Erich Segal
OPOWIEŚĆ OLIVERA
Dla Karen Amor mi mosse
„Śmierć to koniec życia, lecz nie koniec związku dwojga ludzi, który trwa nadal w
ocalałym umyśle i zmierza do rozwiązania, które być może nie istnieje”.
Robert Anderson, Nigdy nie śpiewałem dla swojego ojca
1.
Czerwiec 1969
- Oliver, jesteś chory.
- Co takiego?
- Jesteś ciężko chory.
Ekspert, który postawił tę zaskakującą diagnozę, zetknął się z medycyną w dość późnym
wieku. Tak naprawdę, to do dzisiejszego dnia uważałem go za mistrza cukierniczego. Nazywał
się Philip Cavilleri. Kiedyś jego córka Jenny była moją żoną, ale umarła. My pozostaliśmy
razem, niczym strażnicy jej dziedzictwa. Raz na miesiąc odwiedzam go w Cranston, gdzie gramy
w kręgle, upijamy się i obżeramy wymyślnymi rodzajami pizzy. Czasem Philip odwiedza mnie w
Nowym Jorku i wtedy oddajemy się równie bogatemu wachlarzowi rozrywek. Lecz dzisiaj, kiedy
wysiadł z pociągu, zamiast powitać mnie jak zwykle jakimś pieszczotliwym wulgaryzmem,
zawołał:
- Oliver, jesteś chory.
- Naprawdę? A co, zdaniem uczonego eksperta, mi dolega?
- Potrzebujesz żony.
Nie wdając się w bliższe wyjaśnienia, odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia, z walizką ze
sztucznej skóry w ręku.
W porannym świetle miasto ze szkła i stali wyglądało niemal przyjaźnie. Postanowiliśmy
więc, że przejdziemy dwadzieścia przecznic do mojego mieszkania, które nazywałem w żartach
„kawalerskim dołem”. Na skrzyżowaniu Czterdziestej Siódmej i Park Avenue Phil obrócił się i
zapytał:
- Co porabiasz wieczorami?
- Ach, mnóstwo rzeczy.
- Mnóstwo rzeczy, co? To dobrze. A z kim?
- Z Jeźdźcami Północy.
- Co za jedni, gang uliczny czy grupa rockowa?
- Nie zgadłeś. Kilku prawników, którzy pracują ochotniczo w Harlemie.
- Ile razy w tygodniu?
- Trzy - odparłem.
Szliśmy dalej w milczeniu.
Na skrzyżowaniu Pięćdziesiątej Trzeciej i Park Avenue Phil odezwał się ponownie:
- No to zostają ci jeszcze cztery wieczory.
- Mam też mnóstwo papierów do przejrzenia.
- Tak, tak, pewnie. Papiery przede wszystkim. - Phil nie miał zbyt wysokiego mniemania
o wielu sprawach, którymi się zajmowałem (takimi jak na przykład karty powołania do wojska).
Musiałem więc dać mu pewne pojęcie o ich wadze.
- Często jeżdżę teraz do Waszyngtonu. W przyszłym miesiącu mam tam rozprawę z
zakresu Pierwszej Poprawki. Bronię jednego nauczyciela z liceum...
- To dobrze, że bronisz nauczycieli - skwitował Phil. Po chwili rzucił niby od niechcenia:
- Jak tam dziewczyny w Waszyngtonie?
- Nie wiem. - Wzruszyłem ramionami i pomaszerowałem przed siebie.
Na skrzyżowaniu Sześćdziesiątej Pierwszej i Park Avenue Phil Cavilleri przystanął i
spojrzał mi w oczy.
- Cholera, kiedy wreszcie zamierzasz włączyć się do życia?
- Upłynęło za mało czasu - odparłem. I pomyślałem: ten wielki filozof, który powiedział,
ż
e czas leczy rany, zapomniał dodać, ile czasu.
- Dwa lata - powiedział Philip Cavilleri.
- Osiemnaście miesięcy - poprawiłem go.
- No tak - odparł zbolałym głosem.
Najwyraźniej on też nadal czuł chłód tamtego grudniowego poranka.
Przez resztę drogi wychwalałem zalety mieszkania, które wynajmowałem od czasu jego
ostatniej wizyty.
- To tutaj?
Phil rozejrzał się wokół, podnosząc brwi. W mieszkaniu panował ład. Tego ranka
specjalnie wezwałem sprzątaczkę.
- Co to za styl? - spytał. - Współczesny Bajzel?
- Słuchaj - zaprotestowałem. - Nie mam wielkich potrzeb.
- To widać. Większość szczurów w Cranston żyje na takim poziomie. A niektóre na
wyższym. Po co ci, do cholery, tyle tych książek?
- To komentarze prawnicze.
- Jasne - odparł. - No to co właściwie robisz w wolnych chwilach, macasz skórzane
okładki?
Wydało mi się to oczywistym naruszeniem sfery prywatności.
- Słuchaj, Philip, co robię wolnych chwilach, to moja sprawa.
- Nikt nie mówi, że nie. Ale dzisiaj nie jesteś sam. Wkraczasz ze mną do akcji.
- Co takiego?
- Przecież nie kupiłem tej szałowej marynarki - której, nawiasem mówiąc, nawet nie
pochwaliłeś - żeby iść do jakiegoś zasranego kina. Nie po to ostrzygłem się na amanta, żebyś
stwierdził, jaki jestem przystojny. Wkraczamy do akcji. Poznamy kilka nowych osób...
- Jakich osób?
- Rodzaju żeńskiego. Dalej, przygotuj się trochę.
- Ja idę do kina, Phil.
- Uważaj, bo pójdziesz. Słuchaj, wiem, że chcesz dostać Nobla w dziedzinie cierpienia,
ale ja na to nie pozwolę. Słyszysz mnie? Nie pozwolę.
Kipiał teraz z gniewu.
- Ohver. - Philip Cavilleri przemówił po chwili tonem kaznodziei z Towarzystwa
Jezusowego. - Przybyłem, aby zbawić twą duszę i ocalić twój tyłek. Nakazuję ci posłuszeństwo.
Czy będziesz mi posłuszny?
- Będę, ojcze Philipie. Co właściwie mam zrobić?
- Ożeń się, OHver.
2.
Pochowaliśmy Jenny w grudniu, wczesnym rankiem. W samą porę, bo zanim minęło
południe, potężna nowoangielska śnieżyca zasypała świat białymi hałdami.
Rodzice spytali mnie, czy wrócę z nimi do Bostonu pociągiem. Odmówiłem,
najuprzejmiej jak umiałem, twierdząc, że beze mnie Phil może się załamać. W rzeczywistości
było akurat odwrotnie. Całe życie odgradzałem się od ludzkich nieszczęść i bólu, więc teraz
potrzebowałem Phila, żeby nauczyć się żałoby.
- Proszę, odezwij się czasem - powiedział ojciec.
- Tak, oczywiście. - Uścisnąłem mu dłoń i pocałowałem matkę w policzek. Pociąg
odjechał na północ.
Z początku w domu Cavillerich panował rwetes. Krewni uparli się, żeby nie zostawiać
nas samych. Potem jednak zaczęli się stopniowo wykruszać; wszyscy mieli przecież własne
rodziny, do których musieli wrócić. Na odchodnym Phil musiał obiecać każdemu, że otworzy
sklep i wróci do pracy. To wszystko, co można zrobić.
Za każdym razem kiwał głową, jakby na znak zgody.
W końcu znaleźliśmy się sami, tylko we dwóch. Nie było potrzeby ruszać się z domu, bo
krewni zaopatrzyli kuchnię w wielomiesięczne zapasy wszelkiej żywności.
Kiedy znikły rozpraszające uwagę głosy kuzynów i ciotek, poczułem, że morfina
pogrzebowych obrzędów przestaje działać.
Do tej pory wydawało mi się, że czuję ból. Teraz przekonałem się, że było to tylko
odrętwienie. Agonia dopiero się zaczynała.
- Słuchaj, powinieneś wrócić do Nowego Jorku - powiedział Phil bez większego
przekonania. Oszczędziłem mu przytyku, że jego piekarnia wygląda raczej na zamkniętą.
- Nie mogę - odparłem. - Muszę się z kimś spotkać w Nowy Rok tu, w Cranston.
- Z kim? - spytał.
- Z tobą - rzekłem.
- To dopiero będzie ubaw - powiedział - ale obiecaj mi coś: rano w Nowy Rok pojedziesz
do domu.
- Dobra - odparłem.
- Dobra - skwitował.
Co wieczór dzwonili moi rodzice.
- Nie, dziękuję, pani Barrett - mówi do niej Phil.
Najwyraźniej pytała, czy może jakoś pomóc.
- Nie, dziękuję - mówiłem, kiedy przychodziła moja kolej. - Dziękuję.
Phil pokazał mi zakazane zdjęcia. Fotografie ukryte kiedyś przede mną najsurowszym
nakazem Jenny.
- Cholera jasna, Phil, nie chcę, żeby Oliver oglądał mnie z klamerkami na zębach!
- Ależ, Jenny, byłaś wtedy taka ładniutka.
- Teraz jestem ładniejsza - odparła w swoim stylu. Po chwili dodała: - I żadnych zdjęć z
bobasami, Phil.
- Ale dlaczego? Dlaczego nie?
- Oliver nie może zobaczyć mnie tłustej.
Przyglądałem się tej beztroskiej potyczce szczerze ubawiony.
Byliśmy już wtedy małżeństwem i nie mógłbym rozwieść się z Jenny z powodu
pozamałżeńskich klamerek.
- Kto tu właściwie rządzi? - podjudzałem Philipa, żeby podtrzymać utarczkę.
- Spróbuj zgadnąć. - Uśmiechnął się. A potem odłożył albumy, nie otwierając ich.
*
Dzisiaj zajrzeliśmy do środka. Było w nich mnóstwo fotografii. Wśród najstarszych
wyróżniało się zdjęcie Tresy Cavilleri, żony Philipa.
- Podobna do Jenny.
- Była piękna - westchnął.
W pewnym miejscu, po zdjęciach Jenny w roli tłustego bobasa, ale przed okresem
klamerek, Tresa zniknęła zupełnie z albumu.
- Nie powinienem pozwolić jej prowadzić w nocy - powiedział Phil, jakby wypadek, w
którym zginęła, zdarzył się dopiero wczoraj.
- Jak sobie z tym poradziłeś? - spytałem. - Jak udało ci się to znieść?
Zadałem to pytanie trochę z egoizmu, żeby dowiedzieć się, czy nie ma dla mnie jakiegoś
ś
rodka kojącego.
- A kto mówi, że to znosiłem? - odparł Philip. - Ale przynajmniej miałem córeczkę...
- Którą musiałeś się zająć...
- Która zajęła się mną - odparł.
Potem usłyszałem opowieści, które za życia Jennifer były objęte ścisłą tajemnicą. O tym,
jak mu we wszystkim pomagała. Jak łagodziła jego ból. Zmusiła go, żeby pozwolił jej zająć się
gotowaniem. Co gorsza, kazała mu też jeść rezultaty swych pierwszych kulinarnych prób,
opartych na przepisach wyszperanych w ilustrowanych pismach. Nie pozwoliła mu zrezygnować
ze środowych spotkań z kumplami w kręgielni. Robiła, co mogła, żeby był szczęśliwy.
- To dlatego nie ożeniłeś się, Phil?
- Dlaczego?
- No, ze względu na Jenny?
- Chryste, nie. Ona wierciła mi tym dziurę w brzuchu, sama nawet mnie swatała!
- Naprawdę?
Skinął głową.
- Jezu, chyba próbowała mnie ożenić z każdą możliwą Włoszką w Ameryce, od Cranston
po Pawtucket.
- Same czupiradła, co?
- Nie, niektóre były bardzo miłe - odparł, wprawiając mnie tym w zdumienie. - Na
przykład taka pani Rinaldi, która uczyła Jenny angielskiego w szkole średniej...
- Tak?
- Bardzo miła kobieta. Spotykaliśmy się przez jakiś czas. Wyszła za mąż. Ma dzisiaj
trójkę dzieci.
- Może nie byłeś jeszcze gotowy, Phil.
Spojrzał na mnie i potrząsnął głową.
- Słuchaj, Oliver, już raz to miałem. A kim ja, u diaska, jestem, żeby Bóg miał dawać mi
dwa razy to, czego inni nie dostają nigdy?
W Nowy Rok dosłownie wepchnął mnie do powrotnego pociągu.
- Pamiętaj, że obiecałeś wrócić do pracy - przypomniał mi.
- Ty też - odwzajemniłem się.
- To pomaga. Wierz mi, Oliver, to naprawdę pomaga. Pociąg ruszył z miejsca.
Phil miał rację. Rzucając się w wir cudzych problemów prawnych, znalazłem ujście dla
gniewu, który zacząłem odczuwać. Uważałem, że ktoś gdzieś zrobił mnie w balona. Ktoś z
administracji świata, z niebiańskich notabli. Czułem, że muszę się jakoś temu przeciwstawić.
Coraz bardziej zaczęły pociągać mnie „omyłki wymiaru sprawiedliwości”. A trzeba wiedzieć, że
wtedy nasz prawniczy ogródek był porządnie zachwaszczony.
Dzięki sprawie „Miranda przeciw Arizonie” (sygnatura akt: 384 U.S. 436) miałem
mnóstwo roboty. Sąd Najwyższy zawyrokował wtedy, że podejrzany ma prawo do odmowy
złożenia zeznań przed kontaktem z adwokatem. Nie wiedziałem, ilu ludzi zostało przedtem
pośpiesznie osądzonych, ale nagle poczułem w ich imieniu wściekłość. Jednym z nich był LeRoy
Seeger, który siedział już w więzieniu w Attyce, kiedy wniosłem o ponowne rozpatrzenie jego
sprawy.
Człowiek ten został skazany na podstawie przyznania się do winy, które zręcznie (tylko
czy legalnie?) wydobyto z niego po długim przesłuchaniu. Kiedy składał podpis, nie wiedział już,
co robi, oprócz tego, że może teraz pozwolą mu się przespać. Jego powtórny proces należał do
najważniejszych nowojorskich spraw sądowych powołujących się na precedens Mirandy.
Wyciągnęliśmy go z więzienia. Sprawiedliwość zadziałała trochę wstecz.
- Dziękuję, bracie - powiedział do mnie i odwrócił się, żeby ucałować swoją zapłakaną
ż
onę.
- Trzymaj się - rzuciłem na odchodnym, niezdolny do dzielenia radości LeRoya Seegera.
Zresztą, miał do tego żonę.
W każdym razie, na świecie nie brakowało ludzi, których nazywaliśmy „wrobionymi”.
Należał do nich też Sandy Webber, który walczył ze swoją komisją poborową, żeby uzyskać
zwolnienie ze względu na przekonania. Komisja miała wątpliwości. Sandy nie był kwakrem,
więc nie wiedzieli, czy uznać jego niechęć do noszenia broni za wynik „głębokich przekonań
religijnych” czy zwykłego tchórzostwa. Choć sprawa nie wyglądała najlepiej, nie zamierzał
uciekać do Kanady. Chciał, żeby potwierdzono jego prawo do własnego sumienia. Miał wrażliwą
naturę. Jego dziewczyna była porządnie wystraszona. Jeden z kolegów Sandy’ego służył w
Lewisburgu i wcale mu się to nie podobało.
- Zwiewajmy do Montrealu - zaproponowała dziewczyna.
- Chcę zostać i walczyć - odparł Sandy. Walczyliśmy. Przegraliśmy. Potem złożyliśmy
odwołanie i wygraliśmy. Uszczęśliwiony chłopak dostał trzy lata zmywania naczyń w szpitalu.
- Był pan fantastyczny - piali z zachwytu Sandy i jego wybranka, ściskając mnie w
ramionach.
- Nie trać swojej wiary - odparłem i odszedłem, żeby ruszyć na poszukiwanie nowych
smoków. Tylko raz spojrzałem za siebie i zobaczyłem, że tańczą na chodniku. Szkoda, że nie
potrafiłem się uśmiechnąć.
Mój gniew wciąż nie słabł.
Pracowałem do późnej nocy. Nie lubiłem opuszczać biura. Każdy przedmiot w naszym
mieszkaniu jakby promieniował obecnością Jenny. Pianino. Jej książki. Meble, które razem
kupowaliśmy. Owszem, chyba zaświtała mi myśl o przeprowadzce. Ale wracałem do domu tak
późno, że nie miało to większego znaczenia. Powoli przyzwyczaiłem się do samotnych obiadów
w naszej cichej kuchni, przy włączonym w nocy magnetofonie, chociaż nigdy nie siadałem na
krześle Jenny. Nawet nauczyłem się zasypiać w naszym opustoszałym łóżku. Nie myślałem więc
poważnie o przeprowadzce.
Dopóki nie otworzyłem pewnych drzwi.
Były to drzwi od szafy Jenny, której unikałem aż do tamtego dnia. Otworzyłem je
bezmyślnie. I wtedy zobaczyłem jej ubrania. Sukienki, bluzki, szaliki. Jej swetry - nawet ten
obszarpany, ze szkolnych czasów, którego nie chciała wyrzucić i który nosiła po domu.
Wszystko to istniało nadal, wszystko oprócz Jenny. Nie potrafię powiedzieć, o czym myślałem,
stojąc tak wpatrzony w jedwabne i wełniane pamiątki. Może wydawało mi się, że jeśli dotknę
sędziwego swetra, poczuję jakąś cząstkę żywej Jenny.
Zamknąłem szafę i nie otworzyłem jej nigdy więcej.
Dwa tygodnie później Philip Cavilleri cichcem spakował wszystkie jej rzeczy i zabrał z
mieszkania. Wymamrotał coś o jakiejś katolickiej organizacji, która pomaga biednym. A zanim
pojechał z powrotem do Cranston pożyczoną ciężarówką, powiedział na pożegnanie:
- Więcej do ciebie nie przyjadę, jeśli się nie przeprowadzisz.
Dziwne. Kiedy Phil ogołocił dom ze wszystkiego, co przywodziło mi na myśl Jenny, w
ciągu tygodnia znalazłem nowe mieszkanie. Była to przypominająca więzienie klitka (w Nowym
Jorku okna na parterze są okratowane) w kamienicy z czerwonego piaskowca, w której mieszkał
bogaty producent filmowy. Ozdobne drzwi do mieszkania właściciela, opatrzone złotą klamką,
znajdowały się o piętro wyżej, ale goście śpieszący na orgie nigdy mi nie przeszkadzali. Stąd
było też bliżej do mojego biura, a od Central Park dzieliła mnie teraz niecała przecznica.
Najwyraźniej pojawiły się oznaki wskazujące na mój bliski powrót do życia.
Muszę jednak coś wyznać.
Chociaż mam nowe mieszkanie, nowe plakaty na ścianach i całkiem nowe łóżko, a moi
przyjaciele coraz częściej mówią:
- Dobrze wyglądasz, stary - nadal przechowuję pewną rzecz po Jenny.
W dolnej szufladzie mojego biurka w domu leżą dwie pary okularów Jenny. Tak.
Obydwie pary. Zachowałem je, bo ilekroć na nie spojrzę, przypominam sobie te cudowne oczy,
które spoglądały przez ich szkła i przenikały mnie na wylot.
Poza tym, jak bez wahania mówią na mój widok wszyscy znajomi, trzymam się świetnie.
3.
- Cześć, jestem Phil. Robię w branży cukierniczej.
Nie do wiary! Powiedział to tak, jakby pieczenie babek było jego hobby, a nie źródłem
utrzymania.
- Cześć, Phil. Ja jestem Jan. Masz przystojnego kolegę.
- A ty koleżankę - odparł Phil, jakby był mistrzem w tego rodzaju gadkach.
Ta błyskotliwa wymiana zdań odbywała się w „Robaczywce Maxwella”, bardzo
szykownym barze dla samotnych, na rogu Sześćdziesiątej Czwartej i Pierwszej Ulicy. W
rzeczywistości bar nosi nazwę „Śliwka Maxwella”, ale mój cynizm lubi psuć owoce cudzego
optymizmu. Krótko mówiąc, nie cierpię tego miejsca. Nie znoszę tych samozwańczych
księżniczek, które paplają zalotnie w nieustannej euforii. I narzucają się, jakby były milionerkami
lub krytykami literackimi. Albo naprawdę samotnymi dziewczętami.
- To jest Oliver - przedstawił mnie Philip Cavilleri w garniturze od Roberta Halla, z
fryzurą zrobioną przez zakład Dom of Cranston i w kaszmirowym swetrze od Pierre’a Cardina
(wyciągniętym z piwnicy Filene).
- Cześć, Ol - powiedziała Jan. - Jesteś bardzo przystojny. Ty też pieczesz ciasteczka?
Możliwe, że była modelką. W żurnalach nazywają takie jak ona strzelistymi. Moim
zdaniem, przypominała żyrafę. No i oczywiście miała pulchniutką koleżankę, która chichotała,
kiedy ją przedstawiano.
- Często tu przychodzisz? - wypytywała mnie strzelista żyrafa, Jan.
- Nigdy - odparłem.
- Wszyscy tak mówią. Ja przychodzę tylko w weekendy. Jestem nietutejsza.
- Co za zbieg okoliczności - zawołał Phil. - Ja też jestem nietutejszy.
- A ty? - zwróciła się do mnie Jan.
- Ja wyszedłem właśnie na lunch.
- Pieprzysz - nie dowierzała.
- On chce powiedzieć - wtrącił się mój kolega Philip - że zapraszamy was na obiad.
- Super - stwierdziła Jan.
Zjedliśmy w pobliskiej restauracji o nazwie „Klatka Piersiowa Flory”.
- Szykownie tu - uznała Jan. Mogłem też dodać, że wcale nie tanio. Phil wyrwał mi z rąk
rachunek (choć nie mógł ukryć szoku, jakiego doznał przy bliższym zapoznaniu się z nim).
Zapłacił po wielkopańsku kartą kredytową Master Charge. Zastanawiałem się, ile ciasteczek
musiał sprzedać, żeby zarobić na ten gest...
- Jesteś bardzo bogaty? - spytała Philipa chichotka Margc.
- Powiedzmy, że jestem dobrze sytuowany - odparł Książę Cranston i dodał: - Choć nie
mam tyle ogłady, co mój zięć.
Na chwilę zapadło milczenie. Niezłą gafę strzelił Phil.
- Zięć? - wykrztusiła Jan. - Więc wy dwaj jesteście... ten, no?... - I zatoczyła swoją
kościstą ręką z długimi paznokciami pytające koło.
Phil nie miał pojęcia, jak jej odpowiedzieć, więc pomogłem mu, kiwając głową.
- O kurczę - powiedziała Jan. - Ładny gips. Ale gdzie są wasze żony?
- One... - zająknął się Phil.
Znów zapadło milczenie, podczas którego Phil próbował trzymać fason.
- Nie ma ich w mieście - stwierdziłem, żeby oszczędzić mu zakłopotania.
Kolejna chwila milczenia, w której Jan starała się zrozumieć sytuację.
- To super - powiedziała w końcu.
Phil wodził wzrokiem po malowidłach na ścianach, a moja cierpliwość się wyczerpywała.
- No, dziewczyny - oznajmiłem - muszę lecieć.
- Dlaczego? - spytała Jan.
- Muszę iść na jeden film porno. - I oddaliłem się czym prędzej.
- Jakiś zboczony - usłyszałem z dala smukłą Jan. - Sam ogląda filmy porno.
- Ja ich nie oglądam - zawołałem z drugiego końca zatłoczonej sali. - Ja w nich gram.
Kilka sekund później Phil dogonił mnie na ulicy.
- Słuchaj - wysapał - jakoś trzeba zacząć.
- Dobra, zaczęliśmy.
- No to dlaczego wyszedłeś?
- Nie mogłem już wytrzymać z rozkoszy.
Szliśmy w milczeniu.
- To miał być sposób, żeby wrócić do normalnego życia - odezwał się w końcu Phil.
- Musi być jakiś lepszy sposób.
- Na przykład?
- A bo ja wiem? - zawołałem wesoło. - Dam ogłoszenie do gazety.
Zamilkł na chwilę, a potem powiedział: - Już dałeś.
- Co? - Zatrzymałem się i spojrzałem na niego z niedowierzaniem. - Co takiego?
- Pamiętasz to pismo literackie, które czytała Jenny? Dałem tam ogłoszenie na twoje
nazwisko. Nie martw się. Pełna dyskrecja. Ogłoszenie z klasą. W dobrym stylu.
- Ech - westchnąłem. - Można wiedzieć, jak brzmiała treść?
- Jakoś tak: „Prawnik z Nowego Jorku, pasjonujący się sportem i antropologią...”
- Skąd, do diabła, wytrzasnąłeś tę antropologię? Wzruszył ramionami. - Wydawało mi się,
ż
e to mądrze brzmi.
- Wspaniale. Nie mogę się doczekać.
- Masz - powiedział. I wyjął z kieszeni trzy różne koperty.
- Co w nich jest?
- Nie czytam cudzej poczty - żachnął się Philip Cavilleri tonem zagorzałego obrońcy
prawa do intymności.
Stojąc więc w pomarańczowym świetle wolframowej lampy ulicznej, w rozbawieniu
pomieszanym z lękiem, zapoznałem się zjedna z ofert.
O cholera! - pomyślałem, ale nie powiedziałem tego na głos. Philip, który udawał, że nie
czyta, wysapał tylko:
- Mój Boże!
Autorka była rzeczywiście osobą zainteresowaną antropologią. Leczjej list proponował
jakieś pogańskie obrzędy, tak barbarzyńskie i dziwaczne, że Philipowi zrobiło się słabo.
- To jakiś żart - wymamrotał cicho.
- Tak. Z ciebie - odparłem.
- Ale, OHver, kto może naprawdę lubić takie dziwactwa?
- śyjemy przecież w nowym wspaniałym świecie, Phil - powiedziałem i uśmiechnąłem
się, żeby ukryć osłupienie. Wyrzuciłem pozostałe listy do kosza.
- Przepraszam cię - bąknął Philip, kiedy przeszliśmy przecznicę lub dwie w zupełnym
milczeniu. - Naprawdę nie wiedziałem...
Otoczyłem go ramieniem i roześmiałem się. On też zarechotał Z ulgą.
Sunęliśmy w stronę domu w ten kojący nowojorski wieczór. Tylko my dwaj. Bo naszych
ż
on nie było... w mieście.
4.
Bieganie pomaga.
Rozjaśnia umysł. Łagodzi napięcia. Poza tym, można biegać w samotności, nie zwracając
na siebie powszechnej uwagi. Toteż nawet jeśli pracuję nad ważną sprawą albo po całym dniu w
sądzie, bez względu na to, czy jestem w Waszyngtonie, czy gdzieś indziej, wkładam dres i
biegam.
Kiedyś grywałem w sąuasha. Ale ta gra wymaga także innych umiejętności. Na przykład
elokwencji, żeby powiedzieć: „Świetna piłka” albo „Jak myślisz, dołożymy w tym roku Yale?”
Przekracza to jednak moje obecne możliwości. Więc biegam. W Central Park nigdy nie muszę do
nikogo się odzywać.
- Oliver, ty skurczybyku!
Któregoś popołudnia wydało mi się, że ktoś woła mnie po imieniu. Musiałem się
przesłyszeć. Kto mógł przywoływać mnie w parku? Pobiegłem dalej.
- Ty cholerny snobie z Harvardu!
Chociaż na świecie nie brakuje facetów, którzy pasują do tego opisu, miałem wrażenie, że
naprawdę ktoś mnie woła. Obejrzałem się i zobaczyłem swojego współlokatora z college’ u,
Stephena Simpsona, absolwenta z roku 1964, który właśnie mijał mnie na motorze.
- No, co z tobą jest, do cholery? - burknął na przywitanie.
- Simpson, jakim prawem sugerujesz, że coś mi dolega?
- Po pierwsze: jestem dyplomowanym lekarzem. Po drugie: uważasz mnie podobno za
przyjaciela, a po trzecie: ciągle zostawiam ci wiadomości, a ty nie odpowiadasz.
- Myślałem, że studenci medycyny nie mają czasu...
- Słuchaj, Barrett, byłem zajęty, ale znalazłem czas, żeby ożenić się z Gwen. Dzwoniłem
do ciebie, nawet przesłałem ci do biura telegram z zaproszeniem, a ty nie raczyłeś się zjawić.
- O rany, przepraszam, Steve, ale nic takiego nie dostałem - łgałem. >
- Nie? To jakim cudem wysłałeś nam prezent ślubny dwa tygodnie później?
Chryste Panie, ten Simpson powinien zostać prawnikiem! Ale jak mu wytłumaczyć, że w
rzeczywistości potrzebowałem tylko okresowego zwolnienia od kontaktów z ludzką rasą?
- Przykro mi, Steve - odpowiedziałem w nadziei, że odjedzie.
- Nie jest ci przykro, tylko głupio, żałosny typie.
- Dzięki za komplement. Pozdrów Gwen. - Wcale nie zamierzał odjechać.
- Słuchaj, nie wiem dlaczego, ale Gwen bardzo chciałaby się z tobą spotkać - powiedział
Simpson.
- Straszna masochistka. Była u lekarza?
- Tak, u mnie. Powiedziałem jej, że ma nierówno pod sufitem. Ale nie stać nas na bilet do
teatru, a ty to najtańszy ubaw. Piątek wieczorem?
- Jestem zajęty, Simpson.
- Tak, wiem. Zawsze jest jakaś wieczorna rozprawa. W każdym razie, o ósmej u nas.
Wyminął mnie, odwracając się jeszcze raz, żeby powtórzyć, jakby zwracał się do
ograniczonego osobnika:
- Ósma wieczorem, w ten piątek. Znajdziesz nas w książce telefonicznej, więc żadnych
wymówek.
- Nic z tego, Steve. Nie przyjdę.
Udał, że nie słyszy mojej stanowczej odmowy. Cholerny arogant, myśli, że można mną
dyrygować.
Tak czy inaczej, sprzedawca w sklepie Sherry-Lehmann twierdził, że Chateau Lynch-
Bages, choć pochodzi tylko z piątego zbioru, jest niedocenione i należy do najlepszych win z
gatunku Bordeaux (powabne, klarowne, nastrojowe). Kupiłem więc dwie butelki, rocznik 64.
Jeśli Simpsonowie zanudzą się na śmierć, będą mieli przynajmniej niezłe wino na pociechę.
Udawali, że cieszą się na mój widok.
- Oliver, nic się nie zmieniłeś.
- Ty też nie, Gwen.
Zauważyłem, że wiszą u nich te same plakaty co dawniej. Andy Warhol u szczytu swoich
pop-dziwactw. (- Kiedy byłam mała, zjadłam tyle zupy Campbella, że nigdy nie powiesiłabym jej
na ścianie - zauważyła kiedyś moja żona, gdy byliśmy u ich z wizytą).
Usiedliśmy na podłodze. Paul i Art pytali łagodnie z narożnych głośników, czy nie
wybieramy się na targ do Scarborough*. Stephen otworzył butelkę białego Mondavi. Chrupałem
niezliczone precelki, poruszając głębokie, metafizyczne tematy. Na przykład, jak nędzne jest
ż
ycie szpitalnego lekarza, jak rzadko Gwen i Steve mieli spokojne wieczory. No i oczywiście,
czy według mnie Harvard ma szansę dołożyć w tym roku Yale? Gwen nie sprecyzowała w jakiej
dyscyplinie. Równie dobrze mogła spytać, czy Ying dołoży Yang. Ale nieważne. Po prostu
robili, co mogli, żebym się rozluźnił. Nawet nie było to takie trudne do zniesienia, jak się
obawiałem.
Nagle odezwał się dzwonek u drzwi. Zamarłem.
- Co to? - spytałem.
- Spokojnie - odparł Steve. - To tylko reszta gości.
* OHver ma zapewne na myśli piosenkę Targ w Scarborough autorstwa popularnego w
latach sześćdziesiątych duetu Simon and Garfunkel (Paul Simon i Art Garfunkel). (Wszystkie
przypisy pochodzą od tłumacza.)
Nie myliłem się, wyczuwając w dźwięku dzwonka spiskową nutę.
- Jakich gości? - spytałem.
- Prawdę mówiąc - przyznała Gwen - to tylko jeden gość.
- Jeden niezamężny gość, co? - powiedziałem, czując się jak zaszczute zwierzę.
- Tak się składa - potwierdził Steve i poszedł otworzyć drzwi.
Cholera, dlatego właśnie nigdy nie chodzę w odwiedziny! Nie cierpię tych przyjaciół,
którzy starają się mi pomóc. Dobrze znałem już cały scenariusz. Zaraz przyjdzie jakaś była
współlokatorka albo starsza siostra, albo koleżanka z klasy, która właśnie się rozwodzi! Znów
wpadłem w zasadzkę!
Kipiąc z wściekłości, miałem ochotę powiedzieć: „Kurwamać!”, ale nie byłem aż tak
zaprzyjaźniony z Gwen, więc syknąłem tylko:
- Psiakrew!
- To miła osoba, Oliver.
- Przepraszam, Gwen. Wiem, że chciałaś dobrze, ale...
W tym momencie Steve przywiódł ofiarę, przeznaczoną na ten wieczór.
Okulary w drucianych oprawkach.
Najpierw zauważyłem jej okrągłe okulary w drucianych oprawkach. Rozbierała się. To
znaczy zdejmowała kurtkę białego koloru.
Simpson przedstawił ją jako Joannę Stein, lekarza pediatrę, koleżankę, z którą studiował
medycynę. Teraz byli niewolnikami w tym samym szpitalu. Nawet nie przyjrzałem się jej na tyle
dokładnie, żeby stwierdzić, czy jest ładna. Ktoś zaproponował, żeby usiąść i napić się czegoś.
Bzdurne rozmówki ciągnęły się bez końca.
Po jakimś czasie zauważyłem, że Joanna Stein, lekarz medycyny, ma oprócz okrągłych,
drucianych okularów przyjemny głos. Jeszcze później stwierdziłem, że myśli wypowiadane tym
głosem zdradzają wrażliwość i wdzięk. Na szczęście, nie padła żadna wzmianka o mojej
„sprawie”. Simpsonowie musieli ją chyba uprzedzić.
- Pieskie życie - usłyszałem głos Steve’a Simpsona.
- Wypiję za to - powiedziałem. Potem uświadomiłem sobie, że on i Gwen po prostu
psioczą z Joannąna życie lekarza szpitalnego.
- Co porabiasz w wolnych chwilach, Jo? - spytałem. Chryste, chyba nie weźmie tego za
zaproszenie na randkę.
- Śpię - odparła.
- Ach, tak?
- Nic na to nie poradzę - ciągnęła dalej. - Wracam do domu tak zmęczona, że zwalam się
z nóg i zasypiam na dwadzieścia godzin.
- Ach, tak.
Chwila milczenia. Kto teraz przejmie pałeczkę konwersacji i przekaże następnej
sztafecie? Cisza musiała trwać całe wieki. W końcu Gwen Simpson zaprosiła nas do stołu.
Muszę szczerze powiedzieć, że chociaż Gwen jest wspaniałym człowiekiem, to sztuka
kulinarna nie należy do jej mocnych stron. Nawet ugotowana przez nią woda smakuje czasem,
jakby była przypalona. Obiad tamtego wieczoru nie okazał się wyjątkiem. Można nawet
powiedzieć, że przeszła samą siebie... Ale jadłem, żeby nie rozmawiać. W pobliżu było
przynajmniej dwóch lekarzy na wypadek, gdyby w moim żołądku zaczęło się nagle dziać coś
niedobrego.
W miarę rozwoju sytuacji, kiedy kosztowaliśmy - wprost trudno w to uwierzyć - sernika,
który był chyba pieczony na węglach, Joanna zagadnęła mnie naraz: - Oliver?
Dzięki swojemu doświadczeniu w przesłuchaniach, odpowiedziałem szybko:
- Tak?
- Lubisz operę?
O cholera, podstępne pytanie, pomyślałem w duchu, zastanawiając się gorączkowo, co
teraz knuje. Może zamierza mówić o takich operach jak Cyganeria lub Traviata, w których
przypadkiem bohaterka umiera w finale? Czyżby chciała mi zafundować katharsis*!
* Katharsis (gr.) - oczyszczenie, rozładowanie emocjonalne i dramatyczne, tradycyjny
element antycznej tragedii greckiej.
Nie, nie mogła być aż tak nietaktowna. Ale cisza w pokoju zdradzała oczekiwanie na moją
odpowiedź.
- Średnio - odparłem, przezornie zabezpieczając się na wszystkich frontach. - Nie kapuję
tylko tych włoskich, francuskich i niemieckich.
- To dobrze - powiedziała nie zrażona. Może miała na myśli chińską operę?
- We wtorek wieczorem Merritt występuje w operze Purcella*.
Cholera, zapomniałem zabezpieczyć się też przed Anglikami! Teraz pewnie każą mi iść z
nią na jakąś wyspiarską nudę.
- Sheila Merritt to najlepszy sopran tego sezonu - powiedział Stephen Simpson, rzucając
do ataku dodatkowe siły.
- A ta opera to Dydona i Eneasz** - dorzuciła Gwen, dołączając do pojedynku jako mój
trzeci przeciwnik. (Dydona - jeszcze jedna dziewczyna, która umiera, bo facet, z którym
chodziła, okazał się egoistycznym draniem!)
- To świetnie - skapitulowałem. W głębi duszy przeklinałem Steve’a i Gwen. A przede
wszystkim - Chateau Lynch-Bages, które osłabiło mój pierwotny zamiar, żeby powiedzieć, iż
każdy rodzaj muzyki przyprawia mnie o mdłości.
- Och, tak się cieszę - powiedziała Joanna. - Mam właśnie dwa bilety...
Aha, teraz uwaga.
- ...ale Steve i ja mamy oboje dyżur. Pomyślałam więc sobie, że ty i Gwen z nich
skorzystacie.
- Gwen naprawdę to lubi, Oliver - powiedział Steve tonem, który sugerował, że jego żona
zasługuje na trochę rozrywki.
- Dobra, świetnie - powiedziałem. Po chwili uświadomiłem sobie, że powinienem
wykazać trochę więcej entuzjazmu i dodałem: - Serdeczne dzięki.
* Henry Purcell - kompozytor angielski z XVII wieku. ** Dydona i Eneasz - opera H.
Purcella, uznawana za angielską operę narodową.
- Cieszę się, że możesz iść - odparła Joanna. - Powiedz moim rodzicom, że mnie
spotkałeś i że jeszcze żyję.
A to co znowu? Serce zamarło mi na myśl o tym, że będę siedział obok zaborczej matki
(jaka córka, taka matka?) Joanny Stein.
- Siedzą w sekcji smyczków - rzuciła, wybiegając ze Steve’em z mieszkania.
Kiedy zostałem sam z Gwen, pomyślałem, że muszę się jakoś ukarać za swoje absurdalne
zachowanie. Zacząłem więc przeżuwać następny kawałek zwęglonego sernika.
- Gdzie, u diabła, jest sekcja smyczków? - spytałem.
- Zwykle po prawej stronie od instrumentów drewnianych. Matka Joanny jest alcistką, a
jej ojciec - wiolonczelistą w Orkiestrze Nowojorskiej.
- Aha - skwitowałem i ugryzłem jeszcze jeden pokutny kęs.
Milczenie.
- Naprawdę spotkanie z Jo było dla ciebie takie trudne? - spytała.
Spojrzałem na nią.
I odpowiedziałem: - Naprawdę.
5.
Gdy mnie złożą...
Tak zaczyna się piosenka, która była przebojem roku 1689. W angielskiej operze
najgorsze jest to, że czasem można zrozumieć słowa.
Gdy mnie złożą, Złożą w ziemi, Niech me grzechy Twemu sercu Troski nie przysporzą...
Dydona, królowa Kartaginy, właśnie miała zamiar poddać się samozniszczeniu i
odczuwała potrzebę, żeby opowiedzieć o tym światu w arii. Muzyka była świetna, a libretto
archaiczne. Sheila Merritt zaśpiewała błyskotliwie i zasłużyła na wszystkie późniejsze owacje. W
końcu Dydona umarła nieodwołalnie, tańczący kupidyni rozrzucili róże i zapadła kurtyna.
- Wiesz, Gwen, cieszę się, że tu przyszedłem - powiedziałem, kiedy wstawaliśmy z
miejsc.
- Podziękujmy naszym dobroczyńcom - odparła. Przebiliśmy się przez wychodzący tłum i
dobrnęliśmy do orkiestry.
- Gdzie Steve? - zapytał pan Stein, chowając wiolonczelę do futerału. Miał długie,
siwiejące włosy, które nie znały chyba ‘ bliżej grzebienia.
- Ma dyżur z Joanną - odpowiedziała Gwen. - To jest Oliver, jej przyjaciel. (Naprawdę,
nie musiała tak tego określać!) W tej chwili nadeszła pani Stein z altówką w ręku. Była raczej
niska i krępa, choć dzięki swojej tryskającej energii mogła się podobać.
- Król Stein udziela audiencji?
- Jak zwykle, kochanie - odparłi dodał – Gwen już znasz. A to jest Oliver, przyjaciel Jo.
- Miło pana poznać. Co słychać u naszej córki?
- Wszystko dobrze - odparował pan Stein, zanim zdążyłem odpowiedzieć.
- Przecież nie ciebie pytam, Stein - skarciła go pani Stein.
- U Jo wszystko dobrze - oświadczyłem, wprowadzając pewien dysonans do ich
ż
artobliwego tonu.
- Podobało się panu przedstawienie? - zapytała pani Stein.
- Oczywiście. Było świetne! - zawołał jej mąż.
- Pyta cię ktoś?
- Odpowiadam za niego, bo jestenrprofesjonalistą. I powiem jeszcze, że Merritt była
nadzwyczajna.
Potem zwrócił się do mnie: - Stary Purcell umiał komponować, co? Ten finał, te cudowne
chromatyczne zmiany w schodzącym tetrakordzie!
- Może on tego nie zauważył, Stein - upomniała go małżonka.
- Musiał zauważyć. Merritt śpiewała to cztery razy.
- Niech pan mu wybaczy, Oliver - powiedziała do mnie pani Stein. - Ma fioła na punkcie
muzyki.
- A co innego się liczy? - odciął się Stein i dodał: - Zapraszam wszystkich na niedzielę.
Do nas. Wpół do szóstej. Wtedy dopiero pogramy.
- My nie możemy - powiedziała Gwen, włączając się wreszcie do rozmowy. - Rodzice
Stephena obchodzą rocznicę ślubu.
- Dobra - powiedział pan Stein. - W takim razie Oliver...
- Pan może mieć inne plany - pośpieszyła mi z pomocą pani Stein.
- Jakim prawem mówisz za niego? - Stein zwrócił się do małżonki, pałając słusznym
oburzeniem. A potem do mnie powiedział: - Przyjdź koło wpół do szóstej. Przynieś swój
instrument.
- Gram tylko w hokeja - odparłem z nadzieją, że zrażę go tym do siebie.
- No, to przynieś swój kij - powiedział pan Stein. - Postawimy cię koło kostek lodu. Do
niedzieli, Oliver.
- Jak było? - spytał Steve, kiedy dostarczyłem mu żonę.
- Cudownie - odparła z zachwytem Gwen. - Straciłeś wspaniałe przedstawienie.
- A Barrettowi się podobało? - spytał, chociaż stałem tuż obok. Chciałem odesłać go do
mojego nowego rzecznika, pana Steina, ale bąknąłem tylko: - Dobre było.
- To dobrze - skwitował Steve.
Lecz w głębi duszy pomyślałem, parafrazując zmarłą królową Dydonę: Nieźle mnie
wrobili.
6.
Nadeszła niedziela. Oczywiście, nie miałem ochoty tam iść. Ale los nie przyszedł mi na
ratunek. Nie dostałem żadnej pilnej wiadomości ani pilnej sprawy do prowadzenia. Phil nie
zadzwonił. Nawet nie złapałem grypy. W rezultacie, z braku wymówki, znalazłem się z wielkim
bukietem w dłoni na skrzyżowaniu Riverside i Dziewięćdziesiątej Pierwszej. Przed drzwiami
Louisa Steina.
- Ho, ho - wykrzyknął mój gospodarz, kiedy spostrzegł mój roślinny podarunek. -
Naprawdę nie powinieneś. - I zawołał do pani Stein: - To Oliver, przyniósł mi kwiaty!
Pani Stein przydreptała natychmiast i pocałowała mnie w policzek.
- Wejdź i poznaj muzyczną mafię - rozkazał pan Stein. I objął mnie ramieniem.
W pokoju było dziesięciu, może dwunastu muzyków przy pulpitach. Gawędzili i stroili
instrumenty. Stroili i gawędzili. Nastrój był podniosły, tonacja głośna. Jedyny ozdobny mebel w
pokoju stanowiło wielkie, błyszczące, czarne pianino. Przez solidne okno zobaczyłem rzekę
Hudson i urwisty brzeg po drugiej stronie.
Podałem każdemu rękę. Większość stanowili hipisi. Oczywiście oprócz tych młodszych,
którzy wyglądali na młodych hipisów. Po co ja nakładałem krawat?
- Gdzie Jo? - spytałem z grzeczności.
- Pracuje do ósmej - odpowiedział pan Stein - ale poznaj jej braci. Marty gra na rogu, a
David na dętych i na flecie. Jak widzisz, zbuntowali się przeciw rodzicom. Tylko Jo została przy
strunach.
Obaj bracia byli wysocy i nieśmiali. David machnął nieśmiało klarnetem na przywitanie.
Marty uścisnął mi dłoń.
- Witaj w muzycznym zoo - powiedział.
Zupełnie się na tym nie znam, Marty - zwierzyłem się niepewnie. - Kiedy ktoś mówi
pizzicato, dla mnie to znaczy tyle, co cielęcina z serem.
- Tak właśnie jest - powiedział pan Stein. - Przestań przepraszać. Nie jesteś pierwszy,
który przyszedł tu tylko posłuchać.
- Nie? - upewniłem się.
- Oczywiście, że nie. Mój zmarły ojciec nie znał ani jednej nuty.
- Oliver, proszę mu powiedzieć, że na niego czekamy - zawołała pani Stein - chyba że pan
chce tu przyjść i zagrać na wiolonczeli.
- Cierpliwości, kochanie - odparł gospodarz. - Chcę, żeby nasz gość dobrze się u nas czuł.
- O, czuję się tu dobrze - powiedziałem uprzejmie. Posadził mnie na jakimś rozwalonym
krześle, a sam pośpieszył z powrotem do orkiestry.
Było to fantastyczne. Patrzyłem w milczeniu na przedstawienie, które moi snobistyczni
przyjaciele mogliby określić mianem kupy dziwaków grających świetną muzykę. Najpierw
Mozart, potem Vivaldi, a potem jakiś Lully, o którym nigdy nie słyszałem.
Po Lullym zagrali Monteverdiego, a potem podali najlepsze pastrami*, jakie
kiedykolwiek jadłem. Podczas przerwy na przekąskę wysoki, nieśmiały David szepnął do mnie
ukradkiem:
- To prawda, że grasz w hokeja?
- Grałem - odparłem.
- Mogę cię o coś zapytać?
- Jasne.
- Jak dzisiaj poszło Rangersom?
- Kurczę, nie pamiętam - odparłem, najwyraźniej rozczarowując go. Jak miałem mu
wyjaśnić, że dawny Oliver, maniak hokeja, tak bardzo zagrzebał się w książkach prawniczych, że
przestał śledzić, czy drużyna Rangers wygrywa czy przegrywa z ubóstwianymi kiedyś przez
niego kąśliwymi Niedźwiedziami z Bostonu?
