Cabot Meg Pośredniczka 01 Kraina cienia

background image

JENNY CARROLL / MEG CABOT

KRAINA CIENIA

background image

Pamięci A Victora Cabota

oraz jego brata Jacka „France`a” Cabota

1

background image

Powiedziano mi, że tam będą palmy. Nie wierzyłam, ale tak mi powiedziano.

Że zobaczę je z samolotu.

Och, wiem, w południowej Kalifornii rosną palmy, nie jestem skończoną

idiotką. Oglądam telewizję. Ale przeprowadzałam się do północnej Kalifornii. A tam

nie spodziewałam się palm. Zwłaszcza że mama kazała mi zabrać swetry.

- Przydadzą ci się - powiedziała. - Kurtki też. Tam bywa naprawdę zimno. Nie

aż tak jak w Nowym Jorku, ale dość zimno.

Dlatego w samolocie miałam na sobie czarną skórzaną kurtkę motocyklową.

Mogłam ją, oczywiście, zapakować razem z innymi rzeczami, ale w niej było mi

jakoś raźniej.

No więc leciałam samolotem w czarnej skórzanej kurtce, obserwując przez

okno palmy, podczas gdy samolot zniżał się do lądowania. Myślałam sobie:

cudownie, czarna skóra i palmy. Pasuję do tego miejsca jak... Podejrzewałam to od

początku... ...że nie pasuję.

Mama nie przepada specjalnie za tą kurtką, ale słowo daję, nie włożyłam jej

dlatego, żeby jej zrobić na złość. Nie mam do niej żalu o to, że wyszła za mąż za

faceta, który mieszka na drugim końcu Ameryki, zmuszając mnie, bym zostawiła

szkołę w połowie drugiej klasy i porzuciła najlepszą - właściwie jedyną -

przyjaciółkę, jaką' miałam od czasów przedszkola, i miasto, w którym spędziłam

szesnaście lat życia.

Och, nie, nie mam o to do niej najmniejszej pretensji.

Naprawdę lubię Andy'ego, mojego ojczyma. Jest dobry dla mamy. Jest z nim

szczęśliwa. A dla mnie jest bardzo miły.

Denerwuje mnie tylko ta przeprowadzka do Kalifornii.

Aha, wspomniałam o dzieciach Andy'ego?

Cała trójka stawiła się na lotnisku, żeby mnie powitać. Razem z moją mamą i

Andym. Trzech chłopaków. Śpiący, Przyćmiony i Profesor, jak ich nazwałam. Moi

nowi bracia.

- Suze! - Nawet gdybym nie usłyszała, jak mama wykrzykuje moje imię i tak

nie mogłabym ich nie zauważyć. Andy kazał młodszym chłopcom trzymać w górze

wielki transparent z napisem: Witaj w domu, Susannah! Każdy pasażer wysiadający z

mojego samolotu, przechodząc obok tej gromadki, wołał do swoich towarzyszy

podróży: „Popatrz, jakie to miłe!”

i uśmiechał się do mnie w sposób, który przyprawiał mnie o ból żołądka.

background image

O, tak, czuję się jak w domu. Jak cholera.

- No, dobrze - zwróciłam się do komitetu powitalnego. - Możecie zwinąć

transparent.

Mama zaczęła mnie jednak obściskiwać, z przejęciem nie zwracając uwagi na

to, co mówię. „Och, Suzie!”, powtarzała w kółko. Nienawidzę, kiedy ktoś poza mamą

nazywa mnie Suzie, więc rzuciłam chłopcom przez ramię ostrzegawcze spojrzenie,

żeby sobie za dużo nie wyobrażali. Stali jak barany, szczerząc zęby pod głupawym

transparentem: Przyćmiony, ponieważ jest za tępy, żeby przestać, Profesor,

ponieważ... cóż, chyba dlatego, że po prostu ucieszył się na mój widok. Jest trochę

dziwny... Najstarszy, Śpiący, stał jak kołek i sprawiał wrażenie... niewyspanego.

- Jak tam podróż, dzieciaku? - Andy zdjął mi torbę z ramienia i zarzucił na

swoje. Zaskoczył go jej ciężar. - Hej, co ty tam masz? Wiesz, że nie wolno wywozić z

Nowego Jorku hydrantów przeciwpożarowych?

Uśmiechnęłam się. Andy jest troszeczkę zwariowany, ale w miły sposób. Nie

ma pojęcia, co wolno, a czego nie wolno w stanie Nowy Jork, bo był tam najwyżej z

pięć razy. Nawiasem mówiąc, dokładnie tyle wystarczyło, żeby przekonać moją

mamę, że powinna za niego wyjść.

- To nie jest hydrant przeciwpożarowy. To parkometr. Mam jeszcze cztery

torby.

- Cztery? - Andy udawał zaszokowanego. - Co ty sobie właściwie wyobrażasz,

że się tu wprowadzasz, czy co?

Wspominałam już, że Andy uważa się za aktora komediowego? Nie jest nim.

Pracuje jako stolarz.

- Suze - odezwał się Profesor z entuzjazmem - Suze, czy zauważyłaś, że przy

lądowaniu ogon samolotu lekko podskoczył do góry? To z powodu prądu

wstępującego. Pojawia się, kiedy masa poruszająca się z dużą prędkością napotyka na

swojej drodze wiatr o tej samej albo większej prędkości, wiejący w przeciwnym

kierunku.

Profesor, najmłodszy syn Andy'ego, ma dwanaście lat, ale sprawia wrażenie

czterdziestolatka. Prawie całe wesele spędził, opowiadając mi o chorobach bydła oraz

o tym, że Strefa 51 to zwykłe wciskanie ciemnoty przez rząd amerykański, który nie

chce, żebyśmy zdawali sobie sprawę, że Nie Jesteśmy Sami w Kosmosie.

- Och, Suzie - paplała mama - tak się cieszę, że tu jesteś. Pokochasz ten dom.

Z początku nie czułam się w nim jak u siebie, ale teraz, kiedy... przyjechałaś... Och,

background image

poczekaj, aż zobaczysz swój pokój. Andy tak ślicznie go urządził...

Andy i mama spędzili przed ślubem mnóstwo czasu na szukaniu domu na tyle

dużego, żeby każde z dzieci miało własny pokój. W końcu kupili wielki dom na

wzgórzach Carmelu. Było ich na niego stać, ponieważ kupili go w stanie na pół

zrujnowanym, a firma budowlana, dla której Andy wykonuje mnóstwo zleceń,

doprowadziła go do stanu używalności na korzystnych warunkach finansowych.

Mama przysięga, że mój pokój jest najładniejszy w całym domu.

- Co za widok! - powtarza do znudzenia. - Z okna twojego pokoju widać

ocean! Och, Suze, będziesz zachwycona.

Byłam tego pewna. Prawie tak samo, jak tego, że wolę kiełki alfalfi niż bajgle

oraz surfing niż jazdę metrem. W końcu i Przyćmiony otworzył buzię i mruknął:

- Podoba ci się transparent?

Nie mogę uwierzyć, że jest w moim wieku. Należy do szkolnej drużyny

zapaśniczej, więc czego się po nim spodziewać? Jedyne, o czym myśli - wiem, bo

siedziałam obok niego na przyjęciu weselnym, to znaczy między nim a Profesorem,

więc można sobie wyobrazić, jak wspaniale nam się konwersowało - to chwyty za

gardło oraz koktajle proteinowe na przyrost masy mięśniowej.

- Tak, jest wspaniały - odparłam, wyrywając go z jego mięsistych łap i

trzymając napisem w dół. - Możemy już iść? Chcę zabrać swoje torby, zanim ktoś

inny to zrobi.

- Och, dobrze. - Mama uścisnęła mnie po raz ostami. - Och, tak się cieszę, że

nareszcie jesteś! Ślicznie wyglądasz... - A potem, choć widać było, że robi to trochę

wbrew własnej woli, dodała cicho, tak, żeby nikt inny nie usłyszał:

- Wydawało mi się, że już rozmawiałyśmy o tej kurtce, Suze. Sądziłam też, że

wyrzucisz te dżinsy.

Miałam na sobie stare dżinsy, te z dziurami na kolanach. Świetnie pasowały

do czarnej jedwabnej koszulki oraz butów za kostkę, zapinanych na suwak. Dżinsy i

buty, w zestawieniu z czarną skórzaną kurtką oraz marynarską torbą na ramię

nadawały mi wygląd nastoletniej uciekinierki z domu. Zupełnie jak z filmu.

Ale, ostatecznie, jeśli leci się osiem godzin przez cały kraj, to chyba ma się

prawo do odrobiny wygody.

Wyraziłam tę opinię głośno, a mama tylko podniosła oczy do nieba i na tym

się skończyło. To jest fajne w mojej mamie. Nie truje jak inne matki. Śpiący,

Przyćmiony i Profesor nie mają pojęcia, jak im się udało.

background image

- W porządku - westchnęła. - Chodźmy po twoje torby. - I trochę podnosząc

głos, dodała: - Jake, chodź. Idziemy po bagaż Suze.

Musiała zwrócić się do niego po imieniu, bo wyglądał, jakby spał na stojąco.

Zapytałam kiedyś mamę, czy Jake, który w tym roku kończy szkołę średnią, nie cierpi

czasem na narkolepsję albo uzależnienie od narkotyków, a mama na to:

- Nie, dlaczego pytasz?

Jakby facet nie zachowywał się jak warzywo, mrugając z rzadka i milcząc jak

zaklęty.

Zaraz, to niezupełnie tak. Kiedyś zwrócił się bezpośrednio do mnie, mówiąc:

„Hej, należysz do jakiegoś gangu?” Zapytał o to na weselu, kiedy złapał mnie na

zewnątrz, w kurtce narzuconej na sukienkę druhny, ćmiącą papierosa.

Dajcie żyć, dobrze? To był mój pierwszy i ostatni papieros w życiu. Byłam w

stresie. Martwiłam się, że mama wychodzi za mąż i przeprowadza się do Kalifornii,

gdzie na pewno o mnie zapomni. Kiedy mama postanowiła poślubić Andy'ego, oboje

uznali, że jej, z jednym dzieckiem i zawodem dziennikarki telewizyjnej będzie się

łatwiej przeprowadzić niż jemu - ojcu trojga dzieci i posiadaczowi własnej firmy.

Przysięgam, że od tamtego czasu nie wzięłam papierosa do ust.

Nie wyobrażajcie sobie nie wiadomo czego na temat Jake'a. Ma prawie metr

dziewięćdziesiąt wzrostu, bujną blond czuprynę i błyszczące niebieskie oczy,

zupełnie jak ojciec, i jest - jakby to ujęła moja najlepsza przyjaciółka, Gina - dziko

przystojny. Nie jest jednak najpiękniejszym kwiatkiem na klombie, jeśli rozumiecie,

o co mi chodzi.

Profesor nadal nawijał na temat wiatru. „Wyjaśniał, z jaką prędkością trzeba

się poruszać, żeby pokonać przyciąganie ziemskie. To się nazywa prędkość ucieczki.

Uznałam, że Profesor może się okazać pożytecznym stworzeniem, jeśli chodzi o

odrabianie lekcji, chociaż jestem o trzy klasy wyżej od niego.

Profesor wykładał, a ja rozglądałam się dookoła. To była moja pierwsza w

życiu podróż do Kalifornii i pozwolę sobie stwierdzić, że choć nie opuściliśmy

jeszcze lotniska - było to lotnisko San Jose - nie ulega najmniejszej wątpliwości, że

nie jesteśmy w Nowym Jorku. Po pierwsze, wszędzie jest bardzo czysto. Żadnych

śmieci czy graffiti. Halę lotniska pomalowano na pastelowe kolory, a wiadomo, jak

brud wyłazi przy jasnych barwach. Jak sądzicie, dlaczego nowojorczycy ubierają się

na czarno? Nie dlatego, że chcą być eleganccy. O nie. Nie chcą biegać do pralni z

naręczem ubrań za każdym razem, kiedy je zdejmą.

background image

Ten problem w słonecznej Kalifornii zdawał się nie istnieć. Z tego, co

zauważyłam, pastele są na topie. Choćby ta kobieta, która nas minęła - miała na sobie

różowe legginsy i białą, niezwykle kusą sportową bluzeczkę. I to wszystko. Jeśli taki

strój w Kalifornii uchodzi za wzór przyzwoitości, to powinnam się przygotować na

poważny szok kulturowy.

A wiecie, co mnie jeszcze zaskoczyło? Nikt się z nikim nie kłócił. Przy kasach

stały małe kolejki, ale nikt nie podnosił głosu, rozmawiając z kasjerką. Klienci w

Nowym Jorku kłócą się z każdym, kto stoi za kontuarem, nieważne, czy to jest

lotnisko, dom towarowy Bloomingdales, czy stoisko z hot dogami. Wszędzie.

A tutaj wszyscy nad sobą panują.

Chyba wiem dlaczego. Po prostu w otoczeniu nie ma niczego

przygnębiającego. Na zewnątrz w pełnym słońcu kołyszą się palmy, na parkingu

skrzeczą mewy - nie gołębie, ale duże białe i szare mewy. A przy odbiorze bagażu

nikt nie pofatygował się, żeby sprawdzić, czy naklejki na nim zgadzają się z

numerami na moim bilecie. Usłyszałam tylko:

- Do widzenia! Miłego dnia!

Niewiarygodne.

Gina, moja najlepsza przyjaciółka na Brooklynie, no dobrze, moja jedyna

przyjaciółka, powiedziała mi przed wyjazdem, że posiadanie trzech braci przyrodnich

ma swoje dobre strony. Chyba wiedziała, co mówi, bo ma czterech braci - nie

przyrodnich, ale rodzonych. W każdym razie nie wierzyłam jej, tak samo jak nie

wierzyłam w te palmy. Kiedy jednak Śpiący złapał dwie moje torby, a Przyćmiony

następne dwie, w związku z czym nie miałam już nic do niesienia, jako że Andy wziął

już przedtem moją torbę na ramię, zrozumiałam, co mogła mieć na myśli: bracia

bywają użyteczni. Są w stanie nosić naprawdę ciężkie rzeczy i nie robi to na nich

specjalnego wrażenia.

Sama pakowałam te torby, więc wiem, co jest w środku. Sporo ważą. Ale

Śpiący i Przyćmiony mruknęli tylko: „Nie ma sprawy. Chodźmy”.

Ruszyliśmy na parking. Kiedy automatyczne drzwi się rozsunęły, wszyscy,

łącznie z moją mamą - sięgnęli do kieszeni i wyjęli okulary przeciwsłoneczne.

Najwyraźniej wiedzą o czymś, o czym ja nie wiem. A kiedy wyszłam na zewnątrz,

uświadomiłam sobie, o co chodzi.

Kalifornia jest bardzo słoneczną krainą.

Nie tylko słoneczną, ale świetlistą - tak świetlistą i kolorową, że aż kłuje w

background image

oczy. Też miałam gdzieś okulary, ale ponieważ kiedy wylatywałam z Nowego Jorku,

było jakieś osiem stopni i padał deszcz ze śniegiem, nie pomyślałam, żeby umieścić je

na wierzchu. Kiedy mama po raz pierwszy powiedziała mi, że się przeprowadzimy,

zapewniła mnie, że zakocham się w północnej Kalifornii.

- To tam właśnie zrobiono wszystkie te filmy z Goldie Hawn i chevroletami! -

oznajmiła.

Lubię Goldie Hawn i lubię chevrolety, ale nie wiedziałam, że kręcili razem

filmy.

- Tam toczy się akcja opowiadań Steinbecka, które czytałaś w szkole - dodała.

- No wiesz, na przykład Czerwonego kucyka.

Cóż, nie zrobiło to na mnie szczególnego wrażenia. Wszystko, co pamiętałam

z Czerwnego kucyka to to, że nie było w nim żadnych dziewcząt, ale za to pełno

wzgórz. Stojąc na parkingu i patrząc zmrużonymi oczami na wzgórza otaczające

Międzynarodowy Port Lotniczy San Jose, stwierdziłam, że jest ich mnóstwo i że

porasta je wysuszona brązowa trawa.

No i drzewa. Drzewa, jakich w życiu nie widziałam. Miały spłaszczone

wierzchołki, jakby spadła na nie z góry potężna pięść. Dowiedziałam się później, że

to cyprysy.

A wokół parkingu, na obszarze z całą pewnością nawadnianym, rosły

rozłożyste krzewy z ogromnymi czerwonymi kwiatami. Większość przycupnęła u

stóp nieprawdopodobnie wysokich i zaskakująco grubych palm. Później odkryłam, że

te kwiaty to hibiskusy. A niezwykłe owady, unoszące się nad nimi i wydające

wibrujący dźwięk, to wcale nie owady, tylko kolibry.

- Są wszędzie - powiedziała mama, kiedy zwróciłam na to uwagę. - Mamy dla

nich w domu karmniki. Możesz powiesić jeden za oknem, jeśli masz ochotę.

Kolibry przylatujące do okna pokoju? Jedyne ptaki na Brooklynie, które

odwiedzały mój parapet, to gołębie. Nie przypominam sobie, żeby mama zachęcała

mnie do ich dokarmiania.

Radosne uniesienie z powodu kolibrów przeszło jak ręką odjął, kiedy

Przyćmiony oznajmił znienacka:

- Ja prowadzę. - I skierował się do siedzenia dla kierowcy w dużym wozie, do

którego właśnie podeszliśmy.

- Ja prowadzę - oświadczył Andy zdecydowanym tonem.

- Ojej, tato - jęknął Przyćmiony - jak ja w ogóle zdam ten egzamin, skoro

background image

nigdy nie dajesz mi poćwiczyć?

- Możesz ćwiczyć w ramblerze - odparł Andy. Otworzył tył land - rovera i

zaczął ładować moje torbiszcza. - To dotyczy także ciebie, Suze.

To mnie zaskoczyło.

- Co mnie też dotyczy?

- Możesz jeździć ramblerem. - Pogroził mi żartobliwie palcem. - Ale tylko

wtedy, gdy obok siedzi ktoś z ważnym prawem jazdy.

Zamrugałam zdumiona.

- Nie umiem prowadzić. Przyćmiony zarechotał jak koń.

- Nie umiesz prowadzić? - Dźgnął łokciem Śpiącego, który Stał, opierając się

o bok wozu, z twarzą zwróconą ku słońcu. - Hej, Jake, ona nie potrafi prowadzić!

- Nic w tym niezwykłego, Brad - wtrącił się Profesor - że rodowity

nowojorczyk nie ma prawa jazdy. Nie słyszałeś, że Nowy Jork szczyci się najbardziej

rozbudowaną siecią transportu masowego w Ameryce Północnej, obsługującą

trzynaście przecinek dwa miliona ludzi na obszarze sześciu i pół tysiąca kilometrów

kwadratowych, od Nowego Jorku, przez Long Island aż do Connecticut? I że rocznie

jeden przecinek siedem miliarda pasażerów korzysta z usług metra, sieci autobusowej

oraz kolei?

Wszyscy spojrzeli na Profesora, a moja mama wyznała:

- Nigdy nie miałam samochodu w mieście. Andy zamknął tylne drzwi wozu i

powiedział:

- Nie martw się, Suze. Zaraz cię zapiszemy na kurs prawa jazdy. Nauczysz się

wszystkiego i nie będziesz gorsza od Brada.

Rzuciłam okiem na Przyćmionego. Choćbym żyła milion lat, nie przyszłoby

mi do głowy, że ktoś mógłby zasugerować, że muszę coś zrobić, aby w jakiejś

dziedzinie dorównać Bradowi.

Zrozumiałam jednak, że czeka mnie wiele niespodzianek. Palmy to tylko

początek W drodze do domu, który znajduje się o dobrą godzinę jazdy od lotniska - i

to dość męczącą godzinę, wziąwszy pod uwagę, że siedziałam zaklinowana między

Śpiącym a Przyćmionym, mając za plecami Profesora, usadowionego na moim

bagażu i wygłaszającego peany na temat zalet nowojorskiego transportu -

uświadomiłam sobie, że teraz wszystko będzie inaczej. Zupełnie, zupełnie inaczej niż

się spodziewałam, a także inaczej niż do tego przywykłam.

Nie tylko dlatego, że zamieszkam na drugim końcu kontynentu. Nie dlatego,

background image

że wszędzie, gdzie spojrzę, widzę rzeczy, których nie spotyka się w Nowym Jorku:

przydrożne budki z karczochami albo granatami po dolarze za tuzin, niekończące się

winnice, gaje drzewek cytrynowych i avocado; soczyście zielone rośliny, których nie

potrafiłam nawet nazwać. A ponad tym wszystkim kopuła nieba tak błękitnego i

ogromnego, że balon, który wypatrzyłam w górze, wydawał się nieprawdopodobnie

mały. Jak guzik na dnie basenu o olimpijskich rozmiarach.

No i ocean, który pojawił się tak nagle, że początkowo uznałam, że to jeszcze

jedno pole. Po chwili jednak stwierdziłam, że to pole lśni, odbijając słońce i

wysyłając w moją stronę świetliste SOS. Przy tak jasnym świetle ciężko było obyć się

bez okularów przeciwsłonecznych. Ale oto, przed moimi oczami rozciągał się Ocean

Spokojny... ogromny, rozległy jak niebo, żywy, pulsujący, napierający na

przecinkowate pasmo białej plaży.

Dla mnie, mieszkanki Nowego Jorku, widok oceanu - zwłaszcza takiego z

plażą - był czymś niezwykłym. Nie mogłam powstrzymać westchnienia zachwytu. A

kiedy westchnęłam, wszyscy umilkli. Z wyjątkiem Śpiącego, który akurat,

oczywiście, spał.

- Co takiego? - zapytała zaniepokojona mama. - Co się stało?

- Nic - mruknęłam zmieszana. Moi współpasażerowie przywykli najwyraźniej

do widoku oceanu. Mogli pomyśleć, że jestem wariatką, skoro podniecam się czymś

tak zwyczajnym. - Ocean.

- Tak - powiedziała mama - czyż nie jest piękny? Przyćmiony na to:

- Fajne fale. Może wpadnę na plażę przed wieczorem.

- Nie - wtrącił się jego ojciec. - Dopóki nie skończysz pracy semestralnej.

- Ojej, tato!

To skłoniło mamę do długiego i szczegółowego opisu szkoły, do której miano

mnie posłać, tej samej, do której chodzili Śpiący, Przyćmiony i Profesor. Szkoła,

nazwana imieniem pewnego Hiszpana, Junipero Serry, który zjawił się tutaj w XVIII

wieku i zmusił miejscowych Indian do porzucenia własnej religii i przejścia na

chrześcijaństwo, mieściła się w ogromnym budynku misji z palonej cegły,

odwiedzanym przez prawie dwadzieścia tysięcy turystów rocznie.

Tak naprawdę wcale jej nie słuchałam. Moje zainteresowanie szkołą zwykle

równało się zeru. Jedynym powodem, dla którego nie mogłam sprowadzić się tutaj

przed świętami, był brak miejsca w Szkole Misyjnej. Sytuacja zmieniła się dopiero w

drugim semestrze. Nie miałam nic przeciwko temu - przez parę miesięcy mieszkałam

background image

z babcią, co nie było takie złe. Babcia jest nie tylko świetną adwokatką do spraw

kryminalnych, ale również powalającą na kolana kucharką.

Ocean, który właśnie zniknął za wzgórzami, nadal przyciągał moją uwagę,

'wytężyłam wzrok, mając nadzieję, że znowu się pokaże, kiedy wreszcie dotarły do

mnie słowa mamy.

- Zaraz. Kiedy tę szkołę zbudowano? - zapytałam.

- W XVIII wieku - wyjaśnił Profesor. - System misyjny, wprowadzony przez

franciszkanów pod patronatem Kościoła katolickiego oraz władz hiszpańskich, miał

służyć nie tylko nawracaniu Indian na chrześcijaństwo, ale również uczeniu ich

rozmaitych, przydatnych w społeczeństwie hiszpańskim rzemiosł. Pierwotnie

zadaniem misji było...

- W XVIII wieku? - powtórzyłam, pochylając się do przodu. Siedziałam

między Śpiącym - jego głowa spoczywała na moim ramieniu, dzięki czemu mogłam

stwierdzić, że używa szamponu Finesse - i Przyćmionym. Otóż Gina nie wspomniała

ani słowem o tym, ile miejsca zajmują chłopcy, a zajmują, jeśli obaj mają jakieś metr

osiemdziesiąt i ważą mniej więcej po osiemdziesiąt kilo, bardzo dużo. - WXVIII

wieku?

Matka usłyszała chyba panikę w moim głosie, bo odwróciła się do mnie i

powiedziała łagodnie:

- Suze, rozmawiałyśmy już o tym. Mówiłam ci, że do Roberta Louisa

Stevensona jest lista oczekujących, a ty powiedziałaś, że nie chcesz do żeńskiej

szkoły, więc Najświętszego Serca nie wchodzi w rachubę, a Andy słyszał

przerażające historie o narkotykach i gangach w szkołach publicznych...

- XVIII wiek? - czułam, że serce wali mi jak po biegu. - To jakieś trzysta lat!

- Nie rozumiem - mruknął Andy.

Przejeżdżaliśmy właśnie przez nadmorskie miasteczko Carmel, z

malowniczymi domkami, niektóre były nawet kryte strzechą, ślicznymi

restauracyjkami i galeriami sztuki. Andy musiał jechać bardzo ostrożnie. Mnóstwo

samochodów miało tablice z innego stanu i ruch był duży, natomiast brakowało

świateł. Nie wiedzieć czemu miejscowi uważają ten szczegół za powód do dumy.

- Co jest takiego złego w XVIII wieku?

- Suze nigdy nie przepadała za starymi budynkami - wyjaśniła mama „głosem

od złych nowin”. Nazywam go tak, bo używa go w telewizji, kiedy mówi o

katastrofach samolotowych i zabójstwach.

background image

- Och - westchnął Andy. - To dom chyba też jej się nie spodoba.

Chwyciłam podgłówek jego fotela.

- Dlaczego? - zapytałam zduszonym głosem. - Dlaczego dom mi się nie

spodoba?

Zrozumiałam dlaczego, kiedy tylko przyjechaliśmy na miejsce. Dom był

wielki i przepiękny, z wieżyczkami w wiktoriańskim stylu i tarasem na dachu.

Niczego nie brakowało. Mama kazała go pomalować na niebiesko, biało i kremowo,

otaczały go wysokie sosny i krzewy obsypane kwiatami. Trzypiętrowy, zbudowany

wyłącznie z drewna, a nie z koszmarnej mieszaniny szkła i stali albo terakoty, jak

domy wokół, był zdecydowanie najładniejszym, najgustowniejszym domem w

okolicy.

A ja nie miałam ochoty w ogóle do niego wchodzić.

Zgadzając się na przeprowadzkę do Kalifornii, wiedziałam, że czeka mnie

dużo zmian. Karczochy przy drodze, gaje cytrusowe, ocean... to naprawdę nic

takiego. W gruncie rzeczy największa zmiana polegała na tym, że miałam się dzielić

mamą z innymi ludźmi. Przez dziesięć lat, odkąd umarł tata, byłyśmy tylko we dwie.

I muszę przyznać, że mi to odpowiadało. Gdyby nie to, że mama przy Andym jest w

tak widoczny sposób szczęśliwa, uparłabym się i sprzeciwiła całej tej przeprowadzce.

Wystarczyło jednak choćby raz na nich popatrzeć, żeby stwierdzić, że świata

poza sobą nie widzą. Jaką byłabym córką, gdybym stanęła w takiej sytuacji okoniem?

Zaakceptowałam więc Andy'ego, zaakceptowałam jego trzech synów i pogodziłam

się z tym, że mam wyjechać i zostawić wszystko, co znam i kocham - najlepszą

przyjaciółkę, babcię, bajgle, Soho - aby dać mamie szczęście, na jakie zasługuje.

Nie zastanawiałam się jednak nad faktem, że po raz pierwszy w życiu

zamieszkam w... domu.

I to w nie byle jakim, ale, jak z dumą oznajmił Andy, wyciągając mój bagaż z

samochodu i rzucając go w ramiona swoich synów, w dziewiętnastowiecznym

zajeździe przerobionym na dom mieszkalny. Zbudowany w 1849 roku, nie cieszył się,

jak się wydaje, najlepszą sławą w okolicy. W salonie na dole często dochodziło do

strzelaniny - przy kartach i z powodu kobiet. W ścianach nadal widniały dziury po

kulach. Andy otoczył jedną taką dziurę specjalną ramką. Trochę ponure, jak sam

przyznał, ale jakże interesujące. Gotów był się założyć, że mieszkamy w jedynym

domu na wzgórzach Carmel, który ma w ścianie dziurę po dziewiętnastowiecznej

kuli.

background image

„ Ehm”, mruknęłam. Wcale w to nie wątpię.

Kiedy wchodziliśmy po schodach na ganek, mama wciąż zerkała w moją

stronę. Wiedziałam, że boi się mojej reakcji. Rzeczywiście trochę mnie rozzłościła,

nie uprzedzając o niczym. Domyślam się, dlaczego postąpiła w ten sposób. Gdyby mi

powiedziała, że kupili dom, który ma ponad sto lat, nie przeniosłabym się do niego.

Zostałabym z babcią.

Mama ma rację: nie lubię starych budynków.

Muszę jednak przyznać, że, jak na tak stary dom, ta budowla jest naprawdę

szczególna. Z ganku widać cały Carmel, osadę, dolinę, plażę, morze. Widok zapiera

dech w piersi, to za niego ludzie byli gotowi - i robili to, sądząc po wymyślnych

domach wokół - płacić miliony. Tego nie powinnam mieć nikomu za złe.

Kiedy jednak mama powiedziała: „Chodź, Suze, obejrzyj swój pokój”,

zadrżałam.

Dom w środku był równie piękny jak na zewnątrz. Połyskujące drewno

klonowe, wesołe błękity i żółcie. Rozpoznałam różne rzeczy mamy i poczułam się

lepiej: pojemnik na ciasto, który kupiłyśmy kiedyś podczas weekendowego wypadu

do Vermont, moje zdjęcia z dzieciństwa na ścianie w salonie obok fotografii

Śpiącego, Przyćmionego i Profesora. Na regałach były książki mamy, jej rośliny,

które przetransportowała za nieprawdopodobne pieniądze, ponieważ nie mogła znieść

rozłąki z nimi. Stały wszędzie na drewnianych stojakach, zwisały nad witrażowymi

oknami, tkwiły na słupkach na szczycie poręczy schodów.

Ale napotkałam także przedmioty, których nie pamiętałam z domu: biały

komputer na biurku, przy którym mama zwykła siadywać, by wypisać czeki i

sprawdzić rachunki, szerokoekranowy telewizor umieszczony ni w pięć, ni w

dziewięć w kominku, do którego w dodatku podłączono joysticki od jakiejś gry

wideo; deski surfingowe oparte o ścianę przy drzwiach do garażu. A także potężne

zaślinione psisko, które podejrzewało chyba, że chowam w kieszeniach jakieś

smakołyki, bo usiłowało wpakować mi do nich swój wielki wilgotny nos.

To wszystko wydawało się należeć do świata mężczyzn. Do tych rzeczy

przyzwyczaję się dopiero po pewnym czasie. W życiu; które stworzyłyśmy sobie z

mamą, takie przedmioty nie istniały.

Mój pokój znajdował się na górze, nad daszkiem ganku. Mama prawie przez

całą drogę z lotniska mówiła z widocznym zdenerwowaniem o ławie, którą Andy

umieścił w oknie wykuszowym. Z okien rozciągał się ten sam widok co z ganku,

background image

obejmujący panoramę całego półwyspu. To rzeczywiście miło z ich strony, że dali mi

taki ładny pokój, pokój z najładniejszym widokiem w całym domu.

A potem zobaczyłam, ile zadali sobie trudu, żebym czuła się jak u siebie.

Może nie ja... tylko jakaś niezwykle kobieca abstrakcyjna istota. Oszklone toaletki

czy staromodne aparaty telefoniczne nigdy nie były w moim guście. Andy okleił

ściany kremową tapetą w niebieskie niezapominajki - ponad białą, Wymyślnie

wzorzystą boazerią. Tą samą tapetą oklejono ściany mojej własnej łazienki. Kupiono

dla mnie nowe łóżko - z kolumienkami i koronkowym baldachimem, takie, jakie

mama zawsze chciała mi kupić i widocznie teraz nie zdołała oprzeć się pokusie.

Kiedy zobaczyłam to wszystko, poczułam wyrzuty sumienia z powodu tego, jak

zachowywałam się w samochodzie. Naprawdę. Przechadzając się po pokoju,

uznałam, że nie jest tak źle. Na razie w porządku. Może wszystko będzie dobrze,

może w tym domu nigdy nie było nieszczęśliwych ludzi, może ci, których tu

zastrzelono, zasługiwali na swój los...

Pocieszałam się, dopóki nie odwróciłam się do okna i nie stwierdziłam, że

ktoś już zajął ławę, którą Andy umieścił z taką troską o moją wygodę.

Ktoś, kto nie miał rodzinnych powiązań ze mną czy też Śpiącym,

Przyćmionym lub Profesorem.

Spojrzałam na Andy'ego, żeby sprawdzić, czy zauważył intruza. Nie

zauważył, mimo że obcy siedział na wprost niego.

Mama także go nie widziała. Zobaczyła tylko wyraz mojej twarzy. Chyba nie

był najprzyjemniejszy, bo mina jej zrzedła i ze smutnym westchnieniem wyszeptała:

- Och, Suze, tylko nie to.

2

Chyba powinnam coś wyjaśnić. Nie jestem raczej przeciętną szesnastoletnią

dziewczyną. Och, na oko wydaję się zupełnie zwyczajna. Nie biorę narkotyków, nie

piję, nie palę - no, tylko ten jeden raz, kiedy przyłapał mnie Śpiący Poza uszami

niczego sobie nie przekłułam, a i to tylko po jednej dziurce w każdym uchu. Nie mam

tatuaży. Nigdy nie farbowałam włosów. Jeśli nie liczyć butów i skórzanej kurtki, nie

ubieram się na czarno. Nawet nie maluję paznokci na ciemne kolory. Jednym słowem,

jestem zupełnie zwyczajną, przeciętną, nastoletnią Amerykanką.

Pomijając fakt, że rozmawiam z umarłymi.

Może nie powinnam ujmować tego w ten sposób. Może powinnam

background image

powiedzieć, że to umarli rozmawiają ze mną. Nie zachęcam ich do rozmowy. W

gruncie rzeczy staram się tego unikać, jak tylko się da.

Ale czasami się nie da.

Duchy na to nie pozwalają.

Nie wydaje mi się, żebym była stuknięta. W każdym razie, nie bardziej niż

inne szesnastolatki. Pewnie niektórzy uważają, że jestem szalona. Tego zdania była

niewątpliwie większość dzieciaków z poprzedniej szkoły. Nieraz napuszczano na

mnie szkolnych pedagogów. Czasami nawet myślę, że byłoby prościej, gdyby mnie

zamknęli.

Ale nawet na dziewiątym piętrze Bellevue, gdzie zamyka się nowojorskich

szaleńców, nie zdołałabym uciec przed duchami. Znalazłyby mnie.

Zawsze im się udaje.

Pamiętam pierwszego. Jest to wspomnienie równie wyraźne jak inne z tego

okresu, a więc niezbyt wyraźne, ponieważ miałam wtedy dwa lata. Pamiętam na

przykład, że kiedyś odebrałam kotu mysz i tuliłam ją w ramionach, dopóki przerażona

mama mi jej nie wyrwała.

Cóż, miałam tylko dwa lata? Nie wiedziałam, że należy bać się myszy. Czy

też duchów. Dlatego też czternaście lat od tamtego wydarzenia duchy mnie nie

przerażają. Czasami mnie tylko zaskakują. Albo denerwują. Ale przerażać?

Nigdy.

Duch, podobnie jak mysz, był mały, szary i bezradny. Do dziś nie wiem, kto to

był. Przemówiłam do niego w dziecinnym języku, którego nie rozumiał. Duchy nie

rozumieją dwuletnich dzieci lepiej niż żywi. Patrzył na mnie ze smutkiem ze szczytu

schodów. Było mi go żal, tak samo jak myszy i chciałam mu pomóc. Tylko że nie

wiedziałam jak. Zachowałam się więc tak, jak każde dwuletnie dziecko w podobnej

sytuacji. Pobiegłam do mamy.

Wtedy otrzymałam pierwszą lekcję na temat duchów: tylko ja je widzę.

Cóż, rzecz jasna inni ludzie widzą je także. Skąd brałyby się opowieści o

nawiedzonych domach i tym podobne. Jest jednak pewna drobna różnica. Większość

osób, które mają takie doświadczenia, widzi jednego ducha. Ja widzę wszystkie.

Widzę każdego zmarłego, który z jakiegoś powodu włóczy się po ziemi,

zamiast udać się tam, dokąd po śmierci udać się powinien.

Zapewniam was, to tłum duchów.

Tego samego dnia, kiedy zobaczyłam pierwszego ducha, odkryłam też, że

background image

większość ludzi, nawet moja własna mama, wcale ich nie widzi. Żaden z ludzi,

których znam. Nikt się, w każdym razie, do tego nie przyznał.

A to wiąże się z drugą rzeczą, której nauczyłam się na temat duchów

czternaście lat temu: nie należy się przyznawać, że widziało się ducha. Nigdy.

Nie chcę powiedzieć, że tamtego popołudnia mama domyśliła się, że widzę

ducha i paplam o nim po dziecinnemu. Wątpię, żeby to do niej dotarło. Sądziła

pewnie, że próbuję powiedzieć jej coś o myszy, którą mi wcześniej odebrała.

Pełna dobrej woli, spojrzała jednak na schody, skinęła głową i powiedziała:

„Posłuchaj, Suze, co byś zjadła na lunch? Grillowany ser? A może tuńczyka?”

Nie spodziewałam się takiej reakcji, jak w wypadku myszy. Mama, która

opiekowała się wtedy noworodkiem sąsiadki, na widok myszy głośno wrzasnęła, a na

moje dumne słowa: „Popatrz, mamusiu, teraz ja też mam dzidziusia”, krzyknęła

jeszcze głośniej. Zdaję sobie sprawę, że nie mogła zrozumieć, o co mi chodzi,

ponieważ nie dotarło do niej, co chciałam powiedzieć.

Spodziewałam się jednak, że zareaguje jakoś na widok istoty unoszącej się

nad schodami. Codziennie udzielano mi tysiąca wyjaśnień na każdy możliwy temat,

od gaśnic przeciwpożarowych po gniazdka elektryczne. Dlaczego nie usłyszałam

słowa na temat tego czegoś na schodach?

Trochę później, gryząc kawałek grillowanego sera, uświadomiłam sobie, że

mama nie wyjaśniła mi niczego, ponieważ nie było nic do wyjaśnienia. Ona po prostu

niczego nie widziała.

W wieku dwóch lat nie wydało mi się to dziwne. Ot, jeszcze jedna rzecz, która

różni dzieci od dorosłych. Dzieci muszą zjadać wszystkie warzywa z talerza. Dorośli

nie muszą. Dzieci mogą jeździć na karuzeli w parku. Dorośli nie. Dzieci widzą szare

istoty. Dorośli nie.

Ale chociaż miałam tylko dwa lata, zrozumiałam od razu, że o szarej istocie ze

szczytu schodów nie należało rozmawiać. Z nikim. Nigdy.

I nigdy tego nie robiłam. Nie opowiedziałam nikomu o moim pierwszym

duchu ani o setkach innych, które spotkałam w ciągu następnych kilku lat. O czym

zresztą miałabym opowiadać? Widziałam je. Przemawiały do mnie. Na ogół nie rozu-

miałam, co mówiły i czego chciały. W końcu odchodziły. Koniec historii.

Tak by się to pewnie ciągnęło w nieskończoność, gdyby nagle nie umarł mój

tata.

Jednego dnia gotował i żartował w kuchni, a następnego już go nie było.

background image

Tydzień po jego śmierci spędziłam, siedząc na schodkach przed domem, i

czekając, aż tata wróci, chociaż zapewniano mnie, że to nigdy nie nastąpi.

Nie wierzyłam w te zapewnienia. Dlaczego miałabym wierzyć? Mój tata

miałby nie wrócić? Odbiło im? Pewnie, mógł umrzeć, tyle zrozumiałam. Ale z

pewnością wróci. Kto będzie mi pomagał w matematyce? Kto będzie budził się ze

mną wcześnie rano w sobotę, piekł belgijskie wafelki i oglądał filmy rysunkowe? Kto

nauczy mnie, zgodnie z obietnicą, prowadzić samochód, kiedy skończę szesnaście

lat? Mój tata mógł umrzeć, ale byłam absolutnie pewna, że go jeszcze zobaczę.

Codziennie widywałam tłumy zmarłych. Dlaczego nie miałabym zobaczyć własnego

taty?

Tata umarł, bez cienia wątpliwości. Umarł na rozległy zawał serca. Mama

poddała ciało kremacji, a prochy umieściła w zabytkowym niemieckim kuflu do piwa.

Wiecie, takim z pokrywką. Tata lubił piwo. Ustawiła kufel wysoko na półce, tak,

żeby kot go nie strącił i czasami, kiedy sądziła, że nie ma mnie w pobliżu,

przemawiała do niego.

Bardzo mnie to smuciło, ale nie mogę mieć do niej pretensji. Gdybym była

mamą, chyba też gadałabym z tym kuflem.

Okazało się jednak, że to ja miałam rację. Tata umarł, owszem, ale

doczekałam się jego powrotu.

W gruncie rzeczy teraz widuję go chyba częściej niż za życia. Kiedy żył,

musiał chodzić do pracy. Teraz nie ma za dużo do roboty, więc spędzamy razem

sporo czasu. Może nawet za dużo. Jego ulubiona zabawa polega na materializowaniu

się w momencie, kiedy najmniej się tego spodziewam. Trochę działa mi to na nerwy.

Tata udzielił mi pewnych wyjaśnień, więc, w pewnym sensie, dobrze się stało,

że umarł, bo inaczej nigdy niczego bym się nie dowiedziała.

Kiedyś usłyszałam coś na temat duchów od wróżki, która wróżyła z kart do

tarota. To było podczas szkolnego festynu. Poszłam do niej tylko dlatego, że Gina nie

chciała iść sama. Uważałam, że to strata czasu, ale w końcu nie takie rzeczy robi się

dla najlepszych przyjaciół. Ta kobieta, madame Zara, medium obejrzała karty Giny i

powiedziała jej dokładnie to, co tamta chciała usłyszeć: odniesiesz sukces, będziesz

neurochirurgiem, wyjdziesz za mąż w wieku lat trzydziestu, urodzisz troje dzieci,

tralala. Kiedy skończyła, podniosłam się, żeby wyjść, ale Gina uparła się, żeby

madame Zara powróżyła i mnie.

Możecie się domyślić, co się stało. Madame Zara zajrzała w karty, zmieszała

background image

się i potasowała je ponownie. Potem spojrzała na mnie.

- Rozmawiasz z umarłymi - oznajmiła.

- O, mój Boże! O, mój Boże! Naprawdę? - zawołała podniecona Gina. - Suze,

słyszałaś? Potrafisz rozmawiać z umarłymi! Też jesteś medium!

- Nie medium - uściśliła madame Zara. - Mediatorką.

- Czym? Co to jest? - zdumiała się Gina.

Aleja wiedziałam. Nikt mi nigdy nie mówił, jak to się nazywa, ale wiedziałam,

o co chodzi. Tata nie wyjaśnił mi tego w ten sposób, ale i tak zrozumiałam: jestem

kimś w rodzaju łącznika dla każdego, kto kopnął w kalendarz, zostawiając po sobie...

cóż, bałagan. Jeśli potrafię, doprowadzam wszystko do porządku.

Tylko tak jestem w stanie to wytłumaczyć. Nie wiem, dlaczego spotkało to

akurat mnie, pod każdym innym względem jestem najnormalniejsza w świecie. Mam

tylko tę nieszczęsną umiejętność komunikowania się ze zmarłymi.

Nie ze wszystkimi. Tylko z tymi, którzy są nieszczęśliwi.

Widzicie więc, że w ciągu ostatnich szesnastu lat moje życie było pasmem

przyjemności.

Wyobraźcie sobie, jak to jest, kiedy nawiedzają was duchy - dosłownie

nawiedzają - w każdej minucie, każdego dnia. Niezbyt to przyjemne. Idziecie do

sklepu po wodę - uaaa, nieżywy facet na rogu. Ktoś go zastrzelił. Jeśli doprowadzicie

do tego, że gliny przymkną mordercę, ofiara będzie mogła spoczywać w pokoju.

A chcieliście tylko kupić wodę.

Albo idziecie do biblioteki po jakąś książkę i zaczepia was duch bibliotekarki,

domagając się, żebyście przekazali siostrzenicy, że jest na nią wściekła za to, co

zrobiła z kotami po jej śmierci.

A to są tylko tacy, którzy wiedzą, czemu wciąż plączą się po ziemi. Połowa

nie ma pojęcia, dlaczego nie trafiła dotąd w zaświaty.

Jest to denerwujące, bo to ja mam im pomóc się tam dostać.

Jestem mediatorką.

Nikomu nie życzę występowania w takiej roli.

W tym fachu nie dostaje się wynagrodzenia. Nie przypominam sobie, żeby mi

zaproponowano pensję, czy coś w tym rodzaju. Od czasu do czasu ogarnia mnie tylko

fala ciepłych uczuć, bo wiem, że zrobiłam coś dobrego. Na przykład, zapewniłam

jakąś dziewczynkę, która nie zdążyła pożegnać się z dziadkiem, zanim umarł, że

dziadek naprawdę ją kocha i wybacza jej, że zniszczyła jego ulubioną fajkę. Takie

background image

rzeczy naprawdę sprawiają przyjemność.

Ale na ogół dostaję jedynie gęsiej skórki. To nie tylko uciążliwe, bo ciągle

trzeba się handryczyć z istotami niewidzialnymi dla innych, ale bardzo nieprzyjemne,

ponieważ wiele duchów zachowuje się po prostu niegrzecznie. Nie przesadzam. Są

jak wrzód na tyłku. To na ogół tacy, którzy chcą się włóczyć po tym świecie, zamiast

przenieść się do innego. Prawdopodobnie zdają sobie sprawę, że w związku z ich

niecnymi postępkami, nie czeka ich serdeczne przyjęcie gdzie indziej. Dokuczają

więc ludziom, zatrzaskując drzwi, zrzucając przedmioty, strasząc zimnem, jęcząc.

Wiecie, o czym mówię. Złośliwe duchy.

Czasami stają się niebezpieczne. Próbują zrobić ludziom krzywdę. To mnie

zwykle wyprowadza z równowagi. Czuję wtedy konieczność dołożenia takiemu

duszkowi w tyłek.

To właśnie miała na myśli mama, mówiąc: „Och, Suze. Tylko nie to”. Kiedy

jakiś duch dostaje ode mnie po tyłku, robi się... bałagan.

Nie miałam najmniejszego zamiaru bałaganić w moim nowym pokoju.

Dlatego odwróciłam się tyłem do ducha siedzącego na ławie pod oknem i

powiedziałam:

- Nic się nie stało, mamo. Wszystko w porządku. Pokój jest świetny. Bardzo

jestem wam wdzięczna.

Widziałam, że mi nie wierzy. Moją mamę trudno nabrać. Podejrzewa, że coś

jest ze mną nie tak, ale nie może dojść, co to takiego. To pewnie dobrze, gdyż taka

wiedza wstrząsnęłaby jej światem. Jest przecież reporterką telewizyjną. Wierzy tylko

w to, co widzi. A duchów nie można zobaczyć.

Nie potrafię wyrazić, jak bardzo chciałabym być taka jak ona.

