O jeden zakład za dużo
Peggy Nicholoson
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Za dziesięć minut miała wejść na wizję. Joanna Hartz wzięła głęboki
oddech, by uspokoić przyśpieszone bicie serca, na twarz przywołała
uśmiech, świadczący o pełnym opanowaniu, i przez nie oznakowane drzwi
weszła na korytarz, prowadzący do studia sieci NBS.
Czekał tam na nią cały zespół. Susan i Tasha, rzuciły się na Joannę jak
sępy, a Art, kamerzysta, wzniósł ręce do góry w dziękczynnym geście.
- Jesteś wreszcie! - krzyknęła Susan.
- Co się stało? - zażądała wyjaśnień Tasha, charakteryzatorka. Chwyciła
Joannę za podbródek i zaczęła studiować zaróżowione policzki.
- Nie miałam jak dojechać. Ciężarówka zatarasowała wszystkie pasma
autostrady przy zjeździe na Manhattan. Dzięki Bogu obyło się bez ofiar -
informowała Joanna w drodze do charakteryzatorni. Uśmiechnęła się do
Arta, który udając przerażenie, wciskał się w ścianę, żeby uniknąć
rozdeptania przez pędzące kobiety. Program Joanny Hartz zaczynał się
zawsze o dziewiątej rano. Czekało na niego siedem milionów widzów.
- Joanno, co chcesz najpierw usłyszeć, dobrą wiadomość czy złą? -
zapytała pełniąca funkcję producenta Susan Hadley, kobieta o bardzo
jasnej karnacji. Tego ranka jej twarz zlewała się kolorem z szarozieloną
bluzką, którą miała na sobie.
- Złą - odpowiedziała automatycznie Joanna. Susan, prostując się,
wyrecytowała swą kwestię z prędkością karabinu maszynowego.
- Właścicielka świnki odwołała swoje przyjście. Powiedziała, że jej
ulubieniec -jak się nazywało to diabelstwo? Aha, Chrumpek - cierpi
dzisiejszego ranka, tu cytuję: „na drobną niestrawność". Sądzi, że to trema.
Cóż ta miniaturowa świnka może wiedzieć o prawdziwej tremie -
pomyślała ze wściekłością Joanna, czując, jak jej żołądek unosi się i
opada. - Bez Evelynn Weatherby i jej Chrumpka program zakończy się
fiaskiem. Ani burmistrz miasteczka, ani właściciel domu, w którym
mieszka Evelynn, nie są wystarczająco pociągający dla widowni. Zostali
zaproszeni jedynie dla urozmaicenia, zwłaszcza burmistrz, znany
krzykacz. Po co dyskutował o prawie, które zabrania ludziom trzymania
świnek w mieszkaniach w Winston, w stanie Pensylwania, skoro nie
można pokazać uroczego i świetnie wytresowanego prosiaka.
- A dobra wiadomość? - zapytała. Kolana ugięły się pod nią i musiała
przykucnąć na stołku przed lustrem. Automatycznie odwracała twarz,
poddając się charakteryzatorskim zabiegom Tashy.
- Znalazłam zastępcę - zapewniła ją Susan z gorliwością sprzedawcy polis
ubezpieczeniowych. Joanna widziała w lustrze jej rozpromienione oblicze.
- Wczoraj przeprowadziłam z nim wywiad i miałam zamiar zaproponować
ci jego udział w programie majowym.
- Przeprowadziłaś wywiad w niedzielę? - Słowa Susan wywołały dziwny
niepokój Joanny.
Policzki Susan z różowych stały się czerwone, co nie przeszkodziło, by
wyzywająco uniosła podbródek.
- Rozmowa odbyła się w czasie lunchu. I to właśnie on poprosił mnie o
wejściówkę na twój dzisiejszy program. Więc gdy okazało się, że świnka
ma nas w nosie, poszłam na widownię i...
- Za siedem minut wchodzimy na wizję - z dala słychać było posępny
baryton asystenta reżysera.
- Z kim przeprowadziłaś wywiad? - ostro zapytała Joanna.
- Z Duncanem Flowersem.
Wzięta prezenterka programów, polegających na rozmowie między
zaproszonymi gośćmi a publicznością, musi znać się na wszystkim,
poczynając od polityki, a kończąc na balijskim teatrze cieni. W głowie
Joanny ze złowieszczym piskiem otworzyła się odpowiednia szufladka.
- Flowers, eks-profesor angielskiego w Harwardzie? Znakomicie
sprzedający się autor poradnika „Jak z książki zrobić bestseller".
- Ten sam - wtrąciła Tasha. - I uwierz mi, to jest ktoś! - Wzięła do ręki
puszek do pudru, leżący przed lustrem. - Zabieram go. Tym właśnie
pudrowałam Flowersa. Od dziś będę to trzymać u siebie pod poduszką.
- Tę książkę napisał przed dwoma laty - powiedziała Susan, ignorując
błysk w oku Joanny. - Nie o tym jednak chce dzisiaj rozmawiać... Chce...
- Jasne, że nie. Dziś chce zareklamować swą następną książkę,
nieprawdaż? - rzuciła Joanna i zamknęła usta, by pozwolić Tashy
pociągnąć je czerwoną szminką, która nie traci swego koloru nawet w
świetle reflektorów.
- Cztery minuty, Joanna - do roboty! - zawołał asystent reżysera.
- Tak, to prawda, proszę, oto ona - Susan rzuciła Joannie książkę na kolana
i pośpiesznie opuściła pokój.
Gdy Tasha szczotkowała jej rude, sięgające ramion włosy, Joanna z
niesmakiem spojrzała na krzykliwą okładkę: „101 sposobów zdobycia
kobiety swych marzeń". Podtytuł informował, że jest to „Współczesny
poradnik dla mężczyzn, którzy marzą o romansie". Nie czytała książki, ale
słyszała o niej. Nie dalej jak wczoraj jej przyjaciółka, Liza Janak,
krytykowała książkę zawzięcie na przyjęciu w Greenwich. Co mówiła? Że
jest cyniczna, banalna, fałszywa i obraźliwa dla każdej myślącej kobiety. I
że z pewnością stanie się bestsellerem.
No i oczywiście tu zaczynała się jej rola. Duncan Flowers, to jasne jak
słońce, chce wykorzystać Joannę i jej program, by umieścić swą książkę
na liście bestsellerów.
- Zobaczymy! - burknęła Joanna, wychodząc z pokoju. - Jeszcze
zobaczymy! - Odwróciła się, gdy usłyszała głos Tashy.
- Joanno? Wszystko będzie wspaniale. Publiczność oszaleje na jego widok.
- Puściła oko i uniosła kciuk na znak, że wszystko się uda. - Tylko nie
pozwól mu zdmuchnąć się ze sceny.
Gdy Joanna wchodziła na podium, zostało tylko dziewięćdziesiąt sekund
do wejścia na wizję. Jak zwykle oklaski widowni spowodowały przypływ
adrenaliny. Miała uczucie, że włosy stoją jej dęba, ręce są zimne jak lód, a
żołądek wsysa jakiś wielki wir. Ale wiedziała, że to minie, gdy tylko
zacznie się program. Zignorowała mężczyznę siedzącego tuż obok
przygotowanego dla niej fotela, powitała publiczność i spojrzała na
zegarek. Zostało jeszcze siedemdziesiąt sekund
Duncan Flowers zaczął podnosić się, by ją powitać - i trwało to dobrą
chwilę, zanim stanął w całej swej okazałości. Przewyższał ją co najmniej o
głowę, choć miała wysokie obcasy. Z pewnością nie był suchą tyczką.
Jego potężne bary sprawiały, że przyrównać go można było do Wielkiego
Chińskiego Muru.
Wysoki, barczysty i przystojny - pomyślała, drwiąco spoglądając mu w
oczy. Były to niebiańsko błękitne oczy z czysto diabelskim błyskiem.
Mrugnął do niej, wyciągając dłoń.
Zwykle goście czekali, aż ona wykona pierwszy ruch. Rzucając książkę na
stół, zastanawiała się, czy nie zbyt szybko podała mu rękę. Zauważyła cień
dołeczka na jego lewym policzku. W tym czasie jej dłoń zniknęła
całkowicie w jego dłoni. Poczuła ciepło i siłę. Stał tak i patrzył na nią z
góry.
Czas na program. Już słychać zapowiedź, co oznacza, że przez trzydzieści
sekund telewidzowie oglądają ją, jej gości i nazwę programu na ekranie,
ale niczego nie słyszą.
Czy ten błazen puści wreszcie jej rękę, czy też będzie ją tak trzymał przez
całe sześćdziesiąt minut.
- Hallo! - powitał ją tubalnie.
- Pozwoli pan? - szepnęła.
- Ach... tak! - spojrzał w dół i uwolnił jej rękę.
- Jedno pytanie, zanim wejdziemy na wizję, panie Flowers. - Joanna
musiała go okrążyć, by dostać się na swoje miejsce. - Ile pan zapłacił
Evelynn Weatherby, by nie pojawiła się dzisiaj?
Jego uśmiech był iście diabelski - widać było i dołeczki, i błysk zębów.
Głowa o złotych włosach aż trzęsła mu się w tym niemym śmiechu.
Joanna z niesmakiem patrzyła na zmarszczki w kącikach jego oczu. By
uzyskać taki efekt, z pewnością zrobił sobie operację plastyczną. Wszystko
zbyt piękne, by mogło być prawdziwe.
- Przejrzała mnie pani - zamruczał, podsuwając jej fotel. - Zapłaciłem pięć
tysięcy. A Chrumpek zadowolił się pudełkiem czekoladek. W każdym
razie Evelynn prosiła mnie o przekazanie pani podziękowania. Pieniądze
wystarczą jej na pierwszą ratę za domek poza granicami miasta, gdzie
można trzymać świnie. Chrumpek prosił, żebym przekazał jego „kwik".
Pięć tysięcy! Az ją zatkało. Usiadła w fotelu. Przeliczając szybko,
stwierdziła, że pięć tysięcy na promocję to drobiazg. Jeśli jego książka
trafi na listy bestsellerów, zarobi tyle w jeden dzień. Pomógł jej przysunąć
się do stolika, a ona przyglądała mu się przez ramię.
- Nie pozwolę, by ktokolwiek wykorzystywał mnie, panie Flowers -
obiecała to sobie w dniu, w którym opuścił ją Jason i przez ostatnie trzy
lata dotrzymywała słowa.
- Kto tu mówi o wykorzystywaniu, pani Hartz? - Popatrzył na nią
otwarcie. - Ja zawsze za wszystko płacę.
- Och! A ile zapłaci pan za wywrócenie do góry nogami mojego
programu?
Poczuła, że pasemko włosów, tkwiące między fotelem a jej plecami,
uwolniło się, choć chyba nie bez czyjejś pomocy. Ale nie, to nie do
pomyślenia. Nawet on by się na to nie odważył.
- Dla pani nagrodą będzie program, o którym nie przestanie się mówić -
zapewnił ją Flowers.
Co za nieznośny egoista...
- Wielkie dzięki - rzuciła Joanna - ale wolałabym, by była tu...
- Wejście na wizję - inżynier dźwięku wcisnął odpowiedni guzik na
konsolecie.
- ...świnia! - jej ostatnie słowo wychwyciły mikrofony. W cichym studiu
zabrzmiało to jak policzek.
Flowers chwycił się ręką za serce, udając ból i zraniony do głębi, opadł na
fotel. Publiczność cicho zachichotała, z wyjątkiem jednego mężczyzny,
który zarżał jak osioł. Flowers odwrócił głowę w kierunku źródła tego
śmiechu, a jego twarz wyrażała komiczne niedowierzanie. Osłonił ręką
oczy i rozejrzał się, usiłując znaleźć winnego. To wywołało jeszcze
większy śmiech widowni.
„Nie pozwól, by zmiótł cię ze sceny" - czekając, aż hałas ucichnie, Joanna
zdała sobie sprawę, że ma obok siebie wytrawnego klowna, który może
ukraść mistrzowi widownię. Był nie tylko dowcipny, ale miał wdzięk i coś
charyzmatycznego. Musi bardzo się pilnować, zwłaszcza że nie zna jego
książki. Jednego tylko była pewna, już jej nienawidziła. Gdy śmiech
ucichł, przywitała publiczność:
- Dzień dobry, witam w programie Joanny Hartz. Widzom w studiu
składam wielkie dzięki za to, że pojawili się tu pomimo śniegu i mrozu.
Widzów w domach chcę zapewnić, że najlepiej i najcieplej jest przed
telewizorem. A jeśli jeszcze komuś nie jest wystarczająco dobrze, mamy tu
gościa, twierdzącego, że napisał książkę, która potrafi ogrzać wam serca.
Flowers, siedzący obok niej, wyczuł sceptycyzm w tych słowach i zamiast
przypatrywać się publiczności, obrócił się do niej.
- W najgorszym razie - kontynuowała Joanna - powinna ona wywołać
gorącą dyskusję.
W dalszej części swego wstępu przedstawiła Flowersa, kładąc nacisk na
sukces jego pierwszej książki, która stała się niejako podręcznikiem,
ukazującym, jak autorzy i politycy mogą manipulować mediami.
- A teraz, może pan Flowers opowie nam nieco o swym ostatnim wyczynie
- to mówiąc, posłała mu uśmiech.
- Z przyjemnością. Moja książka mówi o tym, jak zalecać się do kobiet... -
Flowers wstał, wziął mikrofon i oddalając się od Joanny, zaczął
opowiadać. Osłupiona popatrzyła za nim. Kradł jej publiczność w
cudowny sposób. Zatrzymał się na moment na drugim z szerszych stopni
podium, w wystudiowanej pozie serdecznej rozmowy między
przyjaciółmi.
To co robił, storpedowało jej plan. Miała zamiar nie wstawać od stolika, by
czas jego odpowiedzi wykorzystać na szybkie zapoznanie się z książką.
Teraz musiała podążyć zanim.
- Panie Flowers - zamruczała - pańskie pierwsze dzieło mówiło, jak zrobić
z książki bestseller, nawet jeśli nie jest tego warta. Czy to najnowsze
dzieło, jak umizgiwać się do kobiet, jest w ogóle potrzebne? Przez ostatnie
pięćdziesiąt tysięcy lat ludzie jakoś dawali sobie radę bez niego?
- Dawali, pani Hartz - przyznał ochoczo. - Ale czy odczuwali satysfakcję?
Proszę mi wierzyć, dla przeciętnych Amerykanów randki i śluby to nic
przyjemnego. Czują lęk. Cierpi przy tym ich ego. Czasami, gdy jest się
odrzuconym... pozostaje złamane serce.
Jeśli szukał współczucia, przyszedł w nieodpowiednie miejsce. Na
widowni nie było ani jednej kobiety, która mogła wyobrazić sobie, by ktoś
kiedykolwiek odrzucił tego wielkiego blondyna. Unosząc ramiona i
śmiejąc się złośliwie, Joanna przygrywała mu na wyimaginowanych
skrzypcach, a widownia nuciła radośnie. Ale Flowersa to nie speszyło.
Śmiejąc się do wszystkich, dopowiedział:
- Mówię poważnie! Nas, mężczyzn, odrzucano na tej ziemi bez pomocy
żadnego podręcznika. Instynkt każe nam ścigać kobiety, ale nie mówi nam,
jak to robić.
- Potrzebne ci lekcje, zgłoś się do mnie! - zawołał gość o seksownym
kontralcie.
Joanna położyła palec na ustach i stała z poważną miną, podczas gdy
Flowers kontynuował swój monolog.
- Wiadomo, że przeciętny Amerykanin zna podstawy: ja Tarzan, ty Jane.
Ale nie wie, w jaki sposób roztopić kobiece serce. A ponieważ nie wie, jak
uwieść kobietę, jak ją omotać, zbyt często uderza na oślep.
- A więc ta książka ma pomóc mężczyznom zdobywać kobiety i tylko do
mężczyzn jest skierowana? - Joanna zmarszczyła swe złocistorude brwi i
ze zrozumieniem spojrzała na publiczność w większości złożoną z kobiet.
Jej spojrzenie mówiło: „Ach, ci mężczyźni...".
- Nie - tym razem Flowers odwrócił się i przemówił bezpośrednio do niej:
- Ta książka ma pomóc ludziom odnaleźć się - nie tylko ich ciałom, ale i
sercom - ponownie obrócił się ku publiczności: - Moim zdaniem romans
powinien wybuchnąć jak iskra. Powinien płonąć. Powinien być zabawny i
czuły, i powinien pozostawić wspomnienia, które ogrzeją nam serce, kiedy
dobijemy dziewięćdziesiątki - obniżył głos, dodając mu intymności. Grał
na emocjach widowni, jak na instrumencie. Trzymając książkę tak, by jej
tytuł złapała odpowiednia kamera, ciągnął dalej. - Mówię o przygodzie
miłosnej, którą choć raz w życiu powinna przeżyć każda kobieta. I właśnie
ta książka pokazuje, w jaki sposób mężczyzna może sprostać temu
zadaniu.
Znał wartość słów i umiał się nimi posługiwać. Czuła, że poruszył i ją.
Kobiety z widowni gotowe były paść mu do stóp. Ale wiedziała też, że to
nic innego, tylko reklama. Musi przejąć nad tym kontrolę. Gdy właśnie
miała otworzyć usta, Flowers zwrócił się bezpośrednio do widowni.
- A co wy o tym sądzicie? Czy otrzymujecie wystarczająco dużo miłości?
- Nie! - krzyknął żeński chór, śmiejąc się żałośnie. Joanna zgrzytała
zębami. To była jej publiczność – nie miał prawa rozmawiać z nią
bezpośrednio. Kto tu jest gościem, a kto gospodarzem?
- Czy nie chciałybyście, by wasi narzeczeni, kochankowie czy też
mężowie podszlifowali nieco swe techniki miłosne? - nalegał.
- Tak - zagrzmiały i zaczęły bić brawo.
Straciła publiczność całkowicie. Nigdy przedtem nie przytrafiło jej się coś
takiego. Poczuła się jak porzucona kobieta obserwująca kochanka,
odchodzącego ze swą nową miłością. Dotknęło ją to. Flowers podniósł
książkę jeszcze wyżej - było oczywiste, że zaraz powie, iż właśnie dlatego
każda z obecnych powinna kupić jego dzieło. Joannie udało się gładko
wejść mu w słowo.
- Cóż, wydaje mi się, że czas na krótką przerwę. Za chwilę dalszy ciąg
programu.
Opuszczając książkę, Flowers rzucił jej nieszczery uśmiech.
Odpowiedziała mu z wyrazem takiej słodyczy, że starczyłoby jej na beczkę
gorzkiej kawy. Podeszła do swego stolika. Miała chwilę czasu, by
przejrzeć książkę w poszukiwaniu niezbędnej amunicji. Ale dłoń Flowersa
zacisnęła się na jej ramieniu.
- Czemu jest pani na mnie tak wściekła? - zapytał tubalnie.
- Powiedziałam już panu, że mam coś lepszego do roboty niż promowanie
pańskiej książki. Cały wolny weekend poświęciłam na przejrzenie
publikacji „Świnia w czasach prehistorycznych i współczesnych".
Wertowałam aż do znudzenia wszelkie prawa miejskie. Przygotowałam
dwadzieścia pytań dla Evelynn i jej świnki. I na co to wszystko?! -
Spojrzała wymownie na wielkie palce mężczyzny, zaciskające się na jej
śnieżnobiałym jedwabnym kostiumie.
Nie rozumiał jej spojrzenia.
- Przepraszam - powiedział - ale spójrzmy na to od innej strony. Nie
musiała pani przecież przygotowywać się do programu z moim udziałem,
a więc bilans wychodzi na zero, nieprawdaż?
- Ale brak panu scenicznej prezencji Chrumpka - zapewniła go i
wyszarpnęła ramię. Uśmiechnął się i puścił ją.
Po reklamówce znów obydwoje siedzieli przy stoliku i Joanna ponowiła
swój atak.
