nr inw. : K20 - 13589
F 20 IIIp/P
0890000179169
Sara w Avonlea
Pieśń nocy
" ^ 1988
0 9. 04. 200? 22 04 2002 11 1999
4CL OG.aooar.
1 7 07 2002 2 8. 11. 2002 9S
2 6. 03. 2003 2 9. 04 2003
9. 09. 2003 n
2 0. 06. 2003
77 jj ^ 7 11. 2003
10 L1 25 n.im- ]
0 9. 03. 2005 , ?/ iflfti
0 4 0 1 2007
B' 90
Część I FIONA McHUGH
Klątwa rodu Lloydów
Przełożyła Magdalena Koziej-Ostaszkiewicz
Część II HEATHER CONKIE
Tajemnica Maryli
Przełożyła Anna Rojkowska
Sara w Ayonlea
Pieśń nocy
Na podstawie serialu telewizyjnego opartego na wątkach powieści Lucy Maud Montgomery
MIEJSKA BffiUSTBfcA PlkSUBHiA w Zabrzu 1(11? P
to
ZN. KLAS. tfl^J./'
NR INW. JbS<S*>
Nasza Księgarnia
Tytuły oryginałów angielskich Song of the Night The Materializing of Duncan McTavish
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo „Nasza Księgarnia", Warszawa 1995
Song of the Night Storybook written by Fiona McHugh. Copyright © 1991 by HarperCollins
Publishers Ltd, Sullivan Films Distribution Inc., and Ruth Macdonald
and David Macdonald Teleplay written by Fiona McHugh. Copyright © 1989 by Sullivan
Films Distribution Inc. and Fiona McHugh
The Materializing of Duncan McTavish Storybook written by Heather Conkie. Copyright ©
1991 by HarperCollins Publishers Ltd, Sullivan Films Distribution Inc..
and Teleplay
fa&UJkeaM»WhM'f'cEJright © 1989
Hjai
by Sullivs 1 Films Distribution Inc,_and Heather Conkie
i
Published by arrangement with H irperCollins Publishers Ltd., Toronto. Based in the Sullivan
Films Production produced by Sulliv n Films Inc. in association with|the CBS and the Disney
( hannel with the participation oflrelefilm Canada adapted from"Y.ucy~Maud Montgomery's
novels. ROAD TO AVONLEA is the trade mark of Sullivan Films Inc.
Translation © 1995 by Magdalena Koziej-Ostaszkiewicz Translation © 1995 by Anna
Rojkowska
© Cover illustration by Ulrike Heyne, Arena Verlag GmbH Wurzburg
Opracowanie typograficzne Zenon Porada
Część I
Klątwa rodu Lloydów
Rozdział pierwszy
W tym starym domu było coś, co sprawiło, że Sara zatrzymała się, zaciekawiona. Być może
jej uwagę przykuła ogromna, najeżona kolcami brama, która zdawała się szczerzyć na
przechodniów swoje żelazne zęby. A może zaintrygowały ją ciemne świerki, otaczające dom
ciasnym kołem, jakby strzegły jakiejś niezwykłej tajemnicy. To miejsce musiało być kiedyś
ś
wiadkiem wielkiej miłości i wielkiej nienawiści. Sara słyszała niemal czyjś szloch, czuła, iż
w tym domu rozegrała się jakaś tragedia, a może nawet - zadrżała na samą myśl - ciąży na
nim klątwa.
Sara przystanęła przed bramą tak nagle, że Felek, człapiący z tyłu z pustym koszem na
bieliznę, wpadł wprost na nią. Straciwszy równowagę, zatoczył się na Cecylkę, która z kolei
runęła jak długa na ziemię.
- Na litość boską, Feliksie Kingu! Nie myśl sobie, że skoro rodzice wyjechali na trochę,
możesz się chuliganić! - beształa go Felicja, podnosząc Cecylkę i otrzepując ją z piachu.
Trzynastoletnia Felicja, najstarsza z trójki rodzeństwa Kingów, uważała, że jej obowiązkiem
jest niańczyć dziesięcioletnią Cecylkę i sztorcować jedenastoletniego
Felka, który zajmował niedogodną pozycję śred-niaka.
- Wcale się nie gu-li-chanię - odpalił Felek, który nigdy nie umiał wysłowić się jak należy. -
To przez Sarę. Zatrzymała się tak nagle, jakby ktoś złapał ją za rękę.
- To ten dom położył lodowatą dłoń na mym sercu - wyszeptała Sara wpatrzona w ciemny
budynek skryty wśród drzew.
Felicja westchnęła.
- Czy zawsze musisz tak dramatyzować, Saro? To dom panny Lloyd. I przyjmij do
wiadomości, że domy nie mają rąk.
Sara nie zwróciła uwagi na sarkastyczny ton Felicji. Wpatrywała się z napięciem w duży,
pusty ogród za bramą.
- Opowiedz mi o tej pannie Lloyd - poprosiła.
- No cóż... Rodzina Lloydów właściwie założyła nasze miasto. Wspólnie z Kingami, rzecz
jasna.
- Kiedy Felicja zaczynała się pysznić, że pochodzi z Kingów, przypominała do złudzenia swą
ciotkę Hetty. - Jest bogata jak królowa. Miejscowi nazywają ją starą lady Lloyd, z powodu jej
bogactwa, skąpstwa i dumy.
- Tylko że niewiele jej przyszło z całego tego bogactwa - dodał Felek. - Tata mówi, że nikt
jeszcze nie widział na jej twarzy uśmiechu.
- Nikt j e j nie widział, ani z uśmiechem, ani bez. W każdym razie przez ostatnie kilka lat.
Nawet j a nie mam pojęcia, jak ona wygląda
- dodała Felicja, która chwaliła się zawsze, że zna
8
wszystkich mieszkańców Avonlea. - Ejże, Saro Stanley! Gdzież ty się wybierasz?
Sara bowiem podeszła do okazałej bramy i położyła dłoń na klamce.
- Nie możesz tam wejść, to teren prywatny. Sara utkwiła spojrzenie w gąszczu ogrodu za
bramą.
- A może biedna panna Lloyd nie żyje i nikt
0 tym nie wie - odparła.- Nie sądzisz, że powinniśmy to sprawdzić?
W oddali, poza zasięgiem wzroku dzieci jakaś zakapturzona postać wychynęła z kępy
rozszep-tanych świerków. Przemknęła ku szerokim schodom frontowym, minęła kamienne
urny i zastygłe w kamiennych pozach lwy spoczywające po obu stronach wejścia, po czym
podeszła do masywnych drzwi. Schyliwszy się, położyła na progu dużą rybę. Kiedy się
wyprostowała, kaptur opadł, odsłaniając zdecydowaną, surową twarz Peg Bo wen.
Gdy w Avonlea pada to imię, ludzie zniżają głos. Nikt bowiem nie wie, kim tak naprawdę jest
Peg Bo wen. Latem Peg nie mieszka w domu, jak zwykli śmiertelnicy, lecz włóczy się po
zielonych polach, żywi jagodami i sypia pod rozgwieżdżonym niebem. Zimą zamieszkuje
koślawą chatkę w głębi lasu, którą dzieli z sześcioma kotami, trzynogim psem, krukiem,
szacowną kurą, wypchaną małpą
1 małą, wyszczerzoną w uśmiechu czaszką.
Wieczorami mieszkańcy Avonlea opowiadają sobie przy kominkach dziwne historie o Peg
Bo-
9
wen. Niektórzy twierdzą, że potrafi zamieniać się w czarnego kota, a nawet obarczają ją winą
za kiepskie zbiory czy choroby krów. Inni utrzymują, że Peg wie o wszystkim, co dzieje się w
miasteczku i zna najgłębsze sekrety jego mieszkańców. Z tych czy innych powodów ludzie
boją się Peg Bowen i nazywają ją czarownicą z Avonlea. Ale tylko ci, którzy ją znają
naprawdę, wiedzą, co myśleć o tych plotkach.
Peg Bowen przycisnęła ogorzałą, pooraną zmarszczkami twarz do drzwi wejściowych i
powiedziała skrzeczącym głosem:
- Przyniosłam ci ładną, tłustą rybę i zioła na reumatyzm. Przyjdę jutro, by nanieść drewna na
opał. I nie zaniedbuj tej fasoli, którą zasadziłam, słyszysz?
Czekała, ale nikt nie odpowiedział, nawet echo. Peg mruknęła coś z niepokojem, po czym
przyłożyła ucho do otworu na listy i zaczęła nasłuchiwać. Z pogrążonego w mroku wnętrza
nie doszedł jej żaden dźwięk. Peg zmarszczyła brwi. Wówczas usłyszała ostry, suchy kaszel,
nic więcej. Dla Peg była to wystarczająca odpowiedź. Skoro kaszle, znaczy, że żyje,
stwierdziła, potrząsając głową.
Zamierzała właśnie zniknąć ponownie wśród świerków, gdy zamarła ze zdumienia. Głosy!
Słyszała głosy dzieci zbliżających się do domu. Peg wślizgnęła się bezszelestnie pomiędzy
drzewa i tam zastygła w oczekiwaniu.
Sara właściwie nie miała zamiaru wchodzić do cudzego ogrodu. To był jeden z tych jasnych,
10
słonecznych poranków, które rodzą dobre samopoczucie i dobre chęci.
Poprzedni wieczór Sara spędziła ze swoimi kuzynami na ich farmie. Urządzali sobie różne
zabawy, żartowali, a stary dom rozbrzmiewał ich śmiechem.
Nie zawsze tak bywało. Gdy Sara przyjechała do Avonlea, małej miejscowości na Wyspie
Księcia Edwarda, została przyjęta chłodno i podejrzliwie. Wówczas była dla kuzynów obcą
dziewczynką przysłaną z Montrealu przez ojca, który zbankrutował i stracił dobre imię. Jakoś
udało jej się znieść te pierwsze, okropne dni i noce. A potem samotna dwunastolatka
odnalazła w dużej, solidarnej rodzinie Kingów ciepło i bliskość, które dotąd znała jedynie z
książek. Zżyła się ze swoimi kuzynami i polubiła szarą codzienność rodzinnego życia. Lubiła
nawet nie kończące się porady cioci Jany. Ciocia Jana tak często klarowała swym dzieciom,
co mają robić, a czego nie, że nie były w stanie spamiętać choćby połowy tych instrukcji i
szczerze mówiąc - nawet nie próbowały.
Tego ranka, gdy z koszem pełnym starych ubrań wygramolili się z powoziku, ciocia Jana
znowu zaczęła komenderować:
- Zostawcie te rzeczy w kościele w misyjnym pudle na dary, a potem szybko maszerujcie do
cioci Hetty, bo już na was czeka. Cecylko, kochanie, nie zapomnij, proszę, ścielić rankiem
łóżka.
II
Macie być grzeczni u cioci. Pamiętajcie - chodźcie spać o przyzwoitej porze i...
Na szczęście wujek Alek w tym momencie cmoknął na konia i powóz ruszył - wujostwo
wybierali się do Charlottetown, gdzie zamierzali zostać parę dni - ciocia Jana musiała więc
zadowolić się ostatnim napomnieniem:
- Nie marudźcie po drodze!...
Sara wraz z kuzynami pomachała wujostwu na pożegnanie i nawet przez myśl jej nie
przeszło, że mogłaby nie usłuchać przestróg ciotki. Ale kiedy mijała wysoką bramę Lloydów i
poczuła na sercu ów lodowaty dotyk, natychmiast zapomniała o wszelkich ostrzeżeniach.
Gdy biegła szybko cichą aleją, pomyślała sobie, że ciocia Hetty zdążyła już pewnie nakryć do
obiadu i wyrzeka jak rozgdakana kura na ich niepunktualność. Kiedy jednak Felek przepchnął
się obok niej przez bramę i pognał do przodu, wołając, że „dziewuchy mają pietra", Sara nie
mogła się powstrzymać i pobiegła za nim.
- Ja tam się wcale nie boję - powiedziała zdyszanym głosem, gdy udało jej się go dogonić. -
Jeżeli w domu są jakieś trupy, zamierzam pierwsza je zobaczyć.
- Trupy?! Kto tu mówi o trrrupach? - zawołał Felek, którego zaczęła opuszczać odwaga.
- Przecież panna Lloyd może już nie żyć od -lat. Może leży tam sztywna i zimna, a nikt o tym
nie wie. Może odnajdziemy jedynie wyschnięty szkielet?
- Sz-sz-szkielet. Ależ S-s-saro... - zająknął się Felek.
Sara jednak biegła dalej.
Felek zatrzymał się pośrodku wysadzanej drzewami alei, czując, że ciarki przechodzą mu po
plecach ze strachu. Dopiero teraz uświadomił sobie, że wokół panuje niesamowita cisza.
Słyszał tylko swój oddech. Serce waliło mu jak młotem.
Słońce uciekło nagle za chmurę. Na drogę zakradła się ciemność, która pogłębiła cienie.
Felek poczuł, że szczypią go uszy. Wstrzymał oddech. Szelest gałęzi sprawił, że aż
podskoczył i nagle - o zgrozo ! - ujrzał wpatrzone w siebie czarne oczy, pożółkłe zęby
wyszczerzone w uśmiechu i kościste ramię uniesione jak do ciosu.
Felek zawył z przerażenia i puścił się pędem w stronę bramy.
- Peg Bowen! Peg Bowen jest tutaj! Widziałem czarownicę z Avonlea! - wrzeszczał. -
Sparaliżowała mnie wzrokiem!
Felicja i Cecylka stały bezpiecznie za bramą i obserwowały jego szaloną rejteradę.
- Wcale nie widziałeś Peg Bowen - szydziła Felicja. - Udajesz tylko, bo boisz się iść dalej.
Felek przełknął ślinę. Był przekonany, że widział Peg Bowen. Ale wiedział też, że jeśli zwieje
teraz z posesji Lloydów, Felicja zawsze już będzie nazywać go śmierdzącym tchórzem.
Odwrócił się więc niechętnie i ruszył w stronę domu. Zdawało mu się, że zamiast kolan ma
rozdygotaną galaretę.
13
- Właśnie, że ją widziałem, widziałem... - mruczał pod nosem.
- Bzdura! - parsknęła Felicja i uchyliła bramę przed młodszą siostrą. - Chodź, Cecylko -
powiedziała z wyższością. - Zobaczymy, co tam Sara wyprawia.
Rozdział drugi
Tymczasem Sara, którą przyciągnęła do samotnego domu jakaś niewidzialna siła, stała na
werandzie z nosem przytkniętym do brudnej szyby. Gdy jej wzrok przywykł do panującej w
ś
rodku ciemności, przeszył ją dziwny dreszcz.
Ujrzała bowiem ogromny, wysoki pokój, którego wnętrze spowijała szara sieć pajęczych nici.
Pajęczyny zwieszały się z zakurzonych żyrandoli. Pokrywały osłonięte pokrowcami meble.
Pięły się jak szare koronki po pustych ścianach i niby bujne babie lato opatulały wystygły
marmurowy kominek.
Sara oniemiała ze zdumienia. Sądziła, że napasie oczy przepychem. Spodziewała się ujrzeć
lśniące przedmioty z mosiądzu i miedzi, błyszczącą posadzkę, aksamity i ogień buzujący w
kominku. A zobaczyła pusty, ogołocony, ponury pokój. Czyż Felicja nie mówiła, że dom ten
należy do damy „bogatej jak królowa"? Dokładnie badała wzrokiem wnętrze, starając się
zgłębić jego dziwną tajemnicę.
14
Nie zauważyła nawet, że pozostałe dzieci wtargnęły tymczasem do ogrodu. Zapomniały już o
strachu i ganiały z wrzaskiem tam i sam, zaglądając we wszystkie zakamarki. Nawet Felek
odzyskał pewność siebie. Wstydził się, że stchórzył, i zastanawiał się, jak wymazać to z
pamięci sióstr. Gdyby tylko mógł dokonać czegoś tak śmiałego, że wszyscy zapomnieliby o
jego wrzaskach na drodze! Gdy zobaczył pękniętą szybę w jednym z dolnych okien, wpadł
mu do głowy pewien pomysł...
Sara zamierzała właśnie odejść od okna, gdy nagle spostrzegła, że w zamarłym pokoju coś się
poruszyło. Z mroku wyłoniła się długa, koścista, biała ręka i zacisnęła na ciężkim
pogrzebaczu opartym o kominek. W tym samym momencie kamień strzaskał szybę tuż obok
Sary, wprawił w drżenie pajęczyny i wylądował dokładnie przed kominkiem.
Sara zauważyła tylko, że pogrzebacz zniknął, po czym usłyszała triumfalny wrzask Felka:
- Trafiłem!! No i kto tu jest śmierdzącym tchórzem?
W odpowiedzi rozległ się wrzask Cecylki:
- Och, nie! Ktoś nadchodzi! Wiejemy!
Gdy Sara odwróciła się, zobaczyła, że pozostali gnają aleją ile sił w nogach.
- Pospiesz się, Saro! - zawołała zdyszana Felicja. - Może stara lady Lloyd wcale nie umarła!
Sara zeskoczyła z werandy i puściła się pędem
15
w ślad za kuzynami, którzy byli już prawie na zakręcie alei. Wyglądało na to, że zaraz straci
ich z oczu.
- Zaczekajcie na mnie! - krzyknęła, jednak tamci zniknęli już za zakrętem.
Nogi ślizgały jej się po żwirze. By skrócić sobie drogę, popędziła przez zaniedbany trawnik.
Nagle stopa uwięzia jej w kłębowisku drutu skrytym w wysokiej trawie. Sara usłyszała odgłos
rozdzieranego materiału, a potem padła, dysząc, na ziemię. Przez chwilę leżała twarzą w dół,
czując przeszywający ból w kolanie. Może gdy będzie cicho, ten ktoś, kto ją gonił, zrezygnuje
z pościgu i wróci do domu. Zadrżała, przypomniawszy sobie sękatą dłoń ujmującą
pogrzebacz.
Trawa wokół, poruszana przez wiatr, złowrogo falowała. Świerki zbiły się w gromadkę. Nie
wiadomo dlaczego słoneczny dzień stracił nagle cały urok. Mały czarny pajączek wspiął się
na rękę Sary, zaczął po niej pełznąć, po czym zmienił zamiar i uciekł, gdy w pobliżu trzasnęła
gałązka. Sara zamarła. Ktoś skradał się po szeleszczącej trawie. Czyżby ją odkryto? Gdyby
tylko kolano tak nie bolało, mogłaby zerwać się na nogi i uciec. Wszystko byłoby lepsze od
leżenia z twarzą przyciśniętą do ziemi i czekania, aż ktoś ją złapie. Już miała spróbować się
podnieść, gdy jakaś dłoń zacisnęła się na jej ramieniu.
- Wandale! Hołota! - syknął głos. - Mam cię! Sara uniosła głowę i spojrzała wprost w
roziskrzone gniewem oczy starej lady Lloyd.
16
Rozdział trzeci
Twarz panny Lloyd nosiła ślady dawnej urody. W jej ciemnych oczach tliły się iskierki,
policzki miały ładny zarys. Gęste, siwe włosy były starannie ułożone. Jej suknia, choć
wyblakła i wytarta, uszyta była z najdelikatniejszego jedwabiu. Jednak w stalowym uścisku
dłoni, która opadła ciężko na ramię Sary, nie było krztyny delikatności. Dłoń ta trzymała Sarę
niczym imadło. Stara dama dźwignęła dziewczynkę w górę, potrząsnęła nią, po czym zaczęła
ją wlec w stronę domu.
- Proszę mnie puścić. To boli! - zaprotestowała Sara.
Jednak lady Lloyd zdawała się nie słyszeć ani słowa. Jej urywany oddech przerywał co chwila
suchy kaszel. Gdy doszły do domu, zatrzymała się.
- Zazwyczaj nie przyjmuję nikogo u siebie - powiedziała, dysząc. - Od lat nikt nie wszedł
nawet na te schody. Jestem ostatnią z Lloydów. - Wsparła się na milczącym kamiennym lwie.
- Może tak właśnie powinno być. Bo wiesz, nad naszym rodem ciąży klątwa.
- Klątwa? - powtórzyła Sara, czując jak nogi uginają się pod nią. A więc przeczucie jej nie
omyliło. - Jaka klątwa?
Panna Lloyd nie odpowiedziała. Wpatrywała się w skaleczone kolano Sary.
- Duży upływ krwi. Trzeba to opatrzyć - mru-. knęła pod nosem. Szorstko popchnęła Sarę na
2 — Pieśń nocy
17
schody, po czym przystanęła w pół kroku, jakby coś jej się nagle przypomniało. - Można
powiedzieć, że mój dom został poświęcony ludzką krwią - wymamrotała. Głos miała
zmieniony, pełen zadumy. Omiotła oczami schody. - Tam! - wskazała triumfalnie całkiem
zwyczajnie wyglądający stopień. - Właśnie tam upadł pradziadek Lloyd i skręcił sobie kark.
Dokładnie w dniu, kiedy ukończono budowę domu. Podobno to było straszne. - Cmoknęła z
dezaprobatą i powiodła wokół nieobecnym spojrzeniem, jakby próbowała przenieść się w
przeszłość.
Dziewczynka znów poczuła, że przerażenie ściska jej serce. Marzyła tylko o tym, żeby uciec.
Ale kolano bardzo bolało, a panna Lloyd trzymała ją mocno. Sara miała zamęt w głowie.
Usiłowała zapomnieć o strachu, zebrać rozbiegane myśli i opracować plan ucieczki. Równie
dobrze jednak można by rozkazać meduzie, by przestała trząść się jak galareta.
Zanim Sara zdołała otworzyć usta, by wezwać pomocy, została już wciągnięta przez próg do
ogromnego ponurego holu. Ciężkie frontowe drzwi zatrzasnęły się za nią z wielkim hukiem,
który przywiódł jej na myśl grzmoty w dniu Sądu Ostatecznego.
- Siadaj tu - zakomenderowała panna Lloyd, wskazując jej krzesło takim gestem , jakby
dopiero co wyczarowała je z mroku. - Powinno ci być tu wygodnie. To ulubione krzesło mego
wuja. Dostał na nim ataku i umarł.
18
- Ojej! - pisnęła Sara, starając się za wszelką cenę nie okazać przerażenia. - To musiało być
trudne dla...
- Nonsens, moje dziecko. Wcale nie tak trudno dostać ataku. Nie trzeba się nawet o to starać. -
Pchnęła Sarę na krzesło. - A teraz nie ruszaj się stąd. Zaraz wracam.
Bez słowa wtopiła się w mrok korytarza.
Sara natychmiast zsunęła się z krzesła i pokuśtykała do drzwi wejściowych. Gałka ani
drgnęła. Dziewczynka niemal zaszlochała z rozpaczy. Spróbowała jeszcze raz, drżące palce
ś
lizgały jej się po chłodnym mosiądzu, ale choć obracała gałką we wszystkie strony, drzwi nie
ustąpiły.
Suchy kaszel w korytarzu obwieścił powrót panny Lloyd, więc Sara, kulejąc, wróciła szybko
na krzesło.
Długie, kościste palce starej damy ściskały miseczkę z parującym płynem o dziwnym
zapachu. Para, niczym kadzidlany dym, osnuwała zatroskaną twarz pani domu, która
przypominała teraz Sarze średniowieczną czarownicę.
- Co... co to takiego? - wyjąkała, gdy panna Lloyd przyklękła, by posmarować jej kolano
podejrzaną miksturą.
- Ziołowy środek przyrządzony przez Peg Bo-wen.
- Peg Bowen? Tę wiedźmę?
- Taka z niej wiedźma jak ze mnie królowa Anglii - mruknęła ze złością panna Lloyd. Jej
palce szybko i zręcznie czyściły i opatrywały ranę.
19
- Królowa umarła, panno Lloyd - ośmieliła się zauważyć Sara.
- Ja również - odparła cierpko starsza pani. - A w każdym razie już wkrótce to nastąpi.
Zmieszana Sara przypatrywała się dłoniom panny Lloyd, które delikatnie bandażowały jej
kolano. Czy można być „skąpym i dumnym" i pomagać komuś z takim oddaniem?
Myśli dziewczynki rozproszył cichy chrobot dobiegający z ciemnego korytarzyka wiodącego
do kuchni. Wyglądało na to, że ktoś dobiera się do tylnych drzwi.
Panna Lloyd chwyciła za pogrzebacz.
- Ani mi się waż ruszyć! - syknęła do Sary i dzierżąc go w dłoni jak miecz, ruszyła cichcem w
kierunku, z którego dobiegało szuranie. - Mam swoje sposoby na intruzów - mruknęła.
Sara nie odrywała od niej oczu. A jeśli kuzyni przyszli jej z pomocą i stoją teraz za drzwiami
nie wiedząc, że panna Lloyd zaraz się na nich rzuci?
Jak kot podkradający się do ofiary, starsza pani przesuwała się bezszelestnie w kierunku
kuchennego wejścia. Nagle chwyciła za zasuwę, błyskawicznie ją odsunęła i otwarła drzwi na
oścież.
W progu stał zażywny, dobrze ubrany jegomość. Rzadkie, siwe włosy miał zaczesane gładko
za uszy. W ręku trzymał kopertę, którą zamierzał wcześniej wsunąć przez szparę pod
drzwiami.
- Kuzynka Małgorzata!- zawołał, oblewając się rumieńcem aż po brzeg wykrochmalonego
białego kołnierzyka. - Ależ mnie wystraszyłaś!
20
- Przyłapałam cię na gorącym uczynku, Andrzeju Cameronie. Wślizgujesz się jak łasica i
wści-biasz nos w moje sprawy! Wynoś się tam, skąd przyszedłeś!
Pan Cameron wyprostował się i odparł:
- Tylna brama była otwarta, kuzynko Małgorzato! Wiesz przecież, jak martwię się o twoje
zdrowie. Chciałem tylko...
- Wynoś się, powiedziałam! - Panna Lloyd uniosła pogrzebacz w górę. - Wynoś się, zanim
usłyszysz klątwę Lloydów!
Jednak pan Cameron ani drgnął.
- Nie mogę patrzeć, jak żyjesz w nędzy, kuzynko Małgorzato. Proszę, przyjmij to -
powiedział, podając jej kopertę.
Twarz starszej pani pobladła z wściekłości.
- Wolę umrzeć, niż przyjąć jałmużnę! I to jeszcze od ciebie, Andrzeju Cameronie! Choćbym
była na samym dnie, mam swą dumę! A teraz wynoś się stąd, bo tak cię grzmotnę, że ujrzysz
gwiazdy! - Z całej siły trzasnęła drzwiami i zamknęła zasuwę.
Sara, przysłuchując się tej rozmowie, przestała na chwilę myśleć o swych rozterkach, lecz
gdy usłyszała trzaśniecie drzwi, przypomniała sobie, że jest więźniem dziwnej starej damy.
Wzięła się w garść i postanowiła za wszelką cenę uciec z jej domu.
Zsunęła się z krzesła i znów podkradła do frontowych drzwi. Tym razem przekręciła powoli
gałkę wokół osi i drzwi otwarły się skrzypiąc. Świeży powiew wiatru przywrócił jej poczucie
rzeczywi-
21
stości. Z ulgą wyszła na powietrze rozgrzane przez południowe słońce.
Tak szybko, jak tylko pozwalała jej na to obandażowana noga, pokuśtykała po schodach,
przecięła żwirowaną alejkę i trawnik i wreszcie znalazła się na drodze.
Z tyłu dobiegło ją wołanie panny Lloyd. Dziewczynka obejrzała się za siebie. Starsza pani
stała w drzwiach, w ręku nadal ściskała pogrzebacz.
- Wracaj! - wołała. - Jeszcze z tobą nie skończyłam!
Sara nie miała jednak zamiaru wracać. W każdym razie jeszcze nie teraz. Potrzebowała czasu,
by zastanowić się nad dziwną panną Lloyd i nad ową klątwą rodzinną, o której opowiadała.
Rozdział czwarty
Jako najstarsza przedstawicielka rodu Kingów, Hetty King bardzo poważnie traktowała swoje
obowiązki. Przeraziła się nie na żarty, gdy bratanice i bratanek wpadli jak cyklon do jej
schludnego domu, wrzeszcząc, że stara lady Lloyd uwięziła Sarę. Myśl, że dzieci z rodziny
Kingów zostały przyłapane na cudzym terenie, zmroziła jej krew w żyłach. I to w dodatku
wtedy, gdy znajdowały się pod jej, Hetty, opieką! Co, u licha, powiedzą Alek i Jana, kiedy
wrócą?
Hetty zawsze szczyciła się tym, że w każdej sytuacji potrafi zachować spokój. Teraz jednak
22
serce tłukło jej się niespokojnie w piersi, gdy pomyślała o spotkaniu z bratem i bratową.
Wcisnęła więc na głowę kapelusz i ruszyła pędem w stronę posiadłości Lloydów,
zdecydowana bronić honoru rodziny. Dzieci pognały za nią jak gromadka wystraszonych
kurcząt.
Jednak miast znieważonej panny Lloyd, grożącej pozwaniem całej rodziny Kingów do sądu,
Hetty spotkała swą siostrzenicę Sarę. Kuśtykała drogą i wyglądała na wystraszoną.
Dzieci, uradowane, że Sara wyszła cało z opresji, zasypały ją pytaniami.
- Powiedz, Saro, kto trzymał ten pogrzebacz! Czy to był duch? Czy to była naprawdę panna
Lloyd?
Od chwili gdy wysoka, biała postać tak niespodziewanie pojawiła się w drzwiach frontowych,
Felek był święcie przekonany, że wybijając szybę obudził ducha.
To nie był żaden duch - warknęła Felicja.
- Panna Lloyd była ubrana w jedwabną suknię. Widziałam to nawet z daleka. A wiadomo, że
duchy nie noszą jedwabiu!
- Czy ona zrobiła ci coś złego? - spytała Cecyl-ka, wsuwając swą mała rączkę w dłoń
kuzynki.
- Nie, Cecylko. Zabrała mnie tylko do swego ciemnego, obskurnego domu. Ona mówi, że jest
przeklęty.
- Dzięki Bogu, że uszłaś stamtąd z życiem!
- westchnęła Cecylka, wpatrując się w Sarę oczyma rozszerzonymi z podziwu dla jej
ś
miałości.
23
Ostry głos Hetty uciął dziecięcą paplaninę.
- Saro Stanley, co, na litość boską, skłoniło cię do wkroczenia na posesję Małgorzaty Lloyd?
- Myśleliśmy, że panna Lloyd może już nie żyć, ciociu Hetty. - Sara wzdrygnęła się na
wspomnienie zakurzonego salonu. - Wszędzie było strasznie cicho. Tak jakby wszyscy
zapomnieli o istnieniu tego domu... jakby ktoś rzucił na niego urok.
- Co za brednie! Małgorzata Lloyd ma w sobie tyleż życia co ja.
- Masz zupełną rację, ciociu Hetty. Jestem przekonana, że gdyby Felek wiedział, jak wiele w
niej życia, nigdy nie wybiłby jej szyby.
- Szyby? Jakiej znowu szyby?! - spytała ciotka Hetty, otwierając usta ze zdziwienia.
- I tak była pęknięta - mruknął Felek, piorunując Sarę wzrokiem.
- Feliksie Kingu, ośmielasz się twierdzić, że stłukłeś szybę w posiadłości panny Lloyd? -
spytała ciotka Hetty, chwytając niesfornego bratanka za ucho. Twarz jej pobladła z
wściekłości, a dolna szczęka zaczęła drżeć.
Tak, to skończy się z pewnością pozwaniem do sądu i zszarganiem dobrego imienia Kingów!
Poruszona Hetty coraz mocniej ściskała ucho winowajcy, słysząc w wyobraźni walenie
młotka sędziowskiego i podniecone szepty wścibskiej gawiedzi. Tę koszmarną wizję przerwał
na chwilę pisk Felka:
- To boli, ciociu! Puść mnie! Niewykluczone, że w tej samej chwili rozsier-
24
dzona panna Lloyd wydaje swemu adwokatowi polecenie , by podjął odpowiednie kroki
mające na celu sponiewieranie Kingów, zmieszanie ich z błotem. Ciotka Hetty nie posiadała
się z oburzenia. W ramach protestu skręciła trzymane w palcach ucho. Ona, Hetty Eufemia
King nie będzie czekała z założonymi rękoma, aż nastąpi takie nieszczęście. Musi bronić
honoru rodziny, musi walczyć do utraty tchu. Nie pozwoli zbrukać nazwiska Kingów. Musi...
Wrzask Felka przywołał Hetty do rzeczywistości.
- Urwiesz mi ucho, ciociu!
Palce Hetty puściły rozpalone, czerwone ucho, a Felek prędko czmychnął na bok.
- A niech to, ciociu Hetty! Panna Lloyd może sobie w każdej chwili wprawić nową szybę,
jeśli jej przyjdzie ochota. Ale urwane ucho nikomu jeszcze nie odrosło.
Ciotka Hetty odwróciła się na pięcie, a że miała wyrzuty sumienia z powodu purpurowego
ucha Felka, warknęła gniewnie:
- A teraz wszyscy - marsz do domu, zanim zupełnie wyjdę z siebie! - Po czym ruszyła z
marsowym obliczem drogą, a cała trójka podreptała potulnie za nią.
Sara wlokła się w tyle. Bolało ją kolano, a jej myśli krążyły nieprzerwanie wokół osoby
panny Lloyd. śałowała, że wyrwało jej się o tym oknie. Chciała przeprosić Felka, ale kipiąca
złością ciotka zdążyła już przeprowadzić go przez ciężką bramę
25
wejściową, a teraz czekała z niecierpliwością na Sarę.
- Nie wlecz się tak, Saro! - krzyknęła. - Straciłaś obiad, a jak tak dalej pójdzie, spóźnisz się i
na kolację!
Gdy Sara zbliżyła się do bramy, ciotka dostrzegła nagle ranę na kolanie. W czasie ucieczki
dziewczynki z posiadłości Lloydów bandaż zsunął się aż do kostki i teraz widać było
zielonkawobrązową maź zaaplikowaną przez starszą panią.
- Dobry Boże! - zawołała ciotka Hetty. - Cóż to za paskudztwo?!
- To ziołowy środek, który panna Lloyd dostała od Peg Bo wen, ciociu.
Ta kropla przelała kielich goryczy ciotki Hetty.
- Peg Bowen! - parsknęła. - Ta wariatka dawno już powinna siedzieć pod kluczem! To
przechodzi ludzkie pojęcie!
Pchnęła Sarę za bramę i zamknęła ją z trzaskiem. W posępnym milczeniu cała gromadka
skierowała się do domu ciotki Hetty.
Sara przypomniała sobie, jak beztrosko czuli się tego ranka, i pomyślała, że może panna
Lloyd miała rację. Może jej dom rzeczywiście jest przeklęty.
W posiadłości Lloydów znów zapanowała cisza, a z krzaków wychynęła ciemna postać.
- Wariatka, tak? - mruknęła Peg Bowen. Cierpki uśmiech wykrzywił niespodziewanie jej
posępną twarz.
Przez chwilę patrzyła za odchodzącymi, a jej
26
wzrok zatrzymał się na jasnych włosach Sary. Potem zawróciła w gęstwinę drzew. Chodziło
jej po głowie stare porzekadło: „Na każde zło na świecie jakąś radę znajdziecie". W
zamyśleniu pyknęła parę razy z kukurydzianej fajki, z którą nigdy się nie rozstawała. - Musi
być jakaś rada - mruknęła. - I trzeba ją znaleźć, póki nie jest za późno.
Rozdział piąty
Gdy dzieci dotarły wreszcie do Różanego Dworku, były zmęczone i głodne. Pora obiadu
dawno minęła, więc żołądek Felka dopominał się
0 swoje prawa.
Stary dom, który ciotka Hetty zamieszkiwała ze swą młodszą siostrą Oliwią, zawdzięczał swą
nazwę licznym krzewom pnącej róży, które oplatały kolczastymi ramionami drzwi i okna.
Różowe, białe i żółte kwiaty zdobiące białą ścianę kiwały na powitanie główkami, a ich
subtelny zapach przesycał słodyczą letnie powietrze.
Gdy dzieci w asyście ciotki zbliżyły się do domu, z okien napłynęła delikatna, cicha muzyka.
Sara stanęła w miejscu i powiodła wokół rozmarzonym wzrokiem.
- Tak brzmiałoby światło księżyca, gdyby potrafiło śpiewać... - zawołała. - Czy kiedykolwiek
słyszałaś tak piękną muzykę, ciociu Hetty?
Na twarzy Hetty pojawił się wyraz oburzenia
1 udręki.
27
- O Boże. Przecież to tylko muzyka fortepianowa. I dochodzi z mojego domu.
Stłumiwszy jęk, pospieszyła do salonu, gdzie ciocia Oliwia siedziała przy fortepianie
zatopiona w sonacie Chopina. Jej bratanek Andrzej stał obok i przewracał nuty.
- Oliwio King, czyś postradała zmysły?! Wiesz doskonale, że nikomu nie pozwalam tykać
fortepianu Ruth!
Ciocia Oliwia zawsze kojarzyła się Sarze z bratkami - była aksamitna i purpurowozłota. Teraz
Oliwia do gamy swych ulubionych kolorów dołączyła szkarłat, gdyż zalała się rumieńcem aż
po korzonki ciemnych włosów. Była znacznie młodsza od siostry. O ile Hetty mocno stąpała
po ziemi, Oliwia bujała w chmurach. Hetty była stanowcza, nieraz surowa, Oliwię zaś
cechowała nieśmiałość i łagodność.
- Myślałam, że nie będziesz miała nic przeciwko temu. Trzeba było go nastroić, więc Andrzej
pomógł mi unieść wieko. A potem, cóż, nie mogłam się powstrzymać i troszkę sobie
pograłam. - Oliwia przejechała palcami po klawiszach. - Naprawdę nie sądzę, by Ruth miała
mi to za złe.
Zmieszana Sara przenosiła wzrok z jednej ciotki na drugą. Stały nieruchomo i mierzyły się
wzrokiem. Obie miały w oczach łzy. Nagle Sara zrozumiała, że mówią o jej matce.
- Czy chcecie powiedzieć, że... ten fortepian należał do mojej mamy? - spytała, muskając
palcami hebanowe wieko.