- To dobrze - powiedziała. - Cieszę się, że ci się podoba. Trochę się

martwiłam. Wiem, że nie przepadasz za... hm, starymi domami.

Stare domy to dla mnie najgorsza rzecz, bo im starszy dom, tym większa

szansa, że ktoś w nim umarł i tkwi w nim nadal, oczekując zadośćuczynienia za

krzywdy albo pragnąc przekazać komuś ostatnie przesłanie. Kiedy szukałyśmy z

mamą mieszkania, zdarzało nam się wchodzić do jakieś fantastycznego budynku, a ja

oświadczałam: „O, nie. Nie ma mowy”. To naprawdę zdumiewające, że mama nie

odesłała mnie po prostu do internatu.

- Poważnie, mamo. Pokój jest wspaniały. Strasznie mi się podoba.

Andy zaczął natychmiast biegać po pokoju, pokazując mi Światła zapalające

background image

się i gasnące na klaśnięcie (o, rany) oraz rozmaite inne gadżety, które zainstalował.

Kroczyłam za nim, wyrażając zachwyt, starannie unikając spojrzenia w stronę, gdzie

Siedział duch. Troska Andy'ego naprawdę mnie wzruszyła.

Postanowiłam, że ze względu na niego będę szczęśliwa. W każdym razie na

tyle, na ile to możliwe w wypadku kogoś takiego jak ja.

Kiedy Andy pokazał mi już wszystko, co było do pokazania, wyszedł na dwór,

żeby zająć się barbecue, ponieważ w związku z moim przyjazdem mieliśmy zjeść

superdanie z cielęciny i owoców morza. Śpiący i Przyćmiony zerwali się, żeby

„poskakać na fali” przed obiadem, a Profesor, mamrocząc pod nosem o jakimś

tajemniczym eksperymencie, nad którym pracuje, wyniósł się do innej części domu,

zostawiając mnie sam na sam z mamą... No, powiedzmy.

- Jesteś pewna, że wszystko w porządku, Suze? - dopytywała się mama. -

Wiem, że to ogromna zmiana. Wiem, że dużo od ciebie wymagam...

Zdjęłam kurtkę. Nie pamiętam, czy już o tym wspominałam, ale jak na styczeń

było bardzo ciepło. Ponad dwadzieścia stopni. W samochodzie prawie się

ugotowałam.

- W porządku, mamo - zapewniłam. - Naprawdę.

- Musiałaś zostawić babcię, Ginę, Nowy Jork. To samolubne z mojej strony,

wiem. Wiem, że nie było ci... łatwo. Zwłaszcza odkąd umarł tata.

Mama sądzi, że nie jestem zupełnie taka jak inne nastolatki. Nie jestem też

taka, jaka ona była w moim wieku. A była cheerliderką, królową balu absolwentów,

miała ogromne powodzenie. Za źródło wszelkich moich niepowodzeń mama uznała

śmierć taty. Począwszy od tego, że nie mam przyjaciół, z wyjątkiem Giny, a

skończywszy na dziwacznym zachowaniu w różnych sytuacjach.

Zgadzam się, że pewne rzeczy, które zdarzyło mi się robić, muszą się

wydawać dość niezwykłe komuś, kto nie ma pojęcia, dlaczego i dla kogo coś robię.

Kilka razy złapano mnie tam, gdzie być mnie nie powinno. Parokrotnie przywoziła

mnie do domu Policja. Stawiano mi zarzuty naruszania prywatnego terytorium,

posądzono o wandalizm albo włamania.

Nigdy nie trafiłam przed oblicze sądu, ale spędziłam wiele godzin w gabinecie

psychoterapeuty mojej mamy, który zapewniał mnie, że skłonność do mówienia do

siebie jest absolutnie normalna, za to prowadzenie rozmów z ludźmi, których nie ma,

raczej nie.

Stąd moja niechęć do wszystkich budynków, których nie Wzniesiono w ciągu

background image

ostatnich pięciu lat.

Dlatego tyle czasu spędzam na cmentarzach, w kościołach, Świątyniach,

meczetach, mieszkaniach lub domach innych ludzi oraz w szkole po lekcjach.

Przypuszczam, że synowie Andy'ego słyszeli coś na ten temat i stąd te

wzmianki o gangu. Ale, jak już wspomniałam, za moje poczynania nigdy nie trafiłam

do więzienia.

A dwutygodniowe zawieszenie w prawach ucznia w ósmej klasie nie zostało

nawet odnotowane w moich papierach.

Więc może to nie jest takie niezwykłe ze strony mamy, że siedzi na moim

łóżku, mówiąc o „zaczynaniu wszystkiego od nowa”. Niesamowite, że robi to,

podczas gdy w odległości paru metrów od nas siedzi duch i nam się przygląda. Ale

mniejsza o to. Wydaje się, iż koniecznie musiała mnie zapewnić, że na Wybrzeżu

Zachodnim wszystko ułoży się doskonale.

Ze swojej strony zamierzałam bardzo się postarać. Postanowiłam, że nie

zrobię niczego, co naraziłoby mnie na aresztowanie, więc była to „nowa karta” w

moim życiu.

- Cóż - odezwała się mama, którą opuściła wena po wygłoszeniu mowy na

temat: nie znajdziesz przyjaciół, jeśli nie wyjdziesz im naprzeciw. - Jeśli nie

potrzebujesz pomocy przy rozpakowywaniu, to chyba pójdę zobaczyć, jak Andy radzi

sobie Z obiadem.

Andy nie tylko potrafi zbudować absolutnie wszystko, ale jest w dodatku, w

przeciwieństwie do mamy, znakomitym kucharzem.

- Dobrze, mamo, idź. Trochę się tu porozglądam i za chwileczkę zejdę na dół.

Mama skinęła głową, ale kiedy już była przy drzwiach, odwróciła się jeszcze z

oczami pełnymi łez i powiedziała:

- Chcę tylko, żebyś była szczęśliwa, Suzie. Zawsze tylko tego pragnęłam.

Myślisz, że będziesz tutaj szczęśliwa?

Objęłam ją mocno. W butach na obcasach jestem tak wysoka jak ona.

- Oczywiście, mamo. - Pewnie, że będę. Już czuję się jak w domu.

- Naprawdę? - Mama pociągnęła nosem. - Przysięgasz?

- Tak jest.

Wcale nie kłamałam. W pokoju na Brooklynie duchy też były przez cały czas.

Wyszła, a ja delikatnie zamknęłam za nią drzwi. Odczekałam, aż ucichnie

stukot jej pantofli na schodach, a potem odwróciłam się i zapytałam istotę pod

background image

oknem:

- No, dobrze, kim ty, do diabła, jesteś?

3

Nie można powiedzieć, żeby ducha mężczyzny siedzącego w wykuszu

zaskoczył sposób, w jaki się do niego zwróciłam. Obejrzał się tylko przez ramię, żeby

sprawdzić, czy rzeczywiście odezwałam się do niego.

Za jego plecami było jednak tylko okno z niesamowitym widokiem na zatokę

Carmel. Odwrócił się więc do mnie i zauważył widocznie, że uważnie mu się

przyglądam, bo szepnął Nombre de Dios w taki sposób, że Gina, z jej słabością do

Latynosów, zemdlałaby natychmiast.

- Nie ma sensu odwoływać się do najwyższych mocy - oznajmiłam, odsuwając

obite na różowo krzesło od toaletki i siadając na nim okrakiem. - Jakbyś się dotąd nie

zorientował, On nie poświęca ci zbyt wiele uwagi. Inaczej nie pozwoliłby ci gnić tutaj

od... - Przyjrzałam się jego strojowi, który przypominał te z filmu Dziki Zachód. - Ile

to było, sto pięćdziesiąt lat? Czy naprawdę szlag trafił cię aż tak dawno temu?

Spojrzał na mnie oczami czarnymi i lśniącymi jak atrament.

- Co to jest... szlag? - zapytał głosem, który sprawiał wrażenie zardzewiałego

od długiego nieużywania.

Podniosłam oczy do nieba.

- Kopnąłeś w kalendarz - wytłumaczyłam. - Wykorkowałeś. Odwaliłeś kitę.

Przekręciłeś się.

Na widok jego zmieszanej miny, wskazującej na to, że nadal nie rozumie, o

czym mówię, powiedziałam z irytacją:

- Umarłeś.

- Och - mruknął. - Umarłem. - Zamiast jednak odpowiedzieć na moje pytanie,

pokręcił głową. - Nie rozumiem - powiedział zdumiony. - Nie pojmuję, jak to

możliwe, że mnie widzisz. Przez te wszystkie lata nikt nigdy...

- Cóż, posłuchaj, czasy się zmieniają - przerwałam mu. Rozumiecie, słucham

tego na okrągło. - No, to jaki robal cię zżera?

Zamrugał wielkimi ciemnymi oczami, rzęsy miał dłuższe niż moje. Nieczęsto

zdarza mi się spotkać ducha, który okazuje się takim przystojniakiem, ale ten

chłopak... rany, musiał robić niesamowite wrażenie za życia, bo mimo że siedział tu

martwy, ja próbowałam zapuścić wzrok pod jego rozchełstaną białą koszulę

background image

ukazującą kawałek torsu, a nawet brzucha. Czy duchy mają muskuły? Nigdy

przedtem nie miałam okazji ani też ochoty Zbadać tej kwestii.

Nie zamierzałam jednak z tego powodu się rozpraszać. Jestem przecież

profesjonalistką.

- Robal? - powtórzył. Głos miał czysty, a jego angielski był pozbawiony

wyraźnego akcentu. Uważam, że mówię w podobny sposób, pomijając brooklińskie

naleciałości, polegające na rozmywaniu się t. Zdecydowanie miał w sobie coś z

Hiszpana, na co wskazywało westchnienie Nombre de Dios i karnacja, ale był w

takim samym stopniu Amerykaninem, jak ja. Albo w takim stopniu, jaki możliwy jest

dla kogoś, kto urodził się, zanim Kalifornia stała się stanem.

- Taak. - Odchrząknęłam. Odwrócił się lekko, kładąc obutą w wysoki but

stopę na bladoniebieskich poduszkach pokrywających ławę, a ja przekonałam się bez

cienia wątpliwości, że, owszem, duchy mogą mieć muskuły. Mięśnie jego brzucha

rysowały się bardzo wyraźnie, a pokrywało je jedwabiste czarne owłosienie.

Przełknęłam ślinę. Głośno.

- Robal - powtórzyłam. - Problem. Dlaczego ciągle jeszcze tu jesteś? -

Spojrzał na mnie z zainteresowaniem, choć nadal bez zrozumienia. Wyjaśniłam

zatem: - Dlaczego nie przeszedłeś na drugą stronę?

Pokręcił głową. Czy wspomniałam, że ma krótkie ciemne i sprawiające

wrażenie bardzo, bardzo gęstych włosy?

- Nie wiem, co masz na myśli.

Było mi coraz bardziej gorąco, ale wcześniej zdjęłam kurtkę i nie mogłam już

bardziej się rozebrać. Zwłaszcza że duch uważnie mi się przyglądał. Zaczynałam być

trochę zła.

- Co masz na myśli, mówiąc, że nie wiesz, co mam na myśli? - warknęłam,

odgarniając z oczu kosmyk włosów. - Nie żyjesz. Nie powinieneś być tutaj.

Powinieneś przebywać gdzie indziej, tam, gdzie trafiają ludzie po śmierci. Cieszyć się

życiem wiecznym w niebie albo smażyć się w piekle, albo reinkarnować się, albo

przejść do innego stanu świadomości, albo... cokolwiek. Nie powinieneś tak po

prostu... cóż, po prostu włóczyć się po ziemi.

Popatrzył na mnie z uwagą, opierając łokieć na kolanie.

- A jeśli ja po prostu lubię włóczyć się po ziemi? - zapytał. Nie jestem pewna,

ale odniosłam wrażenie, że się ze mnie nabija. A tego nie lubię. Naprawdę. Na

Brooklynie bez przerwy zabawiano się moim kosztem. No, dopóki nie przekonałam

background image

się, jak skutecznie moja pięść, wchodząc w bliski kontakt z czyimś nosem, może

zamknąć temu komuś buzię.

Nie byłam gotowa przyłożyć temu chłopakowi. Jeszcze nie. Właśnie

przebyłam tysiące kilometrów, żeby zamieszkać z bandą głupich chłopaczydeł, nadal

wisiało nade mną rozpakowywanie klamotów już zdążyłam prawie doprowadzić

mamę do płaczu; a do tego w sypialni znalazłam ducha. Czy można mieć do mnie

pretensję, że jestem trochę za ostra?

- Posłuchaj - powiedziałam, podnosząc się energicznie i przerzucając nogę nad

oparciem krzesła - możesz się włóczyć, ile ci się żywnie podoba, amigo, ale nie

możesz robić tego tutaj.

- Jesse - powiedział, nie ruszając się z miejsca.

- Co?

- Nazwałaś mnie amigo. Pomyślałem, że może zainteresowałoby cię, że mam

imię. Nazywam się Jesse.

Skinęłam głową.

- W porządku. Nie ma sprawy. A zatem, Jesse, nie możesz tu zostać.

- A ty? - uśmiechnął się Jesse. Miał miłą twarz. Dobrą. Twarz, dzięki której w

starej szkole zostałby królem balu maturalnego jak dwa razy dwa cztery. Taką twarz

Gina wycięłaby z magazynu ilustrowanego i powiesiła u siebie w sypialni. Był

piękny. Ale wydawał się też niebezpieczny. Bardzo niebezpieczny.

- A ja co? - zdawałam sobie sprawę, że jestem niegrzeczna. Miałam to gdzieś.

- Jak ci na imię? Spojrzałam na niego wściekła.

- Posłuchaj, powiedz mi, czego chcesz i spadaj. Jest mi gorąco i chcę się

przebrać. Nie mam czasu na...

Przerwał mi łagodnie, jakby w ogóle mnie nie słuchał.

- Ta kobieta, twoja matka, nazwała cię Suzie. - Jego czarne oczy iskrzyły się

wesoło. - To zdrobnienie od Susan?

- Susannah - poprawiłam go odruchowo. - Jak w Och, Susannah, nie płacz, bo

już dość.

Uśmiechnął się.

- Znam tę piosenkę.

- Taak. Była pewnie w górnej czterdziestce przebojów roku, w którym się

urodziłeś, co?

Nadal się uśmiechał.

background image

- A więc teraz to jest twój pokój, Susannah?

- Owszem. Tak, teraz to jest mój pokój. W związku z tym będziesz musiał się

wyprowadzić.

- Ja będę musiał się wyprowadzić? - Uniósł czarną brew. - Przez półtora

stulecia to był mój dom. Dlaczego miałbym go opuścić?

- Dlatego. - Teraz już wściekłam się na dobre. Głównie z powodu gorąca.

Chciałam otworzyć okno, ale okna znajdowały się za jego plecami, a ja nie miałam

ochoty podchodzić do niego zbyt blisko. - To jest mój pokój. Nie zamierzam go

dzielić z jakimś martwym kowbojem.

To go ubodło. Z trzaskiem postawił nogę na podłodze i zerwał się z ławy.

Natychmiast pożałowałam moich słów. Był wysoki, znacznie wyższy ode mnie, a w

butach na obcasach mam prawie metr siedemdziesiąt.

- Nie jestem kowbojem - poinformował mnie gniewnie. Mruknął też coś po

hiszpańsku, ale ponieważ zawsze uczyłam się francuskiego, nie miałam pojęcia, o

czym mówi. Jednocześnie antyczne lustro, zawieszone nad moją nową toaletką,

zaczęło się niebezpiecznie kołysać. I nie był to skutek kalifornijskiego trzęsienia

ziemi, ale odbicie gwałtownych uczuć ducha stojącego tuż przede mną, którego moce

psychiczne miały właściwość przekształcania się w energię kinetyczną.

Tak to już jest z duchami: są niezwykle drażliwe! Wystarczy byle głupstewko,

żeby je wyprowadzić z równowagi.

- Hola! - zawołałam, podnosząc obie ręce do góry. - Spokojnie. Spokojnie,

chłopie.

- Moja rodzina - wściekał się Jesse, machając mi palcem przed nosem -

harowała jak niewolnicy, żeby coś w tym kraju osiągnąć, ale nigdy, przenigdy, jako

yaquero...

Wtedy właśnie popełniłam poważny błąd. Wyciągnęłam rękę i złapałam go za

palec, którym celował w moją twarz, po czym przyciągnęłam go tak blisko, żeby

usłyszał mój syk:

- Uspokój się z tym lustrem. I nie wymachuj mi palcem przed nosem. Spróbuj

jeszcze raz, to ci go złamię.

Odsunęłam jego rękę, stwierdzając z satysfakcją, że lustro znieruchomiało. A

potem zobaczyłam jego twarz.

Duchy nie mają krwi. No, bo skąd? Przecież nie są żywe. Przysięgam jednak,

że twarz Jessego stała się tak blada, jakby odpłynęły z niej ostatnie krople krwi.

background image

Ponieważ duchy nie są żywe i nie mają krwi, nie są również istotami

materialnymi, więc jak mogłam złapać go za palec? To absurd. Moja ręka powinna

przejść przez niego jak przez powietrze. Zgadza się?

Otóż, nie. Tak jest z większością ludzi. Ale nie z takimi, jak ja. Nie z

mediatorami. Widzimy duchy, możemy z nimi rozmawiać i, jeśli to konieczne,

możemy im dokopać w tyłek.

Nie jest to coś, czym bym się miała ochotę chwalić. Unikam dotykania ich.

Prawdę mówiąc, unikam dotykania kogokolwiek. Jeśli zawodzą wszelkie próby

mediacji i wobec odpornego ducha muszę zastosować perswazję fizyczną, wolę, żeby

nie wiedział przed czasem, że jestem do tego zdolna. Względem przedstawicieli

innego świata godne polecenia są ataki niespodziewane, gdyż z reguły nie można

liczyć z ich strony na uczciwą grę.

Jesse wpatrywał się w swój palec, jakbym wypaliła w nim dziurę.

Prawdopodobnie po raz pierwszy od stu pięćdziesięciu lat ktoś go dotknął. Coś

takiego może przyprawić człowieka o zawrót głowy. Zwłaszcza martwego.

Wykorzystałam jego oszołomienie i powiedziałam tonem nieznoszącym

sprzeciwu:

- Jesse, to jest mój pokój, jasne? Nie możesz tutaj zostać. Albo powiesz mi, co

mam zrobić, żebyś przeszedł na drugą stronę, albo musisz poszukać sobie innego

domu, gdzie będziesz straszył. Przykro mi, ale tak to właśnie wygląda.

Jesse podniósł wzrok znad swojego palca. Na jego twarzy nadal malowało się

niedowierzanie.

- Kim jesteś? - zapytał cicho. - Co z ciebie za... dziewczyna?

Zanim wymówił słowo „dziewczyna”, zawahał się przez dłuższą chwilę.

Widocznie nie był pewien, czy jest ono odpowiednie w moim wypadku. To mi do

reszty popsuło humor. Może i nie cieszyłam się w szkole największym powodzeniem,

ale nikt nigdy nie podawał w wątpliwość mojej kobiecości. Kierowcy ciężarówek

trąbią na mnie od czasu do czasu na przejściach i to nie dlatego, że staję im na drodze.

Robotnicy budowlani wykrzykują różne sprośności pod moim adresem, zwłaszcza

kiedy mam na sobie skórzaną miniówkę. Co prawda przed chwilą zagroziłam, że

złamię mu palec, ale, na rany Boga, to wcale nie znaczy, że nie jestem dziewczyną!

- Powiem ci, jakiego typu dziewczyną nie jestem - wycedziłam. - Nie jestem

dziewczyną, która miałaby ochotę dzielić pokój z przedstawicielem płci przeciwnej.

Zrozumiano? Więc albo sam się wyniesiesz, albo cię do tego zmuszę. To zależy tylko

background image

od ciebie. Dam ci trochę czasu do namysłu. Ale kiedy tu wrócę, Jesse, życzę sobie,

żeby cię tu nie było.

Odwróciłam się i wyszłam.

Musiałam. W kłótniach z duchami zwykle jestem górą, ale teraz czułam, że

przegrywam i to na całej linii. Nie powinnam traktować go tak grubiańsko. Nie wiem,

co mnie napadło. Naprawdę nie wiem. Tylko...

Chyba po prostu nie spodziewałam się zastać we własnej sypialni ducha tak

przystojnego chłopaka. To wszystko.

Boże, myślałam, pędząc jak burza przez hol, co zrobię, jeśli on nie odejdzie?

Nie będę mogła się rozebrać we własnym pokoju!

Głos w mojej głowie radził dać mu trochę czasu. Bardzo uważałam, żeby nie

wspomnieć o tym głosie psychoterapeucie mamy.

Daj mu trochę czasu. Zgodzi się na wszystko. Zawsze tak jest.

Cóż, w większości wypadków, w każdym razie.

4

Obiad u Ackermanów przypomina obiad w każdej dużej rodzinie: wszyscy

mówią jednocześnie, z wyjątkiem, oczywiście, Śpiącego, który odzywa się wyłącznie,

gdy ktoś go o coś zapyta, i nikomu nie chce się sprzątać ze stołu. Zanotowałam w

pamięci, żeby zadzwonić do Giny i powiedzieć jej, że się myliła. Posiadanie braci nie

przynosi żadnych bezpośrednich korzyści: przeżuwają z otwartymi ustami i wyżerają

wszystkie chrupiące bułeczki, zanim zdążę sięgnąć po chociaż jedną.

Uznałam, że po obiedzie rozsądniej będzie omijać mój pokój i dać Jessemu

więcej czasu na podjęcie decyzji, czy opuści go ze Wszystkimi zębami, czy tylko z

częścią. Nie jestem zwolenniczką przemocy, ale w moim zawodzie to, niestety,

nieuniknione.

Czasami udaje się wymusić na kimś chwilę uwagi wyłącznie za pomocą

pięści. Wiem, że nie jest to sposób zalecany przez podręczniki psychologii, które

można znaleźć na półkach terapeutów.

Z drugiej strony, nigdy nie twierdziłam, że jestem terapeutką.

Mój plan miał tę wadę, że była sobota wieczór. W stresie przeprowadzki

zapomniałam, co to za dzień. W Nowym Jorku w sobotę wieczorem pewnie

wyszłabym z Giną na miasto, pojechała metrem do Village i obejrzała jakiś film albo

po prostu plątałabym się koło pizzerii U Joego, przyglądając się ludziom. Cóż, jestem

background image

dziewczyną z wielkiego miasta, ale to nie znaczy, że wiodłam tam wspaniałe,

niesamowite życie. Nigdy nie umówił się ze mną żaden chłopak, jeśli nie liczyć tego

razu w piątej klasie, kiedy Daniel Bogue poprosił, abym z nim zatańczyła na łyżwach

jedyny taniec dla par na lodowisku w Rockefeller Center.

Skompromitowałam się wtedy, padając jak kłoda na lód.

Mama jednak nie mogła się doczekać, kiedy zaistnieję na towarzyskiej scenie

Carmelu. Gdy tylko zmywarka została załadowana, zapytała:

- Brad, co robisz dzisiaj wieczorem? Są jakieś imprezy, czy coś? Może

zabrałbyś Suze i przedstawił ją paru osobom?

Przyćmiony, który przygotowywał sobie koktajl proteinowy - najwyraźniej

dwa tuziny krewetek oraz potężny stek, które skonsumował na obiad, nie

wystarczyły, żeby zaspokoić jego apetyt - odparł:

- Taak, może mógłbym, jeśli Jake dzisiaj nie pracuje. Śpiący, który ocknął się

na dźwięk swojego imienia, łypnął na zegarek.

- A niech to - mruknął, złapał dżinsową kurtkę i wybiegł z domu.

Profesor spojrzał na zegar i mlasnął językiem.

- Znowu się spóźni. W końcu go wywalą.

Śpiący pracuje? To coś nowego, więc zapytałam:

- Gdzie pracuje?

- W Peninsula Pizza. - Profesor dokonywał właśnie jakiegoś dziwacznego

eksperymentu z udziałem psa. Wielkie psisko, skrzyżowanie bernardyna z

niedźwiedziem, siedziało cierpliwie na podłodze, podczas gdy Profesor

przymocowywał elektrody do wygolonych placków na jego boku. Najdziwniejsze w

tym wszystkim było to, że nikt się tym nie przejmował, a już najmniej pies.

- Sp... to znaczy Jake pracuje w pizzerii? Andy, który szorował brytfannę,

wyjaśnił:

- Pracuje jako roznosiciel. Przynosi do domu kupę forsy z napiwków.

- Oszczędza - poinformował mnie Przyćmiony z wąsami białymi od koktajlu. -

Na camaro.

- Hm - mruknęłam.

- Chcecie, żebym was gdzieś podrzucił? - zapytał Andy wielkodusznie. -

Zrobię to z chęcią. Co ty na to, Brad? Chcesz pokazać Suze, co zwykle robicie w

centrum handlowym?

- N - nie. - Przyćmiony wytarł usta rękawem bluzy. - Nikt jeszcze nie wrócił z

background image

Tahoe. Może w następny weekend.

Prawie usiadłam z poczucia ulgi. Słowa „centrum handlowe” zawsze

napełniały mnie grozą, która nie miała nic wspólnego z umarłymi. W Nowym Jorku

nie ma takich miejsc, ale Gina uwielbiała jeździć pociągiem do New Jersey. Zwykle

po godzinie zaczynałam cierpieć na przeciążenie zmysłów i musiałam schronić się w

jakimś barku, popijając herbatkę ziołową, dopóki mi nie przeszło.

Poza tym nie zachwycała mnie specjalnie perspektywa „podrzucenia w jakieś

miejsce”. Mój Boże, co to za miasto? Rozumiem, że, wziąwszy pod uwagę

doświadczenia San Andreas, metro może nie wydawać się świetnym rozwiązaniem,

ale dlaczego nie pomyślano o przyzwoitej sieci autobusowej?

- Już wiem - powiedział Przyćmiony, odstawiając z trzaskiem szklankę na

blat. - Pokażę ci parę gier z Coolboardera.

Zamrugałam zdziwiona.

- Słucham?

- Pogramy w Coolboardera. - Ponieważ wyraz mojej twarzy nie uległ zmianie,

dodał: - Nie słyszałaś o Coolboarderze? Chodźmy.

Zaprowadził mnie do szerokoekranowego telewizora w pracowni.

Coolboarder okazał się grą wideo. Był to wyścig na deskach po rozmaitych górskich

zboczach. Prędkość i manewry kontrolowało się za pomocą joysticka.

Pobiłam Przyćmionego osiem razy, zanim w końcu zaproponował:

- Może obejrzymy jakiś film?

Wyczuwając, że popełniłam błąd - pewnie powinnam była pozwolić

biedakowi wygrać chociaż raz - próbowałam się zrehabilitować i zaproponowałam, że

dostarczę prażoną kukurydzę z kuchni.

Dopiero wtedy ogarnęła mnie fala zmęczenia. Między Nowym Jorkiem a

Kalifornią są trzy godziny różnicy, więc mimo że była dziewiąta wieczorem, czułam

się, jakby była północ. Andy z mamą wycofali się do wielkiej sypialni, zostawiając

szeroko otwarte drzwi, pewnie dlatego, żebyśmy sobie nie wyobrażali, że robią tam

nie wiadomo co. Andy zabrał się do czytania powieści szpiegowskiej, a mama

oglądała film w telewizji.

Sądzę, że zachowywali się tak wyłącznie ze względu na naszą obecność.

Założę się, że w inne soboty zamykają drzwi albo przynajmniej wychodzą gdzieś z

przyjaciółmi Andy'ego czy nowymi kolegami mamy ze stacji telewizyjnej Monterey.

Starali się najwyraźniej ustalić jakąś rutynę postępowania w domu, tak, żebyśmy my,

background image

dzieci, mieli poczucie bezpieczeństwa. Stanowczo należałoby im przyznać punkty za

dobre sprawowanie.

Czekając, aż kukurydza zacznie podskakiwać, zastanawiałam się, co o tym

wszystkim sądzi mój tata. Powtórne małżeństwo mamy nie nastrajało go

entuzjastycznie, mimo że, jak już wspomniałam, Andy to wspaniały facet. Moja

przeprowadzka na Wybrzeże Zachodnie podobała mu się jeszcze mniej.

- W jaki sposób - zapytał - mam cię odwiedzać, skoro będziesz mieszkała tak

daleko od Nowego Jorku?

- Problem polega na tym, tato, że nie powinieneś w ogóle mnie odwiedzać.

Jesteś przecież martwy, zapomniałeś? Powinieneś robić to, co inni zmarli, zamiast

szpiegować mnie i mamę.

- Nie szpieguję was - oświadczył urażony. - Po prostu sprawdzam, co słychać.

Żeby się upewnić, że jesteście szczęśliwe, i tak dalej.

- No cóż, jestem szczęśliwa - zapewniłam. - Bardzo szczęśliwa. Mama też.

Kłamałam. Nie na temat mamy, oczywiście. Zmiana domu przyprawiała mnie

o rozstrój nerwowy. Nawet teraz nie byłam pewna, czy wszystko będzie dobrze. Ta

sprawa z Jessem... gdzie właściwie podziewa się tata? Dlaczego nie zjawił się na

górze, żeby wykopać tego chłopaka? Jesse jest przecież facetem i siedzi w moim

pokoju. Tata powinien jakoś zareagować...

Ale tak to już jest z duchami. Nigdy nie ma ich w pobliżu, kiedy są naprawdę

potrzebne.

Chyba musiałam na chwilę odjechać, ponieważ nagle usłyszałam brzęczenie

mikrofalówki. Przesypywałam popcorn na drewnianą misę, kiedy do kuchni weszła

mama, zapalając górne światło.

- Cześć, skarbie - rzuciła i spojrzała na mnie uważnie. - Dobrze się czujesz?

- Oczywiście, mamo - zapewniłam. Wpakowałam trochę kukurydzy do ust. -

Przyć... to jest Brad i ja chcemy obejrzeć film.

- Na pewno? - Mama nie przestawała mi się przyglądać. - Jesteś pewna, że nic

ci nie jest?

- Tak, czuję się dobrze. Jestem tylko trochę zmęczona i tyle. To ją wyraźnie

uspokoiło.

- Ach, tak. Spodziewałam się, że odczujesz różnicę czasu. Ale... wydawałaś

się taka przygnębiona, kiedy weszłaś do swojego pokoju. Wiem, że z tym łóżkiem z

baldachimem trochę przesadziłam, ale nie mogłam się oprzeć pokusie.

background image

Przeżułam kukurydzę.

- Łóżko jest w porządku, mamo. Pokój też.

- Tak się cieszę. - Mama odgarnęła mi włosy z czoła. - Tak się cieszę, że ci się

podoba, Suze.

Mama czuła taką ulgę, że było mi jej żal. Dobra z niej kobieta i nie zasługuje

na to, żeby mieć córkę mediatorkę. Wiem, że nigdy nie dorastałam do jej oczekiwań.

Kiedy skończyłam czternaście lat, założyła mi osobną linię telefoniczną, sądząc, że

będzie do mnie dzwonić tylu chłopaków, że jej przyjaciele nie zdołają się w żaden

sposób z nią skontaktować. Możecie sobie wyobrazić jej rozczarowanie, kiedy nikt,

poza Giną, nie korzystał z mojej prywatnej linii, a Gina dzwoniła na ogół po to, żeby

mi opowiedzieć o swoich randkach. Jak już wcześniej wspomniałam, chłopcy z

poprzedniej szkoły nie palili się, żeby się ze mną umawiać.

Biedna mama. Zawsze chciała mieć miłą, zwyczajną, nastoletnią córkę.

Zamiast tego ma mnie.

- Skarbie. Nie chcesz się przebrać? Masz na sobie ubranie, w którym

przyleciałaś.

Powiedziała to w momencie, kiedy do kuchni wszedł Profesor, żeby wziąć

klej do swoich elektrod. Nie zamierzałam, rzecz jasna, powiedzieć czegoś w rodzaju:

„Och, prawdę mówiąc, mamo, chciałabym się przebrać, ale nie zachwyca mnie myśl,

że mam to zrobić w obecności martwego kowboja, który mieszka w moim pokoju”.

Wzruszyłam tylko ramionami i z wystudiowaną obojętnością zapewniłam:

- Taak, oczywiście, zaraz się przebiorę.

- Czy na pewno nie pomóc ci się rozpakować? Czuję się okropnie. Powinnam

była...

- Nie, nie potrzebuję pomocy. Rozpakuję się sama. - Popatrzyłam na

Profesora, który grzebał w szufladzie. - Lepiej już pójdę - powiedziałam. - Nie chcę

przegapić początku filmu.

Oczywiście przegapiłam początek, środek i koniec filmu, bo zasnęłam na

kanapie. Trochę po jedenastej obudził mnie Andy, szarpiąc moje ramię.

- Wstawaj, dzieciaku. Widzę, że cię ścięło. Nie martw się, Brad nikomu nie

powie.

Wstałam półprzytomna i dowlokłam się do pokoju. Podeszłam wprost do

okna, otwierając je na oścież. Ku mojej radości Jesse zniknął. Tak, ma się tę siłę

przekonywania.

background image

Złapałam torbę i poszłam do łazienki, gdzie wzięłam prysznic . A ponieważ

nie byłam całkiem pewna, czy Jesse wziął sobie moje słowa do serca i spłynął z

prądem, przebrałam się w piżamę. Po wyjściu z łazienki byłam trochę

przytomniejsza. Rozejrzałam się, rozkoszując chłodnym powiewem od okna, wciąga-

jąc zapach jodu unoszący się w powietrzu. W przeciwieństwie do Brooklynu, gdzie

wciąż wyły syreny i hałasowały samochody, tutaj panowała cisza, przerywana od

czasu do czasu pohukiwaniem sowy.

Ku mojemu zaskoczeniu stwierdziłam, że jestem sama. Naprawdę sama. W

strefie bezduchowej. To jest to, czego zawsze pragnęłam.

Wskoczyłam do łóżka i klaśnięciem wyłączyłam światło. Zakopałam się z

rozkoszą w świeżej pachnącej pościeli.

Tuż przed zaśnięciem miałam wrażenie, że słyszę coś jeszcze oprócz sowy.

Jakby ktoś śpiewał. Och, Susannah, nie płacz, bo już dość. Jadę sobie z bandżo na

kolanie, twój z południa gość.

Ale to, z pewnością, tylko moja wyobraźnia.

5

Dwunastoklasowa Szkoła Misyjna imienia Juniper o Serry stała się

koedukacyjna w latach osiemdziesiątych. Ostatnio, jak się z ulgą dowiedziałam,

przestano wymagać od uczniów noszenia mundurków. Mundurki, które przedtem

obowiązywały, były niebiesko - białe, a te kolory nie należą do moich ulubionych. Na

szczęście wzbudzały taką niechęć, podobnie jak wyłącznie męski skład klas, że w

końcu z nich zrezygnowano; chociaż nadal nie wolno nosić dżinsów, uczniowie mogą

ubierać się mniej więcej tak, jak im się podoba. Ja zamierzałam chodzić w ubraniach,

które kupowałam w rozmaitych miejscach w New Jersey z Giną w charakterze

konsultantki, więc taka sytuacja bardzo mi odpowiadała.

Katolickość szkoły stanowiła jednak pewien problem. Może nie tyle problem,

co niedogodność. Wiecie, mamie nie zależało na tym, żeby wychować mnie w jakiejś

konkretnej religii. Ojciec był niepraktykującym żydem, mama chrześcijanką. Religia

nigdy nie odgrywała znaczącej roli w życiu rodziców i nic dziwnego, że dla mnie

stanowiła dziedzinę raczej obcą i mętną. Myślicie pewnie, że powinnam lepiej od

innych orientować się w tych sprawach, ale tak naprawdę nie mam zielonego pojęcia,

co się dzieje z duchami, które odsyłam tam, gdzie powinny znaleźć się po śmierci.

Wiem tylko, że kiedy to robię, nie wracają. Nigdy. Koniec, kropka.

background image

Kiedy więc w poniedziałek po moim przybyciu do słonecznej Kalifornii

zjawiłyśmy się z mamą w sekretariacie Szkoły Misyjnej, doznałam lekkiego wstrząsu

na widok prawie dwumetrowego krucyfiksu wiszącego za biurkiem sekretarki.

Nie powinnam się jednak dziwić. W sobotę rano mama, pomagając mi się

rozpakować, wskazała szkołę z okna mojego pokoju.

- Widzisz tę wielką czerwoną kopułę? - zapytała. - To Misja Pod kopułą jest

kaplica.

W pobliżu plątał się akurat profesor - zauważyłam, że to jedno z jego

ulubionych zajęć - i zaraz zabrał się do kolejnego wykładu, tym razem na temat

franciszkanów, zakonu opartego na regule świętego Franciszka, przyjętej w 1209

roku. Ojciec Junipero Serra, franciszkanin, to według Profesora postać zdecydowanie

niedoceniana. Przez niektórych hierarchów Kościoła katolickiego uważany był za

bohatera, w pewnym momencie chciano go nawet beatyfikować, ale, jak wyjaśnił

Profesor, Indianie amerykańscy uznali to posunięcie za „aprobatę metod kolonizacji

stosowanych przez Hiszpanów. Jakkolwiek Junipero Serra opowiadał się za

przyznaniem nawróconym Indianom praw w kwestiach ekonomicznych, odmawiał im

prawa do samostanowienia. Był też zagorzałym zwolennikiem kar cielesnych i

apelował do władz hiszpańskich o prawo stosowania chłosty wobec Indian”.

Kiedy Profesor skończył wykład, spojrzałam na niego i powiedziałam:

- Pamięć fotograficzna? Zmieszał się.

- No - mruknął. - Dobrze jest znać historię miejsca, w którym się mieszka.

Zapamiętałam to sobie na wszelki wypadek. Profesor może okazać się

nieoceniony, jeśli Jesse zjawi się ponownie.

Teraz, stojąc w chłodnym biurze starego budynku, który Junipero Serra kazał

wznieść, by nauczać miejscowych Indian, zastanawiałam się, ile duchów tutaj

spotkam. Ten cały Serra z zacięciem do kar fizycznych z pewnością narobił sobie

wrogów wśród Indian. Ani przez chwilę nie wątpiłam, że spotkam ich wszystkich.

A jednak, kiedy wkroczyłyśmy przez łukowato sklepioną bramę na podwórze

Misji, mojej uwagi nie zwróciła ani jedna osoba, która wyglądałaby na nienależącą do

tego świata. Paru turystów pstrykało zdjęcia imponującej fontanny, ogrodnik uwijał

się żwawo przy pniu palmy, pasażem między dwoma budynkami szedł ksiądz

pochłonięty rozmyślaniem. To było piękne, ciche miejsce, chociaż tak stary budynek

musiał być świadkiem śmierci wielu ludzi.

Nic z tego nie rozumiałam. Gdzie podziały się duchy?

background image

Może bały się przebywać w tym miejscu? Sama czułam się niepewnie, patrząc

na krucyfiks. Nie mam nic przeciwko sztuce sakralnej, ale czy trzeba tak wiernie

przedstawiać ukrzyżowanie, ze wszystkimi detalami?

Widocznie nie byłam odosobniona w swoich odczuciach, bo chłopak, który

rozwalił się na kanapie stojącej naprzeciwko tej, na której polecono nam z mamą

zaczekać, podążył za moim spojrzeniem i stwierdził:

- Ma podobno płakać krwawymi łzami, jeśli zdarzy się, że jakaś dziewczyna

ukończy tę szkołę jako dziewica.

Nie mogłam się powstrzymać od śmiechu. Mama spojrzała na mnie gniewnie.

Sekretarka, pulchna kobieta w średnim wieku o wyglądzie bigotki, przewróciła tylko

oczami i powiedziała zmęczonym głosem:

- Och, Adamie...

Adam, przystojny chłopak w moim wieku, skierował ku mnie śmiertelnie

poważną twarz.

- To prawda - oznajmił surowo. - To się zdarzyło w zeszłym roku. Moja

siostra. - Zniżył głos do konspiracyjnego szeptu: - Adoptowana.

Roześmiałam się ponownie, a mama zmarszczyła brwi. Poprzedniego dnia

spędziła mnóstwo czasu, wyjaśniając mi, jak trudno było zapisać mnie do tej szkoły,

zwłaszcza że nie istnieje żaden dowód na to, iż zostałam ochrzczona. Przyjęto mnie w

końcu ze względu na Andy'ego, którego trzej synowie tutaj się uczą. Przypuszczam,

że ważną rolę w tej sprawie odegrał spory datek na szkołę, ale mama w życiu by się

do tego nie przyznała. Powiedziała tylko, że powinnam się odpowiednio zacho-

wywać, zamiast, na przykład, wyrzucać różne przedmioty przez okno, choć

przypomniałam jej, że akurat do tego incydentu nie doszło z mojej winy. Walczyłam

z wyjątkowo gwałtownym, młodym duchem, który nie chciał przestać straszyć w

szatni dziewcząt w mojej dawnej szkole. Wyrzucenie go przez okno wreszcie do

niego przemówiło i sprowadziło na właściwą drogę na wieki wieków.

Mamie powiedziałam, że ćwiczyłam uderzenia tenisa i rakieta wyślizgnęła mi

się z ręki. Nie była to zbyt wiarygodna historyjka, zwłaszcza że rakiety nigdy nie

znaleziono.

Akurat w chwili, gdy wróciłam myślami do tego wyjątkowo bolesnego

wspomnienia, otworzyły się ciężkie drewniane drzwi i ukazał się w nich ksiądz.

- Pani Ackerman - powiedział - jak miło znowu panią zobaczyć. A to musi być

Susannah Simon. Zapraszam do środka. - Odsunął się, żeby nas przepuścić, a potem

background image

zwrócił się jeszcze do chłopca na kanapie:

- Och, nie, panie McTavish, tylko nie pierwszego dnia nowego semestru.

Adam wzruszył ramionami.

- A co ja mogę zrobić? Paniusia mnie nie znosi.

- Uprzejmie proszę, aby nie wyrażał się pan o siostrze Ernestynie w ten

sposób, panie McTavish. Spotkamy się za chwilę, kiedy skończę rozmawiać z

paniami.

Weszłyśmy i dyrektor, ojciec Dominik, gawędził z nami przez jakiś czas,

wypytując mnie o wrażenia na temat Kalifornii. Powiedziałam, że podoba mi się tutaj,

zwłaszcza zachwyca mnie ocean. Przed wizytą w szkole, kiedy już się rozpakowałam,

sporo czasu spędziliśmy na plaży. Znalazłam okulary przeciwsłoneczne i chociaż na

pływanie było za zimno, cudownie się bawiłam, leżąc na kocu i przyglądając się

falom. Były wysokie, wyższe niż na Słonecznym patrolu, a Profesor opowiadał przez

pół popołudnia, dlaczego tak jest. Niczego nie zapamiętałam. Tak bardzo odurzyło

mnie słońce, że nie słuchałam, co mówi. Odkryłam, że uwielbiam plażę, jej zapach,

wodorosty na brzegu, chłodny piach między palcami, smak soli na skórze po

powrocie do domu. Carmel nie jest może idealnym miejscem dla miłośników bajgli,

ale na Manhattanie z pewnością nie ma plaży.

Ojciec Dominik wyraził szczerą nadzieję, że będę szczęśliwa w Szkole

Misyjnej, a następnie zapewnił, że chociaż nie jestem katoliczką, będę mile widziana

na mszy. W niektóre dni studenci katolicy są oczywiście, zobowiązani do

uczestnictwa w nabożeństwie. Mogą przyłączyć się do nich albo zostać sama w pustej

klasie, wybór należy do mnie.

Rozbawiło mnie to trochę, ale zdołałam się powstrzymać i nie parsknąć

śmiechem. Ojca Dominika, mężczyznę w mocno podeszłym wieku, można nazwać

dziarskim. Z białym kołnierzykiem i w czarnej sutannie jest nawet przystojny.

Oczywiście jak na swoje sześćdziesiąt lat. Ma siwe włosy, bardzo niebieskie oczy i

starannie utrzymane paznokcie. Nie znam wielu księży, ale uznałam, że ten jest w

porządku. Zwłaszcza że nie rzucił się na chłopaka przed sekretariatem, który nazwał

zakonnicę „paniusią”.

Ojciec Dominik opisał rozmaite wykroczenia, za które mogę być usunięta ze

szkoły: wagary, narkotyki na terenie szkoły i tak dalej. Na koniec zapytał, czy mam

jakieś pytania. Nie miałam. Zwrócił się do mamy, czy ma jakieś pytania. Nie miała.

Ojciec Dominik wstał więc i powiedział:

background image

- Świetnie. Pożegnam zatem panią, pani Ackerman, i odprowadzę Susannah na

pierwszą lekcję. Dobrze, Susannah?

Pomyślałam, że to dziwne, że dyrektor, który pewnie ma dużo do roboty,

poświęca czas, aby mnie odprowadzić, ale nie odezwałam się. Wzięłam tylko płaszcz

- czarny wełniany trencz firmy Esprit, tres chic (mama nie pozwoliłaby mi włożyć

skórzanej kurtki pierwszego dnia w szkole) - czekając, aż mama i ksiądz się

pożegnają. Mama pocałowała mnie na do widzenia i przypomniała, żebym o trzeciej

znalazła Śpiącego, ponieważ jego zadaniem jest odwiezienie mnie do domu.

Oczywiście nie nazwała go „Śpiący”. Godny pożałowania brak publicznego

transportu oznaczał, niestety, że chcąc się dostać albo wrócić ze szkoły, będę zdana

na łaskę braciszków.

Mama odeszła, a ojciec Dominik ruszył ze mną przez podwórze, poleciwszy

przedtem Adamowi, żeby na niego zaczekał.

- Nie ma sprawy - rzucił Adam, patrząc na mnie lubieżnie zza pleców księdza.

Nieczęsto chłopcy w moim wieku patrzą na mnie w ten sposób. Miałam nadzieję, że

będzie w tej samej klasie co ja. Marzenia mamy dotyczące mojego życia towarzy-

skiego mogłyby nareszcie stać się rzeczywistością.

W trakcie spaceru ojciec Dominik opowiadał mi o budynku - albo raczej

budynkach, gdyż było ich kilka. Szereg domów o grubych murach z palonej cegły

łączyły nisko zadaszone pasaże. Pośrodku znajdował się piękny dziedziniec z

palmami, czynną fontanną i posągiem z brązu przedstawiającym ojca Serrę z grupką

typowych indiańskich squaw z niemowlętami na plecach, klęczących u jego stóp.

Naprzeciwko znajdowały się kamienne ławki, na których można było samotnie

kontemplować urodę dziedzińca. Drzwi do klas i szafki wbudowano wprost w ściany.

Jedna z tych szafek, jak wyjaśnił ojciec Dominik, ma należeć do mnie. Oto szyfr. Czy

chcę zostawić płaszcz?

Kiedy obudziłam się w niedzielę rano, zaskoczył mnie fakt, że trzęsę się z

zimna. Musiałam wygramolić się z pościeli i zamknąć okna. Ku mojemu ogromnemu

zdumieniu dolinę spowiła gęsta mgła, zasłaniając widok zatoki. Uznałam, że to

skutek jakiegoś gwałtownego tropikalnego sztormu, ale Profesor wyjaśnił mi

cierpliwie, że poranna mgła to zjawisko typowe na północnym zachodzie i że

Pacifico, po hiszpańsku „Spokojny”, został tak nazwany z powodu względnie rzadko

występujących burz. Mgła, jak zapewnił, znika do południa, a później robi się gorąco.

Miał rację. Kiedy wróciłam z plaży do domu, mój pokój zamienił się w

background image

piekarnik i znowu otworzyłam okna na całą szerokość. Rano jednak zastałam je

zamknięte. Pomyślałam, że to bardzo miło ze strony mamy, że tak się o mnie

troszczy.

