Tolkien J R R Rudy Dzil i Jego Pies

background image

J.R.R. TOLKIEN

Rudy Dżil i Jego Pies

(Farmer Giles of Ham)

Kowal z Podlesia Większego

(Smith of Wotton Mayor)

(Przełożyła Maria Skibniewska)

background image

Rudy Dżil I Jego Pies

Aegidi i Ahenobarbi

Julii Agricole de Hammo

Domini de Domito

Aule Draconarie Comitis

Regni Minimi Regis et Basilei

mira facinora et mirabilis exortus

czyli w języku pospolitym

background image

Wywyższenie i cudowne przygody

Rudobrodego Dżila,

gospodarza z Ham,

Pana oswojonego smoka,

Króla Małego Królestwa

Farmer Glles of Ham

background image

PRZEDMOWA

O dziejach Małego Królestwa niewiele nam

wiadomo, przypadkiem jednak zachowała się historia

jego powstania; ściślej mówiąc, nie tyle historia, ile

legenda, bo jest to opowieść niewątpliwie znacznie

później sklecona, pełna dziwów zaczerpniętych nie z

suchych kronik, lecz z ludowych pieśni, na które też

często się powołuje. Dla jej autora wydarzenia, o

których opowiada, są już zamierzchłą przeszłością,

wydaje się wszakże, iż zamieszkiwał na obszarze

należącym

niegdyś

do

Małego

Królestwa.

Najoczywiściej dość słaby w geografii, zdradza

pewną znajomość tej okolicy, podczas gdy o

krainach położonych nieco dalej na północ i zachód

nie ma po prostu pojęcia.

Wydało mi się warte trudu przetłumaczenie tej

background image

nie-zwykłej historii z nader wyspiarskiej łaciny na

język bardziej nowoczesny, ponieważ rzuca ona

pewne światło na ciemny okres dziejów Brytanii, nie

mówiąc już o tym, że wyjaśnia nam pochodzenie

niektórych dziwacznych nazw geograficznych. Wielu

czytelników pewnie zgodzi się też ze mną, że

charakter i przygody bohatera są rzeczywiście

interesujące.

Granice Małego Królestwa -- zarówno w czasie,

jak w przestrzeni -- trudno wyznaczyć na podstawie

skąpych danych, jakie posiadamy. Od dnia gdy

Brutus wylądował na wybrzeżach Brytanii,

powstało tutaj i upadło niejedno królestwo. Podział

kraju między Locrina, Cambera i Albanaka był tylko

pierwszym z wielu różnych i nietrwałych podziałów.

Z jednej strony każdy zaścianek przywiązany był do

swojej niezależności, z drugiej -- królowie żądni

powiększenia swoich państw, toteż wieki upływały na

przemian wśród wojen i pokoju, radości i smutku, jak

wiadomo nam dzięki kronikarzom króla Artura. Były

to czasy zmiennych granic, gdy ludzie szybko

wspinali się na szczyty i jeszcze szybciej z nich

background image

spadali, pieśniarzom zaś nie brakowało ani tematów,

ani chętnych słuchaczy. W tej właśnie epoce,

zapewne między panowaniem króla Coela a

pojawieniem się króla Artura i powstaniem Siedmiu

Królestw, rozgrywały się opowiedziane w naszej

historii wypadki. Widownią ich była dolina Tamizy

i ciągnąca się na północo-zachód od niej kraina aż po

góry Walii.

Stolica Małego Królestwa, podobnie jak

dzisiejszej Anglii, znajdowała się w południowo-

wschodniej części kraju, lecz jego granic dokładnie

nie znamy. Prawdopodobnie nie sięgały zbyt daleko

w górą Tamizy na zachodzie ani też dalej niż do

Otmoor na północy; o wschodniej granicy

jeszcze mniej nam wiadomo. Z pewnych

wzmianek w legendzie o synu Dżila, Georgiuszu,

oraz jego giermku, Suovetauriliuszu, wolno domyślać

się, że za ich czasów Małe Królestwo utrzymywało

wysuniętą placówkę w Farthingho. Nie należy to

jednak do naszej historii, którą przedstawimy wam

bez, poprawek i bez komentarzy; pozwolimy sobie

tylko uprościć szumny tytuł łacińskiego oryginału na

background image

brzmiący skromniej:

RUDY DŻIL I JEGO PIES

background image

AEGIDIUS DE HAMMO mieszkał w samym sercu

wyspy Brytanii. Pełne jego nazwisko brzmiało:

Aegidius Ahenobarbus Julius Agricola de Hammo.

Nie skąpiono bowiem ludziom imion i przydomków w

owych dniach, bardzo od naszych odległych, kiedy

wyspa żyła jeszcze szczęśliwie, podzielona na wiele

królestw. Czasu było wtedy więcej, a ludzi mniej,

toteż każdy prawie czymś się spośród innych

wyróżniał. Epoka ta jednak przeminęła bez śladu i

dzisiaj stosowniej będzie przedstawić bohatera

naszej historii krótko i po prostu: nazywał się Dżil,

gospodarował w Ham i miał rudą brodę. Ham było

skromną wioską, ale jak wszystkie wioski w tamtych

czasach -- dumną i niezależną.

Dżil miał psa. Pies wabił się Garm. Psy musiały

zadowalać się krótkimi imionami w potocznej mowie,

uczona łacina stanowiła wyłączny przywilej rodu

ludźkiego. Garm zresztą nie znał nawet psiej łaciny,

chociaż pospolitym językiem władał biegle (jak

większości ówczesnych psów) i umiał lżyć,

przechwalać się oraz pochlebiać. Lżył mianowicie

background image

żebraków i włóczęgów przechwalał się wobec innych

psów, a schlebiał swojemu panu. Był z niego

zarazem dumny i bał się go bardzo, ponieważ Dżil i

wymyślać, i chełpić się umiał jeszcze lepiej od psa.

Ani pośpiech, ani hałaśliwa krzątanina nie

były w tamtych czasach w zwyczaju. Co prawda

pośpiech i hałas niewiele mają wspólnego z

prawdziwą robotą. Spokojnie więc i po cichu ludzie

robili, co do nich należało, i nie mogli uskarżać się

ani na brak pracy, na brak pogawędek. Mieli o czym

pogadać, bo działo się często ciekawe i ważne

rzeczy. Ale początek naszej opowieści przypada na

taki moment, gdy w Ham już od dawna nie zdarzyło

się nic naprawdę ważnego. Dżilowi to jak najbardziej

dogadzało,

był

bowiem

człowiekiem

trochę

ociężałym, nie lubił zmieniać zwyczajów i pochłaniały

go całkowicie sprawy osobiste. Miał jak powiadał --

pełne ręce roboty, żeby nie wpuścił biedy przez próg,

innymi słowy, żeby jadać równe tłusto i żyć tak

dostatnio, jak przed nim żył jego ojciec Pies mu w

tym dopomagał. Ani pan, ani pies nie musieli wiele o

Szerokim Świecie istniejącym poza gospodarstwem

background image

Dżila, wioską Ham i najbliższym jarmaikiem.

Mimo to Szeroki Świat istniał. Niezbyt daleko od

Ham rozpościerała się puszcza, a za nią na zachód i

na północ ciągnęły się Dzikie Wzgórza, podejrzane

trzęsawiska i góry. Żyły tam różne dziwne stwory,

między innymi olbrzymy, grubiańskie i nieokrzesane

plemię, z którym bywały niekiedy kłopoty. Jeden

olbrzym szczególnie wyróżniał się wśród swoich

współbraci i wzrostem, i głupotą. Nie znalazłem

nigdzie w kronikach jego imienia, ale nie o imię

przecież chodzi. Był ogromny, za laskę służyło mu

spore wyrwane drzewo, a chód miał niezwykle ciężki.

Las rozgarniał jak trawę, niszczył gościńce i

pustoszył ogrody, bo wielkimi stopami żłobił ślady

głębokie niczym studnie. Jeżeli potknął się o jakiś

dom -- nie zostawiał z niego kamienia na kamieniu. A

potykał się dość często i wyrządzał mnóstwo

szkód, gdziekolwiek przechodził, bo głową

sięgał ponad dachy, nogi zaś stawiał na chybił

trafił. Wzrok miał krótki i słuch przytępiony.

Szczęściem mieszkał daleko, w głębi dzikich krain, i

rzadko odwiedzał okolice przez ludzi zamieszkane, a

background image

w każdym razie bardzo rzadko umyślnie tam się

wybierał. W górach miał dom ogromny i na pół

rozwalony, lecz przyjaciół niewielu, bo zrażał

wszystkich swoją głupotą i głuchotą, a zresztą

olbrzymów było już wtedy mało na świecie.

Przechadzał się zazwyczaj samotnie po Dzikich

Wzgórzach i po pustkowiach ciągnących się u stóp

gór.

Pewnego pięknego dnia latem olbrzym wybrał

się na przechadzkę i wałęsał się bez celu po lasach,

łamiąc i niszcząc drzewa. Nagle spostrzegł, że słońce

zachodzi, i pomyślał, że pora wracać na kolację.

Niestety stwierdził też, że zawędrował w nieznane

okolice i zabłądził na bezdroża. Na los szczęścia

wybrał więc kierunek, jak się okazało wcale

niewłaściwy, i szedł przed siebie, póki nie zapadły

ciemności. Wtedy usiadł i czekał, aż księżyc wzejdzie.

W jego blasku ruszył znów naprzód, maszerując co

sił w nogach, bo było mu bardzo już pilno do domu.

Zostawił na piecu swój najlepszy miedziany rondel i

strach go zdjął, że się dno przepali. Szedł jednak

wciąż odwrócony plecami od gór i już był w kraju

background image

zamieszkanym przez ludzi, a nawet zbli żył się do

zagrody Aegidiusa Ahenobarbusa Juliusa Agricoli

i do wsi, którą powszechnie zwano Ham.

Noc była piękna. Krowy pasły się na łąkach, a

pies Dżila wymknął się samowolnie na przechadzkę.

Bardzo lubił księżycowe noce i polowanie na króliki.

Oczywiście nie wiedział o tym, że tego samego

wieczora również olbrzym wybrał się na spacer.

Gdyby o tym wiedział, miałby doskonałą wymówkę,

żeby wybiec z domu nie pytając o pozwolenie, lecz

pewnie wolałby przywarować cicho w kuchni. Około

drugiej po północy olbrzym wtargnął na pola

Aegidiusa, łamiąc płoty, tratując zboża i depcząc

trawę na kośnych łąkach. Król polując na lisa z całym

dworem nie zrobiłby przez pięć dni tyle szkody, ile jej

wyrządził głupi olbrzym w ciągu paru minut. Garm

usłyszał

dudnienie

jakby

ciężkich

kroków,

dolatujące znad rzeki, obiegł więc od zachodu

pagórek, na którym stał dom jego pana, żeby zbadać,

co się święci. Niespodzianie ujrzał olbrzyma, który

właśnie

jednym

susem

przesadził

rzekę

i

nadepnąwszy na Galateę, najulubieńszą krowę Dżila,

background image

zgniótł nieboraczkę na miazgę tak łatwo, jak chłop

gniecie w palcach karalucha.

Teraz już Garm wiedział dość, a nawet za wiele.

Szczeknął z przerażenia i skoczył z powrotem ku

domowi. Nie myślał nawet o tym, że wyniknął się na

pole samowolnie, stanął pod oknem sypialni

gospodarzy ujadając i skowycząc. Długą chwilę we

wnętrzu domu trwała cisza. Gospodarze mieli

twardy sen.

-- Ratuj, ratuj, ratuj! -- wrzeszczał Garm.

Okno otwarło się znienacka i wyfrunęła z niego

dobrze wycelowana butelka.

-- Ouuuu! -- jęknął pies, z wielką wprawą

uskakując na bok. -- Ratuj, ratuj, ratuj! Dżil wreszcie

wytknął z okna głowę.

-- Do licha z tym psiskiem! Co ty tam wyrabiasz? --

spytał.

-- Nic -- odparł pies.

-- Ładne nic! Poczekaj do rana, a zobaczysz, jak

ci za to nic skórę złoję! -- rzekł gospodarz zamykając

okno z trzaskiem.

-- Ratuj, ratuj, ratuj! -- wrzasnął pies.

background image

Głowa gospodarza znowu pokazała się w oknie.

-- Jeżeli piśniesz choć raz jeszcze, zatłukę cię,

słowo daję! -- powiedział. -- Co ci się stało, durniu?

-- Nic -- odparł pies. -- Mnie nic, ale tobie...

bardzo wiele.

-- Co to ma znaczyć? -- spytał Dżil i ze zdumienia

aż zapomniał o złości. Nigdy jeszcze Garm nie

odpowiedział mu tak zuchwale.

-- Olbrzym chodzi po twoich polach, potworny

olbrzym, i zmierza właśnie w tą stronę -- rzekł pies. --

Ratuj, ratuj! Depcze twoje trzody, Galateę, biedaczką,

rozpłaszczył jak słomiankę. Ratuj, ratuj! Łamie twoje

płoty, tratując zboże. Musisz, panie, działać

szybko i śmiało, bo inaczej cały twój dobytek

przepadnie. Ratuj!

I Garm zawył żałośnie.

--

Stulże

pysk!

--

powiedział gospodarz

zamykając l okno. -- Na psa urok! -- mruknął do

siebie i chociaż noc była upalna, dreszcz nim

wstrząsnął.

-- Wracaj do łóżka, nie bądź głupi -- odezwała się

jego żona. -- A rano utop kundla. Rozsądny człowiek

background image

nigdy nie wierzy temu, co pies szczeka. Psy

przyłapane na włóczędze albo na kradzieży zawsze

łżą jak najęte. -- Może tak, a może nie -- odparł Dżil. --

Coś niedobrego dzieje się na moich półach, Agato,

bo Garm nie królik, bez powodu tak by się nie

przestraszył. Po cóż zresztą przychodziłby sklamrzyć

pod naszymi oknami po nocy? Mógł przecież

poczekać do świtu i wśliznąć się do domu

kuchennymi drzwiami, jak będą wnosili mleko od

rannego udoju.

-- Nie stój więc jak kołek -- rzekła Agata. -- Skoro

wierzysz psu, słuchaj jego rady: działaj śmiało i

szybko.

-- Ba, łatwiej powiedzieć niż zrobić - odparł Dżil.

Rzeczywiście trochę wierzył Garmowi. Człowiek

zbudzony ze snu przed świtem gotów jest nawet w

olbrzymy uwierzyć. Dobytek, bądź co bądź, ważna

rzecz. Mało kto rozprawiał się z nieproszonymi

gośćmi na swoich polach tak ostro jak Dżil. Wciągnął

więc spodnie, zszedł na dół do kuchni i zdjął garłacz

ze ściany. Nie wszyscy może wiedza, co to jest

garłacz. Zadano kiedyś to pytanie czterem uczonym

background image

z Oxenfordu, a ci po długim namyśle odpowiedzieli

tak: “Garłacz jest to krótka strzelba z rozszerzonym

wylotem, przez który sypie się naraz mnóstwo kuł

albo innych pocisków. Strzał z garłacza bywa

zabójczy, lecz jedynie z bliska, i niezbyt jest celny.

(W naszych czasach garłacz wyszedł z użycia,

zastąpiony w krajach cywilizowanych przez inne

rodzaje broni palnej)".

Garłacz Dżila miał wylot rozchylony na kształt

trąby, lecz nie wypadały z niego kule ani pociski, bo

Dżil nabijał go wszystkim, co mu się nawinęło pod

rękę. Strzał też nie bywał zabójczy, bo po pierwsze

Dżil rzadko swój garłacz nabijał, a po drugie nigdy z

niego nie strzelał. Zazwyczaj bowiem sam widok

groźnego oręża wystarczał. Kraj ów widocznie nie

należał do cywilizowanych, bo nie zastąpiono tu

jeszcze garłaczy innymi rodzajami broni palnej, nie

znano prawdziwych strzelb i nawet garłacz stanowił

wielką rzadkość. Ludzie na ogół woleli łuki i strzały,

prochu używali niemal wyłącznie do puszczania

fajerwerków.

Jak więc mówiliśmy, Dżil zdjął ze ściany garłacz i

background image

podsypał go sporą garścią prochu na wypadek,

gdyby miało dojść do ostateczności. Przez szeroki

otwór nabił potem oręż starymi gwoźdźmi, kawałkami

drutu, skorupami potłuczonych garnków, kośćmi,

kamieniami i wszelakim żelastwem. Włożył kurtą i

buty z cholewa-mi i wyszedł z zagrody przez

warzywnik.

Księżyc stał nisko na niebie za plecami Dżila,

który zrazu nie dostrzegł nic prócz wydłużonych,

czarnych cieni krzaków i drzew. Usłyszał jednak

ciężkie kroki, jakby ktoś wspinał się zboczem

pagórka. Mimo rad : żony wcale nie czuł zapału do

śmiałego i szybkiego I działania, lecz o dobytek dbał

bardziej niż o własną skórę. Chociaż go trochę mdliło

w dołku, ruszył energicznym krokiem na krawędź

pagórka.

Nagle znad krawędzi wychynęła blada w

księżycowej poświacie twarz olbrzyma i błysnęły

wielkie, okrągłe oczy. Stopy znajdowały się jeszcze

daleko na stoku, drążąc dziury w uprawnej roli.

Księżyc tak olśnił olbrzyma, że w pierwszej chwili nie

spostrzegł Dżila. Dżil za to zobaczył go wyraźnie i ze

background image

strachu stracił przytomność. Bezwiednie pociągnął

za spust. Garłacz wypalił z okropnym hukiem.

Szczęśliwym trafem ' wycelowany by ł właśnie mniej

więcej w ogromną, szpetną twarz napastnika.

Frunęły w powietrze żelazne rupiecie, kamienie,

kości, skorupy, druty i pół tuzina gwoździ. A że

strzał padł z bliska i przypadkiem celnie, wiele

spośród tych pocisków trafiło olbrzyma. Skorupa

glinianego garnka podbiła mu oko, a spory gwóźdź

utkwił w nosie.

-- Diabli nadali -- powiedział swoim grubiańskim

stylem. -- Cosik mnie ugryzło.

Huk nie zrobił na nim wrażenia -- olbrzym był

przecież głuchy -- ale gwóźdź ukłuł go dotkliwie. Od

dawna już nie spotkał owada, który by śmiał i umiał

przebić jego grubą skórę. Obiło mu się jednak o uszyj

że na wschodnich moczarach żyją wielkie gzy, które

tną jakby rozpalonymi szczypcami. Pomyślał

więc, że natknął się właśnie na stworzenie tego

gatunku.

-- Paskudna, niezdrowa okolica -- mruknął. --

Niegłupim zapuszczać się dziś dalej w tę stronę.

background image

I zawrócił na pięcie. Zgarnął ze stoku parę owiec,

żeby po powrocie z dalekiej przechadzki nie iść na

czczo spać, i cofnął się za rzekę, sadząc wielkimi

krokami ku północo-wschodowi. Teraz szedł we

właściwym kierunku, więc trafił w końcu na drogę do

domu. Ale dno w miedzianym rondlu zdążyło się już

przepalić.

Co działo się tymczasem z Dżilem? Kiedy garłacz

huknął, Dżil padł jak długi na wznak; leżał patrząc w

niebo i czekając w niepewności, czy stopy olbrzyma

wyminą go w marszu, czy też rozdepczą. Ale czekał

na próżno i wreszcie zorientował się, że kroki

napastnika oddalają się i cichną za rzeką. Wobec

tego Dżil wstał, roztarł bolące ramię i podniósł z

ziemi garłacz. w tej samej chwili usłyszał nagle

radosne okrzyki.

Większość mieszkańców wioski wyglądała przez

okna, niektórzy nawet ubrali się i wybiegli z domów --

oczywiście dopiero po odejściu olbrzyma -- a kilku

pędziło teraz z krzykiem na pagórek. Gdy bowiem

rozległ się przeraźliwy tupot maszerującego potwora

wszyscy prawie schowali się co prędzej pod kołdry a

background image

co bojaźliwsi powłazili pod łóżka. Ale Garm, jak już

wspominałem, był ze swego pana dumny i lękał się

go bardzo, ponieważ Dżil wydawał mu się straszny i

wspaniały, zwłaszcza w gniewie. Garm nie wątpił, że

olbrzym będzie tego samego zdania. Toteż widząc, że

Dżil wychodzi z domu z garłaczem (pies wiedział z

doświadczenia, że to zazwyczaj jest dowodem

wiekiego gniewu), Garm puścił się pędem do wsi

szczekając i nawołując:

-- Chodźcie, chodźcie, chodźcie! Wstawać z łóżek

Chodźcie, patrzcie na mojego wspaniałego pana.

Jest śmiały i szybki. Poszedł zabić olbrzyma, który

wtargnął na jego pola. Chodźcie!

Szczyt pagórka widać było niemal ze wszystkich

domów. Kiedy ludzie i pies ujrzeli wychylającą się na

nim twarz olbrzyma, jęknęli z przerażenia. Wszyscy z

wyjątkiem psa -- byli pewni, że Dżil nie poradź, sobie

z tak groźnym przeciwnikiem. Wtem huknął strzał,

olbrzym zawrócił i uciekł, a widzowie zaczęli klaskać

i wiwatować. Garm szczekał tak zapalczywie że omal

mu łeb nie pękł.

-- Hura! -- wrzeszczeli ludzie. -- Dostał łotr

background image

nauczkę. Nasz Aegidius pokazał mu, gdzie pieprz

rośnie Powlókł się zbój do swego domu, gdzie

pewnie ducha wyzionie. Dobrze mu tak, ma za swoje.

I znów wiwatowali chórem. Wiwatując nie

omieszkali zauważyć i zapamiętać, ku własnej

przestrodze że Dżilowi lepiej w drogę nie wchodzić,

bo garłacz strzela nie na żarty. Przedtem bowiem

nieraz w miejscowej gospodzie spierano się przy

piwie na ten temat dopiero zdarzenie z olbrzymem

rozwiało wszelkie wątpliwości. Od tego dnia, a raczej

od tej nocy, Dżil nie miał kłopotów z nieproszonymi

gośćmi na swoich polach.

Kiedy się upewniono, że niebezpieczeństwo

minęło, co odważniejsi sąsiedzi weszli aż na pagórek,

by uścisnąć dłoń Dżila. Paru najbardziej szanownych --

proboszcz, kowal i młynarz -- pozwolili sobie nawet

klepnąć go po ramieniu. Dżil nie był tym

zachwycony, i ponieważ ramię jeszcze go po strzale

mocno bolało, ' lecz uznał, że wypada ich zaprosić na

poczęstunek do domu. Siedli w kuchni za stołem i

popijając za zdrowie gospodarza, wychwalali go pod

niebiosy. Dżil bez ceremonii ziewał, nikt jednak na to

background image

nie zważał, póki dzban był pełny. Nim goście wypili

pierwszy i drugi kufel, gospodarz zdążył osuszyć

trzeci i czwarty i poczuł się bardzo pewny siebie; nim

goście wypili trzeci i czwarty kufel -- gospodarz

osuszył piąty i szósty i poczuł się tak odważny, jak

był dotychczas jedynie w wyobraźni swojego psa.

Kompania rozstała się w najlepszej zgodzie, a na

pożegnanie Dżil klepał wszystkich po ramieniu. Ręce

miał duże, czerwone i krzepkie, toteż odpłacił im z

nawiązką.

Nazajutrz przekonał się, że jego przygoda,

obiegłszy z ust do ust wioskę, urosła do rozmiarów

wielkiego czynu i że stał się wśród sąsiadów nie lada

osobistością. W ciągu kilku następnych dni wieść

rozeszła się po wszystkich wsiach w promieniu

dziesięciu mil. Dżil był bohaterem całej okolicy.

Bardzo mu się to podobało. W najbliższy dzień

targowy sąsiedzi zafundowali mu w gospodzie całe

morze piwa, to znaczy prawie tyle, ile jego dusza

pragnęła. Wrócił do domu śpiewając stare

bohaterskie pieśni.

W końcu usłyszał o nim sam król. Stolica

background image

1

Ja, Augustus Bonifacius Ambrosius Aurelianus Antonius Pobożny i

Wspaniały, wódz, król, tyran i monarcha Obszarów Śródziemnomorskich, podpisuję

(łac.).

państwa --; podówczas Średniego Królestwa Wyspy --

znajdowała się o sześćdziesiąt mil od Ham i

zazwyczaj dwór niezbyt się interesował losem

wieśniaków z tak odległych okolic. Teraz jednak

błyskawiczne zwycięstwo nać groźnym olbrzymem

wydało się królowi godne uwagi) i warte jakiegoś

drobnego wynagrodzenia. Po odpowiedniej zwłoce,

czyli po trzech mniej więcej miesiącach, w dzień

świętego Michała król wystosował uroczysty list.

Napisany czerwonym atramentem na białym

pergaminie, wyrażał królewską pochwałę dla

“naszego wiernego

poddanego,

umiłowanego

Aegidiusa Ahenobarbusa Juliusa, rolnika z wioski

Ham".

Zamiast podpisu figurował czerwony kleks, ale

dworski skryba dodał: Ego Augustus Bonifacius

Ambrosius Aurelianus Antonius Pius et Magntficus,

dux, rex, tyrannus et basileus Mediterranearum

Partium, subscribo

1

-- i opatrzył list wielką czerwoną

background image

pieczęcią.