- Panie Flowers, pańska książka napisana jest w formie zbioru porad -
porada numer jeden, dwa i tak dalej. Na przykład ta z numerem osiem
mówi, że mężczyzna winien obdarowywać swój „cel" dwunastoma
różami. Czy rzeczywiście ktokolwiek musi płacić za takie rady? Czy
wszystkie pańskie wskazówki są aż tak banalne i oczywiste?
- A cóż złego w oczywistości? - Flowers spojrzał na nią powłóczyście. -
Czerwone róże obiecują namiętność. Ma pani rację. Ale moje porady to
nie przelewanie z pustego w próżne, one nie są ckliwe, trafiają prosto w
sedno. Czyż jest coś bardziej seksownego, milszego czy też bardziej ro
mantycznego od słów mężczyzny zapewniającego, że cię pragnie? Żaden
gest, płynący z głębi serca, nie jest zbyt staromodny - mówiąc to położył
rękę na sercu. - Tak ja to widzę.
Publiczność przerwała mu oklaskami, a Joanna aż zawrzała. Czyż nie
potrafią go przejrzeć, czyż nie widzą, że udaje? Choć grał, robił to dobrze.
Każde jej uderzenie odparowywał uśmiechem, dygresją lub też
odwołaniem się do zaślepionej widowni. Po trzeciej przerwie na
reklamówkę, przy pytaniach od publiczności, sprawy potoczyły się jeszcze
gorzej. Jedna z kobiet, będąca już po lekturze książki, poprosiła go o
zademonstrowanie wskazówki numer sześć. Podszedł do niej i ucałował
dłoń kobiety z wdziękiem Errola Flynna. Joanna miała ochotę uciec ze
sceny. Ale nie ucieczką czy poddaniem odzyskuje się własny program.
- Skoro metody, rekomendowane przez pana, są w stu procentach pewne,
to czy nie istnieje obawa, że mogą być nadużywane? - zagruchała.
- Ma pani całkowitą rację, pani Hartz - odpowiedział z diabelskim
błyskiem w oku. - W nieodpowiednich rękach książka może być
bezwstydnie eksploatowana. I nadszedł stosowny czas, bym wszystkich
ostrzegł - wskazujący palec skierował w stronę publiczności. - Panowie,
nie chcę, byście kupowali moją książkę, jeśli macie posługiwać się nią
nierozważnie. Nieuczciwie byłoby stosować moje rady wobec kobiet
zamężnych.
- Panie Flowers - Joanna parsknęła - to wprost nieprzyzwoite! Sądzi pan,
że tych sto jeden rad pozwoliłoby pierwszemu lepszemu mężczyźnie
ukraść cudzą żonę z rąk jej kochającego męża? To nie tylko głupie, to
absurdalne!
- Ale niestety prawdziwe - upierał się Flowers z wrodzoną skromnością.
Marszcząc złote brwi, powiedział do kamery: - Panowie, zwracam się do
was. Wszystko będzie okay, jeśli moje porady wykorzystacie dla zdobycia
Miss Universum, czy też Miss Lutego. One są kobietami wolnymi. Ale
trzymajcie się z daleka od Kathleen Turner. Słyszałem, że jest szczęśliwą
mężatką. To samo dotyczy Maggie Thatcher.
Mrużąc oczy, Joanna zarządziła przerwę na reklamówkę. Chociaż, jeśliby
tak uczciwie się zastanowić, to cały jej dzisiejszy program był jedną
wielką reklamówką. Ale na szczęście ta ciężka próba miała się już ku
końcowi.
Po przerwie odbierała telefony od telewidzów. Dwóch z nich chciało się
dowiedzieć, gdzie można kupić książkę. Trzecią osobą była kobieta o
głosie dziecka, która chciała podać Flowersowi swój numer telefonu.
Program przerwała ostatnia już reklamówka. Joanna dowlokła się do
stolika, podczas gdy Flowers rozdawał autografy kobietom z pierwszego
rzędu.
Kilka pytań z widowni winno zakończyć to zupełne fiasko - pomyślała
Joanna. Miała ciężką migrenę, a już na pewno wolała nie zastanawiać się
nad tym, co ją czeka po opuszczeniu studia.
- Pańskie pytanie? - wybrała młodego, czarnego mężczyznę, który jak
szaleniec machał ręką.
- Panie Flowers - mężczyzna wstał i przejął jej mikrofon - powiedział pan,
że pańskie rady podziałają na każdą kobietę. Ale, jak widać, pani Hartz nie
darzy pana zbyt wielką sympatią. Czy sądzi pan, że mógłby ją pan uwieść
swymi metodami?
- Oczywiście - odpowiedział natychmiast Flowers.
- Oczywiście, że nie. - Joanna przejęła mikrofon.
- Jak by pan zaplanował swą strategię? - zawołał młody człowiek.
- Cóż... - Flowers otworzył książkę i dokładnie przestudiował otwartą
stronę. - Przy pierwszym podejściu wykorzystałbym poradę numer pięć i
powiedział, jak wspaniałe są jej zielone oczy - spojrzał na Joannę z
uśmiechem. - Ale zdaje się, że to słyszała już niejednokrotnie.
Kartkując książkę, Flowers wchodził na podium i gdy zbliżał się do niej,
poczuła mrowienie w karku. Ten człowiek poruszał się leniwie jak tygrys.
- Lub - Flowers cedził słowa, stając przy niej - mógłbym spróbować rady
numer czternaście - uniósł głowę, wpatrując się w Joannę, podczas gdy
ona zastanawiała się, o co mu może chodzić. O śpiewanie serenad przy
akompaniamencie gitary?
- Ale prawdopodobnie zastosowałbym radę dwudziestą pierwszą -
stwierdził zdecydowanie. - A więc... najpierw robię to - wolnym
ramieniem objął ją w pasie i przechylił jak w tangu.
Joanna zapiszczała i chwyciła go za barki. Widziała roześmiane błękitne
oczy, złociste włosy i kawałek sufitu. Następnie, gdy jego usta dotknęły jej
ust, zdołała przekonać się o ich delikatności, kontrastującej z siłą ramion,
poczuła zapach miętowej pasty do zębów w jego oddechu
I usłyszała bicie serca. Zaszumiało jej w głowie, ale nie wiedziała, czy był
to krzyk publiczności, czy też krzyczało coś w niej samej. Jego usta
wywołały falę ognia na policzkach.
Flowers odwrócił się do widowi i zajrzał do książki, którą trzymał w ręku.
- I teraz mówię... co ja mówię... Do licha, zgubiłem to miejsce.
Joanna, nadal wygięta jak wierzba, obserwowała tego maniaka,
kartkującego strony.
- Och, więc mówię... - odwrócił się do niej z uśmiechem. - Boże,
marzyłem o tym od chwili, gdy cię ujrzałem. - Delikatnie doprowadził
Joannę do pozycji pionowej. - A wtedy ona odpowiada mi...
- Ty cyniczny klownie! - wymierzony mu policzek odbił się echem po
całym studiu.
Widownia zaczęła gwizdać. Po raz pierwszy w życiu publiczność
wygwizdała ją! Do zniewagi, zażenowania doszło jeszcze i to.
- Jedną chwileczkę - trzymając się ręką za twarz, Flowers sprawdzał w
książce. - Czy to właśnie to? - przez chwilę czytał, by spojrzeć na nią z
oburzeniem. - Nie, nie tak miałaś odpowiedzieć.
- Zdaje się, że wszystko to dowodzi - Joanna trzęsła się cała, ale na
szczęście głos nie zdradził jej - jak efektywne są pańskie metody. -
Obróciła się do publiczności: - Radzę, by nikt nie wydawał niepotrzebnie
pieniędzy.
- Ależ skądże - odparował Flowers. - Moje metody są stuprocentowo
pewne. Ale nie zawsze działają natychmiast. Czasami potrzeba trochę
czasu.
- Panie Flowers - odwróciła się, by spojrzeć na niego -nawet przez
czterdzieści lat nie wskóra pan u mnie nic swoimi metodami.
- Chce się pani założyć? - jego głos przeszedł w szept. Patrzyła na niego
oniemiała.
- Och... ja...
- I cóż, pani Hartz? - zbliżał się do niej, uśmiechając sarkastycznie - Boi
się pani założyć? Boi się pani wystawić serce na próbę?
- Oczywiście, że nie - Joanna poprawiając ręką swą nieznośną grzywkę,
mocno trwała przy swoim. - Jestem po prostu wybredna.
- Świetnie - zgodził się Flowers - ale nadal twierdzę, że choć jest pani
wybredna, to w przeciągu czternastu dni wybierze pani właśnie mnie. A ja
będę stosował jedynie metody zawarte w tej książce.
- Nie uda się to panu, panie Flowers - na wszelki wypadek odsunęła się
jednak nieco od niego.
- A więc zakład stoi? - nalegał.
- Załóż się z nim! - zawrzała widownia. - Załóż! No, Joanno. Załóż się.
Załóż!
On to zaplanował, a niech to diabli! Od samego początku zmierzał właśnie
do tego - pomyślała.
- Uczynię to oficjalnie - powiedział. Jego oczy straciły swą filuterność.
Błyszczały z nieomal przeraźliwą intensywnością. Na widowni panowała
kompletna cisza. - Pani Hartz, założę się, że do dnia św. Walentego
zdobędę pani serce.
Zaplanował wszystko do najdrobniejszego szczegółu. Ale nie obchodziło
ją to. Ona pokaże temu błaznowi - pokaże wszystkim, jaki jest naprawdę.
Podając mu rękę (takie zdjęcie ukaże się w gazetach następnego dnia),
smukłym palcem dźgnęła go w twardą jak stal pierś:
- Zakład stoi! - warknęła.
A widownia zawyła z radości.
ROZDZIAŁ DRUGI
Joanna leżała na plecach na dywaniku przy kominku. Nogi założyła na
ulubiony puf i, ze wzrokiem utkwionym w sufit, rozmawiała przez telefon.
W cieple buzującego ognia przygotowywała się do czekających ją jutro
wywiadów, gdy zadzwoniła najbliższa przyjaciółka, Liza.
- Najgorsze jest to, że wszystkim podobał się ten błazen. Telefony urywały
się jak nigdy - wszystkie pochlebne. A potem zadzwonił szef promocji,
Morton Stern. Powiedział, że jestem wspaniała, i że to był najlepiej
przygotowany przeze mnie program.
- Nie wyprowadziłaś go z błędu, co? - Liza zachichotała.
- Ugryzłam się w język - przyznała Joanna z desperacją. - Ale to mi się
wcale nie podoba.
- Ej, czy zaloty atrakcyjnego mężczyzny są aż tak przykre? - zakpiła z niej
Liza. - Wiesz, ja czułabym się szczęściarą.
- Powiedziałam ci, że Flowers jest przystojny. Nie mówiłam, że jest
atrakcyjny - Joanna odwróciła twarz i bezmyślnie wpatrywała się w ogień.
- On nie działa na mnie - buzujące płomienie przyniosły wspomnienie
gorących ust Flowersa. Skarciła się w duchu i obróciła w drugą stronę.
- Wszystko to zaplanował od samego początku, Lizo. Wykorzystał mnie.
To kolejny tego typu gość.
- Czy musisz widzieć w każdym mężczyźnie Jasona? -cicho zapytała Liza.
Znała doskonale szczegóły małżeństwa Joanny, która w wieku dwudziestu
lat poślubiła uroczego młodego kamerzystę ze stacji telewizyjnej, gdzie
dostała swą pierwszą pracę.
Jason, będąc jej menadżerem, pomógł Joannie wspiąć się na sam szczyt
Gdy doszło do odnowienia jej trzyletniego kontraktu, on prowadził
wszelkie negocjacje. Podpisana przez nią umowa także i jemu
gwarantowała intratną posadę kierownika produkcji w biurze ich sieci
telewizyjnej, ale na Zachodnim Wybrzeżu. Dopiero po jego odejściu zdała
sobie sprawę, że załatwił sobie, przy okazji należnego jej awansu, pracę, o
której marzył. Nie dość, że straciła na tym, to jeszcze bardzo niekorzystne
okazało się dla niej rozliczenie majątkowe...
- Nie - powiedziała krzywiąc się. - Flowers to naprawdę ten sam typ.
Potrafię ich rozpoznać na kilometr.
- Czy w takim razie zobaczysz się z nim ponownie? -zapytała Liza.
- Muszę. Jest to jeden z warunków, które on i Susan ustalili po programie.
Nie mogę go unikać. Powiedział, że jego cudowne rady nie działają przez
zamknięte drzwi. A ja nie mogę przeczytać jego książki. To też było w
umowie. Nie powiem, żeby ten warunek sprawił mi przykrość.
- Chce cię zaskoczyć, co? - Liza ponownie zachichotała. - No cóż,
popatrzmy na to z innej strony. Jeśli zajmie ci czas przez kolejne dwa
tygodnie, to nie będziesz tak bardzo tęsknić za Bennim. Och! Wyrwało mi
się... Przepraszam.
- Nic nie szkodzi - Joanna westchnęła. - I tak ciągle o nim myślę.
Jej siedmioletni syn pojechał odwiedzić ojca w czasie zimowych ferii.
Dlatego też serce Joanny tego wieczoru było puste jak stara budka dla
ptaków, wisząca na słupie przed wejściem do jej domu w Connecticut.
- A teraz muszę wracać do pracy, moja droga - westchnęła ponownie. -
Jutro goszczę trzy damy z ruchu „Matki kontra Motocykle" i dwóch
„Diabelskich Aniołów".
- To powinno być interesujące - Liza zaśmiała się. Ale następnego dnia
wszystkich interesował jedynie jej zakład z Duncanem Flowersem.
Pracownicy stacji chcieli wiedzieć, czy dzwonił do niej i zdawali się być
zawiedzeni, gdy usłyszeli przeczącą odpowiedź. Jedna z grona „Matek
kontra Motocykle" - siedemdziesięciolatka, która przyznała się, że
właściwie jest już babcią - zapytała, czy ten miły pan Flowers próbował
wskazówki numer siedemnaście, po czym zaczerwieniła się. Jeden z
Aniołów chciał przed kamerą pokazać jej, jak całuje prawdziwy mężczy
zna, a potem zaczęły się pytania widowni.
- Kto wygrywa zakład? - zapytał młody człowiek, uśmiechając się
znacząco.
- Przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny nie zauważono w pobliżu pana
Flowersa - odpowiedziała Joanna ozięble. - A teraz przejdźmy do
motocykli - skierowała się ku kobiecie w średnim wieku, noszącej strój
motocyklistki.
- To rada numer cztery! - krzyknęła kobieta, trzymając w górze egzemplarz
książki Flowersa. - Pisze, że trzeba zrobić krótką przerwę w podboju, by
zaintrygować dziewczynę.
Joanna walczyła z impulsem, który kazał jej rozbić mikrofon na głowie
kobiety.
- W porządku, a mnie intryguje coś innego. Czy pan Flowers przypadkiem
nie zapłacił pani za reklamowanie książki?
- Ależ skądże - odpowiedziała kobieta z godnością. - Jestem przecież jego
matką - usiadła, a widownia zaczęła szaleć.
To był wtorek. W środę, gdy nadal nie było ani śladu Flowersa, Joanna
pomyślała, że najgorsze ma już za sobą. Flowers prawdopodobnie wziął
nogi za pas. Sam zakład z nią zapewnił mu uwagę całego kraju. Nieważna
była wygrana lub przegrana, on już wygrał.
Lecz mimo to, gdy nadszedł czas pytań, rozejrzała się ukradkiem po
publiczności. Mężczyzna w piątym rzędzie podniósł rękę. Była to
pierwsza oznaka życia tego osobnika. Wydawało się, że cały program
przespał, osłonięty kapeluszem nasuniętym na oczy.
Zapewne żona zaciągnęła go do studia - pomyślała Joanna.
Prawdopodobnie chciał zapytać czy można już sobie iść. - Podeszła jednak
do niego i podała mu mikrofon.
- Słucham pana - powiedziała. A ten nagle podniósł drugą rękę, w której
trzymał przepiękną, długą, czerwoną różę.
- Myślałem o pani - rzekł głucho.
- To on! - wrzasnęła kobieta tuż za Joanną.
Jak mogła być taka głupia? Powinna była zauważyć ten złośliwy
uśmieszek w jego błękitnych oczach, widoczny pomimo szerokiego ronda
kapelusza. Wstał i wyjął mikrofon z jej drżących palców. Podając różę,
skierował pytanie do jej gościa:
- Wodzu Seconset, mówi pan, że pańskie plemię z radością wita pański
plan, ale czy przeprowadził pan referendum, by być tego pewnym?
To było dobre pytanie - sama miała je zadać, gdyby nie zadał go nikt z
publiczności. Wcale nie była jej potrzebna pomoc Flowersa. Podczas gdy
wódz zaczął się przechwalać, umieściła różę w zagłębieniu śmiesznego
kapelusza Duncana Flowersa.
- A ja wcale o panu nie myślałam! - rzuciła i wycofała się na swoje
miejsce.
Po programie czekał oparty o ścianę przy jej prywatnym wyjściu.
Prostując się, podał Joannie tuzin czerwonych róż.
- Kto panu doniósł o tym wyjściu? - prychnęła i minęła go.
- Mam swoje źródła - ruszył za nią sprężystym, długim krokiem.
Wiedziała, że nie uda się go zgubić. Szedł za nią w ciszy labiryntem
korytarzy w kierunku windy prowadzącej w dół, do garażu.
- Nieźle rozprawiłaś się z tym starym oszustem - powiedział w końcu. - To
był dobry program.
- Byłby, gdyby nie pan.
- Kiedy dostajesz cotygodniową ocenę? - zapytał. Zdążył już zdjąć
fałszywą brodę, odsłaniając dołeczki w policzkach.
Wiedziała, do czego zmierza.
- Panie Flowers...
- Duncanie - przerwał jej łagodnie.
- Panie Flowers, jest coś, co cenię bardziej od oceny programu. To spokój
ducha - drzwi windy otworzyły się szeroko i Joanna pośpiesznie opuściła
ją.
- A więc zaczynam działać na ciebie - Flowers wyglądał na zadowolonego.
Chciała zaprzeczyć, ale wiedziała, że ten penetrujący wzrok odkryje
oszustwo. Przyśpieszyła kroku, patrząc z niechęcią na wielkie kowbojskie
buty, które dopełniały jego stroju. Nagle buty zatrzymały się. Joanna
stanęła automatycznie i odwróciła się.
- Chciałbym cię o coś spytać - wyciągnął rękę z różami. - Powiedz, czego
im brak? Pachną jakoś dziwnie...
Zrobiłaby wszystko, by się go pozbyć. Z przesadną cierpliwością,
przymykając oczy, powąchała kwiaty. Dla niej pachniały bosko,
przypominały słodycz letnich dni. Spojrzała spod kwiatów i zdała sobie
sprawę, że nagle Flowers znalazł się bardzo blisko niej.
- Według mnie pachną całkiem nieźle - odpowiedziała. To był jeszcze
jeden z jego sposobów, i to całkiem niezły. Marzyła o tym, by zanurzyć
twarz w różanej woni, by dotykać nosem tych delikatnych płatków.
- Zrób to jeszcze raz - rozkazał.
Zrobiła, wchłaniając w siebie zapach róż. Gdyby miłość pachniała, to
właśnie tak... Otworzyła oczy, by stwierdzić, że pochylił się jeszcze niżej.
- Kiedy to robisz - Flowers westchnął i uśmiechnął się nieco sztucznie -
twoje rzęsy drżą jak skrzydła motyla. To miłe.
- Mów jej komplementy. Która to rada? - spytała Joanna. Zdejmując
sztuczną brodę, Flowers nie zauważył, że odrobina kleju została na
szczęce. Irytowało ją to tak, że miała ochotę sięgnąć i zdrapać go.
Mężczyzna zmarszczył brwi, zastanawiając się nad odpowiedzią.
- Zdaje się, że umieszczę ją pod numerem pierwszym - jego oczy
obserwowały twarz Joanny, jakby chciał policzyć wszystkie jej piegi. -
Obawiam się, że przyniosłem ci nieodpowiednie kwiaty. Powinienem
przynieść słoneczniki lub nagietki.