28
- Nie dotykaj! - warknęła Hetty. - Oliwio, proszę, byś przykryła go porządnie, tak jak
przedtem. Saro Stanley, słyszałaś, co powiedziałam?!
Sara jednak zdawała się nie słyszeć ani słowa. Podeszła do fortepianu, jakby przyciągnął ją ku
niemu jakiś niewidzialny magnes, i pogłaskała klawisze z kości słoniowej.
- Moja mama... - szepnęła. - Jej ręce ich dotykały...
- Niewątpliwie, nie grała przecież stopami
- prychnął Felek.
- Masz iść natychmiast zmyć to paskudztwo z kolana! - rozkazała Hetty nieco drżącym
głosem.
- A ty zrób, jak mówiłam, Oliwio! Przykryj z powrotem instrument!
Zazwyczaj Oliwia unikała konfrontacji z apodyktyczną siostrą, ale bywają chwile, gdy nawet
najbardziej nieśmiałe osoby zdobywają się na odwagę. Oliwia zaczerpnęła tchu i powiedziała:
- Hetty, gdy Sylwia Grey przyjedzie z wizytą, będzie jej potrzebny fortepian. Dlatego go
nastroiłam.
Hetty, która była właśnie zajęta zdejmowaniem sfatygowanego kapelusza, znieruchomiała ze
zdumienia.
- To, że ktoś jest muzykalny, nie oznacza jeszcze, że wszędzie, gdzie pojedzie, będzie mieć
do dyspozycji fortepian! Nie mogę pozwalać byle komu grać na instrumencie Ruth. To chyba
oczywiste, prawda, Oliwio?
- Sylwia nie jest byle kim, Hetty. Jest utalen-
29
towaną śpiewaczką, która będzie potrzebowała fortepianu do ćwiczeń. Poza tym, dzięki temu
łatwiej jej będzie się u nas zadomowić. Biedactwo nie ma nikogo na świecie.
- Proszę cię, ciociu Hetty - wtrąciła Sara. - Nie znam wprawdzie Sylwii, lecz czuję do niej
sympatię, skoro jest sama na świecie. Fortepian może ukoić jej serce. A jeśli każesz go
przykryć, to będzie tak, jakby mama znowu umarła.
- Saro, przestań dramatyzować. Wy, dzieci, macie jakiegoś bzika na punkcie śmierci. Niech
no tylko któreś z was piśnie jeszcze słowo, a pójdziecie do łóżka bez kolacji!
Felek natychmiast podjął wyzwanie.
- Piśnie? - szepnął zaczepnie. - Pi, pi, pi...
- Tego już za wiele! Natychmiast do łóżka, Feliksie Kingu! - wycedziła Hetty.
Felkowi zrzedła mina. Spojrzał na ciocię Oliwię w nadziei, że stanie w jego obronie. Ale
Oliwia patrzyła na Sarę, która impulsywnie zasłoniła klawiaturę rozpostartymi ramionami.
- Jestem pewna, że Ruth chciałaby, by jej fortepian sprawiał radość innym, Hetty -
powiedziała łagodnie Oliwia. - A zwłaszcza jej jedynej córce.
Samotna łza spłynęła po policzku Hetty i skap-nęła na kapelusz, który obejmowały kościste
dłonie.
- Ruth tak kochała ten instrument - powiedziała Hetty mrugając powiekami.
Sara uniosła twarz znad klawiatury.
- Proszę cię, ciociu... Słuchając fortepianu ma-
30
my będę miała uczucie, że jakaś jej cząstka jeszcze żyje. Proszę... Hetty przełknęła ślinę.
- Dobrze, skoro nalegacie... - powiedziała ochrypłym głosem. Odwróciła się, próbując za
wszelką cenę zapanować nad ogarniającym ją wzruszeniem.
Wiele już lat minęło od śmierci jej ukochanej siostry Ruth. Hetty próbowała zagłuszyć ból
licznymi domowymi i społecznymi obowiązkami. Ulubiony fortepian Ruth został wciśnięty w
kąt salonu i przykryty pokrowcem. Stawiano na nim rodzinne fotografie i srebrne bibeloty i w
końcu zapomniano o jego rzeczywistym przeznaczeniu.
Teraz niespodziewanie przemówił swym głosem i obudził w Hetty bolesne wspomnienia.
Wyczuwając nastrój ciotki, Sara podeszła do niej na palcach, objęła ją wpół i szepnęła:
- Dziękuję, ciociu Hetty, dziękuję...
Ciotka Hetty, nie mogąc wydobyć z siebie słowa, poklepała ją po głowie. Potem wzdrygnęła
się, jakby otrząsając z bolesnych wspomnień, i wyszła z pokoju. Po chwili krzątała się już w
kuchni. Avonlea zamarłoby ze zdziwienia, gdyby w ciągu godziny na stole Kingów nie
zjawiła się kolacja.
Felek, obserwując ciotkę kątem oka, pomyślał sobie, że być może zapomniała już ona o
niedorzecznym planie wysłania go do łóżka bez kolacji. Pogwizdując cicho pod nosem zaczął
wycofywać się w kierunku tylnego wejścia, lecz surowy głos ciotki Hetty natychmiast osadził
go w miejscu:
31
- Nie rzucam słów na wiatr, Feliksie. Marsz do łóżka!
- Czy muszę iść tak od razu, ciociu Hetty? Jestem strasznie głodny, bo przecież nie jadłem
obiadu...
W odpowiedzi Hetty ujęła go za łokieć i pociągnęła w kierunku schodów.
- Może bym coś przedtem przekąsił, chociaż kromkę chleba, proszę cię, ciociu...
- Nie ma mowy. Marsz na górę, zanim zagonię cię tam miotłą!
- Na śniadanie zjem podwójną porcję - burknął Felek, ale Hetty zapomniała już o jego
istnieniu i wróciła do kuchni. Felek obrócił się ku Sarze, a głód i zmęczenie podsunęły mu
okrutne słowa.
- Musiałaś wypaplać o tym oknie, tak? śeby była wściekła jak osa!
- Nie chciałam, wymknęło mi się...
- Potrafisz tylko donosić! śałuję, że w ogóle tu przyjechałaś. Mam już dość wysłuchiwania
twoich durnych historii!
- No cóż, tobie nigdy nie zdarza się powiedzieć nic interesującego, Feliksie Kingu. Nawet
przez przypadek!
- Masz się za taką strasznie mądrą, co? Wiesz, co ci powiem? Cieszę się, że twojej matki już
nie ma! Cieszę się, że nie muszę słuchać, jak obie bębnicie na tym głupim fortepianie. śałuję
tylko, żeś tu przyjechała. Nikt cię nie chciał. A wiesz, dlaczego? Bo twój ojciec jest oszustem,
ot co!
32
Sara patrzyła na Felka z niedowierzaniem. Jej oczy zaszkliły się łzami.
- Jesteś podłą, godną pogardy istotą, Feliksie Kingu. I nigdy, nigdy ci tego nie wybaczę! -
zawołała i wybiegła z pokoju.
Andrzej wstał z fotela przy kominku i podszedł do Felka, który wbił w niego czujne
spojrzenie. Czternastoletni Andrzej był chłopcem niezwykle spokojnym i opanowanym. Choć
mieszkał w Avonlea od niedawna, Felek bardzo liczył się z jego zdaniem.
Andrzej zjawił się na Wyspie Księcia Edwarda w tym samym czasie co Sara. Jego ojciec,
Alan King, który był geologiem, został wysłany przez pracodawców do Ameryki Południowej
i powierzył jedynaka opiece rodziny. Andrzej rozumiał Sarę lepiej niż inne dzieci z farmy
Kingów, bo tak jak ona przywykł do samotności i tak jak ona został wcześnie osierocony
przez matkę. I mimo że od jej śmierci minęło już siedem lat, wciąż bardzo za nią tęsknił.
Dlatego też wstrząsnęło nim do głębi zachowanie Felka, który naigrawał się z Sary,
przypominając jej o śmierci matki i kłopotach finansowych ojca. Zmierzył kuzyna surowym
spojrzeniem i powiedział:
- Co cię napadło, Feliksie Kingu? Jakbyś się poczuł, gdyby ktoś powiedział coś takiego o
twoich rodzicach?
Felek wiedział, że czułby się tak samo zraniony i nieszczęśliwy jak Sara. Ale było za późno.
Powiedział te wszystkie wstrętne rzeczy i nie mógł ich
w żaden sposób odwołać. Z ciężkim westchnieniem powlókł się po schodach na górę.
Za sadem Kingów, ukryty pomiędzy dwoma zielonymi wzgórzami, leżał staw, na którego
brzegach rosły wierzby i szemrzące osiki. Od samego przyjazdu do Avonlea Sara czuła się
dobrze nad brzegiem rozmigotanej wody. Lubiła słuchać kumkania żab przesiadujących na
kamieniach i przyglądać się maleńkim jaskrom połyskującym jak małe światełka wśród
trawy.
Tam właśnie odnalazł ją Andrzej. Na policzkach dziewczynki wciąż lśniły łzy.
- Nie przyjdziesz na kolację, Saro? - spytał cicho.
- Nie przełknęłabym teraz ani kęsa. Jest mi zbyt ciężko na sercu.
Andrzej usiadł obok niej na trawie.
- On wcale tak nie myśli, Saro. Felek zawsze plecie, co mu ślina na język przyniesie.
- Owszem, myśli dokładnie to, co powiedział. Andrzej zamilkł, zastanawiając się, jak
pocieszyć
swą dziwną kuzynkę. Znał ją od niedawna, lecz darzył wielką sympatią.
Sara przyjechała z Montrealu wkrótce potem, jak jej ojca oskarżono o defraudację. Przed
wyjazdem powiedział swej przerażonej córeczce, że za upadek firmy i niesłuszne posądzenie
winę ponosi jeden z jego nieuczciwych współpracowników.
Ale plotki związane ze skandalem dotarły nawet do zacisznego Avonlea. Sara musiała wciąż
znosić
kąśliwe uwagi na temat ojca. A teraz, gdy jej własny kuzyn powtórzył te pomówienia,
poczuła się zupełnie załamana. Andrzej otoczył ją ramieniem.
- Nie jesteś sama, wiesz? Ja też jestem przekonany o jego niewinności.
Sara wyjęła z kieszeni fartuszka chusteczkę i otarła łzy.
- Dziękuję - szepnęła. Andrzej zerwał się na nogi.
- A teraz chodźmy, zanim Hetty pomyśli, że ból w kolanie odebrał ci apetyt.
- Powiedz, proszę, Hetty, że zaraz przyjdę. Muszę się zastanowić, jak zemścić się na Feliksie
Kingu - powiedziała Sara z taką determinacją na twarzy i z takim błyskiem w oczach, że
Andrzej pomyślał, iż nie chciałby być w skórze Felka.
Rozdział szósty
Nazajutrz wszyscy mieszkańcy Różanego Dworku wstali skoro świt, tego ranka bowiem
miała przyjechać Sylwia Grey. Ciocia Oliwia z rozpromienioną twarzą biegała po domu,
czyszcząc i polerując, co się dało, aż wreszcie ciotka Hetty z rozdrażnieniem wyrwała jej
miotełkę z ręki.
- Na litość boską, Oliwio! Dom jest czysty jak szkło. Może przestaniesz wreszcie się miotać i
włożysz kapelusz, bo musicie już wychodzić.
- Ojej, chyba masz rację, Hetty. Ale późno się
35
zrobiło! Pospieszcie się, dzieci! Wsiadajcie do powozu, bo się spóźnimy!
By uhonorować gościa, Oliwia, Felicja i Cecylka ubrały się w nowe muślinowe sukienki.
Wdrapując się na tylne siedzenie, uważały, by ich nie pognieść. Felek nie miał podobnych
problemów i wskoczył do powozu tak niezgrabnie, że upadł na podłogę, wzniecając obłok
kurzu. Felicja, podekscytowana przyjazdem artystki, nawet nie zwróciła na to uwagi.
- Jeszcze nigdy nie spotkałam naprawdę utalentowanej śpiewaczki, ciociu Oliwio - paplała z
przejęciem. - Czy mam przed nią dygnąć?
- Czy Sylwia jest sławna? - spytała Cecylka.
- Kiedyś będzie - odparła Oliwia, machając rękawiczkami, by rozpędzić kłęby kurzu. - Jeżeli
stworzy się jej warunki, na jakie zasługuje. Gdzież się podziewa ta Sara? Andrzeju, bądź tak
dobry i rozejrzyj się za nią.
Zanim Andrzej zdążył opuścić swe miejsce obok Oliwii, w drzwiach pojawiła się Sara. Miała
na sobie białą sukienkę obszytą francuską koronką i czarujący biały kapelusik.
Przez cały ranek była dziwnie milcząca, a teraz, gdy wolno kroczyła w stronę powozu, w jej
zachowaniu była jakaś królewska wyniosłość, która sprawiła, że oczy wszystkich zwróciły się
ku niej.
- Pospiesz się, Saro. Sylwia już pewnie przyjechała - poprosiła Oliwia.
Sara zmrużyła oczy i spiorunowała wzrokiem
36
Felka, który wcisnął się głęboko w siedzenie pojazdu.
- Nie wejdę do tego powozu, dopóki pewna osoba nie wysiądzie.
- Ależ Saro, co też ty mówisz?! - zawołała zaskoczona Oliwia.
- Albo Felek, albo ja. Nie mam zamiaru jechać z tą świnią.
- Nie wolno ci w ten sposób wyrażać się o kuzynie! - zawołała zmartwiona nie na żarty
Oliwia.
- Nie każ mu wysiadać, Saro - poprosiła Felicja.
- Nie rób tego - wtrąciła Cecylka. - Zwłaszcza, że on chce wszystko naprawić. Prawda, że
chcesz, Felku?
Zażenowany Felek jeszcze głębiej zapadł się w siedzenie. Cecylka trąciła go łokciem.
- No dalej, Felku, powiedz Sarze to, co powiedziałeś mi wczoraj wieczorem - szepnęła.
Felek otworzył usta. Wszyscy patrzyli na niego, więc poczuł się bardzo niezręcznie. Słowa
przeprosin, które tak starannie sobie przygotował, uwięzły mu w gardle i wydał z siebie tylko
nieartykułowany pomruk.
- Sami widzicie - wycedziła Sara z pogardą. - Czegóż, poza chrząkaniem, można oczekiwać
od świni?
Felek wstał z miejsca. Twarz go paliła, jakby został spoliczkowany.
- Skoro nie jestem tu mile widziany, możecie
37
sobie jechać beze mnie. I tak mi nie zależało na witaniu tej całej śpiewaczki.
Wyskoczył z powozu i nie oglądając się za siebie ruszył w stronę domu. Sara, z dumnie
uniesioną głową, zajęła jego miejsce.
Oliwia zacięła konia, po czym obrzuciła siostrzenicę poirytowanym spojrzeniem.
- Cóż to za zachowanie, Saro! Kuzyni powinni być sobie bliscy jak rodzeństwo.
- Nie mam żadnego rodzeństwa, z którym mogłabym być blisko, ciociu Oliwio. A ze świnią
nie mam zamiaru się zadawać, nawet jeśli to mój kuzyn - powiedziała Sara, jeszcze wyżej
zadzierając brodę.
Reszta drogi upłynęła w milczeniu.
Oliwia poznała Sylwię Grey w trakcie wspólnej nauki w College'u Księcia Walii w
Charlottetown. Jako że przeciwieństwa się przyciągają, cicha, romantyczna Oliwia
natychmiast zaprzyjaźniła się z beztroską i śmiałą Sylwią. Gdy minął rok nauki w
Charlottetown, Sylwia wyjechała do Ontario, by studiować tam muzykę, Oliwia zaś wróciła
do rodzinnego Avonlea. Jednak łącząca je więź musiała być silna, gdyż nie było tygodnia, w
którym nie wymieniłyby listów. Oliwia z zacisznego Avonlea śledziła życzliwie postępy swej
utalentowanej przyjaciółki.
Gdy Sylwia napisała, że zamierza odwiedzić znajomych w Charlottetown, Oliwia natychmiast
zaprosiła ją do Różanego Dworku, mimo wielu
38
obiekcji Hetty. Hetty żywiła bowiem przekonanie, że kobieta marząca o karierze śpiewaczki
musi mieć zgubny wpływ na jej prostoduszną siostrę. Dla niemłodej już Hetty, która nigdy
nie wytknęła nosa poza Wyspę Księcia Edwarda, zapał, z jakim Sylwia podejmowała kolejne
podróże po kraju, świadczył o tym, że jest osobą podejrzanej konduity.
- Wiesz, że nie pochwalam podróżowania, Oliwio - wyrzekała. - To straszne, że w
dzisiejszych czasach dziewczęta tak włóczą się po świecie.
Oliwia jednak nie na darmo pochodziła z Kin-gów. Mimo swej nieśmiałości potrafiła być
równie uparta jak Hetty. I w końcu postawiła na swoim. Wysłała list, po czym w napięciu
czekała na odpowiedź.
Sylwia odpisała jej natychmiast i z radością przyjęła zaproszenie. Powiadomiła też, że
znajomi z Charlottetown obiecali odwieźć ją do samego Avonlea. Będzie czekała na Oliwię
przy głównym magazynie handlowym. Hetty musiała więc pogodzić się z porażką i ze źle
ukrywaną niechęcią patrzyła, jak siostra z coraz większym podnieceniem przygotowuje się do
wizyty przyjaciółki.
I wreszcie nadszedł ten długo oczekiwany dzień. Nawet nieporozumienie pomiędzy Felkiem i
Sarą nie popsuło doskonałego humoru Oliwii. Wreszcie miała powitać swą ukochaną
przyjaciółkę w Avon-lea. Szczęście biło wprost z jej twarzy, a radosny nastrój udzielił się
innym i nawet Sara po jakimś
39
czasie przestała się dąsać. Gdy powóz zajechał przed sklep, wszyscy byli w świetnych
humorach. Oliwia zostawiła Andrzeja w powozie i pospieszyła z dziewczętami do sklepu.
Gdy tylko weszły, podbiegła ku nim szczupła, wysoka pani o pięknych, kasztanowych
włosach. Miała na sobie niezwykle elegancki słomkowy kapelusz oraz suknię i płaszcz w
kolorze jasno-beżowym, który podkreślał rudy odcień jej włosów i świeżość karnacji.
- Kochana Oliwio! Jak dobrze znów cię zobaczyć! Wcale się nie zmieniłaś! Wciąż wyglądasz
jak osiemnastolatka! - zawołała serdecznie piękna dama.
- A ty jak zawsze elegancka i atrakcyjna - powiedziała Oliwia, ze śmiechem obejmując
przyjaciółkę. Potem ujęła Sylwię za rękę i pociągnęła w kierunku dziewczynek, które
sprawiały wrażenie całkowicie oszołomionych urodą nieznajomej.
Pomimo muślinowej sukienki Felicja poczuła się przy niej nieciekawa i prowincjonalna. Sara
zaś w prostym fasonie słomkowego kapelusza od razu rozpoznała niepowtarzalny paryski
szyk.
Felicja i Cecylka dygnęły bezwiednie, gdy je przedstawiono, a Sara uroczyście uścisnęła dłoń
Sylwii.
- Witam, panno Grey - powiedziała. - Po pani kapeluszu poznaję, że ma pani wielki talent.
- Dziękuję, Saro - zaśmiała się Sylwia, która od razu poczuła sympatię do tego dziwnego
dziecka
40
0 wielkich oczach. - Postaram się być zawsze godna mojego kapelusza.
Gdy dziewczęta taszczyły jej bagaże do powozu, oświadczyła konspiracyjnym tonem:
- Pierwsze wrażenie jest niezwykle ważne, nieprawdaż? A ponieważ tak bardzo mi zależy na
wywarciu odpowiedniego wrażenia na waszej ciotce Hetty, szczególną uwagę zwróciłam na
wybór kapelusza.
- Nie dajcie się podpuścić, dziewczęta - zaśmiała się Oliwia. - Wcale nie jest taka głupia, jak
udaje.
- A właśnie, że jestem - zaprzeczyła wesoło przybyła. - Jaki byłby pożytek z młodości, jeśli
nie można by było pozwolić sobie na głupotę?
Gdy wyszły ze sklepu, wiatr przyniósł im na powitanie zapach świerków. Sylwia przystanęła
1 wzięła głęboki oddech.
- Tutejsze powietrze jest doprawdy wspaniałe - przejrzyste i orzeźwiające jak szampan!
Zobaczywszy nadchodzącą nieznajomą, Andrzej zdjął szybko czapkę, a kiedy napotkał jej
uważne i śmiałe spojrzenie, oblał się rumieńcem.
- Witaj, Andrzeju - powiedziała, serdecznie ściskając jego rękę. - Widzę, że masz klasyczny
nos Kingów. Przepadam za ładnymi nosami. Mój zdecydowanie nie spełnia klasycznych
wymogów, jest wręcz gminny. Ale każdy musi dźwigać swój krzyż. Musisz zaakceptować
mnie taką, jaką jestem, ze wszystkimi wadami, z jakimi stworzył mnie Bóg.
41
Wyglądało na to, że Andrzej jest gotów zrobić to bez wahania. Uśmiechnął się szeroko,
odebrał bagaże od dziewcząt i ulokował je w powozie.
Mieli właśnie wsiąść, gdy Oliwia zwróciła się do przyjaciółki:
- Dzień taki piękny, Sylwio. Może pójdziemy spacerkiem przez las? A Andrzej zawiezie
bagaże do domu. Zgadzasz się, mój drogi?
Andrzej ochoczo skinął głową. Pojechałby na koniec świata i z powrotem, byle sprawić
przyjemność cudownej pannie Grey.
- Chodźmy, Sylwio. Pokażę ci te wszystkie piękne zakątki, które wielokrotnie opisywałam w
listach.
Sylwia ujęła Oliwię pod ramię.
- Czarujący pomysł! Będziemy znowu beztroskie jak niegdyś.
Odwróciła się ku Felicji, Cecylce i Sarze, które stały obok powozu, niepewne, czy ta
atrakcyjna propozycja dotyczy także ich trójki.
- Chodźcie, dziewczęta - dodała Sylwia. - Chciałabym poznać i wasze ulubione miejsca.
Dziewczętom nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Rzuciły się pędem, a każda chciała
wyprzedzić pozostałe i ująć Sylwię za rękę.
Sylwia znowu odetchnęła głęboko.
- Pomyślcie tylko - powiedziała, błądząc wokół wzrokiem - jaki zbawienny wpływ na płuca
ma takie powietrze... Kto ma ochotę pośpiewać?
Cała piątka, chwyciwszy się za ręce, ruszyła w kierunku lasu.
42
Rozdział siódmy
Panna Lloyd położyła wiązankę polnych kwiatów na grobie swego ojca. Westchnęła głęboko
i rozejrzała się po cmentarzyku położonym w oddalonej od domu części majątku i
odgrodzonym od okolicznych świerkowych lasów niskim kamiennym murem. Tu pochowano
całą jej rodzinę. Była ostatnią z Lloydów i doskwierała jej samotność. Poza Peg Bowen nie
widywała właściwie żadnych ludzi. A Bóg jeden wie - myślała ponuro - czy Peg Bowen jest
w ogóle istotą ludzką.
Peg Bowen, jakby wyczuwając, o czym myśli starsza pani, przerwała zbieranie chrustu w
ciemnym zakątku cmentarza i powiedziała:
- Prawie skończyłam. Wystarczy opału na cały tydzień.
Stara dama skinęła z wdzięcznością głową. Bez wątpienia Peg była dla niej bardzo dobra.
Krążące po Avonlea plotki o bogactwie, skąpstwie i dumie panny Lloyd, jak to bywa z
plotkami, niewiele miały wspólnego z prawdą. Nie była wcale bogata ani skąpa. Kiedyś,
dawno temu, istotnie posiadała majątek, lecz teraz cierpiała nędzę. Jednakże była dumna, tak
dumna, że wolałaby umrzeć niż dopuścić do tego, by mieszkańcy Avonlea domyślili się, jak
bardzo jest uboga.
Jej sekret znała jedynie Peg Bowen. I co ciekawe, dumna starsza pani nie tylko nie martwiła
się z tego powodu, ale z wdzięcznością przyjmowała różne drobne przysługi wyświadczane
jej przez
43
Peg. Być może działo się tak dlatego, że - jak sama sądziła - miała teraz więcej wspólnego z
domniemaną wiedźmą niż ze zwykłymi ludźmi. Obie z Peg były dziwaczkami, wyrzutkami
społeczeństwa. Nędza i duma uczyniły z panny Lloyd banitkę.
Starsza pani pochyliła się i dotknęła zimnego granitu na grobie ojca. Tak bardzo go kochała.
Był prawym, poważanym przez wszystkich człowiekiem, znanym na całej wyspie z dobroci i
wspaniałomyślności.
- Trudno o większego dżentelmena niż doktor Lloyd - powiedział ktoś na pogrzebie ojca. -
Rzadko spotyka się tak życzliwych i wielkodusznych ludzi. Wciąż wyświadczał innym
przysługi, ale czynił to w taki sposób, że mieli wrażenie, iż to oni robią mu uprzejmość.
Panna Lloyd westchnęła znowu, po czym podniosła się i rozejrzała wokół. Tak, był
ż
yczliwym, prawym, ale chyba zbyt ufnym człowiekiem.
Ś
wierkowy las otaczający posiadłość Lloydów mienił się delikatną mozaiką światłocieni.
Widok ten nie przyniósł jednak ukojenia starej damie. Niegdyś kochała przyrodę, lecz teraz
obcując z nią odczuwała tylko ból. Smutek napełniał jej duszę, gdy przyglądała się czarownej
mgiełce spowijającej zarośniętą bukami kotlinkę za domem lub gdy wdychała świeży zapach
czerwonawej ziemi rozgrzanej słońcem. Cierpiała na myśl, że dawno temu z radością witała
każdy nowy dzień, niby przyjaciela niosącego dobre wieści. Z bólem wspominała swoje
młode lata, kiedy to rozmowy i spot-
44
kania z innymi ludźmi sprawiały jej tak wielką przyjemność, że gotowa była oddać wszystko,
poza swą dumą, za kilka chwil spędzonych w gronie przyjaciół. Dziś panna Lloyd nie miała
już nikogo bliskiego.
Stara dama oparła się o rozgrzany południowym słońcem kamienny mur otaczający cmentarz
i zadumała nad przeszłością.
Przez pobliski las wiła się porośnięta mchem ścieżka. Biegła wprost ku farmie Kingów i
wynurzała się tuż koło ich sadu. Ze ścieżyny tej dobiegały teraz jakieś głosy i śmiechy. Panna
Lloyd przechyliła się przez mur, usiłując przeniknąć spojrzeniem świerkowy gąszcz, po czym
skryła się szybko za kamienną ścianę. Przez szpary pomiędzy rozgrzanymi kamieniami
ujrzała wesołą gromadkę podążającą w jej stronę. Na przedzie szły dwie młode kobiety, a za
nimi troje dzieci, uczepionych rąk jednej z kobiet - wysokiej i smukłej.
Panna Lloyd przypatrywała się z zaciekawieniem roześmianym spacerowiczom. I nagle serce
jej drgnęło i zaczęło bić tak żywo, jak przed laty. Oddychając gwałtownie i drżąc jak liść
osiki wpatrywała się w jedną z nadchodzących osób. K i m była ta dziewczyna?
Gęste miedziane włosy wymykające się spod eleganckiego kapelusza i duże, brązowe oczy
patrzące wesoło spod słomkowego ronda przypomniały starej damie kogoś, kogo znała przed
laty.
Twarz dziewczyny, promieniejąca pogodą i młodością, była tak podobna do tamtej twarzy, że
45
wydawała się niemal jej lustrzanym odbiciem. Istniała jednak pewna różnica. Ów wydobyty z
przeszłości wizerunek był twarzą człowieka o słabym i chwiejnym charakterze. Natomiast
rysy tej młodej kobiety wyrażały niezłomną siłę woli.
W pewnej chwili dziewczyna zatrzymała się tuż obok kryjówki starszej pani i, dostrzegłszy
coś na ściółce, zaśmiała się z zachwytem. Panna Lloyd dobrze znała ten śmiech. Słyszała go
niegdyś właśnie w tym zakątku lasu.
Sylwia wskazywała na ziemię usianą białymi i różowymi kwiatkami.
- Zawilce! - zawołała. - Tata zawsze mówił, że w Avonlea jest pełno zawilców! I oto one!
- Kwitną chyba tylko w tym zakątku - powiedziała zaskoczona Oliwia. - Nie wiedziałam,
Sylwio, że twój ojciec był w Avonlea.
- Uczył w tutejszej szkole przez jeden semestr. Ponad czterdzieści lat temu. Zawsze mawiał,
ż
e był to najszczęśliwszy okres jego życia - odparła Sylwia.
Dziewczęta ruszyły ścieżką w kierunku farmy i po chwili ich głosy ucichły w oddali. Panna
Lloyd patrzyła za nimi, póki nie zniknęły za zalesionym wzgórzem, po czym drgnęła, jakby
budząc się ze snu.
Peg przyglądała jej się spod przymrużonych powiek.
- Widziałam, jak patrzyłaś na tę dziewczynę - mruknęła, stając za plecami starej damy. -
Znasz ją?
46
Panna Lloyd wciąż wpatrywała się w pustą ścieżkę.
- Przypomina mi kogoś... - szepnęła. - Kogoś....kogo kiedyś znałam...
Rozdział ósmy
Felek siedział w drzwiach stajni i przyglądał się gromadce zbliżającej się powoli do Różanego
Dworku. Po namyśle podbiegł do pergoli i zerwał jedną różę. Wiedział, że Sara ma słabość do
kwiatów, i miał nadzieję, że gdy wręczy jej tę różę, dziewczynka zrozumie jego intencje.
Schował różę za plecy i czekał na ścieżce. Na przedzie szła Oliwia z roześmianą przyjaciółką.
- Ach, więc tu jesteś, Felku - zawołała.
- Chodź, przedstawię cię pannie Grey. Nie może się doczekać, kiedy cię pozna.
Felek podniósł wzrok i napotkał spojrzenie wesołych brązowych oczu.
- Bardzo mi miło, panno Grey - bąknął wyciągając rękę.
Sylwia popatrzyła na niego zaskoczona. Zmieszany Felek zupełnie zapomniał o róży. Tkwiła
w jego wyciągniętej dłoni jak czerwony wykrzyknik.
- Jaka śliczna róża!- wykrzyknęła panna Grey.
- I jaki szarmancki młodzieniec! To dla mnie? Twarz Felka oblała się rumieńcem. Burknął
coś,
co brzmiało jak „tak" i „nie" zarazem.
47
Sylwia uśmiechnęła się, wpięła różę w bluzkę i pozwoliła Oliwii pociągnąć się w stronę
domu.
Zdruzgotany Felek podszedł do Sary, która przyglądała się całej scenie.
- Ta róża miała być dla ciebie! - wybuchnął. - Przepraszam, że zrobiłem ci przykrość. Ale to
naprawdę okropne - zostać odesłanym do łóżka bez kolacji. Byłem wówczas tak głodny, że
zjadłbym konia z kopytami.
Sara puściła to mimo uszu. Patrzyła na Felka nieruchomym wzrokiem, w którym nie było
krzty -ny sympatii.
- Nie warto rozmawiać z kimś, kto przyznaje, że brzuch nim rządzi - rzuciła zjadliwym
tonem, po czym odwróciła się na pięcie i odeszła.
Zbliżał się wieczór. Słońce zachodziło w złocis-toróżowym blasku. Owady i ptaki zapadły już
w sen. Tylko ciche dźwięki świeżo nastrojonego fortepianu, na którym grała Oliwia, mąciły
wieczorną ciszę.
Za plecami Oliwii, w otwartym oknie, stała Sylwia. Teraz, gdy nikt na nią nie patrzył, z jej
twarzy zniknął pogodny i beztroski wyraz. Na gładkie czoło zakradły się zmarszczki
znamionujące troskę, a w oczach zjawił się lęk. Wychyliła się z okna i westchnęła.
Ale Sylwia myliła się sądząc, że potrafi ukryć swe najskrytsze uczucia przed przyjaciółką. W
ciągu ich wspólnego pobytu w college'u i wielu lat szczerej korespondencji Oliwia nauczyła
się rozpoznawać zmienne nastroje Sylwii, wiedziała też
48
niejedno o jej kłopotach. Nagle przerwała grę i odwróciła się od klawiatury.
- Wiem, że coś jest nie tak - stwierdziła. - Powiedz, co cię trapi, Sylwio.
Zmarszczki zniknęły natychmiast z czoła Sylwii, jej oczy pojaśniały, na twarzy zagościł
uśmiech.
- Ależ skąd, wszystko w porządku.
- Sylwio Grey - powiedziała Oliwia surowo. - Wcale nie jest „w porządku". Natychmiast
powiedz, o co chodzi, bo i tak to z ciebie wyciągnę.
- Ach, Oliwio! - jęknęła z ulgą Sylwia, gdy tylko zrozumiała, że teraz już będzie musiała
zwierzyć się przyjaciółce. - Jestem jak huśtawka. W jednej chwili szybuję w niebo,
zachłystując się szczęściem, a już w następnej pogrążam się w rozpaczy, przekonana, że
wkrótce podejmę najgorszą decyzję w życiu.
- Jaką decyzję, Sylwio? O czym ty mówisz?
- Zaproponowano mi pracę - dobrą, pożyteczną pracę. Mogę zostać dobrą, pożyteczną
nauczycielką muzyki. Powinnam się z tego cieszyć, ale nie mogę, Oliwio. Od dziecka
chciałam zostać śpiewaczką.
Oliwia skinęła głową. Znała marzenia przyjaciółki.
- Ojciec zostawił mi wystarczająco dużo pieniędzy, bym mogła zacząć studiować w
konserwatorium w Toronto. Wydałam już wszystko. Powinnam pojechać za granicę, by
uzupełnić wykształcenie, ale nie stać mnie na to. Dlatego właśnie jestem rozdarta
wewnętrznie. Gonię marzenia,
4 — Pieśń nocy
49
a zarazem muszę pogodzić się z faktem, że zmuszona jestem do końca życia zarabiać na
utrzymanie.
- Wiele się już nauczyłaś, Sylwio. Występowałaś wielokrotnie i zawsze wzbudzałaś zachwyt.
- Tak, ale zawsze śpiewałam w ramach akcji dobroczynnych, nikt nie kupował biletów, by
mnie posłuchać. Nie wiem sama, czy jestem wystarczająco utalentowana, by zostać
ś
piewaczką...
- Oczywiście, że masz talent! - odparła z mocą Oliwia. - Potrzeba ci tylko więcej wiary w
siebie. Przypomnij sobie tego człowieka z Carmody, o którym ci pisałam, tego, co tak
okropnie seplenił.
- Nie przypominam sobie - mruknęła Sylwia, zastanawiając się, co jakiś sepleniący człowiek
z Carmody może mieć wspólnego z jej problemami.
- Miał wspaniałe motto. „Po co sfecić jak sfec-ka, kiedy można lśnić jak gfiasda?" - mawiał.
Zmartwienia Sylwii natychmiast utonęły w powodzi śmiechu.
- Jak dobrze mnie znasz, Oliwio! Naprawdę wolę „lśnić jak gfiasda" niż do końca życia być
wiejską nauczycielką. Nie nadaję się do dobrej, pożytecznej pracy. Wydaje mi się, że jak
bogowie chcą kogoś pokarać, robią z niego wiejskiego nauczyciela.
- Ciii - powiedziała Oliwia, uśmiechając się szeroko. - Nigdy tak nie mów przy Hetty. Ona
szczyci się tym, że jest najlepszą nauczycielką wiejską w okolicy.
- Jestem przekonana, że i Hetty lśni swoistym
50
ś
wiatłem - przyznała wspaniałomyślnie Sylwia, która odzyskała już dobry humor.
Widząc, że przyjaciółka poweselała, Oliwia odwróciła się do fortepianu i zaczęła znów grać.
Wcześniej czy później rozwiążą jakoś dylemat Sylwii. A tymczasem najlepiej będzie
rozproszyć jej czarne myśli śpiewem.
Sara wieszała właśnie pranie na tylnej werandzie, gdy usłyszała kroki w pobliżu domu.
Wpatrzyła się w otulony szarozłotym zmierzchem sad, ale nie dostrzegła nikogo. W
powietrzu unosiła się białoniebieska mgiełka, srebrny półksiężyc miał lada chwila wejść na
scenę podniebnego teatru nad Różanym Dworkiem. Sara wytężyła słuch.
Z otwartych okien salonu dobiegał czysty sopran Sylwii.
Skrzywdziłeś mnie, miły, Bez słowa porzucając...
Zachwycona Sara oparła się o balustradę i zasłuchała w tę starodawną pieśń. W okrytym
zmierzchem Avonlea poczuła tę samą melancholię i wzruszenie, jakie odczuwali pierwsi
słuchacze utworu w szesnastowiecznej Anglii.
A ja kochałam cię tak długo, Stałości twej ufając.
W pewnej chwili Sara znów usłyszała kroki. Wyjrzała ukradkiem zza prześcieradeł, które
falowały lekko w powiewach wieczornej bryzy, i ku
51
swemu zdumieniu zobaczyła pannę Lloyd zmierzającą w stronę domu. Od chwili, gdy Sara
widziała ją ostatnio, starsza pani odmłodniała o dziesięć lat. Szła wyprostowana, z uniesioną
wysoko głową. Trzymała w ramionach naręcze zawilców, które jaśniały w mroku.
Panna Lloyd położyła kwiaty przy uchylonych drzwiach. Potem wyprostowała się, wsłuchana
w srebrzysty głos. *
Greensłeeves był mą radością, Greensleeves był szczęściem mym...
Pieśń Sylwii zdawała się rozjaśniać zapadającą ciemność. Napływała z otwartego okna -
pełna ciepła, słodyczy, mocy i prawdy. Panna Lloyd słuchała urzeczona, a wyraz jej twarzy
zaskoczył Sarę. Wyglądała, jakby wsłuchiwała się w przeszłość, jakby przypominała sobie
kogoś, kto dawno temu śpiewał tę pieśń.
Utwór dobiegł końca, głos ucichł. Stara dama otrząsnęła się ze wspomnień.
- Panno Lloyd? - zawołała Sara.