* Pastrami - rodzaj mocno wędzonej, pikantnej kiełbasy z mięsa wołowego.
Potem przyszła Joanna i pocałowała go w policzek. Musiał to być jakiś rytuał. Całowała
każdego.
- Doprowadzili cię już do obłędu?
- Nie - odparłem. - Naprawdę dobrze się bawię.
Wtedy nagle uderzyła mnie myśl, że wcale nie kłamię. Harmonia, której zaznałem tego
wieczoru, nie panowała tylko w muzyce. Była wszędzie. W ich rozmowach. We wzajemnych
pochwałach, które padały, ilekroć komuś udał się jakiś trudny technicznie fragment. Z czymś
trochę podobnym spotkałem się tylko w szatni hokejowej, gdy gracze z Harvardu ładowali się
psychicznie, żeby stratować przeciwnika.
Tyle że tutaj ludzie ładowali się po to, by razem grać muzykę. Wszędzie wyczuwało się
tyle... miłości.
Nigdy nie byłem w podobnym świecie. Chyba tylko z Jenny.
- Weź swoje skrzypce, Jo - powiedział pan Stein.
- Oszalałeś? - odparła Joanna. - Nie jestem w formie...
- Za bardzo oddajesz się medycynie - skwitował. - Powinnaś tyle samo czasu poświęcać
muzyce. Poza tym, czekałem z Bachem specjalnie na ciebie.
- Nie - odpowiedziała stanowczo Joanna.
- No, dalej. Oliver chce usłyszeć, jak grasz. - Zarumieniła się. Usiłowałem zaprotestować,
ale na próżno.
Pan Stein zwrócił się do mnie. - Powiedz swojej przyjaciółce, a mojej córce, żeby
nastroiła swoje skrzypce.
Zanim zdążyłem zareagować, Joanna, czerwona jak burak, przestała się opierać.
- Dobra, tato, niech ci będzie. Ale nie wyjdzie to najlepiej.
- Wyjdzie, wyjdzie - odpowiedział. A kiedy odeszła, zwrócił się znów do mnie: - Lubisz
koncerty brandenburskie?
Zesztywniałem. Koncerty brandenburskie Bacha należały do nielicznych utworów, które
rzeczywiście znałem. Przecież oświadczyłem się Jenny po tym, jak zagrała Piąty Koncert, gdy
wracaliśmy brzegiem rzeki w stronę uniwersytetu. Ta muzyka była czymś w rodzaju preludium
do naszego małżeństwa. Na samą myśl, że znowu ją usłyszę, poczułem ból.
- Więc jak? - spytał pan Stein. Przypomniałem sobie, że nie odpowiedziałem na jego
przyjazne pytanie.
- Tak - odparłem. - Lubię koncerty brandenburskie. Który zagracie?
- Wszystkie! Po co być stronniczym?
- Ja gram tylko jeden - zawołała jego córka, udając urażoną. Siedziała teraz między
skrzypkami, zajęta rozmową z jakimś starszym panem, z którym dzieliła pulpit. Orkiestra znów
zabrała się do strojenia instrumentów. Ale ponieważ w przerwie nikt nie żałował sobie drinków,
tonacja była teraz znacznie głośniejsza niż przedtem.
Pan Stein postanowił wystąpić w roli dyrygenta.
- Dlaczego Lenny Bernstein jest lepszy ode mnie? Bo ma lepszą fryzurę! - Zastukał w
pulpit, to znaczy w telewizor.
- Und jetzt - zawołał, przyjmując nagle niemiecki akcent. - Fsziscy gracz ostro. Slyszicie?
Ostro!
Orkiestra zamilkła w oczekiwaniu. Uniósł w górę ołówek, żeby rozpocząć takt.
Wstrzymałem oddech w nadziei, że jakoś to przeżyję.
W tej samej chwili zabrzmiała kanonada.
To znaczy kanonada pięści walących w drzwi. Była jednak za głośna dla naszej muzyki i,
moim skromnym zdaniem, nie pasowała do rytmu.
- Otwierać! - ryknął nieludzki głos.
- Policja? - spytałem Jo, która nagle znalazła się przy mnie.
- Oni się tu nigdy nie kręcą. - Uśmiechnęła się. - To ktoś bardziej niebezpieczny. Godzilla
z mieszkania na górze. Naprawdę nazywa się Tempie i nie lubi życia.
- Otwierać!
Rozejrzałem się. Było nas w pokoju ze dwudziestu, ale orkiestra wyglądała na
zastraszoną. Ten Godzilla musiał być naprawdę niebezpieczny. W każdym razie Lou Stein
otworzył zamek u drzwi.
- Jasna cholera, skurwiele jedne, powtarzam wam co niedziela, żebyście przestali
hałasować!
Wrzeszczał, górując nad panem Steinem. Imię Godzilla całkiem do niego pasowało. Był
wielką, owłosioną bestią.
- Ależ, panie Tempie - odparł pan Stein - zawsze kończymy nasze niedzielne spotkania
punktualnie o dziewiątej.
- Gówno! - warknął potwór.
- A tak, zauważyłem, że pan jeszcze tego nie powiedział - zareplikował pan Stein.
Tempie wbił w niego wzrok. - Nie prowokuj mnie, pętaku. Mojacierpliwośćjuż się
wyczerpuje! - W głosie Godzilli kipiała nienawiść. Czułem, że jego życiowym celem była czynna
napaść na swojego sąsiada, pana Steina. Właśnie miał zamiar zrealizować to marzenie.
Dwaj synowie Steina, choć wyraźnie przerażeni, przyłączyli się do ojca.
Tempie wrzeszczał dalej. Teraz, kiedy pani Stein stała już u boku męża, Joanna nagle
oderwała się ode mnie i ruszyła w stronę drzwi. (Miała zamiar walczyć? Opatrywać rany?)
Wszystko to działo się bardzo szybko. I uderzało do głowy.
- Cholera, zasrańcy jedni, nie wiecie, że prawo zabrania przeszkadzać ludziom w
odpoczynku?
- Przepraszam, panie Tempie, ale sądzę, że to pan łamie cudze prawa.
Po prostu wypowiedziałem te słowa! Zanim jeszcze uświadomiłem sobie, że mam zamiar
je powiedzieć. Jeszcze bardziej zdziwiło mnie to, że wstałem już i zbliżałem się w stronę
nieproszonego gościa. Ten z kolei obrócił się w moją stronę.
- Masz jakiś problem, blondasku? - ryknął stwór.
Był o kilka cali wyższy ode mnie i przynajmniej o czterdzieści funtów cięższy. Miałem
jednak nadzieję, że nie składał się z samych mięśni.
Dałem znak Steinom, że ja to załatwię. Stali w miejscu jak wryci.
- Panie Tempie - ciągnąłem dalej - czy słyszał pan kiedyś o ustępie czterdziestym
Kodeksu karnego? Jest w nim mowa o wchodzeniu na cudzy teren. A o ustępie siedemnastym,
czyli o grożeniu przemocą fizyczną? Albo o...
- Coś ty za jeden, gliniarz? - warknął. Najwyraźniej miał już do czynienia z policją.
- Tylko prawnik - odparłem - ale mogę wsadzić pana do pudła na długi odpoczynek.
- Gadanie - nie dowierzał Tempie.
- Nie tylko. Ale jeśli chce pan rozstrzygnąć tę sprawę szybciej, to jest jeszcze inny
sposób.
- Naprawdę, chłopczyku?
Napiął swoją górę mięśni. Z tyłu usłyszałem poruszenie w orkiestrze. A w duszy nutę
przerażenia. Spokojnie zdjąłem jednak marynarkę i powiedziałem półgłosem z przesadną
uprzejmością:
- Panie Tempie, jeśli zaraz pan stąd nie zniknie, będę po prostu zmuszony, jak to się mówi
między inteligentami, nauczyć pana rozumu.
Po dość pośpiesznym odejściu natręta pan Stein otworzył butelkę szampana (import
prosto z Kalifornii). Orkiestra postanowiła zagrać najgłośniejszy ze znanych utworów i w bardzo
ż
ywym tempie wykonała Uwerturę z roku 1812 Czajkowskiego. Nawet ja wziąłem w tym udział:
zagrałem partię kotłów na pustym koszu do śmieci.
Kilka godzin później - zbyt szybko - przyjęcie się skończyło.
- Proszę nas jeszcze kiedyś odwiedzić - zapraszała pani Stein.
- Pewnie, że odwiedzi - powiedział pan Stein.
- Skąd jesteś taki pewny? - spytała.
- On nas uwielbia - odparł Louis Stern.
I rozstaliśmy się.
Nikt nie musiał mi przypominać, że moim obowiązkiem było odprowadzić Joannę do
domu. Choć zrobiło się już późno, nalegała, żebyśmy pojechali autobusem numer pięć, który
przejeżdża przez całą Riverside i dopiero później dociera zygzakami do Piątej. Wyglądała na
zmęczoną dyżurem w szpitalu. Była jednak w świetnym nastroju.
- Mój Boże, Ohver, byłeś fantastyczny - powiedziała.
I położyła swoją dłoń na mojej.
Próbowałem odpowiedzieć sobie, jakie wrażenie robi na mnie jej dotyk.
Nie potrafiłem.
Joanna wciąż szczebiotała.
- Tempie nie odważy się pokazać więcej pyska.
- Słuchaj, Jo, nie trzeba specjalnej inteligencji, żeby postawić się tchórzliwemu drabowi.
Oderwałem od niej rękę, żeby gestykulować. (Ulga?)
- No tak, ale...
Nie dokończyła. Może zaczęło ją dziwić, że ciągle pozuję na tępego hokeistę. Chciałem
tylko dać jej do zrozumienia, że naprawdę nie jestem wart jej czasu. Była taka miła. I niebrzydka.
Tak przynajmniej uważałby każdy normalny facet z normalnymi uczuciami.
Mieszkała na czwartym piętrze, w pobliżu szpitala. Kiedy staliśmy przed jej drzwiami,
stwierdziłem, że jest niższa, niż mi się z początku wydawało. Musiała zadzierać głowę do góry,
ż
eby patrzeć mi w oczy.
Zauważyłem też, że z trudem łapię oddech. Nie mógł to być wynik wchodzenia po
schodach (przecież dużo biegam). Rozmawiając z tą inteligentną, wrażliwą panią doktor,
poczułem pierwsze oznaki paniki.
Może uznała, że żywię do niej uczucia niezupełnie platoniczne. Co robić, jeśli...
- Oliver - powiedziała Joanna. - Chciałabym zaprosić cię do środka. Ale idę jutro do pracy
na szóstą rano.
- Innym razem - odparłem. I nagle poczułem więcej tlenu w płucach.
- Mam nadzieję, Oliver.
Pocałowała mnie. W policzek. (Ci to lubili się całować, cała rodzina).
- Dobranoc - powiedziała.
- Zadzwonię do ciebie - odparłem.
- Świetnie się dziś bawiłam.
- Ja też.
A jednak czułem się bezgranicznie nieszczęśliwy.
Wracając w nocy do domu, doszedłem do wniosku, że potrzebuję pomocy psychiatry.
7.
- Zacznijmy od tego, że pominiemy zupełnie króla Edypa.
Tak zaczynał się mój starannie przygotowany wstęp w gabinecie psychiatry. śeby znaleźć
dobrego psychiatrę, trzeba wykonać serię prostych czynności. Najpierw dzwoni się do przyjaciół,
którzy są lekarzami, i mówi im, że pewien nasz znajomy potrzebuje pomocy. Wtedy oni polecają
lekarza dla tego nieszczęśliwego znajomego. Na końcu okrąża się telefon dwieście razy, wykręca
numer i umawia na pierwszą wizytę.
- Proszę posłuchać - chrzaniłem dalej - zaliczyłem swój kurs psychologii i znam tę gadkę,
której moglibyśmy używać. Wiem, jak nazwać swoje zachowanie w stosunku do ojca, po ślubie z
Jenny. To znaczy, nie interesuje mnie nic, co powiedziałby na mój temat Freud.
Doktor Edwin London, choć według faceta, który mi go polecił, wybitny specjalista, nie
okazał się zbyt skory do wypowiadania dłuższych kwestii.
- Dlaczego pan tu przyszedł? - zapytał beznamiętnie. Obleciał mnie strach. Wstęp poszedł
mi gładko, ale teraz zaczynało się prawdziwe przesłuchanie.
Właściwie dlaczego tu przyszedłem? Co chciałem usłyszeć? Przełknąłem ślinę i
odpowiedziałem tak cicho, że sam ledwo słyszałem swoje słowa.
- Bo nic nie czuję.
Czekał w milczeniu.
- Od śmierci Jenny po prostu nic nie czuję. Chyba tylko głód, od czasu do czasu. Kupuję
wtedy mrożony obiad w sklepie i załatwione. Ale poza tym... przez osiemnaście miesięcy...
kompletnie nic.
Słuchał, jak próbuję wyłowić z zamętu swoje myśli. Wylewały się bezładnym, bolesnym
strumieniem. Czuję się strasznie. Poprawka: nic nie czuję. To jeszcze gorsze. Bez niej jestem
zagubiony. Philip pomaga mi. Nie, Phil nie potrafi mi naprawdę pomóc. Ale próbuje. śadnych
uczuć. Przez prawie dwa lata. Nie potrafię nawiązać kontaktu z normalnymi ludźmi.
Chwila milczenia. Pociłem się.
- Pożądanie seksualne? - spytał doktor.
- Ani trochę - odpowiedziałem. I dodałem dla zupełnej jasności: - Kompletnie nic.
ś
adnej reakcji. Może go zaszokowałem? Nie potrafiłem odczytać wyrazu jego twarzy. Po
chwili, ponieważ było to tak oczywiste dla nas obu, powiedziałem:
- Nikt nie musi mi mówić, że to poczucie winy.
Wtedy doktor Edwin London wypowiedział najdłuższe zdanie tego dnia:
- Czuje się pan... odpowiedzialny za śmierć Jenny?
Czy czułem się odpowiedzialny za śmierć Jenny? Od razu pomyślałem o moim
przemożnym pragnieniu, żeby umrzeć tego samego dnia co ona. Ale to minęło. Wiem, że to nie
ja podarowałem swojej żonie białaczkę. A jednak...
- Może.Chyba przez jakiś czas tak było. Ale przede wszystkim jestem na siebie wściekły.
Za wszystko, co mogłem zrobić, kiedy jeszcze żyła.
Po chwili milczenia doktor London spytał: - Na przykład?
Znów mówiłem o swoim wyobcowaniu z rodziny. O tym, jak zrobiłem ze swojego
małżeństwa z dziewczyną o nieco odmiennym (jeszcze jak odmiennym!) pochodzeniu
społecznym swoją deklarację niepodległości. Ja ci pokażę, Nadziany Dolcami Tatusiu, poradzę
sobie bez ciebie.
Ale zapomniałem o jednej rzeczy. Było to trudne dla Jenny. Nie tylko dla jej psychiki.
Choć to też ważne, zważywszy jej silne przekonania o konieczności szacunku dla rodziców.
Jeszcze gorsze było jednak moje dążenie do samodzielności. Dla mnie stanowiło to źródło dumy.
Ale, cholera, dla Jenny, która wychowała się w biedzie, cóż mogło być nowego i cudownego w
tym, że nie mamy pieniędzy w banku?
- Ciągle musiała się poświęcać dla mojej arogancji.
- Myśli pan, że ona uważała to za poświęcenie? - spytał London, chyba wyczuwając
intuicyjnie, że Jenny ani razu się nie poskarżyła.
- Panie doktorze, to już nieważne, co ona mogła uważać.
Spojrzał na mnie.
Przez ułamek sekundy ogarnął mnie lęk, że się... rozpłaczę.
- Jenny nie żyje i dopiero teraz widzę, jakim byłem egoistą. Nastąpiła cisza.
- Dlaczego? - spytał.
- Kiedy kończyliśmy college, Jenny dostała stypendium z Francji. Ten temat w ogóle
przestał istnieć, gdy postanowiliśmy się pobrać. Po prostu stało się jasne, że zostaniemy w
Cambridge, a ja pójdę na studia prawnicze. Dlaczego?
Znów chwila ciszy. Doktor London się nie odezwał. Przemawiałem dalej.
- Dlaczego, do diabła, miało to być jedyne logiczne rozwiązanie? Ta moja cholerna
arogancja! Z góry zakładałem, że moje życie jest ważniejsze!
- Nie wiedział pan wtedy wszystkiego - wyjaśnił psychiatra. Była to niezręczna próba
wymazania mojej winy.
- Ale wiedziałem jedno: ona nigdy nie była w Europie. Przecież mogłem pojechać tam z
nią i zostać prawnikiem rok później.
Może myślał, że było to jakieś wtórne poczucie winy, nabyte później przy czytaniu
feministycznej literatury. Nie było. Nie bolałem tak bardzo nad tym, że przerwałem wyższą
edukację Jenny, jak nad faktem, że przeze mnie nie zakosztowała Paryża. Nie zobaczyła
Londynu. Nie poczuła Włoch.
- Rozumie pan? - spytałem.
Jeszcze jedna chwila milczenia.
- Czy jest pan gotów poświęcić na to trochę czasu? - zapytał.
- Po to tu przyszedłem.
- Jutro, o piątej?
Skinąłem głową. On też skinął. Wyszedłem.
Spacerowałem wzdłuż Park Avenue, żeby się pozbierać. I przygotować na to, co mnie
czekało. Jutro zacznie się operacja. Wiedziałem, że nacięcia na duszy okażą się bolesne. Byłem
na to przygotowany.
Zastanawiałem się tylko, co on znajdzie w środku.
8.
Minął tydzień, zanim dotarliśmy do Edypa. To znaczy do pałacu na terenie Harvardu o
nazwie Barrett Hall.
- Moja rodzina dała pieniądze na jego budowę, żeby kupić sobie szacunek.
- Dlaczego? - spytał doktor London.
- Bo nasze pieniądze nie są czyste. Bo nasi przodkowie dorobili się na cudzej nędzy.
Nasza filantropia to całkiem nowe hobby.
Najciekawsze, że nie dowiedziałem się tego z żadnej książki o Barrettach, ale w...
Harvardzie.
Pod koniec college’u brakowało mi do kompletu kilku zaliczeń. Razem z całą hordą
innych studentów zapisałem się więc na kurs „Nauki społeczne nr 108, rozwój przemysłu
amerykanskiego”. Prowadził go tak zwany ekonomista-radykał o nazwisku Donald Vogel.
Wykładowca ten zdobył już sobie miejsce w historii Harvardu dzięki ciągłemu przeplataniu
faktów wulgarnymi słowami. Poza tym jego kurs był sławny, bo uchodził za łatwiznę.
(- Nie wierzę w sens takich siakich egzaminów - oznajmił Vogel. Tłum wiwatował).
Sala nie była zwyczajnie zatłoczona. Wręcz roiło się na niej od leniwych sportowców i
kujonów z pierwszych lat medycyny, poszukujących kursu, na którym nie trzeba się wysilać.
Zwykle, pomimo barwnego słownictwa Don Vogla, większość z nas zażywała
dodatkowej drzemki lub czytała na jego zajęciach uniwersyteckie pismo „Crimson”. Na moje
nieszczęście pewnego dnia włączyłem się w wykład. Temat brzmiał jak nazwa środka nasennego:
„Przemysł włókienniczy w USA”.
- Siak. Jeśli chodzi o przemysł włókienniczy, to wiele takich owakich szacownych
harwardzkich figur odegrało w nim paskudną rolę. Na przykład Amos Brewster Barrett,
absolwent Harvardu z roku 1794...
O jasna cholera, to moja rodzina! Czyżby Vogel wiedział, że go słucham? A może mówił
o tym swojej zgrai studentów co roku? Skurczyłem się w ławce, podczas gdy on ciągnął dalej:
- W 1814 Amos i kilku jego kumpli z Harvardu razem postanowili rozpocząć rewolucję
przemysłową w Fali River, w stanie Massachusetts. Zbudowali pierwsze duże fabryki
włókiennicze. I zadbali o swoich robotników. Nazywamy to paternalizmem. Z dbałości o zasady
moralne umieścili dziewczęta, pochodzące z odległych farm, w bursach. Oczywiście firma
potrącała połowę ich nędznych zarobków na koszty mieszkania i wyżywienia.
Te panienki pracowały osiemdziesiąt godzin na tydzień. A Barrettowie, rzecz oczywista,
uczyli je oszczędności. - Trzymajcie pieniądze w bankach, dziewczęta - mówili. Zgadnijcie, do
kogo należały banki?
Miałem ochotę zamienić się w komara, żeby po prostu wyfrunąć.
Don Vogel przedstawiał kronikę rozwoju fortuny Barrettów, okraszając ją obfitszą niż
zwykle kaskadą epitetów. Zatrzymał się na tym prawie godzinę.
Na początku dziewiętnastego wieku połowę robotników w Fali River stanowiły dzieci.
Część z nich nie miała więcej niż pięć lat. Dzieciaki dostawały dwa dolce na tydzień, kobiety
trzy, a mężczyźni królewską zapłatę w wysokości siedem i pół dolara.
Ale, rzecz jasna, nie wszystko gotówką. Część wypłacano im w kuponach. Ważnych
tylko w sklepach Barrettów. To oczywiste.
Vogel obrazowo pokazywał, jak podłe były warunki pracy. Dla przykładu: ponieważ
wilgoć w tkalni poprawiała jakość materiałów, właściciele specjalnie wtłaczali do środka więcej
pary. A w środku lata nigdy nie otwierano okien, żeby utrzymać osnowę i wątek włókien w
wilgoci. Nie przysporzyło to Barrettom popularności wśród robotników.
- A dodajcie do tego jeszcze taki siaki fakt - uniósł się Don Vogel. - Jakby nie dość było
tej nędzy i brudu, no i tych wszystkich wypadków, za które nie dostawali najmniejszego
odszkodowania, to jeszcze obcięto im te takie siakie pensje! Zyski Barrettów rosły, a jednak, tacy
siacy, obcięli swoim robotnikom pensje! Bo każdej nowej fali imigrantów można było zapłacić
jeszcze mniej!
- Tak siak, tacy siacy siak.
Po jakimś czasie zakuwałem w tamtym semestrze w bibliotece Radcliff. Spotkałem tam
pewną dziewczynę. Jenny Cavilleri, absolwentkę roku 1964. Jej ojciec był mistrzem
cukierniczym z Cranston. Jej zmarła matka, T’resa Verna Cavilleri pochodziła z rodziny
sycylijskich imigrantów, którzy osiedlili się w... Fall River. w stanie Massachusetts.
- Teraz rozumie pan, dlaczego nie cierpię swojej rodziny? Chwila milczenia.
- Jutro o piątej - powiedział doktor London.
9.
Biegłem.
Kiedy wyszedłem z gabinetu doktora, poczułem jeszcze większą wściekłość i zamęt, niż
przedtem, zanim zacząłem do niego przychodzić. Jedyną kuracją na psychiatryczną kurację był
więc chyba tylko ostry bieg przez Central Park. Odkąd przypadkiem spotkałem Simpsona,
uprawialiśmy czasem wspólny jogging. Ilekroć pozwalały mu na to obowiązki w szpitalu,
robiliśmy razem kilka rund dookoła stawu.
Na szczęście nigdy nie spytał, czy moja znajomość z panną Joanną Stein miała dalszy
ciąg. Czyżby mu opowiedziała? Może ona też postawiła mi diagnozę? W każdym razie ten temat
był wyraźnie nieobecny w naszych rozmowach. Muszę szczerze przyznać, że Steve chyba cieszył
się z mojego powrotu na łono ludzkości. Nigdy nie bajeruję przyjaciół, więc powiedziałem mu,
ż
e zacząłem chodzić do psychiatry. Nie wdawałem się w szczegóły, a on nie pytał o nic.
Tego popołudnia byłem bardzo ożywiony po kolejnej wizycie i, chcąc nie chcąc, biegłem
za szybko, żeby Steve mógł za mną nadążyć. Ledwo zrobiliśmy jedno okrążenie, zatrzymał się.
- Następne zrób sam - wysapał. - Dołączę do ciebie przy trzecim.
Też byłem trochę zmęczony i zwolniłem tempo, żeby złapać oddech. Ale i tak minąłem
wielu biegaczy, których różnokolorowe rzesze pojawiają się wieczorami w różnych kształtach i
suną z różną prędkością. Oczywiście faceci z nowojorskiego klubu zostawiliby mnie w tyle w
mgnieniu oka. Z dryblasami z liceum tak samo nie miałbym szans. Ale biegnąc truchtem, też
trochę po wyprzedzałem: głównie emerytów, grubaski i większość dzieci poniżej dwunastu lat.
Oklapłem w końcu, a wzrok zamglił mi się trochę. Pot spływał mi do oczu i widziałem
tylko kształt, rozmiar i kolor mijanych po drodze dresów. Nie wiedziałem więc dokładnie, kto
biega wokół mnie tam i z powrotem. Aż zdarzyło się coś, o czym zaraz opowiem.
Jakieś osiemdziesiąt jardów przede mną majaczyła sylwetka w niebieskim dresie firmy
Adidas (tzn. drogi ciuch), poruszająca się w godnym szacunku tempie. Zaraz dodam gazu i
wyprzedzę tę... babkę? A może był to szczupły blondyn z długimi włosami?
Ruszyłem w pogoń za niebieskim dresem. Zbliżyłem się do niego dopiero po dwudziestu
sekundach. Faktycznie, była to dziewczyna. Albo facet ze zgrabnym tyłkiem, a wtedy miałbym
kolejny temat do przedyskutowania z doktorem Londonem. Kiedy jednak podbiegłem jeszcze
bliżej, wyraźnie zobaczyłem szczupłą białogłowę, której złoty włos powiewał na wietrze. Dobra,
Barrett, a teraz niby nic wyprzedzisz ją jak sam Bob Hayes. Podkręciłem obroty, wrzuciłem
niższy bieg i przemknąłem obok niej jak strzała. Naprzód, kogo jeszcze wyprzedzić? Przed sobą
zobaczyłem znanego mi z widzenia krzepkiego śpiewaka operowego, z którym zawsze radziłem
sobie bez trudu. No, kolego Baryton, teraz twoja kolej.
Nagle koło mnie mignęła jakaś niebieska postać. Pewnie sprinter z klubu Millrose. Ale
nie. Błękitna sylwetka była tą samą odzianą w nylon niewiastą, która, według moich obliczeń,
miała znajdować się dwadzieścia jardów w tyle. A teraz znów znalazła się przede mną. Może
była to jakaś wschodząca gwiazda, o której pewnie czytałem w gazetach. Znów zmieniłem biegi,
ż
eby przyjrzeć się jej z bliska. Nie przyszło mi to łatwo. Byłem zmęczony, a óna biegła naprawdę
nieźle. W końcu ją dopadłem. Z przodu była jeszcze ciekawsza niż z tyłu.
- Jesteś jakąś mistrzynią, czy co? - spytałem.
- Dlaczego? - zdziwiła się, niezbyt zmęczona.
- Minęłaś mnie jak rakieta...
- Wcale tak szybko nie biegłeś - odparła.
Czy to miała być zniewaga? Co ona sobie wyobraża?
- Chcesz mnie obrazić?
- A co, jesteś zakompleksiony? - odcięła się.
Choć moja pewność siebie nie ulega łatwo wstrząsom, wkurzyłem się.
- Masz niezły tupecik - stwierdziłem.
- Teraz ty chcesz mnie obrazić? - spytała.
- Tak - odparłem. Bez ogródek, w odróżnieniu od niej.
- Może wolałbyś pobiegać sam? - zaproponowała.
- Owszem - zgodziłem się.
- Dobra - powiedziała. I pomknęła nagle do przodu. Niech mnie szlag, pomyślałem, jeśli
dam się wykiwać tej blagierce. Zebrałem resztę sił, żeby przyśpieszyć. Ale dopadłem ją.
- Cześć.
- Myślałam, że szukasz samotności - powiedziała. Brakowało nam tchu, toteż rozmowa
nie była zbyt błyskotliwa.
- W jakim klubie biegasz?
- W żadnym - odpowiedziała. - Poprawiam sobie tylko kondycję do tenisa.
- Ach, sportowiec totalny - rzuciłem, celowo ujmując jej kobiecości.
- I owszem - odparła, tracąc pewność siebie. - A ty co, totalny palant?
Jak sobie z nią poradzić, jednocześnie dotrzymując jej tempa?
- Owszem - wydobyłem z siebie. Z perspektywy czasu widzę, że była to najprawdziwsza
odpowiedź, jakiej mogłem udzielić. - Dobra jesteś w tym tenisie?
- Wątpię, czy odważyłbyś się ze mną zagrać.
- Odważyłbym się.
- Naprawdę? - spytała. I, chwała Bogu, zwolniła do marszu.
- Jutro?
- Proszę bardzo - wysapałem.
- O szóstej? W klubie tenisowym Gotham na rogu Dziewięćdziesiątej Czwartej i
Pierwszej.
- Pracuję do szóstej - powiedziałem. - Może być o siódmej?
- Miałam na myśli szóstą rano - odparła.
- Szósta rano? Kto gra o szóstej rano w tenisa?
- My. Chyba że stchórzysz - odparła.
- Ależ nic podobnego - powiedziałem, odzyskując jednocześnie dech i dowcip.
Uśmiechnęła się, pokazując wszystkie zęby.
- No to świetnie. Kort jest zarezerwowany na nazwisko Marcie Nash, czyli na mnie.
A potem podała mi rękę. Miałem ją uścisnąć, nie pocałować, rzecz j asna. Spodziewałem
się miażdżącego, sportowego uści sku. Ale jej uścisk był normalny. Wręcz delikatny.
- Mogę wiedzieć, jak ty się nazywasz? - spytała. Postanowiłem zdobyć się na oklepany
ż
art.
- Gonzales, panienko. Pancho Gonzales.
- O - odparła - już myślałam, że Speedy Gonzales.
- Nie - powiedziałem, zaskoczony, że słyszała o legendarnym Speedy Gonzalesie,
bohaterze wielu sprośnych dowcipów opowiadanych w męskich szatniach przez sprośnych
sportowców.
- Dobra, Pancho, szósta rano. Nie zapomnij zabrać ze sobą tyłka.
- Po co? - zaciekawiłem się.
- śebym mogła go złoić. Znalazłem na to odpowiedź.
- Tylko dobrze naciągnij rakietę.
- Kobieta w Nowym Jorku musi dobrze naciągać, żeby nie zginąć.
Z tymi słowami oddaliła się z prędkością, której pozazdrościłaby jej Jesse Owens.
10.
O piątej rano Nowy Jork pogrążony jest w mroku, dosłownie i w przenośni. Z oddali klub
tenisowy, oświetlony na pierwszym piętrze, wyglądał jak światełko przy uśpionej kołysce miasta.
Wszedłem, wpisałem się do książki i skierowałem do szatni. Ziewając bez przerwy, przebrałem
się i wyszedłem na teren kortów. Światła jupiterów niemal mnie oślepiły. Każdy kort był już
zajęty. Waleczni Gothamici mieli wkrótce rozpocząć kolejny dzień szaleńczych podbojów i
wyglądało na to, że potrzebują szaleńczej partii tenisa, żeby przygotować się do Prawdziwej Gry.
Przewidując, że panna Marcie Nash stawi się w najlepszych ciuchach tenisowych,
odziałem się najnędzniej, jak tylko mogłem. W żurnalach mody pewnie określono by mój strój
jako „wpadający w szarość”. W rzeczywistości był to końcowy wynik przypadkowego
zmieszania różnokolorowych ubrań w pralce. Ponadto włożyłem coś, co nazywam „koszulką
Staną Kowalskiego”*. Nie sądzę jednak, żeby Marlon Brando kiedykolwiek miał na sobie
podobną szmatę. Pod względem tekstylnym wyglądałem więc wyrafinowanie. Inaczej mówiąc,
niechlujnie.
Tak jak się spodziewałem, przyniosła ze sobą neonowe piłki. śółte i fosforyzujące, takie,
jakich używają zawodowi gracze.
- Dzień dobry, Wesołe Słoneczko. Była już na miejscu i ćwiczyła serwis.
- Wiesz, że na zewnątrz jest zupełnie ciemno? - spytałem.
- Właśnie dlatego będziemy grali wewnątrz, Sancho.
- Pancho - poprawiłem ją - panienko Narci Mash... W grze półsłówek też dawałem sobie
radę.
- Człowieka można złamać, ale żaden człowiek nie złamie mojego serwisu - oznajmiła,
wciąż bombardując siatkę. Włosy Marcie, które w parku unosiły się na wietrze, teraz były
związane w koński ogon. (Trzeba będzie sypnąć na ten temat dowcipem). Jak każdy snob
tenisowy, miała na obu nadgarstkach opaski.
- Nazywaj mnie, jak sobie życzysz, drogi Pancho. Możemy zaczynać?
- O co gramy? - spytałem.
- Proszę? - zdziwiła się Marcie.
- O co gramy? - powtórzyłem. - O jaką stawkę?
* Stan Kowalski - postać z dramatu Tennessee Williamsa pt. Tramwaj zwany
pożądaniem. Pamiętna rola teatralna słynnego Marlona Brando.
- Och, nie wystarczy sama przyjemność? - zażartowała Marcie z udawaną skromnością.
- O szóstej rano nic nie jest przyjemnością - odparłem. - Potrzebuję konkretnej motywacji.
- Pół Waszyngtona - zaproponowała.
- To aluzja do mojej osobowości? - spytałem.
- Dowcipny jesteś. Nie, mam na myśli pół dolara.
- E, tam - potrząsnąłem głową, dając jej do zrozumienia, że chodzi mi o poważniejszą
sumę. Skoro należała do klubu Gotham, nie mogło jej brakować środków do życia. Chyba że
zapisała się z wyrachowania. To znaczy w nadziei, że forsa, którą wyda na opłaty członkowskie,
zwróci się, gdy upoluje tu nadzianego małżonka.
- Jesteś bogaty? - spytała mnie.
- Jakie to ma znaczenie? - odparłem, wiecznie cofnięty do defensywy, ponieważ los
związał mnie z workami pieniędzy Barrettów.
- Chcę się dowiedzieć, ile możesz przegrać - wyjaśniła. Ale chytre pytanko! Ja z kolei
musiałem dowiedzieć się, jaką sumę ona może stracić. W końcu wpadłem na pomysł, który
powinien ocalić uśmiechy na naszych twarzach.
- Słuchaj - zaproponowałem - powiedzmy, że ten kto przegra, stawia obiad. A zwycięzca
wybiera lokal.
- Ja wybieram „21” - oświadczyła.
- Nie mów „hop” - odparłem. - Ponieważ ja też wybiorę tę knajpę, muszę cię ostrzec: jem
jak słoń.
- Nie wątpię - skwitowała. - Biegasz też. Miałem dość tego przekomarzania. Cholera,
zaczynajmy! Pozwoliłem jej pograć. Chciałem upokorzyć ją pod koniec i dlatego nie
przykładałem się od razu do gry. Puściłem kilka łatwych piłek. Poruszałem się wolno. Nie
atakowałem przy siatce. Natomiast Marcie grała zawzięcie, pełną parą.
Była nawet niezła. Reagowała szybko. Prawie zawsze posyłała celne piłki. Miała silny,
trochę podkręcony serwis. Faktycznie dużo ćwiczyła i była całkiem dobra.
- Jesteś całkiem niezły!
Marcie Nash krzyknęła to do mnie po długiej, wyrównanej grze. Starałem się, jak
mogłem, żeby każdy wygrywał na zmianę po jednym gemie. Swoje zabójcze piłki wciąż
chowałem na koniec. Kilka razy pozwoliłem jej nawet przełamać mój serwis.
- Chyba będziemy musieli niedługo kończyć - powiedziała. - Muszę być w pracy o wpół
do dziewiątej.
- O rany - stropiłem się (niezłe maskowanie, co?) - jeszcze tylko jeden, ostatni gem,
dobrze? Dla przyjemności. Nazwiemy go „nagła śmierć”. Kto przegra, stawia obiad.
- No, dobra - zgodziła się Marcie Nash, trochę zmartwiona, czy nie spóźni się do pracy.
Wielkie mi rzeczy. Szef będzie niezadowolony i nie da jej awansu. Człowiek powinien mieć
poważniejsze ambicje. - Tylko jeden krótki gem - przystała niechętnie.
- Panienko Nash - oznajmiłem - obiecuję panience, że będzie to najkrótszy gem w jej
ż
yciu.
Tak się stało. Pozwoliłem jej serwować. Lecz tym razem nie tylko atakowałem przy
siatce, szarżowałem jak bawół! Bang, bang i po wszystkim. Marcie Nash odebrało mowę. Nie
zdobyła ani jednego punktu.
- Jasna cholera! - wykrztusiła. - Nabrałeś mnie!
- Powiedzmy, że potrzebowałem trochę czasu, żeby się rozgrzać - odparłem. - O rany,
chyba nie spóźnisz się przez to do pracy?
- Nie przejmuj się, to nic takiego - wyjąkała, nie mogąc wyjść z szoku. - O ósmej w „21”?
Skinąłem głową.
- Mam zarezerwować stolik na nazwisko Gonzales? - dopytywała się.
- Nie, to tylko mój tenisowy pseudonim. Poza kortem nazywam się Barrett. Wielki
Pretendent Oliver Barrett.
- Och - powiedziała. - Bardziej podobało mi się Gonzales. - I pomknęła do damskiej
szatni. Z jakiegoś dziwnego powodu uśmiechnąłem się.
- Co pana tak bawi?
- Słucham?
- Uśmiecha się pan - powiedział doktor London.
- To długa i nieciekawa historia - odparłem. Wyjaśniłem mu jednak, co było powodem, że
ponury, przygnębiony Barrett zrzucił na chwilę swoją tragiczną maskę.
- Nie chodzi o samą dziewczynę - podsumowałem na koniec - lecz o zasadę. Lubię
upokarzać agresywne kobiety.
- I nic więcej? - upewnił się doktor.
- Nic - odparłem. - Poza tym, ona ma marny backhand.
11.
Pachniała pieniędzmi.
Nie znaczy to wcale, że była ubrana ekstrawagancko. Wręcz przeciwnie. Promieniowała
absolutną prostotą najwyższego rzędu. Jej włosy były jednocześnie rozpuszczone i spięte. Jak
gdyby fotograf od ładnych babek uchwycił ją szybkostrzelnym obiektywem.
Wprawiało mnie to w zakłopotanie. Schludność panny Marcie Nash, jej doskonała
sylwetka i opanowanie sprawiały, że czułem się jak resztki obiadu z zeszłego tygodnia.
Na pewno jest modelką. Albo przynajmniej ma do czynienia ze światem mody.
Podszedłem do jej stolika. Siedziała na uboczu.
- Cześć - przywitała mnie.
- Mam nadzieję, że nie czekałaś długo.
- Właściwie przyszedłeś za wcześnie - odparła.
- To znaczy, że ty musiałaś przyjść jeszcze wcześniej - powiedziałem.
- Tak, to logiczny wniosek, panie Barrett. - Uśmiechnęła się. - Usiądziesz czy będziesz
czekał na pozwolenie?
Usiadłem.
- Co pijesz? - spytałem, wskazując na pomarańczowy płyn w jej szklance.
- Sok pomarańczowy - odpowiedziała.
- Z czym?
- Z lodem.
- Sam sok?
Skinęła głową. Zanim zdążyłem zapytać o powód jej wstrzemięźliwości, zjawił się kelner
i powitał nas, jakbyśmy byli stały mi gośćmi.
- Jak się dzisiaj czujemy?
- Świetnie. Co macie dobrego? - uciąłem, żeby nie podtrzymywać tej drętwej gadki.
- Małże są wyśmienite...
- Specjalność Bostonu - powiedziałem tonem gastronomicznego szowinisty.
- Nasze pochodzą z Long Island - odparł.
- Dobra, zobaczymy. - Zwróciłem się do Marcie. - Spróbujemy miejscowej podróbki?
Marcie zgodziła się uśmiechem.
- Co na początek? - Kelner spojrzał na nią.
- Młode listki sałaty skropione sokiem cytrynowym.
Teraz nie miałem już wątpliwości, że jest modelką. W przeciwnym razie to zagładzanie
się nie miałoby sensu. Tymczasem zamówiłem fettucini. (- Nie żałujcie masła - rzuciłem). Nasz
gospodarz ukłonił się i zniknął bez śladu.
Zostaliśmy sami.
- No i tak sobie siedzimy - powiedziałem. (Przyznaję, że ćwiczyłem ten wstęp całe
popołudnie).
Zanim zgodziła się, że istotnie siedzimy, przerwano nam znowu.
- Wina, monsieur? Spojrzałem pytająco na Marcie.
- Zamów dla siebie - odparła.
- Nie chcesz nawet wina?
- Staram się zachować w tym względzie cnotę - powiedziała. - Ale polecam ci doskonałe
Mersault. Bez toastu twoje zwycięstwo będzie niepełne.
- Mersault - powiedziałem do drugiego kelnera.
- Rocznik 66, jeśli można - dorzuciła po przyjacielsku Marcie. Kelner zniknął bez śladu i
znów znaleźliśmy się sami.
- Dlaczego w ogóle nie pijesz? - spytałem.
- To nie z powodu zasad moralnych. Po prostu lubię panować nad swoimi zmysłami.
Co to miało, u diabła, znaczyć? Niby nad którymi zmysłami?
- Więc jesteś z Bostonu? - spytała Marcie. (Jak widać, nie była to zupełnie swobodna
rozmowa).
- Tak - przyznałem. - A ty?
- Ja nie jestem z Bostonu - odparła. Lekka zniewaga?
- Zajmujesz się modą? - pytałem dalej.
- W pewnym sensie. A ty?
- Mój biznes to prawa człowieka - odpowiedziałem.
- Odbierasz je czy przyznajesz? - Uśmiechnęła się i zapomniałem już, czy było to
sarkastyczne pytanie.
- Próbuję nauczyć rząd posłuszeństwa - powiedziałem.
- To nie takie łatwe - zauważyła Marcie.
- Jeszcze mi się nie udało.
Nadszedł kelner od win i napełnił rytualnie mój kieliszek. Zamieniłem się w prawdziwą
duszę towarzystwa. Można powiedzieć - strumień opowieści. O tym, jakimi sprawami zajmują
się teraz postępowi prawnicy.
Przyznaję, że nie bardzo potrafiłem rozmawiać z... kobietami.
Chcę powiedzieć, że upłynęło już wiele lat, odkąd ostatni raz byłem na tak zwanej randce.
Przeczuwałem jednak, że lepiej nie rozprawiać wtedy na swój temat. (- Ale egocentryk! - mówi
potem dziewczyna do koleżanki z pokoju).
Rozmawialiśmy więc lub raczej wykładałem na temat wyroków Sądu Warrena w zakresie
praw jednostki. Czy ludzie Burgera ciągle będą powoływać się na Czwartą Poprawkę? To zależy,
kogo wybiorą na miejsce Fortasa. Zatrzymaj swój egzemplarz Konstytucji, Marcie. Kto wie, czy
nie przestaną jej wkrótce drukować*.
Właśnie zaczynałem mówić o Pierwszej Poprawce, gdy opadli nas kelnerzy z małżami z
Long Island. Owszem, były całkiem niezłe. Choć nie takie jak w Bostonie. W każdym razie, co
do Pierwszej Poprawki, rozstrzygnięcia Sądu Najwyższego nie brzmiały jednoznacznie!
Jak to możliwe, żeby w sprawie „O’Brien przeciwko Stanom Zjednoczonym” zasądzić, że
spalenie karty powołania do wojska nie jest aktem symbolicznym, a potem odwrócić wszystko do
góry nogami i w sprawie „Tinker przeciwko miastu Des Moines” zawyrokować, że noszenie
opasek na ręku po to, żeby zaprotestować przeciw wojnie, to oczywisty akt symboliczny. Więc
jakie właściwie jest ich stanowisko?
- Nie wiesz? - spytała Marcie. Zanim zdążyłem ocenić, czy chce mi dać w ten sposób do
zrozumienia, że powiedziałem już o wiele za dużo, zjawił się znów starszy kelner, żeby zapytać,
czy chcemy coś na zakończenie. Zamówiłem pot de creme au chocolat i kawę. Marcie piła tylko
herbatę. Zrobiło mi się trochę nieswojo. Może powinienem ją spytać, czy nie gadałem za dużo?
Albo przeprosić? Przecież mogła mi przerwać, gdyby chciała.
- Broniłeś we wszystkich tych rozprawach? - spytała Marcie (z kpiną w głosie?).
Oczywiście, że nie. Ale właśnie mam być obrońcą posiłkowym w pewnym odwołaniu.
Chodzi o zdefiniowanie kategorii: zwolnienie ze służby wojskowej ze względu na przekonania
religijne. Jako precedens służy sprawa „Webber przeciwko służ* Aluzja do rzeczywistej sprawy
rozpalającej amerykańską opinię publiczną pod koniec lat sześćdziesiątych. Liberalna ekipa Sądu
Najwyższego pod przewodnictwem sędziego Earla Warrena, często stojącego po stronie
skrzywdzonych i niepopularnych mniejszości, została w roku 1969 wymieniona przez
konserwatystów z kręgu sędziego Warrena Burgera, postrzeganych przez część opinii publicznej
jako „twardogłowi”.
bie przymusowej”, którą prowadziłem. Poza tym, pracuję jeszcze społecznie...
- Chyba nigdy nie odpoczywasz - powiedziała.
- No cóż, jak powiedział Jimmy Hendrix w Woodstock: „Świat lepi się od brudu i trzeba
go wyszorować”.
- Byłeś tam?
- Nie, po prostu czytam „Time”, żeby szybciej zasnąć.
- Ach, tak - powiedziała Marcie.
Czyżby dawała mi znać, że ją rozczarowałem? Może byłem nudny? Teraz uświadomiłem
sobie, że przez ostatnią godzinę (albo półtorej!) nie dałem jej dojść do głosu.
- Co właściwie masz wspólnego z modą? - zapytałem.
- Nic społecznie użytecznego. Pracuję w jednym ze sklepów Binnendale’a. Znasz tę sieć?
Któż nie słyszało tych wytwornych sklepach! O tym czterdziestokaratowym klejnocie dla
wybitnych konsumentów! W każdym razie ten szczegół sporo wyjaśniał. Panna Nash znakomicie
pasowała do tego szpanerskiego interesu: atrakcyjna, stanowcza, jasnowłosa, wygadanajak
absolwentka Bryn Mawr*, prawdopodobnie potrafiła swoim słodkim głosem sprzedać damską
torebkę krokodylowi.
- Nie zajmuję się tak bardzo sprzedażą - odparła na moje kolejne, niezręczne pytanie.
Uznałem ją za początkującą adeptkę sztuki sprzedawania, o wielkich ambicjach.
- No to co właściwie robisz? - rąbnąłem prosto z mostu. W ten sposób łamie się
przesłuchiwanych świadków. Powtarzaniem tych samych pytań w innej formie.
- Słuchaj, jeszcze się nie połapałeś? - zniecierpliwiła się, trzymając rękę na swoim
smukłym gardle. - Nie nudzi cię rozmowa o cudzych interesach?
Najwyraźniej chciała przez to powiedzieć, że jestem cholernie nudny.
- Mam nadzieję, że mój wykład prawniczy cię nie zmęczył?
* Bryn Mawr - ekskluzywny college w stanie Pensylwania dla dziewcząt z zamożnych
rodzin.
- Nie, poważnie, ciekawie mówiłeś. Szkoda tylko, że nie powiedziałeś więcej o sobie.
Co ja miałem niby powiedzieć? Najlepszym ratunkiem była chyba prawda.
