408 Metcalfe Josie Cudowny lek

background image

Josie Metcalfe

Cudowny lek

background image

6 JOSIE METCALFE

uśmiechem twarz Rose, zamiast tego jednak zoba­

czyła w drzwiach wysokiego, chudego, bladego męż­

czyznę. To raczej nie wygląd powalił Rose na kolana,

pomyślała.

- Pani z recepcji nie mogła mnie osobiście wpro­

wadzić. Musi uporać się z O'Gormanami - oznajmił

ochrypłym głosem, zamykając za sobą drzwi.

Kat chciała poprosić, by zostawił je otwarte. Po­

wietrze dziwnie zgęstniało w jego obecności.

- Proszę usiąść, panie... - Wskazała mężczyźnie

krzesło i z przerażeniem stwierdziła, że zapomniała,

jak się nazywa.

- Benjamin Ross - podpowiedział. I patrząc jej

prosto w oczy, dodał: - Ale przeważnie mówią do

mnie Ben.

Co za zielone oczy, pomyślała zachwycona. Ich

kolor był wręcz nieziemski, mimo że przesłaniały je

gęste czarne rzęsy. Gdy podniósł wzrok, zorientowa­

ła się, że właściwie się na niego gapi.

- Więc... Doktorze Ross... panie Ben... - zająk­

nęła się, zbierając gorączkowo myśli.

- Po prostu Ben. Będzie prościej - powiedział ci­

cho, lecz nerwowe stukanie ręką w teczkę z dokumen­

tami zdradzało, że jego spokój jest tylko pozorny.

- Ben - powtórzyła, zauważając, jak dziwnie brzmi

to zdrobnienie w jej ustach na tak wczesnym etapie

znajomości. - Co pan wie o sytuacji w Ditchling?

- Jeśli pyta pani o to, czy przyszedłem tu z ogło­

szenia, to przyznam, że nie. Tak naprawdę to nie

szukam pracy - stwierdził otwarcie. - Słyszałem, że

potrzebuje pani kogoś do pomocy. Tak powiedział mi

przyjaciel... pani męża? - skończył pytającym tonem.

background image

CUDOWNY LEK 7

- Możliwe - odrzekła cicho, odpędzając bolesne

wspomnienia. - Richard zmarł rok temu na białacz­

kę, trzy tygodnie po zdiagnozowaniu.

Zaskoczył ją ból, który dojrzała w jego oczach.

- Zakładam, że również pracowaliście razem. -

Jego głos był jeszcze bardziej ochrypły niż przedtem.

- Od tamtej pory próbowała pani radzić sobie sama?

Próbowałam i przegrywałam. Ponura odpowiedź

narzuciła się sama, lecz Kat starała się ją zignorować.

- Z pomocą jednego niedoszłego aroganckiego

współpracownika i kolejnych osób sporadycznie za­

trudnianych na zastępstwa za mnie. - Widząc jego

zdziwioną minę, wyjaśniła: - Mój niedoszły współ­

pracownik był świeżo upieczonym internistą po prak­

tykach w dużym mieście. Brakowało mu podstawo­

wego doświadczenia, ale myślał, że to on zacznie

dowodzić, tylko dlatego że jest mężczyzną.

Ben skrzywił się, na co Kat chciała odpowiedzieć

uśmiechem.

- Od śmierci męża mam trudności w znalezie­

niu ludzi chętnych do pracy w czasie, który u mnie

jest nieobsadzony. Zazwyczaj narzekają, że takie go­

dziny albo za bardzo niszczą ich życie rodzinne,

jeśli mają rodziny, albo ich życie towarzyskie, jeśli są

wolni.

- A co z lekarzami na zastępstwa? - dopytywał

się Ben.

- Są drodzy - odpowiedziała krótko. - Czasami

po prostu nie mam wyjścia, ale...

Wzruszyła ramionami, przypominając sobie o ko­

nieczności robienia dobrej miny do złej gry. Jeśli spra­

wy nadal będą się tak toczyć, miną miesiące, zanim

background image

8 JOSIE METCALFE

uda jej się wziąć sobie parę dni urlopu. A Ben do tej

pory nie wykazywał większego zainteresowania.

- Więc - zaczęła energicznie, przypomniawszy

sobie, że to ona ma zadawać pytania. - Dlaczego

zdecydował się pan przenieść do West Country? Ma

pan rodzinę w okolicy? Czy dopiero zamierza pan się

tu z kimś przeprowadzić?

- Nie mam rodziny - odparł szorstko, ucinając

temat. - I jestem tu po raz pierwszy.

Straciła zapał, gdy zdała sobie sprawę, że Ben naj­

pewniej nie chce zostać tu na długo.

Co może zaoferować Ditchling samotnemu męż­

czyźnie? W końcu w tym zaścianku nie ma wielu

okazji, by spotkać przyszłą żonę. Niemniej, nie ro­

biąc sobie zbytnich nadziei, próbowała szukać jas­

nych stron sytuacji. Gdyby go przekonała, żeby zo­

stał na jakiś czas, mogłaby odetchnąć z ulgą i zacząć

szukać kogoś na stałe.

Zebrała się na odwagę.

- Jeśli zaakceptuję pańskie podanie, jak długo

chciałby pan tu zostać? - zapytała, trzymając kciuki.

Nawet miesiąc by pomógł. Nie liczyła na dużo

więcej.

- Może dwa tygodnie - odparł.

Kat z trudem powstrzymała głośne westchnienie.

Dla dwóch tygodni nie opłaca się nawet przedzierać

przez całą papierkową robotę.

- Po tym czasie zdecydowalibyśmy, czy dobrze

nam się współpracuje - dodał spokojnie. - Jeśli nie,

wyjadę.

- A jeśli tak? - Wstrzymała oddech w oczekiwa­

niu na odpowiedź.

background image

CUDOWNY LEK 9

- Gdyby współpraca nam wychodziła, zostanę

z pewnością na trzy miesiące, może nawet sześć -

powiedział. - Zazwyczaj nie zatrzymuję się w jed­

nym miejscu na dłużej.

Ugryzła się w język, by nie zapytać dlaczego, ale

wyraz jego twarzy sugerował, aby nie zadawać oso­

bistych pytań. Nie chciała już na wstępie odstraszyć

go zbytnim wścibstwem. Jeśli się zgodzi, będzie

przecież miała wiele czasu, by go lepiej poznać.

Na jej biurku zadzwonił telefon.

- Przepraszam. - Uśmiechnęła się z zakłopota­

niem. - Tak, Rose?

- Josh i Sam są tutaj - rzekła matczynym głosem

recepcjonistka. - Wrócili ze szkoły autobusem. Sam

chyba zapomniał stroju sportowego na popołudniowe

zajęcia.

Kat spojrzała na zegarek i westchnęła. Chłopcy

mieli zostać dziś dłużej w szkole, by ona mogła

przeprowadzić rozmowę z doktorem... z Benem.

Tymczasem, skoro wrócili do domu po stroje spor­

towe, ona teraz musi zawieźć ich z powrotem.

- Bardzo mi przykro - powiedziała, wyłączając

komputer i zrzucając wszystko z blatu do górnej

szuflady. - Zapominalskie dzieci potrafią pokrzyżo­

wać wszystkie plany.

- Dzieci pani czy Rose? - Ben wstał razem z nią.

Ten przejaw staromodnej uprzejmości wprawił ją

w lekkie zakłopotanie.

- Zdecydowanie moje - mruknęła i wyciągnęła

torebkę z dolnej szuflady biurka.

- Kim jest ten pan? - zapytał Josh z lekceważe­

niem, na jakie może sobie pozwolić jedynie jedenas-

background image

10 JOSIE METCALFE

tolatek. Obaj chłopcy bez pukania zjawili się w gabi­

necie.

- Joshua, bądź grzeczny - Kat zwróciła uwagę

synowi.

Jej serce ściskało się na myśl o tym, co przechodził

starszy syn po stracie ojca. Niestety, mylili się ci,

którzy mówili, że z czasem będzie łatwiej. Josh zno­

sił to wszystko coraz gorzej.

- Dobrze. Kto to? - powtórzył nieprzyjemnym

tonem.

Chłopiec najwyraźniej zdawał sobie sprawę z te­

go, że Ben nie jest zwykłym pacjentem. Na szczęś­

cie nie mógł wiedzieć, jak działa na matkę obec­

ność tego" spokojnego mężczyzny stojącego za jej

plecami.

- To są moi synowie, Josh i Sam - oznajmiła,

z trudem panując nad sobą. Byłoby to zdecydowa­

nie łatwiejsze zadanie, gdyby w ciągu ostatniego

roku mogła sobie pozwolić na więcej niż pięć go­

dzin snu na dobę. - A ten pan przyszedł tutaj na

rozmowę.

- Na rozmowę o pracy? - upewnił się Sam. Wcze­

śniej był radosnym i beztroskim ośmiolatkiem, teraz

jednak dopytywał się o wszystko. - Więc jest pan

doktorem, tak jak tata?

- Tak - odparł Ben ze szczerym uśmiechem, któ­

ry Kat zauważyła. - Wasza mama chce mieć więcej

czasu dla was, więc ktoś musi przejąć część jej obo­

wiązków.

Josh skrzywił się jeszcze bardziej na wzmiankę

o tacie. Kat wiedziała, że syn nie ma najmniejszej

ochoty dawać Benowi kredytu zaufania. Zanim zdą-

background image

CUDOWNY LEK 11

żyła nabrać powietrza w płuca i się odezwać, Josh spy­

tał zaczepnie:

- Ale nie chciałby pan tu mieszkać, prawda?

W okolicy nie ma nic ciekawego. Mógłby pan pra­

cować w szpitalu.

- Mógłbym - odrzekł Ben z namysłem. - Kiedyś

już to robiłem, ale... szukam czegoś nowego.

Kat zauważyła zmianę tonu przy ostatnim słowie,

ale przecież nie może o to teraz zapytać, nie w obec­

ności wrogo nastawionego do lekarza syna.

- Tak czy inaczej - kontynuował Ben, przelotnie

spoglądając na Kat - wasza mama i ja zgodziliśmy

się, że na razie zostanę tu przez dwa tygodnie, żeby

mogła odpocząć i nadrobić zaległości.

Kat aż zamrugała powiekami, ale ugryzła się w ję­

zyk. Nie przypominała sobie, żeby już zaoferowała

mu pracę. Najwyraźniej Ben doskonałe wyczuł jej

sytuację.

- Mamo, spóźnimy się, jeśli natychmiast nie wyj­

dziemy! - przerwał Sam.

- Sam... - powiedziała ostrzegawczym tonem.

Wiedziała, że chłopiec musiał teraz żyć zgodnie

z ustalonym planem, ale to nie powód, żeby tolero­

wać jego opryskliwość.

- Przepraszam. - Sam spuścił głowę. - Przepra­

szam, że przerywam, ale... - Przestępował z nogi na

nogę.

- Już dobrze - powiedziała, dając synowi klucz

do drzwi wejściowych. - Idź do domu po strój. Spot­

kamy się w samochodzie. Tylko nie... biegnij.

Aż podskoczyła, słysząc, jak w pędzie trzasnął za

sobą drzwiami.

background image

12 JOSIE METCALFE

- Nie chce pan przemyśleć swojej decyzji? -.

zwróciła się do Bena. - Będzie pan mieszkał u nas,

a to mogą być bardzo hałaśliwe dwa tygodnie.

Te słowa zrobiły na nim dużo większe wrażenie

niż wszystko, co powiedziała do tej pory.

- Mieszkał u was? - powtórzył zaskoczony.

- Tak, tu, na miejscu - przypomniała. - Gabinet

jest po prostu dobudówką do naszego domu. Nad

nami, na piętrze, będzie pański apartament... No,

apartament to zdecydowanie za dużo powiedziane -

mówiła dalej, unikając jego wzroku. Myślała o tym,

że będzie mieszkał, spał, kąpał się, po prostu żył

tuż nad jej głową. - Sypialnia jest połączona z ła­

zienką, drugi pokój ma w kącie małą kuchenkę. Ale

z przyjemnością zobaczymy pana przy naszym sto­

le. Poprzedni lokatorzy czasami gościli u nas na

kolacjach - dodała obojętnie, natychmiast gdy za­

uważyła jego niepokój.

Żeby tylko nie zmienił teraz zdania, pomyślała.

I, jak zorientowała się po chwili, nie chodziło jej

wyłącznie o gabinet. Coś jej podpowiadało, że ten

mężczyzna został zraniony, a ona poczuła, że ma

ochotę go uleczyć.

- Mam zamknąć, kiedy uporam się ze wszystkim,

czy wolisz, żebym poczekała, aż wrócisz? - wtrąciła

Rose, zanim Kat zaczęła się śmiać ze swoich niedo­

rzecznych myśli.

- Możesz iść do domu, jak skończysz z doku­

mentami - odrzekła Kat z uśmiechem, po czym

zwróciła się do Bena: - Jutro rano mam tylko jedną

wizytę, wiec znajdę czas, żeby wyjaśnić panu, jak

wszystko funkcjonuje w najlepszym, to znaczy w je-

background image

CUDOWNY LEK 13

dynym gabinecie internistycznym w Ditchling. - Od­

wróciła się do recepcjonistki. - Były jakieś problemy

z O'Gormanami?

- Żadnych! - Rose zrobiła srogą minę. - Postra­

szyłam ich tylko, że usiądę na nich, jeśli nie będą się

odpowiednio zachowywać.

Kat nie mogła się powstrzymać od śmiechu. Od­

porna na każdą dietę figura recepcjonistki mogłaby

przerazić najbardziej niesfornych nastolatków. Na­

wet gdyby byli w dużej grupie.

- Lepiej już pójdę. Sam nie lubi czekać. - Kat

pożegnała Rose ruchem ręki. Aż nazbyt dobrze

zdawała sobie sprawę, że kroczy za nią jej nabur­

muszony syn Josh, który spoglądał gniewnie na

Bena.

Westchnęła ciężko. Miała nadzieję, że nie popeł­

niła właśnie poważnego błędu. Zatrudnienie Bena

ma jej ułatwić życie, a nie zestresować ją jeszcze

bardziej.

- Powinnam wrócić w ciągu piętnastu minut -

obiecała, otwierając pilotem centralny zamek. - Gdy­

by pan mógł poczekać, dałabym panu klucze i po

powrocie wszystko pokazała. Chyba że woli pan ode­

brać je od Rose, i rozgości się pan sam.

- Poczekam - odparł z przekonaniem. - Pewnie

nasuną mi się pytania, na które tylko pani będzie

umiała odpowiedzieć.

- Dobrze. - Skinęła głową i wsiadła do samo­

chodu.

Jeśli Sam nie pojawi się za chwilkę, zrobi z siebie

kompletną idiotkę, paplając tak bez przerwy. Zapa­

liła silnik, zerknęła w tylne lusterko, by sprawdzić,

background image

14 JOSIE METCALFE

czy Josh zapiął pasy, wrzuciła wsteczny, po czym

ruszyła.

Zanim Josh zdążył krzyknąć, kątem oka zauważy­

ła jakiś ruch i usłyszała odgłos uderzenia.

- O mój Boże! O mój Boże! - zawołała.

Zaciągnęła hamulec i otworzyła drzwi.

- Sam! - Wyskoczyła z samochodu i pobiegła na

tył auta.

- Przepraszam, mamusiu... Zapomniałem! - Młod­

szy syn z łkaniem wpadł jej w ramiona.

- Sam! - Odetchnęła z ulgą, widząc, że jest cały.

Kolana ugięły się pod nią, aż kucnęła.

- Zapomniałem, że mam nie wbiegać za tył samo­

chodu, tylko przechodzić z przodu, żebyś mnie wi­

działa - mówił szybko. - To wszystko moja wina.

- Będziesz pamiętał następnym razem - uspoka­

jała go, ocierając łzy z jego dziecięcych jeszcze poli­

czków. Już niedługo dojrzeje i... Aż wzdrygnęła się

na myśl o tym, że z powodu tego ułamka sekundy

nieuwagi bieg wypadków mógłby się drastycznie

zmienić. - Przynajmniej nic ci nie jest...

- Ale on jest ranny! - rzekł Sam, szlochając. -I to

przeze mnie!

- On? - Kat szybko podniosła wzrok. - Kto?

- Myślę, że chodzi mu o mnie - powiedział głos

zza tylnego zderzaka.

W tym momencie nogi odmówiły jej posłuszeństwa.

- Ben? - Ruszyła na kolanach w stronę, skąd

dobiegał głos. Po chwili stwierdziła, że spod samo­

chodu wystaje jedynie tułów. - O Chryste! Ben!

Jesteś ranny? Co za durne pytanie! Nie leżałbyś tutaj,

gdybyś nie był. Co ci jest?

background image

CUDOWNY LEK 15

Ze zdenerwowania zapomniała, że oficjalnie jesz­

cze nie przeszli na „ty".

W okamgnieniu usiadła przy jego głowie, prze­

czesując włosy w poszukiwaniu krwawień, guzów,

lub, nie daj Boże, pęknięć czaszki. I mimo niesprzy­

jających okoliczności zauważyła delikatną siwiznę

na jego skroniach.

- Gdzie cię uderzyłam? - Badała teraz jego kark.

Zwróciła uwagę na silne mięśnie, choć powinna

się skupić na sprawdzaniu kręgów. - Co cię boli?

Głowa?

- Noga - syknął. - Kiedy zorientowałem się, że

go uderzysz, chciałem go odepchnąć, ale... - Pokręcił

głową na przekór jej próbom, by ją unieruchomić.

- Udało mi się nie uderzyć potylicą o ziemię.

- A noga? Złamana? - Dłonie jej drżały, gdy

badała jego ramiona. Nie chciała sprawdzać stanu

reszty kręgosłupa, gdy polowa ciała Bena tkwiła

uwięziona pod samochodem. Potrzebuje kogoś do

pomocy, by go przenieść.

- Być może. A jeśli nie, to z pewnością jest to

najgorsze zwichnięcie, jakie... Au! - Każde napięcie

mięśni wywoływało nieznośny ból. Ze względu na

Sama Ben powstrzymał się od przekleństw.

- To moja wina, mamo. - Chłopiec znów zaczął

płakać. - Byłem za samochodem i ten pan... Czy on

umrze? - zapytał z nutą histerii w głosie.

Kat zdała sobie sprawę, że dla dziecka, które rok

wcześniej straciło ojca, musi to być traumatyczne

doświadczenie.

- Jestem zbyt złośliwy, żeby umrzeć - odpowie­

dział szybko Ben, a Sam spojrzał na niego zaskoczony.

background image

16 JOSIE METCALFE

Ben zaś, udając rozdrażnionego, dodał: -I będę bar­

dzo zły, jeśli poleżę tak choć minutę dłużej.

- Kat! Mój Boże! - Za nimi rozległ się krzyk

Rose. - Mam zadzwonić po karetkę?

- Żadnej karetki! - zaprotestował Ben.

- Ale... - Kat próbowała oponować. Było oczy­

wiste, że Ben potrzebuje pomocy specjalisty.

Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, podniósł

się na łokciach i powoli wysuwał spod samochodu.

- To nic poważnego. Nie trzeba wzywać karetki

- powtórzył. - Podjedź do przodu, będziesz mogła

wtedy usztywnić mi nogi. Przyniesie pani bandaże,

Rose?

Uśmiechnął się lekko do recepcjonistki. Już wcześ­

niej był blady, ale teraz wyglądał wręcz przerażająco.

Jego skóra była ziemista, błyszczała jak wosk. Mięś­

nie szczęki napinały się, gdy zaciskał zęby, by prze­

sunąć się choć kawałeczek.

- Podwieziesz mnie do szpitala, Kat? - zapytał.

Oczywiście, że go podwiezie, jeśli jest tak uparty,

żeby nie jechać karetką. Poza tym to jej wina, że Ben

leży teraz ze złamaną nogą. Przecież gdyby nie roz­

myślała o tym, jak niemal podstępem zdobył pracę,

byłaby bardziej skupiona na prowadzeniu.

- Jasne, że podwiozę - burknęła. - Tylko nie

ruszaj się, aż odjadę. Możesz zrobić sobie w ten

sposób jeszcze większą krzywdę. - Wsiadając do

samochodu, zauważyła, że synowie przyglądają się

rannemu mężczyźnie.

Na twarzy Sama przerażenie mieszało się z po­

czuciem winy. Josh skrywał swoje uczucia pod mas­

ką niewzruszonej rezygnacji, jaką przybrał po śmier-

background image

CUDOWNY LEK 17

ci ojca, ale Kat była prawie pewna, że w głębi duszy

podziwia spokój Bena.

- Sam, do samochodu! - zawołała szybko. - Sia­

daj z przodu i zapnij pasy. Josh, poczekasz przy

Benie? Będę potrzebowała twojej pomocy, żeby go

wsadzić do samochodu. Mogę na ciebie liczyć?

Po raz pierwszy od roku maska spokoju zniknęła

z twarzy chłopca. Lęk w jego oczach szybko zastąpiła

duma, że matka poprosiła go o pomoc, i wyraz deter­

minacji, że na pewno jej nie zawiedzie.

- Nie ma problemu - powiedział z nonszalancją

właściwą nastolatkom. - I jeśli potrzebujesz czegoś

do usztywnienia nogi, to przy ogrodzeniu, tam gdzie

tydzień temu było naprawiane, leżą jakieś deszczułki.

Sam może je przynieść.

- To dobry pomysł. - Skinęła głową, uśmiechając

się do nich obu.

Przyszło jej do głowy, że może przez cały ten czas

wszystko robiła źle? Starała się otoczyć synów jak

najlepszą opieką, osłonić ich, nie pozwalała im na

zastanawianie się nad tym, co zmieniło się w ich

życiu. Może powinna była czymś ich zająć?

Życie emocjonalne dzieci jest jak pole minowe. Nie

mogła wcześniej przećwiczyć, jak ma im pomagać po

stracie ojca. Musiała uczyć się tego z dnia na dzień.

Wysiadła z samochodu i zerknęła na Bena. Po­

czuła, że robi jej się słabo. Nigdzie nie zauważyła

śladów krwi - starannie uprasowane spodnie Bena

były prawie nietknięte - ale noga była nienaturalnie

wygięta... Złamanie tuż pod kolanem, to oczywiste.

- Proszę. - Rose przybiegła z kilkoma ręcznikami

i bandażami wciśniętymi pod pachę, w ręku trzymała

background image

18 JOSIE METCALFE

butlę z tlenem. - Podłączyłam maskę, więc musisz

tylko przekręcić gałkę, żeby uregulować przepływ.

- Głupi jaś? - Twarz Bena rozjaśniła się nieco na

tę myśl, mimo że jego oczy były pełne bólu.

- Niestety, nie - odparła Kat. - Do tego potrzebna

jest karetka. Ale ból powinien nieco ustąpić, jak tylko

unieruchomię nogę. Chcesz coś przeciwbólowego?

- Nie, dziękuję. - Wzdrygnął się. - Lubię mieć

wszystko pod kontrolą.

- No cóż, przykro mi, ale teraz ja dowodzę. Mu­

sisz leżeć spokojnie - oświadczyła. - Josh - zwróciła

się do syna - włóż Benowi moją kurtkę pod głowę,

żeby było mu wygodnie. I niech się nie rusza, dob­

rze? Siądź na nim, jeśli będzie trzeba.

Zanim przeniosła wzrok na dół, by zająć się usztyw­

nianiem nogi, zauważyła długo nieobecną psotną ra­

dość na twarzy syna. Szkoda, że okoliczności są mało

zabawne.

- Proszę. - Ben wręczył jej otwarty scyzoryk

przyczepiony do kluczy. - Przyda ci się do rozcięcia

spodni.

- Nie podoba mi się pomysł niszczenia takiego

materiału - mruknęła, tnąc starannie uprasowaną no­

gawkę.

- Będzie mniej bolało niż zdejmowanie. - Z ci­

chym jękiem oparł głowę na kurtce, którą Josh mu

podłożył.

Kat szybko sprawdziła prawidłowość odruchów.

- Możesz poruszać palcami? - zapytała.

Nic nie wskazywało na uszkodzenie nerwów, ale

jeśli boli go mięsień łydki, to trzeba zadzwonić po

karetkę.

background image

CUDOWNY LEK 19

- Łydka mnie nie boli - uprzedził jej pytanie.

Oboje pomyśleli o tych samych komplikacjach. - N a

początku noga była wygięta pod strasznym kątem.

Pewnie kiedy się wygrzebywałem spod samochodu,

jakoś ją rozprostowałem i to zapobiegło zaburzeniom

krążenia.

- Tej metody na przyszłość bym nie polecała

- powiedziała surowo. Przyłożyła do nogi przynie­

sioną przez Sama wąską deskę. Potem umieściła ręcz­

nik między kostkami obu nóg i z pomocą Rose kilko­

ma szybkimi ruchami związała wszystko bandażami.

Usztywnienie nogi przy samym złamaniu było

znacznie trudniejsze i zdecydowanie bardziej boles­

ne. Gdy wreszcie zrobiła, co się dało, przyszła kolej

na umieszczenie Bena w samochodzie.

- Sam, otwórz tylne drzwi. - Nie miała pojęcia,

jak go podniesie, nie wspominając o posadzeniu na

tylnym siedzeniu. Ben ma na oko ze dwa metry

wzrostu i mimo że najpewniej pozostało w nim jesz­

cze trochę siły, by mógł się z jej pomocą przemieścić,

to i tak czeka ją duży wysiłek.

Wzięła głęboki oddech.

- Dobrze by było, gdybyś postarał się trochę u-

nieść - rzekła szybko, by ukryć strach. - Jeśli będzie

bardzo boleć, poradzę sobie sama.

Cichy jęk sugerował, że Ben musiał odczuwać

ogromny ból, ale zacisnął zęby i podniósł się prawie

całkiem samodzielnie.

- Odetchnij - poradziła mu, zastanawiając się, co

dalej.

Ale on, gdy tylko usiadł prosto, uniósł się na rę­

kach i przesunął o kilkanaście centymetrów.

background image

20 JOSIE METCALFE

- Co ty wyprawiasz? - zapytała z wyrzutem.

- Przesuwam się w kierunku drzwi - odparł zmę­

czonym głosem. - Nie podniesiesz mnie, nie dasz

rady. Nie mamy wyjścia.

Pomysł ten nie przypadł jej do gustu, ale lepszego

nie miała. Pobieżne badanie pozwoliło jej stwierdzić,

że poza złamaniem nogi urazów nie ma. Chyba że

kręgosłup...

Wzdrygnęła się na myśl o ewentualnych konsek­

wencjach.

- Gdybyś pozwolił mi zadzwonić po karetkę - za­

częła, ale Ben już był przy samochodzie.

Siedział plecami do otwartych drzwi.

- Teraz potrzebuję odrobinę pomocy - rzekł pół­

głosem.

- Bądź już cicho - mruknęła, stając nad jego

nogami. - Co mam zrobić?

- Spróbujemy na dwa razy - wyjaśnił, ocierając

pot z czoła. - Przytrzymuj mi nogi. Ja się podciągnę

na próg, a potem na siedzenie.

- Powiedz, jeśli zrobię coś nie tak - powiedziała.

- N i e chcę zadawać ci jeszcze więcej...

- Jakoś to przeżyję - przerwał jej, spoglądając

znacząco w stronę dzieciaków słuchających ich każ­

dego słowa.

Spojrzała na niego surowo.

- Gotowa? - zapytał.

Kat uklękła, szybko wsuwając ręce pod jego nogi.

Oparł dłonie na progu i uniósł się. Był cięższy, niż

się spodziewała. Ale wszystko poszło tak, jakby już

to kiedyś przećwiczyli. Po chwili pierwszy etap mieli

za sobą.

background image

CUDOWNY LEK 21

- I jeszcze raz - powiedział, chwytając framugę

nad głową. Jego głos był zimny, twarz niemal zziele-

niała z bólu. - Teraz!

Sekundę później Ben siedział już na krawędzi tyl­

nej kanapy. Kat pomogła mu przesunąć się w głąb

samochodu. Wreszcie oparł się o drugie drzwi.

Odchylił głowę i pozwolił sobie na kilka głębokich

oddechów.

- Może Josh usiadłby ze mną z tyłu? - zasugero­

wał po namyśle. - Mógłbym oprzeć na nim nogi.

Byłoby mi wygodniej.

- Oczywiście - odparł ochoczo Josh. - Do szpita­

la nie jest daleko, jakieś dwadzieścia minut.

Kat zamknęła za starszym synem drzwi. Spraw­

dziła, czy Sam jest dobrze przypięty, i usiadła za

kierownicą.

- Mam poczekać, aż będziesz z powrotem? - za­

pytała Rose, wyraźnie przejęta sytuacją.

- Nie trzeba, już zrobiłaś swoje - uspokoiła ją

Kat. - Upewnij się tylko, że w nocy telefony zostaną

przekierowane do domu.

- Zadzwoń do mnie, jak wrócisz ze szpitala - za­

wołała recepcjonistka. - Nie zasnę, dopóki nie do­

wiem się, że wszystko jest w porządku.

- Jeśli będę przed dziesiątą, to na pewno zadzwo­

nię - powiedziała. - Ale sama wiesz, ile to może

potrwać. Zanim zrobią te wszystkie prześwietlenia,

sprawdzą, czy konieczny jest zabieg, czy wystarczy

gips, i tak dalej...

- Biedak - westchnęła cicho Rose, spoglądając

z troską na rannego mężczyznę. - Wszystko przez to,

że chciał uratować Sama.

background image

22 JOSIE METCALFE

- Co? - Kat nie była pewna, co Rose ma na myśli.

Sam mówił, że wbiegł za samochód, ale...

- Myślałam, że zauważyłaś - rzekła zaskoczona

recepcjonistka. - Widziałam przez okno. Ben rzucił

się, żeby odepchnąć chłopca, ale sam już nie zdążył

uciec. To bohater, Kat.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

To bohater. Słowa te dźwięczały w głowie Bena,

gdy czekał na założenie gipsu.

- Gdyby tylko oni o tym wiedzieli - wymamrotał.

- Przepraszam, mówił pan coś? - spytała nerwo­

wo pielęgniarka, odrywając gwałtownie dłonie od

jego nogi.

- Nie. To ja przepraszam - odparł z szerokim

uśmiechem. - Jestem bardzo wdzięczny, że przyjęła

mnie pani bez kolejki.

Zdawał sobie sprawę, że Kat i jej synowie czekają

na niego w poczekalni. Zaproponował wcześniej, by

odwiozła Josha i Sama na zajęcia sportowe, lecz

chłopcy stanowczo odmówili. Uznali też, że będą się

zwracać do Bena po imieniu, skoro mają za sobą

wspólny wypadek.

Ben pragnął opuścić szpital jak najszybciej. Każda

kolejna minuta w tym miejscu męczyła go coraz

bardziej. Z trudem znosił przerażający zapach środ­

ków odkażających i umierania.

- Gdzie mam się zgłosić po kule? - zapytał, zda­

jąc sobie sprawę, że nikt o nich jeszcze nie wspo­

mniał.

- Proszę się tym dziś nie martwić - powiedziała

kobieta. - Zajmie się tym fizykoterapeuta. Jutro

rano sprawdzimy, czy możemy założyć panu lżejszy

background image

24 JOSIE METCALFE

opatrunek. A kule pan dostanie, zanim pana wypisze­

my. Na razie wózek inwalidzki powinien wystarczyć.

Zostanie pan na noc na obserwację.

Ben poczuł, jak krew się w nim gotuje.

- Nie zostanę tu na noc! - warknął. - W pocze­

kalni czeka na mnie dyplomowana lekarka. Ona za­

bierze mnie do domu i będzie miała na oku przez

całą noc. Potrzebuję tych kul dzisiaj.

- Ale...

- Wyjdę stąd dzisiaj, z kulami lub bez - powtó­

rzył twardo, patrząc jej prosto w oczy.

- Zrobię, co w mojej mocy - odrzekła pielęgniar­

ka ugodowym tonem.

Udało się. Ben leniwie przyglądał się, jak kobieta

z wprawą układała ciężką tkaninę dookoła nogi. Miał

szczęście, że to tylko zwykłe złamanie kości pisz­

czelowej. Ciekawe, jak by się czuł, gdyby to Kat

zakładała mu opatrunek? Jej smukłe dłonie wprawnie

wyrównywałyby gips przy kostce i przy pachwinie,

głaskałyby...

