background image

O jeden zakład za dużo

Peggy Nicholoson 

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Za   dziesięć   minut   miała   wejść   na   wizję.   Joanna   Hartz   wzięła   głęboki 
oddech,   by   uspokoić   przyśpieszone   bicie   serca,   na   twarz   przywołała 
uśmiech, świadczący o pełnym opanowaniu, i przez nie oznakowane drzwi 
weszła na korytarz, prowadzący do studia sieci NBS.
Czekał tam na nią cały zespół. Susan i Tasha, rzuciły się na Joannę jak 
sępy, a Art, kamerzysta, wzniósł ręce do góry w dziękczynnym geście.
- Jesteś wreszcie! - krzyknęła Susan.
- Co się stało? - zażądała wyjaśnień Tasha, charakteryzatorka. Chwyciła 
Joannę za podbródek i zaczęła studiować zaróżowione policzki.
-   Nie   miałam   jak   dojechać.   Ciężarówka   zatarasowała   wszystkie   pasma 
autostrady przy zjeździe na Manhattan. Dzięki Bogu obyło się bez ofiar - 
informowała Joanna w drodze do charakteryzatorni. Uśmiechnęła się do 
Arta,   który   udając   przerażenie,   wciskał   się   w   ścianę,   żeby   uniknąć 
rozdeptania   przez   pędzące  kobiety.  Program  Joanny  Hartz   zaczynał   się 
zawsze o dziewiątej rano. Czekało na niego siedem milionów widzów.
-   Joanno,   co   chcesz   najpierw   usłyszeć,   dobrą   wiadomość   czy   złą?   - 
zapytała   pełniąca   funkcję   producenta   Susan   Hadley,   kobieta   o   bardzo 
jasnej karnacji. Tego ranka jej twarz zlewała się kolorem z szarozieloną 
bluzką, którą miała na sobie.
-   Złą   -   odpowiedziała   automatycznie   Joanna.   Susan,   prostując   się, 
wyrecytowała swą kwestię z prędkością karabinu maszynowego.
-   Właścicielka   świnki   odwołała   swoje   przyjście.   Powiedziała,   że   jej 
ulubieniec   -jak   się   nazywało   to   diabelstwo?   Aha,   Chrumpek   -   cierpi 
dzisiejszego ranka, tu cytuję: „na drobną niestrawność". Sądzi, że to trema.
Cóż   ta   miniaturowa   świnka   może   wiedzieć   o   prawdziwej   tremie   - 
pomyślała   ze   wściekłością   Joanna,   czując,   jak   jej   żołądek   unosi   się   i 
opada. - Bez Evelynn Weatherby i jej Chrumpka program zakończy się 
fiaskiem.   Ani   burmistrz   miasteczka,   ani   właściciel   domu,   w   którym 
mieszka Evelynn, nie są wystarczająco pociągający dla widowni. Zostali 
zaproszeni   jedynie   dla   urozmaicenia,   zwłaszcza   burmistrz,   znany 
krzykacz. Po co dyskutował o prawie, które zabrania ludziom trzymania 
świnek   w   mieszkaniach   w   Winston,   w   stanie   Pensylwania,   skoro   nie 
można pokazać uroczego i świetnie wytresowanego prosiaka.
- A dobra wiadomość? - zapytała. Kolana ugięły się pod nią i musiała 
przykucnąć   na   stołku   przed   lustrem.  Automatycznie   odwracała   twarz, 
poddając się charakteryzatorskim zabiegom Tashy.

background image

- Znalazłam zastępcę - zapewniła ją Susan z gorliwością sprzedawcy polis 
ubezpieczeniowych. Joanna widziała w lustrze jej rozpromienione oblicze. 
- Wczoraj przeprowadziłam z nim wywiad i miałam zamiar zaproponować 
ci jego udział w programie majowym.
- Przeprowadziłaś wywiad w niedzielę? - Słowa Susan wywołały dziwny 
niepokój Joanny.
Policzki Susan z różowych stały się czerwone, co nie przeszkodziło, by 
wyzywająco uniosła podbródek.
- Rozmowa odbyła się w czasie lunchu. I to właśnie on poprosił mnie o 
wejściówkę na twój dzisiejszy program. Więc gdy okazało się, że świnka 
ma nas w nosie, poszłam na widownię i...
- Za siedem minut wchodzimy na wizję - z dala słychać było posępny 
baryton asystenta reżysera.
- Z kim przeprowadziłaś wywiad? - ostro zapytała Joanna.
- Z Duncanem Flowersem.
Wzięta   prezenterka   programów,   polegających   na   rozmowie   między 
zaproszonymi   gośćmi   a   publicznością,   musi   znać   się   na   wszystkim, 
poczynając od polityki, a kończąc na balijskim teatrze cieni. W głowie 
Joanny ze złowieszczym piskiem otworzyła się odpowiednia szufladka.
-   Flowers,   eks-profesor   angielskiego   w   Harwardzie?   Znakomicie 
sprzedający się autor poradnika „Jak z książki zrobić bestseller".
- Ten sam - wtrąciła Tasha. - I uwierz mi, to jest ktoś! - Wzięła do ręki 
puszek   do   pudru,   leżący   przed   lustrem.   -   Zabieram   go.   Tym   właśnie 
pudrowałam Flowersa. Od dziś będę to trzymać u siebie pod poduszką.
-  Tę książkę  napisał  przed  dwoma laty  - powiedziała  Susan,  ignorując 
błysk w oku Joanny. - Nie o tym jednak chce dzisiaj rozmawiać... Chce...
-   Jasne,   że   nie.   Dziś   chce   zareklamować   swą   następną   książkę, 
nieprawdaż?   -   rzuciła   Joanna   i   zamknęła   usta,   by   pozwolić   Tashy 
pociągnąć je czerwoną szminką, która nie traci swego koloru nawet w 
świetle reflektorów.
- Cztery minuty, Joanna - do roboty! - zawołał asystent reżysera.
- Tak, to prawda, proszę, oto ona - Susan rzuciła Joannie książkę na kolana 
i pośpiesznie opuściła pokój.
Gdy   Tasha   szczotkowała   jej   rude,   sięgające   ramion   włosy,   Joanna   z 
niesmakiem   spojrzała   na   krzykliwą   okładkę:   „101   sposobów   zdobycia 
kobiety   swych   marzeń".   Podtytuł  informował,   że   jest  to   „Współczesny 
poradnik dla mężczyzn, którzy marzą o romansie". Nie czytała książki, ale 
słyszała   o   niej.   Nie   dalej   jak   wczoraj   jej   przyjaciółka,   Liza   Janak, 
krytykowała książkę zawzięcie na przyjęciu w Greenwich. Co mówiła? Że 

background image

jest cyniczna, banalna, fałszywa i obraźliwa dla każdej myślącej kobiety. I 
że z pewnością stanie się bestsellerem.
No i oczywiście tu zaczynała się jej rola. Duncan Flowers, to jasne jak 
słońce, chce wykorzystać Joannę i jej program, by umieścić swą książkę 
na liście bestsellerów.
-   Zobaczymy!   -   burknęła   Joanna,   wychodząc   z   pokoju.   -   Jeszcze 
zobaczymy! - Odwróciła się, gdy usłyszała głos Tashy.
- Joanno? Wszystko będzie wspaniale. Publiczność oszaleje na jego widok. 
- Puściła oko i uniosła kciuk na znak, że wszystko się uda. - Tylko nie 
pozwól mu zdmuchnąć się ze sceny.
Gdy Joanna wchodziła na podium, zostało tylko dziewięćdziesiąt sekund 
do wejścia na wizję. Jak zwykle oklaski widowni spowodowały przypływ 
adrenaliny. Miała uczucie, że włosy stoją jej dęba, ręce są zimne jak lód, a 
żołądek   wsysa   jakiś   wielki   wir.  Ale   wiedziała,   że   to   minie,   gdy   tylko 
zacznie   się   program.   Zignorowała   mężczyznę   siedzącego   tuż   obok 
przygotowanego   dla   niej   fotela,   powitała   publiczność   i   spojrzała   na 
zegarek. Zostało jeszcze siedemdziesiąt sekund
Duncan Flowers zaczął podnosić się, by ją powitać - i trwało to dobrą 
chwilę, zanim stanął w całej swej okazałości. Przewyższał ją co najmniej o 
głowę, choć miała wysokie obcasy. Z pewnością nie był suchą tyczką. 
Jego potężne bary sprawiały, że przyrównać go można było do Wielkiego 
Chińskiego Muru.
Wysoki, barczysty i przystojny - pomyślała, drwiąco spoglądając mu w 
oczy.   Były   to   niebiańsko   błękitne   oczy   z   czysto   diabelskim   błyskiem. 
Mrugnął do niej, wyciągając dłoń.
Zwykle goście czekali, aż ona wykona pierwszy ruch. Rzucając książkę na 
stół, zastanawiała się, czy nie zbyt szybko podała mu rękę. Zauważyła cień 
dołeczka   na   jego   lewym   policzku.   W   tym   czasie   jej   dłoń   zniknęła 
całkowicie w jego dłoni. Poczuła ciepło i siłę. Stał tak i patrzył na nią z 
góry.
Czas na program. Już słychać zapowiedź, co oznacza, że przez trzydzieści 
sekund telewidzowie oglądają ją, jej gości i nazwę programu na ekranie, 
ale niczego nie słyszą.
Czy ten błazen puści wreszcie jej rękę, czy też będzie ją tak trzymał przez 
całe sześćdziesiąt minut.
- Hallo! - powitał ją tubalnie.
- Pozwoli pan? - szepnęła.
- Ach... tak! - spojrzał w dół i uwolnił jej rękę.
-   Jedno   pytanie,   zanim   wejdziemy   na   wizję,   panie   Flowers.   -   Joanna 

background image

musiała go okrążyć, by dostać się na swoje miejsce. - Ile pan zapłacił 
Evelynn Weatherby, by nie pojawiła się dzisiaj?
Jego uśmiech był iście diabelski - widać było i dołeczki, i błysk zębów. 
Głowa   o   złotych   włosach   aż   trzęsła   mu   się   w   tym   niemym   śmiechu. 
Joanna z niesmakiem patrzyła na zmarszczki w kącikach jego oczu. By 
uzyskać taki efekt, z pewnością zrobił sobie operację plastyczną. Wszystko 
zbyt piękne, by mogło być prawdziwe.
- Przejrzała mnie pani - zamruczał, podsuwając jej fotel. - Zapłaciłem pięć 
tysięcy.  A  Chrumpek   zadowolił   się   pudełkiem   czekoladek.   W   każdym 
razie Evelynn prosiła mnie o przekazanie pani podziękowania. Pieniądze 
wystarczą jej na pierwszą ratę za domek poza granicami miasta, gdzie 
można trzymać świnie. Chrumpek prosił, żebym przekazał jego „kwik".
Pięć   tysięcy!   Az   ją   zatkało.   Usiadła   w   fotelu.   Przeliczając   szybko, 
stwierdziła, że pięć tysięcy na promocję to drobiazg. Jeśli jego książka 
trafi na listy bestsellerów, zarobi tyle w jeden dzień. Pomógł jej przysunąć 
się do stolika, a ona przyglądała mu się przez ramię.
-   Nie   pozwolę,   by   ktokolwiek   wykorzystywał   mnie,   panie   Flowers   - 
obiecała to sobie w dniu, w którym opuścił ją Jason i przez ostatnie trzy 
lata dotrzymywała słowa.
-   Kto   tu   mówi   o   wykorzystywaniu,   pani   Hartz?   -   Popatrzył   na   nią 
otwarcie. - Ja zawsze za wszystko płacę.
-   Och!   A   ile   zapłaci   pan   za   wywrócenie   do   góry   nogami   mojego 
programu?
Poczuła,   że   pasemko   włosów,   tkwiące   między   fotelem   a   jej   plecami, 
uwolniło   się,   choć   chyba   nie   bez   czyjejś   pomocy.  Ale   nie,   to   nie   do 
pomyślenia. Nawet on by się na to nie odważył.
- Dla pani nagrodą będzie program, o którym nie przestanie się mówić - 
zapewnił ją Flowers.
Co za nieznośny egoista...
- Wielkie dzięki - rzuciła Joanna - ale wolałabym, by była tu...
-   Wejście   na   wizję   -   inżynier   dźwięku   wcisnął   odpowiedni   guzik   na 
konsolecie.
- ...świnia! - jej ostatnie słowo wychwyciły mikrofony. W cichym studiu 
zabrzmiało to jak policzek.
Flowers chwycił się ręką za serce, udając ból i zraniony do głębi, opadł na 
fotel.  Publiczność  cicho  zachichotała,  z  wyjątkiem  jednego  mężczyzny, 
który zarżał jak osioł. Flowers odwrócił głowę w kierunku źródła tego 
śmiechu, a jego twarz wyrażała komiczne niedowierzanie. Osłonił ręką 
oczy   i   rozejrzał   się,   usiłując   znaleźć   winnego.   To   wywołało   jeszcze 

background image

większy śmiech widowni.
„Nie pozwól, by zmiótł cię ze sceny" - czekając, aż hałas ucichnie, Joanna 
zdała sobie sprawę, że ma obok siebie wytrawnego klowna, który może 
ukraść mistrzowi widownię. Był nie tylko dowcipny, ale miał wdzięk i coś 
charyzmatycznego. Musi bardzo się pilnować, zwłaszcza że nie zna jego 
książki.   Jednego   tylko   była   pewna,   już   jej   nienawidziła.   Gdy   śmiech 
ucichł, przywitała publiczność:
-   Dzień   dobry,   witam   w   programie   Joanny   Hartz.   Widzom   w   studiu 
składam wielkie dzięki za to, że pojawili się tu pomimo śniegu i mrozu. 
Widzów   w   domach   chcę   zapewnić,   że   najlepiej   i   najcieplej   jest   przed 
telewizorem. A jeśli jeszcze komuś nie jest wystarczająco dobrze, mamy tu 
gościa, twierdzącego, że napisał książkę, która potrafi ogrzać wam serca.
Flowers, siedzący obok niej, wyczuł sceptycyzm w tych słowach i zamiast 
przypatrywać się publiczności, obrócił się do niej.
-  W  najgorszym  razie  - kontynuowała Joanna -  powinna  ona wywołać 
gorącą dyskusję.
W dalszej części swego wstępu przedstawiła Flowersa, kładąc nacisk na 
sukces   jego   pierwszej   książki,   która   stała   się   niejako   podręcznikiem, 
ukazującym, jak autorzy i politycy mogą manipulować mediami.
- A teraz, może pan Flowers opowie nam nieco o swym ostatnim wyczynie 
- to mówiąc, posłała mu uśmiech.
- Z przyjemnością. Moja książka mówi o tym, jak zalecać się do kobiet... - 
Flowers   wstał,   wziął   mikrofon   i   oddalając   się   od   Joanny,   zaczął 
opowiadać.   Osłupiona   popatrzyła   za   nim.   Kradł   jej   publiczność   w 
cudowny sposób. Zatrzymał się na moment na drugim z szerszych stopni 
podium,   w   wystudiowanej   pozie   serdecznej   rozmowy   między 
przyjaciółmi.
To co robił, storpedowało jej plan. Miała zamiar nie wstawać od stolika, by 
czas jego odpowiedzi wykorzystać na szybkie zapoznanie się z książką. 
Teraz musiała podążyć zanim.
- Panie Flowers - zamruczała - pańskie pierwsze dzieło mówiło, jak zrobić 
z   książki   bestseller,   nawet   jeśli   nie   jest   tego   warta.   Czy   to   najnowsze 
dzieło, jak umizgiwać się do kobiet, jest w ogóle potrzebne? Przez ostatnie 
pięćdziesiąt tysięcy lat ludzie jakoś dawali sobie radę bez niego?
- Dawali, pani Hartz - przyznał ochoczo. - Ale czy odczuwali satysfakcję? 
Proszę mi wierzyć, dla przeciętnych Amerykanów randki i śluby to nic 
przyjemnego. Czują lęk. Cierpi przy tym ich ego. Czasami, gdy jest się 
odrzuconym... pozostaje złamane serce.
Jeśli   szukał   współczucia,   przyszedł   w   nieodpowiednie   miejsce.   Na 

background image

widowni nie było ani jednej kobiety, która mogła wyobrazić sobie, by ktoś 
kiedykolwiek   odrzucił   tego   wielkiego   blondyna.   Unosząc   ramiona   i 
śmiejąc   się   złośliwie,   Joanna   przygrywała   mu   na   wyimaginowanych 
skrzypcach, a widownia nuciła radośnie. Ale Flowersa to nie speszyło. 
Śmiejąc się do wszystkich, dopowiedział:
- Mówię poważnie! Nas, mężczyzn, odrzucano na tej ziemi bez pomocy 
żadnego podręcznika. Instynkt każe nam ścigać kobiety, ale nie mówi nam, 
jak to robić.
- Potrzebne ci lekcje, zgłoś się do mnie! - zawołał gość o seksownym 
kontralcie.
Joanna  położyła  palec  na   ustach   i  stała  z   poważną  miną,  podczas   gdy 
Flowers kontynuował swój monolog.
- Wiadomo, że przeciętny Amerykanin zna podstawy: ja Tarzan, ty Jane. 
Ale nie wie, w jaki sposób roztopić kobiece serce. A ponieważ nie wie, jak 
uwieść kobietę, jak ją omotać, zbyt często uderza na oślep.
- A więc ta książka ma pomóc mężczyznom zdobywać kobiety i tylko do 
mężczyzn jest skierowana? - Joanna zmarszczyła swe złocistorude brwi i 
ze zrozumieniem spojrzała na publiczność w większości złożoną z kobiet. 
Jej spojrzenie mówiło: „Ach, ci mężczyźni...".
- Nie - tym razem Flowers odwrócił się i przemówił bezpośrednio do niej: 
- Ta książka ma pomóc ludziom odnaleźć się - nie tylko ich ciałom, ale i 
sercom - ponownie obrócił się ku publiczności: - Moim zdaniem romans 
powinien wybuchnąć jak iskra. Powinien płonąć. Powinien być zabawny i 
czuły, i powinien pozostawić wspomnienia, które ogrzeją nam serce, kiedy 
dobijemy dziewięćdziesiątki - obniżył głos, dodając mu intymności. Grał 
na emocjach widowni, jak na instrumencie. Trzymając książkę tak, by jej 
tytuł złapała odpowiednia kamera, ciągnął dalej. - Mówię o przygodzie 
miłosnej, którą choć raz w życiu powinna przeżyć każda kobieta. I właśnie 
ta   książka   pokazuje,   w   jaki   sposób   mężczyzna   może   sprostać   temu 
zadaniu.
Znał wartość słów i umiał się nimi posługiwać. Czuła, że poruszył i ją. 
Kobiety z widowni gotowe były paść mu do stóp. Ale wiedziała też, że to 
nic innego, tylko reklama. Musi przejąć nad tym kontrolę. Gdy właśnie 
miała otworzyć usta, Flowers zwrócił się bezpośrednio do widowni.
- A co wy o tym sądzicie? Czy otrzymujecie wystarczająco dużo miłości?
-   Nie!   -   krzyknął   żeński   chór,   śmiejąc   się   żałośnie.   Joanna   zgrzytała 
zębami.   To   była   jej   publiczność   –   nie   miał   prawa   rozmawiać   z   nią 
bezpośrednio. Kto tu jest gościem, a kto gospodarzem?
-   Czy   nie   chciałybyście,   by   wasi   narzeczeni,   kochankowie   czy   też 

background image

mężowie podszlifowali nieco swe techniki miłosne? - nalegał.
- Tak - zagrzmiały i zaczęły bić brawo.
Straciła publiczność całkowicie. Nigdy przedtem nie przytrafiło jej się coś 
takiego.   Poczuła   się   jak   porzucona   kobieta   obserwująca   kochanka, 
odchodzącego ze swą nową miłością. Dotknęło ją to. Flowers podniósł 
książkę jeszcze wyżej - było oczywiste, że zaraz powie, iż właśnie dlatego 
każda z obecnych powinna kupić jego dzieło. Joannie udało się gładko 
wejść mu w słowo.
- Cóż, wydaje mi się, że czas na krótką przerwę. Za chwilę dalszy ciąg 
programu.
Opuszczając   książkę,   Flowers   rzucił   jej   nieszczery   uśmiech. 
Odpowiedziała mu z wyrazem takiej słodyczy, że starczyłoby jej na beczkę 
gorzkiej   kawy.   Podeszła   do   swego   stolika.   Miała   chwilę   czasu,   by 
przejrzeć książkę w poszukiwaniu niezbędnej amunicji. Ale dłoń Flowersa 
zacisnęła się na jej ramieniu.
- Czemu jest pani na mnie tak wściekła? - zapytał tubalnie.
- Powiedziałam już panu, że mam coś lepszego do roboty niż promowanie 
pańskiej   książki.   Cały   wolny   weekend   poświęciłam   na   przejrzenie 
publikacji   „Świnia   w   czasach   prehistorycznych   i   współczesnych". 
Wertowałam  aż do znudzenia wszelkie prawa miejskie. Przygotowałam 
dwadzieścia   pytań   dla   Evelynn   i   jej   świnki.   I   na   co   to   wszystko?!   - 
Spojrzała wymownie na wielkie palce mężczyzny, zaciskające się na jej 
śnieżnobiałym jedwabnym kostiumie.
Nie rozumiał jej spojrzenia.
-   Przepraszam   -   powiedział   -   ale   spójrzmy   na   to   od   innej   strony.   Nie 
musiała pani przecież przygotowywać się do programu z moim udziałem, 
a więc bilans wychodzi na zero, nieprawdaż?
-   Ale   brak   panu   scenicznej   prezencji   Chrumpka   -   zapewniła   go   i 
wyszarpnęła ramię. Uśmiechnął się i puścił ją.
Po reklamówce znów obydwoje siedzieli przy stoliku i Joanna ponowiła 
swój atak.
- Panie Flowers, pańska książka napisana jest w formie zbioru porad - 
porada numer jeden, dwa i tak dalej. Na przykład ta z numerem osiem 
mówi,   że   mężczyzna   winien   obdarowywać   swój   „cel"   dwunastoma 
różami.   Czy   rzeczywiście   ktokolwiek   musi   płacić   za   takie   rady?   Czy 
wszystkie pańskie wskazówki są aż tak banalne i oczywiste?
- A cóż złego w oczywistości? - Flowers spojrzał na nią powłóczyście. - 
Czerwone róże obiecują namiętność. Ma pani rację. Ale moje porady to 
nie przelewanie z pustego w próżne, one nie są ckliwe, trafiają prosto w 

