5
WSTÊP
P
omiñmy kwestiê, dlaczego kto w ogóle staje siê pi-
sarzem. Sama arogancja wiary, ¿e inni ludzie powinni p³aciæ za czy-
tanie naszych s³ów, dowodzi, ¿e my, pisarze, nie nadajemy siê do
¿ycia w przyzwoitej spo³ecznoci. Jednak niewiele jest spo³ecznoci
wynagradzaj¹cych skromnoæ i pogardzaj¹cych tymi, którzy wpy-
chaj¹ siê w wiat³o reflektorów. Natomiast wszystkie ludzkie spo-
³ecznoci têskni¹ za tymi, co opowiadaj¹ historie; a tych, których
historie lubimy, sk³onni jestemy dobrze wynagradzaæ. Równocze-
nie ci, co opowiadaj¹, bez przerwy na nowo okrelaj¹ i definiuj¹
spo³eczeñstwo. A spo³eczeñstwo p³aci nam za k¹sanie rêki, która
karmi. Jestemy ptakami, które niszcz¹ i na nowo odbudowuj¹ ka¿-
de gniazdo na drzewie.
Dlatego zapomnijmy o pytaniu, czemu zosta³em pisarzem. Zamiast
niego zadajmy ³atwiejsze: dlaczego postanowi³em pisaæ science fiction?
Prosta odpowied brzmi, ¿e wcale nie postanowi³em. Niektórzy
rodz¹ siê do fantastyki, inni wybieraj¹ fantastykê, a jeszcze innym
fantastyka zostaje wmuszona. Ja nale¿ê do tej trzeciej kategorii. Z wy-
boru by³em dramatopisarzem. Owszem, zacz¹³em studiowaæ arche-
ologiê, jednak szybko odkry³em, ¿e byæ archeologiem niekoniecznie
oznacza byæ Thorem Heyerdahlem czy Yigaelem Yadinem. Oznacza
raczej sortowanie omiu miliardów skorup. Oznacza przesypywanie
góry ³y¿eczk¹ do herbaty. Krótko mówi¹c, oznacza pracê. A zatem
nie jest to dziedzina dla mnie.
6
W czasie dwóch semestrów, jakie zajê³o mi dokonanie tego od-
krycia, wys³ucha³em czterech wyk³adów o teatrze na ka¿dy wyk³ad
z archeologii, i w³anie w teatrze spêdza³em wiêkszoæ czasu. Uczêsz-
cza³em do szko³y Brighama Younga, wiêc zanim jeszcze rozpocz¹-
³em studia, bra³em udzia³ w uniwersyteckich zajêciach teatralnych.
Przez wszystkie lata studiów zajmowa³em siê produkcj¹ i wystêpo-
wa³em na scenie. Jako aktor nie osi¹gn¹³em wiele by³em zbyt inte-
lektualny, nie potrafi³em w dostatecznym stopniu wykorzystywaæ
cia³a, na scenie nie wypada³em wiêc swobodnie. Ale ¿e wietnie czy-
ta³em na przes³uchaniach, stale dostawa³em role. I kiedy zrezygno-
wa³em z archeologii, teatr na mnie czeka³. Po raz pierwszy wiado-
mie podj¹³em decyzjê opart¹ na mojej autobiografii. Zamiast
analizowaæ swoje uczucia (które i tak zmienia³y siê co godzina) albo
uk³adaæ mieszn¹ listê za i przeciw, która zawsze wydaje siê taka
racjonalna, po prostu spojrza³em na kilka ostatnich lat ¿ycia. Prze-
kona³em siê, ¿e jedyne, do czego stale wraca³em, nie dbaj¹c, czy
przyniesie mi jak¹kolwiek korzyæ, to teatr. Zmieni³em wiêc kieru-
nek studiów, w ten sposób okrelaj¹c w³asn¹ przysz³oæ.
Pierwszym skutkiem tej decyzji by³a utrata stypendium. Studio-
wa³em na Uniwersytecie Brighama Younga z pe³nym stypendium
prezydenckim czesne, ksi¹¿ki, mieszkanie. Musia³em jednak utrzy-
mywaæ wysok¹ redni¹, co wprawdzie by³o ³atwe w przedmiotach
naukowych, ale diabelnie trudne w subiektywnym wiecie sztuki.
Sprawa by³a wyj¹tkowa ¿aden z prezydenckich stypendystów nie
zajmowa³ siê dot¹d sztuk¹, nie istnia³ wiêc mechanizm przeliczania
subiektywnych ocen. Jeli pracowa³em ile si³ nad tematem akade-
mickim, dostawa³em bardzo dobry. Kropka. ¯adnych problemów.
Ale pracuj¹c nad sztuk¹ mog³em zaharowaæ siê na mieræ, staraæ siê
ze wszystkich si³, a mimo to otrzymaæ dostateczny, poniewa¿ wyk³a-
dowca nie zgadza³ siê z moj¹ interpretacj¹, nie odpowiada³o mu moje
rozegranie akcji albo zwyczajnie mnie nie lubi³ i kto zechcia³by siê
k³óciæ? Nie by³o w tym nic mierzalnego. Zatem studia artystyczne
kosztowa³y mnie sporo pieniêdzy. Nauczy³y te¿, ¿e nie da siê zado-
woliæ krytyka, który postanowi³ nie lubiæ twojego dzie³a. Musia³em
starannie dobieraæ wyk³adowców albo godziæ siê na z³e oceny. Ro-
bi³em jedno i drugie.
Ale jeli nie pracowa³em dla stopni i nie próbowa³em zmieniæ
siê tak, by pasowaæ do z góry przyjêtych przez wyk³adowców za³o-
¿eñ, jakie powinno byæ moje dzie³o, to, nad czym w³aciwie praco-
wa³em? Odpowied uwiadamia³em sobie stopniowo, ale kiedy ju¿
7
j¹ zrozumia³em, nigdy siê nie cofn¹³em. Odrzuci³em sugestiê jedne-
go z profesorów literatury, ¿e cz³owiek powinien pisaæ dla siebie.
Jego zachowanie by³o oczywistym zaprzeczeniem wznios³ej idei
tworzê dla siebie i dla Boga. Przez pó³ ¿ycia wciska³ swoje teksty
ka¿demu, kto tylko zechcia³ je przeczytaæ albo wys³uchaæ. Cz³owiek
ten uwiadomi³ mi to, czego sam siê ju¿ domyla³em: sztuka to dia-
log z publicznoci¹. Jedynym powodem tworzenia sztuki jest przed-
stawienie jej innym ludziom; a przedstawia siê j¹ innym ludziom po
to, by ich zmieniæ. To, co tworzê, musi zmieniaæ wiat, uzna³em,
inaczej nie warto siê tym zajmowaæ.
W ci¹gu roku od uzyskania dyplomu pisa³em sztuki. Nie plano-
wa³em tego. Nie uznawa³em pisania za sposób zarabiania na ¿ycie.
W mojej rodzinie pisanie by³o czym, co siê po prostu robi. Tato
czêsto kupowa³ Writers Digest; parê razy, jako nastolatek, bra³em
udzia³ w ich konkursach. G³ównie jednak uwa¿a³em, ¿e pisanie to
skecze i obrazki w szkole albo przy kociele mormoni zawsze ce-
nili teatr. Pisanie oznacza³o te¿, ¿e mogê, jeli tylko mam jakie po-
jêcie o temacie, bez wiêkszego k³opotu stworzyæ pracê egzamina-
cyjn¹. Ale to przecie¿ nie zawód.
Jako pocz¹tkuj¹cy re¿yser prze¿y³em frustracje zwi¹zane z re-
alizacj¹ nieodpowiednich scenariuszy. Kiedy asystowa³em przy stu-
denckiej produkcji Kwiatów dla Algernona, znalaz³em w koñcu pro-
fesora re¿ysera który przyzna³ mi racjê: drugi akt by³ straszny.
Czyta³em opowiadanie i zachwyci³o mnie, dlatego tak mocno by³em
rozczarowany b³êdnymi wyborami, jakich dokona³ autor adaptacji.
Za zgod¹ re¿ysera wróci³em do domu i napisa³em drugi akt na nowo.
Wykorzystalimy moj¹ wersjê.
Mniej wiêcej w tym samym czasie (tak mi siê wydaje) uczêsz-
cza³em na zajêcia z interpretacji, obejmuj¹ce te¿ teatr czytelnika.
Podoba³a mi siê koncepcja ogo³ocenia sceny i pozwolenia aktorom
w zwyk³ych ubraniach, bez przygotowania na odegranie historii
przed publicznoci¹. W ramach zajêæ napisa³em adaptacjê Tell Me
that You Love Me, Junie Moon Marjorie Kellogg. Uwielbia³em tê
ksi¹¿kê, a adaptacja by³a (i wci¹¿ jest) jednym z moich najlepszych
utworów, poniewa¿ zachowuje zarówno fabu³ê, jak i ostry styl pisa-
nia. Poprosi³em o zgodê na re¿yserowanie przedstawienia. Odpowie-
dziano mi, ¿e na interpretacji nie przewiduje siê re¿yserowania przez
studentów. Tylko na jednych zajêciach uczniowie mog¹ re¿ysero-
waæ sztukê, odby³em ju¿ te zajêcia, zaliczy³em na dostateczny i to
wszystko.
8
Ale to nie by³o wszystko. Mój wyk³adowca, Preston Gledhill,
okaza³ zrozumienie, nagi¹³ trochê przepisy i dosta³em swoje przed-
stawienie: dwie noce w Teatrze Eksperymentalnym, gdzie robi³em
teatr czytelnika tak, jak jeszcze nigdy przedtem. Publicznoæ mia³a
siê w odpowiednich miejscach. Szlochali na koñcu. Oklaski na sto-
j¹co by³y zas³u¿one. Aktorzy do dzi pamiêtaj¹ ja równie¿ ¿e
stworzylimy co niezwyk³ego. Owszem, wykorzysta³em cudz¹ opo-
wieæ, ale ta studencka produkcja po raz pierwszy przekona³a mnie,
¿e potrafiê stworzyæ scenariusz i przedstawienie, które publicznoæ
przyjmie do siebie. Zmieni³em ludzi.
Po tych dwóch udanych adaptacjach postanowi³em na powa¿nie
spróbowaæ dramatopisarstwa. Charles Whitman, w tamtych czasach
(póne lata szeædziesi¹te) ulubieniec studentów, wyk³ada³ te¿ dra-
matopisarstwo i by³ gor¹cym entuzjast¹ teatru mormoñskiego. Uwa-
¿a³, ¿e zajmuj¹cy siê teatrem m³odzi mormoni powinni tworzyæ sztu-
ki dla w³asnej spo³ecznoci. Zgadza³em siê z nim i wci¹¿ siê
zgadzam. Nigdy nie przesta³em tworzyæ mormoñskich sztuk, czêsto
daj¹c im pierwszeñstwo przed bardziej widoczn¹ i lukratywn¹ ka-
rier¹ w wiecie. Wyk³ady Whitmana otworzy³y luzê: napisa³em
kilkanacie sztuk. Próbowa³em swych si³ w realizmie, komedii, dra-
macie wierszem, jednoaktówkach we wszystkim, co nie ucieka³o
na drzewo i pozwoli³o siê pisaæ. Adaptowa³em opowieci z historii
mormonów i z Ksiêgi Mormona; wykorzystywa³em historie z ¿ycia
w³asnego i rodziców. A przez ca³y ten czas wci¹¿ uwa¿a³em siê g³ów-
nie za aktora i re¿ysera.
Z faktu, ¿e pisa³em wiele sztuk, nie wynika jeszcze, ¿e by³em dra-
matopisarzem. Projektowa³em te¿ kostiumy, robi³em charakteryzacje,
budowa³em dekoracje. Nie zajmowa³em siê wiat³em z tego tylko po-
wodu, ¿e cierpia³em na zdrowy lêk przestrzeni. Nie, nie by³em drama-
topisarzem, by³em teatralnym cz³owiekiem do wszystkiego. wiado-
m¹ decyzjê o pisarstwie podj¹³em jednak dopiero pewnego dnia, kiedy
z grup¹ kolegów siedzielimy na Wydziale Teatralnym chyba by³o
to jakie zebranie, ale nie pamiêtam. Mijaj¹cy nas przypadkiem profe-
sor zwróci³ siê do mnie: A wiêc chcesz zostaæ dramatopisarzem?
Co w tych s³owach mnie urazi³o. Pomyla³em, ¿e stworzy³em z tuzin
sztuk wystawianych przy pe³nej sali. By³em pisarzem w takim samym
stopniu, w jakim on by³ aktorem, re¿yserem czy nauczycielem po-
niewa¿ spróbowa³em tego i zdo³a³em usatysfakcjonowaæ publicznoæ.
Odpowiedzia³em wiêc doæ ch³odnym tonem: Nie chcê byæ dramato-
pisarzem. Ja jestem dramatopisarzem.
9
Wkrótce potem odbywa³y siê akurat jego zajêcia i wobec ca³ej
grupy nawi¹za³ do naszej rozmowy. Niektórzy z was zostan¹ akto-
rami, niektórzy re¿yserami, a niektórzy dramatopisarzami, powie-
dzia³. Po czym wskaza³ mnie palcem. Z wyj¹tkiem tego oto Scotta
Carda, który ju¿ jest dramatopisarzem. Wszyscy siê miali. Drwi-
na, jak¹ zdawa³o mi siê us³ysza³em w jego g³osie, rozgniewa³a
mnie i rozczarowa³a. Potem dowiedzia³em siê, ¿e ten komentarz mia³
wyra¿aæ szacunek; póniej pracowalimy razem nad kilkoma pro-
jektami. Wtedy jednak odbiera³em wszystko z paranoj¹ typow¹ dla
przeczulonych, dojrzewaj¹cych ch³opców. Uzna³em jego s³owa za
wyzwanie. Rozmyla³em o nich przez kilka dni. Tygodni. W koñcu
doszed³em do wniosku, ¿e przecie¿ jestem dramatopisarzem, a wszyst-
kie inne zajêcia teatralne s¹ nieistotne. Mog³em osi¹gn¹æ w nich suk-
ces lub ponieæ pora¿kê, ale nie zrobi³oby to wielkiej ró¿nicy moja
przysz³oæ wi¹za³a siê z pisarstwem.
Przeskoczê teraz kilka lat. Lat, w czasie których zorganizowa-
³em zespó³ teatralny, który w pewnym sensie odniós³ wielki suk-
ces. Jednak po tych kilku latach mia³em dwadziecia tysiêcy dola-
rów d³ugów przy piêciu tysi¹cach dolarów rocznego dochodu. Moje
sztuki by³y popularne, jednak b³êdne decyzje finansowe moje de-
cyzje, muszê zaznaczyæ doprowadzi³y do katastrofy. Rozwi¹za³em
zespó³ i powinienem wtedy og³osiæ bankructwo firmy i w³asne. Za-
miast tego postanowi³em wszystko sp³aciæ.
Jak? Moje dochody jako redaktora w wydawnictwie Uniwersy-
tetu Brighama Younga nie wystarcza³y, ¿eby znacz¹co zmniejszyæ
kwotê zad³u¿enia. Musia³em zarobiæ jakie dodatkowe pieni¹dze.
W jaki sposób? Potrafi³em tylko pisaæ, a ¿e moje sztuki przeznaczo-
ne by³y dla mormoñskiej publicznoci, w ¿aden sposób nie mog³y
mi przynieæ takich zysków. Po prostu nie wystarczy³oby widzów
z pe³nymi portfelami. Zastanawia³em siê, czy nie pisaæ dla publicz-
noci nowojorskiej, to jednak by³oby ryzykowne i wymaga³oby tak
wielkich inwestycji czasowych, ¿e zrezygnowa³em z pomys³u. Po-
stanowi³em pisaæ beletrystykê.
W pewien sposób by³o to równie ciê¿kie zadanie, jak pisanie
sztuk teatralnych dla amerykañskiej publicznoci jako takiej. Ró¿ni-
ca polega na tym, ¿e cz³owiek szybciej odkrywa, i¿ poniós³ klêskê.
Mo¿na przez lata wysy³aæ swoje sztuki do teatrów nowojorskich i nie
osi¹gn¹æ niczego skoñczyæ bez publicznoci, bez pieniêdzy i bez
przysz³oci. A w tej samej sytuacji mo¿na siê znaleæ po zaledwie
kilku miesi¹cach rozsy³ania maszynopisów powieci i opowiadañ.
10
A kiedy zastanowi³em siê, jaki typ literatury mi odpowiada, bez
trudu wybra³em science fiction. Chcia³em zacz¹æ od opowiadañ, a pod
tym wzglêdem science fiction gwarantuje najszerszy rynek. Po pierw-
sze dlatego, ¿e zarabia siê na tym niewiele, wiêc znani powieciopi-
sarze trzymaj¹ siê zwykle z daleka, oddaj¹c pole krótkich tekstów
nowym nazwiskom. Po drugie, poniewa¿ science fiction ¿ywi siê
niezwyk³oci¹, wiêc nowi twórcy s¹ w niej witani chêtniej ni¿ gdzie
indziej. Prawdziwa niezwyk³oæ wymaga geniuszu, ale jej dobrym
substytutem jest niezwyk³oæ zawarta w unikalnym g³osie ka¿dego
twórcy. Kiedy wiêc autor science fiction jest równoczenie nowy
i kompetentny, rozb³yskuje pozornym geniuszem i fantastyka przyj-
muje go z otwartymi ramionami (inni mogliby powiedzieæ, ¿e prze-
¿uwa go, po³yka, a potem wymiotuje, ale takie stwierdzenie by³oby
wulgarne i nieuprzejme; nie zawsze przecie¿ tak siê dzieje).
Tak wiêc, z czysto finansowych wzglêdów, zad³u¿ony po uszy,
wybra³em science fiction. Mia³em szczêcie i ju¿ drugie wys³ane
opowiadanie sprzeda³o siê po kilku zaledwie próbach (o których
opowiadam w innym miejscu), po czym zajê³o drugie miejsce w ple-
biscycie nagrody Hugo i zyska³o dla mnie Nagrodê Campbella dla
najlepszego debiutu. Dopóki zatem ludzie p³acili mi za pisanie science
fiction, dlaczego mia³bym przestaæ?
To by³a barwna, dowcipna, swobodna odpowied. A tak¿e oszu-
stwo.
Poniewa¿ przez ca³y czas, kiedy by³em dramatopisarzem, pi-
sa³em te¿ science fiction. Zanim stworzy³em jak¹kolwiek sztukê,
w wieku szesnastu lat wpad³em na pomys³ opowiadania, które w koñ-
cu sta³o siê Gr¹ Endera. Chodzi³em na kursy pisarskie w BYU i cho-
cia¿ mia³em doæ rozs¹dku, ¿eby nie oddawaæ SF na sprawdzianach,
to sercem by³em przy historiach Worthingów, które pisa³em, zanim
jeszcze wystawiono moj¹ pierwsz¹ sztukê. Podobnie jak sztuki, moje
opowiadania powstawa³y na liniowanych kartkach z ko³onotatników
i na pocz¹tku matka przepisywa³a mi je na maszynie. Wysy³a³em je
potem i jak skarb przechowywa³em wszystkie odmowy. Nie by³o ich
wiele parê opowiadañ, kilka odpowiedzi. Ale miêdzy odmowami
i miêdzy sztukami zajmowa³em siê literatur¹ z takim zapa³em, jak
niczym innym w ¿yciu.
Zostawmy wiêc dowcipne odpowiedzi i spytajmy jeszcze raz:
dlaczego science fiction? Dlaczego opowiadania, jakie przychodz¹
mi do g³owy, zawsze nale¿¹ do science fiction i fantasy? Nie dlate-
go, ¿e nie czyta³em nic poza SF. Wrêcz przeciwnie; kilka razy prze-
11
¿y³em co prawda okres zauroczenia fantastyk¹, jednak w szkole red-
niej i na studiach czyta³em tylko SF i fantasy, które by³o w modzie.
Czyta³em Diunê, kiedy wszyscy czytali Diunê; tak samo W³adcê Pier-
cieni, Fundacjê, I Sing the Body Electric i S³onecznikowe wino.
Równoczenie czyta³em The Wall and the White Lotus Herseya, Fo-
untainhead Ayn Rand, Stanyan Street and Other Sorrows Roda
McKuena. Do licha, czyta³em nawet Khalila Gibrana. Mo¿e nie bra-
³em prochów, ale te¿ nie by³em ca³kiem odizolowany od swojego
pokolenia (na szczêcie, zanim ukaza³a siê Mewa, zd¹¿y³em wystar-
czaj¹co wydoroleæ, ¿eby natychmiast uznaæ j¹ za miecie). Nigdy,
ani razu, nawet przez chwilê nie myla³em o sobie jako czytelniku
science fiction. Niektóre fantastyczne ksi¹¿ki by³y dla mnie obja-
wieniem, to prawda, ale nie bardziej ni¿ inne a ¿adna nie wywar³a
takiego wp³ywu, jak Szekspir i Joseph Smith, dwaj pisarze, którzy
bardziej ni¿ ktokolwiek inny uformowali styl, w jakim mylê i piszê.
Jeli nie by³em czytelnikiem science fiction jako takim, dlacze-
go impuls opowiadania historii objawi³ siê u mnie w formie fanta-
styki? Mylê, ¿e z tej samej przyczyny, dla której impuls pisania sztuk
zawsze wyra¿a³ siê w treciach przeznaczonych dla publicznoci
mormoñskiej. Mo¿liwoæ transcendencji to tylko czêæ wyjanienia.
Wa¿niejszy jest fakt gdy¿ mormonizm nie jest religi¹ transcenden-
taln¹ ¿e science fiction, podobnie jak mormonizm, dostarcza s³ow-
nika dla racjonalizacji transcendencji. To znaczy, ¿e w granicach
science fiction mo¿liwe jest odnalezienie sensu ¿ycia bez uciekania
siê do Tajemnicy. Nie lubiê Tajemnicy (chocia¿ uwielbiam tajemni-
ce); uwa¿am, ¿e to nazwa, jak¹ nadajemy naszej decyzji, by nie sta-
raæ siê rozumieæ. Od Josepha Smitha nauczy³em siê odrzucaæ ka¿d¹
filozofiê, która wymaga prze³kniêcia paradoksu, jakby by³ wyrazem
g³êbi; nauczy³em siê, ¿e jeli co nie ma sensu, to prawdopodobnie
jest bzdur¹. W ramach science fiction mog³em zrzuciæ kajdany reali-
zmu i tworzyæ wiaty, w których problemy, o jakie mi chodzi³o, by³y
wyra¿one czysto i wyranie. Historiê mo¿na opowiedzieæ wprost.
Mo¿e o czym mówiæ.
Od tego czasu pozna³em sposoby, by bardziej realistyczna lite-
ratura tak¿e o czym mówi³a ale nie takie, jakich próbowali mnie
nauczyæ moi profesorowie. Mêtne sposoby, stosowane przez wspó³-
czesnych literatów amerykañskich, prowadz¹ do bankructwa, ponie-
wa¿ zaniedbuj¹ publicznoæ. S¹ jednak pisarze, którzy poza fanta-
styk¹ dokonuj¹ tego, o czym w wieku dwudziestu trzech lat s¹dzi³em,
¿e jest mo¿liwe tylko w jej granicach. Mylê tu o Cold Sassy Tree
12
Olive Ann Burns jako kamieniu milowym, który przekona³ mnie, ¿e
wszystkich tak zwanych Tajemnic mo¿na dosiêgn¹æ poprzez opo-
wieci o mi³oci, o seksie i o mierci, o potrzebie przynale¿enia,
o pragnieniach cia³a i poszukiwaniu indywidualnych wartoci; Spo-
³ecznoæ, Cielesnoæ, To¿samoæ. Tak naprawdê wszystkie opowie-
ci dotycz¹ tej triady. Najlepsze z nich to te, które czyni¹ to lepiej
dla konkretnej publicznoci, w konkretnym miejscu i czasie. Stop-
niowo próbujê wiêc pisaæ inne utwory, dla czytelników spoza spo-
³ecznoci mormonów i spo³ecznoci science fiction. Nie zmienia to
faktu, ¿e w³anie w science fiction po raz pierwszy znalaz³em mo¿li-
woæ mówienia do niemormonów o sprawach dla mnie najwa¿niej-
szych. Dlatego pisa³em science fiction, piszê science fiction i bêdê
pisa³ science fiction jeszcze przez wiele lat.
13
1. TYSI¥C MIERCI
N
ie bêdziesz przemawia³ uprzedzi³ oskar¿yciel.
Nie s¹dzê, ¿eby mi pozwolili odpar³ Jerry Crove, udaj¹c
pewnoæ siebie, której wcale nie czu³.
Oskar¿yciel nie zachowywa³ siê wrogo; bardziej przypomina³
re¿ysera szkolnego przedstawienia ni¿ cz³owieka, który d¹¿y³ do
mierci Jerryego.
Nie tylko ci nie pozwol¹ ostrzeg³ ale jeli spróbujesz, skoñ-
czy siê to dla ciebie o wiele gorzej. Mamy ciê jak na talerzu. Znale-
limy wiêcej dowodów, ni¿ potrzebowalimy.
Niczego nie wykazalicie.
Wykazalimy, ¿e wiedzia³e nie ustêpowa³ oskar¿yciel.
Teraz nie warto siê k³óciæ. Wiedzia³e o zdradzie i nie zameldowa-
³e, a to równa siê pope³nieniu zdrady.
Jerry wzruszy³ ramionami i odwróci³ g³owê.
ciany celi by³y z szarego betonu, drzwi z litej stali. Zamiast
³ó¿ka dosta³ hamak zawieszony na wbitych w mur hakach. Za toaletê
s³u¿y³o wiadro ze zdejmowanym plastykowym siedzeniem. Uciecz-
kê trudno by³o sobie nawet wyobraziæ. W³aciwie nie by³o tu nic, co
mog³oby zaj¹æ inteligentnego cz³owieka na d³u¿ej ni¿ piêæ minut.
Przez trzy tygodnie, jakie tu spêdzi³, nauczy³ siê na pamiêæ ka¿dej
szczeliny betonu, ka¿dej rubki w drzwiach. Nie mia³ ju¿ na co pa-
trzeæ z wyj¹tkiem oskar¿yciela. Niechêtnie spojrza³ mu w oczy.
Co powiesz, kiedy sêdzia spyta, czy przyznajesz siê do winy?
14
Nolo contendere.
Dobrze, ale by³oby ³adniej, gdyby powiedzia³: jestem winny
poradzi³ oskar¿yciel.
Nie podoba mi siê to s³owo.
Nie zapominaj o jednym. Bêd¹ ciê filmowaæ trzy kamery. Pro-
ces zostanie nadany na ¿ywo. Jeste reprezentantem wszystkich
Amerykanów. Musisz zachowywaæ siê godnie i spokojnie uznaæ fakt,
¿e twój wspó³udzia³ w zabójstwie Petera Andersona
Andrejewicza
Andersona, doprowadzi³ ciê na próg mierci, a teraz wszystko
zale¿y od ³aski s¹du. Idê na lunch. Zobaczymy siê jeszcze wieczo-
rem. I pamiêtaj: ¿adnych przemówieñ. ¯adnych k³opotów.
Jerry kiwn¹³ g³ow¹. Nie warto siê k³óciæ. Przez ca³e popo³udnie
æwiczy³ koniugacje nieregularnych czasowników portugalskich. ¯a-
³owa³, ¿e nie mo¿e cofn¹æ siê w czasie i odwróciæ tej chwili, kiedy
zgodzi³ siê rozmawiaæ ze starcem, który odkry³ mu plan zabójstwa
Andrejewicza.
Teraz muszê ci zaufaæ powiedzia³ wtedy starzec. Temos
que confiar no senhor americano. Kochacie wolnoæ, né?
Kochamy wolnoæ? Kto jeszcze o tym wiedzia³? I czym jest wol-
noæ? ¯e wolno robiæ szmal? Rosjanie byli sprytni; wiedzieli, ¿e jeli
pozwol¹ Amerykanom zarabiaæ, nikt siê nie bêdzie przejmowa³, ja-
kim jêzykiem mówi rz¹d. Zreszt¹ rz¹d i tak mówi po angielsku.
Propaganda, któr¹ go karmili, wcale nie by³a zabawna. By³a a¿
nazbyt prawdziwa. Stany Zjednoczone nigdy nie zazna³y tak d³ugie-
go okresu spokoju. Od czasów hossy po wojnie w Wietnamie, trzy-
dzieci lat temu, gospodarka nigdy jeszcze nie znajdowa³a siê w tak
kwitn¹cym stanie. Leniwi, potulni Amerykanie jak zwykle zajmo-
wali siê interesami, jakby zawsze marzyli o portretach Lenina na cia-
nach i na plakatach.
Niczym siê od nich nie ró¿ni³em, przypomnia³ sobie. Wys³a³em
podanie o pracê razem z przysiêg¹ wiernoci. Pokornie przyj¹³em
propozycjê pracy guwernera u jakiego wysokiego dzia³acza partii.
Przez trzy lata, w Rio, uczy³em nawet jego przeklête dzieciaki.
Powinienem pisaæ sztuki.
Ale o czym mam pisaæ? Mo¿e komedie? Jankes i komisarz
mieszna opowieæ o kobiecie komisarzu, która wychodzi za m¹¿ za
Amerykanina b³êkitnej krwi, producenta maszyn do pisania. Oczy-
wicie nie ma kobiet komisarzy, ale trzeba podtrzymywaæ iluzjê rów-
nego i wolnego spo³eczeñstwa.
15
Bruce, kochanie mówi komisarz z delikatnym, ale bardzo
seksownym rosyjskim akcentem. Twoja fabryka maszyn do pisa-
nia jest podejrzanie bliska uzyskania dochodu.
A gdyby przynosi³a straty, donios³aby na mnie, co, moja ma³a
kluseczko?
(Wybuchy miechu Rosjan na widowni; Amerykanie nie s¹ roz-
bawieni, ale w koñcu p³ynnie mówi¹ po angielsku i nie potrzebuj¹
takich prostych dowcipów. Zreszt¹ partia i tak musi zaaprobowaæ
wszystkie recenzje, wiêc nie trzeba siê martwiæ o krytyków. Niech
Rosjanie siê bawi¹ i pieprzyæ amerykañsk¹ widowniê!)
Dialog trwa dalej:
Wszystko dla dobra Matki Rosji.
Pieprzyæ Matkê Rosjê.
Zrób to koniecznie mówi Natasza. Mo¿esz mnie uznaæ za
jej wcielenie.
O, tak. Rosjanie uwielbiaj¹ seks na scenie. W Rosji jest oczy-
wicie zakazany, ale przecie¿ wiadomo, ¿e Amerykanie s¹ deka-
dentami.
Równie dobrze móg³bym projektowaæ karuzele w Disneylandzie,
myla³ Jerry. Albo pisaæ teksty do wodewilu. Albo jeszcze lepiej:
wsadziæ g³owê do piekarnika. Chocia¿ przy moim szczêciu pewnie
by³by elektryczny.
Móg³ zasn¹æ nie by³ tego pewien. Ale drzwi otworzy³y siê,
a on uniós³ powieki, choæ nie s³ysza³ zbli¿aj¹cych siê kroków. Cisza
przed burz¹ a teraz burza.
¯o³nierze byli m³odzi, ale to nie S³owianie. Pos³uszni, choæ byli
Amerykanami. Niewolnicy S³owian. Mo¿na by to umieciæ w jakim
wierszu, pomyla³, gdyby pozosta³ jeszcze kto, kto chce czytaæ po-
lityczne wiersze.
M³odzi amerykañscy ¿o³nierze (maj¹ nieodpowiednie mundury;
nie pamiêtam ju¿ dawnych, ale te nie s¹ szyte dla amerykañskich
cia³) prowadzili go przez korytarze, po schodach, przez drzwi, a¿
w koñcu znaleli siê na dworze i wsadzili go do opancerzonej furgo-
netki. Czy oni sobie wyobra¿aj¹, ¿e nale¿y do spisku i towarzysze
przybêd¹ mu na ratunek? Czy nie wiedz¹, ¿e cz³owiek w jego sytu-
acji nie ma ju¿ ¿adnych przyjació³?
Jerry widzia³ ju¿ co takiego w Yale. Doktor Swick by³ cz³owie-
kiem lubianym, chyba najlepszym wyk³adowc¹ na wydziale. Potrafi³
najgorsze mieci zmieniæ w sztukê, obsadziæ fatalnych aktorów i spra-
wiæ, ¿eby dobrze wypadli, wpuciæ apatyczn¹ widowniê i zmieniæ
16
ich w ludzi pe³nych entuzjazmu i nadziei. A potem, pewnego dnia,
policja wpad³a do jego domu i odkry³a, ¿e Swick wraz z czwórk¹
aktorów wystawiali sztukê dla grupy najwy¿ej dwudziestu przyja-
ció³. Có¿ to by³o Kto siê boi Virginii Woolf?, przypomnia³ sobie
Jerry. Smutna sztuka, rozpaczliwa, ale ostra. Dowodz¹ca, ¿e rozpacz
jest czym paskudnym, niszczycielskim. Ukazuj¹ca k³amstwa jako
samobójstwo. Krótko mówi¹c, sztuka budzi³a w widzach uczucie,
¿e, na Boga, co jest nie tak z ich ¿yciem, ¿e spokój jest tylko iluzj¹,
dobrobyt oszustwem, ¿e ambicje Ameryki zosta³y wypalone i tak
wiele zniknê³o z tego, co dobre i dumne
Jerry uwiadomi³ sobie, ¿e ma ³zy w oczach. ¯o³nierze, siedz¹-
cy z nim w opancerzonej furgonetce, odwracali g³owy. Jerry wytar³
oczy.
Gdy tylko rozesz³a siê wieæ o aresztowaniu Swicka, nagle oka-
za³o siê, ¿e nikt go nie zna. Ktokolwiek mia³ jego listy, wiadomoci
od niego czy nawet notatki z wyk³adów z jego nazwiskiem, znisz-
czy³ je natychmiast. Nazwisko zniknê³o z ksi¹¿ki telefonicznej. Kla-
sy, gdzie wyk³ada³, wieci³y pustk¹, poniewa¿ nikt nie przychodzi³.
Nikt nawet nie liczy³ na zastêpstwo, gdy¿ uniwersytet nie posiada³
informacji, ¿e w ogóle by³ taki wyk³ad, a nawet taki profesor. Dom
zosta³ sprzedany, ¿ona siê wyprowadzi³a i nikt nawet jej nie po¿e-
gna³. A potem, prawie rok póniej, w wiadomociach CBS (gdzie
zawsze nadawano sprawozdania z oficjalnych procesów) pokazali
dziesiêæ minut Swicka, który p³aka³ i powtarza³:
Ameryka nie zazna³a niczego lepszego ni¿ komunizm. Z mo-
jej strony by³o to g³upie i niedojrza³e pragnienie wykazania siê i zak-
pienia z w³adz. Niczego nie planowa³em. Myli³em siê. Rz¹d okaza³
mi wiêcej ³aski, ni¿ na to zas³u¿y³em.
I tak dalej. G³upie s³owa, ale Jerry patrzy³ ca³kowicie przekona-
ny. Mo¿e sam tekst nie mia³ znaczenia, lecz twarz Swicka wyra¿a³a
skupienie; mówi³ szczerze.
Samochód zahamowa³ i tylne drzwi otworzy³y siê w³anie
w chwili, gdy Jerry przypomnia³ sobie, ¿e spali³ egzemplarz pod-
rêcznika dramatopisarstwa Swicka. Spali³, ale najpierw przepisa³
wszystkie g³ówne tezy. Niewa¿ne, czy Swick o tym wiedzia³, czy
nie, ale co po sobie zostawi³. A co ja zostawiê? zastanawia³ siê
Jerry. Dwójkê rosyjskich dzieciaków, które pewnie teraz mówi¹ ju¿
po angielsku, a których ojciec wylecia³ w powietrze na ich oczach;
jego krew zachlapa³a im twarze, poniewa¿ Jerry go nie uprzedzi³?
Có¿ za dziedzictwo.
17
Przez chwilê poczu³ wstyd. ¯ycie to ¿ycie, niewa¿ne, czyje i jak
prze¿ywane.
A potem przypomnia³ sobie tê noc, kiedy Peter Andrejewicz (nie,
Anderson; ostatnio modne jest udawanie Amerykanina, pod warun-
kiem ¿e naprawdê jest siê Rosjaninem) wezwa³ go po pijanemu i ja-
ko pracodawca (tzn. w³aciciel) za¿¹da³, ¿eby Jerry na przyjêciu
odczyta³ gociom swoje wiersze. Jerry próbowa³ siê rozemiaæ, ale
Peter nie by³ a¿ tak pijany; nalega³. Jerry wróci³ wiêc na górê, przy-
niós³ wiersze i czyta³ je grupie mê¿czyzn, którzy ich nie rozumieli,
i grupie kobiet, które rozumia³y i by³y tylko rozbawione.
Ma³y Andre powiedzia³ potem:
To by³y dobre wiersze, Jerry.
Ale Jerry czu³ siê jak dziewica, która zosta³a zgwa³cona, a po-
tem dosta³a od gwa³ciciela dwa dolary napiwku.
Rzeczywicie Peter da³ mu premiê, a Jerry j¹ wyda³.
Charlie Ridge, adwokat Jerryego, czeka³ na niego tu¿ za pro-
giem s¹du.
Jerry, ch³opie, niele sobie dajesz radê. W ogóle nie straci³e
na wadze.
Na diecie z czystego krochmalu musia³bym ca³y dzieñ biegaæ
dooko³a celi, ¿eby zachowaæ liniê.
miech. Cha, cha. Ale¿ siê wietnie bawimy. Ale¿ jestemy jowialni.
Pos³uchaj, Jerry. Musisz to zrobiæ jak nale¿y. Sam wiesz. Oni
mierz¹ reakcjê widowni i potrafi¹ oceniæ, w jakim stopniu jeste
szczery. Musisz mówiæ z przekonaniem.
Czy dawniej adwokaci nie próbowali walczyæ o swoich klien-
tów? spyta³ Jerry.
Takie podejcie do niczego ciê nie doprowadzi. Nie ¿yjemy
w dawnych dobrych czasach, kiedy mogli cz³owieka uniewinniæ z po-
wodu jakiego formalnego uchybienia, a dobry prawnik potrafi³ od-
k³adaæ proces przez piêæ lat. Jeste winny jak diabli, lecz jeli bê-
dziesz wspó³pracowa³, nic ci nie zrobi¹. Po prostu ciê deportuj¹.
Niez³y z ciebie kumpel odpar³ Jerry. Kiedy stoisz po mojej
stronie, to naprawdê nie mam siê o co martwiæ.
S³usznie powiedzia³ Charlie. I nie zapominaj o tym.
W sali s¹dowej sta³y kamery. (Jerry s³ysza³, ¿e za dawnych cza-
sów wolnej prasy czêsto usuwano kamery z sali s¹dowej. Ale wtedy
oskar¿ony zwykle siê nie przyznawa³ i prawnicy z obu stron nie mogli
realizowaæ tego samego scenariusza. Mimo wszystko zosta³a jesz-
cze prasa i dziennikarze wygl¹dali tak, jakby wierzyli, ¿e s¹ wolni.)
2 Chaos
18
Przez prawie pó³ godziny Jerry nie mia³ nic do roboty. Widow-
nia (ciekawe, czy im p³ac¹, zastanawia³ siê Jerry; w Ameryce na pew-
no) zajê³a miejsca i przedstawienie zaczê³o siê dok³adnie o ósmej.
Wszed³ sêdzia; wygl¹da³ imponuj¹co w swojej todze, g³os mia³
dwiêczny i silny, jak ojciec w serialu, upominaj¹cy zbuntowanego
syna. Ktokolwiek przemawia³, zwraca³ siê do kamery, nad któr¹ p³o-
nê³o czerwone wiate³ko. Jerry by³ zmêczony.
Wci¹¿ by³ zdecydowany wykorzystaæ ten proces dla swoich ce-
lów, ale zastanawia³ siê, co mu z tego przyjdzie. Czy rzeczywicie
zrealizuje jakie cele? Z pewnoci¹ ukarz¹ go bardziej surowo. Z pew-
noci¹ siê rozz³oszcz¹ i odetn¹ mu mikrofon. Ale przygotowa³ swo-
j¹ mowê; by³aby to pe³na pasji scena fina³owa jakiej sztuki (Crove
przeciwko komunistom, a mo¿e Ostatni krzyk wolnoci), a on by³
bohaterem, który z radoci¹ oddaje ¿ycie za mo¿liwoæ wzbudzenia
odrobiny patriotyzmu (odrobiny inteligencji, do diab³a z patrioty-
zmem!) w sercach i umys³ach milionów Amerykanów przed telewi-
zorami.
