Ulysses Moore
Wyspa masek
Tytuł oryginału: Ulysses Moore. L'Isola delie Maschere Projekt
graficzny obwoluty i ilustracje: Iacopo Bruno
Przekład i opracowanie manuskryptu Ulyssesa Moore'a: Pierdomenico
Baccalario Tłumaczenie z języka włoskiego: Bożena Fabiani
Opracowanie redakcyjne wersji polskiej: Dorota Koman
© Edizioni Piemme Spa, 2006
© copyright for the Polish édition by Wydawnictwo Olesiejuk Sp. z o.o.,
2008
ISBN 978-83-7512-283-1
Wydawnictwo Olesiejuk Sp. z o.o.
05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 90
wydawnictwo@olesiejuk.pl • www.olesiejuk.pl
Druk: DRUK-INTRO S.A.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może
być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych, przekazywana
w jakiejkolwiek mechanicznej, elektronicznej lub innej formie zapisu
bez pisemnej zgody wydawcy.
Nota od Redakcji
Po wielu próbach Pierdomenico Baccalario zdołał w końcu przesłać nam
tłumaczenie czwartego manuskryptu Ulyssesa Moorea. Czytając ten
manuskrypt, odkryjecie wiele ciekawych spraw...
Jesteśmy żywo zainteresowani dalszym ciągiem tej tajemniczej historii,
jednak martwimy się trochę o naszego korespondenta. Ostatnio pisząc
do nas, stwierdził, że jest bliski odkrycia, gdzie leży Kilmore Cove... Od
tego czasu nie dał znaku życia, a jego telefon komórkowy jest wciąż
wyłączony. Mimo wszystko mamy nadzieję, że wkrótce będziemy mogli
przekazać wam jakieś wiadomości od niego...
Redakcja „Parostatku"
Kilmore Cove istnieje!
Odpowiedz Odpowiedz wszystkim Wyślij Drukuj
Usuń
Od: Temat: Wysłano: Do:
Pierdomenico Baccalario Kilmore Cove istnieje! 3 luty 200616:24:01
Redakcja „Parostatku" 1 załącznik, 327 kb
Kochani!
Naprawdę się martwię. Próbowałem wielokrotnie przesłać wam e-mail z
tłumaczeniem czwartego manuskryptu, ale ciągle wracał. Jeśli tym
razem się udało, proszę, potwierdźcie od razu.
Manuskrypt jest pełen niespodzianek, które was z pewnością zdumieją...
Ale nie mam chwili, by teraz o tym pisać, bowiem przez cały czas
staram się odnaleźć Kilmore Cove, miasteczko-widmo. Przedwczoraj
wyruszyliśmy na jego poszukiwanie we dwóch, czyli niżej podpisany i
właściciel hoteliku Bed & Breakfast z Zennor, którego tak wciągnęła ta
historia, że nalegał, by mi towarzyszyć. Naszą jedyną wskazówką był
przewodnik turystyczny po Kilmore Cove, który p'ewien tajemniczy
mężczyzna (Ulysses Moore?) podrzucił mi w barze. Sprawdziłem, że
wydawnictwo, gdzie ukazał się ten przewodnik, nie istnieje od piętnastu
lat i, zdaje się, w żadnej księgarni nie można już kupić Małego
przewodnika po Kilmore Cove i okolicy, nawet w najlepiej
zaopatrzonym antykwariacie na Notting Hill.
Ale to szczegół. Najważniejsze, żeby się udało...
Jestem przekonany, że znalazłem to miasteczko-widmo, które nie
daje mi spokoju od miesięcy!
Dotarliśmy samochodem do miejsca, które przewodnik określa jako
okolice Kilmore Cove, i kierując się wzdłuż wybrzeża, dojechaliśmy aż
do zakrętu.
Dalszą drogę zagradzały znaki zakazu wjazdu. Zacząłem podejrzewać,
że ktoś chce nam przeszkodzić w dotarciu do Kilmore Cove! Wysiadłem
więc z auta, przesunąłem znak i pojechaliśmy dalej. Ale się nie dało! Za
kolejnym zakrętem asfalt zamienił się w szwajcarski ser - dosłownie
same dziury!
W końcu właściciel hoteliku, bardzo tym wszystkim podenerwowany,
wskazał mi ogromną koparkę, stojącą w poprzek drogi... Jakiś elegancki
pan dał nam znak, byśmy się zatrzymali, i spytał, czy nie widzieliśmy
zakazu wjazdu. Miał na sobie idealnie wyprasowany kombinezon
roboczy i pachniał lawendową wodą kolońską. Starałem się dojrzeć, czy
to przypadkiem nie ten człowiek z baru..., ale niestety jego twarz
skutecznie zasłaniał żółty kask. Dał jakiś znak człowiekowi w koparce, a
ja zrozumiałem, że czas zrobić w tył zwrot.
Postanowiłem jednak nie dać za wygraną i wrócić na tę zagrodzoną
drogę.
Ale najpierw, po powrocie do hotelu, jeszcze kilka razy próbowałem
przesłać wam tekst czwartego manuskryptu. Czy tym razem się udało?!
Ostatnia sprawa: właściciel Bed & Breakfast zauważył, że człowiek w
koparce miał czarną przepaskę na oku. Nic wam to nie mówi?
Do usłyszenia wkrótce, przynajmniej taką mam nadzieję... Pierdomenico
Rozdział ti) - RYCERZE NA PODDASZU -
Latarnia morska w Kilmore Cove rozbłysła nagle, wydając przy tym
głuchy pomruk. Snop białego światła zaczął powoli przesuwać się
wzdłuż wybrzeża, po morzu, aż po widnokrąg, docierając w głąb
ciemnych fal i tłumiąc świetliste refleksy nocnego nieba. Omiatał dachy
miasteczka, sięgając wzgórz, gdzie dzikie króliki i sowy nieruchomiały,
przestraszone.
W końcu dotarł do wiekowych drzew w ogrodzie Willi Argo, przeniknął
przez drewniane okiennice na poddaszu i padł na trzy osoby pochylone
nad starym podróżnym kufrem, mocno sfatygowanym, z podartymi
naklejkami.
-To tylko Leonard... - odezwał się Nestor, ogrodnik.
-
Latarnia morska - wyjaśniła bratu Julia.
Jason nie widział dotąd światła latarni. Poprzedni wieczór spędził
przecież w Krainie Puntu, w Egipcie. Podszedł do uchylonej okiennicy
w oknie mansardy.
-
Ooo... - szepnął, kiedy snop światła ponownie padł na niego. -
Zapala się tak co wieczór?
Cień Jasona wydłużył się teraz aż po krańce strychu, sięgając
stłoczonych mebli, przykrytych białymi pokrowcami, i porzuconych
obrazów.
-
Jeśli tylko Leonard nie zapomni - trochę zgryźliwie odpowiedział
Nestor, zanosząc się przy tym kaszlem. W powietrzu unosił się
drażniący krtań zapach tempery.
Julia uśmiechnęła się. Już drugi raz Leonard nie zapomniał włączyć
latarni. Poprzedniej nocy oko latarni dotrzymywało
Rycerze na poddaszu
jej towarzystwa, gdy podczas burzy Manfred usiłował sforsować drzwi
Willi Argo.
Światło latarni morskiej tańczyło po poddaszu.
Jason odszedł od okna i klęknął przy kufrze. Pomógł siostrze otworzyć
ostatnią kłódkę i chwycił za wieko. Na wystrzępionej naklejce widać
było jeszcze część napisu: „WE-NEGA, pamiątki" - od razu rozpoznali
charakterystyczne pismo Ulyssesa Moore'a, dawnego właściciela domu.
Chłopiec uniósł ostrożnie wieko kufra, wznosząc chmurę kurzu.
-
Udało się - powiedział, choć w jego głosie słychać było pewną
obawę.
Oczom całej trójki ukazał się leżący na wierzchu czerwony materiał, na
którym rozsypano garść pachnących jagód, zapewne dla odstraszenia
moli i gryzoni.
-Wspaniały... - szepnęła Julia, głaszcząc tkaninę.
-
To chyba płaszcz - domyślił się Jason. Uniósł ostrożnie materiał,
którego kwieciste wzory, czerwone na czerwonym tle, rzucały świetliste
refleksy, jakby wątek tkaniny stanowiły srebrne nitki. Płaszcz był bardzo
zniszczony, a obrębek w wielu miejscach rozdarty.
Kufer miał trzy przegrody, a każda z nich oznaczona była starym
medalionem.
-
Maski weneckie! - zawołała Julia, zafascynowana, i ostrożnie
wyjęła jedną z nich. Była to maska o ostrym nosie, z dwiema złotymi
łzami, z czarnym nakryciem głowy, umocowanym tuż nad czołem.
■ ■«••ił...................
»mmmmmm* rc mr_j-_j<_r_rm (■•«••••<
V
ur "TUCi? (i; O
ccc© f e c' o
1 2 3 4 5 6 7 89 10 11 12 ią U>5 16 17 18 1? 20 21 22 23 24 25 26 27 28
29 30 31 32 33 34 353« 3? 38 39 40
dpo o o o o oo obo dbo ooo o o oo o d o o o o o b b bobo oba bb o b opo
o op uj i i i r i i i i v a i i i n i i i i b i i i i i i n i c i i i p i i i i
? ? rf B ? ? ? r t i mm > ? j 3 3 3 »"»"■3 « 3 > 3 » » » 3 1 i 1
W kufrze znaleźli też trzy inne maski z papier-mache, ułożone na trzech
płachtach czarnego jak noc materiału - pelerynach zapinanych pod szyją
na dwie spinki.
Nestor bacznie obserwował dzieci, one tymczasem w milczeniu
rozkładały maski i peleryny na podłodze.
W kufrze znalazły jeszcze kilka chusteczek z monogramem U.M. i P.M.,
parę koronkowych rękawiczek, bardzo długi wełniany szal, zapinkę w
kształcie charta, monokl teatralny, laskę z mosiężną gałką i wyblakłą
mapę Wenecji z XVIII wieku. Była tak krucha, że Jason, próbując ją
rozłożyć, mało jej nie rozdarł. Na dnie kufra było jeszcze libretto jakiejś
komedii i kilka zaproszeń w pożółkłych kopertach z napisem„TEATR S.
ANGELO".
Dzieci oglądały te przedmioty, usiłując sobie wyobrazić, do czego
służyły. Nestor niespiesznie opowiadał im o balach i życiu w dawnej
Wenecji, o czym słyszał od dawnego właściciela Willi Argo i jego żony.
Przez blisko godzinę Jason i Julia wyobrażali sobie, że wcale nie siedzą
na zakurzonym poddaszu willi, lecz przebywają w mieście nad laguną,
pełnego magicznych tajemnic, w olśniewających salach balowych,
wśród masek, muzyki i śmiechu.
Potem sen zaczął brać górę nad marzeniami i gdy kolejne ziewnięcie
zmąciło ciszę, Nestor zakończył zabawę:
-
Sądzę, że czas iść spać, dzieci. Jutro macie szkołę - powiedział
stanowczo i znów się rozkaszlał.
Jason sięgnął raz jeszcze po wenecką maskę, włożył ją, po czym obrócił
się i znienacka wrzasnął przeraźliwie.
-
Aaa! - krzyknęła Julia. - Przestań! Natychmiast przestań! To wcale
nie jest zabawne!
Rozdział C 2) HRABIA CENERE
Złowrogie mgły unosiły się nad kanałami i tańczyły po mieście, na
przemian zasłaniając i odsłaniając zaspane domy Gondolierzy
odpoczywali w łupinach swych łodzi, opatuleni w naciągnięte po nos,
wełniane koce. Doświadczenie nauczyło ich nie zwracać uwagi na żaden
hałas.
Nocą po Wenecji krążyły tylko maski.
Jedna z nich, fioletowa, chuda niczym widmo, podążała ostrożnie
wzdłuż kanału starego getta. Bardzo wysokie obcasy wymuszały
niezdarny krok, więc poruszała się jak na szczudłach.
Coraz rzadziej dostrzec można było nadżarte pleśnią tabliczki z
nazwami ulic, ale fioletowa maska nie zwalniała kroku. Miała
umówione spotkanie i nie mogła się spóźnić.
Próbowała połapać się wśród tych dziwacznych nazw: „calle" oznaczało
ulicę, podobnie jak ulicą były „ruga", „vicolo", „fondamenta" czy
„palizzata". Plac to „campo", a mosty nosiły jakieś fantastyczne nazwy,
inne od tych urzędowych. Miasto pełne było jakichś dziwnych
przedziurawionych kamieni, chodników, po których nie należało
chodzić, bo przynosiło to pecha, głazów, które trzeba było pogłaskać, bo
cudowne. I jeszcze „garbów opryszków" - kamieni usypanych w
narożnikach ulic tak, by uniemożliwić złoczyńcom ukrycie się w
najbardziej mrocznych zakątkach.
Ale ta maska nie wyglądała na przestraszoną. Raczej sprawiała wrażenie
kogoś, komu się diabelnie śpieszy.
Przebiegłszy kolejny uśpiony mostek, skręciła w prawo i w końcu
zatrzymała się. Doszła do wąskiego przejścia między dwiema
zrujnowanymi, wilgotnymi kamienicami, których obmurowania
sterczały tuż nad jej głową.
W oknach było ciemno. Na żadnym kominku nie płonął ogień.
Znalazła się w zaułku Zmarłych.
-
Spóźniła się pani... - zasyczał ktoś z głębi mroku.
Głos należał do mężczyzny w szarej masce z długim dziobem kruka,
spowitego w szarą pelerynę, co upodabniało go do obdartego z piór
ptaka.
-
Starałam się, ale... na tych obcasach! - jęknęła fioletowa maska.
Z trudem dowlokła się do stopni prowadzących do jakiejś bramy i
usiadła, by zdjąć buty. Potem z ulgą wyciągnęła straszliwie chude nogi,
okryte tuniką w dokładnie tym samym odcieniu fioletu co szpilki, i
odchyliła głowę, odsłaniając chudą kobiecą szyję.
-
Brak mi tchu...
-
Dosyć! - rzucił rozkazującym tonem ten z ptasim dziobem,
przeczuwając, że kobieta chce zsunąć maskę. - Nie muszę znać pani
tożsamości. Ani pani mojej! Dobrze się pani czuje?
-
Jestem wykończona.
-
Jest pani bardzo chuda. Może pani jest chora?
Fioletowa maska wzięła głęboki oddech, zanim odparła:
-
Nie pan pierwszy mnie o to pyta... Nie jestem chora. Jestem tylko
zmęczona.
-
Byłoby dobrze... To znaczy, radzę pani, niech się pani zbada.
Wygląda pani jak śmierć na chorągwi.
-
Zaiste, bardzo to uprzejme. - Fioletowa maska wstała. - W każdym
razie... jeśli pan pozwoli... niech pan... zajmie się sobą, a ja zajmę się
sobą, dobrze? Jeśli się nie mylę, jesteśmy tu w interesach.
-
Tak. Szukała pani kogoś, kto ma dostęp do Rady Dziesięciu,
organu sądowniczego. To znaczy, do ich informacji. Oto jestem - czego
pani potrzebuje?
-
Nie czego, lecz kogo. Poszukuję mężczyzny podejrzanego o
magię.
Maska z ptasim dziobem powoli zbliżyła się do schodów, ciężko
powłócząc nogami po wilgotnym bruku.
Mgła znad najbliższego kanału unosiła się delikatnie, tworząc migocące
w świetle księżyca spirale.
-
Spodziewam się, że zna pani postanowienia Rady Dziesięciu
dotyczące sztuk magicznych? W Wenecji są one zakazane, podobnie jak
pewne książki, gry hazardowe i sztuczki iluzjonistów wszelkiej maści,
szulerów, oszustów i sprzedawców czarodziejskich sztuczek.
-
Dlatego zwróciłam się do pana.
-
Chce pani, żebym zajrzał do archiwum Rady?
-
Wiem, że Rada Dziesięciu dysponuje raportami tajnych służb
miejskich.
-
Jest pani dobrze poinformowana. A ja mam zaszczyt stanowić ich
cząstkę. Ale nie znam innych osób z tajnych służb. Zawsze mamy maski
na twarzach, nawet kiedy się spotykamy podobnie jak my teraz. Proszę
zatem powiedzieć: kogo pani szuka?
-
Nazywa się Peter Dedalus - wycedziła maska w fioletach.
Przedstawiciel tajnych służb zamyślił się, po czym odpowiedział:
-
Obawiam się, że to nazwisko jest mi obce. Czym się zajmuje?
-
Konstrukcją maszyn, różnych mechanicznych diabelstw i zegarów.
-
Zegarów, powiada pani?
-
Tak, zegarów, dużych i małych, różnych kształtu i wielkości.
u '
-
A co magicznego czy niebezpiecznego jest w działalności tego
człowieka?
-
Magiczne jest to, że ten, komu uda się go odnaleźć - fioletowa
maska wyciągnęła spod tuniki woreczek pełen monet - stanie się nagle
bogaty. Bardzo bogaty. O wiele bardziej bogaty niż zwykły strażnik
służb miejskich...
Mężczyzna cofnął się kilka kroków, za mało jednak, by okazać, że jest
zdumiony czy znieważony tą propozycją.
-
To się nazywa korupcja. A co do korupcji, Rada Dziesięciu
postanowiła ją wykorzenić.
-
Zawsze będzie pan mógł zająć się tym w przyszłości. Jeżeli
znajdzie pan Petera Dedalusa, te pieniądze będą należeć do pana.
Kilka monet zmieniło nagle właściciela, by wzmocnić jej dar
przekonywania.
Nastała długa cisza.
-
Spotkamy się jutro wieczorem o szóstej - zakończył sprawę
strażnik. - Na placu Św. Marka, w kawiarni. Powiem pani, co znalazłem
na temat tego mężczyzny.
-
Dobrze. Jak pana rozpoznam?
-
Będę w tym samym stroju.
-
Ma pan jakieś imię?
-
Może mnie pani nazywać hrabią Cenere.
-
Cenere? Popiół? Hrabia Popiół? Czarujące! A zatem do jutra o
szóstej. Przyjdę. Niech pan przyniesie jedynie dobre wiadomości, hrabio
Cenere.
Strażnik odszedł w głąb zaułka Zmarłych. Potem sobie o czymś
przypomniał, zatrzymał się, obrócił i zapytał:
-
A pani ma jakieś imię?
-
Proszę mówić: Newton - odpowiedziała fioletowa maska. -
Newton. Jak uczony angielski.
Zadźwięczał dzwonek i jeden wielki okrzyk radości wypełnił całą
szkołę.
-
Dzieci, spokój... - zdołała wyjąkać panna Stella, wyciera-'j jąc
nerwowo pobielone kredą ręce; ale chmara rozszalałych
uczniów zbiegała już schodami w dół.
Wrzaski cichły na moment przed gabinetem dyrektora, kiedy dzieciaki
mijały drzwi z gładkiego żółtego szkła, za którymi, jak przypuszczały,
mogły się dziać nie wiadomo jak straszne rzeczy, a nasilały się kilka
metrów dalej, gdy pełne życia, nareszcie wyzwolone wpadały pod
wielką arkadę, wiodącą na plac.
W mgnieniu oka cała szkoła w Kilmore Cove opustoszała. Prawie cała.
Jeden z chłopców zawrócił gwałtownie od wyjścia, wbiegł po schodach,
przeskakując po dwa stopnie, i wpadł do klasy. Odnalazł swój
zapomniany plecak, rzucony tuż obok ławki, i starał się wybiec ze
szkoły najprędzej, jak tylko można.
Gdy mijał po raz drugi żółte drzwi dyrektora, zatrzymał go jakiś niski,
silny głos, przypominający pomruk pioruna.
-
Stój! - zawołał dyrektor, który właśnie wyszedł z gabinetu. - Kim
jesteś?
-
Nazywam się Jason Covenant - odparł chłopiec, odwracając się
niechętnie.
Stał na wprost bardzo wysokiego mężczyzny. Wysokiego i chudego,
niczym bocian w lśniących butach. Jego surowy
■W
I • I • • «
Radość dzwonka
r
wygląd łagodziła śmieszna muszka w groszki. Widząc ją, Jason
przygryzł wargi, żeby nie parsknąć śmiechem. A
-
Covenant? - dopytywał się dyrektor. - Nie przypominam sobie
żadnego Covenanta wśród uczniów tej szkoły.
-
Przykro mi, panie... - chłopiec nie pamiętał nazwiska dyrektora. -
Ja i siostra sprowadziliśmy się tu dopiero kilka dni temu i...
Dyrektor pstryknął palcami.
-
A, tak! Londyńczycy! Małe bliźnięta z Willi Argo.
Jason przełknął jakoś określenie „małe bliźnięta", marząc tylko, by jak
najprędzej skończyło się to spotkanie. Ale - jak się zdawało -
dyrektorowi wcale się nie spieszyło.
-1 jak się czujesz, chłopcze, w takim maleńkim miasteczku jak Kilmore
Cove?
-
Bardzo dobrze, proszę pana.
-
A w tym domu, takim... dziwnym? - Przy tych słowach uśmiechnął
się jakoś tak krzywo, że można było wziąć to za złośliwość.
-
Dziwnym? Dlaczego?
Dyrektor nie odpowiedział. Położył rękę na ramieniu Jaso-na i
odprowadził go aż do wyjścia, jakby chciał mu wyznać nie wiadomo
jaki sekret.
Placyk przed szkołą już opustoszał, zostali tylko Julia i Rick. Dalekie
śmiechy ginęły między kamiennymi domami, w wąskich, krętych
uliczkach.
-
Domyślam się, że to twoja siostrzyczka - odezwał się dyrektor.
- O, nie. To jest Rick, Rick Banner. Mieszka tu od zawsze * -
odpowiedział Jason z szelmowskim uśmiechem.
Dyrektor nic nie odrzekł, trochę zaskoczony, że chłopcu udało się
wyśliznąć spod jego ręki. ) - Mogę już odejść? - zapytał Jason. - Do
widzenia!
I nie czekając na odpowiedź, pobiegł w stronę tamtej dwójki.
A.
-
Czego chciał?
-
Nie wiem. Chyba zapytać mnie o coś. Szkoda, że nie pamiętałem
nawet, jak się nazywa...
Rick szedł przodem.
-
Pan Marriet. Ursus Marriet. Ale nie nazywajcie go nigdy Ursusem,
bo się wścieka.
-
Ursus? - burknęła Julia. - Czy w tym miasteczku nie ma nikogo,
kto by nosił normalne imię?
-
Moja mama - odparł Rick, nie przystając.
-
Czyli?
-
Mama.
-
Powiedział, że Willa Argo to dziwny dom - ciągnął Jason.
-
Wjakim znaczeniu?
-Tego mi nie wyjaśnił. Ale mu oczy zalśniły... Wiesz, jakby chciał mi
coś ważnego powiedzieć.
-
Możliwe, ale to bez znaczenia. Jak wszystko zresztą -
skomentował Rick. - W każdym razie... czy nie powinniśmy czegoś
zaplanować? Mamy tyle do zrobienia!
-
Phi! Nic specjalnego - zażartował Jason. - Musimy tylko odbyć
podróż w czasie do Wenecji, odnaleźć Petera Dedalu-sa, zanim to zrobi
Obliwia Newton, i spytać go, w czym tkwi sekret wszystkich
magicznych drzwi w miasteczku.
-
I to zanim wrócą nasi rodzice! - dorzuciła Julia, podnosząc palec
wskazujący prawej ręki.
Podeszli do starej, żelaznej latarni, do której przymocowane były dwa
rowery: jeden stary, solidny, a drugi jaskrawo-różowy.
-
Myślę, że tu powinniśmy się rozdzielić - zaproponował Rick,
wskazując drogę, która biegła w głąb miasteczka i wznosiła się w
kierunku stacji. - Ja skoczę na moment do domu, wezmę swój rower i
dogonię was w Willi Argo.
-
Doskonale, a ja po drodze wstąpię do panny Calypso, żeby
poprosić o ten przewodnik po Kilmore Cove, który tam wczoraj
widziałam - powiedziała Julia. - Może w tej starej książce są jakieś
ciekawe informacje... Że też go od razu nie wsunęłam do kieszeni,
razem z tą karteczką, którą znalazłam w środku! Ale panna Calypso
mnie zaskoczyła i... jakoś nie umiałam.
-
A ja... - zaczął Jason, po czym spojrzał ze wstrętem na swój
dziewczyński, różowy rower i zakończył: - Pojadę ukryć się w domu,
zanim dyrektor zobaczy mnie na tym zabytku.
-
No, to do zobaczenia wkrótce - pożegnał się Rick, zarzucając sobie
plecak na ramię.
Rozdział t 4) DRZWI ZAMKNIĘTE DRZWI OTWARTE -
Szyld na drzwiach „Wyspy Calypso" kołysał się leniwie w rytm
podmuchów bryzy od portu. Julia spróbowała wejść do środka, ale było
zamknięte.
-
Szkoda - westchnęła. Miała nadzieję, że wypożyczalnia przy
księgarni będzie jeszcze otwarta i że w końcu zdobędzie mały
przewodnik po Kilmore Cove pod tytułem Ciekawy Podróżnik, w
którym dzień wcześniej znalazła karteczkę z dziwnymi zapiskami. Ktoś
tam zanotował, że tory kolejowe w Kilmore Cove nigdzie nie prowadzą
i że na placu stoi pomnik króla, który nigdy nie istniał... Co zresztą
potem potwierdził Nestor.
Julia przysunęła twarz do szyby witryny, chcąc zajrzeć do środka
księgarni, ale natychmiast odskoczyła. Wydało jej się, że po drugiej
stronie ktoś jest i bacznie się jej przygląda.„Ale jestem głupia" -
mruknęła pod nosem, gdy już się trochę uspokoiła.
-
Panno Calypso! - zawołała. - Panno Calypso!!!
Potem cofnęła się i stanęła w pełnym słońcu. Rozejrzała się uważnie. Po
błękitnym niebie leniwie płynęły baranki chmur. Dzwony kościelne
płoszyły stada ptaków.
-
No właśnie! - Julia sprawdziła godzinę -„Wyspa Calypso"
powinna być jeszcze otwarta.
Postanowiła znaleźć pannę Calypso. Przeszła przez plac i weszła na
pocztę po drugiej stronie. Tak jak się spodziewała, zastała tam
bibliotekarkę, tym razem pracującą na swej drugiej posadzie, czyli jako
urzędniczka pocztowa. W nasuniętym na czoło zielonym
przeciwsłonecznym daszku siedziała w okienku z listami poleconymi.
r
26
V.
r • •
«
i a
c
• 0
— -r--r--r--r--r- u
Drzwi zamknięte i drzwi otwarte
li M
-
Dzień dobry, panno Calypso!
Tamta uniosła głowę sponad listów oklejonych niesamowity ilością
znaczków.
-
Julia Covenant! Czym mogę ci służyć?
-Tak naprawdę to miałam nadzieję zastać panią w wypożyczalni...
Drobna kobietka wskazała leżące za nią wielkie, lniane worki, bezładnie
rzucone jak stos drewna na podpałkę.
-
Przykro mi, ale... w poniedziałki jestem po tej stronie.
Wpatrywała się długo w adres umieszczony na jakiejś kopercie, w końcu
uznała, że właściwie może być, i wrzuciła list do jednego z worków za
sobą.
-
Przy tych nowoczesnych maszynach odczytujących adresy
laserem, trzeba najpierw sprawdzić całą korespondencję. Inaczej te
głupie maszyny wyrzucą do kosza masę listów... Och, ta technika! Kilka
lat temu mogłaś napisać na pocztówce „Do dyrektora szkoły w Kilmore
Cove" i pocztówka trafiała do adresata. Listonosz umiał czytać. A teraz,
jeżeli nie podasz numeru kodu pocztowego i prawidłowego adresu, list
nigdy nie dotrze...
-
A jaki jest kod pocztowy Kilmore Cove? - zapytała znienacka
Julia.
Calypso uniosła swój zielony daszek.
-
Po co ci kod? Przecież mieszkasz w Kilmore Cove, a tu ja zajmuję
się sortowaniem poczty. Kod jest potrzebny temu, kto musi napisać do
kogoś w Kilmore Cove... z zewnątrz. W każdym razie,
O '6
m m t m ■ • 0
m m t mmm
o<
J_
CC CGOCGCCOOCt
1 2 34 5 6 7 89 10 11 12 13 14 15 1 & 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27
28 2*V 30 II 32 » .»4 35 3i 37 38 39 40
0b0 q 0 0 0 d 0 obd bbd 0iiq 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 d 0 0 b dbfl bb 0 i 0 0 0
0f0 0 dc
cl i j r i i i 1 v 0 1 1 1 n 1 1 1 1 o i 11 ii i n i c i i i b i i l i
? f bb b ? ? ? B ? 3 BB J P J J'» 5 J 'S •»!>'■» 5 »'»'•»»»'<
jeśli się nie mylę - ciągnęła, nagle przyspieszając - dzwon właśnie wybił
koniec mojej przedpołudniowej pracy na poczcie.
Bibliotekarka zamknęła okienko, po czym zniknęła na chwilkę za ladą w
głębi i - już gotowa - stanęła w drewnianych drzwiach.
-
Mówiłaś, że chcesz pożyczyć jakąś książkę? Skończyłaś już tę,
którą ci dałam?
-
Hmm... znaczy - mamrotała Julia, tknięta nagłym poczuciem winy,
że zapomniała na śmierć o Wichrowych Wzgórzach. - Prawdę mówiąc,
jeszcze jej nie skończyłam, ale...
f
Panna Calypso trzasnęła drzwiami Urzędu Pocztowego.
-
W czym zatem mogę ci pomóc?
-
Pamięta pani, jak ostatnim razem przyszliśmy do pani, żeby
skorzystać z telefonu?
-
Ponieważ to było zaledwie wczoraj, a moja pamięć jeszcze nie
szwankuje, to... tak, pamiętam. I co z tego?
Doszły do księgarni. Calypso wsunęła w zamek lśniący cienki klucz i
przekręciła go.
-Więc... kiedy telefonowałam, zdawało mi się, że dostrzegłam książkę,
która mnie bardzo interesuje.
-
Zdawało ci się czy widziałaś? - kobieta dręczyła Julię pytaniami,
ociągając się z otwarciem drzwi.
-
Widziałam.
Przez chwilę obie stały nieruchomo przed „Wyspą Calypso". Ze środka
dobiegł jakiś głuchy odgłos, jakby stos książek runął na ziemię.
Ł s.
Ć-r- .' ■
_
• • •
r
Panna Calypso udawała, że nic nie zauważyła.
-
A mogę się wreszcie dowiedzieć, o jaką to książkę chodzi?
Żebyśmy nie spędziły tutaj całej nocy...
-
Była mniej więcej takiej grubości i...
Bibliotekarka uśmiechnęła się złośliwie.
-
Pierwsze, co zapamiętujecie, to grubość książki. A tytuł lub
nazwisko autora to sprawy całkiem drugorzędne...
-
Ciekawy Podróżnik - powiedziała Julia. - Stary przewodnik
turystyczny po Kilmore Cove.
Gdyby w tym momencie jakaś nieostrożna muszka przeleciała przed
oczami panny Calypso, jej piorunujące spojrzenie spaliłoby ją na popiół.
Ale to trwało zaledwie moment, po czym odzyskała swoje normalne
łagodne spojrzenie.
-
Masz na myśli kieszonkowe wydanie z grzbietem z czerwonego
aksamitu?
-Tak, to!
-
Och, jak mi przykro! Ta książka tkwiła w księgarni co najmniej
dwadzieścia lat, ale... sprzedałam ją wczoraj wieczorem, zaraz po
waszym wyjściu.
-
Sprzedała ją pani?
-Tak, jakiemuś typowi, który chciał wiedzieć, co ciekawego można
zobaczyć w tych stronach. „Lepiej niech pan pospaceruje po porcie z
dobrą książką" - powiedziałam. Ale on tak nalegał, że przypomniałam
sobie o tym przewodniku. Nie było to znowu nic nadzwyczajnego, stare
czarno-białe
IP fotografie. Ale kupił go.
(cojitt
•OT ©
iSEłi
r
or ©
© ©
- o ©
t
V A
c © © © © © © © © o © r<
1 2 3456 789.10 11 12 13J 4 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27
2829 30.<! 32 33 34 35 36 37 38 39 40
opo o d d b 00 obd gbboo o o b 0 8 o (i o o o o o b o 00b0 obo o o b o
oco o ob
bi 1 ibi i 1 1bbi 1 i b 1 1 i ibi i 1 1 1 ib1bi i 1b1 1 1 i
? ? nB b ? ? ? m ? -i mm ? ? ? ? ■> ■> ■> ■> "> « ' > '"> » > » »» 5 > » '
*■"•
t - A co to za typ?
j - Muszę przyznać, że przystojny mężczyzna - odparła panna Calypso,
uchylając odrobinę drzwi. - Wysoki, eleganc-
j ki i o pięknej prezencji - dodała po chwili.
I Patrząc w ciemną szparę, prowadzącą w głąb „Wyspy Calypso", Julia
poczuła, jak po krzyżu przebiegł jej lodowaty dreszcz.
Czy to zwykły zbieg okoliczności, że właśnie teraz ktoś kupił ten
przewodnik, który przez dwadzieścia lat stał na półce? I to zaraz po ich
wyjściu? Kim mógł być mężczyzna, który go kupił? I dlaczego akurat
teraz?
Julia sprawdziła, czy ma w kieszeni cztery klucze od Wrót Czasu. Przez
chwilę miała wrażenie, że stały się bardzo, bardzo ciężkie. Odeszła kilka
kroków.
- Możemy spróbować zamówić inny egzemplarz, jeśli uda się
skontaktować z wydawcą, jeśli wydawca jeszcze istnieje... - dobiegł ją
głos panny Calypso.
Ale dziewczynka chciała już tylko odejść stąd jak najdalej.
- Nie... nieważne, panno Calypso - wydukała. - Proszę się nie
martwić.To było tak tylko dla... zaspokojenia mojej ciekawości.
Doszła do roweru, wsiadła i pomknęła w stronę domu.
Rick Banner również pomknął do domu. Wpadł, żeby się przywitać z
mamą, ale zatrzymał się tylko na moment, a potem, skacząc po cztery
stopnie, zbiegł ze schodów.
Już na ulicy spojrzał w górę, by spotkać zatroskane spojrzenie matki,
która pomachała mu zza okna w kuchni.
30
G
lf jlWWWi
Rick odmachał jej, uważając, by przy okazji nie odsłonić paskudnie
otartego ramienia, pamiątki po motorze Manfreda, na którym, na
szczęście, zdołał się stokrotnie zemścić. Potem spojrzał szybko na
zegarek i czym prędzej ruszył w stronę kościoła.
Kościół św. Jakuba był wysoki, wąski, ze spadzistym dachem. Rick
położył rower na ziemi, wciąż niezdecydowany, czy wejść do środka. W
ciszy kościoła było coś, co zmuszało go do myślenia o sprawach, o
których tak naprawdę nie chciał myśleć. Odegnał wspomnienie
pogrzebu swego ojca i otworzył drzwi.
-
O, dziękuję! - zawołał ojciec Feniks, proboszcz Kilmore Cove,
uzbrojony teraz w bardzo długi kij i szmatę. - Przyszedłeś mi pomóc,
Banner? - Ojciec Feniks był jak zwykle bezpośredni i jowialny. -
Będziesz tak dobry i weźmiesz wiaderko?
Jeśli chodzi o „wiaderko", był to ogromny pojemnik pełen spienionej
"wody z mydłem. Rick pomógł sapiącemu ze zmęczenia księdzu
wynieść je na zewnątrz. Ksiądz wyjaśnił mu, że musi oczyścić fasadę
kościoła z błota, jakie pozostało po ostatnim deszczu.
-
Z drugiej strony, już dawno powinienem był to zrobić... - dodał
ksiądz, zanurzając koniec kija w wodzie i przejeżdżając mokrą szmatą
po fasadzie.
Rick stał i patrzył z podziwem: ojciec Feniks należał do osób, które
robią, co mają do zrobienia, i nigdy się nie uskarżają. Wiecznie
uśmiechnięty, umiarkowanie surowy, miał zawsze właściwe słowo i
czas dla każdego.
mmmmmmmmmmm
m •
« • ś I I I
DmiiiiiiimmiiiiiiuMiMmiii
»f 'or' rfśił 'of' fpji'ciip. (.1; - *
v.. h .
c © © © ceo o o c e c o
1 23456 789 10 U 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28
29 30 11 32 33 34 35 36 37 38 39 40
OBO OB B B BOllBfl BBO 00 O O BO O O O O O O O O O O ODBG
GCO 00 O O OBO O OB ł I 1 Mill 1 IV Uli 1 t1 1 B1 i 1 1 ł 1 B I B 1 1
1 B 1 ] I I
? ? r»BJ P ? ? P P! P P ■■ ? P P P P P P »'-5 mi-i 3 5 5 »*' 1 m ■> a 3 3
-
Opowiedz mi o wszystkim, młody Bannerze - odezwał j się, po raz
piąty zanurzając kij i stając na palcach, by sięgnąć
jak najwyżej. - Możesz mówić bez obawy, jesteśmy tu sami, j pozostali
jedzą.
I Rick rozejrzał się dokoła, potem zbliżył się do ciemnych pleców
zakonnika i szepnął:
-To w sprawie pana Moore'a.
Ojciec Feniks oparł o ziemię kij, którego cień sięgnął placu jak
południk.
-
Pana Moore'a? A co ty masz wspólnego z panem Moorem?
Rick opowiedział mu o swoich nowych przyjaciołach
i o sprzedaży Willi Argo. Proboszcz, który naturalnie był dobrze
poinformowany o wszystkim, słuchał z przyjemnością opowieści o
nowej przyjaźni Ricka. Był rad, że do miasteczka napłynęli nowi ludzie.
Ale kiedy na koniec Rick spytał go o to, co mu najbardziej leżało na
sercu, ojciec Feniks prawie się roześmiał:
-
Chcesz wiedzieć, jaki miał pogrzeb?
-Tak - odparł speszony Rick.
Naprawdę nie mógł zmrużyć oka tej nocy, myśląc o tym, że żadne z
małżonków Moore nie ma grobu na cmentarzu w Kilmore Cove. I
roztrząsał w myślach słowa Jasona, który od dawna powtarzał, że może
stary właściciel nie umarł i że ktoś się ukrywa w Willi Argo...
Rick podzielił się wszystkimi swoimi wątpliwościami z ojcem
Feniksem, który wysłuchał go z wielką uwagą.
Drzwi zamknięte i drzwi otwarte
-
Nie było mnie tu, kiedy to się zdarzyło - powiedział, kiedy Rick
skończył. - Prawie nikogo z miejscowych nie było, z wyjątkiem Nestora,
Minaxo i panny Calypso.
-
Ale dlaczego pan Moore nie leży na cmentarzu w Kilmo-re Cove?
-
Jeśli o to chodzi, to nie leżą tu także jego dziadkowie ani żona -
odpowiedział proboszcz.
Rick znieruchomiał. To prawda. Nie było grobu żadnego z przodków
rodziny, których portrety wisiały nad schodami w Willi Argo i których
imiona wymalowano na suficie biblioteki.
-
Wyjaśnienie jest bardzo proste, synu. Państwo Moore nie leżą na
cmentarzu, ponieważ to bardzo stara rodzina i ma swoje własne
mauzoleum na wzgórzu.
-
Mauzoleum? To znaczy co?
-To rodzaj starego rodzinnego grobowca. Wejście do niego znajduje się
wTurtle Park. Oto dlaczego nikt z nich nie spoczywa na cmentarzu.
-To znaczy, że są pochowani... osobno?
-
Można to tak nazwać, jeśli wolisz.
Rick miał jeszcze jakieś wątpliwości.
-
A ile mieli lat, gdy zmarli? I kiedy to się dokładnie stało?
-
Nie pytaj starego księdza o liczby i daty, chłopcze - zażartował
ojciec Feniks. - Nie jestem właściwą osobą.
-
A kto jest właściwą osobą?
Proboszcz chwilkę pomyślał i powiedział:
:ołjr
■OF'
C
■OF'
©
c
o
c © © © © © © © © © © ©
1 2 34 5<S 789 10 11 12 ¡3 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27
28 29 30 31 32 31 34 35 36 37 38 39 40
DBB O 0 0 O 00 OBD 060 0 0 0 O O O O O O 0 O 00 O O O GDBIi
0*5 0 0 0 0 0 OFO O OC
B 11 I B 1
i ? BBB ?
1 1
3 7
! BB 1 11 1 1 11 B I I 1
n .? 3 rn ? ? ? p j 3 ? j 3 •»
i i i-« i r i i i r i i i i
i
ii
II
i
m
Rick widział kiedyś przez chwilę Freda Śpiczuwę i wiedział, że swoje
przezwisko zawdzięcza opinii, że spędza dni na przysypianiu w trakcie
przeglądania gazety. Ale nigdy z nim nie rozmawiał i nie wiedział, gdzie
pracuje. Spytał o to ojca Feniksa, który odparł:
-
Widzisz ten budynek po drugiej stronie placu?
Mówił o niskim domu z kamienia, przed którym był traw-niczek pełen
kwiatów.
-Tak - odpowiedział Rick.
-
Dobrze. Są tam małe drzwi po lewej stronie, .które prowadzą do
tego, co ja nazywam biurem z kartoteką. Naprawdę to Urząd Stanu
Cywilnego. Są tam nazwiska wszystkich, którzy urodzili się lub zmarli
w miasteczku, którzy się tu pobrali i którzy nie chcą już słyszeć o tym,
że się kiedyś pobrali. Jeśli się pospieszysz, możesz jeszcze zastać Freda
Śpiczuwę, czytającego swoją ulubioną gazetę sportową.
-1 o co powinienem go spytać?
-
On się zajmuje wszystkimi zaświadczeniami i pozwoleniami władz
miejskich - wyjaśnił ojciec Feniks. - Powiedz mu, że potrzebujesz
danych na temat rodziny Moore. Jeśli ci odmówi, powiedz, że to ja o nie
proszę. W tych papierach znajdziesz informacje, których szukasz.
Rick kiwnął głową, podziękował ojcu Feniksowi i, przeszedłszy przez
plac, dotarł do wskazanych drzwi. Popchnął je i wszedł.
Proboszcz postał jeszcze jakiś czas nieruchomo przed kościołem, potem
uśmiechnął się i powrócił do czyszczenia fasady.
-
Hej, przyjacielu! Może w czymś pomóc? - nowiutki szary pickup
zjechał na pobocze i zatrzymał się w chmurze pyłu.
Na drodze stał dziwny pojazd. Był to dwuosobowy dune buggy, jeden z
tych automobili bez dachu, z widocznym podwoziem, z ogromnymi
kołami i silnikiem umieszczonym od razu za siedzeniami. Pojazd
ciągnął odkrytą platformę do przewożenia koni, na której byle jak
umocowano ogromny motocykl sportowy, czarny i lśniący. Za silnikiem
tego śmiesznego pojazdu ciągnęła się groźna smuga spalin.
-
Jakieś kłopoty, tak?
-
Aha - mruknął kierowca dune buggy, spoglądając smutno na
smugę dymu za swoim autem. Miał na sobie dżinsową kamizelę i
rybackie kalosze. Ale nie wyglądał na rybaka... a raczej na gangstera;
jego słoneczne okulary pozlepiane były taśmą klejącą.
Mężczyzna, który prowadził pickupa, był jego przeciwieństwem -
bardzo przystojny, w beżowym, welwetowym garniturze, wysoki,
elegancki, w szkockim kapeluszu myśliwskim.
-
Może się rozpaść na tych bezdrożach. Piękny motor, to pański?
-
Nie - odpowiedział gangster, zdejmując okulary. Był najwyraźniej
zły, a nawet wściekły. W dodatku sposób mówienia nieznajomego
wydał mu się nazbyt poufały.
-
Nie chciałbym się wtrącać w nie swoje sprawy, ale... ten dune
buggy nie jest chyba dostatecznie mocny, żeby ciągnąć taką przyczepę.
Gangster burknął coś pod nosem. Mężczyzna w szkockim kapeluszu
ciągnął pogodnie:
-
Nie mówiąc o tym, że silnik się psuje. Dymi niemiłosiernie.
-
Nie miałem wyjścia. Ktoś mi pociął gumy.
-
Och, to wielka szkoda!
Gangster odniósł dziwne wrażenie, że nieznajomy już o tym wiedział.
-
I co pan zamierza zrobić?
-
Wymienić je w miasteczku.
-
W Kilmore Cove? Co za zbieg okoliczności: ja też tam jadę. Może
pana podholować?
Mężczyzna o twarzy gangstera zastanowił się. Szybko rozważył
możliwość pobicia nieznajomego i zabrania mu jego nowiutkiego
pickupa, ale po chwili podjął inną decyzję:
-
Mógłby mnie pan podholować aż do końca ostatniego wzniesienia,
potem poradziłbym już sobie sam.
-
Czy dune buggy ma hak na hol?
-
Powinien.
-
OK, to biorę linkę i podholuję pana.
-
Dziękuję - wydusił z siebie gangster.
-
Musiało się wydarzyć coś bardzo niezwykłego -mężczyzna w
szkockim kapeluszu próbował dowiedzieć się czegoś więcej, zanim
wsiadł do swego pickupa.
-
Nawet pan sobie nie wyobraża, jak bardzo - odparł Manfred,
kierowca Obliwii Newton, zasiadając za kierownicą swojego dune
buggy.
'C1T
MłłitMtmiimriiiimmtimiimiiiiim
- e
. Wi
(cour: 'op* iSem 'of' irskcisjt. (i, -= o \
peeeccceec corr
1 2 34 5 6 7 89 10 II 12 13 U 15 )6 17 1 8 19 20 21 22 23 24 25 24 27 26
29 M 31 V 35 i4 35 34 37 38 39 40
OPIOlBDOOlinODBOOOODDOOllOOOniDIlOOOeOflBOOODOBP
OOOP
p lIPuUuliUuOlicilUBlJlIullUlll
Bil 1*1 11 I B B 1 1 1 ? ? rn B ? ? ? m ? ? rr ?
¥ 1 1 1 1 B 1 1 1 1 1 ,1 B 1 B 1 1 1 B 1 1 1 1
J 3 3 3 3 3 5 3 n 3 J 3 1 3 3 3 ■» 3 i 5 5 »•»
j
ason usiadł na dziedzińcu Willi Argo, otworzył Podręcznik
przerażających stworów i przeczytał rozdział dotyczący tajemnej
komnaty. Wskazówka była bardzo prosta: w starych domach, gdzie
duchy lubią się najczęściej ukrywać, prawie zawsze jest dodatkowy
pokój, do którego wejście zamaskowano. Można go odkryć z zewnątrz,
licząc okna. Jason oparł się o stare drzewo sykomory, wziął kartkę
papieru w kratkę, położył ją na zamkniętej książce i zaczął liczyć okna
na parterze. Siedem. Potem okna na piętrze. Osiem. I trzy mansardowe.
Nestor wychylił głowę przez kuchenne drzwi, a w ręku trzymał patelnię
w kolorze węgla.
-
Jaaason! Idziesz jeść czy nie?
-
Idę! - wykrzyknął chłopiec, podnosząc się.
Ale nie zrobił nawet kroku.
-
Jeśli jesteś w tajemnej komnacie, znajdę cię... - szepnął. Po czym
ruszył, żeby policzyć okna po drugiej stronie domu.
-
Dzwoniłeś do matki? - krzyknął Nestor, nie oczekując odpowiedzi.
Wrócił do kuchni i postawił patelnię na środku stołu nakrytego na trzy
osoby. Stała tam żółta karafka z sokiem pomarańczowym, trzy szklanki i
trzy stare talerze o wyszczerbionych brzegach.
-
Jeśli wystygnie, tym gorzej dla nich... - zrzędził ogrodnik,
opierając się o marmurowy zlew.
Koło stołu leżały rzeczy przygotowane przez dzieci na podróż: trzy
weneckie peleryny, trzy latarki, plecak, kilka metrów
r
38
tl!!lllil|llllllll!l|U!!|i!li|li||{|||l!ll|!|l!ll|||||||lllH
----ijggiin- a §J ii
— ■ ■■■
• r
• •
Tajemna komnata
-<• O l-ŁfllJ
O o o ::::
linki, aparat fotograficzny, wielofunkcyjny szwajcarski scyzoryk,
busola, mapa osiemnastowiecznej Wenecji i oczywiście stary zeszyt z
notatkami Ulyssesa z podróży.