- Nie miałbym ci wtedy nic przyjemnego do powiedzenia.
- Dlaczego?
Cisza. Zajrzałem do swojej filiżanki z kawą.
- Byłem żonaty - powiedziałem.
- To nic niezwykłego - odparła. Choć raczej delikatnie.
- Moja żona zmarła. Chwila milczenia.
- Przepraszam cię - powiedziała Marcie.
- W porządku - odparłem. Nie było innej odpowiedzi. Przez jakiś czas siedzieliśmy bez
słowa.
- Szkoda, że nie powiedziałeś mi wcześniej, Oliver.
- To nie takie proste.
- Nie pomaga ci mówienie o tym?
- Jezu, gadasz prawie jak mój psychiatra - stwierdziłem.
- Naprawdę? - spytała. - Chciałam zagadać tak jak mój.
- A tobie po co psychiatra? - spytałem zaskoczony, że ktoś tak opanowany jak ona może
mieć coś wspólnego z lekarzami. - Ty nie straciłaś żony.
Był to dość ponury żart. I nieudany.
- Straciłam męża - odparła Marcie.
Barrett, masz rzeczywiście tyle delikatności co słoń!
- Jezu, Marcie - wykrztusiłem tylko.
- Nie zrozum mnie źle - dodała szybko. - To był tylko rozwód. Ale przy podziale majątku
Michael zyskał wolność, a mnie dostały się wszystkie frustracje.
- Kim był pan Nash? - zapytałem niezmiernie zaciekawiony, jaki facet mógł usidlić taką
dziewczynę jak ona.
- Proszę, zmieńmy temat - zaproponowała. Wydało mi się, że w jej głosie zabrzmiał
smutek.
Dziwne, ale poczułem ulgę na myśl, że pod chłodną powłoką Marcie Nash tkwi coś, o
czym nie mogła mówić. Może nawet były to bolesne wspomnienia. Wydała mi się przez to
bardziej ludzka, nie tak niedosiężna na swoim piedestale. Ale wciąż nie wiedziałem, o czym dalej
rozmawiać. Marcie wiedziała:
- O kurczę, późno się robi.
Mój zegarek rzeczywiście pokazywał kwadrans przed jedenastą. Nadal jednak uważałem,
ż
e chce mi dać do zrozumienia, jak bardzo ją zawiodłem.
- Proszę o rachunek - rzuciła w stronę przechodzącego kelnera.
- Nie, zaczekaj - powiedziałem. - Ja chcę zapłacić.
- Nic podobnego. Umowa jest umową.
Prawda, z początku chciałem, żeby ona zapłaciła. Ale teraz czułem się winny i
zamierzałem odpokutować za swoją gruboskórność, płacąc rachunek.
- Ja zapłacę - oświadczył wasz bohater, odrzucając jej protest.
- Czekaj tylko - zawołała Marcie. - Moglibyśmy spróbować się w zapasach, ale w
ubraniach nie byłoby to zbyt zabawne. Więc daj sobie spokój, dobrze? - A potem zawołała: -
Dmitri!
Znała imię kelnera!
- Słucham panią? - odparł Dmitri.
- Proszę dodać to do mojego rachunku i doliczyć napiwek.
- Oczywiście, proszę pani - powiedział i zniknął bezgłośnie. Czułem się nieswojo.
Najpierw zirytowały mnie te zwierzenia przy obiedzie. A potem jeszcze ta aluzja do miłosnych
zapasów: co robić, jeśli naprawdę zacznie mnie napastować? No i na dodatek miała własny
rachunek w „21”! Kim była ta dziewczyna?
- Oliver - powiedziała, ukazując doskonałą biel swoich zębów. - Podrzucę cię do domu.
- Naprawdę?
- To po drodze - wyjaśniła.
Dłużej nie mogłem tego przed sobą ukrywać - niepotrzebnie głowiłem się nad tym, co
było... oczywiste.
- Ale, OHver - dodała z powagą i chyba lekką nutą ironii - to, że postawiłam ci obiad,
wcale nie oznacza, że musisz iść ze mną do łóżka.
- Och, co za ulga! - powiedziałem, udając, że udaję. - Nie chcę, żebyś odniosła wrażenie,
ż
e jestem podrywaczem.
- O, nie - odparła. - Podrywaczem na pewno nie jesteś.
Kiedy pruliśmy taksówką do mojej siedziby, nagle przyszło mi coś do głowy.
- Słuchaj, Marcie - powiedziałem najnaturalniej w świecie.
- Tak?
- Powiedziałaś, że jest ci po drodze, a przecież nie wiesz, gdzie mieszkam.
- Och, po prostu wyglądasz na gościa z Manhattanu.
- A ty gdzie mieszkasz?
- Niedaleko ciebie - odparła.
- Dość niejasny adres. Twojego telefonu też pewnie nie ma w książce.
- Nie - przyznała. Ale nie dodała ani słowa wyjaśnienia. Nie zostawiła mi też swojego
numeru.
- Marcie?
- Tak? - W jej głosie wciąż brzmiała niezmącona pewność siebie.
- Po co te wszystkie tajemnice?
Wyciągnęła ramię i położyła dłoń w skórzanej rękawiczce na mojej rozdygotanej pięści.
- Jedną chwileczkę, dobrze?
Cholera! O tej godzinie był niewielki ruch i taksówkarz dotarł z niezwykłą szybkością do
mojego mieszkania - wcale nie byłem mu za to wdzięczny.
- Proszę chwilę zaczekać - poprosiła Marcie kierowcę. Nadstawiłem uszu, żeby usłyszeć,
czy nie poda mu następnego adresu. Ale była na to za cwana. Uśmiechnęła się do mnie i
mruknęła zalotnie: - Serdeczne dzięki!
- Ależ nie - odparłem z natarczywą uprzejmością. - To ja powinienem ci podziękować.
Znów zapadło milczenie. Niech mnie szlag trafi, jeśli mam błagać o dalsze informacje.
Wyszedłem z taksówki.
- OHver! - zawołała. - Zagramy znów w następny wtorek?
Ucieszyłem się, że to zaproponowała. Za bardzo jednak dałem to po sobie poznać,
odpowiadając:
- Ale to dopiero za tydzień. Dlaczego nie wcześniej?
- Bo będę w Cleveland - odpowiedziała Marcie.
- Przez cały czas? - spytałem z niedowierzaniem. - Jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś
spędził w Cleveland cały tydzień.
- Porzuć swoje wschodnie uprzedzenia, przyjacielu. Zadzwonię do ciebie w poniedziałek
wieczorem, żeby to potwierdzić. Dobrej nocy, słodki książę!
W tej samej chwili taksówkarz, który, widać, znał dobrze tekst Hamleta, wyrwał z
miejsca.
Otwierając trzeci zamek do drzwi, zacząłem wpadać w złość. Co tu, do diabła, było
grane?!
I co to, do diabła, za jedna?!
12.
- Niech to szlag, ona coś ukrywa.
- Ma pan na ten temat jakieś podejrzenia? - spytał doktor London. Ciągle, ilekroć
wygłosiłem prosty, realistyczny sąd, domagał się, żebym puścił wodze fantazji. Przecież nawet
Freud opisywał pojęcie zwane rzeczywistością!
- Panie doktorze, to nie żadne majaki. Marcie Nash mnie nabiera.
- Hmm.
Nie zapytał, dlaczego tak bardzo zajmuję się ledwo co poznaną osobą. Ja natomiast często
zadawałem sobie to pytanie i odpowładałem, że lubię konkurencję i po prostu nie chcę przegrać
w dziwnej grze prowadzonej przez Marcie.
Zdobyłem się na cierpliwość i opowiedziałem doktorowi dokładnie o swoich odkryciach.
Poprosiłem Anitę, moją niezawodną sekretarkę, żeby połączyła mnie z Marcie. (- Cześć,
chciałem się tylko przywitać - powiedziałbym do słuchawki). Oczywiście, moja ofiara nie
zdradziła mi, gdzie można ją znaleźć. Ale Anita była geniuszem w odnajdywaniu ludzi.
W biurze sieci Binnendale, gdzie zadzwoniła najpierw, twierdzili, że wśród ich
pracowników nie ma żadnej Marcie Nash. Nie zraziło to Anity. Zadzwoniła potem do wszystkich
możliwych hoteli na terenie Cleveland, łącznie z modnymi przedmieściami. Kiedy to nie dało
rezultatu, przypuściła atak na motele i skromniejsze hoteliki. Wciąż bez powodzenia. W całej
okolicy Cleveland nie było żadnego śladu panny lub pani Marcie Nash.
No tak, ąuod erat demonstrandum*. Niech ją szlag, skłamała. Wniosek - musi być gdzieś
indziej.
- A zatem - spytał bez pośpiechu doktor - do jakich wniosków pan doszedł?
- Ale to wnioski, nie podejrzenia! - dodałem szybko. Nie złożył protestu. Sprawa była
nadal w toku, a ja zdobyłem sobie silną pozycję. Rozmyślałem nad tym cały dzień.
- Przede wszystkim nie ulega wątpliwości, że z kimś mieszka. Tylko to wyjaśnia,
dlaczego nie dała mi swojego adresu ani numeru telefonu. Możliwe nawet, że nadal jest mężatką.
- To po co się z panem spotyka?
Chryste, ale ten doktor London był naiwny! Albo zacofany. A może ironizował.
- Nie wiem. W artykułach, które czytam, piszą, że żyjemy w wyzwolonych czasach.
Może więc postanowili oboje, że uatrakcyjnią swój związek.
- Ale jeśli ona jest taka wyzwolona, jak pan mówi, to dlaczego panu tego po prostu nie
powie?
* Quod erat demonstrandum (łac.) - Co było do dowiedzenia.
- To właśnie cały paradoks. Zdaje się, że Marcie ma już trzydziestkę, choć wygląda na
znacznie młodszą. Znaczy to, że jest wytworem wczesnych lat sześćdziesiątych, tak jak ja. Wtedy
wcale nie panowała tak wielka swoboda. Kobiety z jej rocznika wciąż nie mogą uwolnić się od
pewnych zasad, więc mówią, że jadą do Cleveland, kiedy zamierzają się pieprzyć na Bermudach.
- To są te podejrzenia?
- Albo na Barbados, na litość boską! - krzyknąłem. - Ale na pewno jest na wakacjach z
facetem, z którym mieszka. Może to jej mąż, a może nie.
- A w panu wzbudza to gniew...
Nie trzeba było kończyć studiów psychiatrycznych, żeby dostrzec, że jestem wściekły!
- Bo nie była ze mną szczera, do cholery!
Ciekawe, czy pacjent w poczekalni, przeglądający stare numery „New Yorkera”, słyszał
mój wrzask?
Zamknąłem się na chwilę. Dlaczego tak się wysilam, żeby przekonać go, jaki jestem
spokojny?
- Chryste, żal mi każdego faceta, który angażuje się w związek z taką wredną hipokrytką.
- Angażuje się? - podchwycił doktor London, zwracając to określenie przeciwko mnie.
- No, nie - roześmiałem się. - Ja się zupełnie nie angażuję. Mam zamiar nie tylko ją
skreślić. Wyślę tej dziwce telegram, żeby poszła do diabła.
Znów milczenie.
- Tylko że nie mogę tego zrobić - przyznałem po chwili. - Nie znam jej adresu.
13.
Właśnie śniło mi się, że śpię, kiedy, niech to szlag, obudził mnie czyjś telefon.
- Cześć. Przeszkadzam, przerywam czy niepokoję? - Telefonicznym wesołkiem była
Marcie Nash. Inaczej mówiąc, chciała zapytać, czy dobrze się bawię, czy też czekam wiernie jak
pies na jej telefon.
- To, co robię, jest objęte ścisłą tajemnicą - odparłem, dając jej do zrozumienia, że oddaję
się jakimś lubieżnym praktykom. - Skąd, u diabla, dzwonisz?
- Z lotniska - odparła, jak gdyby była to prawda.
- Z kim tam jesteś? - spytałem od niechcenia, w nadziei, że ją zaskoczę.
- Z kilkoma zmęczonymi biznesmenami - powiedziała. Jasne, musieli się porządnie
zmęczyć nad swoimi interesami.
- Opaliłaś się? - spytałem.
- Co takiego? - zdziwiła się. - Co ty, Barrett, ćpasz? Otrzeźwiej i powiedz, czy gramy
rano w tenisa.
Zerknąłem na zegarek na stoliku. Była prawie pierwsza w nocy.
- Już jest „rano” - odparłem zirytowany myślą o tym, co robiła przez cały tydzień, i jej
nagłym telefonem. No i tym, że nie mogłem jej na niczym przy łapać. I całą tą przedłużaj ącą się
zagadką.
- Zagramy o szóstej rano? - dopytywała się. - Tak czy nie? Przez kilka ułamków sekundy
w głowie zaroiło mi się od różnych myśli. Skoro wracała z tropikalnych rozrywek, to dlaczego,
do cholery, chciała grać ze mną w tenisa o tak wczesnej porze? Nie wystarczyłby jej do tego ten
współlokator? Czy miałem być tylko jej partnerem do tenisa? A może tamten musiał wracać na
ś
niadanie do swojej żony? Powinienem powiedzieć jej, żeby się odczepiła, i wracać do łóżka.
- Dobra, będę tam - potwierdziłem. Nie było to dokładnie to, co miałem na myśli.
*
Starłem ją na proch.
Rano na korcie nie miałem dla niej cienia litości. Nie wypowiedziałem ani słowa (oprócz:
- Możemy zaczynać?) i grałem bardzo złośliwie. Do tego trzeba dodać fakt, że Marcie nieco
wypadła z formy. Była trochę blada. Czyżby padało na Bermudach? A może spędziła za dużo
czasu w zamkniętych pomieszczeniach? Tak czy inaczej, nic mnie to nie obchodziło.
- Ho, ho - powiedziała, oddychając z trudem, kiedy rozgromiłem ją po krótkiej grze. -
Pancho coś dzisiaj w złym nastroju.
- Miałem cały tydzień, żeby stracić dobry nastrój, Marcie.
- Co się stało?
- Uznałem, że trochę przesadziłaś z tym dowcipem o Cleveland.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała niewinnym tonem.
- Słuchaj, jestem za bardzo wkurzony, żeby o tym mówić. Marcie wyglądała na
zakłopotaną. To znaczy, zachowywała się tak, jakby zupełnie nie miała pojęcia, co mam na
myśli.
- Jesteśmy przecież dorośli - powiedziała. - Chyba możesz mi wyjawić, co cię gryzie?
- Szkoda gadać, Marcie.
- Dobra - zgodziła się z nutą rozczarowania w głosie. - Pewnie nie chcesz iść na obiad?
- Nie wiedziałem, że obiad też jest przewidziany.
- To nagroda dla zwycięzcy, zapomniałeś? Zastanawiałem się przez chwilę. Powiedzieć
jej teraz? A może naciągnąć ją najpierw na wystawny obiad i dopiero potem posłać ją do
wszystkich diabłów?
- No, dobra, postaw mi obiad - zgodziłem się trochę gburowatym tonem.
- Gdzie i kiedy? - spytała, najwyraźniej nie zrażona moim brakiem dobrych manier.
- Przyjadę po ciebie - powiedziałem ostro.
- Nie będzie mnie w domu - odpowiedziała. Tak, tak, znana śpiewka.
- Marcie, przyjadę po ciebie, nawet jeśli będziesz w Timbuktu.
- Zgoda, Oliver. Zadzwonię do ciebie około wpół do siódmej i powiem ci wtedy, gdzie
jestem.
- A jeśli mnie nie będzie w domu? - odparłem. Całkiem niezła riposta, pogratulowałem
sobie. I dodałem: - Czasem zdarzają mi się klienci, którzy mają biura w kosmosie.
- No to będę dzwonić, dopóki twoja rakieta nie wyląduje.
Ruszyła w stronę damskiej szatni i odwróciła się.
- Wiesz, Oliver, zaczynam wierzyć, że naprawdę jesteś stuknięty.
14.
- No, wygrałem dużą sprawę!
Doktor London nie pośpieszył z gratulacjami. Wiedział jednak, że była to naprawdę duża
sprawa, bo mówiłem o niej podczas poprzednich wizyt. Jeszcze raz streściłem mu casus
„Channing przeciwko Riverbank”. Ostatni człon pochodzi od nazwy wytwornych apartamentów
na East End Avenue, a pierwszy od nazwiska Charlesa F. Channinga, Jr., prezesa firmy
Magnitex, byłego członka drużyny narodowej ze stanu Pensylwania, wybitnego republikanina, o
rzucającym się w oczy czarnym kolorze skóry. Jego podanie o kupno luksusowego mieszkania
zostało z jakiegoś dziwnego powodu odrzucone. Zaczął więc szukać pomocy prawnej. Wybrał
biuro J & M, ze względu na nasz prestiż. Stary Jonas przekazał sprawę mnie.
Wygraliśmy bez trudu, nie odwołując się do ustanowionych niedawno praw lokalowych,
w których były pewne dwuznaczności, lecz do precedensu sprawy „Jonas przeciwko Mayerowi”,
rozstrzygniętej poprzedniego roku przez Sąd Najwyższy (sygnatura akt: 392, U.S., 409).
Sędziowie orzekli wtedy, że ustawa o prawach obywatelskich z 1866 roku gwarantuje każdemu
nieskrępowane prawo do zakupu nieruchomości. Było to solidnie poparte przez treść Pierwszej
Poprawki. Toteż firma Riverbank dostała porządne cięgi. A mój klient wprowadza się do nowego
mieszkania pod koniec tego miesiąca.
- Przynajmniej raz udało mi się zarobić trochę pieniędzy dla naszej firmy - dodałem. -
Channing jest milionerem.
London jednak nadal powstrzymywał się od komentarza.
- Stary Jonas zaprosił mnie na lunch. Marsh, druga połowa firmy, wpadł do mnie na
kawę. Przebąkiwali coś o spółce...
Wciąż ani słowa. Czym można poruszyć takiego faceta?
- Mam zamiar uwieść dziś Marcie Nash!
Aha. Chrząknął.
- Nie pyta pan dlaczego? - spytałem tonem, który domagał się odpowiedzi.
- Podoba się panu - odparł cicho.
Wybuchnąłem śmiechem. Nic nie rozumiał. Wyjaśniłem mu więc, że to jedyny sposób,
ż
eby ją rozszyfrować. Może prymitywny (i cyniczny), ale doskonały, żeby poznać prawdę. A
kiedy dowiem się już, co Marcie ukrywa, po prostu zostawię ją, odejdę i poczuję się świetnie.
Jeśli London znów ośmieli się zapytać o moje podejrzenia, po prostu wyjdę z gabinetu.
Nie zapytał. Zamiast tego, kazał mi zastanowić się, dlaczego popadam w takie
samouwielbienie. Dlaczego pysznię się w rozmowie jak jakiś cholerny paw? Czy prawnicze
triumfy miały odciągnąć moją uwagę od jakichś innych... niepewności?
Oczywiście, że nie. Dlaczego miałbym czuć się niepewnie?
To tylko dziewczyna.
A może nie o to chodziło?
- Marcie, jestem nagi.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Właśnie biorę prysznic.
- Mam zadzwonić później? Nie chcę przeszkadzać w twoim comiesięcznym obrzędzie.
- Nic nie szkodzi - burknąłem, puszczając mimo uszu jej docinek. - Powiedz tylko, gdzie
jesteś.
- Centrum handlowe White Plains. W sklepie Binnendale.
- Wyjdź na zewnątrz za dwadzieścia minut, przyjadę po ciebie.
- Oliver - powiedziała - to piętnaście mil od ciebie!
- No dobrze - odparłem naturalnym głosem. - Przyjadę za piętnaście minut.
- Oliver, zrób mi jedną małą przysługę.
- Jaką? - spytałem.
- Włóż na siebie ubranie.
Dzięki technicznej doskonałości mojego wozu Targa 911S oraz dzięki mojej
pomysłowości za kierownicą (wyprzedzam nawet na ciągłej linii - gliniarzom do tego stopnia
odbiera mowę, że nawet mnie nie zatrzymują), zajechałem pod centrum handlowe dwadzieścia
siedem minut później.
Marcie Nash czekała (albo pozowała) dokładnie tam, gdzie jej kazałem. W ręku trzymała
pakunek. Miała jeszcze lepszą - jeśli to możliwe - figurę niż tamtego wieczoru.
- Witaj! - zawołała. Kiedy wyskoczyłem z wozu, podeszła i pocałowała mnie w policzek.
I wcisnęła mi do ręki swój pakunek. - Masz tu mały prezencik, który cię udobrucha. A przy
okazji, podoba mi się twój samochód.
- Ty mu się też podobasz.
- No to pozwól mi prowadzić.
O nie, tylko nie mojego małego porsche! Nie mógłbym...
- Innym razem, Marcie - odmówiłem.
- Proszę cię, znam drogę - nalegała.
- Dokąd?
- Tam, dokąd jedziemy. Proszę cię...
- Nie, Marcie. To zbyt delikatna maszyna.
- Spokojna głowa - powiedziała, siadając za kierownicą. - Twoja maszyna będzie w
rękach eksperta.
Przyznaję, że nie przesadziła. Prowadziła jak Jackie Stewart. Tylko że on nigdy nie brałby
ostrych zakrętów z taką prędkością jak Marcie. Szczerze przyznaję się do kilku napadów lęku. I
do paru chwil całkowitej paniki.
- Podoba ci się? - spytała Marcie.
- Co takiego? - zdziwiłem się, udając, że nie patrzę na szybkościomierz.
- Twój prezent - odpowiedziała.
Ach, prawda, całkiem zapomniałem o próbie udobruchania mnie. Moje przerażone palce
zaciskały się kurczowo na wciąż zapakowanym podarunku.
- Nie ściskaj go tak paluchami. Rozpakuj i obejrzyj.
Był to miękki, czarny, kaszmirowy sweter z wyhaftowanym z przodu logo Alfa Romeo.
W żywej czerwieni.
- To od Emilio Ascarellego, tego przebojowego projektanta z Włoch...
Widocznie Marcie mogła pozwolić sobie na taki prezent. Ale dlaczego mi go kupiła?
Pewnie z poczucia winy.
- Świetny prezent, Marcie. Bardzo dziękuję.
- Cieszę się, że ty się cieszysz - powiedziała. - Odgadywanie cudzych gustów to część
mojej pracy.
- Ach, więc zajmujesz się prostytucją - odparłem z lekkim uśmieszkiem dla okraszenia
swojego dowcipu.
- Tak jak każdy - powiedziała Marcie. Z wdziękiem. Urokliwie. I może szczerze?
Ktoś może zapytać, skąd wiedziałem, że uda mi się uwieść pannę Marcie Nash. Przecież
nie byłem ostatnio zbyt pewny siebie.
Odpowiadam: To nic trudnego, kiedy człowiek nie jest emocjonalnie zaangażowany.
Samo określenie „kochać się” sugeruje, że w grę wchodzą uczucia. Dzisiaj jednak często
sprowadza się ten akt do rangi sportowego wyczynu. A w tej dziedzinie czułem się na tyle
pewnie, aby poradzić sobie z Marcie Nash - co prawda, był to wynik psychicznego treningu.
A jednak im bardziej przyglądałem się nadobnemu kierowcy, zapominając o patrzeniu na
deskę rozdzielczą, tym wyraźniej powracały do mnie myśli rozbudzone przez doktora Londona.
Czy naprawdę, pomimo całej mojej chęci rozwiązania tajemnicy i okazywanej wrogości, nie
podobała mi się choć trochę ta dziewczyna? Może oszukiwałem sam siebie, żeby zatuszować
niepokój? Ale czy naprawdę było możliwe, przeżywszy tak piękną miłość z Jenny Cavilleri, żeby
teraz się rozdwoić? Jak podzielić akt miłosny, kochać się z pasją i jednocześnie nieszczerze?
Ludzie to potrafią. Ja pewnie też.
W swoim obecnym stanie uważałem, że mogę to robić wyłącznie bez udziału uczuć.
15.
Przewodniki dają zajazdowi Le Mechant Loup w Bedford Hills trzy gwiazdki za kuchnię.
Natomiast za hotel i wiejską atmosferę - pełne pięć. Położony pośród kojącej zieleni drzew (jak
piszą), zajazd ten stanowi doskonałe schronienie przed frustracjami miejskiego życia.
Przewodniki nie wspominają jednak, że Le Mechant Loup doskonale nadaje się na
schadzki. Obiad może być ledwo znośny, najważniejsze, że w pokojach na górze panuje
atmosfera, którą tak chwalą recenzenci. Kiedy dowiedziałem się, że tam właśnie jedziemy,
oceniłem swoje szanse na pięć gwiazdek.
A jednak byłem trochę poirytowany.
Kto wybrał to miejsce? Kto dokonał rezerwacji bez pytania się kogokolwiek o zdanie? I
kto przyprowadził tu na pełnym gazie moje ukochane porsche?
Zjechaliśmy z autostrady, wjeżdżając na wąską, leśną drogę, która ciągnęła się nieznośnie
długo. W końcu przed nami ukazało się światło. Lampa. I szyld: Zajazd Le Mechant Loup.
Marcie zwolniła (wreszcie!) i wjechała na podwórze. W świetle księżyca mogłem
dostrzec tylko zarysy szwajcarskiej architektury. W środku płonęły dwa wielkie kominki,
oświetlając salon i jadalnię. Na piętrach panowała ciemność. Przechodząc przez parking,
zauważyłem tylko jeden samochód - biały mercedes. W środku też pewnie nie było tłumów.
Dobra atmosfera dla intymnej... rozmowy.
- Mam nadzieję, że kuchnia okaże się warta naszej podróży - wypaliłem (niezłe, co?)...
Mam nadzieję, że się nie rozczarujesz - powiedziała Marcie. I wzięła mnie pod ramię, gdy
wchodziliśmy do środka.
Posadzono nas przy kominku. Zamówiłem coś do picia.
- Jeden sok pomarańczowy i karafkę jakiegoś taniego kalifornijskiego wina, byle nie
Galio.
- Cesar Chavez* byłby z ciebie dumny - oceniła Marcie, kiedy zniknęła kelnerka. -
Dlaczego nie kazałeś jej sprawdzić, czy pomarańcze na sok były zbierane przez związek
zawodowy?
- Ja nie wtrącam się do twoich zasad, Marcie. Rozejrzałem się. Byliśmy jedynymi gośćmi.
- Może przyjechaliśmy za wcześnie? - powiedziałem, To jest tak daleko, że większość
chyba przyjeżdża tu głównie na weekendy.
- Ach, tak - skwitowałem. I choć obiecałem sobie, że nie zapytam, zapytałem: - Byłaś tu
przedtem?
- Nie - odparła Marcie. Uznałem jednak, że kłamie.
- Dlaczego wybrałaś takie odludzie?
- Słyszałam, że jest tu romantycznie. No i jest, nie uważasz?
- O tak... pięciogwiazdkowo - odparłem. I wziąłem ją za rękę.
- W każdym pokoju na górze jest osobny kominek - oznajmiła.
- To świetnie - powiedziałem.
- Przede wszystkim ciepło - uśmiechnęła się.
* Cesar Chavez - działacz związkowy, przywódca meksykańskich robotników rolnych w
Kalifornii w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych.
Cisza. Zapytałem najnaturalniej w świecie:
- Na górze też mamy rezerwację? Skinęła głową. I dodała:
- Na wszelki wypadek.
Zastanawiałem się, dlaczego nie jestem tak podniecony, jak to sobie przedtem
wyobrażałem.
- Na wypadek czego?
- Śnieżycy - odparła. I uścisnęła moją dłoń.
Kelnerka przyniosła szklankę Marcie i moją karafkę. Ogień w połączeniu z winem znów
rozbudził we mnie instynkt poszukiwacza prawdy.
- Marcie, na jakie nazwisko zrobiłaś rezerwację?
- Kaczor Donald - odparła z pokerową twarzą.
- Pytam poważnie, Marcie. Chcę wiedzieć, jakie nazwiska podajesz w różnych hotelach.
- Co proszę?
- Na przykład w Cleveland.
- Znowu wracamy do tematu „Cleveland”? - zniecierpliwiła się Marcie.
- Powiedz tylko, pod jakim nazwiskiem występowałaś w Cleveland? - wtrącił się prawnik
Barrett.
- Prawdę mówiąc, pod żadnym - odparła. Bez wahania. I bez zająknięcia.
Mam cię!
- To znaczy, nie spałam w hotelu - dodała zwyczajnie. Aha!
- W ogóle tam nie byłaś, co? Nachmurzyła się.
Oliver - powiedziała po chwili. - Po co to przesłuchanie? Uśmiechnąłem się. Nalałem
sobie znowu, nie stawiając nawet kieliszka na stole. Zmieniłem linię przesłuchania.
- Marcie, przyjaciele powinni być ze sobą szczerzy, nie sądzisz? - Chyba zadziałało.
Słowo „przyjaciele” wyraźnie ją poruszyło.
- Oczywiście - odparła.
Może udało mi sieją udobruchać tym łagodnym, przymilnym tonem głosu. Rąbnąłem
więc wprost, bez cienia emocji:
- Marcie, czy ukrywasz przede mpą niektóre fakty na swój temat?
- Naprawdę byłam w Cleveland, OHver - zapewniła.
- Dobra, ale czy ukrywasz inne rzeczy?
Chwila milczenia.
A potem skinienie głową.
Więc miałem rację. Atmosfera wreszcie się oczyściła. W każdym razie oczyszczała się.
Reszta była jednak milczeniem. Marcie po prostu siedziała i nie kwapiła się do żadnych
wyjaśnień. Ale coś najwyraźniej pękło w jej niezmąconej pewności siebie. Sprawiała niemal
wrażenie bezbronnej. Poczułem do niej przypływ sympatii. Lecz odepchnąłem go od siebie.
- No więc...? - nalegałem.
Wyciągnęła rękę i dotknęła mojej dłoni.
- Słuchaj, wiem, że ostatnio zachowywałam się dziwnie. Ale daj mi czas. Dojdę do siebie.
Co to miało znaczyć? Jej ręka wciąż leżała na mojej.
- Zamówimy obiad? - spytała Marcie.
Co teraz? - zastanawiałem się. Zgodzić się na drobne odroczenie sprawy? Zaryzykować,
ż
e nigdy nie wrócimy do tego miejsca - progu prawdy?
- Marcie, czy moglibyśmy najpierw poruszyć jeden lub dwa tematy?
Zawahała się. Po chwili odparła:
- Skoro nalegasz.
- Proszę, pomóż mi rozwiązać tę łamigłówkę, dobrze? Skinęła zwyczajnie głową. A ja
zacząłem przedstawiać długą listę dowodów obciążających.
- Co można sądzić o kobiecie, która odmawia podania swojego adresu i telefonu? Która
podróżuje i przebywa incognito w tajemniczych miejscach? Która nigdy dokładnie nie określiła
swojego zawodu i konsekwentnie unika rozmów na ten temat?
Marcie nie podsunęła żadnego wyjaśnienia.
- Jaki wyciągasz wniosek? - spytała.
- śe żyjesz z kimś - odparłem spokojnie, bez oskarżycielskiego tonu.
Uśmiechnęła się, lekko zdenerwowana. I potrząsnęła głową.
- Możliwe też, że jesteś mężatką. Albo że on jest żonaty. Spojrzała na mnie.
- Czy mam zakreślić właściwą odpowiedź na twojej ankiecie?
- Tak.
- śadna.
Zaraz w to uwierzę, pomyślałem.
- Po co bym się umawiała z tobą? - spytała.
- Wasza umowa tego nie wyklucza. Nie pochlebiło jej to.
- Oliver, nie jestem taka.
- W porządku, a jaka jesteś?
- Nie wiem - powiedziała. - Trochę zagubiona.
- Gówno prawda!
Wyrwało mi się to mimo woli. I natychmiast tego pożałowałem.
- Czy to próbka pańskich manier z sali sądowej, panie Barrett?
- Nie - odparłem już uprzejmie. - Tylko trudno przygwoździć cię za krzywoprzysięstwo.
- Ohver, przestań być takim durniem! Rzuca się na ciebie wcale nie najgorsza i nie
najbrzydsza kobieta! A ty, zamiast zachować się jak normalny mężczyzna, odgrywasz przed nią
Wielkiego Inkwizytora!
Ten przycinek o normalności naprawdę mi dopiekł. Ale dziwka.
- Słuchaj, Marcie, jeśli ci się to nie podoba, możemy dać sobie spokój.
- Nie zauważyłam, żebyś chciał mi dać coś innego. Ale jeśli odczuwasz nagłą potrzebę
pójścia do sądu, do kościoła albo do klasztoru - proszę bardzo!
- Z przyjemnością! - syknąłem i wstałem z miejsca.
- Do widzenia - powiedziała.
- Do widzenia - odparłem. Ale żadne z nas ani drgnęło.
- Idź, ja zapłacę - ponagliła mnie. I machnęła ręką, jakby odganiała muchę.
Nie miałem zamiaru dać się tak przepędzić.
- Słuchaj, nie jestem skończonym draniem. Nie zostawię cię samej na tym odludziu.
- Daruj sobie tę szlachetność. Mam na zewnątrz samochód. Znów puścił mi kolejny
wentyl! Jeszcze jedno kłamstwo, na którym przyłapałem tę dziwkę!
- Podobno nigdy przedtem tu nie byłaś, Marcie. Skąd wziął się ten twój samochód, może
jest zdalnie sterowany?
- Nie twój cholerny interes - warknęła ze złością - ty paranoiku! Ale żeby ci ułatwić
rozważania zostawił go tu facet, z którym pracuję. Bez względu na koniec naszego rendez-vous
muszę być rano w Hartford.
- Dlaczego w Hartford? - dopytywałem się, choć rzeczywiście nie był to wcale mój
interes.
- Mój tajemniczy kochanek chce mi wykupić kilka ubezpieczeń! - wrzasnęła Marcie. - Idź
teraz pomoczyć sobie głowę.
Naprawdę posunąłem się za daleko i za szybko. Czułem zamęt. To znaczy wiedziałem, że
powinniśmy przestać krzyczeć na siebie i usiąść. Ale zamiast tego, po prostu wysłaliśmy się
nawzajem do wszystkich diabłów. I musiałem odejść.
Kropił letni deszczyk, kiedy mocowałem się z drzwiami samochodu.
- Zrobimy rundkę po okolicy?
Marcie stała za mną z bardzo poważną miną. Wyszła z zajazdu bez żadnego okrycia.
- Nie, Marcie - odmówiłem. - I tak za bardzo kręcimy się w kółko. - Udało mi się
otworzyć drzwi.
- Mam powody, Oliver.
- O, nie wątpię.
- Nie dałeś mi nawet cienia szansy.
- A ty nie powiedziałaś nawet słowa prawdy. Wsiadłem i zatrzasnąłem drzwi. Marcie
nadal stała w miejscu, kiedy zapalałem silnik. Nieruchoma, wpatrzona we mnie. Mijając ją
powoli, opuściłem szybę.
- Zadzwonisz do mnie? - spytała cicho.
- Zapominasz - odparłem bez cienia ironii - że nie znam twojego numeru. Pomyśl o tym.
Z tymi słowami zmieniłem biegi i wyrwałem z podwórza na drogę.
A teraz do Nowego Jorku, zapomnieć na zawsze o pannie Marcie Nash.
16.
- Czego się pan przestraszył?
Był to jedyny komentarz, na jaki zdobył się doktor London, kiedy zdałem mu ze
wszystkiego sprawę.
- Wcale nie powiedziałem, że się przestraszyłem.
- Ale uciekł pan.
- Proszę posłuchać, przecież to jasne jak słońce, że Marcie chce mnie usidlić.
- To znaczy uwieść?
Naprawdę był naiwny.
- Chce mnie usidlić - wyjaśniłem, siląc się na cierpliwość - bo nazywam się Barrett i nie
trzeba długo węszyć, żeby dowiedzieć się, że pochodzę z nadzianej rodziny.
Wreszcie wyrzuciłem to z siebie. Na sali rozpraw zapadła cisza.
- Sam pan w to nie wierzy - przemówił w końcu doktor London. Pewność, z jaką to
powiedział, zbiła mnie z tropu.
- Chyba nie - zgodziłem się.
Znowu chwila milczenia.
- No, dobrze, pan tu jest lekarzem. To co takiego właściwie czułem?
- Jest pan tu właśnie po to, by poprawić komunikowanie się z samym sobą. - Spytał
jeszcze raz: - Więc jak się pan czuł?
- Byłem trochę bezradny.
- A poza tym?
- Lekko przestraszony.
- Czym?
Nie potrafiłem od razu odpowiedzieć. Prawdę mówiąc, nie mogłem wydusić tego z siebie
na głos. Tak, bałem się. Ale nie tego, że powie mi: - Zgadza się, żyję ze słynnym futbolistą, który
ma doktorat z astrofizyki i który mnie podnieca.
Nie. Myślę raczej, że bałem się usłyszeć coś w rodzaju: - Podobasz mi się, Oliver.
Wstrząsnęłoby to mną o wiele bardziej.
Załóżmy, że Marcie rzeczywiście coś ukrywa. Ale przecież nie jest ani Matą Hari*, ani
dziwką babilońską. Jedyną jej wadą było w gruncie rzeczy to, że nie miała jakiejś oczywistej,
łatwej do wytknięcia wady. (Usiłowałem ją znaleźć!) A jej kłamstwa, cokolwiek za nimi stało,
wcale nie usprawiedliwiały oszustwa, którym sam się karmiłem. śe nie jestem... zaangażowany.
W rzeczywistości chyba byłem. Raczej na pewno byłem.
To dlatego wpadłem w panikę i uciekłem. Obdarzając kogoś nawet najsłabszym
uczuciem, miałem wrażenie, że zdradzam jedyną dziewczynę, którą kochałem.
Lecz jak długo jeszcze mogłem żyć w ten sposób, ciągle uważając, żeby ludzkie uczucia
nie wymknęły mi się spod kontroli! Prawdę mówiąc, mój zamęt jeszcze bardziej się pogorszył.
Zaczęły mnie teraz nękać dwa pytania.
Pierwsze: Jak radzić sobie ze wspomnieniami o Jenny?
Drugie: Jak odnaleźć Marcie Nash?
* Mata Hari - tancerka holenderska z początku XX stulecia. Zasłynęła jako szpieg
niemiecki w czasie pierwszej wojny światowej. Aresztowana i stracona w 1917 roku przez
Francuzów.
17.
- Barrett, ty pieprzony wariacie!
- Uspokój się, Simpson! - odszczeknąłem, ruszając na niego gwałtownie, żeby się uciszył.
- O co chodzi, boisz się, że obudzę piłeczki do tenisa? - warknął. Był oburzony i nic nie
rozumiał.
Miał do tego prawo. Właśnie minęła szósta rano. Wyciągnąłem go ze szpitala, żeby
zagrać z nim w tenisa w klubie Gotham.
- Ech, Barrett - jęknął Simpson, przebierając się z bieli szpitalnej w biel tenisową, którą
mu dostarczyłem. - Wyjaśnij mi jeszcze raz, dlaczego to takie ważne?
- Zrób to dla mnie, Steve - prosiłem. - Potrzebuję partnera, któremu mogę zaufać.
Nie rozumiał. Nie powiedziałem mu wszystkiego.
- Słuchaj, kiedy tylko mogę się wyrwać, biegam z tobą. Nie mogę poświęcić życia, żebyś
ty mógł pogłębiać swój masochizm. Dlaczego, do cholery, o świcie?
- Proszę cię - powtórzyłem. Tak żarliwie, że wzbudziłem chyba jego współczucie.
Przynajmniej zamknął się.
Wyszliśmy z szatni powolnym krokiem. On ociągał się ze zmęczenia, ja z wyrachowania.
- Mamy kort numer sześć - oświadczył Steve. I ziewnął.
- Wiem - powiedziałem. Kiedy szliśmy na miejsce, przyglądałem się badawczo graczom
na kortach od pierwszego do piątego. śadnej znajomej twarzy.
Odbijaliśmy piłki do ósmej rano, aż Simpson zaczął padać z nóg. Błagał mnie, żeby już
skończyć. Ja też nie byłem w najlepszej formie.
- Grałeś jak baba - wysapał. - Też musisz być przemęczony.
- Tak, tak - rzuciłem na odczepnego. Ciekawe, gdzie ona była? Może w Cleveland?
- Steve, mam do ciebie ogromną prośbę.
- Jaką? - spytał, rzucając mi podejrzliwe spojrzenie.
- Zagrajmy jeszcze raz. Jutro.
W moim błagalnym tonie słychać było palącą potrzebę.
- Dobra. Ale nie o szóstej rano.
- W tym właśnie rzecz - powiedziałem. - To musi być znów o szóstej rano!
- Nie, cholera, są pewne granice! - parsknął Simpson. I walnął w szafkę ze
zdenerwowania.
- Proszę cię - nalegałem. A potem wyznałem: - Steve, tu chodzi o dziewczynę.
Jego znużone oczy otworzyły się szerzej.
- O dziewczynę?
Skinąłem głową. Powiedziałem, że spotkałem ją tutaj, w klubie, i że nie wiem, jak inaczej
ją odnaleźć.
Simpsonowi wyraźnie ulżyło, gdy usłyszał, że zainteresowałem się kimś. Zgodził się
zagrać. Dopiero potem przyszło mu do głowy: - A co będzie, jeśli ona jutro też nie przyjdzie?
- Będziemy musieli próbować aż do skutku.
Wzruszył tylko ramionami. Prawdziwy przyjaciel - nawet jeśli ledwo trzyma się na
nogach - nie zawiedzie w potrzebie.
W pracy bez przerwy zadręczałem Anitę. Nawet gdy odchodziłem od biurka tylko na
chwilę, żeby załatwić naturalną potrzebę, wracałem czym prędzej, wołając od progu:
- Dzwonił ktoś?
A kiedy Anita wychodziła na lunch, zostawałem na miejscu i kazałem sobie przynieść
kanapkę. W ten sposób mogłem stale czuwać przy telefonie (nie miałem zaufania do tego
nowego chłopaka w centrali) na wypadek, gdyby zadzwoniła Marcie.
Tylko że nie zadzwoniła.
W środę po południu musiałem iść do sądu, żeby złożyć wniosek w sprawie czynności
przygotowawczych. Zajęło mi to całe dwie godziny. Wróciłem do biura jakiś kwadrans przed
piątą.
- Dzwonił ktoś, Anita?
- Tak.
- Kto...?
- Twój lekarz. Będzie w domu po ósmej wieczorem.
O co tu chodziło? Czyżby London, z którym nie mogłem się zobaczyć tego dnia, uznał, że
wpadam w depresję?
- Co dokładnie miałaś mi przekazać?
- Jezu, Oliver, przecież ci mówię. Prosiła tylko...
- Ona?
- Pozwól mi dokończyć, dobrze? Prosiła tylko, żeby ci powiedzieć: „Doktor Stein będzie
wieczorem w domu!”
- Doktor Stein... - powtórzyłem, wyraźnie rozczarowany. Więc to Joanna.
- A kogo się spodziewałeś, doktora Jonasa Salka*? - spytała Anita.
Przemknęła mi błyskawiczna myśl: może potrzebowałem przyjacielskiej pogawędki z
kimś takim jak Joanna. Nie, to nie byłoby w porządku. Ona jest za bardzo... towarzyska dla mnie.
- I nic więcej? - burknąłem.
- Kilka notatek służbowych. Mogę już iść?
- Tak, tak.
Rzuciłem się do biurka. Łatwo się domyślić, że notatki służbowe w firmie prawniczej
dotyczą rozmaitych prowadzonych przez nią spraw. Ani słowa od Marcie.
Dwa dni później stary Jonas zaprosił mnie do swojego gabinetu na spotkanie. Niech to
szlag. Obiecałem Anicie, że postawię jej lunch, jeśli będzie czuwać przy telefonie. Szef wezwał
mnie - znów w porozumieniu z panem Marshem - żeby porozmawiać o sprawie Harolda Baye’ a,
który zakładał podsłuchy dla FBI i pewnego dnia zorientował się, że sam jest podsłuchiwany.
Tego typu spraw było coraz więcej. Harold opowiadał przerażające rzeczy o inwigilowaniu
niektórych pracowników Białego Domu.
* Jonas Salk - lekarz amerykański, wynalazca szczepionki przeciwko chorobie Heine-
Medina.
Oczywiście, nie śmierdział groszem. Ale Jonas uznał, że powinniśmy wziąć tę sprawę,
ż
eby nadać jej publiczny rozgłos.
Ledwo spotkanie się skończyło, pognałem z powrotem do swojego biura.
- Dzwonił ktoś, Anita?
- Tak, z Waszyngtonu - odparła, jakby wciąż była pod wrażeniem tego telefonu. -
Dyrektor OEO*.
- Och - powiedziałem bez wielkiego entuzjazmu. - Nikt więcej?
- Czekasz na telefon od Jacqueline Onassis?
- Słuchaj, Anita, nie wymądrzaj się, dobrze? - odparłem oziębłym tonem. I wkroczyłem
do swojego gabinetu.
Po drodze usłyszałem, jak Anita mruczy pod nosem, szczerze zakłopotana:
- Co go ugryzło?
Oczywiście, nie ograniczałem się do biernego czekania na telefon. Co rano grałem w
tenisa. Kiedy biedny Simpson nie mógł przyjść, brałem lekcje u starego Petiego Clarka,
zasłużonego weterana klubu.
- Mówię ci, synu. Stary Petie wszystkich uczył. Stąd jedzie się naWimbledon.
- Uczył pan kiedyś Marcie Nash?
- Mówisz o tej ładnej dziewczynie...
- Tak, właśnie.
-..;która wygrała finał debla razem z tym rudym gościem w 1948?
- Nieważne. To nic takiego, panie Petie.
- Prawdę mówiąc, nie pamiętam już, czy ją uczyłem.
A codziennie po południu biegałem. W przeciwną stronę niż wszyscy, żeby lepiej
przyjrzeć się twarzom. Wciąż bez powodzenia. Czymkolwiek zajmowała się Marcie, musiało ją
to wy* OEO, Office of Economic Opportunity - Biuro do spraw Ekonomicznych, agenda rządu
federalnego.
gnać z miasta na kilka ładnych dni. Ale nie zamierzałem się poddać.
Choć natychmiast zapisałem się do klubu tenisowego Gotham (jedynym warunkiem
przyjęcia są pieniądze), nie chcieli mi tam pomóc. To znaczy, biuro nie chciało udzielić mi
jakiejkolwiek informacji na temat moich kolegów i koleżanek klubowych.
- Nie macie listy członków?
- Tylko do użytku wewnętrznego. Przykro mi, panie Barrett.
Pod wpływem chwilowego stresu zastanowiłem się, czy nie poprosić Harolda Baye’a,
ż
eby założyć im podsłuch. Ale rozmyśliłem się. Niech to będzie dowód, w jaką popadłem
desperację.
Rozważałem nawet, w jaki sposób przeprowadzić kontrolę rachunków w restauracji „21”.
Kiedy bowiem spytałem Dmitriego, z kim jadłem obiad, wykazał się niewytłumaczalnym
zanikiem pamięci.
Oczywiście, pytałem w sieci Binnendale. Za pomocą podejrzanej historii o ciotce i
spadku dowiedziałem się, że rzeczywiście pracują u nich trzy osoby o nazwisku Nash.
Sprawdziłem je osobiście.
Najpierw w dziale obuwia damskiego poznałem Priscillę Nash. Była to przyjaźnie
nastawiona kobieta, która przepracowała tam ponad czterdzieści lat. Nigdy nie wyszła za mąż. Jej
jedyny krewny, wuj Hank, mieszkał w Georgii, a jej jedynym przyjacielem był kot o imieniu
Agamemnon. Zdobycie tych informacji kosztowało mnie osiemdziesiąt siedem dolarów.