O nie, to zły pomysł! Nie miewał już takich myśli

od czasu... Nie miał odwagi dokończyć tej myśli. Od

trzech łat był to zakazany owoc. Nie myślał o kobie­

tach. Żadnych. Nawet tych delikatnych, o smukłej

figurze, szarych oczach i wielkim poczuciu odpowie­

dzialności.

- To wszystko - powiedziała szybko pielęgniar­

ka, myjąc ręce. - Proszę poczekać chwilkę, zobaczę,

co da się zrobić w sprawie tych kul. Gips jeszcze

nie stwardniał, więc proszę nie ruszać nogą. Lekarz

zaraz pana wypisze - dodała, opuszczając pokój

z wyraźną ulgą.

background image

CUDOWNY LEK

25

- Z wypisem lub bez, i tak stąd wychodzę - mruk­

nął buntowniczo. Jedynie strach przed powtarzaniem

całego zabiegu usztywniania powstrzymywał go

przed natychmiastowym zeskoczeniem ze stołu.

Nie chciał przychodzić tu jutro po raz kolejny,

choć wiedział, dlaczego ta wizyta będzie konieczna.

Gdy opuchlizna zejdzie z nogi, cały ten opatrunek

przestanie spełniać swoją rolę.

Po chwili - która Benowi wydawała się wieczno­

ścią - pielęgniarka wkroczyła do pokoju z parą wy­

służonych aluminiowych kul w jednej ręce i dobrze

mu znaną zieloną tkaniną w drugiej.

- Proszę to założyć. - Podała mu spodnie od far­

tucha chirurgicznego. - Pańskie spodnie raczej nie

zmieszczą się na gips.

- Moje spodnie są w strzępach w koszu na śmieci

- powiedział oschle. - Dziękuję bardzo. - Szybkim

ruchem rozłożył zielony strój, ale zauważył, że ma

poważny problem. Nie starczało mu rąk, by go

włożyć.

- Mam zawołać żonę? - zapytała pielęgniarka. -

Przez najbliższe kilka tygodni ona będzie się tym

zajmować.

- To nie żona - odparł gwałtownie, czując przy­

pływ bólu. - To moja nowa szefowa. - sprostował

i z gorzkim uśmiechem wskazał na nogę. - Ale

przez to złamanie pewnie straciłem pracę, zanim

ją zacząłem.

Zaskoczony spostrzegł, że myśl ta wywołała

w nim uczucie rozczarowania.

- Nie będzie pan tego wiedział, dopóki się pan nie

zapyta. A do tego radziłabym się ubrać - powiedziała,

background image

26 JOSIE METCALFE

biorąc do ręki zielone spodnie. - Będzie panu łatwiej,

jeśli zacznie pan od usztywnionej nogi.

Pomogła Benowi włożyć spodnie, po czym zało­

żyła mu but na zdrową nogę.

- Proszę potrzymać - powiedziała, wręczając mu

drugi. - Przez najbliższy czas nie będzie pan z niego

korzystał.

Opuściła pokój, a po chwili wróciła z krzepkim

mężczyzną pchającym wózek inwalidzki.

- To nie jest potrzebne, mam kule - zaprotes­

tował. Nie chciał być od nikogo zależny.

- Przyda się, proszę mi wierzyć - odparła. - Przy­

najmniej do czasu, aż się pan nauczy chodzić o ku­

lach. Podkładka pod nogę zabezpieczy też gips, za­

nim stwardnieje.

Niechętnie przyznał jej rację. Wiedział, że zacho­

wuje się równie kapryśnie jak chłopaki Kat. Ale to są

dzieci, on tymczasem jest rozsądnym, dorosłym męż­

czyzną, który powinien panować nad sobą.

Przeniesienie ze stołu na wózek wyszło niezręcz­

nie. Benowi nie odpowiadał brak kontroli nad włas­

nym ciałem, lecz będzie musiał się do tego przy­

zwyczaić.

Westchnął głośno. Wyładowywał swoje frustracje

na biednej pielęgniarce, mimo że w niczym nie zawi­

niła.

- Przepraszam, że tak marudziłem. - Spojrzał na

nią za skruchą.

- Proszę się nie przejmować - odrzekła protek­

cjonalnym tonem. Przez chwilę myślał, że poklepie

go po ramieniu. - Liczymy się z takim zachowaniem

pacjenta.

background image

CUDOWNY LEK 27

- Proszę uważać, bo odwołam przeprosiny - za­

groził.

- Już za późno — odrzekła zadowolona z siebie.

Jest dobrą pielęgniarką, myślał Ben, gdy prowa­

dzono go korytarzem do wyjścia. Miał nadzieję, że to

ona zajmie się jutro jego opatrunkiem.

- Mamo! Już jest! - zawołał dziecięcy głos. - Jaki

ogromniasty gips!

Czekali na niego. Sam, którego, jak wcześniej,

roznosiła energia, patrzył na Bena szeroko otwartymi

oczami. Josh z wyraźnym wysiłkiem ukrywał zdu­

mienie na widok wielkiego opatrunku. A Kat... Słod­

ka Kat, delikatna i wrażliwa, stała, ściskając w dłoni

klucze. Jej szare oczy spoglądały na Bena uważnie.

- Słyszałam, że uparłeś się, żeby cię dziś wypisa­

li - zaczęła, zerknąwszy na nogę i pokaźną ilość

środków przeciwbólowych niesionych przez pielęg­

niarkę.

- Nie znoszę szpitali - mruknął do młodszego

chłopca, na co ten zachichotał. - Ale nie opowiadaj

o tym nikomu - dodał poufnym tonem. - Lekarze nie

powinni mówić takich rzeczy.

- W takim razie chodźmy stąd, zanim ktoś to

usłyszy - zasugerowała Kat.

Uśmiech wreszcie zastąpił wyraz poczucia winy

na jej zmęczonej twarzy. Biedaczka, ma już wystar­

czająco dużo na głowie. Nie potrzebuje kolejnego

problemu, jakim jest mężczyzna ze złamaną nogą.

Ale coś mówiło Benowi, że powinien wrócić z nią

i jej rodziną do domu, choć nie potrafił powiedzieć,

czy to będzie dobre dla niego, czy dla nich wszyst­

kich.

background image

28 JOSIE METCALFE

- Możesz siedzieć przy mnie z tyłu, Josh? Ale

moja noga jest teraz dużo cięższa - ostrzegł.

- To tylko jedna noga. Jak jechaliśmy do szpita­

la, trzymałem dwie, więc teraz nie powinno być za

ciężko - odparł Josh. - Mogę cię popchać do samo­

chodu?

- Ja chcę go popchać! - zaprotestował Sam. -

Ty będziesz trzymał jego nogę przez całą drogę do

domu.

- Samochód jest daleko, wszyscy poprowadzimy

wózek! - Kat zainterweniowała, zanim kłótnia za­

częła się na dobre.

- A może pójdziesz po samochód i podjedziesz

pod wejście? - zasugerował Ben. Nie chciał, by ta

ledwo trzymająca się na nogach kobieta przemęczała

się jeszcze bardziej. - Sam i Josh mogą zostać ze

mną... Zajmą się mną - dodał szybko, by nie zranić

chłopców.

Spojrzała na synów w poszukiwaniu odpowiedzi,

zanim odrzekła:

- Jeśli możecie poczekać, będę za chwilę.

- Nie spiesz się - powiedział. - My pomyślimy,

skąd wziąć jakąś kolację na wynos. Umieram z gło­

du. Josh i Sam chyba też. -I gdy już był przekonany,

że Kat zaprotestuje, dodał: - Nie czuję się na siłach

dziś gotować. A chłopcy pójdą późno spać, jeśli będą

musieli czekać, aż im coś przyrządzisz.

- Brzmi to rozsądnie - odparła obojętnie, lecz

Ben dostrzegł w jej oczach błysk mówiący, że nie da

sobą manipulować, niezależnie od tego, jak bardzo

jego pomoc miałaby ułatwić jej życie.

Jak bardzo jest jej potrzebna choćby drobna po-

background image

CUDOWNY LEK

29

moc, Ben zauważył dopiero przy kolacji, gdy jadł

z chłopcami pizzę przy kuchennym stole. W tym cza­

sie Kat zdążyła włożyć pranie do pralki, zrobić śnia­

danie dla synów do szkoły i -jak się okazało później

- przygotować dla niego pokój na parterze.

- Nie dasz rady wchodzić i schodzić po schodach

z gipsem, więc przygotowałam ci spanie tutaj... Jeśli

ci to nie przeszkadza, oczywiście. Pomyślałam, że

tak będzie bezpieczniej, aż się przyzwyczaisz do cho­

dzenia o kulach - powiedziała, kiedy dzieci szykowa­

ły się do snu.

Instynktownie chciał zaoponować. Nie odpowia­

dał mu pomysł dzielenia niewielkiej przestrzeni z nią

i jej dziećmi, zwłaszcza gdy ona oddaje mu swój

pokój.

Kiedy szukał odpowiednich słów, by odmówić,

ona chwyciła za wózek, w którym siedział, i wy­

pchnęła go na korytarz.

- Tam są schody - wskazała na wijące się spiral­

nie stopnie, nie do pokonania dla kogoś z usztyw­

nioną nogą - a tu jest pokój z łazienką.

Okazał się znacznie większy, niż Ben się spodzie­

wał. Z każdą chwilą czuł coraz bardziej, że narusza

jej prywatną przestrzeń.

Pokój był utrzymany w spokojnych kolorach z de­

likatnymi akcentami zieleni, bez zbędnych kwiecis­

tych wzorów. Ale pachniał jak Kat. Nie pomagał też

widok świeżo pościelonego łóżka, w którym spała

ostatniej nocy. O tym też nie powinien myśleć.

- Poprzedni lekarz, który tutaj mieszkał, zrobił

tu łazienkę, po tym jak jego żona miała wylew

- wyjaśniła, wprowadzając go do środka. - Kabina

background image

30

JOSIE METCALFE

prysznicowa jest spora i ma rozkładane siedzenie.

Kawałek plastikowej torby owiniętej wokół uda po­

winien zabezpieczyć opatrunek.

Ben westchnął cicho i dał za wygraną.

- Nie chcę wyrzucać cię z twojego miejsca - rzekł

niepewnym głosem. Zastanawiał się, czy będzie

mógł zasnąć w łóżku Kat. - Zostanę tu tylko przez

kilka dni, aż przyzwyczaję się do kul.

- Nie ma pośpiechu - odparła. - Mogę spać na

górze, to nie problem.

Zostawiła go samego, wracając po chwili z jego

rzeczami przyniesionymi ze szpitala. Położyła je na

nocnym stoliku, a kule oparła o łóżko, po czym zno­

wu opuściła pokój.

Po krótkim czasie zauważył, jak wynosi jego wa­

lizki z samochodu.

- Nie musiałaś tego robić. - Opiekuńczy męż­

czyzna buntował się w nim, gdy widział drobną Kat

targającą jego, ciężki bagaż.

Drwiącym spojrzeniem dała mu do zrozumienia,

że w tym stanie on na pewno nie dałby sobie z ni­

czym rady.

- Nie ma sensu wnosić wszystkiego, skoro i tak

długo tu nie zostanę - rzekł, kiedy wchodziła z ostat­

nią torbą. - Przecież będziesz potrzebowała pokoju

dla nowego pracownika.

- Ale ty jesteś nowym pracownikiem - zauważy­

ła, wyraźnie zaskoczona. - Przeze mnie masz nogę

w gipsie i moim obowiązkiem jest zająć się tobą.

Przynajmniej do czasu, aż twój stan się poprawi.

Tego właśnie nie chciał najbardziej: być dla niej

kolejnym ciężarem. Ale drugie wyjście - wyjechać

background image

CUDOWNY LEK 31

z Ditchling i nigdy nie poznać tej dzielnej kobiety -

też jest nie do pomyślenia.

- Nie mogę być dla ciebie tylko brzemieniem -

zaprotestował. - Przecież szukasz kogoś do pomocy

dlatego, że nie masz ani minuty wytchnienia. A leka­

rzom, którzy wzięliby za ciebie zastępstwo, musisz

płacić bajońskie sumy.

- Mamo! Posłuchasz, jak czytam? - Sam nagle

przerwał ich cichą konwersację.

- Już idę! - zawołała. - Umyłeś zęby?

Zatrzymała się w drzwiach.

- Porozmawiamy o tym, kiedy ułożę dzieci do

snu. Coś wymyślimy.

Gdy zmarszczyła brwi, Ben poczuł nagłą chęć, by

wygładzić je delikatnym pocałunkiem.

- Dość! -warknął do siebie, kiedy był pewien, że

Kat go nie słyszy. - Nie potrzeba ci więcej kom­

plikacji, zwłaszcza związanych z dziećmi. I nieważ­

ne, jak pociągająca jest ich mama. Ona nawet nie

zdaje sobie sprawy, jak...

Zgubił wątek, myśląc o jej delikatnym zapachu

wypełniającym pokój. To jakieś powikłania po wy­

padku? Prochy pomieszały mu w głowie?

Jedynym wyjściem jest pracować tak ciężko, by

nie mieć siły myśleć.

- Czas się rozpakować - zdecydował. Złapał wó­

zek za koła i z trudem go obrócił.

Że podjąć decyzję to jedno, a wykonać ją to dru­

gie, przekonał się niedługo potem. Nie mógł położyć

na łóżku nawet najmniejszej walizki, by cokolwiek

ze środka wyjąć.

Uderzył pięścią w poręcz znienawidzonego wózka

background image

32 JOSIE METCALFE

i wymamrotał kilka przekleństw. Nagle poczuł, że

ktoś go obserwuje. Spojrzał przez ramię i zobaczył za

sobą Josha.

- Przepraszam za brzydkie słowa - powiedział bez­

barwnym tonem, wyrzucając sobie, że nie dal dziec­

ku najlepszego przykładu.

Na twarzy chłopca na chwilę zagościło zdziwie­

nie, jakby nie spodziewał się przeprosin, ale po chwi­

li znowu pojawiła się naburmuszona mina.

- To pokój mojego taty... i mojej mamy - oświad­

czył. Ben rozumiał, że narusza ważną dla Josha prze­

strzeń. - Moja mama jest wdową, ale dalej kocha ta­

tę - dodał ze złością.

Ben zastanawiał się, czy jego zachowanie jest aż

tak czytelne? Czy aż tak bardzo się zapomniał, że

nawet jedenastolatek coś zauważył?

- To dobrze. - Kiwnął głową. - Tak powinno być

w udanym małżeństwie.

A co ty możesz o tym wiedzieć, skomentował

cichy głos w głowie Bena, nie potrafiłeś nawet...

- To dlaczego będziesz tu spał? - zapytał stanow­

czo Josh. - To jest teraz jej pokój. Ty miałeś miesz­

kać na górze.

- Mieszkałbym, gdyby nie to. - Ben zastukał

w gips owinięty zielonym materiałem. - Na razie

nie jestem w stanie wejść na górę. Ale za kilka

dni...

Wzruszył ramionami. Miał nadzieję, że zrobił to

wystarczająco nonszalancko, by zmylić chłopca. Raz

jeszcze chwycił walizkę, próbując wrzucić ją na łóż­

ko. Zamiast tego omal nie wywrócił wózka.

Tym razem ugryzł się w język. Zobaczył, jak obe-

background image

CUDOWNY LEK

33

cną do tej pory wrogość na twarzy Josha zastępuje

wyraz współczucia.

- Może ci pomóc? - zaproponował chłopiec nie­

spodziewanie.

Ben zamrugał powiekami. Niestety, chyba musi

mu odmówić.

- Obawiam się, że to jest za ciężkie dla ciebie.

Zapakowałem bardzo dużo książek - pośpiesznie

dodał, by Josh nie odebrał jego słów jako lekcewa­

żenia.

- To zróbmy to razem. - Wszedł odważniej do

pokoju.

Ben nie mógł powiedzieć „nie" po raz drugi.

Chciał być z chłopcami w jak najlepszych stosun­

kach. Sam był dla Kat wystarczającym ciężarem,

a zła atmosfera w domu mogłaby być kroplą, która

przepełni czarę.

- Spróbujmy - zgodził się i cofnął nieco wózek,

by zrobić miejsce dla Josha. - Masz pomysł, jak to

zrobić?

Kilka sekund później walizka leżała na łóżku.

- To było bezbolesne - stwierdził.

Josh zaśmiał się, gdy Ben otworzył bagaż. Ben

spojrzał na swoje skotłowane rzeczy i też się zaśmiał.

- Moje walizki wyglądają tak samo - wyznał chło­

piec. - Mama często mnie wyręcza w pakowaniu, bo

nigdy nie mogę zmieścić wszystkiego.

- Chyba tylko kobiety potrafią spakować się od­

powiednio - odrzekł Ben. Z trudem stłumił śmiech,

widząc zamyśloną minę chłopca.

- Pewnie tak. - Josh pokiwał głową po krótkiej

pauzie. - Lubią, kiedy wszystko jest poukładane i na

background image

34 JOSIE METCALFE

miejscu. Brudne ubrania trzeba wrzucać do kosza,

należy ścielić łóżko, sprzątać zabawki. - Westchnął

ciężko.

- Moja mama kazała mi robić to samo. - Ben

starał się podtrzymać kontakt.

Wyjął kosmetyczkę, położył ją na kolanach i za­

czął kierować się w stronę łazienki.

- Ja to zaniosę - zaproponował Josh. - Położę

koło umywalki.

Spojrzeli po sobie rozbawieni.

- Tylko bez bałaganiarstwa - dodali zgodnym

tonem.

Godzinę później Ben opadł na posłanie komplet­

nie wyczerpany. Nigdy by się nie spodziewał, ile

wysiłku kosztuje rozebranie się i umycie z uszty­

wnioną nogą. Dobrze, że nie próbował dziś chodzić

o kulach. Pewnie przewróciłby się i coś jeszcze

sobie złamał.

Mimo że fizycznie był zmęczony, cały czas roz­

ważał konsekwencje swojej czasowej niepełnospra­

wności. Nie będzie mógł prowadzić samochodu, to

pewne. Nie mógł nawet sobie wyobrazić, jak daleko

musiałby odsunąć fotel kierowcy, by zmieścić nogę

z gipsem i sięgnąć do kierownicy.

Jeśli nie może odwiedzać pacjentów, czego Kat

oczekuje od swojego współpracownika, to, by mieć

czyste sumienie, powinien odejść i dać jej szansę

zatrudnienia kogoś innego.

Tylko że...

- Tylko że nie chcę wyjeżdżać - przyznał nie­

chętnie.

Westchnął głęboko. Przez trzy lata przestrzegał

background image

CUDOWNY LEK 35

swego postanowienia, by się nie angażować. Ale

wystarczyło kilka godzin z Kat i jej rodziną...

W tej trójce jest coś, co powoduje, że nie kwapił

się, by zostawić ich samych w ich zmaganiach. Miał

nie lada problem. Pragnął zostać, przynajmniej do

czasu, aż znajdzie się ktoś odpowiedni, by go za­

stąpić, ale w jego obecnym stanie będzie im jedynie

przeszkadzał.

Kat podjęła decyzję, gdy jej pracowity wieczór

dobiegał końca.

Zajęcie się Benem, przynajmniej do czasu, aż wy-

dobrzeje na tyle, by móc samodzielnie się poruszać,

jest teraz jej obowiązkiem i należy go o tym zapew­

nić. Gdyby to ona była w podobnej sytuacji, chciała­

by wiedzieć, na czym stoi. Lub siedzi, pomyślała,

uśmiechając się do siebie.

- Ben... - Zapukała delikatnie do drzwi pokoju,

który był jej schronieniem od czasu śmierci Richarda.

- Wejdź - zaprosił ją ochrypłym głosem.

Omal nie upuściła kubka z gorącą czekoladą, gdy

zobaczyła go na swym łóżku. Był rozebrany do pasa.

- Prze... Przepraszam. Nie weszłabym, gdybym

wiedziała, że jesteś... Chciałam tylko...

Co się z nią dzieje, na miłość boską? Półnagiego

mężczyznę w tej pościeli widywała kiedyś przecież

każdego wieczoru. Ale nigdy nie był tak dobrze zbu­

dowany, odezwał się przeklęty glos w jej głowie.

- Mówiłeś chłopcom, że lubisz czekoladę - po­

wiedziała, wbijając wzrok w białe naczynie. - Pomy­

ślałam też, że musimy porozmawiać.

- Wejdź i zamknij drzwi - odparł. Musiał zauwa-

background image

36 JOSIE METCALFE

żyć zaskoczenie na jej twarzy, gdyż dodał szybko: -

Żebyśmy nie obudzili Sama i Josha.

Kat poczuła, że się czerwieni. Nawet jeśli Ben

szuka jakiegoś stałego punktu zaczepienia, z pewnoś­

cią nie interesuje go wyczerpana matka dwóch chłop­

ców, tłumaczyła sobie.

- Myślałam... O tobie i twojej pracy - zaczęła

niepewnie. - Oczywiście możesz tu zostać, aż bę­

dziesz w stanie wrócić do domu o własnych siłach,

ale...

- Zanim skończysz, chciałbym cię prosić o coś,

Kat - przerwał jej w pół słowa. - Ja nie mam na razie

dokąd wracać.

- Słucham? - spytała zaskoczona.

- Naprawdę. - Uśmiech przykrywał zmęczenie

na jego twarzy. - Swój dom wystawiłem na sprzedaż

już dawno, ale nikt nie chciał go kupić. Kiedy nie­

spodziewanie znalazł się nabywca, niewiele myśla­

łem i szybko się go pozbyłem. Kilka dni temu prze­

niosłem swoje rzeczy do przechowalni, potem usły­

szałem o pracy tutaj. - Popatrzył jej w oczy. - Jeśli

mnie wyrzucisz, nie będę miał gdzie pójść... - do­

kończył.

- Ale... praca - powiedziała bezradnie.

Niejasne przeczucie, że próbował nią w jakiś spo­

sób manipulować, znikło z chwilą, gdy zdała sobie

sprawę, że być może mimo wszystko Ben nie wy­

jedzie.

- Tak, praca. - Zamilkł na chwilę, przyglądając

się jej spod przymkniętych powiek. -Zastanawiałem

się... Wiem, że dopiero za kilka dni będę pewnie

poruszał się o kulach, ale jak już nabiorę wprawy, bez

background image

CUDOWNY LEK 37

problemu dojdę do gabinetu. I gdybyś mogła zająć się

wizytami domowymi, to byłbym nadal przydatny.

Nie potrafiła mu odmówić. Wcale zresztą tego nie

chciała. Potrzebuje jego pomocy. I to przez nią Ben

jest ranny, więc powinna się nim zająć. Byłoby to

doskonałe wytłumaczenie, gdyby nie fakt, że w Benie

było coś pociągającego, co wywoływało zapomniane

uczucia, które, wierzyła w to jeszcze niedawno, umar­

ły w niej na zawsze.

- Myślenie o nim w ten sposób mija się z celem

- wyszeptała, gdy wreszcie wspięła się po kręconych

schodach i wśliznęła się do łóżka, w którym miał

spać Ben. - On nie zagrzewa nigdzie miejsca. Nie

mogłabym się z nim związać, nawet jeśli w jego

obecności moje hormony szaleją.

Chłopcy by tego nie zrozumieli. Byli zdruzgotani

po śmierci Richarda. Bóg wie, jakie konsekwencje

miałby dla nich jej romans z mężczyzną, który opuś­

ciłby ją i ich po wygaśnięciu umowy.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

- Kiedy doktor Leeman skończy dyżur? - zapytał

męski głos w momencie, gdy Ben wychodził ze swo­

jego pokoju.

- Witam pana, panie Sadowski - zawołała radoś­

nie Rose. - Był pan umówiony na wizytę?

- Nie tym razem - odparł.

Ton jego głosu sprawił, że Benowi zjeżyły się

włosy na karku. Odłożył karty pacjentów na miejsce,

chwycił za kulę i udał się do recepcji.

- Doktor Leeman, ktoś do pani - powiedziała

przez telefon Rose, kiedy Ben zbliżał się do jej biur­

ka. - To pan Sadowski z apteki - dodała. Wysłuchała,

co Kat miała do powiedzenia, potem odrzekła: -

Przekażę. - Odłożyła słuchawkę. - Będzie tu za kilka

minut - zwróciła się do gościa. - Może zechciałby

pan usiąść?

Ben dokuśtykał do recepcjonistki, zazdroszcząc

wszystkim łatwości, z jaką się poruszali. On uszty­

wnienie nosił od tygodnia i miał go już serdecznie

dość. Przynajmniej dzień po wypadku ciężki gips

zamieniono mu na lekki opatrunek z włókna szkla­

nego.

- Dokumenty zostawiłem na biurku - rzekł cicho

do Rose. - Przepraszam, że dodaję pani roboty, ale

nie mam jak ich wziąć przez te przeklęte kule.

background image

CUDOWNY LEK 39

- Proszę się nie martwić, doktorze Ross - odparła

z ciepłym uśmiechem.

Gdy byli sami w gabinecie, wszyscy zwracali się

do siebie po imieniu, jedynie przy pacjentach starali

się zachowywać formalności.

- Zdjął pan z doktor Leeman tyle ciężaru, że

z przyjemnością będę panu usługiwać cały dzień.

- Proszę nie mówić takich rzeczy - zażartował.

Bardzo polubił tę mocno stojącą na ziemi kobietę nie

tylko za to, w jaki sposób dbała o Kat i chłopców. -

Jeszcze zacznę to wykorzystywać.

Wydawało mu się, że czekający niecierpliwie męż­

czyzna wymamrotał coś w stylu „Jakbyś już tego nie

robił", lecz śmiech Rose zagłuszył jego słowa.

W tym momencie Kat weszła do recepcji z kartami

chorób. Gdy Ben zauważył, jakim wzrokiem spoglą­

da na nią rzekomy pacjent, obudziło się w nim pewne

podejrzenie.

- Witam pana - odezwała się uprzejmie, kiedy go

poznała.

- Mam na imię Greg - powiedział. Było oczywis­

te, że nie chciał, by to spotkanie odbywało się przy

świadkach.

Lecz Ben ani myślał wychodzić.

- Rose mówiła mi, że nie przyszedłeś na wizytę?

- zapytała Kat zmienionym tonem.

- Nie. Ja przyszedłem... zapytać, czy zastanowi­

łaś się już nad zaproszeniem.

- Zaproszeniem? - Kat zrobiła wielkie oczy, na

co Ben z trudem powstrzymał się od śmiechu.

Ona naprawdę nie ma pojęcia, o czym pan Sadow­

ski mówi, co oznacza, że najpewniej nie jest nim

background image

40 JOSIE METCALFE

zainteresowana. Ale dlaczego miałoby to mieć dla

Bena jakiekolwiek znaczenie? Będzie musiał się nad

tym zastanowić.

Na razie rozkoszował się widokiem spoconego

mężczyzny, który marnie udawał bywalca. Gołym

okiem było widać, że to nie partia dla Kat.

- Hm, na przyjęcie z kolacją i tańcami. W tę sobotę.

Pan Sadowski oddychał szybko i nierówno. Kat

niczego nie zauważała. Ben z przyjemnością oglądał

tę scenę.

- Ach! Panie... Greg, przepraszam, ale nie mogę,

w sobotę mam dyżur - powiedziała.

Gość zerknął na jej współpracownika. Ben, prze­

czuwając, na co się zanosi, oparł się o biurko Rose

i demonstracyjnie skrzyżował nogi, eksponując tę

złamaną.

- Niech twój nowy pracownik... - zaczął pan Sa­

dowski, lecz za późno zauważył swój błąd.

- Przykro mi, ale teraz nie dam rady wsiąść za

kierownicę, żeby wziąć na siebie wizyty domowe

- odparł Ben zadowolony. Wiedział, że kładzie kres

planom mężczyzny. - A nawet gdybym mógł poje­

chać, to kto zająłby się Joshem i Samem, kiedy ich

mama byłaby z panem na bankiecie? Są za mali, żeby

zostawić ich samych.

- Ale... - Mężczyzna nie dawał za wygraną.

- Przykro mi... Greg - przerwała mu Kat. - To

miło, że pomyślałeś o mnie, ale, jak pewnie zauważy­

łeś, mam teraz trochę na głowie. Może innym razem.

Greg nie był zadowolony z tego zapewnienia. Za­

uważył też, że Ben ogląda całe to zdarzenie z satys­

fakcją.

background image

CUDOWNY LEK 41

- Doktor Leeman? - Recepcjonistka przerwała

krępującą ciszę. - Pamięta pani o odebraniu chłop­

ców z zajęć sportowych?

- Dzisiaj? - Lekarka odwróciła się do Rose. -

Ach, tak. Dziękuję za przypomnienie. - Porozumie­

wawcze spojrzenie Rose powstrzymało ją od zwróce­

nia uwagi na to, że synowie zajęcia sportowe mieli

wczoraj. - Lepiej już pójdę, bo się spóźnię. - Spoj­

rzała na aptekarza - Przepraszam, muszę iść, ale

jeszcze raz dziękuję za zaproszenie - powiedziała jak

dobrze wychowana dziewczynka i szybko wyszła.

- Ja się zajmę kolacją - rzucił Ben od niechcenia.

Wyprostował się na kulach, głupio zadowolony z fak­

tu, że przewyższa aptekarza o pół głowy. - Chłopcy

lubią, jak jest gotowa wcześniej, bo jeszcze mają czas

na odrobienie lekcji przed snem. - Miał nadzieję, że

to zabrzmiało wystarczająco rodzinnie.

Przez ramię zauważył, jak Rose próbuje powstrzy­

mać się od śmiechu.

- Muszę pochować te dokumenty - rzekła szyb­

ko. - Dobranoc, doktorze. Proszę też pożegnać ode

mnie doktor Leeman.

- Oczywiście, Rose. - odparł.

Niespiesznie udał się do domu, starając się przy

tym, by zawiedziony aptekarz to zauważył.

- Rose, zawołaj, proszę, panią Couling.

Kat odłożyła słuchawkę, gdy tylko usłyszała od­

powiedź, a potem ciężko westchnęła. Dziwiło ją,

że nadal czuje się zawstydzona sytuacją sprzed kil­

ku dni.

Nigdy nie była zbyt towarzyska, nawet w szkole

background image

42 JOS1E METCALFE

średniej, bo zajmowała ją głównie nauka. Miała cel -

chciała zostać lekarzem. Rzadko umawiała się na

randki, i to też tylko do momentu, aż na szkoleniu

poznała Richarda.

W ogóle niczego nie zauważałam, pomyślała. Za­

czerwieniła się, kiedy przypomniała sobie, jak pa­

trzyła przez okno na odchodzącego niespodziewane­

go gościa, po czym przypomniała sobie twarz głupio

śmiejącego się Bena.

Do tamtej chwili nie zdawała sobie sprawy, że

aptekarz był nią zainteresowany. Być może fakt, że

od śmierci Richarda minął już ponad rok, przypo­

mniał jej o osobliwej rozmowie. Farmaceuta ni stąd,

ni zowąd powiedział jej wtedy, że jest mężczyzną,

który ceni tradycję. Patrząc na to z dzisiejszej per­

spektywy, pomyślała, że pewnie chciał jej przez to

powiedzieć, że czeka, aż, wedle staroświeckiego

zwyczaju, minie rok żałoby, po którym będzie mógł

zacząć się z nią umawiać.

Ben szybko zrozumiał, co się stało, i był tym

bardzo rozbawiony, lecz czy musiał się tak ostenta­

cyjnie śmiać? Na szczęście nie powiedział panu...

Gregowi Sadowskiemu wprost, że jest obiektem kpin.

Pukanie do drzwi przyjęła z ulgą.

- Proszę wejść, pani Couling - rzekła z uśmie­

chem. - W czym mogę pomóc?

- Cóż, mam problemy ze wzrokiem. Kiedy po­

szłam do okulisty na wizytę kontrolną, powiedział, że

to katarakta, ale nie należy się tym jeszcze przej­

mować, że jest za wcześnie na zabieg.