Geraldzie Nathanie Crove, wys³ucha³e postawionych ci za-
rzutów. Wyst¹p i powiedz, czy przyznajesz siê do winy.
Jerry wsta³ i przeszed³ mia³ nadziejê, ¿e z godnoci¹ by za-
trzymaæ siê na X z tamy przyklejonej do pod³ogi, gdzie kaza³ mu
stan¹æ oskar¿yciel. Spojrza³ na kamerê z czerwonym wiate³kiem.
Patrzy³ na ni¹ w skupieniu, szczerze i zastanawia³ siê, czy jednak nie
lepiej bêdzie powiedzieæ nolo contendere, a nawet jestem winny
i mieæ to ju¿ za sob¹.
Panie Crove zaintonowa³ sêdzia. Ameryka patrzy. Czy przy-
znaje siê pan do winy?
Ameryka rzeczywicie patrzy³a. A Jerry otworzy³ usta i przemó-
wi³ nie po ³acinie, lecz po angielsku, s³owami, które tak czêsto wy-
g³asza³ w mylach:
Jest w³aciwy czas na odwagê i czas na tchórzostwo, czas,
kiedy cz³owiek mo¿e siê poddaæ tym, którzy proponuj¹ mu wyro-
zumia³oæ, i czas, kiedy musi siê opieraæ dla osi¹gniêcia wy¿szych
celów. Ameryka by³a kiedy wolnym narodem, ale dopóki oni p³a-
c¹ nam pensje, jestemy chyba zadowoleni, ¿e zrobili z nas nie-
wolników! Nie przyznajê siê do winy, gdy¿ ka¿de dzia³anie, które
pozwala os³abiæ rosyjsk¹ dominacjê nad dowolnym narodem na
wiecie, jest ciosem wymierzonym w imieniu wszystkiego, co czy-
ni ¿ycie wartym prze¿ywania, przeciwko tym, dla których si³a jest
jedynym bogiem!
19
Aha, elokwencja. Kiedy to uk³ada³, nie s¹dzi³, ¿e dojdzie tak
daleko, a mimo to jako mu nie przerywali. Odwróci³ siê do kamery,
spojrza³ na oskar¿yciela, który notowa³ co na ¿ó³tej kartce. Spojrza³
na Charliego. Adwokat z rezygnacj¹ krêci³ g³ow¹ i chowa³ papiery
do teczki. Nikt siê specjalnie nie martwi³, ¿e Jerry mówi³ to wszyst-
ko w telewizji. A przekazy by³y na ¿ywo wielokrotnie podkrelali,
¿e musz¹ zrobiæ wszystko jak nale¿y za pierwszym razem, gdy¿ trans-
misja idzie na ¿ywo.
K³amali, oczywicie. Jerry urwa³ przemowê i wbi³ rêce w kie-
szenie tylko po to, by odkryæ, ¿e garnitur, który mu dali, nie ma kie-
szeni (oszczêdzaj pieni¹dze, unikaj¹c rzeczy niewa¿nych, mówi³ slo-
gan reklamowy) i d³onie zsunê³y siê bezsensownie po udach.
Oskar¿yciel spojrza³ zdziwiony, kiedy sêdzia chrz¹kn¹³ zna-
cz¹co.
Przepraszam bardzo powiedzia³. Przemowy trwaj¹ zwykle
o wiele d³u¿ej. Gratulujê panu, panie Crove, tej zwiêz³oci.
Jerry skin¹³ g³ow¹ z drwi¹cym podziêkowaniem, ale nie by³o
mu weso³o.
Zawsze przeprowadzamy próbê powiedzia³ oskar¿yciel
aby wy³apaæ wszystkich, którzy licz¹ na ostatni¹ szansê.
Wszyscy o tym wiedzieli?
Wszyscy oprócz pana, oczywicie. No dobrze, mo¿ecie ju¿ iæ
do domu.
Widzowie wstali i spokojnie wyszli.
Oskar¿yciel i Charlie podeszli do sto³u. Sêdzia opar³ podbródek
na d³oni; nie zachowywa³ siê ju¿ po ojcowsku, by³ tylko trochê znu-
dzony.
Ile pan ¿¹da? zapyta³.
Nieograniczony odpar³ oskar¿yciel.
Naprawdê jest taki wa¿ny?
Równie dobrze Jerryego mog³o tu nie byæ.
W Brazylii likwiduj¹ prawdziwych zamachowców.
Pan Crove jest Amerykaninem przypomnia³ oskar¿yciel
który pozwoli³ na zabójstwo rosyjskiego ambasadora.
Dobrze, dobrze mrukn¹³ sêdzia, a Jerry zdziwi³ siê, ¿e nie
mia³ ladu rosyjskiego akcentu.
Geraldzie Nathanie Crove, s¹d uznaje pana za winnego mor-
derstwa i zdrady Stanów Zjednoczonych Ameryki i jej sprzymierzeñ-
ca, Zwi¹zku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Ma pan co do
powiedzenia, zanim og³oszê wyrok?
20
Zastanawiam siê tylko powiedzia³ Jerry dlaczego wszyscy
mówicie po angielsku.
Poniewa¿ odpar³ lodowatym tonem oskar¿yciel jestemy
w Ameryce.
Dlaczego w ogóle robicie sobie k³opot z procesami?
¯eby powstrzymaæ innych debili od tego, co ty zrobi³e. On
tylko chce siê k³óciæ, Wysoki S¹dzie.
Sêdzia uderzy³ m³otkiem.
S¹d skazuje Geralda Nathana Crove na mieræ ka¿dym do-
stêpnym sposobem, do chwili, kiedy przekonuj¹co przeprosi lud
amerykañski za swoje dzia³anie. Rozprawa zakoñczona. O Bo¿e, ale¿
mnie boli g³owa.
Nie marnowali czasu. Pewnie go obserwowali, poniewa¿ o pi¹-
tej rano, ledwie Jerry zd¹¿y³ zasn¹æ, natychmiast go obudzili ostrym
wstrz¹sem elektrycznym poprzez metalow¹ pod³ogê, na której le¿a³.
Dwóch stra¿ników tym razem Rosjan wkroczy³o, rozebra³o go
i powlok³o za sob¹ do komory mierci, chocia¿ gdyby mu tylko po-
zwolili, móg³by sam pójæ.
Oskar¿yciel ju¿ czeka³.
Przydzielono mnie do pañskiej sprawy powiedzia³ poniewa¿
wygl¹da na to, ¿e bêdzie pan sporym wyzwaniem. Ma pan bardzo cieka-
wy profil psychologiczny, panie Crove. Chcia³by pan zostaæ bohaterem.
Nie zdawa³em sobie z tego sprawy.
Wykaza³ pan to w sali s¹dowej. Z pewnoci¹ wie pan, zreszt¹
sugeruje to pañskie drugie imiê, jak brzmia³y ostatnie s³owa jednego
ze szpiegów podczas rewolucji amerykañskiej, niejakiego Nathana
Holea. Powiedzia³: ¯a³ujê, ¿e mam tylko jedno ¿ycie, by oddaæ je
dla mojego kraju. Odkryje pan, jak bardzo siê myli³. Powinien siê
cieszyæ, ¿e ma tylko jedno ¿ycie.
Zaczerpn¹³ tchu.
Poniewa¿ aresztowalimy pana kilka tygodni temu w Rio de
Janeiro, zd¹¿ylimy ju¿ wyhodowaæ ca³¹ seriê pañskich klonów. Przy-
spieszylimy ich rozwój, ale do dzisiaj przebywa³y w rodowisku
bezwra¿eniowym. Ich umys³y s¹ ca³kiem czyste. S³ysza³ pan z pew-
noci¹ o somecu, panie Crove?
Jerry kiwn¹³ g³ow¹. rodek usypiaj¹cy ze statków kosmicznych.
W tym przypadku nie jest nam, oczywicie, potrzebny, panie
Crove. Ale metoda rejestracji zawartoci umys³u, której u¿ywano
21
w lotach miêdzygwiezdnych, okaza³a siê bardzo u¿yteczna. Podczas
egzekucji bêdziemy ca³y czas rejestrowaæ stan pañskiego mózgu.
Wszystkie pañskie wspomnienia zostan¹ doæ bezceremonialnie wt³o-
czone w g³owê pierwszego klona, który natychmiast stanie siê pa-
nem. Bêdzie jednak doskonale pamiêta³ ca³e pañskie ¿ycie, ³¹cznie
z chwil¹ mierci.
Przerwa³, czekaj¹c, a¿ sens jego s³ów dotrze do Jerryego.
W dawnych czasach ³atwo by³o zostaæ bohaterem, panie Cro-
ve. Wtedy nie wiedzia³o siê na pewno, czym jest mieræ. Czy jest
wielkim snem, wielkim cierpieniem emocjonalnym, szybkim opusz-
czeniem cia³a przez duszê ¯adna z tych mo¿liwoci nie jest prze-
sadnie dok³adna.
Jerry by³ przera¿ony. Oczywicie, s³ysza³ ju¿ kiedy o wielokrot-
nej mierci podobno istnia³a ze wzglêdu na swe odstraszaj¹ce dzia-
³anie. O¿ywiaj¹ ciê i zabijaj¹ znowu, i znowu, jak wyczyta³ w ja-
kim opowiadaniu grozy. Teraz wiedzia³, ¿e jest prawdziwe.
A przynajmniej chcieli, by w to wierzy³.
By³ przera¿onym rodzajem mierci, jaki dla niego wybrali: z haka
w suficie zwisa³a pêtla. Mo¿na by³o j¹ wci¹gaæ i opuszczaæ, ale nie
by³o ani ladu zapadni i szansy na szybki, gwa³towny upadek i skrê-
cenie karku. Jerry kiedy niemal ud³awi³ siê oci¹. Wra¿enie nie-
mo¿noci oddychania budzi³o w nim lêk.
Jak mogê tego unikn¹æ? spyta³. D³onie mia³ mokre od potu.
Pierwszego razu w ¿aden sposób odpar³ oskar¿yciel. Wiêc
równie dobrze mo¿e byæ pan dzielny i przy tej okazji okaza³ swój
heroizm. Potem zrobimy panu próbne zdjêcia i zobaczymy, jak bar-
dzo przekonuj¹ca bêdzie pañska skrucha. Wie pan, jestemy spra-
wiedliwi, staramy siê nie robiæ takich rzeczy niepotrzebnie. Proszê
usi¹æ.
Jerry usiad³. Mê¿czyzna w bia³ym fartuchu za³o¿y³ mu na g³owê
metalowy he³m. Kilka igie³ uk³u³o go w czaszkê.
Pañski pierwszy klon w³anie uzyskuje wiadomoæ poin-
formowa³ oskar¿yciel. Ma ju¿ wszystkie pañskie wspomnienia.
W tej chwili prze¿ywa pañsk¹ panikê, czy te¿ raczej pañskie próby
odwagi. Niech pan siê skoncentruje na tym, co siê za chwilê stanie.
Bêdzie pan chcia³ pamiêtaæ ka¿dy szczegó³.
Proszê odezwa³ siê Jerry.
Odwagi, m³ody cz³owieku. Oskar¿yciel umiechn¹³ siê lek-
ko. W s¹dzie by³e znakomity. Oka¿ teraz nieco tego szlachetnego
oporu.
22
Stra¿nicy podprowadzili go do pêtli i za³o¿yli mu j¹ na szyjê
ostro¿nie, ¿eby nie przesun¹æ he³mu. Zacisnêli mocno i zwi¹zali mu
rêce na plecach. Szorstki sznur ³askota³ w szyjê. Jerry czeka³, a¿ unios¹
go w powietrze. Napina³ miênie szyi i stara³ siê je usztywniæ, cho-
cia¿ wiedzia³, ¿e to na nic. Kolana siê pod nim ugina³y. Wci¹¿ cze-
ka³, a¿ poci¹gn¹ za linê.
Pokój by³ zwyczajny. Nie mia³ na czym zatrzymaæ wzroku, a oskar-
¿yciel wyszed³. W cianie naprzeciw umieszczono lustro. Ledwie móg³
na nie spojrzeæ bez odwracania ca³ego cia³a. By³ pewien, ¿e to okno
obserwacyjne. Oczywicie, ¿e bêd¹ patrzeæ.
Mia³ ochotê iæ do ³azienki.
Pamiêtaj, powtarza³ sobie. Naprawdê nie umrzesz. Za chwilê
obudzisz siê w innym pokoju. Ale cia³o nie by³o przekonane. Nie
mia³o dlañ znaczenia, ¿e kiedy to wszystko siê skoñczy, jaki Jerry
Crove wstanie i odejdzie. Ten Jerry Crove na pewno zginie.
Na co czekacie? zapyta³, i jakby to by³ sygna³, stra¿nicy po-
ci¹gnêli linê i unieli go w powietrze.
Od samego pocz¹tku by³o gorzej, ni¿ przypuszcza³. Sznur strasz-
liwie mocno zaciska³ szyjê; nie by³o mowy, ¿eby mu siê opieraæ.
Z pocz¹tku nie odczuwa³ mocno braku powietrza przypomina³o to
nurkowanie ze wstrzymanym oddechem. Ale sam sznur sprawia³ ból,
uciska³ szyjê tak, ¿e Jerry chcia³ krzykn¹æ z bólu, ale g³os nie móg³
siê przebiæ przez gard³o.
Przynajmniej na pocz¹tku.
Czu³ jakie szarpniêcia liny, podskakiwa³ w górê i w dó³, kiedy
stra¿nicy przywi¹zywali j¹ do haka w cianie. Raz nawet dotkn¹³ sto-
pami ziemi.
Zanim jednak znieruchomia³, skutki duszenia by³y coraz silniej-
sze i zapomnia³ o bólu. Krew dudni³a mu w g³owie. Czu³ obrzmie-
waj¹cy jêzyk. Nie potrafi³ zamkn¹æ oczu. Marzy³ o oddechu Mu-
sia³ odetchn¹æ Cia³o ¿¹da³o powietrza.
Nie panowa³ ju¿ nad nim. Wiedzia³ przecie¿, ¿e nie potrafi siê-
gn¹æ pod³ogi, wiedzia³, ¿e mieræ bêdzie tylko chwilowa, ale teraz
nie mia³ ¿adnego wp³ywu na miênie. Kopa³ nogami i walczy³, by
dosiêgn¹æ ziemi. Rêce napina³y wiêzy. Od tych wysi³ków tylko bar-
dziej wytrzeszcza³ oczy, wypychane cinieniem krwi nie mog¹cej
przep³yn¹æ przez pêtlê. Ale tylko coraz bardziej ³akn¹³ powietrza.
Nie by³o dla niego ratunku, lecz stara³ siê wo³aæ o pomoc. Dwiêk
przebi³ siê przez krtañ, ale kosztem powietrza. Mia³ wra¿enie, ¿e co
wpycha mu jêzyk do nosa. Kopa³ coraz gwa³towniej, choæ ka¿dy
23
ruch przyspiesza³ agoniê. Obraca³ siê na linie, a¿ zobaczy³ siebie
w lustrze. Twarz mia³ fioletow¹.
Ile to jeszcze potrwa? Z pewnoci¹ ju¿ nied³ugo!
Ale trwa³o d³ugo.
Gdyby znalaz³ siê pod wod¹ i wstrzymywa³ oddech, na pewno
ju¿ by zrezygnowa³ i uton¹³.
Gdyby mia³ pistolet i woln¹ rêkê, zabi³by siê natychmiast, by
skoñczyæ z cierpieniem i zwyk³ym fizycznym przera¿eniem przed
brakiem tchu. Ale nie mia³ pistoletu, nie móg³ nabraæ powietrza, krew
dudni³a mu w g³owie, a oczy widzia³y wszystko w odcieniach czer-
wieni. A¿ wreszcie nie widzia³ ju¿ nic.
Nic, oprócz tego, co dzia³o siê w jego umyle, a by³ tam chaos,
jak gdyby wiadomoæ szaleñczo stara³a siê znaleæ jaki sposób
wyjcia z tej sytuacji. Ci¹gle widzia³ siebie w strumyku za domkiem,
do którego wpad³ jako dziecko; kto rzuca³ mu linê, ale nie móg³, nie
potrafi³ jej z³apaæ. I nagle ta lina owinê³a siê wokó³ jego szyi i wci¹-
gnê³a go pod wodê.
Czarne p³atki k³u³y w oczy. Cia³o obrzmia³o, a potem wybuch³o;
jelita, pêcherz i ¿o³¹dek wyrzuci³y ca³¹ zawartoæ, tyle ¿e wymioty
stanê³y w gardle i parzy³y.
Dr¿enia cia³a zmieni³y siê w konwulsyjne szarpniêcia i spazmy.
Przez moment Jerry czu³, ¿e osi¹ga tak oczekiwany stan niewiado-
moci. A potem nagle odkry³, ¿e mieræ nie jest takim dobrodziej-
stwem.
Nie istnieje co takiego, jak spokojne odejcie we nie, nic ta-
kiego, jak natychmiastowa mieræ czy te¿ mieræ ³askawie koñcz¹ca
ból.
mieræ zbudzi³a go z niewiadomoci byæ mo¿e na czas jednej
dziesi¹tej sekundy, ale ta jedna dziesi¹ta sekundy rozci¹gnê³a siê
w wiecznoæ. W jej trwaniu dowiadczy³ nieskoñczonej agonii zbli-
¿aj¹cego siê nieistnienia. ¯ycie nie przemknê³o mu przed oczami,
natomiast brak ¿ycia eksplodowa³ i Jerry dowiadczy³ w duchu bólu
i strachu wiêkszego ni¿ wszystko, co przynios³o powieszenie.
A potem umar³.
Przez chwilê zawis³ w przedpieklu: nie czu³ i nie widzia³ nicze-
go. Póniej w oczy zak³u³o wiat³o i zdarto mu ze skóry cienk¹ pian-
kê. Oskar¿yciel sta³ przed nim i patrzy³, jak dyszy, próbuje wymio-
towaæ i chwyta siê za gard³o. Sama mo¿liwoæ oddechu wydawa³a
siê nieprawdopodobna. Gdyby mia³ za sob¹ tylko duszenie, móg³by
teraz odetchn¹æ z ulg¹ i powiedzieæ: prze¿y³em to raz i ju¿ nie bojê
24
siê mierci. Ale duszenie to nic, duszenie by³o tylko preludium. I na-
dal ba³ siê mierci.
Zmusili go, by wszed³ do pokoju, gdzie umar³. Zobaczy³ swoje
cia³o o poczernia³ej twarzy, zwisaj¹ce z sufitu, wci¹¿ z he³mem na
g³owie i wysuniêtym jêzykiem.
Odetnij to poleci³ oskar¿yciel.
Przez chwilê Jerry czeka³, a¿ który z ¿o³nierzy us³ucha rozka-
zu. Ale oni tylko wrêczyli mu nó¿.
Wci¹¿ pamiêtaj¹c swoj¹ mieræ, Jerry odwróci³ siê i zaatakowa³
oskar¿yciela, jednak stra¿nik chwyci³ go mocno za rêkê, a drugi przy-
³o¿y³ pistolet do g³owy.
Chcesz tak szybko umrzeæ znowu? spyta³ oskar¿yciel.
Jerry jêkn¹³, uj¹³ nó¿ i spróbowa³ odci¹æ siebie z liny. Musia³
stan¹æ na palcach, ¿eby siêgn¹æ powy¿ej wêz³a. Musia³ stan¹æ tak
blisko cia³a, ¿e go dotyka³. Smród by³ nie do wytrzymania. I fakt,
¿e mieræ by³a nieunikniona. Jerry ca³y dr¿a³ i z trudem panowa³
nad rêkami, lecz w koñcu odci¹³ linê i zw³oki spad³y na ziemiê,
powalaj¹c go. Ramiê upad³o mu na nogi, a twarz spojrza³a mu pro-
sto w oczy.
Jerry krzykn¹³.
Widzisz kamerê?
Skin¹³ g³ow¹ w otêpieniu.
Spojrzysz w obiektyw i przeprosisz za wszystko, co zrobi³e
przeciwko rz¹dowi, który zaprowadzi³ pokój na wiecie.
Jerry kiwn¹³ g³ow¹, a prokurator rzuci³:
Mów.
Drodzy Amerykanie zacz¹³ Jerry. Bardzo mi przykro. Po-
pe³ni³em straszliwy b³¹d. Myli³em siê. Nie mam nic przeciwko Ro-
sjanom. Pozwoli³em, ¿eby zgin¹³ niewinny cz³owiek. Wybaczcie mi.
Rz¹d by³ dla mnie bardziej ³askawy, ni¿ na to zas³ugujê.
I tak dalej. Jerry papla³ przez ca³¹ godzinê, t³umacz¹c, ¿e by³
pod³y, ¿e jest winny, ¿e jest zupe³nie bezwartociowym cz³owiekiem,
a rz¹d tylko Bogu ustêpuje dobroci¹.
A kiedy skoñczy³, wróci³ oskar¿yciel i pokrêci³ g³ow¹.
Panie Crove, na pewno potrafi pan to zrobiæ lepiej. ¯aden
z widzów nawet przez moment panu nie uwierzy³. Nikt z próbnej
widowni, nawet jedna osoba nie uzna³a, ¿e mówi pan szczerze.
Nadal pan uwa¿a, ¿e ten rz¹d nale¿y obaliæ. Musimy wiêc powtó-
rzyæ kuracjê.
Mo¿e spróbujê wyznaæ to jeszcze raz.
25
Zdjêcia próbne to zdjêcia próbne, panie Crove. Musimy lepiej
zaznajomiæ pana ze mierci¹, zanim pozwolimy panu zaanga¿owaæ
siê w ¿ycie.
Tym razem Jerry wrzeszcza³ od samego pocz¹tku. Nawet nie
próbowa³ udawaæ odwa¿nego. Obwi¹zali go pod pachami i zawiesi-
li nad d³ugim cylindrem pe³nym wrz¹cego oleju. Opuszczali powoli.
mieræ nadesz³a, gdy olej siêga³ mu do piersi. Do tego czasu nogi
mia³ ju¿ ca³kiem ugotowane, a miêso du¿ymi kawa³ami odchodzi³o
od koci.
Potem kazali mu wróciæ, i kiedy olej by³ ju¿ dostatecznie ch³od-
ny, wy³owiæ wszystkie kawa³ki w³asnego cia³a.
Tym razem szlocha³, wyznaj¹c swe winy, lecz próbna widownia
pozosta³a nieprzekonana.
Ten facet oszukuje mówili. Nie wierzy w ani jedno swoje
s³owo.
Mamy problem wyzna³ oskar¿yciel. Po mierci wydaje siê
pan chêtny do wspó³pracy, ale ma pan pewne opory. Nie mówi pan
z g³êbi serca. Musimy jeszcze raz panu pomóc.
Jerry wrzasn¹³ i rzuci³ siê na oskar¿yciela. Kiedy stra¿nicy go
odci¹gnêli, a oskar¿yciel rozciera³ rozbity nos, Jerry krzycza³:
Oczywicie, ¿e k³amiê! Choæbycie zabili mnie nie wiem ile
razy, nie zmieni to faktu, ¿e ten rz¹d w³ada g³upcami, a sk³ada siê ze
zbrodniczych i k³amliwych drani!
Wrêcz przeciwnie odpar³ oskar¿yciel, staraj¹c siê zachowaæ
dobre maniery i uprzejmy wyraz twarzy mimo ciekaj¹cej mu z nosa
krwi. Jeli zabijemy pana dostateczn¹ iloæ razy, ca³kowicie zmie-
ni pan zdanie.
Nie zmienicie prawdy!
Zmienilimy j¹ dla ka¿dego, kto przez to przeszed³. A nie jest
pan pierwszym, który dotar³ do trzeciego klona. Ale tym razem, pa-
nie Crove, niech pan nie zapomina o bohaterstwie.
Obdarli go ¿ywcem ze skóry, zaczynaj¹c od r¹k i nóg, wykastro-
wali go, a potem zdarli skórê z brzucha oraz piersi. Umar³ w milcze-
niu, kiedy rozciêli mu krtañ. Nie, nie w milczeniu, tyle ¿e bez g³osu.
Odkry³, ¿e nawet bez g³osu mo¿e szeptem wydawaæ krzyk, który
dzwoni³ mu w uszach, kiedy siê zbudzi³ i musia³ przenieæ swe po-
26
krwawione zw³oki do sk³adnicy odpadków. Raz jeszcze wyzna³ swoje
winy, lecz widownia nie by³a przekonana.
Powoli rozgnietli go na miazgê, a kiedy siê zbudzi³, musia³ ze-
skrobaæ krew z t³oka, ale widownia stwierdzi³a tylko: kogo ten czu-
bek chce oszukaæ?
Wypruli mu flaki i spalili na jego oczach. Zarazili go wciekli-
zn¹ i pozwolili, by umiera³ przez dwa tygodnie. Ukrzy¿owali go i od-
czekali, a¿ zginie z wycieñczenia i pragnienia. Dwanacie razy zrzu-
cili go z dachu jednopiêtrowego budynku, dopóki nie umar³.
A jednak widownia wiedzia³a, ¿e Jerry Crove nie ¿a³uje za swo-
je winy.
Wielki Bo¿e, Crove, myli pan, ¿e jak d³ugo jeszcze to wy-
trzymam? zapyta³ oskar¿yciel.
Nie wydawa³ siê ju¿ weso³y. Jerry pomyla³, ¿e wygl¹da na zroz-
paczonego.
Robi siê to dla pana k³opotliwe? zapyta³, wdziêczny za tê
rozmowê, gdy¿ oznacza³a, ¿e ma jeszcze kilka minut do nastêpnej
mierci.
Za jakiego cz³owieka mnie pan uwa¿a? Powtarzam sobie: i tak
za chwilê przywrócimy go do ¿ycia, ale nie po to zaj¹³em siê t¹ pra-
c¹, ¿eby wymylaæ nowe ohydne sposoby mordowania ludzi.
Nie podoba siê to panu? A przecie¿ ma pan taki naturalny ta-
lent.
Oskar¿yciel spojrza³ ostro.
Czy¿by ironia? Potrafi pan jeszcze ¿artowaæ? Czy mieræ nic
dla pana nie znaczy?
Jerry zamruga³ tylko, próbuj¹c powstrzymaæ ³zy, które ostatnio
co kilka minut nieproszone nap³ywa³y mu do oczu.
Crove, to sporo kosztuje. Myli pan, ¿e to wszystko jest tanie?
Wydalimy na pana dok³adnie miliardy rubli. To masa pieniêdzy,
nawet uwzglêdniaj¹c inflacjê.
W bezklasowym spo³eczeñstwie pieni¹dze nie s¹ potrzebne.
Co to ma znaczyæ, do cholery? Teraz próbuje siê pan bunto-
waæ? Teraz próbuje pan byæ bohaterem?
Nie.
Nic dziwnego, ¿e musielimy pana zabiæ osiem razy! Ci¹gle
wymyla pan chytre argumenty przeciwko nam!
Przykro mi. Bóg wiadkiem, ¿e mi przykro.
Poprosi³em, ¿eby zwolnili mnie z tego zadania. Najwyraniej
nie potrafiê pana z³amaæ.
27
Z³amaæ mnie! Tak jakbym sam nie marzy³, ¿eby siê z³amaæ.
Zbyt wiele nas pan kosztuje. Sk³anianie przestêpców, ¿eby
przekonuj¹co kajali siê w telewizji, przynosi wyrane zyski. Ale pan
staje siê zbyt drogi. Stosunek kosztów do zysków ju¿ jest mieszny.
Jest pewna granica sumy, jak¹ mo¿emy na pana wydaæ.
Znam sposób, ¿ebycie zaoszczêdzili pieni¹dze.
Ja te¿. Proszê przekonaæ tê przeklêt¹ publicznoæ!
Kiedy nastêpnym razem mnie zabijecie, nie zak³adajcie mi
he³mu.
Oskar¿yciel wydawa³ siê zaszokowany.
To by by³a kara g³ówna. Jestemy humanitarnym rz¹dem. Ni-
kogo nie zabijamy na sta³e.
Strzelili mu w brzuch i pozwolili wykrwawiæ siê na mieræ. Zrzu-
cili go ze ska³y do morza. Pozwolili, ¿eby rekin zjad³ go ¿ywcem.
Powiesili go za nogi tak, ¿e g³owê mia³ tu¿ pod wod¹. Kiedy w koñ-
cu siê zmêczy³, trzymaj¹c j¹ nad powierzchni¹, uton¹³.
Ale przy tym wszystkim Jerry coraz bardziej przyzwyczaja³ siê
do cierpienia. Umys³ nauczy³ siê w koñcu, ¿e ¿aden z tych zgonów
nie jest trwa³y. Teraz, kiedy nadchodzi³a chwila mierci, to choæ na-
dal by³a straszna, znosi³ j¹ lepiej. Mniej krzycza³, spokojniej do tego
podchodzi³. Przyspiesza³ nawet ca³y proces, wiadomie wci¹gaj¹c
do p³uc wielkie porcje wody, wiadomie machaj¹c rêkami, by zwa-
biæ rekina. Kiedy kazali stra¿nikom skopaæ go na mieræ, wrzeszcza³
mocniej, dopóki nie straci³ g³osu.
Kiedy wreszcie zarz¹dzili próbne zdjêcia, gor¹czkowo t³uma-
czy³ widowni, ¿e rosyjski rz¹d to najstraszniejsze imperium, jakie
zna³ wiat, poniewa¿ tym razem na zewn¹trz nie pozosta³o ju¿ ¿adne
miejsce, z którego mogliby przyjæ barbarzyñcy, i poniewa¿ omami-
li najbardziej wolny naród w historii i przekonali go, ¿eby pokocha³
niewolê. Mówi³ z g³êbi serca nienawidzi³ Rosjan i kocha³ pamiêæ
o tym, ¿e kiedy w Ameryce panowa³y wolnoæ, prawo i sprawiedli-
woæ.
Oskar¿yciel wszed³ do pokoju poszarza³y na twarzy.
Ty draniu powiedzia³.
Aha. Czy to znaczy, ¿e tym razem przekaz by³ na ¿ywo?
Dla stu lojalnych obywateli. A ty zdemoralizowa³e ich wszyst-
kich z wyj¹tkiem trzech.
Zdemoralizowa³em?
Przekona³e ich.
Po chwili milczenia oskar¿yciel usiad³ i ukry³ twarz w d³oniach.
28
Straci pan pracê? spyta³ Jerry.
Oczywicie.
Przykro mi. By³ pan w tym dobry.
Oskar¿yciel spojrza³ na niego z nienawici¹.
Nikt jeszcze nigdy dot¹d nie zawiód³ przy takim zleceniu. I nig-
dy nie musia³em nikogo prowadziæ dalej ni¿ do drugiej mierci. Pan
zgin¹³ dwanacie razy, Crove, i ju¿ siê pan przyzwyczai³.
Nie chcia³em tego.
Jak pan to robi?
Nie wiem.
Co z pana za zwierzê, Crove? Nie potrafi pan wymyliæ k³am-
stwa i w nie uwierzyæ?
Crove zachichota³. (Za dawnych czasów na tym poziomie roz-
bawienia zarycza³by ze miechu. Ale przyzwyczajony do mierci czy
nie, mia³ blizny. Ju¿ nigdy g³ono siê nie rozemieje.)
To by³a moja praca jako dramatopisarza. wiadome zawiesze-
nie niewiary.
Drzwi otworzy³y siê i wszed³ wa¿ny z wygl¹du mê¿czyzna w obwie-
szonym medalami wojskowym mundurze, a za nim czterech rosyjskich
¿o³nierzy. Oskar¿yciel westchn¹³ i wsta³.
¯egnaj, Crove.
Do widzenia odpar³ Jerry.
Jest pan bardzo silnym cz³owiekiem.
Pan równie¿.
Oskar¿yciel wyszed³.
¯o³nierze zabrali Jerryego z wiêzienia w ca³kiem inne miejsce.
Do du¿ego kompleksu budynków na Florydzie. Cape Canaveral.
Skazali go na wygnanie, uwiadomi³ sobie Jerry.
Jak tam jest? zapyta³ technika, który przygotowywa³ go do
lotu.
A kto to wie? odpar³ tamten. Nikt jeszcze nie wróci³. Do
diab³a, nikt nawet nie dotar³ na miejsce.
Kiedy zasnê na somecu, czy nie bêdê mia³ k³opotów z przebu-
dzeniem?
W laboratoriach, tutaj na Ziemi, nie. Ale tam Kto mo¿e wie-
dzieæ?
Ale myli pan, ¿e prze¿yjemy?
Wysy³aj¹ was na planety, które wygl¹daj¹ na zdatne do za-
mieszkania. Jeli nie, to trudno. Najgorsze, co mo¿e wam siê zda-
rzyæ, to ¿e zginiecie.
29
Tylko tyle? mrukn¹³ Jerry.
Proszê siê po³o¿yæ, a ja zapiszê stan pañskiego mózgu.
Jerry po³o¿y³ siê i he³m raz jeszcze zarejestrowa³ jego myli.
Nie mo¿na siê od tego powstrzymaæ, uwiadomi³ sobie Jerry. Kiedy
cz³owiek wie, ¿e jego myli s¹ nagrywane, nie mo¿e siê nie staraæ,
by pomyleæ o czym wa¿nym. Jakby wystêpowa³ na scenie. Tyle ¿e
widownia sk³ada siê tylko z jednej osoby. Jego samego, kiedy siê
obudzi.
A myla³ tak: pasa¿erowie tego kosmolotu i innych, które zosta-
³y czy zostan¹ wys³ane, aby kolonizowaæ wiêzienne wiaty, nie s¹
tymi, za kogo uwa¿aj¹ ich Rosjanie. To prawda, wiêniowie wys³ani
na gu³agowych statkach bêd¹ lecieli ca³e wieki, zanim wyl¹duj¹.
Wielu, mo¿e nawet wiêkszoæ, nie prze¿yje. Ale niektórym siê uda.
Mnie siê uda, myla³ Jerry, gdy he³m odczytywa³ wzorce jego
mózgu i przekazywa³ je na tamê.
Gdzie tam Rosjanie tworz¹ w³asnych barbarzyñców. Ja bêdê
Hunem Attyl¹. Moje dziecko bêdzie Mahometem, a wnuk D¿yngis-
chanem.
Pewnego dnia jeden z nas spali Rzym.
Kiedy wstrzyknêli mu somec, który ogarn¹³ go wielk¹ fal¹ i za-
bra³ mu wiadomoæ, Jerry zdumiony zrozumia³, ¿e to tak¿e jest
mieræ, ale mieræ oczekiwana. Nie przeszkadza³a mu. Poniewa¿,
kiedy tym razem siê obudzi, bêdzie wolny.
Nuci³ weso³o, dopóki pamiêta³, jak siê nuci. A potem jego cia³o
z setk¹ innych u³o¿yli na statku i wypchnêli w kosmos, gdzie mieli
nieskoñczenie spadaæ w górê, do gwiazd. Do domu.
30
2. KLANIJ
I ZAPIEWAJ
N
a ekranie jaki kaleka krzycza³ do kobiety, przeko-
nuj¹c j¹, ¿e nie powinna uciekaæ. Wymachiwa³ certyfikatem:
Jestem zarejestrowanym gwa³cicielem, do diab³a! wo³a³.
Nie uciekaj tak szybko! Musisz uwzglêdniæ prawa niepe³nospraw-
nych.
Bieg³ za ni¹, dziwacznie kulej¹c na lew¹ nogê. Gigantyczna pro-
teza fallusa ko³ysa³a siê wariacko, niczym uszkodzone mig³o, które
jako nie potrafi zastartowaæ. Widownia mia³a siê ob³¹kañczo. Có¿
za zabawna, mieszna scena!
Stary Charlie siedzia³ przygarbiony w fotelu i czu³ siê tak przy-
padkowy i niewzruszony jak pozosta³oæ lodowca. Jestem tu przy-
padkiem, ale nigdy siê nie poruszam. Nie wy³¹cza³ telewizora. Wi-
downia znowu wybuchnê³a miechem. Nagrane czy na ¿ywo? Po
osiemdziesiêciu latach ogl¹dania telewizji Charlie nie umia³ ju¿
tego odgadn¹æ. To nie znaczy, ¿e nagrany miech sta³ siê bardziej
rzeczywisty: to raczej prawdziwy miech zmieni³ siê w taki blasza-
ny i sztuczny. Jak gdyby by³ nastawiony, ¿eby wybuchn¹æ akurat te-
raz, niewa¿ne, co siê stanie, a biedni aktorzy staraj¹ siê, ¿eby wyko-
naæ swoje gagi w odpowiedniej chwili, ale zawsze robi¹ to odrobinê
za wczenie lub za póno.
Ju¿ póno powiedzia³ telewizor.
Charlie ockn¹³ siê, lekko zdziwiony, ¿e program siê zmieni³. Teraz
by³a to demonstracja wygodnej elektrycznej pompki do piersi, po-
31
zwalaj¹cej magazynowaæ mleko matki na chwile, kiedy nie mo¿e
byæ przy dziecku.
Ju¿ póno.
Czeæ, Jock mrukn¹³ Charlie.
Nie zasypiaj znowu przed telewizorem, Charlie.
Daj mi spokój, wintuchu odpar³ Charlie. A potem doda³:
No dobrze, wy³¹cz go.
Nie skoñczy³ jeszcze zdania, gdy ekran telewizora zamigota³,
pobiela³, a potem pojawi³a siê na nim sta³a wiosenna scena, która
oznacza³a wy³¹czony. Ale w tym migotaniu Charlie mia³ wra¿e-
nie, ¿e dostrzega kogo? Imiê? Z dalekiej przesz³oci. Dziewczy-
nê. Zanim przypomnia³ sobie jej imiê, nadesz³o wspomnienie: ma³a
d³oñ, spoczywaj¹ca lekko na jego kolanie, kiedy siedzieli obok sie-
bie tak lekka, jak d³ugonogi komar na wodzie. We wspomnieniu
nie odwróci³ siê, by na ni¹ spojrzeæ, rozmawia³ z kim innym. Ale
wiedzia³ dok³adnie, gdzie by siê znajdowa³a, gdyby spojrza³. Drob-
na, z mysimi w³osami, jej twarz jednak zawsze nale¿a³a do ma³ej
Juliet. Nie Juliet, nie tak mia³a na imiê, choæ we wspomnieniach by³a
w jej wieku. Ja jestem Charlie, pomyla³. A ona to Rachel.
Rachel Carpenter. Do niej nale¿a³a twarz, któr¹ w migotaniu
ekranu przywo³a³ przypadkowy rozb³ysk wiat³a. Dlatego przypo-
mnia³ sobie Rachel, kiedy podnosi³ z fotela podstarza³e cia³o; my-
la³ o Rachel, kiedy ci¹ga³ ubranie z kruchego szkieletu, delikat-
nie, ¿eby jaki gwa³towny ruch nie zdar³ pomarszczonej skóry
niczym celofanu.
A Jock, który oczywicie nie wy³¹czy³ siê razem z telewizorem,
wyrecytowa³:
Cz³ek stary marn¹ jest istot¹, niczym na wieszaku p³aszcz z wy-
tartej we³ny.
Zamknij siê rozkaza³ Charlie.
Chyba ¿e dusza klanie.
Powiedzia³em, zamknij siê!
I zapiewa, zapiewa z ochot¹ dla ka¿dej fa³dy i zmarszczki
na szacie miertelnej.
Skoñczy³e? spyta³ Charlie.
Wiedzia³, ¿e Jock skoñczy³, w koñcu sam go zaprogramowa³,
¿eby co wieczór recytowa³ ten w³anie fragment, w chwili gdy jego
szorty opadaj¹ na pod³ogê.
Sta³ nagi na rodku pokoju i wspomina³ Rachel, o której nie
myla³ od lat. Na tym polega³a sztuczka staroci: ¿e ten pokój tak
32
³atwo znika³, a na jego miejscu pojawia³y siê wspomnienia. Zrobi-
³em maj¹tek na maszynach czasu, pomyla³. A teraz odkrywam, ¿e
ka¿dy stary cz³owiek sam jest tak¹ maszyn¹.