Dokument

był

więc

niewątpliwie

autentyczny. Sprawił Dżilowi ogromną przyjemność i

budził powszechny zachwyt, zwłaszcza gdy ludzie

odkryli, że każdego, kto pragnie podziwiać królewski

list, Dżil zaprasza i częstuje piwem przy swoim

kominku.

Jeszcze cenniejszy od listu był załączony do

niego dar. Król przysłał Dżilowi pas i miecz. Prawdę

mówiąc sam król nigdy tego oręża nie używał.

Odziedziczył go w spadku; od niepamiętnych

czasów miecz ów wisiał w królewskiej zbrojowni.

Zbrojmistrz nie wie-dział, skąd się tam wziął ani też

jaki by z niego mógł być pożytek. Proste, ciężkie i

długie miecze tego rodzaju od dawna wyszły na

dworze z mody, więc monarcha uznał, że będzie to

dar w sam raz dla chłopa z zapadłej wioski. Dżii

jednak był zachwycony, a sława jego w okolicy tym

bardziej wzrosła.

Cieszył się Dżil takim obrotem sprawy i nie mniej

od pana cieszył się jego pies. Nie dostał

zapowiedzianego lania. Dżil na swój sposób był

sprawiedliwy. W głębi serca przyznawał Garmowi

background image

część zasługi w całej przygodzie, chociaż głośno

nigdy o tym nie mówił. Wprawdzie nadal sypały się

na psa twarde słowa, a nawet twarde przedmioty,

jeśli pan był f w złym humorze, lecz wiele drobnych

przewinień uchodziło teraz Garmowi płazem. Pies

przyzwyczaił się do dalekich wycieczek po okolicy.

Gospodarz zadzierał nosa, a szczęście mu sprzyjało.

Roboty jesienne i wczesne zimowe poszły jak po

maśle. Wszystko układało się pomyślnie, dopóki nie

zjawił się smok.

Smoki były już w owych latach rzadkością na

wyspie. Od wielu lat żaden się nie pokazał w

granicach

śródziemnego

państwa

Augustusa

Bonifaciusa. Istniały, oczywiście, na zachodzie i

północy podejrzane trzęsawiska i bezludne góry,

lecz były bardzo daleko. Niegdyś w tamtych dzikich

krajach żyły smoki rozmaitych odmian i zapuszczały

się niekiedy na łupieskie wyprawy w odległe okolice.

Wtedy jednak rycerstwo Średniego Królestwa słynęło

z odwagi, toteż gdy niemal wszystkie smoki, które tu

się zapędziły, zginęły lub wróciły do swoich siedzib z

ciężkimi ranami, inne zniechęciły się do wycieczek w

background image

te strony.

Przetrwał jednak zwyczaj, że podczas świąt

Bożego Narodzenia podawano przy królewskim stole

wśród innych potraw Ogon Smoczy; co roku

wyznaczano rycerza, który miał w tym celu upolować

smoka. Wyruszał niby na łowy w dzień świętego

Mikołaja i musiał dostarczyć smoczy ogon najpóźniej

w wigilię uczty. Ale od wielu już lat kuchmistrz

dworski, biegły w swojej sztuce, przyrządzał

sztuczny Ogon Smoczy z ciasta, masy migdałowej i

twardego lukru, z którego wyrabiał przemyślnie łuski

pancerza. Wyznaczony rycerz wnosił to arcydzieło

do sali w Wilię Bożego Narodzenia przy muzyce

skrzypiec i trąb. Nazajutrz po obiedzie zjadano

Smoczy Ogon na deser i wszyscy mówili -- chcąc

przypodobać się kuchmistrzowi -- że smakuje lepiej

niż prawdziwy.

Tak sprawy stały, gdy nagle znowu pojawił się

smok. Zawinił tu głównie olbrzym. Od czasu swojej

przygody zaczął włóczyć się po górach, odwiedzając

nielicznych zresztą znajomych o wiele częściej niż

dawniej i niżby pragnęli. Wszystkich pytał, czyby mu

background image

nie pożyczyli dużego miedzianego rondla. Ale czy się

ktoś na pożyczkę godził, czy też odmawiał, kończyło

się zawsze na tym, że olbrzym siadał i opowiadał, po

swojemu rozwlekle i nieskładnie, o pięknym

nizinnym kraju leżącym daleko na wschód od gór i o

rozmaitych cudach szerokiego świata. Uroił sobie, że

jest wielkim i odważnym podróżnikiem.

-- Ładny kraj -- mówił. -- Płaski, grunt pod

nogami miękki, a jedzenia... ile dusza zapragnie.

Wszędzie pasą się krowy i owce, nawet wcale

nietrudno je wypatrzyć, byle się dobrze rozglądać.

-- A ludzie? -- pytały inne olbrzymy.

-- Ani jednego człowieka nie spotkałem --

odpowiadał olbrzym. -- Rycerzy ani widu, ani słychu.

Nic moi kochani, nie ma tam nic groźnego prócz

kąśliwych gzów nad rzeką.

-- Dlaczego nigdy więcej tam nie poszedłeś?

Dlaczego się tam nie osiedliłeś? -- pytali.

-- Ano, wiecie, jak to mówią: wszędzie dobrze,

ale w domu najlepiej -- odpowiadał olbrzym. --

Możliwe, że któregoś dnia znów się wybiorę, jak mi

przyjdzie ochota. W każdym razie ja tam byłem,

background image

czego żaden z was nie może o sobie powiedzieć. Co

do tego rondla...

-- Opowiedz dokładnie, w której stronie leży ten

piękny kraj, te łąki rojące się od bezdomnego bydła? --

dopytywały się ciekawe inne olbrzymy. -- Czy to

daleko?

-- Ano -- mówił -- na wschód od gór i trochę

jakby na południe. Ale daleko, bardzo daleko...

I opisywał drogę, którą przebył, lasy, góry i

równiny, z taką przesadą, że żaden z olbrzymów nie

odważył się nigdy pójść w jego ślady. Żaden nie miał

bowiem tak długich nóg jak on. Opowieść jednak

krążyła po dzikiej krainie.

Tymczasem po upalnym lecie nastała sroga

zima. Mróz skuł góry, coraz trudniej było o

pożywienie. Tym głośniej opowiadano sobie o

dalekim, bogatym kraju. Olbrzymy najchętniej

gawędziły o stadach owiec i krów na nizinnych

pastwiskach. Smoki nadstawiały uszu. Były głodne,

a wieści brzmiały zachęcająco.

-- A więc to, co nam mówiono o rycerzach, jest

zwykłą bajdą -- rzekł pewien młody, niedoświadczony

background image

smok. -- Zawsze podejrzewałem, że nas oszukują.

Możliwe, że rycerzy jest już teraz niewielu --

myślały mądrzejsze starsze smoki. -- Niewielu,

daleko i niegroźnych.

Jeden smok szczególnie przejął się tymi

pogłoskami. Nazywano go Chrysophylax Dives, bo

pochodził ze starożytnego i królewskiego rodu i miał

olbrzymie bogactwa. Był chytry, wścibski, chciwy,

dobrze uzbrojony, lecz nie zanadto odważny. Nie

potrzeba jednak wielkiej odwagi, żeby się nie bać

gzów nad rzeką, choćby i najbardziej kąśliwych. Na

dobitkę smok był straszliwie głodny.

Tak się stało, że pewnego zimowego dnia, jakoś

na tydzień przed Bożym Narodzeniem, Chrysophylax

rozpostarł skrzydła i pofrunął w świat. Wylądował

bezszelestnie ciemną nocą w samym sercu

królestwa

dostojnego

monarchy

Augustusa

Bonifaciusa. W ciągu kilku minut narobił mnóstwo

szkody, burząc i paląc domy, pożerając owce, krowy

i konie.

Działo się to dość daleko od wioski Ham, lecz

Garm najadł się strachu jak jeszcze nigdy w życiu.

background image

Wybrał się właśnie w tym czasie na daleką wycieczkę

i licząc na pobłażliwość swego pana ośmielił się

spędzić kilka nocy poza domem. Biegł skrajem lasu z

nosem przy ziemi, węsząc jakiś ponętny trop, gdy na

zakręcie znienacka uderzył mu w nozdrza inny,

bardzo niepokojący zapach. Garm wpadł prosto na

koniec ogona Chrysophylaksa Diyesa, który dopiero

co wylądował w tym miejscu. Chyba nigdy jeszcze

żaden pies nie zawrócił i nie pomknął w stronę domu

tak błyskawicznie jak Garm tamtej nocy. Smok

usłyszał warknięcie, obejrzał się i syknął, lecz Garm

był już daleko. Pędził bez tchu przez całą noc, a

rankiem, mniej więcej w porze śniadania, znalazł się

w zagrodzie swojego pana.

-- Ratuj, ratuj, ratuj! -- krzyknął pod kuchennymi

drzwiami.

Dżil wzdrygnął się na ten psi wrzask.

Przypomniał mu on, że różne niespodzianki spadają

na człowieka jak grom z jasnego nieba.

-- Agato, wpuść psa -- powiedział do żony. -- A

pogłaszcz go kijem.

Garm

wskoczył

do

kuchni.

Oczy

miał

background image

wybałuszone, jęzor wywiesił z pyska.

-- Ratuj! -- wrzasnął.

-- No, cóżeś tym razem przeskrobał? -- spytał Dżil

rzucając psu kawałek kiełbasy.

-- Nic -- wysapał Garm tak przejęty, że nawet nie

spojrzał na przysmak.

-- Uspokój się, bo cię ze skóry obedrę -- rzekł

gospodarz.

-- Nic nie przeskrobałem. Nie miałem złych

zamiarów -- odparł pies. -- Przypadkiem natknąłem

się na smoka i okropnie się zląkłem.

Dżil zakrztusił się piwem.

-- Na smoka? -- powiedział. -- Niech cię licho

porwie, próżniaku, wścibski kundlu. Kto ci kazał

włóczyć się po świecie i spotykać smoki, na dobitkę o

tej porze roku, kiedy mam pełne ręce roboty? Gdzie

to było?

-- Och, daleko na północy, za wzgórzami, koło

Sterczących Głazów.

-- No, to rzeczywiście bardzo daleko -- odetchnął

z ulgą Dżil. -- Owszem, słyszałem, że w tamtych

okolicach mieszkają dziwacy, wszystko może się

background image

wśród nich przytrafić. Niech sobie radzą sami. Po co

mnie tymi historiami niepokoisz? Jazda za drzwi!

Garm wybiegł i rozniósł nowinę po całej wsi. Nie

omieszkał też wspomnieć, że jego wspaniały pan

wcale ale to wcale nie przestraszył się smoka.

-- Dokończył śniadania jak gdyby nigdy nic! -

mówił.

Ludzie powychodzili przed domy i wesoło gawędzi

z sąsiadami o niezwykłym zdarzeniu.

-- Przypominają się dawne czasy -- powiadali. I to

właśnie teraz, przed świętami. W samą porę. Król się

ucieszy. Będzie w tym roku miał znów prawdziwy

Smoczy Ogon na deser.

Nazajutrz jednak nadeszły nowe wieści. Smok,

jak mówiono, był szczególnie wielki i drapieżny.

Wyrządzał okropne szkody.

Od czego właściwie król ma na dworze

rycerzy? -- zaczęli się dziwić ludzie.

Coraz więcej osób zadawało to pytanie. Z wiosek

najbardziej przez smoka zagrożonych przybywali na

królewski dwór wysłańcy i pytali najgłośniej i

najbardziej uporczywie:

background image

-- Królu, od czego mamy rycerzy?

Ale rycerze nie rwali się do czynu. Wiadomość o

smoku nie doszła przecież do nich drogą urzędową.

Wreszcie król zawiadomił ich oficjalnie i wezwał

uroczyście do działania, zalecając, by się w miarę

możności pospieszyli. Ku wielkiemu swemu

niezadowoleniu prze-konał się wkrótce, że rycerze w

miarę możności odwlekają wyprawę i wcale się na nią

nie kwapią.

Mieli co prawda na swoje usprawiedliwienie dość

po-ważne argumenty. Po pierwsze kuchmistrz

królewski, człowiek przezorny, lubił wszystko robić

zawczasu i już przygotował sztuczny Smoczy Ogon.

Pewnie by się obraził, gdyby mu w ostatniej chwili

dostarczono ogon prawdziwy. A z zasłużonym

dworzaninem trzeba się liczyć.

-- Nie zależy nam na ogonie! -- wołali wysłannicy

z zagrożonych wiosek. -- Obetnijcie mu tylko łeb,

niech nam przestanie szkodzić.

Tymczasem jednak nadeszły święta i tak się

nieszczęśliwie składało, że w dniu świętego Jana miał

odbyć się wielki turniej. Rycerze zaproszeni z

background image

różnych krajów zjeżdżali do Średniego Królestwa,

żeby współzawodniczyć z sobą o cenne nagrody.

Gdyby przed zakończeniem turnieju najdzielniejsi

miejscowi rycerze wyruszyli na wyprawę przeciw

smokowi, drużyna królewska straciłaby szansę

zwycięstwa. Rozsądek nakazywał odwlec ich wyjazd.

Potem świętowano Nowy Rok.

A smok tymczasem co noc posuwał się dalej w

głąb kraju i co noc przybliżał się do Ham. W dzie ń

Sylwestrowy mieszkańcy wioski już zobaczyli na

widnokręgu łunę. Żywe płomienie buchały z lasu, na

który opadł smok, o jakieś dziesięć mil od Ham.

Chrysophylax był bardzo ognistym smokiem, gdy

mu humor dopisywał.

Od tego wieczora ludzie zaczęli znacząco zerkać

na Dżiła i szeptać za jego plecami. Mocno go to

denerwowało, lecz udawał, że nic nie spostrzega.

Następnej nocy smok znowu się przybliżył o milę czy

dwie. Teraz już Dżil także oburzał się głośno na

zachowanie królewskich rycerzy.

-- Chciałbym wiedzieć, za co im właściwie płacą --

mówił.

background image

-- My byśmy też chcieli to wiedzieć -- odrzekli

sąsiedzi. A młynarz dodał:

-- Podobno niektórzy ludzie otrzymują godność

rycerską za zasługi. Bądź co bądź nasz Aegidius jest

prawie rycerzem. Czyż król nie przysłał mu listu z

czerwoną pieczęcią i miecza?

-- Miecz to jeszcze nie wszystko -- odparł Dżil. -- O

ile mi wiadomo, na rycerza trzeba być uroczyście

pasowanym. Zresztą ja mam i bez tego pełne ręce

roboty.

-- Król z pewnością chętnie by cię na rycerza

pasował -- rzekł młynarz -- gdyby go o to poprosić.

Toteż poprosimy, i to zaraz, póki jeszcze nie za

późno.

-- Dziękuję -- odparł Dżil. -- Nie dla takich jak ja

rycerskie ostrogi. Jestem chłopem i tym się szczycę;

prostym, uczciwym człowiekiem, a na dworze,

jak powiadają, uczciwym ludziom wcale się nie

szczęści. Bardziej byś ty się nadał, sąsiedzie

młynarzu.

Proboszcz uśmiechnął się -- ale nie z odpowiedzi

Dżila, bo Dżil i młynarz przy każdej sposobności

background image

przypinali sobie nawzajem łatki i byli, jak to

mówiono w Ham, “nieprzyjaciółmi od serca".

Proboszcz uśmiechnął się, ponieważ ucieszyła go

pewna myśl, która, właśnie w tym momencie

zaświtała mu nagle w głowie.! Na razie jednak nic nie

powiedział. Młynarz natomiast mniej był uradowany i

skrzywił się kwaśno.

-- Że z ciebie człowiek prosty, to pewne, a że

uczciwy... możliwe -- rzekł. -- Ale czy koniecznie

trzeba udawać się na dwór i przyjmować rycerskie

ostrogi żeby ubić smoka? Nie dawniej jak wczoraj

słyszałem z własnych ust naszego zacnego

Aegidiusa, że wystarczy odwaga. A odwagi na

pewno naszemu Aegidiusowi nie brak, ma jej więcej

niż niejeden pasowany rycerz.

Na to zaraz podniósł się ogólny krzyk:

-- Pewnie że tak! Prawda! Niech żyje bohater z

Ham!

Dżil wrócił do domu bardzo markotny. Przekonał

się, że sława nakłada na człowieka ciężkie obowiązki i

naraża na wielkie kłopoty. Kopnął psa i schował

miecz do kredensu. Dotychczas oręż wisiał dumnie

background image

nad kominkiem.

Nazajutrz smok był już w sąsiedniej wsi, zwanej

po łacinie Quercetum, co w pospolitym języku

znaczy Dąbrowa. Pożarł tam nie tylko kilka krów i

owiec, lecz również parę dziatek, a ponadto

miejscowego

proboszcza.

Ksiądz

bowiem

nieopatrznie usiłował go nawrócić ze złej drogi.

Teraz już wszyscy mieszkańcy Ham z proboszczem

na czele gromadnie przybyli na pagórek i stanęli

przed Dżilem.

-- Wszystkie oczy na ciebie są zwrócone -- powie-

dzieli i otoczyli go w krąg, wpatrując się w niego

dopóty, dopóki mu twarz nie poczerwieniała jak

burak nad rudą broda.

-- Kiedy wyruszasz? -- pytali.

-- Dzisiaj nie mogę, słowo daję -- odparł. -- Mam

pilną robotę w oborze, a pastuch leży chory.

Zastanowię się jednak nad tą sprawą, przyrzekam

wam.

Ludzie rozeszli się, lecz gdy wieczorem

gruchnęła wiadomość, że smok znowu posunął się

bliżej, wrócili.

background image

- Wszystkie oczy na ciebie są zwrócone, zacny

Aegidiusie -- powiedzieli.

-- Doprawdy -- rzekł Dżil -- w tej chwili strasznie

mi to nie na rękę. Kobyła okulała, owce zaczęły się

kocić. Zajmę się tą sprawą, jak tylko będę mógł.

Ludzie znowu się rozeszli, ale już trochę

szemrząc! i mrucząc. Młynarz śmiał się szyderczo.

Proboszcz tylko został, nie dał się niczym zniechęcić.

Sam wprosił się na kolację i przy stole pozwalał

sobie na wyraźne przytyki. Spytał nawet, gdzie

podział się miecz, i koniecznie chciał go obejrzeć.

Miecz leżał w kredensie na półce, a tak był długi,

że ledwie się na niej mieścił. Kiedy Dżil go wyjął, w

okamgnieniu wyskoczył z pochwy, którą

gospodarz jak oparzony wypuścił z rąk. Proboszcz

zerwał się z miejsca przewracając kufel piwem.

Ostrożnie chwycił miecz i usiłował go z powrotem

wsunąć do pochwy, miecz jednak stawiał opór,

a kiedy ksiądz cofnął dłoń z rękojeści --

wyskoczył znowu.

-- Patrzcie państwo co za cuda! -- powiedział

proboszcz i zaczął oglądaj uważnie zarówno pochwę

background image

jak klingę. Ksiądz był uczonym człowiekiem, ale Dżil

ledwie sylabizował, i i tylko duże litery. Nawet własne

nazwisko odczytywał z trudem. Dlatego też nie

zwrócił nigdy uwagi na dziwaczne znaki niewyraźnie

rysujące się na pochwie i ostrzu. Co do królewskiego

zbrojmistrza, ten był tak oswojony z różnymi

napisami runicznymi, imionami i wszelkimi godłami

czy zaklęciami na mieczach i sztyletach, że nie łamał

sobie nad nimi głowy. Uważał zresztą, że są to

sprawy przedawnione.

Proboszcz przyglądał się mieczowi długo i

marszczył brew. Spodziewał się znaleźć na pochwie

lub ostrzu jakieś napisy, ta właśnie myśl tak go

poprzedniego dnia ucieszyła, teraz jednak był

zaskoczony, bo wprawdzie widział litery, ale nic z

nich nie rozumiał.

-- Na pochwie jest napis, a na ostrzu tak że

dostrzegam jakieś... powiedzmy: znaki -- rzekł.

-- Doprawdy? -- zdziwił się Dżil. -- A co też one

mówią?

-- Użyto starożytnego alfabetu i barbarzyńskiego

języka -- odparł ksiądz, żeby zyskać na czasie. --

background image

Trzeba się temu dokładniej przyjrzeć.

Poprosił o użyczenie mu miecza na noc, a Dżil

zgodził się z niekłamaną przyjemnością.

Wróciwszy na plebanię proboszcz ściągnął z

półek mnóstwo mądrych ksiąg i ślęczał nad nimi do

późnej nocy. Nazajutrz rozeszła się wiadomość, że

smok znowu przybliżył się do wioski. Mieszkańcy

Ham ryglowali drzwi i zamykali okiennice, a kto miał

głęboką piwniczkę, krył się w niej dygocąc przy

łojówce.

Proboszcz jednak wyszedł z plebanii i

przemykając od domu do domu szeptał przez dziurkę

od klucza lut przez szparę w drzwiach słowa

pociechy, dzieląc z każdym, kto go chciał słuchać,

swoim odkryciem.

-- Nasz zacny Aegidius -- mówił -- jest z łaski

króla właścicielem sławnego miecza, który po łacinie

zwie się Caudimordax, a w naszych pieśniach

ludowych -- Gryzi-ogon.

Na dźwięk tego imienia wiele drzwi odemknęło z

powrotem. Ludzie znali sławę Gryzi-ogona, bo ten

należał ongi do Bellomariusa, najznakomitszego

background image

pogromcy smoków w dziejach Średniego Królestwa.

Niektórzy historycy dowodzili nawet, że jest on

prapradziadem po kądzieli obecnego władcy. Krążyło

o nim mnóstwo legend i pieśni, zapomnianych

wprawdzie na królewskim dworze, lecz żywych wśród

ludu.

-- Tego miecza -- mówił proboszcz -- nie sposób

utrzymać w pochwie, jeżeli w promieniu dziesięciu

mil znajduje się smok. Caudimordax w ręku

dzielnego człowieka da radę najgroźniejszej nawet

bestii. Nowa otucha wstąpiła w serca. Ten i ów

otwierał już okna, a niektórzy wytykali nawet głowy.

W końcu ksiądz namówił kilku sąsiadów, żeby z nim

razem udać się na pagórek, do Dżila. Ale naprawdę

ochoczo szedł jedynie młynarz. Gotów był narazić się

na każde niebezpieczeństwo, byle zobaczyć, jak

będzie się wił Dżil przyparty przez gromadę do muru.

Wspięli się na pagórek, chociaż nie można

zaprzeczyć że zerkali lękliwie ku północnym brzegom

rzeki. Smoka wszakże nie było nigdzie widać ani

słychać. Może spał nażarłszy się po gardłodziurki w

okresie świąt.

background image

Proboszcz -- a zaraz po nim także młynarz --

zapukał do drzwi Dżila. Nikt się w domu nie odezwał,

w zakołatali po raz wtóry głośniej. Wreszcie gospoda

stanął w progu. Twarz miał bardzo czerwoną. Dżil

bowiem także czuwał do późna w noc, pociągając

przez cały czas mocne piwo, a rano, gdy się

przebudził, znowu chwycił za kufel.

Sąsiedzi otoczyli Dżila w krąg i przekrzykując

jeden drugiego tytułowali go Zacnym Aegidiusem,

Mężnym Brodaczem, Juliusem Wielkim, Poczciwym

Rolnikiem,

Dumą

Wsi

i

Bohaterem

Kraju.

Wspomniawszy o Caudimordaksie, czyli Gryzi-

ogonie, mieczu, który nie chce bezczynnie rdzewieć

w pochwie, powtarzali: Śmierć lub Zwycięstwo,

Chwała Ochotnikom, Podpora Ojczyzny, Dla Dobra

Ogółu -- aż biednemu Dżilowi zakręciło się od tego

gadania w głowie.

-- Uspokójcie się wreszcie! Mówcie po kolei --

rzekł, gdy w końcu zdołał wtrącić słowo. -- O co

chodzi? Pamiętajcie, że mam od rana pełne ręce

roboty.

Powierzono więc księdzu wyjaśnienie sprawy w

background image

imieniu gromady. Młynarz doczekał się uciechy,

której tak bardzo pragnął, bo Dżila dosłownie

przypierano do muru. Ale rzecz wzięła zgoła inny

obrót, niż się młynarz spodziewał. Po pierwsze

Dżil wypił przedtem niemało mocnego piwa. Po

drugie zaczęła go nagle rozpierać niezwykła duma i

męstwo, odkąd się dowiedział, że posiada nie byle

miecz, ale sławnego Gryzi-ogona. Za lat chłopięcych

przepadał za pieśniami i legendami o Bellomariusie i

póki nie nabrał rozumu, marzył, żeby mieć własny

czarodziejski i bohaterski or ęż. Teraz nagle

zapałał ochotą, żeby z Gryzi-ogonem u boku ruszyć

na bój ze smokiem. Tak się jednak przyzwyczaił

zawsze o wszystko targować, że i tym razem

spróbował przynajmniej uzyskać zwłokę

-- Co takiego? -- rzekł. -- Mam ruszać na smoka?

W tych starych portkach i w kapocie? O ile mi

wiadomo, do walki ze smokiem trzeba mieć jakąś

zbroję. A żadnej zbroi w moim domu nie ma, za to

wam z

Wszyscy musieli przyznać, że to ważny kłopot.