Starsza pani odwróciła się zaskoczona. Dojrzała Sarę stojącą w cieniu werandy.
- Proszę, niech pani zaczeka!
Panna Lloyd odwróciła się raptownie. Sara ruszyła szybko ku schodom, lecz zaplątała się w
prześcieradła. Gdy dobiegła do drzwi, było już za późno. Starsza pani zniknęła. Przed
drzwiami leżał pęk białych i różowych zawilców. Sara podniosła kwiaty. Do bukietu
doczepiona była kartka. „Dla Sylwii" - głosił napis.
52
Gdy Sara uniosła oczy, napotkała zdziwione spojrzenie Oliwii i Sylwii, które właśnie wyszły
na taras, by zaczerpnąć świeżego powietrza.
- Zawilce! - zawołała panna Grey na widok kwiatów.
- Są dla ciebie. Tak jest napisane na kartce. Sara podała bukiet Sylwii, która zanurzyła twarz
w pachnących płatkach.
- Dla mnie, naprawdę? Któż mógł je tu zostawić?
- Kto wie? Pewnie masz w Avonlea wielbiciela
- uśmiechnęła się Oliwia. - Rozpoznajesz pismo? Sylwia pokręciła przecząco głową.
Rozejrzała się
wokół, jakby szukając ofiarodawcy. W tej samej chwili ze stajni wynurzył się Felek, który
zakończył właśnie obrządzanie zwierząt przed snem. Twarz Sylwii pojaśniała.
- Feliksie Kingu - powiedziała. - Jesteś naprawdę uroczym chłopakiem. Ktoś chyba ci
powiedział, że przepadam za zawilcami. Wepnę kilka we włosy na niedzielne nabożeństwo.
Felek stanął jak wryty, z buzią rozdziawioną ze zdumienia. Zamierzał coś powiedzieć, ale
Sylwia już skierowała się do środka, by wstawić kwiaty do wazonu.
Felek spojrzał niepewnie na Sarę. Mierzyła go gniewnym, podejrzliwym wzrokiem.
- To nie ty zostawiłeś te kwiaty - powiedziała.
- Wcale tak nie twierdziłem. I co ci do tego?
- Pilnuj swoich spraw, a ja zajmę się swoimi
- rzuciła niegrzecznie, podnosząc wysoko głowę i wydymając pogardliwie wargi.
53
- Uważaj, żeby nie padało, bo jak będziesz tak zadzierać nosa, deszcz nakapie ci do środka. -
Felek uśmiechnął się wyniośle i ruszył powoli w stronę domu. Nareszcie miał ostatnie słowo
w rozmowie z Sarą Stanley.
Rozdział dziewiąty
Tej nocy Sarze przyśniła się panna Lloyd zasłuchana w śpiew Sylwii. Gdy dziewczynka się
zbudziła, było jeszcze ciemno. Wstała z łóżka, podeszła do okna i uchyliła je nieco. Chłodny
wietrzyk, zwiastujący brzask, wtargnął do środka. Wąski półksiężyc wciąż zdobił nocne
niebo, lecz gwiazdy zaczęły już blednąc. Sara wróciła do łóżka i oddała się rozmyślaniom.
Uświadomiła sobie parę rzeczy. Przede wszystkim to, że odczuwa sympatię do panny Lloyd,
pomimo jej oschłego sposobu bycia. Było w niej coś, co pobudzało wyobraźnię dziewczynki.
Po wtóre, Sara doszła do wniosku, że istnieje jakiś związek pomiędzy starszą panią a Sylwią,
która jednak zupełnie nie zdaje sobie z tego sprawy. Zawilce były niezbitym dowodem, że
Sara się nie myli. Potwierdzała to także usłyszana przypadkowo rozmowa.
Przed pójściem do łóżka Sara zajrzała do salonu w poszukiwaniu książki, która gdzieś się
zawieruszyła. Pokój był pusty, pogrążony w półmroku. Oliwia i Sylwia przeniosły się na
werandę, skąd
54
przez uchylone drzwi dobiegały ich ściszone głosy. Sara wcale nie miała zamiaru
podsłuchiwać. Rozglądała się po pokoju, myśląc o kłótni z Felkiem, gdy nagle usłyszała
słowo „poeta".
Sara uwielbiała poezję. Uczyła się dziwnych wersów i strof, których strzegła zazdrośnie, a od
czasu do czasu wydobywała ze skarbca pamięci, by napawać się nimi, jak niektórzy
zachwycają się ulubionym klejnotem. Gdy więc Sylwia zaczęła mówić o poezji, Sara poczuła
się tak, jakby ktoś wyciągał do niej rękę i ofiarował jej swoją przyjaźń.
- Wiedziałaś, że mój ojciec był poetą?
- Poetą? - powtórzyła ze zdziwieniem Oliwia. - Nie, nie wiedziałam. Tak niewiele
opowiadałaś mi o swoich rodzicach.
- Wydał tomik wierszy tuż po wyjeździe z Avonlea. Potem już nic więcej nie opublikował.
Biedny tata. Myślę, że życie przyniosło mu wiele rozczarowań.
- A twoja matka? Lubiła poezję?
- Ależ skąd, wcale jej nie interesowała. Matka umarła wydając mnie na świat. Ojciec kochał
nie tylko poezję, ale i muzykę. Jego ulubioną pieśnią była „Greeensleeves". Dlatego i ja tak ją
kocham. Gdy byłam mała, śpiewał mi ją na dobranoc. Potem, gdy podrosłam, śpiewaliśmy w
duecie. Bardzo mi go brakuje, Oliwio. Miałam tylko jego...
Potem Sylwia wybuchnęła płaczem, a Sara wymknęła się cicho na górę. Jej serce też ścisnęło
się z tęsknoty za ojcem, a jednak poczuła również coś
55
w rodzaju otuchy. Zrozumiała, że i Sylwia jest gorącą wielbicielką poezji. Była więc bratnią
duszą - jak się okazało, łączyło je coś więcej niż tylko upodobanie do francuskich
fatałaszków. Doszedłszy do tego wniosku, Sara uśmiechnęła się, uszczęśliwiona, i poszła
spać.
Teraz, gdy brzask wkradł się przez uchylone okno, Sara uświadomiła sobie, że wzruszenia
malującego się na twarzy panny Lloyd nie wywołał piękny głos śpiewaczki, lecz sama pieśń.
Widocznie „Greensleeves" znaczyła dla niej równie wiele jak dla ojca Sylwii. Czyżby znała
go, gdy był nauczycielem w Avonlea? Może go kochała?
Sara, podniecona tą śmiałą myślą, wyskoczyła z łóżka i zaczęła się ubierać.
Rozdział dziesiąty
Słońce wznosiło się już nad horyzontem, gdy Sara dotarła do czarnej bramy strzegącej
posiadłości panny Lloyd. To posępne miejsce nawet w jasnym świetle poranka wydawało się
tchnąć chłodem, samotnością i smutkiem. Sarę przeniknął dreszcz grozy. Przypomniała sobie,
jak panna Lloyd mówiła, że na jej domu ciąży klątwa i że jest on „poświęcony ludzką krwią".
- Saro Stanley, przestań wreszcie się trząść i weź się w garść, jak mówi ciocia Hetty -
burknęła do siebie, prześlizgnęła przez bramę i ruszyła długą, krętą aleją.
56
Dotarłszy do starego dworu, odważnie wkroczyła pomiędzy strzegące wejścia kamienne lwy.
Przypadek zrządził, że w tej samej chwili drzwi się otworzyły i pojawiła się w nich panna
Lloyd.
- Odejdź - rzuciła nieprzyjaźnie, wycofując się za próg.
- Dopiero co przyszłam - oświadczyła Sara.
- Chciałam tylko powiedzieć pani, że te kwiaty wprost zachwyciły pannę Grey.
Stara dama zamierzała właśnie zatrzasnąć drzwi, ale słowa Sary sprawiły, że zastygła w
bezruchu. Wyglądało to tak, jakby jakiś olbrzym wsunął nagle stopę między drzwi a futrynę.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz - powiedziała.
- Ma prześliczny głos, prawda? - spytała Sara, zbliżając się o parę kroków.
Panna Lloyd wpatrywała się w Sarę z dziwnie bezbronnym wyrazem twarzy.
- Dlaczego uparłaś się, żeby mi dokuczać?
- spytała wreszcie.
- Ja chcę jedynie zaprzyjaźnić się z panią - odparła Sara, olśniona tym odkryciem.
Starsza pani długo badała wzrokiem twarz dziewczynki. Potem podjęła decyzję.
- Wejdź, ale szybko. I nikomu ani słowa.
Tym razem, gdy ciężkie drzwi wejściowe zawarły się za nią, Sara poczuła się nie jak więzień,
lecz jak ktoś, kto ma za chwilę ujrzeć niezwykły skarb.
Panna Lloyd wprowadziła dziewczynkę do holu, a potem do owego pokrytego pajęczynami
salo-
57
nu, który Sara oglądała przez okno pamiętnego poranka.
Obecnie mogła mu się przyjrzeć o wiele dokładniej. Z zainteresowaniem patrzyła na
imponujące portrety wiszące na ścianach. Pomyślała, że panna Lloyd musi znać wiele
ciekawych historii z życia swoich przodków i że są one zapewne nie mniej makabryczne od
tej, którą próbowała przerazić Sarę, przyłapawszy ją w ogrodzie. Pomimo strachu
dziewczynkę opanowało nieprzeparte pragnienie wysłuchania jakiejś interesującej opowieści.
Zastanawiała się, jak zachęcić starszą panią do ujawnienia kilku epizodów z historii jej
rodziny.
- Bardzo mi się spodobała pani opowieść o przodkach, którą usłyszałam poprzednim razem -
zaczęła. - Mieli zapewne niezwykle barwne życie...
Panna Lloyd wpatrywała się w portret pulchnej, rudowłosej kobiety, poruszając
bezdźwięcznie ustami.
- To moja cioteczna babka Sarah Lloyd - wydusiła wreszcie ochrypłym, jakby odwykłym od
mówienia głosem. - Miała przepiękne włosy i była z nich bardzo dumna. O tak, była zbyt
próżna i nie wyszło jej to na dobre. Pewnego wieczoru, gdy czesała się w północnym skrzydle
domu, włosy zajęły się od świecy, a ciotka, cała w płomieniach, wybiegła do holu.
- Czy ona... - Sara nie chciała użyć określenia „spaliła się na popiół", bo wydawało jej się
trywialne.
58
nu, który Sara oglądała przez okno pamiętnego poranka.
Obecnie mogła mu się przyjrzeć o wiele dokładniej. Z zainteresowaniem patrzyła na
imponujące portrety wiszące na ścianach. Pomyślała, że panna Lloyd musi znać wiele
ciekawych historii z życia swoich przodków i że są one zapewne nie mniej makabryczne od
tej, którą próbowała przerazić Sarę, przyłapawszy ją w ogrodzie. Pomimo strachu
dziewczynkę opanowało nieprzeparte pragnienie wysłuchania jakiejś interesującej opowieści.
Zastanawiała się, jak zachęcić starszą panią do ujawnienia kilku epizodów z historii jej
rodziny.
- Bardzo mi się spodobała pani opowieść o przodkach, którą usłyszałam poprzednim razem -
zaczęła. - Mieli zapewne niezwykle barwne życie...
Panna Lloyd wpatrywała się w portret pulchnej, rudowłosej kobiety, poruszając
bezdźwięcznie ustami.
- To moja cioteczna babka Sarah Lloyd - wydusiła wreszcie ochrypłym, jakby odwykłym od
mówienia głosem. - Miała przepiękne włosy i była z nich bardzo dumna. O tak, była zbyt
próżna i nie wyszło jej to na dobre. Pewnego wieczoru, gdy czesała się w północnym skrzydle
domu, włosy zajęły się od świecy, a ciotka, cała w płomieniach, wybiegła do holu.
- Czy ona... - Sara nie chciała użyć określenia „spaliła się na popiół", bo wydawało jej się
trywialne.
58
- Nie, nie zginęła, lecz straciła wszystkie włosy. I całą swą urodę. Od tamtej pory nigdy już
nie opuściła domu. Umarła pięćdziesiąt lat później.
- Stara dama spojrzała poważnie na Sarę. - To wszystko przez tę klątwę, moja droga,
wszystko przez klątwę.
Przeszła do następnego portretu. Sara postanowiła chwycić byka za rogi. Zaczerpnęła
powietrza i wypaliła:
- Panno Lloyd, zastanawiałam się, czy ojciec Sylwii Grey bywał w tym domu...
Pytanie to wywarło piorunujące wrażenie na starej damie. Zachwiała się i, by nie upaść,
wsparła się o obramowanie kominka.
- Nie twoja sprawa, kto tu bywał, a kto nie
- rzuciła szorstko, gdy tylko przyszła do siebie. - Co wiesz o Ryszardzie Greyu, ty wścibska
dziewucho?
- spytała, mierząc Sarę surowym spojrzeniem.
- Wiem, że wiele lat temu był nauczycielem w Avonlea i uważał pobyt tutaj za najpiękniejszy
okres swego życia.
Panna Lloyd milczała. Jej piękne, szczupłe dłonie nerwowo szarpały wiktoriańską broszkę
przypiętą do kołnierzyka.
- Sylwia nadal go opłakuje. Została całkiem sama na świecie. Jej matka umarła przy porodzie.
Panna Lloyd wciąż milczała. Odwróciła się plecami do Sary i wpatrywała nic nie widzącym
wzrokiem w wielkie lustro nad kominkiem.
Sara także spojrzała w zwierciadło. I nagle zobaczyła pokój takim, jakim był niegdyś. Pojęła,
59
ż
e to wcale nie salon, lecz sala balowa. W tej właśnie sali, oświetlonej setkami świec
osadzonych w lśniących kandelabrach, urocze pary tańczyły walca. Sara dostrzegła też
podium dla muzyków. Znajdowało się w jednym z rogów sali, w bezpiecznej odległości od
wirujących spódnic eleganckich młodych dam, które krążyły bez opamiętania po tym
wspaniałym pokoju w ramionach swych partnerów. Ich oczy lśniły w łagodnym blasku świec,
a wokół unosił się zapach kwiatów wplecionych w ich włosy.
Sara oderwała wzrok od mrocznego zwierciadła i jej oczy spotkały się z oczyma panny Lloyd.
- Przepraszam - powiedziała cicho. - Trudno jest mówić o przeszłości, którą wypełniała
zapewne muzyka i miłość.
- Tak, rozbrzmiewała tu niegdyś muzyka
- przyznała jakby z ociąganiem panna Lloyd.
- Muzyka, śmiech... była i miłość... Wyglądała tak krucho, lecz godnie zarazem
- w tym zapomnianym pokoju, w którym stały otulone pokrowcami, wspaniałe niegdyś
meble, a na ścianach ziały pustką miejsca, gdzie dawniej wisiały wartościowe obrazy. Sara
poczuła przypływ współczucia.
- Widzę, że musiała pani sprzedać wiele drogocennych rzeczy, panno Lloyd - powiedziała
pod wpływem nagłego impulsu, gdyż przypomniała sobie własną rozpacz, gdy z jej domu
wynoszono wartościowe przedmioty. - Ja także przeżyłam to upokorzenie...
60
Tu jednak posunęła się za daleko. Panna Lloyd odwróciła się raptownie i spiorunowała ją
wzrokiem.
- Ani słowa więcej! Jak śmiesz poruszać tak osobiste tematy?! Nie będę dłużej tolerować
wści-biania nosa w moje sprawy!
Sara pojęła, że dotknęła czułego punktu, weszła na zakazany teren. Wkrótce miała zrozumieć,
ż
e mur, który tak niespodziewanie wyrósł między nimi, nosi nazwę dumy.
Pomyślała, że czas już odejść. Nie chciała jeszcze bardziej rozzłościć starej damy. A jednak
zwlekała. Nie odkryła bowiem, co łączyło pannę Lloyd z Sylwią Grey.
- Mówiliśmy w Różanym Dworku o przyszłej niedzieli - powiedziała ostrożnie, podejmując
nowy temat. - Panna Grey zgodziła się śpiewać solo na nabożeństwie. Może zechciałaby pani
przyjść?
Starsza pani nic nie odpowiedziała, a Sara zaczęła się obawiać, że znowu ją uraziła. W
rzeczywistości jednak panna Lloyd zapomniała zupełnie o istnieniu gościa. Wszystkie jej
myśli i uczucia zagłuszyło nieodparte pragnienie ponownego usłyszenia śpiewu Sylwii.
Jednak by ją usłyszeć, musiałaby pójść do kościoła, a duma nie pozwoliłaby jej pokazać się
tam w ubraniu, które dawno już wyszło z mody.
- Nie mogę, po prostu nie mogę - wyszeptała. - Nie mam odpowiednich ubrań, by móc
pokazać się w kościele. Wszyscy dowiedzieliby się, że
61
Małgorzata Lloyd musi donaszać niemodne, wytarte jedwabie. Ja, która niegdyś dyktowałam
modę na tej wyspie! Spojrzała na Sarę.
- Ale ty, moje dziecko, będziesz tam, prawda? Mogłabyś przyjść w przyszłym tygodniu i
opowiedzieć mi wszystko. Zrobisz to dla mnie?
Sara szybko rozważyła w myślach tę prośbę. Chociaż panna Lloyd przyznała się do wielkiego
zainteresowania Sylwią, nie ujawniła jeszcze, co się za tym kryje. Może nigdy tego nie zrobi.
Być może Sylwia wróci tam, skąd przybyła, i nigdy nie dowie się o uczuciach, jakie żywiła
do niej skrycie stara dama. A cóż dobrego w takich sekretach, dumała Sara. Lepiej, żeby
Sylwia i panna Lloyd spotkały się osobiście. Ignorując błagalny ton starszej pani, Sara
pokręciła głową.
- Przykro mi, panno Lloyd. Nie pisnę już ani słowa o Sylwii. Jeśli chce się pani dowiedzieć
czegoś więcej, będzie pani musiała sama przyjść do kościoła.
Zawiedziona panna Lloyd spiorunowała wzrokiem dziwnego intruza, którego wpuściła do
swego domu.
- Ach ty, impertynencka smarkulo! Jak śmiesz mówić do mnie takim tonem! To niebywałe,
oburzające! To...
Atak kaszlu przerwał te złorzeczenia. Zanim przyszła do siebie, Sara stała już w drzwiach z
ręką na klamce.
- Do widzenia, panno Lloyd - powiedziała
62
uśmiechając się słodko. - Z przyjemnością będę czekać na spotkanie z panią w kościele.
- Ani się waż wspominać komuś o moich trudnościach finansowych - jęknęła stara dama. -
Słyszysz?
Ale Sara zeskakiwała już ze schodków, zadowolona, że poranne zadanie zostało dobrze
wykonane.
Rozdział jedenasty
W niedzielę parafianie Avonlea byli świadkami nie lada sensacji. Gdy tylko rozbrzmiały
pierwsze dźwięki organów, drzwi kościoła rozwarły się, wpuszczając do zatłoczonego
wnętrza smugę światła. Następnie oczom wszystkich ukazała się panna Lloyd, która, nie
rozglądając się na boki, wkroczyła do środka. Szła dumna i wyprostowana, ściskając w dłoni
laskę ze srebrną gałką. Zbliżyła się do ławki Lloydów, która przez tyle lat stała pusta, i
zasiadła w niej, pozornie nie zważając na rozlegające się wokół szepty.
Choć sprawiała wrażenie niewzruszonej, w jej duszy panował wielki zamęt. Przypomniała
sobie własne odbicie w lustrze, które przestudiowała przed wyjściem - czarna jedwabna
suknia o kroju, który wyszedł z mody czterdzieści lat temu, i śmieszny, marszczony
czepeczek z czarnej satyny. Siedząc wyprostowana w ławce myślała, jak dziwaczne wrażenie
musi sprawiać na otaczających ją ludziach.
63
W rzeczywistości jednak wcale nie wyglądała dziwacznie. Może ktoś inny na jej miejscu
rzeczywiście by tak wyglądał, lecz postawa i zachowanie starej damy były tak „pańskie", że
nawet jej nieco niezwykły strój nie zmieniał ogólnego wrażenia. Lecz panna Lloyd nie
zdawała sobie z tego sprawy. Siedząc w ławce żałowała, że w ogóle tu przyszła, i czuła się
straszliwie upokorzona.
Nagle rozległ się śpiew Sylwii, który przemknął przez kościół jak uskrzydlony duch muzyki.
ś
aden z mieszkańców Avonlea nie słyszał jeszcze takiego śpiewu. Jedynie panna Lloyd, która
w młodości miała okazję słuchać wielu dobrych śpiewaków, potrafiła właściwie ocenić
umiejętności Sylwii. W miarę słuchania upewniała się, że jej pierwsze wrażenie było słuszne.
Ta dziewczyna miała naprawdę wielki talent. Jeśli będzie doskonalić swe umiejętności,
pewnego dnia zdobędzie sławę i fortunę.
Popołudniowe słońce otoczyło aureolą włosy Sylwii. Stara dama, wpatrując się w córkę
Ryszarda Greya, zapominała powoli o wszystkich niedorzecznych myślach zrodzonych z
próżności i chorobliwej pychy. Pogrążyła się we wspomnieniach, które były tak wyraziste, że
przyprawiły ją o zawrót głowy. Uświadomiła sobie, że przed czterdziestoma laty szczęście
było tak blisko niej, iż wystarczyło tylko sięgnąć, by je pochwycić i zatrzymać na zawsze. Ale
ona odrzuciła je, straciła bezpowrotnie. Wtedy też odwróciła się od młodości i zaczęła
kroczyć ku cienistej dolinie, gdzie
64
czekała samotna, ekscentryczna starość. Łzy na-biegły jej do oczu, ale wiedziała, że nie
wolno jej się rozpłakać. Nie może rozpłakać się w obecności tych wszystkich ludzi. Ale myśl
o tym wszystkim, co straciła, przepełniała jej serce takim bólem, że coraz trudniej było jej
panować nad wzruszeniem. Zasmucona wstała z miejsca i opuściła kościół.
Sara poczuła dreszczyk satysfakcji, gdy panna Lloyd wkroczyła do kościoła. Godność, z jaką
stara dama zajęła miejsce w ławce, zrobiła na niej wrażenie. Pomyślała, że jest wspaniale
królewska i odważna. Była dumna, że udało jej się zawrzeć znajomość z tak wytworną osobą.
Właśnie zaczęła wyobrażać sobie, jak po nabożeństwie przedstawi Sylwię pannie Lloyd, gdy
zobaczyła, że starsza pani wstaje i pospiesznie opuszcza kościół.
Sara wymknęła się z ławki i podążyła za nią. Miała nadzieję, że pannie Lloyd nie zrobiło się
słabo. Na schodach zatrzymała się i zamrugała w ostrym słońcu. Panna Lloyd, jak czarny
cień, spieszyła ulicą. Sara musiała biec, by ją dopędzić.
- Panno Lloyd, proszę zaczekać! - zawołała. Stara dama odwróciła się, policzki miała mokre
od łez.
- Czy coś nie tak? - spytała Sara, zaniepokojona nie na żarty. Twarz starszej pani była biała
jak papier. - Źle się pani czuje?
Panna Lloyd stała milcząc w prażącym słońcu, na środku opustoszałej ulicy. Zdawała się nie
słyszeć, co mówi Sara.
5 — Pieśń nocy
65
- Nie podobał się pani śpiew panny Grey? Stara dama z trudem powróciła myślami do
rzeczywistości. Wpatrywała się w Sarę, jakby jej nie rozpoznawała.
- Czy coś nie tak? - powtórzyła głosem stłumionym przez łzy. - Wszystko nie tak, wszystko
ź
le. Nie powinnam była tu przychodzić.
Potem odwróciła się raptownie i szybko odeszła.
Sara patrzyła w ślad za nią i sama miała łzy w oczach. A wszystko tak dobrze się
zapowiadało. Gdyby tylko udało jej się przekonać pannę Lloyd, by została do końca występu.
Ale starsza pani nie miała chyba ochoty zapoznać się z Sylwią. Wyglądało na to, że chce tego
uniknąć za wszelką cenę.
Gorzko rozczarowana, Sara wróciła do kościoła.
Po skończonym nabożeństwie tłum parafian wysypał się na kościelne schody. Plotkarki
natychmiast zbiły się w małe gromadki i jak kury roz-gdakały się na temat panny Lloyd.
- I pomyśleć, że kiedyś szczyciła się swym dobrym smakiem - zaczęła pani Kimball, żona
rzeźnika. - Za nic w świecie nie pokazałabym się w kościele w takich starych szmatach.
- Przez tyle lat nie przestąpiła progu kościoła, a gdy wreszcie raczyła się pojawić, zaraz
zabrała się i poszła - prychnęła pani Sloane.
- Bo niektórym ludziom wydaje się, że są lepsi od innych i nie mogą stąpać po tej samej
ziemi, co
66
zwykli śmiertelnicy, a co dopiero chodzić do tego samego kościoła - wycedziła Hetty King,
która co prawda nie lubiła plotek, lecz czuła się w obowiązku pomagać ludziom w ich
właściwej interpretacji.
Tymczasem pannę Grey otoczył tłum wielbicieli, wśród których była też pani Lawson,
przewodnicząca Koła Pań. Natarła na Sylwię z takim impetem, że o mało jej nie przewróciła,
i chwyciła dłonie dziewczyny.
- Byłam tak głęboko, tak bardzo wzruszona
- powiedziała zduszonym głosem. - A ile zebrano na tacę, to wprost nie do wiary! - Oczy jej
zaszły łzami, jakby współczuła przeciążonej tacy.
- Panno Grey - szepnęła poufnym tonem. - Nasze Koło chciałoby sponsorować panią na
Konkursie Muzycznym Camerona. Z takim głosem ma pani nagrodę w kieszeni. Będziemy
zachwycone, jeśli zostanie pani naszą kandydatką. - Długie pióra na kapeluszu pani Lawson
zafalowały z aprobatą. Sylwia musiała cofnąć się o krok, by nie weszły jej do ucha.
- Och, panno Lawson, jestem tak zaskoczona, że nie wiem, co powiedzieć...
Pani Lawson mrugnęła do Sylwii, zadowolona z wrażenia, jakie wywarła jej propozycja.
Znów zbliżyła się do dziewczyny, pióra zapląsały w powietrzu.
- Wiedziałam, że panią zaskoczę - szepnęła, marszcząc figlarnie nos. - A teraz wyjaśnię pani
parę drobiazgów...
67
Rozdział dwunasty
Wkrótce potem Sylwia wpadła do Różanego Dworku, podskakując z podniecenia.
- Dziewczęta, słuchajcie, ale mam wieści! - zawołała podekscytowana.
Oliwia i Sara właśnie przygotowywały w kuchni kanapki na podwieczorek. Hetty jeszcze nie
wróciła z kościoła.
- Co się stało? - spytała Oliwia, o mało nie upuszczając imbryka do herbaty.
- Moje drogie, to może być moja życiowa szansa! - powiedziała Sylwia, obrzucając je
rozradowanym wzrokiem. Zabrała imbryk z rąk Oliwii i ustawiła go na stole. - Nie rób takiej
zmartwionej miny, Oliwio. Tym razem mam dobre wieści. Usiądźcie i posłuchajcie.
Oliwia, nie odrywając oczu od przyjaciółki, opadła posłusznie na krzesło. Sylwia stanęła
pośrodku pokoju.
- Spodziewam się, że słyszałyście obie o Andrzeju Cameronie, tym milionerze?
Oliwia skinęła poważnie głową. Sara zawahała się. Gdzieś słyszała już to nazwisko, ale nie
mogła sobie przypomnieć, przy jakiej okazji.
- No więc - ciągnęła Sylwia, oddychając gwałtownie - pan Cameron co roku wysyła jedną
młodą śpiewaczkę do Europy, by kształciła się tam pod kierunkiem najznamienitszych
nauczycieli. A Koło Pań z Avonlea ofiarowało się przedstawić mnie jako swoją kandydatkę
do tegorocznego stypendium!
Oliwia uściskała serdecznie przyjaciółkę.
68
- Ależ to cudownie, Sylwio! Nasze modlitwy zostały wysłuchane.
- Prawda? Ale nie dzielmy skóry na niedźwiedziu! Najpierw muszę wygrać konkurs.
- Wiem, że wygrasz, jestem o tym przekonana. Twój śpiew sprawia, że ludzie czują się
szczęśliwi.
Sarze stanęła przed oczyma zapłakana twarz panny Lloyd. Pomyślała, że głos Sylwii potrafi
również zasmucać ludzi. Uświadomiła sobie, że nigdy nie widziała uśmiechu na ustach panny
Lloyd i że cudownie byłoby kiedyś go zobaczyć.
- Sylwio - zaczęła bez ogródek. - Czy wiesz, kto przyszedł dziś posłuchać twego śpiewu?
- Nie, nie wiem. Któż taki, Saro?
- Wszyscy nazywają ją tutaj starą lady Lloyd
- odparła Sara, uważnie wpatrując się w twarz Sylwii.
- Nie chodzi chyba o... Małgorzatę Lloyd?
- spytała Sylwia zdławionym głosem.
- Właśnie o nią. Znasz ją?
Sylwia opadła gwałtownie na krzesło. Szczęście, które przed chwilą biło z jej twarzy,
zniknęło bezpowrotnie.
- Oczywiście, wiem, kim ona jest. Sądziłam, że dawno nie żyje. - Sylwia spuściła oczy. -
Gdyby wiedziała, kim jestem, na pewno nie przyszłaby mnie posłuchać.
- Proszę cię, Sylwio, chodźmy ją odwiedzić
- powiedziała błagalnie Sara.
Sylwia spojrzała najpierw na Sarę, a potem na Oliwię. Westchnęła.
- Muszę wam chyba opowiedzieć tę smutną
69
historię - powiedziała. - Nie wiem tylko, od czego zacząć.
Zaczęła swą opowieść w powoziku, którym jechały do panny Lloyd. Była to właściwie
bardzo banalna historia.
Dawno temu - bo przed czterdziestoma laty - ojciec Sylwii przyjechał do Avonlea, by w
semestrze letnim uczyć w tutejszej szkole. Był wówczas przystojnym studentem college'u,
nieśmiałym marzycielem o literackich ambicjach. Na przyjęciu w dworku Lloydów zakochał
się w ślicznej, samowolnej i pełnej wigoru Małgorzacie Lloyd.
Małgorzata miała odziedziczyć po ojcu ogromną fortunę. Ale Ryszard Grey nie chciał zyskać
sobie miana łowcy posagów. Dlatego też zaręczył się z Małgorzatą potajemnie. Miał nadzieję,
ż
e nim oficjalnie poprosi ją o rękę, uda mu się dorobić fortuny.
Gdy upłynęły błogie letnie dni, Ryszard opuścił Avonlea, przyrzekając codziennie pisywać do
ukochanej. Dotrzymał przyrzeczenia. Lecz oto nagle przestały nadchodzić listy od
Małgorzaty. Ryszard pisał do niej jeszcze wiele razy, dopytując się, co jest powodem jej
milczenia. Ale listy wracały do niego - i to zapieczętowane. Zrozpaczony przyjechał do
Avonlea i usiłował się z nią zobaczyć. Jednak Małgorzata Lloyd wydała służbie surowy zakaz
wpuszczania kogokolwiek do domu.
Wówczas Ryszard nabrał przekonania, że Mał-
70
gorzata przestała go kochać. Ze złamanym sercem opuścił kraj i udał się w podróż po
Europie. Wiele lat później poślubił matkę Sylwii.
- Lecz zawsze wiedziałam, że Małgorzata Lloyd była jego jedyną, wielką miłością -
zakończyła swą opowieść Sylwia. - Po śmierci ojca znalazłam jej listy. Trzymał je przez te
wszystkie lata...
Zapadła cisza. Potem Sara westchnęła z satys-sfakcją.
- Mój Boże - powiedziała. - Jakaż to romantyczna historia!
- Po śmierci ojca wielokrotnie myślałam o tym, by napisać do panny Lloyd. Ale nie byłam
pewna, czy ucieszyłby ją list od córki mężczyzny, którego przestała kochać przed laty. Poza
tym nie miałam pojęcia, czy w ogóle żyje.
- Ciekawa jestem... dlaczego przestała pisać... - zadumała się Sara.
Małgorzata Lloyd siedziała samotnie w swej ogromnej jadalni, przy długim, mahoniowym
stole. Przez zakurzone szyby przedzierały się promienie zachodzącego słońca. Stara dama
czuła się bardzo zmęczona przeżyciami niedzielnego przedpołudnia i nie miała ochoty na
jedzenie. Ręce spoczywające na delikatnym, starym blacie drżały lekko. Oczy wpatrywały się
obojętnie w pustą ścianę.
Nagle zamarła zaniepokojona, do jej uszu dobiegł bowiem turkot powozu zajeżdżającego
przed dom. Koła zaryły się w żwirze i zastygły w bezruchu. W pobliżu rozległy się czyjeś
kroki. Ktoś
71
wszedł na frontowe schody. Po chwili stara dama usłyszała głośne stukanie i jej serce aż
podskoczyło ze strachu.
Wstała z miejsca i powoli ruszyła do holu.
- Panno Lloyd!
Rozpoznała głos tej dziwnej dziewczynki, której opatrywała kolano.
- Panno Lloyd, przywiozłam do pani Sylwię Grey.
Blada twarz starszej pani gwałtownie poczerwieniała, jakby ktoś wymierzył jej policzek. Cała
drżąca, oparła się o ścianę.
- Kogo przywiozłaś? - spytała słabym głosem, ledwie słyszalnym po drugiej stronie ciężkich
drzwi.
- Sylwię Grey - powtórzyła Sara. - Chce panią poznać.
Panna Lloyd oparła czoło o chłodną ścianę ciemnego holu. Nie mogła się zdobyć na
odpowiedź. Nagle usłyszała znajomy głos.
- Panno Lloyd, jestem córką Ryszarda Greya - powiedziała łagodnie Sylwia. - Może
przypomina go pani sobie? Często mówił o pani.
Czy go pamięta? Po policzkach starej damy płynęły łzy. Nie mogła wydobyć z siebie ani
jednego słowa. Córka Ryszarda była tu, stała przed jej drzwiami. Jego córka...
- A mogła być i moja... - szepnęła. Och, jakby chciała ją wpuścić do środka! Ale to
niemożliwe. Córka Ryszarda Greya nigdy nie dowie się, jak nisko upadła dumna Małgorzata
Lloyd, w jakich warunkach przyszło jej żyć.
72
- Panno Lloyd - odezwała się znów Sara. - Na litość boską, niechże pani otworzy! - zawołała,
waląc w drzwi mosiężną kołatką.
- Przestań, Saro - przemówił ostro jakiś obcy głos. - Musimy respektować to, że chce być
sama. Jedziemy.
Goście zeszli po schodach i ruszyli z powrotem do powozu.
Panna Lloyd pokuśtykała do salonu i .wyjrzała przez okno. Ujrzała powóz znikający na końcu
alei. Na tylnej ławeczce siedziała szczupła młoda kobieta. Jej głowa, okolona burzą rudych
włosów, zwrócona była w stronę domu. Dziewczyna patrzyła tęsknie na zamknięte frontowe
drzwi.
Stara dama załkała i oparła się o ścianę. Ciężko jej było na sercu... Córka Ryszarda przyszła
ją odwiedzić i nie została wpuszczona za próg.
Czyż czterdzieści lat wcześniej ona, Małgorzata, nie stała w tym samym oknie? Złamana
bólem patrzyła na odchodzącego Ryszarda, którego również nie pozwoliła wpuścić do
swojego domu.
Czyż te wszystkie lata nie nauczyły jej niczego, poza tym, jak usuwać ludzi ze swego życia?
Rozdział trzynasty
Nadszedł dzień konkursu Camerona. Sylwia ćwiczyła przed nim tak wiele, że nawet Felek
znał na pamięć słowa wszystkich śpiewanych przez nią pieśni. Teraz stała przed owalnym
lustrem Oliwii,
73
ubrana w wytworną muślinową suknię, a przyjaciółka, z roziskrzonymi oczyma i pałającymi
rumieńcem policzkami, pomagała jej założyć białą koronkową narzutkę.
Ze schodów dobiegał podniesiony głos Hetty.
- Dopóki nie będę mogła przejrzeć się w twoich butach, Andrzeju, dopóty będę uważać, że
nie są wypastowane! Feliksie Kingu, kazałam ci doki a d n i e umyć uszy! I pospieszcie się,
na litość boską, bo się spóźnimy!
Wpadła jak burza do pokoju i ciągnęła dalej:
- Czy mogłybyście przestać się już stroić, dziewczęta? Pospieszcie się, bo... - zamilkła
raptownie, wpatrując się w zaróżowione policzki Oliwii.
- Oliwio, masz zbyt silne rumieńce! Ludzie gotowi pomyśleć, żeś się uróżowała!,
Oliwia, która za nic w świecie nie nałożyłaby różu na swoją nieskazitelną cerę, zaczerwieniła
się jeszcze bardziej. Powstrzymując się z trudem od ciętej odpowiedzi, przemówiła spokojnie
do starszej siostry:
- Nerwy masz napięte jak postronki, Hetty. Nie chcę, byś swoim zrzędzeniem popsuła
dzieciom to popołudnie.
- Ale...
Oliwia łagodnie wyprowadziła wzburzoną Hetty za drzwi.
- Za dwie minutki będziemy na dole. Może poprosisz Andrzeja, by już zaprzęgał?
Hetty podejrzliwie pociągnęła nosem.
- Co za zapach ! Ktoś tu się zlał perfumami! To nieprzyzwoite!
74
- Hetty, proszę cię. Spóźnimy się w końcu...
Hetty jeszcze raz z oburzeniem pociągnęła nosem i wycofała się z pokoju. Oliwia szybko
zamknęła za nią drzwi.
- Widzę, że uczysz się, jak z nią postępować - zachichotała Sylwia.
- Ale ona ma rację - odparła Oliwia, sięgając po kapelusz. - Musimy się pospieszyć, bo się
spóźnimy.
Felek zaczaił się na Sarę u dołu schodów. Włosy miał gładko zaczesane do tyłu, a szyję
zaczerwienioną od energicznego szorowania.
- Ciocia Hetty mówi, że ja też mogę pojechać powozem - oświadczył. - Nie próbuj mi więc
tego zabraniać.
