe  prawdziwe 

zaangaŜowanie  jakoś  scementuje  nasz  związek.  śe  w  obrzędowym  majestacie  zrodzi  się 

„miłość”. 

 

- Oliver! 

W  pierwszej  kolejności  z  samolotu  wysiadł  obiekt  moich  rozwaŜań.  Wyglądał 

fantastycznie. 

-  Strasznie  mi  ciebie  brakowało,  przyjacielu  -  powiedziała  Marcie,  wsuwając  rękę  pod 

moją  kurtkę.  Choć  obejmowałem  ją  równie  mocno,  nie  potrafiłem  zdobyć  się  na  anatomiczne 

wycieczki. W końcu byliśmy w Bostonie. No, ale później... 

- Gdzie twoja walizka? - spytałem. 

- Tym razem mam walizę. Nadałam ją na bagaŜ. 

- Ho, ho. CzyŜby czekał nas pokaz mody? 

-  Bez  zbytniej  przesady  -  odpowiedziała.  Uznałem  to  za  potwierdzenie,  Ŝe  ma  ze  sobą 

starannie wybraną garderobę. 

Niosła w ręku podłuŜny pakunek. 

- Ja to wezmę - zaproponowałem. 

- Uwaga, szkło! - zawołała. 

- Ach, to twoje serce - zaŜartowałem. 

- Niezupełnie - powiedziała. - Tylko prezent dla twojego ojca. 

- Ach, tak. 

- Denerwuję się, Oliver. 

background image

Przejechaliśmy  przez  most  Mystic  River  i  zanurzyliśmy  się  w  świątecznym  ruchu  na 

autostradzie nr 1. 

- Bzdury gadasz - stwierdziłem. 

- A jeśli im się nie spodobam? - ciągnęła dalej. 

- No to wymienimy cię na inną po świętach - odparłem. Marcie zrobiła kwaśną minę. Ale 

i tak jej twarz była piękna. 

- Pociesz mnie jakoś, Oliver - poprosiła. 

- Ja teŜ się denerwuję - przyznałem. 

 

Ulica  Groton.  Brama.  Wjazd  na  nasze  włości.  Długi  podjazd  do  domu.  Drzewa  były 

nagie, lecz w powietrzu utrzymywał się nastrój leśnej ciszy. 

-  Jaka  tu  cisza!  -  szepnęła  Marcie.  (Mogłaby  powiedzieć:  paskudny  ogrom,  jak 

nazywałem jej mieszkanie, ale nie była taka małostkowa). 

 

- Mamo, to jest Marcie Nash. 

Jej  były  mąŜ  miał  doskonałe  nazwisko,  nawet  jeśli  nic  poza  tym.  Takie  łagodne  i 

dźwięczne jak zero. 

-  Cieszymy  się,  Marcie,  Ŝe  mogła  pani  do  nas  przyjechać  -  powiedziała  matka.  - 

Czekaliśmy na panią z niecierpliwością. 

-  Jestem  państwu  wdzięczna  za  zaproszenie.  Mistrzowskie  pieprzenie  głupot!  Dwie 

dobrze urodzone damy z przyklejonymi do twarzy uśmiechami bez mrugnięcia okiem częstowały 

siębanałami,  które  są  podwaliną  całej  naszej  struktury  towarzyskiej.  Pani  zmęczona  długą 

podróŜą dzielnie stawiała czoło pani zmęczonej świątecznymi przygotowaniami. 

Wszedł ojciec i włączył się do rozmowy w tym samym tonie. Nie potrafił jednak ukryć, 

Ŝ

e jej uroda zrobiła na nim wraŜenie. Po chwili, zgodnie z regułami gry, zmęczona Marcie udała 

się do pokoju gościnnego, Ŝeby się odświeŜyć. 

Zostaliśmy sami. Ojciec, matka i ja. Zapytaliśmy się nawzajem o zdrowie i okazało się, Ŝe 

wszyscy czują się doskonale. Była to, oczywiście, doskonała wiadomość. Czy Marcie (czarująca 

‘  dziewczyna  -  powiedziała  matka)  nie  jest  zbyt  zmęczona,  Ŝeby  iść  na  śpiewanie  kolęd? 

Strasznie zimno na dworze. 

-  Marcie  to  twarda  sztuka  -  odparłem,  mając  chyba  na  myśli  nie  tylko  jej  fizyczną 

background image

kondycję. - MoŜe śpiewać kolędy nawet w środku śnieŜycy. 

-  Najchętniej  -  wtrąciła  Marcie,  wchodząc  do  pokoju  w  stroju,  który  będą  w  tym  roku 

nosić wszyscy narciarze w St. Moritz. - Przynajmniej nie byłoby wtedy słychać, Ŝe fałszuję. 

- To niewaŜne, Marcie - powiedziała moja matka, biorąc to trochę zbyt dosłownie. - Liczy 

się esprit*. 

 

Matka nigdy nie przegapiła okazji, Ŝeby wtrącić jakieś fran* Esprit (franc.) - tutaj: duch, 

chęć. 

cuskie słowo. Spędziła dwa lata w college’u Smith i było to po niej widać. 

-  Świetny  strój,  Marcie  -  orzekł  ojciec.  Jestem  pewien,  Ŝe  napawał  się  nie  tyle 

doskonałością kroju, co... jej sylwetki. 

- Dobry podczas wiatru - powiedziała Marcie. 

- O tej porze roku bywa bardzo zimno - dodała moja matka. 

Ciekawe, Ŝe niektórzy mogą Ŝyć długo i szczęśliwie, rozmawiając wyłącznie o pogodzie. 

- Oliver mnie uprzedził - wtrąciła Marcie. 

Jej  odporność  na  towarzyską  gadkę  była  godna  podziwu.  Mnie  przypomniało  to 

oblewanie się miodem. 

 

O  wpół  do  ósmej  spotkaliśmy  się  przed  kościołem  z  całą  gromadą  arystokratycznej 

hałastry  z  Ipswich.  Najstarszym  kolędnikiem  był  Lyman  Nichols,  absolwent  Harvardu  z  1910 

(wiek: siedemdziesiąt dziewięć lat). Najmłodsza w grupie, Amy Harris, miała zaledwie pięć lat. 

Była córką mojego kolegi z college’u, Stuarta. 

Stuart okazał się jedynym facetem, jakiego znam, na którym moja dziewczyna nie zrobiła 

Ŝ

adnego wraŜenia. Co on sobie pomyślał o Marcie? Najwyraźniej był bardzo zakochany w swojej 

małej  Amy  (z  wielką  wzajemnością)  i  w  Sarze,  która  została  w  domu  z  nowo  narodzonym 

Benjaminem. 

Nagle zdałem sobie dotkliwie sprawę ze zmian w moim Ŝyciu. Poczułem upływ czasu. I 

cięŜar w sercu. 

Stuart  przyjechał  duŜym  combi,  więc  zabraliśmy  się  razem  z  nim.  Amy  usiadła  mi  na 

kolanach. 

- Szczęściarz z ciebie, Oliver - powiedział Stu. 

background image

- Wiem - odpowiedziałem. 

Marcie, zgodnie z zasadami, udała, Ŝe jest zazdrosna. 

 

Aniołowie się radują... 

Nasz  repertuar  był  równie  stary  jak  nasza  publika,  składająca  się  z  niebieskokrwi  stych 

parafi  an,  którzy  nagradzali  nasze  wokalne  popisy  uprzejmymi  oklaskami  i  przyjaznymi 

kuksańcami, a śpiewające dzieci częstowali mlekiem i ciasteczkami. Marcie szybko połapała się 

w czym rzecz. 

- To są wiejskie tradycje, Oliver - powiedziała. 

Do wpół do dziesiątej skończyliśmy nasze kolędowanie i, jak nakazuje tradycja, na końcu 

udaliśmy się do ksiąŜęcej rezydencji Dover House. 

Przybywajcie, wszyscy wierni... 

ZauwaŜyłem, Ŝe ojciec i matka przypatrują się nam. Ciekawe, dlaczego się uśmiechają? 

Dlatego, Ŝe stoję tak blisko  Marcie? A moŜe dlatego, Ŝe  mała  Amy  Harris teŜ przypadła im do 

serca? 

U  moich  rodziców  poczęstunek  był  o  wiele  lepszy  niŜ  w  poprzednich  domach.  Oprócz 

krowiego  napoju  przewidziano  teŜ  poncz  dla  zmarzniętych  dorosłych  członków  ekipy.  (-  To  ty 

jesteś naszym  Zbawicielem - powiedział Nichols, rocznik 1910,  do mojego ojca, poklepując  go 

po plecach). 

Wkrótce wszyscy rozeszli się do swoich domów. 

Napełniłem swój wielki kieliszek ponczem. 

Marcie wypiła trochę likieru jajecznego. 

- Wspaniale było, Oliver - powiedziała, biorąc mnie za rękę. 

Matka chyba to zauwaŜyła. Ale nie wydawała się poruszona. 

NajwyŜej mój ojciec mógł być trochę zazdrosny. 

Zaczęliśmy ubierać choinkę i Marcie nie omieszkała skomplementować matki za piękne 

ozdoby. Rozpoznała pochodzenie kryształowej gwiazdy. 

(- To jest śliczne, pani Barrett. Wygląda jak czeski kryształ. 

- Zgadza się. Moja matka kupiła to tuŜ przed wojną). 

Potem  przyszła  kolej  na  resztę  szacownych  błyskotek  (niektóre  pochodziły  z  czasów,  o 

których moja rodzina powinna raczej zapomnieć). Kiedy panie zawieszały girlandy na gałęziach, 

background image

Marcie zauwaŜyła nieśmiało: 

-  Ktoś  musiał  się  strasznie  napracować  przy  tych  girlandach.  Na  co  wtrącił  się  ochoczo 

mój ojciec: 

- Moja Ŝona przez cały tydzień nie robiła nic innego. 

- Och, doprawdy - zaczerwieniła się matka. 

Nie paliłem się do ubierania choinki, więc usiadłem sobie naprzeciwko, popijałem ciepły, 

kojący napój i myślałem: Marcie stara się ich oczarować. 

O  wpół  do  dwunastej  drzewko  było  ubrane,  prezenty  leŜały  na  podłodze,  a  moja 

odwieczna  wełniana  pończocha  wisiała  tuŜ  obok  nowej,  zrobionej  dla  mojego  gościa.  Czas 

powiedzieć  sobie  dobranoc  i  na  znak  mamusi  -  marsz  do  łóŜka.  Rozstając  się  na  schodach, 

Ŝ

yczyliśmy sobie nawzajem słodkich snów. 

- Dobranoc, Marcie - powiedziała matka. 

- Dobranoc i dziękuję - odpowiedziało jej echo. 

- Dobranoc, kochanie - powtórzyła matka. I pocałowała mnie w policzek. Odczytałem to 

jako znak, Ŝe Marcie ujdzie w tłoku. 

Oliver Barrett III wraz z małŜonką udali się na spoczynek. Marcie odwróciła się do mnie. 

- Zakradnę się do twojego pokoju - powiedziałem. 

- Chyba kompletnie oszalałeś. 

- Nie, kompletnie się napaliłem - odparłem. - PrzecieŜ jest Wigilia, Marcie. 