Prowadząc przyjacielską pogawędkę z panną Nash, musiałem kupić buty, na prezent dla mojej
siostry. (Kupiłem rozmiar Anity; ten prezent tylko pogłębił jej schizofrenię).
Potem do szpanerskiego działu męskiego - Mr B. Na spotkanie z panną Elvy Nash.
- Dzień dobry - zawołała Elvy z niezwykłą elegancją i wdziękiem. Była czarna i bardzo
piękna. - W czym mogę panu pomóc? - spytała z uśmiechem. Właśnie, w czym?
Panna Elvy Nash przekonała mnie, że bardzo modne jest teraz noszenie koszuli pod
sweter. Zanim się zorientowałem, trzymałem w ręku sześć zestawów. Tymczasem kasa wybijała
już - aż trudno w to uwierzyć - ponad trzysta dolarów.
- Nie opędzi się pan teraz od kobiet. Szałowy wygląd - zapewniła panna Ełvy Nash.
Odszedłem, wyglądając szałowo. Lecz, niestety, wciąż wyglądałem też za Marcie.
Na szczęście dla mojego budżetu trzecia osoba o nazwisku Nash, Rodney P., pracowała w
dziale zakupów i od sześciu tygodni przebywała w Europie.
- Do czego więc doszedłeś? - spytał Steve, który bohatersko towarzyszył mi w porannych
meczach.
- Do niczego - odparłem.
Męczył mnie też pewien powracający koszmar.
Wci ąż przypominała mi się od nowa ta piekielna kłótnia, którą mieliśmy z Jenny na
początku małżeństwa. Chciała, żebym spotkał się z ojcem albo przynajmniej pogodził się z nim
przez telefon. Wciąż robi mi się smutno, gdy przypomnę sobie, jak na nią wtedy
nawrzeszczałem. Wpadłem w szał. Jenny przeraziła się i uciekła nie wiadomo dokąd. Pognałem
za nią i przetrząsnąłem do góry nogami całe Cambridge. Ale nie mogłem jej znaleźć. W końcu,
sztywny ze strachu, wróciłem do domu i zobaczyłem ją na naszych schodach.
To właśnie śniło mi się po nocach, zjedna małą różnicą: Jenny nie wracała na samym
końcu.
Za każdym razem szukałem jej jak szalony. I wracałem z przerażeniem do domu. Ale
Jenny nie było tam nigdy.
Co miał znaczyć ten sen?
ś
e jestem przerażony utratą Jenny?
ś
e chciałem (!) stracić Jenny?
Doktor London zgłosił własną propozycję - czyż nie szukałem ostatnio innej kobiety, po
innym wybuchu gniewu?
Tak. Szukałem Marcie Nash.
Ale co Marcie może mieć wspólnego z Jenny?
Oczywiście, że nic.
18.
Trzy tygodnie później dałem za wygraną. Uznałem, że Marcie o nieznanym nazwisku
nigdy nie zadzwoni. Czy można mieć do niej o to pretensje? Tymczasem byłem bliski
wycieńczenia z powodu wzmożonej aktywności sportowej. Poranny tenis, bieganie, nie mówiąc
już o godzinach spędzonych na bębnieniu palcami w oczekiwaniu na telefon. Rzecz jasna, praca
szła mi opornie - jeśli w ogóle się do niej zabierałem. Wszystko się rozsypywało. Oprócz mojej
psychiki, która i tak nie mogła już być w gorszym stanie. Postanowiłem położyć temu kres. Gdy
więc minęły trzy tygodnie od pamiętnej masakry pod Mechant Loup, powiedziałem sobie:
Wystarczy, sprawa zamknięta. Jutro wracam do normalnego życia. A dla uczczenia tego
wielkiego święta postanowiłem wziąć wolne popołudnie.
- Oliver, gdzie cię znaleźć, jeśli ktoś cię będzie szukał? - spytała Anita, również bliska
załamania z powodu mojego nieustannego, dziwacznego dopytywania się o telefon, który nigdy
nie dzwonił.
- Nikt mnie nie szuka! - odparłem i wyszedłem z biura.
Koniec z halucynacjami, przyrzekałem sobie, idąc przez miasto. Dość ciągłego
zauważania Marcie na ulicach. Oczywiście, za każdym razem okazywało się, że to jakaś
nieznajoma, szczupła blondynka. Kiedyś nawet zauważyłem ją z rakietą. Rzuciłem się w pogoń
(byłem przecież w świetnej formie), ale czekało mnie kolejne rozczarowanie. Jeszcze jedna
wykapana Marcie. W Nowym Jorku roiło się od jej sobowtórów.
Kiedy numery ulic doszły do pięćdziesiątki, postanowiłem, że przejdę obok domu
towarowego Binnendale dokładnie tak samo jak trzy tygodnie wcześniej, zanim zaczęła się moja
gorączka. Bez emocji, pogrążony w ważkich rozmyślaniach o precedensach prawniczych lub o
tym, co zjeść na obiad. Dość kosztownych poszukiwań, dość kręcenia się po różnych piętrach w
nadziei, że spotkam Marcie w dziale ze sprzętem tenisowym albo z seksowną bielizną. Tym
razem tylko rzucę okiem na wystawę i pójdę dalej.
Ale, ale! Od mojej ostatniej wizyty (czyli od wczoraj) sporo się tu zmieniło! Zwłaszcza
jedna nowa dekoracja przyciągała uwagę: NOWOŚĆ! PROSTO Z WŁOCH - NAJNOWSZE
PROJEKTY EMILIO ASCARELLEGO.
A na zgrabnych ramionach manekina o wyglądzie absolwenta Yale wisiał kaszmirowy
sweter. Czarny. Z wyhaftowanym logo Alfa Romeo. Jednak twierdzenie, że ta szykowna część
garderoby właśnie nadeszła prosto z Włoch, było fałszywe. Mógłbym je w każdej chwili obalić
za pomocą swojego ciała. Przypadkiem (a może wcale nieprzypadkowo) właśnie miałem ten
sweter na sobie. A dostałem go kilka tygodni temu. Dokładnie mówiąc, trzy tygodnie temu.
Wreszcie jakaś konkretna poszlaka! Ten, kto zajmuje się importem, musiał już dawno
sprzedać lub podarować sweter Marcie. Może teraz powinienem przypuścić szturm na jej
cytadelę, bogato odziany w materiał dowodowy, i wydobyć z niej wszystkie odpowiedzi.
Wolnego, Oliver! Powiedziałeś, że już po wszystkim, więc niech tak będzie. Sprawa
kaszmirowego swetra jest zamknięta, do cholery.
Wkrótce potem przeglądałem w domu swój bogaty zestaw ubiorów sportowych, z myślą,
ż
e chyba pójdę pobiegać do parku. Znalazłem trzy lub cztery względnie czyste skarpetki i
zastanawiałem się, które wybrać, kiedy zadzwonił telefon.
Niech dzwoni. Mam ważniejsze rzeczy na głowie.
Dzwonienie nie ustawało. Pewnie Anita w sprawie jakichś bzdur z Waszyngtonu.
Podniosłem z wściekłością słuchawkę.
- Barretta nie ma w domu! - warknąłem.
- O, czyżby był ze swoimi klientami w kosmosie? Marcie.
- Aaa... - odparłem elokwentnie.
- Co porabiasz, Oliver? - spytała. Całkiem łagodnie.
- Właśnie miałem pobiegać w Central Park - odpowiedziałem.
- Szkoda. Poszłabym z tobą. Ale biegałam rano. Tłumaczyło to, dlaczego ostatnio nie
mogłem jej tam spotkać popołudniu.
- Ach - powiedziałem. I dodałem zaraz: - To szkoda.
- Dzwoniłam do twojego biura, żeby spytać, czy jadłeś już lunch. Ale skoro idziesz
pobiegać...
- Nie, nie - zareagowałem natychmiast. - Właściwie jestem trochę głodny.
Chwila ciszy.
- To dobrze - powiedziała.
- Gdzie się spotkamy? - spytałem.
- Może przyjedziesz po mnie? Co takiego?!
- Gdzie jesteś, Marcie?
- W Binnendale. Biura na samej górze. Spytaj tylko o...
- Dobra. O której?
- Nie śpiesz się. Jak ci pasuje. Będę czekać.
- Dobra.
Odwiesiliśmy jednocześnie słuchawki.
Dylemat: Pędzić natychmiast? Czy może najpierw ogolić się i wziąć prysznic?
Rozwiązanie kompromisowe - dokonać ablucji, a dla nadrobienia straconego czasu wziąć
taksówkę.
Po piętnastu minutach byłem z powrotem w domu towarowym Binnendale.
Chciałem pognać schodami, ale pomyślałem, że nie wypadnie to najlepiej, jeśli zjawię się
w drzwiach pożarowych. Pojechałem więc windą. Na samą górę.
Na ostatnim piętrze moim oczom ukazał się prawdziwy raj. Dywany jak połacie
dziewiczych plaż, miękkie niczym piasek. Na wydmie siedziała sekretarka. Za nią rozciągała się
Ameryka.
To znaczy mapa Stanów Zjednoczonych, z małym chorągiewkami oznaczającymi
terytoria podbite przez sieć Binnendale.
- Czym mogę panu służyć? - spytała sekretarka.
- Aa... tak. Nazywam się Barrett...
- Wiem. Pan szuka Marcie - odparła.
- Aa... zgadza się.
- Proszę pójść tym korytarzem – wskazała prosto. Można powiedzieć, że jest pan na
właściwym szlaku.
Ruszyłem szybko korytarzem, lecz po chwili przyszło mi do głowy, że powinienem
zwolnić. Idź, nie biegnij. Powoli, bez pośpiechu. (Szkoda tylko, że nie mogłem zwolnić pracy
serca).
Wymoszczony miękko korytarz przypominał kokon. Dokąd on prowadzi? W każdym
razie otoczenie sprawiało dość przyjazne wrażenie.
Najpierw minąłem gabinet Williama Ashwortha (dyrektor handlowy).
Potem gabinet Arnolda H. Sundela (skarbnik).
Potem gabinet Stephena Nicholsa, Jr. (wiceprezes).
Na samym końcu wszedłem do przestronnego holu. Przede mną siedziały dwie sekretarki.
Za nimi stały otworem wielkie drzwi.
Byłem na miejscu.
Zatrzymałem się.
Marcie spojrzała na mnie, a ja na nią. Nie przychodziło mi do głowy nic stosownego.
- Wejdź - powiedziała. (Naprawdę należała się jej nagroda za opanowanie).
Wszedłem za nią. Gabinet był wielki i elegancki.
Siedziała w nim sama.
Dopiero wtedy doceniłem jej samotność.
W końcu odezwała się:
- Paskudne były te trzy tygodnie.
- Nie pod względem handlowym - odparłem. - Spłukałem się do cna, przychodząc tu na
zakupy, żeby cię znaleźć.
Marcie uśmiechnęła się lekko.
- Wiesz - szukałem usprawiedliwienia - chyba byłem trochę zbyt porywczy.
- Mam w tym swój udział - odparła. - Byłam trochę zbyt tajemnicza.
Lecz teraz tajemnica była już rozwiązana.
- Więc to niezupełnie prawda, że pracujesz dla Binnendale - stwierdziłem. - Raczej
odwrotnie.
Skinęła głową. Prawie z zażenowaniem.
- Powinnam powiedzieć ci wcześniej - uznała Marcie.
- W porządku. Teraz rozumiem. - Poczuła chyba ogromną ulgę.
- Nawet sobie nie wyobrażasz, Marcie, jak dobrze rozumiem to uczucie. Kiedy
człowiekjest bogaty, ciągle kusi go, żeby zadać sobie pytanie: „Lubią mnie czy moją forsę?” O to
chodzi?
Spojrzałem na nią.
- Coś w tym rodzaju - odpowiedziała.
Chciałem powiedzieć więcej. Na przykład: - Słuchaj, jesteś naprawdę piękna. I
inteligentna. Masz tysiące zalet, na które lecą wszyscy faceci.
Ale nie potrafiłem. Jeszcze nie.
Ktoś z nas musiał wreszcie zdobyć się najakiś ruch. Wypadło na mnie.
- Idziemy stąd - zdecydowałem.
Skinęła głową, wyszperała z górnej szuflady biurka jakiś klucz i rzuciła go mnie.
- Wóz mam na dole - powiedziała.
- Czy to znaczy, że dasz mi poprowadzić? - spytałem mile zaskoczony. Uśmiechnęła się i
skinęła głową.
- Tylko, proszę, ostrożnie, OHver. Moja maszyna jest tak samo delikatna jak twoja.
19.
Chyba czytałem coś na ten temat kilka lat temu. Nagła śmierć ojca założyciela Waltera
Binnendale’a. Wielkie królestwo o jedenastu miastach przekazane w spadku córce, która była
wtedy śmiesznie młoda.
Pewnego razu był sobie też starszy brat. Ale jak pamiętają kibice wyścigów
samochodowych, w roku 1965 „Bin” Binnendale wypadł z toru w Zandvoort i rozbił się kilka
sekund po tym, jak objął prowadzenie, wyprzedzając Boissiera. I tak Marcie stała się jedyną
spadkobierczynią. Dobrze poinformowana prasa pisała, że dziewczynka wkrótce sprzeda sklepy i
będzie prowadzić życie godne wielkiej dziedziczki. Zamiast tego dwudziestoczterolatka
zasmakowała w wielkim biznesie i przejęła pałeczkę po tatusiu.
Eksperci podśmiewali się. Z nią w roli prezesa interes szybko popadnie w ruinę. Ajednak
wcale nie stało się to tak szybko. Dwa lata później sieć zaczęła prowadzić ekspansję na zachód. I
znów zawodowcy uznali to za kolejny młodzieńczy kaprys. Kiedy w Los Angeles powstał
siedemnasty oddział, kapitał firmy był już dwukrotnie wyższy. Może to tylko łut szczęścia, ale ci,
którzy teraz się nim cieszą, kiedyś śmiali się Marcie w twarz.
Od czasu do czasu napotykałem różne wzmianki o finansowym rozwoju sieci Binnendale.
Jeśli w ogóle wspominano o pani prezes, to nigdy na czołowym miejscu. W gazetach nigdy nie
było jej zdjęć. W dziale „Biznes” nigdy nie opiewano jej triumfów. A na stronie „Ludzie” nie
rozpisywano się o historii jej małżeństw. śadna gazeta nie odnotowała jej rozwodu. Utrzymanie
takiej anonimowości jest wręcz niemożliwe dla człowieka, który należy do najbogatszych ludzi w
Ameryce. Zwłaszcza jeśli jest piękną blondynką. Wcale mnie więc nie zdziwiło, gdy
dowiedziałem się, że Marcie wynajmuje specjalną agencję, która trzyma od niej prasę z daleka.
Wszystkich tych informacji wysłuchałem, prowadząc jej białego mercedesa po Merritt
Parkway na północ. Najpierw zadzwoniłem z jej telefonu, żeby odwołać wizytę u doktora
Londona. Potem ona zadzwoniła do swojego biura i powiedziała:
- Wypieprzcie mój rozkład dnia. - (Dokładnie tymi słowami). A potem wyrwałem sznur z
gniazdka.
Marcie uśmiechnęła się dobrodusznie, kiedy z rozmysłem zniszczyłem jej prywatną
własność.
- Z jakiegoś nie znanego mi powodu lubię cię, Oliver. Choć jesteś nieznośnie porywczy.
- Ty też nie jesteś zbyt znośna - odparłem. - Pomyśl, ile zaoszczędziłabyś mi rozterek,
mówiąc od razu prosto z mostu: „Nazywam się Binnendale”. Powiedziałbym wtedy: „No to co?
Bardziej ciekawi mnie twój tyłek”.
Błysk w jej oku zdradził, że wierzy mi.
- Wiem, że trochę przesadzam. Ale pamiętaj, że raz już się sparzyłam.
- Co właściwie zrobił twój mąż?
- Mnie? Innym kobietom? Spytaj dokładniej.
- No, na przykład, co on teraz robi?
- Nic.
- Nic?
- Powiedzmy, że jest bardzo dobrze... „urządzony”.
Jej głos zmienił się dziwnie. Nie mogła chyba mieć na myśli tego, co przyszło mi do
głowy.
- Marcie, chyba nie sugerujesz, że musiałaś mu... zapłacić?
- Nie - powiedziała. - Nic nie sugeruję. Stwierdzam fakt. Jest teraz zamożnym
rozwodnikiem.
Zamurowało mnie. Dlaczego Marcie dała się tak wykiwać? Nie spytałem. Sama chciała
mi o tym powiedzieć.
- Widzisz - zaczęła - kończyłam wtedy college i zastanawiałam się, co ze sobą zrobić w
ż
yciu. I nagle, proszę bardzo! Pojawia się ten silny, strasznie przystojny facet...
Mogłaby tak nie podkreślać jego przystojności!
- ...i mówi mi wszystko to, co chciałam usłyszeć.
Urwała na chwilę.
- Byłam dzieciakiem - stwierdziła. - Beznadziejnie się zakochałam.
- I co potem?
- Cóż, ojciec wciąż miał nadzieję, że Bin zdejmie swój kask i zajmie się interesami. A
mój brat, rzecz jasna, tylko dodawał gazu w przeciwnym kierunku. Więc kiedy zjawiłam się ze
swoim przystojniakiem, ojciec był wniebowzięty. Uznał Mikę’ a za Jezusa Chrystusa i Einsteina
w jednej osobie, tylko z modniejszą fryzurą. Zresztą ja sama, gdybym nawet chciała, nie
potrafiłabym znaleźć żadnej skazy w doskonałości Michaela. W każdym razie mój ojciec
ubóstwiał mnie za to, że znalazłam mu takiego drugiego syna. Bałam się, że na ślubie to on
powie za mnie „tak”.
- A co na to Bin?
- Och, to była nienawiść od pierwszego spojrzenia. Nie znosili się nawzajem. Bin ciągle
mi powtarzał, że Michael to „barakuda w garniturze od J. Pressa”.
- Co, jak podejrzewam, okazało się prawdą?
- No, to może trochę niesprawiedliwe określenie. Wobec b araku d.
Najwyraźniej nie pierwszy raz próbowała tych gorzkich żartów. I nie udało się jej
wywołać powszechnej wesołości.
- Ale dlaczego się w końcu rozstaliście?
- Michael mnie nie chciał.
Marcie starała się mówić obojętnym głosem.
- A dokładniej?
- Chyba zdał sobie sprawę, że chociaż Walter go lubił, to i tak Bin któregoś dnia zostanie
jego szefem. A ponieważ nie nadawał się na drugie skrzypce, po prostu się poddał.
- Jaka szkoda! - rzuciłem z przekąsem.
- Tak. Gdyby tylko poczekał pięć miesięcy...
Jej opowiadanie urwało się w tym miejscu. Bez słowa komentarza. Nawet bez wysłania
Michaela Nasha do wszystkich diabłów.
Nie miałem pojęcia, co powiedzieć. (Może coś w rodzaju: - Kurczę, przykro mi, że cię tak
wykiwano). Po prostu jechałem dalej. Słuchaliśmy kasety z Joan Baez.
Naraz przyszło mi coś do głowy.
- Marcie, właściwie skąd wiesz, że ja okażę się inny?
- Nie wiem. Po prostu mam taką nadzieję.
Dotknęła mojego ramienia, sprawiając, że po krzyżu przebiegł mi bardzo przyjemny
dreszczyk. A więc od spraw czysto duchowych przechodzimy dalej. Dobra, czas się całkiem
odsłonić!
- Marcie, zastanawiałaś się kiedyś nad moim nazwiskiem?
- Nie. A powinnam? - I wtedy doznała olśnienia.
- Barrett... Bank Inwestycyjny? Fabryki? To firma twojej rodziny?
- Dalekiego krewnego - powiedziałem. - Mojego ojca. Przez chwilę jechaliśmy w
milczeniu. Potem szepnęła cicho:
- Nie wiedziałam.
Muszę przyznać, że sprawiło mi to przyjemność.
Jechaliśmy wciąż naprzód, w aksamitną ciemność Nowej Anglii.
Nie dlatego, że chciałem odwlec tę chwilę. Po prostu szukałem naprawdę wyjątkowego
miejsca.
- Przydałoby się ognisko, Marcie.
- Tak, Oliver.
W poszukiwaniu odpowiedniego otoczenia dotarliśmy aż do stanu Vermont, do Chaty
Wuja Abnera. Na małym jeziorze o nazwie Kenawaukee. Szesnaście pięćdziesiąt za jedną noc.
Drewno na opał wliczone w cenę. Najbliższa restauracja - przydrożny bar o nazwie Howard
Johnson’s.
Zanim więc zaczęliśmy się przytulać przy kominku, zabrałem Marcie na wystawny obiad
do lokalu HoJo.
Przy obiedzie wymieniliśmy wspomnienia z dzieciństwa.
Najpierw ja zanudzałem ją swoim pełnym podziwu i współzawodnictwa stosunkiem do
ojca. Potem ona dokończyła drugą zwrotkę tej śpiewki. Wszystko, co kiedykolwiek zrobiła w
ż
yciu, było zawsze albo wyzwaniem, albo przesłaniem dla jej własnego Wielkiego Taty.
- Słowo daję, dopiero kiedy zginął mój brat, Walter zaczął mnie naprawdę zauważać.
Przypominaliśmy parę aktorów, którzy analizują swoją grę w różnych przedstawieniach
Hamleta. Zdziwiło mnie tylko, że Marcie wcale nie grała Ofelii. Tak samo jak ja występowała w
roli Smętnego Księcia. Zawsze sądziłem, że kobiety rywalizują przede wszystkim ze swoimi
matkami. A propos - o mamusi nie wspomniała ani razu.
- Miałaś matkę? - dopytywałem się.
- Tak - odpowiedziała. Bez emocji.
- śyje jeszcze? - pytałem dalej. Skinęła głową.
- Rozwiedli się z Walterem w 1956. Nie prosiła nikogo o opiekę. Wyszła za jakiegoś
architekta z San Diego.
- Widujesz się z nią?
- Była na moim ślubie.
Uśmieszek Marcie nie przekonał mnie, że jest jej to obojętne.
- Przepraszam, że spytałem.
- I tak bym ci powiedziała - odparła. - Teraz twoja kolej.
- Na co?
- Opowiedz mi coś strasznego ze swojej przeszłości. Pomyślałem chwilę i wyznałem:
- Byłem zażartym hokeistą.
- Naprawdę? - zapaliła się Marcie.
- Aha.
- Opowiadaj, Oliver.
Naprawdę ją to interesowało. Minęło pół godziny, aona wciąż chciała słuchać o hokeju.
Lecz wtedy zamknąłem jej delikatnie usta ręką.
- Jutro, Marcie.
Kiedy płaciłem rachunek, oświadczyła:
- Wiesz, OHver, to był najlepszy obiad w moim życiu.
Coś mi podpowiadało, że nie miała na myśli klusek ani deseru.
*
Chwilę później wracaliśmy do Wuja Abnera, trzymając się za ręce.
Rozpaliliśmy ognisko.
I ośmielaliśmy się nawzajem, gdy brakło nam odwagi.
Jeszcze później tego wieczoru robiliśmy inne, przyjemne rzeczy, już bez skrępowania.
A potem zasnęliśmy przytuleni do siebie.
Marcie zbudziła się o świcie. Byłem już na zewnątrz, siedziałem nad jeziorem i patrzyłem
na wschód słońca. Usiadła obok mnie, owinięta płaszczem, z rozczochranymi włosami, i
szepnęła (choć w promieniu kilku mil nie było nikogo):
- Jak się czujesz?
- W porządku - odparłem, szukając jej dłoni. Wiedziałem jednak, że moje oczy i głos
zdradzają lekki smutek.
- Jesteś... niespokojny, Oliver? Skinąłem głową na znak, że coś w tym rodzaju.
- Dlatego, że myślałeś o... Jenny?
- Nie - powiedziałem i spojrzałem w stronę jeziora. - Dlatego, że nie myślałem.
A potem, porzucając zwyczaj porozumiewania się słowami, wstaliśmy i wróciliśmy do
baru Howard Johnson’s na obfite śniadanie.
20.
- Co pan czuje?
- Jezu, to chyba widać!
Szczerzyłem zęby jak idiota. Jakie jeszcze objawy mogą potwierdzić diagnozę, że jestem
szczęśliwy - mam wywijać piruety po jego gabinecie?
- Trudno to nazwać językiem medycyny. Pańska dyscyplina, zdaje się, nie ma
odpowiedniego terminu na określenie radości.
Doktor London wciąż milczał. Mógłby przynajmniej powiedzieć: - Moje gratulacje.
- Panie, doktorze, czuję się jak flaga amerykańska czwartego lipca.
Wiedziałem, że sypię banałami. Ale byłem tak rozanielony, że aż paliłem się do
rozmowy. No, może niezupełnie do rozmowy - chciałem po prostu krzyczeć z radości. Po długich
miesiącach odrętwienia wreszcie zaczynałem chłonąć życie jak normalny człowiek. Jak ująć to w
słowa zrozumiałe dla psychiatry?
- Wie pan, my się naprawdę lubimy. Coś się z tego wykluwa. Krew znów mi krąży w
ż
yłach.
- To są ogólniki - odezwał się doktor London.
- To są fakty - upierałem się. - Nie pojmuje pan, że jest mi dobrze?
Chwila milczenia. Jak to możliwe, że tak dobrze rozumiał moje poprzednie cierpienia, a
teraz był całkiem ślepy na moją euforię? Spojrzałem mu w oczy, domagając się odpowiedzi.
A on powiedział tylko:
- Jutro o piątej.
Zerwałem się na równe nogi i wyniosłem z gabinetu.
Wyjechaliśmy z Vermont za kwadrans ósma. Zatrzymaliśmy się dwa razy, żeby napić się
kawy, pocałować i nabrać benzyny. O wpół do dwunastej byliśmy przed jej barokową fortecą
mieszkalną. Odźwierny zajął się samochodem, aja chwyciłem jej rękę i przysunąłem ją w
przyjemną bliskość swojego ciała.
- Ludzie patrzą! - zaprotestowała. Ale niezbyt ostro.
Jesteśmy w Nowym Jorku. Tutaj każdy ma to gdzieś. Pocałowaliśmy się. I tak jak
przewidywałem, nikt się tym nie przejął. Oprócz nas.
- Spotkajmy się w przerwie na lunch - zaproponowałem.
- Już jest czas na lunch.
- Świetnie. Przyjechaliśmy w samą porę.
- Muszę iść do pracy - powiedziała Marcie.
- To da się załatwić, znam twojego szefa.
- Ale ty też masz obowiązki. Kto pilnował przestrzegania swobód obywatelskich, kiedy
nie było cię w mieście?
Nieźle. Ale tak łatwo się nie poddam.
- Marcie, właśnie egzekwuję swoje podstawowe prawo do szukania szczęścia.
- Musisz to robić na ulicy?
- Pójdziemy na górę i... napijemy się gorącej czekolady.
- Panie Barrett, idź pan, cholera, do swojego biura, zrób sobie jakiś proces, a potem wróć
tu na obiad.
- O której? - dopytywałem się niecierpliwie.
- Jak przyjdzie czas - powiedziała, ruszając do środka. Ale wciąż trzymałem jej rękę.
- Już jestem głodny.
- Będziesz musiał poczekać do dziewiątej.
- Wpół do ósmej - rzuciłem.
- Wpół do dziewiątej - odparowała.
- Siódma - nie poddawałem się.
- Ósma wieczorem i kropka.
- Targujesz się bez litości - odparłem pogodzony z losem.
- Jestem bezlitosną dziwką - powiedziała. Potem uśmiechnęła się i pomknęła przez
ż
elazną bramę swojego ogromnego zamku.
Jadąc windą do biura, zacząłem ziewać. Niewiele spaliśmy w nocy i dopiero teraz
zacząłem to odczuwać. Wyglądałem też jak kawał nieszczęścia. Kiedy zatrzymaliśmy się po
drodze na kawę. kupiłem tandetną maszynkę i usiłowałem się ogolić. Koszuli nie można było
jednak kupić w automacie. W rezultacie wyglądałem tak, jakbym robił to, co robiłem.
- O, pan Romeo! - zawołała Anita. Kto, u diabła, jej powiedział?
- No co, przecież masz napisane na swetrze: „Alfa Romeo”.
To musi być twoje nazwisko. Przecież nie możesz nazywać się Barrett. Ten zawsze
przychodzi do pracy o świcie.
- Zaspałem - mruknąłem, szukając schronienia w swoim gabinecie.
- Oliver, przygotuj się na szok. Zatrzymałem się.
- Co się stało?
- Ludzie-kwiaty zaczęli atakować.
- Kogo?
- Nic nie czujesz?
Wszedłem do pomieszczenia, które było kiedyś moim gabinetem, a teraz przypominało
wielką wystawę botaniczną. Morze wzburzonej flory. Nawet moje biurko zmieniło się w...
grządkę róż.
- Ktoś cię kocha - podsumowała Anita, rozkoszując się zapachem przy drzwiach.
- Była jakaś kartka? - spytałem nerwowo, bojąc się, że już ją przeczytała.
- Tam, na różach, to znaczy, na twoim biurku. Sięgnąłem po kartkę. Chwała Bogu, była w
zaklejonej kopercie z dopiskiem „Poufne”.
- Bardzo gruby papier - powiedziała Anita. - Nic nie mogłam przeczytać pod światło.
- Możesz iść na lunch - powiedziałem, częstując ją niskokalorycznym uśmiechem.
- Co się stało, Oliver? - spytała, przyglądając się mi badawczo. (Moja wymięta koszula
była jedyną widoczną wskazówką. Sprawdziłem to).
- Co masz na myśli, Anita?
- Zupełnie zapomniałeś zapytać mnie, czy ktoś dzwonił. Jeszcze raz powiedziałem jej,
ż
eby poszła sobie i pośmiała się ze mnie do woli podczas lunchu. I powiesiłem na drzwiach
kartonik z napisem: „Nie przeszkadzać”.
- Gdzie widziałeś, żeby ktoś to robił? Tu nie jest motel. - Wyszła, trzaskając drzwiami.
W pośpiechu prawie rozszarpałem kopertę na strzępy. Wiadomość brzmiała:
Nie wiedziałam, jakie lubisz najbardziej, a nie chciałam cię rozczarować.
Całuję, M.
Uśmiechnąłem się i chwyciłem za telefon.
- Jest na konferencji. Czy mogę wiedzieć, kto mówi?
- Jej wuj Abner - powiedziałem, starając się przybrać dobroduszny ton. Chwila ciszy,
kliknięcie, a potem nagle głos prezesa:
- Słucham.
Głos Marcie brzmiał bardzo szorstko.
- Coś taka opryskliwa?
- Mam spotkanie z dyrektorami, z Zachodniego Wybrzeża. Ach, sama śmietanka!
Pierwsza liga! A ona odgrywała przed nimi Lodowatą Damę.
- Zadzwonię do ciebie później - powiedziała Marcie, najwyraźniej starając się utrzymać
swój wizerunek zimnego szefa.
- Chciałem tylko powiedzieć - dodałem szybko - że kwiaty były wspaniałym
dopełnieniem...
- To dobrze - ucięła. - Zadzwonię do ciebie...
- I jeszcze jedno. Masz taki fantastyczny tyłek, że...
Nagłe kliknięcie. Odłożyła słuchawkę, dziwka!
Coś zakłuło mnie w sercu i zapadłem w senne odrętwienie.
- Nie żyje?
Powoli na horyzoncie mojej świadomości zaczęło majaczyć coraz więcej słów. Słyszałem
chyba głos Barry’ego Pollacka, świeżo upieczonego prawnika, który niedawno dołączył do
naszej firmy.
- Dziś rano wyglądał tak zdrowo.
A to pewnie Anita, kandydująca do Oskara za rolę zrozpaczonej krewnej.
- Skąd on się wziął na biurku? - pytał Barry.
Usiadłem. Chryste, zasnąłem na swojej grządce róż!
- Czołem - ziewnąłem, udając, że zawsze ucinam sobie drzemkę na biurku. - Następnym
razem zapukajcie, dobra?
- Pukaliśmy - zaprzeczył nerwowo Barry - wiele razy. Dopiero potem otworzyliśmy, żeby
sprawdzić, czy nic ci... no wiesz... czy wszystko w porządku.
- Czuję się świetnie - odparłem, strącając nonszalancko płatki róż z koszuli.
- Zrobię ci kawę - ożywiła się Anita.
- No, co tam, Barry? - spytałem.
- Aa... wiesz, ta sprawa Komitetu Szkolnego. Składamy ją do kupy.
- Ach, tak - powiedziałem, gdy zaczęło mi świtać, że w innym świecie byłem kiedyś
prawnikiem. - Zdaje się, że mieliśmy się w tej sprawie spotkać?
- Zgadza się. Dzisiaj o trzeciej - odparł Barry, przekładając papiery i przestępując z
prawej nogi na lewą.
- Dobra, to do zobaczenia o trzeciej.
- Tak, ale... już prawie wpół do piątej - oznajmił Barry ze szczerą nadzieją, że nie obrażę
się za taką drobiazgowość.
- Wpół do piątej? Jasna cholera! - Skoczyłem na równe nogi.
- Mam tutaj sporo materiałów - zaczął Barry, uważając, że spotkanie właśnie się zaczęło.
- Wiesz co, Barry? Spotkajmy się jutro, dobra? - Ruszyłem do drzwi.
- O której?
- O której chcesz, z samego rana.
- Wpół do dziewiątej?
Zawahałem się. Sprawa Komitetu Szkolnego nie bardzo mieściła się w planach moich
porannych działań.
- Nie. Umówiłem się z... jednym biznesmenem. Lepiej o dziesiątej.
- Dobra.
- A jeszcze lepiej o wpół do jedenastej, Bar.
- Dobra.
Kiedy wylatywałem przez drzwi, słyszałem, jak mruczy pod nosem:
- Tyle się narobiłem...
Przyszedłem do doktora Londona przed umówioną godziną, ale z ochotą opuściłem jego
gabinet. Był nastrojony na inną częstotliwość, a poza tym czekały na mnie poważniejsze sprawy.
Na przykład wizyta u fryzjera. Albo wybór odpowiedniej garderoby. Nałożyć krawat?
A może wziąć ze sobą szczoteczkę do zębów?
Cholera, jeszcze tyle godzin czekania. Postanowiłem pobiegać w parku, żeby czas
szybciej minął.
No i żeby minąć jej dom.
21.
Zamek księżniczki broniony jest przez cały legion. Najpierw odźwierny gorliwie
sprawdza, czy przybysz ma prawo przebywać na królewskich włościach. Jeśli uzna, że tak,
kieruje go do sieni, gdzie lokaj przy konsoli stara się uzyskać potwierdzenie, czy ów
przedstawiciel gminu rzeczywiście uzyskał audiencję u jej książęcej mości.
- Tak, panie Barrett - uznał umundurowany cerber - może pan wejść. - Chciał przez to
powiedzieć, że jego zdaniem ujdę w tłoku.
- To cudowna wiadomość - odpowiedziałem z galanterią. - Czy może mi pan powiedzieć,
którędy do mieszkania pani Binnendale?
- Przez podwórze, prawym wejściem na końcu, a potem windą na sam szczyt.
- Który numer? - zapytałem.
- Tam jest tylko jedno mieszkanie, panie Barrett.
- Dzięki. Jestem szczerze zobowiązany (ty nadęty pajacu!).
Na żadnych drzwiach nie było numeru. Ani żadnej wskazówki, kto zamieszkuje te zacne
siedziby. Ściskając bukiecik kwiatów kupiony na rogu ulicy, nacisnąłem dzwonek wytwornym
gestem.
Chwilę później Marcie otworzyła drzwi. Miała na sobie jedwabną narzutkę, jaką noszą po
domu kobiety pokroju królowej Saby. Najbardziej jednak podobały mi się te części, których szata
nie zakrywała.
- Czy my się znamy? - spytała Marcie.
- Jeszcze jak. Przekonasz się, kiedy wejdę do środka - odparłem.
- Na co czekasz?
Nie zwlekałem. Moje ręce natychmiast zajęły się pokrytą jedwabiem Marcie. Po chwili
wręczyłem jej kwiaty.
- To wszystko, co udało się mi znaleźć - powiedziałem. - Jakiś wariat wykupił resztę w
całym mieście.
Marcie wzięła mnie pod ramię i poprowadziła dalej.
A potem jeszcze dalej i dalej.
Mieszkanie było tak ogromne, że poczułem się nieswojo. Nagromadzenie w jednym
miejscu tylu mebli, choć bardzo gustownych, strasznie mnie raziło. Ale najbardziej
przytłaczający był ogrom przestrzeni.
Na ścianach wisiały te same dzieła sztuki, które zdobiły mój pokój w akademiku na
Harvardzie. Z tą różnicą, rzecz jasna, że nie były reprodukcjami.
- Masz bardzo interesujące muzeum - zauważyłem.
- A ty bardzo interesujące zwyczaje telefoniczne - ucięła, zręcznie unikając rozmowy o
skłonnościach do zbytku.
Nagle znaleźliśmy się we wnętrzu koloseum.
Podejrzewam, że miejsce to służyło za salon. Jeśli tak, był to naprawdę kolosalny salon.
Ś
ciany wznosiły się na wysokość przynajmniej dwudziestu stóp. Ogromne okna wychodziły na
Central Park. Widok ten zakłócił mi właściwą ocenę płócien malarskich. Zauważyłem tylko, że
niektóre są surrealistyczne. Podobnie jak wrażenie, które na mnie sprawiały. Marcie była
rozbawiona moim oszołomieniem.
- Ciasne, ale własne - zażartowała.
- Jezu, Marcie, mogłabyś tu urządzić kort tenisowy.
- Tak zrobię – odpowiedziała - jeśli będziesz ze mną grał. Przemierzenie mieszkalnej
połaci zabrało nam sporą chwilę.
Nasze kroki stukały stereofonicznie po parkiecie.
- Dokąd idziemy? - spytałem. - Do Pensylwanii?
- Do znacznie przyjemniejszego miejsca - powiedziała. I ścisnęła mnie za ramię.
Kilka chwil później dotarliśmy do biblioteki. Ogień buzował w kominku. Napełnione
kieliszki czekały na nas.
- Wypijemy toast? - spytała Marcie.
- Za tyłek Marcie - powiedziałem, wznosząc swój kielich.
- Nie - skrzywiła się Marcie.
- Za cycki Marcie - zaproponowałem.
- Daj spokój - zaprotestowała.
- No dobra, za umysł Marcie...
- To już lepiej.
- ...który wcale nie ustępuje jej cyckom i tyłkowi.
- Jesteś strasznie prymitywny - uznała.
- Błagam o wybaczenie - przeprosiłem podniosłym tonem. - Od tej pory będę trzymał na
wodzy swój bezecny język.
- Nie, Oliver - powiedziała - proszę. Uwielbiam to.
Wznieśliśmy więc toast.
Po kilku kieliszkach nie mogłem już oprzeć się pokusie wydania opinii na temat jej
domostwa.
- Marcie, w jaki sposób ktoś tak pełen życia jak ty może - wytrzymać w takim
mauzoleum? Wiesz, moja rodzina miała duży dom, ale przynajmniej mogłem bawić się na
trawnikach. A u ciebie są tylko pokoje. Stare, stęchłe pokoje. Wzruszyła ramionami.
- Gdzie mieszkałaś z Michaelem? - spytałem.
- Mieliśmy duże mieszkanie na Park Avenue.
- Które teraz należy do niego? Skinęła głową i dodała:
- Ale oddał mi moje kolce do biegania.
- Pański gest - powiedziałem. - Ale potem wprowadziłaś się do tatusia?
- Przykro mi, panie doktorze, ale nie jestem aż tak stuknięta. Po rozwodzie ojciec wysłał
mnie roztropnie w objazd po odległych oddziałach firmy. Harowałam jak wół. Była to terapia z
przyuczeniem do zawodu. Nagle ojciec zmarł. Wróciłam na pogrzeb i zamieszkałam tutaj.
Obiecałam sobie, że tylko na jakiś czas. Wiedziałam, że powinnam zamknąć ten dom. Ale co
rano, kiedy siedziałam przy biurku ojca, nachodziło mnie atawistyczne pragnienie, żeby wrócić...
do domu.
- Nawet do tak nieskromnego jak ten - dokończyłem. Potem wstałem, podszedłem do jej
krzesła i położyłem rękę na jednej z prześlicznych części jej anatomii.
Ledwo ją dotknąłem, zjawił się duch!
A może była to tylko zwyczajna starucha, cała w czerni, przystrojonej białym
kołnierzykiem i fartuszkiem.
Zjawa przemówiła:
- Pukałam.
- Słucham, Mildred? - powiedziała bez zmieszania Marcie, gdy tymczasem ja usiłowałem
schować swoje palce w rękawie.
- Obiad podany - zaskrzeczała starucha i zniknęła. Marcie uśmiechnęła się do mnie.
Ajadoniej.
Pomimo całej niesamowitości otoczenia, czułem się dziwnie szczęśliwy. Choćby z
powodu obecności... drugiego człowieka. Zapomniałem już, co można czuć dzięki zwyczajnej
bliskości kogoś innego.
- Jesteś głodny, Oliver?
- Na pewno zgłodnieję, zanim dotrzemy do stołówki. Ruszyliśmy więc. Przez jeszcze
jeden pasaż, poprzez plac, na którym miał powstać kort tenisowy, do mahoniowo-kryształowej
jadalni.
- Nie daj się zwieść - powiedziała Marcie, kiedy usiedliśmy przy ogromnym stole. -
Obiad to mój projekt, ale jego wykonanie zleciłam komuś innemu.
- To znaczy kucharzowi?
- Zgadza się. Nie jestem domatorką, Oliver.
- Bez obaw, Marcie. Ostatnio jadałem potrawy nie lepsze od karmy dla psów.
Obiad pod żadnym względem nie przypominał tego, który jedliśmy poprzedniego
wieczoru.
Jedzenie było, oczywiście, lepsze, ale rozmowa szła nam znacznie gorzej.
- O, rany, jakie wyśmienite vichyssoise... i ta wołowina a la Wellington... ach, Chateau
Margaux, rocznik pięćdziesiąty dziewiąty... ten suflet jest wprost fantastyczny.
Tyle o moich kulinarnych zachwytach. Poza tym po prostu jadłem.
- Jesteś jakiś milczący, Oliver.
- Po prostu zatkały mnie te gastronomiczne cuda - odparłem. Wyczuła moją ironię.
- Przesadziłam, co?
- Marcie, niepotrzebnie się tak starałaś. Nie dbam o to, co jemy. Ważne tylko, że jemy
razem.
- Tak - zgodziła się.
Ale najwyraźniej uznała, że ją krytykuję. Może i była to krytyka. Choć nie zamierzona.
Miałem nadzieję, że nie sprawiłem jej przykrości.
Na wszelki wypadek spróbowałem ją pocieszyć.
- Wcale nie mówię, że mi się to nie podoba. Naprawdę. Przypomniałaś mi dom moich
rodziców.
- Którym gardziłeś.
- Kto ci to powiedział?
- Ty sam. Wczoraj.
- Ach, tak.
Chyba wymknęło mi się to w barze HoJo. (Naprawdę było to zaledwie wczoraj?)
- Słuchaj - powiedziałem - przepraszam, jeśli cię uraziłem. Kiedy moi rodzice jedzą w ten
sposób, jest w tym coś artretycznego. Ale z tobą czuję się inaczej, tak... elegancko.
- Mówisz szczerze?
Odpowiedź na to pytanie wymagała nie lada dyplomacji.
- Nie - odparłem otwarcie.
- Wcale mnie nie uraziłeś - powiedziała wyraźnie urażona. - Chciałam zrobić na tobie
wrażenie. Rzadko jadam w ten sposób.
Ulżyło mi, kiedy to usłyszałem.
- Jak rzadko?
- Dwa razy - przyznała.
- Na tydzień?
- Dwa razy od śmierci mojego ojca. (Czyli od sześciu lat). Podłe były te moje pytania.
- Przeniesiemy się gdzieś na kawę? - zaproponowała gospodyni.
- Mogę wybrać pokój? - spytałem z oczywistą aluzją.
- Nie - odparła Marcie. - Na moich włościach musisz podążać za mną.
Podążałem. Z powrotem do biblioteki. Kawa czekała już na nas, a z ukrytych głośników
płynęła muzyka Mozarta.
- Naprawdę wydawałaś tu obiad tylko dwa razy? - spytałem.
Skinęła głową.
- Za każdym razem chodziło o interesy.
- A jak twoje życie towarzyskie? - spytałem, siląc się na delikatność.
- Ostatnio się poprawiło - odparła.
- Nie, poważnie, Marcie. Co zwykle robisz wieczorem w Nowym Jorku?
- No, cóż - powiedziała - różne fascynujące rzeczy. Wracam do domu i idę pobiegać, jeśli
jest jeszcze widno. Potem znów pracuję. Jestem tu podłączona do konsoli na dole, więc
załatwiam rozmowy z Kalifornią...
- Założę się, że dłużej niż do północy.
- Nie zawsze.
- A co potem?
- śycie towarzyskie.
- Więc jednak. To znaczy, co?
- Och, piwo imbirowe, kanapki i Johnny.
- Johnny? (Nie potrafię ukrywać zazdrości).
- Carson*. Rozśmiesza mnie przy jedzeniu.
- Ach - westchnąłem z ulgą. Po chwili przeszedłem znów do ataku.
- Naprawdę zajmujesz się tylko pracą?
- Marshall MacLuhan** twierdzi, że jeśli człowiek angażuje się w coś całkowicie,
przestaje to być pracą.
- On gówno wie, tak samo jak ty. Nie, Marcie. Wmawiasz sobie, że tak bardzo się
angażujesz w pracę, a w rzeczywistości jest to tylko środek przeciw samotności.
- Jezu, Oliver - zawołała, trochę zaskoczona. - Skąd możesz wiedzieć tyle o kimś, kogo
dopiero co poznałeś?
- Nie wiem - odparłem. - Mówiłem o sobie. Dziwne. Oboje wiedzieliśmy, na co mamy
teraz ochotę, ale żadne z nas nie odważyło się przerwać rozmowy. W końcu postanowiłem
sprowadzić nas na ziemię.
- Wiesz, Marcie, już wpół do dwunastej.
- Czekasz na capstrzyk?
- No, nie. Ale nie wziąłem nic ze sobą. Na przykład ubrań.
- Mówiłam nieśmiało czy niewyraźnie?
- Powiedzmy, że nie najwyraźniej - stwierdziłem - a ja nie miałem ochoty zjawiać się u
ciebie z torbą wypchaną rzeczami na jedną noc.
Marcie uśmiechnęła się.
* Johnny Carson - twórca niezwykle popularnej serii telewizyjnych programów
rozrywkowych.
** Marshall MacLuhan - słynny, zwłaszcza w latach sześćdziesiątych, kanadyjski
teoretyk środków masowego przekazu.
- Zrobiłam to z rozmysłem.
- Dlaczego? Wstała i podała mi rękę.
Na łóżku leżało kilkanaście jedwabnych koszul. W moim rozmiarze.
- No, a jeśli będę chciał zostać tu przez cały rok?
- Może to zabrzmi dziwnie, przyjacielu, ale mam wszystkie niezbędne koszule na
wypadek, gdyby przyszła ci taka ochota.
- Marcie?
- Tak?
- Przyszła mi wielka... ochota.