Nestor podszedł, żeby spojrzeć na zeszyt, kiedy zadzwonił telefon.
-
Akurat teraz - mruknął, kuśtykając do stołu zawalonego
rozmaitymi przedmiotami, wśród których krył się również telefon.
Dzwoniła pani Covenant, matka bliźniąt.
-
Nie, proszę pani... Oczywiście, że byli w szkole! Teraz jest tylko
Jason. Nie wiem, czemu Julii jeszcze nie ma, może została w miasteczku
na zakupach. Nie, nawet Jasona nie mogę poprosić do telefonu, bo liczy
okna w domu. Właśnie tak. I wygląda na bardzo zajętego. Tak. Na
pewno. Na pewno mu powtórzę, że może wrócą państwo dziś
wieczorem, a najpóźniej jutro rano. Och, do licha, przykro mi z powodu
opóźnienia z tym transportem... Ale takie rzeczy się zdarzają. Nie ma już
ludzi, którzy potrafią pracować jak należy. I to jest problem. Ale niech
się pani nie martwi. Proszę zadzwonić później, trochę później.
I rozłączył się.
-
Później to będziemy gdzieś w Wenecji - odezwał się Jason,
przemykając tuż przed Nestorem. Policzył okna po obu stronach pokoju
i zniknął na schodach.
-
Hej! - krzyknął ogrodnik. - Jedzenie gotowe!
-
Chwileczkę! - odkrzyknął Jason z górnego piętra.
O
i m m » e
m m
o
I 2 3456 789 10 I 1 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28
29 3031 32.33 34 3'j 36 37 38 39 40
000 0 0 B B 0 0 JIHfl OBB B B B B 0 B 0 B B B B B B 0 0 0 0 OBI
OBB 0 0 0 B BBO B OB BI 1 i B i 1 i i b B ] 110 1 11 1 B 1 1 1 1 1 1 B
1 B I 1 1 B 1 1 1
? ? BB B ? } ? m ? 7 BB 7 > 3 3 3 1 ■> 3 3 m 3 3 3 3 3 3 3 ■» 3 1 5 ' •««
J
-
Żadnej tajemnej komnaty - mruczał parę minut póź-j niej, jedząc
duszone mięso w sosie pomidcowym. To znaczy, żadnej dodatkowej
komnaty z oknem, co nie oznacza,
j że jej nie może być... - przejrzał spis treści Podręcznika przerażających
stworów- ...tajemna komnata murowana! Żeby odnaleźć komnatę
tajemną murowaną, należy najpierw wymierzyć powierzchnię
zewnętrzną domu, a potem powierzchnię wszystkich pokojów. I za
pomocą prostego odejmowania...
-
Chłopcze - przerwał mu Nestor - nie ma innych tajemnych komnat
w tym domu.
-
Innych?
-
Poza tą z Wrotami Czasu.
-1 w tym właśnie sęk - zauważył Jason, nadziewając kolejny kawałek
mięsa na widelec. - Okrągłe pomieszczenie, tuż za Wrotami Czasu, ma
cztery wyjścia. Jedno prowadzi do Willi Argo. Drugie schodzi do groty
z Metis. A pozostałe dwa?
-
Stary właściciel nigdy mi nie mówił o jakichś innych szczególnych
pokojach - uciął krótko ogrodnik.
-
Ale czy kiedyś w nich byłeś? -Nie.
-
No widzisz, to jak się przekonamy? Mogą być tajemne komnaty
wykute pod Willą Argo, jak te miejsca, gdzie starożytni Rzymianie
chowali swych zmarłych. Jak to się nazywa?... Katakumby! Ostatecznie
to jest starożytny dom rzymski, prawda?
-
Na tym wzniesieniu była stara wieża strażnicza...
-
A zatem moje przypuszczenia mogą być słuszne! Może sekret
Ulyssesa tkwi w jednym z tych przejść. Może tam się ukrywa, a od
czasu do czasu wychodzi przez Wrota Czasu, żeby nam podrzucić
potrzebne wskazówki... Tak! Czemu o tym wcześniej nie pomyślałem?
-
Myślałem, że sprawa jest zamknięta. Stary właściciel nie może już
tego robić. Przyjmij to do wiadomości.
-Tak, ale... - Jason zacisnął usta, wciąż nieprzekonany.
-
Ale co? - przerwał mu Nestor. - Wciąż nie wierzysz?
Jason wierzył w to, co ogrodnik opowiadał o dawnym
właścicielu, o jego przyjaciołach, o drzwiach i o Rycerzach Kilmore
Cove, ale było jeszcze coś, co nie dawało mu spokoju - wrażenie, że jest
obserwowany, kontrolowany i... prowadzony przez wskazówki, które
Moore podrzucał mu osobiście.
-
A jeżeli nie zmarł, lecz jest gdzieś uwięziony?
-
Nie jest uwięziony. Jason, proszę cię, skup się: dziś musicie
odnaleźć Petera Dedalusa. I to nie będzie łatwe.
-Tak - zgodził się Jason. Po czym znów powrócił do sprawy, która nie
dawała mu spokoju: - A zatem pozostaje tylko hipoteza ducha.
-
Słucham?
-
Może w tym domu jest duch, który chce nam pomóc. Duch
Ulyssesa Moore'a albo... Może to duch Penelopy...
-
Myślę, że powinieneś to sobie zapisywać, Jasonie - zakpił Nestor. -
Inaczej nigdy nie zapamiętasz wszystkich swoich genialnych hipotez...
c e © c © © © © © o o r ©
1 23456 789.1011 12 13 14 15 16 1 7 18 19 20 21 22 23 2425 2627 28
29 30 31 32 3? 34 35.36 37 3d 39 40
DBO 0 0 0 0 0 0 HBD OB 0 0 0 0 0 0 g 0 0 0 0 0 D 01! 0 g 0 OBI! OB 0
0 0 U 0 HBO D UC BI 1 TB 1 11 1 BB I I 1 B I 1 1 IBI 1 l i 11B 1B 1 1
I B1 1 1 1
? ? BSB r. ? P PB ? P mm P 3 P P P P P 3 5 r" 3 3 3 3 3 3 D »» 3 3 3 3
— —
Nagle w drzwiach kuchni stanęła zadyszana Julia, krzy-t cząc:
-
Zniknął! - Spojrzała najpierw na ogrodnika, a potem j na brata,
jakby czekając na ich reakcję. - Zniknął! Nie ma go! ) - Kto zniknął? -
spytał Nestor.
-
Przewodnik turystyczny po Kilmore Cove! - wykrzyknęła,
zdenerwowana, rzucając na ziemię plecak. Usiadła do stołu.
-
Hej, hej, nie tak prędko - przyhamował ją Nestor, podsuwając
ręcznik.
i
Myjąc ręce, Julia opowiedziała o spotkaniu z panną Calypso.
-
To nie może być przypadek - krótko podsumował jej opowieść
Jason. - Ktoś chce nam przeszkodzić w odkryciu prawdy na temat
Kilmore Cove.
-
Ale kto to może być?
-
Z pewnością nie Obliwia Newton... - mruknął Nestor. Dzieci
spojrzały na niego pytająco, a on wyjaśnił:
-
Calypso ci powiedziała, że przewodnik kupił jakiś mężczyzna. I że
to obcy.
-
Słusznie.
•m
-Wyglądała na przestraszoną czy zmartwioną? Julia pokręciła głową.
-
Nie, nie, była zupełnie spokojna. To ja się wystraszyłam.
Spróbowała opisać dziwny dreszcz, który przebiegł
jej po plecach, kiedy zajrzała do księgarni. Miała wrażenie, jakby ktoś
tam był, w środku.
-
Kto to był?
c
-
Nie powiedziałam, że w księgarni ktoś był - uściśliła siostra. -
Powiedziałam, że tak jakby ktoś tam był.
-
Jakaś zjawa?
-
No nie, wolne żarty! - wykrzyknął Nestor, wykończony.
Julia nakładała sobie porcję mięsa w pomidorach, podczas
gdy Jason wygłaszał swoje ostatnie teorie.
-
Nie są znowu takie bezsensowne. Wczoraj wieczorem duch
zasugerował nam poszukiwania w Wenecji i przywołał nas uderzeniami
okna w wieżyczce...
Julia świetnie to pamiętała: usłyszała hałas, poszła sprawdzić i pośrodku
biurka znalazła mały model gondoli i czarny zeszyt. Potem wybiegła na
zewnątrz, żeby zobaczyć, czy ktoś jest na dachu, ale nikogo nie
dostrzegła.
Czarny zeszyt w wieżyczce znalazł się w samą porę - zapiski z podróży
do osiemnastowiecznej Wenecji, zrobione drobnym i prawie
nieczytelnym pismem Ulyssesa Moore'a.
-
O czym myślisz, braciszku? - spytała Julia.
Brat pokazał jej Podręcznik przerażających stworów.
-
O tym, że jeżeli w domu przebywa duch, mogę spróbować go
złapać.
• • mer
m
Z cienia półek w głębi księgarni wysunął się mężczyzna i szepnął:
-
Przepraszam za ten hałas.
-
Nie przejmuj się - odpowiedziała Calypso. - Julia już odjechała.
Mężczyzna oparł się o ścianę, spojrzał na plac na zewnątrz i westchnął.
-
I jaka ci się wydała? Spokojna?
j, j - Nie całkiem. Myślę, że ją trochę przestraszyłam. Powie-) działam
jej to, co ty mnie, nawet jeżeli nie odpowiadają mi takie metody.
-
Przykro mi, ale teraz trzeba za wszelką cenę unikać sytuacji, które
by ją rozpraszały... - Mężczyzna wyjął z kieszeni egzemplarz książki
zatytułowanej Ciekawy Podróżnik. Mały przewodnik po Kilmore Cove i
okolicach.
-
Pewnie masz rację - uśmiechnęła się bibliotekarka, odkładając
klucze do księgarni na ladę - ale według mnie umocniłeś ją tylko w
podejrzeniach.
-
Karteczka w przewodniku...
-
Sądzę, że to Julia zabrała ją wczoraj, kiedy odkryła książkę.
-Wiesz, co tam było napisane?
-
To były twoje notatki. Twoje, albo... któregoś z twoich przyjaciół.
-
Nie wymieniaj nazwisk, proszę.
-
Dlaczego? - Kobieta lekko się uśmiechnęła. - Boisz się, że ktoś cię
podsłuchuje?
-
Może.
-To paranoja...
-
Może. - Mężczyzna znowu wyjrzał na zewnątrz. - Odje-
m chała?
©
1.......> k
r r
O
Calypso przytaknęła i, przechodząc na tyły księgarni, dodała:
-
Pedałuje ile sił w nogach pod górę. Chciałbyś coś zjeść? (
-
Niebezpieczne to urwisko... - szepnął mężczyzna i znów schował
przewodnik do kieszeni. - Nie, dziękuję. Wychodzę.
-
Dokąd?
-
Jesteś ciekawska, Calypso... Zawsze byłaś nazbyt ciekawa.
-
Do licha, ty mi nigdy nic nie mówisz! Milczysz i ukrywasz się
przez...
Kiedy ponownie podeszła do witryny, spostrzegła, że w księgarni
nikogo już nie ma.
Dzwoneczek nad drzwiami nawet nie zadźwięczał.
Drzwi do urzędu otworzyły się, a potem zamknęły za chłopcem
automatycznie, pchnięte przez mechaniczne ramię. Widział przed sobą
długi, lekko spadzisty
korytarz. W dali pobłyskiwało słabe światło elektryczne. Brzydkie
neonowe lampy brzęczały pod sufitem jak owady uwięzione w miodzie.
Na wprost wejścia, na końcu korytarza wisiał wielki obraz w złotej
ramie. Rick usiłował właśnie rozpoznać przyćmione przez czas rysy
osoby na portrecie, kiedy posłyszał szelest składanej gazety i ochrypły
głos, mówiący:
-Tutaj, proszę.
Chłopiec podszedł do mężczyzny rozpartego przed ogromnym
wentylatorem, z gazetą sportową leżącą na kolanach. Na stole piętrzyły
się białe perforowane arkusze. Na ścianach wisiało kilka starych
obrazów, pod nimi stała szafa-segregator, pełna malutkich szufladek.
Umeblowania dopełniała para zniszczonych skórzanych foteli i drzwi z
tabliczką:
ARCHIWUM KILMORE COVE OSOBOM NIEUPOWAŻNIONYM
WSTĘP WZBRONIONY
111
m
Na klamce wisiało dodatkowe ostrzeżenie, że należy uważać, ponieważ
w pomieszczeniu znajdują się pracujące urządzenia mechaniczne.
-
W czym mogę ci pomóc? - zapytał mężczyzna.
Miał na sobie długie spodnie z szarej dzianiny i koszulę w biało-
czerwone paseczki. Chłodny podmuch wentylatora poruszał jego
długimi baczkami wielorybnika.
Rick podał rękę i przedstawił się Fredowi Śpiczuwie.
-
Ojciec Feniks skierował mnie do pana z pytaniem...
Chłopiec wyjaśniał swoją prośbę, podczas gdy Fred, słuchając go,
nieustannie głaskał z satysfakcją swoje baczki.
-
O, do licha. Zapowiada się niezłe poszukiwanie. Podpisz mi ten
papier, proszę.
Żeby dosięgnąć do blatu stołu, Rick musiał wspiąć się na palce.
-
Co dokładnie chcesz wiedzieć o rodzinie Moore? - spytał Fred
Śpiczuwa, zabierając podpisany papier i podchodząc do segregatora.
Przebiegł wzrokiem po kilku szufladkach, po czym wysunął dwie,
wyciągnął z nich z dziesięć perforowanych kart i obejrzał je pod światło.
-
Doskonałe. Te powinny być doskonałe. A więc?
-
Ja... nie wiem tak dokładnie. Niech pan zdecyduje.
-Wspaniale. Proszę o chwilkę cierpliwości.
Fred Śpiczuwa zniknął w archiwum. Rick słyszał, jak pogwizduje,
potem gwizd został stłumiony przez dźwięk jakiejś potężnej maszyny do
pisania, a następnie przez zgrzyty i piski przypominające dźwięk
poruszających się dźwigów. W miarę upływu czasu pogwizdywanie
Freda zamieniło się w rodzaj
i
i
II Kit
W
M f
m*
Ir--"
(COarT OF I5BŁi OF SRiCJSR (-1
e e © © © © ©
t
V,
- o
©o o r o r ©
1234567891011 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29
30 31 32 33 34 35.36 37 38 39 40
BBB O O O DII HOPS OBBfB.B BO O O OltOOtO 0 O OOBOOBO 0
0 0 0 OBO O OB
BI 1 ]B I 1 1 I BB I I 10 11] i b | ) i (i |n ip i i l pl i M
1 ? eiB B ? ? ? m ? i RR J J r ■> ■> P P P P m 1 5 a 5 -i-'i rm 1 D 1 1
, męczącego rzężenia, przerywanego od czasu do czasu jaki-f miś
przekleństwami.
Nazbyt ciekawy, by się powstrzymać od rzucenia okiem, ę, -j Rick
obszedł pokój dokoła i zerknął przez przymknięte drzwi l archiwum.
To, co ujrzał, zdumiało go: całą salę zajmowała maszyna z mnóstwem
dźwigni i przycisków, przewodów i przenośników wibracyjnych.
Fred Śpiczuwa wsunął wyjęte z szafy perforowane karty w coś w
rodzaju szpary, która wessała je jak wir.
HHH
-
No, jasne! - zawołał w pewnym momencie urzędnik i znowu
zaczął pogwizdywać.
Taśma podajnika podsunęła mu kilka kart lśniących jeszcze od tuszu.
Rick szybko odskoczył, gdy Fred wracał do pokoju.
-
Mamy! - zawołał, stając jak najbliżej wentylatora i podsuwając
kartki, żeby szybciej wyschły. - Widziałeś, co za numer? Ledwie w pięć
minut Stara Sowa wybrała mi to, co najpotrzebniejsze z naszego
archiwum.
Odłożył karty perforowane do segregatora i wręczył Ric-kowi wynik
swej pracy.
-
I przy tym wszystkim ośmielają się przezywać mnie Śpiczuwa...
l| jjj Rick rzucił szybko okiem na kartki - była to długa lista
wszystkich przodków rodziny Moore, która sięgała wstecz kilka
wieków.
U
W
c c
■
Wstrzymując oddech, natychmiast zaczął szukać dwóch nazwisk, które
go interesowały.
Urząd Miejski w Kilmore Cove Archiwum Urzędu Stanu Cywilnego
1)
Moore, Ulysses, urodzony w Edynburgu (Wielka Brytania) Lat 63
Żonaty z Penelopą Sauri, prawdopodobnie zmarły (upadek z urwiska
Salton Cliff- wypadek)
2)
Moore, Sauri, Penelopa, urodzona w Wenecji (Włochy) Lat 57
Zamężna z Ulyssesem Moore, prawdopodobnie zmarła (upadek z
urwiska Salton Cliff- wypadek)
Stan bieżący sprawy: zawieszenie postępowania do czasu oficjalnego
stwierdzenia zgonu
Spadkobiercy lub inni krewni do szóstego stopnia: brak Egzekutor
testamentu: Nestor Mac Douglas
Fred Śpiczuwa zerknął Rickowi przez ramię.
- Z tym urwiskiem to naprawdę trzeba uważać, nie? - powiedział.
Potem wyjaśnił, dlaczego napisano Stan bieżący sprawy: zawieszenie
postępowania do czasu oficjalnego stwierdzenia zgonu:
. (COOT? P ©
OP ©
iSSBi ©
■ OF ©
7MC© (i) © ©
0
©
terror
I 2 3 4 5 6 7 89 10 1 1 12 13 14 15 16 17 16 19 20 21 22 23 24 25 76 27
28 30 31 32 33 34 35 3Ć )," :W 39 40
OBO D O B O D B EBD OB fl B O fl O D fl 0 fl fl D O 0 O O O D D
DBB 8P0 IIO OD CBO g OB
B ] || B I I 1 1 6 B | I'] Q } ] 1 1 n 1 ) 1 II | R 1 C
| ? ? bb b ? ? ? m ? i mm ■> j ? ? ? j p j 'j m i 3 j 3 j o
1 I r i I 1 I
r ©
111
-Tego wymagają przepisy prawne. Jeżeli nie znalazło się ciała
człowieka, musi upłynąć co najmniej dziesięć lat od dnia jego
zaginięcia, żeby można go było oficjalnie uznać za zmarłego.
-
Ich ciał nie odnaleziono?
-
Pewnie zabrało je morze.
-
Zatem, teoretycznie rzecz biorąc... nie umarli?
-
Powiedzmy, że nasze archiwum jest bardzo drobiazgowe, ale...
Salton Cliff to skała, która nie daruje. Prądy morskie musiały ich
ściągnąć na pełne morze, więc... pewnie ich zjadły ryby. Doprawdy,
paskudna historia.
Rick pomyślał o swoim tacie, o silnych prądach' morskich i o
Manfredzie, który spadł z tej samej skały, a przeżył.
-
Może nawet morze czasem się myli.
-Z pewnością, morze nie jest jak Stara Sowa! W ciągu trzydziestu lat,
odkąd tu pracuję, nigdy nie zrobiła żadnego błędu. Z wyjątkiem
sposobu, w jaki drukuje literę„d", oczywiście. Ale to, jak sądzę, jest
rodzajem sygnatury.
-
Co to znaczy?
-
To jedna z ostatnich maszyn skonstruowana przez De-dalusa,
zanim odszedł. Pamiętasz zegarmistrza, który parę lat temu zaginął bez
śladu?
Przez moment Rickowi zabrakło tchu.
-
Chce pan powiedzieć, że maszynę dla archiwum w Kilmore Cove
skonstruował Petera Dedalus?
-
Jasne, to właśnie Stara Sowa! Sortuje wszystkie akta z archiwum i
odnajduje te potrzebne bez pominięcia bodaj
jednego arkusza. Prawdziwe cudo mechaniki. I drukarka w starym stylu.
Stara Sowa jest lepsza od komputera i od tych diabelstw
elektronicznych. Jest zbudowana z przekładni i sprężyn. I działa także
bez prądu.
Rick popatrzył z nabożnym szacunkiem na papiery, które trzymał w
ręku, i zapytał:
-
Czy wobec tego mógłby pan odszukać dane jeszcze jednej osoby?
Do urzędu dotarł odgłos uderzeń dzwonu kościoła Św. Jakuba, nieco
cichszy niż wcześniej, z powodu odległości.
-
Hmm, właściwie to już jesteśmy nieczynni, ale... mogę zrobić
wyjątek, jeżeli to takie pilne. Kogo chciałbyś odszukać?
-
Petera Dedalusa - odparł Rick z uśmiechem.
Julia spojrzała na brata z niepokojem.
-
Ale czy to takie ważne? - spytała. - Niedługo musimy wyruszyć.
-
Prawie skończyłem - odpowiedział Jason poważnie. - Robię to, co
jest napisane na stronie 65.
Przez chwilę Julia chciała sprawdzić, czy rzeczywiście w tym
podręczniku radzą wysmarować drzwi domu białkiem z jaja i rozsypać
mąkę w korytarzu. Jednak postanowiła powstrzymać brata w prostszy
sposób.
-
Mama się wścieknie.
Jason pokręcił głową.
-
Nawet nie zauważy. A poza tym wrócimy przed nią, będziemy
mogli usunąć pułapki, zanim się spostrzeże.
„Pułapki na duchy" - dodała w myśli Julia. To właśnie robił Jason.
-
A Nestor? Co powie Nestor?
-
Nie martw się, on się zgadza.
Jason skończył smarować pędzlem drzwi od łazienki, po czym podszedł
do siostry i wyrwał jej włos.
-
Aj! Co robisz?
-
Potrzebny mi długi - wyjaśnił i przylepił włos Julii do framugi
drzwi wysmarowanych wcześniej białkiem.
Zadowolony, z niekłamanym podziwem przyjrzał się swojej robocie.
-
Doskonale! Doskonały sposób na duchy!
-
Jason... ja myślę, że...
-
Daj spokój! Inaczej nigdy nie uda się nam zdobyć ich śladów.
Pokazał jej cienką warstwę mąki na podłodze, która według Podręcznika
przerażających stworów miała stanowić wyborny sposób na zdobycie
„odcisków" ducha.
-
Och, rób, co chcesz! - Julia wzruszyła ramionami i na złość bratu
stąpnęła na rozsypaną przez niego cieniutką warstwę mąki. - Ale schodź
szybko, bo gdy tylko nadjedzie Rick, ruszamy.
-
Zostawiłabyś mi jeszcze ze dwa włosy? - poprosił jak gdyby nigdy
nic.
Rick przyjechał do Willi Argo chwilę później, odpiął od kierownicy
roweru zegarek podarowany mu wiele lat temu przez ojca i podszedł do
Julii, która - wciąż jeszcze nadąsana - wpatrywała się w schodki
prowadzące w dół, do morza.
-
Coś nie tak?
Obróciła się. Lubiła sposób, w jaki Rick podchodził do jej problemów.
-
Jason jest na piętrze, zastawia pułapki na duchy - powiedziała z
udaną obojętnością. - Teraz, kiedy się ostatecznie przekonał, że stary
właściciel umarł, jest pewny, że w domu pozostał jego duch. Albo duch
Penelopy.
-
Hmm... ciekawe - odpowiedział Rick.
Julia podeszła z nim aż do portyku, gdzie minęli figurę rybaczki
zamyślonej przy naprawie sieci. Przez szyby przenikało miłe ciepło.
Gdyby nie to, że właśnie musieli odbyć podróż
przez kilka wieków historii, byłby to idealny dzień na kąpiel na małej
plaży.
-
Ciekawe, jaka pogoda będzie w Wenecji... - szepnął Rick.
) - Ciekawe, czy w ogóle do niej dotrzemy. Do tej Wenecji... - dodała
dziewczynka.
-
Kolejna ciekawa sprawa.
W kuchni Julia najpierw pokazała przyjacielowi wszystkie rzeczy
znalezione w kufrze, po czym nałożyła mu na talerz swoją porcję mięsa
w pomidorach.
-
Już trochę wystygło, ale...
-
Nie martw się, jest świetne. Dzień dobry, Nestorze!
-
Cześć, Rick.
-
Niedawno się dowiedziałem, że nazywasz się Mac Douglas!
-
Wspaniale. - Stary ogrodnik podszedł do zlewu, żeby napełnić
zielono-szmaragdową konewkę, po czym wyszedł bez słowa.
-
Co mu się stało? Obraził się? Julia wzruszyła ramionami.
-
Myślę, że nie całkiem zgadza się z tym, co Jason wyrabia na górze:
posypuje grafitowym proszkiem lustra, mąką podłogę, przykleja włosy
do drzwi, żeby złapać duchy...
-
Grafitowy proszek?
-
Według podręcznika Jasona, jeżeli duch się przejrzy w grafitowym
proszku, pozostawi w lustrze swoje odbicie. Dlatego Jason rozkruszył
wszystkie ołówki w domu, wycią-
gnął z nich grafity, utarł je na proszek i tym proszkiem posypał lustrzane
drzwi pracowni Ulyssesa Moore'a.
-
A propos Ulyssesa Moore'a: znalazłem w mieście coś ciekawego...
- Rick pokazał Julii papiery otrzymane od Freda Śpiczuwy i wyjaśnił jej,
jak je zdobył. - Pierwszy to spis jego przodków. Może warto by
porównać go z portretami wiszącymi nad schodami. Drugi natomiast to
rezultat poszukiwań wiadomości o Peterze Dedalusie. - Pokazał wydruk.
-
Co to znaczy?
-
My z Fredem też się nad tym zastanawialiśmy.
Na papierze z informacjami dotyczącymi Petera Dedalusa było
napisane:
Przykro nam, ale ta maszyna nie jest upoważniona do przekazania
informacji na temat osoby, której poszukujecie. Jeżeli chcecie się z nią
skontaktować, możecie to zrobić, jeśli użyjecie właściwego klucza i
napiszecie DEDA. Dla uniknięcia nieprzyjemnych nieporozumień,
przypominamy, że właściwy klucz nie jest na dole.
-
Spróbowaliśmy pisać DEDA zamiast DEDALUS, ale... - wyjaśnił
Rick - nie wydobyliśmy z maszyny nic więcej.
Weszli na piętro, żeby powiedzieć o tym wszystkim Ja-sonowi. Rick
wspomniał rodzeństwu także o mauzoleum, to znaczy o grobie
rodzinnym na wzgórzu, gdzie chowano wszystkich członków rodu
Moore.
-
Chciałbym tam pójść i sprawdzić, czy to mauzoleum istnieje
naprawdę, ale...
-
Misja wenecka jest najpilniejsza - zakończyła za niego Julia,
rzucając groźne spojrzenie bratu. - I nie dopuszcza zajmowania się
innymi sprawami.
Wszyscy troje zeszli pożegnać się z Nestorem, zabrali z kuchni
przygotowane wcześniej rzeczy i sprawdzili, czy wszystko jest dopięte
na ostatni guzik.
Julia wyjęła z kieszeni spodni cztery klucze od Wrót Czasu i
powiedziała:
-
Jako Rycerzom Kilmore Cove nie pozostaje nam nic innego, jak
wyruszyć!
Klik. Klik. Klik. Klik.
Cztery klucze otworzyły zamki Wrót Czasu, porysowanych i
poczerniałych ze starości.
Za progiem było niemal zimno.
Jason zrobił pierwszy krok. Tym razem zamiast ogarka świecy zapalił
latarkę elektryczną i oświetlił przejście prowadzące do okrągłego
pomieszczenia.
-
Czy kiedykolwiek wcześniej wpadło tu trochę światła? -
zastanawiał się Rick, idąc z plecakiem i z nieodłączną linką krok w krok
za Jasonem.
Julia weszła jako ostatnia. Odwróciła się jeszcze, żeby pomachać
Nestorowi, który przesłał jej krzepiący uśmiech.
-
Obiecajcie, że będziecie na siebie uważać!
-
Obiecujemy - odpowiedziała dziewczynka.
-
A jeżeli nie znajdziecie Petera, to dajcie sobie spokój i wracajcie
jak najszybciej.
-Jasne.
Jason przystanął pośrodku pomieszczenia, z którego biegły cztery
korytarze. Jeden prowadził z powrotem do Willi Argo. Jeden w dół.
Dwa pozostałe, jak głosił rymowany tekst na pergaminie, który znaleźli
wraz z czterema kluczami, prowadziły na śmierć
-
Z czterech dwoje zaprowadzi na śmierć, a jeden z czterech w dół...
- powtórzył Jason, a lekki dreszcz przebiegł mu po plecach.
Światło Jatarki przeszywało ciemność, ukazując na potężnych
kamiennych zwornikach rzeźby zwierząt: ryby, ćmy, byki, a nad
wyjściem, które prowadziło z powrotem do Willi Argo, albatrosy.
Za plecami trójki małych przyjaciół Nestor wołał jeszcze od drzwi:
-
Muzyka, dzieci! Pamiętajcie, że Peter miał fioła na punkcie
muzyki! To się wam może przydać... Słyszycie mnie?
Ale Rick, Jason i Julia nie mogli już mu odpowiedzieć. Przeciąg od
strony schodów Willi Argo popchnął Nestora, niemal go wywracając.
Stary ogrodnik chwycił się framugi, żeby nie upaść.
I Wrota Czasu zatrzasnęły się głucho.
Rozdział (.8) ŚPIEW MORZA
Jason zatrzymał się nagle.
-
Co powiedziałaś? - zapytał siostrę.
-
Nic nie mówiłam.
-
Ani ja.
Chłopiec wzruszył ramionami i zaczął schodzić po stopniach wykutych
w skale.
Julia, Jason i Rick powtórnie schodzili do groty, pogrążeni w prawie
całkowitym milczeniu. Każde z nich myślało o przygodach, które ich
spotkały. To przecież tu, na tych kamiennych stopniach, zaledwie dwa
dni temu świece, które ze sobą zabrali, o mało nie zgasły, skazując ich
na nieustające ciemności. Od tego czasu tyle się wydarzyło... Teraz
schodzili po tych śliskich stopniach bardzo ostrożnie, przeciskając się
pod zwalonymi kamieniami, które częściowo zatarasowały przejście. W
końcu przeskoczyli otwór, w który Jason wrzucił poprzednio kulki
ziemia-światło. I tak dotarli do pochylni.
Rick, przypominając sobie to wszystko, co się im poprzednio
wydarzyło, zapytał:
-Zabraliśmy go?
-
Jasne. - Julia pokazała mu zniszczony Słownik języków
zapomnianych. Potem podeszła do włazu i, podobnie jak wtedy, zsunęła
się pierwsza, a za nią ześliznęli się jej brat i Rick.
W jednej chwili znaleźli się w podziemnej grocie.
Teraz - za dnia i bez tysięcy rozjaśniających ją świetlików - grota
wyglądała inaczej niż wtedy, gdy ujrzeli ją po raz
Tuż za plecami dzieci jakiś kamień stoczył się z hałasem, a potem
zapadła cisza.
- Jest jeszcze piękniejsza, niż ją zapamiętałam... - wyszeptała Julia,
patrząc z bijącym sercem na łódź.
Metis powróciła na swoje miejsce i stała nieruchomo, zakotwiczona
przy drewnianym pomoście. Czarujący kadłub w starym stylu, o pięknej
linii, kołysał się lekko na wodzie.
Dzieci podeszły do pomostu. Z grotmasztu zwisały jeszcze liny, któryęh
wtedy Rick uchwycił się ze wszystkich sił, żeby nie zmyło go z pokładu,
a wiosła leżały nadal tam, gdzie je zostawili.
Julia przejechała palcami po greckich literach z imieniem statku, potem
spojrzała na chłopców:
-To jak? Wchodzimy na pokład?
pierwszy. Promienie światła spływały z sufitu, rysując świetliste kręgi
na plaży. Miało się wrażenie, że to las miniaturowych kolumn,
podtrzymujących sklepienie groty. Skaliste ściany zaginały się nad
dziećmi jak odwrócona misa, a światło latarki Jasona obiegało wszystkie
ich załomy.
Wrzucili plecaki do środka i wskoczyli na pokład. Skierowali się jak
poprzednio do jedynej kajuty na pokładzie i odnaleźli w niej swoje stare
ubrania.
Rick nachylił się, by ich dotknąć. Były suche. Postanowili schować je do
jednej ze skrzyń, a plecaki położyli tuż obok.
Na stole w kajucie leżała zamknięta książka. | - Dziennik pokładowy
pozostawiony przez ostatniego kapitana statku... - szepnął Rick, patrząc
z uwagą na książkę j w czarnej skórze, jakby ją pierwszy raz widział. j -
Przez przedostatniego kapitana, chciałeś powiedzieć - zażartował Jason.
Wyjął z plecaka długopis i na pierwszej czystej stronie dziennika zapisał
swoje imię.
Ja, Jason Covenant razem z siostrą Julią i przyjacielem Ric-kiem
Bannerem, biorę w posiadanie Metis. Czas ponownie wy-I ił płynąć na
morze. Czas ponownie wyruszyć w podróż.
Dzieci chwyciły za kołowrót i zaczęły pomału nawijać łańcuch z
kotwicą.
Metis odsunęła się od pomostu i przystanęła nieruchomo na Morzu
Czasu, czekając, dokąd ma płynąć. Po drugiej stronie, u szczytu
wąziutkich schodów porosłych algami i muszelkami, widać było
zamknięte drzwi z kamiennym zwornikiem.
-
Co teraz, Jasonie? - spytała Julia. - Do wioseł?
-
Sądzę, że nie... - odpowiedział cicho młody kapitan. Wyjął z
kieszeni spodni zeszyt Ulyssesa Moore'a, otworzył go na chybił trafił i
przeczytał: -... podobnie jak inne budynki, został zbudowany na
tysiącach dębowych pali wbitych w bagno. I to bagno chroni pale przed
niszczącym działaniem wody i pasożytów. Na targowym placyku
znajduje się też garb
c «
e
r «
< « « «
(
(
t *
«
I ■
r
r
66
Q
11 iipiilll! I mil Miptm I ffllf IW MfltHtHftMlWtfWnW
-
A
szczęścia. Stąd można patrzeć na gondole, sunące po Wielkim Kanale.
Damy przechadzają się w swych spódnicach na fiszbinach...
Z głębokim westchnieniem włożył z powrotem zeszyt do kieszeni i
położył ręce na sterze.
- Wenecja, osiemnasty wiek - powiedział.
I zamknął oczy.
Otworzył je - lub wydawało mu się, że je otworzył - w momencie, gdy
poczuł na twarzy podmuch wiatru. Metis się poruszyła, kierując dziób w
stronę przeciwległego brzegu.
-
Jason! - krzyknęła Julia, kiedy wiatr przybrał na sile.
Latarki dzieci nagle zapaliły się i równie nagle zgasły.
Wszystkie jednocześnie. Wiatr stawał się z każdą chwilą silniejszy.
Aparat fotograficzny z trzaskiem rozpadł się na tysiąc kawałków.
-
Jason! - raz jeszcze krzyknęła Julia, chroniąc się w ramionach
Ricka.
A Jason patrzył zafascynowany na grotę, obserwując bacznie, jak
elementy rzeczywiste mieszają się ze światłem niczym podczas
malowania obrazu: świetlne kolumny stawały się ulotne i płynne, woda
morska zamieniała się w parę jak wiatr, a wiatr nabierał twardości skały.
Dziób Metis uniósł się, potem opadł w morze, krając je na części.
-
Naprzód! - zawołał Rick, obracając się w stronę Jasona.
Ale Jason widział tylko morze... I nie to nieduże lustro wody w grocie,
lecz morze nieskończone, nad którym zbierały się ciemne burzowe
chmury. Morze, gdzie słońce wschodziło i zachodziło w tym samym
momencie, i którego barwy nieustannie się odmieniały. Morze
zamieszkałe przez potężne stworzenia, poszukujące tajemnic w jego
głębinach. Morze początku. Morze, które śpiewało.
Jason chwycił za ster i pojął, że jest częścią tego śpiewu. Zrozumiał, że
ten śpiew przenika do wody i z wody promieniuje na każde żywe
stworzenie, które je instynktownie rozpoznaje, jak zew. Zew morza.
I wtedy ujrzał inne statki, których kurs krzyżował się z kursem ich łodzi,
i innych ludzi, stojących na pokładzie i pozdrawiających go uroczyście.
Potem statki, które ujrzał - albo tylko sądził, że je widzi - odpłynęły w
dal, srebrzyście połyskując, i kiedy Jason ponownie otworzył oczy, byli
już na drugim brzegu.
m
W poniedziałkowe popołudnie w zakładzie fryzjerskim w Kilmore Cove
było z każdą chwilą bardziej tłoczno. Dwa szyldy Gwendaliny Mainoff
stukały o siebie, kołysane podmuchami bryzy, podczas gdy kilka pań z
miasteczka, siedzących na wygodnych fotelach, pogodnie ze sobą
gawędziło.
- Słyszałyście? - wykrzyknęła w pewnej chwili panna Biggies, czująca
się u swej fryzjerki równie swobodnie jak u siebie w domu. - Powiadają,
że w mieście są nowi przybysze!
ID
r
68
f?
llllllllimillMIIIIIHillltllllllłłllllltlllllllllllllllllllllllllllllllTIIIIHUltlllllltlltl
'______--, ,, . .-•_yi.,:.;, ——- . '
c
Śpiewmorz7~ * " • • C
-
Doprawdy? - spytała Gwendalina. Dziewczyna domyśliła się, że
jej klientka ma ochotę pogadać i zmniejszyła obroty suszarki. - Ma pani
na myśli tę rodzinę z Londynu?
-
O, nie! Ci przyjechali już w zeszłym tygodniu. Dzisiaj pojawił się
jakiś mężczyzna, jak mi mówiono.
-
Jak to dziśl - zagrzmiała inna klientka salonu piękności, usiłując
przekrzyczeć szum wielkiego fryzjerskiego kasku, pod którym schła jej
wieczna ondulacja. Była to pani Bowen, pedantyczna małżonka
miejscowego lekarza.
-
Pff! - parsknęła panna Biggles, wznosząc oczy ku niebu. -
Naprawdę nic nie wiecie?
-
Prawdę mówiąc, coś słyszałam... - odezwała się Gwendalina,
ustawiając głowę panny Biggles na wprost lustra. - Czy to możliwe, że
przybysz zatrzymał się w Windy Inn? '
-
W tym starym, śmierdzącym hotelu? - wypaliła Edna Bowen,
unosząc krawędź swej kasko-suszarki, która upodabniała ją do
astronauty. - Biedak! Piorunem stamtąd ucieknie!
-
Mówiono mi, że to przystojny typ. Wysoki, elegancki, w szkockim
kapeluszu.
-
Miejmy nadzieję, że również młody! - zażartowała Gwendalina,
rozśmieszając obie podstarzałe panie.
Ale temat okazał się zbyt ciekawy, żeby podsumować go krótkim
wybuchem śmiechu. Trzy panie ustaliły więc wszystkie dane na temat
przybysza, wypełniając luki w wiadomościach swoimi domniemaniami i
bogatą wyobraźnią.
O Cr
69
o
i
■ ■
• • a m *
m •
O
J
(cotrrr?
or i sell.
c e
•OP'
c
- 0 C
■kj
(1;
© 6 © O O C O' C O
456 789 10 H 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30
31 32 33 34 35 36 37 36 39 40
0iib b bo hbo dbb odo o b o o d o d bii0 01 b bobo 0bo 0 0 0 0 ipo 0 op
I i b I I I I b b I I [ b I I I I b 1 I 1
■B E J ?- ? to ? 3 BB 3 3 3 3 ? 3 3 3 'J H
l i n i b i i l b i i i l
3 3 3 1 ' i 3 V* 3 3 3 3 WMi
Po kwadransie ustaliły, że tajemniczy mężczyzna przyjechał do Kilmore
Cove wielkim samochodem, może nawet jednym z tych amerykańskich
pickupów.
-
Nawet?! - wykrzyknęła złośliwie pani Bowen, która mocno
wątpiła, że panna Biggies potrafi w ogóle rozpoznać amerykański
samochód. - Ja w to nie wierzę i nie widziałam żadnego pickupa w
mieście. A ty, Gwendalino?
Dwa dni wcześniej fryzjerka widziała potężny, czarny samochód przed
domem panny Biggies.
Kleopatra Biggies zaśmiała się perliście.
-
Ach, tak, to możliwe! To był samochód panny Newton...
Samochód z kierowcą!
-Tak? A w jakim celu panna Newton złożyła pani wizytę?
-
A wiecie, że nie pamiętam - odpowiedziała szczerze panna
Biggies. - Było bardzo późno, a poza tym... grzmiało i lało, w dodatku
Marek Aureliusz był taki niespokojny; biedaczek nie znosi piorunów.
I dalej wszystkie trzy panie gadały jak nakręcone, dopóki do zakładu nie
weszła kolejna klientka.
-
Co za okropne przedpołudnie z tą dzieciarnią! Przyjmiesz mnie,
Gwen? - spytała nauczycielka.
Gwendalina rzuciła okiem na zegar i westchnęła. Z tymi wszystkimi
paniami, którym zebrało się na pogaduszki, dzień będzie miała
wypełniony, to pewne.
-
Oczywiście, panno Stello, proszę usiąść.
-Wspaniale.
(coa r.i
'of' €
Jliii ©
OP ©
iiltAOKR (i; © ©
- 0 ©
©•©©©©©©©©CO©
1 2 3 4 56 7 9? Ip 11 12 13 14 15 16 I 7 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27
28 29 30 31 32-33 34 35 36 37 38 39 40
OPO 0 0 0 DO D OTOIOOfl 0 0 D 0D 0 0 0 0 B 0 0 0 0 0 ODBO OBO
0 0 0 0 OBO 0 OP
B I 1 1 B 1 1 1 1 B O 1 1 1 P 11 1 1 -B 1 1
? ? BB B ? ■) ? m ? 5 BB ? ? P j ? p P a J
iniBiMBiiii
3 3 3 3 3 3 9 <
9 1 3 9
J
111
i m
Po kwadransie ustaliły, że tajemniczy mężczyzna przyjechał do Kilmore
Cove wielkim samochodem, może nawet jednym z tych amerykańskich
pickupów.
-
Nawet?! - wykrzyknęła złośliwie pani Bowen, która mocno
wątpiła, że panna Biggles potrafi w ogóle rozpoznać amerykański
samochód. - Ja w to nie wierzę i nie widziałam żadnego pickupa w
mieście. A ty, Gwendalino?
Dwa dni wcześniej fryzjerka widziała potężny, czarny samochód przed
domem panny Biggles.
Kleopatra Biggles zaśmiała się perliście.
-
Ach, tak, to możliwe! To był samochód panny Newton...
Samochód z kierowcą!
-Tak? A w jakim celu panna Newton złożyła pani wizytę?
-
A wiecie, że nie pamiętam - odpowiedziała szczerze panna
Biggles. - Było bardzo późno, a poza tym... grzmiało i lało, w dodatku
Marek Aureliusz był taki niespokojny; biedaczek nie znosi piorunów.
I dalej wszystkie trzy panie gadały jak nakręcone, dopóki do zakładu nie
weszła kolejna klientka.
-
Co za okropne przedpołudnie z tą dzieciarnią! Przyjmiesz mnie,
Gwen? - spytała nauczycielka.
Gwendalina rzuciła okiem na zegar i westchnęła. Z tymi wszystkimi
paniami, którym zebrało się na pogaduszki, dzień będzie miała
wypełniony, to pewne.
-
Oczywiście, panno Stello, proszę usiąść.
-Wspaniale.
ynv r J--;,' , ;
-
Powiedz, Stello, czy słyszałaś o tym nowym panu, który przyjechał
do Kilmore Cove? - spytała ją natychmiast pani Bowen, żeby pozostałe
panie nie miały szans jako pierwsze ł podzielić się z nią tą sensacyjną
wiadomością.
Nauczycielka usiadła przy niej.
-
Nie, a kto to taki?
Panna Biggies gwałtownie wtrąciła się do rozmowy:
-
Mówią, że ma taki niesamowicie długi samochód, bez końca!
i znaleźli się na cichym dziedzińcu. Było to podwórze jakiegoś domu z
sześciokątną studzienką pośrodku. Na dziedziniec wychodziła loggia z
małymi arkadami, do której prowadziły kamienne schodki bez poręczy.
-
Myślicie, że jesteśmy w Wenecji? - spytała Julia.
-
Według mnie... tak - wyszeptał Rick.
Dzieci postały chwilę pod osłoną Wrót Czasu, by upewnić się, że na
dziedzińcu nikogo poza nimi nie ma. Nie było żywej duszy. .
Wrota Czasu były doskonale zamaskowane - ukryte za kamienną arkadą,
z której sterczał na pół rozbity medalion, wyglądały niepozornie, jak
drzwi do piwnicy albo do magazynu. Rick spróbował je pchnąć - nie
stawiały oporu.
-
Spokojnie będzie można wrócić... - stwierdził.
Zrobili kilka kroków w kierunku studni, by zerknąć przez
żelazną kratę, która ją osłaniała. Potem, czując się już pewniej w nowym
otoczeniu, zaczęli wsłuchiwać się w odgłosy dochodzące z zewnątrz:
daleki gwar ludzkich głosów i cichy, rytmiczny plusk fal morskich.
Postanowili wejść po schodach aż na pierwsze piętro. Stamtąd, z loggi,
mogli zobaczyć zwarte dachy domów ciągnących się aż po samo morze.
Ten dom wyglądał tak, jakby od wielu lat nikt tu nie mieszkał.
Julia weszła na balkonik na końcu loggii i, spoglądając na kanał, raz po
raz wydawała okrzyki zdumienia. I zachwytu. Dzioby łodzi pruły wody
kanału. Lśniące drewno kadłubów, obszerne żagle w najróżniejszych
kolorach. Obserwowała szeregi wioślarzy, równomiernie podnoszących
i opuszczających swe wiosła do wody, i gondolierów pchających swe
czarne łodzie. Nad zieloną wyspą po drugiej stronie kanału sterczały
wielkie kopuły i dzwonnice. Widziała też bardzo długie nabrzeże,
wybrukowane białym kamieniem, zatłoczone i ciągnące się w kilku
kierunkach. W pobliżu ich domu dwoje żebraków popisywało się swoim
pieskiem, demonstrując przechodniom, jak pięknie tańczy przy
dźwiękach fujarki.
-
Co za widok! - wykrzyknął Rick.
-
Szkoda, że nasz aparat fotograficzny nie przetrwał po-dróży -
zauważyła Julia.
Jason uśmiechał się, zadowolony. Udało mu się doprowadzić Metis
dokładnie tam, gdzie chciał.
-
Pozostaje tylko pytanie, w której części Wenecji się znajdujemy...
- powiedział Rick.
Nałożyli peleryny i zeszli na dziedziniec. Unieśli sztaby, które zamykały
od środka wielką bramę, i wyszli. Powietrze było chłodne, mimo słońca,
a małe złociste chmurki zdobiły niebo.
Obejrzeli się. Z zewnątrz dom wcale nie wyglądał na opusz-
czony.
Nad bramą wisiała zniszczona flaga angielska.
-
Dom Cabotów, podróżników... - przeczytał Jason w notatniku
Ulyssesa Moorea. - Jan z synem Sebastianem odbywali podróże w
imieniu króla Anglii w poszukiwaniu szlaku do Chin...
-
To wyjaśnia flagę - powiedziała Julia.
-
Obaj podróżnicy odkryli Nową Ziemię i Kanadę. Po Janie ślad
zaginął podczas wyprawy, w której dotarł do Labradoru. Zniknął, nie
wiadomo gdzie...
-
Zupełnie w stylu Ulyssesa Moorea...
-
A ponieważ sprawy nie szły dobrze również Sebastianowi, zaczęto
uważać, że ta rodzina przynosi pecha.
-
No to już wiemy, dlaczego dom jest opuszczony.
Dzieci zauważyły, że ludzie, którzy tędy przechodzili,
zamiast przejść przed Domem Cabotów, starali się omijać go z daleka.
Jednak nabrzeże pełne było ludzi. Mężczyźni z koszami z wikliny,
uginającymi się od ryb, owoców i imbiru, handla-rze drobiu i
śpiewających ptaków, mężczyźni i kobiety w maskach i inni,
wyprostowani jak kije, szczycący się mnóstwem rozmaitych białych
koronek na swych strojach.