- Twoi rodzice umarliby ze zgrozy - powiedziała Marcie. I moŜe mówiła powaŜnie. 

- Marcie, załoŜę się, Ŝe nawet oni się dzisiaj kochają. 

- Oni są małŜeństwem - odparła Marcie. Pocałowała mnie przelotnie w usta i zniknęła. 

Co jest, do diabła! 

Powlokłem  się  do  swojej  komnaty,  której  młodzieńczy  wystrój  (proporczyki  i  zdjęcia 

mojej  druŜyny)  był  nietknięty  jak  w  muzeum.  Miałem  ochotę  zadzwonić  na  pewien  statek  i 

powiedzieć: Phil, mam nadzieję, Ŝe przynajmniej ty się dobrze bawisz. 

Nie zrobiłem tego. 

Poszedłem do łóŜka niepewny, co chcę dostać pod choinkę. 

 

Dzień dobry! Wesołych Świąt! A to prezent specjalnie dlaciebie! Matka dała ojcu kolejną 

partię krawatów i bawełnianych chusteczek z Wysp Morskich. Wszystkie wyglądały co roku tak 

background image

samo. No, ale to samo moŜna powiedzieć o szlafroku, który ojciec dał znów matce. 

Ja dostałem pół tuzina krawatów, których noszenie firma Brooks* zaleca młodzieńcom. 

Marcie dostała od matki najnowszą powieść Daphne Du Maurier. 

Prezenty  ode  mnie  zdradzały,  Ŝe,  jak  co  roku,  poświęciłem  na  ich  wybranie  pięć  minut. 

Matce  dostało  się  kilka  chusteczek,  ojcu  jeszcze  kilka  krawatów,  a  Marcie  ksiąŜka  Radość 

gotowania (zobaczymy, jak zareaguje). 

Oczekiwanie wszystkich skupiło się głównie na tym, co przywiózł ze sobą nasz gość. 

Po  pierwsze,  dary  Marcie  nie  były,  tak  jak  nasze,  pakowane  w  domu.  Zawinięto  je  z 

zawodową wprawą w Kalifornii (wiadomo gdzie). ‘ 

Matka dostała błękitny, kaszmirowy szal. (-Nie powinna pani). 

Ojciec  dostał  podłuŜny  pakunek,  który  okazał  się  butelką  Chateau  Haut-Brion,  rocznik 

59. 

-  Jakie  wyśmienite  wino  -  powiedział.  W  rzeczywistości  nie  był  Ŝadnym  koneserem.  W 

naszej  piwnicy  było  trochę  szkockiej  dla  jego  gości,  trochę  sherry  dla  matki  i  jedna  albo  dwie 

skrzynki niezłego szampana na wyjątkowe okazje. 

Ja  dostałem  parę  rękawiczek.  Choć  były  eleganckie,  odmówiłem  potem  ich  noszenia. 

Prezent Marcie nie miał w sobie nic intymnego. 

(Wolałbyś prezerwatywę z norek? - spytała później. 

- Tak, tam mi było najzimniej). 

Na sam koniec, albo raczej na nowy początek, dostałem od ojca to, co zawsze. Czek. 

 

Raduje się świat... 

 

Przy  dźwiękach  tego  hymnu,  granego  z  animuszem  przez  organistę  pana  Weeksa, 

weszliśmy do  kościoła i skierowaliśmy się do swojej ławki. Kościół był pełen sąsiadów,  którzy 

dyskretnie * Brooks Brothers - sieć drogich sklepów z męską odzieŜą, niezmiennie opowiadająca 

się za tradycyjną elegancją. 

spoglądali  na  naszego  gościa.  (Jestem  pewien,  Ŝe  szeptali:  -  Ona  nie  jest  stąd).  Nikt  nie 

odwrócił  się,  Ŝeby  spojrzeć  wprost,  oprócz  pani  Rhodes,  damy,  która  dawno  przekroczyła 

dziewięćdziesiątkę i mogła juŜ sobie pozwolić na takie zachowanie. 

Wszyscy parafianie patrzyli za to wprost na panią Rhodes. I nie mogli nie zauwaŜyć, Ŝe 

background image

uśmiechnęła się po dokładnym obejrzeniu Marcie. Aha, starają akceptuje. 

Ś

piewaliśmy  posłusznie  (nie  tak  głośno  jak  poprzedniego  wieczoru)  i  wysłuchaliśmy 

mruczenia  wielebnego  Lindleya.  Ojciec  odczytał  cytat  z  Pisma  i,  trzeba  przyznać,  zrobił  to 

dobrze. Zatrzymywał się na przecinkach, a nie tak jak Lindley - na kaŜdym słowie. 

W swoim kazaniu (Panie, zmiłuj się nad nami) wielebny udowodnił, Ŝe jest na bieŜąco z 

doczesnym  światem.  Wspomniał  o  konflikcie  w  Azji  Południowo-Wschodniej  i  kazał  nam  się 

zadumać  przy  świątecznym  stole  nad  tym,  jak  bardzo  potrzebny  jest  KsiąŜę  Pokoju  w  świecie 

wojny. 

Chwała  Bogu,  Lindley  jest  astmatykiem  i  jego  sapiące  kazania  kończą  się  litościwie 

szybko. 

Pobłogosławieni, zaczęliśmy wychodzić z kościoła. Na schodach trwał taki sam zgiełk jak 

po  kolejnym  meczu  Harvardu  z  Yale.  Z  tą  róŜnicą,  Ŝe  wszyscy  byli  trzeźwi.  „Jackson!”, 

„Mason!”, „Harris!”, „Barrett!”, „Cabot!”, „Lowell!” 

BoŜe! 

Pomiędzy  głośnymi  nawoływaniami  mamrotano  o  mało  istotnych  sprawach.  Matka  teŜ 

musiała przywitać się z kilkoma przyjaciółkami. Ale po cichu, rzecz jasna. 

Wtem znienacka ryknął jakiś głos: 

- Marcie, kochaanie! 

Odwróciłem się i zobaczyłem, Ŝe moja dziewczyna obejmuje się z kimś. 

Lepiej,  Ŝeby  był  to  jakiś  starowina,  bo  w  przeciwnym  razie  -  mimo  bliskości  kościoła  - 

wbiję mu zęby do gardła. 

Moi rodzice wyrośli jak spod ziemi, Ŝeby zobaczyć, kto tak serdecznie wita się z Marcie. 

Stary poczciwina Standish Farnham wciąŜ trzymał Marcie w ramionach. 

- Och, wujku, jaka miła niespodzianka! 

Matka wyglądała na wniebowziętą. CzyŜby Marcie była siostrzenicą zasłuŜonego członka 

naszej sfery? 

-  Maaarcie,  co  taka  miastowa  dziewczyna  robi  na  tym  odludziu?  -  spytał  Standish  z 

bostonskim akcentem, przeciągając samogłoski jak gumę. 

- Ona jest z nami - wtrąciła się matka. 

- Ach, tak, Alison? To  doskonale - powiedział  Standish i łypnął na  mnie. -  Pilnujcie  jej 

przed tym waszym chwatem. 

background image

- Trzymamy ją pod szkłem - odparłem cierpko. A stary Standish uśmiechnął się. 

- Jesteście spokrewnieni? - spytałem, czekając, aŜ Standish przestanie obejmować Marcie 

w talii. 

- Tylko bardzo zaprzyjaźnieni. Pan Farnham i mój ojciec byli wspólnikami - wyjaśniła. 

- Nie wspólnikami - zaprzeczył stary - braćmi. 

- Och - zawołała matka, najwyraźniej z nadzieją na jakiś kolejny pikantny szczegół. 

-  Miałem  kilka  udziałów  -  powiedział  Standish.  -  Sprzedałem  je,  kiedy  zmarł  jej  ojciec. 

To juŜ nie było to samo. 

-  Doprawdy?  -  powiedziała  moja  matka,  kipiąc  z  ciekawości  pod  swoim  świątecznym 

kapeluszem  jak  Wezuwiusz.  (Standish  po  prostu  uznał  za  rzecz  oczywistą,  Ŝe  wszyscy  wiedzą, 

kim był ojciec Marcie). 

- Jeśli znajdziesz czas, wpadnij do nas po południu - rzucił na poŜegnanie stary Farnham. 

- Muszę jechać do Nowego Jorku, wujku. 

-  Ach,  ty  zapracowana  dziewczynko  -  zapiał.  -  Wstydź  się,  wpadasz  do  Bostonu 

cichaczem jak przestępca. 

Przesłał jej ręką całusa i zawołał do nas: 

- Dopilnujcie, Ŝeby jadła. Odkąd pamiętam, mała Marcie jest zawsze na diecie. Wesołych 

Ś

wiąt!  -  Po  namyśle  dodał  jeszcze:  -  Staraj  się  tak  dalej,  Marcie.  Wszyscy  jesteśmy  z  ciebie 

dumni. 

Ojciec odwiózł nas z powrotem samochodem matki. W brzemiennej ciszy. 

Na przedświąteczny obiad ojciec otworzył butelkę szampana. 

- Za zdrowie Marcie - powiedziała matka. Wznieśliśmy kieliszki. Marcie tylko umoczyła 

usta. Zaproponowałem wtedy zupełnie niestosowny toast za zdrowie Jezusa. 

Było  nas  sześcioro.  Do  czwórki,  która  obudziła  się  rano,  dołączył  jeszcze  Geoff,  kuzyn 

matki  z  Wirginii  oraz  ciotka  Helen,  niezamęŜna  siostra  ojca  mojego  ojca,  który  z  pewnością 

pamiętał Matuzalema z czasów, gdy studiowali razem na Harvardzie. Ciotka Helen jest głucha, a 

Geoff je tak duŜo, jakby miał tasiemca. Ton konwersacji nie uległ więc istotnej zmianie. 

Zachwalaliśmy imponującą pieczeń. 

- Powiedzcie to  Florence, nie  mnie - odparła skromnie  matka. - Pracowała w  kuchni od 

ś

witu. 

- Ten farsz jest wręcz wyśmienity - zachwycała się moja nowojorska współlokatorka. 

background image

- W końcu to ostrygi z Ipswich - powiedziała matka, mrucząc z zadowolenia. 

Ucztowaliśmy przy pełnym stole. Geoff współzawodniczył ze mną o tytuł największego 

Ŝ

arłoka. 

Ze  zdziwieniem  zauwaŜyłem,  Ŝe  otwarto  juŜ  drugą  butelkę  szampana.  Miałem  niejasne 

wraŜenie, Ŝe Ŝłopał tylko ojciec i ja. Prawdę mówiąc, mój brak jasności wynikał z tego, Ŝe to ja 

Ŝ

łopałem najwięcej. 

Potem przyszła kolej na nieśmiertelną leguminową babkę Florence. Kiedy skończyliśmy 

pić kawę w salonie, była trzecia po południu. 

Musiałem  odpocząć  chwilę  przed  podróŜą  do  Nowego  Jorku,  Ŝeby  strawić  pokarm  i 

otrzeźwieć. 

- Marcie, ma pani ochotę się przejść? - spytała moja matka. 

- Z przyjemnością, pani Barrett. 

I poszły. 

Tymczasem ciotka Helen zapadła w drzemkę, a Geoff poszedł oglądać futbol w telewizji. 