background image

sedno. Czyż jest coś bardziej seksownego, milszego czy też bardziej ro­
mantycznego od słów mężczyzny zapewniającego, że cię pragnie? Żaden 
gest, płynący z głębi serca, nie jest zbyt staromodny - mówiąc to położył 
rękę na sercu. - Tak ja to widzę.
Publiczność   przerwała   mu   oklaskami,   a   Joanna   aż   zawrzała.   Czyż   nie 
potrafią go przejrzeć, czyż nie widzą, że udaje? Choć grał, robił to dobrze. 
Każde   jej   uderzenie   odparowywał   uśmiechem,   dygresją   lub   też 
odwołaniem   się   do   zaślepionej   widowni.   Po   trzeciej   przerwie   na 
reklamówkę, przy pytaniach od publiczności, sprawy potoczyły się jeszcze 
gorzej.   Jedna   z   kobiet,   będąca   już   po   lekturze   książki,   poprosiła   go   o 
zademonstrowanie wskazówki numer sześć. Podszedł do niej i ucałował 
dłoń kobiety z wdziękiem Errola Flynna. Joanna miała ochotę uciec ze 
sceny. Ale nie ucieczką czy poddaniem odzyskuje się własny program.
- Skoro metody, rekomendowane przez pana, są w stu procentach pewne, 
to czy nie istnieje obawa, że mogą być nadużywane? - zagruchała.
-   Ma   pani   całkowitą   rację,   pani   Hartz   -   odpowiedział   z   diabelskim 
błyskiem   w   oku.   -   W   nieodpowiednich   rękach   książka   może   być 
bezwstydnie eksploatowana. I nadszedł stosowny czas, bym wszystkich 
ostrzegł - wskazujący palec skierował w stronę publiczności. - Panowie, 
nie chcę, byście kupowali moją książkę, jeśli macie posługiwać się nią 
nierozważnie.   Nieuczciwie   byłoby   stosować   moje   rady   wobec   kobiet 
zamężnych.
- Panie Flowers - Joanna parsknęła - to wprost nieprzyzwoite! Sądzi pan, 
że   tych   sto   jeden   rad   pozwoliłoby   pierwszemu   lepszemu   mężczyźnie 
ukraść cudzą żonę z rąk jej kochającego męża? To nie tylko głupie, to 
absurdalne!
- Ale niestety prawdziwe - upierał się Flowers z wrodzoną skromnością. 
Marszcząc złote brwi, powiedział do kamery: - Panowie, zwracam się do 
was. Wszystko będzie okay, jeśli moje porady wykorzystacie dla zdobycia 
Miss Universum, czy też Miss Lutego. One są kobietami wolnymi. Ale 
trzymajcie się z daleka od Kathleen Turner. Słyszałem, że jest szczęśliwą 
mężatką. To samo dotyczy Maggie Thatcher.
Mrużąc oczy, Joanna zarządziła przerwę na reklamówkę. Chociaż, jeśliby 
tak   uczciwie   się   zastanowić,   to   cały   jej   dzisiejszy   program   był   jedną 
wielką reklamówką. Ale na szczęście ta ciężka próba miała się już ku 
końcowi.
Po przerwie odbierała telefony od telewidzów. Dwóch z nich chciało się 
dowiedzieć,   gdzie   można   kupić   książkę.   Trzecią   osobą   była   kobieta   o 
głosie dziecka, która chciała podać Flowersowi swój numer telefonu.

background image

Program   przerwała   ostatnia   już   reklamówka.   Joanna   dowlokła   się   do 
stolika, podczas gdy Flowers rozdawał autografy kobietom z pierwszego 
rzędu.
Kilka pytań z widowni winno zakończyć to zupełne fiasko - pomyślała 
Joanna. Miała ciężką migrenę, a już na pewno wolała nie zastanawiać się 
nad tym, co ją czeka po opuszczeniu studia.
-   Pańskie   pytanie?   -   wybrała   młodego,   czarnego   mężczyznę,   który   jak 
szaleniec machał ręką.
- Panie Flowers - mężczyzna wstał i przejął jej mikrofon - powiedział pan, 
że pańskie rady podziałają na każdą kobietę. Ale, jak widać, pani Hartz nie 
darzy pana zbyt wielką sympatią. Czy sądzi pan, że mógłby ją pan uwieść 
swymi metodami?
- Oczywiście - odpowiedział natychmiast Flowers.
- Oczywiście, że nie. - Joanna przejęła mikrofon.
- Jak by pan zaplanował swą strategię? - zawołał młody człowiek.
-   Cóż...   -   Flowers   otworzył   książkę   i   dokładnie   przestudiował   otwartą 
stronę. - Przy pierwszym podejściu wykorzystałbym poradę numer pięć i 
powiedział,   jak   wspaniałe   są   jej   zielone   oczy   -   spojrzał   na   Joannę   z 
uśmiechem. - Ale zdaje się, że to słyszała już niejednokrotnie.
Kartkując książkę, Flowers wchodził na podium i gdy zbliżał się do niej, 
poczuła mrowienie w karku. Ten człowiek poruszał się leniwie jak tygrys.
- Lub - Flowers cedził słowa, stając przy niej - mógłbym spróbować rady 
numer czternaście - uniósł głowę, wpatrując się w Joannę, podczas gdy 
ona zastanawiała się, o co mu może chodzić. O śpiewanie serenad przy 
akompaniamencie gitary?
-   Ale   prawdopodobnie   zastosowałbym   radę   dwudziestą   pierwszą   - 
stwierdził   zdecydowanie.   -   A   więc...   najpierw   robię   to   -   wolnym 
ramieniem objął ją w pasie i przechylił jak w tangu.
Joanna zapiszczała i chwyciła go za barki. Widziała roześmiane błękitne 
oczy, złociste włosy i kawałek sufitu. Następnie, gdy jego usta dotknęły jej 
ust, zdołała przekonać się o ich delikatności, kontrastującej z siłą ramion, 
poczuła zapach miętowej pasty do zębów w jego oddechu
I usłyszała bicie serca. Zaszumiało jej w głowie, ale nie wiedziała, czy był 
to   krzyk   publiczności,   czy   też   krzyczało   coś   w   niej   samej.   Jego   usta 
wywołały falę ognia na policzkach.
Flowers odwrócił się do widowi i zajrzał do książki, którą trzymał w ręku.
- I teraz mówię... co ja mówię... Do licha, zgubiłem to miejsce.
Joanna,   nadal   wygięta   jak   wierzba,   obserwowała   tego   maniaka, 
kartkującego strony.

background image

-   Och,   więc   mówię...   -   odwrócił   się   do   niej   z   uśmiechem.   -   Boże, 
marzyłem o tym od chwili, gdy cię ujrzałem. - Delikatnie doprowadził 
Joannę do pozycji pionowej. - A wtedy ona odpowiada mi...
- Ty cyniczny klownie! - wymierzony mu policzek odbił się echem po 
całym studiu.
Widownia   zaczęła   gwizdać.   Po   raz   pierwszy   w   życiu   publiczność 
wygwizdała ją! Do zniewagi, zażenowania doszło jeszcze i to.
- Jedną chwileczkę - trzymając się ręką za twarz, Flowers sprawdzał w 
książce. - Czy to właśnie to? - przez chwilę czytał, by spojrzeć na nią z 
oburzeniem. - Nie, nie tak miałaś odpowiedzieć.
-   Zdaje   się,   że   wszystko   to   dowodzi   -   Joanna   trzęsła   się   cała,   ale   na 
szczęście   głos   nie   zdradził   jej   -   jak   efektywne   są   pańskie   metody.   - 
Obróciła się do publiczności: - Radzę, by nikt nie wydawał niepotrzebnie 
pieniędzy.
-  Ależ   skądże   -   odparował   Flowers.   -   Moje   metody   są   stuprocentowo 
pewne.  Ale   nie   zawsze   działają   natychmiast.   Czasami   potrzeba   trochę 
czasu.
-   Panie   Flowers   -   odwróciła   się,   by   spojrzeć   na   niego   -nawet   przez 
czterdzieści lat nie wskóra pan u mnie nic swoimi metodami.
- Chce się pani założyć? - jego głos przeszedł w szept. Patrzyła na niego 
oniemiała.
- Och... ja...
- I cóż, pani Hartz? - zbliżał się do niej, uśmiechając sarkastycznie - Boi 
się pani założyć? Boi się pani wystawić serce na próbę?
- Oczywiście, że nie - Joanna poprawiając ręką swą nieznośną grzywkę, 
mocno trwała przy swoim. - Jestem po prostu wybredna.
- Świetnie - zgodził się Flowers - ale nadal twierdzę, że choć jest pani 
wybredna, to w przeciągu czternastu dni wybierze pani właśnie mnie. A ja 
będę stosował jedynie metody zawarte w tej książce.
- Nie uda się to panu, panie Flowers - na wszelki wypadek odsunęła się 
jednak nieco od niego.
- A więc zakład stoi? - nalegał.
- Załóż się z nim! - zawrzała widownia. - Załóż! No, Joanno. Załóż się. 
Załóż!
On to zaplanował, a niech to diabli! Od samego początku zmierzał właśnie 
do tego - pomyślała.
- Uczynię to oficjalnie - powiedział. Jego oczy straciły swą filuterność. 
Błyszczały z nieomal przeraźliwą intensywnością. Na widowni panowała 
kompletna   cisza.   -   Pani   Hartz,   założę   się,   że   do   dnia   św.   Walentego 

background image

zdobędę pani serce.
Zaplanował wszystko do najdrobniejszego szczegółu. Ale nie obchodziło 
ją to. Ona pokaże temu błaznowi - pokaże wszystkim, jaki jest naprawdę. 
Podając mu rękę (takie zdjęcie ukaże się w gazetach następnego dnia), 
smukłym palcem dźgnęła go w twardą jak stal pierś:
- Zakład stoi! - warknęła.
A widownia zawyła z radości.

ROZDZIAŁ DRUGI

Joanna leżała na plecach na dywaniku przy kominku. Nogi założyła na 
ulubiony puf i, ze wzrokiem utkwionym w sufit, rozmawiała przez telefon. 
W cieple buzującego ognia przygotowywała się do czekających ją jutro 
wywiadów, gdy zadzwoniła najbliższa przyjaciółka, Liza.
- Najgorsze jest to, że wszystkim podobał się ten błazen. Telefony urywały 
się jak nigdy - wszystkie pochlebne. A potem zadzwonił szef promocji, 
Morton   Stern.   Powiedział,   że   jestem   wspaniała,   i   że   to   był   najlepiej 
przygotowany przeze mnie program.
- Nie wyprowadziłaś go z błędu, co? - Liza zachichotała.
- Ugryzłam się w język - przyznała Joanna z desperacją. - Ale to mi się 
wcale nie podoba.
- Ej, czy zaloty atrakcyjnego mężczyzny są aż tak przykre? - zakpiła z niej 
Liza. - Wiesz, ja czułabym się szczęściarą.
-   Powiedziałam   ci,   że   Flowers   jest   przystojny.   Nie   mówiłam,   że   jest 
atrakcyjny - Joanna odwróciła twarz i bezmyślnie wpatrywała się w ogień. 
- On nie działa na mnie - buzujące płomienie przyniosły wspomnienie 
gorących ust Flowersa. Skarciła się w duchu i obróciła w drugą stronę.
- Wszystko to zaplanował od samego początku, Lizo. Wykorzystał mnie. 
To kolejny tego typu gość.
- Czy musisz widzieć w każdym mężczyźnie Jasona? -cicho zapytała Liza. 
Znała doskonale szczegóły małżeństwa Joanny, która w wieku dwudziestu 
lat poślubiła uroczego młodego kamerzystę ze stacji telewizyjnej, gdzie 
dostała swą pierwszą pracę.
Jason, będąc jej menadżerem, pomógł Joannie wspiąć się na sam szczyt 
Gdy   doszło   do   odnowienia   jej   trzyletniego   kontraktu,   on   prowadził 
wszelkie   negocjacje.   Podpisana   przez   nią   umowa   także   i   jemu 
gwarantowała   intratną   posadę   kierownika   produkcji   w   biurze   ich   sieci 
telewizyjnej, ale na Zachodnim Wybrzeżu. Dopiero po jego odejściu zdała 
sobie sprawę, że załatwił sobie, przy okazji należnego jej awansu, pracę, o 
której marzył. Nie dość, że straciła na tym, to jeszcze bardzo niekorzystne 

background image

okazało się dla niej rozliczenie majątkowe...
-  Nie - powiedziała krzywiąc się. - Flowers to naprawdę ten sam typ. 
Potrafię ich rozpoznać na kilometr.
- Czy w takim razie zobaczysz się z nim ponownie? -zapytała Liza.
- Muszę. Jest to jeden z warunków, które on i Susan ustalili po programie. 
Nie mogę go unikać. Powiedział, że jego cudowne rady nie działają przez 
zamknięte drzwi. A ja nie mogę przeczytać jego książki. To też było w 
umowie. Nie powiem, żeby ten warunek sprawił mi przykrość.
-   Chce   cię   zaskoczyć,   co?   -   Liza   ponownie   zachichotała.   -   No   cóż, 
popatrzmy na to z innej strony. Jeśli zajmie ci czas przez kolejne dwa 
tygodnie, to nie będziesz tak bardzo tęsknić za Bennim. Och! Wyrwało mi 
się... Przepraszam.
- Nic nie szkodzi - Joanna westchnęła. - I tak ciągle o nim myślę.
Jej  siedmioletni  syn  pojechał   odwiedzić   ojca   w  czasie   zimowych  ferii. 
Dlatego też serce Joanny tego wieczoru było puste jak stara budka dla 
ptaków, wisząca na słupie przed wejściem do jej domu w Connecticut.
- A teraz muszę wracać do pracy, moja droga - westchnęła ponownie. - 
Jutro   goszczę   trzy   damy   z   ruchu   „Matki   kontra   Motocykle"   i   dwóch 
„Diabelskich Aniołów".
- To powinno być interesujące - Liza zaśmiała się. Ale następnego dnia 
wszystkich   interesował   jedynie   jej   zakład   z   Duncanem   Flowersem. 
Pracownicy stacji chcieli wiedzieć, czy dzwonił do niej i zdawali się być 
zawiedzeni,   gdy   usłyszeli  przeczącą   odpowiedź.   Jedna   z   grona   „Matek 
kontra   Motocykle"   -   siedemdziesięciolatka,   która   przyznała   się,   że 
właściwie jest już babcią - zapytała, czy ten miły pan Flowers próbował 
wskazówki   numer   siedemnaście,   po   czym   zaczerwieniła   się.   Jeden   z 
Aniołów chciał przed kamerą pokazać jej, jak całuje prawdziwy mężczy­
zna, a potem zaczęły się pytania widowni.
-   Kto   wygrywa   zakład?   -   zapytał   młody   człowiek,   uśmiechając   się 
znacząco.
- Przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny nie zauważono w pobliżu pana 
Flowersa   -   odpowiedziała   Joanna   ozięble.   -   A   teraz   przejdźmy   do 
motocykli - skierowała się ku kobiecie w średnim wieku, noszącej strój 
motocyklistki.
- To rada numer cztery! - krzyknęła kobieta, trzymając w górze egzemplarz 
książki Flowersa. - Pisze, że trzeba zrobić krótką przerwę w podboju, by 
zaintrygować dziewczynę.
Joanna walczyła z impulsem, który kazał jej rozbić mikrofon na głowie 
kobiety.

background image

- W porządku, a mnie intryguje coś innego. Czy pan Flowers przypadkiem 
nie zapłacił pani za reklamowanie książki?
- Ależ skądże - odpowiedziała kobieta z godnością. - Jestem przecież jego 
matką - usiadła, a widownia zaczęła szaleć.
To był wtorek. W środę, gdy nadal nie było ani śladu Flowersa, Joanna 
pomyślała, że najgorsze ma już za sobą. Flowers prawdopodobnie wziął 
nogi za pas. Sam zakład z nią zapewnił mu uwagę całego kraju. Nieważna 
była wygrana lub przegrana, on już wygrał.
Lecz   mimo   to,   gdy   nadszedł   czas   pytań,   rozejrzała   się   ukradkiem   po 
publiczności.   Mężczyzna   w   piątym   rzędzie   podniósł   rękę.   Była   to 
pierwsza   oznaka   życia   tego   osobnika.  Wydawało   się,   że   cały   program 
przespał, osłonięty kapeluszem nasuniętym na oczy.
Zapewne   żona   zaciągnęła   go   do   studia   -   pomyślała   Joanna. 
Prawdopodobnie chciał zapytać czy można już sobie iść. - Podeszła jednak 
do niego i podała mu mikrofon.
- Słucham pana - powiedziała. A ten nagle podniósł drugą rękę, w której 
trzymał przepiękną, długą, czerwoną różę.
- Myślałem o pani - rzekł głucho.
- To on! - wrzasnęła kobieta tuż za Joanną.
Jak   mogła   być   taka   głupia?   Powinna   była   zauważyć   ten   złośliwy 
uśmieszek w jego błękitnych oczach, widoczny pomimo szerokiego ronda 
kapelusza. Wstał i wyjął mikrofon z jej drżących palców. Podając różę, 
skierował pytanie do jej gościa:
- Wodzu Seconset, mówi pan, że pańskie plemię z radością wita pański 
plan, ale czy przeprowadził pan referendum, by być tego pewnym?
To było dobre pytanie - sama miała je zadać, gdyby nie zadał go nikt z 
publiczności. Wcale nie była jej potrzebna pomoc Flowersa. Podczas gdy 
wódz zaczął się przechwalać, umieściła różę w zagłębieniu śmiesznego 
kapelusza Duncana Flowersa.
-  A  ja   wcale   o   panu   nie   myślałam!   -   rzuciła   i   wycofała   się   na   swoje 
miejsce.
Po   programie   czekał   oparty   o   ścianę   przy   jej   prywatnym   wyjściu. 
Prostując się, podał Joannie tuzin czerwonych róż.
- Kto panu doniósł o tym wyjściu? - prychnęła i minęła go.
- Mam swoje źródła - ruszył za nią sprężystym, długim krokiem.
Wiedziała,   że   nie   uda   się   go   zgubić.   Szedł   za   nią   w   ciszy   labiryntem 
korytarzy w kierunku windy prowadzącej w dół, do garażu.
- Nieźle rozprawiłaś się z tym starym oszustem - powiedział w końcu. - To 
był dobry program.

background image

- Byłby, gdyby nie pan.
-   Kiedy   dostajesz   cotygodniową   ocenę?   -   zapytał.   Zdążył   już   zdjąć 
fałszywą brodę, odsłaniając dołeczki w policzkach.
Wiedziała, do czego zmierza.
- Panie Flowers...
- Duncanie - przerwał jej łagodnie.
- Panie Flowers, jest coś, co cenię bardziej od oceny programu. To spokój 
ducha - drzwi windy otworzyły się szeroko i Joanna pośpiesznie opuściła 
ją.
- A więc zaczynam działać na ciebie - Flowers wyglądał na zadowolonego.
Chciała   zaprzeczyć,   ale   wiedziała,   że   ten   penetrujący   wzrok   odkryje 
oszustwo. Przyśpieszyła kroku, patrząc z niechęcią na wielkie kowbojskie 
buty,   które   dopełniały   jego   stroju.   Nagle   buty   zatrzymały   się.   Joanna 
stanęła automatycznie i odwróciła się.
- Chciałbym cię o coś spytać - wyciągnął rękę z różami. - Powiedz, czego 
im brak? Pachną jakoś dziwnie...
Zrobiłaby   wszystko,   by   się   go   pozbyć.   Z   przesadną   cierpliwością, 
przymykając   oczy,   powąchała   kwiaty.   Dla   niej   pachniały   bosko, 
przypominały słodycz letnich dni. Spojrzała spod kwiatów i zdała sobie 
sprawę, że nagle Flowers znalazł się bardzo blisko niej.
-  Według  mnie   pachną  całkiem   nieźle  -   odpowiedziała. To  był  jeszcze 
jeden z jego sposobów, i to całkiem niezły. Marzyła o tym, by zanurzyć 
twarz w różanej woni, by dotykać nosem tych delikatnych płatków.
- Zrób to jeszcze raz - rozkazał.
Zrobiła,   wchłaniając   w   siebie   zapach   róż.   Gdyby   miłość   pachniała,   to 
właśnie tak... Otworzyła oczy, by stwierdzić, że pochylił się jeszcze niżej.
- Kiedy to robisz - Flowers westchnął i uśmiechnął się nieco sztucznie - 
twoje rzęsy drżą jak skrzydła motyla. To miłe.
-   Mów   jej   komplementy.   Która   to   rada?   -   spytała   Joanna.   Zdejmując 
sztuczną   brodę,   Flowers   nie   zauważył,   że   odrobina   kleju   została   na 
szczęce.   Irytowało   ją   to   tak,   że   miała   ochotę   sięgnąć   i   zdrapać   go. 
Mężczyzna zmarszczył brwi, zastanawiając się nad odpowiedzią.
-   Zdaje   się,   że   umieszczę   ją   pod   numerem   pierwszym   -   jego   oczy 
obserwowały twarz Joanny, jakby chciał policzyć wszystkie jej piegi. - 
Obawiam   się,   że   przyniosłem   ci   nieodpowiednie   kwiaty.   Powinienem 
przynieść słoneczniki lub nagietki.
Odepchnęła jego bukiet i ponownie ruszyła dalej, tym razem szybciej.
- To podaruj je matce.
- Dostało mi się nieźle od niej - roześmiał się. - Zadzwoniła do mnie 

background image

wczoraj   wieczorem.   Musiałem   obiecać,   że   w   swej   kolejnej   książce 
poinformuję   czytelników,   iż   moja   matka   nie   jest   i   nigdy   nie   była 
członkinią „Diabelskich Aniołów".
- Dobrze panu tak - Joanna pchnęła drzwi, prowadzące na parking. Od 
samochodu dzieliło ją zaledwie kilka kroków. Wyjęła kluczyki i otworzyła 
drzwiczki. 
- Joanno! - Nie mogła zamknąć drzwi swego saaba, bo przytrzymywał je. - 
Joanno, weź te kwiaty. Przecież ci się podobają.
- Panie Flowers - westchnęła znużona - stać mnie na kupienie tylu róż, ilu 
zapragnę.
- Oczywiście, że tak - położył jej bukiet na kolanach. - Ale to nie to samo, 
co dostać je od kogoś.
Odwrócił   się   i   odszedł,   poruszając   się   z   gracją.   Wtulona   w   siedzenie 
Joanna obserwowała go:
Miał   rację,   do   licha,   miał   cholerną   rację.   Zamieniłaby   wywiad   z 
prezydentem na mężczyznę, który przynosiłby jej kwiaty z miłości. Ale nie 
dla   reklamy!   -   pomyślała.   Zatrzasnęła   drzwiczki   i   zapach   kwiatów 
wypełnił samochód.