Jason rozłożył mapę Wenecji na białym bruku nabrzeża, próbując się
zorientować, gdzie się znajdują. Rozpoznali Dom Cabotów przy rio di
Castello, niedaleko Arsenału, wielkiej stoczni, w której Wenecja
budowała swoje okręty. Po ich prawej stronie znajdował się główny plac
miasta, plac św. Marka.
Z oddali widzieli kopułę stojącej na nim bazyliki i dzwonnicę. A po
lewej port Wenecji, brama do morza.
-
Jeżeli w tym mieście jest jakieś centrum... to właśnie tu -
zdecydował Jason.
-
Stamtąd najlepiej wyruszyć na poszukiwanie zegarmistrza?
-
Spytajmy kogoś - zaproponowała Julia. - Kogoś z przechodniów
albo tych dwojga żebraków z pieskiem.
-
A o co mamy spytać? Gdzie mieszka Peter Dedalus?
-
Na początek - odpowiedziała dziewczynka - moglibyśmy zapytać,
czy w mieście są pracownie zegarmistrzów.
-
Hej! - zawołał Rick, wyjmując z plecaka swój zegarek. - Chodzi!
-
Jak to możliwe? Mój się zatrzymał, tak jak zeszłym razem -
zauważyła Julia.
-
Najwyraźniej zegarki Petera są tak skonstruowane, że mogą
odbywać podróże w czasie! - wyjaśnił Rick, obserwując z podziwem
ostro zakończone wskazówki, po--ruszające się po cyferblacie z
rysunkiem białej sowy pośrodku.
-
No jasne! - odezwał się sarkastycznie Jason. - I dlatego ci go
sprzedano.
-
Och, jest mucho piękny! - wykrzyknął ktoś za ich plecami, aż
podskoczyli. - Mucho przepiękny!
To był jeden z dwojga żebraków z pieskiem, wysoki chłopak o oczach
tak jasnoniebieskich, że wydawały się wprost
białe, przezroczyste, z długimi włosami schowanymi pod . ¡Ja kolorową
chustką, w obdartych, połatanych łachach, z naderwanymi kieszeniami.
-
Przepiękna rzecz, mucho cenna - powtarzał z uśmiechem, który
obnażał liczne braki w uzębieniu.
Rick prędko schował swój zegarek do plecaka, a Julia zwróciła się do
chłopaka:
-
Czy możemy cię o coś spytać?
Żebrak cofnął się o krok i śmiesznie skłonił:
-
Oczywiście, mała senoritol Don Diego Valente jest całkowicie do
twojej dyspozycji.
'
-
Wspaniale. My szukamy... hmm... zegarmistrza.
-
Czego?
-
Zegarmistrza, takiego, co robi zegarki, rozumiesz? -włączył się
Jason. - Zegarki, jak ten mucho przepiękny, który przed chwilą
widziałeś. Godziny. Minuty. Tik-tak.
-
Och, tik-tak, ależ naturalmientel - wykrzyknął żebrak. - Zegary,
maszyny czasu. Dobrze, przyjacielu. Wenecja jest pełna maszyn czasu.
-
A gdzie możemy je znaleźć?
-
Chodźcie za mną! - rozkazał żebrak. - Dieguita! - zawołał do swej
towarzyszki z tańczącym pieskiem, po czym krzyknął coś jeszcze w
jakimś niezrozumiałym języku.
Dieguita była wysoką i tęgą dziewczyną, o rysach zatartych przez brud,
osłoniętą szmatami, w które była okutana. Poza tym cuchnęło od niej
okropnie.
Kiedy dziewczyna przestała grać na fujarce, jej piesek za-skamlał
radośnie. Był to kundelek o kasztanowej, szorstkiej sierści, któremu
żebracy zawiesili na obróżce dzwoneczki i włożyli czerwony kapelusik,
czego zwierzę wyraźnie nie lu-
-
Posłuchaj, Dieguita! Amicos poszukują warsztatu z maszynami
czasu. Rozumiesz?
Dieguita nie tylko zrozumiała, lecz nawet zdawała się dotknięta jego
brakiem wiary w jej umiejętności. Wybuchła między nimi krótka, ostra
sprzeczka, po czym żebracy wskazali nabrzeże prowadzące na plac św.
Marka.
-
Najpierw idźcie prosto - wyjaśniła Dieguita. - Potem przejdźcie
koło kolumn, ale nie idźcie środkiem, bo to przynosi mucho
nieszczęście. Tak dojdziecie do placu św. Marka. Tam spójrzcie na
wieżę. Na wieży jest wielka maszyna czasu, nowiutka. Jestem pewna, że
się wam spodoba!
Don Diego Valente przerwał jej:
-
Ależ Dieguita, mio amor, oni szukają warsztatu!
Dziewczyna wściekła się ponownie:
-
No i co z tego? Szukając warsztatu, zobaczą też wielką maszynę
czasu!
A on, ciągle wrzeszcząc, powtarzał:
-
Oni nie szukają wielkiej maszyny czasu! Oni szukają warsztatu!
I znowu zaczęli się sprzeczać, po czym Don Diego oświadczył:
biło.
-
Na placu Św. Marka spytacie o Ponte Riałto i o warsztaty Z „j
zegarmistrzów. Tam znajdziecie wszystkie maszyny czasu, jakie
zechcecie.
-
Wspaniale! - odezwała się Julia. Piesek podszedł do niej i
dziewczynka zaczęła go głaskać po łebku. - Dziękujemy za informacje.
-
Diogo, por favori Chodź tu szybko! - krzyknęła na pieska
żebraczka.
Dzieci odeszły kilka kroków.
-
Widziałeś? - rzuciła Julia z dumą. - Teraz wiemy, dokąd iść.
-
Dokładnie tam, gdzie i ja chciałem iść.
-
Umyj ręce jak najszybciej - poradził Julii Rick. - Ten piesek może
mieć ze trzysta różnych chorób.
Tysiące statków wypełniało lagunę, wciskając się kolejno w Wielki
Kanał, przecinający miasto niczym potężny wąż. Na wysokości rio delia
Tana dzieci weszły na ruchomy most, a ich uwagę pochłonęła gondola,
która prześlizgiwała się obok nich, zmierzając w stronę odnogi kanału.
Słońce padało na ściany domów, kolumny i złocenia, a jego światło
przeobrażało to miejsce w jakieś piękne senne marzenie.
- Ciekawe, czy za naszych czasów też tak to wygląda... - odezwał się
Rick, rozglądając się wokół.
Dzieci pogrążyły się w myślach... Rick i Julia zeszli z mostu po drugiej
stronie, a Jason pozostał z tyłu. Nagle przystanął.
-
Jason! Chodź!
-
Zniknęli - odkrzyknął Jason, nagle zdenerwowany. - Żebracy
zniknęli!
Julia odwróciła się i spojrzała na przęsło pomostu.
-
No to co? Pewnie poszli gdzie indziej.
-
Czy ja zamknąłem bramę? - spytał Jason. - Wychodziłem ostatni.
Zamknąłem, nie? - powtórzył.
-
O kurczę!
Rick wytrzeszczył oczy.
-
Nie, chyba nie, ale... Chcesz powiedzieć, że...
Cała trójka bez słowa pomknęła w stronę Domu Cabotów. Dotarli do
bramy z angielską flagą i wpadli na dziedziniec.
-
Nie wierzę w to... - jęknął zrozpaczony Jason.
Piesek Diogo wybiegł im naprzeciw, merdając ogonkiem.
-
Powiedzcie mi, że jeszcze tu są... - wyszeptał. -Że są na górze...
Julia pochyliła się, żeby pogłaskać pieska-tancerza.
-
Gdzie są twoi państwo, Diogo? Co? Gdzie są?
-
Nie ma ich - zawołał Rick chwilkę później, przeszukawszy
dziedziniec.
Piesek uwolnił się z objęć dziewczynki i skierował prosto pod arkadę, za
którą kryły się Wrota Czasu.
-
Nie. Nie. Nie mów mi tylko, że... - mruczał Jason.
-
Poszli do Kilmore Cove!
□ - = □ „ =
(couft 'o?' rm; 'of' iśaołil?: iii
PC©©©©©
atgggss
liii I
««O-*
© f* © O O O c
1 234 5678 9.1011 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28
29 30 31 32 33 34 35.36 37 38 39 40
dbo o o i o ii o UBU oe o o u o o o o o o o o o o o o o n o db o ob o o ii d
ii op u o or
b I 1 1 b 1 1 1 I b b I 1 1 b I 1 1 i b I I ? ?RB B ? ? ? « ? ? rb ? j ? ? P P P
p p
11ib1b1iibii11
j' J j j JiJKłOJJl (•■>
C )
lii i m
Nestor był zmęczony. I zmartwiony. Wszedł po schodach i zatrzymał się
przed drzwiami wieżyczki, które Jason posypał grafitowym proszkiem.
Jego cień odbił się w lustrze.
-
Dzieci poszły. I dobrze - mruknął, przymykając drzwi. - To tylko
dzieci, ale... są dzielne i może uda im się odnaleźć Petera. Przecież
zdołali otworzyć drzwi jego sklepu, a nikomu wcześniej to się nie udało.
Zanim ona nie ustawiła tego muru z tyłu, naturalnie. W każdym razie
nikomu poza nią nie udało się wejść do sklepu. Wszyscy już pomarli,
zniknęli albo odeszli.
Nestor zakaszlał.
-
Może jednak się mylę... Może szukanie PeteTa nie ma sensu? -
wybuchnął nagle, kręcąc głową. - Jaki to mógł być sekret, którego nie
chciał wyjawić Obliwii? Ta stara historia Pierwszego Klucza? To
legenda, nic ponadto. Więc co? Jaki inny sekret mógł być aż tak ważny,
że Peter zdecydował się uciec, nie pozostawiając sobie bodaj klucza z
lwem?
Stary ogrodnik pomyślał o dniu, kiedy dzieci odzyskały na poczcie
pudełeczko z kluczem z lwem.
Podrapał się po czole, zadumany.
-
Jest jednak coś, o czym mogłem im powiedzieć... Stary Dom...
W tej chwili dobiegł go hałas na dole, jakby trzaśniecie drzwi.
-
Dokąd idziesz, Dieguito? - zawołał nieznajomy głos w głębi
schodów.
n
84
mii
Nestor zesztywniał. Okno w pokoju w wieżyczce nagle się zatrzasnęło.
To przeciąg...
- Diego? Czy my śnimy? - zawołał kobiecy głos.
Nestor, sparaliżowany strachem, w końcu sięgnął po coś, czym mógłby
się bronić. Złapał laskę wystającą ze stojącego w rogu kosza i, kulejąc,
zaczął schodzić po schodach.
Stopień. I jeszcze jeden. I jeszcze.
-
Przede wszystkim pomyślmy - rozkazał Rick przyjaciołom. -
Krzyk nic nam nie da.
-
NIKT NIE KRZYCZY! - wrzasnął Jason, przemierzając wielkimi
krokami dziedziniec.
-
Co proponujesz, Rick? - spytała Julia, która tymczasem zdjęła
pieskowi dzwoneczki z szyi.
-
Przybyliśmy do Wenecji we trójkę, podczas gdy oni powrócili do
Kilmore Cove we dwójkę. Tak?
-Tak.
-
To znaczy, że Wrota Czasu od tamtej strony czekają na powrót
jeszcze jednego podróżnika...
Julia przytaknęła.
-
To tak jak wtedy, kiedy ja pierwsza wróciłam z Egiptu. Wrota od
tamtej strony pozostały zamknięte, dopóki nie powróciliście także i wy.
-
PODRÓŻNIK! - krzyknął Jason. - TYLKO JEDEN! Szkoda, że
jesteśmy we trójkę! Jak mogliśmy być tak głupi?
Diogo podbiegł do nich, przestraszony krzykami.
Rick z Julią popatrzyli na siebie.
-
To co zrobimy? - wyszeptała dziewczynka.
-
Jest tylko jeden sposób. Jedno z nas musi wrócić z czterema
kluczami - powiedział rudzielec. - Zabrać tamtych dwoje i...
wyprowadzić ich stamtąd. Żebyśmy mogli powrócić wszyscy do
Kilmore Cove.
-
No jasne! - wybuchnął Jason. - Pójdziemy do Willi Argo,
porozmawiamy z nimi i przekonamy ich, że mają się wcisnąć w
podziemny chodnik, wsiąść na Metis i przenieść się w czasie, żeby znów
żebrać w Wenecji! Nic prostszego!
-
Musimy pomóc Nestorowi - powiedział Rick.
-
Rick ma rację, musimy się rozdzielić - wtrąciła Julia. Wyjęła z
kieszeni cztery klucze i spytała: - Kto wraca?
-
Ja pójdę - zaproponował Jason. - To się stało z mojej winy i
sprawiedliwość wymaga, żebym to ja wszystko naprawił.
Julia zawahała się, zanim przekazała klucze bratu.
-
A jeśli ci się nie uda?
Rick wyciągnął rękę po klucze.
-
Ja pójdę. Tylko ja znam Kilmore Cove i poza tym jestem...
silniejszy. Jeśli trzeba się będzie bić...
Julia pokręciła głową.
-
Nie, ja pójdę - powiedziała. - Nie powinniśmy zapominać, po co tu
przyszliśmy. Mamy odnaleźć Petera Dedalusa.
A wy jesteście lepsi ode mnie w odczytywaniu tajem: przekazów. Nie
mówiąc o tym, że już raz broniłam Willi i wspólnie z Nestorem...
-
To ciągnijmy losy - zaproponował Jason.
-Jak?
-
Rzućmy klucze tu, w środek... o tak...
Julia ostrożnie puściła klucze i Jason złapał je w L
Potem zdecydowanym krokiem ruszył w stronę Wrót1 su.
-
Dobrze, los zdecydował, że to ja.
-
Jason!
-
Nie bójcie się! Wrócę po was. Spotkamy się o zacht słońca
dokładnie w tym miejscu.
-
Jason, wróć tu szybko!
-
Twój zegarek chodzi, Rick, więc do zachodu słońca.
-
Jason, stój! - krzyknął Rick.
Ale Jason nie przystanął. Popchnął Wrota Czasu i zniknął za nimi.
Rick, osłupiały, stał pośrodku dziedzińca.
-
Bardzo efektowne odejście, gratulacje! Spotkamy się o zachodzie
słońca, kochani... Ba! I co teraz?
Rick i Julia pozostali sami w nieznanym im mieście, wczesnym
popołudniem pewnego weneckiego dnia w XVIII wieku.
Długą chwilę trwała kłopotliwa cisza. W końcu przerwała ją Julia,
mówiąc:
-
Idziemy na to Rialto szukać Petera, potem wrócimy tu najprędzej,
jak się da. Miejmy nadzieję, że w tym czasie mojemu bratu uda się coś
zdziałać po tamtej stronie...
-
Dobrze - zgodził się Rick.
Zniknięcie Jasona i pozostanie sam na sam z Julią postawiło go w
bardzo trudnej sytuacji. Przynajmniej tak mu się zdawało.
On i ona. Znał ją zaledwie od dwóch dni. Była dziewczyną. I do tego
nadzwyczaj miłą.
-
Co ci jest? - spytała. .
-
Mnie... nie wiem, przepraszam... - wybełkotał Rick, przepraszając
bez powodu. - Idziemy, dalej! Bez sensu tracimy czas - dodał.
Jego ponaglający ton nie spodobał się Julii. Rick wydał się jej nagle
ponury, nerwowy i... inny od tego opiekuńczego chłopca, którego
poznała.
-
Przykro mi, że jestem dla ciebie ciężarem. Ale to nie ja
zdecydowałam o sam na sam z tobą w Wenecji!
-
To mi nie przeszkadza - pospieszył ze sprostowaniem. - Naprawdę.
Tylko... - Słońce padło na jego ogniście czerwone włosy. - Tylko nie
jestem przyzwyczajony. Nie mam obycia z dziewczynami, rozumiesz?
Julia nie mogła powstrzymać wybuchu śmiechu.
-
Stresujesz się, bo jestem dziewczyną?
-
Nie stresuję się, bo jesteś dziewczyną - odparował, z trudem
przełykając ślinę. - Stresuję się, ponieważ to jesteś ty.
lulia nie miała wielkiego doświadczenia w takich rozmowach, ale
intuicja podpowiadała jej, że to jedno ze zdań zdolnych poruszyć
dziewczynę.
I istotnie poruszyło.
Poszła w ślad za Rickiem od Domu Cabota do mostu i jeszcze dalej, w
stronę placu Św. Marka, a Diogo dreptał przy jej nodze, uwolniony
wreszcie od hałaśliwych dzwoneczków.
- Ze wszystkich randek, jakie miałam, ta, powiedziałabym, jest z
pewnością najbardziej oryginalna.
Rick poczerwieniał jak burak, ale nie zwolnił kroku.
Kiedy Jason przeszedł przez Wrota Czasu i wszedł do Willi Argo, w
kamiennym pokoju nie było już nikogo. Chłopiec, wciąż ukryty za szafą,
rozejrzał się ostrożnie wokół. Nagle od strony werandy dobiegł go głos
żebraka:
-
Ej, stary, nie ruszać się, por favor! Ty się nie ruszać i nie
oddychać! Mucho dobrze. No, to jak się nazywa ten dom?
Odpowiedział mu przyduszony pomruk, po czym dał się słyszeć
piskliwy głos Dieguity:
-
Jeśli mu nie wyjmiesz tej chustki z ust, to jak ma ci odpowiedzieć?
-
Cicho, Dieguito! No dobra. Teraz ci wyjmę el bavaglion, ale
musisz mi obiecać, że nie będziesz wrzeszczał"jak przedtem. No, już.
Pytałem, jak się nazywa ten dom?
Jason z przerażeniem rozpoznał głos Nestora, który z trudem
sylabizował:
-Willa Argo, nędzniku...
-Willa Argo Nędzniku - powtórzył Don Diego Valente.
-
Piękny jest - odezwała się Dieguita. - Dom mucho piękny.
Jason zdjął pelerynę i spróbował pomalutku dojść do schodów. Miał
wrażenie, że każdy mebel został przesunięty, jakby ktoś sprzątał tu
odkurzaczem i zapomniał postawić je na swoim miejscu. Albo jakby
miała miejsce jakaś zacięta walka...
-
Radziłbym wam niczego nie dotykać! - zagroził Nestor.
Jason doszedł ostrożnie do schodów i zerknął w dół, przez
drzwi werandy. To, co zobaczył, zmroziło mu krew w żyłach. Żebracy
związali Nestora zasłonami, których użyli jako sznu-
r
92
Cf
miHiiwiiiuniiHiiiiimłiiiii
ra. Leżał teraz na tapczanie przed kominkiem, obszarpany, z
potarganymi włosami. Don Diego stał przed nim, co prawda już bez
swojej chustki, ale z niezmiennie strasznym hiszpańskim akcentem.
-To twoja jest esta doma!
-
Nie - odparł ogrodnik.
Dieguita przyglądała się rzeźbie rybaczki.
-To jest twoja senorita?
-
Nie! - wybuchnął Nestor, wykręcając się na tapczanie.
-
Stoi bueno, dziadku! - upomniał go Don Diego. - My nie chcemy
ci zrobić nic złego. To ty na nas napadłeś z laską! Ale jeśli ten dom nie
jest twój, to co ty tu robisz?
-
Jestem ogrodnikiem - odpowiedział dumnie Nestor.
-
A twój pan donde sta?
-
Zaraz wróci.
-
Ben! Jak tak, to sobie tu na niego zaczekamy... - uśmiechnął się
złośliwie Don Diego.
-
Kim, do diabła, jesteście?
-
Artyści wędrowni - odparł chłopak. - Ale w domu jest mucho
lepiej niż na ulicy!
-
Jaka to dzielnica Wenecji? - spytała Dieguita, wyglądając przez
okno.
-
To nie jest Wenecja! - wrzasnął Nestor. - Jesteśmy w Anglii!
-
Angoli? To należy do Wenecji?
-
O Boże! - jęknął wściekły Nestor.
rí op i5em of cipacss (1> o ©©©©©©©©©O O Oí
1 2 3 4 56 7 99.10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27
28 29 30 ¡I 32 33 34 35 36 37 38 39 40
OBOBttBBOBllBBBBOflllBDBBOBOÍlOOOnODDBBSflBBOBOOO
BQOflC
1 b i 1 1 i b i u i 1 i b i b 1 1 1 B 1 i 1 i
p J 3 p P P P 3 P »» 3 J "9 5 9 3 9 3 3 1 3 P«»
mz
MÍA
1
? hb B ?
1 1
a ?
1 bb 1 1
I 3 3 RB
-
Hmm... Ten señor mówi rzeczy, których nie rozumiem. I jeszcze
nie rozumiem, jak myśmy się tu znaleźli. I dlaczego drzwi, przez które
wyszliśmy, teraz nie chcą się otworzyć.
Oboje, jedno przez drugie, próbowali wyjaśnić Nestorowi, co im się
przydarzyło. W końcu doszli do wniosku, że w sumie mieli wiele
szczęścia.
-
Piękny dom, pełen cennych przedmiotów... - stwiedził Don Diego.
- Za dużo ich na jednego starego!
-
Co chcesz zrobić, draniu?
-
Rzucić okiem na dom. Vamos, Dieguita?
Jason cofnął się w cień schodów chwilę przed tym, nim nadeszli
żebracy. Zatrzymali się na moment, rozprawiając z ożywieniem, po
czym, nie przestając gadać bodaj na sekundę, skierowali się na piętro.
Obejrzeli kolejno każdy obraz zawieszony nad schodami i weszli do
biblioteki.
Jak najostrożniej, by nie narobić hałasu, Jason wszedł na werandę.
Nestor zamarł ze zdziwienia.
-
Co ty tu robisz? A ci dwoje...?
-
Powstał pewien problem - szepnął chłopiec.
-
Też tak myślę! - Ogrodnik przekręcił się na tapczanie. - Zobacz,
czy dasz radę oswobodzić mnie z tego...
Więzy z zasłon były bardzo mocno zaciśnięte.
-
Zaczekaj, przyniosę nóż z kuchni!
-
Aaa! - krzyknęła na górze Dieguita.
Chwilę potem usłyszeli jakiś tumult.
-
Mąka na ziemi?! Ale jak...
Mimo groźnej sytuacji Nestor roześmiał się:
-
Chyba znaleźli twoje pułapki na duchy.
-
Uciekajmy stąd, szybko... - wyszeptał Jason, pomagając Nestorowi
wstać.
-
Nie! - sprzeciwił się ogrodnik. - Nie możemy zostawić domu w ich
rękach!
-
To co chcesz zrobić?
-
Jeszcze nie wiem, może zadzwonić do... Albo nie: biegnij do
latarni morskiej i zawołaj Leonarda Minaxo! - polecił chłopcu Nestor.
Chłopiec słuchał uważnie.
-
Wytłumacz mu, co się wydarzyło - ciągnął Nestor. -Nie bój się go,
powiedz mu wszystko. On wie. Jest po naszej stronie.
-
Co wie?
Na górze znowu rozległ się jakiś huk.
-
Jason, proszę cię... biegnij! Już!
Jason podszedł do drzwi werandy, lecz zanim je otworzył, jeszcze raz
odwrócił się do Nestora.
-
A ty co zrobisz?
-
Spróbuję ich czymś zająć. Odciągnąć ich stąd. Wypróbujemy plan
z gołębiem w studni... Powiedz to Leonardowi, on ci wytłumaczy, w
czym rzecz.
Jason otworzył drzwi i powtórzył:
-
Gołąb w studni, rozumiem.
- Leć, prędko! - szepnął Nestor, słysząc, że żebracy
są już na schodach.
Z sercem walącym jak młot i z czterema kluczami w kiesze-
I ni Jason obiegł dom.
Posuwał się ostrożnie wzdłuż muru, tak żeby go nikt nie zobaczył, aż w
końcu dostrzegł rower Ricka w pobliżu klombu.
Z domu dobiegały kolejne wrzaski. Tymczasem drzewa
w parku wydawały się skamieniałe, ciche i nieruchome.
>
Najważniejsze, żeby nikt go nie zauważył.
Skulił się, mijając kuchenne drzwi, i starannie ocenił odległość dzielącą
go od roweru Ricka.
Mały odcinek na otwartej przestrzeni... Chwycić rower, wskoczyć na
siodełko i przejechać po żwirze aż do furtki... Czy da radę zrobić to tak,
żeby go nie zauważyli?
W tym momencie dał się słyszeć piskliwy wrzask Dieguity. Jason
wykorzystał tę chwilę, by wyskoczyć z ukrycia.
Trzema susami dopadł roweru, obrócił go, stanął na pedał i szybko
podregulował siodełko, potem wsiadł i mocno nacisnął pedały. Rower
Ricka był twardy i oporny, ale na szczęście udało się go rozpędzić.
Puścił się w alejkę wjazdową i bezpiecznie, bez żadnych problemów
dotarł do furtki. Minął kolumny z białego marmuru, zwieńczone
kamiennymi kulami, i ruszył na łeb na szyję drogą prowadzącą z
urwiska w dół. Zobaczył latarnię morską po drugiej stronie zatoki -
wzniesiony w górę biało-niebieski palec wskazujący otoczony morzem.
Dobrze rozumiał, że teraz musi być szybki.
Odkąd nieznajomy podholował wóz Manfreda na szczyt wzniesienia i
zostawił go tam, ten jechał dalej sam swoim dune buggy na luzie,
ograniczając się tylko do hamowania na zakrętach. Większość zakrętów
ścinał, jak na żaglówce, wychylając się na zewnątrz pojazdu, żeby go
zrównoważyć, a przy tym przeklinając wszystko, co tylko można było
przekląć, łącznie z samym sobą.
Kiedy dotarł do miasteczka, odetchnął z ulgą i skierował pojazd w
stronę gospody na plaży.
Wkrótce zatrzymał dune buggy i jeszcze raz zaklął. Od wczoraj, kiedy
przed Domem Luster odkrył, że ktoś pociął opony jego motoru, klął
nieustannie. Poszedł potem do domu Obliwii Newton pieszo, polami, na
skróty, po czym stwierdził, że nie ma przy sobie kluczy od domu, a
tylko te od garażu.
Garaż panny Newton świecił pustkami. Nie było już luksusowej, czarnej
limuzyny, zabrakło unieszkodliwionego w niedzielę motoru. Pozostał
tylko dune buggy i platforma do przewożenia koni, kupiona przez
Obliwię w okresie jej pasji hippicznej, która szybko minęła.
Tak więc ostatnią noc Manfred spędził w garażu, a większą część
poranka - na próbach połączenia ze sobą dune buggy i platformy na
konie. W końcu ruszył. Musiał jednak wyjechać z posiadłości Obliwii
Newton od strony pól, ponieważ nie miał
c cc cc e c cc c ©or
1 234 56789 10 1 I 12 13 14 15 16 17 16 19 20 21 22 23 24 25 26 27 26
29 30 )1 3<> 33 34 353<S 37 38 39 40
BCDD D O O DDUBU iODO O O O O O 0 O O D O D O O O OI
OBUBP 11 O 0 O O DPI O BP
c i i i r i i M p n i ii p i i j i e i i i i i i b i r i i i p i i i i
? ? BP O ??} n t > rr ? ? : ? J J S a 3 - i BI i 3 5 a a a a • a a a a
również klucza od furtki. Krążąc po polnych drogach, dopiero j przed
południem dotarł do Domu Luster.
Na szczęście Obliwia jeszcze nie wróciła ze swej wyprawy j za Wrota.
I Koparka firmy rozbiórkowej Cyclops tkwiła tu nadal, niebezpiecznie
przechylona do przodu. Motor sportowy Obliwii stał w pobliżu, ze
sflaczałymi gumami. Manfred wtaszczył go na platformę, ustawił na
miejscu przeznaczonym dla konia, przywiązał byle jak, po czym ruszył
do Kilmore Cove w poszukiwaniu warsztatu z oponami.
Zapiaszczone drewniane schody prowadziły do Salt Walker, miejscowej
gospody. Wejście było mroczne jak u rekina w brzuchu. Manfred
poszukał stolika w jak najbardziej oddalonym miejscu i usiadł,
spoglądając na zegarek. Było kilka minut po pierwszej. W gospodzie
było dwoje gości i grupka dzieci zgromadzonych przed jedynym
automatem ustawionym po drugiej stronie lokalu.
Manfred nie znosił dzieci. Przypominały mu tych smarkaczy z Willi
Argo, których najchętniej postrącałby z urwiska.
-
Z jakich to pięknych stron pan przybywa? - zapytał go oberżysta.
Przejechał wilgotną ścierką po stole, udając, że usuwa wieloletni, wżarty
brud.
-
Z dalekich - odparł Manfred, zdejmując swoje słoneczne okulary,
poklejone taśmą klejącą.
-
A wie pan, dlaczego taśma nazywa się scotch? Ponieważ kiedy po
raz pierwszy trafiła na rynek, w 1929 roku, miał opakowanie w szkocką
kratkę, jak kilt. Nazywano ją wtedy szkocką taśmą.
-Teraz nazywająją„mieć stłuczone okulary".
Oberżysta zrozumiał, że nie ma co przeciągać konwersacji, i zapytał:
-
Co panu podać?
y
-
Kiełbaski z rusztu i sok jabłkowy bez lodu.
-
Świetnie. - Zarzucił sobie ścierkę na ramię. - Szklankę małą czy
średnią?
-
Dużą.
Oberżysta obszedł ladę i zniknął w kuchni, skąd po chwili zaczął
dochodzić apetyczny zapach pieczonych kiełbasek.
Manfred zdążył właśnie ugryźć pierwszy kęs, kiedy do gospody wszfedł
mężczyzna w koszuli w biało-czerwone pasecz-ki, w szarych
wełnianych spodniach, z bakami wielorybnika. Już od drzwi zawołał:
-
Czyj jest ten gruchot przed gospodą?
Manfred poczuł narastającą wściekłość i z ustami pełnymi kiełbaski i
jabłkowego soku wybełkotał:
-
Mój.
-
Och, przepraszam - usprawiedliwił się mężczyzna. - Myślałem, że
to któregoś z dzieci.
Manfred, z trudnością zachowując spokój, zapytał go:
-
Gdzie mogę znaleźć warsztat z oponami w tym miasteczku?
-
A wie pan, dlaczego taśma nazywa się scotch? Ponieważ kiedy po
raz pierwszy trafiła na rynek, w 1929 roku, miał opakowanie w szkocką
kratkę, jak kilt. Nazywano ją wtedy szkocką taśmą.
-Teraz nazywają ją„mieć stłuczone okulary".
Oberżysta zrozumiał, że nie ma co przeciągać konwersacji, i zapytał:
-
Co panu podać?
-
Kiełbaski z rusztu i sok jabłkowy bez lodu.
-
Świetnie. - Zarzucił sobie ścierkę na ramię. - Szklankę małą czy
średnią?
-
Dużą.
Oberżysta obszedł ladę i zniknął w kuchni, skąd po chwili zaczął
dochodzić apetyczny zapach pieczonych kiełbasek.
Manfred zdążył właśnie ugryźć pierwszy kęs, kiedy do gospody wszedł
mężczyzna w koszuli w biało-czerwone pasecz-ki, w szarych
wełnianych spodniach, z bakami wielorybnika. Już od drzwi zawołał:
-
Czyj jest ten gruchot przed gospodą?
Manfred poczuł narastającą wściekłość i z ustami pełnymi kiełbaski i
jabłkowego soku wybełkotał:
-
Mój.
-
Och, przepraszam - usprawiedliwił się mężczyzna. - Myślałem, że
to któregoś z dzieci.
Manfred, z trudnością zachowując spokój, zapytał go:
-
Gdzie mogę znaleźć warsztat z oponami w tym miasteczku?
nr?
99
'N
O
:.' Vi
■imT
H » « •[
m m d
m m m
O
(CtfdfT p ©
I 23
OPl
B I
? ?
'O?' ISBii oi' "PiCiP (1; - O © © © © © ©
© ©
©
i
456789 !0 11 12 13 U 15 ¡ 6 17 18 19 20 21 22 23 24 25 2627 ?ft 29 30
31 32 33 34 35 36 37 38 39 40
10 O 0 0 0 O 000 OB O O O O O g O D O D O O O D O O D o oeo OB
O D O t! O D«tł D OB
1 1 • 1 1 1 IHH l?l 1 1 i O] I I 1 1 IB 1 B
BB B ? ? 7 H J P BB ? 7 P ? 7 P 3 3 "P m 3 3 3 3 3 3
1 1 B 1 1 1 1
c i
r ©
111
-
A co pan musi zrobić?
-
Wymienić opony motoru.
-
Jakiego motoru? - Mężczyzna wyszedł na chwilę, by sprawdzić, co
to za motor, a po chwili wrócił, wyraźnie pod wrażeniem. - Kurczę, ale
motor! Jeżeli pan pozwoli, zjem bekon, a potem zaprowadzę pana do
mego kuzyna. Jest poń-czosznikiem, ale zajmuje się głównie
samochodami.
-
OK - odpowiedział Manfred, połykając drugą kiełbaskę.
Mężczyzna zamówił danie i wyciągnął do Manfreda rękę,
rozsiadając się przy stoliku obok: '
-
Fred Goodtaste, bardzo mi miło. W miasteczku wołają na mnie
Fred Śpiczuwa.
Manfred tylko uniósł rękę.
-
Jestem Manfred. Ale w miasteczku nikt na mnie nie woła.
-
Ha, ha, ha! To dobre! - zaśmiał się Fred Śpiczuwa. - A skąd pan
przybywa?
-
Z krainy mojego słynnego poczucia humoru - odpowiedział
Manfred, zamawiając drugą szklankę soku jabłkowego. Dużą.
(
• c" 1001 C(
1 r iiiiiinijHiiiiiiiiiii !| ąi
im
Rozdział 112) - STARY DOM -
ęrmryjf»
ick i Julia przeszli szybko nabrzeżem do przystani św.
przepełnionej gondolami i łodziami. Dio-go dreptał wiernie za nimi.
Dzieci podziwiały kamienne kolumny, które niczym obeliski zaznaczały
wejście na plac, otoczony białymi podcieniami. Na szczycie jednej z
nich umieszczono skrzydlatego lwa św. Marka, symbol miasta. Strzelista
dzwonnica, przypominająca czerwony marmur, wyglądała jakby za
chwilę miała wystartować ze środka placu.
Na placu kłębił się tłum ludzi w jaskrawych strojach, różnokolorowych
maskach, w perukach, białych pończochach i pantoflach wywołujących
zawrót głowy.
W powietrzu wisiał zapach smażonych ryb, ostrych przypraw, słodkich
obwarzanków i smażonych w cukrze owoców.
Rick i Julia pogrążyli się w tym zgiełku, starając się iść jak najbliżej
siebie.
-
Gdzie może być to Rialto?
-
Nie wiem - odparł Rick - ale ja poszedłbym w stronę kościoła.
Bazylika św. Marka wyglądała niczym stwór morski. Fasadę tworzyło
pięć wielkich arkad z wieloma białymi kolumnami i kolumienkami, ze
spiczastymi półkopułami w gwiazdy i kwadrygą pozłacanych koni.
Gdy podeszli bliżej, Rick spostrzegł, że obok bazyliki stoi budynek z
ogromnym zegarem mechanicznym.
-
O, to jest ta wielka maszyna czasu! - zażartował.
Zegar był rzeczywiście ogromny, z tarczą złoto-biało-nie-
bieską, nad którą widniała figura Matki Boskiej, a na szczycie - wielki
dzwon.
-
Kurczę! - wykrzyknęła Julia. - Jest tak ogromny, że prawie go nie
zauważyłam. Myślisz, że to robota Petera?
-
Hmm, nie widzę sowy... - odpowiedział chłopiec, przyglądając się
zegarowi.
Przeszli pod zegarem i znaleźli drogę na Rialto. Szeroka ulica bardzo
prędko zamieniła się w labirynt zatłoczonych, pełnych sklepów
zaułków, ciągnących się nad siecią kanałów.
Spoglądając w górę, miało się wrażenie, że domy opierają się o siebie
nawzajem. Arkady i wykusze tworzyły labirynt przejść i pasaży nad
ulicą. Wysoko nad głowami kwitły kwiaty, zwisały dywany i barwne
herby.
Płynąc wraz z tłumem, Rick i Julia dotarli do małego placyku.
Potem, prawie niezauważenie, zaczęli wchodzić po schodach
prowadzących na duży biały most z licznymi arkadami, który łączył
brzegi największego kanału.
Dotarli do Rialto.
Pod przęsłami mostu przepływały gondole i łodzie, a złote pałace
odbijały się w wodzie kanału. Po drugiej stronie widać było ruchliwy
targ i ulicę, która - jak im się zdawało - była w sam raz dla nich: trakt
zegarmistrzów.
-—'
Ale, choć długo błądzili od warsztatu do warsztatu, pytając o Petera
Dedalusa, nie udało się im uzyskać żadnej wskazówki.
Zmartwieni, powrócili na placyk targowy, gdzie kamieniarze obrabiali
kamień, sypiąc pękami iskier, siłacze o czarnej skórze dźwigali na
plecach worki pełne pieprzu, a bogaci kupcy otwierali drzwi swoich
sklepów.
Dzieci usiadły obok kamiennego garbu szczęścia, o którym pisał
Ulysses Moore.
-
To wszystko na nic. Za wielkie miasto - jęknęła Julia, głaszcząc
pieska, który niestrudzenie im towarzyszył. Patrzyła zniechęcona na ten
labirynt kanałów, ulic, mostów, sklepów i barw. - A ty masz jakiś
pomysł?
Rick zaczął przeglądać dziennik Ulyssesa Moorea z nadzieją na
olśnienie.
-
Na razie nie.
Poczytał przez chwilę, po czym rzekł:
-
Tu stary właściciel coś wkleił i opisał.
-
Co? Co znalazłeś? Przeczytaj.
-
W Wenecji są ukryte trzy miejsca magiczne: jedno przy calle deli'
Amor degli Amici; drugie w pobliżu mostu Marave-gie; trzecie przy
calle Marrani przy iw. Jeremiaszu w pobliżu getta. Kiedy wenecjanie są
zmęczeni ustanowioną władzą, idą w jedno z tych trzech miejsc
tajemnych i otworzywszy drzwi w głębi podwórza, odchodzą na zawsze
w najpiękniejsze miejsca, do innych spraw.
ttm *****t*i »OL**
-
Wydaje się, że on pisze o naszych wrotach!
-
Tak - zgodził się Rick. - Ale my nie weszliśmy w żadne z tych
trzech miejsc.
-
To znaczy, że są co najmniej cztery miejsca magiczne...
Diogo zaszczekał.
-
Właśnie. - Rick podał zeszyt Julii i zaczął szukać na mapie nazw
wymienionych w dzienniku.
-
Faktem jest, że... W porządku, znalazłem św. Jeremiasza w
sąsiedztwie getta. I most Maravegie. Nie są zbyt blisko siebie. Ale calle
deli' Amor degli Amici... nie, nie widzę.
-
A to będzie pewnie właśnie to, czego potrzebujemy - zauważyła z
goryczą Julia, przeglądając dalsze strony zapisków Ulyssesa Moore'a.
-
Hej, Rick! Spójrz, co zapisał tu, obok fotografii!
Zdjęcie pokazywało stary wenecki dom nad kanałem,
z oknami pod ostrołukiem gotyckim.
-
Stary Dom Santa Marina - przeczytał Rick. - No i co z tego?
-
Jak to co? Czy nie mówiłeś, że Penelopa pochodziła z Wenecji?
Rick jeszcze raz spojrzał na zdjęcie. Wielkie drzewo osłaniało główne
wejście, nad którym widniał namalowany herb: jaszczurka skręcona w
literę „s".
-
Sauri... - szepnął Rick. - Do licha... Sądzisz, że to możliwe?
-
Gdzie jest Santa Marina?
- Jeżeli nad kanałem, to niedaleko stąd - sprawdził na ma- m pie Rick. -
Trzeba przejść z powrotem przez Ponte Rialto i potem jakoś w lewo.
Dom nie wyglądał tak, jak na fotografii. Został przemalowany na
jaskrawożółto, a herb z jaszczurką nad drzwiami zastąpiono innym, jakiś
kwiatem w kształcie litery „c".
-
Co robimy? Dzwonimy?
-
Jak? Nie sądzę, żeby w osiemnastym wieku był tu domofon...
-
Ale jest coś w tym rodzaju. - Rick podszedł do bramy i pokazał
kołatkę z brązu.
-
A potem co zrobimy?
-
Będziemy improwizować? - chłopiec odpowiedział pytaniem na
pytanie.
I mocno zastukał kołatką.
Usłyszeli dźwięk głuchy i donośny.
Julia nakazała pieskowi, by był cicho, aż Diogo przysiadł tuż obok jej
nogi i przerażony spoglądał na bramę.
Rick musiał stuknąć kołatką dwukrotnie, zanim brama się otworzyła i
stanął w niej jakiś pan w średnim wieku, w nienagannym ubraniu z
brązowego aksamitu. Miał okrągłe, uważne oczy, długie, zadbane wąsy i
krótką białą perukę. Spodnie zapięte tuż pod kolanem i białe pończochy,
pantofle czarne ze złotą klamrą, skórzaną kamizelkę i długi surdut z
wyłogami z ciemnej skóry.
-
Czego sobie życzycie? - zapytał, po czym, zorientowawszy się, że
to tylko dzieci, pospiesznie dodał: - Och nie, przykro mi, ale nic dla was
nie mam...
I chciał zamknąć bramę, lecz Rick zdołał go uprzedzić, mówiąc:
-
Przepraszamy pana, nie chcielibyśmy przeszkadzać, ale... czy nie
zna pan przypadkiem...
-
Przepraszam was, dzieci, sądzę jednak, że zastukaliście do
niewłaściwej bramy.
-
...Ulyssesa i Penelopy Moore? - dokończyła Julia.
Brwi nienagannego pana uniosły się wysoko ze zdumienia.
-
Och, to nazwisko! - rzekł, sztywniejąc. - Jak to... Co wspólnego
może mieć dwójka dzieci z ... państwem Moore?
Niepostrzeżenie brama ponownie szeroko się otworzyła.
-
To długa historia, proszę pana - powiedziała Julia. - I trochę
niejasna. Więc tak, my mieszkamy w domu Ulyssesa Moorea i... to
znaczy... właściwie dzięki niemu trafiliśmy do Wenecji w sposób...
brawurowy. Nie wiem, czy się jasno wyraziłam...
-
Prawdę mówiąc panienko, nie... Ale muszę powiedzieć, że ta
wiadomość mnie zdumiewa, ponieważ... w pewnym sensie to my
mieszkamy w domu Ulyssesa Moorea. A dokładniej mówiąc, w domu
jego przemiłej żony. A wy skąd przybywacie?
Wnętrze domu Saurich-Callerów było zdumiewające. Dzieci minęły
zielono-szmaragdowy hol z szerokimi scho-
-
Z Kornwalii, proszę pana - odpowiedział Rick. - Z Anglii.
Na twarzy właściciela domu odmalowało się zdumienie.
-
Do diaska! To ci dopiero wiadomość!
-
Co się dzieje, Albercie? - zapytał ktoś z głębi domu. Chwilę potem
w drzwiach pojawiła się dama młodsza
od pana w peruce, z kaskadą czarnych loków, pospiesznie
przypudrowanymi czerwonymi policzkami, o żywych, radosnych
oczach.
-
Ciao! - zawołała na widok Ricka i Julii. - Kim jesteście? Diogo
wymknął się Julii i rzucił się na spotkanie przybyłej,
która przytuliła go z okrzykiem radości.
-
Ciao! A ty kim jesteś? Hej, malutki...
Mężczyzna przyjrzał się chłodno temu psiakowi o szorstkiej sierści,
łaszącemu się do kobiety, po czym dokonał prezentacji:
-
Moja żona, Rossella Caller. A ja jestem Albert. Sądzę, że teraz
możemy już kontynuować naszą rozmowę wewnątrz domu. Proszę was
tylko, byście zechcieli pozostawić waszego sympatycznego...
-
Ależ nie! W żadnym razie! - wykrzyknęła Rossella, przytulając
pieska, który przymilnie ją lizał. - Oczywiście, że wejdziesz i ty!
Oczywiście!
Schodami wiodącymi na górne piętro, a potem poprowadzono je przez
wąski i wysoki, obwieszony obrazami korytarz obity czerwonym
aksamitem, urządzony wypolerowanymi meblami. Dalej przeszły przez
salę jadalną ze stołem z lustrzanym blatem i - coraz bardziej
zafascynowane - doszły do wewnętrznego patio - z pnącym bluszczem i
wspaniałymi drzewami, które pięły się aż do nieba. Diego zaczął
dokładnie badać teren.
Albert Caller, zanim usiadł, rzucił kilka poduszek na swoje krzesło,
przykrył kawałkiem płótna książki, które wcześniej przeglądał, i czekał,
aż pełna radości Rossella poda wszystkim napój ze świeżo wyciśniętego
soku z cytryny.
Rossella była ubrana bardzo elegancko: miała na sobie niebieską
jedwabną pelerynkę, przewiązaną pod szyją i w pasie dwiema
jaśniejszymi wstążkami, oraz muślinową, opadającą na ramiona narzutę.
-
Te dzieci mówią, że przybyły z Anglii i że mieszkają tam w domu
Ulyssesa Moorea - wyjaśnił żonie Albert.
-
Doprawdy? Co za szczęśliwy zbieg okoliczności! A to był dom
Saurich, rodziny Penelopy. Już tak dawno ich nie widzieliśmy!
Powiedźcie mi, dzieci, co u nich słychać?
Rick i Julia wymienili zakłopotane spojrzenie.
-
Prawdę mówiąc... niezbyt dobrze. Oni... jakby tu powiedzieć...
Oboje...
Twarze państwa Caller spochmurniały.
-
Och, przykro mi. Przepraszam.
-
Nie musi pani nas przepraszać! - pospieszyła z wyjaśnieniem Julia.
- Bo tak naprawdę myśmy ich nigdy osobiście nie poznali.
-
W takim razie czy możecie mi wyjaśnić, jak nawiązaliście z nimi
kontakt? I jaki jest cel waszej wizyty?
-
Albercie, bądź uprzejmy wobec dzieci - zwróciła mężowi uwagę
pani domu.
-
Jestem uprzejmy, Rossello. Usiłuję tylko zrozumieć, dlaczego, do
diaska, tu przyszły. Wiesz doskonale, że wpuszczamy do naszego domu
tylko nieliczne osoby. I mamy po temu powody.
-
Och, Albercie, ciągle ta podejrzliwość! Nie widzisz, że dzieci są na
poziomie? Jesteście rodzeństwem?
-
Nie, nie.
Rick poczerwieniał jak płonąca głownia, gdy Julia z uśmiechem
wyjaśniała:
-
Kuzyni. Jesteśmy kuzynami.
-
I jesteście spokrewnieni z państwem Moore? - drążył Albert.
Rossella rozsiadła się wygodnie na krześle i wtrąciła:
-
Mąż jest fanatykiem związków krwi.
-
Nad drzewem genealogicznym Moorea można spędzić wiele
czasu... - odezwał się Rick.
Albert wykrzywił usta w grymasie.
-
Jest wiele niedokładności, jeśli chodzi o dzieje tej rodziny. To się
troszkę, jakby to rzec... wymyka...
-
Komu pan to mówi! - wykrzyknęła Julia. - W każdym razie, panie
Caller, nie jesteśmy spokrewnieni z Mooreami. Po ich śmierci moi
rodzice nabyli dom państwa Moore w Anglii i kiedy się tam
przenieśliśmy, odkryliśmy wiele rzeczy z nimi związanych, między
innymi to...
Dziewczynka podała państwu Caller dziennik podróżny Ulyssesa.
Oczy obojga gospodarzy zabłysły z emocji.
-
Przypominam sobie te stare zeszyty! Gdzie to on je kupował?
-
W sklepie Zafona, na rogu calle del Forno.
-
To znaczy, że państwo osobiście znali Ulyssesa Moorea? - spytał z
niedowierzaniem Rick. - Ulyssesa Moorea z krwi i kości?
-
No tak, oczywiście - odpowiedział Albert.
-
Jaki to był typ? Znaczy chciałem powiedzieć... fizycznie.
-
Wysoki, elegancki. Wyglądał imponująco, powiedziałabym -
odparła Rossella Callar.
-
Daj spokój, Rossello... - upomniał ją Albert z pewną naganą w
głosie. - Zupełnie nie nazwałbym go imponującym.
-
I kto to mówi? Bardziej imponujący od ciebie bez wątpienia.
-
Tak, zapewne, ale nie był imponujący w ścisłym tego słowa
znaczeniu. Był...