Kochaliśmy się potem tak, jakby poprzednia noc była tylko próbą generalną.
Ranek nadszedł zbyt szybko. Wydawało mi się, że jest dopiero piąta rano, lecz budzik po
stronie Marcie ogłaszał już pobudkę.
- Która godzina? - wychrapałem.
- Piąta rano - odpowiedziała Marcie. - Czas wstawać. - Pocałowała mnie w czoło.
- Oszalałaś?
- Mam rezerwację na szóstą.
- Daj spokój, zjemy w domu... - Nagle dotarły do mnie jej słowa. - Masz w planie tenisa?
- Kort jest zarezerwowany od szóstej do ósmej. Chyba szkoda to zmarnować...
- Lepiej zagrajmy w coś innego.
- W co? - zapytała niewinnie Marcie, choć już zacząłem ją dotykać. - W siatkówkę?
- Możesz tak to sobie nazwać.
Bez względu na nazwę, Marcie zagrała z ochotą.
W łazience dokonałem pewnego odkrycia.
Biorąc prysznic, zastanawiałem się, co odróżnia siedzibę Waltera Binnendale’a od Dover
House, domu moich starych w Ipswich, w stanie Massachusetts.
Na pewno nie dzieła sztuki. My też je mieliśmy. Choć raczej pochodzące z poprzedniego
stulecia, stosownie do starszych korzeni naszego majątku. Umeblowanie było też dość podobne.
Określenie „antyki” znaczy dla mnie tyle, co stare meble; nie znam się na historycznych gratach.
Co innego łazienki! W tej dziedzinie Barrettowie okazywali się spadkobiercami
purytańskiej tradycji: u nas pomieszczenia te były proste i funkcjonalne. Wszędzie białe kafelki,
można by powiedzieć - spartańska surowość. Z pewnością nie były to miejsca, gdzie miałoby się
ochotę przebywać dłużej. Inaczej u Binnendalów. Ich łazienek nie powstydziłby się rzymski
cesarz. Z pewnością były też powodem do dumy współczesnego możnowładcy, który kazał je
zbudować. Już sama myśl o projektowaniu tych miejsc rozsierdziłaby nawet największego
liberała wśród Barrettów.
W lustrze widziałem przez nie domknięte wejście sypialnię.
Właśnie wjeżdżała tam istna platforma na kółkach.
Pchała ją Mildred.
Ładunek: śniadanie.
Kiedy wytarłem twarz, Marcie siedziała już przy stole, odziana w coś, w czym nie
zamierzała chyba pójść do pracy (oby!). Usiadłem owinięty samym ręcznikiem.
- Kawa, bekon, jajka?
- Jezu, to jakiś cholerny hotel!
- Nadal się uskarżasz, Barrett?
- Nie, fajnie było - odparłem, smarując bułkę masłem. - Śmiesznie. Jeszcze kiedyś
przyjdę. - Urwałem na chwilę. I potem dodałem: - Za jakieś trzydzieści lat.
Wyglądała na zaniepokojoną.
- Marcie - powiedziałem - to miejsce jest dobre dla paleontologów. Pełno tu uśpionych
dinozaurów.
Spojrzała na mnie.
- Nie tego chcesz naprawdę - dodałem. Jej twarz była jakby zmieniona.
- Chcę być z tobą - odparła.
Nie była nieśmiała. Ani nie owijała rzeczy w bawełnę, tak jak ja przedtem.
- Dobra - powiedziałem. Chciałem zyskać na czasie, żeby zastanowić się nad właściwą
odpowiedzią.
- Kiedy chcesz iść? - spytała.
- Dzisiaj. Marcie ani drgnęła.
- Powiedz tylko, jak się spotkamy.
- Bądź o piątej w Central Park. Przy wschodnim wejściu, koło stawu.
- Co mam wziąć ze sobą? - spytała.
- Kolce do biegania - odparłem.
22.
Runąłem na ziemię z wysokości trzydziestu tysięcy stóp. Wpadłem w straszną depresję.
- Nie potrafię tego wytrzymać - powiedziałem doktorowi. - Mógł pan mnie ostrzec.
Już po południu moja dzika euforia zaczęła się przeobrażać w niewysłowiony smutek.
- Właściwie wszystko układa się dobrze... - zacząłem. Nagle uświadomiłem sobie, jak
ś
miesznie to zabrzmiało. - To znaczy między mną a Marcie. Chodzi o mnie. Jestem jak
sparaliżowany. Nie daję już rady.
Zapadło milczenie. Nie powiedziałem wyraźnie, z czym nie daję sobie rady.
Trudno było nazwać to głośno.
- Mówię o wspólnym mieszkaniu u mnie. Rozumie pan? Znów postąpiłem pochopnie. Po
co na gwałt wyciągałem Marcie z jej domu? Po co wywołuję te oznaki... zaangażowania?
- Może po prostu wykorzystuję Marcie, żeby... wypełnić swoją pustkę. - Zastanowiłem się
nad tą hipotezą. - A może wciąż chodzi o Jenny? Po dwóch latach chyba potrafię już zdobyć się
na romans i wytłumaczyć się z tego przed sobą. Ale dom to co innego! Dzielić swój własny dom
i łóżko z kimś innym? Jasne, to jest inny dom i inne łóżko. Gdybym myślał trzeźwo, nie powinno
mnie to gryźć. Ale gryzie, cholera!
Muszę tu wyjaśnić, że dom to dla mnie takie miejsce, gdzie wciąż mieszkam z Jenny.
Paradoks - podobno wszyscy mężowie fantazjują, że są kawalerami.
Ja stanowię dziwaczny przypadek. Często wyobrażam sobie, że jestem żonaty.
Dobrze mieć własny schron. Norę, do której nikt nie przychodzi. Nic nie burzy wtedy
pocieszającego złudzenia, że dzielę z kimś swoje życie.
Od czasu do czasu przychodzi jakiś list zaadresowany do nas obojga. A college Radcliffe
regularnie przysyła uprzejme prośby o wsparcie finansowe. To moja dywidenda za to, że
powiedziałem o śmierci Jenny tylko najbliższym przyjaciołom.
Jedyna cudza szczoteczka do zębów, która gościła w mojej łazience, należała do Philipa
Cavilleriego.
Jak widać, stoję przed wyborem: albo postępować nieuczciwie wobec jednej...
Albo zdradzać drugą.
- A obie możliwości są tak samo złe - odezwał się doktor London, ale nieoczekiwanie
tylko pogorszył tym sytuację. - Czy to musi być zawsze albo, albo? - zapytał, robiąc aluzję do
Kierkegaarda. - Czy nie można inaczej opisać pańskiego problemu?
- Jak? - Naprawdę nie wiedziałem. Milczenie.
- Lubi ją pan - podsunął cicho doktor London. Zastanowiłem się.
- Którą? - spytałem. - Nie wymienił pan imienia.
23.
Musiałem odłożyć spotkanie z Marcie. Dziwnym zbiegiem okoliczności umówiliśmy się
na piątą po południu. Dopiero w biurze zdałem sobie sprawę, że o tej godzinie mam wizytę u
psychiatry. Zadzwoniłem do Marcie.
- Co jest, przyjacielu, tchórzysz? - Tym razem nie było u niej zebrania. Mogła sobie
pozwolić na żarty.
- Spóźnię się tylko godzinę. Sześćdziesiąt minut.
- Można ci wierzyć?
- To już twój problem.
W każdym razie musieliśmy biegać o zmroku. Ma to swój urok, bo w stawie odbijają się
wtedy światła miasta.
Kiedy zobaczyłem ją znowu, moje całodzienne rozterki ucichły. Była naprawdę piękna.
Zdążyłem już zapomnieć jak bardzo. Pocałowaliśmy się i zaczęliśmy biec.
- Co u ciebie ciekawego? - spytałem.
- Ach, zwyczajne katastrofy, nadmierne zapasy, niedobory, drobne trudności z
transportem, panika w biurze. Ale przede wszystkim myślę o tobie - dodała pieszczotliwie.
Przez chwilę układałem w myślach rozmaite odpowiedzi. Byłem jednak niezdolny do
prowadzenia towarzyskich pogawędek i przeszedłem od razu do rzeczy.
- Zastanawiałaś się, dokąd pójdziemy?
- Myślałam, że ty wiesz.
- Wzięłaś jakieś ciuchy?
- Chyba nie pójdziemy na obiad w dresach. Chciałem się dowiedzieć, ile ubrań wzięła ze
sobą.
- Gdzie masz rzeczy?
- W samochodzie. - Pokazała w stronę Piątej Ulicy. - Jedna podręczna torba. Do
szybkiego przenoszenia. Bardzo praktyczna.
- Wygodna przy nagłych wyjazdach.
- Zgadza się - powiedziała, udając, że nie rozumie, co mam na myśli. Zrobiliśmy jeszcze
jedno okrążenie.
- Pójdziemy do mnie - powiedziałem bez wahania.
- Dobrze.
- Mam małe mieszkanie...
- To nic.
‘- ...zjemy u mnie. Przygotujemy coś sami. Stanowimy cały personel kuchni. Biorę na
siebie to cholerne zmywanie naczyń.
- Świetnie - przystała. Kiedy przebiegliśmy kolejne sto jardów, przerwała naszą sportową
zadumę.
- Oliver - wtrąciła lekko płaczliwym tonem - ale kto weźmie na siebie to cholerne
gotowanie?
Spojrzałem na nią.
- Coś w żołądku podpowiada mi, że nie żartujesz.
Nie żartowała. Podczas ostatniego okrążenia opowiedziała mi o swoich kulinarnych
umiejętnościach. Równały się zeru. Kiedyś chciała się zapisać na kursy do Cordon Bleu*, ale
Mikę zaprotestował. Zawsze można przecież sprowadzić nauczyciela do własnej kuchni. Prawie
mnie to ucieszyło. Opanowałem gotowanie makaronu, smażenie jajecznicy i kilku innych
wymyślnych potraw. Czyniło mnie to ekspertem, który mógł wprowadzić ją teraz w arkana
kulinarnej sztuki.
Po drodze do mnie, którą pokonuje się szybciej truchtem niż samochodem -
zatrzymaliśmy się, żeby kupić chiński obiad na wynos. Miałem poważne trudności z dokonaniem
wyboru.
- Jakiś problem? - spytała Marcie, przyglądając się, jak uważnie studiuję kartę dań.
- Tak. Nie mogę się zdecydować.
- To tylko obiad - powiedziała Marcie. Nigdy nie dowiem się, czy była to aluzja, czy
odkrycie jakiejś prawdy.
Siedzę w swoim salonie, staram się czytać „Timesa” z zeszłego tygodnia i udaję, że
kobieta biorąca prysznic w mojej łazience to nic nadzwyczajnego.
* Cordon Bleu - prestiżowa szkoła kulinarna w Paryżu.
- OHver - dobiega jej głos - te ręczniki są jakieś... przegniłe.
- Zgadza się.
- Masz czyste?
- Nie - odparłem. Chwila milczenia.
Dobra, jakoś sobie poradzę - powiedziała. Łazienka wypełniła się kobiecymi zapachami.
Chciałem wziąć tylko krótki prysznic (w końcu miałem tylko jedną gębę!), ale woń perfum
zatrzymała mnie dłużej. A może bałem się opuścić azyl bezpiecznego ciepła?
Byłem spięty. I rozdrażniony nieco. Ale, co dziwniejsze, przygotowując się do wieczoru z
kobietą, która chciała bawić się ze mną w dom według moich dziwacznych reguł, nie potrafiłem
powiedzieć, czy jestem szczęśliwy czy smutny.
Wiedziałem tylko, że miotają mną jakieś uczucia.
Marcie Binnendale stała w kuchni, udając, że potrafi zapalić piecyk.
- Musisz użyć zapałek, Marcie - zakasłałem, otwierając szybko okno. - Pokażę ci.
- Przykro mi, przyjacielu - powiedziała niezmiernie zakłopotana. - Zupełnie się na tym nie
znam.
Podgrzałem chiński obiad, wyjąłem piwo z lodówki i nalałem jej soku pomarańczowego.
Marcie nakryła do stołu (kuchennego).
- Skąd wziąłeś te noże i widelce? - spytała.
- Och, z różnych miejsc.
- Na to wygląda. Każdy jest inny.
- Lubię różnorodność. (Tak. Kiedyś mieliśmy całą zastawę. Ukryłem ją razem z innymi
rzeczami, które przypominały mi o małżeństwie).
Usiedliśmy na podłodze i zjedliśmy obiad. Starałem się być zupełnie swobodny.
Zastanawiałem się, czy mój gość w tym zagraconym, klaustrofobicznym mieszkaniu nie zaczął
tęsknić za swoim normalnym życiem.
- Miło tu - powiedziała Marcie. I dotknęła mojej dłoni. - Masz jakąś muzykę?
- Nie. (Pozbyłem się gramofonu Jenny).
- Nic?
- Tylko radio, które mnie budzi.
- Mogę nastawić na stację QXR? - spytała.
Skinąłem głową, próbując się uśmiechnąć. Marcie wstała i podeszła do radia przy łóżku.
Było to cztery, może pięć kroków od naszego obozowiska. Zastanawiałem się, czy przyjdzie z
powrotem, czy zaczeka tam na mnie. Czyżby zauważyła moją depresję? A może uznała, że mój
miłosny zapał już osłabł?
Nagle zadzwonił telefon.
Marcie stanęła przy aparacie.
- Mam odebrać, OHver?
- Dlaczego nie?
- Może to jakaś przyjaciółeczka - uśmiechnęła się.
- Pochlebiasz mi. Ale to wykluczone. Odbierz.
Wzruszyła ramionami i podniosła słuchawkę.
- Dobry wieczór... Tak, to ten numer... Mieszkanie pana Barretta. Kim ja jestem? A jaki to
ma związek?
Kto, u diabła, mógł być taki bezczelny, żeby przesłuchiwać moich gości? Wstałem i
chwyciłem słuchawkę z surową miną.
- Słucham. Kto mówi?
Ciszę po drugiej stronie przerwał szorstki okrzyk:
- Gratulacje!
- Ach, Phil.
- No, chwała Najwyższemu - zawołał święty Cavilleri.
- Co u ciebie, Phil? - spytałem jakby nigdy nic. Całkiem zignorował moje pytanie i zadał
własne:
- Miła jest?
- Kto taki? - zgasiłem go oziębłym tonem.
- Ona, dziewczyna, która odebrała telefon.
- Och, to tylko pomoc domowa.
- O dziesiątej wieczorem? Daj spokój, przestań mnie bajerować. Gadaj, jak jest.
- Chciałem powiedzieć: sekretarka. Pamiętasz Anitę, tę, co ma tak dużo włosów na
głowie. Dyktuję jej swoje uwagi w sprawie Komitetu Szkolnego.
- Przestań pieprzyć. Jeśli to jest Anita, to ja jestem kardynał Cranston.
- Nie mam czasu, Phil.
- Jasne, rozumie się. Zaraz się wyłączę. Tylko nie wmawiaj mi, że zaraz zaczniesz
dyktować listy.
Philip, który nie lubił szeptać, mówił tak głośno, że jego głos rozbrzmiewał w całym
mieszkaniu. Marcie była szczerze rozbawiona.
- Słuchaj - spytałem go tak opanowanym tonem, że sam sobie zaimponowałem - no to
kiedy się zobaczymy?
- Na weselu - odparł Philip.
- Co takiego?
- Powiedz mi, jest wysoka czy niska? Gruba czy szczupła? Blondynka czy szatynka?
- Przypomina pumpernikiel.
- Aha - zatriumfował Philip, chwytając się mojego żartu - a więc przyznajesz się.
Podobasz się jej?
- Nie wiem.
- Głupie pytanie. Jasne, że jej się podobasz. Jesteś świetny. Jeśli potrzebujesz reklamy,
powiem jej kilka słów. Daj ją do telefonu.
- Nie trzeba.
- Więc już ją złapałeś? Leci na ciebie?
- Nie wiem.
- No to co ona robi w twoim mieszkaniu o dziesiątej wieczorem?
Marcie popłakała się ze śmiechu. Śmiała się ze mnie. Tak słabo grałem purytanina.
- Oliver, wiem, że przeszkadzam, więc zadam ci tylko jedno pytanie i potem możesz
robić, co dusza zapragnie.
- Jeśli chodzi o nasze spotkanie, Phil...
- Oliver, to nie jest moje pytanie.
- A jakie jest twoje pytanie, Philip?
- Kiedy wesele, Oliver?
Odwiesił głośno słuchawkę. Słyszałem, jak jego śmiech rozlega się po Cranston.
- Kto to był? - spytała Marcie, choć na pewno zdążyła już odgadnąć. - On chyba bardzo
cię lubi.
Spojrzałem na nią z wdzięcznością za to, że potrafiła zrozumieć.
- Tak. To wzajemne uczucie.
Marcie podeszła i usiadła na łóżku. Wzięła mnie za rękę.
- Wiem, że nie czujesz się swobodnie.
- Zrobił się tutaj tłok.
- W twojej głowie też. I w mojej.
Siedzieliśmy w milczeniu. Co jeszcze podpowiadała jej intuicja?
- Nigdy nie spałam z Michaelem w tamtym wielkim mieszkaniu - odezwała się pierwsza.
- Ja też nie spałem tutaj z Jenny.
- Rozumiem - powiedziała. - Ale gdybym spotkała jego rodziców, pewnie dostałabym
bólu głowy albo mdłości. Wszystko, co przypomina ci o Jenny, jest wciąż dla ciebie bolesne.
Nie mogłem zaprzeczyć żadnemu słowu.
- Mam iść do siebie? - spytała. - Naprawdę to zrozumiem. Zaprzeczyłem bez chwili
wahania. Było to jedyne sensowne rozwiązanie.
- Chodźmy na spacer. Napijemy się czegoś...
Cała Marcie - lubiła przewodzić. Podziwiałem jej siłę. I ten jej talent do radzenia sobie w
każdej sytuacji.
Zamówiłem dla siebie wino, a dla niej sok pomarańczowy.
Wyczuwała, że mam ochotę posiedzieć, więc zabawiała mnie błahą rozmową. Mówiliśmy
ojej pracy.
Niewielu ludzi wie, na czym dokładnie polega praca prezesów wielkich sieci handlowych.
Nie ma w niej nic fascynującego. Muszą odwiedzać każdy sklep z osobna i przechadzać się
między stoiskami.
- Jak często?
Bez przerwy. Poza tym śledzę pokazy mody w Europie i w Azji. Muszę wiedzieć, co
stanie się seksowne w najbliższym czasie.
- Co to właściwie znaczy „seksowne” w tej branży, Marcie?
- Kiedy masz na sobie ten kaszmirowy ciuch, który ci dałam, reklamujesz nasz
„seksowny” albo „fantazyjny” zestaw. Widzisz, sprzedać zwykły sweter potrafi dwadzieścia
różnych sklepów. Ale my szukamy zawsze tego, co działa na wyobraźnię, rzeczy, o których
ludzie nie wiedzieli dotąd, że ich potrzebują. Jeśli trafimy w cel, klienci zauważają to w naszych
reklamach i przepychają się w kolejkach. Kapujesz?
- Czyli używając terminów ekonomicznych - skwitowałem pompatycznym tonem
absolwenta Ivy League* - tworzycie sztuczny popyt na towary pozbawione naturalnej wartości.
- Zawile powiedziane, ale prawdziwe. - Skinęła głową.
- Mówiąc prościej, jeśli ogłaszacie „Gówno o modzie!”, wszyscy rzucają się, żeby kupić
nawóz.
- Dokładnie tak. Problem polega tylko na tym, jak przekonać pierwszą osobę do tego
błyskotliwego pomysłu!
Samochód Marcie stał przed moim mieszkaniem (w niedozwolonym miejscu). Było już
późno, kiedy wróciliśmy. Ale czułem się lepiej. Albo tak mi się tylko wydawało po wypitym
winie.
- No to jesteś na miejscu - powiedziała Marcie.
Co za takt! Miałem dwie możliwości. Wiedziałem też, która jest teraz bardziej...
pociągająca.
- Marcie, jeśli pójdziesz, oboje będziemy spali sami. Używając terminów ekonomicznych,
jest to przykład nieefektywnego wykorzystania przestrzeni sypialnej. Zgadzasz się ze mną?
- Zgadzam - odparła.
- Poza tym bardzo chciałbym cię objąć.
Przyznała się do podobnej ciągoty.
*
* Ivy League - grupa ośmiu najbardziej prestiżowych uniwersytetów amerykańskich.
Marcie obudziła mnie, trzymając kawę w ręku. Ale dlaczego w styropianowym kubku? -
Nie mogłam zapalić gazu w kuchni - wyjaśniła. - Poszłam do baru na rogu.
24.
Chciałbym być dobrze zrozumiany. Niezupełnie „mieszkamy razem”.
Choć lato tego roku było pasjonujące.
Co prawda, jemy razem posiłki, rozmawiamy, śmiejemy się (i sprzeczamy), śpimy pod
jednym dachem (tzn. pod moim niskim sufitem). Ale żadne z nas nie określiło zasad tego
związku. Z pewnością nie mamy wobec siebie zobowiązań. Wszystko toczy się z dnia na dzień.
Choć staramy się być ze sobą jak najczęściej. Myślę, że jest między nami coś rzadkiego.
Rodzaj... przyjaźni. Tym bardziej niezwykłej, że nie tylko duchowej.
Marcie chodzi po ubrania do swojego zamku i odbiera wtedy pocztę. Czasami przynosi
też posiłki przygotowane przez jej cierpiącą na bezczynność służbę. Pałaszujemy je z apetytem
własnymi łyżkami przy stole kuchennym i omawiamy wszystko, co się nawinie. Czy L.B.J.*
pozostanie w histoni? (Prędzej jego * L.B.J. - Lyndon Baines Johnson, wiceprezydent w rządzie
J.F. Kennedyego, a po jego tragicznej śmierci prezydent Stanów Zjednoczonych. Polityk
oceniany przez opinię publiczną niejednoznacznie: ostro krytykowany za parcie do
amerykańskiego zaangażowania militarnego w Azji Południowo-Wschodniej, chwalony za
wewnętrzną politykę gospodarczą.
Doktor Spock - Benjamin Spock, lekarz, autor słynnej książki o liberalnym wychowaniu
dzieci, przetłumaczonej na ponad trzydzieści języków.
James Earl Ray - zabójca Martina Luthera Kinga, charyzmatycznego przywódcy
murzyńskiego.
wielkie buty). Co znów za horror wymyślił Nixon w Wietnamie? Wysyłają rakiety na
księżyc, gdy w miastach panuje nędza. Doktor Spock. James Earl Ray. Chappaquiddick. Green
Bay Packers. Spiro T. Jackie O. Czy nie byłoby lepiej dla świata, gdyby Cosell i Kissinger
zamienili się miejscami?
Czasem Marcie musi zostać w pracy prawie do północy. Jadę wtedy po nią, idziemy coś
przekąsić i wracamy spacerkiem do domu - to znaczy do mojego mieszkania.
Czasem ja wyjeżdżam do Waszyngtonu i ona zostaje wtedy sama, choć nigdy nie brakuje
jej rozmaitych zajęć. Potem przyjeżdża po mnie na lotnisko La Guardia. Najczęściej jednak to ja
organizuję transport z lotniska.
Jej praca polega między innymi na podróżowaniu. Musi odwiedzać wszystkie oddziały.
W praktyce oznacza to, że poświęca tydzień na zbadanie wschodniego pasa, a część następnego
tygodnia na Cleveland, Cincinnati i Chicago. No i jeszcze Chappaquiddick - nazwa małej
miejscowości w Stanach Zjednoczonych, kojarzona z wypadkiem samochodowym Edwarda
Kennedy’ego, w którym zginęła jego pasażerka. Opinia publiczna była wzburzona faktem, że
Kennedy zgłosił wypadek policji dopiero dziewięć godzin później, jak gdyby starał się z
początku
zatuszować
ś
mierć
Mary
Jo
Kopechne,
swojej
współpracowniczki
i
najprawdopodobniej kochanki.
Green Bay Packers - słynna drużyna futbolowa z lat sześćdziesiątych, której nieprzerwane
pasmo zwycięstw śledziła cała Ameryka.
Spiro T. - Spiro T. Agnew, gubernator stanu Maryland, wiceprezydent w rządzie Richarda
Nixona, znany ze swoich ultrakonserwatywnych poglądów i rasistowskich wypowiedzi.
Jackie O. - Jacąueline Onassis, żona prezydenta J.F. Kennedy’ego, która zbulwersowała
opinię publiczną cztery miesiące po zabójstwie męża, poślubiając greckiego multimiliardera
Arystotelesa Onassisa.
Cosell - Howard Cosell, popularny w latach sześćdziesiątych komentator sportowy sieci
telewizyjnej ABC.
Kissinger - Henry Kissinger, sekretarz stanu w rządzie Richarda Nixona. Postać
kontrowersyjna: laureat Nagrody Nobla, jednocześnie uważany przez swoich przeciwników za
jednego z głównych architektów amerykańskiej interwencji w Azji Południowo-Wschodniej i
nazywany przez nich „kambodżańskim rzeźnikiem”.
trasa zachodnia: Denver, L.A., San Francisco. Nie jeździ, rzecz jasna, przez cały czas. Po
pierwsze, Nowy Jork stanowi jej bazę operacyjną, gdzie ładuje swoje baterie. A po drugie, od
pewnego czasu to także miejsce ładowania moich baterii. Spędzamy zatem razem sporo czasu.
Zdarza się, że za jednym zamachem cały tydzień.
Oczywiście, chciałbym widywać jączęściej, ale rozumiem jej zobowiązania. W gazetach
dużo się ostatnio pisze o tak zwanym dławieniu osobowości partnerki przez męskich
szowinistów. Ale drugi raz nie dam się na to nabrać. Poza tym widzę, że nie wszyscy mają tyle
szczęścia co my. Taka Luci Danziger, na przykład, jest profesorem w Instytucie Psychologii w
Princeton, a jej mąż Peter wykłada matematykę w Bostonie. Nawet dwie uniwersyteckie pensje
nie pozwalają im na luksusy, których my z Marcie sobie nie odmawiamy: tysiące rozmów
telefonicznych czy weekendy w odludnych miejscach (mógłbym napisać balladę o naszej
ostatniej sielance w Cincinnati).
Przyznaję, że czuję się samotny, kiedy Marcie wyjeżdża. Zwłaszcza latem, widząc
zakochanych w parku. Telefon to dość nędzny substytut. Kiedy odłoży się słuchawkę, nic w ręku
nie pozostaje.
Jesteśmy chyba, jak to nazywają w gazetach, nowoczesną parą. On pracuje. Ona pracuje.
Dzielą się obowiązkami - albo ich brakiem. Okazują sobie nawzajem szacunek. Prawdopodobnie
nie chcą mieć dzieci.
Właściwie to chciałbym mieć kiedyś dzieci. I nie uważam małżeństwa za aż taki
przeżytek. Ale nie ma potrzeby nad tym dyskutować. Marcie nigdy nie proponowała małżeństwa
ani macierzyństwa. Chyba jest zadowolona z tego, co ma. To znaczy ze związku nie
skrępowanego czasem lub definicją.
O tych sprawach nie rozmawiamy, gdy jesteśmy razem. Za bardzo pochłania nas
działanie. Dzięki ciągłemu ruchowi możemy pozostawać z dala od mojej nory (choć Marcie
nigdy nie uskarżała się na klaustrofobię). Biegamy. Gramy dużo w tenisa (lecz już nie o szóstej
rano: poddałem się). Chodzimy często do kina i na każde przedstawienie teatralne, które
pochwali Walter Kerr*. Mamy podobną niechęć do przyjęć; jesteśmy nawzajem zazdrośni o
swoje towarzystwo i lubimy być sami. Choć od czasu do czasu wpadamy razem do przyjaciół.
A właśnie, przy pierwszej tego typu wizycie, Steve Simpson stworzył pewien moralny
dylemat. Gwen zapaliła się, żeby ugotować coś w domu, ale lęk przed niestrawnością skłonił
mnie do zaproponowania restauracji „Giamatti” w Greenich Village. Dobra, nie ma sprawy,
zobaczymy się tam o ósmej.
Z Marcie jest pewien kłopot w towarzystwie. Rozmowa jakoś nie klei się przy niej. Na
pewno nie o tym marzą nastoletnie dziewczyny. Po pierwsze, nie można tak po prostu
zignorować jej wyglądu (w gruncie rzeczy, to właśnie jest główny problem). Na przykład taki
Steve - normalny, szczęśliwy małżonek. Już z daleka jednak zaczyna przyglądać się Marcie i to
niezupełnie chłodnym wzrokiem. Może nie jest to gapienie się, ale na pewno więcej niż zwykłe
spojrzenia. W ten sposób Marcie już raz zraziła sobie na samym początku czyjąś żonę. I chociaż
ubiera się zawsze z podkreśloną prostotą, inne kobiety chyba wyczuwają jej klasę. No i nie są z
tego zbyt zadowolone.
Idziemy po posypanej trocinami podłodze w restauracji „Giamatti”. Steve czeka już na
stojąco (dobre maniery czy lepszy punkt obserwacyjny?). Gwen z kolei uśmiecha się na stronie.
Pewnie w nadziei, że pomimo pewności siebie i wyzywającego wyglądu, moja towarzyszka
okaże się tanią błyskotką.
Prezentacje to kolejna przeszkoda. Na dźwięk nazwiska „Binnendale” nawet
intelektualista musi drgnąć. Przy spotkaniu z większością sławnych osobistości od razu
uruchamia się specjalny język (Fajnie pan napisał o boksie, panie Mailer!; Jak tam narodowe
bezpieczeństwo, profesorze Kissinger? itp.). Zawsze jest jakiś punkt odniesienia, którego można
się uczepić. Ale co powiedzieć do Marcie: - Podobają mi się wasze nowe wystawy?
* Walter Kerr - krytyk teatralny zamieszczający swoje recenzje w tak prestiżowych
pismach, jak „Herald Tribune” i „New York Times”.
Oczywiście, Marcie potrafi z tego wybrnąć. Jej strategia polega na tym, że pierwsza
rozpoczyna rozmowę, choć kończy się to tak, że zaczyna mówić sama. Trudno więc ją dobrze
poznać. Dlatego ludzie często uważają, że wieje od niej chłodem.
W każdym razie zaczęliśmy od tego, jak trudno znaleźć lokal „Giamatti”. (- Wy też się
zgubiliście?) Przychodzi tu John Lennon, kiedy jest w Nowym Jorku. Typowe chrzanienie.
Potem Marcie przejmuje pałeczkę. Bardzo stara się być miła dla moich przyjaciół.
Bombarduje Steve’a pytaniami z dziedziny neurologii, wykazując się przy tym wcale niezgorszą
wiedzą.
Słysząc, że Gwen uczy historii w Dalton, zaczyna rozprawiać o stanie prywatnego
szkolnictwa w Nowym Jorku. Za jej szkolnych czasów w Brearley wszystko było takie sztywne,
ujęte w reguły i zakazy. Potem opowiada z entuzjazmem o ostatnich zmianach w tej dziedzinie,
zwłaszcza w programie matematyki, zgodnie z którym przyzwyczaja się dzieci od najmłodszych
lat do pracy z komputerem.
Gwen już gdzieś o tym wszystkim słyszała. Oczywiście, przy takim obciążeniu lekcjami
brakuje jej czasu na poszerzanie wiedzy z innych dziedzin. Zauważa jednak, że Marcie jest
ś
wietnie zorientowana w sprawach nowojorskiego szkolnictwa. Marcie zaś odpowiada, że czyta
mnóstwo pism w samolotach.
W każdym razie często odczuwam ciarki na grzbiecie. I współczucie dla Marcie. Nikomu
nie przyjdzie nigdy do głowy, że pod pięknym łabędziem kryje się brzydkie kaczątko. Nikt nie
ma pojęcia, że ta ostentacyjna pewność siebie to tylko środek maskujący wewnętrzne rozterki. Ja
to rozumiem. Ale nie potrafię przewodniczyć rozmowom.
W każdym razie próbuję. Kieruję rozmowę w stronę sportu. Steve rozpala się, a Gwen
oddycha z ulgą. Wkrótce zagłębiamy się we wszystkie bieżące tematy sportowe - Puchar
Stanleya, Puchar Davisa, Phil Esposito, Derek Sanderson, Bill Russell, czy drużyna Yankees
przeniesie się do Jersey? - i przestaję zauważać cokolwiek, oprócz tego, że lody zostały
przełamane. Wszyscy zachowują się swobodnie. Zaczynamy nawet kląć jak sportowcy w szatni.
Dopiero kiedy zjawia się kelner, zauważam, że rozmawialiśmy tylko w trójkę. I wtedy do
konwersacji włącza się Gwen ze słowami:
- Poproszę scallopine alla minorese.
- Co jest, do diabła, z tą Marcie?
Powiedział to Steve kilka dni później, kiedy skończyliśmy biegać. (Był to tydzień, w
którym Marcie objeżdżała pas wschodni). Skierowałem rozmowę na jej temat, żeby dowiedzieć
się, co on i Gwen o niej sądzili. Kiedy opuściliśmy park i przeszliśmy przez Piątą Ulicę, Steve
spytał ponownie:
- Co z nią jest?
- O co ci chodzi, do cholery? Nic z nią nie jest.
Steve spojrzał na mnie i potrząsnął gową. Nie zrozumiałem go.
- O to właśnie mi chodzi - odparł. - Jest taka cholernie doskonała.
25.
Co mi, do diabła, dolega?
Dopiero co przyjęto mnie z powrotem do ludzkiej rasy. Moja dusza zaczęła się otwierać.
Powinienem kipieć radością. A jednak z jakiegoś dziwnego powodu czuję się raczej średnio.
Może to tylko przejściowy nastrój.
Nie mówię, że jestem przygnębiony.
Jaki miałbym powód? Wszystko idzie świetnie. W pracy układa się dobrze. Tak dobrze,
ż
e mogę teraz poświęcić więcej czasu na pracę w Harlemie i na obronę swobód obywatelskich.
Co do mojego związku z Marcie, to posługując się słowami Stephena Simpsona, jest
cholernie doskonały. Uzupełniamy się niemal we wszystkim.
Tworzymy naprawdę zgraną drużynę. Ściślej mówiąc, debel mieszany. Występujemy
razem w turnieju tenisowym. Bez trudu pokonaliśmy cały klub Gotham i stawiliśmy czoło parom
z innych miast. Z umiarkowanym sukcesem (co znaczy, że nie zostaliśmy pokonani).
To jej zasługa. Więcej niż połowa naszych męskich przeciwników jest ode mnie o klasę
lepsza, ale Marcie po prostu wykańcza kondycyjnie każdą kobietę z przeciwnego debla. Nigdy
nie podejrzewałem, że zostanę sportową miernotą. Ale choć na korcie robię za statystę, dzięki
Marcie zdobyliśmy medale i dyplomy i jesteśmy na najlepszej drodze do naszego pierwszego
złotego trofeum.
Podczas turnieju Marcie jest w pełni sobą. Oboje jako ofiary terminarza spotkań musimy
czasem grać w nocy, pod groźbą walkowera. Finał rozgrywek wewnątrzklubowych przypadł
kiedyś na dziewiątą wieczorem w środę.
Marcie spędziła cały ten dzień w Cleveland, wsiadła do wieczornego samolotu, przebrała
się na pokładzie i zjawiła kwadrans po dziewiątej, podczas gdy ja wciskałem jakiś kit sędziemu.
Po trudnym zwycięstwie wróciliśmy do domu i zwaliliśmy się z nóg. Następnego dnia, o siódmej
rano, Marcie poleciała do Chicago. Na szczęście, nie było żadnych rozgrywek, kiedy objeżdżała
Zachodnie Wybrzeże.
Podsumowując: oto mężczyzna i kobieta doskonale dostrojeni i dopasowani do siebie.
Udany związek.
Dlaczego więc, do diabła, nie zachłystuję się szczęściem, tak jak powinienem?
Oczywiście był to główny temat w gabinecie doktora Londona.
- To nie jest depresja, panie doktorze. Czuję się świetnie. Nie brak mi optymizmu. Ja i
Marcie... my dwoje...
Urwałem. Chciałem powiedzieć, że zawsze potrafimy się porozumieć. Ale trudno się
samemu oszukiwać.
- ...nie rozmawiamy ze sobą.
Tak, wykrztusiłem to. Naprawdę tak sądziłem, choć brzmiało to jak paradoks. Przecież
rozmawialiśmy - świadczyły o tym nasze rachunki za telefon - gadaliśmy całymi godzinami w
nocy.
Owszem. Ale nie mówiliśmy sobie zbyt wiele.
Zdanie typu: „Jestem szczęśliwa, Oliver”, to nie rozmowa. To drobny upominek.
Oczywiście mogłem się mylić.
Cóż ja takiego wiem o związkach z kobietami? Tyle tylko, że byłem żonaty. A
porównania do małżeństwa z Jenny nie są chyba odpowiednie. Wiem tylko, że oboje byliśmy
bardzo w sobie zakochani. Wtedy, rzecz jasna, nie zastanawiałem się nad tym specjalnie. Nie
oglądałem swoich uczuć przez lupę psychiatry. Nie potrafię więc dokładnie wyrazić, dlaczego z
Jenny byłem tak bezgranicznie szczęśliwy.
Najciekawsze, że Jen i ja wcale nie mieliśmy ze sobą wiele wspólnego. Sport darzyła
głębokim brakiem zainteresowania. Kiedy ja oglądałem mecz futbolowy, ona czytała książkę w
drugim końcu pokoju.
Nauczyłem ją pływać.
Nigdy nie udało mi się nauczyć jej prowadzenia samochodu.
Ale co, u diabła - czy mąż i żona są ze sobą po to, żeby się czegoś uczyć?
Jasne jak cholera, że tak.
Ale nie pływania, prowadzenia samochodu czy odczytywania map. Ani nawet zapalania
kuchenki gazowej - tak jak ostatnio usiłowałem zrobić, żeby powtórzyć znaną sytuację.
Ludzie uczą się różnych rzeczy na swój temat poprzez ciągły dialog ze sobą. Budująnowe
obwody w satelitarnym przekaźniku swoich uczuć.
Jenny budziła mnie w nocy, gdy nawiedzały ją koszmary. Nie wiedzieliśmy jeszcze
wtedy, że jest chora. Pytała mnie z prawdziwym przerażeniem:
- OHver, czy będziesz czuł do mnie to samo, jeśli okaże się, że nie możemy mieć
dziecka?
Nie poddałem się pierwszemu odruchowi, żeby ją uspokoić. Zagrała za to we mnie cała
gama nowych uczuć, o istnieniu których nie miałem pojęcia. Jasne, Jen, że nie przeszedłbym do
porządku dziennego nad tym, że nie mogę mieć dziecka z tobą, z kobietą, którą kocham.
Nie popsuło to nic między nami. Przeciwnie, jej szczery niepokój, który kazał jej zadać to
szczere pytanie, sprawił, iż zdałem sobie sprawę, że nie jestem żadnym bohaterem. śe nie
dojrzałem jeszcze do tego, żeby dzielnnie stawić czoło bezdzietności. Powiedziałem jej, że
będzie musiała mi pomóc. Wyznając wprost swoje wątpliwości, poznaliśmy się o wiele, wiele
lepiej.
Staliśmy się sobie jeszcze bliżsi.
- Jezu, OHver, nie bajerowałeś.
- Przeraziła cię ta nieheroiczna prawda?
- Nie, cieszę się, że to powiedziałeś.
- Jak to?
- Bo teraz wiem, że nigdy mnie nie bajerujesz, Oliver.
Nigdy jeszcze nie przeprowadziliśmy z Marcie podobnej rozmowy. To znaczy, mówi mi,
kiedy jest przygnębiona albo zdenerwowana. Albo że czasem w podróży martwi się, czy nie
znajdę sobie jakiejś rozrywki. Właściwie ja też martwię się o to samo. A jednak, dziwna rzecz,
choć potrafimy znaleźć w rozmowie ze sobą właściwe słowa, mam wrażenie, jakby wsiąkały one
zbyt szybko w język.
Może dzieje się tak dlatego, że mam zbyt wygórowane oczekiwania. Jestem niecierpliwy.
Ludzie, którzy mają za sobą szczęśliwe małżeństwo, dokładnie wiedzą, czego im potrzeba. I
czego im brak. Nie powinno się jednak stawiać ostrych żądań komuś, kto nigdy nie miał...
zaufanego przyjaciela.
Ale wciąż wierzę, że któregoś dnia stanę się jej bardziej potrzebny. śe może obudzi mnie
kiedyś w nocy i zapyta:
- Czy będziesz czuł do mnie to samo, jeśli okaże się, że nie możemy mieć dziecka?
26.
- Marcie, w tym tygodniu mogę dużo płakać.
Była szósta rano i staliśmy na lotnisku.
- Jedenaście dni - powiedziała. - Nigdy jeszcze nie rozstawaliśmy się na tak długo.
- Tak - odparłem z uśmiechem. - Ale chciałem powiedzieć, że mogę dostać po oczach
gazem łzawiącym na demonstracji.
- Mówisz, jakbyś nie mógł się tego doczekać, Oliver. Punkt dla niej. W niektórych
kręgach dostać gazem to męska rzecz. Przyłapała mnie z obwisłym ego.
- Tylko nie daj się sprowokować gliniarzom - dodała.
- Obiecuję. Będę grzeczny.
Zapowiedzieli jej lot. Szybki pocałunek i po chwili znów dreptałem na autobus do
Waszyngtonu, ziewając po drodze.
Przyznaję otwarcie: lubię pomagać w ważnych sprawach. W tę sobotę New Mobe*
organizowało w Waszyngtonie wielki listopadowy marsz antywojenny. Trzy dni wcześniej
organizatorzy zadzwonili do mnie z prośbą, żebym przyszedł i pomógł im dogadać się z
wymiarem sprawiedliwości.
- Naprawdę jesteś nam potrzebny, stary - powiedział Freddie Gardner.
Byłem dumny jak paw, dopóki nie wyjawili mi, że zwrócili się do mnie nie ze względu
namojąwiedzę prawniczą, ale przede wszystkim dlatego, że chodzę do fryzjera i wyglądam jak
republikanin.
Chodziło o to, jaką trasę wybrać. Zazwyczaj marsze w Waszyngtonie szły wzdłuż
Pennsylvania Avenue do pałacu prezydenckiego. Zastępy rządowych prawników uparły się, że
ten marsz musi przejść trasą położoną bardziej na południu. (Jak bardzo? - pomyślałem. - Przy
Kanale Panamskim?)
* New Mobe - „New Mobilization”, Nowa Mobilizacja - jedna z wielu organizacji tego
typu starająca się zmobilizować amerykańską opinię publiczną lat sześćdziesiątych do czynnego
protestu przeciwko wojnie w Wietnamie.
Marcie co noc wysłuchiwała moich świeżych sprawozdań.
- Kleindienst ciągle powtarza: „Będzie bijatyka, będzie bijatyka”.
- Skąd on to może, do diabła, wiedzieć? - spytała Marcie.
- Właśnie. Zapytałem go: „Skąd ty to, kurwa, wiesz?”
- Dokładnie tymi słowami?
- No... oprócz jednego. W każdym razie odpowiedział: „Mitchell tak mówi”.
- A skąd znowu Mitchell to wie?
- Spytałem. Nie chciał powiedzieć. Miałem ochotę poczęstować go sierpowym.
- Co za dojrzałość! Miałeś być grzeczny, OHver.
- Gdyby zbereźne myśli były przestępstwem, dostałbym dożywocie.
- Cieszę się - powiedziała.
Nasze rachunki za telefon były niewiarygodne.
W czwartek wieczorem dwaj biskupi wraz z całą rzeszą księży zorganizowali mszę o
pokój przed siedzibą Pentagonu. Ostrzeżono nas, że zostaną aresztowani, więc zadbaliśmy o to,
by wśród wiernych nie zabrakło prawników.
- I co, była bijatyka? - spytała tego wieczoru Marcie.
- Nie. Gliniarze byli nawet uprzejmi. Ale ten tłum, Boże! Niewiarygodne. Wrzeszczeli do
księży takie słowa, jakich wstyd używać w najgorszej spelunie! Chryste, świerzbiło mnie, żeby
komuś przyłożyć.
- Zrobiłeś to?
- Tylko w myślach.
- To dobrze.
- Tęskniłem za tobą, Marcie. Ręce rwą mi się do ciebie.
- Mam nadzieję, że głowa też. Co się stało z księżmi?
- Musieliśmy pojechać do sądu w Aleksandrii, żeby załatwić zwolnienie za kaucją. Ale
dlaczego, do diabła, zmieniasz temat? Nie mogę powiedzieć, że za tobą tęskniłem?
*
Rząd zemścił się, zanim minął piątek. Waszyngton pogrążył się w zimnie i deszczu, bez
wątpienia dzięki modlitwom Nixona (wypowiadanym przez Billy’ego Grahama). A jednak nie
powstrzymało to marszu ze świecami, prowadzonego przez Billa Coffina, niezwykłego kapelana
Yale. Cholera, jeden taki facet mógłby mnie nawrócić na religię. I faktycznie, poszedłem potem
posłuchać jego kazania w katedrze narodowej. Stanąłem sobie z tyłu (były tłumy ludzi) i
napawałem się uczuciem solidarności. Oddałbym wtedy wszystko, żeby wziąć Marcie za rękę.
Kiedy ja składałem swoją bezprecedensową wizytę w domu bożym, na placu Du Pont
watahy Jippisów, Czubków, Weathermanów* i innych bezmyślnych kretynów rozpętały
paskudną rozróbę. Potwierdzili w ten sposób to, czemu ja zaprzeczałem przez cały tydzień.
- Co za sukinsyny! - wrzasnąłem do Marcie przez telefon. - Nawet nie robią tego z
przekonania. Chcą się tylko zareklamować.
- To im powinieneś dołożyć - odparła.
- A żebyś wiedziała! - zawołałem lekko rozczarowany.
- Gdzie byłeś?
- W kościele - odparłem.
Marcie wyraziła swoje zdziwienie dość barwnym językiem. Zacytowałem kazanie
Coffina, żeby ją przekonać.
- Wiesz co - powiedziała - jutro w gazetach będzie mała wzmianka o tej mszy i trzy
strony na temat rozróby.
Smutne to, ale miała rację.
Nie mogłem zasnąć. Miałem poczucie winy, że kiedy ja leżę sobie w ciepełku mojego
taniego pokoju w motelu, tysiące uczestników marszu koczuje na zimnych podłogach i ławkach.
* Jippisi, Czubki, Weathermani - nazwy radykalnych ugrupowań z lat sześćdziesiątych.
Jippisi - członkowie tzw. Młodzieżowej Międzynarodówki (Youth International Party),
buntującej się przeciwko utrwalonemu porządkowi społecznemu i nawołującej do uprawiania
wolnej miłości, używania narkotyków i słuchania muzyki rockowej. Czubki (Crazies),
Weathermani - radykalne ugrupowania młodzieżowe z tego okresu, nie stroniące od starć z
policją.
W sobotę wiał chłodny wiatr, ale przynajmniej przestało padać. Ponieważ nie pomagałem
w załatwieniu niczyjego zwolnienia za kaucją ani nie prowadziłem żadnej sprawy, wszedłem do
kościoła św. Marka, który służył jako punkt kontaktowy.
W środku roiło się od ludzi, którzy spali na ławkach, pili kawę albo siedzieli cierpliwie,
czekając na dalsze wskazówki. Wszystko było świetnie zorganizowane, wyznaczono nawet
członków ochrony, którzy mieli trzymać protestujących z dala od gliniarzy (i odwrotnie). Byli też
lekarze na wypadek nieprzewidzianych sytuacji. Zauważyłem tylko parę osób powyżej
trzydziestki.