ROZDZIAŁ TRZECI

Mała foczka patrzyła prosto w obiektyw. Jej brązowe oczy przypominały 
Joannie oczy Benniego. Z lekkim westchnieniem odłożyła fotografię na 
łóżko.   Leżały   już   tam   notatki   do   kolejnego   programu.   Spojrzała   na 
zegarek. Dziesiąta wieczór. Służąca Jasona powiedziała, że Benni wróci z 
ojcem około siódmej czasu kalifornijskiego i obiecała przypomnieć mu o 
telefonie do matki. Ale może zapomniała o swej obietnicy?
Joanna podskoczyła na dźwięk telefonu i z uśmiechem na twarzy sięgnęła 
po słuchawkę.
-   Właśnie   o   tobie   myślałam,   kochanie   -   powiedziała,   śmiejąc   się   do 
słuchawki.
- Czy to znaczy, że to już działa? - dobrze znany głos, z nutą rozbawienia, 
zadźwięczał w słuchawce. - Oczekiwałem dłuższej i ostrzejszej walki z 
twojej strony, Joanno.
Opadła na poduszki i poczuła skurcz szczęki.
- Skąd ma pan ten numer, panie Flowers?
- Mów mi Duncan, jeśli oczekujesz odpowiedzi - kpił sobie. Wymamrotała 
coś z niesmakiem i głębiej osunęła się na poduszki.
- Duncanie, kto u... - już miała zakląć, ale uświadomiła sobie, że to on tak 
mówi. - Kto miał na tyle czelności, by dać ci mój numer telefonu?

background image

- Nie mogę ci powiedzieć - odrzekł szybko. - Muszę chronić swe źródła 
informacji. Zapytaj mnie o cokolwiek innego: o moje wymiary, czas w 
ostatnim maratonie... A tak przy okazji, kogo nazwałaś „kochaniem"? - 
kontynuował, gdy prychała, zamiast odpowiedzieć.
- Benniego - wymamrotała. To dziwne, słyszała jego głos tuż przy uchu, 
jakby   dzielili   poduszkę.   Nerwowo   wzruszyła   ramionami.   Może,   gdy 
pomyśli, że ma kochanka, da jej spokój.
- To syn - powiedział bez wahania.
Joanna aż podniosła się i mocniej ścisnęła słuchawkę.
- Kto ci to powiedział? - Duncan westchnął tylko tuż przy jej uchu, a ona 
nadal domagała się odpowiedzi. Stanowczo jednak odmówił zdradzenia 
źródła informacji.
- Duncanie, gdybyś wiedział, ile przeszłam, by jego zdjęcie i imię nie 
dostało się do prasy. Przysięgam, że jeśli wspomnisz o nim publicznie, 
za...
- Uspokój się - uciszył ją. W jego głosie nie było już odrobiny śmiechu. - 
Nie zrobiłbym czegoś takiego. Nigdy. To jedynie fakt, na który natknąłem 
się w czasie mych badań.
- Szukałeś informacji o mnie - powiedziała z goryczą.
-   Tak   -   przyznał.   -   Więcej   zabawy   przynosi   mi   praca   nad   książką, 
zdobywanie   informacji,  niż  samo   pisanie.  Człowiek   dowiaduje   się   tylu 
rzeczy,   o   wiele   więcej   niż   może   wykorzystać.   To   potem   staje   się   już 
nawykiem. Na przykład wiem, że twoim ulubionym kolorem jest ciemna 
zieleń.
Joanna spojrzała na swój zielony szlafrok i zadrżała. Równie dobrze mógł 
siedzieć   obok   niej   na   łóżku.   Czuła   się   tak,   jakby   była   przykuta 
spojrzeniem jego błękitnych oczu.
- Wiedzieć dużo i być dyskretnym - to dla mnie dwie strony tego samego 
medalu - dodał, gdy nadał milczała.
-   Oby.   Mówię   poważnie,   Duncanie.   Jeśli   kiedykolwiek   wspomnisz   o 
Bennim...
- O kim? - zapytał niewinnie.
Westchnęła zrezygnowana, następnie uśmiechnęła się trochę bezradnie.
- No dobrze, w porządku... dzięki.
- Do usług...
Żadne z nich nie odezwało się przez chwilę, co mogło być krępujące, ale 
nie było. Słyszała jego oddech, prawie czuła go na swym policzku. Ich 
myśli połączyły się tak, jak splatają się dłonie. Po prostu byli razem - 
Joanna i Duncan. Oddychali.

background image

- Jak się mają moje róże? - zapytał w końcu bez pośpiechu.
Joanna spojrzała na wazon stojący na szafce nocnej.
- Czują się jak u siebie w domu - wyciągnęła dłoń, by pogładzić delikatne 
płatki.
- To dobrze - jego głos stracił odcień zwykłej pewności siebie. - Zdaje się, 
że zadzwoniłem, by.... podziękować ci za to, że je przyjęłaś.
- A więc nie byłeś pewien, że je wezmę? - wyjęła różę z wazonu, zbliżyła 
do twarzy i wchłaniała jej zapach, aż przymknęła oczy.
- Może... ale zawsze, ofiarowując cokolwiek kobiecie, przypominam sobie 
podarunek dla mej pierwszej wielkiej miłości. To było w dziewiątej klasie. 
Ona nazywała się Greta Hoffman - w słowach Duncana pobrzmiewał jakiś 
smutek.
Dziewiąta klasa. Czy już wtedy był taki wysoki? - zastanawiała się Joanna. 
- Na pewno miał już za sobą okres powłóczenia nogami, zbyt wielkich 
stóp,   patykowatości.   Zanim   wyrósł,   z   pewnością   był   mały,   szybki, 
wyjątkowo jasnowłosy i wyjątkowo bystry.
- I co było dalej? - zapytała cicho.
-   Wydawało   mi   się,   że   swojej   dziewczynie   należy   ofiarować   jakiś 
podarunek. To było w kilka dni po św. Walentym i w sklepie znalazłem 
jeszcze czekoladki w pudełku w kształcie serca. Wiesz jakie. Sądziłem, że 
to doskonały prezent. Była blondynką, dla której warto umrzeć... a już z 
całą pewnością zdobyła moje serce.
- Nie spodobał się jej prezent?
Zachichotał.   Zabrzmiało   to   jak   zaprawione   słodyczą   i   goryczą 
przebaczenie, Joanna aż się uśmiechnęła.
- Patrząc na to dzisiaj, sądzę, że po prostu nie wiedziała, jak go przyjąć. 
Może   od   żadnego   chłopaka   nigdy   niczego   nie   dostała   i   poczuła   się 
zakłopotana.   Powiedziała   coś   uszczypliwego   na   temat   nieświeżej 
czekolady, a ja, gdybym mógł, wymknąłbym się przez dziurkę od klucza... 
- zaśmiał się ponownie, chcąc odegnać tamto nieprzyjemne wspomnienie. 
- W każdym razie, dziękuję, że przyjęłaś róże.
- Dziękuję, że mi je podarowałeś - Joanna głęboko wciągnęła zapach róży, 
następnie powiedziała do słuchawki: - Duncanie, czekam teraz na telefon 
od mężczyzny mego życia...
- Rozumiem - odpowiedział szybko. - Pozdrów  jak-mu-tam ode mnie. - I 
już go nie było, był tylko cichy brzdęk odkładanej słuchawki.
Przez   chwilę   wpatrywała   się   w   telefon.   Odszedł   tak   nagle,   że   niemal 
oczekiwała,   by   powietrze   wypełniło   pustkę,   która   powstała   po   jego 
zniknięciu.   Z   westchnieniem   odłożyła   słuchawkę.   Potem   przez   chwilę 

background image

leżała, wsłuchując się w ciszę. Stary dom skrzypiał na wietrze. Ponownie 
uniosła różę do twarzy i przytuliła do policzka, by odegnać od siebie tę 
ciszę. Podskoczyła, gdy ponownie zadzwonił telefon.
- Benni! - krzyknęła do słuchawki.
- To tylko ja, kochanie, Liza.
- To moja noc pomyłek - przyznała Joanna, opowiadając jej o tym, co się 
zdarzyło   i   przytaczając   anegdotę   Duncana.   -   Wiesz,   Lizo,   dzisiaj 
zachowywał się prawie jak normalna ludzka istota. Może zbyt pochopnie 
go oceniłam.
- Chwileczkę, zaczekaj moment... - słychać było pospieszne kartkowanie. - 
Właśnie dzisiaj kupiłam jego książkę. Pomyślałam sobie, że skoro ty nie 
możesz jej przeczytać, a ja mogę... Tak! Wiedziałam, że było coś takiego. 
Słuchaj tylko - Liza odchrząknęła: - Rada numer piętnaście: „Pokaż swą 
wrażliwość. Kobiety z natury rzeczy wychowują naszą rasę. I choć wydaje 
ci się, że kobieta szuka mężczyzny ze stali, wcale tak nie jest. Szuka kogoś 
ludzkiego. Kogoś, komu potrzebne jest jej współczucie. A więc nie kryjcie 
swej  wrażliwości, gdy  dostajecie  po tyłku,  koledzy. Wykorzystajcie to! 
Powiedzcie jej, jak szef zranił wasze uczucia. Powiedzcie jej o..."
- Mam pełen obraz - przerwała jej Joanna. - A to krętacz... a wydawał się 
taki szczery. Przez chwilę nawet mu uwierzyłam. - Spojrzała na różę, którą 
nadal trzymała w ręku, skrzywiła się i włożyła ją z powrotem do wazonu. - 
No i dostało mi się za to, że się nie pilnowałam.
Jeszcze następnego ranka miała się na baczności. Gdy weszła na podium, 
podejrzliwie zlustrowała publiczność. Ale jeśli nawet Duncan tam był, nie 
zauważyła go. A gdy zaczął się program, miała już co innego na głowie. 
Nie mogła dopuścić, by przed kamerą polała się krew.
Tematem dnia były futra. Po jednej stronie siedział Joe Pasternak, łowca 
szopów i Anton Furzc, właściciel firmy „Furzc for My Lady". Po drugiej 
zaś siedzieli członkowie ruchu na rzecz obrony zwierząt. Zanim skończyła 
się czwarta reklamówka, już nie bawiono się w cywilizowane rozmowy. 
Zrzucono rękawice, zarówno te syntetyczne, jak i skórzane, i pokazano 
pięści.
- To Ameryka! - krzyczał traper. - Chcę zostać prezydentem i mogę, z 
Bożą pomocą, zostać nim... Jeśli mam ochotę pomalować się na błękitno i 
spacerować   po   Madison  Avenue   w   futrze   z   rysia,   mam   do   tego   pełne 
prawo. To Ameryka i nikomu nic do tego.
- Powtórz to im - krzyknęła kobieta z widowni.
-   Nikomu   nic   do   tego?   -   przewodnicząca   ruchu   na   rzecz   zwierząt, 
szczupła, koścista kobieta z warkoczem do pasa i wyłupiastymi oczami, w 

background image

okularach w metalowej oprawie aż zerwała się z miejsca. - Nikomu to nie 
szkodzi? A czy pan chciałby, by zdarto z pana skórę? Mam taki fajny, ostry 
szwajcarski scyzoryk...
- Wydawało mi się, że określiła się pani jako pacyfistka, pani Rivers - 
przerwała   jej   Joanna.   Odwróciła   się   w   kierunku   wspaniałej   młodej 
modelki,   której   sobolowe   futro   wartości   dziesięciu   tysięcy   dolarów 
pomalowano spray'em w Metropolitan Opera niecały miesiąc temu, ale nie 
znalazła u niej pomocy. Joanna skinęła na Antona Furzca, który zdawał się 
być   względnie   rozsądny.   Anton   wstał   i,   wskazując   palcem   na   Leo, 
długowłosego, byłego zawodowego zapaśnika, a obecnie sekretarza ruchu 
na rzecz zwierząt, powiedział:
- No dobra, Leo, skoro tak kochasz zwierzątka, to co powiesz na mięsko? 
Jesz hamburgery, no nie? Zgadza się?
Szczypiąc swój cienki, opadający wąs, Leo zaczął mówić, ale Furzc nie 
dał mu dojść do słowa.
- Jasne, że jesz, ty barania głowo... Nie nabrałeś tego sadła, jedząc fasolkę. 
A   jak   sądzisz,   skąd   pochodzi   mięso?   Od   krów   -   prawda?   Czy 
kiedykolwiek patrzyłeś cielakowi w jego wielkie, brązowe oczy? Krowy 
są mądre. Krowy mają skórę. Chcesz rozmawiać o prawach dla zwierząt, 
to najpierw przestań jeść krowy!
- Najpierw to ty zamknij tę swoją jadaczkę i daj mi coś powiedzieć! - 
wrzasnął Leo, podnosząc z fotela swe wielkie ciało. Anton Furzc, zamiast 
usiąść,   najeżył   się   jak   kogucik,   ale   umilkł.   Leo   zaś   bawiąc   się   swym 
lokiem, powiedział. - Rzymu też nie wybudowano w jeden dzień. A więc 
musimy od czegoś zacząć...
- Aha, miałem rację! - zapiał Anton. - Przyznajesz się. Chcesz dziś odebrać 
nam nasze futra, a jutro - hamburgery. Jak ci się to podoba, Ameryko? Co 
w takim razie będziemy jeść? Poliester?
- Musimy od czegoś zacząć - nalegał Leo. - A więc żądamy: nie zabijać dla 
pychy.
- Racja - pół sali oklaskiwało go, gdy druga połowa gwizdała.
- Jesteśmy zdania, że jeśli ktoś ma ochotę na piękne futro, to niech sobie 
wyhoduje własne. - Leo uniósł potężne ramię i ściągnął podkoszulkę z 
napisem   „Ratujcie   zwierzątka!".   Rzucił   ją   na   bok,   odsłonił   przed 
publicznością bicepsy i napiął mięśnie klatki piersiowej.
Był   najprzeraźliwiej   zarośniętym   mężczyzną,   jakiego   przyszło   Joannie 
oglądać. Widownia szalała z zachwytu, gdy Leo pokazywał swe owłosione 
ciało. Nie chcąc dać się zdystansować, jego koleżanka zaczęła rozplątywać 
warkocz, szarpiąc nim tak, że przy okazji dostało się traperowi.

background image

Nagle do tej rozgrywki dołączyła jeszcze jedna osoba. Joanna zauważyła 
wchodzącego   na   podium   Duncana.   W   ramionach   trzymał   długie, 
prostokątne pudełko z emblematem znanej nowojorskiej firmy futrzarskiej. 
Widownia zamilkła i nawet goście obrócili się, by spojrzeć na Flowersa.
-   To   zabawne,   że   akurat   wspomniano   o   futrach   -   powiedział   Duncan, 
nachylając się do mikrofonu Jeanny. - Jest to jedna z rad udzielonych w 
mojej książce „101 sposobów na zdobycie kobiety swych marzeń". Rada 
numer dziewiętnaście: „Podaruj swej pani futro. To niezawodny sposób, 
by z tygrysicy zmieniła się w kotkę". A więc... - i wręczył Joannie pudło.
Tego jeszcze brakowało! To jak zapałki przy wywróconej cysternie lub 
dodatkowa szubienica na miejsce linczu. Usiłowała oddać mu prezent, ale 
Duncan uśmiechnął się tylko i założył ręce do tyłu.
- Brutal! - zawyła przewodnicząca ruchu na rzecz zwierząt. - Barbarzyńca!
- Otwórz - ponaglał Duncan, a jego błękitne oczy błyszczały.
Powinna była zrobić przerwę na reklamę, ale wiedziała dobrze, że jeśli 
oszuka swą widownię przed telewizorami, nigdy jej tego nie wybaczą.
- Niech pani otworzy! - krzyknęli Anton Furzc i traper.
- Otwórz to! - błagała publiczność.
Kątem oka Joanna zauważyła, jak przewodnicząca ruchu na rzecz zwierząt 
wyjmuje z kieszeni kaftana puszkę czerwonej farby. Anton Furzc usiłował 
ją   wyrwać.   Miała   do   wyboru:   albo   otworzyć   pudło,   albo   wezwać 
strażników, albo zrobić jedno i drugie. Joanna zdjęła pokrywę.
Maleńki, szary króliczek wtulił się jeszcze bardziej w swoje gniazdko, w 
jego ciemnych oczach można było wyczytać przerażenie.
- Ach! - jęknęła widownia.
- O-oo! - zawył Leo. Furzz i przewodnicząca zapomnieli o farbie. Obrócili 
się, by spojrzeć na królika.
Duncan położył palec na ustach, prosząc o ciszę, i uniósł królika. Wielkie 
uszy opadły na jego rękę. Pogładził ostrożnie zwierzę i podał go Joannie.
- Dla ciebie, moja najdroższa.
Delikatne futerko królika pieściło jej dłonie. Duncan dopiął swego po raz 
kolejny.   Znowu   odebrał   jej   publiczność   i   to   dzięki   temu   milutkiemu, 
długouchemu zwierzątku, które pojawiło się w najbardziej odpowiedniej 
chwili. Chciała posłać Duncanowi spojrzenie pełne wyrzutu, ale zamiast 
tego spuściła wzrok i uśmiechnęła się. Nosek królika drgał lekko, trudno 
było  mu  się  oprzeć.  Joanna  podniosła  zwierzątko  do  góry,  w  kierunku 
kamer.
- A teraz najwyższy czas na reklamę. Spotkamy się ponownie za chwilę - 
odwróciła się, by zbesztać Duncana, ale on był już w połowie drogi do 

background image

wyjścia i nawet się nie obejrzał.
Po tym epizodzie program dobiegł spokojnie do końca. Nikt nie był w 
stanie przebić podarunku Duncana. Członkowie ruchu na rzecz zwierząt 
mieli  rację.   Czy   ktoś   mógł   jeszcze   zaprzeczyć,   że   takie   futro   wygląda 
najlepiej   na   swym   właścicielu?   Amon   Furzz   usiłował   udowodnić 
wszystkim, że też kocha zwierzątka, ale jedyne, co osiągnął, to dziurę w 
jedwabnym krawacie. I na tym Joanna zakończyła program.
Przestała się uśmiechać, gdy opuszczała studio z króliczkiem, który spał w 
pudełku,   znalezionym   przez   jednego   z   pracowników   technicznych. 
Duncan ponownie wykorzystał ją i jej program dla własnych celów. Był 
mistrzem manipulacji. I chociaż podziwiała jego talent, wcale jej się to nie 
podobało. Ani on sam.
- Jesteś tu - powiedział, podchodząc do niej przy windzie. W jednym ręku 
trzymał   klatkę,  która  kołysała  się  razem   z  włożoną  do  środka  książką, 
zatytułowaną „Twój ulubieniec - królik".
Pociągnął nosem naciskając guzik windy.
- Chcesz go, prawda, Joanno?
- Czyżbyś poczuł się odrzucony, gdybym go nie chciała? Tak jak to było z 
tymi czekoladkami... - mogła się założyć, że wymyślił tę historię.
Rzucił jej dwuznaczne spojrzenie spod na wpół przymkniętych powiek i 
razem weszli do windy.
- Gdybyś go miała zamiar komuś oddać, byłbym zrozpaczony. Obiecałem 
Alistairowi, że oddam go w dobre ręce. A więc, jeśli go nie chcesz, zwróć 
mi   go   -   dotknął   pudełka,   które   tuliła   do   piersi.   -   Słyszysz,  Al?   Nie 
podobasz się jej. Sądzę, że wolałaby nauszniki z króliczego futra.
-   Nie   powiedziałam,   że   mi   się   nie   podoba   -   powiedziała   Joanna.   Czy 
naprawdę   obchodziło   go,   w   czyje   ręce   trafi   królik,   czy   też   ponownie 
udawał przed nią szczególnie wrażliwego?
- A więc chcesz go zatrzymać? - nalegał Duncan, gdy wysiadali z windy i 
szli w kierunku samochodu. - Jeśli nie, powiedz tylko słowo, a ja i Al 
zmyjemy się.
Czy potrzebny był jej do szczęścia królik? Wspominając jego delikatne 
futerko, wiedziała, że Benni byłby zachwycony.
- Zatrzymam go - powiedziała niechętnie.
- Ho-ho! - uśmiechnął się od ucha do ucha, widząc jak otwiera bagażnik, 
by włożyć do niego klatkę. - Bałem się jak diabli, bo widzisz, nie sądzę, by 
Alowi spodobał się mój domek w Stamford. A zabieranie go w trasy...
-   Byłoby   raczej   trudne   -   zgodziła   się   Joanna.   Przytrzymał   pudełko   z 
królikiem, żeby mogła wsiąść do samochodu. W tym czasie, jak zdążyła 