Zostałem sam na sam z ojcem. 

- Ja teŜ zaczerpnąłbym świeŜego powietrza - powiedziałem. 

- MoŜemy się przejść - zgodził się ojciec. 

Kiedy  włoŜyliśmy  płaszcze  i  wyszliśmy  na  mróz,  zdałem  sobie  sprawę,  Ŝe  to  ja 

poprosiłem go o tę przechadzkę. Mogłem dołączyć do Geoffa i ukryć się przed telewizorem. Ale 

nie, chciałem rozmawiać. Z moim ojcem. 

-  Wspaniała  dziewczyna  -  stwierdził.  Bez  pytania.  Chyba  jednak  właśnie  ten  temat 

chciałem poruszyć. 

- Dziękuję, ojcze - odparłem. - Ja teŜ tak uwaŜam. 

- Zdaje się, Ŝe cię... lubi. 

Byliśmy teraz w lesie. Osaczeni przez nagie drzewa. 

- Ja teŜ ją... lubię - wykrztusiłem wreszcie. 

Mój ojciec waŜył w myślach kaŜde słowo. Nie był przyzwyczajony do mojej otwartości. 

Zaprawiony  przez  lata  wzajemnej  wrogości,  bez  wątpienia  myślał,  Ŝe  zaraz  go  odtrącę.  Ale 

stopniowo zdał sobie sprawę, Ŝe nie mam takiego zamiaru. Dlatego ośmielił się wreszcie zapytać: 

- Czy to coś powaŜnego? 

Spacerowaliśmy bez słowa. W końcu spojrzałem na niego i odpowiedziałem cicho: 

background image

- Sam chciałbym to wiedzieć. 

Choć  zabrzmiało  to  niejasno,  prawie  tajemniczo,  ojciec  odgadł,  Ŝe  powiedziałem 

szczerze, co czuję. To znaczy - mętlik. 

- Czy jest jakiś... problem? - spytał. Spojrzałem na niego i bez słowa skinąłem głową. 

- Chyba rozumiem - powiedział. 

Jak to? PrzecieŜ nic mu nie powiedziałem. 

- Oliver, nie ma w tym nic nienaturalnego, Ŝe wciąŜ jesteś w Ŝałobie. - Zaskoczyła mnie 

jego przenikliwość. A moŜe po prostu odgadł, Ŝe ta uwaga mnie zrani? 

- Nie, nie chodzi o Jenny - odparłem. - To znaczy, chyba mogę juŜ... 

Dlaczego ja mu to wszystko mówiłem? Nie nalegał. Czekał, aŜ pozbieram myśli. 

Po dłuŜszej chwili powtórzył łagodnie: 

- Ale jest jakiś problem? 

- Chodzi o jej rodzinę - odparłem. 

- Ach - powiedział. - Mają coś... przeciwko? 

- Ja mam - wyjaśniłem. - Jej ojciec... 

- Tak? 

- ...to Walter Binnendale. 

- Rozumiem - powiedział. 

Tymi prostymi słowami zakończyła się najbardziej intymna rozmowa, jaką kiedykolwiek 

odbyłem ze swoim ojcem. 

background image

33. 

 

- Myślisz, Ŝe im się spodobałam? 

- Myślę, Ŝe owinęłaś ich sobie wokół palca. Wjechaliśmy na autostradę do Massachusetts. 

Było ciemno. 

Wokół Ŝywej duszy. 

- Jesteś zadowolony? - spytała. 

Nie odpowiedziałem. Marcie oczekiwała ode mnie poklasku. Zamiast tego skupiłem całą 

uwagę na pustej drodze. 

- O co ci chodzi, OHver? - spytała w końcu. 

- Nadskakiwałaś im. 

Wydawała się zaskoczona, Ŝe mam coś przeciwko temu. 

- No to co z tego? Pozwoliłem sobie na lekki wybuch: 

- Ale po jaką cholerę? Po co? Milczenie. 

- Bo chcę wyjść za ciebie - odparła. 

Na  szczęście  to  ona  prowadziła.  Jej  słowa  były  tak  bezpośrednie,  Ŝe  aŜ  zaniemówiłem. 

Choć z drugiej strony, zawsze waliła prosto z mostu. 

-  No  to  zacznij  się  do  mnie  zalecać!  -  powiedziałem.  Prowadziła  bez  słowa,  a  w  ciszy 

słychać było tylko wycie wiatru. W końcu odpowiedziała: 

- Więc ciągle jesteśmy na etapie zalotów? Myślałam, Ŝe to mamy juŜ dawno za sobą. 

- Hmm - mruknąłem w miarę niejasno. Bałem się, Ŝe zupełna cisza moŜe oznaczać zgodę. 

- W jakim właściwie miejscu jesteśmy, Oliver? 

- Na drodze, około trzy godziny od Nowego Jorku - odparłem. 

 

- Co ja takiego właściwie zrobiłam? 

Po minięciu Sturbridge zatrzymaliśmy się na kawę w barze HoJo. 

Miałem ochotę powiedzieć: 

- O to chodzi, Ŝe właściwie nic. 

Na szczęście potrafiłem jeszcze powstrzymać słowa, które tylko zaogniłyby sytuację. 

Jej  ogłoszenie  matrymonialne  zupełnie  mną  wstrząsnęło.  Nie  byłem  w  stanie  ułoŜyć 

gładkiej odpowiedzi. 

background image

- No, czym cię tak wkurzyłam? - spytała jeszcze raz. Cisnęło mi się na usta: 

- Chodzi o to, czego nie zrobiłaś. 

- NiewaŜne, Marcie. Jesteśmy oboje zmęczeni. 

- Oliver, jesteś na mnie zły. Powiedz to, zamiast dławić w sobie! 

Tym razem miała rację. 

- Dobra - zacząłem, rysując palcem kółka na blacie stołu. - Niedawno rozstaliśmy się na 

dwa tygodnie. Choć oboje byliśmy zajęci, przez cały czas myślałem o tobie... 

- Oliver... 

- Nie mówię tylko o łóŜku. Tęskniłem za twoim towarzystwem. Tylko my dwoje... 

- Daj spokój - przerwała - te święta w Ipswich były zupełnie zwariowane. 

-  Nie  chodzi  mi  o  ten  weekend.  Mówię  o  tym,  jak  jest  zawsze.  Spojrzała  na  mnie.  Nie 

podniosłem głosu, ale słychać w nim było wściekłość. 

- A więc znów wracamy do tematu ostatnich tygodni. 

- Nie wracamy. Tu chodzi o następne dziesięć tysięcy tygodni. 

-  Oliver  -  powiedziała.  -  Myślałam,  Ŝe  między  nami  układa  się  dlatego,  Ŝe  szanujemy 

nawzajem swoje sprawy zawodowe. 

Miała rację. Lecz tylko w teorii. 

- Spróbuj przytulić się do „spraw zawodowych”, kiedy jesteś sama o trzeciej rano. 

Czułem, Ŝe zaraz walnie mnie feministyczną pałką. Ale pomyliłem się. 

- Próbowałam - szepnęła łagodnie. - Nie raz. 

Dotknęła mojej dłoni. 

- Tak? I jak się czujesz, kiedy w łóŜku są tylko poduszki hotelowe? - spytałem. 

- Paskudnie - przyznała. 

Akcja  przeniosła  się  tuŜ  pod  bramkę,  ale  nikt  nie  decydował  się  na  strzał.  Powinna 

wreszcie zaproponować, Ŝebyśmy zagrali w coś innego. 

- Godzisz się na te samotne noce? - ciągnąłem dalej. 

- Mówię sobie, Ŝe nie mam wyboru. 

- I wierzysz w to? 

Czułem, Ŝe lada moment rozgorzeje walka, wielka bitwa na style Ŝycia. 

- Czego ty chcesz od kobiety, Oliver? 

Jej głos był łagodny, ale w pytaniu brzmiała pretensja. 

background image

- Miłości - odparłem. 

- Innymi słowy - pnącego bluszczu? 

- Wystarczą mi częste wspólne wieczory w tym samym mieszkaniu. 

Nie chciałem wdawać się w filozoficzną dysputę na temat sensu Ŝycia. Ani pozwolić jej 

na jakikolwiek komentarz dotyczący mojego małŜeństwa. Jenny teŜ pracowała, do cholery. 

- Myślałam, Ŝe dobrze nam razem. 

-  Tak,  kiedy  jesteśmy  razem.  Ale  ty,  Marcie,  traktujesz  ten  związek  jak  jakiś  cholerny 

magazyn, którego stan moŜna uzupełnić przez telefon. 

Ironia zawarta w mojej handlowej metaforze nie została właściwie doceniona. 

- Więc, twoim zdaniem, powinniśmy nie odstępować się na krok i niańczyć nawzajem? 

- Tak właśnie bym robił, gdybyś mnie potrzebowała. 

- Jezu Chryste! PrzecieŜ dopiero co powiedziałam, Ŝe chcę za ciebie wyjść! 

Wyglądała na zmęczoną i rozdraŜnioną. Chwila teŜ nie była odpowiednia. 

- Chodźmy - rozkazałem. 

Zapłaciłem rachunek. Wyszliśmy na zewnątrz i ruszyliśmy do samochodu. 

- Oliver - powiedziała Marcie. 

- Tak? 

- A moŜe ty po prostu wściekasz się z powodu swoich wspomnień? Dlatego, Ŝe ja im się 

spodobałam. A nie skakali z radości, kiedy przywiozłeś do domu Jenny. 

- Nie - zaprzeczyłem. I pogrzebałem tę uwagę głęboko na dnie serca. 

 

Marcie,  trzeba  jej  to  oddać,  umie  walczyć.  Przez  cały  nasz  gwiazdkowo-noworoczny 

rozejm  czułem,  Ŝe  w  głębi  duszy  przygotowuje  się  do  nowej  kampanii.  Za  przeciwnika  obrała 

sobie swoją własną nieufność wobec świata. 

I moją nieufność wobec niej. 

W kaŜdym razie starała się spędzać jak najwięcej czasu w domu i kierować całą tą szopką 

przez telefon. Nie była to łatwa sztuczka, zwaŜywszy, jakie szaleństwo zapanowało w firmie po 

BoŜym  Narodzeniu.  Jakoś  jednak  to  robiła.  Ciągle  zamawiała  międzymiastową.  Dzięki  temu 

spędzaliśmy razem noce. A nawet, zadziwiająca rzecz, niektóre popołudnia. 

W Sylwestra zastrzeliła mnie zupełnie. 

Właśnie  szykowaliśmy  się  na  przyjęcie  do  Simpsonów  (owszem,  wziąłem  ze  sobą  na 

background image

wszelki wypadek Alka-Seltzer). Goliłem się, kiedy Marcie stanęła obok mnie w lustrze i w kilku 

słowach naświetliła całą sprawę. 

- Masz ochotę na wspólną wyprawę, OHver? 

- Jaką wyprawę? - spytałem ostroŜnie. 

- Taka mała wycieczka. W lutym. 

- Przypuszczam, Ŝe zdecydowałaś juŜ dokąd. - Niepotrzebny ten sarkazm, Oliver, ona się 

naprawdę stara. 

- Rozluźnij się i wysłuchaj do końca - powiedziała. - Muszę pojechać na pokaz mody do 

Hongkongu i... 