-
Imponujący - ucięła krótko Rossella. - Mężczyzna ujmujący i
grzeczny, zawsze gotów do pomocy innym. Zatrzy-
mywał się, by pogłaskać każdego spotkanego psa na ulicy
-
dodała.
-
To prawda! Spacer z nim mógł być dosyć denerwujący
-
dorzucił Albert.
-
A Penelopa?
-
Penelopa była wcieleniem łagodności. Inteligentna i
wyrafinowana. Kiedy jeszcze mieszkała w tym domu, zanim przeniosła
się za granicę, organizowała cudowne przyjęcia. Zaproszenie do domu
Saurich było czymś najwspanialszym, co ci się mogło przydarzyć w
Wenecji. A ona sama, hmm... ona była prosta i skomplikowana zarazem,
zasadnicza i barokowa.
-
Była prześliczna - dodał Albert.
-
No tak! - odparowała Rossella.
-
Wiesz dobrze, że dokonuję ściśle estetycznej oceny.
Rossella z miłym uśmiechem nachyliła się ku Julii i wyszeptała:
-
Widzisz, jacy są mężczyźni? Jeżeli my powiemy komplement
jakiemuś mężczyźnie, to nas rugają, ale gdy oni robią to wobec damy, to
się nazywa, że chodzi o „ściśle estetyczną ocenę".
Julia roześmiała się, zaskoczona poufałością, z jaką pani domu ją
traktuje.
Albert tymczasem skupił uwagę na Ricku i niesłychanie szczegółowo
zaczął mu wyjaśniać związki rodzinne Saurich ze starą arystokracją
wenecką.
- Kiedy wy jesteście zajęci męskimi tematami - wtrąciła się Rossella -
my, kobiety, usuniemy się na chwileczkę. - Po czym zwróciła się do
Julii: - Chodź, coś ci pokażę.
Światło słoneczne sączyło się wolno przez weneckie zasłony. Kiedy
dotarło do brokatowego łóżka, Ob-liwia Newton, wylegująca się dotąd
pod kołdrą, przetarła
oczy. Jeszcze chwilę pozostała w błogim półśnie, któremu
\ ;
towarzyszył szum fal i przytłumiona wrzawa dobiegająca z ulicy.
-
Och, co za raj! - westchnęła, poddając się w końcu światłu dnia.
Wyciągnęła się, zgodnie z zasadami, jakich nauczyła się na swych
ulubionych lekcjach Ayurwedy, i oparła gołe stopy
0
podłogę.
W rogu leżał rzucony niedbale plecak. Obliwia ziewnęła
1
spróbowała dosięgnąć go stopą, ale jej się nie udało. Spojrzała na
swoją długą nogę, pięknie umięśnioną od ćwiczeń w siłowni, i zamyśliła
się. Postrzegała siebie samą jako wspaniałą i cudownie szczupłą,
tymczasem hrabia Cenere i inni przed nim pytali ją, czy dobrze się
czuje? Czy to możliwe, że wygląda na osobę chorą?
Podenerwowana tymi myślami, podniosła się, pogrzebała między
błyskotkami, których jeszcze nie wymieniła na brzęczącą monetę, i
wyciągnęła małą, plastikową planszę z zestawem jej codziennych
ćwiczeń na siłowni.
Długimi, polakierowanymi na fioletowo paznokciami zaznaczyła w
tabeli swój wzrost i wiek i sprawdziła odpowiadającą im wagę.
-
Wiedziałam, jestem doskonała! - wykrzyknęła.
Nie miała milimetra tłuszczu w talii; mięśnie ramion uformowane przez
ciężary, nogi od steppingu. O jakiej chorobie bredzili ci wenecjanie?
-
Do diabła z nimi! - mruknęła, wrzucając planszę do plecaka.
Spryskała sobie twarz zimną wodą i wyjrzała przez okno. Która to może
być godzina? Południe? Aż do szóstej miała czas tylko dla siebie. A po
szóstej, dzięki pomocy hrabiego Cenere, odnajdzie Petera.
Kiedy otworzyła drzwi pokoju, dwie pokojówki ukłoniły się grzecznie
na dzień dobry, pomagając jej się ubrać.
-
Powiedz mi prawdę, uważasz, że jestem chuda? - zwróciła się do
kobiety, która sznurowała jej gorset.
Ta zachichotała, a po chwili zaczęła mówić coś bez ładu i składu.
Wreszcie - ośmielona przez drugą - wyznała szczerze, że uważa ją nie
tylko za chudą, ale wręcz za straszliwie chudą.
Zdaniem obu pokojówek, przydałoby się jej z pewnością przytyć co
najmniej piętnaście kilo.
Obliwia popatrzyła na nie z niedowierzaniem.
Po krótkim namyśle jednak uśmiechnęła się zadowolona, a schodząc po
schodach na śniadanie we wspaniałej biało--złotej sukni i w podręcznej
maseczce, wyobraziła sobie spot reklamowy, zalecający uzdrawiające
cofnięcie się w czasie wszystkim grubaskom XXI wieku: Nadwaga?
Przenieście się do osiemnastowiecznej Wenecji!
111
To był tylko jeden z wielu pożytków, jakie Wrota Czasu mogłyby
przynieść, gdyby udało się nad nimi zapanować. Obliwia, dysponując
mapą zdobytą w Egipcie, wyszukała już wszystkie wrota. Teraz musiała
je otworzyć. I dlatego poszukiwała Petera.
Weszła do sali jadalnej, gdzie goście jak zwykle zajęci byli jakąś
ożywioną rozmową. Wybrała cichy stoliczek i zamówiła filiżankę
czarnego napoju z kożuchami, co było współczesną wenecką wersją
kawy ze śmietanką.
-
O czym goście tak żywo rozprawiają? - spytała szefa sali.
-
O tajnych służbach w mieście. Podobno wczorajszej nocy wykryto
i zamknięto dwie podziemne drukarnie, w których drukowano zakazane
książki.
-
Jakiego rodzaju książki?
Mężczyzna nachylił się i szepnął:
-
Myślę, że miały związek z nową modą idącą z Francji, zwaną
oświeceniem... Ale z pewnością chodzi tylko o jakąś przejściową
modę...
Julia mrugnęła porozumiewawczo do Ricka, który był gotów wysłuchać
potoku informacji Alberta, po czym poszła za Rossellą do starej kuchni,
całej w marmurze.
-
Mój mąż, jak już zacznie, to może tak ciągnąć cały dzień -
wyjaśniła Rossella, przechodząc przez pokój. - Jeżeli nie widzisz służby,
to dlatego, że po przykrym doświadczeniu z naszym ostatnim
pokojowym, Dantem, Albert nie chce już nikogo przyjąć - dodała. - I ma
trochę racji. Po mieście krąży zbyt wiele plotek...
Julia uznała, że nie należy dopytywać się o charakter tych
plotek i, milcząc, szła za Rossellą w górę po schodach.
>
Doszły do pokoju, który najwyraźniej od dawna musiał być zamknięty,
skoro Rossella otwierała go z takim wysiłkiem.
-
Poczekaj tu chwilkę... - szepnęła kobieta, znikając w pokoju, by
otworzyć okiennice.
Zajaśniało cudownie i Rossella wykrzyknęła:
-
No i proszę, chodź spojrzeć!
To była sypialnia z posadzką w białą i czarną terrakotę. Pod ścianą stało
łóżko zasłane na zielono. I jeszcze okrągły stolik zastawiony wielką
ilością różnych miłych drobiazgów, lustro, miska na wodę i druga
miska, w kwiatki.
-
To był pokój Penelopy... - wyjaśniła Rossella. - Kiedy
zamieszkaliśmy tu z Albertem, postanowiliśmy pozostawić wszystko
tak, jak było.
Julia pokręciła się trochę po pokoju, który należał niegdyś do Penelopy,
wdychając duszną wilgoć i jednocześnie jakiś
bardzo przyjemny, delikatny, słodkawy zapach. Potem przystanęła przed
wielkim obrazem:
-
To ona? - spytała cichutko.
-
Tak. Piękna, prawda? - odpowiedziała Rossella, podchodząc bliżej.
-
Przepiękna... - wyszeptała Julia, starając się zapamiętać każdy
szczegół obrazu.
To był portret dziewczyny o jasnych, długich włosach, przewiązanych
błękitną wstążką. Dziewczyna stała tuż obok otwartego okna. W tym
samym pokoju, w którym były teraz.
-
Czy to autoportret? - spytała Julia, wpatrując się w spojrzenie
Penelopy.
-
O, nie. Ten obraz podarował jej Ulysses, kiedy poprosił ją o rękę.
Namalował to jakiś mistrz flamandzki, którego nazwiska nie pamiętam.
Julia nie mogła oderwać oczu od obrazu.
-
Jest bardzo podobna, wiesz? - powiedziała Rossella. - Dlatego
chciałam ci go pokazać.
Z dziedzińca dobiegło wołanie Alberta, które w jednej chwili zmąciło
niezwykłą atmosferę pokoju.
-
Hej, panie! Macie zamiar nas porzucić?
-
Myślę, że wypada wrócić do tego starego zrzędy - roześmiała się
Rossella, zamykając znowu okiennice.
Dopiero w tym momencie dotarło do Julii, że coś się tu nie zgadza.
k.**««-»» .«■.i»'Alymfumm»)u _
r-.....
Rick słuchał swoj ego rozmówcy ze zgnębioną miną. Albert Ą uniósł
się, by umożliwić Rosselli i Julii powrót na ich miejsca, po czym podjął
wątek.
-
Tak więc, jak ci powiedziałem, zdecydowaliśmy się przejąć dom
Saurich i dlatego nas tu znaleźliście.
Rick pokrótce streścił Julii całą historię:
-
Rodzina Saurich wygasła, kiedy Penelopa przyjęła nazwisko
Moore.
„O kurczę" - pomyślała Julia.
-
W mieście wybuchła drobna awantura, kiedy się dowiedziano, że
mała Penny zakochała się w cudzoziemcu. Z Północy, na dodatek.
-
Właśnie tak - wtrącił Albert. - Nie mówię, że to był skandal, ale...
coś w tym rodzaju.
Julia spojrzała na Ricka. On kiwnął spokojnie głową, najwyraźniej nie
zdając sobie jeszcze sprawy z tego, co odkryli.
Pan Caller pogładził wąsy i spytał, powracając do głównego tematu:
-
Nie wyjaśniliście nam jeszcze, dlaczego jesteście w Wenecji. To
daleka podróż, z Anglii.
-
Szukamy kogoś - wyjaśnił Rick - a ponieważ był to przyjaciel
Ulyssesa Moorea, pomyśleliśmy, że mógł być również waszym
znajomym. Nazywał się, znaczy, nazywa się... Peter Dedalus.
Nazwisko zegarmistrza zawisło w powietrzu jak dym. Czas mijał, a
Caller nie robił wrażenia, że wie, o kogo chodzi.
122
Rick słuchał swojego rozmówcy ze zgnębioną miną. Albert uniósł się,
by umożliwić Rosselli i Julii powrót na ich miejsca, po czym podjął
wątek.
-
Tak więc, jak ci powiedziałem, zdecydowaliśmy się przejąć dom
Saurich i dlatego nas tu znaleźliście.
Rick pokrótce streścił Julii całą historię:
-
Rodzina Saurich wygasła, kiedy Penelopa przyjęła nazwisko
Moore.
„O kurczę" - pomyślała Julia.
-
W mieście wybuchła drobna awantura, kiedy się dowiedziano, że
mała Penny zakochała się w cudzoziemcu. Z Pół-
r
nocy, na dodatek.
-
Właśnie tak - wtrącił Albert. - Nie mówię, że to był skandal, ale...
coś w tym rodzaju.
Julia spojrzała na Ricka. On kiwnął spokojnie głową, najwyraźniej nie
zdając sobie jeszcze sprawy z tego, co odkryli.
Pan Caller pogładził wąsy i spytał, powracając do głównego tematu:
-
Nie wyjaśniliście nam jeszcze, dlaczego jesteście w Wenecji. To
daleka podróż, z Anglii.
-
Szukamy kogoś - wyjaśnił Rick - a ponieważ był to przyjaciel
Ulyssesa Moorea, pomyśleliśmy, że mógł być również waszym
znajomym. Nazywał się, znaczy, nazywa się... Peter Dedalus.
Nazwisko zegarmistrza zawisło w powietrzu jak dym. Czas mijał, a
Caller nie robił wrażenia, że wie, o kogo chodzi.
y
-
Peter, jest doskonałym rzemieślnikiem... zegarmistrzem,
specjalistą od zegarów, ściśle biorąc - wyjaśnił Rick. Potem nachylił się,
sięgnął po plecak i zaczął w nim grzebać. - O, proszę, ten zegarek na
rękę jest jego roboty.
Albert Caller popatrzył z niedowierzaniem.
-
Zegarek na rękę, powiadasz? A... co to takiego? - Położył go na
dłoni, zdumiony jego maleńkimi rozmiarami. - Uważam się za miłośnika
zegarów, ale nigdy nie widziałem czegoś podobnego...
-
Są bardzo szczególne... - tłumaczył Rick. - Widzicie tę sowę? To
jest w pewnym sensie jego podpis.
-
Dedalus, powiadasz? - powtórzył z namysłem poruszony Albert. -
To nazwisko wydaje mi się obce. A tobie, Rossello?
Także ona pokręciła głową.
-
Co to znaczy przyjaciel Ulyssesa? - spytała.
-
No, tego... znaczy... - Rick szukał pomocy u Julii, która jednak
była tak pochłonięta własnymi myślami, że nie zwracała na niego uwagi.
- Julio!?
Słysząc swoje imię, dziewczynka podniosła głowę i powiedziała:
-
Tak naprawdę to nie wiemy.
Zaraz potem spojrzała w górę, na zamknięte okno w pokoju Penelopy
Moore.
„O kurczę!" - pomyślała raz jeszcze.
-
Pozytywka w pokoju na górze, na komodzie! - zawołała pani
Rossella Caller. - Chcecie ją obejrzeć, dzieci?
-
Jeśli można... - odpowiedział Rick.
Podnieśli się wszyscy czworo.
-
Julio? Co się z tobą dzieje? - szepnął Rick do przyjaciółki,
zwalniając krok. - Jesteś jakaś dziwna, odkąd wróciłaś z górnego piętra.
-
Oczywiście, Rick! Nic nie zauważyłeś? - odpowiedziała cichutko.
-
Co miałem zauważyć?
-
Penelopa...
-
Co Penelopa?
-
Och, ależ tak! - wykrzyknęła Rossella, spoglądając pod światło na
kopertę zegarka. - Sowa! My też mamy coś z sową wyrytą na wierzchu,
nieprawdaż, Albercie?
-
Ale to nie jest zegarek, moja droga.
-
Nie, ale... to należało do Penelopy...
Rickowi przypomniały się ostatnie słowa Nestora, zanim Wrota Czasu
zamknęły się za nimi.
„Muzyka! Pamiętajcie, że Peter był zwariowany na punk-muzyki!".
-
Peter był rozkochany w muzyce - powiedział.
-
No właśnie! - wykrzyknęła rozpromieniona' Rossella. - Widzisz,
że mam rację, tępa głowo?
Albert zmarszczył czoło, a dzieci spojrzały pytająco na ko-
-
Och, ależ tak! - wykrzyknęła Rossella, spoglądając pod , światło
na kopertę zegarka. - Sowa! My też mamy coś z sową wyrytą na
wierzchu, nieprawdaż, Albercie?
-
Ale to nie jest zegarek, moja droga.
-
Nie, ale... to należało do Penelopy...
Rickowi przypomniały się ostatnie słowa Nestora, zanim Wrota Czasu
zamknęły się za nimi.
„Muzyka! Pamiętajcie, że Peter był zwariowany na punkcie muzyki!".
-
Peter był rozkochany w muzyce - powiedział.
-
No właśnie! - wykrzyknęła rozpromieniona" Rossella. - Widzisz,
że mam rację, tępa głowo?
Albert zmarszczył czoło, a dzieci spojrzały pytająco na kobietę.
-
Pozytywka w pokoju na górze, na komodzie! - zawołała pani
Rossella Caller. - Chcecie ją obejrzeć, dzieci?
-
Jeśli można... - odpowiedział Rick.
Podnieśli się wszyscy czworo.
-
Julio? Co się z tobą dzieje? - szepnął Rick do przyjaciółki,
zwalniając krok. - Jesteś jakaś dziwna, odkąd wróciłaś z górnego piętra.
-
Oczywiście, Rick! Nic nie zauważyłeś? - odpowiedziała cichutko.
-
Co miałem zauważyć?
-
Penelopa... j
-
Co Penelopa?
-
Och, ależ tak! - wykrzyknęła Rossella, spoglądając pod światło na
kopertę zegarka. - Sowa! My też mamy coś z sową wyrytą na wierzchu,
nieprawdaż, Albercie?
-
Ale to nie jest zegarek, moja droga.
-
Nie, ale... to należało do Penelopy...
Rickowi przypomniały się ostatnie słowa Nestora, zanim Wrota Czasu
zamknęły się za nimi.
„Muzyka! Pamiętajcie, że Peter był zwariowany na punkcie muzyki!".
-
Peter był rozkochany w muzyce - powiedział.
-
No właśnie! - wykrzyknęła rozpromieniona Rossella. - Widzisz, że
mam rację, tępa głowo?
Albert zmarszczył czoło, a dzieci spojrzały pytająco na kobietę.
-
Pozytywka w pokoju na górze, na komodzie! - zawołała pani
Rossella Caller. - Chcecie ją obejrzeć, dzieci?
-
Jeśli można... - odpowiedział Rick.
Podnieśli się wszyscy czworo.
-
Julio? Co się z tobą dzieje? - szepnął Rick do przyjaciółki,
zwalniając krok. - Jesteś jakaś dziwna, odkąd wróciłaś z górnego piętra.
-
Oczywiście, Rick! Nic nie zauważyłeś? - odpowiedziała cichutko.
-
Co miałem zauważyć?
-
Była ostatnią przedstawicielką rodu, który wygasł w 1751 roku...
Julia pozostawiła zdanie niedokończone i Rick musiał chwilkę
pomyśleć, zanim pojął.
W tym momencie o mało nie zemdlał. No tak, jeżeli ród Penelopy Sauri
wygasł w 1751 roku, to Penelopa musiała się urodzić w XVIII wieku...
A zatem Ulysses Moore odbył podróż w czasie, żeby ją poślubić.
(...)
Cztery panie w pogodnym nastroju sunęły dostojnie uliczkami Kilmore
Cove.
-
Och, była takim ślicznym dzieckiem! - mówiła panna Biggies,
towarzysząca pozostałym paniom w drodze do swego domu. - Była
naprawdę cudowną dziewczynką. Moja siostra nie mogła się jej
nachwalić... Zresztą pokażę wam zaraz wszystkie fotografie...
Pani Bowen szła za panną Biggies, usiłując chronić przed wiatrem swoją
świeżo ułożoną fryzurę. Panna Stella, nauczycielka, spoglądała po
drodze w witryny i lusterka wsteczne, żeby sprawdzić, czy pasemka,
jakie wybrała, nie są zbyt śmiałe. A Gwendalina rozmawiała uprzejmie
ze wszystkimi trzema.
-
Mam nadzieję, że żadna z pań nie jest uczulona na koty... i -
zachichotała panna Biggles, otwierając drzwi swego domu
z kamienia. - Kiedy żyła jeszcze moja biedna siostra, nieustannie
kasłała. Ale proszę, rozgośćcie się! Pani Bowen automatycznie otrzepała
swoją wąską spódnicę, sięgającą jej tuż za kolana, i burknęła półgłosem:
-
Pewnie wszędzie pełno kłaków...
Dwadzieścia kotów Kleopatry Biggles usadowiło się na schodach
prowadzących na górne piętro. Pani domu po-zdrowiła je śpiewnie, a
zaproszonym paniom powiedziała:
-
Czujcie się jak u siebie w domu! Ja tylko skoczę na górę po
fotografie.
Panna Stella i Gwendalina gwarzyły w drzwiach, a pani Bowen
tymczasem dokonywała szybkiego przeglądu domu. Jak słusznie
przypuszczała, kocia sierść była i na kanapie, i na wszystkich fotelach,
za żadne skarby nie mogła się więc poczuć jak u siebie w domu.
Ponadto na podłodze leżała cieniutka warstwa piasku, nie mówiąc już o
przedpokoju, który był tym piaskiem wprost zasypany!
-
Marku Aureliuszu, pozwól mi przejść! - zawołała właścicielka
domu na piętrze.
-
Pewnie narobiłyśmy pani kłopotu? - spytała uprzejmie
Gwendalina, słysząc, jak panna Biggles otwiera i zamyka liczne
szuflady.
Pani Bowen wzruszyła ramionami:
-
Sama nalegała.
ami.miiinnjtin
mmjtmumhiit
;lllłllllllllllllltfliHI
-
A ja się naprawdę cieszę - odezwała się panna Stella, rzucając
okiem na zegarek. - Nie uważacie, że oglądanie starych fotografii jest
fascynujące?
Prawdę mówiąc, do domu panny Biggies bardziej niż stare fotografie
przyciągnęła te panie ciekawość, jak też wyglądała Obliwia Newton we
wczesnej młodości. A ponieważ obecność milionerki w miasteczku
owiana była pewną tajemnicą, a jej wizyty u panny Biggies wywoływały
najróżniejsze domysły, wszystkie trzy panie uznały, że zaproszenie jest
nie do odrzucenia.
-
Mam je! - wykrzyknęła Kleopatra Biggies i triumfalnie zeszła po
schodach, dźwigając cztery ogromne albumy fotograficzne.
Ominąwszy starannie wszystkie swoje koty, Kleopatra zaproponowała
paniom, aby przeszły do kuchni, gdzie można wygodnie rozłożyć album
na stole.
Chwilę potem czajnik z wodą na herbatę stał już na ogniu, a panie zajęte
były oglądaniem czarno-białych fotografii.
Zważywszy, że zdjęcia utrwaliły ważne momenty z historii Kilmore
Cove, panna Biggies musiała służyć pamięcią swoim - znacznie od niej
młodszym - gościom.
-
O, wtedy, kiedy jeszcze była u nas kolej, a maszynistą był stary
Black Wulkan. To było lato wielkiego urodzaju na tuńczyki. A tu zima
przed trzydziestu laty, kiedy orki zaatakowały wieloryba, który
dogorywał na pełnym morzu... To moja siostra podczas swej podróży do
Włoch: Florencja, Rzym, Wenecja. O, tu w gondoli!
O, to znowu Kilmore Cove i pierwsza komunia dzieci w 1974 roku, z
poczęstunkiem na plaży. Jedno z licznych wesel wTurtle Parku i wielka
iluminacja z procesją aż do kościoła św. Elma. A potem jeszcze wybory
burmistrza i przybycie dyrektora szkoły, który-jak im panna Stella
zdradziła - miał tak paskudny oddech, że dzieci przed nim uciekały.
-
W miasteczku było dawniej dużo więcej dzieci! - stwierdziła pani
Bowen, która pamiętała ambulatorium swego męża pełne dzieciaków ze
stłuczonymi kolanami.
Leonard, latarnik, kiedy był młody i miał jeszcze dwoje zdrowych oczu.
Dalej ojciec Feniks, całkiem nie do poznania, opalający się na słońcu z
chusteczką na głowie...
-
A kim jest ten mężczyzna tyłem, w głębi mola... w kapeluszu
myśliwskim? - zapytała młoda fryzjerka.
Panie przekazały sobie zdjęcie, uważnie je oglądając.
-
Wiecie, kto to? To pan Moore, ten z Willi Argo! - stwierdziła w
końcu panna Biggles.
Zdjęcie po raz drugi obiegło stół. Kleopatra Biggles mogła mieć rację,
ale trudno było o pewność, ponieważ mężczyzna stał za daleko, by
można go było rozpoznać.
W tej chwili panna Biggles dostrzegła wypadające z albumu kolorowe
zdjęcie i szybko chwyciła je w locie: to była Obliwia Newton z
sięgającym jej do pasa chartem; pies miał lśniącą obrożę ze
szlachetnymi kamieniami.
-
Oto ona, nareszcie! - zawołała, przyciągając tym uwagę
wszystkich pań. - Nasza tajemnicza milionerka.
128
Gwendalina jednak nadal trzymała w dłoni starą fotografię z Ulyssesem
Moorem w głębi.
- Czy mogłabym ją zachować? - spytała. I niemal niezauważenie
wsunęła zdjęcie do torebki. j
Jason przemknął przez miasteczko jak błyskawica i doje-J chał do ulicy
po przeciwnej stronie zatoki. Zostawił za sobą główną drogę i skręcił w
uliczkę prowadzącą do latarni mor-skiej. Cypel, na którym stała latarnia,
był wąski i długi; morskie i fale biły miarowo o obydwa jego brzegi i
woda wściekle wirowała wśród skał. Latarnia wznosiła się na samym
końcu cypla, gdzie kończyła się łąka, a ziemia wyłożona była
potężnymi, kwadratowymi płytami. Wiatr dął tu z każdej strony.
Jason pozapinał wszystkie guziki i suwaki, jakie tylko miał, by osłonić
się przed przenikliwym chłodem, ale bez skutku: jego koszula
powiewała niczym flaga, a w dodatku od czasu do czasu opryskiwały go
bryzgi morskiej wody i piany.
Walcząc z wiatrem, podjechał pod latarnię. Przyglądając się jej z bliska,
stwierdził, że jest bardzo wysoka, co najmniej trzy razy wyższa od
wieżyczki w Willi Argo. Biała, bez okien, miała tylko jedne drzwiczki
na dole, które przy jej wielkiej bryle wydawały się wprost śmiesznie
małe. Jason nie próbował nawet ich otworzyć, widząc wielką, ciężką
kłódkę, na którą były zamknięte. Zadarł wysoko głowę, aż zakręciło mu
się w głowie - pod samą lampą latarni dostrzegł wąską, okrągłą
platformę. Potem osłonił dłonią oczy i rozejrzał się wokół. Nie było
nikogo.
Obszedł latarnię dokoła i skierował się do domu latarnika, prostego
budynku o dwóch kondygnacjach, w którym prawie wszystkie okiennice
były zamknięte. W okolicach stał jeszcze jeden, mniejszy i niższy
budynek.
* r m i» • •
-
Panie Minaxo! - krzyknął. - Panie Minaxo!
Podszedł do drzwi wejściowych i ponownie zawołał.
Zastukał, ale nikt nie odpowiedział.
Jedno z okien po prawej stronie od wejścia miało otwarte okiennice.
Jason zajrzał do środka przez żelazną kratę, która je zabezpieczała.
Zobaczył stół i leżący na nim nóż oraz umywalkę i stary piecyk na
drewno. Ale Minaxa ani śladu.
Skulił się, nękany wiatrem, który szalał wokół.
Nagle dostrzegł jakiś potężny cień, który przesłonił go, jakby
przyniesiony tu gwałtownym podmuchem wiatru.
Chłopiec obrócił się i, mrużąc oczy, dojrzał stojącego na tle słońca
mężczyznę o długich włosach, który w ręku trzymał jakiś spiczasty,
metalowy przedmiot.
-
A ty kto? - spytał człowiek.
Jason poczuł, jak strach ściska go za gardło i zapiera dech.
Mężczyzna trzymał w ręku harpun. Wiatr wydął mu koszulę, która
łopotała teraz jak żagiel na wietrze.
Chłopiec walczył z pokusą zrobienia jednego, dwóch, dziesięciu kroków
do tyłu i wzięcia nóg za pas. Ale to Nestor go tu przysłał...
-
Leonard Minaxo? - zdołał wydusić z siebie pytanie.
Mężczyzna pochylił się tak, że jego twarz znalazła się tuż
obok twarzy chłopca. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Chłopiec,
mimo strachu, dostrzegł czarną opaskę zakrywającą jego prawe oko;
zdrowe było jasne, zimnoniebieskie. Wąski nos, szerokie bary i ząb
rekina zawieszony na szyi.
—--- 4 11
(coair? 'of' isbu 'of' ~ facisf- (i, - o 1 * • V
pceceoce oco ore
12345678». 10 11 I 2 1 3 14 15 1 6 1 7 18 1? 20 21 22 23 24 25 26 27
28 2» 30 31 32 33 34 35 36 37 38 3» 40
; p neoooBOODflPUflmflooDODOOoeoooooioBEsirHooooBooor
• I 1 ił I 11 1 f 8,1 1 1 P I 1 J I B 1 I II i 1 B ] C I 1 1 B 1 I I 1
I i ? t kB b ? > ? m ? i rr ? j ■> ■> ■> ■> ■> ■•>■■■> m 3 3 ■> 3 ■>
■> > m 1 1 o 1
-
Zadałem ci pytanie - wycedził przez zęby, po czym cof-f nął się,
odrzucając niedbale harpun za siebie. Ostrze wbiło się
w trawę jak nóż w masło.
Q ) - Nazywam się Jason Covenant-odparł chłopiec.-Iprzy-j jechałem po
Leonarda Minaxo.
-
Jason Covenant... - Długie włosy mężczyzny powiewały na
wietrze. - I niby dlaczego przyjechałeś po Leonarda?
-
Bo Nestor mi powiedział, że Leonard Minaxo jest po naszej
stronie.
Mężczyzna się wyprostował.
'
-Wyjaśnij to.
Jason wziął głęboki oddech.
-
Nie mogę, jeżeli nie jest pan Leonardem.
Latarnik zmierzył wzrokiem tego chłopaczka, drżącego z zimna i ze
strachu, spojrzał na siebie, na harpun na tuńczyki... pomyślał, jaka
odległość dzieli ich od najbliższej żywej duszy, i rzekł:
-
Jesteś odważny, chłopcze. - Ominął Jasona i poszedł otworzyć
drzwi domu. - Jestem Leonard. Wejdź.
Wewnątrz domu było tak zimno, jakby jego ścian i posadzki nigdy nie
ogrzał ogień. Leonard Minaxo dał znak Jasonowi, by usiadł na
drewnianym pieńku uciętym z grot-masztu. Położył harpun na stole, tuż
obok dużego noża, zdjął koszulę i odkręcił kran. Myjąc się lodowatą
wodą, za-I Ul pytał:
-
A dlaczego Nestor cię tu przysłał?
Jason najchętniej opowiedziałby mu wszystko po kolei, ale postanowił
być ostrożny:
-
Powiedział mi, że jesteście przyjaciółmi.
-
Nie przypuszczam, żeby użył takiego określenia. - Leonard polał
sobie ręce i muskularne ramiona lodowatą wodą. - Byliśmy
przyjaciółmi. Szekspir pisze, że czasami pamięta się o dawnych
przyjaciołach, ponieważ przypominają ci twoją młodość. Jeśli dobrze
pamiętam, to brzmi jakoś tak: byłoby to poczuć się młodym, kiedy jesteś
stary, spróbować rozgrzać krew, kiedy w twych żyłach płynie zimna.
-
Nie rozumiem...
-
A czytałeś kiedyś Szekspira, chłopcze? Nie, nie sądzę... Co
czytasz?
-
Kapitana Mesmera - odpowiedział Jason i zaraz dodał: -To taki
komiks.
-
Wiesz, dlaczego świat zmierza ku zagładzie?
-
Nestor jest w niebezpieczeństwie - odpowiedział Jason, urażony
lekceważącą oceną jego ulubionego komiksu. - Powiedział, że tylko pan
może mu pomóc.
-
Jak to w niebezpieczeństwie? - Leonard Minaxo zakręcił kran.
-
Powiedział, że musicie wypróbować plan z... gołębiem w studni.
Leonard odwrócił do niego głowę.
-
Naprawdę mówił ci o gołębiu w studni? Kiedy?
-
Dziesięć minut temu. Zanim tych dwoje wróciło go prze-
| pytywać.
-
Jakich tych dwoje?
- Nie wiem, dwoje przybłędów... Znaczy... dwoje złodziei.
Weszli do Willi Argo i związali Nestora na tapczanie.
Latarnik zaklął i wciągnął koszulę na wciąż jeszcze mokre ramiona.
-
A jak on zamierza zrealizować plan z gołębiem?
-
Nie wiem. Ale powiedział, że spróbuje odciągnąć ich daleko od
domu.
-To nie mamy chwili do stracenia. - Latarnik chwycił harpun ze stołu i
rzucił nóż Jasonowi. - Trzymaj. Umiesz się posługiwać nożem?
Jason chwycił go w locie, sam zaskoczony własnym refleksem.
-
Myślę, że tak...
Leonard uśmiechnął się z zadowoleniem.
-
To łatwe - rzekł spokojnie. - Jeżeli oprzesz na czymś ostrze i
pchniesz, to... tnie. - I wyszedł.
-
Co to takiego plan z gołębiem w studni? - Jason usiłował
przekrzyczeć wiatr, biegnąc za Leonardem Minaxo.
-
Studnia jest w Turtle Parku, w Kilmore Cove - odparł latarnik,
zmierzając w stronę tego dalszego budynku.
Jason pokręcił głową. Nie wiedział, że w miasteczku jest park, a tym
bardziej, gdzie się znajduje.
Leonard podszedł do drzwi budynku i zaczął odsuwać rygle. Chłopiec
poznał po zapachu, że to stajnia.
-
Kiedyś pod wzgórzem parkowym były groty. Rzymianie podczas
kampanii brytyjskiej używali ich jako miejsca przesłuchań i
przetrzymywania zbuntowanych Celtów, druidów i szpiegów.
Jason kiwnął głową, choć nie całkiem rozumiał, o czym mówi latarnik.
Leonard otworzył drzwi stajni i wszedł.
-
Dalej, ślicznotko! Wyjeżdżamy!
Jason stał nieruchomo w drzwiach. W tej stajni nad samym morzem
mieszkała wspaniała klacz o ciemnej maści, z białą grzywą. Leonard
poklepał ją po szyi, po czym zapytał Jasona:
-
Jak sobie radzisz z końmi?
-Wcale... nigdy nie siedziałem na koniu.
-
Świetnie. Zawsze musi być ten pierwszy raz.
-
Doprawdy, ja mam tu rower, zaraz...
-
Aleja nie mam. Chodź!
Jason nie bez wahania wszedł do stajni. Klacz potrząsnęła łbem, jakby
rozumiała, że szykuje się przejażdżka.
-To jest Ariadna - powiedział Leonard. - Ariadno, to jest Jason
Covenant.
Odczekał, aż Jason ją pogłaszcze, potem położył swoją wielką dłoń na
dłoni Jasona i, przyciskając ręce do sierści Ariadny, stwierdził:
Po czym wskazał siodło zawieszone na wieszaku i polecił:
-
Osiodłaj ją, proszę. Jason próbował zaprotestować, wyjaśnić, że
jeszcze nigdy j w życiu nie siodłał konia, ale na nic się to nie zdało.
-
A poza tym nie dosięgnę! Siodło jest za wysoko! - krzyknął. -To
podskocz - powiedział latarnik i wyszedł ze stajni.
-
A zatem chcecie mnie okraść... - powiedział zdrętwiały jeszcze
Nestor, idąc żwawo za żebrakiem do kuchni. - To znaczy, że jesteście
złodziejami.
Don Diego Valente, zafascynowany światełkiem w lodówce, prawie całą
ją opróżnił, próbując dociec, jak to działa. Dieguita w tym czasie
przeglądała kolejne bibeloty i kiedy tylko znalazła coś, co wydawało jej
się wartościowe, wynosiła
r-
to przed dom.
Żebracy dali już sobie spokój z próbą zrozumienia, w jaki sposób i gdzie
trafili, i opracowali prosty plan ograbienia Willi Argo.
-
Złodzieje, zaraz złodzieje! - gestykulował Don Diego, biorąc się
pod boki i wpatrując w światełko lodówki. - Tak od razu nazywać kogoś
złodziejem! A ja ciebie pytać: ty nigdy nie być złodziej? - I zanim
Nestor zdążył odpowiedzieć, dodał: -Ty nigdy nie ukraść całusa jakiejś
muchachal Albo czasu komuś, kto go mieć mniej niż ty? Albo... Och, co
to jeszcze
m bvło?
Don Diego potarł nos, usiłując sobie przypomnieć trzeci przykład.
Sprawiał wrażenie, jakby je umiał na pamięć.
Widząc, jak się męczy, Nestor zachichotał:
-
Nie sądziłem, że z ciebie taki filozof... Jednakże nie wydaje mi się,
żeby najlepszym pomysłem było wynoszenie różnych rzeczy z domu,
jak to robi twoja towarzyszka!
-
Zgoda, to jest kraść - zgodził się żebrak, wychodząc do ogrodu.
Kiedy doszedł do kamiennych schodków, mówił dalej:
-
Zabierać cudze rzeczy, zgoda. To jest kraść. Ale wobec tego Rada
Dziesięciu też jest złodziej, ponieważ... każe płacić wszystkim kupcom!
Takie jest życie. Ty mi raczej, stary, powiedz, co to za morze?
-
Ocean Atlantycki.
Oczy chłopaka zalśniły. Splótł dłonie na karku i odetchnął głęboko: '
-
Jasne! Więc się nie myliłem! Rozpoznałem je po zapachu.
-
A ty skąd jesteś? Z Hiszpanii? - zapytał go Nestor.
-
Ja jestem obywatelem świata. Moja matka była z Walencji. Mój
ojciec... Quien sabel Zmarł, zanim powiedział mi prawdę. Od kaszlu.
Więc ja wsiadłem na statek jak miałem dziesięć i dwa lata. Odwiedziłem
wyspy na Atlantyku, które się nazywają Zielony Przylądek. I Marsylię,
Genuę, zanim łódź nie zatonęła po ataku. Przysiągłem sobie, że nigdy
więcej moja noga nie postanie na żadnej łodzi. Potem poznałem
Dieguitę i pojechaliśmy do Wenecji, do pracy u kupca kolonialnego,
dopóki nas chciał. A potem... potem musieliśmy się jakoś urządzić.
g I Dieguita wyszła triumfalnie z Willi Argo, niosąc dużą lam-I pę z
pozłacaną nóżką.
-
Podziwiaj, miamoń Cała ze złota!
Nestor rozpoznał lampę, która stała obok stolika z telefonem. Z każdą
chwilą był coraz bardziej wściekły. Musiał jakoś wyprowadzić tych
dwoje daleko od Willi Argo, zanim rozniosą ją na kawałki.
-
Posłuchajcie... W jaki sposób chcecie stąd odejść? -Co?
-
Jak macie zamiar zabrać wszystkie te rzeczy? Jeżeli pójdziecie
pieszo, mój pan was szybko znajdzie.
Dopiero w tym momencie Don Diego zauważył, ile rzeczy Dieguita
wyniosła już z domu, a wciąż jeszcze przybywało nowych przedmiotów.
-
A tak. Potrzebujemy konia. Dondesta stajnia?
-
Nie ma stajni w Willi Argo. Don Diego osłupiał.
-
Jakże to? To jak się poruszacie po okolicy?
-
Pieszo albo łodzią.
-
Nie mów mi o łodzi! Przysiągłem sobie!
-
W takim razie musicie znaleźć sobie konia w najbliższej stajni... -
stwierdził Nestor z udaną obojętnością.
-
Donde się znajduje?
-
Nigdy wam tego nie powiem.
-
Ja jednak myślę, że powiesz...
Nestor udał, że zwleka, po czym powiedział:
-To kawałek stąd, musicie iść tam pieszo.
-
Ach tak, stary jest sprytny! - uśmiechnął się Don Diego. - My iść
szukać konia, a wtedy wrócić twój pan.
-
Jak dla mnie, możecie zabrać ze sobą to wszystko, jeśli uniesiecie -
powiedział Nestor.
Don Diego rozważał przez chwilę słowa ogrodnika, przyglądając się
rzeczom rzuconym bezładnie na żwirze.
-
Dieguita! - zawołał.
Dziewczyna stanęła w drzwiach ze srebrną wazą, którą obracała z
zachwytem w rękach:
-
Podziwiaj! To srebro! Można się przejrzeć...
-
Przestań! Przestań! - rozkazał jej Don Diego. - Jest pro-blemito...
ossella i Albert Caller zaprowadzili Julię i Ricka przed bogato
intarsjowaną komodę, na której ustawiono rozmaite cenne przedmioty:
dwie statuetki z Chin, z epoki Ming, sztylet toledański i szkatułkę na
biżuterię ze Smyrny.
-
Nie widzę żadnej pozytywki - odezwała się Julia, rozglądając się
wokół z zaciekawieniem.
-
Oczywiście, bo jest odrobinę... oryginalna - mruknął Albert,
sięgając po krzesło.
Zsunął z nóg mokasyny i wszedł na krzesło. Zdjął ze ściany mały
obrazek wiszący nad komodą.
»
-
Rick! - wykrzyknęła Julia, rozpoznając namalowany dom i ogród.
- Czy to nie jest Willa Argo?
-
Co mówisz?
-
To jest dom, w którym mieszkamy! - wyjaśniła dziewczynka. - To
jest park, urwisko... a tu jest furtka.
-
Doprawdy? - spytała Rossella. - Pokaż im ramę, Albercie.
Mężczyzna odwrócił obraz, pokazując dzieciom korbkę
wmontowaną w złote ramy. Na metalowym cylinderku była wyryta
sowa, znak Petera. Za pomocą koła zębatego korbka łączyła się z
metalowym cylinderkiem, najeżonym maleńkimi, metalowymi
kołeczkami.
-
Zaraz wam puszczę... - szepnął Albert i pokręcił korbką.
Kołeczki zaczęły trącać lekko w maleńkie, metalowe pręciki, wydające
dźwięki, które układały się w uroczą melodyjkę.
Słuchając tych dźwięków, Rick poczuł się nagle tak, jakby przeniesiono
go w czasy dzieciństwa. To była ta sama melodia,
■T&mmf»'.
którą usłyszał wiele lat temu, kiedy weszli z ojcem do sklepu Petera
Dedalusa, wtedy gdy dostał swój zegarek. Nie miał wątpliwości: ta
melodia zapadła mu głęboko w pamięć.
-
Wszystko w porządku, chłopcze? - spytała go Rossella.
Rick otrząsnął się ze swoich wspomnień. Dopiero teraz
zauważył, że pozytywka przestała już grać, a Julia i Callero-wie
przyglądają mu się.
-
Słucham?...
Twarz miał rozpaloną, oczy mu błyszczały jak zawsze wtedy, kiedy
myślał o swoim ojcu.
-
Rick... wszystko w porządku? - Julia wzięła go za rękę.
-
To jego - stwierdził rudzielec, wskazując na pozytywkę. - To jest
Petera. Rozpoznałem tę melodię.
-
Oczywiście, że to cud - stwierdził Albert Caller, ustawiając obraz
na podłodze. - Nie wiedziałbym, od czego zacząć poszukiwania. Nie jest
łatwo znaleźć człowieka w tak wielkim mieście jak Wenecja, i mając z
tak znikome informacje.
-
Próbowaliście już rozmawiać z rzemieślnikami z uliczki
zegarmistrzów? - spytała Rossella.
-
Tak, ale wygląda na to, że nikt z nich nic nie wie.
-
Jesteście pewni, że ten Peter nie używa przezwiska czy czegoś w
tym rodzaju? - zasugerował Albert.
-
Istotnie, mógłby używać innego nazwiska, żeby być
spokojniejszym...
14<J —
-
To znaczy, że ten człowiek nie chce być odnaleziony?
-
W pewnym sensie... on uciekł - dodała Julia, nieco zmieszana.
-
Pozostawił nam pewne wyznanie, w którym przeprasza za błąd
popełniony w przeszłości i powiada, że rozpocznie nowe życie tu,
daleko od wszystkich.
-
Wobec tego dlaczego nie uszanujecie jego woli?
-
Ponieważ uważamy, że Peter zabrał ze sobą pewien sekret
należący do Ulyssesa Moorea. A my... chcemy ten sekret poznać.
-
Ależ to fantastyczne, Albercie! To jak poszukiwanie skarbu!
Pan Caller w zamyśleniu gładził wąsy.
-
Wszystko, co mamy, to ta jego pozytywka.
Rick milczał chwilę, po czym rzekł:
-
My znaleźliśmy jeszcze jego szachownicę i... kartę, na której jest
napisane, że żeby się z nim skontaktować, musimy użyć właściwego
klucza i napisać DEDA.
-
I co to jest? Jakiś rodzaj zagadki? - mruknął Albert.
-
Tak, ale całkowicie niezrozumiałej. Najciekawsze, że ta
wiadomość pochodzi od niego samego - dodał Rick. - Wymyślił rodzaj
maszyny do segregowania dokumentów w archiwum miejskim. Kiedy
się szuka jego nazwiska, wyskakuje to zdanie.
-
Dziwne, doprawdy dziwne. Zegarmistrz-wynalazca ukrywający się
w Wenecji, miłośnik szachów i muzyki, który
zostawia wiadomość całkowicie pozbawioną sensu. Myślę, że pozostaje
tylko jedno do zrobienia...
-
Mój mąż znajdzie rozwiązanie każdego problemu - pochwaliła się
Rossella.
-
Oczywiście, o ile macie ochotę wziąć udział w poszukiwaniach... -
dodał pan Caller.
-
Jasne! Będziemy panu bardzo wdzięczni! - wykrzyknęła Julia.
-
Dobrze. A zatem... bierzemy płaszcze i wychodzimy! Ja spróbuję
spakować ten obraz tak, żebyśmy go mogli ze sobą zabrać.
-
Dokąd idziemy?
-
Do szpitala Santa Maria delia Pieta - zdecydował Albert Caller.
Diogo obudził się, w jednej chwili gotów do drogi.
Opuścili pospiesznie dom. Pan Caller zamknął bramę wielkim,
wymyślnym kluczem, który następnie zawiesił sobie na szyi i który
huśtał mu się pod kamizelką. Wręczył obraz z pozytywką żonie, a sam
niósł jakiś inny przedmiot szczelnie owinięty w płótno.
Powędrowali najpierw wzdłuż kanału, następnie przeszli nad kanałem,
by dojść do calle delie Erbe. W drodze Albert wyjaśnił swój plan.
-
W pobliżu szpitala Santa Maria delia Pieta znajduje się jedna z
czterech najważniejszych szkół muzycznych w mie-
¡Ki
ście - powiedział. - Jeszcze kilka lat temu nauczał tam nasz Antonio
Vivaldi.
-
Ten od Czterech pór roku? - zapytała Julia.
-
Ten sam - zapewnił pan Caller. - Hmm, jeżeli ta pozytywka to
jedyny ślad - ciągnął - to myślę, że najpierw musimy sprawdzić, jaką
melodię wygrywa. A kto może nam to powiedzieć, jeżeli nie
nauczyciele muzyki w najlepszej szkole w mieście?
-
A o to, naturalnie, możemy zapytać tylko my dwie
>
-
zwróciła się do Julii Rossella.
-
Dlaczego?
-
Bo to szkoła wyłącznie dla dziewcząt. Panienki uczą się tu śpiewu
i gry na skrzypcach, ale pozostają ukryte przed ludźmi z zewnątrz,
pokazując się tylko przez kratę.
-
To jakaś prawdziwa wenecka obsesja to ukrywanie się!
-
żachnął się Rick. - Kraty, sekrety, maski! Czy tu nie ma nic, co
można robić w świetle dnia?
Albert Caller nie od razu odpowiedział. Poprawił zawiniątko pod pachą,
jakby w obawie, że może mu się wyśliznąć, po czym mruknął:
-
Istotnie, niewiele...
-
Przynajmniej wy nie wychodzicie na miasto w maskach, jak inni
wenecjanie - zauważyła Julia.
-
Maski ukrywają jedynie rysy twarzy. Potrzeba o wiele więcej
zręczności, żeby ukryć zamiary serca - odezwał się Albert filozoficznie.
- W każdym razie jesteśmy na miejscu.
(«f« ttrnnuu «TKTi»
Idźcie teraz zapytać o melodię, a spróbujcie się też dowiedzieć czegoś
więcej o tej pozytywce.
Rick z Albertem pozostali na zewnątrz. Tymczasem jakiś krzykacz,
stojący pod wielkim konnym pomnikiem, zaczął wołać:
-
Pettegolezzi delie donné! Dziś wieczorem wszyscy do teatru
SantAngelo na komedię Goldoniego! Pettegolezzi delie donné!
-
Wreszcie jakaś dobra wiadomość - uśmiechnął się Albert Caller. -
Babskie plotki muszą być bardzo zabawne. A ty byłeś kiedyś w teatrze?
Rick pokręcił przecząco głową.
Teatr w Kilmore Cove?