Mam nadzieję, że to była moja mama. Jak się tak zastanowić... ale nie, nie

widziałam Jessego od dnia, w którym się wprowadziłam. To z całą pewnością moja

mama zamknęła okna.

W każdym razie, kiedy wyszłam na dwór, żeby wsiąść do samochodu mamy,

stwierdziłam, że jest lodowato i dlatego włożyłam wełniany płaszcz.

Ojciec Dominik poinformował mnie, że przydzielono mi szafkę numer 273.

Pozwolił, żebym sama ją znalazła. Przechadzał się w tym czasie za moimi plecami,

wpatrując się w belki zadaszenia, w których, jak z zadowoleniem stwierdził, co roku

wiły gniazda jaskółcze rodziny. Wydaje się, że bardzo lubi ptaki, właściwie wszystkie

zwierzęta, ponieważ interesował się, jak sobie radzę z Maksem, psem Ackermanów,

jak również otwarcie obruszył się na Andy'ego, który uparcie twierdzi, że trzeba

wymienić drewno w dachu ze względu na szkody, jakie wyrządzają jaskółki i ich

odchody.

268, 269, 270. Wędrowałam wzdłuż rzędu szafek, sprawdzając numery na

beżowych drzwiczkach. W przeciwieństwie do szkolnych szafek na Brooklynie, te nie

były zabazgrane graffiti, wgniecione ani pozalepiane plakatami heavymetalowych

zespołów. Przypuszczam, że uczniowie na Wybrzeżu Zachodnim przywiązują

większą wagę do tego, jak wygląda ich szkoła, niż my, Jankesi.

271, 272. Zatrzymałam się nagle.

Obok szafki 273 stał duch.

Nie był to Jesse, lecz dziewczyna, ubrana podobnie jak ja, tylko że z długimi

jasnymi włosami, a nie brązowymi, jak moje. Miała wyjątkowo nieprzyjemny wyraz

twarzy.

- Na co się gapisz? - zwróciła się do mnie. Po chwili, spoglądając na kogoś za

moimi plecami, zapytała: - A więc kogoś takiego wpuszczono na moje miejsce?

Wiedziałam.

Dobra, przyznaję, trochę mnie ruszyło. Odwróciłam się na pięcie, stając

twarzą w twarz z ojcem Dominikiem, który patrzył na mnie ciekawie.

- Tak myślałem - mruknął na widok mojej miny.

6

background image

Przeniosłam wzrok z ojca Dominika na ducha dziewczyny i znowu spojrzałam

na księdza.

- Ksiądz ją widzi? - zdołałam wreszcie wykrztusić. Skinął głową.

- Tak. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem od twojej mamy o tobie i twoich...

problemach w starej szkole, zacząłem podejrzewać, że możesz być jedną z nas,

Susannah. Nie byłem jednak pewny, więc milczałem. Chociaż imię Szymon

, z czego

zapewne zdajesz sobie sprawę, pochodzi od hebrajskiego słowa oznaczającego

„uważny słuchacz”, a jako mediator...

Prawie go nie słuchałam. Nie mogłam przejść do porządku dziennego nad

faktem, że w końcu, po tylu latach, spotkałam innego mediatora.

- A więc dlatego nie ma tutaj duchów Indian! - niemal wrzasnęłam. - Ksiądz

się nimi zajął. Rany, zastanawiałam się, co się z nimi stało. Spodziewałam się spotkać

setki...

Ojciec Dominik skłonił skromnie głowę.

- Cóż, ściśle mówiąc, nie były to setki - powiedział - jednak na początku mojej

bytności tutaj, dość dużo. Ale to nic takiego, doprawdy. Spełniałem tylko swój

obowiązek, robiąc użytek z niebiańskiego daru, otrzymanego od Boga.

Skrzywiłam się.

- Czy to właśnie On jest za to odpowiedzialny?

- Ależ oczywiście, że nasz dar pochodzi od Boga. - Ojciec Dominik spojrzał

na mnie z góry z tym szczególnym rodzajem politowania, jakie wierzący okazują

zwykle nieszczęsnym żałosnym stworzeniom, które mają wątpliwości. - A skąd,

twoim zdaniem, mógłby się wziąć?

- Nie wiem. Zawsze miałam ochotę porozmawiać na ten temat z kimś

dorosłym. Ponieważ, gdybym mogła wybierać, wolałabym raczej nie cieszyć się

błogosławieństwem tego rodzaju.

Ojciec Dominik wydawał się zdziwiony.

- Ale dlaczego nie, Susannah?

- Ponieważ przez ten dar mam tylko kłopoty. Czy zdaje sobie ksiądz sprawę,

ile czasu spędziłam w gabinetach psychiatrycznych? Moja mama uważa, że jestem

kompletnie stuknięta.

- Tak. - Ojciec Dominik pokiwał w zamyśleniu głową. - Tak, rozumiem, że dla

laika taki cudowny dar może wydawać się... hm, niezwykły.

- Niezwykły? Ksiądz żartuje!

background image

- Przyznaję, że na terenie Misji jestem bezpieczny - stwierdził ojciec Dominik.

- Nigdy nie przyszło mi do głowy, że dla was, eee... że się tak wyrażę, w okopach, to

musi być szalenie trudne, tak bez duchowego wsparcia...

- Dla nas? - Uniosłam brwi. - Chce ksiądz powiedzieć, że jest nas więcej niż

ksiądz i ja?

- Cóż, tak przypuszczam... z pewnością musi nas być więcej. Nie możemy być

jedyni... Nie, nie, z pewnością są jeszcze inni.

- Przepraszam - odezwał się duch niecierpliwie - ale czy ktoś zechciałby mi

powiedzieć, co się tutaj dzieje? Co to za suka? Czy to ona ma zająć moje miejsce?

- Hej! Licz się ze słowami. - Posłałam jej mordercze spojrzenie. - Ten

człowiek jest księdzem, jak może zauważyłaś.

Zachichotała złośliwie.

- Ojejej. Wiem, że to ksiądz. Cały tydzień próbuje się mnie pozbyć.

Zerknęłam zaskoczona na ojca Dominika.

- No, cóż, Heather jest trochę uparta... - bąknął zmieszany.

- Jeśli myślisz - wysyczała Heather - że będę po prostu stała z boku i pozwolę

oddać tej suce moją szafkę...

- Nazwij mnie suką jeszcze raz, panienko, a postaram się, żebyś resztę

wieczności spędziła wewnątrz tej szafki.

Heather spojrzała na mnie bez cienia strachu.

- Suka - wysyczała, przeciągając to słowo, tak jakby zawierało kilka sylab.

Uderzyłam tak szybko, że nie zdążyła zauważyć podniesionej pięści.

Grzmotnęłam ją na tyle mocno, że wpadła na szafki, zostawiając w nich wgniecenie

w kształcie ciała. Wylądowała ciężko na kamiennej podłodze, ale w mgnieniu oka

zerwała się na równe nogi. Spodziewałam się, że mi odda, ale Heather pognała

korytarzem, głośno szlochając.

- Phi - mruknęłam właściwie do siebie. - Tchórz. Wiedziałam doskonale, że

wróci. Odstraszyłam ją tylko na chwilę. Miałam jednak nadzieję, że do naszego

następnego spotkania jej zachowanie trochę się poprawi.

Kiedy zniknęła, chuchnęłam lekko na knykcie. Duchy mają zadziwiająco

twarde szczęki.

- Więc o czym to ksiądz mówił?

Ojciec Dominik, nie odrywając wzroku od miejsca, w którym przedtem stała

Heather, zauważył bardzo oschłym jak na księdza głosem:

background image

- Na Wschodzie nauczają obecnie interesujących technik mediacji.

- Ejże! - zawołałam. - Wyzywanie mnie nikomu nie ujdzie na sucho. Nie

obchodzi mnie, co wycierpiała za życia.

- Sądzę - powiedział z namysłem ojciec Dominik - że musimy pewne rzeczy

przedyskutować.

Nagle otworzyły się boczne drzwi, zza których wyjrzał potężny brodaty

mężczyzna. Ksiądz położył palec na ustach.

- Wszystko w porządku, Dom? - Musiał widocznie usłyszeć uderzenie

astralnego ciała Heather o szafki. A swoją drogą zabawne, ile ważą duchy.

- W porządku, Carl - odparł ojciec Dominik. - W jak najlepszym. I spójrz,

kogo ci przyprowadziłem. - Ojciec Dominik położył mi rękę na ramieniu. - To twoja

nowa uczennica, Susannah Simon. Susannah, to twój wychowawca, Carl Walden.

Wyciągnęłam rękę, którą przed chwilą znokautowałam Heather.

- Bardzo mi miło, panie Walden.

- Mnie również, panno Simon. Mnie również. - Moja dłoń zniknęła w jego

ogromnej dłoni. Nie wyglądał na typowego nauczyciela. Raczej na drwala. Musiał

rozpłaszczyć się na ścianie, żebym zdołała wślizgnąć się obok niego do klasy. -

Cieszę się, że do nas dołączyłaś - dodał grzmiącym głosem. - Dzięki, Dom, że ją

przyprowadziłeś.

- Nie ma za co - powiedział ojciec Dominik. - Mieliśmy niewielki problem z

szafką Pewnie słyszałeś. Nie chciałem ci przeszkadzać. Poproszę woźnego, aby się

tym zajął. Susannah, chciałbym, żebyś zjawiła się w moim gabinecie o trzeciej, żeby,

hm, wypełnić resztę papierów. Uśmiechnęłam się słodko.

- Och, nie mogę, ojcze. O trzeciej jadę z bratem do domu. Ojciec Dominik

nachmurzył się.

- Wobec tego zwolnię cię na chwilę z lekcji. Koło drugiej.

- Dobrze. - Pomachałam mu ręką. - Na razie.

Podejrzewam, że na Wybrzeżu Zachodnim nie mówi się dyrektorowi „na

razie” ani też nie macha ręką na pożegnanie, ponieważ, kiedy odwróciłam się do

klasy, stwierdziłam, że moi nowi koledzy wpatrują się we mnie z otwartymi ze

zdumienia ustami.

Może chodzi o moje ubranie? Ze zdenerwowania ubrałam się na czarno, czego

zwykle nie robię. Zawsze to powtarzam: jak nie wiesz, w co się ubrać, włóż coś

czarnego. Czarny jest zawsze odpowiedni.

background image

A może nie? Rozejrzałam się po klasie i zobaczyłam, że nikt nie ma na sobie

nic czarnego. Biel, trochę brązu, mnóstwo khaki, ale czarny nie.

Pan Walden nie zauważył chyba mojego zmieszania. Przedstawił mnie i

poprosił, aby powiedziała coś o sobie. Powiedziałam, a oni nadal gapili się na mnie z

nieodgadnionymi minami. Poczułam pot na karku. Czasami mam wrażenie, że wolę

towarzystwo umarłych od towarzystwa rówieśników. Szesnastolatki bywają

naprawdę przerażające.

Pan Walden okazał się na szczęście poczciwym facetem. Stałam pod tablicą

najwyżej przez minutę, pod obstrzałem tych wszystkich spojrzeń. Potem polecił mi

zająć miejsce.

To się wydaje takie banalne, prawda? Idź i zajmij jakieś miejsce. Ale,

widzicie, były tylko dwa miejsca. Jedno obok naprawdę ładnej opalonej dziewczyny

o gęstych kręconych włosach koloru miodu. Drugie daleko w tyle, za dziewczyną o

włosach tak białych i skórze tak różowej, że musiała być albinoską.

Nie, nie zgrywam się. Albinoską.

Na moją decyzję wpłynęły dwie rzeczy. Po pierwsze, kiedy zobaczyłam to

miejsce z tyłu, zauważyłam także, że okna tuż za nim wychodzą na parking przed

szkołą.

No, w porządku, to może niezbyt wspaniały widok. Ale za parkingiem

rozciągało się morze.

Nie żartuję. Ta szkoła ma lepszy widok na ocean niż ten, który mogę

podziwiać z okien mojego pokoju, ponieważ znajduje się dużo bliżej plaży. Z okien

klasy widać fale. Chciałam więc siedzieć jak najbliżej okna.

Drugi powód był prosty: nie chciałam usiąść obok opalonej dziewczyny, żeby

dziewczyna albinoską nie pomyślała, że zniechęcił mnie jej dziwny wygląd. Głupie,

prawda? Jakby ją to w ogóle obchodziło. Nie wahałam się ani chwili. Zobaczyłam

morze, zobaczyłam albinoskę i natychmiast to kupiłam.

Jak tylko zajęłam miejsce, jakaś dziewczyna siedząca bliżej tablicy zaśmiała

się złośliwie, mrucząc pod nosem, ale tak, żeby wszyscy słyszeli:

- Siadaj sobie koło odmieńca, czemu nie.

Spojrzałam w jej stronę. Na jej perfekcyjne loki i perfekcyjny makijaż.

Powiedziałam, bynajmniej nie szeptem:

- Przepraszam cię, czy cierpisz na zespół Tourette'a?

Pan Walden odwrócił się, chcąc napisać coś na tablicy, ale powstrzymał go

background image

ton mojego głosu. Wszyscy odwrócili się, żeby na mnie spojrzeć, łącznie z opaloną

dziewczyną, koło której nie usiadłam. Ta złośliwa zamrugała, zaskoczona.

- Co?

- Zespół Tourette'a - potwierdziłam. - To takie zaburzenie nerwowe, które

powoduje, że ludzie mówią rzeczy, których nie chcą tak naprawdę powiedzieć.

Cierpisz na to?

Jej policzki zaczęły powoli przybierać szkarłatną barwę.

- Och, a więc byłaś niegrzeczna świadomie.

- Nie nazwałam odmieńcem ciebie - wyjaśniła dziewczyna pośpiesznie.

- Wiem - powiedziałam - i dlatego po szkole złamię ci tylko jeden palec, a nie

wszystkie.

Odwróciła się natychmiast w stronę tablicy. Usiadłam wygodnie na krześle.

Nie wiem, o czym tak szeptano, ale zauważyłam, że świetnie widoczna pod białymi

włosami skóra na głowie albinoski staje się purpurowa. Pan Walden usiłował

przywołać wszystkich do porządku. W końcu trzasnął pięścią w biurko i oświadczył,

że skoro mamy tyle do powiedzenia, to możemy to wyrazić w wypracowaniu na

tysiąc słów na temat bitwy pod Bladensburgiem w czasie wojny 1812 roku, z

podwójnymi odstępami między wierszami. Do złożenia na jego biurku następnego

dnia rano.

Och, świetnie. Dobrze, że nie przyszłam do szkoły, żeby znaleźć przyjaciół.

7

A jednak znalazłam. Choć wcale się o to nie starałam. Nie zależało mi. Mam

dość przyjaciół na Brooklynie. Mam Ginę, najlepszą przyjaciółkę, jaką można sobie

wyobrazić. Nie potrzebuję więcej znajomych.

Nie sądzę też, żeby ktoś mnie tutaj polubił po tym, jak z mojego powodu

kazano im napisać wypracowanie na tysiąc słów. A zwłaszcza po tym, co zaszło,

kiedy szliśmy do innej sali na kolejną lekcję. W Szkole Misyjnej nie ma dzwonków,

zmieniamy klasy o ustalonych porach, w trakcie pięciominutowych przerw. Jak tylko

pan Walden wyszedł, albinoska odwróciła się na krześle z wściekłym błyskiem we

fioletowych oczach za przyciemnionymi szkłami okularów.

- Spodziewasz się, że będę ci wdzięczna za to, co powiedziałaś Debbie? -

syknęła.

- Nie musisz - powiedziałam, podnosząc się. Również wstała.

background image

- Ale dlatego to zrobiłaś, zgadza się? Broniłaś albinoski? Ulitowałaś się nade

mną?

- Zrobiłam to - włożyłam pod ramię zwinięty płaszcz - ponieważ Debbie jest

trollem.

Zauważyłam, że kąciki jej ust lekko zadrżały. Debbie zgarnęła książki i

rzuciła się do drzwi w chwili, gdy tylko pan Walden pozwolił nam wyjść. Dziewczęta

szeptały coś między sobą, rzucając mi jadowite spojrzenia, wzruszając ramionami, na

których udrapowały swetry od Ralpha Laurena.

Widziałam, że dziewczynę albinoskę rozbawiło moje porównanie, ale nie

pozwoliła sobie na śmiech.

- Wiesz, sama potrafię walczyć o swoje - oświadczyła ostro. - Nie potrzebuję

twojej pomocy, Nowy Jorku.

Wzruszyłam ramionami.

- W porządku, Carmel.

Uśmiechnęła się wbrew sobie. Błysnął aparat dentystyczny, iskrzący się

równie mocno, jak morze za oknem.

- Cee Cee.

- Co za Cee Cee?

- Tak się nazywam. - Wyciągnęła do mnie mlecznobiałą dłoń o paznokciach

pomalowanych jaskrawym pomarańczowym lakierem. - Witaj w Szkole Misyjnej.

Pan Walden zwolnił nas o dziewiątej. Do dziewiątej zero dwie Cee Cee

przedstawiła mnie jakimś dwudziestu osobom. Większość z nich dreptała za nami,

kiedy przemieszczałyśmy się do następnej klasy, wypytując ciekawie, jak to jest

mieszkać w Nowym Jorku.

- Czy tam rzeczywiście jest - zapytała dziewczyna z końską szczęką - tak...

tak... - rozpaczliwie szukała odpowiedniego słowa - tak... metropolitalnie, jak mówią?

Nie muszę dodawać, że te dziewczyny nie należały do najładniejszych w

klasie. Od razu zwróciłam też uwagę, że nie odzywały się do ładnej opalonej

dziewczyny oraz tej, której obiecałam złamać po szkole palec. Te dziewczyny

stanowiły pstrokatą zbieraninę, niektóre z trądzikiem, niektóre z nadwagą albo

zdecydowanie zbyt kościste. Nie miały na sobie eleganckich swetrów i spódnic khaki.

Z przerażeniem zobaczyłam, że jedna nosi sandały. Białe. Do beżowych rajstop. W

styczniu!

Nie zapowiadało się najciekawiej.

background image

Cee Cee wydawała się przewodzić temu stadku. Była redaktorką szkolnej

gazetki „Wiadomości Misyjne”, którą określała jako „raczej przegląd literacki niż

zwykła gazeta”. Gdy twierdziła, że nie potrzebuje nikogo, kto by walczył w jej

sprawie, mówiła całkiem poważnie. Dysponowała zapasem słownej amunicji oraz

śmiertelnie poważnie podchodziła do wszystkiego, co robi. Pierwszą rzeczą, o jaką

mnie zapytała, kiedy przestała się na mnie wściekać, było, czy nie miałabym ochoty

napisać czegoś dla jej gazety.

- Nic wymyślnego. Może na przykład krótki artykuł, w którym porównałabyś

kulturę młodzieżową na Wybrzeżu Wschodnim i Zachodnim. Na pewno dostrzegasz

mnóstwo różnic między nami a swoimi przyjaciółmi z Nowego Jorku. Co ty na to? To

by zainteresowało czytelników, zwłaszcza dziewczyny takie jak Kelly i Debbie. Może

napomknęłabyś coś o tym, że na Wybrzeżu Wschodnim opaleniznę uważa się za

dowód złego gustu?

Roześmiała się, bez złośliwości, ale też i nie całkiem niewinnie. Ale taka

właśnie, jak wkrótce odkryłam, jest Cee Cee - cała w uśmiechach, jeszcze bardziej

promiennych z powodu tego nieszczęsnego aparatu, tryskająca humorem. Słynie nie

tylko z ciętego dowcipu, ale także końskiego śmiechu, którym parska w sposób

niekontrolowany, nie mogąc powstrzymać przepełniającej jej radości. Uciszają ją

nieustannie napuszone siostry nowicjuszki, które dyżurują na korytarzu, starając się,

abyśmy nie przeszkadzali turystom pstrykającym zdjęcia Junipero Serry i łaszących

się do niego Indianek z brązu.

Szkoła Misyjna jest małą szkołą. Do drugich klas chodzi zaledwie

siedemdziesięciu uczniów. Cieszę się, że mamy z Przyćmionym rozbieżne plany

zajęć, więc spotykamy się tylko na lunchu. Lunch, nawiasem mówiąc, jada się na

wielkim trawiastym placu obok parkingu, skąd widać morze. Na tych samych

ławkach, co uczniowie drugich klas, rozwalają się seniorzy, najstarsze roczniki, a nad

głowami tych, którzy okazali się na tyle nierozsądni, żeby rzucić frytkę, krążą mewy.

Wiem, bo sama tego doświadczyłam. Siostra Ernestyna - ta, którą Adam,

uczęszczający ze mną na zajęcia z socjologii, nazwał „paniusią” - podeszła do mnie i

powiedziała, żebym więcej tego nie robiła. Jakbym miała na to ochotę po tym, jak

pięćdziesiątka ogromnych skrzeczących mew zapikowała w moją stronę, otaczając

mnie niczym gołębie na placu Waszyngtona, gdy rzuciło im się kawałek precla.

W każdym razie Śpiący i Profesor jadali lunch o tej samej porze co ja. To był

jedyny moment, kiedy spotykałam Ackermanów w szkole. Obserwowanie ich w

background image

naturalnym środowisku to interesujące zajęcie. Z zadowoleniem stwierdziłam, że nie

pomyliłam się w ocenie ich charakterów. Profesor trzyma się z grupą dzieciaków o

wyglądzie maniaków komputerowych, z których większość nosi okulary i trzyma

laptopy na kolanach. Przyćmiony przebywa z osiłkami, wokół których krążą

gromadką - jak mewy nade mną - ładne opalone dziewczyny z naszej klasy, łącznie z

tą, obok której nie zdecydowałam się usiąść. Dziś ich rozmowy toczyły się wokół

prezentów gwiazdkowych, jako że tego dnia widzieli się po raz pierwszy po feriach

zimowych, oraz tego, kto złamał najwięcej kończyn na nartach w Tahoe.

Najciekawiej jednak obserwowało się Śpiącego. Nie dlatego, że się obudził.

O, nie. Siedział na ławce z zamkniętymi oczami i twarzą zwróconą do słońca.

Ponieważ mam to na co dzień w domu, nie to mnie zainteresowało. Zainteresowało

mnie, co dzieje się obok niego. A siedział tam niewiarygodnie przystojny chłopak,

który nie robił nic, poza tym że patrzył przed siebie z wyrazem przeraźliwego smutku

na twarzy. Od czasu do czasu jakaś dziewczyna, przechodząc obok - dziewczyny za-

wsze krążą w pobliżu przystojnych chłopaków - mówiła mu „cześć”, a on odrywał

wzrok od morza i odpowiadał „cześć”, żeby zaraz powtórnie skierować spojrzenie na

hipnotyzujące fale.

Przyszło mi do głowy, że Śpiący i jego kolega mogą być ćpunami. To by

wiele wyjaśniało.

Kiedy jednak zapytałam Cee Cee, kim jest ten chłopak, a także czy nie ma on

przypadkiem problemu z narkotykami, odparła:

- Och, nie. To Bryce Martinson. Nie, nie jest pod wpływem narkotyków. Jest

tylko smutny, wiesz, bo jego dziewczyna umarła podczas ferii.

- Naprawdę? - Przeżuwałam właśnie specjał ze szkolnego bufetu. Wyżywienie

w Szkole Misyjnej pozostawiało wiele do życzenia. Teraz zrozumiałam, dlaczego tyle

osób przynosi jedzenie z domu. Daniem dnia były dzisiaj hot dogi. Nie żartuję. Hot

dogi. - Jak umarła?

- Strzeliła sobie w głowę - poinformował mnie Adam, chłopak poznany przed

gabinetem dyrektora, który właśnie się do nas przysiadł. Zajadał cheetosy z ogromnej

torby wyciągniętej ze skórzanego plecaka. Plecaka od Louisa Vuittona, należy dodać.

- Odstrzeliła sobie tył czaszki.

- Boże, Adamie, jak możesz być tak cyniczny? - zgorszyła się jedna z

nieefektownych dziewcząt.

Adam wzruszył ramionami.

background image

- Nigdy jej nie lubiłem. Nie mogę powiedzieć, że lubię ją teraz. W gruncie

rzeczy, kiedy nie żyje, nie znoszę jej jeszcze bardziej. Słyszałem, że będziemy

musieli przejść dla niej w środę stacje krzyżowe.

- Zgadza się - potwierdziła z niechęcią Cee Cee. - Musimy się modlić za jej

nieśmiertelną duszę, ponieważ popełniła samobójstwo i jej przeznaczeniem jest

smażyć się w piekle przez całą wieczność.

- Naprawdę? Myślałem, że samobójcy idą do czyśćca - mruknął Adam w

zamyśleniu.

- Nie, głupolu. A dlaczego, twoim zdaniem, wielebny Constantine nie chce

wydać Kelly pozwolenia na odprawienie nabożeństwa żałobnego? Samobójstwo to

grzech śmiertelny. Wielebny Constantine nie dopuści, aby czczono pamięć samobójcy

w jego kościele. Nie pozwoli nawet rodzicom, aby ją pochowali w poświęconej ziemi.

- Cee Cee wzniosła do nieba fiołkowe oczy. - Nigdy nie lubiłam Heather, ale

wielebnego Constantine'a i jego głupich zasad nienawidzę jeszcze bardziej. Chodzi

mi po głowie artykuł na ten temat, a nazwałabym go „Ojciec, Syn i święty

Hipokryta”.

Dziewczęta zachichotały nerwowo. Poczekałam, aż im przejdzie i zapytałam:

- Dlaczego to zrobiła? Adam był wyraźnie znudzony.

- Z powodu Bryce'a, oczywiście. Zerwał z nią.

Ładna czarnoskóra dziewczyna o imieniu Bernadette, zdecydowanie górująca

nad nami wzrostem, pochyliła się i szepnęła:

_ Słyszałam, że zrobił to w centrum handlowym. Możecie w to uwierzyć?

Inna dziewczyna dodała:

- Tak, w samą Wigilię. Robili razem zakupy przed świętami, a ona wskazała

palcem na brylantowy pierścionek na wystawie u Bergdorfa i oznajmiła, że chce go

mieć. Myślę, że to go wyprowadziło z równowagi. Wiecie, to był pierścionek

zaręczynowy. Zerwał z nią od razu.

- A ona wróciła do domu i się zastrzeliła? - Historyjka wydała mi się

naciągana. Kiedy wcześniej zapytałam Cee Cee, gdzie będziemy jedli lunch, gdyby

Boże broń, padało, wyjaśniła, że wszyscy zostają wtedy w klasach. Siostry roznoszą

różne gry, na przykład scrabble. Zastanawiałam się, czy ta historia, podobnie jak ta o

lunchu w deszczowy dzień, nie jest czczym wymysłem. Cee Cee to dziewczyna, która

jest w stanie, nie ze złośliwości, tylko dla zabawy, naopowiadać nowej koleżance

niestworzonych rzeczy.

background image

- Nie wtedy - odpowiedziała Cee Cee. - Przez jakiś czas próbowała się z nim

pogodzić. Dzwoniła do niego co dziesięć minut, aż w końcu jego matka powiedziała

jej, żeby przestała. Potem zaczęła przysyłać mu listy, grożąc samobójstwem, jeśli do

niej nie wróci. Nie odpowiadał, więc wzięła czterdziestkę - czwórkę tatusia, pojechała

do domu Bryce'a i zadzwoniła do drzwi.

W tym momencie opowiadanie przejął Adam, wiedziałam więc, że nastąpi

jakiś makabryczny opis.

- Taak - zaczął, podnosząc się, żeby odegrać scenkę, posługując się cheetosem

w charakterze rewolweru. - U Martinsonów było właśnie przyjęcie noworoczne, więc

zastała ich w domu. Otwierają drzwi, a na progu stoi dziewczyna z bronią przyłożoną

do głowy. Powiedziała, że jak Bryce nie przyjdzie, to pociągnie za spust. Nie mogli

jednak zawołać Bryce'a, bo wysłali go na Antiguę...

- .. .w nadziei, że słońce i woda ukoją jego stargane nerwy - wtrąciła Cee Cee -

ponieważ, rozumiecie, teraz powinien raczej myśleć o nauce. Niepotrzebne mu

dodatkowe stresy w postaci szalonej wielbicielki.

Adam łypnął na nią gniewnie i podjął na nowo opowieść, przykładając

cheetosa do głowy.

- Taak, owszem, to był poważny błąd ze strony Martinsonów. Jak tylko

usłyszała, że Bryce'a nie ma w kraju, pociągnęła za cyngiel, odstrzeliwując sobie tył

czaszki, aż kawałki jej mózgu oblepiły świąteczne lampki wiszące przed domem.

Wszyscy, poza mną, jęknęli z wrażenia. Ja pomyślałam o czymś innym.

- Puste krzesło w waszej pracowni, to obok, jak jej tam... Kelly. Tam siedziała

zmarła dziewczyna, prawda?

Bernadettę skinęła głową.

- Taak. Dlatego wydało nam się takie dziwne, że przeszłaś obok niego. To

było tak, jakbyś wiedziała, że siedziała tam Heather. Pomyśleliśmy, że może jesteś

medium albo...

Nie zadałam sobie trudu, żeby wyjaśnić, że fakt ten nie miał nic wspólnego z

moimi nadzwyczajnymi mocami umysłowymi. W ogóle nic nie powiedziałam.

Pomyślałam: Rany, mamo, ładnie z twojej strony, że mi powiedziałaś, dlaczego tak

nagle przyjęto mnie do tej szkoły, choć przedtem nie było wolnych miejsc.

Popatrzyłam uważnie na Bryce'a. Po wakacjach na Antigui był bardzo

opalony. Siedział na długim stole, z nogami na ławie, łokciami opartymi na kolanach,

ze wzrokiem wbitym w Pacyfik. Delikatny wiaterek mierzwił jego piaskowoblond

background image

włosy.

On nie ma pojęcia, pomyślałam. Nie ma zielonego pojęcia. Wydaje mu się, że

jego życie to koszmar, a najgorsze jeszcze przed nim.

Wszystko przed nim.

8

Nie musiał długo czekać. Zabrała się do dzieła zaraz po lunchu. Oczywiście

Bryce nie zdawał sobie z tego sprawy. Zauważyłam ją w tłumie natychmiast, gdy

wszyscy ruszyli do szafek. Duchy roztaczają wokół siebie swego rodzaju poświatę,

która odróżnia ich od żywych. Dzięki Bogu, bo inaczej w wielu wypadkach nie

umiałabym ich rozpoznać.

W każdym razie była tam, posyłając mu pełne jadu spojrzenia, jak jeden z

jasnowłosych bohaterów Wioski przeklętych. Ludzie, nieświadomi jej obecności,

przechodzili wprost przez nią. Czułam coś w rodzaju zazdrości. Chciałabym, żeby

duchy były dla mnie niewidzialne. Wiem, że wówczas nie cieszyłabym się obecnością

ojca przez ostatnich parę lat, ale rany, teraz nie stałabym jak głupia, czekając, aż

Heather zrobi coś okropnego.

Nie wiedziałam, rzecz jasna, co takiego ma w planie. Duchy bywają brutalne.

Ta sztuczka z lustrem, którą zrobił Jesse, to naprawdę nic takiego. Rzucano we mnie

różnymi przedmiotami z taką siłą, że gdybym się nie uchyliła, sama w tej chwili na-

leżałabym do świata duchów. Miałam mnóstwo wstrząsów mózgu i złamanych kości.

Mama uważa, że mam pecha i ciągle zdarzają mi się wypadki. Tak, mamusiu, zgadza

się. Złamałam nadgarstek, spadając ze schodów. Aha, a spadłam dlatego, że popchnął

mnie duch trzystuletniego konkwistadora.

Kiedy tylko zobaczyłam Heather, wiedziałam, że coś szykuje. Nie opierałam

tego założenia na naszej uprzedniej konwersacji. Podążyłam za jej wzrokiem i

stwierdziłam, że to nie w Bryce'a się wpatruje. Jej uwagę przyciąga belka w

zadaszeniu w tej części pasażu, w której akurat znajdował się Bryce. Zauważyłam, że

drewno zaczyna drżeć. Nie cały dach. Och, nie. Tylko jedna ciężka belka. Dokładnie

nad głową Bryce'a.

Błyskawicznie rzuciłam się całym ciężarem na Bryce'a. Runęliśmy na ziemię i

poturlaliśmy się kawałek. Nagle rozległ się potężny huk. Zasłoniłam rękami głowę,

więc nie widziałam, jak gruby kawał drewna rozbija się na ziemi. Ale usłyszałam. A

także poczułam. Obsypały mnie drzazgi, wbijając się boleśnie w moje ciało. Dobrze,

background image

że miałam wełniane spodnie.

Bryce leżał pode mną nieruchomo. Pomyślałam, że może dostał kawałkiem

drewna. Kiedy jednak uniosłam twarz, stwierdziłam, że nic mu się nie stało. Patrzył

tylko przerażonym wzrokiem na leżącą niedaleko nas potężną belkę. Wszędzie walały

się odłamki drewna. Bryce zapewne uświadomił sobie właśnie, że gdyby ten element

architektoniczny zetknął się z jego czaszką, to na kamiennej podłodze walałyby się

także szczątki Bryce'a.

- Przepraszam. Przepraszam... - dobiegł mnie zdenerwowany głos ojca

Dominika. Przepychał się przez tłum zdumionych gapiów. Na widok belki na ziemi

zastygł bez ruchu, ale widok mnie i Bryce'a zmobilizował go do działania.

- Dobry Boże! - krzyknął, biegnąc w naszą stronę. - Nic wam, dzieci, nie jest?

Susannah, czy jesteś ranna? Bryce?

Usiadłam powoli. Często zdarza mi się sprawdzać, czy mam wszystkie kości

całe i lata praktyki nauczyły mnie, że im wolniej się podnosisz, tym większe masz

szanse wykryć złamanie i tym mniejsze, że pogorszysz sprawę.

Dziś jednak wyglądało na to, że wszystko mam na swoim miejscu.

Podniosłam się na nogi.

- Boże święty - powiedział ojciec Dominik - jesteś pewna, że nic ci się nie

stało?

- Nic mi nie jest - zapewniałam, otrzepując ubranie. Wszędzie miałam drzazgi.

A to był mój najlepszy żakiet, od Donny Karan. Rozejrzałam się, szukając Heather.

Gdybym ją wtedy dopadła, zabiłabym, jak słowo daję... No, ale ona już jest martwa. I

w dodatku zniknęła.

- Boże - jęknął Bryce, podchodząc do mnie. Nie wydawał się ranny, tylko

trochę zaszokowany. Ciężko byłoby zrobić krzywdę takiemu wielkiemu chłopakowi.

Miał dobrze ponad metr osiemdziesiąt i szerokie bary. Prawdziwy niedźwiedź.

Mówił do mnie. Do mnie!

- Boże, z tobą wszystko w porządku? - zapytał. - Dzięki. Boże. Chyba

uratowałaś mi życie.

- To nic takiego, naprawdę - rzuciłam. Nie mogłam się powstrzymać i

wyciągnęłam z jego swetra drzazgę. Kaszmir. Tak podejrzewałam.

- Co tu się dzieje? - Drogę przez tłum torował sobie wysoki mężczyzna w

grubej sutannie i czerwonej czapeczce. Spojrzał na belkę na podłodze, potem na

dziurę w dachu i zwrócił się do ojca Dominika:

background image

- Widzisz? Widzisz, Dominiku? Tak się kończy twoja pobłażliwość wobec

ptaków. Zakładają gniazda, gdzie im się podoba! Pan Ackerman ostrzegał nas, że to

się może tak skończyć. I popatrz, miał rację! Ktoś mógł zginąć!

A więc to jest wielebny Constantine.

- Tak mi przykro, monsignor - odparł ojciec Dominik. - Nie mam pojęcia, jak

mogło do tego dojść. Dzięki Bogu, nikomu nic się nie stało. - Popatrzył na mnie i na

Bryce'a. - Dobrze się czujecie? Wydaje mi się, że panna Simon jest trochę blada. Za-

biorę ją do pielęgniarki, jeśli nie masz, Susannah, nic przeciwko temu. Resztę dzieci

proszę o powrót do klas. Nikomu nic się nie stało. To był wypadek. Rozejdźcie się.

Zdumiewające, ale wszyscy posłuchali. Ojciec Dominik miał w sobie coś, co

sprawiało, że nie można go było nie posłuchać. Dzięki Bogu, wykorzystywał to w

służbie dobra, a nie zła!

Chciałabym móc powiedzieć to samo o wielebnym. Sterczał w opustoszałym

nagle korytarzu ze wzrokiem wbitym w belkę. Widać było, że nie jest w

najmniejszym stopniu spróchniała.

- Te ptasie gniazda zostaną usunięte, Dominiku - odezwał się cierpko

wielebny. - Wszystkie. Nie możemy pozwolić sobie na takie ryzyko. A gdyby w tym

miejscu stał jakiś turysta? Albo, Boże broń, arcybiskup. Przyjeżdża w przyszłym

tygodniu, jak ci wiadomo. Co by było, gdyby w tym miejscu stał arcybiskup Rivera i

ta belka właśnie by spadła? Co wtedy, Dominiku?

Siostry, które słysząc zamieszanie, wyszły na korytarz, patrzyły na biednego

ojca Dominika z takim wyrzutem, że z trudem trzymałam buzię na kłódkę. W

pewnym momencie otworzyłam nawet usta, ale ojciec Dominik mocniej ścisnął mnie

za ramię i ruszył w kierunku drzwi.

- Oczywiście! - zawołał. - Masz całkowitą rację. Zaraz sprowadzę woźnych,

monsignor. Nie możemy dopuścić, żeby arcybiskup został ranny. Absolutnie nie.

- Boże, co za kretyn! - wykrzyknęłam, kiedy tylko znaleźliśmy się w gabinecie

dyrektora. - Czy on naprawdę myśli, że parę ptaków mogło zrobić coś takiego?

Ojciec Dominik przeszedł przez pokój wprost do małej gablotki, w której

znajdowały się trofea i plakietki - nagrody za wyniki w nauczaniu, jak się później

dowiedziałam. Zanim władze diecezji przydzieliły mu stanowisko administracyjne,

ojciec Dominik był powszechnie lubianym nauczycielem biologii. Sięgnął za jedną z

nagród i wyciągnął paczkę papierosów.

- Nie jestem pewien, Susannah, czy to nie świętokradztwo - powiedział,

background image

patrząc na czerwono - białą paczuszkę - żeby nazywać dostojnika Kościoła

katolickiego kretynem.

- No, to dobrze, że nie jestem katoliczką. Może ksiądz zapalić jednego, jeśli

ma ksiądz ochotę - skinęłam głową w stronę papierosów. - Nikomu nie powiem.

Rzucił tęskne spojrzenie na paczkę, potem westchnął głęboko i odłożył ją na

miejsce.

- Nie. Dziękuję, ale lepiej nie.

Oho. Może to i dobrze, że nigdy nie ciągnęło mnie do fajek. Uznałam, że

lepiej będzie zmienić temat, więc zaczęłam oglądać trofea.

- 1964 - zauważyłam. - Uczył ksiądz kawał czasu.

- Owszem. - Ojciec Dominik zasiadł za biurkiem. - Co tam się, Susannah, na

miłość boską, zdarzyło?

- Och - wzruszyłam ramionami - to tylko Heather. Zdaje się, że wiemy już,

dlaczego się tu kręci. Chce zabić Bryce'a Martinsona.

Ojciec Dominik pokręcił głową.

- To okropne. Straszne. Nigdy nie spotkałem się z taką... taką siłą

niszczycielską u ducha. Nigdy, odkąd jestem mediatorem.

- Naprawdę? - Wyjrzałam przez okno. Okna gabinetu dyrektora nie

wychodziły na morze, lecz na wzgórza, gdzie stoi mój dom. - Ojej! - zawołałam. -

Widać stąd miejsce, gdzie mieszkam!

- Zawsze była taką miłą dziewczyną. Nigdy nie mieliśmy żadnych kłopotów

wychowawczych z Heather Chambers przez wszystkie te lata, które spędziła w

Szkole Misyjnej. Co mogło wywołać u niej tyle nienawiści do młodego człowieka,

którego ponoć kochała?

Zerknęłam na niego przez ramię.

- Ksiądz żartuje?

- Cóż, tak, wiem, że zerwali ze sobą, ale tak skrajne emocje... ta chęć mordu...

To dziwne...

Cmoknęłam zniecierpliwiona.

- Przepraszam, wiem, że ksiądz składał śluby czystości i tak dalej, ale czy

naprawdę nigdy nie był ksiądz zakochany? Nie wie ksiądz, jak to jest? Ten chłopak ją

spławił. Jeśli to nie jest powód, żeby chcieć kogoś zabić, to nie wiem, jaki może być

inny.

Przyglądał mi się zamyślony.

background image

- Mówisz na podstawie własnego doświadczenia?

- Kto, ja? Niezupełnie. To jest, zakochiwałam się w różnych takich, ale nie

mogę powiedzieć, żeby któryś odwzajemnił to piękne uczucie. - Ku mojemu żalowi. -

Jednak potrafię sobie wyobrazić, jak się czuła Heather, kiedy Bryce z nią zerwał.

- Pragnęła śmierci - stwierdził ojciec Dominik.

- Rzeczywiście. Ale okazało się, że to nie wystarczy. Nie spocznie, dopóki go

stąd nie zabierze.

- To przerażające. Naprawdę przerażające. Rozmawiałem z nią, gardło sobie

zdarłem, a ona nie chciała słuchać. A teraz zdarza się coś takiego. Będę musiał

doradzić temu młodemu człowiekowi, żeby pozostał w domu, dopóki tego nie

rozwiążemy.

Roześmiałam się.

- W jaki sposób zamierza ksiądz to zrobić? Powie mu ksiądz, że jego martwa

dziewczyna chce go zabić? O, tak, to się spodoba wielebnemu.

- Ależ nie. - Ojciec Dominik otworzył szufladę i zaczął w niej czegoś szukać. -

Wystarczy odrobina pomysłowości i pan Martinson nie będzie mógł przychodzić do

szkoły nawet tydzień.

- O, Boże! - poczułam, jak blednę. - Chce go ksiądz otruć? Czy nie ma jakiejś

reguły, która tego zakazuje?

- Otruć? Nie, nie, Susannah. Pomyślałem o wszach. Pielęgniarka

przeprowadza przegląd raz w semestrze. Dopilnuję, żeby pan Martinson okazał się

ciężkim przypadkiem...

- To obrzydliwe! - wrzasnęłam. - Nie może ksiądz zarazić wszami tego

chłopca!

Ojciec Dominik podniósł głowę znad szuflady.

- Dlaczego nie? To się nam ogromnie przyda. Trzeba mu zapewnić

bezpieczeństwo do czasu, aż sprowadzimy pannę Chambers na drogę rozsądku...

- Nie może go ksiądz zarazić wszami - powtórzyłam ostrzej, niż należało. Nie

wiem, dlaczego tak bardzo mi się to nie spodobało, poza tym że... cóż, ma takie ładne

włosy. Przyjrzałam im się z bliska, kiedy leżeliśmy rozciągnięci na ziemi. Miękkie

loki, w których z przyjemnością zanurzyłabym palce. Na myśl o tym, że mogłoby się

w nich roić od pasożytów, robiło mi się niedobrze. Jak to było w tym wierszyku dla

dzieci?

Spojrzałeś mi w oczy

background image

By mnie zauroczyć.

Pogłaskałam twoje włosy

I coś mnie ugryzło.

- Ojej - mruknęłam, siadając na biurku. - Proszę schować te wszy, dobrze? I

pozwolić mnie załatwić sprawę z Heather. Mówił ksiądz, że jak długo z nią

rozmawiał? Tydzień?

- Od Nowego Roku. Tak, wtedy pojawiła się po raz pierwszy. Teraz wiem, że

czekała na Bryce'a.

- Zgadza się. Dobrze, proszę mi pozwolić tym się zająć. Może musi po prostu

pogadać z inną dziewczyną.

- Nie wiem - powiedział ojciec Dominik, patrząc na mnie z powątpiewaniem. -

Odnoszę wrażenie, że masz pewne skłonności do... cóż, rozwiązań siłowych.

Mediator, Susannah, nie powinien uciekać się do przemocy. Mamy pomagać

znękanym duchom, a nie męczyć je.

- Słucham? Był ksiądz przypadkiem przed chwilą na korytarzu? Sądzi ksiądz,

że powinnam po prostu stać tam i przekonać tę belkę, żeby nie rozbiła Bryce'owi

głowy?

- Oczywiście, że nie. Chciałem tylko powiedzieć, że gdybyś spróbowała

okazać trochę współczucia...

- Mam w sobie mnóstwo współczucia, ojcze. Moje serce krwawi z powodu tej

dziewczyny, naprawdę. Ale to jest moja szkoła. Rozumie ksiądz? Moja. Nie jej. Już

nie. Podjęła decyzję, od której nie ma odwrotu. I nie pozwolę jej pociągnąć za sobą

Bryce'a ani kogokolwiek innego.

- Cóż... - ojciec Dominik nie krył sceptycyzmu. - Cóż, jeśli jesteś pewna...

- Jestem. - Zeskoczyłam z biurka. - Proszę zdać się na mnie, dobrze?

- Dobrze - odparł ojciec Dominik. Powiedział to jednak bez przekonania.

Poprosiłam go o przepustkę, żeby siostry się nie czepiały, kiedy będę wracała do

klasy. Właśnie jedna z nich - nowicjuszka o surowej twarzy - studiowała ją z

najwyższą uwagą, kiedy otworzyły się drzwi z tabliczką PIELĘGNIARKA i na ko-

rytarz wyszedł Bryce także z przepustką.

- Hej - zawołałam. - Co się stało? Czy ona... znaczy... Czy stało ci się coś?

Jesteś ranny?

- Nie - uśmiechnął się trochę nieśmiało. - Cóż, jeśli nie liczyć tej paskudnej

drzazgi, która dostała mi się pod paznokieć. Usiłowałem strzepnąć te wszystkie

background image

kawałeczki drewna z ubrania i wtedy tam wlazła i...

Wyciągnął prawą rękę. Miał zabandażowany kciuk.

- Au! - Skrzywiłam się.

- Tak. - Zrobił ponurą minę. - Użyła maści rtęciowo - chromowej, której

nienawidzę.

- Rany, ale miałeś paskudny dzień.

- Nie aż tak. - Opuścił rękę. - W każdym razie gdyby nie ty, byłby gorszy.

Gdyby cię tam nie było, już bym nie żył.

Zauważył, że przed chwilą wyszłam z gabinetu dyrektora i zapytał:

- Masz jakieś kłopoty?

- Nie, skąd. Ojciec Dominik chciał, żebym wypełniła jakieś formularze.

Jestem nowa, wiesz.

- Jako nowa uczennica - odezwała się surowym głosem nowicjuszka -

powinnaś przyjąć do wiadomości, że nie pozwala się na zbijanie bąków na korytarzu.

Oboje powinniście udać się do swoich klas.

Przeprosiłam i odebrałam przepustkę. Bryce zaoferował szarmancko, że

pokaże mi salę, w której mam kolejną lekcję i siostra zostawiła nas,

usatysfakcjonowana. Jak tylko oddaliła się wystarczająco, by nas nie słyszeć, Bryce

powiedział:

- Masz na imię Suze, tak? Jake opowiadał mi o tobie. Jesteś jego nową

przyrodnią siostrą z Nowego Jorku?

- Zgadza się - powiedziałam. - A ty jesteś Bryce Martinson.

- Och, Jake o mnie wspomniał?

Niemal roześmiałam się na myśl, że Śpiący mógłby się rozgadać na

jakikolwiek temat.

- Nie, nie Jake.