Sta³ nagi. Nie, to tylko u³uda pamiêci, która czasem wyczynia
takie sztuczki. Nie by³ nagi. Tylko czu³ siê tak, gdy Rachel siedzia³a
obok niego w samochodzie. Jej g³os niemal zapomnia³, jak brzmi
by³ delikatny. Nawet kiedy krzycza³a, stawa³ siê bardziej szelesz-
cz¹cy. Wiêc kiedy krzyknê³a, g³os by³ jak wiatr: nie s³ysza³ go, czu³
tylko ch³ód na nagiej skórze. Tym g³osem mówi³a teraz: kocha³am
ciê, kiedy mia³am dwanacie lat, i kiedy mia³am trzynacie, i czter-
nacie. Ale kiedy wróci³e z tej swojej zabawy w Boga w São Paulo,
nie zadzwoni³e do mnie. Wszystkie te listy, a potem milczenie przez
trzy miesi¹ce. Pomyla³e, wiedzia³am o tym, ¿e by³am tylko dziec-
kiem i zakocha³am siê w Imiê? Zapomniane imiê. Zakocha³am siê
w jakim ch³opcu. Od tego czasu traktowa³e mnie jak Jak? Nie,
nigdy nie powiedzia³a smarkulê, nie tym g³osem. Trzeba usun¹æ
trochê gniewu teraz dobrze. Oto s³owa: Mog³e mnie mieæ, Char-
lie, ale teraz wszystko, do czego jeste zdolny, to sprawiæ, ¿ebym
cierpia³a. Jest za póno, czas siê skoñczy³, wiêc przestañ mnie kryty-
kowaæ. Zostaw mnie sam¹.
Od pocz¹tku do koñca, wszystko w jednej pigu³ce. S³owa s¹ nie-
wa¿ne, uwiadomi³ sobie Charlie. Dwanacie kobiet, wród nich jego
ukochana zmar³a ¿ona, wypowiada³o do niego te same s³owa. Za
ka¿dym razem brzmia³y równie p³aczliwie i nieciekawie. Ró¿nica
polega³a na tym, ¿e kiedy mówi³y to inne, Charlie czu³ siê odizolo-
wany tysiêcznymi warstwami obojêtnoci. Ale kiedy Rachel mówi³a
to do jego wspomnieñ, sta³ nagi porodku pokoju, a zimny wiatr osu-
sza³ pergamin jego pomarszczonej skóry.
Co siê sta³o? spyta³ Jock.
A tak, drogi komputerze, zmiana zachowania ograniczonego
przyzwyczajeniami starca. Od razu podejrzewasz Co? Atak ser-
ca? Blisk¹ mieræ? Dezorientacjê?
Imiê powiedzia³ Charlie. Rachel Carpenter.
¯yje czy zmar³a?
Charlie skrzywi³ siê znowu, tak jak za ka¿dym razem, gdy Jock
zadawa³ to pytanie. A jednak by³o ono wa¿ne i o wiele za czêsto
odpowied brzmia³a: zmar³a.
Nie wiem.
¯ywych i zmar³ych mam w samych archiwach firmy dwa ty-
si¹ce czterysta osiemdziesi¹t.
33
By³a dwunastolatk¹, kiedy mia³em dwadziecia lat. Tak,
dwadziecia. Mieszka³a w Provo, w Utah. Jej ojciec by³ pianist¹.
Mo¿e kiedy doros³a, zosta³a aktork¹. Marzy³a o tym.
Rachel Carpenter. Urodzona w 1959. Provo, Utah. Uczêszcza³a
Nie popisuj siê, Jock. Wysz³a za m¹¿?
Trzykrotnie.
I nie naladuj moich manieryzmów. ¯yje jeszcze?
Zmar³a dziesiêæ lat temu.
Oczywicie. Zmar³a. Spróbowa³ j¹ sobie wyobraziæ gdzie?
Gdzie umar³a?
To nieprzyjemne.
Powiedz mimo wszystko. Mam dzi wisielczy nastrój.
W domu opieki dla psychicznie chorych.
W³aciwie to nic dziwnego. W ostatnich czasach ludzie ¿yli czê-
sto d³u¿ej ni¿ ich umys³y. Ale to smutne. Zawsze by³a b³yskotliwa.
Myli miewa³a czasem dziwaczne, ale prowadzi³y zwykle do czego
wartego tej czêsto spl¹tanej cie¿ki. Umiechn¹³ siê, zanim sobie
przypomnia³, z czego siê mieje. Tak. Patrzeæ kolanami. Gra³a Hel-
len Keller w Cudotwórczyni i powiedzia³a mu, jak wreszcie zro-
zumia³a, co to lepota.
To nie jest tak, jak widaæ czerwieñ przy zamkniêtych powie-
kach, to wiedzia³am. To nawet nie to, co widzieæ czerñ. To jakby
próbowaæ widzieæ tam, gdzie nigdy nie by³o oczu. Patrzeæ kolanami.
Choæby nie wiem jak próbowa³, tam po prostu nie ma wzroku.
Polubi³a go, bo siê nie rozemia³.
Powiedzia³am bratu, ale mia³ siê ze mnie wyjani³a.
Ale Charlie siê nie mia³.
To by³ pocz¹tek ³¹cz¹cej ich sympatii, sympatii do tej dwuna-
stolatki, która nigdy nie potrafi³a siê trzymaæ normalnej, rozpozna-
walnej cie¿ki, ale musia³a brn¹æ w³asn¹ drog¹ przez krzaki gêste
i jaskrawe od kwiatów.
Mylê, ¿e Bóg ju¿ dawno przesta³ na nas zwracaæ uwagê
powiedzia³a. Tak samo jak Micha³ Anio³ nie chcia³by widzieæ, jak
maluj¹ na bia³o Kaplicê Sykstyñsk¹.
Wiedzia³, ¿e to zrobi, zanim jeszcze zrozumia³, co takiego. Ona
skoñczy³a w przytu³ku dla psychicznie chorych, a on z najlepsz¹
opiek¹ medyczn¹, jak¹ mo¿na kupiæ sta³ nagi w pokoju i przypo-
mina³ sobie czasy, kiedy namiêtnoæ wci¹¿ czai³a siê za kratami cno-
tliwoci i z wiêkszym prawdopodobieñstwem prowadzi³a do wier-
sza ni¿ do stosunku.
3 Chaos
34
Przesadzi³e z t¹ histori¹, powiedzia³ pomarszczonemu starco-
wi, który kpi³ z niego w lustrze. Ona ciê kusi, bo siê nudzisz. Szu-
kasz pretekstu, bo jeste okrutny. Po¿¹dasz jej, bo twój stary fiut nie
jest ju¿ do niczego zdolny.
I us³ysza³, jak stary drañ odpowiada: zrobisz to, poniewa¿ mo-
¿esz. Ze wszystkich ludzi na wiecie ty jeden.
Wyobrazi³ sobie, ¿e widzi, jak Rachel patrzy na niego, zachwy-
cona, ¿e jest piêkna w wieku czternastu lat, mieje siê z ¿artu losu,
z wiedzy, ¿e jest podziwiana przez cz³owieka, którego ona tak¿e pra-
gnie. miej siê, ile chcesz, zwróci³ siê Charlie do tej wizji. Wtedy
by³em dla ciebie za delikatny. Obawiam siê, ¿e teraz wyma¿ê tê m³o-
dzieñcz¹ dobroæ.
Wracam powiedzia³ g³ono. Znajd mi jaki dzieñ.
W jakim celu? zapyta³ Jock.
To moja sprawa.
Jeli nie znam twoich celów, jak mogê ci znaleæ dzieñ?
A wiêc musia³ to powiedzieæ.
Chcê j¹ mieæ, jeli tylko zdo³am.
Nagle zadwiêcza³ cichy dzwonek i g³os Jocka zast¹pi³ inny.
Ostrze¿enie. Nielegalne wykorzystanie THIEF-a do manipu-
lacji przesz³oci¹ dopuszczaj¹cej zmiany teraniejszoci.
Charlie umiechn¹³ siê.
Badania wykaza³y, ¿e zmiana jest dopuszczalna. Kasacja.
I zamkniêcie programu: Bizancjum.
Ale¿ z ciebie sukinsyn powiedzia³ Jock.
Znajd mi dzieñ. Dzieñ, kiedy skutki bêd¹ najmniej drastycz-
ne, kiedy mogê
Dwudziesty ósmy padziernika tysi¹c dziewiêæset siedemdzie-
si¹tego trzeciego.
To by³o wtedy, gdy wróci³ po podpisaniu kontraktu z São Paulo.
Sta³ siê kapitalist¹, zanim skoñczy³ dwadziecia trzy lata. Ba³ siê do
niej zadzwoniæ, poniewa¿, na litoæ bosk¹, mia³a dopiero czterna-
cie lat.
Jakie to bêdzie mia³o skutki dla niej, Jock?
Sk¹d mogê wiedzieæ? A co to dla ciebie za ró¿nica?
Raz jeszcze spojrza³ w lustro.
Ró¿nica.
Nie zrobiê tego, powiedzia³ sobie, wchodz¹c do THIEF-a, naj-
bardziej ostentacyjnego symbolu bogactwa: w³asny THIEF w pry-
watnym mieszkaniu. Nie zrobiê tego, postanowi³ raz jeszcze, nasta-
35
wiaj¹c maszynê, by zbudzi³a go za dwanacie godzin, czy bêdzie
tego chcia³, czy nie. Potem wspi¹³ siê na legowisko i naci¹gn¹³ na
g³owê kaptur, zrozpaczony, ¿e nawet to, nawet zrobienie jej takiej
krzywdy, jest dla niego mo¿liwe. Dawno temu odruchowo powstrzy-
mywa³ siê przed pewnymi czynami, gdy¿ wiedzia³, ¿e s¹ nies³uszne.
Och, co za czasy, pomyla³. Ale wiedzia³ te¿, ¿e sam siê ok³amuje.
Ju¿ dawno zrezygnowa³ ze s³usznoci i nies³usznoci, zadowalaj¹c
siê prostszymi normami skutecznoci i nieskutecznoci, dobroczyn-
noci i szkodliwoci.
Podró¿owa³ ju¿ w THIEF-ie: odby³ kilka typowych wypraw
w przesz³oæ. Wszed³ w umys³ kogo z publicznoci na pierwszym
wykonaniu Mesjasza Haendla i s³ucha³. Ten biedak, którego uszy
wykorzystywa³, niczego nie pamiêta³, a zatem przysz³oæ siê nie
zmieni³a. To by³o bezpieczne: siedzieæ w sali i s³uchaæ. By³ w umy-
le farmera, odpoczywaj¹cego przy wiejskiej drodze, kiedy przecho-
dzi³ Wordsworth. Zatrzyma³ poetê i zapyta³ go o nazwisko, a Word-
sworth umiechn¹³ siê; obojêtny i ch³odny, zachwyca³ siê okolic¹
bardziej ni¿ ci, których praca stworzy³a to piêkno. Ale to by³y pod-
ró¿e legalne Charlie nie zrobi³ niczego, co mog³oby zmieniæ bieg
historii.
Tym razem jednak zmieni ¿ycie Rachel. Oczywicie, nie w³a-
sne, to niemo¿liwe. Ale Rachel zapamiêta, co siê sta³o, a ta pamiêæ
zepchnie j¹ ze cie¿ki, któr¹ powinna pod¹¿aæ. Mo¿e tylko odrobi-
nê, mo¿e to nie bêdzie nic wa¿nego. Mo¿e po prostu znielubi go
trochê wczeniej lub trochê bardziej. Ale to i tak zbyt wielka zmia-
na, ¿eby by³a legalna, gdyby go kto przy³apa³.
Ale nie z³api¹ go. Nie Charliego. Nie cz³owieka, który posiada³
THIEF-a, a wiêc móg³ zdobyæ wiat. Wszystko by³o zbyt tajne, zbyt
wielu agentów wykorzystywa³o jego maszynê, by uczestniczyæ w naj-
bardziej sekretnych naradach wroga. Zbyt czêsto prokurator gene-
ralny przes³uchiwa³ nagrania najdoskonalszych pods³uchów. Zbyt
czêsto politycy, którzy godzili siê zostaæ d³u¿nikami Charliego, otrzy-
mywali zgodê na doprowadzenie przeciwnika do b³êdu, kosztuj¹ce-
go g³osy w wyborach. Wszystko to siêga³o dalej, ni¿ pozwala³o pra-
wo. Kto omieli siê narzekaæ, je¿eli teraz tak¿e Charlie nagnie prawo
dla w³asnych celów?
Nikt, oprócz Charliego. Nie mogê tego zrobiæ Rachel, myla³.
A potem THIEF przeniós³ go wstecz do w³asnego umys³u, do w³a-
snego cia³a, dwudziestego ósmego padziernika tysi¹c dziewiêæset
siedemdziesi¹tego trzeciego roku, o dziesi¹tej, w³anie kiedy k³ad³
36
siê do ³ó¿ka. By³ trochê zmêczony, poniewa¿ o szóstej rano obudzi³
go telefon z Brazylii.
Jak zawsze nast¹pi³a chwila oporu, a potem spokój, kiedy jego
jañ z tamtego czasu odp³ynê³a w niewiadomoæ. Stary Charlie prze-
j¹³ cia³o i spojrza³ nie w przesz³oæ, ale w teraniejszoæ.
Chwilê przedtem sta³ przed lustrem, patrz¹c na sw¹ pomarsz-
czon¹ smêtn¹ twarz. Teraz uwiadamia³ sobie, ¿e patrzenie w lustro
przed snem to przyzwyczajenie ca³ego ¿ycia. Jestem narcyzem, mó-
wi³ sam do siebie, niepiêknym czcicielem w mojej w³asnej kaplicy.
Tylko ¿e teraz wcale nie jest taki brzydki. W wieku dwudziestu dwóch
lat cia³o wci¹¿ ma jêdrn¹, m³od¹ skórê. Brzuch miêkki, poniewa¿ nie
jest atlet¹, ale jest w nim jaka gibkoæ, której ju¿ d³ugo nie zacho-
wa. Teraz s³abo pamiêtane potrzeby, które pchnê³y go do tej podró-
¿y, znajduj¹ fizjologiczn¹ podstawê. To, co by³o tylko wspomnie-
niem, teraz go rozpala.
Dzi w nocy nie bêdzie spa³, nieprêdko. Ubiera siê znowu, ze
zdziwieniem odkrywaj¹c dziwaczne, kiedy modne kolorowe koszule,
szerokie u do³u spodnie i buty z piêciocentymetrowymi obcasami.
Wielki Bo¿e, i ja to nosi³em, myli, a potem wk³ada ubranie. Rodzi-
na nie zadaje pytañ; cicho schodzi na dó³ i siada do samochodu.
W gara¿u mierdzi benzyn¹ zapach nostalgiczny jak bez i wosko-
we wiece.
Wci¹¿ pamiêta drogê do domu Rachel, chocia¿ zaskakuj¹ go nie
zbudowane jeszcze budynki, niewybrukowane drogi i skrzy¿owania
bez wiate³; wie zreszt¹, ¿e wkrótce je uzyskaj¹. Ju¿ powinny mieæ;
patrzy na zegarek, to pewnie odruch cia³a, w którym siê znalaz³, po-
niewa¿ on od dziesiêcioleci nie nosi zegarka. Ramiê jest opalone
brazylijskim s³oñcem. Nie ma starczych plam ani b³êkitnych ¿y³,
wykrelaj¹cych z³o¿one mapy pod skór¹. Jest wpó³ do jedenastej.
Na pewno posz³a ju¿ do ³ó¿ka.
Niemal go to powstrzymuje. W jego osobistym katalogu grze-
chów nie zachowa³o siê wiele, ale to z pewnoci¹ tak. Spojrza³ w sie-
bie, by znaleæ wolê i oprzeæ siê ¿¹dzom wy³¹cznie dlatego, ¿e jego
spe³nienie zrani inn¹ osobê. Zapomnia³ ju¿, jak siê to robi. Tak do-
k³adnie zapomnia³, ¿e nie mo¿e znaleæ powodu do oporu.
Pal¹ siê wiat³a, a jej matka, pani Carpenter, niemodna i roz-
koszna, roztrzepana w najbardziej czaruj¹cy sposób, otwiera drzwi
podejrzliwie, ale rozpoznaje go.
37
Charlie wo³a.
Czy Rachel jeszcze nie pi?
Daj mi minutê, a nie bêdzie!
Czeka, czuje w ¿o³¹dku mrowienie wyczekiwania. Nie jestem
prawiczkiem, przypomina sobie, ale cia³o tego nie wie. Cia³o jest
napiête, poniewa¿ nie uformowa³o jeszcze odruchów pozbawionej
znaczenia namiêtnoci, któr¹ Charlie zna a¿ nazbyt dobrze. I wresz-
cie Rachel schodzi po schodach. S³yszy, jak tupie po drewnianych
stopniach, potem zatrzymuje siê i idzie dalej powoli, udaj¹c, ¿e siê
nie spieszy. Pojawia siê zza rogu, patrzy na niego.
Jest w wyblak³ym szlafroku Nie pamiêta, ¿eby j¹ w nim kie-
dy widzia³. W³osy ma rozczochrane, a po oczach widaæ, ¿e spa³a.
Nie chcia³em ciê budziæ.
Jeszcze nie zd¹¿y³am zasn¹æ. Zreszt¹ pierwsze dziesiêæ minut
i tak siê nie liczy.
Umiecha siê. £zy staj¹ mu w oczach. Tak, mówi bezg³onie. To
jest Rachel. W¹ska twarz, skóra tak przejrzysta, ¿e mo¿e zajrzeæ w ni¹
jak w nefryt, smuk³e ramiona poruszaj¹ siê niemia³o z niewiado-
m¹ gracj¹.
Nie mog³em siê doczekaæ, ¿eby ciê zobaczyæ.
Jeste w domu od trzech dni. Myla³am, ¿e zadzwonisz.
Umiecha siê. W rzeczywistoci nie zadzwoni do niej jeszcze
przez d³ugie miesi¹ce. Ale t³umaczy:
Nie znoszê telefonów. Chcê z tob¹ porozmawiaæ. Wyjdziesz
na przeja¿d¿kê?
Muszê zapytaæ mamy.
Zgodzi siê.
Zgadza siê. ¯artuje i mówi, ¿e ufa Charliemu. A Charlie, które-
go ona zna, jest godny zaufania. Ale nie ja, myli Charlie. Oddajesz
swoje brylanty w rêce z³odzieja.
Jest zimno? pyta Rachel.
Nie w samochodzie.
Dlatego nie bierze p³aszcza. Nie szkodzi. Nocny wiatr nie jest
ch³odny.
Charlie zaczyna, gdy tylko zamykaj¹ siê za nimi drzwi. Obej-
muje j¹ w talii. Rachel nie odsuwa siê, nie przyjmuje tego obojêtnie.
Nigdy wczeniej tak siê nie zachowywa³, poniewa¿ ona ma tylko
czternacie lat, jest dzieckiem, ale wtula siê w niego, kiedy id¹, jak-
by robi³a to wczeniej setki razy. Zaskakuje go, jak zawsze.
Têskni³em za tob¹ mówi.
38
Ona umiecha siê, a w oczach b³yszcz¹ jej ³zy.
Ja te¿ za tob¹ têskni³am.
Rozmawiaj¹ o niczym. I bardzo dobrze. Charlie niewiele pamiêta
z wyprawy do Brazylii, nie pamiêta, co robi³ przez trzy dni od po-
wrotu. ¯aden k³opot; wydaje siê, ¿e ona chce mówiæ tylko o dzisiej-
szym wieczorze. Jad¹ do zamku, a Charlie opowiada jego historiê.
Wyczuwa ironiê tego faktu. W koñcu to z jej powodu zna tê historiê.
Za kilka lat Rachel bêdzie cz³onkiem zespo³u teatralnego, który wy-
korzysta zamek jako publiczny amfiteatr. Teraz jednak budowla z wol-
na popada w ruinê. Pomnik dawnego biura robót publicznych, wiel-
ki zamek z wie¿yczkami i parapetami z miejscowego kamienia. Jest
w³asnoci¹ stanowego szpitala dla psychicznie chorych, lecz prawie
nikt o tym nie wie. S¹ sami, kiedy wysiadaj¹ z samochodu i po kru-
sz¹cych siê stopniach przechodz¹ na kamienn¹ scenê.
Rachel jest oczarowana. Staje porodku sceny, twarz¹ do ³awek.
Charlie patrzy, jak podnosi rêkê, a monolog zastyga jej na wargach.
Przypomina co sobie Tak, tym gestem ¿egna³a opiekunkê w Ro-
meo i Julii. Nie ¿egna³a. Raczej po¿egna. Ale gest ju¿ w niej tkwi,
czeka, a¿ wydobêdzie go ta scena.
Odwraca siê do niego i umiecha, gdy¿ miejsce jest obce i dziw-
ne, nie pasuje do Provo, ale pasuje do niej. Powinna siê urodziæ w re-
nesansie, mruczy cicho Charlie. Rachel s³yszy go. Musia³ powie-
dzieæ to g³ono.
Powinna nale¿eæ do wieku, gdzie muzyka by³a czysta i deli-
katna, a kobiety nie u¿ywa³y makija¿u. Nikt nie móg³by siê z tob¹
równaæ.
mieje siê z tej pró¿noci.
Têskni³am za tob¹ mówi.
Dotyka jej twarzy. Rachel nie odsuwa siê. Przytula policzek do
jego d³oni, a Charlie wie, ¿e ona rozumie, po co j¹ tutaj przywióz³
i co chce zrobiæ.
Piersi ma kszta³tne, choæ ma³e, poladki ch³opiêce, szczup³e,
jedyne w³osy na ciele to te, które opadaj¹ na ramiona, które trzeba
odgarn¹æ z twarzy, ¿eby znów j¹ poca³owaæ.
Kocham ciê szepcze Rachel. Kocham ciê przez ca³e ¿ycie.
Jest dok³adnie tak, jak w marzeniach, tyle ¿e cia³o jest namacal-
ne, ekstaza rzeczywista, wiatr coraz ch³odniejszy, kiedy Rachel znów
siê ubiera. Nie rozmawiaj¹ ju¿, kiedy odwozi j¹ do domu. Jej matka
zasnê³a na sofie w saloniku ze stronicami Daily Heralda u stóp.
Dopiero wtedy Charlie przypomina sobie, ¿e dla Rachel przyjdzie
39
jutro, a jutro on nie zadzwoni. Nie zadzwoni przez trzy miesi¹ce,
a ona go znienawidzi.
Próbuje to za³agodziæ. Próbuje, mówi¹c:
Niektóre rzeczy mog¹ siê przydarzyæ tylko raz.
Co takiego móg³by wtedy powiedzieæ. Ale ona k³adzie mu pa-
lec na wargach i mówi:
Nigdy nie zapomnê.
Potem odwraca siê i idzie w stronê matki, aby j¹ zbudziæ. Ogl¹-
da siê jeszcze i daje znak Charliemu, ¿eby wyszed³; macha do niego.
On te¿ ¿egna j¹ skinieniem, zamyka za sob¹ drzwi i wraca do domu.
Le¿y w ³ó¿ku, nie mog¹c zasn¹æ w ³ó¿ku, które jest dla niego jak
samo dzieciñstwo. Chcia³by, ¿eby to trwa³o wiecznie. Powinno trwaæ
wiecznie, myli. Ona nie jest dzieckiem. Nie by³a dzieckiem, powin-
no to brzmieæ, gdy¿ THIEF przerzuca go do domu.
Co siê sta³o, Charlie? zapyta³ Jock.
Charlie zbudzi³ siê. Minê³o kilka godzin, odk¹d THIEF sprowa-
dzi³ go z powrotem. By³a noc. Charlie uwiadomi³ sobie, ¿e p³aka³
przez sen.
Nic odpar³.
P³aczesz, Charlie. Nigdy jeszcze nie widzia³em ciê p³acz¹cego.
Wsad sobie milion woltów, Jock. Mia³em sen.
Jaki sen?
Zniszczy³em j¹?
Nie, wcale nie.
Zachowa³em siê jak pod³y egoista.
Zrobi³by to jeszcze raz. Ale nie zrani³e jej.
Mia³a tylko czternacie lat.
Wcale nie.
Jestem zmêczony. Spa³em. Daj mi spokój.
Charlie, skrupu³y nie s¹ w twoim stylu.
Charlie, nad¹sany, naci¹gn¹³ koc na g³owê i zastanawia³ siê, czy
ta dzieciêca reakcja to nie kolejny dowód, ¿e dziecinnieje na staroæ.
Charlie, opowiem ci bajkê na dobranoc.
Wykasujê ciê.
Bardzo dawno, dziesiêæ lat temu, pewna stara kobieta imie-
niem Rachel Carpenter z³o¿y³a probê o jeden dzieñ z w³asnej prze-
sz³oci. To by³ dzieñ z kim, a dok³adnie dzieñ z tob¹. System wy-
wo³a³ mnie rutynowo, jak zawsze, kiedy pojawia siê twoje nazwisko.
40
Znalaz³em jej ten dzieñ. Chcia³a odwiedziæ ten czas i prze¿yæ jesz-
cze raz dobry dzieñ. By³em zdziwiony, Charlie. Nie wiedzia³em, ¿e
w twoim ¿yciu by³y dobre dni.
Program ju¿ zbyt d³ugo tkwi³ w Jocku. Wiedzia³, jak mu do-
gryæ.
I rzeczywicie nie by³o dni tak dobrych, jak sobie to wyobra-
¿a³a podj¹³ Jock. Jedynie oczekiwanie i rozczarowanie. Tyle tyl-
ko potrafi³e daæ, Charlie. Oczekiwanie i rozczarowanie.
Wiedzia³em, ¿e mnie nie zawiedziesz.
Ta kobieta by³a w przytu³ku dla psychicznie chorych. Dlatego
da³em jej ten dzieñ. Tylko zamiast rozczarowania czy obietnic, o któ-
rych wiedzia³a, ¿e nie bêd¹ dotrzymane, podarowa³em jej dzieñ odpo-
wiedzi. W³aciwie noc odpowiedzi, Charlie.
Nie mog³e wiedzieæ, ¿e ka¿ê ci to zrobiæ. Nie mog³e tego
wiedzieæ dziesiêæ lat temu.
Masz racjê. Ale baw siê ze mn¹ dalej. Przecie¿ i tak nisz,
prawda?
Wiêc nie bud mnie.
I tak stara kobieta wróci³a do cia³a m³odej dziewczyny, dwu-
dziestego ósmego padziernika tysi¹c dziewiêæset siedemdziesi¹te-
go trzeciego, a m³oda dziewczyna nigdy siê nie dowiedzia³a, co za-
sz³o. A wiêc nie zmieni³o to jej ¿ycia, rozumiesz?
To k³amstwo.
Nie. Nie potrafiê k³amaæ, Charlie. Zaprogramowa³e mnie,
¿ebym nie k³ama³. Mylisz, ¿e pozwoli³bym ci wróciæ tam i j¹ skrzyw-
dziæ?
Ona by³a taka sama. Taka, jak¹ pamiêtam.
To by³o jej cia³o.
Nie zmieni³a siê. Nie by³a star¹ kobiet¹, Jock. By³a dziew-
czynk¹.
I Charlie pomyla³ o starej kobiecie umieraj¹cej w przytu³ku,
otoczonej przez ¿ó³te ciany, jasnoszar¹ pociel i zas³ony. Wyobra-
zi³ sobie m³od¹ Rachel w tej pomarszczonej formie, uwiêzionej w cie-
le, które nie potrafi³o siê ruszaæ, schwytan¹ w umyle, który nie pro-
wadzi³ jej ju¿ niezwyk³ymi, tajemniczymi szlakami.
Pokaza³em ci jej zdjêcie w telewizorze powiedzia³ Jock.
A jednak, myla³ Charlie, dlaczego ma to byæ trudniejsze do znie-
sienia ni¿ to, ¿e piêkny ch³opak, który tak bardzo chcia³ zrobiæ to, co
w³aciwe, ¿e wszystko zrobi³ le i straci³ szansê, teraz nie mo¿e siê
wyrwaæ z sumy wszystkich b³êdnych wyborów? Wszed³em na dro-
41
gê, któr¹ chcieli pod¹¿yæ wszyscy; dotar³em na szczyt, ale nie tam
powinienem zmierzaæ. Wci¹¿ jestem tym ch³opcem. Nie musia³em
k³amaæ, kiedy poszed³em do niej do domu.
Znam ciê dobrze, Charlie mówi³ Jock. Wiedzia³em, ¿e
jeste draniem w dostatecznym stopniu, ¿eby tam wróciæ. I dosta-
tecznie porz¹dnym cz³owiekiem, ¿eby zrobiæ to jak nale¿y, kiedy ju¿
tam trafisz. Wróci³a szczêliwa, Charlie. Wróci³a zadowolona.
A wiêc ta noc z cudownym dzieckiem by³a oszustwem; to nie
by³a m³oda Rachel, a on nie by³ m³odym Charliem. Szuka³ w sobie
gniewu, ale nie móg³ go znaleæ. Zmar³a kobieta ofiarowa³a mu dar
i przyjê³a dar od niego. I ten dar wci¹¿ by³ s³odki.
Pora spaæ, Charlie. pij dalej. Chcia³em ci tylko powiedzieæ,
¿e nie masz powodu do wyrzutów sumienia. Nie ma siê czym d³u¿ej
drêczyæ.
Charlie przykry³ siê szczelnie; nie pamiêta³, ¿e to przyzwyczaje-
nie pochodzi³o sprzed lat, kiedy dziwne mroczne kszta³ty ukrywa³y
siê w szafie i tylko pod kocem by³ bezpieczny. Naci¹gn¹³ go wiêc na
g³owê, zamkn¹³ oczy i poczu³, jak g³aszcze go jej d³oñ. Czu³ dotyk
jej piersi, biodra i uda, us³ysza³ jej g³os, jak oddech na policzku.
Jak wielki kasztan powiedzia³ Jock, tak jak go tego nauczy³
co rozkwit³ nad wiatem.
Czy liciem jeste, czy pniem, czy kwiatem?
Wzroku rozjaniony, muzyko weso³a.
Kto tancerza od tañca odró¿niæ dzi zdo³a?
Widownia w jego mylach klaska³a przez chwilê, a Charlie zsu-
n¹³ siê w sen. Zdziwi³o go wra¿enie, ¿e klaszcz¹ szczerze. Wyobra-
zi³ sobie, ¿e umiechaj¹ siê i kiwaj¹ g³owami. Umiechaj¹ siê do
dziewczyny z uniesion¹ rêk¹; kiwaj¹ na mê¿czyznê, który stan¹³ na
wiecznoæ, a potem wszed³ na scenê.
42
3. PIESER
Z
nalaz³em siê tam przypadkiem. Tylko dla Piesera
wpakowa³em siê w tê historiê. Pieser uzna³, ¿e mogê siê przydaæ, co
by³o prawd¹. Powiedzia³ jeszcze, ¿e mogê siê zabawiæ, co ju¿ zmy-
li³, gdy¿ to, co ró¿ni ludzie robili ze mn¹, by³o o wiele bardziej
zabawne od tego, co ja robi³em z nimi.
Kiedy mówiê, ¿e mylê wertykalnie, to oznacza, ¿e jestem meta-
fizyczny, to znaczy symulowany, to znaczy, ¿e martwy, tylko mój
mózg jeszcze o tym nie wie i dalej rusza nogami. Oberwa³em, kiedy
mia³em dziewiêæ lat. Le¿a³em spokojnie w ³ó¿ku, a jeden cap za cia-
n¹ strzeli³ do swojej damy. Pocisk przeszed³ przez cianê i trafi³ mnie
w g³owê. Wszyscy polecieli do nich, bo robili mnóstwo ha³asu, wiêc
by³em ju¿ w trzech czwartych trupem, zanim ktokolwiek zauwa¿y³,
¿e oberwa³em.
Zapakowali mi g³owê superdobrem i wiat³owodami, ale nie
wiedzieli, który neutron powinien stukaæ w który s¹siedni i mój al-
chemiczny mózg z galarety sta³ siê jak diament. Dobry Ch³opak.
Kryszta³owy Dzieciak.
Od owego jasnego, elektrycznego dnia nie uros³em ani o cal,
w ¿adnym miejscu. Kula nie trafi³a w okolice genitaliów. Po prostu
prze³¹czy³a przycisk dojrzewania w g³owie. wiêty Pawe³ mówi³, ¿e
zosta³ eunuchem dla Jezusa, ale dla kogo ja jestem eunuchem?
Najgorsze, ¿e mam ju¿ prawie trzydziestkê i ci¹gle muszê wzy-
waæ barmanów do s¹du, zanim podadz¹ mi piwo. Marny zysk, bo
43
chocia¿ sêdzia przyznaje mi racjê i to oni p³ac¹ koszty, cia³o mam
tak ma³e, ¿e zalewam siê ju¿ ma³ym piwem, a po du¿ym sikam i pa-
dam. Nie nadajê siê na partnera do picia. Poza tym ka¿dy, kto siê ze
mn¹ pokazuje, wygl¹da na pedofila.
Nie, nie próbujê wyciskaæ z was ³ez. Jestem przyzwyczajony,
jasne? Byæ mo¿e królowa balu nigdy nie okaza³a mi Prawdziwej
Mi³oci z podparciem na cztery punkty, ale mam pewien talent, nie-
zwykle wa¿ny dla niektórych ludzi, i zawsze jako sobie radzê. Ubie-
ram siê dobrze, je¿d¿ê metrem i nie p³acê podatku dochodowego.
Jestem H-manem, Facetem od Hase³. Dajcie mi piêæ minut z czyim
¿yciorysem, czy mo¿e raczej z jego autopsychoskopi¹, a dziewiêæ
razy na dziesiêæ podajê has³o i wprowadzam was w jego najpaskud-
niejsze, liskie, s³odkie zbiory. Szczerze mówi¹c, s¹ to zwykle trzy
razy na dziesiêæ, ale to i tak o wiele wiêksza szansa, ni¿ kazaæ kom-
puterowi traciæ rok na próby wystukania piêtnastu znaków w taki
sposób, ¿eby utworzy³y w³aciwe H-s³o. Szczególnie ¿e po trzeciej
pomy³ce blokuj¹ wam telefon, blokuj¹ pliki docelowe i wzywaj¹
gliny.
Niedobrze wam siê robi? Taki mi³y ch³opiec jak ja, zaanga¿o-
wany w potêpienia godn¹, karaln¹ i nielegaln¹ dzia³alnoæ? Byæ mo¿e
mam metr dwadziecia i pó³ szklanki wzrostu, ale umiem was zasy-
mulowaæ lepiej ni¿ w³asna mamusia, a im dok³adniej was poznam,
tym mocniejszego mam haka. Znam nie tylko wasze aktualne has³o.
Mogê napisaæ s³owo na kartce, wsadziæ j¹ w kopertê i zakleiæ, a wy
idziecie do domu, zmieniacie has³o, otwieracie kopertê i ono tam
jest wasze nowe H, trzy razy na dziesiêæ. Jestem wertykalny i Pie-
ser o tym wiedzia³. Dziesiêæ procent wiêcej dobra i nawet formalnie
nie by³bym cz³owiekiem. Jestem jednak ci¹gle poni¿ej granicy, a to
wiêcej, ni¿ móg³bym powiedzieæ o paru ludziach, którzy maj¹ w g³o-
wie sto procent zoo.
Pieser podszed³ do mnie pewnego dnia na Carolina Circle, gdzie
stoj¹c na sto³ku, grywam w elektryczny bilard. Nic nie mówi³, tylko
trzepn¹³ mnie w ramiê, wiêc naturalnie oberwa³ ³okciem w jaja.
Sporo dwunastolatków próbuje mnie popychaæ przy grze, wiêc cza-
sem muszê dawaæ im szko³ê. Jack Pogromca Olbrzymów. Bohater
czwartoklasistów. Na ogó³ walê w ¿o³¹dek, tyle ¿e Pieser nie by³
dwunastolatkiem, wiêc mój ³okieæ trafi³ ni¿ej.
W chwili gdy uderzy³em, wiedzia³em, ¿e nie jest dzieciakiem.
Nie zna³em go wcale, ale wygl¹da³ na takiego, co dawniej czêsto
chodzi³ g³odny, a teraz nie dba o to, co je.
44
Teraz oczywicie nie myla³ o jedzeniu, siedzia³ tylko na pod³o-
dze oparty o grê Bij Szyitów i patrzy³ na mnie tak, jakbym by³
dzidziusiem, którego w³anie ma przewin¹æ.
Mam nadziejê, ¿e jeste Dobry Ch³opak nawija. Bo jak nie,
to odniosê ciê do mamusi w trzech ma³ych plastikowych salaterkach.
Nie brzmia³o to tak, jakby chcia³ mi groziæ. Raczej jakby by³
g³ówn¹ p³aczk¹ na w³asnym pogrzebie.
Chcesz robiæ interesy, to u¿ywaj jêzyka zamiast ³ap odpo-
wiadam. A mówiê to naprawdê zraszaj¹co, czyli przepraszaj¹co
z podkreleniem, ¿e ci¹gle go jeszcze olewam.
Chodmy st¹d mówi. Muszê sobie za³atwiæ wsparcie. Po-
datek p³aci siê od zarobków.
Poszlimy do Iveya i stanêlimy ko³o odzie¿y dzieciêcej. Wy-
t³umaczy³ mi, o co chodzi.
Jedno H-s³o mówi. Tylko ¿adnych pomy³ek. Jeli nie trafi-
my, facet traci robotê i mo¿e idzie do pud³a.
Powiedzia³em nie. Trzy trafienia na dziesiêæ to najlepsze, na
co mnie staæ. ¯adnych gwarancji. Moje wyniki wiadcz¹ o mnie, ale
nikt nie jest doskona³y, a ja nawet siê nie zbli¿y³em do doskona³oci.
Daj spokój rzuca. Musz¹ byæ jakie sposoby, ¿eby mieæ
pewnoæ. Jeli mo¿esz trafiæ trzy razy na dziesiêæ, to co siê stanie,
kiedy bêdziesz wiedzia³ o facecie wiêcej? Kiedy siê z nim spotkasz?
No dobra. Mo¿e pó³ na pó³.
Pos³uchaj, nie mo¿emy próbowaæ drugi raz. Mo¿e nie zgad-
niesz. Ale czy wiesz, kiedy nie trafiasz?
Mniej wiêcej co drugi raz, kiedy siê pomylê, wiem, ¿e siê po-
myli³em.
Czyli mamy trzy czwarte szansy, ¿e bêdziesz wiedzia³, czy je
znalaz³e?
Nie t³umaczê. Bo co drugi raz, kiedy trafiam, nie wiem, ¿e
trafi³em.
Szlag-g mówi. To tak, jak robiæ interesy z moim m³odszym
bratem.
I tak ciê na mnie nie staæ. Biorê przynajmniej dwie dychy, a two-
ja karta ledwie chyba wystarczy na niadanie.
Proponujê ci udzia³.
Nie chcê udzia³u. Chcê gotówkê.
To pewna sprawa przekonuje, rozgl¹daj¹c siê uwa¿nie. Jak
gdyby podejrzewa³, ¿e za³o¿yli pods³uch w tabliczce z tekstem Szor-
ty ch³opiêce, rozmiary 10-12. Mam wtykê w Kodach Federalnych.
45
To pestka. Ja mam pluskwê w ty³ku Pierwszej Damy i czter-
dzieci godzin nagrania jej pierdniêæ.
Mam niewyparzon¹ gêbê. Wiem o tym i po raz kolejny przeko-
nujê siê dobitnie, kiedy pakuje mi twarz w stos krótkich spodenek.
Popróbuj tego, Dobry.
Nie cierpiê, kiedy ludzie mnie popychaj¹. I wiem, jak ich zmu-
siæ, ¿eby przestali. Tym razem wystarczy³o, ¿ebym zacz¹³ p³akaæ.
G³ono, jakby mnie bola³o. Wszyscy siê ogl¹daj¹, kiedy dziecko za-
czyna p³akaæ.
Ju¿ bêdê grzeczny powtarza³em. Nie bij mnie! Bêdê
grzeczny.
Zamknij siê powiedzia³. Wszyscy na nas patrz¹.
To uwa¿aj z ³apami mówiê. Jestem przynajmniej dziesiêæ
lat starszy od ciebie i przynajmniej dziesiêæ razy sprytniejszy. Teraz
wyjdê ze sklepu i jeli zobaczê, ¿e za mn¹ leziesz, zacznê wrzesz-
czeæ, ¿e rozpi¹³e rozporek i pokaza³e mi siusiaka. Kiedy raz za-
czn¹ ciê podejrzewaæ, ¿e napastujesz dzieci, bêd¹ ciê zwijaæ za ka¿-
dym razem, kiedy w promieniu stu mil od Greensboro oberwie jaki
szczeniak.
Zrobi³em to ju¿ kiedy i to dzia³a, a Pieser nie by³ durniem. Nie-
potrzebne przes³uchania przez gliny by³y rzecz¹, której na pewno
wola³by unikaæ. Myla³em wiêc, ¿e ka¿e mi siê odpieprzyæ i na tym
sprawa siê skoñczy.
A on mówi zamiast tego:
Przepraszam ciê, Dobry. Czasem nie panujê nad rêkami.