Sara wygładziła sukienkę z błękitnej tafty. Felek miał nadzieję, że może uśmiechnie się do
niego, ale ona nie zaszczyciła go nawet spojrzeniem.
- Zastosuję się do życzenia cioci - powiedziała. - Nie wyobrażaj sobie jednak, że ci
wybaczyłam.
Gdy wyruszali do Charlottetown, zaczął wiać lekki wiatr, a na niebie pojawiły się białe
puszyste obłoczki. W innych okolicznościach taka wycieczka z pewnością wprawiłaby
wszystkich w doskonały nastrój, teraz jednak każdy myślał tylko o tym, że jest już bardzo
późno i że mogą nie zdążyć na koncert.
Z początku Felek był nieco nadąsany, gdyż Sara zażyczyła sobie siedzieć jak najdalej od
niego. Po chwili jednak zapomniał o swej urazie i zaczął zastanawiać się, z jaką prędkością
pędzi powóz,
75
który skrzypiąc i jęcząc na znak protestu, zdawał się wprost wzlatywać w powietrze ponad
pokrytą pyłem drogą.
Ciotka Hetty, która zwykła była wzywać na pomoc niebiosa, gdy tylko koń zaczynał biec
kłusem, teraz namawiała Andrzeja, by zmuszał go do szaleńczego galopu. Zgodnie z tym, co
wskazywał zegareczek przypięty do jej żakietu, byli już spóźnieni dziesięć minut. A
niepunktualność była dla Hetty jednym z najcięższych grzechów.
- Co z ciebie za woźnica! - burknęła do Andrzeja, niemal wyrywając mu lejce. - Czy nie
możesz trochę pogonić tego durnego konia?
Sylwia przymknęła powieki i poruszała bezgłośnie wargami. Cecylka pomyślała, że pewnie
recytuje słowa jednej z pieśni, ale Sara wiedziała, że ona się modli. Nagle Sylwia otworzyła
oczy i dotknęła ramienia Andrzeja.
- Proszę cię, Andrzeju - szepnęła. - Jedź szybciej! Nie możemy się spóźnić!
Słowa Sylwii były dla Andrzeja rozkazem. Pochylił się do przodu i zmusił konia do jeszcze
szybszego biegu. Stary powóz mknął po wyboistej drodze, wzniecając tumany rudego kurzu.
I wtedy nastąpiła katastrofa. Przednia oś złamała się z głośnym trzaskiem, a jedno z kół
potoczyło się do rowu. Andrzej w ostatniej chwili ściągnął wodze i zatrzymał spłoszonego
konia. Dzieci powpadały na panie, które, przerażone, chwyciły się kurczowo boków powozu.
Powstrzymawszy się od głośnych złorzeczeń,
76
Andrzej zeskoczył na drogę, by ocenić sytuację. Od razu zorientował się, że sprawa jest
poważna.
Siedzieli w kurzu i ciszy, rzucając sobie zrozpaczone spojrzenia.
- Pędź szybko na farmę Kingów i pożycz powóz od wuja - nakazała wreszcie Andrzejowi
ciotka Hetty.
Gdy Andrzej ruszył w kierunku, z którego przybyli, Hetty, choć kolana wciąż jeszcze jej
drżały, podniosła się z ławeczki. Potem wysiadła z powozu, poprawiła kapelusz i otrzepała
spódnicę.
- Zanim Andrzej nadjedzie, musimy postarać się zajść jak najdalej - powiedziała. Kiwnęła
rozkazująco głową w stronę pozostałych, którzy jak skamieniali siedzieli nadal w
rozwalonym powozie. - No dalej, wysiadać! W końcu po cóż Pan Bóg dał wam nogi, jeśli nie
do chodzenia!
Wyciągnęła z powozu Cecylkę, a następnie Felka, reszta wysiadła za nimi. Wszyscy ruszyli
potulnie za Hetty.
Zdawało im się, że wędrują już od wielu godzin. Dzieci przestały się zastanawiać, jak bardzo
są spóźnieni, i szły bez słowa, powłócząc nogami. Oliwia spojrzała z niepokojem na Sylwię.
Jej śliczna suknia była pokryta kurzem, biały szal wlókł się żałośnie po ziemi. Spod
przekrzywionego kapelusza wysunęły się pasma zmierzwionych włosów. Serce Oliwii
ś
cisnęło się z żalu, gdy dojrzała w oczach przyjaciółki wyraz rozpaczy.
- Może jeszcze zdążymy, jeśli Andrzej zaraz nadjedzie - szepnęła, obejmując Sylwię. - A jeśli
77
nie, no cóż, może tak właśnie miało być. Pamiętasz, co mówi Szekspir? „Bóg wykuwa nasz
los"...
- Bóg, też coś! - sarknęła Hetty. - Gdybyście nie mizdrzyły się tyle przed lustrem, nie
wyjechalibyśmy tak późno!
Okrzyk radości, jaki wydał Felek, zagłuszył odpowiedź Oliwii. Drogą pędził powóz wuja
Alka. Może więc jednak zdążą na czas...
Pani Lawson natknęła się na nich, gdy biegli po schodach. Spojrzenie, jakim ich obrzuciła,
odebrało im ostatnią nadzieję.
Sylwia zaczęła przepraszać, lecz Hetty przerwała jej w pół słowa:
- Gdzie mamy się udać, Elwiro? - spytała.
- Przecież przybyłyście o wiele za późno! Nie wiem, coś ty sobie myślała, Hetty King! Pan
Cameron już podjął decyzję.
Przepełnione wyrzutem spojrzenie pani Lawson spoczęło na Sylwii.
- To niepowetowana strata, moja droga. Dziewczyna, która wygrała, nie jest nawet w połowie
tak utalentowana jak ty. Za to jest punktualna.
Hetty oblała się rumieńcem. Czuła, że ta reprymenda była przeznaczona także dla niej. Być
oskarżoną o niepunktualność, do tego publicznie! Takiego upokorzenia Hetty nie będzie
mogła wymazać z pamięci przez długie lata.
Nagle usłyszeli burzliwe oklaski. Jak jeden mąż ruszyli w stronę otwartych drzwi, które
prowadziły do zatłoczonej sali.
78
Na rzęsiście oświetlonej scenie jakaś niezbyt gustownie ubrana młoda kobieta mrugała
oczami i kłaniała się publiczności. Gdy się wyprostowała, podszedł do niej wytworny
mężczyzna w ciemnym garniturze. W ręku trzymał kopertę.
Sara wpatrywała się w niego z napięciem. Gest, jakim podał białą kopertę wdzięczącej się
dziewczynie, wydał się jej znajomy. Gdzieś już widziała tego człowieka...
Pani Lawson trąciła Sylwię łokciem.
- Pomyśl tylko, moja droga, że to mogłaś być ty... - westchnęła z fałszywym współczuciem. -
Stałabyś tam teraz i odbierała nagrodę z rąk pana Camerona.
Sylwia zamrugała gwałtownie, żeby powstrzymać łzy, które napływały jej do oczu.
- Jestem przekonana, pani Lawson, że ta młoda dama zasługuje na nagrodę - odparła i
uniósłszy dłonie w zakurzonych rękawiczkach, zaczęła wraz z innymi oklaskiwać
zwyciężczynię.
Rozdział czternasty
Pogrążony we śnie Różany Dworek tonął w srebrzystym blasku księżyca. Wietrzyk kołysał
szemrzącymi świerkami, a na granatowym niebie tańczyły tysiące gwiazd, których łagodne
ś
wiatło rozjaśniało pokoik Sary.
W pewnej chwili przez nocną ciszę, która otulała dom jak kołdra, przedarł się jakiś dźwięk.
Sara
79
obudziła się i zaczęła nasłuchiwać. Dobiegł ją cichy, zdławiony szloch. Dziewczynka
wiedziała, że tak właśnie płaczą ludzie, którzy, by nie niepokoić innych, tłumią w sobie
okrzyk rozpaczy. Sama nieraz łkała w poduszkę, trawiona tęsknotą za ojcem.
Odgarnęła kołdrę i podkradła się do otwartego okna.
Ujrzała ubraną w szlafrok Oliwię, która na palcach wyszła na werandę. Podbiegła do Sylwii,
skulonej na białym fotelu i mężnie tłumiącej szloch.
- Przepraszam, Oliwio - powiedziała Sylwia zdławionym głosem, ocierając twarz chusteczką.
- Nie chciałam cię zbudzić. Masz ze mną tyle kłopotu, nie potrafię nawet wypłakać się bez
zwracania na siebie uwagi.
- Och, nie rozpaczaj już, Sylwio, proszę cię.
- Oliwia tak gorąco współczuła przyjaciółce, że sama gotowa była się rozszlochać.
- Wiem, nie powinnam płakać, bo mi nos spuchnie. A nie ma nic bardziej nietwarzowego niż
spuchnięty nos, zwłaszcza gdy jest tak gminny jak mój. Ale naprawdę nie mogę się
powstrzymać. Tak liczyłam na ten konkurs.
- Może gdyby pan Cameron poznał twą sytuację, zechciałby ci pomóc.
- Nie, Oliwio. Sama powiedziałaś przecież, że „Bóg wykuwa nasz los". Moim
przeznaczeniem jest więc zostać nauczycielką. Dlaczego pan Cameron miałby się mną zająć?
Nikomu na mnie nie zależy.
80
Sara z trudem powstrzymała się, by nie krzyknąć: „Pannie Lloyd na tobie zależy! I to
bardzo!" Wiedziała jednak, że nie powinna podsłuchiwać tak osobistej rozmowy, więc cicho
zamknąwszy okno wycofała się w głąb pokoju.
Wtedy nagle uświadomiła sobie, gdzie widziała pana Camerona. Oczywiście! W domu panny
Lloyd! Jakże mogła zapomnieć. Przypomniała sobie, jak Andrzej Cameron podawał kopertę
starszej pani i jak ta oburzyła się na jej widok. Pan Cameron był kuzynem panny Lloyd i
zaofiarował jej pomoc.
Sara wróciła do łóżka i zaczęła obmyślać nowy plan działania.
Rozdział piętnasty
Gdy Sara wymykała się nad ranem z domu, na dworze było jeszcze ciemno. Ubrała się po
omacku, w obawie że ciocia Hetty dostrzeże blask świecy.
Drogę prowadzącą do dworku Lloydów zalegał głęboki cień, pokrywający ją niczym gruba
warstwa opadłych jesiennych liści. Nagle po ziemi śmignęła wiewiórka. Nie posuwała się do
przodu małymi podskokami, ani nie zatrzymała się, by przyjrzeć się spotkanej osobie, jak to
zwykły czynić wiewiórki z Avonlea. Po prostu przemknęła jak strzała przez drogę i zniknęła
w poszyciu.
Nad lasem gromadziły się ponure, szare chmu-
6 — Pieśń nocy
81
rżyska. Było parno i bezwietrznie. Sara, stukając głośno do drzwi starej damy, pomyślała, że
nadciąga burza.
- Przyszłam w sprawie Sylwii, panno Lloyd
- zawołała, usłyszawszy suchy kaszel. - Jest w strasznym położeniu. A pani jest jedyną osobą,
która może jej pomóc.
Panna Lloyd uchyliła nieco drzwi. Wydała się Sarze jeszcze bledsza i bardziej krucha niż
wtedy, gdy widziała ją ostatnio.
- Mów szybko, o co chodzi, i wynoś się stąd
- warknęła.
- Obawiam się, że trudno będzie to wyjaśnić w paru zdaniach - powiedziała Sara, czując, że
musi starannie dobierać słowa. - Bo widzi pani, Sylwia miała nadzieję wygrać konkurs
Camerona. Ale w naszym powozie złamała się oś i przybyliśmy zbyt późno, więc teraz
Sylwia jest w rozpaczy. Pomyślałam więc sobie... to znaczy, miałam nadzieję, że mogłaby
pani... poprosić pana Camerona, by ponownie rozważył swoją decyzję...
- Tu Sara umilkła i spojrzała błagalnie na starszą panią.
Panna Lloyd wsparła się ciężko o drzwi. To dziecko stąpało po grząskim gruncie. Już na sam
dźwięk nazwiska Andrzeja Camerona Lloydowie przewracali się w grobie. Próbowała
zamknąć drzwi, lecz dziewczynka chwyciła je mocno i trzymała z całych sił.
- Panno Lloyd, ja tak proszę...
Panna Lloyd westchnęła. Była zmęczona, zbyt
82
zmęczona, by użerać się z trudnymi dziećmi. Jednak dziewczynka wpatrywała się w nią takim
błagalnym wzrokiem...
- Raczej umrę, niż poproszę tego złodzieja o przysługę - powiedziała wreszcie.
- Ale on wydawał się taki dobry wówczas, gdy panią odwiedził.
- Dobry! Brednie! Gotów ukraść człowiekowi nawet grób!
- Dlaczego więc starał się być tak wspaniałomyślny wobec pani? - Sara miała już mętlik w
głowie.
- Bo czuje się winny! Ot co! - Starsza pani zrobiła ruch, jakby chciała zatrzasnąć drzwi, lecz
dziewczynka szybko chwyciła ją za nadgarstek.
- Proszę, panno Lloyd, ja nic nie rozumiem...
Panna Lloyd poczuła przez cienki jedwab rękawa dotyk dziecięcej dłoni i ogarnęło ją dziwne
wzruszenie.
- To bardzo proste, moje dziecko - powiedziała. - Kiedyś poradził memu ojcu, by
zainwestował majątek w pewne przedsięwzięcie, które się nie powiodło. Ojciec zbankrutował,
lecz Andrzej Cameron wyszedł z tego bez szwanku. Co więcej - został bogaczem - kosztem
mego ojca.
- Ale chciałby wszystko naprawić. Słyszałam, jak oferował pani pomoc.
Twarz panny Lloyd stężała.
- Może nic nam nie zostało, ale my, Lloydowie, mamy jeszcze naszą dumę, drogie dziecko.
Znowu padło to słowo. Duma. Sarze przypo-
83
mnialo się, co mówiono o pannie Lloyd - „bogata, skąpa i dumna". No cóż, bogata i skąpa to
ona nie była - Sara miała okazję się o tym przekonać. Ale bez wątpienia była dumna.
Nagle, jakby odnalazłszy niespodziewanie ostatni fragment układanki, Sara pojęła wszystko.
- A więc dlatego przestała pani pisać do ojca Sylwii! - wykrzyknęła.
- Nie mogłam pozwolić, by ożenił się ze mną z litości - powiedziała drżącymi wargami panna
Lloyd. - To nie wchodziło w rachubę. Nikt nie mógł się dowiedzieć, że staliśmy się nagle
ubodzy.
- Ale złamała mu pani serce.
- Sobie też. Zniszczyłam swoje szczęście.
- Panna Lloyd rozejrzała się wokół ze smutkiem.
- To przez ten dom. Ten przeklęty dom! Niejedno serce pękło tu z rozpaczy.
Jednak Sara wiedziała, czym jest naprawdę owo „przekleństwo".
- Oszukuje pani samą siebie, panno Lloyd, i dobrze pani o tym wie - powiedziała stanowczo.
- Prawdziwym przekleństwem jest pani zatwardziała duma.
Panna Lloyd cofnęła się o krok, jakby Sara ją uderzyła.
- Jak śmiesz!
- Proszę posłuchać, panno Lloyd. Niech pani zapomni o swej dumie. Skoro kochała pani
kiedyś jej ojca, niech pani pomoże Sylwii. Ona pani potrzebuje.
84
Panna Lloyd pełnym furii gestem uniosła do góry laskę.
- Wynocha! - syknęła zdławionym głosem. - I raz na zawsze zostaw mnie w spokoju. - To
powiedziawszy, zatrzasnęła i zaryglowała drzwi.
Rozdział szesnasty
Peg Bowen spojrzała w niebo pokryte wielkimi, ciemnymi chmurami, które przesłaniały
słońce. Powietrze było ciężkie jak ołów. Chmury zdawały się zbliżać coraz bardziej ku ziemi,
jakby chciały ją zmiażdżyć.
Peg otarła ramieniem czoło. Pomyślała sobie, że coś niedobrego wisi w powietrzu. Pozbierała
zerwane zioła i wrzuciła je do kosza. Gdy szła przez cmentarz Lloydów, spostrzegła, że od
strony domu nadchodzi panna Lloyd. Peg przyjrzała się jej z uwagą. Coś było nie tak.
Zazwyczaj stara dama kroczyła dumnie, czasem wspierając się na lasce. Teraz jej ruchy były
chaotyczne i niespokojne. Na chwiejnych nogach ruszyła ku Peg, ale po chwili jakby zmieniła
zdanie i skierowała się do domu, a potem nagle usiadła przy grobie ojca.
- Lepiej wracaj do domu - zawołała Peg, wyjmując fajkę z ust. - Burza nadciąga.
Starsza pani nie odezwała się ani słowem. Błądziła niespokojnym wzrokiem po cmentarzu.
- Teraz wszystko już jest bez znaczenia.
- Czyżby? - spytała surowo Peg, mrużąc oczy.
85
- Jeśli dalej będziesz tak żyć, ani się obejrzysz, jak spoczniesz pod tą darnią. Wtedy będziesz
miała dość czasu na użalanie się nad sobą.
- Nie mów tak, Peg - odparła panna Lloyd, z roztargnieniem wodząc ręką po zimnej
marmurowej płycie.
Peg wiedziała, że nadeszła chwila, aby wreszcie porozmawiać poważnie, i nie zamierzała
owijać niczego w bawełnę.
- No to może mi powiesz, kto wyryje twoje imię na nagrobku? Kto będzie płakał nad twą
mogiłą? Nikt - ostatnie słowo zabrzmiało jak splunięcie.
- Bo wszyscy dbają o ciebie tyle, co o zeszłoroczny śnieg.
- Nieprawda.
- A właśnie, że prawda. Dlaczego miałabyś kogoś obchodzić, skoro ciebie nikt nie obchodzi?
Dbasz tylko o siebie i o tych umarlaków! - Peg wskazała kościstym palcem na groby
Lloydów.
- Jeśli natychmiast czegoś nie zrobisz, czeka cię tylko bezimienny grób, nad którym nikt łzy
nie uroni! I dobrze ci tak!
Panna Lloyd wstała. Utkwiła szeroko otwarte, przerażone oczy w twarzy Peg, która
odpowiedziała jej nieruchomym spojrzeniem.
Wówczas panna Lloyd, potykając się, wybiegła z cmentarza. Nie udała się jednak w stronę
domu, lecz w przeciwnym kierunku.
Wtedy właśnie czarne jak smoła niebo rozdarła błyskawica, której towarzyszył dziki grzmot.
Gniewne chmury zaczęły bryzgać deszczem.
86
Peg Bowen poszła za panną Lloyd aż do bramy, by zobaczyć, dokąd idzie. Znowu
przypomniało jej się stare porzekadło: „Na każde zło na świecie prędzej czy później radę
znajdziecie..."
- Eh... - mruknęła do siebie. - Albo znajdziemy tę radę zaraz, albo nigdy...
Całe popołudnie dręczył ją niepokój. A zanim zapadła noc, postanowiła wziąć sprawy w
swoje ręce.
Rozdział siedemnasty
Pannie Lloyd było ciężko na duszy, gdy kuśtykała po stromej ścieżce. Do Charlottetown
miała jeszcze kawał drogi, a nie wzięła ze sobą ani pieniędzy, ani niczego do jedzenia.
Postanowiła jednak iść dalej. Czyż Sara nie powiedziała, że Sylwia potrzebuje jej pomocy?
Zdoła sprawić, że córka Ryszarda Greya pojedzie na naukę do Europy, była tego pewna. Nie
miała najmniejszej wątpliwości, że jeśli ona, Małgorzata Lloyd, poprosi o wsparcie dla
Sylwii, Andrzej Cameron nie będzie mógł odmówić. śałowała tylko, że tak długo się wahała.
Nie chciała zdławić swej dumy, by poprosić o przysługę człowieka, który kiedyś bardzo ją
skrzywdził.
Peg miała rację mówiąc, że ona wcale nie myśli o innych ludziach. Zajmowała się tylko sobą,
hołubiła swą dumę i tłumiła wszelkie inne uczucia. Ale teraz pozwoli rozkwitnąć miłości.
Tego burzowego dnia, gdy panna Lloyd węd-
87
rowała do Charlottetown, miłość udowodniła, że rzeczywiście potrafi czynić cuda.
Deszcz szalał jak dzika bestia. Wysokie drzewa chyliły wierzchołki nad drogą, jakby
próbowały ochronić głowy przed bezlitosnymi ciosami. Niebo pociemniało. Krzewy
przygięły ku ziemi struchlałe gałązki, po których ściekały strugi wody.
Na drodze utworzyły się głębokie kałuże. Z początku starsza pani starała się je omijać, lecz
szybko dała za wygraną i brnęła na oślep przed siebie. Wkrótce buty całkiem jej przemokły i
przy każdym kroku wydawały cmokliwy odgłos.
Tuż za Bright River panna Lloyd napotkała Harmona Mcllroya, farmera, który zaproponował,
ż
e podwiezie ją na swej furze. Z wdzięcznością wdrapała się na wóz. Była zbyt zmęczona, by
wdawać się w rozmowę, a Harmon nie miał pojęcia, z kim ma do czynienia. Pomyślał jednak,
ż
e jest niezwykle blada i mizerna. „Jakby nie spała i nie jadła przez tydzień" - powiedział
później żonie.
Gdy dotarli do rozdroża, zaoferował starszej pani gościnę.
- Nie, dziękuję - odparła, owijając się przesiąkniętym wodą szalem. - Przed zapadnięciem
nocy muszę być w Charlottetown.
Harmon pomógł jej zsiąść z wozu, pomachał na do widzenia i skierował swoje siwki do
domu.
- Psa bym nie wygnał na taką pogodę - mruknął pod nosem, zastanawiając się, cóż to za
ważna sprawa kazała starszej pani wyruszyć w podróż w taką ulewę.
88
Gdy panna Lloyd dotarła do Charlottetown, deszcz poskromił już swój gniew. Panna Lloyd
musiała przejść jeszcze dwa kilometry, gdyż pan Cameron mieszkał za miastem. Czuła się
tak, jakby jej wędrówka była jakimś koszmarnym snem. Wiedziała tylko, że musi cały czas
posuwać się do przodu i że robi to wszystko jedynie po to, by uszczęśliwić Sylwię.
Mijający ją przechodnie kłaniali się grzecznie lub obserwowali ją kątem oka. Ona zaś wcale
ich nie dostrzegała. Ostatnie pół kilometra przeszła niemal po omacku, gdyż spoza zbitej
masy chmur wyłoniło się nagle słońce, którego ostry blask prawie zupełnie ją oślepił.
Gdy na chwiejnych nogach stąpała po szerokiej alei wjazdowej, zamiast dokuczającego jej
wcześniej zimna odczuwała palące gorąco. „Jak mocno przygrzewa słońce" - pomyślała,
kołacząc drżącą ręką do drzwi.
Rozdział osiemnasty
Polly Deane służyła u Cameronów od niedawna i była bardzo zadowolona ze swej nowej
pracy. Wszystko tu wydawało jej się wprost zachwycające. I wykrochmalony biały uniform z
rurkowanym czepeczkiem sterczącym zalotnie na czubku jej blond główki, i hol wejściowy z
lśniącymi lustrami i świeżo ciętymi kwiatami, i szeroka aleja wjaz-
89
dowa, a nawet sposób, w jaki ogrodnicy strzygli trawę, zezwalając jej rosnąć na wysokość
zaledwie jednego cala.
Chociaż od dnia, kiedy zatrudniła się tu jako pokojówka, upłynęło już sześć tygodni, stukot
ciężkiej mosiężnej kołatki u drzwi wejściowych (o której zawsze myślała zaborczo jako o
„swojej") nadal sprawiał, że w jej niebieskich oczach pojawiał się błysk radości. Przerywała
wtedy swoje zajęcia w kuchni, wygładzała biały fartuszek, poprawiała włosy i sunęła ku
kuchennym schodom, z ważną miną rzucając kucharzowi: „Przepraszam, ale muszę
otworzyć".
Również tego deszczowego popołudnia, otwierając z dumą okazałe drzwi, miała na twarzy
radosny uśmiech. Ale już po chwili zamarła z ręką na klamce i wytrzeszczyła oczy w sposób,
jakiego matka kazała jej unikać. Na schodach bowiem stała wsparta o ścianę staruszka
odziana w jakieś czarne łachy. Jej kapelusz, szal, spódnica i rękawiczki ociekały wodą. Miała
zamknięte oczy, głowę przyciskała do jednego z kamiennych pilastrów.
Polly zwierzyła się później innej pokojówce, że staruszka wyglądała, jakby sobie nieźle
podpiła. Polly zamierzała właśnie powiedzieć przybyłej, co o niej myśli, gdy starsza pani
otworzyła oczy.
- Chciałabym mówić z panem Cameronem - wyszeptała, a Polly z miejsca poznała po jej
akcencie, że ma do czynienia z damą.
Starsza pani zachwiała się i runęła w przód,
90
dowa, a nawet sposób, w jaki ogrodnicy strzygli trawę, zezwalając jej rosnąć na wysokość
zaledwie jednego cala.
Chociaż od dnia, kiedy zatrudniła się tu jako pokojówka, upłynęło już sześć tygodni, stukot
ciężkiej mosiężnej kołatki u drzwi wejściowych (o której zawsze myślała zaborczo jako o
„swojej") nadal sprawiał, że w jej niebieskich oczach pojawiał się błysk radości. Przerywała
wtedy swoje zajęcia w kuchni, wygładzała biały fartuszek, poprawiała włosy i sunęła ku
kuchennym schodom, z ważną miną rzucając kucharzowi: „Przepraszam, ale muszę
otworzyć".
Również tego deszczowego popołudnia, otwierając z dumą okazałe drzwi, miała na twarzy
radosny uśmiech. Ale już po chwili zamarła z ręką na klamce i wytrzeszczyła oczy w sposób,
jakiego matka kazała jej unikać. Na schodach bowiem stała wsparta o ścianę staruszka
odziana w jakieś czarne łachy. Jej kapelusz, szal, spódnica i rękawiczki ociekały wodą. Miała
zamknięte oczy, głowę przyciskała do jednego z kamiennych pilastrów.
Polly zwierzyła się później innej pokojówce, że staruszka wyglądała, jakby sobie nieźle
podpiła. Polly zamierzała właśnie powiedzieć przybyłej, co o niej myśli, gdy starsza pani
otworzyła oczy.
- Chciałabym mówić z panem Cameronem - wyszeptała, a Polly z miejsca poznała po jej
akcencie, że ma do czynienia z damą.
Starsza pani zachwiała się i runęła w przód,
90
*
wstrząsana atakiem kaszlu. Padłaby prosto na pięknie wypastowaną przez Polly podłogę,
gdyby pokojówka nie rzuciła się, by ją podtrzymać.
- Panie Cameron ! Panie Cameron! - zawołała. - Proszę tu przyjść!
Pan domu od razu wybiegł z salonu.
- Kuzynko Małgorzato! - zawołał tonem, który wyrażał zdziwienie, zachwyt i troskę zarazem.
Z pewnym trudem Polly i pan Cameron zdołali zaprowadzić powłóczącą nogami kobietę do
salonu, gdzie delikatnie usadzili ją na sofie przed kominkiem.
- Polly, przynieś szybko jakiś koc - polecił pan Cameron, niezdarnymi ruchami próbując zdjąć
przemoczony szal z ramion starej damy. Kuzynka uniosła rękę, jakby wzbraniając się przed
pomocą z jego strony. Sprawiała wrażenie, że chce powiedzieć coś bardzo ważnego.
- Przyszłam tu... - zaczęła i zaniosła się kaszlem. Próbowała siąść prosto, choć jej ciało
wstrząsała gorączka. - Przyszłam prosić cię o pomoc, Andrzeju Cameronie.
- Tak, naturalnie - odparł uspokajająco, odważywszy się odpiąć szpilkę z jej przemoczonego
kapelusza. - Siedź spokojnie i odpoczywaj, droga kuzynko Małgorzato.
Starsza pani wyprostowała się nadludzkim wysiłkiem.
- Nie przyszłam tu prosić o pomoc dla siebie, rozumiesz? Przyszłam po pomoc dla Sylwii...
Sylwii Grey...
Gdy wymówiła ostatnie słowa, na jej ustach pojawił się uśmiech tak pełen słodyczy, że
Andrzejowi Cameronowi łzy napłynęły do oczu.
- Ach, Małgorzato! - wykrzyknął, uświadomiwszy sobie, że nigdy jeszcze nie widział jej
uśmiechu.
Lecz Małgorzata Lloyd już go nie słyszała. Ciężko dysząc, opadła z zamkniętymi oczami na
oparcie sofy.
- Polly, szybko! Biegnij po doktora! - zawołał Cameron. Zdjął go lęk, że straci na zawsze
dopiero co odzyskaną kuzynkę.
Rozdział dziewiętnasty
Peg Bo wen szła spiesznie do Różanego Dworku. Choć pod wieczór deszcz ustał zupełnie, z
drzew i krzewów nadal kapała woda. Na niebie pojawił się księżyc, w którego łagodnym
ś
wietle krople deszczu lśniły jak perły na gałęziach drzewek brzoskwiniowych. Wilgotny
kapelusz i kapota Peg Bowen połyskiwały w mroku. Siwe, rozkudłane włosy opadały jej na
twarz. Miała nachmurzoną minę, a jej przenikliwe, brązowe oczy rzucały wściekłe spojrzenia.
Gdyby jakieś dziecko ujrzało Peg w tej księżycowej poświacie, z pewnością pomyślałoby, że
jest ona prawdziwą wiedźmą.
Tak też pomyślała w pierwszej chwili Sara, która obudziła się, usłyszawszy uderzenia
kamyka w szybę, i rzuciła się do okna.
92
Gdy wyjrzała w mrok, napotkała płonące oczy Peg. W pierwszym odruchu chciała zatrzasnąć
okno, wskoczyć do łóżka i naciągnąć kołdrę na głowę. Jednak nieruchome, przeszywające
spojrzenie osadziło ją w miejscu.
- Przyszłam ci powiedzieć, że panna Lloyd może cię potrzebować - odezwała się Peg bardzo
cichym głosem, lecz Sara, która stała drżąca w nocnej koszuli, usłyszała każde słowo. - Lepiej
będzie, jak pójdziesz za nią, razem z tą śpiewaczką.
- Za nią?... A dokąd poszła?
- Do Char lott eto wn. Wyrównać stare rachunki.
- Do Charlottetown? Do pana Camerona?
- Tak. Idź tam i nie zapomnij zabrać tej śpiewaczki. Należą do siebie i muszą być razem.
Słyszałaś? Pospiesz się! - to powiedziawszy, odwróciła się i zniknęła wśród drzew.
Zapominając o strachu, Sara wychyliła się przez okno, by ją zawołać. Ale Peg rozpłynęła się
już w mglistym mroku.
Sara pomyślała ponuro, że komuś takiemu jak Peg Bo wen łatwo jest zjawiać się w środku
nocy i wysyłać ludzi do Charlottetown. Ciekawe, jak by się czuła, gdyby musiała stanąć oko
w oko z ciocią Hetty. Albo gdyby kazano jej wytłumaczyć wyrwanej ze snu, rozczochranej
ciotce, dlaczego wyprawa do Charlottetown jest konieczna.
Rewelacje Peg Bowen nie zrobiły na cioci Hetty żadnego wrażenia.
- Charlottetown, myślałby kto! - parsknęła,
93
potrząsając głową tak mocno, że nocny czepek zsunął jej się na oko, nadając starej pannie
dziwnie zawadiacki wygląd. Sara nie mogła powstrzymać uśmiechu. - Dziwne, że nie
zaproponowała ci, byś poleciała tam z nią na miotle!
Na szczęście Sylwia wybawiła Sarę z opresji. Niezwykle stanowczo oświadczyła ciotce
Hetty, że czuje się w obowiązku pospieszyć za panną Lloyd do Char lott eto wn, gdyż jest ona
dla niej kimś bardzo bliskim.
„Obowiązek" - to było ulubione słowo Hetty King. Dlatego też w końcu zgodziła się, by Sara
i Sylwia pojechały do Char lott eto wn, pod warunkiem, że będzie im towarzyszyła Oliwia.
Jednak Oliwia zauważyła słusznie, że pociąg z Bright River odchodzi dopiero o dziewiątej
rano, więc mogą spokojnie pospać jeszcze parę godzin.
- W takim razie jazda do łóżek - rozkazała rozpromieniona Hetty. - Sen dobrze wam zrobi na
urodę. - To mówiąc, zabrała świecę i pomaszerowała do sypialni, a dziewczętom nie
pozostało nic innego, jak pójść w jej ślady.
Rankiem pojechały pociągiem do Charlotte-town i odszukały rezydencję Andrzeja Camerona.
Na ich widok zmęczona twarz pana domu rozpromieniła się i pojawił się na niej wyraz ulgi.
- Dzięki Bogu, że przyjechałyście - powiedział zapraszając je do środka. - Tej nocy była w
strasznym stanie. Ale doktor powiedział, że najgorsze minęło. Wyjdzie z tego.
94
potrząsając głową tak mocno, że nocny czepek zsunął jej się na oko, nadając starej pannie
dziwnie zawadiacki wygląd. Sara nie mogła powstrzymać uśmiechu. - Dziwne, że nie
zaproponowała ci, byś poleciała tam z nią na miotle!
Na szczęście Sylwia wybawiła Sarę z opresji. Niezwykle stanowczo oświadczyła ciotce
Hetty, że czuje się w obowiązku pospieszyć za panną Lloyd do Charlottetown, gdyż jest ona
dla niej kimś bardzo bliskim.
„Obowiązek" - to było ulubione słowo Hetty King. Dlatego też w końcu zgodziła się, by Sara
i Sylwia pojechały do Charlottetown, pod warunkiem, że będzie im towarzyszyła Oliwia.
Jednak Oliwia zauważyła słusznie, że pociąg z Bright River odchodzi dopiero o dziewiątej
rano, więc mogą spokojnie pospać jeszcze parę godzin.
- W takim razie jazda do łóżek - rozkazała rozpromieniona Hetty. - Sen dobrze wam zrobi na
urodę. - To mówiąc, zabrała świecę i pomaszerowała do sypialni, a dziewczętom nie
pozostało nic innego, jak pójść w jej ślady.
Rankiem pojechały pociągiem do Charlottetown i odszukały rezydencję Andrzeja Camerona.
Na ich widok zmęczona twarz pana domu rozpromieniła się i pojawił się na niej wyraz ulgi.
- Dzięki Bogu, że przyjechałyście - powiedział zapraszając je do środka. - Tej nocy była w
strasznym stanie. Ale doktor powiedział, że najgorsze minęło. Wyjdzie z tego.
94
Przyjrzał się uważnie Sylwii, którą przedstawiła mu Sara.
- A więc to pani jest Sylwią Grey. Nieustannie o panią pytała.
Ujął Sylwię pod ramię i wprowadził ją do położonej na parterze sypialni, pospiesznie
przygotowanej dla panny Lloyd.
Stara dama leżała w łóżku, a twarz miała równie białą jak koronkowe poduszki, na których
spoczywała. Gdy Sylwia weszła do pokoju, chora otworzyła oczy i wyciągnęła ku niej
szczupłą dłoń.
- Zbliż się - powiedziała.
Sylwia podeszła do łóżka i ujęła delikatną dłoń starszej pani. Lady Lloyd z zachwytem
wpatrywała się we wdzięczne rysy dziewczyny, nie mogąc wprost oderwać od niej oczu.
- Jesteś taka podobna do ojca... - powiedziała wreszcie, wzdychając z zadowoleniem. Potem,
zawahawszy się nieco, jako że nie przywykła o nic prosić, dodała: - Czy mogłabyś dla mnie
zaśpiewać, Sylwio?
Sylwia spojrzała na starą damę wspartą na poduszkach. Nie miała pojęcia, dlaczego panna
Lloyd przeszła pieszo w ulewnym deszczu całą drogę do Charlottetown, jak powiedział im
pan Cameron. Wiedziała tylko, że leży przed nią kobieta, która była wielką miłością jej ojca.
Czcił jej pamięć i pieczołowicie przechowywał listy. Zawsze mówił o Avonlea z czułością i
ż
alem. Bez względu na to, jaki był powód jego rozstania z Małgorzatą Lloyd, nie żywił do
niej urazy.
95
Gdy Sylwia była dziewczynką, największą przyjemność sprawiało jej słuchanie śpiewu ojca.
Wiedziała, że zasiadając przy fortepianie, wracał myślami do Avonlea i tego cudownego lata,
które spędził z Małgorzatą Lloyd. Jedna z pieśni wydawała się Sylwii szczególnie
przepełniona tęsknotą za minionymi czasami. Teraz zaczęła ją śpiewać dla nich obojga - ojca
i starej damy, którą on niegdyś tak bardzo kochał.
Miłość ma jest jak róża czerwona,
Co w czerwcu zakwita.
Jest jak słodka melodia,
Co za serce chwyta.
Tyś, miła, piękna jak obrazek,
Jak poranna zorza.
Nim kochać cię przestanę,
Prędzej wyschną morza.
Andrzej Cameron wsłuchiwał się w czysty, słodki głos Sylwii z uczuciem ulgi i wdzięczności.
Gdy kuzynka Małgorzata poprosiła go o sfinansowanie edukacji muzycznej młodej
nieznajomej, przystał na to bez wahania. Zrobiłby wszystko, co w jego mocy, byleby tylko
uciszyć wyrzuty sumienia, które dręczyły go od czasu gdy jako nierozważny młodzieniec
namówił wuja, by zainwestował cały majątek w akcje pewnej kopalni.
Od dnia, kiedy wujowi przydarzyło się owo „nieszczęście finansowe", jak to określał w
myślach siostrzeniec, Andrzej Cameron nie zbaczał z wąskiej ścieżki uczciwości i starał się
być użyte-
96
czny dla społeczeństwa. Nie był utalentowany muzycznie, lecz przepadał za pięknym
ś
piewem. Fundując stypendium miał poczucie, że przyczynia się na swój skromny sposób do
rozwoju kultury. Równocześnie zaś uciszał w ten sposób udręczone sumienie. Oceniając
umiejętności uczestniczek konkursu, starał się być zawsze bezstronnym i uczciwym sędzią,
by nagrodzić śpiewaczkę, która najbardziej na to zasługiwała. Jedyną osobą, dla której nie
zawahałby się złamać swoich zasad, była kuzynka Małgorzata. Teraz, gdy usłyszał śpiew
Sylwii, zrozumiał, że przeznaczeniem tej dziewczyny było królować na salach koncertowych
całego świata. Jej głos przyniesie chlubę stypendium Camerona. To nie on zrobi przysługę
kuzynce Małgorzacie, lecz Sylwia Grey wyświadczy mu łaskę, przyjmując stypendium.