Powiedział „och” takim smutnym tonem, że prawie zrobiło mi się go żal.

- Ludzie pewnie o mnie mówią, co?

- Trochę. - Poszłam za ciosem. - Przykro mi z powodu tego, co stało się z

twoją dziewczyną.

- Mnie też, możesz mi wierzyć. - Jeśli nie był zadowolony, że poruszyłam ten

temat, nie okazał tego. - Nie chciałem nawet tu wrócić po... no, wiesz. Usiłowałem

przenieść się do RLS, ale tam jest pełno. Nawet w państwowej szkole mnie nie chcie-

li. Ciężko jest zmienić szkołę, kiedy został tylko jeden semestr nauki. Nie musiałbym

background image

w ogóle wracać, gdyby nie to, że... wiesz. W college'ach zwykłe życzą sobie

świadectwa ukończenia szkoły średniej.

Roześmiałam się.

- Słyszałam o tym.

- Wszystko jedno. - Bryce zauważył, że niosę płaszcz. Targałam go ze sobą

cały dzień, ponieważ nie mogłam używać szafki. Drzwi wgniotły się tak, że nie dało

się ich otworzyć, kiedy cisnęłam w nie ciałem Heather. - Chcesz, żebym to wziął?

Tak mnie zaszokowała jego uprzejmość, że odparłam bez namysłu:

- Pewnie. - I podałam mu płaszcz. Wsunął go pod ramię.

- Więc pewnie wszyscy obwiniają mnie o to, co się stało z Heather -

powiedział.

- Nie wydaje mi się. Jeśli już, to obwiniają Heather o to, co się stało z Heather.

- Taak - mruknął Bryce. - Ale to ja ją do tego doprowadziłem, rozumiesz? Na

tym to polega. Gdybym z nią nie zerwał...

- Masz dość wysokie mniemanie o sobie, co?

- Słucham? - Był wyraźnie zdumiony.

- Przyjmujesz, że zabiła się z twojego powodu, a mnie nie wydaje mi się, żeby

tak właśnie było. Popełniła samobójstwo, ponieważ była chora. Nie miałeś z tym nic

wspólnego. To zerwanie mogło pełnić rolę katalizatora, doprowadzić ją do załamania

nerwowego, które i tak mogłoby nastąpić z jakiejś innej przyczyny. Rozwód

rodziców, nieprzyjęcie do drużyny cheerliderek, śmierć kota. Cokolwiek. Więc nie

rób sobie takich wyrzutów. - Dotarliśmy do drzwi klasy. Następną lekcją była

geometria z siostrą Mary Catherine. Odwróciłam się do niego i wzięłam płaszcz. -

Cóż, tu wysiadam. Dzięki za podwiezienie.

Przytrzymał rękaw płaszcza.

- Poczekaj. - Nie widziałam jego oczu - szeroki okap chronił przez słońcem i

powodował, że w pasażach panował półmrok. Pamiętałam jednak, że są niebieskie. W

naprawdę ładnym odcieniu błękitu. - Posłuchaj. Pozwól gdzieś się zaprosić dzisiaj

wieczorem. Chcę ci podziękować za uratowanie życia i za wszystko.

- Dziękuję - powiedziałam, ciągnąc płaszcz. - Ale mam już plany na dzisiaj. -

Nie dodałam, że moje plany wiążą się jak najściślej z jego osobą.

- No, to jutro wieczorem. - Ciągle nie puszczał płaszcza.

- Posłuchaj, w ciągu tygodnia nie wolno mi nigdzie wychodzić - oznajmiłam.

Nie była to prawda. Mimo że kilkakrotnie odwiozła mnie do domu policja,

background image

mama ufała mi całkowicie. Gdybym umówiła się z jakimś chłopcem, na pewno nie

miałaby nic przeciwko temu. Sęk w tym, że jak dotąd nie zaprosił mnie dokądkolwiek

żaden chłopak. Ani w dzień powszedni, ani w żaden inny.

Nie dzieje się tak dlatego, że jestem brzydka. Nie przypominam co prawda

Cindy Crawford, ale nie jestem taka znowu najgorsza. Chodzi o to, że w szkole

zawsze uważano mnie za dziwadło. Tak się zwykle sądzi o dziewczynach, które

gadają same ze sobą i mają czasem do czynienia z policją.

Nie zrozumcie mnie źle. Od czasu do czasu w szkole pojawiał się jakiś nowy

chłopak i bywało, że okazywał mi zainteresowanie, dopóki ktoś nie naopowiadał mu

o mnie dziwnych historii. Wtedy omijał mnie jak zadżumioną.

Chłopcy z Wybrzeża Wschodniego. Co oni wiedzą?

Teraz jednak miałam szansę zacząć nowy rozdział życia, z nową nieświadomą

mojej przeszłości populacją chłopców. Cóż, jeśli nie liczyć Śpiącego i Przyćmionego,

a wątpię, żeby któryś z nich puścił parę z ust, jako że żaden nie należy do... powiedz-

my, ludzi rozmownych.

W każdym razie, żaden z nich z pewnością nie naopowiadał niczego

Bryce'owi, gdyż jego następne słowa brzmiały:

- Zatem w weekend. Co robisz w sobotę?

Nie byłam przekonana, czy to rzeczywiście dobry pomysł, żeby wiązać się z

chłopakiem, którego chce zabić jego zmarła dziewczyna. A jeśli na to wpadnie i

spróbuje się na mnie mścić? Ojciec Dominik z pewnością by tego nie pochwalił.

A z drugiej strony, jak często takiej dziewczynie jak ja zdarza się umawiać z

tak przystojnym chłopakiem jak Bryce Martinson?

- W porządku. Sobota będzie dobra. Podjedziesz po mnie o siódmej?

Uśmiechnął się szeroko, pokazując śliczne zęby - białe i równe.

- O siódmej - powtórzył, puszczając wreszcie płaszcz. - Do zobaczenia o

siódmej, jeśli nie wcześniej.

- Do zobaczenia. - Stałam z ręką na klamce. - Och, Bryce, jeszcze jedno.

Szedł korytarzem w stronę swojej klasy.

- Tak?

- Uważaj na siebie.

Wydaje mi się, że puścił do mnie oko, ale trudno mieć pewność w tym

półmroku.

background image

9

Kiedy po lekcjach wdrapałam się do ramblera, Profesor wrzasnął, podskakując

z podniecenia:

- Wszyscy o tobie mówią! Wszyscy widzieli! Uratowałaś temu chłopakowi

życie! Uratowałaś życie Bryce'owi Martinsonowi!

- Nie uratowałam mu życia - stwierdziłam, spokojnie przekręcając tylne

lusterko, żeby sprawdzić, jak wyglądają moje włosy. Doskonale. Słone powietrze

zdecydowanie im służy.

- Właśnie, że tak. Widziałem tę belkę. Jeśliby wylądowała na jego głowie,

zabiłaby go! Uratowałaś mu życie, Suze. Naprawdę.

- No, dobra - mruknęłam i rozsmarowałam odrobinę błyszczku na wargach. -

Może i tak.

- Boże, byłaś tylko jeden dzień w szkole, a już jesteś najpopularniejszą

dziewczyną!

Profesor był niesłychanie podniecony. Zastanawiam się, czy to nie skutek

zażywania jakichś medykamentów. Lubię go. W gruncie rzeczy lubię go najbardziej

spośród synów Andy'ego.

To właśnie on złożył mi wizytę poprzedniego wieczoru, kiedy zastanawiałam

się, w co się ubrać pierwszego dnia do szkoły, i zapytał - twarz miał przy tym bardzo

bladą - czy nie chciałabym zamienić się z nim sypialniami.

Spojrzałam na niego, jakby spadł z księżyca. Profesor ma miły pokój, ale

dlaczego mam zrezygnować z własnej łazienki i widoku na morze? Ani mi się śni.

Nawet jeśli dzięki temu miałabym się pozbyć nieproszonego współlokatora, Jessego,

który nie pojawił się, odkąd wysłałam go do wszystkich diabłów.

- Skąd ci przyszło do głowy, że chciałabym się zamienić? - zapytałam.

Wzruszył ramionami.

- Nic, tylko... ten pokój jest taki trochę niesamowity, nie wydaje ci się?

Wytrzeszczyłam na niego oczy. Nocna lampka rzucała wesołą różową

poświatę, z odtwarzacza CD leciały piosenki Janet Jackson tak głośno, że mama już

dwa razy krzyczała, żebym przyciszyła „Niesamowity” to ostatnie określenie jakie

mogłoby pasować do mojej sypialni.

- Niesamowity? - powtórzyłam, ogarniając spojrzeniem całe wnętrze. Jessego

ani widu, ani słychu. Żadnych duchów. Znajdowaliśmy się zdecydowanie w świecie

background image

żywych. - Co jest w nim niesamowitego?

Profesor wydął wargi.

- Nie mów tacie, ale badałem historię tego domu i doszedłem do wniosku, że

tu straszy.

Zamrugałam nerwowo. Mała piegowata buzia była bardzo poważna.

- Chociaż współczesna nauka odrzuciła większość rzekomych świadectw

dotyczących zjawisk paranormalnych w naszym kraju - ciągnął Profesor - istnieje

jednak mnóstwo dowodów na to, że owe niewyjaśnione zjawiska rzeczywiście mają

miejsce. Badania, jakie prowadziłem w tym domu, nie wykazały, jak dotąd, obecności

istot niematerialnych, na co mogłoby wskazywać tak zwane „zimne miejsce”.

Zaobserwowałem jednak w tym pokoju zdecydowane fluktuacje temperatury, co skła-

nia mnie do przypuszczenia, iż niegdyś doszło tu do bardzo emocjonującego

wydarzenia, może nawet do morderstwa, i że jakaś pozostałość ofiary - możemy ją

nazwać roboczo „duchem” - nadal tu przebywa, być może w próżnej nadziei uzy-

skania zadośćuczynienia za przedwczesną śmierć.

Oparłam się o kolumienkę przy łóżku, bojąc się, że upadnę z wrażenia.

- Oho - wydusiłam, z trudem powstrzymując drżenie głosu. - Wiesz, jak

stworzyć przyjemną atmosferę.

Profesor wyraźnie się zmieszał.

- Przepraszam - mruknął, a koniuszki jego odstających uszu mocno

poczerwieniały. - Nie powinienem był tego mówić. Wspomniałem o tym Jake'owi i

Bradowi, ale oni sądzą, że mi odbiło. Pewnie tak jest. - Przełknął ślinę jak bohater,

który musi zrobić, co do niego należy. - Uznałem jednak, że moim obowiązkiem jako

mężczyzny jest zaproponowanie ci tej zamiany. Widzisz, ja się nie boję.

Uśmiechnęłam się. Szok minął i ogarnęła mnie fala czułości. Byłam

wzruszona. Ta oferta wymagała nie lada odwagi z jego strony. Naprawdę wierzył, że

w moim pokoju straszy, a jednak gotów jest poświęcić się dla mojego dobra,

powodowany staromodną galanterią wobec kobiety. Nie można go nie lubić. Wiem,

co mówię.

- W porządku, Profesorku - powiedziałam, zapominając w porywie uczuć, że

ten pseudonim wymyśliłam wyłącznie na własny użytek. - Sądzę, że potrafię sobie

poradzić z każdym zjawiskiem paranormalnym, jakie może mieć tu miejsce.

Nie wydawało się, żeby obraził się za przezwisko.

- Cóż, jeśli naprawdę nie masz nic przeciwko temu... - powiedział z widoczną

background image

ulgą.

- Nie, wszystko jest jak trzeba. Ale pozwól, że cię o coś zapytam. - Ściszyłam

głos, na wypadek, gdyby Jesse czaił się w pobliżu. - Czy w trakcie swoich badań nie

natrafiłeś przypadkiem na imię tego nieszczęśnika, którego dusza nawiedza rzekomo

mój pokój?

Profesor pokręcił głową.

- Otóż jestem pewien, że potrafiłbym znaleźć dla ciebie tę informację, jeśli ci

naprawdę zależy. Mogę sprawdzić w bibliotece. Przechowują wszystkie gazety, jakie

wyszły w tym rejonie, odkąd uruchomiono pierwszą drukarnię, na krótko przed zbu-

dowaniem tego domu. Są na mikrofilmach, ale jeśli poświęcę trochę czasu...

Wydawało mi się trochę porąbane, żeby dzieciak spędzał wolny czas w jakimś

ciemnym magazynie bibliotecznym, przeglądając mikrofilmy, podczas gdy o

przecznicę czy dwie dalej rozciąga się przepiękna plaża. Ale cóż, każdy robi to, co

lubi, no nie?

- Świetnie - powiedziałam więc.

Zrozumiałam teraz, że pewne zauroczenie Profesora moją osobą może w

każdej chwili przybrać niepokojące rozmiary. Najpierw, z własnej i nieprzymuszonej

woli zgodziłam się pozostać w pokoju rzekomo nawiedzanym przez ducha, następnie

uratowałam życie Bryce'owi Martinsonowi. Co dalej? Mam przebiec kilometr w trzy

minuty?

- Posłuchaj - odezwałam się, podczas gdy Śpiący walczył z zapłonem, który

zwykł zapalać się dopiero za którymś razem - zrobiłam po prostu to, co każdy by

zrobił, gdyby stał dostatecznie blisko.

- Brad stał dostatecznie blisko - stwierdził Profesor - i nic nie zrobił.

Na to Przyćmiony:

- Jezu Chryste, nie widziałem tej cholernej belki, jasne? Gdybym widział, też

bym go odepchnął.

- Taak, ale nie widziałeś. Pewnie byłeś zbyt zajęty gapieniem się na Kelly

Prescott.

To kosztowało Profesora potężnego kuksańca w ramię.

- Zamknij się, Dawidzie - burknął Przyćmiony. - Nic ci do tego.

- Wszyscy się zamknijcie - odezwał się Śpiący, zdumiewająco zrzędliwie, jak

na niego. - Nigdy nie uruchomię tego przeklętego samochodu, jeśli będziecie mi

ciągle przeszkadzali. Brad, odczep się od Dawida, Dawidzie, przestań mi ryczeć nad

background image

uchem, a ty, Suze, jeśli nie zabierzesz swojej wielkiej głowy sprzed lusterka, nie będę

wiedział, jak jechać. Do diabła, nie mogę się doczekać, kiedy będę miał to camaro!

Telefon zadzwonił po obiedzie. Mama musiała krzyczeć z dołu, bo akurat

miałam słuchawki na uszach. Mimo że był to dopiero pierwszy dzień nowego

semestru, miałam mnóstwo pracy domowej, zwłaszcza z geometrii. W starej szkole

doszliśmy do siódmego działu. Druga klasa w Szkole Misyjnej była już w

dwunastym. Wiedziałam, że marnie skończę, jeśli nie zdołam nadrobić zaległości.

Kiedy zeszłam na dół, żeby odebrać telefon, mama była na mnie tak wściekła,

że musiała krzyczeć - oszczędza struny głosowe ze względu na pracę - że nie

powiedziała mi, kto dzwoni. Podniosłam słuchawkę.

- Słucham?

Po chwili ciszy usłyszałam głos ojca Dominika.

- Halo? Susannah? Czy to ty? Przepraszam, że cię niepokoję w domu, ale

myślałem nad tym intensywnie i uważam, tak, uważam, że powinniśmy niezwłocznie

coś z tym zrobić. Nie mogę przestać myśleć o tym, co by się stało z nieszczęsnym

Bryce'em, gdyby nie ty.

Obejrzałam się przez ramię. Przyćmiony grał w Coolboarderów - z tatą,

jedyną osobą w domu, która dawała mu wygrać - mama pracowała przy komputerze,

Śpiący wyszedł, zastępując jakiegoś roznosiciela pizzy, który akurat zachorował,

Profesor natomiast siedział przy stole w jadalni, opracowując jakiś projekt naukowy.

- Eee... - bąknęłam - nie mogę teraz swobodnie rozmawiać.

- Zdaję sobie z tego sprawę - powiedział ojciec Dominik. - I nie martw się,

poprosiłem jedną z nowicjuszek, żeby zaczęła tę rozmowę zamiast mnie. Twoja

mama myśli pewnie, że to jakaś twoja nowa przyjaciółka ze szkoły. Ale chodzi o to,

Susannah, że musimy coś zrobić i, jak sądzę, najlepiej dziś wieczorem...

- Proszę posłuchać, nie ma powodu do niepokoju. Wszystko jest pod kontrolą.

- Naprawdę? - zdziwił się ojciec Dominik. - Naprawdę? A to jakim sposobem?

Jakim cudem wszystko jest pod kontrolą?

- Nieważne. Ale robiłam to już wcześniej. Wszystko będzie dobrze. Obiecuję.

- Tak, dobrze, to ślicznie, że przyrzekasz, że będzie w porządku, ale

widziałem cię już w akcji, Susannah, i muszę przyznać, że twoje metody nie wywarły

na mnie pozytywnego wrażenia. Za miesiąc spodziewamy się wizyty arcybiskupa i

nie możemy...

Odezwał się sygnał, że ktoś czeka na rozmowę.

background image

- Och, proszę chwilkę poczekać. Mam drugą rozmowę. - Wcisnęłam klawisz,

mówiąc:

- Mieszkanie państwa Ackerman - Simon.

- Suze? - odezwał się głos, którego nie rozpoznałam.

- Tak...

- Cześć, tu Bryce. Co słychać?

Spojrzałam na mamę. Marszczyła czoło, pogrążona w pracy.

- Hm... Nic takiego. Czy możesz chwilę poczekać, Bryce? Mam kogoś na

drugiej linii.

- Jasne.

Przełączyłam się znowu do ojca Dominika.

- Eee... cześć - rzuciłam, uważając, żeby nie zwrócić się do niego w sposób

oficjalny. - Muszę kończyć. Mama ma ważny telefon na drugiej linii. Od senatora. Od

senatora stanowego. - Prawdopodobnie czeka mnie za to piekło, jeśli rzeczywiście

ono istnieje, ale nie mogłam wyjawić ojcu Dominikowi prawdy: że zamierzam

chodzić z byłym chłopakiem ducha.

- Ach, oczywiście - powiedział ojciec Dominik. - Ja... cóż, jeśli masz już jakiś

plan...

- Mam. Proszę się nie martwić. Nic nie zakłóci wizyty arcybiskupa.

Przyrzekam. Do widzenia. - Rozłączyłam się i wróciłam do Bryce'a. - Cześć.

Przepraszam. Co słychać?

- Och, nic takiego. Właśnie o tobie myślałem. Na co byś miała ochotę w

sobotę? Chciałabyś pójść gdzieś na kolację albo do kina, a może jedno i drugie?

Znów odezwał się sygnał drugiej linii.

- Bryce, przepraszam cię bardzo, tutaj jest prawdziwe zoo, czy możesz

chwilkę poczekać? Dzięki. Halo?

- Och, cześć, czy to Suze? - zapytał nieznany dziewczęcy głos.

- Tak, słucham.

- Cześć Suzie, mówi Kelly. Kelly Prescott. Z twojej klasy. Posłuchaj, chciałam

ci tylko powiedzieć, że to, co zrobiłaś dzisiaj dla Bryce'a, było wspaniałe. Nigdy w

życiu nie widziałam, żeby ktoś zachował się tak odważnie. Powinni to podać w

wiadomościach. W każdym razie, w sobotę urządzam małe spotkanie, nic specjal-

nego, takie tam party na basenie. Moi starzy wyjeżdżają, a basen jest, oczywiście,

podgrzewany, więc pomyślałam, że jakbyś miała ochotę, mogłabyś wpaść.

background image

Stałam ze słuchawką w ręku, jakby we mnie uderzył piorun. Kelly Prescott,

najbogatsza, najpiękniejsza dziewczyna w drugiej klasie, zaprasza mnie na party tego

samego wieczoru, kiedy umówiłam się na randkę z najseksowniejszym chłopakiem w

całej szkole. Który akurat czeka na drugiej linii.

_ Taak, pewnie, Kelly. Z największą przyjemnością. Czy Brad wie, gdzie to

jest?

- Brad? - zdziwiła się Kelly. - Och, Brad. Zgadza się, to twój przyrodni brat,

prawda? Och, tak, zabierz go ze sobą Poza tym...

- Chętnie bym pogadała, Kelly, ale mam kogoś na drugiej linii. Czy możemy o

tym porozmawiać jutro w szkole?

- Ależ naturalnie. Cześć.

Przełączyłam się znowu do Bryce'a i poprosiłam, żeby poczekał jeszcze

chwilę. Zakrywszy dłonią słuchawkę, wrzasnęłam:

- Brad, party na basenie u Kelly Prescott w tę sobotę. Idziesz albo chrzań się.

Przyćmiony wypuścił joystick z ręki.

- Niemożliwe! - ryknął radośnie. - Cholera, niemożliwe!

- Ejże! - Andy trzepnął go po głowie. - Uważaj, jak się wyrażasz!

Wróciłam do Bryce'a.

- Kolacja to świetny pomysł. Wszystko, poza zdrową żywnością.

Bryce na to:

- Fantastycznie! Też nienawidzę zdrowej żywności. Nie ma nic lepszego niż

kawałek mięsa z frytkami i sosem...

- Eee, tak, Bryce. Posłuchaj, znowu ktoś się usiłuje dodzwonić. Naprawdę mi

przykro, ale powinnam odebrać, dobrze? Porozmawiamy jutro w szkole.

- Och, jasne. - W głosie Bryce'a brzmiało zdumienie. Przypuszczalnie jestem

pierwszą dziewczyną, która rozmawia z kimś jeszcze, kiedy on dzwoni. - Cześć,

Suze. I, hm, dzięki raz jeszcze.

- Nie ma sprawy. Zawsze do usług. - Znowu przełączyłam. - Halo?

- Suze! Mówi Cee Cee!

W tle usłyszałam ryk Adama:

- I ja też!

- Słuchaj, dziewczyno - odezwała się Cee Cee - idziemy do Clutcha.

Zabierzesz się z nami? Adam właśnie zrobił prawo jazdy.

- Jestem legalny! - wrzasnął Adam do słuchawki.

background image

- Do Clutcha?

- Taak, do Coffee Clutch, w centrum. Pijesz kawę, no nie? Jesteś przecież z

Nowego Jorku, co?

Musiałam się chwilę zastanowić.

- Um, tak, tylko że... muszę coś zrobić.

- Och, daj spokój. Co musisz zrobić? Wyprać pelerynę? Wiem, że jesteś

bohaterką i pewnie nie masz czasu dla nas, maluczkich, ale...

- Nie skończyłam wypracowania na tysiąc słów na temat bitwy pod

Bladensburgiem dla pana Waldena. I muszę się ostro wziąć do geometrii, jeśli mam

nadążyć za wami, geniuszami.

- Psiakość - mruknęła Cee Cee. - W porządku. Ale musisz obiecać, że jutro

usiądziesz koło nas podczas lunchu. Chcemy usłyszeć, jak to było, kiedy przycisnęłaś

swoje ciało do ciała Bryce'a. Jak się czułaś i w ogóle.

- Ja nie chcę - odezwał się pełen zgrozy głos Adama.

- Dobra - rzuciła Cee Cee. - No, więc to ja chcę wiedzieć wszystko na ten

temat.

Zapewniłam, że nie pominę żadnego szczegółu i rozłączyłam się. Przyjrzałam

się telefonowi. Ku mojemu zachwytowi nie zadzwonił ponownie. Aż trudno w to

uwierzyć. W życiu nie byłam tak rozchwytywana. Czułam się dziwnie.

Okłamałam ich, oczywiście, w kwestii pracy domowej. Wypracowanie

napisałam i przerobiłam dwa rozdziały z geometrii. Tyle mniej więcej byłam w stanie

zdziałać w jeden wieczór. Prawda była taka, że miałam do załatwienia pewną sprawę

poza domem i musiałam się trochę przygotować.

Mediator nie potrzebuje właściwie narzędzi. Żadnych krzyży czy święconej

wody, które ponoć przydają się do walki z wampirami. Zresztą nigdy dotąd nie

spotkałam wampira, chociaż spędzam sporo czasu na cmentarzach. Co do duchów

jednak, trzeba zdać się na łut szczęścia.

Czasami, żeby wykonać robotę jak należy, trzeba się gdzieś włamać. A tego

nie zrobi się bez narzędzi. Bardzo polecam przedmioty, które można znaleźć na

miejscu. Człowiek nie chodzi wtedy obładowany. Zabieram jednak ze sobą pas z

narzędziami - latarką, śrubokrętami, obcęgami itd. - który zakładam na czarne

legginsy. Zapinałam go właśnie koło północy, zadowolona, że wszyscy w domu śpią -

łącznie ze Śpiącym, który do tej pory zdążył wrócić z pizzerii - i akurat narzuciłam

kurtkę, kiedy złożył mi wizytę stary znajomy.

background image

- Ojej - zawołałam, kiedy dostrzegłam jego odbicie w lustrze, przed którym

poprawiałam moją kreację. Słowo daję, widuję duchy od lat, ale nadal dostaję

dreszczy, kiedy któryś się przy mnie materializuje. Odwróciłam się gwałtownie, zła

nie dlatego, że się pojawił, ale że udało mu się mnie zaskoczyć. - Dlaczego ciągle tu

jesteś? Wydawało mi się, że miałeś się wynieść.

Jesse przybrał swobodną pozę, opierając się o jedną z kolumienek przy łóżku.

Jego ciemne oczy powędrowały od czubka mojej zakapturzonej głowy do czubków

czarnych wysokich butów.

- Trochę późno na wyjście z domu, nie sądzisz, Susannah? - zapytał obojętnie,

jakbyśmy dyskutowali właśnie na temat drugiej ustawy o zbiegłych niewolnikach,

którą, o ile się nie mylę, wydano mniej więcej w czasie, kiedy umarł.

- Uhm - burknęłam, ściągając kaptur. - Słuchaj, bez obrazy, Jesse, ale to mój

pokój. Może byś zechciał go opuścić? I nie mieszaj się w moje sprawy, dobrze?

Jesse ani drgnął.

- Twojej mamie nie spodoba się, że tak późno wychodzisz.

- Moja mama. - Rzuciłam mu wściekłe spojrzenie, zadzierając głowę. Był

naprawdę niepokojąco wysoki jak na kogoś, kto nie żyje. - Co ty możesz wiedzieć o

mojej mamie?

- Bardzo lubię twoją mamę - odparł Jesse spokojnie. - To dobra kobieta. To

prawdziwe szczęście mieć tak kochającą matkę. Myślę, że bardzo by ją zmartwiło, że

wkraczasz na tak niebezpieczną drogę.

Niebezpieczna droga. Zgadza się!

- Taak, cóż, coś ci powiem, Jesse. Od dłuższego czasu wymykam się nocami z

domu, a mama nigdy nie robiła z tego powodu afery. Wie doskonale, że potrafię o

siebie zadbać.

No dobrze, to kłamstwo, ale skąd on może wiedzieć?

- Doprawdy? - Jesse uniósł powątpiewająco czarną brew. Zwróciłam uwagę,

że przez środek owej brwi biegnie blizna, jakby ktoś ciął Jessego nożem po twarzy.

Byłam w stanie to zrozumieć. Zwłaszcza kiedy parsknął śmiechem, mówiąc: - Nie

sądzę, querida. Nie w tym wypadku.

Podniosłam do góry obie ręce.

- W porządku. Po pierwsze, nie mów do mnie po hiszpańsku. Po drugie, nie

masz pojęcia, dokąd idę, więc bądź łaskaw się odczepić.

- Ależ wiem, dokąd się wybierasz, Susannah. Idziesz do szkoły, żeby

background image

porozmawiać z tą dziewczyną, która próbuje zabić chłopca, tego chłopca, który chyba

ci się... podoba. Zapewniam cię, querida, że sama nie dasz sobie z nią rady. Powinnaś

zabrać ze sobą księdza.

Wytrzeszczyłam oczy. Miałam wrażenie, że wychodzą mi z orbit, ale to mi się

naprawdę nie mieściło w głowie.

- Co? - wyjąkałam. - Skąd wiesz to wszystko? Czy ty... mnie szpiegujesz?

Po wyrazie mojej twarzy zorientował się, że powiedział za dużo, bo

wyprostował się i oświadczył stanowczo:

- Nie wiem, co masz na myśli. Wiem tylko, że narażasz się na

niebezpieczeństwo.

- Śledziłeś mnie - stwierdziłam, celując w niego oskarżycielsko palcem. -

Zgadza się? Boże, Jesse, mam już starszego brata, wielkie dzięki. Nie musisz za mną

łazić...

- O, tak - powiedział Jesse z sarkazmem - ten brat niezmiernie się o ciebie

troszczy. Prawie tak samo jak o to, żeby się wyspać.

- Ejże! - zawołałam, poczuwając się do obrony Śpiącego. - On pracuje po

nocach, jasne? Oszczędza na camaro!

Jesse wykonał coś, co, jak podejrzewam, w 1850 roku uchodziło za wulgarny

gest.

- Nigdzie nie pójdziesz.

- Tak? - Odwróciłam się i ruszyłam do drzwi. - Spróbuj mnie zatrzymać,

truposzu.

Znał się na swojej robocie. Kiedy położyłam rękę na klamce, zasuwka

wskoczyła na miejsce. Przedtem nawet nie zauważyłam, że na drzwiach jest zasuwka.

Musi być bardzo stara. Jednej części brakowało, a klucz z pewnością zginął dawno

temu.

Stałam przez pół minuty, wpatrując się w zadziwieniu we własną dłoń,

naciskającą bezskutecznie klamkę. W końcu wciągnęłam głęboko powietrze, tak jak

radził psychoterapeuta mamy. Nie sugerował, żebym stosowała tę technikę, mając do

czynienia z uciążliwym duchem. Radził robić to wtedy, kiedy będę w stresie.

Pomogło. Bardzo.

- No, dobrze - westchnęłam, odwracając się. - Jesse. To nie w porządku.

Jesse wydawał się zmieszany. Widziałam wyraźnie, że nie jest z siebie

zadowolony. Ktoś, kto zabił go w poprzednim życiu, z pewnością nie uczynił tego w

background image

odwecie za jakiś okrutny uczynek. Jesse nie lubił ranić ludzi. Był dobrym

człowiekiem. W każdym razie próbował.

- Nie mogę. Susannah, nie chodź tam. Ta kobieta... ta dziewczyna, Heather,

nie jest taka, jak duchy, które spotykałaś do tej pory. Jest przepełniona nienawiścią.

Zabije cię.

Uśmiechnęłam się do niego zachęcająco.

- No więc muszę się jej pozbyć, prawda? Daj spokój. Otwórz drzwi.

Zawahał się. Przez sekundę myślałam, że to zrobi. W końcu jednak nie

zdecydował się. Stał tylko z zakłopotanym, ale... zdecydowanym wyrazem twarzy.

- Jak sobie chcesz. - Okrążyłam go i skierowałam się wprost do okna.

Postawiłam nogę na lawie, którą zrobił Andy i bez wysiłku uniosłam siatkę w

środkowym oknie. Przełożyłam nogę przez parapet, kiedy poczułam, że chwyta mnie

za nadgarstek.

Odwróciłam głowę. Nie widziałam jego twarzy, ponieważ w pokoju paliła się

tylko mała lampka, ale słyszałam wyraźnie błagalną nutkę w jego głosie.

- Susannah.

I tyle. Tylko moje imię.

Nie odezwałam się. Nie mogłam. Właściwie mogłam, bo nie zaschło mi w

gardle... Po prostu... nie wiem.

Zamiast tego zerknęłam na jego dłoń, dużą i śniadą, nawet na tle mojej czarnej

kurtki. Miał mocny chwyt, jak na nieżywego faceta. Nawet jak na żywego. Podążył za

moim wzrokiem i zobaczył swoją dłoń ściskającą mój nadgarstek.

Puścił mnie, jakby moja skóra pokryła się nagle bąblami. Wygramoliłam się

przez okno. Kiedy udało mi się bez szwanku przejść po dachu nad gankiem, a

następnie zeskoczyć na ziemię, spojrzałam w okno mojego pokoju.

Jessie, oczywiście, zniknął.

10

Była chłodna jasna noc. Pełnia księżyca. Stojąc przed domem, widziałam, jak

wisi nad morzem niczym żarówka. Nie taka stuwatowa jak słońce, ale może

dwudziestka piątka, jakich używa się do lamp biurowych z obracanym kloszem. Pa-

cyfik, który z tej odległości wydawał się gładki niczym szkło, był doskonale czarny,

jeśli nie liczyć białego jak papier cienkiego pasma księżycowego światła.

W tym świetle widziałam wyraźnie czerwoną kopułę kościoła Misji. To

background image

jednak nie oznacza wcale, że Misja jest blisko. Czekały mnie dobre dwa kilometry

drogi. W kieszeni miałam kluczyki od ramblera, które zwinęłam pół godziny

wcześniej. Metal nagrzał się od mojego ciała. Rambler, turkusowy w świetle dnia, te-

raz, w cieniu podjazdu, sprawiał wrażenie szarego.

Dobra, wiem, że nie mam prawa jazdy, ale jeśli Przyćmiony daje sobie radę...

No, niech będzie. Stchórzyłam. Czy nie lepiej się stało, że postanowiłam

zrezygnować zjazdy? W końcu nie za bardzo wiem, co i jak. Nie, no umiem

prowadzić, tylko nie miałam okazji pojeździć, ponieważ całe życie spędziłam w

światowej stolicy transportu publicznego.

Och, nieważne. Odwróciłam się i ruszyłam w stronę garażu. W domu jest

trzech chłopaków, zgadza się? Musi więc być przynajmniej jeden rower.

Znalazłam. Chłopięcy rower z tą cholerną poprzeczką i z obrzydliwie

twardym wąskim siodełkiem. Wydawał się jednak w porządku. Nie miał, w każdym

razie, płaskich opon.

Ale jak ja będę wyglądała? Ubrana na czarno dziewczyna, mknąca o północy

na rowerze ulicami miasta.

Nie sądziłam, że znajdę jakąś odblaskową taśmę, ale uznałam, że kask

rowerowy zupełnie wystarczy. W garażu wisiał jeden na kołku. Zsunęłam kaptur

bluzy i zapięłam kask. O, tak. Elegancja i dbałość o bezpieczeństwo - to cała ja.

Ruszyłam w dół. Żwirową alejką nie jedzie się specjalnie wygodnie,

zwłaszcza na dół. A, jak się okazało, droga przez cały czas prowadziła w dół, jako że

dom, z którego tak świetnie widać zatokę, stoi uczepiony zbocza czegoś, co jest w

gruncie rzeczy górą. Zjeżdżanie w dół jest zdecydowanie łatwiejsze niż jazda pod

górę. Nie liczyłam na to, że pokonam tę drogę na rowerze w drugą stronę. Czeka

mnie pchanie roweru pod górę. Jazda w dół nieźle dała mi się we znaki. Górka była

tak stroma, droga tak kręta, a nocne powietrze tak zimne, że jechałam z duszą na

ramieniu, a po policzkach spływały mi łzy, wywołane wiatrem. No i te wyboje...

Boże! Jak to przeklęte siodełko wbijało mi się w siedzenie, kiedy

podskakiwałam na nierównej drodze!

Ale wzgórze nie było jeszcze najgorsze. Na dole znalazłam się na

skrzyżowaniu. To przeraziło mnie dziesięć razy bardziej niż jazda w dół, ponieważ,

chociaż było dobrze po północy, nadal panował duży ruch. Zatrąbił na mnie jakiś

samochód. Nie moja wina. Zjeżdżając, nabrałam takiego rozpędu, że gdybym

usiłowała zahamować, to przeleciałabym przez kierownicę. Jechałam więc dalej, o

background image

włos uniknąwszy zderzenia z pikapem, a potem, nie wiem jak, znalazłam się na

parkingu koło szkoły.

Misja w nocy wygląda zupełnie inaczej niż w dzień. Na parkingu nie ma ani

jednego wozu i panuje taka cisza, że słychać, jak na plaży w Carmelu fale uderzają o

brzeg.

Ponadto, pewnie ze względu na turystów, zainstalowano reflektory, które

oświetlały kopułę i cały front kościoła z ogromną, łukowato sklepioną bramą. Z tyłu,

gdzie się zatrzymałam, panował mrok. Co mi akurat niezwykle odpowiadało.

Ukryłam rower za pojemnikiem na śmieci, powiesiłam kask na kierownicy i

podeszłam do okna. Misja powstała w czasach dinozaurów, kiedy nie znano

klimatyzacji czy centralnego ogrzewania, więc żeby utrzymać chłód latem i ciepło

zimą, stawiano domy o naprawdę grubych murach. A to oznacza, że okna są osadzone

dość głęboko w ścianie z palonej cegły i mają szerokie parapety. Wdrapałam się na

jeden z takich parapetów i rozejrzałam dokoła, żeby sprawdzić, czy nikt mnie nie

śledzi. Nie było nikogo, jeśli nie liczyć kilku borsuków grzebiących w pojemniku na

śmieci w poszukiwaniu resztek lunchu. Osłoniłam twarz dłońmi, żeby nie

przeszkadzało mi światło księżyca i zajrzałam do środka.

Klasa pana Waldena. Noc była na tyle jasna, że widziałam zapisaną jego ręką

tablicę i plakat przedstawiający Boba Dylana, jego ulubionego poetę.

Wybicie jednego kwadracika szyby w staromodnej żelaznej ramce, wsunięcie

ręki do środka i otwarcie okna zajęło mi chwilę. Jeśli chodzi o włamywanie się przez

okno, to najtrudniejszą rzeczą nie jest wybijanie szyby ani nawet wkładanie ręki do

wewnątrz. Najbardziej trzeba uważać, wyciągając ją, bo wtedy można się

najdotkliwiej pokaleczyć. Mimo że wkładałam specjalne rękawice do walki z

duchami, czarne, grube, wzmocnione gumą na kostkach, zdarzało mi się zaczepiać

rękawem i wyjmować podrapaną rękę.

Tym razem nie przytrafiło mi się nic takiego. Okno otwierało się do środka,

więc mieściłam się w nim z łatwością. Zdarzało mi się włamać do pomieszczeń

wyposażonych w system alarmowy, co kończyło się niezbyt przyjemną przejażdżką

na tylnym siedzeniu wozu należącego do nowojorskiej policji, jednak Misja nie

wprowadziła jeszcze tak wyrafinowanych zabezpieczeń. Ograniczano się do

zamykania drzwi i okien, z nadzieją że może nic złego się nie stanie.

To także bardzo mu odpowiadało.

Kiedy stanęłam na podłodze klasy, zamknęłam okno. Po co alarmować stróża?

background image

Szybko przeszłam między ławkami, ponieważ drogę oświetlał mi księżyc. A kiedy

udało mi się otworzyć drzwi i wyjść pod daszek od strony dziedzińca, stwierdziłam,

że latarka w ogóle nie będzie mi potrzebna. Podwórze było zalane światłem.

Przypuszczam, że Misję udostępnia się turystom do późnych godzin wieczornych, bo

wszędzie na dachu porozstawiano wielkie, świecące na żółto reflektory, skierowane

na różne interesujące miejsca: najwyższą palmę, tę z największym krzewem hibiskusa

u stóp, fontannę, która nadal tryskała wodą. Oświetlony był też oczywiście posąg ojca

Serry, przy czym jeden reflektor wydobywał z mroku jego brązową głowę, inny zaś

głowy klęczących u jego stóp Indianek.

Dobrze się składa, że ojciec Serra jest od dawna w parku sztywnych. Mam

wrażenie, że posąg nie przypadłby mu raczej do gustu.

Na dziedzińcu nie było żywego ducha. Nikogusieńko. Poza cichym

pluskaniem wody i graniem świerszczy, nie rozlegał się żaden dźwięk. Panował

nieziemski spokój. Byłam zaskoczona, ponieważ żadna z moich szkół nigdy nie robiła

na mnie takiego wrażenia. A ta owszem, dopóki za moimi plecami nie odezwał się

ktoś szorstkim głosem:

- A co ty tutaj robisz?

Odwróciłam się na pięcie i stanęłam z nią twarzą w twarz. Opierała się o

swoją szafkę - przepraszam, moją szafkę - patrząc na mnie gniewnie, z ramionami

skrzyżowanymi na piersi. Miała na sobie bardzo ładne ciemnografitowe spodnie i

szary kaszmirowy sweterek. Na szyi zawiesiła naszyjnik z pereł - jedna perła na

każde święta Bożego Narodzenia i urodziny - otrzymany zapewne od kochających

dziadków. Włożyła również czarne błyszczące mokasyny. Włosy, lśniące w świetle

reflektorów, wydawały się gładkie i szczerozłote. Była naprawdę piękną dziewczyną.

Tym bardziej szkoda, że strzeliła sobie w głowę.

- Heather - powiedziałam, ściągając kaptur. - Cześć. Przepraszam, że

przeszkadzam... - zawsze lepiej zacząć od uprzejmości - ale sądzę, że powinnyśmy

porozmawiać.

Heather ani drgnęła. Zmrużyła tylko oczy. Bardzo jasne, chyba szare. Długie

rzęsy pociągnęła tuszem, a na powiekach miała kreski zrobione grafitową kredką.

- Porozmawiać? - powtórzyła Heather. - Och, pewnie. Jakbym miała ochotę z

tobą rozmawiać. Wiem o tobie wszystko, Suzie.

Skrzywiłam się.

- Mam na imię Suze - sprostowałam.

background image

- Wszystko jedno. Wiem, po co tu przyszłaś.

- To dobrze - stwierdziłam. - W takim razie nie muszę niczego wyjaśniać.

Usiądziemy gdzieś, żeby pogadać?

- Pogadać? Dlaczego miałabym z tobą gadać? Co ty myślisz, że na głupią

trafiłaś? Boże, wydaje ci się, że jesteś sprytna. Myślisz, że możesz się tak po prostu

wepchać, co?

- Słucham?

- Na moje miejsce. - Wyprostowała się i ruszyła w stronę fontanny. - Ty -

rzuciła mi spojrzenie przez ramię - nowa dziewczyna. Nowa dziewczyna, która sądzi,

że może się tak po prostu wślizgnąć na miejsce, które ja zostawiłam. Dostałaś moją

szafkę. Prawie ci się udało ukraść moją najlepszą przyjaciółkę. Wiem, że Kelly

dzwoniła do ciebie i zaprosiła cię na swoją głupią imprezę. A teraz ci się wydaje, że

możesz ukraść mojego chłopaka.

Oparłam ręce na biodrach.

- To nie jest twój chłopak, Heather, zapomniałaś? Zerwał z tobą. Dlatego

umarłaś. Przestrzeliłaś sobie głowę w obecności jego matki.

Heather otworzyła szeroko oczy.

- Zamknij się - warknęła.

- Strzeliłaś sobie w głowę w obecności jego matki, bo byłaś zbyt głupia, żeby

zdawać sobie sprawę, że żaden chłopak, nawet Bryce Martinson, nie jest wart takiej

ceny. - Przeszłam obok niej na jedną ze żwirowanych ścieżek między klombami ogro-

du. Nie chciałam przyznać, nawet sama przed sobą, że stanie pod dachem, po tym, co

się przydarzyło Bryce'owi, napawa mnie niepokojem. - Boże, musiałaś być wściekła,

kiedy zrozumiałaś, co zrobiłaś. Zabiłaś się. I to z powodu takiej bzdury. Z powodu

chłopaka.

- Zamknij się! - Tym razem wrzasnęła. Zacisnęła dłonie w pięści, zamknęła

oczy i lekko się zgarbiła. Dzwoniło mi w uszach. Nikt jednak nie nadbiegł od strony

probostwa, gdzie paliły się światła. Gołębice, gruchające na dachu, umilkły, gdy

pojawiła się Heather, a świerszcze przerwały nocną serenadę.

Ludzie na ogół nie słyszą duchów, zwierzęta, nawet owady są nadzwyczaj

wyczulone na zjawiska paranormalne. Maks, pies Ackermanów, z powodu Jessego

nie zbliża się do mojego pokoju.

- Nie drzyj się, to bez sensu - powiedziałam. - Nikt poza mną cię nie usłyszy.

- Będę krzyczała, ile mi się podoba! - wrzasnęła.

background image

Ziewając, podeszłam do ławki pod posągiem ojca Serry i usiadłam. U

podstawy posągu zauważyłam tabliczkę. Dzięki światłu księżyca i reflektorom

odczytałam ją bez trudu.

Czcigodny ojciec Junipero Serra - głosił napis - 1713 - 1784. Jego prawość i

skromność były lekcją dla Wszystkich, którzy go znali i korzystali z jego nauk.

- Słuchasz mnie? - krzyknęła Heather. Spojrzałam na nią uważnie.

Przestała krzyczeć, podeszła bliżej, a jej twarz zamieniła się w maskę

nienawiści.

- Posłuchaj mnie, suko - wysyczała, zatrzymując się o kilka centymetrów ode

mnie —chcę, żebyś stąd zniknęła, rozumiesz? Chcę, żebyś odeszła z tej szkoły. To

jest moja szafka. Kelly Prescott jest moją najlepszą przyjaciółką. A Bryce Martinson

jest moim chłopakiem! Wynoś się stąd, wracaj, skąd przyszłaś. Zanim się pojawiłaś,

wszystko było w porządku.

Musiałam jej przerwać.

- Wybacz, Heather, ale to nieprawda, że wszystko było w porządku. Wiesz,

skąd wiem? Bo nie żyjesz. Rozumiesz? Nie żyjesz. Zmarli nie mają szafek ani

najlepszych przyjaciółek, ani chłopaków. A wiesz, dlaczego? Ponieważ nie żyją.

Heather wyglądała tak, jakby zaraz znowu miała zacząć wrzeszczeć, ale

zdusiłam jej krzyk w zarodku, mówiąc spokojnie i łagodnie:

- Wiem, że popełniłaś błąd. Straszliwy, przerażający błąd...

- To nie ja popełniłam błąd - powiedziała Heather cicho. - Bryce popełnił błąd.

To Bryce ze mną zerwał.

- Taak, zgadza się, nie ten błąd miałam na myśli. Mówiłam o twoim

samobójstwie z powodu głupiego chłopaka, który z tobą...

- Jeśli uważasz, że jest głupi - przerwała mi, chichocząc złośliwie - to

dlaczego umówiłaś się z nim na sobotę? Słyszałam, jak cię zapraszał. Szczur.

Prawdopodobnie zdradzał mnie każdego dnia, kiedy ze sobą chodziliśmy.

- No, cudownie. Jeszcze jeden powód, żeby się przez niego zabić.

Na jej rzęsach zabłysły łzy, lśniące jak kryształki, które kupuje się w sklepie i

przyczepia do paznokci.

- Kochałam go - szepnęła. - Skoro nie mogłam go mieć, nie miałam po co żyć.

- A teraz, kiedy nie żyjesz - powiedziałam zmęczonym tonem - uznałaś, że

powinien do ciebie dołączyć, zgadza się?

- Nie podoba mi się tutaj - ciągnęła cicho. - Nikt mnie nie widzi. Tylko ty i

background image

ojciec Dominik. Jestem taka samotna...

- Tak. To zrozumiałe. Ale nawet jeśli zdołasz go zabić, prawdopodobnie nie

będzie ci za to specjalnie wdzięczny.

- Sprawię, że mnie polubi - w głosie Heather zabrzmiała pewność. - W końcu

będziemy tylko we dwoje, on i ja. Będzie musiał mnie polubić.

Pokręciłam głową.

- Nie, Heather, to nie działa w ten sposób. Popatrzyła na mnie w napięciu.

- Co masz na myśli?

- Jeśli zabijesz Bryce'a, nie ma gwarancji, że on trafi tutaj, do ciebie. Nie

wiem na pewno, co się dzieje z ludźmi po śmierci, ale wydaje mi się, że w każdym

przypadku jest inaczej. Jeśli go zabijesz, pójdzie tam, gdzie mu przeznaczone. Niebo,

piekło, kolejne wcielenie, nie jestem pewna. Wiem jednak, że nie znajdzie się tutaj, z

tobą. To nie wygląda w ten sposób.