-
Moglibyśmy pójść, jeśli zechcecie. Jak długo zamierzacie pozostać
w Wenecji?
Dopiero w tym momencie Rick zdał sobie sprawę, jak szybko umyka
dzień. Jeszcze nie trafili na właściwy trop, a słońce już zniżało się na
horyzoncie i niebo zaczynało się złocić. Pomysł odnalezienia Petera w
jedno popołudnie okazał się nazbyt optymistyczny.
-
Tylko dziś, jak sądzę - odparł chłopiec.
-
Szkoda. Ubawilibyśmy się.
Rick przypomniał sobie o Jasonie. Ciekawe, co się dzieje teraz w
Kilmore Cove i czy w ogóle uda im się powrócić do domu...
l4(?
Przeszli przez labirynt uliczek i zaułków i dotarli po raz drugi na plac
Św. Marka, gdzie przechadzało się kilka dam w modnych sukniach na
fiszbinach.
Albert zaprowadził dzieci do kawiarni pod arkadami okalającymi plac.
- Za każdym razem, kiedy tędy przechodzimy - wyjaśnił - wstępujemy
przynajmniej na słodką czekoladę z wanilią.
Szyld na lokalu głosił nazwę Alla Venezia Trionfante, ale Albert
zdradził im, że wenecjanie nazywają ten lokal krót-
Miał nadzieję, że Julia i Rossella zdobędą jakieś wiadomo- li ści, ale
kiedy zobaczył ich miny, gdy wychodziły z żeńskiej Wsfl szkoły
muzycznej, od razu domyślił się, że nic nie wskórały.
-
Tajemnica - stwierdziła Julia, zwracając się do Ricka. - Nikt z
nauczycieli nigdy tej melodii nie słyszał. To znaczy, że jest późniejsza.
-
Późniejsza? - spytał Albert. - Co to znaczy?
-
Nic., tak sobie powiedziałam...
Ale Rick doskonale zrozumiał. Możliwe, że melodia pozytywki została
skomponowana po osiemnastym wieku.
-
A zatem nic nie udało się osiągnąć...
-
Niezupełnie - odpowiedziała Rossella, pokazując jakąś karteczkę. -
Mistrz od skrzypiec dał nam adres ra-miarza, który być może wykonał tę
ramę i zamontował pozytywkę.
-
Nie pozostaje nam nic innego, jak spróbować.
Mi
"c
r—y
•*"5f « ¿«•w*
ko Caffe Florian, ponieważ wąsaty mężczyzna, który podawał gorący
ajerkoniak w miedzianym kociołku, nazywał się Floriano.
Wybór przysmaków był ogromny: wody aromatyzowane esencją
kwiatową, świeże soki owocowe, „śnieżne" sorbety i deser czekoladowy
z wanilią. Albert zapłacił za cztery porcje deseru, który podano im na
ciepło w kartonowych kubeczkach.
Kiedy mieli wychodzić, pan Caller nagle spochmurniał.
-
Hrabia Cenere - szepnął, stając w drzwiach.
Rzucił zmartwione spojrzenie Rosselli, która wydawała się równie
zdenerwowana jak on.
-
Może nas nie zauważył - powiedziała.
Callerowie obrócili się gwałtownie, stając plecami do placu, na wprost
dzieci.
-
Co się stało?
-
Pechowe spotkanie, obawiam się... - odparł Albert, nerwowo tuląc
trzymane w ręku zawiniątko.
-
Proszę mi to dać - zaproponował Rick.
-
Zrobiłbyś mi grzeczność... Bo ten tu... osobnik... chyba mnie
śledzi.
-
Nie ma sprawy.
-
Zróbmy zatem tak: przejdźcie pod arkadami i pójdźcie dalej
prosto, aż do kościoła pod wezwaniem św. Mojżesza. My w tym czasie
pozbędziemy się tego człowieka i dołączymy do was.
Rick nie kazał sobie tego dwa razy powtarzać. Sięgnął po zawiniątko i
ze zdziwieniem stwierdził, że jest o wiele lżejsze, niż przypuszczał.
Następnie oboje z Julią, która dzielnie biegła u jego boku, zrobili
wszystko dokładnie tak, jak im polecił pan Caller.
Zagubieni wśród tłumu na placu, mijali kolejne maski. Gdy arkady się
skończyły, zatrzymali się, by spojrzeć za siebie, ale nie dostrzegli ani
Alberta, ani Rosselli. Jakaś fioletowa maska przeszła tuż obok nich,
pozostawiając za sobą smugę zapachu perfum.
-
Rick? Jesteś? - ponaglała go Julia.
'
Chłopiec przytaknął. Przez moment ten zapach perfum
coś mu przypomniał... ale pokręcił tylko głową i ruszył dalej.
-
Hrabio Cenere - szepnęła Obliwia Newton do mężczyzny w szarej
masce, kładąc mu rękę na ramieniu.
Hrabia stał przed Caffe Florian zajęty rozmową z dwojgiem państwa w
średnim wieku. Oboje wyglądali na zdenerwowanych: on rozglądał się
niespokojnie, ona miała zaczerwienione policzki, a w ręku trzymała
jakiś mały obraz w złoconej ramie. Obliwia obrzuciła kobietę
pogardliwym spojrzeniem, bowiem jej sylwetka była zdecydowanie za
pulchna jak na jej gust.
Hrabia Cenere nagle się obrócił.
-
A, to pani - zauważył. - A ja tu sobie miło gwarzę z dwojgiem
moich drogich przyjaciół... Państwo Rossella i Albert Callerowie. Pani...
-
Newton, jak ten uczony - przedstawiła się Obliwia.
-
Pan Caller był niegdyś wybitnym badaczem - ciągnął hrabia
Cenere, podkreślając czas przeszły - zanim przeniósł się do swej nowej
rezydencji.
-
A pani jest z Wenecji, pani Newton? - zagadnęła ją kobieta,
próbując zmienić temat.
-
Niezupełnie - odpowiedziała chłodno Obliwia. - Ale sądzę, że pan
hrabia ma dla mnie informacje, które pozwolą mi lepiej poznać to
miasto.
-
Świetnie, a zatem... - uśmiechnął się Albert Caller. - My się
właśnie żegnamy. Moje uszanowanie, hrabio, i najlepsze życzenia
pomyślności w pracy.
Po głębokim ukłonie i pocałowaniu damy w rękę, pan Caller ujął
małżonkę pod ramię i odeszli.
-
Ciągnij dalej te swoje gierki... - mruknął hrabia Cenere za plecami
Alberta. - I tak to już ostatnie, jakie rozegrasz.
-
W masce czy bez maski, chyba wszyscy w mieście pana znają -
zauważyła Obliwia.
-
Tylko ci, którzy boją się Rady Dziesięciu - odparł strażnik,
ucinając rzecz krótko.
-
A dlaczego ci dwoje mieliby się bać?
-
To są zwolennicy oświecenia, którzy rozprowadzają zakazane
książki. I wcześniej czy później przyłapię ich na gorącym uczynku.
-
Świetnie, ale wydaje mi się, że nasze dzisiejsze spotkanie ma inny
cel.
W
Hrabia Cenere nie odpowiedział. Powoli ruszył w kierunku placu.
-
Znalazł pan tego mężczyznę? - spytała Obliwia, idąc za nim.
-
A pani ma moją należność?
Kobieta zabrzęczała monetami ukrytymi pod płaszczem, a hrabia kiwnął
głową.
Zaprowadził ją pod wieżę zegarową, aż do małej bramy na tyłach
budynku, wychodzącej na ciemny, ślepy zaułek.
-
Więc?
-
Po co ten pośpiech, pani Newton. To była kwerenda długa i trudna.
Moje informacje były skąpe, bardzo skąpe, ale... na nasze szczęście...
Wyciągnął spod ubrania jakiś metalowy przedmiot i Obliwia przez
moment bała się, czy to nie nóż. Ale była to metalowa obręcz, na której
wisiało mnóstwo kluczy. Hrabia Cenere wybrał dwa z nich i otworzył
bramę. Wszedł i dał znak Obliwii, by szła za nim.
Znaleźli się w kamiennej sali z drewnianymi schodami, które
prowadziły na poddasze.
-
Nie rozumiem - powiedziała Obliwia.
Hrabia Cenere wyciągnął dłoń.
-
Pieniądze, proszę pani.
-
Najpierw niech mi pan powie, gdzie jest Peter. Znalazł go pan?
Hrabia Cenere uniósł palec wskazujący w górę, na sufit.
-
Oczywiście. Nawet jeżeli nie używa już tego imienia. Teraz każe
się nazywać Piętro Anglik, zegarmistrz.
-
Piotr Anglik? To on!
-
Cieszę się. Teraz właśnie znajduje się zaledwie dwa piętra nad tym
pomieszczeniem. Reperuje zegar na wieży. Wystarczy wejść po tych
schodach, żeby go spotkać.
Obliwia uśmiechnęła się triumfalnie. Strażnik zręcznie pochwycił
woreczek z monetami i szybko schował go pod płaszcz.
-
Powodzenia, pani Newton. A jeśli będzie pani mnie jeszcze
potrzebowała, to wie pani, gdzie mnie szukać.
-
Tylko rzucę okiem - powiedział Rick.
-
Nie! - odparła Julia, głaszcząc Dioga. - Rick, pan Caller nie
pozwolił ci tego robić...
-
A niby jak się dowie? - zapytał chłopiec. - Tylko uniosę płótno i
zajrzę, co to takiego...
-Nie.
Siedzieli na ziemi, tuż przy wejściu do kościoła.
-
Ale zrobił minę! - mówił Rick.
-
Rossella też. Oboje wyglądali na wystraszonych...
-
Wszystko przez to - zapewnił Rick, wskazując zawiniątko, które
mu powierzył Albert Caller. - Przypominam ci, że nic o nich nie wiemy.
Poza tym, że mieszkają w domu Penelopy.
-
O czym nam Nestor nigdy nie mówił...
- Według mnie to jest książka - powiedział Rick, całkowicie ignorując
pytanie Julii, i delikatnie odchylił materiał.
-
Może to nie jest tak, jak myślimy.
-
Albo może on sam o tym nie wiedział - szepnęła Julia.
-
Prawdopodobnie tak, inaczej by nam powiedział.
-
Jest jeszcze inna sprawa, która mi się wymyka... - powiedziała
Julia.
-
Szczęściara z ciebie... tylko jedna.
-
Jeżeli Penelopa naprawdę żyła w Kilmore Cove... to ktoś musiał
zostać tu na jej miejsce, prawda? To trochę tak, jak z tymi żebrakami.
Oni tam, a my... tu.
>
-
Miejmy nadzieję, że na krótko. Na myśl o uwięzieniu w Wenecji
Julia zadrżała.
-
No właśnie, która godzina?
-
Może to nie jest tak, jak myślimy.
-
Albo może on sam o tym nie wiedział - szepnęła Julia.
-
Prawdopodobnie tak, inaczej by nam powiedział.
-
Jest jeszcze inna sprawa, która mi się wymyka... - powiedziała
Julia.
-
Szczęściara z ciebie... tylko jedna.
-
Jeżeli Penelopa naprawdę żyła w Kilmore Cove... to ktoś musiał
zostać tu na jej miejsce, prawda? To trochę tak, jak z tymi żebrakami.
Oni tam, a my... tu.
>
-
Miejmy nadzieję, że na krótko.
Na myśl o uwięzieniu w Wenecji Julia zadrżała.
-
No właśnie, która godzina?
-
Według mnie to jest książka - powiedział Rick, całkowicie
ignorując pytanie Julii, i delikatnie odchylił materiał.
150
j ! 11; i. ,T, i, 11,, I iTl 11111 U ,tu lii 11
Rozdział (.17) - TURTLE PARK -
I
f
J
c )
I
r r
000
i m
CCCCCCOee €5 o c
456789.10 11 IŻ 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30
31 32 1.3 34 35 36 37 38 394C
0 0 0 0 0 odflbdbbboo 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 oobd bbb 0 0 0 0 0f0 0
ob
1 i B 11 m BB i 1 1 0 i 1 i i B 1 1 1 1 1 in 1B 1 i 1 B 1 i 1 1
(]b b ? ? ? d ? ? «1«! ? ? ? ' ' > ' ł m « 3 3w% > 3 3 m 3 3 > 3 •»»
Jason zauważył w głębi stajni jakieś krzesło, postawił je pod
wieszakiem, na którym wisiało siodło. Była to kulbaka z ciemnej skóry,
masywne i bardzo ciężkie siodło z mosiężnymi ozdóbkami i ze
strzemionami. Chłopiec aż się ugiął pod ciężarem siodła i o mało co nie
zwalił go na ziemię, zdejmując ze ściany. Zaciskając zęby, zszedł jakoś
z krzesła i, taszcząc to wszytko, podszedł do boksu, w którym stała
Ariadna. Klacz przyglądała mu się z ciekawością. W tej chwili na
zewnątrz rozległ się jakiś metaliczny dźwięk, gdzieś niedaleko
przetoczyła się blaszana bańka, ale Jason nie zwrócił na to uwagi.
Wszedł do boksu i oparł siodło o ziemię.
-
Osiodłaj ją, proszę] - mruczał, przedrzeźniając Leonarda Minaxo. -
Jakby to było takie łatwe...
Ariadna parsknęła i Jason cofnął się przezornie o krok. Klacz była cztery
razy większa od niego.
-
Dobrze, Ariadno, a teraz potrzebuję twojej pomocy...
-
powiedział.
Klacz podeszła do chłopca. Jason wziął głęboki oddech i z rozmachem
zarzucił siodło na jej grzbiet. Strzemiona zabrzęczały.
-
Udało się! - wykrzyknął chłopiec i pogłaskał klacz po szyi.
-
Dobre stworzenie..
Zapiął sprzączki popręgu pod klapą siodła, ściągnął strzemiona i
wyciągnął wszystkie troki, które - jak mu się zdawało
-
powinny być wyciągnięte.
j.it< 111 vt.<jtjjj.htt>.ijt 11 j 11 j 11111 < 'ii i u 11 u 111 i n m 11 u u n
ht.i i u 11 n 11 n 11111111 n 111111111 i 111< 11 m n i.
et
W tym momencie Leonard Minaxo zajrzał do stajni.
-1 jak?
Jason wyszedł z boksu z osiodłanym koniem.
-
Mamy mało czasu. Prędko! - odezwał się latarnik.
Wyprowadził Ariadnę ze stajni, sprawdził szybko siodło
i odpiął je.
-
Źle założyłem? - spytał Jason.
-
Nie, bardzo dobrze - odpowiedział mężczyzna. - Ale teraz nie
będzie nam potrzebne.
-
Jak to niepotrzebne?
-
Zaprzężemy ją do tego - wyjaśnił Leonard.
Z tyłu budynku stała kolaska, a na niej leżały już dwie związane ze sobą
blaszane bańki.
Latarnikzaledwiejednąręką rozkulbaczył Ariadnę, poczym założył jej
napierśnik i zaprzągł do kolaski.
-
Hej! Skoro to niepotrzebne, to mogę wiedzieć, dlaczego kazał mi
pan ją osiodłać?
-
Niepotrzebne Ariadnie, ale mnie owszem.
Jason znieruchomiał z otwartymi ustami, bo nic z tego nie rozumiał.
Leonard uśmiechnął się.
-
Musiałem się przekonać, czy potrafisz zrobić coś, na czym się nie
znasz - wyjaśnił. - Czy naprawdę jesteś taki dzielny, jak powiadają.
-
A kto tak mówi?
-Wsiadaj.
Ariadna biegła galopem i kolaska szybko sunęła po żwirowej drodze.
Jason skulił się na stopniu tuż obok Leonarda Minaxo, a metalowe bańki
z tyłu rytmicznie podskakiwały.
-
Co wieziemy? - zapytał, gdy zbliżali się do miasteczka.
-
Masz jeszcze ten nóż, który ci dałem?
-
Jasne, że mam, ale zadałem pytanie - odparł Jason.
Minaxo podniósł prawą dłoń.
-
Chwileczkę, kapitanie, trzymaj lejce.
Jason chwycił dwa miękkie skórzane paski. ,
-
Co mam robić? - spytał przejęty.
-
Nic, po prostu trzymać.
-
O kurczę! Kurczę! - jęknął chłopiec, stając wyprostowany na
stopniu.
-
Gdzie nóż?
-
Za pasem - wyjąkał przejęty Jason, patrząc bacznie przed siebie.
Leonard wyciągnął nóż, obrócił się w stronę baniek i przeciął linkę,
którą je wcześniej związał. Potem zsunął obie bańki i zawiązał na nowo
linkę, tym razem ściślej.
-
Myślę, że teraz będzie już dobrze. - Wsunął nóż w dulkę pod
stopniem. - To nie najlepszy pomysł, ruszać w drogę z nożem za pasem -
powiedział, wracając na swoje miejsce.
Zaledwie Minaxo przejął lejce, Jason usiadł koło niego.
-
Ojej! - zawołał z uznaniem. - Ale pędzi...
Teraz bańki z tyłu nie podskakiwały już na zakrętach.
1)
C
160
<7
* <
-
Smołę - odezwał się Leonard po chwili.
-
Co pan powiedział?
-
Powiedziałem, że wieziemy dwie bańki smoły.
-
A co będziemy robić z dwoma bańkami smoły?
-
Zawieziemy je do Turtle Parku.
-
A gdzie on jest? - krzyknął Jason, żeby przekrzyczeć turkot kół
kolaski.
-
Z drugiej strony Kilmore Cove. Ale nie martw się. - Leonard
ściągnął lejce w lewo, zjeżdżając kolaską w polną drogę, dotychczas
niemal zupełnie niewidoczną. - Ariadna i ja znamy drogę na skróty.
Pojechali wzdłuż wzgórza otaczającego zatokę Kilmore Cove. Na
wysokości starej stacji przejechali przez tory; w pobliżu szkoły
publicznej skręcili w stronę wzgórza i polną ścieżką zaczęli się na nie
wspinać. Roślinność stawała się coraz bujniejsza i wkrótce jechali już
wśród drzew o potężnych gałęziach, po trawie sięgającej klaczy niemal
po brzuch.
Przejechali kłusem pod arkadą z kutego żelaza, wokół której owinął się
bujnie pnący powój, i znaleźli się na polanie strzeżonej przez smukłe
cyprysy, sąsiadującej z gęstym lasem, pełnym najdziwniejszych roślin.
-
Turtle Park, park żółwi - powiedział Minaxo, ściągając Ariadnie
lejce, a jednocześnie rozglądając się wokół.
-
Co to jest? Wygląda na opuszczony park - powiedział Rick.
-
Bo to jest opuszczony park. Kiedy go projektowano, prawie dwa
wieki temu, miał być wielkim ogrodem botanicznym, gromadzącym
rośliny z całego świata. Jednak po śmierci swego założyciela bardzo
podupadł. A teraz, kiedy rośliny sprowadzone za świata wymieszały się
z tutejszymi, które zasiały się same, stał się może jeszcze piękniejszy niż
dawniej. Przynajmniej mnie się tak wydaje.
-
Kto go zaprojektował? - spytał Jason, zachwycony wspaniałością
niektórych roślin, girlandami z zielonych pnączy i bujnością dzikich
krzewów, które się wdarły na ścieżki.
-To był pomysł mojego... przodka Moore'a, rozkochanego w botanice.
-
To pańskiego przodka czy przodka Moore'a? - dopytywał się
Jason.
Leonard spojrzał na chłopca z szelmowskim uśmiechem.
-
Nic nie przepuścisz, co? Przodka Moore'a, pomyliłem się.
Nazywał się Raymond Moore i był pra-pradziadkiem Ulyssesa Moore'a
czy coś w tym rodzaju.
-
Chcesz powiedzieć, że przodkowie Moore'ow mieszkali w Kil
more Cove?
-
A niby gdzie?
-
Ja sądziłem, że dom był opuszczony i że Ulysses... pan Moore
ponownie go ożywił, kiedy tu osiadł.
-
Było tak, rzeczywiście, ale dom zawsze należał do Moore'ow.
Został opuszczony przez dziadka Ulyssesa, a potem Ulysses postanowił
się tu wprowadzić.
Jason usiłował sobie przypomnieć twarz dziadka Ulyssesa na portrecie
wiszącym wśród tylu innych obrazów nad schodami w Willi Argo;
przypomniał sobie w końcu dostojnego starszego pana w myśliwskim
stroju.
Tymczasem Leonard zjechał kolaską ze ścieżki i przejechał przez łąkę,
pośrodku której znajdował się dziwny obiekt. Jason zobaczył trzy
żółwie, jeden obok drugiego.
-
Do licha! - zawołał.
-Czemu do licha?
-Trzy żółwie! - powiedział chłopiec.
To były takie same żółwie jak te wyrzeźbione w kamieniu nad drzwiami
w grocie w Salton Cliff.
Leonard ściągnął lejce.
-
Jak te na Wrotach Czasu - powiedział.
Jason wytrzeszczył oczy.
i
-
Skąd wiesz o...
-
Może powinienem zapytać cię o to samo? - przerwał mu latarnik.
Kuzyn Freda Śpiczuwy miał sklep pończoszniczy przy głównej drodze
miasteczka, a na tyłach sklepu - prymitywne pomieszczenie na ryby,
które zaadaptował na warsztat naprawczy łodzi i samochodów. Na
miejscu zajętym dawniej przez płaty tuńczyka i wieloryba zgromadził
sterty opon, kadłuby łodzi, stery, tłumiki i drzwiczki samochodowe.
Kuzyn był niski i gruby, miał gęstą czuprynę i nigdy się j nie
przedstawiał.
Co najmniej przez dziesięć minut oglądał w milczeniu mo-C j tor
Manfreda, nie zbliżając się nawet do niego. Potem wsunął j palce za
szelki, stykając je ze sobą niczym łuki i, żując wykałaczkę, wydał
ostateczny wyrok:
-
Takich gum jak te to ja nie mam.
Manfred zacisnął pięści w kieszeniach, próbując ukryć złość. »
Fred Śpiczuwa poczuł się w obowiązku, by interweniować. Podciągnął
swoje trykotowe spodnie i rzekł:
-
Jak to nie masz? Masz tu tysiące opon! Kuzyn absolutnie się nie
speszył. Przejechał zatłuszczoną
dłonią po czuprynie i powiedział:
-
Ale takich nie mam. To jest motor luksusowy, poważniejsza
sprawa. Ja mam opony do zwykłych motorów. Posłuchaj mnie, szefie:
jeżeli chcesz wymienić te gumy, musisz jechać do Bristolu albo do
Londynu. W każdym razie do dużego miasta.
Manfred milczał.
-
Jeżeli chcesz, mogę ci podać nazwę modelu, jakiego potrzebujesz,
ale musisz się po niego pofatygować osobiście.
-
A nie mógłbyś go zamówić? - wtrącił się Fred.
-
Przy tym nawale roboty? Nieee. Nie dałbym rady. Posłuchaj mnie,
szefie: tak będzie najszybciej. Jeżeli nie wiesz,
© ©
c o o
i J nr-• mmmmmm
co zrobić z motorem, mogę ci go przechować do czasu, aż znajdziesz
opony, a ty tym...
-
To jest dune buggy - wysyczał Manfred.
-
No właśnie, a ty się zabierzesz tym dune buggy. Kuzyn Freda
Śpiczuwy podał mu karteczkę z zapisanym
modelem opon, jakich powinien szukać.
Manfred uzgodnił, że zostawi motor w warsztacie na tydzień, po czym
wsiadł do dune buggy, by jak najprędzej opuścić to miejsce. Musiał
dojechać do Bristolu i wrócić do Domu Luster, zanim Obliwia przejdzie
przez Wrota Czasu.
-
Musisz wybaczyć styl bycia memu kuzynowi - podjął rozmowę
Fred, podchodząc do samochodu Manfreda.
-
Ale to naprawdę świetny fachowiec.
Manfred uznał, że lepiej dla niego będzie, jeśli się nie pochwali, że on
też był świetnym fachowcem, kiedy jeszcze działał w przestępczym
światku Londynu.
-
Fakt, ze tutaj, w Kilmore Cove, nie ma za wiele motorów
-
dodał Fred Śpiczuwa.
Manfred, który nie przepadał za konwersacją, w milczeniu przekręcił
kluczyk w stacyjce.
-Tak. Dokładniej mówiąc, był jeden jedyny - ciągnął Fred.
-
Ale to nie był taki motor... To był z rodzaju tych z przyczepą z
boku, wie pan?
-
Nie całkiem. Ale nie sądzę, by to mnie interesowało.
-
Sidecar, o, tak się nazywał! Miał go poprzedni właściciel Willi
Argo.
ÓĆr
o
i
m m
i m m m m
m m
i m m
illlllinilllinllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllM
(cour?
TfeGÜR (1; - O
cccccocceon'ro
1 2 34 56 769. IQ 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27
28 29 30 i i 33 34 35 36 37 38 39 40
000 O D8 O 0 0 OBD OBI O O0O 8 O D D O DDO 0 O O O O OÍD
UPO O O O D OPO O or
BI11B11I1BB1!19111101 a ? bb b ? ?■ ? m t ? ■■ ? p ? p p 3 p 3
n i p i i i p i i i i
9 3 3 9
Na sam dźwięk tych słów Manfred znieruchomiał.
-To doprawdy był szczególny typ - ciągnął Fred Śpiczuwa. -1 niech pan
sobie wyobrazi, że dzisiaj pewien chłopaczek przyszedł spytać mnie,
kiedy on zmarł. Jeżeli rzeczywiście zmarł.
Manfred zamrugał oczami.
-Że jak?
-
Chciał zobaczyć dokumenty - ciągnął Fred. - Ale ponieważ Moore
zginął w morzu, nie został dotąd urzędowo uznany za zmarłego i... -
Mężczyzna zachichotał. - W każdym razie może to my myślimy, że
zmarł, a on tymczasem jest ciągle w miasteczku!
Manfred oparł obie dłonie na kierownicy.
-
Tak. Ale w takim miasteczku jak to wszyscy by o tym natychmiast
wiedzieli.
-
Pan wybaczy, niby jak? Nikt nigdy go nie widział! Może tak
naprawdę ja jestem dawnym właścicielem Willi Argo?! Ha, ha, ha...
-
Tak... - Manfred spojrzał uważniej na Freda Śpiczuwę. - A kim był
ten chłopaczek? Taki rudy smarkacz?
-Tak, rudy. Banner. Zna go pan?
-Taaa... Był sam czy z dziewczyną?
Fred chwilę pomyślał. Odprowadził Ricka i widział, jak wsiada na swój
rower. Nikogo więcej tam nie było.
-
Nie, nie z dziewczyną. Był sam, na rowerze.
Manfred przypomniał sobie, że spotkał chłopca o rudych włosach przed
dwoma dniami, pedałującego do Willi Argo.
K
r
166
rr
Prawie go wtedy rozjechał. Limuzyną Obliwii. I prawie rozjechał go
dzień potem, motorem, gdy brał zakręt, kierując się w stronę Domu
Luster. Tym razem jednak chłopiec nie był sam, byli we dwóch, a może
nawet w trójkę.
-
Jasne, że gdyby dawny właściciel jeszcze żył... wyjaśniałoby to
wiele rzeczy - mruknął Manfred.
Byłaby to wiadomość niezwykła, doprawdy łakomy kąsek dla jego pani.
Wiadomość z pierwszych stron gazet, wielkimi literami, jak ta z
Mistrzostw Świata, kiedy Maradona strzelił bramkę ręką!
W każdym razie coś bardzo ważnego.
Ten pomysł nasunął mu natychmiast inny. Najwyraźniej był to dzień
pomysłów.
Wychylił się z wozu i zapytał:
-
Słuchaj pan, tak a propos dziwnych typów... Nie widział pan
przypadkiem w miasteczku typa w szarym pikupie?
Rozdział 118) STUDNIA I GOŁĘBIE
Leonard i Jason zajechali do parku kolaską. Między drzewami
prześwitywał błękitny bezmiar oceanu, a w oddali, u stóp wzgórza,
widać było ciemne dachy Kilmore Cove.
-
Znałeś Ulyssesa Moore'a? - zapytał Jason.
-
Wolałbym o nim nie mówić.
-
A ja bym wolał mówić.
-
Dlaczego?
-
Żeby się dowiedzieć, co mu się przydarzyło.
-
Stracił wszystko i opuścił swój dom.
-
A jakim był człowiekiem?
-
Kochał to miejsce.
-
A z charakteru?
-
Niepowstrzymany. -To znaczy?
-
Nie usiedział chwili. I nigdy nie przyjmował cudzych pomysłów.
Ani cudzych poglądów.
-
Kłóciliście się?
-
Wolałbym o tym nie mówić, powtarzam.
-
Nie chcesz mi pomóc.
-
W czym?
-
W odnalezieniu go. Albo jego ducha.
-
No nie...! - zawołał Leonard. - Co ma do tego jego duch?
-
Myślę, że przebywa w Willi Argo.
-
Dzieciaki! Litości! Bez żartów! W co wy wierzycie?! W duchy?!
ii . MII!!!!,!!!!!
!il!!yi!IIUHUSI!HI!IU!U!!!l!lj!llUl!]lihlll
Jason miał ochotę odciąć się ostro, ale postanowił trzymać język za
zębami. Obawiał się, że będzie śmieszny. Leonard był tak pewny siebie i
tak niezachwiany w sądach, że go onieśmielał.
-
Zauważ, że jestem po twojej stronie - odezwał się latarnik. -
Jestem po stronie Nestora, tak jak i ty. I jestem wrogiem Obliwii.
A po chwili zapytał:
-
Podróżowałeś?
Jason zwlekał z odpowiedzią. Pytanie latarnika mogło oznaczać tylko
jedno: czy wszedłeś kiedykolwiek na pokład Metis i przemierzyłeś
morze czasu?
-Tak - odpowiedział po chwili.
-Sam?
-
Z siostrą i z Rickiem.
-
Gdzie byłeś?
-
W Egipcie i w Wenecji. Ale w Wenecji się nie udało. A pan?
Leonard nie odpowiedział, ale Jason był pewien, że odpowiedź
brzmiałaby: tak. Z pewnością Leonard także podróżował...
-
To wspaniałe - dodał Jason.
-
Co widziałeś w Egipcie?
-
Byłem w Krainie Puntu, w poszukiwaniu Komnaty, której nie ma.
-1 jej nie znalazłeś...
(cour? OP f?BM OP- TPaCKK (i; -O
¡reeceececoe
c c
r r r
I 2 3456 78» 10 II 12 13141 5 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28
29 30 3 1 32 33 34 34 36 37 36 39 40
OPO O O O 0 DO OBO OBO 0 0 0 OII0 0 DO 0 B 0 O UII O D0P8
BPA O O 0 0 OBO D BP c| 1 1 B I 1 1 I bb1 1 10 1 I i I BI 1 I 1 ] 1 b 1
P I ) 1 P I I 1 1
J ? ClB 0 ? ? ? m > ? WH mtm
Ul
m
-
Znalazłem, znalazłem ją. I odnalazłem ukrytą mapę... którą ukrył
sam Ulysses Moore. Ale potem pojawiła się Obli-wia i ukradła nam ją.
-
A w Wenecji?
-
Poszedłem na poszukiwanie Petera Dedalusa. Ale potem
władowali się ci żebracy i...
-
Dwa wielkie sukcesy, rzekłbym.
Jason nie odpowiedział, a Leonard, mrucząc sam do siebie, dodał:
-
Nestor popełnił błąd.
-
Jeżeli masz na myśli nas, to wcale nie popełnił błędu! My
odkryliśmy wszystko sami i...
-
Naprawdę? Zdumiewające.
-
A poza tym taki był zamiar dawnego właściciela...
-
A co ty możesz o tym wiedzieć? - przerwał mu gwałtownie
Leonard.
Tuż za ostrym zakrętem zatrzymał powóz.
-
Jesteśmy na miejscu.
Jason rozejrzał się dokoła. Wjechali prawie na szczyt wzgórza. Po ich
prawej stronie, w oddali, widać było dach Willi Argo wśród drzew.
-
Co mamy zrobić?
Leonard zdjął z kolasy bańki ze smołą i zaczął je rozwiązywać.
-
Musimy zanieść to na sam szczyt, do studni. I zaczekamy, aż
przybędą gołębie.
r
172
Cr
4
Wytoczyli bańki ze smołą na ścieżkę prowadzącą do domku ukrytego
wśród gęstej roślinności. Leonard pochylił się, by wejść do środka.
Wewnątrz był prymitywny piec, a na ścianach resztki tynku
poczerniałego od sadzy i zabazgranego napisami zrobionymi kawałkiem
węgla.
-
Dawno mnie tu nie było... - szepnął latarnik, rozglądając się
dokoła.
-
Co to za miejsce? - spytał Jason.
-
Miejsce, gdzie przychodziliśmy się bawić, kiedy byliśmy w twoim
wieku. To była nasza kryjówka.
Jason przyjrzał się licznym odciskom dłoni dzieci na ścianach i
spróbował odczytać kilka napisów, z których większość była już
nieczytelna. Z bijącym sercem rozpoznał litery z Dysku z Fajstos,
wymieszane ze zwykłymi. Pogłaskał je delikatnie, z niedowierzaniem.
-
Pan... znał te symbole?
-
Wszystkie dzieci je znały - odpowiedział spokojnie Leonard. -To
był nasz tajemny alfabet. Tu jest napisane: W snach jesteśmy zwykłymi
marynarzami, nie...
-
Nie kapitanami, lecz ludźmi na pokładzie - dokończył za niego
Jason. - To też Szekspir?
-
Nie - uśmiechnął się Leonard. Łatwość, z jaką Jason odczytał
zaszyfrowane zdanie, zrobiła na nim wrażenie. Pokręcił głową i wyszedł
z domku, by wrócić po bańki. - Pomóż mi teraz.
-
Już, już... - odpowiedział Jason, ale stał nadal, wpatrując się w
ścianę.
Znalazł imię Ulyssesa napisane niepewną ręką, całkiem innym pismem
niż kaligrafia, którą widział w jego dzienniku. Imienia Penelopy nie
było, ale trochę wyżej był napis: Wielkie wakacje. A obok co najmniej
trzy czytelne podpisy: Peter,
Klio, Black i jakiś czwarty, całkiem już zatarty.
Co robiły tu te trzy imiona koło siebie? Jeżeli Peter był zegarmistrzem, a
Klio siostrą Kleopatry Biggles... to kim był Black? Jasona przeszedł
dreszcz, gdy spoglądał na odciski rąk na murze domku-kryjówki. Ile lat
upłynęło od ezasu, gdy je pozostawili? Dwadzieścia? Trzydzieści? Czy
jeszcze więcej?
-
Hej, chłopcze! - zawołał Leonard z zewnątrz. - Idziesz czy nie?
-
A pan się nie podpisał - powiedział Jason, podchodząc do niego i
do baniek.
-
Może mój podpis się zatarł - mruknął Leonard.
-
Co to są wielkie wakacje?
-
A, to naprawdę były wielkie wakacje... - odpowiedział Leonard. -
Pierwsze, które spędził tu Ulysses.Te, podczas których powstała nasza
grupa.
-
A co potem?
-
A potem był ktoś, kto za dużo pytał. I grupa się rozpadła.
Na tyłach domku było kamienne patio, pośrodku którego znajdowała się
zardzewiała krata, kryjąca otwór studni.
CCC
J i.tLT • ß 0 r m m
— w 'j «aa a
Leonard i Jason przetoczyli bańki ze smołą aż na samą jej krawędź, po
czym latarnik chwycił za kratę, napiął mięśnie i uniósł ją.
-
A teraz smoła - powiedział.
Jason poszedł po nóż i pomógł Leonardowi otworzyć bańki.
W powietrzu rozszedł się gryzący zapach smoły.
-
Co jest w tej studni? - spytał chłopiec, próbując zajrzeć do środka.
- Jest głęboka?
-
My sądziliśmy, że sięga aż do środka ziemi - zażartował latarnik. -
Dlatego postanowiliśmy ją wykorzystać, przekonani, że w ten sposób
będziemy mogli podróżować jak Juliusz Verne... Pamiętasz jego
powieści? Podróż do wnętrza Ziemi. Chcieliśmy dostać się do wnętrza
wulkanu. Blackzszedł pierwszy, nie przypadkiem od tego czasu
przezywaliśmy go Black Wulkan. Ja z pozostałymi trzymaliśmy linę.
-1 co się stało?
-
Cóż, Black zatrzymał się na głębokości sześciu metrów od
powierzchni ziemi. Na początku czuliśmy się zawiedzeni, ale potem
zaczęliśmy robić coraz to ciekawsze odkrycia. Studnia ma połączenie z
ciągiem korytarzy, których swego czasu używano jako więzienia, a
potem, podczas drugiej wojny światowej, jako składów amunicji, na
wypadek inwazji niemieckiej.
-
Jednak nadal nie rozumiem, co my tu robimy - powiedział Jason.
Leonard podszedł do ogromnego drzewa.
- Widzisz tę ścieżkę? Jeżeli Nestor ci powiedział, że zechce
wypróbować plan ze studnią i gołębiem, to wkrótce tędy nadejdzie i
wejdzie do groty, która znajduje się dokładnie pod spodem. Idę po
Ariadnę - dodał po chwili. A ja?
-Ty będziesz musiał tylko dobrze wycelować.
A li.
C ©
i m
Wkrótce wTurtle Parku, niedaleko Leonarda i Jasona, Dieguita potknęła
się i upadła na środku ścieżki.
-
Dosyć, porfavor\ Już nie mogę!
Don Diego, idący przed nią, rzucił na ziemię wyładowane skradzionymi
rzeczami prześcieradło, które taszczył na plecach, i rozprostował się,
masując sobie krzyż.
-
Dieguito, bądź rozsądna - odezwał się po hiszpańsku. - Posłuchaj,
stary! Daleko jeszcze do tego przeklętego ca-vallo7
Nestor wskazał zbocze i powiedział:
-
Jeszcze kilka kroków. Już widać grotę.
Don Diego podszedł do ogrodnika i przyjrzał się dokładnie miejscu,
które wskazywał.
-
Stajnia w grocie? Kpić sobie ze mnie?
-
Powiedziałeś, żeby cię zaprowadzić do najbliższej stajni, nie do
najlepszej. Jeżeli wolisz, możemy zejść do miasteczka, ale uprzedzam
cię... - pokazał swoje skrępowane w przegubach ręce - jak mnie zobaczą
tak związanego i zrozumieją, że jesteście złodziejami, nie wymkniecie
się tak łatwo.
t
-rf?
-
Iść, vamos, vamos\ Rzeczy zatrzymamy. Ale ty nie być spryciarz.
-
Jestem wykończona! Muertal - jęczała Dieguita.
W tej chwili rozległo się rżenie.
-
No proszę! - zawołał Nestor z zadowoleniem. - Mówiłem wam,
koń jest parę kroków stąd.
Rżenie dodało sił żebrakom.
Don Diego chwycił swój tobół i zarzucił go na plecy, po czym zachęcił
swoją towarzyszkę, by zrobiła to samo.
-
Odwagi, miamoń Prawie jesteśmy - dodawał jej otuchy. - Jeszcze
odrobinę fatica i będziemy... bogaci!
Doszli do wejścia do groty, z której raz po raz wylatywały chmary
ptaków. Wewnątrz czuć było siarką.
Grota w gruncie rzeczy była wielkim gniazdem mew, głuptaków i
rozmaitego ptactwa, które - zaniepokojone nadejściem nieznanych gości
- wylatywały z niej gromadnie.
Diego i Dieguita szli teraz po dywanie z piór, pierza i utwardzonego
guana.
-
Fuj! - wykrzyknęła dziewczyna, idąc krok w krok za Nestorem. -
Jak to możliwe, żeby tu była stajnia?
-
Witam! - zawołał w tym momencie jakiś głos z głębi groty.
Gdy tylko ich oczy przywykły do ciemności, cała trójka dostrzegła
potężnego mężczyznę stojącego u boku konia z białą grzywą.
0
c 6 e e o e o 6 e e c i
1
2 345 678910 11 I2I3I4I5I61718I 9 20 21 22 23 24 25-26 27 28 29
30 31 32 33 34 35 36 37 .18 39 40
QBD Q D 0 0 0 01100DUO AD 0D O 0 0 D O D O OD D110 000 06 0
OD O O OVO OOB
0
I 1 1 0 1 I 1 1 0 0 1 1 I 0 1 1 1 I 0 1 1 1 1 1 1 0 1 0 I 1 I 0 I l 1 1
1
f B0 I łiil > 3 mu 7 3 3 3 )■ > 3 3 3 « 3 3 3 7 'ł 3 3 OT 3 1 3 3 OT
OT
-
Czemu zawdzięczam waszą wizytę?
f Nestor chciał coś powiedzieć, ale Don Diego go uprzedził:
-
Konie. Poszukujemy dos cavallos. Pięknych i szybkich, jeżeli to
możliwe.
) - Konie? Jasne! - zawołał Leonard, podchodząc bliżej.
Z otworu nad nim padł promień słońca, oświetlając czarną przepaskę na
oku.
-
A czym zamierzacie zapłacić?
-
Srebrnym talerzem - odpowiedziała szybko Dieguita.
-
Dobrze. To chodźcie je sobie wybrać - powiedział Leonard, robiąc
krok do tyłu.
-
No, wreszcie ktoś tu myśli! - wykrzyknął Don Diego, wyraźnie
uradowany sposobem podejścia do sprawy tegojedno-okiego giganta. -
Dieguita, vamos\ Zostaw worek i chodź ze mną!
Dziewczyna - bardziej podejrzliwa niż jej przyjaciel - minęła Nestora,
nie wypuszczając swego łupu z rąk.
Żebracy skierowali się tam, gdzie przed chwilą zniknął Leonard.
Przeszli przez jedyny oświetlony kawałek groty, zatrzymując się, by
spojrzeć najpierw w górę, potem dokoła.
-
Caballero, gdzie jesteś?
-TERAZ! - krzyknął Leonard.
Nachylony nad kratą Jason usłyszał krzyk latarnika i czym prędzej
przechylił pierwszą bańkę, lejąc w otwór studni lep-
Studnia i gołębie
ką, kleistą smołę. Nie zwlekając ani sekundy, opróżnił też zawartość
drugiej.
\
Po czym słysząc pierwsze krzyki, zbiegł ścieżką w dół i dopadł do
wejścia do groty, skąd wylatywały chmary oszalałych ptaków.
Nestor krzyknął:
-
Leonardzie, jak się mają gołębie?
Jason dobiegł do niego prawie bez tchu.
-
Nestorze! - zawołał uszczęśliwiony, kiedy zobaczył go całego i
zdrowego. Wziął nóż od Leonarda Minaxo i jednym ruchem przeciął
szmaty, którymi skrępowano mu ręce.
-
Ej, wolnego! Chcesz mi uciąć rękę? - zażartował Nestor, ściskając
chłopca.
Rozległ się głuchy rumor... to czarna postać Don Diega - uma-zanego
smołą i oblepionego pierzem - osunęła się na ziemię. Dieguita leżała już
zemdlona na ziemi. Leonard Minaxo przyglądał im się groźnie. Miał
spodnie, koszulę i buty zabrudzone smołą.
-
Dalej, chłopcze! - krzyknął do Jasona. - Zostaw tego starego i
pomóż mi ich związać. Nie chciałbym być jedynym, który musi
pobrudzić sobie ręce...
Dziesięć minut później Jason był już od stóp do głów upaprany smołą i
oblepiony ptasimi piórami centymetr przy centymetrze.
Pomógł Leonardowi związać i zakneblować żebraków, najpierw
ogłuszonych strumieniem czarnej cieczy, a chwilę potem uśpionych
środkiem nasennym, który latarnik zaapli-
kował im, by unieszkodliwić ich ostatecznie. Następnie położyli ich z
tyłu kolasy, rzucając obok tych wszystkich rzeczy, które żebracy
usiłowali ukraść.
Przez cały czas Nestor stał z boku, pozwalając Leonardowi decydować,
co i jak należy zrobić. Obaj ograniczyli się tylko do wymiany jakichś
złośliwości, spoglądając na te dwa toboły ze smoły i pierza, leżące na
tyłach powozu.
-Wsiadaj - poradził w końcu Leonard Nestorowi, podając mu lejce. - Ja i
chłopiec pójdziemy pieszo.
-1 co dalej? - zapytał Jason.
-
Wrócimy do Willi Argo i... - Nestor unikał wzroku Leonarda. -
Odprowadzimy ich tam, skąd przyszli, i odbierzemy Julię z Rickiem.Ty
masz przy sobie klucze, prawda?
-
Jasne. - Jason wyjął z kieszeni cztery klucze, zabrudzone smołą tak
samo, jak wszystko inne.
-
Dobrze - burknął Nestor.
-
A gdybym ich nie zabrał ze sobą? Rick i Julia pozostaliby
uwięzieni w Wenecji?
-
Myślę, że tak - odparł ogrodnik.
-
I Wrota Czasu pozostałyby zamknięte na zawsze? - dopytywał się
chłopiec.
-
No, nie tak łatwo trzymać je zamknięte! - wtrącił Leonard.
-
Jeśli o to chodzi, to równie trudno jest je otworzyć - odparł Nestor,
jakby czyniąc aluzję do starej historii, jaka się przydarzyła Leonardowi.
-
Nie rozumiem... - mruknął chłopiec.
-
Cztery klucze zawsze wracają. Dlatego nie pozostałyby długo przy
Ricku i Julii; zgubiliby je albo ktoś by im je skradł.
-
A potem?
-
Potem ktoś w Kilmore Cove otrzymałby je w przesyłce, tak jak to
się już zdarzało z czterema kluczami. I wszystko zaczęłoby się od
początku - stwierdził latarnik.
-
Ale to właśnie przytrafiło się nam dwa dni temu!
-
No właśnie - ciągnął Leonard, niezmieszany. - I tak się to zaczyna.
Oczywiście przypadkiem.
-
Nie zwracaj uwagi na to, co mówi Leonard - wtrącił Nestor,
wsiadając do kolasy, Chciał jak najszybciej zakończyć tę dyskusję. -
Lubi przemawiać wierszem albo zagadkami.
-
A ty nip zwracaj uwagi na to, co mówi Nestor. Od jakiegoś czasu
on w ogóle nie lubi mówić. Wiesz, co o nim powiedział Ulysses?
-
Leonard, przestań!
Jason spojrzał na latarnika prosząco i ten dokończył:
-
Jeżeli nie widziałbym codziennie rano zadbanego ogrodu, niemal
zapomniałbym, że zatrudniłem ogrodnika.
-
Bardzo śmieszne - mruknął Nestor, ściągając lejce. - Naprawdę,
bardzo śmieszne.
-
Ulysses Moore też lubił mówić wierszem i zagadkami - zauważył
Jason.
-
Może się nauczył ode mnie - uśmiechnął się Leonard.
Zanim ruszyli w drogę, Jason i Leonard jeszcze chwilę wsłuchiwali się
w stłumiony stukot kopyt Ariadny i terkot kół kolaski na ścieżce
schodzącej w stronę Willi Argo. Po paru minutach Jason zapytał
latarnika: j - Dostał pan kiedyś klucze pocztą?
- Możliwe - odparł, a twarz mu spochmurniała.
Rozdział C19)
ZAKAZANA KSIĄŻKA
Rick zobaczył, że pan Caller ukrył pod płótnem jakąś książkę. Zdążył
tylko rzucić okiem na tytuł, który brzmiał:
ENCYKLOPEDIA ALBO SŁOWNIK ROZUMOWANY NAUK,
SZTUK I ZAWODÓW
-
Rick! - robiła mu wyrzuty Julia. - Zawiń to natychmiast z
powrotem!
Rick milczał. Zaniemówił z wrażenia. Tajemniczym przedmiotem, który
pan Caller tak starannie ukrywał, okazała się najzwyklejsza
encyklopedia, w dodatku o długim, francuskim tytule! Ale nie to
odebrało Rickowi mowę. Takie piorunujące wrażenie zrobiła na nim
czcionka, jaką został wydrukowany tytuł. A konkretnie litera „d". To
była taka sama litera „d", jaką widział w dokumentach, które trzymał w
kieszeni, w papierach wydrukowanych przez maszynę skonstruowaną
przez Petera Dedalusa - Starą Sowę z Kilmore Cove.
-
Kurczę, Julio! - zawołał, owijając na powrót encyklopedię w
płótno. - Sprawy się komplikują.
Dziewczynka nie zwróciła na to uwagi, bowiem właśnie dostrzegła w
tłumie uśmiechnięte i całkiem już spokojne twarze państwa Callerów.