Posłali co prędzej po kowala. Kowal przyszedł i

background image

pokręcił głową. Był to niemrawy, ponury człowiek,

którego we wsi przezywano kpiąco “Pociechą",

naprawdę jednak zwał się Fabricius Cunctator. Nigdy

przy robocie nie pogwizdywał, chyba że zdarzyła się

jakaś klęska, dajmy na to przymrozek w maju, któr ą

wyprorokował. . Ponieważ stale prorokował wszelkie

możliwe nieszczęścia, nie mogło się zdarzyć nic

złego, czego by Pociecha z góry nie przepowiedział i

nie

uznał

potem

za

potwierdzenie

swojej

nieomylności. Nic też innego nie cieszyło go w życiu.

Oczywiście

niechętnie

przykładał

ręki

do

zażegnywania niebezpieczeństw i dlatego teraz też

kręcił tylko głowa.

-- Zbroi nie można zrobić z niczego -- powiedział. --

Zresztą nie należy to do mojego fachu. Zwróćcie się

lepiej do stolarza, żeby wystrugał Aegidiusowi tarczę

z drewna. Co prawda niewiele mu to pomoże, bo

smok jest, jak widać, bardzo ognisty.

Wszystkim twarze się wydłużyły, lecz młynarz

postanowił sobie, że albo wyśle Dżila na bój ze

smokiem, albo -- jeżeli Dżil się oprze namowom --

rozbije jego sławę jak bańkę mydlaną. Nie dał się więc

background image

tak łatwo odwieść od swoich planów.

-- A może by mu sporządzić kolczugę? --

zaproponował.

--

Kolczuga

stanowiłaby dobrą

ochronę, nie zależy też nam na tym, żeby była piękna.

Chodzi przecież o poważną walkę, nie o dworskie

popisy. Z pewnością masz, kochany Aegidiusie, jakiś

stary skórzany kaftan. W kuźni są stosy ogniw i

kółek żelaznych z różnych łańcuchów. Sam mistrz

Fabricius może nawet nie wie, ile tego dobra

nagromadziło się z czasem.

-- Mówisz jak ślepy o kolorach -- odparł kowal,

odzyskując

znowu

humor.

--

Jeżeli chcecie

prawdziwej kolczugi, nie mogę się podjąć tej roboty.

Trzeba zręczności krasnoludów, żeby każde maleńkie

kółeczko dopasować i doczepić do czterech

sąsiednich. Nawet gdybym umiał tego dokonać,

zabrałoby mi to kilka tygodni. A do tego czasu

będziemy już wszyscy w grobach albo w brzuchu

smoka.

Ludzie załamali ręce w rozpaczy, a kowal

rozpromienił się z radości. Lecz gromada zbyt była

przerażona, żeby wyrzec się od razu planu

background image

podsuniętego przez młynarza. Do niego więc

zwrócono się o radę.

-- Słyszałem -- rzekł młynarz -- że za dawnych

czasów, jeśli kogoś nie stać było na sprowadzenie

pięknej zbroi z południowych krajów, naszywał po

prostu stalowe kółka na skórzany kaftan i zadowalał

się takim pancerzem. Spróbujmy sporządzić coś w

tym rodzaju. Dżil wydobył stary kaftan skórzany, a

kowal musiał co, tchu wracać do kuźni. Ludzie

przeszperali wszystkie kąty, przewrócili zwały

żelastwa, aż znaleźli pod nimi stos drobnych,

zmatowiałych od rdzy kółeczek, zapewne odprutych

przed laty od takiego właśnie kaftana, o jakim

młynarz wspominał. W miarę jak świtała nadzieja, że

przedsięwzięcie może się udać, kowal pochmurniał

coraz bardziej, musiał jednak wziąć się ostro do

roboty, przebierać i czyścić żelazne kółka. Kiedy z

wielką satysfakcją oznajmił, że nie starczy ich na

szerokie plecy i pierś Dżila, gromada kazała mu

porozkuwać stare łańcuchy i spłaszczyć młotem

ogniwa na jak najzgrabniejsze pierścionki.

Mniejsze kółka naszyli na przedzie kaftana,

background image

większe i grubsze -- na plecach, a że popędzany

przez wszystkich kowal dorzucał wciąż nowe, wzięli

od Dżila parę zniszczonych spodni i naszyli je

również kółkami. Młynarz wypatrzył na górnej półce

w najciemniejszym zakamarku kuźni żelazny czerep

starego hełmu, polecił więc szewcowi obciągnąć go

skórą jak najstaranniej. Zajęła im ta robota czas do

wieczora, a nazajutrz także, więc chociaż była to

wigilia Trzech Króli, nikt nie myślał o świętowaniu.

Dżil tylko uczcił uroczystość zwiększoną ilością piwa.

Smok na szczęście spał, zapominając na razie i o

głodzie, i o mieczach.

W dzień Trzech Króli gromada ruszyła o świcie

na pagórek, niosąc z sobą przedziwne dzieło

zbiorowego wysiłku. Dżil oczekiwał tych gości. Teraz

już nie miał żadnej wymówki. Włożył naszyty

żelaznymi kółkami kaftan i spodnie. Młynarz

uśmiechnął się złośliwie. Z kolei Dżil wzuł buty z

cholewami i przypiął do nich ostrogi, a wreszcie

nakrył głowę hełmem obciągniętym w skórę. W

ostatniej chwili namyślili się i wcisnął na hełm swój

stary filcowy kapelusz, a na zbroję narzucił obszerny

background image

płaszcz.

-- Po co to robisz? -- spytali sąsiedzi.

-- Jakże! Czy wyobrażacie sobie, że smoka

podchodzi się brzęcząc i dzwoniąc na trzy mile jak

dzwon z Canterbury? Na mój rozum lepiej nie

ostrzegać go z daleka; i tak z pewnością spostrzeże

mnie za wcześnie. Hełm to przecież wyzwanie do

walki. Jeżeli smok zobaczy zza płotu tylko mój

kapelusz, pewnie pozwoli mi podejść blisko, zanim

się zacznie awantura.

Kółka naszyte na kaftanie luźno i tak, że jedno

zachodziło na drugie, brzęczały rzeczywiście bardzo

głośno. Płaszcz narzucony na wierzch tłumił nieco

hałas, ale Dżil wyglądał w tym dziwnym stroju dość

śmiesznie. Nikt mu jednak tego nie powiedział. Z

pewnym trudem przyjaciele dopięli pas na jego

brzuchu i zawiesili mu u boku pochwę od miecza,

samego Gryzi-ogona musiał Dżil dzierżyć w ręku, bo

inaczej niż przemocą nie dawał się w pochwie

utrzymać.

Potem Dżil przywołał psa. Na swój sposób był

sprawiedliwym panem.

background image

-- Garm, pójdziesz ze mną -- rzekł. Pies zawył.

-- Ratuj, ratuj! -- krzyknął.

-- Przestań szczekać -- powiedział Dżil -- bo ci

wygarbuję skórę lepiej niż smok. Znasz zapach tego

gada i możesz się chociaż raz w życiu na coś przydać.

Przywołał też Dżil swoją siwą kobyłkę. Spojrzała

na pana wymownie i prychnęła na widok ostróg.

Pozwoliła się jednak dosiąść i ruszyli, wszyscy troje

dość markotni. Kiedy kłusowali przez wieś, ludzie

klaskali wiwatowali, lecz przeważnie zza okien.

kobyła starali się nadrabiać miną. Garm jednak, nie

żywiąc przesadnych ambicji, kulił ogon pod siebie i

biegł chyłkiem.

Minąwszy wieś przeprawili się po moście za

rzekę. Ledwie znaleźli się poza zasięgiem ludzkich

oczu, zwolnili kroku. Posuwali się teraz stępa, lecz i

tak znacznie szybciej, niż sobie życzyli, przekroczyli

granice pól Dżila i innych gospodarzy z Ham i dotarli

w okolice nawiedzone przez smoka. Świadczyły o

tym połamane drzewa, wypalone żywopłoty,

spopielała trawa i złowroga cisza.

Słońce przypiekało i Dżil miał wielką ochotę

background image

pozbyć się chociaż części ciężkiego rynsztunku, lecz

nie śmiał tego zrobić. Ogarnęły go też wątpliwości,

czy nie prze-brał miary wypijając tak dużo piwa na

wyjezdnym. “Ładnie kończę święta -- myślał. -- A co

gorsza, jeśli nie będę miał wyjątkowego szczęścia,

zakończę tym sposobem nie tylko święta, lecz i

marny żywot".

Otarł pot z czoła wielką chustką -- zieloną, broń

Boże nie czerwona, bo ktoś mu powiedział, że

czerwony kolor drażni smoki.

Smoka jednak nie spotkał. Na próżno kręcił się

po wszystkich drogach i ścieżkach, a nawet na

przełaj po bezludnych cudzych polach. Garm

oczywiście nie zdał się na nic. Dreptał tuż za kobyłka

i ani myślał węszyć tropów.

Wreszcie znaleźli się na krętej drodze, gdzie nie

było widać śladów zniszczenia i panował, jak się

zdawało błogi spokój. Ujechali nią z pół mili i Dżil

dochodził do wniosku, że właściwie zrobił już

wszystko, co do niego należało i czego wymagała

jego sława. Utwierdził się właśnie w przekonaniu, że

dalej i dłużej nie warto smoka szukać i można z

background image

czystym sumieniem zawrócić domu na obiad.

Przyjaciołom postanowił oznajmić, że bestia na sam

jego widok uciekła w popłochu. Tak rozmyślając

wyjechał nagle zza ostrego zakrętu,..

Przed nim leżał smok. Gniotąc olbrzymim

cielskiem żywopłot, wyciągnął straszliwy łeb na

środek drogi i spał smacznie.

-- Ratuj! -- wrzasnął Garm i umknął.

Siwa kobyłka przysiadła na zadzie, a Dżil fiknął

kozła nad jej głową i padł na wznak prosto w

przydrożną kałużę. Kiedy otworzył oczy, stwierdził, że

smok zbudził się i patrzy na niego uważnie.

-- Dzień dobry -- rzekł smok. -- Zdaje mi się, że

jesteś zaskoczony.

-- Dzień dobry -- odparł Dżil. -- Zgadłeś.

-- Wybacz -- rzekł smok. Ucho sterczało mu do

góry, bo nadstawił je nieufnie, gdy usłyszał brzęk

zbroi padającego na ziemię Dżila. -- Wybacz, że

zapytam,, czy przypadkiem nie mnie właśnie

szukałeś.

-- Co znowu! -- zaprzeczył Dżil. -- Któż mógł się

ciebie spodziewać w tym miejscu? Wybrałem się tak

background image

sobie, na przejażdżkę.

To mówiąc Dżil gramolił się pospiesznie z kałuży

i wycofywał ku swojej kobyłce, która już uspokojona

skubała jak gdyby nigdy nic przydrożną trawę.

-- A więc spotkaliśmy się szczęśliwym trafem --

rzekł smok. -- Cała przyjemność po mojej stronie. Jak

widzę, masz na sobie odświętne ubranie. Pewnie taka

teraz u was nowa moda, co?

Spadając z siwki Dżil zgubił kapelusz, a poły

płaszcza rozchyliły się szeroko. Lecz Dżil już się nie

usiłował kryć.

-- A tak -- odparł. -- Najnowsza! Pozwól, że

pojadę za psem. Pogonił za królikiem, jeśli się nie

mylę.

-- Mylisz się -- rzekł Chrysophylax oblizując

wargi, co robił zawsze, kiedy go coś ubawiło. -- Pies

będzie w domu znacznie wcześniej niż ty. Bardzo

jednak proszę, jedź, gdzie masz ochotę, szanowny

panie... panie... Przepraszam, nie znam twego

nazwiska.

-- Ja także nie znam twojego -- odparł Dżil -- i nie

jestem go ciekawy.

background image

-- Twoja wola -- rzekł Chrysophylax i znów

oblizał wargi, udając przy tym, że zamyka oczy. Miał

złe serce -- jak zwykle smoki -- lecz nie bardzo

odważne; to także między smokami często się zdarza.

Lubił jeść, ale wolał zdobywać obiad bez walki.

Jednakże po długiej drzemce wrócił mu apetyt.

Proboszcz z Dąbrowy okazał się dość łykowaty,

Chrysophylax od bardzo dawna nie miał już w pysku

smacznego, tłustego człowieka.

Postanowił więc teraz skorzystać z okazji, czekał

tylko na chwilę roztargnienia tego głupiego grubasa.

Ale grubas wcale nie był taki głupi, jak się

smokowi zdawało. Nie spuszczał wzroku z

przeciwnika nawet w chwili, gdy usiłował wdrapać

się na siodło. Kobyłka wszakże miała inne plany.

Wierzgała i kopała, nie pozwalając się dosiąść. Smok

tracąc cierpliwość sprężył się już do skoku.

-- Przepraszam -- rzekł -- czy mi się zdaje, czy coś

ci upadło?

Stary, znany podstęp, ale w tym wypadku

skuteczny. Dżil bowiem rzeczywiście coś zgubił.

Padając wypuścił z ręki Caudimordaksa -- czyli

background image

mówiąc

prościej

Gryzi-ogona

--

który leżał

dotychczas przy drodze. Dżil schylił się, żeby go

podnieść, i w tym momencie smok skoczył. Lecz

Gryzi-ogon był szybszy od niego. Ledwie się znalazł

w garści Dżila, wyrwał się naprzód i jak błyskawica

śmignął tuż przed oczyma smoka.

-- Ejże! -- powiedział smok stając w miejscu jak

wryty. -- Co ty tam masz?

-- Drobiazg -- odparł Dżil. -- Po prostu Gryzi-

ogona, którego dostałem od króla w podarunku.

-- Pomyliłem się -- rzekł smok. -- Bardzo cię

przepraszam! -- Przywarł plackiem do ziemi, a w

Dżila na ten widok nowy duch wstąpił. -- Swoją

drogą, nieładnie ze mną postąpiłeś.

-- Nieładnie? -- spytał Dżil. -- Dlaczego? I

dlaczego miałem z tobą ładnie postępować?

-- Zataiłeś przede mną swoje szlachetne

nazwisko i udałeś, że spotkaliśmy się przypadkiem. A

przecież jesteś niewątpliwie rycerzem, i to bardzo

wysokiego rodu. Dawniej, szanowny panie, istniał

zwyczaj, że w podobnych okazjach rycerze

wymieniali najpierw wszystkie swoje tytuły i

background image

wyzywali przeciwnika uroczyście na pojedynek.

-- Może taki zwyczaj istniał, a może nawet

dotychczas istnieje -- odparł Dżil, coraz bardziej z

siebie

zadowolony.

Człowiek,

przed

którym

ogromny, królewski smok czołga się w prochu, ma

prawo do pewnej dumy. -- Ale znowu się mylisz,

stary gadzie. Nie jestem rycerzem. Nazywam się

Aegidius i jestem gospodarzem z Ham. Nie cierpię

natrętów na swoich polach. Strzelałem już z mojego

garłacza do olbrzymów, chociaż mniej szkody

wyrządzali niż ty, lecz ich także nie śniło mi się

wyzywać uroczyście na pojedynek.

Smok bardzo się stropił. “Diabli nadali tego

olbrzyma -- pomyślał. -- Okłamał mnie łajdak. Co

teraz zrobić z tym zuchwałym chłopem, który w

dodatku ma taki błyszczący i napastliwy miecz w

garści?"

Nic podobnego nigdy mu się jeszcze nie zdarzyło.

-- Nazywam się Chrysophylax -- przedstawił się.

Chrysophylax Bogaty. Czym mogę służyć, zacny

panie? -- spytał przymilnie, zerkając spod oka na

miecz i łamiąc sobie głowę, jak by tu uniknąć starcia.

background image

-- Usłużysz mi najlepiej, jeżeli wyniesiesz się stąd

co prędzej, kostropaty gadzie -- odrzekł Dżil, również

łamiąc sobie głowę, jak by tu uniknąć starcia. --

Jednego tylko chcę: żebyś mi zszedł z oczu. Precz,

wracaj do swojej brudnej nory!

I Dżil postąpił krok naprzód, wymachując rękami,

jakby straszył wrony. To wystarczyło, żeby rozpętać

Gryzi-ogona. Błysnął, zafurczał w powietrzu, spadł i

rąbnął smoka w nasadę prawego skrzydła, aż

pancerz zadzwonił, a potwór osłupiał od wstrząsu.

Oczywiście gdyby Dżil miał pojęcie o właściwych

sposobach walki ze smokami, wymierzyłby w jakieś

bardziej wrażliwe miejsce. Gryzi-ogon zrobił wszakże

co mógł w niedoświadczonych rękach. Cios był i tak

dla smoka dotkliwy, pozbawił go na wiele dni władzy

w skrzydle. Poderwał się, chcąc ulecieć, lecz opadł

bezradnie. Dżil natomiast skoczył teraz na siodło bez

trudu. Smok puścił się biegiem. Siwa kobyłka za nim.

Smok zmykał galopem przez pole, sapiąc i chrapiąc.

Siwa kobyłka za nim. Dżil ryczał i pokrzykiwał jak

widz na wyścigach. I wciąż wymachiwał mieczem.

Smok im prędzej biegł, tym bardziej tracił głowę. A

background image

siwa kobyłka gnała za nim co sił w nogach i deptała

mu wciąż po piętach.

Tak mknęli po drogach, przesadzając żywopłoty,

na przełaj polami, w bród przez rzeki. Smok dymił,

ryczał, biegł na oślep, byle przed siebie. Nagle ujrzeli

most prowadzący do wsi Kam, jak grzmot przemknęli

po nim i ze straszliwym zgiełkiem wpadli w główną

ulicę wioski. Bezczelny Garm wybiegł z opłotków i

przyłączył się teraz do pogoni.

Wszyscy mieszkańcy wsi cisnęli się do okien,

niektórzy nawet wdrapywali się na dachy. Jedni

śmiali się, inni wiwatowali, a jeszcze inni walili w

blachy, w patelnie i w kotły albo dęli w rogi, fujarki i

gwizdki. Proboszcz kazał bić w dzwony. Podobnego

ruchu i zgiełku od stu lat w Ham nie widziano.

Wreszcie na placu przed kościołem smok

skapitulował. Padł dysząc ciężko pośrodku drogi.

Garm zbliżył się i obwąchiwał mu ogon, lecz

Chrosophylax wyzbył się już resztek wstydu.

-- Dobrzy ludzie, mężny wojowniku! -- wysapał,

gdy nadjechał Dżil, a wszyscy mieszkańcy Ham

zgromadzili się wkoło (jakkolwiek w bezpiecznej

background image

odległości), uzbrojeni w widły, kije i pogrzebacze. --

Dobrzy ludzie, nie zabijajcie mnie! Jestem bardzo

bogaty. Zapłacę za wszelkie szkody, które

wyrządziłem. Poniosę koszty pogrzebu ofiar, a w

szczególności proboszcza z Dąbrowy; zafunduję mu

piękny pomnik, chociaż był doprawdy dość łykowaty.

Każdy z was dostanie hojny podarek, jeżeli

pozwolicie mi pójść do mego domu, gdzie trzymam

swoje skarby.

-- Ile? -- spytał Dżil.

-- Zastanówmy się -- odparł smok, szybko

rachując w myślach. Tłum wydał mu się trochę zbyt

liczny. -- Trzynaście szylingów i osiem pensów na

osobę.

-- Żarty! -- powiedział Dżil. -- Kpiny! -- powiedzieli

ludzie. -- Bzdura! -- szczeknął pies.

-- Po dwie złote gwinee, dzieciom pół ceny --

zaproponował smok.

-- A psom? -- spytał Garm.

-- Mów dalej -- rzekł Dżil. -- Słuchamy.

-- Dziesięć funtów i sakiewka srebra na osobę,

złote obroże dla psów -- rzekł mocno już

background image

zaniepokojony Chrysophylax.

-- Zabić go! -- ryknął tłum, tracąc wreszcie

cierpliwość.

-- Worek złota dla każdego, a dla dam brylanty? --

skwapliwie zaofiarował Chrysophylax.

-- Teraz już gadasz do rzeczy, ale to jeszcze za

mało -- powiedział Dżil.

-- O psach znowu zapomniałeś -- rzekł Garm.

-- Jakiej wielkości będą worki? -- pytali

mężczyźni.

-- Po ile brylantów? -- chciały wiedzieć kobiety.

-- Bójcie się Boga! -- jęknął smok. -- Zrujnujecie

mnie do szczętu.

-- Zasłużyłeś sobie na to -- rzek ł Dżil. --

Wybieraj, co wolisz stracić: majątek czy życie.

I machnął Gryzi-ogone: aż smok skulił się na

ziemi;

-- Prędzej! Namyśl się prędzej! -- krzyczeli ludzie,

nabierając odwagi i podchodząc coraz bliżej.

Cłirysophylax przymknął oczy niby w skupieniu,

lecz naprawdę trząsł się ze śmiechu, tak jednak

skrycie, że nikt tego nie dostrzegł. Targ zaczynał go

background image

bawić. Ludzie najwidoczniej spodziewali się wiele na

nim skorzystać. Nie mieli pojęcia o zwyczajach i

podstępach wielkiego zepsutego świata; w całym

królestwie nie było człowieka, który by miał jakieś

praktyczne

doświadczenie

w

stosunkach

ze

smokami i znał ich chytrość. Chrysophylax oddychał

coraz swobodniej i myślał coraz jaśniej. Oblizał

wargi.

-- Powiedzcie swoją cenę -- rzekł.

Zagadali wszyscy naraz. Smok przysłuchiwał się

z zainteresowaniem. Jeden tylko głos mącił jego

spokój: głos kowala.

-- Nic dobrego z tego nie wyniknie, zapamiętajcie

moje słowa -- prawił kowal. -- Mówcie, co chcecie, a

ja powiadam, że gad nie wróci. Zresztą tak czy owak

nie wyniknie z tej historii nic dobrego.

-- Możesz się wyłączyć z ogólnej umowy, jeżeli ci

się nie podoba -- odparli mu na to sąsiedzi i dalej

spierali się między sobą, nie zwracając wiele uwagi

na smoka.

Chrysophylax podniósł łeb. Może namyślał się,

czy zaatakować znienacka tłum, czy też wymknąć się

background image

cichcem korzystając z zamieszania -- w każdym razie

musiał się tych zamiarów co prędzej wyrzec. Dżil

wprawdzie żuł w zadumie jakąś trawkę, lecz Gryzi-

ogona trzymał w garści i smoka ani na sekundę z

oczu nie spuszczał.

-- Nie waż się ruszyć -- powiedział -- bo jak cię

rąbnę, to ci nawet góra złota nie pomoże.

Smok przywarował znowu. Wreszcie gromada

wypchnęła naprzód proboszcza, żeby przemówił w

jej imieniu. Ksiądz stanął u boku Dżila.

-- Nikczemny gadzie -- rzekł. -- Żądamy, żebyś

przyniósł tu, na to miejsce, cały swój majątek nabyty

z rozboju. Najpierw wynagrodzimy pokrzywdzonym

wszystkie straty, a potem resztę rozdzielimy

sprawiedliwie między siebie. Wówczas dopiero, jeśli

przysięgniesz, że nigdy więcej nie napadniesz

naszego kraju ani też żadnego innego potwora do

napaści nie podjudzisz, pozwolimy ci odejść do

twego domu z głową i ogonem. Teraz złożysz

przysięgę, że wrócisz z okupem, a zaklniesz się na

takie potęgi, że nawet twoje smocze sumienie nie

ośmieli się im sprzeniewierzyć,

background image

Chrysophylax, żeby tym lepiej oczy im zamydlić,

udał, że się waha. Ronił z żalu nad stratą majątku łzy

tak gorące, że rozlewając się w kałuże na drodze

kipiały i parowały. Zaprzysiągł uroczyście, klnąc się

na przedziwne i straszliwe potęgi, że stawi się

niezawodnie z całym swoim skarbem w dzień

świętych Hilarego i Feliksa, czyli za osiem dni: termin

oczywiście za krótki na tak daleką podróż i nawet nie

uczeni geografii wieśniacy powinni byli to wiedzieć.

Jednakże nikt nie zaprotestował, pozwolono

smokowi odejść, a mieszkańcy wsi odprowadzili go

aż do mostu.

-- Do zobaczenia! -- zawołał już z drugiego

brzegu. -- Z pewnością będziemy do siebie tęsknić.

-- My do ciebie z pewnością! -- odkrzyknęli ludzie.

Postąpili oczywiście bardzo niemądrze. Każda

inna istota po złożeniu tak uroczystej przysięgi

miałaby skrupuły i lękałaby się, że łamiąc wiarę

ściągnie na siebie okropne nieszczęścia, ale smok w

ogóle nie miał sumienia. Pewnie, prości ludzie nie

mogli o takie kalectwo podejrzewać stwora bądź co

bądź wielkiego rodu, dziwne jednak, że proboszcz,

background image

który tyle uczonych ksiąg w życiu przeczytał,

również się tego nie domyślił. Może się zresztą

domyślił. Jako gramatyk niewątpliwie jaśniej

przewidywał przyszłość niż inni ludzie.

Kowal wracając do kuźni kręcił głową.

-- Złowróżbne imiona -- mruczał. -- Hilary i Felix!

Aż w uchu wierci. -- Bo Hilary w pospolitym

języku znaczy: wesoły, a Feliks: szczęśliwy.