- Ale... - zdenerwowała się Heather - to niesprawiedliwe!

- Mnóstwo jest niesprawiedliwych rzeczy, Heather. Na przykład to, że musisz

cierpieć przez całą wieczność z powodu błędu, który popełniłaś pod wpływem

impulsu. Gdybyś wiedziała, co się dzieje po śmierci, z pewnością byś tego nie

zrobiła. Ale to nie musi być tak.

Spojrzała na mnie. Łzy zastygły na jej rzęsach, jak okruszki lodu.

- Nie musi?

- Nie, nie musi.

- Chcesz powiedzieć... chcesz powiedzieć, że mogę wrócić? Skinęłam głową.

- Możesz. Możesz zacząć wszystko od początku. Pociągnęła nosem.

- W jaki sposób?

- Musisz się tylko zdecydować.

Jej piękną buzię wykrzywił na chwilę grymas zawodu.

- Ale ja już dawno uznałam, że tego właśnie chcę. Jedyne, czego chcę,

odkąd... odkąd to się wydarzyło... to odzyskać swoje życie.

Pokręciłam głową.

- Nie, Heather, źle mnie zrozumiałaś. Nigdy nie wrócisz do swojego

poprzedniego życia. Ale możesz zacząć nowe. Będzie lepsze niż to tutaj, niż wieczna

samotność, wściekanie się na ludzi, ranienie ich...

- Powiedziałaś, że mogę odzyskać swoje życie! - wrzasnęła. W jednej chwili

zrozumiałam, że ją straciłam.

background image

- Nie chodzi mi o twoje poprzednie życie. Miałam na myśli życie w ogóle...

Było jednak za późno. Ogarnęło ją szaleństwo.

Stało się dla mnie jasne, dlaczego rodzice Bryce'a wysłali go na Antiguę.

Żałowałam, że mnie tam nie ma. Chciałam być gdzie indziej, byle nie stać na drodze

tej dziewczyny, kiedy jest wściekła.

- Powiedziałaś - krzyczała Heather - powiedziałaś, że mogę odzyskać swoje

życie! Okłamałaś mnie!

- Heather, nie okłamałam cię. Chciałam tylko powiedzieć, że twoje życie

minęło, sama je ucięłaś. Wiem, że to straszne, powinnaś była pomyśleć o tym,

zanim...

Przerwała mi nieludzkim wyciem.

- Nie pozwolę ci, nie pozwolę ci przejąć mojego życia!

- Heather, już ci mówiłam, że nie próbuję zrobić niczego takiego. Mam swoje

własne życie. Niepotrzebne mi twoje...

Teraz, kiedy ptaki i świerszcze umilkły, na dziedzińcu słychać było tylko

plusk wody w fontannie. Ten dźwięk nagle wydał mi się dziwny. Pojawiło się jakieś

bulgotanie. Zerknęłam w tamtą stronę. Z powierzchni wody unosiła się para. To by

mnie tak bardzo nie zdziwiło, ostatecznie jest zimno, a temperatura wody może być

wyższa od temperatury powietrza, gdyby nie wielki bąbel, który nagle prysnął na

wzburzonej tafli.

Wtedy zrozumiałam. Woda się gotowała. Wściekłość Heather spowodowała,

że woda osiągnęła temperaturę wrzenia.

- Heather - zawołałam z ławki - Heather, posłuchaj, musisz się uspokoić. Nie

możemy rozmawiać, kiedy jesteś...

- Powiedziałaś... - zauważyłam z przerażeniem, że oczy uciekły jej w głąb

czaszki. - Ze... mogę... zacząć... od nowa!

Należało coś zrobić. Ławka pode mną nie musiała trząść się tak gwałtownie,

żebym zrozumiała, że powinnam się podnieść.

Wstałam, i to szybko. Na tyle szybko, że nie oberwałam ławką. Na tyle

szybko, żeby dopaść Heather, zanim się zorientowała, i dołożyć jej pięścią w

podbródek.

Tyle że, ku mojemu zaskoczeniu, to nie zrobiło na niej najmniejszego

wrażenia. Za bardzo zapamiętała się w złości. Zdecydowanie za bardzo. Cios nie

odniósł skutku, poza tym że zabolały mnie kostki. No i że wprawiło ją to w jeszcze

background image

większą wściekłość.

- Teraz - odezwała się Heather głębokim głosem, który w żaden sposób nie

przypominał szczebiotania cheerliderki - tego pożałujesz.

Woda w fontannie zaczęła wrzeć i przelewać przez brzegi basenu. Strugi

wody wystrzeliły na pięć metrów w górę, opadając kaskadą w bulgoczącą parującą

czeluść. Ptaki siedzące na gałęziach zerwały się do lotu, na chwilę zasłaniając

księżyc.

Miałam dziwne wrażenie, że Heather nie żartuje. Co więcej, miałam wrażenie,

że jest w stanie spełnić groźbę, nie ruszając małym palcem.

Moje przypuszczenia potwierdziły się, kiedy głowa Junipero Serry odpadła

nagle od odlanego w brązie ciała. Urwała się z taką łatwością, jakby twardy metal

zamienił się w watę cukrową.

Nie towarzyszył temu żaden hałas. Głowa zawisła na chwilę w powietrzu.

Dziwaczny kąt, pod jakim wisiała, zmienił wyraz ciepłego współczucia na twarzy

ojca Serry w szatański grymas. Stałam jak zahipnotyzowana, patrząc na światło

odbijające się od metalowej kuli, gdy nagle stwierdziłam, że zaczyna spadać...

Mknęła w moją stronę tak szybko, że stanowiła jedynie smugę na nocnym

niebie, niczym kometa albo...

Nie miałam okazji zastanowić się nad dalszymi porównaniami, ponieważ w

następnej sekundzie coś ciężkiego grzmotnęło mnie w żołądek i rzuciło na ziemię.

Rozłożyłam się jak długa, patrząc w rozgwieżdżone niebo. Było takie piękne. Noc

taka czarna, a gwiazdy zimne, odległe i migotliwe jak...

- Wstawaj! - Rozległ się szorstki męski głos tuż przy moim uchu. - Myślałem,

że lepiej sobie z tym radzisz!

Coś wybuchło o centymetr od mojego policzka. Odwróciłam głowę i

zobaczyłam obsceniczny uśmiech Junipero Serry.

Jesse jednym szarpnięciem postawił mnie na nogi, a następnie pociągnął w

stronę pasażu przed budynkiem.

11

Wróciliśmy do klasy pana Waldena. Nie wiem, w jaki sposób, ale nam się to

udało. Głowa posągu przez cały czas gnała za nami, prując powietrze ze

złowieszczym świstem, jakby ojciec Serra coś wykrzykiwał. W końcu z impetem kuli

armatniej wyrżnęła w ciężkie drewniane drzwi w momencie, w którym

background image

zatrzasnęliśmy je za sobą.

- Jesus Cristo - wysapał Jesse, kiedy staliśmy, dysząc z wysiłku, oparci

plecami o drzwi, jakbyśmy własnym ciężarem byli w stanie powstrzymać Heather,

która mogła przejść przez ścianę, jeśli tylko miałaby na to ochotę. - „Potrafię sama

sobie radzić”, powiedziałaś. „Muszę się tylko jej pozbyć”, powiedziałaś. Świetnie!

Starałam się oddychać równo i myśleć o tym, co robić dalej. Nigdy nie

widziałam czegoś podobnego. Nigdy.

- Zamknij się - burknęłam.

- Truposz. - Jesse odwrócił głowę w moją stronę. Jego pierś wznosiła się i

opadała rytmicznie. - Czy zdajesz sobie sprawę, że tak właśnie mnie nazwałaś? To

zabolało, querida. Naprawdę.

- Mówiłam ci... - Coś ciężkiego waliło w drzwi. Czułam, jak uderza w mój

kręgosłup. Nie trzeba być geniuszem, żeby się domyślić, że to głowa fundatora

pewnej szkoły misyjnej. - .. .żebyś mnie nie nazywał w ten sposób.

- Dobrze, byłbym wdzięczny, gdybyś nie wyrażała się pogardliwie na temat

mojej...

- Posłuchaj, te drzwi nie będą się trzymały wiecznie.

- Nie - zgodził się Jesse. Akurat wtedy metalowa głowa przebiła się częściowo

przez drzwi w miejscu, które udało jej się nadwyrężyć. - Czy mogę coś zasugerować?

Patrzyłam, przerażona, na głowę, która tkwiła w drzwiach, gapiąc się na mnie

zimnymi brązowymi oczami. To wariactwo, ale mogłabym przysiąc, że się do mnie

uśmiechała.

- Pewnie - wysapałam.

- Biegnij.

Bez namysłu posłuchałam jego rady. Podbiegłam do parapetu i, nie zwracając

uwagi na ostre kawałki szkła, wskoczyłam na niego. Otwarcie okna zajęło mi tylko

parę sekund, ale Jesse, który nadał zmagał się z czymś, co przypominało wyjący

huragan, i tak zdążył powiedzieć:

- Hm, czy mogłabyś się pośpieszyć?

Zeskoczyłam na parking. Zabawne, że gdy stało się na zewnątrz grubych

murów Misji, nie sposób było się zorientować, że wewnątrz szaleją siły

nadprzyrodzone. Na parkingu nadal było pusto. Panowała cisza, jeśli nie liczyć

dobiegającego z oddali łagodnego szumu oceanu.

- Jesse! - syknęłam w stronę okna. - Chodź! - Nie wiedziałam, czy Heather nie

background image

będzie miała ochoty wyładować wściekłości na kimś niewinnym, zamiast na mnie,

ani też, czy Jesse także ma w zanadrzu jakieś sztuczki, w rodzaju tej z głową posągu.

Wiedziałam tylko, że im prędzej oboje znajdziemy się poza zasięgiem jej złości, tym

lepiej.

Pozwolę sobie w tym miejscu zaznaczyć, że nie jestem tchórzem. Ale nie

jestem także kretynką. Uważam, że kiedy mamy do czynienia z siłą, której nie

jesteśmy wstanie stawić czoła, nie pozostaje nic innego jak ucieczka.

Nie należy jednak zostawiać nikogo w potrzebie.

- Jesse! - wrzasnęłam przez okno.

- Wydawało mi się, że mówiłem - odezwał się mocno poirytowany głos za

moimi plecami - żebyś uciekała.

Sapnęłam z wrażenia i zakręciłam się na pięcie. Jesse stał na asfaltowym

parkingu, plecami do księżyca, z twarzą w cieniu.

- O, mój Boże. - Serce biło mi tak mocno, że o mało nie eksplodowało. Nigdy

w życiu tak się nie przestraszyłam. Nigdy.

Może dlatego zrobiłam to, co zrobiłam, a mianowicie chwyciłam Jessego za

koszulę.

- O, mój Boże - wysapałam znowu. - Jesse, nic ci nie jest?

- Oczywiście, że nic. - Wydawał się zdziwiony tym pytaniem. To chyba

rzeczywiście było głupie z mojej strony. W jaki sposób Heather może zaszkodzić

Jessemu? Przecież go nie zabije. - A czy tobie nic się nie stało?

- Mnie? Wszystko w porządku. - Spojrzałam w stronę ciemnych okien klasy

pana Waldena. - Czy myślisz, że ona... skończyła?

- Na razie - odparł Jesse.

- Skąd wiesz? - Stwierdziłam niezwykle zdumiona, że cała , się trzęsę. - Skąd

wiesz, że zaraz nie przelezie przez ścianę i nie zacznie wyrywać drzew, żeby w nas

nimi rzucać?

Jesse pokręcił głową. Zauważyłam, że się uśmiecha. Jak na kogoś, kto zmarł,

zanim wynaleziono ortodoncję, miał bardzo ładne zęby. Prawie tak ładne jak Bryce.

- Nie zrobi tego.

- Skąd możesz wiedzieć?

- Bo tak. Ona jeszcze nie wie, że jest w stanie to zrobić. To wszystko jest dla

niej nowe, Susannah. Nie wie, na co ją stać.

Jeśli to miało mnie pocieszyć, to odniosło przeciwny skutek. Jesse przyznał

background image

właśnie, że Heather jest w stanie wyrywać drzewa i rzucać nimi w ludzi, a nie robi

tego jedynie z powodu braku doświadczenia. To wystarczyło, żebym przestała drżeć i

puściła jego koszulę. Wiem, że Heather mogłaby mnie ścigać, gdyby chciała.

Mogłaby, tak samo jak Jesse, który poszedł za mną do szkoły. Chodzi jednak o to, że

Jesse zdaje sobie sprawę ze ' swoich umiejętności. Jest duchem o wiele dłużej niż

Heather, która dopiero dowiaduje się, na co ją stać.

To było najbardziej przerażające. Jest duchem tak krótko... i już ma taką moc.

Zaczęłam chodzić po parkingu tam i z powrotem.

- Musimy coś zrobić - powiedziałam. - Musimy ostrzec ojca Dominika. I

Bryce'a. Mój Boże, musimy ostrzec Bryce'a, żeby nie przychodził jutro do szkoły.

Ona go zabije. Zabije go w chwili, gdy postawi stopę na progu szkoły...

- Susannah... - zaczął Jesse.

- Chyba powinniśmy do niego zadzwonić. Jest pierwsza w nocy, ale możemy

do niego zadzwonić i powiedzieć mu... nie wiem, co mamy mu powiedzieć. Możemy

powiedzieć, że ktoś groził mu śmiercią, czy coś. Może to go przekona. Albo

moglibyśmy sami zagrozić mu śmiercią. Tak zróbmy! Zadzwońmy do niego, ja udam

kogoś innego i powiem: „Nie przychodź jutro do szkoły, bo zginiesz”. Może się

przestraszy. Może...

- Susannah - powtórzył Jesse.

- Albo możemy poprosić ojca Dominika, żeby to zrobił! Ojciec Dominik może

zadzwonić do Bryce'a i powiedzieć mu, żeby nie przychodził do szkoły, że coś się

stało...

- Susannah. - Jesse zagrodził mi drogę w chwili, gdy odwróciłam się, żeby

przejść ten sam odcinek dwóch metrów, który przemierzałam w obie strony od paru

minut. Zatrzymałam się nagle, zaskoczona jego bliskością, uderzając nosem w

miejsce, gdzie rozchylał się kołnierz jego koszuli. Jesse chwycił mnie za ręce,

pomagając utrzymać równowagę.

To mi się nie spodobało. Pamiętam, że chwilę przedtem to ja go złapałam. No,

właściwie nie jego, tylko jego koszulę. Ale i w zwykłych okolicznościach nie lubię,

kiedy ktoś mnie dotyka, a zwłaszcza duchy. A już szczególnie takie, które mają

dłonie równie duże i silne jak Jesse.

- Susannah - powtórzył znowu, zanim zdążyłam mu powiedzieć, żeby zabrał

ode mnie swoje wielkie żylaste łapy. - Wszystko w porządku. To nie twoja wina. Nie

mogłaś nic zrobić.

background image

- Nic nie mogłam zrobić? Żartujesz? Powinnam była dać jej takiego kopa,

żeby znowu znalazła się w grobie!

- Nie - Jesse pokręcił głową. - Zabiłaby cię.

- Gówno! Mogłam ją pokonać. Gdyby nie zrobiła tej sztuczki z głową...

- Susannah...

- Mówię poważnie, Jesse. Poradziłabym sobie, gdyby nie wpadła w taką furię.

Założę się, że jeśli poczekamy, aż ochłonie i wrócimy tam, to zdołam ją przekonać...

- Nie. - Puścił moje ręce, ale tylko po to, żeby objąć mnie ramieniem i

poprowadzić w stronę pojemnika na śmieci za którym zostawiłam rower. - Chodźmy.

Wracajmy do domu.

- Ale co...

Ścisnął mnie jeszcze mocniej.

- Nie.

- Jesse, nic nie rozumiesz. To moja praca. Muszę...

- To także zadanie ojca Dominika, prawda? Pozwól mu się tym zająć. Nie ma

powodu, żeby cała odpowiedzialność spoczywała na tobie.

- Owszem, jest. To ja nawaliłam.

- To ty przyłożyłaś jej pistolet do głowy i pociągnęłaś za cyngiel?

- Oczywiście, że nie. Ale to przeze mnie wpadła w taką złość. Nie mogę

prosić ojca Dorna, żeby po mnie sprzątał. To byłoby zdecydowanie nie w porządku.

- Zdecydowanie nie w porządku jest to, że ktoś może oczekiwać, iż młoda

dziewczyna, taka jak ty, stanie do walki z demonem z piekła rodem - Jesse z trudem

zachowywał spokój.

- Ona nie jest demonem z piekła. Jest tylko wściekła. Jest wściekła, bo

chłopak, któremu ufała, okazał się...

- Susannah. - Jesse zatrzymał się nagle. Jeśli nie poleciałam na buzię i nie

rozpłaszczyłam na asfalcie, to tylko dlatego, że nadal obejmował mnie ramieniem.

Przez chwilę, tylko przez chwilę, naprawdę myślałam... cóż, myślałam, że

mnie pocałuje. Nikt mnie nigdy dotąd nie pocałował, ale, jak się wydaje, wszystkie

warunki zostały spełnione. No, wiecie, księżyc, mocno bijące serca, emocje związane

z ucieczką przed wściekłym duchem...

Oczywiście nie bardzo wiedziałam, co sądzić o tym, że mój pierwszy

pocałunek miał być pocałunkiem kogoś należącego do świata umarłych, ale cóż,

żebracy nie mogą grymasić, a ponadto, zapewniam was, że Jesse jest o niebo

background image

przystojniejszy od wszystkich żywych chłopaków, jakich ostatnio poznałam. Nigdy

nie widziałam takiego przystojnego ducha. W momencie śmierci nie mógł mieć

więcej niż dwadzieścia lat. Byłam ciekawa, z jakiej przyczyny umarł. Duchy

zmarłych ludzi zazwyczaj wyglądają tak, jak wyglądali ci ludzie tuż przed śmiercią.

Na przykład mój tata teraz, kiedy mnie nawiedza, nie wygląda inaczej niż na dzień

przedtem, jak poszedł pobiegać po parku dziesięć łat temu.

Przypuszczam, że Jesse został zamordowany, ponieważ, jak na mój gust,

wygląda cholernie zdrowo. Niewykluczone, że trafiła go jedna z tych kul, po których

zostały dziury w domu na dole. Ładnie ze strony Andy'ego, że oprawił je w ramki na

pamiątkę dla potomności.

A teraz ten niesamowicie przystojny duch sprawia wrażenie, jakby zamierzał

mnie pocałować. Cóż, kimże ja jestem, żeby mu w tym przeszkodzić?

No, więc, rozumiecie, odchyliłam lekko głowę do tyłu, patrząc na niego spod

rzęs i rozchylając usta. Wtedy zauważyłam, że jego uwaga nie skupia się na moich

wargach, tylko dużo niżej. I to nie na moim biuście, co też nie byłoby złe.

- Ty krwawisz - stwierdził.

Czar prysnął. Oczy o mało nie wyskoczyły mi z orbit.

- Wcale nie - odparłam odruchowo, ponieważ nie czułam żadnego bólu.

Jednak gdy spojrzałam w dół, zobaczyłam, że u moich stóp wykwitają na chodniku

drobne plamki. Po ciemku trudno było określić ich kolor. W świetle księżyca

wydawały się czarne. Z przerażeniem zauważyłam podobne plamy na koszuli

Jessego.

Z całą pewnością to moja krew. Przyjrzałam się sobie uważnie i stwierdziłam,

że udało mi się przeciąć drobną, ale jednak ważną żyłkę na nadgarstku. Kiedy

rozmawiałam z Heather, ściągnęłam rękawice i schowałam je do kieszeni, a później,

podczas pośpiesznej ucieczki, zapomniałam włożyć je z powrotem. Skaleczyłam się

pewnie, wskakując na usłany szkłem parapet. Co tylko potwierdza moją teorię, że

właśnie przy wychodzeniu przydarzają się najgorsze rzeczy.

- Och - mruknęłam, obserwując strumyczek krwi. Nic innego nie przychodziło

mi do głowy, jak tylko: - Ale paskudnie. Przepraszam za koszulę.

- To nic. - Jesse sięgnął do kieszeni czarnych obcisłych spodni i wyciągnął coś

białego i miękkiego. Owinął tym mój nadgarstek kilka razy. Robił to w milczeniu,

bardzo skupiony. Pierwszy raz zdarzyło mi się, żeby duch udzielał mi pierwszej

pomocy. To nie aż tak interesujące jak pocałunek, ale też niezłe przeżycie.

background image

- Dobrze - powiedział wreszcie. - Boli?

- Nie - odparłam zgodnie z prawdą. Wiedziałam z doświadczenia, że boleć

zacznie po paru godzinach. Odchrząknęłam. - Dziękuję.

- Drobiazg.

- Ależ nie. - Nagle, to idiotyczne, zebrało mi się na płacz. Naprawdę. A ja

nigdy nie płaczę. - Mówię poważnie. Dziękuję. Dzięki, że przyszedłeś, żeby mi

pomóc. Nie powinieneś był tego robić. To znaczy, cieszę się, że tak się stało. I... cóż,

dziękuję. To wszystko.

Zmieszał się. Chyba zachowałam się dość naturalnie, rozklejając się w takiej

sytuacji. To było silniejsze ode mnie. Nie mogłam w to uwierzyć. Żaden duch nie był

dla mnie taki miły. Och, tata próbował. Ale tata nie jest osobą, na której specjalnie

można polegać. Nigdy, tak naprawdę, nie mogłam na niego liczyć, zwłaszcza w

potrzebie.

Co innego Jesse. Tyle dla mnie zrobił, choć go o nic nie prosiłam. W gruncie

rzeczy, byłam dla niego dość nieprzyjemna.

- Nie ma za co - powiedział w końcu. A potem dodał: - Chodźmy do domu.

12

To „chodźmy do domu” zabrzmiało tak ciepło. Tylko że dom, w którym

mieszkamy, nie wydawał mi się jeszcze domem. Przebywałam w nim przecież

zaledwie od paru dni.

No i, naturalnie, Jesse nie mieszka tam na takiej zasadzie jak ja.

A jednak, duch, nie duch, uratował mi życie. Nie da się zaprzeczyć. Pewnie

zrobił to, żeby mnie udobruchać i żebym go nie wykopała na ulicę.

Bez względu jednak na motywy, zachował się wspaniale. Nikt, jak dotąd, nie

pomagał mi z własnej i nieprzymuszonej woli, głównie dlatego, że nikt nie zdawał

sobie sprawy, że potrzebuję pomocy. Nawet Gina, przy której madame Zara odkryła,

że jestem mediatorką, nie wiedziała, dlaczego przychodzę do szkoły z podkrążonymi

oczami ani gdzie znikałam, kiedy zrywałam się z lekcji, co zdarzało się nagminnie. A

ja nie byłam w stanie jej tego wytłumaczyć. Nie chodzi o to, że Gina uznałaby mnie

za wariatkę, ale na pewno komuś by o tym powiedziała. Czegoś takiego nie sposób

utrzymać w tajemnicy, chyba że przytrafia się nam samym. Poza tym bałam się, że

dojdzie to w końcu do mojej mamy.

A mama wpadłaby w obłęd. Tak zachowują się matki, a moja nie stanowi

background image

wyjątku. Już zdążyła posłać mnie na terapię, podczas której musiałam wymyślać

skomplikowane kłamstwa, w nadziei że to wyjaśni moje aspołeczne nastawienie. Nie

zamknięto mnie w domu bez klamek, ale trafiłabym tam z całą pewnością, gdyby

mama odkryła prawdę.

Więc, owszem, cieszę się z obecności Jessego, chociaż czuję się trochę

niepewnie. Po klapie mojej misji w szkole odprowadził mnie do domu, a więc

postąpił jak prawdziwy dżentelmen. Pchał nawet mój rower. Przypuszczam, że

gdybyś ktoś wyjrzał przez okno któregoś z mijanych przez nas domów, stwierdziłby,

że ma omamy. Zobaczyłby idącą zmęczonym krokiem dziewczynę, a obok niej

sunący lekko rower.

Dobrze się składa, że ludzie na Wybrzeżu Zachodnim chodzą wcześnie spać.

Przez całą drogę do domu myślałam obsesyjnie o tym, w którym momencie

popełniłam błąd, jeśli chodzi o Heather. Nie zastanawiałam się nad tym głośno, bo nie

chciałam zachowywać się jak zacięta płyta czy mechaniczne pianino, czy co tam

mieli w czasach Jessego. Jednak o niczym innym nie mogłam myśleć. W całej mojej

paroletniej karierze mediatorskiej nie spotkałam tak gwałtownego, zachowującego się

tak irracjonalnie ducha. Po prostu nie miałam pojęcia, co robić. A wiedziałam, że

muszę szybko coś wymyślić; od momentu, kiedy zaczną się lekcje, a Bryce znajdzie

się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, dzieliło mnie zaledwie kilka godzin.

Nie wiem, czy Jesse odgadł, dlaczego milczę, czy może także myślał o

Heather. W każdym razie odezwał się nagle, przerywając ciszę:

- „Niebo nie zna wściekłości, jak miłość zamieniona w nienawiść, ani piekło

takiej furii, jak zraniona kobieta”.

Spojrzałam na niego zdziwiona.

- Mówisz na podstawie własnego doświadczenia?

W świetle księżyca zobaczyłam, że uśmiecha się lekko.

- Cytuję Wiliama Congreve'a.

- Och. - Zastanawiałam się przez chwilę. - Ale, wiesz, czasami zraniona

kobieta ma powody, żeby się wściekać.

- Mówisz na podstawie własnego doświadczenia? - zainteresował się.

- Niespecjalnie.

Chłopak musi okazać ci zainteresowanie, zanim cię zrani. Nie powiedziałam

jednak tego głośno. Nie dbam o to, co Jesse o mnie myśli. Dlaczego miałoby mnie

obchodzić, co myśli o mnie martwy kowboj?

background image

Ale nie zamierzałam uświadamiać mu, że nigdy nie miałam chłopaka. Nie

mówi się takich rzeczy przystojnym chłopakom, nawet jeśli są martwi.

- Nie wiemy przecież, tak naprawdę, co zaszło między Heather a Bryce'em.

Może ma powody, żeby czuć do niego żal?

- Do niego, pewnie tak - powiedział Jesse z niechęcią. - Ale nie do ciebie. Nie

miała prawa cię atakować.

W jego głosie zawrzał taki gniew, że uznałam, iż może lepiej zmienić temat.

Pewnie powinnam wściec się na Heather za to, że dybie na moje życie, ale z drugiej

strony, często mam do czynienia z ludźmi niemyślącymi racjonalnie. Dobrze, może

nie do tego stopnia, co Heather, ale wiecie, co mam na myśli. Poza tym nauczyłam się

jednego: nie należy niczego brać do siebie. Owszem, próbuje mnie zabić, ale kto wie,

może inaczej nie potrafi? Skąd możemy wiedzieć, jakich miała rodziców? Może

mordowali każdego, kto działał im na nerwy...

Jakkolwiek, w związku z tym naszyjnikiem z pereł dodawanych z różnych

okazji, miałam co do tego wątpliwości.

Myśl o morderstwie kazała mi się również zastanowić, co tak bardzo

poruszyło Jessego. Przyszło mi do głowy, że przecież on sam prawdopodobnie zginął

gwałtowną śmiercią. Może też sam się zabił? Nie wydaje mi się jednak, żeby był

typem samobójcy. Może umarł na jakąś wyniszczającą chorobę...

To chyba nie było specjalnie taktowne z mojej strony, ale cóż, nikt nigdy nie

chwalił mnie za szczególny takt. Poszłam za ciosem i po prostu zapytałam go o to,

kiedy szliśmy żwirową alejką pod górę.

- Hej, a jak ty właściwie umarłeś?

Jesse nie odpowiedział od razu. Prawdopodobnie się obraził. Zauważyłam, że

duchy nie lubią tego tematu. Czasami nawet nie pamiętają, jak doszło do ich śmierci.

Ofiary wypadków samochodowych na ogół nie mają o niczym pojęcia. Wiele razy

widziałam, jak szukały swoich współpasażerów. Wyjaśniam im wtedy wszystko, a

potem staram się dojść, gdzie są ci ludzie których oni usiłują znaleźć. To jest

naprawdę okropne. Muszę trafić do odpowiedniego urzędu, gdzie przechowuje się

protokoły z wypadków i, udając, że dostałam takie zadanie w szkole zanotować

nazwiska ofiar i dowiedzieć się o ich dalsze losy.

Mówię wam, czasami mam tego wszystkiego dość.

Tak czy inaczej, Jesse milczał przez jakiś czas i sądziłam, że już nic nie

powie. Patrzył przed siebie, na dom, w którym umarł i który miał nawiedzać,

background image

dopóki... cóż, dopóki nie upora się ze sprawą, która trzyma go na tym świecie.

Księżyc nadal jaśniał na niebie, teraz już dość wysoko i widziałam twarz

Jessego wyraźnie jak w dzień. Nie wyglądał jakoś inaczej niż zwykle. Jego wąskie

usta wykrzywiał lekki grymas, a okolone gęstymi rzęsami oczy pod lśniącymi

czarnymi brwiami ujawniały tyle, co lustro. Mogłabym się w nich przejrzeć, ale nie

byłam w stanie domyślić się ich wyrazu.

- Hm - mruknęłam. - Wiesz co? Nieważne. Jeśli nie masz ochoty o tym

mówić, to nie musisz...

- Nie, wszystko w porządku.

- Byłam tylko ciekawa, to wszystko. Ale jeśli to zbyt osobiste...

- To nie jest zbyt osobiste. - Doszliśmy do domu. Oparł rower o ścianę garażu.

- Wiesz, ten dom nie zawsze był domem rodzinnym - odezwał się, stojąc w cieniu.

A ja na to:

- Ojej, naprawdę? - Udałam, że słyszę o tym po raz pierwszy.

- Tak. Kiedyś był tu hotel. No, może bardziej zajazd niż hotel.

- A ty zatrzymałeś się tam, jako gość? - zapytałam wesoło.

- Tak. - Wyszedł spod daszka nad garażem, ale nie patrzył w moją stronę.

Zerkał na morze.

- I... - usiłowałam go skłonić do dalszych wynurzeń. - Coś się stało, kiedy tam

byłeś?

- Tak. - Teraz spojrzał na mnie. Patrzył bardzo długo, a potem powiedział: -

To długa historia, a ty na pewno jesteś nieźle zmęczona. Połóż się i odpocznij. Rano

zdecydujemy, co zrobić z Heather.

To nie w porządku.

- Zaraz, zaraz, nigdzie nie pójdę, dopóki nie skończysz tej historii.

Pokręcił głową.

- Nie. Jest już późno. Opowiem ci innym razem.

- Ojej! - Zachowywałam się jak małe dziecko, które mama wysłała wcześnie

do łóżka, ale miałam to gdzieś. - Nie możesz tak po prostu zacząć jakiejś historii i jej

nie dokończyć. Musisz...

Jesse otwarcie sobie ze mnie żartował.

- Idź się położyć, Susannah. - Podszedł do mnie i popchnął delikatnie w stronę

schodów. - Dość przerażających przeżyć jak na jedną noc.

- Ale ty...

background image

- Kiedy indziej - powtórzył. Stałam na najniższym stopniu ganku, patrząc na

jego roześmianą twarz.

- Przyrzekasz?

Jego zęby błysnęły bielą w świetle księżyca.

- Przyrzekam. Dobranoc, querida.

- Mówiłam ci - burknęłam, wchodząc po schodach - żebyś mnie tak nie

nazywał.

Była prawie trzecia nad ranem i stać mnie było jedynie na symboliczne

oburzenie. Nadal funkcjonowałam według czasu nowojorskiego, to jest z

trzygodzinnym wyprzedzeniem. Ciężko wstać rano do szkoły, nawet jeśli spało się

pełne osiem godzin. Jak to będzie po czterech godzinach?

Wślizgnęłam się do domu najciszej, jak się dało. Na szczęście wszyscy, z

wyjątkiem psa, spali jak zabici. Maks, rozwalony na kanapie, popatrzył na mnie i

pomachał przyjaźnie ogonem. Czujne zwierzątko. Do tego moja mama nie życzy

sobie, żeby sypiał na bielutkiej kanapie. Nie miałam jednak zamiaru zrobić sobie z

Maksa wroga, spędzając go. Jeśli przymrużenie oka na fakt, że wyleguje się na

kanapie, mogło powstrzymać go od postawienia wszystkich na nogi, to warto było

zapłacić tę cenę.

Powlokłam się na górę, zastanawiając się, co zrobić z Heather. Wiedziałam, że

muszę wstać wcześnie rano, zadzwonić do szkoły i uprzedzić ojca Dominika, żeby

znalazł Bryce'a, jak tylko ten przekroczy bramę szkoły, i odesłał go pod byle

pretekstem do domu. Nawet jeśli tam pretekstem miałyby być wszy. Trzeba za

wszelką cenę przeszkodzić Heather w osiągnięciu celu.

Jednak perspektywa wstania tak wcześnie rano nawet po to, żeby uratować

życie chłopakowi, z którym umówiłam się na sobotę, nie wydawała mi się zbyt

pociągająca. Teraz, kiedy spadł poziom adrenaliny, uświadomiłam sobie, że jestem

potwornie zmęczona. Ledwie trzymając się na nogach, poszłam do łazienki i

przebrałam w piżamę. Byłam pewna, że Jesse mnie nie szpieguje, ale nie powiedział

mi, w jaki sposób umarł, więc nie chciałam ryzykować. Mogli go powiesić za

podglądanie, co chyba zdarzało się od czasu do czasu sto pięćdziesiąt lat temu. Do-

piero zmieniając opatrunek na skaleczonym nadgarstku, przyjrzałam się szmatce,

której użył Jesse.

To była chusteczka. W tamtych czasach wszyscy takie nosili, bo nie było

chusteczek higienicznych. Ceniono je sobie, wyszywano na nich inicjały, tak, żeby

background image

nie zgubiły się w praniu.

Chusteczka Jessego nie miała jego inicjałów, co stwierdziłam, kiedy

wypłukałam ją starannie i wyżęłam nad umywalką. Był to duży kwadratowy kawałek

białego płótna, no, teraz właściwie różowego, obszyty delikatną koronką. Trochę za

bardzo kobieca jak dla mężczyzny. Zaczęłabym się być może zastanawiać nad

orientacją seksualną Jessego, gdybym nie zauważyła inicjałów w rogu. Duże ozdobne

litery MDS wyszyto drobniutkim ściegiem, białą nitką na białym tle. MDS. Ani śladu

J..

Dziwne. Bardzo dziwne.

Powiesiłam chusteczkę, żeby wyschła. Nie musiałam się martwić, że ktoś ją

zobaczy. Po pierwsze, poza mną nikt nie korzystał z tej łazienki, nikt inny nie mógłby

jej też zobaczyć, tak samo jak Jessego. Jutro będzie tam, gdzie ją zostawiłam. Może

zażądam od Jessego, zanim mu ją oddam, aby mi wyjaśnił, co oznacza MDS.

W momencie, gdy zasypiałam, uświadomiłam sobie, że MDS musi oznaczać

dziewczynę. Stąd ta koronka. I ozdobny krój liter. Czyżby Jesse nie zginął w wyniku

strzelaniny, jak sądziłam, tylko podczas kłótni kochanków?

Nie wiem, dlaczego to przypuszczenie tak bardzo wytrąciło mnie z

równowagi, ale tak właśnie było. Nie mogłam zasnąć przez całe trzy minuty. Potem

przewróciłam się na bok, zatęskniłam przez chwilę za starym łóżkiem i zapadłam w

sen.

13

Zasnęłam z niezłomnym zamiarem, żeby obudzić się wcześnie, zadzwonić do

ojca Dominika i ostrzec go przed Heather. Zamiary są jednak tyle warte, co ludzie,

którzy je mają. Ja chyba nie jestem wiele warta, bo obudziłam się dopiero wtedy, gdy

mama zaczęła mną energicznie potrząsać. Dochodziła siódma trzydzieści i samochód

odjeżdżał beze mnie.

Tak się, w każdym razie, chłopcom wydawało. Śpiący jednak stwierdził, że

zgubił kluczyki od ramblera, zdołałam więc zwlec się z łóżka i jakoś ubrać. Nie mam

pojęcia, co na siebie włożyłam. Zeszłam po schodach chwiejnym krokiem, czując się

tak, jakby ktoś grzmotnął mnie kilka razy w głowę workiem pełnym kamieni. Akurat

wtedy Profesor opowiadał wszystkim, że siostra Ernestyna zagroziła mu

powtarzaniem klasy, jeśli jeszcze raz spóźni się na apel przed lekcjami.

Wówczas dopiero przypomniałam sobie, że klucze do ramblera nadal

background image

spoczywają w kieszeni mojej skórzanej kurtki, bo tam zostawiłam je poprzedniego

wieczoru.

Cofnęłam się chyłkiem po schodach i udałam, że znalazłam kluczyki na

półpiętrze. Nastąpił wybuch radości, ale Śpiący marudził, że zostawił je na haczyku w

kuchni i nie mógł zrozumieć, jakim cudem trafiły na schody. Przyćmiony stwierdził:

„To pewnie ten duch Dawida” i uśmiechnął się drwiąco do Profesora, który się

zmieszał.

A potem wszyscy władowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy.

Spóźniliśmy się, oczywiście. Apel w Szkole Misyjnej imienia Junipero Serry

zaczyna się punktualnie o ósmej. Dotarliśmy na miejsce jakieś dwie minuty po.

Podczas apelu każą nam stać na dziedzińcu, chłopcy osobno, dziewczęta osobno,

jakbyśmy byli kwakrami. Sprawdzają obecność, czytają ogłoszenia i tak dalej. Trwa

to jakieś piętnaście minut.

Zamierzałam pobiec wprost do gabinetu ojca Dominika, ale siostra Ernestyna

zauważyła, jak się przekradamy i śledziła nas złym wzrokiem, dopóki nie stanęliśmy

w odpowiednich rzędach. Nie obchodziło mnie specjalnie, co siostra Ernestyna notuje

na mój temat w swoim małym czarnym notesiku, ale zorientowałam się, że bardzo

trudno będzie przedostać się do gabinetu dyrektora, ze względu na żółtą taśmę

rozpiętą między kolumienkami wokół dziedzińca, no i, naturalnie, gliniarzy.

Jak się łatwo domyślić, księża i zakonnice wstali rano na poranną mszę i

ujrzeli posąg założyciela szkoły bez głowy, fontannę, w której prawie nie było wody

oraz przewróconą i połamaną ławkę, jak również rozwalone drzwi do klasy pana

Waldena.

Nic więc dziwnego, że wpadli w panikę i wezwali gliny. Ludzie w mundurach

kręcili się po całej szkole, zdejmując odciski palców i mierząc różne rzeczy, na

przykład odległość, jaką pokonała, lecąc w powietrzu, głowa Junipero Serry, oraz

prędkość, jaką musiała osiągnąć, żeby wybić tyle dziur w grubych na siedem

centymetrów drzwiach. Jakiś gość w granatowej wiatrówce, z literami CBTSPD -

policja miasta Carmel? - na plecach, konferował z ojcem Dominikiem, który wyglądał

na wykończonego. Nie mogłam podchwycić jego spojrzenia i uznałam, że będę

musiała poczekać do końca apelu, żeby wymknąć się do jego gabinetu i za wszystko

przeprosić.

Na apelu siostra Ernestyna, zastępczyni dyrektora, oznajmiła nam, że to akt

wandalizmu. Wandale włamali się przez klasę pana Waldena i dokonali spustoszeń w

background image

szkole. Całe szczęście, powiedziała, że taca i masywny złoty kielich na mszalne wino

i hostie nie zostały ukradzione, ale nadal znajdują się w szafeczce za ołtarzem.

Wandale brutalnie pozbawili głowy pomnik założyciela szkoły, ale nie ruszyli rzeczy

naprawdę wartościowych. Wezwano nas, żebyśmy natychmiast wystąpili do przodu,

jeśli wiemy cokolwiek na temat tego straszliwego wypadku. Oraz że jeśli czulibyśmy

się niepewnie, występując jawnie, to możemy to zrobić anonimowo. Wielebny

Constantine będzie spowiadał przez całe przedpołudnie.

Mój Boże! To nie moja wina, że Heather odbiło. W każdym razie, nie do

końca. Jeśli ktoś powinien się spowiadać, to właśnie ona.

Stanęłam w szeregu za Cee Cee, która nie była w stanie ukryć zachwytu nad

tym, co się stało. Niemal dało się przeczytać nagłówek, który właśnie rodził się w jej

głowie: „Ojciec Serra traci głowę dla wandali”. Wyciągałam szyję, zerkając w stronę

starszych klas, żeby sprawdzić, czy jest tam Bryce. Nie zauważyłam go. Może ojciec

Dominik dotarł już do niego i odesłał do domu. Widocznie zorientował się, że

bałagan na dziedzińcu to wynik działalności istot nie z tego świata i postąpił, jak

nakazuje przezorność. Miałam tylko nadzieję, ze względu na Bryce'a, że ojciec

Dominik nie zaaplikował mu wszy.

Dobrze, przyznaję, że ze względu na siebie. Bardzo pragnęłam tej randki w

sobotę i nie chciałam, żeby została odwołana z powodu wszy. Czy to zbrodnia?

Żadna dziewczyna nie może poświęcać całego czasu na walkę z zaburzeniami

parapsychicznymi. Potrzebuje także odrobiny romantyzmu.

Kiedy tylko apel się skończył, a ja próbowałam zerwać się z godziny

wychowawczej i prysnąć do gabinetu ojca Dominika, zatrzymała mnie siostra

Ernestyna.

- Przepraszam, panno Simon - powiedziała, gdy właśnie usiłowałam

zanurkować pod żółtą taśmą. - Być może w Nowym Jorku nie zwraca się uwagi na

ostrzeżenia policji, ale tutaj, w Kalifornii, uważamy takie zachowanie za wysoce

niewskazane.

Wyprostowałam się. Niemal mi się udało. Pomyślałam sobie różne

nieprzyjemne rzeczy o siostrze Ernestynie, ale zdobyłam się, z trudem, na w miarę

uprzejme:

- Och, siostro, tak mi przykro. Widzi siostra, ja muszę dostać się do gabinetu

ojca Dominika.

- Ojciec Dominik - odparła siostra Ernestyna lodowato - jest dzisiaj ogromnie

background image

zajęty. Rozmawia właśnie z policją na temat nieszczęsnych wypadków dzisiejszej

nocy. Będzie miał czas dla interesantów najwcześniej po lunchu.

Wiem, że to raczej niewłaściwe wyobrażać sobie, jak się powala zakonnicę

ciosem karate, ale nic nie mogłam na to poradzić. Doprowadzała mnie do szału.

- Proszę posłuchać, siostro, ojciec Dominik prosił, abym zgłosiła się do niego

dziś rano. Przyniosłam pewne, hm, dokumenty ze starej szkoły, które dyrektor chciał

zobaczyć. Musiałam sprowadzić je FedEksem z Nowego Jorku, właśnie dotarły,

więc...

Myślałam, że z tymi dokumentami i FedEksem to dobre zagranie i dowód

przytomności umysłu, ale siostra Ernestyna wyciągnęła rękę, mówiąc:

- Daj mi je, a z największą chęcią zaniosę je ojcu Dominikowi. Cholera!

- Eee - mruknęłam, przechodząc na pozycje obronne - nieważne. No, to

chyba... chyba pójdę do niego po lunchu.

Siostra Ernestyna posłała mi spojrzenie mówiące: „Aha, właśnie, tak

myślałam”, a następnie skierowała uwagę na jakieś niewinne dziecię, które popełniło

błąd, pojawiając się w szkole w levisach, co stanowiło jaskrawe pogwałcenie

obowiązujących w szkole reguł dotyczących stroju.

- To są moje jedyne czyste spodnie! - zawyło dziecię, ale to nie wzruszyło

siostry Ernestyny. Stała jak skała, nadal blokując przejście do gabinetu dyrektora i

notując coś w czarnym notesiku.

Nie miałam wyboru, musiałam iść na lekcję. Poza tym, co takiego mogłabym

powiedzieć ojcu Dominikowi, czego sam nie wie? Z całą pewnością zdaje sobie

sprawę, że to Heather zdewastowała pół szkoły, ja natomiast rozbiłam okno w klasie

pana Waldena. Prawdopodobnie nie był zachwycony rezultatami moich starań, więc

po co mu się narzucać? Powinnam raczej schodzić mu z drogi.

Pozostawało jednak pytanie... co z Heather?

Sądzę, że nadal dochodziła do siebie po wybuchu wściekłości poprzedniej

nocy. W drodze na lekcję nie zauważyłam nigdzie śladu jej obecności i to mnie

ucieszyło. Ojciec Dom i ja zyskaliśmy trochę czasu, żeby wymyślić jakiś plan

działania, zanim uderzy ponownie.

Na lekcji usiłowałam przekonać samą siebie, że wszystko będzie dobrze. Nie

mogłam jednak pozbyć się wyrzutów sumienia w stosunku do pana Waldena.

Zniszczenie drzwi do klasy zniósł dość dobrze. Nie wydawało się również, żeby

martwił się jakoś strasznie z powodu wybitego okna. Cała szkoła, naturalnie, huczała

background image

od plotek na ten temat. Byli tacy, którzy twierdzili, że pozbawienie Junipero Serry

głowy to zwykły kawał najstarszego rocznika. Kiedyś, jak opowiedziała mi Cee Cee,

najstarsi uczniowie obwiązali dzwony poduszkami, więc kiedy zaczęto w nie bić,

rozległy się jedynie stłumione pacnięcia. Teraz, zdaje się, podejrzewano, że to coś

podobnego.

Gdyby znali prawdę. Krzesło Heather obok Kelly Prescott nadal pozostawało

znacząco puste, a jej szafka ciągle nie dawała się otworzyć w związku z wypaczeniem

drzwiczek, do którego doszło, kiedy ją na nie pchnęłam.

Ironia losu sprawiła, że kiedy przypomniałam sobie to wydarzenie, Kelly

Prescott podniosła rękę i zapytała pana Waldena, czyjego zdaniem to sprawiedliwe,

że w związku z decyzją wielebnego Constantine'a msza żałobna w intencji Heather

się nie odbędzie.

Pan Walden oparł się na krześle i położył obie nogi na biurku.

- Nie patrz na mnie - powiedział. - Ja tutaj tylko pracuję.

- No, tak - mruknęła Kelly. - Czy nie uważacie, że to niesprawiedliwe? -

zwróciła się do całej klasy. Jej obramowane tuszem oczy wyrażały prośbę. - Heather

Chambers chodziła tutaj przez dziesięć lat. To niewybaczalne, że jej pamięć nie

zostanie uczczona w jej szkole. A, prawdę mówiąc, uważam, że to, co stało się

wczoraj, to był znak.

Pan Walden wydawał się ogromnie rozbawiony.

- Znak, Kelly?

- Tak jest. Wierzę, że wypadki ostatniej nocy oraz to, co spotkało Bryce'a -

łączy się ze sobą. Nie sądzę, że posąg ojca Serry został zbezczeszczony przez

wandali, ale przez anioły. Anioły, które mają za złe to, iż wielebny Constantine nie

pozwala rodzicom Heather na urządzenie jej tutaj pogrzebu.

W klasie rozległ się szmer. Patrzono z niepokojem na krzesło Heather.

Normalnie niechętnie wypowiadam się w szkole publicznie, ale tego nie mogłam

puścić mimo uszu. Odezwałam się więc:

- Chcesz zatem powiedzieć, Kelly, że twoim zdaniem, to anioł wybił to okno

za moimi plecami?