- Lecz pani się martwi? - To było dla Kat oczy­

wiste.

background image

CUDOWNY LEK 43

- Jestem osiemdziesięciojednoletnią wdową i po

okolicy mogę się poruszać tylko samochodem. Mój

wzrok jest na tyle kiepski, że widzę litery na kartce

tylko jednym okiem i boję się, że w końcu nie będę

mogła prowadzić, jeśli okulista będzie odkładał wpi­

sanie mnie na listę oczekujących na zabieg.

Kat doskonale rozumiała, że wdowieństwo może

wywołać poczucie osamotnienia. Ona przynajmniej

jest zdrowa i silna i ma dwóch wspaniałych synów.

Ruth Couling też jak na swój wiek jest żwawa i spra­

wna, lecz jeśli nie będzie mogła prowadzić, nie bę­

dzie mogła też oglądać - dosłownie - swych wnu­

ków.

- Więc chciałaby pani skierowanie do kogoś na

dodatkowe konsultacje, najlepiej chirurga, który bę­

dzie zabieg przeprowadzał? - spytała Kat.

- Szczerze mówiąc, nie widzę powodu, żeby opó­

źniać to wszystko - odpowiedziała trzeźwo starusz­

ka. - Mam już osiemdziesiąt jeden lat. Powiedziano

mi, że wszczepione soczewki posłużą mi przez lata,

czemu więc nie mogę ich mieć teraz, kiedy zrobię

z nich największy użytek?

Gdy pani Couling wyszła, Kat powróciła w myś­

lach do poprzedniego wątku. Dziwne, że spektakl,

jaki Ben sobie parę dni temu urządził kosztem jej

i aptekarza, nie zmienił w żaden sposób ich stosun­

ków ani w gabinecie, ani w domu. I spędzali ze sobą

dużo więcej czasu, niż się tego spodziewała, kiedy

oferowała mu mieszkanie.

Gdy tylko zmienili mu opatrunek z gipsowego na

lżejszy i zaczął wprawnie poruszać się o kulach,

natychmiast przystąpił do pracy. Z dniem, gdy usiadł

background image

44 JOSIE METCALFE

za biurkiem Richarda, ilość pacjentów niemal się

podwoiła.

- Nie mam pojęcia, skąd oni się wszyscy biorą -

skomentowała zirytowana Rose. Sprawdzały z Kat,

czy po południu będą w stanie przyjąć kogoś jeszcze.

- Ben miał ułatwić ci życie.

- Ależ ułatwił je - odparła szybko Kat. - Odkąd tu

jest, nie muszę płacić paserskich stawek lekarzowi,

który by przejął wizyty domowe w nocy. Przy okazji

nie muszę się przejmować chłopcami.

- Zdecydowanie przekonał ich do siebie - rzekła

Rose z uśmiechem i znacząco uniosła brwi. - Chyba

zdajesz sobie sprawę, że mogłaś skończyć zdecydo­

wanie gorzej.

- Rose! - Kat poczuła, że się czerwieni. - Wiesz

dobrze, że Ben jest tu tylko na jakiś czas. Dziś jest

ostatni dzień okresu próbnego. Może mi powiedzieć,

że mu się tu nie podoba, i wyjechać.

- Równie dobrze może zostać na całe sześć mie­

sięcy, albo i nie wyjechać w ogóle - rzekła poważnie

recepcjonistka. - Ma bystre oczy, które bardzo często

spoglądają w twoim kierunku.

Pewnie, by zobaczyć kolejny popis towarzyskiej

nieporadności, odparła w myślach nieżyczliwie.

- Obie zdajemy sobie sprawę z tego, że nie jest to

prawdopodobne - odpowiedziała głośno. - Ben nig­

dzie nie zatrzymuje się na dłużej. Jest włóczęgą,

a chłopcy potrzebują czegoś więcej.

- Czy to oznacza, że nie może im pomóc w mię­

dzyczasie? - spytała Rose. - Wiem, że przekonanie

Josha to twardy orzech do zgryzienia. Był na tyle

duży, że zrozumiał, przez co przechodził jego tata,

background image

CUDOWNY LEK 45

i zbudował sobie ten mur dla ochrony. Ale Sam... -

Uśmiechnęła się. - Przecież różnicę widać gołym

okiem.

Rose ma rację.

W ciągu dwóch tygodni, odkąd Ben z nimi zamie­

szkał, młodszy chłopiec stał się z powrotem beztros­

kim dzieckiem. Coraz częściej słyszała jego zaraź­

liwy chichot, kiedy Ben starał się go nauczyć grać

w piłkę nożną. O kulach.

A Josh... Rose miała rację, gdy mówiła, że po

śmierci Richarda zamknął się w sobie. Do czasu

odzyskania jako takiej równowagi nie będzie w stanie

prawidłowo się rozwijać.

Mimo wszystko jego stopnie poprawiły się w eks­

presowym tempie. Nie była pewna, jak to się stało.

Może zaczęło się od jednego pytania, które chłopiec

zadał Benowi. Teraz wieczorami równie często moż­

na było go zobaczyć przy Joshu, przed telewizorem

czy nad niekończącą się papierkową robotą.

Czasami nawet zostawał na dole, by obejrzeć z nią

jakiś program lub film, tak jakby czekał do ostatniej

chwili ze wspinaniem się na piętro.

Nie jest niezadowolony, przyznała Kat w krótkiej

przerwie między wizytami. Jego niezadowolenie by­

ło natomiast oczywiste, gdy musiała jechać do pac­

jentów po godzinach.

- Połowa z tych wypraw jest niepotrzebna - war­

knął pewnego razu, gdy wróciła od pacjenta „umiera­

jącego na zapalenie wyrostka robaczkowego", które­

mu wystarczyło podać coś na przeczyszczenie, by

chwilę potem ruszyć do kogoś, komu skończyły się

środki przeciwbólowe.

background image

46 JOSIE METCALFE

- Być może. - Wzruszyła wtedy z rezygnacją

ramionami. - Ale wiesz dobrze, że musimy jechać na

wszelki wypadek, gdyby miało się okazać, że to. fak­

tycznie wyrostek albo i gorzej.

- Nigdy sobie nie odpuszczamy. - Dał wówczas

za wygraną. - Ale nie rozumiem, dlaczego ludziom,

którzy marnują nasz czas, uchodzi to na sucho. Mam

ochotę pociągnąć ich do odpowiedzialności finan­

sowej, bo pewnego dnia przez taki bezsensowny te­

lefon nie dotrzemy do chorego, który naprawdę po­

trzebuje pomocy, a wtedy konsekwencje mogą być

katastrofalne.

Z zamyślenia wyrwał ją pacjent umówiony na

wizytę.

- Przepraszam, że się spóźniłem - rzekł pan Al-

darini, kiedy tylko z gracją usadowił się w fotelu na

przeciwko Kat. Jego melodyjny włoski akcent był tak

silny jak w dzień, gdy opuścił swój rodzinny kraj.

- Co mogę dzisiaj dla pana zrobić? - Od roku

starała się go namówić na operację biodra, lecz je­

go śmiertelny strach przed szpitalami niweczył jej

wysiłki.

- Dottoressa, proszę dać mi skierowanie do szpi­

tala - oświadczył z rezygnacją. - Wiem, że najpew­

niej tam umrę, ale... - Pokręcił głową. - W innym

wypadku umrę z bólu, więc muszę zaryzykować.

Kat nie wierzyła własnym uszom. Była przekona­

na, że uparty Włoch będzie się opierał do końca ży­

cia. Jedynym problemem jest kolejka na operację.

Chyba że...

Chwyciła za słuchawkę.

- Rose, znajdź mi, proszę, numer do nowego

background image

CUDOWNY LEK 47

ortopedy... Był artykuł w gazecie... - Bezskutecznie

szukała w pamięci nazwiska lekarza.

- Doktor Khan - podpowiedziała Rose. - Proszę

chwilkę poczekać.

Po niecałej minucie na biurku Kat zadzwonił te­

lefon.

- Doktor Leeman, mam na linii sekretarkę dok­

tora Khana.

Kat stłumiła śmiech. Czy niesamowita prędkość,

z jaką recepcjonistka załatwiła wszystko, oznacza, że

ona też się bała, że pan Aldarini zmieni zdanie, jeśli

formalności nie będą załatwione jak najszybciej?

- Dzień dobry, jestem Kat Leeman z Ditchling

i mam tu pacjenta w kiepskim stanie - rzekła. - Trze­

ba mu szybko zoperować biodro, lecz do tej pory

bronił się przed zabiegiem.

- Rozumiem, że zmienił zdanie - zaśmiała się ko­

bieta na drugim końcu linii.

Pewnie nie po raz pierwszy słyszała tę historię,

zwłaszcza kiedy serwisy informacyjne były pełne

wiadomości o infekcjach w szpitalach i błędach le­

karskich.

- Zastanawiałam się, czy istnieje możliwość, aby

dostał się na zabieg jakoś szybciej? - spytała Kat. -

Z mojej strony zapewnię wszystkie potrzebne zdjęcia

rentgenowskie, ale myślałam... Czy dałoby się go

operować, gdyby ktoś nagle zrezygnował?

- Chce pani, żeby wziąć tego pana, gdyby z jakie­

goś powodu inny pacjent zrezygnował i operacja nie

mogła się odbyć?

- Właśnie! - odparła zadowolona, usłyszawszy

przyjazną reakcję sekretarki.

background image

48 JOSIE METCALFE

- Proszę chwilę poczekać - rzekła szybko kobieta

i zasłoniła ręką mikrofon. - Doktor Leeman? - Ode­

zwała się po chwili. - Doktor Khan mówi, że zawsze

warto mieć kogoś, kto chciałby zająć wolne miejsce.

Niech pacjent przyjdzie jutro rano ze skierowaniem.

Być może będzie musiał poczekać, aż doktor Khan

wciśnie go między innych pacjentów na pierwszą

wizytę. Czy jest to do zaakceptowania?

Kat przekazała wiadomość panu Aldariniemu. By­

ła zaskoczona błyskawiczną reakcją, chyba nie mniej

niż jej pacjent.

- Jest pani pewna, że to prawdziwy chirurg? -

spytał nieufnie. - Mój sąsiad musiał czekać miesiąca­

mi na pierwszą wizytę. Na operację dostał się dopiero

po roku.

- Tak, proszę pana, jestem pewna - zaśmiała się

Kat. - Ten lekarz jest tu nowy, więc pewnie ma

więcej wolnych miejsc na liście niż lekarz pana zna­

jomego. Mam powiedzieć, że zjawi się pan u niego

jutro z rana?

- Si, dottoressa - rzekł przejęty i jednocześnie

przestraszony, że sprawy posuwają się tak szybko.

- Pójdę, ale będę musiał najpierw porozmawiać

z nim o infekcjach w szpitalu i o tym, ilu jego pa­

cjentów umarło.

- Wszystko słyszę - powiedział kobiecy głos

w słuchawce. - Ten pacjent chyba chce, żebyśmy

byli bardzo uważni.

- Co do tego nie ma wątpliwości - zgodziła się

Kat. - Czy potrzebują państwo wszystkich informacji

teraz, czy mogę przekazać je przez pacjenta? Goto­

we! - Uśmiechnęła się kilka minut później. - Wszyst-

background image

CUDOWNY LEK 49

ko jest załatwione, z wyjątkiem pańskiego dojazdu.

Zamówi pan taksówkę, czy...

- To żaden problem - przerwał jej lekceważąco.

Kwestia transportu wydawała się niczym w porów­

naniu z podekscytowaniem jutrzejszą wizytą. - Mój

sąsiad zaoferował się, że mnie powiezie. Wie pani,

jego biodro było w tak złym stanie, że przed operacją

nie mógł nawet prowadzić. Teraz jeździ tu i tam,

odwiedza przyjaciół. - Włoch żywo gestykulował.

- Powiedział, że przy okazji mojej wizyty odwiedzi

śliczną pielęgniarkę, która się nim opiekowała.

Wylewne podziękowania ze strony starego Wło­

cha skończyły się dopiero za drzwiami recepcji. Jego

biodro było w fatalnym stanie, gdy rok temu Kat po

raz pierwszy zasugerowała operację. Ale przez ten

czas, gdy uparcie odmawiał zgody na zabieg, proces

chorobowy się pogłębiał. Kat miała nadzieję, że nie

doszło do takiego pogorszenia stanu zdrowia, że ope­

racja nie mogłaby się odbyć.

- Twój ostatni pacjent zachowywał się, jakbyś

umiała zdziałać cuda - skomentował Ben, gdy prze­

lotnie spotkali się w korytarzu.

- Nic z tych rzeczy. - Postanowiła sprawdzić, czy

jest w stanie go zaskoczyć. - Pan Aldarini odrzucał

pomysł pójścia do szpitala na operację biodra.

W końcu ból stał się tak nieznośny, że zdecydował

się przełamać strach. Poprosił mnie, żebym dała mu

skierowanie do chirurga ortopedy.

- Nie rozumiem. - Ben zmarszczył czoło. - Wy­

glądał na tak zadowolonego, bo nie wie, kiedy będzie

miał zabieg? - spytał.

- Wprost przeciwnie, był tak wesoły, bo wie,

background image

50 JOSIE METCALFE

kiedy ma wizytę. - Zamilkła na chwilę. - A ma tę

wizytę jutro.

- Słucham? - zawołał z niedowierzaniem, na któ­

re czekała. To był balsam dla jej duszy. - To niemoż­

liwe.

- Możliwe, jeśli zna się odpowiednich ludzi.

- Chuchnęła na paznokcie i potarła nimi o mary­

narkę.

- Mów! - zażądał, podążając za nią do recepcji.

— Zdradź ten sekret.

- Sekret? Jaki sekret? - zapytała Rose, przeno­

sząc wzrok z Kat na Bena. - Chyba że to coś osobis­

tego...

Pomysł, że łączy ich jakaś osobista tajemnica,

sprawił, że Kat poczuła przeskakujące między nimi

iskry.

- Nie jest to nic aż tak interesującego - odparł

Ben, na co Kat odetchnęła z ulgą. Przynajmniej on

nie zapomniał języka w gębie. - Próbowałem tylko

namówić ją, żeby powiedziała mi, jak umówiła swo­

jego pacjenta na wizytę u ortopedy na jutro, ale ona

nie chce pisnąć choćby słówka. Myślisz, że powinie­

nem ją przekupić?

- Możesz przekupić mnie - zaproponowała od­

ważnie recepcjonistka. - Duże pudełko czekoladek

i wyjawię ci wszystko, co chcesz wiedzieć.

- Dasz się przekonać? Widzę, że mamy coś wspól­

nego - zawołał z zadowoleniem. - Zapraszam do

mojego biura, może dojdziemy do porozumienia.

- Nie waż się, Rose! - Kat włączyła się do licyta­

cji. - Dam dwa pudełka, jeśli nic nie powiesz.

- Proszę, proszę. Szefowa ostro pogrywa. - Ben

background image

CUDOWNY LEK 51

zmrużył oczy i uważnie przyglądał się obu kobietom.

- A gdybym dorzucił jeszcze butelkę szampana?

- Dwie butelki. - Przebiła go natychmiast, zdu­

miona, ile frajdy daje takie dziecinne przekomarzanie

się.

- I kolacja w twojej ulubionej restauracji - dodał

zrezygnowany. Wiedział, że nie wygra.

- Dla dwojga - powiedziała Kat.

- Kuszące - rzekła recepcjonistka. - Ale mam

lepszy pomysł, Ben. Daj szampana i czekoladki Kat

i zaproś ją na kolację. Pewnie się wygada.

- Rose! - Kat poczuła, że traci głos. Wizja wspól­

nej kolacji kusiła ją bardziej, niż powinna, mimo że

Ben żartował sobie z jej braku wyczucia towarzys­

kiego. Długo mu tego nie zapomni.

- Więc, szefowo, co pani na to? - Ben przeszył

Kat wzrokiem, aż ją przeszedł dreszcz. - Jeśli skuszę

cię pysznościami, wyznasz mi tajemnicę?

- W żadnym razie nie mogłabym... pójść z tobą na

kolację - wyjąkała. Niespodziewana uraza w jego

spojrzeniu dała jej do zrozumienia, że nie była deli­

katna. - Nie możemy wyjść razem... Gabinet... Ja

mam dyżur, ty zajmujesz się chłopcami...

- Ten problem łatwo da się rozwiązać, Kat - wtrą­

ciła szybko Rose. - Ja z przyjemnością posiedzę

z Joshem i Samem. Potraktuję to jako wprawkę przed

przyjazdem wnuków. Poza tym macie lepszy telewi­

zor i więcej programów. - Zwróciła się do milczącego

Bena. -Wiesz już, do jakiej restauracji ją zabierzesz?

- Ale nie możesz... Chciałam powiedzieć... Tylko

dlatego... - Jej głos zamarł, gdy zobaczyła, jak Ben

twierdząco kiwa głową.

background image

52 JOSIE METCALFE

-

Jeśli nie chcesz być widziana z kaleką, zawsze

możemy to nazwać spotkaniem służbowym - zasuge­

rował przebiegle. - To oczywiście znaczyłoby, że

wykręciłbym się od płacenia i wszystko poszłoby na

twoje konto.

- O nie! - zawołała. Wiedziała, co Ben o niej myśli,

więc nie grozi jej większa kompromitacja. - Jeśli

chcesz poznać moje sekrety, musisz za to zapłacić.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Kat przycisnęła rozedrgane dłonie do brzucha, że­

by stłumić zdenerwowanie. Na próżno.

- Co ja, na Boga, wyprawiam? - syknęła gniew­

nie do siebie. Dobrze wiedziała, że któryś z jej synów

może w każdej chwili zajrzeć do pokoju.

Prawdopodobnie nie pamiętali, jak przygotowy­

wała się do wyjścia wieczorami, więc przyglądali się

jej z mieszanką fascynacji i rozbawienia.

- Malujesz sobie oczy! -wykrzyknął zaskoczony

Sam.

Przez ostatnie lata przemycie twarzy i uczesanie

włosów starczało jej, by przygotować się do dni peł­

nych zajęć.

Richard zawsze mówił, że nie podobają mu się

kobiety z ostrym makijażem, wybrała więc najłat­

wiejsze rozwiązanie i przestała malować się w ogóle.

Nie zależało jej też na uwadze mężczyzn - miała

wspaniałego męża. I jeśli nawet namiętność, która

wybuchła między nimi podczas miesiąca miodowe­

go, z czasem przygasła, pozostały jej gorące wspo­

mnienia.

Przez ten czas wyszła z wprawy w przygotowywa­

niu się do wyjścia z wyjątkiem sytuacji, w których

towarzyszyła synom. Nie była pewna, czy przypad­

kiem po raz kolejny nie wystawia się na pośmiewisko.

background image

54 JOSIE METCALFE

Odsunęła się od lustra i krytycznie rzuciła okiem

na swoje odbicie.

Cóż, z butami nie może wiele zrobić, jedynie te

jeszcze się nie rozpadły. Podobnie sprawa ma się

z prostą czarną sukienką, chociaż ta jeszcze nie wy­

szła kompletnie z mody. Teraz dopiero Kat zobaczy­

ła, jak bardzo schudła od śmierci Richarda. Miała

nadzieję, że teraz, skoro nie pracuje już całymi dnia­

mi, odzyska kobiece kształty.

Nie wiedziała jednak, czy nie przekroczyła subtel­

nej granicy oddzielającej elegancję od kiczu.

- Rose! - zawołała przez niedomknięte drzwi sy­

pialni.

Potrzebowała rady, zanim straci cierpliwość

i przebierze się w jeden ze swoich garniturów. Nie

była pewna, czy zdołała przekrzyczeć rozpoczyna­

jący się właśnie film, na który z niecierpliwością

czekali i jej synowi i recepcjonistka, więc zawołała

jeszcze raz:

- Rose, masz chwilkę, zanim zaczniecie?

Usłyszała odgłos zbliżających się kroków, po

czym drzwi uchyliły się nieco bardziej.

- Rose, powiedz, co o tym myślisz? Szczerze

- poprosiła. Nerwowo przeczesała włosy palcami,

szybko wygładziła sukienkę na bokach. - W porząd­

ku, czy wyglądam jak stara baba udająca młódkę?

Rozpostarła ramiona, by obrócić się i pokazać koń­

cowy efekt swych wysiłków recepcjonistce, a tym­

czasem w drzwiach zobaczyła Bena.

Jego zielone oczy, teraz przypominające kolorem

tajemniczy las, starały się uchwycić każdy detal. Bły­

szczały, gdy jego wzrok spoczął na jej twarzy.

background image

CUDOWNY LEK 55

- Wyglądasz... niesamowicie - zauważył.

- Czy już jest gotowa do wyjścia? - spytał Sam.

- Pani Fazackerly nie pozwoliła nam zacząć filmu,

dopóki nie wyjdziecie.

- W takim razie lepiej chodźmy. - Ben uśmiech­

nął się do przejętego chłopca. - Masz coś na

wierzch? W samochodzie będzie ciepło, ale po dro­

dze może cię trochę przewiać. - Spojrzał Kat prosto

w oczy.

- Hm, mam szal paszminowy - odparła, sięgając

po delikatną fiołkową tkaninę przewieszoną przez

oparcie krzesła. Jej kolor współgrał z cieniem do

powiek, który rozjaśniał jej szare oczy.

Spragniony wzrok Bena odebrał jej głos.

- Pozwól, że ja to zrobię.

Oparł kule o toaletkę i wziął szal. Kat zadrżała,

gdy musnął palcami skórę na jej karku.

Czy kiedykolwiek reagowała w ten sposób na do­

tyk Richarda? - zastanawiała się, widząc, jak silne

dłonie Bena zaciskają się na kulach. Z trudem przy­

pominała sobie, jak wyglądał jej mąż, gdy Ben stał

tak blisko.

Zmusiła się, by spojrzeć na fotografię przy jej

łóżku. Zapragnęła wrócić pamięcią do ich wesela,

kiedy Richard się śmiał i kiedy pili wino za wspólne

szczęście.

- Mamo... - Zniecierpliwiony Sam stanął w pro­

gu.

- Tylko bądźcie mili dla pani Fazackerly. - Zrobi­

ła groźną minę, by wiedział, że matka nie żartuje.

- Jasne, że będziemy - odparł Sam, wskakując na

kanapę. - Będziemy zbyt zajęci oglądaniem piratów,

background image

56 JOSIE METCALFE

prawda? - zwrócił się do Rose siedzącej między nim

a Joshem.

Recepcjonistka aż promieniała na widok Kat i Be­

na razem. Na myśl o przyszłych komentarzach Kat

westchnęła z rezygnacją.

- Dawaj, start. Już wychodzą - popędzał brata

Sam.

Josh milczał, ale Kat poznawała po jego poważ­

nych oczach, takich samych jak Richarda, że się

czymś martwi, że coś przeżywa.

- W porządku, Josh? - Zacisnęła dłonie na toreb­

ce, widząc, że jej starszego syna dręczy ból. Nie

powinna była się zgodzić na tę kolację, jeśli to ma go

zranić.

Nagle na twarzy chłopca pojawił się lekki

uśmiech. Na ten widok kamień spadł jej z serca.

- Ładnie wyglądasz, mamo - rzekł cicho, do złu­

dzenia przypominając swego ojca.

- Dziękuję, skarbie. Teraz słuchajcie: nie wróci­

my późno, macie nasze numery...

- Oj, daj spokój - wtrąciła Rose. - Wychowałam

dwójkę dzieci i nie jestem aż tak zniedolężniała, żeby

nie pamiętać, jak to się robi. Nic się nie stanie, a wy

będziecie mieli miły wieczór. A teraz sio! Mamy film

do obejrzenia.

Ben był bardzo zdenerwowany, gdy prowadził Kat

do samochodu. Wcześniej podczas potajemnych prób

zorientował się, że z niewielkim trudem zdoła usiąść

na miejscu pasażera, jeśli odsunie fotel całkiem do

tyłu. Wtedy jednak nie brał pod uwagę tego, że jedy­

ne, o czym będzie w stanie myśleć, to Kat i fala

background image

CUDOWNY LEK 57

uczuć, która go zalała, gdy ich spojrzenia się spot­

kały.

Zobaczył ją stojącą przed lustrem, w czarnej su­

kience subtelnie podkreślającej jej smukłą figurę.

Odwróciła się i zamiast Rose ujrzała jego. Jej duże

oczy zabłyszczały, oddech przyspieszył. Wiedział, że

jest nim zauroczona.

W lustrze za nią odbijało się łóżko, w którym spał

przez pierwszy tydzień swojego pobytu. Z trudem

znosił odurzający zapach jej perfum, bo przywodził

mu na myśl jej delikatne ciało i...

- I nic więcej - warknął do siebie, zadowolony, że

dźwięk silnika zagłuszył jego słowa.

- Mówiłeś coś? - zapytała.

- Nie - wymamrotał.

Rumienił się jak nastolatek, gdy starał się skupić

uwagę na czymkolwiek i opanować gwałtowną reak­

cję swojego ciała na bliskość Kat.

Rozluźnił się dopiero, gdy zajęli miejsca przy sto­

liku. Mógł rozkoszować się wybornym jedzeniem

i interesującą rozmową z kobietą, która zrobiła na

nim wrażenie urodą i rozsądkiem.

Kat opowiadała mu o Joshu, o tym, jak zamknął

się w sobie po śmierci ojca, lub o Samie i jego

chorobliwej wręcz potrzebie ładu w życiu.

- Chociaż ostatnio obaj się trochę rozluźnili - rze­

kła w zamyśleniu. - Może to ty masz na nich taki

wpływ - dodała, patrząc mu w oczy. - To pewnie

moja wina, że tak ciężko wszystko przechodzą. Chy­

ba nie miałam dla nich dosyć czasu... Nie rozmawia­

łam z nimi - stwierdziła posępnie. - Ale gabinet...

- Potrząsnęła głową. - A ty? - zmieniła temat.

background image

58 JOSIE METCALFE

-Mieszkamy razem... Oj, to nie zabrzmiało najlepiej,

prawda?

Przy stoliku siedziała zupełnie inna Kat.

- Co powinnam była powiedzieć? - ciągnęła za­

czepnie. - To, że mieszkamy pod jednym dachem od

dwóch tygodni, a ja nie wiem o tobie prawie nic.

Nie chciał odpowiadać na to pytanie. Ból wspo­

mnień nie pozwalał mu na zaspokojenie jej próżnej

ciekawości.

- Może najpierw podejmiemy decyzję co do mo­

jej pracy.

- Twojej pracy? - Na jej twarzy pojawił się gry­

mas niepokoju. - To znaczy, że chcesz wyjechać?

- Nie to chciałem powiedzieć. - Uśmiechnął się.

Być może Kat boi się utraty współpracownika po raz

kolejny, lecz Ben łechtał swą próżność, mając na­

dzieję, że zależy jej właśnie na nim. - Umówiliśmy

się na dwutygodniowy okres próbny, żeby ocenić, jak

się dogadujemy.

- I?

- Z chęcią zostanę na trzy miesiące, z możliwoś­

cią przedłużenia o kolejne trzy - zaproponował mimo

złego przeczucia.

Zdecydowanie za bardzo zbliżył się do małej ro­

dziny Leemanów, lecz sumienie nie pozwalało mu

zostawić Kat z tym ogromem odpowiedzialności,

przynajmniej do czasu, aż znajdzie kogoś na jego

miejsce.

Odetchnęła z ulgą.

Jest silna, pomyślał Ben, ale też delikatna, wraż­

liwa.

Ma rację co do zmian, jakie zaszły w chłopcach.

background image

CUDOWNY LEK 59

Sam śmiał się coraz częściej, coraz rzadziej przywią­

zywał wagę do ładu w swoim otoczeniu.

Josh natomiast to trudniejszy orzech do zgryzie­

nia. Jego upór i dąsy mogą być spowodowane zbli­

żającym się okresem dojrzewania, ale Ben podej­

rzewał, że ma to związek ze śmiercią Richarda. Jeśli

będzie miał szczęście, zdobędzie jakoś jego zau­

fanie.

- Dobrze, ale muszę ci coś powiedzieć - rzekła

nagle Kat.

Przez moment wydawało mu się, że czyta w jego

myślach, lecz po chwili przypomniał sobie, że roz­

mawiają o pracy.

- Masz jakieś zastrzeżenia? - Ogarnął go nie­

pokój.

- Jeśli bez tego ograniczającego cię gipsu okażesz

się jeszcze lepszym internistą, zastrzegam sobie pra­

wo do tego, żeby przynajmniej spróbować przekonać

cię, żebyś został na stałe.

Zaśmiał się z trudem i odparł, że wszystko jest

możliwe, ale zdawał sobie sprawę, że nie ma na to

szans. Jeśli nadal będzie się przenosił z miejsca na

miejsce, jest mało prawdopodobne, by angażował się

w życie innych. W rezultacie jest też mało praw­

dopodobne, by ktoś odkrył, kim jest naprawdę i - co

jest bardziej kompromitujące - co zrobił.

Gdy dojechali do domu i pod czujnym okiem Kat

wysiadał z samochodu, przypomniał sobie, że wiele

lat temu w podobnych okolicznościach próbował

skraść innej kobiecie pierwszy pocałunek.

- Więc - odezwał się, by skupić na czymś niepo­

słuszne myśli - powiesz mi wreszcie, jak udało ci się

background image

60 JOSIE METCALFE

wcisnąć pana Aldariniego na sam początek kolej­

ki? - spytał zaczepnie. - Obiecałaś lekarzowi, że

nazwiesz swoje następne dziecko jego imieniem?

Przeklął w duchu swój niewyparzony język, gdy

zobaczył cień smutku na jej twarzy. Czy Kat chciała

mieć większą rodzinę? Może córkę, która odziedzi­

czyłaby po niej piękne szare oczy i troskliwe serce?

- Nic takiego - odparła cicho. - To w sumie

żadna tajemnica. Zwróciłam się do odpowiedniej

osoby w odpowiednim czasie. Na ortopedii jest nowy

lekarz. Stara się usprawnić jakoś działanie tego od­

działu, który jego zdaniem jest fatalnie zorganizowa­

ny. Stara gwardia ma mu to za złe, więc wojna trwa.

- A w międzyczasie? - Oparł się o framugę.

- Zadzwoniłam do jego sekretarki i powiedzia­

łam, że mój pacjent jest w złym stanie. On zapropo­

nował, że wciśnie go jutro z rana, by zrobić prze­

świetlenia, badania krwi i tak dalej. Powiedziałam

też, że pan Aldarini chętnie wejdzie na miejsce pac­

jenta, który z jakiegoś powodu nie mógłby być opero­

wany.

- Nikt nie spodziewa się, że najzwyklejszy katar

uniemożliwi wykonanie zabiegu - zgodził się Ben,

przypomniawszy sobie podobne sytuacje. - Czym

poważniejsza operacja, tym jest ważniejsze, by pac­

jent był jak najzdrowszy.

Światło padające przez szybę w drzwiach rozjaś­

niało jej skórę, podkreślało drobny nos i kształtny

podbródek, oczy pozostawiając w cieniu. I mimo że,

Ben robił wszystko, by odciągnąć myśli od warg Kat,

to pragnienie, by nie zważając na nic, ją pocałować,

przepełniało go całego.

background image

CUDOWNY LEK 61

Z wysiłkiem odwrócił wzrok.

- Uważaj na próg - przypomniała mu prozai­

cznie.

Weszła do ciepłego korytarza i nastrój prysnął.

No cóż, wobec przełożonej należy zachować się

odpowiednio, bo można stracić pracę, ostrzegł się

w duchu, wściekły, że pomysł przekroczenia granicy

w ogóle zaświtał mu w głowie.

Co takiego jest w tej Kat, że lód wokół jego

serca zaczął topnieć? Jest wdową, matką dwóch

chłopców, i cała trójka ma problemy z dojściem do

siebie po stracie męża i ojca. Z pewnością on, Ben,

nie jest kimś, kto może im pomóc, nie ze swoją

przeszłością. Ledwie zauważył, gdy Lorraine zaczę­

ła narzekać na przewlekłe bóle głowy, tłumaczył

to stresem w pracy. Gdyby tylko był bardziej opie­

kuńczy...

- Dobranoc, Ben - zawołała Kat w drodze do

salonu. - Odwiozę Rose do domu i wszystko poza­

mykam.