Odepchnęła jego bukiet i ponownie ruszyła dalej, tym razem szybciej.
- To podaruj je matce.
- Dostało mi się nieźle od niej - roześmiał się. - Zadzwoniła do mnie
wczoraj wieczorem. Musiałem obiecać, że w swej kolejnej książce
poinformuję czytelników, iż moja matka nie jest i nigdy nie była
członkinią „Diabelskich Aniołów".
- Dobrze panu tak - Joanna pchnęła drzwi, prowadzące na parking. Od
samochodu dzieliło ją zaledwie kilka kroków. Wyjęła kluczyki i otworzyła
drzwiczki.
- Joanno! - Nie mogła zamknąć drzwi swego saaba, bo przytrzymywał je. -
Joanno, weź te kwiaty. Przecież ci się podobają.
- Panie Flowers - westchnęła znużona - stać mnie na kupienie tylu róż, ilu
zapragnę.
- Oczywiście, że tak - położył jej bukiet na kolanach. - Ale to nie to samo,
co dostać je od kogoś.
Odwrócił się i odszedł, poruszając się z gracją. Wtulona w siedzenie
Joanna obserwowała go:
Miał rację, do licha, miał cholerną rację. Zamieniłaby wywiad z
prezydentem na mężczyznę, który przynosiłby jej kwiaty z miłości. Ale nie
dla reklamy! - pomyślała. Zatrzasnęła drzwiczki i zapach kwiatów
wypełnił samochód.
ROZDZIAŁ TRZECI
Mała foczka patrzyła prosto w obiektyw. Jej brązowe oczy przypominały
Joannie oczy Benniego. Z lekkim westchnieniem odłożyła fotografię na
łóżko. Leżały już tam notatki do kolejnego programu. Spojrzała na
zegarek. Dziesiąta wieczór. Służąca Jasona powiedziała, że Benni wróci z
ojcem około siódmej czasu kalifornijskiego i obiecała przypomnieć mu o
telefonie do matki. Ale może zapomniała o swej obietnicy?
Joanna podskoczyła na dźwięk telefonu i z uśmiechem na twarzy sięgnęła
po słuchawkę.
- Właśnie o tobie myślałam, kochanie - powiedziała, śmiejąc się do
słuchawki.
- Czy to znaczy, że to już działa? - dobrze znany głos, z nutą rozbawienia,
zadźwięczał w słuchawce. - Oczekiwałem dłuższej i ostrzejszej walki z
twojej strony, Joanno.
Opadła na poduszki i poczuła skurcz szczęki.
- Skąd ma pan ten numer, panie Flowers?
- Mów mi Duncan, jeśli oczekujesz odpowiedzi - kpił sobie. Wymamrotała
coś z niesmakiem i głębiej osunęła się na poduszki.
- Duncanie, kto u... - już miała zakląć, ale uświadomiła sobie, że to on tak
mówi. - Kto miał na tyle czelności, by dać ci mój numer telefonu?
- Nie mogę ci powiedzieć - odrzekł szybko. - Muszę chronić swe źródła
informacji. Zapytaj mnie o cokolwiek innego: o moje wymiary, czas w
ostatnim maratonie... A tak przy okazji, kogo nazwałaś „kochaniem"? -
kontynuował, gdy prychała, zamiast odpowiedzieć.
- Benniego - wymamrotała. To dziwne, słyszała jego głos tuż przy uchu,
jakby dzielili poduszkę. Nerwowo wzruszyła ramionami. Może, gdy
pomyśli, że ma kochanka, da jej spokój.
- To syn - powiedział bez wahania.
Joanna aż podniosła się i mocniej ścisnęła słuchawkę.
- Kto ci to powiedział? - Duncan westchnął tylko tuż przy jej uchu, a ona
nadal domagała się odpowiedzi. Stanowczo jednak odmówił zdradzenia
źródła informacji.
- Duncanie, gdybyś wiedział, ile przeszłam, by jego zdjęcie i imię nie
dostało się do prasy. Przysięgam, że jeśli wspomnisz o nim publicznie,
za...
- Uspokój się - uciszył ją. W jego głosie nie było już odrobiny śmiechu. -
Nie zrobiłbym czegoś takiego. Nigdy. To jedynie fakt, na który natknąłem
się w czasie mych badań.
- Szukałeś informacji o mnie - powiedziała z goryczą.
- Tak - przyznał. - Więcej zabawy przynosi mi praca nad książką,
zdobywanie informacji, niż samo pisanie. Człowiek dowiaduje się tylu
rzeczy, o wiele więcej niż może wykorzystać. To potem staje się już
nawykiem. Na przykład wiem, że twoim ulubionym kolorem jest ciemna
zieleń.
Joanna spojrzała na swój zielony szlafrok i zadrżała. Równie dobrze mógł
siedzieć obok niej na łóżku. Czuła się tak, jakby była przykuta
spojrzeniem jego błękitnych oczu.
- Wiedzieć dużo i być dyskretnym - to dla mnie dwie strony tego samego
medalu - dodał, gdy nadał milczała.
- Oby. Mówię poważnie, Duncanie. Jeśli kiedykolwiek wspomnisz o
Bennim...
- O kim? - zapytał niewinnie.
Westchnęła zrezygnowana, następnie uśmiechnęła się trochę bezradnie.
- No dobrze, w porządku... dzięki.
- Do usług...
Żadne z nich nie odezwało się przez chwilę, co mogło być krępujące, ale
nie było. Słyszała jego oddech, prawie czuła go na swym policzku. Ich
myśli połączyły się tak, jak splatają się dłonie. Po prostu byli razem -
Joanna i Duncan. Oddychali.
- Jak się mają moje róże? - zapytał w końcu bez pośpiechu.
Joanna spojrzała na wazon stojący na szafce nocnej.
- Czują się jak u siebie w domu - wyciągnęła dłoń, by pogładzić delikatne
płatki.
- To dobrze - jego głos stracił odcień zwykłej pewności siebie. - Zdaje się,
że zadzwoniłem, by.... podziękować ci za to, że je przyjęłaś.
- A więc nie byłeś pewien, że je wezmę? - wyjęła różę z wazonu, zbliżyła
do twarzy i wchłaniała jej zapach, aż przymknęła oczy.
- Może... ale zawsze, ofiarowując cokolwiek kobiecie, przypominam sobie
podarunek dla mej pierwszej wielkiej miłości. To było w dziewiątej klasie.
Ona nazywała się Greta Hoffman - w słowach Duncana pobrzmiewał jakiś
smutek.
Dziewiąta klasa. Czy już wtedy był taki wysoki? - zastanawiała się Joanna.
- Na pewno miał już za sobą okres powłóczenia nogami, zbyt wielkich
stóp, patykowatości. Zanim wyrósł, z pewnością był mały, szybki,
wyjątkowo jasnowłosy i wyjątkowo bystry.
- I co było dalej? - zapytała cicho.
- Wydawało mi się, że swojej dziewczynie należy ofiarować jakiś
podarunek. To było w kilka dni po św. Walentym i w sklepie znalazłem
jeszcze czekoladki w pudełku w kształcie serca. Wiesz jakie. Sądziłem, że
to doskonały prezent. Była blondynką, dla której warto umrzeć... a już z
całą pewnością zdobyła moje serce.
- Nie spodobał się jej prezent?
Zachichotał. Zabrzmiało to jak zaprawione słodyczą i goryczą
przebaczenie, Joanna aż się uśmiechnęła.
- Patrząc na to dzisiaj, sądzę, że po prostu nie wiedziała, jak go przyjąć.
Może od żadnego chłopaka nigdy niczego nie dostała i poczuła się
zakłopotana. Powiedziała coś uszczypliwego na temat nieświeżej
czekolady, a ja, gdybym mógł, wymknąłbym się przez dziurkę od klucza...
- zaśmiał się ponownie, chcąc odegnać tamto nieprzyjemne wspomnienie.
- W każdym razie, dziękuję, że przyjęłaś róże.
- Dziękuję, że mi je podarowałeś - Joanna głęboko wciągnęła zapach róży,
następnie powiedziała do słuchawki: - Duncanie, czekam teraz na telefon
od mężczyzny mego życia...
- Rozumiem - odpowiedział szybko. - Pozdrów jak-mu-tam ode mnie. - I
już go nie było, był tylko cichy brzdęk odkładanej słuchawki.
Przez chwilę wpatrywała się w telefon. Odszedł tak nagle, że niemal
oczekiwała, by powietrze wypełniło pustkę, która powstała po jego
zniknięciu. Z westchnieniem odłożyła słuchawkę. Potem przez chwilę
leżała, wsłuchując się w ciszę. Stary dom skrzypiał na wietrze. Ponownie
uniosła różę do twarzy i przytuliła do policzka, by odegnać od siebie tę
ciszę. Podskoczyła, gdy ponownie zadzwonił telefon.
- Benni! - krzyknęła do słuchawki.
- To tylko ja, kochanie, Liza.
- To moja noc pomyłek - przyznała Joanna, opowiadając jej o tym, co się
zdarzyło i przytaczając anegdotę Duncana. - Wiesz, Lizo, dzisiaj
zachowywał się prawie jak normalna ludzka istota. Może zbyt pochopnie
go oceniłam.
- Chwileczkę, zaczekaj moment... - słychać było pospieszne kartkowanie. -
Właśnie dzisiaj kupiłam jego książkę. Pomyślałam sobie, że skoro ty nie
możesz jej przeczytać, a ja mogę... Tak! Wiedziałam, że było coś takiego.
Słuchaj tylko - Liza odchrząknęła: - Rada numer piętnaście: „Pokaż swą
wrażliwość. Kobiety z natury rzeczy wychowują naszą rasę. I choć wydaje
ci się, że kobieta szuka mężczyzny ze stali, wcale tak nie jest. Szuka kogoś
ludzkiego. Kogoś, komu potrzebne jest jej współczucie. A więc nie kryjcie
swej wrażliwości, gdy dostajecie po tyłku, koledzy. Wykorzystajcie to!
Powiedzcie jej, jak szef zranił wasze uczucia. Powiedzcie jej o..."
- Mam pełen obraz - przerwała jej Joanna. - A to krętacz... a wydawał się
taki szczery. Przez chwilę nawet mu uwierzyłam. - Spojrzała na różę, którą
nadal trzymała w ręku, skrzywiła się i włożyła ją z powrotem do wazonu. -
No i dostało mi się za to, że się nie pilnowałam.
Jeszcze następnego ranka miała się na baczności. Gdy weszła na podium,
podejrzliwie zlustrowała publiczność. Ale jeśli nawet Duncan tam był, nie
zauważyła go. A gdy zaczął się program, miała już co innego na głowie.
Nie mogła dopuścić, by przed kamerą polała się krew.
Tematem dnia były futra. Po jednej stronie siedział Joe Pasternak, łowca
szopów i Anton Furzc, właściciel firmy „Furzc for My Lady". Po drugiej
zaś siedzieli członkowie ruchu na rzecz obrony zwierząt. Zanim skończyła
się czwarta reklamówka, już nie bawiono się w cywilizowane rozmowy.
Zrzucono rękawice, zarówno te syntetyczne, jak i skórzane, i pokazano
pięści.
- To Ameryka! - krzyczał traper. - Chcę zostać prezydentem i mogę, z
Bożą pomocą, zostać nim... Jeśli mam ochotę pomalować się na błękitno i
spacerować po Madison Avenue w futrze z rysia, mam do tego pełne
prawo. To Ameryka i nikomu nic do tego.
- Powtórz to im - krzyknęła kobieta z widowni.
- Nikomu nic do tego? - przewodnicząca ruchu na rzecz zwierząt,
szczupła, koścista kobieta z warkoczem do pasa i wyłupiastymi oczami, w
okularach w metalowej oprawie aż zerwała się z miejsca. - Nikomu to nie
szkodzi? A czy pan chciałby, by zdarto z pana skórę? Mam taki fajny, ostry
szwajcarski scyzoryk...
- Wydawało mi się, że określiła się pani jako pacyfistka, pani Rivers -
przerwała jej Joanna. Odwróciła się w kierunku wspaniałej młodej
modelki, której sobolowe futro wartości dziesięciu tysięcy dolarów
pomalowano spray'em w Metropolitan Opera niecały miesiąc temu, ale nie
znalazła u niej pomocy. Joanna skinęła na Antona Furzca, który zdawał się
być względnie rozsądny. Anton wstał i, wskazując palcem na Leo,
długowłosego, byłego zawodowego zapaśnika, a obecnie sekretarza ruchu
na rzecz zwierząt, powiedział:
- No dobra, Leo, skoro tak kochasz zwierzątka, to co powiesz na mięsko?
Jesz hamburgery, no nie? Zgadza się?
Szczypiąc swój cienki, opadający wąs, Leo zaczął mówić, ale Furzc nie
dał mu dojść do słowa.
- Jasne, że jesz, ty barania głowo... Nie nabrałeś tego sadła, jedząc fasolkę.
A jak sądzisz, skąd pochodzi mięso? Od krów - prawda? Czy
kiedykolwiek patrzyłeś cielakowi w jego wielkie, brązowe oczy? Krowy
są mądre. Krowy mają skórę. Chcesz rozmawiać o prawach dla zwierząt,
to najpierw przestań jeść krowy!
- Najpierw to ty zamknij tę swoją jadaczkę i daj mi coś powiedzieć! -
wrzasnął Leo, podnosząc z fotela swe wielkie ciało. Anton Furzc, zamiast
usiąść, najeżył się jak kogucik, ale umilkł. Leo zaś bawiąc się swym
lokiem, powiedział. - Rzymu też nie wybudowano w jeden dzień. A więc
musimy od czegoś zacząć...
- Aha, miałem rację! - zapiał Anton. - Przyznajesz się. Chcesz dziś odebrać
nam nasze futra, a jutro - hamburgery. Jak ci się to podoba, Ameryko? Co
w takim razie będziemy jeść? Poliester?
- Musimy od czegoś zacząć - nalegał Leo. - A więc żądamy: nie zabijać dla
pychy.
- Racja - pół sali oklaskiwało go, gdy druga połowa gwizdała.
- Jesteśmy zdania, że jeśli ktoś ma ochotę na piękne futro, to niech sobie
wyhoduje własne. - Leo uniósł potężne ramię i ściągnął podkoszulkę z
napisem „Ratujcie zwierzątka!". Rzucił ją na bok, odsłonił przed
publicznością bicepsy i napiął mięśnie klatki piersiowej.
Był najprzeraźliwiej zarośniętym mężczyzną, jakiego przyszło Joannie
oglądać. Widownia szalała z zachwytu, gdy Leo pokazywał swe owłosione
ciało. Nie chcąc dać się zdystansować, jego koleżanka zaczęła rozplątywać
warkocz, szarpiąc nim tak, że przy okazji dostało się traperowi.
Nagle do tej rozgrywki dołączyła jeszcze jedna osoba. Joanna zauważyła
wchodzącego na podium Duncana. W ramionach trzymał długie,
prostokątne pudełko z emblematem znanej nowojorskiej firmy futrzarskiej.
Widownia zamilkła i nawet goście obrócili się, by spojrzeć na Flowersa.
- To zabawne, że akurat wspomniano o futrach - powiedział Duncan,
nachylając się do mikrofonu Jeanny. - Jest to jedna z rad udzielonych w
mojej książce „101 sposobów na zdobycie kobiety swych marzeń". Rada
numer dziewiętnaście: „Podaruj swej pani futro. To niezawodny sposób,
by z tygrysicy zmieniła się w kotkę". A więc... - i wręczył Joannie pudło.
Tego jeszcze brakowało! To jak zapałki przy wywróconej cysternie lub
dodatkowa szubienica na miejsce linczu. Usiłowała oddać mu prezent, ale
Duncan uśmiechnął się tylko i założył ręce do tyłu.
- Brutal! - zawyła przewodnicząca ruchu na rzecz zwierząt. - Barbarzyńca!
- Otwórz - ponaglał Duncan, a jego błękitne oczy błyszczały.
Powinna była zrobić przerwę na reklamę, ale wiedziała dobrze, że jeśli
oszuka swą widownię przed telewizorami, nigdy jej tego nie wybaczą.
- Niech pani otworzy! - krzyknęli Anton Furzc i traper.
- Otwórz to! - błagała publiczność.
Kątem oka Joanna zauważyła, jak przewodnicząca ruchu na rzecz zwierząt
wyjmuje z kieszeni kaftana puszkę czerwonej farby. Anton Furzc usiłował
ją wyrwać. Miała do wyboru: albo otworzyć pudło, albo wezwać
strażników, albo zrobić jedno i drugie. Joanna zdjęła pokrywę.
Maleńki, szary króliczek wtulił się jeszcze bardziej w swoje gniazdko, w
jego ciemnych oczach można było wyczytać przerażenie.
- Ach! - jęknęła widownia.
- O-oo! - zawył Leo. Furzz i przewodnicząca zapomnieli o farbie. Obrócili
się, by spojrzeć na królika.
Duncan położył palec na ustach, prosząc o ciszę, i uniósł królika. Wielkie
uszy opadły na jego rękę. Pogładził ostrożnie zwierzę i podał go Joannie.
- Dla ciebie, moja najdroższa.
Delikatne futerko królika pieściło jej dłonie. Duncan dopiął swego po raz
kolejny. Znowu odebrał jej publiczność i to dzięki temu milutkiemu,
długouchemu zwierzątku, które pojawiło się w najbardziej odpowiedniej
chwili. Chciała posłać Duncanowi spojrzenie pełne wyrzutu, ale zamiast
tego spuściła wzrok i uśmiechnęła się. Nosek królika drgał lekko, trudno
było mu się oprzeć. Joanna podniosła zwierzątko do góry, w kierunku
kamer.
- A teraz najwyższy czas na reklamę. Spotkamy się ponownie za chwilę -
odwróciła się, by zbesztać Duncana, ale on był już w połowie drogi do
wyjścia i nawet się nie obejrzał.
Po tym epizodzie program dobiegł spokojnie do końca. Nikt nie był w
stanie przebić podarunku Duncana. Członkowie ruchu na rzecz zwierząt
mieli rację. Czy ktoś mógł jeszcze zaprzeczyć, że takie futro wygląda
najlepiej na swym właścicielu? Amon Furzz usiłował udowodnić
wszystkim, że też kocha zwierzątka, ale jedyne, co osiągnął, to dziurę w
jedwabnym krawacie. I na tym Joanna zakończyła program.
Przestała się uśmiechać, gdy opuszczała studio z króliczkiem, który spał w
pudełku, znalezionym przez jednego z pracowników technicznych.
Duncan ponownie wykorzystał ją i jej program dla własnych celów. Był
mistrzem manipulacji. I chociaż podziwiała jego talent, wcale jej się to nie
podobało. Ani on sam.
- Jesteś tu - powiedział, podchodząc do niej przy windzie. W jednym ręku
trzymał klatkę, która kołysała się razem z włożoną do środka książką,
zatytułowaną „Twój ulubieniec - królik".
Pociągnął nosem naciskając guzik windy.
- Chcesz go, prawda, Joanno?
- Czyżbyś poczuł się odrzucony, gdybym go nie chciała? Tak jak to było z
tymi czekoladkami... - mogła się założyć, że wymyślił tę historię.
Rzucił jej dwuznaczne spojrzenie spod na wpół przymkniętych powiek i
razem weszli do windy.
- Gdybyś go miała zamiar komuś oddać, byłbym zrozpaczony. Obiecałem
Alistairowi, że oddam go w dobre ręce. A więc, jeśli go nie chcesz, zwróć
mi go - dotknął pudełka, które tuliła do piersi. - Słyszysz, Al? Nie
podobasz się jej. Sądzę, że wolałaby nauszniki z króliczego futra.
- Nie powiedziałam, że mi się nie podoba - powiedziała Joanna. Czy
naprawdę obchodziło go, w czyje ręce trafi królik, czy też ponownie
udawał przed nią szczególnie wrażliwego?