background image

zauważyć, uchylił wieczko i zajrzał do środka.
- Do zobaczenia, przyjacielu - zapewnił Ala z powagą i oddał pudełko. 
Następnie spojrzał na nią z cieniem uśmiechu na ustach i dodał: - To samo 
dotyczy ciebie, Joanno - dotknął palcem jej ramienia, a następnie zamknął 
drzwiczki saaba i odszedł.
-   Ponownie   rada   numer   piętnaście   -   powiedziała   Liza   jeszcze   tego 
wieczoru,   gdy   Joanna   opowiedziała   jej   ostatnie   nowinki.   -   Udaje 
wrażliwego. Króliki to nie to, co lubią dorośli mężczyźni. Wypróbuj go. 
Następnym   razem,   gdy   zadzwoni,   powiedz,   że   ugotowałaś   Ala   na 
przekąskę niedzielną - lapin avec champignons. Założę się, że nie mrugnie 
nawet okiem.
Joanna z pomrukiem zachwytu przyjęła radę i spojrzała na wtulonego w 
nią króliczka.
- Chyba masz rację - ale mówiła to z przykrością. Gdy-
36 Dzień zakochanych
by   choć   raz   w   życiu   udało   jej   się   spotkać   mężczyznę,   który   pokocha 
królika...
Po   pożegnaniu   z   Lizą,   Joanna   nadal   siedziała   nieruchomo,   głaszcząc 
delikatne   futerko   Ala.   Na   zewnątrz   podmuch   wiatru   rozbijał   krople 
deszczu o dachówki. Kolejna wilgotna i samotna noc.
Ponownie   zadzwonił   telefon.   Odetchnęła   z   ulgą   i   chwyciła   słuchawkę. 
Tęskniła   dzisiejszej   nocy   do   ludzkiego   głosu,   choćby   to   miała   być 
pomyłka. v
- Joanno - powitał ją radosny baryton Duncana. - Jak się ma Al?
Przerażało ją, że z taką przyjemnością słuchała jego głosu. Ta chęć, z jaką 
czekała   na   telefon   od   człowieka,   który   ją   wykorzystywał,   pogłębiała 
jedynie   jej   samotność.   Rozgoryczona   z   powodu   tej   słabości,   zgasiła   w 
sobie iskrę, którą rozpalił jego głos.
- Wiesz, zastanawiałam się właśnie, jak ci to powiedzieć - mówiąc to, 
gładziła główkę królika. - Al zginął. Wyniosłam go na trawę, by sobie 
poskubał i...
- Zginaj? Poza domem? W taką noc jak dzisiejsza? Dobry Boże, Joanno! 
To królik wyhodowany w niewoli. Zamarznie na śmierć lub porwie go 
sowa. Do diabła!
- No... tak... rzeczywiście...
A więc jednak obchodziło go to. Ale jak jednocześnie przeprosić Duncana 
i zachować godność?
-   Zaraz   przyjeżdżam   -   nie   dał   jej   nawet   szansy.   -   Będę   za   jakieś 
dwadzieścia minut. - I odłożył słuchawkę.

background image

- No i co, króliczku! - podniosła go i zbliżyła jego drgający nosek do 
własnego. - Nieźle narozrabiałam, co, przyjacielu?

ROZDZIAŁ CZWARTY

Poczucie winy kazało Joannie wyjść Duncanowi naprzeciw. Mogła mu 
otworzyć bramę za pomocą interkomu, ale i tak byłby zmuszony przejść 
spory kawałek w strugach deszczu. Ale to nie był jedyny powód, dla któ­
rego   czekała   na   niego   przy   bramie   pod   kapiącą   parasolką,   owinięta 
szczelnie trenczem. Uznała, że będzie to najlepsze miejsce na przeprosiny. 
A poza tym nie chciała, by Duncan zbliżył się zbytnio do jej sanktuarium. 
Podniosła wzrok, widząc światła samochodu podjeżdżającego do bramy. 
Krople deszczu uderzały w pieczołowicie wywoskowaną karoserię jaguara 
zbliżającego się do podjazdu.
Przeszła przez bramę, gdy Duncan wygasił światła i wyskoczył z wozu.
-   Wracaj   do   środka,   nie   stój   na   deszczu!   -   zawołała.  Ale   jak   zwykle 
zignorował jej wołanie.
- Do licha! - zamruczała, bo pokrzyżował jej plany.
- Sama zaczęłaś go szukać ? - zapytał i pochwycił ją za rękę, by wiatr nie 
wyrwał jej parasolki. - Ubrany był odpowiednio do sytuacji; w dżinsy i 
nieprzemakalną   kurtkę,   która   jeszcze   bardziej   podkreślała   jego   bary.   Z 
kieszeni wystawała duża latarka.
-   Duncanie,   muszą   ci   się   do   czegoś   przyznać   -   podniosła   wzrok,   by 
spojrzeć mu w oczy. - Skłamałam. Al nie uciekł. Śpi spokojnie w swoim 
pudełku - rzuciła mu uśmiech, mając nadzieję, że zauważy go w półmroku. 
- A więc przepraszam cię... Sama nie wiem, co mnie napadło. Ale jak wi­
dzisz, nie jesteś już potrzebny. Możesz wracać do domu.
- Przepraszam - dodała ciszej, gdy tak stał i tylko coraz silniej zaciskał 
palce na jej nadgarstku.
- Wiesz, jak to jest, gdy się kłamie? - wraz z kolejnym podmuchem wiatru 
Duncan przeniósł parasolkę nad jej głowę. - Teraz nie wiem, w co wierzyć. 
Skąd mogę mieć pewność, że to nie kolejne kłamstwo? Może chcesz mnie 
tylko uspokoić?
- Nie stać by mnie było na coś takiego - ale poczucie winy pozbawiło jej 
głos pewności.
- Udowodnij mi to, Joanno - wolną ręką dotknął jej ramienia i skierował ją 
ku bramie. - Pokaż mi królika, o ile go masz.
- Do licha, Duncanie! - obcasy wbiły się w mokry grunt. Zauważyła, że 
chce ją objąć. By tego uniknąć, ruszyła w kierunku domu.
-   Do   licha   z   tobą,   Wiewiórko.   Telefonując   do   ciebie,   pławiłem   się   w 

background image

gorącej kąpieli. Wyciągnęłaś mnie z wanny, więc chociaż tyle jesteś mi 
winna   -   manewrował   parasolką,   gdy   przechodzili   przez   ciężką   bramę. 
Następnie zacisnął rękę wokół jej talii.
-   Dobrze,  dobrze  -  usiłowała  odsunąć  się,  by  zmniejszyć  do  minimum 
kontakt z jego ciepłym ciałem, ale uniemożliwiła to różnica w tempie ich 
kroków.   Duncan   trzymał   parasolkę   przede   wszystkim   nad   jej   głową. 
Wiedziała, jak deszcz spływa strugą po jego policzku i znowu ogarnęło ją 
poczucie winy.
- Wiesz... - zamruczał, gdy wyszli już z otaczających jej posiadłość sosen 
na wolną przestrzeń i poszli w górę, w kierunku domu. - Są łatwiejsze 
sposoby, by zdobyć moje towarzystwo. Nie musiałaś narażać mnie na takie 
stresy. Mogłaś powiedzieć zwyczajnie: „Przyjedź, czuję się samotna". To 
podziałałoby równie skutecznie.
- Nie byłam wcale samotna - spojrzała na niego z wściekłością. Nie, do 
tego nie przyzna się temu arogantowi, temu krętaczowi, który jednak nie 
chciał, by jego króliczek pozostał przez całą noc na dworze.
- Nie? - szydził. - Bawiłaś się tu cudownie całkiem sama w tę ulewną noc?
Nie odpowiedziała, ale też i nie usiłowała uciec, gdy przytulił ją mocniej. 
Wiatr wył w gałęziach drzew, krew tętniła w jej żyłach, światła domu 
migały coraz bliżej. Błędem byłoby wpuszczenie go do środka w taką noc 
jak   ta.  A  w   dodatku   nie   chciała   widzieć   wyrazu   jego   oczu   w   dobrze 
oświetlonym pomieszczeniu. Miała uczucie, że i tak przejrzał ją na wylot. 
W opinii większości ludzi Joanna zdobyła w życiu wszystko, co potrzebne 
do szczęścia. Ta myśl spowodowała, że spochmurniała. Dlaczego właśnie 
Duncan wie, że jest inaczej? I skąd? Chociaż mówił o dyskrecji naukowca-
badacza, nie wierzyła mu. Był manipulatorem, ot co. Ale nikomu nie uda 
się wykorzystać jej ponownie.
Weszli na osłonięty ganek. Przed drzwiami Joanna obróciła się i patrząc 
mu w oczy, powiedziała:
- Al naprawdę jest w domu, Duncanie.
- Wiem - złożył parasolkę i oddał Joannie, nie zdejmując dłoni z jej biodra.
Skoro wiedział, to dlaczego?... - odetchnęła, by się uspokoić.
- Nie chciałabym zapraszać cię do środka - dobrze wiedziała, że jest mu 
winna chociaż kawę. Zaproponowałaby ją każdemu, tylko nie jemu. Na 
samą myśl, że mogłaby go zaprosić, jej oddech stał się szybszy.
- I to też wiem - jego wolna ręka delikatnie objęła ją za szyję. Poczuła 
ciepłe palce. Ujął w dłoń jej podbródek i uniósł nieco do góry. - No to 
dobranoc, Jo!
Trzymał ją tak, że nie mogła uciec przed pocałunkiem. Ale gdyby nic jej 

background image

nie krępowało, też nie uciekłaby przed nim. Zamykając oczy, całkowicie 
poddała   się   pieszczocie   jego   warg.   Czuła,   jakby   gdzieś   głęboko   nagle 
budziło się w niej słońce. Delikatność, z jaką dotykał jej ust, dodawała 
Joannie siły. Wspięła się lekko na palce i niemal wtuliła w niego. Poczuła, 
jak ręka Duncana silniej zaciska się na jej talii. Nagle oderwał usta od jej 
ust i puścił ją. Stali tak przez moment, jedynie wpatrując się w siebie.
- Spij dobrze, Joanno - powiedział. Jego niski głos wydawał się jeszcze 
bardziej ochrypły. Odwrócił się na pięcie i zaczął schodzić po stopniach 
ganku.
- Duncanie! - zawołała.
Kiedy   obrócił   się   ku   niej,   zauważyła   na   jego   twarzy   wyraz   męskiego 
tryumfu.
- Tak? - zapytał.
Słowa zamarły jej w gardle.
- Weź mój parasol - powiedziała wreszcie, wyciągając rękę. Przez sekundę 
jego twarz pozbawiona była jakiegokolwiek wyrazu. Po chwili wystawił 
głowę na deszcz i roześmiał się.
- Dzięki, Joanno. Ja nie używam parasoli - ponownie zaczął schodzić z 
ganku.
- Nie bądź szalony, Duncanie.
-To wbrew moim zasadom. Człowiek musi trzymać się jakichś zasad - w 
jego głosie słychać było jeszcze śmiech. Pomachał jej ręką na pożegnanie, 
obrócił się i wyszedł na deszcz.
Pobiegł do samochodu. Z ruchu jego ramion domyśliła się, że nadal się 
śmieje.   Nie   wiedziała   tylko,   z   kogo   i   nie   miała   pojęcia,   czy   sama   ma 
płakać, czy śmiać się. W końcu uśmiechnęła się i weszła do domu.
Jej rozbawienie nie przetrwało rozmowy z Lizą, do której zatelefonowała 
jakieś pół godziny później.
-   Czy   w   książce   Flowersa   jest   coś   na   temat   spacerów   po   deszczu?   - 
zapytała, gdy tylko Liza podniosła słuchawkę.
- Jasne, że tak - odpowiedź Lizy była natychmiastowa. - Chyba rada numer 
trzydzieści   pięć.   Nazywa   to   „grą   zaawansowaną".   Zresztą   mogę 
sprawdzić, czy to akurat ten numer, ale później.
- Och, przepraszam. Nie jesteś sama, co?
- Nie. Są tu jeszcze brązowe oczy i uśmiech, dla którego gotowam umrzeć 
- przyznała się Liza rozbawionym tonem. - Nowy sąsiad. Wpadł, by coś 
pożyczyć. Zapomniałam co. Zadzwonić później?
- Oczywiście - ale Joanna już wiedziała to, co ją interesowało, a nawet 
więcej.   Wyłączyła   światło   i   wyszła   z   kuchni.   Przechodząc   przez   hol, 

background image

zatrzymała   się   przy   klatce   z   królikiem,  Alistair   nerwowo   rozkopywał 
wióry, jakby i on desperacko szukał czegoś i nie mógł znaleźć. Zaciskając 
ręce na piersi, szybko udała się do sypialni.
Piątek. Wszyscy pracownicy powitali ją uśmiechem, jaki zwykle pojawiał 
się na ich twarzach przed weekendem. Tylko Joanna nie potrafiła wejść w 
zwykły,   pogodny   nastrój.   Może   gnębiła   ją   myśl   o   kolejnych   wolnych 
dniach bez syna. Może wspomnienie poprzedniej, nie przespanej nocy. W 
każdym razie nie była w nastroju, by spokojnie znosić kolejne sztuczki 
Duncana.
Na   dwie   minuty   przed   rozpoczęciem   programu,   Art,   kamerzysta, 
zatrzymał Joannę w korytarzu.
- Wskazówka dla tych, którzy potrafią to docenić. Z pewnością chcesz 
zmienić buty.
- Mówisz, że chcę? - spojrzała na zielone pantofle na obcasie, pasujące do 
zielonej sukni-płaszcza.
- Chcesz, zaufaj mi - figlarny uśmiech nie znikał mu z twarzy.
Gdy   Art   dawał   takie   rady,   albo   trzeba   mu   było   uwierzyć,   albo   być 
przygotowanym na jakiś żart. Tym razem Joanna domyśliła się, że to nie 
ona   będzie   przedmiotem   żartu.   Zmieniła   buty   pod   stołem   w   czasie 
napisów, które zapowiadały jej program.
Na szczęście piątkowe wywiady przeprowadzała siedząc. Tym razem po 
jednej   stronie   miała   starzejącego   się,   błyskającego   bielą   zębów   i 
opalenizną   gwiazdora   filmowego,   po   drugiej   śliczną,   bardzo   młodą   i 
będącą w zaawansowanej ciąży jego kochankę. Czuła się jak na meczu 
tenisowym. Zarówno ona, jak i publiczność przenosili wzrok od jednego 
gościa do drugiego, by śledzić ataki i kontrataki.
- Wyprowadzałam psy gwiazd filmowych, ale zrezygnowałam z własnej 
kariery, by zająć się tobą! Zarabiałam pięćdziesiąt tysięcy rocznie.
-   Nie   zarabiałaś   nawet   pięciu!   Nie   byłaś   w   stanie   pomóc   psu   znaleźć 
drzewka w gęstym lesie. Gdybym cię nie przyjął, sama zeszłabyś na psy. I 
proszę, co mnie spotyka, zamiast wdzięczności?
-   Należy   mi   się   odszkodowanie.   Obiecałeś...   Rozmówcy   byli   zbyt 
zawzięci, by pozwolić Joannie na przejście do bardziej ogólnych spraw. 
Miała to być dyskusja na temat praw i obowiązków dwojga partnerów, ale 
zamieniła   się   w   pyskówkę,   której   nie   zagłuszyły   nawet   reklamy.   Po 
ostatniej   przerwie   Joanna   potarła   bolące   skronie   i   odetchnęła   z   ulgą. 
Zostały tylko cztery minuty. Patrząc na gości, pomyślała, że jeśli to ma 
być   miłość,   to   woli   dzieci   i   króliki.   Dobiło   ją,   gdy   spojrzawszy   na 
widownię, ujrzała znajomą postać, podnoszącą się z krzesła w jednym z 

background image

ostatnich rzędów.
Duncan  zrzucił  kapelusz,  zakrywający  jego  jasne  włosy,  i ruszył  w  jej 
stronę. W ręku trzymał brązową torbę, która mogła zawierać jedynie dość 
dużą butelkę.
Jej goście przerwali w pół słowa i odwrócili się, by obserwować tę scenę. 
Duncan wyjął aktorowi mikrofon z rąk i zwrócił do publiczności.
-   Wydaje   mi   się,   że   w   piątek   wypadałoby   zakończyć   program   miłym 
akcentem   -   powiedział   konfidencjonalnym   tonem.   -   Pamiętajcie,   że   na 
jeden   romans   kończący   się   fiaskiem,   przypadają   dwa   kończące   się 
małżeństwem. A więc jeśli nadal wierzycie w tę instytucję, oto kolejna 
rada z książki „101 sposobów na zdobycie kobiety swych marzeń".
Gdy Joanna wychodziła zza stolika, Duncan wyciągnął z torby butelkę 
szampana.   Publiczność   wybuchnęła   śmiechem,   ujrzawszy   buty   Joanny. 
Duncan, nieświadom niczego, ciągnął dalej:
-   Chcecie   udowodnić   swe   oddanie.   I   chcecie   uczynić   to   w   sposób 
dramatyczny. Polecam radę numer czterdzieści – dość tradycyjną.
Ach,   więc   o   to   mu   chodziło.   Niech   Bóg   błogosławi  Artowi.   Dam   mu 
podwyżkę. Ze skromną minką Joanna pozwoliła Duncanowi zaprowadzić 
się przed stół.
- Joanno, gdybyś zechciała tu usiąść - Duncan podał butelkę oniemiałemu 
aktorowi. - Czy może pan to otworzyć?
Następnie   przeniósł   swą   uwagę   na   Joannę,   która   usadowiła   się   na 
krawędzi stołu, elegancko zakładając nogę na nogę, i ukląkł obok niej. 
Znalazł się na wysokości butów zaleconych jej przez Arta. Była to para 
najstarszych,   obdartych   adidasów,   trzymanych   w   biurze   na   wszelki 
wypadek, nie mytych od zeszłej jesieni. Szczęka Duncana powoli opadła, 
korek wystrzelił, a publiczność zawyła z radości.
-   By...   -   tracił   zimną   krew,   patrząc   na   obskurne   buty   i   jej   tryumfalny 
uśmiech.   -   By   pokazać   ...swą   żarliwość,   polecam   wypicie   toastu   z   jej 
wykwintnego pantofelka. Nie przypuszczałem, że wymaga to aż takiego 
oddania.
Jedną ręką chwycił jej kostkę, drugą zdjął but. Wstał, wyciągnął but ku 
afektowanemu   gwiazdorowi,   który   napełnił   go   szampanem   aż   po 
sznurówki. Z grymasem podniósł go do góry.
- Twoje zdrowie, dziecino - wyszeptał głosem Bogarta. Pochylił głowę i 
wlewał   w   siebie   srebrzysty   płyn.   Publiczność   wyła   z   radości.   I   tak 
program się zakończył.
Duncan wytarł usta ręką i warknął:
- Kto ci to powiedział?