- Do Hongkongu! 

Złapała mnie za marchewkę Dalekiego Wschodu! Odpowiedziałem uśmiechem szerokim 

jak kula ziemska. 

- Kupujesz to, przyjacielu? 

- Powiedziałaś, Ŝe musisz pracować - zauwaŜyłem podejrzliwie. 

-  Mam się tam tylko pokazać, a to jeszcze nie praca. Poza tym będzie to akurat tydzień 

przed  chińskim  Nowym  Rokiem.  Moglibyśmy  uczcić  go  we  dwójkę.  A  po  drodze  do  domu 

wpadlibyśmy na Hawaje. 

- No... - bąknąłem. Ale wyraz mojej twarzy wołał: O, jasna cholera! Po chwili spytałem, 

wciąŜ nieufnie: - Maszjakieś interesy na Hawajach? 

- śadnych. Oprócz zbierania kokosów. To się nazywa noworoczna propozycja! 

- Więc jak? 

-  Dobry  pomysł,  Marcie.  Zwłaszcza  te  Hawaje.  Ciche  plaŜe...  przechadzki  w  świetle 

księŜyca... 

- Taki nasz miesiąc miodowy - powiedziała. 

Intrygujące porównanie. Ciekawe, czy przypadkowe. 

Nie odwróciłem się, ale spojrzałem w lustro, Ŝeby sprawdzić wyraz jej twarzy. Jej odbicie 

zniknęło jednak pod bladą mgłą. 

Nie dostałem urlopu od szefa. 

Dostałem zachętę do urlopu. 

Nie  dlatego, Ŝe  chciał  się mnie pozbyć.  Po prostu od dnia, kiedy przyszedłem do firmy, 

background image

nie wziąłem jeszcze ani jednego wolnego dnia. 

Trzeba  było  jednak  ponieść  pewne  ofiary.  Musiałem  zrezygnować  z  prowadzenia  kilku 

spraw. Na przykład, z dwóch w Waszyngtonie, w których chodziło o odmowę słuŜby wojskowej 

i  które  odwoływały  się  do  moich  wyników  z  rozprawy  „Webber  przeciwko  słuŜbie 

przymusowej”.  I  nie  mogłem  być  na  miejscu  w  lutym,  kiedy  Kongres  miał  zadecydować,  jak 

rozstrzygnąć sprawę nieoficjalnej segregacji rasowej. Z góry czułem więc wyrzuty sumienia. 

- Martwisz się, Ŝe świat zostanie naprawiony w czasie twojej nieobecności - uśmiechnął 

się pan Jonas. - Obiecuję, Ŝe zostawimy dla ciebie kilka niesprawiedliwości. 

- Dziękuję panu. 

- OkaŜ trochę egoizmu, Oliver. ZasłuŜyłeś na to. 

Nawet w czasie przygotowań do podróŜy (w biurze podróŜy zarzucili mnie prospektami), 

prowadziłem kilka spraw dla Jeźdźców Północy. I wykryłem pewien szwindel handlowy. Barry 

Pollack (opromieniony zwycięstwem w sprawie Komitetu Szkolnego) miał pociągnąć to dalej. 

 

- Marcie, słyszałaś kiedyś o traktacie z Nanking? 

- Brzmi jak tytuł opery - odparła. 

Nie przestawałem jej kształcić - przy śniadaniu, przy obiedzie, przy myciu zębów, nawet 

w jej biurze. 

- Traktat z Nanking, jak trzeba ci wiedzieć... 

- Och, koniecznie trzeba? 

- Tak. Po zwycięstwie Anglików w wojnie opiumowej... 

- Ach, opium. - Oczy błysnęły jej poŜądliwie. Zignorowałem brak powagi u słuchacza  i 

ciągnąłem dalej swój wykład: 

- ...Chiny musiały oddać Anglii Hongkong. 

- Ach, tak - powiedziała. 

- To dopiero początek - odparłem. 

- Rozumiem - skwitowała Marcie - a koniec będzie taki, Ŝe mecenas Barrett kaŜe im go 

zwrócić. Zgadza się? 

Od jej uśmiechu świeczka w pokoju zaczęła jaśniej świecić. 

- A ty jak przygotowujesz się do naszej wycieczki? - spytałem. 

- Byłam juŜ tam kilka razy - odparła. 

background image

- Naprawdę? No to powiedz mi, o czym myślisz, kiedy mówię „Hongkong”. 

-  O  orchideach  -  odpowiedziała  Marcie.  -  Wszystkie  kwiaty  są  wspaniałe,  ale  orchidee 

występują w dziewięćdziesięciu odmianach. 

Dobra znajomość flory. WraŜliwy ten rekin biznesu. 

- Marcie, kupię ci po jednej z kaŜdej odmiany. 

- Trzymam cię za słowo. 

- MoŜesz mnie zawsze trzymać, za co chcesz - odparłem. 

 

Nowy Rok zawitał nam, niech się święci kung-fu! Tańczyłem po swoim biurze, zamykając 

teczki z papierami i ściskając na poŜegnanie dłonie. Jutro wyruszamy za wschodni horyzont! 

-  Nie  martw  się  -  powiedziała  Anita.  -  Zapalę  za  ciebie  świeczkę  w  twoim  pudełku  na 

ołówki. Aloha, OHver! 

-  Nie,  nie,  Anita,  naucz  się  tego  poprawnie  -  powiedział  świeŜo  upieczony  ekspert  od 

chińskiej kultury. - Kung heifat choy. 

- Chcesz mi ubliŜyć? 

-  AleŜ  nie,  Anita  -  odparł  chiński  mędrzec.  -  To  było  nasze  chińskie  Ŝyczenie  na  Nowy 

Rok: szczęścia i pomyślności. śegnaj. 

- śegnaj, ty skubany szczęściarzu! 

I wyruszyliśmy w naszą podróŜ. 

background image

34. 

 

Nie  pamiętam  wiele  z  Hongkongu.  Poza  tym,  Ŝe  ostatni  raz  widziałem  tam  Marcie 

Binnendale. 

Wylecieliśmy z Nowego Jorku we wtorek rano. Po drodze było tylko jedno lądowanie - w 

Fairbanks, na Alasce. Marcie chciała wysiąść i porzucać śnieŜkami. Zanim coś postanowiliśmy, 

trzeba było wracać do samolotu. 

RozłoŜyliśmy  się  wygodnie  na  trzech  fotelach.  Rozochoceni  świątecznym  nastrojem 

zaczęliśmy  uprawiać  „praktyki  odrzutowe”,  jak  określają  to  znawcy  tematu.  Inaczej  mówiąc, 

kochaliśmy  się  ukradkiem,  podczas  gdy  pozostali  pasaŜerowie  patrzyli,  jak  Clint  Eastwood 

powala z rewolweru niezliczonych bandziorów za garść dolarów*. 

Wczesnym wieczorem, w środę(!) wylądowaliśmy w Tokio. Mieliśmy cztery godziny na 

przesiadkę.  Po  dwudziestu  godzinach  nieprzerwanego  lotu  byłem  tak  otępiały,  Ŝe  bez  ceregieli 

runąłem  na  kanapę  w  biurze  Pan  Arnu.  Tymczasem  Marcie,  świeŜa  jak  zawsze,  poszła  na 

spotkanie  z  jakimiś  facetami,  którzy  przyjechali  specjalnie  po  to  z  miasta.  (Taka  była  nasza 

umowa:  cztery  dni  pracy,  a  potem  pieprzymy  wszystko  i  jedziemy  na  dwa  tygodnie  wakacji). 

Kiedy  obudziła  mnie  przed  ostatnim  odcinkiem  podróŜy,  miała  juŜ  opracowane  wszystkie 

szczegóły umowy z siecią butików Takashimaya, japońskim dostawcą tekstylnej elegancji. 

Nie mogłem dłuŜej spać. Byłem za bardzo podniecony oczekiwaniem na światła portu w 

Hongkongu.  Rozbłysły  w  końcu,  gdy  podchodziliśmy  do  lądowania  około  północy.  Był  to 

jeszcze piękniejszy widok niŜ na zdjęciach, które widziałem. 

 

Przywitał  nas  John  Alexander  Hsiang.  Najwyraźniej  człowiek  *  Chodzi  tu  zapewne  o 

słynny western z Clintem Eastwoodem pt. A Fistful ofDollars (Garść dolarów). 

numer  jeden  od  interesów  Marcie  w  kolonii.  ZbliŜał  się  do  czterdziestki,  ubrany  był  w 

angielskim stylu, lecz mówił z amerykańskim akcentem. (- Studiowałem w Stanach). Co drugie 

słowo mówił „Okay”. Co prawda, trudno lepiej opisać sposób, w jaki wszystko zorganizował. 

Nie zdąŜyło upłynąć dwadzieścia minut od naszego lądowania, gdy zostawialiśmy juŜ za 

sobą port Hongkongu, w drodze z lotniska do willi Victoria. Środkiem transportu był helikopter. 

Pod  nami,  w  dole  roztaczał  się  wspaniały  widok.  Miasto  przypominało  diament  zatopiony  w 

ciemnym Morzu Chińskim. 

background image

- Jak w miejscowym przysłowiu - powiedział John Hsiang. 

- Rozbłyśnie milion świateł. 

- Dlaczego jeszcze się palą o tej porze? 

- To nasz Nowy Rok. 

Barrett, ty baranie! Zapomniałeś, po co tutaj jesteś! A niedawno wiedziałeś nawet, Ŝe to 

Rok Psa! 

- Kiedy oni wszyscy pójdą spać? 

- Och, moŜe za jakieś dwa, trzy dni. - Hsiang uśmiechnął się. 

- Ja wytrzymam jeszcze tylko piętnaście sekund - westchnęła Marcie. 

-  Chcesz  powiedzieć,  Ŝe  jesteś  zmęczona?  -  zauwaŜyłem  zaskoczony,  Ŝe  superkobieta 

przyznaje się do czegoś podobnego. 

- Na tyle, Ŝeby odwołać porannego tenisa - odparła. I pocałowała mnie w ucho. 

 

W ciemności nie mogłem zobaczyć naszej willi z zewnątrz. Ale w środku był komfort jak 

w Hollywood. Budynek stał w połowie drogi na najwyŜszy szczyt, czyli prawie milę nad portem 

(wyŜej niŜ mógł polecieć nasz helikopter). Widok z okien był wręcz niewiarygodny. 

-  Szkoda,  Ŝe  jest  zima.  Trochę  za  chłodno,  Ŝeby  popływać  -  powiedział  John.  Dopiero 

teraz zauwaŜyłem, Ŝe w ogrodzie jest basen. 

- Wystarczy, Ŝe mózg mi pływa, John - odparłem. 

-  Dlaczego  nie  zrobią  tego  pokazu  latem?  -  spytała  Marcie.  Gawędziliśmy  sobie,  kiedy 

słuŜba  (amah  i  dwóch  pokojowych)  przynosiła  nasze  bagaŜe,  rozpakowywała  je  i  wieszała 

ubrania w szafach. 

- Lato w Hongkongu nie jest przyjemne - wyjaśnił John. - Wilgotność powietrza daje się 

we znaki. 

