Roger Zelazny
Wariant Jednorożca
Przekład: Danuta Górska
Płomienny wytrysk, globula światła, poruszał się zwinnie, niemal z niedbałą
elegancją, przeskakując z fazy istnienia do fazy niebytu niczym miotany burzą okruch
nocy; być może ciemność pomiędzy kolejnymi rozbłyskami była najbardziej pokrewna
jego prawdziwej naturze – wir czarnych popiołów, wznoszący się w kadencji
przyporządkowanej zawodzeniu pustynnego wiatru, który hulał w łożysku potoku za
budynkami tak pustymi, a przecież pełnymi znaczenia, niczym stronice nie
przeczytanych książek albo ułamki ciszy rozdzielające nuty piosenki.
Znika. Powraca. Znowu znika.
Energia, powiadacie? Tak. Trzeba wielkiej siły osobowości, żeby pojawić się
przed swoim czasem albo po nim. Albo jedno i drugie.
Zapalał się i gasł, a jednocześnie posuwał się naprzód, wędrował w cieple
popołudnia, a wiatr zasypywał jego ślady. To znaczy wtedy, kiedy zostawiał ślady.
Powód. Zawsze jest jakiś powód. Albo powody.
On wiedział, dlaczego jest tutaj – ale nie wiedział, dlaczego jest akurat tutaj,
w tym miejscu.
Przewidywał, że wkrótce dowie się tego, kiedy dotarł do starej ulicy graniczącej
z pustynią. Ale wiedział również, że powód może objawiać się przedtem albo potem.
A jednak istniało tu przyciąganie o takiej sile, że na pewno do czegoś się zbliżał.
Budynki były w ruinie, wszystkie puste, zakurzone i pełne przeciągów, niektóre
rozwalone. Chwasty rozpleniły się pomiędzy deskami podłogi. Ptaki gnieździły się na
krokwiach. Wszędzie leżały odchody dzikich stworzeń; on znał wszystkie te
stworzenia, tak jak one poznałyby go na pierwszy rzut oka.
Zamarł, ponieważ gdzieś z góry, z lewej strony, doszedł go cichutki,
nieoczekiwany dźwięk. W owej chwili był znowu w fazie istnienia i jego sylwetka
zarysowała się na mgnienie, po czym zbladła tak szybko jak tęcza w słońcu,
pozostawiając jedynie niezatartą, nagą obecność.
Niewidzialny, a jednak istniejący i silny, znowu ruszył przed siebie. Trop.
Wskazówka. Naprzód. A gaucho. Pod zniszczonym szyldem z wyblakłym napisem
SALOON. Przez wahadłowe drzwi. (Jedno skrzydło przytwierdzone do ściany.)
Przystanął i rozejrzał się.
Bar po prawej, zakurzony. Za barem popękane lustro. Puste butelki. Stłuczone
butelki. Mosiężna poręcz, czarna, inkrustowana. Stoliki w głębi i po lewej. Zniszczone
w różnym stopniu.
Człowiek siedzący przy najlepiej zachowanym stoliku. Plecami do drzwi. Dżinsy.
Turystyczne buty. Spłowiała niebieska koszula. Zielony plecak oparty o ścianę z lewej
strony.
Przed nim, na stole, niewyraźny, zamazany kształt szachownicy, poplamionej,
odrapanej, niemal nieczytelnej.
Na wpół otwarta szuflada, w której znalazł szachy.
Człowiek, który na widok szachownicy nie mógł się powstrzymać, żeby nie
rozwiązać jakiegoś problemu albo odtworzyć jednej ze swoich najlepszych partii,
podobnie jak nie mógł powstrzymać oddychania, bicia serca czy utrzymywania
względnie stałej temperatury ciała.
Przysunął się bliżej. Za nim w kurzu pozostały chyba świeże ślady, ale nikt ich nie
zauważył.
On również grał w szachy.
Przyglądał się, jak człowiek rozgrywał swoją bodajże najlepszą partię, która miała
miejsce siedem lat wcześniej, podczas eliminacji do mistrzostw świata. Potem wyleciał
z kadry – był zdziwiony, że osiągnął nawet tyle, ponieważ nigdy nie grał dobrze pod
presją. Ale nadal był dumny z tej jednej partii i wciąż do niej powracał, podobnie jak
każde myślące stworzenie powraca do pewnych punktów zwrotnych w swoim życiu.
Przez około dwadzieścia minut nikt nie mógł go dosięgnąć. Był czysty, twardy, lśniący
i niepokalany. Czuł się jak wybraniec.
On zajął pozycję po drugiej stronie szachownicy i patrzył. Człowiek z uśmiechem
zakończył partię. Potem ponownie rozstawił figury, wstał i wyciągnął z plecaka puszkę
piwa. Oderwał kapsel.
Wróciwszy do stolika spostrzegł, że biały pionek przesunął się na pole e4.
Zmarszczył brwi. Odwrócił głowę, popatrzył na bar i napotkał swoje własne zdumione
spojrzenie w brudnym lustrze. Zajrzał pod stół. Łyknął piwa z puszki i usiadł.
Wyciągnął rękę i postawił swojego pionka na e5. W chwilę później zobaczył, że
biały skoczek powoli unosi się z pola g1 i płynie w powietrzu, żeby stanąć na f3. Przez
długi czas wpatrywał się w pustkę po drugiej stronie stolika, zanim przesunął swojego
skoczka na f6.
Biały skoczek zbił czarnego pionka. Człowiek przeszedł do porządku nad
niezwykłością tej sytuacji i przesunął pionka na d6. Niemal zapomniał o swoim
niewidzialnym przeciwniku, kiedy biały skoczek wrócił na f3. Pociągnął łyk piwa, ale
gdy tylko postawił puszkę na stole, puszka uniosła się w powietrze, przepłynęła nad
szachownicą i przechyliła się do góry dnem, rozległ się gulgoczący dźwięk. Potem
pusta puszka upadła na podłogę, podskoczyła i zabrzęczała hałaśliwie.
– Przepraszam – powiedział człowiek, wstał i znowu podszedł do plecaka. –
Poczęstowałbym cię, gdybym wiedział, że lubisz piwo.
Otworzył następne dwie puszki i postawił jedną na dalszym końcu stołu, a drugą
po swojej prawej stronie.
– Dziękuję – rozległ się cichy, wyraźny głos spoza stołu. Puszka uniosła się,
przechyliła lekko i powróciła na blat stolika.
– Nazywam się Martin – powiedział człowiek.
– Mów mi Tlingel – odpowiedział głos. – Myślałem, że twój gatunek został już
wytępiony. Cieszę się, że przynajmniej ty przeżyłeś i możesz ze mną zagrać.
– Hę? – mruknął Martin. – Ludzie jeszcze żyli, kiedy ostatnio ich widziałem... czyli
kilka dni temu.
– Nie szkodzi. Zajmę się tym później – odparł Tlingel. – Wygląd tego miejsca
wprowadził mnie w błąd.
– Och. To opuszczone miasto. Trafiłem tu przez przypadek.
– Nieważne. Nadchodzi przełomowa chwila dla was jako gatunku. Wyczuwam to.
– Obawiam się, że nie rozumiem.