background image

- Nigdy nie ujawniam swych źródeł - zapewniła go i odeszła.
Gwiazdor poklepał Duncana po ramieniu. Gdy się obracała, zobaczyła z 
daleka, jak tych dwóch mężczyzn śmieje się i kończy szampana wprost z 
butelki.   Swój   pozna   swego   -   pomyślała   z   tryumfem.   Obydwaj   byli 
pewnego   rodzaju   aktorami   i   obydwaj   nie   mieli   najmniejszego   pojęcia, 
czym jest miłość. Ale, czy potrzebna im ta wiedza? Dawali sobie świetnie 
radę bez niej.
Jakby dla potwierdzenia, że cała ta scena nie była niczym więcej tylko 
przedstawieniem, Duncan nie czekał na Joannę przed studiem. Rozglądała 
się za nim przy windach, wreszcie poczuła się głupio i odeszła.
Jeszcze tego wieczora, gdy wychodziła spod prysznica, zadzwonił telefon. 
Przytrzymując ręcznik, pobiegła do sypialni.
- Halo?
-   Co   ty   robisz   w   domu?   -   znajomy   głos   żądał   wyjaśnień.   Czyżby 
oczekiwał, że Alistair podniesie słuchawkę?
- Jestem u siebie, Duncanie - powiedziała z przesadną cierpliwością. - A 
gdzie miałabym być?
- Och... gdzieś na randce.
- Nie dzisiaj - skrzywiła się i opadła na łóżko.
- Czemu nie?
- Po pierwsze to nie twoja sprawa, a po drugie nie znam nikogo, z kim 
chciałabym się umówić - prychnęła z irytacją.
- W takim razie nie szukałaś dobrze. Jest całe mnóstwo mężczyzn, którzy 
chętnie umówiliby się z tobą.
- Może i tak, ale o spotkania proszą mnie tylko typy o zbyt wybujałym 
ego.   Wolałabym   pójść   do   opery,   niż   wysłuchiwać   ich   pień   na   własny 
temat.
-   Zdaje   się,   że   trzeba   mieć   cholernie   zdrowe   ego,   by   cię   poprosić   o 
spotkanie - zachichotał Duncan współczująco.
-   Nie   mam   nic   przeciw   zdrowemu   ego,   sama   je   posiadam.   Nie   lubię 
jedynie   tych   nadętych   facetów,   którzy   oceniają   cię   według   grubości 
portfela, znajomości... no  wiesz. To  typ ludzi,  którzy  potrafią  całą  noc 
mówić   tylko   na   swój   temat,   nie   usiłując   nawet   zadać   jednego   pytania 
kobiecie. Oni lubią się pokazywać z dziewczyną z tego samego powodu, 
dla którego jeżdżą ferrari lub kupują ciuchy w najlepszych sklepach na 
Saville Row.
-  A  więc   jak   spędzisz   weekend?   -   nalegał.   Oparła   się   o   wezgłowie   i 
podkuliła nogi.
- Gdyby był tu Benni... - poszliby wieczorem do kina albo wypożyczyli 

background image

film. Ma też do przygotowania programy na przyszły tydzień, zakupy do 
zrobienia, gotowanie. Od dawna nosi się z zamiarem zagospodarowania 
ogrodu. Mogłaby też pójść na kawę z Lizą.
- A jutro wieczorem? - zapytał Duncan. - Sobotni wieczór był w moim 
rodzinnym mieście dniem wielkich randek.
Nagle   ocknęła   się.   Cóż   ona   właściwie   robi?   Zwierza   się   ze   swej 
samotności   temu   mężczyźnie,   jakby   go   to   cokolwiek   obchodziło?   Nie 
powinna ujawniać, że nie ma żadnych planów na sobotni wieczór. Ani 
niedzielny. Że całkiem możliwe, iż nie zobaczy nikogo, ani jednej żywej 
duszy do poniedziałku.
- Jeszcze się nie zdecydowałam - odpowiedziała, a jej glos stał się zimny. - 
Czy telefonujesz w jakiejś konkretnej sprawie?
- Niekoniecznie - odrzekł tak po prostu.
Chciała mu wierzyć, ale nie mogła sobie na to pozwolić. Nie był głupi. 
Musiał wiedzieć, że każdego wieczoru czeka na telefon. Bo w każdym 
przyzwyczajeniu   jest   jakaś   pociecha,   coś   miłego,   nawet   w   tak   złym 
przyzwyczajeniu,   jakim   jest   Duncan   Flowers.   Tymczasowy   gość, 
upomniała   siebie.   Nie   będzie   to   trwało   długo.   Gdy   tylko   skończy   się 
zakład, za niecałe dziesięć dni...
- No cóż, w takim razie... - mruknęła.
- W takim razie dobrej nocy, Jo. Miłych snów - odłożył słuchawkę, zanim 
zdążyła pomyśleć nad jakąś odpowiedzią, by zatrzymać go dłużej przy 
telefonie.
Powoli położyła słuchawkę, a następnie zaczęła przez okno wpatrywać się 
w ciemność. Gdy była mała, dziewczęta w jej bloku bawiły się w grę 
„zielone światło, czerwone światło". Chodziło o to, by dojść do osoby 
„zamawiającej" i dotknąć jej tak, by tego nie zauważyła.
Gdy krzyczała „zielone światło" i zasłaniała oczy, wszyscy gracze mogli 
się do niej zbliżyć. Każdy przyłapany w ruchu na „czerwonym świetle" 
musiał wrócić na linię startu. Gra ta zawsze ekscytowała ją i przerażała. Za 
każdym   razem,   gdy   otwierała   oczy,   zamarli   w   bezruchu,   ścigający   ją 
ludzie, byli coraz bliżej i bliżej.
Duncan   przyprawiał   ją   o   takie   samo   uczucie.   Nigdy   nie   złapała   go   w 
ruchu,   ale   za   każdym   razem,   gdy   odsłaniała   oczy,   był   coraz   bliżej. 
Wstrząsnęła   ramionami,   próbując   odpędzić   to   uczucie.   Wstała,   by 
poszukać szlafroka i przygotować sobie szklankę gorącego mleka.

ROZDZIAŁ PIĄTY

„Pizza   Domino"   -   nalegał   głos   chłopca   przez   interkom.   Radio   w   jego 

background image

samochodzie grało na pełny regulator melodię o niegasnącej miłości, a 
głos chłopca brzmiał tak, jakby on zwracając się do niej jednocześnie żuł 
gumę.
- Ale ja nie zamawiałam pizzy - powtarzała Joanna z irytacją. Chociaż 
może to i lepsze od grzanki z serem, zaplanowanej na sobotnią kolację.
- Hartz, wiejska droga numer dwa, to przecież pani adres, no nie?
To żart - pomyślała nagle. Z pewnością w książce Duncana była rada, by 
wysłać swej ukochanej pizzę w sobotni wieczór.
- Dobrze, wejdź - powiedziała do chłopca i nacisnęła przycisk otwierający 
bramę.
Ale   w   parę   chwil   później   ujrzała   w   drzwiach   Duncana   Flowersa 
uśmiechniętego   od   ucha   do   ucha.   W   ręku   trzymał   brązową   torbę   z 
zakupami.
- Skłamałem - powiedział natychmiast.
- Widzę - ledwo mogła złapać oddech. Cofnęła się o krok na jego widok. 
Błąd numer dwa. Zanim się zorientowała, już stał w holu i nie mogła 
zatrzasnąć mu drzwi przed nosem. Duncan rozejrzał się z uznaniem.
- Nie jest to pizza Domino, ale specjalna pizza Flowersa. A właściwie taka 
będzie, kiedy ją zrobię. Kuchnia jest tam?
- Duncanie, nie jestem w nastroju - zaoponowała, idąc za nim do kuchni. A 
właściwie nie była do chwili, w której się pojawił. To był ponury dzień. 
Cały  czas   ślęczała  nad  materiałami  do  wywiadów  na  przyszły  tydzień. 
Miała właśnie odpocząć, gdy zadzwonił do bramy.
- Nie mam chęci na rozmowę z tobą.
- Świetnie, boja też nie. Nie mam ochoty rozmawiać ani z sobą, ani z tobą 
- ustawił torbę na bufecie i dodał: - Mam jedynie ochotę na wygodny fotel, 
dobrą pizzę i film. Czy oglądałaś już „Doktora Żiwago"? - podał jej kasetę.
- Akurat tego filmu nie widziałam - powinna go wyrzucić natychmiast. Ale 
wyglądało na to, że łatwiej byłoby jej wyrzucić piec, a poza tym Duncan 
wyglądał w kuchni jakoś po domowemu.
- Czy możesz otworzyć chianti, a ja zagniotę ciasto - był zdecydowany 
zrobić   to,   co   zamierzał.   Na   jego   twarzy   nie   widać   było   nawet   cienia 
uśmiechu, chociaż dołeczek znajdował tam, gdzie zawsze.
- Potrzebna będzie patelnia do podsmażenia grzybków.
Nie sposób było przebywać z Duncanem w jednej kuchni i nie rozmawiać. 
Zanim pizza była gotowa, przedyskutowali wiele tematów, począwszy od 
wielorybów, a skończywszy na ekonomii wybrzeża Pacyfiku. Joanna zdała 
sobie   sprawę,   że   chociaż   mówił   interesująco,   to   jednak   bezosobowo. 
Wyglądało, że doskonale wie, na ile może sobie pozwolić w rozmowie z 

background image

nią i kiedy się wycofać. Podstępem, wprawdzie, wdarł się do jej domu, ale 
chyba nie chciał pogwałcić jej prywatności pytaniami czy komentarzami.
- Dwadzieścia minut i gotowe - powiedział, wkładając do piekarnika. - 
Czasu aż nadto, by rozpalić kominek.
Jedli   pizzę   grzejąc   się   w   jego   cieple,   oglądając   „Doktora   Żiwago". 
Stopniowo   Joanna   zaczęła   rozluźniać   się   i   czuć   coraz   lepiej.   Film   był 
wspaniały,   a   Duncan   nadal   przestrzegał   ustalonej   między   nimi 
półmetrowej   odległości.   Pozwolił   sobie   jedynie   na   wyjęcie   z   klatki 
Alistaira podczas sceny z wilkami. Zdaje się, że wycie wyprowadziło go z 
równowagi.
Królik   nie   zwracał   najmniejszej   uwagi   na   film,   za   to   chętnie  zajął   się 
szlufkami   dżinsów   Duncana.   Gdy   Joanna   podwinęła   nogi   pod   siebie, 
Alistair usnął na jej kolanach. Wpatrzona w ekran, nieświadomie pieściła 
jego długie uszy. Jej dłoń natrafiła nagle na coś cieplejszego niż futro 
królika.   Opuściła   wzrok.   Duncan   bawił   się   jego   drugim   uchem.   Z 
uśmiechem na twarzy ponownie spojrzała na ekran. Pod koniec love story 
poczuła silniejszy  ucisk na  kolanie.  Zauważyła kątem  oka, że  Duncan, 
trzymając nadal ucho królika, oparł na jej nodze swą dłoń.
Joanna powróciła do oglądania filmu, choć miała kłopoty z koncentracją. 
Z trudem kontrolowała oddech. Chciała zmienić pozycję, ale jego dłoń 
przyszpilała ją do miejsca. Alistair przyszedł jej na ratunek, uwalniając 
swe ucho z uścisku Duncana i usiłując zeskoczyć z sofy.
- Nie, nic z tego - Duncan złapał go. Zastopował film.
- Zdaje się, że pora, byś wrócił do klatki, przyjacielu. Gdy podszedł znowu 
do   Joanny,   siedziała   zwinięta   w   kłębek,   rękami   obejmowała   nogi,   a 
podbródek spoczywał na kolanach. Czuła, że się jej przygląda, ale tym 
razem nie usiłował jej dotknąć, choć siadł nieco bliżej.
W ciszy obejrzeli film. Przy ostatnich słowach z ekranu z oczu Joanny 
popłynęły łzy.
- Hej! - wielka dłoń pogładziła ją po mokrym policzku.
- Jo, to tylko film - obejmując ją ramieniem, otarł łzy. -Wzięło cię, co? - 
Gdy przytaknęła, usiłując uśmiechnąć się i nie mogąc wydobyć z siebie 
głosu,   przyciągnął   ją   i   przytulił   jej   głowę   do   ramienia.   -  W  porządku, 
czasami dobrze sobie popłakać, prawda?
Śmiała się przez łzy i mocniej tuliła do niego. Skąd może to wiedzieć? 
Wyglądał   na   człowieka,   który   płakał   ostatnio   w   wieku   pięciu   lat.  Ale 
mimo wszystko miał rację, rzeczywiście dobrze jej zrobił ten płacz - i 
dobrze jej było w jego ramionach. Odetchnęła głęboko, usiłując wziąć się 
w garść, i nagle zdała sobie sprawę z jego czystego, męskiego zapachu, z 

background image

masywności ramienia, z siły uścisku.
Duncan Flowers był na dobrej drodze do wygrania zakładu. Położyła mu 
rękę na piersi i uwolniła z jego ramion.
-   Już   dobrze?   -   opuszkami   palców   delikatnie   dotykał   jej   pleców, 
powodując drżenie całego ciała.
- Oczywiście - Joanna wstała i wyszła do łazienki. Ponuro spojrzała na 
swe zapłakane odbicie w lustrze.
Dzień   Świętego   Walentego   za   niecałe   dwa   tygodnie,   ty   idiotko.   Jak 
myślisz, po co on to robi? Cóż, jeśli sądzi, że wystarczy love story i pizza, 
by mnie uwieść, to się myli.
Gdy wyszła z łazienki z czerwonymi oczami, znalazła Duncana w kuchni. 
Pakował resztę swoich zakupów. Popatrzył na nią z uśmiechem.
- Reszta pizzy jest w lodówce, Joanno. Możesz ją zjeść na śniadanie - 
wziął torbę i podszedł do niej.
Odchodził?   Tak   po   prostu?   Bez   kłótni,   bez   walki,   na   które   już   była 
przygotowana. Delikatnie dotknął czubka jej nota, a potem ust.
- Nie płacz już. To tylko film...
- Ale dobry - nawet nie zamierza jej pocałować?
-   Najlepszy   -   zgodził   się.   Nie   zamierzał.   Opuścił   rękę   i   z   zabawnym 
półuśmiechem przeszedł obok niej.
Oszołomiona, nadal nie bardzo wiedziała, co się dzieje, idąc za nim do 
drzwi wejściowych. On naprawdę wychodził.
- Zamknij dobrze - ostrzegł ją. I już go nie było. Usłyszała tylko odgłosy 
kroków   na   schodach,   lekkie   i   szybkie   jak   na   takiego   mężczyznę,   a 
następnie trzaśniecie drzwiczek jaguara.
- Do licha! - szepnęła, opierając się o framugę. Zamrugała powiekami, by 
powstrzymać   napływające   do   oczu   łzy.   Bez   niego   pokój   wydawał   się 
dziwnie pusty.
Niedziela była cieplejsza i bardziej słoneczna. Wzięła się za lekturę „New 
York Timesa", którego czytała zawsze od deski do deski w poszukiwaniu 
nowych tematów. Przed jedenastą miała za sobą lekturę połowy gazety i 
rozmowę z Bennim. Za tydzień będą znów razem.
Ta   myśl   podtrzymywała   ją   na   duchu.   Postanowiła   zrobić   zakupy. 
Skierowała kroki do starej stodoły, zamienionej na garaż. Może uda jej się 
przy okazji namówić Lizę na kawę... Nagle zatrzymała się. Drzwi garażu 
były otwarte. A przecież je zamknęła.
Może   to   złodziej?  Ale   samochód   stał   na   swoim   miejscu.   Po   odejściu 
Jasona   Joanna   zainstalowała   takie   zabezpieczenie,   że   nikt   nie   mógł 
przejechać   bramy   bez   jej   wiedzy.   A   więc   wyglądało,   że   jednak   nie 

background image

zamknęła bramy.
Podeszła na palcach do samochodu, wsiadła do niego i włożyła kluczyki 
do   stacyjki.   Im   szybciej   znajdzie   się   poza   garażem,   tym   lepiej. 
Podskoczyła na dochodzący gdzieś z bliska dźwięk metalu uderzającego o 
metal.   Obejrzała   się   wokoło,   ale   nie   zauważyła   nikogo.   Przekręciła 
kluczyk i silnik zaczął pracować.
- Hej! - usłyszała stłumiony męski głos. Niespodziewanie ktoś zaczął się 
wydobywać spod samochodu. Ktoś, kto manipulował przy jej saabie.
Przerażona wyłączyła silnik i otworzyła drzwiczki. Jeśli szybko uda jej się 
dobiec   do   domu,   zadzwonić   na   policję..   Opuściła   stopę   na   posadzkę 
garażu i zadrżała, gdy niewidzialna ręka chwyciła ją za kostkę. Kolana 
ugięły się pod nią i upadła tuż obok samochodu.
- Joanno.
Głos Duncana! Przyjęła to z ulgą.
-Och... dzięki Bogu!
- Do licha, co się dzieje? Chciałaś mnie rozjechać? - trzymając ją nadal za 
kostkę, podciągnął się i na wpół wychylił spod saaba. Policzek upaprany 
miał w smarze, wyglądał jak Indianin szykujący się do walki.
- Czemu nie uważasz? Mogłaś mnie zabić!
- Mogłam cię zabić? Też coś! - jej przerażenie zmieniło się we wściekłość. 
- O mało nie dostałam ataku serca. Co ty robisz pod moim samochodem?
Duncan wychylił się bardziej spod wozu, głowę oparł o jej łydkę. Łypnął 
na nią z uśmiechem, któremu trudno się oprzeć.
- Rada numer czterdzieści cztery: „Pokaż jej, że ci zależy - wyrecytował - 
sprawdź opony i zmień olej w jej samochodzie".
Szkoda,   że   nie   mogę   usunąć   tej   rady   -   zachichotał.   -   Pierwszy   facet, 
którego rozjedzie kobieta jego marzeń, zaskarży mnie do sądu. Czyżbyś 
nie widziała puszek z olejem?
- Nie. A jak, u diabła, dostałeś się na mój teren? Praktycznie leżał na jej 
kolanach.   Uwolniła   stopę   z   jego   uścisku.   Wyciągnęła   nogę   spod   jego 
głowy i wstała.
- Wspiąłem się na drzewo, a potem zeskoczyłem. W drugą stronę nie da 
się tego powtórzyć.
- Żaden problem. Mogę cię wypuścić przez bramę - powiedziała ponuro.
- Najpierw muszę skończyć z olejem - i był już pod samochodem.
- Daj sobie spokój, Duncanie. Mechanik się tym zajmie.
- Już za późno. Kiedy usiłowałaś mnie zabić, spuściłem właśnie olej.
-  Kiedy  co...? -  poddała  się.  On  śpiewał  coś  pod nosem,  fałszując tak 
strasznie, że nie potrafiła rozpoznać melodii.

background image

Czekała wzburzona, póki nie wyjdzie spod samochodu i nie wleje oleju.
- Wspinałeś się po drzewie z tą puszką oleju? - zapytała w końcu.
Przerwał nucenie, by posłać jej uśmiech.
-   Miałem   go   w   plecaku.   -   Głową   wskazał   ów   przedmiot   i   ponownie 
badawczym okiem zaczął oglądać silnik.
Wyobraziła   sobie   Duncana   z   plecakiem,   zawierającym   arsenał   broni 
miłosnej,   przeskakującego   płot   jak   komandos   spod   znaku  Amora.   Nie 
mogła się opanować. Walczyła ze śmiechem, ale nadaremnie.
- Czy w twojej rodzinie były przypadki zaburzeń psychicznych?
-  Mój ojciec zbiera motyle, a cioteczna babka, jeszcze w trzydziestym 
siódmym,   wygrała   wyścig   motocyklowy   z   Capetown   do   Kinszasy   - 
zastanawiał się.
- Tak też przypuszczałam.
Pochlebiło mu to, w mroku garażu zabłysły nagle jego błękitne oczy. 
- Dokąd się wybierałaś?
- Po sprawunki. - Można ci towarzyszyć?
Tak. Ale nie tylko dzisiaj rano. Nie tylko do dnia św. Walentego. Chyba 
nie jestem taką idiotką, by brać go poważnie. To oczywiste, że dla niego to 
tylko zabawa.
- Tak - odpowiedziała prawie szeptem.
- Świetnie - odparł z zadowoleniem i zamknął maskę.
Jest   czarującym   mężczyzną,   jeszcze   tego   dnia   zdecydowała   Joanna. 
Przewyższał   Jasona   pod   względem   uroku   osobistego.   Czarował 
wszystkich napotkanych ludzi, ekspedientkę w piekarni, dziecko bawiące 
się na ulicy, mężczyznę z targu rybnego. Joannie bardzo się to podobało. 
Zawsze   z   zażenowaniem   przyjmowała   zainteresowanie   okazywane   jej 
przez   przechodniów:   „Czy   pani   jest   Joanną   Hartz"?  Teraz   zadowolona 
kryła się w jego cieniu, pozwalając mu grać pierwsze skrzypce.
A dzisiaj zależy mu na tym specjalnie - pomyślała. Nie wiadomo dlaczego, 
był  w  fantastycznym   nastroju.  Zachowywał   się  tak,   jakby   autentycznie 
fruwał w powietrzu i chciał, by wszyscy poszli w jego ślady.
-   Nie,   nie   mam   zamiaru   jeść   tego   na   parkingu!   -   powiedziała   Joanna, 
śmiejąc się na widok podtykanego jej pod nos eklera. Usiłowała odchylić 
głowę,   ale   jego   potężne   ramię   zamknęło   ją   w   swym   uścisku.   Z 
szelmowskim uśmiechem mamił ją widokiem wspaniałego ciastka.
-   Chcesz   go,   Joanno,   wiesz,   że   chcesz.   Jesteś   głodna.   Coraz   bardziej 
głodna. Nie możesz doczekać się powrotu do domu.
- Mogę - gdy przyciągnął ją do siebie, usiłowała odepchnąć go dłonią. 
Zaskoczyło ją szalone bicie jego serca.