Król oczywiście wkrótce dowiedział się o całym

zdarzeniu. Wieść jak płomień szerzyła się po kraju, a

prze-chodząc z ust do ust nabierała po drodze tym

żywszych kolorów. Król bardzo się nią zainteresował

z wielu powodów, wśród których niemałą rolę

odgrywały względy finansowe. Toteż postanowił

udać się we własnej osobie do wsi, w której działy się

tak niezwykłe rzeczy.

W cztery dni po odejściu smoka wjechał przez

most do Ham na białym rumaku, otoczony świtą

rycerzy, z trębaczami i ogromnym taborem.

Mieszkańcy wsi w odświętnych ubraniach ustawili się

szpalerem wzdłuż głównej ulicy na powitanie

monarchy. Orszak zatrzymał się na placu przed

background image

kościołem. Dżil, gdy go przedstawiano królowi,

przykląkł, lecz władca kazał mu wstać i nawet

poklepał go łaskawie po ramieniu. Rycerze udawali,

że nie widzą tej poufałości.

Potem król zwołał całą wieś na rozległe

pastwisko Dżilowe nad rzeką, a gdy się wszyscy

zgromadzili -- włącznie z Garmem, który uznał, że

jego też ta sprawa dotyczy -- Augustus Bonifacius

rex

et

basileus

raczył

łaskawie

wygłosić

przemówienie.

Wytłumaczył dobitnie, że majątek poganina

Chrysophylaksa w całości należy do niego, jako do

władcy kraju. Nie uzasadniał szerzej swoich praw do

zwierzchnictwa również nad krainą górską (były

bowiem sporne), lecz stwierdził, że “w każdym razie

nie ma wątpliwości, iż gad ów ukradł ongi naszym

przodkom to wszystko, co dziś posiada. Ale że

jesteśmy, jak powszechnie wiadomo, sprawiedliwi i

wspaniałomyślni, nie pozostawimy naszego zacnego

lennika Aegidiusa bez nagrody; każdy też z naszych

wiernych poddanych z tej wsi otrzyma jakiś dowód

naszego uznania, nikogo nie pominiemy, od

background image

proboszcza do najmniejszego dziecka. Wioska Ham

uradowała bowiem nasze królewskie serce.

Tu przynajmniej lud dzielny i nieprzekupny

zachował starożytne cnoty naszego plemienia".

Rycerze tymczasem rozmawiali między sobą o

najnowszych fasonach kapeluszy.

Król nie opuścił po tym przemówieniu wioski.

Rozbił obóz na Dżilowym polu i oczekując dnia

czternastego stycznia zażywał wraz z dworem

przyjemności, jakich mogła dostarczyć skromna

wieś, odległa o wiele mil od stolicy. Świta królewska

w ciągu trzech dni ogołocił; wieś doszczętnie z

chleba, masła, jaj, słoniny i baranie go mięsa, a także

wysuszyła do dna wszystkie beczki z piwem. Po

czym zaczęła szemrać na skąpe wyżywi nie. Król

jednak za wszystko płacił hojnie kwitami obiecując

ich wymianę w państwowej kasie na gotówkę; liczył

bowiem, że jego skarbiec wkrótce się napełni

Mieszkańcy Ham, nic nie wiedz ąc o rzeczywistym

stanie królewskiego skarbca, przyjmowali kwity z

wielkim zadowoleniem.

Nadszedł czternasty stycznia, dzień świętych

background image

Hilarego i Feliksa. Wszyscy od świtu byli na nogach.

Rycerze przywdziali zbroje. Dżil ubrał się w swoją

kolczugę domowej roboty, co wywołało drwiące

uśmiechy w gronie rycerstwa, lecz król poskromił je

jednym zmarszczeniem brwi. Dżil przypasał też

miecz. Gryzi-ogon potulnie wsunął się do pochwy i

wcale się z niej nie wyrywał. Proboszcz popatrzył na

niego uważnie i pokiwał głową, szepcząc coś sam do

siebie. Kowal roześmiał się w głos. Nadeszło

południe. Ludziom z przejęcia nawet obiadu się

odechciało. Popołudnie wlokło się ospale. Gryzi-

ogon w dalszym ciągu wcale nie zdradzał chęci

wyskoczenia z pochwy. Czatujący na wzgórzu

wartownicy i mali chłopcy, którzy na ochotnika

wdrapali się na najwyższe drzewa, daremnie wytężali

oczy: ani na ziemi, ani na niebie żaden znak nie

zwiastował zbliżania się smoka.

Kowal pogwizdywał wesoło, lecz innym ludziom

dopiero z zapadnięciem wieczoru, kiedy gwiazdy

błysnęły na firmamencie, po raz pierwszy zaświtało

podejrzenie, że może smok od początku nie

zamierzał dotrzymać obietnicy. Wspominając jednak

background image

uroczystą przysięgę, nie tracili mimo wszystko

nadziei. Wreszcie gdy wybiła północ i wyznaczony

dzień minął, ludzi ogarnęło zniechęcenie. Tylko kowal

był w siódmym niebie.

-- A co, nie mówiłem! -- tryumfował. Lecz nie

przekonał gromady.

-- Bądź co bądź gad był ciężko ranny -- zauważył

ktoś.

-- I termin wyznaczyliśmy za krótki -- stwierdził

inny. -- Do gór kawał drogi, a on przecież dźwiga

niemałe ciężary. Może musiał szukać pomocników.

Lecz minął następny dzień, potem drugi.

Resztka nadziei rozwiała się ostatecznie. Król

wpadł w straszny gniew. Prowianty i napoje

wyczerpały się we wsi, królewska świta narzekała

już głośno. Rycerze tęsknili do dworskich wygód

i przyjemności. Ale król bardzo potrzebował

pieniędzy.

Pożegnał się z wiernymi poddanymi krótko i

węzłowato. Połowę wydanych poprzednio kwitów

unieważnił. Dżila potraktował chłodno, ledwie mu

kiwnął głową.

background image

-- Wkrótce otrzymacie nasze dalsze rozporządzenia --

rzekł i odjechał wraz z rycerzami i trębaczami.

Bardziej ufni i naiwni ludzie spodziewali się, że

lada dzień król zaprosi Aegidiusa do stolicy, żeby go

pasować na rycerza. Rzeczywiście w tydzień później

nadeszło pismo, lecz zupełnie innej treści. Był to list

w trzech kopiach: jedną wysłaniec wręczył Dżilowi,

drugą proboszczowi, a trzecią przybił na drzwiach

kościoła. Prawdę mówiąc wystarczyłby jeden list

do proboszcza, bo nikt prócz niego nie umiał

rozszyfrować niewyraźnych zawijasów dworskiego

skryby, dla prostych ludzi równie niepojętych jak

łacina uczonych. Proboszcz przełożył list na

pospolity język i odczytał z ambony. Tekst był

zwięzły i rzeczowy -- w porównaniu z większością

królewskich listów. Król bowiem bardzo się

spieszył.

My, Augustus B.A.A.A.P.iM. rex et basileus et

cetera, oznajmiamy, że dla bezpieczeństwa naszego

królestwa

oraz

honoru

naszego

imienia

postanowiliśmy, iż gada, który sam mieni się

Chrysophylaksem Bogatym, należy ująć i surowo

background image

ukarać za jego występki, matactwa i nikczemne

przeniewierstwo.

Wzywam

tedy

niniejszym

wszystkich rycerzy naszego domu pod broń i

polecam im czekać w pogotowiu na przybycie

Aegidiusa A.J., rolnika ze wsi Ham. Ponieważ

bowiem rzeczony Aegidius dał dowody, że godzien

jest naszego zaufania i zdatny do walki z

olbrzymami,

smokami

oraz

wszelkimi

nieprzyjaciółmi królewskiego pokoju, rozkazujemy,

aby niezwłocznie stawił się w stolicy i przyłączył do

zastępu naszego rycerstwa.

Sąsiedzi powiadali, że Aegidiusa spotkał niemały

za-szczyt, który w gruncie rzeczy znaczy tyleż co

uroczyste pasowanie na rycerza. Młynarz nawet mu

zazdrościł.

-- Nasz Aegidius wysoko zajdzie -- rzekł. --

Miejmy nadzieją, że zechce nas znać jeszcze, gdy

wróci z tej wyprawy.

-- Ba, czy w ogóle wróci? -- powiedział kowal.

-- Dość, przestańcie krakać! -- krzyknął Aegidius,

nie posiadając się już z gniewu. -- Gwiżdżę na

zaszczyt. Bylebym wrócił cały, nawet młynarza

background image

powitam z radością. Chociaż trzeba przyznać, że

osładza mi tą pigułkę myśl, iż was dwóch

przynajmniej na czas jakiś z oczu stracą.

Z tymi słowami porzucił kompanią. Królowi nie

sposób wymawiać się tak jak sąsiadom. Trudno,

nawet jeśli owce się kocą, orka czeka, krowy czas

doić albo wodą nosić -- trzeba jechać. Dżil osiodłał

więc siwą kobyłką i przygotował się do drogi. W

ostatniej chwili nadszedł proboszcz.

-- Bierzesz chyba z sobą mocny powróz? --

spytał.

-- A to po co? -- zdziwił sią Dżil. -- Żeby się

powiesić?

-- Dajże spokój! Głowa do góry, kochany

Aegidijusie -- odparł proboszcz. -- Mnie się zdaje, że

możesz zaufać swojemu szczęściu. Weź jednak z

sobą powróz, bo jeżeli się nie mylę, bardzo ci się

przyda. Jedź już i wracaj do nas zdrowy!

-- A właśnie! Nawet jeżeli wrócę, ciekaw jestem,

w jakim stanie zastaną dom i gospodarkę! Diabli

nadali smoka -- rzekł Dżil. Wcisnął gruby zwój

powroza do juków i ruszył.

background image

Nie wziął z sobą psa, który zresztą od rana starał

mu się nie nawijać przed oczy. Dopiero po wyjeździe

pana Garm wśliznął się do domu i nie wytykając nosa

z kuchni wył przez całą noc żałośnie; nie uspokoił się

nawet wówczas, gdy mu gospodyni spuściła lanie.

-- Ratuj, ratuj, ratuj! -- jęczał. -- Już nigdy nie

ujrzę mojego kochanego pana, mojego groźnego,

wspaniałego pana! Czemuż, ach czemuż nie

pobiegłem za nim!

-- Zamknij pysk! -- fuknęła Agata. -- Bo postaram

się, żebyś naprawdę nie doczekał powrotu pana.

Kowal usłyszał wycie psa.

-- Zły omen! -- stwierdził z satysfakcją. Dni mijały

bez wieści.

-- Przygotujmy się na najgorsze -- rzekł i zaczął

wesoło wyśpiewywać.

Dżil zajechał na dwór zmęczony i zakurzony.

Rycerze w lśniących zbrojach i błyszczących

hełmach stali na dziedzińcu, każdy przy swoim

wierzchowcu. Nie w smak im było królewskie

wezwanie i burzyli się przeciw dołączeniu chłopa do

rycerskiego zastępu, więc na złość uparli się wykonać

background image

rozkaz dosłownie i ruszyć natychmiast, nie dając

biednemu Dżilowi wytchnienia. Nieborak ledwie

zdążył przegryźć kromkę chleba i przepłukać gardło

łykiem wina. Siwa kobyłka prychała gniewnie. Na

szczęście nie powiedziała głośno tego, co o królu

pomyślała, bo dopuściłaby się obrazy majestatu.

Dzień już się chylił ku zachodowi. Nie pora

wyruszać w drogę, tym bardziej na smoka -- rzekł

sobie w duchu Dżil. Toteż nie zajechali tego dnia

daleko. Dworakom, skoro postawili na swoim, już się

teraz wcale nie spieszyło. Rycerze, giermkowie,

służba, juczne kuce i tabory -- wszyscy posuwali się

leniwie, nie pilnując bojowego szyku. Dżil na swojej

zmęczonej kobyłce człapał ostatni.

Wieczorem zatrzymali się na popas i rozbili

namioty. Dla Dżila nie pomyślano o żadnym

zaopatrzeniu, musiał więc najniezbędniejsze rzeczy

pożyczać od innych. Kobyłka oburzona winszowała

sobie, że nie należy do królewskiej świty.

Nazajutrz ruszyli i dopiero trzeciego dnia pod

wieczór

ujrzeli

na

widnokręgu

zamglony,

nieprzyjazny łań-cuch gór. Wkrótce potem znaleźli

background image

się w krainie, gdzie władza Augustusa Bonifaciusa

nie była powszechnie uznawana. Posuwali się teraz

ostrożniej i bardziej zwartym szykiem.

Czwartego dnia dotarli do Dzikich Wzgórz, na

pogranicze krainy o złej sławie, zaludnionej, jak

powiadano, przez rozmaite legendarne istoty. Nagle

któryś z jeźdźców jadących na czele spostrzegł w

piasku nad potokiem jakieś podejrzane ślady.

Przywołano Dżila.

-- Co to za ślady, mości Aegidiusie? -- spytali

rycerze.

-- Smocze -- odparł Dżil.

-- Odtąd ty będziesz prowadził -- rzekli. Dalej więc

jechali kierując się na zachód, a Dżil na czele dzwonił

i brzęczał pierścieniami naszytymi na skórzany

kaftan. Nie miało to już teraz znaczenia, bo rycerze

głośno śmiali się i rozmawiali, a towarzyszący im

minstrel śpiewał pieśni. Od czasu do czasu wszyscy

podejmowali chórem melodię, nie żałując gardeł.

Pieśń była piękna i dodawała ludziom ducha,

pochodziła bo-wiem z dawnych lat, kiedy więcej

toczono prawdziwych bitew niż dworskich turniejów.

background image

Mimo to śpiewając popełniali wielką nieostrożność.

Zawiadamiali tym sposobem wszystkie stwory

zamieszkujące tę krainę o swoim przybyciu; smoki

ocknęły się w jamach i nadstawiły czujnie uszu.

Wyprawa nie mogła już Chrysophylaksa zaskoczyć

znienacka we śnie.

Siwa kobyłka Dżila szczęśliwym trafem -- a może i

naumyślnie -- nagle okulała, gdy wjechali w cień

posępnych gór. Musieli teraz wspinać się mozolnie

stromymi, kamienistymi ścieżkami i lęk ogarniał ich

coraz silniej. Siwa kobyłka pozwalała się wyprzedzać

innym koniom, potykała się i kulała, i miała tak

smutną minę, że wreszcie Dżil zsiadł i szedł odtąd

obok niej piechotą. Wkrótce znalazł się wraz ze swoją

wierzchówką na samym końcu pochodu, pośród

jucznych kucyków, lecz nikt na to nie zwrócił uwagi.

Gdyby rycerze nie byli tak zajęci sporem o prawa

pierwszeństwa u dworu, musieliby spostrzec liczne i

zupełnie już tutaj wyraźne ślady smoczych łap.

Dotarli bowiem do okolicy, po której Chrysophylax

często się wałęsał i gdzie lubił lądować po

codziennych lotach. Niższe pagórki i stoki po obu

background image

stronach ścieżki zdawały się stratowane i wypalone.

Trawa rosła na nich skąpo, a zwichrzone czarne kępy

wrzosów i janowca sterczały pośród rozległych plam

nagiej, spopielałej ziemi. Obszar ten od wielu lat

służył smokom za boisko. Przed rycerzami majaczyła

ciemna ściana gór.

Niedomaganie siwej kobyłki martwiło Dżila, lecz

cieszył się, że ma dzięki temu wymówkę, by nie

paradować na najbardziej widocznym miejscu w

drużynie. Wcale nie było mu przyjemnie jechać na

czele kawalkady przez tę ponurą i niebezpieczną

krainę. Wkrótce potem ucieszył się jeszcze bardziej i

dziękował losowi -- oraz siwej kobyłce. Około

południa bowiem -- a był to siódmy dzień wędrówki i

przypadało święto Matki Boskiej Gromnicznej -- Gryzi-

ogon wyskoczył z pochwy, a smok ze swej jamy. Bez

ostrzeżenia i bez ceremonii wystąpił do boju. Leciał

wprost na królewską drużynę, z wielkim szumem i

hukiem. Poprzednio, z dala od własnej siedziby,

okazał się niezbyt mężny, mimo że szczycił się

pochodzeniem z możnego rodu. Teraz jednak płonął

straszliwym gniewem, ponieważ walczył niejako w

background image

progu swego domu i bronił swoich skarbów. Jak

burza wychynął znad górskiego ramienia w poświście

huraganu i lawinie czerwonych piorunów. Spór o

pierwszeństwo na dworze urwał się jak nożem uciął.

Konie spłoszone odskoczyły tak gwałtownie, że

wielu rycerzy stoczyło się z siodeł. Kucyki z taboru

umknęły błyskawicznie, a pachołkowie z nimi razem.

W tym bowiem towarzystwie nikt nie miał

wątpliwości co do praw pierwszeństwa.

Znienacka ogarnęła drużynę chmura dymu,

zapierając dech we wszystkich piersiach, a w jej

osłonie

smok

runął

na

pierwsze

szeregi

królewskiego rycerstwa. Wielu wojaków zginęło, nim

zdążyli wyjąkać formalne wyzwanie do walki,

niejeden zwalił się na ziemię rażeni z koniem i całym

rynsztunkiem. O losie pozostałych rozstrzygnęły

wierzchowce, które zawróciwszy w miejscu rzuciły

się do ucieczki, nie pytając jeźdźców, czy sobie tego

życzą, czy nie. Przeważnie zresztą życzyli sobie tego

serdecznie.

Tylko siwa kobyłka stała niewzruszenie. Może

bała się połamać nogi na stromej, kamienistej

background image

ścieżce. Może czuła się zanadto zmęczona, żeby

uciekać. Była przeświadczona, że z dwojga złego

lepiej jest mieć skrzydlatego potwora przed sobą niż

za swymi plecami i że ucieczką mogłaby się ocalić

jedynie wtedy, gdyby umiała galopować szybciej od

najściglejszego wyścigowca. Zresztą spotkała się już

raz z Chrysophylaksem i pamiętała, jak gnała go

przez pola i strumienie swojej rodzinnej okolicy,

dopóki nie padł ujarzmiony pośrodku wiejskiej

drogi. W każdym razie rozparła szeroko

wszystkie cztery nogi i zarżała głośno. Dżil zbladł -- o

tyle, o ile na to pozwalała jego rumiana cera -- lecz

został u boku swojej kobyłki, bo nie widział innej

rady.

Tak się więc stało, że smok, rozbiwszy cały

rycerski zastęp i wciąż prąc dalej naprzód, znalazł się

nagle oko w oko ze swoim niedawnym pogromcą

uzbrojonym w Gryzi-ogona. Wcale się tego nie

spodziewał. Skręcił w locie jak olbrzymi, niezgrabny

nietoperz i opadł tuż przy drodze na górski stok.

Siwa kobyłka ruszyła ku niemu, zapominając nawet o

kulawej nodze. Dżil, nabierając nowej otuchy, szybko

background image

wdrapał się na siodło.

-- Przepraszam -- rzekł -- czy przypadkiem może

mnie szukałeś?

-- Doprawdy nie -- odpar ł Chrysophylax. -- Któż

by się ciebie mógł właśnie tutaj spodziewać? Tak

sobie wyfrunąłem dla rozrywki.

-- A więc spotkaliśmy się tylko szczęśliwym

trafem -- rzekł Dżil. -- Cała przyjemność po mojej

stronie. Ja bowiem szukałem ciebie. Co więcej,

mamy z sobą, że tak powiem, na pieńku.

Smok parsknął. Dżil wyciągnął ramię, żeby

osłonić się od palącego smoczego oddechu, i w tym

samym momencie Gryzi-ogon błysnął i świsnął w

powietrzu tuż przed nosem bestii.

-- Ejże! -- krzyknął smok i cofnął się, a cały ogień

w nim przygasł zmrożony strachem. -- Mam nadzieję,

że nie przyszedłeś tu po to, żeby mnie uśmiercić,

zacny panie -- jęknął.

-- Co znowu! -- odparł Dżil. -- Nic przecież nie

mówię o uśmiercaniu.

Siwa kobyłka kichnęła.

-- Pozwól więc, że zapytam, co właściwie robisz

background image

wśród tych wszystkich rycerzy -- rzekł Chrysophylax. --

Rycerze zazwyczaj zabijają smoki, chyba że smokom

uda się przedtem zabić rycerzy.

-- Co wśród nich robię? Nic. Nic a nic mnie z nimi

nie łączy -- odparł Dżil. -- Zresztą rycerzy już nie ma.

Polegli albo zwiali. Pomówmy lepiej o przyrzeczeniu,

które mi złożyłeś w dzień Trzech Króli.

-- A cóż o tym można powiedzieć? -- spytał smok

zaniepokojony.

-- Termin upłynął miesiąc temu -- rzekł Dżil. --

Zalegasz z wypłatą, więc przyszedłem po nią aż tutaj.

Powinieneś mnie przeprosić za fatygę, na jaką mnie

naraziłeś.

-- Przepraszam -- odparł smok. -- Szczerze bym

wolał, żebyś się nie fatygował i nie przychodził.

-- Dawaj zaraz cały swój skarb i nie próbuj

żadnych sztuczek -- rzekł Dżil -- bo cię usiekę i

powieszę twoją skórę na dzwonnicy kościelnej ku

przestrodze innym smokom.

-- Nie bądź dla mnie taki okrutny! -- powiedział

smok.

-- Umowa jest umową -- odparł Dżil.

background image

-- Czy nie pozwolisz mi zatrzymać chociaż kilku

pierścieni i garstki złota? Mógłbyś mi bodaj tyle

opuścić, skoro płacę gotówką -- rzekł smok.

-- Ani guzika! -- odparł Dżil.

Targowali się i spierali jeszcze czas pewien

niczym na jarmarku. Skończyło się wszakże tak, jak

musiało się skończyć, bo chociaż Dżilowi można by

zarzucić to i owo, trzeba przyznać, że targować się

umiał znakomicie i mało kto go przegadał przy takiej

okazji.

Smok musiał całą drogę do swojej jamy przejść

piechotą, bo Dżil nie odstępował go na krok i z

bardzo bliska groził wciąż Gryzi-ogonem. Ścieżka

wijąca się za-kosami pod górę była tak wąska, że

ledwie się na niej we dwóch mieścili. Siwa kobyłka

szła tuż za swoim panem.

Musieli tak wędrować pięć mil, i to stromo pod

górę, toteż Dżil pocił się i sapał, lecz ani na sekundę

nie spuszczał smoka z oczu. Wreszcie znaleźli się na

zachodnim stoku, u wejścia do smoczej jamy. Groza

ziała z ogromnej czarnej czeluści, którą zamykały

mosiężne wrota umocowane na dwóch wielkich

background image

żelaznych słupach. Była to niewątpliwie za dawnych,

niepamiętnych lat dumna i niezdobyta siedziba.

Smoki bowiem nie budują same twierdz ani nie drążą

podziemnych tuneli, lecz osiedlają się w grobowcach

albo skarbcach pozostałych po władcach i

olbrzymach

dawnych

czasów.

Brama

tego

podziemnego domu była na oścież otwarta i Dżil

zatrzymał się w jej cieniu. Chrysophylax aż do tej

chwili nie miał okazji do ucieczki, lecz znalazłszy się

pod własną bramą sprężył się, żeby dać nura w głąb

jaskini. Dżil jednak uderzył go płazem miecza.

-- Stój! -- rzekł. -- Nim wejdziesz do swego domu,

posłuchaj, co ci mam do powiedzenia. Jeżeli nie

wrócisz szybko i z przyzwoitym ładunkiem, pójdę za

tobą i na zadatek dalszych kar obetną ci natychmiast

ogon.

Kobyłka kichnęła. Nie mogła sobie wyobrazić,

żeby Dżil odważył się zapuścić samotnie w czeluście

smoczej

jamy,

nawet

po

pieniądze.

Lecz

Chrysophylax gotów był w tę pogróżkę uwierzyć, bo

Gryzi-ogon świecił ogniście i zdawał się ostry jak

brzytwa. Kto wie, może tym razem smok miał rację, a

background image

siwa kobyłka mimo całej swej mądrości myliła się,

nie rozumiejąc zmiany, która dokonała się w duszy

jej pana. Dżil liczył na swoje szczęście, a po dwóch

zwycięskich spotkaniach nabrał niemal pewności, że

żaden w świecie smok nie zdoła mu się oprzeć.

I rzeczywiście Chrysophylax wrócił po krótkiej

chwili niosąc dwadzieścia funtów -- uczciwej wagi! --

złota i srebra oraz skrzynię pełną pierścieni,

naszyjników i rozmaitych klejnotów.

-- Masz! -- powiedział.

-- Co takiego? -- krzyknął Dżil. -- Dwa razy tyle

jeszcze byłoby za mało. Głowę dam, że to nie jest

nawet połowa twojego majątku.

-- Pewno że nie -- odparł smok, stwierdzając z

przykrością, że chłop zmądrzał od poprzedniej

rozmowy we wsi. -- Pewno że nie. Ale nie mogę

zabrać wszystkiego na raz. -- Ani na dwa razy,

mógłbym się założyć -- rzekł

Dżil. -- Jazda znowu do nory, a wracaj migiem,

jeżeli nie chcesz powąchać Gryzi-ogona.

-- Nie chcę! -- zawołał smok, wsunął się szybko

do jamy i w mig wrócił. -- Masz! -- powiedział

background image

zrzucając na ziemię olbrzymi wór złota i dwie

skrzynie diamentów.