-  Tak,  ponad  osiemdziesiąt  pięć  procent  -  wtrącił  Barrett,  przypominając  sobie  swoje 

lektury. Otrzeźwiał przynajmniej na tyle, Ŝeby z nich cytować. 

- Tak. Tak jak sierpień w Nowym Jorku. Najwyraźniej John niechętnie przyznawał, Ŝe nie 

wszystko w Hongkongu jest „okay”. 

- Dobranoc. Mam nadzieję, Ŝe spodoba ci się miasto. 

- Och, bez wątpienia - odparłem dyplomatycznie. - Hongkong niejedno ma imię*. 

Wyszedł. Bez wątpienia pokrzepiony moją literacką aluzją. 

background image

 

Marcie  i  ja  siedzieliśmy  bez  słowa,  zbyt  zmęczeni,  Ŝeby  ruszyć  się  do  łóŜka.  Pokojowy 

numer jeden zaopatrzył nas w wino i sok pomarańczowy. 

- Czyj jest ten pałac? - spytałem. 

-  Prywatnego  właściciela.  Wynajmujemy  go  tylko,  ale  na  rok  z  góry.  Mnóstwo  naszych 

ludzi tu przyjeŜdŜa. Wygodniej jest nam mieć własny kąt. 

- Co robimy jutro? - spytałem. 

-  Za  około  pięć  godzin  samochód  zabierze  mnie  do  naszego  biura.  Potem  zjem 

orzeźwiający lunch z finansowymi magnatami. Mógłbyś się do nas przyłączyć... 

- Dzięki. Daruję to sobie. 

- John będzie do twojej dyspozycji. MoŜesz obejrzeć z nim atrakcje turystyczne. Tygrysie 

Ogrody, bazary. Mógłbyś teŜ spędzić popołudnie na wyspie. 

 

* Prawdopodobnie  aluzja do amerykańskiego filmu z 1955 roku pt. Miłość niejedno ma 

imię. 

- Sam na sam z Johnem? Uśmiechnęła się. 

- Powiem mu, Ŝeby pokazał ci Shatin. 

- O, to ten klasztor dziesięciu tysięcy wcieleń Buddy, prawda? 

- Prawda - przytaknęła. - Ale na wyspę Lan Tao pojedziemy sami. Spędzimy tam noc w 

klasztorze Polin. 

- Ty naprawdę znasz to miejsce. 

- Byłam tu wiele razy - przypomniała mi. 

- Sama? - spytałem, nie potrafiąc ukryć zazdrości. Chciałem, Ŝeby cała ta wycieczka była 

wyłącznie naszą własnością. 

- Niezupełnie sama - odparła - ale strasznie samotna. Zwłaszcza o wschodzie słońca. 

Dobrze. Przekonała się do wspólnego spędzania wschodów słońca. Nauczę ją tego. Jutro. 

 

Oczywiście, kupiłem aparat. 

John zawiózł mnie następnego ranka do Kowloon, gdzie na ogromnym Dworcu Morskim 

dostałem masę sprzętu fotograficznego za naprawdę psie pieniądze. 

-  Jak  oni  to  robią,  John?  -  spytałem.  -  Japoński  sprzęt  jest  tu  tańszy  niŜ  w  Japonii,  a 

background image

francuskie perfumy tańsze niŜ w ParyŜu! (Kupiłem flakon dla Marcie). 

- To tajemnica Hongkongu. - Uśmiechnął się. - Jesteśmy w zaczarowanym mieście. 

Najpierw musiałem zobaczyć kwiaty na bazarach w ich noworocznym przepychu. Rynek 

Choy Hung Chuen pełen był chryzantem, owoców i ozdób ze złotego papieru. Prawdziwa uczta 

w technicolorze dla mojego nowego obiektywu. (Poza tym kupiłem duŜy bukiet dla Marcie). 

I  z  powrotem  do  willi  Victoria.  Strome  uliczki.  Mała  makieta  San  Francisco  i  bazar 

przypominający  wielkiego  pająka.  Na  Cat  Street  handlarze  w  czerwonych  budkach  sprzedawali 

dosłownie wszystko - najbardziej niesamowite towary, jakie moŜna sobie wyobrazić. 

Zjadłem  stuletnie  jajko.  (śułem  i  połykałem,  starając  się  nie  wciągać  powietrza  przez 

nos). 

John wyjaśnił mi, Ŝe w rzeczywistości te jajka przyrządza się tylko kilka tygodni. 

- Posypują je arszenikiem, a potem pokrywają błotem. 

Powiedział  to  dopiero,  kiedy  przełknąłem  ostatni  kęs!  Minęliśmy  stoiska  zielarzy.  Nie 

dałem się namówić na wodorosty, grzyby ani suszone koniki morskie. 

W winiarniach zobaczyłem... marynowane węŜe. 

- NiemoŜliwe, John - powiedziałem. - Marynowane węŜe? 

-  Bardzo  poŜyteczna  rzecz  -  odparł  rozbawiony  moim  przeraŜeniem  tą  egzotyką.  -  Jad 

zmieszany z winem jest tu bardzo popularny. Taka mikstura potrafi czynić cuda. 

- Na przykład...? 

- To dobre lekarstwo na reumatyzm. Albo afrodyzjak. 

Na szczęście nie było mi potrzebne ani jedno, ani drugie. 

- Zapamiętam to sobie - powiedziałem - ale na dzisiaj mam juŜ dosyć. 

John odwiózł mnie do willi. 

-  Jeśli  wstaniesz  jutro  wcześnie  rano  -  powiedział  John,  parkując  samochód  -  moŜemy 

pojechać w pewne interesujące miejsce. Taka sportowa atrakcja. 

- Bardzo lubię sport. 

-  W  takim  razie  przyjadę  po  ciebie  o  siódmej,  okay?  W  Ogrodach  Botanicznych  będzie 

pokaz walki z cieniem. Fascynujące widowisko. 

- Okay - odparłem. 

- Przyjemnego wieczoru - rzucił na poŜegnanie. 

- Dzięki. 

background image

- Choć właściwie kaŜdy wieczór w Hongkongu jest przyjemny - dodał. 

 

- Cholera, Marcie, to jest jak sen - powiedziałem. 

Pół godziny później unosiliśmy się na wodzie. Słońce zachodziło. Płynęliśmy dŜonką do 

Aberdeen, „restauracji na wodzie”. Wszędzie wokół błyszczały światła. 

-  Zupełnie  jak  w  porzekadle:  milion  świateł  -  powiedziała  panna  Binnendale.  -  Zabawa 

dopiero się zaczęła, Oliver. - Przy świetle lampionów jedliśmy rybę, która pływała w wodzie aŜ 

do chwili, gdy wskazaliśmy na nią palcem w karcie. Zamówiłem teŜ dla siebie kieliszek wina z 

(mam nadzieję, Ŝe CIA nie podsłuchuje) komunistycznych Chin. Było całkiem niezłe. 

W  tym  filmowym  otoczeniu  nasza  rozmowa  nie  mogła  nie  być  banalna.  Mówiliśmy 

głównie o zajęciach Marcie w ciągu dnia. (Ja wołałem tylko raz po raz: - O rany! - albo - Co ty 

powiesz!) 

Jednym z tematów był na przykład jej lunch z biurokratami z Departamentu Finansów. 

- Oni są tacy cholernie angielscy - powiedziała Marcie. 

- Nie zapominaj, Ŝe to brytyjska kolonia. 

-  To  nic,  wiesz,  Ŝe  ich  największym  marzeniem  jest,  Ŝeby  Jej  Wysokość  zjawiła  się  na 

otwarciu nowego boiska do krykieta? 

- Coś ty! A to dobre. ZałoŜę się, Ŝe tak się stanie! Podano nam deser. Zaczęliśmy mówić o 

naszej wielkiej ucieczce, która trwała juŜ dwa dni. 

- Miły gość z tego Johna Hsianga - powiedziałem. - I świetny przewodnik. Ale bez ciebie 

nie wracam do Victorii. 

- Wiesz co? Wpadnę tam jutro, Ŝeby obejrzeć z tobą wschód słońca. 

- Świetnie. 

- O piątej rano - dodała - na samym szczycie góry. 

- Wypijmy za nasze zdrowie to komunistyczne wino - zaproponowałem. 

Pocałowaliśmy się w rozkołysanej restauracji. 

 

Czym wypełnić cały dzień na szczycie góry Victoria? 

A  więc  najpierw  walka  z  cieniem.  John  był  prawdziwym  ekspertem  w  tej  dziedzinie. 

Pokaz  skumulowanej  siły  był  wprost  niezwykły.  Potem  mój  gospodarz  zaproponował,  Ŝeby 

zobaczyć 1 OO kolekcję drogocennych kamieni w Ogrodach Tygrysich i zjeść na lunch dim sum. 

background image

Zgodziłem się pod warunkiem, Ŝe nie będą to węŜe. Pięćdziesiąt siedem klatek filmu Kodacolor, 

później piliśmy herbatę. 

-  Co  dzisiaj  robi  Marcie?  -  spytałem.  Chciałem  ułatwić  zadanie  Johnowi,  który  był 

przecieŜ biznesmenem, a nie zawodowym przewodnikiem. 

- Ma spotkanie z dyrektorami fabryk - odparł. 

- Firma Binnendale ma własne fabryki? 

-  Niezupełnie  własne.  Po  prostu  mamy  kilka  kontraktów  na  wyłączność.  To  zasadniczy 

elementnaszej działalności. Nazywamy go atutem Hongkongu. 

- Co to za atut? 

-  Ludzie.  Albo,  jak  to  nazywacie  w  Stanach,  czynnik  ludzki.  Amerykański  robotnik  ma 

wyŜszą  dniówkę,  niŜ  człowiek  z  Hongkongu  dostaje  za  tydzień  pracy.  A  część  z  nich  zarabia 

nawet mniej... 

- Jaka część? 

- Młodociani nie mogą liczyć na takie same zarobki jak dorośli. Wystarcza im połowa. W 

rezultacie dostajemy szykowny strój, którego cena bez kosztów transportu do Nowego Jorku jest 

ułamkiem ceny amerykańskiej czy europejskiej. 

- Rozumiem. To super. 

John był chyba zadowolony, Ŝe połapałem się w zawiłościach ich atutu. Szczerze mówiąc, 

broszury turystyczne nie wspominały ani słowem o czynniku ludzkim, toteŜ słuchałem z ochotą. 

- Na przykład - ciągnął dalej John - kiedy na to samo miejsce pracy jest dwóch chętnych, 

umawiają się między sobą, Ŝe podzielą się zarobkiem. W ten sposób obaj dostają pracę. 

- Zalewasz - powiedziałem. 

-  Nie  zalewam.  -  Uśmiechnął  się,  doceniając  moje  opanowanie  potocznej 

amerykańszczyzny. 

- Ale to znaczy, Ŝe obaj pracują cały dzień za połowę dniówki - powiedziałem. 

- śaden z nich się  nie skarŜy  - odparł John Hsiang, płacąc rachunek. - Przejedziemy się 

teraz na wieś? 

- Wiesz co, John, chciałbym zobaczyć fabrykę. Czy to moŜliwe? 

- Przy trzydziestu tysiącach  fabryk  w  Hongkongu bardzo  moŜliwe.  Wolisz spory  zakład 

czy małą firmę? 