- A więc chcesz go zatrzymać? - nalegał Duncan, gdy wysiadali z windy i
szli w kierunku samochodu. - Jeśli nie, powiedz tylko słowo, a ja i Al
zmyjemy się.
Czy potrzebny był jej do szczęścia królik? Wspominając jego delikatne
futerko, wiedziała, że Benni byłby zachwycony.
- Zatrzymam go - powiedziała niechętnie.
- Ho-ho! - uśmiechnął się od ucha do ucha, widząc jak otwiera bagażnik,
by włożyć do niego klatkę. - Bałem się jak diabli, bo widzisz, nie sądzę, by
Alowi spodobał się mój domek w Stamford. A zabieranie go w trasy...
- Byłoby raczej trudne - zgodziła się Joanna. Przytrzymał pudełko z
królikiem, żeby mogła wsiąść do samochodu. W tym czasie, jak zdążyła
zauważyć, uchylił wieczko i zajrzał do środka.
- Do zobaczenia, przyjacielu - zapewnił Ala z powagą i oddał pudełko.
Następnie spojrzał na nią z cieniem uśmiechu na ustach i dodał: - To samo
dotyczy ciebie, Joanno - dotknął palcem jej ramienia, a następnie zamknął
drzwiczki saaba i odszedł.
- Ponownie rada numer piętnaście - powiedziała Liza jeszcze tego
wieczoru, gdy Joanna opowiedziała jej ostatnie nowinki. - Udaje
wrażliwego. Króliki to nie to, co lubią dorośli mężczyźni. Wypróbuj go.
Następnym razem, gdy zadzwoni, powiedz, że ugotowałaś Ala na
przekąskę niedzielną - lapin avec champignons. Założę się, że nie mrugnie
nawet okiem.
Joanna z pomrukiem zachwytu przyjęła radę i spojrzała na wtulonego w
nią króliczka.
- Chyba masz rację - ale mówiła to z przykrością. Gdy-
36 Dzień zakochanych
by choć raz w życiu udało jej się spotkać mężczyznę, który pokocha
królika...
Po pożegnaniu z Lizą, Joanna nadal siedziała nieruchomo, głaszcząc
delikatne futerko Ala. Na zewnątrz podmuch wiatru rozbijał krople
deszczu o dachówki. Kolejna wilgotna i samotna noc.
Ponownie zadzwonił telefon. Odetchnęła z ulgą i chwyciła słuchawkę.
Tęskniła dzisiejszej nocy do ludzkiego głosu, choćby to miała być
pomyłka. v
- Joanno - powitał ją radosny baryton Duncana. - Jak się ma Al?
Przerażało ją, że z taką przyjemnością słuchała jego głosu. Ta chęć, z jaką
czekała na telefon od człowieka, który ją wykorzystywał, pogłębiała
jedynie jej samotność. Rozgoryczona z powodu tej słabości, zgasiła w
sobie iskrę, którą rozpalił jego głos.
- Wiesz, zastanawiałam się właśnie, jak ci to powiedzieć - mówiąc to,
gładziła główkę królika. - Al zginął. Wyniosłam go na trawę, by sobie
poskubał i...
- Zginaj? Poza domem? W taką noc jak dzisiejsza? Dobry Boże, Joanno!
To królik wyhodowany w niewoli. Zamarznie na śmierć lub porwie go
sowa. Do diabła!
- No... tak... rzeczywiście...
A więc jednak obchodziło go to. Ale jak jednocześnie przeprosić Duncana
i zachować godność?
- Zaraz przyjeżdżam - nie dał jej nawet szansy. - Będę za jakieś
dwadzieścia minut. - I odłożył słuchawkę.
- No i co, króliczku! - podniosła go i zbliżyła jego drgający nosek do
własnego. - Nieźle narozrabiałam, co, przyjacielu?
ROZDZIAŁ CZWARTY
Poczucie winy kazało Joannie wyjść Duncanowi naprzeciw. Mogła mu
otworzyć bramę za pomocą interkomu, ale i tak byłby zmuszony przejść
spory kawałek w strugach deszczu. Ale to nie był jedyny powód, dla któ
rego czekała na niego przy bramie pod kapiącą parasolką, owinięta
szczelnie trenczem. Uznała, że będzie to najlepsze miejsce na przeprosiny.
A poza tym nie chciała, by Duncan zbliżył się zbytnio do jej sanktuarium.
Podniosła wzrok, widząc światła samochodu podjeżdżającego do bramy.
Krople deszczu uderzały w pieczołowicie wywoskowaną karoserię jaguara
zbliżającego się do podjazdu.
Przeszła przez bramę, gdy Duncan wygasił światła i wyskoczył z wozu.
- Wracaj do środka, nie stój na deszczu! - zawołała. Ale jak zwykle
zignorował jej wołanie.
- Do licha! - zamruczała, bo pokrzyżował jej plany.
- Sama zaczęłaś go szukać ? - zapytał i pochwycił ją za rękę, by wiatr nie
wyrwał jej parasolki. - Ubrany był odpowiednio do sytuacji; w dżinsy i
nieprzemakalną kurtkę, która jeszcze bardziej podkreślała jego bary. Z
kieszeni wystawała duża latarka.
- Duncanie, muszą ci się do czegoś przyznać - podniosła wzrok, by
spojrzeć mu w oczy. - Skłamałam. Al nie uciekł. Śpi spokojnie w swoim
pudełku - rzuciła mu uśmiech, mając nadzieję, że zauważy go w półmroku.
- A więc przepraszam cię... Sama nie wiem, co mnie napadło. Ale jak wi
dzisz, nie jesteś już potrzebny. Możesz wracać do domu.
- Przepraszam - dodała ciszej, gdy tak stał i tylko coraz silniej zaciskał
palce na jej nadgarstku.
- Wiesz, jak to jest, gdy się kłamie? - wraz z kolejnym podmuchem wiatru
Duncan przeniósł parasolkę nad jej głowę. - Teraz nie wiem, w co wierzyć.
Skąd mogę mieć pewność, że to nie kolejne kłamstwo? Może chcesz mnie
tylko uspokoić?
- Nie stać by mnie było na coś takiego - ale poczucie winy pozbawiło jej
głos pewności.
- Udowodnij mi to, Joanno - wolną ręką dotknął jej ramienia i skierował ją
ku bramie. - Pokaż mi królika, o ile go masz.
- Do licha, Duncanie! - obcasy wbiły się w mokry grunt. Zauważyła, że
chce ją objąć. By tego uniknąć, ruszyła w kierunku domu.
- Do licha z tobą, Wiewiórko. Telefonując do ciebie, pławiłem się w
gorącej kąpieli. Wyciągnęłaś mnie z wanny, więc chociaż tyle jesteś mi
winna - manewrował parasolką, gdy przechodzili przez ciężką bramę.
Następnie zacisnął rękę wokół jej talii.
- Dobrze, dobrze - usiłowała odsunąć się, by zmniejszyć do minimum
kontakt z jego ciepłym ciałem, ale uniemożliwiła to różnica w tempie ich
kroków. Duncan trzymał parasolkę przede wszystkim nad jej głową.
Wiedziała, jak deszcz spływa strugą po jego policzku i znowu ogarnęło ją
poczucie winy.
- Wiesz... - zamruczał, gdy wyszli już z otaczających jej posiadłość sosen
na wolną przestrzeń i poszli w górę, w kierunku domu. - Są łatwiejsze
sposoby, by zdobyć moje towarzystwo. Nie musiałaś narażać mnie na takie
stresy. Mogłaś powiedzieć zwyczajnie: „Przyjedź, czuję się samotna". To
podziałałoby równie skutecznie.
- Nie byłam wcale samotna - spojrzała na niego z wściekłością. Nie, do
tego nie przyzna się temu arogantowi, temu krętaczowi, który jednak nie
chciał, by jego króliczek pozostał przez całą noc na dworze.
- Nie? - szydził. - Bawiłaś się tu cudownie całkiem sama w tę ulewną noc?
Nie odpowiedziała, ale też i nie usiłowała uciec, gdy przytulił ją mocniej.
Wiatr wył w gałęziach drzew, krew tętniła w jej żyłach, światła domu
migały coraz bliżej. Błędem byłoby wpuszczenie go do środka w taką noc
jak ta. A w dodatku nie chciała widzieć wyrazu jego oczu w dobrze
oświetlonym pomieszczeniu. Miała uczucie, że i tak przejrzał ją na wylot.
W opinii większości ludzi Joanna zdobyła w życiu wszystko, co potrzebne
do szczęścia. Ta myśl spowodowała, że spochmurniała. Dlaczego właśnie
Duncan wie, że jest inaczej? I skąd? Chociaż mówił o dyskrecji naukowca-
badacza, nie wierzyła mu. Był manipulatorem, ot co. Ale nikomu nie uda
się wykorzystać jej ponownie.
Weszli na osłonięty ganek. Przed drzwiami Joanna obróciła się i patrząc
mu w oczy, powiedziała:
- Al naprawdę jest w domu, Duncanie.
- Wiem - złożył parasolkę i oddał Joannie, nie zdejmując dłoni z jej biodra.
Skoro wiedział, to dlaczego?... - odetchnęła, by się uspokoić.
- Nie chciałabym zapraszać cię do środka - dobrze wiedziała, że jest mu
winna chociaż kawę. Zaproponowałaby ją każdemu, tylko nie jemu. Na
samą myśl, że mogłaby go zaprosić, jej oddech stał się szybszy.
- I to też wiem - jego wolna ręka delikatnie objęła ją za szyję. Poczuła
ciepłe palce. Ujął w dłoń jej podbródek i uniósł nieco do góry. - No to
dobranoc, Jo!
Trzymał ją tak, że nie mogła uciec przed pocałunkiem. Ale gdyby nic jej
nie krępowało, też nie uciekłaby przed nim. Zamykając oczy, całkowicie
poddała się pieszczocie jego warg. Czuła, jakby gdzieś głęboko nagle
budziło się w niej słońce. Delikatność, z jaką dotykał jej ust, dodawała
Joannie siły. Wspięła się lekko na palce i niemal wtuliła w niego. Poczuła,
jak ręka Duncana silniej zaciska się na jej talii. Nagle oderwał usta od jej
ust i puścił ją. Stali tak przez moment, jedynie wpatrując się w siebie.
- Spij dobrze, Joanno - powiedział. Jego niski głos wydawał się jeszcze
bardziej ochrypły. Odwrócił się na pięcie i zaczął schodzić po stopniach
ganku.
- Duncanie! - zawołała.
Kiedy obrócił się ku niej, zauważyła na jego twarzy wyraz męskiego
tryumfu.
- Tak? - zapytał.
Słowa zamarły jej w gardle.
- Weź mój parasol - powiedziała wreszcie, wyciągając rękę. Przez sekundę
jego twarz pozbawiona była jakiegokolwiek wyrazu. Po chwili wystawił
głowę na deszcz i roześmiał się.
- Dzięki, Joanno. Ja nie używam parasoli - ponownie zaczął schodzić z
ganku.
- Nie bądź szalony, Duncanie.
-To wbrew moim zasadom. Człowiek musi trzymać się jakichś zasad - w
jego głosie słychać było jeszcze śmiech. Pomachał jej ręką na pożegnanie,
obrócił się i wyszedł na deszcz.
Pobiegł do samochodu. Z ruchu jego ramion domyśliła się, że nadal się
śmieje. Nie wiedziała tylko, z kogo i nie miała pojęcia, czy sama ma
płakać, czy śmiać się. W końcu uśmiechnęła się i weszła do domu.
Jej rozbawienie nie przetrwało rozmowy z Lizą, do której zatelefonowała
jakieś pół godziny później.
- Czy w książce Flowersa jest coś na temat spacerów po deszczu? -
zapytała, gdy tylko Liza podniosła słuchawkę.
- Jasne, że tak - odpowiedź Lizy była natychmiastowa. - Chyba rada numer
trzydzieści pięć. Nazywa to „grą zaawansowaną". Zresztą mogę
sprawdzić, czy to akurat ten numer, ale później.
- Och, przepraszam. Nie jesteś sama, co?
- Nie. Są tu jeszcze brązowe oczy i uśmiech, dla którego gotowam umrzeć
- przyznała się Liza rozbawionym tonem. - Nowy sąsiad. Wpadł, by coś
pożyczyć. Zapomniałam co. Zadzwonić później?
- Oczywiście - ale Joanna już wiedziała to, co ją interesowało, a nawet
więcej. Wyłączyła światło i wyszła z kuchni. Przechodząc przez hol,
zatrzymała się przy klatce z królikiem, Alistair nerwowo rozkopywał
wióry, jakby i on desperacko szukał czegoś i nie mógł znaleźć. Zaciskając
ręce na piersi, szybko udała się do sypialni.
Piątek. Wszyscy pracownicy powitali ją uśmiechem, jaki zwykle pojawiał
się na ich twarzach przed weekendem. Tylko Joanna nie potrafiła wejść w
zwykły, pogodny nastrój. Może gnębiła ją myśl o kolejnych wolnych
dniach bez syna. Może wspomnienie poprzedniej, nie przespanej nocy. W
każdym razie nie była w nastroju, by spokojnie znosić kolejne sztuczki
Duncana.
Na dwie minuty przed rozpoczęciem programu, Art, kamerzysta,
zatrzymał Joannę w korytarzu.
- Wskazówka dla tych, którzy potrafią to docenić. Z pewnością chcesz
zmienić buty.
- Mówisz, że chcę? - spojrzała na zielone pantofle na obcasie, pasujące do
zielonej sukni-płaszcza.
- Chcesz, zaufaj mi - figlarny uśmiech nie znikał mu z twarzy.
Gdy Art dawał takie rady, albo trzeba mu było uwierzyć, albo być
przygotowanym na jakiś żart. Tym razem Joanna domyśliła się, że to nie
ona będzie przedmiotem żartu. Zmieniła buty pod stołem w czasie
napisów, które zapowiadały jej program.
Na szczęście piątkowe wywiady przeprowadzała siedząc. Tym razem po
jednej stronie miała starzejącego się, błyskającego bielą zębów i
opalenizną gwiazdora filmowego, po drugiej śliczną, bardzo młodą i
będącą w zaawansowanej ciąży jego kochankę. Czuła się jak na meczu
tenisowym. Zarówno ona, jak i publiczność przenosili wzrok od jednego
gościa do drugiego, by śledzić ataki i kontrataki.
- Wyprowadzałam psy gwiazd filmowych, ale zrezygnowałam z własnej
kariery, by zająć się tobą! Zarabiałam pięćdziesiąt tysięcy rocznie.
- Nie zarabiałaś nawet pięciu! Nie byłaś w stanie pomóc psu znaleźć
drzewka w gęstym lesie. Gdybym cię nie przyjął, sama zeszłabyś na psy. I
proszę, co mnie spotyka, zamiast wdzięczności?
- Należy mi się odszkodowanie. Obiecałeś... Rozmówcy byli zbyt
zawzięci, by pozwolić Joannie na przejście do bardziej ogólnych spraw.
Miała to być dyskusja na temat praw i obowiązków dwojga partnerów, ale
zamieniła się w pyskówkę, której nie zagłuszyły nawet reklamy. Po
ostatniej przerwie Joanna potarła bolące skronie i odetchnęła z ulgą.
Zostały tylko cztery minuty. Patrząc na gości, pomyślała, że jeśli to ma
być miłość, to woli dzieci i króliki. Dobiło ją, gdy spojrzawszy na
widownię, ujrzała znajomą postać, podnoszącą się z krzesła w jednym z
ostatnich rzędów.
Duncan zrzucił kapelusz, zakrywający jego jasne włosy, i ruszył w jej
stronę. W ręku trzymał brązową torbę, która mogła zawierać jedynie dość
dużą butelkę.
Jej goście przerwali w pół słowa i odwrócili się, by obserwować tę scenę.
Duncan wyjął aktorowi mikrofon z rąk i zwrócił do publiczności.
- Wydaje mi się, że w piątek wypadałoby zakończyć program miłym
akcentem - powiedział konfidencjonalnym tonem. - Pamiętajcie, że na
jeden romans kończący się fiaskiem, przypadają dwa kończące się
małżeństwem. A więc jeśli nadal wierzycie w tę instytucję, oto kolejna
rada z książki „101 sposobów na zdobycie kobiety swych marzeń".
Gdy Joanna wychodziła zza stolika, Duncan wyciągnął z torby butelkę
szampana. Publiczność wybuchnęła śmiechem, ujrzawszy buty Joanny.
Duncan, nieświadom niczego, ciągnął dalej:
- Chcecie udowodnić swe oddanie. I chcecie uczynić to w sposób
dramatyczny. Polecam radę numer czterdzieści – dość tradycyjną.
Ach, więc o to mu chodziło. Niech Bóg błogosławi Artowi. Dam mu
podwyżkę. Ze skromną minką Joanna pozwoliła Duncanowi zaprowadzić
się przed stół.
- Joanno, gdybyś zechciała tu usiąść - Duncan podał butelkę oniemiałemu
aktorowi. - Czy może pan to otworzyć?
Następnie przeniósł swą uwagę na Joannę, która usadowiła się na
krawędzi stołu, elegancko zakładając nogę na nogę, i ukląkł obok niej.
Znalazł się na wysokości butów zaleconych jej przez Arta. Była to para
najstarszych, obdartych adidasów, trzymanych w biurze na wszelki
wypadek, nie mytych od zeszłej jesieni. Szczęka Duncana powoli opadła,
korek wystrzelił, a publiczność zawyła z radości.
- By... - tracił zimną krew, patrząc na obskurne buty i jej tryumfalny
uśmiech. - By pokazać ...swą żarliwość, polecam wypicie toastu z jej
wykwintnego pantofelka. Nie przypuszczałem, że wymaga to aż takiego
oddania.
Jedną ręką chwycił jej kostkę, drugą zdjął but. Wstał, wyciągnął but ku
afektowanemu gwiazdorowi, który napełnił go szampanem aż po
sznurówki. Z grymasem podniósł go do góry.
- Twoje zdrowie, dziecino - wyszeptał głosem Bogarta. Pochylił głowę i
wlewał w siebie srebrzysty płyn. Publiczność wyła z radości. I tak
program się zakończył.
Duncan wytarł usta ręką i warknął:
- Kto ci to powiedział?
- Nigdy nie ujawniam swych źródeł - zapewniła go i odeszła.
Gwiazdor poklepał Duncana po ramieniu. Gdy się obracała, zobaczyła z
daleka, jak tych dwóch mężczyzn śmieje się i kończy szampana wprost z
butelki. Swój pozna swego - pomyślała z tryumfem. Obydwaj byli
pewnego rodzaju aktorami i obydwaj nie mieli najmniejszego pojęcia,
czym jest miłość. Ale, czy potrzebna im ta wiedza? Dawali sobie świetnie
radę bez niej.
Jakby dla potwierdzenia, że cała ta scena nie była niczym więcej tylko
przedstawieniem, Duncan nie czekał na Joannę przed studiem. Rozglądała
się za nim przy windach, wreszcie poczuła się głupio i odeszła.
Jeszcze tego wieczora, gdy wychodziła spod prysznica, zadzwonił telefon.
Przytrzymując ręcznik, pobiegła do sypialni.
- Halo?
- Co ty robisz w domu? - znajomy głos żądał wyjaśnień. Czyżby
oczekiwał, że Alistair podniesie słuchawkę?
- Jestem u siebie, Duncanie - powiedziała z przesadną cierpliwością. - A
gdzie miałabym być?
- Och... gdzieś na randce.
- Nie dzisiaj - skrzywiła się i opadła na łóżko.
- Czemu nie?
- Po pierwsze to nie twoja sprawa, a po drugie nie znam nikogo, z kim
chciałabym się umówić - prychnęła z irytacją.
- W takim razie nie szukałaś dobrze. Jest całe mnóstwo mężczyzn, którzy
chętnie umówiliby się z tobą.
- Może i tak, ale o spotkania proszą mnie tylko typy o zbyt wybujałym
ego. Wolałabym pójść do opery, niż wysłuchiwać ich pień na własny
temat.
- Zdaje się, że trzeba mieć cholernie zdrowe ego, by cię poprosić o
spotkanie - zachichotał Duncan współczująco.