– Wcale nie jestem pewien, czy chciałbyś zrozumieć. Zakładam, że masz zamiar
zbić tego pionka?
– Może. Tak, mam taki zamiar. O czym ty mówisz?
Puszka z piwem uniosła się. Niewidzialna istota pociągnęła kolejny łyk.
– No cóż – powiedział Tlingel – mówiąc po prostu, wasi... następcy zaczynają się
niecierpliwić. Zajmujecie tak ważne miejsce w porządku rzeczy, że skorzystałem
z okazji i postanowiłem osobiście wszystkiego dopilnować.
– „Następcy”? Nie rozumiem.
– Czy widziałeś ostatnio jakieś gryfy? Martin zachichotał.
– Słyszałem takie historyjki – odparł – widziałem nawet fotografie przedstawiające
gryfa, zastrzelonego podobno w Górach Skalistych. Oczywiście to mistyfikacja.
– Oczywiście na to wygląda. Jak zawsze w przypadku mitologicznych zwierząt.
– Chcesz powiedzieć, że to prawda?
– Naturalnie. Twój świat jest w fatalnym stanie. Kiedy niedawno zdechł ostatni
niedźwiedź grizzly, zrobiło się miejsce dla gryfów, podobnie jak zamiast wymarłych
nielotów z Madagaskaru pojawił się yeti, zamiast dodo potwór z Loch Ness, zamiast
kanadyjskiego gołębia wędrownego – leśny człowiek, zamiast wieloryba błękitnego –
kraken, zamiast orła amerykańskiego – bazyliszek...
– Nie możesz tego udowodnić.
– Napij się jeszcze.
Martin sięgnął po puszkę, zamarł i wytrzeszczył oczy.
Obok puszki z piwem przycupnęło stworzonko długości mniej więcej dwóch cali,
z ludzką twarzą, ciałem lwa i upierzonymi skrzydłami.
– Mini-sfinks – ciągnął głos. – Pojawił się; kiedy wytępiliście ostatnie zarazki ospy.
– Chcesz mi wmówić, że kiedy naturalny gatunek wymiera, jego miejsce zajmuje
gatunek mityczny?
– Owszem, z grubsza biorąc. Teraz. Nie zawsze tak było, ale wy zniszczyliście
mechanizm ewolucji. A my, mieszkańcy krainy poranku, przywracamy teraz
równowagę... my, którym nigdy nie groziło prawdziwe niebezpieczeństwo.
Powracamy, kiedy przyszedł nasz czas.
– Więc ty, Tlingel czy jak ci tam, twierdzisz, że ludzkości grozi
niebezpieczeństwo?
– Jak najbardziej. Ale nic nie możesz na to poradzić, prawda? Wróćmy do naszej
gry.
Sfinks odfrunął. Martin fiknął piwa i zbił pionka.
Kim są nasi następcy? – zapytał po chwili.
– Skromność nie pozwala mi mówić – odpad Tlingel. – Ale w przypadku gatunku
tak wybitnego jak twój, naturalnie będą to stworzenia najważniejsze, najpiękniejsze
i najinteligentniejsze ze wszystkich.
– A jakim stworzeniem ty jesteś? Czy mógłbym cię zobaczyć?
– No... chyba tak. Jeśli natężę się odrobinę.
Puszka z piwem uniosła się, opróżniła i upadła na podłogę. Nastąpiła seria
szybkich stuknięć oddalających się od stołu. Powietrze przed Martinem zaczęło
migotać i pociemniało tworząc zarys jakiejś sylwetki. Kontury sylwetki rozbłysły,
a wnętrze stało się smoliście czarne. Ciemny kształt podskoczył i puścił się w pląs,
uderzając małymi, rozdwojonymi kopytkami w deski podłogi, na których pozostały
liczne ślady i zadrapania. Wreszcie cała postać ukazała się w oślepiającym rozbłysku
i Martin aż się zachłysnął na ten widok.
Czarny jednorożec o żółtych, kpiących oczach paradował przed nim, stając na
tylnych nogach i przybierając heraldyczną pozę. Płomienie otaczały go jeszcze Przez
chwilę, po czym znikły.
Martin rzucił się w tył i osłonił dłonią oczy.
– Przypatrz mi się! – zażądał Tlingel. – Oto stoję przed tobą, starożytny symbol
piękny, męstwa i mądrości!
– Myślałem, że typowy jednorożec jest biały – wykrztusił wreszcie Martin.
– Ja jestem archetypem – odparł Tlingel opadając na cztery nogi – i posiadam
wyjątkowe zalety.
– Na przykład?
– Dokończmy partię.
– A co z łonem ludzkości? Powiedziałeś...
– Odłóżmy ten drobiazg na później...
– Wcale nie uważam, że zagłada ludzkości to drobiazg.
– ... I jeśli zostało ci trochę piwa...
– No dobrze – ustąpił Martin i sięgnął do plecaka. Stworzenie podeszło bliżej, jego
oczy wyglądały jak para bladych słońc. – Mam jeszcze parę puszek.
Czegoś zabrakło w tej grze. Martin siedział naprzeciw hebanowego rogu
sterczącego z pochylonej głowy Tlingela i czuł się jak owad nabity na szpilkę. Opuściła
go wszelka inwencja. Odkąd zobaczył to stworzenie, znalazł się pod presją –
a w dodatku cała ta gadanina o rychłym końcu ludzkości... Gdyby usłyszał to od
jakiegoś niedowarzonego pesymisty, wcale by się nie przejął, ale w tych
okolicznościach...
Wcześniejsze podniecenie opuściło go bez śladu. Nie był już w szczytowej formie.
A Tlingel grał dobrze. Bardzo dobrze. Martin przyłapał się na tym, że zastanawia się,
jak tu doprowadzić do pata.
Po jakimś czasie przekonał się, że nie da rady, i zrezygnował. Jednorożec
popatrzył na niego z uśmiechem.
– Grasz całkiem nieźle... jak na człowieka,– stwierdził.
– Kiedyś grałem o wiele lepiej.
– Nie musisz się wstydzić, że przegrałeś ze mną, śmiertelniku. Nawet wśród
mitycznych stworzeń niewiele jest takich, które mogą zmierzyć się z jednorożcem.
– Cieszę się, że nie nudziłeś się zbytnio – odparł Martin. – A teraz powiedz mi, co
miałeś na myśli mówiąc o zagładzie mojego gatunku.
– Ach, to – mruknął Tlingel. – W krainie poranku, gdzie żyją istoty podobne do
mnie, zapowiedź waszego odejścia dotarła do moich nozdrzy niczym łagodny
wietrzyk, niosący obietnicę przetarcia drogi dla nas...
– Jak to się stanie?
Tlingel wzruszył ramionami, a czubek rogu opisał łuk w powietrzu.
– Naprawdę nie wiem. Przeczucia rzadko bywają dokładne. Właśnie dlatego tu
jestem, żeby to sprawdzić. Powinienem od razu się tym zająć, ale skusiłeś mnie piwem
i perspektywą dobrej zabawy.
– A może się pomyliłeś?
– Wątpię. To drugi powód mojej obecności.
– Wyjaśnij, proszę.
– Zostało jeszcze piwo?
– Chyba ze dwa.
– Poproszę.