- MoŜe zobaczymy te, które pracują dla Marcie? 

background image

- Okay - zgodził się. 

 

Najpierw  zatrzymaliśmy  się  w  Kowloon.  Tej  dzielnicy  nie  znajdzie  się  na  Ŝadnej 

pocztówce  w  Hongkongu.  Jest  zatłoczona.  Mroczna.  Niemal  pozbawiona  słońca.  Musieliśmy 

przez cały czas trąbić na tłumy blokujące ulicę. 

- Przystanek pierwszy - oznajmił John, kiedy zaparkowaliśmy na jakimś podwórzu. - Jak 

szyje się koszule. 

Weszliśmy do środka. 

Nagle cofnąłem się do dziewiętnastego wieku. Do Fali River, w stanie Massachusetts. 

Była to manufaktura. 

Trudno to inaczej nazwać. Manufaktura. 

Wilgotna, duszna, ciemna. 

Kilkadziesiąt kobiet zgarbionych nad maszynami do szycia pracowało gorączkowo. 

W ciszy słychać było tylko stukot i mruczenie maszyn - oznaki wydajności. 

Dokładnie tak jak w manufakturach Amosa Barretta. 

Kierownik  pośpieszył,  Ŝeby  przywitać  Johna  i  mnie,  gościa  z  Zachodu.  Oprowadził  nas 

po zakładzie. Było tam sporo do zobaczenia. Maksimum wraŜeń na minimalnej przestrzeni. 

Kierownik  paplał  coś  po  chińsku.  John  wyjaśnił  mi,  Ŝe  były  to  wyrazy  dumy  z  powodu 

wydajności pań przy maszynach. 

-  Szyją  tutaj  doskonałe  koszule  -  zauwaŜył  John.  Zatrzymał  się,  wskazując  na 

dziewczynę, która szybko podsuwała rękawy koszul pod igły maszyny. 

- Spójrz. Świetny, podwójny ścieg. NajwyŜsza jakość. W Stanach juŜ tak nie szyją. 

Spojrzałem. 

Szkoda tylko, Ŝe John wybrał zły przykład. Nie pracy, lecz pracownika. 

- Ile ona ma lat? - spytałem. 

Dziewczyna  szyła  zręcznie  dalej,  nie  zwracając  na  nas  uwagi.  Co  najwyŜej,  podkręciła 

trochę tempo. 

- Ona czternaście lat - wtrącił kierownik. 

Najwyraźniej mówił trochę po angielsku. 

- John, przecieŜ on pieprzy głupoty - szepnąłem. - Ten dzieciak ma najwyŜej dziesięć lat. 

- Czternaście - powtórzył kierownik. A John stanął po jego stronie. 

background image

- Oliver, to minimalny wiek przewidziany przez prawo. 

- Nie chcę dyskutować o prawie. Mówię tylko, Ŝe ta dziewczynka ma dziesięć lat! 

- Ona mieć karta - zapewnił kierownik. Faktycznie opanował wystarczająco angielski. 

-  Chciałbym  ją  zobaczyć  -  powiedziałem.  Uprzejmym  tonem.  Choć  nie  dodałem  słowa 

„proszę”. John ani drgnął, kiedy kierownik zwrócił się do dzieciaka o legitymację. Dziewczyna 

podniosła  przeraŜone  oczy.  Chryste,  nie  miałem  pojęcia,  jak  jej  powiedzieć,  Ŝe  to  nie  Ŝadna 

kontrola. 

- Bardzo proszę. 

Szef machnął mi przed oczami legitymacją. Nie było tam zdjęcia. 

- John, tu nie ma zdjęcia - stwierdziłem. 

- Młodociani poniŜej siedemnastu lat nie muszą mieć zdjęcia - wyjaśnił. 

- Rozumiem - skwitowałem. 

Spojrzeli obaj na mnie, czekając, aŜ ruszymy dalej. 

- Inaczej mówiąc - dodałem po namyśle - dzieciak ma legitymację starszej siostry. 

- Czternaście! - wrzasnął kierownik. Oddał legitymację dziewczynie, która odwróciła się 

z wyraźną ulgą i zaczęła pracować jeszcze szybciej niŜ przedtem. Co chwilę rzucała  mi jednak 

ukradkowe spojrzenia. Cholera, jeszcze się skaleczy! 

- Powiedz jej, Ŝeby się uspokoiła - poprosiłem Johna. 

Mój  przewodnik  rzucił  do  niej  coś  po  chińsku.  Przestała  spoglądać  na  mnie  znad 

maszyny. 

- Proszę na herbata - powiedział kierownik, zapraszając nas uniŜenie do komórki słuŜącej 

mu za biuro. 

John wiedział, Ŝe nie dałem się nabrać. 

- Słuchaj - powiedział - ona wykonuje pracę czternastoletniej dziewczyny. 

- A ile za to dostaje? Powiedziałeś, Ŝe młodociani zarabiają połowę. 

-  Oliver  -  tłumaczył  niewzruszenie  John  -  ona  przynosi  codziennie  do  domu  dziesięć 

dolarów. 

-  Och,  świetnie  -  zawołałem  -  miejscowych  dolarów.  Czyli  w  przeliczeniu  na 

amerykańskie pieniądze - dolar osiemdziesiąt, zgadza się? 

Kierownik podał mi koszulę. 

- On chce, Ŝebyś sprawdził szwy - powiedział John. 

background image

-  Och,  nie  trzeba  -  odparłem.  -  Te  wasze  „podwójne  szwy”,  cokolwiek  to  znaczy,  sana 

pewno pierwsza klasa. Prawdę mówiąc, sam mam kilka takich koszul. 

Wszystkie koszule miały wyhaftowane litery Mr B. Zdaje się, Ŝe w tym roku nosiło sieje 

pod sweter. 

Popijając herbatę, zastanawiałem się, czy tysiące mil stąd, w Nowym Jorku, panna Elvy 

Nash wiedziała, w jaki sposób powstają te fantastyczne kreacje, którymi handluje. 

- Idziemy - powiedziałem do Johna. 

Musiałem zaczerpnąć powietrza. 

 

Zmieniłem temat. 

- Latem musi tu być okropnie - zauwaŜyłem. 

- Bardzo wilgotno - odparł John. 

JuŜ raz to przerabialiśmy, więc znałem właściwą ripostę. 

- Jak w sierpniu w Nowym Jorku, co? 

- Coś w tym rodzaju - przytaknął. 

- Panienki chyba... wolniej wtedy pracują? 

- Słucham? 

- Nie zauwaŜyłem tam klimatyzacji - powiedziałem. Spojrzał na mnie. 

- Jesteśmy w Azji, a nie w Kalifornii, Oliver. Jechaliśmy przed siebie. 

- TeŜ nie masz klimatyzacji w mieszkaniu? - dopytywałem się. 

John Hsiang spojrzał na mnie jeszcze raz. 

- Słuchaj, Oliver  - zaczął spokojnym  głosem  - tutaj, na  Wschodzie, robotnicy  mają inne 

oczekiwania. 

- Naprawdę? 

- Naprawdę. 

- Nie sądzisz, Ŝe nawet tutaj, w Azji, robotnik chce zarobić na Ŝycie? 

Nie odpowiedział. 

- A zatem - ciągnąłem dalej - zgodzisz się, Ŝe dolar osiemdziesiąt to za mało na Ŝycie? 

Wiedziałem, Ŝe w myślach poszatkował mnie juŜ ciosami karate na śmierć. 

-  Tutaj  ludzie  pracują  cięŜej  -  oznajmił  przekonany  o  własnej  słuszności.  -  Kobiety  nie 

czytają tu pism ilustrowanych w salonach fryzjerskich. 

background image

Czułem, Ŝe John wyobraŜa sobie moją matkę ziewającą pod suszarką. 

-  Na  przykład  -  dodał  po  chwili  -  ta  dziewczyna,  którą  widziałeś.  Cała  jej  rodzina  tu 

pracuje. A jej matka dodatkowo szyje dla nas wieczorami. 

- U siebie w domu? 

- Tak - odparł John. 

- Oo! - zawołałem. - W ustawach o pracy nazywa się to pracą domową, nieprawda? 

Zamilkłem na chwilę. 

-  Johnny,  studiowałeś  w  Stanach  -  powiedziałem.  -  Chyba  pamiętasz,  dlaczego  praca 

domowa jest tam uznawana za nielegalną? 

Uśmiechnął się. 

- Tutaj obowiązuje prawo Hongkongu. 

- Daj juŜ spokój, ty pierdolony hipokryto! 

Nacisnął na hamulce i zatrzymał samochód z piskiem opon. 

- Nie muszę znosić obelg - powiedział. 

-  Masz  rację  -  odparłem  i  otworzyłem  drzwi.  Najpierw  jednak  musiał  drań  wysłuchać 

mojej odpowiedzi. - Praca domowa jest nielegalna - powiedziałem spokojnie - bo nie liczy się ze 

stawkami ustalonymi przez związki zawodowe. Ci, co pracują w ten sposób, dostają tyle, ile ma 

ochotę zapłacić im pracodawca. Czyli przewaŜnie trochę więcej niŜ nic. 

John Hsiang patrzył na mnie z wściekłością. 

- Przemówienie skończone, panie socjalisto? - zapytał. 

- Tak. 

- No to teraz posłuchaj i naucz się czegoś o Ŝyciu tutaj. Nikt tu nie wstępuje do związków 

zawodowych, bo wszyscy chcą dzielić się płacami, chcą, Ŝeby ich dzieci pracowały, chcą zarobić 

trochę forsy. Kapujesz? 

Nie miałem zamiaru odpowiedzieć. 

- Dla twojej wiadomości, cholerny prawniku - zakończył John - w kolonii Hongkong nie 

ma czegoś takiego jak minimalna płaca. A teraz idź do diabła! 

Wyrwał do przodu, zanim zdąŜyłem poinformować go, Ŝe juŜ tam byłem. 

 

background image

35. 

 

To, co robimy w Ŝyciu, moŜna tłumaczyć na wiele róŜnych sposobów. Dojrzały człowiek 

powinien kierować się logiką, słuchać głosu rozsądku. Pomyśleć, zanim zacznie działać. 

Choć  z  drugiej  strony  kłóci  się  to  z  tym,  co  powiedział  mi  doktor  London.  Kiedy  juŜ 

dawno było po wszystkim. 

 

Sam  Freud stwierdził kiedyś, Ŝe w małych sprawach powinniśmy, rzecz jasna,  kierować 

się rozsądkiem. 

Ale  przy  naprawdę  powaŜnych  decyzjach  lepiej  posłuchać  tego,  co  podpowiada  nam 

podświadomość. 

 

Marcie  Binnendale  stała  tysiąc  osiemset  stóp  nad  portem  Hongkongu.  Był  zmierzch. 

Ś

wiatła miasta zapalały się jedno po drugim jak świeczki. 

Zimny wiatr rozwiewał włosy na jej czole. Zawsze wydawała mi się wtedy piękna. 

- Cześć, przyjacielu - powiedziała. - Popatrz na te światła. Stąd wszystko widać. 

Nie odpowiedziałem. 

- Mam ci pokazać turystyczne atrakcje? 