- Nie mam nic przeciw zdrowemu ego, sama je posiadam. Nie lubię
jedynie tych nadętych facetów, którzy oceniają cię według grubości
portfela, znajomości... no wiesz. To typ ludzi, którzy potrafią całą noc
mówić tylko na swój temat, nie usiłując nawet zadać jednego pytania
kobiecie. Oni lubią się pokazywać z dziewczyną z tego samego powodu,
dla którego jeżdżą ferrari lub kupują ciuchy w najlepszych sklepach na
Saville Row.
- A więc jak spędzisz weekend? - nalegał. Oparła się o wezgłowie i
podkuliła nogi.
- Gdyby był tu Benni... - poszliby wieczorem do kina albo wypożyczyli
film. Ma też do przygotowania programy na przyszły tydzień, zakupy do
zrobienia, gotowanie. Od dawna nosi się z zamiarem zagospodarowania
ogrodu. Mogłaby też pójść na kawę z Lizą.
- A jutro wieczorem? - zapytał Duncan. - Sobotni wieczór był w moim
rodzinnym mieście dniem wielkich randek.
Nagle ocknęła się. Cóż ona właściwie robi? Zwierza się ze swej
samotności temu mężczyźnie, jakby go to cokolwiek obchodziło? Nie
powinna ujawniać, że nie ma żadnych planów na sobotni wieczór. Ani
niedzielny. Że całkiem możliwe, iż nie zobaczy nikogo, ani jednej żywej
duszy do poniedziałku.
- Jeszcze się nie zdecydowałam - odpowiedziała, a jej glos stał się zimny. -
Czy telefonujesz w jakiejś konkretnej sprawie?
- Niekoniecznie - odrzekł tak po prostu.
Chciała mu wierzyć, ale nie mogła sobie na to pozwolić. Nie był głupi.
Musiał wiedzieć, że każdego wieczoru czeka na telefon. Bo w każdym
przyzwyczajeniu jest jakaś pociecha, coś miłego, nawet w tak złym
przyzwyczajeniu, jakim jest Duncan Flowers. Tymczasowy gość,
upomniała siebie. Nie będzie to trwało długo. Gdy tylko skończy się
zakład, za niecałe dziesięć dni...
- No cóż, w takim razie... - mruknęła.
- W takim razie dobrej nocy, Jo. Miłych snów - odłożył słuchawkę, zanim
zdążyła pomyśleć nad jakąś odpowiedzią, by zatrzymać go dłużej przy
telefonie.
Powoli położyła słuchawkę, a następnie zaczęła przez okno wpatrywać się
w ciemność. Gdy była mała, dziewczęta w jej bloku bawiły się w grę
„zielone światło, czerwone światło". Chodziło o to, by dojść do osoby
„zamawiającej" i dotknąć jej tak, by tego nie zauważyła.
Gdy krzyczała „zielone światło" i zasłaniała oczy, wszyscy gracze mogli
się do niej zbliżyć. Każdy przyłapany w ruchu na „czerwonym świetle"
musiał wrócić na linię startu. Gra ta zawsze ekscytowała ją i przerażała. Za
każdym razem, gdy otwierała oczy, zamarli w bezruchu, ścigający ją
ludzie, byli coraz bliżej i bliżej.
Duncan przyprawiał ją o takie samo uczucie. Nigdy nie złapała go w
ruchu, ale za każdym razem, gdy odsłaniała oczy, był coraz bliżej.
Wstrząsnęła ramionami, próbując odpędzić to uczucie. Wstała, by
poszukać szlafroka i przygotować sobie szklankę gorącego mleka.
ROZDZIAŁ PIĄTY
„Pizza Domino" - nalegał głos chłopca przez interkom. Radio w jego
samochodzie grało na pełny regulator melodię o niegasnącej miłości, a
głos chłopca brzmiał tak, jakby on zwracając się do niej jednocześnie żuł
gumę.
- Ale ja nie zamawiałam pizzy - powtarzała Joanna z irytacją. Chociaż
może to i lepsze od grzanki z serem, zaplanowanej na sobotnią kolację.
- Hartz, wiejska droga numer dwa, to przecież pani adres, no nie?
To żart - pomyślała nagle. Z pewnością w książce Duncana była rada, by
wysłać swej ukochanej pizzę w sobotni wieczór.
- Dobrze, wejdź - powiedziała do chłopca i nacisnęła przycisk otwierający
bramę.
Ale w parę chwil później ujrzała w drzwiach Duncana Flowersa
uśmiechniętego od ucha do ucha. W ręku trzymał brązową torbę z
zakupami.
- Skłamałem - powiedział natychmiast.
- Widzę - ledwo mogła złapać oddech. Cofnęła się o krok na jego widok.
Błąd numer dwa. Zanim się zorientowała, już stał w holu i nie mogła
zatrzasnąć mu drzwi przed nosem. Duncan rozejrzał się z uznaniem.
- Nie jest to pizza Domino, ale specjalna pizza Flowersa. A właściwie taka
będzie, kiedy ją zrobię. Kuchnia jest tam?
- Duncanie, nie jestem w nastroju - zaoponowała, idąc za nim do kuchni. A
właściwie nie była do chwili, w której się pojawił. To był ponury dzień.
Cały czas ślęczała nad materiałami do wywiadów na przyszły tydzień.
Miała właśnie odpocząć, gdy zadzwonił do bramy.
- Nie mam chęci na rozmowę z tobą.
- Świetnie, boja też nie. Nie mam ochoty rozmawiać ani z sobą, ani z tobą
- ustawił torbę na bufecie i dodał: - Mam jedynie ochotę na wygodny fotel,
dobrą pizzę i film. Czy oglądałaś już „Doktora Żiwago"? - podał jej kasetę.
- Akurat tego filmu nie widziałam - powinna go wyrzucić natychmiast. Ale
wyglądało na to, że łatwiej byłoby jej wyrzucić piec, a poza tym Duncan
wyglądał w kuchni jakoś po domowemu.
- Czy możesz otworzyć chianti, a ja zagniotę ciasto - był zdecydowany
zrobić to, co zamierzał. Na jego twarzy nie widać było nawet cienia
uśmiechu, chociaż dołeczek znajdował tam, gdzie zawsze.
- Potrzebna będzie patelnia do podsmażenia grzybków.
Nie sposób było przebywać z Duncanem w jednej kuchni i nie rozmawiać.
Zanim pizza była gotowa, przedyskutowali wiele tematów, począwszy od
wielorybów, a skończywszy na ekonomii wybrzeża Pacyfiku. Joanna zdała
sobie sprawę, że chociaż mówił interesująco, to jednak bezosobowo.
Wyglądało, że doskonale wie, na ile może sobie pozwolić w rozmowie z
nią i kiedy się wycofać. Podstępem, wprawdzie, wdarł się do jej domu, ale
chyba nie chciał pogwałcić jej prywatności pytaniami czy komentarzami.
- Dwadzieścia minut i gotowe - powiedział, wkładając do piekarnika. -
Czasu aż nadto, by rozpalić kominek.
Jedli pizzę grzejąc się w jego cieple, oglądając „Doktora Żiwago".
Stopniowo Joanna zaczęła rozluźniać się i czuć coraz lepiej. Film był
wspaniały, a Duncan nadal przestrzegał ustalonej między nimi
półmetrowej odległości. Pozwolił sobie jedynie na wyjęcie z klatki
Alistaira podczas sceny z wilkami. Zdaje się, że wycie wyprowadziło go z
równowagi.
Królik nie zwracał najmniejszej uwagi na film, za to chętnie zajął się
szlufkami dżinsów Duncana. Gdy Joanna podwinęła nogi pod siebie,
Alistair usnął na jej kolanach. Wpatrzona w ekran, nieświadomie pieściła
jego długie uszy. Jej dłoń natrafiła nagle na coś cieplejszego niż futro
królika. Opuściła wzrok. Duncan bawił się jego drugim uchem. Z
uśmiechem na twarzy ponownie spojrzała na ekran. Pod koniec love story
poczuła silniejszy ucisk na kolanie. Zauważyła kątem oka, że Duncan,
trzymając nadal ucho królika, oparł na jej nodze swą dłoń.
Joanna powróciła do oglądania filmu, choć miała kłopoty z koncentracją.
Z trudem kontrolowała oddech. Chciała zmienić pozycję, ale jego dłoń
przyszpilała ją do miejsca. Alistair przyszedł jej na ratunek, uwalniając
swe ucho z uścisku Duncana i usiłując zeskoczyć z sofy.
- Nie, nic z tego - Duncan złapał go. Zastopował film.
- Zdaje się, że pora, byś wrócił do klatki, przyjacielu. Gdy podszedł znowu
do Joanny, siedziała zwinięta w kłębek, rękami obejmowała nogi, a
podbródek spoczywał na kolanach. Czuła, że się jej przygląda, ale tym
razem nie usiłował jej dotknąć, choć siadł nieco bliżej.
W ciszy obejrzeli film. Przy ostatnich słowach z ekranu z oczu Joanny
popłynęły łzy.
- Hej! - wielka dłoń pogładziła ją po mokrym policzku.
- Jo, to tylko film - obejmując ją ramieniem, otarł łzy. -Wzięło cię, co? -
Gdy przytaknęła, usiłując uśmiechnąć się i nie mogąc wydobyć z siebie
głosu, przyciągnął ją i przytulił jej głowę do ramienia. - W porządku,
czasami dobrze sobie popłakać, prawda?
Śmiała się przez łzy i mocniej tuliła do niego. Skąd może to wiedzieć?
Wyglądał na człowieka, który płakał ostatnio w wieku pięciu lat. Ale
mimo wszystko miał rację, rzeczywiście dobrze jej zrobił ten płacz - i
dobrze jej było w jego ramionach. Odetchnęła głęboko, usiłując wziąć się
w garść, i nagle zdała sobie sprawę z jego czystego, męskiego zapachu, z
masywności ramienia, z siły uścisku.
Duncan Flowers był na dobrej drodze do wygrania zakładu. Położyła mu
rękę na piersi i uwolniła z jego ramion.
- Już dobrze? - opuszkami palców delikatnie dotykał jej pleców,
powodując drżenie całego ciała.
- Oczywiście - Joanna wstała i wyszła do łazienki. Ponuro spojrzała na
swe zapłakane odbicie w lustrze.
Dzień Świętego Walentego za niecałe dwa tygodnie, ty idiotko. Jak
myślisz, po co on to robi? Cóż, jeśli sądzi, że wystarczy love story i pizza,
by mnie uwieść, to się myli.
Gdy wyszła z łazienki z czerwonymi oczami, znalazła Duncana w kuchni.
Pakował resztę swoich zakupów. Popatrzył na nią z uśmiechem.
- Reszta pizzy jest w lodówce, Joanno. Możesz ją zjeść na śniadanie -
wziął torbę i podszedł do niej.
Odchodził? Tak po prostu? Bez kłótni, bez walki, na które już była
przygotowana. Delikatnie dotknął czubka jej nota, a potem ust.
- Nie płacz już. To tylko film...
- Ale dobry - nawet nie zamierza jej pocałować?
- Najlepszy - zgodził się. Nie zamierzał. Opuścił rękę i z zabawnym
półuśmiechem przeszedł obok niej.
Oszołomiona, nadal nie bardzo wiedziała, co się dzieje, idąc za nim do
drzwi wejściowych. On naprawdę wychodził.
- Zamknij dobrze - ostrzegł ją. I już go nie było. Usłyszała tylko odgłosy
kroków na schodach, lekkie i szybkie jak na takiego mężczyznę, a
następnie trzaśniecie drzwiczek jaguara.
- Do licha! - szepnęła, opierając się o framugę. Zamrugała powiekami, by
powstrzymać napływające do oczu łzy. Bez niego pokój wydawał się
dziwnie pusty.
Niedziela była cieplejsza i bardziej słoneczna. Wzięła się za lekturę „New
York Timesa", którego czytała zawsze od deski do deski w poszukiwaniu
nowych tematów. Przed jedenastą miała za sobą lekturę połowy gazety i
rozmowę z Bennim. Za tydzień będą znów razem.
Ta myśl podtrzymywała ją na duchu. Postanowiła zrobić zakupy.
Skierowała kroki do starej stodoły, zamienionej na garaż. Może uda jej się
przy okazji namówić Lizę na kawę... Nagle zatrzymała się. Drzwi garażu
były otwarte. A przecież je zamknęła.
Może to złodziej? Ale samochód stał na swoim miejscu. Po odejściu
Jasona Joanna zainstalowała takie zabezpieczenie, że nikt nie mógł
przejechać bramy bez jej wiedzy. A więc wyglądało, że jednak nie
zamknęła bramy.
Podeszła na palcach do samochodu, wsiadła do niego i włożyła kluczyki
do stacyjki. Im szybciej znajdzie się poza garażem, tym lepiej.
Podskoczyła na dochodzący gdzieś z bliska dźwięk metalu uderzającego o
metal. Obejrzała się wokoło, ale nie zauważyła nikogo. Przekręciła
kluczyk i silnik zaczął pracować.
- Hej! - usłyszała stłumiony męski głos. Niespodziewanie ktoś zaczął się
wydobywać spod samochodu. Ktoś, kto manipulował przy jej saabie.
Przerażona wyłączyła silnik i otworzyła drzwiczki. Jeśli szybko uda jej się
dobiec do domu, zadzwonić na policję.. Opuściła stopę na posadzkę
garażu i zadrżała, gdy niewidzialna ręka chwyciła ją za kostkę. Kolana
ugięły się pod nią i upadła tuż obok samochodu.
- Joanno.
Głos Duncana! Przyjęła to z ulgą.
-Och... dzięki Bogu!
- Do licha, co się dzieje? Chciałaś mnie rozjechać? - trzymając ją nadal za
kostkę, podciągnął się i na wpół wychylił spod saaba. Policzek upaprany
miał w smarze, wyglądał jak Indianin szykujący się do walki.
- Czemu nie uważasz? Mogłaś mnie zabić!
- Mogłam cię zabić? Też coś! - jej przerażenie zmieniło się we wściekłość.
- O mało nie dostałam ataku serca. Co ty robisz pod moim samochodem?
Duncan wychylił się bardziej spod wozu, głowę oparł o jej łydkę. Łypnął
na nią z uśmiechem, któremu trudno się oprzeć.
- Rada numer czterdzieści cztery: „Pokaż jej, że ci zależy - wyrecytował -
sprawdź opony i zmień olej w jej samochodzie".
Szkoda, że nie mogę usunąć tej rady - zachichotał. - Pierwszy facet,
którego rozjedzie kobieta jego marzeń, zaskarży mnie do sądu. Czyżbyś
nie widziała puszek z olejem?
- Nie. A jak, u diabła, dostałeś się na mój teren? Praktycznie leżał na jej
kolanach. Uwolniła stopę z jego uścisku. Wyciągnęła nogę spod jego
głowy i wstała.
- Wspiąłem się na drzewo, a potem zeskoczyłem. W drugą stronę nie da
się tego powtórzyć.
- Żaden problem. Mogę cię wypuścić przez bramę - powiedziała ponuro.
- Najpierw muszę skończyć z olejem - i był już pod samochodem.
- Daj sobie spokój, Duncanie. Mechanik się tym zajmie.
- Już za późno. Kiedy usiłowałaś mnie zabić, spuściłem właśnie olej.
- Kiedy co...? - poddała się. On śpiewał coś pod nosem, fałszując tak
strasznie, że nie potrafiła rozpoznać melodii.
Czekała wzburzona, póki nie wyjdzie spod samochodu i nie wleje oleju.
- Wspinałeś się po drzewie z tą puszką oleju? - zapytała w końcu.
Przerwał nucenie, by posłać jej uśmiech.
- Miałem go w plecaku. - Głową wskazał ów przedmiot i ponownie
badawczym okiem zaczął oglądać silnik.
Wyobraziła sobie Duncana z plecakiem, zawierającym arsenał broni
miłosnej, przeskakującego płot jak komandos spod znaku Amora. Nie
mogła się opanować. Walczyła ze śmiechem, ale nadaremnie.
- Czy w twojej rodzinie były przypadki zaburzeń psychicznych?
- Mój ojciec zbiera motyle, a cioteczna babka, jeszcze w trzydziestym
siódmym, wygrała wyścig motocyklowy z Capetown do Kinszasy -
zastanawiał się.
- Tak też przypuszczałam.
Pochlebiło mu to, w mroku garażu zabłysły nagle jego błękitne oczy.
- Dokąd się wybierałaś?
- Po sprawunki. - Można ci towarzyszyć?
Tak. Ale nie tylko dzisiaj rano. Nie tylko do dnia św. Walentego. Chyba
nie jestem taką idiotką, by brać go poważnie. To oczywiste, że dla niego to
tylko zabawa.
- Tak - odpowiedziała prawie szeptem.
- Świetnie - odparł z zadowoleniem i zamknął maskę.
Jest czarującym mężczyzną, jeszcze tego dnia zdecydowała Joanna.
Przewyższał Jasona pod względem uroku osobistego. Czarował
wszystkich napotkanych ludzi, ekspedientkę w piekarni, dziecko bawiące
się na ulicy, mężczyznę z targu rybnego. Joannie bardzo się to podobało.
Zawsze z zażenowaniem przyjmowała zainteresowanie okazywane jej
przez przechodniów: „Czy pani jest Joanną Hartz"? Teraz zadowolona
kryła się w jego cieniu, pozwalając mu grać pierwsze skrzypce.
A dzisiaj zależy mu na tym specjalnie - pomyślała. Nie wiadomo dlaczego,
był w fantastycznym nastroju. Zachowywał się tak, jakby autentycznie
fruwał w powietrzu i chciał, by wszyscy poszli w jego ślady.
- Nie, nie mam zamiaru jeść tego na parkingu! - powiedziała Joanna,
śmiejąc się na widok podtykanego jej pod nos eklera. Usiłowała odchylić
głowę, ale jego potężne ramię zamknęło ją w swym uścisku. Z
szelmowskim uśmiechem mamił ją widokiem wspaniałego ciastka.
- Chcesz go, Joanno, wiesz, że chcesz. Jesteś głodna. Coraz bardziej
głodna. Nie możesz doczekać się powrotu do domu.
- Mogę - gdy przyciągnął ją do siebie, usiłowała odepchnąć go dłonią.
Zaskoczyło ją szalone bicie jego serca.
- Nie możesz.
Przesunął ciastkiem po jej wargach, zostawiając na nich ślad czekolady.
Automatycznie oblizała wargi.
- Mmm - powiedział, mrucząc i przymykając oczy. -Zrób to jeszcze raz -
ponownie dotknął ciastkiem jej ust.
- Widzisz, mówiłam ci, że to oni! - w pobliżu zapiszczał kobiecy głos.
Joanna odwróciła się i zobaczyła dwie przyglądające się im kobiety.
- To Joanna Hartz i Duncan Flowers! - oznajmiła wszem i wobec jedna z
nich. Podeszła bliżej i wbiła w nich pałający wzrok. Jej starsza
przyjaciółka trzymała się z daleka. Była tak samo zażenowana jak Joanna.
- Miałam zapytać, kto wygrywa, ale to jasne jak słońce! - Zaśmiała się. -
Lecę, by kupić tę książkę mężowi. Może jest jeszcze nadzieja.
Miała przy sobie tylko torbę na zakupy. Podała ją Duncanowi.
- Panie Flowers, nie mam papieru, ale proszę o autograf na tej torbie.
Zrobił to. W tym czasie Joanna załadowała swe zakupy i bagażnika.
Następnie ona musiała podpisać się na torbie. Gdy wyjeżdżali z parkingu,
słyszała jeszcze za sobą życzenia szczęścia i radości. Potem wjechała w
ciszę wiejskiej drogi.
- Może jednak małego kęsa? - zapytał Duncan, trzymając ciastko pod jej
nosem.