Kelly musiała odwrócić się na krześle, żeby na mnie spojrzeć.

- Cóż - powiedziała. - To mogło...

- Dobrze. Myślisz, że to anioły wyważyły drzwi do klasy, odcięły głowę

posągu i nabałaganiły na dziedzińcu?

background image

Kelly wysunęła wyzywająco brodę.

- Tak. Zgadza się. Anioły, które rozgniewały się na wielebnego Constantine'a

za to, że nie pozwolił nam wyprawić mszy żałobnej za duszę Heather.

Pokręciłam głową.

- Bzdura - oznajmiłam. Kelly uniosła brwi.

- Przepraszam?

- Powiedziałam, że to bzdura, Kelly. Sądzę, że twoja teoria jest bzdurna.

Twarz Kelly przybrała interesujący odcień czerwieni. Podejrzewam, że

zaczęła żałować, że zadała to pytanie.

- Nie wiesz, czy to nie były anioły, Suze - odezwała się szorstko.

- Otóż przypadkiem wiem. Ponieważ, o ile mi wiadomo, anioły nie krwawią, a

tutaj wszędzie na wykładzinie znaleziono krew wandala, który zranił się podczas

włamania. Dlatego policja wycięła kawałki chodników i zabrała je do laboratorium.

Nie tylko Kelly sapnęła ze zdumienia. Wszystkich to zaskoczyło. Zapewne nie

należało wspominać o krwi, zwłaszcza że była moja, ale mój Boże, nie mogłam

pozwolić, żeby bajdurzyła o tych aniołach. Anioły, cholera jasna. Co jej się roi?

Myśli, że to Autostrada do nieba ?

- W porządku - powiedział pan Walden. - Tym miłym akcentem zakończymy

tę dyskusję. Pora na lekcję. Susannah, czy możesz zostać chwilę?

Cee Cee odwróciła się do mnie, unosząc do góry białe brwi.

- No, to masz przechlapane, bidulo - syknęła.

Nie wie nawet, do jakiego stopnia ma rację. Wystarczyło spojrzeć na bandaż

na moim nadgarstku, aby się domyślić, że o pochodzeniu tej krwi mam wiadomości z

„pierwszej ręki”.

Z drugiej strony, nie było powodu, żeby mnie podejrzewać, prawda?

Z duszą na ramieniu podeszłam do biurka pana Waldena. On zamierza cię

wydać, myślałam rozpaczliwie. Ale się wkopałaś, Simon.

Ale pan Walden pragnął jedynie pochwalić mnie za przypisy w wypracowaniu

o bitwie pod Bladensburgiem, które rzuciły mu się w oczy, gdy oddawałam pracę.

- Eee. To naprawdę nic takiego, proszę pana.

- Tak, ale przypisy... - westchnął. - Nie widziałem właściwie opracowanych

przypisów od czasów, gdy uczyłem w college'u. Wykonałaś dobrą robotę.

Wymamrotałam skromne „dziękuję”. Nie chciałam wdawać się w

wyjaśnienia, że moja rozległa wiedza na temat bitwy pod Bladensburgiem wzięła się

background image

stąd, że kiedyś pomogłam weteranowi tej bitwy naprowadzić jego następców na

zakopaną w ziemi torbę z pieniędzmi, którą zgubił w ogniu walki. Przedziwne, jakie

rzeczy nie dają ludziom spokojnie żyć... czy też raczej zaznać spokoju po śmierci.

Już miałam powiedzieć panu Waldenowi, że w normalnej sytuacji wolałabym

posiedzieć z nim i porozmawiać na temat słynnych amerykańskich bitew, ale teraz

muszę koniecznie pójść sprawdzić, czy siostra Ernestyna nadal pilnuje przejścia do

gabinetu ojca Dominika, kiedy słowa pana Waldena sprawiły, że znieruchomiałam:

- Dziwnie się złożyło, że Kelly akurat teraz wspomniała Heather Chambers,

Susannah.

Spojrzałam na niego z niepokojem.

- Ach tak? Dlaczego?

- Cóż, nie wiem, czy to do ciebie dotarło, ale Heather była

wiceprzewodniczącą przedostatnich klas. Teraz, kiedy odeszła, zbieraliśmy głosy na

nowego wice. Myśl sobie, co chcesz, ale nominowano ciebie. Dostałaś dwanaście

głosów.

Oczy zaokrągliły mi się jak spodki. Zapomniałam kompletnie o tym, że

chciałam się zobaczyć z ojcem Dominikiem.

- Dwanaście głosów?

- Tak, wiem, to niezwykłe, prawda? To mi się nie mieściło w głowie.

- Byłam przecież w szkole tylko jeden dzień!

- Owszem, ale wywarłaś duże wrażenie. Osobiście nie sądzę, żebyś narobiła

sobie wczoraj wrogów, grożąc, że połamiesz palce Debbie Mancuso. Nie należy do

najbardziej lubianych dziewcząt w klasie.

Otworzyłam oczy jeszcze szerzej. A więc pan Walden usłyszał jednak moją

cichą groźbę. Ten fakt w połączeniu z tym, iż nie ukarał mnie za to kozą, wzbudził we

mnie szacunek, jakiego dotąd nie czułam w stosunku do żadnego nauczyciela.

- Och, to, że odepchnęłaś Bryce'a Martinsona w momencie, gdy kawał drewna

spadał mu na głowę, też ci raczej nie zaszkodziło - dodał.

- O rany - jęknęłam. Chyba nie muszę wyjaśniać, że w starej szkole nie

zdarzyło mi się wygrać żadnego konkursu na popularność. Nie starałam się nigdy o

miejsce w drużynie cheerliderek czy zwycięstwo w wyborach królowej balu.

Pomijając fakt, że w dawnej szkole zajęcie cheerliderki uważano za idiotyczną stratę

czasu, a na Brooklynie określenie „królowa” niekoniecznie jest komplementem.

Zresztą i tak nigdy bym się nie dostała do drużyny. Nigdzie też, absolutnie nigdzie,

background image

nie nominowano mnie dotąd do czegokolwiek.

Za bardzo mi to pochlebiło, żeby pójść za pierwszym odruchem i bąknąć:

„Dziękuję, bardzo dziękuję” i uciec.

- A co - zapytałam zamiast tego - robi wiceprzewodniczący?

Pan Walden wzruszył ramionami.

- Głównie pomaga przewodniczącemu ustalić, na co wydać budżet klasowy.

Nie jest tego dużo, trochę ponad trzy tysiące dolarów. Kelly i Heather miały zamiar

zorganizować wieczór taneczny w Carmel Inn, ale...

- Trzy tysiące dolarów? - Szczęka prawdopodobnie opadła mi do kolan, ale

nie przejęłam się tym.

- Tak, wiem, że to niedużo...

- I możemy je wydać, jak nam się podoba? - Kręciło mi się w głowie. - Jak

byśmy chcieli,” na przykład, urządzić jakieś imprezy połączone z gotowaniem na

plaży, to nie byłoby problemu?

Pan Walden spojrzał na mnie z zainteresowaniem.

- Oczywiście. Chociaż reszta klasy musi wyrazić zgodę. Mam wrażenie, że

administracja może zaproponować zużycie pieniędzy na naprawę posągu ojca Serry,

ale...

Cokolwiek pan Walden chciał powiedzieć, nie dane mu było skończyć. Do

klasy wpadła Cee Cee. Za przyciemnionymi szkłami okularów widać było jej szeroko

otwarte z przerażenia oczy.

- Chodź szybko! - wrzasnęła. - Był wypadek! Ojciec Dominik i Bryce

Martinson...

Odwróciłam się natychmiast.

- Co? - zapytałam ostrzej, niż zamierzałam. - Co z nimi?

- Chyba nie żyją!

14

Biegłam tak szybko, że później siostra Mary Claire, trenerka lekkoatletyki,

pytała mnie, czy nie chciałabym starać się o przyjęcie do drużyny.

Cee Cee pomyliła się jednak co do trzech rzeczy. Ojciec Dominik nie zginął.

Bryce również nie.

No i w całym wydarzeniu nie było cienia przypadku.

Z tego, co dotarło do wiadomości publicznej, rzecz miała się następująco:

background image

Bryce z jakiegoś powodu, nikt nie wiedział z jakiego, wszedł do gabinetu dyrektora.

Może po przepustkę w związku z tym, że się spóźnił, ponieważ nie było go na apelu.

Bryce stał przed biurkiem sekretarki pod ogromnym krucyfiksem, o którym Adam

mówił, że spłynie krwawymi łzami, jeśli jakaś dziewica ukończy Szkołę Misyjną

(sekretarki akurat nie było na miejscu; podawała kawę policjantom, którzy nadal krę-

cili się po dziedzińcu), kiedy ogromny krzyż zsunął się nagle ze ściany. Ojciec

Dominik otworzył właśnie drzwi i zobaczył zsuwający się krzyż, który z pewnością

rozbiłby Bryce'owi czaszkę, gdyby ojciec Dominik nie zdążył go odsunąć. Skończyło

się na złamaniu kości obojczyka.

Na nieszczęście ojciec Dominik przyjął na siebie ciężar spadającego krzyża,

który przycisnął go do podłogi, łamiąc mu większość żeber oraz nogę.

Pan Walden z gromadką sióstr próbował zagnać nas do klas z dziedzińca,

gdzie staliśmy tłumnie, czekając, aż ojciec Dominik i Bryce wyłonią się z gabinetu

dyrektora. Kilka osób odeszło, kiedy siostra Ernestyna zagroziła wszystkim

zostaniem po lekcjach, ale nie ja. Musiałam się upewnić, czy nic im się nie stało.

Siostra Ernestyna rzuciła coś na ten temat, że panna Simon nie zdaje sobie sprawy,

jak nieprzyjemne bywa zostanie po lekcjach w Szkole Misyjnej. Zapewniłam siostrę

Ernestynę, że jeśli ma na myśli karę fizyczną, to wezwę mamę, dziennikarkę lokalnej

telewizji, która zjawi się w szkole z kamerami szybciej, niż trwa zmówienie jednego

Zdrowaś Mario.

To jej zamknęło buzię.

Wkrótce potem zauważyłam Profesora, który przecisnął się do mnie.

- Co ty tu robisz? - zapytałam, spoglądając na niego z góry. Małe dzieci

zwykle przebywają w innej części budynku.

- Chcę zobaczyć, czy nic mu nie jest. - Na bladej twarzy Profesora piegi

rysowały się niezwykle wyraźnie.

- Wpakujesz się w kłopoty - ostrzegłam go. - Siostra Ernestyna z zapałem

spisuje nazwiska.

- Nie obchodzi mnie to - powiedział Profesor. - Muszę zobaczyć.

Wzruszyłam ramionami. Śmieszny dzieciak ten Profesor. W niczym nie

przypomina swoich starszych braci, a nie chodzi wcale o rude włosy. Przypomniałam

sobie kpiącą uwagę Przyćmionego o kluczykach samochodowych i „duchu Dawida” i

zastanowiłam się na ile, jeśli w ogóle, Profesor orientuje się, co kryje się za ostatnimi

wydarzeniami w szkole.

background image

Trwało to, jak się wydawało, wieki, ale w końcu wyniesiono ich z gabinetu.

Pierwszy ukazał się Bryce, jęczący na noszach jak, z przykrością stwierdzam, małe

dziecko. Wiele razy miałam połamane i przemieszczone kości i wierzcie mi, to boli,

ale nie aż tak, żeby leżeć i biadolić. Zwykle w takich wypadkach nawet nie

zauważam, że coś mi się stało. Jak na przykład poprzedniej nocy. Kiedy naprawdę

boli, jestem w stanie tylko się śmiać, ponieważ ból jest taki silny, że to aż śmieszne.

Dobra, przyznaję, że Bryce stracił w moich oczach, kiedy zobaczyłam, że

zachowuje się jak mazgaj...

A zwłaszcza kiedy ujrzałam ojca Doma, którego sanitariusze wynieśli w

drugiej kolejności. Był nieprzytomny, potargany, nad jego prawym okiem widniała

poszarpana, częściowo przykryta gazą, rana. Nie jadłam śniadania i teraz widok

biednego ojca Dominika z zamkniętymi oczami, bez okularów, sprawił, że trochę

zakręciło mi się w głowie.

Musiałam faktycznie się zachwiać i pewnie przewróciłabym się, gdyby

Profesor nie złapał mnie za rękę, mówiąc poufnym tonem:

- Wiem. Widok krwi też na mnie źle działa.

Ale to nie od widoku krwi ojca Dominika, sączącej się przez bandaże, zrobiło

mi się słabo. Uświadomiłam sobie, że zawiodłam. Zawiodłam na całej linii. Ślepy

przypadek sprawił, że Heather nie zdołała ich zabić. Żyli dzięki szybkiemu refleksowi

ojca Dorna. Nie dzięki mnie. Ja nie miałam z tym nic wspólnego.

Gdybym poradziła sobie lepiej poprzedniej nocy, w ogóle by do tego nie

doszło. W żaden sposób.

Poczułam wściekłość. Zimną wściekłość.

Zrozumiałam nagle, co należy zrobić.

- Czy w szkole jest komputer? - zwróciłam się do Profesora. - Z dostępem do

Internetu?

- Pewnie - odparł zaskoczony Profesor. - W bibliotece. Dlaczego?

Puściłam jego rękę.

- Nieważne. Wracaj na lekcję.

- Suze...

- Każdy, kto w ciągu minuty nie wróci do klasy - oświadczyła siostra

Ernestyna stanowczo - zostanie zawieszony, aż do odwołania!

Profesor pociągnął mnie za rękaw.

- Co się dzieje? - nie ustępował. - Do czego potrzebny ci komputer?

background image

- Nic - powiedziałam. Za bramą z kutego żelaza, wiodącą na parking,

sanitariusze właśnie zatrzasnęli drzwi karetki. W chwilę później odjechali z wyciem

syren, w blasku migających świateł. - Tylko... to jest coś, czego byś nie zrozumiał,

Dawidzie. To nic naukowego.

Profesor wyglądał na mocno urażonego.

- Rozumiem mnóstwo rzeczy, które nie należą do świata nauki. Na przykład

muzykę. Sam nauczyłem się grać Szopena na keyboardzie. To nie jest nic

naukowego. Przyjemność obcowania z muzyką czy sztuką w ogóle to kwestia emocji.

Rozumiem muzykę i sztukę. Więc nie krępuj się, Suze - ciągnął - możesz mi

powiedzieć. Czy to ma coś wspólnego z... tym, o czym mówiliśmy wczoraj

wieczorem?

Odwróciłam się, patrząc na niego ze zdumieniem.

- To logiczna konkluzja. - Wzruszył ramionami. - Dokonałem pobieżnych

oględzin posągu. Pobieżnych, gdyż nie zdołałem podejść dostatecznie blisko ze

względu na taśmę i zespół prowadzący śledztwo. Nie doszukałem się śladów piły czy

innych wskazówek, w jaki sposób odcięto głowę. Brązu nie da się ciąć równie czysto

bez użycia ciężkich maszyn, ale takie urządzenia nigdy by się nie zmieściły...

- Panie Ackerman! - Ton siostry Ernestyny nie był bynajmniej żartobliwy. -

Czy chce pan, abym pana zapisała?

- Nie - bąknął poirytowany Dawid.

- Nie, co?

- Nie, siostro. - Spojrzał na mnie przepraszająco. - Chyba muszę już iść. Ale

porozmawiamy o tym wieczorem w domu, dobrze? Znalazłem coś o... wiesz, o tym, o

co prosiłaś. Pamiętasz? - Popatrzył na mnie znacząco. - O domu.

- Och. Świetnie.

- Panie Ackerman?

Dawid odwrócił się do zakonnicy.

- Proszę chwilę poczekać, dobrze, siostro? Właśnie próbuję z kimś

porozmawiać.

Cała krew odpłynęła z twarzy tej niemłodej już kobiety. To było niesamowite.

Zareagowała tak dziecinnie, jakby to ona miała dwanaście lat, a nie mój brat.

- Chodź ze mną, miody człowieku - syknęła, chwytając Dawida za ucho. -

Widzę, że siostra przyrodnia nakarmiła cię jakimiś wielkomiejskimi pomysłami

dotyczącymi tego, jak mały chłopiec ma się zwracać do starszych...

background image

Dawid jęknął niczym zranione zwierzę, ale poszedł z zakonnicą zgarbiony z

bólu. Przysięgam, że nic bym nie zrobiła, gdybym nagle nie zauważyła Heather

stojącej w bramie i śmiejącej się do rozpuku.

- O, Boże - zawołała, rżąc ze śmiechu. - Gdybyś widziała swoją minę, jak się

dowiedziałaś, że Bryce nie żyje! Przysięgam! To najśmieszniejsza rzecz, jaką

widziałam! - Odrzuciła do tyłu długie włosy. - Wiesz co? Dzisiaj załatwię jeszcze

paru ludzi w podobny sposób. Może zacznę od tego małego, tam...

Zrobiłam krok w jej stronę.

- Tylko dotknij mojego brata, a odeślę cię prosto do grobu, z którego się

wyczołgałaś.

Heather parsknęła śmiechem, za to siostra Ernestyna, która, jak sobie właśnie

uświadomiłam, wzięła moje słowa do siebie, puściła Dawida tak gwałtownie, jakby

dzieciak nagle stanął ' w płomieniach.

- Coś ty powiedziała?

Zakonnica spurpurowiała na twarzy. Za jej plecami Heather chichotała

radośnie.

- No, teraz będziesz miała za swoje. Przez tydzień zostajesz po lekcjach!

W tym momencie duch zniknął, a ja musiałam radzić sobie z bałaganem, jaki

zostawił.

Ku mojemu zdumieniu siostra Ernestyna była w stanie jedynie patrzeć na

mnie szeroko otwartymi oczami. Dawid rozcierał ucho, wyraźnie oszołomiony.

- Wrócimy do naszych klas - wykrztusiłam. - Niepokoiliśmy się tylko o ojca

Dominika i chcieliśmy go pożegnać. Dziękujemy, siostro.

Siostra Ernestyna nadal gapiła się na mnie. Nie wypowiedziała ani słowa.

Była kobietą pokaźnych rozmiarów, nie taką wysoką, jak ja na obcasach - dziś

miałam na sobie czarne botki - ale dużo tęższą, z wyjątkowo pokaźnym biustem, na

którym wisiał srebrny krzyż. Patrząc na mnie, odruchowo dotykała go palcami.

Później Adam, który obserwował całą tę scenę, twierdził, że siostra Ernestyna

trzymała krzyż, jakby miał ją przede mną obronić. To nieprawda. Dotykała krzyża,

jakby nie była pewna, czy nadal tam jest. A był. Zdecydowanie był.

To chyba wtedy Profesor przestał być dla mnie Profesorem, a stał się

Dawidem.

- Nie martw się - powiedziałam, kiedy każde z nas miało pójść w swoją stronę.

Wydawał się taki przygnębiony i milutki z tymi rudymi włosami, piegowatą buzią i

background image

odstającymi uszami. Zmierzwiłam mu lekko czuprynę. - Wszystko będzie dobrze.

Dawid podniósł głowę.

- Skąd wiesz? - zapytał. Cofnęłam rękę.

Ponieważ prawda była taka, że oczywiście, nie wiedziałam, czy wszystko

będzie dobrze. Nie miałam o tym zielonego pojęcia.

15

Tuż po lunchu złapałam Adama. Prawie całą lekcję spędziłam w bibliotece,

gapiąc się w ekran komputera. Nic nie jadłam, ale prawdę mówiąc, w ogóle nie byłam

głodna.

- Cześć - powiedziałam, siadając obok niego i zakładając nogę na nogę, tak że

czarna spódnica podjechała odrobinę do góry. - Przyjechałeś dziś do szkoły

samochodem?

Adam uderzył się w pierś. Zakrztusił się fritosem w momencie, kiedy się

dosiadłam. Kiedy wreszcie udało mu się przełknąć, oznajmił dumnie:

- Pewnie, że tak. Odkąd zrobiłem prawo jazdy, jeżdżę jak stary. Szkoda, że nie

pojechałaś z nami wczoraj wieczorem, Suze. Było super. Wpadliśmy najpierw do

Coffee Clutch, a potem przejechaliśmy się Seventeen Mile Drive. Przeżyłaś coś

podobnego?

Rany, przy wczorajszym księżycu ocean był taki piękny...

- Czy zechciałbyś zabrać mnie gdzieś po szkole?

Adam zerwał się z miejsca, płosząc dwie tłuste mewy, siedzące niedaleko

ławki, którą dzielił z Cee Cee.

- Żartujesz? Powiedz tylko dokąd, Suze, a zabiorę cię tam. Vegas? Chcesz

jechać do Vegas? Nie ma sprawy. No, wiesz, ja mam szesnaście lat, ty masz

szesnaście lat. Możemy się tam pobrać bez problemu. Rodzice pozwolą nam

mieszkać razem u nas w domu, spokojna głowa. Nie masz nic przeciwko temu, żeby

dzielić ze mną pokój, prawda? Przysięgam, że będę po sobie sprzątał...

- Adamie - wtrąciła się Cee Cee - nie świruj. Wątpię, żeby chciała za ciebie

wyjść.

- Nie sądzę, aby to był dobry pomysł poślubić kogoś, zanim rozwód z moim

pierwszym mężem nie zostanie sfinalizowany - stwierdziłam z powagą. - Chciałabym

pojechać do szpitala i zobaczyć się z Bryce'em.

Adam przygarbił się.

background image

- Och - powiedział niewątpliwie bardzo rozczarowany. - Tylko tyle?

Zrozumiałam, że powiedziałam coś niewłaściwego. Nie mogłam tego

odkręcić. Cee Cee pomogła mi, na szczęście, mówiąc z namysłem:

- Wiecie, historia o tym, jak Bryce i ojciec Dominik dzielnie zmagają się ze

słabością, dochodząc do zdrowia, nie byłaby złym materiałem na artykuł. Czy nie

masz nic przeciwko temu, żebym się z wami zabrała?

- Ani trochę. - Kłamałam, oczywiście. Przy Cee Cee może być mi trudno

zrobić to, co zamierzam, nie wdając się w zbędne wyjaśnienia...

A mam wybór? Żadnego.

Kiedy już zapewniłam sobie transport, zaczęłam się rozglądać za

Przyćmionym. Znalazłam go opartego o ogrodzenie, pogrążonego w drzemce.

Szturchnęłam go stopą. Kiedy łypnął na mnie zza okularów przeciwsłonecznych,

powiedziałam, żeby nie czekał po szkole, bo wracam z kimś innym. Burknął coś i

znów zasnął.

Potem odnalazłam automat telefoniczny. Dziwne, kiedy się nie zna numeru

telefonu własnej mamy. Nadal pamiętam nasz numer brookliński, ale nie mam

pojęcia, jaki jest nasz miejscowy telefon. Dobrze, że zapisałam go w notesie.

Otworzyłam na S - jak Simon - i był tam. Wybrałam go. Wiedziałam, że nikogo nie

ma w domu, ale chciałam się zabezpieczyć na wszystkich frontach. Powiedziałam

automatycznej sekretarce, że mogę wrócić później, ponieważ po szkole wybieram się

gdzieś z nowymi przyjaciółmi. Wiedziałam, że mama będzie zachwycona, kiedy to

usłyszy. Na Brooklynie martwiła się, że jestem aspołeczna. Powtarzała do znudzenia:

„Suzie, jesteś taką ładną dziewczyną. Nie mogę zrozumieć, dlaczego żaden chłopak

nigdy do ciebie nie dzwoni. Może gdybyś nie robiła wrażenia takiej... twardej. Co ty

na to, żeby odstawić na trochę skórzaną kurtkę?”

Prawdopodobnie umarłaby z radości, gdyby znalazła się na parkingu przed

szkołą po lekcjach i usłyszała Adama, kiedy podchodziłam do samochodu.

- Och, Cee Cee, oto i ona. - Adam otworzył przede mną drzwi samochodu,

który okazał się przypadkiem nowym volkswagenem bugsem. Przypuszczam, że

rodzice Adama nie narzekają specjalnie na brak pieniędzy.

- Chodź, Suze, usiądź z przodu, przy mnie. Zerknęłam przez okulary

przeciwsłoneczne. Poranna mgła zniknęła jak zwykle bez śladu i teraz, o trzeciej po

południu, słońce stało wysoko na doskonale czystym błękitnym niebie.

- Eee, nie, Cee Cee była pierwsza. Usiądę z tyłu. Nie ma problemu.

background image

- W żadnym wypadku. - Adam stał obok samochodu, wciąż trzymając drzwi. -

Jesteś nową dziewczyną. Nowa dziewczyna siada z przodu.

- Taak - odezwała się Cee Cee z czeluści tylnego siedzenia - dopóki mu nie

oświadczysz, że nie pójdziesz z nim do łóżka. Wtedy ciebie także releguje na tyły.

Adam odezwał się głosem z Czarodzieja z krainy Oz:

- Nie zwracaj uwagi na człowieka za kotarą. Wślizgnęłam się więc na

przednie siedzenie, a Adam delikatnie zamknął drzwi.

- Mówisz poważnie? - zapytałam Cee Cee, odwracając się, podczas gdy Adam

okrążał samochód, żeby usiąść za kierownicą.

Cee Cee wytrzeszczyła oczy.

- Czy naprawdę myślisz, że ktoś mógłby pójść z nim do łóżka? Przełknęłam

to.

- Rozumiem - powiedziałam. - A zatem, nie.

- Zgadza się - powiedziała Cee Cee w momencie, gdy Adam siadał za

kierownicą.

- A więc - odezwał się, poruszając palcami w powietrzu przed włączeniem

zapłonu. - Myślę, że cała ta sprawa z posągiem, ojcem Dominikiem i Bryce'em

zestresowała nas wszystkich. U moich rodziców jest sauna, idealne miejsce na

odreagowanie po takich przeżyciach jak dzisiejsze, więc proponuję, żebyśmy

najpierw udali się do mnie i trochę się odmoczyli...

- Coś ci powiem - przerwałam mu. - Dajmy sobie na razie spokój z sauną i

jedźmy prosto do szpitala. Może później będzie trochę czasu...

- Tak. - Adam był wniebowzięty. - Bóg istnieje. Cee Cee na to, z tylnego

siedzenia:

- Powiedziała „może”, baranie. Boże, spróbuj się opanować. Adam spojrzał na

mnie przelotnie, wyjeżdżając z parkingu.

- Czy jestem zbyt nachalny?

- Hm - mruknęłam. - Może...

- Chodzi o to, że już strasznie dużo czasu minęło, odkąd pokazała się tutaj

jakaś choćby trochę interesująca dziewczyna. - Adam, jak zauważyłam z ulgą, był

bardzo ostrożnym kierowcą. W przeciwieństwie do Śpiącego, który, jak się wydaje,

uważał, że znaki „stop” oznaczają w istocie „zwolnij”. - Wiesz, przez szesnaście lat

otaczały mnie Kelly Prescotty i Debbie Mancusosy. To taka ulga, że dla odmiany

pojawiła się Susannah Simon. Wbiłaś Kelly w podłogę dzisiaj rano uwagą: „Hm, czy

background image

anioły zostawiają krwawe plamy? Nie sądzę”.

Adam ciągnął w tym duchu przez resztę drogi do szpitala. Nie byłam pewna,

jak Cee Cee to zniesie. O ile się nie mylę, ona czuje do niego to samo, co on

najwyraźniej czuje do mnie. Nie sądzę jednak, żeby jego zauroczenie moją osobą

było poważne. W przeciwnym razie nie żartowałby sobie w ten sposób. Uczucia Cee

Cee wydawały mi się za to głębsze. Och, mogła się z nim drażnić, a nawet obrażać,

ale parę razy spojrzałam w tylne lusterko i złapałam ją na tym, jak wpatruje się w tył

jego głowy wzrokiem, który można by określić jedynie jako cielęcy.

Ale tylko wtedy, kiedy miała pewność, że on tego nie widzi. Kiedy Adam

zatrzymał się przed szpitalem, pomyślałam, że przez pomyłkę zaparkował przed

jakimś klubem albo prywatną rezydencją. W porządku, naprawdę wielką prywatną

rezydencją ale cóż, trzeba obejrzeć niektóre takie miejsca w dolinie.

Po chwili spostrzegłam dyskretną tabliczkę z napisem SZPITAL. Wysiedliśmy

z samochodu i ruszyliśmy przez nienagannie utrzymany ogród z klombami pełnymi

barwnych kwiatów. Dokoła uwijały się kolibry, zauważyłam też więcej tych palm, o

których myślałam, że nie występują tak daleko na północ od równika.

W informacji zapytałam o pokój Bryce'a Martinsona. Nie byłam pewna, czy

go rzeczywiście przyjęto, ale wiedziałam z doświadczenia, niestety z pierwszej ręki,

że każda ofiara wypadku z urazami głowy zostaje w szpitalu na obserwację,

przynajmniej na jedną noc. I miałam rację. Bryce i ojciec Dominik znajdowali się w

szpitalu, umieszczeni w dwóch pokojach naprzeciwko siebie.

Nie byliśmy jedynymi odwiedzającymi. W pokoju Bryce'a panował tłok.

Wydaje się, że nie było żadnych ograniczeń co do liczby gości, bo w pokoju Bryce'a

na oko znajdowała się większość najstarszego rocznika Szkoły Misyjnej. Na środku

słonecznego wesołego pokoju, w którym na każdej płaskiej powierzchni stały wazony

z kwiatami, leżał Bryce z zagipsowanym ramieniem i prawą ręką na wyciągu.

Wyglądał dużo lepiej niż rano, prawdopodobnie dlatego, że naszpikowano go

środkami znieczulającymi. Kiedy ujrzał mnie w progu, jego twarz rozjaśnił niezbyt

inteligentny uśmiech.

- Suze! - zawołał.

Wymówił to „su - u - z”, tak, jakby moje imię składało się z więcej niż jednej

sylaby.

- Cześć, Bryce - bąknąłem, nagle onieśmielona. Wszyscy w pokoju odwrócili

się, żeby zobaczyć, do kogo Bryce mówi. Przeważały dziewczyny. Zrobiły to, co robi

background image

większość dziewcząt - zlustrowały mnie od stóp do głów, a dziś rano nie wzięłam

prysznica, ponieważ bardzo się śpieszyłam, więc moje włosy nie wyglądały

szczególnie świeżo.

Potem uśmiechnęły się złośliwie.

Bryce oczywiście nie zwrócił na to uwagi. Ale tak było.

Mimo że nie obchodziło mnie, co banda dziewczyn, których nie znam i

których prawdopodobnie nie będę miała okazji więcej spotkać, myśli na mój temat,

zaczerwieniłam się.

- Hej, wszyscy - Bryce był trochę oszołomiony lekarstwami. - To jest Suze.

Suze, to są wszyscy.

- Cześć, wszyscy.

- Och, to ty jesteś tą dziewczyną, która uratowała mu wczoraj życie, siostrą

przyrodnią Jake'a - odezwała się dziewczyna w białej, idealnie wyprasowanej luźnej

sukience, siedząca w nogach łóżka Bryce'a.

- Owszem, to ja.

W obecności tych wszystkich ludzi nie było sposobu, żebym zapytała Bryce'a

o to, o co miałam go zapytać. Cee Cee zabrała Adama do pokoju ojca Dominika,

żebym mogła spędzić trochę czasu sam na sam z Bryce'em, ale zdaje się, na próżno.

Nie miałam szansy na rozmowę z nim chociaż przez minutę. Chyba że...

Cóż, chyba że o to poproszę.

- Słuchajcie - powiedziałam. - Muszę porozmawiać z Bryce'em w cztery oczy.

Czy macie coś przeciwko temu?

Dziewczyna na łóżku nie kryła zdumienia.

- Więc rozmawiaj. Nikt ci nie przeszkadza. Spojrzałam jej prosto w oczy i

powtórzyłam swoim najbardziej stanowczym mediatorskim głosem:

- W cztery oczy.

Ktoś gwizdnął przeciągle, ale nikt się nie poruszył. W każdym razie, dopóki

nie wtrącił się Bryce:

- Hej, ludzie. Słyszeliście, co powiedziała. Wyjdźcie. Bogu niech będą dzięki

za morfinę!

Seniorzy z ociąganiem opuścili pokój, rzucając mi złe spojrzenia. Bryce uniósł

rękę podłączoną do kroplówki i zawołał:

- Hej, Suze. Chodź i popatrz na to.

Podeszłam do łóżka. Teraz, kiedy zostaliśmy sami, stwierdziłam, że pokój

background image

Bryce'a jest naprawdę duży. Do tego bardzo wesoły, pomalowany na żółto, z oknem

wychodzącym na ogród.

- Widzisz, co ja mam? - Bryce pokazał mi urządzenie wielkości dłoni z

guzikiem na górze. - Moja własna pompka środków przeciwbólowych. Jak tylko

poczuję ból, naciskam guzik i uwalnia się kodeina. Prosto do krwi. Fajne, co?

Facet wyraźnie odjechał. To się rzucało w oczy. Uświadomiłam sobie nagle,

że moje zadanie nie będzie takie trudne, jak myślałam.

- To wspaniale, Bryce. Naprawdę zmartwiłam się, kiedy dowiedziałam się o

tym wypadku.

- Taak. - Zachichotał głupkowato. - Szkoda, że cię tam nie było. Miałabyś

okazję, żeby mnie uratować, tak jak wczoraj.

- Tak. - Chrząknęłam zmieszana. - Ostatnio jakoś los cię prześladuje.

- Taak. - Powieki mu opadły i przez jedną okropną chwilę bałam się, że

zaśnie. Otworzył jednak oczy i spojrzał na mnie smętnie. - Suze, nie sądzę, żebym

stąd wyszedł.

Wytrzeszczyłam oczy. Boże, co za dzieciak!

- Oczywiście, że wyjdziesz. Masz tylko zmiażdżony obojczyk, i tyle.

Dojdziesz do siebie w mgnieniu oka.

Znowu zachichotał.

- Nie, nie. Chodziło mi o to, że nie wyjdę stąd na czas, żeby spotkać się z tobą

w sobotę wieczór.

- Och, nie, oczywiście, że nie. Nie sądzę, żeby to było możliwe. Posłuchaj,

Bryce, chcę cię o coś prosić. Pomyślisz, że to dziwne... - W gruncie rzeczy, w stanie

takiego zamroczenia, chyba nic nie powinno go zdziwić. - Czy masz jakąś rzecz, któ-

rą dostałeś od Heather?

Popatrzył na mnie półprzytomnie.

- Dostałem? Masz na myśli jakiś prezent?

- Tak.

- Cóż, owszem. Dała mi kaszmirową kamizelkę na święta. Pokręciłam głową.

Kaszmirowa kamizelka nie przyda się do moich celów.

- Aha. Coś jeszcze? Może... swoje zdjęcie?

- Och, pewnie, pewnie. Dała mi swoje szkolne zdjęcie.

- Naprawdę? - Starałam się ukryć podniecenie. - Nie masz go przypadkiem ze

sobą? Może w portfelu? - Szanse były nikłe, wiedziałam o tym, ale większość ludzi

background image

porządkuje takie rzeczy raz w roku, nie częściej...

Skrzywił się. Sądzę, że myślenie sprawiało mu ból, bo widziałam, jak parę

razy nacisnął pompkę. Po chwili jednak się odprężył.

- Pewnie - powiedział. - Nadal mam jej zdjęcie. Mój portfel jest w tamtej

szufladzie.

Otworzyłam szufladę w stoliku obok łóżka. Cienki, czarny skórzany portfel

istotnie znajdował się w środku. Podniosłam go i otworzyłam. Fotografię Heather

znalazłam wciśniętą pomiędzy złotą kartę American Express i bilet na wyciąg

narciarski. Wyglądała zachwycająco, z długimi jasnymi włosami przerzuconymi

przez ramię. Patrzyła kokieteryjnie w obiektyw. Na szkolnych zdjęciach zawsze

wyglądam tak, jakby ktoś przed chwilą wrzasnął: „Pożar!” Nie mieściło mi się w

głowie, żeby chłopak, który chodził z taką dziewczyną, mógł umówić się z

dziewczyną taką jak ja.

- Czy mogę pożyczyć to zdjęcie? Jest mi do czegoś potrzebne. Wkrótce ci

oddam.

- Pewnie, pewnie - powiedział, machnąwszy ręką.

- Dzięki. - Wsunęłam zdjęcie do plecaka akurat w chwili, gdy do pokoju

wkroczyła wysoka kobieta po czterdziestce, obwieszona złotą biżuterią, z pudełkiem

ciastek w ręku.

- Bryce, kochanie, gdzie się podziali twoi przyjaciele? Poszłam specjalnie do

cukierni po jakieś łakocie dla nich.

- Zaraz wrócą, mamo - odparł Bryce sennym głosem. - To jest Suze.

Uratowała mi wczoraj życie.

Pani Martinson wyciągnęła gładką opaloną rękę.

- Milo mi cię poznać, Susan - powiedziała, leciuteńko ściskając czubki moich

palców. - Nie do wiary, co się przydarzyło biednemu Bryce'owi. Jego ojciec jest

wściekły. Jakby nie wystarczyła historia z tą okropną dziewczyną. No, wiesz... A

teraz to. Słowo daję, tak, jakby na szkole ciążyło przekleństwo, czy co.

- Tak. Miło mi panią poznać. Pójdę już.

Nikt nie miał nic przeciwko mojemu odejściu. Ani pani Martinson, ponieważ

nie obchodziło jej to w najmniejszym stopniu, ani Bryce, bo właśnie zasnął.

Adam i Cee Cee stali na korytarzu po drugiej stronie. Kiedy do nich

podeszłam, Cee Cee położyła palec na ustach.

- Posłuchaj - szepnęła. Zaczęłam nasłuchiwać.

background image

- To po prostu nie mogło zdarzyć się w gorszym momencie - mówił znajomy

męski głos. - Wizyta arcybiskupa jest za niecałe dwa tygodnie...

- Tak mi przykro, Constantine. - Głos ojca Dominika brzmiał słabo. - Wiem, w

jakim napięciu żyjecie...

- I w dodatku Bryce Martinson! Wiesz, kim jest jego ojciec? To jeden z

najlepszych prawników w Salinas!

- Ojciec Dominik dostaje burę - szepnął Adam. - Biedny staruszek.

- Chciałabym, żeby kazał Constantine'owi wskoczyć do jeziora. - Fiołkowe

oczy Cee Cee rozbłysły. - Wysuszona stara...

- Spróbujmy mu pomóc - szepnęłam. - Może uda się wam odwrócić uwagę

wielebnego, a ja się dowiem, czy ojcu Dominikowi czegoś nie potrzeba. Wiecie, tak

raz - dwa, zanim stąd pójdziemy.

Cee Cee wzruszyła ramionami.

- W porządku.

- Zgoda - dodał Adam. Wobec tego zawołałam głośno:

- Ojciec Dominik? - I wpadłam do pokoju.

Pokój nie był ani taki duży, ani wesoły, jak pokój Bryce'a. Ściany

pomalowano na beżowo, nie na żółto i stał w nim tylko jeden wazon z kwiatami.

Okno wychodziło na parking. Nikt też nie podłączył ojca Dominika do urządzenia

pompującego środki znieczulające. Nie wiem, jaki rodzaj ubezpieczenia mają księża,

ale warunki mógłby mieć zdecydowanie lepsze.

Stwierdzenie, że ojciec Dominik wydawał się zaskoczony moim widokiem,

byłoby eufemizmem. Opadła mu szczęka. Nie był w stanie wydusić słowa. Na

szczęście za mną wpadła Cee Cee, wołając:

- O, monsignor! Wspaniale. Wszędzie wielebnego szukaliśmy. Chcielibyśmy,

o ile to możliwe, przeprowadzić wywiad na temat wpływu wczorajszego aktu

wandalizmu na zbliżającą się wizytę arcybiskupa. Niezbyt dobrze się złożyło,

prawda? Jakiś komentarz? Może zechciałby wielebny wyjść na korytarz, gdzie ja i

mój współpracownik...

Lekko poirytowany, wielebny Constantine ruszył za Cee Cee, mrucząc:

- Słuchaj no, młoda damo...

Podskoczyłam do ojca Dominika. Trudno powiedzieć, żebym była

uszczęśliwiona tym spotkaniem. Byłam pewna, że ksiądz raczej nie jest ze mnie

zadowolony. To we mnie Heather rzuciła głową ojca Serry i podejrzewałam, że ojciec

background image

Dominik zdaje sobie z tego sprawę i to nie usposabia go życzliwie w stosunku do

mnie.

Myliłam się jednak. Dobrze mi idzie odgadywanie myśli zmarłych, ale z

żywymi radzę sobie znacznie gorzej.

- Susannah - odezwał się ojciec Dominik łagodnie. - Co ty tutaj robisz?

Wszystko w porządku? Bardzo się o ciebie martwiłem...

Chyba mogłam się tego spodziewać. Ojciec Dominik nie miał do mnie

najmniejszych pretensji. Martwił się o mnie, i tyle. Ale to o niego należało się

martwić. Pomijając paskudną ranę nad okiem, był także straszliwie blady, a nawet

szary. Tylko oczy, niebieskie jak niebo na zewnątrz, wyglądały jak zawsze, błyszcząc

mądrością i humorem.

- O mnie? - zrobiłam wielkie oczy. - Dlaczego ksiądz się o mnie martwił? To

nie ja dostałam krucyfiksem dziś rano.

Ojciec Dominik uśmiechnął się smutno.

- Nie, ale sądzę, że masz mi coś do powiedzenia. Dlaczego nie dałaś mi znać,

Susannah? Dlaczego nie uprzedziłaś, co zamierzasz? Gdybym wiedział, że

zamierzasz pojawić się w szkole sama, w środku nocy, nigdy bym na to nie pozwolił.

- Właśnie dlatego księdzu nie powiedziałam. Ojcze, przykro mi z powodu

posągu i drzwi do klasy pana Waldena, i w ogóle. Musiałam jednak spróbować z nią

porozmawiać sam na sam, rozumie ksiądz? Jak kobieta z kobietą. Nie wiedziałam, że

tak jej odbije.

- A czego się spodziewałaś? Susannah, widziałaś, co wczoraj próbowała

zrobić temu młodemu człowiekowi...

- Tak, ale to było dla mnie jakoś tam zrozumiałe. Ona go kochała, jest na

niego naprawdę wściekła. Nie sądziłam, że mnie zaatakuje. Nie miałam przecież z

tym nic wspólnego. Chciałam jej tylko uprzytomnić, jaki ma wybór...

- To właśnie starałem się zrobić, odkąd pojawiła się w szkole.

- Zgadza się. Ale Heather nie odpowiada żadna z opcji, które jej

przedstawiliśmy. Mówię księdzu, ta dziewczyna zwariowała. Teraz się uspokoiła, bo

myśli, że zabiła Bryce'a. Gdzieś się przyczaiła, ale już wkrótce znowu się pojawi i

Bóg jeden wie, co zrobi teraz, kiedy jest świadoma, do czego jest zdolna.

Ojciec Dominik spojrzał na mnie ciekawie, zapomniawszy najwyraźniej o

troskach związanych ze zbliżającą się wizytą arcybiskupa.

- Co masz na myśli, mówiąc: „teraz, kiedy jest świadoma, do czego jest

background image

zdolna”?

- Cóż, poprzedniej nocy odbyła się jedynie próba generalna. Możemy się po

niej spodziewać bardziej efektownych występów, ponieważ teraz już wie, co potrafi.

Ojciec Dominik pokręcił głową, zaniepokojony.

- Widziałaś ją dzisiaj? Skąd to wszystko wiesz?

Nie mogłam powiedzieć ojcu Dominikowi o Jessie. Po pierwsze, to nie jego

sprawa. Bałam się także, że informacja o chłopaku mieszkającym w moim pokoju

mogłaby go zaszokować. Ojciec Dominik jest przecież księdzem i w ogóle.

- Proszę posłuchać - powiedziałam. - Dużo myślałam na ten temat i nie widzę

innego wyjścia. Próbował ksiądz przemówić jej do rozumu, ja też. I proszę spojrzeć,

do czego nas to doprowadziło. Ksiądz trafił do szpitala, a ja muszę się ciągle oglądać

przez ramię, gdziekolwiek jestem. Uważam, że nadszedł czas, żeby tę sprawę

rozstrzygnąć raz na zawsze. Ojciec Dominik zamrugał nerwowo.

- Co masz na myśli, Susannah? O czym ty mówisz? Wciągnęłam głęboko

powietrze.

- Mówię o tym, co robimy my, mediatorzy, kiedy zawodzą wszelkie inne

środki.

Nadal wyglądał na zaniepokojonego.

- Wszelkie inne środki? Obawiam się, że nie rozumiem, o co ci chodzi.

- Mówię o egzorcyzmach.

16

- Nie ma mowy - powiedział ojciec Dominik. - Proszę posłuchać. Nie widzę

innego wyjścia. Ona nie odejdzie z własnej woli, oboje o tym wiemy. A jest zbyt

niebezpieczna, żeby jej pozwolić włóczyć się po świecie bez końca. Sądzę, że

musimy dać jej kopa.

Ojciec Dominik odwrócił wzrok, wpatrując się ponuro w jakiś punkt na

suficie.

- Nie po to istniejemy, ludzie tacy jak ty i ja, Susannah — odezwał się tak

smutnym głosem, jakiego jeszcze u niego nie słyszałam. - Jesteśmy strażnikami

strzegącymi bram życia po śmierci. Pomagamy zbłąkanym duszom odnaleźć miejsce

ostatecznego przeznaczenia. Wszystkie dusze, którym pomagałem, przekroczyły tę

bramę z własnej woli...

Taak. Przypuszczam, że to przyjemne patrzeć na świat oczyma ojca Dominika.

background image

Pewnie wydaje się uroczym miejscem. Dużo lepszym od tego, na którym spędziłam

ostatnich szesnaście lat.

- Aleja nie widzę innego wyjścia.

- Egzorcyzmy - mruknął ojciec Dominik. Wymówił to słowo z taką odrazą,

jak „odchody” czy coś równie obrzydliwego.

- Chwileczkę - powiedziałam, żałując, że w ogóle podjęłam ten temat. - Proszę

mi wierzyć, to nie jest metoda, którą bym polecała. Nie wydaje mi się jednak,

żebyśmy w tym wypadku mieli wybór. Heather zagraża nie tylko Bryce'owi. - Nie

chciałam mu mówić, że groziła także Dawidowi. Oczami wyobraźni widziałam, jak

zrywa się z łóżka, wrzeszcząc, żeby dać mu kule. Ponieważ jednak wygadałam się co

do swoich planów, musiałam jakoś uzasadnić użycie tak ekstremalnego środka. -

Stanowi zagrożenie dla całej szkoły - stwierdziłam. - Trzeba ją powstrzymać.

Skinął głową.

- Tak. Tak, oczywiście, masz rację. Susannah, musisz mi jednak przyrzec, że

nie będziesz tego robiła, dopóki stąd nie wyjdę. Rozmawiałem z lekarką, mówiła, że

może mnie wypuści już w piątek. To da nam mnóstwo czasu, żeby zastanowić się nad

stosowną metodologią... - Zerknął na stolik przy łóżku. - Podaj mi tę Biblię,

Susannah, dobrze? Jeśli zastosujemy się dokładnie...

Wręczyłam mu książkę.

- Jestem pewna - oznajmiłam - że znam to na wyrywki. Wbił we mnie błękitne

oczy. Szkoda, że jest taki stary i do tego ksiądz. Ciekawe, ile serc złamał, zanim

odkrył swoje powołanie.

- Jak to możliwe - odezwał się - żebyś znała coś tak skomplikowanego, jak

egzorcyzmy Kościoła rzymskokatolickiego, na wyrywki?