Nawet ten cap, który mnie postrzeli³, nigdy nie powiedzia³, ¿e
przeprasza. Z pocz¹tku pomyla³em, co to za oferma, ¿e tak siê p³asz-
czy. Potem postanowi³em trzymaæ siê go, ¿eby sprawdziæ, jaki cz³o-
wiek potrafi pokajaæ siê przed dzieciakiem wygl¹daj¹cym na dzie-
wiêæ lat. Nie wierzy³em zreszt¹, ¿eby naprawdê by³o mu przykro.
Potrzebowa³ mnie do trafienia H-s³a i wiedzia³, ¿e nie ma wyboru.
Z tym ¿e wiêkszoci ulicznych bokserów brakuje inteligencji nawet
na to, ¿eby pod wp³ywem stresu wymyliæ w³aciwe k³amstwo. Od
razu wiedzia³em, ¿e to nie zwyczajny oszust czy drugorzêdny po-
mocnik, bo tacy zawsze przez jakie g³upstwo pieprz¹ ka¿d¹ robotê.
W jego twarzy by³a g³êbia, to znaczy, ¿e na szyi ros³o mu co wiêcej
ni¿ tylko podstawka pod w³osy, czyli ¿e w rodku mia³ doæ mózgu,
¿eby umieæ wsadziæ rêce do kieszeni w innym celu ni¿ bawienie siê
fiutem. Dok³adnie wtedy uzna³em, ¿e jest wrednym, k³amliwym su-
kinsynem. Akurat dla mnie.
46
Po co chcesz siê dostaæ do Kodów Federalnych? spyta³em.
Kasacja zapisu?
Dziesiêæ otwartych zielonych on na to. Kodowanych na
nieograniczone podró¿e miêdzypañstwowe. Z ca³¹ identyfikacj¹, jak
dla prawdziwej osoby.
Prezydent ma zielon¹ kartê mówiê. Szefowie Po³¹czonych
Sztabów maj¹ otwarte zielone. Ale to ju¿ wszyscy. Nawet wicepre-
zydent USA nie otrzyma³ wystarczaj¹cych uprawnieñ.
Owszem, otrzyma³.
Rozumiem, wiesz wszystko najlepiej.
Potrzebne mi H. Mój cz³owiek mo¿e nam zrobiæ czerwone
i niebieskie, ale otwarte zielone musi za³atwiaæ taki biurowy szczur,
dwa poziomy w górê. Ten mój wie, jak siê do tego zabraæ.
Na pewno nie chodzi tylko o has³o mylê g³ono. Ten goæ,
który robi zielone karty, musi przy³o¿yæ do tego swój palec.
Wiem, jak za³atwiæ ten palec. Potrzebny jest i palec, i has³o.
Jeli zabierzesz mu palec, on to gdzie zg³osi. A nawet jeli go
przekonasz, ¿eby nie, to i tak kto zauwa¿y, ¿e znikn¹³.
Lateks rzuca. Wemiemy odcisk. I nie zaczynaj mnie uczyæ,
jak mam wykonaæ swoj¹ czêæ roboty. Ty za³atwiasz H-s³o, ja palce.
Wchodzisz?
Za gotówkê.
Dwadziecia procent.
Ma³o.
Facet w Kodach dostaje dwadziecia, dziewczyna, która za³a-
twia palec, dostaje dwadziecia, a ja biorê cholerne czterdzieci.
Nie sprzedasz ich chyba na ulicy.
S¹ warte milion za sztukê mówi. Dla pewnych nabywców.
Oczywicie, mia³ na myli Organiczn¹ Mafiê. Sprzeda dziesiêæ
i moje dwadziecia procent urasta do dwóch baniek. Nie doæ, ¿eby
byæ bogatym, ale wystarczy na wycofanie siê z ¿ycia publicznego,
a mo¿e nawet na pewne kosztowne leki, które mog¹ wywo³aæ zarost
na mojej twarzy. Muszê przyznaæ, ¿e brzmia³o to niele.
No wiêc wziêlimy siê do roboty. Przez parê godzin stara³ siê to
za³atwiæ, nie informuj¹c, jak siê nazywa ten jego biuroszczur, prze-
kazuj¹c tylko dane od faceta w Kodach Federalnych. Ale to by³o
g³upie, dawaæ mi takie rzeczy z drugiej rêki, zw³aszcza ¿e potrzebo-
wa³ stuprocentowej pewnoci. Szybko to zrozumia³ i wci¹gn¹³ mnie
do koñca. Nie cierpia³ zdradzania w³asnych tajemnic. Kiedy ju¿ do-
wiem siê wszystkiego, to co mnie powstrzyma od za³atwienia roboty
47
samemu? Ale nie mia³ innego sposobu znalezienia H-s³a, wiêc mu-
sia³ je dostaæ ode mnie, a skoro mia³em je zgadn¹æ, musia³em wie-
dzieæ wszystko. Pieser mia³ pod czaszk¹ mózg, choæ tylko bioroz-
k³adalny. Wiedzia³, ¿e s¹ takie momenty, kiedy trzeba komu zaufaæ.
Kiedy trzeba wierzyæ, ¿e stara siê jak najlepiej nawet wtedy, gdy siê
go nie pilnuje.
Zabra³ mnie do swojego taniego mieszkania w campusie daw-
nego Guildford College, niedaleko metra. By³o to wygodne, bo bez
¿adnych problemów mog³em dojechaæ do Charlotte, Winston czy
Raleigh. Nie mia³ miêkkiej pod³ogi, tylko zwyk³e ³ó¿ko, ale du¿e,
wiêc chyba siê przesadnie nie umartwia³. Mo¿e kupi³ je za dawnych
czasów, kiedy by³ alfonsem i zdoby³ przezwisko. Prowadzi³ wtedy
³añcuszek piesków o piêknych imionach: Szprycha, Pi³a albo Ksiê¿-
niczka, prawdziwe suczki zadzieraj¹ce nogi pod latarniami, wietne
w tym ciskanym interesie. Widzia³em, ¿e kiedy miewa³ pieni¹dze,
ale teraz ju¿ nie. Znalaz³em kupê wietnych ciuchów, robionych na
miarê, ale zu¿ytych i zdesynchronizowanych. Z tych najstarszych
powyrywa³ wszystkie przewody, ale wci¹¿ by³o widaæ, gdzie kiedy
wieci³y diody. Mówimy o czasach neandertalczyków.
Marnoæ nad marnociami koñczy siê blunierstwami stwier-
dzam trzymaj¹c rêkaw kurty, która wieci³a kiedy jak schodz¹cy do
l¹dowania samolot.
Za wygodne, ¿eby to wszystko wyrzuciæ odpowiada, ale po
g³osie od razu mo¿na poznaæ, ¿e nie ma nadziei nikogo oszukaæ.
Niech to bêdzie dla ciebie lekcj¹ stwierdzam. To w³anie
siê zdarza, kiedy Treser nie prowadzi.
Treserzy maj¹ sta³¹ robotê. Ale ja, kiedy interes szed³ dobrze,
czu³em siê obrzydliwie, a kiedy szed³ le, to wietnie. Kiedy prowa-
dzasz kociaki, to masz mo¿e jaki powód do dumy. Ale gdy prowa-
dzasz pieski i wiesz, ¿e krzywdz¹ je za ka¿dym razem
Maj¹ wbudowany prze³¹cznik i nic nie czuj¹. To dlatego gliny
nigdy siê nie czepiaj¹ tych od piesków. Bo nikt naprawdê nie cierpi.
Owszem. Tylko powiedz, co jest gorsze: kiedy j¹ ciskaj¹, a¿
wrzeszczy, ¿eby zrobiæ dobrze jakiemu staremu zboczeñcowi, czy
kiedy jej wycinaj¹ pó³ mózgu tak, ¿e kiedy stary zboczeniec ciska,
ona nic nie czuje? Mia³em ko³o siebie te kobiece cia³a i wiedzia³em,
¿e kiedy by³y ludmi.
Mo¿na byæ ze szk³a mówiê i jeszcze byæ cz³owiekiem.
Zauwa¿y³, ¿e odbieram to personalnie.
Daj spokój przeprasza. Jeste poni¿ej granicy.
48
Pieski te¿.
Zgadza siê przyznaje. Ale kiedy dziewczyna wraca, opo-
wiada, co z ni¹ robili, i mieje siê, musisz wyznaczyæ w³asn¹ gra-
nicê.
Rozgl¹dam siê po jego nêdznym mieszkaniu.
Twój wybór.
Chcia³em czuæ siê czysty. Ale to nie znaczy, ¿e muszê byæ
biedny.
Wiêc ustawiasz ten numer, ¿eby powróci³y dawne czasy spo-
koju i domestykacji.
Domestykacji? powtarza. Co to niby jest? Czemu, do dia-
b³a, stale u¿ywasz takich s³ów?
Bo je znam.
Wcale ich nie znasz, bo co drugi raz wstawiasz je w nieodpo-
wiednie miejsca.
Zademonstrowa³em mu swój najlepszy umiech ma³ego ch³op-
czyka.
Wiem mówiê. Prawie nikt nigdy nie zauwa¿a, ¿e u¿ywam
ich nieprawid³owo, i na tym w³anie polega zabawa ale o tym mu
nie mówi³em. Pieser nie by³ zwyczajnym alfonsem. Zreszt¹, ¿aden
normalny alfons nie wycofuje siê z interesu z powodu zwichniêtego
krêgos³upa moralnego. Pieser musia³ mieæ w mózgu parê dziwnych
po³¹czeñ i uzna³em, ¿e ciekawie bêdzie obejrzeæ, jak to siê wszystko
tam styka.
W ka¿dym razie wziêlimy siê do roboty. Cel nazywa³ siê Jesse
H. Hunt i naprawdê rozpracowa³em go solidnie. Kryszta³owy Dzie-
ciak pod³¹czy³ siê na powa¿nie. Pieser mia³ jakie dwie strony ró¿-
nych g³upot: data urodzenia, miejsce urodzenia, p³eæ przy urodzeniu
(od tego czasu ¿adnych zmian), wykszta³cenie, miejsca zatrudnie-
nia. Przypomina³o to wysoki stos pustych pude³ek. Wymia³em go.
Masz gdzie wejcie do biblioteki miejskiej? spyta³em, a on
pokaza³ mi gniazdo w cianie.
Pod³¹czy³em siê, z wizj¹ na kieszonkowym sony i w³asn¹ krysz-
ta³ow¹ g³ówk¹ na ró¿ne pi-po-pi-pi. Nie ka¿dy, kto ma tyle dobra
w mózgu, potrafi myleæ doæ wyranie, ¿eby tak to za³atwiæ wie-
cie, przes³aæ czysty zapis zwyczajnie myl¹c odpowiednie rzeczy
przez port interfejsu za lewym uchem.
Pokaza³em Pieserowi, jak siê robi badanie. Potrwa³o to dziesiêæ
minut. Znam drogê wprost przez Bibliotekê Publiczn¹ Greensboro.
Mam H-s³a ka¿dego bibliotekarza i jestem tak delikatny, ¿e nawet
49
siê nie domylaj¹, kiedy p³ynê pod pr¹d ich kana³ami dostêpu. Z Bi-
blioteki mo¿na siê przedostaæ a¿ do Archiwum Pó³nocnej Karoliny
w Raleigh, a stamt¹d do danych personelu federalnego w ca³ym kra-
ju. Co oznacza, ¿e pod koniec tego niezwykle pracowitego dnia mie-
limy wydruki ka¿dego dokumentu na temat Jesseego H. Hunta, jaki
tylko istnia³: od wiadectwa urodzenia i zestawienia ocen z pierw-
szej klasy, po dane chorobowe i raporty bezpieczeñstwa z czasów,
kiedy zaczyna³ pracowaæ dla rz¹du.
Pieser wiedzia³ doæ du¿o, by okazaæ nale¿yty podziw.
Jeli tyle potrafisz powiada mo¿esz zwyczajnie wyci¹gn¹æ
jego H-s³o.
Nie tak ³atwo, dziecinko t³umaczê z czaruj¹cym umiechem.
Wyobra sobie dane federalne jako zamek. Akta osobowe p³ywa-
j¹ w fosie. Jest tam parê aligatorów, ale ja ca³kiem niele p³ywam.
Gor¹ce dane trzymaj¹ w lochu. A H-s³a H-s³a s¹ pod ty³kiem kró-
lowej.
Ka¿dy system daje siê z³amaæ.
Sk¹d siê tego dowiedzia³e? Z napisu na cianie w sraczu?
Gdyby system hase³ dawa³ siê z³amaæ choæby odrobinê, ci klienci,
którym chcesz sprzedaæ karty, byliby ju¿ w rodku i ogl¹dali nas przez
okienka, zamiast p³aciæ ulicznemu z³odziejaszkowi milion za otwar-
t¹ zielon¹.
Problem w tym, ¿e Pieser by³ ju¿ nale¿ycie wstrz¹niêty ca³ym
tym ch³amem, jaki wyci¹gn¹³em na temat Jesseego H., ale ja sam
nie wiedzia³em wiele wiêcej ni¿ poprzednio. Oczywicie, mog³em
zgadn¹æ kilka hase³, ale nic ponadto. Tylko zgadywanie. Nie wie-
dzia³em nawet, które H ma najwiêksze szanse. Jesse by³ zwyk³ym,
smêtnym szczurem. Regulaminowo dobre stopnie w szkole, regula-
minowo dobre oceny pracy, zapewne regulaminowo wype³nia³ obo-
wi¹zki ma³¿eñskie wed³ug rozk³adu tygodniowego.
Chyba nie wierzysz, ¿e tej twojej dziewczynie uda siê za³atwiæ
jego palec mówiê z obrzydliw¹ pogard¹.
Nie znasz jej. Gdybymy potrzebowali fiuta, dostalibymy
odciski w piêciu rozmiarach.
Nie znasz faceta. To najbardziej typowy przeciêtniak w okoli-
cy. Nie wierzê, ¿eby oszukiwa³ w³asn¹ ¿onê.
Zaufaj mi. Bêdzie mieæ jego palec tak elegancko, ¿e on siê
nawet nie zorientuje, kiedy wziê³a odcisk.
Nie uwierzy³em. Mam talent do poznawania siê na ludziach, a Jes-
se H. nie udawa³. Chyba ¿e zacz¹³ w wieku piêciu lat, a to zdarza siê
4 Chaos
50
raczej rzadko. Na pewno nie przeleci pierwszej dziewczyny, na wi-
dok której zrobi mu siê ciasno w rozporku. Poza tym by³ sprytny.
Droga kariery dowodzi³a, ¿e zawsze znajdowa³ siê we w³aciwych
miejscach. Odpowiedni ludzie zawsze znali jego nazwisko. Co ozna-
cza, ¿e nie nale¿a³ do typu, któremu mózg przestaje dzia³aæ, kiedy
portki robi¹ siê gor¹ce. Powiedzia³em to.
Jeste chodz¹c¹ orkiestr¹ mówi na to Pieser. Nie umiesz mi
podaæ H-s³a, ale doskonale wiesz, ¿e facet jest impotentem albo zbo-
czeñcem.
Ani jednym, ani drugim. Jest twardy i zupe³nie zwyczajny. Ale
jeli dziewczyna zacznie siê do niego lepiæ, nie pomyli, ¿e s³ysza³a
o jego fiucie na lewarach. Pomyli, ¿e czego chce, i nie da spokoju,
dopóki siê nie dowie, o co chodzi.
Tylko wyszczerzy³ zêby.
Znalaz³em najlepszego gocia od hase³ w kraju, prawda? Mam
cudotwórcê, zwanego Dobrym Ch³opcem, prawda? Lodowy mózg,
który nazywaj¹ Kryszta³owym Dzieciakiem. Mam go, prawda?
Mo¿e mówiê.
Mam go albo go zabijê owiadcza i pokazuje wiêcej zêbów,
ni¿ powinien mieæ przedstawiciel naczelnych.
Masz mnie przyznajê. Ale jako sobie nie wyobra¿am,
¿eby móg³ mnie zabiæ.
mieje siê tylko.
Mam ciebie, i jeli jeste tak dobry, to mo¿esz chyba uwie-
rzyæ, ¿e mam te¿ dziewczynê, która w swoim fachu jest przynajmniej
równie dobra.
Nie ma takiej.
Podaj mi to H-s³o, a bêdê wstrz¹niêty.
Chcesz szybkich wyników? To go popro, ¿eby sam ci je
poda³.
Pieser nie nale¿y do tych, którzy potrafi¹ ukryæ w³asn¹ wcie-
k³oæ.
Chcê wyniku informuje. I je¿eli tylko zacznê podejrzewaæ,
¿e nie mo¿esz mi go podaæ, wyrwê ci jêzyk. Przez nos.
wietnie. Najlepiej mylê, gdy klient grozi mi przemoc¹ fi-
zyczn¹. Naprawdê wiesz, jak mnie zdopingowaæ.
Nie chcê ciê dopingowaæ. Chcê, ¿eby mi poda³ jego has³o.
Najpierw muszê siê z nim spotkaæ.
Pochyli³ siê nade mn¹, a¿ poczu³em jego zapach. To znaczy, ¿e
mam silnie rozwiniête receptory olfaktoryczne i mogê wam powie-
51
dzieæ, ¿e cuchn¹³ testosteronem. Czyli damy mog¹ siê wype³niaæ
dzidziusiami od samego w¹chania jego potu.
Spotkaæ siê? pyta. Czemu go nie poprosisz, ¿eby wype³ni³
ankietê?
Czyta³em wszystkie jego ankiety.
A w jaki sposób taki szklany ³eb jak ty ma zamiar spotkaæ pana
Federalnego? pyta. Za³o¿ê siê, ¿e zawsze zapraszaj¹ was na te
same przyjêcia.
Nie dostajê zaproszeñ na doros³e przyjêcia wyjaniam.
Chocia¿, z drugiej strony, na doros³ych przyjêciach raczej nie zwra-
caj¹ uwagi na takie mi³e dzieci jak ja.
Westchn¹³.
Naprawdê musisz siê z nim spotkaæ?
Chyba ¿e ci wystarczy prawdopodobieñstwo pó³ na pó³.
Zupe³nie nagle wybuch³ jak Nova. Zmiót³ szklankê ze sto³u, a¿
rozbi³a siê o cianê, potem kopn¹³ stó³, a ja ca³y czas kombinowa-
³em, jak siê wydostaæ ¿ywy. Ale ¿e w³anie dla mnie robi³ to przed-
stawienie, wiêc raczej nie by³o sposobu. Potem przysun¹³ siê bli¿ej
i wrzasn¹³ mi prosto w twarz:
Nie chcê wiêcej s³yszeæ tych twoich pó³ na pó³, szeædziesi¹t
na czterdzieci i trzy razy na dziesiêæ, Dobry. Jasne?
A ja odzywam siê naprawdê delikatnie i s³odziutko, bo ten facet
jest dwa razy wiêkszy ode mnie i trzy razy ciê¿szy i nie mam ¿adne-
go oparcia. Wiêc mówiê:
Nic nie poradzê, Pieser. Muszê mówiæ o prawdopodobieñstwie
i procentach. Jestem wertykalny, pamiêtasz? Mam tu szklane noni-
ki, a one wydzielaj¹ procenty tak ³atwo, jak pot u innych ludzi.
Paln¹³ d³oni¹ we w³asn¹ g³owê.
To te¿ nie jest bu³ka z kie³bas¹. Ty wiesz i ja wiem, ¿e kiedy
podajesz mi wszystkie te dok³adne wyliczenia, to i tak tylko zgadu-
jesz. Nie wiesz, jak¹ masz szansê z tym szczurem, tak samo jak ja
nie wiem.
Nie znam rozk³adu dla niego, Pieser, ale znam w³asny. Przy-
kro mi, ¿e ci siê nie podoba ten cis³y sposób wyk³adu, ale w mojej
krystalicznej pamiêci znajduje siê ka¿de H-s³o, jakie kiedykolwiek
odgrzeba³em. To znaczy, ¿e mogê ci podaæ z dok³adnoci¹ do trze-
ciego miejsca po przecinku, jak czêsto trafi³em za pierwszym razem
po spotkaniu z obiektem, a jak czêsto, gdy pos³ugiwa³em siê tylko
jego ¿yciorysem. W tej chwili, jeli do spotkania nie dojdzie i bêdê
dysponowa³ tylko tym, co zdobylimy, masz 48,838 procent szansy,
52
¿e trafiê H-s³o za pierwszym razem, i 66,667 procent szansy, ¿e przy
pierwszych trzech próbach.
To go trochê uspokoi³o i bardzo dobrze, bo od tego szk³o-trza-
skania, sto³o-kopania i gor¹cego-oddechu-prosto-w-twarz zaczyna-
³y mi puszczaæ zwieracze. Cofn¹³ siê, wsadzi³ rêce w kieszenie i sta-
n¹³ oparty o cianê.
No wiêc wybra³em w³aciwego H-mana, co? mówi, ale siê nie
umiecha. Nie, wypowiada te s³owa, ale nie ma ich w oczach; jego
oczy mówi¹: nie próbuj mi tu b³yszczeæ, bo widzê ciê na wylot, mam
najlepsze wewnêtrzne filtry, czysta polaryzacja, wygaszam ten twój
po³ysk, widzê ciê wyranie. Nigdy nie widzia³em takich oczu. Jakby
mnie zna³. Nikt mnie nigdy nie pozna³ i nie s¹dzê, ¿eby jemu siê uda-
³o, ale nie podoba³o mi siê wcale, ¿e patrzy na mnie tak, jakby myla³,
¿e mnie zna. A to dlatego, ¿e ja siebie nie znam i denerwowa³o mnie,
¿e on mo¿e mnie znaæ lepiej ode mnie, jeli ³apiecie, o co mi chodzi.
Wystarczy, ¿e bêdê ma³ym ch³opcem, który zgubi³ siê w skle-
pie mówiê.
A jeli on nie jest z tych, co pomagaj¹ ma³ym ch³opcom, któ-
rzy siê zgubili?
Mylisz, ¿e nie zwraca uwagi, jak p³acz¹?
Nie wiem. A jeli nie? Co wtedy? Mylisz, ¿e ujdzie ci drugie
spotkanie?
No dobra, wiêc ch³opiec zgubiony w sklepie odpada. Mogê
rozbiæ swój rower na trawniku przed jego domem. Mogê mu sprze-
daæ magazyny telewizji kablowej.
Ale on ju¿ mnie wyprzedzi³.
Co do magazynów, to zamyka ci drzwi przed nosem, o ile w ogó-
le je otworzy. Jeli chodzi o rower, to chyba straci³e rozum w tym
swoim szklanym mózgu. Mam dziewczynê, która go w³anie obra-
bia. To potwornie skomplikowane, bo facet nie jest z tych, co ³api¹
ka¿d¹ okazjê, wiêc ona musi wykonaæ naprawdê emocjonalne wej-
cie typu, ¿e w³anie rzuci³ j¹ ch³opak i Hunt ma jedyne ramiê, na
którym mo¿e siê wyp³akaæ, a jego ¿ona jest szczêliwa, maj¹c takie-
go mê¿czyznê. W to jeszcze mo¿e uwierzyæ. I wtedy nagle jaki ma³y
ch³opiec przewraca mu siê na trawniku, a ¿e facet jest paranoikiem,
zaczyna siê zastanawiaæ, co siê w³aciwie dzieje. Zgadza siê? Wiem,
¿e jest paranoikiem, bo nie doszed³by tak wysoko, gdyby nie umia³
pilnowaæ pleców i zabijaæ nieprzyjació³, zanim jeszcze siê zorientu-
j¹, ¿e to oni na niego poluj¹. I taki facet zaczyna podejrzewaæ, przez
jeden moment, ¿e kto chce go wykiwaæ. Co robi?
53
Wiedzia³em ju¿, do czego zmierza Pieser. Mia³ racjê, wiêc po-
zwoli³em mu na to zwyciêstwo, a tak¿e by s³owa, które chcia³ us³y-
szeæ, wymaszerowa³y równym szeregiem.
Zmienia wszystkie swoje has³a, wszystkie zwyczaje i przez
ca³y czas ogl¹da siê za siebie.
A mój ma³y projekcik zmienia siê w kupê nawozu. ¯adnych
otwartych zielonych.
Wtedy poj¹³em, dlaczego ten ch³opak z ulicy, by³y alfons, dla-
czego w³anie on mo¿e wykonaæ tê robotê. Nie by³ wertykalny jak ja
i nie mia³ wewnêtrznego haka jak ten facet z federalnych, ani wypu-
k³oci pod swetrem, wiêc nie móg³ robiæ za dziewczynê. Mia³ za to
oczy na ³okciach i uszy na kolanach, co oznacza, ¿e zauwa¿a³ wszyst-
ko, co by³o do zauwa¿enia, a potem myla³ o nowych rzeczach, jesz-
cze wtedy niezauwa¿alnych, i te¿ je zauwa¿a³. Zas³ugiwa³ na swoje
czterdzieci procent. I jeszcze dzia³kê z moich dwudziestu.
Na razie czekalimy, a¿ dziewczyna wype³ni puste, stêsknione
ramiona Jesseego i zwinie mu palec. Ca³y czas te¿ pracowalimy
nad tym, ¿eby doprowadziæ do naszego spotkania, powoli, ale pew-
nie i bez komplikacji. Spêdza³em z Pieserem sporo czasu. Nie prosi³
mnie o to, ale jako tak wychodzi³o, ¿e jedzi³em w kó³ko autobu-
sem po jego trasie, dopóki mnie nie zabra³, albo jad³em u Bojan-
glea, kiedy przychodzi³, ¿eby rzuciæ kurczêta cajun na swój owrzo-
dzony ruszt. Pilnowa³em, czy mu to nie przeszkadza, bo nie mia³em
ochoty go zra¿aæ teraz, gdy pozna³em majestat jego gniewu, ale jeli
chcia³ mnie odstraszyæ, to jako siê nie ba³em.
Nie próbowa³ mnie sp³awiæ nawet po paru dniach, kiedy zaczê³y
nas cigaæ upiory zimnej, twardej ulicy. Nie wy³¹czaj¹c przypadku,
gdy Dzwon powiedzia³:
Widzê, ¿e nie rozprowadzasz ju¿ piesków. Zaj¹³e siê ch³op-
cami? Ma³e peda³ki, co? Nazwiemy ciê chyba Pedalerem. A mo¿e
trzymasz go do osobistego u¿ytku? Przerzuci³e siê na dzieciaki?
Zawsze uwa¿a³em, ¿e kto kiedy zabije Dzwona tylko po to,
¿eby go wygarbowaæ i pokryæ jego skór¹ dach kabrioletu. Ale Pieser
tylko machn¹³ rêk¹ i szed³ dalej, gdy ja wykonywa³em w stronê Dzwo-
na ró¿ne wiñskie gesty. Wiêkszoæ ludzi ka¿e mi siê zmyæ, kiedy
tylko kto zaczyna nadawaæ, ¿e wol¹ ma³ych ch³opców, ale nie Pie-
ser. Nie powiedzia³, ¿e jestemy tylko przyjació³mi ani ¿e nic nas nie
³¹czy. Nie kaza³ mi te¿ spieprzaæ, co oznacza, ¿e nie znalaz³em siê
nagle w wodach Trójk¹ta Bermudzkiego z ty³kiem ci¹gniêtym do
kostek, co oznacza, ¿e nie wstydzi³ siê pokazywaæ ze mn¹ na ulicy.
54
Mo¿e dla was nie jest to szeciominutowy orgazm, ale dla mnie by³o
jak ch³odny powiew w sierpniu. Nie prosi³em go o to i nie wierzy-
³em, ¿e potrwa d³ugo, ale póki trwa³o, podoba³o mi siê bardzo.
Spotka³em w koñcu Jesseego H. Rozwi¹zanie by³o genialne,
najlepsze, jakie w ¿yciu wymyli³em. Sam siê zastanawia³em, dla-
czego nie pomyla³em o tym wczeniej, tyle ¿e jeszcze nigdy nie
mia³em Piesera powtarzaj¹cego jak papuga Idiotyczny pomys³ przy
ka¿dej mojej propozycji. Niemal ton¹³em w najjaniejszym blasku
swego promieniowania. To znaczy, chodzi³em na prawie sto watów,
zanim w koñcu by³ zadowolony.
Najpierw sprawdzilimy, kto pilnuje ich dzieci, kiedy Jesse H.
i pani Hunt wychodz¹ do miasta (dla Eleganckich Ludzi w G-boro
oznacza to, ¿e spaceruj¹ sobie deptakiem marz¹c, by znalaz³o siê
co do zrobienia, a potem id¹ siê wysikaæ w publicznej toalecie). By³y
dwie nastolatki, które za odpowiedni¹ op³at¹ regularnie nie zwraca³y
uwagi na ich bachory. Kiedy jednak obie panieny mia³y inne zajêcia,
czyli zgodzi³y siê, by za hamburgera i kino jaki nie do koñca roz-
piêty szczeniak pociska³ je i przelecia³ w bramie, dzwonili do Po-
gotowia Opieki Domowej Mamy Hubbard.
Z najwy¿sz¹ ostro¿noci¹ wszed³em do szacownej instytucji
Mamy Hubbard, udaj¹c ¿a³onie niedojrza³ego czternastolatka, wy-
specjalizowanego w pó³nocno-zachodniej czêci miasta i dalej,
w przedmieciach. Zajê³o to tydzieñ, ale Pieser siê nie spieszy³. Rób
wolno, ale pewnie, mówi³. Jeli dzia³asz za szybko, kto zauwa¿y
b³ysk, spojrzy w nasz¹ stronê i za³atwi nas samym patrzeniem. Ten
facet mia³ horyzontalny umys³.
Wreszcie nadesz³a ta wspania³a noc, kiedy Huntowie wyszli siê
zabawiæ, a obie ich panieny by³y akurat ciskane w najbardziej przy-
jemny ze sposobów (a my mielimy wietny ubaw, namawiaj¹c dwóch
szczeniaków, ¿eby za³atwili to ciskanie akurat tej nocy). Wieci
dotar³y do pana i pani Hunt w ostatniej chwili, wiêc nie mieli wyj-
cia i musieli wezwaæ Mamê Hubbard. Czy¿ to nie cudowny zbieg
okolicznoci, ¿e akurat pó³ godziny wczeniej zadzwoni³ s³odki, ma³y
Stevie Queen, czyli moi, informuj¹c, ¿e jednak mo¿e tej nocy pilno-
waæ czyich bachorów. Ein i ein jest zwei i oto wysiada³em z samo-
chodu Mamy Hubbard przed drzwiami Jesseego Hunta, po czym
nie tylko mog³em spojrzeæ na wznios³¹ twarz pana Federalnego, ale
te¿ zosta³em pog³askany przez pani¹ Federaln¹. Nastêpnie skorzy-
sta³em z przywileju przygotowania czego na kolacjê dla niegrzecz-
nego Federa³a Juniora i wrzaskliwej Federa³ki, piêcio- i trzylatka,
55
podczas gdy roczny Mikrofedera³ (jeszcze nie cz³owiek i jeli mam
s¹dziæ po charakterze, nie po¿yje doæ d³ugo, by siê nim staæ) obla³
mi twarz kwasem moczowym podczas przewijania. Wszyscy wiet-
nie siê bawili.
Dziêki mym heroicznym wysi³kom wszystkie te ma³e kreatury
znalaz³y siê wczenie w ³ó¿kach, a ja, jako niezwykle czujna opie-
kunka, przeszuka³em dom, czy nie ma w nim jakich w³amywaczy,
zupe³nie przypadkiem trafiaj¹c na nadzwyczaj u¿yteczne informacje
o tym biuroszczurze, którego tajemne, wybrane imiê mia³em odgad-
n¹æ. Po pierwsze, zostawi³ w³os w ka¿dej szufladzie biurka, tak ¿e
gdybym mia³ ochotê co ukraæ, wiedzia³by o nielegalnej próbie do-
stêpu. Stwierdzi³em, ¿e on i jego ¿ona maj¹ w ³azience wszystko osob-
no, nawet pastê do zêbów, chocia¿ u¿ywali tego samego gatunku. To
on, nie ona, zajmowa³ siê dzia³alnoci¹ profilaktyczn¹ (i trzeba przy-
znaæ, jeli siê pozna³o ich dzieci, ¿e s³usznie siê ni¹ zaj¹³). Nie by³
typem, który korzysta³by z ró¿nych maci czy rozkosznych ¿ebro-
wañ. Wy³¹cznie regulaminowa rz¹dowa produkcja z twardej jak be-
ton gumy. Mój z³oliwy umys³ doszed³ do wniosku, ¿e w pocieli
prze¿ywa tyle samo przyjemnoci co ja.
Zdoby³em najró¿niejsze zabawne informacje, wy³¹cznie drobia-
zgi, wy³¹cznie najwy¿szej wagi. Nigdy nie wiem, które z trzyma-
nych nici po³¹cz¹ siê gdzie lumenami moich najjaniejszych g³êbi.
Ale te¿ nigdy jeszcze nie mia³em szansy spacerowania bez przeszkód
po mieszkaniu osoby, której H-s³a szuka³em. Czyta³em uwagi, jakie
dzieci przynosi³y ze szko³y, magazyny, które prenumerowa³, i coraz
lepiej rozumia³em, ¿e Jesse H. Hunt prawie nie styka³ siê ze swoj¹
rodzin¹. Jak paj¹k wodny sta³ na powierzchni ¿ycia i nawet nie mo-
czy³ stóp. Móg³by umrzeæ i gdyby nikt nie potkn¹³ siê o jego cia³o,
zauwa¿yliby to dopiero po paru tygodniach. I to nie dlatego, ¿e o nich
nie dba³. Po prostu by³ bardzo, ale to bardzo staranny. Przygl¹da³ siê
wszystkiemu, ale przez drugi koniec mikroskopu, wiêc wiêkszoæ
spraw wydawa³a mu siê ma³a i daleka. Pod koniec nocy by³em ju¿
bardzo smutnym ma³ym ch³opcem. Szepn¹³em Mikrofedera³owi, ¿e
powinien æwiczyæ siusianie na twarze doros³ych, bo tylko wtedy jego
tatu mo¿e zwróciæ na niego uwagê.
A jeli zechce odwieæ ciê do domu? spyta³ mnie Pieser, a ja
odpowiedzia³em:
Wykluczone, nikt tego nie robi.
Ale on i tak za³atwi³, ¿ebym mia³ gdzie iæ i oczywicie to on
trafi³, a ja spud³owa³em. Przejecha³em siê wozem biurasa, autentyczn¹
56
amerykañsk¹ drogow¹ salonk¹ b³yszcz¹c¹ jak choinka, do domu na
sprzeda¿, gdzie czeka³a na mnie ponura Mama Pryszcz. Kaza³a Hun-
towi odjechaæ z³a, ¿e wracam tak póno. Kiedy tylko drzwi siê za-
mknê³y, Mama Pryszcz zamia³a siê i zachichota³a, z pokoju wyszed³
osobicie Pieser i powiedzia³:
Mamo Pryszcz, jeste mi winna jedn¹ przys³ugê mniej.
A ona na to:
Nie, ch³opaczku, to ty jeste mi winien jedn¹ wiêcej.
I poca³owali siê namiêtnie, jeli mo¿ecie w to uwierzyæ. Wyobra-
¿acie sobie, ¿eby kto kiedy ca³owa³ w ten sposób Mamê Pryszcz?
Pieser jest pe³en niespodzianek.
Znalaz³e wszystko, co chcia³e? spyta³.
H-s³a tañcz¹ mi w g³owie mówiê. Jutro we nie poznam to
s³owo.
Trzymaj go i nic nie mów. Nie chcê go znaæ, póki nie bêdê
mia³ palca.
Magiczny dzieñ oddalony by³ ledwie o parê godzin, gdy¿ dziew-
czyna jej imienia nigdy nie pozna³em i nie widzia³em jej twarzy
w³anie jutro mia³a rzuciæ czar na pana Federalnego. Jak zauwa¿y³
Pieser, to nie by³a sprawa na sexy bieliznê. Dziewczyna nie ubiera³a
siê dobrze i brakowa³o jej og³ady, ale by³a dobr¹ sekretark¹ i prze-
chodzi³a w³anie najtrudniejszy okres ¿ycia, jako ¿e wyciêto jej ma-
cicê biedne dziecko, tak w³anie powiedzia³a Federalnemu i tra-
ci³a w³asn¹ kobiecoæ, a nigdy jeszcze naprawdê nie czu³a siê kobiet¹.
A on by³ dla niej taki dobry, przez ca³e tygodnie by³ dla niej taki
dobry. Pieser opowiada³ mi póniej, jak Federalny zamkn¹³ na klucz
drzwi gabinetu, tylko na parê minut, i tuli³ j¹, i ca³owa³, ¿eby poczu-
³a siê kobiet¹. A kiedy tylko jego palce odcisnê³y siê na cieniutkiej
warstwie elektryzowanego mikroplastiku, pokrywaj¹cego jej nagie
plecy i piersi, zaczê³a p³akaæ. Powiedzia³a, ¿e nie chce, by zdradza³
dla niej ¿onê, ¿e ju¿ da³ jej cudowny prezent przez to, ¿e by³ taki
mi³y i pe³en zrozumienia, ¿e czuje siê lepiej, gdy taki mê¿czyzna jak
on potrafi³ jej dotykaæ, choæ jest zdefeminizowana. I ¿e ma teraz
doæ si³, by ¿yæ dalej. Bardzo przekonywuj¹ce i obliczone na to, ¿eby
dostaæ jego ciep³e jeszcze odciski, a jednoczenie nie powodowaæ
wyrzutów sumienia, co mog³oby zmieniæ jego pogl¹dy i podsun¹æ
ca³y zestaw nowych H.
Palce odbi³y siê na mikrowarstwie pod ró¿nymi k¹tami, wiêc
Walker w ci¹gu jednej nocy wykona³ model dla naszej wtyczki. Pra-
wy wskazuj¹cy. Przyjrza³em mu siê, chyba trochê sceptycznie, bo
57
w¹tpliwoci tañczy³y ju¿ jak ma³e wietlne punkciki w najbardziej
wewnêtrznych partiach mózgu.
Tylko jeden palec?
Mo¿emy strzelaæ tylko raz wyjani³ Pieser. Jedna próba.
Jeli siê pomyli, jeli pierwsze has³o jest b³êdne, móg³by spró-
bowaæ drugi raz rodkowym.
Powiedz, mój wertykalny mylaku, czy twoim zdaniem Jesse
H. Hunt jest biurakiem, który siê myli?
Musia³em przyznaæ, ¿e nie, a jednak wci¹¿ mia³em w¹tpliwoci,
a wszystkie odnosi³y siê do tego, ¿e potrzebujemy drugiego palca.
No có¿, jestem wertykalny, co oznacza, ¿e widzê teraniejszoæ tak
g³êboko, jak tylko zechcê. Przysz³oæ jednak nie do mnie nale¿y,
que sera sera.
Z tego, co opowiedzia³ mi Piesio, stara³em siê wyobraziæ sobie
reakcjê pana Federalnego na to miêkkie cia³o, które ciska³. Gdyby
nie ograniczy³ siê do ucisków, wp³ynê³oby to pewnie na zmianê
H-s³a. Ale kiedy mu powiedzia³a, ¿e nie chce, by zmienia³ swe nie-
naruszalne zasady, umocni³ siê we w³asnej opinii o sobie jako naj-
bardziej regularnym czy nawet regulaminowym facecie. Nie zmieni³
w³asnego obrazu i H-s³o tak¿e pozosta³o bez zmian.
Invictus-XYZrwr podyktowa³em Pieserowi, gdy¿ to by³o
w³anie jego has³o. Nigdy jeszcze nie czu³em takiej pewnoci.
Sk¹d, do diab³a, to wytrzasn¹³e? zdziwi³ siê.
Pieser, gdybym wiedzia³, jak to robiê, trafia³bym za ka¿dym
razem t³umaczê. Nie mam nawet pojêcia, czy biorê to z tego
ca³ego dobra w g³owie, czy z zoologii. Wszystkie fakty sp³ywaj¹ do
rodka, mieszaj¹ siê i wyskakuj¹ jako tañcz¹ce has³a, malutkie ka-
wa³eczki H.
Owszem, ale przecie¿ nie wymyli³e tego tak sobie. Co to
znaczy?
Invictus to poemat w ramce za szk³em, który trzyma w szufla-
dzie biurka. Prezent od mamusi, kiedy by³ jeszcze ma³ym przysz³ym
Federalnym. XYZ on uwa¿a za uk³ad losowy, rwr by³ pierwszym pre-
zydentem USA, który wzbudzi³ jego podziw. Nie mam pojêcia, czemu
wybra³ akurat takie s³owa. Szeæ tygodni temu mia³ inne H-s³o z mas¹
cyfr, za szeæ tygodni zmieni je znowu, ale teraz
Szeædziesi¹t procent pewnoci? pyta Pieser.
Tym razem ¿adnych procentów. Nigdy przedtem nie pêta³em
siê po ³azience obiektu. To jest to albo mo¿esz mi za³atwiaæ ty³ko-
amputacjê. W ¿yciu nie by³em pewniejszy.