- Panno Grey - powiedział ochrypłym ze wzruszenia głosem, gdy pieśń dobiegła końca. -
Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by mogła pani rozwijać swój wielki talent.
Sylwia Grey uśmiechnęła się z wdzięcznością, ale jej myśli krążyły teraz wokół zupełnie
innych spraw. Jej serce przepełniała troska o starą damę. Wciąż ściskając rękę panny Lloyd,
uklękła przy łóżku.
- Moja droga Sylwio... - cicho powiedziała chora. - Przeszłam przez cienistą dolinę śmierci i
mam nadzieję, że na zawsze pozostawiłam za sobą dumę i wszelkie urazy. Proszę, byś
wybaczyła głupiej starej kobiecie.
7 — Pieśń nocy
97
- Nie mam czego wybaczać - szepnęła Sylwia.
- Od tej chwili uważam panią za swoją krewną. Stojąca za panem Cameronem Sara
dostrzegła,
ż
e mizerne policzki starszej pani lekko się zaróżowiły. Panna Lloyd pochwyciła spojrzenie
dziewczynki i przywołała ją gestem dłoni.
- Od tej pory będę żyć zupełnie inaczej, Saro
- przyrzekła ściskając jej dłoń.
Sara spojrzała w oczy starszej pani i ogarnęło ją zdumienie. W twarzy panny Lloyd
zachodziła jakaś cudowna przemiana. Zaciśnięte usta zadrżały, a ich kąciki powędrowały w
górę. Ostre rysy nabrały łagodniejszego wyrazu. Zachwycona Sara niemal zarzuciła starszej
pani ręce na szyję. Gdyż lady Lloyd uśmiechała się! Uśmiechała się, a jej oczy promieniały
szczęściem.
Rozdział dwudziesty
Minęło kilka tygodni, zanim panna Lloyd wy-dobrzała na tyle, by móc wrócić do domu.
Tymczasem wieść o jej chorobie i warunkach, w jakich dotychczas żyła, obiegła lotem ptaka
okolicę. Wszyscy dowiedzieli się, że starsza pani była w rzeczywistości bardzo biedna. Bez
końca rozprawiano o tym, w jakim żyła niedostatku i ilu rzeczy musiała sobie odmawiać.
Wielu mieszkańców Avonlea wyrzucało sobie, że w przeszłości stronili od starej damy i
okazywali jej niechęć, a plotkarki żałowały swych zjadliwych uwag.
- Kto by to przypuszczał? - powiedziała do
98
ż
ony pastora ciotka Hetty. - Nikomu nawet przez myśl nie przeszło, że jej ojciec stracił cały
majątek. To straszne, w jakich warunkach żyła przez te wszystkie lata, nie dojadając i kładąc
się w zimowe dni do łóżka, by oszczędzać opał. Myślę jednak, że nawet gdybyśmy znali jej
sytuację, niewiele moglibyśmy dla niej zrobić, gdyż jest tak rozpaczliwie dumna. Jeśli jednak
wyzdrowieje i pozwoli nam sobie pomóc, wszystko się odmieni.
Ciotka Hetty nie rzucała słów na wiatr. Natychmiast zebrała armię ochotniczek, które wzięły
się do porządkowania zaniedbanej siedziby Lloydów. Uzbrojone w szmaty, szczotki i
miotełki do kurzu zaatakowały grube szare pajęczyny utkane przez niezliczone pokolenia
pająków. Sąsiadki starej damy pragnęły uciszyć swoje sumienia, dlatego też uwijały się jak w
ukropie. Zamiatały, woskowały, pastowały i malowały, aż wreszcie wszystkie pająki zostały
pokonane, a siedziba Lloydów odzyskała dawną świetność.
Kiedy Andrzej Cameron przywiózł wreszcie pannę Lloyd do Avonlea swoim pięknym
powozem, na progu domu oczekiwała ich cała rodzina Kingów i liczni sąsiedzi.
Felicja posunęła się nawet do tego, że odkurzyła rzeźbione lwy strzegące wejścia, Sara zaś
uplotła wieńce z jaskrów i stokrotek i udekorowała nimi kamienne posągi. Ale ciotka Hetty
usunęła je jednym szybkim, gniewnym machnięciem miotły.
- Co za pomysł, żeby zakładać wianki jakimś durnym bestiom! - żachnęła się ze złością. - Nie
99
mam pojęcia, gdzie to dziecko nauczyło się takich pogańskich praktyk!
Wszyscy wykrzykiwali wesołe słowa powitania, gdy pan Cameron pomagał starszej pani
wysiąść z powozu. Panna Lloyd ubrana była w elegancką suknię, którą kuzyn Andrzej kupił
jej specjalnie na tę okazję, piękne włosy miała upięte wysoko, jej ruchy były spokojne, a
twarz promieniała szczęściem. Wyglądała jak nowo narodzona.
Wsparta na ramieniu Sylwii, obeszła swój piękny dom, podziwiając odkurzone portrety,
dobrze zaopatrzoną spiżarnię i lśniące, otwarte na oścież okna.
- Jest pani taka promienna! Dosłownie światło od pani bije! - zawołała Sara, gdy panna Lloyd
i Sylwia weszły do dawnej sali balowej. Dziewczynka układała właśnie w wazonie świeżo
zerwane róże. Sylwia udała się do kuchni z żoną pastora, która przyniosła salaterkę galaretki.
Ciotki Hetty i Jana śmiały się w holu z jakichś ploteczek usłyszanych w Kółku Robótek
Ręcznych, Oliwia zaś znalazła w saloniku stare nuty i grała na zabytkowym fortepianie.
Stara dama wyjrzała przez okno. W ogrodzie zobaczyła Andrzeja i wuja Alka, którzy pilnie
wyrywali chwasty. Słońce rzucało miodowy blask na świeżo skoszoną trawę, a jej ciepły,
przyjemny zapach wypełniał wytworną salę.
- Jestem taka szczęśliwa - rzekła panna Lloyd wzdychając z zachwytem.
Nagle do pokoju wpadł Felek, chowając coś za plecami.
700
- Chodź, Saro, chcę ci coś pokazać - powiedział, uśmiechając się nieśmiało.
Sara ujęła w palce żółtą różę i włożyła ją do wazonu, po czym zaczęła badać efekt swych
poczynań.
- Nie obchodzi mnie, co tam masz - oświadczyła, zadzierając nos do góry w sposób, który
doprowadzał Felka do szału.
Chłopiec oblał się rumieńcem i spiorunował Sarę wrogim spojrzeniem.
- Jeszcze pożałujesz! Nigdy ci tego nie pokażę!
- burknął i wybiegł z pokoju.
Panna Lloyd jeszcze przez chwilę delektowała się widokiem z okna, potem jednak odwróciła
głowę do Sary i powiedziała surowo:
- Cóż ty sobie wyobrażasz, dziecko! Czyżbyś wzięła na siebie klątwę Lloydów?
Sara spojrzała w rozgniewane oczy starej damy. Panna Lloyd nie musiała mówić nic więcej.
Sara dobrze wiedziała, o co jej chodzi. Zawahała się przez moment, jakby toczyła z sobą
jakąś wewnętrzną walkę. Potem odłożyła trzymany w ręku kwiat i pobiegła za kuzynem.
Odnalazła go za starą stajnią Lloydów, gdzie z ponurą miną grabił trawę.
- To naprawdę ładnie z twojej strony, że pomagasz w porządkach - zagadnęła
niezobowiązująco.
- No cóż, nie mam wyboru. Mama i ciocia Hetty mi kazały. Ojciec również.
- Panna Lloyd na pewno doceni twój wysiłek
- rzekła z wymuszonym entuzjazmem.
707
Felek nic nie odpowiedział. Sara zrozumiała, że musi zdobyć się na szczere wyznanie.
- Ostatnio nie byłam dla ciebie zbyt miła, Felku... - zaczęła, by przygotować grunt do
przeprosin. Ale Felek uprzedził ją.
Odwrócił się szybko, z twarzą rozjaśnioną uśmiechem, i zawołał:
- Przepraszam, że nagadałem ci tych okro-pieństw, naprawdę mi przykro, Saro. Wcale tak nie
myślę i zrozumiałem to, jak tylko zamknąłem usta.
Wyciągnął coś z tylnej kieszeni i podał Sarze.
- Znalazłem to na strychu - powiedział. - Myślę, że powinno należeć do ciebie.
- Co to takiego?
Srebrna ramka zalśniła w słońcu. Sara domyśliła się, że musi to być coś bardzo ważnego.
- To zdjęcie twojej mamy, gdy była w twoim wieku.
Sara przyglądała się z zaskoczeniem wyblakłej fotografii. Ze zdjęcia patrzyła na nią bowiem
jej własna twarz. Te same oczy, usta - jej droga mama. Zacisnęła mocno dłoń na ramce.
Najpierw fortepian, a teraz to zdjęcie. Te przedmioty zbliżały ją do mamy, sprawiały, że czuła
się mniej samotna. Łzy wdzięczności napłynęły jej do oczu.
- Dziękuję, Felku, nigdy jeszcze nie widziałam jej zdjęcia z czasów dzieciństwa.
Felek darował jej część jej samej. A otrzymał od niej jedynie złość, chłód i pychę. Dotknęła
jego ramienia.
102
- Wybaczysz mi? - szepnęła.
Felek posłał jej swój dawny, beztroski uśmiech.
- Ojejku, to raczej ja powinienem prosić cię o przebaczenie - powiedział. - Ale jasne,
przebaczam ci, jeśli to ma cię uszczęśliwić.
Sara zarzuciła mu ręce na szyję i uściskała go serdecznie.
- Naprawdę mnie uszczęśliwiłeś - powiedziała. - I cieszę się, że jesteś moim kuzynem i
przyjacielem.
Powitalny wieczór w starym dworku dobiegł końca. Wszyscy byli w wyśmienitych
humorach. Andrzej Cameron zaofiarował się odwieźć gości do domu. Została tylko Sylwia,
która postanowiła przenocować u panny Lloyd, na wypadek, gdyby ta czegoś potrzebowała.
Sylwia zdążyła już się przywiązać do starej damy i nazywała ją swoją dobrą wróżką.
- Wróżki, które znam z bajek, to zazwyczaj kapryśne dziwaczki - protestowała ze śmiechem
starsza pani. - I wiele tracą przy bliższym poznaniu.
- Jestem przekonana, że moja wróżka jest zupełnie inna - odpowiedziała wesoło Sylwia. - Im
lepiej ją poznaję, tym bardziej wydaje mi się czarująca.
Zgodnie z warunkami stypendium Sylwia miała wyjechać do Europy dopiero na wiosnę
następnego roku. Była z tego bardzo zadowolona. Pokochała pannę Lloyd całym sercem i
byłaby zrozpaczona, gdyby musiała się z nią niebawem rozstać. Nie wiedziała tylko, gdzie
mogłaby zamiesz-
103
kać. Pomimo zapewnień Oliwii, że jest mile widziana w Różanym Dworku, nie chciała
nadużywać gościnności Hetty.
Dlatego też, jeszcze w czasie pobytu panny Lloyd w Charlottetown, Sylwia rozmówiła się z
pewną wdową, która mieszkała w pobliżu majątku Lloydów. Wdowa zgodziła się wynająć jej
pokój, lecz choć zaproponowała skromne komorne, dla Sylwii byłby to i tak spory wydatek.
Jej problemy rozwiązały się niespodziewanie po powrocie panny Lloyd do domu. Starsza pani
zaproponowała bowiem swej młodej przyjaciółce, by do czasu wyjazdu do Europy
zamieszkała razem z nią w starym dworku.
t- Możesz tu mieszkać także po powrocie do kraju - dodała, a w jej oczach błąkał się uśmiech.
- Od tej pory to będzie twój dom, moja droga. Miejsce, do którego należysz, do którego
zawsze wracasz.
Sylwia, wzruszona do łez, ujęła dłoń starej damy. Czuła, że przyjmując wspaniałomyślną
propozycję Małgorzaty Lloyd, uszczęśliwia nie jedną, lecz dwie osoby.
Epilog
Małgorzata Lloyd dotrzymała obietnicy, którą dała Sarze w czasie swojej choroby. Zaczęła
ż
yć zupełnie inaczej. Zamiast zamykać się przed światem, jak to czyniła całymi laty, witała
go z otwartymi ramionami.
104
- Potrafię nieść pomoc innym ludziom - powiedziała do Sary pewnego wiosennego
popołudnia, na kilka dni przed wyjazdem Sylwii do Europy. - Zrozumiałam, że nie tylko ten,
kto ma pieniądze, może zrobić coś pożytecznego dla innych.
Poklepała Sarę po ręce.
- Czasami starzy uczą się od młodych, moja droga. Ty dałaś mi cenną lekcję i zawsze będę ci
za to wdzięczna.
Tego wieczora Sara, idąc pogrążoną w półmroku aleją, przypomniała sobie, jak pierwszy raz
przechodziła obok bramy Lloydów i jak jakaś lodowata dłoń ścisnęła ją za serce.
Jakie to dziwne, pomyślała, że niektórzy ludzie, starając się chronić samych siebie, zadają
sobie jeszcze większy ból. Jakie to dziwne, że idea klątwy może się w ogóle zagnieździć w
umyśle człowieka. Panna Lloyd dopuściła do tego, że myśl o klątwie rozrosła się jak chwast,
niszczący jej życie, spychający w samotność. Myśl ta żywiła się pychą i lękiem, aż nabrała
takiej mocy, że inni ludzie też w nią uwierzyli. Ale miłość wyrwała ten chwast z korzeniami,
sprowadziła słońce.
Sara przeszła przez wielką bramę na końcu alei wjazdowej. Teraz brama ta stała zawsze
otwarta na oścież, obwieszczając światu odmianę, jaka zaszła w sercu panny Lloyd. Sara już
układała w myślach pewną historię, gdyż najbardziej ze wszystkiego lubiła wymyślać
opowieści. Była to historia o starej damie, która żyła samotnie w dziwnym, ciemnym dworze.
Opowieść zaczynała się od klątwy, a koń-
105
czyła błogosławieństwem... Sara szła do domu lekkim krokiem, na jej ustach błąkał się
uśmiech.
Peg Bowen odchyliła świerkową gałązkę i patrzyła za odchodzącą Sarą poprzez drżące
igiełki. Pomyślała, że ta oto dziewczynka uzdrowiła chorą duszę panny Lloyd.
Zadowolona Peg podniosła z ziemi lśniącą rybę, którą dopiero co złowiła, i ruszyła aleją w
stronę oświetlonego domu. Lady Lloyd i jej śpiewaczka przyrządzą sobie tę świeżą rybę na
kolację. A później Peg stanie w ciemności pod otwartym oknem i pykając fajkę, będzie
słuchała pieśni „Greensle-eves" i „Moja miłość jest jak róża czerwona", które popłyną w
aksamitną wiosenną noc.
Część II
Tajemnica Maryl
Rozdział pierwszy
Na peryferiach Avonlea, za mostkiem, w pobliżu drogi otaczającej łukiem gospodarstwo i sad
Kingów, stoi dom, jakby żywcem wzięty z bajki. Nie brak mu nawet białych ozdóbek wokół
okien, które przypominają lukrowane pierniki, i zgrabnego płotu z palików. O tej porze roku
drewniane kraty na zacienionym ganku pokryte są pnącymi różami niezliczonych gatunków i
kolorów; właśnie tym kwiatom dom zawdzięcza swą nazwę: Różany Dworek.
Promienie porannego słońca zaczynały dopiero rozświetlać mroczne kąty ganku i spijać rosę
z płatków róż, kiedy nagle w drzwiach stanęła Hetty King. Była ubrana w prostą ciemną
spódnicę i, zapiętą pod samą szyję, nieskazitelnie białą bluzkę. Gdy Hetty King energicznie
strzepnęła koronkową serwetę, ani jeden niesforny kosmyk nie wzburzył jej nienagannej
fryzury. W nieruchomym powietrzu poranka rozległ się jej głos:
- Sara powinna już wstać, chyba zgodzisz się ze mną, Oliwio. W Montrealu ludzie śpią
pewnie do południa, ale ja nie będę tolerować tak niestosownych zwyczajów.
Odetchnęła głęboko zdrowym, świeżym powietrzem poranka i zniknęła w domu.
109
Sarę Stanley przebudziło ciche pukanie do drzwi. Dziewczynka naciągnęła puchową kołdrę
na głowę i szczelnie przykryła nią uszy, pragnąc za wszelką cenę powrócić do fascynującego
snu, który jej przerwano.
Pukanie jednak nie ustawało i wkrótce dał się słyszeć głos ciotki Oliwii.
- Saro, kochanie, czas, żebyś już wstała. Mamy mnóstwo do zrobienia, zanim wybierzemy się
na spotkanie Koła Robótek Ręcznych.
Sara jęknęła w duchu. Nagle wszystko jej się przypomniało. Dziś właśnie miała po raz
pierwszy przeżyć katorgę udziału w spotkaniu Koła.
A już zaczynała czuć się w Avonlea jak w domu. Gdy przyjechała tu kilka miesięcy temu,
myślała, że nie zniesie rozstania z ukochanym ojcem, który pozostał w Montrealu, i
rzeczywiście przez jakiś czas była nieszczęśliwa i bardzo za nim tęskniła.
Potem przekonała się ze zdziwieniem, że ciotka Hetty miała rację twierdząc, iż czas leczy
rany. Zrozumiała, że dopóki problemy zawodowe ojca nie zostaną rozwiązane, będzie
musiała jakoś ułożyć sobie życie w Avonlea. Tak też się stało. Sara zbliżyła się do rodziny
matki i nawiązała nowe przyjaźnie.
Niektórych zwyczajów Avonlea nie potrafiła jednak i nie chciała zaakceptować. Spotkania
Koła Robótek Ręcznych były jednym z nich.
Sara nienawidziła szycia. W domu wcale nie musiała się tego uczyć. Pamiętała, jak siadywała
w ogromnej kuchni, pogryzając świeżo upieczone ciasteczka, a służące szyły i rozmawiały.
Wtedy
770
wszystko wydawało się takie proste. Pod surowym okiem niani Luizy, która wprowadziła w
domu niemal wojskową dyscyplinę, powstawały piękne koronkowe obrusy i serwetki.
Sara wiedziała, że wszystkie panienki z Avonlea szczyciły się zręcznością w robótkach. Ona
jednak, jak się wkrótce przekonała, była przypadkiem beznadziejnym. To, co na pozór
wydawało się tak proste, okazało się zadaniem ponad jej siły. Poza tym nie potrafiła się
skupić na pracy. Uważała, że szycie należy do tego typu zajęć, które trzeba umilać sobie
marzeniami. Ale im bardziej Sara pogrążała się w marzeniach, tym mniej szyła.
Znów rozległo się ciche pukanie do drzwi. Ciotka Oliwia wsunęła głowę do pokoju i czule
uśmiechnęła się na widok dziewczynki skulonej pod kołdrą.
- Saro, wstań wreszcie. Szkoda pięknego dnia. Sara westchnęła. śal jej było snu, który uciekł.
Wystawiła głowę spod kołdry.
Ciotka była słoneczna jak poranek. Jej cera jaśniała świeżością rosy, a oczy błyszczały z
zadowolenia, potrafiła bowiem cieszyć się z najzwyklejszych rzeczy. Lśniące, lekko kręcone
ciemne włosy sprawiały, że przypominała dziewczyny z okładek czasopism, które Sara
oglądała w Montrealu.
Oliwia weszła do pokoju i otworzyła okno. Lekki wiaterek zatrzepotał w koronkowych
firankach.
- No, leniuszku, może to cię wreszcie obudzi - powiedziała.
Sara odetchnęła głęboko wonnym powietrzem. W sadzie Kingów kwitły jabłonie, a ona
uwielbiała
III
ich zapach. Pomyślała sobie, że mama budząc się mogła czuć te same zapachy. Odniosła
nagle wrażenie, że jest blisko mamy, choć straciła ją, kiedy miała zaledwie trzy lata. Zaczęła
się zastanawiać, czy matka również nienawidziła Koła Robótek Ręcznych.
- Przyjemne miałaś sny? - spytała ciotka Oliwia, wyrywając Sarę z marzeń.
- Nie wiem, czy można uznać je za przyjemne - odparła z namysłem. - Na pewno były
ciekawe... przynajmniej to, co z nich pamiętam. Wiesz, ciociu Oliwio, śniła mi się Maryla
Cuthbert.
- Maryla? Naprawdę?
Sara usiadła na łóżku i, patrząc w okno, usiłowała sobie przypomnieć szczegóły.
- Stała sama na skale, patrząc w morze. Wydawała się bardzo samotna. Zawołałam ją i...
- I? - podpowiedziała Oliwia.
- Ktoś zapukał do drzwi i mnie obudził - odparła dziewczynka z wymuszonym uśmiechem.
- Niech mi panienka wybaczy - zażartowała Oliwia i schwyciwszy dłonie siostrzenicy,
wyciągnęła ją z łóżka.
- Czy panna Cuthbert też będzie na spotkaniu Koła? - zainteresowała się Sara.
- Zapewne tak - odparła Oliwia, nakrywając łóżko narzutą - ponieważ zebranie odbędzie się
na Zielonym Wzgórzu.
- Wspaniale! Chciałabym lepiej poznać pannę Cuthbert. To jedyna przyjemność, jaka mnie
czeka na tym spotkaniu.
Oliwia uśmiechnęła się pod nosem.
112
Rozdział drugi
- Bóg jeden wie, czemu się tego podejmuję, Marylo - mknęła Małgorzata Linde, wyciągając
kolejną pięknie zrumienioną szarlotkę z piekarnika.
Maryla Cuthbert kilka razy przejechała energicznie miotłą po ganku. Chcąc nie chcąc słyszała
słowa, dobiegające z okna kuchni na Zielonym Wzgórzu.
- Ale wiem, że panie z Koła nie poradziłyby sobie beze mnie. A robótki ręczne to bardzo
pożyteczne zajęcie. Ja sama nigdy nie pozwalam moim rękom próżnować
- Językowi również - mruknęła pod nosem Maryla.
Małgorzata Linde sprowadziła się na Zielone Wzgórze po śmierci męża Tomasza. Marylę
wiązała z nią prawdziwa przyjaźń, ale bywały chwile, kiedy czuła, że wybuchnie, jeśli
usłyszy następny morał z jej ust.
Pani Linde niestrudzenie zabiegała o zapełnienie skarbonek misyjnych, była przewodniczącą
Kobiecej Ligi Walki o Trzeźwość, uczyła w szkółce niedzielnej i prowadziła Koło Robótek
Ręcznych. A ponieważ nie należała do kobiet, którym wystarcza zajmowanie się własnymi
sprawami, czuła się w obowiązku pouczać każdego, kto jej zdaniem tego potrzebował.
- Mam nadzieję, że uszyjemy dość rzeczy na wentę dobroczynną - powiedziała Małgorzata,
wychodząc z kuchni. Niosła dwie brytfanki ze świeżo upieczonym ciastem, które zamierzała
zostawić na
— Pieśń nocy
ganku, by ostygło. - Wielebny Leonard męczy mnie o to od dłuższego czasu. Powinien zająć
się układaniem kazań, a prawdziwą pracę zostawić tym, którzy mają o niej pojęcie. Nie kurz,
Marylo, całe ciasto będzie w piasku.
- Czy według ciebie zebranie Koła tak pobudzi apetyt, że potrzebnych będzie aż pięć
brytfanek ciasta? - spytała Maryla opierając się o miotłę.
Małgorzatę bardzo zdziwił ten jawny brak spostrzegawczości.
- Nieraz widziałam, jak panie z naszego Koła zmiatały pół ciasta za jednym zamachem -
odparła. - A szczególnie Jana King. Jej córka Felicja się w nią wdała. Teraz jest ładną
dziewczynką, ale dołeczki w policzkach zapowiadają, że w przyszłości będzie tęga. Sama
zobaczysz! - Małgorzata odwróciła się zamaszyście i wróciła do kuchni, a drzwi za nią
zatrzasnęły się z hukiem.
Maryla wzniosła oczy ku niebu: z Małgorzatą nie warto było się kłócić. Usiadła w
wygodnym, starym wyplatanym fotelu na biegunach, by się nieco odprężyć. Dzień był
naprawdę piękny. Kwitły czerwone róże i liliowy powojnik oplatający kratę na ganku. Lekki
wiaterek przynosił ze sobą zapach morza. Maryla odetchnęła głęboko. Ciszę mąciło jedynie
brzęczenie pszczół.
Bum! Znowu trzasnęły drzwi. Panna Cuthbert zamknęła oczy. Najwyraźniej Małgorzata
Linde jeszcze nie skończyła.
- Poza tym, Marylo, nie całe ciasto jest dla Koła Robótek Ręcznych. Zaprosiłam na jutro na
her-
114
batę Aleksandra Abrahama, więc dwie szarlotki zostawiam dla niego.
Odkąd Małgorzata zaprzyjaźniła się z Aleksandrem Abrahamem, który miał opinię odlud-ka i
wroga kobiet, wciąż przypominała o tym Maryli. Z nową przyjaźnią obnosiła się jak ze
wstęgą honorową.
Małgorzata spojrzała spod oka na Marylę.
- Uważałam, że nie będziesz miała nic przeciwko temu. Przydałoby się nam trochę męskiego
towarzystwa. Wprawdzie on mnie zaprosił do siebie, ale z doświadczenia wiem, że kobieta
zyskuje pewną przewagę, jeśli spotyka się z mężczyzną we własnym domu. Ale ty tego nie
zrozumiesz, Marylo.
Panna Cuthbert w porę ugryzła się w język. Temat był niemiły, więc postanowiła od razu się
z nim uporać.
- Małgorzato, przez pięćdziesiąt lat mieszkałam z mężczyzną. - Już w chwili gdy otworzyła
usta, uświadomiła sobie, że zabranie głosu w tej sprawie było pomyłką.
Małgorzata Linde, gotowa na rozmowę od serca, ulokowała się w drugim fotelu.
- śycie z bratem to nie to samo co życie z mężem. Biedny Tomasz. Niech Bóg ma go w
swojej opiece.
Maryla nie raczyła odpowiedzieć, ale czuła na sobie wzrok przyjaciółki i wiedziała, że temat
nie został wyczerpany.
- Marylo - zaczęła Małgorzata ostrożnie, tonem, którym omawiała najbardziej prywatne spra-
115
wy swoich bliźnich - wyznam ci, że zawsze byłam ciekawa, dlaczego nie wyszłaś za mąż po
kłótni i zerwaniu z Janem Blythe'em.
Zapanowała cisza. Po chwili panna Cuthbert utkwiła swoje chłodne niebieskie oczy w twarzy
pani Linde.
- Mam nadzieję, Małgorzato, że troska o mnie nie przysporzyła ci bezsennych nocy.
Małgorzata nie dała się jednak zbić z tropu.
- Byłaś niebrzydką dziewczyną z całkiem niezłym charakterem - odparła. - Dlaczego nikt ci
się nie oświadczył?
Maryla poruszyła się niespokojnie, zdumiona tak niewiarygodnym brakiem taktu. Odczuła
nieprzepartą chęć, by utrzeć przyjaciółce nosa.
- Moja droga, pozwól teraz, że ja powiem, co myślę. Uważam, że to nie twoja sprawa.
Po raz pierwszy Małgorzata poczuła, że uraziła przyjaciółkę, i bardzo ją to zaskoczyło.
- Nie masz się o co obrażać. Ale uważam, że dużo straciłaś.
- Nigdy nie martwiło mnie to, że nie wyszłam za mąż - odparła spokojnie Maryla.
- Nie przeczę, ale zapewne martwiło cię, że nigdy nie miałaś tej możliwości.
Całkowicie nieświadoma z trudem ukrywanego gniewu Maryli, Małgorzata czuła się
ogromnie z siebie zadowolona. Rzuciła przyjaciółce nieśmiałe spojrzenie i zwierzyła się,
krygując się jak podlotek.
- Może na starość robię się sentymentalna, ale
116
uważam, że przyjemnie jest czuć zainteresowanie mężczyzny. - Pochyliła się i szepnęła
konspiracyjnie: - Między nami mówiąc, niewiele brakuje, by Aleksander Abraham zaczął się
o mnie starać. Na Maryli nie wywarło to wrażenia.
- A co byś zrobiła, gdyby do tego doszło? - spytała sucho.
Małgorzata Linde uśmiechnęła się z zadowoleniem.
- Odmówiłabym mu, ot co! Teraz moim domem jest Zielone Wzgórze. Będę ci zawsze za to
wdzięczna. Nie martw się, zostanę tu, dopóki mnie nie wyniosą.
Maryla wzniosła oczy ku niebu i, z ledwie ukrytą drwiną, odparła:
- No cóż, to mnie uspokoiłaś.
Małgorzata uśmiechnęła się do przyjaciółki, szczęśliwie nieświadoma uczuć, które wzbudziła
w jej sercu.
4 Rozdział trzeci
- Saro, kochanie, pospiesz się - zawołała Oliwia King wybiegając z Różanego Dworku. W
ręku trzymała woreczek z kolorowymi szmatkami, który zabierała na spotkanie Koła Robótek
Ręcznych.
Zza drzwi dobiegło ją cichutkie „Już idę". W głosie Sary wyraźnie wyczuwało się niechęć.
Oliwia uśmiechnęła się i pokręciła głową. Wiedziała, że siostrzenica nie cieszyła się na myśl
o popołu-
117
dniowym spotkaniu. Wprawdzie miała wiele talentów, ale szycie do nich nie należało.
Po chwili otworzyły się drzwi i w progu stanęła Hetty King z książką w ręce. Usiadła prosto
na swoim ulubionym krześle, bez słowa otworzyła książkę i zabrała się do czytania.
Oliwia spojrzała zaskoczona na siostrę.
- Hetty, nie jesteś jeszcze gotowa?
- Nigdzie nie idę - odparła Hetty nie podnosząc głowy.
- Przecież zawsze chodzisz na spotkania Koła
- zdziwiła się Oliwia.
- Nie wtedy, gdy organizuje je Małgorzata Linde.
Oliwia spojrzała na starszą siostrę i westchnęła. Jak ona potrafiła być czasem denerwująca!
- Hetty, przestań. Nie możesz wciąż gniewać się o to, że kiedy byłyście w szkole, odbiła ci
Romneya Penhallowa.
Hetty nigdy nie zapominała uraz i zniewag.
- Mam wrażenie, jakby zdarzyło się to wczoraj
- odparła.
Podniosła oczy na siostrę i dodała:
- Tak czy inaczej, wolę zbierać pieniądze w czasie kwesty w przyszłym tygodniu niż słuchać
nieustannego trajkotania kumoszek z Koła. Jak tylko wychodzę z pokoju, natychmiast
zaczynają mnie obgadywać.
- Moja droga, dobrze wiesz, że to nieprawda
- próbowała przemówić jej do rozsądku siostra. Wzięła głęboki oddech i odważyła się rzec:
Il8
- Wiesz, że zazwyczaj nie sprzeciwiam się twoim decyzjom...
- Więc teraz też tego nie rób - przerwała jej Hetty.
Sara stanęła nagle koło Oliwii i starsza z panien King natychmiast skierowała na nią uwagę.
Pomimo surowości, z jaką odnosiła się do siostrzenicy, w głębi serca bardzo ją lubiła.
Gdyby rok temu ktoś powiedział jej, że w wieku czterdziestu siedmiu lat podejmie się opieki
nad dwunastoletnią dziewczynką, uznałaby go za szaleńca. Teraz trudno było jej sobie
wyobrazić, że mogłaby bez niej żyć.
Hetty spojrzała uważnie na Sarę. Zawsze dziwiło ją, jak bardzo to dziecko podobne jest do jej
siostry, Ruth. Biedna Ruth, nie żyła już od dziewięciu lat. Hetty, która niemal sama ją
wychowała, przeżyła jej śmierć jak śmierć własnego dziecka. Oczy Hetty zamgliły się.
Gwałtownie zamrugała, by powstrzymać łzy. Trzeba zajmować się żywymi, powiedziała do
siebie, zmarli nas nie potrzebują.
Sara była ubrana w piękną, nieskazitelnie białą koronkową sukienkę i biały kapelusz
przystrojony wiosennymi kwiatami. W oczach dziewczynki malował się niepokój. Nastrój
Sary można było zawsze odczytać z jej twarzy równie łatwo jak słowa z książki
spoczywającej na kolanach ciotki Hetty. Przypominała tym Oliwię.
Hetty z zadowoleniem skinęła głową.
- Nie zapominaj o dobrych manierach, Saro.
119
- Wiesz, że zazwyczaj nie sprzeciwiam się twoim decyzjom...
- Więc teraz też tego nie rób - przerwała jej Hetty.
Sara stanęła nagle koło Oliwii i starsza z panien King natychmiast skierowała na nią uwagę.
Pomimo surowości, z jaką odnosiła się do siostrzenicy, w głębi serca bardzo ją lubiła.
Gdyby rok temu ktoś powiedział jej, że w wieku czterdziestu siedmiu lat podejmie się opieki
nad dwunastoletnią dziewczynką, uznałaby go za szaleńca. Teraz trudno było jej sobie
wyobrazić, że mogłaby bez niej żyć.
Hetty spojrzała uważnie na Sarę. Zawsze dziwiło ją, jak bardzo to dziecko podobne jest do jej
siostry, Ruth. Biedna Ruth, nie żyła już od dziewięciu lat. Hetty, która niemal sama ją
wychowała, przeżyła jej śmierć jak śmierć własnego dziecka. Oczy Hetty zamgliły się.
Gwałtownie zamrugała, by powstrzymać łzy. Trzeba zajmować się żywymi, powiedziała do
siebie, zmarli nas nie potrzebują.
Sara była ubrana w piękną, nieskazitelnie białą koronkową sukienkę i biały kapelusz
przystrojony wiosennymi kwiatami. W oczach dziewczynki malował się niepokój. Nastrój
Sary można było zawsze odczytać z jej twarzy równie łatwo jak słowa z książki
spoczywającej na kolanach ciotki Hetty. Przypominała tym Oliwię.
Hetty z zadowoleniem skinęła głową.
- Nie zapominaj o dobrych manierach, Saro.
lic
Nie wierć się i odzywaj się tylko wtedy, gdy ktoś cię zapyta.
Sara utkwiła w ciotce niebieskie oczy.
- Ciociu Hetty, czy nie byłoby lepiej, gdybym została w domu i ci pomogła?
- Zostając w domu nie nauczysz się szyć -odparła Hetty poprawiając szarfę u sukni
siostrzenicy.
- Ale ja nie potrafię szyć. Wszyscy będą się ze mnie śmiali - westchnęła zgnębiona Sara.
- Przyglądaj się, jak robi to Felicja. Jeśli grzecznie ją poprosisz, na pewno ci pomoże.
Hetty wspomniała o tym, czego Sara najbardziej się obawiała.
- To byłoby gorsze niż śmierć - jęknęła. Kuzynka Sary, Felicja, była doskonałą gospodynią.
Kierując się wskazówkami „Poradnika Rodzinnego", który poważała niemal na równi z
Biblią, pilnie przygotowywała się do przyszłej roli idealnej żony i matki. Potrafiła szyć i
gotować nieskończenie lepiej niż Sara i nieustannie jej o tym przypominała. Sara za nic w
ś
wiecie nie zwróciłaby się do kuzynki o pomoc.
Dziewczynka napotkała spojrzenie ciotki Oliwii. Oliwia puściła do niej oko ponad głową
Hetty, co podniosło Sarę na duchu.
- Hetty, chciałabym, żebyś poszła razem z nami - spróbowała jeszcze raz Oliwia. - Nie lubię
wymyślać dla ciebie wymówek.
Hetty skierowała wzrok na książkę.
- Nie musisz - odparła. - Małgorzata i tak zgadnie, czemu nie przyszłam. I będzie miała rację.
120
Oliwia westchnęła, podniosła swój woreczek i podała Sarze torebkę ze ścinkami.
- Nie to nie. Chodźmy, kochanie.
Sara zeszła za ciotką z ganku Różanego Dworku, z rezygnacją poddając się losowi.
Rozdział czwarty
Panie z Koła Robótek Ręcznych zebrały się w przytulnej bawialni na Zielonym Wzgórzu. W
tym tygodniu w spotkaniu uczestniczyło wyjątkowo dużo osób, zarówno starszych, jak i
młodszych. Mało kto potrafił odmówić Małgorzacie Linde; panie przychodziły ze względu na
przyjaźń z Małgorzatą lub... jej sławne szarlotki. Zszywając różnokolorowe szmatki, dzieliły
się najświeższymi plotkami.
Sara postarała się siąść jak najbliżej Maryli Cuthbert, w nadziei na rozmowę. Ku jej
niezadowoleniu, Felicja ulokowała się tuż obok i zajęła się pilnie szyciem. Sara też udawała,
ż
e to robi, a od czasu do czasu rzucała na serwetkę kuzynki ukradkowe spojrzenia pełne
podziwu i zazdrości.
Felicja wyglądała jak obrazek. Kasztanowate loki, szczotkowane co wieczór, olśniewająco
błyszczały, zakładki fartuszka były doskonale zapraso-wane, a sukienka, którą Felicja
podobno sama uszyła, zadziwiała elegancją kroju. Sara musiała przyznać, że kuzynka była
naprawdę ładna. Miała śliczne dołeczki na twarzy, których Sara jej za-
121
zdrościła. Wprawdzie ciotka Oliwia próbowała podtuczyć swą wychowankę, ale dziewczynka
z rezygnacją myślała, że zawsze będzie wiotka jak trzcina.