-- Pofatyguj no się jeszcze raz -- rzekł Dżil. -- A

nie żałuj grzbietu!

--. Jesteś okrutny -- jęknął smok sunąc z

powrotem do jamy.

Wówczas jednak siwa kobyłka poczuła się

osobiście zagrożona. Kto będzie te wszystkie ciężary

dźwigał do domu? -- pytała się w duchu. Spojrzała

przy tym na spiętrzone wory i skrzynie tak smutnym

okiem, że Dżil odgadł jej myśli.

-- Nie martw się, staruszko -- rzekł. -- Gad musi

nam cały ten kram dostarczyć na miejsce.

-- Litości! -- jęknął smok, który dosłyszał ostatnie

zdanie wyłażąc po raz trzeci z jamy i taszcząc jeszcze

cięższy niż przedtem wór złota oraz mnóstwo

klejnotów iskrzących się jak zielone i czerwone

płomienie. -- Litości! Wątpię, czy z takim ciężarem

dojdę żywy, a jeśli każesz dołożyć choć jeden jeszcze

worek, nie udźwignę, lepiej już zabij mnie od razu.

-- A więc masz coś jeszcze w swoim skarbcu? --

rzekł Dżil.

background image

-- Owszem -- odparł smok -- tyle, żeby nadal żyć

przyzwoicie.-- Tym razem wyjątkowo powiedział

niemal prawdę, a jak się później okazało, mądrze

zrobił -- Zostaw mi tę resztkę! -- prosił chytrze. --

Zyskasz we mnie przyjaciela na wieki. Zaniosę te

skarby do twojego szanownego domu zamiast na

królewski dwór. A co więcej, pomogę ci zatrzymać je

dla siebie.

Dżil wyciągnął lewą ręką wykałaczkę i dłubiąc w

zębie namyślał się przez chwilę w wielkim skupieniu.

Potem rzekł:

-- Niech tak będzie.

Okazał chwalebną powściągliwość. Gdyby był

rycerzem, pewnie by nie ustąpił i zażądał całego

skarbu razem z ciążącą na nim klątwą. Bardzo też

prawdopodobne, że mimo strachu przed Gryzi-

ogonem, doprowadzony do ostatecznej rozpaczy

smok rzuciłby się wówczas na niego. A wtedy Dżil

albo by zginął, albo zabiłby smoka tracąc w ten

sposób swój jedyny środek transportu, i musiałby

lwią część zdobyczy zostawić w górach.

Na tym się więc skończyło. Dżil na wszelki

background image

przypadek napchał sobie kieszenie klejnotami i dał

do dźwigania kobyłce jeden niewielki, lecz cenny

pakunek. Resztę bogactw w skrzyniach i worach

przytroczył na plecach Chrysophylaksa, który

wyglądał z tym wszystkim jak ruchomy skarbiec

królewski. Z takim obciążeniem, choćby chciał, nie

mógłby się wzbić w powietrze, zresztą przezorny Dżil

spętał mu skrzydła.

-- Powróz rzeczywiście bardzo się przydał --

stwierdził, wspominając z wdzięcznością radę

proboszcza.

Ruszyli wreszcie w drogę: smok truchcikiem,

pocąc się i sapiąc, siwa kobyłka za nim, a Dżil

ostatni, z błyszczącym groźnie Gryzi-ogonem w ręku.

Toteż gad nie ośmielił się próbować żadnych

sztuczek.

Pomimo obciążenia i smoka, i kobyłki, droga

powrotna trwała krócej niż pochód rycerskiego

zastępu w pierwszą stronę. Dżil bowiem pospieszał,

między innymi dlatego, że miał niewiele prowiantu w

sakwach. Poza tym nie ufał Chrysophylaksowi, który

raz już złamał najuroczystszą przysięgę; maszerując

background image

głowił się, jak urządzić nocny popas, żeby nie narazić

się na śmierć albo na wielką stratę. Zanim jednak noc

zapadła, szczęśliwy przypadek pomógł mu rozwiązać

to trudne zadanie. Spotkał bowiem kilku pachołków

z taboru, którzy na kucykach umknęli od smoczej

napaści i teraz błąkali się po dzikiej okolicy. Na widok

smoka chcieli znów pierzchnąć w popłochu i

zdumieniu, lecz Dżil powstrzymał ich okrzykiem.

-- Stójcie, chłopcy! -- zawołał. -- Chodźcie tutaj.

Mam dla was robotę i będę za nią płacił hojnie, póki

tych worków starczy.

Zgodzili się więc do Dżila na służbę uradowani, że

znaleźli przewodnika, i zachęceni widokami na płacę

regularniejszą niż u poprzednich pracodawców.

Dalej tedy jechali już w liczniejszej kompanii:

siedmiu ludzi, sześć kucyków, jedna kobyła i jeden

smok.

Dżil poczuł się wielkim panem i dumnie wydymał

pierś. Popasali możliwie najkrócej. Na noc Dżil

przywiązywał cztery łapy smoka do czterech palików

wbitych w ziemię i stawiał przy nim wartę, po trzech

pachołków na zmianę. Lecz siwa kobyłka i tak spała

background image

na jedno oko, drugim pilnując, żeby wartownikom

nie zachciało się figli na własny rachunek.

Po trzech dniach wędrówki znaleźli się w

granicach własnego kraju, budząc wszędzie we

wsiach podziw i podniecenie, od wieków bowiem nie

widziano nic podobnego na całym obszarze między

dwoma morzami. W pierwszej wsi, w której

zatrzymali się na odpoczynek, ofiarowano im za

darmo jedzenie i trunki, a połowa miejscowej

młodzieży chciała przyłączyć się do orszaku. Dżil

wybrał dwunastu dzielnych zuchów. Obiecał im

dobrą płacę i kupił dla tych nowych pachołków

wierzchowce, najlepsze, jakie w okolicy mógł dostać.

Świtały mu już w głowie pewne plany.

Po całodziennym odpoczynku ruszył dalej na

czele powiększonej kompanii. Pachołkowie śpiewali

na jego cześć pieśni, proste i na poczekaniu ułożone,

lecz miłe dla uszu Dżila. Ludzie po drodze

wiwatowali, a niejeden też wybuchał śmiechem, bo

orszak wyglądał równie zabawnie, jak imponująco.

Wkrótce skręcili na południe, ponieważ Dżil

kierował pochód w stronę własnego domu, omijając

background image

z daleka stolicę i nie wysyłając żadnych meldunków

do króla. Lecz nowina o powrocie zacnego

Aegidiusa szerzyła się jak płomień po kraju,

wywołując wielki podziw i zamęt. Właśnie bowiem

listy królewskie, ogłoszone po miastach i wsiach,

wezwały lud do przywdziania żałoby po mężnych

rycerzach poległych na wyprawie wśród gór.

Gdziekolwiek zjawiał się Dżil, lud zrzucał żałobę i

przy tryumfalnym biciu w dzwony gromadził się

wzdłuż drogi wiwatując, machając chustkami,

podrzucając w górę czapki. Smoka przy tej

sposobności tak poszturchiwano, że gorzko już

żałował zawartej ugody. Ciężkie bowiem było takie

upokorzenie dla potomka starożytnego i możnego

smoczego rodu. Gdy wkraczał do Ham, wszystkie

psy biegły za nim szczekając wściekle. Z wyjątkiem

Garma. On bowiem nie miał oczu, uszu ani nosa dla

nikogo prócz swego pana. Oszalał wręcz ze szczęścia

i ustawicznie z nadmiaru radości fikał koziołki.

Rodzinna wieś powitała Dżila oczywiście

wspaniale.

Najbardziej jednak ucieszyło go, że młynarz

background image

stracił wreszcie ochotę do kpin, a kowal po prostu

zbaraniał.

-- Nie skończy się na tym, nie! Zapamiętajcie

moje słowa -- powiedział, lecz nic bardziej ponurego

nie mógł wymyślić i zwiesił markotnie głowę. Dżil z

sześciu pachołkami i sześciu młodymi zuchami, ze

smokiem i całym bagażem wszedł na pagórek i

przystanął tu na chwilę w milczeniu. Do domu

zaprosił ze sobą tylko proboszcza.

Wkrótce nowina dotarła do stolicy i jej

mieszkańcy, zapominając o dworskiej żałobie, a

nawet o własnych sprawach, wylegli tłumnie na

ulice. Powstał zgiełk i ruch.

Król tymczasem w swoim pałacu gryzł

paznokcie i szarpał brodę. Zmartwiony i gniewny, a

w dodatku strapiony kłopotami pieniężnymi, wpadł w

tak zły humor, że nikt nie śmiał się do niego odezwać.

W końcu jednak zgiełk uliczny doszedł do jego uszu,

a nie brzmiał wcale jak płacz i narzekanie.

-- Co to za hałasy? -- spytał król. -- Każcie

ludziom wracać do domów i opłakiwać klęskę jakoś

przyzwoiciej. Wrzeszczą jak gęsi na jarmarku.

background image

--

Smok

wrócił,

najjaśniejszy

panie --

odpowiedzieli dworzanie.

-- Co takiego? -- krzyknął król. -- Zwołajcie

rycerstwo czy przynajmniej niedobitków.

-- Nie trzeba, najjaśniejszy panie -- odparli. --

Smok pozwala się prowadzić Aegidiusowi jak

baranek. Tak ludzie mówią. Co prawda nowina

dopiero co dotarła do miasta i wiadomości są

sprzeczne.

--

Wielkie

nieba!

--

rzekł

król nagle

rozchmurzony. -- A myśmy na pojutrze zamówili

uroczyste egzekwie za duszę tego człowieka! Prędko

odwołajcie nabożeństwo. Czy Aegidius wiezie z sobą

skarby?

-- Wieści głoszą, że całe góry złota, najjaśniejszy

panie.

-- Kiedyż przybędą? -- spytał żywo król. -- Zacny

chłop z tego Aegidiusa. Przyjmę go natychmiast, jak

tylko zjawi się w stolicy.

Dworzanie

zawahali

się

nieco,

zanim

odpowiedzieli. W końcu któryś zdobył się na odwagę

i rzekł:

background image

-- Daruj, najjaśniejszy panie, lecz słyszeliśmy,

Aegidius skręcił z gościńca do własnego domu.

Niewątpliwie pospieszy na dwór przy pierwszej

sposobności i w odpowiednim stroju.

-- Niewątpliwie -- powiedział król. -- Do licha ze

strojami. Nie powinien był wstępować do domu przed

złożeniem nam sprawozdania z wyprawy. Jesteśmy z

niego bardzo niezadowoleni.

Pierwsza sposobność nadarzyła się i minęła,

podobnie jak wiele następnych. Dżil od tygodnia już

z górą bawił w domu, a dwór w dalszym ci ągu nie

otrzymał od niego ani słowa.

Dziesiątego dnia król wybuchnął strasznym

gniewem.

-- Sprowadzić mi go tutaj! -- rozkazał. Posłano

gońca. Żeby dostać się do Ham, nawet najkrótszą

drogą, jeździec potrzebował całego dnia.

-- Nie chce przyjechać, najjaśniejszy panie --

oznajmił w dwa dni później drżący wysłannik.

-- Do stu piorunów! -- krzyknął król. -- Powiedz

mu, że ma się stawić przed naszym obliczem w

najbliższy wtorek, a jeżeli nie posłucha, to do śmierci

background image

nie wyjrzy z więzienia.

-- Wybacz, najjaśniejszy panie, lecz Aegidius

znów odpowiedział, że nie przyjedzie -- oznajmił

bardzo przerażony wysłannik, gdy powrócił we

wtorek sam.

-- Do stu piorunów! -- krzyknął król. --

Sprowadzić go do więzienia zamiast na dwór. Posłać

natychmiast kilku ludzi i niech przywloką gbura

zakutego w kajdany! -- ryknął do dworzan.

-- Ilu ludzi posłać? -- wyjąkał któryś niepewnie. --

Bo on przecież ma smoka... i Gryzi-ogona... i...

-- I miotłę, i fujarkę, i dudy! -- krzyknął król. Kazał

zaraz siodłać białego konia, wezwał rycerzy, a raczej

niedobitków, oraz kompanię zbrojnych żołnierzy,

poczym ruszył, płonąc srogim gniewem. Mieszkańcy

stolicy wybiegłszy ze swych domów patrzyli na ten

odjazd zdumieni.

Dżil tymczasem by ł już nie tylko

bohaterem, ale również ulubieńcem całego ludu.

Kiedy orszak królewski mijał miasta lub wsie, ludzie

nie wiwatowali na cześć rycerzy i wojska, chociaż

przed królem jeszcze zdejmowali czapki. W miarę jak

background image

król zbliżał się do Ham, witano go coraz mniej

serdecznie. W niektórych osiedlach mieszkańcy

zamykali się w domach i nikt nawet nosa nie pokazał

na drodze.

Wówczas płomienny gniew króla przeobraził się

w zimną zawziętość. Z posępną twarzą stanął

wreszcie władca nad rzeką, za którą leżała wioska

Ham i stał dom Aegidiusa. Król postanowił puścić z

dymem zagrodę krnąbrnego chłopa. Lecz na moście

czekał Dżil na swojej siwej kobyłce, z Gryzi-ogonem

w ręku. Poza nim nie było widać żywej duszy, tylko

Garm wyciągnął się u nóg swego pana na ziemi.

-- Dzień dobry, najjaśniejszy panie -- odezwał się

Dżil, nie czekając na królewskie powitanie i z jak

najweselszą miną.

Król zimno zmierzył go wzrokiem.

-- Nie umiesz zachować się, jak przystało w

naszej obecności -- rzekł -- mimo to powinieneś był

stawić., się, skoro cię wzywaliśmy.

-- Wcale mi to do głowy nie przyszło, słowo daję,

najjaśniejszy panie -- odparł Dżil. -- Mam pełne ręce

roboty w tym swoim gospodarstwie, a już i tak dużo

background image

czasu straciłem na twoje, królu, posyłki.

-- Do stu piorunów! -- krzyknął król, znowu

wpadając w płomienny gniew. -- Niech cię diabli

wezmą razem z twoją bezczelnością. Skoro tak, nie

spodziewaj się od nas żadnej nagrody. Będziesz miał

szczęście, jeśli cię szubienica ominie. Bo wiedz, że

każemy cię powiesić, jeżeli natychmiast nie

przeprosisz nas i nie oddasz naszego miecza.

-- Ejże! -- odparł Dżil. -- Co do nagrody, to ją

sobie sam już wziąłem. Co w garści, to moje, jak tu u

nas mówią. A co do miecza, to Gryzi-ogonowi lepiej

u mnie niż na królewskim dworze. Ale dlaczego

zabrałeś z sobą, najjaśniejszy panie, tylu rycerzy i

wojsko? -- spytał. -- Jeżeli wybrałeś się do mnie w

odwiedziny, wolałbym cię gościć w mniejszej

kompanii. A jeżeli chciałbyś mnie porwać siłą,

będziesz musiał przyprowadzić większą armię.

Królowi aż dech zaparło ze złości, a rycerze

poczerwienieli i zadarli nosy. Lecz kilku żołnierzy

uśmiechnęło się za plecami króla.

-- Oddaj mi miecz! -- krzyknął monarcha

odzyskująć głos, lecz zapominając o liczbie mnogiej

background image

należnej majestatowi.

-- Oddaj koronę! -- odparł Dżil. Tak zuchwałe

słowa nie padły jeszcze z niczyich ust od zarania

Średniego Królestwa.

-- Do stu piorunów! Bierzcie go! Wiążcie! --

krzyknął król, w zrozumiałym gniewie tracąc do

reszty panowanie nad sobą. -- Na co czekacie? Brać

go do niewoli albo utłuc na miejscu!

Żołnierze zrobili krok naprzód.

-- Ratuj, ratuj, ratuj! -- krzyknął Garm.

I w tym momencie spod mostu wychynął smok.

Leżał ukryty, zanurzony w głębinie pod drugim

brzegiem j rzeki. Buchała z niego para, bo opił się

wody. Natychmiast też otoczył go kłąb gęstej mgły, z

której świeciły tylko czerwone ślepia.

-- Precz stąd, głupcy! -- ryknął. -- Bo was na

sztuki rozedrę. Dość już rycerzy padło trupem na

górskiej przełęczy, jeszcze chwila, a reszta

rycerstwa zginie, w tej rzece, z nią zaś razem

królewskie konie i królewskie wojsko.

Skoczył i jeden pazur wbił w skórę białego

królewskiego wierzchowca. Rumak wspiął się,

background image

zawrócił i pomknął jak sto piorunów, które król

tak pochopnie przyzywał. Inne konie poszły

natychmiast za jego przykładem: wiele spośród nich

zawarło

przedtem

w

górach

znajomość

z

Chrysophylaksem i nie zachowało o nim wcale

miłego wspomnienia. Żołnierze rozbiegli się we

wszystkie strony, byle dalej od Ham.

Biały rumak był tylko lekko draśnięty i jeździec

nie pozwolił mu uciec daleko. Król po krótkiej

chwili zmusił go do powrotu. Nad swoim

wierzchowcem bądź co bądź jeszcze panował; nikt

też nie śmiałby o królu powiedzieć, że uląkł się

jakiegokolwiek człowieka lub smoka pod słońcem.

Gdy stanął znów nad rzeką, mgła już się rozwiała, ale

zwiali również rycerze i wojsko. Inna też była teraz

rozmowa: król sam jeden stał przed tęgim chłopem,

który miał u boku Gryzi-ogona i smoka.

Nie zdały się jednak na nic rokowania. Dżil był

uparty. Ani ustąpić, ani bić się nie chciał, chociaż go

Augustus

Bonifacius

uroczyście

wyzwał

na

pojedynek.

-- Nie, najjaśniejszy panie -- odparł ze śmiechem. --

background image

Wracaj do domu i ochłoń trochę. Nie chciałbym ci

krzywdy zrobić, ale życzliwie radzę, zabieraj się stąd

co prędzej, bo za smoka nie mogę odpowiadać. Do

widzenia!

Tak skończyła się Bitwa na Moście w Ham. Król

nie dostał grosza z całego smoczego skarbu i nie

słyszał ani słówka skruchy z ust Dżila, który był teraz

bardzo już dobrego o sobie mniemania. Co więcej,

od tego dnia skończyła się władza Średniego

Królestwa nad tą okolicą. Ludzie w promieniu

dziesięciu mil wokół Ham uważali Dżila za swojego

władcę. Król mimo wszystkich swoich wspaniałych

tytułów nie mógł znaleźć człowieka, który zgodziłby

się stanąć do walki z buntownikiem Aegidiusem.

Aegidius bowiem stał się ulubieńcem ludu i

bohaterem legendy. Nie udało się też w żaden

sposób zagłuszyć pieśni sławiących jego czyny.

Najbardziej rozpowszechnił się poemat w stu

heroikomicznych zwrotkach opiewający spotkanie

na moście.

Chrysophylax długo pozostał w Ham i bardzo

był dla Dżila pożyteczny. Człowiek bowiem,

background image

który posiada oswojonego smoka, cieszy się z

natury rzeczy powszechnym szacunkiem. Za

pozwoleniem proboszcza gad mieszkał w spichrzu,

gdzie przedtem składano datki z dziesięciny.

Pilnowało jeńca dwunastu zuchów. Dało to początek

pierwszemu tytułowi, jakim obdarzono Dżila:

“Dominus de Domito Serpente", co znaczy “Pan

oswojonego smoka", a po angielsku brzmi: “Lord of

the Tame Worm"; dla krótkości mówiono

zazwyczaj po prostu: “Lord of Tame". Pod tym

mianem Dżil zyskał szeroką sławę, lecz nadal płacił

królowi symboliczną daninę: sześć wolich ogonów i

miarkę piwa. Dostarczał te dary na dwór w dzień

świętego Mateusza jako w rocznicę spotkania na

moście. Po pewnym czasie otrzymał tytuł earla i tak

przytył, że coraz trudniej było na nim pas dopiąć.

W parę lat później został księciem, a jako książę

Julius Aegidius nie płacił już królowi daniny.

Rozporządzając bajecznym majątkiem, zbudował

sobie wspaniały dwór i zgromadził potężne wojsko.

Jego żołnierze byli dzielni i weseli, uzbrojeni w

najlepszy oręż, jaki podówczas można było kupić za

background image

drogie pieniądze Każdy z dwunastu zuchów

awansował na kapitana. Garm nosił złotą obrożę i

miał prawo włóczyć się do woli po całej okolicy,

dumny i szczęśliwy, dość jednak nieznośny dla

swoich współbraci, ponieważ od wszystkich psów

żądał dla siebie czci należnej jego groźnemu

wspaniałemu panu. Siwa kobyłka spędziła resztę

życia spokoju i nigdy nie zdradziła, co myśli o tej

całej historii.

W końcu Dżil został królem, królem Małego

Królestwa. Ukoronowano go w Ham i przybrał imię

Aegidius Oraconarius. Pospolicie jednak mówiono o

nim Dżil Worming, czyli tępiciel smoków. Na nowym

dworze panował bowiem język ludowy; nigdy też Dżil

nie wygłaszał przemówień w uczonej łacinie. Żona

jego w roli królowej wyglądała nader okazale i

godnie,

przestrzegała

surowo

porządku

i

oszczędności w gospodarstwie. Nikt nie przechytrzył

królowej Agaty ani jej nie śmiał lekceważyć, bo też

ważyła sporo.

Tak płynęły lata, aż Dżil postarzał się, siwa broda

sięgała mu po kolana i pełen był majestatu pośród

background image

dostojnego dworu, którego członków często i hojnie

nagradzał za prawdziwe zasługi. Stworzył zupełnie

nowy zakon rycerski: Strażników Gada. Zakon miał

na sztandarze wyhaftowanego smoka, a najwyższe

godności piastowało w tym gronie dwunastu

zuchów.

Trzeba przyznać, że Dżil zawdzięczał swoje

wywyższenie w znacznej mierze szczęściu, lecz dał

dowody

mądrości

umiejąc

szczęście

dobrze

wykorzystać. Zarówno szczęście, jak rozum

zachował do końca swoich dni, na czym bardzo

dobrze wyszli wszyscy jego przyjaciele i sąsiedzi.

Proboszcza wynagrodził szczodrze, nawet kowalowi

i młynarzowi oberwało się coś niecoś. Stać było Dżila

na wspaniałomyślność. Jednakże gdy wstąpił na tron,

wydał

nowe

prawo

zakazujące

ponurych

przepowiedni, a młyny przejął pod wyłączny

królewski zarząd. Kowal porzucając dawny zawód

założył przedsiębiorstwo pogrzebowe, lecz młynarz

znalazł się pośród najbardziej uniżonych sług

korony. Proboszcz został biskupem i za stolicę

swojej diecezji obrał wieś Ham, rozbudowując

background image

odpowiednio tutejszy kościół.

Kto po dziś dzień mieszka na obszarze Małego

Królestwa, znajdzie w tej historii wyjaśnienie

zachowanych do naszych czasów nazw niektórych

miast i wsi. Biegli bowiem w tej dziedzinie uczeni

powiadają, że Harm stolicę Małego Królestwa,

zaczęto z czasem nazywać Tame, na skutek

zrozumiałego pomieszania tytułów: Lord of Ham i

Lord of Tame. Nazwa ta dotrwała do naszej epoki,

choć piszemy ją Thame; wstawienie “h" jest

kaprysem niczym nie usprawiedliwionym. Ród

Draconariusow zbudował sobie ku pamięci smoka

wspaniały dwór o cztery mile na północ od Tame, w

miejscu, gdzie Dżil po raz pierwszy spotkał

Chrysophylaksa. Dwór ten zasłynął w całym

królestwie jako Aula Draconaria, czyli w języku

ludowym Worminghall, od przezwiska i godności

króla.

Krajobraz zmienił się od tamtych czasów, wiele

królestw upadło, wiele innych powstało. Lasy

wycięto, rzeki skręciły w inne łożyska, a górom,

chociaż przetrwały, wiatry i deszcze starły

background image

wierzchołki. Tylko nazwa została. Co prawda ludzie

wymawiają ją teraz: Wunnle -- tak przynajmniej

słyszałem -- bo wsie utraciły dawną dumę. Lecz za

czasów, o których mówi nasze opowiadanie,

miejscowość ta nazywała się Worminghall i była

królewską siedzibą, a sztandar ze smokiem powiewał

nad koronami drzew. Życie tam płynęło pomyślnie i

wesoło, póki Gryzi-ogon czuwał nad krajem.

background image

POSŁOWIE

Chrysophylax często upominał się o wolność.

Okazało się, że jego wyżywienie coraz drożej

kosztuje, ponieważ rósł nieustannie; smoki, tak jak

drzewa, rosną przez całe życie. Toteż po kilku latach,

gdy Dżil czuł się już mocno utwierdzony na swoim

tronie, pozwolono biednemu gadowi wrócić do

domu. Rozstali się z Dżilem wśród wzajemnych

zapewnień szacunku i zawarli obustronny pakt

nieagresji. W głębi swego przewrotnego serca smok

żywił dla Dżila uczucia o tyle przyjazne, o ile smoki

są w ogóle do przyjaźni zdolne. Bądź co bądź istniał

Gryzi-ogon. Dżil, gdyby chciał, mógł Chrysophylaksa

zabić albo pozbawić resztek skarbu. A tymczasem w

podziemiach smoczej jamy przechował się spory

majątek -- czego się Dżil trafnie od początku

domyślał.