58
Teraz, kiedy zna³ ju¿ H-s³o, jego wtyka zacz¹³ codziennie nosiæ
magiczny palec, czekaj¹c na moment, kiedy zostanie sam w gabine-
cie Federalnego. Za³o¿y³ ju¿ podstawowe zbiory, jak dla typowego
wystawienia zielonej karty, i zakopa³ je gdzie w swoim obszarze
roboczym. Teraz musia³ tylko wejæ, wpisaæ siê jako Hunt, i jeli
system uzna jego nazwisko, has³o i palec, wywo³aæ te zbiory, zaak-
ceptowaæ i znikn¹æ w ci¹gu minuty. Ale ta minuta by³a niezbêdna.
A¿ nadszed³ ów cudowny, czarodziejski dzieñ, kiedy j¹ otrzy-
ma³. Federalny mia³ spotkanie, sekretarka prysnê³a wczeniej i nasz
Wtyczka wkroczy³ nios¹c absolutnie prawdziw¹ notkê do Hunta.
Usiad³ przed terminalem, wbi³ nazwisko, H-s³o, przy³o¿y³ fa³szywy
palec a maszyna rozsunê³a swe piêkne nogi i poprosi³a piêknie, by
w ni¹ wszed³. Przerzuci³ pliki w ci¹gu czterdziestu sekund, przyci-
sn¹³ palec do ka¿dej karty, po czym od³¹czy³ siê i wyszed³. ¯adnego
znaku, ¿adnego krzyku, ¿e co siê nie zgadza. S³odkie jak letni wie-
czór, g³adkie jak lód. Pozosta³o nam tylko siedzieæ grzecznie i cze-
kaæ, a¿ karty przyjd¹ poczt¹.
Komu masz zamiar je opchn¹æ? spyta³em.
Nikomu, dopóki nie bêdê ich trzyma³ w rêku mówi. Bo Pie-
ser jest ostro¿ny. To, co siê sta³o, nie wynik³o z braku ostro¿noci.
Codziennie obchodzilimy dziesiêæ miejsc, do których mia³y
sp³yn¹æ koperty. Wiedzielimy, ¿e przez co najmniej tydzieñ nie ma
na co czekaæ na dobre czy z³e, tryby rz¹dowej machiny krêci³y siê
powoli. Codziennie sprawdzalimy u Wtyki, którego nazwiska i twa-
rzy mo¿ecie siê domyliæ, choæ na nic siê to nie przyda, jako ¿e z pew-
noci¹ ma ju¿ inne. Za ka¿dym razem mówi³, ¿e nic siê nie dzieje
i nie zmienia. I mówi³ prawdê, bo urz¹d trwa³ ponury i uroczysty,
nie zdradzaj¹c siê z niczym. Nawet Hunt nie wiedzia³, ¿e co siê
wydarzy³o w jego ma³ym królestwie.
Ale nawet bez ¿adnych sygna³ów, które móg³bym pokazaæ pal-
cem, by³em okropnie nerwowy, a nocami nie umia³em zasn¹æ.
Chodzisz, jakby musia³ biec do ubikacji mówi mi Pieser
i s³usznie. Co nie gra, powtarzam sobie, co strasznie nie gra, ale
nie mam pojêcia co, wiêc milczê albo ok³amujê siê i próbujê znaleæ
powody.
To moja wielka szansa t³umaczê. Byæ w dwudziestu pro-
centach bogatym.
Bogatym poprawia. Nie tylko w jednej pi¹tej.
Wiêc ty bêdziesz bogaty podwójnie.
A on siê umiecha, bo jest silnym, milcz¹cym facetem.
59
W³aciwie dlaczego nie sprzedasz tylko dziewiêciu? pytam.
Zostaw sobie jedn¹. Bêdziesz mia³ szmal, ¿eby za to p³aciæ, i zie-
lon¹ kartê, ¿eby jedziæ, gdzie ci przyjdzie ochota.
Ale on tylko siê mieje.
G³uptas z ciebie, mój mi³y, ostrog³owy, wiat³omózgi, ma³y
przyjacielu. Jeli kto zobaczy takiego alfonsa jak ja, wsuwaj¹cego
gdzie zielon¹ kartê, zawiadomi kogo trzeba, bo od razu siê zorien-
tuje, ¿e zasz³a omy³ka. Tacy jak ja nie dostaj¹ otwartych zielonych.
Przecie¿ nie bêdziesz siê ubiera³ jak alfons ani mieszka³ w ho-
telach alfonsów.
Jestem szmat³awym alfonsem t³umaczy mi. Jakkolwiek
bym siê ubra³, bêdzie to w³anie strój alfonsa. Gdziekolwiek siê za-
trzymam, bêdzie to szmat³awy hotel alfonsów, dopóki nie wyjadê.
Byæ alfonsem to nie choroba nie ustêpujê. Nie tkwi w go-
nadach ani w genach. Gdyby twoim ojcem by³ Kroc, a mam¹ Iacoc-
ca, nie by³by alfonsem.
Akurat bym nie by³ mówi. Tyle ¿e wysokiej klasy, jak
mama i tata. Jak ci siê zdaje, kto u¿ywa zielonych kart? Nie da siê
sprzedawaæ dziewic na ulicy.
Myla³em wtedy, ¿e nie ma racji, i dalej tak uwa¿am. Jeli kto-
kolwiek móg³by przeskoczyæ z dna na szczyt w ci¹gu tygodnia, to
tylko Pieser. Potrafi³ byæ ka¿dym i robiæ wszystko. No, prawie wszyst-
ko. Gdyby nie to prawie, jego historia skoñczy³aby siê inaczej.
Ale to nie jego wina. Chyba ¿e ma siê pretensje do wiñ, ¿e nie fru-
waj¹. To ja jestem wertykalny, nie? Powinienem opowiedzieæ o swo-
ich podejrzeniach. Wtedy by nie pchn¹³ tych kart.
Trzyma³em je w d³oni tam, w jego pokoiku, kiedy rozsypa³ je na
³ó¿ku. Wszystkie dziesiêæ. Z radoci podskakiwa³ tak wysoko, ¿e
stuka³ g³ow¹ o sufit, a¿ p³ytki siê trzês³y i sypa³y kurzem dooko³a.
B³ysn¹³em mu jedn¹, tylko jedn¹ krzyczy. A on rzuci³ okr¹-
g³y milion. Pytam: a jeli dziesiêæ? Rozemia³ siê i kaza³ samemu
wypisaæ czek.
Powinnimy je sprawdziæ mówiê.
Nie mo¿na ich sprawdziæ. Jedeny sposób to u¿yæ jednej, ale
wtedy twoje odciski i twarz zostaj¹ na sta³e w jej pamiêci i nie damy
rady jej sprzedaæ.
Wiêc sprzedaj jedn¹ i upewnij siê, ¿e jest czysta.
Umowa jest na ca³oæ wyjania. Jeli sprzedam jedn¹, oni
pomyl¹, ¿e mam wiêcej i trzymam, ¿eby podnieæ cenê. Mogê nie
do¿yæ wyp³aty za pozosta³e dziewiêæ. Mogê mieæ wypadek i straciæ
60
te maluszki. Dzi wieczorem spuszczam wszystkie dziesiêæ i na za-
wsze wychodzê z biznesu zielonych kart.
Ale tej nocy ba³em siê bardziej ni¿ zwykle. On wyszed³ i sprze-
daje zielone grupie mi³ych d¿entelmenów, znanych jako Organiczna
Mafia, a ja le¿ê w jego ³ó¿ku, dr¿ê i ni¹ mi siê koszmary, bo wiem,
¿e co pójdzie absolutnie fatalnie, a ci¹gle nie wiem co i dlaczego.
Boisz siê, bo nic ci nigdy nie wysz³o, nie mo¿esz uwierzyæ, ¿e kiedy-
kolwiek staniesz siê bogaty i bezpieczny. Powtarzam to sobie bez
przerwy, a¿ w koñcu sam zaczynam wierzyæ, ¿e w to wierzê, ale nie
do koñca, nie naprawdê, wiêc znów dr¿ê i wybucham p³aczem. Moje
cia³o wci¹¿ zachowuje siê, jakbym mia³ dziewiêæ lat, a kana³y ³zowe
dziewiêciolatków s¹ bardzo ³atwo dostêpne, bez ¿adnych hase³. A on
wraca póno i myli, ¿e piê, wiêc chodzi po cichutku zamiast ska-
kaæ z radoci, ale s³yszê tê radoæ we wszystkich jego ruchach i wiem,
¿e ma pieni¹dze z³o¿one bezpiecznie w banku i kiedy pochyla siê
nade mn¹, ¿eby siê upewniæ, ¿e zasn¹³em, pytam:
Mo¿esz mi po¿yczyæ stówê?
Wtedy klepie mnie w ramiê, mieje siê, piewa i tañczy, a ja pró-
bujê siê przy³¹czyæ, naprawdê, wiem, ¿e powinienem siê cieszyæ, ale
w koñcu on mówi:
Zwyczajnie nie umiesz siê z tym pogodziæ, co? Nie dajesz rady?
Wtedy p³aczê na ca³ego, a on obejmuje mnie ramieniem jak fil-
mowy tatu i klepie mnie po g³owie.
Znajdê sobie ¿onê mówi. Mo¿e nawet sam¹ Mamê Pryszcz.
Adoptujemy ciê i bêdziemy mieli ma³y domek w Summerfield, i ko-
siarkê do trawy, i prawdziwy trawnik.
Jestem starszy od ciebie i Mamy Pryszcz wtr¹cam, ale on
tylko siê mieje. mieje siê i ciska mnie, a¿ wreszcie myli, ¿e mi
przesz³o.
Nie wracaj do domu prosi mnie wtedy, ale ja wiem, ¿e muszê
iæ, bo zaraz znowu zacznê p³akaæ, ze strachu albo co, a nie chcê,
¿eby pomyla³, ¿e jego kuracja nie wystarczy³a na d³ugo.
Nie, dziêki mówiê, ale on nie s³ucha.
Zostañ tu i p³acz, ile ci siê podoba, Dobry, ale nie wracaj dzi
do domu. Nie chcê byæ sam i widzê, ¿e ty te¿ nie.
Wiêc spa³em w jego ³ó¿ku, jak z bratem, a on szturcha³ mnie,
szczypa³, ³askota³ i opowiada³ wiñskie dowcipy o swoich dziwkach.
To by³a najlepsza, najbardziej naturalna noc w moim ¿yciu, z praw-
dziwym przyjacielem. Wiem, ¿e nie uwierzycie, obracaj¹c, lini¹c
i obciskuj¹c te swoje brudne myli. Nic siê nie sta³o wtedy, bo nikt
61
nie szuka³ przyjemnoci cudzym kosztem, po prostu Pieser by³ szczê-
liwy i nie chcia³, ¿ebym siê smuci³.
A kiedy zasn¹³, strasznie chcia³em wiedzieæ, komu je sprzeda³,
¿ebym móg³ zadzwoniæ i powiedzieæ:
Nie u¿ywajcie tych zielonych, bo nie s¹ czyste. Nie wiem jak
i dlaczego, ale federalni w tym siedz¹. Jeli wykorzystacie karty, przy-
bij¹ wam paluchy do twarzy.
Tylko pewnie by mi nie uwierzyli. Byli ostro¿ni. Inaczej nie za-
jê³oby to tygodnia. Dali jedn¹ kartê jakiemu nic nie znacz¹cemu
facetowi, ¿eby j¹ sprawdzi³. Nic siê nie sta³o. Wtedy oddali je swoim
siedmiu grubym rybom, trzymaj¹c dwie w rezerwie. Nawet Orga-
niczna Mafia, Wszystkowidz¹ce Oko, przepuci³a te karty tak samo
jak my.
Mylê, ¿e Pieser by³ jednak trochê wertykalny. Chyba wiedzia³,
¿e co siê tu nie zgadza, tak samo jak ja. Dlatego sprawdza³ nasz¹
wtyczkê nie wierzy³, ¿eby uda³o siê tak ³atwo. Dlatego nie wyda³
ani centa ze swojej dzia³ki. Siedzielimy spokojnie, jedlimy te same
wiñstwa co przedtem i p³acilimy tym, co on zarobi³ na ulicy albo ja
na jakiej kasacji zapisu.
Jedzenie ludzi bogatych ma swój smak mówi³.
A mo¿e nie by³ wertykalny, tylko myla³, ¿e mo¿e jednak mam
racjê s¹dz¹c, ¿e co nie zagra³o. Cokolwiek jednak myla³, by³ dla
mnie coraz gorszy, a¿ pewnego dnia poszed³ zobaczyæ siê z wtyczk¹
i wtyczki nie by³o.
Facet znikn¹³. Na czysto. Jakby nigdy nie istnia³. Jego mieszkanie
by³o do wynajêcia, oczyszczone od pod³ogi po sufit. Dzwonilimy do
urzêdu. Powiedzieli, ¿e wyjecha³ na urlop, co znaczy³o, ¿e go maj¹, ¿e
nie przeprowadzi³ siê zwyczajnie, korzystaj¹c ze zdobytego bogac-
twa. Stalimy tam, w tych jego pustych pokojach, w brudnym, pustym
mieszkaniu, i tak dziesiêæ razy lepszym ni¿ cokolwiek, w czym w ¿y-
ciu mieszkalimy. I Piesio mówi do mnie spokojnie. Tak mówi:
O co chodzi? Co le zrobi³em? Myla³em, ¿e jestem jak Hunt.
Myla³em, ¿e przy tej robocie nie zrobi³em ¿adnego b³êdu. Przy tej
jednej robocie.
I to by³o to, wtedy do mnie dotar³o. Nie przed tygodniem, kiedy
mia³oby jakie znaczenie. W³anie wtedy zrozumia³em ostatecznie,
co zrobi³ Hunt. Jesse nigdy nie pope³nia³ b³êdów. Ale by³ te¿ parano-
ikiem i zostawia³ w³osy w szufladach, ¿eby sprawdziæ, czy opiekun
dzieci nie próbuje go okraæ. Wiêc choæ nigdy przypadkiem nie po-
myli³ H-s³a, robi³ to celowo.
62
Powtarza³ za ka¿dym razem mówiê Piesowi. Jest tak dia-
belnie ostro¿ny, ¿e zawsze wybija z³e has³o, a potem powtarza z dru-
gim palcem.
No wiêc raz trafia od pierwszej próby. I co z tego? pyta, bo
nie zna komputerów tak jak ja, sam w po³owie ze szk³a.
System pamiêta³ ten wzorzec, to z tego. Jesse H. jest tak do-
k³adny, ¿e nigdy go nie zmienia³, wiêc kiedy my trafilimy za pierw-
sz¹ prób¹, zadzia³a³ alarm. To moja wina, Pies. Wiedzia³em, ¿e to
paranoiczny wariat. Wiedzia³em, ¿e co nie gra, ale a¿ do teraz nie
mia³em pojêcia co. Powinienem siê domyliæ, kiedy trafi³em jego
has³o. Powinienem. Przepraszam lepiej by by³o, gdyby znalaz³
do tej roboty kogo innego. Gdyby mnie s³ucha³, kiedy mówi³em,
¿e co nie gra. Powinienem siê domyliæ. Przepraszam.
Co ja zrobi³em Piesiowi, choæ nigdy tego nie chcia³em! Co ja
mu zrobi³em! Ca³y czas mog³em na to wpaæ, wszystko by³o w mo-
jej ma³ej, szklanej g³owie, ale nie, nic nie wymyli³em, a¿ zrobi³o siê
za póno. Mo¿e dlatego, ¿e naprawdê chcia³em siê myliæ co do tych
zielonych, ale jakkolwiek by na to spojrzeæ zrobi³em to, co zrobi-
³em. Nie jestem biskupem na z³otym tronie, a to oznacza, ¿e nie mogê
byæ sprytniejszy, ni¿ jestem.
Od razu zatelefonowa³ do tych panów z Ofermiastej Mafii, ¿eby
ich uprzedziæ, ale ja pod³¹czy³em siê ju¿ do biblioteki i ssa³em wia-
domoci najszybciej, jak mog³em. Wiedzia³em wiêc, ¿e to na nic, bo
z³apali wszystkie siedem grubych ryb i tego niewa¿nego faceta-son-
dê. Zamknêli ich mocno i szczelnie za nadu¿ycie kart.
To, co powiedzieli przez telefon, wyjani³o wiele spraw.
Jestemy martwi stwierdzi³ Pieser.
Daj im czas na uspokojenie poradzi³em.
Nigdy siê nie uspokoj¹ on na to. Nie mamy szans. Nigdy
nam nie daruj¹, nawet jeli dowiedz¹ siê ca³ej prawdy. Spójrz, komu
dali te karty: najwiêkszym facetom z pogranicza, takim, co przeku-
puj¹ prezydentów mniejszych pañstw, ci¹gaj¹ szmal od takich
omiornic jak Shell czy ITT, a od czasu do czasu zabijaj¹ kogo i wy-
chodz¹ z tego czyci. A teraz siedz¹ w pudle, a w ich mózgach cze-
ka ca³a historia gangu. Nikogo nie zainteresuje, czy tego chcielimy,
czy nie. Gang cierpi, a jedyny sposób, jaki maj¹ na cierpienie, to
przerzuciæ je na kogo innego. Czyli na nas. Chc¹, ¿ebymy cierpie-
li, naprawdê mocno i bardzo d³ugo.
W ¿yciu nie widzia³em tak przera¿onego Piesera. Tylko dlatego
sami poszlimy do federalnych. Nie chcielimy sypaæ, ale potrzebo-
63
walimy ich ochrony. To by³ jedyny powód. Zaproponowalimy, ¿e
powiemy, jak to zrobilimy. Nawet nie za immunitet, byle tylko zmie-
nili nam buki i wsadzili do jakiego spokojnego wiêzienia, gdzie
moglibymy odpracowaæ wyrok i wyjæ ¿ywi. Tyle tylko chcielimy.
Ale federalni nas wymiali. Mieli nasz¹ wtyczkê i on mia³ zo-
staæ uniewinniony za zeznania.
Nie jestecie potrzebni mówi¹. Nie obchodzi nas, czy pój-
dziecie siedzieæ, czy nie. Chcielimy dorwaæ te grube ryby.
Jeli nas pucicie nie ustêpuje Pieser oni pomyl¹, ¿e ich
wystawilimy.
Rozbaw nas jeszcze trochê proponuje federalny. My mamy
pracowaæ z takimi ³achami z ulicy? Oni wiedz¹, ¿e nie schylamy siê
tak nisko.
Od nas kupowali upiera siê Pieser. Dla nich bylimy do-
brzy, wiêc dla glin te¿ jestemy dobrzy.
Co ty na to? pyta federalny swojego bliniaczego asystenta.
Te weso³ki prosz¹, ¿eby ich posadziæ. S³uchajcie uwa¿nie, ch³op-
cy. A mo¿e nie mamy ochoty braæ was na utrzymanie podatników?
Pomylelicie o tym? Poza tym, u nas bycie tylko siedzieli, a tamci
za³atwi¹ wam co wiêcej, co nas nie bêdzie kosztowaæ nawet dzie-
si¹taka.
Co moglimy zrobiæ? Pies wygl¹da³, jakby kto w³anie odessa³
mu ze trzy litry krwi, taki by³ blady.
Teraz siê dowiemy, co znaczy umieraæ powiedzia³, kiedy
wychodzilimy z urzêdu.
Piesiu mówiê. Nie wsadzili ci jeszcze lufy w zêby, nie wbili
no¿a w oko. Jeszcze oddychamy, mamy nogi, wiêc chodmy st¹d.
Chodmy! powtarza. Kiedy wychodzisz z G-boro, szkla-
nog³owy, trafiasz miêdzy drzewa.
To co? pytam. Mogê siê pod³¹czyæ i ci¹gn¹æ wszystkie
dane na temat ¿ycia w lesie. Tam jest du¿o pustych terenów. Jak
mylisz, gdzie ronie marihuana?
Jestem miejski ch³opak mówi. Miejski ch³opak.
Stalimy na ulicy przed urzêdem. Rozgl¹da³ siê dooko³a.
W miecie mam jak¹ szansê. Znam miasto.
Mo¿e w Nowym Jorku albo w Dallas próbujê. G-boro jest
za ma³e, nieca³e pó³ miliona ludzi. Nie dasz rady siê tu zgubiæ.
No, dobra przerywa mi i stale siê rozgl¹da. Teraz to i tak nie
twoja sprawa, Dobry. Oni nie maj¹ pretensji do ciebie, tylko do mnie.
Ale to moja wina. Zostajê z tob¹, ¿eby im to powiedzieæ.
64
Mylisz, ¿e bêd¹ s³uchaæ?
Pozwolê siê naszprycowaæ gadaczem, wiêc bêd¹ wiedzieæ, ¿e
mówiê prawdê.
To niczyja wina. Do æwieræmetrowego fiuta, nie interesuje mnie,
czyja. Jeste czysty, ale jeli bêdziesz siê mnie trzyma³, te¿ wpad-
niesz w bagno. Nie potrzebujê ciebie ani ty mnie. Robota skoñczo-
na. Za³atwione. Sp³ywaj.
Tego nie mog³em zrobiæ. Tak samo, jak on nie potrafi³ ci¹gle
rozprowadzaæ piesków. Nie mog³em prysn¹æ, ¿eby on oberwa³ za
mój b³¹d.
Oni wiedz¹, ¿e by³em twoim H-manem mówiê. Na mnie
te¿ zaczn¹ polowaæ.
Mo¿e przez parê dni. Ale przelesz swoj¹ dzia³kê na Warsztat
Twarzy Bobby Joeego, ¿eby nie chcieli od ciebie forsy, potem prze-
siedzisz gdzie spokojnie jaki tydzieñ i zapomn¹.
Mia³ racjê, ale nic mnie to nie obchodzi³o.
Wszed³em w interes za dwadziecia procent bogactwa, wiêc
wchodzê na piêædziesi¹t procent k³opotów.
Wtedy nagle zobaczy³ to, czego szuka³.
Tam s¹, Dobry. Te ch³opaki, których po mnie wys³ali. W tym
mercedesie.
Spojrza³em, ale widzia³em tylko wiat³a. Potem poczu³em jego
rêkê na ramieniu. Pchn¹³ mnie tak, ¿e polecia³em z chodnika prosto
w krzaki, a kiedy siê wyczo³ga³em, Pies znikn¹³. Przez jak¹ minutê
trz¹s³em siê, ¿e oberwê w tym g¹szczu, zanim zrozumia³em, ¿e usu-
n¹³ mnie z drogi, ¿eby mnie nie zastrzelili, zadgali czy przeciêli
laserem, cokolwiek planowali dla niego, ¿eby wyrównaæ rachunki.
By³em bezpieczny, nie? Powinienem pryskaæ, zmyæ siê z mia-
sta. Nie musia³em nawet zwracaæ forsy. Mia³em doæ, ¿eby wyje-
chaæ z kraju i spêdziæ resztê ¿ycia tam, gdzie nawet Odmó¿d¿ona
Mafia by mnie nie znalaz³a.
Myla³em o tym. Spêdzi³em noc w budzie Mamy Pryszcz, wie-
dz¹c, ¿e bêd¹ pilnowaæ mojego mieszkania. Ca³¹ noc myla³em
o miejscach, gdzie móg³bym pojechaæ. Australia. Nowa Zelandia.
Czy nawet jaki obcy kraj. Staæ mnie by³o na dobry kryszta³ s³owni-
kowy, wiêc bez trudu z³apa³bym nowy jêzyk.
Ale rano nie by³em w stanie. Mama Pryszcz nie prosi³a mnie
w³aciwie, ¿ebym zosta³, ale wydawa³a siê taka zmartwiona, a ja
mog³em tylko powiedzieæ, ¿e pchn¹³ mnie w krzaki i teraz nie wiem,
gdzie jest. Kiwnê³a g³ow¹ i dalej szykowa³a niadanie. Tylko rêce
65
jej dr¿a³y ze zdenerwowania. Wiedzia³a, ¿e Pieser nie ma najmniej-
szej szansy przeciw Og³upionej Mafii.
Przykro mi mówiê.
Co mo¿esz poradziæ? Kiedy ciê chc¹, to ciê bior¹. Jeli fede-
ralni nie dadz¹ ci nowej twarzy, nigdzie siê nie ukryjesz.
A jeli go nie chc¹?
Zamia³a siê.
Ca³a ulica zna tê historiê. O aresztowaniach by³o w gazetach
i teraz wszyscy wiedz¹, ¿e mocni faceci szukaj¹ Piesera. Chc¹ go tak
mocno, ¿e wszyscy to czuj¹.
A gdyby wiedzieli, ¿e to nie jego wina? pytam. Gdyby kto
im powiedzia³, ¿e to wypadek? Pomy³ka?
Mama Pryszcz patrzy na mnie z ukosa niewielu ludzi potrafi
zgadn¹æ, kiedy patrzy z ukosa, ale ja tak i mówi:
Tylko jeden ch³opak mo¿e im to powiedzieæ tak, ¿eby uwierzyli.
Wiem.
I jeli ten ch³opak wejdzie i powie: wyt³umaczê wam, czemu
nie chcecie robiæ krzywdy mojemu przyjacielowi Pieserowi
Nikt nie twierdzi, ¿e ¿ycie jest bezpieczne mówiê. Zreszt¹,
co mog¹ mi zrobiæ gorszego ni¿ to, co mi siê zdarzy³o, kiedy mia³em
dziewiêæ lat?
Wtedy podesz³a i po³o¿y³a mi rêkê na g³owie. Nic wiêcej. Po
prostu trzyma³a j¹ tam przez chwilê i wiedzia³em, co muszê zrobiæ.
I zrobi³em to. Poszed³em do Grubego Jacka i powiedzia³em, ¿e chcê
pogadaæ z Ma³ym Miêt¹ o Pieserze. W pó³ minuty wynieli mnie w alej-
kê, wrzucili do samochodu i powieli gdzie z buk¹ wciniêt¹ w po-
d³ogê, ¿ebym nie domyli³ siê, gdzie jadê. Durnie. Nie wiedzieli, ¿e kto
tak wertykalny jak ja potrafi podaæ liczbê obrotów ka¿dego ko³a i wy-
kreliæ dok³adn¹ trajektoriê ka¿dego zakrêtu. Mog³em im wyrysowaæ
mapê miejsca, do którego mnie zabrali. Tyle ¿e gdyby siê o tym dowie-
dzieli, nigdy bym stamt¹d nie wyszed³. A by³a spora szansa, ¿e skoñczê
napompowany gadaczem. Wiêc wykasowa³em pamiêæ. I bardzo dobrze
to by³a pierwsza rzecz, o jak¹ mnie zapytali zaraz po zastrzyku.
Dali mi dawkê dla doros³ego, wiêc praktycznie opowiedzia³em im
ca³¹ historiê swojego ¿ycia, przekaza³em opinie na temat ich samych
i wszystkich innych oraz ca³¹ resztê. Sesja trwa³a parê godzin, wed³ug
mnie przez wiecznoæ, ale w koñcu wiedzieli, wiedzieli z ca³¹ pewno-
ci¹, ¿e Pieser gra³ z nimi czysto. Wiêc kiedy dzia³anie gadacza mija³o
i zaczyna³em rozumieæ, co mówiê, prosi³em ich, b³aga³em: dajcie mu
¿yæ! Puæcie go. Odda pieni¹dze, ja te¿ oddam, tylko go zostawcie.
5 Chaos
66
Dobra mówi ten facet.
Nie uwierzy³em.
Nie, naprawdê, wypucimy go.
Macie go tutaj?
Przywielimy go, zanim jeszcze siê zjawi³e. To nie by³o trudne.
I nie zabilicie go?
Zabiæ? Musielimy najpierw odzyskaæ szmal, wiêc by³ nam
potrzebny ¿ywy a¿ do rana. A potem ty przyszed³e i twoja historyj-
ka zmieni³a nasz¹ opiniê, naprawdê. Zrobi³o nam siê g³upio i ¿al tego
szmat³awego alfonsa.
Przez parê sekund naprawdê wierzy³em, ¿e wszystko bêdzie
dobrze. Ale zaraz wiedzia³em z tego, jak na siebie patrzyli, co ro-
bili wiedzia³em tak samo, jak wiem, kiedy szukam has³a.
Wprowadzili Piesera i dali mi ksi¹¿kê. Pieser by³ bardzo spo-
kojny, sztywny i zdawa³o siê, ¿e wcale mnie nie poznaje. Nie musia-
³em nawet patrzeæ na tê ksi¹¿kê, ¿eby wiedzieæ, co to jest. Oni wy-
montowali mu ca³y mózg i zast¹pili go szk³em, tak jak mnie, tyle ¿e
poza granicê, daleko, bardzo daleko poza granicê. W jego g³owie
nie zosta³a ani odrobina Piesera, tylko to dobro i wiat³owody. Ksi¹¿ka
by³a instrukcj¹ obs³ugi i poucza³a, jak go programowaæ i sterowaæ.
Patrzy³em na niego i to by³ Pieser, ta sama twarz, te same w³osy,
wszystko. A potem siê rusza³ albo odzywa³ i by³ martwy, by³ kim
innym ¿yj¹cym w ciele Piesera.
Dlaczego? pytam ich. Czemu zwyczajnie go nie zabilicie,
zamiast robiæ co takiego?
Za du¿a sprawa mówi¹. Wszyscy w G-boro wiedz¹, co siê
sta³o, wszyscy w kraju, na ca³ym wiecie. Nawet jeli to pomy³ka,
nie mo¿emy puciæ tej historii. ¯adnych pretensji, Dobry. On ¿yje.
Ty te¿. I tak zostanie, pod warunkiem, ¿e bêdziesz siê stosowa³ do
kilku prostych regu³. On jest powy¿ej granicy, wiêc musi mieæ w³a-
ciciela. Ty nim bêdziesz. Mo¿esz go wykorzystywaæ, jak zechcesz
wynajmowaæ do magazynowania danych, wypo¿yczaæ jako mêsk¹
dziwkê, wszystko jedno. Tyle ¿e zostaje z tob¹. Na zawsze. I co-
dziennie ma spacerowaæ po ulicy, tutaj, w G-boro, ¿ebymy mogli
przywoziæ ludzi i pokazywaæ, co spotyka facetów, którzy pope³niaj¹
b³êdy. Mo¿esz nawet zachowaæ swoj¹ dzia³kê z zielonych, ¿eby nie
musia³ kombinowaæ, jeli nie masz ochoty. Sam widzisz, jak ciê lu-
bimy, Dobry. Ale jeli on wyjedzie z G-boro albo nie wyjdzie na
spacer choæby przez jeden dzieñ, bêdzie ci bardzo przykro przez
ostatnie szeæ godzin ¿ycia. Zrozumia³e?
67
Zrozumia³em. Zabra³em go ze sob¹. Kupi³em mieszkanie, ciuchy
i tak to leci od tego czasu. Dlatego codziennie wychodzimy na ulicê.
Przeczyta³em ca³¹ instrukcjê i wysz³o mi, ¿e mo¿e zosta³o gdzie
w rodku z dziesiêæ procent Piesera. I ta czêæ nie mo¿e siê przebiæ na
powierzchniê, nie umie mówiæ, ruszaæ siê ani nic w tym rodzaju, nie
jest zdolna do wspomnieñ ani wiadomego mylenia. Mo¿e jednak
w³óczy siê po wnêtrzu tego, co kiedy by³o jego g³ow¹, mo¿e czasem
ogl¹da dane, zmagazynowane przez to ca³e dobro. Mo¿e pewnego dnia
trafi nawet na tê historiê i bêdzie wiedzia³, ¿e próbowa³em go ratowaæ.
Na razie jednak to jest moja ostatnia wola i testament. Widzicie,
robiê ró¿ne badania na temat Orgiastycznej Mafii, tak ¿e pewnego
dnia bêdê wiedzia³ dosyæ, by siêgn¹æ do wnêtrza systemu i rozmon-
towaæ go. Rozmontowaæ ca³oæ, ¿eby te sukinsyny straci³y wszyst-
ko, tak jak wszystko odebra³y Pieserowi. Problem w tym, ¿e do pew-
nych miejsc nie mo¿na zajrzeæ bez zostawiania ladów. Dobro to
tylko dobro, zawsze to powtarzam. Dowiem siê, ¿e nie jestem taki
wietny, jak mi siê wydawa³o, kiedy pewnego dnia kto podejdzie
i wepchnie mi twarz w gor¹c¹ stalow¹ szczotê. Wtedy rozwalê sobie
mózg. Ale jest jeszcze ten drobiazg, ukryty w paruset lokalizacjach
w systemie. Trzy dni po tym, jak nie przelê swojego kodu do pew-
nego programu w pewnym punkcie, ca³a historia wyjdzie na jaw. Fakt,
¿e j¹ czytacie, oznacza, ¿e jestem trupem.
Albo te¿, ¿e im odp³aci³em i przesta³em j¹ ukrywaæ, bo ju¿ mi
nie zale¿y. Tak wiêc mo¿e to moja pieñ ³abêdzia, a mo¿e pieñ zwy-
ciêstwa. Tego siê nie dowiecie, ch³opcy.
Ale bêdziecie siê zastanawiaæ. To dobrze. Bêdziecie o nas my-
leæ, kimkolwiek jestecie, myleæ o starym Dobrym Ch³opcu i Pie-
serze, zgadywaæ, czy te k³y, które rozdar³y czaszkê Piesia i zmieni³y
go w przedmiot, zap³aci³y za wszystko, a¿ do ostatniej odrobinki.
Tymczasem mam maszynê napchan¹ dobrem, której muszê pil-
nowaæ. To tylko w dziesiêciu procentach cz³owiek, ale w koñcu sam
nim jestem w czterdziestu procentach. Razem tworzymy po³ówkê.
Ale tê po³ówkê, która siê liczy. Po³ówkê, która wci¹¿ czego chce.
Dobro w jego g³owie i dobro w mojej to tylko wiat³owody i elek-
trycznoæ. wietlne mieci. Ale mnie pozosta³o parê pragnieñ i mo-
¿e Pieserowi te¿, choæ pewnie jeszcze mniej. I dostaniemy to, czego
chcemy. Ka¿dy okruch. Ka¿d¹ iskierkê. Mo¿ecie mi wierzyæ.
68
4. STARAMY SIÊ
TEGO NIE
OKAZYWAÆ
N
ie by³o kolejki. Hiram Cloward zwróci³ na to uwa-
gê stoj¹cemu za lad¹ cz³owiekowi o w¹skiej twarzy.
Nie ma kolejki.
To departament skarg. Jestemy dumni, ¿e tak niewiele osób
siê skar¿y. Cz³owiek o w¹skiej twarzy umiecha³ siê z wy¿szoci¹,
co Hirama irytowa³o. Co siê sta³o z pañskim telewizorem?
Pokazuje tylko mydlane opery, to siê sta³o. I jakie kretyñskie
horrory.
No có¿ to sprawa programowania, proszê pana, a nie uszko-
dzenie mechaniczne.
Jest mechaniczne. Nie mogê tego drañstwa wy³¹czyæ.
Proszê podaæ nazwisko i numer ubezpieczenia.
Hiram Cloward. 528-80-693883-7.
Adres?
ARF-487-U7b.
To dla osób samotnych. Dlatego nie mo¿e pan wy³¹czyæ tele-
wizora.
Czy to znaczy, ¿e nie mogê wy³¹czyæ telewizora, bo nie jestem
¿onaty?
Wed³ug autoryzowanych przez Kongres badañ naukowych,
prowadzonych w okresie trzech lat od tysi¹c dziewiêæset osiemdzie-
si¹tego dziewi¹tego do tysi¹c dziewiêæset dziewiêædziesi¹tego pierw-
69
szego, niezbêdne jest, aby osoba mieszkaj¹ca samotnie mia³a przez
ca³y czas zapewnione towarzystwo telewizora.
Lubiê samotnoæ i ciszê.
Ale Kongres wyda³ takie prawo, proszê pana, a nie mo¿emy
naruszaæ prawa
Czy mogê porozmawiaæ z kim inteligentnym?
Cz³owiek o w¹skiej twarzy rozz³oci³ siê chyba, gdy¿ uszy za-
p³onê³y mu czerwieni¹. Ale natychmiast siê opanowa³.
Szczerze mówi¹c odpar³ spokojnym g³osem gdy ktokol-
wiek ze sk³adaj¹cych skargê staje siê agresywny czy z³oliwy, na-
tychmiast kierujemy go do sekcji A6.
A co tam jest? Pluton egzekucyjny?
To za tymi drzwiami.
Hiram spojrza³ we wskazanym kierunku, na szklane drzwi na
drugim koñcu poczekalni. Za nimi by³ gabinet pe³en wygodnych
domowych sprzêtów: kilka krzese³, biurko I mê¿czyzna tak wyzy-
waj¹co nordycki, ¿e nawet Hitler by go nie cierpia³.
Dzieñ dobry powiedzia³ ciep³o Aryjczyk.
Czeæ.
Proszê usi¹æ.
Uprzejmoæ i ciep³o wzbudza³y w Hiramie jeszcze wiêksz¹ od-
razê. Czy¿by chcieli go przekonaæ, ¿e wcale nie nadu¿ywaj¹ jego
cierpliwoci?
A wiêc nie podoba siê panu co w pañskim oprogramowaniu
stwierdzi³ Aryjczyk.
W waszym oprogramowaniu, chcia³ pan powiedzieæ. Na pewno
nie jest moje. Nie wiem, dlaczego Bell Television uwa¿a, ¿e ma prawo
przez dwadziecia cztery godziny na dobê narzucaæ mi swoje pomys³y
co do zabawy i rozrywki. W ka¿dym razie ja mam tego dosyæ. Ju¿
wczeniej by³o le, ale przynajmniej mia³em jak¹ odmianê, a przez
ostatnie dwa miesi¹ce zosta³y tylko mydlanki i horrory.
I dopiero po dwóch miesi¹cach pan to zauwa¿y³?
Stara³em siê nie zwracaæ uwagi na telewizor. Lubiê czytaæ.
Mo¿e byæ pan pewien, ¿e jeli mia³bym trochê wiêcej pieniêdzy ni¿
ta idiotycznie ma³a emerytura od waszego ukochanego rz¹du, zap³a-
ci³bym za pokój bez telewizora i mia³bym wreszcie trochê spokoju.
Nie mogê nic poradziæ na pañsk¹ sytuacjê finansow¹. A prawo
jest prawem.
Tyle tylko od pana us³yszê? Prawo? To samo mówi³ ten chu-
derlawy czubek na zewn¹trz.
70
Panie Cloward, patrz¹c w pañskie akta, rzeczywicie widzê,
¿e opery mydlane i horrory nie s¹ dla pana w³aciwym programem.
Nie s¹ w³aciwe dla nikogo, kto ma IQ powy¿ej omiu.
Aryjczyk pokiwa³ g³ow¹.
Uwa¿a pan, ¿e ludzie, którzy lubi¹ opery mydlane i horrory,
nie dorównuj¹ inteligencj¹ ludziom, którzy ich nie lubi¹.
Jasne. Mam doktorat z literatury, na litoæ bosk¹!
Aryjczyk by³ uosobieniem wspó³czucia.
Oczywicie, ¿e nie lubi pan oper mydlanych! Jestem pewien,
¿e to pomy³ka. Staramy siê nie robiæ pomy³ek, ale jestemy tylko
ludmi. Z wyj¹tkiem komputerów, oczywicie.
To mia³ byæ ¿art, ale Hiram siê nie rozemia³.
Aryjczyk papla³ o niczym, patrz¹c na zakryty przed Hiramem
ekran monitora.
Mo¿e i jestemy jedyn¹ sieci¹ telewizyjn¹ w miecie, ale
Ale staracie siê tego nie okazywaæ.
Tak. No có¿, musia³ pan s³yszeæ nasze reklamy.
Nieustannie.
Zobaczmy. Hiram Cloward. Doktorat, Uniwersytet Nebraska
1981. Literatura angielska dwudziestego wieku i literatura rosyjska.
Praca magisterska o wp³ywie Dostojewskiego na pisarzy anglojêzycz-
nych. Prawie doskona³y indeks obecnoci studentów na zajêciach,
reputacja cz³owieka aroganckiego, lecz kompetentnego.
Jak du¿o w ogóle o mnie wiecie?
Tylko standardowe dane badawcze konsumenta. Ale istotnie
mamy pewien problem.
Hiram czeka³, ale Aryjczyk wcisn¹³ tylko klawisz, odchyli³ siê
i popatrzy³ na niego. Oczy mia³ ³agodne, ciep³e, skupione. Hiram
poczu³ siê nieswojo.
Panie Cloward
Tak?
Jest pan bezrobotny.
Nie z w³asnej woli.
Niewielu ludzi jest bezrobotnych z w³asnej woli, panie Cloward.