Zajrzał do pokoju chłopców, by sprawdzić, czy

zasnęli. Josh nie spal, ewidentnie czekając na powrót

mamy.

- W porządku? - spytał Ben.

Josh odpowiedział mu kiwnięciem głowy.

- A jak f i l m ?

Krótki uśmiech sugerował, że film podobał się

chłopcu, choć Ben widział, że coś nie daje mu spoko­

ju. Nagle zorientował się, co było źródłem niepewno­

ści Josha, i naprędce szukał słów, by rozwiać jego

wątpliwości.

- Pewnie twoja mama powie ci, że zjedliśmy miłą

background image

62 JOSIE METCALFE

kolację, mimo że rozmawialiśmy o sprawach zawo­

dowych.

Niestety, nie mógł trzymać kciuków i kul jedno­

cześnie, ale przynajmniej to sobie wyobrażał, w na­

dziei, że chłopiec mu uwierzy.

- O sprawach zawodowych? - Josh zmarszczył

czoło.

- Tak, o pracy - odparł. - Gdy idziesz na kolację

z szefem, cały czas musisz robić dobre wrażenie.

Ben niemal widział, jak napięcie powoli schodzi

z drobnych ramion dziecka. W końcu Josh ułożył się

wygodniej na poduszce.

- Gdybym ja był na kolacji w restauracji, to nie

rozmawiałbym o sprawach zawodowych... - Ziewnął

głośno. - Tylko jadł.

Ben odwrócił się i stanął twarzą w twarz z Kat.

- Dziękuję - wyszeptała. - Nie myślałam, że on

może się martwić... - Pokręciła głową, nie mogąc

znaleźć słów. - Idealizują Richarda, mimo że nie

miał dla nich czasu. Nawet żeby pograć w piłkę.

- Już jest dobrze - odrzekł cicho i uczynił krok do

tyłu, by Kat mogła zajrzeć do dzieci.

Gdy odwracał się w stronę schodów, ujrzał zło­

wróżbnie zamyśloną Rose zbierającą się do wyjś­

cia.

Następnego ranka przy śniadaniu Kat nie mogła

spojrzeć Benowi w oczy.

Jak zwykle, rozmowa przy stole była radosna.

Chłopcy byli wyraźnie zadowoleni, że Ben jadał

śniadanie wspólnie z nimi, mimo że przeprowadził

się na górę.

background image

CUDOWNY LEK

63

Do dziś Kat cieszyła jego obecność, czuła, że jego

męski głos wypełnia pewien brak. Ale w tym mo­

mencie...

W tym momencie myślała jedynie o tym, że po­

przedniego wieczoru nie potrafiła oderwać od niego

wzroku, zapatrzona w każdy jego ruch, zasłuchana

w każde słowo.

Gdy stali przy drzwiach, była przekonana, że Ben

chciał zakończyć ten wieczór tak, jak to zazwyczaj

dzieje się między mężczyzną i kobietą. Pocałunkiem.

Potem odwrócił wzrok i spojrzał na drzwi w taki

sposób, jakby pragnął jedynie dostać się do środka,

uciec od niej.

Poranek nie był lepszy. Ben całą uwagę skupiał na

Joshu i Samie. Faktycznie, im prędzej chłopcy wyjdą

do szkoły, tym lepiej. Kiedy siądzie za biurkiem

w gabinecie, odzyska kontrolę i...

Jej myśli łudząco przypominały reakcję Sama na

stratę ojca. Co u licha się dzieje? - pomyślała. Pora­

dziła sobie ze śmiercią Richarda. To było konieczne,

by utrzymać gabinet i chłopców.

Chciała, by Ben ją pocałował, lecz dlaczego ma

z tego powodu takie wyrzuty sumienia?

- Mam straszny mętlik w głowie! -jęknęła, zała­

mując ręce. Na szczęście pokaźny plik kart pacjen­

tów cierpliwie na nią czekał. - On mi się podoba, ale

czuję się winna...

Zwłaszcza że przedtem nikt jej tak fizycznie nie

pociągał, nawet Richard.

- Powierzam mu swoich pacjentów, moich sy­

nów, ale na miłość boską, nie wiem nawet, czy on

przypadkiem nie jest żonaty! -zawołała. Spostrzegła,

background image

64 JOSIE METCALFE

że nie nosi obrączki, lecz wielu lekarzy tego nie robi.

- Nie odpowiada na pytania, zupełnie jakby miał coś

do ukrycia.

Chciała, by te słowa zabrzmiały jak oskarżenie

o mroczną przeszłość, lecz z jego oczu dawno wy­

czytała, że coś na zawsze odebrało mu przyjemność,

jaką można czerpać z pracy i bliskich kontaktów

z ludźmi.

Zastanowiła się, dlaczego od czasu śmierci męża

trzymała cały świat na dystans.

- Ja jestem tak samo winna - przyznała.

Dopiero przyjazd Bena obudził w niej hormony

i przypomniał, że nadal jest kobietą.

- Dzień dobry, Melissa - powiedziała do wcho­

dzącej dziewczyny. - Usiądź, zaczekamy na twoją

babcię.

W Ditchling wszyscy wiedzieli, że dziadkowie

opiekują się wnuczką od czasu, gdy podczas burzy

zginęli jej rodzice.

- Ona nie wie, że tu jestem. Część nauczycieli

pojechała na szkolenie, więc mamy dzień wolny.

Tylko że ja nie powiedziałam o tym babci, ona myśli,

że jestem szkole. - Podniosła przestraszony wzrok.

- Czy to problem? Mam dopiero dwanaście lat. No,

prawie.

- Cóż... - Kat znalazła się w trudnym położeniu,

ale biedne dziecko wyraźnie chciało porozmawiać.

Postanowiła, że tym razem odstąpi nieco od zasad.

- Nie mogę cię zbadać bez zgody odpowiedzialne­

go za ciebie dorosłego. Ale możemy pogadać, jeśli

chcesz.

- Tak. - Melissa pochyliła głowę i włosy w kolo-

background image

CUDOWNY LEK

65

rze toffi znów zakryły jej twarz. - Nie mam z kim

porozmawiać na dziewczęce tematy...

Kat uśmiechnęła się zachęcająco. Melissa była

zbyt młoda, by dopytywać się o antykoncepcję, lecz

z pewnością lepsze to niż niechciana ciąża lub groźne

choroby.

- I nie możesz pogadać z koleżankami albo z nau­

czycielkami?

- Nie! - odparła przerażona. - W tym roku po­

szłam do dużej szkoły, więc nie znam dobrze nikogo.

- I nie chcesz, żeby ktoś coś wygadał?

- Właśnie! - rzekła wyraźnie ucieszona.

- To o czym chcesz porozmawiać? O chłopa­

kach? Okresach? Całowaniu? Tamponach? - spyta­

ła Kat.

- Nic z tych rzeczy... Bardzo się wstydzę. - Dzie­

wczynka miała problem z przełamaniem strachu,

ale Kat cierpliwie czekała. - Boję się, że coś jest nie

tak - wypaliła niespodziewanie. Jej policzki były

czerwone ze wstydu. - Jestem wilgotna... tam na

dole... Ciągle!

Kat uśmiechnęła się z ulgą, zadowolona, że spra­

wa nie jest skomplikowana.

- Ależ to jest naturalne - powiedziała i dodała:

- Myślę, że uczucie suchości byłoby bardzo nieprzy­

jemne.

Kilka krótkich pytań pozwoliło jej wyeliminować

możliwość infekcji i w ciągu paru minut rozwiała

całkiem wątpliwości dziewczynki.

- Dziękuję bardzo. - Melissa zeskoczyła z krzesła.

- W szkole masz pielęgniarkę, z którą możesz

pogadać na takie tematy - rzekła Kat. - Ale jeśli

background image

66 JOSIE METCALFE

wolisz, kontaktuj się ze mną, kiedy coś cię będzie

martwić.

- Dziękuję, pani doktor. - Melissa przez chwilę

milczała, a potem zapytała: - Czy ludzie naprawdę

przychodzą do pani i pytają o całowanie?

Kat roześmiała się i pożegnała się z Melisą.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Przez cały dzień Kat udawało się unikać Bena.

Chciała też trzymać się od niego z dala w domu.

W wyobraźni widziała siebie, jak nadrabia wszel­

kie zaległości domowe, na przykład rozprawia się

ze stosem ubrań do uprasowania, i wyjeżdża co chwi­

la do pacjentów, kiedy z tylnego ogrodu doszły ją

krzyki.

Widok, jaki zobaczyła, zaskoczył ją kompletnie.

Poważny mężczyzna, którego dwa tygodnie temu

przyjmowała do pracy, leżał na trawniku, a chłopcy

siedzieli na nim. Cała trójka była umorusana błotem

po niedawnym deszczu.

Kat nigdy nie widziała, by Josh i Sam byli tak

szczęśliwi jak w chwili, gdy uczepieni Bena, po­

wstrzymywali go od złapania piłki.

- Hej! Co ty tam robisz? - zawołał Ben, gdy

zobaczył ją przy rogu domu. - Chodź i mi pomóż!

- No! Dołącz się, mamo! - krzyknął Sam.

- W ciuchach biurowych? Nie sądzę - zaśmiała

się Kat. - Myślę, że nie byłabym bezpieczna przy

takiej ilości testosteronu. Będę sędzią.

W kuchni zadzwonił tajmer.

- Koniec meczu - ogłosił Ben, spoglądając na

Kat. - Kto wygrał, pani sędzio?

- To zależy, czy liczymy gole, czy ilość błota na

background image

68 JOSIE METCALFE

ubraniu - odparła sucho, gdy chłopcy wstali i wresz­

cie mogła ocenić rozmiar zniszczeń. - Nie widziałam

żadnego gola, więc... Ben, gdzie twoje kule? - zapy­

tała, kiedy mężczyzna niezgrabnie próbował się pod­

nieść.

- Jedna jest oparta o dom, a druga jest gdzieś

tutaj... - W końcu wydostał spod siebie brudną

kulę.

- Dobrze, chłopcy... Biegnijcie do domu, rozbie­

rzcie się w korytarzu i zostawcie ubrania przy pralce,

a potem szybko do łazienki. Musicie się cali umyć,

zanim zaczniemy kolację, więc pospieszcie się!

- Dobra! - Sam ruszył sprintem w kierunku

drzwi.

- Mamo... - Josh spojrzał na Kat o wiele za powa­

żnie jak na jedenastolatka. - Nie jesteś zła na Bena,

prawda? To nasza wina, że jest cały w błocie. Chciał

nam tylko coś pokazać, ale potem...

- Nie, Josh, nie jestem zła, bo wiem, kto ponosi

odpowiedzialność za ten bałagan. Ja, bo zachęcałam

was do gry w piłkę. Już uciekaj. I uważaj, żeby Sam

nie zalał znowu całej łazienki.

Zobaczyła szeroki uśmiech na twarzy syna, gdy

ten pognał za młodszym bratem. Przynajmniej jeden

problem z głowy. Teraz kolej na sporo większy, po­

myślała, biorąc do ręki drugą kulę.

- Nie powinieneś tak szaleć, Ben - rzekła cicho.

Przeszła przez błotnistą kałużę, która kiedyś była

trawnikiem. - Mogłeś naprawdę uszkodzić sobie

nogę.

- Mógłbym, gdybym naprawdę siłował się z nimi

albo kopał piłkę - próbował ją uspokoić.

background image

CUDOWNY LEK

69

Kat wyciągnęła do niego rękę, by pomóc mu pod­

nieść się z ziemi. Ben spojrzał na jej czystą dłoń,

potem na swoją.

- Jesteś pewna, że chcesz to zrobić?

- Daj spokój. Złap mnie i podeprzyj się kulą.

Uderzyłeś się, kiedy upadłeś? - zapytała.

Ben uniósł się zaskakująco zwinnie mimo niewy­

godnego gipsu.

- Tak naprawdę wcale nie upadłem - wyjaśnił

spokojnie. - Przeturlałem się kilka razy, ku uciesze

dzieciaków. Nie spodziewałem się tylko, że trawa

będzie taka śliska.

- System odwadniający działa kiepsko z tej stro­

ny domu, więc robi się bagno. To jedna z wielu

rzeczy, których jeszcze nie zrobiliśmy. Chciałam po­

wiedzieć: nie zrobiłam.

W tym momencie duch Richarda stanął między

nimi.

- Opowiedz mi o swoim mężu.

Ta prośba Kat nie zdziwiła.

- O Richardzie? - Grała na zwłokę. Zastanawiała

się, co właściwie Ben chce wiedzieć.

- Przypuszczam, że nie było ich wielu - zauważył

prowokacyjnie.

Ostrożnie pokuśtykał przez kałużę i usiadł na zni­

szczonej drewnianej ławce. Wyraźnie czekał na jej

opowieść.

- Cóż, poznaliśmy się na studiach. - Uśmiechnęła

się do wspomnień. - Pobraliśmy się miesiąc po tym,

jak zdobyłam dyplom. Sam i Josh byli już na świecie,

kiedy przeprowadziliśmy się do Ditchling. Doktor

Fraser chciał iść na emeryturę. Jego żona była po

background image

70 JOSIE METCALFE

wylewie. Przez kilka lat męczył się, żeby utrzymać

gabinet. Pragnął tylko przeprowadzić się do Hisz­

panii, żeby Nora mogła pływać i wylegiwać się na

słońcu.

Popatrzyła na zachmurzone niebo i skrzywiła się

nieznacznie.

- Ciężko mi sobie wyobrazić czemu - rzekł Ben

z kamienną twarzą. - W jakim stanie był wtedy

gabinet?

- Fatalnym - przyznała bez ogródek. - Doktor

Fraser musiał zajmować się żoną. Ludzie przenosili

się do innych gabinetów, bo nie wiedzieli, czy zo­

staną przyjęci.

- Cóż, teraz z pewnością gabinet prosperuje zna­

komicie. Jak to zrobiliście?

Nagle Kat zdała sobie sprawę z przyjemności, jaką

czerpała z rozmowy z Benem, mimo że grzebali w jej

wspomnieniach. Cieszyło ją, że może pogadać

z kimś, kto nie jest pacjentem lub dzieckiem pro­

szącym o pomoc w pracy domowej.

- Zaryzykowaliśmy i utopiliśmy pieniądze, któ­

rych nie mieliśmy, w odnowienie frontu, poszerzenie

wjazdu i zrobienie parkingu. Sami odremontowaliś­

my wnętrze. - Te wspomnienia ją wykańczały. - Nie

mogliśmy sobie pozwolić na to, żeby stracić ostat­

nich pacjentów, przyjmowaliśmy ich cały czas, ale

zdecydowaliśmy, że musimy zrobić wielkie otwar­

cie. - Zaśmiała się. - Nikt nie zwrócił na to uwagi.

Liczba pacjentów prawie się nie zmieniła. Richard

był zrozpaczony. Aż tu nagle, jedna za drugą, przy­

szły epidemia grypy, po niej grypa żołądkowa, po

niej mnóstwo zachorowań na ospę w kilku szkołach

background image

CUDOWNY LEK 71

w okolicy. Mieliśmy ręce pełne roboty, więcej pa­

cjentów, więcej pieniędzy i wreszcie przestało nam

grozić bankructwo.

Osiągnęli wszystko, o czym marzyli. Gdyby tylko

dane im było cieszyć się tym.

- I wtedy ni stąd, ni zowąd Richard zachorował.

Cały czas spędzałam z mężem, tak jak doktor Fraser

z Norą. Historia się powtórzyła. Gdy został zdiag-

nozowany, białaczka była już bardzo zaawansowana.

Musieliśmy zastosować bardzo wyniszczającą che­

mioterapię. Leki sprawiły, że...

Pokręciła głową. Oczy jej i Bena na chwilę się

spotkały. To krótkie spojrzenie i wielkie współczu­

cie, jakie zobaczyła na jego twarzy, niemal sprawiło,

że straciła nad sobą wypracowaną przez ostatni rok

kontrolę.

- Richard nie miał szans - powiedziała na głos to,

co powtarzała w myślach od śmierci męża. - Poza

wszystkim, był kompletnie wyczerpany pracą - ciąg­

nęła.

Tym razem ból wspomnień był zaskakująco łagod­

ny. Może faktycznie czas leczy rany? A może po­

czuła ciche wsparcie, jakie płynęło od milczącego

Bena? A może jednak w końcu była gotowa przyznać

to, co tłumiła w sobie, coś, co złościło ją tak, że nie

mogła sobie z tym poradzić.

Podniosła głowę i spojrzała w oczy Bena.

- Chłopcy i ja potrzebowaliśmy Richarda, ale je­

go to nie obchodziło. Gdy usłyszał diagnozę, po pros­

tu się poddał.

Chwilę potem zorientowała się, że Ben nie patrzy

na nią, tylko jakby przez nią. Popełniła poważny

background image

72 JOSIE METCALFE

błąd, otwierając się przed kimś, kto nie jest zaintere­

sowany jej żałosnymi...

- Czasami to jedyny sposób, żeby sobie z tym

poradzić - rzekł zmienionym głosem.

- Słucham? - Była tak zawstydzona, że zrobiła

z siebie widowisko, że nie zrozumiała jego odpo­

wiedzi.

- Chodzi mi o to, że kiedy pacjenci słyszą taką

diagnozę... Zwłaszcza jeśli chodzi o raka... Albo wal­

czą do końca, albo rezygnują z walki, zanim ją po­

dejmą.

- No właśnie. Widziałam obydwie reakcje wiele

razy, a Richard zawsze walczył... Tak jak w przypad­

ku tego gabinetu. Nie wierzyłam, że on tak zwyczaj­

nie...

- Czasem... - Ben urwał, z trudem ubierając myśli

w słowa. - Sądzę, że czasem oni wiedzą, że to bitwa,

w której nie mogą wygrać.

- Ale... - Zaczęła, lecz zamilkła.

Jego oczy wydawały się mętnieć pod ciężarem

przemyśleń. Nagle Kat zauważyła, że przez Bena

przemawia doświadczenie. To dotyczy go osobiście.

Chciała spytać, czy stracił w ten sposób żonę, ale

Ben zaczął mówić wcześniej:

- To jest tak, jakby... celowo się poddawali, bo

chcą, żeby jak najszybciej było po wszystkim... Jakby

wiedzieli, że walka tylko to opóźni, a nie zapobiegnie

temu. Fałszywa nadzieja jedynie pogorszy całą spra­

wę, więc dla dobra ludzi, których i tak zostawią...

odpuszczają.

Zaskoczona tą prostą odpowiedzią, Kat nie mogła

zrozumieć, czemu sama na nią nie wpadła.

background image

CUDOWNY LEK 73

- Nie patrzyłam na to w ten sposób - powiedziała

ze spokojem. - To by było w stylu Richarda. Wie­

dział przecież, ile wysiłku kosztowało nas doprowa­

dzenie gabinetu do dobrego stanu po tym, jak doktor

Fraser zaniedbał go z powodu choroby żony.

- Mamo! - Przez otwarte okno dobiegł ich dzie­

cięcy głos. - Sam zużywa cały szampon!

Kat uśmiechnęła się szeroko, sentymentalny na­

strój prysnął. Żałowała, że nie zdążyła zapytać Bena,

kogo miał na myśli, gdy mówił o...

- I zmoczył wszystkie ręczniki! - dodał Josh obu­

rzonym tonem.

- No tak, i znów muszę być sędzią - westchnęła.

Wstała i wyciągnęła dłoń, by pomóc Benowi.

- Mam bardzo brudne ręce. - Pokazał jej wnętrze

dłoni.

- Nic mi się nie stanie. Wystarczy umyć - odrzek­

ła z uśmiechem.

Ujęła go za ręce i odchyliła się, by utrzymać rów­

nowagę. Mocno pociągnęła i chwilę potem jej nos był

przyciśnięty do zabłoconej podkoszulki Bena.

Nie cofnął się, zapewne dlatego, że nie miał gdzie.

Ona nie mogła się ruszyć, sparaliżowana reakcją

wszystkich zmysłów na jego bliskość. Chciała otrze­

pać jego T-shirt z błota, dotknąć palcami jego ciała,

gdy usłyszała głuche uderzenie i krzyk starszego

syna.

- Mamo! Sam się przewrócił! Leci mu krew!

Nie zauważyła nawet, jak szybko znalazła się w ła­

zience. Sam siedział na podłodze w kałuży drogiej

oliwki do kąpieli, która wyciekała ze stłuczonej butel­

ki. Z rany na ręce płynęła krew. •

background image

74 JOSIE METCALFE

- Powinienem był go złapać - rzekł blady jak

ściana Josh. - Stał na krawędzi wanny, żeby przej­

rzeć się w lustrze, i upadł.

I strącił ostatni prezent, jaki dał jej Richard, dodała

w myślach Kat, ale nie to było teraz najważniejsze.

- Nie ruszajcie się - nakazała. - Na podłodze jest

szkło, a wy jesteście na bosaka.

- Zajmę się Joshem. - Ben stał tuż za nimi. - Ty

sprawdź, co Sam sobie zrobił.

Przez kilka sekund próbowała zebrać myśli.

W tym czasie Ben podniósł Josha jedną ręką i wziął

dwa ręczniki. Jeden rozłożył na dywanie w jej sypia­

lni i usadził na nim chłopca, drugim dokładnie go

okrył.

Kat całą swą uwagę skupiła na Samie kulącym się

na podłodze. Matczyne uczucia zakłócały koncen­

trację zawodowej lekarki, nie była pewna, od czego

zacząć.

- Weźmiesz go pod prysznic, żeby zmyć z niego

tę maź, czy chcesz, żebym ja to zrobił? - spytał Ben,

ale pod wpływem jego pewnego głosu opanowała się.

- Dam radę. - Natychmiast zabrała się do roboty.

- Skaleczyłeś się gdzieś indziej? Boli cię coś? - Deli­

katnie spłukiwała z syna oliwkę. Do tej pory zauwa­

żyła jedynie rozcięcie na ręce.

- Tylko głowa mnie boli - wymamrotał chłopiec.

- Uderzyłeś się? - Natychmiast zaczęła przecze­

sywać włosy w poszukiwaniu guzów, rozcięć lub

wgnieceń.

- Nie, chyba nie - odparł krótko, jakby mówienie

sprawiało mu trudność.

- Stracił przytomność? - wtrącił Ben przez drzwi.

background image

CUDOWNY LEK 75

- Nie - odpowiedział Josh, stając w progu. - Sam

nie zemdlał, tylko wyglądał... jakby był gdzie indziej.

- Świetnie, Josh, dobra obserwacja - pochwalił

Ben, a Kat pomyślała, że ona powinna to zrobić.

Josh jest jej synem i powinna wiedzieć, że po­

trzebuje wsparcia po takim wypadku. Bardzo się mar­

twił, zupełnie jak...

To niespodziewane odkrycie było niemal oślepiają­

ce w swej oczywistości. Po śmierci taty Josh uznał, że

to on musi się zająć nią i bratem. Dlaczego nie zauwa­

żyła, że to nie jedynie zbliżający się okres dorastania

spowodował, że chłopiec zamknął się w sobie?

- Siadaj, Josh - rzekł Ben.

Mimo że jego głos był opanowany, coś w jego

tonie zwróciło uwagę Kat.

Chłopak dygotał i zbladł jeszcze bardziej, mimo że

Sam nie wyglądał na ciężko rannego.

- No już - dodał Ben.

Chwycił Josha, gdy ten tracił równowagę.

- To tylko szok? - spytała Kat półgłosem, by nie

przestraszyć Sama.

- Szok i rozcięcie na stopie - potwierdził Ben. -

Musiał stanąć na szkle, gdy pomagał bratu.

- Bardzo źle? - Kat nie wiedziała, którym synem

powinna się zająć najpierw.

- Trzeba zszyć. Będzie bolało, ale to nic poważ­

nego. Jak Sam?

- Też nie najgorzej - odparła z ulgą.

Zakręciła wodę i sięgnęła po ręczniki. Jeden poda­

ła Benowi, by okrył Josha, drugi owinęła wokół rany

Sama, po czym wzięli chłopców na ręce, by przenieść

ich do kuchni.

background image

76

JOSIE METCALFE

- Masz wszystko do założenia szwów w domu,

czy mam coś przynieść z gabinetu? - spytał Ben.

- Nie pamiętam - przyznała.

Wsparcie, jakie dawała jej obecność drugiej doro­

słej osoby, bardzo jej pomagało. Czuła złość na Ri­

charda za to, że nie ma go przy niej w trudnej chwili,

ale starała się skupić na tym, co się działo. Sam i Josh

potrzebują jej, Ben jest chętny do pomocy. Wszystko

inne to strata energii.

- Nie robią sobie krzywdy zbyt często - wyjaś­

niła. - Zazwyczaj wystarczy przemyć, posmarować

środkami odkażającymi i nałożyć opatrunek. Siedź

spokojnie, kochanie. - Kat posadziła Sama na ku­

chennym blacie obok zlewu. - Cały czas kręci ci się

w głowie?

- Nie. Tylko mnie boli.

Spokojnie, to są proste skaleczenia, z którymi so­

bie poradzi, powtarzała w myślach. Sięgnęła do szaf­

ki po apteczkę. Nie przypominała sobie, żeby kiedy­

kolwiek z niej korzystała.

Rzut oka na zawartość apteczki pozwolił jej oce­

nić, że miała większość rzeczy potrzebnych do opa­

trzenia chłopców.

- Czego nam brakuje? - spytał Ben.

- Mam wszystko, trzeba tylko przynieść igłę i nić

chirurgiczną - rzekła przestraszona.

Ciężko znosiła świadomość, że będzie musiała za­

dać ból swoim dzieciom.

- Pójdę po nie - zaproponował. - Tylko nie za­

czynaj beze mnie - dodał, wychodząc.

- Teraz uważaj, Sam - zwróciła się do syna, czu­

jąc brak uspokajającej obecności Bena. - Muszę jesz-

background image

CUDOWNY LEK 77

cze raz przemyć twoje skaleczenie. Ale żeby nie

bolało, muszę dać ci odpowiednie lekarstwo, dobrze?

- Ale nie będę po nim chory, tak jak tata był chory

po swoich lekach?

Z trudem przełknęła ślinę, słysząc słowa syna.

- Nie, skarbie. To zupełnie inne lekarstwa. - Przy­

tuliła go mocno. Zacisnęła zęby, by opanować nerwy

i powstrzymać napływające łzy.

- Obiecujesz? - Spojrzał na nią oczami swego

ojca.

- Obiecuję.

Na ułamek sekundy spuściła powieki i modliła się,

by zapomnieć, że będzie zszywała rozcięcie własne­

mu dziecku.

Wzięła drżącą ręką strzykawkę, lecz nie mogła

skupić wzroku na igle.

- Mogę? - spytał Ben.

Nie usłyszała nawet, kiedy wrócił. Gdy zobaczyła

jego dłoń wyciągniętą po strzykawkę, ulga zbiła ją

nieomal z nóg.

- Jasne, oczywiście.

Ben założył jednorazowe rękawiczki.

- Powiedz mi, Sam, po co wspinałeś się na kra­

wędź wanny?

- Chciałem się przejrzeć w dużym lustrze - od­

parł, najwyraźniej nieświadom faktu, że właśnie

wstrzykiwano mu środki znieczulające. - Jest dla

mnie za wysoko.

Poczucie winy ścisnęło serce Kat. Wiele razy

obiecywała chłopcom, że powiesi niżej drugie lustro.

Gdyby w końcu się do tego zabrała, nie miałaby teraz,

dwóch rannych synów.

background image

78 JOSIE METCALFE

- Co robisz? - spytał Josh.

Siedział z rozciętą stopą opartą o krzesło naprze­

ciw niego, co skutecznie uniemożliwiało mu zoba­

czenie, co działo się z bratem.

- Zakładam Samowi szwy, żeby skaleczenie się

szybciej goiło - wyjaśnił Ben. - Tobie też takie

założę.

- Mama miała to robić. - Chłopiec był zanie­

pokojony.

- Nie tym razem, stary - odrzekł lekkim tonem.

- Twoja mama nigdy nie widziała, jak szyję, więc

chyba to jest najlepszy moment, żeby się przekonała,

jak składam ludzi z powrotem w jeden kawałek.

Kat z podziwem patrzyła, jak Ben potrafi pod­

trzymywać konwersację, by uspokoić chłopców, cze­

kając, aż środki znieczulające zaczną w końcu dzia­

łać. Nie przerwał, nawet gdy przepłukiwał ranę ani

kiedy zakładał szwy, najrówniejsze i najporządniej-

sze, jakie Kat widziała.

- Dobra, stary, już po wszystkim - ogłosił. Wy­

prostował się i zdjął rękawiczki, jakby ten gest był

jego drugą naturą. - Twoja mama zrobi ci zaraz opa­

trunek, żebyś nie wrzucił tam okruszków kolacji.

Teraz już z górki.

- Bolało? - zapytał Josh. Wiedział, że przyszła

jego kolej.

- Tylko w środku, w głowie - odrzekł Sam ze

łzami w oczach. - Chciałbym, żeby to też dało się

wyleczyć.

. - Ale ręka cię nie boli? - dociekał Josh. Przy­

glądał się, jak Kat sadza teraz jego brata wygodnie

w fotelu.

background image

CUDOWNY LEK 79

- Gdzie tam! - powiedział Sam. - Jest spoko,

serio.

- Gotów, Josh? - wtrącił Ben z uśmiechem.

Chłopiec gryzł wargi ze zdenerwowania, ale przy­

taknął.

- Czytałeś książki taty, nie? - ciągnął rozmowę

Ben.

Posadził Josha obok zlewu, tak że nogi zwisały mu

z blatu.

- Próbowałem. Starałem się ich nie ubrudzić.

- Spojrzał przepraszająco na mamę. -Niektóre miały

coś napisane dużymi literami.

- To prawda! - zaśmiał się Ben. - Czasami mają

paskudne ilustracje z krwią i bebechami.

- No! - skrzywił się Josh. - Moja ulubiona to taka

o pierwszej pomocy, bo jest o rzeczach, których

uczyłem się w szkole... Co zrobić, kiedy ktoś ma

epicośtam.

- Atak epilepsji? - podpowiedział Ben. Wpraw­

nie naciągnął rękawiczki i sięgnął po nową strzy­

kawkę.

- Właśnie! - potwierdził Josh na tyle zaintereso­

wany rozmową, że tylko cicho syknął, gdy igła prze­

biła skórę stopy. - Jedna osoba u mnie w klasie jest na

to chora. Ale bierze lekarstwa, więc nie ma ataków.

Ben oparł się o blat. Musiał chwilę odczekać.

- Co jeszcze mówili wam o pierwszej pomocy?

- Mówili o DOK-u i pozycji bezpiecznej - rzekł

Josh i pewnie kontynuował - czyli drogi oddechowe,

oddech i krążenie, trzeba je sprawdzić. A potem ko­

goś na przykład po wypadku trzeba ułożyć w pozycji

bezpiecznej, żeby wszystko było w porządku, kiedy

background image

80 JOSIE METCALFE

przyjedzie karetka. Ale nie musiałem tego robić z Sa­

mem, bo on nie zemdlał. Poza tym nie mogłem po­

dejść do niego, bo dookoła było pełno szkła.

W tym czasie Ben zdążył poinstruować Kat, jak

ma ułożyć stopę Josha, by mógł sprawdzić, czy nie

zostały w niej drobinki szkła.

Następnie przyszedł czas na szycie, które w wyko­

naniu Bena było prawdziwym arcydziełem.

- Dobrze, chłopcy. Nie moczcie tych bandaży

przez kilka najbliższych dni - poinstruował w końcu

Ben. -I powiedzcie mamie lub mnie, jeśli będzie was

bardzo boleć, to sprawdzimy, czy wszystko w po­

rządku.

- Jakby wdało się zakażenie - rzucił Josh tonem

znawcy.

- Właśnie - przytaknął Ben z uśmiechem, który

kompletnie rozwiał obraz posępnego mężczyzny,

którego Kat poznała kilkanaście dni temu. - Napraw­

dę dużo wiesz, młody Leemanie. Czyżbyś chciał zo­

stać lekarzem?

- Jak mój tata - odrzekł Josh z powagą.