background image

- Nie możesz.
Przesunął ciastkiem po jej wargach, zostawiając na nich ślad czekolady. 
Automatycznie oblizała wargi.
- Mmm - powiedział, mrucząc i przymykając oczy. -Zrób to jeszcze raz - 
ponownie dotknął ciastkiem jej ust.
- Widzisz, mówiłam ci, że to oni! - w pobliżu zapiszczał kobiecy głos.
Joanna odwróciła się i zobaczyła dwie przyglądające się im kobiety.
- To Joanna Hartz i Duncan Flowers! - oznajmiła wszem i wobec jedna z 
nich.   Podeszła   bliżej   i   wbiła   w   nich   pałający   wzrok.   Jej   starsza 
przyjaciółka trzymała się z daleka. Była tak samo zażenowana jak Joanna.
- Miałam zapytać, kto wygrywa, ale to jasne jak słońce! - Zaśmiała się. - 
Lecę, by kupić tę książkę mężowi. Może jest jeszcze nadzieja.
Miała przy sobie tylko torbę na zakupy. Podała ją Duncanowi.
- Panie Flowers, nie mam papieru, ale proszę o autograf na tej torbie.
Zrobił   to.   W   tym   czasie   Joanna   załadowała   swe   zakupy   i   bagażnika. 
Następnie ona musiała podpisać się na torbie. Gdy wyjeżdżali z parkingu, 
słyszała jeszcze za sobą życzenia szczęścia i radości. Potem wjechała w 
ciszę wiejskiej drogi.
- Może jednak małego kęsa? - zapytał Duncan, trzymając ciastko pod jej 
nosem.
-   Nie,   dziękuję   -   kątem   oka   widziała,   jak   zjada   je   sam.   Incydent   na 
parkingu nie odebrał mu apetytu - pomyślała oburzona. Dla niej słodycz 
tego dnia zmieniła się w gorycz. A więc jej uczucia do Duncana były aż 
tak widoczne? Nie potrafiła ich ukryć? Zacisnęła ręce na kierownicy, aż 
zbielały jej palce. Musi się wziąć w garść. Musi pamiętać, że to tylko gra. 
Zainteresowanie Duncana skończy się z dniem św. Walentego.
Jak długo będą trwać moje uczucia do niego? - zagryzła wargę aż do bólu. 
- Daj spokój, Joanno, jesteś przecież twardą kobietą. Nie możesz pozwolić 
sobie na uczucie do kogoś, kto cię wykorzystuje. A Duncan już czerpał ko­
rzyści z zakładu. Ta kobieta kupi jego książkę, to samo zrobi sto tysięcy 
innych   kobiet.   Jak   z   książki   zrobić   bestseller?   Po   prostu   pozwolić,   by 
Joanna Hartz zakochała się w autorze po uszy na oczach siedmiu milionów 
rozbawionych widzów. A czy oni wszyscy przyślą mi karty kondolencyjne, 
gdy romans skończy się w dniu św. Walentego?.
Gdy   wyjeżdżała   zza   zakrętu,   na   podjeździe   swego   domu   zauważyła 
jaguara Duncana. Zatrzymała się przy nim.
- Do widzenia.
Obróciła się w jego stronę i posłała mu uśmiech, zarezerwowany dla gości 
z Ku Klux Klanu czy im podobnych typów.

background image

- Dzięki za dzisiejszą pomoc.
- Joanno... - potrząsnął głową, nie odwzajemniając jej uśmiechu.
-   Czeka   mnie   dużo   pracy,   Duncanie   -   czuła,   jak   łzy   zbierają   się   pod 
powiekami. Musiała pozbyć się go, zanim je zauważy.
- W porządku - zgodził się po długiej chwili. - Ale czy mogę cię prosić o 
przysługę w zamian za tę wymianę oleju?
-   Oczywiście   -   powiedziała.   Zrobiłaby   wszystko,   byle   sobie   poszedł. 
Nacisnęła guzik otwierający bramę.
- Potrzebny mi nowy garnitur na czekający mnie wkrótce wywiad. Czy 
pomogłabyś mi go wybrać?
-   Teraz?   -   spojrzała   przerażona.   W   obecnym   stanie   nie   miała   ochoty 
dyskutować na temat szerokości klap czy też rodzaju materiału.
- Nie. Za dzień lub dwa - otworzył drzwiczki do połowy, ale odwrócił się i 
spojrzał na nią.
Odetchnęła głęboko, zanim się zgodziła. To miało być później, nie teraz. 
W tej chwili obiecałaby wszystko, byle tylko wysiadł z samochodu.
- Cudownie.
Nachylił się, pocałował ją w ucho i zamknął za sobą drzwiczki, zanim 
zdążyła   zareagować.   Poklepał   odjeżdżający   samochód,   a   następnie 
przyglądał się, jak zamyka się za nią brama.
Oniemiała pocierała swe ucho. Nie zakocha się w manipulatorze, nic z 
tego. Ale mimo to dwukrotnie sprawdzała tego wieczoru, czy telefon nie 
jest zepsuty. Gdy w końcu zadzwonił, okazało się, że to Liza.
- Czy widziałaś „Times Book Review"? - zapytała bez wstępu.
Joanna nie widziała. Resztę dnia wypełniło jej przygotowanie pytań na 
następny dzień.
-   Książka   Flowersa   jest   na   ósmej   pozycji   listy   bestsellerów   - 
poinformowała ją Liza.  - O  co się założysz, że  w  przyszłym  tygodniu 
znajdzie się na piątej?
Joanna nie chciała się zakładać. Na swoim koncie miała o jeden zakład za 
dużo.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

W poniedziałek Joanna odzyskała siły do walki. Weekend był dowodem 
tymczasowej   tylko   słabości,   spowodowanej   tęsknotą   za   Bennim   i 
samotnością.   Jeśli   potrzebuje   towarzystwa,   stać   ją   na   coś   lepszego   niż 
Duncan Flowers.
Jeszcze   nie   przegrałam   zakładu   -   przypomniała   sobie,   wchodząc   na 

background image

podium.
Ale gdy ona przygotowywała się do walki, Duncana nie było na ringu. 
Zamiast zobaczyć  się  z nią, przysłał  bukiecik  nagietków  w  kolorze  jej 
włosów. Przyniósł go uśmiechnięty posłaniec w chwili, gdy zwróciła się 
do widowni z prośbą o pytania. Przypięła bukiecik do staniczka na oczach 
oniemiałych widzów. Jakaś kobieta podniosła rękę. Gdy Joanna podała jej 
mikrofon, zapytała:
- Kto wygrywa?
- Ja - zapewniła wszystkich Joanna. Pogładziła bukiecik. - Co nie znaczy, 
że nie lubię kwiatów. A teraz chciałabym wiedzieć, kto ma pytanie do 
naszego gościa?
Starszy, siwowłosy mężczyzna podniósł się z fotela i wpatrując się w nią, 
powiedział tonem oskarżycielskim:
- Słyszałem, że spotkała się z nim pani w czasie weekendu.
- Ja... skąd pan wie? - wygadała się i o mało nie wściekła na siebie. Bez 
wątpienia staruszka nasłał Duncan.
- Proszę nam opowiedzieć... - odezwały się głosy publiczności.
-   Nie   ma   o   czym   mówić   -   przerwała   pytania,   patrząc   groźnie.   -   Pan 
Flowers spełnia jedynie warunki zakładu, a ja liczę dni do końca tego 
całego zamieszania. Teraz - skoro nikt nie ma pytań - czy mógłby mi pan 
powiedzieć, panie Crumpet, dlaczego uważa pan, że widziane przez pana 
światło to UFO? Czy tamtej nocy nie było czasem pełni? Czy nie istnieje 
możliwość, że to księżyc wziął pan za sztuczny obiekt latający?
Po programie, schodząc ze sceny, czuła mrowienie w plecach. Duncan 
ponownie   zakłócił  jej   pracę,   chociaż   z   tego,   co   wiedziała,   sam   był  na 
końcu świata, w Hongkongu, gdzie promował swą książkę.
Myliła się. Czekał na nią pod drzwiami studia.
- Czego chcesz? - warknęła, nie zatrzymując się.
- Poświęć mi godzinę. Chciałbym dziś kupić ten garnitur.
- Naprawdę myślisz, że wybiorę się z tobą po zakupy?
Po   tym   co   jej   zrobił   dzisiaj?   Jej   wściekłości   nie   złagodziły   nawet 
wspaniałe   wyniki   oglądalności   programu   z   zeszłego   tygodnia.   Jeszcze 
nigdy nie była tak popularna. Poza tym Duncan, kiedy chciał, sam ubierał 
się elegancko.
To była pewnie jedna z jego rad - złościła się. - Mam uwierzyć, że moja 
pomoc jest niezbędna. Na pewno brzmi to jakoś tak: pozwól jej wybrać 
sobie   krawat   lub   garnitur.   Odważny   z   niego   człowiek   -   pomyślała   z 
nagłym olśnieniem.
- Obiecałaś.

background image

Nacisnął guzik windy i przepuścił ją do środka. No, cóż, skoro pragnął 
pomocy przy zakupach... - spojrzała na niego chłodno.
-   Dobrze.   Znam   takie   miejsce,   gdzie   można   kupić   dużo   taniej   ubrania 
znakomitych firm.
Zamrugał oczami.
- Myślałem, że wystarczy jedynie pójść do sklepu braci Brooks...
-  To   nie   ten   styl  -   potrząsnęła   głową.   -   Znajdę   ci   coś   odpowiedniego. 
Zaufaj mi.
W   jakiś   czas   później   Duncan   wychylił   się   z   nędznej   przymierzami 
wielkiego magazynu mody.
- Jesteś pewna, że tamten ci się nie podobał?
Z powagą kiwnęła głową. Duncan sam wybrał trzy pierwsze garnitury. Tak 
jak   podejrzewała,   miał   znakomity   gust,   choć   może   bardziej 
konserwatywny niż ludzie z branży telewizyjnej.
A mimo to we wszystkich trzech garniturach coś jej się nie podobało. W 
granatowym,   wełnianym   wyglądał   tak,   że   dech   zapierało,   ale   nie 
zamierzała mu tego przyznać. Ledwie powstrzymując śmiech, podała mu 
dwa następne:
- Zdaje się, że te będą najlepsze. Wyciągnął rękę, ale zatrzymał się w pół 
drogi.
- Co... - spojrzał jej w oczy - naprawdę myślisz, że?...
Wiedziała, że nie może pozwolić sobie nawet na przelotny uśmiech, bo nie 
utrzymałaby dłużej powagi. Patrzył na nią zdziwiony. Włożyła mu w rękę 
garnitur w czerwono-pomarańczowo-zieloną kratkę z krzykliwymi połami 
i   fabrycznie   skrojonymi   spodniami,   oraz   drugi,   trzyczęściowy, 
przyprawiający   o   atak   klaustrofobii   każdego,   kto   ma   choć   minimalne 
skłonności do tej choroby.
- To nie fair! - zaprotestował, śmiejąc się.
- Prosiłeś mnie o radę, Duncanie Flowers, a więc przyjmij ją. Noś to i 
płacz - z zadowoleniem obróciła się na pięcie.
- Czy zechcesz zmierzyć najpierw ten w kratkę? Nie mogę się doczekać.
-   Ty   mała   sadystko...   -   chwycił   ją   za   ramię   i   przyciągnął.   Straciła 
równowagę.   Przytrzymał   ją   mocno   i   przytulił   do   siebie.   Dzieliła   ich 
jedynie zasłona przymierzami.
- Hej! - zaprotestowała. - Chwileczkę...
Jej protest zdusił pocałunkiem. I nie był to tylko czuły pocałunek, lecz 
taki, który jasno określał, kto tu jest panem. Zanim się zorientowała, uległa 
bez zastrzeżeń. Gdyby miała czas na myślenie, nie poddałaby się tak łatwo 
jego ustom i ciału. Nieco później było jej wstyd, że tak łatwo mu to po­

background image

szło. Ale w chwili, gdy ją całował, liczyły się tylko jego usta, bicie jego 
serca, wyczuwalne pod dłonią, i ciepło jego ciała.
Postawił   ją   na   podłodze,   nie   wypuszczając   z   objęć.   Oszołomiona 
rozejrzała   się.   Zobaczyła   starszego   pana,   czekającego,   aż   zwolni   się 
przymierzalnia. Był lekko zniecierpliwiony.
- To nie potrwa długo - zawołał Duncan.
-   Nie   ma   pośpiechu,   nie   ma   pośpiechu   -   powtórzył   jegomość,   choć 
najwidoczniej myślał co innego.
Duncan ponownie spojrzał na Joannę.
- Czy naprawdę chcesz zmusić mnie do kupna któregoś z nich? - zapytał, 
wskazując na podane mu przez nią garnitury.
Duncan zmuszał ją do tylu rzeczy i do uczuć, których wcale nie chciała w 
sobie obudzić...
- Tak - potwierdziła. Należała jej się choć ta drobna satysfakcja.
Puścił ją z jękiem i wziął garnitur.
- Dostanie ci się za to! - ostrzegł ją.
Zrobi wszystko, by wyplątać się z tego związku. Ale czy ma szansę, gdy 
jej   ciało   i  serce   walczą   ze   zdrowym  rozsądkiem?   Uśmiechnęła   się,   by 
ukryć obawę.
- Przymierz najpierw ten w kratkę, a ja pójdę dobrać krawat
Odpłacił   się   jej   zaraz   następnego   dnia,   biorąc   udział   w   programie. 
Zauważyła   go   natychmiast   po   wejściu   na   scenę.   Trudno   go   było   nie 
dostrzec w tej czerwono-pomarańczowo-zielonej kratce. I w dodatku w 
zbyt szerokim krawacie, w banany naturalnej wielkości.
Widownia też go zauważyła. Wszyscy patrzyli to na jedno, to na drugie. 
Twarz Duncana zasłaniały okulary w czerwonej oprawce, które już sam 
dodał do wybranego przez Joannę stroju.
Duncan wytrzymał spojrzenia przez większą część programu. Siedział i 
jedynie uśmiechał się, gdy Joanna walczyła o zainteresowanie widowni 
tematem: pstrągi czy hydroelektrownia? Ale nawet goście programu byli 
bardziej zainteresowani sprawą Hartz kontra Flowers niż własnym sporem. 
W końcu jeden z nich przerwał w pół zdania, wskazał palcem na Duncana 
i powiedział:
- Nasza dyskusja jest bezprzedmiotowa, bo wszyscy myślą o tym panu. 
Może pozwolimy mu wygadać się od serca i dopiero wtedy wrócimy do 
tematu.
Joanna westchnęła i kiwnęła na Duncana. Obserwowała, jak idzie w jej 
stronę. Poruszał się z taką pewnością, że gdyby można ją było butelkować 
i sprzedawać, nie musiałby pisać książek, by zbić fortunę.

background image

Włożył ręce do kieszeni, do reszty zniekształcając linię garnituru. Nachylił 
się do mikrofonu Joanny i powiedział:
- Nie wydaje mi się, bym w swej książce „101 sposobów na zdobycie 
kobiety swych marzeń" zajął się tematem pstrągów, a może powinienem. 
Oto moja następna rada. Jeśli w waszych duszach tkwi choć trochę poezji, 
zabierzcie damę swego serca na połów pstrągów. Ale darujcie sobie wizytę 
w pobliskiej hydroelektrowni - zignorował krzyk rozpaczy przedstawiciela 
przemysłu energetycznego, posyłając uśmiech rozbawionej publiczności.
Gdzieś   z   tyłu   podniósł   się   młody   Murzyn,   ten   sam,   którego   Duncan 
wynajął do sprowokowania zakładu.
- Gdzie pan nabył to obrzydliwe indycze upierzenie? -wrzasnął tak, by 
wszyscy dobrze go usłyszeli.
-   Gdzie   to   kupiłem?   -   Duncan   powtórzył   pytanie,   wygładzając   poły 
marynarki.
-   Sprawdzałem   wczoraj   działanie   rady   numer   pięćdziesiąt   siedem. 
Poprosiłem Joannę o pomoc w wyborze garnituru. A ona zmusiła mnie, 
bym kupił właśnie ten. Mam więc jedno pytanie, czy sądzicie, że było to 
uczciwe z jej strony?
- Nie! - odpowiedziała cała widownia, szczerze rozbawiona.
-   To   właśnie   chciałem   wiedzieć   -   radośnie   pozdrowił   wszystkich,   a 
schodząc ze sceny, szepnął do Joanny: - Jeden : zero.
- Czas na reklamę, a po przerwie wracamy do ryb - stanowczo oznajmiła 
Joanna. Obróciła się ku przedstawicielowi hydroelektrowni, by poprawić 
mu samopoczucie. Gdy ponownie rozejrzała się po audytorium, Duncana 
już tam nie było.
I nie było go przez cały następny dzień. Nie zatelefonował też wieczorem, 
chociaż Joanna o godzinę przedłużyła czuwanie przy telefonie. I wcale nie 
dlatego, że chciała, by zadzwonił... Dobrze się stało, że nie pojawił się też 
w jej czwartkowym programie.
- Gdzie on jest? - zażądał wyjaśnień ktoś z widowni.
- Nie wiem i nie interesuje mnie to - odpowiedziała. - Proszę o pytania do 
naszego   gościa   -   podkreśliła   ostatnie   słowo,   by   nie   było   żadnych 
wątpliwości i podała mikrofon starszej, okrąglutkiej pani.
- Joanno, wiem, że to błazen i że doprowadza cię do szaleństwa, ale sądzę, 
że powinnaś go traktować poważnie. Bo tak naprawdę zaczynamy się kimś 
interesować, gdy zajdzie nam zdrowo za skórę - kobieta wygłosiła swą 
radę przy aplauzie publiczności.
Joanna nie wiedziała, czy płakać, czy śmiać się. Gdy po programie Susan 
Hadley przyniosła jej telegram, z krótkim zapewnieniem: „Tęsknię", nadal 

background image

nie była pewna swych uczuć.
A to arogant - pomyślała - nawet się nie podpisał, jakby był pewien, że 
będzie wiedziała od kogo. Jakby był jedynym mężczyzną na świecie, który 
tęskni za nią i za którym, być może, ona tęskni.
Po   raz   setny   czytała   to   jedno   słowo   na   skrawku   papieru,   siedząc   tego 
wieczoru   przy   telefonie   i   zaklinając   go,   by   się   odezwał.   Gdy   telefon 
zadzwonił, aż podskoczyła i może zbyt ochoczo krzyknęła do słuchawki: 
„halo".
- A więc i dzisiaj nie zadzwonił? - zapytała Liza. Joanna próbowała wziąć 
się w garść, wyczuwając nutkę współczucia w głosie przyjaciółki.
-   Nie,  ale  przysłał  telegram   z  Zachodniego Wybrzeża.  Która  to  będzie 
rada? - zapytała i nie mogła się doczekać odpowiedzi Lizy, pośpiesznie 
wertującej stronice książki.
- Nie mogę nic takiego znaleźć - powiedziała w końcu. - Wygląda na to, że 
odchodzi od własnego scenariusza. Jak myślisz, co to może znaczyć?
Joanna   nie   śmiała   powiedzieć,   co   chciała,   by   to   oznaczało.   Wiedziała 
jedynie, że i ona za nim tęskni.
Gdy następnego dnia, w połowie programu, zobaczyła go idącego w stronę 
podium, jej pierwszym  odruchem  był szeroki, szczęśliwy uśmiech. Ale 
kiedy   dostrzegła   w   jego   ręku   dużą   butelkę   oleju   avocado,   uśmiech 
przeszedł w zdziwienie.
Na scenie akurat najstarszy z trojaczków, światowych mistrzów rodeo z 
Teksasu, Bob Kirby, demonstrował na swym bracie, jak ujarzmić byka. 
Duncan zaczekał grzecznie, aż skończą, a następnie, ku radości widowni, 
podszedł do Joanny i ukląkł u jej stóp.
- Witaj - wyszeptał, chwytając ją przy tym za nogę w kostce i zdejmując 
jej lewy but.
- Duncanie - jej szept wyrażał furię.
-   Jedną   chwileczkę,   co   tu   się   dzieje?   -   następny   z   trojaczków,   Baxter, 
zażądał   wyjaśnień.   Jego   bracia,   widząc,   że   przestali   być   w   centrum 
zainteresowania,   również   podeszli   do   Duncana.   A   on,   niespeszony, 
postawił   stopę   Joanny   na   swym   kolanie   i,   otwierając   butelkę   oleju, 
powiedział do mikrofonu:
- Jest to moja ostatnia szansa, by pojawić się w programie Joanny przed 
dniem św. Walentego. Zdecydowałem się iść na całego. Oto rada numer 
sześćdziesiąt sześć: „Zrób jej masaż stóp, a pójdzie za tobą wszędzie".
-   Słuchaj   no,   zdaje   się,   że   ta   pani   prowadziła   wywiad   z   nami   - 
poinformował go Bob.
- W czym problem? - próbował uspokoić go Duncan. -Nie przeszkadzajcie 

background image

sobie.   Ja   obiecuję,   że   nie   odezwę   się   ani   słowem   i   jestem   pewien,   że 
Joanna zdusi w sobie okrzyki zachwytu.
- Duncanie! - Joanna bezskutecznie usiłowała wyrwać nogę.
- Nie pozwolę, by ktoś w mojej obecności napastował damę - zauważył 
Bob, zawijając rękawy koszuli. - Bili, Bob, może pokażemy publiczności, 
jak obezwładniamy cielaka.
-   Nie,   proszę   was!   -   zawołała   Joanna,   ale   było   już   za   późno.   Baxter 
chwycił Duncana za kołnierz i przyciągnął ku sobie. Duncan puścił kostkę 
Joanny, chwycił za kowbojski but Baxtera i pociągnął. Baxter z okrzykiem 
zdziwienia znalazł się nagle w pozycji siedzącej.
- Joanno, drodzy państwo, przepraszam za to zamieszacie. Już mnie nie 
ma... - Duncan nie zdążył zejść ze sceny, bo dosięgła go ręka Boba.
- Straż! - zawołała Joanna, starając się nie okazać zdenerwowania.
Bob przygotowywał się właśnie do trzeciej rundy, gdy Duncan chwycił go 
za nadgarstki i zakręcił jak bąkiem.
- Panowie, proszę usiąść! - Joanna usiłowała przekrzyczeć widownię. - 
Pan Flowers opuszcza studio.
Zrobił to szybciej, niż zamierzał. Dwóch strażników pochwyciło go z obu 
stron i wtedy właśnie Bili, najcichszy z traci, przystąpił do ataku. Przy 
pierwszym uderzeniu Duncan cofnął się, kolejny sierpowy posłał go na 
deski. Strażnicy chwycili go za ręce i wynieśli ze studia.
- Nie zamierzałem uderzyć go aż tak mocno - zamruczał Bill.
- Jestem tego pewna - potwierdziła Joanna drżącym głosem.
- A teraz może panowie usiądą. Czas na reklamę.
Jeszcze pięć minut i będzie mogła sprawdzić, co z Duncanem. Udało jej 
się dotrwać do końca programu. W charakteryzatorni Tasha, Susan i jeden 
ze strażników zajmowali się Flowersem.
- Nie pozwala przyłożyć sobie lodu - narzekała Tasha, pokazując Joannie 
plastikową torebkę, z której kapała woda.
-   Nie   martw   się.   Zaraz   na   wszystko   pozwoli   –   obwieściła   Joanna, 
wyrywając   jej   torebkę   z   ręki.   Obawa   zmieniła   się   w   gniew.   Pewnym 
krokiem podeszła do Duncana, który trzymał się rękami za głowę, uklękła 
i powiedziała: - Ty wielki głupcze!
Przyłożyła mu lód do zaczerwienionego oka. Usiłował się wyrwać, ale 
trzymała go mocno za szyję. Czuła, jak jego włosy drażnią jej dłonie.
- Przepraszam, Joanno, to była moja wina - odrzekł, patrząc jej w oczy. - 
Och, boli! Delikatniej!
- Siedź spokojnie - odburknęła. - Tak, to była twoja wina i dostałeś za 
swoje. Nie zaczynaj z Teksańczykami.