Nie ma pan pracy. Nie ma pan tak¿e rodziny. Nie ma pan przyjació³.
To s¹ badania rynku? A co, tylko ludzie z przyjació³mi kupuj¹
ry¿owe chrupki?
Jeli ju¿ o tym mowa, chrupki ry¿owe preferuj¹ ludzie samot-
ni. Musimy wiedzieæ, kto najprawdopodobniej bêdzie reagowa³ na
reklamê i zgodnie z tym uk³adamy nasze programy.
71
Hiram przypomnia³ sobie, ¿e prawie codziennie jada na niada-
nie ry¿owe chrupki. Poprzysi¹g³ sobie, ¿e przerzuci siê na co inne-
go. Na owsiankê, na przyk³ad. Na pewno jest bardziej towarzyska.
Rozumie pan wagê ustawy o selektywnym doborze progra-
mów z roku osiemdziesi¹tego pi¹tego, prawda?
Tak.
S¹d Najwy¿szy uzna³, ¿e to niesprawiedliwe, ¿eby wszystkie
programy by³y kierowane do wiêkszoci, przez co mniejszoci s¹
pokrzywdzone. Tak wiêc Bell Television uzyska³ zamówienie na przy-
gotowanie indywidualnie dobieranego systemu nadawania, tak aby
ka¿dy uczestnik we w³asnym domu odbiera³ programy dla niego ide-
alne.
Wiem o tym wszystkim.
Muszê jednak jeszcze raz panu przypomnieæ, panie Cloward,
poniewa¿ chcê pomóc panu zrozumieæ, dlaczego nie mo¿emy zmie-
niæ pañskiego programowania.
Hiram zesztywnia³ na krzele i zacisn¹³ palce.
Wiedzia³em, ¿e niczego nie zmienicie, dranie.
Panie Cloward, my, dranie, z radoci¹ zmienilibymy pañski
program. Ale jestemy cile kierowani przez rz¹d i mamy obowi¹-
zek ka¿demu amerykañskiemu obywatelowi zapewniæ najzdrowsze
dla niego programy. A teraz, pozwoli pan, wrócê do wywiadu.
A ja wrócê do domu, jeli to panu nie przeszkadza.
Panie Cloward, jestemy sk³onni przygotowaæ program dla
mniejszoci tak niewielkich, jak dziesiêæ tysiêcy ludzi, ale nie mniej.
Nawet dla dziesiêciotysiêcznych grup programowanie jest niesamo-
wicie kosztowne. Produkcja wzrokominuty programu, ogl¹danego
przez tak niewielk¹ grupê, kosztuje o wiele wiêcej ni¿ tego, który
ogl¹da trzydzieci czy czterdzieci milionów osób. Jednak pan nale-
¿y do mniejszoci o wiele mniej licznej ni¿ dziesiêæ tysiêcy.
Czujê siê wyj¹tkowy.
Co wiêcej, ustawa o ochronie konsumenta programów z szeæ-
dziesi¹tego dziewi¹tego roku oraz zarz¹dzenia konsumenckiej agencji
telewizyjnej wytyczaj¹ nam bardzo cis³e tory dzia³ania. Panie Clo-
ward, nie mo¿emy pokazaæ panu programu, w którym wystêpuj¹ akty
przemocy.
Dlaczego nie?
Poniewa¿ ma pan sk³onnoæ do agresji, któr¹ ogl¹danie prze-
mocy tylko podwy¿szy. Podobnie nie mo¿emy pozwoliæ panu na
ogl¹danie programu erotycznego.
72
Cloward zaczerwieni³ siê.
Nie ma pan ¿adnego ¿ycia seksualnego, panie Cloward. Czy
zdaje sobie pan sprawê, jakie to niebezpieczne? Nawet siê pan nie
masturbuje. Pañskie wewnêtrzne napiêcia i stresy musz¹ byæ gigan-
tyczne.
Cloward poderwa³ siê na nogi. S¹ pewne granice tego, co cz³o-
wiek mo¿e znieæ spokojnie. Ruszy³ do drzwi.
Przepraszam pana, panie Cloward. Aryjczyk ruszy³ za nim.
Nie wymylam sobie tego. Nie chcia³by pan raczej wiedzieæ, dla-
czego zapadaj¹ takie decyzje?
Hiram zatrzyma³ siê z rêk¹ na klamce. Aryjczyk mia³ racjê. Le-
piej wiedzieæ dlaczego, ni¿ ich za to nienawidziæ.
Jak? spyta³ Hiram. W jaki sposób wiedz¹, co robiê, a cze-
go nie robiê w swoim domu?
Nie wiemy, oczywicie, ale jestemy niemal pewni. Studiujemy
ludzi od lat i wiemy, ¿e ci, którzy realizuj¹ pewien wzorzec zakupów,
pewien wzorzec ¿ycia, zachowuj¹ siê w ten w³anie sposób. Niestety,
ma pan bardzo silne sk³onnoci destrukcyjne. T³umienie i odmowa to
pañskie g³ówne sposoby reakcji na stres. Czasami tak¿e wybuch.
Co to w³aciwie znaczy, do diab³a?
To znaczy, ¿e ok³amuje pan siebie, a gdy ju¿ nie pan d³u¿ej
mo¿e, wtedy zwraca siê pan przeciwko sobie.
Hiram czu³ ¿ar na twarzy i pulsowanie w skroniach. Muszê wy-
gl¹daæ jak pomidor, pomyla³ i z wysi³kiem siê uspokoi³. Nie obcho-
dzi mnie to, stwierdzi³. I tak nie maj¹ racji. Durne naukowe testy.
Czy nie ma ¿adnych filmów, które moglibycie mi zaprogra-
mowaæ?
Przykro mi, ale nie.
Nie we wszystkich filmach wystêpuje seks i przemoc.
Aryjczyk umiechn¹³ siê ³agodnie.
Te, w których nie wystêpuj¹, i tak by pana nie zaciekawi³y.
Wiêc wy³¹czcie to drañstwo i pozwólcie mi czytaæ!
Tego nie mo¿emy zrobiæ.
Nie mo¿ecie tego wy³¹czyæ?
Nie.
Rzygam ju¿, s³ysz¹c o Sarze Wynn i jej cholernym ¿yciu uczu-
ciowym!
A czy Sara Wynn nie jest atrakcyjna? zapyta³ Aryjczyk.
Hiram znieruchomia³. Czasami ni³ o Sarze Wynn. Milcza³. Nic
go w Sarze Wynn nie poci¹ga³o.
73
Jest, prawda? naciska³ Aryjczyk.
Kto jest kim?
Sara Wynn.
A kto tu mówi o Sarze Wynn? A co z filmami dokumental-
nymi?
Panie Cloward, by³by pan wyj¹tkowo agresywny, gdybymy
nadawali do pana wiadomoci. Sam pan wie.
Walter Cronkite ju¿ nie ¿yje. Mo¿e teraz by mi siê bardziej
podoba³o.
Pana nie obchodz¹ wiadomoci z prawdziwego wiata, panie
Cloward, prawda?
Nie.
Wiêc sam pan widzi, jak to wygl¹da. Ani sekunda naszych
programów nie jest dla pana odpowiednia. Ale dziewiêædziesi¹t pro-
cent jest dla pana wrêcz szkodliwe. Nie mo¿emy jednak wy³¹czyæ
telewizora ze wzglêdu na ustawê o samotnoci. Rozumie pan nasz
problem?
A pan rozumie mój?
Oczywicie, panie Cloward. I bardzo panu wspó³czujê. Pro-
szê znaleæ jakich przyjació³, panie Cloward, a wy³¹czymy panu
telewizor.
Spotkanie dobieg³o koñca.
Przez dwa dni Cloward chodzi³ smêtny. Przez ca³y ten czas Sara
Wynn rozpacza³a po swoim trzydniowym ma³¿onku, który zgin¹³
w wypadku samochodowym przy Wiltshire Boulevard, gdziekolwiek
by to by³o. Ale teraz, kiedy cia³o ju¿ wystyg³o, jej dawni konkurenci
ofiarowywali siê z pomoc¹, próbowali daæ sw¹ mi³oæ.
Czy nie mo¿esz uzale¿niæ siê ode mnie, choæby trochê? py-
ta³ Teddy, ten przystojny i bogaty.
Nie lubiê byæ zale¿na od ludzi odpar³a Sara.
By³a zale¿na od Georgea. George to m¹¿, ten co zgin¹³.
Wiem powiedzia³a i zap³aka³a. P³acz rzeczywicie dobrze
jej wychodzi³.
Hiram Cloward odwróci³ kolejn¹ kartkê Braci Karamazow.
Potrzebujesz przyjació³ nalega³ Teddy.
Och, Teddy, wiem o tym odpar³a szlochaj¹c. Bêdziesz moim
przyjacielem?
Kto pisze te bzdury? zapyta³ na g³os Hiram Cloward. Mo¿e
Aryjczyk w biurze stacji telewizyjnej mia³ racjê? Znajd przyjació³.
Niech wy³¹cz¹ ten cholerny telewizor, niezale¿nie od kosztów.
74
Wsta³ i wyszed³ na korytarz budynku. Na cianach wywieszono
kilka og³oszeñ:
Kó³ko szachowe 17-21 rody.
Grupy zapoznawcze codziennie o 19.
Robótki rêczne 18.30 (przynie w³óczkê i druty).
Gry, gry i gry w pokoju gier (w piwnicy).
Chcesz porozmawiaæ? Przyjaciele Rodziny
codziennie od 19.30 do 22.30
Przyjaciele Rodziny? Hiram parskn¹³. Rodzina to jego p³aczli-
wa matka i jej bezustanny szloch rozpaczy nad ¿yciem, które by³o
dla niej takie trudne. Narzeka³a nieustannie, ¿e nikt przy zdrowych
zmys³ach nie urodzi³by siê kobiet¹, gdyby tylko mia³ jaki wybór.
Ale nie by³o ¿adnego wyboru. Ma³¿eñstwo to tylko pu³apka, jak¹
mê¿czyni zastawiaj¹ na kobiety, daj¹c im parê minut rozkoszy za
ca³e ¿ycie harówki. Klnê siê na Boga, ¿e gdyby nie mój ma³y Hira-
mek, rzuci³abym drania na dobre. To dla ciebie zostanê, mój malut-
ki, poniewa¿ gdybym odesz³a, wyrós³by na takiego drania jak ten
twój ojciec z brzuchem wielkim od piwa.
A przyjaciele? Jacy przyjaciele mogli siê zjawiæ, gdy dobry ta-
tu pi³ wódê i bi³ pasem ka¿dego, kogo tylko z³apa³?
Czytam. To w³anie robiê. Ksi¹¿ê i ¿ebrak, Jankes na dworze
króla Artura, Duma i uprzedzenie. wiaty w wiatach, wszystkie ta-
kie liczne, eleganckie i zabawne jak diabli.
Przyjaciele Rodziny Mo¿e warto spróbowaæ.
Hiram dotar³ do windy i zjecha³ osiemnacie piêter w dó³, na
poziom rozrywkowy. Przyjació³ Rodziny znalaz³ w ca³kiem sporym
pomieszczeniu z alkoholem po jednej stronie i z wod¹ sodow¹ po
drugiej. Zdziwi³ siê, ¿e powróci³a nazwa woda sodowa. Podszed³
do sto³u i poprosi³ kobietê o coca-colê.
Ile fili¿anek kawy dzi pan wypi³? spyta³a.
Trzy.
Przykro mi, ale nie mogê panu podaæ napoju z kofein¹. Mogê
zaproponowaæ spritea?
Nie mo¿e pani odpar³ Hiram, zaciskaj¹c zêby. Za bardzo
nas niañcz¹.
Tak samo uwa¿am odezwa³a siê kobieta ze spriteem w rêku.
Chroni¹ nas, chroni¹ i chroni¹, i na co to wszystko? Ludzie i tak
umieraj¹.
75
Podejrzewa³em to odpar³ Hiram, umiechaj¹c siê z wysi³-
kiem. Nie by³ pewien, czy jego ¿art wyda siê zabawny, czy tylko
sarkastyczny. Chyba zabawny. Kobieta rozemia³a siê.
Zabawny pan jest powiedzia³a. Czym siê pan zajmuje?
By³em kiedy wyk³adowc¹ literatury w Princeton.
Ale jak mo¿e pan mieszkaæ tutaj i pracowaæ tam?
Wzruszy³ ramionami.
Nie pracujê tam. Powiedzia³em: by³em. Kiedy wprowadzili te
nowe wyk³ady przez telewizjê, mia³em za ma³o studentów. Nie je-
stem osobowoci¹ telewizyjn¹.
Niewielu z nas jest odpowiedzia³a z m¹dr¹ min¹. Kiwnê³a
g³ow¹ i umiechnê³a siê. Och, têskniê za dawnymi czasami. Kiedy
brzydcy mê¿czyni, tacy jak David Brinkley, mogli czytaæ wiado-
moci.
Pamiêta pani Brinkleya?
Szczerze mówi¹c, nie odpar³a ze miechem. Matka mi o nim
opowiada³a.
Hiram przyjrza³ siê jej z uznaniem. Nos niezbyt prosty, rzeczy-
wicie, ale to chyba jedyne, co by jej przeszkadza³o w telewizji. Mi³y
g³os. £adna twarz. Cia³o.
Po³o¿y³a d³oñ na jego udzie.
Co dzisiaj robisz? spyta³a.
Ogl¹dam telewizjê skrzywi³ siê.
Naprawdê? A co masz?
Sarê Wynn.
Pisnê³a z radoci.
To cudownie! Musimy byæ pokrewnymi duszami! Ja te¿ mam
Sarê Wynn!
Hiram spróbowa³ siê umiechn¹æ.
Czy mogê wst¹piæ do twojego mieszkania?
Sygna³ zagro¿enia. D³oñ na udzie. Zaproszenie do mieszkania.
Seks.
Nie.
Dlaczego nie?
Hiram przypomnia³ sobie, ¿e aby pozbyæ siê telewizji, musi
wykazaæ, ¿e nie jest samotny. A u³o¿enie sobie ¿ycia seksualnego
to znaczy rozpoczêcie ¿ycia seksualnego, na pewno pozwoli na zmia-
nê tych przeklêtych profili.
Chodmy powiedzia³ i bez wiêkszych ceregieli zostawi³ Przy-
jació³ Rodziny.
76
W mieszkaniu natychmiast zdjê³a buty, bluzkê i usiad³a na sta-
romodnej sofie przed telewizorem.
Ojej powiedzia³a. Tyle ksi¹¿ek. Naprawdê jeste profeso-
rem, co?
Owszem przyzna³, wyczuwaj¹c, ¿e nastêpny ruch nale¿y do
niego. Tyle ¿e nie mia³ pojêcia, co w³aciwie powinien zrobiæ.
Przypomnia³ sobie swoj¹ jedyn¹ niezrêczn¹ próbê seksu, kiedy
mia³ (ile) trzynacie? (nie) czternacie lat, a dziewczyna piêtnacie
i robi³a to dla kawa³u. Posz³a z nim wzd³u¿ koryta strumienia (wtedy
by³y jeszcze strumienie i otwarty teren), nagle zatrzyma³a siê i od-
piê³a mu spodnie (wtedy by³y jeszcze zamki b³yskawiczne), ale skoñ-
czy³, zanim ona jeszcze porz¹dnie zaczê³a. Wiêc zrezygnowa³a nie-
chêtnie, zabra³a jego spodnie i uciek³a. Mia³a na imiê Diana. Wróci³
do domu bez spodni i nie potrafi³ sensownie wyjaniæ tego matce.
Matka przyjê³a go ze wzgard¹ i przez d³ugie lata powraca³a do tego
tematu, powtarzaj¹c, ¿e mê¿czyzna zawsze pozostaje mê¿czyzn¹
i choæby nie wiadomo jak go traktowaæ, zale¿y mu tylko na jednym,
a o biedn¹ dziewczynê w ogóle nie dba. Ale Hiram przyzwyczai³ siê
do takich rozmów i s³owa sp³ywa³y po nim jak woda. Wspomina³
tylko nieopanowane dr¿enie cia³a, ekstazê, a potem wyraz niesmaku
na twarzy dziewczyny. Pomyla³, ¿e to dlatego mniejsza z tym.
Mniejsza z tym, wiêcej o tym nie bêdê myla³.
No chod powiedzia³a kobieta.
Jak ci na imiê? zapyta³ Hiram.
Spojrza³a w sufit.
Agnes, na mi³oæ bosk¹. No chod.
Pomyla³, ¿e zdjêcie koszuli mo¿e byæ niez³ym pocz¹tkiem. Przy-
gl¹da³a mu siê przez chwilê, a potem próbowa³a pomóc.
Nie powiedzia³.
Co?
Nie dotykaj mnie.
Co z tob¹, na mi³oæ bosk¹? Jeste impotentem?
Nie. Wcale nie. Po prostu go to nie interesuje. A co, nie wolno?
Pos³uchaj: nie mam ochoty na zabawê z psycholem. Mam inne
sprawy do za³atwienia. Biorê stówê za numer. Standardowy, jasne?
Standardowe co? Hiram pokiwa³ g³ow¹, poniewa¿ nie mia³ spy-
taæ, o czym ona mówi.
Ale ty najwyraniej, Bóg wie w jaki sposób, ch³opie, nie masz
pojêcia, co siê dzieje na wiecie. Dwadziecia dolców. Wystarczy za
te dziesiêæ minut, które mi wyrwa³e. Zgoda?
77
Nie mam dwudziestu dolców owiadczy³ Hiram.
Jej oczy spochmurnia³y.
Niech to licho porwie. Ale trafi³am. S³uchaj ch³opie, nastêp-
nym razem, gdy zechcesz poderwaæ panienkê, najpierw siê zasta-
nów, co chcesz z ni¹ robiæ. Dobra?
Zabra³a buty i bluzkê, i wysz³a. Hiram zosta³ sam.
Nie, Teddy powiedzia³a Sara Wynn.
Ale jeste mi potrzebna. Rozpaczliwie potrzebna zapewnia³
Teddy na ekranie.
Minê³o dopiero kilka dni. Jak mogê iæ do ³ó¿ka z innym mê¿-
czyzn¹ kilka dni po mierci Georgea? Ledwie cztery dni temu, ra-
zem z nie, Teddy. Proszê.
Wiêc kiedy? Jak d³ugo? Tak bardzo ciê kocham.
miecie, uzna³a analityczna czêæ umys³u Hirama, w oczywisty
sposób oparte na historii Penelopy. Bez w¹tpienia jej George, jej
Odyseusz powróci, cudownie o¿ywiony, gotów porwaæ j¹ znowu
w ma³¿eñsk¹ rozkosz. Ale, jak na razie, s¹ zalotnicy: wystarczaj¹ca
ich liczba, ¿eby sprzedaæ piêtnacie tysiêcy samochodów, sto tysiê-
cy pude³ek podpasek i czterysta tysiêcy paczek ry¿owych chrupek.
Jednak nieanalityczna czêæ mózgu zupe³nie nie przejmowa³a
siê Penelop¹. Nie wiedzia³ dlaczego, ale zaciska³ i rozprostowywa³
palce. Nie wiedzia³, dlaczego ca³y dr¿a³. Nie wiedzia³, dlaczego osu-
n¹³ siê na kolana przy sofie, ciska³ Zbrodniê i karê, a oczy próbo-
wa³y p³akaæ, lecz nie potrafi³y.
Sara Wynn p³aka³a.
Ale ona ³atwo p³acze, pomyla³ Hiram. To nieuczciwe, ¿e ona
tak ³atwo potrafi p³akaæ. Tkaj len, Penelopo.
Zadzwoni³ budzik, ale Hiram ju¿ nie spa³. Przy ³ó¿ku telewizor
piewa³ o myde³ku Dove z lanolin¹. Produkty siê nie zmieniaj¹, my-
la³ Hiram. Nigdy siê nie zmieniaj¹. Reklamowali Dove z lanolin¹
na takich ma³ych straganach wokó³ krzy¿a, na którym Jezus wykrwa-
wi³ siê na mieræ. By³ tego pewien. Dla delikatnej skóry.
Wsta³, ubra³ siê i usi³owa³ czytaæ, nie mog¹c sobie przypomnieæ,
co zdarzy³o siê zesz³ej nocy i dlaczego jest taki rozdra¿niony i ner-
wowy. Nie potrafi³. W koñcu postanowi³ wróciæ do Aryjczyka w biu-
rze Bell Television.
Pan Cloward powita³ go Aryjczyk.
Jest pan psychiatr¹, prawda? spyta³ go Hiram.
78
Nie, panie Cloward, jestem przedstawicielem biura skarg po-
ziomu A6 w Bell Television. Co mogê dla pana zrobiæ?
Nie mogê ju¿ wytrzymaæ z Sar¹ Wynn odpar³ Hiram.
To fatalnie. Mniej wiêcej za dwa tygodnie wszystko jej siê
zacznie lepiej uk³adaæ.
Wbrew sobie, Hiram mia³ ochotê spytaæ, co siê stanie. To nie-
uczciwe, ¿e ten nordycki nadcz³owiek na d³ugie tygodnie przede mn¹
wie, co zrobi ma³a Sara. Zwalczy³ jednak to uczucie, zawstydzony,
¿e da³ siê wci¹gn¹æ g³upiej mydlance.
Proszê mi pomóc.
Jak mam panu pomóc?
Mo¿e pan zmieniæ moje ¿ycie. Mo¿e pan usun¹æ z mojego
mieszkania telewizor.
Ale¿ dlaczego, panie Cloward? spyta³ Aryjczyk. Prze-
cie¿ to w ¿yciu jedyna rzecz, która jest absolutnie za darmo. Tyle
¿e musi pan ogl¹daæ reklamy. A wie pan równie dobrze jak ja, ¿e
reklamy s¹ zabawne. Nie uwierzy pan, ale s¹ nawet ludzie, którzy
podwajaj¹ czas reklam w swoich osobistych programach. Dostaje-
my dziennie tysi¹ce prób o ostatni filmik McDonalda. Nie ma pan
nawet pojêcia.
Mam doskona³e pojêcie. Chcê czytaæ. Chcê byæ sam.
Wrêcz przeciwnie, panie Cloward, marzy pan, ¿eby nie byæ
samotnym. Rozpaczliwie potrzebuje pan przyjaciela.
Gniew.
A sk¹d jest pan taki cholernie pewien?
Poniewa¿, panie Cloward, pañskie reakcje s¹ ca³kowicie ty-
powe dla pañskiej grupy. To grupa, o któr¹ bardzo siê martwimy.
Nie dysponujemy bud¿etem, ¿eby specjalnie dla was opracowaæ
program. Jest was tylko dwa tysi¹ce w ca³ym kraju. Zreszt¹ bud¿et
niewiele by tu pomóg³, bo nie wiemy, jakich programów tak na-
prawdê chcecie.
Nie nale¿ê do ¿adnej grupy.
Nale¿y pan do niej tak bardzo, ¿e mo¿na by pana nazwaæ typo-
wym. Dominuj¹ca matka, nieobecny lub wrogi ojciec, ¿adnych d³u-
goterminowych zwi¹zków. ¯adnego ¿ycia seksualnego.
Mam ¿ycie seksualne.
Je¿eli istotnie próbowa³ pan podj¹æ aktywnoæ seksualn¹, to
z pewnoci¹ z prostytutk¹, a ona oczekiwa³a od pana zbytniego wy-
rafinowania. £atwo pana zawstydziæ, nie móg³ pan sobie z tym pora-
dziæ, a zatem do stosunku nie dosz³o. Zgadza siê?
79
Kim pan jest?! Co pan chce ze mn¹ zrobiæ?!
Jestem psychoanalitykiem, oczywicie. Ka¿dy, czyjej skargi
nie potrafi za³atwiæ nasza biurokratyczna figura w pierwszym poko-
ju, potrzebuje pomocy, a nie innego biurokraty. Chcê panu pomóc.
Jestem pañskim przyjacielem.
Nagle gniew zosta³ zast¹piony przez ca³kowicie bzdurn¹ wizjê
nordyckiego nadcz³owieka, który chce pomóc ma³emu Hiramowi
Clowardowi. Bezrobotny profesor rozemia³ siê g³ono.
Humor! Bardzo zdrowo! pochwali³ go Aryjczyk.
O co tu chodzi? Myla³em, ¿e psychiatrzy powinni byæ sub-
telni.
Wobec pewnych ludzi, zw³aszcza typów paranoidalnych, któ-
rym pan nie jest, i schizoidalnych, którym tak¿e pan nie jest.
A czym jestem?
Powiedzia³em panu. Strategia odmowy i represji. Bardzo nie-
zdrowe. Niezdolny do dzia³ania, jeszcze mniej zdrowe. Ale jest pan
wyj¹tkowo inteligentny, pod wieloma wzglêdami uzdolniony. Oso-
bicie uwa¿am za skandal, ¿e nie mo¿e pan uczyæ.
Jestem wietnym nauczycielem.
Testy ze studentami wykaza³y, ¿e wyj¹tkowo silnie podkrela
pan wszystko, co ezoteryczne. Tylko ludzie podobni do pana lubili-
by wyk³ady takiej osoby, jak pan. A nie ma wielu takich ludzi. Nie
pasuje pan do typowych kategorii.
Dlatego jestem przeladowany.
Niech pan nie próbuje udawaæ paranoika. Aryjczyk umiech-
n¹³ siê.
Hiram odpowiedzia³ umiechem. To szaleñstwo. Lewisie Car-
rollu, gdzie jeste, kiedy naprawdê ciê potrzebujê?
Jeli jest pan psychiatr¹, to powinienem swobodnie z panem
rozmawiaæ.
Jeli tylko pan chce.
Nie chcê.
A dlaczego?
Dlatego, ¿e jest pan tak cholernie doskona³ym Aryjczykiem.
Aryjczyk pochyli³ siê z zaciekawieniem.
Czy to panu przeszkadza?
Mam ochotê siê wyrzygaæ.
Dlaczego?
Zaciekawiony wzrok by³ zbyt czujny, zbyt zachwycony. Hiram
nie móg³ siê oprzeæ.
80
Nic pan nie wie o moich prze¿yciach z czasów wojny, nie mylê
siê, prawda?
Jakiej wojny? Nie mielimy ostatnio ¿adnej
By³em jeszcze bardzo ma³y. W Niemczech. Wie pan, moi rodzi-
ce nie s¹ moimi prawdziwymi rodzicami. Pracowali w Niemczech
w ambasadzie amerykañskiej. W Berlinie, w tysi¹c dziewiêæset trzy-
dziestym ósmym, zanim wybuch³a wojna. Moi prawdziwi rodzice te¿
tam byli: niemieccy ¯ydzi albo na wpó³ ¯ydzi. Prawdziwy ojciec, daj-
my temu spokój, nie potrzebuje pan pe³nej genealogii. Powiedzmy
tyle, ¿e mia³em dopiero jedenacie dni, gdy zd¹¿yli mnie zarejestro-
waæ i mój ¿ydowski ojciec zabra³ mnie do swojego przyjaciela, pana
Clowarda z ambasady amerykañskiej, którego ¿ona niedawno poroni-
³a. We moje dziecko, powiedzia³ ojciec. Dlaczego?, spyta³ Clo-
ward. Poniewa¿ mamy z ¿on¹ doskona³y, ca³kowicie pewny plan za-
mordowania Hitlera. Tyle ¿e w ¿aden sposób nie zdo³amy tego
prze¿yæ. I tak Cloward, mój adoptowany ojciec, wzi¹³ mnie na wy-
chowanie. A nastêpnego dnia przeczyta³ w gazecie, ¿e moi rodzice
zginêli w wypadku na ulicy. Zbada³ tê sprawê i odkry³, ¿e ca³kiem
przypadkiem, kiedy wprowadzali w ¿ycie swój doskona³y plan, jakie
brunatne koszule zauwa¿y³y ich na ulicy. Kto krzykn¹³, ¿e to ¯ydzi.
M³odzi nudzili siê i dlatego zaatakowali. Naturalnie nie mieli pojêcia,
¿e ratuj¹ ¿ycie Hitlerowi. Ci nordyccy nadludzie zaczêli biæ moj¹ mat-
kê i zmusili ojca, by patrzy³, jak rozbieraj¹ j¹ i gwa³c¹, a potem roz-
pruwaj¹ brzuch. Na ojcu potem eksperymentowano najnowszy model
zgniatacza j¹der. W koñcu z bólu odgryz³ sobie jêzyk i wykrwawi³ siê
na mieræ. Nie lubiê nordyckich typów.
Hiram usiad³. Oczy mia³ pe³ne ³ez i ¿alu. Uwiadomi³ sobie, ¿e
rzeczywicie potrafi p³akaæ nie za wiele, ale dawa³o to nadziejê.
Panie Cloward powiedzia³ Aryjczyk. Urodzi³ siê pan w Mis-
souri w tysi¹c dziewiêæset piêædziesi¹tym pierwszym roku. Pañscy
zarejestrowani rodzice s¹ naturalnymi rodzicami.
Hiram umiechn¹³ siê.
Ale to by³a wciekle freudowska fantazja, prawda? Zgwa³cona
matka, wykastrowany ojciec, pozbawiony dziedzictwa i tak dalej
Aryjczyk umiechn¹³ siê.
Powinien pan byæ pisarzem, panie Cloward.
Wolê czytaæ. Proszê, pozwólcie mi czytaæ.
Nie mogê zabroniæ panu czytania.
Wy³¹czcie Sarê Wynn. Wy³¹czcie te posiad³oci, sk¹d m³ode
dziewczyny uciekaj¹ przed grob¹ ma³¿eñstwa z mê¿czyzn¹, który
81
okazuje siê przyjazny i kochaj¹cy. Wy³¹czcie reklamówki samocho-
dów i prezerwatyw.
I zostawiæ pana samego, ¿eby zatopi³ siê pan w kataleptycz-
nych fantazjach poród przyt³aczaj¹cych, posêpnych rosyjskich po-
wieci?
Hiram pokrêci³ g³ow¹. Czy¿bym ¿ebra³?, zastanowi³ siê. Tak,
zdecydowa³.
B³agam. Moje rosyjskie powieci nie s¹ przyt³aczaj¹ce ani
posêpne. S¹ zachwycaj¹ce, pobudzaj¹ce, wspania³e.
To jeden z objawów pañskiej choroby, panie Cloward. Pra-
gnie pan byæ przyt³oczony.
Za ka¿dym razem, kiedy czytam Dostojewskiego, czujê siê
spe³niony.
Po dwadziecia razy przeczyta³ pan wszystkie teksty Dosto-
jewskiego. I dziesiêæ razy wszystko To³stoja.
Za ka¿dym razem, kiedy czytam Dostojewskiego, to jest pierw-
szy raz!
Nie mo¿emy zostawiæ pana samego.
Zabijê siê! krzykn¹³ Hiram. Nie potrafiê tak d³u¿ej ¿yæ!
Wiêc niech siê pan z kim zaprzyjani odpar³ z prostot¹ Aryj-
czyk.
Hiram dysza³ ciê¿ko, próbuj¹c zapanowaæ nad wciek³oci¹. To
siê nie zdarzy³o. Nie jestem z³y. Odsuñ to, schowaj, opanuj siê,
umiechnij. Umiechnij siê do Aryjczyka.
Jest pan moim przyjacielem, tak? spyta³ Hiram.
Jeli mi pan pozwoli odpar³ Aryjczyk.
Pozwolê panu powiedzia³ Hiram. Po czym wsta³ i wyszed³
z gabinetu.
W drodze do domu min¹³ koció³. Czêsto go widywa³. Co prawda
religia nie bardzo go interesowa³a jak na jego gust, zosta³a zbyt do-
k³adnie przeanalizowana w powieciach. To co ¿y³o jeszcze po Twa-
inie, zwiêd³o po Dostojewskim i zginê³o po Pasternaku. Ale matka
Hirama by³a szczer¹ prezbiteriank¹. Dlatego zajrza³ do kocio³a.
W przedniej czêci budynku znajdowa³ siê olbrzymi ekran tele-
wizyjny. Z ekranu przemawia³ charyzmatyczny m³ody cz³owiek. G³os
mia³ przyciszony i tylko ci przed ekranem mogli go s³yszeæ. Ci z ty³u
chyba medytowali. Cloward ukl¹k³ w ³awce, aby tak¿e pomedytowaæ.
Nie potrafi³ jednak oderwaæ spojrzenia od ekranu. M³ody cz³o-
wiek odsun¹³ siê, a jego miejsce zaj¹³ starszy, intonuj¹c co o Chry-
stusie. Hiram s³ysza³ tylko s³owo Chrystus, ¿adnych innych.
6 Chaos
82
ciany ozdabia³y krzy¿e, kolejne rzêdy krzy¿y. Koció³ by³ pro-
testancki, wiêc na ¿adnym nie wisia³a krwawi¹ca postaæ Chrystusa,
jednak wyobrania Hirama uzupe³ni³a ten brak. Jezus z d³oñmi i sto-
pami przybitymi do krzy¿a i z szyj¹ na przeciêciu ramion.
W³aciwie dlaczego krzy¿? Przeciêcie dwóch ca³kowicie prze-
ciwstawnych linii prostopad³ych, które stykaj¹ siê tylko w jednym
punkcie. Wizerunek ¿ycia cz³owieka, p³yn¹cego przez wiecznoæ i nie
ogl¹daj¹cego siê na tych, których spotyka po drodze, ka¿dego na
w³asnej nieskoñczenie rozbie¿nej linii. Krzy¿. Ale to nie jest symbol
dnia dzisiejszego, uzna³ Hiram. Dzisiaj ¿yjemy w kulach. Dzisiaj
jestemy krzywymi, nie prostymi, i splatamy siê w sobie, stykamy ze
wszystkimi, jeszcze raz i znowu, owijamy siê ma³ymi kulami, nikt
nie omiela siê wyjæ na zewn¹trz. Wci¹gnijcie mnie do rodka, krzy-
czymy, wci¹gnijcie i trzymajcie tam bezpiecznie, nie pozwólcie wy-
paæ, nie pozwólcie skoczyæ z krawêdzi wiata.
Ale wiat ma dzisiaj krawêd, uzna³ Hiram. Wszyscy to widz¹.
Wiemy, gdzie ona jest, i nie chcemy pozwoliæ, by ktokolwiek znalaz³
w³asn¹ drogê na górê.
Czy ja chcê zostaæ na górze?
Wiek krzy¿y siê skoñczy³. Weszlimy w wiek sfer. Kul.
Jestemy twoimi przyjació³mi powiedzia³ starszy mê¿czy-
zna na ekranie. Mo¿emy ci pomóc.
Jest pewna chwa³a w tym, odpar³ bezg³onie Hiram, ¿e brnie siê
samemu.
Czemu masz byæ sam, skoro Jezus mo¿e wzi¹æ twoje brze-
miê? zapyta³ mê¿czyzna na ekranie.
Gdybym by³ sam, odpowiedzia³ Hiram, nie mia³bym ¿adnego
brzemienia.
Podnie swój krzy¿, stañ do walki po stronie dobra.
Gdybym tylko potrafi³ znaleæ krzy¿ do podniesienia.
I wtedy Hiram uwiadomi³ sobie, ¿e nadal nie s³yszy g³osu z telewi-
zora. Zamiast tego wypowiada w³asn¹ modlitwê i to na g³os. W g³êbi
kocio³a przygl¹da³a mu siê trójka ludzi. Umiechn¹³ siê skrêpowany,
przepraszaj¹co skin¹³ g³ow¹ i wyszed³. Pogwizduj¹c wróci³ do domu.
Powita³ go g³os Sary Wynn.
Teddy! Teddy! Co my zrobilimy? Patrz, co zrobilimy.
To by³o piêkne odpar³ Teddy. Cieszê siê z tego.
Och, Teddy! Jak zdo³am to sobie wybaczyæ? I Sara zap³aka³a.
Hiram znieruchomia³ wpatrzony w ekran. Penelopa siê podda³a. Pe-
nelopa porzuci³a len i posz³a do ³ó¿ka z zalotnikiem! To b³¹d, pomyla³.
83
To b³¹d powiedzia³.
Kocham ciê, Saro powiedzia³ Teddy.
Nie mogê tego znieæ, Teddy odpar³a. W g³êbi serca czujê
siê tak, jakbym zamordowa³a Georgea! Zabi³am go!
Penelopo, czy ju¿ nie ma cnoty na wiecie? Czy nie ma Artemidy
na ³owach? Tylko Afrodyta, k³ad¹ca siê co godzinê z ka¿dym cz³owie-
kiem, bogiem czy baranem, który obiecuje wiecznoæ, a darowuje tylko
chwilê? Takie umowy nigdy nie s¹ dotrzymywane, nigdy, myla³ Hiram.
I w tej w³anie chwili na ekranie pojawi³ siê George.
Kochana zawo³a³. Moja najdro¿sza Saro! Przez d³ugie dni
w³óczy³em siê po miecie z amnezj¹! To jaki autostopowicz sp³on¹³
w moim wozie! Wróci³em do domu!
A Hiram krzycza³, krzycza³ i krzycza³.
Wiadomoæ o tym dotar³a do Aryjczyka doæ szybko, w tym sa-
mym czasie, co alarmuj¹ce meldunki od grup badawczych analizu-
j¹cych opery mydlane. Pokrêci³ g³ow¹, czuj¹c, ¿e ¿o³¹dek podcho-
dzi mu do gard³a. Biedny pan Cloward. Bo¿e, pomyla³, jakich
cierpieñ przysparzamy w imiê ochrony ludzi.
Przykro mi powiedzia³ Hiramowi.
Lecz Hiram nie zwraca³ na niego uwagi. Siedzia³ na pod³odze,
wpatruj¹c siê w telewizor. Oczywicie, gdy tylko nadesz³y raporty,
wszystkie opery mydlane, a zw³aszcza Sara Wynn, zesz³y z anteny.
Teraz pokazywali teleturnieje chwilowo, dopóki nie zastan¹ po-
prawione wszystkie b³êdy.
Przykro mi powtórzy³ Aryjczyk, ale Hiram tylko wzruszy³
ramionami.
Czarna kobieta w³anie zamieni³a jakie pude³ko na pieni¹dze
w kopercie. Hiram te¿ by to zrobi³, i op³aca³o siê. Piêæ tysiêcy dola-
rów zamiast osio³ka ci¹gn¹cego wózek z ma³pk¹ w rodku. Niewie-
le brakowa³o, by j¹ wykiwali.
Panie Cloward. Myla³em, ¿e to z panem s¹ k³opoty, ale to
nieprawda. Owszem, jest pan marginalny, to fakt. Ale nie zdawali-
my sobie sprawy, co robi z ludmi Sara Wynn.
Sara-poczwara, pomyla³ wpatrzony w ekran Hiram. Czarna
kobieta podskakiwa³a z radoci.
To ca³kowicie nasza wina. Tysi¹com tak marginalnych osob-
ników jak pan Sara Wynn bardzo powa¿nie zaszkodzi³a. Nie mieli-
my pojêcia, jak silna jest identyfikacja. Nie mielimy pojêcia.
84
Oczywicie, ¿e nie, pomyla³ Hiram. Za ma³o czytacie. Nie wie-
cie, co robi¹ z ludmi mity. Ale teraz zbli¿a³ siê Wielki Fina³ i Hiram
pokrêci³ g³ow¹, ¿eby Aryjczyk ju¿ sobie poszed³.
Oczywicie Agencja Ochrony Konsumenta bêdzie panu do¿y-
wotnio wyp³acaæ zadoæczynienie. Trzykrotn¹ wartoæ pañskich obec-
nych dochodów i koszty wszelkich mo¿liwych kuracji.
Cierpliwoæ Hirama w koñcu siê wyczerpa³a.
Id sobie! zawo³a³. Muszê siê dowiedzieæ, czy ta kobieta
wygra samochód.
Nie wiem, co wybraæ powiedzia³a kobieta.
Bramkê numer trzy! krzykn¹³ Hiram. O Bo¿e, proszê, bram-
kê numer trzy!
Aryjczyk przygl¹da³ mu siê w milczeniu.
Bramka numer dwa! powiedzia³a w koñcu kobieta.
Hiram jêkn¹³. Prowadz¹cy umiechn¹³ siê.
A wiêc powiedzia³ czy samochód znajduje siê za bramk¹
numer dwa? Sprawdmy!
Rozsunê³a siê kurtyna; za ni¹ siedzia³ mê¿czyzna w ubraniu tra-
pera i brzd¹ka³ na odrapanym banjo. Publicznoæ jêknê³a z zawodu.
Mê¿czyzna piewa³ Domek w górach. Kobieta westchnê³a.
Rozsunêli wszystkie zas³ony i samochód sta³ za bramk¹ numer trzy.
Wiedzia³em powiedzia³ Hiram. Nigdy mnie nie s³uchaj¹.