Ku jej uldze, Felicyta zachowywała się lepiej niż kiedykolwiek i ani razu nie skrytykowała
wysiłków Sary. Prawdę powiedziawszy, obie kuzynki z zapałem stosowały się do zasady, że
dzieci powinno być widać, a nie słychać. Wprawdzie ich usta milczały, ale za to uszy chciwie
chwytały każde słowo.
- Wiedziałam, że zaczną się kłopoty, jak tylko Tyrone Bell sprzedał swój dom Jankesom -
rzekła dobitnie Małgorzata Linde. - Do czego to doszło, żeby do Avonlea sprowadziło się tyle
obcych osób. Wkrótce nie będziemy mogli spokojnie spać we własnym łóżku.
Sara zachichotała w duchu, wyobrażając sobie panią Linde w koszuli nocnej i czepku,
strzegącą Zielonego Wzgórza. Współczuła intruzowi, który miałby pecha nadziać się na panią
Linde. Była przekonana, że widok ten każdego by odstraszył.
Na słowa Małgorzaty pani Potts pokiwała głową, wprawiając w ruch swój podwójny
podbródek.
- Doprawdy, Małgorzato, zgadzam się z tobą w zupełności. Za dużo u nas obcych.
Maryla podniosła głowę znad robótki i utkwiła spojrzenie w pani Potts, znanej plotkarce.
- A kto jeszcze się tu sprowadza? - spytała.
Nie było rzeczy, którą pani Potts lubiłaby bardziej niż omawianie nowinek, wszystko jedno,
prawdziwych czy fałszywych.
- Nie słyszałyście? Po pierwsze, Donellowie. Pochodzą ze wschodu i nikt nic o nich nie wie.
122
- I Timothy Cotton z rodziną przenosi się tu z Białych Piasków. Będzie tylko dla nas ciężarem
- wtrąciła Małgorzata. - Choruje na suchoty...
- Kiedy nie kradnie - dokończyła pani Potts, rozkoszując się własną nieposzlakowaną opinią.
Wprawdzie pani Lawson nie podzielała jej upodobania do plotek, ale prowadząc z mężem
sklep, pierwsza wiedziała, co się dzieje w Avonlea, czego zresztą wiele kobiet jej zazdrościło.
- Słyszałam, że Jaś Irving przyjeżdża ze Stanów Zjednoczonych i ma zamieszkać u babci -
powiedziała. - Pamiętasz jego ojca, Stefana Irvinga, Małgorzato?
Pani Linde przez moment gwałtownie szukała w pamięci.
- Och, czy to nie ten, który porzucił Lawendę Lewis z Grafton?
- On jej nie porzucił. Chyba się pokłócili. Sądzę, że wina leżała po obu stronach - sprostowała
pani Lawson.
- Tak czy inaczej, nigdy się z nią nie ożenił i biedaczka zdziwaczała - rzekła Małgorzata, a
kilka kobiet potakująco skinęło głowami. Lawenda Lewis była stałym obiektem dyskusji w
czasie zebrań Koła.
Pani Potts przypomniała sobie o sensacji, którą zachowała specjalnie na to spotkanie.
- Czy słyszałyście, drogie panie, że w zeszłym tygodniu Amy Peters wróciła z zachodu i...
- zawiesiła głos, potęgując ciekawość słuchaczek
- i ma wyjść za mąż za milionera z Winnipeg? Jej matka, naturalnie, trąbi o tym na prawo i
lewo.
123
- Zmrużyła oczy, napawając się wrażeniem, które wywarła.
Pani Linde z niedowierzaniem potrząsnęła głową.
- Amy to miła dziewczyna, ale nie nadaje się na żonę milionera - rzekła.
Pani Potts spojrzała na córkę.
- Moja Sally widziała wczoraj Amy Peters, prawda, dziecko?
Sally Potts podniosła wzrok. Papiloty wyjęła z włosów tuż przed zebraniem Koła, więc jej
głowa przypominała teraz kolekcję korkociągów. Sally usiadła z dala od Sary i Felicji. Od
czasu pokazu latarni magicznej, kiedy Sara zdemaskowała ją jako moralną sprawczynię
upokorzenia Jaspera Dale'a i pożaru ratusza, panna Potts unikała jej, jak i całej rodziny
Kingów. Sara uśmiechnęła się na to wspomnienie. Postąpiła okrutnie, ale Sally całkowicie
sobie na to zasłużyła.
Panna Potts odziedziczyła po matce skłonność do plotek i z entuzjazmem włączyła się do
rozmowy.
- Narzeczony obsypał ją klejnotami. Dostała pierścionek zaręczynowy z ogromnymi
diamentami.
- Prawdopodobnie jej tłusty paluszek wygląda, jakby oblepiła go plastrem - prychnęła matka
Sally, trzęsąc się ze śmiechu.
Zaraziła nim pozostałe kobiety, które, zasłaniając się robótkami, chichotały z lekkim
poczuciem winy. Tylko Maryla Cuthbert się nie śmiała. A jedno jej spojrzenie potrafiło
przywołać do porządku nawet panią Potts.
124
Pragnąc zmienić temat, pani Lawson uśmiechnęła się czarująco do gospodyni i rzekła:
- A propos konkurentów, Małgorzato, co to mówią o tobie i Aleksandrze Abrahamie?
Sara nie zdawała sobie sprawy, że zebranie Koła Robótek Ręcznych może być tak
interesujące. Nastrój znacznie się jej poprawił. Słuchała z błyszczącymi oczami i nie mogła
się powstrzymać, by nie szturchnąć ukradkiem Felicji.
Małgorzata momentalnie zesztywniała. Wprawdzie nie podobało jej się, że wtrącano się w jej
sprawy, ale postanowiła uciszyć plotki.
- Nie ma o czym mówić. Jesteśmy przyjaciółmi i tyle. Zawsze pozostanę wierna pamięci
mojego męża. Przepraszam was na moment. - Poczuła nagle, że koniecznie musi sprawdzić,
czy woda w czajniku już się gotuje. Dwanaście par oczu odprowadziło ją do drzwi.
Pani Potts pochyliła się ku Maryli i szepnęła jej do ucha:
- Wiesz, Marylo, sądzę, że między nimi jest coś więcej niż przyjaźń.
Maryla poczuła się nieswojo.
- Co pani ma na myśli? - spytała.
- Uważam, że jeśli coś z tego wyjdzie, będzie ci brakowało jej towarzystwa - ciągnęła głośno
pani Potts. - Choć, z drugiej strony, musiałaś już przyzwyczaić się do samotności.
Od porannej rozmowy z Małgorzatą nastrój Maryli stopniowo się pogarszał, a pani Potts też
dorzuciła swój kamyczek do jej ogródka. Panna Cuthbert nie mogła pohamować złości.
125
Pragnąc zmienić temat, pani Lawson uśmiechnęła się czarująco do gospodyni i rzekła:
- A propos konkurentów, Małgorzato, co to mówią o tobie i Aleksandrze Abrahamie?
Sara nie zdawała sobie sprawy, że zebranie Koła Robótek Ręcznych może być tak
interesujące. Nastrój znacznie się jej poprawił. Słuchała z błyszczącymi oczami i nie mogła
się powstrzymać, by nie szturchnąć ukradkiem Felicji.
Małgorzata momentalnie zesztywniała. Wprawdzie nie podobało jej się, że wtrącano się w jej
sprawy, ale postanowiła uciszyć plotki.
- Nie ma o czym mówić. Jesteśmy przyjaciółmi i tyle. Zawsze pozostanę wierna pamięci
mojego męża. Przepraszam was na moment. - Poczuła nagle, że koniecznie musi sprawdzić,
czy woda w czajniku już się gotuje. Dwanaście par oczu odprowadziło ją do drzwi.
Pani Potts pochyliła się ku Maryli i szepnęła jej do ucha:
- Wiesz, Marylo, sądzę, że między nimi jest coś więcej niż przyjaźń.
Maryla poczuła się nieswojo.
- Co pani ma na myśli? - spytała.
- Uważam, że jeśli coś z tego wyjdzie, będzie ci brakowało jej towarzystwa - ciągnęła głośno
pani Potts. - Choć, z drugiej strony, musiałaś już przyzwyczaić się do samotności.
Od porannej rozmowy z Małgorzatą nastrój Maryli stopniowo się pogarszał, a pani Potts też
dorzuciła swój kamyczek do jej ogródka. Panna Cuthbert nie mogła pohamować złości.
12$
- Gdyby szycie było tak łatwe jak mielenie językiem, nasze Koło mogłoby się poszczycić nie
lada osiągnięciami.
Pani Potts uniosła brwi, próbując zbagatelizować surową uwagę Maryli, i rzuciła wszystkim
wymuszony uśmiech.
Sara przysunęła się do Felicji i szepnęła:
- Nawet ja nie jestem w stanie wyobrazić sobie pana Abrahama jako konkurenta do ręki pani
Linde.
Felicja zaczęła chichotać i natychmiast ściągnęła na siebie i kuzynkę uwagę Oliwii.
- Saro - szepnęła ciotka - pamiętaj, co mówiła Hetty. Masz szyć, a nie rozmawiać. To, co
zrobiłaś, na pewno nie przypomina mereżki.
Oliwia zabrała Sarze zmiętą szmatkę i próbowała pokazać siostrzenicy, jak należy posługiwać
się igłą, ale uwagę Sary pochłaniały ważniejsze rzeczy niż ściegi czy mereżki. Spojrzała z
podziwem na ciotkę. Oliwia była naprawdę piękna. Ciemne włosy okalały doskonałą w
kształcie twarz, a długie rzęsy rzucały cień na policzki. Sarę zaciekawiło, ile serc złamała jej
ciotka, i postanowiła natychmiast się tego dowiedzieć.
- Założę się, że miałaś wielu konkurentów, prawda, ciociu Oliwio? - spytała Sara trochę
głośniej, niż zamierzała.
Zapadła cisza. Oliwia zaczerwieniła się.
- Och, doprawdy... nie, właściwie to jednego - odparła z wahaniem.
Pani Potts nie mogła przepuścić takiej okazji.
126
- Tak, tak. Edwina Clarke'a, prawda, Oliwio? Hetty go odstraszyła. Pewnie jakiś tam Ciarkę
nie był dość dobry dla panny King. Hetty zawsze się wynosiła ponad innych.
Małgorzata, wracając z kuchni, usłyszała ostatnie zdanie i wtrąciła:
- To jedna z jej wad. Nic dziwnego, że straciła Romneya Panhallowa.
Sara siedziała bez ruchu, chłonąc plotki. Nigdy nie mogła się nadziwić, ileż to sekretów
ukrywają dorośli. Wyobraźcie sobie tylko! Ciotka Hetty wtrąca się w sprawy sercowe Oliwii!
Okropne! Jaka mogła być prawdziwa przyczyna? Ciotka Hetty była surowa, ale dla Oliwii
zawsze chciała tego co najlepsze.
Pani Lawson rzuciła złośliwe spojrzenie Janie King i zauważyła:
- Jano, swego czasu mogłaś pochwalić się niejednym złamanym sercem.
Pani King zaczerwieniła się jak uczennica.
- Och, może rzeczywiście miałam paru wielbicieli... - przyznała z pewnym zadowoleniem.
Sara i Felicja spojrzały na siebie wymownie, oczekując dalszych rewelacji.
- Paru? - prychnęła Małgorzata Linde. - Jano King, zarzucałaś sieci na każdego kawalera w
okolicy! Dobrze, że trafił ci się Alek King, bo mogłabyś skończyć jako żona któregoś ze
Sloane'ów - to powiedziawszy, wróciła do kuchni po resztę poczęstunku.
Pani King uśmiech zamarł na ustach. Poruszyła
72/
się niepewnie, rzucając spojrzenie na Felicję, w nadziei,że córka nic nie słyszała. Felicja
jednak ledwie mogła usiedzieć z podniecenia.
- Naprawdę, mamo? Nigdy o tym nie mówiłaś! Matka uśmiechnęła się z zażenowaniem.
- Pani Linde mocno przesadza. Miałam kilku konkurentów przed twoim ojcem, to wszystko.
Sara przyglądała się Maryli Cuthbert. Dlaczego nie bierze udziału w żartach? Na jej twarzy
malował się wyraz, jaki pamiętała ze snu. Robiła wrażenie osoby samotnej i opuszczonej.
Sara poczuła nagły przypływ współczucia. Przypomniała sobie tę okropną pustkę, którą czuła
po przyjeździe do Avon-lea. Postanowiła wyrwać Marylę z zamyślenia.
- A czy pani miała kiedyś konkurenta, panno Cuthbert? - spytała dźwięcznym głosem.
Zapadła cisza. Nawet Małgorzata, wracająca ze stosem talerzy, zatrzymała się i wbiła wzrok
w Marylę. Sara poczuła, że ciotka Oliwia trąca ją łokciem i szepce:
- Doprawdy, kochanie...
Maryla zmieniła się na twarzy, ale nic nie powiedziała. Małgorzata, jak zwykle, spróbowała
przerwać niezręczną ciszę.
- Saro Stanley, Maryla prowadziła bardzo rozsądne życie. Nie miała czasu ani ochoty na
romanse, prawda, Marylo?
Po twarzy Maryli wyraźnie było widać, że straciła panowanie nad sobą. Poczuła, że dość już
ma tych wszystkich złośliwości i żartów, które wciąż musiała znosić dlatego, że nie miała
powodzenia. Gdy zamieszanie ustało, rzekła niemal wyzywająco:
128
- Miałam kiedyś konkurenta.
Kobiety porzuciły szycie i utkwiły wzrok w Maryli.
- Wszyscy wiemy, że był nim Jan Blythe - powiedziała Małgorzata. - Ale oczywiście nic z
tego nie wyszło. A jak mówiłam ci dziś rano...
- Nie miałam na myśli Jana Blythe'a, Małgorzato. - Maryla naturalnie myślała właśnie o nim,
ale była niezadowolona, że przyjaciółka potraktowała ją lekceważąco. Poczuła, że musi
zrobić następny krok.
- A o kim mówisz? - zdziwiła się Małgorzata.
- Ach, kto to był? - pytała Sara bez tchu. Pomyślała, że słusznie zainteresowała się Marylą.
- Nic nam pani o nim nie powie? - przymilała się Felicja.
- Marylo, powiedz nam. Wszystkie jesteśmy ciekawe - prosiła szczerze pani Lawson.
- To coś nowego, nikt nigdy nie słyszał o twoim romansie - wycedziła pani Potts z
paskudnym uśmieszkiem i spojrzała znacząco na Małgorzatę Linde.
Gdyby pani Potts się nie odezwała, Maryla odzyskałaby może zdrowy rozsądek. Jednak gdy
padły te słowa, panna Cuthbert poczuła, że nie ma odwrotu. Gdy się powiedziało a, trzeba
powiedzieć b.
Wszystkie panie z Koła Robótek Ręcznych wyciągnęły szyje, by usłyszeć, co powie Maryla.
- Nikt nic o nim nie wiedział. Spotkałam go, gdy pojechałam w odwiedziny do ciotki Tilly w
Blakely w Nowym Brunszwiku.
- Zaraz, kiedy to było? - spytała pani Lawson.
9 — Pieśń nocy
720
- Dawno temu.
Pani Potts puściła oko do pani Lawson.
- To całkiem prawdopodobne. Czy możesz podać jakieś szczegóły?
Pani Lawson poczuła się naprawdę zaintrygowana.
- Nie przypominam sobie, żebyś wyjeżdżała z Avonlea. Ile miałaś wtedy lat?
Maryla z trudem przełknęła ślinę i odparła:
- Dwadzieścia osiem.
Małgorzata powoli przeżuwała te informacje.
- Tak, pamiętam, jak tam pojechałaś, ale nic nie mówiłaś o żadnym wielbicielu.
Sara, która od dłuższego czasu próbowała się wtrącić, wykorzystała nagłą przerwę w
rozmowie.
- Jak się nazywał, panno Cuthbert? - zapytała podniecona.
- Duncan - odparła Maryla bez namysłu. To było jej ulubione imię.
- Duncan i co dalej?
Przez chwilę Maryla miała w głowie kompletną pustkę, ale nagle na stole obok zobaczyła
gazetę, a w niej reklamę „renomowanych plastrów McTa-visha".
- McTavish... Duncan McTavish - odparła.
- Doprawdy? - powiedziała z powątpiewaniem pani Potts.
- Pierwszy raz o tym słyszymy - rzekła Małgorzata.
- Jaki on był? - niestrudzenie pytała Sara.
- Pochodził z dobrej rodziny, był uczciwy, pra-
130
cowity, prawy... - zaczęła Maryla. Wymienione przymioty nie zrobiły specjalnego wrażenia
na Sarze i Felicji.
- A czy był przystojny? - dociekała Felicja.
- Założę się, że był wysoki, miał ciemne włosy, prosty nos i zdecydowany zarys brody... jak
bohater z książki. - Sara puściła wodze fantazji. - Z pewnością mówił, że pani ma skórę jak
brzoskwinia i oczy koloru niezabudek.
Maryla posłała Sarze surowe spojrzenie znad okularów.
- Nie, Saro Stanley, nic takiego nie mówił.
- Dlaczego pani za niego nie wyszła? - Felicja miała dość romantycznych opisów Sary.
Pani Potts była bardzo zadowolona, że ktoś zadał wreszcie to pytanie.
- Tak jest, Marylo, powiedz, dlaczego za niego nie wyszłaś?
Pytanie zaskoczyło Marylę, ale zaraz pospieszyła z odpowiedzią.
- Było to niemożliwe - odparła gwałtownie, łapiąc za robótkę.
- Dlaczego? - spytała współczująco Sara.
- Był... metodystą.
Zaskoczona Małgorzata spojrzała na przyjaciółkę. Mniej by się chyba zdziwiła, gdyby Maryla
wyznała, że był bigamistą.
- Metodystą? No, to nic dziwnego, że nawet o nim nie wspomniałaś. Łatwiej pogodzić ogień z
wodą niż prezbiterianina i metodystę.
Po raz pierwszy tego dnia Maryla pobłogo-
131
sławiła w duchu tępotę przyjaciółki i z nowym zapałem powróciła do swojego opowiadania.
- Próbowałam mu to właśnie wytłumaczyć, ale on nie chciał uznać różnicy wyznań za
przeszkodę do zawarcia małżeństwa. Pokłóciliśmy się. Wyjechałam z Blakely mówiąc mu, że
muszę zająć się rodzicami, których pozostawiłam pod opieką brata. - Maryla ze smutkiem
pochyliła głowę nad szyciem.
- Och, panno Cuthbert - zawołała Sara ze łzami w oczach. - Jakie to straszne! Co się z nim
stało?
- Wyjechał na zachód i więcej o nim nie słyszałam - odparła Maryla nie patrząc jej w oczy. -
Nie wiem nawet, czy żyje.
Panie pogrążyły się w rozmyślaniach, a Maryla, trzeba to przyznać, świetnie się bawiła. W
oczach znajomych wyczytała szacunek. Odtąd będzie kobietą z romantyczną przeszłością, a
nie starą panną, której nikt nie chciał.
Ciszę przerwała Małgorzata.
- Po prostu nie do wiary! Zupełnie nie rozumiem, jak mogłaś trzymać to tyle czasu w
tajemnicy, Marylo.
- Nie wydawało mi się to takie ważne - odparła Maryla.
- Nieważne! Dawny wielbiciel! - wybuchła Sara, pomimo ostrzegawczego szturchnięcia
ciotki.
- Niebywała historia! - rzekła Małgorzata, nalewając herbatę i krojąc ciasto. - Herbata podana,
132
drogie panie. Zrobiłam moją słynną szarlotkę. Proszę się częstować.
Maryla odetchnęła z ulgą, gdy kobiety zaczęły podchodzić do stołu. Pierwsza była Jana King.
Małgorzata Linde odczuła zadowolenie, że trafnie oceniła apetyt pań z Koła, a w
szczególności Jany.
- Jano, weź od razu większy kawałek. Nie będziesz musiała zaraz sobie dokładać.
Sara przyglądała się Maryli, która szyła pilnie, nisko pochyliwszy się nad robótką. Nagle
zapragnęła ją uścisnąć, dodać otuchy, ale w pannie Cuthbert było coś, co ją od tego
powstrzymało. Przyłączyła się więc do Felicji siedzącej przy stole. Zebrania Koła Robótek
Ręcznych nie były tak okropne, jak to sobie wyobrażała.
Pani Linde również nie spuszczała oka z Maryli, a była bardzo spostrzegawcza. Patrzyła, jak
przyjaciółka zdejmuje okulary i ze znużeniem przeciera oczy. Małgorzata Linde pomyślała,
ż
e sprawa jest mocno podejrzana, i postanowiła ją zbadać.
Rozdział piąty
W Avonlea wszystkie plotki rozchodzą się lotem błyskawicy. A co dopiero takie rewelacje
jak romans Maryli Cuthbert. Pani Potts i pani Lawson przez całą drogę do domu dyskutowały
na ten pasjonujący temat.
- Wydaje mi się, że poza Janem Blythe'em
133
jedynym mężczyzną, który oglądał się za Marylą Cuthbert, był Jerzy Maybrick - oświadczyła
pani Potts zmarszczywszy brwi.
- Naprawdę? - Pani Lawson nie mogła sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek o nim słyszała.
- Ożenił się z Florą Dunstead - dodała pani Potts, posyłając rozmówczyni spojrzenie, które
poddawało w wątpliwość rozsądek Jerzego Mayb-ricka.
- Co też pani mówi!
- Była ruda i zezowata. Sama pani widzi, że gust miał co najmniej dziwny. - Pani Potts
skinęła głową, wyraźnie zadowolona ze swej rzeczowej oceny.
- Jeszcze mnie wtedy nie było na świecie - zauważyła z niezwykłym u niej brakiem wyczucia
pani Lawson.
Przyjacielska do tej pory pani Potts w jednej chwili ochłodła. Wszystkie uwagi na temat jej
wieku zazwyczaj odnosiły właśnie ten skutek.
- Mnie też nie było, ale wszyscy o tym wiedzą - powiedziała oschle. - Do widzenia.
- Do widzenia - odparła biedna pani Lawson, uświadamiając sobie poniewczasie swój nietakt.
Pani Potts odwróciła się i podążyła co żywo główną ulicą Avonlea. Pani Lawson westchnęła.
Pottsowie byli cennymi klientami; teraz można się było spodziewać, że przez najbliższy
tydzień nie przekroczą progu sklepu. «
Pani Biggins, właścicielka pensjonatu sąsiadują-cgo ze sklepem, opierała się o białe sztachety
płotu,
134
a na jej twarzy gościł wyraz niczym nie zmąconej błogości.
- Cóż to słyszę, romans Maryli Cuthbert?
- Nie mam zwyczaju plotkować - odparła pani Lawson podchodząc do sąsiadki - ale powiem,
ż
e dzisiejszego spotkania Koła nie można uznać za nudne.
Pani Biggins wychyliła się zachęcająco ku znajomej, która zaczęła dzielić się z nią
najświeższymi rewelacjami.
Wkrótce po rozmowie z panią Lawson pani Biggins zaniosła mężowi, który pracował w polu,
obiad w koszyku. Tyle zachodu zadawała sobie zazwyczaj tylko z okazji urodzin pana
Bigginsa, ale nie miała cierpliwości czekać aż do kolacji, by podzielić się z nim najnowszymi
plotkami.
- Co ty mówisz! - wykrzyknął Ira Biggins. - Ta świętoszkowata Maryla Cuthbert tyle lat to
ukrywała?
- Sama nie mogłam uwierzyć! Ale pani Lawson można wierzyć,, a ona tam była! I słyszała na
własne uszy. - Pani Biggins zmarszczyła czoło. - Chyba mówiła, że Maryla rozmyśliła się
dopiero przy ołtarzu.
Jej mąż pokręcił głową, po czym ugryzł kolejny kęs chleba z serem.
Sielankowy nastrój farmy Kingów zburzyła Jana, która, poruszona spotkaniem Koła, wpadła
jak bomba do kwitnącego sadu.
Alek King naprawiał właśnie bryczkę i z rozbawieniem wysłuchiwał skarg swojej żony.
135
- Ach, ta Małgorzata Linde! Chętnie wytargałabym ją za uszy. Wyobraź sobie, że powiedziała
to przy wszystkich, przy naszej córce! To było upokarzające! - Na wspomnienie tej chwili
rumiana twarz Jany zaczerwieniła się jeszcze bardziej.
Alek rzucił spojrzenie na rozzłoszczoną żonę i z błyskiem w oku rzekł:
- Wynika z tego, że miałem dużo szczęścia, wygrywając z tyloma rywalami.
- Nie wierz plotkom, panie King - odparła Jana żywo, odwracając się, by ukryć uśmiech
zadowolenia.
Alek ścisnął ją za ramię i oświadczył:
- Muszę przyznać, że prędzej uwierzę w twoich wielbicieli niż w romantyczną przeszłość
Maryli Cuthbert.
- A ty skąd o tym wiesz? - spytała patrząc zdziwiona na męża.
- Słyszałem - odparł Alek, na nowo zabierając się do pracy. - Wiesz, jak to się rozchodzi. W
miasteczku wrze jak w ulu.
Jana potrząsnęła głową.
- Nie wiem, co o tym myśleć. Jestem zupełnie oszołomiona! - Jej oczy zasnuły się mgiełką
rozmarzenia. - Dziwne, ale mam nadzieję, że to prawda.
- Hmmmm? - mruknął Alek poprawiając swo-rzeń w kole bryczki.
Jana spojrzała na niego czule.
- Widzisz, każdy potrzebuje w życiu kilku romantycznych chwil. - Pochyliła się, pocałowała
go i szybko odeszła.
136
- Ach, ta Małgorzata Linde! Chętnie wytargałabym ją za uszy. Wyobraź sobie, że powiedziała
to przy wszystkich, przy naszej córce! To było upokarzające! - Na wspomnienie tej chwili
rumiana twarz Jany zaczerwieniła się jeszcze bardziej.
Alek rzucił spojrzenie na rozzłoszczoną żonę i z błyskiem w oku rzekł:
- Wynika z tego, że miałem dużo szczęścia, wygrywając z tyloma rywalami.
- Nie wierz plotkom, panie King - odparła Jana żywo, odwracając się, by ukryć uśmiech
zadowolenia.
Alek ścisnął ją za ramię i oświadczył:
- Muszę przyznać, że prędzej uwierzę w twoich wielbicieli niż w romantyczną przeszłość
Maryli Cuthbert.
- A ty skąd o tym wiesz? - spytała patrząc zdziwiona na męża.
- Słyszałem - odparł Alek, na nowo zabierając się do pracy. - Wiesz, jak to się rozchodzi. W
miasteczku wrze jak w ulu.
Jana potrząsnęła głową.
- Nie wiem, co o tym myśleć. Jestem zupełnie oszołomiona! - Jej oczy zasnuły się mgiełką
rozmarzenia. - Dziwne, ale mam nadzieję, że to prawda.
- Hmmmm? - mruknął Alek poprawiając swo-rzeń w kole bryczki.
Jana spojrzała na niego czule.
- Widzisz, każdy potrzebuje w życiu kilku romantycznych chwil. - Pochyliła się, pocałowała
go i szybko odeszła.
136
Rozdział szósty
Tego dnia nie tylko dorośli plotkowali w Avon-lea. Pod rozłożystymi gałęziami starej jabłoni
siedziały Felicja, Cecylka i Sara. Siostry pilnie szyły, a Sara z błyszczącymi oczami
przekazywała Cecyl-ce najświeższe wiadomości. Dziewczynka słuchała z zapartym tchem,
gorliwie potakując, a przy każdym ruchu głowy śmiesznie podskakiwały jej warkoczyki.
Dziesięcioletnia Cecylka nie mogła się wprost doczekać, kiedy zostanie dopuszczona do
tajemnic Koła Robótek Ręcznych. Na szczęście kuzynka potrafiła tak opowiadać, że
dziewczynka miała wrażenie, jakby wszystko widziała na własne oczy.
Felicja słuchała z rosnącą złością, niezadowolona, że jej siostra tak uważnie słucha Sary.
- Saro Stanley - powiedziała w końcu z wyższością - nie powinnaś tyle plotkować.
- Jest ogromna różnica pomiędzy plotkowaniem a ścisłym relacjonowaniem faktów, Felicjo -
odparła na to Sara.
- Powinnaś raczej zająć się szyciem.
Sara spojrzała na wymiętoszony kawałek materiału. Całkowicie zapomniała, że przyrzekła
ciotce Hetty skończyć chusteczkę zaczętą na zebraniu Koła. Jak jednak można myśleć o
mereżce w obliczu tragedii sercowej? Westchnęła i spróbowała skupić uwagę na szyciu, ale
wyobraźnia nie chciała się poddać.
- Czy nie byłoby romantycznie, gdyby pan Duncan McTavish powrócił i porwał ze sobą
137
Marylę Cuthbert, przez tyle lat opłakującą utraconą miłość?
- To mało prawdopodobne, a poza tym on w dalszym ciągu jest metodystą - zauważyła
trzeźwo Felicja, rozkładając swą robótkę i mierząc ją krytycznym spojrzeniem.
W tej chwili zauważyły kuzyna Andrzeja pchającego przed sobą taczki, w których siedział
młodszy brat Felicji i z zadowoleniem zajadał jabłko. Felicja nic nie miała przeciw
towarzystwu kuzyna. Trzynastoletni chłopak potrafił być bardzo sympatyczny, a poza tym
Felicja podejrzewała, że ma do niej słabość, choć nigdy nie ośmielił się tego okazać.
Za to jedenastoletni Felek był jej utrapieniem. Gdziekolwiek pojawił się ten rozrabiaka, tam
należało spodziewać się kłopotów. Jednak diabelski ognik w oczach i zaraźliwy śmiech często
ratowały go przed karą. Widząc go teraz, Felicja westchnęła. Musiał się zjawić, kiedy było
tak cicho i przyjemnie...
Sara nic nie zauważyła. Myślami przeniosła się do Blakely w Nowym Brunszwiku.
- Pomyśl tylko, życie panny Cuthbert zmieniłoby się - przez chwilę szukała odpowiedniego
słowa - grun-to-wo! - dokończyła z nutą triumfu w głosie.
- Gruntownie! - parsknął z rozbawieniem Andrzej.
Jego ojciec był geologiem i obecnie przebywał w Ameryce Południowej. Andrzej
odziedziczył po
138
nim głód wiedzy. Najczęściej z całej rodziny Ringów sięgał po książkę i nigdy nie przegapił
okazji praktycznego zastosowania zdobytych wiadomości.
- Tak, gruntownie - powtórzyła Sara, niezadowolona, że jej przerwano. - Jej życie zostało
zmarnowane, ponieważ on urodził się metodystą, a ona - prezbiterianką. Czasem mi się
wydaje, że z religią jest dużo zawracania głowy, a niewiele z niej pożytku.
- Saro! Nie możesz tak myśleć! - obruszyła się zgorszona Cecylka.
- A właśnie że tak myślę - odparła Sara z naciskiem. - Powiedzcie mi, jaka jest różnica
między metodystami a prezbiterianami?
- Ogromna. Wszyscy o tym wiedzą! - rzuciła z oburzeniem Felicja, pewna, że jej rodzina
należy do właściwego kościoła.
- Metodyści mówią „amen" o wiele częściej niż prezbiterianie - rzekł Felek, który musiał
dorzucić swoje pięć groszy. Wszyscy spojrzeli na niego pytająco, a Felicja zrobiła minę
męczennicy.
- Słyszałem na własne uszy! - upierał się.
- To jeszcze nie powód, żeby nie wyjść za mąż za metodystę! - podsumowała Sara zabierając
się za robótkę.
Felicja nie chciała jednak, by ostatnie słowo należało do Sary.
- Ty wcale nie wyjdziesz za mąż, jeśli nie nauczysz się robić prostych ściegów. Nikt cię nie
zechce.
139
- Jeśli ma mnie chcieć tylko ze względu na ściegi, to możesz go sobie zabrać - odcięła się
Sara.
- śal mi tego, kto moją siostrę dostanie - zaśmiał się pod nosem Felek.
Felicja spiorunowała brata spojrzeniem.
- Mnie jeszcze bardziej żal tej nieszczęsnej kobiety, która zgodzi się wyjść za ciebie.
- Nie ożenię się z dziewczyną, która ma taki długi język jak ty. Któregoś dnia się nim za-
krztusisz. Tak mówi mama.
Sara zachichotała. Felicja, zła na nią za to, że stanęła po stronie Felka, zasznurowała usta,
myśląc, jak odpłacić jej pięknym za nadobne. Po chwili schwyciła stłamszony kawałek
materiału, który Sara pracowicie przerabiała na chusteczkę.
- Co ty wyprawiasz! - wykrzyknęła. - Jeszcze nie nauczyłaś się mereżki?!
Sara przewróciła oczami.
- Patrz, jak ja to robię - ciągnęła rozkazująco Felicja. Rozpostarła szmatkę i spojrzała na nią z
pogardą. - A co to w ogóle jest?
- Chusteczka - odparła Sara zgrzytając zębami..
- Czegoś takiego nigdy nie sprzedasz na kiermaszu. Wygląda, jakby już była używana. Nawet
obrąbek jest krzywy.
Cierpliwość Sary właśnie się skończyła.
- Oddaj! - zażądała.
Felicja uśmiechnęła się wymuszenie i oddała kuzynce przedmiot uwłaczający godności
panienki.
140
Rozdział siódmy
Wieczorem Maryla Cuthbert bujała się w ulubionym fotelu na biegunach na zalanym
księżycową poświatą ganku. Jednostajne kumkanie ropuch drzewnych i cykanie świerszczy
nie ukoiło jej niespokojnych myśli.
W oddali zahukała sowa. Drzwi skrzypnęły i zamknęły się z trzaskiem. Małgorzata Linde
zajęła fotel obok i siedziała bez słowa, obserwując Marylę. Przez chwilę walczyła ze sobą.
Już otwierała usta, by coś powiedzieć, ale zaraz zamykała je znowu. W końcu jednak
przekonała samą siebie, że jej obowiązkiem jest powiedzieć, co myśli.
- Muszę przyznać, Marylo, że wyjawiłaś nam zaskakującą nowinę. Szczególnie zaskakującą
w świetle tego, o czym rozmawiałyśmy dziś rano. Gdybym cię nie znała, podejrzewałabym,
ż
e to wszystko wymyśliłaś.
Maryla, nic nie mówiąc, bujała się w fotelu, więc przez moment Małgorzata podejrzewała, że
ś
pi. Niemal podskoczyła, gdy Maryla przerwała ciszę.
- Wiesz, Małgorzato, każdy w Avonlea myśli, że wie wszystko o wszystkich, ale jestem
pewna, że są rzeczy, o których nawet ty nie masz pojęcia.
Małgorzata Linde pochyliła się do przodu, przygotowując się do odparcia zarzutu, ale Maryla
ciągnęła dalej:
- Gdyby z Aleksandrem Abrahamem łączyło cię coś, co chciałabyś ukryć, uszanowałabym to
i mam nadzieję, że ty uczyniłabyś dla mnie to samo.
141
- Możesz być pewna, Marylo, że nie mam nic do ukrycia.
Panna Cuthbert odwróciła się i przeszyła przyjaciółkę spojrzeniem.
- Dobranoc - rzekła. Podniosła się ze znużeniem i - co było zupełnie do niej niepodobne
- weszła do domu zatrzaskując za sobą drzwi! Małgorzata, przestraszona hukiem, aż
podskoczyła. Przez chwilę siedziała zdumiona, patrząc przed siebie, aż w końcu zauważyła:
- Coś takiego! A ja byłam pewna, że tak dobrze ją znam! - Podniosła wzrok na księżyc i
dodała:
- Człowiek uczy się aż do śmierci.
Maryla, trzasnąwszy drzwiami, obejrzała się nerwowo, a potem ruszyła schodami na pięterko
Zielonego Wzgórza. Mijając lustro, zatrzymała się na chwilę i patrząc na swoje odbicie ze
smutkiem pokręciła głową.
Westchnęła. Gdy powiedziało się a, trzeba powiedzieć b, ale czym to się skończy?
Rozdział ósmy
Słoneczne światło zalewało kuchnię Różanego Dworku. Piotr Craig, który pracował u panien
King, wszedł do środka i z hurgotem wrzucił naręcze drew na rozpałkę do drewnianej
skrzynki koło pieca. Akurat piekły się ciasteczka na kwestę i powietrze przesycone było
rozkosznym zapachem rodzynek, cynamonu i świeżego ciasta. Piotr
142
z lubością pociągnął nosem i, odgarniając jasne włosy z czoła, spojrzał na stygnące na
parapecie jagodzianki. Rozejrzał się wokół. Sara siedziała tyłem do niego, pochylona nad
stołem. Zawołał do niej „dzień dobry", ale ona ledwie coś mruknęła w odpowiedzi. Piotr
wzruszył ramionami, jeszcze raz rozejrzał się wokół, po czym porwał jedną bułeczkę i uciekł
z kuchni.
Ani wspaniała pogoda, ani cudowne zapachy nie mogły podnieść Sary na duchu. Siedziała z
igłą w ręku, próbując skończyć chusteczkę, która prześladowała ją od spotkania Koła.
- Och! - wykrzyknęła nagle i wsadziła zraniony palec do buzi.
Ciotka Hetty wpadła do kuchni, by zabrać wypchany smakołykami koszyk. Zatrzymała się
koło bułeczek i przeliczyła je ze zdumieniem. Spojrzała na odwróconą tyłem Sarę i
uśmiechnęła się wyrozumiale. „To dobrze - pomyślała - mogłaby trochę przytyć". Hetty
zawinęła resztę bułeczek w serwetkę i włożyła do koszyka.
- Saro, wychodzę wcześniej, gdyż muszę pomóc ciotce Janie nakryć stół przed kwestą. Ty
przyjdziesz z Oliwią.
Hetty rzuciła okiem na Sarę, oczekując jakiejś reakcji. Ponieważ dziewczynka ani drgęła,
spojrzała znowu. Tym razem wzrok jej padł na nieszczęsny kawałek materiału, który Sara
miętosiła w dłoniach. Ciotka niecierpliwie odstawiła kosz.
- Saro, czy niczego się nie nauczyłaś na spotkaniu Koła? - spytała, wyprowadzona z równo-
143
wagi. - Patrz - rzekła, biorąc robótkę z rąk siostrzenicy i zaczynając wyszywać - tak wygląda
ś
cieg krzyżykowy! - Skrzywiła się z niesmakiem. - Wy-pruj to. I to... i to. - Palce ciotki Hetty
skubały nitkę jak kurczęta dziobiące ziarno. Sara patrzyła ze złością.