- Nie, dziękuję - kątem oka widziała, jak zjada je sam. Incydent na
parkingu nie odebrał mu apetytu - pomyślała oburzona. Dla niej słodycz
tego dnia zmieniła się w gorycz. A więc jej uczucia do Duncana były aż
tak widoczne? Nie potrafiła ich ukryć? Zacisnęła ręce na kierownicy, aż
zbielały jej palce. Musi się wziąć w garść. Musi pamiętać, że to tylko gra.
Zainteresowanie Duncana skończy się z dniem św. Walentego.
Jak długo będą trwać moje uczucia do niego? - zagryzła wargę aż do bólu.
- Daj spokój, Joanno, jesteś przecież twardą kobietą. Nie możesz pozwolić
sobie na uczucie do kogoś, kto cię wykorzystuje. A Duncan już czerpał ko
rzyści z zakładu. Ta kobieta kupi jego książkę, to samo zrobi sto tysięcy
innych kobiet. Jak z książki zrobić bestseller? Po prostu pozwolić, by
Joanna Hartz zakochała się w autorze po uszy na oczach siedmiu milionów
rozbawionych widzów. A czy oni wszyscy przyślą mi karty kondolencyjne,
gdy romans skończy się w dniu św. Walentego?.
Gdy wyjeżdżała zza zakrętu, na podjeździe swego domu zauważyła
jaguara Duncana. Zatrzymała się przy nim.
- Do widzenia.
Obróciła się w jego stronę i posłała mu uśmiech, zarezerwowany dla gości
z Ku Klux Klanu czy im podobnych typów.
- Dzięki za dzisiejszą pomoc.
- Joanno... - potrząsnął głową, nie odwzajemniając jej uśmiechu.
- Czeka mnie dużo pracy, Duncanie - czuła, jak łzy zbierają się pod
powiekami. Musiała pozbyć się go, zanim je zauważy.
- W porządku - zgodził się po długiej chwili. - Ale czy mogę cię prosić o
przysługę w zamian za tę wymianę oleju?
- Oczywiście - powiedziała. Zrobiłaby wszystko, byle sobie poszedł.
Nacisnęła guzik otwierający bramę.
- Potrzebny mi nowy garnitur na czekający mnie wkrótce wywiad. Czy
pomogłabyś mi go wybrać?
- Teraz? - spojrzała przerażona. W obecnym stanie nie miała ochoty
dyskutować na temat szerokości klap czy też rodzaju materiału.
- Nie. Za dzień lub dwa - otworzył drzwiczki do połowy, ale odwrócił się i
spojrzał na nią.
Odetchnęła głęboko, zanim się zgodziła. To miało być później, nie teraz.
W tej chwili obiecałaby wszystko, byle tylko wysiadł z samochodu.
- Cudownie.
Nachylił się, pocałował ją w ucho i zamknął za sobą drzwiczki, zanim
zdążyła zareagować. Poklepał odjeżdżający samochód, a następnie
przyglądał się, jak zamyka się za nią brama.
Oniemiała pocierała swe ucho. Nie zakocha się w manipulatorze, nic z
tego. Ale mimo to dwukrotnie sprawdzała tego wieczoru, czy telefon nie
jest zepsuty. Gdy w końcu zadzwonił, okazało się, że to Liza.
- Czy widziałaś „Times Book Review"? - zapytała bez wstępu.
Joanna nie widziała. Resztę dnia wypełniło jej przygotowanie pytań na
następny dzień.
- Książka Flowersa jest na ósmej pozycji listy bestsellerów -
poinformowała ją Liza. - O co się założysz, że w przyszłym tygodniu
znajdzie się na piątej?
Joanna nie chciała się zakładać. Na swoim koncie miała o jeden zakład za
dużo.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
W poniedziałek Joanna odzyskała siły do walki. Weekend był dowodem
tymczasowej tylko słabości, spowodowanej tęsknotą za Bennim i
samotnością. Jeśli potrzebuje towarzystwa, stać ją na coś lepszego niż
Duncan Flowers.
Jeszcze nie przegrałam zakładu - przypomniała sobie, wchodząc na
podium.
Ale gdy ona przygotowywała się do walki, Duncana nie było na ringu.
Zamiast zobaczyć się z nią, przysłał bukiecik nagietków w kolorze jej
włosów. Przyniósł go uśmiechnięty posłaniec w chwili, gdy zwróciła się
do widowni z prośbą o pytania. Przypięła bukiecik do staniczka na oczach
oniemiałych widzów. Jakaś kobieta podniosła rękę. Gdy Joanna podała jej
mikrofon, zapytała:
- Kto wygrywa?
- Ja - zapewniła wszystkich Joanna. Pogładziła bukiecik. - Co nie znaczy,
że nie lubię kwiatów. A teraz chciałabym wiedzieć, kto ma pytanie do
naszego gościa?
Starszy, siwowłosy mężczyzna podniósł się z fotela i wpatrując się w nią,
powiedział tonem oskarżycielskim:
- Słyszałem, że spotkała się z nim pani w czasie weekendu.
- Ja... skąd pan wie? - wygadała się i o mało nie wściekła na siebie. Bez
wątpienia staruszka nasłał Duncan.
- Proszę nam opowiedzieć... - odezwały się głosy publiczności.
- Nie ma o czym mówić - przerwała pytania, patrząc groźnie. - Pan
Flowers spełnia jedynie warunki zakładu, a ja liczę dni do końca tego
całego zamieszania. Teraz - skoro nikt nie ma pytań - czy mógłby mi pan
powiedzieć, panie Crumpet, dlaczego uważa pan, że widziane przez pana
światło to UFO? Czy tamtej nocy nie było czasem pełni? Czy nie istnieje
możliwość, że to księżyc wziął pan za sztuczny obiekt latający?
Po programie, schodząc ze sceny, czuła mrowienie w plecach. Duncan
ponownie zakłócił jej pracę, chociaż z tego, co wiedziała, sam był na
końcu świata, w Hongkongu, gdzie promował swą książkę.
Myliła się. Czekał na nią pod drzwiami studia.
- Czego chcesz? - warknęła, nie zatrzymując się.
- Poświęć mi godzinę. Chciałbym dziś kupić ten garnitur.
- Naprawdę myślisz, że wybiorę się z tobą po zakupy?
Po tym co jej zrobił dzisiaj? Jej wściekłości nie złagodziły nawet
wspaniałe wyniki oglądalności programu z zeszłego tygodnia. Jeszcze
nigdy nie była tak popularna. Poza tym Duncan, kiedy chciał, sam ubierał
się elegancko.
To była pewnie jedna z jego rad - złościła się. - Mam uwierzyć, że moja
pomoc jest niezbędna. Na pewno brzmi to jakoś tak: pozwól jej wybrać
sobie krawat lub garnitur. Odważny z niego człowiek - pomyślała z
nagłym olśnieniem.
- Obiecałaś.
Nacisnął guzik windy i przepuścił ją do środka. No, cóż, skoro pragnął
pomocy przy zakupach... - spojrzała na niego chłodno.
- Dobrze. Znam takie miejsce, gdzie można kupić dużo taniej ubrania
znakomitych firm.
Zamrugał oczami.
- Myślałem, że wystarczy jedynie pójść do sklepu braci Brooks...
- To nie ten styl - potrząsnęła głową. - Znajdę ci coś odpowiedniego.
Zaufaj mi.
W jakiś czas później Duncan wychylił się z nędznej przymierzami
wielkiego magazynu mody.
- Jesteś pewna, że tamten ci się nie podobał?
Z powagą kiwnęła głową. Duncan sam wybrał trzy pierwsze garnitury. Tak
jak podejrzewała, miał znakomity gust, choć może bardziej
konserwatywny niż ludzie z branży telewizyjnej.
A mimo to we wszystkich trzech garniturach coś jej się nie podobało. W
granatowym, wełnianym wyglądał tak, że dech zapierało, ale nie
zamierzała mu tego przyznać. Ledwie powstrzymując śmiech, podała mu
dwa następne:
- Zdaje się, że te będą najlepsze. Wyciągnął rękę, ale zatrzymał się w pół
drogi.
- Co... - spojrzał jej w oczy - naprawdę myślisz, że?...
Wiedziała, że nie może pozwolić sobie nawet na przelotny uśmiech, bo nie
utrzymałaby dłużej powagi. Patrzył na nią zdziwiony. Włożyła mu w rękę
garnitur w czerwono-pomarańczowo-zieloną kratkę z krzykliwymi połami
i fabrycznie skrojonymi spodniami, oraz drugi, trzyczęściowy,
przyprawiający o atak klaustrofobii każdego, kto ma choć minimalne
skłonności do tej choroby.
- To nie fair! - zaprotestował, śmiejąc się.
- Prosiłeś mnie o radę, Duncanie Flowers, a więc przyjmij ją. Noś to i
płacz - z zadowoleniem obróciła się na pięcie.
- Czy zechcesz zmierzyć najpierw ten w kratkę? Nie mogę się doczekać.
- Ty mała sadystko... - chwycił ją za ramię i przyciągnął. Straciła
równowagę. Przytrzymał ją mocno i przytulił do siebie. Dzieliła ich
jedynie zasłona przymierzami.
- Hej! - zaprotestowała. - Chwileczkę...
Jej protest zdusił pocałunkiem. I nie był to tylko czuły pocałunek, lecz
taki, który jasno określał, kto tu jest panem. Zanim się zorientowała, uległa
bez zastrzeżeń. Gdyby miała czas na myślenie, nie poddałaby się tak łatwo
jego ustom i ciału. Nieco później było jej wstyd, że tak łatwo mu to po
szło. Ale w chwili, gdy ją całował, liczyły się tylko jego usta, bicie jego
serca, wyczuwalne pod dłonią, i ciepło jego ciała.
Postawił ją na podłodze, nie wypuszczając z objęć. Oszołomiona
rozejrzała się. Zobaczyła starszego pana, czekającego, aż zwolni się
przymierzalnia. Był lekko zniecierpliwiony.
- To nie potrwa długo - zawołał Duncan.
- Nie ma pośpiechu, nie ma pośpiechu - powtórzył jegomość, choć
najwidoczniej myślał co innego.
Duncan ponownie spojrzał na Joannę.
- Czy naprawdę chcesz zmusić mnie do kupna któregoś z nich? - zapytał,
wskazując na podane mu przez nią garnitury.
Duncan zmuszał ją do tylu rzeczy i do uczuć, których wcale nie chciała w
sobie obudzić...
- Tak - potwierdziła. Należała jej się choć ta drobna satysfakcja.
Puścił ją z jękiem i wziął garnitur.
- Dostanie ci się za to! - ostrzegł ją.
Zrobi wszystko, by wyplątać się z tego związku. Ale czy ma szansę, gdy
jej ciało i serce walczą ze zdrowym rozsądkiem? Uśmiechnęła się, by
ukryć obawę.
- Przymierz najpierw ten w kratkę, a ja pójdę dobrać krawat
Odpłacił się jej zaraz następnego dnia, biorąc udział w programie.
Zauważyła go natychmiast po wejściu na scenę. Trudno go było nie
dostrzec w tej czerwono-pomarańczowo-zielonej kratce. I w dodatku w
zbyt szerokim krawacie, w banany naturalnej wielkości.
Widownia też go zauważyła. Wszyscy patrzyli to na jedno, to na drugie.
Twarz Duncana zasłaniały okulary w czerwonej oprawce, które już sam
dodał do wybranego przez Joannę stroju.
Duncan wytrzymał spojrzenia przez większą część programu. Siedział i
jedynie uśmiechał się, gdy Joanna walczyła o zainteresowanie widowni
tematem: pstrągi czy hydroelektrownia? Ale nawet goście programu byli
bardziej zainteresowani sprawą Hartz kontra Flowers niż własnym sporem.
W końcu jeden z nich przerwał w pół zdania, wskazał palcem na Duncana
i powiedział:
- Nasza dyskusja jest bezprzedmiotowa, bo wszyscy myślą o tym panu.
Może pozwolimy mu wygadać się od serca i dopiero wtedy wrócimy do
tematu.
Joanna westchnęła i kiwnęła na Duncana. Obserwowała, jak idzie w jej
stronę. Poruszał się z taką pewnością, że gdyby można ją było butelkować
i sprzedawać, nie musiałby pisać książek, by zbić fortunę.
Włożył ręce do kieszeni, do reszty zniekształcając linię garnituru. Nachylił
się do mikrofonu Joanny i powiedział:
- Nie wydaje mi się, bym w swej książce „101 sposobów na zdobycie
kobiety swych marzeń" zajął się tematem pstrągów, a może powinienem.
Oto moja następna rada. Jeśli w waszych duszach tkwi choć trochę poezji,
zabierzcie damę swego serca na połów pstrągów. Ale darujcie sobie wizytę
w pobliskiej hydroelektrowni - zignorował krzyk rozpaczy przedstawiciela
przemysłu energetycznego, posyłając uśmiech rozbawionej publiczności.
Gdzieś z tyłu podniósł się młody Murzyn, ten sam, którego Duncan
wynajął do sprowokowania zakładu.
- Gdzie pan nabył to obrzydliwe indycze upierzenie? -wrzasnął tak, by
wszyscy dobrze go usłyszeli.
- Gdzie to kupiłem? - Duncan powtórzył pytanie, wygładzając poły
marynarki.
- Sprawdzałem wczoraj działanie rady numer pięćdziesiąt siedem.
Poprosiłem Joannę o pomoc w wyborze garnituru. A ona zmusiła mnie,
bym kupił właśnie ten. Mam więc jedno pytanie, czy sądzicie, że było to
uczciwe z jej strony?
- Nie! - odpowiedziała cała widownia, szczerze rozbawiona.
- To właśnie chciałem wiedzieć - radośnie pozdrowił wszystkich, a
schodząc ze sceny, szepnął do Joanny: - Jeden : zero.
- Czas na reklamę, a po przerwie wracamy do ryb - stanowczo oznajmiła
Joanna. Obróciła się ku przedstawicielowi hydroelektrowni, by poprawić
mu samopoczucie. Gdy ponownie rozejrzała się po audytorium, Duncana
już tam nie było.
I nie było go przez cały następny dzień. Nie zatelefonował też wieczorem,
chociaż Joanna o godzinę przedłużyła czuwanie przy telefonie. I wcale nie
dlatego, że chciała, by zadzwonił... Dobrze się stało, że nie pojawił się też
w jej czwartkowym programie.
- Gdzie on jest? - zażądał wyjaśnień ktoś z widowni.
- Nie wiem i nie interesuje mnie to - odpowiedziała. - Proszę o pytania do
naszego gościa - podkreśliła ostatnie słowo, by nie było żadnych
wątpliwości i podała mikrofon starszej, okrąglutkiej pani.
- Joanno, wiem, że to błazen i że doprowadza cię do szaleństwa, ale sądzę,
że powinnaś go traktować poważnie. Bo tak naprawdę zaczynamy się kimś
interesować, gdy zajdzie nam zdrowo za skórę - kobieta wygłosiła swą
radę przy aplauzie publiczności.
Joanna nie wiedziała, czy płakać, czy śmiać się. Gdy po programie Susan
Hadley przyniosła jej telegram, z krótkim zapewnieniem: „Tęsknię", nadal
nie była pewna swych uczuć.
A to arogant - pomyślała - nawet się nie podpisał, jakby był pewien, że
będzie wiedziała od kogo. Jakby był jedynym mężczyzną na świecie, który
tęskni za nią i za którym, być może, ona tęskni.
Po raz setny czytała to jedno słowo na skrawku papieru, siedząc tego
wieczoru przy telefonie i zaklinając go, by się odezwał. Gdy telefon
zadzwonił, aż podskoczyła i może zbyt ochoczo krzyknęła do słuchawki:
„halo".
- A więc i dzisiaj nie zadzwonił? - zapytała Liza. Joanna próbowała wziąć
się w garść, wyczuwając nutkę współczucia w głosie przyjaciółki.
- Nie, ale przysłał telegram z Zachodniego Wybrzeża. Która to będzie
rada? - zapytała i nie mogła się doczekać odpowiedzi Lizy, pośpiesznie
wertującej stronice książki.
- Nie mogę nic takiego znaleźć - powiedziała w końcu. - Wygląda na to, że
odchodzi od własnego scenariusza. Jak myślisz, co to może znaczyć?
Joanna nie śmiała powiedzieć, co chciała, by to oznaczało. Wiedziała
jedynie, że i ona za nim tęskni.
Gdy następnego dnia, w połowie programu, zobaczyła go idącego w stronę
podium, jej pierwszym odruchem był szeroki, szczęśliwy uśmiech. Ale
kiedy dostrzegła w jego ręku dużą butelkę oleju avocado, uśmiech
przeszedł w zdziwienie.
Na scenie akurat najstarszy z trojaczków, światowych mistrzów rodeo z
Teksasu, Bob Kirby, demonstrował na swym bracie, jak ujarzmić byka.
Duncan zaczekał grzecznie, aż skończą, a następnie, ku radości widowni,
podszedł do Joanny i ukląkł u jej stóp.
- Witaj - wyszeptał, chwytając ją przy tym za nogę w kostce i zdejmując
jej lewy but.
- Duncanie - jej szept wyrażał furię.
- Jedną chwileczkę, co tu się dzieje? - następny z trojaczków, Baxter,
zażądał wyjaśnień. Jego bracia, widząc, że przestali być w centrum
zainteresowania, również podeszli do Duncana. A on, niespeszony,
postawił stopę Joanny na swym kolanie i, otwierając butelkę oleju,
powiedział do mikrofonu:
- Jest to moja ostatnia szansa, by pojawić się w programie Joanny przed
dniem św. Walentego. Zdecydowałem się iść na całego. Oto rada numer
sześćdziesiąt sześć: „Zrób jej masaż stóp, a pójdzie za tobą wszędzie".
- Słuchaj no, zdaje się, że ta pani prowadziła wywiad z nami -
poinformował go Bob.
- W czym problem? - próbował uspokoić go Duncan. -Nie przeszkadzajcie
sobie. Ja obiecuję, że nie odezwę się ani słowem i jestem pewien, że
Joanna zdusi w sobie okrzyki zachwytu.
- Duncanie! - Joanna bezskutecznie usiłowała wyrwać nogę.
- Nie pozwolę, by ktoś w mojej obecności napastował damę - zauważył
Bob, zawijając rękawy koszuli. - Bili, Bob, może pokażemy publiczności,
jak obezwładniamy cielaka.
- Nie, proszę was! - zawołała Joanna, ale było już za późno. Baxter
chwycił Duncana za kołnierz i przyciągnął ku sobie. Duncan puścił kostkę
Joanny, chwycił za kowbojski but Baxtera i pociągnął. Baxter z okrzykiem
zdziwienia znalazł się nagle w pozycji siedzącej.
- Joanno, drodzy państwo, przepraszam za to zamieszacie. Już mnie nie
ma... - Duncan nie zdążył zejść ze sceny, bo dosięgła go ręka Boba.
- Straż! - zawołała Joanna, starając się nie okazać zdenerwowania.
Bob przygotowywał się właśnie do trzeciej rundy, gdy Duncan chwycił go
za nadgarstki i zakręcił jak bąkiem.
- Panowie, proszę usiąść! - Joanna usiłowała przekrzyczeć widownię. -
Pan Flowers opuszcza studio.
Zrobił to szybciej, niż zamierzał. Dwóch strażników pochwyciło go z obu
stron i wtedy właśnie Bili, najcichszy z traci, przystąpił do ataku. Przy
pierwszym uderzeniu Duncan cofnął się, kolejny sierpowy posłał go na
deski. Strażnicy chwycili go za ręce i wynieśli ze studia.
- Nie zamierzałem uderzyć go aż tak mocno - zamruczał Bill.
- Jestem tego pewna - potwierdziła Joanna drżącym głosem.
- A teraz może panowie usiądą. Czas na reklamę.
Jeszcze pięć minut i będzie mogła sprawdzić, co z Duncanem. Udało jej
się dotrwać do końca programu. W charakteryzatorni Tasha, Susan i jeden
ze strażników zajmowali się Flowersem.
- Nie pozwala przyłożyć sobie lodu - narzekała Tasha, pokazując Joannie
plastikową torebkę, z której kapała woda.