- A szczepiłeś się przeciwko tężcowi? - spytał

Ben.

- Nie wiem - odparł chłopiec niepewnie. - Ma­

mo, byłem szczepiony?

- Wszystko jest w porządku. Nie dostaniesz

szczękościsku... Choć to pewnie jedyny sposób, żeby

zawitało tu trochę spokoju - odrzekła.

Kat spojrzała na Sama. Była zaskoczona, że jesz­

cze nie stanął na nogi. Znieczulenie powinno złago­

dzić ból, ale chłopiec cały czas siedział na krześle

szczelnie okryty kocem.

background image

CUDOWNY LEK 81

- Sam - zaczęła łagodnie - chcesz włożyć piżamę

przed kolacją?

Wyciągnęła rękę, by pogładzić go po włosach, ale

odtrącił ją zirytowany.

- Nie dotykaj, to boli.

- Co boli, kochanie? Ręka?

- Głowa. - Uchylił się przed jej dłonią, gdy pró­

bowała pogłaskać go po czole. - Mamo... - Zanim

skończył, osunął się nieprzytomny na podłogę.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

- To najpewniej tylko reakcja na skaleczenie

i zszywanie - uspokajał Ben. - Oboje zbadaliśmy

jego czaszkę, ale nie znaleźliśmy żadnych guzów ani

wgłębień, nie było też oznak wstrząsu mózgu.

Minęła godzina, zanim wreszcie Ben odciągnął

Kat od łóżka Sama.

- Wiem - przyznała - ale...

- Ale jest twoim dzieckiem i nie możesz ścierpieć

świadomości, że coś mu się stało i chcesz go pil­

nować, na wypadek, gdyby coś gorszego miało mu

się przydarzyć - dokończył za nią, na co musiała

odpowiedzieć uśmiechem.

- Racja - potaknęła. - Wygląda już dużo lepiej.

- Spójrz na jasne strony tego wydarzenia. Jest

weekend, do poniedziałku będzie zdrów jak ryba.

Bardzo będzie go korciło, żeby opowiedzieć w szkole

o tym, co go spotkało.

- I wyolbrzymi całe zdarzenie jak szalony - wes­

tchnęła. - Pewnie będę musiała wszystko wyjaśnić

podczas następnego spotkania z wychowawczynią,

żeby nie było żadnych nieporozumień. Ale w między­

czasie znajdę jakiegoś pana złotą rączkę, który wre­

szcie powiesi to lustro na miejscu.

- A masz już lustro?

- Najbardziej irytujące jest to, że kupiliśmy je

background image

CUDOWNY LEK

83

dwa lata temu, ale Richard nie miał czasu się tym

zająć. A po jego śmierci...

- Ledwo znajdowałaś czas, żeby odetchnąć, nie

mówiąc już o realizacji projektów z serii „Zrób to

sam". Spójrz na siebie choć trochę przychylniejszym

okiem. - Mówił do niej niemal jak do dziecka. - Miałaś

za dużo piłek w powietrzu, a mimo to, wbrew zdrowe­

mu rozsądkowi, starałaś się żonglować tak, żeby wszy­

stkie utrzymać w górze. Jeśli to jedyna, którą upuściłaś,

czego skutkiem jest kilka szwów, to myślę, że jesteś

niesamowita i świetnie dajesz sobie radę.

Niespodziewana pochwała ze strony Bena popra­

wiła jej nastrój. Zaczerwieniła się jak nastolatka.

Nie przypominała sobie, kiedy po raz ostatni się

czerwieniła w obecności takiego człowieka jak on. Ben

jest uosobieniem ideału, wysoki i przystojny, a w razie

konieczności, potrafi zaopiekować się także dziećmi.

- Czy zostało jeszcze trochę chili con carne? -

spytał, wyrywając ją z zamyślenia.

- Sporo - odparła zadowolona ze zmiany tematu.

- Sam przecież dostał jajecznicę na kolację...

- Co niezbyt mu odpowiadało - wtrącił z uśmie­

chem.

- Josh też nie był bardzo głodny - dodała.

- Mam wrażenie, że uważał, że całe zajście to

jego wina - zasugerował Ben, nakładając sobie chili

na talerz.

- Jakby to on był w stanie jakoś temu zapobiec -

zgodziła się. - Ale wypadki mają to do siebie, że

zdarzają się przypadkiem. Ten ostatni nie jest niczyją

winą... może tylko moją, że nie powiesiłam tego

głupiego lustra wcześniej.

background image

84 JOSIE METCALFE

- Masz jakieś narzędzia? - spytał Ben od nie­

chcenia. Usiadł przy stole i zaczął jeść. - Wiertarkę?

Śrubokręt? Jeśli tak, to mógłbym to szybko załatwić.

- Ale nie mogę cię o to prosić - powiedziała

głosem przepełnionym poczuciem winy. I tak robi

dla niej wiele.

- Nie prosiłaś. Ja sam zaproponowałem - odparł.

- Jeśli jutro rano wszystko przygotujesz, zrobię to po

porannym dyżurze. Chłopcy mogą mi pomóc, jeśli

będą chcieli.

W takiej sytuacji nie mogła mu odmówić. Sam

i Josh uwielbiali pomagać Richardowi, gdy kosił tra­

wnik albo mył samochód, choć nie mieli po temu

wielu okazji.

- Pod warunkiem, że masz dużo cierpliwości. Oni

zdecydowanie nadużywają słowa „dlaczego". Będę

ci bardzo wdzięczna. Pewnie zauważyłeś, że brakuje

im towarzystwa mężczyzny.

- Nie mają żadnych dziadków ani wujków?

- Richard i ja byliśmy jedynakami. Jego rodzice

zmarli, zanim się poznaliśmy, a moi przeprowadzili

się na Cypr, kiedy artretyzm zaczął dawać się im we

znaki. Tata tam stacjonował, gdy służył w armii.

Pokochał i miejsce, i ludzi, więc gdy miał okazję

wrócić, to...

- Przeprowadzka dobrze im zrobiła?

- Pod względem zdrowotnym tak. Dała im nowe

życie. Pływają codziennie, często chodzą na spacery,

mają sporo przyjaciół i bogate życie towarzyskie.

Ciężko zastać ich w domu.

Nie chciała się do tego przyznać, ale miała im za

złe, że nie pomyśleli dwa razy, czy nie przenieść się

background image

CUDOWNY LEK 85

gdzieś bliżej, żeby pomóc jej z dziećmi. Czuła się

przez to zmuszona do zapewniania ich, że świetnie

daje sobie radę.

- Ale?

- Musi być jakieś ale, prawda? - zaśmiała się.

- Zawsze, kiedy z nimi rozmawiam, narzekają, że

tęsknią za chłopcami i nie widzą, jak dorastają. Mieli

nadzieję, że kiedy wreszcie postawimy przychodnię

na nogi, będziemy mogli tam regularnie przyjeżdżać,

na wakacje i tak dalej. Ale na razie nie było na to

czasu ani pieniędzy.

Dźwięk telefonu przerwał jej wypowiedź.

- Gabinet w Ditch...

- Pani doktor, proszę, niech pani przyjedzie. Boli

go ręka i klatka piersiowa. Mówi, że ma problemy

z oddychaniem. Boję się, że ma zawał! -przerwał jej

w pół słowa gorączkowy głos.

- Dzwoniła pani po karetkę? - zapytała Kat,

w biegu chwytając kurtkę i torebkę.

- Oni się nie nadają - szlochała kobieta. - To

tylko ratownicy, a on potrzebuje lekarza. On...

- Jak on się nazywa i gdzie państwo mieszkają?

- Kat przerwała histeryczną wypowiedź kobiety.

- Frank Leitner. Przy sklepie monopolowym.

Proszę, tylko niech pani się pospieszy! On siedzi pod

ścianą i...

- Proszę zadzwonić po pogotowie! -poleciła Kat.

- Natychmiast!

Odłożyła telefon i przepchnęła drugą dłoń przez

rękaw kurtki. Krótkie spojrzenie ze strony Bena po­

wiedziało jej, że słyszał połowę rozmowy i wiedział,

co ją czeka.

background image

86 JOSIE METCALFE

- Czuję się cholernie bezużyteczny! - warknął.

- Nieprawda! - odparła. - Zajmujesz się chłopca­

mi. Tak czy inaczej, niedługo zdejmą ci gips. Wtedy

przyjdzie czas na rewanż, więc się nie przyzwycza­

jaj. Wrócę najszybciej, jak będę mogła.

- Nie spiesz się. - Nie wyglądał już na przybitego

całą sytuacją. - Ja się w tym czasie zrelaksuję.

Kat odpowiedziała mu uśmiechem, który zniknął,

gdy w drodze do samochodu przypomniała sobie sło­

wa kobiety.

- On siedzi pod ścianą - powtórzyła, zapalając

silnik. Spodziewała się najgorszego. - Dlaczego na­

tychmiast nie zadzwoniła po karetkę? Byliby już na

miejscu...

Szybko zaparkowała przed sklepem, upewniając

się jedynie, że zostawiła dosyć miejsca dla karetki.

- Jeśli po nią w ogóle zadzwoniła - burknęła do

siebie Kat.

Dzwonek zadźwięczał nad jej głową, gdy szarp­

nęła za drzwi, ale nawet nie pomyślała o zamknięciu

ich, gdy zobaczyła mężczyznę leżącego na końcu

długiego korytarza.

- Pan Leitner? - Podbiegła do chorego.

- Ułożyłam go w odpowiedniej pozycji - oznaj­

miła z dumą kobieta klęcząca obok mężczyzny. -

Uczyli nas tego na kursie pierwszej pomocy.

- Zadzwoniła pani po karetkę? - spytała Kat, ku­

cając przy niej. Jedną rękę przyłożyła do czoła chore­

go, a drugą do szyi, łudząc się, że wyczuje choćby

najdelikatniejsze tętno.

Nic.

background image

CUDOWNY LEK 87

- Starałam się zbadać jego puls w nadgarstku, ale

nie dałam rady - tłumaczyła się kobieta.

Przekazanie odpowiedzialności za mężczyznę

w ręce lekarki wyraźnie jej ulżyło.

- Czy powiedział coś pani?

- Tylko że boli go klatka piersiowa i ręka, i że nie

może oddychać. Miał taki dziwny kolor skóry...

- Kiedy to było? - Kat przerwała kobiecie, wyj­

mując z torebki stetoskop.

- Około dwudziestu minut temu, ale od czasu,

kiedy go tak usadziłam, nic nie mówi. O mój Boże!

- krzyknęła kobieta na widok rozdzieranej koszuli.

- To jest jedna z jego najlepszych koszul. Nie będzie

zachwycony...

- Cii! - ucięła Kat bez ceregieli.

Przyłożyła stetoskop do klatki piersiowej mężczyz­

ny, lecz usłyszała ciszę. Niestety, nie była ona przery­

wana uderzeniami serca.

- Cholera! - mruknęła pod nosem.

Czy warto kilkakrotnie uderzyć w pierś mężczyz­

ny, by wyglądało, że próbuje go reanimować, czy

powinna od razu powiedzieć kobiecie, że ułożenie go

w odpowiedniej pozycji niczemu nie służyło, skoro

przestał oddychać?

- Co z nim będzie? - zapytała kobieta. - Zrobiłam

wszystko jak należy, prawda?

- Tak - odparła Kat - ale niestety, jego serce

przestało bić i nie oddycha, więc...

- Ale to się da przywrócić tym defibrylato-coś tam

- rzekła kobieta podejrzanie radosnym tonem. - Wi­

działam to w telewizji. Pacjent wygląda na nieżywe­

go, a po chwili rozmawia, jakby nic się nie stało...

background image

88 JOSIE METCALFE

Kat powoli pokręciła głową, na co głos kobiety

przycichł, a twarz się wykrzywiła w grymasie roz­

paczy.

- Nie żyje? - Tak naprawdę to nie było pytanie.

Delikatnie pogładziła blade policzki mężczyzny. -

Bałam się, że nie żyje, ale musiałam coś zrobić, żeby

mu pomóc.

Natychmiastowy telefon po karetkę dalby mu mi­

nimalne szanse, pomyślała sfrustrowana Kat, ale te­

raz było już za późno na cokolwiek.

Odgłos parkującej karetki wyrwał obydwie z za­

myślenia.

- Pomogę pani. - Kat podniosła starszą kobietę

z podłogi. - Powiemy ratownikom, co się stało.

- Zawsze żartował, że był najlepszym szefem,

jakiego miałam. Bo był jedynym szefem, jakiego

miałam - załkała. - Zaczęłam tu pracować tuż po

szkole, byłam tu niemal od zawsze. Pracownica...

Żona... Wspólniczka...

Wdowa, dokończyła Kat w duchu. Doskonale pa­

miętała podobny moment w swoim życiu.

- Witam, doktor Leeman. Powiedziano nam, że

potrzebuje pani... - Ratownik wbiegł do środka, lecz

szybko zamilkł.

Kat pokręciła głową.

- Mogą panowie zrobić pani Leitner herbatę? -

zapytała.

- Oczywiście - odrzekł szybko. - Proszę mi poka­

zać, gdzie pani wszystko trzyma. - Ratownik objął

płaczącą kobietę.

Minęła godzina, zanim uporali się z niezbędnymi

formalnościami, a ciało zostało zabrane do kostnicy

background image

CUDOWNY LEK 89

w miejscowym szpitalu. Zmarły wcześniej nie miał
zawału, co oznaczało, że konieczna będzie sekcja
zwłok.

W końcu przyjechała siostra Pam Leitner, więc

Kat mogła pojechać do domu.

Z niewiadomych powodów od razu pomyślała

o przystojnym brunecie siedzącym w jej salonie,

opierającym złamaną nogę o taboret. I dlaczego mia­

ła nadzieję, że będzie na nią czekał, zamiast pójść

spać? W końcu jest już jedenasta.

- Kat?

Ben wetknął głowę do jej gabinetu, gdy odpowie­

działa na jego pukanie. Pokaźny plik kart i dokumen­

tów wydawał się nawet większy niż w momencie,

gdy się zabrała za robotę papierkową.

- Zatrudnimy kogoś do wypełniania tych formu­

larzy, jak tylko będzie nas na to stać! - warknęła, ze

złości gotowa rwać włosy z głowy. - Po południu

miałam iść na mecz Sama... - Zorientowała się, że

Ben najpewniej nie przyszedł wysłuchiwać jej narze­

kań. - O to chodzi? Mam już wychodzić?

- Nie. Dzwonili ze szkoły.

Kat zmarszczyła czoło. Nie była pewna, czy nie

zignorowała tego telefonu.

- Byłem w recepcji i go odebrałem, Rose uma­

wiała w tym czasie wizytę - wyjaśnił. - To była

wychowawczyni Sama. Mówiła, że kilkakrotnie po­

czuł się dziś bardzo źle. Teraz też nie jest dobrze.

- Kilkakrotnie? - zawołała. - Czemu nie zadzwo­

nili za pierwszym razem? Natychmiast bym po niego

przyjechała.

background image

90 JOSIE METCALFE

- Właśnie dlatego. - Ironia w jego głosie była

oczywista. - Widocznie Sam prosił ich, żeby nie

dzwonili, bo nie zagrałby w meczu.

- A ma dar przekonywania.

Odłożyła długopis na wysoką jak Mount Everest

stertę papierów.

- Chcesz, żebym po niego pojechał? - Z uśmie­

chem zerknął na swoją stopę. - Mniejszy opatrunek

i automatyczna skrzynia biegów: znów jestem kiero­

wcą! Odbyłem już wszystkie wizyty domowe. Albo,

co jest lepszym pomysłem, pojedziemy we dwójkę.

Jeśli to fałszywy alarm, oboje zobaczymy, jak Samo­

wi idzie na boisku.

- Skoro tak stawiasz sprawę, to nie mogę odmó­

wić. Ale może weźmy dwa samochody, na wszelki

wypadek, jakby ktoś zadzwonił?

- Dobry pomysł - przyznał. - Jeśli będziesz musia­

ła zabrać Sama do domu, wtedy ja poczekam na Josha.

Kat zgodziła się, choć wiedziała, że ten plan nie

przypadnie jej starszemu synowi do gustu.

Odkąd Benowi zmieniono opatrunek, chłopiec

znów patrzył na mężczyznę nieprzychylnie, jakby

nagle stał się jakimś zagrożeniem, mimo że chciał

jedynie pomóc w pracach domowych lub udzielić

kilku rad, kiedy w ogrodzie grali w piłkę.

Kat natomiast podnosiła na duchu świadomość, że

Sam bez trudu zaakceptował obecność Bena w ich

życiu i że z powrotem roznosi go dziecięca energia.

Od chwili upadku w łazience kilka tygodni temu

Sama parę razy bardzo bolała głowa, ale mimo to

w domu często pobrzmiewał jego zaraźliwy chichot

i głupie dowcipy.

background image

CUDOWNY LEK 91

' Teraz j ednak, gdy leżał skulony na kozetce w gabi­

necie szkolnym, nie przypominał tego rozbrykanego

chłopca.

- Sam - wyszeptała Kat, kiedy go zobaczyła. Szyb­

ko podbiegła i kucnęła przy jego boku. - Co ci jest,

kochanie?

- Moja głowa, mamusiu... -jęknął żałośnie.

- Uderzyłeś się na boisku? Przewróciłeś się? -

Zaczęła delikatnie przeczesywać włosy syna w po­

szukiwaniu urazów, lecz Sam sapnął i słabo odtrącił

jej rękę. Wyraźnie miał problemy z koordynacją

ruchów.

- Nie, nie... Nie dotykaj... - wyjąkał niewyraźnie,

jakby ledwie się obudził. - Bardzo boli.

Coś niemożliwego przemknęło jej przez myśl,

kompletnie nierealnego. Nie ma żadnego ryzyka, by

coś tak strasznego przytrafiło się jej synkowi...

I wtedy spotkała spojrzenie Bena, w głębi którego

rozpoznała to samo złe przeczucie. Jej serce ścisnęły

rozpacz i przerażenie.

- Musi jak najszybciej iść na badania - powie­

dział Ben, potwierdzając jej straszne podejrzenie.

Głos w jej wnętrzu głośno protestował, ale błys­

kawicznie go stłumiła. To nie jest pora ani miejsce na

histerię, lecz sugestia, że jej synowi grozi coś bardzo

poważnego, jest nie do zniesienia. Zbyt mało czasu

upłynęło od śmierci Richarda...

- Żeby tylko... się upewnić. - Drżała, lecz gdy

Ben spuścił wzrok, opanował ją paniczny strach.

On myśli, że to nie jest zwykły ból głowy. On

wie, że jest to coś poważnego, co nie minie ot, tak

sobie.

background image

92 JOSIE METCALFE

- Ben, nie mogę myśleć... - przyznała, przerażo­

na tonem własnego głosu.

Musi być silna. Dla Sama. Odchrząknęła, przełknę­

ła ślinę, wzięła głęboki oddech i zaczęła od początku.

- Nie wiem, do kogo powinniśmy się udać. Znasz

kogoś? Kogoś dobrego? Najlepszego!

Na chwilę jego kamienna twarz zmieniła wyraz

i Kat dostrzegła rozpacz w jego oczach, ale po chwili

znów odzyskał nad sobą kontrolę.

- Najpierw trzeba go zawieźć do szpitala, zrobić

podstawowe badania - odrzekł ze spokojem. - Będę

miał trochę czasu, żeby się zastanowić, skontaktować

z kimś... - Pokiwał gwałtownie głową. - Oczywiście,

wszystko zależy od tego, co jest przyczyną tego bólu

głowy.

- Oczywiście - powtórzyła i wzięła syna na ręce.

- Ale kiedy dowiemy się... czy to coś...

Zauważyła, że jej ukochany mały synek ostatnio

niesamowicie urósł i zastanowiła się, jak długo jesz­

cze będzie go wstanie udźwignąć. Pomyślała też, ile

razy zdąży go przytulić, jeśli przyczyna problemu

zagraża jego życiu.

- Pomogę ci kogoś znaleźć - zapewnił ją Ben. -

Kogoś, kto dla Sama byłby najlepszy.

Droga do szpitala była dla niej koszmarem, mimo

że to Ben zajął się załatwianiem wszystkiego.

Usadził ją na tylnym siedzeniu, zwolnił Josha

z lekcji i wziął od Rose telefon do lekarza, który

zastąpił ich w gabinecie.

- Przepraszam, Josh, jeśli napędziliśmy ci stra­

cha, wyrywając cię z lekcji -powiedział Ben- ale nie

mieliśmy pojęcia, jak długo zostaniemy w szpitalu,

background image

CUDOWNY LEK 93

a nie chcieliśmy, żebyś czekał na nas w szkole i nie

wiedział, co się dzieje.

- Co jest Samowi? - zapytał chłopiec.

Nie był przyzwyczajony do jazdy na przednim

siedzeniu. Mówił głosem przypominającym bardziej

ośmiolatka niż jedenastolatka, choć bardzo starał się

zachowywać dojrzale.

- Czy to ma jakiś związek z tym upadkiem w ła­

zience?

Zanim Kat zdążyła zapewnić go, że to nie była

jego wina, Ben wyjaśnił:

- Być może choroba Sama wywołała ten upadek

- odrzekł Ben spokojnym tonem, za który Kat była

mu bardzo wdzięczna.

- Ale co mu jest?

Nagle delikatne ciało, które Kat tuliła do siebie,

opanowały drgawki.

- Ben, on ma konwulsje! - krzyknęła Kat. Starała

się przytrzymać Sama tak, by się o nic nie uderzył. -

Zatrzymaj samochód.

- To nic nie da - odparł szorstko. Wskazówka

szybkościomierza zaczęła się gwałtownie przesuwać.

-Nie mamy przy sobie nic, żeby mu pomóc, a jesteś­

my niedaleko szpitala. Utrzymasz go, czy chcesz

usiąść za kierownicą?

- Nie dam rady prowadzić - przyznała bezbar­

wnym tonem i zacisnęła zęby, by nie zawyć z prze­

rażenia.

To nie jest jej śliczny synek, ten chłopiec rzuca się

i kopie! Wygląda, jakby był opętany przez złego

ducha. A ona całym swoim jestestwem chciała, by

demony sobie poszły.

background image

94 JOSIE METCALFE

W tylnej szybie zaczęło pulsować niebieskie świa­

tło, rozległ się dźwięk syreny policyjnej.

- Nie! -jęknęła Kat, przestraszona stratą choćby

jednej sekundy na tłumaczenie, dlaczego jadą z taką

szybkością.

- Josh, moja torba leży przy twoich nogach - po­

wiedział szybko Ben.

Radiowóz zrównał się z nimi i policjant siedzący

na fotelu pasażera gestem wskazał, by zjechali na

pobocze.

- Otwórz ją, wyjmij z niej kartę „Lekarz na we­

zwaniu" i podaj mi ją. .

Kat była zbyt zajęta trzymaniem Sama, by wi­

dzieć, co działo się z przodu, lecz gdy usłyszała, jak

Ben chwali Josha, wiedziała, że chłopiec poradził

sobie z zadaniem wyjątkowo szybko.

Potężny silnik radiowozu zawył i policjanci, naj­

wyraźniej zorientowawszy się, gdzie Ben tak się

spieszy, zaczęli eskortować ich w stronę szpitala.

- O kurczę! - odezwał się Josh podekscytowanym

głosem. - Jedziemy sto czterdzieści na godzinę!

Nadal jest dzieckiem, mimo wszystkich obowiąz­

ków dorosłych, jakie wziął na siebie od czasu śmierci

Richarda, pomyślała z ulgą Kat.

W końcu zatrzymali się przed izbą przyjęć. Polic­

janci musieli ostrzec szpital, że się zbliżają, gdyż

automatyczne drzwi czekały na nich otwarte, a per­

sonel z ostrego dyżuru w pośpiechu wypychał na

podjazd wózek.

- Czy z Samem wszystko w porządku? - zapytał

Josh, gdy Kat przekazywała nieprzytomnego syna

Benowi, a on układał go na wózku.

background image

CUDOWNY LEK 95

- Mam nadzieję, skarbie - odparła.

Bała się obiecywać, że wszystko będzie dobrze.

Od zeszłego roku Josh wiedział, że czasami takich

obietnic nie można dotrzymać. Nie chciała robić mu

nadziei, skoro nie wiedziała, w jak poważnym stanie

jest Sam.

- Wszystkiego dowiemy się po badaniach.

Zanim zdążyła wysiąść z samochodu, sanitariusze

znikali już w środku. Ben kuśtykał przy wózku i opi­

sywał ze szczegółami nie tylko dzisiejszy epizod, ale

też wypadek w łazience.

Najwyraźniej łączył te dwa zdarzenia, ale czy to

znaczy, że od czasu upadku w toalecie stan Sama cały

czas się pogarszał?

- On nie... nie umrze, prawda? - wyszeptał Josh

i wtulił się w matkę przestraszony.

- Josh... - szepnęła i zatrzymała się przy ścianie.

Część jej rwała się, by być przy Samie, lecz jej

drugi syn też jej potrzebował. Przecież może zaufać

Benowi, że dobrze zajmie się jej dzieckiem.

Gdy uświadomiła to sobie, że Benowi naprawdę

ufa, odzyskała odwagę, by zrobić to, co musi.

Wzięła zimne ręce Josha w dłonie, przykucnęła

i spojrzała mu w oczy.

- Szczerze mówiąc, nie wiem jeszcze, co będzie

z Samem, bo nie mam pojęcia, co mu dolega.

Ostatkiem sil powstrzymywała się od płaczu. Pier­

wsza łza przerwałaby tamę i zaczęłaby się powódź,

której nie potrafiłaby opanować.

- Nie powinniśmy pójść z Samem? - Josh pa­

trzył to na nią, to na korytarz, w którym zniknął

jego brat.

background image

96 JOSIE METCALFE

- Możemy mieć z tym problem. Zazwyczaj nie

wpuszczają rodziny, kiedy robią...

- Nawet jeśli rodzina to lekarze? - Chłopiec był

wyraźnie oburzony. - Benowi też każą wyjść i Sam

zostanie tam bez nikogo?

Kat nawet nie przemknęło przez myśl, by Ben

zostawił jej syna samego, wśród obcych ludzi, niewa­

żne jak dobrych specjalistów. Będzie się domagał, by

powiedzieli mu dokładnie, co robią, dlaczego, i da jej

znać najszybciej...

- Tam! - krzyknął Josh i pobiegł do wysokiego

mężczyzny, który właśnie wychodził zza zakrętu ko­

rytarza. - Gdzie jest Sam? Co się z nim dzieje? Czy

tobie też kazali wyjść i czekać? - Josh wstrzymał

oddech, gdy przyszła kolej, by zapytać się o najgor­

sze. - Czy on... Czy on nie żyje?

- Nie, Josh. - Ben położył chłopcu rękę na ramie­

niu, zanim spojrzał Kat w oczy. - Obudził się i chce

się widzieć z mamą.

Przez moment Kat poczuła wielką ulgę, lecz cień

kryjący się za uśmiechem Bena powiedział jej, że

wiadomości są złe. Na tyle złe, że nie chciał przeka­

zywać ich przy Joshu.

- To zdecydowanie powód do radości - rzekła

pogodnie. - Ben, masz jakieś drobne? Może Josh

mógłby kupić sobie coś do picia, a ty w tym czasie

pokażesz mi, gdzie Sam leży.

W lot zrozumiał jej aluzję i dał chłopcu pieniądze

w kwocie wystarczającej także na zakup batonika.

- Mów! - rozkazała, gdy tylko jej syn zniknął.

Udręczone spojrzenie Bena nie wróżyło nic dobrego.

- Jak bardzo jest źle?

background image

CUDOWNY LEK 97

- Szukają miejsca na neuroradiologii i przeniosą

go tam tak szybko, jak to możliwe. Jeśli nie dziś, to

jutro.

- Neuroradiologii? - powtórzyła drętwym głosem.

- Jak myślisz, co mu jest? Wylew? Guz? Nowotwór?

- Ostatnie słowo wypowiedziała szeptem. Oczami

wyobraźni widziała, jak nieprzepuszczalny dla pro­

mieni rentgenowskich barwnik jest wpuszczany do

krwiobiegu syna, by wskazać to coś, co go zabija.

- Kat. - Chwycił jej dłonie, ale ich siła i ciepło

nie wystarczyły, by ją uspokoić. - Wygląda na to,

że to jakiś guz... Kat, ten guz zaczął uciskać nerw

wzrokowy.

- Nerw wzrokowy? - Była tak otępiała, że dopie­

ro po chwili dotarł do niej sens tych słów. Niemal

skamieniała ze strachu. - Sam traci wzrok?

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

- Mamo? Czemu nie pozwalają mi mieć włączo­

nego światła?

Na to żałosne pytanie serce Kat omal nie pękło,

lecz nie mogła zdradzić synowi swej rozpaczy. Była

wdzięczna Benowi, że ją ostrzegł, lecz to i tak nie

złagodziło całkowicie szoku, jakiego doznała na wi­

dok Sama.

Chłopiec mówił coraz niewyraźniej, lecz nie mog­

ła ocenić, czy to przez leki, które mu podawano, czy

przez to, co działo się w jego czaszce.

- To dlatego, że boli cię głowa, słoneczko - wy­

myśliła na poczekaniu. - Mają nadzieję, że dzięki

temu ci przejdzie.

- Czy będę mógł oglądać telewizję? - zapytał prze­

rażony. - Albo czytać Harry'ego Pottera?

- Ale, Sam, przecież nie lubisz oglądać telewizji,

jak cię bardzo boli głowa - zaczęła rozsądnie, lecz

zrezygnowała, gdy zobaczyła, jak jego usta wyginają

się w podkówkę. - Jeśli nie będzie tak źle, ja ci

poczytam Harry'ego.

Wstrzymała oddech. Syn był dumny z siebie, gdy

zaczął sam czytać. Bała się, że znowu poczuje się

traktowany jak małe dziecko.

- A będziesz udawać wszystkie głosy, tak jak

robiłaś, kiedy Josh się uczył czytać?

background image

CUDOWNY LEK 99

.- A czy można inaczej czytać Harry'ego Pottera?

- zażartowała.

Ścisnęła jego dłoń, choć miała ochotę porwać go

w ramiona i osłonić przed całym światem.

Sam był bardzo blady. Zastanawiała się, jak moc­

ne środki przeciwbólowe mu podano.

- Doktor Leeman? - dobiegł ją głos od strony

drzwi. Odwróciła się.

Gestem ręki przywoływał ją młody lekarz.

- Za minutę wrócę - obiecała Samowi i delikatnie

pocałowała go w czoło.

Młodemu mężczyźnie brakowało jeszcze do­

świadczenia - wyraz jego twarzy zdradzał, że wieści,

jakie ma do przekazania, nie są dobre.

- Postaraj się zasnąć, kochanie. Kiedy wrócę, prze­

czytam ci cały rozdział.

Serce jej się krajało. Nie może stracić Sama. Jest

dla niej tak ważny... Odziedziczył najlepsze cechy

z obojga rodziców, którzy zasłużyli na długie, szczęś­

liwe życie. Nie...

- Dobrze - odparł chłopiec sennym głosem. - Do

zobaczenia za chwilę.

Kat po cichu wyszła z pokoju, choć wiedziała, że

środki przeciwbólowe przestaną działać dopiero za

kilka godzin.

- Neuroradiolog chciałby z panią porozmawiać -

rzekł mężczyzna, jakby ogłaszał audiencję u jakiegoś

bóstwa. - Ma wyniki badań.

Kat ledwo słyszała jego przepełniony szacunkiem

do lekarza głos.

- Jon Fox-Croft - przedstawił się neuroradiolog

i zaprosił ją gestem do swojego gabinetu.

background image

1 0 0 JOSIE METCALFE

Wskazał jej drogę do kilku stojących koło biurka

krzeseł i poczekał, aż usiądzie, zanim sam zajął miej­

sce obok niej.

- Pani Leeman... Czy mogę się zwracać do pani

Katriono? - spytał delikatnie.

- Kat - poprawiła go. Po chwili zorientowała się,

że przerażona i zniecierpliwiona, odezwała się dość

nieprzyjemnym głosem. - Zaczęłam używać tego

zdrobnienia, kiedy tylko nauczyłam się mówić, i nie

reagowałam na nic innego. Moi rodzice przestali

mnie przekonywać do zmiany zdania dopiero, gdy

poszłam do szkoły.