- Będziesz musiała wypruć całe brzegi i zacząć od nowa - zdecydowała nieodwołalnie Hetty.
Sara utkwiła wzrok w suficie licząc po cichu do dziesięciu. Hetty z rozpaczą spojrzała na
zegarek, pomyślała o uciekającym czasie i porwała koszyk.
- Do zobaczenia. Pamiętaj, żeby się nie spóźnić. I nie zapomnij założyć kapelusza! Oliwio! -
zawołała w górę schodów. - Sara pójdzie z tobą! - i wypadła z domu.
Sara odetchnęła głęboko i złapała nożyczki leżące na stole. Ostrym koniuszkiem podważyła
nitkę. Oczywiście nie dała się przerwać. Tracąc cierpliwość dziewczynka gwałtownie
dziabnęła materiał. Rozległ się odgłos rozdzieranego płótna i Sara ujrzała, że w środku
chusteczki powstała duża dziura.
- Kochanie, jeszcze tylko wezmę parę rzeczy, założę kapelusz i idziemy - dobiegł ją głos
ciotki Oliwii.
Sara rozejrzała się niespokojnie, nie wiedząc, co zrobić. Nagle usłyszała zbliżające się kroki,
straciła głowę i szybko wepchnęła chusteczkę pomiędzy drwa w skrzyni. Złapała kapelusz i
wybiegła przez kuchenne drzwi.
144
- Gotowa? - spytała Oliwia wchodząc do kuchni. Zdziwiona, omiotła spojrzeniem puste
pomieszczenie. - Dziwne. Myślałam, że idziemy razem - powiedziała.
Rozdział dziewiąty
Gdy Oliwia wyruszyła do miasta, machając radośnie koszykiem, łagodny wietrzyk poruszał
gałęzie w sadzie Kingów, a w powietrzu unosił się zapach kwiatów jabłoni. Nagle usłyszała z
tyłu tupot nóg, więc odwróciła głowę, spodziewając się ujrzeć Sarę. Była to jednak Cecylka, z
warkoczykami podskakującymi przy każdym kroku, uśmiechnięta od ucha do ucha. Za nią
kroczyła statecznie Felicja.
- Ciociu Oliwio! Poczekaj! Zobacz, co ja mam! - zawołała Cecylka i z dumą pokazała koszyk
przykryty nieskazitelnie białą serwetką. - Bułeczki cynamonowe, które będę sprzedawać
podczas kwesty. To ja je upiekłam!
- Z moją pomocą - dodała z zadowoleniem Felicja.
- Wyglądają bardzo apetycznie! - rzekła Oliwia z podziwem, ignorując uwagę Felicji.
- Jak sądzisz, ciociu, czy mogę wziąć po pensie za bułeczkę? - upewniała się Cecylka, gdy
ruszyły w dalszą drogę.
- Na pewno.
Felicja, nie chcąc wypaść gorzej, wyjęła jedną serwetkę z koszyka i pokazała ją ciotce.
10 — Pieśń nocy
145
- A ja mam zamiar sprzedawać swoje serwetki po dziesięć centów.
- No cóż, możesz spróbować - powiedziała Oliwia, zastanawiając się, czy Felicja przestanie
kiedyś dążyć do tego, by za wszelką cenę górować nad innymi. Kochała swoją bratanicę, ale
ta cecha nieraz ją irytowała.
- Widziałyście Sarę? - spytała, chcąc zmienić temat. - Miała pomóc mi dziś rano, ale znikła
zaraz po śniadaniu i od tej pory jej nie widziałam.
- Ja też nie - odparła Felicja. - Jeśli nie zrobiła żadnych postępów w nauce szycia, wstydziła
się pewnie pokazać ludziom.
Oliwia westchnęła.
- Felicjo - rzekła karcąco - spróbuj być bardziej wyrozumiała!
Rozdział dziesiąty
Tymczasem Sara przyjemnie spędzała czas. Gdy tylko pozbyła się nie lubianej robótki,
znacznie poprawił się jej nastrój. Idąc lasem radowała się zapachem sosen i sprężystym
mchem pod stopami. Po dotarciu do Avonlea zamierzała przeciąć pola i zejść w dół, na
nadmorskie wydmy. Nie chciała pokazywać się koło ratusza w obawie, że zmuszą ją do
udziału w kweście.
Słoneczna plama na końcu ścieżki zapowiadała koniec lasu. Po chwili Sara znalazła się na
polanie za domem Bigginsów, a potem ruszyła główną
146
ulicą Avonlea, całkiem pustą, gdyż wszyscy mieszkańcy miasteczka zgromadzili się ratuszu.
W pobliżu sklepu Lawsonów ku swojej radości zobaczyła coś dziwnego. Był to zielony,
przywodzący na myśl tabory cygańskie wóz, z jasnoczer-wonymi kołami, cały pokryty
napisami i obrazkami. Sara nie miała wprawdzie zamiaru nigdzie się zatrzymywać, ale
zjawisko to było zbyt ciekawe, żeby je zignorować. Zbliżyła się i odczytała napis na boku
wozu: „RENOMOWANE PLASTRY McTAVISHA. Leczą wszelkie dolegliwości".
Sara z niezwykłym zainteresowaniem obejrzała obrazki na wozie. Widać było na nich
uśmiechniętych pacjentów przylepiających plastry na piersi i ramiona. Nagle z drugiej strony
wozu dobiegł Sarę znajomy głos pana Lawsona, więc wyjrzała zza rogu.
Pan Lawson podawał rękę nieznajomemu mężczyźnie stojącemu na ganku przed sklepem.
Sara nigdy przedtem go nie widziała. Był wysoki, dobrze ubrany, przystojny i miał około
sześćdziesięciu lat.
- Dziękuję, że pozwolił mi pan stanąć przed sklepem, panie Lawson - rzekł nieznajomy.
- śyczę powodzenia, panie McTavish, choć wiem, że moi klienci wolą tradycyjne
medykamenty. Za nic nie wyrzekną się plastrów gorczycznych! - powiedział z uśmiechem
właściciel sklepu.
Usłyszawszy nazwisko mężczyzny, Sara zmarszczyła lekko brwi.
147
- Moje plastry są znacznie lepsze, panie Law-son. I proszę mówić mi Duncan.
Sara aż się zachłysnęła. Duncan! Nieomal wykrzyknęła to imię. Duncan McTavish!
- Proszę mi wierzyć - ciągnął nieznajomy
- znam dobrze ludzi ze wschodu. Moja rodzina stąd pochodzi.
- Co też pan powie! Skąd?
- Z Nowego Brunszwiku - odparł Duncan McTavish i Sara uwierzyła w przeznaczenie.
- Choć muszę przyznać, że zauroczył mnie zachód.
Pan Lawson pokręcił z podziwem głową.
- Nie każdy by się zdecydował tam przenieść.
- Czy ja wiem? Kawalerowi na pewno łatwiej. Choć dobry kupiec, jak pan, na pewno by sobie
poradził, nawet z rodziną.
Pan Lawson, zadowolony z pochwały, pogładził z aprobatą brodę i spojrzał na sklep. Wtedy
właśnie zobaczył Sarę, wyglądającą zza wozu pana Duncana McTavisha.
- Przepraszam, Saro, nie zauważyłem cię wcześniej. Czy mam ci coś podać?
Sarę całkowicie zamurowało. Bez słowa popatrzyła na uprzejmego sprzedawcę, potem na
nieznajomego, a w końcu puściła się przed siebie ile sił w nogach.
Pan Lawson obrócił się do pana McTavisha i potrząsnął głową.
- Dzieci! - powiedział i obaj mężczyźni zaśmiali się ze zrozumieniem.
148
Rozdział jedenasty
W ratuszu w Avonlea było gwarno. Próbowano ciasta, handlowano, dzielono się plotkami i
gawędzono, wszystko dla dobra misji, która miała otrzymać dochód z kwesty.
Hetty i Jana King królowały przy stole zastawionym ciasteczkami i słodyczami, które
przygotowały panie z z Avonlea. Hetty z potępieniem przyglądała się, jak jej bratowa, niby to
próbując, pochłania więcej wypieków, niż dostarczyła.
Cecylka dumnie stała z koszykiem pełnym cynamonowych bułeczek, czekając na pierwszego
klienta.
Na stole z bielizną stołową Felicja rozłożyła swoje serwetki tak, by nikt ich nie mógł
przeoczyć.
Wielebny Leonard przeciskał się przez tłum, tu próbując kawałka ciasta, tam na widok haftu
kiwając z aprobatą głową, i dziękował wszystkim za szczodre dary. Zapewniał, że dzięki ich
wysiłkom z pewnością los biednych stanie się lżejszy.
Przy stole z przetworami rozmowa z całą pewnością nie dotyczyła potrzeb biedaków.
- Wprawdzie mnie tam nie było - mówiła pani Biggins szeptem - ale pani Lawson wszystko
mi opowiedziała. Muszę przyznać, że przez cały ten czas nie docenialiśmy Maryli. Prawdę
mówi przysłowie, że nie powinniśmy sądzić ludzi po pozorach.
- Jeśli o mnie chodzi, uważam, że coś tu śmierdzi - wtrąciła pani Potts.
149
- Dlaczego? - spytała naiwnie szesnastoletnia siostrzenica pani Lawson.
- No właśnie, dlaczego pani tak uważa? - poparła ją chłodno pani Lawson, zła na panią Potts,
ż
e wciąż jeszcze unika jej sklepu.
Pani Potts spojrzała na nią i na jej ustach pojawił się denerwujący uśmiech.
- Moja szwagierka pochodzi z Blakely w Nowym Brunszwiku - odparła - i mówi, że jedyna
osoba nosząca nazwisko McTavish to stara, niezamężna kobieta bez żadnej rodziny.
Zapadła cisza. Kobiety musiały przemyśleć to nieoczekiwane oświadczenie. Pani Potts,
zadowolona z siebie, poprawiła kapelusz.
- Jestem pewna, że jej pamięć nie sięga tak daleko - rzekła w końcu pani Lawson. - Ponieważ
jest zapewne w pani wieku - dodała pospiesznie. Nie miała wprawdzie ochoty czynić
pojednawczych kroków, ale tak jej nakazywał zdrowy rozsądek.
- Ma pani rację - odparła udobruchana pani Potts. - Ale wspomnienia to dziwna rzecz. Co na
początku jest czystą fantazją, z czasem zamienia się w fakt, nieprawdaż? - Zamknęła usta,
widząc Marylę Cuthbert i Małgorzatę Linde wchodzące do sali.
Maryla poczuła się zażenowana nagłą ciszą, która powitała ją przy wejściu. Gwałtownie
pożałowała, że dała się namówić Małgorzacie do przyjścia na kiermasz. Dobrze wiedziała, że
wieści o jej „romansie" będą już wszystkim znane. Miała jednak nadzieję, że do tej pory
temat Duncana McTa-
150
visha został gruntownie przedyskutowany i zapomniany. Widząc rozbawione twarze
mieszkańców miasteczka, udających, że wcale na nią nie patrzą - zdała sobie sprawę, że była
naiwna. W Avonlea tak atrakcyjny temat mógł zostać porzucony tylko na chwilę. Po jakimś
czasie kumoszki odgrzebią go, jak psy zakopaną kość, i rzucą się nań z nowym apetytem.
Maryla spojrzała na panią Potts i jej towarzyszki stojące przy stole z przetworami,
wyprostowała się dumnie i z godnością skinęła im głową.
Kobiety uśmiechnęły się do niej promiennie, spełniając wymogi dobrego wychowania, po
czym, z zasznurowanymi ustami, popatrzyły jedna na drugą. Maryla utkwiła spojrzenie w
suficie.
Za to Małgorzata Linde, z koszykiem przetworów z czerwonych porzeczek przewieszonym
przez ramię, widziała jedynie stół z poczęstunkiem. Ku swemu niezadowoleniu zobaczyła tam
Hetty King, która szarogęsiła się, jakby to ona wszystko zorganizowała, gdy tymczasem
najwięcej pracy w przygotowanie kwesty włożyła Małgorzata.
- Oczywiście mogłam przewidzieć, że będzie się rządzić za stołem - zauważyła rozzłoszczona
pani Linde. - Nie usiadłabym z nią do herbaty, nawet gdybym umierała z pragnienia.
- Małgorzato, czy nie czas zakopać topór wojenny? - spytała Maryla.
- Ha! - prychnęła pani Linde. - Po moim trupie! Maryla pokiwała głową i ruszyła w stronę
stołu
z herbatą, całkiem nieświadoma tego, co wkrótce miało nastąpić.
151
Rozdział dwunasty
Sara pędziła w kierunku ratusza, przytrzymując jedną ręką kapelusz. Nie w głowie jej była
teraz kwesta i nieszczęsna chusteczka, pogrzebana w skrzyni na drewno. Myślała o czymś
znacznie ciekawszym. Wyobrażała sobie Marylę Cuthbert z uśmiechem szczęścia i
wdzięczności na twarzy. Połączona ze swoim wielbicielem po tylu latach niepewności i
tęsknoty! Jaka to będzie dla niej radość!
Zbliżając się do białego budynku ratusza, zauważyła, że przed drzwiami stoją ludzie,
czekający na wejście.
Sara nie miała cierpliwości czekać. Zaczęła się więc przepychać przez tłum mrucząc od czasu
do czasu „przepraszam". Szczególnie szczerze wypowiedziała to słowo, kiedy nadepnęła na
nogę kobiecie, której stopa pechowo znalazła się pod jej butem. Gdy w końcu wdarła się do
sali, ogarnęła wzrokiem tłum, szukając osoby, dla której przeznaczone były niezwykłe wieści.
W końcu zobaczyła Marylę Cuthbert prowadzącą Małgorzatę do stołu z poczęstunkiem.
- Panno Cuthbert!- zawołała Sara.
Pani Linde natychmiast obejrzała się i utkwiła wzrok w zaczerwienionej, podnieconej
dziewczynce. Wszyscy przypatrywali się ciekawie Sarze stojącej w drzwiach. Maryla
odwróciła się powoli, skrępowana tym, że na niej skupia się uwaga całego tłumu.
- Cóż się stało, dziecko?
152
Sara zbliżyła się do niej.
- Panno Marylo! On tu jest! - szepnęła rozgorączkowana.
Maryla nic nie pojmowała.
- Słucham? - rzekła, spoglądając na Sarę sponad okularów.
„Może Maryla nie dosłyszy" - pomyślała dziewczynka. Dobrze wiedziała, jak zebrane kobiety
zareagowałyby na jej wieści, więc powtórzyła szeptem, ale wyraźniej:
- On tu jest! W Avonlea!
- Kto? - spytała wyprowadzona z równowagi Maryla, nie mogąc odgadnąć, o co chodzi.
- ON! - dobitnie powiedziała Sara.
Pani Linde była jeszcze bardziej niż Maryla zaintrygowana słowami Sary.
- Kto to jest „on"? - spytały jednocześnie. Panna Cuthbert odwróciła się i zmierzyła
przyjaciółkę spojrzeniem, które każdego by zmroziło.
Sara nie mogła już dłużej utrzymać tajemnicy.
- Duncan McTavish! Jest tu, w Avonlea! - wybuchła znacznie głośniej, niż zamierzała.
Efekt był natychmiastowy. Maryla Cuthbert zbladła i opadła na najbliższe krzesło.
Wszyscy zebrani, mężczyźni, kobiety i dzieci, odwrócili się jak jeden mąż i wpatrywali w
Sarę i Marylę.
- Jest tutaj? - zawołała zaskoczona pani Biggins.
- Czy ona powiedziała Duncan McTavish? -szepnęła Oliwia do Hetty.
153
EJ
- Jest w Avonlea? - powtórzyła zachwycona Felicja i zaczęła przepychać się do Sary, z
podniecenia zapomniając nawet przyjąć zapłatę za serwetkę.
Po raz pierwszy w życiu pani Potts była tak zaskoczona, że zaniemówiła.
Koło Maryli i Sary zrobiło się tłoczno.
- Skąd wiesz, że to on? - zapytała pani Biggins.
- Jego nazwisko było na ogłoszeniu - odparła Sara.
- Na jakim ogłoszeniu? - dopytywała się Sally Potts, bezczelnie wciskając się za matkę,
niezadowolona, że Sara jest w centrum zainteresowania.
- Przed sklepem. Ma tam swoje stoisko! A na imię ma Duncan!
- Skąd pochodzi? - zapytała pani Potts, pewna, że potrafi dowieść pomyłki i ukręcić łeb całej
historii.
- Z Nowego Brunszwiku, ale mieszka na zachodzie.
Pani Potts odebrało mowę.
Sara spojrzała na Marylę, oczekując uśmiechu szczęścia. Ona jednak nadal była blada i nic
nie mówiła.
- Jak wygląda? - zaciekawiła się Felicja.
- Och, jest taki przystojny! I powiedział panu Lawsonowi, że jest kawalerem, więc widzi pani,
ż
e wcale pani nie zapomniał!
Sara była tak rozgorączkowana, że ledwie nad sobą panowała, ale zaczęło do niej docierać, że
panna Cuthbert wcale nie reaguje tak, jak ona
!54
sobie to wyobrażała. Siedziała nieruchomo i bez słowa, jak w transie. Wszyscy patrzyli na nią
z ciekawością. Maryla zdała sobie sprawę, że musi coś zrobić, coś powiedzieć. Odstawiła
filiżankę i przerwała nabrzmiałą oczekiwaniem ciszę.
- To niemożliwe - powiedziała słabo. - To nie może być ten sam... Duncan McTavish.
- Skąd wiesz? - Ostry głos Małgorzaty przeciął ciszę jak nóż.
Maryla nabrała powietrza i spojrzała przez ramię na Małgorzatę Linde.
- Masz na to moje słowo. To nieprawdopodobne - odparła sucho.
- Ale nie niemożliwe - upierała się pani Linde. Pani Lawson i jej siostrzenica pochyliły się
i w jak najlepszych intencjach poradziły:
- Marylo, musisz się z nim spotkać. Przynajmniej żeby się upewnić.
- Gdyby to o mnie chodziło, umarłabym z ciekawości - dodała siostrzenica.
Maryla nic nie powiedziała. Wszyscy uważali jej reakcję za zupełnie naturalną. Najwyraźniej
była w szoku. Nic dziwnego. Sara spojrzała na otaczające je kobiety i zaczęła się zastanawiać,
czy gdyby inaczej obwieściła powrót wielbiciela, uzyskałaby efekt, o jakim marzyła. Dorośli
czasem zachowywali się doprawdy dziwnie. Maryla najwyraźniej nie była zadowolona.
- Pani chce go przecież zobaczyć, czyż nie? - spytała nieśmiało.
- No, Marylo? - domagała się pani Potts, prze-
155
konana, że cala ta sprawa wygląda bardzo podejrzanie.
Maryla opanowała się.
- Nawet jeśli to ten sam Duncan McTavish, dlaczego miałabym się z nim spotykać? Ten
rozdział mojego życia został już dawno zamknięty i nie mam zamiaru do niego powracać -
dodała ze zwykłą sobie godnością.
Raz jeszcze Małgorzata nie dała się zbyć.
- Bzdury - ofuknęła ją. - Nic złego się nie stanie.
- Nie należy wskrzeszać przeszłości - odparła Maryla wstając z krzesła i prostując się na całą
wysokość. - Nie chcę więcej o tym słyszeć. - Tonem głosu wyraźnie dała do zrozumienia, że
temat jest wyczerpany.
Kobiety umilkły i panna Cuthbert miała nadzieję, że uszanują jej życzenie. Jednak Małgorzata
Linde koniecznie chciała, by przyjaciółka przyjęła inny - jej własny - punkt widzenia.
- Wydaje mi się, Marylo, że robisz z igły widły. Byłoby całkiem naturalne, gdybyś go
pozdrowiła, nawet jeśli jest metodystą.
Maryla spiorunowala ją wzrokiem.
- To moja rzecz, co zrobię, Małgorzato. I byłabym wdzięczna, gdybyś nie wsadzała nosa w
moje sprawy!
W czasie tej przemowy pani Linde najpierw zdziwiła się, potem poczuła się upokorzona, a na
końcu wściekła na Marylę za to, że dała jej nauczkę na oczach tylu ludzi. Swoim zwyczajem
odpowiedziała zarzutem na zarzut.
156
- Marylo, czy ty coś ukrywasz?
- Nic prócz gniewu, Małgorzato - odparła Maryla dobitnie.
- Wydaje mi się, że za tą sprawą kryje się coś,
0 czym nam nie powiedziałaś. Czy przypadkiem nie próbujesz wyprowadzić nas w pole?
- Co mówisz, Małgorzato? - spytała Maryla cicho, z trudem nad sobą panując.
Pani Linde natychmiast pojęła, że posunęła się za daleko. Uśmiechnęła się pojednawczo.
- Nie musisz tak się oburzać. Im mniej zamieszania, tym lepiej. Wszyscy popełniamy błędy.
Zapomnij o tym.
Tego było już za wiele. Próba* wybaczenia i zapomnienia wywarła skutek przeciwny do
zamierzonego.
- Małgorzato Linde, jeśli insynuujesz to, co jak myślę insynuujesz, to twoja tak zwana
przyjaźń znaczy dla mnie mniej niż... twój dżem porzeczkowy!
Maryla tak gwałtownie postawiła filiżankę na spodek, że wylała prawie całą herbatę, i wyszła
z sali.
- Widzę, że będę musiała uważać na to, co mówię w twojej obecności! - zawołała Małgorzata
1 poszła w przeciwnym kierunku.
Kobiety wpatrywały się w siebie oniemiałe.
- Maryla Cuthbert była blada jak trup - mówiła Hetty King.
- Musiała przeżyć szok - zauważyła współczująco Oliwia.
'57
- Tak tak, i to niejeden - stwierdziła pani Potts sarkastycznym tonem.
- Myślałam, że to ją uszczęśliwi - powiedziała do siebie rozczarowana Sara, utkwiwszy oczy
w podłodze. Za nic w świecie nie chciałaby zmartwić Maryli. Musi jakoś to naprawić.
Rozdział trzynasty
- Podejdźcie no tu, ludzie! - wołał Duncan McTavish. - Chodźcie przekonać się, jak
doskonały jest ten środek. Sami się zdziwicie! Renomowane plastry McTavisha przez jeden
dzień uleczą krup, bronchit i przekrwienie. Polecają je wszyscy szanowani lekarze
kanadyjscy. Mam ze sobą ich pisemne opinie. Jak ktoś chce, może zobaczyć.
Wokół wozu ustawionego przed sklepem Lawso-na zebrał się tłumek ludzi. Sam Duncan
McTavish, w trzyczęściowym garniturze, z zegarkiem na złotym łańcuszku, uśmiechał się
przekonany, że gdzie są ludzie, tam można zrobić dobry interes. Powitał mieszkańców
miasteczka, niektórym nawet uścisnął dłoń. Ochoczo rozdał ulotki tym, którzy wyciągnęli po
nie rękę, i kontynuował reklamę.
- Od czasu jak tu jestem, kilka osób zdążyło już wyleczyć się, stosując moje plastry.
Państwo Lawsonowie obserwowali całą tę scenę ze stopni sklepu. Pan Lawson z
niedowierzaniem potrząsnął głową.
- Do czego to doszło! Nie widziałem takich
i58
tłumów od czasu, gdy Melville Sloane organizował walki kogutów w piątki wieczorem.
Zobaczysz, co będzie - dodał. - Przyglądam się cały czas i widzę, że tylko patrzą i słuchają,
ale nikt jeszcze nic nie kupił. Mówiłem mu, że tak się to skończy.
- Nie sądzę, aby ściągnęły ich tutaj renomowane plastry, mój drogi - stwierdziła pani Lawson.
Pan McTavish rozejrzał się po tłumie. Wiedział, że najlepsza reklama to pochlebna opinia
ozdrowieńca.
- Pani Biggins, czy zechciałaby pani wejść tu na podwyższenie i opowiedzieć wszystkim o
rewelacyjnych skutkach leczenia renomowanymi plastrami McTavisha? - Ruchem ręki
zachęcił onieśmieloną panią Biggins, która w końcu podeszła do niego, uśmiechając się
nieśmiało spod ronda słomkowego kapelusza. Pan McTavish z galanterią podał jej dłoń i
pomógł wejść na podwyższenie.
- Oj, czy wszyscy mężczyźni z Blakely w Nowym Brunszwiku są tak silni jak pan? - spytała,
specjalnie akcentując nazwę miasta.
Pan McTavish nie zrozumiał, o co chodzi.
- Proszę? - rzekł z uśmiechem.
- Przecież pan stamtąd pochodzi, prawda? - spytała, wiedząc, że wszyscy wokół nadstawiają
uszu, by usłyszeć odpowiedź.
Duncan McTavish uśmiechnął się do niej. Pomimo iż sprawiała wrażenie, jakby brakowało
jej piątej klepki, zdecydowany był ustąpić jej we wszystkim, gdyż nikt inny nie mógł dać
potrzebnego mu świadectwa.
159
- A więc, pani Biggins... - odchrząknął - proszę powtórzyć zebranym to, co powiedziała mi
pani
0 renomowanych plastrach McTavisha.
Pani Biggins była zawiedziona brakiem odpowiedzi, ale - trzeba oddać jej sprawiedliwość -
nie wycofała się i opowiedziała o leczeniu plastrami McTavisha.
- Wczoraj wieczorem mój mąż, Ira, narzekał na ból w ramieniu. Mówił, że nadwerężył sobie
mięsień, zwożąc poprzedniego dnia siano do stodoły.
Pani Biggins urwała i posłała jeszcze jeden uśmiech panu McTavishowi, próbując wyobrazić
sobie jego i Marylę jako młodych i zakochanych. Zadanie to jednak przekraczało jej siły,
gdyż nie miała bujnej wyobraźni.
- Proszę dalej, pani Biggins. Co wtedy pani zrobiła?
- A! Wzięłam plaster, który od pana dostałam,
1 przylepiłam go mężowi. I proszę, następnego...
- Jaki to był plaster? - podpowiedział pan McTavish.
- Oczywiście renomowany plaster McTavisha - odparła z uśmiechem.
- A jak się czuł dziś rano mąż szanownej pani?
- Doskonale! Naprawdę!
- Dziękuję, pani Biggins - rzekł wdzięczny pan McTavish, podając jej dłoń i pomagając zejść
z podwyższenia.
Rozległy się szepty i pan McTavish pomyślał, że zanosi się na niezły utarg. Jednak, jak
przewidziała
160
pani Lawson, większość rozmów nie dotyczyła wcale plastrów.
- Małgorzata Linde powiedziała mi, że od czasu kwesty Maryla Cuthbert nie opuszcza
Zielonego Wzgórza - dał się słyszeć głos jakiejś kobiety.
- Nic dziwnego - odparła jej sąsiadka. - Maryla nie może zaryzykować spotkania z nim. Dla
mnie jest całkiem jasne, że nigdy w życiu nie widział jej na oczy.
- Maryla skłamała. Taka jest prawda - powtarzała pani Potts każdemu, kto chciał słuchać.
Pani Karolina Maxwell, bogata wdowa, znana wszystkim ze szczerości, rzuciła jej tak
pogardliwe spojrzenie spod woalki granatowego kapelusza, jak gdyby pani Potts popełniła
jakiś straszny grzech.
- Bzdury. W całym Avonlea nie ma osoby równie uczciwej - rzekła stanowczo i odsunęła się
sztywno od pani Potts.
Nieświadom przyczyny poruszenia, pan McTa-vish stanął na podwyższeniu.
- Proszę tutaj, proszę - powtarzał z uśmiechem
- dajcie mi zarobić choć na opłacenie pokoju! Ludzie mruczeli coś do siebie i odchodzili do
codziennych zajęć. Pan McTavish ze zmartwieniem patrzył, jak tłum się rozchodzi.
Ze stopni sklepu przyglądali się temu również państwo Lawsonowie.
- No cóż, nie wiem, co o tym myśleć - rzekła z namysłem pani Lawson, potrząsając głową.
- Wiem tylko, że chciałabym zamienić się w muchę i usiąść na ścianie kuchni Zielonego
Wzgórza.
11 — Pieśń nocy
161
Rozdział czternasty
Doprawdy, na Zielonym Wzgórzu jedynie muchy w kuchni bzykały wesoło, wolne od
zmartwień.
Maryla, choć zawsze była doskonałą gospodynią, w tym tygodniu przeszła samą siebie.
Podłogi, ściany, każdy sprzęt w kuchni - wszystko zostało wyszorowane i świeciło czystością.
A teraz panna Cuthbert, z ponurą miną, szykowała kolację. Krążyła między stołem, piecem a
kredensem, poruszając się jak osoba obarczona ciężarem ponad siły. Położyła na stole dwa
nakrycia. Podeszła do pieca i zaczęła mieszać gulasz tak, jakby chciała wywrzeć na nim
zemstę. Sięgnęła po przykrywkę leżącą na piecu, ale ledwie jej dotknęła, sparzyła sobie palce.
Krzyknęła z bólu i upuściła pokrywkę, która spadła na podłogę z nieziemskim hałasem,
potoczyła się, zagrzechotała i w końcu zastygła w bezruchu.
Małgorzata Linde, przyczajona w holu, aż podskoczyła słysząc ten nieoczekiwany hałas, a
potem ostrożnie zerknęła do kuchni przez szparę w drzwiach.
Maryla natychmiast poczuła mrowienie w krzyżu - nieomylny znak, iż ktoś obserwuje ją
ukradkiem. Odwróciła się szybko i, zanim drzwi się zamknęły, zdołała dojrzeć koniuszek
nosa Małgorzaty.
Pani Linde chodziła niespokojnie po holu, nie mogąc się zdecydować na wejście do kuchni.
162
Maryla włożyła piekące palce do zimnej wody. Rzuciła groźne spojrzenie na drzwi i
zawołała:
- Małgorzato, musisz przecież jeść. Przestań się dąsać i wejdź do kuchni.
W drzwiach ukazała się Małgorzata Linde. Weszła powoli, z markotną twarzą, uważnie
obserwując przyjaciółkę.
- Jeśli chcesz, żebym jadła kolację w swoim pokoju, to powiedz od razu. Wolę to od
milczenia.
- Zrobisz, jak zechcesz - odparła krótko panna Cuthbert, starając się nie patrzeć na
Małgorzatę.
Małgorzata przyglądała się przyjaciółce z rosnącym rozdrażnieniem. Przez ostatnie dni
miotały nią silne emocje i czuła, że pęknie, jeśli nie powie tego, co jej leży na sercu.
- Jeśli chcesz znać moje zdanie, Marylo, to powiem ci, że nie jesteś sobą! - wybuchła, nie
będąc w stanie dłużej trzymać języka za zębami. - Ukrywasz się przed ludźmi! Nawet
wielebny Leonard zorientował się, że nie przyszłaś w niedzielę do kościoła, a wiesz, że on by
nie zauważył muchy na końcu własnego nosa! Nie wiem, po co gotujesz, skoro prawie nic nie
jesz! Nie lubię się wtrącać, ale...
Maryla przerwała jej, z hałasem przestawiając garnki na kuchni.
- Ha! - wykrzyknęła. - Nie lubisz się wtrącać! Małgorzato, ty chyba śnisz!
- Nie możesz mówienia prawdy nazywać mieszaniem się do cudzych spraw!
Maryla chwyciła chochlę, nabrała gulaszu
163
i chlusnęła nim na talerz, który postawiła przed oburzoną przyjaciółką.
- Ten twój domniemany wielbiciel jest tu, w Avonlea - powiedziała powoli, z naciskiem
Małgorzata. - Nie możesz go unikać, chyba że mają rację ci, co mówią, że go nigdy w życiu
nie widziałaś na oczy!
Maryla zatrzymała się gwałtownie. Od wielu dni czuła się rozdarta, jak nigdy dotąd. Dręczyło
ją pragnienie wyznania prawdy. Takich insynuacji nie mogła jednak znieść spokojnie - i duma
zwyciężyła.
- Małgorzato Linde, przyjęłam cię pod swój dach po śmierci Tomasza, ponieważ nie chciałaś
wyjechać na zachód, do swoich dzieci! - zawołała drżącym głosem. - Nie wiedziałam, że
wyhoduję żmiję na własnej piersi!
Wybiegła na ganek, zatrzaskując za sobą drzwi.
- Jesteś po prostu uparta! Uparta i dumna! Ot co! - krzyknęła za nią pani Linde.
Maryla nie odpowiedziała. Małgorzata widziała przez okno, jak szła trawnikiem w kierunku
ogrodu warzywnego.
Rozdział piętnasty
W porównaniu z Zielonym Wzgórzem Różany Dworek był oazą spokoju. Dzikie róże
oplatały kratę ganku i białe altanki. Różowe i brzoskwiniowe płatki opalizowały w
promieniach zachodzącego słońca.
164
Na schodkach przycupnęła Sara i łuskała groch. Obok niej usiadła ciotka Oliwia, spod której
palców wychodził przepiękny haft. Z drugiej strony przysiadła ciotka Hetty i obierała jabłka.
Sara była zadowolona, że łuska groch; zajęcie to nie wymagało skupienia, więc mogła oddać
się marzeniom. W tej właśnie chwili myśli jej koncentrowały się na Maryli i jej odrzuconym
wielbicielu. Pomimo zapewnień ciotki Hetty, że wszystko i tak by się wydało, czuła się
odpowiedzialna za rozwój wypadków.
- Ale jeśli panna Cuthbert nie zamieni z nim ani słowa, pan McTavish będzie przekonany, że
nadal żywi do niego urazę, i nigdy się nie pogodzą. śałuję, że nic nie mogę na to poradzić -
mówiła Sara. W jej oczach Oliwia wyczytała smutek.
- W sprawach sercowych nic nie można przyspieszyć - wyjaśniła. - A osoby trzecie nie
powinny się w nie mieszać - dodała spoglądając znacząco na starszą siostrę.
Hetty zauważyła spojrzenie Oliwii, ale zignorowała je. Swoje słowa skierowała wyłącznie do
Sary.
- Czasami interwencja jest konieczna. Zakochani przeważnie nie wiedzą, co robią. Nie
potrafią jasno myśleć.
- Ja dobrze wiedziałam, czego chcę, gdy chodziło o Edwina Clarke'a, Hetty. Nie powinnaś
była wkraczać między nas. To ty go przepędziłaś! - wybuchła Oliwia z rozpaczą.
- Aha! - wykrzyknęła Hetty. - Więc byłaś gotowa iść na włóczęgę z tym niezaradnym
marzycielem?
165
Oliwia wzięła głęboki oddech. Na jej policzki wypłynął rumieniec czerwieńszy niż płatki róż.
Hetty odwróciła głowę. Sara przenosiła spojrzenie z jednej ciotki na drugą. Edwin Ciarkę -
pomyślała
- to ten mężczyzna, o którym wspomniano na spotkaniu Koła. Podobno wszyscy o nim
wiedzą. Przynajmniej raz sprawdziły się słowa pani Potts. Ciotka Hetty naprawdę się
wmieszała. Biedna ciocia Oliwia. Kto by pomyślał, że pod maską radości kryje się głęboki
smutek? Sara znowu zdumiała się, że dorośli potrafią ukrywać takie tajemnice. Aż
wzdrygnęła się na myśl, że jej piękna ciotka i Maryla Cuthbert mogłyby do końca życia
cierpieć z powodu nieszczęśliwej miłości.
Ciotka Hetty przerwała jej rozważania.
- Wierz mi, Saro, że gdybym nie interweniowała, Oliwia prawdopodobnie byłaby już w
grobie, jak twoja matka - rzekła, z zaciętością obierając jabłko.
- Hetty, nie mów jej takich głupstw! - zawołała Oliwia. Odwracając się do siostrzenicy,
dodała znacznie łagodniejszym tonem:
- Niektóre rzeczy, Saro, należy zostawić Opatrzności.
- Niekiedy, Saro - prychnęła druga ciotka
- Opatrzności należy pomóc.
Oliwia westchnęła, ale się nie odezwała. Kiedy Hetty była w takim nastroju, w żadnym
wypadku nie należało się jej sprzeciwiać.
Zapadło głębokie milczenie. Sara, z poczuciem bezradności, łuskała groch. Gdyby tylko była
tu, kiedy Edwin Ciarkę starał się o rękę Oliwii, sprawy
166
przyjęłyby inny obrót. Nawet na przekór ciotce Hetty czy Opatrzności. Wiedziała, że teraz nic
nie może zrobić, by pomóc biednej cioci Oliwii, ale za to powinna postarać się naprawić
stosunki między Marylą Cuthbert i Duncanem McTavishem. Co takiego powiedziała ciotka
Hetty? „Niekiedy Opatrzności należy pomóc". Było dla niej jasne, że zarówno Maryla, jak i
Duncan McTavish, są zbyt uparci, by mogła wpłynąć na nich wola Opatrzności, a jeśli to, co
mówiła ciotka Hetty, jest prawdą, ktoś powinien się nimi zająć.
Wieczorem Sara, pomagając wycierać naczynia i układać je w kredensie, zastanawiała się,
jakie podjąć kroki. Ciocia Oliwia, smutna po dyskusji z siostrą, siedziała w swoim pokoju.
Gdy Sara odstawiła ostatnią szklankę na półkę, Hetty zdmuchnęła jedną z lamp.
- Dziękuję, Saro. A teraz idź prosto do łóżka - powiedziała, krzątając się po kuchni.
Sara przyglądała się jej, niepewna, czy prosić o radę. W końcu pomyślała, że to na pewno nie
zaszkodzi, szczególnie, jeśli zapyta dyplomatycznie.
- Ciociu Hetty...
Hetty odwróciła głowę, zdziwiona, ża Sara jeszcze nie wyszła.
- O co chodzi?
- Wiesz, ciociu, kiedy powiedziałaś o pomaganiu Opatrzności - zaczęła dziewczynka
niepewnie, bawiąc się serwetką leżącą na stole.
Hetty przez chwilę się zastanawiała.
167
- To co? - spytała w końcu, zabierając jej serwetkę i kładąc ją na miejsce.
Sara wzięła głęboki oddech.