Chrysophylax wrócił w góry powolnym, ciężkim

lotem, bo skrzydła, przez wiele lat nie używane,

background image

straciły sprawność, a wzrostu i wagi przybyło. Po

przybyciu w rodzinne strony musiał Chrysophylax

najpierw wypędzić młodego smoka, który ośmielił się

zająć jego jamę korzystając z nieobecności

prawowitego właściciela. Zgiełk walki słychać było

podobno w całej Venedotii. W końcu, pożarłszy z

wielkim

apetytem

zwyciężonego

przeciwnika,

Chrysophylax nabrał otuchy, rany doznanych

upokorzeń zasklepiły się w jego sercu i zasnął

długim, pokrzepiającym snem. Kiedy się wreszcie

zbudził, ruszył zaraz na poszukiwanie największego

i najgłupszego z olbrzymów, który dawno, dawno

temu w pewną letnią noc zapoczątkował całą

awanturą, i Chrysophylax powiedział mu parę słów

prawdy, co nieboraka omal dosłownie nie

zmiażdżyło.

-- A więc to był garłacz! -- rzekł drapiąc się w

głowę. -- A ja myślałem, że mnie giez ukłuł.

Finis

czyli w pospolitym języku:

KONIEC

background image

KOWAL Z PODLESIA WIĘKSZEGO

Kiedyś -- niezbyt dawno temu dla ludzi

obdarzonych długą pamięcią i niezbyt daleko dla

tych, którzy mają długie nogi -- była wieś, nie bardzo

duża, lecz nazywana Podlesie Większe, ponieważ w

odległości kilku mil od niej kryło się w kępie drzew

Podlesie Mniejsze. Wieś była w swoim czasie

zamożna i mieszkało tam sporo ludzi dobrych, sporo

złych i sporo średnich, jak wszędzie.

Wieś ta była na swój sposób niezwykła, słynęła

bowiem w całej okolicy z biegłych w zawodzie

rzemieślników, a szczególnie ze znakomitej kuchni.

Miała ogromną Kuchnię, należącą do rady

gromadzkiej, a urzędujący tam Kuchmistrz cieszył się

ogólnym

poważaniem.

Kuchnia

oraz

dom

Kuchmistrza przytykały do świetlicy gromadzkiej,

największego i najpiękniejszego budynku we wsi.

Zbudowano go z solidnego kamienia i solidnego

dębu i utrzymywano starannie, chociaż już go nie

background image

malowano i nie zdobiono złoceniami jak niegdyś; w

świetlicy odbywały się zebrania, narady, publiczne

bankiety i rodzinne uroczystości. Kuchmistrz miał

pełne ręce roboty, bo przy każdej takiej okazji musiał

przyrządzać odpowiednie dania. Uczty wyprawiano

często i w różnych porach roku, a za “odpowie-dnie"

uważano dania liczne, obfite i tłuste.

Ze szczególnym upragnieniem czekali wszakże

wszyscy na pewien festyn, jedyny w ciągu zimy,

trwający przez cały tydzień i kończący się o

zachodzie słońca ostatniego dnia zabawą zwaną

“Biesiadą grzecznych dzieci". Zapraszano na nią

tylko nielicznych gości. Niewątpliwie pomijano

niektórych godnych tego za-szczytu, a znowu

innych, wcale na to nie zasługujących, zapraszano

przez pomyłkę, tak to już jest na świecie, nawet gdy

organizatorzy bardzo się starają robić wszystko jak

najlepiej. Tak czy inaczej, o uczestnictwie w tej

zabawie rozstrzygała głównie data narodzin dziecka,

bo biesiada taka odbywała się raz na dwadzieścia

cztery lata i zapraszano tylko dwudziestu czterech

gości. Okazja ta wymagała od Kuchmistrza

background image

specjalnego wysiłku i musiał prócz mnóstwa innych

przysmaków podawać na deser Wielki Tort. Od tego,

czy tort udał się bardziej czy mniej wspaniale,

zależała sława Kuchmistrza, bo prawie żaden z nich

nie pełnił swoich funkcji tak długo, by mieć

sposobność popisania się tym arcydziełem więcej niż

raz w życiu.

Kiedyś jednak urzędujący Kuchmistrz

zaskoczył wszystkich, zrobił bowiem coś, co się

jeszcze nigdy przedtem nie zdarzyło: oznajmił, że

potrzebuje urlopu i wyruszył w drogę nie wiadomo

dokąd, a po kilku miesiącach wrócił bardzo

zmieniony. Zawsze był poczciwy i cieszył się, gdy

inni się bawili, lecz sam miał usposobienie poważne i

mało mówił. Teraz poweselał często żartował lub

rozśmieszał ludzi figlami, a pod czas uczt śpiewał

wraz z biesiadnikami wesołe piosenki, co wcale nie

należało do obowiązków Kuchmistrza Ku wielkiemu

zdumieniu mieszkańców wsi przyprowadził też z

sobą terminatora.

Nikogo nie dziwiło, że chciał mieć ucznia. To

było zgodne ze zwyczajami. Każdy Kuchmistrz we

background image

właściwym czasie wybierał sobie terminatora i

uczył go wszystkiego, co sam umiał. W miarę jak im

obu przy-bywało lat, uczeń przejmował coraz

bardziej odpowiedzialne zadania tak, że gdy mistrz

odchodził na emeryturę lub na tamten świat, mógł go

zastąpić i odziedziczyć jego godność. Ale ten

Kuchmistrz nie okazywał ochoty, żeby przyjąć kogoś

na naukę. “Nic pilnego" -- mawiał. Albo: “Oczy mam

otwarte,

rozglądam

się,

jak

znajdę

kogoś

odpowiedniego, to go wezmę do terminu". Teraz

niespodziewanie przyprowadził z sobą obcego

spoza wioski, niemal dzieciaka jeszcze. Chłopiec

był zwinniejszy i bystrzejszy niż większość jego

miejscowych rówieśników i bardzo grzeczny, a

głos miał dźwięczny i przyjemny, lecz wydawał się

niedorzecznie młody, nie dorosły jeszcze do takiej

pracy: wyglądał na niewiele więcej niż dziesięć lat.

Jednakże wybór terminatora należał do

Kuchmistrza, nikt nie miał prawa wtrącać się w

jego sprawy, chłopiec więc został we wsi i

kwaterował w domu Kuchmistrza, dopóki nie dorósł

do wieku, gdy mógł sobie poszukać samodzielnego

background image

mieszkania. Ludzie przywykli do jego obecności, a

kilku rówieśników nawet się z nim zaprzyjaźniło.

Przyjaciele i Kucharz mówili mu po imieniu: Alf --

inni nazywali go po prostu Terminatorem.

W trzy lata później Kuchmistrz zgotował

gromadzie wioskowej nową niespodziankę. Pewnego

wiosennego ranka zdjął z głowy wysoką białą czapkę,

złożył porządnie śnieżny fartuch, powiesił na kołku

białą bluzę, i odszedł zabierając tylko tęgi jesionowy

kij i mały worek. Pożegnał się z Terminatorem, lecz

nikt poza tym nie był świadkiem jego odejścia.

-- Do widzenia, Alfie -- powiedział. -- Zostawiam

ci Kuchnię, pracuj jak potrafisz najlepiej, a wiem, że

potrafisz doskonale. Mam nadzieję, że wszystko

pójdzie gładko. Jeśli się kiedyś spotkamy, opowiesz

mi, co się tu działo po moim odejściu. Zawiadom

ludzi, że wybrałem się znów na urlop, ale tym razem

nie zamierzam wrócić.

Wielkie powstało we wsi poruszenie, gdy

Terminator ogłosił tę nowinę ludziom, którzy zebrali

się w Kuchni.

-- Kto słyszał tak postępować! -- wykrzykiwali. --

background image

Ani nas nie uprzedził, ani się nie pożegnał! Co teraz

zrobimy? Nie zostawił następcy...

Wśród tych narzekań nikomu do głowy nie

przyszło,

żeby

Terminatora

awansować

na

Kuchmistrza. Chłopak wprawdzie wyrósł, ale wciąż

wyglądał bardzo młodo, a zresztą praktykował

zaledwie od trzech lat.

W końcu z braku lepszego kandydata

mianowano Kuchmistrzem pewnego człowieka ze

wsi, który umiał jako tako gotować, przynajmniej

skromne dania. Za młodu nieraz pomagał w Wielkiej

Kuchni, gdy był tam nawał roboty, lecz Mistrz go nie

lubił i nie chciał przyjąć do terminu. Był to solidny

mężczyzna, miał żonę i dzieci i dbał o pieniądze.

-- Ten przynajmniej nie opuści nas bez

uprzedzenia -- mówiono -- a skromna kuchnia bądź

co bądź lepsza niż żadna. Do uroczystości Wielkiego

Tortu mamy jeszcze siedem lat, przez ten czas

Kuchmistrz nabierze wprawy i chyba sobie poradzi.

Kołek -- bo tak się ten człowiek nazywał -- bardzo

był rad z takiego obrotu sprawy. Od dawna marzył o

godności Kuchmistrza i nie wątpił, że sprosta swoim

background image

nowym obowiązkom. Nieraz przedtem, gdy się

znalazł sam w Kuchni, przymierzał wysoką białą

czapkę i przeglądając się w polerowanej patelni

mruczał do siebie:

-- Moje uszanowanie, Mistrzu! Do twarzy ci w tej

czapce, a pasuje, jakby ją specjalnie na twoją miarę

zrobiono! Mam nadzieję, że powiedzie ci się świetnie.

Wszystko rzeczywiście szło niezgorzej, bo Kołek

na początku bardzo się starał i miał terminatora do

po-mocy: podpatrując go ukradkiem wiele się od

chłopca nauczył, chociaż nigdy by się do tego nie

przyznał. Czas płynął, zbliżała się data Festynu

Dwudziestu Czterech i Kuchmistrz musiał pomyśleć

o swoim Wielkim Torcie. W skrytości serca niepokoił

się, bo wprawdzie po siedmiu latach praktyki umiał

już nieźle piec ciasto i ciastka na mniej ważne okazje,

wiedział jednak, że Wielki Tort to zupełnie inna

sprawa: wszyscy z ciekawością tego dzieła oczekują

i będą je surowo oceniali. Trzeba było zadowolić nie

tylko dzieci, bo wedle zwyczaju, dorośli, którzy

pomagali w przygotowaniach do uroczystości,

dostawali drugi tort, mniejszy, ale zrobiony z tych

background image

samych składników i w ten sam sposób. Liczono

przy tym, że Kuchmistrz nie po-wtórzy dzieła

żadnego ze swoich poprzedników, lecz wymyśli coś

zupełnie nowego i niespodziewanego.

Kołek uważał, że Wielki Tort przede wszystkim

powinien być bardzo słodki i bogaty; postanowił też,

że cały będzie oblany lukrem (co Terminator" umiał

robić nadzwyczaj zręcznie). “W ten sposób będzie

wyglądał ładnie i czarodziejsko" -- myślał. Nie znał

zbyt dobrze gustu dzieci, ale wiedział, że lubią

słodycze i czarodziejskie bajki. Sam od dawna

wyrósł z upodobania do ba śni, przepadał jednak w

dalszym ciągu za słodyczami.

-- Tort ma wyglądać jak zaczarowany... -- powie-

dział. -- To mi nasuwa pewną myśl...

Przyszło mu do głowy, żeby na szczycie

pośrodku tortu ustawić laleczkę w białej sukni, dać jej

do ręki miniaturową różdżkę zakończoną szychową

gwiazdką i otoczyć stopy napisem z różowego lukru:

“Królowa wróżek".

Przygotowując ingrediencje do swego arcydzieła

stwierdził, że ma bardzo mętne wyobrażenie o tym,

background image

co powinno się dodawać do tortu. Zaczął więc

szperać

w

starych

księgach

z

przepisami

kulinarnymi, które zostawili dawni kuchmistrze; z

trudem zdołał odcyfrować ich pismo, a recepty

oszołomiły go, wymieniano w nich bowiem różne

rzeczy, o których nigdy w życiu nie słyszał, inne zaś,

o których nie pamiętał i których nie mógł naprędce

zdobyć. Zdecydował się użyć paru przypraw

korzennych, o których księgi wspominały.

Skrobiąc się w głowę pomyślał o starej czarnej

szkatułce z mnóstwem przegródek: poprzedni

Kuchmistrz w niej przechowywał przyprawy i różne

ozdoby przeznaczone do szczególnie

wykwintnych ciast. Kołek, odkąd objął swój urząd,

nigdy do tej szkatułki nie zaglądał, lecz teraz po dość

długim poszukiwaniu odnalazł ją na najwyższej półce

w spiżarni. Zdjął ją z półki, zdmuchnął kurz z wieczka

i otworzył; niestety były tam tylko resztki przypraw

korzennych, w dodatku zeschnięte i spleśniałe. W

jednej wszakże przegródce, w samym kąciku, leżała

maleńka gwiazdka, nie większa niż

sześciopensowa moneta, prawdopodobnie ze

background image

srebra, lecz sczerniała ze starości.

-- A to zabawne! -- rzek ł podnosząc gwiazdkę ku

światłu.

-- Nie! -- rozległ się za jego plecami głos tak

nieoczekiwany, że Kołek aż się wzdrygnął.

Terminator nigdy jeszcze nie przemówił do Mistrza

takim tonem; co prawda w ogóle rzadko si ę do niego

odzywał, chyba tylko wtedy, gdy go zwierzchnik o

coś pytał. Słusznie, bo tak przystało chłopcu, który

wprawdzie był zręczny w zdobieniu ciast lukrem, lecz

w innych sprawach powinien -- zdaniem Kołka --

milczeć i uczyć się od Mistrza.

-- Co masz na myśli, młody człowieku? -- spytał

Kuchmistrz, mocno niezadowolony. -- Nie zabawna?

Wiec jaka?

-- Czarodziejska -- odparł Terminator. -- Pochodzi

z Krainy Czarów. Kuchmistrz wybuchnął śmiechem.

-- Niech i tak będzie -- powiedział. -- Na jedno

wychodzi, możesz ją nazywać, jak ci się podoba.

Kiedyś dorośniesz i zmądrzejesz. Na razie zabierz się

do drylowania rodzynków. Jeśli zauważysz w nich

coś

czarodziejskiego,

nie

omieszkaj

mnie

background image

zawiadomić.

-- Co zamierzacie zrobić z tą gwiazdką, Mistrzu? --

spytał Terminator.

-- Wsadzę ją oczywiście do tortu -- rzekł

Kuchmistrz. -- Nada się w sam raz, tym bardziej jeżeli

jest zaczarowana -- dodał z drwiącym uśmiechem. --

Bywałeś pewnie, i to jeszcze niedawno, na

dziecięcych zabawach i pamiętasz, ile jest uciechy,

kiedy malcy znajdują ukryte w cieście rozmaite

cacka, drobne pieniążki i tym podobne skarby. W

naszej wsi często się to robi dla zabawienia

dzieciaków.

-- Ale to nie jest zwykłe cacko, Mistrzu, to

czarodziejska gwiazda -- odparł Terminator.

-- Już mi to mówiłeś -- warknął Kuchmistrz. --

Powiem o tym dzieciom, będą się śmiały.

-- Sądzę, że nie wyda im się to wcale śmieszne --

rzekł Terminator. -- Ale owszem, to dobry pomysł,

nie mam nic przeciw temu.

-- Nie masz nic przeciw temu? Zapominasz, do

kogo mówisz, chłystku! -- oburzył się Kołek.

Wielki tort został we właściwym czasie

background image

przygotowany, upieczony i polukrowany, a prawie

wszystko rękami Terminatora.

-- Skoro tak lubisz czary, pozwolę ci zrobić

figurkę Królowej Wróżek -- powiedział do niego

Kołek.

-- Dobrze, Mistrzu -- odparł Alf. -- Wyręczę was,

skoro macie za dużo roboty. Ale to wasz pomysł, nie

mój.

Podczas festynu tort królował pośrodku

długiego stołu, otoczony wieńcem z dwudziestu

czterech czerwonych świec. Na jego wierzchu

wznosiła się niewielka biała góra, a na zboczach

góry rosły miniaturowe drzewka błyszczące jakby od

szronu, na szczycie zaś stała maleńka figurka z jedną

nóżką wzniesiona niby tańcząca Królewna Śnieżka; w

ręku trzymała maleńką różdżkę z lukru roziskrzoną w

blasku.

Dzieci otwierały szeroko oczy z podziwu, a

kilkoro z nich zaczęło klaskać wołając: “Jaka śliczna

czarodziejska góra!" Kuchmistrz bardzo się z tego

cieszył, lecz Terminator zdawał się niezadowolony.

Obaj byli obecni w sali, bo Kuchmistrz miał w

background image

odpowiednim momencie pokroić tort, a Terminator

trzymał wyostrzony] nóż, żeby go podać w ostatniej

chwili swemu zwierzchnikowi.

Wreszcie Kuchmistrz wziął nóż i podszedł do

stołu.;

-- Muszę wam powiedzieć, kochane dzieci --

przemówił -- że pod tą prześliczną górą lukru jest tort

zrobiony z mnóstwa pysznych rzeczy do jedzenia,

ale zmieszałem z nimi także mnóstwo ładnych

drobiazgów, świecidełek, pieniążków i innych cacek.

Podobno znalezienie czegoś takiego w porcji tortu

przynosi szczęście. W torcie są dwadzieścia cztery

cacka, powinno więc przypaść po jednym każdemu z

was, jeśli Królowa Wróżek okaże się sprawiedliwa.

Niestety nie zawsze tak się dzieje, bo wróżki są

kapryśne i lubią płatać różne figle. Zapytajcie pana

Terminatora, on je zna! Terminator odwrócił głowę

od Kuchmistrza i obserwował wyraz dziecinnych

twarzyczek.

-- Aj, byłbym zapomniał! -- podjął znów

Kuchmistrz. -- Dziś w torcie jest dwadzieścia pięć

niespodzianek, bo włożyłem także do ciasta małą

background image

srebrną gwiazdkę, bardzo niezwykłą, zaczarowaną,

jak twierdzi pan Termirator. Uważajcie, dzieci, żeby

ktoś na niej nie złamał przedniego zęba, bo wtedy

nawet zaczarowana gwiazda nie pomoże i ząb nie

odrośnie. Mimo to jestem pewny, że przyniesie

szczęście temu, kto ją znajdzie.

Tort wszystkim smakował, nikt nie mógł mu

zarzucić nic poza tym, że nie był ani trochę większy

niż trzeba. Każdy dostał spory kawałek, lecz nic nie

zostało na dokładki. Porcje szybko znikały, i co

chwila ktoś znajdował na swoim talerzyku jakiś

drobiazg lub pieniążek. Niektórym dzieciom trafiło

się tylko jedno cacko, niektórym -- dwa, a jeszcze

innym nic, bo ze szczęściem zawsze tak bywa,

niezależnie od tego, czy przy jego rozdziale asystuje

figurka z różdżką, czy nie. Wreszcie zjedzono cały

tort, lecz nikt nie znalazł za-czarowanej gwiazdki.

-- Nie do wiary! -- dziwił się Kołek -- Widocznie

wbrew pozorom nie była ze srebra i stopniała. A

może pan Terminator miał rację twierdząc, że jest

zaczarowana. Zniknęła, wróciła do Krainy Czarów.

Nieładnie z jej strony, bardzo nieładnie. -- Zerknął z

background image

głupawym uśmiechem na Terminatora, który

odpowiedział bez uśmiechu poważnym spojrzeniem.

Srebrna gwiazdka była naprawdę zaczarowana,

Terminator nie mógł się mylić w takich sprawach.

Pewien mały chłopiec uczestniczący w uczcie

połknął ją nic nie zauważywszy, chociaż nie przegapił

tkwiącej w jego porcji tortu małej srebrnej monety i

oddał sąsiadce, dziewczynce imieniem Nell, która

ogromnie się martwiła, że w jej kawałku tortu nie

było żadnej niespodzianki. Chłopiec czasem zadawał

sobie pytanie, gdzie się podziała gwiazdka; nie

wiedział, że ją nosi w sobie, ukrytą w takim miejscu,

że jej wcale nie czuł; wszystko to stało się zgodnie z

pewnym planem. Gwiazdka miała czekać w ukryciu

aż do wyznaczonego dnia.

Festyn odbył się w połowie zimy, teraz zaś nad-

szedł czerwiec, noce były krótkie i prawie białe.

Chłopiec wstał przed świtem, nie chciało mu się

spać: były to jego dziesiąte urodziny. Wyjrzał przez

okno. Świat zdawał się cichy, jakby na coś ważnego

wyczekiwał. Lekki, rześki i pachnący wietrzyk

poruszał gałęziami przebudzonych drzew. Potem

background image

brzask rozjaśnił niebo, a chłopiec usłyszał, jak gdzieś

bardzo daleko ptaki zaczęły swoją poranną pieśń,

która przybliżała się, wzbierała, aż w końcu

przeleciała nad nim wypełniając całą okolicę i

odpłynęła niby fala muzyki na za-chód, kiedy słońce

wstało nad krawędzią świata.

-- To mi przypomina Krainę Czarów -- powiedział

głośno -- ale tam ludzie też śpiewają. -- I zaczął

śpiewać głosem wysokim i czystym dziwne słowa,

które jak gdyby nagle odnalazł w pamięci, a wówczas

gwiazda wypadła mu z ust, lecz chwycił ją na otwartą

dłoń. Srebro, teraz już czyste, lśniło w słońcu, ale

gwiazdka drżała i nawet uniosła się trochę w

powietrze

jakby

chciała

odfrunąć.

Chłopiec

odruchowo przycisnął dłoń do głowy i gwiazdka

przylgnęła pośrodku czoła. Nosił ją odtąd na czole

przez wiele lat.

Nie była dla uważnych oczu niewidzialna, lecz

mało kto spośród mieszkańców wsi ją dostrzegał.

Stała się częścią twarzy chłopca i zazwyczaj wcale

nie świeciła. Trochę jej blasku udzieliło się jego

oczom, a trochę głosowi, który zresztą od dnia, gdy

background image

połknął Gwiazdę, nabierał coraz ładniejszego

brzmienia i piękniał z każdym rokiem. Ludzie słuchali

go z przyjemnością, na-wet gdy po prostu mówił

komuś “dzień dobry".

Nie tylko w rodzinnej wsi, lecz we wszystkich

sąsiednich i w całej okolicy znano go jako dobrego

rzemieślnika. Był kowalem, tak samo jak jego ojciec,

lecz prześcignął go w zawodowych umiejętnościach.

Dopóki żył ojciec, nazywano syna Kowalczykiem, a

potem po prostu Kowalem. Wtedy już tak się w

swoim fachu wydoskonalił, że lepszego kowala

próżno by szukać od Wschodniego Skraja aż po

Zachodni Las. Wyrabiał w swojej kuźni rozmaite

przedmioty z żelaza. Oczywiście najwięcej zwykłych,

użytecznych rzeczy potrzebnych w codziennym

życiu: narzędzia rolnicze, stolarskie i kuchenne,

rondle i patelnie, sztaby, rygle i zawiasy, uchwyty do

gorących garnków i wilki do kominka, podkowy i tym

podobne. Wszystkie te przedmioty były mocne i

trwałe, a w dodatku kształtne, na swój sposób ładne,

wygodne w użyciu i miłe dla oka.

Ale w wolnych chwilach robił dla przyjemności

background image

przedmioty innego rodzaju, bardzo piękne, bo umiał

formować żelazo tak kunsztownie, że wydawało się

lekkie i delikatne jak gałązka obsypana młodymi liść-

mi i kwieciem, chociaż zachowywało siłę właściwą

swojemu tworzywu, a może nawet nabierało większej

jeszcze. Prawie każdy przechodząc przez bramę lub

furtę jego roboty przystawał, aby je podziwiać, ale

nikt by nie zdołał takiej bramy otworzyć, jeśli była

zamknięta.

Pracując

nad

takimi

pięknymi

przedmiotami kowal śpiewał, a kiedy kowal śpiewał,

wszyscy ludzie, którzy się znajdowali w pobliżu,

porzucali swoje zajęcia i spieszyli do kuźni, żeby

słuchać.

Tyle o nim wszyscy wiedzieli. Osiągnął dość na

swoje potrzeby, a w każdym razie znacznie więcej niż

większość sąsiadów i sąsiadek ze wsi, nawet tych,

którzy mieli zręczne ręce i pracowali pilnie. Ale kowal

miał pewien sekret: odwiedzał Krainę Czarów i

niektóre jej zakątki znał tak dobrze, jak to jest dla

śmiertelnego człowieka możliwe. Ponieważ wielu

ludzi przypominało usposobieniem Kołka, kowal

nikomu o tym nie mówił, z wyjątkiem żony i dzieci.

background image

Żoną jego była Nell -- ta sama, której kiedyś przy

uczcie oddał srebrny pieniążek. Córka miała na imię

Nań, a syn -- Ned, zwany we wsi Kowalczykiem.

Choćby chciał, nie mógł przed najbliższymi

zachować tajemnicy, bo widywali czasem gwiazdę

błyszczącą na jego czole, gdy wracał z podróży albo

z długiego spaceru, bo lubił wieczorami przechadzać

się samotnie.