Gdy tylko podeszli do dzieci, Albert natychmiast przejął książkę z rąk
Ricka.
-
Dziękuję - powiedział.
-
Wybaczcie nam. Nieprzewidziana przeszkoda, całkiem niemiła -
dodała Rossella jakby na usprawiedliwienie.
-
Kim był ten typ ubrany na szaro?
-
Nazywają go hrabią Cenere - odpowiedział Albert. - To jeden z
urzędników tajnych służb w Wenecji.
-
Nie taki znów tajny, skoro państwo natychmiast go rozpoznali...
-
Rozpoznajemy maskę, którą nakłada, natomiast nie mamy pojęcia,
kto się pod nią ukrywa.
-
I czego chciał od państwa?
-
Usiłuje na wszelkie sposoby wcisnąć się do naszego domu - odparł
Albert.
Rossella* widząc, że mąż znowu zaczyna się denerwować, wzięła go
pod ramię i spytała:
-
To dokąd teraz idziemy?
Albert rzucił okiem na obraz z pozytywką, który trzymała pod pachą, i
odpowiedział:
-
Powiedziałbym, że przede wszystkim należy załatwić sprawę
ramy. - Potem wskazał na książkę ukrytą w zawiniątku i dodał: -
Chciałem zanieść to do przyjaciela, ale w tej sytuacji mogłoby to być
zbyt niebezpieczne. Kto wie, ilu szpicli depcze nam po piętach...
-
Dobrze, szukajmy zatem waszego przyjaciela, Petera.
-
Wydaje mi się - odezwał się w tym momencie Rick
-
że znalazłem nową wskazówkę.
-
Jaką?
-
Książkę, którą pan ukrywa - odpowiedział chłopiec.
-
To on ją wydrukował.
-
Rick! - zbeształa go Julia.
Albert przystanął gwałtownie na środku ulicy jak skamieniały. Diogo
przypadł mu do nóg. Rossella patrzyła to na męża, to na chłopca, nie
wiedząc, co powiedzieć.
-
Ja tylko zerknąłem - tłumaczył się Rick. - Nie interesuje mnie, co
jest w niej napisane i nic nie czytałem, przysięgam. Tylko...
-
Tylko?... - spytał Albert.
-
Litera „d" na okładce! - zawołał Rick. Wyjął z kieszeni papiery
wydrukowane u Freda Śpiczuwy i pokazał je mężczyźnie. - Są takie
same. Ten sam znak typograficzny. Podpis Dedalusa.
-
Skąd pochodzą te papiery?
-
Z Kilmore Cove w Anglii. Tak jak mówiłem, zostały
wydrukowane przez maszynę skonstruowaną przez Petera Dedalusa.
-
O nieba! Albercie! - wtrąciła się Rossella, patrząc na dokumenty. -
Chłopiec ma rację.
-
Prawdę mówiąc, chciałbym usłyszeć, kto mu pozwolił zajrzeć do
środka.
-
Proszę nam wybaczyć, panie Caller - odezwała się Julia.
-
Rick nie chciał...
-
Jeżeli potrafi mi pan powiedzieć, gdzie została wydrukowana ta
książka, może będziemy mogli dowiedzieć się czegoś więcej - prosił
rudzielec.
Albert odchylił płótno i czule pogłaskał okładkę encyklopedii. Potem
otworzył ją i przerzucił kilka stron, pachnących papierem i świeżą farbą
drukarską.
-
Nie sądzę, by to było takie proste, chłopcze. To ja wydrukowałem
tę książkę.
Powrócili biegiem do Santa Marina, ale zamiast wejść do domu
Callerów, weszli w boczną, zaniedbaną uliczkę.
-
Uważajcie, żeby się nie pośliznąć - zwrócił im uwagę Albert,
prowadząc dzieci w dół, w stronę kanału, którego ciemna woda miała
ten sam kolor, co brudny bruk.
Pochylili się, żeby wejść do hangaru na łodzie, i szli dalej, po posadzce
zalanej wodą i po śliskich algach. Pisk szczurów w oddali pogarszał
jeszcze nastrój tego miejsca.
-
Od kiedy tajne służby zaczęły patrolować miasto... - szepnął pan
Caller, wyjaśniając, dokąd ich prowadzi - my, drukarze, musieliśmy
wymyślić tysiące sposobów, żeby się ukryć. Ale oto jesteśmy już na
miejscu.
Posadzka hangaru zaczęła się lekko wznosić i znowu była sucha.
Korytarz prowadził do pomieszczenia zasłanego trocinami.
Rossella dała znak dzieciom, by były cicho, a Albert upewnił się, że z
zewnątrz nie dochodzi żaden dźwięk, poza mono-
tonnym szumem wody. Potem wsunął klucz w zamaskowany zamek i
zaprosił swoich gości do pokoju. - Witajcie w mojej tajnej drukarni.
-
Ojej! - zdumiała się Julia, gdy tylko Albert zapalił lampy oliwne
wiszące na ścianach.
W środku znajdowało się kilka czarnych maszyn, ogromnych,
zasypanych płachtami papieru, z których jedne były białe, a inne
pobrudzone farbą albo częściowo wydrukowane. Jeszcze inne suszyły
się, jak pranie, rozwieszone na drucie rozciągniętym na szerokość całego
pomieszczenia. Na ziemi stały kadzie z farbą drukarską, leżały ścinki i
bele macerowanego papieru, a na stołach porozkładane liniały,
kątownice, obcinarki, krajarki i prostokątne matryce, na których
składano strony książki. W powietrzu unosił się zapach kleju.
-
Jesteśmy w pobliżu naszego domu... - powiedziała Rossella,
prowadząc ich pomiędzy kartkami suszącymi się niczym powłoczki na
poduszki.
-
A tę maszynę drukarską sprzedano mi razem z domem Penelopy -
dodał Albert.
Pokazał dzieciom szafę z kasztami, w których znajdowały się czcionki:
litery wyżłobione w metalowych sześcianikach, które układa się ręcznie,
z wielką cierpliwością, jedna obok drugiej, dopóki nie złoży się
wszystkich słów na stronie, którą zamierza się wydrukować.
Pan Caller poszukał czcionki z literą „d". Wyjął dwie.
-
To są te litery.
Ułożył ostrożnie czcionkę na tamponie nasączonym farbą drukarską, a
następnie przycisnął ją do kawałka czystego papieru. Wyszła doskonała
„d", bez żadnego szczególnego znaku.
-
To nie ta „d", której szukamy! - odezwała się Julia.
-
Istotnie - uśmiechnął się Caller. - To już z winy prasy drukarskiej.
Widzicie tę maszynę? To właśnie prasa drukarska. Po złożeniu całej
strony, wsuwam czcionki w maszynę i pociągam za tę dźwignię.
Maszyna zanurza czcionki w farbie, następnie podsuwa papier i mocno
naciskając od góry, odciska tekst na karcie papieru. Potem kartka
wysuwa się, bo trzeba ją przyciąć i oprawić, a... wszystkie litery „d"
zmieniają się w te, jakie widzieliście w encyklopedii.
-
Podpis Dedalusa - uśmiechnął się Rick.
-
Zauważyli to już niektórzy kolekcjonerzy w Antwerpii - ciągnął
Albert. - Moje wydawnictwa są bardzo poszukiwane. Ale niełatwo jest
drukować w tej dziurze, kryjąc się ciągle przed tajniakami...
-
Dlaczego musi się pan ukrywać?
-
To długa historia... - westchnął Albert.
-
Jeszcze niedawno weneccy drukarze byli najlepsi na świecie i
wszyscy przyjeżdżali tu, by drukować swoje książki... -wyjaśniła
Rossella. - Były jednak wśród nich książki na temat magii, książki
zakazane. Dlatego Rada Dziesięciu postanowi-
ii-
ła kontrolować działalność drukarni, żeby sprawdzać, co się w nich
drukuje.
-
A encyklopedia jest książką zakazaną?
-
W oczach ignorantów, takich jak hrabia Cenere, tak! -zżymał się
Albert. - W rzeczywistości jest to wspaniała idea. Przyszła do nas z
Francji.
Rick spoglądał na niego z przejęciem.
-
U nas można kupić encyklopedię nawet w zeszytach.
-
To do Anglii też już dotarło? - zawołał zdumiony Albert.
-
No chyba! Dostarczają encyklopedię bezpośrednio do domu, a
potem tylko trzeba spłacać raty.
-
Widzisz, Rossello? - powiedział pan Caller, klaszcząc w dłonie. -
Anglicy zawsze są o krok przed nami!
Rick podszedł do maszyny i pogłaskał jej metalową obudowę.
Rozpoznał rękę Petera po paru szczegółach: zastosowaniu przekładni,
kołach zębatych różnych rozmiarów i drewnianych podpórkach... To
była niewątpliwie jego maszyna. Peter był więc tutaj, kiedy Penelopa
mieszkała w Wenecji... kiedy jeszcze przyjaźnił się z Ulyssesem
Moorem.
-
Rick? Masz jakiś pomysł? - zawołała Julia z drugiego końca
pokoju.
-
Nie. Właściwie nie. A ty?
Julia raz jeszcze czytała kartę wydrukowaną przez Starą Sowę.
-
Zatem tak... żeby się skontaktować z Peterem, musimy użyć
właściwego klucza i napisać: DEDA.
-
Ja już próbowałem napisać DEDA w Kilmore Cove... -
odpowiedział Rick, obchodząc jednocześnie maszynę dokoła. - Ale nic z
tego nie wyszło.
-
Może nie miałeś właściwego klucza.
-
Myślę, że ma go Obliwia Newton - odparł Rick, mając na myśli
klucz, który otwiera Wrota Czasu w Domu Luster.
-
Jeżeli macie ochotę, możemy spróbować napisać DEDA na tej
maszynie - zaproponował Albert. - Może wasz genialny konstruktor
pozostawił wskazówkę, jak go odnaleźć, gdziekolwiek jest.
Pan Caller nałożył niegdyś pewnie biały fartuch, wziął pustą matrycę i z
czterech liter złożył słowo DEDA. Potem wsunął matrycę w prasę
drukarską, uruchomił ją, pociągając za dźwignię. Odczekał chwilę.
Maszyna parsknęła, po czym pochwyciła matrycę, zamoczyła ją w farbie
i wyrzuciła z drugiej strony białą kartkę z napisem: DEDA.
Albert sięgnął po lśniącą jeszcze od mokrej farby kartkę i pokazał ją
wszystkim.
-
Wydaje mi się, że nic się nie zdarzyło. Przykro mi, ale to chybiony
pomysł.
Rick spojrzał na tę kartkę z uczuciem takiego samego zawodu, jaki
przeżył, gdy w Kilmore Cove maszyna wyrzuciła pustą kartkę.
-
Tu by się przydał Jason - powiedział, myśląc o genialnej intuicji
przyjaciela. Potem nieco speszony szepnął: - Może istotnie Peter chciał
pozostawić po sobie jakiś ślad...
-
Może chciał, żeby przyjaciele odnaleźli go dopiero wówczas, gdy
mu wybaczą. Pamiętasz, co mówił na płycie? - dodała Julia. - Że uciekł,
bo się wstydził. Bo nie miał odwagi przyznać się przed nimi, co wyjawił
Obliwii.
-
Tak - powiedział Rick.
-
Ale ani Ulysses, ani Penelopa, ani Obliwia nie znaleźli tej płyty.
Płytę znaleźliśmy my. Nikt nie mógł wiedzieć, co mu się przydarzyło.
Że uciekł przez wrota w swoim domu, stając się więźniem Wenecji.
Pamiętasz? Po otwarciu wrót przesłał klucz z lwem Ulyssesowi.
Rossella mruknęła:
-
Co za dziwna historia.
-
Ale w gruncie rzeczy chciał, żeby go odnaleziono, Rick!
-
ciągnęła Julia, nie zwracając uwagi na Callerów. - Inaczej po co
ukryłby płytę w szachownicy, na której od dwóch lat to-
v czył swą długą rozgrywkę z Ulyssesem? Zrobił umyślnie fałszywy
ruch, żeby wymusić na Ulyssesie ruch decydujący, tak żeby otworzyła
się ukryta szufladka. I jeżeli wysłał klucz Ulyssesowi to, jak sądzę,
zrobił to dlatego, że chciał, żeby za nim poszedł. I może... może...
pozostawił też inne wskazówki w miejscu, gdzie otwierają się jego
wrota tu w Wenecji.
-
Tak! - powtórzył Rick i natychmiast zapytał Callerów:
-
Czy wiecie, gdzie się znajduje calle deli' Amor degli Amici?
-
Tu by się przydał Jason - powiedział, myśląc o genialnej intuicji
przyjaciela. Potem nieco speszony szepnął: - Może istotnie Peter chciał
pozostawić po sobie jakiś ślad...
-
Może chciał, żeby przyjaciele odnaleźli go dopiero wówczas, gdy
mu wybaczą. Pamiętasz, co mówił na płycie? - dodała Julia. - Że uciekł,
bo się wstydził. Bo nie miał odwagi przyznać się przed nimi, co wyjawił
Obliwii.
-
Tak - powiedział Rick.
-
Ale ani Ulysses, ani Penelopa, ani Obliwia nie znaleźli tej płyty.
Płytę znaleźliśmy my. Nikt nie mógł wiedzieć, co mu się przydarzyło.
Że uciekł przez wrota w swoim domu, stając się więźniem Wenecji.
Pamiętasz? Po otwarciu wrót przesłał klucz z lwem Ulyssesowi.
Rossella mruknęła:
-
Co za dziwna historia.
-
Ale w gruncie rzeczy chciał, żeby go odnaleziono, Rick!
-
ciągnęła Julia, nie zwracając uwagi na Callerów. - Inaczej po co
ukryłby płytę w szachownicy, na której od dwóch lat toczył swą długą
rozgrywkę z Ulyssesem? Zrobił umyślnie fałszywy ruch, żeby wymusić
na Ulyssesie ruch decydujący, tak żeby otworzyła się ukryta szufladka. I
jeżeli wysłał klucz Ulyssesowi to, jak sądzę, zrobił to dlatego, że chciał,
żeby za nim poszedł. I może... może... pozostawił też inne wskazówki w
miejscu, gdzie otwierają się jego wrota tu w Wenecji.
-
Tak! - powtórzył Rick i natychmiast zapytał Callerów:
-
Czy wiecie, gdzie się znajduje calle deli' Amor degli Amici?
«4
Państwo Caller popatrzyli na siebie zdumieni.
-
Nigdy nie słyszałem.
-
Jesteście pewni, że istnieje calle o tej nazwie? - spytał Albert.
Rick westchnął.
-
Widzisz? Jesteśmy w punkcie wyjścia.
-
Czy dziennik Ulyssesa nie mógłby nam w czymś dopomóc? - Julia
nie dawała za wygraną. - On wiedział, gdzie są wrota!
Dziewczynka otworzyła zeszyt i zaczęła go nerwowo kartkować.
-
Nie zapomnijcie o pozytywce i o ramie! - przypomniała im w tym
momencie Rossella, która wysłuchała rozmowy dzieci, ale niewiele z
niej zrozumiała. - Musimy jeszcze porozmawiać z tym człowiekiem,
który ją zrobił - dodała,
podnosząc obraz, który przez pół dnia nosiła ze sobą.
i
Rick nie zwrócił na to uwagi, zbyt pochłonięty wpatrywaniem się w
świeżo wydrukowaną kartę.
-
Użyć właściwego klucza i napisać DEDA - szeptał. - Właściwego
klucza...
Zapytał Alberta, czy dla ustawienia prasy drukarskiej lub jakiejś innej
maszyny używa się jakiegoś klucza, ale drukarz odparł, że nie ma takiej
potrzeby
„Właściwy klucz. I napisać DEDA" - myślał Rick.
Rossella potrząsnęła ponownie pozytywką w poszukiwaniu natchnienia.
Mi®' l9) T
-
Uważam, że na tym nasze dzisiejsze poszukiwania można by
zakończyć.. - zaproponował Albert. - Co byście powiedzieli, gdybyśmy
wrócili do domu i...
-
Ale my nie napisaliśmy DEDA! - zawołał Rick, ogarnięty nagłym
przeczuciem. - My napisaliśmy BEBA z dziwnym „d" Dedala. - W
napadzie euforii Rick rozłożył na maszynie kartkę z Kilmore Cove. - Z
przesłania Petera wynika jasno, że ma być DEDA bez żadnego
dziwnego „d", tak wydrukowała Stara Sowa i tak powinno być. Więc
jak? Jak można napisać DEDA bez przekreślenia? .•
Albert pokręcił energicznie głową.
-
Nie da się. Próbowałem na wiele sposobów, ale za każdym razem
„d" wychodzi z poziomą kreseczką, jakby maszyna zawsze je
rozpoznawała i przekreślała.
-
Ale musi być jakiś sposób! - zaprotestował Rick i zaczął nerwowo
krążyć po pokoju, tak jak to robił Jason zawsze wtedy, kiedy musiał
wymyślić coś genialnego. - A jeżeli DEDA to nie słowo? A może to
wcale nie jest początek nazwiska Petera, jak uważamy? Co by to mogło
być, jeżeli nie słowo?
-
Liczba to nie jest - zauważyła Rossella.
-
A co może być kluczem właściwym i kluczem fałszywym?
Julia, gapiąc się w sufit pokoju, powoli cedziła słowa:
-
Peter napisał, że właściwy klucz nie jest nisko, zatem... musi być
wysoko.
-
Może jest nad maszynami? - zasugerował Albert.
-
Uważam, że na tym nasze dzisiejsze poszukiwania można by
zakończyć.. - zaproponował Albert. - Co byście powiedzieli, gdybyśmy
wrócili do domu i...
-
Ale my nie napisaliśmy DEDA! - zawołał Rick, ogarnięty nagłym
przeczuciem. - My napisaliśmy ©EDA z dziwnym „d" Dedala. - W
napadzie euforii Rick rozłożył na maszynie kartkę z Kilmore Cove. - Z
przesłania Petera wynika jasno, że ma być DEDA bez żadnego
dziwnego „d", tak wydrukowała Stara Sowa i tak powinno być. Więc
jak? Jak można napisać DEDA bez przekreślenia? ,
Albert pokręcił energicznie głową.
-
Nie da się. Próbowałem na wiele sposobów, ale za każdym razem
„d" wychodzi z poziomą kreseczką, jakby maszyna zawsze je
rozpoznawała i przekreślała.
-
Ale musi być jakiś sposób! - zaprotestował Rick i zaczął nerwowo
krążyć po pokoju, tak jak to robił Jason zawsze wtedy, kiedy musiał
wymyślić coś genialnego. - A jeżeli DEDA
ł to nie słowo? A może to wcale nie jest początek nazwiska Pe-«•». tera,
jak uważamy? Co by to mogło być, jeżeli nie słowo?
-
Liczba to nie jest - zauważyła Rossella.
-
A co może być kluczem właściwym i kluczem fałszywym?
Julia, gapiąc się w sufit pokoju, powoli cedziła słowa:
-
Peter napisał, że właściwy klucz nie jest nisko, zatem... musi być
wysoko.
-
Może jest nad maszynami? - zasugerował Albert.
-
Klucz wysoko... Klucz wysoko... - mruczała Rossella, uczestnicząc
w tych dziwnych poszukiwaniach.
-
Nie jest to słowo... nie jest to liczba... - powtarzał Rick, przystając
w połowie pokoju. Znowu przyszły mu na myśl słowa Nestora: -
Muzyka... A gdyby to były nuty?
-
Co powiedziałeś, chłopcze?
-
Nuty! Nuty muzyczne!
-
Nie wydaje mi się, żeby to były nuty... - zauważył Albert Caller. -
Te się zazwyczaj pisze na pięciolinii.
-
Z kluczem wiolinowym! - wykrzyknęła Rossella. -A nie z
basowym.
Rick zacisnął pięści.
-
Ależ tak! Oto jest klucz!
Poruszony Albert spojrzał raz jeszcze na kartkę.
-
Jeśli chcecie, mam wszystkie czcionki z nutami, ale faktem jest, że
tutaj na karcie jest DEDA, a nie do re mifa sol...
-
Ponieważ to jest sposób pisania nut w Anglii! - wyjaśnił Rick. -
My używamy liter: „do" pisze się „C", „re" to „D", „mi" to „E", a „A" to
jest „la".
-
Więc według ciebie na tej kartce byłoby napisane re mi re la z
pięciolinii... z kluczem wiolinowym?
-
Nie wiem, to hipoteza - odparł Rick.
-
Na co czekasz, Albercie, spróbujmy! - zachęciła go Rossella.
-
To nie takie łatwe. Stronicę muzyczną drukuje się w trzech fazach:
najpierw drukuje się samą pięciolinię, potem nuty... a na końcu, jeśli się
chce, można dodać słowa.
-
To zróbmy to, proszę - zdecydowała za męża Rossella Caller.
Wzięli matrycę do druku książek muzycznych i ułożyli w szeregu
czcionki metalowe z pięciolinią i kluczem wio-linowym. Wydrukowali
pierwszą stronę i stopniowo wkładali do matrycy symbole czterech nut,
które - zdaniem Ricka - składały się na słowo DEDA. Potem ponownie
włożyli kartkę, która dopiero co wyszła spod prasy drukarskiej.
-
Zobaczymy - szepnął Albert, naciskając dźwignię.
Maszyna połknęła papier, zanurzyła matrycę w farbie,
a następnie odcisnęła ją na stronie, po czym wysunęła kartkę po
przeciwnej stronie z wydrukowanymi na niej czterema nutami
umieszczonymi na pięciolinii.
Rick był wyraźnie załamany. Nic się nie wydarzyło...
Julia położyła mu rękę na ramieniu, ale ten gest, zamiast go pocieszyć,
tylko go zdenerwował.. Wydało mu się, że serdeczność Julii podkreśla
głupotę jego pomysłu.
Albert chciał właśnie wyciągnąć wydrukowaną kartkę z wałka, gdy
nagle wałek zaczął się obracać w przeciwną stronę, wsysając papier z
powrotem w prasę drukarską.
-
Co się dzieje? - burknął. - Do licha! Maszyna ruszyła sama!
Mechanizm maszyny zadziałał: tryby i zardzewiałe ze starości kółka
zębate zaczęły obracać się same, stukając jak potężna maszyna do
pisania.
Potem maszyna sama zanurzyła matrycę w farbie drukarskiej i po chwili
wyrzuciła kartkę na zewnątrz. Albert wyjął ją jak najszybciej i
powiedział, szarpiąc przy tym wąsy tak, że o mało co ich sobie nie
wyrwał:
-
Wydaje się, że melodia została uzupełniona...
Do pierwszych czterech nut doszły teraz kolejne.
-
Są też i słowa! - wykrzyknął Rick, odczytując wolno poszczególne
sylaby, towarzyszące każdej z nut.
W snach jesteśmy zwykłymi marynarzami nie kapitanami, lecz ludźmi
na pokładzie, którzy nigdy nie wiedzą, jak dopłynąć do pięknych
portów.
Wyspa Masek Czarny Gondolier, gdzie odpoczywa lew
Rozdział C 20) - MISTRZ ZEGARÓW
W wieży zegarowej było potwornie gorąco, w powietrzu unosił się kurz
i resztki trocin. Obliwia ' weszła na pierwsze piętro, za mechanizm
zegarowy.
Rozejrzała się niespokojnie dokoła, ale nie zobaczyła nikogo.
W zagłębieniach muru gruchały ukrywające się tu gołębie.
Usłyszała dochodzący z góry miarowy stuk młotka, weszła więc wyżej.
Tym razem dojrzała odwróconego do niej plecami malutkiego
mężczyznę.
Rozpoznała go natychmiast: głowa z niesforną'czupryną, drobne
ramiona i ten sposób poruszania nimi, jakby tańczył do wtóru jakiejś
niesłyszalnej muzyki. Peter Dedalus.
Obliwia zrobiła krok naprzód:
-
Cześć, Peter.
Nie odwrócił się, jednak natychmiast przestał stukać młotkiem i
wstrzymał oddech.
-
Peter, to ja - odezwała się ponownie Obliwia.
Mężczyzna wolno obrócił głowę. Obliwia zsunęła maseczkę i
uśmiechnęła się do niego słodko, jak arszenik.
-
Niemożliwe... - szepnął Peter.
-
Żebyś wiedział, ile trudu kosztowało mnie odnalezienie ciebie -
powiedziała.
Peter wpatrywał się nieruchomo w jakiś punkt na posadzce, w połowie
drogi między mechanizmem zegarowym a stopami kobiety.
-
Niemożliwe. Jak zdołałaś tu dotrzeć?
-
Przez nasz dom, kochanie. Znalazłam klucz. I otworzyłam wrota.
Obliwia zrobiła krok w jego stronę, a mężczyzna zerwał się na równe
nogi jak oparzony.
-
Kłamiesz! To niemożliwe! Te wrota pozostawały zamknięte przez
lata!
-
Teraz jednak dały się otworzyć.
-
Ale od tamtej strony były zamknięte! Poszedłem sprawdzić,
wróciłem... Były zamknięte!
-
Skarbie, te wrota kryją tyle tajemnic, że trudno pojąć, jak
działają... I właśnie dlatego musimy porozmawiać.
-
Były zamknięte - powtórzył Peter. Rozejrzał się dokoła, jakby
szukał drogi ucieczki, miętosząc przy tym ręce i pocierając jedną o
drugą. - Co im zrobiłaś?
-
Komu, skarbie?
-
Sądziłem, że Penelopa z Ulyssesem znaleźli ją... - wyszeptał Peter.
-
Znaleźli? Co znaleźli? Jeżeli masz na myśli mapę ze wszystkimi
wrotami w Kilmore Cove - powiedziała, rozwijając ją z satysfakcją
pośrodku pokoju - to wybacz, ale muszę cię rozczarować, bo mam ją ja.
-
No, nie! Nie! - krzyknął Peter. - Co zrobiłaś Penelopie i
Ulyssesowi?
-
Nie martw się, kochany! Nic! Zupełnie nic. Sami się wykończyli,
skacząc z urwiska przed swoim ukochanym domem.
No cóż, oczywiście, wspaniała historia miłosna! Przykro mi, że muszę ci
to powiedzieć, ale obawiam się, że z twoich przyjaciół pozostałam już
tylko ja... Więc, skarbie, podejdź bliżej... pozwól się pogłaskać...
-
Idź precz!
-
Nie tęskniłeś za mną?
-Nie!
Obliwia wcale nie speszyła się zachowaniem zegarmistrza, jakby znała
go doskonale i umiała rozpoznać skrywaną słabość.
'
-
Peter... Peter... - wyszeptała.
Powtarzała jego imię tak długo, aż udało się jej do niego zbliżyć.
Niziutki mężczyzna wciąż się cofał, ale Obliwii udało się podstępnie
wcisnąć między niego a schody i tym samym odcięła mu drogę, gdyby
chciał uciec.
-
Przestań, skarbie... - szeptała uwodzicielsko, tak długo, aż
zegarmistrz uległ.
-
Prawdę mówiąc, tęskniłem - szepnął. - Tęskniłem za tobą.
-
Och, Peter! Mówisz szczerze?
-
Jesteś... jesteś ciągle taka śliczna.
-
Och, skarbie... Jesteś mężczyzną, który potrafi docenić urodę
kobiety! - wykrzyknęła Obliwia, owiewając go wonią swych perfum.
Objęła go. Peter nie stawiał już oporu.
-
Żebyś wiedział, ile trudu kosztowało mnie dotarcie tutaj! - szeptała
Obliwia. - Peter, kochanie... Po tak długim rozstaniu nie masz mi nic do
powiedzenia? Nie wyjawisz żadnego sekretu swojej drogiej Obliwii?
Peter przymknął oczy, bijąc się z myślami.
-
Nie! - zdecydował ostatecznie, odpychając gwałtownie kobietę.
Obliwia, zaskoczona, potknęła się na swoich zawrotnie wysokich
obcasach i zatoczyła na koła zębate mechanizmu zegara. Straciła
równowagę i runęła na ziemię, rozrywając przy tym suknię.
Peter rzucił się w dół po schodach, uciekając ile sił w nogach.
Obliwia zsunęła szybko pantofle i ostrożnie, stopień po stopniu,
pobiegła za nim.
-
Zatrzymaj się, przeklęty, stój!
Ale Peter się nie zatrzymał. Pędził w dół coraz szybciej, a potem
wybiegł na zewnątrz, wprost na ruchliwą ulicę.
Obliwia, krzycząc, biegła za nim co tchu w piersiach, aż w końcu
przystanęła pośrodku placu św. Marka... Malutki Peter przepadł w
tłumie.
Wściekła, rozejrzała się wokół.
Niektórzy panowie spoglądali na nią ze śmiechem, podczas gdy damy
odwracały się ze zgorszeniem.
Dopiero wtedy Obliwia zorientowała się, że większa część jej garderoby
pozostała w... mechanizmie zegara.
-
To wcale nie jest zabawne! - warknęła Obliwia zza prześcieradła
rozciągniętego w poprzek pracowni krawieckiej.
Trzy pomocnice krawcowej usiłowały wziąć miarę, by czym prędzej
uszyć jej nową suknię.
Po drugiej stronie przepierzenia hrabia Cenere śmiał się jeszcze przez
chwilę, zanim stwierdził:
-
Rzekłbym, że pani mężczyzna porzucił panią w wielkim stylu!
-
To nie jest mój mężczyzna! - krzyknęła Obliwia. - A pan, drogi
panie, musi go jak najszybciej odnaleźć!
Hrabia Cenere poprawił szary dziób ptasiej maski.
-
Musiałaby to być wskazówka o wiele cenniejsza od poprzedniej.
-
O ile cenniejsza?
-
Co najmniej dwukrotnie.
-
Dwukrotnie?? Oszalał pan?! - wydarła się Obliwia, odwracając się
gwałtownie i kłując przy tym boleśnie szpilkami.
Hrabia Cenere lekko się skłonił.
-
W takim razie nie pozostaje mi nic innego, jak pożegnać panią.
-
Czekaj pan! - zawołała kobieta. - Dwukrotnie. Dobrze, chciwy
złodzieju, zapłacę ci dwa razy tyle, ale chcę go mieć dziś wieczór.
-
Cóż za pośpiech, szanowna pani... Najpierw niech sobie pani
sprawi tę suknię, a potem pójdziemy szukać go na lagunie.
-
Na lagunie?
-
Tak. - Hrabia Cenere wyjął z kieszeni białą chusteczkę, a w niej
kilka pokręconych i ususzonych alg. - Przypadek zdarzył, że pani
mężczyzna, który, rozumie się, nie jest pani mężczyzną, pozostawił za
sobą parę maleńkich, zielonych
-
I co z tego? Kanały w tym przeklętym mieście są pełne
śmierdzących alg i cuchną jak kanalizacja.
-
Nie sądzę, żeby w Wenecji udało się znaleźć ten szczególny
gatunek alg - odparł hrabia. - Powiedziałbym raczej, że to algi typowe
dla pewnej wysepki na lagunie... Co by wyjaśniało, dlaczego aż tak
trudno było znaleźć tego człowieka w mieście.
-
Jaka to wyspa?
-
O, za wiele pytań, moja damo. Gdy tylko będzie pani miała nową
suknię, zaprowadzę tam panią osobiście.
-
Szybciej, nie traćmy czasu! - Obliwia zwróciła się ostro do
krawcowej, ponownie robiąc tak gwałtowny ruch, że dopiero co
zafastrygowany kawałek spódnicy znów się odpruł.
-
Do licha! - wrzasnęła rozzłoszczona. - Nie macie pary dżinsów?
fiozdział C 21)
- kapitan -
W ogrodzie Willi Argo Nestor powtarzał kolejny raz: - Nie możesz tego
zrobić, chłopcze...
Zabrudzeni smołą i oklejeni pierzem, wycierali nogi o tra-ę j wę, żeby
nie zapaskudzić smołą żwiru w alejce. Leonard zdjął ) buty i na bosaka
ściągnął z kolasy dwójkę ciągle jeszcze śpiących żebraków i jak
najszybciej wniósł ich do domu.
-
Dlaczego nie? - nalegał Jason.
-
Bo nie dasz rady znieść ich sam, nawet związanych i
zakneblowanych. Leonard podróżował już kiedyś na Metis, dawno,
jeszcze za czasów dawnego właściciela...
Jason spojrzał na niego z mieszanymi uczuciami, zazdrością i zawodem;
z zazdrością - jak ktoś, kto posiadł skarb
t
i nie jest pewny, czy chce się nim dzielić z innymi. A z zawodem -jak
ktoś, kto długo strzegł sekretu i nagle odkrył, że inni już od dawna go
znają... Nawet latarnik wiedział o wszystkim...
-
Jason, proszę cię! Jest tyle do zrobienia... - nalegał Nestor,
odgadując jego myśli. - Wkrótce powrócą twoi rodzice, szkoda więc
tracić czas na jałowe dyskusje.
-
Dlaczego mi wcześniej nie powiedziałeś, że Leonard też wie o
Metis?
- Bo mu to obiecałem - odparł Nestor, patrząc na latarnika,
wychodzącego właśnie z kuchni pewnym krokiem.
DBO O BB B 0 0 OBD OBO 0 0 0 D 0 B D 0 0 01! 0 0II8 0 O0B0 OBO
0 0 0 0 OBO 0 OB
111
Leonard odetchnął głęboko i uśmiechnął się półgębkiem. - Ile jeszcze
osób o tym wie, Nestorze? - syknął Jason wprost do ucha starego
ogrodnika. - Chciałbym to wreszcie
wiedzieć! Ile osób wie o wrotach?
Jason i Leonard doszli do Wrót Czasu, sunąc na suknach, żeby nie
zostawiać czarnych smug na posadzce.
Jason wyjął z kieszeni cztery klucze.
Klik. Klik. Klik. Klik.
Latarnik zarzucił sobie na plecy dwójkę uśpionych wciąż żebraków,
uważając, by ich nie upuścić.
Przeszli przez owalne pomieszczenie i skierowali się na wąskie, wysokie
schody.
Jason szedł przodem, a pochylony pod ciężarem latarnik za nim.
-
Nikt więcej, Jasonie. Naprawdę.Tylko nasza czwórka i Leonard,
który nie chciał, żebyście wy o tym wiedzieli...
-
Dlaczego?
-
Bo uważał, że sobie nie poradzicie.
Jason poczuł ucisk w żołądku na myśl o tym wszystkim, co się
niedawno wydarzyło: cały dzień zmarnowany z powodu dwojga
żebraków, Nestor związany jak baleron, Willa Argo zrabowana i...
-
Nic straconego, Jasonie. Myślę, że jeszcze możemy wygrać.
-
Chcecie sobie coś jeszcze wyznać? - nieco złośliwie zapytał
Leonard Minaxo, stając na progu kuchni. - Czy też możemy stąd już
wyjść i zakończyć tę sprawę raz na zawsze?
-
Idziemy - odparł Nestor.
(C0UI7T P ©
OT
e
OF ©
"rkckr i.:
- o O
i i
fl
©©©©©©©©ono©
I 23456 789.10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28
29 30 31 32 33 3.536 37 38 39 40
obo11d o o ob obo ob o o o o oii0 0 io o d o o d 8 0 obbb obo i) oiib obo
o ob
15 i i i b i i r i r b ii i p i i i i p i i i i l i n i u l i i b i l i l
? 7 pB B ? ? ) B ? 3 BB ?JJPPJJ3i«3J3 iiiimiiii mm
-
Wszystko zmienione... - odezwał się, kiedy doszli do korytarza
zablokowanego przez kamienie.
-
Jest przejście między głazami.
Jason przecisnął się pierwszy. Leonard zsunął z pleców Dieguitę na
ziemię i przepchnął ją pod kamieniami, a Jason schwycił ją z drugiej
strony. Potem zrobili to samo z Don Diego, a na końcu przecisnął się
sam Leonard.
Kiedy dotarli do pochylni, zrzucili najpierw żebraków, a potem zjechali
tuż za nimi.
r
o
111
m
-
Metisl - wyszeptał Leonard, kiedy wylądował na plaży w grocie. -
Ta się nic a nic nie zmieniła...
Załadowali żebraków na łódź. Leonard, oczarowany widokiem, postał
jeszcze chwilkę na pomoście, podziwiając piękno Metis, po czym
wszedł na pokład i skierował się wprost do kajuty kapitana.
Jason słyszał, jak kartkuje dziennik i otwiera skrzynię z ubraniami.
Po chwili Leonard wyszedł, mówiąc:
-
Nie ma kurtki... Ani kapelusza...
„Ciekawe, co też się z nimi stało" - pomyślał.
Chłopiec, odgadując jego myśli, odparł:
-
Są na poddaszu, w pracowni Penelopy.
Leonard pokiwał głową w zamyśleniu.
-
No tak, tam również trafiliście...
Potem zwrócił się w stronę steru i zarządził:
-
Wszystko zmienione... - odezwał się, kiedy doszli do korytarza
zablokowanego przez kamienie.
-
Jest przejście między głazami.
Jason przecisnął się pierwszy. Leonard zsunął z pleców Dieguitę na
ziemię i przepchnął ją pod kamieniami, a Jason schwycił ją z drugiej
strony. Potem zrobili to samo z Don Diego, a na końcu przecisnął się
sam Leonard.
Kiedy dotarli do pochylni, zrzucili najpierw żebraków, a potem zjechali
tuż za nimi.
-
Metisl - wyszeptał Leonard, kiedy wylądował na plaży w grocie. -
Ta się nic a nic nie zmieniła...
Załadowali żebraków na łódź. Leonard, oczarowany widokiem, postał
jeszcze chwilkę na pomoście, podziwiając piękno Metis, po czym
wszedł na pokład i skierował się wprost do kajuty kapitana.
Jason słyszał, jak kartkuje dziennik i otwiera skrzynię z ubraniami.
Po chwili Leonard wyszedł, mówiąc:
-
Nie ma kurtki... Ani kapelusza...
„Ciekawe, co też się z nimi stało" - pomyślał.
Chłopiec, odgadując jego myśli, odparł:
-
Są na poddaszu, w pracowni Penelopy.
Leonard pokiwał głową w zamyśleniu.
-
No tak, tam również trafiliście...
Potem zwrócił się w stronę steru i zarządził:
c
210
rr
|[iiiiiin[i!;ii[iiihiH[niiH';#t!!iii!HiH:iri;ii,niiiiiqiii!i;Hiiiiiiiniiiiii!i
Manfred wsunął pięści w kieszenie swojej dżinsowej kamizelki i
przeszedł przez ulicę. Hotel nazywał się Windy Inn .
-
Podnieś kotwicę. Musimy jak najszybciej zakończyć tę sprawę.
Jason z trudem przyjął do wiadomości, że to nie on poprowadzi Metis,
ale postanowił być posłuszny. Podniósł kotwicę i usiadł u boku
żebraków. Łódź odsunęła się od mola i Leonard chwycił za ster.
-Jest pan pewien, że wie, dokąd mamy popłynąć? - krzyknął Jason, gdy
tylko powierzchnię wody pomarszczyły większe fale.
-
Żartujesz sobie ze mnie, chłopaczku?
Zerwał się wiatr i bryzgi piany zbudziły Don Diego.
Hiszpan, kiedy zobaczył, że znajduje się na pokładzie statku, wybałuszył
oczy ze strachu i bezskutecznie próbował się uwolnić.
Dziób Metis uniósł się jak na skrzydłach, a wiatr objął jej kadłub swoim
magicznym uściskiem.
Jason spojrzał na jej kapitana: wyprostowany, wysoki i potężny
wyglądał jak jeden z kamiennych strażników, którzy w starożytności
strzegli wejścia do Słupów Herkulesa.
-To ja! Pamiętacie mnie? To ja!-wykrzykiwał Leonard szalony z
radości, a może i z gniewu.
Potem, kiedy wiatr przybrał na sile, nastąpił wybuch.
Przekroczyli barierę czasu.
(GOtJE? OT I'S$U 'Ot
(ii - 0
r © © © © © 6 © ©
0
© i
i?
r r
111
m
o © © o <
1234 56789 ip 11 12 13 14 15 16 17 18 1? 20 21 22 23 24 25 2627 28
TV .(O 31 32 33 34 35 36 37 :l« 39 4Q
obo 8 8 0 o 08iibo obo 0 8 8 8 8 8 0 o o o o 8 o 8 8 8 8 8b0 8b 8 8 8 o 0
dbo o 8b
bi 1 ibi 1 1 1bbi I 1 b 1 1 1 1B1 I I I ] IB1B1 I IBI 1 1 1
. ? ? bB b ? 7 ? m ? s mm 3 3 3 3 3 3 3 ■> 3 n 3 3 ■> s s 3 3« 3 j j i «t—
- Wietrzna Gospoda - i przynosił zaszczyt swojemu imieniu. Stał tuż za
placem miejskim i był nieustannie smagany słona-wym podmuchem
wiatru od morza.
Manfred rzucił okiem na hotelowy parking, ale nie zobaczył żadnego
szarego pickupa. „Może ten przeklęty urzędas miejski się pomylił..." -
pomyślał.
Ale przecież oberżysta również zapewniał go, że słyszał o jakimś
nieznajomym, który dopiero co przybył do miasteczka
i zatrzymał się w jedynym hotelu w mieście, czyli w Windy Inn.
f
Goryl Obliwii zobaczył koślawy budynek, przypominający bryłę soli:
dwa piętra i mansarda, skrzypiące i pełne przeciągów.
Manfred rozmyślał o nieznajomym w szkockim kapeluszu, którego
spotkał tego dnia na drodze, z każdą chwilą bardziej przekonany, że
musi się o niego dopytać. Zdobycie opon do swego motoru odłożył na
potem.
Stanął przed wejściem do hotelu. Drzwi zaskrzypiały i zaklinowały się
na posadzce.
Kiedy wszedł do środka, odniósł dziwne wrażenie, że znalazł się nie we
wnętrzu hotelu, ale na jakimś pomoście. Dziury i przeciągi z każdej
strony.
- Jest tu ktoś? - zapytał, rozglądając się za kimś, kogo można by uznać
za recepcjonistę.
-Tutaj - odpowiedział mu kobiecy głos. - Witamy!
W zakurzonym pokoiku siedziała atrakcyjna dziewczyna, z włosami
upiętymi tysiącem szpilek.
- Wietrzna Gospoda - i przynosił zaszczyt swojemu imieniu. Stał tuż za
placem miejskim i był nieustannie smagany słona-wym podmuchem
wiatru od morza.
Manfred rzucił okiem na hotelowy parking, ale nie zobaczył żadnego
szarego pickupa.„Może ten przeklęty urzędas miejski się pomylił..." -
pomyślał.
Ale przecież oberżysta również zapewniał go, że słyszał o jakimś
nieznajomym, który dopiero co przybył do miasteczka i zatrzymał się w
jedynym hotelu w mieście, czyli w Windy Inn.
Goryl Obliwii zobaczył koślawy budynek, przypominający
r
bryłę soli: dwa piętra i mansarda, skrzypiące i pełne przeciągów.
Manfred rozmyślał o nieznajomym w szkockim kapeluszu, którego
spotkał tego dnia na drodze, z każdą chwilą bardziej przekonany, że
musi się o niego dopytać. Zdobycie opon do swego motoru odłożył na
potem.
Stanął przed wejściem do hotelu. Drzwi zaskrzypiały i zaklinowały się
na posadzce.
Kiedy wszedł do środka, odniósł dziwne wrażenie, że znalazł się nie we
wnętrzu hotelu, ale na jakimś pomoście. Dziury i przeciągi z każdej
strony.
- Jest tu ktoś? - zapytał, rozglądając się za kimś, kogo można by uznać
za recepcjonistę.
-Tutaj - odpowiedział mu kobiecy głos. - Witamy!
W zakurzonym pokoiku siedziała atrakcyjna dziewczyna, z włosami
upiętymi tysiącem szpilek.
r
212
Q
llllll!
'c
3 S M
• c
Kapitan
— AJL
V
© r • • • •
Manfred jej nie rozpoznał i burknął jakieś pozdrowienie.
-
Agata zaraz przyjdzie - odezwała się dziewczyna.
„Aha! To fryzjerka!" - przypomniał sobie w tym momencie
Manfred. -„Gwendalina. Dość często przychodzi do Obliwii ułożyć jej
włosy. Co ona robi w tym zmurszałym domu? Czeka na kogoś,
przeglądając kolorowe czasopisma?".
Agata nie kazała długo na siebie czekać.
Nie witając się z Gwendaliną, co oznaczało, że fryzjerka siedziała tu już
od jakiegoś czasu, zwróciła się bezpośrednio do Manfreda:
-
Pan sobie życzy?
-
Hmm... - Mężczyzna wskazał drzwi wejściowe za swoimi plecami
i wyburczał: - Dziś spotkałem pana w szarym picku-pie i...
Fryzjerka gwałtownie odłożyła czasopismo.
-
Podwiózł... tego... znaczy... mnie... i... - Manfred oparł się o ladę,
zdejmując posklejane okulary przeciwsłoneczne. - I... zostawiłem coś w
jego samochodzie - powiedział jednym tchem.
-
Przykro mi - powiedziała Agata, której już się wydawało, że
złapała rybkę w sieci.
Manfred kiwnął głową.
-
Mówił mi, że tę noc spędzi u was...
-
Z pewnością! - odparła dziewczyna, sztucznie uśmiechnięta.
-
Świetnie. Mogę zatem... poczekać na niego?
-
Od panny Biggles, jednej pani z miasteczka - wyjaśniła
Gwendalina. - Ten na pierwszym planie to jest ojciec Feniks, a ten w
głębi, odwrócony plecami... No właśnie, chciałabym, żeby pan
potwierdził moje przypuszczenia... To chyba jest Ulysses Moore, dawny
właściciel Willi Argo.
-
Oczywiście! - wykrzyknął Manfred, rozpoznając kapelusz
mężczyzny z pickupa.
Twarz Gwendaliny rozjaśnił triumfalny uśmiech - uśmiech kogoś, kto
ma w garści sensację.
Nie mogła się doczekać, kiedy opowie o tym wszystkim paniom w
miasteczku.
Rozdział 122) - CZARNY GONDOLIER -
Julia i Rick weszli na dziedziniec Domu Cabota tak pewnie, jakby to był
ich dom. Z największym trudem powstrzymali okrzyk radości na widok
czekającego na nich Jasona. Zobaczyli związanych, umazanych smołą
żebraków i wysokiego, barczystego mężczyznę z przepaską na oku.
-
To jest Leonard - Jason przedstawił im latarnika.
-
Dzień dobry - pozdrowiła go Julia, nieco onieśmielona
nieoczekiwaną wizytą.
-
My się znamy - powiedział Rick.
-
Banner - rzekł cicho Leonard. - Masz takie same włosy jak twój
ojciec.
>
Wiedząc, że mają mało czasu na rozmowę, Jason ograniczył się do
krótkiego wyjaśnienia, że Leonard jest przyjacielem Nestora i że pomógł
mu odstawić dwójkę żebraków z powrotem do Wenecji. Z kolei Julia i
Rick powiedzieli, że za bramą czekają na nich pewni państwo.
Wyszli przed bramę.
Julia była szczęśliwa, a jednocześnie speszona:
-
Znaczy... to... - zaczęła - to jest... mój brat Jason - udało jej się
wreszcie wyjąkać. - Jasonie, to są państwo Callerowie, Rossella i Albert.
-
Bardzo mi miło - powiedział Jason, wyciągając rękę. Po chwili
jednak spostrzegł, że jest umazana smołą, więc czym prędzej cofnął
dłoń. - Państwo wybaczą, dzień był nieco... wyczerpujący.
iMKf
ntnuu
—
'C.
mrp wc»)i
-
Nie wątpię - odezwał się Albert, patrząc ze źle ukrywanym
obrzydzeniem na tego brudnego chłopaczka, całego oblepionego
pierzem, który właśnie wyszedł z opuszczonego od lat Domu Cabota.
Po krótkiej naradzie zdecydowali się rozdzielić. Dzieci miały pójść z
Callerami, a Leonard, dla niepoznaki, wyszedłby nieco później, by
odstawić żebraków do Piombi, więzienia w Wenecji.
-
Spotkamy się za godzinę - zarządził. - Wystarczy wam?
Jason popatrzył na Julię i Ricka, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
-
Sądzę, że może lepiej byłoby za dwie - odpowiedziała
dziewczynka. - Musimy odbyć małą przejażdżkę gondolą...
*
Gromadka ruszyła na plac św. Marka.
-
Więc mieszkacie w Domu Cabota? - zapytał pan Caller Jasona.