- JuŜ je dzisiaj widziałem. Z Johnnym. 

- Ach, tak. 

ZauwaŜyła, Ŝe nie uśmiechnąłem się do niej na powitanie. Patrząc na nią, zastanawiałem 

się, czy to rzeczywiście kobieta, którą prawie... pokochałem? 

- Coś nie w porządku? 

- Wszystko - odparłem. 

- Na przykład? Odpowiedziałem szeptem: 

- W twoich fabrykach harują małe dzieci. Marcie zawahała się przez chwilę. 

- Nie tylko w moich. 

- Marcie, to Ŝadne wytłumaczenie. 

-  I  kto  to  mówi!  -  zawołała,  nie  tracąc  panowania  nad  sobą.  -  Pan  Barrett  z  tekstylnego 

imperium w Massachusetts! 

Byłem na to przygotowany. 

background image

- Nie o to chodzi. 

- Jasne, Ŝe nie! Twoja rodzina wykorzystała sytuację tak samo, jak robi się to tutaj. 

- Sto lat temu - odparłem - nie było mnie tam, Ŝebym mógł zaprotestować. 

- Ale świętoszek! - zaśmiała się. - Kazał ci ktoś zmieniać świat? 

-  Posłuchaj,  Marcie,  nie  mogę  zmienić  świata.  Ale  na  pewno  nie  muszę  się  do  niego 

przyłączyć. 

Potrząsnęła głową. 

- Oliver, ten numer z zapłakanym socjalistą to tylko pretekst. 

Spojrzałem na nią, nie odpowiadając. 

- Chcesz zerwać. Szukasz dobrej wymówki. 

Mógłbym powiedzieć, Ŝe znalazłem całkiem niezłą. 

-  Sam  siebie  okłamujesz  -  powiedziała.  -  Gdybym  oddała  wszystko  na  dobroczynność  i 

została nauczycielką gdzieś w Appalachach, znalazłbyś inny powód. 

Zastanowiłem się nad jej słowami. Ale wiedziałem tylko, Ŝe chcę natychmiast odejść. 

- MoŜe - przyznałem. 

- To dlaczego boisz się powiedzieć, Ŝe po prostu mnie nie znosisz? 

Marcie  powoli  traciła  równowagę.  Nie  była  zdenerwowana.  Ani  zła.  Po  prostu,  nie  tak 

ś

wietnie opanowana jak zazwyczaj. 

- Nieprawda, Marcie, lubię cię - zaprzeczyłem. - Po prostu nie mogę być z tobą. 

- Oliver - odparła po cichu - ty nie moŜesz być z nikim. WciąŜ jesteś tak sfiksowany na 

punkcie Jenny, Ŝe z nikim nie chcesz się związać. 

Nie potrafiłem na to odpowiedzieć. Naprawdę dotknęła mnie tym przypomnieniem Jenny. 

-  Dobrze  cię  poznałam  -  ciągnęła  dalej.  -  Całe  to  twoje  „społeczne  zaangaŜowanie”  to 

tylko przykrywka. Tak naprawdę szukasz wymówki, Ŝeby mocją dalej opłakiwać. 

- Marcie? 

- Tak? 

- Jesteś zimną, pozbawioną serca dziwką. Odwróciłem się i ruszyłem przed siebie. 

- Oliver, zaczekaj. 

Zatrzymałem się i spojrzałem na nią. Stała w miejscu. Płakała. Po cichu. 

- Oliver... potrzebujecie. 

Nie odpowiedziałem. 

background image

- I myślę, Ŝe ty mnie teŜ potrzebujesz - dodała. Przez chwilę nie wiedziałem, co zrobić. 

Patrzyłem na nią. Wiedziałem, Ŝe czuje się teraz beznadziejnie samotna. 

Ale na tym polegał cały problem. 

Ja czułem się tak samo. 

Odwróciłem się i odszedłem Austin Road. Nie oglądałem się więcej za siebie. 

Zapadła noc. 

Pragnąłem tylko, Ŝeby pochłonęła mnie ciemność. 

 

background image

36. 

 

- No i co, pani doktor? 

- Chyba wezmę cytrynową bezę. 

Joanna Stein, lekarz medycyny, wyciągnęła rękę nad ladą i postawiła bezę na swojej tacy. 

Razem z dwoma selerami miał to być jej lunch. Przed chwilą wyjaśniła mi, Ŝe jest na diecie. 

- Dziwna kombinacja - zauwaŜyłem. 

-  Nic  na  to  nie  poradzę  -  odparła.  -  Uwielbiam  łakocie.  A  seler  ma  uspokoić  moje 

sumienie. 

Minęły juŜ dwa tygodnie od mojego powrotu. Przez pierwsze kilka dni byłem zmęczony, 

a  przez  następne  zły.  W  końcu,  jakby  wracając  do  punktu  wyjścia,  poczułem  się  przede 

wszystkim samotny. 

Choć inaczej niŜ przedtem. 

Dwa  lata  temu  mój  smutek  całkowicie  paraliŜował  inne  uczucia.  Teraz  wiedziałem,  Ŝe 

potrzebuję  tylko  czyjegoś  towarzystwa.  Jakiejś  miłej  osoby.  Nie  miałem  zamiaru  czekać  ani 

rozpamiętywać. 

Jeśli  wahałem  się,  czy  zatelefonować  do  Joanny  Stein,  to  tylko  dlatego,  Ŝe  musiałem 

wymyślić jakieś bzdurne wytłumaczenie, dlaczego tak długo nie dawałem znaku Ŝycia. 

Wcale nie spytała. 

Kiedy  zadzwoniłem,  była  zwyczajnie  zadowolona,  Ŝe  się  odezwałem.  Zaprosiłem  ją  na 

obiad. Zaproponowała lunch w szpitalnej stołówce. Popędziłem tam bez zwłoki. 

Kiedy się zjawiłem, pocałowała mnie w policzek. Tym razem zrewanŜowałem się jej tym 

samym. Spytaliśmy się nawzajem, co kaŜde z nas ostatnio porabiało, i oboje udzieliliśmy sobie 

wymijających odpowiedzi. Mnóstwo pracy, duŜo obowiązków. I tak dalej. Ona zapytała o moją 

karierę prawniczą. Ja opowiedziałem jej kawał o Spiro Agnew. Śmiała się. Dobrze nam było w 

swoim towarzystwie. 

Potem spytałem o jej karierę medyczną. 

- Chwała Bogu, kończę tę pracę w czerwcu. 

- I co potem? 

- Jadę na dwa lata do San Francisco. Będę tam pracować w szpitalu za godziwą zapłatę. 

Szybko obliczyłem, Ŝe Kalifornia leŜy kilka tysięcy mil od Nowego Jorku. Dalej, Oliver, 

background image

ty baranie, nie zmarnuj tej szansy. 

- W Kalifornii jest świetnie - powiedziałem, Ŝeby zyskać na czasie. 

W tym tygodniu miałem spędzić weekend w Cranston. MoŜe uda mi się ją namówić, Ŝeby 

pojechała tam ze mną - ot, taka przyjacielska wizyta. Na pewno dogadaliby się z Philem. Mógł to 

być niezły początek. 

W tej samej chwili dotarła do mnie jej odpowiedź na moją ostatnią uwagę. 

- Nie chodzi tylko o Kalifornię - odparła Jo. - Jest w to zamieszany pewien facet. 

Och, facet. No, tak, to logiczne. Zycie toczy się bez ciebie, Oliver. A moŜe myślałeś, Ŝe 

będzie siedzieć i wzdychać? 

Miałem nadzieję, Ŝe na mojej twarzy nie widać rozczarowania. 

- O, cieszę się - odparłem. - Lekarz? 

- Jasne - uśmiechnęła się. - Kogo innego mogłabym poznać w tej pracy? 

- Gra na czymś? 

- Z trudem radzi sobie z obojem. 

Musi jednak nieźle sobie radzić z Joanną. 

Dosyć tych wścibskich pytań, Oliver. Weź się w garść i zmień temat. 

- Jak tam król Louis? 

- Jeszcze bardziej pomylony niŜ kiedyś - odparła. - Wszyscy cię pozdrawiają i zapraszają 

na którąś z niedziel... 

Nie. Nie chciałem spotkać się z oboistą. 

- Świetnie. Wpadnę kiedyś - skłamałem. 

Krótka chwila milczenia. Popijałem kawę. 

- Mogę być z tobą szczera, Ołiver? - spytała tajemniczym szeptem. 

- Jasne, Jo. 

-  To  Ŝenujące,  ale...  zjadłabym  jeszcze  jedną  bezę.  Podniosłem  się  szarmancko  i 

przyniosłem jej ciastko,  udając,  Ŝe biorę je dla siebie. Joanna Stein, lekarz medycyny, wyraziła 

mi dozgonną wdzięczność. 

Nasz wspólny lunch wkrótce dobiegł końca. 

- Powodzenia w San Francisco, Jo - powiedziałem na poŜegnanie. 

- Nie traćmy kontaktu. 

- Jasne - powiedziałem. 

background image

I poszedłem do swojego biura bardzo wolnym krokiem. 

 

Trzy tygodnie później nastąpił punkt zwrotny. 

Po  latach  czczych  pogróŜek  ojciec  naprawdę  skończył  sześćdziesiąt  pięć  lat.  Przyjęcie 

wyprawiono w jego gabinecie. 

Mój  samolot  spóźnił  się  o  godzinę  z  powodu  padającego  śniegu.  Kiedy  zjawiłem  się  na 

miejscu, wielu gości zdąŜyło juŜ porządnie zaczerpnąć z waz wypełnionych ponczem. Znalazłem 

się  w  środku  falującego  gąszczu  tweedowych  marynarek.  Wszyscy  powtarzali,  jakim  to 

wspaniałym gościem jest mój ojciec. A wkrótce mieli zacząć o tym śpiewać. 

Zachowywałem  się  poprawnie.  Rozmawiałem  ze  wspólnikami  ojca  i  z  ich  rodzinami. 

Najpierw z panem Wardem, sympatycznym drętwusem, i z jego dziećmi, przyszłymi drętwusami. 

Potem z Seymourami, którzy kiedyś byli ciekawą parą, ale teraz kręcili się smętnie tylko wokół 

jednego tematu: Everetta, ich jedynego syna, który słuŜył w Wietnamie jako pilot helikoptera. 

Matka  stała  u  boku  ojca  i  przyjmowała  emisariuszy  z  krańców  imperium  Barrettów. 

Przyszedł nawet ktoś z włókienniczych związków zawodowych. 

Jeden  z  gości  wyraźnie  odróŜniał  się  od  reszty.  Tylko  Jamie  Francis  nie  miał  na  sobie 

garnituru od Brooksa ani od J. Pressa. 

-  Szkoda,  Ŝe  się  spóźniłeś  -  powiedział  Jamie.  -  Powinieneś  posłuchać  mojego 

przemówienia. Popatrz, jak członkowie zarządu się wykosztowali. 

Wskazał na stół konferencyjny, na którym złoty zegar wyświetlał godzinę 18.15. 

-  Twój  ojciec  to  dobry  człowiek.  Powinieneś  być  dumny  -  ciągnął  dalej  Jamie.  - 

Siedziałem  z  nim  przy  jednym  stole  prawie  trzydzieści  pięć  lat  i  mogę  ci  przysiąc,  Ŝe  lepszego 

nie znajdziesz. 