Od czasu do czasu wyruszał w drogę piechotą

lub konno, a sąsiedzi przypuszczali, że to interesy

zmuszają go do podróży, i niekiedy mieli rację, ale

nie zawsze. W każdym razie nie wędrował w

poszukiwaniu zamówień na swoje wyroby ani też nie

po sztaby żelaza, węgiel i inne potrzebne w kuźni

materiały, chociaż o te sprawy także dbał i nie

gardził, jak się to mówi, uczciwie zarobionym

groszem. Ale miał swoje szczególne sprawy w

Krainie Czarów i był tam mile widziany, bo Gwiazda

jasno świeciła na jego czole, był tam bezpieczny o

tyle, o ile może być bezpieczny1 czło-1 wiek

śmiertelny w tym groźnym kraju. Mniejsze Złe 1

Duchy unikały spotkania z Gwiazdą, a od większych

background image

broniły go przyjazne siły.

Był za to wdzięczny, bo wkrótce nabrał

doświadczenia i zrozumiał, że do cudów tej Krainy

nie można się zbliżać bez narażenia życia, i że z wielu

Złymi Duchami nie wolno podejmować walki, jeśli nie

włada się orężem bardzo potężnym, za ciężkim, aby

go zwykły śmiertelnik mógł udźwignąć. Pozostał

głodnym wiedzy wędrowcem i odkrywcą, nigdy nie

był wojownikiem. Wprawdzie z czasem, doskonaląc

swoje rzemiosło, umiałby, gdyby chciał, wykuć broń,

która w jego własnym świecie wzbudziłaby wielki

podziw i byłaby warta królewskiej zapłaty, ale

wiedział, że w Krainie Czarów nie miałaby większego

znaczenia. Mnóstwo rozmaitych przedmiotów wyszło

z jego kuźni, nikt jednak nie słyszał, żeby

kiedykolwiek wykuł miecz lub włócznię czy też grot

strzały.

Początkowo w Krainie Czarów przechadzał się

tylko spokojnie wśród jej najskromniejszych

mieszkańców i najłagodniejszych stworzeń żyjących

w lasach, na łąkach uroczych dolin, nad czystymi

wodami, w których zwierciadle nocą przeglądają się

background image

dziwne gwiazdy, a o świcie -- lśniące szczyty dalekich

gór. Gdy przy-bywał na krótko, poświęcał cały czas

wpatrywaniu się w jedno tylko drzewo, w jeden

kwiat. Później, podejmując dłuższe wyprawy, widział

rzeczy zachwycające pięknością i inne, mrożące krew

w żyłach, ale nie mógł ich ani dokładnie zapamiętać,

ani opisać, chociaż wiedział, że zostały głęboko

wyryte w jego sercu.

Wiele jednak rzeczy cudownych i tajemniczych

pamiętał i często wspominał.

Kiedy podejmował pierwsze dalekie wyprawy

bez przewodnika, myślał, że poprzez całą tę krainę

dojdzie do jej odległej granicy, ale łańcuchy

olbrzymich gór zastąpiły mu drogę i próbując je

obejść w koło, znalazł się w końcu na posępnym

wybrzeżu. Stał nad Morzem Bezwietrznych Burz.

Błękitne fale podobne do ośnieżonych grzbietów

gór toczyły się cicho z Bezświata i niosły ku

długiemu wybrzeżu białe okręty powracające z

bitew na Pograniczach Ciemności, o których ludzie

nic nie wiedzą. Widział, jak woda wynios ła

daleko na brzeg wielki okręt, a potem bezszelestnie

background image

opadła w rozbryzgach piany. Z pokładu zbiegli

ogromni, groźni żeglarze -- elfy. Miecze ich lśniły,

włócznie iskrzyły się, a z oczu biły przeszywające

promienie światła. Nagle zaintonowali pieśń

zwycięstwa, Kowal zadrżał ze strachu i padł na twarz,

a wojownicy przeszli nad nim i zniknęli wśród

rozdzwonionych echem gór.

Nigdy więcej nie zapuszczał się na to wybrzeże,

przekonany, że znajduje się na wyspie osaczonej

zewsząd przez morze, i myśli jego zwróciły się ku

górom, pragnął bowiem dotrzeć do serca Królestwa.

Kiedyś podczas wędrówki ogarnęła go szara mgła i

błąkał się, nic wokół nie widząc, dopóki nie zniknęła;

wtedy dopiero stwierdził, że zaszedł na rozległą

równinę. Przed nim w oddali wznosiła się góra cienia,

a ten cień był korzeniem Królewskiego Drzewa

piętrzącego się aż pod niebo jak kilka wież

ustawionych jedna na drugiej; korona świeciła

blaskiem olśniewającym niby słońce w samo

południe, a na każdej gałęzi rosły jednocześnie liście,

kwiaty i niezliczone owoce, każdy inny, tak że nie

znalazłbyś dwóch jednakowych.

background image

Nigdy już potem nie zobaczył Królewskiego

Drzewa, chociaż go często szukał. Pewnego razu

wspinając się na Zewnętrzne Góry trafił do głębokiej

doliny; na jej dnie błyszczała tafla jeziora, spokojna,

nie zmącona ani jedną zmarszczką, mimo że las

dokoła szumiał od podmuchów łagodnego wiatru.

Dolinę

wypełniało

czerwone

światło

jakby

zachodzącego słońca, promieniowało jednak nie z

nieba, lecz z jeziora. Z przewieszonego nad wodą

niskiego urwiska spojrzał w dół i wydało mu się, że

przenika wzrokiem w bezdenną głębinę.

Ujrzał w niej dziwne płomienne kształty

powyginane, rozgałęzione i falujące niby olbrzymie

wodorosty w morskiej rozpadlinie; wśród nich

uwijały się jakieś ogniste stwory. Zafascynowany,

zszedł na sam brzeg i chciał końcem stopy dotknąć

wody, okazało się jednak, że to nie woda, lecz tafla

twardsza od skały i bar-dziej śliska niż lód... Chciał

na nią wejść, lecz natychmiast przewrócił się ciężko,

aż łoskot rozległ się nad jeziorem i odbił echem od

gór.

Wietrzyk błyskawicznie przemienił się w huragan

background image

ryczący niby dzika bestia -- porwał Kowala, cisnął na

brzeg, pchnął na stok obracając nim i rzucając jak

zeschłym liściem. Kowal objął ramionami pień młodej

brzozy i przylgnął do niej, a wicher mocował się z

nimi

obojgiem

zawzięcie,

próbując

oderwać

człowieka od drzewa. Brzoza od podmuchu zgięła się

jednak aż do ziemi i nakryła Kowala namiotem z

gałęzi. Kiedy wreszcie wicher ustąpił i Kowal mógł

się podnieść, zobaczył, że drzewo jest nagie, odarte

aż do ostatniego listka, i płacze, a łzy jak deszcz

płyną z jego gałęzi. Położył dłoń na białej korze

mówiąc:

-- Uratowałaś mnie, brzózko. Co mam uczynić,

żeby cię wynagrodzić i okazać wdzięczność? Wyczuł

ręką odpowiedź:

-- Nic! Odejdź stąd. Wiatr cię ściga. Nie jesteś

tutejszy. Idź i nie wracaj nigdy.

Wspinając się na zbocza otaczające dolinę czuł

łzy brzozy na swoim policzku i miał w ustach ich

gorzki smak. Z zasmuconym sercem przemierzał

długą drogę do wsi i przez wiele dni potem nie

chodził do Krainy Czarów. Ale nie mógł się jej

background image

wyrzec i w końcu wrócił, z gorętszym jeszcze niż

przedtem pragnieniem, by do-trzeć w głąb tego

Królestwa.

Nareszcie odkrył drogę prowadzącą przez

łańcuch Zewnętrznych Gór i po długim marszu

doszedł do łań-cucha Gór Wewnętrznych, bardzo

wysokich, stromych i niedostępnych. Po długim

poszukiwaniu znalazł wszakże przełęcz, którą miał

pokonać, i tego pamiętnego dnia, gdy zdobył się na

tak niezwykłą śmiałość, wy-szedł przez wąską

szczelinę na przeciwny stok i spojrzawszy w dół

zobaczył Dolinę Wiecznego Poranka -- ale wtedy

jeszcze nie wiedział, że tak się ona nazywa. Zieleń w

tej dolinie była o wiele piękniejsza niż na łąkach w

zewnętrzej strefie Krainy Czarów, chociaż z ich

pięknością nie mogła się równać nawet wiosenna

trawa naszej ziemi. W niezwykle przezroczystym

powietrzu oczy człowieka mogły dostrzec czerwone

języczki

ptaków

śpiewających

na

drzewach

przeciwległego zbocza, mimo że dolina była szeroka,

a ptaki nie większe od strzyżyków.

Góry po tej stronie opadały wydłużonymi

background image

stokami wśród plusku i szumu wodospadów, ruszył

więc w dół z wielką ochotą. Kiedy jego stopy

dotknęły trawy Do-liny, usłyszał śpiew elfów, a na

usianej liliami łące nad rzeką zobaczył tańczące

dziewczęta. Oczarowany zwinnością, wdziękiem,

ustawiczną zmiennością ich ruchów, skierował ku

nim swe kroki. Nagle taneczny korowód zatrzymał

się i na spotkanie Kowala wybiegła dziewczyna z

rozpuszczonymi włosami w zakasanej sukience.

Ze śmiechem powiedziała:

-- Rozzuchwaliłeś się, Gwiezdniku! Czy nie

obawiasz się, co powie królowa, jeśli się dowie o

tym? A może dostałeś od niej pozwolenie?

Kowal bardzo się zmieszał, bo uświadomił sobie

własne myśli i zrozumiał, że dziewczyna je odgaduje;

sądził, że Gwiazda na czole jest przepustką,

upoważniającą go do wędrowania, gdzie zechce;

teraz już wiedział, że to nieprawda. Ale dziewczyna

ciągnęła dalej z uśmiechem:

-- Chodź, skoro już wtargnąłeś tutaj, musisz ze

mną zatańczyć.

Wzięła go za rękę i wprowadziła w krąg tancerzy.

background image

Tańczył więc z nią i doznał zupełnie nowego

uczucia zwinności, siły i szczęścia. Ale trwało to

krótko. Już po chwili -- jak mu się zdawało --

korowód się zatrzymał, a dziewczyna zerwała kwiat,

który wyrósł u jej stóp, i wpięła go Kowalowi we

włosy.

-- Żegnaj! -- powiedziała. -- Może się jeszcze

kiedyś spotkamy, jeśli taka będzie wola Królowej.

Nie zapamiętał nic z drogi powrotnej, nie

wiedział, jakim sposobem znalazł się znów na

gościńcu w rodzinnej okolicy... W wioskach, które

mijał, ludzie spoglądali na niego ze zdumieniem i

odprowadzali go wzrokiem, dopóki nie zniknął z pola

ich widzenia. Kiedy się zbliżał do domu, córka

wybiegła, żeby go powitać z radością; wrócił

wcześniej, niż się spodziewano, lecz i tak za późno

dla tych, którzy na niego czekali.

-- Tatusiu! -- wykrzyknęła Nań. -- Gdzieżeś był?

Twoja gwiazda świeci tak jasno!

Kiedy przekroczył próg, gwiazda przygasła, lecz

żona ujęła go za rękę, poprowadziła do kominka i

patrząc na niego rzekła:

background image

-- Mężu kochany! Gdzie byłeś, co widziałeś? Masz

kwiat we włosach.

Delikatnie zdjęła z jego głowy kwiat i położyła na

swej otwartej dłoni. Mieli wrażenie, że widzą ten

kwiat z bardzo daleka, chociaż leżał na dłoni Nell i

promieniował takim światłem, że postacie ich rzucały

wielkie cienie na ścianę izby, mrocznej już, bo

wieczór zapadał. Cień mężczyzny górował nad

innymi, jego duża głowa pochylała się nad głową

kobiety.

-- Wyglądasz jak olbrzym, tatusiu -- odezwał się

milczący dotychczas syn.

Kwiat nie zwiądł i nie stracił blasku.

Przechowywali go jak skarb i tajemnicę. Kowal zrobił

dla niego specjalną szkatułkę zamykaną na kluczyk.

Kwiat przekazywano z pokolenia na pokolenie w

rodzie Kowala, a ci, co dziedziczyli klucz, od czasu

do czasu otwierali szkatułkę i wpatrywali się w Żywy

Kwiat do-póty, dopóki wieczko nie spadło. A działo

się to niezależnie od woli posiadacza skarbu.

Czas nie zatrzymał się dla mieszkańców wsi.

Minęło

wiele

lat.

Kowal

był

niespełna

background image

dziesięcioletnim

chłopcem,

gdy

na

festynie

Dwudziestu Czterech do-stał gwiazdę. We właściwym

terminie odbyła się następna uroczystość Dwudziestu

Czterech i Alf, który nareszcie został Kuchmistrzem,

wybrał sobie nowego ucznia, niejakiego Grajka. W

dwanaście lat później Kowal wrócił do domu z

kwiatem we włosach, a teraz nadszedł rok, w którym

zimą wypadało znów urządzić festyn dla dzieci.

Pewnego dnia tego właśnie roku Kowal wracał

przez las brzegiem Krainy Czarów. Była jesień. Złote

liście lśniły na gałęziach, purpurowe zaścielały ziemię.

Ktoś zszedł za nim, lecz Kowal nie zważał na to i nie

obejrzał się za siebie, zatopiony w myślach.

Tym razem otrzymał wezwanie i odbył bardzo

daleką podróż, dłuższą, jak mu się zdawało, niż

wszystkie

inne

w

życiu.

Dostarczono

mu

przewodników i straży, lecz nie pamiętał prawie dróg,

którymi wędrował, bo często oślepiały go mgły lub

ciemności, aż w końcu znalazł się nocą na jakiejś

wyżynie, pod niebem błyszczącym od niezliczonych

gwiazd. Zaprowadzono go przed oblicze samej

Królowej. Nie miała korony i nie siedziała na tronie.

background image

Stała w wielkim majestacie i w chwale, i otacza ł ją

tłum

wojowników

w

zbrojach

lśniących

i

migoczących jak gwiazdy na niebie, lecz była tak

wysoka, że górowała nad ostrza-mi włóczni, a nad jej

głową unosił się biały płomień. Skinęła na Kowala,

żeby się zbliżył, więc drżąc podszedł do niej. Rozległ

się wysoki, czysty sygnał trąby i nagle został sam na

sam z Królową.

Stał przed nią i nie przyklęknął, jak nakazywał

ceremoniał dworski, bo w oszołomieniu pomyślał, że

wobec niej żaden gest istoty tak znikomej jak on nie

może mieć znaczenia. Wreszcie ośmielił się podnieść

wzrok i spojrzeć w jej twarz; królowa poważnymi

oczyma patrzała na niego z góry. Zmieszał się i za-

dziwił, bo w tym momencie poznał piękną

dziewczynę z Zielonej Doliny, tancerkę, spod której

stóp kwiaty wyrastały na ziemi. Uśmiechnęła się z

tych jego wspomnień i podeszła bliżej. Rozmawiali

długo, prawie bez słów, lecz dowiedział się wielu

rzeczy przejmując jej myśli; niektóre napełniały go

radością, inne -- ogromnym smutkiem. Potem zaczął

pamięcią wracać po tropach swojego życia w

background image

przeszłość aż do dnia, gdy została mu dana gwiazda,

i nagle stanęła mu przed oczyma tańcząca figurka z

różdżką w ręku, więc ze wstydem spuścił wzrok,

olśniony pięknością królowej.

Roześmiała się zupełnie tak samo jak wtedy, w

Do-linie Wiecznego Poranka.

-- Nie martw się, Gwiezdniku -- powiedziała. --

Nie wstydź się za swoich współplemieńców. Z

dwojga złego mała laleczka jest lepsza niż całkowite

zapomnienie o Krainie Czarów. Dla niektórych ludzi

to jedyny przebłysk, dla innych -- przebudzenie. Ty

od tamtego dnia pragnąłeś mnie zobaczyć, więc

spełniłam twoje życzenie. Ale nic więcej już ci dać nie

mogę. Zanim się teraz pożegnamy, powierzę ci

jeszcze pewną ważną misję. Jeśli spotkasz króla,

powtórz mu te słowa: Już czas. Pozwól mu dokonać

wyboru.

-- Ależ... -- wyjąkał. -- Nie wiem, gdzie jest król.

Pytałem o to wszystkich w Krainie Czarów, lecz

zawsze słyszałem to samo: “Nie powiedział tego".

-- Skoro król ci tego nie powiedział, nie mogę

zdradzić sekretu -- odparła Królowa. -- Wiedz, że Król

background image

wiele

podróżuje

i

można

go

spotkać

w

nieprawdopodobnych miejscach. A teraz przyklęknij.

Ukląkł, a Królowa schyliła się i położyła rękę na

jego głowie. Ogarnęła go wielka cisza i wydawało mu

się, że jest jednocześnie w zwykłym ludzkim świecie i

w Krainie Czarów, a także poza obu tymi dziedzinami

i patrzy na nie z zewnątrz czując zarazem smutek,

radość i niezmącony spokój. Kiedy się po chwili

ocknął, wstał i podniósł głowę, brzask rozjaśnił niebo

na wschodzie, gwiazdy pobladły, a Królowa zniknęła.

Gdzieś daleko w górach echo powtarzało sygnał trą-

by. Kowal był sam na pustej, cichej wyżynie i wie-

dział, że czeka go już tylko droga do wyrzeczenia.

Miejsce, gdzie się spotkał z Królową, zostało

daleko za nim i szedł teraz po ściółce jesiennych liści

rozmyślając o wszystkim, co widział i czego się do-

wiedział. Szelest kroków na ścieżce przybliżał

się z każdą chwilą. Wreszcie tuż koło je-go uszu

odezwał się głos:

-- Czy idziesz w tę samą stronę co ja,

Gwiezdniku?

Kowal, nagle wyrwany z zamyślenia, wzdrygnął

background image

się i teraz dopiero spojrzał na idącego obok

człowieka.

Zobaczył

wysokiego

mężczyznę,

stąpającego

lekko

i

szybko,

ubranego

w

ciemnozielony płaszcz z kapturem, który częściowo

zasłaniał

jego twarz. Kowal zdziwił się, bo nikt prócz

mieszkańców Krainy Czarów nie nazywał go

“Gwiezdnikiem", a nie pamiętał, aby kiedykolwiek w

swoich wędrówkach spotkał tego mężczyznę; mimo

to miał niejasne wrażenie, że go skadsiś zna.

-- A dokąd ty idziesz? -- spytał.

-- Wracam do twojej wsi i mam nadzieję, że ty

także -- odparł tamten.

-- Tak -- przyznał Kowal. -- Możemy więc iść

razem. Tylko że właśnie coś mi się przypomniało...

Zanim wyruszyłem w powrotną drogę, pewna wielka

pani dała mi polecenie. Wkrótce przekroczymy

granicę Krainy Czarów i myślę, że nigdy więcej już jej

nie odwiedzę. A ty?

-- Ja na pewno wrócę. Możesz mi przekazać

swoją misję.

-- Kazała mi powtórzyć kilka słów Królowi. Czy

background image

wiesz, gdzie go można spotkać?

-- Wiem. A jakie to są słowa?

-- Pani kazała mu powiedzieć tylko to: Już czas.

Pozwól mu dokonać wyboru.

-- Rozumiem. Nie kłopocz się tym więcej!

Szli ramię w ramię milcząc, słychać było jedynie

szelest liści pod ich stopami. Dopiero po przebyciu

kilku mil, gdy zbliżali się już do granicy Krainy

Czarów, mężczyzna w zielonym płaszczu zatrzymał

się i zwracając twarz do Kowala odrzucił z głowy

kaptur. Wtedy1 Kowal go poznał: to był Alf,

Terminator, jak go Kowal dotychczas w myślach

nazywał, mając zawsze w pamięci dzień, gdy młody

Alf stał przy stole obok Kuchmistrza trzymając w

ręku lśniący nóż do dzielenia tortu, a oczy mu się

iskrzyły w blasku świec. Musiał już teraz być bardzo

stary, bo od wielu lat piastował godność

Kuchmistrza, lecz tutaj, w cieniu lasu na pograniczu

Krainy Czarów wyglądał tak młodo jak tamten dawny

terminator, tyle że bardziej dostojnie. Nie miał

siwych włosów ani zmarszczek na twarzy, a oczy mu

błyszczały, jakby odbijało się w nich jakieś jasne

background image

światło.

-- Chciałbym z tobą porozmawiać, Kowalu

Kowalczyku, zanim się znajdziemy znowu w twojej

wsi -- rzekł.

Kowala zaskoczyła ta propozycja, bo wiele razy

miał ochotę pogadać z Alfem, lecz nigdy mu się to

nie udawało. Alf zawsze pozdrawiał go przyjaźnie i

patrzał na niego życzliwym wzrokiem, zdawał się

jednak unikać rozmowy sam na sam z nim. Teraz też

patrzał przyjaźnie, lecz niespodziewanie podniósł

rękę i dotknął Gwiazdy na czole Kowala. Blask

zniknął z jego oczu, a Kowal zrozumiał, że przedtem

odbijały one światło Gwiazdy, która bardzo jasno

świeciła i w tej chwili nagle przygasła. Zdumiony

cofnął się z gniewem.

-- Czy nie sadzasz, Mistrzu Kowalu, że czas, byś ją

oddał? -- spytał Alf.

-- Co ci do tego, Kuchmistrzu? Dlaczego

miałbym się wyrzec Gwiazdy? Jest moja. Sama mi

wpadła w ręce. Czy człowiek nie ma prawa zachować,

choćby na pamiątkę, tego, co w ten sposób dostał?

-- Ma prawo zatrzymać niektóre rzeczy, jeśli ktoś

background image

mu je podarował na pamiątkę. Ale nie wszystko do-

stajemy w takiej intencji. Są rzeczy, które nie mogą

na zawsze pozostać własnością jednego człowieka

ani też przechodzić w dziedzictwie z ojca na syna. Są

tylko użyczone na pewien czas. A nie przyszło ci

nigdy do głowy, że ktoś inny potrzebuje także tej

Gwiazdy? Otóż wiedz, że tak właśnie jest. Już pora,

żebyś ją oddał.

Kowal zmieszał się, był bowiem człowiekiem

wspaniałomyślnym i z wdzięcznością wspominał, ile

szczęścia przyniosła mu gwiazda.

-- Cóż więc powinienem zrobić? -- spytał. -- Czy

mam ją zwrócić jednemu z wielkich mieszkańców

Krainy Czarów? Może samemu królowi? -- A gdy to

mówił, serce zabiło mu żywiej, bo zrodziła się w nim

nadzieja, że będzie trzeba w tej sprawie raz jeszcze

wrócić do Krainy Czarów.

-- Mógłbyś ją oddać mnie -- powiedział Alf -- może

jednak byłoby to dla ciebie zbyt przykre. Pójdź razem

ze mną do spiżarni i włóż gwiazdę z powrotem do tej

samej szkatułki, w której niegdyś ją schował twój

dziadek.

background image

-- Mój dziadek? Nic o tym nie wiedziałem.

-- Nikt nie wiedział oprócz mnie. Tylko ja byłem z

nim wtedy.

-- Może wiesz także, skąd miał Gwiazdą i

dlaczego ją włożył do szkatułki.

-- Przyniósł ją z Krainy Czarów, to wiesz bez

pytania -- odparł Alf. -- Zostawił ją w szkatułce z

nadzieją, że przypadnie kiedyś tobie, jedynemu jego

wnukowi. Tak mi powiedział, bo myślał, że będę mógł

się postarać o spełnienie jego życzenia. Był to ojciec

twojej matki. Może ci o nim niewiele opowiadała, bo

sama mało wiedziała. Nazywano go Jeżdźcem, bo

lubił podróżować, to też napatrzył się różnych rzeczy

i zdobył mnóstwo umiejętności, zanim osiadł jako

Kuchmistrz w waszej wsi. Opuścił ją, gdy miałeś dwa

lata, i nie znaleziono na jego następcę lepszego

kandydata niż ten biedny Kołek. Jednakże z czasem

ja zostałem Kuchmistrzem, jak sobie planowaliśmy z

twoim dziadkiem; w tym roku będę musiał zrobić

znów Wielki Tort. Za ludzkiej pamięci żadnemu

Kuchmistrzowi jeszcze się to nie zdarzyło dwa razy

w życiu, ja jestem jedynym wyjątkiem. Chciałbym

background image

Gwiazdę włożyć do tortu.

-- Dobrze, dostaniesz ją -- rzekł Kowal. Spojrzał

na Alfa przenikliwie, jakby próbował odgadnąć jego

myśli. -- Czy wiesz, kto ją znajdzie?

-- Po co ci to wiedzieć, Mistrzu Kowalu?

-- Proszę cię, powiedz mi, jeśli wiesz. Będzie mi

łatwiej rozstać się z rzeczą, bardzo drogą mojemu

sercu. Syn mej córki jest jeszcze za ma ły. -- Może ci

będzie łatwiej, a może nie. Zobaczymy.