-
Tak, ale... jesteśmy tu tylko przejazdem - odpowiedziała za brata
Julia. - Mój brat musiał...
-
Wykonać kilka prac w piwnicy - wtrącił Jason.
-
Macie piwnicę? To rzadkość w Wenecji.
-
Hmm... może nie dosłownie piwnicę... - odparł chłopiec. - To są
takie wilgotne i brudne pomieszczenia. Woda przeciekała i musieliśmy
je zalać... smołą... A poza tym... te gołębie!
Rossella, obok której dreptał niestrudzony Diogo, zgodziła się z
chłopcem.
-
Są nie do wytrzymania. Wszędzie zakładają gniazda! , ¿ś -
powiedziała z niechęcią.
Jason uznał, że to nie najlepszy moment, by opowiedzieć Julii i Rickowi
o Kilmore Cove. Wolał uniknąć ciekawości nieznanych mu państwa
Callerów.
-
Chyba znaleźliśmy go - zaczął opowiadać Rick, mając na myśli
Petera i chcąc jak najszybciej poinformować przyjaciela o rezultatach
ich poszukiwań.
-
Państwo Callerowie byli wspaniali, Jasonie! - wtórowała Rickowi
Julia.
-
Och, nie przesadzajcie - przyhamował ich Albert. -Wcale nie było
tak trudno zorientować się, gdzie znaleźć tego
tm Czarnego Gondoliera.
-
Czarnego Gondoliera? - spytał Jason, wyskubując sobie pióra z
włosów.
-
Peter nie mieszka w samej Wenecji, lecz na wysepce zwanej
Wyspą Masek.
-
O zachodzie słońca spotkamy się z Czarnym Gondolie- \ rem,
który nas tam zawiezie.
-
Gdzie mamy się z nim spotkać?
-
To była niezła zagadka - odpowiedziała Julia - i bez pomocy
Alberta nigdy byśmy jej nie rozwiązali! Na kartce było napisane gdzie
odpoczywa lew.
Jason pomyślał chwilkę.
-
Hmm... coś podobnego widziałem w kreskówce - powiedział. -
Czy to nie dlatego, że gdzieś w Wenecji znajduje
S.
się pomnik lwa? Gdzie odpoczywa lew mogłoby oznaczać cień, który
rzuca ten lew.
Albert uniósł brwi, porażony bystrością poznanego właśnie chłopca.
- Tak, tak właśnie jest! - zawołała uradowana Rossella. - Jesteśmy
przekonani, że Czarny Gondolier czeka na nas w miejscu, gdzie kończy
się cień lwa z placu św. Marka.
Zachodzące słońce złociło dachy Wenecji. Kiedy przechodzili przez
most delia Paglia, wszyscy troje myśleli o tym, co ich czeka.
Peter Dedalus żył, tego byli już absolutnie pewni. Podobnie byli pewni,
że cień lwa z placu św. Marka, precyzyjny jak igła kompasu, zaprowadzi
ich do pracowni zegarmistrza. Najpierw jednak musieli znaleźć
Czarnego Gondoliera, jedynego, który może ich zawieźć na Wyspę
Masek. Trzeba to było zrobić jak najszybciej - poszukiwania Petera
przedłużały się i byli już bardzo spóźnieni.
-
Pewnie Obliwia nas uprzedzi... - szepnęła Julia, zmartwiona.
-
Nawet o tym nie myśl, siostrzyczko - dodał jej otuchy Jason,
paradujący po Wenecji w ubraniu ubrudzonym smołą i upstrzonym
ptasimi piórkami.
Przy każdym ruchu sfruwały z niego te piórka.
-
Mam pomysł... - powiedział cicho Rick, rozglądając się dokoła. -
Czarny Gondolier jest pewnie w czarnym stroju...
-
- Gratuluję polotu, Rick! - zadrwił Jason, udając zdziwię- ,, nie. -
Prawdziwe odkrycie!
Doszli do placu św. Marka i poszukali wzrokiem dwóch kolumn.
-
Lew... - wyjaśnił Albert Caller. - Tajemniczy symbol naszego
miasta.
-
Dlaczego tajemniczy?
-
Ponieważ nie wiadomo, kto i skąd go tu przywiózł. Jedni
powiadają, że w rzeczywistości to jest chimera, stara rzeźba chińska,
której dorobiono skrzydła i...
Rossella wskazała na drewnianą budkę pod kolumną i, przerywając
rozważania męża, zapytała:
-
Herbata z przyprawami dla wszystkich?
Rick spojrzał na długi cień, biegnący od kolumny w stronę laguny.
-
Gdzie odpoczywa lew... - szepnął, mając nadzieję, że prawidłowo
odgadli zagadkę, nie mieli bowiem w zanadrzu żadnego innego
rozwiązania.
Słońce zniżało się nad dachami i cień lwa z każdą chwilą się wydłużał.
Kiedy na niebie pozostał już tylko złocisty skrawek, a całe towarzystwo
od kilku chwil parzyło sobie usta pachnącą herbatą, Rick wskazał
miejsce, gdzie odpoczywał lew - cień ostatecznie padł na pal z
pozłacanym szczytem. Na wodzie kołysała się, uwiązana do tego pala,
gondola z metalowym dziobem.
Należała do ciemnoskórego mężczyzny z kolczykiem w lewym uchu, w
pantoflach o zakrzywionych noskach i w nakryciu głowy podszytym
czerwonym jedwabiem. Czarny Gondolier.
Kiedy dzieci spytały go, czy mogą wsiąść do łodzi, gondolier spojrzał
wymownie na Jasona i pokręcił przecząco głową. Kości policzkowe
miał szerokie, oczy małe i głęboko osadzone.
-
Nie waż się nawet zbliżyć stopy do mojej gondoli! - uprzedził
chłopca.
-
Ale to tylko pióra!
-
Prosimy pana bardzo! - odezwał się Rick. - Potrzebujemy pana! '
-
Jestem do waszej dyspozycji. Powiedziałem tylko, że on nie może
wsiąść do mojej gondoli. Czy państwo są rodzicami tych dzieci? - spytał
po chwili, widząc nadchodzących Alberta i Rossellę Callerów.
-
O nie... Ale podróżujemy razem.
-
A dokąd macie zamiar popłynąć?
-
Na Wyspę Masek.
-
Nie ma takiej wyspy.
-
Nasz przyjaciel powiedział nam, że pan ją zna...
-
A kim jest wasz przyjaciel?
-
Nazywa się Peter Dedalus.
Czarny Gondolier pokręcił głową.
-
Nie znam go.
-
Może zmienił nazwisko - nalegał Albert. - Pochodzi z Anglii, robi
zegary i wspaniałe urządzenia mechaniczne.
-
Niech pan posłucha tego! - wtrąciła się Rossella. I nakręciła
pozytywkę wmontowaną w ramę obrazu. Na dźwięk muzyki Diogo
natychmiast stanął na tylnych łapkach i zaczął tańczyć.
Gondolier mimo woli roześmiał się i z niedowierzaniem pokręcił głową:
-
Może wasz przyjaciel nazywa się Piętro Anglik?
-
Tak! To on! - wykrzyknął szybko Rick.
-
To może wiem, gdzie znaleźć Wyspę Masek.'
-
Wiwat! Proszę pana, płyńmy tam szybko!
-
Wszyscy?
-
Zapłacimy każdą sumę - pospiesznie wtrącił Albert, wskazując
znacząco na zabrudzonego Jasona.
-
No dobrze - westchnął mężczyzna i pomógł im wsiąść do łodzi.
Kiedy przyszła kolej na Jasona, owinął go w prześcieradło i ostrzegł: -
Żebyś mi się nie ruszał. W przeciwnym razie wrzucę cię do laguny.
(...)
m
-To do mnie! - zaszczebiotała pani Bowen, biegnąc do telefonu w
swoich kapciach do froterowania podłogi. - Halo? Więc jednak?
Naprawdę? Przyjdę natychmiast!
Rozłączyła się i przemknęła niczym błyskawica, mijając po drodze męża
pochłoniętego rozwiązywaniem wielkiej krzyżówki.
Zdumiony doktor Bowen podniósł wzrok. Nie przypominał sobie, by
kiedykolwiek widział swoją żonę przebierającą się i opuszczającą dom
w takim tempie.
-
Do zobaczenia! Kolacja jest w piecyku! - krzyknęła jeszcze,
pospiesznie zamykając za sobą drzwi.
Cały dzień Edna tryskała energią. Oczywiście, często bywała poruszona,
wracając od fryzjerki z nowinkami z miasteczka... ale w takiej euforii
mąż jej dotąd nie widział. No, może raz, kiedy pacjent doktora
podarował jej dwa bilety na koncert Eltona Johna w Torquay.
Doktor Bowen napawał się przez moment tą niespodziewaną chwilą
spokoju, po czym postanowił zjeść kolację. Uwaga żony o piecyku
kazała mu przypuszczać, że będzie musiał ją spożyć $am.
-
Wielki pulpet - zauważył, spoglądając przez szybkę w piecyku.
Otworzył lodówkę w poszukiwaniu piwa, potem przypomniał sobie, że
ma jeszcze dwie butelki w piwnicy. Schodząc po nie, minął telefon.
Żona źle odłożyła słuchawkę. Gdy ją poprawiał, przyszedł mu do głowy
pewien pomysł. Jaki to był numer? Ursus...
Spróbował dwa razy, zanim udało mu się wybrać właściwy numer
dyrektora szkoły.
-
Hej, stary! - pozdrowił go. - Jestem sam w domu z wielkim
pulpetem i dwoma piwami. Nie wpadłbyś dotrzymać mi towarzystwa?
v
v mm
(CO'JIT$ OF l™m OF CRAĆiP U; 0
e e © © © © o © © o © r © ©
1 2 3456 76? 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25
24272829 ,30 31 32 33 :-4 35 36 37 38 39 40
£0 0 0 B 0 OOIlBfl OBO 0 0 0 0 fl 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 OOBO OBO 0 0
0 0 OBO 0 OB
1 1 B 1 1 1 I B B 1 1 I B 1 1 1 1 B I I 1 1 1 1 H
BB B ? ? ? B ? 3 BB ) ) ) ! i ) i liiri 11
r I 1 1 B I I 11
13 3 m 3 3 3 3 f«f
Dyrektor chwilkę się zastanowił i odpowiedział:
-
Dziękuję, bardzo chętnie.
-
Świetnie. Wkładam piwo do lodówki.
-
Powiedz mi, wiedziałeś o tej historii ze zmarłym?
Doktor Bowen prychnął.
-
Co takiego?
-
Powiedziała mi o tym nauczycielka, panna Stella - wyjaśnił Ursus
Marriet. - Zrobili coś w rodzaju zebrania u panny Biggles... Była tam
między innymi twoja żona... Hmm... Przypominasz sobie dawnego
właściciela Willi Argo?
-
Masz na myśli Moore'a? Tak, zmarł w zeszłym roku.
-
Właśnie. Wydaje się, że nie umarł. Ktoś go widział dzisiaj w
miasteczku, w szarym chevrolecie czy w czymś podobnym...
-
Żartujesz?
-
Wcale nie żartuję. Czy zaproszenie nadal ważne?
-
Do licha, tak... - odparł doktor Bowen. - Tylko się pospiesz!
Rozdział (.23) WYSPA MASEK
rftsrs?*- &
c'» W*'1'*
ondola sunęła po lagunie, pozostawiając Wenecję daleko w tyle. O
zachodzie woda jakby zapłonęła ogniem i zaczęła parować.
Mielizny pełne były brodzącego ptactwa, a węgorze przemykały pod
powierzchnią wody, płytkiej i szarej.
-
Latarnia - mruknął do siebie Czarny Gondolier, kiedy zapadł mrok
i woda przybrała ciemniejszą barwę.
Tam, gdzie już słońce nie ogrzewało wody, podniosła się delikatna,
wilgotna mgła. Czarny Gondolier sprawnie wpłynął w tę mgłę, która
wkrótce otoczyła ich niczym drżąca zasłona. Spowici w tę szarość,
sunęli po nieruchomej'tafli wody, zdani wyłącznie na gondoliera.
W końcu - kiedy dzieciom zdawało się, że płyną już całą wieczność -
dziób zazgrzytał o piaszczyste dno i utknął.
-
San Giorgio in Alga - oznajmił Czarny Gondolier. Jego złoty
kolczyk zalśnił w świetle latarni. - Wyspa Masek.
Dzieci zeszły pierwsze i pomogły wyciągnąć gondolę na brzeg.
Znaleźli się na plaży pokrytej algami, które stopniowo ustępowały
miejsca drzewom.
Środkiem wyspy biegła kręta ścieżka.
-
Wszystkie domy mieszkalne, zresztą nieliczne, znajdują się po
wschodniej stronie... - wyjaśnił Czarny Gondolier. - A po przeciwnej
jest męski klasztor. Piętro Anglik mieszka obok, w drewnianym domu
przylegającym do klasztornego muru. Dojście do niego nie powinno
wam zająć więcej niż dziesięć minut.
Gondola sunęła po lagunie, pozostawiając Wenecję daleko w tyle. O
zachodzie woda jakby zapłonęła ogniem i zaczęła parować.
Mielizny pełne były brodzącego ptactwa, a węgorze przemykały pod
powierzchnią wody, płytkiej i szarej.
-
Latarnia - mruknął do siebie Czarny Gondolier, kiedy zapadł mrok
i woda przybrała ciemniejszą barwę.
Tam, gdzie już słońce nie ogrzewało wody, podniosła się delikatna,
wilgotna mgła. Czarny Gondolier sprawnie wpłynął w tę mgłę, która
wkrótce otoczyła ich niczym drżąca zasłona. Spowici w tę szarość,
sunęli po nieruchomej "tafli wody, zdani wyłącznie na gondoliera.
W końcu - kiedy dzieciom zdawało się, że płyną już całą wieczność -
dziób zazgrzytał o piaszczyste dno i utknął.
-
San Giorgio in Alga - oznajmił Czarny Gondolier. Jego złoty
kolczyk zalśnił w świetle latarni. - Wyspa Masek.
Dzieci zeszły pierwsze i pomogły wyciągnąć gondolę na brzeg.
Znaleźli się na plaży pokrytej algami, które stopniowo ustępowały
miejsca drzewom.
Środkiem wyspy biegła kręta ścieżka.
-
Wszystkie domy mieszkalne, zresztą nieliczne, znajdują się po
wschodniej stronie... - wyjaśnił Czarny Gondolier. - A po przeciwnej
jest męski klasztor. Piętro Anglik mieszka obok, w drewnianym domu
przylegającym do klasztornego muru. Dojście do niego nie powinno
wam zająć więcej niż dziesięć minut.
Rick kiwnął głową.
-
Idziemy?
Albert i Rossella wymienili spojrzenia.
-
Gdyby to wam nie sprawiło różnicy, wolelibyśmy tu zostać i
poczekać na was - powiedziała cicho pani Caller, podejrzliwie
rozglądając się dokoła.
-
Oczywiście - skłamał Rick, bo w rzeczywistości mgła na wyspie i
jego bardzo speszyła. - Załatwimy to błyskawicznie.
Rossella uścisnęła dłoń Julii, jakby prosząc ją o ostrożność.
Dziewczynka zabrała ze sobą Dioga i pobiegła ścieżką w ślad za bratem
i Rickiem.
Chwilę później rozległ się trzask łamanej gałęzi.
-
Albercie, co to takiego? - spytała Rossella, wpatrując się w mgłę.
Wokół ścieżki ciągnął się las, sprawiający niesamowite wrażenie.
Czarne pnie i konary drzew, spowite w szarą materię mgły, nabrały
kanciastych geometrycznych kształtów. Jakieś duże ptaki poderwały się
do lotu, wydając okrzyki stłumione przez noc. Kiedy ścieżka się
rozdzieliła, dzieci skierowały się w stronę klasztoru.
-
Co za przejmujące miejsce... - odezwał się Rick.
Nagle rozległo się pohukiwanie sowy. Julia aż podskoczyła
ze strachu i ścisnęła Ricka za rękę.
Nie odzywając się do siebie ani słowem, trzymali się mocno za ręce,
dopóki nie dotarli do murów otaczających klasztor.
Za murem zobaczyli majaczące we mgle niskie, ustawione w kwadrat
zabudowania klasztorne.
Obeszli je z lewej strony, gdzie teren się lekko wznosił.
Z góry mogli lepiej widzieć cały kompleks klasztorny - wielki budynek,
który wystawał ponad mgłę niczym grzbiet gigantycznego żółwia.
W górze, od strony, w którą zmierzali, stał mały kościół z masywną
dzwonnicą. Dostrzegli światło świec z refektarza i doszedł ich
melodyjny śpiew. Chór niskich głosów śpiewał modły po łacinie.
Za zasłoną mgły Jason, Julia i Rick wypatrzyli drewniany dom,
wciśnięty między mur a tyły kościółka. To powinno być mieszkanie
Petera. Okna były rozświetlone, co oznaczało, że ktoś był wewnątrz.
Gdy podeszli jeszcze bliżej, bez trudu rozpoznali piskliwy głos Obliwii
Newton.
-
Mówiłam... - szepnęła Julia. - Uprzedziła nas.
-
Spróbujmy podsłuchać, o czym mówią - zaproponował cicho
Jason.
Hrabia Cenere rozejrzał się podejrzliwie dokoła. Skryty we mgle, w
końcu zdjął maskę. Odetchnął głęboko chłodnym powietrzem, postawił
na ziemi oliwną lampę i wyprostował ramiona.
Potem zaczął cichutko pogwizdywać, zapytując się w myślach, jak
długo jeszcze wypadnie mu tu czekać.
Nie przejmował się tym zbytnio. Przez ostatnie dwa dni zarobił więcej
pieniędzy niż w całym ubiegłym roku. I to tylko za znalezienie
zegarmistrza.
Kiedy już dotarli do domów na San Giorgio, nie zajęło im wiele czasu
podejście do klasztoru.
Hrabia Cenere zastanawiał się poważnie, czy nie zostawić tej
rozhisteryzowanej kobiety na wyspie i nie wrócić do Wenecji,
zważywszy, że w gruncie rzeczy jego zadaniem było odnalezienie Pietra
Anglika, a nie praca w charakterze przewodnika turystycznego.
Ostatecznie jednak, mając na uwadze jakiś dodatkowy łatwy zarobek,
postanowił postać i poczekać.
Dla zabicia czasu zrobił obchód wyspy, wędrując leniwie jedyną
ścieżką, która rozdzielała wyspę na pół. Podczas prze-chadzki posłyszał
jednak zbliżające się szybko głosy, ponownie więc nałożył maskę i ukrył
się w lesie.
Wkrótce potem zobaczył trójkę dzieci, z których jedno miało na sobie
dziwne czarne ubranie pokryte ptasimi pió-
rami.
Zaciekawiony zszedł zobaczyć, skąd nadeszli. Na plaży zauważył
światło latarni gondoli i zbliżył się, by sprawdzić, czy ktoś tam jest.
Przez mgłę dostrzegł zarys sylwetek trzech osób. Podchodząc jeszcze
bliżej, przez nieuwagę nastąpił na gałąź i złamał ją.
- Albercie? Co to takiego? - zapytała pani Caller, której głos hrabia
Cenere natychmiast rozpoznał.
Kiedy w Willi Argo zadzwonił telefon, Nestor miał ręce pełne
przedmiotów, które Don Diego i Dieguita powynosili z domu. Usiłował
poukładać wszystko na swoim miejscu, ale zauważył, że dwie lampy
całkiem się potłukły, a figurka z glinki straciła głowę.„Może z pomocą
odrobiny kleju..." - pomyślał.
Telefon nadal dzwonił.
-
Tak, słucham? - burknął ogrodnik, biorąc słuchawkę do ręki i
kopiąc jakieś walające się pod nogami szmaty.
Potrzebował kilku sekund, by zrozumieć, z kim mówi.
-
Panno Biggles, z łaski swojej, proszę wziąć oddech! Nic nie
rozumiem!
-
Nic, kochanie. Jakieś zwierzę...
Hrabia Cenere nastawił uszu.
-
Miejmy nadzieję, że dzieci załatwią tę sprawę szybko - odezwała
się po chwili Rossella.
-
Dom zegarmistrza jest niedaleko - zapewnił ją gondolier, który stał
koło nich.
Zegarmistrz? Oni też? Dlaczego taki ważny był ten dziwny rzemieślnik?
Hrabia Cenere westchnął. Może nadeszła pora, by wrócić i rzucić okiem
na tego tajemniczego Pietra Anglika? I może, na zakończenie tego
dobrego dnia, znalazłby się wreszcie jakiś powód, żeby zamknąć w
więzieniu małżonków Caller.
Wyspa Masek
Odłożył na podłogę bibeloty, które trzymał w drugiej ręce, i usiadł.
-
Tak, to ja, Nestor. Co ma do tego Windy Inn...? Jasne, że wiem, co
to jest, to hotel! Co takiego? Dawny właściciel jest w Windy Inn?
Ulysses Moore? Ależ... ależ... to niemożliwe! Sądzę, że.... A kto go tam
widział? Fotografia? To ojciec Feniks go widział? Jest pani pewna?
Panna Biggles zaczęła prawie krzyczeć i w końcu Nestor ustąpił.
-
Dobrze, przyjdę zobaczyć. Na pewno. Zaraz przyjdę. Dobrze, jak
pani chce... Spotkamy się wszyscy w Windy Inn... Tak, na pewno. Do
zobaczenia, Kleopatro.
Kiedy się rozłączył, po głowie krążyły mu tysiące myśli -a ta o zrobieniu
porządku w Willi Argo stała się nagle najmniej ważna. Ulysses Moore w
miasteczku? Ale... jak to możliwe?
Zgromadził wszystkie przedmioty w jednym miejscu i zebrał szmaty z
podłogi. Potem obszedł szybko cały dom, pozamykał okna, drzwi i
wyszedł.
Zjazd do miasteczka na motorze był wykluczony; zrobiło się już ciemno,
a poza tym za bardzo się już zmęczył tego dnia.
-
Dalej, ślicznotko! Pojedziemy zobaczyć, co się dzieje - powiedział
na głos, krzyżując swoje spojrzenie z uważnym spojrzeniem klaczy
Leonarda.
Rozdział I 24) - SPOTKANIE -
Rozdział 124) - SPOTKANIE -
hłopcom, wspinającym się po murze okalającym klasztor, udało się
wejść na drugie piętro domu Petera, gdzie zauważyli niedomknięte
okno. Julia nakazała Diogo, żeby na nią grzecznie poczekał i w żadnym
wypadku nie szczekał. Potem wspięła się, podobnie jak chłopcy,
wśliznęła przez okno i weszła do niezwykłej pracowni, pełnej dziwnych
mechanizmów
Było tu wszystko: młoteczki, sprężyny, ramy i przeguby metalowe. Po
jednej stronie zamknięte drzwi prowadziły do kościoła, po drugiej -
drewniane schody biegły w dół. Pokój był ciemny, ale z niższego piętra
przez deski w podłodze prześwitywało światło wielu świec i dochodziły
odgłosy żywej dyskusji.
Skradając się na palcach, dzieci doszły do schodów, przykucnęły na
najwyższym stopniu i po raz pierwszy zobaczyły Petera Dedalusa.
Malutki mężczyzna z długim nosem, w okularach, osaczony przez
neurotyczną Obliwię Newton.
-
Zaraz tam pójdę i... - wściekał się Jason.
Rick go powstrzymał.
-
Psst! Najpierw posłuchajmy, o czym mówią.
-
Czemu mnie prześladujesz? - użalał się Peter, trzęsąc głową. -
Czemu tak nalegasz?
-
Peter, skarbie...
-
I nie mów do mnie SKARBIE! - wykrzyknął. - Wiem doskonale,
że wcale ci na mnie nie zależy! Wiem doskonale,
że mnie oszukiwałaś i że robisz to nadal! Ty... ty chcesz jedynie
wiedzieć wszystko o wrotach... i o kluczach... Chcesz wiedzieć, cośmy
zrobili i dlaczego to zrobiliśmy.
-
Och, nie, mylisz się, Peter. Wcale mnie to nie obchodzi. Wiem
bardzo dobrze, co zrobiliście: próbowaliście ukryć wszystkie wrota. I
wyłączyliście z obiegu wszystkie klucze. Wszystkie, w tym te dwa.
Na szyi Obliwii mignęły klucze z kotem i z główką lwa.
-
Klucz z lwem! - wykrzyknął malutki mężczyzna. - Nie... to
niemożliwe! Obliwio, ty nie możesz go mieć!
-
To jest nasz klucz, Peter. Klucz otwierający wrota, które sam
skonstruowałeś dla...
-
Nie! - przerwał jej gwałtownie. - Ja nie skonstruowałem
żadnych drzwi! Wrota już były. Wszystkie wrota już były.
i
-
Aaa... Pierwsza wiadomość: to nie wy skonstruowaliście wrota. A
zatem kto?
-
Nikt tego nie wie. Nie wiem ani ja, ani Ulysses, ani Pene-lopa.
Nikt. To była jedna z naszych zasad.
-
Zasad?
Peter wśliznął się w kąt pokoju, objąwszy głowę rękami.
-
Tak, zasady... zasady, które ja złamałem. Obliwia przysunęła sobie
krzesło i usiadła.
-
Powiedz mi coś o tych zasadach, Peter.
-
Nie... Ja... nie mogę...
-
Czemu nie możesz? Twoi dawni przyjaciele już nie żyją.
Pozostałam tylko ja.
stS
-
Ale ty... jak zdobyłaś ten klucz? - szepnął Peter. - Przecież
otworzyłem wrota w Domu Luster, po czym wyjąłem klucz i przesłałem
go Ulyssesowi. On powinien go schować w bezpiecznym miejscu razem
z pozostałymi kluczami...
-
A tymczasem nie, skarbeczku. Ulysses jest na tamtym świecie, a
klucz miał jego ogrodnik.
-
Ogrodnik? - spytał z niedowierzaniem Peter.
-
Tak, ogrodnik - potwierdziła Obliwia z triumfalnym uśmiechem.
-
Ten stary wariat?...
-
Ten sam - powiedziała kobieta. - Może odkrył, gdzie były
schowane pozostałe klucze i zaczął ich używać.
Peter spojrzał na nią uważnie.
-
Może więc to on otworzył wrota. Pierwszym... pierwszym...
-
Jakim pierwszym, Peter?
-
Pierwszym Kluczem - wyszeptał, dysząc ciężko Peter.
-
Bardzo dobrze. Wiadomość druga. A zatem: co to takiego
Pierwszy Klucz?
-
Nie, tego nie mogę ci zdradzić. To jest wbrew wszelkim zasadom.
-
A co to za święte zasady, Peter?
Malutki mężczyzna jednym tchem wyrecytował:
-
Zasada pierwsza: chronić Kilmore Cove. Zasada druga: nikomu
nie mówić o wrotach. Zasada trzecia: nie próbować dociec, kto je
skonstruował.
-
Ale ty... jak zdobyłaś ten klucz? - szepnął Peter. - Przecież
otworzyłem wrota w Domu Luster, po czym wyjąłem klucz i przesłałem
go Ulyssesowi. On powinien go schować w bezpiecznym miejscu razem
z pozostałymi kluczami...
-
A tymczasem nie, skarbeczku. Ulysses jest na tamtym świecie, a
klucz miał jego ogrodnik.
-
Ogrodnik? - spytał z niedowierzaniem Peter.
-
Tak, ogrodnik - potwierdziła Obliwia z triumfalnym uśmiechem.
-
Ten stary wariat?...
-
Ten sam - powiedziała kobieta. - Może odkrył, gdzie były
schowane pozostałe klucze i zaczął ich używać.
Peter spojrzał na nią uważnie.
-
Może więc to on otworzył wrota. Pierwszym... pierwszym...
-
Jakim pierwszym, Peter?
-
Pierwszym Kluczem - wyszeptał, dysząc ciężko Peter.
-
Bardzo dobrze. Wiadomość druga. A zatem: co to takiego
Pierwszy Klucz?
-
Nie, tego nie mogę ci zdradzić. To jest wbrew wszelkim zasadom.
-
A co to za święte zasady, Peter?
Malutki mężczyzna jednym tchem wyrecytował:
-
Zasada pierwsza: chronić Kilmore Cove. Zasada druga: nikomu
nie mówić o wrotach. Zasada trzecia: nie próbować dociec, kto je
skonstruował.
>
ittnuu »ta tf»
Kiedy skończył, Obliwia chwilkę odczekała, po czym zaczęła się
drwiąco śmiać.
-
I to są te straszne zasady twoich przyjaciół? O, nieba! Co za
dziecinada... Wydaje mi się, że mnie cofnięto do czasów harcerstwa: nie
zostawiaj ognia w lesie i nie zabijaj zwierząt! Bądź tak dobry i zaspokój
moją ciekawość, kto ustanowił te zasady?
-
Moore.
-
Ach, więc to ten mityczny Ulysses Moore, niewidzialny arbiter
całej tej historii? A powiedz... co by się stało, gdybyście odkryli, kto był
konstruktorem wrót?
-
Tę zasadę ustalił po tym, jak próbowaliśmy na wszelkie sposoby to
odkryć. Po tym, jak za każdym razem ryzykowaliśmy życiem, a potem
musieliśmy kapitulować wobec tajemnicy.
-
A Pierwszy Klucz?
W tym momencie za murem zaczął ujadać pies.
-
Wyjdę... - powiedziała Julia, słysząc szczekanie Dioga.
Jason położył jej rękę na ramieniu.
-
Nie, to ja pójdę.
Przeszedł przez pokój, starając się poruszać jak najciszej, i tak, jak
wszedł, tak przez to samo okno zeskoczył na mur, a stamtąd na ziemię.
Gdy tylko dotknął stopami ziemi, pies przestał szczekać.
-
Diogo - szepnął Jason, rozglądając się dokoła.
Potem odszedł kawałek w stronę lasu.
-
Diogo, gdzie się podziałeś?
Nagle wydało mu się, że go widzi, siedzącego nieruchomo pośrodku
ścieżki.
-
Diogo?
Chłopiec zbliżył się wolno, pewien, że się pomylił.
Jakaś dłoń w rękawiczce niespodziewanie schwyciła go z tyłu i zobaczył
nad sobą ptasią maskę z zakrzywionym dziobem.
-
Jeden ruch, smarkaczu, i skończę z twoim pieskiem... - wysyczał
hrabia Cenere. >
Obliwia wyjrzała przez okno, a kiedy pies przestał szczekać, powróciła
do sprawy.
-
A zatem, Peter... Po co te wszystkie sekrety?
-
Kilmore Cove mogło się stać miastem cudów, takich bi-
letowanych... - wyszeptał Peter.
-
To się nazywa biznes, skarbie, i wcale nie jest takie złe.
-
My na to patrzyliśmy inaczej.
-
Och, popatrz, popatrz, jacy romantyczni! Zamiast umożliwić
całemu światu poznanie miejsca tak niewiarygodnego, jak Kilmore
Cove, wy postanowiliście je... ukryć! Kazać mu zniknąć z powierzchni
świata! Ukryć miasteczko w dwudziestym pierwszym wieku! Nic nie
rozumiecie? Żyjemy w epoce łączności, w dobie Internetu, satelitów,
telefonów komórkowych... a wy... Co wy robicie?
-
Nie zakładamy Internetu ani luksusowych hoteli. To nasza
pierwsza zasada: chronić Kilmore Cove. Wyrzekliśmy się też podróży w
czasie. Nawet tego się wyrzekliśmy.
-
I potem... niestety, pojawiłam się ja. I uderzyłam w najsłabsze
ogniwo waszej grupy. - Obliwia podeszła do Petera, owiewając go
znowu wonią perfum. - I słabe ogniwo wyśpiewało za dużo...
-
Nie wyśpiewałem! Ja... ja sądziłem, że ty jesteś podobna do mnie.
Ja cię kochałem!
-
Skarbie, ja też cię kochałam. Ale ty, zamiast powiedzieć mi
wszystko... pewnego pięknego dnia uciekłeś i zostawiłeś mnie samą.
-
Ty mnie nigdy nie kochałaś, Obliwio - rozszlochał się Peter. - Ty
chciałaś tylko wiedzieć, jak panować nad wrotami. '
-
Jeśli o to chodzi, to teraz też chcę to wiedzieć. Powiedzmy, że to
byłby twój ostatni prezent dla mnie. Peter... podaruj mi go i zniknę raz
na zawsze. Dalej, skarbie, nie każ się prosić... - szeptała Obliwia,
głaszcząc gęste włosy zegarmistrza szczupłymi palcami o fioletowych
paznokciach.
Peter zamarł w milczeniu, kompletnie oszołomiony zapachem Obliwii.
Potem podszedł do szafki pełnej szuflad. Wyjął z niej stary album i
dziwny aparat fotograficzny. Położył obie te rzeczy na stole i
powiedział:
Z4i
m*
tx-
-
Tak naprawdę tęsknię za Kilmore Cove... tęsknię za ludźmi,
których znałem. Ostatnimi laty wciąż o nich myślałem. O was. Niemal
każdego dnia oglądałem was na tych starych zdjęciach...
Obliwia z roztargnieniem otworzyła album.
-
Kilka miesięcy po przybyciu do Wenecji próbowałem powrócić -
ciągnął Peter. - Poszedłem na calle deli' Amor degli Amici, żeby
sprawdzić, czy wrota są jeszcze otwarte. Ale były zamknięte.
Pomyślałem, że może ktoś przeszedł zamiast mnie i pozostał w Kilmore
Cove... Mimo że, jak wiesz, wrota są dobrze ukryte.
t
-
Jeszcze jak. Kto jest na tej fotografii?
-
Ojciec Feniks - odpowiedział Peter, spoglądając na album.
Obliwia przewróciła kartę.
-
A ten tu z tobą, koło latarni?
-
To jest Ulysses.
-
To jest Ulysses Moore? - wykrzyknęła Obliwia, przyglądając się
uważniej zdjęciu. - Do licha. A ile lat liczy sobie ta fotografia?
-
Co najmniej dwadzieścia - odpowiedział Peter.
Obliwia odłożyła album i podjęła rozmowę.
-
No i co, skarbie, co zrobiłeś, kiedy się przekonałeś, że wrota są
zamknięte?
-
Byłem przekonany, że innym udało się go znaleźć... i zamknęli je.
-
Znaleźć co, przepraszam?
-
Pierwszy Klucz. Ten, który pasuje do wszystkich wrót. - Peter
poprawił okulary na nosie i obszedł stół dokoła. - Na początku
uważaliśmy to tylko za legendę. Potem zbadałem wszystkie zamki,
jeden po drugim. I przekonałem się, że mógłby istnieć jeden klucz
zdolny otworzyć je wszystkie, jak wytrych. Ulysses znalazł wzmiankę o
Pierwszym Kluczu we własnej bibliotece, w starej książce pod tytułem
Podręcznik Eskapistów. Klucze, kłódki, tajemne przejścia i mechanizmy
ucieczki. Wśród rozmaitych rozdziałów był jeden autorstwa jego
pradziadka Raymonda, poświecony wrotom w Kilmore Cove, na
dodatek z rysunkiem Pierwszego Klucza. Klucza uniwersalnego.
Obliwia aż krzyknęła.
-
Wspaniale, to jest dokładnie to, czego potrzebuję: klucz mogący
otworzyć wszystkie wrota w Kilmore Cove!
-
Nie tylko te w Kilmore Cove - wyjaśnił Peter, wzdychając - lecz
także wszystkie inne Wrota Czasu. Pierwszy Klucz jest jakby
wytrychem budowniczych tych drzwi, tym, którego oni sami używali,
żeby się poruszać w czasie, w przód i do tyłu...
-
Znowu mówisz o konstruktorach drzwi... Ale kto to był?
-
Tego nie wiemy - wyznał Peter - Nigdy nie udało nam się tego
odkryć. Ale... kiedy postanowiliśmy skończyć
z wrotami i opracowaliśmy plan zniknięcia Kilmore Cove U
V.
z powierzchni świata, potrzebowaliśmy Pierwszego Klucza. Szukaliśmy
go wszędzie, bo gdyby naprawdę istniał, pozwoliłby nam nie tylko na
otwarcie wszystkich wrót, lecz także na ich zamknięcie.
-
W jakim znaczeniu zamknięcie?
-
Kiedy przekroczysz Wrota Czasu od strony Kilmore Cove, one
pozostają otwarte, dopóki ktoś nie przekroczy ich w przeciwną stronę.
Od tej strony nie dadzą się zamknąć. To jest podróż otwarta tylko w
jednym kierunku: Kilmore Cove. >
-
Wyjaśnij to dokładniej...
J
-
Pierwszy Klucz może otworzyć i zamknąć wrota w obie strony.
Kto go posiada, może zawsze kiedy tylko zechce otwierać i zamykać
połączenia między portami marzeń. Może tak zrobić, że jakieś miejsce
nie będzie już nigdy dostępne, tym samym chroniąc je przed każdym
niebezpieczeństwem. To jest jeden jedyny klucz, który może coś takiego
zrobić. Jest pierwszy i najważniejszy.
Obliwia Newton wyobraziła sobie tysiące zamkniętych wrót rozsianych
po świecie, które ona otwierałaby tym Pierwszym Kluczem, pierwszym i
najważniejszym, kolejno jedne po drugich, pławiąc się za każdym razem
w coraz to większym bogactwie.
-
Chcę go mieć - oświadczyła.
Peter się uśmiechnął.
-
Wszyscy chcieliśmy go mieć. I byliśmy o krok od znalezienia go.
Był blisko. Bardzo blisko. Potem jednak uciekłem... Czuwałem nadal,
ale ponieważ przez tak długi czas nie zauważyłem, żeby ktokolwiek
jeszcze przybył do Wenecji, sądziłem, że Ulysses i Penelopa w końcu go
odnaleźli i użyli do zamknięcia wszystkich wrót w Kilmore Cove i...
-1 odcięcia mnie - zakończyła za niego Obliwia. - Nie kłamiesz
przypadkiem? Nie masz tu ze sobą Pierwszego Klucza?
-
Niestety nie! Gdybym miał Pierwszy Klucz, co najmniej raz
wróciłbym złożyć wizytę w Kilmore Cove.
Kobieta zaczęła krążyć jak szalona po pokoju, aż w końcu przystanęła w
pobliżu zapalonego kandelabra.
-
To gdzie on jest?
-
Jeżeli go nie znaleźli, to sam nie wiem. Ale ponieważ wrota były
długo zamknięte... sądzę, że go znaleźli. A jeśli tak, to z pewnością jest
razem z pozostałymi kluczami.
-
Gdzie?
-
Spytaj Ulyssesa Moore'a.
-
Moore nie żyje, Peter! Pytam ciebie, ponieważ ty jeden pozostałeś
przy życiu!
-
A Black też nie żyje?
-
Black? - spytała Obliwia. - A kto to taki?
-
Black Wulkan. Maszynista kolejowy. Kiedy uciekłem, pozostało
ich troje: Ulysses, Penelopa i on.
.t
-
Nie ma żadnego Blacka Wulkana w Kilmore Cove. Peter pokazał
jej zdjęcie z albumu.
-
To ten tutaj, z tą swoją ogromną, rozwichrzoną brodą. To on
najmocniej z nas wierzył w istnienie Pierwszego Klucza.
-
Black Wulkan... - mruknęła Obliwia. - Jeszcze jeden, zatem... -
Rozwinęła na stole mapę z wrotami w Kilmore Cove i spytała:
-
Gdzie on mieszkał?
-
Tu, na stacji.
Obliwia wielce się uradowała i fioletowym paznokciem wskazała na
mapie punkt:
-
Tu są wrota na stacji. I przypuszczam, że ty wiesz, jak się je
otwiera.
-
Chyba kluczem z koniem, jeśli dobrze pamiętam... Obliwia złapała
Petera za głowę i cmoknęła go w środek
czoła.
-
Wspaniale, skarbie. Spisałeś się doprawdy znakomicie. A teraz,
jeśli łaska, powiedz mi, gdzie się znajduje klucz z koniem.
-
Teraz jednakże, jeśli łaska... - wtrącił się nowy głos - wy dwoje
wytłumaczycie mi dokładnie, o czym rozmawiacie, ponieważ obawiam
się, że się trochę pogubiłem. Ale przede wszystkim wypada się
przedstawić: hrabia Cenere, do usług - mężczyzna w ptasiej masce
wykonał śmieszny ukłon. - Miło mi, panie Piętro Anglik... Pani Newton,
zno-
śM&r 246
~ «lyiMil
«»mmx
iw
L
wu się spotykamy... - Z oliwną latarnią w ręce hrabia Cenere wkroczył
nagle do pokoju, popychając bezceremonialnie przed sobą Jasona.
(...)
Manfred ze złością pokonywał wzniesienie na Salton Cliff.
Dogorywający silnikdune buggy przerywał i szarpał, co z pewnością nie
poprawiało mu humoru. Nie chciał mieć już dłużej do czynienia z tym
gruchotem. Chciał wrócić do Willi Argo i zabrać czarną limuzynę
Obliwii, którą zostawił tam, zaparkowaną przed domem.
Manfred doskonale pamiętał, że zostawił kluczyki w stacyjce. Ale eo się
stało z samym wozem, piękną, czarną limuzyną, gdy on spadł z urwiska,
tego zupełnie nie wiedział. I miał zamiar się dowiedzieć.
Potem, gdy dune buggy wspinał się z mozołem, a on sam przechylał się
na zakrętach, wrócił myślami do swych ostatnich odkryć - przede
wszystkim pomyślał o dziwnym powrocie Ulyssesa Moore'a. Dlaczego
wyjechał z miasteczka, udając zmarłego? I - co ważniejsze - dlaczego
powrócił? I gdzie był teraz? Manfred przypuszczał, że może właśnie w
Willi Argo.
Także dlatego postanowił wspiąć się na urwisko po raz drugi, mimo
surowego zakazu Obliwii.
4 « « I
rmmr • •»II • • • »1
O
A
r
i i
(coarT 'ot' isfti "oi' lcśr (.i; - o v- • v-
© © © © o © e © © o © o © <
1234567891011 1? I 3 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29
30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40
r- obd d o o o oo obo nng gg g g o o o o o g o o o d o o oobo gro o o d o
gpg o ob
b i 1 i » ) 1 1 1 b b 1 1 1 ? 1 m 1 b m u 1 1 b 1 b 1 1 1 b i i i 1
? ? nB B ? j ■ ? 3 rr P 3 P P P 3 3 P JM 3 3 3 3 3 3 *> 3 3 3 1 mm
Odprowadził wcześniej milutką fryzjerkę do zakładu i poprosił ją o
wizytówkę, żeby potem, gdy już załatwi wszystkie sprawy, do niej
zadzwonić. Potem wrócił do Domu Luster, by sprawdzić, czy Obliwia
nie nadeszła, ale nie znalazł jej. Postanowił więc podjechać szybko do
Willi Argo.
Kiedy pokonywał kolejne zakręty, zdał sobie sprawę, że właściwie
jedzie środkiem drogi. Stromizna urwiska męczyła go. Za wysoko. I za
stromo.
Gdy dune buggy wspinał się tak w tempie ślimaka, niespodziewane
uderzenie wiatru z boku uniosło przednie koła auta do góry. Manfred na
próżno kręcił kierownicą; w końcu po kilku metrach udało mu się
ściągnąć samochód na ziemię i znów jechać po asfalcie.
Droga za następnym zakrętem biegła wzdłuż grani urwiska. Szofer
Obliwii Newton wrócił na środek drogi i z nienawiścią popatrzył na
morze. W oddali rozległo się rżenie.
Manfred z niedowierzaniem spojrzał na drogę. Nagle zza zakrętu na
końcu odcinka prostej drogi wyjechała kolasa ciągnięta przez pędzącego
konia.
-
Jasna cholera! - zaklął Manfred, ściskając kierownicę. Próbując
uniknąć zderzenia, dodał gazu i skręcił w bok,
na krawędź drogi. Dokładnie w tym samym momencie kolejny silny
podmuch wiatru uniósł samochód w górę.
-
O nie! NIEEE! - wrzasnął, widząc, że droga się kończy.
Puścił kierownicę, żeby wyskoczyć z pojazdu, ale przytrzymał go pas
bezpieczeństwa. Odpiął go w chwili, gdy koła dune buggy kręciły się już
w powietrzu, a samochód zaczął przechylać się w stronę urwiska.
W przepaść.
Manfred w końcu odpiął pas i wyskoczył. Po raz drugi w ciągu trzech
dni runął z urwiska w Salton Cliff.
drewnianym domu Petera Dedalusa wypadki potoczyły się
błyskawicznie. Ani Rick, ani Julia, siedzący na najwyższym stopniu
schodów prowadzących w dół, nie rozumieli dobrze następstwa zdarzeń.
-
TERAZ MI WSZYSTKO DOKŁADNIE WYJAŚNICIE!
-
krzyknął groźnie hrabia Cenere, postępując kilka kroków w głąb
pokoju. - Co to za calle deli' Amor degli Amici i co to takiego te wrota?
Kiedy mijał Jasona, chłopiec uniósł nagle nogę i wsunął ją między stopy
tajniaka.
Hrabia Cenere - w masce na twarzy, spowity w pelerynę
-
runął do przodu, rozbijając swą lampę oliwną.
-
Uciekamy! - krzyknęła Obliwia, szarpiąc Petera, który zaszył się w
kącie. - Wychodzimy!
Peter nie zareagował. Obliwia zostawiła więc Petera i sama spróbowała
wyminąć tajniaka. Mężczyzna jednak, ciągle jeszcze leżąc na ziemi,
obrócił się gwałtownie i złapał ją za nogę.
-
Puść mnie! Puszczaj! - krzyczała Obliwia, kopiąc go tak wściekle,
że zerwała maskę z twarzy hrabiego Cenere.
I w tym momencie jej peleryna zajęła się ogniem od najbliższej świecy.
Zaczęła histerycznie wyć, zrzuciła z siebie płonącą pelerynę i cisnęła nią
w hrabiego Cenere. W jednej chwili również jego peleryna stanęła w
ogniu, a po chwili płomienie rozpełzły się po całej podłodze, sycąc się
rozlaną oliwą z lampy.
-
Julio! Rick! Uciekajcie! - krzyknął Jason.
Julia, widząc ogień i słysząc krzyki Obliwii i hrabiego Cenere, zawołała:
-
JAAASON! Masz na sobie smołę! Uciekaj! Uciekaj jak
najprędzej!
. Zbiegła pędem po schodach najprędzej, jak mogła, ale w połowie
schodów zatrzymały ją jęzory ognia. Cofała się, kaszląc od gęstego
dymu.
-
JAAAASON! - znów zaczęła wołać brata.
Osłoniła sobie twarz rękami i rzuciła się między płomienie, schodząc
jeszcze kilka schodów.
Potem drewniane schody załamały się i Julia spadła gdzieś w pustkę.
Widząc ..ogień, Jason potoczył się po podłodze jak beczka i dotarł do
kąta, w którym zaszył się Peter Dedalus. Słyszał krzyki Obliwii i
hrabiego Cenere, a na plecach czuł żar ognia.
Ale smoła, zamiast się zapalić, jakoś dziwnie izolowała go od ognia.
-
Peter, uciekajmy! - krzyknął do zegarmistrza. - Rusz się! Musimy
się stąd wydostać!
Malutki człowieczek trwał jednak nieruchomo i jak zahipnotyzowany
wpatrywał się w płomienie, które niczym żywy stwór pożerały jego
dom.
-
Obliwia... - wyszeptał tylko. - Muszę ocalić Obliwię...
Abmu... . ,_. •
-
Nie! - ryknął Jason. - Musimy wyjść przez okno! Jest za tobą!
Rusz się!
Jason złapał Petera za rękę, a ten spojrzał na niego niewi-dzącym
wzrokiem.
-
A tyś coś za jeden?
-
Jestem z Willi Argo - odpowiedział szybko chłopiec.
Peter położył obie ręce na ramionach Jasona i powiedział:
-
Pierwszy Klucz jest tam, chłopcze. I zawsze tam był!
-
Gdzie?
-
W Willi Argo... - szepnął człowieczek, zanim'się obrócił. -
OBLIWIO! - zawołał, robiąc krok w kierunku ognia.
-
Nie, Peter! Wracaj!
Ale zegarmistrz nawet go nie słuchał. Rzucił się w ogień i zniknął w
płomieniach. Przerażony Jason zobaczył, jak jego cień znika w dymie.