background image

Pomimo irytacji, jakby na przekór niej, zaczęła dłonią delikatnie pieścić 
jego kark. Masowała napięte mięśnie, gładziła jedwabiste włosy. Ledwo 
powstrzymała się, by nie zacząć masować mu ramion.
- To miłe - zamruczał z wdzięcznością.
-   Hmm   -   prychnęła,   nie   wiedząc,   czy   ma   na   myśli   lód,   czy   masaż. 
Podniosła torbę z lodem i sprawdziła stan oka.
- Będziesz miał niezłego siniaka, koteczku. - Tak.
Ponownie przyłożyła mu lód. Duncan obrócił się bardziej ku niej i szepnął:
- Naprawdę, bardzo mi przykro, Joanno.
- I tak być powinno - odrzekła chłodno i chociaż wiedziała, że nie powinna 
przyjąć jego przeprosin, jej palce już to za nią zrobiły. Pieściły jego kark, 
jego ucho...
- Joanno - Susan Hadley dotknęła jej ramienia. - Dzwonił Morton Stern. 
Masz się natychmiast u niego stawić.
- Szef promocji - skrzywiła się Joanna.
- Joanno, jeśli będziesz miała przeze mnie kłopoty... - Duncan pochwycił 
jej dłoń.
Zaprzeczyła ruchem głowy i wyrwała rękę.
- Znając Mortona, jestem pewna, że zechce mi pogratulować - chwytając 
rękę Duncana, zapytała: - Będziesz tu, jak wrócę?
-   Obawiam   się,   że   nie.   Za   pół   godziny   muszę   się   spotkać   ze   swoim 
wydawcą. Zabiera mnie na lunch.
- To niech ci zaserwuje filet z polędwicy na to oko. Zapewne zrobi to z 
przyjemnością - pomyślała Joanna, udając się do szefa. - Wybryk Duncana 
nie   zaszkodzi   ani   sprzedaży   książki,   ani   wynikom   oglądalności   jej 
programu - zacisnęła wargi. - Znowu mnie wykorzystał.
A   mimo   to   przez   cały   dzień   jej   dłoń   pamiętała   ciepło   jego   ciała, 
jedwabistość jego włosów.
Tego wieczoru, gdy zadzwonił dzwonek interkomu, wiedziała, że to on. 
Nie była pewna, czy przyjdzie, ale od czasu, gdy go poznała, nauczyła się 
oczekiwać   nieoczekiwanego.   Głęboko   westchnęła,   zanim   przycisnęła 
guzik:
-Tak?
- Joanno, tu Duncan. Czy mogę wejść?
-   Owszem   -   odpowiedziała,   a   w   jej   głosie   słychać   było   zarówno 
rezygnację, jak i radość.
Wyszła na ganek, by na niego zaczekać. Pogoda była jakby wymarzona, a 
przy tym pełnia. Wielkie, srebrne chmury przeganiał delikatny wietrzyk. 
Spomiędzy   sosen   pobłyskiwały   światła   samochodu.  Ale   to   nie   jaguar 

background image

podjeżdżał pod jej dom, lecz wielka, biała limuzyna. Duncan wyskoczył z 
niej i podbiegł do Joanny. Miał na sobie smoking. W jednym ręku trzymał 
coś czarnego, a w drugim - butelkę szampana.
- Szaleniec - rzekła, gdy schylił się, by pocałować ją w policzek. Wariat - 
pomyślała - ale prezentuje się wspaniale.
- Szaleję na twoim punkcie - zgodził się.
- A co przygotowałeś na dzisiejszy wieczór? - wyszeptała, uśmiechając się 
do niego.
- Czary, o ile się im poddasz.
Czyż   miała   wybór?   Czarne   zawiniątko   okazało   się   aksamitną   suknią 
wieczorową. Skinieniem głowy przystała na jego propozycję. Weszła do 
domu, a Duncan za nią.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

-   Dokąd   jedziemy?   -   spytała   Joanna   przy   drugim   kieliszku   szampana, 
wygodniej opierając się o kremowe poduszki limuzyny.
Pierwszy kieliszek wypiła w trakcie zakładania sukni. Duncan czekał na 
nią   w   drzwiach   sypialni,   starając   się   nie   podglądać.   Pił   szampana   i 
opowiadał jej o swoim wyjeździe na Zachód. Jego obecność w drzwiach 
sypialni wydawała się tak naturalna, że Joanna już czuła się oczarowana.
Suknia,   wybrana   przez   niego,   leżała   idealnie.   Rękawiczki   do   łokci 
dopełniały stroju. Gdy pozwoliła mu spojrzeć, zauważyła błysk w jego 
oczach.
Pogładził ją po policzku, sprowadzając do rzeczywistości.
- Ty nawet nie słuchasz - zaśmiał się - a odpowiedź brzmi: zaczekaj, a 
sama się przekonasz.
No więc czekała i kiedy limuzyna zatrzymała się na odludziu, wcale jej to 
nie zdziwiło. Stała na środku drogi, obserwując Duncana, rozmawiającego 
z kierowcą. Nie zdziwiło jej również to, że w ręku trzymał przenośny 
patefon.
Limuzyna odjechała. Duncan zbliżył się do niej i zaofiarował swe ramię.
- Gdyby zechciała pani towarzyszyć mi w drodze na szczyt wzgórza...
Zechciała,   chociaż   wspinaczka   na   wysokich   obcasach   nie   należała   do 
najłatwiejszych.   Ale   była   tego   warta.   Szczyt   okazał   się   najwyższym 
punktem pola golfowego.
- Będziemy grać w golfa? - zachichotała.
- Nie.
Duncan postawił patefon i włączył go. W ciszy nocy zabrzmiały dźwięki 

background image

muzyki. Był to Strauss.
- Będziemy tańczyć walca. Ale obawiam się, że musisz zdjąć pantofle.
Zdjęła i Duncan uczynił to samo.
- Chcę ci dotrzymać towarzystwa - powiedział.
I   zaczęli  tańczyć   na   szczycie   wzgórza.   Początkowo   zaśmiewali   się   jak 
dzieci. Szampan i księżyc uderzył jej do głowy, lodowata trawa drażniła 
stopy i początkowo nie mogła złapać rytmu. Nastąpiła mu na nogę.
- Przepraszam.
Duncan westchnął i przycisnął ją do siebie. - Chodź tu.
 Nie stawiała oporu. Delikatne piersi Joanny drażniły jego twardy tors, aż 
mruczał   z   zachwytu,   a   ramię   jeszcze   mocniej   obejmowało   ją   w   talii. 
Ustami  muskał jej  włosy. Joanna  odnalazła rytm.  On  prowadził, a  ona 
poddała mu się całkowicie.
Nagle chmury zakryły światło księżyca, ale Joanna nie obawiała się ani 
ciemności,   ani   chłodu.   Przytulili   się   do   siebie,   odgradzając   od   mroku. 
Liczyli się tylko oni. Ta pewność na nowo rozsrebrzyła ich świat. A potem 
walc umilkł, Zatrzymali się wpatrzeni w siebie. Ręka Duncana spoczęła na 
jej plecach, a ich ciała wtuliły się w siebie. Ledwo dostrzegalnym ruchem 
odchyliła głowę. Zamknęła oczy. Jego wargi zaczęły całować najpierw jej 
lewe, potem prawe oko, a następnie usta.
To, co czuła, miało nazwę. Nazwę, której nie ośmieliła się wymówić, a 
nawet pomyśleć o niej. Zadrżała, bo jeśli jednemu zależało, a drugiemu 
nie...
- Zimno ci? - wyszeptał, pieszcząc jej szyję, Gdy zaprzeczyła, uśmiechnął 
się.
- To może powtórzymy?
- O tak.
Czar trwał, gdy zatańczyli ponownie. Zaczęła drżeć, również z zimna, ale 
nie dbała o to.
- Jeszcze raz - błagała go, tuląc się do jego ramienia. Potrząsnął głową, 
pieszcząc jednocześnie podbródkiem jej włosy.
- Czary mają to do siebie, że trzeba je dawkować umiejętnie.
Trzymając się za ręce, doszli do drogi, gdzie czekała na nich limuzyna.
W drodze do domu, wtulona w niego, miała czas, by wszystko przemyśleć: 
Co   takiego   powiedział   w   czasie   programu,   gdy   pojawił   się   po   raz 
pierwszy? Że miłość powinna pozostawić po sobie wspomnienia, które 
zdołają ogrzać serca, gdy dobije się do dziewięćdziesiątki. Cóż, dzisiaj za­
fundował jej takie wspomnienie. Czy chciała czegoś więcej? Czy była na 
tyle szalona, by mieć nadzieję, że i Duncan długo żyć będzie tą chwilą? Że 

background image

stanie się cud, który głupi zakład zmieni w oczarowanie, trwające dłużej 
niż oszołomienie alkoholem?
Bez   słowa   doszli   do   drzwi.   Duncan   otworzył   je,   a   potem   spojrzał   na 
limuzynę.
Nie chce mnie pocałować na oczach kierowcy - pomyślała - gdy wszedł za 
nią. Gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi, wziął ją w ramiona.
Ale nie był to pocałunek na pożegnanie. Oderwał usta i wyszeptał:
- Joanno, czy mogę zostać?
Na noc czy na zawsze - pomyślała.
- Ja...
Pocałował jej lekko rozchylone wargi, dziko, namiętnie. - Nie mów nic, 
jeśli nie możesz powiedzieć - tak - uśmiechnął się, ale rysy twarzy miał 
napięte. - Czary mają jeszcze to do siebie, że musisz cały czas wierzyć w 
ich moc. Inaczej prysną.
I to właśnie chciała wiedzieć. Czy czar pryśnie rano? Bo jeśli nie, jeśli 
jakimś cudem...
- Do licha! - krzyknął Duncan, podchodząc do okna. Zobaczył światła 
odjeżdżającej limuzyny.
- Zdaje się, że kierowca był pewien, iż tu zostanę.
A może ktoś kazał mu odjechać? Taki praktyczny czar - podeszła do niego 
i również zaczęła śledzić oddalające się światła wozu.
 - Nic nie szkodzi - powiedziała - możesz wziąć mój samochód.
  Parsknął śmiechem, dając jej do zrozumienia, że bardziej był ubawiony 
niż wdzięczny.
 - Wiesz co, Joanno, wolałbym raczej wypożyczyć twoją kozetkę. Można? 
Jestem zmęczony długą podróżą i ledwo trzymam się na nogach.
Czy   była   to   prawda,   czy   tylko   wymówka?   Nie   wiedziała.   Wiedziała 
jedynie, że chce go mieć blisko, że chce, by spał pod tym samym dachem. 
A może rano nadal czuć będą to samo, co teraz... - marzyła, zostawiając go 
w salonie  z kocami. Prawdę mówiąc była już teraz pewna, że tak właśnie 
się stanie.
- Jo - zawołał z dołu.
- Tak? - odwróciła się ku niemu ze szczytu schodów. Patrzył na nią przez 
chwilę, jakby chciał powiedzieć coś bardzo ważnego, ale nagle zmienił 
zdanie.
  - Spij dobrze - posłał jej całusa i gdy przekręciła wyłącznik, zniknął w 
ciemności.
Wchodząc   do   sypialni,   zauważyła   czerwone   światełko   automatycznej 
sekretarki.   Początkowo   nie   miała   zamiaru   odbierać   wiadomości,   ale 

background image

zmieniła zdanie. To mógł być Benni. Ale była Susan Hadley.
-   Mam   coś   dla   ciebie.   Jutro   w   Miami   jakaś   para   obchodząca 
sześćdziesięciolecie zawarcia związku małżeńskiego postanowiła odnowić 
swą przysięgę. A pobrali się w dzień św. Walentego. Są cudowni. Zespół 
już   wie   o   porannym   locie   na   Florydę.   Czekamy   na   ciebie   na   lotnisku 
Kennedy'ego   o   siódmej   rano.   Potwierdź   przyjęcie   wiadomości.   Joanna 
westchnęła. Susan miała rację. To będzie znakomite do programu na dzień 
zakochanych. Ale dlaczego właśnie jutro! Pięcioletnia walka o program 
przeważyła   szalę   i   Joanna   posłusznie   o   szóstej   rano,   na   paluszkach 
przeszła obok kozetki, na której chrapał Duncan. Spod kocy widać było 
tylko złote włosy. Miała chęć je ucałować, ale przezwyciężyła tę pokusę. 
Nie   chciała   go   budzić,   skoro   musiała   wyjść.   Do   buta   włożyła   mu 
wiadomość, że może wrócić bardzo późno i żeby zatelefonował. W duchu 
marzyła,   by   czekał   na   nią.   Serce   zabiło   mocniej   na   myśl,   że   mogłaby 
wrócić do niego.
Przez   cały   dzień   przeprowadzała   wywiad   z   Bowmanami,   a   jej   zespół 
filmował skromną, lecz uroczą ceremonię. Ale myślami była daleko, przy 
Duncanie: Co czułaby, stojąc w kościele i wypowiadając słowa tradycyjnej 
przysięgi? Czy magia zeszłej nocy jest w stanie wytrzymać próbę czasu? 
Czy Duncan chciałby mieć z nią dzieci? Czy udałoby się im stworzyć tak 
kochającą rodzinę, jak czteropokoleniowa rodzina Bowmanów?
Przestań   marzyć,   nakazywała   sobie.   To   głupie   z   jej   strony,   że   chce 
zbudować małżeństwo tylko w oparciu o jeden taniec przy księżycu. To 
szaleństwo zakochać się w mężczyźnie, którego dopiero co spotkała. Jest 
pewna, że jej pierwsze wrażenie nie podlega dyskusji. I chociaż już była w 
nim zadurzona po uszy, to nadal zdawała sobie sprawę, że Duncan może ją 
po prostu jedynie wykorzystać dla osiągnięcia własnych celów.
Boże, spraw, by tak nie było - modliła się, drżąc pod słońcem Miami. - Nie 
wierzę, że taki jest.
Ale   był   tylko   jeden   sposób,   by   się   o   tym   przekonać.   Tylko   dwa   dni 
pozostały do dnia św. Walentego. Jeśli jego starania zakończą się w tym 
dniu,   to   oczywiste,   że   nie   było   w   tym   nic   z   uczucia.   A  jeśli   nie... 
Zapomniała już, jak to jest, gdy pragnie się kogoś tak bardzo. Bo najgorsze 
to mieć nadzieję i stracić ją...
Przecież   masz   jeszcze   Benniego   -   przypomniała   sobie.  Ale   łobuzerski 
uśmiech Duncana, jego czułe ramiona, obudziły w niej dawno uśpione 
tęsknoty,   których   Benni   nie   był   w   stanie   zaspokoić.   Oszukiwała   samą 
siebie przez ostatnie lata, mówiąc, że jest zadowolona.
Duncanie, proszę, nie baw się mną - szepnęła.

background image

Ciemne okna domu przyprawiły ją o trwogę. Nie czekał na nią.
To jeszcze niczego nie dowodzi - myślała. - Miał zapewne coś lepszego do 
roboty niż siedzieć w domu i czekać na nią. Może zostawił wiadomość?
Zostawił. Jej uśmiech przeszedł w grymas, gdy przeczytała treść.

Benni   przyjechał   dzień   wcześniej   pod   opieką   stewardessy   (przyjaciółki 
twego eks?). Mam go odebrać z lotniska. Będziemy musieli zająć się sobą, 
bo nie sforsujemy bramy. Odstawię go wieczorem. Duncan
.

Jej zdenerwowanie wzrosło, gdy po raz kolejny czytała wiadomość. Benni 
miał wrócić w niedzielę w towarzystwie płatnej opiekunki. Najwidoczniej 
Jason   chciał   zaoszczędzić   na   dodatkowym   bilecie   i   odesłał   syna   pod 
opieką   swej   dziewczyny.  Ale   co   by   było,   gdyby   Duncan   nie   odebrał 
wiadomości?   Z   płonącymi   oczami   skierowała   się   do   sypialni,   by 
zatelefonować do swego eks i wygarnąć, co o nim myśli. Zatrzymał ją 
dzwonek interkomu.
- Słucham?
- W porządku... raz... dwa... trzy... Jesteśmy tu! - wrzasnęły dwa męskie 
głosy.
- Dzięki Bogu! - uśmiechnęła się i nacisnęła przycisk zwalniający bramę. 
Wyskoczyła na ganek, by zaczekać na ruch. Owiało ją zimne powietrze. 
Objęła ramiona, usiłując zatrzymać resztę ciepła.
Jaguar   Duncana   zahamował   przed   domem.   Otworzyły   się   drzwiczki   i 
wybiegł z nich mały, czarnowłosy chłopak.
- Benni! - podniosła go do góry i zaczęła całować.
- Mamusiu!
Pachniał kukurydzą, a na bluzie widać było plamy musztardy.
- Byliśmy na meczu hokejowym. I w muzeum z dinozaurami! I Duncan 
kupił   mi   to   -   pochwycił   rękami   bluzę   z   wielkim   napisem   „New  York 
Rangers".   -   I   dał   mi   królika!   Czy   widziałaś  Alistaira?   I   pojechaliśmy 
łodzią, nie, promem do Statuy Wolności. Chodźmy zobaczyć Alistaira.
Ostatnie słowa skierował do Duncana, który podszedł do nich z lekkim 
uśmiechem. Benni wyrwał się z objęć Joanny.
Jej syn był wykończony, znała ten jego nagły przypływ energii, kończący 
się często płaczem. Czy Duncan nie zna się wcale na dzieciach? W ciągu 
jednego dnia zaliczyli roczną porcję wycieczek.
- Dzięki za odebranie go - powiedziała spiesznie, bo Benni już chwycił ją 
za rękę i prowadził do domu.
- Cała przyjemność po mojej stronie - zapewnił Duncan. - Przyniosłem 

background image

twoje bagaże - zwrócił się do Benniego.
Gdy   Joanna   podziwiała   Ala,   by   zrobić   przyjemność   synowi,   Duncan 
ustawił jego rzeczy u stóp schodów. Następnie podszedł do nich. Benni był 
zachwycony   królikiem.   Duncan   zaczął   gładzić   plecy   Joanny,   następnie 
pochwycił dłonią jej kark, jakby chciał pokazać, że należy do niego.
Spojrzała zdumiona. Był niemal tak samo zmęczony, jak Benni. I jeszcze 
to podbite oko.
-   Tak,   to   niezły   królik   zgodził   się   z   Bennim,   który   domagał   się 
potwierdzenia. - A teraz, pozwolicie, że zostawię was samych. - Nachylił 
się,   by   ucałować   kącik   jej   ust.   Gdy   spojrzała   na   niego,   pocałował   ją 
ponownie.
Czy   instynkt   słusznie   podpowiadał   Joannie,   że   nie   jest   mu   obojętna? 
Pytanie to było w jej oczach, ale nie śmiała wypowiedzieć go na głos, 
zwłaszcza przy Bennim. Uśmiechając się pocałował ją w czubek nosa, a 
następnie spojrzał na jej syna.
- Dobranoc, Benni! - pogładził go po głowie.
- Dobranoc Al! - tym razem pogłaskał królika.
- Zadzwonię do ciebie - powiedział do Joanny, przechodząc obok. Poczuła, 
jak na dźwięk tych słów ciepło rozlewa się po całym ciele. Otworzył sobie 
drzwi, zanim któreś z nich wykonało jakiś ruch.
Gdy   drzwi   zatrzasnęły   się   za   Duncanem,   Benni   przeszedł   od   razu   do 
rzeczy.
- Wyjdziesz za niego? - zapytał.
Uśmiech   zamarł   na   jej   ustach.   Och,   tylko   nie   to.   Co   innego,   gdy   jej 
marzenie nie spełni się. Ale nie chciała, by przytrafiło się to Benniemu... 
Niespełniona nadzieja może stać się najokrutniejszym z przeżyć.
- Powinnaś wyjść za niego - nalegał Benni. - Byłby wspaniałym ojcem. A 
poza tym, już go o to poprosiłem.
Joanna   uklękła,   a   właściwie   zmusiły   ją   do   tego   drżące   kolana. 
Przyciągając syna do siebie, zapytała:
- Benni, nie zrobiłeś tego, prawda?
- Powiedział, że byłby dumny, mając takiego syna - odparował, usiłując 
dobrze przypomnieć sobie słowa Duncana. Wyglądało na to, że nauczył się 
ich na pamięć, bo nawet naśladował jego intonację.
Joanna nie powiedziała synowi, ściskając go mocno, że te słowa mogły 
znaczyć coś zupełnie przeciwnego. Dla niej zabrzmiały jak unik, a nie 
przyjęcie propozycji.