- Gdybyś miała przyjaciółkę... właściwie nie przyjaciółkę, ale kogoś, kogo znasz... i
uważałabyś, że oni trochę się boją, a ty byś wiedziała, że możesz coś zrobić... właściwie nie
pomóc, ale spowodować, że stanie się coś... czego ta pani, ta przyjaciółka i on na pewno sami
by nie zrobili... czy myślisz, ciociu, że powinno się zrobić to, co dyktuje serce, czy polegać
tylko na Opatrzności?
Hetty wpatrywała się w Sarę z nadzieją, że w słabym świetle dziewczynka nie zauważy, jak
bardzo ją zakłopotała. Gwałtownie szukała odpowiedzi na pytanie, którego wcale nie
zrozumiała... jeśli to w ogóle było pytanie. Wiedziała jedno: za żadną cenę nie wolno jej
zdradzić, że nie potrafi wyjaśnić wątpliwości. W końcu jest nauczycielką...
- Saro - zaczęła powoli, z miną osoby obdarzonej głęboką mądrością - Opatrzność nie może
wyręczyć nas w rozwiązywaniu naszych drobnych kłopotów. Opatrzność pomaga tym, którzy
się o to starają. - Urwała. - Czy to... wystarczająca odpowiedź?
Sara jednym skokiem dopadła ciotki i mocną ją objęła. Hetty, nie przyzwyczajona do takich
czułości, niepewnie oddała uścisk. Uśmiechnęła się wbrew sobie i delikatnie wyzwoliła się z
objęć.
- Zawsze możesz do mnie przychodzić ze swoimi problemami, Saro - powiedziała poważnie.
Dziewczynka uśmiechnęła się promiennie.
168
- Na pewno. Dziękuję, ciociu Hetty. Dobranoc!
Po wyjściu Sary Hetty stała przez chwilę bez ruchu, z wyrazem niemal macierzyńskiej dumy
na twarzy. Po chwili jednak duma ustąpiła miejsca zdziwieniu. O co właściwie temu dziecku
chodziło? - zapytywała sama siebie.
Rozdział szesnasty
Pierwsze promienie słońca przebiły się przez mroki nocy, a z pól i lasów wokół Avonlea
zaczęła podnosić się mgła. Kręta droga wiodąca do Różanego Dworku, oświetlona
wschodzącym słońcem i pocętkowana cieniami sennych liści, przybrała ciepły czerwony
kolor.
Koronkowe firanki trzepotały na wietrze, rzucając tańczące cienie na róże na tapecie w
pokoju Sary. Nagle Sara odrzuciła kołdrę i gwałtownie usiadła na łóżku. Przez okropną
chwilę myślała, że zaspała. Wyskoczyła z łóżka i podbiegła po zimnej podłodze do okna. Z
ulgą stwierdziła, że słońce dopiero wzeszło. Czas przystąpić do działania.
Poprzedniego dnia wieczorem ułożyła sukienki tak, żeby móc jak najszybciej się ubrać.
Zrzuciła koszulę nocną, wskoczyła w długie majtki i halkę. Wciągnęła sukienkę przez głowę i
przez moment walczyła z rzędem drobnych guziczków na plecach. Zazwyczaj ciotka Oliwia
pomagała jej przy ubieraniu. Przy samych drzwiach zorientowała się, że nie włożyła butów
ani pończoch. Wróciła więc,
169
wciągnęła pończochy i włożyła buciki. Gdy je niecierpliwie zawiązywała, pomyślała, że jak
się człowiek spieszy, sznurowanie zawsze trwa strasznie długo.
Gdyby Hetty King nie spała w swoim pokoju, otulona cieplutką pierzyną, mogłaby ujrzeć, jak
z jednej z sypialni wynurza się jakaś postać, zbiega po schodach i ukradkiem wymyka się z
domu.
Gdy Sara znalazła się na dworze, odetchnęła głęboko świeżym rannym powietrzem. Na
płatkach róż osiadły kropelki rosy, nadając kwiatom wygląd cukrowych róż, którymi w domu
Sary przybierało się urodzinowe ciasto. Dziewczynka pomyślała, że tak piękny dzień na
pewno przyniesie coś cudownego. Cichutko otworzyła furtkę ogrodową i pobiegła w kierunku
sklepu.
Pora była wczesna, więc Sara nikogo nie spotkała. Mabel Sloane nie otworzyła jeszcze
poczty. Pan Lawson nie zdążył wystawić koszy z jabłkami i ziemniakami. Dziewczynka
drżała, ale nie tylko z zimna. W porannej mgle Avonlea wyglądało jak duch wymarłego
miasteczka.
Sara przemykała się cichą uliczką w kierunku wozu pana McTavisha. Z daleka widziała, że
jest zamknięty na cztery spusty. Gdy mijała kuźnię, dobiegło ją ciche rżenie konia.
Zatrzymała się w cieniu budynku, nie wiedząc, co robić, jeśli pan McTavish się nie pojawi.
Niepotrzebnie się martwiła. Ktoś szedł, pogwizdując, ulicą od strony pensjonatu pani Biggins.
Sara schowała się za wóz i wyjrzała zza rogu.
1JO
Zobaczyła, jak pan McTavish zamyka za sobą furtkę i idzie lekkim krokiem, poprawiając
słomkowy kapelusz. Gdy był już blisko, Sara cofnęła się głębiej w cień.
Pan McTavish podszedł do wozu, wyjął z kieszeni duży klucz i otworzył drzwi na oścież.
Sara cichutko wyszła z ukrycia.
- Przepraszam, czy pan McTavish?
Mężczyzna przestraszył się tak, że aż podskoczył. Nie miał pojęcia, że ktoś jest w pobliżu.
Szybko obrócił się na pięcie i ujrzał dwoje olbrzymich błękitnych oczu wpatrujących się
poważnie w jego twarz.
- Dobry Boże, a toś mnie nastraszyła. Co ty tu robisz tak wczesnym rankiem?
Sara już wcześniej próbowała ułożyć sobie całą przemowę. Dorośli bardzo często nie
traktowali dzieci poważnie, szczególnie jeśli były to dzieci, które widzieli po raz pierwszy w
ż
yciu. Dziewczynka zaczerpnęła tchu i rzekła:
- Panie McTavish, nazywam się Sara Stanley i przyszłam omówić z panem poważną sprawę
sercową. Chodzi o panią, która zwie się Maryla Cuthbert.
- Maryla Cuthbert? - zdziwił się pan McTa-vish i zmarszczył brwi. - Nigdy o niej nie
słyszałem.
- Och, jakież to smutne! Nie mógł pan przecież całkiem wyrzucić z pamięci jej imienia! Na
pewno znajdzie się klucz, otwierający drogę do pańskiego serca.
171
Pan McTavish, całkowicie oszołomiony, na próżno usiłował zrozumieć, o co właściwie
chodzi.
- Na Boga, moja panno, co to wszystko znaczy? Sara niemal wybuchła płaczem. Jak on mógł
się
tak zachować? Może metodyści naprawdę aż tak różnią się od prezbiterian? Maryla miała
rację, jej wielbiciel był bardzo uparty.
- Za nic na świecie nie odważyłabym się tak do pana przemawiać, ale ona jest strasznie
dumna i nie chce się z panem spotkać.
Pan McTavish nadal był kompletnie zdezorientowany.
- Musi pan jej przebaczyć - upierała się Sara. - Nie może pan lekceważąco traktować kobiety
takiej jak Maryla Cuthbert, Proszę, niech pan pójdzie zobaczyć się z nią przed wyjazdem z
Avon-lea. Błagam o to.
- A ja cię proszę, panienko, żebyś mi wytłumaczyła, o co chodzi - nalegał przybysz, coraz
bardziej wzburzony.
Tę właśnie chwilę wybrał złośliwy los, by posłać w pobliże sklepu... kogóż to, jeśli nie panią
Potts. Niewiele umykało wścibskiemu oku tej niewiasty, a teraz, gdy tylko ujrzała Sarę
pogrążoną w rozmowie z panem McTavishem, obudziła się w niej nieposkromiona
ciekawość. Naturalnie podeszła bliżej, by posłuchać, o czy mówią.
Sara zaczęła właśnie podejrzewać, że pan McTavish cierpi na zanik pamięci. Ciotka Hetty
powiedziała jej kiedyś, że zdarza się to niektórym starszym ludziom. Jednak pan McTavish
był za młody, by ta przykra dolegliwość dała mu się aż
172
tak we znaki. Pomyślała, że bezwzględnie musi odświeżyć jego pamięć.
- Pani Cuthbert o wszystkim mi powiedziała
- zaczęła. - Był pan jej wielbicielem. Spotkaliście się wiele lat temu w Blakely w Nowym
Brunsz-wiku. Czyżby pan o tym zapomniał?
- Nie wiem, o czym mówisz, moja panienko.
- Mężczyznę wyraźnie denerwowały indagacje Sary. Odwrócił się i zaczął przygotowywać
wóz na przyjęcie klientów. Pani Potts nie mogła zmarnować takiej okazji. Zbliżyła się szybko
i rzekła przymilnym tonem:
- Przepraszam bardzo, ale nieumyślnie stałam się świadkiem rozmowy.
Sara spojrzała na nią z przerażeniem.
- Czy to znaczy, że nie pochodzi pan z Blakely?
- spytała pani Potts powoli, smakując każde słowo. Na myśl o tym, że za chwilę udowodni
kłamstwo Maryli, uśmiechała się jak kot do sperki.
- Nie! - odparł zdecydowanie pan McTavish. Sara otworzyła oczy ze zdumienia.
- To ciekawe. Maryla Cuthbert twierdziła inaczej.
- Kto to jest Maryla Cuthbert? Czy ktoś wreszcie powie mi, o co chodzi? - Duncan McTavish
był już naprawdę zły. Mówił podniesionym głosem, poczerwieniała mu szyja, a oczy zaczęły
rzucać błyski.
- Nie rozpuszczam bezpodstawnych plotek, panie McTavish. - Sara drgnęła słysząc
jedwabisty głos pani Potts. - Dziwię się jednak, że ta historia jeszcze do pana nie dotarła.
Odkąd pan przyjechał, całe miasteczko nie mówi o niczym innym.
173
Teraz domniemany wielbiciel Maryli był już czerwony jak burak i ledwie panował nad
głosem.
- Nie miałem pojęcia, o czym gadają! Nikogo tu nie znam! Wiem jednak, że nie pozwolę, by
znowu szkalowano moje nazwisko! W pewnym miasteczku, zapadłej dziurze, stare plotkary
wymyśliły, że romansuję z żoną pastora! Gdy tylko rozeszły się plotki, nie miałem ani
jednego klienta! Ani jednego!!!
Urwał nagle i wziął głęboki oddech. Pani Potts już otworzyła usta, by dorzucić swoje pięć
groszy, ale McTavish podjął przerwaną myśl, zanim zdołała wymówić słowo.
- Co za ludzie tu mieszkają! Czy aż tak się nudzicie, że musicie napadać na obcych i ich
oczerniać?
Pani Potts zrobiła krok w tył, nie przygotowana na taki atak. Sara także zaczęła się cofać. Pan
McTavish jednak wcale nie skończył przemowy.
- Tym razem nie zamierzam stać z boku i patrzeć, jak jakaś prowincjonalna gęś obrzuca
błotem moje imię. Gdzie ona mieszka? - spytał nagle Sarę, pochylając się nad nią, tak że jego
twarz znalazła się zaledwie kilka cali od jej twarzy. Dziewczynka, przestraszona, obróciła się
na pięcie i pobiegła w dół ulicy.
- Wracaj! - wrzeszczał pan McTavish. - Gdzie ona mieszka?!
Sara ani się obejrzała. Pani Potts jeszcze raz ujęła sprawy w swoje ręce.
174
- Chętnie panu powiem, gdzie mieszka Maryla Cuthbert.
Pan McTavish sapnął, starając się poskromić złość.
- Dziękuję pani - rzekł unosząc kapelusz. - Chciałbym zdusić tę plotkę w zarodku.
- Doskonale pana rozumiem - zgodziła się pani Potts. - Mam podobne odczucia.
Sara biegła już przez pola przylegające do Zielonego Wzgórza. Modliła się, żeby nie było za
późno.
Rozdział siedemnasty
W kuchni na Zielonym Wzgórzu kłębiła się para. Maryla Cuthbert w ogromnym garze
gotowała bieliznę, którą od czasu do czasu mieszała drewnianym kijem. Na jej twarzy,
czerwonej z wysiłku, wystąpiły kropelki potu. Maryla oparła się ciężko na kiju i odgarnęła
spadające jej na czoło kosmyki włosów.
Ostatni tydzień był dla niej trudny. Przez cały ten czas nie zamieniła z Małgorzatą ani słowa.
Od dnia kwesty nie opuściła Zielonego Wzgórza. Zamknęła się w domu jak pustelnica,
ś
wiadoma tego, co by się stało, gdyby spotkała się twarzą w twarz z Duncanem McTavishem.
Wiedziała, że nie może na zawsze odciąć się od ludzi, ale miała nadzieję, że skoro ten
mężczyzna jest akwizytorem, wcześniej czy później odjedzie. Modliła się, aby ta chwila
nadeszła jak najszybciej.
175
Cierpiała okrutnie, gdyż zdrowy rozsądek nakazywał jej wyjaśnić tę sprawę. Ale Maryla była
uparta...
Po raz setny tego dnia rozważała, jak wybrnąć z niezręcznej sytuacji, kiedy nagle usłyszała
tupot nóg na ganku, a potem głośne pukanie.
Maryla wytarła ręce w fartuch i powoli podeszła do drzwi. Pukanie stawało się coraz bardziej
natarczywe. Maryla odemknęła drzwi i stanęła twarzą w twarz z zadyszaną i najwyraźniej
poruszoną Sarą Stanley.
- To ty, dziecko? Co chciałaś? - spytała panna Cuthbert wpuszczając ją.
Dziewczynka niemal płakała.
- Przepraszam, że pani przeszkadzam, panno Cuthbert, ale muszę z panią porozmawiać -
wyjąkała. - Właśnie zrobiłam coś strasznego! Nie chciałam, ale...
Maryla wzięła ją za rękę i posadziła na krześle.
- Uspokój się. Na litość boską, co takiego zrobiłaś?
Sara spojrzała na nią błagalnie.
- Myślałam, że pani pomogę. Poszłam do Dun-cana McTavisha i opowiedziałam mu...
wszystko. I... i... - zawahała się.
- I co? - popędzała ją Maryla.
- Och, panno Cuthbert! - wybuchnęła Sara. - Nie wiedział, kim pani jest!
Maryla ciężko usiadła na krześle.
- Jeśli w życiu możemy być czegoś pewni, to tego, że za każdy grzech zostaniemy ukarani
i76
- mruknęła pod nosem i spojrzała na zasmuconą Sarę, która uważnie jej się przypatrywała. - A
co powiedział, moje dziecko? - spytała, szykując się na najgorsze.
- Panno Cuthbert, zachowywał się, jak gdyby nigdy w życiu nie słyszał pani nazwiska. Ale
najstraszniejsze jest to, co pani Potts będzie opowiadać - dokończyła szeptem.
- To pani Potts też tam była?! - wykrzyknęła biedna Maryla.
Sara wolno skinęła głową.
- Dobry Boże! - szepnęła Maryla. Jeszcze raz głęboko westchnęła. Spojrzała na szczerą buzię
dziecka i twarz jej złagodniała.
- Jestem starą, głupią kobietą, Saro - powiedziała zrezygnowanym głosem.
Raptem otworzyły się drzwi i do kuchni zajrzała Małgorzata Linde.
- Marylo, jakiś pan do ciebie - syknęła.
- Jaki pan, Małgorzato?
- Sam Duncan McTavish, ot co! Jest zły jak wściekły pies! - Małgorzata zerknęła przez ramię,
jakby spodziewała się, że mężczyzna skoczy na nią, kiedy tylko od niego się odwróci. Zaraz
jednak ponowtrie spojrzała na Marylę, czekając na odpowiedź.
Panna Cuthbert wstała z krzesła.
- Zaprowadź go do bawialni, Małgorzato - poprosiła cicho - i powiedz, że zaraz przyjdę.
Spojrzały na siebie z Sarą. Maryla westchnęła, pogodzona z losem, odwinęła rękawy i
poprawiła
12 — Pieśń nocy
777
kołnierzyk. Do drzwi podeszła sztywnym krokiem, jak osoba prowadzona na szafot.
- Och, panno Cuthbert, tak mi przykro! To wszystko moja wina! - krzyknęła za nią Sara,
niemal płacząc.
Maryla obejrzała się i popatrzyła na nią, wspominając inną dziewczynkę, która wiele lat temu
wniosła do tego domu tyle radości i kłopotów.
- Ach, te dziewczynki... - rzekła z kwaśną miną i wyszła z kuchni.
Rozdział osiemnasty
W bawialni na Zielonym Wzgórzu zaciągnięte były ciężkie aksamitne zasłony, więc przez
chwilę Maryla nie miała pewności, czy w pokoju naprawdę ktoś jest. Nagle koło jednego z
okien coś się poruszyło i serce podskoczyło jej do gardła. Przekonana, że Małgorzata będzie
podsłuchiwać, zatrzasnęła za sobą drzwi.
Pani Linde, która wraz z Sarą kręciła się w holu tuż koło bawialni, odskoczyła, ledwie
unikając rozbicia nosa.
Maryla stała bez ruchu, z dziko bijącym sercem. Trzymała się klamki, żeby nie upaść.
Z cienia wynurzyła się jakaś postać i stanęła w świetle wpadającego do pokoju słońca.
Mężczyzna miał twarz czerwoną ze złości. Zdjął kapelusz i obracał go nerwowo w dłoniach.
- Panna Cuthbert? - spytał.
i78
- To ja - odparła Maryla, z trudem wydobywając z siebie głos.
- Czy muszę się przedstawiać?
Stojącej po drugiej stronie drzwi Małgorzacie z wrażenia zabrakło tchu. Może jednak Maryla
rzeczywiście go kiedyś spotkała?
Sara z ciekawością się jej przypatrywała. Było jasne, że pani Linde nie znała prawdy o pannie
Cuthbert i panu McTavishu. Dziewczynka nie była pewna, czy sama ją zna. Z jednej strony
panna Cuthbert nie zdziwiła się, że Duncan McTavish nie przypomina jej sobie. Z drugiej
strony przywitał ją, jakby się znali.
Maryla rzuciła spojrzenie na drzwi, pewna, że Małgorzata podsłuchuje. Postanowiła jak
najszybciej zaprowadzić gościa tam, gdzie będą mogli rozmawiać bez świadków.
- Może przeszlibyśmy do ogrodu? - zaproponowała niepewnie. - Tam nie jest tak duszno.
- Tak... tak przypuszczam - zgodził się niechętnie pan McTavish, choć na widok Maryli złość
zaczęła mu mijać. W bladym świetle poranka jej zarumieniona twarz wyglądała młodo i
ładnie. Przybysza uderzyła wypisana na niej uczciwość i inteligencja - cechy, których się nie
spodziewał.
Maryla podeszła do drzwi prowadzących do ogrodu, a pan McTavish podążył za nią. Ledwie
wyszli z pokoju, ostrożnie otworzyły się drzwi do holu. Małgorzata Linde na palcach
podeszła do okna i skryła się za ciężką zasłoną. Sara stanęła obok.
179
Rozdział dziewiętnasty
Gdy Maryla stwierdziła, że oddalili się na bezpieczną odległość od domu, przystanęła na
trawniku. Świeże powietrze i panujący wokoło spokój pomogły jej się nieco opanować. Stała,
w poczuciu winy, i czekała na spodziewany wybuch gniewu.
W jednym z okien drgnęła zasłona. To Małgorzata Linde zajęła swoje stanowisko
obserwacyjne.
Pan McTavish, który pielęgnował w sobie gniewny nastrój, odwrócił się do Maryli. Był
zdecydowany powiedzieć wszystko, co powtarzał sobie w myślach od chwili, gdy pani Potts
skierowała go do tego domu.
- Podobno po Avonlea krążą jakieś plotki, panno Cuthbert - zaczął surowo - i zamierzam
dotrzeć do ich źródła.
Maryla sztywno skinęła głową. Pan McTavish nabrał powietrza.
- Chciałbym wiedzieć, co, na Boga, dało pani prawo rozpowiadać ludziom, że... byliśmy ze
sobą w jakiś sposób związani?
Maryla uporczywie wpatrywała się w ziemię. Na policzki wypłynął jej szkarłatny rumieniec,
ale nic nie powiedziała.
- Czy pani wie, ile kosztowała mnie ta plotka? - ciągnął coraz głośniej. - Zastanawiałem się,
dlaczego schodzi się taki tłum, a nikt nic nie kupuje! Teraz wiem, że wszystkie stare plotkary
przychodziły tylko po to, by na mnie popatrzeć!
Maryla cierpiała katusze. Wyraźnie mówiło o tym spojrzenie, którym obdarzyła zhańbionego
180
sprzedawcę. Pan McTavish złagodniał. Jej męki odczytał jako cierpienia niewinnie
oskarżonej i pożałował swego gniewu.
- Czuję się głupio - zaczął powoli - ponieważ patrząc na panią widzę, że nie jest pani osobą,
która opowiada nieprawdziwe historie. Jeszcze raz stałem się ofiarą plotek. Proszę mi
wybaczyć, natychmiast sobie pójdę.
Zza zasłony Małgorzata obserwowała, jak pan McTavish odwrócił się i ruszył z miejsca. Sara
westchnęła z ulgą.
Maryla również przyglądała się, jak pan McTa-vish się oddala.
- Nie! - zawołała nagle, odzyskawszy głos. Mężczyzna obejrzał się i spojrzał na nią z
ciekawością. - Proszę zostać - szepnęła Maryla. - Nie może pan odejść, dopóki nie pozna pan
prawdy.
Pan McTavish, zaintrygowany, powoli wrócił.
Z punktu obserwacyjnego Małgorzaty Linde wyglądało to jak sprzeczka kochanków, którzy
teraz się godzą. Pani Linde rzuciła Sarze zdumione spojrzenie.
- To przechodzi ludzkie pojęcie! Metodysta zmienia zdanie!!!
Pan McTavish cierpliwie czekał, aż Maryla zacznie mówić.
- Muszę się do czegoś przyznać - zaczęła powoli panna Cuthbert. - Ja... To ja wymyśliłam tę
historię.
Pan McTavish zmarszczył brwi i już chciał coś powiedzieć, ale się rozmyślił.
- Ale, proszę mi wierzyć, wówczas nie wie-
181
działam, że naprawdę istnieje jakiś Duncan McTavish.
Mężczyzna wyglądał na coraz bardziej zdezorientowanego.
- Nie rozumiem... - zaczął.
Maryla zaczerpnęła powietrza. Szukała właściwych słów, aby wytłumaczyć, dlaczego zrobiła
tak niepojętą rzecz. Miała nadzieję, że sama to wreszcie zrozumie.
- Widzi pan, w takiej małej miejscowości jak Avonlea bardzo trudno jest mieć jakieś
doświadczenia... wspomnienia... cokolwiek... tylko dla siebie. Wszyscy wszystko o
wszystkich wiedzą. I dlatego powszechnie wiadomo, iż Maryla Cuthbert nigdy nie zdobyła
niczyich... uczuć. - Głos jej zadrżał. Pan McTavish poczuł się nagle bardzo nieswojo i opuścił
wzrok.
- Nie musi mi pani o tym mówić...
- Ależ tak - zaprotestowała Maryla. - Chcę, żeby pan mnie zrozumiał. Nie mam pojęcia, co mi
wtedy strzeliło do głowy... Chyba odezwała się moja zraniona duma. A pana wymyśliłam.
Stworzyłam wielbiciela na użytek pań z Koła Robótek Ręcznych. Zawsze lubiłam imię
Duncan, a mój wzrok padł akurat na reklamę plastrów McTavisha. I tak się pan narodził,
Duncan McTavish z Nowego Brunsz-wiku, który wyruszył na zachód. Nie powinnam była
opowiadać takich rzeczy. Ale kto mógł przypuszczać, że istnieje prawdziwy Duncan McTa-
vish? To nieprawdopodobny zbieg okoliczności.
Maryla spojrzała błagalnie w oczy mężczyzny.
182
W swoim przekonaniu nie zasługiwała na to, by być oczyszczona z winy, pragnęła jedynie,
ż
eby pan Mc Tavish zrozumiał motywy jej postępowania. Przeniosła wzrok na trawnik,
próbując zachować godność w sytuacji z gruntu poniżającej. Powiedziała wszystko, co mogła.
Poczuła, jakby z jej ramion zdjęto wielki ciężar.
Pan McTavish pokiwał głową ze zrozumieniem. Nagle zaczął chichotać, chichotał coraz
głośniej, aż w końcu zaśmiał się na cały głos.
Maryla spojrzała na niego zaskoczona. Najpierw pomyślała, że oszalał, ale jego śmiech był
tak zaraźliwy, że wkrótce nawet ona się rozchmurzyła. Pojęła, że ubawiła go ta sytuacja, i
zawtórowała mu śmiechem. Śmiali się tak bardzo, że w końcu Duncan McTavish, bojąc się
stracić równowagę, położył jej rękę na ramieniu.
Widząc te objawy wesołości, Sara odczuła ulgę, a Małgorzata bardzo się zdumiała.
Obserwując rozmawiającą i chichoczącą parę w ogrodzie, pani Linde zrozumiała nagle swój
straszny błąd. Wątpiła w słowa Maryli, swojej najlepszej przyjaciółki, a tymczasem okazuje
się, że to, co mówiła o Duncanie McTavishu, to sama prawda! Rzeczywiście się znali. Czy
nie położył jej przed chwilą dłoni na ramieniu? Nikt obcy nie odważyłby się na taką
poufałość.
Sara rzuciła ukradkowe spojrzenie na panią Linde i odgadła, co się działo w jej duszy. Sama
nie odczuwała wyrzutów sumienia, wprost przeciwnie, była wielce z siebie zadowolona.
Nabrała przekonania, że choć na początku sytuacja wy-
I83
glądała na beznadziejną, okazało się, że jej skromna interwencja wcale nie zaszkodziła.
Tymczasem pan McTavish i Maryla opanowali się nieco. Gawędząc szli w kierunku furtki i
widać było, że bardzo dobrze czują się w swoim towarzystwie.
- Nie jestem metodystą, więc nic nie stoi nam na przeszkodzie - powiedział pan McTavish z
błyskiem w oku. - Czas skończyć tę starą kłótnię, zgadza się pani?
Maryla zaczerwieniła się jak uczennica.
- Panie McTavish, doceniam pańską wyrozumiałość.
Przy furtce Duncan odwrócił się i z szelmowskim uśmiechem rzekł:
- Właśnie wymyśliłem wspaniały sposób uciszenia tych plotkar z Koła. Czy to panią
interesuje?
Wyciągając szyję Małgorzata Linde przyglądała się, jak jej przyjaciółka i nieznajomy
rozmawiają i śmieją się.
- Co oni wyrabiają? - pytała sama siebie. - Do wieczora będą sterczeć przy tej furtce?
Maryla uśmiechnęła się i niezdecydowanie potrząsnęła głową.
- Widzi pan, uważam, że z dwóch złych czynów nie zrobi się jednego dobrego. - Uśmiechnęła
się wbrew sobie. - Ale, właściwie, nie wiem, w czym pański pomysł mógłby zaszkodzić.
- Cieszę się, że wyraża pani zgodę - odparł mężczyzna. Uśmiechnął się i uchylił kapelusza. -
Zatem do niedzieli.
184
- Do widzenia - odparła Maryla otwierając furtkę. Pan Mc Tavish ukłonił się kurtuazyjnie i
wyszedł. Maryla pomachała mu ręką. Mężczyzna wsiadł do bryczki, pomachał jej w
odpowiedzi i odjechał, pogwizdując pod nosem.
Przez chwilę Maryla znowu czuła się, jakby miała osiemnaście lat. Zarumieniła się i
błyszczały jej oczy. Gdyby ktoś ją teraz widział, powiedziałby, że naprawdę odmłodniała.
Gdy odwróciła się ku domowi, przybrała spokojny wyraz twarzy (w tym momencie drgnęła
zasłona w jednym z okien bawialni) i ruszyła stawić czoło przeznaczeniu.
Rozdział dwudziesty
Oszołomiona Małgorzata zaciągnęła zasłony i zastygła pod drzwiami bawialni. Sara, z trudem
ukrywając radość z takiego obrotu rzeczy, stanęła za nią.
Maryla weszła do domu, cicho zamykając drzwi. Rozejrzała się, przekonana, że zaraz
znajdzie się twarzą w twarz z panią Linde. Nie widząc nikogo, skierowała się ku schodom.
Dobiegło ją skrzypnięcie drzwi do bawialni. Maryla zatrzymała się w pół drogi i spojrzała na
Małgorzatę i stojącą za nią Sarę.
Małgorzata Linde z rozpaczą załamywała ręce.
- Czy mi przebaczysz, Marylo? - spytała drżącym głosem. - Przyznaję, że wątpiłam w twoje
185
słowa. Myślałam, że wiem o wszystkim, co ciebie dotyczy, ale się myliłam. - Skruszona
spojrzała na dywan. - Nie należę do ludzi, którzy nie potrafią przyznać się do błędu.
Maryla poczuła się bardzo nieswojo. Nie należy odkładać tego, co powinno się zrobić.
- Nie mam ci czego przebaczać, Małgorzato... - zaczęła, ale pani Linde nie słuchała.
- Powinnaś wyrzucić mnie z domu! - zawołała dramatycznie. - Pan McTavish naprawdę był
twoim wielbicielem, teraz sama to widzę!
- Nic podobnego, Małgorzato. Dziś spotkałam go po raz pierwszy.
Po tych słowach zapadła pełna niedowierzania cisza. Sara, wytrzeszczając oczy, gryzła wargę.
Małgorzata nie była w stanie wykrztusić ani jednego słowa.
Panna Cuthbert utkwiła spojrzenie w dziewczynce.
- Teraz, Saro, rozumiesz, że nigdy nie należy kłamać, bo zawsze się tego żałuje. A ciebie,
Małgorzato, moja droga przyjaciółko - rzekła patrząc na panią Linde - powinnam przeprosić.
Naprawdę mi przykro.
Maryla ruszyła w górę schodów. Biedna Małgorzata stała jak wmurowana, nie rozumiejąc', co
się dzieje. Sara była równie zdumiona. Zastanawiała się, ile zdziałały w tej sprawie ludzkie
wysiłki, a ile sama Opatrzność. Wreszcie doszła do wniosku, że Opatrzność z całą pewnością
była po stronie Maryli i pana McTavisha.
186
Rozdział dwudziesty pierwszy
W następną niedzielę rano, gdy zaczęły bić dzwony, z białego kościółka wysypali się pobożni
mieszkańcy Avonlea. Wielebny Leonard, stojąc w drzwiach, żegnał się z wiernymi uściskiem
dłoni.
Dorośli rozmawiali ze sobą, a dzieci biegały wkoło, szczęśliwe, że już nie muszą siedzieć
cicho i spokojnie w ławkach obok rodziców.
Jana King zawzięcie dyskutowała o czymś z Oliwią i Hetty. Alek omawiał najświeższe
wypadki z panem Lawsonem. Cecylka i jej przyjaciółka, Klementynka Rae, chichotały, a
Felicja paradowała wystrojona, z nadzieją, że ktoś zauważy jej nowy kapelusz przybrany
sztucznymi fiołkami. Andrzej i Felek mocowali się dla zabawy, dopóki Jana nie rzuciła im
karcącego spojrzenia.
Małgorzata Linde przebiegła oczami tłum. Wyglądała wspaniale w dużym kapeluszu
przybranym piórami. Obok niej stanęła Sara, ubrana w jasną sukienkę przewiązaną w pasie.
Na głowie miała kapelusz ze wstążką w kolorze sukni. Gdy witała się z Małgorzatą Linde, z
kościoła wybiegła pani Potts. Pospiesznie pozdrowiła wielebnego Leonarda, który wyciągnął
do niej rękę, ale jej oczy cały czas szukały kogoś w tłumie. Gdy zobaczyła Małgorzatę Linde,
bez zwłoki zbliżyła się do niej.
„To dobrze - pomyślała - że jest z nią Sara Stanley. Załatwię dwie sprawy za jednym
zamachem".
i87
- Małgorzato Linde - rzekła, dotykając jej ramienia.
Małgorzata spojrzała na panią Potts bardzo chłodno, bez śladu chrześcijańskiego miłosierdzia.
Pani Potts to jednak nie odstraszyło.
- Przypuszczam, że wiesz o moim spotkaniu z Duncanem McTavishem. I to nie w sprawie
jego plastrów - powiedziała skromnie.
- Owszem, wiem - odparła krótko Małgorzata.
Sara, która wszystko słyszała, spojrzała przerażona na panią Linde, modląc się żarliwie, by
nie zdradziła sekretu.
Pani Potts wyglądała na bardzo zadowoloną z siebie.
- Nigdy nie wierzyłam w historyjkę Maryli i nigdy w nią nie uwierzę.
Małgorzata Linde ku radości Sary dała pani Potts surową reprymendę.
- To właśnie plotkary takie jak pani psują opinię porządnym kobietom. Lepiej trzymajcie
buzie na kłódkę i miejcie oczy szeroko otwarte - rzekła wskazując na drogę.
Zza zakrętu wyłoniła się właśnie bryczka. Na koźle siedział Duncan McTavish. Podjechał do
kościoła i zatrzymał się. Wszyscy niecierpliwie czekali na to, co się stanie.
Kiedy Maryla Cuthbert pojawiła się na progu i żegnała z pastorem, nie było osoby, która by
na nią nie patrzyła. Sara uśmiechnęła się do siebie. Maryla wyglądała pięknie. Miała na sobie
chab-
188
rową bluzkę, pasującą do jej oczu, a w nowym kapeluszu było jej do twarzy. Rozejrzała się i
zobaczyła pana McTavisha. Uśmiechnęła się do niego i powoli podeszła do bryczki.
- Pomogę pani, panno Cuthbert - powiedział Duncan McTavish.
Zeskoczył na ziemię i pomógł jej wsiąść. Rozległy się szepty.
- Dziękuję, panie McTavish - odparła Maryla.
- Piękny mamy dzień, nieprawdaż?
- Niezapomniany!
Puścili do siebie oko, pan McTavish trzasnął z bicza i ruszyli. Sara, napotykając spojrzenie
Maryli, uśmiechnęła się od ucha do ucha. Maryla oddała jej uśmiech i przymrużając oko
pomachała chusteczką.
Małgorzata, stojąca tuż obok Sary, pomachała im ręką, a potem z uśmiechem odwróciła się do
pani Potts, która wyglądała, jakby z wrażenia wrosła w ziemię. Po dłuższej chwili mruknęła
„hmm" i szybko odeszła.
Dziewczynka z uznaniem spojrzała na panią Linde. Zrozumiała, że jest ona najlepszą
przyjaciółką Maryli Cuthbert i że nigdy w życiu jej nie zdradzi. Sara Stanley i Małgorzata
Linde, związane tajemnicą, spojrzały na siebie jak prawdziwi spiskowcy.
- Człowiek nigdy nie jest za stary na to, by wymyślić nieszkodliwe kłamstwo - szepnęła pani
Linde. - Lub zachować sekret!
Sara uśmiechnęła się ze zrozumieniem.
189
Patrząc za oddalającą się bryczką, pani Lawson i jej -siostrzenica westchnęły.
- Cały czas to wiedziałam! Maryla Cuthbert jest osobą uczciwą do szpiku kości - powiedziała
pani Lawson, zadowolona z rozwoju wypadków.
- Och, jakie to romantyczne! - wykrzyknęła egzaltowana siostrzenica.
Do Sary podeszła Felicja z Cecylką. ri Co się stało? - spytała Felicja, zastanawiając się,
dlaczego kuzynka jest taka zadowolona.
- Nic takiego. Tylko nareszcie Duncan McTa-vish pogodził się z Marylą. Widzisz? - wskazała
oddalającą się bryczkę. - Czy to nie cudowne?
Na te słowa Felek i Andrzej, którzy akurat podchodzili do dziewcząt, przewrócili z
obrzydzeniem oczyma.
- Chodźmy stąd, Andrzeju - rzekł Felek. - Wolę wrócić do kościoła, niż słuchać tych bzdur.
Sara była zbyt szczęśliwa, by przejąć się jego słowami.
- Nie wiem, z czego jesteś taka zadowolona, Saro Stanley - zauważyła Felicja. - Przecież to
nie twoja zasługa. I tak by się zeszli, byli sobie przeznaczeni.
- Może tak, może nie - odparła Sara.
- Słyszałam, że spotkali się w tajemnicy i pan McTavish się oświadczył - wtrąciła się
Cecylka. Na samą myśl o tym zabłysły jej oczy.
- Mówią, że Maryla Cuthbert odrzuciła go, bo nie chce opuszczać Zielonego Wzgórza -
powiedziała Felicja, pragnąc ją przelicytować.
- Saro, czy słyszałaś kiedy tak romantyczną historię? - dopytywała się Cecylka.
Sara spojrzała na bryczkę, która skręcała akurat na drogę prowadzącą ku morzu.
- Radzę wam nie wierzyć wcale w to, co słyszycie, i tylko po części wierzyć w to, co widzicie
na własne oczy! - powiedziała ze znaczącym uśmiechem.
Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA 00-389 Warszawa, ul. Smulikowskiego 4
prowadzi sprzedaż
smov>ą, wysyłkową i detaliczną książek własnych. ^Wjz^sljkich informacji o zakupie
udzielają działy:
'"^-igfnandlowy teł. 26-31-65
• sprzedaży wysyłkowej tel. 26-24-31 w. 31
• księgarnia firmowa tel. 26-24-31 w. 15
Redaktor serii Ewa Miszewska-Michalewicz Redaktorzy Ewa Miszewska-Michalewicz
Magdalena Koziej-Ostaszkiewicz Redaktor techniczny Anna Nieporęcka
ISBN 83-10-09897-9
PRINTED IN POLAND Wydawnictwo „Nasza Księgarnia", Warszawa 1995 r. Wydanie
pierwsze. Skład — „Polico". Montaż, druk i oprawa — Drukarnia Wydawnicza im. W. L.
Anczyca S.A. w Krakowie. Zam. 2806/95
0890000179169