- Szkoda, Katriona to piękne imię - rzekł lekarz

z uśmiechem, który wcale jej nie uspokoił. Na szczę­

ście szybko zdał sobie sprawę, że uprzejmości nie

poprawią jej nastroju. - Chce pani, żebym przeszedł

od razu do rzeczy?

- Proszę - potwierdziła. - Wyczytałam z... -

Wskazała ruchem ręki w stronę drzwi i młodego

lekarza, który ją tu przyprowadził, a którego imie­

nia sobie nie przypominała. - Wyczytałam z jego

twarzy, że nie ma pan dobrych wiadomości. Czy

to... rak?

- Szczerze mówiąc, jeszcze nie wiemy - odparł

bez owijania w bawełnę. - Pani jest lekarzem, więc

sytuacja jest nieco inna niż zazwyczaj. Może po pros­

tu pokażę pani wyniki rezonansu magnetycznego

i zaczniemy od początku.

Wstał, przeszedł na drugą stronę gabinetu i włą­

czył światło pod zdjęciami. Kat ruszyła za nim.

Na widok zdjęć zakręciło się jej w głowie.

- Oj, Kat, proszę uważać. - W ostatniej chwili

background image

CUDOWNY LEK 101

złapał ją za łokieć. - Chce pani usiąść jeszcze na

minutę?

- Nie... - Wzięła głęboki oddech i wyprostowała

się. - Dam radę...

- Proszę się oprzeć o róg biurka - zaproponował,

przesuwając stertę papierów na drugi koniec blatu. -

Dobrze widać?

Potwierdziła mruknięciem i przesuwała wzrok

z planszy na planszę w poszukiwaniu tego czegoś, co

zagraża życiu jej syna.

- Tutaj. - Lekarz zakreślił kształt narośli na móz­

gu. - A tu widać ucisk na nerw wzrokowy. Sam ucisk

czegoś tak dużego rozrastającego się w jego czaszce

wystarczy, żeby miał bóle głowy, ale to umiejscowie­

nie guza ma najgorsze konsekwencje dla wzroku

Sama. Nie muszę pani mówić, że nerw wzrokowy

może łatwo zostać uszkodzony trwale, jeśli czegoś

nie zrobimy.

- A więc to jest nowotwór? - spytała z rozpaczą.

- Mówiłem już, że nie wiemy na razie i nie bę­

dziemy wiedzieć, dopóki nie pobierzemy odrobiny

tej tkanki do badania. To może być niezłośliwe.

Ale on w to nie wierzy, pomyślała Kat, gdy do­

słyszała specyficzną nutę w jego głosie.

- Kiedy zrobicie mu biopsję?

Będzie musiała przeżyć ten horror. Jeśli trzeba,

scena po scenie, klatka P° klatce.

- Kontaktowałem się z moim kolegą neurochirur­

giem - ciągnął lekarz. - Specjalizuje się w guzach

u dzieci. Zrobił parę niezwykłych rzeczy, których

tylko kilka osób na świecie próbowało dokonać.

- I...? - Nadzieja w niej rosła, choć starała się nic

background image

1 0 2 JOSIE METCALFE

sobie nie obiecywać. - Gdzie mam zabrać Sama? Jak

długo będę musiała czekać? Jakie są szanse, że ten

lekarz będzie w stanie zrobić cokolwiek dla mojego

syna? Że będzie chciał zrobić coś dla niego?

- Już widział te zdjęcia - odparł ku zaskoczeniu

Kat.

- I co myśli? - zapytała szybko. - Może coś zro­

bić? Cokolwiek?

- Zgodziliśmy się, że trzeba operować jak naj­

szybciej i wyciąć przynajmniej tyle... tego guzka,

żeby powstrzymać bóle głowy i ochronić nerw wzro­

kowy. To da nam trochę czasu, aby zdecydować, jak

zabierzemy się za resztę.

- Jak szybko on będzie wiedział, z czym ma do

czynienia i co robić... - Kat urwała zdanie, gdy zo­

rientowała się, że nadmiar emocji zamienia jej słowa

w bezsensowny bełkot. Miała zbyt wiele pytań i nie

mogła zebrać myśli.

- Zrobimy biopsję, kiedy Sam będzie w sali ope­

racyjnej - wyjaśnił neuroradiolog. - Tam też zostanie

podjęta decyzja, ile tego guza wytniemy. Koniec

końców będziemy próbowali usunąć tyle, żeby nie

uszkodzić otaczających tkanek, zwłaszcza że nerw

wzrokowy jest tuż obok. Wtedy, jeśli się okaże, że to

jest nowotwór złośliwy, będziemy musieli się zasta­

nowić nad naświetleniami lub chemioterapią, albo

obiema tymi rzeczami naraz.

- Więc nawet jeśli wyrażę zgodę, to i tak dowiem

się, co będzie z Samem, dopiero po operacji. Czy

zostanie ślepy na zawsze, czy... - Aż wzdrygnęła się

na myśl o ryzyku, jakie niesie ze sobą taka operacja.

Ale jaki ma wybór, skoro guz spowodował już

background image

CUDOWNY LEK 103

takie spustoszenie? Trzeba podjąć trudną decyzję:

czy nie zgodzić się na operację ze strachu przed

możliwymi uszkodzeniami dokonanymi podczas

próby wycięcia narośli, czy ryzykować i pozwolić

neurochirurgowi operować, by ochronić syna przed

niemal nieuniknioną śmiercią?

- Ufa mu pan? - zapytała słabym głosem. - Gdy­

by Sam był pańskim dzieckiem, zaufałby pan temu

neurochirurgowi?

Jej szacunek dla Jona Fox-Crofta urósł, gdy za­

uważyła, że nie spieszy się z zapewnieniami, ale

zastanawia się nad odpowiedzią.

- Gdyby moje dziecko było na miejscu Sama,

wtedy tak, zgodziłbym się na operację. Doktor Ros-

siter nie operował od jakiegoś czasu, lecz to fenome­

nalny chirurg, odważny, utalentowany, i co najważ­

niejsze, troskliwy. Powierzyłbym mu życie mojego

dziecka.

Kat widziała gdzieś nazwisko tego lekarza, naj­

pewniej w jakimś magazynie, których sterty piętrzyły

się u niej w gabinecie. Ale w końcu cała medycyna

sprowadza się do zaufania. Jej pacjenci ufają, że ona

zrobi, co będzie mogła, by prawidłowo zdiagnozo-

wać ich choroby.

- Jeśli się zgodzę, to jak długo będziemy musieli

czekać na operację? - zapytała.

Pragnęła, by Ben był przy niej, gdy miała podjąć

tak trudną decyzję. Była to dla niej najcięższa chwila

od momentu, kiedy została samotną matką.

- Musimy ją przeprowadzić jak najszybciej - od­

rzekł posępnym tonem. - Takie rzeczy zazwyczaj

rosną dość powoli. Początkowe symptomy są trudne

background image

1 0 4 JOSIE METCALFE

do rozpoznania, toteż zwykle mijają miesiące lub

nawet lata, zanim coś nas zaniepokoi. W przypadku

Sama...

- To była kwestia tygodni, może miesiąca - do­

kończyła za niego.

To mogłoby oznaczać, że mają do czynienia z a-

gresywnym guzem lub nawet przerzutami.

- Proszę mu powiedzieć... - Kat oddychała tak

szybko, że groziła jej hiperwentylacja.

Przerażenie ją ogarniało na myśl o tym, że może

popełnić błąd. Czy Sam będzie miał do niej żal o to,

że przedłużyła jego cierpienia o parę nędznych mie­

sięcy? Czy operacja to jedyna możliwość, by urato­

wać jego życie?

- Proszę powiedzieć doktorowi Rossiterowi, żeby

operował jak najszybciej.

- Pomogę ci - powiedział Ben cichym głosem,

gdy zobaczył ją przygarbioną.

Wyciągnął rękę i zaskoczony zauważył, że napra­

wdę pragnie dotknąć dzielnej Kat.

Na dół zszedł tylko po mleko, które zostawił w lo­

dówce, by nie przeszkadzać jej, gdyby chciał wypić

coś na sen. Kat siedziała po ciemku w kuchni, pełna

niepokoju o Sama.

- I tak za dużo robisz, Ben - odparła. - Poradzę

sobie.

Ale jej głos mówił coś innego. Wyglądała niepo­

równanie gorzej niż tego dnia, którego się poznali.

Przez rok próbowała uporać się ze wszystkim sa­

ma. Choroba syna była kroplą, która przepełniła cza­

rę, ale nadal nie chciała... Czego? Oprzeć się na nim?

background image

CUDOWNY LEK 105

Wyśmiał tę myśl. Odkąd to on oczekuje, że ktoś

się na nim oprze? Zawsze był nieobecny, nawet dla

tych, którzy dużo dla niego znaczyli. Znają się z Kat

tylko kilka tygodni, on w dodatku umyślnie robi

wszystko, by utrzymać ją jak najdalej od siebie. Jak

ma wobec tego oczekiwać, że mu zaufa? Lorraine nie

potrafiła. A Laura...

Pokręcił głową. Wiedział, że to problemy, których

jeszcze nie rozwiązał. Marzył, że pewnego dnia obu­

dzi się, a wszystko to okaże się jedynie koszmarnym

snem.

- Kto zajmie się Samem i Joshem, kiedy ty się

załamiesz? - spytał stanowczo, pamiętając, że starszy

chłopiec śpi za ścianą.

Biedak zasnął dopiero wtedy, gdy Ben zgodził się

odpowiedzieć na jego pytania.

- Nie mogę pytać o to mamy - wyjaśnił wtedy. -

Bardzo martwi się o Sama, nie chcę, żeby się przej­

mowała także mną.

Więc Ben wytłumaczył Joshowi, na czym pole­

gają badania młodszego brata, i na ilustracji w jed­

nej z książek Richarda pokazał, gdzie znajduje się

nerw wzrokowy. Powiedział też, że wyjaśni mu

wszystko, co będzie się działo w ciągu najbliższych

kilku dni. Dopiero tą obietnicą skłonił chłopca do

zaśnięcia.

- Kat, proszę, bądź rozsądna.

Oparł się pokusie położenia dłoni na jej ramio­

nach, jedynie kciukami zataczał kręgi na jej karku.

Miał nadzieję, że to ją odpręży. Inaczej nie zaśnie,

nawet gdyby się położyła.

- Potrzebujesz kogoś na zastępstwa - ciągnął.

background image

106 JOSIE METCALFE

Starał się zapomnieć, że jego palce od jej gładkiej

skóry oddziela jedynie cienka warstwa materiału.

- Ale koszty... - zaczęła.

- Jakie znaczenie mają koszty, skoro dzięki temu

zyskasz czas dla chłopaków. Oni i tak stracili już

bardzo dużo. Nie utrudniaj tego ani sobie, ani im.

- Ale...

Po raz kolejny mocniej zacisnął dłonie na jej

ramionach. Dotąd Kat robiła wrażenie silnej, ale

teraz... Teraz jest kompletnie rozbita. A on chciał

ją przytulić i...

Nie! - usłyszał ostrzegawczy głos. Nigdy więcej.

Już raz przechodził przez podobne piekło i to niemal

go zniszczyło. Zniszczyło coś istotnego, i nigdy się

z tego nie pozbierał.

Poza tym to nie chodzi o niego. Chodzi o Kat i jej

synów. Josha, tego poważnego Josha, który robił

wszystko, by być panem domu w wieku lat jedenastu,

oraz Sama, wesołego, kochanego ośmiolatka, które­

go życie zawisło teraz na włosku i zależy od trudnej

operacji...

- Pomyśl logicznie - powiedział cicho, umyślnie

zajmując jej uwagę czymś innym. Nie chciał myśleć

o zabiegu aż do ostatniej chwili. - Sam potrzebuje

twojej obecności. Josh też bez ciebie sobie nie pora­

dzi. A z gabinetem i pacjentami na głowie... Nie

jesteś supermanem w spódnicy. Jeśli się załamiesz,

może to się zdarzyć w chwili, kiedy wszyscy będą cię

potrzebowali najbardziej. Ustalimy grafik wizyt - za­

sugerował. - Rose obiecała, że zostanie z Joshem,

kiedy będziesz w szpitalu. I są jeszcze przyjaciele

Josha.

background image

CUDOWNY LEK 107

- Przyjaciele? - spytała ochrypłym z wycieńcze­

nia głosem.

- Jego najlepsi koledzy zaproponowali mu, że mo­

że u nich nocować.

- Ale...

- Grzecznie im powiedział, że być może skorzys­

ta z tego zaproszenia, ale na razie nie wie, jak długo

jego brat będzie w szpitalu, i spytał, czy może dać im

znać później.

- Szczerze mówiąc, czuję się jak chomik w kółku

do biegania: pędzę jak oszalała, a cały czas stoję

w miejscu - przyznała i spojrzała mu prosto w oczy. -

Dziękuję, że mnie zatrzymałeś. Masz rację, potrzebu­

jemy kogoś na zastępstwa. Unikałam tego, bo trudno

jest znaleźć kogoś, na kim można by polegać, kto

faktycznie zdejmie ze mnie trochę pracy, a nie jej

dołoży.

- Kogoś takiego jak ja? - zażartował.

W tej chwili pragnął jedynie pochylić się i ucało­

wać bladoróżowe usta Kat. Nie były szczególnie pełne

i najpewniej od rana nie widziały szminki, lecz aż

wstrzymał oddech, gdy przeszył go dreszcz pożądania.

I wtedy poczucie winy uderzyło go z silą huraga­

nu. Czy naprawdę mógłby tak łatwo i tak szybko

przejść do porządku dziennego nad stratą Lorraine?

Czy para pięknych szarych oczu i pełen wdzięczności

uśmiech wystarczą, by zabić poczucie winy? Był

przecież pewien, że nie odzyska równowagi po tam­

tych wydarzeniach.

- Więc... - Grał na zwłokę, próbując przypo­

mnieć sobie, o czym mówili, zanim stracił kontrolę

nad emocjami.

background image

1 0 8 JOSIE METCALFE

Zdjął dłonie z jej ramion i cofnął się o krok w na­

dziei, że ten niewielki dystans pozwoli mu znów być

sobą.

- Zrób listę godzin, które chcesz spędzać z Samem

w szpitalu i z Joshem w domu. My się dostosujemy

- zaproponował. - A kiedy ja naniosę godziny, które

chcę mieć wolne, dowiemy się, jakiego rodzaju za­

stępstw będziemy potrzebowali. Dobrze?

- Sądzę, że tak, ale to jest chyba zły sposób na

prowadzenie gabinetu - odparła wyraźnie zatroska­

na. - Jak to się odbije na pacjentach?

- Myślałem, żeby wywiesić kartkę z informacją

w poczekalni - odrzekł. - Jeśli wyjaśnimy, że Sam

jest w szpitalu i że z tego powodu przyjmujesz tylko

w określonych godzinach, pacjenci będą bardziej wy­

rozumiali, jeśli wszystko nie będzie szło...

- Tak sprawnie jak zazwyczaj? - podpowiedziała

z drwiącym uśmiechem. - To by oznaczało, że każdy,

komu zależy jedynie na jakimś lekarzu, szedłby do

tego, kto jest akurat wolny.

- A ci, którzy chcieliby koniecznie widzieć się

z tobą, wiedzieliby, że muszą odrobinę dłużej po­

czekać - dokończył. - Co ty na to?

Tak długo milcząco wpatrywała się w niego, że

zrobiło mu się gorąco.

- Myślę, że nigdy nie będę w stanie podziękować

ci za to, że przyjąłeś tę pracę - powiedziała wreszcie.

- Naprawdę nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła.

Ostatnimi dniami Ben wygląda, jakby go coś drę­

czyło, pomyślała Kat, gdy siadała przy łóżku Sama.

Kilkakrotnie zauważyła, jak wpatrywał się tępo

background image

CUDOWNY LEK 109

w dal. Miała wtedy wrażenie, że złe przeczucia rzu­

cają cień na jego oczy, zmieniając ich kolor na ciem­

nozielony.

Ostatnio spędzał mnóstwo czasu z Samem i z Jo-

shem, podtrzymywał ich na duchu, co zdecydowanie

ułatwiało jej życie. Potem całymi wieczorami sie­

dział przy niej i przekonywał, by nie traciła nadziei.

Na szczęście - albo niestety - nie zorientował

się, że Kat najbardziej pragnęła czułego uścisku. Nie

chodziło o nic zmysłowego choć byłby to cudow­

ny sposób na rozładowanie gromadzących się w niej

napięć i skutecznie zadziałałoby jako środek nasen­

ny - ale o zwykły czuły uścisk... Niemal się roz­

płakała.

Kiedy ostatni raz ktoś ją przytulił? Nie jak mamę

- Sam nadal kleił się do niej, Josh też, choć zwracał

już uwagę na to, gdzie są, zanim ją objął. Ona po­

trzebowała jednak poczuć wokół siebie ramiona męż­

czyzny, który by się naprawdę o nią troszczył.

- Płonne nadzieje - mruknęła do siebie. - Obu­

dziłeś się, słoneczko? - spytała, gdy Sam uniósł rękę.

- Mamusiu, moja głowa... -jęknął. Jego rączka

zawisła nad głową, chroniąc ją przed dotykiem.

Kat szybko spojrzała na zegarek. Niedługo powi­

nien dostać kolejną dawkę środków znieczulających.

Ale fakt, że mimo regularnego przyjmowania le­

karstw przeciwbólowych tak często boli go głowa,

oznacza, że ucisk guza jest coraz silniejszy.

Przeraziła się, gdy zdała sobie z tego sprawę.

Czyżby guz rósł coraz szybciej? A jeśli tak, to jakie

są szanse, że nie jest złośliwy? Zgodnie z jej wiedzą,

nowotwory łagodne rosną dość powoli. Z drugiej

background image

1 1 0 JOSIE METCALFE

strony, nie miała czasu na przeglądnie specjalistycz­

nych książek z dziedziny onkologii. To, co znalazła

w Internecie, jest wystarczająco straszne.

- Kiedy będzie operacja? - spytał błagalnym to­

nem Sam.

To niesprawiedliwe, że jej syn musi przez to prze­

chodzić. Życie wystarczająco go doświadczyło, gdy

stracił ojca.

- Jutro rano, kochanie - odparła. - Jesteś pierw­

szy w kolejce. Ja i Josh będziemy tu czekali.

- Josh może w tym czasie posłuchać Harry'ego -

zaproponował Sam.

Kat jednak dopiero po kilku sekundach zrozumia­

ła, co mówił, gdyż środki znieczulające powodowały

zaburzenia mowy.

- Posłuchać Harry'ego?-powtórzyła. Sam prze­

cież wie, że nikt już nie musi czytać jego bratu.

- Ben przyniósł... Żebym mógł posłuchać... kiedy

nikogo nie ma... - wymamrotał i wskazał ręką na

szafkę przy łóżku.

Kat podniosła pudełko leżące na komódce. W środ­

ku była dźwiękowa wersja książki o Harrym Potte­

rze, tej samej, którą czytała Samowi.

- Dobra jest? - Z wysiłkiem opanowała wzrusze­

nie. Nie przypuszczała, że Ben, mężczyzna, który nie

ma dzieci, będzie tak troskliwy,

- Tak, ale nie udają w niej głosów tak dobrze jak

ty - odrzekł. - Ty to robisz najlepiej.

- Cześć, Josh! Jesteś! - powiedział Sam, czując

delikatny uścisk brata, podczas gdy czekał na prze­

wiezienie do sali operacyjnej.

background image

CUDOWNY LEK 1 1 1

Kat zauważyła, że wyglądał bardzo blado.

- Ben mówił, że porozmawiał ze szpitalem, że­

bym mógł tu być zamiast taty - wyjaśnił Josh z dumą.

- Ale kazali nam umyć ręce, żeby nie przenieść na

ciebie żadnych zarazków.

Kat cieszyła się, że czystość i higiena są w otocze­

niu Sama ważne. Jego chirurg najwyraźniej się tego

domagał.

- Czy Ben tu jest? - Ton głosu Sama powiedział

Kat, że syn podziwia jej współpracownika. Być może

nawet kocha...

- Obiecał, że na pewno przyjdzie, zanim poje­

dziesz na operację, żeby zamienić z tobą słowo - od­

rzekł Josh.

Najwyraźniej niechęć, którą dawniej żywił wobec

ich współlokatora, już minęła.

- To dobrze. Chciałem mu podziękować. Za Har-

ry'ego.

- Puk, puk! - Od strony drzwi dobiegł ich męski

głos, a po chwili zobaczyli doktora Jona Fox-Crofta.

- Czy to kryjówka Sama Leemana?

- To ja. - Podbródek chłopca zaczął drżeć. - Ma­

mo? - Po omacku zaczął szukać dłonią Kat.

- Jestem, Sam - rzekła, dodając mu otuchy. - Bę­

dę przy tobie aż do ostatnich chwil, gdy zaśniesz.

- Mamo, boję się - szepnął.

Opaska na oczach przesłaniała mu uwijający się

przy nim personel medyczny.

Kat całą sobą pragnęła zastąpić go w tej chorobie

i niebezpiecznej operacji.

- Dobrze. Myślę, że możemy jechać - ogłosił po­

stawny mężczyzna, po czym zwrócił się do Josha.

background image

112 JOSIE METCALFE

- Młody człowieku, powierzam ci ważne zadanie.

Składam w twoje ręce Harry'ego Pottera. Pilnuj go

i strzeż do czasu, aż wrócimy. - Pochylił się nad

Joshem i szepnął mu na ucho: - Możesz posłuchać,

jeśli chcesz. To jeden z przywilejów wynikających

z tego zadania. - Wyprostował się. - Więc, Joshua,

czy akceptujesz to zadanie?

- Tak jest! Przyjmuję! - odrzekł poważnie Josh,

po czym usiadł na najbliższym krześle, otworzył

pudełko i z uśmiechem zabrał się za przeglądanie

płyt CD.

- Wrócę tu za kilka minut, Josh - powiedziała

Kat, zadowolona, że sztuczka neuroradiologa uwol­

niła jej syna od napięcia, jakie przed operacją udzie­

lało się wszystkim.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

- Cześć, Sam. Obiecałem, że przyjdę, żeby poroz­

mawiać z tobą przed operacją.

Kat usłyszała słowa Bena zza drzwi, które właśnie

przed nią zamknięto.

Sam przez całą drogę do sali operacyjnej martwił

się, że Ben nie będzie wiedział, gdzie go znaleźć. Kat

też obawiała się, że coś uniemożliwi Benowi speł­

nienie obietnicy. Ale na dźwięk jego głosu ulżyło jej

podwójnie, gdyż okazało się, że można na nim pole­

gać w każdej sytuacji.

Jakaś szalona część jej jestestwa chciała poczekać

tu na niego, by mogli razem wrócić do pokoju Sama.

Ale tam czeka Josh i mimo że bardzo pragnęła towa­

rzystwa dorosłego mężczyzny, jej obowiązkiem jako

matki jest iść do syna.

Ben i tak przecież nie może zostać z Samem długo,

skoro wybitny neurochirurg czeka na rozpoczęcie

operacji. Spodziewała się, że wkrótce dołączy do niej

i do Josha.

Tymczasem Ben nie zjawił się, dopóki operacja

się nie skończyła, a później Jon Fox-Croft nie powie­

dział, że wszystko poszło dobrze.

Kat była zawiedziona, że nie dane jej było po­

dziękować doktorowi Rossiterowi osobiście, ale roz­

sądek podpowiadał jej, że to jest człowiek bardzo

background image

114 JOSIE METCALFE

zajęty, którego czas jest rezerwowany przede wszyst­

kim dla chorych. Może będzie miała szanse wyrazić

swą wdzięczność, gdy przyjdzie moment na badania

syna po operacji.

Ale to wszystko nastąpiło później. W tej chwili

Ben wchodził do pokoju Sama, blady jak ściana.

- Ben! - zawołała Kat. - Co się stało? - Jej

rozczarowanie, że nie podtrzymywał jej i Josha na

duchu podczas trwania operacji, natychmiast zastąpił

paniczny strach. - Czy chodzi o Sama? Coś się stało?

Powiedzieli nam, że wszystko jest dobrze.

- Nic się nie stało, Kat - rzekł uspokajającym to­

nem. Niestety, grymas, który miał być uśmiechem,

Kat zinterpretowała po swojemu. - My... Oni właśnie

dostali wyniki biopsji i okazało się, że guz jest łagod­

ny. Miał też wyraźnie zaznaczone granice, więc łat­

wo było oddzielić go od tkanki mózgu. W każdym

bądź razie - pospieszył się, gdy zauważył, że chciała

spytać, skąd on to wie - przychodzę ci powiedzieć, że

Sam leży na intensywnej terapii, więc możesz go

odwiedzić. Niestety, nie udało mi się ich przekonać,

żeby wpuścili również Josha, więc my, mężczyźni,

poczekamy tutaj razem.

Kat z trudem powstrzymała drżenie, gdy okazało

się, że wyrok śmierci został odroczony.

- Ale...

Spodziewała się, że Joshowi nie pozwolą jeszcze

zobaczyć brata, i go na to przygotowała. I napraw­

dę była wdzięczna, że Ben chciał dotrzymać chłop­

cu towarzystwa, zwłaszcza że wiedziała, iż Josh

zasypie go pytaniami, których nie chciał zadać jej.

Nie zmieniało to jednak faktu, że pragnęła, by Ben

background image

CUDOWNY LEK 115

poszedł z nią, by z nią był, kiedy będzie oglądać

swojego ukochanego synka podłączonego do tego

całego sprzętu i ogarnie ją poczucie kompletnej bez­

radności.

Stanęła przed drzwiami.

- Wszystko poszło dobrze - powtórzył. Pewność

w jego głosie wyrwała ją z chwilowego paraliżu.

- Niedługo wrócę - oznajmiła.

Dopiero po chwili zorientowała się, że te słowa

były bardziej skierowane do Bena niż do Josha.

Minęło kilka godzin, zanim Kat uspokoiła się na

tyle, że Benowi wreszcie udało się ją namówić, by

spędziła noc w domu. Ale nawet wtedy, kiedy Josh

padł wyczerpany na łóżko, a ona posprzątała już całe

mieszkanie, poziom adrenaliny we krwi nie pozwalał

jej spokojnie usiąść ani tym bardziej zasnąć.

- Jeśli brakuje ci czegoś do roboty, to możesz

poukładać moje rzeczy - zażartował Ben, stając

w drzwiach.

Tak ucieszył ją widok Bena, że nie od razu zauwa­

żyła, jak bardzo jest wykończony.

- Przepraszam - rzekła, czując ogarniające ją po­

czucie winy. - Nie możesz przeze mnie spać?

- Nie, nic takiego - odparł. - Tak naprawdę to też

nie mogę zasnąć - dodał po chwili.

Zrobiła parę kroków w jego kierunku i dopiero

wtedy zorientowała się, że trapi go coś jeszcze.

- Ben...?

Chciała mu pomóc, ale problem tkwił w tym, że

nie wiedziała, od czego powinna zacząć. Ben zawsze

unikał rozmów na swój temat.

skan i przerobenie anula43

background image

1 1 6 JOSIE METCALFE

Spojrzał na nią. Bijąca od niego rozpacz niemal

złamała jej serce.

- Wejdziesz do mnie na chwilę, Kat? - spytał

gwałtownie, jakby właśnie podjął ważną decyzję. To

nie było zaproszenie do uporządkowania jego pokoju.

Pokój wyglądał już inaczej niż tego dnia, w któ­

rym się tu wprowadził. Nie był już częścią jej domu,

lecz królestwem Bena. Na oparciu krzesła wisiały

dwie pary znoszonych dżinsów, biurko było zarzuco­

ne książkami, a w jego rogu stał przenośny komputer.

Obok malutkiego zlewu stal kubek po kawie, a łóżko

było rozgrzebane.

Kat nie zatrzymała na nim wzroku, bo zorientowa­

ła się, że gdy wyobraża sobie leżącego w pościeli

Bena, jej myśli podążają w niepożądanym kierunku.

Zresztą on i tak zmierzał w drugi koniec pokoju.

Przez moment tulił jakiś przedmiot, który podniósł

z biurka.

- To jest... To była Lorraine -powiedział, drżący­

mi rękoma wręczając jej fotografię.

Kat wzięła ją do ręki i poczuła gwałtowne ukłucie

zazdrości. Na zdjęciu piękna kobieta uśmiechała się

do młodego Bena. On wpatrywał się w nią z uwiel­

bieniem, które mówiło, że był dla niej gotów przeno­

sić góry.

- Była moją żoną. Zmarła na raka mózgu, gliob­

lastoma multiforme -

rzekł szorstkim tonem.

- Ben! - szepnęła

Dopiero teraz zrozumiała, co musiał przeżywać,

gdy dowiedzieli się, że Sam ma guza mózgu. Nic

dziwnego, że nie dołączył do nich podczas operacji.

- To moja wina, że nie żyje - oznajmił.

background image

CUDOWNY LEK 117

Wszystkie frazesy, które się mówi na pocieszenie,

uwięzły jej w gardle.

- Nie wierzę - odparła bez zastanowienia i bez

cienia wątpliwości. - Powiedz, jak... Czemu...

- Umarła, bo byłem tak cholernie zajęty swoimi

pacjentami, że nie zauważyłem tego, co się działo

pod moim nosem. A potem było już za późno - rzekł

tonem wskazującym na to, że się potępia.

Domyślała się, że rozmawiał o tym z niewieloma

osobami, a może nawet z nikim. I tak jak ona, zapra-

cowywał się, by tylko nie myśleć o tym, co się stało.

Objawy choroby Richarda były na tyle słabe, a jej

postęp tak gwałtowny, że kiedy powiedziała rodzi­

com o jego białaczce, było za późno.

Oczywiście przyjechali na pogrzeb, ale Kat stwo­

rzyła sobie tak realistyczną, opartą na żalu i poczuciu

winy maskę, że uwierzyli jej, gdy powiedziała, że nie

ma nic przeciwko temu, by wrócili na Cypr.

I od tego momentu nie miała czasu, by wziąć

głębszy oddech.

- Kiedy miała bóle głowy, sugerowałem proszki

- ciągnął Ben. - Kiedy miała zawroty głowy, zrzuca­

łem to na jej dietę. Zawsze była na diecie, mimo że

nie musiała chudnąć ani grama. - Pokręcił głową

i uśmiechnął się do wspomnień. - I nagle nastąpił

kryzys. Zapadła w śpiączkę, zanim wróciłem do do­

mu. Nie zdążyłem jej powiedzieć...

Niespodziewanie Ben, ten silny Ben wyciągnął

ręce, by objąć swą towarzyszkę. Po jego policzkach

płynęły łzy, z gardła wydobył się szloch. Kat przytu­

liła go i usiadła z nim na krawędzi łóżka.

Pomyślała, że z Samem mogło być podobnie.

background image

118 JOSIE METCALFE

Szybkość, z jaką guz się rozwijał, sugerowała, że

mieli do czynienia z bardzo agresywnym nowotwo­

rem. Gdy usłyszała, że jest łagodny, poczuła, że do­

stała najpiękniejszy prezent w życiu.

I też zaczęła płakać. Z radości, że diagnoza Sama

okazała się o niebo lepsza, niż miała odwagę przypu­

szczać. Ze smutku za zmarłym mężem, którego nie

miała czasu odpowiednio pożegnać. I ze współczucia

dla Bena.

- Przepraszam. - Wtulił się w nią mocniej. - Nie

powinienem...

- Cicho - przerwała mu drżącym głosem. - Nie

masz za co przepraszać.

- Ale powinienem był coś zauważyć, powinie­

nem był wiedzieć, że dzieje się coś złego.

- To by nic nie zmieniło. - Przytuliła policzek do

jego policzka. - Wiesz równie dobrze jak ja, czym

jest glioblastoma multiforme. Nawet gdybyś odkrył

to wystarczająco wcześnie, chemioterapia i naświet­

lania tylko odsunęłyby nieuniknione w czasie. - Fakt,

że taki scenariusz przewidywała w przypadku Sama,

czynił rozmowę jeszcze bardziej przejmującą.