Obok kotła z kawą kilku lekarzy wyjaśniało grupie ochotników, co robić, kiedy poczują
gaz łzawiący.
Czasem, gdy człowiek jest samotny, wyobraża sobie, że widzi znajomą twarz. Jedna z
lekarek wyglądała jak wykapana Joanna Stein.
- Cześć - powiedziała, gdy nalewałem sobie kawy. To naprawdę była Joanna.
- Nie chcę ci przerywać seminarium na temat pierwszej pomocy.
- Nic nie szkodzi - odparła. - Cieszę się, że cię tu widzę. Co u ciebie?
- Zimno - powiedziałem.
Zastanawiałem się, czy powinienem ją przeprosić za to, że nie odpowiedziałem na jej
telefon. Nie była to chyba odpowiednia chwila, chociaż w jej delikatnej twarzy widziałem nieme
pytanie.
- Wyglądasz na zmęczoną, Jo - stwierdziłem.
- Jechaliśmy całą noc.
- Ciężka sprawa - skwitowałem, proponując jej łyk kawy.
- Jesteś sam? - spytała.
Co chciała przez to powiedzieć?
- Mam nadzieję, że będzie ze mną jakieś pół miliona ludzi - odparłem. I pomyślałem, że
teraz jestem zabezpieczony na wszystkich frontach.
- Jasne - przytaknęła.
Cisza.
- Ach, a propos, jak tam twoja rodzina?
- Moi bracia gdzieś się tu kręcą. Mama i tato musieli zostać na koncercie w Nowym
Jorku.
Po chwili dodała:
- Jesteś z jakąś grupą?
- O tak, jasne - powiedziałem najnaturalniej w świecie. I natychmiast pożałowałem
kłamstwa. Teraz na pewno zaprosi mnie, żeby przyłączyć się do jej przyjaciół.
- Dobrze wyglądasz - powiedziała Jo. Wyraźnie starała się zyskać na czasie w nadziei, że
wykażę więcej inicjatywy.
Czułem się zakłopotany, stercząc tak i zmuszając się do towarzyskiej pogawędki.
- Przepraszam cię, Jo - wypaliłem - ale czeka na mnie kilku kumpli na mrozie.
- Och, pewnie - odparła. - Nie chcę cię zatrzymywać.
- Nie, nie, ja tylko...
Zauważyła, że się niecierpliwię, i dała mi spokój.
- Baw się dobrze.
Zawahałem się, a potem ruszyłem do wyjścia.
- Pozdrów ode mnie wszystkich zwariowanych muzyków - zawołałem.
- Chętnie cię znów zobaczą, Oliver. Przyjdź w którąś niedzielę.
Byłem już daleko od niej. Odwróciłem się i zobaczyłem, jak podchodzi do jakiejś kobiety
i dwóch mężczyzn. Pewnie ci, z którymi tu przyjechała. Koledzy lekarze? A może chodzi z
którymś?
Nie twój cholerny interes, Oliver.
Wziąłem udział w marszu. Nie śpiewałem, bo to nie w moim stylu. Jak jedna wielka
stonoga przeszliśmy obok sądu rejonowego, siedziby FBI i Departamentu Sprawiedliwości,
Głównego Urzędu Podatkowego i skręciliśmy tuż przy Ministerstwie Skarbu. W końcu
dotarliśmy do fallicznego pomnika wzniesionego w hołdzie Ojcu Naszego Kraju*.
* Chodzi o George’a Washingtona.
Omal nie odmroziłem sobie tyłka od siedzenia na ziemi. Zdrzemnąłem się trochę między
przemówieniami. Ale wzięło mnie, kiedy ta ogromna masa ludzi zaśpiewała jednym głosem:
Dajcie szansę pokojowi!
Nie śpiewałem. Nie mam zdolności wokalnych. Może zresztą bym śpiewał, gdybym
przyłączył się do Joanny i jej przyjaciół. Ale samotnie śpiewa się w tłumie jakoś dziwnie.
Byłem porządnie zmęczony, kiedy otwarłem drzwi swojej sutereny w Nowym Jorku. W
tej samej chwili zadzwonił telefon. Resztką sił poderwałem się do słuchawki.
Ze zmęczenia nie bardzo wiedziałem, co plotę.
- Cześć - zaskrzeczałem falsetem. - Tu Abbie Hoffman*, szczęśliwego Nowego Roku!
Całkiem niezłe, uznałem. Ale Marcie nie zaśmiała się. To nie była Marcie.
- Ee... OHver?
Mój żarcik troszeczkę minął się z adresatem.
- Dobry wieczór, ojcze. Myślałem, że to ten... ee... ktoś inny.
- Ee... no, tak. Cisza.
- Co u ciebie, synu?
- Doskonale. Jak matka?
- Doskonale. Jest tu ze mną. Ee... Oliver, co do przyszłej soboty...
- Tak, ojcze?
- Spotykamy się w New Haven, prawda?
Całkiem zapomniałem - umówiliśmy się przecież w czerwcu.
- Ee... jasne. Oczywiście.
- To doskonale. Przyjedziesz samochodem?
- Tak.
* Abbie Hoffman - twórca, przywódca i ideolog Jippisów, autor wydanej w 1968 roku
książki Rewolucja jako frajda.
- Wobec tego spotkajmy się przed bramą Wiejskiej Rezydencji. W południe?
- Dobrze.
- A potem na obiad, mam nadzieję?
Dalej, zgódź się. On chce cię zobaczyć. Słychać to w jego głosie.
- Tak, ojcze.
- To doskonale. Ee... matka chciała się z tobą przywitać.
I tak oto tydzień moich demonstracji skończył się na demonstracyjnie przyjacielskiej
pogawędce z rodzicami.
Marcie zadzwoniła o północy.
- Mówili w wiadomościach, że podczas waszego marszu Nixon oglądał mecz futbolowy -
zeznała.
W tej chwili nie miało to dla mnie znaczenia.
- Cholernie tu pusto - odparłem.
- Jeszcze tylko tydzień...
- Ta pieprzona separacja musi się wreszcie skończyć.
- Skończy się, przyjacielu. Za siedem dni.
27.
W mojej rodzinie tradycja jest substytutem miłości. Nie okazujemy sobie uczuć. Zamiast
tego odgrywamy swoje „plemienne” role, dając wyraz naszej... przynależności. W ciągu roku
odbywamy cztery obrzędy: Boże Narodzenie, Wielkanoc, Święto Dziękczynienia oraz stały
obrządek jesieni - Święty Tydzień. Do tego dochodzi jeszcze, ma się rozumieć, nasz moralny
Armageddon, dzień, w którym dobro tego świata zmaga się ze złem, światło z ciemnością.
Innymi słowy: dzień meczu. Zacny Harvard przeciwko Yale.
Jest to czas śmiechu i czas łez. Ale przede wszystkim to czas ryku, wrzasku,
szczeniackiego obłędu i picia.
W mojej rodzinie świętuje się jednak w nieco bardziej stateczny sposób. Kiedy wielu
uczniów urządza przedmeczowe popijawy na parkingach, rodzina Barrettów oczekuje na sukces
harwardzkiego sportu z powagą.
Kiedy byłem chłopcem, ojciec zabierał mnie na każdy mecz rozgrywany na Soldiers
Field. Nie był niedzielnym kibicem, chodziliśmy tam bardzo często. Częstował mnie obfitymi
wyjaśnieniami. W wieku dziesięciu lat biegle orientowałem się w najbardziej zagadkowych
gestach sędziów. Co więcej, nauczyłem się głośnego kibicowania. Mój ojciec nigdy nie krzyczał.
Mówił tylko półgłosem, niemal do siebie, po każdym dobrym zagraniu Purpurowych: „Dobra
robota!” albo „O, świetnie!” A jeśli przypadkiem nasi gladiatorzy nie sprawili się dobrze, na
przykład gdy przegraliśmy pięćdziesiąt pięć do zera, komentował krótko: „Szkoda”.
Sam był kiedyś sportowcem - tak, on. Mój ojciec! A konkretnie wioślarzem w
reprezentacji Harvardu (kandydował nawet do drużyny olimpijskiej w jedynkach). Nosił
czcigodny krawat w purpurowo-czarne pasy, który oznaczał, że jest zasłużonym posiadaczem
litery „H”*. Dawało mu to prawo darmowego wstępu do najlepszego sektora na meczach
futbolowych. Po prawej ręce rektora.
Upływ czasu nie przyćmił ani nie zmienił rytuału spotkań Harvardu z Yale. Zmienił się
tylko mój status. Mając już za sobą okres inicjacji, sam byłem teraz posiadaczem litery „H” (za
osiągnięcia w hokeju). Też mogę więc zasiadać w uprzywilejowanym sektorze. Teoretycznie,
mógłbym przyprowadzić nawet swojego syna i uczyć go, czym jest kara za przytrzymywanie.
A jednak, nie licząc okresu studiów i małżeństwa, ciągle chodzę na mecz Harvard-Yale z
moim ojcem. Matka wyrzekła się tego obrzędu wiele lat temu i był to jedyny stanowczy krok w
jej
* Prawo do noszenia litery „H” nie przysługuje automatycznie każdemu studentowi
Harvardu, lecz jest przyznawane za osiągnięcia w nauce lub sporcie.
ż
yciu. „Nic z tego nie rozumiem - powiedziała do mojego ojca - i zimno mi w nogi”.
Gdy mecz odbywa się w Cambridge, chodzimy na obiad do szacownej bostońskiej
jadłodajni Locke-Ober. Jeśli zaś bój toczony jest w New Haven, ojciec prowadzi mnie do
restauracji Kayseya - nie tak staromodnej, z lepszą kuchnią. Tam też znaleźliśmy się tym razem,
obejrzawszy klęskę naszej Alma Mater, która przegrała 7:0. Gra była nieciekawa i nie
dostarczyła wielu tematów do rozmowy. Pojawiła się więc możliwość, że zaczniemy poruszać
kwestie pozasportowe. Postanowiłem, że nie powiem nic o Marcie.
- Szkoda - rzekł ojciec.
- To tylko futbol - odparłem, całkiem odruchowo obierając przeciwny punkt widzenia.
- Miałem nadzieję, że Massey będzie lepszy - powiedział ojciec.
- Harvard jest dobry tylko w defensywie - podsunąłem.
- Tak. Chyba masz rację.
Zamówiliśmy homara. Zawsze trochę to trwa, a co dopiero, gdy jest tłok. W lokalu roiło
się od zachlanych bubków z Yale. Przypominali ujadające triumfalnie buldogi. Gęby mieli pełne
heroicznych hymnów do jajowatej piłki. W każdym razie, nasz stolik stał w dość cichym kącie i
słyszeliśmy się nawzajem. Co prawda, nie było czego słuchać.
- Co u ciebie nowego? - spytał ojciec.
- Wszystko po staremu - odparłem. (Przyznaję, nie ułatwiam naszych rozmów).
- Wychodzisz trochę... po pracy? - Próbował wskrzesić w sobie zainteresowanie. Muszę
przyznać, że faktycznie czasem to robił.
- Trochę - odpowiedziałem.
- To doskonale - stwierdził.
Czułem jednak, że ojciec jest bardziej zakłopotany niż rok temu. Bardziej nawet niż przy
obiedzie w Nowym Jorku, poprzedniej wiosny.
- Oliver - zaczął złowieszczo brzmiącym głosem - czy mogę mówić szczerze?
Chyba żartuje?
- Oczywiście - odpowiedziałem.
- Chciałbym porozmawiać z tobą na temat przyszłości.
- Mojej przyszłości? - spytałem, przechodząc do defensywy.
- Niezupełnie twojej, Oliver. Przyszłości rodziny. Przyszło mi nagle do głowy, że on lub
matka mogą być chorzv czy coś w tym rodzaju. Oznajmiliby mi to w taki sam beznamiętri,
sposób. Może nawet napisaliby do mnie list (matka na pewno by napisała).
- Mam sześćdziesiąt pięć lat - oświadczył ojciec.
- Jeszcze nie, dopiero w marcu - odpowiedziałem. Chciałem w ten sposób pokazać, że nie
jest mi zupełnie obcy.
- Niemniej muszę myśleć tak, jak gdybym już skończył sześćdziesiąt pięć lat. - Czyżby
mój ojciec chciał wydębić dla siebie rentę?
- Zgodnie z zasadami partnerstwa...
Ledwo zaczął mówić, odwróciłem się. Słyszałem już tę mowę przy tej samej okazji rok
wcześniej. Wiedziałem, o co chodzi.
Inna była tylko pomeczowa scenografia. W zeszłym roku, po kilku rozmowach ze
ś
mietanką Purpurowych, udaliśmy się do obranej z góry restauracji w Bostonie. Ojciec
zaparkował tuż przy swoim biurze na State Street, siedzibie jedynej instytucji, której nazwa
zawierała otwarcie nasze nazwisko: Barrett, Ward & Seymour, Inc., Bank Inwestycyjny.
Kiedy sunęliśmy za zapachem jadła, ojciec pokazał palcem zaciemnione okna na górze i
zauważył:
- Strasznie tu cicho wieczorem, prawda?
- W twoim gabinecie jest zawsze cicho - odparłem.
- To cisza w oku cyklonu, synu.
- Ale ty to lubisz.
- Lubię - potwierdził. - Lubię, Oliver.
Na pewno nie chodziło mu o pieniądze. Ani o władzę związaną z gigantycznymi
przedsięwzięciami na rzecz rozwoju miasta, przedsiębiorstw czy korporacji. Lubił chyba
obowiązek. Gdyby pasowało do niego to określenie, powiedziałbym, że mój ojciec podniecał się
obowiązkiem. Wobec zakładów, które stworzyły firmę, wobec samej firmy, wobec świętego
instytutu opieki moralnej, czyli Harvardu. No i oczywiście wobec rodziny.
- Mam sześćdziesiąt cztery lata - ogłosił mój ojciec tamtego wieczoru w Bostonie, w
poprzednim sezonie piłkarskim.
- Dopiero w marcu - odparłem, pokazując jak zwykłe, że znam datę jego urodzin.
- ...a zgodnie z zasadami partnerstwa muszę przejść na emeryturę, gdy skończę
sześćdziesiąt osiem lat.
Chwila milczenia. Szliśmy cichymi, statecznymi ulicami w centrum Bostonu.
- Powinniśmy o tym pomówić, Oliver.
- O czym?
- O tym, kto zajmie moje miejsce...
- Pan Seymour - zaproponowałem. W końcu, jak zapewniał papier firmowy i wizytówki
na drzwiach, w firmie było jeszcze dwóch wspólników.
- Seymour i jego rodzina mają dwanaście procent udziałów - powiedział ojciec - a Ward
ma dziesięć.
Nie prosiłem o te szczegóły.
- Kilka udziałów ma też ciotka, którymi zajmuję się w jej imieniu. - Zaczerpnął powietrza
i dodał: - Reszta należy do nas...
Chciałem zaprotestować, żeby nie dokończył swojego wywodu.
- ...czyli w ostatecznym rozrachunku do ciebie.
Miałem wielką ochotę zmienić temat, ale zbyt dobrze wiedziałem, ile wysiłku kosztuje go
ta rozmowa. Najwyraźniej przygotowywał się do niej starannie.
- Czy jednak Seymour nie mógłby cię zastąpić? - spytałem.
- Owszem. Gdyby nikt nie wziął... bezpośredniej odpowiedzialności za interesy
Barrettów.
- Co wtedy?
Dawałem mu do zrozumienia, że ja nie mam ochoty na tę odpowiedzialność.
- Zgodnie z zasadami partnerstwa, miałby prawo wykupić nasze udziały.
Zawahał się.
- Ale to, oczywiście, zmieniłoby sytuację. Ostatnie zdanie nie było wyjaśnieniem. Raczej
prośbą.
- Tak, ojcze? - spytałem.
- Chodzi mi o rodzinę - podsumował.
Wiedział, że go rozumiem. Wiedział, że domyślam się, dlaI czego idziemy tak wolnym
krokiem. Choć temat i tak wymagał więcej czasu niż spacer do restauracji Locke-Ober, gdzie
właśnie dotarliśmy.
Przed wejściem zdążył jeszcze dodać:
- Zastanów się nad tym.
Skinąłem głową, choć jednocześnie wiedziałem, że nie będę zastanawiać się ani przez
chwilę.
Tego wieczoru atmosfera w środku nie była bynajmniej sztywna. Purpurowi dokonali
przecież cudów na boisku. Pan zesłał swój gniew na bubków z Yale w ostatniej minucie przez
swego posłańca, gracza o nazwisku Chiampi. Zdobył szesnaście punktów pięćdziesiąt sekund
przed końcem i wyrównał wynik meczu. Niewiarygodny remis. Sukces, który trzeba uczcić.
Słodkie pieśni rozbrzmiewały w powietrzu.
Niezwyciężeni synowie Harvardu, Do celu mkną niczym strzała, Walczą jak lwy, od Unii
startu Do końca, gdzie meta lśni biała.
Nie mówiliśmy więcej o rodzinnej tradycji. Wszystko przesłonił futbol. Wychwalaliśmy
Chiampiego, Gattiego i innych graczy Purpurowych. Wznosiliśmy toasty za pierwszy sezon
Harvardu bez porażki - od studenckich czasów mojego ojca(!).
Tym razem, czyli rok później, wszystko było inaczej. Śmiertelnie poważnie. Nie dlatego,
ż
e przegraliśmy mecz. Po prostu dlatego, że upiynąłjuż cały rok. A problem pozostawał nadal nie
rozwiązany. Właściwie stał się jeszcze trudniejszy do rozwiązania.
- Ojcze, jestem prawnikiem i mam własne zobowiązania. Albo, jeśli wolisz, obowiązki.
- Rozumiem. Ale gdybyś przeniósł się do Bostonu, wcale nie musiałbyś zrezygnować ze
swojego społecznego zaangażowania. Wręcz przeciwnie, mógłbyś potraktować pracę w firmie
jako podobną działalność, tyle że prowadzoną po drugiej stronie barykady.
Nie chciałem go zranić. Nie powiedziałem więc, że moim głównym przeciwnikiem jest
właśnie ta druga strona barykady.
- Rozumiem, co masz na myśli - odparłem - ale szczerze mówiąc...
Urwałem na chwilę, żeby opanować swój ostry sprzeciw i uniknąć szorstkich słów.
- Ojcze, pochlebia mi twoja propozycja. Ale naprawdę muszę ją zdecydowanie...
odrzucić.
- Rozumiem - powiedział. - Jestem rozczarowany, ale rozumiem.
Wracając autostradą do domu, byłem na tyle odprężony, że nawet żartowałem w duchu.
- Jeden magnat w rodzinie wystarczy.
Miałem nadzieję, że Marcie czeka już na mnie w mieszkaniu.
28.
- Jesteś pewien, OHver?
- Absolutnie, Marcie.
Czekała już na mnie, gdy wróciłem z New Haven. Wyglądała jak świeży suflet. Nikt nie
zgadłby, że przez cały dzień leciała, samolotem z jednego końca Ameryki na drugi.
Choć rozmowa z moim ojcem tonęła w gąszczu tematów, to właśnie ona zainteresowała
ją szczególnie.
- Odmówiłeś tak od razu?
- Bez wahania - odparłem. - Iz przekonaniem. Przypomniałem sobie zaraz, do kogo
mówię.
- Oczywiście, ty na moim miejscu przejęłabyś ten cholerny interes. Zdaje się, że tak
właśnie postąpiłaś.
- Byłam wtedy wściekła - odpowiedziała szczerze Marcie. - Chciałam udowodnić wiele
rzeczy.
- Ja też. I dokładnie dlatego odmówiłem.
- Pozwolisz więc, żeby dziedzictwo twojej rodziny... poszło na marne?
- Ładne mi dziedzictwo - początki wyzysku w Ameryce!
- Oliver, to już historia. Dzisiaj robotnik ze związku zawodowego zarabia...
- Nie o to mi chodzi.
- Spójrz tylko, ile dobrego zrobiła twoja rodzina! Szpital, budynek Harvardu, datki...
- Słuchaj, nie mówmy o tym, co?
- Dlaczego nie? Zachowujesz się jak smarkacz! Podstarzały radykał!
Dlaczego z taką werwą popychała mnie w objęcia establishmentu?
- Jasna cholera, Marcie!
Nagle rozległ się telefon. Zabrzmiał jak gong na ringu odsyłający pięściarzy do
narożników.
- Mam odebrać? - spytała Marcie.
- Niech dzwoni, już prawie północ.
- Może to coś ważnego.
- Nie dla mnie - powiedziałem.
- Ja też tu mieszkam - zauważyła.
- No to odbierz - warknąłem wkurzony, że zjazd stęsknionych kochanków zamienił się w
przykrą awanturę.
Marcie podniosła słuchawkę.
- Do ciebie - powiedziała.
- Czego tam? - burknąłem w słuchawkę.
- No, świetnie! Ona ciągle tam jest! - usłyszałem czyjś głos. Philip Cavilleri. Zmusiłem
się do uśmiechu.
- Sprawdzasz mnie?
- Mam powiedzieć szczerze? Tak. Jak leci?
- O co ci chodzi, Phil?
- No, wiesz: bing bang, bing bang!
- Co to ma być, twój zegar z kukułką?
- Dzwony weselne! Kiedy je usłyszymy, do cholery?
- Ty + wiesz się w pierwszej kolejności, Phil.
- No to powiedz mi teraz, żebym mógł spokojnie zasnąć.
- Philip - odparłem, udając rozdrażnienie - dzwonisz, żeby prowadzić małżeńską
propagandę, czy chciałeś coś jeszcze powiedzieć?
- Jasne. Myślał indyk o weselu...
- Phil, powiedziałem ci już...
- Mówię o prawdziwym indyku. Faszerowanym. Wiesz, do żarcia w Święto
Dziękczynienia.
- Ach, tak. Racja, przecież to w przyszłym tygodniu.
- Chciałbym, żebyś zjawił się u mnie na zjeździe rodzinnym w Dzień Łaski z tym
kulturalnym, kobiecym głosem.
- Kto będzie na tym zjeździe? - spytałem.
- Ojcowie Pielgrzymi! Co to za różnica?
- Kogo zaprosiłeś, Philip? - nalegałem, wyobrażając już sobie watahy nadgorliwych
mieszkańców Cranston.
- Jak dotąd, tylko siebie - odparł.
- Ach, tak - skwitowałem. Przypomniało mi się, że Philip nie znosi świąt z krewnymi. (-
Do diabła z tą zapłakaną dzieciarnią - skarżył się. A ja przyjmowałem jego wymówki z ulgą).
- Dobrze. W takim razie ty możesz przyjść do nas... Rzuciłem okiem w stronę Marcie,
która kiwała głową na zgodę, pytając jednocześnie rękami: „Tylko kto będzie, do diabła,
gotował?”
- Marcie chce cię poznać - nalegałem.
- Och, może lepiej nie - opierał się Philip.
- Nie daj się prosić.
- No, dobra. O której?
- Koło południa - powiedziałem. - Daj tylko znać, kiedy wyjs’ć po ciebie na dworzec.
- Mogę przynieść trochę żarcia? Pamiętaj, że to ja dostarczam Rhode Island najlepszego
placka z dyni.
- Świetnie.
- I robię najlepszy farsz.
- Świetnie.
Marcie gestykulowała gwałtownie: „Idź na całość!”
- Ee... Phil, jeszcze jedna sprawa. Wiesz, jak się piecze indyka?
- Jak stary piekarz! - zawołał. - Mógłbym załatwić jedną sztukę u mojego kumpla Angelo.
Jesteś pewny, że ona nie będzie miała nic przeciwko?
- Kto, Phil?
- No, twoja piękna narzeczona. Niektóre panie nie lubią, jak facet wtrąca się im do
kuchni.
- Marcie nie jest z tych - odparłem.
Podskakiwała teraz z radości.
- Świetnie. W takim razie to na pewno piękna dziewczyna. „Marcie”, co? Myślisz, że się
jej spodobam?
- Na pewno.
- No to wyjdź po mnie na dworzec o wpół do jedenastej, dobra?
- Dobra.
Już chciałem odłożyć słuchawkę, kiedy zawołał:
- Oliver?
- Tak, Phil?
- Święto Dziękczynienia to dobry czas na plany małżeńskie.
- Dobranoc, Phil.
Rozłączyliśmy się w końcu. Spojrzałem na Marcie.
- Cieszysz się, że przyjdzie?
- Jeśli uważasz, że mu się spodobam.
- Jak amen w pacierzu.
- Lepiej wypadnę, jeśli nie będę gotować.
Uśmiechnęliśmy się. Było w tym ziarnko prawdy.
- Zaczekaj chwilę, Oliver - przypomniała sobie. - Czy nie miałeś jechać do Ipswich?
Racja. Dziękczynienie to święty dzień Barrettów. Cóż, siła wyższa.
- Zadzwonię i powiem, że zatrz’.iała mnie sprawa Komitetu Szkolnego, która wchodzi w
poniedziałek na wokandę.
Marcie też musiała trochę zmienić swoje plany.
- Powinnam być w Chicago, ale przylecę tu na obiad i wrócę tam ostatnim samolotem.
Ś
więto Dziękczynienia to ważna data w handlu. W piątek zaczyna się wyprzedaż.
- Dobrze. Phil to doceni.
- Cieszę się - powiedziała.
- Dobra, a teraz, kiedy wszystko jest już zorganizowane - powiedziałem żartobliwym
tonem - czy mogę wyrazić swoje uczucia?
- Proszę bardzo. Jakiego rodzaju?
- Cóż... smutek. Harvard przegrał z Yale. To był paskudny dzień. Czy przychodzi ci do
głowy jakiś sposób, żeby mnie pocieszyć?
- Potrzebna ci terapia - oceniła. - Czy zechciałbyś położyć się wygodnie na łóżku?
- Zechciałbym - przystałem na jej propozycję. Usiadła obok mnie.
- A teraz możesz robić wszystko, na co masz ochotę - powiedziała.
Posłuchałem jej.
A potem spaliśmy długo i szczęśliwie.
Przez cały ten tydzień Phil Cavilleri pracował w pocie czoła nad świątecznymi
smakołykami. Wydał fortunę na ciągłe telefony z pytaniami.
- Czy ona lubi farsz z orzechami?
- Nie ma jej teraz, Phil, pracuje.
- O ósmej wieczorem?
- W środę pracuje dłużej - powiedziałem wymijająco.
- Jaki do niej numer? - podchwycił skwapliwie, pragnąc poznać jej stosunek do orzechów.
- Jest zajęta, Phil. Ale, wiesz co? Właśnie sobie przypomniałem, uwielbia orzechy.
- To świetnie!
I wyłączył się. Na chwilę.
Przez następne dni dzwonił w sprawie grzybów, gatunku dyni, żurawin (w całości czy w
galaretce?) oraz rozmaitych warzyw.
- Wszystko będzie prosto z ziemi - zapewniał mnie, zamówiwszy rozmowę z Rhode
Island. - Wy tam, w Nowym Jorku, kupujecie tylko mrożone świństwa.
Oczywiście, wymyślałem wszystkie odpowiedzi za Marcie. W tym tygodniu była na
trasie Cincinnati - Cleveland - Chicago. Choć rozmawialiśmy co wieczór przynajmniej godzinę,
ś
wiąteczny jadłospis nie należał do naszych głównych tematów.
- Jak idzie sprawa Komitetu Szkolnego, przyjacielu?
- Wszystko gotowe. Barry zebrał świetne materiały. Muszę je tylko dobrze wykorzystać.
Tymczasem przypominam sobie wszystkie zabronione książki. Wiesz, że nie pozwalają
dzieciakom w liceum czytać Vonneguta? Ani nawet Buszującego w zbożu*!
- Och, to smutna książka - powiedziała Marcie. - Biedaczek ten Holden Caulfield, taki
samotny.
- A mi nie współczujesz? Też jestem samotny.
- Och, Oliver, co mam powiedzieć o sobie? Wariuję z samotności!
Jeśli mój telefon był przypadkiem na podsłuchu, facet, który podsłuchiwał, musiał mieć
co wieczór niezły ubaw, kiedy dzwoniła Marcie.
*
* Rozmowa toczy się na temat współczesnych pisarzy amerykańskich. Kurta Vonneguta i
Jerome’a Salingera. Holden Caulfield to bohater głośnej powieści Salingera Buszujący w zbożu.
W świąteczny ranek obudził mnie indyk u drzwi. Za nim stał Philip Cavilleri, który
zdecydował, że musi przyjechać naprawdę wczesnym pociągiem. Potrzebował więcej czasu na
przygotowanie odpowiedniej uczty. (- Znam ten twój piecyk, przypomina toster z przepukliną).
- A gdzie ona jest? - spytał Philip, ledwo wyładował swój transport przysmaków. (Nie
przestawał rozglądać się po całym mieszkaniu).
- Ona tu nie mieszka, Phil. Poza tym jest teraz w Chicago.
- Po co?
- W interesach.
- Och. Robi interesy?
- Tak.
Zaniemówił z wrażenia. Po chwili dodał szybko:
- Czy ona ciebie docenia, Oliver? Jezu, ten ciągle swoje!
- Daj spokój, Phil, weźmy się do roboty.
Ja sprzątałem. On gotował. Ja nakryłem do stołu. On zastawił go wszystkim, co można
zjeść na zimno. Około południa uczta była prawie gotowa. Oprócz indyka, który miał kruszeć w
piekarniku aż do wpół do piątej. O wpół do czwartej samolot Marcie wyląduje na lotnisku La
Guardia. Ponieważ w święta nie będzie ruchu na drogach, powinniśmy bez przeszkód zacząć
obiad przed piątą. Skracaliśmy sobie z Philem oczekiwanie, gapiąc się na futbol w telewizji. Nie
chciał się ruszyć z domu nawet na krótki spacer, choć świeciło słońce i był rześki, listopadowy
dzień. Stary kibic nie chciał przepuścić chwili, w której piłka wpadnie do bramki.
Tuż po drugiej zadzwonił telefon.
- Oliver?
- Gdzie jesteś, Marcie?
- Na lotnisku. W Chicago. Nie mogę przylecieć.
- Coś się stało?
- Nie tutaj. Ale mamy problem w Denver. Lecę tam za dwadzieścia minut. Wyjaśnię ci
wieczorem.
- Coś poważnego?
- Raczej tak. Może to potrwać kilka dni, ale przy odrobinie szczęścia uda się z tego wyjść.
- Mogę ci jakoś pomóc? - spytałem.
- Tak... Proszę cię, wytłumacz mnie przed Philipem. Powiedz mu, że naprawdę mi
przykro.
- Dobra. Ale nie będzie to łatwe.
Sekunda milczenia. Pewnie trwałaby dłużej, gdyby Marcie nie spieszyła się na samolot.
- Jesteś trochę wkurzony, co?
Ważyłem w myślach słowa. Nie chciałem pogarszać jej zmartwień.
- Tylko rozczarowany, Marcie. Ale obaj cię rozumiemy.
- Proszę cię, zaczekaj, aż dotrę do Denver. To długa historia.
- Na pewno - mruknąłem.
- OHver, powiedz mi coś miłego, proszę.
- Mam nadzieję, że podadzą ci indyka w samolocie.
Samotna uczta z Philipem miała swoją dobrą stronę.
Było jak za dawnych czasów. Znów siedzieliśmy razem, tylko we dwóch.
Jedzenie było wyśmienite. Niestrawne były tylko moje myśli. Philip próbował mnie
pocieszyć.
- Słuchaj - powiedział - takie rzeczy zdarzają się w świecie biznesu. Ludzie biznesu
muszą podróżować. Taka już natura... biznesu.
- Tak.
- Poza tym nie wszyscy mogą spędzać święta w domu. Na przykład żołnierze...
Ś
wietne porównanie!
- No, a jeśli musiała zostać, to znaczy, że jest dla nich ważna, zgadza się?
Nie odpowiedziałem.
- Jest jakimś kierownikiem?
- Coś w tym rodzaju.
- No, jeszcze lepiej. To nowoczesna dziewczyna. Chryste, powinieneś być dumny. Ona
coś osiągnie w życiu. Stara się o awans?
- W pewnym sensie.
- To dobrze. Ambitna sztuka. Powinieneś być dumny, Oliver.
Kiwnąłem głową. Chciałem tylko pokazać, że nie śpię.
- Kiedy byłem dzieckiem - zaczął Phil - każda rodzina lubiła się szczycić ambitnym
dzieciakiem. Oczywiście, przeważnie chłopakami. Ale dzisiaj te nowoczesne dziewczyny są
naprawdę ambitne, no nie?
- Bardzo - odparłem.
W końcu przekonałem go, że nie da rady uśmierzyć mojego rozczarowania.
- Wiesz co... - zaczął od nowa, zmieniając taktykę. - Gdybyś się z nią ożenił, byłoby
inaczej.
- Niby dlaczego? - Starałem się powiedzieć to bez ironii.
- Bo kobieta to kobieta. śona musi być w domu, ze swoją rodziną. Świat jest tak
urządzony.
Nie chciałem podważać jego poglądów na temat świata.
- Pomyśl tylko - powiedział - przecież to twoja wina. Gdybyś chciał zrobić z niej
normalną kobietę...
- Phil!
- Co prawda to prawda - warknął w obronie nic nanej sobie kobiety. - Te feministyczne
dzikuski mogą mnie obrzucać jajami, aleja wiem, co mówi Biblia. Mąż i żona będą, ten, no...
jako jedno ciało. Zgadza się?
- Zgadza - odparłem w nadziei, że to go uspokoi. Miałem rację. Ale tylko przez kilka
sekund.
- Słuchaj, co to właściwie znaczy „jako jedno ciało”? - spytał.
- śe mają trzymać się razem - wyjaśniłem.
- Czy ona zna Biblię, Oliver?
- Chyba tak.
- Zadzwoń do niej. Może ma w hotelu jakiegoś Gedeona*.
- Zadzwonię - obiecałem.
29.
- Co pan czuje?
- Doktorze London, tym razem naprawdę potrzebuję pańskiej pomocy. Co czuję?
- Gniew. Złość. Wściekłość.
I coś jeszcze.
- Zamęt. Nie wiem, co mam czuć. Ten nasz związek... sam nie wiem.
Dobrze wiedziałem, ale nie potrafiłem tego powiedzieć głośno.
- To znaczy... rozwija się. Choć są pewne przeszkody. Skąd mamy wiedzieć, czy na
pewno potrafimy żyć razem, skoro spędzamy ze sobą tak mało czasu? Rozmowy przez telefon
tego nie zastąpią. Nie jestem ani trochę religijny, ale gdybym wiedział, że Wigilię spędzimy
oddzielnie...
Może bym się rozpłakał? Jestem pewny, że nawet Kuba Rozpruwacz spędzał Boże
Narodzenie z przyjaciółmi.
- Wiem, to naprawdę była poważna sprawa. Widzi pan, sklep w Denver ma nieudolne
kierownictwo. Marcie musiała tam pojechać i zostać. Nie mogła tego nikomu zlecić. Zresztą, po
jaką cholerę miałaby to zlecać? śeby trzymać mnie za rękę? Przyrządzić mi śniadanie?...
* Gedeon - postać biblijna. Bohater, który poprowadził lud Izraela w zwycięskiej wojnie
przeciw Madianitom. W żarcie Phila kryje się także aluzja do Towarzystwa Gedeona,
charytatywnej organizacji, która zajmuje się rozprowadzaniem Biblii po amerykańskich hotelach.
Cholera, to jej praca! Muszę się z tym pogodzić. Nie mam pretensji. No, dobrze... mam.
Ale to jajestem niedojrzały, nie ona...
Może nie tylko niedojrzały. Samolubny. Niewyrozumiały. Marcie i ja jesteśmy przecież...
no... razem. Ma niezłe piekło w tym Denver. Naprawdę. Robi to, co należy do szefa, ale te
miejscowe mądrale uważają, że ma ciężką rękę. Tak, to wszystko nie jest takie proste.
Tymczasem ja obijam się z kąta w kąt i użalam nad sobą. Może powinienem być tam z
nią i dodawać otuchy. Pocieszać ją. Chryste, ja na pewno bym tego potrzebował. Przekonałaby
się wtedy...
Urwałem. Co właściwie zrozumiał doktor London z moich nie dokończonych zdań?
- Chyba powinienem polecieć do Denver.
Cisza. Byłem zadowolony ze swojej decyzji. Nagle uświadomiłem sobie, że jest piątek.
- Z drugiej strony, w przyszły poniedziałek mam prowadzić sprawę przeciwko temu
Komitetowi Szkolnemu. Nie mogłem doczekać się, kiedy dopadnę tych chamów...
Chwila ciszy na zastanowienie. Namyśl się dobrze, Oliver.
- Dobrze, Barry Pollack może przejąć pałeczkę. Właściwie orientuje się w tym lepiej ode
mnie. Sęk w tym, że jest młodszy. Mogą go wyprowadzić z równowagi. Cholera, ja bym się nie
dał! To naprawdę ważna sprawa!
Chryste, straszny był ten psychiczny ping-pong! W głowie mi huczało od własnych
argumentów.
- A niech to! Marcie jest ważniejsza! Choćby była nie wiem jak twarda, jest tam teraz
sama i potrzebuje przyjaciela. Raz w życiu mógłbym zrobić coś dla innego człowieka, a nie tylko
dla siebie!
Chyba przekonał mnie ten ostatni argument.
- No to lecę do Denver.
Spojrzałem na doktora Londona. Zastanawiał się nad czymś przez chwilę, a potem
powiedział:
- Jeśli nie, zobaczymy się w poniedziałek o piątej.
30.
- Oliver, nie zostawiaj mnie na lodzie, załamię się.
Spokojnie, wszystko będzie w porządku. Trzymaj się. Podczas gdy taksówka
podskakiwała na wybojach w drodze nalotnisko, uspokajałem Barry’ego Pollacka przed jego
rozprawą w sądzie.
- Ale dlaczego, Ollie? Dlaczego tak mnie nagle zostawiasz?
- Dasz sobie radę. Znasz tę sprawę na wylot.
- Może i znam. Ale nie umiem tak kluczyć i bajerować jak ty, Oliver. Załatwią mnie.
Przegramy!
Pocieszałem go i wyjaśniałem, jak odeprzeć ataki przeciwników.
- Pamiętaj, mów wyraźnie. Bardzo powoli. Najlepiej barytonem. I zawsze zwracaj się do
naszego biegłego: panie doktorze, to robi wrażenie.
- Jezu, trzęsę się. Dlaczego musisz lecieć do Denver?
- To konieczne, Bar. Nie mogę nic więcej powiedzieć. Na jedną wyboistą milę zapadła
niespokojna cisza.
- Ol?
- Co, Bar?
- Powiesz mi, jeśli zgadnę?
- Tak. Może.
Chodzi o ofertę. Fantastyczna oferta pracy. Zgadza się? Właśnie dojechaliśmy do
lotniska. Zanim taksówka stanęła, byłem już jedną nogą na zewnątrz.
- Więc jak? - dopytywał się Barrie. - Chodzi o ofertę? Z lisim uśmieszkiem podałem
młodszemu koledze rękę przez okno taksówki.
- Powodzenia, nam obu!
Odwróciłem się i ruszyłem nadać swój bagaż. Bóg z tobą. Barry, tak się trzęsiesz,
chłopcze, że nawet nie zauważyłeś, jaki ja jestem rozdygotany.
Nie powiedziałem jej, że przyjeżdżam.
*
Ledwo wylądowaliśmy w Podniebnym Mieście (jak bez przerwy nazywał je pilot
wesołek), chwyciłem swoją małą walizkę, wybrałem taksówkarza, który wyglądał na faceta
lubiącego bardzo szybką jazdę, i rzuciłem:
- Brunatny Pałac. Gaz do dechy, proszę.
- No to przytrzymaj se sombrero, stary - odparł kierowca. Dobrze wybrałem.
O dziewiątej wieczorem (jedenaście minut później) byliśmy przed Pałacem,
najzacniejszym hotelem Denver. Jest tam wielki hol, który przypomina kosmiczne lądowisko dla
dekadentów. Wokół wznoszą się niezliczone piętra, a pośrodku rośnie ogromny ogród. Od
spoglądania w pustą przestrzeń w górze można dostać zawrotu głowy.
Znałem numer jej pokoju z naszych rozmów przez telefon. Zostawiłem bagaż w recepcji i
puściłem się biegiem na siódme piętro. Nawet jej nie uprzedziłem z dołu.
Odczekałem sekundę, żeby złapać oddech (siódme piętro!). Potem zapukałem.
Odpowiedziała mi cisza.
Po chwili otworzył jakiś mężczyzna. Muszę przyznać - bardzo przystojny mężczyzna.
Prawdziwy goguś.
- Słucham pana?
Co to, do diabła, za jeden? Nie miał miejscowego akcentu. Mówił tak, jakby nauczył się
angielskiego na Marsie.
- Chciałbym się widzieć z Marcie - odparłem.
- Obawiam się, że jest w tej chwili zajęta.
Niby czym? Na co ja tu trafiłem? Nie podobał mi się ten piękniś. W taką gębę ma się
ochotę walnąć dla zasady.
- Jednak chciałbym się z nią zobaczyć - powiedziałem. Miał nade mną dwa cale wzrostu
przewagi, a jego garnitur był tak dobrze skrojony, że prawie przyrastał mu do tyłka.
- Hm - zaczął - czy jest pan umówiony z panną Binnendale? - To wstępne „hm”
zabrzmiało jak zapowiedź złamanej szczęki.
Zanim zdecydowałem się, czy polemizować dalej, czy przejść do ciosów, z wnętrza
pokoju dobiegł kobiecy głos.
- O co chodzi, Jeremy?
- O nic, Marcie. To pomyłka. Znów odwrócił się do mnie.
- To nie pomyłka, Jeremy - powiedziałem. - Rodzice mnie zaplanowali.
Albo moje poczucie humoru, albo groźba w głosie sprawiły, że Jeremy cofnął się jednak i
wpuścił mnie do środka.
W krótkim korytarzu zastanawiałem się, jak Marcie zareaguje na mój widok. I czym, do
diabła, mogła się teraz zajmować.
Salon wypełniony był po brzegi szarą flanelą.
To znaczy biznesmenami przy popielniczkach, kopcącymi nerwowo papierosy albo
ż
ującymi zeschłe kanapki.
Przy jednym biurku siedziała Marcie Binnendale. Nie paliła, nie jadła (i nie była nie
ubrana, czego się obawiałem). Przyłapałem ją na gorącym... zebraniu biznesmenów.
- Znasz tego pana? - spytał Jeremy.
- Owszem - odparła z uśmiechem Marcie. Ale nie rzuciła mi się na szyję, jak marzyłem
po drodze.
- Cześć - zawołałem.
- Przepraszam jeśli przeszkodziłem.
Marcie rozejrzała się i powiedziała do swojego plutonu:
- Przepraszam na chwilę.
Wyszliśmy na korytarz. Wziąłem ją za rękę, ale oparła się delikatnie.
- Co ty tutaj robisz?
- Pomyślałem sobie, że potrzebujesz przyjaciela. Zostanę, dopóki nie uporządkujesz
swoich spraw.
- A co z twoją rozprawą?
- Mam to gdzieś. Ty jesteś ważniejsza. - Iobjąłemjąwtalii.
- Oszalałeś? - szepnęła, choć bez cienia złości.
- Tak. Oszalałem od samotnych i bezsennych nocy w podwójnym łóżku. Z tęsknoty za
tobą przy spalonych grzankach i nie dogotowanych jajkach. Od...
- Wolnego, przyjacielu - przerwała mi, wskazując drugi pokój. - Mam zebranie.
Flanelowe bractwo mogło podsłuchiwać, ale miałem to gdzieś. Ciągnąłem dalej:
- ...i pomyślałem sobie, że może ty też w swoim dyrektorskim amoku mogłaś trochę
oszaleć i że...
- Palant - szepnęła surowo. - Mam zebranie.
- Widzę, że jesteś zajęta, Marcie. Ale nie śpiesz się, kiedy skończysz, będę na ciebie
czekał w swoim pokoju.
- To może potrwać wieczność.
- To będę czekał całą wieczność... Marcie przypadło to do gustu.
- Dobra, przyjacielu.
Pocałowała mnie w policzek. A potem wróciła do swoich spraw.
- Ach, moja ukochana Afrodyto, rozkoszna rapsodio...
Słowa te wypowiadał Jean-Pierre Aumont, oficer Legii Cudzoziemskiej, do jakiejś
uduchowionej pustynnej księżniczki, która sapała ciągle: „Non, non, non, strzeż się, mon pere!”
Minęła już północ, a ten stary film był jedyną rozrywką na wszystkich kanałach w
Denver.
Siedziałem wśród topniejących zapasów piwa Coors. Byłem taki otępiały, że gadałem do
ekranu.
- Rany boskie, Jean-Pierre, zerwij z niej ten kostium!
Nie zwracał na mnie uwagi i chrzanił dalej, gestykulując jak pajac.
Aż rozległo się pukanie. Bogu niech będą dzięki.
- Cześć, mały - powiedziała Marcie.
Wyglądała na zmęczoną i miała częściowo rozpuszczone włosy. Lubiłem ją taką.
- Jak leci?
- Wysłałam wszystkich do domu.
- Załatwiliście wszystko?
- Och, nie. To beznadziejny galimatias. Mogę wejść?
Z wyczerpania słaniałem się przy drzwiach, blokując jej przejście.
Weszła. Zdjęła pantofle. Opadła na łóżko. A potem spojrzała na mnie ze znużeniem.
- Ty romantyczny palancie. Naprawdę olałeś tę rozprawę?
Uśmiechnąłem się.
- Miałem inne priorytety - odparłem. - Ty wpadłaś w tarapaty w Denver. Pomyślałem
sobie, że przyda ci się towarzystwo.
- To miłe - powiedziała. - Trochę zwariowane, ale strasznie miłe.
Wszedłem na łóżko i objąłem ją.
Po jakichś piętnastu sekundach oboje spaliśmy beztrosko. Śniło mi się, że Marcie
wśliznęła się do namiotu, w którym drzemałem, i szepnęła:
- Oliver, spędzimy razem cały dzień. Tylko we dwoje. Zapomnimy o bożym świecie.
Otworzyłem oczy i stwierdziłem, że sen stał się rzeczywistością. Marcie stała przede mną
w narciarskim stroju. W ręku trzymała drugi kombinezon, który mógł pasować na mnie.
- Wstawaj - powiedziała. - Idziemy w góry.
- A twoje zebranie?
- Dzisiaj mam zebranie z tobą. Z resztą spotykam się po obiedzie.
- Jezus, Marcie, co cię napadło?
- Priorytety. - Uśmiechnęła się.
Z Marcie nie można było wygrać.
Ofiarą był bałwan, a przyczyną śmierci - skrócenie o głowę rzutem śnieżki.
- W co teraz się zabawimy? - spytałem.
- Powiem ci po lunchu - odparła.
Nie miałem pojęcia, w którym miejscu wielkiego rezerwatu Gór Skalistych się
znaleźliśmy. Wokół, jak okiem sięgnąć, ani śladu życia. A jedynym odgłosem był chrzęst
naszych stóp na śniegu. Wszędzie rozciągała się niezmącona biel. Jak ogromny tort weselny.
- W mieście Marcie nie potrafiła zapalić piecyka gazowego, ale z maszynką turystyczną
radziła sobie doskonale. Posilaliśmy się zupą i kanapkami w Górach Skalistych. Po cholerę nam
szykowne restauracje! Niech szlag trafi obowiązki prawnicze. I telefony.