Martin wstał i przyniósł ostatnie dwie puszki.
– Cholera! Od jednej odłamał się uchwyt – oznajmił. – Postaw ją na stole i trzymaj
mocno.
– Dobra.
Róg Tlingela szybko pochylił się i przebił wierzch puszki.
– Przydaje się do wszystkiego – zauważył Tlingel wyciągając róg.
– Drugi powód twojej obecności... – podpowiedział Martin.
– Po prostu chodzi o to, że jestem wyjątkowy. Potrafię robić rzeczy, których inni
nie potrafią.
– Na przykład?
– Znaleźć wasz słaby punkt i wykorzystać go... przyspieszyć rozwój wypadków.
Zmienić możliwe w prawdopodobne, a potem...
– Ty chcesz nas zniszczyć? W pojedynkę?
– Patrzysz na to z niewłaściwej strony. To przypomina partię szachów. Starasz się
zdobyć przewagę i jednocześnie wykorzystujesz słabości przeciwnika. Gdybyście sami
nie stworzyli mi pola do działania, byłbym bezsilny. Mogę wpływać tylko na to, co już
istnieje.
– Więc co to będzie? Trzecia wojna światowa? Katastrofa ekologiczna? Nowa
mutacja zarazków?
– Naprawdę sam jeszcze nie wiem, dlaczego wolałbym, żebyś nie zadawał mi
takich pytań. Powtarzam, że na razie tylko obserwuję. Jestem po prostu
wysłannikiem...
– Moim zdaniem wcale na to nie wyglądasz.
Tlingel milczał. Martin zaczął zbierać figury.
– Nie chcesz zagrać jeszcze raz?
– Żeby dostarczyć rozrywki mojemu mordercy? Nie, dziękuję.
– Nie powinieneś tak myśleć...
– Poza tym skończyło się piwo.
– Och. – Tlingel popatrzył tęsknie na znikające figury, po czym oświadczył: –
Chętnie zagram następną partię na sucho...
– Nie, dziękuję.
– Jesteś zły.
– A ty nie złościłbyś się na moim miejscu?
– Antropomorfizujesz.
– No więc?
– Och, pewnie tak.
– Wiesz co, mógłbyś zostawić nam trochę czasu... przynajmniej daj nam szansę,
ż
ebyśmy sami wyginęli.
– Ale wy nie daliście żadnych szans tym wszystkim stworzeniom; na których
miejsce przyszli moi ziomkowie.
Martin poczerwieniał.
– Okay, punkt dla ciebie. Ale wcale mi się to nie podoba.
– Wiem, że jesteś dobrym graczem...
– Tlingel, gdybym był w dobrej formie, mógłbym cię pokonać. Jednorożec
parsknął i z jego nozdrzy uniosły się dwa małe obłoczki dymu.
– Nie jesteś aż taki dobry – odparł.
– Tego nie możesz wiedzieć.
– Czy to propozycja?
– Może. Ile jest dla ciebie warta następna partia?
Tlingel zaśmiał się z cicha.
– Domyślam się, co chcesz powiedzieć. Jeśli mnie pokonasz, będę musiał obiecać
ci, że nie wykorzystam waszych błędów, żeby przyśpieszyć zagładę ludzkości.
– Oczywiście.
– A co dostanę, jeśli wygram?
– Satysfakcję z wygranej. Przecież tylko na tym ci zależy.
– Warunki są trochę naciągane.
– Wcale nie, bo przecież i tak wygrasz. Przynajmniej tak twierdzisz.
– No dobrze. Rozstaw figury.
– Zanim zaczniemy, muszę ci coś powiedzieć o sobie.
– Tak?
– Nie gram dobrze pod presją, a ta sytuacja jest okropnie stresująca. Chcesz,
ż
ebym dał z siebie wszystko, prawda?
– Tak, ale obawiam się, że nie mogę wpłynąć na twoje nastawienie.
– Mógłbym chyba sam temu zaradzić, gdybym miał dostatecznie dużo czasu
pomiędzy kolejnymi ruchami.
– Zgoda.
– To znaczy gdybym miał bardzo dużo czasu.
– O co ci chodzi?
– Potrzebuję czasu, żeby odzyskać zimną krew, żeby się odprężyć, żeby spokojnie
zastanowić się nad położeniem...
– To znaczy, że chcesz wychodzić stąd po każdym ruchu?
– Tak.
– Dobrze. Na jak długo?
– Nie wiem. Może na parę tygodni...
– Weź sobie miesiąc przerwy. Poradź się ekspertów, zaprzęgnij do pracy
komputery. Zrób wszystko, żeby ta partia była interesująca.
– Właściwie nie o to mi chodziło.
– A więc zależy ci na czasie.
– Temu nie mogę zaprzeczyć. Z drugiej strony naprawdę będę potrzebował czasu.
– W takim razie ja też mam swoje warunki. Chcę, żebyś tutaj posprzątał, żebyś
doprowadził to miejsce do porządku. Okropnie tu brudno. Chcę również mieć pod
ręką zapas piwa.
– Okay. Dopilnuję tego.
– Więc zgoda. Zobaczymy, kto ma pierwszy ruch.
Martin przełożył białego i czarnego pionka z ręki do ręki pod stołem. Potem
wyciągnął zaciśnięte pięści. Tlingel pochylił się do przodu, postukując kopytkiem.
Czubek czarnego rogu dotknął lewej dłoni Martina.
– No, czarny pasuje do mojej karnacji – oświadczył jednorożec.
Martin uśmiechnął się i rozstawił figury – białe dla siebie, czarne dla swojego
przeciwnika. Po czym od razu przesunął swojego pionka na e4. Delikatne, czarne
kopytko Tlingela uniosło się i przesunęło czarnego pionka na e5.
– Zakładam, że chcesz teraz wziąć miesiąc przerwy, żeby zastanowić się nad
następnym ruchem.
Martin nie odpowiedział, tylko postawił swojego skoczka na f3. Tlingel
natychmiast przesunął skoczka na c6.
Martin pociągnął łyk piwa, po czym przesunął gońca na b5. Jednorożec przesunął
drugiego skoczka na f6. Martin czym prędzej zrobił roszadę, a Tlingel zbił skoczkiem
jego pionka.
– Myślę, że jednak przetrwamy – powiedział nagle Martin – jeśli nie będziesz się
do nas wtrącał. W odpowiednim czasie wyciągniemy naukę z własnych błędów.
– Mitologiczne stworzenia właściwie nie istnieją w czasie. Twój świat jest
wyjątkiem.
– Czy twoi rodacy nigdy nie popełniają błędów?
– Nawet nasze błędy są pełne poezji.
Martin prychnął i przesunął pionka na d4. Tlingel natychmiast skontrował
przesuwając skoczka na d6.
– Muszę zrobić przerwę – oświadczył Martin wstając. – Zaczynam się złościć, a to
ź
le wpłynie na moją grę.
– Więc idziesz?
– Tak.
Martin sięgnął po plecak.
– Spotkamy się tutaj za miesiąc?
– Tak.
– Doskonale.
Jednorożec podniósł się i tupnął nogą. Po jego ciemnej sierści przebiegły błyski.
Nagle rozjarzyły się oślepiająco i wystrzeliły na wszystkie strony, niczym bezgłośna
eksplozja, po której napłynęła fala ciemności.
Martin przywarł do ściany, dygocząc i osłaniając oczy dłonią. Kiedy opuścił ręce,
zobaczył, że jednorożec znikł. Zostały tylko gońce, skoczki, królowie, hetmani, wieża
i pionki obu królów.
Martin wyszedł.
Trzy dni później powrócił w niewielkiej ciężarówce, przywożąc generator, deski,
okna, elektryczne narzędzia, farbę, środki czyszczące, wosk. Odkurzał, zamiatał
i wymieniał spróchniałe deski. Zamontował okna. Wypolerował do połysku starą
mosiężną poręcz. Szorował i czyścił. Wywoskował i wyfroterował podłogi. Pozatykał
dziury i umył szyby. Wyrzucił wszystkie śmieci.
Prawie tydzień trwało, zanim doprowadził zdewastowaną knajpę z powrotem do
przyzwoitego stanu. Potem odjechał, zwrócił cały wypożyczony sprzęt i kupił bilet na
północny zachód.
Wielki, wilgotny las był kolejnym ulubionym celem jego wędrówek, miejscem na
rozmyślania. Martin potrzebował całkowitej zmiany otoczenia, zupełnie nowej
perspektywy. Wprawdzie następny ruch wydawał się oczywisty, wręcz rutynowy.
A jednak coś nie dawało mu spokoju...
Wiedział, że nie chodziło tylko o partię szachów. Przedtem chciał jeszcze raz
oderwać się od wszystkiego, wędrować pośród sennych cieni, wdychając czyste
powietrze.
Odpoczywał opierając się plecami o wystający korzeń ogromnego drzewa.
Wyciągnął z plecaka małą szachownicę i ustawił ją na głazie, który przyciągnął
w pobliże. Padał drobny, uporczywy deszczyk, ale korona drzewa osłaniała go na
razie. Powtórzył ostatni ruch Tlingela, wycofanie skoczka na d6. Najprostszym
rozwiązaniem byłoby zbicie skoczka gońcem. Ale nie zrobił tego.
Przez jakiś czas wpatrywał się w szachownicę czując, że powieki same mu
opadają. Potem zamknął oczy i zdrzemnął się, może tylko na parę minut. Później nie
był tego pewien.
Coś wytrąciło go ze snu. Nie wiedział, co to było. Zamrugał kilka razy i znowu
zamknął oczy. Po czym otworzył je pospiesznie.
Siedział skulony pod drzewem, z pochyloną głową, a przed oczami miał dwie
ogromne, włochate, bose stopy – największe stopy, jakie widział w życiu. Spoczywały
bez ruchu, skierowane w prawo.
Powoli – bardzo powoli – Martin podniósł wzrok. Niezbyt wysoko, jak się
okazało. Stworzenie miało zaledwie jakieś cztery i pół stopy wzrostu. Patrzyło raczej
na szachownicę niż na niego, toteż Martin skorzystał z okazji, żeby mu się przyjrzeć.
Stwór nie nosił żadnego ubrania, był za to bardzo owłosiony, cały pokryty
ciemnobrązową sierścią i wyraźnie rodzaju męskiego. Miał niskie łuki brwiowe,
głęboko osadzone oczy pasujące kolorem do włosów, potężne ramiona
i pięciopalczaste dłonie wyposażone w przeciwstawny kciuk.
Odwrócił się nagle i popatrzył na Martina, pokazując mnóstwo błyszczących
zębów.
– Biały pionek powinien zbić pionka – odezwał się miękkim, nosowym głosem.
– Hę? Dajże spokój – zaprotestował Martin. – Goniec bije skoczka.
– Chcesz, żebym zagrał czarnymi i udowodnił ci to? Rozdepczę cię na miazgę.
Martin ponownie zerknął na owłosione stopy stwora.
– Albo oddaj mi białe, żebym mógł zbić tego pionka. Też cię załatwię.
– Weź białe – zdecydował Martin prostując się. – Zobaczymy, ile prawdy jest
w twoich przechwałkach. – Sięgnął do plecaka. – Napijesz się piwa?
– Co to jest piwo?
– Środek wzmacniający. Zaczekaj chwilę.
Zanim wykończyli karton zawierający sześć puszek, leśny człowiek który nazywał
się Grend – wykończył Martina. Grend szybko narzucił bezlitosne tempo, osaczył
Martina na pozornie bezpiecznej pozycji i doprowadził do tego, że Martin widząc
nieuniknione zakończenie poddał partię.
– Grasz jak szatan – stwierdził Martin, odchylając się do tyłu i spoglądając na
gorylowatego stwora.
– Tak, my, Duże Stopy, gramy całkiem nieźle, skoro o tym mowa. To praktycznie
nasza jedyna rozrywka, a w dodatku jesteśmy tak cholernie prymitywni, że prawie nie
używamy szachownic i figur. Najczęściej gramy w pamięci. Niewielu może nam
dorównać.
– A jednorożce? – zagadnął Martin.
Grend powoli pokiwał głową.
– Chyba tylko jednorożce mogą się z nami zmierzyć. Są trochę grymaśne, ale
bardzo subtelne. Za to cholernie pewne siebie, muszę przyznać. Nawet kiedy nie mają
racji. Oczywiście nie spotykałem ich, odkąd opuściliśmy krainę poranku. Fatalnie się
składa. Masz jeszcze trochę piwa?
– Obawiam się, że nie. Ale posłuchaj, będę tędy wracał za miesiąc. Przyniosę
piwo, jeśli chcesz spotkać się ze mną i rozegrać jeszcze jedną partię.
– Umowa stoi, Martin. Przepraszam. Nie chciałem ci nadepnąć na nogę.
Martin ponownie odkurzył saloon i przyniósł beczułkę piwa, którą zainstalował
pod barem i obłożył lodem. Rozstawił barowe stołki, krzesła i stoliki, które nabył
w składzie Goodwilla. Zawiesił czerwone kotary. W międzyczasie zapadł wieczór.
Martin ustawił szachownicę, zjadł lekki posiłek, rozłożył śpiwór pod barem i spędził
tutaj noc.
Następny dzień minął szybko. Ponieważ Tlingel mógł zjawić się w każdej chwili,
Martin nie oddalał się od budynku. Zjadał posiłki na miejscu, a w przerwach
rozwiązywał problemy szachowe. Kiedy zaczęło się ściemniać, zapalił świece i lampy
naftowe.
Coraz częściej spoglądał na zegarek. Zaczął krążyć po pokoju. Niemożliwe, żeby
się pomylił. To był właściwy dzień. To...
Usłyszał stłumiony śmiech.
Odwrócił się i ujrzał czarny łeb jednorożca unoszący się w powietrzu nad
szachownicą. Po chwili zmaterializowała się reszta ciała Tlingela.
– Dobry wieczór, Martinie. – Tlingel rozejrzał się dookoła. – Trochę lepiej tu
wygląda. Przydałaby się jakaś muzyka...
Martin wszedł na bar i włączył tranzystorowe radio, które przywiózł ze sobą.
Dźwięki kwartetu skrzypcowego wypełniły pomieszczenie. Tlingel skrzywił się.
– Nie bardzo pasuje do atmosfery.
Martin zmienił stację i złapał miejscową rozgłośnię country and western. – Raczej
nie to – sprzeciwił się Tlingel. – Dużo się traci przy takim odbiorze.
Martin wyłączył radio.
– Czy masz wystarczający zapas trunków?
Martin utoczył piwa do kufla mieszczącego prawie cztery litry – największego
kufla, jaki znalazł w sklepie z nowościami – i postawił go na barze. Dla siebie napełnił
mniejsze naczynie. Postanowił za wszelką cenę upić swojego przeciwnika..
– Ach! Znacznie lepsze niż te małe puszki – oświadczył Tlingel, zanurzając na
chwilę pysk w naczyniu. – Bardzo dobre.
Kufel był pusty. Martin ponownie go napełnił:
– Zaniesiesz mi piwo do stolika?
– Oczywiście.
– Spędziłeś interesujący miesiąc?
– Chyba tak.
– Zdecydowałeś się na następny ruch?
– Tak.
– Więc zaczynajmy.
Martin usiadł i zbił pionka.
– Hmm. Ciekawe.
Tlingel przez długi czas wpatrywał się w szachownicę, po czym podniósł
rozdwojone kopytko, które rozdzieliło się sięgając po figurę.
– No to mój skoczek bije gońca. Teraz pewnie zażądasz następnego miesiąca,
ż
eby obmyślić kolejny ruch.
Tlingel przechylił się na bok i opróżnił kufel.
– Zastanowię się – powiedział Martin – i naleję ci przez ten czas.
Przez trzy następne kolejki Martin siedział i wpatrywał się w szachownicę. Ale
wcale się nie zastanawiał. Po prostu czekał. Podczas partii z Grendem również zbił
skoczkiem gońca i znał już następny ruch Grenda.
– No więc? – odezwał się w końcu Tlingel. – Wymyśliłeś coś?
Martin oszczędnie łyknął piwa.
– Jestem prawie gotowy – oznajmił. – Nieźle się trzymasz po tym piwie.
Tlingel zaśmiał się.
– Róg jednorożca stanowi odtrutkę. To uniwersalne lekarstwo. Zawsze czekam,
aż osiągnę fazę różowej mgiełki, a potem przy pomocy rogu likwiduję nadmierne
efekty i pozostaję w tym stanie cały czas.
– Och – Powiedział Martin. – Sprytna sztuczka.
– ... jeśli wypiłeś za dużo, dotknij na chwilę mojego rogu i zaraz doprowadzę cię
do formy.
– Nie, dziękuję. Wszystko w porządku. Przesuwam pionka z a2 dwa pola do
przodu.
– Doprawdy... – mruknął Tlingel. – Interesujące. Wiesz, właściwie przydałoby się
tutaj pianino... trochę staroświeckiego bluesa. Chyba możesz to załatwić?
– Nie gram na pianinie..
– To fatalnie.
– Chyba mógłbym wynająć pianistę.
– Nie. Wolę, żeby inni ludzie mnie nie widzieli.
– Dobry pianista potrafiłby pewnie grać z zawiązanymi oczami.
– Wszystko jedno.
– Przykro mi.
– Jesteś bardzo pomysłowy. Na pewno wymyślisz coś następnym razem.
Martin kiwnął głową.
– Aha, w takim lokalu podłoga zwykle była wysypana trocinami, prawda?
– Chyba tak.
– To by ładnie wyglądało.
– Załatwione.
– Wobec tego wracajmy do gry. Tlingel przesunął pionka na d6.
Martin wytrzeszczył oczy. To nie był ruch Grenda. Przez chwilę zastanawiał się,
czy nie powinien samodzielnie dokończyć partii. Dotąd starał się myśleć o Grendzie
jak o nauczycielu. Nie chciał pamiętać, że ordynarnie i bezwstydnie wystawił tych
dwóch przeciw sobie. Aż do d6. Potem przypomniał sobie partię, którą przegrał
z leśnym człowiekiem.
– Na tym kończę – oznajmił – i spotkamy się za miesiąc.
– Dobrze. Napijmy się jeszcze, zanim powiemy sobie dobranoc. Okay?
– Pewnie, czemu nie?
Siedzieli popijając piwo, a Tlingel opowiadał Martinowi o krainie poranku,
o pierwotnych puszczach i rozległych równinach, o wysokich, stromych górach
i purpurowych morzach, o mitycznych i czarodziejskich stworzeniach.
Martin potrząsnął głową.
– Nie bardzo rozumiem, dlaczego tak się wyrywasz do naszego świata oświadczył
– skoro mieszkasz w takim miejscu.
Tlingel westchnął.
– Ty pewnie powiedziałbyś, że trzeba iść z duchem czasu: To kwestia postępu.
No, do przyszłego miesiąca...
Wstał i odwrócił się.
– Teraz jestem kompletnie trzeźwy. Patrz!
Sylwetka jednorożca zbladła, zamigotała, rozbłysła bielą, znowu zamigotała
i znikła niczym powidok.
Martin ruszył do baru i nalał sobie następny kufel. Szkoda zmarnować to, co
zostało. Rano pożałował, że nie ma tu jednorożca: Albo przynajmniej jego rogu.
Był szary, dżdżysty dzień i Martin trzymał parasol nad szachownicą ustawioną na
głazie. Krople wody skapywały z liści i głucho bębniły uderzając w napiętą tkaninę. Na
szachownicy zostało odtworzone ostatnie posunięcie Tlingela, pionek na d6. Martin
zastanawiał się, czy Grend o nim pamiętał, i czy nie stracił rachuby czasu...
– Halo – odezwał się nosowy głos gdzieś z tyłu, z lewej strony.
Martin obejrzał się i zobaczył Grenda, który obchodził drzewo dookoła,
przestępując potężnymi stopami przez potężne korzenie.
– Pamiętałeś – ucieszył się Grend. – Jak to dobrze! Mam nadzieję, że pamiętałeś
również o piwie?
– Przydźwigałem całą skrzynkę. Możemy zaraz otworzyć bar.
– Co to jest bar?
– No, to takie miejsce, gdzie ludzie przychodzą, żeby się napić... chronią się przed
deszczem... są tam przyćmione światła, żeby stworzyć odpowiedni nastrój... ludzie
siedzą na stołkach przy długim kontuarze albo przy małych stolikach... rozmawiają ze
sobą... czasami słuchają muzyki... no i piją.
– I to wszystko będziemy tutaj mieli?
– Nie. Tylko trunki i przyćmione światło. Chyba że potraktujesz szum deszczu
jako muzykę. Mówiłem w przenośni.
– Och. To mi wygląda na bardzo przyjemne miejscem
– Tak. Jeśli potrzymasz parasol nad szachownicą, postaram się zorganizować
najlepszy dostępny ekwiwalent.
– Zgoda. Zaraz, to chyba jest inna wersja tej samej partii, którą rozegraliśmy
poprzednio.
– Owszem. Zastanawiałem się, co będzie, jeśli zrobię taki ruch zamiast tamtego.
Hmm. Zobaczymy...
Martin wyjął z plecaka cztery kartony po sześć puszek i otworzył pierwszy
– Trzymaj.
– Dzięki.
Grend wziął piwo, usiadł po turecku i oddał parasol Martinowi.
– Dalej gram białymi?
– Tak.
– Pionek na e6.
– Naprawdę?
– Aha.
– Chyba najlepiej zbiję tego pionka moim pionkiem.
– Proszę bardzo. A ja biorę twojego skoczka.
– No to cofam drugiego skoczka na c3. Mogę dostać jeszcze jedno piwo?
W godzinę i kwadrans później Martin zrezygnował. Deszcz ustał i Martin złożył
parasol.
– Jeszcze partyjkę? – zagadnął Grend.
– Chętnie.
Popołudnie mijało powoli. Napięcie znikło. Tym razem Martin grał dla
przyjemności. Wypróbowywał dzikie kombinacje, myślało mu się jasno i logicznie, tak
jak tamtego dnia...
– Pat – oznajmił Grend dużo później. – W każdym razie to była niezła partia.
Sporo się nauczyłeś.
– Byłem bardziej rozluźniony. Zagramy jeszcze?
– Może trochę później. Opowiedz mi teraz o barach.
Więc Martin opowiedział. Wreszcie...
– Jak się czujesz po tym piwie? – zapytał.
– Trochę kręci mi się w głowie. Ale nic mi nie jest. I tak zleję cię na miazgę za
trzecim razem.
I miał rację.
– No, nieźle jak na człowieka. Całkiem nieźle. Wrócisz w przyszłym miesiącu?
– Tak.
– To dobrze. Przyniesiesz piwo?
– Jeśli wystarczy mi pieniędzy.
– Och. Więc weź ze sobą trochę gipsu modelarskiego. Zrobię ci kilka ładnych
odcisków stóp i weźmiesz z nich odlewy. O ile wiem, można je sprzedać za grubą
forsę.
– Będę pamiętał.
Martin chwiejnie wstał i pozbierał figury.
– No to na razie.
– Ciao.
Martin ponownie odkurzył i pozamiatał, wstawił pianolę i rozsypał trociny na
podłodze. Zainstalował nową beczkę. Zawiesił reprodukcje plakatów z epoki i kilka
ohydnych starych obrazów, które znalazł w sklepie ze starzyzną, Rozmieścił
spluwaczki w strategicznych punktach. Kiedy skończył, zasiadł za barem i otworzył
butelkę wody mineralnej. Słuchał, jak wiatr Nowego Meksyku zawodzi za oknem, jak
ziarenka piasku uderzają w szyby. Zastanawiał się, czy cały świat będzie rozbrzmiewał
tym pustym, żałobnym dźwiękiem, jeśli Tlingel znajdzie sposób na wykończenie
ludzkości, czy też może – niepokojąca myśl – następcy rasy ludzkiej zmienią świat
w miejsce przypominające mitologiczną krainę poranku.
Przez chwilę rozmyślał o tym z przykrością. Potem przygotował szachownicę
i postawił czarnego pionka na d6. Kiedy odwrócił się, żeby wytrzeć bar, zobaczył ślady
rozdwojonych kopytek odciskające się w trocinach.
– Dobry wieczór, Tlingel – powiedział. – Co podać?
Jednorożec ukazał się nagle, bez wstępnych efektów pirotechnicznych. Podszedł
do baru i oparł jedno kopytko na mosiężnej poręczy.
– Jak zwykle.
Kiedy Martin nalewał piwo, Tlingel rozglądał się.
– Trochę lepiej tu wygląda.
– Cieszę się, że tak uważasz. Masz ochotę posłuchać muzyki?
– Tak.
Martin pomajstrował z tyłu pianoli i znalazł przełącznik małego komputera na
baterie, który kierował mechanizmem i którego bank pamięci zastępował dawniej
używane wałki. Klawiatura natychmiast ożyła dźwiękiem.
– Bardzo dobre – ocenił Tlingel. – Wymyśliłeś następny ruch?
– Wymyśliłem.
– No to zaczynajmy.
Martin ponownie napełnił kufel jednorożca i postawił go na stole obok własnego.
– Pionek na e6 – oznajmił wykonując ruch.
– Co?
– Właśnie to.
– Daj mi trochę czasu. Chcę to przeanalizować.
Proszę bardzo. – Biję twojego pionka – oświadczył Tlingel po długiej przerwie
i następnym kuflu.
– No to ja biję tego skoczka.
Później:
– Skoczek na e7 – powiedział Tlingel.
– Skoczek na c3.
Nastąpiła wyjątkowo długa przerwa, zanim Tlingel przesunął skoczka na g6.
Do cholery z Grendem, zdecydował nagle Martin. Rozgrywał tę partię wiele razy.
Postawił swojego skoczka na g5.
– Zmień tę muzykę! – warknął Tlingel.
Martin wstał i wykonał polecenie.
– Ta też mi się nie podoba. Znajdź lepszą albo wyłącz to świństwo!
Po trzech próbach Martin wyłączył pianolę.
– I przynieś mi jeszcze piwa!
Martin napełnił kufle.
– Dobra.
Tlingel przesunął gońca z f8 na e7.
W tej chwili najważniejsze było powstrzymanie jednorożca od roszady. Więc
Martin przesunął swojego hetmana na h5. Tlingel wydał dziwny odgłos, jakby się dusił.
Kiedy Martin podniósł wzrok, z nozdrzy jednorożca unosiły się obłoczki dymu.
– Jeszcze piwa?
– Jeśli można.
Kiedy Martin wrócił z piwem, zobaczył, że Tlingel zamierza zbić gońcem skoczka.
W tej sytuacji chyba nie miał wyboru, ale i tak studiował szachownicę przez dłuższy
czas.
Wreszcie:
– Goniec bije gońca – powiedział Martin.
– Oczywiście.
– Jak tam różowa mgiełka?
Tlingel zachichotał.
– Zobaczysz.
Wiatr znów się wzmagał, zawodził coraz głośniej. Budynek zatrzeszczał.
– Okay – powiedział wreszcie Tlingel i przesunął hetmana na d7.
Martin wytrzeszczył oczy. Co on wyprawia? Na razie wszystko szło dobrze, ale...
Ponownie wsłuchał się w wycie wiatru i pomyślał o ryzyku jakie podejmuje.
– To tyle – oznajmił odchylając się do tyłu na krześle. – Dalszy ciąg za miesiąc.
Tlingel westchnął.
– Nie uciekaj. Przynieś mi jeszcze piwa. Opowiem ci o moich wędrówkach po tym
ś
wiecie w zeszłym miesiącu.
– Szukałeś słabego punktu?
– Macie same słabe punkty. Jakim cudem udało się wam przetrwać?
– Nie tak łatwo nas pokonać, jak ci się zdaje. Masz jakąś radę?
– Przynieś. piwo.
Rozmawiali, póki niebo nie pojaśniało na wschodzie, a Martin zorientował się, że
Tlingel ukradkiem robi notatki. Jego podziw dla analitycznych zdolności jednorożców
wzrastał z upływem czasu.
Kiedy wreszcie wstali, Tlingel zatoczył się.
– Nic ci nie jest?
– Zapomniałem o odtruciu, to wszystko. Chwileczkę. Zaraz znikam.
– Zaczekaj!
– Żże co?
– Ja też tego potrzebuję.
– Och. No to trzymaj.
Tlingel pochylił głowę, a Martin ujął czubek rogu w końce palców. Natychmiast
przeniknęło go ciepłe, cudowne uczucie. Zamknął oczy, żeby się nim rozkoszować.
W głowie mu pojaśniało. Zniknął ból, który narastał pod czaszką. Zmęczenie uleciało
z mięśni. Martin otworzył oczy.
– Dziękuję...
Tlingel zniknął. Martin nie miał w palcach nic prócz powietrza.
– ... ci.
– Ten tu Rael jest moim przyjacielem – oznajmił Grend. – To gryf.
– Zauważyłem.
Martin ukłonił się dziobatemu stworowi ze złocistymi skrzydłami.
– Miło mi cię poznać, Rael.
– Nawzajem – zawołał Rael piskliwym głosem. – Masz piwo?
– Co... ee... tak.
– Opowiadałem mu o piwie – wyjaśnił Grend na wpół przepraszającym tonem. –
Mogę mu odstąpić część swojej działki. On nie będzie kibicował ani nic z tych rzeczy.
– Jasne. No dobrze. Twoi przyjaciele są...
– Piwo! – krzyknął Rael. – Bary!
– On nie jest specjalnie bystry – szepnął Grend. – Ale to dobry kumpel. Będę ci
wdzięczny, jeśli postarasz się go nie drażnić.
Martin otworzył, pierwszy karton i wręczył po puszce gryfowi oraz leśnemu
człowiekowi. Rael natychmiast przebił puszkę dziobem, opróżnił ją, czknął i wyciągnął
szponiastą łapę.
– Piwa! – wrzasnął. – Jeszcze piwa! Martin podał mu następną puszkę.
– Widzę, że ciągle męczysz tę pierwszą partię – zauważył Grend studiując
szachownicę. – No, no, całkiem interesująca sytuacja.
Grend popijał piwo i wpatrywał się w szachownicę.
– Dobrze, że nie pada – stwierdził Martin.
– Och, zaraz zacznie padać. Tylko poczekaj.
– Jeszcze piwa! – zaskrzeczał Rael.
Martin nie patrząc podał mu puszkę.
– Idę pionkiem na b6 – oznajmił Grend.
– Żartujesz.
– Wcale nie. Wtedy bijesz go swoim pionkiem z c7. Zgadza się?
– Tak...
Martin wykonał ten ruch.
– Okay. Teraz przesuwam skoczka na d5. Martin zbił go pionkiem. Grend
przesunął wieżę na el.
– Szach – ogłosił.
– Tak, to jest rozwiązanie – zauważył Martin.
Grend zachichotał.
– Po raz drugi wygram tę partię – oświadczył. – Nie chciałem ci odbierać tej
przyjemności.
– Jeszcze piwa? – cichutko zapytał Rael.
– Jasne.
Kiedy Martin podawał mu piwo, zauważył, że gryf opiera się o pień drzewa.
Po kilku minutach Martin przesunął króla na f8.
– Taak, tego właśnie się spodziewałem – stwierdził Grend.
– Wiesz co?
– Co?
– Grasz zupełnie jak jednorożec.
– Hmm.
Grend przesunął wieżę na a3.
Później, kiedy deszcz szemrał łagodnie wokół nich, a Grend znowu go pokonał,
Martin uświadomił sobie, że od dłuższego czasu panuje cisza. Zerknął na gryfa. Rael
wsadził głowę pod lewe skrzydło, podkulił jedną nogę, oparł się ciężko o drzewo
i zasnął.
– Mówiłem ci, że on nie będzie przeszkadzał – zaznaczył Grend.
Dwie partie później piwo się skończyło, cienie się wydłużyły, a Rael zaczął się
budzić.
– Spotkamy się w przyszłym miesiącu?
– Tak.
– Przyniosłeś gips?
– Tak, przyniosłem.
– No to chodź. Znam ładne miejsce dość daleko stąd.. Nie chcemy przecież, żeby
ludzie szperali w tych krzakach. Chodź, zarobimy trochę forsy..
– Żeby kupić piwo? – odezwał się Rael wysuwając głowę spod skrzydła.
– W przyszłym miesiącu – wyjaśnił Grend.
– Podrzucić was?
– Wątpię, czy udźwigniesz nas obu – odparł Grend – a poza tym teraz wolałbym
nie ryzykować.
– No to cześć – zaskrzeczał Rael i wzbił się w powietrze, łamiąc gałęzie drzew.
Wreszcie przebił się przez górne warstwy poszycia i zniknął.
– Bardzo porządny facet – oznajmił Grend. – Widzi wszystko i niczego nie
zapomina. Wie, co się dzieje wszędzie – w lesie, w powietrzu, nawet pod wodą.
I zawsze gotów jest podzielić się z przyjacielem.
– Hm – mruknął Martin.
– Chodź, zrobimy ślady – powiedział Grend..
– Pionek na b6? Naprawdę? – zdumiał się Tlingel. – No dobrze. Pionek z c7 bije
tego pionka.
Oczy Tlingela zwęziły się, kiedy Martin przesunął skoczka na d5.
– Nareszcie gra robi się interesująca – zauważył jednorożec. – Pionek bije
skoczka.
Martin przesunął wieżę.
– Szach.
– Tak, zgadza się. Następny ruch wymaga co najmniej trzech kufelków. Przynieś
mi pierwszy, z łaski swojej.
Martin zamyślił się obserwując, jak Tlingel w zadumie popija piwo. Było mu
trochę wstyd, że pokonał jednorożca mając za sobą taką potęgę jak Grend. Wiedział,
ż
e jednorożec przegra. Każdy wariant tej partii, którą Martin rozgrywał czarnymi
przeciwko trendowi, zakończył się porażką Martina. Tlingel grał bardzo dobrze, ale
leśny człowiek był geniuszem i nie miał nic do roboty poza grą w pamięciowe szachy.
To było nie fair. Ale osobisty honor nie liczył się w tej sytuacji, przekonywał sam siebie
Martin. Grał, żeby obronić swój gatunek przed nadnaturalną siłą, która potrafiłaby
wywołać trzecią wojnę światową dzięki sztuce manipulowania umysłami albo jakiejś
czarodziejskiej awarii komputerów. Nie odważy się dać szansy temu stworzeniu.
– Poproszę drugi kufelek.
Martin przyniósł piwo. Wpatrywał się w jednorożca, który wpatrywał się
w szachownicę. I po raz pierwszy uświadomił sobie, że jednorożec jest piękny. Był
najpiękniejszym stworzeniem, jakie Martin widział w swoim życiu. Teraz, kiedy
napięcie zaczęło ustępować i Martin uwolnił się od ciężaru strachu, który towarzyszył
mu przez cały czas, mógł nareszcie bez przeszkód podziwiać urodę jednorożca. Jeśli
już rasa ludzka musiała ustąpić komuś miejsca, można sobie wyobrazić gorszych
następców...
– Teraz numer trzeci.
– Już podaję.
Tlingel osuszył kufel i przesunął króla na f8.
Martin natychmiast nachylił się i popchnął wieżę na a3.
Tlingel podniósł wzrok i przyjrzał mu się.
– Nieźle.
Martin wewnętrznie skręcał się ze wstydu. Jednorożec był tak szlachetnym
zwierzęciem. Martin gwałtownie zapragnął pokonać go samodzielnie, w uczciwej grze.
Nie w ten sposób.
Tlingel ponownie spojrzał na szachownicę, po czym niemal niedbałym ruchem
przesunął skoczka na e5.
– Twój ruch. Masz zamiar namyślać się przez następny miesiąc?
Martin odburknął coś pod nosem, przesunął wieżę i zbił skoczka.
– Oczywiście..
Tlingel zbił wieżę pionkiem. To nie był wariant ostatniej partii rozgrywanej
z trendem. A jednak...
Martin przesunął wieżę na f3. W tej samej chwili z zewnątrz, spośród
zrujnowanych budynków, dobiegło dziwnie piskliwe zawodzenie wiatru.
– Szach – ogłosił Martin.
Do diabła z tym! – Zdecydował. Jestem dostatecznie dobry, żeby zakończyć tę
partię samodzielnie. Gram dalej.
Czekał i obserwował, aż wreszcie zobaczył, że Tlingel przesuwa króla na g8.
Postawił gońca na h6. Tlingel ruszył hetmanem na e7. Piskliwy odgłos rozległ się
ponownie, tym razem bliżej. Martin zbił gońcem pionka. Jednorożec uniósł głowę
i przez chwilę zdawał się nasłuchiwać. Potem pochylił głowę i zbił gońca królem.
Martin przesunął wieżę na g3.
– Szach.
Tlingel cofnął króla na f8.
Martin przesunął wieżę na f3.
– Szach.
Tlingel popchnął króla na g7.
Martin z powrotem przesunął wieżę na g3.
– Szach.
Tlingel znowu przesunął króla na f8, podniósł głowę i popatrzył na Martina
pokazując zęby.
– Wygląda na to, że mamy remis – stwierdził. – Zagramy jeszcze raz?
– Tak, ale nie o los ludzkości.
– Zapomnij o tym. Już dawno z tego zrezygnowałem. Doszedłem do wniosku, że
jednak nie mam ochoty tu mieszkać. Jestem dość wybredny pod tym względem. Ten
bar to wyjątek. – Tlingel odwrócił się, kiedy za drzwiami rozległ się następny pisk,
poprzedzający gwar obcych głosów. – Co to było?
– Nie wiem – odparł Martin wstając.
Drzwi otwarły się i do środka wkroczył złocisty gryf.
– Martin! – wrzasnął. – Piwo! Piwo!
– Hm... Tlingel, to jest Rael, a to...
Za Raelem weszły jeszcze trzy gryfy. Potem pojawił się Grend prowadząc trzech
następnych przedstawicieli swojego gatunku.
– ... a to Grend – dokończył Martin słabym głosem. – Pozostałych nie znam.
Wszyscy zatrzymali się na widok jednorożca.
– Tlingel – odezwał się jeden z leśnych ludzi – myślałem, że wciąż przebywasz
w krainie poranku.
– W pewnym sensie nadal tam jestem. Martinie, skąd znasz moich byłych
rodaków?
– No... hmm... Grend jest moim trenerem szachowym.
– Aha! Zaczynam rozumieć.
– Nie jestem pewien, czy rzeczywiście zrozumiałeś. Ale pozwól, że najpierw
obsłużę wszystkich.
Martin włączył pianolę i wskazał przybyszom miejsca.
– W jaki sposób znaleźliście to miejsce? – zapytał Grenda nalewając piwo. – I jak
tu dotarliście?
– No cóż... – Grend wydawał się zakłopotany. – Rael cię śledził
– Śledził odrzutowiec?
– Gryfy są nadnaturalnie szybkie.
– Och.
– W każdym razie opowiedział o tym swoim krewniakom i kilku spośród nas.
Kiedy dowiedzieliśmy się, że gryfy mają zamiar złożyć ci wizytę, postanowiliśmy im
towarzyszyć i dopilnować, żeby nie wpakowały się w jakieś kłopoty. Przyniosły nas
tutaj.
– Hm... rozumiem. Interesujące...
– Nic dziwnego, że grałeś jak jednorożec, ciągle tę samą partię z rozmaitymi
wariantami.
– Hm... tak.
Martin odwrócił się i przeszedł na koniec baru.
– Witajcie wszyscy – powiedział. – Mam dla was pewną wiadomość. Tlingel,
niedawno wygłosiłeś kilka uwag dotyczących możliwych katastrof ekologicznych
i urbanistycznych oraz pomniejszych zagrożeń. Miałeś również kilka pomysłów, jak
zapobiec niektórym z nich.
– Przypominam sobie – przyznał jednorożec.
– Przekazałem to mojemu przyjacielowi w Waszyngtonie, który kiedyś należał do
mojego dawnego klubu szachowego. Powiedziałem mu, że nie opracowałem tych
wniosków całkiem samodzielnie.
– No, mam nadzieję.
– Wówczas on zaproponował, żebym zebrał razem wszystkie zaangażowane
osoby i stworzył trust mózgów. Wówczas on postara się, żeby nasze wysiłki zostały
opłacone.
– Nie przybyłem tutaj, żeby ratować twój świat – parsknął Tlingel.
– Tak, ale bardzo nam pomogłeś. A Grend mówił mi, że gryfy, nawet jeśli mają
trochę ograniczony zasób słów, wiedzą praktycznie wszystko o ekologii.
– Z tym się zgadzam.
– Ponieważ odziedziczyły część ziemi, w ich interesie leży pomaganie nam
w chronieniu tego miejsca. Skoro już wszyscy tutaj jesteśmy, mógłbym zaoszczędzić
na czasie i od razu zaproponować, żebyśmy znaleźli jakieś miejsce spotkań –
powiedzmy tutaj, raz w miesiącu – a wówczas każdy z was przedstawi mi swój
unikalny punkt widzenia. Na pewno w tym całym interesie. nikt nie wie więcej od was
o zjawisku wymierania gatunków.
– Oczywiście – odparł Grend wymachując kuflem – ale powinniśmy zaprosić
również yeti. Sam to zrobię, jeśli sobie życzysz. Czy ta muzyka wychodzi z tej wielkiej
skrzyni?
– Tak.
– Podoba mi się. Jeśli stworzymy ten trust mózgów, czy zarobisz dosyć, żeby
utrzymać ten lokal?
– Wykupię całe miasto.
Grend odbył szybką, gardłową naradę z gryfami, które odpowiedziały mu
skrzeczeniem.
– Masz swój trust mózgów – oświadczył – a one chcą jeszcze piwa.
Martin odwrócił się do Tlingela.
– To były twoje wnioski. Co o tym myślisz?
– To może być zabawne – stwierdził jednorożec. – Będę tu wpadał co jakiś czas. –
Potem: – Tyle w kwestii ratowania świata. Co powiesz na następną partię?
– Nie mam nic do stracenia.
Grend zajął miejsce za barem, zaś Tlingel i Martin przenieśli się do stolika.
Martin pokonał jednorożca w trzydziestu jeden ruchach i dotknął wysuniętego
rogu.
Pianola wygrywała jedną melodię za drugą. Maleńkie sfinksy brzęczały nad barem
spijając rozlane piwo.