- Ale... - powiedział Ben, zdecydowany spierać

się dalej, lecz Kat tylko mocniej go przytuliła i deli­

katnie pogłaskała jego głowę.

Potem odsunęła się i spojrzała mu w oczy. Połowę

twarzy Bena skrywał cień, woń szpitalnych środków

czystości mieszała się z jego zapachem.

- Pogrążanie się w wyrzutach sumienia nic nie da

- powiedziała cicho, przekonana o słuszności swoich

słów. - Żyć z poczuciem winy można dopóty, dopóki

to uczucie nie zaczyna cię zżerać od środka. Zwłasz-

background image

CUDOWNY LEK 119

cza kiedy zdrowy rozsądek mówi, że nie zmienisz

tego, co się stało.

Patrzył na nią uważnie. Jej słowa płynęły z do­

świadczenia, przechodziła podobną traumę rok temu.

Jej słowa były dla niego ważne.

Długo milczał.

- Kat... - Przyłożył czoło do jej czoła. - Dlaczego

nie poznałem cię wcześniej? - Odchylił lekko głowę

i delikatnie pocałował kącik jej ust.

Otworzyła szerzej oczy, gdy poczuła, jak prze­

skoczyły między nimi iskry. Czy jej wzrok zdradza,

jak bardzo jest przerażona? Czy jej twarz wyraża

mieszankę zdziwienia i oszałamiającego pragnienia,

taką samą, jaką widziała na jego twarzy?

Bez względu na to, co zobaczył, znów ją pocało­

wał. Jego usta zatrzymały się na tyle długo, by wy­

czuć rozpalające się pożądanie. Ale dopiero trzecie

spotkanie ich warg było objawieniem.

To nie był pocałunek, do jakich przyzwyczaił ją

Richard, delikatny i rozważny. Ten był gorący, spra­

gniony, zaborczy. Ogarnęła ją fala podniecenia. Po­

całunki przestały jej wystarczać.

Z nieznanym sobie wcześniej temperamentem Kat

zaczęła się mocować z suwakami i guzikami. Nigdy

dotąd się tak nie czuła, nawet podczas pierwszych

nocy małżeństwa z Richardem. Zdawało jej się, że

rozkosz zaraz ją rozerwie na milion maleńkich kawa­

łeczków.

Gdy stała przed Benem otoczona jedynie złotym

światłem lampki nocnej i przypomniała sobie, że jej

ciało nosi ślady dwóch ciąż, na krótką chwilę straci­

ła pewność siebie. Ale wtedy jego dłonie mocno ją

background image

120

JOSIE METCALFE

chwyciły i radość przesłoniła wszystko. Palce Bena

błądziły po zakamarkach jej ciała. Potem objął ją,

uniósł i powoli się z nią połączył, trzymając ją na

rękach. Wpadli w wir namiętności.

Wciąż było ciemno, kiedy zdrowy rozsądek Kat

ponownie dał o sobie znać.

Była zachwycona, gdy ich głowy leżały na jedynej

poduszce, jaka została na łóżku.

Delikatne światło nadal się paliło i choć wiedziała,

że powinna pozbierać swe ubrania i zejść na dół, po­

zwoliła sobie na krótkie spojrzenie na śpiącego Bena.

Jego twarz wyglądała teraz inaczej, młodziej, usta

wyginały się w delikatnym uśmiechu. Czyżby śniło

mu się coś przyjemnego? O nich? Chciała mieć od­

wagę obudzić go i zapytać. A potem... wcale nie

musiałaby go długo kusić. Wtedy by musiał pociąg­

nąć ją na łóżko i...

Pokręciła głową z rezygnacją, gdy jego usta wy­

krzywił grymas lęku, i po raz kolejny zdała sobie

sprawę, że musi lepiej poznać tego zamkniętego

w sobie mężczyznę.

Gdy schodziła na dół, starała się ustalić, co do tej

pory wie o Benie.

Przede wszystkim jest świetnym internistą. Ma też

anielską cierpliwość do chłopców i ich kaprysów.

- No i rzecz oczywista- powiedziała, sięgając po

koszulę nocną, której nie potrzebowała w jego łóżku

- wspaniale się kocha. - Poczuła wypieki na policz­

kach na wspomnienie drugiego razu, gdy wreszcie

dotarli do łóżka i Ben pozwolił jej przejąć kontrolę

nad sytuacją.

background image

CUDOWNY LEK 121

Znienacka uderzyły ją wyrzuty sumienia, że nigdy

nie czuła się tak z Richardem, mimo że kochała go na

tyle, by wyjść za niego i mieć z nim dzieci.

Ale przecież ona i Ben świetnie rozumieli się,

zanim odkryli, jak bardzo pasują do siebie w łóżku.

Istniała między nimi tajemnicza nić porozumienia,

gdy przychodził do niej i chłopców na kolacje, grał

z nimi w piłkę, a gdy zrobiła pranie, on przenosił

ubrania do suszarki.

Nigdy z nikim coś takiego jej się nie przytrafiło.

Czyżby wynikało to z faktu, że oboje stracili kogoś

bliskiego?

Nie rozumiała jedynie, dlaczego wcześniej Ben

nie wspomniał o śmierci żony. W ciągu tych kilku

tygodni, gdy ona mówiła o śmierci Richarda, mógł

coś napomknąć.

Pamiętała, jak był zamknięty w sobie, gdy przy­

szedł na rozmowę w sprawie pracy. Co się więc

zmieniło? Czy była to pierwsza kropla, po której

ruszy powódź? Pierwszy krok w długim procesie

leczenia ran? A może coś więcej? Czy jego uczucia

do niej rosną tak szybko, że...

- Uspokój się! - powiedziała do siebie, przestra­

szona swoimi fantazjami. Przecież podczas tych ty­

godni Ben ani razu nie dał jej do tych marzeń po­

wodu.

Czy wyczerpanie emocjonalne wystarczy, by je­

den pocałunek zmienił się w wybuch takiej namięt­

ności? Czy rano Ben będzie żałował tego, że stracił

kontrolę, czy może przeciwnie, będzie to początek

nowej relacji, która...

- Dość! - warknęła. - Idź spać.

background image

122

JOSIE METCALFE

Te pytania nie mają sensu. Zauważyła, że jej emo­

cje są dużo silniejsze, niż myślała, lecz mimo spędzo­

nych w niezwykłym uniesieniu godzin naprawdę nie

miała pojęcia, co Ben czuje.

- Dowiem się jutro rano - wyszeptała z mieszani­

ną podniecenia i strachu. Nigdy nie miała do czynie­

nia z sytuacją „poranka po", więc nie miała pojęcia,

jak powinna się zachować i co mówić.

Ale wystarczy, że spojrzy mu w oczy, by dowie­

dzieć się wszystkiego. Tego nauczyła ją ta noc.

- Na miłość boską! - Nie mogła wziąć się

w garść. Zanim pójdzie do Sama do szpitala, musi

zrobić w domu mnóstwo rzeczy.

Znajomy dźwięk zamykanych drzwi sprawił, że

usiadła na łóżku wyprostowana. Wytężyła słuch. By­

ła ciekawa, kto o tak wczesnej porze wychodzi z do­

mu. Czy to Josh nie może spać i...

Warkot zapalnego silnika samochodu Bena za­

brzmiał w ciszy bardzo głośno. Podeszła do okna, ale

zobaczyła jedynie tylne światła auta wyjeżdżającego

na ulicę.

- Dokąd on pojechał? - To nie może być wizyta

domowa, bo na czas pobytu Sama w szpitalu załatwili

zastępstwa. Tak czy inaczej telefon stał przy jej łóżku

i była pewna, że nie dzwonił. Dokąd Ben się udał?

Chyba że...

Nagle oblał ją zimny pot. Z głośno bijącym sercem

przebiegła przez korytarz i wbiegła na piętro.

Zarumieniła się na widok bałaganu, jakiego naro­

bili, lecz zmusiła się, by zlustrować pokój.

- Wszystko jest na miejscu - stwierdziła z ulgą.

Wiedziała, że nie wyjechałby bez zdjęcia Lorraine.

background image

CUDOWNY LEK 123

Powoli zeszła na dół.

Dlaczego wsiadł do samochodu? Nie mógł spać

i żeby nie obudzić jej ani Josha, udał się na prze­

jażdżkę?

- Obojętne, gdzie pojechał, to nie jest moja spra­

wa. Muszę się przespać i nabrać sił, jeśli jutro mam

sobie ze wszystkim poradzić.

Będzie potrzebowała także sił, jeśli po operacji

Sam zacznie dostawać leki w zmniejszonych daw­

kach, tak jak planowali. Wtedy dopiero się okaże, na

ile zabieg faktycznie był udany.

- Co ja, do licha, zrobiłem? O czym myślałem? -

spytał Ben na głos. Odpowiedziało mu rytmiczne

pikanie sprzętu monitorującego oddech i puls Sama.

Westchnął głęboko. Oparł łokcie o kolana i skrył

twarz w dłoniach. To jest sedno problemu. On nie

myślał! Pozwolił, by na moment emocje przejęły

nad nim kontrolę, i po chwili łkał jak dzieciak w ra­

mionach Kat.

A potem? Cóż, nie miał nic na swoją obronę.

Najzwyczajniej zdradził Lorraine, choć Kat, ta słod­

ka, wspaniałomyślna Kat, zdawała się cieszyć każdą

minutą ich bliskości.

Poczucie winy z powodu tej nocy było przygniata­

jące, ale szczerze przyznawał, że żadna kobieta nie

zadziałała na niego tak mocno i tak szybko. Nawet

Lorraine.

Wystarczyło, że Kat podczas snu delikatnie ocie­

rała się o niego, a on znów czuł przypływ pożądania...

Praca jednego z monitorów uległa zakłóceniu, Ben

zaś automatycznie podniósł wzrok, by sprawdzić, co

background image

124

JOSIE METCALFE

się stało. Potem zerknął na chłopca i uznał, że wszyst­

ko jest w porządku.

W sercu skarcił się za kolejną utratę kontroli nad

sobą. Myślenie o kochaniu się z matką Sama, gdy

chłopiec leży przed nim nieprzytomny, wydawało

mu się niestosowne. Ale gdyby musiał wybierać mię­

dzy siedzeniem tutaj, przy nim, i walką z niepokor­

nymi myślami a wracaniem do domu, by błagać Kat

o choćby jeden uścisk...

- Cześć, Sam - zaczął cicho. - Jak się masz?

Lepiej?

Ujął go za rękę. Zauważył, że powoli traci dziecię­

cą pulchność i staje się chłopięcą dłonią, pokrytą

zadrapaniami po ostatniej zabawie w ogrodzie.

- Mam nadzieję, że pomyślałeś o naszym projek­

cie - ciągnął. Wiedział, że nie może fantazjować

o Kat, jeśli jego umysł ma znów poprawnie funk­

cjonować. - Tym, o którym rozmawialiśmy przed

operacją. Oglądałem to drzewo, o którym mówiłeś, to

w rogu ogrodu. I sądzę, że będzie idealne na domek.

Uśmiech pojawił się na twarzy Bena, gdy przypo­

mniał sobie minę anestezjologa, kiedy pierwszy raz

poruszył ten temat. Musiał zająć czymś myśli Sama,

odwrócić jego uwagę od zbliżającej się operacji, ale

nie spodziewał się, że chłopiec tak się zapali, że będzie

niemal gotów wyskoczyć z wózka i zaczynać budowę.

Teraz zastanawiał się, czy to był dobry pomysł.

Czy nie czeka go wielkie rozczarowanie? Czy będzie

w ogóle w stanie wspiąć się na drzewo? Jakie szkody

w jego mózgu poczynił zabieg?

Westchnął głęboko. Natychmiast puścił rękę Sa­

ma, gdy zobaczył, że jego dłonie drżą.

background image

CUDOWNY LEK 1 2 5

- Boże drogi - szepnął zszokowany.

Czemu nie zauważył wcześniej, jak wiele ten chło­

piec dla niego znaczy? A Kat? Ją też kocha? Czy to

dlatego stracił kontrolę i wszelkie zahamowania?

Nie! Nie może zakochać się w Kat! Kochał Lor­

raine. Zawsze miał kochać Lorraine, do końca życia...

- Co się stało, proszę pana? - Zaniepokojona pie­

lęgniarka znienacka pojawiła się obok niego.

- Stało? - powtórzył zaskoczony.

- Z Samem. - Gestem wskazała na śpiące dziec­

ko. - Patrzył pan na niego, jakby...

- Nie! - przerwał pospiesznie. Miał nadzieję, że

nie widziała jego miny, gdy przypominał sobie ostat­

nią noc z Kat... - Chyba wszystko jest dobrze.

Zobaczył zegar nad ramieniem kobiety i nagle

zorientował się, że za chwilę zaczyna się jego dyżur.

- Czas na mnie - powiedział szybko. - Wrócę

później, gdy będą już wyniki badań.

Wtedy podejmą decyzję, czy zmniejszyć Samowi

dawki leków usypiających... i dowiedzą się, czy ope­

racja się powiodła.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

- Czy jest już mój pierwszy pacjent? - zapytał

Ben, wchodząc do recepcji.

Na dźwięk jego głosu serce Kat przyspieszyło. Szyb­

ko odwróciła się w drugą stronę, by ani on, ani Rose

nie zauważyli, jak jej policzki czerwienieją.

- I tak, i nie - odparła recepcjonistka. - Wpisałam

państwa K. na twoją listę, ale oni mówią, że chcą

zobaczyć się z doktor Leeman.

- Państwo Ka? - Zmarszczył czoło i wyciągnął

rękę po karty pacjentów. - To nazwisko nic mi nie

mówi.

Kat nie mogła powstrzymać się od śmiechu.

- Każdy nazywa ich państwem K, bo nie dość

że ich nazwisko brzmi Kennedy, to jeszcze ich imio­

na to...

- Kenneth, Kerry, Keith, Kieran i Kelvin! - wyre­

cytowała za nią rodzina, o której była mowa.

- Nie jesteśmy spóźnieni? - zapytała Kerry Ken­

nedy. - To nasza zmora. Od kiedy chłopcy przyszli

na świat, zawsze wszędzie się spóźniamy - wyjaś­

niła.

- Nie tym razem - upewniła ją Kat i spojrzała na

Bena. - Ja ich dziś przyjmę.

- Nie mamy nic przeciwko panu, doktorze - rzekł

Kenneth - ale doktor Leeman znamy już od dawna

background image

CUDOWNY LEK

127

i to ona powiedziała nam, że potrzebujemy zabiegu

zapłodnienia in vitro, żeby mieć dzieci.

- Trojaczki! - zauważył Ben z mieszaniną zdzi­

wienia, że są aż tak podobni, i przerażenia koniecz­

nością użerania się codziennie z małymi, wiecznie

biegającymi dziećmi.

- Są trochę jak londyńskie autobusy. Czekaliśmy

na nie całe wieki, a jak się już zjawiły, to całą chmarą

- zażartował Kenneth. - Przez pięć lat prób straciliś­

my nadzieję. Potem doktor Leeman zasugerowała ba­

dania i zaproponowano nam in vitro.

- Z pewnością wygraliście los na loterii - stwier­

dził Ben. - Większości ludzi się nie udaje.

- Pocieszamy się, że najtrudniejszą część wycho­

wywania będziemy przechodzić tylko raz - dodała

Kerry.

- Więc kogo dziś badam? - wtrąciła się Kat.

- Większość z nas. - Kenneth prowadził swoje

stadko w kierunku jej pokoju. - N a początku chłopcy.

Potem Kerry chciałaby z panią pogadać w cztery

oczy.

- Dobrze. Więc, chłopcy, co wam jest? - zwróciła

się do stojących w rzędzie maluchów.

- Mamy kropki! - ogłosił jeden.

Kat nigdy nie mogła się połapać, który jak ma na

imię.

- No, dużo kropek - zaseplenił drugi.

- Proszę popatrzeć! - Trzeci podciągnął bluzę

i pokazał brzuch cały w krostach.

- Dużo - zgodziła się Kat.

Podeszła bliżej, by dokładniej się przyjrzeć, ale

nic miała cienia wątpliwości.

background image

1 2 8 JOSIE METCALFE

- To ospa. Coraz więcej dzieci na nią zapada.

- Oczywiście nie mogą wychodzić z domu, ale

czy muszą leżeć w łóżku? - spytała zrezygnowana

Kerry.

- Nie, chyba że poczują się bardzo źle lub wzroś­

nie im temperatura - odparła Kat. - Wiele dzieci

przechodzi ospę dość łagodnie, zwłaszcza takie silne

i wysportowane maluchy jak wasze. Jedynym prob­

lemem jest powstrzymać ich, żeby się nie drapali

- wyjaśniła. — Inaczej może dojść do zakażenia

i w efekcie do powikłań. W recepcji proszę poprosić

o ulotkę dotyczącą ospy. Tam znajdą państwo infor­

macje, kiedy można chłopców posłać do przedszkola

i co stosować, żeby złagodzić swędzenie.

- Wielkie dzięki - odrzekł Kenneth, lecz wyglą­

dał na wystraszonego wizją trójki chorych dzieci

w domu. - Teraz Kerry chciałaby z panią poroz­

mawiać. Dobra, brygado - zwrócił się do synów -

marsz do drzwi, tylko nie biec!

- Mógłby równie dobrze nic nie mówić - zauwa­

żyła Kerry, gdy w korytarzu ucichł tupot maleńkich

stóp.

- Co mogę dla pani zrobić? - zaczęła Kat. - Nie

jest pani chora na ospę, prawda? - Uśmiechnęła się

do pacjentki, ale pod biurkiem trzymała kciuki. Ospa

u dorosłych jest poważną, czasem nawet śmiertelną

chorobą.

- Nie! Przechodziłam ją w dzieciństwie. Zostało

mi kilka blizn jako dowód. - Wskazała na nadgarstek.

- Jestem ostatnio jakaś nie w sosie i nie wiem, czy nie

złapałam jakiegoś pasożyta w pęcherzu i żołądku.

Gdy Kat dokładnie wypytała Kerry o objawy,

background image

CUDOWNY LEK 129

przychodziła jej do głowy tylko jedna - lecz niewyo­

brażalna - diagnoza. Co prawda dziwniejsze rzeczy

się zdarzały, pomyślała, gdy wysłała kobietę po prób­

kę moczu.

Wynik testu był jednoznaczny, ale tak nieoczeki­

wany, że Kat powtórzyła go, zanim zwróciła się do

Kerry:

- Nie wiem, czy to będzie dobra wiadomość, czy

zła, ale jest pani... w ciąży.

- W ciąży? - krzyknęła zaskoczona Kerry i ze

zdumienia zapomniała zamknąć usta. - Ale to niemo­

żliwe! Sama pani wie, jak trudno... Nawet in vitro...

Kat chwyciła za słuchawkę.

- Rose, czy Ben już jest wolny?

- Będzie za chwilę - odparła recepcjonistka. - Ma

przyjść do twojego pokoju?

- Nie. Powiedz, żeby zaopiekował się potrójnym

kłopotem państwa Kennedych i poproś ich tatę, żeby

przyszedł do mnie.

Zastanawiała się, jak Ben wybrnie z tego zadania.

Z Samem i Joshem radził sobie znakomicie, ale oni

nie są tak nieznośni jak synowie Kennetha i Kerry.

Po niecałej minucie pan domu zjawił się w pokoju.

- Jakiś problem, pani doktor? - Zmarszczył czoło

ze zmartwienia i przytulił żonę.

- To nie jest tak naprawdę problem.

- Mówi, że jestem w ciąży - powiedziała Kerry

drżącym głosem. - Zrobiła test dwukrotnie, za każ­

dym razem...

- Jasny gwint! - Pod mężczyzną nogi się ugięły.

Przepraszam za te słowa. Tylko proszę mi nie

mówić, że to znów trojaczki!

background image

1 3 0 JOSIE METCALFE

Po kilku minutach państwo Kennedy opuścili ga­

binet. Kat podążała za nimi, gnana ciekawością, jak

Ben poradził sobie z powierzonym mu zadaniem.

Zamiast widoku dewastacji jak po przejściu hura­

ganu, ujrzała trzech małych rozrabiaków siedzących

grzecznie i słuchających w pełnym zauroczeniu Bena

czytającego bajkę o upartym koźle.

Następnym razem Kat zobaczyła Bena, gdy mijali

się w wejściu do gabinetu.

- Ben! - Przytuliła go mocno, łzy szczęścia po­

płynęły jej po policzkach. - Dzwonili ze szpitala.

Sam się obudził. Chodź!

Spodziewała się, że podąży za nią, lecz on stał,

jakby wrósł w ziemię.

- Odwiedzę go później - odparł ponuro. - Mam

coś... Kat, nie mogę... Muszę z tobą porozmawiać. Im

szybciej, tym lepiej.

Miała złe przeczucia. Chwilę wcześniej niemal fru­

wała z radości, a teraz strach ją sparaliżował.

- Nie możemy porozmawiać w drodze do szpita­

la? - zaproponowała. - Chcę złapać doktora Ros-

sitera i podziękować mu za to, co zrobił dla Sama.

- Ja... On... - Ben pokręcił głową. - Kat, wiem, że

to jest fatalny moment, żeby ci to mówić, ale...

Nie patrzył jej w oczy. Czy naprawdę aż tak żałuje

tamtej nocy, że...

- Wyjeżdżasz! - Oblał ją zimny pot. - Nie mo­

żesz! Nie teraz, kiedy cię potrzebuję, kiedy wszyscy

cię tak bardzo potrzebujemy! Co z gabinetem? Co

z twoimi pacjentami? Nie poradzę sobie sama!

- Rozmawiałem rano z Simonem. Powiedział, że

background image

CUDOWNY LEK 131

chętnie zająłby moje miejsce po wygaśnięciu kon­

traktu - oznajmił z przekonaniem.

Szybkie spojrzenie na twarz Bena powiedziało jej,

że nic nie zmieni jego decyzji.

Gdyby nie zrobiła... Gdyby oni nie zrobili...

Obserwowała, jak od tamtej nocy stawał się coraz

bardziej niedostępny.

- Muszę cię prosić o przysługę - ciągnął, a ona

niemal wybuchnęła śmiechem, słysząc niestosow­

ność tego życzenia. - Mogę zostawić u ciebie swoje

rzeczy do czasu, aż będę wiedział, dokąd pojadę?

- Och Ben... - Łzy napłynęły jej do oczu i zmieni­

ły obraz Bena w ciemną, rozmazaną plamę.

- Kat? Jeszcze tu jesteś? - usłyszała głos Rose. -

Chciałaś złapać tego chirurga.

- Już jadę. - Miała nadzieję, że recepcjonistka

nie usłyszała, jak tłumione emocje zniekształciły jej

głos.

- Nie musisz się przejmować tym lekarzem, Kat -

rzucił Ben, gdy wreszcie ruszyła w stronę samocho­

du. - A Sam wyzdrowieje, zobaczysz!

Zajęła miejsce w samochodzie i odprowadziła

go wzrokiem do drzwi gabinetu. Jak powie o tym

synom? Josh przestał żywić do Bena negatywne

uczucia, stał się na powrót beztroskim jedenastolat­

kiem. Sam od razu polubił Bena i najpewniej spo­

dziewał się, że jego idol zobaczy, jak wychodzi ze

szpitala.

Z trudem opanowała łzy i zapaliła silnik. Dziś

miała się dowiedzieć, jak poszła operacja. Nie może

sobie pozwolić na chwile słabości, nie w tym mo­

mencie.

background image

132 JOSIE METCALFE

- Cześć, mamo! -wychrypiał Sam, kiedy tylko ją

zauważył.

- Witaj, słoneczko. Jak się czujesz? - Objęła go

i niemal się rozpłakała.

- Kiedy przyjdzie Ben? - zapytał chłopiec, a gdy

zbyt długo nie otrzymywał odpowiedzi, ciągnął: -

Wiesz, że on był tam, na operacji? Wiesz, że wsadzał

mi do nosa te rurki i inne takie? Chcę go zapytać, jak

to wyglądało.

Kat pamiętała głos Bena dochodzący zza drzwi,

gdy kazano jej wrócić do pokoju Sama. Zawsze bę­

dzie mu wdzięczna za to, że nie zawiódł jej syna.

- Pewnie nie będzie mógł ci opowiedzieć do­

kładnie o tym zabiegu, bo go tam nie było - zauwa­

żyła.

Stwierdziła, że na razie Sam jest w bardzo dobrym

stanie. Czekała tylko, aż ktoś powie jej, jakie są

prognozy.

- On tam był! - upierał się chłopiec. - Rozmawia­

liśmy o domku na drzewie. We dwóch narysujemy

plany, ale pewnie pozwolimy Joshowi z nami go

budować.

- To dobrze.

Sam w końcu poddał się środkom nasennym i za­

mknął powieki. Kat w tym czasie zastanawiała się,

jak spełni marzenie syna o domku na drzewie, gdy

Bena już nie będzie. Nie miała też pojęcia, jak mu

powie, że wyjechał. Lecz z pewnością na to jeszcze

jest za wcześnie.

Recepcja zaczynała się wypełniać pacjentami, gdy

Kat wróciła ze szpitala.

background image

CUDOWNY LEK 133

- Świetnie, że już jesteś - powiedziała Rose, wrę­

czając jej słuchawkę. - To pani K.

- Tu doktor Leeman. W czym mogę pani pomóc?

- Proszę wznieść toast, pani doktor. - Kat domyś­

liła się, że Kerry śmieje się szeroko. - Godzinę temu

zrobiono mi badania.

- I? - zapytała Kat.

- To bliźniaki! - zawołała. - Nie wiem, jakim

cudem to się stało. Mój mąż siedzi teraz i w kółko

powtarza: „Na szczęście to nie trojaczki".

- Przynajmniej ma czas, żeby się oswoić z tą

myślą.

- I zbudować kolejną sypialnię - dodała Kerry.

Kat rzuciła okiem na zegarek i kiedy usłyszała, że

na razie ciąża rozwija się normalnie, skończyła roz­

mowę, gdyż przed drzwiami stal pierwszy pacjent.

Chciała jeszcze przed dyżurem zamienić słowo

z Benem, ale nie miała już na to czasu.

- Dlaczego, kiedy chcę skończyć o czasie, wszyst­

ko sprzysięga się przeciwko mnie? - wymamrotała.

Wyłączyła komputer i sięgnęła po torebkę. Od­

nosząc koszyk z kartami pacjentów do recepcji, usły­

szała głos Josha.

- Cześć, mamusiu! Idziemy do domu?

- Cześć, Josh. Co tu robisz?

- Ben poprosił mnie, żebym przyszedł - odparł

beztrosko chłopiec. - Powiedział, że musi gdzieś

pojechać i że wie, że nie lubisz, jak z Samem zo­

stajemy sami w domu.

- Ben wyjechał? - zapytała spanikowana.

Po chwili skarciła się w myślach za swą głupotę.

background image

1 3 4 JOSIE METCALFE

Ostatnim razem, gdy wbiegła do pokoju Bena,

wszystko było na miejscu. Tym razem będzie ina­

czej.

- Powiedział, że ci o tym mówił - kontynuował

chłopiec, nieświadomy sensu swoich słów. Zarzucił

plecak na ramię i przytrzymał jej drzwi. - Wiesz,

kiedy wróci? Chciałem mu się pochwalić klasówką

z biologii. Nic nie rozumiałem, dopóki on mi nie

wytłumaczył. Byłem najlepszy w klasie!

Kat z trudem znalazła odpowiednie słowa, by po­

gratulować synowi.

Emocje nakazywały jej pobiec na górę i przekonać

się, czy Ben wyjechał na zawsze, ale najpierw musi

nakarmić syna, sprawdzić jego pracę domową, a po­

tem zawieźć go do brata do szpitala.

I nie ma po co iść do jego pokoju. Dom był bardzo

pusty, co mogło znaczyć tylko jedno: Ben wyniósł się

na dobre.

Ukryła twarz w dłoniach. Jak ma się skupić na

pacjentach, gdy bez przerwy będzie się zastanawiać,

w którym momencie popełniła błąd. Nie miała poję­

cia, czym go od siebie odstręczyła.

- Myślałam, że był szczęśliwy, spędzając czas

z nami - mruknęła. Serce jej pękało, kiedy przypomi­

nała sobie, jak dobrze pasował do jej rodziny. Wy­

glądał na radosnego. Do tamtej nocy.

To dlatego wyjechał? Uświadomił sobie, że nie

mógłby żyć pod jednym dachem z kobietą, przez

którą zdradził pamięć żony?

Jeśli jest pierwszą osobą, przed którą się otworzył,

to nawet nie zaczął przepracowywać tej straty. Jego

background image

CUDOWNY LEK 135

wyrzuty sumienia musiały skończyć się oskarżenia­

mi wobec niej.

Dość naiwnie dostrzegła promyk nadziei w fakcie,

że większość rzeczy Bena dalej była w pokoju. Leża­

ły w walizkach i czekały, być może, na wynajętą

firmę transportową.

Musi się w sobie zebrać. Epidemia ospy szalała

w najlepsze, telefony zaniepokojonych rodziców się

urywały. Jeśli chce pogodzić pracę w gabinecie i od­

wiedziny u Sama w szpitalu...

Na jej biurku telefon zadzwonił po raz kolejny,

przerywając zaklęte koło myśli.

- Doktor Leeman, doktor Khan chciałby poroz­

mawiać z panią w wolnej chwili - powiedziała

Rose.

- Doktor Khan? Ach tak. Ten ortopeda, do które­

go odesłałam pana Aldariniego. Przełącz go, proszę.

- Doktor Khan czeka w recepcji - odrzekła Rose

lekko podekscytowana.

- W takim razie już wychodzę - odparła Kat

z uśmiechem, który szybko zniknął, gdy przypomnia­

ła sobie, że wygląda jak siedem nieszczęść. - Pomo­

cy! -jęknęła. Szybko sięgnęła po szczotkę do wło­

sów i pomadkę.

Po niecałych dwóch minutach pojawiła się na ko­

rytarzu.

- Witam, doktorze. - Uśmiechnęła się, wchodząc

do recepcji.

Elegancko ubrany mężczyzna odłożył jedną z za­

bawek dla małych pacjentów i wyprostował się.

Był młodszy, niż się spodziewała. Miał czarne,

głęboko osadzone oczy i ciemnozłotą karnację.

background image

1 3 6 JOSIE METCALFE

- Jeśli to pani nie obrazi, proszę mówić do mnie

Razak - rzekł miękkim głosem.

- Ja mam na imię Kat. Proszę usiąść. Mogę za­

proponować panu kawę? - Musieli przejść przez tego

typu formalności

- Nie, dziękuję. Przejeżdżałem obok i postanowi­

łem wstąpić. Nie chcę zabierać pani dużo czasu -

rzekł otwarcie. - Rose już mi powiedziała, jak bardzo

jest pani zajęta pacjentami i synem w szpitalu. Cieszę

się, że wszystko poszło dobrze.

- Ja również - odparła szczerze. - To cudowne,

że każdy dzień przynosi poprawę. Naprawdę obawia­

łam się najgorszego.

- Cóż, moi pacjenci nie są zazwyczaj w tak cięż­

kiej sytuacji - przyznał. - Zazwyczaj chodzi o złago­

dzenie bólu, jak w przypadku pana Aldariniego.

- Zastanawiałam się, czy to dlatego pan tu zawi­

tał. Czy coś się stało?

- Absolutnie nic - uspokoił ją z rozbrajającym

uśmiechem. - Pan Aldarini jest tylko jednym z powo­

dów, dla których tu jestem. Dochodzi do siebie po

zabiegu, choć zdecydowanie za długo odwlekał ope­

rację. Przede wszystkim chciałem powiedzieć, że od­

kąd pracujemy w parach, udaje nam się przeprowa­

dzić dużo więcej operacji niż wcześniej, ale ja zo­

stanę tu jeszcze tylko kilka miesięcy. Potem wracam

do mojego kraju, by otworzyć nowy oddział. Muszę

więc nabrać jak najwięcej doświadczenia. Gdyby

miała pani osoby w sytuacji podobnej do stanu pana

Aldariniego, to proszę kierować je bezpośrednio do

mnie.