Poruszyłam się niespokojnie.

- No, właściwie nie miałam zamiaru zastosować wersji Kościoła

rzymskokatolickiego.

- Jest jakaś inna?

- Och, pewnie. Większość religii je stosuje. Osobiście wolę Mecumbę. Jest

bardzo praktyczna. Żadnych długich inkantacji, czy czegoś takiego.

- Mecumba? - powtórzył zbolałym głosem.

- Tak. Brazylijskie wudu. Ściągnęłam to z Internetu. Trzeba tylko mieć trochę

krwi z kurczaka i...

- Mario, Matko Boża - westchnął ojciec Dominik. - Nie ma mowy. Heather

background image

Chambers została ochrzczona jako rzymska katoliczka i, bez względu na przyczynę

śmierci, zasługuje na rzymskokatolickie egzorcyzmy, jeśli nie pogrzeb. Jej szanse na

dostanie się do nieba są nikłe, przyznaję, ale pragnę dopilnować, aby stworzono jej

możliwość przywitania świętego Piotra u wrót nieba.

- Ojcze Dominiku, nie sądzę, żeby miało jakiekolwiek znaczenie, jakich

egzorcyzmów użyjemy. Chodzi o to, że jeśli niebo istnieje, Heather Chambers nie

dostanie się tam w żaden sposób.

Ojciec Dominik cmoknął z dezaprobatą.

- Susannah, jak możesz mówić coś podobnego? W każdym człowieku tkwi

dobro. Z pewnością nawet ty zdajesz sobie z tego sprawę.

- Nawet ja? Co ksiądz ma na myśli, mówiąc: „nawet ty”?

- To, że nawet Susannah Simon, która potrafi być bardzo twarda dla innych,

musi wiedzieć, że nawet w najokrutniejszym z ludzi może rosnąć kwiat dobra. Może

zaledwie kiełeczek, któremu potrzeba słońca i wody, ale kwiat tak czy inaczej.

Ciekawe, jakie środki przeciwbólowe zastosowano w wypadku ojca

Dominika.

- W porządku, ojcze. Wiem tylko, że tam, dokąd uda się Heather, to nie będzie

niebo. O ile niebo istnieje.

Uśmiechnął się melancholijnie.

- Chciałbym - odparł - żebyś miała choć w połowie tyle wiary w dobrego

Boga, Susannah, ile masz odwagi. Posłuchaj mnie przez chwilę. Nie wolno ci, nie

wolno pod żadnym pozorem, próbować powstrzymać Heather na własną rękę. Nie ma

cienia wątpliwości, że wczorajszej nocy omal cię nie zabiła. Nie wierzyłem własnym

oczom, kiedy zobaczyłem rozmiar szkód, jakich dokonała. Masz szczęście, że uszłaś

z życiem. Z tego co zaszło dziś rano wynika jasno, że robi się coraz silniejsza. Byłoby

głupotą, niewybaczalną głupotą, gdybyś znowu próbowała zrobić coś na własną rękę.

Wiedziałam, że ma rację. Co więcej, jeśli rzeczywiście wprowadziłabym mój

plan z egzorcyzmami w życie, nie mogłabym skorzystać z pomocy Jessego, ponieważ

egzorcyzmy odesłałyby go do Stwórcy w towarzystwie Heather.

- Ponadto - ciągnął ojciec Dominik - nie ma powodu do pośpiechu,

nieprawdaż? Teraz, kiedy udało jej się wyprawić Bryce'a do szpitala, nic złego nie

zrobi. Przynajmniej do czasu, gdy on wróci do szkoły. Bryce wydaje się jedyną

osobą, wobec której żywi mordercze zamiary...

Nic nie powiedziałam. Biedny ksiądz wyglądał tak żałośnie na szpitalnym

background image

łóżku. Nie chciałam przysparzać mu więcej powodów do zmartwień. Prawda jest

jednak taka, że nie mogę czekać, aż ojciec Dominik wyjdzie ze szpitala. Heather nie

żartuje. Z każdym dniem nabiera siły i staje się coraz bardziej złośliwa i przepełniona

nienawiścią. Muszę się jej pozbyć i to jak najszybciej.

Zrobiłam w związku z tym coś, co z pewnością jest grzechem śmiertelnym.

Okłamałam księdza.

Dobrze, że nie jestem katoliczką.

- Proszę się nie martwić, ojcze Dominiku. Poczekam, aż ojciec poczuje się

lepiej.

Ojciec Dominik nie jest jednak głupi.

- Daj słowo, Susannah - zażądał. Ja na to:

- Daję słowo.

Skrzyżowałam, naturalnie, palce za plecami. Miałam nadzieję, że jeśli Bóg

istnieje, to w ten sposób wymażę kłamstwo wobec jednego z jego najbardziej

oddanych mu sług.

- Niech się zastanowię - mruczał ojciec Dominik. - Będziemy, oczywiście,

potrzebowali święconej wody. To nie problem. No, i krucyfiksu.

Kiedy tak układał listę rzeczy niezbędnych do egzorcyzmów, do pokoju

wpadli Adam i Cee Cee.

- Cześć, ojcze Dominiku - rzucił Adam. - Kurczę, ale ksiądz okropnie

wygląda.

Cee Cee dźgnęła go łokciem.

- Adam - syknęła.

Zwracając się do księdza, powiedziała wesoło:

- Proszę go nie słuchać, ojcze Dominiku. Moim zdaniem wygląda ksiądz

świetnie. No, w każdym razie, jak na kogoś, kto ma tuzin połamanych kości.

- Dzieci. - Ojciec Dominik wydawał się naprawdę uszczęśliwiony ich

widokiem. - Co za radość! Ale dlaczego marnujecie takie piękne popołudnie,

odwiedzając starego człowieka w szpitalu? Powinniście siedzieć na plaży i korzystać

z pogody.

- Przygotowujemy artykuł do „Wiadomości Misyjnych” na temat wypadku -

oznajmiła Cee Cee. - Właśnie skończyliśmy wywiad z wielebnym. Naprawdę źle się

składa, z tą wizytą arcybiskupa i posągiem ojca Serry bez głowy.

- Taak - przytaknął Adam. - Cholerna wpadka.

background image

- Cóż - powiedział ojciec Dominik. - To nieważne. Na arcybiskupie

największe wrażenie powinna zrobić wasza troskliwość i dobroć, dzieci.

- Amen - podsumował Adam uroczyście.

Zanim któreś z nas zdążyło zgromić go za sarkazm, do pokoju weszła

pielęgniarka i poprosiła, żebyśmy wyszły razem z Cee Cee, bo musi umyć ojca

Dominika.

- Umyć - narzekał Adam, kiedy szliśmy do samochodu. - Ojca Dominika będą

pucować gąbką, podczas gdy ja, który naprawdę doceniłbym coś takiego, co dostaję?

- Szansę, aby służyć za szofera dwóm najpiękniejszym dziewczynom w

Carmelu - podsunęła Cee Cee życzliwie.

- Taak - odparł Adam. - Zgadza się. - Zerknął na mnie. - To nie to, że nie

jesteś najpiękniejszą dziewczyną w Carmelu, Suze... ja tylko... No, wiesz...

- Wiem - przyznałam z uśmiechem.

- No, wiesz, mycie. A widziałaś tę pielęgniarkę? - Adam odchylił przedni

fotel, żeby Cee Cee mogła się wsunąć do tyłu. - Coś musi być z tymi księżmi. Może

powinienem się zaciągnąć?

- Nie zaciągasz się, tylko odkrywasz powołanie - spróbowała Cee Cee. - Wierz

mi, Adamie, nie spodobałoby ci się. Księżom nie pozwalają grać w Nintendo.

Adam przełknął i to.

- Może mógłbym założyć nowy zakon - powiedział z namysłem. - Jak

franciszkanie, tylko my bylibyśmy Zakonem Joysticka. Naszym mottem byłoby:

„Dużo punktów dla jednego, pizza dla wszystkich”.

Cee Cee na to:

- Uważaj na tę mewę.

Jechaliśmy nadbrzeżnym bulwarem. Zaraz za niskim kamiennym murem po

prawej stronie rozciągał się Pacyfik, rozświetlony jak klejnot przez ogromną żółtą

kulę słońca, wiszącą tuż nad horyzontem. Chyba patrzyłam w tamtą stronę trochę

tęsknie - ten widok ciągle mi nie spowszedniał - bo Adam mruknął: „O, do diabła” i

zajął miejsce na parkingu, które akurat zwolniło bmw. Spojrzałam na niego pytająco.

- Co? Nie masz czasu posiedzieć i obejrzeć zachodu słońca? - odpowiedział.

W mgnieniu oka wyskoczyłam z samochodu.

Jak mogłam, zastanawiałam się później, mieć jakieś obiekcje przed

przeprowadzeniem się tutaj? Siedząc na kocu, który Adam wydobył z bagażnika, i

przyglądając się biegaczom i amatorom sportów wodnych, psom polującym na frisbee

background image

i turystom z aparatami fotograficznymi, poczułam się lepiej niż kiedykolwiek. Może

dlatego, że byłam potwornie niewyspana? Może zapach wody morskiej tłumił moje

zmysły. Ale po raz pierwszy od nie wiem, jak dawna, czułam, jak ogarnia mnie

spokój.

Zdumiewające, jeśli wziąć pod uwagę, że za parę godzin miałam stoczyć

walkę z siłami zła.

Do tego czasu jednak postanowiłam zajmować się tylko przyjemnymi

rzeczami. Skierowałam twarz ku zachodzącemu słońcu, grzejąc policzki w jego

promieniach, słuchałam szumu fal, skrzeku mew i paplania Cee Cee i Adama.

- No, więc mówię do niej: „Claire, masz prawie czterdziechę. Jeśli ty i Paul

chcecie mieć drugie dziecko, to się lepiej pośpieszcie. Czas ucieka”. - Adam sączył

latte, którą kupił w kawiarence niedaleko parkingu. - A ona na to: „Ale twój ojciec i

ja nie chcemy, żebyś się czuł zagrożony z powodu dziecka”, a ja na to: „Claire, nie

boję się niemowlaków. Wiesz, czego się boję? Napakowanych sterydami

mięśniaków, takich jak Brad Ackerman. Oni stanowią dla mnie zagrożenie”.

Cee Cee rzuciła Adamowi ostrzegawcze spojrzenie, a potem zerknęła w moją

stronę.

- Jak ci się układa z braćmi, Suze? Otworzyłam oczy.

- Chyba dobrze. Czy Przyć... to jest, Brad, rzeczywiście bierze sterydy?

- Nie powinienem był o tym mówić. Przepraszam. Jestem pewien, że nie. Ale

ci wszyscy zapaśnicy mnie przerażają. I są tacy homofobiczni... cóż, aż trudno nie

zastanawiać się nad ich orientacją seksualną. Oni uważają, że ja jestem gejem, ale nie

złapałabyś mnie na tym, jak w obcisłych gatkach sięgam drugiemu chłopakowi

między uda.

Poczułam, że powinnam przeprosić za brata i uczyniłam to, dodając:

- Nie jestem taka pewna, że jest gejem. Bardzo się podniecił, kiedy Kelly

Prescott zadzwoniła wieczorem, zapraszając nas na imprezę na basenie w najbliższą

sobotę.

Adam gwizdnął, a Cee Cee zapytała:

- Czy jesteś pewna, że ten koc jest dla ciebie odpowiedni? Może wolałabyś

plażowy koc z kaszmiru. Kelly i jej przyjaciele tylko na takich siadają.

Zamrugałam, zdając sobie sprawę, że popełniłam faux pas.

- Och, przepraszam. To Kelly was nie zaprosiła? Myślałam, że zaprasza całą

klasę.

background image

- Oczywiście, że nie. - Cee Cee parsknęła pogardliwie. - Tylko osoby z

dobrego towarzystwa, do którego my z Adamem nie należymy.

- Ależ ty jesteś wydawczynią szkolnej gazety - przypomniałam.

- Zgadza się - dodał Adam. - Przetłumacz to na kretyński, a zrozumiesz,

dlaczego nigdy nie zostaliśmy zaproszeni na żadne party na basenie wydawane przez

księżniczkę Kelly.

- Och - mruknęłam. Przez chwilę siedziałam cicho, słuchając szumu fal, a

potem oznajmiłam:

- Cóż, i tak nie miałam zamiaru tam iść.

- Nie? - Cee Cee wytrzeszczyła na mnie oczy.

- Nie. Po pierwsze, miałam randkę z Bryce'em, która nie wypaliła. A teraz...

cóż, jeśli wy dwoje nie idziecie, to z kim będę tam gadała?

Cee Cee odchyliła się do tyłu.

- Suze, zastanawiałaś się kiedyś nad tym, żeby kandydować na stanowisko

wiceprzewodniczącego klasy?

Roześmiałam się.

- Och, jasne. Jestem przecież nowa, nie pamiętasz?

- Owszem - zgodził się Adam. - Ale coś w tobie jest. Kiedy wczoraj dałaś po

uszach Debbie Mancuso, zauważyłem u ciebie prawdziwy talent przywódcy. Chłopcy

podziwiają dziewczyny, które robią wrażenie, jakby w każdej chwili były gotowe

przyłożyć drugiej dziewczynie piąchą w zęby. To silniejsze od nas. - Wzruszył

ramionami. - Może to geny.

- Dobra. Wezmę to pod uwagę. Doszły mnie plotki, że Kelly zamierza wydać

cały budżet klasowy na jakieś tańce...

- Tak jest - potwierdziła Cee Cee. - Robi to co roku. Głupie wiosenne tańce.

To takie nudne. To znaczy, jeśli nie masz chłopaka, to po co? Tam można tylko

tańczyć.

- Zaraz - wtrącił się Adam. - Pamiętasz, jak przynieśliśmy balony z wodą?

- Tak, owszem, wtedy było fajnie.

- Tak sobie myślę - usłyszałam własne słowa - że coś takiego byłoby lepsze.

No, wiecie. Piknik na plaży z grillem. Może nawet kilka pikników.

- Hej! - wykrzyknął Adam. - Taak! I ognisko! Piroman, który we mnie tkwi,

zawsze chciał rozpalić ognisko na plaży.

Cee Cee na to:

background image

- Zdecydowanie. To jest zdecydowanie to, co powinniśmy zrobić. Suze,

musisz startować w wyborach!

Święty Boże, cóż uczyniłam? Nie chcę zostać wiceprzewodniczącą klasy! Nie

chcę się w to mieszać! Nie jestem przejęta „duchem” szkoły, nie mam zdania na

temat tego, co się tam dzieje! Co ja zrobiłam? Odbiło mi, czy co?

- Och, popatrzcie - odezwał się Adam, wskazując nagle na słońce. - Zachodzi.

Wielka pomarańczowa kula zaczęła zanurzać się w morzu, zsuwając się

powoli pod linię horyzontu. Woda nie pryskała ani nie parowała gwałtownie, ale

dałabym się posiekać, że słyszałam, jak słońce plasnęło o powierzchnię wody.

- „Słońce zachodzi” - zaśpiewała cicho Cee Cee.

- „ Da da da da da” - zamruczał Adam.

- „Słońce zachodzi” - zawtórowałam.

Dobrze, przyznaję, to było dziecinne, tak siedzieć i śpiewać, obserwując

zachodzące słońce. Ale także strasznie przyjemne. W Nowym Jorku siadywaliśmy w

parku i obserwowaliśmy, jak tajniacy przymykają dealerów narkotykowych. Ale

tamto nie było ani w przybliżeniu takie przyjemne, jak siedzenie na plaży o zachodzie

słońca i śpiewanie.

Działo się coś dziwnego. Nie byłam pewna co.

- „I powiadam” - śpiewaliśmy we trójkę - „że to dobrze”!

Dziwne, ale w tej chwili byłam głęboko przekonana, że tak będzie. To znaczy,

dobrze.

Wtedy też zdałam sobie sprawę, co się dzieje.

Odnalazłam się. Ja, Susannah Simon, mediatorka, znalazłam swoje miejsce po

raz pierwszy w życiu.

I byłam z tego powodu szczęśliwa. Naprawdę szczęśliwa. Wierzyłam, że

wszystko będzie dobrze.

Rany, skąd mogłam wiedzieć?

17

Budzik zadzwonił o północy. Nie wcisnęłam przycisku wyłączającego sygnał

na parę minut, tylko wyłączyłam budzik, klasnęłam w dłonie, żeby zapalić nocną

lampkę, przewróciłam się na plecy i zapatrzyłam w baldachim nad łóżkiem.

To dzisiaj. D - day. Dzień ostatecznych rozstrzygnięć, a może tylko dzień

duchów.

background image

Po kolacji byłam tak zmęczona, że musiałam się zdrzemnąć. Powiedziałam

mamie, że idę na górę, żeby odrobić lekcje, atak naprawdę ucięłam sobie drzemkę. W

starym domu na Brooklynie to nie byłby problem. Mama zostawiłaby mnie w

spokoju, tak jak prosiłam. U Ackermanów jednak stwierdzenie: „Chcę pobyć sama”

nie miało, jak się wydaje, żadnego znaczenia. I wcale nie dlatego, że po domu włóczą

się jakieś duchy. Nie, to żywi, dla odmiany, nie dawali mi spokoju.

Pierwszy był Przyćmiony. Kiedy zasiadłam do przepysznej kolacji,

przygotowanej przez ojczyma, zaczęło się coś w rodzaju przesłuchania, ponieważ nie

wróciłam do domu przed szóstą. Nie zabrakło zwyczajowego „Gdzie byłaś?” ze

strony mamy (chociaż nie omieszkałam zostawić jej stosownego wyjaśnienia na

automatycznej sekretarce). Andy dodał swoje: „Dobrze się bawiłaś?” A potem było:

„Z kim się spotkałaś?”, i to ze strony Profesora. A kiedy powiedziałam: „Z Adamem

McTavishem i Cee Cee Webb”, Przyćmiony parsknął pogardliwie i, przeżuwając

klopsika, stwierdził:

- Chryste. Klasowe dziwadła. Andy na to:

- Uważaj, co mówisz.

- O rany, tato - jęknął Przyćmiony. - Jedno to zwariowana albinoska, a drugie

pedał.

Tym sposobem zarobił od ojca porządne trzepnięcie po głowie plus zakaz

wychodzenia przez tydzień. A to oznacza, na co później, kiedy sprzątaliśmy ze stołu,

zwróciłam Przyćmionemu uwagę, że nie będzie mógł uczestniczyć w basenowym

party Kelly Prescott, na które ja, Królowa Dziwadeł, zdobyłam dla niego zaproszenie.

- Szkoda. - Poklepałam Przyćmionego po policzku. Odtrącił moją rękę.

- Taak? - syknął. - Cóż, przynajmniej nikt nie będzie mnie jutro nazywał

pedalską babą.

- Och, mój drogi - westchnęłam. Wyciągnęłam rękę i uszczypnęłam go w ten

sam policzek. - Nie musisz się przejmować, że ludzie tak o tobie mówią. Mówią o

tobie dużo gorsze rzeczy.

Ponownie odepchnął moją rękę. Z wściekłości, jak się wydaje, przez chwilę

nie był w stanie wymówić słowa.

- Obiecaj, że się nie zmienisz - poprosiłam. - Jesteś taki cudowny.

Przyćmiony nazwał mnie w sposób wyjątkowo paskudny w momencie, gdy

jego ojciec wkroczył do kuchni z resztkami sałatki.

Andy dodał mu jeszcze tydzień siedzenia w domu i odesłał do jego pokoju.

background image

Dając upust niezadowoleniu z takiego obrotu spraw, Przyćmiony nastawił Beastie

Boys tak głośno, że nie mogłam zasnąć... przynajmniej do czasu, gdy Andy zabrał mu

głośniki. Zrobiło się bardzo cicho i już miałam zapaść w sen, gdy ktoś zapukał do

drzwi. To był Profesor.

- Eee - mruknął, spoglądając z przestrachem w głąb pokoju za moimi plecami.

Pokoju nawiedzonego przez duchy. - Czy to dobry moment, żeby, eee, porozmawiać

o tym, co znalazłem? To znaczy, na temat domu? I ludzi, którzy tu umarli?

- Ludzi? Masz na myśli wielu ludzi?

- Och, pewnie - odparł Profesor. - Udało mi się znaleźć zaskakująco dużo

dokumentów dotyczących przestępstw popełnionych w tym domu, z których

większość to morderstwa. Ponieważ był to zajazd, przewijało się tutaj mnóstwo ludzi,

którzy wracali do domu, zbiwszy majątek podczas gorączki złota na północy stanu.

Wielu zabito we śnie, a ich złoto zrabowano. Niektórzy mogli zginąć z rąk właścicieli

zajazdu, ale bardziej prawdopodobne, że z rąk innych gości...

Bałam się usłyszeć, że Jesse zginął w taki właśnie sposób. Wcale nie miałam

ochoty poznawać szczegółów jego śmierci, zwłaszcza że mógł być gdzieś w pobliżu.

- Posłuchaj, Profesorze, to znaczy, Dave. Wydaje mi się, że jeszcze nie

przyzwyczaiłam się do zmiany czasu, więc chciałabym się trochę zdrzemnąć. Czy

możemy o tym porozmawiać jutro w szkole? Może zjemy razem lunch?

Oczy Profesora zaokrągliły się.

- Mówisz poważnie? Chcesz zjeść ze mną lunch? Spojrzałam na niego

zdumiona.

- No, tak. Dlaczego? Czy jest jakiś przepis, który mówi, że starsi uczniowie

nie mogą jadać lunchu w towarzystwie młodszych?

- Nie - odparł Profesor. - Tylko że... nigdy tego nie robią.

- A ja zrobię. W porządku? Ty kupisz picie, ja kupię deser.

- Wspaniale! - wykrzyknął Profesor i wyszedł z taką miną, jakbym następnego

dnia zobowiązała się koronować go na króla Anglii.

Już miałam zapaść w drzemkę, kiedy ponownie rozległo się pukanie do drzwi.

Tym razem na progu stał Śpiący, który w tym momencie wyglądał na

przytomniejszego niż ja.

- Posłuchaj - zaczął. - Nie obchodzi mnie, czy bierzesz samochód w nocy,

odwieś tylko kluczyki na miejsce, dobra?

Wybałuszyłam oczy.

background image

- Nie brałam w nocy samochodu, Śpią... to jest, Jake.

- Wszystko jedno. Po prostu odłóż kluczyki na miejsce. I nie byłoby źle,

gdybyś od czasu do czasu kupiła benzynę.

- Nie brałam w nocy twojego samochodu, Jake - powtórzyłam wolno, tak,

żeby do niego dotarło.

- Co robisz ze swoim czasem to twój biznes - odparł Śpiący. - To znaczy, nie

uważam, żeby gangi były fajne, czy coś. Ale to twoje życie. Po prostu odłóż kluczyki

tak, żebym je znalazł.

Nie było sensu z nim dyskutować, więc powiedziałam: „W porządku” i

zamknęłam drzwi.

Udało mi się wreszcie przespać parę godzin, czego tak bardzo potrzebowałam.

Po przebudzeniu nie czułam się specjalnie odświeżona - mogłabym spać jeszcze

przez rok - ale, w każdym razie, dużo lepiej.

Na tyle dobrze, żeby kopnąć ducha w tyłek.

Wszystkie potrzebne rzeczy zgromadziłam wcześniej. Do plecaka włożyłam

świece, pędzle, metalowe pojemniki z krwią kurczaka, którą kupiłam w mięsnym w

Safeway, dokąd po drodze do domu zabrał mnie Adam, oraz innymi akcesoriami nie-

zbędnymi do brazylijskich egzorcyzmów. Byłam przygotowana. Wystarczy się

przebrać i mogę ruszać.

Tylko że, naturalnie, Jesse musiał się pojawić akurat w chwili, gdy skakałam z

dachu ganku.

- Dobra - powiedziałam, prostując się. Wylądowałam na miękkim gruncie, ale

i tak zabolały mnie stopy. - Postawmy sprawę jasno. Dzisiaj nie pokażesz się w

szkole, rozumiesz? Jeśli się tam zjawisz, możesz tego bardzo, ale to bardzo żałować.

Jesse opierał się o wielką sosnę na podwórzu. Stał niedbale, z ramionami

skrzyżowanymi na piersi, patrząc na mnie, jakbym była jakąś ciekawostką

przyrodniczą.

- Wiem, co mówię - ciągnęłam. - To będzie niedobra noc dla duchów.

Naprawdę niedobra. Więc na twoim miejscu nie pokazywałabym się tam.

A Jesse tylko się uśmiechał. Noc nie była taka jasna jak poprzednio, ale

księżyc świecił na tyle jasno, że mogłam stwierdzić, iż kąciki jego ust unoszą się do

góry.

- Susannah - odezwał się. - Coś ty wymyśliła?

- Nic. - Podeszłam do garażu i wzięłam rower. - Mam pewne sprawy do

background image

załatwienia.

Jesse zbliżył się do mnie wolnym krokiem, kiedy wkładałam kask.

- Z Heather? - zapytał obojętnym tonem.

- Zgadza się. Z Heather. Wiem, że ostatnio sytuacja wymknęła się spod

kontroli, ale tym razem będzie inaczej.

- A dokładnie, jak?

Przerzuciłam nogę ponad tą idiotyczną rurą, którą mają męskie rowery. Stałam

u szczytu dróżki, z rękami na kierownicy.

- Dobrze. Będę z tobą szczera. Chcę odprawić egzorcyzmy. Jego prawa ręka

opadła na kierownicę między moimi dłońmi.

- Co takiego? - zapytał głosem, w którym nie było ani śladu dobrego humoru.

Przełknęłam ślinę. Nie czułam się tak pewnie, jakby wskazywało na to moje

zachowanie. Tak naprawdę, to trzęsłam się ze strachu w ciuchach a la Batman. Ale co

miałam robić? Muszę powstrzymać Heather, zanim zrani kogoś innego, i bardzo po-

trzebuję wsparcia.

- Nie możesz mi pomóc - powiedziałam drewnianym głosem. - Nie możesz

tam pójść, Jesse, bo sam możesz zostać wyegzorcyzmowany.

- Jesteś — stwierdził Jesse tonem równie beznamiętnym jak mój - chora

umysłowo.

- Prawdopodobnie - przyznałam żałośnie.

- Ona cię zabije. Nie rozumiesz? Właśnie do tego dąży.

- Nie. - Pokręciłam głową. - Ona nie chce mnie zabić. Najpierw chce

pozabijać tych wszystkich, na których mi zależy. A na końcu mnie. - Pociągnęłam

nosem. Zaczęło mi, nie wiadomo dlaczego, z niego kapać. Pewnie z powodu zimna.

Nie rozumiem, jak te palmy to znoszą. Na zewnątrz musi być jakieś osiem stopni. -

Ale ja jej na to nie pozwolę, rozumiesz? - ciągnęłam. - Powstrzymam ją. A teraz puść

rower.

Jesse pokręcił głową.

- Nie, nie. Nawet ty nie mogłabyś zrobić czegoś tak głupiego.

- Nawet ja? - Poczułam się urażona. - Dziękuję. Nie zwrócił na to uwagi.

- Czy ksiądz o tym wie, Susannah? Powiedziałaś księdzu?

- Hm, pewnie. Wie o tym. Mamy się tam, eee, spotkać.

- Spotkasz się tam z księdzem?

- Owszem - zaśmiałam się niepewnie. - Nie sądzisz chyba, że próbowałabym

background image

zrobić coś takiego samodzielnie, co? To jest, o rany, nie jestem aż taka głupia, bez

względu na to, co ty tam sobie myślisz.

Jego chwyt na kierownicy nieco zelżał.

- Cóż, jeśli ksiądz tam będzie...

- Oczywiście. Oczywiście, że będzie.

Ponownie zacisnął dłoń na kierownicy. Palcem drugiej pogroził mi przed

nosem.

- Kłamiesz, co? Księdza tam w ogóle nie będzie. Zraniła go, prawda? Dzisiaj

rano? Tak myślałem. Zabiła go?

Pokręciłam głową. Nagle straciłam ochotę do rozmowy. Czułam w gardle

gulę.

- Dlatego tak się złościsz - mruknął Jesse w zamyśleniu. - Powinienem był się

domyślić. Idziesz tam, żeby jej odpłacić za to, co zrobiła księdzu.

- A jeśli tak, to co? - wybuchnęłam. - Zasłużyła na to! Teraz złapał za

kierownicę obydwiema rękami. A zapewniam was, że jak na umarlaka, był całkiem

silny. Nie mogłam ruszyć tego głupiego roweru.

- Susannah, to nie tak. Nie dlatego otrzymałaś ten niezwykły dar, nie po to,

żeby...

- Dar! - omal się nie roześmiałam. Musiałam zacisnąć zęby. - Tak, zgadza się,

Jesse. Otrzymałam cenny dar. I wiesz co? Jest mi od tego niedobrze. Poważnie.

Myślałam, że jak tutaj przyjadę, to zacznę nowe życie. Myślałam, że będzie inaczej. I

wiesz co? Jest inaczej. Gorzej.

- Susannah...

- Co ja mam zrobić, Jesse? Kochać Heather za to, co zrobiła? Pocieszyć jej

zranioną duszę? Wybacz, ale to niemożliwe. Może ojciec Dom byłby do tego zdolny,

ale nie ja. On wypadł z konkurencji, więc załatwię to po swojemu. Pozbędę się jej, a

jeśli wiesz, co dla ciebie dobre, będziesz się trzymał z daleka!

Kopnęłam wściekle nóżkę roweru, szarpnąwszy jednocześnie za kierownicę.

Zaskoczony Jesse mimowolnie ją puścił. W sekundę później już mnie nie było. Spod

tylnego koła pryskał żwir, spowijając Jessego obłokiem kurzu. Słyszałam, jak

wykrzykuje coś po hiszpańsku. Przypuszczam, że przekleństwa. Słowo querida nie

dotarło do moich uszu.

Jadąc w dół, niewiele widziałam. Wiał zimny wiatr i po policzkach ciekły mu

strumienie łez. Dzięki Bogu, prawie nie było ruchu, więc kiedy przemknęłam przez

background image

skrzyżowanie to, że nie widzę, nie miało znaczenia. Samochody i tak zatrzymywały

się, żeby mnie przepuścić.

Wiedziałam, że tym razem będzie trudniej włamać się do szkoły. Na pewno

wzmocnili system zabezpieczeń po wydarzeniach ubiegłej nocy. Wzmocnili? Przede

wszystkim powinni jakiś wprowadzić.

I zrobili to. Na parkingu, ze zgaszonymi światłami, stał wóz policyjny. Po

prostu sobie stał, a światło księżyca odbijało się od zamkniętych okien. Kierowca -

jakiś nieszczęśnik, który dostał tak nudne zadanie - słuchał zapewne muzyki, chociaż

stojąc na zewnątrz przy wejściu na parking, nie słyszałam żadnego dźwięku.

Muszę więc znaleźć inną drogę. Drobiazg. Schowałam rower w krzakach, a

potem wybrałam się na spacer wokół szkoły.

Niewiele jest budynków, do których nie mogłaby się dostać szczupła

szesnastoletnia dziewczyna. Chodzi mi o to, że jesteśmy bardzo elastyczne. Mamy

chyba więcej stawów niż inni ludzie. Nie opowiem wam, jak udało mi się włamać, bo

nie chcę, żeby władze szkolne na to wpadły - nigdy nie wiadomo, może kiedyś znowu

będę musiała to zrobić - zaznaczę tylko, że jeśli ktoś zakłada bramę, to powinien

zwrócić uwagę, żeby sięgała do samej ziemi. Szczelina między cementowym chodni-

kiem a samą bramą to dokładnie tyle, ile taka dziewczyna jak ja potrzebuje, żeby się

wślizgnąć do środka.

Na dziedzińcu bardzo się zmieniło od poprzedniej nocy. W powietrzu wisiała

jeszcze większa groza. Wyłączono reflektory. Wydaje mi się, że z punktu widzenia

bezpieczeństwa nie było to dobre posunięcie, ale nie można, oczywiście, wykluczyć,

że to Heather zniszczyła żarówki. Teren szkoły pogrążony był w mroku. Fontanna nie

działała. Nie słyszałam niczego poza cykadami w krzewach hibiskusa.

Ani śladu Heather. Ani śladu kogokolwiek. To mi odpowiadało.

Podkradłam się tak cicho, jak się dało, do szafki, którą dzieliłam z Heather.

Uklękłam na zimnych kamieniach posadzki i otworzyłam plecak.

Najpierw zapaliłam świece. Dzięki temu coś widziałam. Przytykając

zapalniczkę - nie prawdziwą zapalniczkę, tylko takie urządzenie z długą rączką do

zapalania ognia - do spodu świecy, roztopiłam stearynę, która kapała na ziemię.

Umieściłam świecę w miękkiej kałuży, dzięki czemu się nie przewracała. Tak samo

postąpiłam z pozostałymi świecami, tworząc krąg. Następnie otworzyłam pojemnik z

krwią kurczaka.

Nie opiszę wzoru, jaki musiałam namalować w kręgu świec, żeby egzorcyzmy

background image

podziałały. Nie powinno się próbować egzorcyzmów w domu, na własną rękę, bez

względu na to, w jakim stopniu jesteśmy nawiedzani przez duchy. Mogą je odprawiać

jedynie profesjonaliści, tacy jak ja. Nikt nie chciałby przecież skrzywdzić jakichś

niewinnych duchów, które kręcą się akurat w pobliżu. Na przykład przypadkowe

wyegzorcyzmowanie babci nie przysporzyłoby nam popularności.

A Mecumba, brazylijskie wudu, też nie należy do zjawisk, z którymi można

żartować, więc nie przytoczę inkantacji, jaką odmówiłam. Była zresztą po

portugalsku. Powiem tylko, że zanurzyłam pędzel w krwi kurczaka i namalowałam

odpowiednie figury, wypowiadając odpowiednie słowa. Dopiero kiedy sięgnęłam do

plecaka i wyjęłam fotografię Heather, zwróciłam uwagę, że cykady umilkły.

- Co takiego - odezwała się zirytowana zza mojego prawego ramienia - ty tu

wyprawiasz?

Nie odpowiedziałam. Położyłam fotografię w centrum namalowanej figury. W

płomieniach świec widać ją było wyraźnie. Heather podeszła bliżej.

- Hej! - zawołała. - To moje zdjęcie. Skąd je masz?

Nie powiedziałam niczego poza portugalskimi słowami należącymi do

rytuału. To zdenerwowało Heather. No, ale Heather denerwowało właściwie

wszystko.

- Co ty robisz? - zapytała znowu. - Po jakiemu mówisz? I po co ta czerwona

farba? - Kiedy nie uzyskała odpowiedzi, stała się agresywna. - Hej, suko! - wrzasnęła,

kładąc rękę na moim ramieniu i niezbyt delikatnie szarpiąc. - Słyszysz mnie?!

Przerwałam inkantację.

- Czy możesz coś dla mnie zrobić, Heather? Stań obok swojego zdjęcia.

Heather potrąciła głową. Jej długie jasne włosy zalśniły w blasku świec.

- Co z tobą? Jesteś na haju, czy co? Nigdzie nie stanę. Czy to... czy to jest

krew?

Wzruszyłam ramionami. Jej dłoń nadal spoczywała na moim ramieniu.

- Tak. Ale nie martw się. To tylko krew kurczaka.

- Krew kurczaka? - Heather się skrzywiła. - Obrzydliwe. Żartujesz sobie ze

mnie? Na co ci to?

- Żeby ci pomóc. Żeby pomóc ci wrócić.

Heather zacisnęła zęby. Drzwiczki szafek przede mną zaczęły trzaskać. Nie za

bardzo. Akurat tyle, abym się zorientowała, że Heather nie jest zadowolona.

- Sądziłam - syknęła - że wyjaśniłam ci dość dobitnie, że nigdzie nie pójdę.

background image

- Mówiłaś, że chcesz wrócić.

- Owszem - odparła Heather. Tarcze z numerami przy sejfowych zamkach

szafek zaczęły obracać się z hałasem. - Do poprzedniego życia.

- Dobrze. Znalazłam sposób, żebyś mogła to zrobić. Drzwiczki się coraz

bardziej trzęsły.

- Bzdura - mruknęła Heather.

- Wcale nie. Musisz stanąć między świecami, obok zdjęcia. Nie trzeba było jej

dłużej zachęcać. W mgnieniu oka znalazła się tam, gdzie sobie życzyłam.

- Jesteś pewna, że to podziała? - zapytała podniecona.

- Dobrze by było. W przeciwnym razie wydałam kieszonkowe na świece i

krew zupełnie bez potrzeby.

- I wszystko będzie tak jak przedtem? To znaczy, zanim umarłam?

- Pewnie. - Czy powinnam czuć się winna, okłamując ją? Nie czułam się.

Czułam tylko ulgę. To było zbyt łatwe. - Teraz zamknij się na chwilę, kiedy będę

mówiła te słowa.

Posłuchała. Powiedziałam, co miałam do powiedzenia. I jeszcze raz. I jeszcze.

Już zaczęłam się martwić, że nic się nie dzieje, kiedy płomyki świec zadrżały.

A nie zerwał się najmniejszy podmuch wiatru.

- Nic się nie dzieje - poskarżyła się Heather, ale uciszyłam ją. Płomyki znowu

zadrżały. A potem nad głową Heather, tam, gdzie normalnie znajdował się dach,

pojawił się otwór wypełniony wirującym czerwonym gazem. Patrzyłam zdumiona.

- Eee, Heather, może lepiej, żebyś zamknęła oczy. Posłuchała całkiem chętnie.

- Dlaczego? Coś się zaczęło dziać?

- Och, tak. To działa, wszystko w porządku.

Heather powiedziała coś, co brzmiało jak „fajnie”, ale nie byłam pewna. Nie

słyszałam jej zbyt dobrze, ponieważ przypominający dym wirujący czerwony gaz

zaczął spływać spiralą w dół, czemu towarzyszyło ciche buczenie, jakby odgłos

odległej burzy. Zaraz potem długie mackowate pasma gazu zaczęły owijać się wokół

Heather, delikatnie jak mgła. Mając zamknięte oczy, nie zdawała sobie z tego sprawy.

- Słyszę coś - szepnęła. - Czy to to?

Dziura w dachu nad jej głową poszerzyła się. Widziałam w górze lśnienie

błyskawicy. Nie wydawało się, że jest to najprzyjemniejsze miejsce, do którego

można by się udać. Nie chcę powiedzieć, że otworzyłam bramy piekieł - taką

przynajmniej miałam nadzieję - ale był to zdecydowanie inny wymiar i, szczerze

background image

mówiąc, nie wyglądało to zachęcająco, zwłaszcza jeśli miałoby się spędzić w takim

miejscu całą wieczność.

- Jeszcze minutka - powiedziałam, podczas gdy coraz więcej wężowych

czerwonych macek oplątywało szczupłe ciało Heather - i będziesz tam.

Heather potrząsnęła długimi włosami.

- Och, Boże, nie mogę się doczekać. Pierwsze, co zrobię, to pójdę do szpitala i

przeproszę Bryce'a. Nie sądzisz, że to dobry pomysł, Suzie?

- Pewnie. - Odgłos burzy narastał, błyskawice pojawiały się raz po raz. - To

świetny pomysł.

- Mam nadzieję, że mama nie pozbyła się moich ubrań - ciągnęła Heather -

tylko dlatego, że umarłam. Nie sądzisz, że mama nie pozbyła się moich ubrań, co,

Suzie? - Otworzyła oczy. - Co?

- Nie otwieraj oczu! - krzyknęłam.

Ale było za późno. Zobaczyła! Ujrzała czerwone pasma dymu wokół siebie i

podniosła wrzask.

Nie ze strachu, bynajmniej. O, nie. Heather się nie przestraszyła. Była

wściekła. Naprawdę wściekła.

- Ty suko! - ryknęła. - Nie odsyłasz mnie z powrotem! Wcale mnie nie

odsyłasz z powrotem! Odsyłasz mnie zupełnie gdzie indziej!

A potem, kiedy burza zahuczała najgłośniej, Heather wyszła z kręgu.

Tak po prostu. Zwyczajnie wyszła. Jakby nigdy nic. Jakby to była gra w klasy.

Czerwone pasma gazu owinięte wokół jej ciała opadły. Zniknęły jak sen. A otwór na

górze się zamknął.

W porządku. Przyznaję, wściekłam się. Rany, tyle pracy włożyłam w to

wszystko.

- O, nie, nie wyjdziesz - warknęłam. Podbiegłam do Heather i złapałam ją za

szyję. - Właź z powrotem - syknęłam przez zaciśnięte zęby. - Wracaj natychmiast.

Heather zaśmiała się tylko. Ściskałam dziewczynę za gardło, a ona tylko się

śmiała.

Za jej plecami jednak drzwiczki szafek zabrzęczały ponownie. Głośniej niż

przedtem.

- Jesteś - krzyczała - trupem! Jesteś trupem, Simon. I wiesz co? Dopilnuję,

żeby reszta poszła za tobą. Reszta twoich głupich przyjaciół. Ten twój przyrodni

braciszek też.

background image

Mocniej zacisnęłam palce na jej gardle.

- Nie sądzę. Myślę, że wrócisz tam, gdzie byłaś, jak grzeczny mały duszek.

Zaśmiała się znowu.

- Zmuś mnie. - Jej oczy lśniły niesamowicie. Cóż. Skoro tak...

Uderzyłam ją z całej siły prawą pięścią. Potem, zanim zdążyła dojść do siebie,

dołożyłam lewą. Jeśli czuła uderzenia, nie dała tego po sobie poznać. Nie, nieprawda.

Wiem, że czuła, bo drzwiczki szafek zaczęły się nagle otwierać i zamykać. Trzaskać.

Mocno. Tak mocno, że trząsł się cały dach.

Wiem, co mówię. Cały dach nad dziedzińcem kołysał się, jakby w dole

szumiały fale oceanu. Grube drewniane kolumny, podtrzymujące łukowate sklepienie

od jakichś trzystu lat, poruszały się w ziemi. Wytrzymały trzysta lat trzęsień ziemi,

pożarów, powodzi, a nie mogły oprzeć się duchowi cheerliderki.

Mówię wam, pertraktowanie z duchami to nic przyjemnego.

A potem jej palce ścisnęły moje gardło. Nie wiem, jak to się stało. Chyba

straciłam na chwilę czujność, zaskoczona tym, co działo się wokół. Niedobrze.

Złapałam ją za ramiona i próbowałam pchać w stronę kręgu świec. Mruczałam

jednocześnie portugalską inkantację, wpatrując się w rozkołysane belki dachu w

górze i mając nadzieję, że znowu pojawi się przejście do krainy cienia.

- Zamknij się - warknęła Heather. - Zamknij gębę! Nie odeślesz mnie. Tutaj

jest moje miejsce!

Mamrocząc słowa formuły, pchałam ją z całej siły.

- Wyobrażasz sobie, że kim ty jesteś? - Twarz Heather poczerwieniała. Kątem

oka zobaczyłam, jak z kamiennej balustrady unosi się w powietrze żardyniera z

geranium. - Jesteś nikim. Jesteś w tej szkole dopiero dwa dni. Dwa dni! Myślisz, że

możesz tak po prostu sobie przyjść i wszystko zmienić? Myślisz, że możesz tak po

prostu zająć moje miejsce? Kim ty niby jesteś?

Trzymając ją za ramiona, kopnęłam jej nogi tak, że straciła równowagę i obie

rąbnęłyśmy na twardą kamienną podłogę. Żardyniera poleciała za nami, nie dlatego,

że ją strąciłyśmy, tylko dlatego, że Heather posłała ją za mną. Uchyliłam się w ostat-

niej chwili i ciężka gliniana donica rozbiła się z łoskotem o drzwi szafki, pryskając

dookoła geranium, ziemią i odłamkami ceramiki. Chwyciłam garście jasnych

lśniących włosów Heather. To nie było sportowe zagranie, tak samo jak sztuczka z

geranium.

Wrzeszczała, kopiąc i wijąc się jak węgorz, podczas gdy pół ciągnęłam ją, pół

background image

pchałam w stronę kręgu świec. Zaczęła unosić w powietrze inne przedmioty. Zamki

szyfrowe wyskoczyły z drzwiczek i sunęły ku mnie jak flotylla maleńkich latających

spodków. Potem zerwało się tornado, wyrzucając na zewnątrz zawartość szafek.

Książki i zeszyty z drucianymi grzbietami ruszyły na mnie ze wszystkich stron.

Schyliłam głowę, ale nie zwolniłam chwytu, nawet kiedy czyjaś trygonometria

wyrżnęła mnie w ramię. Powtarzałam słowa, które, jak wiedziałam, otworzą

ponownie przejście.

- Dlaczego to robisz? - wrzasnęła Heather. - Dlaczego nie zostawisz mnie w

spokoju?

- Bo nie. - Byłam poobijana, ledwie dyszałam, spływałam potem i niczego

bardziej nie pragnęłam, jak puścić ją, odwrócić się na pięcie i wrócić do domu,

wślizgnąć się do łóżka i spać przez milion lat.

Ale nie mogłam.

Zamiast tego kopnęłam ją w pierś, posyłając na środek kręgu. W momencie,

gdy chwiejąc się na nogach, stanęła przy fotografii, którą dała Bryce'owi, otwór nad

jej głową ukazał się ponownie. Tym razem czerwony dym otoczył ją tak ściśle, jak

gruby wełniany koc. Nie mogła się wyrwać. Nie miała szans.

Zniknęła w czerwonej mgle. Ale wciąż ją słyszałam. Jej wrzaski obudziłyby

zmarłych - tyle że ona była jedyną zmarłą w okolicy. Nad jej głową rozległ się

piorun. W czarnej dziurze w dachu dostrzegłam błyszczące gwiazdy.

- Dlaczego? - krzyczała Heather. - Dlaczego mi to robisz?!

- Ponieważ jestem mediatorką!

A potem czerwony dym otaczający Heather uniósł się do góry, znikając w

wirującym otworze wraz z Heather, a masywne kolumny podtrzymujące dach nad

moją głową złamały się nagle wpół, jakby miały dwa centymetry, a nie prawie metr

grubości.

A potem zwalił się na mnie dach.

18

Nie mam pojęcia, jak długo leżałam pod deskami i ciężkimi glinianymi

płytkami. Przypuszczam, że musiałam stracić przytomność, przynajmniej na kilka

minut.

Pamiętam tylko, że coś ostrego uderzyło mnie w głowę, a potem otworzyłam

oczy, ale wokół panowały kompletne ciemności. Czułam, że się duszę.

background image

Ulubioną sztuczką pewnego rodzaju złośliwych duchów jest siadanie na piersi

ofiary, kiedy ta przytomnieje, także nieszczęśnik ma wrażenie, że coś go przygniata,

ale nie wie co. Nie wiedziałam, co przygniata mnie i przez krótką chwilę myślałam,

że mi się nie udało i że Heather nadal przebywa na tym świecie, siedzi mi na piersi i

znęca się nade mną, mszcząc za to, co próbowałam zrobić.

Potem pomyślałam: Może ja nie żyję?

Może tak wygląda śmierć? Przynajmniej na początku. Tak pewnie odebrała to

Heather, kiedy obudziła się w trumnie. Musiała czuć się tak samo jak ja: schwytana w

pułapkę, przyduszona, śmiertelnie przerażona. Boże, nic dziwnego, że przez cały czas

była w tak złym humorze. Nic dziwnego, że tak bardzo chciała wrócić do świata,

który znała przed śmiercią. To było okropne. Gorsze niż okropne. To było piekło.

Potem poruszyłam ręką - jedyną częścią ciała, którą mogłam poruszać - i

namacałam coś szorstkiego i chłodnego leżącego na mnie. Wtedy zrozumiałam, co się

stało. Załamał się dach. Heather użyła resztki swojej mocy, żeby mnie zranić za to, że

ją wyekspediowałam do innego świata. Wykonała świetną robotę, bo oto leżałam, nie

mogąc się ruszyć, uwięziona pod nie wiadomo iloma kilogramami drewna i

hiszpańskiej ceramiki.