Bramka numer trzy, mówiê, a oni zawsze swoje.
Aryjczyk podszed³ do drzwi.
Mówi³em przecie¿, prawda? szlocha³ Hiram.
Tak przyzna³ Aryjczyk.
Wiedzia³em. Zawsze wiedzia³em. Mia³em racjê. Hiram ukry³
twarz w d³oniach i zap³aka³.
Tak odpar³ Aryjczyk, po czym wyszed³, aby podpisaæ doku-
menty kieruj¹ce Hirama na zamkniête leczenie psychiatryczne. Te-
raz nale¿a³ ju¿ do jakiej kategorii. Nikt nie mo¿e istnieæ poza nimi,
uwiadomi³ sobie Aryjczyk. Tworzymy nowego cz³owieka. Homo
categoricus, cz³owieka sklasyfikowanego.
Ale okaza³o siê, ¿e jednak nie musi nic podpisywaæ. Hiram po-
szed³ do ³azienki, nape³ni³ wod¹ wannê i do³¹czy³ do najwiêkszej
kategorii ze wszystkich.
Niech to szlag powiedzia³ Aryjczyk, kiedy siê o tym dowie-
dzia³.
85
5. GENOTOPIA
P
odró¿ zajê³a nam trzy tygodnie d³u¿ej ni¿ ktokol-
wiek za naszej pamiêci przebywa³ w przestrzeni. W dodatku we
czwórkê t³oczylimy siê w ma³ym kutrze Hunter III. Wzbudzi³o to
w nas serdeczny podziw dla pionierów, którzy pe³zali przez kosmos
z jedn¹ dziesi¹t¹ prêdkoci wiat³a. Nic dziwnego, ¿e za³o¿yli tylko
trzy kolonie. Pozostali pozjadaliby siê ¿ywcem po pierwszym mie-
si¹cu lotu.
Harold zaatakowa³ Amaur ostatniego dnia. Gdybymy nie z³a-
pali sygna³u naprowadzaj¹cego, kaza³bym zmieniæ kurs i wracaæ do
Núncamais, gdzie mamusia czeka³a z szarlotk¹ na wszystkich oprócz
mnie ja jestem z Pensylwanii. Ale trafilimy na sygna³, komputer
przeskanowa³ stare mapy i po paru godzinach stanêlimy na orbicie
stacjonarnej nad Prescott w Arizonie.
Tak przynajmniej twierdzi³ geolog, a komputery nie k³ami¹.
Chocia¿ nie przypomina³o to Arizony wed³ug starych ksi¹¿ek.
By³ jednak sygna³ naprowadzaj¹cy, powtarzaj¹cy w staroangiel-
skim: Bo¿e, b³ogos³aw Amerykê. Przybywajcie, gwarantujemy bez-
pieczne l¹dowanie. Komputer zapewni³ nas, ¿e w staroangielskim
s³owo gwarantujemy nie jest obsceniczne, ma raczej zwi¹zek ze
stwierdzeniem szczególnie wiarygodnym z czego siê trochê po-
mialimy.
Bylimy te¿ bardzo podekscytowani. Kiedy nasi praprapra do
której tam potêgi dziadowie i babki osiemset lat temu startowali
86
w swoich balonach ze starej Terra Firma, uciekali przed zniszcze-
niami wojny mikrobiologicznej, która w³anie siê zaczyna³a (parê
zarazków w podstêpnym ataku na Madagaskar, szybko rozrastaj¹ce
siê do epidemii, i ca³y wiat jako zak³adnik Afryki Po³udniowej, po-
siadaj¹cej antidotum; szybkie uderzenia odwetowe wirusowym ra-
kiem; reszty mo¿na siê domylaæ). Nawet z wysokoci paru mil w ko-
smosie by³o jasne, ¿e wojna na tym siê nie skoñczy³a. A mimo to
odbieralimy sygna³ naprowadzaj¹cy.
Obviamente automática zauwa¿y³ Amauri.
Que máquina, que não pofa em tantos anos, bichinha! Não
acredito! odwarkn¹³ Harold i zacz¹³em siê obawiaæ, ¿e czeka nas
powtórka poprzedniego dnia.
Po angielsku powiedzia³em. Mo¿emy od razu siê do tego
przyzwyczajaæ. Bêdziemy musieli mówiæ po angielsku przynajmniej
przez kilka dni.
Vladimir westchn¹³:
Merda.
Rozemia³em siê.
No, dobrze, swoje skatologiczne komentarze mo¿esz wyg³a-
szaæ w lingua deporto.
Jeste taki pewien, ¿e kto tam jeszcze ¿yje? zapyta³ spokoj-
nie Vladimir.
Co mog³em odpowiedzieæ? ¯e czujê to w kociach? Rzuci³em
w niego tylko g¹bk¹, przez co woda pitna rozprysnê³a siê po ca³ej
kabinie i przez parê minut polewalimy siê ni¹ nawzajem. Wiem:
dyscyplina, dyscyplina. Ale nie jestemy armi¹. Zreszt¹, do diab³a
z tym wszystkim. Wolê, ¿eby moja za³oga zachowywa³a siê jak zwa-
riowane dzieciaki ni¿ jak zwariowani doroli.
Prawdê mówi¹c, nie wierzy³em, ¿e przy tym poziomie techniki,
jaki nasi przodkowie osi¹gnêli w tysi¹c dziewiêæset dziewiêædzie-
si¹tym drugim, potrafili zbudowaæ maszynê dzia³aj¹c¹ do roku dwa
tysi¹ce osiemset dziewi¹tego. Na dole musia³ pozostaæ kto ¿ywy
albo nagle zm¹drzeli. Chocia¿ wygl¹d starej Terry nie sugerowa³,
¿eby ktokolwiek tam nagle zm¹drza³.
Kto na dole ¿y³. A w³anie o tym mielimy siê przekonaæ.
Nie byli zachwyceni, kiedy natychmiast kaza³em im w³o¿yæ ma³-
pie skafandry.
Przecie¿ na dole jest Matka Ziemia! przekonywa³ Harold.
Jak na halibuta z IQ 150, czasem rzeczywicie zachowywa³ siê jak
baran.
87
Poka¿ mi miasta odpar³em. Poka¿ mi miliony ludzi, którzy
biegaj¹ w ko³o na s³oñcu w swoich letnich kostiumach ze skóry.
Mog¹ tam byæ zarazki doda³ Amauri swoim najbardziej z³o-
liwym tonem i natychmiast wybuch³a kolejna k³ótnia miêdzy dwój-
k¹ ludzi dostatecznie br¹zowych, ¿eby oczekiwaæ od nich wiêksze-
go rozs¹dku.
Postêpujemy powiedzia³em surowym g³osem dowódcy
wed³ug standardowej procedury planetarnej, czy mamy tam Matkê
Ziemiê, czy matkê
W tej w³anie chwili monotonny sygna³ naprowadzaj¹cy zmie-
ni³ siê nagle.
Odpowiedzcie, podajcie identyfikacjê, odpowiedzcie, bo ina-
czej zestrzelimy wam ty³ki z nieba.
Odpowiedzielimy. I wkrótce potem spacerowalimy w ma³pich
skafandrach poprzez gêst¹ grochówkê siêgaj¹c¹ nam po pêpki (gdy-
bymy potrafili znaleæ bez mapy nasze pêpki, otoczone aparatur¹
ochronn¹), czekaj¹c, a¿ kto otworzy nam drzwi.
W koñcu siê otworzy³y i musielimy siê podnieæ z bardzo twar-
dej pod³ogi. Trochê grochówki spad³o przez w³az razem z nami. Do
sterylnej komory, gdzie czekalimy, wpucili jaki gaz i wkrótce po-
tem grochówka opad³a, zmieniaj¹c siê w b³oto.
Mariajoseijesus! mrukn¹³ Amauri. Aquela merdi vivia!
Po angielsku mrukn¹³em do mikrofonu. I wyra¿aj siê bar-
dziej elegancko.
To gówno ¿yje powiedzia³ Amauri, zmieniaj¹c jêzyk i wyra-
¿aj¹c siê bardziej elegancko.
Teraz ju¿ nie, ale my owszem. Trudno by³o zachowaæ cier-
pliwoæ.
Nic nie wiedzielimy. Równie dobrze to, co tutaj uchodzi³o za
ludzi, mog³o zjadaæ astronautów. Albo sk³ada³o ich w ofierze jakim
miejscowym bóstwom. Spêdzilimy w tej kabinie cztery nerwowe
godziny. U³o¿y³em ju¿ piêæ beznadziejnych planów ucieczki, kiedy
nagle drzwi siê otworzy³y i w progu stan¹³ jaki cz³owiek.
Ubrany by³ w bia³y kombinezon farmerski albo co tym rodza-
ju. By³ bardzo niski. Umiechn¹³ siê uprzejmie i skin¹³ na nas. Do-
wód pozytywny: ¿ywe istoty ludzkie. Misja zakoñczona sukcesem.
Teraz wiemy, ¿e nie by³o siê z czego cieszyæ, lecz wtedy bardzo siê
ucieszylimy. Klepi¹c po plecach i obejmuj¹c naszego gospodarza
(delikatnie, ¿eby go nie zgnieæ), weszlimy w labirynt Bazy Broni
Mikrobiologicznej 004.
88
Wszyscy tu byli bardzo niscy, nie wiêcej ni¿ metr czterdzieci,
i od razu przysz³a mi do g³owy myl, ¿e ludzkoæ bardzo przez ten
czas wyros³a. Gwiazdy dobrze nam zrobi³y, pomyla³em.
Spokojny, metodyczny Vladimir, jak zwykle blady jak duch, zna-
cz¹co nacisn¹³ klamkê i dotkn¹³ prze³¹cznika wiat³a (naprawdê by³y
mechaniczne). Oba by³y na poziomie oczu naszych ma³ych przyjació³.
To nie my, kolonici, wyrolimy to nasi kuzyni ze starej Gai zmaleli.
Próbowalimy dowiedzieæ siê czego o historii, ale ich intereso-
wa³a tylko polityka.
Czy jestecie Amerykanami? pytali ci¹gle.
Pochodzê z Pensylwanii odpar³em ale te ofermy s¹ z Nún-
camais.
Nie zrozumieli.
Núncamais. To znaczy nigdy wiêcej w lingua deporto.
Znowu zdziwienie. Ale zadali kolejne pytanie.
A sk¹d siê wziê³a wasza kolonia? Myleli tylko o jednym.
Pensylwania zosta³a zasiedlona przez Amerykanów z Hawa-
jów. Nie próbujemy nawet zgadywaæ, dlaczego nazwali tê cholern¹
planetê Pensylwani¹.
To jasne zapiszcza³ jeden z maluchów. Kolebka wolnoci.
A oni?
Z Brazylii odpar³em.
Naradzali siê przez moment. Potem najwyraniej uznali, ¿e cho-
cia¿ brazylijskie pochodzenie nie jest zbrodni¹, nie implikuje jednak
w pe³ni ludzkiego statusu. Od tej chwili nie próbowali nawet rozma-
wiaæ z moj¹ za³og¹. Obserwowali ich tylko uwa¿nie i mówili do mnie.
Mnie kochali.
Bo¿e, b³ogos³aw Amerykê powiedzieli.
By³em sk³onny do zgody.
Bo¿e, b³ogos³aw Amerykê odpar³em.
A potem znowu chórem wyg³osili obsceniczn¹ sugestiê, co ta-
kiego powinienem zrobiæ z Rosjanami. Zerkn¹³em na moich wspó³-
wêdrowców i wzruszy³em ramionami. Powtórzy³em ¿yczenia malu-
chów, dotycz¹ce seksualnych rozkoszy Rosjan.
Pora na fakty. Nie bêdê was nudzi³ referowaniem wszystkich
sprytnych pytañ i sugestii, które pozwoli³y mi uzyskaæ poni¿sze in-
formacje. Po czêci dlatego, ¿e nie wymaga³o to ¿adnych pytañ.
Wydawa³o siê, ¿e przez lata æwiczyli, co powiedz¹ gociom z ko-
smosu, a zw³aszcza potomkom dawno zapomnianych kolonistów.
Mówili tak:
89
Wojna biologiczna zaczê³a siê na dobre jakie trzy lata po
naszym odlocie, kiedy wypuszczono trzy bardzo chytrze zapro-
jektowane rakotwórcze wirusy. Pozornie nie by³o winnych, gdy¿
Rosjanie i Amerykanie zgodnie zaprzeczali, a Chiñczycy byli ju¿
martwi. Wtedy w³anie naukowcy zacisnêli pasa i wziêli siê do
pracy.
Kiedy moi przodkowie wyruszali do gwiazd, wiedza o rekombi-
nacjach DNA by³a jeszcze w powijakach, zreszt¹ przez ten czas nie
rozwinêlimy jej zbytnio. Kiedy zasiedla siê dzikie planety, cz³o-
wiek ma wa¿niejsze rzeczy do roboty. Ale pod naciskiem wojny,
genetyka na Ziemi dokona³a prawdziwych postêpów.
Ca³y czas opracowujemy nowe szczepy wirusów i bakterii
mówili. Ca³y czas jestemy bombardowani przez najnowsz¹ broñ
Rosjan.
Mieli mnóstwo roboty. Niewielu ich ju¿ zosta³o na tym stanowi-
sku bojowym, a ataki wroga by³y coraz sprytniejsze.
Wreszcie, wszyscy równoczenie, zrozumielimy sytuacjê. To
Harold powiedzia³ g³ono:
Fossa-me mãe! Chcecie powiedzieæ, króliczki, ¿e od omiuset
lat tkwicie tutaj na dole?
Nie odpowiedzieli, dopóki to ja nie zada³em pytania tylko
uprzejmiej, gdy¿ zauwa¿y³em pewne zaciniêcie szczêk, kiedy Ha-
rold nazwa³ ich króliczkami. No có¿, byli króliczkami, tak bia³ymi,
jak to tylko mo¿liwe. Jednak to nie³adnie, ¿e Harold tak ich nazwa³,
zw³aszcza wobec Vladimira, który te¿ mia³ pewne tendencje do ja-
snej karnacji.
Czy¿bycie wy, Amerykanie, byli tu uwiêzieni od pocz¹tku
wojny? zapyta³em, staraj¹c siê wyraziæ g³osem pewien podziw, co
siê uda³o. Zreszt¹ groza nie jest a¿ tak od podziwu odleg³a.
Rozpromienili siê, chyba z dumy. Nauczy³em siê interpretowaæ
pewne wyrazy ich twarzy. Dopóki dobrze mówi³em o Ameryce,
wszystko by³o w porz¹dku.
Tak, kapitanie Kane Kaneo, my i nasi przodkowie przebywa-
my tu od samego pocz¹tku.
Nie by³o wam trochê ciasno?
Amerykañscy ¿o³nierze nie dbaj¹ o takie rzeczy, kapitanie. Za
prawo do ¿ycia, wolnoci i pogoni za szczêciem jestemy sk³onni
powiêciæ wszystko. Nie pyta³em nawet, w jaki sposób w tej dziu-
rze mo¿liwe s¹ wolnoæ i pogoñ za szczêciem. Nasz bohater mówi³
dalej: Walczymy, by miliony mog³y ¿yæ swobodnie, oddychaj¹c
90
wie¿ym amerykañskim powietrzem, nie zagro¿one szponami ko-
munizmu.
Potem chórem odpiewali parê hymnów na temat b³êkitnych gór
i z³ocistych fal, z powtarzaj¹cym siê jak refren Bo¿e, b³ogos³aw
Amerykê. Zakoñczyli g³onym okrzykiem Lepiej zara¿ony ni¿ czer-
wony. Kiedy skoñczyli, spyta³em, czy mo¿emy siê ju¿ po³o¿yæ, gdy¿
wed³ug czasu naszego statku trwa³a noc.
Umiecili nas w niewielkim pokoju z trzema zbyt krótkimi dla
nas kojami. Zreszt¹, to bez znaczenia. W naszych ma³pich skafan-
drach i tak nie by³oby nam wygodnie.
Gdy tylko zostalimy sami, Harold chcia³ przejæ na lingua de-
porto, ale zdo³a³em go przekonaæ, nie naciskaj¹c nawet klawisza
dyscyplinera w moim skafandrze. Nasi gospodarze nie powinni po-
dejrzewaæ, ¿e mamy przed nimi jakie tajemnice. Przyjêlimy bez
dyskusji, ¿e nas pods³uchuj¹.
W efekcie prowadzilimy rozmowê, której bezpiecznie mog³a
s³uchaæ banda ob³¹kanych patriotów.
Amauri:
Jestem zdumiony ich mi³oci¹ do Ameryki, niezmienn¹ od tylu
wieków.
I t³umaczenie:
Dlaczego tym czubkom odbija na punkcie czego tak martwe-
go, jak staro¿ytne imperium Stanów Zjednoczonych?
Ja:
Mo¿e dziêki swej niezachwianej lojalnoci wobec sztandaru,
Boga, ojczyzny i wolnoci (przyznajê, ¿e trochê przesadzi³em, ale
lepiej siê zabezpieczyæ) zdo³ali tak d³ugo przetrwaæ.
T³umaczenie:
Mo¿e tylko fanatyzm utrzyma³ ich przy ¿yciu w tej dziurze.
Harold:
Ciekawe, jak d³ugo mo¿emy pozostaæ w tym bastionie demo-
kracji, zanim niechêtnie powrócimy do naszej kolonii, bêd¹cej spe³-
nieniem amerykañskich marzeñ.
T³umaczenie:
Jakie s¹ szanse, ¿e nas wypuszcz¹? S¹ tak szurniêci, ¿e mog¹
uznaæ nas nawet za szpiegów.
Vladimir:
Mam tylko nadziejê, ¿e bêdziemy siê mogli od nich uczyæ. Ich
nauka nieskoñczenie przewy¿sza wszystko, co dot¹d osi¹gnêlimy
przy naszych skromnych mo¿liwociach.
91
T³umaczenie:
Nigdzie siê nie ruszymy, dopóki nie bêdê móg³ wykonaæ swo-
jej roboty, to znaczy zbadaæ miejscow¹ florê i faunê. Osiemset lat
rekombinacji DNA na pewno doprowadzi³o do czego, co mo¿emy
zabraæ na Núncamais.
I tak to trwa³o, a¿ dostawalimy ju¿ md³oci od sp³ywaj¹cych
nam z ust kwiatów i s³odyczy. Potem poszlimy spaæ.
Nastêpny dzieñ by³ dniem wycieczki, rosyjskiego ataku, a nie-
wiele brakowa³o, by sta³ siê dniem ostatnim dla za³ogi dobrego stat-
ku Pollywog.
Podczas wycieczki prawie przez ca³y ranek na przemian wchodzili-
my i schodzilimy. Vladimir w³¹czy³ ledzenie na komputerze swojego
skafandra. Mój by³ zbyt zajêty analiz¹ ich komentarzy, a Amauri reje-
strowa³ dane naukowe. Harold natomiast próbowa³ znaleæ sposób
na d³ubanie w nosie w rêkawicach. Harold zabra³ siê z nami jako
ekspert od broni, tak na wszelki wypadek. I dziêki Bogu.
Zaczêlimy odró¿niaæ jednego malucha od drugiego. George
Washington Steiner by³ naszym przewodnikiem. G³ówny szef, który
wyk³ada³ nam wczoraj historiê, nazywa³ siê Andrew Jackson Walli-
chinsky. A facet, który dyrygowa³ chórem, to Richard Nixon Dixon.
Komputer wyjani³ nam, ¿e s¹ to imiona ukochanych amerykañskich
prezydentów, do których dodane zosta³y nazwiska.
Analiza komputera w moim skafandrze wyjani³a te¿, ¿e ten
muzyczny dyrygent jest prawdziwym szefem, a Andy Jack Wallichin-
sky to po prostu dyrektor naukowy. Wychodzi na to, ¿e politycy kie-
ruj¹ mózgowcami zamiast odwrotnie.
Nasz przewodnik G.W. Steiner by³ bardzo dumny z tej funkcji.
Pokaza³ nam wszystko. To znaczy, ¿e chocia¿ ma³pi skafander likwi-
dowa³ trzy czwarte grawitacji, w porze lunchu (szybki ³yk regeneru-
j¹cego xixi i cocó) bola³y mnie ju¿ nogi. To robi³o wra¿enie. Znowu
opowiem to w formie skróconej.
Baza by³a w zasadzie hermetyczna, ale wrogie wirusy i bakterie
doæ swobodnie przenika³y do rodka. Zdaje siê, ¿e na pocz¹tku
dwudziestego pierwszego wieku Rosjanie zaprzestali nadawania ja-
kichkolwiek audycji radiowych. (Wiem, wydaje siê, ¿e to nie ma
zwi¹zku. Ale cierpliwoci.) Z pocz¹tku Amerykanie z 004 s¹dzili,
¿e zwyciê¿yli. A potem nast¹pi³ kolejny atak zupe³nie inn¹ chorob¹.
Do tego czasu za³ogi 004 ¿adna choroba nie zaatakowa³a bezpored-
nio hermetyzacja dzia³a³a znakomicie. Ale ich ówczesny dowód-
ca, Rodney Fletcher, by³ bardzo podejrzliwy.
92
Uwa¿a³, ¿e to komunistyczna sztuczka t³umaczy³ nam George
Washington Steiner.
Zaczyna³em pojmowaæ ród³a patriotyzmu w historii 004.
I tak Rodney Fletcher poleci³ naukowcom zaj¹æ siê wzmacnia-
niem systemu antycia³ u personelu bazy. Po trzech tygodniach opra-
cowali trzy nowe szczepy bakterii, które selektywnie poch³ania³y
praktycznie wszystko, co nie powinno znaleæ siê w ludzkim ciele.
I w sam¹ porê, bo w³anie wtedy uderzy³a nowa choroba. Nie za-
trzyma³ jej system hermetyzacji, poniewa¿ nie by³ to wirus, tylko
dwa drobne aminokwasy i moleku³a laktozy, z³o¿one razem tak jak
trzeba. Przecisnê³y siê przez filtry i przebi³y barierê antybiotyków.
Znalaz³y siê w p³ucach ka¿dego mê¿czyzny, kobiety i dziecka w Ba-
zie 004. I gdyby Rodney Fletcher nie by³ paranoikiem, wszyscy by
umarli. Dziêki niemu prze¿y³a po³owa.
Te dwa aminokwasy i moleku³a laktozy mia³y zdolnoæ wpasowa-
nia siê w pewien konkretny punkt ludzkiego DNA i zmuszania go do
replikacji w pewien konkretny sposób. Jedna drobna zmiana i wkrótce
przestawa³y dzia³aæ nerwy.
Uda³o siê spowolniæ dzia³anie tych aminokwasów i moleku³y
laktozy do czasu, gdy znaleziono zatyczkê, która jeszcze lepiej pa-
sowa³a do tego punktu w DNA i nie dopuszcza³a do niego rosyjskich
maszynek. (Czy mo¿na je nazwaæ wirusami? Czy by³y ¿ywe? Pozo-
stawiam ten problem ludziom pobo¿nym i filozofom.)
Niestety, zatyczki powodowa³y, ¿e dzieci ¿o³nierzy by³y bardzo
niskie, na ogó³ traci³y zêby i lep³y w wieku trzydziestu lat. G.W.
Steiner by³ bardzo dumny z faktu, ¿e po czterech pokoleniach uda³o
im siê skorygowaæ problem oczu. Umiechn¹³ siê po raz pierwszy
i zauwa¿ylimy, ¿e naprawdê ma inne zêby ni¿ my.
Budujemy je z bakterii, które twardniej¹ wystawione na dzia³anie
pewnego szczególnego wirusa. Wymyli³a to moja w³asna praprababka
wyjani³ Steiner. Stale tworzymy nowe i u¿yteczne narzêdzia.
Poprosi³em, ¿eby nam pokaza³, jak to robi¹, co znowu doprowa-
dzi³o nas do tego, co ju¿ ogl¹dalimy podczas wycieczki. Widzieli-
my laboratoria, gdzie jedenastu naukowców bawi³o siê z DNA. Ni-
czego nie zrozumia³em, ale ma³pi skafander zapewni³, ¿e komputer
wszystko rejestruje.
Obejrzelimy te¿ system u¿ycia broni. Bardzo sprytny. Polega³
na umieszczeniu w ma³ym pude³ku p³ytki z kultur¹ wyj¹tkowo pa-
skudnej broni. Potem zamykano klapkê i naciskano guzik, który
otwiera³ drug¹, prowadz¹c¹ z pude³ka w zewnêtrzny wiat.
93
Czekamy, a¿ wiatr je rozniesie wyjani³ Steiner. Wed³ug
naszych szacunków, mniej wiêcej po roku nowa broñ dociera do Rosji.
Przez ten czas mutuje siê tak mocno, ¿e jest nie do powstrzymania.
Spyta³em, czym ¿ywi¹ siê bakterie. Rozemia³ siê.
Czymkolwiek odpar³.
Okazuje siê, ¿e podstaw¹ wszelkiej broni s¹ bakterie, zdolne
równoczenie do fotosyntezy i rozpuszczania wszelkich postaci ¿e-
laza.
Cokolwiek zmieniamy w konkretnym typie broni, to pozostaje
na zawsze wyjani³ Steiner. Dziêki temu mo¿e dotrzeæ wszêdzie
bez gospodarza. Kwarantanna na nic siê nie przyda.
Harold wpad³ na pewien pomys³. By³ z niego dumny.
Jeli te ma³e zarazki mog¹ rozpuszczaæ stal, George, to dla-
czego, do diab³a, nie rozpuszcz¹ ca³ej tej instalacji?
Steiner zrobi³ minê, jakby mia³ nadziejê, ¿e zadamy to pytanie.
Kiedy stworzylimy nasz¹ kulturê podstawow¹, wyhodowali-
my te¿ pleñ, która powstrzymuje bakteriê od reprodukcji i od¿y-
wiania siê. Pleñ ronie tylko na metalu, a zarodniki gin¹, jeli nie
zetkn¹ siê zarówno z pleni¹ czy metalem w ci¹gu jednej siedem-
dziesi¹tej siódmej sekundy. To oznacza, ¿e pleñ porasta ca³¹ insta-
lacjê i nic wiêcej. Opracowa³ to mój czternasty prawujek, William
Westmoreland Hannamaker.
Dlaczego spyta³em ca³y czas powo³ujesz siê na swoje wiê-
zy rodzinne z wynalazcami? Przecie¿ po omiuset latach wszyscy s¹
tu spokrewnieni?
Zdawa³o mi siê, ¿e zadajê proste pytanie, ale G.W. Steiner spoj-
rza³ na mnie z niechêci¹ i odwróci³ siê, prowadz¹c nas do kolejnego
pokoju.
Znalelimy tam bakterie, które przerabia³y inne bakterie, które
przerabia³y jeszcze inne bakterie, które zmienia³y ludzkie ekskre-
menty w smaczne i po¿ywne jedzenie. Uwierzylimy im na s³owo,
¿e by³o smaczne. Wiem, przez rurki skafandrów ci¹gle zjadalimy
zutylizowanych siebie. Ale przynajmniej wiedzielimy, gdzie nasze
jedzenie by³o wczeniej.
Mieli bakterie, które bez pomocy wiat³a s³onecznego przera-
bia³y dwutlenek wêgla i wodê z powrotem na tlen i skrobiê. To tyle,
jeli chodzi o fotosyntezê.
Dostalimy te¿ listê wszystkiego, co kolejne probówki broni mog¹
zrobiæ z nieprzygotowanym ludzkim cia³em. Gdyby ktokolwiek st³uk³
je na Núncamais, Pensylwanii czy Kijowie, wszyscy by zniknêli,
94
ca³kowicie poch³oniêci i wbudowani w systemy ¿yciowe bakterii,
wirusów i programowanych aminokwasów.
Gdy tylko o tym pomyla³em, powiedzia³em g³ono. Ale dosze-
d³em tylko do s³owa Kijów.
Kijów? Jedna z kolonii nazywa siê Kijów?
Wzruszy³em ramionami.
S¹ tylko trzy skolonizowane planety. Kijów, Pensylwania i Nún-
camais.
Rosyjskiego pochodzenia?
O ¿esz, pomyla³em. O ¿esz to s³owo ogólnego stosowania,
zastêpuj¹ce dowolne przekleñstwo, blunierstwo oraz wszelkie por-
nograficzne i fekalno-analne wyra¿enia, jakie przychodzi³y mi wte-
dy do g³owy.
W tym miejscu wycieczka dobieg³a koñca.
W sypialni zdalimy sobie sprawê, ¿e gocinnoæ naszych go-
spodarzy uleg³a wyczerpa³a siê. Po chwili Harold zrozumia³, ¿e to
moja wina.
Kapitanie, do licha, gdyby pan nie wspomnia³ o Kijowie, nie
zamknêliby nas w ten sposób!
Zgodzi³em siê w nadziei, ¿e to go uspokoi, ale wcieka³ siê da-
lej, dopóki nie nacisn¹³em klawisza dyscyplinera w moim ma³pim
skafandrze.
Potem skonsultowalimy siê z komputerami.
Mój poinformowa³, ¿e we wszystkim, co nam mówiono, pomi-
niêto ca³kowicie dwie dziedziny wiedzy. Po pierwsze, by³o jasne, ¿e
w przesz³oci ma³e ludziki intensywnie pracowa³y nad ludzkim DNA,
ale nikt nawet nie sugerowa³, ¿e jakiekolwiek badania prowadzone
s¹ wspó³czenie. Po drugie, chocia¿ pokazywano nam ró¿nego ro-
dzaju broñ wysy³an¹ przeciwko Rosjanom na drugim koñcu wiata,
tutaj nie zobaczylimy nawet ladu broni osobistej.
Oho ucieszy³ siê Harold. Czyli jeli tylko uda siê wywa¿yæ
drzwi, nic nas nie powstrzyma. A mogê to zrobiæ, kiedy tylko zechcê
oznajmi³, bawi¹c siê klawiszami skafandra.
Poprosi³em go, ¿eby zaczeka³, dopóki nie skoñczymy raportów.
Amauri owiadczy³, ¿e zgromadzi³ doæ informacji z rozmów
i przez ma³pie oczy, wiêc mo¿emy wracaæ do domu z ca³¹ wiedz¹
o rekombinacjach DNA, zmagazynowan¹ w naszych komputerach.
A potem skafander Vladimira wywietli³ holomapê Bazy 004.
Jaskrawozielone, nieskoñczenie cienkie linie oznacza³y ciany,
drzwi i korytarze. Natychmiast rozpoznalimy te, po których cho-
95
dzilimy przez ca³y ranek. Odnalelimy laboratorium i pokój, gdzie
nas uwiêziono. A potem zauwa¿ylimy na rodku holomapy doæ
spory obszar, który wydawa³ siê pusty.
Widzielicie tak¹ salê? spyta³em.
Pokrêcili g³owami. Vladimir spyta³ holomapê, czy tam bylimy.
Skafander odpowiedzia³ swoim szeleszcz¹cym ma³pim g³osem:
Nie. Oznaczy³em tylko niespenetrowany obwód i otwory, któ-
re byæ mo¿e stanowi¹ wejcia.
A wiêc tam nas nie wpucili uzna³ Harold. Wiedzia³em, ¿e
dranie co ukrywaj¹.
Mo¿emy zgadywaæ powiedzia³em. Ta sala ma co wspól-
nego z broni¹ osobist¹ albo z pracami nad ludzkim DNA.
Przez krótk¹ rozwa¿alimy wszystkie te wnioski i stwierdzili-
my, ¿e niewiele nam daj¹. Wreszcie przemówi³ Vladimir. Taki pó³-
królik zawsze wpadnie na jaki pomys³ niedostêpny trzem br¹zo-
wym. Niez³y dowód na to, ¿e teoria rasowa jest tylko stekiem bzdur.
Do diab³a z broni¹ osobist¹ rzuci³ Vladimir. Nie potrzebu-
j¹ ¿adnej broni osobistej. Wystarczy, ¿e zrobi¹ nam ma³e dziurki
w skafandrach i pozwol¹ dostaæ siê zarazkom.
Skafandry natychmiast siê zamkn¹ odpar³ Amauri, ale od
razu siê poprawi³. Wirus chyba nie potrzebuje tyle czasu, ¿eby siê
przedostaæ, prawda?
Harold nie zrozumia³.
Niech tylko który z tych króliczków spróbuje mnie dotkn¹æ
no¿em, a rozprujê go od dupy po pachy.
Nie zwracalimy na niego uwagi.
Dlaczego s¹dzisz, ¿e s¹ tu jakie wirusy? Nasze skafandry ni-
czego nie wykazuj¹ zauwa¿y³em.
Vladimir ju¿ wszystko przemyla³.
Pamiêtaj, co mówili o Rosjanach, którzy wprowadzili tutaj te
swoje potworki z aminokwasów.
Rosjanie parskn¹³ lekcewa¿¹co Amauri.
Masz racjê przyzna³ Vladimir. Ale nie podno g³osu, viado.
Amauri zaczerwieni³ siê.
Quem é que ce chama de viado! zawo³a³ gniewnie.
Przycisn¹³em klawisz dyscyplinera. Nie mielimy wczeniej cza-
su na k³ótnie.
Uwa¿aj, co mówisz, Vladimir. Mamy ju¿ doæ problemów.
Przepraszam, kapitanie, i ciebie, Amauri. Jestem trochê zde-
nerwowany.
96
Jak wszyscy.
Vladimir nabra³ tchu i mówi³ dalej.
Kiedy te zarazki siê tu dosta³y, 004 by³a pewnie ca³kiem prze-
puszczalna. Ci, hm, Rosjanie, pompowali tu wtedy coraz wiêcej od-
mian.
Dlaczego wszyscy nie umarli?
Mylê, ¿e wielu ludzi zginê³o, lecz ocaleli ci, których cia³a
lepiej przyjmowa³y te wymylone zatyczki. Teraz zatyczki s¹ nor-
malnymi elementami przemian chemicznych w ich ciele. Przecie¿
musz¹ byæ, prawda? Mówili, ¿e s¹ przekazywane z DNA kolejnym
pokoleniom.
Zrozumia³em. Amauri równie¿.
A zatem mieli siedem czy osiem wieków doboru ze wzglêdu
na adaptowalnoæ zauwa¿y³.
Czemu nie? odpar³ Vladimir. Zauwa¿y³e? Jedenastu ba-
daczy rozwija nowe rodki ataku, a tylko dwóch zajmuje siê obron¹.
Nie martwi¹ siê specjalnie.
Matko Ziemio pokrêci³ g³ow¹ Amauri. Co w ciebie wst¹-
pi³o?
Przeziêbi³a siê stwierdzi³ Vladimir i rozemia³ siê g³ono.
To wirus. Tak zwana ludzkoæ.
Przez chwilê przygl¹dalimy siê holomapie. Znalaz³em cztery
ró¿ne drogi z naszej celi do tej tajnej sali, gdybymy chcieli siê tam
dostaæ. Znalaz³em te¿ trzy trasy do wyjcia. Pokaza³em je pozosta-
³ym.
Tak przyzna³ Harold. K³opot w tym, ¿e nie wiadomo, czy
te drzwi naprawdê prowadz¹ do nieznanego obszaru. To znaczy, ¿e
za trzema lub czterema mog¹ byæ komórki na szczotki albo jakie
warsztaty.
Racja.
Zastanawialimy siê, czy powinnimy raczej uciekaæ do statku,
czy przekonaæ siê, co przed nami ukrywali. I wtedy w³anie rosyjski
atak pomóg³ nam podj¹æ decyzjê. Pod³oga zadr¿a³a, jakby jaki gi-
gantyczny pies wzi¹³ Bazê 004 w zêby i potrz¹sn¹³ ni¹ mocno. Po-
tem wiat³a zamigota³y i zgas³y.
Idealna okazja powiedzia³em w ma³pie usta.
Zgodzili siê. Zapalilimy reflektory skafandrów i skierowalimy
je na drzwi. Harold poczu³ siê nagle bardzo wa¿ny. Podszed³ i prze-
sun¹³ magicznym p³etwopalcem wzd³u¿ futryny. Potem cofn¹³ siê
i dotkn¹³ dwigni na skafandrze.
97
Lepiej siê odwróæcie poradzi³. Mo¿e mocno b³ysn¹æ.
Chocia¿ patrzy³em na tyln¹ cianê celi, wybuch i tak olepi³ mnie
na parê sekund. Gdy siê odwróci³em, wiat³o wydawa³o siê lekko
zielonkawe. Drzwi le¿a³y na pod³odze w kawa³kach, a sam otwór po
nich te¿ nie wygl¹da³ zbyt równo.
Niez³a robota, Haroldzie pochwali³em go.
Graças a deus odpar³ i musia³em siê rozemiaæ.
Zabawne, ¿e te religijne frazy nie gin¹ nawet u takiego bezbo¿-
nego filho de punta jak Harold.
Potem przypomnia³em sobie, ¿e do mnie nale¿y wydawanie roz-
kazów. Wiêc wyda³em.
Drugie ze sprawdzanych drzwi prowadzi³y do sal, które chcieli-
my obejrzeæ. Ale w chwili, gdy tam weszlimy, zapali³y siê wiat³a.
Do licha. Przywrócili funkcjonowanie bazy mrukn¹³ Amauri.
Ale Vladimir tylko wskaza³ rêk¹ korytarz.
Grochówka przedosta³a siê do wewn¹trz. Przelewa³a siê w na-
sz¹ stronê.
Cokolwiek zrobili Rosjanie, wybili spor¹ dziurê w pow³oce
stacji stwierdzi³ Vladimir, mierz¹c w ma laserowym palcem. Na-
wet przy pe³nej mocy, zmieni³ w parê tylko niewielki punkt. Reszta
zbli¿a³a siê nadal.
Kto ma ochotê pop³ywaæ? spyta³em. Nikt nie chcia³. Pogo-
ni³em ich wiêc do niespecjalnie ukrytego pomieszczenia.
By³o tam kilku ma³ych ludzików, kul¹cych siê w ciemnoci.
Harold owin¹³ ich w kokony i wepchn¹³ do k¹ta. Moglimy siê ro-
zejrzeæ.
W³aciwie nie by³o nic do ogl¹dania. Typowe wyposa¿enie labo-
ratoryjne i trzydzieci dwa akwaria, mniej wiêcej po metrze kwadrato-
wym. Nad nimi pali³y siê lampy kwarcowe. Zajrzelimy do rodka.
Zwierzêta wygl¹da³y na galaretowate. Wtedy nie dotkn¹³em jesz-
cze ¿adnego, ale widzia³em, jak powoli wysuwaj¹ nibynó¿ki. Uzna-
³em, ¿e ten, któremu siê przygl¹dam, ma doæ tward¹ skórê, a w rod-
ku galaretê. Wszystkie by³y jasnobr¹zowe, janiejsze nawet ni¿ skóra
Vladimira. Ale tu i tam widzia³em zielone punkty. Ciekawe, czy s¹
zdolne do fotosyntezy, pomyla³em.
Patrz, w czym one p³ywaj¹ rzuci³ Amauri i zda³em sobie spra-
wê, ¿e to grochówka.
Pewnie wyhodowali gigantyczne ameby, które ¿ywi¹ siê wszyst-
kimi innymi mikroorganizmami stwierdzi³ Vladimir. Mo¿e wy-
tresowali je do przenoszenia bomb. Przeciwko Rosjanom.
7 Chaos
98
W tej w³anie chwili Harold otworzy³ ogieñ ze swojego arsena-
³u. Zauwa¿y³em, ¿e ma³e ludziki zebra³y siê przy drzwiach, wyra-
nie podniecone. Kilku z nich, z przodu, wygl¹da³o na martwych.
Harold pewnie pozabija³by wszystkich, tyle ¿e wci¹¿ stalimy
przy akwarium z gigantyczn¹ ameb¹. Kiedy krzykn¹³, zobaczylimy,
¿e paskudztwo chwyci³o go za nogê. Na naszych oczach upad³, dol-
na po³owa nogi odpad³a, a ameba dalej w¿era³a siê w udo.
Gapilimy siê tak d³ugo, ¿e malcy zd¹¿yli nas z³apaæ. By³o ich tylu,
¿e opór straci³ sens. Poza tym nie moglimy oderwaæ wzroku od Harolda.
Ameba przesta³a jeæ mniej wiêcej na wysokoci pachwiny. Ale
to nie mia³o ju¿ znaczenia. Harold nie ¿y³. Nie wiedzielimy, jaka
choroba go zabi³a, ale gdy tylko skafander siê rozerwa³, zacz¹³ wy-
miotowaæ, a twarz pokry³a siê krostami. Krótko mówi¹c, Vladimir
mia³ racjê co do obecnoci wirusów w Bazie 004.