- Przeczytaj mi to ponownie - powiedziała Joanna słabym głosem. Zrobiło 

background image

jej   się   niedobrze.   Och,   czemu   Liza   zadzwoniła   właśnie   dzisiaj?   Benni 
spojrzał na nią, podnosząc wzrok znad komiksów, które czytał.
- Rada numer dziewięćdziesiąt cztery - powiedziała Liza. - „Najpewniejszą 
drogą   do   serca   kobiety   jest   pozyskanie   jej   dzieci.   Zabierz   je   na   mecz 
hokeja, na bilard, gdziekolwiek. Pamiętaj, że kobieta szukając kochanka, 
szuka jednocześnie ojca dla swych dzieci. Graj na jej uczuciach, a nie 
przegrasz".
Joanna przeszła z telefonem do kuchni, by Benni nie słyszał ich rozmowy.
- A więc wykorzystał Benniego, by zdobyć mnie. To niewybaczalne.
- Na to wygląda - potwierdziła Liza. - To drań.
Z całą pewnością. Duncan mógł na oczach siedmiu milionów grać na jej 
uczuciach. Była dużą dziewczynką i skoro pozwoliła mu na te fałszywe 
zaloty,   jej   sprawa.   Tylko   siebie   może   za   to   obwiniać.   Ale   żeby 
wykorzystać   Benniego,   jego   marzenie   o   tatusiu   na   stałe,   żeby   zawieść 
małego   chłopca,   którego   i   tak   życie   nie   oszczędzało,   to   nikczemności 
Odwiesiła   słuchawkę,   zanim   Liza   zdołała   zapytać,   co   się   z   nią   dzieje. 
Telefon prawie natychmiast zadzwonił ponownie.
- Założę się, że to Duncan - krzyknął Benni, podbiegając do Joanny.
A więc i on czekał na jego telefon. Chwyciła słuchawkę, zanim Benni 
zdołał to zrobić.
- Chyba nie, synku. To z pewnością Susan lub ktoś z pracy.
- Och - Benni był zawiedziony. - To nie podnoś.
Nienawidził chwil, gdy odbierała mu ją praca. To był kolejny symptom, w 
jaki   sposób   rozwód   na   niego   podziałał.   Nie   lubił   dzielić   się   matką   z 
otaczającym go światem.
- Masz rację - powiedziała.
Telefon   przestał   dzwonić,   a   wiadomość   przejęła   w   jej   sypialni 
automatyczna sekretarka.
Ale to na nic, stwierdziła, spacerując w tę i z powrotem po salonie. Jeśli 
zostanie w domu, będzie musiała wysłuchać wiadomości od Duncana. A w 
obecnej chwili jego rozbawiony głos doprowadziłby ją do rozpaczy. Łzy 
przyjdą później, o wiele później, gdy już wybaczy sobie swą głupotę. Z 
trudem przełknęła ślinę.
-   Może   przejedziemy   się   gdzieś,   Benni?   Na   przykład   do   Mystic,   by 
obejrzeć akwarium?
A potem mogą pójść gdzieś na kolację. Nie może dopuścić, by jej syn 
ponownie   spotkał   się   z   Duncanem.  Ale   ona...   ona   musi   po   raz   ostatni 
stawić mu czoła jutro, w dniu św. Walentego.

ROZDZIAŁ ÓSMY

background image

Susan Hadley była zaniepokojona.
- Sądziłam, że chcesz mieć róże od Duncana w studio...
- Myliłaś się! - odparła energicznie Joanna. Skrzywiła się i położyła rękę 
na ramieniu swej producentki. - Przepraszam, to nie twoja wina. Jestem 
zdenerwowana.
-   Dwie   minuty   do   rozpoczęcia   programu   -   przypomniał   głos   asystenta 
reżysera.
Joanna podeszła do kurtyny. Zanim wyszła na podium, przeczytała liścik 
od Duncana.
„Żałuję, że nie spotkaliśmy się wczoraj. Zarezerwuj ostatnie pięć minut 
programu dla mnie, dobrze? Twój Duncan"
Nie, nie jej. Nie chce go. Gdy tego ranka odwoziła Benniego do szkoły, 
zapytał ją, z nadzieją w oczach, czy zobaczy się z Duncanem. Zgniotła 
liścik i rzuciła za siebie. Gdy wyszła na scenę, powitał ją gorący aplauz 
publiczności.   To   jej   podniosło   poziom   adrenaliny   we   krwi   i   pewniej 
stanęła   przed   widownią.   Jakoś   przeżyje   ten   program.   Będzie   się 
uśmiechać.   Zrobi   to   dla   Benniego,   jeśli   nie   dla   siebie   samej.   Powitała 
uśmiechem czwórkę swych gości. Obojętnie spojrzała na róże stojące na 
stoliku,  wdychając  jednak  zapach  miłości.  Czuła  szczypanie  w  oczach. 
Musiała zamrugać kilkakrotnie, by cokolwiek zobaczyć. Czy Duncan był 
na widowni? Nie miała czasu i odwagi, by szukać go wzrokiem.
Zaczął się program.
-   Dzień   dobry   -   wstając   z   miejsca,   powitała   widownię.   -  Wszystkiego 
najlepszego w dniu św. Walentego! Aby zapewnić państwa o tym, że jest 
to szczęśliwy dzień, zaprosiłam dziś do studia bardzo specjalnych gości. 
Dają nam nadzieję, że miłość potrafi pokonać próbę czasu.
Zwróciła się do Sapersteinów, którzy, trzymając się za ręce jak nastolatki, 
siedzieli   po   jednej   stronie,   a   następnie   powitała   siedzących   po   drugiej 
stronie państwa Watkinsów.
- Dzisiaj zapytamy ich, co robili, by ich małżeństwo i miłość przetrwały 
tak długo. Łącznie obie pary przeżyły szczęśliwie sto siedem lat...
Przerwała, czekając aż ucichną oklaski, a następnie dodała:
-   Może   potrafią   nam   udzielić   kilku   rad,   co   robić,   by   nie   przestać   się 
kochać.
Uśmiechnęła się do Sapersteinów.
- Elliocie i Rebeko, czy możecie zacząć? Czy możecie opowiedzieć nam, 
jak się poznaliście?
Program szedł doskonale, ale każde słowo raniło jej serce. Gdyby zaloty 

background image

Duncana   były   prawdziwe   i   oni   mieliby   niejedno   do   opowiedzenia.   I 
podobnie jak Emma Watkins tuliłaby swojego ukochanego co najmniej 
dwa razy dziennie. Szanowałaby kaprysy Duncana, jego dziwactwa...
Zapominasz o czymś - przypomniała sobie w czasie pierwszej przerwy na 
reklamę. Była tak przygnębiona, że wbijała sobie w dłonie paznokcie. To 
miało złagodzić ból jej serca. Ale nie na wiele się zdało. - Zapominasz, że 
on niewart jest twojego smutku.
Mężczyzna,   którego   kochała,   w   ogóle   nie   istniał.   Ten   szalony   i   czuły 
kochanek   był   jedynie   wymysłem   wyobraźni   -   produktem   stu   jeden 
banalnych sposobów uwiedzenia naiwnej samiczki.
Łamiesz   sobie   serce,   rozpaczając   nad   manipulatorem.   Powinnaś   być 
mądrzejsza i twardsza, Joanno. Obudź się!
Wzbudzała w sobie gniew na Duncana, by stłumić narastający ból, który 
wywołały taśmy z ceremonii ponownych zaślubin Bowmanów.
Czy rzeczywiście nakręcili je zaledwie dwa dni temu? Czy to nie dwa dni 
temu marzyła, by Duncan założył na jej palec obrączkę? Co za idiotka! A z 
niego co za błazen! Tak łatwo opętać kobietę, jeśli oferuje się jej wyśnioną 
przez nią miłość. - Wzruszając ramionami, zwróciła się do widzów:
- Czy ktoś z państwa ma pytania do naszych gości? Ale pierwsze pytanie 
było do Joanny.
- Co z zakładem? - zapytała młoda kobieta, której sekundował siedzący 
obok mąż. - Gdzie jest pan Flowers?
-   Pan   Flowers   pojawi   się   wkrótce,   na   razie   prosiłabym   o   pytania   do 
naszych gości.
Pod   koniec   czwartej   przerwy   na   widowni   zapanowało   zamieszanie. 
Podniosła wzrok i zobaczyła idącego w jej kierunku Duncana Flowersa.
- Gdzie twój pstry kubrak? - krzyknął ktoś z widowni.
- Oszczędzam go na poważniejsze okazje! - zaśmiał się. Tego dnia miał na 
sobie garnitur w granatowe prążki.
Szykowna elegancja podkreślała siłę jego ciała. Na ten widok pod Joanną 
ugięły się kolana. Oparła się o blat stolika, by ukryć ich drżenie. Miała 
nadzieję, że wygląda na opanowaną.
Nie   załamię   się   -   przysięgała   sobie   w   duchu.   -   Na   pewno   nie   przed 
siedmioma milionami widzów. Nie załamię się. Nie mogę.
Jego   bliskość   sprawiła,   że   krew   zaczęła   w   niej   wrzeć.   Podała   mu 
mikrofon, wiedząc, że w obecnej chwili nie jest w stanie wydobyć z siebie 
głosu.
Duncan   przejął   mikrofon,   delikatnie   dotykając   jej   dłoni.   Ich   spojrzenia 
spotkały   się.   Zieleń   oczu   rozjaśniały   skrywane   łzy,   błękit   jego   oczu 

background image

rozświetlały szatańskie błyski.
I to cała jego natura - rozpaczliwie chwytała się tej myśli, podczas gdy on 
ściskał jej nadgarstek. - To czarujący, ale samolubny i niedbający o nikogo 
szatan. Nie pozwól się opętać.
- Zdaje się, że wiecie, dlaczego zebrałem was wszystkich tutaj właśnie 
dziś - oznajmił Duncan z nutką lekkiej ironii. Publiczność przyjęła jego 
słowa oklaskami.
-   Dwa   tygodnie   temu   założyłem   się   z   Joanną,   że   korzystając   z   porad 
zawartych   w   mej   książce   „101   sposobów   na   zdobycie   kobiety   swych 
marzeń", do dnia św. Walentego zdobędę jej serce.
- I zdobył pan? - zawołał ktoś z publiczności na tyle głośno, że jego słowa 
wychwycił mikrofon.
- Nie wiem.
Spojrzał   na   Joannę.   Z   jego   spojrzenia   nie   można   było   nic   wyczytać. 
Następnie ponownie zwrócił się do publiczności.
- O tym się zaraz przekonamy. Jedno, czego jestem już teraz pewien... - 
zawahał się, a Joanna aż zacisnęła dłonie w pięści. Nawet jego pauzy były 
wypunktowane.   Ten   człowiek   potrafił   utrzymać   zainteresowanie 
słuchaczy.
- Wiem jedno - kontynuował, a jego głos stał się nieco chrapliwy - że 
swoje sztuczki wypróbowywałem na odpowiedniej kobiecie. Joanna Hartz 
jest kobietą moich marzeń - ponownie obrócił się ku niej, a publiczność 
zgotowała mu szalony aplauz.
Oklaski obudziły w niej nadzieje. Oczy Duncana przykuwały jej wzrok. 
Czuła łzy zbierające się pod powiekami. Zamrugała, a gdy ponownie była 
w stanie coś widzieć, on był już zwrócony ku swym fanom. Uderzenia 
serca przyprawiały ją o zawroty głowy. Solidny stolik był jedyną podporą.
Gdy odwołał się do Bowmanów, Sapersteinów i Watkinsów, mówiąc, że 
może i jego miłość przetrwa wieki, jej wewnętrzny głos odrzucił te słowa: 
To jasne, że nazwie cię kobietą swoich marzeń, Joanno. Taka jest nagroda. 
On wykorzystuje przeciwko tobie twoje nadzieje, twoje marzenia Wie, że 
chcesz wierzyć, by tak było. Ale nie wierz mu!
- Ale czy zdobył pan jej serce? - zawołał ten sam mężczyzna.
- Tylko w jeden sposób można się o tym przekonać -powiedział Duncan 
śmiejąc się. Padł na kolana przed Joanną i chwycił za rękę.
Och, nie. Tylko nie to. Nawet on nie... A jednak ośmielił się.
- Joanno - jego głos drżał od śmiechu. - Nigdy nie przypuszczałem, że 
uczynię to w telewizji, ale tak się złożyło.
Nie, to nie może być prawda. On tak nie myśli - ale jego oczy błyszczały 

background image

szczerością, a dłoń, przytrzymująca ej dłoń, najwyraźniej drżała. A może 
to było drżenie jej dłoni.
-   Joanno   -   powiedział,   a   publiczność   aż   wstrzymała   oddech.   -   Czy 
rozważysz... czy sądzisz... do licha. Czy wyjdziesz za mnie?
Oczy miała pełne łez. Przełknęła ślinę z trudem, ale to nie pomogło. W 
gardle zaschło jej nagle, a wszystkie słowa uleciały jej z głowy.
- Czy wyjdziesz za mnie? - nalegał, a jego ręka ściskała coraz silniej jej 
dłoń.
Nie była w stanie mówić, ledwo widziała przez łzy, ale nadal jeszcze nie 
straciła   czucia.   Podniosła   wolną   rękę,   chwyciła   za   wazon   z   różami   i 
uniosła go. Następnie powoli z pełną świadomością, zagryzając wargę jak 
małe dzieci wylała na głowę Duncana wodę z wazonu wraz z dwunastoma 
długimi,   czerwonymi   różami.   Na   sali   zapadła   całkowita   cisza.   Gdy 
Duncan zaczął kaszleć i prychać widzowie poczęli głośno okazywać swe 
niezadowolenie.
- Nie! Nieeee! - krzyczeli i gwizdali.
Duncan puścił rękę Joanny, by pozbierać róże. W tym momencie wazon 
wypadł z jej odrętwiałych palców i rozbił się z hukiem.
Joanno, ty idiotko!" - nie wiedziała, czy te słowa wysiedziała na głos, czy 
tylko do siebie, ale nie dbała o to. Gdy podnosiła się, czuła, że depcze po 
rozbitym   szkle.   Poprzez   łzy   ledwo   widziała   przed   sobą   Duncana. 
Odepchnęła jego wyciągniętą dłoń, nadepnęła na różę i, przy gwiździe 
publiczności, wybiegła ze studia. Tuż za kurtyną wpadła na Susan Hadley.
- Joanno, pozostała jeszcze minuta programu. Nie możesz odejść.
-   Czyżby?   -   załkała.   -   Tasho,   gdzie   moja   torebka?   -   nie   czekała   na 
odpowiedź,   chociaż   w   torebce   miała   kluczyki   do   samochodu.   Zanim 
doszła   do   wyjścia,   czyjaś   ręka   chwyciła   ją   za   ramię.   -   Puść   mnie   - 
wrzasnęła, otwierając drzwi.
-   Joanno,   kochanie,   nie   odrzucaj   go   -   jęknęła   Tasha,   ale   posłusznie 
wsadziła jej w ręce torebkę.
- To go sobie weź, Tasho, jeśli to taka wspaniała partia!
Ciężko jej było uciekać korytarzem na wysokich obcasach. Wiedziała, że 
musi   jak   najszybciej   znaleźć   się   w   samochodzie,   póki   całkiem   się   nie 
rozklei. Każdy smutek opłakiwała zawsze tygodniami. Teraz może potrwa 
to rok. Może resztę życia. Zrzuciła pantofle i zaczęła biec.
Na korytarzu wystraszone twarze przyglądały się jej szalonej ucieczce. 
Nareszcie winda. Prawie upadła na włącznik. Nagle odwróciła się, słysząc 
czyjeś kroki. Duncan Flowers biegł za nią jak szalony. Wzgardzona róża 
tkwiła w jego dłoni.

background image

Drzwi   windy   otworzyły   się   i   Joanna,   zziajana,   wskoczyła   do   środka. 
Poprzez   łzy   usiłowała   znaleźć   odpowiedni   guzik.   W   końcu   nacisnęła 
wszystkie. Drzwi zaczęły zamykać się powoli.
- Joanno! - Duncan wbiegł przez domykające się drzwi, uderzył o ścianę i 
obrócił się ku niej.
- Wynoś się stąd! - krzyknęła.
Że było to niemożliwe, nie zdawała sobie sprawy. Winda zjeżdżała prawie 
bezszelestnie.
- Nie - Duncan dyszał ciężko. Jedną ręką odgarniał z oczu mokre włosy.
- W takim razie ja wyjdę!
Winda zwalniała, dojeżdżając do kolejnego piętra.
- Nie wyjdziesz... póki mnie nie wysłuchasz. Duncan nacisnął guzik stopu 
i winda zatrzymała się.
Gdzieś w oddali zadźwięczał alarm.
- Wynoś się! - z płaczem skryła się w jednym z rogów windy.
-   Jo...   anno...   -   jeszcze   z   trudem   łapał   oddech,   ale   podszedł   do   niej   i 
zagradzając jej odwrót, powiedział:
- Tak mi przykro.
- Wcale nie! Nic cię to nie obchodzi. Zrobiłeś wszystko zgodnie ze swoimi 
planami. Po dzisiejszym programie znajdziesz się na pierwszym miejscu 
tej cholernej listy bestsellerów.
- Guzik mnie to obchodzi, Joanno! - ustami dotknął jej mokrego policzka. 
- Lista się nie liczy. Liczy się to, że jest mi naprawdę przykro.
- Nie wierzę ci.
Zaśmiał się i pocałował ją w ucho.
- Jednak jest mi przykro. Przepraszam. Wysłuchaj mnie.
- Nie mam zamiaru!
Usiłowała go odepchnąć, ale nadaremnie. Równie dobrze mogłaby walić 
w ścianę.
- Joanno, zrozum to, co tam powiedziałem... jest prawdą. Wygładził jej 
włosy za uszami. Mięśnie zadrżały mu, kiedy ponownie się wzdrygnęła.
- Masz rację, to nie był czas i miejsce na powiedzenie tego, ale każde 
słowo jest prawdziwe. Jesteś kobietą moich marzeń.
- Promocją twoich marzeń, chcesz powiedzieć.
Nie mogła mu wierzyć. Bo uwierzyć i zostać zdradzonym... Nie, drugi raz 
nie zniosłaby tego... Jej oczy napełniły się łzami na samą myśl o tym.
-   Och,   Joanno   -   otoczył   ją   ramionami   -   promocja   przestała   mnie 
interesować pięć minut po poznaniu ciebie.
Ucałował jej głowę, potem przytulił się policzkiem do jej policzka.

background image

- To jest... - w jego głosie znowu słychać było tę szelmowską nutkę - 
rozumiesz, interesowało mnie to, ale ty znalazłaś się na pierwszym planie. 
Ponownie pocałował ją w ucho.
- Ty liczysz się ponad wszystko - wyszeptał. - I poprosiłbym cię o rękę 
jeszcze wczoraj, gdybyś nie wychodziła z domu.
- Zrobiłbyś to? - zapytała zduszonym głosem.
- Przysięgam. Proszę. Kupiłem to w sobotę. Benni pomógł mi wybrać.
Nie wypuszczając jej z objęć, sięgnął do kieszeni spodni i wyciągnął małe, 
czarne pudełeczko. Kciukiem otworzył wieczko.
Jej oczy ponownie zalały się łzami. Kamień okazał się szmaragdem. Obok 
niego   tkwiły   dwa   malutkie   diamenciki.   Dla   niej   mógłby   to   być   nawet 
odpustowy pierścionek. Liczyło się tylko to, że był.
-   Benni   nic   mi   nie   mówił...   -   powiedziała   urywanym   głosem.   - 
Opowiedział o przejażdżce promem i dinozaurach, ale o tym nawet nie 
wspomniał...
- Cóż, dzieciak też musi wiedzieć, co można powiedzieć, a czego nie - 
odrzekł Duncan rozsądnie. - A poza tym, nie zdradziłem mu, że to dla 
ciebie.
Nagle   śmiech   zniknął   z   jego   oczu.   Patrzył   na   nią   pełnym   napięcia 
wzrokiem.
- Ale pierścionek jest dla ciebie. Niezależnie od tego czy mnie chcesz, czy 
nie. A więc... na czym to skończyliśmy?
Opadł na kolana. Chwycił ją za rękę i uśmiechnął się.
- Możesz odpowiedzieć tak lub nie, Joanno, ale zapamiętaj, że w stosunku 
do   ciebie   użyłem   tylko   ośmiu   rad   z   mojej   książki.   Pozostało   jeszcze 
dziewięćdziesiąt trzy i przysięgam na Boga, że wykorzystam każdą z nich, 
a jeśli będzie trzeba, zacznę znowu od pierwszej, by cię zdobyć. Wiesz, że 
jesteśmy stworzeni dla siebie. A więc... - odchrząknął nerwowo. - Joanno, 
czy wyjdziesz za mnie
Kolana   całkowicie   odmówiły   jej   posłuszeństwa.   Powoli   opadała   na 
podłogę. Jego ręce pochwyciły ją i przytrzymały. Gdy ich twarze znalazły 
się na tym samym poziomie, odpowiedziała mu:
-Tak.
Przyciągnął ją do siebie i uścisnął mocno.
- Boże! - zaśmiał się i wtulił twarz w jej ramię.
- Co? - zamruczała, pieszcząc ustami jego ucho. Uniósł głowę. Ich czoła i 
nosy dotykały się.
- Przypomniałem sobie ostatnią radę z mojej książki.
Rada numer sto jeden: „Pamiętaj, że kiedy jesteś zakochany, każdy dzień 

background image

jest twoim świętem". Wszystkiego najlepszego, Joanno.
- Ty wariacie! - zaśmiała się również, a jej oczy znowu wypełniły łzy.
- Tak - zgodził się - dla ciebie zwariowałem.
Gdy ich usta spotkały się najpierw w lekkim, potem bardziej namiętnym 
pocałunku, nawet nie zauważyli, że winda ponownie ruszyła.