I miejskie tłumy, większe niż nas dwoje., Gdzie właściwie jesteśmy?
Marcie miała kompas.
- Trochę na wschód od Nigdzie.
- Fajna okolica.
- Gdybyś nie wyciął tego swojego numeru ze słoniem w składzie porcelany, nadal
siedziałabym w Denver w zadymionym pokoju.
Zaparzyła kawę na maszynce. Znawca mógłby określić jąjako niezbyt dobrą lub ledwo
nadającą się do picia, choć ja uważałem, że był to rozgrzewający napój.
- Marcie - powiedziałem na poły żartobliwie - masz utajony talent kulinarny.
- Ale tylko w dziczy...
- No to znalazłaś swoje miejsce w życiu.
Spojrzała na mnie. Potem rozejrzała się wokół, promieniejąc ze szczęścia.
- Chciałabym, żebyśmy nigdzie nie musieli się stąd ruszać - westchnęła.
- Nie musimy - powiedziałem.
Mój głos zabrzmiał poważnie.
- Marcie, możemy zostać tu, aż stopnieją lodowce albo aż przyjdzie nam ochota poleżeć
na plaży. Albo popływać łódką po Amazonce. Mówię serio.
Zawahała się. Nie wiedziała, jak zareagować na moje słowa - co to właściwie było?
Pomysł? Propozycja?
- Sprawdzasz mnie czy mówisz poważnie? - spytała.
- Jedno i drugie. Ja na pewno mógłbym rzucić ten bezsensowny wyścig, a ty? Niewielu
ludzi ma nasze możliwości...
- Daj spokój, Barrett - zaprotestowała. - Jesteś najbardziej ambitnym typem, jakiego
znam. Nie liczę siebie samej. Założę się, że widzisz się nawet w roli prezydenta.
Uśmiechnąłem się. Ale materiał na prezydenta nie może kłamać.
- Zgoda. Tak było. Ale ostatnio wolałbym raczej uczyć swoje dzieci jazdy na łyżwach.
- Naprawdę?
Spytała bez cienia ironii, szczerze zdziwiona.
- Jeśli chciałyby się uczyć - dodałem. - A ty nie potrafiłabyś żyć bez konkurencji?
Zastanowiła się chwilę.
- Na pewno byłoby to dla mnie coś nowego - odpowiedziała. - Zanim ty się zjawiłeś,
ż
yłam tylko zwycięstwami na pokaz...
- A czego teraz potrzeba ci do szczęścia?
- Faceta - odparła.
- Jakiego?
- Chyba takiego, który nie da się całkiem nabrać na pozory. Który rozumie, że tak
naprawdę nie chcę... zawsze być szefową.
Milczałem, podobnie jak góry, które trwały w ciszy.
- Ciebie - powiedziała w końcu.
- Cieszę się - odparłem.
- Co powinniśmy zrobić, Oliver?
Milczeliśmy coraz częściej. Nawet nasze zdania były teraz przerywane okresami ciszy.
- Chcesz wiedzieć, co zrobić? - spytałem.
- Tak.
Wziąłem głęboki wdech i wypaliłem:
- Sprzedaj sklepy.
Omal nie upuściła kubka z kawą.
- Co takiego?
- Posłuchaj, Marcie, mógłbym napisać pracę magisterską o życiu prezesa sieci handlowej.
To ciągły ruch, ciągłe zmiany, stała gotowość do drogi.
- Święta prawda.
- Może to dobrze dla interesów, ale dla osobistego życia wręcz przeciwnie. Tu potrzeba
mnóstwa czasu i bardzo mało ruchu.
Marcie nie odpowiedziała. Ciągnąłem więc dalej swój wykład:
- Dlatego - podsumowałem pogodnie - sprzedaj swoje sklepy. Dostaniesz ciepłą posadkę
konsultanta, gdzie tylko zechcesz. Ja mogę wszędzie prowadzić drobne sprawy. Może wtedy
zapuścimy korzenie. I naprawdę zostawimy coś po sobie.
- Marzyciel - zaśmiała się Marcie.
- A ty, gówniany prezes - odparłem. - Ciągle upajasz się swoją władzą.
Nie powiedziałem tego oskarżycielskim tonem, choć była to szczera prawda.
- Więc jednak to był sprawdzian - stwierdziła.
- Tak - przyznałem. - Nie zdałaś go.
- Arogancki, samolubny typ - powiedziała żartobliwie. Skinąłem głową.
- I ludzki.
Marcie spojrzała na mnie.
- Ale zostaniesz ze mną?...
- Śnieg musi kiedyś stopnieć - powiedziałem. Wstaliśmy i powędrowaliśmy ramię w
ramię do samochodu. Pojechaliśmy do Denver. Nie było tam ani śladu śniegu.
31.
Do Nowego Jorku wróciliśmy w środę wieczorem. Rano tego samego dnia Marcie
ostatecznie uporządkowała swoje interesy w Denver i nawet przyszło nam do głowy, żeby znów
porzucać się śnieżkami. Ale rozsądek zwyciężył. Czas wrócić do pracy.
Mógłbym nawet pomóc Barry’emu Pollackowi na finiszu (byliśmy w kontakcie
telefonicznym).
Odmroziliśmy sobie pięty, czekając na taksówkę w tasiemcowej kolejce. W końcu
przesunęliśmy się na czoło. Przed nami stanął żółty kawał pogiętej blachy. Inaczej mówiąc -
nowojorska taksówka.
- Do Queens nie jadę - warknął kierowca na powitanie.
- Ja też nie - odparłem, szarpiąc pokracznymi drzwiami. - Pojedźmy w zamian na
Wschodnią Sześćdziesiątą Czwartą, numer dwadzieścia trzy.
Oboje siedzieliśmy już w środku. Kierowca był teraz prawnie zobowiązany zawieźć nas
pod wskazany adres.
- Lepiej pojedźmy na Wschodnią Osiemdziesiątą Szóstą, numer pięćset cztery.
- Gdzie?
Ta zaskakująca propozycja wyszła od Marcie.
- Czyj to, do diabła, adres? - spytałem.
- Nasz. - Uśmiechnęła się.
- Nasz?
- Co ty, stary - powiedział taksówkarz - masz amnezję?
- A ty co? - odciąłem się. - Jesteś Woody Allen?
- Przynajmniej pamiętam swój adres - odparł w samoobronie.
Tymczasem bracia taryfiarze zaczęli popędzać go głośną kakofonią klaksonów i
przekleństw do niezwłocznego odjazdu.
- No, dobra, dokąd?... - zażądał.
- Wschodnia Osiemdziesiąta Szósta - powiedziała Marcie. I szepnęła do mnie, że wyjaśni
po drodze. Łagodnie mówiąc, zaskoczyło mnie to wszystko.
W języku wojskowym takie miejsce określa się skrótem DMZ* - oznacza on teren, na
którym żadna z walczących stron nie może rozmieścić swoich sił. Tą właśnie myślą kierowała się
Marcie przy wyborze mieszkania, które nie było ani jej, ani moje, ani nawet nasze, lecz stanowiło
raczej neutralny teren.
* DMZ, demilitarized zonę (ang.) - strefa zdemilitaryzowana.
Dobrze. Brzmiało to rozsądnie. Moja nora trochę przekroczyła jej wytrzymałość na brud.
Ale ten sprawdzian zniosła dzielnie.
- I co? - spytała Marcie.
Bezsprzecznie było to wspaniałe mieszkanie. Wyglądało dokładnie jak jedna z propozycji
doskonałego umeblowania, pokazywanych na górnych piętrach sklepów Binnendale. Często
widziałem, jak młode pary patrzyły na te modele i wzdychały:
- Rany, żebyśmy my tak mieszkali!
Marcie pokazała mi salon, naszpikowaną różnymi urządzeniami kuchnię (pójdę na kurs
gotowania, Oliver), jej przyszły gabinet, sypialnię królewskich rozmiarów i na końcu -
niespodzianka - mój gabinet.
Tak. On i ona mieli oddawać się swym profesjom w oddzielnych pomieszczeniach. Moje
było wyścielone skórą z całego stada byków. Przy ścianach - półki z chromowej stali i szkła na
moje książki prawnicze. Doskonałe oświetlenie. Wszystko, co trzeba.
- I co? - powtórzyła Marcie, wyraźnie czekając, aż wpadnę w zachwyt., - To jakieś
nieprawdziwe - powiedziałem.
Zastanawiałem się, dlaczego mam wrażenie, że jesteśmy na scenie i czytamy swoje
kwestie z maszynopisu. Pod jej kierownictwem.
I dlaczego ma to mi w czymkolwiek przeszkadzać.
- Co pan czuje?
Doktor London nie zmienił swoich metod w stosunku do mnie.
- Wie pan, płacimy czynsz po połowie.
Daj spokój, powiedziałem do siebie, to nie jest żadne uczucie. Nie to nawet miałem na
myśli.
- Nie chodzi mi o zranione ego, panie doktorze. Ale o sposób, w jaki ona... zarządza
naszym życiem.
Milczenie.
- Mnie niepotrzebny jest dekorator wnętrz. Ani romantyczne oświetlenie. Czy ona nie
rozumie, że to wszystko jest gówno warte? Jenny kupiła rozwalone meble - skrzypiące łóżko i
rozchwiany stół - za jedyne dziewięćdziesiąt siedem dolców! Na obiad przychodziły do nas tylko
karaluchy. Zimą wiało w całym mieszkaniu. Czuliśmy, co nasi sąsiedzi jedzą na obiad. To była
okropna nora!
Znów milczenie.
- Ale byliśmy tam szczęśliwi, a ja niczego nie zauważałem. Raz tylko zauważyłem, że
łóżko załamało się pod nami. Śmialiśmy się z tego.
I znów milczenie. O co mi właściwie chodzi? Chyba o to, że nie lubię nowego mieszkania
Marcie.
Tak, mój najnowszy gabinet to prawdziwe cacko. Ale kiedy chcę pomyśleć, idę do swojej
sutereny. Wciąż trzymam tam książki. I wciąż przychodzą tam rachunki. A kiedy Marcie
wyjeżdża z miasta, chodzę tam spać.
Choć zaczęło się już odliczanie dni do Bożego Narodzenia, Marcie często nie ma w
domu. Obecnie przebywa w Chicago.
A ja nie czuję się najlepiej.
Dlatego, że muszę pracować wieczorami. I nie mogę tego robić w naszym gniazdku na
Osiemdziesiątej Szóstej Ulicy. Dlatego, że Nowy Jork jest przystrojony świątecznymi gałązkami.
A ja czuję się podle, choć mam aż dwa mieszkania, w których mogę być samotny. I wstydzę się
zadzwonić ot, tak sobie, do Phila. Boję się przyznać, że jestem sam.
Mamy więc 12 grudnia. Barrett pracuje w swojej podziemnej kryjówce, wertując
zmurszałe tomiska w poszukiwaniu precedensów prawniczych. I tęskni do dni, które nigdy nie
wrócą.
To znaczy do czasu, kiedy praca potrafiła mnie naprawdę pochłonąć, przynieść ulgę lub
odrętwienie. Nabyta niedawno skłonność do introspekcji zawładnęła mną zupełnie. Analizuję
własne myśli zamiast sprawę „Meister przeciwko Georgii”.
Od kolęd rozbrzmiewających stale w windzie, gdy jadę do biura, nabawiłem się
bożonarodzeniowej schizofrenii.
Tu właśnie tkwi cały problem, panie doktorze. (Mówię sam do siebie, ale ponieważ cenię
swoją opinię, nadałem sobie tytuł doktora).
Bóg - jako sędzia Sądu Niebiańskiego - ustanowił następujące prawo:
„W Boże Narodzenie będziesz zawsze w domu”.
Pozostałe uchwały Naszego Pana, być może, interpretuję dość swobodnie, ale tej
przestrzegam bezwzględnie.
Barrett, tęsknisz za domem, przeto zacznij lepiej robić, do cholery, jakieś plany.
Mam jednak pewien problem, panie doktorze.
Gdzie jest dom?
(Tam, gdzie twoje serce, rzecz jasna. Należy się pięćdziesiąt dolarów).
Dziękuję, panie doktorze. Chciałbym spytać za następną pięćdziesiątkę:
A gdzie jest moje serce?
Wcale nie mówię, że nigdy tego nie wiedziałem.
Kiedyś byłem przecież dzieciakiem. Lubiłem dostawać prezenty i ubierać choinkę.
Byłem przecież mężem i chociaż miałem żonę agnostyczkę (- Wiesz, OHver, nie chcę Go
zranić, mówiąc o sobie „ateistka”), to jednak urządzaliśmy dla siebie świąteczne przyjęcie, kiedy
wracała do domu z drugiego etatu. I śpiewaliśmy sprośne wersje świątecznych kolęd.
Wszystko to przemawia za Bożym Narodzeniem. Tego wieczoru stawaliśmy się sobie
jeszcze bliżsi.
Tymczasem jest wpół do dziewiątej, do świąt zostało tylko kilkanaście dni, lecz mnie to
wszystko już nie dotyczy. Tak jak powiedziałem, mam pewien problem.
Tym razem nie mogę spędzić świąt w Cranston. Mój przyjaciel, który tam mieszka,
zapisał się na wycieczkę morską dla ludzi w średnim wieku. (Kto wie, co z tego wyniknie?) Jego
zdaniem upraszcza to sprawę. W każdym razie odjeżdża, a ja zostaję sam ze swoim problemem.
Do miana mojego domu pretenduje też Ipswich, w stanie Massachusetts, gdzie mieszkają
moi rodzice.
Z kolei Marcie Binnendale, z którą mieszkam, gdy przebywa w mojej bezpośredniej
bliskości, twierdzi, że pończochy należy powiesić na Osiemdziesiątej Szóstej Ulicy.
Chciałbym być tam, gdzie nie będę samotny. I jednocześnie czuję, że każda z tych
możliwości jest tylko połowicznym rozwiązaniem.
Ale zaraz! Jeśli idzie o połowiczne rozwiązania, to istnieje tu niezły precedens! A
mianowicie, sprawa prowadzona przez sędziego Salomona, zdaje się o przydomku król. Jego
kompromisowy wyrok mógł być moim rozwiązaniem.
Boże Narodzenie z Marcie.
Ale w Ipswich, w stanie Massachusetts.
La la la la la la la.
- Mama?
- Oliver, co u ciebie?
- Doskonale. Jak ojciec?
fc
Doskonale.
- To doskonale. Ee... ja w sprawie... ee... Bożego Narodzenia.
- Och, mam nadzieję, że tym razem...
- Tak - zapewniłem ją bez zwłoki - przyjedziemy. To znaczy, ee... czy mogę przyjechać z
gościem, mamo? Ee... jeśli jest dość miejsca.
Co za idiotyczne pytanie!
- Tak, oczywiście, kochanie.
- To przyjaciółka.
Wspaniale, Oliver. Mogłaby przecież pomyśleć, że przywieziesz swojego śmiertelnego
wroga.
- Ach, tak - powiedziała matka, nie potrafiąc ukryć emocji (nie mówiąc już o ciekawości).
- To doskonale.
- Nie jest z naszych stron. Musimy ją przenocować.
- Doskonale - nie zrażała się matka. - Czy to ktoś, kogo znamy? Innymi słowy, ktoś z
naszej rodziny?
- Nikt, kogo musielibyśmy podejmować z pompą, mamo. Nieźle ją wyprowadziłem w
pole!
- To doskonale - powiedziała.
- Przyjadę rano w Wigilię. Marcie przyleci z Zachodniego Wybrzeża.
- Ach, tak.
Znając mnie, moja matka bez wątpienia pomyślała, że mówię o wybrzeżu Timbuktu.
- No to czekamy na ciebie i na pannę...
- Nash. Marcie Nash.
- Cieszymy się, że przyjedziecie.
Ja też. A to, jak może zaświadczyć doktor London, bardzo istotne uczucie.
32.
Dlaczego?
Łatwo mogłem sobie wyobrazić, nad czym rozmyślała Marcie w odrzutowcu lecącym z
Los Angeles do Bostonu 24 grudnia. Jej głównym pytaniem było na pewno „dlaczego”.
Dlaczego zaprosił mnie do swoich rodziców? I to w Boże Narodzenie. Czy to oznacza, że
zaczyna mieć poważne... zamiary?
Nigdy nie poruszaliśmy podobnych tematów. Ale jestem prawie pewny, że wysoko w
stratosferze pewna absolwentka Bryn Mawr stawia rozmaite hipotezy dotyczące motywów
działania swojego nowojorskiego współlokatora.
Nie zapytała mnie jednak wprost:
- OHver, dlaczego mnie zapraszasz?
I nawet się z tego cieszę, bo szczerze mówiąc, musiałbym odpowiedzieć:
- Nie wiem.
Zrobiłem to pod wpływem nagłego impulsu - to typowe dla mnie. Zadzwoniłem do domu
bez pytania Marcie o zdanie. Ani bez pytania samego siebie. (Choć Marcie od razu zapaliła się
do tego pomysłu).
Bez zastanowienia ułożyłem też na własny użytek fałszywe wyjaśnienie: Po prostu
przychodzą święta Bożego Narodzenia, a ty zwyczajnie zapraszasz na nie swoją przyjaciółkę. To
nic wielkiego, nie ma w tym żadnych ukrytych „zamiarów”.
Gówno prawda.
OHver, dobrze wiesz, że zaproszenie dziewczyny do swoich rodziców jest całkiem
jednoznaczne. I to jeszcze na Boże Narodzenie.
Stary, przecież to nie bal maturzystów.
Teraz wszystko stało się dla mnie jasne. Dopiero po tygodniu. Teraz, gdy kołowałem już
po lotnisku Logan jak jej samolot.
Więc co zwykle oznacza taki gest, Oliver?
Po kilku dniach rozmyślań potrafiłem wreszcie zdobyć się na świadomą odpowiedź.
Małżeństwo. Ślub. Barrett, czy bierzesz obecną tutaj...?
A zatem podróż do Ipswich była czymś, co odpowiadało na moją głęboko ukrytą potrzebę
aprobaty rodziców. Dlaczego wciąż przejmuję się, co powie mama i tatuś?
Kochasz ją, Oliver?
Jezu, ale zadaję sobie głupie pytania!
Naprawdę? - wrzeszczy mi do ucha inny głos. Nadszedł czas, żeby zadać sobie to
pytanie!
Czy ją kocham?
To zbyt skomplikowana sprawa, żeby odpowiedzieć tak po prostu.
No to skąd ta cholerna pewność, że chcę się z nią ożenić?
Bo...
Niełatwo to wytłumaczyć racjonalnie. Chyba wierzę podświadomie, że prawdziwe
zaangażowanie jakoś scementuje nasz związek. śe w obrzędowym majestacie zrodzi się
„miłość”.
- Oliver!
W pierwszej kolejności z samolotu wysiadł obiekt moich rozważań. Wyglądał
fantastycznie.
- Strasznie mi ciebie brakowało, przyjacielu - powiedziała Marcie, wsuwając rękę pod
moją kurtkę. Choć obejmowałem ją równie mocno, nie potrafiłem zdobyć się na anatomiczne
wycieczki. W końcu byliśmy w Bostonie. No, ale później...
- Gdzie twoja walizka? - spytałem.
- Tym razem mam walizę. Nadałam ją na bagaż.
- Ho, ho. Czyżby czekał nas pokaz mody?
- Bez zbytniej przesady - odpowiedziała. Uznałem to za potwierdzenie, że ma ze sobą
starannie wybraną garderobę.
Niosła w ręku podłużny pakunek.
- Ja to wezmę - zaproponowałem.
- Uwaga, szkło! - zawołała.
- Ach, to twoje serce - zażartowałem.
- Niezupełnie - powiedziała. - Tylko prezent dla twojego ojca.
- Ach, tak.
- Denerwuję się, Oliver.
Przejechaliśmy przez most Mystic River i zanurzyliśmy się w świątecznym ruchu na
autostradzie nr 1.
- Bzdury gadasz - stwierdziłem.
- A jeśli im się nie spodobam? - ciągnęła dalej.
- No to wymienimy cię na inną po świętach - odparłem. Marcie zrobiła kwaśną minę. Ale
i tak jej twarz była piękna.
- Pociesz mnie jakoś, Oliver - poprosiła.
- Ja też się denerwuję - przyznałem.
Ulica Groton. Brama. Wjazd na nasze włości. Długi podjazd do domu. Drzewa były
nagie, lecz w powietrzu utrzymywał się nastrój leśnej ciszy.
- Jaka tu cisza! - szepnęła Marcie. (Mogłaby powiedzieć: paskudny ogrom, jak
nazywałem jej mieszkanie, ale nie była taka małostkowa).
- Mamo, to jest Marcie Nash.
Jej były mąż miał doskonałe nazwisko, nawet jeśli nic poza tym. Takie łagodne i
dźwięczne jak zero.
- Cieszymy się, Marcie, że mogła pani do nas przyjechać - powiedziała matka. -
Czekaliśmy na panią z niecierpliwością.
- Jestem państwu wdzięczna za zaproszenie. Mistrzowskie pieprzenie głupot! Dwie
dobrze urodzone damy z przyklejonymi do twarzy uśmiechami bez mrugnięcia okiem częstowały
siębanałami, które są podwaliną całej naszej struktury towarzyskiej. Pani zmęczona długą
podróżą dzielnie stawiała czoło pani zmęczonej świątecznymi przygotowaniami.
Wszedł ojciec i włączył się do rozmowy w tym samym tonie. Nie potrafił jednak ukryć,
ż
e jej uroda zrobiła na nim wrażenie. Po chwili, zgodnie z regułami gry, zmęczona Marcie udała
się do pokoju gościnnego, żeby się odświeżyć.
Zostaliśmy sami. Ojciec, matka i ja. Zapytaliśmy się nawzajem o zdrowie i okazało się, że
wszyscy czują się doskonale. Była to, oczywiście, doskonała wiadomość. Czy Marcie (czarująca
‘ dziewczyna - powiedziała matka) nie jest zbyt zmęczona, żeby iść na śpiewanie kolęd?
Strasznie zimno na dworze.
- Marcie to twarda sztuka - odparłem, mając chyba na myśli nie tylko jej fizyczną
kondycję. - Może śpiewać kolędy nawet w środku śnieżycy.
- Najchętniej - wtrąciła Marcie, wchodząc do pokoju w stroju, który będą w tym roku
nosić wszyscy narciarze w St. Moritz. - Przynajmniej nie byłoby wtedy słychać, że fałszuję.
- To nieważne, Marcie - powiedziała moja matka, biorąc to trochę zbyt dosłownie. - Liczy
się esprit*.
Matka nigdy nie przegapiła okazji, żeby wtrącić jakieś fran* Esprit (franc.) - tutaj: duch,
chęć.
cuskie słowo. Spędziła dwa lata w college’u Smith i było to po niej widać.
- Świetny strój, Marcie - orzekł ojciec. Jestem pewien, że napawał się nie tyle
doskonałością kroju, co... jej sylwetki.
- Dobry podczas wiatru - powiedziała Marcie.
- O tej porze roku bywa bardzo zimno - dodała moja matka.
Ciekawe, że niektórzy mogą żyć długo i szczęśliwie, rozmawiając wyłącznie o pogodzie.
- Oliver mnie uprzedził - wtrąciła Marcie.
Jej odporność na towarzyską gadkę była godna podziwu. Mnie przypomniało to
oblewanie się miodem.
O wpół do ósmej spotkaliśmy się przed kościołem z całą gromadą arystokratycznej
hałastry z Ipswich. Najstarszym kolędnikiem był Lyman Nichols, absolwent Harvardu z 1910
(wiek: siedemdziesiąt dziewięć lat). Najmłodsza w grupie, Amy Harris, miała zaledwie pięć lat.
Była córką mojego kolegi z college’u, Stuarta.
Stuart okazał się jedynym facetem, jakiego znam, na którym moja dziewczyna nie zrobiła
ż
adnego wrażenia. Co on sobie pomyślał o Marcie? Najwyraźniej był bardzo zakochany w swojej
małej Amy (z wielką wzajemnością) i w Sarze, która została w domu z nowo narodzonym
Benjaminem.
Nagle zdałem sobie dotkliwie sprawę ze zmian w moim życiu. Poczułem upływ czasu. I
ciężar w sercu.
Stuart przyjechał dużym combi, więc zabraliśmy się razem z nim. Amy usiadła mi na
kolanach.
- Szczęściarz z ciebie, Oliver - powiedział Stu.
- Wiem - odpowiedziałem.
Marcie, zgodnie z zasadami, udała, że jest zazdrosna.
Aniołowie się radują...
Nasz repertuar był równie stary jak nasza publika, składająca się z niebieskokrwi stych
parafi an, którzy nagradzali nasze wokalne popisy uprzejmymi oklaskami i przyjaznymi
kuksańcami, a śpiewające dzieci częstowali mlekiem i ciasteczkami. Marcie szybko połapała się
w czym rzecz.
- To są wiejskie tradycje, Oliver - powiedziała.
Do wpół do dziesiątej skończyliśmy nasze kolędowanie i, jak nakazuje tradycja, na końcu
udaliśmy się do książęcej rezydencji Dover House.
Przybywajcie, wszyscy wierni...
Zauważyłem, że ojciec i matka przypatrują się nam. Ciekawe, dlaczego się uśmiechają?
Dlatego, że stoję tak blisko Marcie? A może dlatego, że mała Amy Harris też przypadła im do
serca?
U moich rodziców poczęstunek był o wiele lepszy niż w poprzednich domach. Oprócz
krowiego napoju przewidziano też poncz dla zmarzniętych dorosłych członków ekipy. (- To ty
jesteś naszym Zbawicielem - powiedział Nichols, rocznik 1910, do mojego ojca, poklepując go
po plecach).
Wkrótce wszyscy rozeszli się do swoich domów.
Napełniłem swój wielki kieliszek ponczem.
Marcie wypiła trochę likieru jajecznego.
- Wspaniale było, Oliver - powiedziała, biorąc mnie za rękę.
Matka chyba to zauważyła. Ale nie wydawała się poruszona.
Najwyżej mój ojciec mógł być trochę zazdrosny.
Zaczęliśmy ubierać choinkę i Marcie nie omieszkała skomplementować matki za piękne
ozdoby. Rozpoznała pochodzenie kryształowej gwiazdy.
(- To jest śliczne, pani Barrett. Wygląda jak czeski kryształ.
- Zgadza się. Moja matka kupiła to tuż przed wojną).
Potem przyszła kolej na resztę szacownych błyskotek (niektóre pochodziły z czasów, o
których moja rodzina powinna raczej zapomnieć). Kiedy panie zawieszały girlandy na gałęziach,
Marcie zauważyła nieśmiało:
- Ktoś musiał się strasznie napracować przy tych girlandach. Na co wtrącił się ochoczo
mój ojciec:
- Moja żona przez cały tydzień nie robiła nic innego.
- Och, doprawdy - zaczerwieniła się matka.
Nie paliłem się do ubierania choinki, więc usiadłem sobie naprzeciwko, popijałem ciepły,
kojący napój i myślałem: Marcie stara się ich oczarować.
O wpół do dwunastej drzewko było ubrane, prezenty leżały na podłodze, a moja
odwieczna wełniana pończocha wisiała tuż obok nowej, zrobionej dla mojego gościa. Czas
powiedzieć sobie dobranoc i na znak mamusi - marsz do łóżka. Rozstając się na schodach,
ż
yczyliśmy sobie nawzajem słodkich snów.
- Dobranoc, Marcie - powiedziała matka.
- Dobranoc i dziękuję - odpowiedziało jej echo.
- Dobranoc, kochanie - powtórzyła matka. I pocałowała mnie w policzek. Odczytałem to
jako znak, że Marcie ujdzie w tłoku.
Oliver Barrett III wraz z małżonką udali się na spoczynek. Marcie odwróciła się do mnie.
- Zakradnę się do twojego pokoju - powiedziałem.
- Chyba kompletnie oszalałeś.
- Nie, kompletnie się napaliłem - odparłem. - Przecież jest Wigilia, Marcie.
- Twoi rodzice umarliby ze zgrozy - powiedziała Marcie. I może mówiła poważnie.
- Marcie, założę się, że nawet oni się dzisiaj kochają.
- Oni są małżeństwem - odparła Marcie. Pocałowała mnie przelotnie w usta i zniknęła.
Co jest, do diabła!
Powlokłem się do swojej komnaty, której młodzieńczy wystrój (proporczyki i zdjęcia
mojej drużyny) był nietknięty jak w muzeum. Miałem ochotę zadzwonić na pewien statek i
powiedzieć: Phil, mam nadzieję, że przynajmniej ty się dobrze bawisz.
Nie zrobiłem tego.
Poszedłem do łóżka niepewny, co chcę dostać pod choinkę.
Dzień dobry! Wesołych Świąt! A to prezent specjalnie dlaciebie! Matka dała ojcu kolejną
partię krawatów i bawełnianych chusteczek z Wysp Morskich. Wszystkie wyglądały co roku tak
samo. No, ale to samo można powiedzieć o szlafroku, który ojciec dał znów matce.
Ja dostałem pół tuzina krawatów, których noszenie firma Brooks* zaleca młodzieńcom.
Marcie dostała od matki najnowszą powieść Daphne Du Maurier.
Prezenty ode mnie zdradzały, że, jak co roku, poświęciłem na ich wybranie pięć minut.
Matce dostało się kilka chusteczek, ojcu jeszcze kilka krawatów, a Marcie książka Radość
gotowania (zobaczymy, jak zareaguje).
Oczekiwanie wszystkich skupiło się głównie na tym, co przywiózł ze sobą nasz gość.
Po pierwsze, dary Marcie nie były, tak jak nasze, pakowane w domu. Zawinięto je z
zawodową wprawą w Kalifornii (wiadomo gdzie). ‘
Matka dostała błękitny, kaszmirowy szal. (-Nie powinna pani).
Ojciec dostał podłużny pakunek, który okazał się butelką Chateau Haut-Brion, rocznik
59.
- Jakie wyśmienite wino - powiedział. W rzeczywistości nie był żadnym koneserem. W
naszej piwnicy było trochę szkockiej dla jego gości, trochę sherry dla matki i jedna albo dwie
skrzynki niezłego szampana na wyjątkowe okazje.
Ja dostałem parę rękawiczek. Choć były eleganckie, odmówiłem potem ich noszenia.
Prezent Marcie nie miał w sobie nic intymnego.
(Wolałbyś prezerwatywę z norek? - spytała później.
- Tak, tam mi było najzimniej).
Na sam koniec, albo raczej na nowy początek, dostałem od ojca to, co zawsze. Czek.
Raduje się świat...
Przy dźwiękach tego hymnu, granego z animuszem przez organistę pana Weeksa,
weszliśmy do kościoła i skierowaliśmy się do swojej ławki. Kościół był pełen sąsiadów, którzy
dyskretnie * Brooks Brothers - sieć drogich sklepów z męską odzieżą, niezmiennie opowiadająca
się za tradycyjną elegancją.
spoglądali na naszego gościa. (Jestem pewien, że szeptali: - Ona nie jest stąd). Nikt nie
odwrócił się, żeby spojrzeć wprost, oprócz pani Rhodes, damy, która dawno przekroczyła
dziewięćdziesiątkę i mogła już sobie pozwolić na takie zachowanie.
Wszyscy parafianie patrzyli za to wprost na panią Rhodes. I nie mogli nie zauważyć, że
uśmiechnęła się po dokładnym obejrzeniu Marcie. Aha, starają akceptuje.
Ś
piewaliśmy posłusznie (nie tak głośno jak poprzedniego wieczoru) i wysłuchaliśmy
mruczenia wielebnego Lindleya. Ojciec odczytał cytat z Pisma i, trzeba przyznać, zrobił to
dobrze. Zatrzymywał się na przecinkach, a nie tak jak Lindley - na każdym słowie.
W swoim kazaniu (Panie, zmiłuj się nad nami) wielebny udowodnił, że jest na bieżąco z
doczesnym światem. Wspomniał o konflikcie w Azji Południowo-Wschodniej i kazał nam się
zadumać przy świątecznym stole nad tym, jak bardzo potrzebny jest Książę Pokoju w świecie
wojny.
Chwała Bogu, Lindley jest astmatykiem i jego sapiące kazania kończą się litościwie
szybko.
Pobłogosławieni, zaczęliśmy wychodzić z kościoła. Na schodach trwał taki sam zgiełk jak
po kolejnym meczu Harvardu z Yale. Z tą różnicą, że wszyscy byli trzeźwi. „Jackson!”,
„Mason!”, „Harris!”, „Barrett!”, „Cabot!”, „Lowell!”
Boże!
Pomiędzy głośnymi nawoływaniami mamrotano o mało istotnych sprawach. Matka też
musiała przywitać się z kilkoma przyjaciółkami. Ale po cichu, rzecz jasna.
Wtem znienacka ryknął jakiś głos:
- Marcie, kochaanie!
Odwróciłem się i zobaczyłem, że moja dziewczyna obejmuje się z kimś.
Lepiej, żeby był to jakiś starowina, bo w przeciwnym razie - mimo bliskości kościoła -
wbiję mu zęby do gardła.
Moi rodzice wyrośli jak spod ziemi, żeby zobaczyć, kto tak serdecznie wita się z Marcie.
Stary poczciwina Standish Farnham wciąż trzymał Marcie w ramionach.
- Och, wujku, jaka miła niespodzianka!
Matka wyglądała na wniebowziętą. Czyżby Marcie była siostrzenicą zasłużonego członka
naszej sfery?
- Maaarcie, co taka miastowa dziewczyna robi na tym odludziu? - spytał Standish z
bostonskim akcentem, przeciągając samogłoski jak gumę.
- Ona jest z nami - wtrąciła się matka.
- Ach, tak, Alison? To doskonale - powiedział Standish i łypnął na mnie. - Pilnujcie jej
przed tym waszym chwatem.
- Trzymamy ją pod szkłem - odparłem cierpko. A stary Standish uśmiechnął się.
- Jesteście spokrewnieni? - spytałem, czekając, aż Standish przestanie obejmować Marcie
w talii.
- Tylko bardzo zaprzyjaźnieni. Pan Farnham i mój ojciec byli wspólnikami - wyjaśniła.
- Nie wspólnikami - zaprzeczył stary - braćmi.
- Och - zawołała matka, najwyraźniej z nadzieją na jakiś kolejny pikantny szczegół.
- Miałem kilka udziałów - powiedział Standish. - Sprzedałem je, kiedy zmarł jej ojciec.
To już nie było to samo.
- Doprawdy? - powiedziała moja matka, kipiąc z ciekawości pod swoim świątecznym
kapeluszem jak Wezuwiusz. (Standish po prostu uznał za rzecz oczywistą, że wszyscy wiedzą,
kim był ojciec Marcie).
- Jeśli znajdziesz czas, wpadnij do nas po południu - rzucił na pożegnanie stary Farnham.
- Muszę jechać do Nowego Jorku, wujku.
- Ach, ty zapracowana dziewczynko - zapiał. - Wstydź się, wpadasz do Bostonu
cichaczem jak przestępca.
Przesłał jej ręką całusa i zawołał do nas:
- Dopilnujcie, żeby jadła. Odkąd pamiętam, mała Marcie jest zawsze na diecie. Wesołych
Ś
wiąt! - Po namyśle dodał jeszcze: - Staraj się tak dalej, Marcie. Wszyscy jesteśmy z ciebie
dumni.
Ojciec odwiózł nas z powrotem samochodem matki. W brzemiennej ciszy.
Na przedświąteczny obiad ojciec otworzył butelkę szampana.
- Za zdrowie Marcie - powiedziała matka. Wznieśliśmy kieliszki. Marcie tylko umoczyła
usta. Zaproponowałem wtedy zupełnie niestosowny toast za zdrowie Jezusa.
Było nas sześcioro. Do czwórki, która obudziła się rano, dołączył jeszcze Geoff, kuzyn
matki z Wirginii oraz ciotka Helen, niezamężna siostra ojca mojego ojca, który z pewnością
pamiętał Matuzalema z czasów, gdy studiowali razem na Harvardzie. Ciotka Helen jest głucha, a
Geoff je tak dużo, jakby miał tasiemca. Ton konwersacji nie uległ więc istotnej zmianie.
Zachwalaliśmy imponującą pieczeń.
- Powiedzcie to Florence, nie mnie - odparła skromnie matka. - Pracowała w kuchni od
ś
witu.
- Ten farsz jest wręcz wyśmienity - zachwycała się moja nowojorska współlokatorka.
- W końcu to ostrygi z Ipswich - powiedziała matka, mrucząc z zadowolenia.
Ucztowaliśmy przy pełnym stole. Geoff współzawodniczył ze mną o tytuł największego
ż
arłoka.
Ze zdziwieniem zauważyłem, że otwarto już drugą butelkę szampana. Miałem niejasne
wrażenie, że żłopał tylko ojciec i ja. Prawdę mówiąc, mój brak jasności wynikał z tego, że to ja
ż
łopałem najwięcej.
Potem przyszła kolej na nieśmiertelną leguminową babkę Florence. Kiedy skończyliśmy
pić kawę w salonie, była trzecia po południu.
Musiałem odpocząć chwilę przed podróżą do Nowego Jorku, żeby strawić pokarm i
otrzeźwieć.
- Marcie, ma pani ochotę się przejść? - spytała moja matka.
- Z przyjemnością, pani Barrett.
I poszły.
Tymczasem ciotka Helen zapadła w drzemkę, a Geoff poszedł oglądać futbol w telewizji.
Zostałem sam na sam z ojcem.
- Ja też zaczerpnąłbym świeżego powietrza - powiedziałem.
- Możemy się przejść - zgodził się ojciec.
Kiedy włożyliśmy płaszcze i wyszliśmy na mróz, zdałem sobie sprawę, że to ja
poprosiłem go o tę przechadzkę. Mogłem dołączyć do Geoffa i ukryć się przed telewizorem. Ale
nie, chciałem rozmawiać. Z moim ojcem.
- Wspaniała dziewczyna - stwierdził. Bez pytania. Chyba jednak właśnie ten temat
chciałem poruszyć.
- Dziękuję, ojcze - odparłem. - Ja też tak uważam.
- Zdaje się, że cię... lubi.
Byliśmy teraz w lesie. Osaczeni przez nagie drzewa.
- Ja też ją... lubię - wykrztusiłem wreszcie.
Mój ojciec ważył w myślach każde słowo. Nie był przyzwyczajony do mojej otwartości.
Zaprawiony przez lata wzajemnej wrogości, bez wątpienia myślał, że zaraz go odtrącę. Ale
stopniowo zdał sobie sprawę, że nie mam takiego zamiaru. Dlatego ośmielił się wreszcie zapytać:
- Czy to coś poważnego?
Spacerowaliśmy bez słowa. W końcu spojrzałem na niego i odpowiedziałem cicho:
- Sam chciałbym to wiedzieć.
Choć zabrzmiało to niejasno, prawie tajemniczo, ojciec odgadł, że powiedziałem
szczerze, co czuję. To znaczy - mętlik.
- Czy jest jakiś... problem? - spytał. Spojrzałem na niego i bez słowa skinąłem głową.
- Chyba rozumiem - powiedział.
Jak to? Przecież nic mu nie powiedziałem.
- Oliver, nie ma w tym nic nienaturalnego, że wciąż jesteś w żałobie. - Zaskoczyła mnie
jego przenikliwość. A może po prostu odgadł, że ta uwaga mnie zrani?
- Nie, nie chodzi o Jenny - odparłem. - To znaczy, chyba mogę już...
Dlaczego ja mu to wszystko mówiłem? Nie nalegał. Czekał, aż pozbieram myśli.
Po dłuższej chwili powtórzył łagodnie:
- Ale jest jakiś problem?
- Chodzi o jej rodzinę - odparłem.
- Ach - powiedział. - Mają coś... przeciwko?
- Ja mam - wyjaśniłem. - Jej ojciec...
- Tak?
- ...to Walter Binnendale.
- Rozumiem - powiedział.
Tymi prostymi słowami zakończyła się najbardziej intymna rozmowa, jaką kiedykolwiek
odbyłem ze swoim ojcem.
33.
- Myślisz, że im się spodobałam?
- Myślę, że owinęłaś ich sobie wokół palca. Wjechaliśmy na autostradę do Massachusetts.
Było ciemno.
Wokół żywej duszy.
- Jesteś zadowolony? - spytała.
Nie odpowiedziałem. Marcie oczekiwała ode mnie poklasku. Zamiast tego skupiłem całą
uwagę na pustej drodze.
- O co ci chodzi, OHver? - spytała w końcu.
- Nadskakiwałaś im.
Wydawała się zaskoczona, że mam coś przeciwko temu.
- No to co z tego? Pozwoliłem sobie na lekki wybuch:
- Ale po jaką cholerę? Po co? Milczenie.
- Bo chcę wyjść za ciebie - odparła.
Na szczęście to ona prowadziła. Jej słowa były tak bezpośrednie, że aż zaniemówiłem.
Choć z drugiej strony, zawsze waliła prosto z mostu.
- No to zacznij się do mnie zalecać! - powiedziałem. Prowadziła bez słowa, a w ciszy
słychać było tylko wycie wiatru. W końcu odpowiedziała:
- Więc ciągle jesteśmy na etapie zalotów? Myślałam, że to mamy już dawno za sobą.
- Hmm - mruknąłem w miarę niejasno. Bałem się, że zupełna cisza może oznaczać zgodę.
- W jakim właściwie miejscu jesteśmy, Oliver?
- Na drodze, około trzy godziny od Nowego Jorku - odparłem.
- Co ja takiego właściwie zrobiłam?
Po minięciu Sturbridge zatrzymaliśmy się na kawę w barze HoJo.
Miałem ochotę powiedzieć:
- O to chodzi, że właściwie nic.
Na szczęście potrafiłem jeszcze powstrzymać słowa, które tylko zaogniłyby sytuację.
Jej ogłoszenie matrymonialne zupełnie mną wstrząsnęło. Nie byłem w stanie ułożyć
gładkiej odpowiedzi.
- No, czym cię tak wkurzyłam? - spytała jeszcze raz. Cisnęło mi się na usta:
- Chodzi o to, czego nie zrobiłaś.
- Nieważne, Marcie. Jesteśmy oboje zmęczeni.
- Oliver, jesteś na mnie zły. Powiedz to, zamiast dławić w sobie!
Tym razem miała rację.
- Dobra - zacząłem, rysując palcem kółka na blacie stołu. - Niedawno rozstaliśmy się na
dwa tygodnie. Choć oboje byliśmy zajęci, przez cały czas myślałem o tobie...
- Oliver...
- Nie mówię tylko o łóżku. Tęskniłem za twoim towarzystwem. Tylko my dwoje...
- Daj spokój - przerwała - te święta w Ipswich były zupełnie zwariowane.
- Nie chodzi mi o ten weekend. Mówię o tym, jak jest zawsze. Spojrzała na mnie. Nie
podniosłem głosu, ale słychać w nim było wściekłość.
- A więc znów wracamy do tematu ostatnich tygodni.
- Nie wracamy. Tu chodzi o następne dziesięć tysięcy tygodni.
- Oliver - powiedziała. - Myślałam, że między nami układa się dlatego, że szanujemy
nawzajem swoje sprawy zawodowe.
Miała rację. Lecz tylko w teorii.
- Spróbuj przytulić się do „spraw zawodowych”, kiedy jesteś sama o trzeciej rano.
Czułem, że zaraz walnie mnie feministyczną pałką. Ale pomyliłem się.
- Próbowałam - szepnęła łagodnie. - Nie raz.
Dotknęła mojej dłoni.
- Tak? I jak się czujesz, kiedy w łóżku są tylko poduszki hotelowe? - spytałem.
- Paskudnie - przyznała.
Akcja przeniosła się tuż pod bramkę, ale nikt nie decydował się na strzał. Powinna
wreszcie zaproponować, żebyśmy zagrali w coś innego.
- Godzisz się na te samotne noce? - ciągnąłem dalej.
- Mówię sobie, że nie mam wyboru.
- I wierzysz w to?
Czułem, że lada moment rozgorzeje walka, wielka bitwa na style życia.
- Czego ty chcesz od kobiety, Oliver?
Jej głos był łagodny, ale w pytaniu brzmiała pretensja.
- Miłości - odparłem.
- Innymi słowy - pnącego bluszczu?
- Wystarczą mi częste wspólne wieczory w tym samym mieszkaniu.
Nie chciałem wdawać się w filozoficzną dysputę na temat sensu życia. Ani pozwolić jej
na jakikolwiek komentarz dotyczący mojego małżeństwa. Jenny też pracowała, do cholery.
- Myślałam, że dobrze nam razem.
- Tak, kiedy jesteśmy razem. Ale ty, Marcie, traktujesz ten związek jak jakiś cholerny
magazyn, którego stan można uzupełnić przez telefon.
Ironia zawarta w mojej handlowej metaforze nie została właściwie doceniona.
- Więc, twoim zdaniem, powinniśmy nie odstępować się na krok i niańczyć nawzajem?
- Tak właśnie bym robił, gdybyś mnie potrzebowała.
- Jezu Chryste! Przecież dopiero co powiedziałam, że chcę za ciebie wyjść!
Wyglądała na zmęczoną i rozdrażnioną. Chwila też nie była odpowiednia.
- Chodźmy - rozkazałem.
Zapłaciłem rachunek. Wyszliśmy na zewnątrz i ruszyliśmy do samochodu.
- Oliver - powiedziała Marcie.
- Tak?
- A może ty po prostu wściekasz się z powodu swoich wspomnień? Dlatego, że ja im się
spodobałam. A nie skakali z radości, kiedy przywiozłeś do domu Jenny.
- Nie - zaprzeczyłem. I pogrzebałem tę uwagę głęboko na dnie serca.
Marcie, trzeba jej to oddać, umie walczyć. Przez cały nasz gwiazdkowo-noworoczny
rozejm czułem, że w głębi duszy przygotowuje się do nowej kampanii. Za przeciwnika obrała
sobie swoją własną nieufność wobec świata.
I moją nieufność wobec niej.
W każdym razie starała się spędzać jak najwięcej czasu w domu i kierować całą tą szopką
przez telefon. Nie była to łatwa sztuczka, zważywszy, jakie szaleństwo zapanowało w firmie po
Bożym Narodzeniu. Jakoś jednak to robiła. Ciągle zamawiała międzymiastową. Dzięki temu
spędzaliśmy razem noce. A nawet, zadziwiająca rzecz, niektóre popołudnia.
W Sylwestra zastrzeliła mnie zupełnie.
Właśnie szykowaliśmy się na przyjęcie do Simpsonów (owszem, wziąłem ze sobą na
wszelki wypadek Alka-Seltzer). Goliłem się, kiedy Marcie stanęła obok mnie w lustrze i w kilku
słowach naświetliła całą sprawę.
- Masz ochotę na wspólną wyprawę, OHver?
- Jaką wyprawę? - spytałem ostrożnie.
- Taka mała wycieczka. W lutym.
- Przypuszczam, że zdecydowałaś już dokąd. - Niepotrzebny ten sarkazm, Oliver, ona się
naprawdę stara.
- Rozluźnij się i wysłuchaj do końca - powiedziała. - Muszę pojechać na pokaz mody do
Hongkongu i...
- Do Hongkongu!
Złapała mnie za marchewkę Dalekiego Wschodu! Odpowiedziałem uśmiechem szerokim
jak kula ziemska.
- Kupujesz to, przyjacielu?
- Powiedziałaś, że musisz pracować - zauważyłem podejrzliwie.