Dzięki, Heather. Wielkie dzięki.

Powinnam być przerażona. Nie mogę się ruszyć, przygwożdżona gruzem, w

atramentowych ciemnościach. Zanim jednak zdążyłam wpaść w panikę, usłyszałam,

jak ktoś woła mnie po imieniu. Najpierw przeszło mi przez głowę, że zwariowałam.

Nikt przecież nie wie, że wybrałam się do szkoły. Z wyjątkiem Jessego, a jego

uprzedziłam, co się stanie, jeśli się tam pokaże. Nie jest głupi. Wie, że dokonuję

egzorcyzmów. Czyżby postanowił przyjść mimo wszystko? Czy już jest tu bez-

piecznie? Tego nie wiedziałam. Jeśli stanąłby w tym samym kręgu świec i krwi

kurczaka, czy wessałoby go do tej samej krainy cienia, co Heather?

Dopiero teraz wpadłam w panikę.

- Jesse! - wrzasnęłam, tłukąc ręką w drewno nad głową i ściągając sobie na

twarz deszcz kurzu i drzazg. - Nie rób tego! - krzyczałam rozpaczliwie. Kurz dostał

mi się do gardła, ale nie zważałam na to. - Wracaj! Tu nie jest bezpiecznie!

Z mojej piersi podniesiono wielki ciężar i nagle zaczęłam widzieć. Nade mną

rozpościerało się nocne niebo, aksamitnie granatowe i usiane złotym pyłem gwiazd.

A na tle gwiazd ujrzałam czyjąś zatroskaną twarz.

- Tutaj jest! - zawołał Profesor drżącym, piskliwym głosem. - Jake, znalazłem

background image

ją!

Obok pierwszej pojawiła się druga twarz, otoczona grzywą trochę przydługich

blond włosów.

- Jezu Chryste! - zawołał przeciągle Śpiący, spojrzawszy na mnie. - Nic ci się

nie stało, Suze?

Zaprzeczyłam ruchem głowy.

- Pomóżcie mi wstać - wycharczałam.

We dwóch zdołali ściągnąć ze mnie większość desek. Następnie Śpiący

polecił, żebym objęła go rękami za szyję, co zrobiłam, a Dawid złapał mnie w pasie.

Podczas gdy obaj mnie ciągnęli, a ja odpychałam się nogami, gruz opadł i zdołałam

wreszcie wstać.

Przez chwilę siedzieliśmy na ciemnym dziedzińcu, opierając się o podium, na

którym stal bezgłowy posąg Junipero Serry. Dyszeliśmy i gapiliśmy się na ruiny,

które kiedyś były naszą szkołą. Cóż, to odrobinę dramatyczne. Większość budynku

stała nadal. Nawet większość dachu pozostała nietknięta. Runął tylko fragment nad

szafką Heather, przed klasą pana Waldena. Bezładny stos drewna ukrył skutecznie

ślady mojej nocnej działalności, ze świecami włącznie. Po Heather nie zostało ani

śladu. Noc była cicha, nie licząc naszych oddechów. Oraz świerszczy.

Dzięki temu uświadomiłam sobie, że Heather odeszła. Znowu słychać było

świerszcze.

- Jezu - powtórzył Śpiący, nadal sapiąc ciężko - jesteś pewna, Suze, że nic ci

się nie stało?

Odwróciłam się, żeby na niego spojrzeć. Miał na sobie tylko dżinsy i

wojskową kurtkę, narzuconą pośpiesznie na nagi tors. Tors miał prawie taki sam jak

Jesse.

Jak to jest, że omal nie zginęłam pod kupą gruzu, a parę minut później byłam

w stanie zwrócić uwagę na coś takiego, jak mięśnie brzucha mojego przyrodniego

brata?

- Tak - powiedziałam, odsuwając kosmyk włosów z oczu. - W porządku.

Trochę potłuczona, owszem. Ale nie mam nic złamanego.

- Powinna iść do szpitala, żeby to sprawdzili. - Głos Dawida nadal drżał

mocno. - Nie sądzisz, że powinna iść do szpitala, żeby ją zbadali, Jake?

- Nie - zaprotestowałem. - Żadnego szpitala.

- Możesz mieć wstrząs mózgu - powiedział Dawid. - Albo uszkodzenie

background image

czaszki. Możesz wpaść w śpiączkę w nocy i nigdy się nie obudzić. Powinnaś

przynajmniej zrobić rentgen. Albo może USG...

- Nie. - Wytarłam ręce o legginsy i wstałam. Czułam się niepewnie, ale byłam

cała. - Chodźmy. Zabierajmy się stąd, zanim ktoś przyjdzie. Musieli to słyszeć. -

Skinęłam w stronę części budynku, w której mieszkali księża i zakonnice. W

niektórych oknach zapaliło się światło. - Nie chcę, żebyście mieli kłopoty.

- Taak - mruknął Śpiący, podnosząc się. - Mogłaś o tym pomyśleć, zanim

prysnęłaś, co?

Wyszliśmy tą samą drogą, którą weszliśmy. Podobnie jak ja, Dawid przecisnął

się pod bramą, a potem otworzył ją od środka dla Śpiącego. Wymknęliśmy się tak

cicho, jak się dało i pobiegliśmy do ramblera, którego Śpiący zaparkował w głębokim

cieniu, by policjanci z wozu nie mogli go dostrzec. Czarno - biały samochód stał tam,

gdzie przedtem, z kierowcą nieświadomym tego, co się działo zaledwie parę metrów

dalej. Bałam się jednak ryzykować, próbując przemknąć się koło niego, żeby zabrać

rower. Zostawiliśmy go, mając nadzieję, że nikt go nie zauważy.

Przez całą drogę do domu mój nowy starszy brat Jake udzielał mi pouczeń.

Sądził, jak się wydaje, że w szkole, w środku nocy, uczestniczyłam w jakimś tajnym

zebraniu gangu. Nie żartuję. Był tym wszystkim szczerze oburzony. Dopytywał się,

co to byli, moim zdaniem, za kumple, którzy zostawili mnie pod stosem dachówek na

pewną śmierć. Sugerował, że jeśli dokucza mi nuda albo szukam mocnych wrażeń, to

powinnam zająć się surfingiem, ponieważ, cytuję: „Jeśli masz mieć rozwaloną głowę,

to równie dobrze możesz się o to postarać, płynąc na fali”.

Przyjęłam jego pouczenia tak wdzięcznie, jak umiałam. Nie mogłam przecież

uświadomić go co do prawdziwych powodów, dla których znalazłam się w szkole o

tak dziwnej porze. Przerwałam Jake'owi tylko raz w trakcie jego antygangowego

przemówienia, a to po to, żeby dowiedzieć się, jak wpadli z Dawidem na to, żeby

mnie szukać.

- Nie wiem - powiedział Jake, podjeżdżając pod dom. - Wiem tyle, że kiedy

spałem jak anioł, nagle zjawił się Dawid i zaczął marudzić, że musimy jechać po

ciebie do szkoły A tak, swoją drogą, to skąd wiedziałeś, Dave, że ona jest w szkole?

Twarz Dawida pobladła dziwnie, czego nie wyjaśniało nawet padające na nią

światło księżyca.

- Nie wiem. Miałem przeczucie.

Odwróciłam się, patrząc na niego uważnie. Nie spojrzał mi w oczy.

background image

Ten dzieciak wie, pomyślałam.

Ale byłam zbyt zmęczona, żeby o tym mówić. Zakradliśmy się do domu,

szczęśliwi, że jedynym mieszkańcem, którego obudziliśmy, jest Maks. Machał

ogonem i usiłował nas polizać, kiedy rozchodziliśmy się do swoich pokoi. Zanim

zamknęłam drzwi mojego pokoju, rzuciłam Dawidowi jeszcze jedno spojrzenie, żeby

sprawdzić, czy chce albo musi, coś mi powiedzieć. Ale on tylko wszedł do swojego

pokoju i zamknął drzwi. Przestraszony mały chłopiec. Zrobiło mi się ciepło na sercu.

Ale tylko przez ułamek sekundy. Byłam zbyt zmęczona, żeby myśleć o

czymkolwiek poza łóżkiem. Nawet o Jessie. Rano, powiedziałam sobie, ściągając

zakurzone łachy. Porozmawiam z nim rano.

Nie zrobiłam tego. Kiedy się obudziłam, za oknem było dziwnie jasno.

Podniosłam głowę i spojrzałam na zegar. Była druga po południu. Poranna mgła

rozwiała się i słońce paliło tak, jakby to był lipiec, a nie styczeń.

- Cześć, śpiochu.

Zerknęłam w stronę drzwi. Stał tam Andy, z ramionami skrzyżowanymi na

piersi, opierając się o framugę. Uśmiechał się, co pewnie oznaczało, że nie

wpakowałam się w tarapaty. Co zatem robiłam w łóżku o drugiej po południu w

zwykły dzień?

- Lepiej się czujesz? - zapytał troskliwie Andy. Odsunęłam odrobinę kołdrę.

Czyżbym miała być chora?

Cóż, nietrudno byłoby udawać. Czułam się tak, jakby ktoś spuścił mi na głowę

tonę cegieł.

Co, w pewien sposób, faktycznie miało miejsce.

- Eee - mruknęłam. - Niekoniecznie.

- Przyniosę ci aspirynę. Myślę, że to skutki zmiany czasu. Kiedy nie mogliśmy

cię dziś rano dobudzić, postanowiliśmy pozwolić ci spać. Mama prosiła, żebym cię

przeprosił, ale musiała iść do pracy. Zostawiła mnie na stanowisku. Mam nadzieję, że

nie masz nic przeciwko temu.

Próbowałam usiąść. Było mi naprawdę trudno. Czułam ból w każdym

mięśniu. Odsunęłam włosy z oczu i zamrugałam nieprzytomnie.

- Nie musiałeś zostawać w domu z mojego powodu. Andy wzruszył

ramionami.

- To nic takiego. Nie miałem okazji z tobą porozmawiać, odkąd przyjechałaś,

więc pomyślałem, że teraz to nadrobimy. Zjesz lunch?

background image

Kiedy tylko wypowiedział te słowa, zaburczało mi w brzuchu.

Usłyszał to i uśmiechnął się.

- Nie ma sprawy. Ubierz się i zejdź na dół. Zjemy lunch na tarasie. Jest

naprawdę piękny dzień.

Z trudem zwlokłam się z łóżka. Miałam na sobie piżamę. Nie chciało mi się

ubierać, więc tylko włożyłam skarpetki i szlafrok, umyłam zęby i postałam chwilę

przy oknie, wyglądając na zewnątrz i usiłując doprowadzić włosy do porządku.

Czerwona kopuła kościoła Misji lśniła w słońcu. W oddali falował ocean. Trudno

było uwierzyć, że zeszłej nocy była to scena straszliwego zniszczenia.

Wkrótce potem niezwykle apetyczny zapach dolatujący z kuchni skłonił mnie

do zejścia na dół. Andy robił kanapkę z soloną wołowiną, serem szwajcarskim i

kiszoną kapustą. Machnięciem ręki wyprawił mnie jednak z kuchni na obszerny taras

za domem. Był cały w słońcu. Wyciągnęłam się na miękkim szezlongu i udawałam

przez chwilę, że jestem gwiazdą filmową. Potem zjawił się Andy z kanapkami i

dzbanem lemoniady i przeniosłam się do stołu pod zielonym parasolem, gdzie

natychmiast zabrałam się do dzieła. Jak na kogoś, kto nie pochodzi z Nowego Jorku,

Andy przyrządza niezłe kanapki.

Andy przykładał się nie tylko do robienia kanapek. Wypytał mnie

drobiazgowo o różne rzeczy, ani słowem nie wspominając o wydarzeniach

poprzedniej nocy. Ku mojemu zdumieniu okazało się, że Śpiący i Profesor nie puścili

pary z ust. Andy nie miał zielonego pojęcia, co zaszło. Interesowało go jedynie, czy

podoba mi się w nowej szkole, czy czuję się szczęśliwa, tralala...

Pomijając jeden drobiazg. W pewnym momencie oznajmił: - A więc, zdaje

się, przespałaś swoje pierwsze trzęsienie ziemi.

Omal nie zakrztusiłam się jedzeniem.

- Co?

- Swoje pierwsze trzęsienie ziemi. Nastąpiło w nocy, koło drugiej. Nieduże,

najwyżej czwartego stopnia, ale obudziło mnie. Nie ma większych szkód, poza

szkołą, gdzie zawalił się dach nad dziedzińcem. Ale tego można się było spodziewać.

Od lat ostrzegałem ich, że drewno długo nie wytrzyma. Jest prawie tak stare jak sama

Misja. Trudno się spodziewać, żeby przetrwało wieki.

Starannie przeżułam jedzenie. No, no. Heather naprawdę odeszła z hukiem,

skoro mieszkańcy doliny, a nawet ci na wzgórzach, to odczuli.

To jednak nie wyjaśniało, skąd Dawid wiedział, gdzie mnie szukać.

background image

Poszłam na górę, usiadłam na ławie przy oknie i zaczęłam bezmyślnie

przerzucać magazyn mody, zastanawiając się, gdzie się podział Jesse i jak długo mam

czekać na jego pojawienie się. Byłam ciekawa, czy wygłosi kolejny wykład i czy są

szanse, żeby znowu nazwał mnie querida. Jednak wrócili ze szkoły chłopcy.

Przyćmiony przeszedł obok mojego pokoju - nadal winił mnie o to, że został

uziemiony w domu na popołudnia - ale za to Śpiący wsadził głowę przez drzwi,

spojrzał na mnie, stwierdził, że wszystko w porządku i cofnął się, marszcząc czoło.

Tylko Dawid zapukał, a kiedy zawołałam, żeby wszedł, wsunął się nieśmiało do

środka.

- Hm - mruknął. - Przyniosłem ci twoją pracę domową. Pan Walden przekazał

ją dla ciebie. Powiedział, że ma nadzieję, że czujesz się lepiej.

- Och. Dziękuję, Dawidzie. Połóż to na łóżku.

Dawid położył zeszyt tam, gdzie prosiłam, ale nie wyszedł. Stał, wpatrując się

w kolumienkę podtrzymującą baldachim. Domyśliłam się, że chce porozmawiać, więc

postanowiłam nie odzywać się pierwsza.

- Cee Cee cię pozdrawia. I ten chłopak. Adam McTavish. Czekałam. I nie

rozczarowałam się.

- Wiesz, wszyscy o tym mówią - odezwał się znowu.

- O czym?

- No, wiesz, o trzęsieniu ziemi. Ze na Misji ciąży jakieś przekleństwo, bo

epicentrum znajdowało się... tuż obok klasy pana Waldena.

Mruknęłam: „uhm” i przewróciłam kartkę magazynu.

- A więc - ciągnął Dawid - nie zamierzasz mi powiedzieć, tak? Nie patrzyłam

na niego.

- Powiedzieć o czym?

- Co się dzieje. Dlaczego znalazłaś się w szkole w środku nocy. Jak doszło do

zawalenia się dachu. Nic z tych rzeczy.

- Lepiej, żebyś nie wiedział - stwierdziłam, przewracając stronice. - Wierz mi.

- Ale to nie ma nic wspólnego z... z tym, o czym mówił Jake? Z gangiem?

Prawda?

- Nie.

Podniosłam wzrok. Wpadające do pokoju promienie słońca malowały różowe

ślady na jego skórze. Ten chłopiec, rudowłosy chłopiec z odstającymi uszami,

uratował mi życie. Byłam mu winna jakieś wyjaśnienie.

background image

- Wiesz, widziałem go - oznajmił Dawid.

- Widziałeś kogo?

- Jego. Ducha.

Patrzył na mnie w napięciu, z bladą twarzą. Wyglądał stanowczo zbyt

poważnie jak na dwunastolatka.

- Jakiego ducha? - zapytałam.

- Tego, który tu mieszka. W tym pokoju. - Rozejrzał się, jakby spodziewał się

zobaczyć Jessego czającego się w kącie mojego jasnego słonecznego pokoju. -

Przyszedł do mnie zeszłej nocy - powiedział. - Przysięgam. Obudził mnie. Mówił o

tobie. Stąd wiedziałem. Stąd wiedziałem, że masz kłopoty.

Patrzyłam na niego z rozdziawioną buzią. Jesse? Jesse mu powiedział? Jesse

go obudził?

- Nie chciał mnie zostawić w spokoju - ciągnął Dawid drżącym głosem. - Nie

przestawał mnie... dotykać. Mojego ramienia. Był zimny i lśnił. Był zimnym,

połyskującym zjawiskiem, a w mojej głowie odzywał się głos, który kazał mi iść do

szkoły i pomóc ci. Ja nie kłamię, Suze. Przysięgam, tak było naprawdę.

- Wiem, Dawidzie. - Zamknęłam magazyn. - Wierzę ci. Otworzył buzię, żeby

raz jeszcze przysiąc, że nie zmyśla, ale kiedy zapewniłam, że mu wierzę, zamknął ją

gwałtownie. Otworzył ją znowu, mówiąc ze zdumieniem:

- Naprawdę?

- Tak - odparłam. - Nie miałam okazji powiedzieć ci tego zeszłej nocy, więc

robię to teraz. Dziękuję ci, Dawidzie. Ty i Jake uratowaliście mi życie.

Trząsł się cały. Musiał usiąść na moim łóżku, bo inaczej by się przewrócił.

- Więc... Więc to prawda. To naprawdę był... duch?

- Naprawdę. Przełknął głośno.

- A dlaczego byłaś w szkole?

- To długa historia. Ale daję ci słowo, że to nie ma nic wspólnego z żadnymi

gangami.

- Czy ma to coś wspólnego z... duchami?

- Nie z tym, który złożył ci wizytę. Ale, owszem, to miało związek z pewnym

duchem.

Usta Dawida poruszyły się, ale nie sądzę, aby był tego świadom. Wydobyło

się z nich pełne zdumienia:

- To jest jeszcze jakiś inny duch?

background image

- Och, jest ich dużo więcej niż ten jeden. Wytrzeszczył oczy.

- A ty... ty je widzisz?

- Dawidzie, to nie są sprawy, o których jest mi łatwo rozmawiać...

- Czy widziałaś tego z zeszłej nocy? Tego, który mnie obudził?

- Tak, Dawidzie, widziałam.

- Wiesz, kim jest? To znaczy, jak umarł? Pokręciłam głową.

- Nie. Pamiętasz? Miałeś tego dla mnie poszukać. Dawid poweselał.

- Och, tak! Zapomniałem. Zajrzałem wczoraj do paru książek. Poczekaj

chwilę. Nigdzie nie odchodź.

Wybiegł z pokoju. Zostałam tam, gdzie byłam, dokładnie tak, jak polecił.

Byłam ciekawa, czy Jesse jest gdzieś w pobliżu i słucha naszej rozmowy. Uznałam,

że miałby za swoje, gdyby tak było.

Dawid wrócił, zanim się obejrzałam, dźwigając stos zakurzonych wielkich

ksiąg. Sprawiały wrażenie bardzo starych, a kiedy usiadł obok mnie i zaczął je z

zapałem kartkować, przekonałam się, że faktycznie są tak stare, jak wyglądają.

Żadnej nie wydano po 1910 roku. Najstarsza pochodziła z 1849 roku.

- Popatrz - powiedział Dawid, przeglądając wielkie, oprawne w skórę

tomiszcze, zatytułowane Moje Monterey.

Wyszło ono spod pióra pewnego pułkownika, Harolda Clemmingsa.

Pułkownik pisał dość suchym stylem, ale w książce znajdowały się obrazki, co

pomagało w lekturze, mimo że były czarno - białe.

- Spójrz - powtórzył Dawid, otwierając księgę na reprodukcji fotografii

naszego domu. Wyglądał inaczej - nie miał ganku ani garażu. Drzewa wokół były

znacznie mniejsze. - Spójrz, widzisz, to jest dom w czasach, gdy mieścił się w nim

hotel. Albo zajazd, jak wtedy mówiono. Tutaj piszą, że cieszył się złą sławą.

Zamordowano w nim wielu ludzi. Pułkownik Clemmings opisuje szczegółowo

wszystkie przypadki. Czy przypuszczasz, że duch, który wczoraj do mnie przyszedł,

jest jednym z nich? To znaczy, jednym z ludzi, którzy tutaj umarli?

- Cóż, najprawdopodobniej tak.

Dawid zaczął czytać na głos - szybko i z przejęciem, nie potykając się na

długich staromodnych wyrazach - historie ludzi zmarłych w domu, który pułkownik

Clemmings nazywał Domem na Wzgórzach.

Żaden z nich jednak nie nosił imienia Jesse. Żaden z nich nawet w

przybliżeniu go nie przypominał. Skończywszy czytać, Dawid spojrzał na mnie

background image

wyczekująco.

- Może to duch tego chińskiego posługacza - powiedział. - Tego, którego

zastrzelono, ponieważ nie dość starannie wyprał koszule tamtego dandysa.

Pokręciłam głową.

- Nie. Nasz duch nie jest Chińczykiem.

- Och. - Dawid ponownie zajrzał do książki. - A ten? Ten, który zginął z rąk

własnych niewolników?

- Nie sądzę. Miał niecałe metr sześćdziesiąt wzrostu.

- No, a ten? Duńczyk, którego przyłapano na oszustwach karcianych i

zastrzelono na miejscu?

- Nie jest Duńczykiem - odparłam z westchnieniem. Dawid wydął wargi.

- No, to kim on jest? Ten duch?

- Nie wiem. Jest chyba z pochodzenia Hiszpanem. I... - Nie chciałam się w to

zagłębiać w pokoju, w którym Jesse mógłby nas podsłuchać. No, wiecie, chodzi mi o

te jego oczy, długie, brązowe palce, itd.

Nie chciałam, żeby nabrał przekonania, że mi się podoba.

Potem przypomniałam sobie chusteczkę. Wyleciała mi z pamięci, kiedy

sprałam z niej krew i powiesiłam. Wyszyto na niej inicjały MDS. Powiedziałam o

tym Dawidowi.

- Czy te litery coś ci mówią?

Zamyślił się. Zamknął książkę pułkownika Clemmingsa i sięgnął po inną -

jeszcze starszą i bardziej zakurzoną. Dawid otworzył ją i zobaczyłam tytuł: Życie w

północnej Kalifornii, 1800 - 1850

Dawid przejrzał indeks na końcu i powiedział:

- Aha.

- Aha co? - zapytałam.

- Aha, tak myślałem - oznajmił. Otworzył książkę na jednej z ostatnich stron. -

Proszę - powiedział. - Wiedziałem. To jest jej podobizna. - Podał mi książkę ze stroną

nakrytą cieniutką warstwą ligniny.

- Co to? - zapytałam. - W książce jest chusteczka higieniczna.

- To nie chusteczka. To bibułka. Używano jej dla ochrony ilustracji w

książkach. Podnieś ją.

Podniosłam. Pod spodem na lśniącym papierze widniała czarna - biała

reprodukcja obrazu. Był to portret kobiety. Pod portretem widniał napis: Maria de

background image

Silva Diego, 1830 - 1916.

Szczęka mi opadła. MDS! Maria de Silva!

Wyglądała na kogoś, kto mógłby nosić taką chusteczkę w rękawie. Miała na

sobie białą koronkową suknię - w każdym razie na czarno - białym zdjęciu wydawała

się biała. Lśniące czarne włosy piętrzyły się w lokach po obu stronach jej głowy, z

długiej szyi zwieszał się okazały klejnot na złotym łańcuchu. Piękna kobieta o

dumnym wyglądzie patrzyła z ram portretu z wyrazem twarzy, którego nie dało się

określić inaczej jak... wyzywający.

Spojrzałam na Dawida.

- Kim ona była? - zapytałam.

- Och, to jedna z najpopularniejszych kobiet w Kalifornii mniej więcej w tym

okresie, kiedy zbudowano ten dom. - Dawid odebrał mi książkę i zaczął przerzucać

strony. - Do jej ojca, Ricardo de Silvy, należała wówczas większość Salinas. Była

jego jedyną córką i przeznaczył dla jej piękny posag. Jednak nie dlatego dobijano się

o jej rękę. W każdym razie, nie tylko dlatego. W tamtych czasach dziewczęta, które

wyglądały tak jak ona, uważano za piękne.

- Jest bardzo piękna.

Dawid spojrzał na mnie z lekkim uśmieszkiem.

- Taak - powiedział. - Owszem.

- Ależ naprawdę.

Dawid zauważył, że mówię poważnie i wzruszył ramionami.

- No, wszystko jedno. Jej tata chciał, żeby poślubiła zamożnego ranczera -

dalekiego kuzyna, który był w niej nieprzytomnie zakochany - ale jej podobał się inny

mężczyzna, mężczyzna o nazwisku Diego. - Zerknął do książki. - Felix Diego. To był

podejrzany typ. Zajmował się handlem niewolnikami. W ten sposób przynajmniej

zarabiał na życie, zanim przybył do Kalifornii, żeby zbić majątek, poszukując złota.

Tata Marii nie akceptował niewolnictwa tak samo, jak nie uznawał poszukiwaczy

złota za godnych ręki jego córki. Tak więc Maria pokłóciła się z ojcem, który w

końcu zagroził jej wydziedziczeniem, jeśli nie wyjdzie za mąż za kuzyna. To

natychmiast uspokoiło Marię, ponieważ należała do dziewcząt, które lubią pieniądze.

Miała jakieś sześćdziesiąt sukien w czasach, gdy większość kobiet posiadała dwie,

jedną do pracy i jedną do kościoła...

- No, więc co się stało? - przerwałam mu. Nie obchodziło mnie, ile miała

sukien. Chciałam się dowiedzieć, jaki był w tym udział Jessego.

background image

Dawid szukał czegoś w książce.

- Cóż, to ciekawe, ale Maria w końcu postawiła na swoim. - Jak?

- Kuzyn nie stawił się na ślub.

- Nie stawił się na ślub? Co to znaczy, nie stawił się?

- Po prostu. Nie pojawił się. Nikt nie wie, co się z nim stało. Opuścił rancho na

parę dni przed ślubem, no, wiesz, żeby zdążyć na czas, ale potem wszelki słuch o nim

zaginął. Na zawsze. Koniec pieśni.

- A... - Znałam odpowiedź, ale i tak musiałam zapytać: - A co się stało z

Marią?

- Wyszła za mąż za poszukującego złota handlarza niewolników. To znaczy,

po stosownej zwłoce. Wtedy panowały surowe zasady dotyczące tych rzeczy. Jej tata

tak się rozczarował nieodpowiedzialnością kuzyna, że w końcu oświadczył Marii, że

może robić, co jej się podoba i iść do diabła. Tak też zrobiła. Ale nie poszła do diabła.

Miała z handlarzem niewolników jedenaścioro dzieci i przejęła wraz z mężem

majątek ojca po jego śmierci i zajmowali się jego utrzymaniem...

Podniosłam rękę.

- Poczekaj. Jak się nazywał ten kuzyn? Dawid zajrzał do książki.

- Hektor.

- Hektor?

- Tak. - Dawid znowu spojrzał na stronę w książce. - Hektor de Silva Ale

matka nazywała go Jesse.

Kiedy podniósł wzrok, coś musiało go zastanowić w wyrazie mojej twarzy, bo

odezwał się cicho:

- To nasz duch?

- Tak - odparłam równie cicho. - To jest nasz duch.

19

Chwilę później zadzwonił telefon. Przyćmiony wrzasnął z dołu, że to do mnie.

Podniosłam słuchawkę i usłyszałam piskliwy głos Cee Cee.

- Pani wiceprzewodnicząca - powiedziała. - Czy pani wiceprzewodnicząca

chciałaby coś powiedzieć prasie?

Ja na to:

- Nie. Dlaczego nazywasz mnie wiceprzewodniczącą?

- Ponieważ wygrałaś wybory. - W tle usłyszałam, jak Adam krzyczy:

background image

- Moje gratulacje!

- Jakie wybory? - zapytałam oszołomiona.

- Na wiceprzewodniczącego! - W głosie Cee Cee brzmiała irytacja. - Rany!

- Jak mogłam je wygrać? - powiedziałam. - Przecież mnie tam nie było.

- Nic nie szkodzi. I tak zdobyłaś dwie trzecie głosów drugiego rocznika.

- Dwie trzecie? - Przyznaję, byłam w szoku. - Ależ, Cee Cee, dlaczego ludzie

na mnie głosowali? Nawet mnie nie znają. Jestem nowa.

Cee Cee na to:

- Cóż ci mogę powiedzieć? Emanujesz pewnością siebie urodzonej

przywódczyni.

- Ale...

- I pewnie nie jest bez znaczenia, że pochodzisz z Nowego Jorku, ludzie tutaj

są zafascynowani wszystkim, co pochodzi z Nowego Jorku.

- Ale...

- A poza tym, mówisz naprawdę szybko.

- Tak?

- Owszem. A to sprawia, że wydajesz się inteligentna. To znaczy, uważam, że

jesteś inteligentna, ale także robisz takie wrażenie, bo szybko mówisz. I ubierasz się

na czarno, a czarny jest, no, wiesz, kultowy.

- Ale...

- Och, no i to, że uratowałaś Bryce'a przed tą spadającą belką Ludziom to się

podoba.

Dwie trzecie rocznika drugich klas głosowałoby zapewne na zajączka

wielkanocnego, gdyby ktoś go skłonił do ubiegania się o to stanowisko. Nie

powiedziałam jednak niczego w tym stylu. Zamiast tego stwierdziłam:

- Cóż. A to dobre.

- Dobre? - powtórzyła zdumiona Cee Cee. - Dobre? To wszystko, co masz do

powiedzenia, „dobre”? Czy zdajesz sobie sprawę z tego, jak świetnie będziemy się

bawili teraz, kiedy udało nam się dobrać do tej całej kasy? Jakie fantastyczne rzeczy

będziemy w stanie robić?

- No, to... świetnie.

- Świetnie? Suze, to niesamowite! Będziemy mieli niesamowity, niesamowity

semestr! Taka jestem z ciebie dumna! I pomyśleć, że to przewidziałam!

Rozłączyłam się, mając poczucie, że zdarzyło się coś niezwykłego. Nie co

background image

dzień zdarza się, żeby wybrano kogoś na wiceprzewodniczącego klasy w sytuacji,

gdy ta osoba chodzi do tej klasy krócej niż tydzień.

Nie zdołałam dobrze odłożyć słuchawki, gdy telefon znowu zadzwonił. Tym

razem odezwał się dziewczęcy głos, którego nie rozpoznałam, a który prosił o

rozmowę z Suze Simon.

- To ja - powiedziałam i Kelly Prescott wrzasnęła mi do ucha:

- O mój Boże! Słyszałaś? Nie jesteś podniecona? Ale będziemy mieli zajebisty

rok.

„Zajebisty”. W porządku.

- Z przyjemnością podejmę współpracę z tobą - powiedziałam spokojnie.

- Posłuchaj - odezwała się Kelly, przechodząc nagle na ton negocjacji

biznesowych. - Musimy się spotkać i wybrać muzykę.

- Muzykę do czego?

- Na tańce, oczywiście. - Dobiegł mnie szelest kartek jej terminarza. -

Załatwiłam didżeja. Przysłał mi listę i mamy wybrać piosenki. Jak, na przykład, jutro

wieczorem? A poza tym, co się z tobą dzieje? Nie było cię dzisiaj w szkole. Nie

zarażasz chyba, co?

- Eee, nie. Posłuchaj, Kelly, co do tych tańców... Nie wiem. Pomyślałam, że

byłoby zabawniej wydać pieniądze na coś takiego, jak. .. no, na przykład, piknik na

plaży.

Powtórzyła beznamiętnym tonem:

- Piknik na plaży.

- Taak. Do tego siatkówka, ognisko i takie rzeczy. - Owinęłam sobie sznur

telefoniczny wokół palca. - Po tym, jak uczcimy pamięć Heather, oczywiście.

- Co takiego?

- Uroczystość żałobna. Widzisz, domyślam się, że wynajęłaś już salę w

Carmel Inn na tańce, prawda? Ale zamiast tańców, moglibyśmy wyprawić Heather

uroczystość żałobną. Wiesz, sądzę, że to by jej odpowiadało.

Ton głosu Kelly nie wyrażał żadnych uczuć.

- Nawet jej nie znałaś.

- Cóż, to prawda. Ale wydaje mi się, że wiem, jakiego typu osobą była. I

sądzę, że uroczystość żałobna w Carmel Inn to jest dokładnie to, czego by sobie

życzyła.

Kelly milczała przez minutę. Cóż, owszem, przyszło mi do głowy, że może

background image

nie podobają jej się moje sugestie. Jestem w końcu wiceprzewodniczącą. A nie sądzę,

żeby dało jej się zdjąć mnie ze stanowiska, chyba że wyrzucono by mnie ze szkoły.

- Kelly? - Ponieważ nie odpowiedziała, ciągnęłam: - Słuchaj, Kelly, nie

przejmuj się tym teraz. Porozmawiamy. Aha, a co do tego party w sobotę. Mam

nadzieję, że nie będziesz miała nic przeciwko temu, że zaprosiłam Cee Cee i Adama.

Wiesz, to dziwne, ale oni twierdzą, że nie zostali zaproszeni. Ale w tak małej klasie

jak nasza, to naprawdę nie w porządku nie zaprosić wszystkich, rozumiesz, o co mi

chodzi? Ludzie, których się nie zaprasza, mogą pomyśleć, że się ich nie lubi. Jestem

pewna, że w wypadku Cee Cee i Adama po prostu zapomniałaś, prawda?

- Czy ty jesteś chora na głowę? Nie zniżyłam się do odpowiedzi.

- Do zobaczenia jutro - rzuciłam jedynie.

Parę minut później telefon zadzwonił jeszcze raz. Odebrałam, gdyż jak się

wydawało, jestem rozchwytywana. Nie pomyliłam się. Dzwonił ojciec Dominik.

- Susannah - odezwał się swoim przyjemnie głębokim głosem - mam nadzieję,

że nie masz mi za złe, że cię niepokoję w domu. Dzwonię, żeby ci pogratulować

wygranej w wyborach...

- Proszę się nie martwić, ojcze Dominiku. Nikt nie słucha na drugiej linii. To

tylko ja.

- Co ty sobie wyobrażasz? - powiedział zupełnie innym tonem. - Przyrzekłaś

mi! Przyrzekłaś, że nie pójdziesz do szkoły sama!

- Przepraszam, ale groziła, że skrzywdzi Dawida, więc...

- Nie obchodzi mnie to, choćby groziła twojej matce, młoda damo. Następnym

razem masz na mnie czekać. Rozumiesz? Nigdy więcej nie wolno ci próbować czegoś

tak ryzykownego jak egzorcyzmy bez żadnej pomocy!

- Cóż, dobrze. Miałam jednak nadzieję, że nie będzie następnego razu.

- Nie będzie następnego razu? Jesteś niemądra! Jesteśmy mediatorami,

pamiętaj o tym. Dopóki istnieją duchy, będzie dla nas następny raz, młoda damo, i

radzę o tym nie zapominać.

Jakbym naprawdę mogła zapomnieć. Wystarczyło rozejrzeć się po pokoju w

dowolnej porze dnia i oto pojawiała się moja chusteczka z zawiązanym rogiem, czyli

zamordowany kowboj.

Nie widziałam jednak potrzeby informowania o tym ojca Dominika.

Powiedziałam tylko:

- Przykro mi z powodu dachu. Biedne ptaki.

background image

- Pal sześć moje ptaki. Nic ci się nie stało i tylko to się liczy. Kiedy wyjdę ze

szpitala, usiądziemy sobie razem, Susannah, i odbędziemy długą pogawędkę na temat

właściwych technik mediacji. Nie podoba mi się ten twój obyczaj wkraczania na

scenę i nokautowania nieszczęsnych dusz, kiedy się tego najmniej spodziewają.

Roześmiałam się.

- Dobrze. Przypuszczam, że dokuczają księdzu żebra? Odpowiedział

łagodniejszym tonem:

- Owszem, trochę. Skąd wiesz?

- Bo jest ksiądz taki miły.

- Przepraszam. - Po głosie poznałam, że mówił poważnie. - Ja... tak,

rzeczywiście odczuwam bóle w żebrach. Och, Susannah. Słyszałaś nowiny?

- Które? To, że wybrano mnie na wiceprzewodniczącą klasy, czy to, że

rozwaliłam szkołę wczoraj w nocy?

- Nic z tego. U Louisa Stevensona zwolniło się jedno miejsce dla Bryce'a.

Przeniesie się tam, jak tylko będzie w stanie chodzić.

- Ale... - To żałosne, wiem, ale poczułam się skonsternowana. - Ale Heather

odeszła. Nie musi się przenosić.

- Heather mogła odejść - powiedział łagodnym tonem ojciec Dominik - ale jej

pamięć trwa wśród tych, których... dotknęła jej śmierć. Nie możesz chyba mieć do

chłopaka pretensji o to, że chce zacząć od nowa w innej szkole, gdzie nikt nie będzie

szeptał za jego plecami?

Ja na to, bez specjalnego entuzjazmu, myśląc o miękkich jasnych włosach

Bryce'a:

- Pewnie nie.

- Podobno do poniedziałku dojdę do siebie na tyle, że będę mógł wrócić do

pracy. Czy możemy się spotkać w moim gabinecie?

- Pewnie tak - odparłam z równym zapałem co poprzednio. Ojciec Dominik

zdawał się tego nie zauważać.

- Do zobaczenia zatem - powiedział. Zanim odłożyłam słuchawkę, usłyszałam

jeszcze, jak mówi: - Och, Susannah. Postaraj się w międzyczasie nie rozwalić tego, co

zostało ze szkoły.

- Ha, ha - mruknęłam i rozłączyłam się.

Siedząc na ławie przy oknie, oparłam podbródek na kolanach i zapatrzyłam się

na krzywiznę zatoki po drugiej stronie doliny. Słońce zachodziło powoli. Mój pokój

background image

opromieniło złoto - czerwone światło, a niebo wokół słońca wydawało się pasiaste.

Kolorowe chmury - niebieskie, fioletowe, czerwone i pomarańczowe - wyglądały jak

wstążki, które widziałam kiedyś powiewające na majowym palu podczas

renesansowego jarmarku. Przez otwarte okno wpadał zapach morza. Nadmorska

bryza niosła wysoko na wzgórza, tam, gdzie siedziałam, słony aromat.

Zastanawiałam się, czy Jesse też tak siedział w oknie, wdychając zapach

oceanu, zanim umarł. Zanim, czego byłam pewna, kochanek Marii de Silvy, Felix

Diego, zakradł się do pokoju i zabił go.

Jakby czytając w moich myślach, Jesse zmaterializował się o kilka kroków

ode mnie.

- Rany! - zawołałam, przyciskając rękę do serca, które biło tak mocno, że

bałam się, że eksploduje. - Czy ty musisz to robić?

Opierał się nonszalancko o słupek przy moim łóżku.

- Przykro mi - powiedział. Ale widać było, że to nieprawda.

- Słuchaj, jeśli mamy, w pewnym sensie, mieszkać razem, musimy

wypracować pewne zasady. A zgodnie z zasadą numer jeden nie możesz mnie w ten

sposób zaskakiwać.

- A jak mam dawać znać o swojej obecności? - zapytał Jesse ze śmiejącymi się

oczami.

- Nie wiem. Czy mógłbyś, na przykład, brzęczeć łańcuchami?

Pokręcił głową.

- Nie sądzę. Jaka byłaby zasada numer dwa?

- Zasada numer dwa... - Głos mi zamarł, kiedy tak na niego patrzyłam. To nie

w porządku. Naprawdę nie. Zmarli faceci nie powinni być tacy przystojniak Jesse,

którego twarz opromieniało w tej chwili zachodzące słońce, uwydatniając jej regular-

ne rysy...

Uniósł brew, tę z blizną.

- Coś nie tak, querida ? - zapytał.

Popatrzyłam na niego uważnie. Było jasne, że nie zdaje sobie sprawy, że

wszystko wiem. Chciałam go o to zapytać, ale właściwie nie chciałam się niczego

dowiadywać. Coś trzymało Jessego na tym świecie, nie dając mu przejść do tego, do

którego należał, a to coś, jak przeczuwałam, wiązało się bezpośrednio ze sposobem,

w jaki umarł. Ponieważ jednak wyraźnie nie zależało mu na tym, żeby o tym

dyskutować, uznałam, iż to nie mój interes.

background image

Coś takiego zdarzyło mi się po raz pierwszy. Zazwyczaj nie mogłam opędzić

się od duchów, które domagały się mojej pomocy. Ale nie Jesse.

Przynajmniej na razie.

- Pozwól, że cię o coś zapytam - odezwał się Jesse tak niespodziewanie, że

przez chwilę myślałam, że czyta w moich myślach.

- O co? - zapytałam ostrożnie, odrzucając magazyn i wstając.

- Zeszłej nocy, kiedy ostrzegłaś mnie przed pójściem do szkoły, ponieważ

zamierzałaś odprawić egzorcyzmy...

Otworzyłam szeroko oczy.

- Tak?

- Dlaczego mnie ostrzegłaś? Roześmiałam się z ulgą. Tylko o to mu chodzi?

- Ostrzegłam cię, bo gdybyś się tam zjawił, wessałoby cię do innego świata

jak Heather.

- Ale czy to nie byłby doskonały sposób, żeby się mnie pozbyć? Miałabyś

pokój dla siebie, dokładnie tak, jak sobie życzysz.

Popatrzyłam na niego przerażona.

- Ale to byłoby... to byłoby nieuczciwe! Uśmiechnął się.

- Rozumiem. Wbrew zasadom?

- Owszem - odparłam. - Pewnie, że tak.

- A więc ostrzegłaś mnie... - zrobił krok w moją stronę - ...ponieważ odrobinę

mnie polubiłaś?

Poczułam ze zgrozą, że się czerwienię.

- Nie. Nic podobnego. Próbuję po prostu postępować zgodnie z zasadami.

Które ty złamałeś, nawiasem mówiąc, budząc Dawida.

Jesse podszedł o krok bliżej.

- Musiałem. Powiedziałaś, że nie mogę sam przyjść do szkoły. Jaki miałem

wybór? Gdybym nie wysłał ci brata na pomoc - stwierdził - byłabyś w tej chwili

odrobinę nieżywa.

Zdawałam sobie, niestety, sprawę, że ma rację. Nie miałam jednak zamiaru

przyznawać mu tego.

- A skąd. Panowałam nad wszystkim. Ja...

- Nad niczym nie panowałaś - zaśmiał się Jesse. - Wpakowałaś się tam bez

żadnego planu, bez jakiegokolwiek...

- Miałam plan. - Zrobiłam jeden zamaszysty krok w jego stronę i nagle

background image

stanęliśmy praktycznie nos w nos. - Kim ty jesteś, żeby twierdzić, że nie miałam

planu? Robię to od lat, rozumiesz? Od lat. I nigdy nie potrzebowałam pomocy. Od

nikogo. A na pewno nie od kogoś takiego jak ty.

Przestał się nagle uśmiechać. Na jego twarzy malowała się wściekłość.

- Takiego jak ja? Jak ty mnie nazwałaś? Od kowboja?

- Nie. Od kogoś, kto jest martwy. Jesse drgnął, jakbym go uderzyła.

- Ustalmy, że zgodnie z zasadą numer dwa ty się nie wtrącasz w moje sprawy,

a ja w twoje - powiedziałam.

- Świetnie - odparł Jesse krótko.

- Świetnie - powtórzyłam. - I dziękuję. Nadal był wściekły. Zapytał

nadąsanym głosem:

- Za co?

- Za uratowanie mi życia.

Gniew natychmiast zniknął z jego twarzy. Przestał marszczyć brwi.

A potem wyciągnął ręce i położył je na moich ramionach.

Gdyby wbił we mnie widelec, chyba nie byłabym taka zdumiona.

Przyzwyczaiłam się do radzenia sobie z duchami za pomocą pięści, ale nie

przyzwyczaiłam się do tego, że patrzą na mnie tak, jakby... jakby...

Cóż, jakby chciały mnie pocałować.

Zanim jednak zdążyłam zastanowić się, co dalej - zamknąć oczy i poddać się

jego woli czy też powołać na zasadę numer trzy: żadnego dotykania - z dołu rozległ

się głos mojej mamy.

- Susannah? - zawołała. - Suzie! Jestem w domu. Spojrzałam na Jessego. Zdjął

ręce z moich ramion. Chwilę później mama otworzyła drzwi, a Jesse zniknął.

- Suzie - powiedziała. Podeszła bliżej i objęła mnie. - Jak się masz? Mam

nadzieję, że nie jesteś zła, że pozwoliliśmy ci spać. Wydawałaś się taka zmęczona.

- Nie. - Nadal czułam się lekko oszołomiona tym, co zaszło między mną a

Jessem. - Nie jestem zła.

- Przypuszczam, że to wszystko w końcu cię zmogło. Spodziewałam się, że to

nastąpi. Czy dobrze ci tu było z Andym? Mówił, że zrobił ci lunch.

- Zrobił świetny lunch - stwierdziłam automatycznie.

- Słyszałam też, że Dawid przyniósł ci pracę domową. - Puściła mnie i

podeszła do okna. - Myśleliśmy, żeby zrobić spaghetti na obiad. Co ty na to?

- Brzmi dobrze. - Zauważyłam, że mama wygląda przez okno. A potem

background image

stwierdziłam, że nie pamiętam, kiedy moja mama wyglądała tak... cóż, pogodnie.

Może to dlatego, że odkąd przeprowadziłyśmy się na zachód, przestała pić

kawę.

Bardziej prawdopodobne jednak, że to miłość.

- Na co patrzysz, mamo? - zapytałam.

- Och, na nic takiego, kochanie - powiedziała z lekkim uśmiechem. - Na

zachód słońca. Jest taki piękny. - Odwróciła się, żeby objąć mnie ramieniem i

stałyśmy tak razem, patrząc, jak słońce zanurza się w Pacyfiku w płomieniach

czerwieni, fioletów i złota. - W Nowym Jorku z pewnością nie mogłabyś oglądać

takiego zachodu słońca - westchnęła. - Prawda?

- Nie. Z pewnością nie.

- A więc - powiedziała mama, obejmując mnie mocniej. - Co o tym myślisz?

Sądzisz, że powinnyśmy trochę tu zostać?

Żartowała, oczywiście. Ale nie do końca.

- Pewnie - stwierdziłam. - Zostańmy.

Uśmiechnęła się do mnie, a potem znowu popatrzyła na słońce. Jaskrawa

pomarańczowa kula znikała za horyzontem.

- „Oto zachodzi słońce” - zanuciła mama.

- „I tak jest dobrze” - dokończyłam.

Podziękowania dla AScarlett za skan


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Carroll Jenny (Cabot Meg) Pośredniczka 01 Kraina cienia
Cabot Meg Pośredniczka 01 Kraina cienia
Cabot Meg Pośredniczka 01 Kraina cienia
Pośredniczka 01 Kraina cienia Meg Cabot
Cabot Meg Pośredniczka01 Kraina cienia
01 Kraina cienia
Cabot Meg Pośredniczka Czwarty wymiar
Cabot Meg Rawlings 01 Sukcesja
Cabot Meg Pośredniczka  Czwarty Wymiar
Cabot Meg Pośredniczka  Nawiedzony
Cabot Meg Pośredniczka02 Dziewiąty klucz
Cabot Meg Pośredniczka 04 Najczarniejsza godzina
Cabot Meg Pośredniczka 03 Kraksa w górach
Cabot Meg Pośredniczka 03 Kraksa w górach

więcej podobnych podstron