Skinąłem zdawkowo głową. Jamie najwyraźniej uparł się, Ŝeby jeszcze raz zaświadczyć o 

dobroci ojca. 

-  W  latach  pięćdziesiątych  wszyscy  właściciele  pouciekali  jak  szczury  i  pobudowali 

fabryki na południu. Zostawili swoich robotników na lodzie. 

To nie była przesada. Miasta fabryczne Nowej Anglii są dzisiaj niemal całkiem wymarłe. 

-  Ale  twój  tata  tylko  usiadł  i  powiedział:  „Zostajemy.  Musimy  tylko  stać  się  bardziej 

konkurencyjni”. 

- I co dalej? - ponagliłem, jakby było to potrzebne. 

background image

- Zamówiliśmy nowe maszyny. Jeśli pamiętam, Ŝaden bank nie był tak szalony, Ŝeby dać 

mu kredyt... 

Zaczerpnął powietrza. 

- Więc pan Barrett zrobił uŜytek z własnych pieniędzy. Trzy miliony dolców, Ŝeby ocalić 

nasze miejsca pracy. 

Ojciec nigdy mi o tym nie opowiadał. Ale przecieŜ nigdy nie pytałem. 

- Oczywiście, nie idzie mu teraz lekko - powiedział Jamie. 

- Dlaczego? 

Spojrzał na mnie i wypowiedział dwie sylaby: 

- Hongkong. 

Kiwnąłem głową. 

Mówił dalej.  - I  Formosa. No, a niedługo rusza  produkcja w Południowej Korei. Ale co 

tam! 

- Tak, panie Francis - odparłem. - To nieuczciwa konkurencja. 

Ja teŜ to wiedziałem. 

-  UŜyłbym  mocniejszego  języka,  gdybyśmy  nie  byli  w  gabinecie  twojego  ojca.  To 

naprawdę dobry człowiek, OHver. Nie taki jak - wybacz mi te słowa - niektórzy inni z rodziny 

Barrettów. 

- Tak - zgodziłem się. 

- Prawdę mówiąc - powiedział Jamie - sądzę, Ŝe to dlatego starał się być wobec nas taki 

uczciwy. 

Spojrzałem  nagle  na  drugi  koniec  pokoju  i  zamiast  mojego  ojca  zobaczyłem  kogoś 

zupełnie innego. Kogoś, kto dzielił ze mną przekonania, o które nigdy go nie posądzałem. 

Lecz w odróŜnieniu ode mnie, nie tylko gadał na ten temat. 

 

Sprawiedliwość zatriumfowała w listopadzie. 

Po  kilku  gorzkich  latach  futboliści  Harvardu  złoili  tyłek  druŜynie  Yale.  Czternaście  do 

dwunastu. O wszystkim zadecydował Pan Bóg i nasza linia obrony. Ten pierwszy zesłał wiatry, 

które utrudniły Masseyowi rzuty. Natomiast linia obrony powstrzymała w końcowych minutach 

decydujący atak. Wszyscy zgromadzeni na Soldiers Field uśmiechali się radośnie. 

- To było doskonałe - ocenił ojciec, kiedy wracaliśmy samochodem do Bostonu. 

background image

- Jakie tam doskonałe, fantastyczne! - zawołałem. 

Kiedy  człowiek  zaczyna  się  przejmować  wynikami  meczu  Harvard  -  Yale,  jest  to 

najpewniejsza oznaka, Ŝe zaczął się starzeć. 

Ale jak juŜ powiedziałem, najwaŜniejsze, Ŝe wygraliśmy. 

 

Ojciec zaparkował samochód na State Street, na słuŜbowym parkingu. 

Ruszyliśmy w stronę restauracji, Ŝeby porozmawiać o bzdurach przy homarze. 

Kroczył nadal z werwą.  Pomimo swojego wieku  wciąŜ wiosłował na  rzece Charles pięć 

razy w tygodniu. Był w dobrej formie. 

Nasza  rozmowa  w  podejrzany  sposób  krąŜyła  wokół  futbolu.  Ojciec  nigdy  nie  zapytał 

mnie - i czułem, Ŝe tego nie zrobi - o dalsze losy mojego związku z Marcie. Stronił teŜ od innych 

tematów, które uwaŜał za tabu. 

Przejąłem więc inicjatywę. 

Kiedy mijaliśmy biuro firmy Barrett, Ward & Seymour, powiedziałem: 

- Ojcze? 

- Tak? 

- Chciałbym porozmawiać z tobą o... firmie. 

Spojrzał na mnie przelotnie. Nie uśmiechnął się. Ale musiał napiąć kaŜdy mięsień ciała, 

Ŝ

eby  się  powstrzymać.  Jak  prawdziwy  sportowiec  nie  chciał  wypaść  z  rytmu,  dopóki  nie 

przekroczy linii mety. 

 

Nie  był  to  Ŝaden  nagły  kaprys.  Choć  nigdy  nie  powiedziałem  ojcu,  jakie  kręte  ścieŜki 

doprowadziły mnie do decyzji, Ŝeby zająć swoje miejsce w firmie. Zabrało mi to sporo czasu. 

Inaczej niŜ  zwykle zastanawiałem się nad tą sprawą dzień w dzień (i w nocy) od ponad 

półtora roku, odkąd wróciłem z urodzin ojca. 

Przede wszystkim nie potrafiłem pokochać znów Nowego Jorku. 

W  tym  mieście  nie  moŜna  wyleczyć  się  z  samotności.  A  ja  odczuwałem  teraz  potrzebę, 

Ŝ

eby być częścią czegoś. Gdzieś naleŜeć. 

I moŜe wcale nie chodziło o to, Ŝe zobaczyłem swoją rodzinę w innym świetle. MoŜe po 

prostu chciałem wrócić do domu. 

Miałem tak wiele róŜnych ambicji, w tak dalekim świecie, a wszystko po to, Ŝeby uciec 

background image

od pytania: kim naprawdę jestem. 

Jestem Oliver Barrett. Czwarty. 

background image

37. 

 

Grudzień 1976 

Mieszkam w Bostonie juŜ od pięciu lat. Pracowałem  razem z ojcem, dopóki nie opuścił 

firmy.  Przyznaję,  Ŝe z początku tęskniłem  trochę do zawodu prawnika. Z biegiem czasu jednak 

coraz  bardziej  przekonywałem  się,  Ŝe  to,  co  robimy  w  firmie  Barrett,  Ward  &  Seymour,  jest 

równieŜ  waŜne.  Przedsiębiorstwa,  którym  pomagamy,  tworzą  nowe  miejsca  pracy.  Dla  mnie 

stanowi to powód do dumy. 

Skoro juŜ mówię o miejscach pracy - wszystkie nasze zakłady w Fali River rozwijają się. 

Nieszczęścia dotykają naszych pracowników tylko na boiskach piłkarskich. 

KaŜdego  lata  urządzamy  piknik,  podczas  którego  dział  kadr  gra  z  zarządem  w 

minibaseball.  Kiedy  przyszedłem  do  firmy,  fala  zwycięstw  kadrowców  została  powstrzymana. 

Jestem prawdziwym asem. Chyba nie mogą się doczekać, kiedy pójdę na emeryturę. 

W  „Wall  Street  Journal”  nie  piszą  o  wszystkich  przedsięwzięciach,  które 

sfinansowaliśmy.  Pominęli,  na  przykład,  piekarnię  Phila  w  miejscowości...  Fort  Lauderdale. 

Chłód i szarzyzna Cranston sprzykrzyły się Philowi, który nie mógł się oprzeć pokusie wyjazdu 

na Florydę. 

Dzwoni do mnie raz w miesiącu. Pytam o jego Ŝycie towarzyskie, wiedząc, Ŝe w swoim 

otoczeniu ma teraz wiele odpowiednich kandydatek. Uchyla się od odpowiedzi, mówiąc: „Czas 

pokaŜe”. I szybko zmienia temat na moje Ŝycie towarzyskie. 

Nie  uskarŜam  się.  Mieszkam  w  dzielnicy  Beacon  Hill,  tym  legendarnym  rogu  obfitości, 

gdzie  nietrudno  nawiązuje  się  nowe  przyjaźnie.  Nie  tylko  z  innymi  biznesmenami.  Często 

spotykam się przy lampce wina ze Stanleyem  Newmanem, pianistą jazzowym. Albo z Giannim 

Barnea, malarzem, który wkrótce stanie się sławny. 

No  i  oczywiście  nie  tracę  kontaktu  ze  swoimi  starymi  przyjaciółmi.  Simpsonowie  mają 

juŜ  synka,  a  Gwen  spodziewa  się  właśnie  drugiego  dziecka.  Zatrzymują  się  u  mnie,  gdy 

przyjeŜdŜają do Bostonu na mecz lub przy innej okazji. (W moim domu jest mnóstwo miejsca). 

Steve doniósł mi, Ŝe Joanna Stein poślubiła Martina Jaffe, który, jak sądzę, jest nie tylko 

oboistą, lecz takŜe okulistą. Mieszkają na Zachodnim WybrzeŜu. 

Według  małej  notatki,  którą  znalazłem  w  magazynie  „Time”,  panna  Binnendale  wyszła 

ponownie  za  mąŜ.  Za  faceta  o  nazwisku  Preston  Elder  („trzydzieści  siedem  lat,  prawnik  z 

background image

Waszyngtonu”). 

Podejrzewam,  Ŝetamatrymonialnaepidemiadosięgnie  w  końcu  i  mnie.  Ostatnio  często 

widuję  Annie  Gilbert,  swoją  daleką  kuzynkę.  Nie  potrafię  jeszcze  powiedzieć,  czy  to  coś 

powaŜnego. 

Tymczasem,  dzięki  głosom  kibiców  hokejowych,  zostałem  wybrany  na  opiekuna 

harwardzkiego. Daje mi to dobrą wymówkę, Ŝeby jeździć do Cambridge i udawać wciąŜ kogoś, 

kim  juŜ  nie  jestem.  Studenci  młodszych  lat  wydają  mi  się  bardziej  niedojrzali  i  niechlujni  niŜ 

kiedyś.  Ale  kim  ja  jestem,  Ŝeby  ich  osądzać?  Moja  funkcja  zobowiązuje  mnie  do  noszenia 

krawata. 

Prowadzę  więc  ciekawe  Ŝycie.  Jestem  całymi  dniami  zajęty.  Praca  daje  mi  mnóstwo 

satysfakcji. Jak kaŜdy rasowy Barrett upijam się poczuciem obowiązku. 

 

Nadal trzymam siew formie. Co wieczór biegam wzdłuŜ rzeki Charles. 

Kiedy wypuszczę się na pięć mil, widzę światła Harvardu na drugim brzegu. I wszystkie 

miejsca, po których chodziłem, kiedy byłem szczęśliwy. 

Potem  biegnę  z  powrotem  w  ciemności,  przypominając  sobie  róŜne  rzeczy  dla  zabicia 

czasu. 

 

Czasem zadaję sobie pytanie, co byłoby ze mną, gdyby Ŝyła Jenny. 

I odpowiadam: 

- Ja teŜ bym Ŝył.