- Nie martw się. Zaraz na wszystko pozwoli – obwieściła Joanna,
wyrywając jej torebkę z ręki. Obawa zmieniła się w gniew. Pewnym
krokiem podeszła do Duncana, który trzymał się rękami za głowę, uklękła
i powiedziała: - Ty wielki głupcze!
Przyłożyła mu lód do zaczerwienionego oka. Usiłował się wyrwać, ale
trzymała go mocno za szyję. Czuła, jak jego włosy drażnią jej dłonie.
- Przepraszam, Joanno, to była moja wina - odrzekł, patrząc jej w oczy. -
Och, boli! Delikatniej!
- Siedź spokojnie - odburknęła. - Tak, to była twoja wina i dostałeś za
swoje. Nie zaczynaj z Teksańczykami.
Pomimo irytacji, jakby na przekór niej, zaczęła dłonią delikatnie pieścić
jego kark. Masowała napięte mięśnie, gładziła jedwabiste włosy. Ledwo
powstrzymała się, by nie zacząć masować mu ramion.
- To miłe - zamruczał z wdzięcznością.
- Hmm - prychnęła, nie wiedząc, czy ma na myśli lód, czy masaż.
Podniosła torbę z lodem i sprawdziła stan oka.
- Będziesz miał niezłego siniaka, koteczku. - Tak.
Ponownie przyłożyła mu lód. Duncan obrócił się bardziej ku niej i szepnął:
- Naprawdę, bardzo mi przykro, Joanno.
- I tak być powinno - odrzekła chłodno i chociaż wiedziała, że nie powinna
przyjąć jego przeprosin, jej palce już to za nią zrobiły. Pieściły jego kark,
jego ucho...
- Joanno - Susan Hadley dotknęła jej ramienia. - Dzwonił Morton Stern.
Masz się natychmiast u niego stawić.
- Szef promocji - skrzywiła się Joanna.
- Joanno, jeśli będziesz miała przeze mnie kłopoty... - Duncan pochwycił
jej dłoń.
Zaprzeczyła ruchem głowy i wyrwała rękę.
- Znając Mortona, jestem pewna, że zechce mi pogratulować - chwytając
rękę Duncana, zapytała: - Będziesz tu, jak wrócę?
- Obawiam się, że nie. Za pół godziny muszę się spotkać ze swoim
wydawcą. Zabiera mnie na lunch.
- To niech ci zaserwuje filet z polędwicy na to oko. Zapewne zrobi to z
przyjemnością - pomyślała Joanna, udając się do szefa. - Wybryk Duncana
nie zaszkodzi ani sprzedaży książki, ani wynikom oglądalności jej
programu - zacisnęła wargi. - Znowu mnie wykorzystał.
A mimo to przez cały dzień jej dłoń pamiętała ciepło jego ciała,
jedwabistość jego włosów.
Tego wieczoru, gdy zadzwonił dzwonek interkomu, wiedziała, że to on.
Nie była pewna, czy przyjdzie, ale od czasu, gdy go poznała, nauczyła się
oczekiwać nieoczekiwanego. Głęboko westchnęła, zanim przycisnęła
guzik:
-Tak?
- Joanno, tu Duncan. Czy mogę wejść?
- Owszem - odpowiedziała, a w jej głosie słychać było zarówno
rezygnację, jak i radość.
Wyszła na ganek, by na niego zaczekać. Pogoda była jakby wymarzona, a
przy tym pełnia. Wielkie, srebrne chmury przeganiał delikatny wietrzyk.
Spomiędzy sosen pobłyskiwały światła samochodu. Ale to nie jaguar
podjeżdżał pod jej dom, lecz wielka, biała limuzyna. Duncan wyskoczył z
niej i podbiegł do Joanny. Miał na sobie smoking. W jednym ręku trzymał
coś czarnego, a w drugim - butelkę szampana.
- Szaleniec - rzekła, gdy schylił się, by pocałować ją w policzek. Wariat -
pomyślała - ale prezentuje się wspaniale.
- Szaleję na twoim punkcie - zgodził się.
- A co przygotowałeś na dzisiejszy wieczór? - wyszeptała, uśmiechając się
do niego.
- Czary, o ile się im poddasz.
Czyż miała wybór? Czarne zawiniątko okazało się aksamitną suknią
wieczorową. Skinieniem głowy przystała na jego propozycję. Weszła do
domu, a Duncan za nią.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
- Dokąd jedziemy? - spytała Joanna przy drugim kieliszku szampana,
wygodniej opierając się o kremowe poduszki limuzyny.
Pierwszy kieliszek wypiła w trakcie zakładania sukni. Duncan czekał na
nią w drzwiach sypialni, starając się nie podglądać. Pił szampana i
opowiadał jej o swoim wyjeździe na Zachód. Jego obecność w drzwiach
sypialni wydawała się tak naturalna, że Joanna już czuła się oczarowana.
Suknia, wybrana przez niego, leżała idealnie. Rękawiczki do łokci
dopełniały stroju. Gdy pozwoliła mu spojrzeć, zauważyła błysk w jego
oczach.
Pogładził ją po policzku, sprowadzając do rzeczywistości.
- Ty nawet nie słuchasz - zaśmiał się - a odpowiedź brzmi: zaczekaj, a
sama się przekonasz.
No więc czekała i kiedy limuzyna zatrzymała się na odludziu, wcale jej to
nie zdziwiło. Stała na środku drogi, obserwując Duncana, rozmawiającego
z kierowcą. Nie zdziwiło jej również to, że w ręku trzymał przenośny
patefon.
Limuzyna odjechała. Duncan zbliżył się do niej i zaofiarował swe ramię.
- Gdyby zechciała pani towarzyszyć mi w drodze na szczyt wzgórza...
Zechciała, chociaż wspinaczka na wysokich obcasach nie należała do
najłatwiejszych. Ale była tego warta. Szczyt okazał się najwyższym
punktem pola golfowego.
- Będziemy grać w golfa? - zachichotała.
- Nie.
Duncan postawił patefon i włączył go. W ciszy nocy zabrzmiały dźwięki
muzyki. Był to Strauss.
- Będziemy tańczyć walca. Ale obawiam się, że musisz zdjąć pantofle.
Zdjęła i Duncan uczynił to samo.
- Chcę ci dotrzymać towarzystwa - powiedział.
I zaczęli tańczyć na szczycie wzgórza. Początkowo zaśmiewali się jak
dzieci. Szampan i księżyc uderzył jej do głowy, lodowata trawa drażniła
stopy i początkowo nie mogła złapać rytmu. Nastąpiła mu na nogę.
- Przepraszam.
Duncan westchnął i przycisnął ją do siebie. - Chodź tu.
Nie stawiała oporu. Delikatne piersi Joanny drażniły jego twardy tors, aż
mruczał z zachwytu, a ramię jeszcze mocniej obejmowało ją w talii.
Ustami muskał jej włosy. Joanna odnalazła rytm. On prowadził, a ona
poddała mu się całkowicie.
Nagle chmury zakryły światło księżyca, ale Joanna nie obawiała się ani
ciemności, ani chłodu. Przytulili się do siebie, odgradzając od mroku.
Liczyli się tylko oni. Ta pewność na nowo rozsrebrzyła ich świat. A potem
walc umilkł, Zatrzymali się wpatrzeni w siebie. Ręka Duncana spoczęła na
jej plecach, a ich ciała wtuliły się w siebie. Ledwo dostrzegalnym ruchem
odchyliła głowę. Zamknęła oczy. Jego wargi zaczęły całować najpierw jej
lewe, potem prawe oko, a następnie usta.
To, co czuła, miało nazwę. Nazwę, której nie ośmieliła się wymówić, a
nawet pomyśleć o niej. Zadrżała, bo jeśli jednemu zależało, a drugiemu
nie...
- Zimno ci? - wyszeptał, pieszcząc jej szyję, Gdy zaprzeczyła, uśmiechnął
się.
- To może powtórzymy?
- O tak.
Czar trwał, gdy zatańczyli ponownie. Zaczęła drżeć, również z zimna, ale
nie dbała o to.
- Jeszcze raz - błagała go, tuląc się do jego ramienia. Potrząsnął głową,
pieszcząc jednocześnie podbródkiem jej włosy.
- Czary mają to do siebie, że trzeba je dawkować umiejętnie.
Trzymając się za ręce, doszli do drogi, gdzie czekała na nich limuzyna.
W drodze do domu, wtulona w niego, miała czas, by wszystko przemyśleć:
Co takiego powiedział w czasie programu, gdy pojawił się po raz
pierwszy? Że miłość powinna pozostawić po sobie wspomnienia, które
zdołają ogrzać serca, gdy dobije się do dziewięćdziesiątki. Cóż, dzisiaj za
fundował jej takie wspomnienie. Czy chciała czegoś więcej? Czy była na
tyle szalona, by mieć nadzieję, że i Duncan długo żyć będzie tą chwilą? Że
stanie się cud, który głupi zakład zmieni w oczarowanie, trwające dłużej
niż oszołomienie alkoholem?
Bez słowa doszli do drzwi. Duncan otworzył je, a potem spojrzał na
limuzynę.
Nie chce mnie pocałować na oczach kierowcy - pomyślała - gdy wszedł za
nią. Gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi, wziął ją w ramiona.
Ale nie był to pocałunek na pożegnanie. Oderwał usta i wyszeptał:
- Joanno, czy mogę zostać?
Na noc czy na zawsze - pomyślała.
- Ja...
Pocałował jej lekko rozchylone wargi, dziko, namiętnie. - Nie mów nic,
jeśli nie możesz powiedzieć - tak - uśmiechnął się, ale rysy twarzy miał
napięte. - Czary mają jeszcze to do siebie, że musisz cały czas wierzyć w
ich moc. Inaczej prysną.
I to właśnie chciała wiedzieć. Czy czar pryśnie rano? Bo jeśli nie, jeśli
jakimś cudem...
- Do licha! - krzyknął Duncan, podchodząc do okna. Zobaczył światła
odjeżdżającej limuzyny.
- Zdaje się, że kierowca był pewien, iż tu zostanę.
A może ktoś kazał mu odjechać? Taki praktyczny czar - podeszła do niego
i również zaczęła śledzić oddalające się światła wozu.
- Nic nie szkodzi - powiedziała - możesz wziąć mój samochód.
Parsknął śmiechem, dając jej do zrozumienia, że bardziej był ubawiony
niż wdzięczny.
- Wiesz co, Joanno, wolałbym raczej wypożyczyć twoją kozetkę. Można?
Jestem zmęczony długą podróżą i ledwo trzymam się na nogach.
Czy była to prawda, czy tylko wymówka? Nie wiedziała. Wiedziała
jedynie, że chce go mieć blisko, że chce, by spał pod tym samym dachem.
A może rano nadal czuć będą to samo, co teraz... - marzyła, zostawiając go
w salonie z kocami. Prawdę mówiąc była już teraz pewna, że tak właśnie
się stanie.
- Jo - zawołał z dołu.
- Tak? - odwróciła się ku niemu ze szczytu schodów. Patrzył na nią przez
chwilę, jakby chciał powiedzieć coś bardzo ważnego, ale nagle zmienił
zdanie.
- Spij dobrze - posłał jej całusa i gdy przekręciła wyłącznik, zniknął w
ciemności.
Wchodząc do sypialni, zauważyła czerwone światełko automatycznej
sekretarki. Początkowo nie miała zamiaru odbierać wiadomości, ale
zmieniła zdanie. To mógł być Benni. Ale była Susan Hadley.
- Mam coś dla ciebie. Jutro w Miami jakaś para obchodząca
sześćdziesięciolecie zawarcia związku małżeńskiego postanowiła odnowić
swą przysięgę. A pobrali się w dzień św. Walentego. Są cudowni. Zespół
już wie o porannym locie na Florydę. Czekamy na ciebie na lotnisku
Kennedy'ego o siódmej rano. Potwierdź przyjęcie wiadomości. Joanna
westchnęła. Susan miała rację. To będzie znakomite do programu na dzień
zakochanych. Ale dlaczego właśnie jutro! Pięcioletnia walka o program
przeważyła szalę i Joanna posłusznie o szóstej rano, na paluszkach
przeszła obok kozetki, na której chrapał Duncan. Spod kocy widać było
tylko złote włosy. Miała chęć je ucałować, ale przezwyciężyła tę pokusę.
Nie chciała go budzić, skoro musiała wyjść. Do buta włożyła mu
wiadomość, że może wrócić bardzo późno i żeby zatelefonował. W duchu
marzyła, by czekał na nią. Serce zabiło mocniej na myśl, że mogłaby
wrócić do niego.
Przez cały dzień przeprowadzała wywiad z Bowmanami, a jej zespół
filmował skromną, lecz uroczą ceremonię. Ale myślami była daleko, przy
Duncanie: Co czułaby, stojąc w kościele i wypowiadając słowa tradycyjnej
przysięgi? Czy magia zeszłej nocy jest w stanie wytrzymać próbę czasu?
Czy Duncan chciałby mieć z nią dzieci? Czy udałoby się im stworzyć tak
kochającą rodzinę, jak czteropokoleniowa rodzina Bowmanów?
Przestań marzyć, nakazywała sobie. To głupie z jej strony, że chce
zbudować małżeństwo tylko w oparciu o jeden taniec przy księżycu. To
szaleństwo zakochać się w mężczyźnie, którego dopiero co spotkała. Jest
pewna, że jej pierwsze wrażenie nie podlega dyskusji. I chociaż już była w
nim zadurzona po uszy, to nadal zdawała sobie sprawę, że Duncan może ją
po prostu jedynie wykorzystać dla osiągnięcia własnych celów.
Boże, spraw, by tak nie było - modliła się, drżąc pod słońcem Miami. - Nie
wierzę, że taki jest.
Ale był tylko jeden sposób, by się o tym przekonać. Tylko dwa dni
pozostały do dnia św. Walentego. Jeśli jego starania zakończą się w tym
dniu, to oczywiste, że nie było w tym nic z uczucia. A jeśli nie...
Zapomniała już, jak to jest, gdy pragnie się kogoś tak bardzo. Bo najgorsze
to mieć nadzieję i stracić ją...
Przecież masz jeszcze Benniego - przypomniała sobie. Ale łobuzerski
uśmiech Duncana, jego czułe ramiona, obudziły w niej dawno uśpione
tęsknoty, których Benni nie był w stanie zaspokoić. Oszukiwała samą
siebie przez ostatnie lata, mówiąc, że jest zadowolona.
Duncanie, proszę, nie baw się mną - szepnęła.
Ciemne okna domu przyprawiły ją o trwogę. Nie czekał na nią.
To jeszcze niczego nie dowodzi - myślała. - Miał zapewne coś lepszego do
roboty niż siedzieć w domu i czekać na nią. Może zostawił wiadomość?
Zostawił. Jej uśmiech przeszedł w grymas, gdy przeczytała treść.
Benni przyjechał dzień wcześniej pod opieką stewardessy (przyjaciółki
twego eks?). Mam go odebrać z lotniska. Będziemy musieli zająć się sobą,
bo nie sforsujemy bramy. Odstawię go wieczorem. Duncan.
Jej zdenerwowanie wzrosło, gdy po raz kolejny czytała wiadomość. Benni
miał wrócić w niedzielę w towarzystwie płatnej opiekunki. Najwidoczniej
Jason chciał zaoszczędzić na dodatkowym bilecie i odesłał syna pod
opieką swej dziewczyny. Ale co by było, gdyby Duncan nie odebrał
wiadomości? Z płonącymi oczami skierowała się do sypialni, by
zatelefonować do swego eks i wygarnąć, co o nim myśli. Zatrzymał ją
dzwonek interkomu.
- Słucham?
- W porządku... raz... dwa... trzy... Jesteśmy tu! - wrzasnęły dwa męskie
głosy.
- Dzięki Bogu! - uśmiechnęła się i nacisnęła przycisk zwalniający bramę.
Wyskoczyła na ganek, by zaczekać na ruch. Owiało ją zimne powietrze.
Objęła ramiona, usiłując zatrzymać resztę ciepła.
Jaguar Duncana zahamował przed domem. Otworzyły się drzwiczki i
wybiegł z nich mały, czarnowłosy chłopak.
- Benni! - podniosła go do góry i zaczęła całować.
- Mamusiu!
Pachniał kukurydzą, a na bluzie widać było plamy musztardy.
- Byliśmy na meczu hokejowym. I w muzeum z dinozaurami! I Duncan
kupił mi to - pochwycił rękami bluzę z wielkim napisem „New York
Rangers". - I dał mi królika! Czy widziałaś Alistaira? I pojechaliśmy
łodzią, nie, promem do Statuy Wolności. Chodźmy zobaczyć Alistaira.
Ostatnie słowa skierował do Duncana, który podszedł do nich z lekkim
uśmiechem. Benni wyrwał się z objęć Joanny.
Jej syn był wykończony, znała ten jego nagły przypływ energii, kończący
się często płaczem. Czy Duncan nie zna się wcale na dzieciach? W ciągu
jednego dnia zaliczyli roczną porcję wycieczek.
- Dzięki za odebranie go - powiedziała spiesznie, bo Benni już chwycił ją
za rękę i prowadził do domu.
- Cała przyjemność po mojej stronie - zapewnił Duncan. - Przyniosłem
twoje bagaże - zwrócił się do Benniego.
Gdy Joanna podziwiała Ala, by zrobić przyjemność synowi, Duncan
ustawił jego rzeczy u stóp schodów. Następnie podszedł do nich. Benni był
zachwycony królikiem. Duncan zaczął gładzić plecy Joanny, następnie
pochwycił dłonią jej kark, jakby chciał pokazać, że należy do niego.
Spojrzała zdumiona. Był niemal tak samo zmęczony, jak Benni. I jeszcze
to podbite oko.
- Tak, to niezły królik zgodził się z Bennim, który domagał się
potwierdzenia. - A teraz, pozwolicie, że zostawię was samych. - Nachylił
się, by ucałować kącik jej ust. Gdy spojrzała na niego, pocałował ją
ponownie.
Czy instynkt słusznie podpowiadał Joannie, że nie jest mu obojętna?
Pytanie to było w jej oczach, ale nie śmiała wypowiedzieć go na głos,
zwłaszcza przy Bennim. Uśmiechając się pocałował ją w czubek nosa, a
następnie spojrzał na jej syna.
- Dobranoc, Benni! - pogładził go po głowie.
- Dobranoc Al! - tym razem pogłaskał królika.
- Zadzwonię do ciebie - powiedział do Joanny, przechodząc obok. Poczuła,
jak na dźwięk tych słów ciepło rozlewa się po całym ciele. Otworzył sobie
drzwi, zanim któreś z nich wykonało jakiś ruch.
Gdy drzwi zatrzasnęły się za Duncanem, Benni przeszedł od razu do
rzeczy.
- Wyjdziesz za niego? - zapytał.
Uśmiech zamarł na jej ustach. Och, tylko nie to. Co innego, gdy jej
marzenie nie spełni się. Ale nie chciała, by przytrafiło się to Benniemu...
Niespełniona nadzieja może stać się najokrutniejszym z przeżyć.
- Powinnaś wyjść za niego - nalegał Benni. - Byłby wspaniałym ojcem. A
poza tym, już go o to poprosiłem.
Joanna uklękła, a właściwie zmusiły ją do tego drżące kolana.
Przyciągając syna do siebie, zapytała:
- Benni, nie zrobiłeś tego, prawda?
- Powiedział, że byłby dumny, mając takiego syna - odparował, usiłując
dobrze przypomnieć sobie słowa Duncana. Wyglądało na to, że nauczył się
ich na pamięć, bo nawet naśladował jego intonację.
Joanna nie powiedziała synowi, ściskając go mocno, że te słowa mogły
znaczyć coś zupełnie przeciwnego. Dla niej zabrzmiały jak unik, a nie
przyjęcie propozycji.
- Przeczytaj mi to ponownie - powiedziała Joanna słabym głosem. Zrobiło
jej się niedobrze. Och, czemu Liza zadzwoniła właśnie dzisiaj? Benni
spojrzał na nią, podnosząc wzrok znad komiksów, które czytał.