- Mam się tam tylko pokazać, a to jeszcze nie praca. Poza tym będzie to akurat tydzień
przed chińskim Nowym Rokiem. Moglibyśmy uczcić go we dwójkę. A po drodze do domu
wpadlibyśmy na Hawaje.
- No... - bąknąłem. Ale wyraz mojej twarzy wołał: O, jasna cholera! Po chwili spytałem,
wciąż nieufnie: - Maszjakieś interesy na Hawajach?
- śadnych. Oprócz zbierania kokosów. To się nazywa noworoczna propozycja!
- Więc jak?
- Dobry pomysł, Marcie. Zwłaszcza te Hawaje. Ciche plaże... przechadzki w świetle
księżyca...
- Taki nasz miesiąc miodowy - powiedziała.
Intrygujące porównanie. Ciekawe, czy przypadkowe.
Nie odwróciłem się, ale spojrzałem w lustro, żeby sprawdzić wyraz jej twarzy. Jej odbicie
zniknęło jednak pod bladą mgłą.
*
Nie dostałem urlopu od szefa.
Dostałem zachętę do urlopu.
Nie dlatego, że chciał się mnie pozbyć. Po prostu od dnia, kiedy przyszedłem do firmy,
nie wziąłem jeszcze ani jednego wolnego dnia.
Trzeba było jednak ponieść pewne ofiary. Musiałem zrezygnować z prowadzenia kilku
spraw. Na przykład, z dwóch w Waszyngtonie, w których chodziło o odmowę służby wojskowej
i które odwoływały się do moich wyników z rozprawy „Webber przeciwko służbie
przymusowej”. I nie mogłem być na miejscu w lutym, kiedy Kongres miał zadecydować, jak
rozstrzygnąć sprawę nieoficjalnej segregacji rasowej. Z góry czułem więc wyrzuty sumienia.
- Martwisz się, że świat zostanie naprawiony w czasie twojej nieobecności - uśmiechnął
się pan Jonas. - Obiecuję, że zostawimy dla ciebie kilka niesprawiedliwości.
- Dziękuję panu.
- Okaż trochę egoizmu, Oliver. Zasłużyłeś na to.
Nawet w czasie przygotowań do podróży (w biurze podróży zarzucili mnie prospektami),
prowadziłem kilka spraw dla Jeźdźców Północy. I wykryłem pewien szwindel handlowy. Barry
Pollack (opromieniony zwycięstwem w sprawie Komitetu Szkolnego) miał pociągnąć to dalej.
- Marcie, słyszałaś kiedyś o traktacie z Nanking?
- Brzmi jak tytuł opery - odparła.
Nie przestawałem jej kształcić - przy śniadaniu, przy obiedzie, przy myciu zębów, nawet
w jej biurze.
- Traktat z Nanking, jak trzeba ci wiedzieć...
- Och, koniecznie trzeba?
- Tak. Po zwycięstwie Anglików w wojnie opiumowej...
- Ach, opium. - Oczy błysnęły jej pożądliwie. Zignorowałem brak powagi u słuchacza i
ciągnąłem dalej swój wykład:
- ...Chiny musiały oddać Anglii Hongkong.
- Ach, tak - powiedziała.
- To dopiero początek - odparłem.
- Rozumiem - skwitowała Marcie - a koniec będzie taki, że mecenas Barrett każe im go
zwrócić. Zgadza się?
Od jej uśmiechu świeczka w pokoju zaczęła jaśniej świecić.
- A ty jak przygotowujesz się do naszej wycieczki? - spytałem.
- Byłam już tam kilka razy - odparła.
- Naprawdę? No to powiedz mi, o czym myślisz, kiedy mówię „Hongkong”.
- O orchideach - odpowiedziała Marcie. - Wszystkie kwiaty są wspaniałe, ale orchidee
występują w dziewięćdziesięciu odmianach.
Dobra znajomość flory. Wrażliwy ten rekin biznesu.
- Marcie, kupię ci po jednej z każdej odmiany.
- Trzymam cię za słowo.
- Możesz mnie zawsze trzymać, za co chcesz - odparłem.
Nowy Rok zawitał nam, niech się święci kung-fu! Tańczyłem po swoim biurze, zamykając
teczki z papierami i ściskając na pożegnanie dłonie. Jutro wyruszamy za wschodni horyzont!
- Nie martw się - powiedziała Anita. - Zapalę za ciebie świeczkę w twoim pudełku na
ołówki. Aloha, OHver!
- Nie, nie, Anita, naucz się tego poprawnie - powiedział świeżo upieczony ekspert od
chińskiej kultury. - Kung heifat choy.
- Chcesz mi ubliżyć?
- Ależ nie, Anita - odparł chiński mędrzec. - To było nasze chińskie życzenie na Nowy
Rok: szczęścia i pomyślności. śegnaj.
- śegnaj, ty skubany szczęściarzu!
I wyruszyliśmy w naszą podróż.
34.
Nie pamiętam wiele z Hongkongu. Poza tym, że ostatni raz widziałem tam Marcie
Binnendale.
Wylecieliśmy z Nowego Jorku we wtorek rano. Po drodze było tylko jedno lądowanie - w
Fairbanks, na Alasce. Marcie chciała wysiąść i porzucać śnieżkami. Zanim coś postanowiliśmy,
trzeba było wracać do samolotu.
Rozłożyliśmy się wygodnie na trzech fotelach. Rozochoceni świątecznym nastrojem
zaczęliśmy uprawiać „praktyki odrzutowe”, jak określają to znawcy tematu. Inaczej mówiąc,
kochaliśmy się ukradkiem, podczas gdy pozostali pasażerowie patrzyli, jak Clint Eastwood
powala z rewolweru niezliczonych bandziorów za garść dolarów*.
Wczesnym wieczorem, w środę(!) wylądowaliśmy w Tokio. Mieliśmy cztery godziny na
przesiadkę. Po dwudziestu godzinach nieprzerwanego lotu byłem tak otępiały, że bez ceregieli
runąłem na kanapę w biurze Pan Arnu. Tymczasem Marcie, świeża jak zawsze, poszła na
spotkanie z jakimiś facetami, którzy przyjechali specjalnie po to z miasta. (Taka była nasza
umowa: cztery dni pracy, a potem pieprzymy wszystko i jedziemy na dwa tygodnie wakacji).
Kiedy obudziła mnie przed ostatnim odcinkiem podróży, miała już opracowane wszystkie
szczegóły umowy z siecią butików Takashimaya, japońskim dostawcą tekstylnej elegancji.
Nie mogłem dłużej spać. Byłem za bardzo podniecony oczekiwaniem na światła portu w
Hongkongu. Rozbłysły w końcu, gdy podchodziliśmy do lądowania około północy. Był to
jeszcze piękniejszy widok niż na zdjęciach, które widziałem.
Przywitał nas John Alexander Hsiang. Najwyraźniej człowiek * Chodzi tu zapewne o
słynny western z Clintem Eastwoodem pt. A Fistful ofDollars (Garść dolarów).
numer jeden od interesów Marcie w kolonii. Zbliżał się do czterdziestki, ubrany był w
angielskim stylu, lecz mówił z amerykańskim akcentem. (- Studiowałem w Stanach). Co drugie
słowo mówił „Okay”. Co prawda, trudno lepiej opisać sposób, w jaki wszystko zorganizował.
Nie zdążyło upłynąć dwadzieścia minut od naszego lądowania, gdy zostawialiśmy już za
sobą port Hongkongu, w drodze z lotniska do willi Victoria. Środkiem transportu był helikopter.
Pod nami, w dole roztaczał się wspaniały widok. Miasto przypominało diament zatopiony w
ciemnym Morzu Chińskim.
- Jak w miejscowym przysłowiu - powiedział John Hsiang.
- Rozbłyśnie milion świateł.
- Dlaczego jeszcze się palą o tej porze?
- To nasz Nowy Rok.
Barrett, ty baranie! Zapomniałeś, po co tutaj jesteś! A niedawno wiedziałeś nawet, że to
Rok Psa!
- Kiedy oni wszyscy pójdą spać?
- Och, może za jakieś dwa, trzy dni. - Hsiang uśmiechnął się.
- Ja wytrzymam jeszcze tylko piętnaście sekund - westchnęła Marcie.
- Chcesz powiedzieć, że jesteś zmęczona? - zauważyłem zaskoczony, że superkobieta
przyznaje się do czegoś podobnego.
- Na tyle, żeby odwołać porannego tenisa - odparła. I pocałowała mnie w ucho.
W ciemności nie mogłem zobaczyć naszej willi z zewnątrz. Ale w środku był komfort jak
w Hollywood. Budynek stał w połowie drogi na najwyższy szczyt, czyli prawie milę nad portem
(wyżej niż mógł polecieć nasz helikopter). Widok z okien był wręcz niewiarygodny.
- Szkoda, że jest zima. Trochę za chłodno, żeby popływać - powiedział John. Dopiero
teraz zauważyłem, że w ogrodzie jest basen.
- Wystarczy, że mózg mi pływa, John - odparłem.
- Dlaczego nie zrobią tego pokazu latem? - spytała Marcie. Gawędziliśmy sobie, kiedy
służba (amah i dwóch pokojowych) przynosiła nasze bagaże, rozpakowywała je i wieszała
ubrania w szafach.
- Lato w Hongkongu nie jest przyjemne - wyjaśnił John. - Wilgotność powietrza daje się
we znaki.
- Tak, ponad osiemdziesiąt pięć procent - wtrącił Barrett, przypominając sobie swoje
lektury. Otrzeźwiał przynajmniej na tyle, żeby z nich cytować.
- Tak. Tak jak sierpień w Nowym Jorku. Najwyraźniej John niechętnie przyznawał, że nie
wszystko w Hongkongu jest „okay”.
- Dobranoc. Mam nadzieję, że spodoba ci się miasto.
- Och, bez wątpienia - odparłem dyplomatycznie. - Hongkong niejedno ma imię*.
Wyszedł. Bez wątpienia pokrzepiony moją literacką aluzją.
Marcie i ja siedzieliśmy bez słowa, zbyt zmęczeni, żeby ruszyć się do łóżka. Pokojowy
numer jeden zaopatrzył nas w wino i sok pomarańczowy.
- Czyj jest ten pałac? - spytałem.
- Prywatnego właściciela. Wynajmujemy go tylko, ale na rok z góry. Mnóstwo naszych
ludzi tu przyjeżdża. Wygodniej jest nam mieć własny kąt.
- Co robimy jutro? - spytałem.
- Za około pięć godzin samochód zabierze mnie do naszego biura. Potem zjem
orzeźwiający lunch z finansowymi magnatami. Mógłbyś się do nas przyłączyć...
- Dzięki. Daruję to sobie.
- John będzie do twojej dyspozycji. Możesz obejrzeć z nim atrakcje turystyczne. Tygrysie
Ogrody, bazary. Mógłbyś też spędzić popołudnie na wyspie.
* Prawdopodobnie aluzja do amerykańskiego filmu z 1955 roku pt. Miłość niejedno ma
imię.
- Sam na sam z Johnem? Uśmiechnęła się.
- Powiem mu, żeby pokazał ci Shatin.
- O, to ten klasztor dziesięciu tysięcy wcieleń Buddy, prawda?
- Prawda - przytaknęła. - Ale na wyspę Lan Tao pojedziemy sami. Spędzimy tam noc w
klasztorze Polin.
- Ty naprawdę znasz to miejsce.
- Byłam tu wiele razy - przypomniała mi.
- Sama? - spytałem, nie potrafiąc ukryć zazdrości. Chciałem, żeby cała ta wycieczka była
wyłącznie naszą własnością.
- Niezupełnie sama - odparła - ale strasznie samotna. Zwłaszcza o wschodzie słońca.
Dobrze. Przekonała się do wspólnego spędzania wschodów słońca. Nauczę ją tego. Jutro.
Oczywiście, kupiłem aparat.
John zawiózł mnie następnego ranka do Kowloon, gdzie na ogromnym Dworcu Morskim
dostałem masę sprzętu fotograficznego za naprawdę psie pieniądze.
- Jak oni to robią, John? - spytałem. - Japoński sprzęt jest tu tańszy niż w Japonii, a
francuskie perfumy tańsze niż w Paryżu! (Kupiłem flakon dla Marcie).
- To tajemnica Hongkongu. - Uśmiechnął się. - Jesteśmy w zaczarowanym mieście.
Najpierw musiałem zobaczyć kwiaty na bazarach w ich noworocznym przepychu. Rynek
Choy Hung Chuen pełen był chryzantem, owoców i ozdób ze złotego papieru. Prawdziwa uczta
w technicolorze dla mojego nowego obiektywu. (Poza tym kupiłem duży bukiet dla Marcie).
I z powrotem do willi Victoria. Strome uliczki. Mała makieta San Francisco i bazar
przypominający wielkiego pająka. Na Cat Street handlarze w czerwonych budkach sprzedawali
dosłownie wszystko - najbardziej niesamowite towary, jakie można sobie wyobrazić.
Zjadłem stuletnie jajko. (śułem i połykałem, starając się nie wciągać powietrza przez
nos).
John wyjaśnił mi, że w rzeczywistości te jajka przyrządza się tylko kilka tygodni.
- Posypują je arszenikiem, a potem pokrywają błotem.
Powiedział to dopiero, kiedy przełknąłem ostatni kęs! Minęliśmy stoiska zielarzy. Nie
dałem się namówić na wodorosty, grzyby ani suszone koniki morskie.
W winiarniach zobaczyłem... marynowane węże.
- Niemożliwe, John - powiedziałem. - Marynowane węże?
- Bardzo pożyteczna rzecz - odparł rozbawiony moim przerażeniem tą egzotyką. - Jad
zmieszany z winem jest tu bardzo popularny. Taka mikstura potrafi czynić cuda.
- Na przykład...?
- To dobre lekarstwo na reumatyzm. Albo afrodyzjak.
Na szczęście nie było mi potrzebne ani jedno, ani drugie.
- Zapamiętam to sobie - powiedziałem - ale na dzisiaj mam już dosyć.
John odwiózł mnie do willi.
- Jeśli wstaniesz jutro wcześnie rano - powiedział John, parkując samochód - możemy
pojechać w pewne interesujące miejsce. Taka sportowa atrakcja.
- Bardzo lubię sport.
- W takim razie przyjadę po ciebie o siódmej, okay? W Ogrodach Botanicznych będzie
pokaz walki z cieniem. Fascynujące widowisko.
- Okay - odparłem.
- Przyjemnego wieczoru - rzucił na pożegnanie.
- Dzięki.
- Choć właściwie każdy wieczór w Hongkongu jest przyjemny - dodał.
- Cholera, Marcie, to jest jak sen - powiedziałem.
Pół godziny później unosiliśmy się na wodzie. Słońce zachodziło. Płynęliśmy dżonką do
Aberdeen, „restauracji na wodzie”. Wszędzie wokół błyszczały światła.
- Zupełnie jak w porzekadle: milion świateł - powiedziała panna Binnendale. - Zabawa
dopiero się zaczęła, Oliver. - Przy świetle lampionów jedliśmy rybę, która pływała w wodzie aż
do chwili, gdy wskazaliśmy na nią palcem w karcie. Zamówiłem też dla siebie kieliszek wina z
(mam nadzieję, że CIA nie podsłuchuje) komunistycznych Chin. Było całkiem niezłe.
W tym filmowym otoczeniu nasza rozmowa nie mogła nie być banalna. Mówiliśmy
głównie o zajęciach Marcie w ciągu dnia. (Ja wołałem tylko raz po raz: - O rany! - albo - Co ty
powiesz!)
Jednym z tematów był na przykład jej lunch z biurokratami z Departamentu Finansów.
- Oni są tacy cholernie angielscy - powiedziała Marcie.
- Nie zapominaj, że to brytyjska kolonia.
- To nic, wiesz, że ich największym marzeniem jest, żeby Jej Wysokość zjawiła się na
otwarciu nowego boiska do krykieta?
- Coś ty! A to dobre. Założę się, że tak się stanie! Podano nam deser. Zaczęliśmy mówić o
naszej wielkiej ucieczce, która trwała już dwa dni.
- Miły gość z tego Johna Hsianga - powiedziałem. - I świetny przewodnik. Ale bez ciebie
nie wracam do Victorii.
- Wiesz co? Wpadnę tam jutro, żeby obejrzeć z tobą wschód słońca.
- Świetnie.
- O piątej rano - dodała - na samym szczycie góry.
- Wypijmy za nasze zdrowie to komunistyczne wino - zaproponowałem.
Pocałowaliśmy się w rozkołysanej restauracji.
Czym wypełnić cały dzień na szczycie góry Victoria?
A więc najpierw walka z cieniem. John był prawdziwym ekspertem w tej dziedzinie.
Pokaz skumulowanej siły był wprost niezwykły. Potem mój gospodarz zaproponował, żeby
zobaczyć 1 OO kolekcję drogocennych kamieni w Ogrodach Tygrysich i zjeść na lunch dim sum.
Zgodziłem się pod warunkiem, że nie będą to węże. Pięćdziesiąt siedem klatek filmu Kodacolor,
później piliśmy herbatę.
- Co dzisiaj robi Marcie? - spytałem. Chciałem ułatwić zadanie Johnowi, który był
przecież biznesmenem, a nie zawodowym przewodnikiem.
- Ma spotkanie z dyrektorami fabryk - odparł.
- Firma Binnendale ma własne fabryki?
- Niezupełnie własne. Po prostu mamy kilka kontraktów na wyłączność. To zasadniczy
elementnaszej działalności. Nazywamy go atutem Hongkongu.
- Co to za atut?
- Ludzie. Albo, jak to nazywacie w Stanach, czynnik ludzki. Amerykański robotnik ma
wyższą dniówkę, niż człowiek z Hongkongu dostaje za tydzień pracy. A część z nich zarabia
nawet mniej...
- Jaka część?
- Młodociani nie mogą liczyć na takie same zarobki jak dorośli. Wystarcza im połowa. W
rezultacie dostajemy szykowny strój, którego cena bez kosztów transportu do Nowego Jorku jest
ułamkiem ceny amerykańskiej czy europejskiej.
- Rozumiem. To super.
John był chyba zadowolony, że połapałem się w zawiłościach ich atutu. Szczerze mówiąc,
broszury turystyczne nie wspominały ani słowem o czynniku ludzkim, toteż słuchałem z ochotą.
- Na przykład - ciągnął dalej John - kiedy na to samo miejsce pracy jest dwóch chętnych,
umawiają się między sobą, że podzielą się zarobkiem. W ten sposób obaj dostają pracę.
- Zalewasz - powiedziałem.
- Nie zalewam. - Uśmiechnął się, doceniając moje opanowanie potocznej
amerykańszczyzny.
- Ale to znaczy, że obaj pracują cały dzień za połowę dniówki - powiedziałem.
- śaden z nich się nie skarży - odparł John Hsiang, płacąc rachunek. - Przejedziemy się
teraz na wieś?
- Wiesz co, John, chciałbym zobaczyć fabrykę. Czy to możliwe?
- Przy trzydziestu tysiącach fabryk w Hongkongu bardzo możliwe. Wolisz spory zakład
czy małą firmę?
- Może zobaczymy te, które pracują dla Marcie?
- Okay - zgodził się.
Najpierw zatrzymaliśmy się w Kowloon. Tej dzielnicy nie znajdzie się na żadnej
pocztówce w Hongkongu. Jest zatłoczona. Mroczna. Niemal pozbawiona słońca. Musieliśmy
przez cały czas trąbić na tłumy blokujące ulicę.
- Przystanek pierwszy - oznajmił John, kiedy zaparkowaliśmy na jakimś podwórzu. - Jak
szyje się koszule.
Weszliśmy do środka.
Nagle cofnąłem się do dziewiętnastego wieku. Do Fali River, w stanie Massachusetts.
Była to manufaktura.
Trudno to inaczej nazwać. Manufaktura.
Wilgotna, duszna, ciemna.
Kilkadziesiąt kobiet zgarbionych nad maszynami do szycia pracowało gorączkowo.
W ciszy słychać było tylko stukot i mruczenie maszyn - oznaki wydajności.
Dokładnie tak jak w manufakturach Amosa Barretta.
Kierownik pośpieszył, żeby przywitać Johna i mnie, gościa z Zachodu. Oprowadził nas
po zakładzie. Było tam sporo do zobaczenia. Maksimum wrażeń na minimalnej przestrzeni.
Kierownik paplał coś po chińsku. John wyjaśnił mi, że były to wyrazy dumy z powodu
wydajności pań przy maszynach.
- Szyją tutaj doskonałe koszule - zauważył John. Zatrzymał się, wskazując na
dziewczynę, która szybko podsuwała rękawy koszul pod igły maszyny.
- Spójrz. Świetny, podwójny ścieg. Najwyższa jakość. W Stanach już tak nie szyją.
Spojrzałem.
Szkoda tylko, że John wybrał zły przykład. Nie pracy, lecz pracownika.
- Ile ona ma lat? - spytałem.
Dziewczyna szyła zręcznie dalej, nie zwracając na nas uwagi. Co najwyżej, podkręciła
trochę tempo.
- Ona czternaście lat - wtrącił kierownik.
Najwyraźniej mówił trochę po angielsku.
- John, przecież on pieprzy głupoty - szepnąłem. - Ten dzieciak ma najwyżej dziesięć lat.
- Czternaście - powtórzył kierownik. A John stanął po jego stronie.
- Oliver, to minimalny wiek przewidziany przez prawo.
- Nie chcę dyskutować o prawie. Mówię tylko, że ta dziewczynka ma dziesięć lat!
- Ona mieć karta - zapewnił kierownik. Faktycznie opanował wystarczająco angielski.
- Chciałbym ją zobaczyć - powiedziałem. Uprzejmym tonem. Choć nie dodałem słowa
„proszę”. John ani drgnął, kiedy kierownik zwrócił się do dzieciaka o legitymację. Dziewczyna
podniosła przerażone oczy. Chryste, nie miałem pojęcia, jak jej powiedzieć, że to nie żadna
kontrola.
- Bardzo proszę.
Szef machnął mi przed oczami legitymacją. Nie było tam zdjęcia.
- John, tu nie ma zdjęcia - stwierdziłem.
- Młodociani poniżej siedemnastu lat nie muszą mieć zdjęcia - wyjaśnił.
- Rozumiem - skwitowałem.
Spojrzeli obaj na mnie, czekając, aż ruszymy dalej.
- Inaczej mówiąc - dodałem po namyśle - dzieciak ma legitymację starszej siostry.
- Czternaście! - wrzasnął kierownik. Oddał legitymację dziewczynie, która odwróciła się
z wyraźną ulgą i zaczęła pracować jeszcze szybciej niż przedtem. Co chwilę rzucała mi jednak
ukradkowe spojrzenia. Cholera, jeszcze się skaleczy!
- Powiedz jej, żeby się uspokoiła - poprosiłem Johna.
Mój przewodnik rzucił do niej coś po chińsku. Przestała spoglądać na mnie znad
maszyny.
- Proszę na herbata - powiedział kierownik, zapraszając nas uniżenie do komórki służącej
mu za biuro.
John wiedział, że nie dałem się nabrać.
- Słuchaj - powiedział - ona wykonuje pracę czternastoletniej dziewczyny.
- A ile za to dostaje? Powiedziałeś, że młodociani zarabiają połowę.
- Oliver - tłumaczył niewzruszenie John - ona przynosi codziennie do domu dziesięć
dolarów.
- Och, świetnie - zawołałem - miejscowych dolarów. Czyli w przeliczeniu na
amerykańskie pieniądze - dolar osiemdziesiąt, zgadza się?
Kierownik podał mi koszulę.
- On chce, żebyś sprawdził szwy - powiedział John.
- Och, nie trzeba - odparłem. - Te wasze „podwójne szwy”, cokolwiek to znaczy, sana
pewno pierwsza klasa. Prawdę mówiąc, sam mam kilka takich koszul.
Wszystkie koszule miały wyhaftowane litery Mr B. Zdaje się, że w tym roku nosiło sieje
pod sweter.
Popijając herbatę, zastanawiałem się, czy tysiące mil stąd, w Nowym Jorku, panna Elvy
Nash wiedziała, w jaki sposób powstają te fantastyczne kreacje, którymi handluje.
- Idziemy - powiedziałem do Johna.
Musiałem zaczerpnąć powietrza.
Zmieniłem temat.
- Latem musi tu być okropnie - zauważyłem.
- Bardzo wilgotno - odparł John.
Już raz to przerabialiśmy, więc znałem właściwą ripostę.
- Jak w sierpniu w Nowym Jorku, co?
- Coś w tym rodzaju - przytaknął.
- Panienki chyba... wolniej wtedy pracują?
- Słucham?
- Nie zauważyłem tam klimatyzacji - powiedziałem. Spojrzał na mnie.
- Jesteśmy w Azji, a nie w Kalifornii, Oliver. Jechaliśmy przed siebie.
- Też nie masz klimatyzacji w mieszkaniu? - dopytywałem się.
John Hsiang spojrzał na mnie jeszcze raz.
- Słuchaj, Oliver - zaczął spokojnym głosem - tutaj, na Wschodzie, robotnicy mają inne
oczekiwania.
- Naprawdę?
- Naprawdę.
- Nie sądzisz, że nawet tutaj, w Azji, robotnik chce zarobić na życie?
Nie odpowiedział.
- A zatem - ciągnąłem dalej - zgodzisz się, że dolar osiemdziesiąt to za mało na życie?
Wiedziałem, że w myślach poszatkował mnie już ciosami karate na śmierć.
- Tutaj ludzie pracują ciężej - oznajmił przekonany o własnej słuszności. - Kobiety nie
czytają tu pism ilustrowanych w salonach fryzjerskich.
Czułem, że John wyobraża sobie moją matkę ziewającą pod suszarką.
- Na przykład - dodał po chwili - ta dziewczyna, którą widziałeś. Cała jej rodzina tu
pracuje. A jej matka dodatkowo szyje dla nas wieczorami.
- U siebie w domu?
- Tak - odparł John.
- Oo! - zawołałem. - W ustawach o pracy nazywa się to pracą domową, nieprawda?
Zamilkłem na chwilę.
- Johnny, studiowałeś w Stanach - powiedziałem. - Chyba pamiętasz, dlaczego praca
domowa jest tam uznawana za nielegalną?
Uśmiechnął się.
- Tutaj obowiązuje prawo Hongkongu.
- Daj już spokój, ty pierdolony hipokryto!
Nacisnął na hamulce i zatrzymał samochód z piskiem opon.
- Nie muszę znosić obelg - powiedział.
- Masz rację - odparłem i otworzyłem drzwi. Najpierw jednak musiał drań wysłuchać
mojej odpowiedzi. - Praca domowa jest nielegalna - powiedziałem spokojnie - bo nie liczy się ze
stawkami ustalonymi przez związki zawodowe. Ci, co pracują w ten sposób, dostają tyle, ile ma
ochotę zapłacić im pracodawca. Czyli przeważnie trochę więcej niż nic.
John Hsiang patrzył na mnie z wściekłością.
- Przemówienie skończone, panie socjalisto? - zapytał.
- Tak.
- No to teraz posłuchaj i naucz się czegoś o życiu tutaj. Nikt tu nie wstępuje do związków
zawodowych, bo wszyscy chcą dzielić się płacami, chcą, żeby ich dzieci pracowały, chcą zarobić
trochę forsy. Kapujesz?
Nie miałem zamiaru odpowiedzieć.
- Dla twojej wiadomości, cholerny prawniku - zakończył John - w kolonii Hongkong nie
ma czegoś takiego jak minimalna płaca. A teraz idź do diabła!
Wyrwał do przodu, zanim zdążyłem poinformować go, że już tam byłem.
35.
To, co robimy w życiu, można tłumaczyć na wiele różnych sposobów. Dojrzały człowiek
powinien kierować się logiką, słuchać głosu rozsądku. Pomyśleć, zanim zacznie działać.
Choć z drugiej strony kłóci się to z tym, co powiedział mi doktor London. Kiedy już
dawno było po wszystkim.
Sam Freud stwierdził kiedyś, że w małych sprawach powinniśmy, rzecz jasna, kierować
się rozsądkiem.
Ale przy naprawdę poważnych decyzjach lepiej posłuchać tego, co podpowiada nam
podświadomość.
Marcie Binnendale stała tysiąc osiemset stóp nad portem Hongkongu. Był zmierzch.
Ś
wiatła miasta zapalały się jedno po drugim jak świeczki.
Zimny wiatr rozwiewał włosy na jej czole. Zawsze wydawała mi się wtedy piękna.
- Cześć, przyjacielu - powiedziała. - Popatrz na te światła. Stąd wszystko widać.
Nie odpowiedziałem.
- Mam ci pokazać turystyczne atrakcje?
- Już je dzisiaj widziałem. Z Johnnym.
- Ach, tak.
Zauważyła, że nie uśmiechnąłem się do niej na powitanie. Patrząc na nią, zastanawiałem
się, czy to rzeczywiście kobieta, którą prawie... pokochałem?
- Coś nie w porządku?
- Wszystko - odparłem.
- Na przykład? Odpowiedziałem szeptem:
- W twoich fabrykach harują małe dzieci. Marcie zawahała się przez chwilę.
- Nie tylko w moich.
- Marcie, to żadne wytłumaczenie.
- I kto to mówi! - zawołała, nie tracąc panowania nad sobą. - Pan Barrett z tekstylnego
imperium w Massachusetts!
Byłem na to przygotowany.
- Nie o to chodzi.
- Jasne, że nie! Twoja rodzina wykorzystała sytuację tak samo, jak robi się to tutaj.
- Sto lat temu - odparłem - nie było mnie tam, żebym mógł zaprotestować.
- Ale świętoszek! - zaśmiała się. - Kazał ci ktoś zmieniać świat?
- Posłuchaj, Marcie, nie mogę zmienić świata. Ale na pewno nie muszę się do niego
przyłączyć.
Potrząsnęła głową.
- Oliver, ten numer z zapłakanym socjalistą to tylko pretekst.
Spojrzałem na nią, nie odpowiadając.
- Chcesz zerwać. Szukasz dobrej wymówki.
Mógłbym powiedzieć, że znalazłem całkiem niezłą.
- Sam siebie okłamujesz - powiedziała. - Gdybym oddała wszystko na dobroczynność i
została nauczycielką gdzieś w Appalachach, znalazłbyś inny powód.
Zastanowiłem się nad jej słowami. Ale wiedziałem tylko, że chcę natychmiast odejść.
- Może - przyznałem.
- To dlaczego boisz się powiedzieć, że po prostu mnie nie znosisz?
Marcie powoli traciła równowagę. Nie była zdenerwowana. Ani zła. Po prostu, nie tak
ś
wietnie opanowana jak zazwyczaj.
- Nieprawda, Marcie, lubię cię - zaprzeczyłem. - Po prostu nie mogę być z tobą.
- Oliver - odparła po cichu - ty nie możesz być z nikim. Wciąż jesteś tak sfiksowany na
punkcie Jenny, że z nikim nie chcesz się związać.
Nie potrafiłem na to odpowiedzieć. Naprawdę dotknęła mnie tym przypomnieniem Jenny.
- Dobrze cię poznałam - ciągnęła dalej. - Całe to twoje „społeczne zaangażowanie” to
tylko przykrywka. Tak naprawdę szukasz wymówki, żeby mocją dalej opłakiwać.
- Marcie?
- Tak?
- Jesteś zimną, pozbawioną serca dziwką. Odwróciłem się i ruszyłem przed siebie.
- Oliver, zaczekaj.
Zatrzymałem się i spojrzałem na nią. Stała w miejscu. Płakała. Po cichu.
- Oliver... potrzebujecie.
Nie odpowiedziałem.
- I myślę, że ty mnie też potrzebujesz - dodała. Przez chwilę nie wiedziałem, co zrobić.
Patrzyłem na nią. Wiedziałem, że czuje się teraz beznadziejnie samotna.
Ale na tym polegał cały problem.
Ja czułem się tak samo.
Odwróciłem się i odszedłem Austin Road. Nie oglądałem się więcej za siebie.
Zapadła noc.
Pragnąłem tylko, żeby pochłonęła mnie ciemność.
36.
- No i co, pani doktor?
- Chyba wezmę cytrynową bezę.
Joanna Stein, lekarz medycyny, wyciągnęła rękę nad ladą i postawiła bezę na swojej tacy.
Razem z dwoma selerami miał to być jej lunch. Przed chwilą wyjaśniła mi, że jest na diecie.
- Dziwna kombinacja - zauważyłem.
- Nic na to nie poradzę - odparła. - Uwielbiam łakocie. A seler ma uspokoić moje
sumienie.
Minęły już dwa tygodnie od mojego powrotu. Przez pierwsze kilka dni byłem zmęczony,
a przez następne zły. W końcu, jakby wracając do punktu wyjścia, poczułem się przede
wszystkim samotny.
Choć inaczej niż przedtem.
Dwa lata temu mój smutek całkowicie paraliżował inne uczucia. Teraz wiedziałem, że
potrzebuję tylko czyjegoś towarzystwa. Jakiejś miłej osoby. Nie miałem zamiaru czekać ani
rozpamiętywać.
Jeśli wahałem się, czy zatelefonować do Joanny Stein, to tylko dlatego, że musiałem
wymyślić jakieś bzdurne wytłumaczenie, dlaczego tak długo nie dawałem znaku życia.
Wcale nie spytała.
Kiedy zadzwoniłem, była zwyczajnie zadowolona, że się odezwałem. Zaprosiłem ją na
obiad. Zaproponowała lunch w szpitalnej stołówce. Popędziłem tam bez zwłoki.
Kiedy się zjawiłem, pocałowała mnie w policzek. Tym razem zrewanżowałem się jej tym
samym. Spytaliśmy się nawzajem, co każde z nas ostatnio porabiało, i oboje udzieliliśmy sobie
wymijających odpowiedzi. Mnóstwo pracy, dużo obowiązków. I tak dalej. Ona zapytała o moją
karierę prawniczą. Ja opowiedziałem jej kawał o Spiro Agnew. Śmiała się. Dobrze nam było w
swoim towarzystwie.
Potem spytałem o jej karierę medyczną.
- Chwała Bogu, kończę tę pracę w czerwcu.
- I co potem?
- Jadę na dwa lata do San Francisco. Będę tam pracować w szpitalu za godziwą zapłatę.
Szybko obliczyłem, że Kalifornia leży kilka tysięcy mil od Nowego Jorku. Dalej, Oliver,
ty baranie, nie zmarnuj tej szansy.
- W Kalifornii jest świetnie - powiedziałem, żeby zyskać na czasie.
W tym tygodniu miałem spędzić weekend w Cranston. Może uda mi się ją namówić, żeby
pojechała tam ze mną - ot, taka przyjacielska wizyta. Na pewno dogadaliby się z Philem. Mógł to
być niezły początek.
W tej samej chwili dotarła do mnie jej odpowiedź na moją ostatnią uwagę.
- Nie chodzi tylko o Kalifornię - odparła Jo. - Jest w to zamieszany pewien facet.
Och, facet. No, tak, to logiczne. Zycie toczy się bez ciebie, Oliver. A może myślałeś, że
będzie siedzieć i wzdychać?
Miałem nadzieję, że na mojej twarzy nie widać rozczarowania.
- O, cieszę się - odparłem. - Lekarz?
- Jasne - uśmiechnęła się. - Kogo innego mogłabym poznać w tej pracy?
- Gra na czymś?
- Z trudem radzi sobie z obojem.
Musi jednak nieźle sobie radzić z Joanną.
Dosyć tych wścibskich pytań, Oliver. Weź się w garść i zmień temat.
- Jak tam król Louis?
- Jeszcze bardziej pomylony niż kiedyś - odparła. - Wszyscy cię pozdrawiają i zapraszają
na którąś z niedziel...
Nie. Nie chciałem spotkać się z oboistą.
- Świetnie. Wpadnę kiedyś - skłamałem.
Krótka chwila milczenia. Popijałem kawę.
- Mogę być z tobą szczera, Ołiver? - spytała tajemniczym szeptem.
- Jasne, Jo.
- To żenujące, ale... zjadłabym jeszcze jedną bezę. Podniosłem się szarmancko i
przyniosłem jej ciastko, udając, że biorę je dla siebie. Joanna Stein, lekarz medycyny, wyraziła
mi dozgonną wdzięczność.
Nasz wspólny lunch wkrótce dobiegł końca.
- Powodzenia w San Francisco, Jo - powiedziałem na pożegnanie.
- Nie traćmy kontaktu.
- Jasne - powiedziałem.
I poszedłem do swojego biura bardzo wolnym krokiem.
Trzy tygodnie później nastąpił punkt zwrotny.
Po latach czczych pogróżek ojciec naprawdę skończył sześćdziesiąt pięć lat. Przyjęcie
wyprawiono w jego gabinecie.
Mój samolot spóźnił się o godzinę z powodu padającego śniegu. Kiedy zjawiłem się na
miejscu, wielu gości zdążyło już porządnie zaczerpnąć z waz wypełnionych ponczem. Znalazłem
się w środku falującego gąszczu tweedowych marynarek. Wszyscy powtarzali, jakim to
wspaniałym gościem jest mój ojciec. A wkrótce mieli zacząć o tym śpiewać.
Zachowywałem się poprawnie. Rozmawiałem ze wspólnikami ojca i z ich rodzinami.
Najpierw z panem Wardem, sympatycznym drętwusem, i z jego dziećmi, przyszłymi drętwusami.
Potem z Seymourami, którzy kiedyś byli ciekawą parą, ale teraz kręcili się smętnie tylko wokół
jednego tematu: Everetta, ich jedynego syna, który służył w Wietnamie jako pilot helikoptera.
Matka stała u boku ojca i przyjmowała emisariuszy z krańców imperium Barrettów.
Przyszedł nawet ktoś z włókienniczych związków zawodowych.
Jeden z gości wyraźnie odróżniał się od reszty. Tylko Jamie Francis nie miał na sobie
garnituru od Brooksa ani od J. Pressa.
- Szkoda, że się spóźniłeś - powiedział Jamie. - Powinieneś posłuchać mojego
przemówienia. Popatrz, jak członkowie zarządu się wykosztowali.
Wskazał na stół konferencyjny, na którym złoty zegar wyświetlał godzinę 18.15.
- Twój ojciec to dobry człowiek. Powinieneś być dumny - ciągnął dalej Jamie. -
Siedziałem z nim przy jednym stole prawie trzydzieści pięć lat i mogę ci przysiąc, że lepszego
nie znajdziesz.
Skinąłem zdawkowo głową. Jamie najwyraźniej uparł się, żeby jeszcze raz zaświadczyć o
dobroci ojca.
- W latach pięćdziesiątych wszyscy właściciele pouciekali jak szczury i pobudowali
fabryki na południu. Zostawili swoich robotników na lodzie.
To nie była przesada. Miasta fabryczne Nowej Anglii są dzisiaj niemal całkiem wymarłe.
- Ale twój tata tylko usiadł i powiedział: „Zostajemy. Musimy tylko stać się bardziej
konkurencyjni”.
- I co dalej? - ponagliłem, jakby było to potrzebne.
- Zamówiliśmy nowe maszyny. Jeśli pamiętam, żaden bank nie był tak szalony, żeby dać
mu kredyt...
Zaczerpnął powietrza.
- Więc pan Barrett zrobił użytek z własnych pieniędzy. Trzy miliony dolców, żeby ocalić
nasze miejsca pracy.
Ojciec nigdy mi o tym nie opowiadał. Ale przecież nigdy nie pytałem.
- Oczywiście, nie idzie mu teraz lekko - powiedział Jamie.
- Dlaczego?
Spojrzał na mnie i wypowiedział dwie sylaby:
- Hongkong.
Kiwnąłem głową.
Mówił dalej. - I Formosa. No, a niedługo rusza produkcja w Południowej Korei. Ale co
tam!
- Tak, panie Francis - odparłem. - To nieuczciwa konkurencja.
Ja też to wiedziałem.
- Użyłbym mocniejszego języka, gdybyśmy nie byli w gabinecie twojego ojca. To
naprawdę dobry człowiek, OHver. Nie taki jak - wybacz mi te słowa - niektórzy inni z rodziny
Barrettów.
- Tak - zgodziłem się.
- Prawdę mówiąc - powiedział Jamie - sądzę, że to dlatego starał się być wobec nas taki
uczciwy.
Spojrzałem nagle na drugi koniec pokoju i zamiast mojego ojca zobaczyłem kogoś
zupełnie innego. Kogoś, kto dzielił ze mną przekonania, o które nigdy go nie posądzałem.
Lecz w odróżnieniu ode mnie, nie tylko gadał na ten temat.
Sprawiedliwość zatriumfowała w listopadzie.
Po kilku gorzkich latach futboliści Harvardu złoili tyłek drużynie Yale. Czternaście do
dwunastu. O wszystkim zadecydował Pan Bóg i nasza linia obrony. Ten pierwszy zesłał wiatry,
które utrudniły Masseyowi rzuty. Natomiast linia obrony powstrzymała w końcowych minutach
decydujący atak. Wszyscy zgromadzeni na Soldiers Field uśmiechali się radośnie.
- To było doskonałe - ocenił ojciec, kiedy wracaliśmy samochodem do Bostonu.
- Jakie tam doskonałe, fantastyczne! - zawołałem.
Kiedy człowiek zaczyna się przejmować wynikami meczu Harvard - Yale, jest to
najpewniejsza oznaka, że zaczął się starzeć.
Ale jak już powiedziałem, najważniejsze, że wygraliśmy.
Ojciec zaparkował samochód na State Street, na służbowym parkingu.
Ruszyliśmy w stronę restauracji, żeby porozmawiać o bzdurach przy homarze.
Kroczył nadal z werwą. Pomimo swojego wieku wciąż wiosłował na rzece Charles pięć
razy w tygodniu. Był w dobrej formie.
Nasza rozmowa w podejrzany sposób krążyła wokół futbolu. Ojciec nigdy nie zapytał
mnie - i czułem, że tego nie zrobi - o dalsze losy mojego związku z Marcie. Stronił też od innych
tematów, które uważał za tabu.
Przejąłem więc inicjatywę.
Kiedy mijaliśmy biuro firmy Barrett, Ward & Seymour, powiedziałem:
- Ojcze?
- Tak?
- Chciałbym porozmawiać z tobą o... firmie.
Spojrzał na mnie przelotnie. Nie uśmiechnął się. Ale musiał napiąć każdy mięsień ciała,
ż
eby się powstrzymać. Jak prawdziwy sportowiec nie chciał wypaść z rytmu, dopóki nie
przekroczy linii mety.
Nie był to żaden nagły kaprys. Choć nigdy nie powiedziałem ojcu, jakie kręte ścieżki
doprowadziły mnie do decyzji, żeby zająć swoje miejsce w firmie. Zabrało mi to sporo czasu.
Inaczej niż zwykle zastanawiałem się nad tą sprawą dzień w dzień (i w nocy) od ponad
półtora roku, odkąd wróciłem z urodzin ojca.
Przede wszystkim nie potrafiłem pokochać znów Nowego Jorku.
W tym mieście nie można wyleczyć się z samotności. A ja odczuwałem teraz potrzebę,
ż
eby być częścią czegoś. Gdzieś należeć.
I może wcale nie chodziło o to, że zobaczyłem swoją rodzinę w innym świetle. Może po
prostu chciałem wrócić do domu.
Miałem tak wiele różnych ambicji, w tak dalekim świecie, a wszystko po to, żeby uciec
od pytania: kim naprawdę jestem.
Jestem Oliver Barrett. Czwarty.
37.
Grudzień 1976
Mieszkam w Bostonie już od pięciu lat. Pracowałem razem z ojcem, dopóki nie opuścił
firmy. Przyznaję, że z początku tęskniłem trochę do zawodu prawnika. Z biegiem czasu jednak
coraz bardziej przekonywałem się, że to, co robimy w firmie Barrett, Ward & Seymour, jest
również ważne. Przedsiębiorstwa, którym pomagamy, tworzą nowe miejsca pracy. Dla mnie
stanowi to powód do dumy.
Skoro już mówię o miejscach pracy - wszystkie nasze zakłady w Fali River rozwijają się.
Nieszczęścia dotykają naszych pracowników tylko na boiskach piłkarskich.
Każdego lata urządzamy piknik, podczas którego dział kadr gra z zarządem w
minibaseball. Kiedy przyszedłem do firmy, fala zwycięstw kadrowców została powstrzymana.
Jestem prawdziwym asem. Chyba nie mogą się doczekać, kiedy pójdę na emeryturę.
W „Wall Street Journal” nie piszą o wszystkich przedsięwzięciach, które
sfinansowaliśmy. Pominęli, na przykład, piekarnię Phila w miejscowości... Fort Lauderdale.
Chłód i szarzyzna Cranston sprzykrzyły się Philowi, który nie mógł się oprzeć pokusie wyjazdu
na Florydę.
Dzwoni do mnie raz w miesiącu. Pytam o jego życie towarzyskie, wiedząc, że w swoim
otoczeniu ma teraz wiele odpowiednich kandydatek. Uchyla się od odpowiedzi, mówiąc: „Czas
pokaże”. I szybko zmienia temat na moje życie towarzyskie.
Nie uskarżam się. Mieszkam w dzielnicy Beacon Hill, tym legendarnym rogu obfitości,
gdzie nietrudno nawiązuje się nowe przyjaźnie. Nie tylko z innymi biznesmenami. Często
spotykam się przy lampce wina ze Stanleyem Newmanem, pianistą jazzowym. Albo z Giannim
Barnea, malarzem, który wkrótce stanie się sławny.
No i oczywiście nie tracę kontaktu ze swoimi starymi przyjaciółmi. Simpsonowie mają
już synka, a Gwen spodziewa się właśnie drugiego dziecka. Zatrzymują się u mnie, gdy
przyjeżdżają do Bostonu na mecz lub przy innej okazji. (W moim domu jest mnóstwo miejsca).
Steve doniósł mi, że Joanna Stein poślubiła Martina Jaffe, który, jak sądzę, jest nie tylko
oboistą, lecz także okulistą. Mieszkają na Zachodnim Wybrzeżu.
Według małej notatki, którą znalazłem w magazynie „Time”, panna Binnendale wyszła
ponownie za mąż. Za faceta o nazwisku Preston Elder („trzydzieści siedem lat, prawnik z
Waszyngtonu”).
Podejrzewam, żetamatrymonialnaepidemiadosięgnie w końcu i mnie. Ostatnio często
widuję Annie Gilbert, swoją daleką kuzynkę. Nie potrafię jeszcze powiedzieć, czy to coś
poważnego.
Tymczasem, dzięki głosom kibiców hokejowych, zostałem wybrany na opiekuna
harwardzkiego. Daje mi to dobrą wymówkę, żeby jeździć do Cambridge i udawać wciąż kogoś,
kim już nie jestem. Studenci młodszych lat wydają mi się bardziej niedojrzali i niechlujni niż
kiedyś. Ale kim ja jestem, żeby ich osądzać? Moja funkcja zobowiązuje mnie do noszenia
krawata.
Prowadzę więc ciekawe życie. Jestem całymi dniami zajęty. Praca daje mi mnóstwo
satysfakcji. Jak każdy rasowy Barrett upijam się poczuciem obowiązku.
Nadal trzymam siew formie. Co wieczór biegam wzdłuż rzeki Charles.
Kiedy wypuszczę się na pięć mil, widzę światła Harvardu na drugim brzegu. I wszystkie
miejsca, po których chodziłem, kiedy byłem szczęśliwy.
Potem biegnę z powrotem w ciemności, przypominając sobie różne rzeczy dla zabicia
czasu.
Czasem zadaję sobie pytanie, co byłoby ze mną, gdyby żyła Jenny.
I odpowiadam:
- Ja też bym żył.