Potem przymknął łzawiące od dymu oczy. Kilka piór na grzbiecie
zaczęło mu się palić. Płomienie sięgnęły już stołu i podpaliły album,
marszcząc jedną fotografię po drugiej. Kiedy Jason go chwycił, album
zamienił się już w tysiąc zwęglonych płatków, tak że zostało mu w ręku
zaledwie kilka nadpalonych kart.
Krzyki ucichły. Słychać było tylko syk ognia.
Jason cofnął się do okna, spróbował je otworzyć, ale wydawało mu się,
że jest zamknięte hermetycznie.
-
Otwórz się, przeklęte! Otwórz się!
Doleciał go krzyk Ricka, wołającego go po imieniu. Usłyszał kobiecy
krzyk, po którym nastąpił głuchy łoskot. Poczuł dym w nosie i zobaczył,
że ogień liże mu już spodnie.
Ale okno nie dawało się otworzyć.
Obrócił się w stronę pokoju, złapał aparat fotograficzny leżący dotąd na
stole i rzucił nim w szybę. Szkło się rozbiło. Do pokoju wtargnął
podmuch zimnego powietrza, podsycając ogień, ale i rozjaśniając
Jasonowi umysł.
Jason znów chwycił aparat i walnął nim w szybę jeszcze raz, i jeszcze...
Po czym rzucił się z okna głową w dół, w ciemność.
Rick dotarł do Julii, wziął ją w ramiona i pędem powrócił na schody.
-
Wyniosę cię, Julio. Wyniosę cię stąd.
Przeszedł szybko przez pracownię Petera, całkowicie wypełnioną
dymem, i skierował się w stronę okna, przez które weszli. Zaczęły go
dosięgać pierwsze jęzory ognia. Słyszał jakiś krzyk na niższym piętrze,
lecz próbował nie zwracać na to uwagi.
Zawołał Jasona najgłośniej, jak mógł, potem otworzył okno i wyszedł na
wąski parapet.
-
Wyniosę cię, Julio, bądź spokojna.
Ale wyjść z Julią na rękach nie było tak łatwo, jak wejść...
-
Nie martw się - powtarzał - wyniosę cię.
Przytrzymując dziewczynkę jedną ręką, Rick, zacisnąwszy zęby,
skoczył.
Źle obliczył ten skok i zahaczył bokiem o mur, ale nie wypuścił Julii.
Zawisł na jednej ręce, tak jak Jason wtedy na skale, nad urwiskiem w
Kilmore Cove.
Noc była lodowato zimna. Wilgotna mgła zmieszała się z dymem.
Przyczepiony jak nietoperz do muru okalającego klasztor, Rick macał
stopą ścianę, szukając kolejnych punktów oparcia. W końcu stanął na
ziemi.
Dom był już nieomal pogorzeliskiem.
Czując potworny ból w prawym boku, przeszedł jeszcze kroków, wciąż
niosąc Julię, po czym ostrożnie położył ją na trawie.
W tym samym momencie usłyszał huk tłuczonej szyby i odwrócił się
gwałtownie.
Ktoś stłukł szybę w oknie na parterze i wyskoczył przez nie. To Jason!
Zobaczył, jak się podnosi z ziemi, uniósł więc rękę i zamachał,
krzycząc:
-
Tu jesteśmy! - Potem obrócił się i spojrzał na Julię.
W srebrnej poświacie nocy jej twarz była prześliczna. I nieruchoma.
Rick przyłożył ucho do jej serca. Bije? Czy też to jego serce bije za nich
oboje? Przysunął twarz do jej ust, by sprawdzić, czy oddycha.
-
Julio... żyjesz, prawda?
Oddychała. Tak, oddychała. I Rick pocałował Julię.
Przytrzymując dziewczynkę jedną ręką, Rick, zacisnąwszy zęby,
skoczył.
Źle obliczył ten skok i zahaczył bokiem o mur, ale nie wypuścił Julii.
Zawisł na jednej ręce, tak jak Jason wtedy na skale, nad urwiskiem w
Kilmore Cove.
Noc była lodowato zimna. Wilgotna mgła zmieszała się z dymem.
Przyczepiony jak nietoperz do muru okalającego klasztor, Rick macał
stopą ścianę, szukając kolejnych punktów oparcia. W końcu stanął na
ziemi.
Dom był już nieomal pogorzeliskiem.
Czując potworny ból w prawym boku, przeszedł jeszcze kilka kroków,
wciąż niosąc Julię, po czym ostrożnie położył ją na trawie.
W tym samym momencie usłyszał huk tłuczonej szyby i odwrócił się
gwałtownie.
Ktoś stłukł szybę w oknie na parterze i wyskoczył przez nie. To Jason!
Zobaczył, jak się podnosi z ziemi, uniósł więc rękę i zamachał,
krzycząc:
-
Tu jesteśmy! - Potem obrócił się i spojrzał na Julię.
W srebrnej poświacie nocy jej twarz była prześliczna. I nieruchoma.
Rick przyłożył ucho do jej serca. Bije? Czy też to jego serce bije za nich
oboje? Przysunął twarz do jej ust, by sprawdzić, czy oddycha.
-
Julio... żyjesz, prawda?
Oddychała. Tak, oddychała. I Rick pocałował Julię.
Jason, którego zaczerwienione oczy łzawiły od dymu, z trudem
dostrzegł Ricka pochylonego nad jego siostrą.
Podbiegł do nich, trzymając kurczowo aparat fotograficzny Petera
Dedalusa i kilka ocalałych kartek z jego albumu.
-
Rick! Julio!
Rudzielec poderwał się z ziemi jak sprężyna.
-
Tu! Jesteśmy zdrowi! Wyniosłem ją...
W tej chwili rozległ się łoskot. To dom przechylił się niebezpiecznie na
bok, a dym buchnął z otwartych okien jak z kilkudziesięciu kominów
jednocześnie. I po chwili, z ostatnim jękiem, pracownia Petera Dedalusa
runęła z hukiem na ziemię.
Leonard wiedział, że żebracy opuszczą za parę dni więzienie, ale miał
nadzieję, że na skutek wstrząsu, który przeżyli, będą się trzymać przez
jakiś czas z dala od Domu Cabota. Właściwie wystarczyłoby, gdyby
trzymali się z dala przez kilka godzin.
Leonard czuł się nadzwyczaj radośnie. Znaleźć się w Wenecji, po tylu
latach... Cieszył się każdym drobiazgiem, atmosferą tego
niepowtarzalnego miasta, gęstwiną sztuki wyrosłą w mieście
zbudowanym na palach. Patrzył z podziwem na handlarzy wiosłujących
na swych długich łodziach po Wielkim Kanale i wciskał się w ciche
zaułki na tyłach Palazzo Ducale, pragnąc raz jeszcze zobaczyć Arsenał
Wenecki i jego potężną stocznię.
'
»
'y- - '''li'T' iwńłjfc)
A;ą2c; -
Wędrując uliczkami, powracał myślą do dawnych przeżyć i miejsc
znanych z przeszłości. I tak znalazł się w wąskim i wilgotnym zaułku, w
połowie którego znajdował się maleńki sklepik ze starociami i towarem
orientalnym - sklep Zafona.
Leonard wszedł.
-
Ten zapach! - zawołał. - Jak dawno go nie czułem!
Zza stosu towaru wynurzył się staruszek, przypominający
zasuszony chleb świętojański. Zrobił zdumioną minę.
-
Czy mnie moje stare oczy mylą, czy to... mój dawny klient,
którego od wielu lat nie widziałem w mieście?
-
Twoje oczy cię nie mylą - odpowiedział Leonard, podbiegając, by
go uściskać. - Zafon! Jeszcze żyjesz, stary druhu, całe szczęście!
-
Wolnego, wolnego! Jak mnie będziesz tak dalej ściskał, to już
długo nie pociągnę! - roześmiał się staruszek - Co ci się stało? Jakie
nieznane morza odkryłeś? I co znaczy ta przepaska na oku?
-
To był rekin.
-
Rekin... hmm... hmm... co by nie mówić, on też jest morskim
wędrowcą.
Zaczęli wieść ożywioną rozmowę, przerywaną od czasu do czasu
wybuchami śmiechu.
Potem, kiedy Leonard się pożegnał, obiecując rychły powrót, stary
Zafon zniknął za ladą i powrócił z dwoma czar-__ nymi zeszytami.
\
O a mi i ploTwnie
Vjjm ijii
'l
-
Nie chciałbym, żebyś o nich zapomniał! Najlepsze zeszyty z
weneckich papierni!
-
Ale ja nie mam czym za nie zapłacić...
Stary mimo to wsunął mu je w ręce i powiedział:
-
Już mi zapłaciłeś tą pogawędką, przyjacielu. Dasz mi te parę
groszy następnym razem, jak wrócisz.
Leonard ścisnął zeszyty swoimi wielkimi dłońmi i powiedział:
-
A zatem do zobaczenia za parę dni.
Stary uśmiechnął się szeroko, pokazując bezzębne wargi i odprowadził
Leonarda do drzwi.
-
Ty bezwstydniku! To samo mówiłeś ostatnim razem.
Kiedy ogień ostatecznie ugaszono, zbiegli się wszyscy mieszkańcy
wyspy, by zobaczyć pogorzelisko. Z domu Pietra Anglika pozostały
jedynie czarne, dymiące zgliszcza. Dzieci siedziały z boku, drżąc z
przerażenia. Zobaczyli, jak spod zwęglonych belek wyciągnięto
nieprzytomnego mężczyznę.
-
Kurczę... - szepnęła Julia, kiedy go zobaczyła.
To był hrabia Cenere, okropnie poparzony.
Rossella objęła Julię, ale dziewczynka szukała oparcia w oczach Ricka.
To była tylko jedna chwilka, ale chłopak to zauważył i speszony spuścił
wzrok.
-
Powinien dziękować, że jeszcze żyje. Nawet jeśli to się źle
skończyło... - odezwał się Albert Caller do siedzącego obok niego
Jasona.
-
Pomyśleć, że i ja byłem tam, w środku...
Albert nagle poderwał się na równe nogi i zaczął kręcić z
niedowierzaniem głową.
-
I pomyśleć, że go znałem...
Mężczyzna, który kazał się nazywać hrabią Cenere, to był Dante, ostatni
pokojowiec państwa Callerów, ten, którego Albert zwolnił, kiedy
postanowił nie wpuszczać już obcych do domu.
Kiedy dwaj zakonnicy wynosili mężczyznę, by go opatrzyć, inni zajęli
się poszukiwaniem Petera i Obliwii. Znaleźli tylko okulary zegarmistrza.
I kawałek ubrania - ubrania Obliwii.
„Może jej udało się wymknąć, zanim dom runął" - pomyślał Jason. „Ale
Peter...".
Wydawał mu się tak powolny, a zarazem tak zaszokowany, że było
całkiem prawdopodobne, że nie zdążył uciec... i leżał teraz tam, pod
zwałami tego wszystkiego, co zostało z jego wynalazków.
Diogo - kompletnie zdezorientowany, z sierścią bardziej zjeżoną niż
zazwyczaj - skulił się w ramionach Julii. Też przeżył swoje - gdy tylko
się otrząsnął z kopniaka, jaki mu wymierzył hrabia Cenere, pobiegł do
domu Petera i tam czekał na dzieci.
Czarny Gondolier odwiózł dzieci i państwa Callerów do Wenecji. Była
to podróż mroczna i milcząca.
Jason nie mógł przestać myśleć o ostatnich słowach Petera, które
nieustannie brzmiały mu w uszach: „Pierwszy Klucz jest tam, chłopcze.
I zawsze tam był!".
A zatem Pierwszy Klucz był w Willi Argo... Chłopiec stał nieruchomo,
wpatrzony w ginącą w mroku nocy Wyspę Masek i w nitkę dymu, który
unosił się ku niebu. Gondola sunęła po spokojnej wodzie, mąconej
jedynie wiosłem gondoliera.
-
Dzieci, posłuchajcie... Czy jesteście pewne, że wolicie zostać
same, niż iść do nas? - po raz kolejny spytała Rossella Caller, zwracając
się kolejno do każdego z nich. Doszli właśnie do Domu Cabota. - Tylko
na tę noc...
-
Nie, Rossello, dziękujemy, naprawdę - odpowiedziała
Julia. - My... lepiej będzie, jeśli wrócimy do domu. Z pewno-
i
ścią...
Dziewczynka spojrzała na Dioga, łaszącego się u jej stóp. Wzięła go na
ręce i delikatnie przekazała Rosselli.
-
Nie sądzę, żebyśmy go mogli ze sobą zabrać... do domu. Oczy
kobiety zabłysły.
-
Mówisz poważnie? Albercie, czy my...?
Pan Caller żywo kiwnął głową, głaszcząc pieska po szorstkiej sierści.
-
Nie ma problemu, zatrzymamy go, dopóki nie przyjdziecie go
zabrać... - Potem nagle zwrócił się do żony: - Rossello, do stu tysięcy...!
Obraz!
-
Ach tak! - powiedziała pani Całler. - Przez to wszystko kompletnie
zapomniałam...
Podała dzieciom obraz z pozytywką, którego Julia i Rick za nic nie
chcieli przyjąć.
Oboje państwo Caller byli jednak nieugięci:
-
Z pewnością nie po to nosiliśmy go ze sobą przez cały dzień, żeby
teraz wrócił z nami do domu - powiedzieli w końcu, wręczając go Julii.
-
Dziękuję, Albercie! Dziękuję, Rossello! - zawołała dziewczynka. -
Bez was nie udałoby się nam nigdy odnaleźć Petera. Nawet jeśli...
-
Może musiało tak być - zakończył Jason.
Albert uściskał całą trójkę, mimo że byli brudni i usmoleni jak
kominiarze.
-
Dziś przeżyłem zupełnie nieprawdopodobny dzień. Najbardziej
nieprawdopodobny dzień w całym swoim życiu. Mam tylko nadzieję, że
pewnego dnia zechcecie mi opowiedzieć, co się wydarzyło tak
naprawdę.
-
Obiecuję - powiedział Jason. - Tylko najpierw sami musimy to
zrozumieć.
-
Może jutro? - spytała z nadzieją Rossella, ściskając czułe Dioga.
-
Może jutro - skłamał Rick.
-
W porze słodkiego podwieczorku - powiedziała Rossella. - W
kawiarni Alla Venezia Trionfante...
-
Chciałaś powiedzieć w Caffe Florian! - poprawiła ją Julia.
Kiedy w końcu dostrzegli wychylające się zza ostatniego zakrętu
miasteczko Kilmore Cove, pani Covenant odetchnęła:
-
Nie do wiary! Mam ochotę wysiąść i ucałować ziemię!
-
Proszę bardzo - roześmiał się mąż, włączając kierunkowskaz i
zjeżdżając na pobocze.
Państwo Covenant wysiedli i wciągnęli w płuca świeży chłód wieczoru.
Po ich prawicy wznosiła się latarnia morska jak srebrzysta wieża na tle
morza. Była wygaszona.
-
Musi być jakieś święto, tam, na dole - mruknął pan Covenant,
wskazując plac w miasteczku.
W głębi, tuż za placem, przed jedynym hotelemw Kilmore Cove zebrał
się tłum ludzi.
-
A tam wysoko nasz dom, nasz słodki dom... - dodała jego żona,
wskazując oświetloną wieżyczkę Willi Argo sterczącą na szczycie
urwiska.
Uściskali się.
-
Może po dwóch dniach utrapienia z transportem będziemy mogli
w końcu rozpocząć nasze nowe życie - odezwała się pani Covenant.
-
Mhh... - mruknął mąż, napawając się spokojem tego pejzażu,
przerywanym tylko krzykami sprzed hotelu.
-
Jedziemy? - zaproponowała po chwili pani Covenant. - Jason i
Julia czekają na nas.
Pan Covenant uśmiechnął się. Wiedział, jak trudno jego żonie
wytrzymać dłużej bez dzieci.
i
r?
"MiillM_iUMlMMil_
Znowu w domu
-
Jedziemy.
Wsiedli do samochodu i zjechali do Kilmore Cove drogą prowadzącą
wzdłuż wybrzeża. Przed Windy Inn zwolnili. Wyglądało na to, że
zbiegło się tu całe miasteczko.
Pan Covenant opuścił automatyczną szybę i zapytał pierwszego z brzegu
przechodnia:
-
Co tu się dzieje?
-
Wrócił dawny właściciel Willi Argo - wyjaśnił mu ktoś, wskazując
hotel.
-
Przepraszam?
-
Ulysses Moore, dawny właściciel! Nie umarł, powrócił do
miasteczka i zamknął się w swoim pokoju w hotelu.
Jakaś kobieta z pasemkami blond dodała:
-
Czekamy, aż zdecyduje się wyjść. Czyż to nie fantastyczne?
Ale panu Covenant nie wydało się to fantastyczne.
A nawet... Przemknęły mu błyskawicznie przed oczami ostatnie
tygodnie: kontakt z ogrodnikiem Willi Argo, pierwsza wizyta w starym
dworze, nabycie domu za śmiesznie niską cenę...
-
Chcesz się przekonać, że zostaliśmy oszukani? - powiedział nagle,
wysiadając wściekły z wozu.
-
O nieba, nie... - jęknęła pani Covenant, opierając głowę o szybę. -
Wiedziałam. Czułam to. To było zbyt piękne... A dopiero co
sprzedaliśmy mieszkanie w Londynie! - krzyknęła, wysiadając.
Podbiegła do męża i oboje ruszyli w kierunku zbiegowiska.
(coairf 'of' iskm of' ctuckh (i; -= o PCCOCCOO
v.
o c c c o c
1 2 3 4 5 6 7 8 9.10 11 12 13 14 15 ) 6 1 7 18 19 20 21 22 23 24 25 26
27 28 2.' 30 SI 32 »3 34 35.36 37 38 39 40
OPO 0 0 B O OOflBlOBO DO 0 0 0 D 0 11 0 0 0 D D D 0 0 ODBO
DBA 0 0 0 0 DTfl D DP B 1 1 IB 1 1 1 110 1 1 1 B 1 1 1 I BI 1 111 IR
1B I 1 1 B 1 1 1 1
? ? bB B 'i ?■ ? ■> 3 ? rr ? 3 3 P P P P 3 P U P 3 3 3 3 3 3 «• 3 3 3 3
»»•»
W drzwiach hotelu jakaś dziewczyna próbowała roz-j paczliwie
powstrzymać hałaśliwy tłum przed wtargnięciem do środka.
¿16 ifc ~ Zwiedz mu, żeby wyszedł! Powiedz mu, że chcemy I z nim
porozmawiać!
-Tak!Tak! Chcemy rozmawiać z Ulyssesem Moorem! Państwo
Covenant z trudem starali się zwrócić na siebie uwagę dziewczyny.
-
Panno... czy pani mogłaby...? Proszę pani! - wołali, nie znając
imienia Agaty.
-
Chcemy zobaczyć się z właścicielem Willi Argo! - przekrzyczała
ich swoim mocnym głosem stojąca z tyłu pani Bo-wen.
-
Chcemy zobaczyć osobę, do której należy ten samochód!
-
krzyknęła panna Stella. Pani Covenant zauważyła pięknego
pickupa zaparkowanego przed hotelem, samochód, który wydał się jej
skądś znajomy... Gdzie ona go już widziała?
-
Hej... - zagadnęła do męża, ciągnąc go za marynarkę.
-
Popatrz tam...
-
Co to za historia z dawnym właścicielem Willi Argo?
-
krzyknął pan Covenant do dziewczyny z hotelu.
-
Nie wiem, proszę pana, naprawdę... - tłumaczyła się speszona
panienka. - Ludzie tu przyszli, domagając się widzenia z panem z
pokoju na górze, dawnym właścicielem Willi Argo. A on się tam
zamknął i telefonuje i...
© C
111
(cojire? 'or' iT'iiii 'or' cjiucip CD - o
,.-■,
r € © © © © © o o o o © 'W ©
1 2345 678? 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 26
29 30 31 32 .13 14 35 36 37 38 39 40
OPOQO 8 O O OUBDIBflO O ODDBO O O O O ODO 0
OBOBBOBOO 0 O Ooro O or
p i i i m i i i i P B i i i P i i i i P i ! i i i i n i P i i i e i i i i
Ii ? ? Rp B - B'? BB 1 3 - r>
■.:.■. a -. i i mm
W drzwiach hotelu jakaś dziewczyna próbowała rozpaczliwie
powstrzymać hałaśliwy tłum przed wtargnięciem do środka.
-
Powiedz mu, żeby wyszedł! Powiedz mu, że chcemy z nim
porozmawiać!
-Tak!Tak! Chcemy rozmawiać z Ulyssesem Moorem! Państwo
Covenant z trudem starali się zwrócić na siebie uwagę dziewczyny.
-
Panno... czy pani mogłaby...? Proszę pani! - wołali, nie znając
imienia Agaty.
-
Chcemy zobaczyć się z właścicielem Willi Argo! - przekrzyczała
ich swoim mocnym głosem stojąca z tyłu pani Bowen.
-
Chcemy zobaczyć osobę, do której należy ten samochód!
-
krzyknęła panna Stella. Pani Covenant zauważyła pięknego
pickupa zaparkowanego przed hotelem, samochód, który wydał się jej
skądś znajomy... Gdzie ona go już widziała?
-
Hej... - zagadnęła do męża, ciągnąc go za marynarkę.
-
Popatrz tam...
-
Co to za historia z dawnym właścicielem Willi Argo?
-
krzyknął pan Covenant do dziewczyny z hotelu.
-
Nie wiem, proszę pana, naprawdę... - tłumaczyła się speszona
panienka. - Ludzie tu przyszli, domagając się widzenia z panem z
pokoju na górze, dawnym właścicielem Willi Argo. A on się tam
zamknął i telefonuje i...
„Już wiem!" - pomyślała pani Covenant.
-
Czy to nie jest samochód Homera? - zawołała. Tymczasem w
tłumie rozszedł się pomruk zdumienia.
-
Otwiera okno!
-
Patrzcie!
-
Oto i on! Ulysses Moore!
Jakiś mężczyzna podszedł do okna.
-
Panie Covenant! Pani Covenant! Nareszcie! - zawołał. Nowi
właściciele Willi Argo popatrzyli zdumieni.
A mężczyzna ciągnął:
-
Od godziny usiłuję się do państwa dodzwonić! Kręcę i kręcę na
komórkę! Bałem się wyjść z pokoju z powodu tego tłumu...
Tłum się nagle uciszył, słuchając, co mówi. Pan Covenant poznał
mężczyznę w oknie.
-
Homer? - spytał osłupiały.
-
Kto to jest Homer? - spytał ktoś w tłumie.
-To nasz przewoźnik - odpowiedziała pani Covenant.
-
Homerze, co pan tu robi? - zapytał go pan Covenant.
-
Jak to, co robię? Zatrzymałem się w hotelu, który mi pan
zarezerwował i... Kiedy wyjrzałem na zewnątrz, zobaczyłem cały ten
tłum, który wyglądał, jakby miał do mnie sprawę!
Rozszedł się szmer zawodu.
-
Więc to nie jest Ulysses Moore... -To przewoźnik nowych
właścicieli...
-
Przyjechał tu tylko przenocować.
(COJITC o?
or
(i; - 0
p Gceoecoc ooooo
li?.- 1 23456 7 89 10 U 12 13 14 15 16 1 7 18 19 20 21 22 23 24 25-26
27 28 > .«. (1 32 33 34 35 37 38 .19 40
000 O O 0 O OODBfl BBO 00 O D O O 0 O 0 D O D O O O O OOBB
BBO O O O O OBB O 00 B] l 10] 1 1 1 B B 1 I 101 I 1 I B1 II 11 I 0 I
B I I 1 B1 1 1 1
? ? BB B ?: ? P n ł P RB P P P P P P P P 3 U 3 3 3 3 3 3 P« 3 3 3 3
, I tłum powoli zaczął się przerzedzać.
;Y
1 *v -
K
i
Nim państwo Covenant wraz z Homerem podjechali pod £ j Willę Argo,
zdążyli już odtworzyć przebieg zdarzeń.
I W miasteczku rozeszła się pogłoska, że jakiś nieznajomy zamieszkał w
hotelu Windy Inn, w pokoju zarezerwowanym przez „właściciela Willi
Argo". Tak to zapisała Agata, dziewczyna z hotelu, która nie znała
nazwiska nowego właściciela. A pokój rezerwował, oczywiście, pan
Covenant. Homer wzbudził ciekawość mieszkańców, ponieważ kilka
razy wyjeżdżał do miasteczka i wracał, żeby spotkać ciężarówkę
transportującą rzeczy państwa Covenant. Ponadto Homer włożył
kapelusz myśliwski bardzo podobny do tego, jaki nosił swego czasu
dawny właściciel Willi Argo.
I O
O
111
III
- A mówią, że to nieprawda, co się mówi o plotkach na prowincji, i że w
małym miasteczku każdy jest zajęty własnym sprawami! - żachnęła się
pani Covenant. - Niech żyje Londyn, za pozwoleniem...
Pan Covenant śmiał się, ubawiony.
Tym bardziej, że kiedy już się wyjaśniło całe nieporozumienie, wszyscy
podchodzili do niego, by się przedstawić i zapraszali na kielicha do Salt
Walker. Otrzymał mnóstwo przyjaznych szturchańców na powitanie i
całe zdarzenie zakończyło się zbiorowym, gromkim śmiechem.
r
268
Q
-
Faktem jest, że... - powiedział pan Covenant, obracając się do pana
Homera z firmy Homer & Homer - praktycznie biorąc, nikt nigdy nie
spotkał dawnego właściciela, który żył zaszyty w Willi Argo, jak jakaś
odmiana niedźwiedzia. To wywołało ogromną... ciekawość, rozumie
pan?
Pan Homer rozumiał. I rozumiał również to, że w tym miasteczku
wszyscy musieli być nieco postrzeleni.
-
O nieba! - krzyknęła w tym momencie pani Covenant. Środkiem
drogi nadjeżdżała kolasa ciągnięta przez konia. Pan Covenant zwolnił,
zatrzymał samochód na krawędzi
urwiska i ze zdumieniem spostrzegł, że kolasą powozi ogrodnik z Willi
Argo.
-
Nestor? -z niedowierzaniem zapytała pani Covenant.
-
Co pan tu robi? I czyj jest ten koń?
Po raz trzeci państwo Covenant wysiedli z samochodu.
-
Państwo Covenant! - uśmiechnął się speszony ogrodnik.
-
Do lichd, proszę mi wybaczyć tego konia... Właśnie odprowadzam
go do stajni...
-
Co tu się dzieje? - zezłościła się pani Covenant. - Czy wyście
wszyscy poszaleli?
-
Nie, nie... - Nestor zamachał rękami, żeby ich uspokoić.
-
Niech pani będzie spokojna. - Zjeżdżałem do miasteczka z... - z
trudem przełknął ślinę, pokazując klacz - Ariadną, kiedy... nie... nic się
nie dzieje.
Z wyjątkiem może pewnego typa, który zleciał ze swoim dune buggy z
urwiska.
-
Jak się mają nasze dzieci? - dopytywała się pani Covenant,
nerwowo spoglądając w stronę Willi Argo.
-
Dobrze, bardzo dobrze... chyba - mruknął Nestor. - Były pewne...
komplikacje, ale...
-
Co to znaczy chyba?
-
Jakie komplikacje?
W ogrodzie Willi Argo, teraz już pogrążonym w całkowitych
ciemnościach, zapadła cisza jak makiem zasiał.
Jason, Julia i Rick - wyprostowani i nieruchomi - stali karnie przed
państwem Covenant i ich przewoźnikiem, z każdą chwilą bardziej
zaambarasowanym.
-
Kimkolwiek jesteś, wracaj natychmiast tam, skąd przyszedłeś! -
Pani Covenant bezlitośnie obrugała Ricka, kiedy już udało jej się
odróżnić własne dzieci pod warstwą sadzy, która je pokrywała.
-
Jasonie, Julio, do zobaczenia - szepnął rudzielec, odchodząc ze
spuszczoną głową.
-
Nie bądź tego taki pewien - syknęła jeszcze matka bliźniąt, patrząc
z politowaniem, jak Rick bezskutecznie szuka swego roweru.
-
Jest u Leonarda! - przypomniał sobie nagle Jason. - Weź różowy
rower Bowenów!
-
Leonard? Bowenowie? Kim są ci wszyscy ludzie?
Rick wsiadł na różowy, damski rower i z oddali pomachał przyjaciołom
na pożegnanie.
-
Mamo...
-
Milcz, Julio. Strasznie mnie zawiodłaś.
-
Ale to moja wina! - zawołał Jason.
-
Pani Covenant, ja...
-
I pan lepiej by milczał, Nestorze. Nie widzi pan, w jakim stanie są
moje dzieci? Co to takiego?
-
Smoła, mamo. A to sadza. A to... to są chyba algi.
-
Jak, u licha, udało ci się umazać smołą, sadzą i algami? - krzyknęła
pani Covenant.
Jason znowu spuścił wzrok i nawet nie udało mu się uśmiechnąć.
-
Może... - odważył się wtrącić pan Covenant.
-
DOMAGAM SIĘ WYJAŚNIENIA! NATYCHMIAST! -
przerwała mu żona.
-
Pan Bowen musiał opróżnić swoją piwnicę - jednym
*
tchem powiedziała Julia.
Jason spojrzał na nią, zaszokowany. Po raz pierwszy zdarzyło się, że
Julia wzięła go w obronę.
-
Przyszedł tu poprosić Nestora o pomoc - ciągnęła jego siostra. - I
my dwoje, wspólnie z Rickiem... zaproponowaliśmy mu pomoc. Pan
Bowen to już starszy człowiek. A... w piwnicy...
-
Było pełno smoły - podjął Jason.
-
I sadzy - dorzuciła Julia. - Sadza i smoła była dosłownie wszędzie.
I algi. Ale było fantastycznie. Pracowaliśmy całe dwa dni. Na koniec,
żeby podziękować, pan Bowen podaro-
(ccrjr? P ©
O
m
i i r
■of ©
Oi' TKftCŚK (I; © © © ©
0
\
gML
-.-""v..
© r © o r r n
l 23456 789 10 1] 12 13 14 15 ) 6 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 2«
3031 32 33 34 35 36 37 38 39 40
0C0 0 0 0 0 0 0 BPIQP 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0P0 OP 0 0 0 0
0 OPO o or.
p l i i r i i i i p n i i i i? ii i i r i i i i i i n
? ? mO p ? j Hm ? ? «ust ? ? p p p p p "5 p n 9 p •••»••»
P i i i r i i u
3 P ł* P 3 3 3 »*■»
'j wał nam różowy rower swojej córki i... taki drobiazg, który 'j Jason i ja
chcemy ofiarować tobie.
Usta pani Covenant zaczęły wyraźnie drżeć.
© S - Ccco tto takiego?
i -Obrazek z Willą Argo-uśmiechnęła się Julia.
-
W dodatku z pozytywką wmontowaną w ramę.
Na widok tego prezentu Nestor wytrzeszczył oczy ze zdumienia. Słodka
melodia Petera Dedalusa popłynęła na cały ogród, niwecząc całkowicie
złość pani Covenant.
-
Och - jęknęła wzruszona, wybaczając im natychmiast - moje
kochane dzieciaczki!
Homer, Nestor i pan Covenant - uradowani - wymienili
porozumiewawcze męskie spojrzenie.
Także Leonard Minaxo, ukryty w pokoiku w wieżyczce, uśmiechnął się.
Odczekał, aż wszyscy wejdą do domu, otworzył okno i wyszedł po
dachu.
Dwoma susami dotarł na gałęzie sykomory i zeskoczył - na ziemię.
(...)
Obliwia Newton wędrowała, kaszląc, pośród zaułków starego getta,
usiłując jak najprędzej dotrzeć do calle deli' Amor degli Amici. Oglądała
się wiele razy za siebie, przerażona myślą, że za moment pojawi się
hrabia Cenere lub jakiś inny ' strażnik tajnych służb.
..4
Mi® - **
Była bardzo wyczerpana, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Bolała ją
głowa. Ale była zdecydowana prowadzić dalej swoje poszukiwania,
zwłaszcza teraz, kiedy już wiedziała, czego ma szukać: Pierwszego
Klucza.
Po opuszczeniu Wyspy Masek Obliwia - pokryta sadzą, w zniszczonym
ubraniu -powróciła do hotelu. Lekceważąc zdziwione spojrzenie
hotelarza, wpadła do pokoju, jak najszybciej przebrała się w czarny,
skórzany kombinezon na motor, wzięła swój plecak i resztką monet,
które jej zostały, zapłaciła rachunek.
Wyszła, minęła teatr, gdzie wystawiano pierwszą komedię Goldoniego, i
zatrzymała się, próbując ustalić kierunek. Po paru nietrafionych próbach
ostatecznie skręciła w ciemny zaułek i odnalazła schodki, które
wyglądały tak, jakby je namalowano na boku domu.
Zeszła po nich, przeszła pod arkadą i doszła do ostatniego wąskiego
zaułka pomiędzy dwiema wielkimi, zniszczonymi, średniowiecznymi
kamienicami.
Czuła się fatalnie. Marzyła o ciepłym prysznicu z hydromasażem i o
szamponie z egzotycznych owoców.
Skręciła w calle deli' Amor degli Amici. Doszła do drzwiczek,
otworzyła je, weszła do ciemnego pomieszczenia i zobaczyła Wrota
Czasu, sprzed których ktoś odsunął maskujący je kadłub gondoli.
Obliwia dostrzegła tego kogoś. Był równie brudny jak ona.
p
)
) )
-
Myślałem, że nie wrócisz... - szepnął Peter Dedalus. -
Przypuszczałbym, że...
-
Nigdy nie snuj przypuszczeń co do mnie - ucięła krótko Obliwia. -
Wzięłam wszystko. Gotów?
-
Tak - odparł stary zegarmistrz z Kilmore Cove, patrząc na Wrota
prowadzące do Domu Luster.
Rozdział (.27) - BEZSENNOŚĆ
W Willi Argo pogasły wszystkie światła. Umyty i pachnący Jason
wyciągnął się na łóżku, na próżno oczekując, że latarnia morska się
zapali. Noc była jasna i sowy zaczęły już swoje głuche nawoływania.
Willa Argo skrzypiała i drżała w ciemnościach. Teraz, kiedy wszystkie
pułapki zostały zniszczone, Jason był przekonany, że duch przebiega
wzdłuż i wszerz korytarze.
Chłopiec spojrzał na aparat fotograficzny Petera, leżący blisko okna, po
czym zamknął na moment oczy, ale pod powiekami natychmiast ujrzał
pożar i usłyszał krzyki.
Przez chwilę wydało mu się, że błysnęło światło latarni morskiej.
Chwilę potem miał wrażenie, że słyszy rżenie konia. Pomyślał o jeździe
przez wzgórza do Turtle Parku, o latarniku, który prowadził Metis, o
zdjęciach Petera.
„ Kim jest ten tu z tobą, koło latarni?"
„To jest Ulysses."
Czy to możliwe? - myślał Jason.
Wyśliznął się spod kołdry. Stanął bosymi stopami na zimnej posadzce,
podszedł do okna i spojrzał na morze.
Latarnia morska spała.
Koło aparatu fotograficznego leżały nieliczne karty z albumu Petera,
które ocalały z pożaru. Na jednej był zegarmistrz w towarzystwie
niskiego i raczej tęgiego mężczyzny, z gęstą brodą. Tak, to z pewnością
Black Wulkan.
Drugie zdjęcie natomiast, zniszczone od dymu i gorąca, zrobiono w
pobliżu latarni morskiej.
„Kim jest ten tu z tobą, koło latarni?" „To Ulysses."
Jason słyszał kroki pod drzwiami. Lekkie, spokojne. Ktoś szedł przez
korytarz.
Ktoś zatrzymał się dokładnie przed drzwiami do jego pokoju.
W oddali morze biło o skały Salton Cliff.
Drzwi pokoju powoli się uchyliły.
Ukazała się najpierw ręka, potem bosa stopa.
-Julia?!
-Jason, śpisz?
Chłopiec znów zaczął oddychać. -Nie.
-
Nie mogę usnąć... - powiedziała dziewczynka, siadając na łóżku
brata.
-
Ja też,
-
Co robiłeś?
-
Patrzyłem przez okno.
Obydwoje wsunęli nogi pod kołdrę i wyciągnęli się obok siebie.
Jason trzymał w rękach fotografię.
«
Przez chwilę leżeli w milczeniu.
-
Wiesz co? - odezwała się Julia. - Rick mnie pocałował.
-
Pocałował cię?
-
Naprawdę, w same usta.
Jason spojrzał na siostrę z niedowierzaniem. -A ty?
(cojit? 'or' iTai -or' cnkci? (.!•)
C r
e
c
r
1 23456 789 10 1 I 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28
29 30 31 >2.33 34 3536 37 38 39 40
obo o o 0 0 o o obo obo 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 obo obq o o o 0
obo 0 ob
b I M b I 1 I I bb I 1 I b I M I b 1 I M I
7 ? bb b ■ ? ? pr r-! h ) ? j > ' ? 5 > ) »" 5
n i b i i i r i i i
33330V '3 3390»
111
m
-
Ja udawałam, że jestem nieprzytomna. Jason się roześmiał.
-
Kurczę... Jutro mu to powiem.
-
Nie waż się! -1 jak było?
Julia podłożyła sobie ręce pod głowę i wpatrywała się w sufit sypialni.
-
Pięknie.
A po chwili:
-
Myślisz, że Peter kiedykolwiek pocałował Obliwię?
-
Nie wiem, ale myślę, że tak.
-
Więc naprawdę ją kochał?
-
Rzucił się w ogień, żeby ją ocalić. Jason ścisnął mocniej
fotografię.
-
Co tu masz?
-
Zdjęcie Petera.
-
Pokaż.
Było to czarno-białe zdjęcie, które ukazywało Petera w towarzystwie
jakiegoś mężczyzny przed latarnią morską w Kilmore Cove.
Jasonowi zrobiło się sucho w ustach.
-
Julio, przypominasz sobie, co powiedział Peter? Że ten na
fotografii to Ulysses Moore...
Oczy Julii zrobiły się okrągłe ze zdziwienia. -To prawda, tak
powiedział- szepnęła dziewczynka, patrząc na brata. - Ja też to
słyszałam. Ale, Jasonie... jak to możliwe?
r
278
f?
'or' imi 'or' tsagsp. (x; o
e e e © © o
1«
r c c o c r
1 23456 7 89 10 11 12 13 14 15 1 6 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28
29 30 31 i? .n 34 35 i' 38 39 40
OBO 0 DO 0 BODED OBO ODD 0 0 0 D 0 0 0 0 0 D 0 0 D OOBi!
fiBO 00 D 0 OBO 0 OB
B ] 1 1 » 1 ł 1 1»B1 1 I P1 1 1 I 81 1 1 1 1 i B 1B 1 I 1 B1 I J 1
. "? ? r B Br'? ? II )'! WH p p p 3 p j p ni) j 5 * > p p
ł S 3 0
-
Ja udawałam, że jestem nieprzytomna. f Jason się roześmiał.
-
Kurczę... Jutro mu to powiem. r j - Nie waż się!
) -I jak było?
Julia podłożyła sobie ręce pod głowę i wpatrywała się w sufit sypialni.
-
Pięknie. A po chwili:
-
Myślisz, że Peter kiedykolwiek pocałował Obliwię?
-
Nie wiem, ale myślę, że tak.
'
-
Więc naprawdę ją kochał?
-
Rzucił się w ogień, żeby ją ocalić Jason ścisnął mocniej fotografię.
-
Co tu masz?
-
Zdjęcie Petera. O - Pokaż.
Było to czarno-białe zdjęcie, które ukazywało Petera w towarzystwie
jakiegoś mężczyzny przed latarnią morską w Kilmore Cove.
Jasonowi zrobiło się sucho w ustach.
-
Julio, przypominasz sobie, co powiedział Peter? Że ten na
fotografii to Ulysses Moore...
Oczy Julii zrobiły się okrągłe ze zdziwienia. -To prawda, tak
powiedział- szepnęła dziewczynka, patrząc na brata. - Ja też to
słyszałam. Ale, Jasonie... jak to możliwe?
- CIĄ.G DALSZY NASTĄPI ~
- Nie wiem. Też się zastanawiam. Ale może... zmienił nazwisko...?
Stojącym obok Petera, uśmiechniętym mężczyzną na zdjęciu był
Leonard Minaxo.
)
i
Nota od Redakcji
To jest ostatni e-mail przesłany do nas przez Pierdomenico Baccalario
przed jego podróżą do Kilmore Cove.
eoe
Piąty manuskrypt
@ S
©
Usuń
Odpowiedz Odpowiedz wszystkim Wyślij Drukuj
Od: Pierdomenico Baccalario Temat: Piąty manuskrypt Wystano: 4 luty
2006 16:24:01 Do: Redakcja „Parostatku" a 1 załącznik, 241 kb
Cześć, to znowu ja!
Mam nadzieję, że ten e-mail dotrze do was bez problemów, bo nie będę
mógł go powtórnie wysłać. Wyruszam do Kilmore Cove. Tym razem
pieszo...
Najpierw jednak chciałem, żebyście przeczytali świeżo przetłumaczony
przeze mnie fragment piątego zeszytu Ulyssesa Moore'a:
Tory ginęły w ciemności, połknięte przez ciemny łuk tunelu. Jason, Julia
i Rick zatrzymali się tuż przed wejściem, wahając się, czy iść dalej.
Mieli wrażenie, że stoją przed otwartą paszczą, obrośniętą przez zielsko
i dzikie pnącza, kołyszące się od przeciągów.
-
Mówicie, że jest tu w środku, zatem... - mruknął Jason.
-
Nie może być nigdzie indziej - potwierdził Rick.
-
Jeżeli istnieje - uściśliła Julia, którą zielsko kłuło w ręce.
Jason nachylił się nad torami, by zapalić lampę na benzynę, którą
znalazł w garażu Willi Argo. Zapalił knot zapalniczką i zaczekał, aż
uniesie się czarna chmura o mdlącym zapachu.
-
Nie mogłeś zabrać latarki? - robiła mu wyrzuty siostra.
Jason żachnął się, ale nie przestał majstrować przy lampie. Po chwili
udało mu się przemienić śmierdzącą chmurę w różowawe światełko.
-
Zrobione! - zawołał uradowany.
Nota od Redakcji
To jest ostatni e-mail przesłany do nas przez Pierdomenico Baccalario
przed jego podróżą do Kilmore Cove.
mee
Piąty manuskrypt
O
0
Usuń
Odpowiedz Odpowiedz wszystkim Wyślij Drukuj
Od: Temat: Wysiano: Do:
>6
Pierdomenico Baccalario Piąty manuskrypt 4 luty 2006 16: 24:01
Redakcja „Parostatku" 1 załącznik, 241 kb
Cześć, to znowu ja!
Mam nadzieję, że ten e-mail dotrze do was bez problemów, bo nie będę
mógł go powtórnie wysłać. Wyruszam do Kilmore Cove. Tym razem
pieszo...
Najpierw jednak chciałem, żebyście przeczytali świeżo przetłumaczony
przeze mnie fragment piątego zeszytu Ulyssesa Moore'a:
lory ginęły w ciemności, połknięte przez ciemny łuk tunelu. Jason, Julia
i Rick zatrzymali się tuż przed wejściem, wahając się, czy iść dalej.
Mieli wrażenie, że stoją przed otwartą paszczą, obrośniętą przez zielsko
i dzikie pnącza, kołyszące się od przeciągów.
-
Mówicie, że jest tu w środku, zatem... - mruknął Jason.
-
Nie może być nigdzie indziej - potwierdził Rick.
-
Jeżeli istnieje - uściśliła Julia, którą zielsko kłuło w ręce.
Jason nachylił się nad torami, by zapalić lampę na benzynę, którą
znalazł w garażu Willi Argo. Zapalił knot zapalniczką ¡zaczekał, aż
uniesie się czarna chmura o mdlącym zapachu.
-
Nie mogłeś zabrać latarki? - robiła mu wyrzuty siostra.
Jason żachnął się, ale nie przestał majstrować przy lampie. Po chwili
udało mu się przemienić śmierdzącą chmurę w różowawe światełko.
-
Zrobione! - zawołał uradowany.
Ominął szyny i pierwszy zapuścił się w ciemności. Julia i Rick poszli za
nim, usiłując cokolwiek zobaczyć.
-
Widzisz coś, Jasonie? - spytała Julia po kilku krokach.
-
Tylko kamienie i tory.
-
Długie są? - dopytywała się siostra.
-
Nie wiemy - odpowiedział Rick. - Wiemy tylko, że szyny nie
wychodzą z drugiej strony góry. I że wobec tego...
Nie dokończył zdania. Jason uniósł lampę.
-
Kurczę... - szepnął. - Wy też ją widzicie? Julia obróciła się w
stronę Ricka.
-
Jest, naprawdę! Miałeś rację!
Rick uśmiechnął się, chwycił Julię za rękę, patrząc przed siebie, na tory,
gdzie zagubiona lokomotywa Blacka Wulkana migotała metalicznym
blaskiem stłumionym warstwą kurzu.
Niewiarygodne, prawda? Teraz muszę pędzić, ale wkrótce prześlę wam
wiadomość.
Pierdomenico
PS Załączam zdjęcie znalezione w piątym manuskrypcie.
■
lHL8*tfl
00
94« U ?
- SPIS TREŚCI "
' i -__LJ|
1.
Rycerze na poddaszu...................................9
2.
Hrabia Cenere.......................................13
3.
Radość dzwonka.....................................19
4.
Drzwi zamknięte i drzwi otwarte........................25
5.
Tajemna komnata....................................37
6.
Stara Sowa..........................................47
7.
Ślady przejścia.......................................55
8.
Śpiew morza.........................................63
9.
Nieoczekiwana komplikacja............................73
10. Rozdzieleni..........................................83
11. Intruzi..............................................91
12. Stary dom..........................................101
13. Chuda doskonałość..................................115
14. Panieński pokoik....................................119
15. U latarnika.........................................131
16. Za ramą...........................................143
17. Turtle Park..................!......................157
18. Studnia i gołębie.....................................169
19. Zakazana książka...................................183
20. Mistrz zegarów......................................199
21. Kapitan............................................207
22. Czarny Gondolier...................................217
23. Wyspa Masek.......................................227
24. Spotkanie..........................................236
25. Ogień i płomienie....................................251
26. Znowu w domu.....................................263
275
LYSSES MO OKS
1. WROTA CZASU
Kilmore Cove, Kornwalia. Jason i Julia, bliźnięta w w ku jedenastu lat,
właśnie przeprowadzili się z Londy do Willi Argo, wielkiego dworu nad
urwiskiem, str żonego przez Nestora, starego ogrodnika, milczka, kt<
prawdopodobnie dużo wie o tym domu... Pewnego wieczoru,
korzystając z nieobecności rodzic zajętych ważnymi sprawami w
Londynie, Jason, Ji oraz ich nowy kolega z Kilmore Cove - Rick zaczyn
zwiedzać to stare domostwo, pełne tajemniczych po i kluczy... W końcu
natykają się'"na ukryte za szafą drz których nijak nie da się otworzyć.
Drzwi mają czt zamki, ale żaden z kluczy w domu do nich nie pasuje.
Co znajduje się za tymi drzwiami? I dlaczego ktoś ch< je ukryć?
Dzieci postanawiają za wszelką cenę je otworzyć...
2. ANTYKWARIAT ZE STARYMI MAPAMI
Starożytny Egipt, Kraina Puntu. Jason, Julia i Rick przekroczyli Wrota
Czasu i weszli do Domu Życia, potężnej, pełnej labiryntów biblioteki-
archiwum, gdzie przechowywane są papirusy, pergaminy i gliniane
tabliczki pochodzące z wielu zakątków świata. Tym razem poszukują
tajemniczej mapy ukrytej w legendarnej Nieistniejącej Komnacie. Tylko
właściciel „Antykwariatu ze starymi mapami" wie coś, co może
naprowadzić ich na właściwy trop...
3. DOM LUSTER
Dziwne rzeczy dzieją się w Kilmore Cove. Jest tu pomnik króla, który
nigdy nie istniał, i tory kolejowe, które nigdzie nie prowadzą. Nie można
się połączyć z Internetem, a telefony komórkowe nie mają zasięgu.
Wydaje się, że miasteczko zostało usunięte ze wszystkich map, żeby
ukryć w ten sposób jakąś tajemnicę. Czy Ulysses Moore wie coś o tym?
Tym razem śledztwo Jasona, Julii i Ricka rozpocznie się w Domu
Luster, tajemniczej siedzibie genialnego wynalazcy Petera Dedalusa,
zaginionego przed laty bez śladu...