- Rada numer dziewięćdziesiąt cztery - powiedziała Liza. - „Najpewniejszą
drogą do serca kobiety jest pozyskanie jej dzieci. Zabierz je na mecz
hokeja, na bilard, gdziekolwiek. Pamiętaj, że kobieta szukając kochanka,
szuka jednocześnie ojca dla swych dzieci. Graj na jej uczuciach, a nie
przegrasz".
Joanna przeszła z telefonem do kuchni, by Benni nie słyszał ich rozmowy.
- A więc wykorzystał Benniego, by zdobyć mnie. To niewybaczalne.
- Na to wygląda - potwierdziła Liza. - To drań.
Z całą pewnością. Duncan mógł na oczach siedmiu milionów grać na jej
uczuciach. Była dużą dziewczynką i skoro pozwoliła mu na te fałszywe
zaloty, jej sprawa. Tylko siebie może za to obwiniać. Ale żeby
wykorzystać Benniego, jego marzenie o tatusiu na stałe, żeby zawieść
małego chłopca, którego i tak życie nie oszczędzało, to nikczemności
Odwiesiła słuchawkę, zanim Liza zdołała zapytać, co się z nią dzieje.
Telefon prawie natychmiast zadzwonił ponownie.
- Założę się, że to Duncan - krzyknął Benni, podbiegając do Joanny.
A więc i on czekał na jego telefon. Chwyciła słuchawkę, zanim Benni
zdołał to zrobić.
- Chyba nie, synku. To z pewnością Susan lub ktoś z pracy.
- Och - Benni był zawiedziony. - To nie podnoś.
Nienawidził chwil, gdy odbierała mu ją praca. To był kolejny symptom, w
jaki sposób rozwód na niego podziałał. Nie lubił dzielić się matką z
otaczającym go światem.
- Masz rację - powiedziała.
Telefon przestał dzwonić, a wiadomość przejęła w jej sypialni
automatyczna sekretarka.
Ale to na nic, stwierdziła, spacerując w tę i z powrotem po salonie. Jeśli
zostanie w domu, będzie musiała wysłuchać wiadomości od Duncana. A w
obecnej chwili jego rozbawiony głos doprowadziłby ją do rozpaczy. Łzy
przyjdą później, o wiele później, gdy już wybaczy sobie swą głupotę. Z
trudem przełknęła ślinę.
- Może przejedziemy się gdzieś, Benni? Na przykład do Mystic, by
obejrzeć akwarium?
A potem mogą pójść gdzieś na kolację. Nie może dopuścić, by jej syn
ponownie spotkał się z Duncanem. Ale ona... ona musi po raz ostatni
stawić mu czoła jutro, w dniu św. Walentego.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Susan Hadley była zaniepokojona.
- Sądziłam, że chcesz mieć róże od Duncana w studio...
- Myliłaś się! - odparła energicznie Joanna. Skrzywiła się i położyła rękę
na ramieniu swej producentki. - Przepraszam, to nie twoja wina. Jestem
zdenerwowana.
- Dwie minuty do rozpoczęcia programu - przypomniał głos asystenta
reżysera.
Joanna podeszła do kurtyny. Zanim wyszła na podium, przeczytała liścik
od Duncana.
„Żałuję, że nie spotkaliśmy się wczoraj. Zarezerwuj ostatnie pięć minut
programu dla mnie, dobrze? Twój Duncan"
Nie, nie jej. Nie chce go. Gdy tego ranka odwoziła Benniego do szkoły,
zapytał ją, z nadzieją w oczach, czy zobaczy się z Duncanem. Zgniotła
liścik i rzuciła za siebie. Gdy wyszła na scenę, powitał ją gorący aplauz
publiczności. To jej podniosło poziom adrenaliny we krwi i pewniej
stanęła przed widownią. Jakoś przeżyje ten program. Będzie się
uśmiechać. Zrobi to dla Benniego, jeśli nie dla siebie samej. Powitała
uśmiechem czwórkę swych gości. Obojętnie spojrzała na róże stojące na
stoliku, wdychając jednak zapach miłości. Czuła szczypanie w oczach.
Musiała zamrugać kilkakrotnie, by cokolwiek zobaczyć. Czy Duncan był
na widowni? Nie miała czasu i odwagi, by szukać go wzrokiem.
Zaczął się program.
- Dzień dobry - wstając z miejsca, powitała widownię. - Wszystkiego
najlepszego w dniu św. Walentego! Aby zapewnić państwa o tym, że jest
to szczęśliwy dzień, zaprosiłam dziś do studia bardzo specjalnych gości.
Dają nam nadzieję, że miłość potrafi pokonać próbę czasu.
Zwróciła się do Sapersteinów, którzy, trzymając się za ręce jak nastolatki,
siedzieli po jednej stronie, a następnie powitała siedzących po drugiej
stronie państwa Watkinsów.
- Dzisiaj zapytamy ich, co robili, by ich małżeństwo i miłość przetrwały
tak długo. Łącznie obie pary przeżyły szczęśliwie sto siedem lat...
Przerwała, czekając aż ucichną oklaski, a następnie dodała:
- Może potrafią nam udzielić kilku rad, co robić, by nie przestać się
kochać.
Uśmiechnęła się do Sapersteinów.
- Elliocie i Rebeko, czy możecie zacząć? Czy możecie opowiedzieć nam,
jak się poznaliście?
Program szedł doskonale, ale każde słowo raniło jej serce. Gdyby zaloty
Duncana były prawdziwe i oni mieliby niejedno do opowiedzenia. I
podobnie jak Emma Watkins tuliłaby swojego ukochanego co najmniej
dwa razy dziennie. Szanowałaby kaprysy Duncana, jego dziwactwa...
Zapominasz o czymś - przypomniała sobie w czasie pierwszej przerwy na
reklamę. Była tak przygnębiona, że wbijała sobie w dłonie paznokcie. To
miało złagodzić ból jej serca. Ale nie na wiele się zdało. - Zapominasz, że
on niewart jest twojego smutku.
Mężczyzna, którego kochała, w ogóle nie istniał. Ten szalony i czuły
kochanek był jedynie wymysłem wyobraźni - produktem stu jeden
banalnych sposobów uwiedzenia naiwnej samiczki.
Łamiesz sobie serce, rozpaczając nad manipulatorem. Powinnaś być
mądrzejsza i twardsza, Joanno. Obudź się!
Wzbudzała w sobie gniew na Duncana, by stłumić narastający ból, który
wywołały taśmy z ceremonii ponownych zaślubin Bowmanów.
Czy rzeczywiście nakręcili je zaledwie dwa dni temu? Czy to nie dwa dni
temu marzyła, by Duncan założył na jej palec obrączkę? Co za idiotka! A z
niego co za błazen! Tak łatwo opętać kobietę, jeśli oferuje się jej wyśnioną
przez nią miłość. - Wzruszając ramionami, zwróciła się do widzów:
- Czy ktoś z państwa ma pytania do naszych gości? Ale pierwsze pytanie
było do Joanny.
- Co z zakładem? - zapytała młoda kobieta, której sekundował siedzący
obok mąż. - Gdzie jest pan Flowers?
- Pan Flowers pojawi się wkrótce, na razie prosiłabym o pytania do
naszych gości.
Pod koniec czwartej przerwy na widowni zapanowało zamieszanie.
Podniosła wzrok i zobaczyła idącego w jej kierunku Duncana Flowersa.
- Gdzie twój pstry kubrak? - krzyknął ktoś z widowni.
- Oszczędzam go na poważniejsze okazje! - zaśmiał się. Tego dnia miał na
sobie garnitur w granatowe prążki.
Szykowna elegancja podkreślała siłę jego ciała. Na ten widok pod Joanną
ugięły się kolana. Oparła się o blat stolika, by ukryć ich drżenie. Miała
nadzieję, że wygląda na opanowaną.
Nie załamię się - przysięgała sobie w duchu. - Na pewno nie przed
siedmioma milionami widzów. Nie załamię się. Nie mogę.
Jego bliskość sprawiła, że krew zaczęła w niej wrzeć. Podała mu
mikrofon, wiedząc, że w obecnej chwili nie jest w stanie wydobyć z siebie
głosu.
Duncan przejął mikrofon, delikatnie dotykając jej dłoni. Ich spojrzenia
spotkały się. Zieleń oczu rozjaśniały skrywane łzy, błękit jego oczu
rozświetlały szatańskie błyski.
I to cała jego natura - rozpaczliwie chwytała się tej myśli, podczas gdy on
ściskał jej nadgarstek. - To czarujący, ale samolubny i niedbający o nikogo
szatan. Nie pozwól się opętać.
- Zdaje się, że wiecie, dlaczego zebrałem was wszystkich tutaj właśnie
dziś - oznajmił Duncan z nutką lekkiej ironii. Publiczność przyjęła jego
słowa oklaskami.
- Dwa tygodnie temu założyłem się z Joanną, że korzystając z porad
zawartych w mej książce „101 sposobów na zdobycie kobiety swych
marzeń", do dnia św. Walentego zdobędę jej serce.
- I zdobył pan? - zawołał ktoś z publiczności na tyle głośno, że jego słowa
wychwycił mikrofon.
- Nie wiem.
Spojrzał na Joannę. Z jego spojrzenia nie można było nic wyczytać.
Następnie ponownie zwrócił się do publiczności.
- O tym się zaraz przekonamy. Jedno, czego jestem już teraz pewien... -
zawahał się, a Joanna aż zacisnęła dłonie w pięści. Nawet jego pauzy były
wypunktowane. Ten człowiek potrafił utrzymać zainteresowanie
słuchaczy.
- Wiem jedno - kontynuował, a jego głos stał się nieco chrapliwy - że
swoje sztuczki wypróbowywałem na odpowiedniej kobiecie. Joanna Hartz
jest kobietą moich marzeń - ponownie obrócił się ku niej, a publiczność
zgotowała mu szalony aplauz.
Oklaski obudziły w niej nadzieje. Oczy Duncana przykuwały jej wzrok.
Czuła łzy zbierające się pod powiekami. Zamrugała, a gdy ponownie była
w stanie coś widzieć, on był już zwrócony ku swym fanom. Uderzenia
serca przyprawiały ją o zawroty głowy. Solidny stolik był jedyną podporą.
Gdy odwołał się do Bowmanów, Sapersteinów i Watkinsów, mówiąc, że
może i jego miłość przetrwa wieki, jej wewnętrzny głos odrzucił te słowa:
To jasne, że nazwie cię kobietą swoich marzeń, Joanno. Taka jest nagroda.
On wykorzystuje przeciwko tobie twoje nadzieje, twoje marzenia Wie, że
chcesz wierzyć, by tak było. Ale nie wierz mu!
- Ale czy zdobył pan jej serce? - zawołał ten sam mężczyzna.
- Tylko w jeden sposób można się o tym przekonać -powiedział Duncan
śmiejąc się. Padł na kolana przed Joanną i chwycił za rękę.
Och, nie. Tylko nie to. Nawet on nie... A jednak ośmielił się.
- Joanno - jego głos drżał od śmiechu. - Nigdy nie przypuszczałem, że
uczynię to w telewizji, ale tak się złożyło.
Nie, to nie może być prawda. On tak nie myśli - ale jego oczy błyszczały
szczerością, a dłoń, przytrzymująca ej dłoń, najwyraźniej drżała. A może
to było drżenie jej dłoni.
- Joanno - powiedział, a publiczność aż wstrzymała oddech. - Czy
rozważysz... czy sądzisz... do licha. Czy wyjdziesz za mnie?
Oczy miała pełne łez. Przełknęła ślinę z trudem, ale to nie pomogło. W
gardle zaschło jej nagle, a wszystkie słowa uleciały jej z głowy.
- Czy wyjdziesz za mnie? - nalegał, a jego ręka ściskała coraz silniej jej
dłoń.
Nie była w stanie mówić, ledwo widziała przez łzy, ale nadal jeszcze nie
straciła czucia. Podniosła wolną rękę, chwyciła za wazon z różami i
uniosła go. Następnie powoli z pełną świadomością, zagryzając wargę jak
małe dzieci wylała na głowę Duncana wodę z wazonu wraz z dwunastoma
długimi, czerwonymi różami. Na sali zapadła całkowita cisza. Gdy
Duncan zaczął kaszleć i prychać widzowie poczęli głośno okazywać swe
niezadowolenie.
- Nie! Nieeee! - krzyczeli i gwizdali.
Duncan puścił rękę Joanny, by pozbierać róże. W tym momencie wazon
wypadł z jej odrętwiałych palców i rozbił się z hukiem.
Joanno, ty idiotko!" - nie wiedziała, czy te słowa wysiedziała na głos, czy
tylko do siebie, ale nie dbała o to. Gdy podnosiła się, czuła, że depcze po
rozbitym szkle. Poprzez łzy ledwo widziała przed sobą Duncana.
Odepchnęła jego wyciągniętą dłoń, nadepnęła na różę i, przy gwiździe
publiczności, wybiegła ze studia. Tuż za kurtyną wpadła na Susan Hadley.
- Joanno, pozostała jeszcze minuta programu. Nie możesz odejść.
- Czyżby? - załkała. - Tasho, gdzie moja torebka? - nie czekała na
odpowiedź, chociaż w torebce miała kluczyki do samochodu. Zanim
doszła do wyjścia, czyjaś ręka chwyciła ją za ramię. - Puść mnie -
wrzasnęła, otwierając drzwi.
- Joanno, kochanie, nie odrzucaj go - jęknęła Tasha, ale posłusznie
wsadziła jej w ręce torebkę.
- To go sobie weź, Tasho, jeśli to taka wspaniała partia!
Ciężko jej było uciekać korytarzem na wysokich obcasach. Wiedziała, że
musi jak najszybciej znaleźć się w samochodzie, póki całkiem się nie
rozklei. Każdy smutek opłakiwała zawsze tygodniami. Teraz może potrwa
to rok. Może resztę życia. Zrzuciła pantofle i zaczęła biec.
Na korytarzu wystraszone twarze przyglądały się jej szalonej ucieczce.
Nareszcie winda. Prawie upadła na włącznik. Nagle odwróciła się, słysząc
czyjeś kroki. Duncan Flowers biegł za nią jak szalony. Wzgardzona róża
tkwiła w jego dłoni.
Drzwi windy otworzyły się i Joanna, zziajana, wskoczyła do środka.
Poprzez łzy usiłowała znaleźć odpowiedni guzik. W końcu nacisnęła
wszystkie. Drzwi zaczęły zamykać się powoli.
- Joanno! - Duncan wbiegł przez domykające się drzwi, uderzył o ścianę i
obrócił się ku niej.
- Wynoś się stąd! - krzyknęła.
Że było to niemożliwe, nie zdawała sobie sprawy. Winda zjeżdżała prawie
bezszelestnie.
- Nie - Duncan dyszał ciężko. Jedną ręką odgarniał z oczu mokre włosy.
- W takim razie ja wyjdę!
Winda zwalniała, dojeżdżając do kolejnego piętra.
- Nie wyjdziesz... póki mnie nie wysłuchasz. Duncan nacisnął guzik stopu
i winda zatrzymała się.
Gdzieś w oddali zadźwięczał alarm.
- Wynoś się! - z płaczem skryła się w jednym z rogów windy.
- Jo... anno... - jeszcze z trudem łapał oddech, ale podszedł do niej i
zagradzając jej odwrót, powiedział:
- Tak mi przykro.
- Wcale nie! Nic cię to nie obchodzi. Zrobiłeś wszystko zgodnie ze swoimi
planami. Po dzisiejszym programie znajdziesz się na pierwszym miejscu
tej cholernej listy bestsellerów.
- Guzik mnie to obchodzi, Joanno! - ustami dotknął jej mokrego policzka.
- Lista się nie liczy. Liczy się to, że jest mi naprawdę przykro.
- Nie wierzę ci.
Zaśmiał się i pocałował ją w ucho.
- Jednak jest mi przykro. Przepraszam. Wysłuchaj mnie.
- Nie mam zamiaru!
Usiłowała go odepchnąć, ale nadaremnie. Równie dobrze mogłaby walić
w ścianę.
- Joanno, zrozum to, co tam powiedziałem... jest prawdą. Wygładził jej
włosy za uszami. Mięśnie zadrżały mu, kiedy ponownie się wzdrygnęła.
- Masz rację, to nie był czas i miejsce na powiedzenie tego, ale każde
słowo jest prawdziwe. Jesteś kobietą moich marzeń.
- Promocją twoich marzeń, chcesz powiedzieć.
Nie mogła mu wierzyć. Bo uwierzyć i zostać zdradzonym... Nie, drugi raz
nie zniosłaby tego... Jej oczy napełniły się łzami na samą myśl o tym.
- Och, Joanno - otoczył ją ramionami - promocja przestała mnie
interesować pięć minut po poznaniu ciebie.
Ucałował jej głowę, potem przytulił się policzkiem do jej policzka.
- To jest... - w jego głosie znowu słychać było tę szelmowską nutkę -
rozumiesz, interesowało mnie to, ale ty znalazłaś się na pierwszym planie.
Ponownie pocałował ją w ucho.
- Ty liczysz się ponad wszystko - wyszeptał. - I poprosiłbym cię o rękę
jeszcze wczoraj, gdybyś nie wychodziła z domu.
- Zrobiłbyś to? - zapytała zduszonym głosem.
- Przysięgam. Proszę. Kupiłem to w sobotę. Benni pomógł mi wybrać.
Nie wypuszczając jej z objęć, sięgnął do kieszeni spodni i wyciągnął małe,
czarne pudełeczko. Kciukiem otworzył wieczko.
Jej oczy ponownie zalały się łzami. Kamień okazał się szmaragdem. Obok
niego tkwiły dwa malutkie diamenciki. Dla niej mógłby to być nawet
odpustowy pierścionek. Liczyło się tylko to, że był.
- Benni nic mi nie mówił... - powiedziała urywanym głosem. -
Opowiedział o przejażdżce promem i dinozaurach, ale o tym nawet nie
wspomniał...
- Cóż, dzieciak też musi wiedzieć, co można powiedzieć, a czego nie -
odrzekł Duncan rozsądnie. - A poza tym, nie zdradziłem mu, że to dla
ciebie.
Nagle śmiech zniknął z jego oczu. Patrzył na nią pełnym napięcia
wzrokiem.
- Ale pierścionek jest dla ciebie. Niezależnie od tego czy mnie chcesz, czy
nie. A więc... na czym to skończyliśmy?
Opadł na kolana. Chwycił ją za rękę i uśmiechnął się.
- Możesz odpowiedzieć tak lub nie, Joanno, ale zapamiętaj, że w stosunku
do ciebie użyłem tylko ośmiu rad z mojej książki. Pozostało jeszcze
dziewięćdziesiąt trzy i przysięgam na Boga, że wykorzystam każdą z nich,
a jeśli będzie trzeba, zacznę znowu od pierwszej, by cię zdobyć. Wiesz, że
jesteśmy stworzeni dla siebie. A więc... - odchrząknął nerwowo. - Joanno,
czy wyjdziesz za mnie
Kolana całkowicie odmówiły jej posłuszeństwa. Powoli opadała na
podłogę. Jego ręce pochwyciły ją i przytrzymały. Gdy ich twarze znalazły
się na tym samym poziomie, odpowiedziała mu:
-Tak.
Przyciągnął ją do siebie i uścisnął mocno.
- Boże! - zaśmiał się i wtulił twarz w jej ramię.
- Co? - zamruczała, pieszcząc ustami jego ucho. Uniósł głowę. Ich czoła i
nosy dotykały się.
- Przypomniałem sobie ostatnią radę z mojej książki.
Rada numer sto jeden: „Pamiętaj, że kiedy jesteś zakochany, każdy dzień
jest twoim świętem". Wszystkiego najlepszego, Joanno.
- Ty wariacie! - zaśmiała się również, a jej oczy znowu wypełniły łzy.
- Tak - zgodził się - dla ciebie zwariowałem.
Gdy ich usta spotkały się najpierw w lekkim, potem bardziej namiętnym
pocałunku, nawet nie zauważyli, że winda ponownie ruszyła.