Kat zamrugała ze zdziwienia powiekami. Zazwy-

background image

CUDOWNY LEK 137

czaj nie miała wpływu na to, do jakiego lekarza

trafiają jej pacjenci.

- Co na to pańscy przełożeni? - spytała.

W końcu, gdy Razak wyjedzie, ona będzie musiała

się dogadać ze starą gwardią oddziału ortopedycz­

nego.

- To nie problem - odparł. - Oni nadal pracują po

staremu i ich listy oczekujących ciągną się kilomet­

rami.

Kat podziękowała doktorowi Khanowi za propo­

zycję. Nie wiedziała, kiedy znajdzie czas, by przej­

rzeć karty pacjentów w poszukiwaniu tych, którzy

mogliby skorzystać z oferty ortopedy, choć zdawała

sobie sprawę, że musi to zrobić. Dla dobra tych,

którzy cierpią.

- To bardzo przystojny mężczyzna - powiedziała

Rose, gdy Razak zamknął za sobą drzwi. -I myślę, że

mu się spodobałaś.

- Sprawiał wrażenie miłego - zgodziła się Kat. -

Ale słyszałaś, że za kilka miesięcy wraca do ojczyz­

ny. Więc nie nastawiaj się za bardzo, chyba że chcesz,

żebym z nim wyjechała - zażartowała Kat.

To kolejny mężczyzna, który najpierw by ją

uwiódł, a potem zostawił.

Gestem pokazała odbierającej kolejny telefon

Rose, że wychodzi. Jeśli chce mieć siły na wizytę

u Sama, musi coś zjeść. Gdy przekręcała klucz, by

zamknąć drzwi, usłyszała, że dzwoni jej prywatna

linia. Z głupią nadzieją, że usłyszy głos Bena, ot­

worzyła drzwi i pobiegła do telefonu.

- Jest tam mój tata? - usłyszała zapłakany głos

dziewczynki.

background image

1 3 8 JOSIE METCALFE

- To chyba pomyłka - odrzekła delikatnie. - Wiesz,

z jakim numerem chciałaś się połączyć?

- Pani to doktor Leeman, prawda? - zaszlochała

dziewczynka. - Tata dał mi ten numer.

- Jestem doktor Leeman, ale...

- To mój tata u pani pracuje - dziewczynka wpad­

ła jej w słowo. - Opowiadał, że mieszka u pani, że

nazywa się pani Kat... I ma dwóch synów, Josha

i Sama, i... staram się z nim skontaktować, ale nie

mogę!

Kat przez moment tępo wpatrywała się w słuchaw­

kę, a po chwili olśniło ją, że rozmawiała z córką

Bena.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Dziecko dalej szlochało, a ona cały czas trawiła

pierwszą informację. Minęło dużo czasu, zanim Ben

opowiedział jej o swojej żonie, ale o córce nie napo­

mknął ani słowem.

- Starałam się z nim skontaktować i powiedzieć

mu, że mam ospę, ale on nie odbiera telefonu... I pie­

lęgniarka szkolna powiedziała, że mogę wracać do

domu, ale nie wiem, gdzie on jest. I on dal mi ten

numer i...

Więc obie nie wiemy, gdzie Ben się podział, po­

myślała Kat. Miała jednak ważniejszy problem do

rozwiązania, a była nim zrozpaczona dziewczynka.

- Spokojnie, kochanie - powiedziała. - Weź głę­

boki oddech i powiedz, jak masz na imię.

- L-Laura-jęknęła dziewczynka.

- L-Laura - powtórzyła Kat, imitując jąkanie się

dziewczynki, na co ta zareagowała chichotem. - Masz

pod ręką kogoś, z kim mogłabym porozmawiać i do­

wiedzieć się...

- Pielęgniarka jest ze mną - przerwała jej Laura.

- Korzystam z jej telefonu.

Jej głos zamarł, a w słuchawce odezwała się doros­

ła kobieta.

- Doktor Leeman? Nazywam się Joan Coriffis,

jestem pielęgniarką w szkole Świętego Bernarda.

background image

1 4 0 JOSIE METCALFE

Czy może pani skontaktować się z tatą Laury i prze­

kazać mu, że powinien odebrać córkę? Muszę prosić

o to rodziców mieszkających najbliżej szkoły, żeby

móc dbać o dzieci tych, którzy są za granicą. Sama

mam dużą rodzinę, ale zajmowanie się dziesiątkami

dzieci może przyprawić o ból głowy.

Kat słyszała o szkole imienia Świętego Bernarda

- prestiżowa, z internatem, niedaleko stąd. Pewnie

dlatego Ben wybrał pracę w Ditchling.

No i mogła się domyślać, jak osamotniona czuła

się dziewczynka, pozbawiona kontaktu z ojcem. Szyb­

ko przemyślała sprawę.

- Nie jestem w stanie skontaktować się teraz z oj­

cem Laury. A czy ja mogłabym odebrać małą?

Nastąpiła długa, nieco krępująca cisza, absolutnie

zrozumiała w takiej sytuacji. Nagle Kat usłyszała

głos w tle informujący pielęgniarkę, że ma dwóch

następnych pacjentów, i najwyraźniej w tym momen­

cie decyzja została podjęta.

- Jeśli będzie miała pani przy sobie dowód oso­

bisty i coś, co potwierdzi, że ojciec Laury faktycznie

u pani pracuje - odrzekła w pośpiechu. - Proszę

przynieść to do gabinetu lekarskiego, w sekretariacie

wskażą pani drogę. A teraz przepraszam najmocniej,

ale muszę kończyć... Do zobaczenia, doktor...

Pielęgniarka odłożyła słuchawkę zanim zdążyła

sobie przypomnieć nazwisko Kat, lecz trudno ją było

za to winić.

Kat nie wyobrażała sobie pracy z dziesiątkami

dzieci. Wystarczyło, że do jej gabinetu przychodziły

pojedynczo lub dwójkami... Trójkami w wypadku

synów państwa K.

background image

CUDOWNY LEK

141

Reszta popołudnia upłynęła jej w natłoku zajęć.

Sprawdziła, czy wirus ospy nie jest groźny dla Sama,

który właśnie przyjmował kortykosteroidy. Jej oba­

wy okazały się nieuzasadnione, skoro jej syn miał już

tę chorobę za sobą.

W łóżku Bena zmieniła pościel. Poprosiła Rose,

by w razie, gdyby wróciła później, zaopiekowała się

Joshem. Jakimś cudem wygospodarowała jeszcze go­

dzinę, by odwiedzić Sama. Chłopiec miał już dość

siedzenia w jednym miejscu, znudziły mu się nawet

gry komputerowe, więc rozpoczął walkę o powrót do

domu.

- Jakbym nie miała wystarczająco dużo na głowie

- mruknęła do siebie Kat, gdy przemierzała korytarze

renomowanej szkoły. - Chyba zwariowałam!

Lecz gdy przed gabinetem ujrzała małą sierotkę

spoglądającą w jej kierunku pięknymi, zielonymi

oczami Bena, uznała, że postępuje słusznie.

- Czy ty jesteś Kat? - spytała nieśmiało dziew­

czynka. Miała najwyżej jedenaście lat, ale już było

widać, że niedługo będzie tak piękna jak jej matka.

- To jest doktor Leeman - poprawiła Laurę pielę­

gniarka, gdy sprawdziła dowód tożsamości Kat.

- Ale możesz mówić do mnie po imieniu -powie­

działa Kat. Gorączkowe wypieki i szklane oczy Lau­

ry sugerowały, że czym szybciej dziewczynka trafi

do łóżka, tym lepiej. - Czy ktoś przygotował jej

kosmetyczkę i trochę ubrań? Powinnyśmy wyjechać

jak najszybciej.

- Spakowałam się sama - wtrąciła nieśmiało Lau­

ra. - Chciałam zabrać ulubione książki i ubrania.

- Świetny pomysł. - Kat uśmiechnęła się do niej,

background image

142 JOSIE METCALFE

a potem przeniosła wzrok na Joan Coriffis. - Widzę,

że ułatwię pani sytuację, zabierając Laurę.

Jej słowa niemal utonęły we wrzawie dziecięcych

krzyków i pospiesznych nawoływań.

- Oczywiście, dziękuję bardzo. -Niemal siłą wcis­

nęła w dłoń Kat jej dowód. -I niech doktor Rossiter

powiadomi nas, kiedy Laura wydobrzeje na tyle, aby

wrócić do szkoły.

Kat mrugnęła, gdy usłyszała takie samo nazwisko

jak to, które nosił nieuchwytny chirurg, powstrzyma­

ła się jednak od poprawienia pielęgniarki. Jeśli z taką

łatwością myli nazwiska dzieci, to epidemia ospy

faktycznie ją wykańcza.

Cóż, przynajmniej Laura nie będzie jednym

z dziesiątków dzieci wymagających opieki. Kat po­

stanowiła, że zajmie się nią z taką samą troską i mi­

łością, z jaką jej mama, Lorraine, opiekowałaby się

córką.

Ironią losu był fakt, że Kat próbowała przekonać

Richarda do kolejnego dziecka, gdy stwierdzono

u niego białaczkę. Powinna uważać, by nie traktować

małej jako substytutu córki, której nie miała, a której

tak bardzo pragnęła. Teraz musi wymyślić, jak pogo­

dzić pracę, opiekę nad chorym dzieckiem i odwiedzi­

ny u Sama w szpitalu.

Ale gdy przyszło do realizacji skomplikowanego

planu, wszystko poszło gładko. Fakt, że akurat nad­

szedł weekend, ułatwił sytuację, a poza tym Josh

w ogóle nie przejawiał wrogości wobec Laury. Powo­

dem tego była najpewniej wdzięczność, jaką okazy­

wała dziewczynka, gdy chłopiec cokolwiek dla niej

robił. Laura szybko wracała do zdrowia, tak że po

background image

CUDOWNY LEK 143

dwóch dniach spędzała większość czasu na dole z ro­

dziną Leemanów.

Najważniejsze jednak było to, że stan Sama po­

prawiał się dużo szybciej, niż ktokolwiek się spodzie­

wał. Chłopiec coraz lepiej widział, a bóle głowy

minęły bezpowrotnie.

- Wygląda na to, że operacja zakończyła się cał­

kowitym sukcesem - powiedział Jon Fox-Croft i wrę­

czył jej wyniki ostatnich badań. - Sam miał wielkie

szczęście, że operował go ktoś taki jak Ben Rossiter.

Kat zdawała sobie sprawę, że jej syn nie jest jesz­

cze kompletnie zdrów. Regularne badania kontrolne

są koniecznością, zawsze istnieje możliwość nawro­

tu, ale póki co...

Jedynego powodu do zmartwienia dostarczał jej

Ben, który nawet nie zadzwonił, by zapytać, jak

się miewa chłopiec. Była pewna, że troszczy się

o nich na tyle, że nawiąże jakiś kontakt. Ale, skoro

Laura z nimi mieszka, miała gwarancję, że zobaczy

Bena, gdy ten przyjedzie odebrać córkę. Wtedy spró­

buje się dowiedzieć, dlaczego nie wspomniał o niej

ani słowem.

Z pewnością się jej nie wstydził. Jest przecież

uroczą dziewczynką, bystrą i inteligentną, świetnie

radzącą sobie w szkole, mimo że internat ewidentnie

jej nie odpowiada.

- Sam i Josh mają szczęście - powiedziała Laura

w sobotę wieczorem, gdy Kat kazała chłopcom

sprzątnąć po kolacji ze stołu. - Chciałabym mieszkać

z tatą i chodzić do normalnej szkoły, jak kiedyś.

- Spojrzała na Kat, jakby sprawdzała jej reakcję.

- Wiem, że to zabrzmi głupio, jeśli powiem, że czuję

background image

1 4 4 JOSIE METCALFE

się samotna, kiedy dookoła jest tylu ludzi, ale tęsknię

za nim.

To była kolejna rzecz, którą Kat zamierzała po­

wiedzieć Benowi, gdy wreszcie się pojawi. Jego cór­

ka potrzebuje go jako ojca na co dzień, a nie w cha­

rakterze sporadycznego gościa.

Nastał niedzielny wieczór, gdy Kat uznała, że ko­

niecznie musi zrobić pranie, bo inaczej Josh pójdzie

do szkoły w brudnych dżinsach, a Sam i Laura przez

cały dzień będą paradować w piżamach.

- Lauro, kochanie, daj mi ubrania, które chcesz

mieć na jutro czyste, to wrzucę je do pralki. Ty też,

Josh. Tylko dopilnuj, żeby wszystkie skarpetki trafiły

do kosza. I nie zostaw nic pod łóżkiem.

- Ale Laura miała zagrać ze mną na komputerze

- skrzywił się Josh.

Kat tylko się ucieszyła, że- chłopiec znów zacho­

wuje się jak normalne dziecko. Czy z powrotem za­

mknie się w sobie, gdy usłyszy, że Ben wraca tylko

po to, by odebrać córkę i wziąć swoje rzeczy?

- Chodź, Josh, ścigamy się! - Laura wyzwała go

na pojedynek i popędziła w kierunku schodów.

- Przepraszam cię, Lorraine - wyszeptał Ben, klę­

cząc przy kamieniu nagrobnym. Powoli zapadał

zmierzch. Pierwsze łzy paliły go jak ogień i zarazem

szczypały jak lód. - Przepraszam za tyle błędów, tyle

głupich decyzji. - Drżącym palcem nakreślił jej imię

na zimnej płycie.

Kamień był taki świeży i nowy, wykute litery tak

wyraźne, jakby wyryto je wczoraj.

- Wiem, że nie mogłem powstrzymać tej choro-

background image

CUDOWNY LEK 145

by, która cię zabiła, ale gdybym wcześniej cokolwiek

zauważył... - Pokręcił ze smutkiem głową.

Lorraine zapadła niespodziewanie w śpiączkę, a to

pozbawiło go możliwości pożegnania jej. Nie mógł

jej powiedzieć, jak bardzo ją kocha, i że ta miłość

przetrwa.

To dzięki Kat i jej synom zdał sobie sprawę, że

zamykanie się w sobie robi wszystkim więcej krzyw­

dy niż pożytku. Na samo wspomnienie, że to jego

wiedza umożliwiła odpowiednie zdiagnozowanie sy­

na Kat i zapewniła mu właściwe leczenie, oblewał go

zimny pot.

- A ile innych osób czeka jeszcze na pomoc? -

szepnął. Po raz pierwszy zwątpił w słuszność ścieżki,

jaką obrał po śmierci żony. Czy popełnił straszny

błąd, rezygnując ze specjalizacji, która tak go kiedyś

pochłonęła, że nie zauważył choroby Lorraine?

Przynajmniej nie zawiódł Sama. Było za wcześnie

na wyciąganie pochopnych wniosków dotyczących

przyszłości chłopca, ale wszystko wskazuje na to, że

Sam miał wielkie szczęście. Wszystkie niebezpiecz­

ne symptomy ustąpiły po usunięciu guza. Teraz po­

zostaje mieć nadzieję, że nie będzie nawrotów.

A ile jest jeszcze dzieci, których rodzice liczą na

podobne szczęście?

- Co powinienem zrobić, kochanie? - zapytał

drżącym głosem, ale w głębi serca wiedział, że podjął

już decyzję.

Ołowiana kula przygnębiających uczuć powoli sta­

czała się z jego piersi i umożliwiała mu coraz głębsze

oddychanie, a fala ciepła przetoczyła się przez jego

ciało, gdy przed oczami jego wyobraźni stanęła Kat.

background image

1 4 6 JOSIE METCALFE

- Nigdy cię nie zapomnę, Lorraine - powiedział

nieco pewniejszym głosem, kiedy zrozumiał, co po­

winien uczynić. - A ty... polubiłabyś Kat. Jest podob­

na do ciebie: pracowita, cierpliwa, czuła. Jej synowie

pokochaliby cię tak mocno jak Laura.

Do obrazka w myślach dołączył też swoją córkę

i po raz pierwszy odważył się ujrzeć w swojej wizji

możliwy do zrealizowania scenariusz.

- Ale byłem głupi! - zawołał.

Co go, u licha, opętało, gdy postanowił, że krótko­

terminowe kontrakty na stanowisku internisty mu wy­

starczą? Jego cenne umiejętności polegają na czymś

innym. Nadszedł czas, by przestał wreszcie je marno­

wać. Zbyt wiele dzieci go potrzebuje.

Pogładził opuszkami palców płatki czerwonej ró­

ży, którą ułożył pod kamienną płytą. Jego ręka już nie

drżała, była spokojna, opanowana. Tak opanowana,

jak powinna być dłoń najlepszego neurochirurga.

- Na mnie już czas - powiedział zdecydowanym

głosem. - Nigdy cię nie zapomnę, ale muszę zoba­

czyć Kat i wyjaśnić jej... powiedzieć jej, że...

Że co?

Czy wreszcie zaczął coś rozumieć?

- Tak. Mniej więcej to. - Po raz ostatni zerknął na

grób kobiety, dla której zawsze będzie miejsce w jego

sercu, i udał się w kierunku samochodu.

Kiedy pomyślał, że wraca do Kat, zaczął biec.

Ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewał, był widok

córki otwierającej przed nim drzwi.

- Tato! - pisnęła Laura i natychmiast rzuciła mu

się na szyję. - Wróciłeś!

background image

CUDOWNY LEK 147

- I niemal ogłuchłem - zażartował i mocno przy­

tulił do siebie dziewczynkę.

Kiedy ona tak bardzo urosła? Jakim cudem

umknęło to jego uwadze? Czy naprawdę dotąd ist­

niały dla niego wyrzuty sumienia? I co Laura robi

w domu Leemanów?

- Mam ospę! - obwieściła, jakby bladoróżowe

kropki po kremie nie mówiły same za siebie, ale

nawet chorobowe krosty nie mogły przesłonić jej

rozkwitającej urody. - Kiedy nie odbierałeś telefonu,

porozmawiałam z mamą Sama i Josha i ona poroz­

mawiała z pielęgniarką i pojechała po mnie.

- To wszystko wyjaśnia - rzekł z uśmiechem, nad

głową córki widząc Kat.

- O, tato, mam dla ciebie list od pani Coriffis.

Położyłam go... -Wyrwała się z jego objęć i podeszła

do stolika w korytarzu.

Leżał na nim cały asortyment przeróżnych przed­

miotów: torebka Kat, zawsze w pogotowiu w razie

ewentualnego telefonu od pacjenta, kluczyki do sa­

mochodu, niewielka sterta różnej korespondencji, tej,

która właśnie przyszła, i tej jeszcze nie wysłanej.

Laura podniosła jedną z kopert i podeszła do ojca.

- Popatrz, tatusiu - rzekła za śmiechem. -Napisa­

li „pan Rossiter" zamiast „doktor". Chyba zapom­

nieli, że jesteś neurochirurgiem.

Kat otworzyła szeroko oczy, mimowolnie rozchy­

lając usta. Niemal było słychać, jak trawi tę infor­

mację.

Dopiero po chwili odzyskała oddech.

Ben nazywa się Rossiter? Jest tym słynnym neu­

rochirurgiem? Czy wobec tego cokolwiek, co jej

background image

148

JOSIE METCALFE

mówił, było prawdą? Na miłość boską, przecież na­

wet nie zna jego imienia! Nie miała też pojęcia, czy

ten człowiek w ogóle ma uprawnienia, by pracować

jako internista, czy może ona zatrudniła kogoś, kto

się nie nadaje do tej pracy?

Zalała ją fala wściekłości. Ale kiedy już miała

wybuchnąć, Ben popatrzył jej w oczy i z proszącą

miną pokręcił głową. Całym sobą błagał, by poczeka­

ła, aż wszystko jej wyjaśni. Nie chciał, by dzieci były

świadkami ich dyskusji.

- Cześć, Ben! - zawołał wesoło Sam, niespodzie­

wanie przerywając pełną napięcia ciszę. - Opowiada­

łem mamie, że rozmawiałeś ze mną w sali operacyj­

nej o domku na drzewie. Zaczniemy jutro?

- To zajęcie na weekend, Sam- odparł Ben. Cały

czas zerkał na Kat, niemal bał się spojrzeć w inną

stronę. - W ciągu tygodnia musimy pracować, ale

jeszcze nie przedyskutowałem tego z twoją mamą...

- Zawahał się, uważnie dobierając słowa. - Musimy

się upewnić, że zaakceptuje nasz projekt, a nie mamy

go nawet jeszcze na papierze.

-

Teraz go narysuję - zaproponował chłopiec.

- Nie dziś, kochanie - powiedziała stanowczo

Kat. - Już czas iść do łóżka.

To była prosta konwersacja, rutynowe nakłanianie

dzieci do ułożenia się do snu. Rozmowa, która ma

nastąpić później, będzie dużo trudniejsza. Kat nie

wiedziała, czy kiedykolwiek się po niej pozbiera.

Wreszcie Ben utulił Laurę do snu i zszedł na dół.

Próbowała usiąść w fotelu w salonie, ale napięcie,

jakie się w niej skumulowało, nie dawało jej spokoju.

background image

CUDOWNY LEK 149

Potem poszła do kuchni, ale dopóki suszarka nie skoń­

czyła cyklu, nie miała tam nic do zrobienia.

- Czy jest szansa na filiżankę kawy? - spytał Ben.

Ben? Gdy przypomniała sobie, że nie wie, czy to

jego prawdziwe imię, niemal straciła nad sobą kont­

rolę.

- Nie miałem nic w ustach od czasu śniadania

w hotelu, niedaleko cmentarza, gdzie leży Lorraine.

Wzięła głęboki oddech i spojrzała mu głęboko

w oczy. Coś się w nim zmieniło od czasu, kiedy go

ostatnio widziała. Był zmęczony podróżą, ale po raz

pierwszy, odkąd się poznali, nie widziała na jego

przystojnej twarzy tego przygnębiającego smutku.

Więcej też było w nim energii.

- Nic nie jadłeś? - powiedziała, idąc w stronę

kuchni.

Nie potrafiła zapanować nad swoim instynktem

opiekuńczym. Włożyła porcję mrożonej lasagne do

mikrofalówki i przygotowała dwa kubki. Kawa bez-

kofeinowa to dobry pomysł przy jej skołatanych ner­

wach.

Stała przez chwilę, oplatając palcami parujący ku­

bek, i tępo wpatrywała się w obracający się talerz

kuchenki mikrofalowej. W końcu nerwy jej puściły.

- Nie wytrzymam dłużej! - Uderzyła kubkiem

w blat. Kawa chlusnęła na ścianę i podłogę. - Jak

mogłeś tak po prostu wyjechać? - zawołała. - Jak

mogłeś tak najzwyczajniej w świecie odejść?

- Bo jestem głupi - odparł szczerze i uśmiechnął

się z zakłopotaniem. - To samo powiedziałem dziś

Lorraine, kiedy... -Urwał, gdy zorientował się, że Kat

go nie rozumie. - To tam pojechałem. Zrozumiałem,

background image

1 5 0 JOSIE METCALFE

że musiałem parę spraw przemyśleć, pogodzić się

z demonami z przeszłości, podjąć kilka decyzji doty­

czących przyszłości.

- I to wszystko? - spytała ze złością. - A może też

powinieneś kogoś przeprosić, wyjaśnić mnóstwo

kłamstw! - Patrzyła mu prosto w oczy. - Zacznij

może od tego, jak się nazywasz! Benjamin Ross czy

Benjamin Rossiter?

- I tak, i tak - odparł wymijająco - bo jak już

wyrobisz sobie markę, nie możesz robić niczego in­

nego. Wszyscy myślą, że zostałaś wyrzucona za nie­

dopatrzenia lub... Kat, dasz mi opowiedzieć wszystko

od początku? Może wtedy mnie zrozumiesz.

- Ale zastrzegam sobie prawo do stawiania pytań.

- Zgoda.

Milczał przez chwilę, jakby się zastanawiał, od

czego zacząć.

- Może rozpocznij od faktu, że twoja żona umar­

ła, a ty oddałeś córkę do szkoły z internatem - pod­

powiedziała. - Swoją drogą, będziesz miał niezłą

przeprawę, jeśli zechcesz ją namówić, żeby tam wró­

ciła. Bardzo za tobą tęskniła i czuła się samotna.

Chce chodzić do normalnej szkoły z Samem i Joshem

i wracać na noc do domu.

- Też bym tego chciał. Strasznie mi jej brakowało

- przyznał. - Ale kiedy przyjmowałem te krótkoter­

minowe kontrakty, ona potrzebowała spokoju i stabi­

lizacji. Nie mogłem jej cały czas ciągać za sobą.

- Więc ciągle się przeprowadzałeś? I dlaczego

w ogóle postanowiłeś zostać internistą? - zapytała,

przeszywając go wzrokiem.

- Miałem wyrzuty sumienia - odrzekł bez ogró-

background image

CUDOWNY LEK 151

dek. - Miałem potworne wyrzuty sumienia z powodu

tego, że nie zdołałem wyleczyć mojej żony, że musia­

łem się poddać. - Uniósł ramiona w obronnym geś­

cie. -Myślałem nawet, żeby całkowicie rzucić medy­

cynę, ale nie mogłem się na to zdobyć. Zawsze prag­

nąłem się tym zajmować. - Widząc, że Kat go nie

rozumie, dodał: - Miałem wrażenie, że w ten sposób

skrzywdzę mniej osób. Gdybym miał jakiekolwiek

wątpliwości w kwestii diagnozy, miałbym do kogo

się zwrócić o radę.

- Ale...

- Kiedy jest się neurochirurgiem, sprawa wygląda

inaczej - przerwał jej. - Tak, dysponujesz całym

zespołem bardzo doświadczonych asystentów i po­

mocników, w sali operacyjnej masz całą tę wymyśl­

ną technologię, ale w momencie podejmowania de­

cyzji, czy należy zrezygnować, czy usunąć jeszcze

odrobinę guza, by dać pacjentowi większe szanse na

przeżycie, cała odpowiedzialność spada na jedną

osobę. W takich momentach ryzykujesz, że ktoś stra­

ci wzrok, koordynację ruchów, osobowość! Nagle

uznałem, że nie mogę już tego robić. Nie ufałem

sobie.

- Ale zoperowałeś Sama - powiedziała przez ści­

śnięte gardło, zdziwiona, że słowa przez nie przeszły.

Nigdy nie podejrzewała, że neurochirurgia może być

tak stresująca.

- Nie mogłem go nie operować - rzekł wprost.

- Miałem prawie pewność, co powoduje u niego te

bóle głowy, ale gdy już postawiono diagnozę, nie

potrafiłem go przekazać w czyjeś inne ręce, skoro

miał się nim zająć najlepszy chirurg.

background image

1 5 2 JOSIE METCALFE

- Jaki jesteś skromny! - zakpiła i natychmiast się

uśmiechnęła, widząc, jak Ben się czerwieni, zawsty­

dzony brzmieniem własnych słów. - Wiem, co miałeś

na myśli. Sprawdziłam twoje nazwisko w Internecie.

Chciałam ci podziękować za to, co zrobiłeś dla Sama.

- Naprawdę nie ma za co. - Pokręcił głową. -

Cieszę się, że wszystko poszło dobrze, mimo że dłu­

go nie operowałem. Obawiałem się, że narażam Sa­

ma... Ale kiedy już stałem nad nim, czułem się tak,

jakbym nie miał żadnej przerwy. Wróciła koncentra­

cja, konieczna do odpowiedniego oddzielenia raka od

zdrowej tkanki. Szósty zmysł, który podpowiada, czy

zatrzymać się, czy posunąć odrobinę dalej...

- I odkryłeś, że ci tego brakowało.

To nie było pytanie. Kat już wszystko zrozumiała.

- Potrzebowałeś czasu, żeby przekonać się, że

pomysł rzucenia neurochirurgii był kompletnie chy­

biony i mimo niesłusznych wyrzutów sumienia z po­

wodu śmierci Lorraine, robiłeś błąd, zmuszając się do

pozostania internistą.

- Właśnie tak - odpowiedział. - Zdałem sobie

sprawę, że chcę, muszę wrócić do operowania. I masz

rację, to było swego rodzaju wyzwanie. Ale nie żału­

ję tego, bo inaczej nigdy bym nie poznał ciebie ani

twoich synów. Bez was pewnie dochodziłbym do

siebie latami. Pokazaliście mi, co jest w życiu naj­

ważniejsze. - Wzruszył ramionami. - I zobaczyłem,

że jest jeszcze wielu takich Samów, a neurochirur­

gów zawsze brakuje.

- Zwłaszcza tych pierwszorzędnych - zażarto­

wała.

Pomyślała, że tym razem straciła go na dobre. Ben

background image

CUDOWNY LEK 1 5 3

zabierze Laurę do domu, a jego stary szpital powita

go z otwartymi rękami. A w tym czasie ona...

- Dostałem propozycję pracy w tutejszym szpita­

lu - oznajmił.

Zapadła głucha cisza.

- Jon Fox-Croft, ten neuroradiolog, który był czę­

ścią zespołu...

- I który przedstawił mi wyniki badań, żebym nie

mogła cię zobaczyć. - Kolejna część układanki zna­

lazła swoje miejsce.

- Mówiłem mu przed operacją, że nie jestem pe­

wien, czy chcę wrócić do zawodu, ale w sali opera­

cyjnej przekonałem się, że... bez tego nie mogę żyć.

Jon to zauważył. Powiedział, że chcą tu zrobić cent­

rum neurochirurgii, gdzie przyjeżdżaliby pacjenci

z całego kraju.

- Przyjmiesz tę pracę? - Wstrzymała oddech w o-

czekiwaniu na odpowiedź.

Jeśli tak, on i Laura będą całkiem niedaleko. Ale

czy ona to wytrzyma, skoro pragnie więcej?

- Pod jednym warunkiem. - Podszedł do niej blis­

ko. - Kocham cię, Kat. Chcę wiedzieć, czy spaliłem

za sobą wszystkie mosty. A może w przyszłości prze­

baczysz mi i mnie pokochasz? I zgodzisz się być

drugą mamą dla Laury.

- Kocham Laurę - przyznała z łatwością. Roz­

nosiła ją radość na myśl o tym, że wszystko, o czym

marzyła, jest w zasięgu ręki. - Zawsze mi brakowało

córki, a Laura jest dobra i miła, mimo że przez ospę

czuje się dosyć marnie.

- A ojca Laury też kochasz? - spytał z cieniem

niepewności w swych zielonych oczach.

background image

154

JOSIE METCALFE

Czy ich wspólne dziecko odziedziczy ten kolor,

tak jak Laura? Sama świadomość, że mogłaby nosić

w sobie jego dziecko, wystarczała, by rozpłynęła się

z radości, a wizja łączącej ich przyjemności...

- Oczywiście, że cię kocham - odparła cicho. -

I nie ma dla mnie znaczenia, jak się nazywasz czy co

robisz, skoro kochasz mnie i możemy być rodziną.

- Och, Kat! - Uniósł ją i radośnie obrócił się kilka

razy wokół własnej osi, a potem ją pocałował, by nie

pozostawić żadnych wątpliwości co do swych uczuć.

- Wyjdź za mnie jak najszybciej - poprosił, gdy

w końcu zdołali oderwać się od siebie. - Mając w do­

mu trzy przyzwoitki, nie możemy ryzykować spania

razem, a każda kolejna noc bez ciebie będzie dla

mnie męczarnią.

- Zgadzam się - powiedziała. Wsunęła palce w je­

go włosy i przyciągnęła go do siebie. Jej usta drżały

ze zniecierpliwienia. - Ale w międzyczasie...

KONIEC


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Orzech włoski cudowny lek
Cudowny lek na raka, LECZENIE RAKA alternatywne metody
Orzech włoski cudowny lek
Metcalfe Josie Chcę mieć dziecko
Metcalfe Josie Cud tysiÄ…clecia
101 Metcalfe Josie Rozdzina ze snu
Metcalfe Josie Cud tysiaclecia
249 Metcalfe Josie Wędrowcy
387, DUO Metcalfe Josie Rozdzina ze snow
237 Metcalfe Josie Vicky i Joe
Metcalfe Josie Chce miec dziecko
485 Metcalfe Josie Oczywisty wybór
217 Metcalfe Josie Chcę mieć dziecko
Orzech włoski cudowny lek

więcej podobnych podstron