Więcej już z sobą nie rozmawiali. Wkrótce potem

przekroczyli granicę Krainy Czarów i nareszcie

wrócili do wsi. Skierowali się wprost do świetlicy

gromadzkiej. Nad ludzkim światem słońce właśnie za-

chodziło i okna domów lśniły czerwienią. Złocone

rzeź-by na drzwiach świetlicy błyszczały, spod dachu

wychylały się różnokolorowe dziwaczne twarze

gargulców. Świetlicę niedawno odnowiono i

odmalowano, a przedsięwzięcie to wy-wołało długie

debaty w radzie gromadzkiej. Niektórzy ludzie

sprzeciwiali się tym, jak mówili, nowomodnym

zbytkom, lecz inni, lepiej znający historię wsi,

pamiętali, że był to stary zwyczaj, i zgadza-li się, że

background image

warto do nie-go wrócić. Miało to kosztować sporo

grosza, a ponieważ Kuchmistrz ofiarował się

wszystko zapłacić z własnej kiesy, pozwolono mu

zrobić to według własnej woli i gustu. Kowal nigdy

jeszcze nie widział odnowionej świetlicy w takim

oświetleniu, stanął więc przed nią olśniony,

zapominając na chwilę, po co tu przyszedł.

Wreszcie Alf dotknął jego ramienia i poprowadził

go wokół budynku do małych bocznych drzwi,

otworzył je z klucza i poszli ciemnym korytarzem do

spiżarni. Tam Kuchmistrz zapalił świecę, otworzył

szafę i z górnej półki zdjął czarną skrzynkę. Była

teraz

wypolerowana

i

ozdobiona

srebrnymi

ornamentami.

Podniósł wieczko i pokazał Kowalowi, co jest w

środku. Jedna mała przegródka pozostała pusta, we

wszystkich

innych

znajdowały

się

korzenne

przyprawy o tak świeżym, ostrym zapachu, że oczy

Kowalowi zwilgotniały. Sięgnął ręką do czoła.

Gwiazda odkleiła się zupełnie łatwo, lecz Kowal

poczuł nagle przeszywający ból i łzy pociekły mu po

twarzy. Chociaż Gwiazda świeciła jasno na jego

background image

dłoni, widział tylko zamazaną olśniewającą plamę, jak

gdyby bardzo daleką.

-- Nie widzę wyraźnie -- powiedział. -- Wyręcz

mnie i sam ją włóż do skrzynki. -- Wyciągnął rękę do

Alfa, który wzdął Gwiazdę ii umieścił w przegródce,

gdzie natychmiast zgasła.

Kowal bez słowa odwrócił się i po omacku ruszył

ku wyjściu. Za progiem stwierdził, że znów widzi

dobrze. Był wieczór, na jasnym firmamencie w

pobliżu księżyca błyszczała Gwiazda wieczorna. Gdy

stał podziwiając jej piękność, uczuł na ramieniu

dotknięcie czyjejś ręki. Obejrzał się i zobaczył Alfa.

-- Oddałeś mi ją dobrowolnie -- rzekł Alf. -- Jeżeli

wciąż jeszcze jesteś ciekawy, kto ją dostanie, mogę ci

to teraz powiedzieć.

-- Proszę, powiedz.

-- Chłopiec, którego sam wskażesz. Kowal

zaskoczony nie od razu przemówił.

-- Zastanawiam się -- zaczął wreszcie z wahaniem --

czy ci się spodoba mój wybór. Nazwisko Kołka z

wielu powodów nie może ci być miłe, ale jego

prawnuczek Tim z Townsand, który ma uczestniczyć

background image

w biesiadzie Dwudziestu Czterech, nie jest wcale do

pradziadka podobny.

-- Owszem, zauważyłem to -- odparł Alf. -- Ma

rozumną matkę.

-- Tak, siostrę mojej Nell. Niezależnie od

powinowactwa bardzo lubię małego Tima. Co prawda

nie jest to kandydat, który by się wszystkim mógł

wydawać bezspornie najlepszy.

-- Tak samo jak ty w swoim czasie -- powiedział

uśmiechając się Alf. -- Ale zgadzam się, ja także

wybrałem Tima.

-- Po co więc mnie pytałeś o zdanie?

-- Królowa tak sobie życzyła. Gdybyś wskazał

inne dziecko, nie upierałbym się przy swoim.

Kowal długo przyglądał się Alfowi. Nagle ukłonił

mu się nisko.

-- Nareszcie zrozumiałem! -- rzekł. -- Bardzo nas

zaszczyciłeś, najjaśniejszy panie.

-- Zostałem za to wynagrodzony -- odparł Alf. --

Wracaj teraz spokojny do domu.

Zbliżając się do swojego domu na zachodnim

skraju wsi zobaczył syna przed kuźnią; Kowalczyk

background image

właśnie ją zamknął skończywszy robotę i spoglądał

na białą drogę, którą ojciec zazwyczaj wracał z

wypraw. Usłyszał kroki i odwrócił się, zdziwiony, że

tym razem Kowal nadchodzi od strony wsi. Podbiegł

na jego spotkanie, objął ramionami i przywitał

serdecznie.

-- Od wczoraj już cię wypatruję, tatusiu! --

powiedział. Potem spojrzawszy uważnie w twarz ojca

dodał z niepokojem.

-- Wydajesz się bardzo zmęczony. Pewno idziesz

z daleka?

-- Z bardzo daleka, synu. Przeszedłem całą drogę

od świtu do wieczora.

Razem weszli do domu, gdzie ciemną izbę

rozjaśniało tylko migotanie ognia na kominku. Syn

zapalił świece i przez długą chwilę siedzieli milcząc,

bo Kowala przytłaczało ogromne zmęczenie i smutek

wielkiej straty. W końcu podniósł głowę, rozejrzał się

w koło jak przebudzony ze snu i spytał.

-- Nikogo prócz nas dwóch nie ma? Syn

popatrzał na niego uważnie.

-- Nie pamiętasz? Matka poszła do Podlesia

background image

Mniejszego, do Nań. Mały Tom święci dzisiaj swoje

drugie urodziny. Spodziewali się, że weźmiesz w nich

udział.

-- Ach, tak. Powinienem wziąć udział i na pewno

bym to zrobił, lecz spóźniłem się, bo zatrzymały mnie

ważne sprawy; tak miałem nimi zaprzątniętą głowę, że

chwilowo nie mogłem myśleć o niczym innym. Ale

nie zapomniałem o małym Tomciu i jego urodzinach.

Przyniosłem dla niego prezent. Stary Kołek nazwałby

to zapewne cackiem, ale to cacko pochodzi z Krainy

Czarów.

Wyjął z sakiewki mały srebrny przedmiot. Na

łodydze miniaturowej lilii trzy delikatne kwiaty

zwisały niby dzwoneczki. Były to naprawdę

dzwoneczki. Kowal trącił leciutko łodygę i kwiatki

zadźwięczały piękną, czystą melodyjką. Płomyki

świec od tej muzyki zatrzepotały i na mgnienie oka

rozbłysły białym światłem.

Źrenice Neda rozszerzyły się z podziwu.

-- Czy mogę przyjrzeć się temu z bliska? -- spytał.

Ostrożnie wziął w palce srebrną lilijkę i zajrzał w

kielichy kwiatów. -- Cudowna robota! A co

background image

najdziwniejsze, te dzwonki pachną, ich zapach

przypomina mi... przypomina... coś, o czym

zapomniałem...

-- Tak. Ilekroć dzwonki zagrają, w chwilę potem

wydobywa się z nich zapach. Nie bój się, Ned,

możesz

tego

drobiazgu

śmiało

dotykać.

Przeznaczony jest do zabawy dla dziecka: niełatwo

go uszkodzić i nie zrobi też szkody maleństwu.

Włożył zabawkę z powrotem do sakiewki i

schował do kieszeni.

-- Jutro zaniosę ten prezent do Podlesia Mniejsze-

go -- oznajmił. -- Mam nadzieję, że Nań, Tom i Nell

wybaczą mi spóźnienie. Zresztą Tom jeszcze nie

umie liczyć dni... ani tygodni, miesięcy czy lat.

-- Racja, tatusiu. Chętnie bym poszedł z tobą, ale

nieprędko będę mógł się tam wybrać. Dzisiaj, nawet

gdybym nie czekał na ciebie, w żaden sposób nie

mogłem towarzyszyć matce. Mam pełne ręce roboty,

a wciąż napływają nowe zamówienia.

-- Nie, nie, Kowalczyku, pozwól sobie na małe

święto! Wprawdzie jestem już dziadkiem, ale sił mi

jeszcze nie brakuje. Poradzimy sobie z robotą. Odtąd

background image

będą w kuźni dwie pary rąk do pracy i to przez sześć

dni w tygodniu. Nie wybiorę się już więcej w podróż.

Ned, mam na myśli moje dalekie wędrówki,

rozumiesz, synu?

-- A więc wszystko się zmieniło, tatusiu? Od

pierwszej chwili zadaję sobie pytanie, gdzie się

podziała twoja Gwiazda. To wielka strata. -- Uścisnął

rękę ojca. -- Martwię się ze względu na ciebie, ale

rodzina pewnie na tej zmianie skorzysta. Czy wiesz,

Mistrzu, że chciałbym wiele się nauczyć od ciebie? I

to nie tylko obróbki żelaza!

Zjedli razem kolację i długo potem siedzieli

jeszcze przy stole, bo Kowal opowiadał synowi o

swojej ostatniej podróży do Krainy Czarów i o wielu

sprawach, które go zaprzątały. Ale o wyborze

następnego nosiciela Gwiazdy nie wspomniał ani

słowem.

Wreszcie syn patrząc w twarz ojca rzekł:

-- Czy pamiętasz, ojcze, dzień, gdy wróciłeś z

kwiatem we włosach? Spojrzałem wówczas na twój

cień i powiedziałem, że wyglądasz jak olbrzym. Cień

mówił prawdę. A więc tańczyłeś z Królową we własnej

background image

osobie! I mimo to wyrzekłeś się Gwiazdy. Mam

nadzieję, że dostanie się komuś, kto jest jej wart. Ten

ktoś powinien ci być wdzięczny.

-- Chłopczyk nic o tym nie będzie wiedział -- od-

parł Kowal. -- Tak to już jest z darami tego rodzaju.

No, stało się, oddałem Gwiazdę następcy, a sam

wracam do młota i kowadła.

Dziwna rzecz, ale stary Kołek, który wykpił

terminatora, nigdy nie przestał łamać sobie głowy

nad zagadką zniknięcia srebrnej Gwiazdy z tortu,

chociaż od tego zdarzenia upłynęło wiele lat. Roztył

się i rozleniwił; opuścił stanowisko Kuchmistrza

mając sześćdziesiąt lat, co we wsi nie uchodziło za

wiek podeszły. Teraz zbliżał się do dziewięćdziesiątki

i był potwornie gruby, bo jadł bez umiaru i w

dalszym ciągu przepadał za słodyczami. Jeżeli nie

siedział przy stole, spędzał dni w wielkim fotelu przy

oknie albo, gdy pogoda sprzyjała, przed domem.

Lubił mówić, bo o wielu sprawach był, jak sadził,

lepiej od innych po-informowany, lecz ostatnio

najczęściej gadał o tym jedynym Wielkim Torcie,

który -- jak z czasem uwierzył -- był jego własnym

background image

arcydziełem i który wciąż mu się śnił. Terminator

czasem przechodząc zatrzymywał się, żeby zamienić

ze staruszkiem kilka słów. Stary Kołek wciąż bowiem

nazywał Alfa Terminatorem, a siebie kazał nazywać

Kuchmistrzem. Terminator nigdy mu tego tytułu nie

odmawiał, czym zjednywał sobie pewne względy

staruszka, choć nie należał na pewno do jego

ulubieńców.

Któregoś dnia Kołek po obiedzie drzemał w

fotelu przed drzwiami domu. Ocknął się gwałtownie i

zobaczył Terminatora stojącego obok i patrzącego

na nie-go z góry.

-- O, to ty! -- powiedział Kołek. -- Cieszę się, że cię

widzę, bo ten tort nie daje mi spokoju. Właśnie o nim

myślałem. Najlepszy z tortów, jaki w życiu zrobiłem, a

to coś znaczy! Ale ty go może już nie pamiętasz?

-- Pamiętam doskonale, Mistrzu. To był dobry

tort, wszyscy go jedli ze smakiem i chwalili.

-- Oczywiście! To było moje dzieło. Co do tego

nie mam żadnych wątpliwości. Ale nie mogę

zrozumieć, co się stało z tym cackiem, wiesz, z tą

gwiazdką. Nie mogła przecież rozpłynąć się bez śladu.

background image

Powiedziałem tak wówczas tylko po to, żeby się

dzieci nie przelękły. Myślałem, że może któreś z nich

ją połknęło. Ale czy to prawdopodobne? Można

łyknąć drobny pieniążek nic o tym nie wiedząc, ale

gwiazdę? Była maleńka, miała jednak ramiona ostro

zakończone.

-- Tak, Mistrzu. Ale nie wiesz właściwie, z czego

była zrobiona, prawda? Przestań sobie głowę suszyć

tymi pytaniami. Zapewniam cię, że Gwiazdkę ktoś

połknął.

-- Ale kto? Mam długą pamięć, a tamten dzień

utkwił w niej bardzo mocno, mogę wyliczyć imiona

wszystkich dzieci, które brały udział w festynie. Za-

raz, niech się zastanowię... Tak, na pewno Molly

młynarzówna! Była okropnie łapczywa i łykała

jedzenie nie przeżuwając. Teraz jest gruba jak wór

mąki.

-- Rzeczywiście niektóre osoby mają skłonność

do tycia, Mistrzu. Molly jednak nie jadła zbyt

pośpiesznie tortu, znalazła przecież w swojej porcji

aż dwie niespodzianki.

-- Czyżby? W takim razie musiał to być Harry,

background image

syn bednarza, chłopak gruby jak beczka, usta miał

szerokie niczym żaba.

-- Ja go pamiętam, Mistrzu, jako miłego

chłopczyka z szerokim, serdecznym uśmiechem.

Harry szukał w torcie niespodzianki tak gorliwie, że

cała porcję rozdrobnił na talerzu, lecz niczego nie

znalazł.

-- A więc ta mała, blada dziewczynka, Lii, córka

sukiennika. W niemowlęctwie połykała szpilki bez

szkody dla zdrowia.

-- Nie. Mistrzu, Liii zjadła tylko lukier i wierzchnią

warstwę tortu, a resztę oddała chłopcu siedzącemu

obok niej.

-- No więc rezygnuję ze zgadywania. Któż to mógł

być? Ty, jak się zdaje, pilnie wszystkich

obserwowałeś. Czy nie zmyśliłeś tych szczegółów?

-- Syn Kowala, Mistrzu. I przyniosło mu to wiele

szczęścia.

-- Gadaj zdrów! -- zaśmiał się stary Kołek. --

Powinienem bym się od razu połapać, że próbujesz

mnie nabrać. Co za bzdura! Kowal był wtedy

spokojnym, tępym chłopcem. Teraz jest bardziej

background image

hałaśliwy, podobno lubi śpiewać, ale zawsze się

wyróżniał ostrożnością. Ten by niczego nie

zaryzykował. Każdy kęs dziesięć razy obraca w

ustach, zanim połknie, od maleńkości był taki. Czy

się dość jasno wyrażam?

-- Najzupełniej, Mistrzu. Jeśli nie wierzysz, że

Gwiazdę połknął Kowal, nic na to nie mogę poradzić.

Zresztą dzisiaj cała historia nie ma już znaczenia.

Może przestaniesz się dręczyć, gdy ci powiem, że

Gwiazdka jest już z powrotem na swoim miejscu w

szkatułce. Proszę, spójrz!

Terminator miał na sobie ciemnozielony płaszcz,

w którym Kołek widział go po raz pierwszy.

Spomiędzy fałd tego płaszcza wyciągnął czarną

skrzyneczkę i otworzył ją tuż pod nosem staruszka.

-- Przekonaj się, Mistrzu, Gwiazdka leży w kąciku,

we własnej przegródce.

Stary zaniósł się kaszlem, potem kichnął kilka

razy, lecz w końcu popatrzył na szkatułkę.

-- Rzeczywiście! -- przyznał. -- Chyba że to inna

gwiazdka podobna jak dwie krople wody do tamtej.

-- Ta sama, Mistrzu. Wiem, bo ja przed kilku

background image

dniami własną ręką włożyłem do szkatułki. Tej zimy

podczas festynu znowu się znajdzie w Wielkim

Torcie.

-- Aha! -- rzekł szyderczo Kołek i zatrząsł się cały

jak galareta od złośliwego śmiechu. -- Rozumiem,

rozumiem! Dwadzieścia czworo dzieci, dwadzieścia

cztery cacka, a Gwiazdka miała być dwudziesta piąta

na dokładkę. Ale tyś ją przed wsadzeniem do pieca

świsnął i zachował na następną okazję. Zawsze byłeś

przebiegły. I zręczny do różnych sztuczek. Przy tym

skąpy, nie zmarnowałbyś ani odrobinki masła. Ha,

ha, ha! A więc tak się to stało. Mogłem był się

wcześniej domyślić. Zagadka nareszcie rozwiązana,

mogę teraz spać spokojnie. -- Kołek rozparł się

głębiej w fotelu. -- Uważaj, żeby twój Terminator nie

spłatał ci takiego samego figla! Nawet chytrusa ktoś

może przechytrzyć, jak powiadają. -- I zamknął oczy.

-- Do widzenia, Mistrzu -- rzekł Terminator

zatrzaskując szkatułkę tak hałaśliwie, że Kołek

otworzył oczy. -- Wszystko zawsze wiesz najlepiej,

toteż tylko dwa razy ośmieliłem się udzielić ci

ważnych informacji. Powiedziałem ci kiedyś, że

background image

Gwiazdka pochodzi z Krainy Czarów, a dzisiaj -- że

dostała się Kowalowi. Wyśmiałeś mnie. Na

pożegnanie powiem ci jednak coś jeszcze. Tym

razem nie będziesz się śmiał. Jesteś starym

zarozumiałym nicponiem, spasionym, szczwanym

leniem. To ja za ciebie wykonywałem całą robotę. Nie

podziękowałeś mi nigdy, chociaż starałeś się nauczyć

ode mnie wielu rzeczy, z wyjątkiem szacunku dla

czarów i zasad uprzejmości. Nie masz jej na tyle,

żeby mi powiedzieć grzecznie “do widzenia".

-- Jeśli chodzi o grzeczność -- odparł Kołek -- to

dziwię się, że pozwala ci ona znieważać starsze i

lepsze niż ty osoby. Zabierz swoje czary i bzdury

gdzie indziej. A jeżeli czekasz na słówko pożegnania,

to, proszę bardzo, kłaniam się, ale zjeżdżaj stad

nareszcie. -- Kpiąco pomachał mu na pożegnanie

ręką. -- Może masz w swojej kuchni ukrytych

przyjaciół z Krainy Czarów? Przyślij mi tu jednego z

nich, chętnie go obejrzę, a jeśli skinieniem różdżki

przywróci mi smukłą figurę, nabiorę o nim lepszego

mniemania! -- Zaśmiał się ironicznie.

-- Czy zgodziłbyś się poświęcić chwilkę Królowi

background image

Krainy Czarów? -- spytał tamten. Ku zdumieniu

Kołka, urósł wymawiając te słowa. Zrzucił płaszcz i

ukazał się w odświętnym stroju kuchmistrza, lecz

biały fartuch, kurtka i czapka migotały i błyszczały, a

na czole jaśniał klejnot w kształcie promiennej

Gwiazdy. Twarz miał młodą, lecz surową.

-- Stary człowieku -- rzekł -- na pewno nie jesteś

ode mnie starszy. Nie sądzę też, żebyś był lepszy.

Nieraz szydziłeś ze mnie za moimi plecami. Czy dziś

otwarcie rzucasz mi wyzwanie? -- Postąpił krok

naprzód, a Kołek skulił się i zadrżał; chciał krzyknąć,

zawołać kogoś na ratunek, lecz nie mógł wydobyć

głosu z gardła.

-- Panie! -- wycharczał z trudem. -- Nie rób mi nic

złego! Jestem biednym starym człowiekiem!

Twarz króla złagodniała.

-- Niestety! Mówisz prawdę. Nie bój się, bądź

spokojny. Wypada jednak, żeby Król Krainy Czarów

coś dla ciebie uczynił, zanim odejdzie, spełnię więc

twoje życzenie. Żegnaj! I zaśnij teraz.

Owinął się znów płaszczem i odszedł w kierunku

świetlicy, lecz nim zniknął z pola widzenia, stary

background image

kucharz zamknął wytrzeszczone ze zdumienia oczy i

zachrapał.

Kiedy się zbudził, słońce już zachodziło. Przetarł

oczy i lekki dreszcz przebiegł mu po skórze, bo

jesienny wieczór był chłodny.

-- Uf! Co za sen -- westchnął. -- Zaszkodziła mi

widać ta wieprzowina, którą jadłem na obiad.

Od tego dnia stary Kołek ze strachu przed

koszmarami sennymi przestał się objadać i

poprzestawał na skromnych i prostych potrawach.

Wkrótce dzięki temu schudł tak, że nie tylko odzież,

ale też skóra zwisała na nim marszcząc się i fałdując.

Dzieci przezwały go “kościanym dziadkiem". Po

jakimś czasie zauważył, że może znów poruszać się

swobodnie i chodzić po całej wsi bez innej pomocy

niż laska w ręku. Przeżył o wiele lat dłużej, niż gdyby

pozostał grubasem. Podobno dociągnął do setki i był

to jedyny w jego historii sukces godny ludzkiej

pamięci. Do ostatka opowiadał każdemu, kto zechciał

go słuchać, o swoim sennym przywidzeniu.

-- Okropny sen, można by powiedzieć, ale, jeśli

się zastanowić, po prostu głupi. Król Krainy Czarów!

background image

A nie miał nawet różdżki w ręku! Każdy by schudł,

gdyby przestał dużo jeść. Zdarzenie zupełnie

zwyczajne, całkiem logiczne. Nie ma w tym żadnych

czarów.

Nadszedł termin Festynu Dwudziestu Czterech.

Kowal uczestniczył w nim zabawiając gości śpiewem,

a jego żona pomagała opiekować się dziećmi. Kowal

przyglądał im się, gdy śpiewały i tańczyły; stwierdził,

że są piękniejsze i weselsze niż dzieci z jego

pokolenia i przemknęła mu przez głowę myśl, że

warto by się dowiedzieć, czym się zajmował Alf w

wolnych od kucharzenia chwilach. Wszystkie dzieci

wydawały się godne Gwiazdy. Najdłużej jednak

zatrzymał Kowal wzrok na małym Timie; był to

chłopczyk dość pulchny, do tańca niezbyt zgrabny,

za to głos jego brzmiał bardzo ładnie. Przy stole Tim

siedział cichutko i uważnie przyglądał się ostrzeniu

noża i krajaniu Wielkiego Tortu. W pewnej chwili

odezwał się niespodziewanie:

-- Panie Kuchmistrzu kochany, proszę dla mnie

ukroić tylko mały plasterek, bo okropnie dużo rzeczy

zjadłem i nic więcej już mi się nie zmieści.

background image

-- Dobrze, Tim -- powiedział Alf. -- Ukroję dla

ciebie specjalną porcyjkę. Mam nadzieję, że ją

przełkniesz gładko.

Kowal patrzał na Tima, gdy ten jadł tort powoli,

lecz z widoczną przyjemnością; chłopczyk zdawał się

trochę zawiedziony, bo nie znalazł w torcie pieniążka

ani żadnej innej niespodzianki. Potem oczy mu

rozbłysły, poweselał, zaczął się śmiać i śpiewać z

cicha sam do siebie. Wreszcie wstał i zatańczył z

niezwykłym wdziękiem, którego jeszcze przed kilku

minuta-mi wcale w jego ruchach nie było. Dzieci

śmiały się i oklaskiwały tancerza.

Wszystko w porządku -- pomyślał Kowal. --

Jesteś więc moim dziedzicem, Timie. Ciekawe, w ja-

kie dziwne miejsce zaprowadzi cię Gwiazda. Biedny

stary Kołek! Pewno nigdy się nie dowie, jaki skandal

wydarzył się w jego własnej rodzinie!

Kołek rzeczywiście nigdy się nie dowiedział.

Jednakże podczas festynu stało się coś, co go

ogromnie ucieszyło. Przed zakończeniem zabawy

Kuchmistrz pożegnał się z dziećmi i z dorosłymi,

którzy się tam zebrali.

background image

-- Chcę was dzisiaj pożegnać -- oznajmił -- bo

jutro albo pojutrze opuszczę waszą wieś. Mój uczeń

Grajek umie już dość, żeby przejąć funkcje

kucharskie. Zna doskonale rzemiosło i pochodzi, jak

wam wiadomo, z waszej wsi. Co do mnie, wracam w

swoje strony. Myślę, że nie odczujecie zbytnio mojej

nie-obecności.

Dzieci żegnały go wesoło i dziękowały miłe za

prze-pyszny tort. Tylko mały Tim ujął go za rękę

mówiąc z cicha:

-- Bardzo żałuję...

Rzeczywiście kilka rodzin we wsi przez pewien

czas żałowało, że Alfa nie ma już wśród nich. Garstka

jego przyjaciół, a w szczególności Kowal i Grajek,

zasmuceni rozstaniem postanowili uczcić pamięć

Alfa, konserwując złocenia i malowidła w świetlicy.

Ale większość mieszkańców wsi była zadowolona. Alf

pełnił funkcje Kuchmistrza bardzo długo, więc

chętnie przyjęto zmianę. A stary Kołek stukając laską

o podłogę oświadczył bez ogródek:

-- Wyniósł się nareszcie! Bardzo mnie to cieszy.

Nigdy go nie lubiłem. Był chytry. Można powiedzieć,

background image

zanadto zmyślny.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron