Klauzura
Wstęp wzbroniony!
Consilia Maria Lakotta
I
Myślę, że ten pamiętnik autorstwa siostry zakonnej już
ze względu na historię swojego powstania jest jedyny w
swoim rodzaju. Tak mi się przynajmniej wydaje, ponieważ do
tej pory nie prowadzono podobnych zapisków w tak
skomplikowanym stanie ducha. Tego ja – postulantka Eileen
O’Davis – jestem zupełnie pewna.
Piszę w tajemnicy przed moimi przełożonymi,
posługując się pismem stenograficznym, którego w moim
życiu zawodowym nikt poza mną nie potrafił odszyfrować.
Reporterzy mają swoje tajemnice, które chronią przed
wścibskimi spojrzeniami kolegów po fachu. Tę największą
noszę teraz w sobie i wcale nie czuję się z tym dobrze.
Wdarłam się do tego klasztoru, aby...
Nie, powinnam wyrzucić to z siebie i wyznać, jak w
ogóle doszło do tego, że konwent St. Mary z Golden Hills ma
czarną owcę w białym stadzie.
Wszystko wzięło się stąd, że dla mojego szefa –
wydawcy i redaktora naczelnego wysokonakładowego
czasopisma dla kobiet, ukazującego się w Chicago – napisałam
dobry reportaż, który nagrodził wyższym niż zazwyczaj
honorarium. Już samo to powinno mi było dać do myślenia,
gdyż stary nie bywał tak hojny dla początkujących adeptów
dziennikarstwa. Dopiero co zdałam maturę i zaledwie od roku
pracowałam w redakcji.
Kiedy więc szef wręczał mi kopertę zawierającą kwotę,
której wysokość zaparła mi dech w piersiach, zdjął z nosa
okulary, co zawsze było znakiem, że chce podjąć ze swoim
rozmówcą temat wykraczający poza relacje służbowe.
- Od razu powiedziałem sobie, że ten drażliwy temat
może podjąć jedynie kobieta. Doskonale sobie pani z nim
poradziła, dziecinko. Oddać sprawiedliwość siostrze zakonnej
zamieniającej strzykawki ze szczepionką przeciwko cholerze,
a jednocześnie wydobyć na światło dzienne całą prawdę.
Mężczyzna byłby w tym wypadku prawdziwym słoniem w
składzie porcelany. Nawet będąc czasopismem niezależnym,
musimy liczyć się z religijnymi odczuciami katolickiego kręgu
naszych czytelników. A więc, jak już powiedziałem, dziecino
– doskonała robota.
Wyrażenie „dziecino” nie powinno absolutnie budzić
wrażenia, że z moim przełożonym wiązały mnie relacje
zapewniające niektórym koleżankom szybszy awans
zawodowy. Byłam po prostu redakcyjną maskotką i właśnie
dlatego mógł złożyć mi tę fatalną propozycję. Zbierałam się
już do odejścia, kiedy przytrzymał mnie za ramię.
- Proszę zostać jeszcze na chwilę, panno O’Davis.
Cóż za uroczysty początek...
- Proszę mi powiedzieć, jest pani irlandzkiego
pochodzenia, nieprawdaż? Pani nazwisko...
- Moi dziadkowie pochodzą z Cork, moi rodzice już z
Chicago, a ja jestem urodzoną Amerykanką – odpowiedziałam
dumnie, na co on się uśmiechnął.
- Proszę się nie obrażać, dziecinko. Kiedy się patrzy na
panią, nikt nie wątpi, że ma do czynienia z nowoczesną młodą
damą. Ma pani swój styl, chociaż nie wynagradzam pani po
królewsku. No dobrze, wygląd zewnętrzny jest okay. A jak się
mają sprawy z religią – surowa katoliczka, jak czcigodni
dziadkowie z Cork na południowym zachodzie Irlandii?
Na policzkach zakwitły mi rumieńce. Nie tolerowałam
żadnych żartów na ten temat.
- Szefie, właśnie przed chwilą zapewnił mnie pan...
- Ależ naturalnie, dziecino! Gdybym tylko jeszcze raz
mógł mieć dwadzieścia jeden lat jak pani – od razu pełna
koncentracja! A tego mi właśnie potrzeba – temperamentu,
roztropności, wdzięku osobistego. Proszę dobrze uważać:
właśnie dlatego, że jest pani katoliczką aż do szpiku kości,
chciałbym zlecić pani wykonanie pewnego zadania, które
potraktowane z głową może przynieść niemałą sławę.
Tu zaczął przekopywać nieprzejrzany stos papierów i
fotografii, które w zastraszającym tempie zwykły spiętrzać się
na biurku każdego redaktora. Wyłowił z niego kolorowy fotos
i podsunął mi go pod nos.
- Kto to jest?
Uśmiechnęłam się. Nabija się ze mnie?
- To przecież Clare Nell, wschodząca gwiazda
Hollywood. Każdy windziarz wiesza jej portret nad łóżkiem i
wie, że wkrótce ma zagrać Marię Stuart.
Szef przytaknął skinieniem głowy.
- Okay – to znaczy, właściwie nie. Przed chwilą
otrzymałem informację, że rolę dostanie ktoś inny. Clare Nell
wstąpiła do klasztoru.
Rozwarłam w zdumieniu oczy. Pewnie nie byłabym
bardziej zszokowana, gdyby stwierdził, że panna Nell zginęła
w wypadku samochodowym.
- Niemożliwe!
- Oczywiście, że możliwe. To nagłówek naszego
następnego numeru. Została dominikanką misjonarką w
Golden Hills. Od razu i bez żadnych zapowiedzi. Żadnych
skandali, żadnych afer, żadnych bankructw, żadnych
niepowodzeń na ekranie. Po prostu nie do uwierzenia.
Przeciągnął ręką po solidnej łysinie. Nie mogły się na
niej zjeżyć ze zgrozy włosy, gdyż w przeciwnym razie miałby
modnego właśnie jeżyka.
Przez tę chwilę udało mi się odzyskać równowagę
ducha.
- To może jakiś trik, szefie. Wkrótce pewnie wystąpi.
Szkoda, wydawało mi się, że ma lepszy gust. Nie
potrzebowała tego rodzaju reklamy.
- I tu się pani myli, dziecinko. Potraktowała sprawę
zupełnie poważnie. List pożegnalny do firmy oraz odmowa
pod adresem w większej części męskich wielbicieli, oficjalne
zrzeczenie się praw filmowych oraz majątku – konwent St.
Mary połknął ją bez reszty; gwiazda filmowa postulantką.
Musi tam pani pojechać!
- Co takiego? Ja?
Wstał z krzesła i podszedł do drzwi. Następnie
przepędził do diabła swoje dwie sekretarki, a mnie do ognia
czyśćcowego. Tak mi się przynajmniej wydawało.
Kiedy już stało się jasne, że w pobliżu nie ma
nieproszonych uszu, wyjawił mi swój plan. Ktoś musiał udać
się do Golden Hills i zbadać po co, na co i dlaczego aktorka, i
to znajdująca się na najlepszej drodze do zrobienia kariery,
wbiła sobie do głowy, że da światu kopniaka i pozwoli się za
życia pogrzebać.
Jeszcze miałam nadzieję, że będzie chodziło o mniej lub
bardziej grzecznościową wizytę u zakonnic, które łagodną
sztuką perswazji uda się przekonać, jak doskonałym
lekarstwem na ciągły brak powołań może okazać się dobrze
napisany reportaż o klasztorze, kiedy szef powiedział:
- Już się dowiadywałem. Dalej niż do rozmównicy nie
przedrze się żaden reporter ani reporterka. Siostry mają surową
klauzurę. Trzeba ją wysadzić, zrozumiano?
Nie rozumiałam ani słowa, gapiąc się na niego w
milczeniu. On pochylił się ku przodowi, zaczerpnął powietrza,
potem jednak, po chwili zastanowienia, podszedł do stojącej
przy ścianie kasy pancernej, otworzył ją i pomachał w moją
stronę trzema pokaźnymi paczkami banknotów.
- A więc niniejszym zabezpieczony byłby ślub z
pewnym młodym filharmonikiem, dziecino. Gdyby jeszcze
rok udało się pani okiełznać uczucia i przybrać welon – tak jak
Clare Nell!
W podobny sposób werbuje się szpiegów, oburzona
zerwałam się z miejsca.
- Wykluczone, szefie. Ani za pieniądze, ani za dobre
słowo. Nie zrobię czegoś takiego.
Szef trzasnął drzwiami sejfu.
- Zrobi pani! – stwierdził z napawającym lękiem
spokojem, wskazał na krzesło, na którym miałam zająć
miejsce, i dodał: – Mam tylko panią. To jest prawdziwa bomba
dla reportera, gdyż dotąd nikt się na coś podobnego nie
odważył. Nikt, kto wstępuje do klasztoru, nie musi przecież od
razu zobowiązać się, że pozostanie w nim przez całe życie.
Czy śluby składa się od razu, kiedy zatrzasną się drzwi
klauzury?
Potrząsnęłam głową.
- Na pewno nie. Ale uważam, że to niemoralne, po
prostu oszustwo...
Mój rozmówca założył ręce.
- Nie jestem wprawdzie katolikiem, ale uważam się za
znośnego chrześcijanina. Czy poprzedniego lata nie wzięła
pani urlopu, żeby odprawić rekolekcje w klasztorze? Przez
cztery dni, nieprawdaż? No dobrze, byłem wspaniałomyślny,
chociaż było wtedy dużo roboty i napięte terminy. Jestem
tolerancyjny dla wszystkich, czy to dla żydów, muzułmanów,
czy hindusów. Gdyby mi pani oświadczyła: „Szefie, muszę
koniecznie odprawić roczne rekolekcje w klasztorze”, to na
początku pewnie bym szalał – ale czego człowiek potrzebuje,
to musi mieć. Dobrze – proszę odprawić roczne rekolekcje u
zakonnic, przecież to nie przestępstwo. Jeśli wola, to i bez
pieniędzy, tyle tylko, że stanie się pani potem sławna, i temu
na pewno nie będzie się dało zapobiec.
Usiadłam.
Trafił dokładnie w moją piętę achillesową. Spokój,
cisza, skupienie – wszystko to marzenia w zabieganym
reporterskim życiu. Ileż tak potrzebnego odprężenia przyniosły
mi te cztery dni! Więcej niż sześć tygodni urlopu na Florydzie!
I dalej – przecież nie jestem początkującą świętą – nęciła mnie
sława. Szef miał rację, cała historia była wyjątkowa, jedyna w
swoim rodzaju. Reporterka dociera do świętego świętych w
żeńskim klasztorze i wydobywa na światło dzienne pilnie
strzeżone tajemnice. Mój przełożony przypatrywał mi się
uważnie.
- Mógłby z tego wyjść całkiem znośny reportaż i to
nawet taki, któremu sam papież nie poskąpiłby
błogosławieństwa. Jedynie, co byłoby niezbędne, to
oryginalność, poczucie humoru, lekkość i zaduma – właśnie
cała Eileen O’Davis, którą nasi czytelnicy już zdążyli nauczyć
się cenić. Przecież wiele młodych dziewcząt wróciło z
powrotem do normalnego życia, kiedy się przekonały, że na
dłuższą metę klasztorne mury nie są dla nich.
Spuściłam głowę, w moim wnętrzu wrzało.
Szef podszedł do okna i otworzył je na oścież. Na
zewnątrz widać było blask wiosennego słońca.
- Zbladła pani, dziecinko. Nie chcę niczego wymuszać
ani nakazywać. Proszę wziąć zasłużone honorarium i udać się
do pierwszej lepszej kawiarni albo, jeśli wola, pospacerować
po butikach. A kiedy na spokojnie podejmie pani decyzję,
proszę przyjść do mnie, a obiecuję, że obojętnie, jaka ona
będzie, wszystko pozostanie między nami, okay?
- Okay! – wystękałam niewyraźnie.
Wypuścił mnie z gabinetu i wrzaskiem zaczął wzywać
swoje sekretarki, które oczywiście zapadły się pod ziemię.
Oddaliłam się pośpiesznie.
Chicago nie jest z pewnością właściwym miejscem, jeśli
ma się do przetrawienia ciężkie duchowe konflikty. Biegałam
bez celu wzdłuż ulic obramowanych szybami wystawowych
okien, na światłach raz po raz przechodziłam z jednej strony
na drugą, ciągle zanurzona w tłumie ludzi i sama nie wiem, jak
doszło do tego, że wylądowałam nagle przed świątynią muz.
Nie, nie przed katedrą, lecz przed tym budynkiem, w którym
każdego sobotniego wieczoru Robert Galmore z kręgiem
filharmoników demonstrował wspaniały kunszt gry na harfie i
cymbałkach.
Jeśli przyjmę ofertę szefa, nie będę już mogła dzięki
legitymacji prasowej przekradać się ku orkiestrze, aby zająć
zarezerwowane miejsce i przez dwie godziny studiować ciche,
skupione oblicze mojego „cherubina”, na którym rysowało się
tyle wzniosłości, że – moim zdaniem – nie dało się niczego
podobnego znaleźć w całym milionowym mieście. Wszyscy
ludzie wokoło nosili na twarzach maski, tylko Robert Galmore
zachowywał ludzkie oblicze, tak mi się przynajmniej
wydawało. A ja, obdarowana i szczęśliwa, wracałam do domu,
jeśli tylko musnął mnie jego uśmiech. On tłumaczył całą
sprawę zapałem młodej reporterki, a nie osobistą sympatią,
kiedy wieczór w wieczór trwałam w kaskadach brzmień
muzyki klasycznej, chociaż bardziej podoba mi się jazz.
Poza nieśmiałą, nieco chaotyczną rozmową – podczas
której dowiedziałam się, że pracuje w banku – nie miałam
więcej okazji do spotkania z nim. Jakim cudem szef zwietrzył,
co w trawie piszczy?
Czy każdy mógł dojrzeć na mojej twarzy ten wyraz
cichego uwielbienia? Pewnie nie pozostanie mi nic innego, jak
zakrywać oblicze burką na podobieństwo niewiast Wschodu.
Wydaje mi się bowiem, że bardzo kocham Roberta Galmore’a,
nawet jeszcze i teraz, kiedy odważyłam się na ten karkołomny
krok i noszę czarny czepek postulantek z St. Mary. Tego
jednakże popołudnia byłam niezdecydowana, wahając się
pomiędzy zgodą a odmową, protestem a pokusą. I pewnie
wszystko byłoby inaczej, gdybym tylko usłyszała choćby
najmniejsze wyznanie miłosne ze strony mojego uwielbianego
muzyka. Ale na to przyszłoby mi pewnie jeszcze długo czekać.
Jak to często się zdarza, pobożne zakonnice nazywają to
tutaj „zrządzeniem Opatrzności”, przed świątynią muz
natknęłam się na tego, o którym tak intensywnie myślałam –
Roberta Galmore’a. Pozdrowił mnie, a ja poczułam, że się
rumienię. Niezdecydowany zwolnił kroku.
- Dzisiaj, niestety, nie wpuszczają obcych – wyjaśnił mi
nie pytany i nieco roztargniony. – Przyszedłem z
przyzwyczajenia, żeby zabrać szal, o którym zapomniałem
ostatnio.
- Tak, niebieski w srebrne paski, mam go w domu! –
odparłam na to. Zdziwiony spojrzał na mnie.
- Pani? Właśnie chciałem zapytać którąś ze sprzątaczek
– dzisiaj robione są generalne porządki. Daleko pani mieszka?
- Nie, autobusem jesteśmy w pięć minut na miejscu.
Jeśli potowarzyszy mi pan, wbiegnę na górę i przyniosę go –
nie chciałam, żeby spadł na podłogę – to przecież czysty
jedwab! – dodałam z zapałem.
- Nic specjalnego, panno...
- O’Davis!
- Hm – taki tam tani produkt z supermarketu. Ale gdyby
była pani taka uprzejma, to można oddać go w sobotę w
garderobie. Jeśli natomiast nie może pani przyjść, dam chętnie
pieniądze na znaczek na list polecony...
Spojrzałam na niego trzeźwym okiem. Mężczyzna,
który nie korzysta z okazji, aby przebywać w towarzystwie
swojej ukochanej, w ogóle nie kocha. Nieco zmieszany
przeciągnął dłonią po swoich pięknych, falujących włosach i
dodał pospiesznie:
- Musi pani wiedzieć, że jestem teraz w pracy. W tej
aktówce jest tysiąc dolarów, nie wolno mi się więc
zatrzymywać, chociaż nie podejrzewam w pani specjalisty od
napadów na bank.
Odrzuciłam głowę w tył.
- O, nie miałam zamiaru panu przeszkadzać. Obowiązek
to obowiązek, proszę się pospieszyć, żeby pan zdążył, bo
dzisiaj spory ruch na ulicach.
- W sobotę ćwiczymy Czajkowskiego – zawołał jeszcze
do mnie i zniknął w tłumie. Poczułam nagle, że w głębi duszy
zaczynam nienawidzić pewnego niebieskiego szala w srebrne
paski. Czy nie wystawiłam się na pośmiewisko? Było
oczywiste, że jestem zupełnie obojętna Robertowi
Galmore’owi. Oddać szal garderobianej albo przesłać pocztą...
O nie! Mój cherubin był zupełnie zwykłym człowiekiem, który
w ciągu dnia myślał zazwyczaj o pieniądzach, pełniąc
obowiązki wiernego sługi przeklętej mamony. Niepojęte, że w
wolnym czasie oddawał się takiemu hobby i biorąc do ręki
harfę, porywał młode dziewczęta, takie jak ja, do siódmego
nieba...
Dość! Dostanie swój szal, ale bez jednego słowa! Odtąd
pewne zarezerwowane dla prasy miejsce w pobliżu orkiestry
będzie świeciło pustką! Ach, życie w Chicago jest twarde i
brutalne, zupełnie pozbawione poetyckości. To zrozumiałe, że
zapędziło w klasztorne mury samą Clare Nell. W tym
światowym mieście nie było już żadnych wartości, liczyła się
jedynie wartość pieniądza.
Problem został rozwiązany. W klasztorach ostała się
prawdziwa romantyka, serce i dobro tylko tam były do
znalezienia, doskonale to odczułam podczas rekolekcji. To, co
było potrzebne gwieździe filmowej, może się i dla mnie
okazać dobre. Poza tym, jakim to przestępstwem było
wstąpienie do klasztoru, aby z bliska przyjrzeć się życiu
zakonnic? Przecież nie miałam zamiaru ich szpiegować, żeby
potem wywołać skandal. Szef miał rację, powinien to być
doskonale napisany, interesujący reportaż, na który rzucą się
przede wszystkim czytelniczki, bo przecież pracowałam dla
czasopisma kobiecego!
Następnego poranka list polecony zaadresowany do
pana Galmore’a był już w drodze. Wysłałam szal, tak jak
postanowiłam, bez jednego słowa. Natomiast twarz mojego
szefa promieniała radością. Zdumione sekretarki po raz drugi
w tym tygodniu zostały zmuszone do udania się na
nieplanowaną przerwę, my zaś omówiliśmy szczegóły całego
przedsięwzięcia. Przede wszystkim należało udowodnić
wszystkim krewnym, znajomym i przyjaciołom, że moja
decyzja jest konsekwencją wewnętrznej potrzeby ducha, w
przeciwnym wypadku bardzo szybko mogłoby dojść w Golden
Hills do niechcianej wpadki. Moi koledzy i koleżanki przez
cały tydzień będą mieli o czym rozprawiać w klubie, a potem
popadnę w zapomnienie, moje miejsce zajmie ktoś inny –
tylko w domu może być trudno.
Nigdy nie wspominałam ani rodzicom, ani rodzeństwu o
chęci wstąpienia do klasztoru, nawet wtedy kiedy mój starszy
brat Patryk postanowił zostać kapłanem. W dobrej irlandzkiej
rodzinie przynajmniej jeden jej członek przynależy do stanu
duchownego, nawet jeśli od całych pokoleń zamieszkuje ona
w Ameryce. Tak więc nie było to niczym nadzwyczajnym.
Natomiast ja nigdy nie wykazywałam skłonności ku życiu
zakonnemu, lecz wyborem takiego a nie innego zawodu
dowiodłam niewątpliwego przywiązania do tego pięknego
świata. Chciałam pójść śladami życia i to w dodatku tam,
gdzie pulsuje ono najmocniej. Wszyscy o tym wiedzieli. Jak
więc wytłumaczyć sensowność mojego kroku? Na szczęście
nie musiałam niczego robić w pośpiechu, moi rodzice
mieszkali poza Chicago, w wiejskiej okolicy, gdzie
posiadaliśmy własny dom, przy którego budowie uczestniczyli
jeszcze dziadkowie. Dopiero niedawno udało się go uwolnić
od ciężarów kredytu. Któregoś dnia miałam należeć do grona
spadkobierców...
Mój szef machnął ręką, jak gdyby chciał odpędzić
muchę.
- Bzdura! Na razie niczego proszę nie pisać, a list
wysłać do rodziców dopiero z klasztoru, uzasadniając to tym,
że nie chciała pani sprawiać im bólu. To chyba rozsądne
tłumaczenie?
Tak, to był dobry pomysł. Kiedy udawałam się w
podróż, by zebrać materiał na reportaż, też nie odprawiałam
specjalnej ceremonii pożegnania. Moi bliscy przyzwyczaili się
do tego, że wyrosły mi skrzydła i opuściłam rodzinne gniazdo.
Poza tym przypominałam sobie mgliście, że we wszystkich
klasztorach można było składać wizyty. Golden Hills nie
leżało w końcu na antypodach, tylko parę mil na północ od
miasta.
Dla rodziców był to rzut kamieniem, odkąd John, mój
drugi starszy brat, kupił samochód. Mieściły się w nim właśnie
cztery osoby. Cztery było idealną liczbą jak na okazjonalne
odwiedziny w klasztorze – nie trzeba będzie odpowiadać na
zbyt wiele pytań, jak wtedy, kiedy zjawiłoby się pięcioro
rodzeństwa, zwłaszcza najmłodsza Maureen. Przez moment
przeszył mnie dotkliwy ból, jakbym rzeczywiście miała się
rozstać z moją młodszą siostrą, za której wychowanie byłam
prawie współodpowiedzialna. Potem jednak uśmiechnęłam się
sama do siebie – cała ta komedia miała trwać tylko rok. Zaraz
jak tylko jako nowicjuszka dotrę do ostatnich tajemnic życia
klasztornego, jeszcze przed złożeniem pierwszych ślubów
zakonnych, wrócę do życia w świecie. Zawsze można było
znaleźć jakieś wyjaśnienie. Tym się właśnie pocieszałam.
Wszystkie inne sprawy wziął w swoje ręce sam szef. Dostałam
do ręki bilet. Osobiście nie chciał mi towarzyszyć, gdyż
mogłoby się to wydać zbyt podejrzane. W żadnym też
wypadku nie wolno mi było przedstawić się przełożonej
generalnej jako reporterka, lecz jedynie jako pracownik
wydawnictwa. Nie była to cała prawda, ale też i nie kłamstwo,
tym sposobem nikt nie nabierze podejrzeń.
Nieco ryzykowna była inna sprawa: moje nazwisko
pojawiało się często na łamach naszego poczytnego
czasopisma. Czy ktoś mnie może rozpoznać? Wszystko
zależało właśnie od tego.
Nie musiałam się niczego obawiać. Kiedy wymieniłam
moje nazwisko, twarz czcigodnej matki pozostała
niewzruszona. Równie dobrze mogłabym się nazywać Mary
Smith lub Liz Miller. O tym, że w tym klasztorze nikt nie
czytywał naszego pisma, pomyślałam, kiedy zobaczyłam
wznoszącą się na wzgórzach bryłę zabudowań w okropnym
stylu przełomu wieków, które być może całe lata temu
zasłużyły sobie na tak poetycką nazwę i teraz daleko im było
do tego.
Był szary, skąpany w deszczu, wczesnowiosenny dzień.
Na niebie przesuwały się ciężkie kłębiaste chmury. Nieliczne
drzewa, mające ożywiać surową fasadę klasztoru, wypuściły
zaledwie pierwsze pączki. Na burych polach nie widać było
żadnego śladu jakiejkolwiek zieleni, martwe i ciche leżały
wokoło. Jasnoczerwony traktor ugrzązł w błocie i to zaraz
obok głównego wejścia. Najwidoczniej nie udało mu się
pokonać zakrętu drogi wiodącej za rogiem ku stajniom,
oborom i stodołom.
Wielkie nieba, to raczej jakaś dobrze prowadzona farma
niż żeński klasztor! Z zabudowań gospodarczych dobiegało
szczekanie psa i głuche porykiwanie krów. Blaszany dźwięk
dzwonka u bramy – i chuda, ciemno odziana siostra zakonna,
która moim zdaniem była nieco zbyt wysoka, by móc uważać
ją za pełną wdzięku. Dominikanki wyobrażałam sobie zawsze
jako lśniąco białe, nieskazitelne gołębice na dziedzińcu Boga.
Takie, którym Pan nie złamałby ani jednego piórka, kiedy
rozgniewany przepędzał przekupniów ze świątyni. Tę,
przewiązaną szarą zapaską i tęgo rozczochraną, spowijała
czerń.
- Dzień dobry – rzekłam suchym tonem domokrążcy,
który po raz pierwszy dzwoni do drzwi obcego domostwa. –
Czy mogłabym rozmawiać z matką generalną?
Wysoka zakonnica szeroko rozwarła szare oczy.
- Z czcigodną matką? A kim pani jest?
- Eileen O’Davis – odpowiedziałam śmiało i niebiosa
nie zagrzmiały. Siostrzyczka nie miała najmniejszego pojęcia,
kto przed nią stał.
- A co pani sprzedaje? – pytała dalej, spoglądając na
moją walizkę oraz płaszcz przeciwdeszczowy, z którego
spływały strugi wody.
- Jeśli można tak powiedzieć, to mnie samą – odparłam
nieco podrażniona – chciałabym wstąpić do tego klasztoru.
No cóż, moje oświadczenie brzmiało co najmniej
dwuznacznie, bo najwidoczniej siostra nie podejrzewała, że
pod jej dachem zagościła nowa postulantka!
- Proszę mi tylko powiedzieć w jakiej sprawie i pójść za
mną do rozmównicy.
- Niech siostra posłucha, chcę zostać dominikanką, czy
też może wylądowałam tutaj wśród wyznawczyń buddyzmu?
Chuda siostra na dłuższą chwilę zamknęła oczy, a ja
pomyślałam, że zaraz zemdleje.
- Aaa, nowa? Nic mi o tym nie wiadomo, że się pani
zgłosiła! Jak brzmiało nazwisko – Davids?
- O’Davis – i nie jestem zgłoszona. Nie miałam pojęcia,
że nawet w klasztorach na pierwszym miejscu stoi święty
Biurokracy.
Teraz moja rozmówczyni roześmiała się, ukazując
potężne, końskie zęby, w żadnym wypadku nie dodające jej
urody.
Wytarła najpierw wielkie, kościste ręce w szarą
zapaskę, a następnie wyciągnęła ku mnie swoją prawicę:
- Serdecznie witamy. Proszę chwilę zaczekać, zaraz
zawołam mistrzynię nowicjuszek, matkę Amabilis – bo ja
jestem tylko opiekunką postulantek.
Obróciła się w pośpiechu na pięcie, a ja dostrzegłam, że
nosi na nogach drewniane chodaki. Jeszcze tylko tego
brakowało, żeby były częścią stroju zakonnego.
Nagle przede mną otwarły się wielkie, ciemne drzwi i
potykając się o próg wpadłam do wysokiego, chłodnego
pomieszczenia, gdy nagle z dala rozległ się męski głos:
- Ależ siostro Elżbieto! Proszę o ciszę klasztorną!
Tyczkowata siostrzyczka uśmiechnęła się promiennie,
jak gdyby to nie ją przywoływano do porządku.
- Dziękuję, czcigodna matko!
A do mnie:
- Jest pani dzieckiem szczęścia, to sama matka
generalna.
- Co się dzieje, mamy gości? – usłyszałam na zewnątrz
potężny męski głos. Pewnie zjawił się ktoś ze służby
domowej, kogo obowiązkiem było wyrzucanie za próg
nieproszonych gości.
Ale drzwi szybko się zamknęły. Najwidoczniej
siostrzyczka uspokajała rozdrażnionego domowego gnoma. Z
bijącym sercem przysiadłam na niewygodnym drewnianym
krześle. Z mojego płaszcza kapały na podłogę krople wody.
Na szczęście nie było na niej dywanu, ale i tak drewniane
deski lśniły wypastowane na wysoki połysk. Zgrzebny lniany
obrus przykrywał nierówności przedpotopowego stołu,
wyciosanego chyba z drewna tekowego i sprawiającego
wrażenie potężnego kowadła. Czyżby tutaj kuto młodych
ludzi, formując ich do życia klasztornego?
Ze ściany spoglądało na mnie olejne malowidło,
przedstawiające Chrystusa w towarzystwie dwóch niewiast.
Jedna z nich trzymała w rękach ogromną paterę z martwą
naturą, na widok której zgłodniałemu gościowi z ust
pociekłaby ślinka, a kiszki zagrałyby marsza. Tymczasem Pan
nie zaszczycał smakołyków nawet jednym spojrzeniem,
natomiast Jego wzrok spoczywał dobrotliwie na młodszej z
kobiet, spoglądającej ku Niemu w zachwycie i nie oferującej
Mu niczego oprócz skupionego przysłuchiwania się. Niejasno
przypomniałam sobie historię o Marii i Marcie, a także i to, że
zawsze większą sympatią darzyłam pilną Martę. A ponadto
teraz byłam głodna.
Otwarto drzwi, a w nich nie zjawiła się Marta,
balansując na ramieniu z tacą z zimnymi zakąskami, lecz
siostra zakonna wypełniająca swoją posturą prawie całą
futrynę. Głębokie, ciemne oczy ukryte za szkłami okularów
obrzuciły mnie szybkim spojrzeniem, zważyły i z pewnością
uznały za zbyt lekką. Wielkie nieba, męski głos przynależał do
niej, gdyż przedstawiła się najgłębszym basem:
- Matka Dominica z konwentu St. Mary. Co panią tutaj
sprowadza, panno Davis? Wydaje mi się, że nasza siostra
odźwierna nie zrozumiała pani do końca.
- Ależ nie – wykrztusiłam z siebie – naprawdę mam
zamiar zostać zakonnicą.
Potem wzruszyłam ramionami.
- Najwidoczniej coś pokręciłam.
Przełożona generalna uśmiechnęła się.
- Czy nie wiedziała pani, że zazwyczaj wysyła się
najpierw pisemne zgłoszenie?
- Z iloma załącznikami? – zapytałam rozdrażniona.
- Tylko z życiorysem i podaniem powodów, dla których
pragnie pani przyjść właśnie do nas – wyjaśniła olbrzymka
dobrotliwie. Usiadła naprzeciw mnie, a pod jej ciężarem stare
krzesło zaskrzypiało niepokojąco.
Poczułam, że się rumienię. Tego mi jeszcze tylko
brakowało.
- Bardzo mi przykro, ale nie miałam o tym pojęcia i
myślałam, że wystarczy po prostu przyjechać.
- Hm... czy omówiła pani tę kwestię ze swoim
spowiednikiem, który mógłby udzielić stosownej porady?
Spuściłam wzrok. Nigdy jeszcze nie miałam stałego
spowiednika, jak inne pobożne dusze. Było mi obojętne, kto
siedzi po drugiej stronie kratki w konfesjonale, podnosząc
rękę, aby udzielić rozgrzeszenia. Pozostałe kwestie uważałam
po prostu za zbytnią przesadę. Gdyby tylko siostra generał-
major – o przepraszam – siostra przełożona generalna
domyślała się, kim był szef, który skłonił mnie do tego...
- Od jak dawna żywi pani pragnienie zostania siostrą
zakonną? – zapytał mnie głęboki bas tonem psychiatry
pragnącego dowiedzieć się, jak długo jego pacjent cierpi na
urojenia.
- Od... od bardzo niedawna, to stało się nagle –
odpowiedziałam po raz pierwszy zupełnie szczerze.
- No, no! A dlaczego właśnie dominikanką?
Zastanawiałam się gorączkowo. Nigdy jeszcze nie
wzniosłam nawet aktu strzelistego pod adresem świętego
Dominika. Oprócz imienia nie znałam żadnego szczegółu z
jego życiorysu. Natomiast dysponowałam sporą wiedzą na
temat świętego Franciszka.
- Spodobał mi się biały habit – wymruczałam pod
nosem, gapiąc się z płonącymi policzkami w ciemny ubiór
mojej rozmówczyni. Tylko w okolicach czepka było nieco
bieli. Poza tym wszystko tonęło w czerni.
- Biel nosimy tylko w niedziele i święta. Powodem jest
kwestia związana z praniem – oświeciła mnie matka
generalna. – Nie wydaje mi się to także wystarczającym
powodem do wybrania właśnie naszego zgromadzenia.
Zakłopotana wpatrywałam się w ciemny blat stołu
niecałkowicie przykryty lnianym obrusem, gdyż w czasach,
kiedy go wykonano, z pewnością nie było mowy o żadnych
ozdobach.
- Czy zna pani przynajmniej maksymę naszego zakonu?
Zrezygnowana potrząsnęłam głową.
- Jest krótka i łatwa do zapamiętania. Brzmi: „Veritas –
Prawda”.
Mówiąc to, wstała z miejsca, jak gdyby chcąc dać mi do
zrozumienia, że dowiedziała się wystarczająco wiele na mój
temat.
Zostałam z pewnością przejrzana, więc również
zaczęłam się zbierać. Lecz przy drzwiach w jej wnętrzu
przeważyła męska dobroć, więc zwróciła się do mnie ciepłym
barytonem.
- Najpierw musi pani coś zjeść. Proszę powiesić płaszcz,
o tam, na wieszaku. Dzisiejszego wieczoru następny pociąg do
Chicago będzie dopiero po 20.00.
Wyszła, zostawiając mnie samą, a ja zdjęłam wreszcie z
siebie przemoczony trencz. W rzeczy samej kaloryfery grzały
słabo. Wydawało mi się, że przechodząc obok, przełożona
generalna podkręciła nieco termostat. Bardzo uprzejme z jej
strony, że nie posłała mnie do domu głodnej. Narastała we
mnie złość. Co to za brednie z brakiem powołań zakonnych.
Tutejsze siostry zdawały się wcale tego nie doświadczać, gdyż
w przeciwnym wypadku przyjęłyby mnie z otwartymi
ramionami i to nie zadając zbędnych pytań, kiedy chętna
kandydatka zjawiła się w ich progach, uciekając przed
pokusami zepsutego świata!
Pogrążona w niewesołych myślach podeszłam do
wysokiego okna, w którym nie było żadnej firanki, a jedynie
wyblakłe zasłony o bliżej nieokreślonym kolorze. Spojrzałam
na wionące pustką pola. Najbliższe domostwa położone były
na krańcu horyzontu Golden Hills. Muszą mnie tu zatrzymać
choćby ze względu na miłosierdzie.
Nie upłynęły nawet dwie minuty i ponownie zjawiła się
siostra Elżbieta, odźwierna. Tym razem, co stwierdziłam z
ulgą, miała na sobie biały fartuch i normalne obuwie. Za
pierwszym razem pewnie dopiero wróciła z obory. W ręku
niosła tacę przykrytą czystą ściereczką. Z głośnym łomotem
postawiła ją na stole, który najwidoczniej wszystko
wytrzymywał, i rozłożyła przede mną serwetkę. Następnie
uroczystym gestem ustawiła na środku wazę z zupą, przy
moim miejscu gruby porcelanowy talerz i drewniany półmisek
z bielusieńkim jak śnieg chlebem, soczystą różową szynką
oraz prawdziwym, wiejskim masłem. Oprócz tego mały
talerzyk z dwoma ogromnymi, czerwonymi jabłkami.
Wszystko to zrobiło na mnie wrażenie prawdziwej uczty i to
większej niż martwa natura Marty, która ugościła Pana,
zbierając za to naganę.
- Proszę się częstować, a jeśli czegoś zabraknie,
wystarczy powiedzieć.
Musiałam się uśmiechnąć.
- Siostro, tym przecież można nakarmić cały regiment
wojska.
- Proszę tylko zaczekać, aż nabierze pani prawdziwego
postulanckiego apetytu, panno Davis. Na to nie czeka się u nas
nawet trzech tygodni. Człowiek zaczyna być niespokojny,
kiedy wyznacza mu się tak skąpe racje. Ale bez obaw, można
się u mnie poskarżyć, jestem przecież opiekunką postulantek.
Nie, to nie zdarzy się nigdy w moim przypadku!
Zanurzyłam chochlę w gęstej zupie z maślanki, w której
pływały śliwki. Nie widziałam jeszcze takiej potrawy.
Pociągnęłam nosem.
Siostra Elżbieta roześmiała się.
- Tak, tak, nasza siostra kucharka pochodzi z Niemiec,
jest emigrantką. Od pół roku jemy nawet regularnie kiszoną
kapustę z golonką. Tylko piwa nie wolno jej podać do stołu,
niestety.
- Siostro Elżbieto, sprawy nie zajdą nigdy tak daleko,
żebym została siostry postulantką i nauczyła się jeść kiszoną
kapustę – posyła się mnie do domu pocztą zwrotną.
Tyczkowata siostra wypuściła trzymaną w dłoni klamkę
od drzwi, najwidoczniej pełna skrupułów, że prowadzi ze mną
tak długie prywatne rozmowy, ale zwyciężyła niewieścia
ciekawość.
- A z jakiegoż to powodu? Co mówiła?
- Przełożona generalna stwierdziła, że musi znaleźć dla
mnie następny pociąg i... odjazd do domu.
Siostra Elżbieta przymknęła powieki, trwało to około
pięciu sekund. Potem jej twarz rozpogodziła się.
- Przypominam sobie dokładnie, że ze mną zrobiła tak
samo. Od tej chwili upłynęło już dobrych piętnaście lat. Nasza
czcigodna matka nie zmienia się. Proszę się nie niepokoić, z
pewnością została pani przyjęta.
Wyszła, uśmiechając się. Ja zaś, nie wierząc już w nic,
pozwoliłam się prowadzić zdrowemu apetytowi i niczym
wygłodniały brzdąc wepchnęłam w siebie wszystko co jadalne
i co w zasięgu moich rąk. Wydawało mi się, że jeszcze dzisiaj
pośle się mnie na krańce świata.
Odkładałam właśnie łyżkę, kiedy po raz kolejny zjawiła
się matka generalna.
- Doskonale – skinęła głową z zadowoleniem – ma pani
przynajmniej blade pojęcie o powołaniu – zdrowy apetyt.
Siostry, które na widok pożywniejszych dań wpadają w
omdlenie, nie są nam tutaj potrzebne. No, ale przejdźmy na
spokojnie do rzeczy, panno O’Davis. Czy ma pani rodziców i
jakie jest ich stanowisko co do podjętej przez panią decyzji?
Staranniej niż to konieczne zwinęłam moją serwetkę i
odpowiedziałam z ociąganiem:
- Moi rodzice nigdy nie robili mi żadnych trudności, ani
przy wyborze zawodu, ani w żadnej inne sprawie. Gdybym im
oznajmiła, że wychodzę za mąż za syna Rockefellera, też by
się na to zgodzili.
Duże, ciemne oczy ukryte za szkłami okularów
pozostały poważne.
- A więc mogę być pewna, że przybyła pani do nas z
błogosławieństwem swoich rodziców? – zgłębiała temat dalej.
- Najprawdopodobniej moi rodzice jeszcze dzisiaj
otrzymają list, w którym informuję ich o moim zamiarze. To
wystarczy, przecież mam dwadzieścia jeden lat.
Matka generalna nachyliła się ku mnie.
- Coś takiego, wysłała pani jedynie pisemne
zawiadomienie?
- Owszem, nie miałam czasu, żeby do nich jechać, gdyż
mieszkamy poza miastem. W Chicago mam umeblowaną
garsonierę i pracuję zawodowo.
- Aaaa – rozumiem – tak to wygląda. Cała sprawa staje
się coraz bardziej skomplikowana.
Nie podzielałam tej opinii. Musiałam wyglądać
niezwykle wojowniczo, gdyż matka zgromadzenia
przypomniała mi nagle o tym, że nie bez kozery, mając na
myśli najwyższy autorytet zakonny, dodaje się w jej tytule do
określenia „przełożona” również stopień generalski. W
najbardziej męskim ze swoich tonów zwróciła się do mnie:
- Zanim zostanie pani przyjęta, muszę mieć ustną i
pisemną zgodę pani rodziców. Nie obejdzie się bez tego.
Bardzo mi przykro, ale musi pani wracać.
Nigdy bym nie pomyślała, że przełożeni robią takie
trudności, gdy chce się wstąpić do klasztoru. Zachowywała się
tak, jakbym co najmniej została uprowadzona przez
porywaczy i na siłę zaciągnięta do tej twierdzy zakonnej.
Prawdziwy cud, że nie wezwała policji.
- Moi rodzice mają telefon! – wpadła mi do głowy
zbawienna myśl. – Podam ich numer i w ciągu dziesięciu
minut będziemy miały ustne zapewnienie, że dają mi
absolutnie wolną rękę.
Przełożona generalna potrząsnęła głową.
- Nie mamy w zwyczaju szantażować zaskoczonych
rodziców. Wybierając duszę dla siebie, Bóg działa niezwykle
troskliwie i ostrożnie, panno O’Davis. Rodzice dali pani życie
i jednym z przysługujących im praw jest spokojne
wysłuchanie ich opinii. Powiedziała pani, że mieszkają poza
miastem?
- Owszem, dość daleko – potwierdziłam skwapliwie
(połączenia z Chicago były znakomite).
- Hm – sprawdzę w rozkładzie jazdy, czy dzisiaj
wieczorem będzie jeszcze jakiś pociąg! – oświadczyła moja
interlokutorka, powstając z miejsca. Straciłam wszelką
nadzieję. Jutro rano zjawię się przed obliczem szefa i słusznie
usłyszę zarzut bycia całkowitym beztalenciem. Nie
zobaczyłam nawet słynnego szyldu „Klauzura, wstęp
wzbroniony”, nie mówiąc nawet o tym, żeby sforsować
ozdobioną nim bramę.
- Matko generalna! – ruszyłam do ataku z odwagą, jaką
daje desperacja, dostrzegając, że chyba po raz pierwszy udało
mi się ją poważnie zaniepokoić. – Nie można mnie po prostu
odesłać z powrotem, gdyż dostanę się w sidła mojego szefa,
który raz pozwolił mi się z nich wyrwać, ale z pewnością nie
zrobi tego po raz drugi.
Była to nawet prawda. Szef wyśmieje mnie i nigdy
więcej nie dostanę szansy, żeby po wykonanym zadaniu
otrzymać awans na samodzielną reporterkę.
- Pani szef? – zapytała przełożona generalna, dopiero
teraz poważnie zainteresowana wykonywanym przez mnie
zawodem, gdyż najwidoczniej była to dla niej rzecz
najzupełniej drugorzędna.
- Jestem re... pracownikiem redakcji – wyjąkałam. W
ostatniej chwili udało mi się przełknąć zdradzieckie słowo
„reporterka”.
- Aha, i pewnie miała pani stałą umowę o pracę? –
zapytała nagle czymś olśniona.
Skinęłam głową, z serca spadł mi kamień. Matka
generalna zamyśliła się. Najwidoczniej miała złe
doświadczenia z menedżerami filmowymi reprezentującymi
Clare Nell.
- W jakim wieku jest pani szef? – zapytała nagle. Tym
razem to ja wpadłam w zdumienie.
- No, około pięćdziesiątki – tak mi się zdaje.
- Żonaty?
- Nie, to znaczy, tak – rozwiedziony...
- Aha...
Nie miałam pojęcia, czy przełożone generalne mają
bogatą wyobraźnię, czy czerpią swoje doświadczenia z życia,
układając w całość skomplikowane łamigłówki, które zwykły
pojawiać się w scenariuszach filmowych. Wydawało mi się, że
miała już pod ręką gotową historię, więc czyniłam wszystko,
żeby ją do niej przekonać.
- Nasz szef jest bardzo despotyczny – powiedziałam
zgodnie z prawdą. – Byłabym bardzo szczęśliwa, mogąc przez
dłuższy czas pozostać poza jego zasięgiem.
Zarówno element ojcowski, jak i macierzyński jej
natury zdawały się skłaniać ją ku temu, aby przygarnąć mnie
pod skrzydła.
Podeszła do okna.
- Leje tak, że mogłoby się zdawać, iż niebiosa zawarły z
panią przymierze. No dobrze, proszę zostać na noc, a potem
zobaczymy co dalej.
Wychodząc, potknęła się o moją walizkę.
- Co pani z sobą zabrała – wyprawę dla postulantki?
Ze zdumienia otwarłam usta.
- Co takiego? Jaką wyprawę?
- No tak, wyprawę, którą również oblubienice Pana
zwykły zabierać ze sobą do klasztoru, z wyjątkiem oczywiście
ubóstwa. W tym wypadku można przyjść takim, jakim się jest,
i nie jest to nigdy przeszkodą.
W mojej walizce znajdowały się dwie sukienki
koktajlowe, trzy garsonki, cztery pary bucików na obcasie
firmy Charleston, etola ze sztucznej norki, torebka z
krokodylej skóry oraz wykwintna nylonowa bielizna.
- Myślę – wydaje mi się, że parę z tych rzeczy okaże się
mi przydatne – wyjąkałam.
- A czy jest pomiędzy nimi choć jedna prosta, czarna
sukienka?
- Nnn-ie! W ostatnich latach nie mieliśmy żadnego
pogrzebu w rodzinie.
Przełożona generalna skierowała swoje kroki ku
drzwiom.
- No więc, zobaczymy. Przyślę mistrzynię nowicjuszek,
żeby przydzieliła pani pokój gościnny.
Niedługo zjawiła się przyjazna, niska siostrzyczka.
Wszystko w jej postaci było proporcjonalne okrągłe i
sprawiające wrażenie, że dzięki otaczającemu klasztor
gospodarstwu zakonnice dobrze się odżywiają. Nie było
natomiast w niej niczego nadzwyczajnego, choćby na
podobieństwo wrażenia, jakie odnosi się, kontemplując obrazy
świętych. Mimo to natychmiast odczułam, że jest ona tą
zakonnicą, do której wnętrza chciałabym koniecznie zajrzeć.
Jaka była tego przyczyna? Być może powodowały to jej
wielkie, stalowoniebieskie, irlandzkie oczy, które zwykły nie
tylko spoglądać na drugą osobę, lecz wwiercały się w głąb
duszy. W każdym razie wydawało mi się, że mnie przejrzano,
więc szybko spuściłam wzrok.
- No więc jestem siostra Amabilis, mistrzyni
nowicjuszek – zwróciła się do mnie z uśmiechem, jak gdybym
przynależała już do gromadki jej podopiecznych. – Jeszcze
dotąd się nie zdarzyło, żeby się ktoś mnie bał. Proszę więc za
mną. I bez obawy, nie przyodziejemy pani od razu w habit.
Musiałam się uśmiechnąć. Ostatecznie w klasztorze nie
było żadnych zapadni, w których czeluściach znikało się
bezpowrotnie. Pokój gościnny był mały i skromnie urządzony,
lecz bardzo przytulny. Nad pomalowanym na biało,
dziewczęcym łóżkiem zawieszono oleodruk przedstawiający
słoneczniki, które bardzo lubię.
- No tak – stwierdziła matka Amabilis, zaciągając
zasłony – okna tego pokoju wychodzą niestety w stronę
gospodarstwa. Miejmy nadzieję, że rankiem nie będzie pani
przeszkadzało porykiwanie krów. My wstajemy nieco
wcześniej, zanim jeszcze ono nastąpi.
- A o której godzinie?
- Krowy doi się około szóstej rano.
- Nie to miałam na myśli. Kiedy siostra wstaje?
- Hi, hi, hi! Bladym świtem, o piątej trzydzieści –
przynajmniej w zimie. Latem zaczynamy pół godziny
wcześniej.
Czym prędzej usiadłam na jedynym krześle.
- Wielkie nieba, ale dlaczego tak wcześnie? To przecież
prawie o północy! – wyrwało mi się.
- Za to rzadko wstajemy w nocy na modlitwę, tak jak
jest to w zwyczaju w wielu innych zakonach – pocieszyła
mnie matka Amabilis.
Nocą – tego mi jeszcze tylko brakowało! Piąta
trzydzieści była już porą niewyobrażalną. Moją pracę
rozpoczynałam dopiero o dziewiątej i do ósmej wylegiwałam
się słodko w piernatach. Najwidoczniej dotąd wiodłam życie w
zupełnie innym świecie.
Z westchnieniem otwarłam walizkę, ale nie miałam
śmiałości wyciągnąć z niej nylonowego tworu, którego
potrzebowałam podczas pierwszej nocy klasztornej.
- Proszę się nie spieszyć z rozpakowywaniem –
uspokoiła mnie matka Amabilis. – Być może w godzinach
nocnych dojdzie pani do chwalebnego przekonania, żeby
odstąpić od zbyt pośpiesznie podjętej decyzji. Nikt nie będzie
się temu dziwił. Młodzież już taka jest. W każdym wypadku
udało się pani odetchnąć klasztornym powietrzem,
nieprawdaż?
Poczerwieniałam. Czyż nie traktowała mnie niczym
szpiega, którego wyrzuca się poza dom, nie pokazując żadnej z
tajemnic, z którą chciałby się bliżej zapoznać?
- Zostaję! – odparłam z przekorą, zakładając ręce, jak
gdyby dla zademonstrowania, że żadna siła na świecie nie
będzie w stanie przepędzić mnie z tego pokoju.
- Oj, czy aby na pewno? – pokiwała głową moja
rozmówczyni, a jej okrągła twarz dowodziła, że doskonale się
bawi. – Proszę pomyśleć: piąta trzydzieści.
Podała mi rękę.
- Proszę się nie nudzić. Z pewnością zwykle nie udaje
się pani tak wcześnie na spoczynek. Tam, w szufladzie jest
kilka książek. Nie mamy niestety radia, nie wspominając o
telewizji.
Najwidoczniej siostry obchodziły się bez informacji,
niczym dzikusy w buszu.
- Ale wobec tego nie wiecie nic na temat tego, co dzieje
się w polityce! – nie mogłam się nadziwić.
- Zauważymy na pewno, kiedy nastąpi koniec świata.
Wszystko inne nie ma zbytniego znaczenia – odparła
nieustraszona optymistka i zanim wyszła, odwróciła się w
moją stronę.
- Potrzebuje pani jeszcze czegoś, drogie dziecko?
Wzruszył mnie ton, jakim zwróciła się do mnie.
- Nie, dziękuję. Proszę się nie przejmować, wszystko
jest w porządku.
- Jeśli chodzi o samotność, to proszę się nie martwić.
Nawet najgroźniejsi gangsterzy USA nie wpadli jeszcze na
pomysł, żeby zakraść się do Golden Hills. Dobrej nocy.
Zostałam sama. Spojrzałam na zegarek – była dopiero
dziewiętnasta. Tylko jako dziecko bywałam tak wcześnie
posyłana do łóżka. Słyszałam jeszcze ciche kroki
rozbrzmiewające na korytarzu tu i tam. Najwidoczniej
klauzura położona była za żelaznymi bramami i żaden dźwięk
spoza nich nie docierał do mnie. Bardzo to było uprzejme ze
strony matki Amabilis, że przestrzegła mnie przed
samotnością. Kiedy to ostatnio byłam tak pozostawiona sama
sobie?
Nie, nie jest dobrze, żeby człowiek był sam!
Zabrałam się za rozpakowywanie mojego bagażu i
wyjęłam z walizki dwie porządne sukienki, które mogłyby się
nadać. Jedna z nich, z lekkiej wełny, była w kolorze
fioletowego bzu, druga z dzianiny bawełnianej, bardziej
kolorowa, lecz bez zwracającego uwagę wycięcia i z długimi
rękawami. Na to chyba powinny się zgodzić.
Zrobiło się chłodno. Powinnam może wreszcie
skorzystać z dobrodziejstw łóżka! Materac był zdumiewająco
miękki. Ostatnio ciągle czytałam o twardych posłaniach
zakonnic, pryczach, siennikach i blaszanych szafkach. A
tymczasem miejsce mojego spoczynku było całkiem wygodne.
Kiedy się obróciłam, łóżko zaskrzypiało. Być może gościło już
niejedną wylęknioną kandydatkę na zakonnicę? Tu muszę
przyznać, że nie było mi lekko na duszy.
W co ja się wpakowałam? Doskonale przecież
zdawałam sobie sprawę z tego, że nie nadaję się na siostrę
zakonną, a przecież chciałam tu pozostać, wiodąc życie w
klasztorze – i to przynajmniej przez rok. A rok ma dwanaście
miesięcy złożonych z trzystu sześćdziesięciu pięciu dni. Uff,
trzysta sześćdziesiąt pięć poranków o piątej trzydzieści, zanim
jeszcze zapieje kur – nie, to zbyt wygórowane żądanie! Szef
zrobiłby lepiej, posyłając mnie gdzieś w Himalaje! Już na
samą myśl o nim ogarniała mnie złość. Serce łomotało mi w
piersi szybko i głośno. Nie miałam ze sobą żadnego lekarstwa,
aby je uspokoić. Nie byłam przecież starszą panią noszącą ze
sobą nieodłączne puzdro z medykamentami! Co zwykle robi
się w takim wypadku?
Co to doradzała matka Amabilis – że miałam trochę
poczytać? Być może dobrym rozwiązaniem będzie nieco
rozrywki. No to do dzieła! Pewnie przechowują tu parę
starych, budujących opowiastek w złoconych oprawach.
Otwarłam szufladę wskazaną mi przez mistrzynię
nowicjuszek.
Pierwsza pozycja: Doktor Żywago! Rosyjski bestseller –
nie! Tego najmniej bym się tutaj spodziewała, ale znałam go.
Następna pozycja? Ciężkie tomisko, złocone rogi, pewnie
Biblia. Otwarłam ją – dowcipy ze wszystkich kontynentów.
Amerykańskie, angielskie, szkockie, irlandzkie, niemieckie,
hiszpańskie – zawirowało mi w głowie! To na takiej lekturze
spędza się tutaj czas? Kim był ten wesoły mnich? „Święty
Antoni z Padwy – był spokojny, kiedy to się stało!”.
Ta pozycja była po niemiecku – uśmiechnęłam się.
Gdybym tylko ja była spokojna. Nie, nie miałam ochoty na
tego rodzaju literaturę.
No więc, trzecia cegła. Hm – Summa theologica –
wreszcie coś, co bardziej pasuje do murów klasztornych.
Stwierdziłam, że w moje ręce dostało się skrócone, łatwe w
odbiorze dzieło Tomasza z Akwinu – przejrzyste w układzie,
bo podzielone na czytelne akapity. I tak nie miałam zamiaru
dłużej zagłębiać się w czytaniu, a jedynie otrzymać odpowiedź
na moje wątpliwości.
Pierwsze zdanie wielkiego dominikanina, które
przeczytałam, brzmiało: „Nie zastanawiamy się nad celem, a
jedynie nad drogami, które do niego wiodą”. Zaskoczona
zastanowiłam się przez chwilę. Zdumiewająco trafne
spostrzeżenie. Jakąż to drogę wybrałam? Czy któryś ze
świętych doradziłby mi jej wybór? Najprawdopodobniej – nie.
Dalej przeczytałam: „Ci, którzy potrzebują porady
innych, wiedzą, jeśli są w stanie łaski, że dobrze robią,
doradzając sobie samym, aby szukać porady innych osób i
odróżniając dobrą radę od złej”.
Zatrzasnęłam z hukiem dzieło Akwinaty, aż echo odbiło
się od ścian. To było ewidentne naruszenie mojej prywatności.
Oczywiście, że posłuchałam złej rady, i doskonale zdawałam
sobie z tego sprawę. Przełożona generalna miała rację. Zaraz z
rana spakuję manatki i wyjadę, choćby miało mnie to potem
kosztować utratę szans na zostanie redaktorką.
We wszelkich wątpliwościach uzyskuje się spokój i
równowagę ducha, podejmując jakąkolwiek decyzję. I tak
postanowiłam sobie, że nie sprzeciwię się matce generalnej,
jeśli nazajutrz każe mi opuścić klasztor. Wpierw jednak
chciałam zakosztować nieco więcej mądrości autorstwa tego
męża, którego kilka zdań wystarczyło, aby uspokoić moje
wzburzone wnętrze.
Przysunęłam lampę nieco bliżej i zaczęłam czytać od
początku.
Odkąd opuściłam szkołę i zdałam maturę, nie miałam w
ręku tak ciężkiej lektury. Teraz zaś wydawało mi się, jakbym
kroczyła przez ciemności nocy po jasno oświetlonej, pewnej
ścieżce, której jasność z każdym krokiem stawała się większa.
Blask światła tak bardzo przybrał na sile, że stał się
wręcz oślepiający.
Oczywiście zasnęłam i we śnie nie siedziałam u stóp
Pana tak jak wspomniana wcześniej Marta, lecz u stóp
Akwinaty, wpatrując się w jego oblicze, zaś wszystkie pokusy
świata straciły dla mnie swój czar.
II
Rankiem nie usłyszałam ani ryku krów, ani wstających
o piątej trzydzieści sióstr. Kiedy zaniepokojona matka
Amabilis przyglądała mi się, gasząc lampkę nocną przy moim
łóżku, była dziewiąta rano.
- Myślałam już, że jest pani pierwszą kandydatką, która
zmarła w naszych murach – stwierdziła wytrącona z
równowagi. Podniosłam się, dojrzałam leżącą na podłodze
książkę i przeprosiłam za kłopot.
- Ach, nic nie szkodzi. Energia elektryczna jest u nas
tania. Ale tak ciężka strawa duchowa na wieczór – i to na
samym początku. Trzeba było przeglądnąć książkę z
dowcipami.
Potrząsnęłam głową.
- Nie, matko Amabilis, Wilhelm Busch i inni wielcy
humoryści z pewnością nie pomogliby mi w podjęciu decyzji,
która teraz zapadła.
- Cóż to za decyzja? – zapytała zdumiona matka
Amabilis, skrywając dłonie w rękawach habitu i pochylając się
ku mnie.
- Zmierzenia się z siostry przełożoną generalną i
wszystkimi świętymi, aby tu pozostać. Święty Tomasz
stwierdził w swoim dziele, że największym dobrodziejstwem,
jakie można wyświadczyć bliźniemu, jest odwiedzenie go od
błędu i poprowadzenie ku prawdzie.
- Taaak? – dodała matka Amabilis z jeszcze większym
oczekiwaniem w głosie.
- Wydaje mi się, że do dzisiaj miałam zupełnie błędne
zdanie na temat życia w klasztorze – odparłam energicznie – i
wraz ze mną błędnie oceniło je wiele innych osób.
Stalowobłękitne oczy matki spoczęły na mnie dłuższą
chwilę. Patrzyła bez słowa, a potem powiedziała:
- No cóż, proszę przejść do sąsiedniej rozmównicy,
zanim jeszcze przywdziejemy pani na głowę czepek
postulantki. Jeszcze wczoraj matka Dominica telefonowała do
pani rodziców. Przyjechali tutaj, żeby omówić wszystkie
sprawy, skoro taka jest pani wola.
Zamarłam na chwilę, po czym wyskoczyłam z łóżka na
równe nogi.
- Czy teraz w świecie nosi się coś takiego, kiedy po
prostu człowiek kładzie się na spoczynek? – zapytała
mistrzyni nowicjuszek, spoglądając z podziwem na mój
przyodziewek. Przytaknęłam dumnie.
- Oj, oj! – odparła tylko. – Trzeba się będzie przestawić
– i to wszystko ze względu na prawdę.
Zaśmiałyśmy się jednocześnie.
Kiedy już przed nią i przed sobą samą usprawiedliwiłam
swoje karkołomne decyzje, ubrałam się szybko w liliową
sukienkę, gdyż było to moje najbardziej neutralne światowe
odzienie, i przygotowałam się na spotkanie z rodzicami oraz
na cały szereg pytań i zarzutów. Mama i tata nie tylko spożyli
doskonałe śniadanie, ale jeszcze na domiar złego przywieźli ze
sobą Maureen, do której jestem tak bardzo przywiązana.
Maureen została zwolniona z zajęć szkolnych, ponieważ ja
chciałam wstąpić do klasztoru, a ona koniecznie chciała
zobaczyć mnie raz jeszcze. Kończy teraz ostatnią klasę szkoły
podstawowej.
Rzuciłam się mamie w objęcia, jak gdybym
rzeczywiście miała zamiar zostać tu przez całe życie.
Ona ucałowała mnie w oba policzki.
- A więc to prawda? – zapytała z radością w głosie i
błyskiem w oczach. – Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że
właśnie ty urzeczywistnisz moje dziewczęce marzenia i
wstąpisz do klasztoru.
- Ależ Mary! – wtrącił tatuś z wyrzutem w głosie. Ona
się roześmiała:
- Tak, mój mężu, zanim ciebie poznałam, miałam taki
zamiar, ale nie były to dominikanki, tylko klaryski.
Tatuś przeciągnął ręką po rzadkich włosach.
- Co za szczęście, że chodzi tylko o moją córkę. Chodź
tu, moja panno! No, dobrze się wyspałaś w przedsionku nieba?
- Doskonale, tatusiu.
- To masz powołanie, dziecko. Ojciec MacShaggy
zwykł mawiać, że dobry apetyt, spokojny sen i dobra wola
wystarczają, aby wstąpić do klasztoru. Wszystko inne sprawią
atmosfera i łaska. Potrzebujesz czegoś, córeczko?
O, jacyż zdecydowani byli moi kochani rodzice, jeszcze
bardziej w gorącej wodzie kąpani niż ja sama. Wyglądało na
to, jak gdyby sami mieli uczynić ten krok, a to wydało mi się
już nieco podejrzane. Maureen przytuliła się do mnie.
- Eileen, jeśli tu zostaniesz, otrzymam w spadku cały
nasz pokój, ze wszystkimi twoimi klamotami. Pomyśl tylko, to
tak jakbym była już prawie dorosła.
Pociągnęłam ją za długie, rude warkocze.
- Nie wcześniej, zanim te spadną pod nożyczkami.
- Obetną ci teraz włosy, Eileen? – zapytała moja siostra
z zazdrością. Bezwiednie przeciągnęłam ręką po głowie.
Matka Amabilis, wnosząca właśnie tacę przeładowaną
dojrzałymi owocami, usłyszała pytanie i uśmiechnęła się.
- Nie, już od dawna tego nie praktykujemy, moja mała.
- O jaka szkoda, to byłoby takie ekscytujące! Pamiętasz,
Eileen, jak oglądałyśmy razem Historię pewnej zakonnicy i jak
płakałam, kiedy widziałam, jak golą jej głowę?
Najchętniej zatkałabym jej tę rozgadaną jadaczkę.
Wszelkie nasze informacje na temat życia w klasztorze
pochodziły z filmów i książek autorstwa osób, które były w
klasztornych murach, ale ponownie powróciły do świata. Na
szczęście Maureen wbiła zęby w soczystą gruszkę.
- No cóż, siostro, jak to ma wyglądać z ekwipunkiem? –
zapytał mój kochany ojciec. – Potrzebne jej będą buty do
wspinaczki, skoro od tej chwili tak ostro rusza w górę?
- Mamy tutaj listę – odparła matka Amabilis. –
Przygotuję jej kopię do zabrania. Nie jest tego dużo, w
każdym razie znacznie mniej, niż kiedy wychodziłaby za mąż
córka z dobrego domu.
Tatuś był zadowolony, gdyż miał do wyposażenia
jeszcze kilka córek, mamusia natomiast obiecała mi swoją
czarną sukienkę, którą nosiła ostatnio podczas święceń
kapłańskich mojego brata.
- Tę możemy jeszcze przefarbować – orzekła mistrzyni,
a ja wpadłam w panikę. Moja piękna liliowa sukienka z czystej
wełny!
- Na pewno się zbiegnie! – spróbowałam się
przeciwstawić.
- Drogie dziecko, mamy na to swoje sposoby –
uśmiechnęła się matka Amabilis uspokajająco. – A jeśli
rzeczywiście nie będzie pasowała, to ubierze ją inna
postulantka, gdyż pani się z nią zamieni, nieprawdaż?
A więc tak to funkcjonowało! No cóż, zaopatrzę się
znowu w rozsądną garderobę, kiedy dostanę moją pierwszą
pensję jako redaktorka. Poza tym ta na pewno nie będzie już
modna. W ciągu pół godziny zostały wyjaśnione wszystkie
pytania, przede wszystkim to najważniejsze, czy wraz z
rodzicami chcę wrócić do domu. Oboje zaprzeczyli
jednogłośnie w moim imieniu. Przy pożegnaniu jednak swoimi
uściskami prawie chcieli połamać mi żebra.
Maureen rozpłakała się na głos. Wzięłam ją na bok,
pocieszając szeptem, że może wcale nie wytrzymam, że może
będzie ze mną tak jak z niejedną postulantką, którą odesłano
do domu. Słysząc to, moja młodsza siostra uspokoiła się
natychmiast, otarła piąstką oczy i oznajmiła:
- Tylko nie ty! Założyłam się z Patem Walkerem, że
dasz sobie radę. Jeśli wytrzymasz dwa lata, dostanę wszystkie
jego książki o Dzikim Zachodzie. Powiedział, że jego rodzice
orzekli, że na pewno niedługo wrócisz do domu.
Jakoś mnie to nie uspokoiło.
- Zobaczymy, jak to będzie, Maureen – dodałam słabo.
Ona skinęła głową.
- Poczekaj tylko, jak będę mieć szesnaście lat, pójdę w
twoje ślady. Wtedy będziesz już starą zakonnicą i zostaniesz
moją mistrzynią nowicjuszek.
- Nic z tego nie będzie, Maureen. Nie wbijaj sobie
niczego do głowy, słyszysz?
- Takie rzeczy już się zdarzały, na przykład w życiu
małej świętej Teresy. Jej rodzona siostra została później
przełożoną klasztoru, uczyliśmy się tego na katechezie.
Byłam szczęśliwa, kiedy wreszcie znikła za progiem i
wraz z rodzicami pomachała mi z okna taksówki.
- Dziwne – orzekła matka Dominica, która pojawiła się
znowu, a jej głos ze zdumienia był jeszcze o dwa tony niższy
niż zwykle. – Rodzice nieomal pragnęli się pani pozbyć. Była
pani tak złą córką?
Potrząsnęłam głową.
- Nie, czcigodna matko, to Irlandczycy. Jeśli połowa
członków rodziny nie wybierze stanu duchownego, uważa się
ich za nienormalnych.
Mistrzyni nowicjuszek potwierdziła również, że połowa
Irlandii osiedliła się w Ameryce. Również i ona miała
przodków, którzy pochodzili z okolicy Limerick. Natychmiast
też połączyło nas coś serdecznego, odczułam to już wczoraj.
Samochód zniknął w oddali. Nocą deszcz nieco ustał, ale i tak
kiedy rodzice dotrą taksówką do domu, będzie ona wyglądała
jak dzik, który właśnie wytarzał się w błotnej kąpieli.
Przełożona generalna pokiwała głową. Odpowiednio do rangi
tego dnia założyła biały strój, więc wyglądała bardzo
dostojnie, na podobieństwo dobrze zbudowanego pingwina.
- Jak na mój gust, wszystko poszło trochę za szybko –
oznajmiła zatopiona w myślach. – Jeśli ma pani takie samo
odczucie, Eileen, proszę natychmiast o tym powiedzieć. Nie
jestem zwolenniczką pośpiechu, rozumiemy się? Nie
zwabiamy naszych sióstr do klasztoru ani też nie wpędzamy
ich do niego. Pozostaje pani wolnym człowiekiem tak długo,
dopóki nie złoży uroczystych ślubów.
Przytaknęłam. Nigdy bym nie pomyślała, że u
początków życia klasztornego usłyszę tak stanowcze
ostrzeżenia i przestrogi.
- Doskonale, siostra Elżbieta wraca właśnie z obory –
dodała generalna żywszym tonem. – Proszę się pośpieszyć
matko Amabilis i oczepić naszą młodą postulantkę. Potrzeba
nam świeżych sił, żeby odciążyć nieco w pracy naszą
gospodynię.
Po raz pierwszy podcięło mi nogi.
Matka Amabilis chwyciła mnie za ramię.
- Oczywiście, no to do przebieralni. Proszę się nie
kłopotać, pożyczę pani strój roboczy. Za kwadrans będziemy
gotowe.
Nie dostrzegłam nawet tabliczki na drzwiach dzielących
klauzurę od pozostałych pomieszczeń klasztoru, potknęłam się
tylko o próg, jakby owiany tajemnicą, i nieomal po omacku
szłam śladami mistrzyni nowicjuszek przez długi, pogrążony
w mroku korytarz, gdy na jego końcu otwarła białe drzwi.
Weszłam do ogromnej sali, której bym się tutaj nie
spodziewała, słonecznej, jasnej i wyglądającej na pierwszy
rzut oka niczym okręt pod pełnymi żaglami. Wszędzie
zwieszały się białe zasłony oraz białe parawany, zdające się
oddzielać od siebie boksy dla poszczególnych wioślarzy.
Mistrzyni skierowała swoje kroki ku pustemu
przedziałowi po prawej stronie, mającemu skośną ścianę
przednią z małym okienkiem u szczytu.
- Proszę bardzo, ta celka należy teraz do pani, Eileen.
Wszystkie są identyczne, nie foruje się więc pani ani też nie
krzywdzi. Tamta szafeczka przeznaczona jest tylko na
najpotrzebniejsze rzeczy. Stop, nie na świeckie ubranie!
Oddaje się je do szatni i kiedy złoży pani śluby wieczyste,
przejdzie ono na własność klasztoru.
- A co potem? – zapytałam ogarnięta ciekawością. – Co
zrobią siostry za dziesięć lat z niemodnymi ubraniami?
- Proszę tak nie mówić! – uśmiechnęła się matka
Amabilis, a w jej błękitnych oczach widać było rozbawienie. –
Mamy tam garderobę, która dziesięć razy była już w modzie i
znowu się zestarzała. Kiedy światowym kreatorom nie
przychodzi nic nowego do głowy, wszystko, co zdawało się
beznadziejnym przeżytkiem, staje się znowu trendy. A gdyby i
to zawiodło, używamy jej jako rekwizytów teatralnych.
- Jako czego? – zdumiałam się.
- Tak, tak, niegdysiejsza suknia wieczorowa siostry Rut,
którą przywiozła jako nieświadoma niczego postulantka, stała
się znakomitym strojem Panny Marii w misterium
bożonarodzeniowym. A ja byłam powodem niezadowolenia
reżyserki, gdyż oznajmiłam, że Matka Boża nie chodziła z
pewnością w jedwabiach, bo Jej Syn powiedział później:
„Noszący miękkie odzienie przebywają na dziedzińcach
królów”. A więc jako postulantki wybieramy proste odzienie i
skromne materiały. O – właśnie zjawiła się Betty.
Odwróciłam się. Za mną stała pucołowata postulantka,
pierwsza, jaką zobaczyłam w pełnej gali. Z całą pewnością
liczyła sobie zaledwie osiemnaście lat. Nosiła czarny czepek z
białym welonikiem, miała biały, sztywny kołnierzyk i zupełnie
niepasującą do całości, wełnianą sukienkę trzy czwarte, też
oczywiście czarną. Najwidoczniej wolno jej było odezwać się
dopiero wtedy, kiedy była o coś pytana.
- To Eileen, a to Betty, podajcie sobie ręce. Jesteście
sąsiadkami w celkach, co nie znaczy, że możecie szeptać
pomiędzy parawanami. Rozmawiać wolno tylko na wypadek
pożaru lub kiedy ktoś jest chory i potrzebuje pomocy. Swoje
głosy słyszycie w tej sypialni tylko podczas modlitwy
porannej i wieczornej, nieprawdaż Betty?
Dziewczyna skinęła głową, najwidoczniej ciągle jeszcze
zobowiązana do milczenia.
- Co takiego Betty – to ma być ubiór postulantki dla
Eileen?
Betty jeszcze energiczniej pokiwała głową. Mistrzyni
nowicjuszek wreszcie zrozumiała.
- Ależ dziecko, jeśli rozmawiam z tobą, wolno ci
mówić, to przecież oczywiste. Że też wy, kurczęta, zawsze
musicie wszystko pojmować dosłownie. Nie było żadnego
innego czarnego ubioru?
Wzorowa postulantka pokonała wreszcie własne opory i
odezwała się zaskakująco wysokim, piskliwym głosem:
- Matko Amabilis, to chyba jedyna ciemna sukienka w
całej szatni. Musimy dopiero zacząć farbowanie. Siostra
Agnieszka była zdania, że biel i czerń też są dominikańskie.
Zszokowana gapiłam się na twór, który niezbyt
zachwycona mistrzyni nowicjuszek rozłożyła przede mną.
Wielki Boże, nie ulegało wątpliwości, że któryś z braci Marx
zrobiłby w tym przebraniu zawrotną karierę. Całość była w
workowatym stylu, jaki około roku 1930 musiał być ostatnim
krzykiem mody: talia siedziała prawie na kolanach, przód od
samej góry do dołu był skromnie zapinany na guziki, rękawy z
pewnością sięgały czubków palców, a deseń – o nie – tworzyły
dwucentymetrowej wielkości, grube, czarno-białe kwadraty,
tak że przy dłuższym spoglądaniu widzowi łzy ciekły z oczu.
Odskoczyłam, kiedy matka Amabilis przyłożyła
sukienkę do moich ramion. Chyba nie myślała na poważnie o
tym, że... Ale mistrzyni skinęła z zadowoleniem.
- Z pewnością pasuje. Nałóżmy ją od razu, Eileen.
Odwróciłam się zmieszana. Betty ciągle jeszcze stała w
miejscu, a z jej rumianego wiejskiego oblicza biła nieskrywana
radość. Czy do wszystkiego potrzebowała rozkazu? Wreszcie
nastąpiło „spocznij”!
- Możesz odejść, Betty! No właśnie, a tu jest jeszcze
czepek.
Czułam się bardzo marnie, zdejmując moje światowe
odzienie. Elegancka liliowa sukienka spoczęła na łóżku.
- Porządną bieliznę przygotuję dopiero na jutro –
pocieszyła mnie mistrzyni nowicjuszek.
Przynajmniej pod tym okropnym workiem będę mogła
jeszcze przez dzień czuć się jak w mojej starej skórze. Jak
gdyby chodziło o szczególnie udany model, matka Amabilis z
ogromną starannością pomogła mi założyć bardziej komiczny
niż cenny ubiór, pociągnęła tu i tam...
- Doskonale pasuje! – stwierdziła z zadowoleniem,
niczym kapral podczas musztry. Klosz sukienki kończył się
nad kostką na szerokość dłoni. Kształty ciała rozpływały się w
nim niczym na obrazach Picassa.
- Czy teraz zostanę przeznaczona do pracy w ogrodzie i
oborze? – wyszeptałam zdławionym głosem.
- A dlaczego?
- Myślałam, że będzie potrzebny strach na wróble.
Matka Amabilis znowu się uśmiechnęła.
- Drogie dziecko, strój ten przed tobą nosiły jako
postulantki trzy nowicjuszki i zostały szczęśliwymi
zakonnicami. Panu Bogu nie zależy na „Miss klasztoru”, On
spogląda na serce.
Odniosłam wrażenie, że musi to być serce kryjące w
sobie dzielność Dawida, skoro miało zdzierżyć upokorzenie
skazujące na karę bycia żywą karykaturą. Niewzruszona matka
Amabilis zawiązała mi na ramionach szeroką pelerynkę.
- No i spójrz, jedna część szachownicy jest już zakryta,
a kiedy dojdzie do tego duży, szary fartuch kuchenny,
widoczne będą tylko rękawy i część spódnicy.
To brzmiało pocieszająco, przemogłam się więc.
- Jeśli chodzi o mnie, matko Amabilis, to można by
zaraz ufarbować moją liliową sukienkę.
Ona pozostała niewzruszona.
- Najpierw zobaczymy, jak przeżyjesz pierwsze
tygodnie. Potem będzie dość czasu, żeby targnąć się na twoją
ulubioną kreację.
Oj, odkryła moją piętę achillesową – próżność. Dotarło
już do mnie, że jej błękitne oczy zaglądały do wnętrza duszy,
odkrywając je niczym lekarz, który musi przeprowadzić
konieczną operację. Wszystko to działo się szybko, lecz nie
bez boleści.
- Usiądź na łóżku, o tak – pomogła mi w tym
energicznym ruchem ręki. – Zobaczmy, czy będzie ci pasował
czepek postulantki.
Przy tych słowach wyciągnęła z kieszeni grzebień, który
równie dobrze mógłby uchodzić za zgrzebło, kilkoma
oszczędnymi ruchami zbierając mi włosy z czoła, zaczesała je
do tyłu – przedziałki nie były mile widziane – i za chwilę
byłam oczepiona.
- Gotowe! – stwierdziła z zadowoleniem.
- Gdzie jest jakieś lusterko? – westchnęłam.
Matka Amabilis potrząsnęła głową.
- W całym klasztorze nie odkryłam jeszcze żadnego.
Ale jeśli znajdziesz na zewnątrz jakąś kałużę, pozwalam ci się
w niej przejrzeć. Może się także zdarzyć, że po dzisiejszym
obiedzie Betty wyszoruje któryś z garnków na taki połysk, że
uda Ci się w nim zobaczyć twoje odbicie.
Kolejny raz uznałam, że uznanie w klasztorze luster za
tabu było bardzo mądrym zarządzeniem. W przeciwnym
wypadku, jeśli traktowano tu wszystkich podobnie jak mnie,
zakon ten na pewno upadłby z powodu braku powołań.
Rozkojarzona ruszyłam w ślady mojej mistrzyni, kiedy
ponownie wyprowadziła mnie na zewnątrz. Tyle mijałyśmy po
drodze drzwi i różnych zakrętów, że nigdy nie trafiłabym sama
z powrotem.
- Prowadzę cię teraz do kuchni, gdzie są pozostałe
postulantki – wraz z tobą jest was dziewięć – oznajmiła mi
matka Amabilis. – Nie dziw się, jeśli powitają cię milczeniem.
Rozmowy są dozwolone tylko w określonych porach dnia, ale
do tego szybko się przyzwyczaisz. Dziewczęta są zajęte
czyszczeniem warzyw na dzisiejszy obiad.
- Ale przecież ja miałam pomagać w oborze –
wyjaśniłam z trwogą.
Mistrzyni nowicjuszek roześmiała się.
- Och, to był tylko niewinny żart, który zawsze
praktykujemy. To najlepszy sposób sprawdzenia, czy ktoś ma
powołanie, czy też nie. Jeśli kandydatka odwróci się
obruszona na pięcie, odsyłamy ją. A ty zostałaś. No, jesteśmy
w kuchni.
Najwidoczniej wylądowałyśmy w jakiejś piwnicy.
Wkroczyłyśmy do dużego, ciemnego pomieszczenia z
kamienną posadzką, którego okna zabezpieczone były z
zewnątrz kratami. Pośrodku stał ogromny piec, największy,
jaki widziałam w życiu. Przypominał spoczywający w
bezruchu czołg najeżony lufami garnków. Już o tej rannej
godzinie czuło się bijącą od niego falę gorąca.
Dopiero teraz, kiedy nieco ochłonęłam, dostrzegłam po
jego lewej stronie grupkę postulantek siedzących na niskich
taboretach. Otaczały wianuszkiem potężny ceber, w którym od
czasu do czasu z pluskiem lądowała obrana marchewka.
- Siedźcie, siedźcie! – zwróciła się do nich mistrzyni,
gdyż każda miała podołek pełen nieobranych jeszcze marchwi.
– Gloria, dostaw jeszcze jeden stołeczek. To nasza nowa
postulantka. Dzisiaj w południe przedstawi się ją oficjalnie w
refektarzu. Do tego czasu obowiązuje milczenie.
Osiem głów skinęło zgodnie i małe nożyki rozpoczęły
dalej swoją mozolną pracę przy obieraniu bulwiastych
marchewek.
Wyobrażałam sobie, że zakonnice i kandydatki zajmują
się przede wszystkim modlitwą, teraz zaś widziałam jedynie
zajęte pracą, służebne duszki, które zdawały się zaliczać kurs
nauki gotowania. Czyżby misją dominikanek było kształcenie
idealnych gospodyń domowych? Biorąc pod uwagę motto
zakonu, można by oczekiwać czegoś innego.
Zdegustowana zajęłam miejsce na pustym taborecie. Na
szczęście, kiedy jeszcze uczęszczałam do szkoły, musiałam
sporo pomagać w domu, więc nie wyszłam na osobę z dwiema
lewymi rękoma. Niestety, nie wynaleziono jeszcze żadnego
środka, aby przy tego rodzaju pracy zachować czyste,
niezabarwione ręce. Najwidoczniej nie używano tutaj
nowoczesnych maszyn, które załatwiłyby całą sprawę w kilka
minut.
Oj – duża marchewka wymknęła mi się z dłoni i
chlupnęła do cebra na podobieństwo karpia. Prysła woda,
zabulgotało – również w dziewczęcych gardłach. Spojrzałam
po moich sąsiadkach – kilka z nich przeżyło niechciany
prysznic. Uśmiechnęłyśmy się do siebie – powiodłam
wzrokiem wokoło. Która z nich była aktorką Clare Nell?
Przecież wydawało mi się, że rozpoznam ją bez trudu pośród
tysiąca innych. Ale nie, najwidoczniej nie było jej tutaj.
Same niezbyt urodziwe twarze z dobrych
mieszczańskich rodzin, najlepszy przekrój Ameryki, chłodne,
rzeczowe, tu i tam zamyślone – ale w żadnym wypadku nie
sexy czy mogące wzbudzić większe zainteresowanie.
Natomiast urody takiej osoby jak Clare Nell nie był w stanie
przysłonić nawet najbardziej workowaty uniform postulancki.
Na koniec cała historia okaże się pomyłką, a ja utknę w
klasztorze z powodu kaczki dziennikarskiej.
Klapiąca chodakami siostra kucharka przechodziła tam i
z powrotem, podnosiła pokrywki, dosypywała przypraw do
garnków, żonglowała wielkimi jak miski chochlami. Wreszcie
zwróciła się do nas:
- Zaśpiewajcie coś, siostrzyczki! Taka cisza panuje w tej
kuchni, że nawet ziemniaki nie chcą się gotować.
Oho, jej, jako dowodzącej, wolno było rozmawiać w
tym pomieszczeniu. Zaintonują teraz jakiś kanon czy też
chorał gregoriański?
- Gdy strumyk płynie z wolna... – zaproponowała
kucharka, a ja nie chciałam wierzyć własnym uszom. Zaczęły
śpiewać zupełnie świecką piosenkę, którą doskonale znałam.
Jakże często śpiewaliśmy ją podczas wycieczek szkolnych!
Oczywiście nie oczekiwałam nie wiadomo jakich hitów, ale
również nie spodziewałam się czegoś takiego. Czy wtych
biednych istotach na dźwięk radosnego rytmu nie budziła się
tęsknota wyrwania się zklasztornych murów? Pewnie już
nigdy więcej nie przekroczyłyby wiodącej przez ogród bramy
klasztornej!
Prześpiewałyśmy wszystkie zwrotki, głośno i radośnie,
ale nieco fałszując. Zauważyłam, że siostra siedząca
naprzeciwko mnie nie umiała utrzymać tonacji. Parę razy
wydawało mi się, że być może jest to Clare Nell, gdyż
charakterystycznie się uśmiechnęła, kiedy marchewka
wyśliznęła mi się z rąk. Nie, to niemożliwe, Clare Nell umiała
śpiewać jak słowik, wiedziałam to z jej filmów. A ta miała
głos jak młodzieniec przechodzący mutację.
- Znakomicie! – stwierdziła siostra kucharka, zaglądając
mi przez ramię – to wystarczy, bo inaczej jutro znowu
będziemy jadły marchewkę. Dalej, do krajalnicy z nimi!
Hurra, nie trzeba ich kroić na drobno. A więc jednak
była w tej przedpotopowej kuchni jakaś techniczna atrakcja.
Zerwałyśmy się z miejsc, walcząc o uchwyty przy cebrze, a ta,
którą uważałam za Clare Nell, zrobiła to najsprawniej, co nie
jest chyba w naturze gwiazdy filmowej. Wszelkie podejrzenia
opuściły mnie, kiedy zobaczyłam, jak wsypuje marchewki do
ogromnego leja pierwszej krajalnicy, jaką kiedykolwiek
wynaleziono w Ameryce. Klasztor z pewnością zakupił ją
tanio w jakimś muzeum.
Jej stuki i warkoty zagłuszyły wszelkie inne odgłosy.
Kwadrans później wydarzenia nabrały tempa, gdyż ogromny
piec rozgrzał się tak bardzo, jakby zaraz miano w nim
wytapiać stal.
Siostra kucharka ustawiła nas w szeregu.
- No więc, wy dwie kończycie zupę, Ewa i Gloria gotują
budyń, Clare i nowa – przyniesiecie z ogrodu pietruszkę i
pomożecie siostrze Elżbiecie oczyścić warzywa ze ślimaków,
Dolly i Betty przygotują zastawę stołową, teraz każda ma
zajęcie. Kiedy zadzwonią na zajęcia szkolne, każda kończy
pracę, zostawia fartuch i dalej jak zwykle.
Wstrzymałam oddech, podczas gdy postulantki ustawiły
się zgodnie z rozkazami – gdzie była Clare, którą mnie
przydzielono?
Zatkało mnie – nie pomyliłam się – u mojego boku
stanęła fałszująca solistka. Profil – nos – ale przecież Clare
była blondynką, a ta jest szatynką – nie, to nie ona!
Jak dobrze, że tak szybko udało mi się wydostać na
świeże powietrze. Milcząc, człapałam obok mojej towarzyszki
przez wielki ogród. Nagle chwyciła mnie za rękę.
- Ostrożnie, jest ślisko!
- Wolno nam wreszcie rozmawiać? – wystękałam, z
wysiłkiem utrzymując równowagę na grząskim gruncie, gdyż
od dłuższego czasu przywykałam do miejskiej nawierzchni.
Clare się uśmiechnęła.
- Nie, ale nie mogę pozwolić na to, żebyś upadła. W tym
wypadku rozmawiamy oczywiście ze sobą.
- Aha!
W duchu postanowiłam częściej się poślizgiwać.
Niestety, parę minut później dotarłyśmy do grządki
zarezerwowanej dla ziół kuchennych. Wszędzie rosła
pietruszka, jak gdyby siostry miały w planach
przeprowadzenie kuracji oczyszczającej krew. Nie było
powodu, żeby dłużej się zatrzymywać.
- Nie tak – tylko świeże listki – zaszeptała ku
mnieClare.
Starałam się więc zrywać tylko jasnozielone roślinki i
wkrótce miałam pełne obie ręce. Moja współsiostra wręczyła
mi jeszcze swój plon, po czym zrobiła gest, jakbym była
zabłąkaną kurą. Co takiego, mam teraz zanieść kucharce to
zielsko i to do tego sama? Rozejrzałam się wokoło.
- Przepraszam cię, że jestem taka nierozgarnięta, ale na
pewno nie trafię jeszcze do kuchni.
Clare skinęła głową ze zrozumieniem i ruszyłyśmy obie.
Widać było, że jest bardzo sumienna: nie przemówiła ani
słowa więcej, niż było to konieczne do pouczenia nowej.
Szkoda. Nie mogłam jej rozpoznać także i po głosie, gdyż
przez głośniki każdy głos słychać inaczej, o czym sama się
przekonałam, korzystając z mikrofonu. Nic straconego, jeszcze
nadarzy się stosowna okazja.
Nie, to naprawdę nie była gwiazda ekranu, gdyż inaczej
siostra kucharka potraktowałaby ją z większym szacunkiem.
Teraz zgromiła postulantkę:
- Należy przypuszczać, siostro Clare, że ciągle jeszcze
zachowuje się siostra jak zupełna dyletantka. Po co takie
spacerowanie bez potrzeby. Pietruszkę dodaje się do potraw
dopiero na samym końcu. Trzeba było zostać w ogrodzie i
przynieść zioła, kiedy zadzwoniono na lekcje. Zrozumiano?
- Dziękuję, siostro Judy.
No, ja bym na pewno nie wytrzymała. Co to za
ofukiwanie, przecież Clare chciała dobrze i naprawdę nie
wyglądało na to, żeby miała zamiar marnować czas. Ślimaki w
warzywach mogły jeszcze poczekać. Rozdrażniona opuściłam
za nią kuchnię. Ładne mi odnoszenie się sióstr do siebie!
Spojrzałam na Clare z boku, jej twarz była spokojna i prawie
pogodna. Ależ miała grubą skórę. Nie, Clare Nell grała tylko
duchowe role z elementami psychologii głębi, inie miała skóry
słonia.
Zbierać ślimaki – i to palcami! Oniemiała przyglądałam
się, jak Clare zbiera do starej doniczki gąsienice i inne
owłosione albo pokryte śluzem monstra. Na połamanych
paznokciach nie widać było żadnych śladów lakieru.
Najwidoczniej w klasztorze było więcej sióstr o tym samym
imieniu. Ociągając się, ruszyłam w jej ślady, a potem wzięłam
kawałek drewienka służący mi za szczypce. Clare odebrała mi
go ze spokojem.
- Nie tak, w ten sposób kaleczy się te stworzenia. To
tylko na początku jest trudne, potem się przyzwyczaisz. Patrz
– nic w tym nadzwyczajnego.
Przezwyciężyłam obrzydzenie. Skoro ona to potrafiła, to
i ja muszę zacisnąć zęby. Nagle, kiedy przyglądałam się, jak
pilnie i w milczeniu pracuje, przyszedł mi do głowy pewien
fortel, który mógł ją zdradzić. Nie tak dawno gwiazda ekranu
nakręciła film, w którym występowała jako prosta wiejska
dziewczyna. Podziwialiśmy ją podobnie jak teraz pochyloną i
wykonującą daleko bardziej higieniczną czynność, mianowicie
zbieranie kłosów.
Podczas tej sceny śpiewała romantyczną piosenkę –
miałam wrażenie, że w uszach rozbrzmiewa mi jeszcze jej
cudowny głos. A skoro w klasztorze wolno było śpiewać, więc
zaraz zaintonowałam:
- Oh, my love, my love there in the deep valley...
Nie, Clare się nie poruszyła, nawet nie mrugnęła okiem,
jakby nie znała tego szlagieru, który sprzedał się w ponad 250
000 egzemplarzy. Dośpiewałam zwrotkę do końca, a potem
zrezygnowałam. Było jasne, że nie mam do czynienia z
aktorką filmową. Ale i tak była miła, promieniowała od niej
sympatia, ukryta mądrość, harmonijnie zmieszana ze
skromnością. Miejmy nadzieję, że częściej będzie się nas
posyłało razem, choćby i nawet do zbierania gąsienic.
Nagle Clare się zerwała...
- Psst! – zaczęłam nasłuchiwać. W dali rozległ się
przenikliwy ton alarmu.
- Nauka! – wymamrotała Clare, ściągając z siebie
zapaskę. Nie wiedząc dlaczego, posłusznie poszłam za jej
przykładem.
- A co z gąsienicami?
Clare schyliła się, podniosła doniczkę z wijącą się
zawartością i pobiegła przede mną do zagrody dla kur, gdzie
po prostu wrzuciła jej zawartość przez ogrodzenie.
- Nie! Przecież tam zostaną pożarte!
Clare skinęła głową z zadowoleniem, oto był los tych
pełzających stworzeń, których nie wolno było skaleczyć
patykiem, jak gdyby były muszlami perłowymi. W rzeczy
samej, wielce wrażliwa natura. Kury gdakały, dziobiąc bez
miłosierdzia. Cóż za plajta, żeby podejrzewać w tej
postulantce moją wróżkę filmową! Pewnie gdyby jej kazano,
rzuciłaby kury na pożarcie jastrzębiom. Nieco rozdwojona
wewnętrznie, niczym cień, poszłam za nią, odłożyłam fartuch
na półkę, potknęłam się kolejny raz w korytarzu i ze świeżo
umytymi rękoma przekroczyłam progi sali szkolnej.
Nie wyglądała ona inaczej niż wszystkie klasy na
świecie. Nie brakowało nawet tablicy z kolorową kredą.
Dziewięć grzecznych postulantek z welonikami i w
czepkach siedziało niczym wróble w jednym rzędzie, a ja
zajęłam miejsce na końcu. Na szczęście zauważyłam, że Betty
i Dolly były na tyle normalne, żeby kalać trwającą ciszę
zabronionym szeptaniem. A więc w stadku nie były same
bohaterki cnoty. Zaraz też zachichotały głośno, właśnie wtedy,
kiedy otwarto drzwi, w których pojawiła się siostra gospodyni
– Elżbieta. Tym razem była bez szarego fartucha i w
porządnych butach. Urody jej nie przybyło.
Czyżby jako pierwsza była lekcja na temat obchodzenia
się z bydłem?
W filmach widziałam najczęściej urodziwe zakonnice,
które mogłyby stać się przyczyną zguby nawet zahartowanych
globtroterów – przed oczyma stanęła mi amerykańska
produkcja pod tytułem Marynarz i zakonnica. Siostra Elżbieta
pozbawiona była kobiecego uroku, gasząc w samym zarodku
wszelkie marzycielskie wyobrażenia o delikatnej kruchości
sióstr zakonnych.
Złożyła swoje spracowane ręce na pulpicie szkolnym,
uśmiechnęła się do nas przyjaźnie, ukazując swoje potężne
uzębienie, a następnie głośno i wyraźnie akcentując, zaczęła
wyliczać wszystko, czego postulantka nie robi.
- Siostra Eileen jest nowa, więc musimy powrócić do
wiadomości z ostatnich trzech tygodni. Zgodnie z wymogami
prawa kanonicznego okazało się jeszcze możliwe przyjęcie jej
do postulatu. Nie orientuje się w sprawach, które wam są już
znane. Wstępując do zakonu, postulantka pozostawia za sobą
to, kim była w świecie i co miało dla niej znaczenie: rodzinę,
pozycję społeczną, zawód, a nawet nazwisko. Znamy tylko
swoje imiona i tak powinno pozostać. Nie jest w zwyczaju
późniejsze przedstawianie się podczas rekreacji. Nie
opowiadamy sobie nawzajem, co robiłyśmy w świecie, ile
zarabiałyśmy, z jakich pochodzimy kręgów. Porządna
postulantka nie będzie próbowała dowiadywać się tego,
stawiając sprytne pytania, a jeśli miałaby to uczynić, to próżno
przyjdzie jej czekać na odpowiedź. W tym jednym wypadku
wolno nam być względem siebie nieuprzejmymi i zbyć osobę
ciekawską.
Spuściłam szybko wzrok. Ładne perspektywy co do
moich wysiłków dowiedzenia się czegoś z życia aktorki
filmowej Clare Nell, jeśli w ogóle uda mi się ją spotkać!
Siostra Elżbieta zwróciła się do mojej sąsiadki:
- Dlaczego kładziemy tak duży nacisk na to, żeby
pozostać nieznanymi, Ewo?
Postulantka wstała z miejsca niczym uczennica,
recytując wyuczoną na pamięć odpowiedź:
- Ponieważ stałyśmy się nową rodziną, w której każda
jest taka sama, bez żadnej różnicy.
- Nie, nie taka sama, tylko tak samo uprawniona, a to
istotna różnica, Ewo. Usiądź. Nie powinno się zdarzyć, żeby
któraś z nas w jakiś sposób była uprzywilejowana ze względu
na swoją pozycję w świecie. Stąd też nie chcemy wiedzieć,
czy ktoś był ubogi, czy bogaty, utalentowany czy też nie,
uczęszczał do szkoły podstawowej czy też może skończył
studia. Wystarczy, że przełożona generalna prowadzi na ten
temat stosowne zapiski, angażując każdą według jej
szczególnych zdolności.
Hm – już widziałam, jak moje plany kruszą się w gruzy,
zasypywane powoli piaskiem widma porażki. Tylko
przełożona generalna – to było bicie głową w mur. Ukradkiem
zerknęłam na szereg postulantek. Same grzeczne, uważne
twarze. Na żadnej nie widać było ani śladu emocji, kiedy
żądano tak doskonałego aktu samozapomnienia zakładającego
absolutne wyrzeczenie się wszelkiej przeszłości. Spojrzałam
na siostrę Clare, która niewzruszenie spoglądała przed siebie.
Gdyby była moją gwiazdą, to okrutne prawo coś by ją obeszło.
W końcu nie była kimś tam, tylko pozostawiła za sobą nieomal
światową sławę. A ta siedziała sztywno, jak gdyby była
najwyżej pomywaczką w podmiejskim zajeździe. Jeśli tylko
uda mi się z nią zaprzyjaźnić – i kiedy już nabierzemy do
siebie zaufania...
Chłodny głos siostry Elżbiety wyrwał mnie z moich
rozmyślań:
- Stałyśmy się wprawdzie teraz nową rodziną i
rodzeństwem, więc pozostawiamy wszelkie formalności,
zwracamy się do siebie przez ty i po imieniu – lecz nie
oznacza to wcale, że na własną rękę możemy zawierać bliższe
relacje emocjonalne z którąś z sióstr, której charakter
szczególnie nam odpowiada. My, dominikanki, mamy otwarte
serca, aby znosić i pielęgnować prawdziwe przyjaźnie, lecz nie
mogą być one tej natury, że dwóm siostrom wolno mieć ze
sobą tajemnicę, którą nie mogłyby się podzielić ze wszystkimi
innymi. Krótko mówiąc – wszystko, co posiadamy, zarówno
dobra duchowe, jak i materialne, dzielimy po siostrzanemu ze
sobą, nie mówiąc nawet o siostrzanej miłości. Nie
wstąpiłyśmy do zakonu, żeby znaleźć sobie przyjaciółkę, lecz
żeby stać się wszystkim dla wszystkich. Przyjaciółką
partykularną wolno nam być tylko wtedy, jeśli jesteśmy
pewne, że w drodze do osiągnięcia jej własnej doskonałości
okażemy się osobie zainteresowanej pomocne poprzez własny
przykład i dobrą radę.
Ufff, suchy styl urzędowych definicji w wykonaniu
siostry Elżbiety nieco mnie zdenerwował. Wygłaszała swój
monolog, jakby czytała rubryki z notowań giełdowych albo
leksykonu wiedzy religijnej. Na pewno nie spędziła młodości
w oborze, tylko jako kierowniczka wydziału w urzędzie
skarbowym albo jeszcze innego niedarzonego sympatią
urzędu. Jej duże, szare oczy skierowały się ku mnie i
zatrzymały przez chwilę.
- Każda, która tu wstępuje, musi również wiedzieć, że
czas, który spędza w tych murach, zanim zostanie obłóczona,
należy uważać za okres próby, a więc nie oznacza on
ostatecznego przyjęcia. Próbuje się ją, a ona pozwala się
próbować co do swojej przydatności jako siostra zakonna. Z
tego powodu przyjmuje chętnie każde zajęcie, które jej się
zleca, starając się unikać przedstawiania swoich własnych
wyobrażeń na temat życia zakonnego. Wie, że właściwe życie
za klauzurą rozpoczyna się dopiero po przybraniu habitu, a to,
co teraz przeżywa, jest jedynie pierwszym kontaktem ze
zgromadzeniem, powierzchownym zapoznaniem się z
zewnętrzem. Siostrą klauzurową staje się dopiero w
nowicjacie.
To było to. Wszystkie siostry były jasnowidzami! Nie,
chyba zrobiłam rachunek bez gospodarza. Półroczny postulat
był dla mnie czasem straconym. Nie zobaczę nawet skrawka
prawdziwego życia zakonnego, tylko parę drobiazgów. Co
mnie czekało! Jeśli mam wypełnić moją misję, muszę
koniecznie przejść przez obłóczyny jako nowicjuszka. Siostra
Elżbieta ziewnęła serdecznie. Pouczanie postulantek było dla
niej z pewnością znacznie cięższym obowiązkiem niż poranna
praca w oborze!
- Dla siostry Eileen powtarzam raz jeszcze to, co wy
wszystkie już wiecie: przebywamy wprawdzie z
nowicjuszkami i profeskami w jednym refektarzu, naszej
jadalni i świetlicy dziennej, ale nie wynika stąd prawo, aby
uważać obłóczone siostry za równe nam. Wręcz przeciwnie,
świadomie utrzymujemy dystans aż do momentu, kiedy same
przywdziejemy zakonny welon. Pozdrawiamy się wzajemnie i
podejmujemy konieczny dialog, jeśli wymaga tego wspólna
praca – zwykle jednak, jako postulantki, trzymamy się ściśle
własnej grupy. Dopiero po obłóczynach tworzymy jedną
wspólnotę ze wszystkimi. Dlaczego tak ma to wyglądać,
siostro Betty?
Betty podniosła się powoli i ociężale. Wytrzeszczyła
oczy, otworzyła i zamknęła usta, ale najwidoczniej nie
wiedziała.
Tłumiłam w sobie śmiech. Rozweselona uniosłam w
górę rękę. Zdziwiona siostra Elżbieta spojrzała na mnie z
niedowierzaniem. Co takiego, znałam odpowiedź?
- Tak, Eileen?
Zerwałam się z miejsca.
- Myślę, że przez całe stulecia nie modernizowano
statutów zakonnych.
Postulantki parsknęły śmiechem. Siostra Elżbieta
oniemiała. Potem stwierdziła sucho:
- Bardzo mnie cieszy taka bystrość umysłu, Eileen. Być
może w twojej osobie znajdziemy wreszcie współsiostrę, która
podejmie kiedyś trud tej tak koniecznej reformy, nieprawdaż?
Zaczerwieniłam się i usiadłam. Wiem, było to
nieoględne, ale w moim wnętrzu wrzało.
Ona zaś niewzruszenie kontynuowała tym samym
rzeczowym tonem:
- Spotyka się natury przejawiające chęć reformowania
wszystkiego, gdziekolwiek się tylko znajdą. Ale nie wszystkie
są pokroju Teresy z Avila czy Mary Ward. Właśnie dlatego, że
kandydaci do zakonu gotowi są do podjęcia akcji jako
domniemani wywrotowcy działający z inspiracji Ducha
Świętego, jesteśmy takie ostrożne i dołączamy je do całej
trzódki dopiero po sumiennym wypróbowaniu charakteru. Nie
wolno nam zapominać, że również Mahomet twierdził, iż
działa na bezpośrednie polecenie Boga i pod kierunkiem Jego
archanioła.
Cała twarz paliła mnie żywym ogniem, tak było mi
wstyd. Nie, siostra Elżbieta musiała być pedagogiem, być
może nawet kimś więcej, to było pewne. Nie spodziewałam się
po niej takiej spontaniczności. Również i dzisiaj przymykała
oczy – wczoraj wydawało mi się to śmieszne – teraz zaś
zauważyłam, że robi to, aby się lepiej skoncentrować, pewnie
jakieś przyzwyczajenie z nieznanego mi bliżej jej życia w
świecie.
Niczym w półśnie wysłuchałam całego szeregu zaleceń,
które wszystkie dotyczyły jednego: w jaki sposób możliwie
nie zwracając na siebie uwagi i nie sprawiając kłopotów,
mamy włączać się w rytm życia klasztornego oraz
dostosowywać się do jego wymogów i zwyczajów. Kiedy
wybiło południe, grupka zerwała się na nogi, odmówiłyśmy na
stojąco Anioł Pański, a potem hałaśliwie wyszłyśmy na
zewnątrz, z pewnością nie tak spokojnie i w ciszy, jak
oczekiwałaby tego siostra Elżbieta od kandydatek do zakonu.
Jeszcze nie całkiem wyszedłszy za próg, Betty i Dolly
znowu szeptały ze sobą głowa przy głowie.
Zwlekałam nieco przy drzwiach, dopóki nie podeszła
nasza wykładowczyni. Pozdrawiając, jak gdyby nic się nie
stało, chciała przejść obok, ale ja zagrodziłam jej drogę,
wyciągając rękę.
- Przepraszam, siostro Elżbieto!
Nagle po raz pierwszy wydało mi się, że uśmiechając
się, jest niemal ładna.
- Dziecko drogie! – odparła przyjaźnie. – Czepek ci się
przekrzywił, bo różki pod nim uciskają. Ale bądź spokojna,
jeszcze je zrzucimy!
Poklepała mnie po policzku, jakby chciała uspokoić
oporną krowę, po czym szybko opuściła salę szkolną.
Kwadrans później, wraz z moją gromadką, siedziałam w
dużym, chłodnym refektarzu na końcu ogromnego dębowego
stołu. Wyżej zasiadały nowicjuszki w białych welonach, a u
czoła stołu matka generalna wraz z około dwudziestoma
siostrami profeskami, które, o dziwo, zdecydowały się spędzić
całe życie pod tym dachem.
Kiedy jednak rozpoczęto czytanie przy stole,
zauważyłam, że zamiary te wcale nie były aż tak jasne. Każda
z nich mogła w każdym czasie zostać odwołana i
oddelegowana do pracy misyjnej. Jedna z sióstr, która zjadła
przed nami, siedziała na wysokim krześle z poręczami,
czytając korespondencję, jaka nadeszła z Wietnamu,
Hongkongu i Tokio. Nieznane zakonnice w zwykłym,
pobożnym stylu pisały po części pełne skarg, po części bardzo
optymistyczne listy. Dla mnie wszystkie one brzmiały tak
samo.
Kilka razy siostry się roześmiały, ja natomiast nie
widziałam ku temu najmniejszego powodu.
Tajemnice familijne – jeszcze to wyjaśnimy, dlaczego
taką wesołość wywołała wiadomość, że pewien gorliwy
katechumen ofiarował kapłanowi do celebracji dzban wódki
ryżowej, a siostra Coronata wiedziona ciekawością naukową
próbowała palić opium, aby potem zszokować ojca
duchownego wypowiedzią, że zdaje się ono rzeczywiście mieć
właściwość osładzania misjonarskiego żywota.
Moje współsiostrzyczki też tylko na wpół słuchały, tak
bardzo smakował im obiad. Clare objadała się niczym
ulicznik, który trzy dni nie miał niczego w ustach. Jako
aktorka byłaby przyzwyczajona do uważania na linię, więc jak
mogłam dać się zwieść temu pozornemu podobieństwu w
rysach? Ukradkiem powiodłam wzrokiem po twarzach, lecz
nigdzie nie dostrzegłam zakonnicy, która byłaby wstrząsająco
podobna do mojej gwiazdy filmowej. Poza tym znaczną część
oblicza przykrywały siostrom czepki. Po posiłku ruszyłyśmy
do kuchni zmywać naczynia. Tak było codziennie, wyjaśniła
mi szeptem Betty. Miała obecnie „tydzień przy garnkach”, to
znaczy nie miała nic innego do roboty niż szorowanie
ogromnych kotłów i patelni. Mnie oddelegowano do sztućców.
Trzeba było umyć całą górę noży, łyżek i widelców. W
dymiącym parą cebrze brzękało i szczękało do ogłuchnięcia.
Zanurzona w oparach pracowałam w pocie czoła, lecz nie
trwało nawet pięciu minut i skaleczyłam się tak mocno w
palec, że nie byłam zdolna do dalszych zmagań.
Siostra Judy przyniosła plaster i założyła mi opatrunek.
Szczęśliwie nie zostałam ofuknięta.
- To wszystko leniwe ciało. Jak się zetrze, pójdzie
wszystko lepiej! – pocieszyła mnie.
Zdrową ręką miałam za zadanie zetrzeć stół, do czego
się jeszcze nadawałam. Mimo wszystko pot lał się ze mnie
strumieniami. To wszystko z powodu oparów w tej wielkiej
jak hangar garkuchni!
Tym razem śpiewano przy robieniu porządków pobożną
pieśń Maryjo, Królowo niebios, a ja pomyślałam przy tym, że
chociaż Matkę naszego Pana czci się ponad wszystkie inne
stworzenia, Ona także prowadziła gospodarstwo domowe.
Towarzyszący śpiewowi ogłuszający akompaniament
szczękających talerzy i brzęczących sztućców był wręcz nie do
opisania.
O godzinie pierwszej rozległ się dzwonek i w jednym
momencie zewsząd słychać było jedno paplanie. Minął czas
milczenia, przez dwie godziny można było rozmawiać. Co za
ulga dla mnie, początkującej w tej praktyce! Machając ścierką,
zagadnęłam siostrę Betty:
- Betty, to okropne – jak ty to wytrzymujesz, żeby przez
całe przedpołudnie nie otworzyć ust?
Betty uśmiechnęła się całą szerokością swojej okrągłej,
wieśniaczej twarzy. – Wcale nie wytrzymuję, co tydzień
muszę wyznać, że znowu zdarzyło mi się poszeptywać.
- Komu – na spowiedzi?
- Eee tam, to przecież nie grzech. Naszej matce, siostrze
Elżbiecie. Ona jest super, pod twardą skorupą ma miękkie
serce, a przede wszystkim nie leci na skargę do generalnej.
Oj, co za szczęście, zwłaszcza po tym, jak zachowałam
się podczas lekcji.
- Myślałam, że to matka Amabilis jest mistrzynią
nowicjuszek – no i przecież to ona mnie przebrała.
- Zgadza się, siostra Elżbieta tylko od czasu do czasu
prowadzi konferencje, bo większość czasu poświęca
prowadzeniu gospodarstwa, a to też rzutuje nieco na jej
zachowanie. Możemy wzorować się na obu. Ale jeśli coś
przeskrobiesz, to idź lepiej do siostry Elżbiety, ona jest
bardziej wyrozumiała.
Po tych słowach odeszła i nie kłopocząc się wcale
usłyszaną nie tak dawno przestrogą przed zawieraniem zbyt
bliskich przyjaźni, pytlowała z rudą, wesołą Dolly. Co miałam
teraz do roboty? Bezradnie rozglądałam się wokoło.
Postulantka Clare wzięła mnie na stronę.
- Eileen, przez dwie godziny możesz robić, co tylko
chcesz, zdrzemnąć się, szyć, czytać, pisać...
- Pisać też? – zapytałam z ożywieniem w głosie.
- Oczywiście, powinnyśmy nawet dużo pisać. Matka
Amabilis twierdzi, że postulantka ma tak wiele do
uporządkowania w swoim wnętrzu, że potrzebny jest taki
wentyl. Pisz, ile tylko pragniesz i jeśli tylko masz na to ochotę.
- Ale to jest później cenzurowane, nieprawdaż?
Ona się uśmiechnęła.
- Coś ty, mamy pełną swobodę. Mistrzyni w życiu nie
przyszłoby do głowy zaglądać do szuflad w twojej szafce.
Nawet nie wolno jej tego zrobić. Mówi, że dominikanów
powinno się w każdej wolnej chwili napotkać z książką lub z
piórem, w przeciwnym wypadku są wyrodkami.
To były pocieszające perspektywy. Mój reportaż będzie
mógł dojrzewać w spokoju.
Pobiegłam więc czym prędzej do mojej celi i rzuciłam
się do pisania. Teraz zdrętwiały mi palce od ciągłego
stenografowania, które, miejmy nadzieję, będę w stanie kiedyś
odszyfrować. Dzwonią – co nas teraz czeka?
Na parterze w korytarzu po raz pierwszy spotkałam ojca
dyrektora, duchowego kierownika czarno-białego żeńskiego
stadka. To potężny dominikanin, o niemal kwadratowej
posturze. Wokół jego czaszki, przypominającej mi trochę
Marcina Lutra, wije się wianuszek ciemnych, drutowatych
włosów. Ale w jego oczach błyszczą iskierki wesołości. Czy
też może rozweselił go tylko mój widok – ten okropny
workowaty strój w stylu retro i w czarno-białą szachownicę?
- Laudetur Jesus Christus! – pozdrowił głośno, a ja nie
znając prawidłowej odpowiedzi, odparłam na wszelki
wypadek „Amen”.
Zaśmiał się głośno i zatrzymał na kilka sekund.
- O, znowu nowa! – stwierdził zdumiewająco
dźwięcznym głosem, a ja kolejny raz skonstatowałam, że
wszyscy tędzy mężczyźni są tenorami. O wiele lepiej
pasowałoby mu, gdyby mógł zamienić się głosem co najmniej
z matką Dominicą. – Miejmy nadzieję, że wytrzyma pani
pierwszy tydzień, jest najtrudniejszy! W każdym razie życzę
powodzenia.
- Serdeczne dzięki, ojcze. Czy mogę zapytać, co
oznaczał ostatni dzwonek?
Zmarszczył wysokie czoło.
- Chwileczkę – aha, koncert krakania. Cały czas prosto,
drugie drzwi po lewej stronie prowadzą do salonu
muzycznego. Potrafi pani grać na organach?
- Nie, ani trochę.
Rozczarowany pokręcił głową.
- Znowu niewypał. Odczekajmy, być może oddeleguje
się panią do tego, wtedy będzie pani umiała.
- Ależ nie, ojcze, jestem totalnym beztalenciem...
- O tym, niestety, decyduje matka Amabilis. No więc,
powodzenia!
Powlokłam się dalej w moim upiornym ubranku.
Ostatecznie nawet najświętszy zakonnik to tylko mężczyzna, a
młoda postulantka jest jeszcze na tyle córką Ewy, że przeżywa
prawdziwy koszmar, spotykając w takim stroju męską istotę.
Wcale mnie nie zdziwiło jego przypuszczenie, że to
stworzenie z zapadłej wsi męczyło w wiejskim kościółku jakąś
fisharmonię!
Z „instrumentów muzycznych” posiadałam radio
tranzystorowe i gramofon.
Echo wielu młodych głosów zaciekawiło mnie, więc
podeszłam do drzwi prowadzących do wspomnianego salonu.
Jako pierwsze ujrzałam stojące na środku organy, na
podobieństwo orła z rozpiętymi w locie skrzydłami, a przy
miechach nożnych siostrę Clare. Siedzącą przy klawiaturze
zakonnicę przewracającą kartki śpiewnika mogłam dojrzeć
jedynie od tyłu. Ku mojemu zdziwieniu nosiła biały welon
nowicjuszki, a przecież podczas konferencji dowiedziałam się
o surowym rozdziale nowicjuszek i postulantek.
Najwidoczniej śpiew również był uważany za pracę, która
zbliżała nas ku sobie i przy której wolno było mówić jedynie
to, co konieczne.
- No, nareszcie przyszła! – zawołała Dolly głośno, kiedy
mnie ujrzała. – Teraz możemy zaczynać, siostro Mary Clara!
Założę się, że dołączy do drugiego głosu, a wtedy nie będę
musiała się tak wysilać.
Siedząca przy organach i zagadnięta w ten sposób
siostra, a nie postulantka, odwróciła się powoli – miała jasną
delikatną cerę i ogromne ciemne oczy!
- Eeee – Eileen – nieprawdaż? Podejdź tu, siostro –
musimy sprawdzić wysokość twojego głosu. Stań tam, a wy –
proszę o ciszę!
Co mi przypominał ten miękki, żeński głos? Od
pierwszej chwili zafascynowana przyglądałam się
nowicjuszce.
Dała Clare znak i rozległo się sapanie miecha.
- Fis – zaśpiewaj proszę fis, Eileen.
Spróbowałam, ale gardło miałam jak zasznurowane, jak
gdyby ktoś trzymał mnie za nie, chcąc ukarać za brak chęci do
gry na organach. Przecież był ktoś, kto się do tego nadawał?
Po co jeszcze inni?
- Nie, to nie było całkiem czysto, siostro Eileen. Betty,
bądź tak uprzejma i przypomnij sobie, że rekreacja już się
skończyła. No więc, Eileen, jeszcze raz – fis!
Tym razem wydany ton był dźwięczny i najwidoczniej
czysty. Nowicjuszka uderzyła akord, a ja musiałam
zawtórować. Następnie przeszłyśmy całą gamę w górę i w dół.
Organistka skinęła głową z zadowoleniem.
- Miałaś rację, Dolly. Siostrę Eileen dołączymy najlepiej
do drugiego głosu. Wolałabym, żeby doszła do nas jakaś dobra
sopranistka, bo wtedy nie musiałabym tak bardzo natężać
mojego głosu.
- Ależ siostro Mary Clara, to byłoby naprawdę szkoda.
Ojciec Donatus uważa, że powinna siostra śpiewać solo, a chór
ma być jedynie akompaniamentem.
Nowicjusza uśmiechnęła się i odwróciła szybko.
Postulantki chętnie obsypywały komplementami zakonnice
odziane już w habit. Mną zaś wstrząsnęło – jak zwróciła się do
niej Dolly? Mary Clara – a więc w konwencie były dwie
siostry o podobnym imieniu – postulantka Clare i nowicjuszka
Mary Clara. Stanęłam tak, że mogłam dobrze przyjrzeć się
profilowi grającej na organach. Ustawiłyśmy się i nowicjuszka
nakazała ciszę.
- Drogie siostry, dzisiaj rozpoczynamy naukę nowej
łacińskiej pieśni, to znaczy sama pieśń jest stara, a jedynie
nowa aranżacja pochodzi od współczesnego kompozytora.
Prześpiewam pierwszą zwrotkę.
Uderzyła w klawisze, postulantka Clare mocniej
poruszyła miechami, zaś z organów wydostały się delikatne
dźwięki: „Adoro te devote, latens Deitas!”.
Zbliżam się w pokorze i niskości swej – wstrzymałam
oddech. Wspaniały anielski głos, w świecie nowicjuszka
musiała być śpiewaczką – nie – teraz odwróciła się i wydało
mi się, że z całą pewnością ją rozpoznałam. Spadły mi łuski z
oczu. To nie Clare, która zachwycona przestała poruszać
miechem, gdyż jej głos nie nadawał się do niczego, lecz Mary
Clara jest gwiazdą filmową Clare Nell!
Uszczęśliwiona przyglądałam się jej, nie słysząc
wydawanych przez nią poleceń i dokonując w milczeniu
własnych porównań. No tak, usta Clare Nell były w filmach
znacznie pełniejsze, twarz nie aż tak długa i wąska, a przede
wszystkim linia brwi znacznie ostrzejsza. Jednakże doskonale
zdawałam sobie sprawę z tego, że charakteryzator zarówno
teatralny, jak i filmowy jest w stanie stworzyć zupełnie nowe
oblicze. Kto wiedział, jak gwiazda wyglądała w życiu
prywatnym bez makijażu?
- Siostro Eileen! – zwrócił się do mnie głos brzmiący
wyrzutem. – Nie śpiewasz z nami. Proszę, tutaj jest śpiewnik,
jesteśmy przy trzeciej zwrotce.
Zdezorientowana próbowałam się skoncentrować, a ona
dokładnie mi się przysłuchiwała.
- Stop, Eileen, nie wymawiaj łaciny po angielsku – nie
mówi się hjumanitas tylko humanitas! „Bóstwo swe na krzyżu,
skryłeś wobec nas; Tu ukryte z bóstwem człowieczeństwo
wraz”. Clare, proszę więcej powietrza.
Oj, ostro brała nas w obroty. Dzięki temu, że się
wysiliłam, udało mi się tak wymawiać słowa, że zrozumiałby
mnie nawet sam Tacyt. Chociaż się koncentrowałam, moje
myśli ciągle zajęte były osobą nowicjuszki. Jakim cudem uda
mi się jako prostej postulantce zbliżyć się do niej, skoro na
razie zabroniony nam był bezpośredni kontakt z obłóczonymi
zakonnicami?
Jak gdyby odczuła te intensywne myśli po zakończonej
próbie, kiedy Adoro te devote brzmiało w miarę czysto, Mary
Clara wzięła mnie na stronę.
- Stop, nowa zostaje jeszcze na chwilę.
Z największą przyjemnością!
Spojrzała na mnie z uśmiechem.
- Siostro Eileen, sprawa wygląda następująco:
poszukuję pilnie następczyni, którą wprowadzę w tajniki gry
na organach, ponieważ wkrótce będę musiała poświęcić się
innym studiom i nie będę miała czasu na prowadzenie prób.
Interesuje cię zdobycie tej umiejętności?
Zawahałam się, jej podejście było całkiem niezależne.
Widać było, że nie była przyzwyczajona ciągle prosić o
pozwolenie i czekać na polecenia, tylko będąc wolną artystką,
miała własne pojęcie o przyjętej roli. Chyba gdzieś czytałam,
że gdy wstąpiła do klasztoru, któryś z reżyserów miał
odetchnąć, pozbywszy się wymagającej i samowolnej
gwiazdy.
- No więc, siostro Eileen? Jesteś przecież muzykalna,
nie możesz temu zaprzeczyć, czy też są jakieś inne powody?
W wypadku napotkanego ojca wzbraniałam się uparcie,
teraz zaś zachęciła mnie myśl, że w ten sposób znajdę się w
pobliżu niej, mając przy tym okazję do porozmawiania
częściej niż inne. Chcąc nie chcąc, musiałam się zgodzić,
chociaż gra na organach była dla mnie koszmarem, gdyż...
- Nie potrafię liczyć – stwierdziłam z niesmakiem – z
matematyki miałam ciągle dostateczny...
Nowicjuszka roześmiała się i w tym momencie nie
miałam już najmniejszych wątpliwości, uśmiech dodał jej
uroku – a kiedy wyobraziłam sobie jeszcze makijaż – i
świeckie ubranie...
- Siostro Eileen, z tą odrobiną akrobatyki liczbowej na
podwójnej klawiaturze łatwo się uporasz. Miałam już
uczennice mniej rozgarnięte od ciebie. No więc?
- Dobrze, skoro jest taka potrzeba – i jeśli wyrazi zgodę
nasza mistrzyni postulantek...
- Siostra Elżbieta? Już ja ją przekonam. Być może w ten
sposób uda mi się uratować cię przed oborą – zamknęła
śpiewnik. – Postaram się o stosowne pozwolenie i dam ci
znać. Możesz odejść, Eileen.
Wielkie nieba, nowicjuszka rozmawiała ze mną prawie
jak przełożona, co fascynowało i złościło mnie jednocześnie –
ale artystki pozostają sobą nawet w zakonnych habitach. Clare
Nell nie była w stanie wyzwolić się od samej siebie.
Najwidoczniej też przełożeni zakonni mieli względem niej
szczególne plany, skoro miała odbyć jakieś specjalne studia.
Płonąc ciekawością i zatopiona w myślach, udałam się do
naszej sypialni. Wolno nam było przygotować cele do udania
się na spoczynek.
Przy drzwiach dorwałam chętną do plotek siostrę Betty i
zatrzymałam ją szybko:
- Momencik, Betty – jak to jest, dlaczego mamy tu dwie
siostry o imieniu Clare? Przecież łatwo mogą się zdarzać
pomyłki?
Ona potrząsnęła głową i wzruszyła ramionami:
- Nie zawracam sobie tym głowy. Nowicjuszka to Mary
Clara. Jeśli pamięta się o podwójnym imieniu, to łatwo je
rozróżnić, bo nasza postulantka ma tylko jedno. Poza tym
nowicjuszka prawie że należy do naszego grona, tylko
obłóczono ją trzy miesiące wcześniej.
Nadstawiłam uszu.
- Co takiego? A dlaczego?
- Nie wiem do końca. To wiąże się jakoś z jej
przeszłością, pewnie dlatego, że jest tak zdolna. Poza tym
sprawia wrażenie prawdziwej zakonnicy, no nie?
Przytaknęłam gorliwie i utwierdziłam się w moim
przekonaniu. Chciano oszczędzić Clare Nell ciekawskich
pytań ze strony młodych współsióstr.
- Wiesz może, jak się przedtem nazywała, to znaczy jak
miała na imię, wszystko inne przecież nie powinno nas
interesować.
- Miała na imię Clare, tak samo jak nasza postulantka i
przy obłóczynach nazwano ją Mary Clara. Matka generalna
jest zdania, że z naszym imieniem chrzcielnym jest związana
nie tylko nasza konsekracja, lecz także sakrament. Dlatego też,
w przeciwieństwie do innych zgromadzeń, zachowujemy
najczęściej nasze imiona chrzcielne, chyba że któreś się
powtarza. Stąd też nasza postulantka będzie musiała przybrać
inne imię, ponieważ mamy już siostrę o imieniu Mary Clara.
Psst – ktoś idzie. – Przy tych słowach przemknęła obok mnie
do sypialni. Ale matka Amabilis miała dobre uszy, których
czujność w żadnej mierze nie ucierpiała pod czepkiem
zakonnym.
- O, siostra Eileen. Właśnie rozmawiała ze mną Mary
Clara, nasza nowicjuszka. Dlaczego roztrząsacie twoją sprawę
z inną postulantką zamiast ze mną? Czyżby występowały
jakieś trudności co do gry na organach?
Na policzki wypełzły mi rumieńce. Zaraz pierwszego
dnia złapana na gorącym uczynku!
- Nnn... nie, matko Amabilis, właściwie nie.
- No to proszę wejść do sypialni i wypakować do końca
swoje rzeczy. Przygotowałam już stosowną bieliznę. Wiem, że
na początku nakaz milczenia jest najcięższy, i dlatego też nie
mam pretensji. Tak wielu rzeczy trzeba się jeszcze dowiedzieć
i nauczyć. Ale po kilku miesiącach z pewnością nie zastanę cię
ze sprawiającą mi wieczne troski Betty!
Nie wiedziałam jeszcze, że zasadniczo dziękuje się za
mniej lub bardziej surowe upomnienie. Skinęłam tylko głową
szczęśliwa, że mogę wśliznąć się do sypialni.
Wstrząśnięta stanęłam przed całą kolekcją lnianej
bielizny domowej roboty. Nie powstała może na przełomie
wieków, lecz każdego światowego człowieka przerażała
dbałością o skromność. Jeśli jednak dalej miałam na sobie
nosić szaty pokutnicy, to i ta moda muzealnej proweniencji nie
powinna mnie dziwić.
Przebrałam się zdecydowana na wszystko. Musiałam
przecież odegrać moją rolę do końca. Być może uda mi się
uniknąć nowicjatu, jeśli podczas nauki gry na organach
częściej będę się spotykać z Mary Clara. Najchętniej jednak
rzuciłabym to wszystko. Szef nie miał najmniejszego pojęcia o
porządku dnia w klasztorze! Nie byłam przyzwyczajona do
słuchania sygnałów dawanych dzwonkiem i co godzina
robienia tego, co polecono, również jeśli chodzi o jedzenie i
spanie.
O dziewiątej, śmiesznej dla mnie godzinie, kiedy to
kury idą spać, osunęłam się znużona na moje solidne
koszarowe łóżko. Materace piankowe nie były tutaj znane.
Moim zdaniem posłanie było twarde, ale za to pewnie
zdrowsze. Pościel wiejskim zwyczajem była w niebieską
kratkę. Żagle, parawany naszych celek, poruszały się lekko w
powiewach wiatru wpadających przez otwarte okno. Chciałam
jeszcze ułożyć sobie solidny plan, jak wybadać nowicjuszkę
Mary Clara, kiedy to wypraktykowałam pierwszą cnotę dobrej
postulantki – zapadłam w mocny, głęboki sen.
Dzwonek zadzwonił nie o piątej trzydzieści, tylko o
szóstej. Czyżbym znowu zaspała?
Pośpiesznie odsunęłam zasłonę zakrywającą sąsiednią
celkę. Rozczochrana Betty siedziała na łóżku, patrząc na mnie
ze zdziwionym uśmiechem.
- Tego nie wolno robić! – wyszeptała.
- Co się dzieje?
- Nic, postulantki wstają pół godziny później, ponieważ
nie chodzą na kontemplację.
Z tą informacją nie potrafiłam nic począć. Kontemplacja
w lustrze, pomyślałam sobie, stwierdzając, że pewnie Betty
nabija się ze mnie, kiedy ona nagle z całą powagą uczyniła
znak krzyża i głośno zaczęła się modlić, aż echo niosło po sali.
W bezruchu słuchałam przez chwilę, jak osiem głosów
odpowiada, pomrukując pod nosem. Na szczęście nie modliły
się przez cały czas, gdyż pewnie i za godzinę nie byłabym
gotowa do wyjścia. Ciągle coś mi się myliło. Ze
zdenerwowania nie mogłam nawet zasznurować butów.
Wszystkie czekały tylko na mnie, kiedy wreszcie sapiąc,
dołączyłam do reszty. W takim tempie ubierać się trzeba
pewnie tylko w wojsku!
Kiedy dotarłyśmy do położonej na parterze kaplicy,
zzewnątrz weszły wyglądające na zziębnięte, odziane na
czarno i biało siostry zakonne, zajmując bezszelestnie i w
milczeniu miejsca w ławkach. Cóż mogły takiego robić tak
wczesnym rankiem na podwórku klasztornym?
Na koniec zjawiła się tyczkowata siostra Elżbieta, a ja
odniosłam wrażenie, że dociera do mnie owiewający ją zapach
obory. Drobna nowicjuszka męczyła się niezmiernie,
balansując dwukrotnie wyższą od niej zapalarką do świec.
Udało się jej właśnie zapalić ostatnią, kiedy od strony zakrystii
wkroczył ojciec Donatus w towarzystwie dwóch postulantek
pełniących najwidoczniej funkcję ministrantów. Miałam
nadzieję, że na mnie nigdy nie przyjdzie kolej.
Zachowywałabym się pewnie bardzo głupio. Ojciec kierownik
skłonił swoje potężne czoło, odmawiając spowiedź
powszechną, apostulantki mu towarzyszyły. Czego to jeszcze
będę się musiała nauczyć! Pewnie nie nadarzy się mi okazja,
żeby znowu kiedyś to wykorzystać, ale na pewno było to
interesujące!
Słuchać kazania na czczo, to zdarzyło się mi już w
Chicago, nie żyłam przecież jako postępowa poganka, lecz
wypełniałam religijne obowiązki z irlandzką sumiennością.
Tymczasem ojciec Donatus nie wygłaszał kazania, lecz
najwidoczniej całą naukę rekolekcyjną.
Potężna, zwalista postać ze złożonymi na piersiach
rękoma stała przed nami niczym niewzruszona skała wiary, nie
przejmując się, niestety, ani zaspanymi postulantkami, ani
moim coraz to bardziej blednącym czubkiem nosa.
Ojciec Donatus przemawiał poruszająco o niepojętych
drogach Bożej Opatrzności, która wszystko wie, wszystko
widzi, wszystko prowadzi. Jego zdaniem człowiek ze swoimi
zamierzeniami oraz samowolą nie jest w stanie zniweczyć
niczego w Bożych planach. Bóg bowiem wciąż na nowo
prowadzi go ku wyznaczonemu celowi. Nie jesteśmy też w
stanie oszukać Go ani co do naszych zamiarów, ani co do
naszych czynów. Ponadto kiedyś z całkowitą suwerennością
odkryje i ukaże tajniki i głębie każdego ludzkiego serca.
Jak można się domyślać, nie czułam się zbyt dobrze,
słuchając tych słów. Ojciec nie zrobił nawet chwili przerwy,
kiedy nagle bez czucia wylądowałam w objęciach stojącej
obok mnie współsiostry.
- Teraz pewnie pójdzie o własnych siłach – wyszeptała
matka Amabilis nad moim uchem, a do mnie dotarło, że
jestem na zewnątrz, oddycham świeżym powietrzem i widzę
słońce rozjaśniające swoimi promieniami klasztorny ogród.
- Siostro Eileen, dlaczego nie powiedziałaś, że trudno ci
przychodzi wytrzymać o pustym żołądku? Przecież jest tyle
udogodnień, również i dla nas, zakonnic. Możemy bez
problemów korzystać z dyspens.
Nie wiedziałam oczywiście, co było faktyczną
przyczyną, więc wymruczałam zmieszana, że zdarzyło mi się
to po raz pierwszy i że powodem jest zmiana otoczenia.
Siostra kucharka Judy przybiegła, niosąc filiżankę mocnej
kawy, która postawiła mnie na nogi.
- Wolno siostrze przystąpić jeszcze do komunii świętej
– zachęciła mnie matka Amabilis – gdyż w tym wypadku
traktujemy całe zajście jako chorobę.
Potrząsnęłam głową.
- Nie, dziękuję. Może lepiej jutro. Czy mogę dostać
kawałek chleba?
Siostra Judy przygotowała już smakowitą kanapkę –
była nawet z wędliną. A więc nie obowiązywał tu ścisły
wegetarianizm – co za ulga.
- Proszę to zjeść, Eileen. Nie miałaś żadnego
zaświadczenia lekarskiego, którego zawsze wymagamy. Tak
więc jeszcze dzisiaj udamy się z wizytą do lekarza! –
oznajmiła mi łagodnie mistrzyni nowicjuszek. Poddałam się.
Nie miałam o tym najmniejszego pojęcia – co za zwyczaje,
niczym przy poborze do wojska! A mnie się wydawało, że
każdy może bez problemu wstąpić do klasztoru. Na koniec
zasięgną jeszcze pewnie opinii w jakimś biurze
detektywistycznym? No i stało się:
- Konieczne byłoby także postaranie się o opinię od
proboszcza. Proszę nam podać adres parafii.
Jeszcze i to – byłam – jeśli chodzi o te sprawy – bez
wyroku sądowego i kary. Jedynie kiedy jeździłam na skuterze,
zapłaciłam jednodolarowy mandat za niewłaściwe parkowanie.
O nie, wcale nie było tak łatwo przedrzeć się za klasztorne
mury. Dwie godziny później maszerowałam z matką Amabilis
na przystanek autobusowy. W sąsiedniej mieścinie rezydował
znajomy lekarz. Przebadał mnie dokładnie i sumiennie. Wynik
był zadowalający, a wątpliwości mojej przełożonej zostały
rozwiane.
- Zdrowie jest pierwszym warunkiem, siostro Eileen. O
tym jeszcze przyjdzie ci się przekonać. Życie w zakonie wcale
nie jest lekkie. Kto nie ma zdrowych nerwów, ten nie
powinien znaleźć się w naszych szeregach, a komu już w
postulacie lub nowicjacie zjawia się święty Dominik, tego z
łagodną perswazją odsyłamy do domu. Ale ty nie jesteś z tej
gliny.
- Mam nadzieję, że była to ostatnia tego rodzaju wpadka
– odparłam zdecydowanie. Matka Amabilis uśmiechnęła się.
- Coś podobnego może się zdarzyć nawet zdrowym
osobom – pocieszyła mnie. – Jeśli tylko coś sprawia trudności,
należy mi o tym powiedzieć. Traktujemy każdego
indywidualnie i nie zależy nam na masowych wstąpieniach. Z
tego powodu przestrzegamy także wszystkie kandydatki, aby
na własną rękę nie podejmowały żadnych działań co do
praktyk pokutnych.
Teraz ja nie mogłam się powstrzymać i wybuchnęłam
śmiechem.
- Matko Amabilis, co do mnie, to nie ma obaw.
- Nie bądź taka pewna. Czy wiesz, ile zachodu
kosztowało nas odzwyczajenie siostry Mary Clara od
klęczenia całymi godzinami. Trwała na kolanach, kiedy inne
zgodnie z przepisami siedziały. Obawiałyśmy się, że chce
ustanowić rekord świata.
Niesamowite – właśnie Clare Nell – i ta ciągotka do
klęczenia? Dziwne to trochę, być może miała zamiar dowieść,
że na planie filmowym potrzebowano twardych ludzi, i nie
chciała, żeby traktowano ją jak maskotkę.
- Jest bardzo samodzielna – wydawało mi się, że muszę
stanąć w jej obronie – sprawia wrażenie, jakby spędziła tu całe
lata.
Matka Amabilis uśmiechnęła się zagadkowo.
- Tak ci się wydaje? Wolałabym, żebyś na razie wzięła
sobie za wzór swoją opiekunkę postulantek. Dla mnie jest to
prawzór przykładnej zakonnicy.
Zatkało mnie – siostra Elżbieta? Ta zimna biurokratka,
zdająca się wyciosana z dębowego drewna?
Kiedy przybyłyśmy, nasze postulantki miały właśnie
naukę. Tym razem zajęcia prowadził ojciec Donatus. Zjawiłam
się więc na czas.
Oczekiwałam, że w postulacie będzie się przekonywało
kandydatki, aby w każdych okolicznościach pozostały wierne
swojemu pierwotnemu postanowieniu i – jak zwykł się
wyrażać mój szef – „urobi się je”, teraz zaś mogłam się
przekonać, że jest zupełnie inaczej.
Ojciec Donatus najwidoczniej zmierzał ku temu, aby
wybić nam z głowy wszelkie myśli o klasztorze. Nie wyliczał
nic innego jako tylko same przeszkody, tak że nieomal
dochodziło się do przekonania, iż nikt nie wstępuje do
klasztoru kierowany samym powołaniem.
Przeanalizował mniej więcej wszystkie typy postaw
osób wstępujących, kierujących się przy tym własnym
widzimisię, choć próbujących ten fakt lepiej lub gorzej
ukrywać. Coś na podobieństwo wnikliwości Boskiej
Opatrzności, tak dokładnie przezeń opisanej podczas porannej
homilii, że aż ścięło mnie to z nóg, zdawało się nierozdzielnie
przynależeć do katalogu talentów jego osobowości.
- Wszystko, co nie dzieje się z prawdy, nie może się
ostać – a kto w jakikolwiek sposób unika jej, nie wytrwa w
naszym zakonie – obwieścił. – Można na przykład – nie
ujmując w niczym innym zgromadzeniom zakonnym –
wstąpić do franciszkanów, gdyż miłuje się ubóstwo w jego
najsurowszym wymiarze, do jezuitów, gdyż ma się żołnierską
naturę ceniącą przede wszystkim dyscyplinę, do cystersów,
gdyż pociągają nas szczególnie samotność i wieczne
milczenie, lecz nie można zostać dominikaninem, jeśli nie
dysponuje się ugruntowanym i bezkompromisowym
umiłowaniem prawdy. Co zaś oznacza umiłowanie prawdy?
Przerwał na chwilę – a ja mimowolnie spuściłam wzrok,
powtarzając sobie w duszy z przekorą, że taki właśnie mam
zamiar. A mianowicie za pomocą własnego doświadczenia
pragnę zgłębić prawdę o życiu zakonnym, a przy tym i tę
odnoszącą się do powodów, które wpędziły znaną aktorkę
filmową w klasztorne mury. Czyż świat nie miał prawa
dowiedzenia się o nich, zwłaszcza gdy rozeszło się tak wiele
plotek? Niemniej serce uderzyło mi mocniej, kiedy
kontynuował:
- Powiem wam – umiłowanie prawdy to nic innego jak
miłość ku Chrystusowi, gdyż powiedział On o sobie: „Ja
jestem Prawdą”. Nie wiem, czy któraś z was pojęła kiedyś
dogłębnie, co to oznacza. Wyobraźmy sobie, że ktoś z nas
zadeklaruje coś takiego na swój temat na forum publicznym, w
radiu czy w telewizji – najpewniej czym prędzej umieści się
go tam, gdzie takie rzeczy leczą.
Postulantkami wstrząsnął śmiech, ja natomiast
pozostałam poważna i dziwnie poruszona we wnętrzu.
Czyż pierwszej nocy spędzonej w pokoju gościnnym
klasztoru nie dotknęło mnie, na podobieństwo płonącego
ognia, gorące pragnienie poszukiwania prawdy przez
Akwinatę i niczym iskra nie zapadło w moją duszę?
- Życie i nauczanie tej prawdy, którą jest Chrystus, jest
misją naszego zgromadzenia i wszystkie musicie zdać sobie z
tego sprawę, jeśli chcecie wytrwać w swojej decyzji zostania
dominikankami. Jeśli zaś ktoś zamierza żyć prawdą i jej
nauczać, to pierwszym tego warunkiem jest jej znajomość.
Dlatego też zaznajamiam was nie ze statutami konwentu – to
zrobi znacznie lepiej ode mnie opiekunka postulantek, lecz z
duchem zgromadzenia i głębią prawdy, a także zachęcam was,
abyście każdego poranka, kiedy tylko dusza obudzi się ze snu,
spoglądały w lustro Chrystusowej prawdy podczas cichej
kontemplacji. Jeśli posłuchacie, to jako ojciec duchowny
obiecuję wam, że przeżyjecie niebo na ziemi – gdyż również
aniołowie i święci trwają zatopieni w rozważaniu odwiecznej
Prawdy. Modlitwa, nauka i kontemplacja przysporzą wam
szczęścia, wobec którego bledną wszelkie rozkosze tego
świata.
Słuchając tych odważnych obietnic, nieomal przestałam
oddychać. Kiedy to mówił, w jego wzroku nie przebłyskiwał
fanatyzm, lecz trzeźwy rozsądek, na który zwróciłam uwagę
już przy pierwszym spotkaniu – a ponadto i blask tego ognia,
który napełnił mnie taką tęsknotą.
Moje współsiostry spojrzały na niego z wahaniem,
wydawało mi się, że tu i tam wyczuwam sceptycyzm, że oto
więcej się obiecuje, niż jest się w stanie dotrzymać. Skoro w
klasztorach można było odnaleźć prawdziwe szczęście, to
dlaczego nie odkryło go więcej osób, dlaczego wręcz
przeciwnie – przeczy się mu, wyśmiewa i szydzi zeń?
Nieśmiało zerknęłam w kierunku mojej sąsiadki, postulantki
Clare. Jej twarz była tak skupiona i spokojna, jakby uwierzyła
w każde usłyszane słowo, jakby w ciągu tych kilku tygodni,
odkąd tu jest, odczuła, że wszystko, co mówi ojciec, jest
prawdą. Wyglądała na szczęśliwą – naprawdę. Z pewnością
była tutaj na swoim miejscu. Postanowiłam, że na rekreacji
rozmówię się z nią, gdyż wydawało mi się, że stoję przy płocie
odgradzającym mnie od rajskiego ogrodu. Swoistą pociechą
było, że na pozostałych dziewczęcych obliczach nie widać
było podobnego uszczęśliwienia.
Betty spoglądała zupełnie głupawo, jakby ojciec
duchowny mówił o klasztornym gospodarstwie i właściwym
używaniu traktora. Z pewnością rumianolica dziewoja
pochodziła z jakiejś wiejskiej farmy. Można jej było
pozazdrościć życiowego realizmu, którego nie wzruszały
duchowe poruszenia. Być może to właśnie jej nieporuszony
wzrok sprawił, że ojciec powrócił do chłodnej równowagi,
którą odznaczał się początek jego wykładu.
- Przyznaję, że również pomiędzy moimi współbraćmi,
w konwencie dominikańskim, nie znaleźli się kandydaci od
razu pełni najwyższych ideałów i zrozumienia odwiecznej
prawdy. Napotkać bowiem można wiele rozmaitych
powodów, dla których szuka się ucieczki w klasztorne mury.
Oto zjawiają się osoby nie radzące sobie z życiem w świecie.
W klasztorach, mówią sobie, nie potrzebują niczego planować
ani myśleć, będzie się ich prowadziło i popychało – co może
nie do końca, ale poniekąd jest słuszne. Są i tacy, którym brak
talentu, i takich większość ludzi świeckich, zwykłych oceniać
zakonników według jednej miary, określa mianem bankrutów
życiowych. Inni z kolei obawiają się pewnych zawirowań i
niebezpieczeństw związanych z wojną, uważając błędnie, że
zostanie im to oszczędzone w klasztorze. Jest to słuszne, ale
tylko co do służby wojskowej. Współczesne konflikty wojenne
nie oszczędzą też zakonów. Jeszcze inni spodziewają się życia
pełnego przygód jako włóczykije Boży, wiedząc, że
podejmujemy pracę jako misjonarze w wielu krajach świata. I
nawet, jeśli jako zakonnicy czy zakonnice odziani w ochronny
strój zgromadzenia, nie wyruszą z wyprawą misyjną,
docierając do mieszkańców odległych tropików, mają przecież
nadzieję zobaczenia choć części ciekawych zakątków naszej
starej Ziemi. Przyznaję, że w wypadku kobiet motyw ten
spotyka się rzadziej. Za to inny występuje wśród nich tym
częściej: wiele dziewcząt, osiągnąwszy pewien wiek, zaczyna
się lękać grożącego im ciężaru samotności. W klasztorze mają
towarzystwo i oczywiście życiowe zadanie – nie przeczuwają
jednak, jak trudny do zniesienia może być obowiązek ciągłego
bycia we wspólnocie. Nie jest to może najgorszy powód do
wstąpienia, ale też i nie najlepszy. Z kolei tragedią jest, jeśli
któraś zlekceważona przez jakiegoś Don Juana wybiera
klasztorny welon zamiast przysłowiowego małżeńskiego
czepka. Tym dziewczętom gwarantuję, że nie będą szczęśliwe.
Z powodu nieszczęśliwej miłości nie ucieka się od ludzi do
Boga. On żąda pierwszej miłości albo ostatniej i najgłębszej.
To byłyby zasadniczo główne powody, dla których wstępuje
się do zakonu, nie mając jasności co do istoty prawdziwego
powołania. Czy też może o czymś zapomniałem? Można się
zgłosić i przedstawić swój punkt widzenia.
Nie, niemożliwością było wstać teraz z miejsca i
wyłuszczyć ten niezwykły powód, dla którego siedziałam tutaj
odziana w okropny czarno-biały strój oraz pelerynkę
postulantek klasztoru St. Mary. Ku mojemu zdumieniu
zgłosiła się cicha siostra Clare.
- Tak, proszę? – zwrócił się do niej uprzejmie ojciec
Donatus. Ona zaś odparła:
- Być może jest jeszcze jeden powód: źle pojęta
romantyka. Zdarza się, że dziewczęta pozwalają się zwieść
niewłaściwemu przykładowi i przywdziewają czepek zakonny.
Myślę tutaj o siostrach zakonnych o alabastrowych obliczach,
grających główne role w filmach, przeżywających słodko-
gorzkie romanse, zdających się cierpiętnicami otoczonymi
tajemniczą aureolą. Szczególnie kobiety chętnie odwołują się
do tych ideałów.
Usiadła. Ojciec Donatus uśmiechnął się.
- Nie jestem w stanie tak dalece wejrzeć w głąb
kobiecego serca, ale z pewnością jest w tym sporo racji –
chociaż to, co w ostatnich latach mieliśmy okazję oglądać na
ekranach filmowych odnośnie do klasztorów, podziałało raczej
odstraszająco na budzące się powołania zakonne. Można
powiedzieć: niczym grad w maju. Myślę, że sporo zła
wyrządziły w tym względzie filmy, które widziałem nawet
ostatnio. Jeśli więc jest pośród was taka, której marzy się rola
zakonnicy, to proszę, aby się zgłosiła. Nie brakuje skutecznych
i wypróbowanych środków, aby ją wyleczyć.
Teraz już wszyscy się zaśmiali, a siostra Clare
najserdeczniej. Kolejny raz potwierdziło się, że nie jest
poszukiwaną przeze mnie Clare Nell. A co miałaby na ten
temat do powiedzenia nowicjuszka Mary Clara? Z pewnością
stanęłaby w obronie filmu, bo przecież nie brakowało
znakomitych tytułów, choćby wspomnieć tylko Ostatnią na
szafocie.
Oczywiście żadna z nas nie pragnęła ponieść śmierci
męczeńskiej, czego potwierdzeniem była żwawa i wesoła
krzątanina, kiedy zakończył się wykład ojca Donatusa i znowu
wolno było rozmawiać.
Co dnia miałyśmy parę godzin, by nagadać się do woli.
W tym czasie tak gruntownie nadrabiano wszystkie zaległości,
że niemal było się zadowolonym, kiedy dzwonek ponownie
nakazywał milczenie.
Miałam wiele spraw na sercu. Trzymałam się u boku
Clare, ponieważ wydawała mi się najroztropniejsza ze
wszystkich.
- Co robimy, siostro Clare?
- Matka Amabilis pozwoliła na spacer wokół naszych
pól, jest przecież wiosna.
Zdumiałam się.
- Co takiego, nie chcesz chyba powiedzieć, że wolno
nam opuścić klasztor – i to jeszcze poruszać się poza murami
ogrodu?
Clare się zaśmiała, a ja przez chwilę bolałam nad tym,
że nie jest Clare Nell, lecz rzeczywiście sympatyczną, prostą,
wiejską dziewczyną. Jakaż to byłaby wspaniała okazja do
wypytania jej! Wzięła mnie za rękę.
- Chodź, pokażę ci, dokąd możemy chodzić. Na
początku pewnie będą cię bolały nogi. Kiedy nas obłóczą w
nowicjacie, będziemy miały całodniowe wycieczki. Pewnie
myślałaś, że siedzimy tutaj niczym w więzieniu?
- Ale przecież słyszałam...
- Tak, wiem, ale to wszystko odnosi się do zakonów
mających ścisłą klauzurę, zakratowane okna w rozmównicach
i tym podobne. Jako zgromadzenie czynne nie mamy tego.
Mamy znacznie więcej swobody, niż przypuszczasz, z
wyjątkiem oczywiście tego, że mogłybyśmy w tajemnicy same
chodzić do kina.
Szybko podjęłam temat.
- Siostro Clare, czy w świecie chętnie chodziłaś do
kina?
- Owszem – odpowiedziała swobodnie, zupełnie nie
domyślając się, do czego zmierzam. Nie zaczerwieniła się też
wcale ani nie zmieszała, a ja wyobraziłam sobie, że stawiam to
pytanie Mary Clara, która na razie była dla mnie nieosiągalna.
- Dlaczego o to pytasz?
Zastanowiłam się szybko, po czym odparłam śmiało:
- Nie wiem, czy kiedy tutaj wstąpiłaś, słyszałaś o
pogłosce, jakoby jedna z nas lub nowicjuszek miała być w
świecie aktorką filmową.
Niestety, w tej właśnie chwili matka Amabilis zawołała
nas, klaszcząc w dłonie. Nie było mile widziane, jeśli dwie
przebywały na osobności, gdyż cała grupa miała scalać się,
spędzając wolny czas na uprawianiu sportu lub dobrej
zabawie.
- To nie powinno nas obchodzić! – stwierdziła obojętnie
Clare, zbierając się do biegu. – Chodź, nie pozwólmy czekać
matce Amabilis.
Jej zainteresowanie filmem wydawało się
powierzchowne. Do takiego opanowania nie byłaby zdolna
nawet słynna gwiazda filmowa. Odtąd postulantka Clare
przestała zajmować moją fantazję. Teraz wiedziałam już, że
jeśli chcę się dowiedzieć czegoś, co zainteresuje czytelniczki
mojego czasopisma, to z żelazną konsekwencją i anielską
cierpliwością muszę wkradać się w łaski nowicjuszki Mary
Clara. Chociaż spędziłam tutaj dopiero dwa dni, już sam
spacer odczułam jako wyzwalający relaks.
Dziewczęta zachowywały się niczym uczennice, które
właśnie rozpoczęły wakacje, brykając bez opamiętania. A
kiedy chichoty i błazeństwa stały się zbyt głośne, mistrzyni
Amabilis przywoływała je po matczynemu do porządku, aby
miały w sobie więcej troski o godność, jaka przystoi przyszłej
zakonnicy. To oczywiście wywoływało nowe śmiechy i żarty.
Moim zdaniem wszystkie cofnęły się do wieku nastolatek, a
przecież pomiędzy nimi były i takie, które już dawno powinny
były wkroczyć w wiek małżeński. Czy siostry Ewa i Rita nie
przynależą przypadkiem do tych, które wstępują do klasztoru,
gdyż przepadły ich szanse powodzenia u mężczyzn?
Nie sprawiały wcale wrażenia nieszczęśliwych i brały
udział we wszystkich figlach, jedynie kiedy Dolly chciała w
lasku wspiąć się na drzewo, skarciły ją niczym starsze
rodzeństwo i to zanim matka Amabilis poprawiła sobie
czepek, co było nieomylnym znakiem, że jest czymś
zszokowana.
Siostra Clare trzymała się nieco na uboczu, rozmawiała
o czymś energicznie z mistrzynią nowicjuszek, więc byłam
zmuszona przyłączyć się do innych. Nie, nie miałam zamiaru
zawierać z nią niechętnie widzianej przyjaźni partykularnej.
Odkąd wiedziałam, że nie jest Clare Nell, poprzestanę na
siostrzanej uprzejmości. O tym, że w mniejszych kręgach są
także siostrzane kłótnie, przekonałam się w drodze do domu.
Betty i Dolly poróżniły się i pokłóciły z powodu jakiejś
błahostki, więc z rozpalonymi policzkami schodziły sobie z
drogi. Ale niezbyt długo, matka Amabilis miała w tym
względzie sokoli wzrok.
Podczas spaceru nie powiedziała ani słowa.
Dopiero kiedy byłyśmy w klasztorze i ponownie
obowiązywało milczenie, wzięła na bok czupurne koguty.
- No tak, dla was dwóch milczenie jeszcze się nie
zaczęło, bo macie sobie nawzajem coś do powiedzenia,
nieprawdaż?
Betty i Dolly stały nadąsane naprzeciw siebie, niczym
uparte cielęta, i żadna nie otwarła ust.
- Rozumiem – orzekła matka Amabilis – w tym stanie
ducha nie możecie oczywiście odmówić wraz z innymi
komplety, a więc dzisiaj wieczór zwalniam was od Salve
Regina. Jak długo to potrwa, zależy tylko i wyłącznie od was.
Po tych słowach odeszła. Dolly zadarła nos, a Betty
odwróciła się na pięcie, ja zaś zadałam sobie w duchu pytanie,
co może oznaczać to wykluczenie z modlitwy wieczornej.
Była sobota. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że w dni
poświęcone Matce Bożej nasza modlitwa celebrowana będzie
szczególnie uroczyście. Oczarowana przyglądałam się, jak po
wspólnie odmówionym brewiarzu gasną wszystkie światła w
kaplicy oprócz wiecznej lampki na ołtarzu. Każda z zakonnic
otrzymała długą świecę, którą zapalała mistrzyni nowicjuszek.
Następnie wyszły parami z ławek i dwójkami udały się
w stronę ołtarza. Siedząca przy organach nowicjuszka Mary
Clara zaintonowała Salve Regina, pozdrowienie Królowej
Niebios, a my zaśpiewałyśmy tę piękną, starą pieśń.
Dostojnym krokiem po szerokim ciemnozielonym dywanie
ruszyły najpierw siostry profeski. Przed samym ołtarzem,
śpiewając, skłoniły się ku sobie, podobnie jak czynią to
kapłani, kiedy podczas koncelebry przekazują sobie znak
pokoju.
Intuicyjnie pojęłam piękno i głębię tego gestu.
Był to przepiękny widok, kiedy oświetlone blaskiem
świec spokojne oblicza pochylały się przed sobą, tu i tam
delikatny uśmiech na wargach – lub nieco skryty dystans –
który w obliczu ołtarza szybko znikał, a serdeczny wzajemny
ukłon stawał się silniejszy. Jeśli w ciągu dnia zdarzyły się
lekkie rozgoryczenia lub spory, to wszystko zostało teraz
obmyte falą wzajemnej siostrzanej miłości i przebaczenia.
Na koniec przyszła kolej na nas, postulantki. Z bijącym
sercem ruszyłam do przodu, nieco niepewnie stąpając, jakby
trzymana w ręku świeca była zbyt ciężka. Moją partnerką była
znowu Clare. Nie miałyśmy sobie co wybaczać. Mimowolnie
musiałam się uśmiechnąć, bo przecież to nie jej wina, że nie
była aktorką filmową. Również i ona uśmiechnęła się do mnie
– poczułam ciepło wokół serca. Czy będę w stanie poprzestać
na zamierzonej chłodnej uprzejmości?
Kończąc śpiew, odniosłyśmy świece i zgasiłyśmy je.
Podobne do mokrych kur postulantki Betty i Dolly
siedziały na boku w ławce. Jedna z nich łkała.
Innego wieczoru mogły już uczestniczyć wraz z innymi
w modlitwach i skłoniły się przed sobą nawet kilka sekund
dłużej, niż było to przepisane. Moim zdaniem tego rodzaju
procedura była godnym uwagi środkiem służącym
zachowywaniu pokoju we wspólnocie tworzonej przez ludzi.
Cóż za myśli mogą przyjść do głowy, kiedy nocą leży się
bezsennie po przeżytym co dopiero dniu w murach
klasztornych? Przypomniałam sobie, jak często, żyjąc w
świecie, miałam większe lub mniejsze konflikty z bliźnimi,
również i w kręgu rodziny nie obeszło się czasem bez kłótni,
czego nie dało się uniknąć przy tak wielu zróżnicowanych
charakterach. Nigdy też nie przyszłoby mi do głowy, że
milczący, wyrazisty gest przebaczenia mógłby być minimum,
jakiego chrześcijanie oczekiwaliby od siebie. Niemal się
zaśmiałam, wyobrażając sobie, że szef pochyla się uprzejmie
przed licznie zgromadzonymi współpracownikami, którym w
ciągu dnia udzielał reprymend i nagan – albo że politycy robią
coś podobnego. Zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe.
Nieco lepiej zrozumiałam pokój panujący w klasztorach, kiedy
na krótko przed kompletą – odmawianą codziennie tak samo,
jednakże w dzień powszedni bez świec – przeżyłam pierwszą
przerzucankę słowną z jedną z sióstr i siedząc samotnie w
ławce, zastanawiałam się, czy nie powinnam sprowokować
jakiegoś zajścia, żeby uniknąć wspólnego odmawiania Salve
Regina. Zaraz potem do kaplicy weszła moja „przeciwniczka”,
akurat dzisiaj uklękła obok mnie – tymczasem kiedy powstała
pierwsza z sióstr profesek, mój gniew złagodniał.
Nie jestem w stanie opisać tego stanu radosnego
uniesienia, jaki przeżyłam w sercu po tym akcie
przezwyciężenia samej siebie. Naraziłam się wówczas na
poważne niebezpieczeństwo uważania się za prawdziwą
kandydatkę do zakonu. A to byłoby bez sensu. Na pewno
jednak zabiorę stąd do domu sporo dobrych impulsów.
Kto by też pomyślał, że poróżnię się z siostrą Mary
Clara, którą tak w duchu podziwiałam? Poszło oczywiście o
grę na organach. Prawie nie robiłam postępów, a Mary Clara
nie była obdarzona anielską cierpliwością. Ostatecznie
również i ona, jako młoda nowicjuszka, stała u początków
formacji zakonnej. Śmieszne, w jej pobliżu muszę zawsze
myśleć o błyskotliwej „karierze” oficera, być może dlatego, że
domyślam się, iż ma się w klasztorze szczególne plany, co do
jej zdolności. Mary Clara uczęszczała na zajęcia do
pobliskiego seminarium duchownego dominikanów i
studiowała teologię. Więcej nie wiemy. Być może była nieco
przeciążona zbytnimi oczekiwaniami związanymi z jej osobą.
W każdym razie ilekroć zjawiała się na próbach, była
rozdrażniona. Ze swej strony muszę przyznać, że też nie byłam
utalentowaną uczennicą. Ciągle się myliłam w liczeniu, co w
efekcie dawało przeraźliwe dysharmonie w partiach mających
czarować pięknem równego dźwięku. Wyciągałam basy, kiedy
miało rozbrzmieć vox angeli, i grałam na wszystkich
rejestrach, gdy w partyturze zaznaczono pianissimo. Organy
dostawały zadyszki, kiedy kładłam ręce na klawiszach, i już
kilkakrotnie zwiodłam na pokuszenie moje współsiostry, gdyż
szeptały i śmiały się podczas silentium, słysząc rozlegające się
z daleka żałosne zawodzenia piszczałek mające być próbą
okiełznania instrumentu. Również ojciec Donatus
przekonywał się od czasu do czasu o moim beztalenciu, gdyż
widział już nadciągające z dala na nasz klasztor czarne dni,
kiedy siostra Mary Clara przestanie pełnić funkcję organistki
ze względu na postępujące studia.
Zatroskany stał w drzwiach zakrystii, potrząsając swoim
potężnym czołem. Mary Clara dostrzegła to w lusterku
wstecznym, które umożliwiało jej nie tylko obserwowanie
tego, co dzieje się w kaplicy, lecz także od czasu do czasu
sprawdzenie nienagannego ułożenia białego jak śnieg welonu
nowicjuszki, przy czym zwykła uśmiechać się z
zadowoleniem. Nie brałam jej tego w żadnym wypadku za złe,
gdyż w swoim zawodzie była przyzwyczajona do poprawiania
sto razy swojego wyglądu, zanim rozpoczęto nakręcanie
nowego ujęcia. Kto byłby w stanie tak szybko ją od tego
odzwyczaić?
Tym, co jednak wzięłam jej za złe, było nieco zbyt
głośne i pełne złości stwierdzenie, że najwidoczniej jestem
przypadkiem beznadziejnym, nadającym się tylko do tego,
żeby doprowadzić ją do skrajnej rozpaczy, gdyż brakuje mi
dobrych chęci, aby uważać. To z kolei doprowadziło mnie do
szewskiej pasji. Jak mogła coś takiego powiedzieć? Tego
rodzaju argument był ostatnim spośród tych, którymi
posłużyłaby się nasza opiekunka postulantek lub mistrzyni
nowicjuszek. Coś takiego usłyszałoby się na krótko przed
nakazem opuszczenia klasztoru.
- Jeśli siostra myśli, że może tutaj obchodzić się ze mną
niczym gwiazda filmowa ze statystką, która zepsuła jej
zbliżenie, to źle gra siostra tę rolę! – parsknęłam niczym
rozdrażniona kotka, kiedy zepchnęła lekceważąco moje
niezręczne palce z klawiatury.
Wytrącona z równowagi gapiła się na mnie zupełnie
osłupiała. W następnej chwili żałowałam tego, co
powiedziałam. Przecież nie trzeba było tak arogancko
naruszać jej klasztornego incognito. Na jej obliczu z wolna
pojawił się krwisty rumieniec.
- Ja – przepraszam, siostro Eileen – nie jestem
przyzwyczajona uczyć kogoś.
Mogłam sobie oczywiście wyobrazić, iż obcowała z
mistrzami swojego fachu, a kształcenie adeptów sztuki
filmowej nie było jej zadaniem.
- Oczywiście – wymruczałam wyrozumiale – myślę, że
siostrze szczególnie ciężko przychodzi znosić nasze
niedoskonałości. Być może w najbliższym czasie przydzielą
siostrze stanowisko, na którym będzie można swobodniej
pracować.
Ona uśmiechnęła się z samozadowoleniem, nie
zauważając nawet, że powróciłam do formalnego sposobu w
zwracaniu się.
- O tak, na pewno tak będzie, jeśli tylko zostaną ku temu
spełnione pewne warunki – tutaj urwała, jakby już zbyt wiele
powiedziała. Byłam ciekawa jakież to stanowisko w klasztorze
obejmie była aktorka filmowa. Tak w ogóle to w tygodniach,
które nadeszły, miałam okazję przekonać się o tym, że
przełożeni mieli dobre wyczucie co do tego, do jakich prac
nadawały się niektóre z sióstr. Swoją znajomość ludzkiej
natury zdobyli nie tylko w przelotnych spotkaniach.
Po kilku bezowocnych próbach zatrudnienia przy
pracach w gospodarstwie domowym i w ogrodzie odesłano
mnie wkrótce do pracy biurowej.
Nie miałam pojęcia o tym, że również klasztor
potrzebował rozległej administracji. Byłam szczęśliwa, że
ominęła mnie nudna buchalteria. Musiałam jedynie
przepisywać korespondencję przełożonej generalnej, z
wyjątkiem tych listów, które, jako postulantkę, nic mnie nie
obchodziły, gdyż dotyczyły najbardziej intymnych tajemnic
klasztornych. Oczywiście nimi zajęłabym się najchętniej.
Tym, co również rozpalało moją ciekawość, była
przychodząca korespondencja. Zanim jednakże przesyłki
dotarły do moich rąk, zostały już przeglądnięte przez jedną
zsióstr profesek i przekazane matce generalnej. Ona zaś
czarnym stemplem czyniła nieczytelnym nazwisko adresatki,
gdyż nasze życie prywatne miało pozostać nieznane. Również
pierwszy list, jaki otrzymałam z domu, nosił adres:
„Postulantka Eileen...”, zaś moje nazwisko O’Davis zamazane
było kleksem z czarnego tuszu.
Moim obowiązkiem było dostarczenie rankiem poczty
do refektarza i rozłożenie jej na poszczególnych miejscach –
pakiet dla sióstr profesek, drugi dla nowicjuszek i trzeci dla
postulantek. Ponieważ nie znałam jeszcze wszystkich imion,
siostra pracująca w biurze sortowała je dla mnie. Pomimo
wszelkich utrudnień zawsze miałam chwilę, aby szybko
przerzucić pakiet dla nowicjuszek. Nigdzie jednak nie
odkryłam nazwiska „Nell”, którego tak bardzo poszukiwałam.
Miałam zamiar zapamiętać wielkość i kolor koperty, a potem
dobrze uważać, która z sióstr weźmie ją do ręki, co też
ostatecznie przyczyniłoby się do rozwiania wszelkich moich
wątpliwości.
Choć obracałam listy do siostry Mary Clara na
wszystkie strony, a nawet trzymałam je pod światło – stempel
był i nadal skrywał wszystko cieniem tajemnicy. Nigdy też nie
nadszedł list ze studia filmowego, mogący dać mi potrzebną
wskazówkę. Zaś podejrzewana przeze mnie na początku
postulantka Clare otrzymywała najwidoczniej bardzo rzadko
jakąkolwiek korespondencję.
Za to moi krewni pisywali tym częściej. Jeszcze dziś
jestem wdzięczna mojej mamie za to, że zaraz w pierwszych
dniach przysłała mi zwykłą czarną sukienkę, co pozwoliło mi
po ośmiodniowych torturach wyzwolić się z kratkowanego
kostiumu clowna i poczuć się normalną, żeńską istotą.
Tymczasem moje współsiostry nie dostrzegły żadnej zmiany.
Najwidoczniej wstępując do klasztoru, były już na tyle
doskonałe, że wygasła w nich jakakolwiek kobieca próżność.
Żadna nie miała klasycznej elegancji, ze spokojem nosiły
staromodne, domowe wełniane ubrania i zdawały się mieć
zupełnie inne troski niż na przykład ja.
Długi czas nie odważyłam się zadawać w biurze
żadnych pytań, ale potem, kiedy moi troskliwi rodzice
przysłali mi znaczki, gdyż nie wiedzieli, że wolno nam pisać
tylko jeden list w miesiącu, zapytałam mimochodem:
- Co tutaj pisać, siostro Wiktoryno, my, postulantki, nie
przeżywamy nic szczególnego – a poza tym przemilcza się to,
co najważniejsze, gdyż z pewnością nasze listy są czytane.
Pracująca w biurze siostra Wiktoryna obróciła się
powoli na swoim krześle, niczym na karuzeli, i spojrzała na
mnie jak na ciekawe zwierzę.
- Co tam siostra mówi, siostro Eileen? Kto miałby
czytać nasze listy? Listonosz?
- Siostro Wiktoryno, proszę... – odparłam na to
rozdrażniona – przecież wiadomo, że w każdym klasztorze jest
cenzura. Generałowa na pewno otwiera każdy list, zanim się
go nada.
Siostra Wiktoryna zamyśliła się na chwilę, obliczając
coś na palcach.
- Dwadzieścia siedem – skinęła następnie głową – mam
za sobą dokładnie dwadzieścia siedem lat spędzonych w
klasztorze, ale w ciągu tego czasu poznałam tylko jeden
przypadek, że kontrolowano pocztę jednej z sióstr – mieliśmy
tutaj kiedyś oszustkę, próbującą się ukrywać przed policją z
Chicago i udającą znajomość wielu spraw, tak że dopuszczono
ją nawet do prowadzenia kasy. Kiedy podejrzenia się
potwierdziły, skontrolowano jej korespondencję – ale z
ciężkim sercem, tak zreferowała nam to matka generalna. A
tak na marginesie, to nie jest to żadna „generałowa”. To
pewnie jakiś slang postulantek!
Siostra Wiktoryna, zazwyczaj znana jako milcząca,
zaczerpnęła głęboko powietrza i ponownie zajęła się swoją
pracą. Dla niej sprawa była załatwiona, a kto przez
dwadzieścia siedem lat stara się żyć w świetle prawdy, ma z
pewnością prawo do tego, aby świeżo upieczonej kandydatce
wydawać się wiarygodnym.
- Wobec tego, skąd biorą się te plotki w świecie? –
zapytałam szczerze, wstrząśnięta możliwościami związanymi
z prowadzeniem przeze mnie korespondencji.
Siostra Wiktoryna przeglądała jakieś papiery, więc
prawie nie podniosła głowy.
- Pewnie tu i tam można coś takiego spotkać w
niektórych zakonach. My, dominikanki, odpowiadamy
zaufaniem na zaufanie. Poza tym – tego się siostra nauczy jako
nowicjuszka – oczekujemy od każdej obłóczonej siostry tyle
ducha rodzinnego i taktu, że nie będzie rozgłaszać po ulicach,
co u nas jest w zwyczaju. Ktoś taki nie nadaje się po prostu na
zakonnicę.
- Ale dlaczego? – zapytałam możliwie niewinnie. –
Przecież może się to dziać również w dobrej wierze – na
przykład, żeby ośmielić i zachęcić młodsze rodzeństwo.
Siostra Wiktoryna zrozumiała, że ten punkt widzenia
jest wystarczającym powodem do złamania klasztornego
milczenia, gdyż należało pouczyć osobę niedoinformowaną.
Odwróciła się ku mnie ponownie.
- Siostro Eileen, czy nigdy nie zastanawiała się siostra
nad tym, że Matka Boża, którą chcemy przecież naśladować,
przez całe życie trzymała przed światem w tajemnicy boskie
pochodzenie swojego Syna, tak że nawet najbliżsi krewni –
zwyjątkiem Elżbiety, której Bóg to objawił – uważali
Chrystusa za naturalnego syna Józefa?
Spuściłam ręce na podołek. Tak szybko nie byłam w
stanie pojąć tej prawdy. Tym bardziej, iż wydawało mi się, że
siostra Wiktoryna potrafi tylko dodawać cyfry i pisać zlecenia
pocztowe. Spełniała swój urząd od dwudziestu pięciu lat, więc
nic dziwnego, że sprawiała wrażenie suchej i pożółkłej,
podobnie jak wiele osób mających do czynienia z kramem
biurowym.
- Siostro Wiktoryno – poprosiłam nieśmiało – proszę
wybaczyć moją głupotę i nie mówić nic generałowej, to
znaczy... chciałam powiedzieć przełożonej generalnej, o moich
nieuzasadnionych podejrzeniach.
Wydawało mi się, że pochylona nad papierzyskami
uśmiecha się lekko.
- Co do tego, to nasza czcigodna matka przywykła do
zupełnie innych głupot. Proszę się nie martwić, Eileen,
jesteśmy przecież siostrami, które nie oskarżają się wzajemnie
z powodu błahostek.
Chrząknęła i przeżegnała się.
- A teraz odmówimy Zdrowaś Mario jako pokutę za
nasze gadulstwo.
Chcąc nie chcąc, musiałam podziwiać starszą siostrę.
Od razu widziało się różnicę w porównaniu z nami,
chwiejnymi postulantkami, które odczuwały milczenie jako
torturę. Siostra Elżbieta wprawdzie wyjaśniła nam już dawno
podczas wykładu głębszy sens tego zwyczaju – nigdy nie
staniemy się wewnętrznie duchowym człowiekiem, jeśli
podobnie jak ludzie w świecie zatopimy się w rozmowie, do
której tylko nadarzy się okazja. Prawdziwa zakonnica,
podkreśliła, dojrzewa w milczeniu Maryi. Ale dopiero
wyjaśnienie siostry Wiktoryny przydało teoretycznemu
wykładowi praktycznej treści.
Przez cały ranek rozmyślałam na ten temat, a kiedy
krótko po całej rozmowie spotkana na korytarzu siostra Betty
dała mi pośpieszny znak, że chce poszeptać ze mną o czymś,
wzbroniłam się mężnie i położyłam palec na ustach, po raz
pierwszy znajdując upodobanie w tym klasztornym ćwiczeniu.
O ilu sprawach można było pomyśleć, kiedy zajrzało się
do Pisma Świętego i dostrzegło, jak często i przy jakich
okazjach Maryja zachowywała milczenie. Najpierw wobec
swojego narzeczonego, potem wobec całego Nazaretu – małej
plotkarskiej mieściny. Ach nie, już dużo wcześniej, kiedy
szukali schronienia w Betlejem, mogła przecież przemówić i
jak prawdziwa córka Ewy zwrócić się do gospodarza:
„Zdajecie sobie w ogóle sprawę, kogo przepędzacie od drzwi?
Noszę w łonie przychodzącego Mesjasza, Zbawcę świata!”.
Zamiast tego jednak milczała i zadowoliła się stajenką. Byłam
tak głęboko zatopiona w myślach, że doszłam do wesela w
Kanie, gdzie przed wszystkimi gośćmi pozwoliła się
przywołać do porządku, jak gdyby nie miała żadnej zasługi w
dziele wcielenia Syna Bożego, gdy wstrząśnięta siostra
Wiktoryna zerknęła mi przez ramię:
- Siostro Eileen, cóż to siostra wyrabia? Na list matki
generalnej do wizytatora biskupiego wkręciła siostra różowy
papier do maszyny!
Dobry Boże – no tak, w szafce miałam także prywatny
papier listowy, podarunek mojej młodszej siostry Maureen –
musiałam się pomylić, sięgając na półkę.
Zdążyłam też napisać „Ekscelencjo!” i dalej, zgodnie ze
stenogramem, w stylu naszej przełożonej: „Niniejszym
wyrażam moje głębokie zadowolenie, że będziemy miały
okazję przyjąć Go w okresie Wielkanocy w ramach wizytacji.
Podejmę zaraz stosowne przygotowania i poinformuję moje
Współsiostry...”.
Siostra Wiktoryna śmiała się całą szerokością swojej już
lekko pomarszczonej biurowej twarzy.
- Oj, siostro Eileen, niech przynajmniej to wolno mi
będzie opowiedzieć naszej matce generalnej, ona ma poczucie
humoru, zobaczy siostra. Różowy liścik do surowego
wizytatora byłby niczym próba przekupstwa na płaszczyźnie
kościelnej, hi, hi, hi!
W pośpiechu wykręciłam kartkę i chciałam podrzeć, ale
siostra Wiktoryna szybko mi ją odebrała.
- Niech się siostra nie denerwuje – to przyda całej
wiadomości specjalnego efektu, kiedy matka przełożona
będzie ją odczytywać.
Pogodziłam się z faktem, że będę przyczyną ogólnej
wesołości. Nasza jadalnia rozbrzmiewała wesołym kobiecym
śmiechem częściej, niż przypuszczaliby ludzie z zewnątrz,
gdyby tylko mieli wstęp do tej części klauzury i mogli się
zszokować widokiem naturalnej wielkości krzyża wiszącego
na głównej ścianie w kapitularzu.
- Siostro Wiktoryno, kto to w ogóle jest – ten wizytator.
Jakie jest jego zadanie?
Jej usta ciągle jeszcze drgały uśmiechem.
- Jakby to wytłumaczyć, hmmm. W źle prowadzonych
klasztorach jest on osobą, względem której żywi się
największe obawy. W dobrze prowadzonych z kolei mile
widzianym gościem, poprzez którego można się zwrócić do
biskupa o wsparcie dla wspólnoty.
- Ach tak. I dlatego żywi się co do niego obawy?
Czyżby był swego rodzaju detektywem w żeńskim klasztorze?
- Siostro Eileen, z całym szacunkiem dla twojej fantazji.
Wizytator zajmuje się tylko wizytacją – i to z całą dyskrecją
związaną z tym urzędem. Nie jest celnikiem przeszukującym
nasze cele klasztorne, z psem gończym przy boku. Zdaje się
jedynie na nasze wypowiedzi podczas sprawozdań.
Pochyliłam się, wkręcając do maszyny białą kartkę
papieru mającą w nagłówku prosty adres przełożonej
generalnej z St. Mary wraz z numerem naszego konta – na
wszelki wypadek...
- Jakie sprawozdania? Co on chce usłyszeć? Przecież
mamy już spowiednika – jednego zwyczajnego i drugiego
nadzwyczajnego, jak się wczoraj dowiedziałyśmy.
- Zgadza się, ten jest swego rodzaju tubą zakonnic.
Każda może bez przeszkód przedstawić swoje skargi i
zażalenia, nawet na własnych przełożonych. Jemu zaś nie
wolno zdradzić, od kogo pochodzą informacje, którymi
dysponuje.
Gapiłam się na nią z niedowierzaniem.
- A ja myślałam, że zakonnice mogą najwyżej milczeć i
znosić wszystko, nawet jeśli ciosa im się kołki na głowach.
Siostra Wiktoryna pokiwała głową.
- Oj, siostro Eileen, gdyby siostra wiedziała! Już
niejeden raz uroczyście złożono z urzędu przełożoną, nie
pojmującą swego stanowiska jako matka i służebnica – co ja
mówię, rozwiązano nawet natychmiast całe fundacje
klasztorne. To wszystko zależy od wypowiedzi prostych sióstr
oraz postulantek i jest częścią wolności, którą zapewnia się
każdemu, kto wybiera stan zakonny. Jeśliby zaś tego nie było,
to na samym początku byłybyśmy zdradzone i sprzedane.
Skinęłam głową oszołomiona. Na koniec nie pozostało
mi nic z moich wyobrażeń, że wszyscy zakonnicy nosili na
szyjach pętle, które wystarczyło jedynie zacisnąć, żeby
uczynić ich bezwolnymi. Tymczasem sprawa wyglądała
dokładnie odwrotnie, każda przełożona była praktycznie w
ręku swoich podwładnych.
Siostra Wiktoryna zerknęła na mnie z boku.
- Tak, tak, postulantki muszą się jeszcze wiele nauczyć
o życiu klasztornym. Niech się siostra nie przejmuje.
- I coś takiego jest we wszystkich klasztorach czy tylko
u dominikanek?
Powoli zaczęło mi się wydawać, że nasz zakon wynajął
dla siebie wszystkie możliwe wolności.
- Nie, Eileen – wszystkie klasztory na całym świecie
przeżywają od czasu do czasu odwiedziny wizytatora. Nawet
ostatnio tak modne instytuty świeckie ze stosunkowo
najluźniejszymi relacjami wspólnotowymi poddaje się
kontroli, czy jakaś dusza nie doznaje w nich uszczerbku.
Była to chyba najbardziej sensacyjna wiadomość, którą
dotychczas zdobyłam.
- Czy wolno mi na ten temat porozmawiać na rekreacji z
innymi postulantkami? – zapytałam. Siostra Wiktoryna
potwierdziła spokojnie.
- Zbliżająca się wizytacja i tak jest pierwszym tematem
wszystkich rozmów. Tylko – spisek postulantek nigdy nie
odniósł sukcesu w wypadku wizytatora biskupiego. Musiałyby
przeciągnąć na swoją stronę przynajmniej siostry profeski.
Roześmiałam się. Nikomu nie przyszłoby nic
podobnego na myśl, nasza dziewiątka była zupełnie
zadowolona i nie prowadziłyśmy żadnych kacerskich knowań.
Co było tematem naszych rozmów? Początkowo
myślałam, że będzie niezwykle trudno prowadzić konwersację,
skoro odnoszono się z dezaprobatą do wspomnień o naszej
świeckiej przeszłości, a szczególnie z życia prywatnego.
Plotkowania o kimś, tak jak to zwykle bywa na spotkaniach
przy kawie, zabraniała siostrzana miłość, w której miałyśmy
się codziennie doskonalić. A pobożne rozważania były nie na
miejscu, gdyż dość miałyśmy ich podczas konferencji i
wykładów.
W rzeczy samej, nie potrzebowałam sobie łamać głowy
nad tym, jak konwersować z moimi współsiostrami! Miałyśmy
dość tematów dotyczących najściślejszego „nowego” kręgu
rodzinnego, jeden bardziej interesujący od drugiego.
- Betty! – oznajmiłam tryumfująco, jakbym zwiastowała
jakąś nowość. –Wiedziałaś, że nasze listy nie są cenzurowane?
Moja współsiostra zwróciła ku mnie swoje okrągłe,
rumiane oblicze.
- No pewnie, powiedziano nam o tym podczas pierwszej
konferencji. Nie było cię na niej, bo doszłaś później. Moim
zdaniem powinno się mimo wszystko wprowadzić pewne ulgi.
Co to jest jeden list w miesiącu? Miałam tyle przyjaciółek. A
teraz wszystkie muszą się dowiadywać przez moich rodziców,
jak się czuję i co dalej zamierzam. Szkoda!
Pozostałe postulantki miały podobne zdanie, tylko ileż
pieniędzy pójdzie na znaczki, jeśli każda będzie pisała tyle, ile
tylko zapragnie? Poza tym miałyśmy się uczyć powolnego
wyzwalania się z przyzwyczajeń życia prywatnego, aby tym
mocniej wrosnąć w nową wspólnotę. Teoretycznie wszystko to
było zupełnie słuszne, natomiast ja, słuchając podnoszonych
argumentów, umocniłam się w postanowieniu poinformowania
o niuansach życia zakonnego szerszych mas publiczności. Z
pewnością nie były to tajemnice na wagę tych, które dotyczyły
Maryi!
Betty nachyliła się ku mnie. Ależ ona lubiła poszeptać!
- Posłuchaj, można bez problemu przemycić list, kiedy
ma się dyżur na furcie. Nasza dojarka mieszka przecież w
sąsiedniej wsi, siostra Elżbieta nie poradziłaby sobie ze
wszystkim. Jeśli tylko podasz jej list ze znaczkiem, nie
pytając, schowa go do kieszeni w fartuchu i wie, co dalej ma
zrobić.
Pozostałe rozmawiały tak głośno i energicznie o
nadchodzącej wizytacji, że mogłyśmy przysunąć się bliżej.
- Naprawdę? A jak się to kiedyś wyda...
- Co tam – drobny grzeszek postulantek, to nic takiego.
W nowicjacie pewnie miałby większą wagę. Przecież jesteśmy
jeszcze pół na pół w świecie.
Jakoś nie bardzo mi się to podobało.
- Nie, Betty, nie odpowiadają mi takie sekrety...
Przy tym zaczerwieniłam się mocno, gdyż w tej samej
chwili przypomniało mi się, że nieustannie dokonuję oszustwa
i to największego, jakie tylko jest możliwe pośród zakonnic.
- Tak, czerwień się, czerwień – docinała mi Betty ze
śmiechem – nie musisz udawać i tak widać, że chętnie byś coś
takiego zrobiła. Przecież to nic wielkiego, chyba że
napisałabyś do jakiegoś ładnego chłopaka, którego zostawiłaś
w świecie, tak jak siostra Maryann. Ona to nawet była
zaręczona, zanim jeszcze przyszła do nas.
Zdumiona spojrzałam w stronę cichej, wysokiej
postulantki Maryann, która z reguły trzymała się nieco na
boku.
- Ona?
- Tak, ale go nie chciała, tak mówi. Ale czasami wydaje
mi się, że w głębi duszy trochę tęskni, bo chodzi taka
przygnębiona, co nie?
Maryann właśnie spojrzała w naszą stronę, jakby
odczytała swoje imię na naszych wargach, a ja wzruszyłam
ramionami. Ta i miłość – no nie, nie mogłam sobie wyobrazić,
co w tym bezbarwnym dziewczęciu mogłoby zachwycić
mężczyznę, nie mówiąc nawet o tym, że byłoby ono zdolne do
jakiejkolwiek namiętności.
- Betty – zwróciłam się do mojej rozmówczyni – daj
sobie lepiej spokój z tym przemycaniem listów, bo jak się
wyda, to stracisz dobrą opinię.
- Co tam, sama siostra Elżbieta opowiadała kiedyś, że
jako młoda postulantka też przemyciła list i skutkiem tego
jeden z jej braci podjechał prawdziwym powozem, chcąc ją
zabrać do domu – i to tylko dlatego, że napisała do krewnych,
jakoby na całym gospodarstwie były tylko same maszyny i ani
jednego konia, a ona miewa czasami tak wielką chęć na
przejażdżkę na Mayflower. To była jej ulubiona klacz.
- Czyżby nasza opiekunka pochodziła z jakiegoś
ranczo? – zapytałam tylko nieco zdziwiona, gdyż wiedziałam,
jak dobrze radzi sobie z inwentarzem w oborze i wydaje
polecenia pracującym na polach parobkom.
- Nie, ona jest nawet szlachcianką, tak, polską
hrabianką, której rodzice kupili w Minnesocie nowe dobra
ziemskie.
Wyśmiałam ją.
- Betty, to chyba jakieś plotki, nie wierzę w ani jedno
słowo.
- A ja tak! W pralni widziałam chusteczki, które miały
wyszytą w rogu hrabiowską koronę. Numerek właścicielki,
który naszyto na nią, trochę się wystrzępił. Zapytałam z głupia
frant, czyje są te delikatne chusteczki, bo przecież po
maglowaniu trzeba rzeczy sortować, a siostra Tony
powiedziała od razu, że to siostry Elżbiety.
Mimo wszystko jakoś nie mogłam uwierzyć. Przecież
hrabianki z pewnością nie posłano by do obory ani do pracy w
polu.
- Przecież nie wiemy, czy przypadkiem kiedyś czegoś
nie zmajstrowała i dlatego dostało się jej to zadanie. Przy tym
jest przecież również opiekunką postulantek, a na to
stanowisko nie bierze się byle kogo.
Betty miała dziwaczne argumenty, ale – kto wie, jakie
tutaj były możliwości. Siostra Elżbieta wydawała mi się
niezbyt urodziwa – no ale przecież nie była już najmłodsza – a
ciężka praca w oborze mogła zatrzeć wszelkie ślady
pochodzenia z wyższych sfer. Poza tym – to znałam ze
średniowiecznych historii – nieroztropne czy nieurodziwe
hrabianki najczęściej zamykano w klasztorach. Hm, będę
miała do rozwiązania jeszcze niejedną zagadkę!
W tym momencie zwróciła się do mnie siostra Gloria.
- Wiesz już, Eileen, że w następnym tygodniu na ciebie
przypada służba ministrancka – i to razem z Clare?
Podskoczyłam jak ukłuta szydłem – tego się właśnie
obawiałam.
- A czemu ja – wystarczy przecież, że męczę się grą na
organach.
- Mamy jeszcze siostrę Mary Clara. Wcześniej ona też
radziła sobie sama. Poza tym uważam, że twoja gra nie jest
zbyt zachwycająca. Wczoraj opuściłaś refren.
- Zgadza się, ale były w nim trzy „b”, a tego jeszcze nie
umiem – przyznałam.
Postulantki zaśmiały się, najwidoczniej szczęśliwe, że
przydział do gry na organach nie wypadał każdej co miesiąc.
Ojciec Donatus wcale nie był zadowolony, kiedy co chwila
niewydarzone dyletantki robiły bałagan w zakrystii i w szafie z
paramentami, ponieważ wraz z ministranturą uczono także i
obsługi zakrystii. Wszystko to zrobiło na mnie duże wrażenie,
bo przecież zazwyczaj nie ogląda się kielichów mszalnych i
paten z tak bezpośredniej bliskości.
Podczas gdy ja podziwiałam kosztowne sprzęty,
postulantka Rita instruowała mnie dobitnie, co powinnam
robić, a czego nie. Słuchałam tylko półuchem, jak mi
wyjaśniała, co mam zrobić, pomagając rankiem ojcu
Donatusowi przy zakładaniu szat liturgicznych.
- Posłuchaj, siostro Eileen – szeptała do mnie swoim
delikatnym, bardzo wysokim głosem – a więc kiedy powie:
„Proszę cingulum”, masz mu podać pasek do białej alby i
kilkoma zręcznymi ruchami ułożyć fałdy. Mój Boże, ja się
wystraszyłam i na początku źle to zrobiłam. Alba się wlokła, a
kiedy ojciec nastąpił na nią, oderwała się koronka! Ale się
napłakałam.
Świadomie zarejestrowałam mniej więcej ostatnie dwa
zdania, gdyż to, że siostra Rita znowu płakała, doprowadzało
prawie wszystkie z nas do pasji. Była typem zawsze
bezradnego, ciągle wylęknionego stworzenia, więc kiedy
znowu zrobiła coś na opak – a to w przypadku każdej
postulantki zdarzało się często – wybuchała wstrząsającym
płaczem. Bywały dni, że chodziła z zaczerwienionymi
oczyma, chociaż nasza opiekunka i siostra Amabilis zwracały
jej uwagę, stosując najłagodniejszy z możliwych tonów.
Nawet najbardziej błaha wskazówka, że coś znowu sknociła,
powodowała, że tonęła we łzach.
Widząc mnie w zakrystii, ojciec Donatus skinął głową.
- Miejmy nadzieję, że siostra nie jest taką syreną
strażacką jak poprzedniczka – oznajmił z kwaśno-pogodnym
uśmiechem, a jego wzrok dowodził, że ocena mojej osoby
wypadła zadowalająco. Rankiem uporządkowałam wszystko w
zakrystii i to nie drżąc ze strachu, że coś przypadkiem nie leży
na swoim miejscu. Zaraz potem ojciec rozpoczął recytować
zwykłe modlitwy, które każdy kapłan odmawia przed mszą
świętą.
Przygotowałam taką jak trzeba, piękną, śnieżnobiałą
albę z szeroką koronką u dołu. Wystarczyło, żeby ją tylko
założył. Chwyciłam do ręki cingulum, sznur, który ściąga ją, a
jednocześnie wiąże. Jak to mówiła siostra Rita? Czy miałam
jeszcze zaciągnąć go i związać? Teraz się mściło, że jej nie
słuchałam. Kiedy się jeszcze zastanawiałam, ojciec Donatus
stał cierpliwie, odczekując kilka sekund i trzymając ręce nieco
odchylone od tułowia. Wreszcie padło krótkie i niecierpliwe:
- No, to hop!
Panie Boże! Przemogłam się, wzięłam sznurowaty,
długi pasek – i obejmując od tyłu potężnego ojca, podałam mu
go, oczywiście nie mogąc poradzić sobie z tym ze względu na
jego obwód w pasie. W tejże chwili ojciec Donatus wybuchnął
całkiem światowym śmiechem, chwycił szybko cingulum,
zawiązał je i zaraz potem wytarł sobie załzawione oczy.
- Miała mi siostra podać cingulum do rąk! –
poinstruował mnie, ciągle jeszcze nie mogąc złapać tchu.
Sporo wysiłku kosztowało go opanowanie się na tyle, żeby
kontynuować dalsze przygotowania. Szybko ułożyłam fałdy
alby, aby nie powłóczyła się po ziemi i nareszcie byliśmy
gotowi do wyjścia.
III
To drobne zdarzenie całkowicie uwolniło ojca Donatusa
od troski, że mogłabym się okazać kolejną beksą. Uśmiechał
się, widząc mnie już z daleka, a w jego konwencie cała sprawa
urosła do rangi nieomal anegdoty. Będąc na moim miejscu,
siostra Rita obrażona i zawstydzona nie przekroczyłaby
pewnie więcej progu zakrystii. Z kolei ja nie mogę
powiedzieć, że dobrze spełniam posługę ministrancką.
Postulantka Clare, którą przyuczano razem ze mną, robi to o
wiele lepiej, a przede wszystkim godniej. Któregoś razu
dostrzegłam, jak ukradkiem całuje patenę.
- Słuchaj no – powiedziałam do niej – przecież nie
wolno bez potrzeby dotykać naczyń liturgicznych gołymi
rękoma!
Zaskoczona zarumieniła się.
- Oj – odpowiedziała zmieszana – nie zdradź mnie
proszę, siostro Eileen. Ale gdybym była mężczyzną,
zostałabym na pewno kapłanem. Poza tym dałabym wiele,
żeby przez całe życie być zakrystianką.
Byłam zdziwiona.
- To dlaczego nie wstąpiłaś do jakiegoś zakonu
kontemplacyjnego, gdzie mają wieczną adorację?
Ona spuściła swoje piękne, zamyślone oczy, jakbym
przejrzała najgłębszą tajemnicę jej serca.
- To – ze względu na misje. Nie chciałam być
szczęśliwa sama...
Nie bardzo ją zrozumiałam. O co jej chodziło?
- Czy nigdy nie pomyślałaś o tym, Eileen, że jest łaską,
a nie dziełem przypadku, że wiemy o wcieleniu Chrystusa i
Jego obecności w Najświętszym Sakramencie? Miliony ludzi
nie wiedzą jeszcze o tym. Dlatego też przezwyciężam tę
tęsknotę i chęć cichej adoracji i pragnę pójść ku nim, aby
zanieść im to światło prawdy – jako dominikanka. A ty kiedy
wstąpiłaś, nie myślałaś o misjach?
Odwróciłam się szybko, udając, że szukam czegoś w
szafie, tak bardzo mnie zawstydziła.
- Nie, to właściwie była dla mnie sprawa drugorzędna.
Ty pewnie masz odpowiednie podejście. Czy mogłabyś mi
wyświadczyć pewną przysługę, Clare, i dziś po południu
podczas nabożeństwa eucharystycznego posłużyć za mnie do
kadzidła? Nie radzę sobie zbyt dobrze z zapalaniem i prawie
wygląda to tak, jak kiedyś w wypadku Kaina i Abla.
Moja współsiostra uśmiechnęła się.
- Oczywiście, bardzo chętnie. Jedni drugich ciężary
noście – a w tym wypadku jest to trybularz z kadzidłem.
Roześmiałam się głośno – zdziwiona, że Clare miała
poczucie humoru, co przy jej cichym ispokojnym charakterze
sprawiło, że wydała mi się jeszcze sympatyczniejsza. Gwiazda
filmowa czy nie – poczułam, że lubię ją jak prawdziwą
przyjaciółkę.
- Dziękuję ci! – odparłam. – Ojciec Donatus wyznaczył
wprawdzie mnie. Myślę, że kiedy sam był ministrantem, to
spłatał niejednego figla. To się wie.
- Skąd? – chciała się dowiedzieć moja rozmówczyni.
- Od moich braci – odpowiedziałam dumnie – to są
dopiero niezłe ptaszki.
- Jaka szkoda! – odparła na to Clare, pomagając mi przy
rozkładaniu dużego płaszcza nieszpornego, co miało zapobiec
zaplątaniu się weń ojca Donatusa. – Ja niestety byłam
jedynaczką.
- Dlaczego byłam?
Odwróciła się.
- Moi rodzice już nie żyją. Oj – przepraszam, nie
powinnyśmy zdradzać niczego z naszego życia prywatnego.
- Siostro Clare, jesteś zbyt skrupulatna. To przecież nic
takiego. Gdybyś tylko wiedziała, czego ja chciałabym się
dowiedzieć od innych sióstr. Nigdy nie jesteś ciekawa?
Ona powoli potrząsnęła głową, a potem odparła:
- Owszem, czasami – przynajmniej tego, co dotyczy
ciebie.
Ucieszyłam się tym tak, jakby inne dziewczyny cieszyły
się pierwszym, niezdecydowanym jeszcze wyznaniem
miłosnym nieśmiałego chłopca. Uścisnęłam ją szybko.
- Clare, to super, że możemy pracować razem. Na co
teraz znowu dzwonią?
Ciągłe dzwonienie grało mi na nerwach. Uśmiechnęła
się:
- Skończyło się milczenie. Wiesz, że w sobotę musimy
się znowu oskarżać?
Skrzywiłam się od razu. To też był osobny, ciemny
rozdział życia klasztornego, napawający mnie z początku
lękiem. Schodziłyśmy się w każdy weekend niczym ludzie,
których łączy wspólne hobby. Tyle tylko, że nasze specjalne
klasztorne hobby polegało na tym, aby w obecności matki
Amabilis – później w nowicjacie będzie to matka generalna –
wyznać na klęczkach własne przewinienia względem reguły
zakonnej i otrzymać za to, no może nie surową karę, ale raczej
łagodną pokutę polegającą nie na jakimś szczególnym
ćwiczeniu pokutnym, ale najczęściej na odmówieniu
modlitwy.
Jedna sprawa oburzyła mnie zaraz w pierwszym
tygodniu.
- Po co właściwie klękamy, przecież matka Amabilis
jest tylko człowiekiem? W całym moim życiu nie dygałam
przed nikim. W tym względzie już jako mała dziewczynka
byłam uparta niczym osiołek.
Tą, którą w ten sposób zagadnęłam, była nasza wysoka
postulantka Eve, która według mnie była prawie nie dającym
się znieść wzorem drobiazgowego przestrzegania reguły.
Funkcjonowała niczym mechanizm zegarka. Matce Amabilis z
trudem przychodziło znalezienie powodu do nagany. Jej
samooskarżenia musiały być wręcz wytworem fantazji.
Eve, dziewczyna w starszym wieku, o wąskiej, surowej
twarzy, na której odbijały się kruczoczarne brwi, zerknęła na
mnie zdumiona.
- Nie doszło jeszcze do ciebie, że nad matką Amabilis,
zaraz na głównej ścianie, wisi ogromny krzyż? Przed nim
klękamy – a także dlatego, że zleconym jej przez
posłuszeństwo zadaniem jest wychowywanie nas.
- Eeee tam – zawyrokowałam – mimo wszystko, skoro
wiemy, że wykroczenia przeciwko regule nie są grzechem i
nie trzeba się z nich spowiadać, to po co to całe zamieszanie
przy ich wyznawaniu?
Eve wytrzeszczyła oczy na mnie, heretyczkę.
- Siostro Eileen, jesteś irlandzkim uparciuchem! Nie,
nikt się nie wygadał, kim i czym jesteś, ale że Irlandką – to
widać przecież na pierwszy rzut oka, kiedy tylko otworzysz
usta.
Przytaknęłam z zadowoleniem.
- Zgadza się, nigdy nie pozwoliliśmy nikomu zmusić się
do niczego. Tylko – czy ty w ogóle nie masz uczuć? Nigdy nie
budzi się w tobie sprzeciw, siostro Eve?
Moja wysoka współsiostra popatrzyła na mnie
zaskoczona, a potem coraz bardziej się czerwieniąc, odparła:
- Zdradzę ci pewną tajemnicę – ale tylko i jedynie z tego
powodu, że być może pomoże ci to pokonać własną dumę:
jeśli zostanę zakonnicą, to tylko z zaciśniętymi zębami. Tak,
dobrze usłyszałaś. Przy każdym poleceniu, którego
natychmiast nie mogę zrozumieć i uznać za dobre, muszę się
chwytać niczym jamnik za futro na karku i przymuszać się, że
tak powiem z najeżoną sierścią, do czynienia tego, co chce
właściciel. Tyle. Teraz już wiesz, ile mnie kosztują te sobotnie
popołudnia.
Ze zdumienia opadła mi szczęka. Eve odwróciła się ze
spokojem i odeszła. Po niej najmniej spodziewałabym się
takiego wyznania. To dlatego ciągle sprawiała wrażenie
sztywnej i zimnej – cóż za wewnętrzne walki! Pobiegłam za
nią i chwyciłam za rękę:
- Dziękuję ci bardzo. Myślę, że to, co powiedziałaś,
bardzo mi pomoże – tylko powiedz mi jeszcze, po co to
właściwie robisz?
Eve spojrzała na mnie ponuro.
- Nigdy jeszcze nie słyszałaś o zadośćuczynieniu i
pokucie? – odmruknęła niechętnie, po czym wreszcie udało się
jej umknąć z zasięgu wścibskiej współsiostry.
Od tej soboty recytowałam moje przewinienia niczym
kołowrotek, grzecznie przy tym klęcząc i pozwalając nakładać
sobie pokutę, jaką tylko matka Amabilis dla mnie
przewidziała. Przy tym często podczas naszych wyznań widać
było błądzący wokół jej warg raczej skryty uśmiech aniżeli
gniew. Przecież ona też była kiedyś postulantką!
Ale prawdziwy ubaw miał cały konwent, kiedy nadeszła
niedziela i dym z kadzidła miał unieść się ku sklepieniu
kaplicy. Właśnie Clare była jego powodem, co nigdy nikomu
nie przyszłoby do głowy.
Kiedy tak heroicznie zrezygnowałam z zaszczytnej
funkcji składania Panu ofiary kadzielnej, Clare przejęła trudne
zadanie podania trybularza ojcu i to tak, aby jego łańcuszki się
nie poplątały, a kadzidło rzeczywiście dymiło.
Tak więc wspólnota sióstr z St. Mary wyczekiwała
zgodnie i w pobożnym skupieniu na Tantum ergo, które
kończyło nasze nabożeństwo. Ojciec Donatus, aby wreszcie
przejść do sedna sprawy, klęczał przed ołtarzem w
uroczystych szatach – udało mi się bez żadnych wpadek
pomóc mu przy zakładaniu płaszcza nieszpornego.
Potrząsnęłam dzwonkami. Do mnie należały teraz wszystkie
inne obowiązki wynikające z posługi ministranckiej, gdyż
Clare była całkowicie pochłonięta złoconym trybularzem.
No więc uklękła obok niego i wzorowo podała mu
trybularz. Ojciec Donatus poruszył nim nieco, mirra też się
paliła – ale na tym nie koniec. Zazwyczaj kapłan sam nakładał
nieco kadzidła, a wyglądało na to, że Clare jest nieco
roztargniona i nie całkiem uważna.
- Łódkę z mirrą proszę! – wyszeptał ojciec Donatus, a
mną wstrząsnęło. Obiecałam przecież, że przygotuję także to
naczyńko na mirrę.
- Jest w zakrystii! – wyjąkałam wystraszona, zaciskając
kurczowo dłonie na dzwonkach. Clare, przejęta swoją rolą,
spoglądała ku stojącej na ołtarzu monstrancji, jak ktoś, kto ma
podjąć ciężką decyzję. Wreszcie pogodzona z losem spuściła
głowę i poruszając się na kolanach, przeszła ku drzwiom do
zakrystii. Dopiero tam wstała, wzięła z szafki łódkę i – jak
ktoś, kto znajduje się w transie i nie wie, co robi – ku uciesze
wszystkich, znowu klęcząc, weszła na kolanach do kaplicy,
blada, śmiertelnie poważna, trzymając w obu rękach łódkę.
Ojca Donatusa zdziwiły nieco głośne kaszle i
pociągania nosem, jakie momentalnie rozległy się w kaplicy.
To przecież nie było w zwyczaju dobrze wychowanych sióstr!
Zerkając w tył, ku pierwszej ławce, udało mi się zobaczyć, że
nawet nasza matka generalna wyciera nos i załzawione oczy.
Pobożny konwent trząsł się ze śmiechu, również i ojciec
Donatus uśmiechnął się nieco, a ja odważam się twierdzić z
absolutną pewnością, że nasz Pan ukryty w Sakramencie
również w tym uczestniczył. Przecież nie jest gniewnym
bożkiem, tylko Bogiem z ludzkim sercem.
Wreszcie, zanim ktokolwiek udusił się ze śmiechu,
Clara dotarła do ojca Donatusa. Jego głowa płonęła żywym
ogniem, energiczniej też, niż to zazwyczaj było w jego
dystyngowanym stylu, wziął od niej łódkę, nałożył mirrę i
oddał jej naczyńko, szepcząc przy tym prosząco:
- Proszę wstać!
Siostra Clare zrobiła minę, jakby nie pojmowała świata.
Wstać w najbardziej uroczystej chwili podczas całego
nabożeństwa? Nie, chyba się przesłyszała. Pokornie wzięła
więc łódkę, na kolanach przeszła na swoje miejsce i tam
pozostała. Minęło kilka minut, zanim cały konwent uspokoił
się nieco, potem ja wstałam, odsunęłam klęcznik, ojciec
przyklęknął i biorąc do ręki monstrancję, pobłogosławił
rozweselony konwent, uśmiechając się do swoich myśli.
Tylko jedna osoba nie miała o niczym najmniejszego
pojęcia, będąc poważna niczym archanioł – moja droga
współsiostra Clare! Pochylona żegnała się, obrzucając
ostatnim stęsknionym spojrzeniem Najświętszy Sakrament,
kiedy ojciec zamykał drzwiczki do tabernakulum. Teraz trzeba
było odnieść wszystkie sprzęty. Tym razem dzięki Bogu Clare
wstała, a więc na szczęście nie oduczyła się jeszcze chodzić.
Ledwie znaleźliśmy się w zakrystii, ojciec Donatus
ofuknął srogo nieświadomą niczego postulantkę:
- Siostro Clare – co sobie wbiła siostra do głowy, że nie
wstała, kiedy trzeba było przynieść łódkę? Czy mogę prosić o
jakieś wyjaśnienie?
Siostra Clare spojrzała na niego ze szczerym
przerażeniem.
- Miałam wstać, ojcze? – zapytała z niedowierzaniem i
najwidoczniej zdumiona.
- Oczywiście, że tak! A jak się siostrze wydaje, jak to
wyglądało, kiedy na kolanach przeszła siostra do zakrystii?
Chciała siostra rozweselić Matkę Bożą i wszystkich
dominikańskich świętych, czy też może był jakiś inny powód?
Osłupiała Clare przez kilka minut nie mogła się zdobyć
na żadną odpowiedź. Wreszcie pojęła i oblała się rumieńcem.
- Ojcze Donatusie – w obliczu świętej Hostii, której
byłam tak blisko... po prostu nie mogłam.
- Tak? – wymruczał ojciec Donatus ze swej strony
najwidoczniej zdumiony. – A czemuż to? Czy ja jako kapłan
nie wstaję?
- Owszem – przytaknęła Clare. – Ale ojciec jest
przyzwyczajony. Ja natomiast myślałam, że uderzy we mnie
piorun niczym podczas nawałnicy, kiedy odważę się wstać,
będąc tak blisko Boga.
Ojciec Donatus nie powiedział już ani słowa,
przyglądnął się jedynie postulantce Clare swoimi czarnymi,
przenikliwymi oczyma i nie jestem w stanie powiedzieć, co się
w nich kryło – wesołość, wzruszenie? A kto wie, może nawet i
uznanie?
Tym większe było moje rozczarowanie, kiedy niedługo
potem siostra Clare została wycofana ze służby ministranckiej
z chłodną uwagą przełożonej generalnej – wypowiedzianą
najgłębszym basem – iż do służby przy ołtarzu nie nadają się
ani kłębki nerwów, ani roztargnieni marzyciele. Ku mojemu
ubolewaniu wyznaczyła mi do pomocy nieco niespokojną i
głośną siostrę Glorię. Pośród postulantek z tą czułam się
najmniej emocjonalnie i po ludzku związana. Ale wykonywała
swoje obowiązki bez zarzutu i nie było powodów ani do
płaczu, ani do śmiechu. Nie czuję się dobrze w towarzystwie
zbyt rezolutnych i zaradnych życiowo ludzi. Nie pojmowałam
też, dlaczego przy każdej nadarzającej się okazji upokarza się
cichą, spokojną Clare.
Nadszedł Wielki Post i przy całej surowości i odcięciu
od świata podczas tych tygodni miałyśmy jedno miłe
urozmaicenie: pilnie uczestniczyłyśmy w próbach naszej
sztuki teatralnej na Wielkanoc, to znaczy na dzień przybycia
wizytatora naszego biskupa. Był to monsignore, przewielebny
prałat, a więc należało mu pokazać coś naprawdę
wartościowego. Kicz i ckliwość nie cieszyły się popularnością
u dominikanek, a wszystko, co podawano nam w postaci
duchowego obroku, musiało być pierwszej klasy. Tak więc
wybrałyśmy starohiszpańską sztukę misteryjną, którą pewien
uczony dominikanin przełożył na współczesny angielski, nie
ujmując przy tym wiele z jej klasycznej piękności.
Na początku pomiędzy postulantkami zaczęło się
wielkie zgadywanie, kto będzie reżyserował, a kto zagra
główną rolę – postać Marii Magdaleny, której pierwszej ukazał
się zmartwychwstały Pan. Tutaj miałam swoje własne
oczekiwania i z zadowoleniem dowiedziałam się, że nasza
nowicjuszka Mary Clara nie tylko jest reżyserem, lecz także
główną aktorką. Nie mogło być inaczej, Clare Nell, aktorka o
światowej sławie, miała najwięcej doświadczenia na tym polu
– bo przecież chciano także zaimponować dostojnemu
gościowi.
My, najmłodsze mieszkanki klasztoru, dostałyśmy tylko
role drugorzędne. Nasze obie najwyższe i najstarsze
postulantki powołano, że tak powiem, pod broń. Znakomitym
posunięciem było odzianie w uniform rzymskiego legionisty
ascetycznej Eve, która zawzięcie walczyła przeciw własnej
woli o wierność w żołnierskim posłuszeństwie, oraz zaradnej i
obrotnej Glorii.
Postulantka Maryann grała ogrodnika z Getsemani i tym
sposobem zostały obsadzone role męskie.
Siostra Rita odpadła w przedbiegach, gdyż zaraz
podczas pierwszej próby prawie połamała sobie język. Skutek
był jeden, dostała ataku płaczu, a to już absolutnie nie było
nam potrzebne. Doradzałam, żeby zaliczyć ją do grona kobiet
rozpaczających u grobu Pana, ale nowicjuszka Mary Clara
była nieustępliwa. Rita, jako nie nadająca się, musiała
zrezygnować, podobnie i Betty, która swoją prezencją
pasowała do całości niczym dromader na biegunie.
Pozostawały jeszcze tylko dwie, Dolly i ja, jeśli cała nasza
paczka miała być zatrudniona. Clare zaangażowano jako
anioła zwiastującego dobrą nowinę, gdyż bez większego trudu
na jej twarzy malował się wyraz niebiańskiego zachwytu,
natomiast słowa skierowane do płaczących niewiast miała
zamiast niej powiedzieć Dolly. Jej głos brzmiał młodzieńczo i
głośno, gdyż według Pisma Świętego niebiańskie istoty miały
postać lśniących młodzieńców. Clare miała jedynie milcząco
usiąść na odsuniętym od grobu kamieniu. Bez najmniejszego
sprzeciwu przyjęła też niemą rolę. Najwidoczniej całe
zamieszanie wokół gry na scenie było jej zupełnie obojętne.
Najbardziej znacząca rola przypadła mnie, byłam
bowiem jedną z Marii udających się wraz z Magdaleną do
grobu. Ale najwidoczniej brak mi talentu, gdyż nigdy nie
byłam w stanie zadowolić siostry Mary Clara. Oczywiście
słuchałam wszelkich jej poleceń, bo przecież na pewno
wiedziała lepiej ode mnie, ale w duchu dziwiłam się. Moje
zdanie było najczęściej zupełnie inne. Też przecież wcześniej,
czy to służbowo, czy prywatnie, widziałam wiele przedstawień
teatralnych i nie byłam zupełną dyletantką.
Nowicjuszka Mary Clara gospodarzyła więc niczym
wiecznie niezadowolony, rozkrzyczany reżyser, musztrując
nas ostro, więcej ganiąc, niż chwaląc, i nie pozostawiając nam
żadnych złudzeń co do wykazywania choćby cienia uzdolnień
artystycznych. Przy tym też sama nie tolerowała żadnych
uwag co do swojej roli. Matka Amabilis próbowała tu i tam
zmienić zbyt teatralną gestykulację, ale Mary Clara zagadała
ją. Widać było, że jest w swoim żywiole i zapomniała zarówno
o stroju zakonnym, jak i o swojej pozycji skromnej
nowicjuszki.
Spłoszona matka Amabilis wycofała się.
Stwierdziłam, że odkąd wstąpiła do klasztoru, Clare
Nell utraciła wiele ze swojej dawnej wielkości, a czasem była
po prostu kiczowata. Chociaż może nie znam się na sztukach
misteryjnych i ich szczególnym charakterze. Pilnie wyuczyłam
się mojej roli, zadowolona z urozmaicenia cichego,
zamkniętego okresu Wielkiego Postu, kiedy przestałyśmy
chodzić na spacery, a czas milczenia wydłużył się bardziej niż
zwykle. Nastawiłam się na wszelkiego rodzaju klasztorne
umartwienia i obostrzenia, a tymczasem byłam zaskoczona,
jak gładko wszystko idzie. Nawet nasz jadłospis – pomimo
braku potraw mięsnych – był tak bogaty, że nie bardzo
wiedziałam, co można uznać za szczególną ofiarę w tym
względzie. Słodkości nigdy nie lubiłam, owoce dostawałyśmy
każdego dnia, w piwnicy było ich dość, a ponieważ zbliżała
się wiosna, trzeba je wreszcie spożyć. Niemniej siostra
Elżbieta upomniała nas po matczynemu, że mamy powiedzieć,
jeśli któraś nie jest w stanie znieść klasztornego postu. Kto
tylko tego potrzebuje, może bez żadnego problemu skorzystać
z popołudniowego podwieczorku.
Nie, byłyśmy wszystkie dobrze odżywione i syte, gdyż
nasza kucharka, siostra Judy, miała w swoim programie
niezliczone odmiany niemieckich potraw postnych –
oryginalne bawarskie kluski i knedle – tak że prawie
życzyłyśmy sobie, żeby Wielki Post trwał nieco dłużej.
Po swojej „wpadce” jako zakrystianka Clare została
oddelegowana do kuchni. Tam z pewnością nie było jej lekko
z zawsze zajętą i pilną Judy, która w swojej ojczyźnie
nazywała się Judith! Uważam, że doskonale naśladuje swój
biblijny wzorzec i swoimi dokonaniami przy garnkach też
byłaby w stanie namówić do ucztowania samego Holofernesa.
O skutkach można przeczytać w Starym Testamencie. Judy
także potrafi być czasem w złym humorze, zwłaszcza wtedy,
gdy biedna postulantka coś przesoli. Nie, sytuacja Clare była
nie do pozazdroszczenia. Ja zaś przeciwnie, miałam się dobrze
w naszym klasztornym biurze. Ale moja radość nie trwała
długo.
Dzisiaj odwiedziła mnie matka Amabilis i
poinformowała oględnie, że ze względu na miłość siostrzaną
trzeba niekiedy zrezygnować z zajmowanego stanowiska, jeśli
inna siostra nie radzi sobie na swoim. No cóż, nasza płacząca
siostra Rita denerwowała swoimi łzami nawet najłagodniejsze
krowy. Posłano ją do siostry Elżbiety, aby nieco okrzepła, ale
na nic się to nie zdało. Być może praca w biurze uspokoi nieco
jej nadwrażliwe nerwy – a poza tym trochę wiejskiego
powietrza dobrze zrobi także i mnie.
Otworzyłam szeroko oczy, a matka Amabilis
uśmiechnęła się.
- Bez obaw, Eileen. Nasze gospodarstwo jest urządzone
bardzo nowocześnie i nie trzeba machać widłami.
Zrezygnowana przykryłam pokrowcem maszynę do
pisania. Westchnęła również siostra Wiktoryna. Chętnie
korzystała z mojej pomocy. Nie musiała przecież szkolić mnie
od podstaw, gdyż znałam się na pracy w biurze. Co pocznie z
siostrą Ritą, kiedy ta swoim łzami będzie moczyć wszystkie
kalki?
Czyżby tęskniła za domowymi pieleszami? Nawet my,
postulantki, nie byłyśmy w stanie niczego się dowiedzieć. Jeśli
tylko wspomniano o tym, że ewentualnie wyśle się ją do
domu, aby jeszcze raz przemyślała, czy zbyt pochopnie nie
podjęła swojej decyzji, płakała jeszcze bardziej, wzbraniając
się z oburzeniem.
Tak więc trzeba było obchodzić się z nią cierpliwie i
ostrożnie, niczym z kruchym jajkiem. Dobrze, że nie
wyznaczono jej razem ze mną. To już lepiej pracować w
oborze!
W rzeczy samej, nie było tak źle, jak to sobie na
początku wyobrażałam. Siostra Elżbieta zmodernizowała
przestarzałe gospodarstwo. Wciąż na nowo interweniowała u
matki generalnej o konieczne zmiany i dzięki właściwej sobie
– wprawdzie na wskroś posłusznej, lecz niewiarygodnie
niewzruszonej – polskiej wytrwałości za każdym razem
osiągała to, co chciała.
Była trzeźwo myślącą, praktyczną osobą, zaangażowaną
i oddaną swojej prostej pracy. Aby zapobiegać chorobom
zwierzęcym, nie powiesiła w oborze portretów świętych, lecz
w chwilach odpoczynku studiowała fachową literaturę
przedmiotu. Oborą mogłoby się poszczycić każde nowoczesne
gospodarstwo, gdyż wszystko błyszczało tu czystością. Nawóz
z poszczególnych stanowisk schodził bezpośrednio do
kanalizacji, a odpowiednie urządzenie rozsypywało
podściółkę. Zmechanizowany był również proces karmienia.
Nie zapomniano także – co mnie osobiście sprawiło
największą ulgę – o instalacji do dojenia.
Oczywiście moja radość okazała się przedwczesna.
Siostra Elżbieta chwyciła mnie mocno za rękę i poprowadziła
do młodego zwierzęcia imieniem Jolly. Nie można było
skorzystać z mechanicznej dojarki, tylko należało wydoić je
ręcznie, gdyż było ono chore i miało wrażliwe dójki. Tak więc
siostra Elżbieta przysunęła zydel i zademonstrowała mi, jak
delikatnie i ostrożnie obchodzić się z zaognionym wymieniem.
Młoda cielica pozwalała na to bez sprzeciwu – ale kiedy tylko
usiadłam na stołku, obejrzała się niczym pacjent, któremu
przedstawia się nowego lekarza praktykanta.
- Siostro Elżbieto – proszę przytrzymać ogon. Czy
zatroszczy się siostra o to, żeby mnie nie kopnęła?
Nasza siostra gospodyni wyszczerzyła swoje końskie
zęby i przewróciła oczyma – kolejny raz stwierdziłam, że
idealnie nadaje się do tego otoczenia.
- Bez obaw – uspokoiła mnie – Jolly jest łagodna jak
baranek.
Byłam zdenerwowana – nawet we śnie nie wyobrażałam
sobie podobnej sceny. Już bardziej wolałam stać na scenie
obok niecierpliwej Mary Clara!
Wbrew oczekiwaniom wszystko poszło dobrze. Cielica
stała spokojnie, a mleko tryskało równomiernie spod moich
palców.
- Znakomicie! – pochwaliła mnie siostra Elżbieta. – Być
może zostanie kiedyś siostra moją następczynią. Czasami
dopada mnie ischias, a wtedy muszę poleżeć w łóżku.
Wstrząsnęła mną groza, lecz kiedy spojrzałam na jej
pociągłą, dobrotliwą twarz, również zaczęłam się śmiać.
- Nie, nie – pocieszyła mnie zaraz. – Siostry przyszłość
to misje. Tam potrzebujemy rąk do pracy. Ja też już dawno
bym się tam znalazła, gdyby nie to, że dobrze znam się na
pracy w gospodarstwie.
To brzmiało niczym westchnienie. Mogłam sobie
wyobrazić, że niegdysiejsza hrabianka miała pewnie nadzór
nad dobrami ziemskimi, lecz chyba niekoniecznie spędzała
życie w oborze.
- No dobrze, a teraz chodźmy do stajni! – oznajmiła mi
dumnie.
- Co takiego, konie? – zapytałam oszołomiona. – Mamy
jeszcze jakieś szkapy? Przecież to można zobaczyć jeszcze
tylko w Irlandii.
Siostra Elżbieta przecząco potrząsnęła głową.
- One nie są do pracy w polu, tylko do jazdy wierzchem.
Inne jeszcze o tym nie wiedzą, ale kiedy zostaniecie
nowicjuszkami, będziecie musiały nauczyć się jeździć konno.
To był mój pomysł.
Równie dobrze mogłaby mi powiedzieć, że polecimy
rakietą na Księżyc, żeby tam założyć klasztor. Wydawało mi
się to dobrym dowcipem.
- Ale to przecież niemożliwe – nie w naszych długich
habitach!
Siostra Elżbieta kroczyła przede mną w swoich prostych
sandałach, zmierzając w poprzek podwórza ku czworokątnemu
budynkowi stajennemu, na który dotąd nie zwróciłam uwagi.
- Nie będzie siostra nosić habitu, tylko czarne spodnie
do jazdy konnej. Kiedy zjawiamy się u Indian na motorach czy
w samochodach, wcale im nie imponujemy – a poza tym tam,
gdzie mieszkają dzisiaj, można dotrzeć jedynie pojazdem
terenowym.
Zrobiło mi się gorąco. Wszyscy liczyli na to, że
ruszymy na misje do Ameryki Południowej, Azji, Australii!
Co za szczęście, że w każdej chwili mogłam dać nogę, jeśli
tylko coś by mi nie odpowiadało. Jednakże tak do końca nie
dowierzałam całej historii. Kiedy więc znalazłyśmy się w
stajni, zapytałam ostrożnie:
- Siostro Elżbieto, czy to nie będzie śmieszny widok – u
góry zakonnica, a dołem amazonka w spodniach?
Moja interlokutorka załamała ręce.
- Na litość boską, przecież nie robimy karykatur z
naszych młodych współsióstr. W pewnych regionach
misyjnych nosimy tylko ubrania cywilne, przynajmniej w
wypadku niektórych zadań – na przykład udając się konno do
wiosek indiańskich. Mały czarny czepek, coś na wzór czapki
dżokejskiej też spełnia to zadanie. Wszystkiego nauczycie się
w nowicjacie. Wtedy też na dobre przyłączycie się do nas.
Teraz to tylko początek.
Istotnie, musiałam jeszcze za wszelką cenę przejść przez
nowicjat. Postulantka tylko zajrzała w mury klasztorne, nie
dowiadując się tak naprawdę tego, co najważniejsze.
- A kto prowadzi zajęcia z jeździectwa? – zapytałam,
przyglądając się z podziwem pięknym, silnym wierzchowcom.
- Ja! – odparła skromnie siostra Elżbieta.
Kolejny raz wgapiłam się w nią. Na widok mojego
zdumienia jej twarz drgnęła skrytą wesołością.
- Owszem. Ścigałam się kiedyś konno z moimi braćmi,
wygrywając od nich całe kieszonkowe. Byli szczęśliwi, kiedy
wstąpiłam do klasztoru, gdyż nie mogli zdzierżyć, że jeżdżę
lepiej od nich.
Siostra Elżbieta w uniformie jeździeckim! Chętnie bym
to zobaczyła. Czyżby przejrzała moje myśli? Zaczerwieniła się
nieco i zmieszała.
- Muszę przyznać, że moi bracia przepowiedzieli mi
wtedy, iż okropnie będę wyglądać w habicie. Jako amazonka
byłam podobna do młodego mężczyzny i wyglądałam całkiem,
całkiem.
Westchnęła nieco na to wspomnienie, a jej trzeźwo
patrzące, szare oczy nabrały dziwnego blasku.Teraz
uwierzyłam w całą historię z koroną hrabiowską. To wszystko
było niesamowicie frapujące.
- A gdyby mogła siostra wrócić do swojej ojczyzny – to
co by siostra zrobiła?
Siostra Elżbieta spojrzała na mnie zaniepokojona.
- Kto coś siostrze naopowiadał?
Potrząsnęłam głową.
- Podobnie jak siostra nie zajmuję się plotkami.
- Czyżby coś zwracało uwagę? Jestem taką złą
zakonnicą?
- Nie, nie, głupia sprawa: korona na chusteczce.
Siostra Elżbieta oblała się rumieńcem.
- To nieszczęsne przyzwyczajenie starych rodzin! –
wyrwało się jej. – Że też nie mogą zrezygnować z koron na
bieliźnie. – Proszę o tym nikomu nie mówić! – poprosiła mnie.
– Nie przywiązuję do tego żadnej wagi i czuję się tutaj
znakomicie.
Spojrzałam na nią z podziwem. Gdyby tylko tak łatwo
poszło mi z Clare Nell.
- Siostro, a jak wytrzymuje siostra przez całe życie to
incognito? Mając taką przeszłość – wyobrażam sobie tutaj na
przykład, no może nie kogoś pochodzącego z kręgów
arystokratycznych, ale mającego znane nazwisko –
powiedzmy jakąś artystkę, gwiazdę filmową!
Siostra Elżbieta stwierdziła, że moja bezczelność
chwieje gmachem zakonnej reguły. Jako reporterka nie byłam
przyzwyczajona do psucia sobie szans zbytnią delikatnością. A
taka okazja mogła już się nie powtórzyć. Musiałam wziąć na
cel właśnie naszą dobrotliwą opiekunkę postulantek.
Tymczasem natychmiast doświadczyłam, jak polska hrabianka
staje się wzorową zakonnicą, która zna obowiązujące reguły.
Siostra Elżbieta odwróciła się na pięcie.
- Życzyłabym sobie, żeby wszystkie postulantki
pokazywały taką gorliwość i pokorę, jak pewna królowa
ekranu. A teraz idziemy do pony szetlandzkich. Są najlepsze
dla osób początkujących i lękliwych tak jak siostra Rita.
To mnie zachwyciło. Zasłużyłam sobie na burę, ale się
nie zraziłam. Ostatecznie dowiedziałam się, że Clare Nell na
pewno przebywa na terenie klasztoru, a teraz doszłam do
przekonania, że nie jest wzorową zakonnicą, gdyż zbyt
niecierpliwie obchodzi się z nami, laikami, podczas prób
teatralnych i nauki gry na organach. Pony szetlandzkie
objęłam za szyje, szczęśliwa niczym dziecko. Życie w
klasztorze od razu nabrało innych barw. Nauczę się jeździć
konno! To marzenie rzadko spełniało się w wypadku żyjącej w
mieście, normalnej amerykańskiej dziewczyny, chyba że
wyszła za mąż za farmera lub trapera.
Oczywiście, że zostaję. Absolutnie żadnego myślenia o
odejściu po postulacie, przecież to, co najlepsze, jest dopiero
przede mną!
Z prawdziwie ognistym zapałem rzuciłam się w wir
nowych obowiązków, a siostra Elżbieta zdawała się
zadowolona ze mnie. Tymczasem postulantka Rita płakała
dalej tak często, jak i wcześniej. Również praca w biurze nie
wydawała się lekarstwem mogącym uspokoić jej nerwy. Co
się dzieje z tą dziwną dziewczyną? Mary Clara zaangażowała
ją do zmiany dekoracji, przynajmniej do tego się nadaje.
Nasza sztuka misteryjna z dnia na dzień była coraz
lepsza. Odpowiednie kostiumy sporządzono w naszej
krawczarni i wyglądały one naprawdę znakomicie.
Najładniejszy nosiła oczywiście główna aktorka – nowicjuszka
Mary Clara. Nie byłabym wprawdzie pewna, czy pokutnica
Magdalena zjawiłaby się w tak smutny dzień przy grobie w
szkarłatnych szatach – ale co tam, wyglądała tak urodziwie, że
z pewnością zaimponowałaby nawet prawdziwej straży
rzymskiej.
Tylko gra Clare Nell wydawała mi się ciągle jeszcze
nienaturalna, miała jakieś dziwne wyobrażenie o swojej roli.
W filmach była o wiele lepsza. W sztuce nie ukazuje się
samego Jezusa, stoi On wysoko nad grobem, a widzi się
jedynie oświetlone reflektorem Jego stopy w sandałach i
kawałek srebrnobiałej sukni oraz słyszy Jego głos. Moim
zdaniem nasza Magdalena zachowywała się zbyt ziemsko i
światowo, jakby spotkała swojego narzeczonego – a nie
Zbawcę. Kiedy zwróciłam jej na to uwagę, odparła obrażona,
że nie mam o niczym pojęcia i jeszcze zobaczę, jakie wrażenie
zrobi nasze przedstawienie na dostojnym gościu.
Podejrzewałam złośliwie, że gdyby widzami pozostały
tylko same siostry, Mary Clara nie wysilałaby się zbytnio i nie
skorzystała ze wszystkich dostępnych środków. Użyła nawet
tak zwykle niechętnie widzianej szminki, pudru, cieni do oczu
i sztucznych rzęs. Nasza pani reżyser uważała mianowicie, że
ze względu na swoją przeszłość Magdalena nie mogła być
wzorem niepozornej skromności, a z punktu widzenia teologii
również i w pewnych grzechach skrywało się niebezpieczne
piękno. Co miałyśmy na to powiedzieć? Przed naszą gwiazdą
bladły nasze stroje i role. Wygłaszała najdłuższe monologi,
występowała w pierwszej i ostatniej scenie. Wobec jej
wspaniałej sukni nawet sam apostoł Jan był tylko bezbarwnym
statystą!
Siostry profeski w milczeniu i z bardzo różnymi minami
opuściły próbę generalną. Ciekawa byłam, jak wypadnie
premiera.
Przedtem jednak – na dwa tygodnie przed Wielkanocą –
my, postulantki, przeżyłyśmy szczególną atrakcję, która
usunęła w cień nawet nasze przedstawienie teatralne. Pewnego
dnia siostra Amabilis z łagodnym uśmiechem, czyniącym jej
zakonnemu imieniu wszelki zaszczyt, oznajmiła nam, że od
zawsze jest w zwyczaju, iż po pewnym czasie kandydatki do
zakonu piszą wypracowanie na temat powodów, dla których
wybrały życie w klasztorze. Nie, nie oczekiwano pracy
doktorskiej ani też szczegółowego życiorysu. Mamy całkiem
po prostu i w kilku zdaniach przelać na papier to, co
powiedziałybyśmy naszemu Panu i Zbawicielowi, gdyby
postawił to samo decydujące pytanie.
Odpowiedź zostanie przekazana wprawdzie nie Jemu
samemu, ale komuś występującemu w Jego imieniu. Tak,
wizytator biskupa pragnął się dowiedzieć, co skłania
współczesne dziewczyny do wybrania stanu zakonnego, i to
nie wiedziony własną ciekawością, lecz w trosce Kościoła o
nowe powołania. Oczywiście dostojny gość nie zamierzał
wdzierać się do naszych sumień. Jeśli któraś odmawia
udzielenia odpowiedzi, wystarczy, że po prostu odda pustą
kartkę, nikt nie będzie próbował przełamać jej milczenia.
Powinnyśmy jednak pomyśleć także o tym, że przeżywając
trudności, możemy skorzystać z rady i pomocy osoby
kompetentnej. Przełożone będą się mogły zapoznać z naszymi
elaboratami jedynie za wyraźną zgodą samych
zainteresowanych.
Tyle, jeśli chodzi o wzniosłą przemowę naszej
mistrzyni! Jej fiołkowe oczy obrzucały nas matczyno-
dobrotliwym spojrzeniem. Nie miałyśmy powodu do
nieufności, a przecież wszystkie popadłyśmy w zakłopotanie,
ja najbardziej.
- Co to, siostro Eileen, chyba nie kłopocze się siostra
zbytnio o styl swojego listu? – zapytała mnie matka Amabilis
z uśmiechem. – A może jednak?
Zaczerwieniłam się nieco, robiła aluzję do mojego
zawodu. Kiedy milczałam, nie wiedząc, co odpowiedzieć,
rzekła:
- Być może wizytator będzie zadowolony, jeśli
przeczyta, że nasz strój zakonny tak siostrę zachwycił, iż
postanowiła wstąpić do klasztoru.
Oczywiście, że przełożona generalna nie uwierzyła w to
zmyślone wyjaśnienie i wietrzyła jakąś tajemnicę, której nie
chciałam zdradzić. Bo przecież w przeciwnym razie nie
przyjęto by mnie pod tak błahym pretekstem. Pozostałe
postulantki roześmiały się, a ja wzruszyłam ramionami.
Było dla mnie całkowitą niewiadomą, co właściwe
powinnam napisać. Nie umiałam i nie chciałam kłamać.
Pewnie najlepszym wyjściem będzie oddanie nieważnego
„głosu”, podobnie jak przy tajnym głosowaniu.
Nadeszło wreszcie oczekiwane popołudnie. Byłyśmy
same w wielkim refektarzu. Na zewnątrz było już ciepło, więc
wyłączono ogrzewanie. Tymczasem nas ogarniały fale gorąca
i chłodu. W milczeniu siedziałyśmy przy stole. Rozmawiać
mogłyśmy jedynie wtedy, kiedy któraś miała wątpliwości co
do ortografii. Nikt nam nie przeszkadzał. Miałyśmy całe
godziny. Większość pogrążona była w gorączkowych
rozmyślaniach.
Tylko siostra Betty pisała beztrosko, okrągłym,
dziecinnym pismem i nie zasłaniając swojego listu przed
ciekawskimi spojrzeniami innych. Cały świat mógł wiedzieć,
dlaczego wstąpiła do klasztoru. Również poważna siostra Eva
wzięła się za pisanie, dokładnie, pod linijkę, znowu z tym
samym natężeniem na twarzy, jakby i to zadanie kosztowało ją
przymuszenie się do posłuszeństwa. Po chwili za jej
przykładem poszła korpulentna Gloria i obie z oczywistych
powodów stały się prawie przyjaciółkami. Zachęcona postawą
Betty, do pracy wzięła się także Dolly, tylko Rita siedziała
zrozpaczona, znowu przełykając łzy. Jedno słowo – i zmoczy
całą kartkę. Nie napisze przecież chyba, że wstąpiła do
klasztoru, żeby się wypłakać. Każdego dnia jest z nią gorzej.
Matka Amabilis skorzystała nawet z porady psychiatry, ale bez
skutku.
Co robi Clare? Siedziała obok mnie, uśmiechając się do
własnych myśli i pisząc powoli, linijka po linijce. Zerknęłam
ukradkiem – wyglądało na to, że pisze wierszem, bo zdania
były bardzo krótkie!
Ja natomiast nie napisałam jeszcze ani słowa. Było to
koszmarne, jak w szkole, kiedy dostało się szczególnie trudny
temat. I to właśnie musiało się mnie przydarzyć – członek
redakcji, a bez polotu. Bo o czym miałam napisać?
Mój wzrok napotkał spojrzenie Betty. W jej okrągłych
oczach na przemian widać było dumę i współczucie.
Niesamowite, już skończyła.
- Pssst! – syknęła, żeby zwrócić moją uwagę, po czym
spontanicznie podała mi swoją kartę przez stół.
Oczywiście kolejny raz musiała przekroczyć nakaz
milczenia.
- Przeczytaj, może wtedy przyjdzie ci coś do głowy.
Co za wspaniałomyślność! Oddałam się lekturze i
uśmiechnęłam. Betty napisała niczym czternastolatka:
„Czcigodny Księże! Bardzo łatwo można powiedzieć,
dlaczego wstąpiłam do klasztoru. Podobają mi się chińskie
dzieci. Wyglądają wszystkie jak lalki z porcelany. Mój wujek,
który przez dziesięć lat mieszkał w Niemczech, przywiózł mi
kiedyś właśnie taką. Chciałabym mieć i sto takich. Ponieważ
jednak, nawet gdybym wyszła za mąż, nie mogę mieć setki
własnych dzieci i nie będą one wyglądały jak mali Chińczycy,
dlatego chciałabym udać się na misje i to możliwie do
ochronki dla dzieci-uciekinierów w Hongkongu. Pragnę także
móc opowiadać małym, słodkim Azjatom o Dziecięciu Jezus,
które przyszło na świat również dla nich. Bardzo proszę,
Wielebny Księże Wizytatorze, wstawić się za mną u moich
Przełożonych, abym otrzymała właśnie takie zadanie, kiedy
zostanę obłóczona jako nowicjuszka, gdyż inaczej nie będę
szczęśliwa. Jeśli jednak nie da się inaczej, to będę próbowała
robić to, co mi każą. Postulantka Betty”.
Oddałam jej list.
- Wspaniale, Betty.
Rozpromieniła się, uśmiechając szeroko. Też
chciałabym tak beztrosko napisać. Spoglądając znowu wzdłuż
stołu, zobaczyłam ku swemu zdumieniu, że postulantka Rita
nagle zaczyna pilnie pisać i to nie roniąc ani jednej łzy.
Nieomal rzucała słowami o papier.
Także Clare zdawała się już kończyć, zamierzając
właśnie włożyć list do koperty, kiedy otwarto drzwi i weszła
matka Amabilis chcąca zorientować się w sytuacji. Powiew
powietrza zdmuchnął jej list na moje kolana. Szybko go
pochwyciłam i przez te kilka sekund, kiedy trzymałam go
wdłoniach, udało mi się przeczytać pierwsze dwa słowa jej
„wiersza”: „Vere, signum...”. – Czyżby Clare napisała swoje
uzasadnienie po łacinie? Pospiesznie wsunęła kartkę do
koperty. Matka Amabilis ucieszyła się, że niektóre z nas już
skończyły i zebrała zaklejone koperty. Nawet Rita oddała
swoją. Na jej policzkach widać było czerwone plamy, ale nie
od płaczu.
Cicho stąpając, matka Amabilis wyszła na zewnątrz. Te,
które były gotowe, miały czas wolny i refektarz powoli
pustoszał. Wyszła Eve, a za nią Rita. Opuściła mnie także
Clare. Zaraz potem ruszyła ku drzwiom Dolly i tylko
Maryann, podobnie jak i ja, siedziała niezdecydowana nad
kartką papieru.
W tej chwili, kiedy chciałam zwrócić się do niej z
pytaniem, zaczęła pisać. Napisała może trzy krótkie zdania,
włożyła kartkę do koperty, zakleiła ją i wyszła.
Zostałam sama, nie napisawszy ani jednego słowa. Mam
oddać czystą kartkę? Jako jedyna, która nic nie wie czy też
odmawia udzielenia żądanej informacji? Nie, to było zbyt
głupie.
Już miałam zrezygnować i poddać się, gdy nagle
przypomniałam sobie o pierwszym wieczorze w klasztorze,
gdy leżąc w łóżku czytałam z wypiekami na policzkach
Summa theologica! Wtedy właśnie – to mogłam powiedzieć z
czystym sumieniem – obudziło się we mnie coś na
podobieństwo tęsknoty, aby tak jak Tomasz z Akwinu z
gorliwością oddać się badaniu chrześcijańskiej prawdy i
poszukiwać jej ze wszystkich sił i wszystkimi zmysłami,
niczym wielkiej, coraz bardziej jaśniejącej światłości.
Myślę, że gdybym wstąpiła do klasztoru z powołania,
nic tak bardzo by mnie nie pociągało, jak zgłębianie prawdy.
Ponadto, chociaż nie całkiem w wolnym od zastrzeżeń sensie,
wiązało się z nią również moje zawodowe zobowiązanie i
zadanie. Dzisiaj wiedziałam już, co robią nowicjuszki i siostry
profeski, kiedy wczesnym rankiem spacerują po krużgankach,
milczące i zatopione w sobie: zgłębiają w duchu którąś z
prawd, towarzyszącą im następnie w ciągu dnia i pomagającą
dochować wierności przyjętym zobowiązaniom.
I w tym momencie zaczęłam pisać:
„To nie święty Dominik powołał mnie do klasztoru i
gdybym miała powiedzieć, który święty zakonu najbardziej
mnie zafascynował, to muszę przyznać, że najbardziej pociąga
mnie Tomasz z Akwinu. Lubię wykład teologiczny ojca
Donatusa, jest to najmilsza godzina w ciągu całego dnia...”.
Utknęłam. W rzeczy samej, to była prawda. Konferencje
dla postulantek, owszem, były konieczne, ale mnie nudziły,
gdyż obejmowały zewnętrzne sprawy reguły zakonnej, a
tymczasem z wykładu ojca wiało duchem tradycji starego
zakonu.
Pisząc to, nieomal żałowałam, że tak naprawdę nie
jestem kandydatką do zgromadzenia, i szkoda mi było tego
entuzjazmu dla prawdy. Ostatecznie jednak żyjący w świecie
człowiek również mógł i musiał do niej dążyć. W
rzeczywistości nic nie stracę, lecz wiele zyskam, kiedy znowu
opuszczę klasztorne mury.
Wizytator będzie zadowolony z mojego uzasadnienia,
gdyż pewnie wydam się mu gorliwą poszukiwaczką prawdy.
Kartka była pełna, więc do koperty z nią! Nagle wydało mi się,
że jestem w stanie napisać artykuł redakcyjny na pierwszą
stronę mojego czasopisma poruszający temat przeznaczenia
ludzi ku prawdzie i to najwidoczniej mając tkwiący w sercu
oścień oczywistej sprzeczności z samą sobą. Co za kuriozalna
sytuacja! Stałam jednocześnie po dwóch różnych stronach
barykady.
Wreszcie skończyłam i jako ostatnia odniosłam matce
Amabilis list do biura. Wzięła go bez słowa, najwidoczniej
zadowolona, że nie zastrajkowałam, kiedy trzeba było
wykonać tak drażliwe zadanie. Teraz wreszcie mógł się zjawić
wizytator biskupa!
Wydaje się, że co roku w klasztorze przed Wielkanocą
zaczynają się wielkie porządki i to zarówno wewnątrz, jak i na
zewnątrz. Najpierw szorowałyśmy i czyściłyśmy na wyścigi,
zużywając całe morze wody i górę mydła, a następnie
uczestniczyłyśmy w trzydniowych rekolekcjach dla
oczyszczenia wewnętrznego. Było to przygotowanie zupełnie
innego rodzaju niż w rodzinach, gdzie najczęściej do ostatniej
chwili trwają gorączkowe zakupy i bieganina.
Nieważne były wielkanocne jajka ani świąteczne
pieczyste, lecz złożenie starego człowieka i przyobleczenie się
w zmartwychwstałego Chrystusa. To był temat wiodący
naszych rekolekcji, który nastroił mnie bardzo melancholijnie.
Gdybym tylko mogła radykalnie pozbyć się starego człowieka
i pozwolić przyodziać się w nowego. Niestety, zarówno przed
świętami, jak i po nich pozostałam w duchu reporterką, będąc
obcym ciałem w pobożnej wspólnocie.
Siedziałam z rozdartym sercem, przysłuchując się.
Moim siostrom można było tylko pozazdrościć
prostoduszności.
Nadszedł poranek wielkanocny i poruszona do głębi
serca stałam na dziedzińcu klasztornym, na którym rozpalono
buchające płomieniami ognisko. Było jeszcze ciemno, a granat
nieba usiany był tysiącami gwiazd. Nasze siostry przybrane w
białe świąteczne habity zapaliły swoje świece od
wielkanocnego paschału.
Lumen Christi – Deo gratias!
Ze śpiewem na ustach wkroczyłyśmy do kaplicy. Nigdy
dotąd liturgia tak mnie nie zachwycała i ponownie wydało mi
się, że zostałam przeniesiona w czasy Kościoła pierwszych
wieków. I faktycznie – ojciec Donatus wyjaśnił nam w
homilii, że większość zwyczajów bierze swój początek w
latach, w których żyli apostołowie.
Kolejną niespodziankę i radość przeżyłyśmy następnie
w refektarzu. Cały dzień wolno nam było rozmawiać i nie było
obowiązku ścisłego milczenia. Miejsca przy stole przystrojono
zielenią, a siostra Judy podała pieczone jagnię. Byliśmy
niczym jedna wielka, szczęśliwa rodzina. Po raz pierwszy
odczułam, że kocham moje współsiostry, natomiast Clare
mogłaby być moją rodzoną siostrą.
Udałyśmy się na wielkanocny spacer wokół naszych
pól, które teraz nie wyglądały pusto i smutno. Wszędzie
dookoła konwentu St. Mary widać było świeżą zieleń,
zarówno na roli, jak i w ogrodzie. Jakąż przyjemnością było
cieszyć się promieniami wiosennego słońca!
Zaraz po świętach spadła na nas gorączka oczekiwania –
nadciągał wizytator biskupa. Cały klasztor lśnił czystością, jak
gdyby monsignore kontrolował nasze talenty gospodyń
domowych.
Kiedy się wreszcie zjawił, my, postulantki,
popatrzyłyśmy po sobie osłupiałe. Wizytator był niskim,
szczupłym mężczyzną, który mógł skryć się w cieniu
potężnego ojca Donatusa i gdyby nie fiolet na jego czarnej
sutannie, mogłybyśmy pomyśleć, że to jakaś pomyłka. Nikt
nie był w stanie ocenić, w jakim jest wieku, gdyż wyglądał
nieomal bezczasowo. To nas nieco uspokoiło. Uznałyśmy, że
nie ma się czym przejmować.
Wraz z przełożoną generalną i jej zastępczynią zniknął
szybko w zarezerwowanym dla niego pokoju gościnnym. Nie
słychać zeń było żadnych głosów, w przeciwieństwie do
wspólnoty sióstr, gdzie szumiało jak w ulu.
Szczególnie my, postulantki, nie mogłyśmy
powstrzymać języków. Czyżby już czytał nasze listy? O, my
zarozumiałe gęsi – przełożone zajęły mu całe godziny. Tylko
nowicjuszki obsługiwały go przy obiedzie. Dla nas jakby go
nie było. Z mieszanymi uczuciami udałyśmy się do naszych
codziennych zajęć.
Dopiero późnym popołudniem poprosił na rozmowy
siostry profeski, jedną po drugiej. Jeśli tak dalej pójdzie, to na
nas przyjdzie kolej dopiero za parę dni. Ale pomyliłyśmy się,
bo zaraz następnego dnia – tym razem w pełnej gali – zjawiła
się siostra Elżbieta i zebrała nas razem. Wkrótce miałyśmy
zostać przedstawione dostojnemu gościowi.
Upomniała nas, że mamy się zachowywać naturalnie i
skromnie. Nie stawia się żadnych ograniczeń co do wolności
słowa. Mamy jednak pamiętać o tym, że najwyższa zasada
dominikanek brzmi „Prawda”. Nic więcej nie ma do dodania.
Pamiętam, że wchodziłyśmy w kolejności starszeństwa, gdyż
pierwsza była siostra Eve. No, tej chodzącej regule nie będzie
miał chyba nic do zarzucenia, była przecież najgorliwsza i
najbardziej punktualna z nas wszystkich. Nie potrwało
rzeczywiście długo i zaraz była z powrotem. Następna poszła
Gloria. Na swój rubaszny i krzepki sposób poradziłaby sobie
nawet z legatem papieskim, nie widać było po niej żadnego
zdenerwowania.
- Eve, jak było? No, opowiadaj wreszcie!
Eve położyła długi, kościsty palec na swoich wąskich
wargach.
- Przecież jeszcze obowiązuje milczenie!
Nic nie dało się zrobić. Chociaż pewnie chętnie
chciałaby porozmawiać, znowu zmusiła się do posłuszeństwa,
obróciła się na pięcie i weszła schodami na piętro.
- O rany, skoro już jestem święta, to po co mi jeszcze iść
do klasztoru! – mruknęła rozczarowana Dolly i zaczęła
poszeptywać z Betty. Siostrę Glorię najwidoczniej
potraktowano z wojskową dbałością o czas i dyscyplinę, gdyż
po paru minutach wyszła i ona.
- No, Glory – jak tam?
- Powiedziałam mu, że wszystko jest tutaj okay, i z tego
był zadowolony. Siostra Elżbieta powiedziała, że teraz kolej
na Clare.
Siostra Clare zerwała się do wejścia, udało mi się
jeszcze uścisnąć jej dłoń. Tym razem trwało to tak długo, że
zaczęłyśmy przestępować z nogi na nogę.
- Pomyślałabyś coś takiego o naszej potulnej Clare! –
wyszeptała oburzona Betty. – O czym ona może gadać?
Przecież nic takiego nie dzieje się w naszej grupie!
Ktoś mnie pociągnął za rękaw. Była to siostra Rita,
blada i bliska płaczu.
- Posłuchaj, boję się. Czy mogłybyśmy wejść razem?
- Coś ty, nie opowiadaj bzdur! Cóż takiego może się
stać? Pytają cię i odpowiadasz.
- Właśnie o to chodzi, że ja nie potrafię odpowiedzieć.
Spoglądała na mnie bezradnie, przedstawiając
prawdziwy obraz nędzy i rozpaczy.
- Nie przejmuj się – próbowałam ją uspokajać –
przypomnij sobie, że nawet Tomasz z Akwinu był nazywany
milczącym osłem przez swoich kolegów studentów. Powiesz
to wizytatorowi, gdy będzie się niecierpliwił, a on na pewno
uzna, że się nadajesz na zakonnicę.
Słuchające nas postulantki roześmiały się, a Rita jeszcze
bardziej pogrążyła się w wątpliwościach. Ależ z nią były
problemy!
- Siostra Maryann, proszę!
No, wreszcie wracała Clare, cicha i spokojna jak
zawsze. Natychmiast znalazłam się u jej boku.
- No i jak? Zadaje dużo pytań? Jakich?
- Chciał wiedzieć, czy jestem w klasztorze szczęśliwa –
poza tym nic więcej.
- Eeee, i to trwało tak długo? – zapytała Betty nieufnie.
– Byłaś w środku dwadzieścia minut, niczym na spowiedzi
generalnej.
Clare nic nie zdradziła, uśmiechając się jedynie do
własnych myśli.
- Uważam, że z każdą rozmawia inaczej. Wizytator jest
życzliwym, roztropnym człowiekiem, którego nikt nie musi się
obawiać.
Przy tym spojrzała w kierunku drżącej siostry Rity, a ta
odetchnęła, gdyż była następna w kolejce. Była w takim
nastroju, jakby miała iść do dentysty, i nie byłyśmy w stanie
jej pojąć. Trochę zdenerwowania, owszem, to było zrozumiałe,
ale takie zachowanie? Nikomu nie przyszło do głowy, że stan
mojego ducha był jeszcze poważniejszy – przecież byłam
niczym parszywa owca pośród zdrowych. Czy wizytator
przejrzy moje wnętrze? W tym wypadku mogłam jutro
pakować manatki i jechać do domu.
- Maryann idzie! No i co, jak tam było? Wyglądasz na
zadowoloną?
Wzięłam Ritę pod rękę i podprowadziłam pod same
drzwi.
- No, Rita, weź się w garść...
Ona uczepiła się jednak Maryann, która była jej
sąsiadką z celki.
- Jaki on jest?
- Idź, jest naprawdę wspaniały – mogę wracać do domu.
- Cooo?
- Rita, czekają na ciebie!
Wreszcie drzwi zamknęły się za biednym barankiem
ofiarnym. Biegiem wróciłam do naszej gromadki.
- Co powiedziałaś, Maryann? Jedziesz do domu?
Zadowolona skinęła głową. Po niej najmniej byśmy się
tego spodziewały. Opanowana i spokojna żyła przez te
tygodnie pośród nas, nigdy się na nic nie skarżąc, chociaż, nie
sprawiała wrażenia, że jest szczególnie szczęśliwa.
- Ale z jakiego powodu, Maryann?
Betty wręcz paliła ciekawość. Maryann usiadła.
- Sama nie wiem, jak to się stało. W pewnej chwili
poczułam, że mogę mu o wszystkim powiedzieć, więc
opowiedziałam, że moi rodzice chcieli mnie zmusić do
małżeństwa z pewnym bogatym człowiekiem, którego wręcz
nie cierpię. A ponieważ nie przestawali mnie namawiać,
uciekłam do klasztoru, bo tutaj wreszcie miałam spokój.
- No dobrze, a co teraz?
Prostując się, siostra Maryann obrzuciła nas
tryumfującym wzrokiem.
- Dostanę od niego pismo dla moich rodziców, mówiące
o tym, że małżeństwo wymuszone w jakikolwiek sposób,
podobnie jak i śluby zakonne, są według prawa kościelnego
nieważne. W obu wypadkach Kościół rozwiązuje istniejącą
relację. Tak więc wracam do domu, jeśli tak można
powiedzieć, z listem żelaznym od biskupa.
Betty spojrzała na nią z podziwem.
- A jeśli każą ci się wynosić, wrócisz do nas z
powrotem?
Maryann potrząsnęła głową.
- Nie, gdyż dotarło do mnie, że nonsensem jest
wstąpienie do klasztoru z takiego powodu. I pewnie też nie
wytrzymałabym. Jeśli okaże się to konieczne, wizytator
zatroszczy się dla mnie o jakąś pracę poza domem.
Wstała.
- No, idę pakować moje rzeczy.
- Co? Chcesz jechać jeszcze dzisiaj?
Roześmiała się.
- Moje drogie, czuję się wręcz wyzwolona. Nie, moje
miejsce nie jest tutaj.
Dziwne, żal mi jej było, że nie mogła zostać. Czyżby
mnie samej tak się tutaj spodobało? Nie rozumiałam samej
siebie. Nerwowo zerknęłam w kierunku drzwi – kiedy Rita
wyjdzie, będzie kolej na mnie. Tymczasem sprawa się
przeciągała, najwidoczniej wizytator musiał najpierw
odczekać, aż wyschnie potok łez. Wcale bym się nie zdziwiła,
gdyby wezwał sanitariuszy.
Odeszłam nieco na bok i zaczęłam spacerować wzdłuż
korytarza. Wreszcie wyszła Rita – blada, ale o dziwo bez
jednej łzy na twarzy. Zadrżały mi kolana. Niestety, nie
dowiedziałam się, jak jej poszło, choć pozostałe natychmiast ją
otoczyły. Zamknęłam za sobą drzwi. Byłam w środku.
Wizytator nie siedział uroczyście w fotelu z wysokimi
poręczami, lecz stał przy regale z książkami, jakby między
audiencjami miał jeszcze czas w nich powertować. Odwrócił
się powoli ku mnie.
Uśmiech sprawił, że na jego twarzy pojawiło się całe
mnóstwo drobnych zmarszczek i teraz mogłam już ocenić, że
nie jest najmłodszy.
- Aha, jeśli się nie myślę, mam do czynienia z siostrą
Eileen?
- Owszem...
- Usiądźmy na chwilę. Zdaje mi się, że żywi siostra
szczególne zainteresowanie Akwinatą, studiami i nauką.
Pewnie marzy siostra o karierze nauczycielki albo katechetki
w naszym zgromadzeniu, nieprawdaż?
Wytrzeszczyłam na niego oczy.
- Nie, nawet mi to nie przyszło do głowy. Ucieszyłabym
się jedynie z tego, gdybyśmy miały więcej wykładów teologii,
nic poza tym.
- Aha – wizytator spojrzał na swoje dłonie i zamilkł na
chwilę.
- Być może byłaby siostra zainteresowana podjęciem
propozycji naszego biskupa, aby dominikanki wydawały
własne czasopismo, które pomogłoby młodym ludziom w
świecie rozpoznać powołanie zakonne. Musiałoby ono
oczywiście być prowadzone według zasad i wymagań
nowoczesnego dziennikarstwa. Nie miałaby siostra ochoty
zostać redaktorką?
Spojrzałam na niego prawie rozgniewana.
- Nie, czcigodny księże!
Teraz on podniósł nagle głowę, obrzucając mnie
wnikliwym spojrzeniem.
- Nie? Naprawdę chce siostra tak radykalnie zerwać ze
swoim wcześniejszym zajęciem? Nie przypadło siostrze do
gustu?
Zagryzłam wargi. Co tu odpowiedzieć? Byłam przecież
jeszcze związana umową o pracę z moim szefem. Nie mogłam
samowolnie przyjąć stanowiska w innej gazecie i psuć mu
szyki, pisząc dla innego wydawcy.
- Chętnie pracowałam zawodowo – odparłam z
wahaniem w głosie. – Ale teraz jestem w klasztorze.
Ależ on miał przenikliwy wzrok! Zniewalał zaraz, jak
tylko spojrzało się mu w twarz. Niezwykle mądre, ostre
wejrzenie – niczym u chirurga.
- No tak, to oznacza pewnie, że w pierwszym rzędzie
pragnie siostra wzrastać w powołaniu. Chwalebny zamiar,
chociaż – ostrzegam – nie ma siostra jeszcze właściwego
wyobrażenia o tym, co naprawdę znaczy być zakonnicą.
Zapoznano was dopiero z całym szeregiem reguł i zwyczajów
stanowiących przedsmak całości, a bycie siostrą zakonną to
znacznie więcej.
Milczałam niczym oskarżony podczas przesłuchania,
nie mogący zrobić nic innego, jak siedzieć cicho, żeby się
niepotrzebnie nie zdradzić.
- To znaczy – kontynuował, nie spuszczając ze mnie
wzroku – że rezygnuje się całkowicie z własnej woli, aby stać
się chętnym narzędziem nie przełożonych, lecz bezpośrednio
samego Boga, który swoją Opatrznością kieruje Zakonem
Dominikańskim, prowadząc go przez doczesność. Czy siostra
zdaje sobie sprawę z tego, że nasze czasy wymagają
misyjności?
Zwlekałam przez chwilę.
- Jeszcze nie całkiem – odparłam szczerze. Nie
przywiązywałam przecież żadnej wagi do tego, aby udzielać
się w pracy apostolskiej.
- Czy interesowała się siostra kiedyś misjami? – zapytał
mój sędzia śledczy.
Potrząsnęłam głową.
- Nie, wielebny księże.
- Hm – myśl o misjach nie decydowała o wstąpieniu
siostry do klasztoru?
- W żadnym wypadku, monsignore!
- Lecz wstąpiła siostra do konwentu prowadzącego
bezpośrednią pracę misyjną. Postulat oznacza czas próby – nie
tylko ze strony przełożonych – również własnego sumienia...
W tym momencie spuściłam szybko oczy, nie mogąc
przy tym powstrzymać wypełzającego mi na twarz rumieńca.
Oblała mnie fala gorąca.
- Jeśli więc chce siostra pozostać, to proszę intensywniej
kierować swoje cele i pragnienia – od których nie może i nie
powinno być wolne serce żadnej zakonnicy – na ostatnie
wezwanie naszego Pana: „Idźcie na cały świat...”, gdyż to jest
powołanie tego zakonu. Głoszenie wszystkim prawdy.
Siedziałam jak sparaliżowana.
Odczekał chwilę, kiedy to pewnie lustrował mnie
wzrokiem, bo ja nie miałam odwagi podnieść oczu, a potem
nagle przemówił zupełnie innym, swobodnym tonem:
- A co w życiu zakonnym budzi ewentualnie siostry
zastrzeżenia? Proszę mówić zupełnie szczerze i bez obaw, że
dowiedzą się o tym osoby trzecie.
Spojrzałam na niego szybko.
- Nic, monsignore
- Ej, to dopiero dziwne – naprawdę, nic? Nie ma
żadnych braków co do... powiedzmy, zewnętrznego kształtu
waszej formacji? Może to być także jakaś sprawa techniczna.
To wszystko przynależy do kompetencji wizytatora.
Nagle przyszedł mi do głowy pewien pomysł.
- Brakuje telewizora, monsignore. Przecież są czasem
dobre, katolickie audycje – na przykład przemawia biskup
Sheen...
- Słusznie, słusznie, siostro Eileen. Zupełnie się z tym
zgadzam. Jeśli chodzi o formy przepowiadania, dominikanki
powinny iść z duchem czasu. Biskup dysponuje jeszcze
jednym telewizorem. Poczynię w tym względzie odpowiednie
kroki. To, co zleca nasz ordynariusz, przyjmuje również
przełożona generalna. To chyba by było wszystko siostro,
chociaż nie – jeszcze tylko jedno pytanie. Co w życiu
zakonnym podoba się siostrze najbardziej?
Odpowiadając, wstałam już:
- Siostrzana wspólnota. To, że mała gromadka dzień w
dzień trudzi się w wyświadczaniu drugiemu jedynie miłości...
- Zgadza się, coś takiego rzadko spotyka się w świecie.
Dobrze, miło mi było siostrę poznać. Oby została siostra
szczęśliwą zakonnicą.
Na tym rozmowa się zakończyła.
Dopiero na zewnątrz oblały mnie siódme poty. Ku
drzwiom rzuciła się teraz Dolly, zadowolona i szczęśliwa, że
jej na pewno pójdzie gładko. Kiedy weszłam do refektarza,
było w nim pusto, ale nie przeszkadzało mi to. Zachowałam
się właściwie czy też nie? Wydawało mi się, że wizytator wie
o mnie znacznie więcej, niż mi się mogło wydawać. Dopiero
po chwili pomaszerowałam do mojej celki, zadowolona, że w
sypialni obowiązuje ścisłe milczenie. Położyłam się na łóżku.
Powiewające obok białe zasłony miały w sobie coś niezwykle
uspokajającego.
W drugim kącie ktoś hałasował. Najwidoczniej była to
siostra Maryann pakująca swoje walizki. Czy chciałabym
pójść w jej ślady? Nie, nigdy. Byłam przecież zadowolona i
ciekawa, jak to będzie dalej. Na czym właściwie polegała
przygoda życia zakonnego? Wizytator skrystalizował mi cały
problem, jakby poznał czuły punkt w mojej duszy – być
zakonnicą to znaczy żyć według woli Bożej. Co miałoby to dla
mnie oznaczać – założywszy, że nie będę intruzem, lecz osobą
powołaną?
Ogarnęło mnie znużenie, niczym po tytanicznym
wysiłku. Zasnęłam i obudziło mnie dopiero wieczorne
dzwonienie. Wystraszona skoczyłam na równe nogi – wielkie
nieba, nasze przedstawienie teatralne! Rzut oka na odbicie w
szybie. Poprawiłam czepek i już pędziłam po schodach,
przeskakując po dwa stopnie. Zamiast jednak do oratorium
przebudowanego teraz na salę teatralną siostra Elżbieta posłała
mnie do kaplicy.
- Szybko! Nastąpiła zmiana, wizytator chciałby jeszcze
krótko do was przemówić. Dzwonił biskup, więc musi
niezwłocznie wracać!
Zanim zdążyłam ochłonąć, zostałam wepchnięta do
kaplicy, ale nie do organów, przy których zasiadała dzisiaj
nowicjuszka Mary Clara, żebym ja nie skompromitowała
wspólnoty. Wydawało się, że nie wie jeszcze o odwołanej
premierze, gdyż uderzała w klawisze niczym sama święta
Cecylia, intonując swoim dźwięcznym głosem Adoro te. Na
zakończenie dała jeszcze popis solowy, odśpiewując O
salutaris Hostia. Słuchałyśmy zachwycone.
Wreszcie wizytator biskupi zwrócił się do nas ze
słowami pożegnania.
Podkreślił, że nasz konwent zrobił na nim dobre, więcej,
doskonałe wrażenie, więc może bez większych obaw opuścić
nasz dom. Szczególnym zadowoleniem napełnia go fakt, że
drogę do wspólnoty znalazło kilka młodych osób różnego
pokroju i stanu, a przede wszystkim, że tak doskonale potrafiły
one uzasadnić swoją decyzję.
Wypełniając swoje obowiązki, rzadko zdarzało mu się
odczuć takie wzruszenie, jak dzisiejszego ranka, czytając
pismo jednej z postulantek – imienia jej nie zdradzi – która
jako jedyne uzasadnienie swojego wyboru napisała pierwsze
zdanie prefacji: „Zaprawdę, godne to i sprawiedliwe, słuszne i
zbawienne, abyśmy Ciebie zawsze i wszędzie chwalili Ojcze
święty, wszechmogący wieczny Boże, przez Jezusa Chrystusa,
naszego Pana”. Pójść do klasztoru z powodu dziękczynienia za
łaskę zbawienia jest jego zdaniem najpiękniejszym i
najgłębszym motywem, jaki może odczuwać młode ludzkie
serce, gdyż również Chrystus pozwala nazywać się w
sakramencie „Eucharystią” – to znaczy dziękczynienie.
Zerknęłam nieśmiało w stronę siostry Clare. Chyba
tylko mnie jednej było wiadome, kto napisał te słowa. Jej
kartka wylądowała w refektarzu na moich kolanach i udało mi
się odczytać pierwsze dwa słowa: Vere, dignum. Teraz
wiedziałam, co oznaczały. Zawstydzona i poruszona
spojrzałam na nią. Jakże można jej było pozazdrościć
wewnętrznego spokoju i równowagi!
Otrząsnęłam się z zamyślenia, dopiero kiedy wizytator
prosił, abyśmy się nie niepokoiły, kiedy wkrótce opuszczą nas
dwie kandydatki. Podejmują ten krok za jego wiedzą i zgodą, a
także swoich przełożonych, gdyż jest to dla nich najlepsze
rozwiązanie. O Maryann już wiedziałam – ale kim była druga?
Czyżbym to miała być ja? Doradził może przełożonym, żeby
mnie odesłano, gdyż nie czuję powołania do pracy misyjnej?
Serce łomotało mi w piersiach. Co powiem mojemu szefowi,
kiedy już niedługo stanę przed nim, nie będąc w stanie
powiedzieć niczego istotnego na temat życia zakonnego?
Moje skupienie licho wzięło i dopiero, kiedy po
szybkim pożegnaniu wizytatora matka Amabilis ponownie nas
zwołała, udało mi się wziąć w garść. Wyjaśniła nam krótko, że
w następnym tygodniu opuszczą nas siostry Maryann i Rita –
odetchnęłam głęboko, ciężar spadł mi z serca – a następnie
oznajmiła, iż naszą sztukę misteryjną musimy, niestety, zagrać
same, to znaczy tylko dla konwentu. Wizytator nie miał już
czasu, żeby uczestniczyć w premierze, życzył jednakże, aby
udała się jak najlepiej...
I w tym momencie wszystkie spontanicznie
zerknęłyśmy w tył.
Ktoś głośno załkał – siostra Mary Clara, nasza
nowicjuszka, grająca główną rolę Magdaleny. Zakrywszy
twarz rękoma, zaczęła płakać głośno niczym dziecko, któremu
zabrano ulubioną zabawkę. Zaniepokojona matka Amabilis
podeszła do niej, aby ją uspokoić – przecież cieszymy się
wszystkie na przeżycie premiery i zobaczenie jej występu – ale
nic nie dało się zrobić. Do naszej gwiazdy nie docierały żadne
argumenty, łkała i płakała dalej, wreszcie odprowadzono ją do
celki, gdzie cierpiąc na migrenę, przeleżała do popołudnia
następnego dnia.
Cała ta historia wywołała w klasztorze tyle samo
wesołości, co i oburzenia. Ostatecznie zasadniczym zadaniem
sióstr nie była gra na scenie. Co sobie ta nowicjuszka wbiła do
głowy? Ja rozumiałam ją doskonale. Nie przywykła przecież,
aby zdejmowano ją z głównej roli czy też odwoływano
prapremierę z jej udziałem. A może istotnie chciała zagrać
jedynie ze względu na obecność wizytatora?
Matka Amabilis zebrała nas w wąskim kręgu
postulantek, wyjaśniając z zakłopotaniem, że Mary Clara
przejawia czasami trudny charakter. Należy jednak mieć
nadzieję, że nastąpi zwrot ku lepszemu. Było błędem
powierzenie jej głównej roli oraz reżyserii.
Tutaj zgłosiła się nasza surowa siostra Eve, pytając
szorstkim tonem, czy wolno zapytać, dlaczego opuszcza nas
siostra Rita. Wszystkie spojrzałyśmy na nią zdziwione, to
przecież było oczywiste – lecz jej przemożne poczucie
sprawiedliwości broniło się przed uznaniem faktu, że można
odesłać kogoś do domu tylko dlatego, że od czasu do czasu
tonie we łzach.
Matka Amabilis zamyśliła się przez chwilę, a następnie
usiadła przy nas.
- Zasadniczo nie jest przyjęte, aby udzielać wyjaśnień,
dlaczego odsyła się którąś z postulantek. Ale ponieważ widzę,
że stworzyłyście zażyłą wspólnotę, wobec tego macie pewne
prawo dowiedzieć się czegoś na ten temat. Ogólnie rzecz
biorąc, ludzie świeccy szczególnie ostro krytykują
przełożonych, jeśli coś takiego się zdarza, a przecież nie da się
tego uniknąć.
Spojrzała na siostrę Eve.
- Weźcie, proszę, pod uwagę, że w wypadku wspólnoty
zakonnej nie chodzi o naturalną rodzinę, w obrębie której
oczywiście musimy się pogodzić ze wszystkimi błędami,
słabościami i chorobami jej członków. Wspólnota zakonna jest
rodziną powstałą z wolnego wyboru, a więc przełożone nie
mogą domagać się od swoich współsióstr, że zaakceptują one
obecność histeryczek czy niezrównoważonych emocjonalnie
osób. Gdyby tak było, to każdy normalny klasztor
przemieniłby się wkrótce w klinikę dla nerwowo chorych.
Przebywanie w instytucjach zakonnych jest zadaniem dla
ludzi, którzy szczególnie nadają się do tego. Być może wiecie,
że ciężki przypadek histerii jest również przeszkodą zrywającą
zawarty w Kościele związek małżeński, jeśli zatai się ten fakt.
Tego oczywiście jeszcze nie wiedziałam, ale Eve nie
dawała za wygraną, gdyż ciągle matkowała Ricie.
- Czy siostra Rita zachowywała się histerycznie? –
chciała się dowiedzieć.
Matka Amabilis zwlekała przez chwilę z odpowiedzią,
po czym odparła:
- Ostateczną diagnozę powinien postawić psychiatra.
Widzę jednak, że nie da się inaczej i należy powiedzieć wam
całą prawdę bez ogródek. Wizytator biskupa zezwolił mi –
jeśli miałoby to okazać się konieczne – abym podzieliła się
jego doświadczeniami. Siostra Rita poinformowała go, że
prywatnie – nie pytając przedtem o zgodę swojego
spowiednika – złożyła bardzo ciężki ślub, że w każdej sytuacji
życiowej i w każdej chwili będzie czynić stale to, co
doskonalsze. Wiecie, że byli święci, którzy mogli dochować
wierności temu przyrzeczeniu, lecz mieli ku temu szczególne
powołanie i łaskę. Dla słabych nerwów siostry Rity tego
rodzaju zobowiązanie było wręcz trucizną i musiało w końcu
doprowadzić do katastrofy. Dlatego też płakała przy każdym
niepowodzeniu, a każdą, nawet najlżejszą naganę traktowała
niezwykle poważnie. Opowiedziała o wszystkim dopiero
wizytatorowi biskupa, a on wyjaśnił jej, że według prawa
kanonicznego wstąpienie do wspólnoty zakonnej zwalnia ze
wszystkich złożonych kiedykolwiek prywatnych ślubów. A
więc mocą swojego urzędu uwolnił ją od ciężaru
zobowiązania. W normalnym stanie rzeczy oznaczałoby to dla
siostry Rity wyzwolenie, lecz niestety przynależy ona do tego
rodzaju osób, które upierają się przy swoim zdaniu. Ze
wszystkich sił obstawała przy swoim postanowieniu.
Wizytator próbował ją przekonywać, wyjaśniał, że prędzej czy
później dojdzie do niepowodzeń i porażek. Na próżno, siostra
Rita uparła się – i same widzicie, właśnie takie charaktery nie
nadają się do życia zakonnego. Albo wciąż na nowo
sprzeciwiają się decyzjom przełożonych, albo rujnują się same
bezsensownymi zmaganiami. Najczęściej skłonne są też do
fanatyzmu, zarażając nim zdrowe duchowo osoby, stąd nie
powinny stwarzać zagrożenia dla innych i lepiej będzie, kiedy
wrócą do domu.
Spojrzała wokoło z uśmiechem, a jej błękitne oczy
promieniały zwykłą dobrocią.
- Jeśli któraś spośród was obciążona jest jakimś
prywatnym ślubem, to powiedzcie o tym, proszę, przed
obłóczynami.
Siostra Dolly parsknęła śmiechem:
- Matko Amabilis, jako dziecko przyrzekłam Panu
Bogu, że nie będę łasuchem, ale to już z tego powodu jest
nierealne, że mamy w kuchni siostrę Judy, która sprawia, że
jest to prawie niemożliwe.
Roześmiałyśmy się, gdyż wszyscy wiedzieli, że siostra
Judy nosi na pasku pęk kluczy, z którym nie rozstaje się nawet
w kaplicy. Wszelkie specjały jej spiżarni były dobrze
zamknięte. Miała swoje specjalne rezerwy naruszane jedynie
w wypadku choroby którejś z sióstr. Wtedy też można było
doświadczyć, że z powodzeniem omija wszelkie zalecane
przez lekarzy diety i rozpuszcza swoje pisklęta rozkoszami
podniebienia, dopóki nie wyzdrowieją.
Matka Amabilis podniosła się.
- Bądźcie, proszę, tak dobre i pomódlcie się za swoje
współsiostry, które odeszły, aby odnalazły się w świecie, i
zachowajcie je w życzliwej pamięci. Jest sprawą taktu, aby na
przyszłość o tym nie rozmawiać.
Dla siostry Betty będzie to pewnie nieco trudne,
natomiast my byłyśmy zadowolone. Również siostra Eve
wyglądała na usatysfakcjonowaną, przygotowując się do tego,
czego już nie dało się uniknąć. Za kilka miesięcy w nowicjacie
dołączymy do nowych sióstr. Wtedy też będę w częstszym
kontakcie z siostrą Mary Clara, chociaż szczerze
powiedziawszy, perspektywa ta nie była dla mnie w żaden
sposób pociągająca. W gruncie rzeczy rozczarowała mnie
zakonnica o manierach gwiazdy, jednakże musiałam wywiązać
się z mojego zadania i dowiedzieć się, co skłoniło ją do
porzucenia kariery i pójścia do klasztoru.
My dawno przebolałyśmy nieszczęsną historię ze sztuką
teatralną, tymczasem Mary Clara jeszcze przez całe tygodnie
chodziła ze zgorzkniałą miną i była nie do zniesienia podczas
nauki gry na organach. Orzekła, że brakuje mi polotu i że
nigdy nie będę w stanie zastąpić jej całkowicie.
Z tego powodu zastrzegła też sobie, że tylko ona będzie
grywać podczas uroczystości i świąt kościelnych oraz przy
wszystkich innych szczególnych okazjach. Mnie osobiście
było to na rękę. Moje zdolności wystarczały na potrzeby
wspólnoty, a poza tym nie miałam ambicji, aby popisywać się
na polu muzyki.
Współpraca z siostrą Elżbietą podobała mi się coraz
bardziej. Konie i krowy poznawały mnie już po głosie, a
kucyki zawarły ze mną szczególnie zażyłą przyjaźń.
Ukradkiem próbowałam wsiadać im na grzbiety, a siostra
Elżbieta uśmiechnęła się wyrozumiale, kiedy złapała mnie
przy tym.
- Ma siostra w szafie tę sukienkę w czarno-białą kratę? –
dowiadywała się szelmowsko. – Być może dostanę
pozwolenie, żeby skroić z niej strój dżokejski, żeby oszczędzić
czarny ubiór postulantki.
Bardzo polubiłam jej serdeczno-surowy styl bycia.
Niestety, nader często zmieniałyśmy nasze obowiązki.
Tydzień później przeszłam do pralni, zastępując korpulentną
siostrę Glorię, którą z kolei odkomenderowano do pracy w
gospodarstwie. Los zakonnicy – nigdy nie było wiadomo, jak
długo pozostanie się w jednym miejscu. Pralnia napełniała
mnie jeszcze większą grozą niż obora, gdyż przez całe życie
nie zrobiłam jeszcze większej przepierki.
Zdumiała mnie przede wszystkim doskonała
organizacja. Dysponowano bowiem nowoczesnymi
maszynami. A ponadto w pralni nie obowiązywało milczenie,
gdyż przy tak wielu czynnościach niemożliwe było
posługiwanie się jedynie gestykulacją. Było więc wesoło,
ciągle rozlegał się śpiew i śmiechy – byłyśmy zbyt młode i
swawolne, aby nasze rozmowy koncentrowały się jedynie na
tematach duchowych. Pośród całych gór prania, prawie nie
mogąc złapać tchu z powodu wilgoci i pary, plotkowałyśmy
wyłącznie o sprawach ziemsko-światowych.
Niezręczność postulantek nie wyprowadzała z
równowagi naszej tęgiej siostry Tony. Wszystkiemu dawała
radę.
- No, no, no, wcale nie jesteś taka nadwrażliwa, siostro
Eileen – pochwaliła mnie zaraz pierwszego dnia. – Szkoda, że
nie widziałaś Clare. Zachowywała się, jakby jej miała spaść
korona z głowy i broniła się rękami i nogami, żeby tylko nie
dotknąć rogu prześcieradła.
- Co takiego, nasza cicha Clare? – zdumiałam się.
- Ach, pewnie, że nie ta, tylko Mary Clara. Najwyższy
czas, żebyście zostały obłóczone i żeby jedna z nich otrzymała
nowe imię. No więc, mam na myśli nowicjuszkę.
Skapitulowała zaraz trzeciego dnia i zaczęła grozić całą swoją
bogatą rodziną, jeśli przełożona zostawi ją dalej w pralni.
Uważasz, że jest tu aż tak źle?
Szczerze zaprzeczyłam.
- Nie, skąd! W biurze jest w każdym razie znacznie
nudniej. Co to siostra powiedziała, że nowicjuszka Mary Clara
jest z zamożnego domu? Przecież o tym nikt nie wie.
Siostra Tony była zbyt prostoduszna, żeby mnie
przejrzeć czy też uświadamiać sobie, że czyni coś
zabronionego, wypowiadając się na temat sytuacji rodzinnej
innej współsiostry:
- Na pewno pochodzi z wyższych sfer, to sami
milionerzy. Na jej obłóczyny przyjechało sześć limuzyn –
wszystko krewni chcący się dowiedzieć, co też ją czeka w
najbliższej przyszłości. Ale w porządnym klasztorze nie
zwraca się uwagi na dobra i pieniądze, przynajmniej nie u nas!
– dodała z satysfakcją w głosie, wyłączając suszarkę do prania
i wyjmując z niej cały kosz prawie suchych, pachnących
czystością rzeczy. Nie było tu naprawdę nic, co mogłoby
wzbudzać wstręt.
- Chodź, idziemy to rozwiesić, bo słońce świeci!
Załadowałyśmy kosz na wózek i ruszyłyśmy na dwór.
Miałam ochotę zagwizdać z radości: jeszcze jeden kamyczek
w mozaice portretu Clare Nell.
Wszystko idealnie pasowało do mojego sensacyjnego
artykułu:
„Niewyrozumiałe przełożone posyłają gwiazdę filmową
do pralni – Clare grozi swoimi powiązaniami w świecie –
przełożone roztropnie ustępują, pozwalając jej studiować
teologię...” – Hm, siostra Tony szturchnęła mnie przyjaźnie w
bok.
- Hallo, siostro Eileen, śnisz na jawie? Bierz się do
roboty, pranie spada mi na trawę!
- Oj, przepraszam – byłam myślami przy Mary Clara.
- Tak, tak, ta Clara – kontynuowała siostra Tony. – Od
prania miała skurcze mięśni, a od wieszania reumatyzm. Przy
tym ciągle opowiadała mi o tym, jaka to była wysportowana w
świecie. Pływała i jeździła na nartach. Nie wiem tylko, na co
jej się to przyda w klasztorze.
Podawałam mojej informatorce klamerki, pomagając
tam, gdzie nie mogła dosięgnąć do sznurka. Była prawdziwą
kopalnią wiadomości. To trzeba było zaraz wykorzystać.
- Siostro Tony, a jeśli Mary Clara wniosła w posagu
okrągły milion, to proszę pomyśleć, co można za te pieniądze
zrobić. Przecież nie wolno przegapić okazji.
- Eee, tam! Jeśli chodzi o pieniądze, to święty Dominik
jest nieprzekupny, nawet jeśli jako pierwszego ideału nie
wybrał sobie ubóstwa, tak jak Franciszek.
- Ale przecież przełożone zgodziły się i pozwoliły Clara
studiować? – nie ustępowałam.
Korpulentna siostra spojrzała na mnie zdumiona.
- Ustąpiły? Wręcz przeciwnie, Mary Clara nie chciała
nawet tego. Początkowo chciała studiować muzykę, a nie
teologię i całymi godzinami nudziła matkę generalną, że
klasztor powinien być mecenasem sztuk. Miała zamiar
utworzyć słynny chór i przedstawiać oratoria – czy coś
takiego. A ja nie wiem nawet, co to takiego jest.
Aha – gwiazda nie ukrywała swoich zamiarów. W
jakiejś mierze chodziło jej o sławę, nawet jeśli w klasztorze
wyglądało to nieco inaczej. Pewnie widziała się już w duchu
jako słynna solistka w dominikańskim habicie. Tego jeszcze
nie było w filmie i w telewizji!
Tymczasem siostra Tony demonstrowała mi, jak się
napina i mocuje linkę, żeby poluźniona nie włóczyła potem po
ziemi prania.
Uczepiłam się dalej podjętego tematu.
- Ale Mary Clara ma naprawdę wspaniały głos. Nie
rozumiem, dlaczego matka generalna nie wyraziła zgody.
Tony się uśmiechnęła.
- Siostro Eileen, nie jesteśmy tu po to, żeby hodować
talenty, tylko szerzyć wiarę. Jeśli chce, to może później
wyśpiewywać Ewangelię małym indiańskim dziewczynkom,
tak jak to robią teraz Francuzi. Sławy przy tym na pewno nie
zdobędzie, bo nasze stacje misyjne są bardzo daleko i szerzej
nieznane.
Linka trzymała! Moje lasso na siostrze Tony również,
więc zaciągnęłam je czym prędzej:
- To dlaczego nie pozostała w świecie, siostro Tony?
Tam mogła mieć wszystko, sławę, zaszczyty, owacje –
przecież już była sławna.
- Co takiego? – zapytała zdumiona siostra Tony,
obracając się wokół swojej potężnej figury. – Sławna to ona
była tylko w kręgu swojej bogatej rodziny. Krewni, owszem,
próbowali ułatwić jej zrobienie kariery, to opowiadała mi sama
Mary Clara – ale profesorowie orzekli, że jej głos jest zupełnie
znośny, ale nie nadaje się na estradę czy do koncertowania.
Czegoś tam brakuje, nie znam się na tym.
Zdziwiło mnie to. Najwidoczniej jednak Clare Nell
chciała zmienić fach i z aktorki filmowej stać się primadonną
wielkiej opery lub śpiewaczką koncertową... Doskonale, to
wszystko znajdzie się w moim reportażu. Próbowała osiągnąć
swój cel za pośrednictwem zakonu – jakież to idee mogą
wpaść do głowy takiemu rozpieszczonemu stworzeniu, żeby
tylko za wszelką cenę dopiąć swego! A więc ambicja! Tak też
ją oceniałam.
- A jeśli nic nie osiągnie u przełożonych, co wtedy? –
chciałam się dowiedzieć więcej. Siostra Tony ziewnęła.
- Aaach – sam Pan Bóg raczy wiedzieć. Jestem pewna,
że uda się jej przekonać matkę generalną. Ale co to nas
obchodzi? Pilnujmy w pralni naszych obowiązków, to
wystarczy.
Najwidoczniej nawet w zacnym umyśle siostry Tony
zaczynało powoli świtać, że posunęłyśmy się zbyt daleko w
interpretacji obowiązku ścisłego milczenia.
- Dalej, siostro Eileen, trzeba wyłączyć pralkę numer
trzy. Bielizna jest już wyprana. Nie powinnyśmy rozmawiać o
sobie.
To mi wystarczało, bo i tak dowiedziałam się o wielu
sprawach.
Mimowolnie zmieszałam się, kiedy wkrótce potem
niczym na zawołanie w pralni zjawiła się Mary Clara. Nie
wyglądała na zbyt szczęśliwą i w duchu zrobiło mi się jej żal.
Tym szczęśliwsze wrażenie sprawiała Clare. Kiedy
zadzwoniono na modlitwy w chórze, spotkałam ją siedzącą w
ławce postulantek z rękoma na podołku. Nie wyglądała przy
tym na specjalnie świętą ani umartwiającą się choćby
klęczeniem na kolanach. Siedziała skupiona, a na jej twarzy
malował się wyraz takiego spokoju i radości, takiego
wewnętrznego szczęścia, że wiele dałabym za to, aby
dowiedzieć się, skąd bierze się ta aura niezwykłości, która
zdawała się ją owiewać, ilekroć tylko znalazła się w kaplicy.
Później, w spokojniejszej chwili, zapytałam ją o to
ostrożnie:
- Siostro Clare, co robisz, kiedy tak cicho i spokojnie
siedzisz w kaplicy? Ja nie zawsze wiem, o co i jak powinnam
się modlić.
Zerknęła na mnie zaskoczona.
- Modlić się? – zapytała powoli.
- No tak, modlić się, czy też może przychodzisz do
kaplicy, żeby odpocząć?
Spojrzała na mnie swoimi jasnymi, pogodnymi oczyma.
- To bardzo proste, siostro Eileen. Siedzę tam i
uśmiecham się do Pana, a On uśmiecha się do mnie. To
wystarczy.
Oniemiałam.
- Jesteś o tym przekonana, Clare?
Przytaknęła:
- Jestem w stanie całkowitej zgody z tym wszystkim,
czym są Boże zamiary i plany.
- Aha – a to powinno być naszym najwyższym celem,
tak jak to powiedział wczoraj ojciec Donatus podczas
wykładu. To znaczy, że jest to dużo trudniejsze do osiągnięcia
przez surową ascezę, pokutę i tak dalej.
Obrzuciła spojrzeniem swoje dłonie.
- Nie, ta droga nadaje się dla mnie, ale nie chcę jej
narzucać nikomu. Każdy człowiek jest inny. Ze wszystkich
spraw życia zakonnego dla mnie najważniejsza jest
kontemplacja. I tak to postrzegał również nasz święty
założyciel.
Miała rację, mnie też tyle udało się dowiedzieć na temat
osoby i działalności nieznanego mi Dominika. Teraz
wiedziałam, dlaczego przedstawia się go z księgą i pochodnią.
Kontemplacja Boga zapalała go miłością, mocą której chciał
przepowiadać prawdę.
- Widzę, Clare, że będziesz doskonałą dominikanką! –
orzekłam z podziwem w głosie. – Ale wierz mi, kiedy ja
siadam w kaplicy i wyciszam się, nic się nie dzieje. Być może
Bóg również wtedy milczy – ale co tam... W moim wypadku
to nie jest modlitwa.
Chwyciła moją dłoń, jakby musiała mnie pocieszyć.
- Ależ tak, Eileen, trochę cierpliwości. Pójść do Boga i
milczeć, zamiast do ludzi, żeby hałasować, to już jest
początek. Pozwól się poprowadzić. Jeszcze się wszystkiego
nauczysz.
- Uważam, że ty uczysz się szybciej niż wszystkie inne.
Kiedy cię obłóczą, osiągniesz cel.
Zarumieniła się nieco.
- Jeśli w ogóle mnie obłóczą – wyszeptała cicho.
Spojrzałam na nią oszołomiona.
- Jak możesz w to wątpić – psychicznie jesteś zupełnie
normalna – nie tak jak siostra Rita. A poza tym w każdym
względzie promieniejesz siostrzaną miłością bardziej niż
każda z nas.
Milczała, a z twarzy zniknął jej uśmiech. Co ją gnębiło?
Niemożliwością było drążyć dalej. Jej powściągliwość
stanowiła wprawdzie delikatną barierę, lecz w żadnym
wypadku nie poczułam się odepchnięta – w jakiejś mierze w
jej zachowaniu było już coś z siostry zakonnej. Zawstydzona
odczułam w swoim wnętrzu, że sióstr się nie bada, nie zgłębia,
nie naciska. Tajemnica przynależy do nich podobnie jak
welon.
Czasami żałowałam, że nie wstąpiłam do klasztoru z
powołania. Może wtedy miałabym udział w tym nieznanym
szczęściu, którego nie dało się wymusić. Jak miałam nauczyć
się odnajdywać ten pokój, którym promieniowała Clare w
kaplicy, skoro ciągle musiałam sobie powtarzać, że w gruncie
rzeczy moje miejsce nie jest tutaj? Nie miałam żadnych
złudzeń, że pobłądziłam w drodze ku Bogu. A przecież moje
przedsięwzięcie nie wydaje mi się grzechem, co najwyżej
aktem odwagi i poniekąd desperacji...
Nadeszło lato. Przez dłuższy czas nic nie pisałam.
Ogarnęło mnie zniechęcenie. Nie zdarzyło się nic nowego, nie
posuwam się do przodu, ale i nie cofam, zewnętrznie uczę się
zachowań dobrej zakonnicy, lecz nie sięgając ku głębi. Za to
ostatnio przeżywałyśmy burzę w szklance wody.
Wizytator biskupa okazał się człowiekiem
dotrzymującym słowa. Przysłał nam ogromny odbiornik
telewizyjny. Oczywiście nasze przełożone decydują o tym,
jakie programy wolno nam oglądać, i są one starannie dobrane.
Siostrze Mary Clara ciągle ich za mało. Podobno molestowała
matkę generalną, abyśmy skontaktowały się z którąś z redakcji
telewizyjnych. Chciała, żeby wyemitowano program z
żeńskiego klasztoru – oczywiście naszego. Tym razem matka
Dominica raz na zawsze przeforsowała swoje zdanie i to nie
tylko mocą swego urzędu, lecz także gromem potężnego
głosu. Będzie się nad tym zastanawiać, jeśli najpierw wyjdzie
inicjatywa ze strony biskupa. Do powołania dominikańskiego
przynależy wprawdzie przepowiadanie Chrystusa w każdy
sposób, nawet za pomocą telewizji, lecz nikt nie ma zamiaru
robić z nowicjuszek gwiazd telewizyjnych.
Konwent St. Mary ma dużo ważniejsze zadanie do
wykonania: unowocześnienie naszego stroju zakonnego.
Kwestia ta była już podejmowana wielokrotnie, odkąd Ojciec
Święty zobowiązał do tego klasztory żeńskie. Ze zrozumiałych
względów niektóre przełożone zwlekały z wykonaniem jego
zalecenia, wyczekując na to, jaką drogę obiorą inne
zgromadzenia. Inne zaś pozostawiły ten drażliwy temat
upływowi czasu – a tym samym możliwej następczyni.
Również i u nas były tradycje, z którymi niechętnie
zrywano. Tym razem jednak nasz biskup, przypominając o
prośbie papieża, zalecił pilne przedstawienie mu
przygotowanych projektów. W gruncie rzeczy nas, postulantki,
cała sprawa obchodziła najmniej – lecz matka generalna była
zbyt macierzyńska, żeby nas wykluczyć, bo przecież już w
następnym miesiącu, to znaczy we wrześniu, zaplanowano
nasze obłóczyny, a więc miałyśmy poniekąd prawo
dowiedzieć się, jaki strój dostaniemy.
- Mamy nawet pomiędzy sobą postulantkę – zagaiła
matka generalna podczas decydującego „zebrania plenarnego
zjednoczonych zakonnic” – która wstąpiła do naszego
zgromadzenia tylko i wyłącznie ze względu na nasz piękny
ubiór.
Przy tym jej wzrok zatrzymał się przez sekundę na
mojej osobie.
- Dlatego też uznałam, że powinnyśmy uwzględnić
także głosy naszych najmłodszych córek.
Na jej kolanach spoczywało kilka zwojów
wykazujących znaczne podobieństwo do pism znalezionych w
Qumran, tak były postrzępione i pożółkłe. Ale pomiędzy nimi
było też kilka śnieżnobiałych. Wstała i rozwinęła najstarszy...
- To nasz strój, który nosiłyśmy w roku 1870. Już raz
był zmieniany – po pierwszej wojnie światowej. Tak więc
widzicie, że nie dzieje się nic nadzwyczajnego, kiedy po raz
kolejny musimy sięgnąć po nożyce i igłę. Przyniosłam także
dwa projekty z naszej domowej krawczarni. Możemy podjąć
dyskusję o tym, który z nich jest bardziej udany.
Przypięła rysunki do tablicy używanej okazyjnie
podczas naszych wykładów. Na pierwszy rzut oka widać było,
że nowe modele nie były dziełem dyktatorki mody.
Rozległy się chichoty i oburzone szepty.
- Co – tak mamy chodzić? Przecież będziemy płoszyć
konie!
- Karykatury – na pół zakonnica, na pół fotomodelka –
nie, tak nie wypada.
- Zmienić najwyżej długość habitu i skrócić welon – to
wystarczy.
Matka Dominica potrząsnęła głową i podniosła rękę.
- Nie, moje siostry, nasz biskup życzy sobie zasadniczej
zmiany. Uproszczenia i unowocześnienia, tak abyśmy
poruszając się gdziekolwiek, nie zwracały na siebie
szczególnej uwagi. Skoro jednak nie możemy dojść do
porozumienia, dobrze – jesteśmy demokratycznym ciałem –
wysuńcie swoje propozycje i na koniec przegłosujemy je.
To była woda na nasz młyn! Zawsze chętnie rysowałam
i projektowałam stroje. Do czynu zapaliły się także
nowicjuszki. Po południu dostałyśmy dwie godziny wolnego
czasu, jedynie kompletne beztalencia plastyczne mogły iść na
spacer. Siostry Dolly i Betty znikły oczywiście jak za
pociągnięciem czarodziejskiej różdżki. My, pozostałe,
siedziałyśmy, pilnie szkicując. Nie zabrakło też siostry Clare.
Mnie zaś zdziwił jej zapał, bo przecież zwykle nie przywiązuje
wagi do tego, co zewnętrzne.
Kiedy wieczorem zebrano projekty, prawie nie
mogłyśmy się doczekać, które z nich ocenione zostaną jako
najlepsze – a tym samym za mające zostać poddane pod
głosowanie. Było to niczym ogłoszenie wyników konkursu.
Wiele z nas źle spało tej nocy, chociaż biskup nie wyznaczył
żadnej nagrody za najlepszy model.
Następnego ranka jeszcze szybciej zerwałyśmy się z
łóżek, punktualnie co do minuty zjawiłyśmy się w refektarzu i
z utęsknieniem wyglądałyśmy końca przedpołudniowych
zajęć, aż wreszcie rozległ się dzwonek zwołujący całą
wspólnotę. Przy wejściu my, postulantki, tłoczyłyśmy się
jedna przy drugiej. Tylko siostry profeski zachowały
opanowanie zdobyte przez długie lata spędzone w klasztorze.
Matka Dominica poleciła wystawić trzy szkice, nie
zdradzając jednak imion ich autorek. Zobaczyłam zaraz, że
mojego modelu nie było wśród nich – za to było dzieło Clare.
Przyglądnęłam mu się jeszcze wczoraj. W gruncie rzeczy
nowy strój nie odróżniał się zasadniczo od starego, jedynie
zręcznie uproszczono jego linie. Welon kończył się tuż nad
ramionami, co sprawiało, że nie mógł się nigdzie zaczepić
przy wietrze i złej pogodzie. Następny model podobny był
nieco do sztywnego stroju konfirmacyjnego, surowy w liniach,
praktyczny, bez żadnych ozdób – wydawało mi się, że
rozpoznaję szkic siostry Eve. Trzeci szkic przedstawiał
wreszcie skrzyżowanie kostiumu stewardesy i garsonki z
niewielkim czarno-białym toczkiem – całkiem niezłe. W tym
stroju mogłybyśmy przekroczyć progi meczetu islamskich
fundamentalistów, nie zwracając niczyjej uwagi jako
chrześcijanki, nie wspominając nawet o zakonnicach.
Odrzucono go przy salwie głośnego śmiechu. Zamiast
roztropnie milczeć, nowicjuszka Mary Clara zerwała się z
miejsca z błyskającymi gniewem oczyma.
- To właśnie jest projekt, jakiego oczekuje nasz biskup.
Należy się o tym przekonać. W każdym razie domagam się,
aby przesłano go do kurii.
Matka Dominica przywołała ją do porządku.
- Siostro Mary Clara, wiesz doskonale, że w święto
wspomnienia rzezi Niewiniątek w Betlejem oddaję na jeden
dzień mój urząd w ręce najmłodszej postulantki – a ten etap
formacji masz już ostatecznie za sobą.
Nowicjuszka oblała się rumieńcem i usiadła. No,
oczywiście, jeśli już ktoś miał się czuć powołanym do
projektowania kostiumów i mieć wyczucie stylu, to na pewno
tylko i wyłącznie gwiazda filmowa. Niestety, siostry
jednogłośnie odrzuciły jej projekt. Chciano oczywiście
zachować siostrzaną demokrację. Po pierwszym wstępnym
głosowaniu zdecydowaną większością głosów został wybrany
projekt Clare. Nie odżegnywał się on zupełnie od starego
zakonnego stroju, a jednocześnie odpowiadał wymogom
współczesności. Tylko Mary Clara była innego zdania,
oponując na głos:
- Jeśli ten projekt przejdzie, to przerywam moje studia.
W takim stroju nie przekroczę progów uczelni. Jest bez stylu i
smaku.
Matka Dominica nie pozwoliła wyprowadzić się z
równowagi.
- Wręcz przeciwnie, siostro Mary Clara. Masz klasyczną
figurę, więc posłużysz do zdjęcia miary. A następnie, że tak
powiem, jako żywy manekin zawieziemy cię do kurii, żeby
pokazać nasz projekt biskupowi.
Wszystkie siostry roześmiały się. Siostra Mary Clara
zatrzęsła się z oburzenia. Moim zdaniem w tym wybuchu
przekory i zazdrości była po prostu tragiczna i wręcz
niepodobna do ubóstwianej kiedyś Clare Nell. Co się z nią
stało? Czyżby wszystkie aktorki traciły swój nimb, kiedy bez
makijażu widziało się je z bliska i doświadczało ich
prawdziwego charakteru? Jakże bardzo nasz kult gwiazd
filmowych uwarunkowany był wzorcami widzianymi w kinie.
Było to tak, jakby aktor był również tą postacią, którą według
zamysłu i woli swoich menedżerów miał przedstawiać na
ekranie. Nie, w osobie Clare Nell nie było nic pociągającego,
bez ogródek wspomnę o tym w moim klasztornym reportażu.
Przyjrzałam się z kolei mojej współsiostrze, postulantce
Clare, która bez najmniejszego trudu zwyciężyła w konkursie.
Wydawało się, że cała sprawa niewiele ją obchodzi i pewnie to
jej zadowolony uśmiech musiał rozjuszyć rywalkę.
- Na pewno biskup będzie niezwykle zadowolony, że
musi zaakceptować projekt nieopierzonej postulantki! –
wysyczała Mary Clara.
- Tak więc – orzekła matka Dominica na zakończenie –
imię autorki zostanie usunięte. Biskupa interesuje jedynie to,
jaki model wybrałyśmy, a nie sama projektantka mody.
Przy tym spojrzała na Clare, która przytaknęła z
uśmiechem, chociaż pozbawiano ją wyrazów uznania ze
strony najwyższych władz. Wręcz zdawała się oddychać z
ulgą. Siostra krawcowa otrzymała zlecenie uszycia nowego
habitu i na tym nasza dyskusja się zakończyła, to znaczy –
oficjalnie. Tego dnia bowiem jeszcze nieraz przekraczano
nakaz ścisłego milczenia, i to nie tylko pośród nas,
postulantek. Niezbicie dowiodły tego samooskarżenia w
następną sobotę. Jeśli chodzi o ubiór, również zakonnice są i
pozostaną córkami Ewy. Mówiąc szczerze, to jestem z tego
zadowolona. Prawdziwa świętość na pewno nie ma nic
wspólnego z zaparciem się wszystkiego, co naturalne.
Zakonnica nie jest nijakiego rodzaju, lecz pozostaje kobietą –
ta myśl bardzo mnie pocieszyła.
Tydzień później przyszła z kurii odpowiedź, że
zaaprobowano nasz nowy strój i że należy go wykorzystać
przy pierwszych obłóczynach. Pogratulowałam Clare sukcesu,
ale ona potrząsnęła tylko głową.
- Tak naprawdę to nie strój jest najważniejszy, Eileen.
Nawet gdybyśmy kiedyś chodziły w cywilu, przed Bogiem to i
tak niczego nie zmienia.
To by się zgadzało – zakonnicą jest się przede
wszystkim w sercu. Nie pomyślałam o tym.
Szybkimi krokami zbliżają się nasze obłóczyny i
przejście do nowicjatu. Przyznam się, że spędziłam kilka
bezsennych nocy. Mam uczestniczyć w tej ceremonii czy też
nie? A może posuwam się za daleko? Chociaż ostatecznie –
przecież byłam w końcu świadkiem – cóż w tym wielkiego
przywdziać habit, który w każdej chwili można zmienić? Czy
przypadkiem nie nadaje się całej sprawie przesadnego
znaczenia? Gorzej by było, gdybym chciała złożyć pierwsze
śluby – to jest bowiem granica, której nie wolno mi
przekroczyć, i nie ośmielę się do niej podejść.
Nowicjat – sama matka Dominica powtarzała ciągle, że
jest tylko przedłużonym czasem próby postulatu. Jest się i
pozostaje kandydatką, mającą pełne prawo podjęcia w każdej
chwili decyzji opuszczenia klasztoru, i to bez konieczności
uzyskania zgody władz kościelnych. O żadnych ślubach nie
ma jeszcze mowy. Oczywiście zabiło mi mocniej serce, kiedy
dowiedziałam się, że obłóczyny przeprowadzi wizytator. A
więc odbędzie się cała uroczystość?
Ogarnął mnie jeszcze większy niepokój, kiedy
rozpoczęły się rekolekcje przed obłóczynami. Ojciec Donatus
kolejny raz dobitnie mówił o istocie odpowiedzialności, jaką
bierze na siebie człowiek, który jest gotów oddać Bogu całego
siebie. Najgłębszym bowiem sensem takiej ofiary, wraz z
wynikającymi zeń zależnością i przynależnością, jest życie
przed Bogiem, z Boga i dla Boga. To nie ludziom składamy w
ręce ten królewski dar naszej osobistej wolności, lecz samemu
Panu.
I znowu wydawało mi się, że mądre, ciemne oczy
naszego rekolekcjonisty wciąż na nowo badawczo wpatrują się
we mnie. A może wmawiałam to sobie tylko z powodu
niespokojnego sumienia?
Ośmiodniowe praktyki wcale nie zmierzały ku temu,
aby wszystkimi środkami duchowego oddziaływania
„przykuć” nas do klasztoru – wręcz przeciwnie – ponownie
otwarto na oścież drzwi do świata, wstrząsając przy tym
sercami, abyśmy jeszcze raz przemyślały podjętą decyzję.
Kiedy więc na koniec ojciec Donatus oznajmił, żeby każda,
która żywi choć cień wątpliwości co do życia zakonnego,
przyszła do niego na rozmowę i pozwoliła sobie doradzić,
wpadła mi do głowy pewna myśl, od której nie mogłam się
wyzwolić.
Musiałam o coś zapytać ojca Donatusa.
Oczywiście było to głupotą – bo przecież, niczym
aktorka, miałam jedynie do odegrania swoją rolę, żeby potem
powrócić do prywatnego życia – tylko dlaczego tak bardzo
paliło mnie w duszy pytanie o wolność, jakby obłóczyny
osobiście mnie dotyczyły?
I tak usiadłam naprzeciw niego, a ojciec Donatus w
swoim białym dominikańskim habicie wyrastał przede mną
niczym potężna, głęboko ośnieżona i wiejąca spokojem góra.
Na jej szczycie gnieździł się orzeł z rozpostartymi skrzydłami
– to były jego oczy, których spojrzenie zwróciło się ku mnie –
czujne, jasne, wszystkowiedzące. Z bijącym sercem
usłyszałam swój własny głos:
- Moja największa trudność polega na zrzeczeniu się
wolności, o której ojciec wspomniał. Uważam, że ofiara,
której się w tym wypadku żąda, jest zbyt wielka. Nie móc
nigdy więcej czynić tego, co się chce, tylko
podporządkowywać się woli innych – jak zakonnicy i
zakonnice mogą coś takiego wytrzymać?
Ojciec Donatus uśmiechnął się nieco. Ale nie tak, żeby
mnie urazić albo sprawić wrażenie, że lekceważy dręczący
mnie problem.
- Siostro Eileen, proszę mi powiedzieć, ile razy tak
naprawdę mogła siostra w świecie robić to, co chciała? A
może w większości wypadków było się uzależnionym od
kogoś innego? – zapytał.
Zastanawiałam się, zwlekając z odpowiedzią. Odparł
więc zamiast mnie:
- Zastanówmy się przez chwilę i zacznijmy od siostry
urodzin. W rzeczywistości nie było się wolnym już w wyborze
własnych rodziców, ponieważ dokonała tego tylko jedna osoba
– Chrystus, który od Boga wyszedł i mógł sobie wybrać
Matkę. My natomiast zostaliśmy pozbawieni już tej pierwszej
wolności, gdyż Bóg osadził nas w określonej rodzinie i w
ściśle określonych uwarunkowaniach. Czy to jasne?
Przytaknęłam. Z tym wywodem musiał się zgodzić
zarówno mędrzec, jak i głupiec. Nie był to jednak „brak
wolności”, o który mi chodziło.
Ojciec Donatus, nawykły do zgłębiania istoty rzeczy,
nie pozwolił się zbić z tropu i kontynuował swoją myśl.
- Doskonale, przejdźmy więc do dzieciństwa. Tu
również było się posłusznym aż do osiągnięcia wieku
używania rozumu. Zakładam, że będąc dobrze wychowana,
słuchała siostra rodziców, a więc znowu nie była całkowicie
wolna. To też nie jest tragedia, gdyż dotyczy nas wszystkich. I
teraz – dorosła siostra i wybrała sobie zawód, dysponując przy
tym określonymi zdolnościami, ale nie będąc w stanie sama
się nimi obdarować. Podobnie jak wszystkim innym ludziom,
zostały one dane siostrze z góry. Czy mogła siostra wybrać
inny zawód niż pracę w redakcji?
Zdziwiłam się nieco.
- Oczywiście, ojcze. Wydaje mi się, że byłabym niezłą
modystką. Zniechęciła mnie jednak konieczność posiadania
sprawności manualnych, a poza tym zbyt skomplikowane było
samo szkolenie. Równie dobrze mogłam zostać
przedszkolanką albo nauczycielką...
- Doskonale, wszystko to jakoś siostrze „leżało”,
nieprawdaż? Ale czy na przykład zostałaby siostra kolejarką
albo lekarką, albo urzędniczką, albo po prostu sprzątaczką?
Zmarszczyłam czoło. Cóż to znowu za porównania?
- Nie, ojcze! – wyrwało mi się. – Nie mogłam przecież
wszystkiego wybrać.
Przytaknął, a jego mądre oczy błyszczały wesołością.
- No proszę, podjęła siostra decyzję, korzystając ze
stosunkowo ograniczonej palety możliwości wyboru zawodu.
A więc znowu nie było się wolnym w wyborze, gdyż nie
można było wybrać wszystkiego, co tylko przyszłoby do
głowy. Smutne, ale prawdziwe: znowu nasza wolność została
ograniczona.
Zmieszałam się trochę. Ojciec był zręczny niczym
prawnik i już miał mnie w swoich sidłach.
- Dalej, siostro Eileen. Czy była siostra całkowicie
wolna w swojej decyzji zawarcia związku małżeńskiego czy
pozostania w stanie wolnym? Pewnie powie siostra: tak. Tylko
powoli – jest wiele osób, które fizycznie lub duchowo nie
nadają się do zawarcia związku małżeńskiego i to wiedząc o
tym. Podobnie, jak i wielu jest takich, którzy czują się
wprawdzie do tego powołani, lecz pomimo uporczywych
poszukiwań nie znajdują odpowiedniego partnera. No więc,
czy mogła siostra swobodnie zdecydować co do wyboru stanu
wolnego?
Słysząc to, spuściłam oczy. Właściwie to jeszcze i teraz
byłam przekonana o tym, że wyjdę za mąż. Nie musi to być
ten filharmonik Robert Galmore, który był zbyt nieśmiały lub
chłodny, żeby starać się o moją rękę. Może jeszcze spotkam
kiedyś innego mężczyznę.
- Myślę – odrzekłam powoli – że wiele zależy od tego,
w jakiej się jest sytuacji.
- Oczywiście! Nie każdy poznaje odpowiedniego
partnera i nie każdy dostrzega w małżeństwie najbardziej
idealny stan na ziemi. Tu trzeba się dostosować do
określonego człowieka, jeśli nawet nie podporządkować się
mu, i to pomimo wszelkich nowoczesnych teorii o
równouprawnieniu partnerów. I tutaj decydują predyspozycje i
skłonności. Chcę przez to powiedzieć, że nawet pragnienie
małżeństwa czy dziewictwa zostało nam dane i pochodzi z
góry. Nigdy nie jest się na tyle wolnym we własnych
decyzjach, na ile byśmy chcieli. Czy jak dotąd, rozumiemy
się?
Przytaknęłam.
- Niewątpliwie próbuje mi ojciec udowodnić, że zawsze
mamy do czynienia z jakimś upośledzeniem naszej wolności.
Zgadzam się, bo nawet w najbardziej idealnym zawodzie
musiałabym się komuś lub czemuś podporządkować, na
przykład jako niezależna pisarka – oczekiwaniom i gustom
czytelników.
Ojciec Donatus nachylił się ku mnie. Złożywszy razem
swoje wielkie, silne dłonie, oparł się łokciami o stół, a mnie
się wydało, że jego blat zaraz trzaśnie.
- Weźmy jakikolwiek dzień z siostry życia. Czy wstając
rano, jest się wolnym w wyborze tego, co nas dzisiaj może lub
powinno spotkać? Czy też przeciwnie, wciąż na nowo
zaskakują nas okoliczności, których nie przewidzieliśmy, i
chcąc nie chcąc, tak czy inaczej, musimy na nie zareagować?
Roześmiałam się.
- Ojcze, nie przesadzajmy. Żaden człowiek na świecie
nie jest na tyle wolny, żeby w detalach decydować o tym, co
go w ciągu dnia spotka. Co chce mi ojciec udowodnić?
- To, że w każdej sekundzie naszego życia jesteśmy
kierowani i prowadzeni, a bez woli naszego Ojca niebieskiego
nie spadnie nam włos z głowy.
Natychmiast wykorzystałam okazję do ataku:
- Wobec tego, gdzież jest nasza ludzka wolność?
Ojciec Donatus oparł się wygodnie na krześle, jak ktoś,
kto osiągnąwszy swój cel, może teraz odpocząć. A więc jego
zamiarem było sprowokowanie mnie to zadania tego
oburzonego pytania. Zaczął zupełnie innym tonem:
- Co mówi Chrystus o wolności i zniewoleniu
człowieka? Każdy, kto popełnia grzech, jest niewolnikiem
grzechu. Niewolnik zaś nie pozostaje na zawsze w domu,
jedynie Syn zamieszkuje w nim na zawsze. „Syn uczyni was
wolnymi”. I w innym miejscu: „Prawda was wyzwoli”. Gdyż
jeśli grzeszymy, jesteśmy niewolnikami, a kiedy postępujemy
za Chrystusem, Synem i Prawdą, jesteśmy całkiem i zupełnie
wolni.
Spojrzałam na niego w milczeniu. Cóż za przeskok w
myśleniu! Nie nadążałam za tokiem jego rozumowania, ale on
już wyjaśniał:
- Prosty przykład z życia codziennego: ktoś –
powiedzmy, tutaj w klasztorze, jedna z niewyrozumiałych
sióstr– obraża nas. Zabrakło nam wolności w tym względzie,
że nie mogliśmy zadecydować, czy ta obraza nas dotknie, czy
też nie – lecz jesteśmy całkowicie wolnymi co do tego, jak na
nią odpowiedzieć – czy z całą ostrością i energią, na jaką nas
stać, czy też łagodnością, grzeszną odpłatą, czy też boską
pokorą. Nikt na świecie nie jest w stanie przymusić nas do
grzesznej reakcji. Zgadza się?
Wyobraziłam sobie podobną sytuację, po czym
przytaknęłam.
- Ma ojciec rację. Wybierając dobro lub zło, jestem
całkowicie wolna. Tylko czy to rzeczywiście jest jedyna i
ostateczna wolność, którą dysponujemy w życiu? Bo wtedy
wypadałoby, żeby cały świat wstąpił do klasztoru, gdyż i tak
nie istnieje prawdziwa wolność.
Ciemne oczy ojca Donatusa były w tej chwili oceanem
spokoju i światła.
- Prawdziwa wolność, droga siostro, polega na tym, aby
zawsze móc wypełniać wolę Bożą, kierując się wolnością w
podejmowaniu decyzji. To prawdziwie królewska wolność
człowieka. W klasztorze zaś nie zabiera się nam jej ani nie
ogranicza, lecz wspiera i wspomaga wszystkimi możliwymi
środkami.
Milczałam, bo tak naprawdę, co można było na to
odpowiedzieć? W świecie wciąż na nowo – nawet jeśli
bezskutecznie – próbuje się człowieka zachęcić lub przymusić
do grzechu. Jedno i drugie jest niemożliwe, jeśli sama nie
wyrzeknę się mojej wolności. Tymczasem w klasztorze ze
wszystkich sił motywuje się mnie do czynienia i wybierania
dobra. Co więc za różnica, czy wykonuje się polecenia
przełożonych zakonnych, czy szefów świeckich – na przykład
szefa mojej gazety?
Ojciec Donatus odczekał chwilę.
- No i jak? – zapytał mnie. – Czy dalej czuje się siostra
niewolnikiem cudzej woli?
Wstałam z krzesła i podałam mu dłoń.
- Pokonał mnie ojciec.
- Nieważne, już Augustyn doszedł do wniosku, że
służba Bogu jest wyrazem najwyższej wolności. A był
przecież człowiekiem ceniącym ją ponad wszystko. Życzę
siostrze w klasztorze wolności dzieci Bożych, która według
słów Pana pozostaje na zawsze.
Przez chwilę miałam wielką ochotę uścisnąć potężnego
dominikanina, tak ogromna fala radości zalała mi serce – i w
uścisku tym nie byłoby ani śladu erotyki. Tylko z jakiego
powodu byłam tak szczęśliwa? Przecież moja obecność w
klasztorze ma inne przyczyny, a zasadnicze pytanie o wolność
postawiłam tylko teoretycznie!
To wewnętrzne rozdarcie dalej mnie niepokoi. A do
obłóczyn pozostały tylko trzy dni. Zazdroszczę moim
współsiostrom, które przechadzają się w stanie trzeźwego
zachwycenia, czując się zupełnie niczym oblubienice, których
weselne przygotowania są w pełnym toku.
My, postulantki, nie potrzebujemy nawet skinąć ręką.
Oszczędza się nas we wszystkim ijedynie od czasu do czasu
musimy zjawić się w krawczarni, żeby przymierzyć białą
suknię weselną. Zaskoczona jestem okazywaną nam troską.
Nic nie szkodzi, że suknie te przerabia się ciągle dla nowych
kandydatek. Najważniejsze, żeby przyodziawszy je, były
szczęśliwe w oblubieńczym stroju. Również w świecie wiele
młodych dziewcząt wypożycza sobie suknie, pod zastaw. My
dajemy pod zastaw jedynie naszą wolność – a to dotyka mnie
tyle samo, co i każdą pannę młodą, która pozbywa się swojej
wolności, mówiąc „tak”. W gruncie rzeczy najlepiej się czuję,
wyobrażając sobie, że wszystko to jest prawdziwe, że tu, w
klasztorze, jest moje miejsce i nie mam żadnego powodu, żeby
wątpić w swoje powołanie.
Tymi argumentami uspokajam burzące się we mnie
sumienie. Jak dotąd dowiedziałam się tak wielu ważnych
rzeczy z życia zakonnic, że mój eksperyment się opłacał,
również i dla mnie samej. Pocieszam się, że kiedyś będę w
stanie wyjaśnić wielu czytelnikom mojego czasopisma, na
czym polega domniemane dożywotnie uwięzienie w
klasztorze.
Pojutrze obłóczyny. Czasami miałabym wielką ochotę
wyrwać się stąd! Ale zostaję!
Wytrzymałam!
Dokładnie dwa tygodnie po uroczystości obłóczyn piszę
znowu. Początkowo nie miałam siły, żeby kontynuować
zapiski. Wychodząc z sypialni postulantek, którą ostatni raz
opuściłam rankiem przed ceremonią, przekroczyłam słynny
próg właściwej klauzury. Obecnie piszę już z tej części
klasztoru, przed którą zwiesza się znany powszechnie szyld:
„Klauzura! Wstęp wzbroniony!”. Udało mi się – od czternastu
dni jestem posiadaczką małej celi klasztornej, którą wolno mi
dzielić z moją kochaną siostrą Clare. Dopiero jako siostry
profeski dostaniemy osobne pomieszczenia. Niesamowite,
ciągle jeszcze nie mogę w to uwierzyć!
Dzisiaj, w niedzielę, siedzę w białym dominikańskim
habicie przy oknie, noszę skrócony welon, szkaplerz, różaniec
– zewnętrznie stałam się nowicjuszką przygotowującą się do
wzięcia na siebie ciężaru życia zakonnego ze wszystkimi tego
konsekwencjami. Śmiać mi się chce na myśl, że zostanę
siostrą zakonną żyjącą w klauzurze. Jak okropnie brzmi to
słowo, kiedy czyta się je w jakiejś gazecie, na przykład w
Chicago. A co się za tym kryje?
Klauzura – to nic innego jak miejsce, gdzie możemy się
swobodnie poruszać osłonięte przed ciekawskimi i wścibskimi
spojrzeniami gapiów. Klauzurę można porównać z własnym
domostwem, do którego obcy nie mają swobodnego wstępu.
Jak mówi matka Amabilis, jest to komnata oblubienicy, którą
dzieli się jedynie z Panem. O tym jednak, jak dotąd, nie wiem
jeszcze zbyt wiele. Moja współsiostra Clare, która teraz nosi
imię Gratia, mogłaby więcej napisać o jedności serc z
Chrystusem. Wydaje się, że jest łagodnym aniołem, gdyż tak
wiele szczęścia i radości promienieje od niej od dnia obłóczyn.
Cała uroczystość była równie fascynująca jak ceremonia
ślubna. W nocy przed obłóczynami nie mogłam zmrużyć oka.
Nad ranem na dwie godziny zapadłam w ciężki sen, tak że
musiano mną potrząsać, gdy na zewnątrz rozbrzmiało wołanie:
- Obudź się, oblubienico Chrystusa, Pan jest blisko.
Weź swoją lampę i chodź!
Gdyby to zależało ode mnie, pewnie poczłapałabym z
innymi z lampą bez oliwy, dokładnie tak jak w przypowieści.
Ale zręczne i usłużne dłonie pomogły mi przywdziać
nienagannie wyprasowaną suknię. Uczesano mnie i
przystrojono niczym dziecko. Matka Amabilis przypięła mi do
włosów piękny welon ozdobiony mirtowym wiankiem.
Zdumiewa mnie jej dobry smak, który wykazuje, będąc matką
tak wielu młodych córek. Nie musimy się wstydzić wielu
ciekawskich spojrzeń zaproszonych gości. Oczywiście
przybyli nasi krewni i każdy z nich cieszył się ze spotkania. W
rękach trzymałyśmy długie, przyozdobione zielenią świece.
Na zewnątrz, w kaplicy, chór sióstr śpiewał Jesus, Corona,
Virginum – starą łacińską pieśń na okoliczność konsekracji
dziewic w Kościele.
Parami zeszłyśmy do kaplicy. Ze zdenerwowania nie
widziałam prawie nic wokół siebie, w tym nawet
poszeptującego tłumu ludzi wyciągających szyje, aby pośród
siedmiu tonących w bieli panien młodych rozpoznać swoje
córki, i ocierających ukradkiem łzę czy też próbujących ukryć
westchnienie zachwytu i wzruszenia. Bezszelestnie
kroczyłyśmy po szerokim niedzielnym dywanie rozłożonym w
przejściu między ławkami, uważając, żeby nie nastąpić sobie
na tren sukni, gdyż wbrew obowiązującej modzie
pozostawiono je długie. Tak było uroczyściej.
Ołtarz naszej kaplicy tonął w ofiarowanych kwiatach i
świecach. Zasiadająca przy organach siostra Mary Clara
śpiewała solo zapierające wszystkim dech w piersiach. W
rzeczy samej, teraz rozbrzmiały nawet skrzypce – a przecież
nie miałyśmy nikogo, kto potrafiłby grać na tym instrumencie!
Wszystko przesuwało się wokół nas niczym we śnie.
Wizytator odziany w uroczyste szaty zasiadał na swoim
krześle tronowym, a my, jedna po drugiej, klękałyśmy przed
nim. Nasza przełożona generalna siedząca w ławce
promieniała szczęściem niczym prawdziwa matka. Trzymała
w rękach nasze stroje zakonne, które zostały wcześniej
poświęcone i które później miała nam wręczyć.
Nie rozpoznałam własnego głosu, kiedy na pytanie:
„Moja córko, czego pragniesz od Kościoła świętego i Zakonu
świętego Dominika?”, odpowiedziałam cicho i z drżeniem:
- Miłosierdzia Bożego i waszego!
Była to średniowieczna formuła, ale mnie się wydawało,
że odpowiedź ta została wymyślona jedynie dla mnie i to
zupełnie słusznie.
Wizytator biskupi był jednak przyzwyczajony do tego,
że młode głosy łamały się w tak uroczystej chwili.
Uśmiechając się lekko, odmawiał przewidziane w liturgii
modlitwy, podczas gdy chór, podobnie jak i przy święceniach
kapłańskich, odśpiewywał Veni Creator Spiritus.
Tylko jedna spośród nas otrzymała przy obłóczynach
nowe imię: siostra Clare została nazwana Gratią, a ja byłam
jedyną, która oprócz niej samej domyślała się dlaczego. Czyż
nie wspomniała prefacji jako przyczyny swojego wstąpienia
do klasztoru? Gratia oznacza łaskę – łaskę od Boga. Przez
chwilę widziałam jej rozjaśnioną szczęściem twarz. Potem
wstałyśmy i opuściłyśmy kaplicę. W sąsiednim pomieszczeniu
siostry pomogły nam nałożyć po raz pierwszy strój zakonny.
Moje oporne włosy nie chciały się schować pod ciasnym
czepkiem. Ostatecznie jednak udało się, przynajmniej
zewnętrznie, zrobić ze mnie siostrę zakonną. Dzisiaj, w drodze
wyjątku, wolno nam było przejrzeć się w lustrze.
Jak obco wyglądała moja twarz w tym obramowaniu!
Dziwne: skoro tylko widziało się siebie w habicie,
przemieniało się także i wnętrze. Oczywiście w jednej chwili
poruszałam się zrównoważonym i spokojnym krokiem dobrze
wychowanej zakonnicy, spuściłam oczy i wraz z innymi, z
bijącym sercem weszłam ponownie do kaplicy. Wydawało mi
się, że czuję spojrzenia moich bliskich, ale nie popatrzyłam w
ich stronę, mimowolnie stosując się do klasztornego zwyczaju.
Niczym we śnie uroczystość potoczyła się dalej.
Uroczystej mszy świętej towarzyszyła oprawa
muzyczna. Tylko skąd wzięły się skrzypce? A co z
cymbałkami – znałam skądś ich dźwięczny, drżący dźwięk.
Rozmarzona wsłuchiwałam się weń niczym w nieziemskie
głosy. Clare lekko szturchnęła mnie w bok. Odmówiono
ostatnią modlitwę. Wstałyśmy. Ponownie wyszłyśmy w
siostrzanej asyście, tym razem udając się do tajemniczej
klauzury. Z drżeniem serca przekroczyłam słynny próg
wiodący do zakonnych cel i w następnej chwili miałam
największą ochotę uściskać matkę Amabilis, ponieważ spełniła
moje najgłębsze, ciche pragnienie i wyznaczyła mi miejsce
wraz z siostrą Clare, to znaczy z Gratią. Przez cały okres
nowicjatu będziemy razem.
Wnikliwym, a jednocześnie dobrym oczom naszej
mistrzyni nie uszedł zbawienny wpływ Clare na moją osobę.
Takiej więzi serc się nie burzyło. Nie byłyśmy tego rodzaju
przyjaciółkami z klasztoru, które ciągle przebywają w swoim
towarzystwie, zaniedbując wspólnotę. Również Gratia
ucieszyła się wraz ze mną i szybko uścisnęłyśmy sobie dłonie.
Potem stanęłyśmy jak dzieci, rozglądając się wokoło.
Cela klasztorna nie ma nic wspólnego z celą więzienną. Był to
niewielki, słoneczny, wymalowany na biało pokoik z
szerokim, nie zakratowanym oknem skierowanym ku
wschodowi. Była bieżąca woda i porządna umywalka. Szybko
sięgnęłam ręką pod prześcieradło – żadnej słomy, tylko
zwykły materac, nie mówiąc nawet o gołych deskach.
Opowiadano nam jakieś bajki! Dwa grube wełniane koce będą
pewnie zbyt ciepłe na letnie noce.
Oczywiście nasz nowy dom był prosty i ubogi – nigdzie
ani śladu zbędnego umeblowania, żadnych ozdób, żadnego
luksusu. Gładko wymalowana, drewniana podłoga – a przecież
– ileż radości z tego wyrzeczenia! Cele klasztorne mają coś w
sobie – jakby zrzucało się wszystko, co nieistotne, cały balast,
którym zwykle blokuje się dojście do własnej duszy.
- Ładnie tu, prawda? – wyszeptała Gratia, a ja skinęłam
głową w milczeniu. Stojąca na korytarzu matka Amabilis
zaklaskała w dłonie.
- Zbierajcie się, wasi bliscy czekają z utęsknieniem,
żeby się z wami zobaczyć. Czy to możliwe, że trzeba was
wręcz wyciągać niczym ślimaki ze skorupy?
Roześmiane popędziłyśmy po schodach, starając się nie
nadepnąć na długi habit, który wprawdzie nie wlókł się już po
ziemi, ale nam ciągle jeszcze przeszkadzał, gdyż kończył się
tuż nad kostką. Zbiegałam tak szybko, że różaniec zaplątał mi
się w poręcz schodów, ponieważ gdzieś z dołu rozbrzmiał
dźwięczny głosik mojej młodszej siostry Maureen.
I już otwarły się szeroko drzwi do rozmównicy.
Wewnątrz tłoczyli się obładowani bukietami kwiatów
nasi bliscy, nie mogący się pozbyć ich dostatecznie szybko. Na
szczęście rozmównicą był dzisiaj nasz pokój muzyczny.
Zalecono nam, abyśmy witały się z rodziną serdecznie, lecz
zachowując wymaganą powagę. Tymczasem żadna nie mogła
się powstrzymać i rzuciłyśmy się rodzicom w ramiona.
Zaraz obok mnie siostra Dolly tak obcałowywała swoją
rodzicielkę, że mała, korpulentna niewiasta nie mogła złapać
tchu. Ja sama zaraz poczułam na moim policzku szczęśliwą,
klejącą się buzię Maureen. Chwilę przedtem pałaszowała
czekoladę, gdyż za długo już musiała czekać na śniadanie.
- Eileen, gdybyś miała mniej pucołowatą twarz, byłabyś
najładniejsza ze wszystkich sióstr – oznajmiła mi zaraz na
wstępie. Potem przyszła kolej na moją mamę, której w
ostatniej chwili udało się zapobiec temu, żeby moja młodsza
siostra wysmarowała mi habit połową tabliczki czekolady.
- Nie lubisz już czekolady mlecznej? – dowiadywała się
dalej, kiedy przywitali się już ze mną rodzice.
- Później, Maureen, u nas wszystko się dzieli, tak jak
pomiędzy rodzeństwem.
- Eeee, pomiędzy tak wiele? To dla ciebie nic nie
zostanie! – orzekła moja siostra, chowając czekoladę z
powrotem do kieszeni. – O popatrz, jakaś „Afro” jest tutaj.
Odwróciłam się i zobaczyłam, jak siostra Clare, teraz
Gratia, obejmuje w serdecznym uścisku starą Murzynkę, która
bez żenady całuje ją w policzek, roniąc ze wzruszenia łzy.
Mimo woli dziwaczną parę otoczył krąg ludzi – chociaż nie
wszyscy Amerykanie znają pojęcie segregacji rasowej, to i tak
wydawało się nam to osobliwe. Czyżby Gratia nie miała
bliższej rodziny? Pod moim adresem padły zadawane szeptem
pytania.
- Spokojnie, Gratia nie ma rodziców, więc być może jest
to jej niańka – uspokoiłam moich krewnych. Reszta
towarzystwa próbowała kurczowo omijać wzrokiem
zaskakującą scenę. Wszystkie siostry miały mnóstwo gości,
będąc całkowicie zajęte przyjmowaniem mniej lub bardziej
niepraktycznych upominków lub delikatnym wzbranianiem się
przed nimi.
Mój ojciec wziął mnie na stronę.
- Dobrze wyglądasz, moja panno. Ale chciałem ci
powiedzieć, że na zewnątrz czekają jeszcze goście, którzy nie
chcieli przeszkadzać w rodzinnym powitaniu. Zgadnij tylko,
kto?
- Co takiego – obcy do mnie? Nikt z rodziny?
Ojciec uśmiechnął się osobliwie. Nagle na twarzy
pojawiły się mi rumieńce.
- Tato, chyba nie mój szef?
- Nie, nie on. Twój kolega z jego polecenia. I jeszcze
ktoś, kto interesuje się tobą. Idź, zobacz, stoją na korytarzu.
Zapominając o zakonnym dostojeństwie, wpadłam na
korytarz.
Tam jako pierwszego zobaczyłam wysokiego reportera
Jacka Peeta, odpowiadającego za dział sportowy i wiadomości
z ostatniej chwili. Chudy i tyczkowaty, jak zawsze sprawiający
wrażenie zagonionego, wyposażony w nowoczesny aparat,
którego na szczęście nie wyciągnął. Dalej stał – i w tym
momencie zaparło mi dech – Robert Galmore z orkiestry
symfonicznej. Teraz już wiedziałam, kto tak mistrzowsko grał
na cymbałkach. Dziwne! Moje serce nie biło ani trochę
szybciej – byłam jedynie zaskoczona, że się tutaj znalazł.
- Powiedziałbym prawie „Halo dziecinko”. Witaj,
siostro Eileen. A więc to prawda, bo myślałem już, że to jakaś
sztuczka starego. Gratuluję, czy też może mówi się coś innego
przy takiej okazji?
Był czerwony, zmieszany i mówił nieco zbyt głośno.
- Aha, a tutaj to Robert Galmore, którego stary zażądał
telegraficznie od koncertmistrza. Gra w fil...
- My się już znamy – przerwał mu Robert Galmore,
podając mi rękę.
Przez chwilę przyglądaliśmy się sobie, jego oczy
zdawała się przesłaniać mgiełka wzruszenia, a ja pozostałam
chłodna i opanowana.
- To miłe, że pomógł pan uświetnić naszą uroczystość –
zwróciłam się do niego. – Pomimo całego, niemałego
zamieszania rozpoznałam pański styl.
Zaczerwienił się.
- Dziękuję! Taak – ja – byłem bardzo zaskoczony,
panno – siostro Eileen, kiedy usłyszałem o tak radykalnej
decyzji.
- A co dopiero ja! – zagrzmiał beztrosko Jack Peet. –
Zaskoczony, to mało powiedziane. Cała redakcja była
znokautowana. Ni z tego, ni z owego utalentowana, urodziwa
koleżanka wstępuje do klasztoru – kiedy przynajmniej połowa
naszego sztabu chętnie by ją poślubiła.
Oho – a więc szef dochował tajemnicy co do powodów,
jakie zawiodły mnie do konwentu St. Mary. Wszyscy
uwierzyli w prawdziwość mojego powołania. Nawet Jack,
który nie tak łatwo dawał się zapędzić w kozi róg. Był
przecież jednym z naszych najzdolniejszych ludzi.
- Co do prośby o rękę – włączył się do rozmowy Robert
Galmore – to byłyby do tego gotowe także i inne osoby, ale
teraz jest już za późno. Doskonale wygląda siostra w habicie.
Powiedział to ze smutkiem w głosie. Trochę więcej niż
pół roku temu ucieszyłby mnie ten ton i byłabym w siódmym
niebie. Co się ze mną stało? Spóźnione wyznanie Roberta
przebrzmiało w moim wnętrzu bez echa.
- Nie możemy obozować na korytarzu – otrząsnęłam
się. – Mamy tu obok mały pokój gościnny. Zobaczę, czy jest
wolny.
Zapukałam, drzwi otworzyła matka Amabilis.
- O, siostra Eileen. Pewnie potrzebne jest jakieś
schronienie dla półoficjalnych gości, nieprawdaż? W drodze
wyjątku możecie później porozmawiać przez godzinkę. Teraz
prosimy do stołu. Panowie również pozwolą.
Nie dało się nic zrobić. Ruszyliśmy za mistrzynią
nowicjuszek, a Jackowi udało się wyszeptać mi do ucha:
- Do licha, to ona zabroniła fotografować. Zrób coś i
przekonaj ją, żebym mógł zrobić kilka zdjęć ciebie i Clare
Nell. Słyszysz?
Milcząc, skinęłam głową.
Po śniadaniu, które nieco się opóźniło, mogłyśmy
znowu przez chwilę pobyć wśród naszych krewnych. Potem
zadzwoniono na wspólny obiad. Oczywiście zjawić się na nim
mogła jedynie ograniczona liczba gości każdej z nas. Mimo to
dość spora sala wypełniła się po brzegi. Wszędzie panował
wesoły gwar. Każda miała niezwykle dużo do opowiedzenia i
odpowiedzenia na wszystkie zadawane pytania.
Tylko Gratia siedziała spokojnie u boku starej
Murzynki, która czuła się pewnie nieco zagubiona. Musiała jej
też powiedzieć coś bardzo czułego, ponieważ twarz sędziwej
niewiasty promieniała radością. Czy uda mi się dowiedzieć,
jaką rolę odegrała ona w życiu Clare? Być może Gratia, w
świecie Clare, pracowała w jakimś hotelu, gdzie do pewnych
posług zatrudnia się Murzynów. Tymczasem wykształcenie i
obycie mojej współsiostry przemawiało przeciwko
przypuszczeniu, że była jedynie prostą pokojówką.
Nieco później, podczas poobiedniej rekreacji,
spacerując po klasztornym dziedzińcu z moimi bliskimi i
pokazując im ogród, dojrzałam ku swemu zdumieniu, że Jack i
Robert najwidoczniej zamierzają zrobić potajemnie kilka
fotografii – i łażą za Gratią i jej czarną towarzyszką. Czyżby
popełnili ten sam błąd, co i ja, uważając ją za Clare Nell,
ponieważ nosiła wcześniej to samo imię i została obłóczona
razem ze mną? Zobaczyłam, jak Murzynka zdecydowanie
zasłania Gratię i gestykulując, gwałtownie odpędza obu
natrętów. Musiałam się uśmiechnąć. To było podobne do
mojej nieśmiałej przyjaciółki.
Szybko wyjaśniłam sytuację moim rodzicom i
podbiegłam do niej.
- Siostro Eileen! – zwróciła się do mnie wzburzona
Gratia. – Czy ci panowie nie wiedzą, że nie wolno nas
fotografować?
- Chwileczkę, siostro Gratio, zaraz się tym zajmę –
uspokoiłam ją, po czym energicznie wzięłam Jacka w obroty:
- Posłuchaj, Jack, nie psuj opinii naszemu środowisku.
Nie mogłam na razie rozmówić się z matką Amabilis, ale to i
tak niczego by nie zmieniło. Nie wolno fotografować
nowicjuszek.
- A to niby z jakiego powodu? Myśli pewnie, że
zajmujemy się handlem nowicjuszkami, czy jak? – zapytał
Jack, tak jak to było w jego zwyczaju, nie owijając w bawełnę
- Postaraj się zrozumieć – warknęłam ze złością. –
Tylko dla prasy kościelnej robi się czasem wyjątek. Ale
wyobraź sobie, jak krępująca jest sytuacja dla kogoś, kto
rezygnuje z bycia w klasztorze, a jego fotografia już krąży w
mediach. To wszystko się zdarza, bo przecież jest to tylko
okres próby.
Jack wzruszył ramionami:
- Dziwne argumenty. No dobra, wyświadcz nam tę
przysługę, żebyśmy mogli sfotografować Nell. Resztę
możemy zostawić w spokoju.
Robert Galmore zaoponował.
- To nie moja sprawa. Przyznaję jedynie, że bardzo
zależałoby mi na otrzymaniu pożegnalnego zdjęcia od siostry,
siostro Eileen.
Nie podjęłam tematu, również i ta aluzja nie zrobiła
bowiem na mnie najmniejszego wrażenia.
- Jack, to właściwie bez celu, ale dla ciebie spróbuję
jeszcze raz. A tak na marginesie, to jesteś na złym tropie.
Prawdziwa Clare Nell to siostra Mary Clara, ta, która dziś rano
śpiewała solo.
Obrzucił mnie zdziwionym spojrzeniem.
- Co ty mówisz – wydawało mi się, że ją rozpoznałem.
W tych czepkach wyglądacie wszystkie jednakowo. Jesteś
pewna, że Nell nie jest w waszej grupie?
- Absolutnie! – odparłam na to. – W żadnym wypadku
nie jest to Gratia. Tymczasem Mary Clara pokazuje typowe
maniery byłej gwiazdy filmowej. Przekonany jest o tym cały
konwent.
Rozśmieszyła mnie jego zdumiona mina. Jak widać
pomylić się mogą również i najsprytniejsi reporterzy!
- Strzeliłbyś Panu Bogu w okno i dostarczył
czytelnikom kaczkę, która pewnie długo by popływała –
zakpiłam w naszym starym żargonie. Nagle odezwał się
Robert Galmore, który dotychczas milczał zamyślony:
- Ale przypominam sobie dokładnie, że Nell nigdy nie
śpiewała. Wszystkie jej filmy były synchronizowane. To, co
uważano za jej głos, to dubbing – podkład muzyczny w
wykonaniu innej znanej śpiewaczki.
Teraz ja straciłam pewność siebie.
- To niemożliwe. Rozpoznałam Clare Nell zaraz w
pierwszych dniach. A kiedy uda się wam znaleźć okazję do
rozmowy z Mary Clara, to przekonacie się o tym sami.
Jack machnął ręką.
- Nie ma sprawy, przyjrzyjmy się innej grupie
nowicjuszek. Może tam będziemy mieli więcej szczęścia.
- Pójdę do matki Amabilis i dam ci znać – pocieszyłam
go, po czym zostawiłam moich bliskich i wyruszyłam na
poszukiwanie mistrzyni nowicjuszek. Tak jak myślałam, nie
dała się przekonać.
- Nie, siostro Eileen, nie mogę i nie powinnam robić w
tym względzie żadnych wyjątków. Pan Peet może
opublikować reportaż, ale bez zdjęć. Gdybyście były
profeskami na krótko przed wyjazdem na misje, to co innego.
Wtedy z niejaką pewnością można by powiedzieć, że
dochowacie wierności zgromadzeniu i ani wspólnota, ani wy
same nie będziecie narażone na jakiekolwiek nieprzyjemności.
Proszę pomyśleć o bezwzględności współczesnej prasy – nie
możemy dopuścić do tego, aby jakaś znana nowicjuszka, która
chciałaby żyć pośród nas w ukryciu, dostała się znowu w
krzyżowy ogień reporterskich fleszy.
Było to wystarczająco jasne. Tak jak mnie nauczono,
podziękowałam za odmowę i oddaliłam się.
Kiedy wróciłam na dziedziniec, był on jak wymieciony.
Znikli również moi koledzy.
Siostra Elżbieta złapała moją rodzinę i pokazywała im
nasze konie. Zastałam moich bliskich oglądających kucyki.
Moja młodsza siostra zadecydowała już, że kiedy tylko
skończy szkołę, zaraz napisze do papieża, żeby móc wcześniej
wstąpić do takiego wspaniałego klasztoru, w którym uczy się
jeździć konno. Uszczęśliwiona siedziała na grzbiecie
łagodnego szetlandzkiego konika. Prawdziwa rzeka łez
popłynęła wtedy, kiedy trzeba było się pożegnać z nowym
przyjacielem.
Kiedy wróciliśmy, nadszedł akurat czas na
popołudniowe nabożeństwo, a potem nasi krewni udawali się
w drogę do domu, zwłaszcza jeśli mieszkali w Chicago lub
najbliższej okolicy. Kolejny raz usłyszeliśmy Mary Clara
wykonującą solo, które przygotowała specjalnie na naszą
uroczystość, a jej głos rozbrzmiewał w moich uszach pełniej i
potężniej, jak nigdy dotąd. Śpiewała Laudate Dominum
Mozarta, a akompaniował jej – cóż za niespodzianka – Robert
Galmore! Ostatnie słowa brzmiały: „Et veritas – veritas
Domini manet in aeternum”.
Jack Peet pewnie został przekonany, podobnie jak i
Robert Galmore. Nie miałam okazji zamienić z nimi słowa,
pozdrowili mnie jedynie z daleka, kiedy żegnałam się z
rodziną. W klasztorze pozostała jedynie stara Murzynka, która
pewnie miała przed sobą dłuższą drogę.
To był naprawdę męczący dzień i naprawdę poczułyśmy
się szczęśliwe dopiero wtedy, kiedy znalazłyśmy się w naszej
celi. Obowiązywało wielkie nocne milczenie, spowijające nas
ogromem ciszy i spokoju. Kiedy już leżałyśmy w łóżkach – po
raz pierwszy we wspólnej celi – nie wytrzymałam i
wyszeptałam, łamiąc nakaz milczenia:
- Gratia, moi goście wzięli cię za Nell. Przepraszam, że
byli tacy natrętni.
- Psst! – odparła na to moja dzielna współsiostra. Była
dużo gorliwsza w przestrzeganiu reguły niż ja. Ziewnęła
jeszcze tylko serdecznie, przewróciła się na bok i już spała.
Pewnie nawet nie wiedziała, kim była Nell. Zaśmiałam się
sama do siebie i następnego dnia nie powróciłam już do
tematu.
Począwszy od tego dnia, również i my, nowicjuszki,
ćwiczymy się w sztuce kontemplacji, wstajemy więc razem z
siostrami profeskami o piątej trzydzieści, aby pierwsze pół
godziny spędzić na wznoszeniu serca i ducha ku Bogu. Na
początku przez pięć minut słuchamy lektury zaczerpniętej z
jakiegoś dominikańskiego dzieła teologicznego, a potem
wychodzimy na zewnątrz, aby w ciszy przemyśleć to, co
usłyszałyśmy. W rzeczy samej, żadna inna chwila – poza
wieczornym zmierzchem – nie nadaje się ku temu, aby niczym
na skrzydłach orłów wznosić duszę ku Bogu. Wszystko do
tego zachęca: cisza poranka, barwy jutrzenki, gaśnięcie gwiazd
i nagły wschód słońca.
Oczywiście przez kilka pierwszych tygodni
potrzebowałam przynajmniej kwadransa, aby otrząsnąć się z
senności i nakłonić moje serce ku temu, aby myślało o czym
innym niż tylko zmęczenie. Przyzwyczaiłam się jednak
szybciej, niż mi się mogło wydawać. Jest rzeczą samą przez
się zrozumiałą, że jeśli nie czujemy się zdrowe, nie musimy
uczestniczyć w tej praktyce. Siostra Gratia wyznała mi, że
poranna kontemplacja jest dla niej najmilszą godziną dnia.
A przecież – kilkakrotnie zabrakło jej pośród nas, z
czego wnioskuję, że wczesne wstawanie przychodziło jej
jeszcze ciężej niż mnie. Nie usłyszałam jednak nigdy, żeby się
skarżyła.
Już dwa miesiące jestem w nowicjacie. Czas ucieka,
przed nami zima. Moja ciekawość co do klauzury została już
znacznie zaspokojona. Obecnie ćwiczymy się w umiejętności
życia w duchu ślubów zakonnych. W postulacie
poznawałyśmy przede wszystkim nasz zakon oraz zewnętrzne
praktyki i tradycje, teraz zaś zgłębiamy struktury wewnętrzne.
Co miałoby się tak radykalnie zmienić?
Tylko ten, kto żył w klasztorze, wie, co oznacza nagle
stać się ubogim, nie będąc jednak zmuszonym cierpieć nędzy.
To inny rodzaj ubóstwa niż to w świecie. Ubodzy w Chicago
oraz w innych częściach świata zabiegają przynajmniej o to,
aby wyzwolić się z nędzy i braku niezbędnych środków do
życia. I słusznie. My tymczasem powinnyśmy starać się o to,
aby zawsze pozostać skromnymi i nigdy nie dążyć ku
posiadaniu czegoś na wyłączność.
Ubiór zakonny, który noszę, nie należy do mnie, lecz w
gruncie rzeczy dysponuje nim wspólnota. Dom, w którym
mieszkam, przedmioty codziennego użytku, spożywane
jedzenie – wszystko to jest mi dane i o nic nie muszę się
starać. Stale jest się w pozycji i postawie przyjmującego.
Wszystko to jednak nie jest takie proste, jakby mogło się
wydawać. Siostra Eve, której już i tak ciężko przychodzi
posłuszeństwo, któremu poddaje się jedynie z zaciśniętymi
zębami, odkryła niedawno w swoim wnętrzu, jak się nam
kiedyś szczerze przyznała na rekreacji, nowego smoka:
chciwość. Pękamy wręcz ze śmiechu, gdyż tak naprawdę
ciężko jest w klasztorze coś posiadać. Ale Eve na przykład
ciężko jest rozstać się z lampką nocną z haftowanym
abażurem, którą matka podarowała jej na obłóczyny. A my,
zakonnice, mamy na nowo nauczyć się starej sztuki
wyszywania i cerowania. Betty znowu skłonna jest do
wyszukiwania przy stole najlepszych kąsków dla siebie i
kilkakrotnie ukarano ją, nakazując zrezygnować z deseru, gdyż
była zbyt egoistyczna.
A ja – no cóż, nie dociera do mnie, że książki, które mi
podarowano, należą także do innych. Wciąż na nowo łapię się
na tym, że uciekam w jakiś kąt i tam, niczym chomik,
zagrzebuję mój skarb, po czym robiąca porządki siostra Gloria
tryumfująco go odgrzebuje. Poza tym, moim zdaniem,
ubóstwo nie jest ciężarem. Wydaje się też wręcz niemożliwe,
aby któraś z nas miała trudności z życiem w duchu drugiego
ślubu, a mianowicie w czystości. Cała nasza formacja jest tak
skoncentrowana na tym, co duchowe, że nawet sam diabeł
miałby trudności ze sprowokowaniem pokusy. Jak okiem
sięgnąć nigdzie nie ma mężczyzn, poza naszym parobkiem
pomagającym w gospodarstwie i ojcem Donatusem, który z
góry odpada. Nawet sama Madame Pompadour nie byłaby w
stanie omotać tego dyplomaty niebieskiego dworu. Jego
realizm jest wręcz klasyczny, a nieprzekupny uśmiech oraz
chłodne spojrzenie czarnych oczu rozbrajają i niweczą
wszelkie zakusy córek Ewy.
Ciągle jest zajęty roztrząsaniem kwestii teologicznych i
zdaje się zupełnie zapominać o tym, że obecność niewiast
może również dotyczyć i innych pól aktywności, a nie tylko
oddawania się zgłębianiu prawdy pod kierunkiem męskiego
rozumu. Na jego przychylne spojrzenie można jedynie liczyć,
gdy podczas wykładu udzielamy tak roztropnych odpowiedzi,
że nie powstydziłby się ich również męski nowicjusz.
Do trzeciego ślubu, posłuszeństwa, ojciec Donatus
przywiązuje największą wagę i myślę, że sam jest w naszym
konwencie ucieleśnieniem ojcostwa, co zapobiega temu, że
wspólnota nie pogrąża się w feminizmie, tkwiąc głowami w
różowych chmurkach. Jest niczym świeży powiew wiatru,
który od czasu do czasu energicznie je rozwiewa tchnieniem
arktycznego chłodu. Z przyjemnością słyszałam, jak kiedyś
„grzmiał”, gdy siostra Nora tak nieszczęśliwie ustawiła wiadro
z wodą przed jego gabinetem, że wychodząc, potknął się o nie.
Od czasu do czasu ojciec Donatus troszczy się o to, abyśmy
nie wyrastały na geniuszy robienia porządków, za co my,
nowicjuszki, jesteśmy mu szczególnie wdzięczne.
Poza tym to, co wyobrażałam sobie pod pojęciem
„klauzura”, skurczyło się nieco. Oczywiście mamy teraz nieco
więcej „ćwiczeń pokutnych”, lecz żadne z nich nie jest tego
rodzaju, jak przedstawiane w pewnych powieściach lub
filmach. Chcę przez to powiedzieć, że nie ma nic poniżającego
w tym, kiedy w dni kwartalne – jak od zawsze nazywają się
dni pokutne w Kościele – w Wielkim Poście i Wielki Piątek
spożywamy nasze posiłki, klęcząc. Chińczycy i Japończycy
robią tak od całych tysiącleci i uważają to za wygodę, zaś
nasza pozycja przy stole wydaje im się śmieszna.
Początkowo bolały mnie kolana, ale kiedy ojciec
Donatus zaprezentował nam film ukazujący z jednej strony
głód na świecie, a z drugiej wołający o pomstę luksus
niektórych grup społecznych opływających we wszystko,
uważam za wskazane przypomnienie sobie od czasu do czasu
o tym, jak wielką łaską od Boga jest bycie sytym każdego
dnia. Mimo to nie wyobrażam sobie udania się na misje do
krajów Trzeciego Świata. Obawiam się chorób tropikalnych,
uciążliwości związanych z klimatem, obcych ludów, a przede
wszystkim pełnego wyrzeczeń życia, które trzeba tam
prowadzić.
Tymczasem Gratia najbardziej polubiła godziny
wykładu z misjologii. Choć bardzo ją lubię, nie
towarzyszyłabym jej do Chin czy na Filipiny. Często już na
ten temat dyskutowałyśmy.
- Czy nie zdobyłabyś się na to ze względu na
umiłowanie woli Bożej? – zapytała mnie niedawno.
Wzruszyłam ramionami.
- Nie wiem, Gratio. Obawiam się, że moja miłość do
Boga nie jest na tyle silna, żeby mógł On wymagać ode mnie,
czego tylko chce. Ty przecież czasami także uginasz się,
ponieważ On jest mocniejszy i nic innego ci nie pozostaje.
Spojrzała na mnie tajemniczo uśmiechnięta, a potem
dała mi poruszającą odpowiedź:
- Poddaję się woli Bożej z tą samą siłą, z jaką
podporządkowuje się osoba miłująca i wpatrując się
nieustannie w Jego oczy, szukam, czego ode mnie oczekuje.
- A jeśli okaże się to zbyt ciężkie, Gratio?
- Jestem przekonana o tym, że On to już przedtem
rozważył – odparła.
O, jakże chciałabym tak wierzyć – tylko że w tym
momencie znalazłabym się tu z przekonania i pewnie bym
została. A to byłby nonsens! Czasami ciężko jest mi sobie
wyobrazić, że wkrótce muszę się pożegnać ze wszystkimi,
skoro w zasadzie zgłębiłam wszelkie tajemnice klauzury.
Jedno tylko było dla mnie dziwne i zaskakujące –
ćwiczenie pokutne nazywane venia. W świecie nie
potrafiłabym sobie wyobrazić czegoś podobnego. Zaznaczyć
trzeba, że dotyczy ono tylko tych osób, które popełniły ciężkie
przewinienia przeciwko wspólnocie lub sensowi życia
zakonnego. W trakcie sobotniego zebrania nieszczęsna
winowajczyni, w obecności wszystkich sióstr i przełożonej
generalnej, ma upaść przed krzyżem na ziemię, prosząc o
przebaczenie.
Matka Amabilis zademonstrowała nam, jak to się
odbywa – a mnie przypomniały się zaraz święcenia
kapłańskie, w których kiedyś uczestniczyłam. Pokutnica leży
wyciągnięta na ziemi, z twarzą na rękach i wymawia formułę
prośby o przebaczenie i miłosierdzie. Następnie matka
generalna nakłada pokutę i wybacza w imieniu wszystkich.
Ceremonia ta jest zadośćuczynieniem za popełnione
wykroczenie i żałującej współsiotrze nie wolno już więcej o
nim przypominać.
Zgadzam się, że to bardzo surowa praktyka, ale na
pewno sprawiedliwa. Już jako dziecko nie miałam nic
przeciwko surowości tam, gdzie była ona potrzebna. Nie
potrafię sobie tylko wyobrazić, co musi nastąpić, zanim któraś
z sióstr będzie do niej zmuszona. Mam bardzo bujną fantazję i
trochę żałuję, że tak rzadko coś takiego ma miejsce. Kiedy już
uda mi się to zobaczyć, będę mogła wrócić do świata, bo w
klasztorach pewnie nic bardziej emocjonującego się nie
zdarza, chyba że wybuchnąłby pożar.
Nasze życie nowicjackie leniwie toczy się do przodu.
Tworzymy liczną grupę, wraz z nowicjuszkami z
poprzedzającego nas rocznika. Od czasu do czasu miewam tak
wyczekiwaną możliwość częstszego spotkania Clare Nell.
Tylko że nie należy to wcale do przyjemności. Najwidoczniej
Mary Clara intensywnie studiuje, bo stała się nerwowa i
bardzo niespokojna. Znacznie też schudła, przez co jeszcze
mniej w niej podobieństwa do wcześniejszej piękności
filmowej. Wcale się nie dziwię, że Jack Peet się pomylił.
Myślę też, że Mary Clara uważa za wielkie upokorzenie
to, że od czasu do czasu odrywa się ją od studiowania i odsyła
do innych prac, na przykład zlecając opiekę nad chorymi, przy
której musi się zapoznać z zasadami udzielania pierwszej
pomocy. Przypadkowo i ja musiałam podjąć się tej zaszczytnej
funkcji. Siostra Elżbieta skaleczyła się w gospodarstwie i
prawie groziło jej zakażenie krwi.
Mamy osobne pomieszczenie dla chorych, duży, jasny
pokój, wyposażony znacznie bardziej komfortowo niż nasze
klasztorne cele. Jest w nim nawet dywan i wyściełany fotel.
Można powiedzieć, że osoba chorująca na pewien czas
powraca do życia światowego, więc pozwala się jej na pewne
swobody.
Tylko że siostra Elżbieta nie jest wcale cierpliwą
pacjentką. Zdaje sobie sprawę, że jest potrzebna, i to wprawia
ją w zdenerwowanie. Kiedy wczoraj usłyszałam, jak Mary
Clara odzywa się do niej, wstyd mi było za nią. Ostatecznie, w
przeciwieństwie do nas, młodych nowicjuszek, nasza
gospodyni ma za sobą wiele lat spędzonych w klasztorze, więc
może sobie czasem pozwolić na okazanie zniecierpliwienia.
- Dokończ to, Eileen, ja już nie będę bandażować siostry
Elżbiety – wycedziła przez zęby rozzłoszczona Mary Clara,
rzucając opatrunek na stół – nijak nie mogę jej dogodzić.
Może tobie się to uda, bo byłaś przecież dojarką.
Odwróciła się na pięcie i wyszła z zadartą dumnie
głową. Zamiast niej rumieńcem oblała się siostra Elżbieta.
- Ach, siostro Eileen, jak to dobrze, że mamy przed sobą
duchową odnowę. Obie tego potrzebujemy, Mary Clara i ja.
Zdziwiona przestałam opatrywać jej skaleczoną rękę.
- Duchowa odnowa? A cóż to znowu takiego?
Siostra Elżbieta, prawie już w dobrym humorze,
wyszczerzyła swoje końskie zęby.
- Cierpliwości. Ćwiczymy, jeśli tak można powiedzieć,
ostatni akt, i to gruntownie. To doskonale robi każdej
zakonnicy. W naszym konwencie odbywa się to co pół roku, w
Wielki Piątek i w oktawie uroczystości Wszystkich Świętych.
Na pewno będziesz zdania, że to w zupełności wystarcza na
całe sześć miesięcy.
Rozgorzała we mnie ciekawość. Niejasno
przypomniałam sobie, że wczesną wiosną, na krótko przed
Wielkanocą, nas, postulantki, wysłano na spacer, wyjaśniając,
że siostry mają teraz odnowę duchową, więc mamy godzinę
wolnego. Wtedy nie zastanawiałam się głębiej nad tym, co
mogłoby to pojęcie oznaczać. A więc jeszcze jedna tajemnica
klauzury, skrywana skrzętnie przed postulantkami!
Było to w środę po uroczystości Wszystkich Świętych,
kiedy i my zostałyśmy po raz pierwszy dopuszczone do tej
tajemniczej ceremonii. Odbywała się ona w kaplicy, gdzie
przed ołtarzem, podobnie jak i w większości kościołów,
ustawiono na katafalku trumnę okrytą czarnym kirem.
Otaczające ją świece nie paliły się jeszcze. Przybyły wszystkie
siostry, w tym również chora siostra Elżbieta, która nie
pozwoliła się zwolnić i siedziała z boku na wygodnym krześle.
Z zakrystii wyszedł ojciec Donatus ubrany w czarny
ornat, przewidziany do tego typu liturgii. Aha – pewnie po raz
kolejny wspominano zmarłych członków zakonu. To już
przecież było w Dzień Zaduszny, czemu więc – zaraz, ojciec
Donatus zwraca się do nas.
- Celebrujemy dzisiaj mszę świętą za spokój naszej
duszy i modlimy się za nas samych, tak jak gdybyśmy już
umarli – oznajmił wszystkim, a ja poczułam, że ze zdumienia
drgają mi kąciki ust. Co za dziwaczny obyczaj! Ale ochota do
śmiechu szybko mi przeszła, kiedy dotarły do mnie jego dalsze
słowa:
- Nie jest to nic innego, jak uprzednie przygotowanie na
śmierć, która, jak żadne inne wydarzenie na tym świecie,
czeka nas wszystkich z absolutną pewnością, chociaż nie
wiemy, kiedy, gdzie i jak. Właśnie dlatego, że się tego nie
domyślamy, chcemy – my, zakonnicy – zadośćuczynić tą
celebracją za wszelki brak gorliwości w naszym własnym
życiu, sprawiający, że egzystujemy w doczesności, jak gdyby
nie było jej końca, a także za lekkomyślność ludzi świeckich,
ignorujących śmierć, jak gdyby nie następowały po niej
odpowiedzialność i sąd. Celebrując więc jednocześnie śmierć,
sąd i zmartwychwstanie, pokutujemy za nas i wszystkich
biednych grzeszników.
Oparłam się nieco mocniej o ławkę, jak gdybym przez
następną godzinę potrzebowała pewnej podpory i spoglądając
w bok, zobaczyłam, jak siostrze Dolly odpływa wszystka krew
z twarzy. Miejmy nadzieję, że cała ta historia nie będzie zbyt
drastyczna!
Z czymś, co miało oznaczać uśmiech pod adresem nas,
nowicjuszek (postulantki, które przebywały w klasztorze od
czterech tygodni, były wyłączone z uczestnictwa, podobnie jak
i my swego czasu), ojciec Donatus kontynuował:
- Wiem, że w świecie krążą plotki o tym, że sypiamy
czasem w trumnach, tak jak to być może zdarzało się w
średniowieczu, i zgadzam się, że jest to nieco drastyczny
sposób przypominania mnichom o końcu życia. Nasze
nabożeństwo nie ma więc napędzić nam stracha, lecz napełnić
pokojem i tak jak zapowiada jego nazwa, sprawić odnowę
duchową.
Spojrzał na naszą przełożoną generalną i dał jej znak.
Ona wstała, podeszła do przodu, uklękła i pochyliła się nisko.
Półgłosem zaczęła odmawiać Confiteor, a my, uklęknąwszy,
poszłyśmy w jej ślady.
Potem wstała, zapaliła jedną ze świec przy trumnie i
wróciła na swoje miejsce.
- Ta świeca, drogie siostry, płonie za spokój duszy
waszej przełożonej generalnej i matki, tak jak gdyby już
zmarła. Ja, jako wasz ojciec duchowy, zapalam świece po
prawej stronie za siostry profeski, a po lewej stronie za
nowicjuszki. Te świece płoną więc za nasze własne dusze, tak
jakby stały one już przed tronem Bożym, mając doświadczyć
sądu Jego miłosierdzia i sprawiedliwości.
Trwałyśmy na klęczkach, a ja, wpatrując się w
płomienie spokojnie palących się świec, nie mogłam wcale
powiedzieć, że było mi wesoło na duszy. Mimowolnie serce
zaczęło mi głucho bić w piersi. Strach? Eee tam – to przecież
tylko stara zakonna tradycja!
Ojciec Donatus stanął przy trumnie ze złożonymi
rękoma – i jeśli teraz spodziewałabym się jakiegoś kazania, to
byłam w błędzie. Krótko i z przeraźliwą jasnością
poinformował nas:
- Teraz przez kwadrans będziemy trwali w milczeniu,
przedstawiając sobie, jak Bóg oceniłby ostatni rok naszego
życia, gdybyśmy zaraz musieli zdać z niego sprawę. Podobnie
przedstawimy sobie również i to, co chcielibyśmy zmienić w
naszych czynach, słowach i myślach, gdyby dano nam
możliwość łaski życia w wierności, prawdzie i miłości.
Odwróciwszy się ku ołtarzowi, ukląkł.
Zapadło milczenie. Tylko tu i tam słychać było
skrzypienie ławki, szmer przesuwanego różańca, czasem
stłumione westchnienie. Najlepiej wcale nie będę się
angażować w to widowisko, skoro tak naprawdę to nie moje
miejsce. Po co mam uczestniczyć w tej barbarzyńskiej
ceremonii i wyobrażać sobie własną godzinę śmierci? Na
pewno nie byłoby mi łatwo, gdybym musiała stanąć teraz
przed Bogiem i wyjaśniać Mu, że znalazłam się tutaj tylko
dlatego, że obiecałam swojemu szefowi porządny reportaż z
żeńskiego klasztoru.
Wielkie nieba, oblały mnie siódme poty! Ukradkiem
zerknęłam ku mojej sąsiadce – Gratii – ileż bym dała za to,
żeby móc z takim spokojem, nieomal szczęściem, wpatrywać
się w płomień świecy mający symbolizować moją biedną i
samotną duszę. Ręce miałam niczym sople lodu – tak pewnie
czuli się wszyscy, którzy wydawali ostatnie tchnienie. Szybko
usiadłam, ale nikt nie zwracał na mnie uwagi, wszyscy zajęci
byli sobą i rachunkiem sumienia. Czas wlókł się
niemiłosiernie. Pewnie tak zdaje się on mijać duszom
czyśćcowym, aż wreszcie ojciec Donatus powstał i głębokim
basem zaintonował De profundis. Chór sióstr towarzyszył mu,
śpiewając: „Z głębokości wołam do Ciebie, Panie...”.
Wreszcie skończyliśmy. Byłam bliska zemdlenia. Za
żadne skarby świata nie chciałam teraz umrzeć. Byłam wręcz
szczęśliwa, kiedy kontynuowano odprawianie mszy.
Przynajmniej można się było uchwycić znajomych gestów i
modlitw – żyło się jeszcze, termin zdający się ostatnim kolejny
raz został odroczony.
Na końcu liturgii ojciec Donatus przemówił do nas
poraz kolejny:
- Powróćcie do klasztornej codzienności jak te, które
zostały ocalone od śmierci i powstały z martwych, mogąc jak
Łazarz dodać do życia jeszcze jedną chwilę. Przekonacie się,
że z tej praktyki wyrasta nowa siła i miłość względem
waszego powołania i znoszenia z cierpliwością tego, co w
życiu zakonnym oznacza ofiarę i pokutę. Niech was
błogosławi Bóg wszechmogący...
Kiedy wstałam, trzęsły mi się kolana.
Nie wierzyłam własnym oczom i uszom, kiedy
kwadrans później zobaczyłam, jak Betty i Dolly poszeptują ze
sobą w najlepsze. Z jakiego drzewa wyciosany jest człowiek!
Kiedy tylko wolno było znowu rozmawiać, pozwoliłam sobie
pofolgować emocjom i zwróciłam się do mojej sąsiadki z celi,
Gratii.
- Co za okropieństwo, gdybym tylko wiedziała o tym,
nie przekroczyłabym nigdy progów klasztoru! Czy może inni
nie żyją tak chętnie jak ja?
Siostra Gratia spojrzała na mnie zdumiona.
- Uważasz, że to zbyt ciężkie doświadczenie? Moim
zdaniem żyje się po nim tak samo chętnie i radośnie jak po
przebytej chorobie.
- Nie, siostro Gratio, uważam, że sprawy idą za daleko.
Komu to potrzebne? Czyżby strachem chciano nas na siłę
zatrzymać w klasztorze?
- Ależ, siostro Eileen! Wręcz przeciwnie! Jeśli jest
pośród nas taka, która wstąpiła nie kierowana szczerymi
motywami, to po tym ćwiczeniu poczuje się zachęcona, aby
wejrzeć do swego serca przed Bogiem i doprowadzić sprawy
do porządku. Co do tych, które zostaną, można być raczej
przekonanym, że ich powołanie jest prawdziwe.
Odwróciłam szybko wzrok – to było to. Gratia i
wszystkie inne mogły stanąć przed Bogiem i być spokojne. A
ja?
- Nie bardzo wiem, do czego potrzebny jest ten cały
teatr wokół powołania – odparłam rozdrażniona. – Czy to takie
ważne, dlaczego któraś wstępuje? Najważniejsze przecież,
żeby została dobrą zakonnicą.
Siostra Gratia uśmiechnęła się.
- A tego nie da się osiągnąć bez powołania, Eileen.
Wiem doskonale, o czym mówię.
Tym razem spojrzałam jej prosto w twarz, zdecydowana
zadać ostatnie pytanie:
- No to powiedz mi, siostro Gratio, dlaczego podczas tej
całej żałobnej ceremonii wyglądałaś na taką szczęśliwą?
Usiadła na brzegu łóżka, składając ręce na kolanach,
nieco zmieszana, ponieważ zapytałam o coś, co w zasadzie nie
powinno mnie obchodzić.
- Byłam szczęśliwa, siostro Eileen, ponieważ myślałam
o tym, że gdybym teraz naprawdę umarła, to wreszcie
włączono by mnie w krąg Eucharystii, tego dziękczynienia,
które Chrystus dzień w dzień składa przed obliczem swojego
Ojca. Tutaj, na ziemi, przeżywa się to w obrazie i
przypowieści – to porwanie ku wdzięczności, którą winno
Ojcu całe stworzenie... ale to pewnie zbyt teologiczne dla
ciebie?
Spojrzałam na nią poruszona. Jakże ona wierzyła, ufała i
miłowała. Chciało mi się płakać.
- Za co, na litość boską, jesteś taka wdzięczna? –
wyszeptałam. – Powiedziałaś mi kiedyś, że za łaskę wiary, ale
to nie może być tylko to.
- To prawda – odparła również szeptem. – Wdzięczna
jestem za to, iż mogłam rozpoznać, że jedynie w stanie
zakonnym poświęconym Bogu człowiek może najdoskonalej
dopełnić sensu swojej egzystencji – ze wszystkich sił,
nieustannie, być i dopełniać większej chwały Bożej.
Dalibóg, przecież to pierwsze pytanie z katechizmu – po
co my, chrześcijanie, żyjemy na świecie?
- Tego jeszcze... o tym jeszcze nie pomyślałam –
wyjąkałam wstrząśnięta.
- To nic innego, jak to, co Pan wyraził w słowach, że
niektórzy powstrzymują się od małżeństwa ze względu na
Królestwo Niebieskie i kto może to pojąć, ten pojmuje.
Usiadłam obok niej i spontanicznie wzięłam jej dłoń.
- Siostro Gratio – z całym szacunkiem dla naszych
przełożonych – żeby zrozumieć sens życia zakonnego,
musiałam poznać najpierw ciebie...
Zaprzeczyła skromnie.
- Przecież ma się takie myśli, będąc samemu w
klasztorze!
Po czym zakrzątnęła się, gdyż rozległ się dzwonek
wzywający nas do zajęć. Nagle – ja byłam już w drzwiach –
siostra Gratia chwyciła się za serce.
- Ach – tak mi słabo. Eileen, bądź tak dobra i powiedz
siostrze Wiktorynie, że przyjdę trochę później.
- Oczywiście, połóż się. Czy mogę ci jakoś pomóc?
Zdarzało się częściej, że miałaś kłopoty z sercem? Jeśli tak, to
musimy wezwać lekarza. Wiesz przecież, że obecnie pełnię
funkcję sanitariuszki.
- To nic poważnego, zaraz mi przejdzie. Proszę, idź już,
bo spóźnisz się na zajęcia.
Udałam się do naszej infirmerii, gdzie trzeba było
posprzątać. Poza tym nikomu nie brakowało zajęć, gdyż
powoli zbliżało się Boże Narodzenie. Każda z nas miała w tym
czasie więcej obowiązków, więc nie zdążyłam porozmawiać z
naszą mistrzynią nowicjuszek na temat stanu zdrowia Gratii.
Ale chyba czuje się lepiej, kiedy minął wreszcie pochmurny
listopad. Być może i ją poruszyła wewnętrznie ta „duchowa
odnowa”. Stopniowo ja także odzyskałam równowagę ducha,
pocieszając się, że tylko raz w niej uczestniczyłam, i myśląc,
aby już nigdy więcej się to nie zdarzyło.
Kiedy kolejny raz będziemy pracować razem z Mary
Clara (naszym zadaniem jest przećwiczenie na organach
chorałów bożonarodzeniowych), zapytam ją otwarcie o to,
czego już od dawna chciałam się dowiedzieć, i wreszcie moja
misja dobiegnie końca. Już dłużej nie jestem w stanie znosić
obcej mej naturze nędzy tego bytowania, przypatrując się, jak
inne serca cieszą się łaską powołania. Po świętach znajdę jakiś
powód do odejścia. Gdyby tylko ta myśl tak mnie nie męczyła!
Czasami nawet przez całą noc nie mogę zmrużyć oka. Jestem
smutna, przygnębiona, na siłę próbuję skupić się na czymś
innym. Chyba muszę na jakiś czas przerwać robienie moich
notatek. Jak to dobrze, że mam taką taktowną towarzyszkę.
Siostra Gratia nie pyta nigdy, o czym tak dużo piszę...
Jeszcze dzisiaj rankiem ćwiczyłyśmy z Mary Clara
chorały bożonarodzeniowe – a teraz, wieczorem, wiem już, że
wszystko się skończyło, że już nie będę mogła zapytać, co
Clare Nell przywiodło do klasztoru, gdyż ona sama wyznała to
swoim wystąpieniem. Cały konwent jest poruszony i
wytrącony z równowagi.
Nagle, wczesnym popołudniem – na krótko po rekreacji,
a więc raczej o niezwykłej godzinie – rozległ się dzwonek
wzywający nas wszystkie do refektarza. Musiało wydarzyć się
coś szczególnego, rzuciłyśmy więc wszystko.
Postulantki musiały zostać na zewnątrz, co było dalszą
oznaką, że okoliczności są naprawdę niezwykłe.
Przez całe przedpołudnie byłam niespokojna,
przeczuwając niczym niepogodę w kościach i domyślając się,
że może to mieć coś wspólnego ze mną.
Jak tylko zobaczyłyśmy naszą przełożoną generalną,
wiedziałyśmy, że jest w stanie wielkiego wzburzenia, jej
zwykle spokojna, opanowana twarz była czerwona jak burak.
W ręku trzymała jakąś zrolowaną gazetę. Kiedy usiadła na
swoim miejscu i rozwinęła ją – zatkało mnie – było to moje
czasopismo dla kobiet, w którego redakcji pracowałam.
„To koniec, wszystko się wydało!” – przemknęło mi
błyskawicą przez głowę. Patrzyłam przed siebie, nie ważąc się
głębiej odetchnąć.
Matka Dominica wstała, prostując całą swoją potężną
postać, podniosła czasopismo w górę i swoim gromkim
głosem, w którym zdawał się narastać gniew, oznajmiła:
- Drogie współsiostry. Jeśli przypadkiem jest pośród
was taka, która w dniu obłóczyn mogła nie wiedzieć, że nam,
siostrom, nie wolno bez pozwolenia dać się fotografować, to
proszę, aby się teraz zgłosiła.
Spojrzałyśmy po sobie – nie podniosła się ani jedna
ręka, a więc wszystkie wiedziały. Serce uderzało mi młotem –
co ten Jack Peet znowu narozrabiał?
- Siostro Mary Clara! – kontynuowała przełożona
generalna i wszystkie głowy zwróciły się ku nowicjuszce, na
którą nikt dotąd szczególnie nie zważał, a mnie uderzyła
bladość jej twarzy. – A więc wiedziałaś, że moje polecenie
brzmiało: żadnych fotografii. Jak mam sobie wytłumaczyć, że
to znane czasopismo dla kobiet publikuje dwustronicowy
reportaż na temat obłóczyn – i to na dodatek z kilkoma twoimi
fotografiami? Pozwoliłaś się świadomie sfotografować?
Mary Clara powstała sztywno i w martwej ciszy
rozbrzmiały jej słowa:
- Tak, czcigodna matko. A nawet poprosiłam reportera,
żeby wykonał kilka zdjęć, gdyż uważałam, że jest to najlepsza
reklama dla naszego klasztoru.
- Tak?! – skwitowała przełożona generalna tę
wypowiedź swoim najgłębszym basem, uderzając przy tym
czasopismem o stół. – A nie przyszło ci przypadkiem do
głowy, żeby mnie zapytać o zgodę?
- Nie, czcigodna matko, ponieważ wiedziałam, że jej nie
otrzymam.
Cała wspólnota zaszumiała szeptami. Mary Clara
zadziałała samowolnie, świadomie przekraczając zakaz.
Po chwili, kilkoma dalszymi stuknięciami przywołując
wszystkie do porządku, matka Dominica zapytała:
- Skoro tak bardzo byłaś zatroskana o klasztor, to
wyjaśnij mi, proszę, skąd wziął się pomysł, że pozowałaś sama
i to do coraz nowych ujęć?
Mary Clara wzruszyła ramionami.
- Reporterzy starają się zawsze o jak najlepsze ujęcia.
Uważali mnie za fotogeniczną. A poza tym wiedziałam, że
żadnej innej nie starczy na to odwagi.
Matka Dominica poprawiła okulary przesłaniające jej
wielkie oczy, w których tliły się teraz iskierki gniewu i
pochyliła się nad fatalnym magazynem.
- Wydaje mi się, siostro Mary Clara, że cała sprawa ma
głębsze korzenie. Akapit po akapicie przeczytać tu można
wzmianki na temat twojego wspaniałego głosu oraz
zatroskania o talent, który zakopuje się w naszym klasztorze.
Pośrednio zarzuca się nam, że nie doceniamy naszych sióstr,
niewłaściwie wykorzystujemy ich umiejętności, słowem:
chowamy światło pod korcem. Możesz mi powiedzieć, skąd ci
panowie wzięli te poruszające skargi?
Mary Clara wyprostowała się.
- Oczywiście, pan Robert Galmore muzykował wraz ze
mną. Był zachwycony moim głosem, a ja powiedziałam mu
prawdę, stwierdzając, że w żaden sposób nie wykorzystuje się
mnie ani nie kształci. Bo tej śpiewaniny podczas naszych
uroczystości nie nazwę przecież kształceniem.
Słysząc to, otwarłyśmy ze zdumienia usta.
Najwidoczniej Mary Clara straciła panowanie nad sobą, gdyż
wydawało mi się, że drży na całym ciele. Musiała dostrzec to
także przełożona generalna, gdyż zrolowała czasopismo.
- Usiądź, Mary Clara. Pozostałym siostrom winna
jestem pewne wyjaśnienie. W drodze wyjątku zgodziłam się
na udział w uroczystości pewnego reportera, gdyż jedną z
nowicjuszek łączyły z nim zawodowe relacje. Jej szef chciał w
ten sposób sprawić jej niespodziankę. Nie miałam także nic
przeciwko samemu reportażowi z obłóczyn, jednak wyraźnie
zabroniłam robienia zdjęć. Gdyby dziennikarz mimo wszystko
zadziałał samowolnie – bez wiedzy samej siostry – to pewnie
pozostawiłabym sprawę samą sobie. Ale w tym wypadku rzecz
ma się inaczej – chodzi o nienasyconą ambicję siostry Mary
Clara. Wykroczyła samowolą przeciwko klasztornej karności i
dała swoim współsiostrom zły przykład, a więc muszę jej
zalecić, aby naprawiła wyrządzone zło, upokorzyła się i, jak
przepisuje nasza reguła zakonna, w przyszły piątek podczas
kapituły poddała się pokucie venii.
Wstrząsnęło mną – ale był to szok, a nie radość z tego,
że dane mi jest jeszcze przeżywać w klasztorze tak
dramatyczne chwile. Z lękiem spojrzałam w kredowobiałą
twarz Mary Clara, która zerwała się z miejsca, chcąc pewnie
coś powiedzieć, ale matka Dominica podniosła rękę:
- Wystarczy! Nie teraz, siostro Mary Clara! Idź, proszę,
do swojej celi i przez następne dni powstrzymaj się od
uczestniczenia w rekreacji, abyś bez niczyjego wpływu mogła
sama podjąć konieczne decyzje. A wam, siostry, nakazuję, aby
do tego czasu ani słowem nie wracać do całej sprawy. Módlmy
się za naszą współsiostrę, aby zdobyła się na konieczną
odwagę i dała nam przykład zakonnej obserwancji.
To znowu była nasza matka Dominica. Jak zwykle w jej
głębokim głosie pobrzmiewała dobroć. Spojrzała na siostrę
Mary Clara oczyma zatroskanej matki, która musi zganić
swoje dziecko, aby się nie wyrodziło. Tymczasem twarz Mary
Clara powlekła kamienna maska przekory.
Rozeszłyśmy się wzburzone. Na szczęście miałam nieco
wolnego czasu. Spacerowałam bez płaszcza tam i z powrotem
po klasztornym dziedzińcu, nie czując strug deszczu i
podmuchów lodowatego wiatru. W mojej głowie kotłowała się
nawałnica myśli. W gruncie rzeczy to ja byłam winna całemu
nieszczęściu, które spadło na Mary Clara. Gdybym nie
poinformowała Jacka Peeta, że to ona jest gwiazdą filmową
Clare Nell – a tylko jej losy interesowały naszego szefa –
nigdy nie uległaby pokusie, żeby pozwolić się sfotografować
wbrew zaleceniom przełożonych. Skoro więc była to moja
wina, powinnam spróbować ulżyć jej doli.
Nagle przyszła mi do głowy zbawienna myśl. Muszę
natychmiast porozumieć się z przełożoną generalną i
powiadomić ją, że to ja posłałam Jacka Peeta do Mary Clara i
że nasi dziennikarze nie dają tak łatwo za wygraną! Z
pośpiechem wbiegłam do budynku, udając się na pierwsze
piętro, gdzie mieścił się pokój naszej generalnej. Musiałam
zapukać dwa razy, zanim mi wreszcie odpowiedziano.
Spojrzała na mnie zdziwiona, a ja zauważyłam, że jest
wyczerpana i zatroskana. Po raz pierwszy przyszło mi też na
myśl, że na pewno nie należy do przyjemności prowadzenie ku
zakonnej doskonałości całej rzeszy młodych ludzi o tak
zróżnicowanych charakterach.
- Słucham, siostro Eileen, cóż takiego się dzieje? –
zapytał mnie jej głęboki głos, którego ton już sam w sobie
miał coś uspokajającego. Teraz wcale nie wydawał mi się
męski. Dotąd jeszcze nie korzystałam z przywileju dającego
nam możliwość rozmowy z przełożoną generalną, kiedy tylko
uznamy, że jest to konieczne. Była do dyspozycji nawet
najmłodszej postulantki. Nie traktowała nikogo z góry, będąc
naprawdę matką dla całej rodziny.
- Usiądź, dziecko! – zaprosiła mnie przyjaźnie, czując
moje wzburzenie, ale ja potrząsnęłam odmownie głową i
zaczęłam chaotycznie moją przemowę:
- Czcigodna matko, muszę wyjaśnić pewną pomyłkę.
Siostrze Mary Clara nie zależało na fotografiach, wiem o tym
na pewno, gdyż...
- Ustaliłyśmy, że do piątku nie będziemy o tym
wspominać! – upomniała mnie, marszcząc nieco brwi.
- Cała sprawa wygląda dokładnie odwrotnie –
niewzruszenie kontynuowałam moją relację. – Jack Peet
poprosił mnie, abym zdobyła pozwolenie na fotografowanie. A
ponieważ zauważyłam, że zależy mu na zdjęciach Clare Nell,
posłałam go do Mary Clara – zastrzegając, że musi zaczekać,
aż powiadomię go o wyrażonej zgodzie. I tego właśnie nie
zrobił.
Zaczerpnęłam powietrza, spoglądając wyczekująco na
przełożoną generalną i ze zdumieniem skonstatowałam, że
zaczyna się uśmiechać. W rzeczy samej, w jej ciemnych
oczach błyskały ogniki wesołości.
- A więc to ty nasłałaś go na Clare Nell – stwierdziła
tonem, jakim zwykły wyrażać się nastolatki.
- Tak – potwierdziłam z ulgą. – I dlatego, czcigodna
matko, nie można brać za złe ludziom filmu tego, kiedy
pokusa staje się zbyt wielka. Przywykła przecież, żeby
pozować reporterom. Proszę mieć wzgląd na Clare Nell!
Nasza matka przez dłuższą chwilę zastanawiała się nad
czymś, spoglądając na blat swojego starego biurka, jakby w
słojach pokrywających jego blat można było odnaleźć
właściwą decyzję, po czym zwróciła się do mnie:
- Chętnie bym tak zrobiła, drogie dziecko, gdyby Mary
Clara była rzeczywiście aktorką filmową. Ale ona wcale nie
jest Clare Nell.
Stwierdziłam, że chyba się przesłyszałam, i gapiłam się
bez słowa na czcigodną matkę.
- To prawda – powtórzyła na wpół rozweselona, na
wpół zatroskana. – Jesteś w wielkim błędzie, siostro Eileen.
Mary Clara pochodzi wprawdzie z dobrej, należy powiedzieć,
zamożnej rodziny, lecz nigdy nie była Clare Nell. I dlatego
muszę pozostać surowa. Jest bowiem błędnego zdania, że
tutaj, w klasztorze, musi dojść do tego, czego nie udało jej się
osiągnąć w świecie, a mianowicie do zrobienia kariery jako
słynna śpiewaczka.
Musiałam usiąść, byłam jak ogłuszona.
- Czy... czy nigdy nie występowała na scenie? To
znaczy, to podobieństwo... – zamilkłam, widząc, że matka
Dominica znowu się uśmiecha.
- Nie, Mary Clara na próżno próbowała swoich sił. Jej
głos jest bardzo ładny, lecz brak mu potęgi brzmienia
koniecznej w salach koncertowych, na scenie czy w
filharmonii. Ponieważ z uporem próbuje osiągnąć sławę
innymi środkami, nie wolno mi tego akceptować. Nie mam
wyboru i muszę ją ukarać. Zgadzasz się ze mną, siostro?
Skinęłam głową. Na pewno klasztory nie powstały w
tym celu, żeby młodzi ludzie próbowali realizować w nich
cele, które nie zawsze służyły chwale Bożej.
- Pomyśl też, siostro Eileen, i o tym, że w tym wypadku
nastąpiło naruszenie tego, co chciałyśmy osiągnąć ścisłym
zakazem fotografowania. Należy ze wszystkich sił starać się o
zachowanie incognito duszy szukającej w klasztorze
schronienia i ucieczki. Nie jesteśmy firmą reklamującą niebo.
- Czyli prawdziwa Clare Nell wcale nie przebywa
pomiędzy nami? – zapytałam, tonąc w oceanie rozczarowania.
Nasza matka potrząsnęła powoli głową.
- W Ewangeliach opisujących wydarzenie paschalne jest
jedno bardzo istotne zdanie: „Ich oczy były jakby na uwięzi,
tak że Go nie rozpoznali”. Wydaje się, że podobną metodą
zdaje się posługiwać nasz Pan jeszcze i teraz, kiedy ma zamiar
wypróbować wybraną przez siebie duszę. Na moje polecenie
umieszczono cię w jednej celi z Clare Nell, a ty – mogę
powiedzieć: na szczęście – nie rozpoznałaś jej.
Musiałam powoli zblednąć na całej twarzy, gdyż matka
Dominica spojrzała na mnie rozweselona i zatroskana
zarazem.
- Bądź przekonana o tym, siostro Eileen, że Mary Clara
nie umrze, gdy będzie musiała zdobyć się na akt pokuty. Jeśli
już, to uśmierci nim najwyżej swoją dumę i absolutnie
niezakonną ambicję. Nie przejmuj się nią dłużej. W klasztorze
nie wolno nam mieć względu na bogatą rodzinę. Natomiast to,
o czym w drodze wyjątku rozmawiałyśmy dzisiaj, drogie
dziecko, pozostanie między nami, zrozumiano?
Przytaknęłam oszołomiona i milcząca. Moja droga
siostra Gratia to Clare Nell! Ta łagodna, skromna istota – o ja
szalona, zaślepiona, opętana! Powoli wstałam z miejsca.
- Czcigodna matko, jeszcze tylko jedno pytanie. To nie
z ciekawości, lecz jako wyraz podziwu dla mojej współsiostry
Gratii. Jak to się stało, że na jej obłóczynach nie zjawiły się
dziesiątki dziennikarzy i filmowców, a ona sama zadowoliła
się obecnością jednej ubogiej Murzynki?
Matka Dominica powstała również.
- Była jej garderobianą przez cały czas pobytu w
Hollywood, pomagając jej w robieniu makijażu i przy
przebieraniu się. Łączy je bliska przyjaźń i wydaje mi się, że
jest dla niej najbliższym człowiekiem, jakiego ma na świecie.
Prasa i film nie dowiedziały się o terminie obłóczyn na jej
własne życzenie. A teraz już dość, moje dziecko. Nie martw
się więcej o twoje współsiostry, tylko pomódl się w ich
intencji.
Teraz mogłam i musiałam iść. Przełożona generalna
rozmawiała ze mną niezwykle otwarcie i powinnam być jej
wdzięczna. Pochyliłam się nad jej ręką:
- Dziękuję, czcigodna matko!
Ciągle jeszcze nie mogąc pozbierać myśli, wyszłam na
zewnątrz.
Siostra Gratia na pewno się dziwiła, że ilekroć ją w tym
dniu spotkałam, spoglądałam na nią bez słowa, głęboko
wzruszona i przejęta. Jestem dłużniczką naszej przełożonej
generalnej i muszę dowieść, że zasłużyłam na jej zaufanie.
Moje zapiski będę kontynuować dopiero, gdy minie piątek i
czekająca nas w tym dniu kapituła...
Dzisiaj, w piątek, w trzecim tygodniu adwentu
przeżyłam venię! Ale zupełnie inaczej, niż mogłabym to sobie
wyobrazić nawet w najśmielszych snach.
Zebrałyśmy się wszystkie na pół godziny przed
wyznaczonym terminem – brakowało jedynie przełożonej
generalnej oraz Mary Clara, która ze zrozumiałych względów
trzymała się jeszcze z dala. Siostra Dolly wyszeptała do mnie:
- Mogłabym przysiąc, że jest jeszcze w kaplicy, żeby
pomodlić się we własnej intencji i przygotować wewnętrznie.
Wiesz może, gdzie ona się podziewa?
Potrząsnęłam nerwowo głową. Dolly swoimi
poszeptywaniami nie w porę doprowadzała mnie do białej
gorączki. Kiedy wreszcie pozbędzie się tej wady? Na koniec
będzie łamała nakaz milczenia nawet jako profeska. Niektóre
nigdy się niczego nie nauczą! Czasami wręcz można było być
wdzięcznym, że się milczało. Co za koszmar dla samych
zainteresowanych i świadków, gdyby teraz wszystkie
wyczekująco poszeptywały między sobą!
Wreszcie otwarły się drzwi i weszła nasza „generalna”,
opanowana jak zawsze, w czarnym, noszonym na co dzień
habicie, a za nią bezszelestnie przemknęła Mary Clara.
Oceniłam, że wygląda na zdecydowaną. Nie była już taka
blada jak przed kilkoma dniami, raczej widać było po niej, że
coś postanowiła, więc odetchnęłam z ulgą. Jeśli się przemoże,
z pewnością zyska sobie życzliwość wszystkich.
Tak jak zwykle matka Dominica jako pierwsza uklękła
pod krzyżem, odmawiając modlitwy na rozpoczęcie. Potem
wstała – wszystkie spoglądałyśmy na nią. Ona tymczasem nie
miała zamiaru robić z naszego spotkania żadnego widowiska –
najpierw po kolei oskarżały się siostry profeski. Wszystko szło
sprawnie i szybko, zwłaszcza jeśli nie zdarzyło się nic
szczególnego. Zadawaną pokutą było odmówienie modlitwy.
Odpowiadało się: „Dziękuję, czcigodna matko”, gdyż w
klasztorze również pokuta służy ku poprawie, a nie poniżeniu.
O świętym Dominiku mówiono, że jego współbracia nie
wiedzieli, czy wolą być przez niego chwaleni, czy też ganieni,
z tak doskonałą miłością ich upominał. Coś z tego ducha mają
także wszyscy dobrzy dominikańscy przełożeni.
Po profeskach przyszła kolej na nas, nowicjuszki.
Siostra Dolly liczyła na palcach, ile razy wykroczyła
przeciwko nakazowi milczenia. Nie starczyło jej obu rąk, więc
zdenerwowana sięgnęła po różaniec, który zwykle służy
innym celom. Przed nami oskarżała się grupa nowicjuszek
obłóczona rok wcześniej – ostatnią z nich była Mary Clara,
kolejny raz mająca czas na zastanowienie się.
Tak doskonała nie jest żadna siostra zakonna, aby w
takiej chwili nie podnieść głowy, gdy przed „generalną”
stanęła znana wszystkim winowajczyni, aby wyznać swoje
wykroczenia i poddać się pokucie. Zapadła cisza. Mary Clara
przemówiła pewnym głosem i bez zająknienia:
- Oskarżam się, czcigodna matko i wy, drogie siostry, że
świadomie przekroczyłam klasztorną regułę, wyrażając zgodę
na wykonanie zdjęć, których nie wolno było robić.
Milczenie. Powinna była jeszcze dodać: „Proszę o
wasze przebaczenie i pokutę”. Ale nie padło już ani jedno
słowo. Mary Clara stała sztywno pośrodku, zaciskając
kurczowo wargi.
Nasza przełożona generalna pochyliła się nieco ku
przodowi, polecając półgłosem:
- A teraz venia, droga córko.
U jej stóp na posadzce rozłożono fioletowy dywan, na
którym klękałyśmy. Był dostatecznie duży, żeby się na nim
położyć.
Mary Clara podniosła wzrok, mówiąc głośno:
- Nie, tego nie zrobię!
Zamarłyśmy. Matka Dominica zachowała spokój.
- Zdaję sobie sprawę, drogie dziecko, że praktyka ta
sprzeciwia się twojej naturze. Lecz tego, co nie jest możliwe
dla ciała i krwi, można jeszcze dokonać w duchu
posłuszeństwa, do którego zachęcał nasz święty ojciec
Dominik. Ze względu na nie oraz jako pokutę, proszę, abyś
dochowała wierności naszemu zwyczajowi i w ten sposób
dokonała zadośćuczynienia.
Mary Clara potrząsnęła głową.
- Nie zrobię tego ani w duchu posłuszeństwa, ani
dlatego, że się mnie o to prosi.
Martwa cisza. Matka Dominica pobladła. Przez chwilę
milczała, a potem powiedziała:
- Jak chcesz, moje dziecko. Nie możemy cię
przymuszać, gdyż to nie miałoby żadnego sensu. Ty zaś
zmuszasz mnie, aby dokąd się nie opamiętasz, wyłączyć cię ze
wspólnoty, gdyż jawnie odmówiłaś posłuszeństwa. Zastanów
się jeszcze przez chwilę.
Nie panując nad emocjami, Mary Clara krzyknęła:
- Dziękuję, nie pozwolę się do niczego przymuszać.
Sama idę. Występuję z klasztoru.
W tym momencie o moje serce zmagali się diabeł i
anioł. Całą głębią mojej jaźni czułam ciężar i wagę tego, co
ojciec Donatus powiedział mi o wolności człowieka. Nie
chciałam tej sytuacji ani jej świadomie nie sprowokowałam.
Zostałam z nią skonfrontowana podobnie jak wszystkie inne.
Pozostawała mi jedynie wolność w czynieniu dobra lub zła.
Wahałam się, mając do wyboru niebo albo piekło.
Wreszcie przemogłam się, wystąpiłam do przodu,
energicznie odsunęłam na bok Mary Clara i zamiast niej
padłam całą długością ciała na fioletowy dywan, kładąc twarz
na złożonych z przodu rękach, tak jak to przepisywała reguła.
Potem usłyszałam mój własny, obco brzmiący głos:
- Czcigodna matko, drogie współsiostry! Przed Bogiem
i wami wszystkimi oskarżam się w miejsce Mary Clara, że w
gruncie rzeczy to ja jestem winna całemu zamieszaniu. Biorę
na siebie tę pokutę ze świadomością popełnienia znacznie
poważniejszych wykroczeń niż moja współsiostra, ponieważ
wstąpiłam do klasztoru wiedziona nie wewnętrznym
przekonaniem, nie powołaniem, lecz zimnym wyrachowaniem
i światowym zamysłem. Przebywałam tutaj aż do dzisiaj po to,
aby poznawać życie zakonne i zgłębiać tajemnice klauzury, a
następnie przedstawić moje przeżycia opinii publicznej. Z tych
samych powodów nie cofnęłam się i przed tym, aby nasłać na
naszą współsiostrę Mary Clara dziennikarza, ponieważ błędnie
byłam przekonana o tym, iż rozpoznaję w niej znaną aktorkę
filmową. Teraz jednak uległam potędze prawdy, w której wy,
drogie siostry, próbujecie żyć. Nie potrafię uczynić nic innego,
jak wyznać moje błędy i podjąć pokutę. Proszę, jeśli to
możliwe, o wasze przebaczenie.
Nikt nie przerwał mojego wyznania. Słyszałam głuchy
łomot własnego serca. Wydawało mi się, że za chwilę wydam
ostatnie tchnienie – a przecież czułam, jak spada ze mnie
przytłaczający mnie ciężar. Najchętniej leżałabym jeszcze
dłużej, gdyby głęboki bas matki Dominiki nie rozkazał mi:
- Wstań, siostro Eileen. Zastrzegam sobie nałożenie na
ciebie pokuty. Porozmawiamy o tym później. Rozumiecie
chyba wszystkie, że tak szybko nie jestem w stanie powrócić
do równowagi. Siostro Mary Clara, na razie nie biorę pod
uwagę twojej odpowiedzi, dopóki na spokojnie nie zjawisz się
u mnie i bez emocji potwierdzisz, że dalej obstajesz przy
decyzji wystąpienia z klasztoru.
Ktoś pomógł wstać mi na nogi. Była to matka Amabilis,
nasza mistrzyni nowicjuszek, która otoczywszy mnie
ramieniem, jak gdybym była chora, wyprowadziła mnie na
zewnątrz. Nie wiem, co się dalej działo, czy kontynuowano
kapitułę, czy też ją przerwano. Matka Amabilis zaprowadziła
mnie do mojej celi.
- Już dobrze, moje dziecko. Musisz chwilę odpocząć.
Powiem, żeby ci przysłano filiżankę gorącej herbaty. Po niej
na pewno poczujesz się lepiej.
W rzeczy samej, czułam się tak, jakbym wskoczyła do
lodowatej wody. Jak trafnie mistrzyni odgadła stan mojego
wnętrza. W chwilę potem zapukano do drzwi. Zawstydzona
oczekiwałam siostry Gratii, ale zamiast niej zjawiła się
korpulentna siostra Judy, niosąca na tacy dzbanek herbaty,
cukier i trzy kanapki grubo obłożone naszym klasztornym
serem: jeden gatunek smaczniejszy od drugiego, bo był
przecież piątek. Uśmiechnęła się do mnie promiennie.
- Matka Amabilis powiedziała, że nie wolno mi wyjść,
dopóki nie wypijesz herbaty. A ja pomyślałam, że pewnie
powinnaś coś przegryźć, bo sama herbata ci nie pomoże.
Smacznego, siostro Eileen!
Jej rumiane policzki jeszcze bardziej poczerwieniały od
żaru kuchennego pieca. Ale ja nie miałam apetytu.
- Nonsens! – orzekła dzielna siostra kucharka, której nie
mieściło się w głowie, że ktoś, pewnie z wyjątkiem leżącego w
agonii umierającego, może nie móc jeść. – Zobacz, moja mała,
na pewno coś skubniesz. Mmmm – jak to pachnie. Łyknij
herbaty. Za gorzka? Słodycz koi nerwy, a więc jeszcze jedna
kostka cukru. No widzisz! A teraz zrób mi tę przyjemność i
skosztuj kanapkę, siostro Eileen.
Kto chciałby obrazić tę dobrą duszę? Posłusznie
ugryzłam kanapkę. Zaraz po pierwszych dwóch łykach herbaty
rozkurczył mi się żołądek, więc mogłam jeść. Zjadłam jedną
kanapkę, ale ani kęsa więcej, choćby mi nawet obiecywano
gwiazdkę z nieba!
- Niech będzie, zostaw na razie resztę. Muszę teraz iść
do infirmerii. Po naczynia przyjdę wieczorem i wtedy chcę
zobaczyć pusty talerz.
Ożyłam, słysząc o naszym pomieszczeniu dla chorych.
Czy nie zapomniałam o moich obowiązkach? Trzeba było
zrobić opatrunek siostrze Elżbiecie, a siostra Tony oparzyła się
w pralni. Mary Clara na pewno nie było na posterunku.
Tymczasem Judy osadziła mnie na powrót na krześle.
- Zostaniesz tutaj, poradzę sobie sama. Siostra Clare
miała atak serca...
- Co takiego, Mary Clara? Tego się można było
spodziewać!
- Ach, nie ta, miałam na myśli Gratię. Czy częściej jej
się to zdarzało, Eileen?
Teraz już nie można mnie było powstrzymać. Wróciły
mi wszystkie siły. Własne samopoczucie stało się sprawą
drugorzędną.
- Czuję się znakomicie, Judy. Twoja herbata czyni cuda.
Muszę natychmiast zobaczyć Gratię, jestem za nią
odpowiedzialna. Ty i tak masz dość do roboty w kuchni.
Nie pozwoliłam się zatrzymywać dłużej, tylko
pobiegłam co tchu. Siostra Elżbieta już dawno poszła do pracy
w gospodarstwie, ktoś inny zmienił jej opatrunek. W infirmerii
zastałam jedynie Gratię. Leżała, ciężko oddychając, przy
szeroko otwartym oknie na nierozesłanym łóżku, tak jak ją w
pośpiechu ułożono.
- Siostro Gratio, jak się czujesz? Był już lekarz?
Skinęła głową.
- Zaraz zadzwonili do niego. Posłuchaj, mam wadę
serca.
Usiadłam obok niej, sprawdzając puls. Był szybki, lecz
uspokajał się stopniowo, pewnie pod wpływem jakiegoś
lekarstwa.
- Gratio, pewnie zbytnio podenerwowałaś się moim
wystąpieniem podczas kapituły. To już się więcej nie
powtórzy.
Uśmiechnęła się słabo, a ja pogładziłam jej chłodną
dłoń bezradnie zawstydzona.
- Posłuchaj, innym nie mogę powiedzieć, że bardzo cię
polubiłam, nie wiedząc nawet o tym, że jesteś Clare Nell. To
właśnie jest najpiękniejsze – w twojej osobie znalazłam
wspaniałą siostrę.
Gratia potrząsnęła głową.
- Nie mów tak, siostro Eileen. Zdenerwowałam się,
ponieważ pomyślałam, że w rzeczywistości chodzi o mnie. A
przecież tak bardzo trzymałam się na boku.
- Zgadza się, zagrałaś najlepszą rolę swojego życia,
Gratio, i do tego doskonale. Nikt nie podejrzewał, że jesteś
kimś innym.
- Nie mówmy o tym, to przed Bogiem i tak jest
drugorzędne. To ty pokazałaś prawdziwą wielkość ducha,
podejmując pokutę venii.
Poczerwieniałam.
- To był mój obowiązek i powinność.
- Nie! Nieomal można by było uwierzyć, że masz
prawdziwe powołanie zakonne. Szkoda, że tak nie jest.
Jej serce znowu uderzyło gwałtowniej, więc wstałam.
- Nie myśl teraz o niczym, siostro Gratio. Będę prosić,
żeby mnie nie wyrzucono. Choćby tylko ze względu na
ciebie...
Głos mi się załamał, nie mogłam powiedzieć już ani
słowa, więc wyszłam na korytarz. Dobry Boże, tylko dlaczego
teraz ryczę? Przecież musiałam liczyć się z czymś takim na
wypadek wpadki.
Powlokłam się do naszej celi. Gdybym nie była zdrowa
jak rydz, to pewnie też dorwałby mnie atak serca, gdyż
pogrążyłam się w ponurych rozmyślaniach o pożegnaniu z
klasztorem i bliskim rozstaniu, najprawdopodobniej tuż przed
Bożym Narodzeniem! Przecież kogoś takiego jak ja nie
dopuści się do wspólnego świętowania.
Tej nocy nie zmrużyłam oka, niespokojnie przewracając
się z boku na bok. Widok pustego łóżka Gratii jeszcze mocniej
burzył moje wnętrze. Zakłóciłam spokój klasztoru, poruszyłam
całą wspólnotę, jedną siostrę skłoniłam do wystąpienia, drugą
przyprawiłam o chorobę – do licha, nie należało nigdy ulec
namowom szefa! Gdzie było wtedy moje własne sumienie?
Tutaj, w klasztorze, zwracano się z wątpliwościami do ojca
duchownego, a w świecie należało mieć stałego spowiednika,
który znał nas dłużej. To nieomal życiowa konieczność. W
klasztorze wszystko jest tak doskonale poukładane. Ojciec
duchowny jest ostatnią instancją – na wszystko znajdzie radę,
jest pośrednikiem między przełożonymi a...
Ojciec Donatus! Muszę udać się do niego i poprosić o
rozmowę. Że też od razu nie przyszło mi to do głowy! Na
pewno zapobiegnie temu, co najgorsze, przynajmniej jeśli
chodzi o Mary Clara! Gdy stałam przed jego gabinetem, do
głowy przyszła mi kojąca myśl, że ani przełożona generalna,
ani mistrzyni nowicjuszek nie może zabronić którejkolwiek
siostrze zasięgnięcia porady duchowej, więcej – nie potrzeba
na to nawet żadnej zgody. Podobnie i przełożona nie może
odmówić siostrze możliwości skorzystania z posługi
spowiednika, każda może wybrać sobie kogo chce, choćby
nawet trzeba go było sprowadzić z daleka. Nie ma prawa paść
pytanie dlaczego i po co – taką wolność zapewnia Kościół
zakonnikom i zakonnicom w sprawach duchowych.
Prawdziwie byłyśmy tutaj w łagodnym, dobrowolnie
wybranym „więzieniu”.
Kiedy się tak zastanawiałam, zwlekając z zapukaniem,
ponieważ nie wiedziałam, jak powinnam zacząć, drzwi się
otworzyły i na korytarz wypadła siostra Mary Clara. Jej twarz
płonęła rumieńcem gniewu. Czyżby powiedziała także ojcu
Donatusowi, że podtrzymuje swoją decyzję wystąpienia z
klasztoru?
Zapukałam śmiało.
- Tak? Proszę! – zabrzmiał ze środka jego spokojny
głos. Powoli weszłam. Wysoki, zawsze nieco przytłaczający
swoją posturą ojciec Donatus stał przy oknie i, jak gdyby nie
miała tu przed chwilą miejsca burza w szklance wody,
podlewał stojące na parapecie kaktusy. Kolejny raz mu
przeszkadzano. Z westchnieniem odstawił konewkę.
- Następna, proszę! To prawie tak jak u lekarza! Co się
dzieje, siostro Eileen?
Odczekał, aż usiądę, a ponieważ zwlekałam, on również
stał dalej.
- Ojcze – wykrztusiłam z siebie – przyszłam prosić o
wstawienie się za mną, żeby mnie nie wyrzucono z klasztoru
przed Bożym Narodzeniem.
Ojciec Donatus przyglądał mi się, kiwając swoim
potężnym czołem. Na tle rozjaśnionego blaskiem dnia okna
okalający jego głowę wianuszek ciemnych nastroszonych
włosów sprawiał wrażenie groźnej aureoli.
- Jeśli Pan Bóg chce kogoś wypróbować, to posyła go
jako ojca duchownego do żeńskiego klasztoru – wymruczał
wreszcie rozgniewany. – Jest siostra trzecią, która oznajmia mi
dzisiaj, że chce albo musi wystąpić. To jakiś zakaźny obłęd.
Ani nie wydali się siostry Gratii, chociaż jest chora na serce,
ani siostry Mary Clara, chociaż jest uparciuchem rzadkiego
formatu, a pewien również jestem, że i siostra pozostanie.
Więc w czym rzecz?
- Ojcze! – wyjąkałam. – Ale ze mną sprawa ma się
zupełnie inaczej. Ja jestem zdrajczynią, tak... ja...
I nagle klęczałam przed nim na posadzce, zalewając się
łzami. Kiedy nasz ojciec duchowny ochłonął już nieco ze
zdumienia na widok tak dramatycznego wstępu, szorstkim
ruchem wyjął z moich rozpalonych dłoni swój habit.
- Siostro, zapomina siostra o przeznaczeniu szkaplerza.
Nie służy on w każdym razie do osuszania łez niedojrzałych
nowicjuszek. Siostra Tony zmyje mi głowę, jeśli będzie
musiała go co chwilę suszyć i prasować!
No tak, dorwałam jego szkaplerz. Przepędził mnie na
krzesło dla gości, starannie doprowadził do porządku swój
strój i usiadł przede mną przy stole, czekając, aż będę zdolna
do zrozumiałych wypowiedzi. Zrelacjonowałam mu moje
przygody, bez ogródek i nieco chaotycznie. On zaś mimo to
pojął wszystko, co z kolei dobrze świadczy o jego powołaniu
jako ojca duchownego w klasztorze żeńskim.
Na koniec osuszyłam łzy, ponieważ wreszcie udało mi
się odnaleźć chusteczkę do nosa. Ojciec Donatus zadał tylko
jedno pytanie:
- Gdyby po tym wszystkim, co zaszło, chciano siostrę
zatrzymać – czy będzie chciała siostra zostać?
Z głębi duszy, jaka nam samym pozostaje nieznana,
wyrwała się mi odpowiedź:
- Tak, z całego serca, ojcze. Być może. Być może mam
powołanie zakonne... Wierzę, że tak jest.
- Naprawdę? A skąd ta pewność?
Spuściłam głowę.
- Ja... jestem tutaj bardzo szczęśliwa.
Żadnej odpowiedzi. Nieśmiało zerknęłam ku niemu.
Ojciec Donatus uśmiechał się szeroko.
- Typowo żeńska odpowiedź! Tylko że to szczęście
może doznać znacznego zmącenia podczas nowicjatu. Być
może będzie się siostrę traktowało surowiej od innych,
posyłało do prac, których się zwykle nie cierpi, skłaniało do
prób wyrzeczenia samej siebie i oczekiwało pokory. I to na
dodatek zupełnie słusznie. Co wtedy?
Odważnie spojrzałam na niego zaczerwienionymi
oczyma.
- Nie będzie mi to przeszkadzało, gdyż będzie wolą
Bożą.
Ojciec Donatus skinął zadowolony.
- Dobrze wyuczone. Praktyka musi dowieść, czy to coś
więcej niż tylko zachwyt. Poza tym nie jest wykluczone, że
Bóg w drodze wyjątku posługuje się tak dziwnym sposobem,
aby przyprowadzić duszę do klasztoru, gdyż tam wyznaczył
dla niej miejsce. Że da przy tym prztyczka w nos siostry
szefowi, to całkiem w porządku. Ludzie świeccy, szczególnie
zaś pewien gatunek dziennikarzy, muszą wiedzieć, że są
sprawy, które stoją poza zasięgiem ich ciekawości.
Pochylił się.
- Siostro Eileen, czy będąc w świecie, pomyślałaby
siostra kiedykolwiek o wstąpieniu do klasztoru?
Potrząsnęłam z przekonaniem głową, zmuszona się
uśmiechnąć.
- Nie, na pewno nie!
- No cóż, zobaczymy! Pan Bóg ma dużo więcej humoru,
niż wydawać by się to mogło większości ludzi, i jestem
przekonany o tym, że chętnie uśmiecha się, patrząc na nas,
ludzi. Proszę nie tragizować. Nawet jeśli nie radziłbym
nikomu powtórzenia siostry eksperymentu, to w tym wypadku
można przyznać, że drogi Bożej Opatrzności czasami są
zawiłe – jeśli nie wręcz dziwaczne.
- Ojcze – wpadłam mu prawie w słowo. – Czyli poprosi
ojciec matkę generalną, żeby dała mi jeszcze jedną szansę?
Wstał z krzesła.
- Prosić? Nie, ona sama powie, że nie miała zamiaru
wyrzucać siostry. Coś podobnego ma miejsce w wypadku
zabójstwa, kradzieży albo podobnych wykroczeń. Co do
siostry, to odrobina dobroci chyba nie zaszkodzi.
- A – a siostra Mary Clara? – zapytałam szybko.
- Aha – babska ciekawość – nie, nie zdradzę niczego,
chociaż nie podpada to pod tajemnicę spowiedzi. Za pokutę
będzie teraz siostra musiała odczekać na wezwanie matki
generalnej, która ogłosi swoją decyzję co do dalszych losów
siostry. Proszę pamiętać o jednym: dobry pasterz nie ukarał
zagubionej owcy.
O mało co nie wybuchnęłam śmiechem. Poruszona
wyciągnęłam do niego rękę, którą on szorstko pominął
wzrokiem, gdyż nie był za sentymentami.
- Proszę iść w pokoju, siostro Eileen, i pomodlić się za
mnie, żebym nie naprzykrzał się naszemu Panu moimi
prośbami zdjęcia ze mnie krzyża bycia ojcem duchownym w
żeńskim klasztorze.
I już byłam na korytarzu, a on pewnie dalej podlewał
swoje kaktusy! To wspaniałe, że Bóg wychowuje dla siebie
pewien określony rodzaj mężczyzn, nie przywiązanych do
rodziny, odpowiedzialnych jedynie przed Nim i własnym
sumieniem. Wydaje mi się, że ojciec Donatus jest bardzo
szczęśliwym zakonnikiem, nawet jeśli czasami zrzędliwością
próbuje pokryć wzruszenie.
Dokładnie trzy dni przed Bożym Narodzeniem odbyła
się kapituła generalna, ale nie po to, żeby wyznawać winy.
Cała wspólnota zebrała się w celu spokojnego omówienia
wszystkich spraw związanych ze świątecznymi
przygotowaniami. Przed tym gremium dokonałam również
mojego aktu pokuty.
Na wstępie przełożona generalna poinformowała nas, że
w święta nieoczekiwanie przyjadą do nas z wizytą siostry
Angela i Birgit, misjonarki pracujące w Hongkongu. Już jutro
przylecą na lotnisko w Chicago. Powitają je tam dwie
nowicjuszki, siostra Mary Clara i siostra Eileen, oraz siostra
Elżbieta.
Zatkało mnie – a potem pewnie, korzystając z okazji,
mamy po prostu zniknąć w Chicago – po prostu nie wrócić
więcej do klasztoru, nieprawdaż? Również Mary Clara
siedziała jak sparaliżowana. Zerknęłam mimowolnie ku
generalnej. W następnej chwili moja współnowicjuszka wstała
z miejsca.
- Czcigodna matko – wyjąkała – chcę dobrowolnie
poddać się pokucie venii.
Matka Dominica potrząsnęła głową.
- Za późno, zrobiła to za ciebie siostra Eileen. Niech
będzie dla ciebie pokutą, Mary Clara, że inna cię uprzedziła.
Zachowaj tę chętną gotowość na później, choć żywię nadzieję,
że drugi raz nie nadarzy ci się podobna okazja. Poza tym,
zaraz po studiach katechetycznych, podejmiesz naukę jako
nauczycielka śpiewu. Siostra Angela założyła na misjach chór
dziecięcy, a dochód z jego występów pozwala na zaspokojenie
wielu potrzeb.
Siostra Mary Clara zaniemówiła, gapiąc się w
zdumieniu na przełożoną generalną, a pomiędzy nami
zawrzało, choć całe zamieszanie nie trwało długo.
- Natomiast ty, siostro Eileen, jako szczególną pokutę
otrzymujesz polecenie, aby przepisać na maszynie wszystkie
twoje zapiski, jakich dotąd dokonałaś i pewnie jeszcze
dokonasz, nie opuszczając oczywiście niczego, i przedłożyć
mi do wglądu. Jeśli dojdzie do tego, że złożysz u nas pierwsze
śluby zakonne, podejmę starania, aby zostały one
opublikowane jako książka, a nie jako reportaż dla twojego
szefa.
Zaczerpnęłam kurczowo powietrza, niezdolna
powiedzieć ani słowa. Serce zalała mi fala szczęścia – a więc
wolno mi zostać! Wielkie nieba, jak chętnie zostawałam! Nie
wypadało mi rzucać się matce Dominice na szyję. Czułostki
nie są mile widziane w klasztorze.
Spokojnie i z chłodem góry lodowej przełożona
generalna przekazała dalsze polecenia dotyczące świątecznych
porządków i przygotowań. Z Oberammergau, bawarskiej
ojczyzny naszej siostry kucharki, przysłano prawdziwą
szopkę. Postarała się o to cała wioska. Wszystkie figury były
naturalnej wielkości, z ruchomymi elementami i w
oryginalnych regionalnych strojach. Jej ustawieniem miały się
zająć nowe postulantki, które o swoim szczęściu miały się
dowiedzieć po kapitule. Na razie zebrane razem siedziały na
pogaduszkach w refektarzu.
Jakże to wspaniałe odczucie – być nowicjuszką, nieco
starszym pokoleniem w klasztornej rodzinie!
Zaraz po zakończeniu spotkania pobiegłam do siostry
Gratii, która przebywała jeszcze w infirmerii, choć czuła się
nieco lepiej. Żadnej chorej nie wypuszcza się u nas zbyt
wcześnie z łóżka. Z radością wysłuchała mojego
sprawozdania, ciesząc się wraz ze mną, jakby chodziło o nią
samą.
- Gdybym tylko dotrwała – westchnęła nagle, a w jej
oczach pojawiła się obawa.
- Siostro Gratio, takiej jak ty nie zwolnią, nawet gdybyś
była na wpół umierająca – pocieszyłam ją.
- Nie o to chodzi – wyjaśniła mi – ja też chciałabym
podjąć pracę na misjach. Zaraz jak przyjedziecie z lotniska,
przyjdź, proszę, do mnie i opowiedz mi, jak one wyglądają i
co wam opowiedziały, dobrze?
Obiecałam jej, że tak zrobię. Kiedy tylko wspomniało
się o pracy na misjach, zaraz płonęła zapałem, a nie bardzo
rozumiałam ten zachwyt.
- Pomyśl tylko, właśnie co do Mary Clara jest już
pewne, że pojedzie kiedyś na misje.
Gratia się uśmiechnęła.
- Myślę, że to najlepszy środek, aby pozbyć się pychy.
Kto nie zapomni na misjach o sobie, ten nie da sobie rady.
Ojciec Donatus często powtarzał te słowa.
- A co mogło skłonić Mary Clara do pozostania? –
dociekałam dalej. Ale Gratia położyła palec na ustach.
- Nie możesz się zaprzeć swojego powołania, Eileen.
Nie musimy też wiedzieć wszystkiego na temat naszych
bliźnich i powinnyśmy zostawić nienaruszone tajemnice
duszy.
- Masz rację, Gratio! Muszę już iść, bo na dole
dzwonili! – Gratia w milczeniu sięgnęła po różaniec.
W drodze na lotnisko siedziałam dumnie w moim
białym dominikańskim habicie i welonie obok siostry Mary
Clara, pozwalając się obrzucać ciekawskim spojrzeniom
przechodniów zaglądających do wnętrza taksówki. Pewnie
myśleli, że jakieś siostry zakonne udają się w zamorską
podróż.
- Mary Clara – wyszeptałam – to straszne. Co by było,
gdybyśmy teraz miały polecieć do Hongkongu?
Ona potrząsnęła głową.
- Nic strasznego. Postanowiłam sobie, że odtąd zgodzę
się na wszystko, co tylko mnie spotka. Byłam taką
zarozumiałą gęsią. Dzięki twojemu przykładowi, siostro
Eileen, zwyciężył we mnie rozsądek. Mnie nigdy nie
przeszłoby przez gardło to, co ty powiedziałaś.
Zdziwiłam się.
- Ale przecież to była prawda! – odparłam zdumiona.
- No właśnie! – orzekła Mary Clara. – Postąpiłaś
prawdziwie po dominikańsku, nawet nie wiedząc o tym.
Veritas – i dlatego zatrzymano cię w klasztorze – a mnie gratis
do tego.
Uścisnęłam jej dłoń.
- Jesteś szalona, Mary Clara!
Było to pomiędzy nami coś w rodzaju „wyznania
sympatii”. Z uśmiechem spojrzała na mnie. Na szczęście
siedząca z przodu obok kierowcy siostra Elżbieta nie słyszała,
o czym poszeptujemy, gdyż nie wolno było rozmawiać
pomiędzy sobą o żadnych sprawach wspominanych podczas
kapituły. Ale która nowicjuszka jest bez wad? W wypadku nas
obu była to szczególna okoliczność, gdyż należało oczyścić
zatrutą atmosferę.
Stałyśmy w ogromnej hali przylotów przyklejone do
siostry Elżbiety niczym płochliwe postulantki. Żeby tylko
przez pomyłkę nie wsadzono nas do wnętrza którejś z
potężnych międzykontynentalnych maszyn! Ktoś z personelu
naziemnego zagadnął siostrę Elżbietę.
- Czy siostra pochodzi z konwentu St. Mary? Podawano
już wezwanie przez radiowęzeł. To nie ten samolot. Tu zaraz
będą witani dyplomaci. Współsiostry czekają w hali numer
cztery, o tam, po drugiej stronie.
Siostra Elżbieta spojrzała na nas wstrząśnięta. Jej
pociągła twarz jeszcze bardziej się wydłużyła.
- Nie zdradźcie przypadkiem u generalnej, że mnie –
starej profesce – zdarzyło się coś podobnego! Tak, tak,
wyobcowuje się człowiek ze świata, przebywając jedynie
pośród koni i krów. Żebyście mogły mnie widzieć dwadzieścia
lat temu, jak wylądowałam tutaj, przybywając z Polski, oj... –
teraz się wygadała.
- A do tego jeszcze uroczyście witana przez całą
arystokratyczną rodzinę, bo przecież jako hrabianka,
nieprawdaż, siostro Elżbieto? – zatryumfowałam. Zatkała
sobie uszy.
- Ani słowa więcej – trzy kroki od klasztoru i już
zapominamy o regule zakonnej. Szybko, żeby nasze pół-
Chinki nie zasnęły, czekając na nas.
Ruszyłyśmy ku wskazanej hali, gdzie bez trudu
znalazłyśmy siostry odziane w czarno-białe habity. Prawie się
rozczarowałam. Twarze miały wprawdzie opalone, ale wcale
nie żółte, a także okrągłe oczy, podobnie jak większość
mieszkańców naszego kontynentu. Wydawało mi się, że
dziesięć lat pracy misyjnej pozostawi jakieś zewnętrzne ślady.
Szybko odebrałam siostrze Angeli ciężką walizę.
- Ostrożnie, moja mała – w środku są cenne filmy i
projektor. Dostałyśmy go od biskupa Hongkongu, żeby
urządzić interesujący wieczór.
Siostra Birgit, niska i korpulentna, trajkotała niczym
kołowrotek – z lekkim azjatyckim akcentem – z siostrą
Elżbietą. Obie przed wielu laty razem wstąpiły do
zgromadzenia. Na szczęście nie obowiązywało nas milczenie,
bo przecież byłoby to w tym wypadku nieludzkie. Ku memu
zdziwieniu obie misjonarki wcale nie były zmęczone czy
zdenerwowane. Opowiadały, że lot był dla nich prawdziwym
wypoczynkiem, a nawet udało im się zasnąć na parę godzin.
Jeszcze się okaże, że na misjach wcale nie jest tak strasznie!
W drugi dzień świąt, oglądając przygotowany dla nas
pokaz slajdów, musiałam kolejny raz zmienić zdanie!
Miałyśmy za sobą wspaniałe święta, pełne ciszy i
spokoju. W Hongkongu nie było nic takiego, a jedynie dzień w
dzień ta sama wyczerpująca praca.
Wstrząśnięte oglądałyśmy nasze siostry w ogromnych
obozach dla uciekinierów, w szpitalnych salach, w ośrodkach
dla uzależnionych od opium, w ciasnych, hałaśliwych
bazarowych uliczkach, gdzie na chodnikach wegetowała
nędza, na dżonkach przeładowanych chorymi dziećmi, w
więzieniach i azylach dla emigrantów przybyłych z drugiej
strony granicy. Powoli docierało do mnie, dlaczego tak
gruntownie próbowało się nas, ostrożnie rozważając i badając
nasze zdolności, zanim wysłano którąś w obce, przeludnione
strony świata. Była to praca tylko dla mocnych charakterów.
My, młode, spuściłyśmy nieco z tonu.
Siostra Gratia mogła już wstać i obejrzeć z nami filmy.
- No i co – zaszeptałam do niej. – Wyleczyłaś się już z
chęci wyjazdu na misje?
Spojrzała na mnie zdumiona.
- Wręcz przeciwnie, to było raczej jak dolanie oliwy do
ognia.
Nie pojmowałam tego. A przecież od obu sióstr, Angeli
i Birgit, szła jakaś magiczna siła. Ciągle oblegane były przez
ciekawe współsiostry. Musiały o wszystkim opowiadać, bo
wypytywano je o najdrobniejsze szczegóły. Siostra Betty
dowiedziała się, że mali Azjaci nie wyglądają zawsze jak
słodkie lalki, lecz cierpią na wiele ciężkich schorzeń,
najczęściej zaś na krzywicę i obrzęki głodowe. Mają także
wady podobnie jak wszystkie dzieci i zdają się jedynie dużo
cierpliwsze w znoszeniu cierpienia – wydaje się wręcz, że od
najmłodszych lat przeznaczone są ku temu. Serce siostry Betty
rozpłynęło się.
- Trzeba tam dostarczyć całe tony ryżu – zawołała –
żeby wszyscy mogli się najeść. Napiszę do moich rodziców,
żeby sprzedali dom i moją część przeznaczyli na misje w
Hongkongu.
Wszystkie siostry wybuchnęły śmiechem. Zawstydziłam
się, bo co ja mogłabym dać? Nie potrafiłam się zdobyć nawet
na to, żeby tam polecieć samolotem. Opanował mnie dziwny
niepokój, jakby w moim sumieniu utkwił oścień, którego nie
dało się już wyciągnąć.
Siostry misjonarki pozostały pośród nas przez trzy
miesiące, a i tak opowiadaniom nie było końca. W drodze
powrotnej na lotnisko towarzyszyły im z kolei inne
nowicjuszki, siostry Betty i Gratia. Spośród całego nowicjatu
one dwie żywiły największe pragnienie pracy na misjach.
Kiedy powróciły, Gratia była dziwnie cicha i zamknięta
w sobie. Przez kilka dni unikała nawet mojego towarzystwa, a
ja myślałam, że tęskni za misjonarkami, do których bardzo się
przywiązała. Tęsknota nie jest rzadkością w klasztorach,
podobnie jak i przywiązanie sióstr do siebie. Ale pewnego
dnia – było to w marcu, zbliżała się kolejna rocznica mojego
wstąpienia do zgromadzenia – zobaczyłam, jak Gratia z
zaczerwienionymi od płaczu oczyma wychodzi z gabinetu
naszej przełożonej generalnej i serce uderzyło mi mocniej.
Co takiego zrobiła, że zasłużyła na naganę? Jak można
było przyprawić ją o łzy? Zdecydowana na wszystko
postanowiłam, że jeśli okaże się to konieczne, dotrę do matki
Dominiki i będę kruszyć o Gratię kopie, bez względu na to, o
co chodziło. Minęło jednak parę dni, zanim zdecydowała się
powierzyć mi swoją troskę. Siostra Gratia – nasza dawna Clare
Nell – otrzymała pismo z wytwórni filmowej. Proponowano
nakręcenie filmu o misjach, w którym drugorzędne role miały
zagrać prawdziwe siostry zakonne.
Oferowano znaczną sumę, jeśli klasztor odda do
dyspozycji ludzi oraz materiał filmowy nakręcony w
Hongkongu. Ale matka Dominica chciała w tej kwestii
zasięgnąć najpierw opinii wizytatora biskupiego. Czyżby
odrzuciła Gratię jako aktorkę i wybrała kogoś innego?
Słysząc moje ciekawskie pytanie, natychmiast osuszyła
łzy.
- Miałaś nadzieję, że zagrasz główną rolę?
Zaczerwieniła się.
- Nie, Eileen. Nie chcę w ogóle występować. I nie
przeleję już nad tym ani jednej łzy. Martwi mnie tylko, że nie
będę mogła podjąć pracy na misjach – lekarz powiedział, że z
moją wadą serca nie zniosę ani klimatu, ani trudów. A
przecież przyszłam do dominikanek, żeby zostać misjonarką.
Co można było powiedzieć?
- Może jeszcze wyzdrowiejesz – pocieszyłam ją
ostrożnie.
- Obym tylko nie rozchorowała się jeszcze bardziej –
pomyśl tylko, że usunie się mnie z powodu choroby. Przecież
jestem dopiero nowicjuszką.
Na samą myśl o tym dostałam białej gorączki.
- Niech tylko ktoś spróbuje! Bez ciebie nie zostaję ani
dnia dłużej.
Chwyciła mnie gwałtownie za rękę.
- Eileen, nie wolno ci w ten sposób mówić. Albo jesteś
tutaj ze względu na wolę Bożą, albo któregoś dnia poniesiesz
klęskę. Wolałabym, żebyś nie darzyła mnie taką sympatią...
Westchnęłam:
- Oj, Gratio, chyba jeszcze dotąd nie zrozumiałam, co to
tak naprawdę jest Boża miłość. Nigdy nie pomyślałabym, że
jedynie wyrzekające się wszystkiego umiłowanie pozwala
zakonnicy wytrwać. Potrzebuję wzoru, który mnie pociągnie, i
dlatego musimy pozostać razem.
- Nie, Eileen, każda z nas jest przykładem. Nie ja, tylko
każda siostra profeska i nasze przełożone. Musisz uwolnić się
ode mnie, jeśli poważne są twe zamiary. Sercem i tak
pozostaniemy ze sobą związane.
Jak bardzo poważnie to powiedziała! Poczułam ukłucie
w sercu, ale zdawałam sobie sprawę, że poruszyła istotę
zakonnego powołania.
W następnych dniach nie miałyśmy czasu, żeby
porozmawiać na temat naszych osobistych trosk i radości,
ponieważ podobnie jak w roku ubiegłym zbliżała się
wizytacja. Tym razem wizytator biskupi zjawi się nieco
wcześniej, żeby omówić kwestie związane z pytaniem
wytwórni filmowej. Trochę obawiałam się ponownego
spotkania. Czy przełożona generalna powie mu o całej sprawie
związanej z moim wstąpieniem? Jak będę mogła wytrzymać
ciężar jego chłodnego, badawczego wzroku? Chyba lepiej
czułabym się, będąc w skórze Mary Clara.
Tym razem do robienia generalnych porządków
oddelegowano mnie razem z siostrą Betty i wręcz byłam
szczęśliwa, mogąc się porządnie naharować. Nasze podłogi
lśniły takim blaskiem, że wizytator powinien chodzić na
szczudłach! Myślę, że na duchowe kryzysy nie ma lepszego
środka uspokajającego od solidnej pracy. W przeciwnym
wypadku spędziłabym pewnie kolejną bezsenną noc,
oczekując, aż nadejdzie wyznaczony dzień.
Z okna naszej celi dojrzałam, jak przed dom zajeżdża
czarna limuzyna, a następnie mała postać energicznym
krokiem pokonuje wejściowe schody. Poczułam się jak
dziecko w wieczór mikołajkowy.
- Gratia, zobacz – już przyjechał!
Nie okazywała ciekawości, ale dostrzegłam, że i ona jest
niespokojna. Nieco później zażyła swoje krople na serce –
wydawało mi się, że nawet więcej niż zwykle.
- Czym się denerwujesz, Gratio – przecież nic ci nie
zrobią! Pomyśl tylko o mnie, czarnej owcy.
- Eileen, w moim wypadku idzie o śmierć i życie. Jeśli
będę musiała opuścić klasztor... nie, lepiej o tym nie myśleć...
- Nie wmawiaj sobie niczego! A tak na marginesie, to z
monsignore znakomicie się rozmawia, takie przynajmniej
miałam ostatnio wrażenie.
Ale mój głos nie brzmiał przekonująco.
Miałyśmy w tym roku tylko cztery postulantki, piąta
odeszła zaraz w drugim tygodniu, gdyż głowę miała nabitą
nierealnymi marzeniami.
Szybko więc przyszła kolej na nas. Nie można było
nawet odmówić całego różańca. Denerwowałam się, myśląc o
mojej przyjaciółce, która weszła przede mną – niemniej udało
mi się odmówić tajemnice bolesne, aż do ostatniego Zdrowaś.
Głęboko odczuwałam jego uspokajające działanie. To nie
tylko modlitwa, lecz także lekarstwo na uspokojenie nerwów
w naszych zabieganych czasach. To nasz dominikański
przywilej, żeby sięgać po niego niczym po koło ratunkowe w
każdej okoliczności życia. Chwytałam się każdego paciorka z
osobna...
Drzwi się otwarły, a w nich ukazała się bardzo blada,
lecz spokojna siostra Gratia – miała jeszcze na tyle siły, żeby
się uśmiechnąć. Nadeszła moja kolej.
- Jak tam, siostro Eileen – zapytał wizytator,
uśmiechając się całą szerokością swego pomarszczonego,
ascetycznego oblicza. – Udało się przez ten rok zapoznać
bliżej z osobą i dziełem tak umiłowanego przez siostrę
Akwinaty?
Ależ on miał pamięć! Sprawiał wrażenie, jakbyśmy
rozmawiali zaledwie wczoraj. Ostrożnie usiadłam na samym
brzeżku krzesła, w każdej chwili gotowa do ucieczki. Drobny,
szczupły duchowny zdawał się odtwarzać w swojej pamięci
taśmę z rozmową sprzed roku, gdyż kiedy dałam mu
niezrozumiałą, zmieszaną odpowiedź, kontynuował życzliwie:
- Czyli nie podjęła siostra mojej propozycji wydawania
czasopisma o tematyce zakonnej. Przełożona generalna
zdradziła mi natomiast, że poleciła siostrze wydanie książki.
Mam nadzieję, że wkrótce otrzymam jej manuskrypt, gdyż
pewnie potrzebne będzie biskupie imprimatur. Muszę
przyznać, że pomysł mi się podoba, gratuluję.
Patrzyłam na niego bez słowa. Czyżby potrafił tak
dobrze ukrywać swoje myśli i odczucia – czy też matka
generalna nie powiedziała mu, w jaki sposób doszło do
podjęcia tej decyzji?
W rzeczy samej, nie przejmując się zbytnio moim
zmieszanym milczeniem, mówił dalej:
- Właśnie dominikanki powinny głosić Chrystusa na
wszelkie możliwe sposoby. I sama siostra widzi, że
wykorzystuje się talenty, zamiast je zakopywać. To także
przynależy do zadań misyjnych waszego zgromadzenia.
Dobrze, że przełożeni pomyśleli o zleceniu siostrze tego
obowiązku.
Spuściłam szybko oczy – nie, matka Dominica niczego
nie zdradziła, nie powiedziała ani słowa na temat tego, co
swego czasu zdarzyło się w kapitularzu. W sercu poczułam
wobec niej wdzięczność, nie mogąc prawie uwierzyć swemu
szczęściu. Tymczasem monsignore usiadł nieco wygodniej na
krześle i złożył ręce, jakby miał zamiar pogrążyć się w
rozmyślaniu i nie potrzebował moich odpowiedzi.
- Siostro Eileen, powiedziała mi siostra przed rokiem, że
myśl o misjach nie odegrała żadnej znaczącej roli w momencie
podejmowania decyzji o wstąpieniu do zgromadzenia. Przed
chwilą rozmawiałem z jedną ze współsióstr, która wiązała
wielkie nadzieje z pracą misyjną. Myślę, że nie naruszam w
tym wypadku tajemnic duszy. Siostra pewnie wie o
wszystkim?
Dobrze, że nasza rozmowa dotknęła tematu Gratii.
Zaraz odetchnęłam.
- Zgadza się, czcigodny księże. Chce bardzo udać się do
Hongkongu i wydaje mi się, że w całym konwencie nie ma
bardziej gorliwej misjonarki.
Uśmiechnął się poruszony taką wylewnością i łatwo
domyślił bliskości serc.
- Możliwe, że tak jest – ale niestety, roztropność nie
pozwala nam na to, aby posłać siostrę Gratię na misje. Jej
delikatne zdrowie nie zniosłoby trudów tej pracy – poza tym
nie poznała jeszcze głębin swojej duszy – jest stworzona do
kontemplacji. Czy też może jest siostra innego zdania?
Zdumiałam się – czyżby się ze mnie nabijał? Nie, on
naprawdę liczy się z moim zdaniem, jakaż znajomość ludzkiej
natury! Oczy rozpromieniły mi się radością.
- Wielebny księże, dopiero dzięki Gratii pojęłam, co to
jest medytacja. To jej zawdzięczam, że chwile porannego
rozmyślania stały się dla mnie – proszę wybaczyć moją
zbytnią wylewność – prawdziwym klejnotem od Boga, bez
którego nie mogę się już obejść.
- Tak, to bardzo ważne dla osób, które mają być kiedyś
aktywne. Co do siostry Gratii, to sprawa wygląda w ten
sposób, że resztę życia będzie musiała spędzić tutaj – nie
usuniemy jej z klasztoru. Coś takiego zdarza się jedynie w
wypadku niebezpiecznej, zakaźnej choroby i w interesie
zdrowia pozostałych sióstr. Ale o tym siostrze wiadomo?
Zaczerwieniłam się. Czyżby dysponował szóstym
zmysłem? Właśnie tym się martwiłyśmy, a ja w duszy
złorzeczyłam wszystkim przełożonym zakonnym, którzy mieli
zamiar odsyłać chore siostry do domu.
- Tak, monsignore. Słysząc o zwolnieniach w świecie z
powodu choroby, czasami zapytywałam siebie, czy dałoby się
tego uniknąć. Cieszę się, że siostrze Gratii oszczędzono tego
bólu.
Wizytator spuścił wzrok, a jego drobne, szczupłe palce
przewracały leżące na stole luźne kartki papieru, jak gdyby
czegoś szukając. Czyżby wystawiał mnie teraz na próbę?
- Proszę mi wierzyć, siostro, że roztropni przełożeni
zastanawiają się nieraz nad podjęciem takiego kroku. Nie jest
on także aktem samowoli, lecz konieczną i zaakceptowaną
przez władzę kościelną decyzją. Nikt nie byłby zadowolony,
gdybyśmy lekkomyślnie pozostawiali w konwencie ciężko
chore siostry mogące narazić na szwank zdrowie pozostałych
zakonnic. Również i dla samych zainteresowanych jest
znaczną ulgą, że w cierpieniu nie muszą być związane regułą
zakonną.
Było to zrozumiałe, ale i tak jedna myśl nie dawała mi
spokoju. Powiedziałam więc:
- Czy ktoś, kto ciałem i duszą czuje się powołany do
życia zakonnego, nie załamie się, będąc zmuszonym
podporządkować się takiej decyzji?
Milczał przez chwilę, po czym odparł:
- Myślę, że dopiero wtedy widać, czy taka osoba
nauczyła się w klasztorze wyrzeczenia samego siebie! Poza
tym orientuje się siostra pewnie, że po powrocie do zdrowia
zakonnica ma szansę na ponowne wstąpienie. Natomiast jeśli
zachoruje siostra profeska, to oczywiste, że nawet w wypadku
najcięższej choroby nie ma mowy o zwolnieniu. Wtedy,
podobnie jak w rodzinie, trzeba dzielić radości i smutki,
choroby i cierpienia. Tylko dokąd kandydatka przechodzi
okres próby i przygotowania, utrata zdrowia może być
powodem – oczywiście zachowując delikatność w obejściu i
miłość – odesłania jej do życia w świecie.
Odsunął na bok leżące przed nim papiery.
- Ale jak już powiedziałem, w wypadku wspomnianej
współsiostry sprawy się mają na szczęście nieco inaczej. Mogę
sobie nawet wyobrazić, że z tym większą radością zniesie swój
los niemożności wyjazdu na misje, jeśli kiedyś dane jej będzie
przeżyć, gdy inna siostra, która dotąd niechętnie myślała o
pracy poza krajem, zrobi to w jej miejsce.
Podniósł się energicznie z miejsca.
- Ale to jest sprawa łaski, której nikt nie może wymusić.
Cieszy mnie, siostro Eileen, że ma siostra właściwe pojęcie o
życiu zakonnym.
Skąd ten wniosek? Nieco zakłopotana wstałam również
– rozmowa dobiegła końca. Nagle odwróciłam się z
powrotem.
- Monsignore – proszę mi udzielić błogosławieństwa.
- Chętnie!
Uklękłam, a on oszczędnym, surowym gestem sprosił
na mnie pełnię darów Trójcy Świętej. Musnęło mnie serdeczne
spojrzenie jego zwykle tak przenikliwych, trzeźwych oczu.
Kryła się w nich zachęta – do czego? Zdumiona swoją własną
reakcją wyszłam na korytarz, nie wiedząc wtedy nawet, skąd
mi się to wzięło, że poprosiłam go o błogosławieństwo. Do
czego potrzebowałam siły, wiem dopiero dzisiaj, kiedy kończę
sporządzanie moich zapisków.
Wieczorem tego bogatego w wydarzenia dnia znowu
zobaczyłyśmy wizytatora. Odprawił dla nas krótkie
nabożeństwo misyjne i wygłosił krótką homilię. Wydawało mi
się, że pośrednio zwraca się w niej do siostry Gratii i do mnie.
Swoim wyglądem diametralnie różnił się od ojca Donatusa.
Drobny, szczupły, prawie niewidoczny – a przecież płonący
gorliwością. Chciałabym powtórzyć tylko te słowa z jego
przemowy, które dotknęły mnie najbardziej – chodziło o
misje:
- Gdybyście mnie zapytały, drogie siostry, czego
najbardziej potrzebuje misjonarz w Azji czy też w innej części
świata, to z pewnością nie wymienię w pierwszym rzędzie
niezbędnego ekwipunku ani trzosa z koniecznymi dewizami
mającymi pomóc w sfinansowaniu budowy stacji misyjnej, ani
też pomocy humanitarnej innych krajów oraz Papieskiego
Dzieła Misyjnego. Choć to wszystko jest ważne,
najistotniejsze i najważniejsze dla misjonarza jest i pozostaje
umiłowanie dusz. Jedynie z tą miłością wysłał nasz Pan
swoich apostołów, kiedy powiedział, aby nie brali w drogę
dwóch sukien, dwóch par sandałów ani trzosa z pieniędzmi. W
drogę ruszyli w Jego imię i w Jego miłości. Dlatego też proszę
was, czcigodne siostry, abyście nigdy nie nabrały błędnego
przekonania, że wasze współsiostry, pracujące aktywnie na
misjach i dokonujące tam rzeczy zdumiewających, są lepszymi
narzędziami w ręku Boga niż te, które muszą pozostać tutaj, w
klasztorze.
W tym momencie dostrzegłam, że patrzy na Gratię. Ona
pochyliła się ku przodowi, jak gdyby musiała odczytać
następne słowa z jego warg. Patrzył na nią, kończąc zaczętą
myśl:
- Kiedy więc którejś z sióstr wypadnie przez całe życie
pełnić tutaj, przy ołtarzu, straż modlitewną – w duchu gorącej
miłości ku pracy misyjnej, lecz nie przykładając do niej
bezpośrednio ręki – bądźcie pewne, że przez ten cały czas
może dokonać znacznie więcej, niż komukolwiek z nas
mogłoby się wydawać. Mała święta Teresa nie wyjechała
nigdy na misje, a przecież Ojciec Święty uczynił ją patronką
dzieła misyjnego – właśnie z powodu wielkiej miłości do dusz.
Jeśli więc miłość jednej współsiostry będzie rozsiewała iskry,
które zapalą świat, będzie to jedno z największych dzieł,
których może dokonać dla Królestwa Bożego. Nie da się tego
siania ziaren miłości odłączyć od prawdy, lecz trzeba się nimi
dzielić, aby być szczęśliwym.
I w tym miejscu – kiedy poruszona patrzyłam przed
siebie, ponieważ serce zabiło mi mocniej – nagle zmienił ton i
w przypływie dobrego humoru dodał:
- Niech jednak żadna z was nie odniesie błędnie moich
słów do apostolatu dobrych czynów, pisząc w następnym liście
do domu, że nie jest już konieczne składanie ofiar
materialnych, gdyż najważniejsza jest miłość. Nie, moje
siostry – przypominam wam o tym, że Pan kilkakrotnie
nakarmił głodnych, ale najpierw połamał się z nimi chlebem
słowa Bożego. Święty apostoł Jakub z chłodną i sceptyczną
rzeczowością stwierdza, że na nic się nie przyda, jeśli ktoś do
nie mającego odzienia lub codziennego chleba – powie, „idź w
pokoju, ogrzej się i najedz do syta”, a nie da mu tego, czego
koniecznie potrzebuje dla ciała. Tak więc jedno jest istotne,
podobnie jak i drugie. Musimy więc zgodzić się ze świętym
Pawłem, że bez miłości niczym są nawet największe dzieła
miłosierdzia co do ciała. Miłość ma pierwszeństwo we
wszystkim.
Kolejny więc raz wyrażam moją radość z tego, że ta czy
inna siostra składa Bogu w ofierze przewyższającą wszystko
miłość, i proszę was, abyście w tym duchu nigdy nie mówiły i
nie myślały wyniośle o zakonach kontemplacyjnych. W
waszej rozmównicy, drogie siostry, wisi bogaty w symbole
obraz Marii i Marty. Nie rozdzielajcie ich samowolnie, gdyż
przynależą do siebie, służąc Panu, każda na swój sposób.
Niechaj mi będzie wolno udzielić wam błogosławieństwa w
imieniu naszego biskupiego pasterza!
Siostry uklękły. Milcząc, spojrzałam ku siostrze Gratii.
Jej policzki były wilgotne, ale twarz uśmiechnięta. Poczułam
wielką ulgę, jak gdybym znała już rozwiązanie wszystkich jej
trosk. Na razie jednak trzymałam je w sercu.
Dopiero kiedy byłyśmy same, w naszej przytulnej,
małej celi, odwróciłam się do niej i powiedziałam:
- Siostro, już ostatni raz łamię nakaz milczenia. Nie
odzywaj się też ani słowem, żebyś nie musiała oskarżać się
podczas kapituły. Gratio – jutro poproszę przełożoną
generalną, aby mnie przygotowano na wyjazd do Hongkongu.
Moja współsiostra uniosła się powoli na łóżku i w
świetle księżyca zobaczyłam, że błyszczą jej oczy. Chciała coś
powiedzieć, ale tylko zadrżały jej wargi. Nagle wstała,
podeszła do mnie i pocałowała w czoło, obejmując mocno
rękami moją głowę.
- Amen! – wyszeptała uszczęśliwiona. W jej wypadku
nie było to wykroczenie przeciwko regule, lecz modlitwa, a w
klasztorze zawsze można się modlić. Później, spędzając razem
rekreację, wyraziłam jej moje uznanie, że tak chętnie
pogodziła się ze swoim losem. Kolejny raz w jej oczach
zamigotało to światło, które zwykło się w nich pojawiać, gdy
widziało się ją pogrążoną na modlitwie w kaplicy.
- Siostro – powiedziała bez patosu – w życiu każdego z
nas są chwile, w których prosi się Ojca, aby odsunął czekający
kielich, ale jeśli nie jest to możliwe, niech się dzieje Jego
wola.
Zrozumiałam, że Gratia znalazła drogę pełnego
zjednoczenia z Panem i zachowa pokój serca, cokolwiek się
stanie...
Ostatnie akapity moich notatek zapisuję trzy dni przed
złożeniem moich pierwszych ślubów zakonnych. Minęło sporo
czasu. Przez dwa lata intensywnie przygotowywałam się do
wyjazdu na misje. Zaraz po tym, jak w tym uroczystym dniu
ozdobi się nam welon wieńcem róż, już jako profeski, razem z
siostrami Betty, Dolly i Mary Clara, zajmiemy miejsca w
samolocie relacji Chicago–Hongkong. Wraz z nami polecą
filmowcy, gdyż wszystko troskliwie przygotowano, aby
powstał prawdziwy i rzetelny film o tematyce misyjnej. Mary
Clara zagra w nim jedną z głównych ról. Dowiedziała się o
tym dopiero wczoraj i przyjęła tę wiadomość zupełnie
spokojnie. Ostatnie lata trudziła się nad tym, aby pozbyć się
przerośniętej ambicji. Dlatego też zasłużyła sobie na tę
niespodziankę. Aż do końca gotowa była pracować na misjach
jako prosta misjonarka prowadząca dziecięcy chór. A ja? Cóż,
zostawiam moją książkę. Biskup ją przejrzy, a potem niech
opowie ona czytelnikom o moich przygodach. Mój szef musiał
się pogodzić z faktem, że nigdy jej nie opublikuje. Przyjechał
nawet do St. Mary, aby przekonać się o tym, że pozostaję w
klasztorze, kierując się powołaniem. Nie poznawałam go. Był
jak ogłuszony. Przegrał na całej linii. Potem jednak zdobył się
na wspaniałomyślny gest: obiecane mi honorarium ofiarował
jako „pokutę” na rzecz naszej misji. Opuścił klasztor
poruszony i zamyślony.
A co ze mną? Czy obrałam właściwą drogę? Mogę tylko
ciągle powtarzać: jestem szczęśliwa. Do mojego bagażu
zalicza się także niewielka książeczka z cytatami ulubionego
dominikańskiego świętego: Tomasza z Akwinu. Jeden z nich,
ten, który tak mnie zafascynował już przy moim
„nieproszonym” wstąpieniu do konwentu, wieńczy jej
pierwszą stronę i całe moje życie: „Największym
dobrodziejstwem, jakie można wyświadczyć człowiekowi, jest
odwiedzenie go od błędu i poprowadzenie ku prawdzie”.
Dopiero pełnia prawdy doprowadziła mnie ku pełni
miłości...