Ameba ukszta³towa³a siê w piêciok¹t. Piêcioma g³adkimi boka-
mi siedzia³a na wielkiej ranie, która kiedy by³a miednic¹. Nagle, po
krótkiej konwulsji, wszystkie boki podzieli³y siê na po³owy, tworz¹c
ostre k¹ty, tak ¿e teraz by³o ich dziesiêæ. Potem porodku pojawi³y
siê cieniutkie pêkniêcia i jak rozciêta w po³owie galareta, która
postanowi³a siê wreszcie rozdzieliæ obie po³ówki opad³y na boki.
Szybko utworzy³y dwa nowe piêciok¹ty, a potem znów zmieni³y siê
w nieregularne bry³y i wróci³y do po¿erania Harolda.
No tak rzek³ Amauri. Maj¹ broñ osobist¹.
Gdy przemówi³, pêk³ czar milczenia. Ludziki rozci¹gnê³y nas na
sto³ach, kieruj¹c w nasz¹ stronê ostre przedmioty. Gdyby choæ jeden
z nich przebi³ skafander, bylibymy martwi. Le¿elimy nieruchomo.
Richard Nixon Dixon, czo³owy halibut, przes³uchiwa³ nas oso-
bicie. Zaczê³o siê od pytania o Rosjan. Kiedy ich odwiedzilimy,
dlaczego postanowilimy s³u¿yæ im, a nie Amerykanom, itd. Powta-
rzalimy, ¿e to bzdura.
Ale kiedy zagrozili, ¿e wytn¹ otwór w skafandrze Vladimira,
uzna³em, ¿e doæ tego.
Powiedz im! krzykn¹³em w ma³pie usta, a Vladimir zawo³a³:
Dobrze.
Ludziki odst¹pi³y.
Nie ma ¿adnych Rosjan powiedzia³ Vladimir.
Ludziki przygotowa³y siê do wycinania dziury.
Nie, czekajcie, to prawda! Kiedy odebralimy wasz sygna³
namiarowy, przed l¹dowaniem, kilka razy oblecielimy ca³¹ planetê.
Nie ma tam ¿adnego ¿ycia. Tylko tutaj!
99
Komunistyczne ³garstwa uzna³ Richard Nixon Dixon.
wiêta prawda! zawo³a³em. Nie dotykaj go, cz³owieku! On
mówi prawdê. Na ca³ej planecie jest tylko ta grochówka. Pokrywa
ka¿d¹ piêd ziemi, ka¿dy centymetr wody, z wyj¹tkiem paru dziur
na biegunach.
Dixon trochê siê zmiesza³, a ludziki poszepta³y miêdzy sob¹.
Chyba mój g³os zabrzmia³ szczerze.
Je¿eli nie ma tam ludzi zapyta³ Dixon to sk¹d siê bior¹
rosyjskie ataki?
Odpowiedzia³ Vladimir. Szybko myla³, jak na królika.
Spontaniczna rekombinacja. Wy i Rosjanie wyhodowalicie
nowe szczepy ka¿dego mikroba, a one rozwija³y siê jak szalone.
Wszyscy ludzie, wszystkie zwierzêta i wszystkie roliny zginê³y. Prze-
¿y³y tylko mikroby, lecz ci¹gle wprowadzalicie nowe szczepy,
wspó³zawodnicz¹ce z tymi potworkami na zewn¹trz. Te, które nie
mog³y siê zaadaptowaæ, ginê³y. A teraz zosta³y tylko takie, które siê
adaptuj¹. Bez przerwy.
Andrew Jackson Wallichinsky, szef naukowców, pokiwa³ smut-
no g³ow¹.
To brzmi rozs¹dnie.
Przez ostatnie tysi¹c lat jednego nauczylimy siê o komuni-
stach rzek³ Richard Nixon Dixon. Nie mo¿na im ufaæ.
No có¿ zauwa¿y³ Andy Jack. £atwo to sprawdziæ.
Próbuj. Dixon skin¹³ g³ow¹.
Trzech ludzików podesz³o do akwariów i ka¿dy wyj¹³ amebê.
W jednej chwili sta³o siê jasne, ¿e chc¹ je na nas po³o¿yæ. Amauri
wrzasn¹³. Vladimir poblad³. Te¿ bym krzykn¹³, gdybym nie by³ zajê-
ty po³ykaniem w³asnego jêzyka.
Spokojnie powiedzia³ Andy Jack. Nie zrobi¹ wam krzywdy.
Acredito! wrzasn¹³em. Tak jak Haroldowi!
Harold zabija³ ludzi. Te nic wam nie zrobi¹. Chyba ¿e bêdzie-
cie k³amaæ.
wietnie, pomyla³em. To jak próba czarownic. Rzuca siê je do
wody i jeli siê potopi¹, s¹ niewinne, a jeli p³ywaj¹, s¹ winne, wiêc
siê je zabija.
A mo¿e Andy Jack mówi³ prawdê i rzeczywicie ameby nic nam
nie zrobi¹ Jeli nie pozwolimy po³o¿yæ na sobie tych bestii, bêd¹
wiedzieli, ¿e k³amalimy, i przek³uj¹ nam skafandry.
Powiedzia³em wiêc ludzikom, ¿eby spróbowa³y tylko ze mn¹.
Nie musz¹ sprawdzaæ nas wszystkich.
100
Potem wsun¹³em jêzyk miêdzy zêby, gotów zgryæ mocno i wci¹-
gn¹æ krew do p³uc, gdyby to drañstwo zaczê³o mnie po¿eraæ. Uzna-
³em, ¿e przyjemniej bêdzie zejæ z tego wiata samodzielnie.
Po³o¿yli stwora na moich ramionach. Nie przebi³ skafandra. Prze-
la³ siê tylko w stronê g³owy.
Potem obj¹³ szybê he³mu i zapad³a ciemnoæ.
Kane Kanea rozleg³a siê delikatna wibracja szyby.
Meu deus szepn¹³em.
Ameba potrafi³a mówiæ. Ale ja nie musia³em jej odpowiadaæ.
Pytania dochodzi³y przez wibracjê szyby he³mu. Le¿a³em bez ru-
chu, a ona zna³a odpowied. Prosta sprawa. By³em tak przera¿ony,
¿e w czasie tej rozmowy dwa razy siê zsika³em. Ale mój niezawod-
ny ma³pi skafander oczyci³ wszystko i zamieni³ w niadanie jak
zwykle.
Wreszcie przes³uchanie siê skoñczy³o. Ameba zsunê³a siê z he-
³mu i wróci³a na ramiona jednego z ludzików, który przeniós³ j¹ do
Andyego Jacka i Rickyego Nicka. Obaj po³o¿yli na niej d³onie, a po-
tem spojrzeli na nas zaskoczeni.
Mówilicie prawdê. Nie ma Rosjan.
Vladimir wzruszy³ ramionami.
Dlaczego mielibymy k³amaæ?
Andy Jack ruszy³ w moj¹ stronê, trzymaj¹c w rêkach monstrum,
które mnie przes³uchiwa³o.
Prêdzej siê zabijê, ni¿ pozwolê, by to mnie znowu dotknê³o.
Andy Jack zatrzyma³ siê zdziwiony.
Wci¹¿ siê boisz?
Jest inteligentne odpar³em. Czyta³o w moich mylach.
Vladimir by³ zaskoczony, a Amauri mrukn¹³ co pod nosem.
Andy Jack tylko siê umiechn¹³.
Nie ma w tym nic tajemniczego. Potrafi czytaæ i interpretowaæ
fale elektromagnetyczne twojego mózgu w po³¹czeniu z amitrono-
w¹ emisj¹ tarczycy.
Co to jest? spyta³ Vladimir.
Andy Jack spojrza³ z dum¹.
Ten jest moim synem.
Czekalimy na puentê tego dowcipu. Nie nadesz³a. I nagle zro-
zumielimy, ¿e znalelimy to, co nas interesowa³o: wynik badañ
ma³ych ludzików nad rekombinacjami ludzkiego DNA.
Pracowalimy nad nimi od dawna. W koñcu uda³o nam siê,
jakie cztery lata temu wyjani³ Andy Jack. S¹ nasz¹ ostatni¹
101
lini¹ obrony. Ale teraz, gdy wiemy, ¿e Rosjanie s¹ martwi, nie ma
powodu, ¿eby pozostawa³y w gniazdach.
Pochyli³ siê i w³o¿y³ amebê do grochówki, która zalewa³a ju¿
pod³ogê na g³êbokoæ oko³o szeædziesiêciu centymetrów. Ameba
rozp³aszczy³a siê natychmiast na powierzchni, a¿ osi¹gnê³a jaki metr
rednicy. Przypomnia³em sobie szepcz¹cy g³os, s³yszany przez szy-
bê skafandra.
To jest zbyt elastyczne, ¿eby mieæ mózg stwierdzi³ Vladimir.
Bo nie ma przyzna³ Andy Jack. Funkcje mózgu s¹ rozdzie-
lone na ca³e cia³o. Gdyby go poci¹æ na czterdzieci kawa³ków, ka¿-
dy z nich mia³by doæ pamiêci i funkcji mózgowych, ¿eby ¿yæ dalej.
Jest niezniszczalny. A kiedy kilka z nich zbierze siê razem, generuj¹
pole wspó³czulne. I staj¹ siê wtedy bardzo inteligentne.
Klasowy prymus i w ogóle. Jasna sprawa mrukn¹³ Vladimir.
Nie potrafi³ ukryæ obrzydzenia w g³osie.
Co do mnie, to stara³em siê nie wymiotowaæ.
Wiêc to jest kolejny etap ewolucji, myla³em. Cz³owiek r¿nie
planetê, a¿ nadaje siê tylko dla mikrobów, a potem zmienia sam sie-
bie tak, ¿e ¿yje na diecie z bakterii i wirusów.
To naprawdê idealny krok ewolucyjny oznajmi³ Andy Jack.
Ten maluch niemal odruchowo adaptuje siê do nowych odmian
paso¿ytniczych bakterii i wirusów. wiadomie kontroluje swój ze-
staw DNA. Manipuluje DNA innych organizmów, absorbuj¹c je przez
pó³przepuszczalne membrany specjalizowanych komórek, potem
przekszta³ca je i uwalnia.
Jako nie mam ochoty go karmiæ ani zmieniaæ mu pieluch.
Andy Jack rozemia³ siê lekko.
Rozmna¿aj¹ siê przez podzia³, wiêc nigdy nie s¹ dzieæmi. Oczy-
wicie, jeli który kawa³ek jest za ma³y, potrzebuje czasu, aby zy-
skaæ pe³niê mo¿liwoci. Ale w normalnym trybie zawsze s¹ doros³e.
Andy Jack wyci¹gn¹³ rêkê i pozwoli³, by syn owin¹³ mu siê wo-
kó³ ramienia. Potem ruszy³ do miejsca, gdzie sta³ Richard Nixon
Dixon. Andy Jack po³o¿y³ mu rêkê z ameb¹ na ramieniu.
A przy okazji, sir powiedzia³. Kiedy Rosjanie s¹ martwi, to
cholerna wojna jest zakoñczona, sir.
I co? zdziwi³ siê Dixon.
Nie potrzebujemy ju¿ dowódcy.
Zanim Dixon zd¹¿y³ odpowiedzieæ, ameba przegryz³a mu szyjê
i ju¿ nie ¿y³. Doæ gwa³towny przewrót, pomyla³em i zerkn¹³em na
pozosta³ych ludzików, oczekuj¹c jakiej reakcji. Zdaje siê, ¿e niko-
102
mu to nie przeszkadza³o. Najwyraniej ich superpatriotyczny milita-
ryzm nie siêga³ zbyt g³êboko. Poczu³em niejasn¹ ulgê. Mo¿e jednak
mieli ze mn¹ co wspólnego.
Postanowili nas wypuciæ, a my z zadowoleniem skorzystalimy
z oferty. W drodze do wyjcia pokazali nam jeszcze, co spowodo-
wa³o wybuch przy ostatnim rosyjskim ataku. Ta pleñ, która po-
krywa³a stalowe powierzchnie instalacji, w jednym miejscu zmuto-
wa³a siê lekko, dopuszczaj¹c stalo¿erne bakterie do symbiozy.
Mutacja przypadkiem nast¹pi³a w miejscu, gdzie o cianê opiera³y
siê zbiorniki wodoru. Kiedy powsta³ otwór, jeden z pierwszych uk³a-
dów aminokwasów, jaki wla³ siê z grochówk¹, okaza³ siê takim, któ-
ry reaguje gwa³townie z czystym wodorem. Skutkiem by³a trzyse-
kundowa eksplozja populacji. Wyrwa³a solidny kawa³ Bazy 004.
Kiedy wrócilimy na kuter, bylimy zadowoleni, ¿e zostawili-
my star¹ dobr¹ Pollywog, unosz¹c¹ siê jakie czterdzieci metrów
nad ziemi¹. I tak nie obesz³o siê bez uszkodzeñ. Jeden z powietrz-
nych mikrobów mia³ talent zag³êbiania siê w cieniutkie szczeliny
i gwa³townego rozmna¿ania, przez co poszerza³ mikroskopowe pêk-
niêcia w strukturze statku. Mimo to Amauri uzna³, ¿e mo¿emy star-
towaæ.
Nikogo nie uca³owalimy na po¿egnanie.
I tak przekaza³em wam teraz prawdziw¹ historiê naszych odwie-
dzin na Matce Ziemi w roku dwa tysi¹ce osiemset dziesi¹tym. Od-
niesienia do obecnej sytuacji powinny byæ oczywiste. Jeli pozwoli-
my, aby Pensylwania da³a siê wci¹gn¹æ w tê nêdzn¹ wojenkê miêdzy
Kijowem a Núncamais, bêdziemy zas³ugiwali na to, co nas spotka.
Bo to, co robi¹ te przeklête konwertery antymaterii, sprawi, ¿e woj-
na biologiczna wyda siê przyjemna jak w¹chanie godzików.
A je¿eli cokolwiek ludzkiego przetrwa tê wojnê, na pewno nie
bêdzie przypomina³o tego, co nazwalibymy cz³owiekiem.
Byæ mo¿e obecnie nie ma to dla nikogo znaczenia. Dla mnie ma.
Nie podoba mi siê perspektywa ameb jako wnuków, a posiadanie
kuzynów z antymaterii poci¹ga mnie jeszcze mniej. Przez ca³e ¿ycie
by³em cz³owiekiem i zd¹¿y³em siê przyzwyczaiæ.
Dlatego radzê: w³¹czmy nasze represory i przeczekajmy tê woj-
nê. Czekajmy do chwili, a¿ unicestwi¹ siê nawzajem, a potem we-
my siê do pracy nad zachowaniem ludzkoci ¿ywej i ludzkiej.
Tyle traktatów politycznych. Jeli zag³osujecie za wojn¹, obie-
cujê, ¿e niejeden kuter wyruszy w pustkê. Kiedy kolonizowalimy
planety, wiêc mo¿emy to zrobiæ raz jeszcze. Na wypadek, gdyby kto
103
nie zrozumia³ aluzji, jest to wezwanie dla ochotników o ile, jeli
i kiedy. Skoñczy³em.
Nie ca³kiem skoñczy³em. Po pierwszym wydruku tego progra-
mu otrzyma³em wiele pytañ, dlaczego nie z³o¿ylimy meldunku, kie-
dy wrócilimy do domu. Odpowied jest prosta. Na Núncamais fa³-
szowanie dziennika statku jest zbrodni¹. A musielimy to zrobiæ.
Gdy tylko wystartowalimy z Matki Ziemi, Vladimir kaza³ kom-
puterowi przedstawiæ wszystkie znaleziska, wszystkie dane, wszyst-
kie wnioski na temat rekombinacji DNA. A potem je wykasowa³.
Pewnie bym go powstrzyma³, gdybym siê zorientowa³, co za-
mierza. Ale kiedy skoñczy³, obaj z Amaurim zrozumielimy, ¿e mia³
racjê. Na takie merda nie ma miejsca we wszechwiecie.
Potem systematycznie zatarlimy wszystkie lady. Usunêlimy
wpisy dotycz¹ce Bazy 004, wymazalimy wspomnienia o sygnale
namiarowym. W komputerze pozosta³ tylko zapis naszego lotu orbi-
talnego, ukazuj¹cy wy³¹cznie siêgaj¹c¹ od morza do morza grochów-
kê. Nie by³o to ³atwe, ale w drodze do domu dodalimy jeszcze po-
wa¿ne uszkodzenie systemu podtrzymywania ¿ycia w skafandrze,
które kosztowa³o nas istnienie naszego drogiego przyjaciela i towa-
rzysza Harolda.
A potem zapisalimy w dzienniku statku: Planeta niezdatna do
zamieszkania przez ludzi. Nie odkryto ¿adnych ladów ludzkiego
¿ycia.
Do diab³a. To nawet nie by³o k³amstwo.
104
6. W PSIEJ BUDZIE
K
iedy Mklikluln siê zbudzi³, odczuwa³ tak¹ sam¹
depresjê jak wtedy, kiedy zasypia³ dziewiêædziesi¹t siedem lat temu.
I chocia¿ wiedzia³, ¿e jego nastrój tylko siê pogorszy, natychmiast
przeskanowa³ tyln¹ czêæ nieba, szukaj¹c gwiazdy, która by³a s³oñ-
cem. Nie znalaz³ jej. To znaczy³o, ¿e nawet po dodaniu czasu przy-
spieszania i hamowania, wiat³o nowej czy supernowej nie dotar³o
jeszcze do systemu, który by³ jego celem.
Mniejsza z sentymentalizmem, pomyla³, skupiaj¹c uwagê na
danych zbli¿aj¹cego siê uk³adu. To co, ¿e lodowe urwiska stopniej¹,
a l¹dy zmieni¹ siê w ogromne, pokrywaj¹ce ca³¹ planetê jeziora? To
co, ¿e atmosfera uleci w ¿arze? Kogo to obchodzi? Ludzkoæ jest
bezpieczna.
Tak bezpieczna, jak tylko mog¹ byæ bezcielesne umys³y, spo-
czywaj¹ce we w³asnych polach mylowych gdzie w kosmosie, cze-
kaj¹ce na natychmiastowy przekaz wieci, ¿e tutaj dostêpne s¹ cia³a,
tutaj jest dom dla milionów, dla których zabrak³o statków, tutaj mo-
¿emy raz jeszcze
Raz jeszcze co?
Niewa¿ne, jak daleko szukamy, przypomnia³ sobie Mklikluln; nie
ma ¿adnej szansy natrafienia na te piêkne, symetryczne, heksagonal-
nie delikatne cia³a, jakie pozostawilimy za sob¹ na pastwê p³omieni.
Oczywicie, Mklikluln wci¹¿ jeszcze mia³ swoje cia³o, ale tylko
na krótko.
105
Trzynacie planet, z których dwie wspó³orbitowa³y jako planeta
podwójna na pozycji trzeciej. Ignoruj¹c gazowe giganty i zamarz-
niête odpryski poza zasiêgiem strefy ¿ycia, Mklikluln uzyskiwa³ co-
raz ciekawsze z³o¿one dane o planecie podwójnej i o pojedynczym
czerwonym karze³ku na czwartej orbicie.
Czerwona by³a martwa, mniejsza z podwójnej pary jeszcze gor-
sza, ale wiêksza, b³êkitno-zielona, nadawa³a siê idealnie. Nie dlate-
go, ¿e warunki na niej odpowiada³y ojczynie Mkliklulna, to by³o
niemo¿liwe. Ale dlatego, ¿e istnia³o na niej ¿ycie. Nie tylko ¿ycie,
lecz ¿ycie inteligentne.
A przynajmniej doæ rozumne. Promieniowanie energetyczne
w widmie sub- i suprawidzialnym przewy¿sza³o odbicie promienio-
wania gwiazdy (nie, muszê myleæ o niej jako s³oñcu) i to doæ znacz-
nie. Energia najwyraniej pochodzi³a z rozbijania sk³adowych wê-
glowych; aktualna teoria (aktualna? nie, sprzed dziewiêædziesiêciu
siedmiu lat) uznawa³a, ¿e jest to logiczna baza energetyczna cywili-
zacji rozwijaj¹cej siê w takiej temperaturze. Naukowcy bêd¹ zachwy-
ceni.
Po kilku miesi¹cach manewrów pojazdem znalaz³ siê na orbicie
stacjonarnej wokó³ wiêkszej z planet podwójnych. Zacz¹³ monitoro-
waæ komunikacjê na suprawidzialnych d³ugociach fal. Szybko na-
uczy³ siê jêzyka, chocia¿ oczywicie jego cia³o nie mog³o wydawaæ
takich dwiêków. Westchn¹³ tylko, gdy zrozumia³, ¿e obcy, tak jak
jego w³asny lud, nazwali sw¹ ma³¹ gwiazdê s³oñcem, mniejsz¹
podwójn¹ ksiê¿ycem, a swoj¹ nêdzn¹ przegrzan¹ planetê ziemi¹
(terr¹, mundi itd.). Zestaw jêzyków by³ imponuj¹cy; pomyleæ, ¿e
ludzie zadali sobie tyle trudu, by dla samej mi³oci logicznego my-
lenia stworzyæ setki ca³kowicie ró¿nych sposobów komunikacji.
Musz¹ mieæ wspania³e umys³y!
Przez moment b³ysnê³a mu myl, ¿eby przej¹æ dla jego ludu te
dwuno¿ne cia³a dominuj¹cej rasy inteligentnej. Ale prawo to prawo.
Jego rodacy pope³niliby masowe samobójstwo, gdyby zrozumieli
a musieliby zrozumieæ ¿e zdobyli cia³a kosztem innej inteligentnej
rasy. Takie dwunogi mo¿na by uznaæ za prawie ludzi, nie brakowa³o
im nawet poczucia humoru, które przypomina³o Mkliklulnowi jego
¿onê (och, Glundnindn, by³a pilotem, który zg³osi³ siê, by zanurko-
waæ w s³oñce i pobraæ próbki; ciebie to zabi³o, ale ocali³o cywiliza-
cjê!); nie chcia³ jednak po niej rozpaczaæ.
Dominuj¹ca by³a wykluczona. Inne podobne dwunogi ¿y³y w zbyt
ma³ej liczbie, budzi³y lêk i niezrozumienie w rasie dominuj¹cej. In-
106
nym zwierzêtom o w³aciwie rozwiniêtych populacjach brakowa³o
funkcji cia³a, które mog³yby bez wiêkszych przeróbek podtrzymaæ
inteligencjê. Wiele by³o zbyt s³abych, ¿eby prze¿yæ bez pomocy, i ¿y³o
zbyt krótko, ¿eby stworzyæ cywilizacjê.
I tak jego wybór ograniczy³ siê do dwóch czworonogów, zupe³-
nie ró¿nych typów, oczywicie, ale w dopuszczalnych granicach.
Oba mia³y pe³ny dostêp do mieszkañ rasy dominuj¹cej, a tak¿e od-
powiedni¹ konstrukcjê cia³a, pozwalaj¹c¹ na utrzymanie intelektu.
Oba posiada³y potencjalne rodki komunikacji; by³o ich dostatecz-
nie wiele, by przyj¹æ umys³y czekaj¹ce w miêdzygwiezdnej prze-
strzeni.
Mklikluln w mylach wykona³ odpowiednik rzutu monet¹; rzu-
ci³by monet¹, gdyby nie to, ¿e nie mia³ ani r¹k, ani monety, ani odpo-
wiedniej grawitacji.
Dokona³ wyboru, wskazuj¹c bardziej ha³aliwy typ o wiêkszej
inteligencji, ciesz¹cy siê ju¿ mi³oci¹ wiêkszoci osobników rasy
panuj¹cej, i zacz¹³ planowaæ, jak wprowadziæ przetworniki, które
przywo³aj¹ jego lud. (Rasa dominuj¹ca nie mo¿e wiedzieæ, co siê
dzieje; jednoczenie nie mo¿na tego zrobiæ bez ich pomocy.)
Szeæ wierzcho³ków Mkliklulna wibrowa³o delikatnie, gdy siê
zastanawia³.
Abu by³ le op³acany, niedo¿ywiony, wychudzony i mia³ mniej
wiêcej dwanacie minut do koñca ¿ywota. Rozmyla³ w³anie o pierw-
szym problemie, kiedy pojawi³ siê czwarty.
Dlaczego p³ac¹ mi mniej ni¿ Fajsalowi, który siedzi na ty³ku
przy bramie, kiedy ja muszê przez ca³y dzieñ spacerowaæ przed
drzwiami cel? mrucza³ ze s³usznym oburzeniem, cichutko, ¿eby
zwierzchnik go nie us³ysza³. Czy nie jestem dobrym mahometani-
nem? Czy nie jestem równie m¹dry? Czy nie jestem równie lojalny
wobec partii?
Pogr¹¿y³ siê w s³usznej niechêci do nieludzkiego traktowania
nie ludzkoci jako takiej, lecz konkretnie Abu ibn Assura kiedy
nagle w pustynnym wiêzieniu rozleg³ siê huk, a po nim dmuchn¹³
straszliwy, gor¹cy wicher, nios¹cy suchy piasek. Abu wrzasn¹³ i za-
s³oni³ oczy, jednak za póno piasek otworzy³ mu je si³¹, a gor¹ce
powietrze wysuszy³o na wiór.
Dlatego w³anie nie zobaczy³ dziury w zewnêtrznej cianie celi
nr 23, gdzie siedzia³ wiêzieñ polityczny, skazany na rozstrzelanie
107
nastêpnego ranka za zabójstwo swojej ¿ony. Zwykle nie by³o to
¿adne przestêpstwo polityczne, chyba ¿e ¿ona by³a tak¿e córk¹
kogo, kto móg³ dzwoniæ w pewne miejsca i wsadzaæ ludzi do wiê-
zienia.
Dlatego nie zobaczy³ równie¿ swojego zwierzchnika, który nad-
bieg³, odkry³ pust¹ celê nr 23, a potem wymierzy³ w Abu pistolet
maszynowy, co mia³o byæ pierwszym krokiem do uczynienia z niesz-
czêsnego stra¿nika oficjalnego koz³a ofiarnego tej afery. Abu us³y-
sza³ jednak i poczu³ wystrza³, a zanim zgin¹³, zd¹¿y³ jeszcze pomy-
leæ, co siê sta³o.
Mklikluln rozprostowa³ nowe ramiona i nogi (poczwórnoæ tego
cia³a, dwustronnoæ, przyt³aczaj¹ca seksualnoæ wszystko to by³o
zadziwiaj¹ce, cudowne) i obszed³ dooko³a swój ma³y statek kosmicz-
ny. Piêtnoæ i dziesiêtnoæ palców r¹k i nóg! (Co bymy mogli zro-
biæ z palcami r¹k i nóg! Tyle ¿e pewnie wtedy nie rozwinêlibymy
mylomowy i skoñczylibymy na wibracji powietrza, tak jak ci lu-
dzie.) Wewn¹trz statku widzia³, jak jego w³asne cia³o rozpuszcza siê
szybko, gdy gor¹ce powietrze rolniczego Kansas podnios³o tempe-
raturê powy¿ej punktu topnienia lodu.
Sam z³ama³ prawo, ale nie mia³ innego wyjcia. Choæ ten akt by³
konieczny, choæ postara³ siê ukraæ cia³o cz³owieka i tak skazanego
na mieræ, wiedzia³, ¿e w³asny lud os¹dzi go, ska¿e i wykona egze-
kucjê za to, ¿e pozbawi³ ¿ycia inteligentn¹ istotê.
Tymczasem jednak dysponowa³ nowym cia³em i doznawa³ mnó-
stwa nowych wra¿eñ. Przesun¹³ jêzykiem po zêbach. Wydoby³ z gar-
d³a brzêcz¹cy dwiêk, którego u¿ywali do komunikacji. Spróbowa³
co powiedzieæ.
To by³o niemo¿liwe. Przynajmniej tak siê wydawa³o, gdy¿ jê-
zyk, wargi i szczêka stara³y siê wydawaæ arabskie dwiêki, do któ-
rych by³y przyzwyczajone, podczas gdy Mklikluln próbowa³ mówiæ
jêzykiem dominuj¹cym na falach radiowych.
Wci¹¿ æwiczy³, gdy roztopi³ siê statek (by³ wprawdzie przero-
czysty dla wiêkszoci fal elektromagnetycznych, jednak wywo³a³by
wiele komentarzy, gdyby kto go znalaz³), a kiedy wyruszy³ w drogê
do najbli¿szego miasta, potrafi³ siê ju¿ porozumiewaæ doæ swobod-
nie. Na tyle dobrze, aby zamówiæ w Korporacji Rozwoju Miasta
Kansas produkcjê urz¹dzenia, które zaprojektowa³; umówiæ siê z fir-
m¹ Farber, Farber i Mayanard, aby zg³osiæ patenty na ka¿dy szcze-
108
gó³ maszynerii; i z warsztatem stolarskim Sidneya, ¿eby produko-
wali psie budy.
Sprzeda³ wystarczaj¹co du¿o diamentów, aby zap³aciæ za pierw-
sze dwa tysi¹ce egzemplarzy. A potem ruszy³ w drogê, podpiewu-
j¹c w jêzyku, którego nauczy³ siê z radia.
¯eby miaæ siê i cieszyæ, zawsze s¹ powody piewa³ sobie.
Zawsze jest coca-cola i supernagrody.
S³oñce zachodzi³o, kiedy zameldowa³ siê w motelu na przed-
mieciu Manhattanu w stanie Kansas.
Ilu? zapyta³ recepcjonista.
Jeden odpar³ Mklikluln.
Nazwisko?
Redford powiedzia³, u¿ywaj¹c imienia, które wybra³ sobie z wielu
tysiêcy wspominanych na falach radiowych. Robert Redford.
Ha, ha umiechn¹³ siê recepcjonista. Na pewno czêsto siê
z pana miej¹.
Owszem, ale te¿ czêsto widujê wa¿nych ludzi.
Recepcjonista mia³ siê dalej. Mklikluln tak¿e siê umiechn¹³.
Mówienie by³o zabawne. Na przyk³ad mo¿na by³o k³amaæ. To sztu-
ka, jakiej jego lud nigdy nie opanowa³.
Zawód?
Akwizytor.
Naprawdê, panie Redford? Co pan sprzedaje?
Mklikluln wzruszy³ ramionami, æwicz¹c przy tym lekko zak³o-
potany wyraz twarzy.
Psie budy powiedzia³.
Royce Jacobsen otworzy³ frontowe drzwi swojego gor¹cego
domu i westchn¹³. Akwizytor.
Niczego nie chcemy powiedzia³.
Owszem, chce pan zapewni³ mê¿czyzna z umiechem.
Royce by³ trochê zdziwiony. Akwizytorzy zwykle nie k³óc¹ siê
z potencjalnymi klientami; na ogó³ prosz¹. A ci, którzy siê k³óc¹,
rzadko robi¹ to z takim spokojem i pewnoci¹ siebie. Facet by³ dup-
kiem, uzna³ Royce. Spojrza³ na teczkê z próbkami. Napis z boku g³o-
si³: Psie Budy SA.
Nie mamy psa powiedzia³ Royce.
Ale ma pan bardzo ciep³y dom, jak zauwa¿y³em odpar³ akwi-
zytor.
109
Owszem. Gor¹co jak w piekle, jak mawia pastor. Ha. miech
trwa³by d³u¿ej ni¿ to jedno ha, ale Royce by³ zgrzany, zmêczony
i rozmawia³ tylko z akwizytorem.
Przecie¿ ma pan klimatyzator.
Mam przyzna³ Royce. Ale nie mam pozwolenia na zu¿ycie
pr¹du za wiêcej ni¿ sto dolarów. Cholernaenergetyka. Wiêc je¿eli
w³¹czê klimatyzator na jeden dzieñ w miesi¹cu, muszê wy³¹czyæ lo-
dówkê albo kuchenkê, albo co jeszcze.
Akwizytor okaza³ zrozumienie.
Tylko tacy faceci jak ja t³umaczy³ Royce zawsze le na tym
wychodz¹. Mo¿e siê pan za³o¿yæ o w³asne buty, ¿e burmistrz ma tyle
klimatyzacji, ile sobie za¿yczy. Mo¿e siê pan za³o¿yæ o w³asne buty
i gacie, jak mawiaj¹ farmerzy, ¿e prezes cholernejenergetyki bierze
trzy gor¹ce prysznice dziennie i trzy zimne noc¹, a zim¹ zostawia
otwarte okno. Jestem tego pewien.
Racja powiedzia³ akwizytor. Zak³ady energetyczne s¹ w³a-
cicielami ca³ego kraju. W³acicielami ca³ego wiata, wie pan? My-
li pan, ¿e w Anglii czy Japonii wygl¹da to inaczej? Maj¹ paliwo,
a to znaczy, ¿e maj¹ z³oto.
Zgadza siê przytakn¹³ Royce. Podoba mi siê pan. Niech
pan wejdzie. W domu jest gor¹co jak w piekle, jak mawia pastor, ale
na pewno w nim przyjemniej ni¿ staæ w s³oñcu.
Usiedli na wytartej kanapie, a Royce szczegó³owo wyjani³, co
mu siê nie podoba w cholernejenergetyce, co myli o urzêdnikach
cholernejenergetyki i w jak¹ czêæ cia³a powinni sobie wcisn¹æ swo-
je przydzia³y, rachunki, raty i okresy maksymalnego i minimalnego
zu¿ycia.
Mam ju¿ miertelnie dosyæ pryszniców o drugiej w nocy!
wrzasn¹³ Royce.
Wiêc niech pan co z tym zrobi! poradzi³ akwizytor.
Jasne. Tylko co?
Niech pan kupi ode mnie psi¹ budê.
Royce uzna³, ¿e to zabawne. mia³ siê przez d³u¿sz¹ chwilê.
Lecz wtedy akwizytor zacz¹³ bardzo spokojnie mówiæ, pokazy-
waæ rysunki, wykresy, analizê kosztów, które dowodzi³y czego?
¯e przetwornik energii s³onecznej, zamontowany w psiej bu-
dzie, mo¿e regularnie zasilaæ ca³y pañski dom, daj¹c cztery razy wiê-
cej energii, ni¿ móg³by pan zu¿yæ, w³¹czaj¹c wszystkie domowe
odbiorniki, bez przerwy. A kosztuje to dok³adnie zero, oprócz tej
niewielkiej jednorazowej op³aty.
110
Royce pokrêci³ g³ow¹, chocia¿ psia buda bardzo mu siê spodoba³a.
Nie mogê. To nielegalne. O ile pamiêtam, jeszcze w osiem-
dziesi¹tym pi¹tym czy osiemdziesi¹tym szóstym wydali prawo za-
kazuj¹ce numerów z energi¹ s³oneczn¹. ¯eby chroniæ energetykê.
Akwizytor rozemia³ siê g³ono.
Myli pan, ¿e energetyka potrzebuje ochrony?
No tak przyzna³ Royce. To ja potrzebujê ochrony. Ale co
z odczytem liczników? Jeli przestanê zu¿ywaæ pr¹d, zamelduj¹
o tym, przeprowadz¹ ledztwo
Dlatego nie prze³¹czymy ca³ego domu. Tylko to, co zu¿ywa
du¿o pr¹du, a potem stopniowo bêdziemy od³¹czaæ urz¹dzenia z nor-
malnego zasilania na s³oneczne, a¿ bêdzie pan p³aci³ jakie piêtna-
cie dolarów na miesi¹c. Zgoda? Tylko ¿e zamiast piêtnastu dolarów
na miesi¹c, gotowania na ogniu i pocenia siê na mieræ, bêdzie mia³
pan klimatyzator dzia³aj¹cy ca³y dzieñ, grzejnik pracuj¹cy przez ca³¹
zimê, prysznic, kiedy tylko przyjdzie panu ochota. I mo¿e pan otwie-
raæ lodówkê, ile razy pan zechce.
Royce wci¹¿ nie by³ pewien.
Co pan ryzykuje? spyta³ akwizytor.
Mój ty³ek odpar³ Royce. Rozumie pan? Mój ty³ek.
Dlatego montujemy je w psich budach; ¿eby nikt niczego nie
podejrzewa³.
Dobra, czemu nie? Rób pan swoje. Wchodzê w to. I tak nie
g³osowa³em na tego cholernego kongresmana, który uchwali³ g³upie
prawo.
Klimatyzator szumia³ cicho, gdy przyszli gocie. Royce i jego
¿ona, Junie, wprowadzili ich do salonu. Obok gra³ telewizor, w kuchni
chodzi³ malakser, a Royce spokojnie w³¹czy³ wiat³o. Jedna z kobiet
syknê³a. Mê¿czyzna szepn¹³ co ¿onie do ucha. Royce i Junie zaczê-
li rozmowê jeszcze przy otwartych drzwiach.
Goæ to zauwa¿y³. Pan Detweiler by³ znajomym z krêgielni.
Hej zawo³a³ i poderwa³ siê z krzes³a.
Royce zatrzyma³ go.
Spokojnie, spokojnie, zaraz zamknê. Mo¿e orzeszków?
Gocie ze zgroz¹ wpatrywali siê w drzwi, podczas gdy Royce
czêstowa³ ich orzeszkami. Dopiero potem stan¹³ przy drzwiach.
Piêkny mamy dzieñ zauwa¿y³, trzymaj¹c je otwarte jeszcze
przez kilka chwil.
111
Kto w pokoju wymieni³ imiê bóstwa. Kto inny jednym s³o-
wem omówi³ defekacjê. Royce uzna³, ¿e pokaza³, o co mu chodzi.
Zamkn¹³ drzwi.
A przy okazji, chcia³em wam przedstawiæ mojego przyjaciela.
Nazywa siê Robert Redford.
Ha, ha, oczywicie ¿artujesz. Robert Redford, ale ¿arcik.
Naprawdê nazywa siê Robert Redford, ale oczywicie nie jest
gwiazd¹ filmow¹ wszech czasów i pi¹tkowego wieczoru, jak mówi¹
dyskd¿okeje, ha, ha. Jest on, najkrócej mówi¹c, moi drodzy, sprze-
dawc¹ psich bud.
Mklikluln wszed³ i przywita³ siê ze wszystkimi.
Wygl¹da na Araba szepnê³a kobieta.
Albo ¯yda odszepn¹³ jej m¹¿. Trudno poznaæ.
Royce powita³ Mkliklulna i poklepa³ go po ramieniu.
Redford jest najlepszym handlowcem, jakiego spotka³em.
Z pewnoci¹, jeli sprzeda³ ci psi¹ budê, a nie masz nawet psa
stwierdzi³ pan Detweiler z krêgielni; przemawia³ z wy¿szoci¹,
poniewa¿ z ca³ej dru¿yny on jeden str¹ci³ wszystkie krêgle.
Jeli ma siê staæ to, co staæ siê musi, jak mawia³a Lady Mak-
bet, ha, ha, ha, to mo¿e od razu poka¿ê wam moj¹ psi¹ budê.
I Royce poprowadzi³ goci przez kuchniê, gdzie pali³y siê wszyst-
kie wiat³a, a lodówka by³a otwarta (Royce, lodówka otwarta! Och,
pewnie który z dzieciaków j¹ tak zostawi³. Chyba bym zabi³, gdyby
to zrobi³ który z moich!), i gdzie kuchenka, mikrofalówka, malak-
ser i grzejnik wody dzia³a³y równoczenie. Niektóre kobiety wygl¹-
da³y, jakby mia³y zemdleæ.
A kiedy gocie próbowali wybiec wszyscy naraz tylnymi drzwia-
mi, ¿eby oszczêdzaæ energiê, Royce uspokoi³ ich.
Powoli, sk¹d ta panika, pali siê czy co? Ha, ha, ha.
Ale gocie spieszyli siê i tak.
Po drodze do budy, która sta³a na samym rodku podwórza,
Detweiler odci¹gn¹³ Roycea na stronê.
S³uchaj, Royce, kogo masz znajomego w cholernejenergety-
ce? Jak powiêkszy³e sobie przydzia³?
Royce pokrêci³ g³ow¹.
Przydzia³ mam taki sam, Detweiler. A potem, podnosz¹c tro-
chê g³os, ¿eby wszyscy s³yszeli, oznajmi³: Za pr¹d p³acê piêtnacie
dolarów miesiêcznie.
Hau, hau, hau odezwa³ siê ma³y piesek uwi¹zany do haka
w budzie.
112
Sk¹d siê wzi¹³ ten pies? szepn¹³ Royce do Mkliklulna.
S¹siad chcia³ go utopiæ odpar³ Mklikluln. Poza tym, jeli nie
masz psa, to energetyka bêdzie co podejrzewaæ. To maskowanie.
Royce z m¹dr¹ min¹ pokiwa³ g³ow¹.
Niez³y pomys³, Redford. Mam nadziejê, ¿e to przyjêcie to te¿
dobry pomys³. A jak zaczn¹ gadaæ?
Nie zaczn¹ zapewni³ spokojnie Mklikluln.
A potem zacz¹³ pokazywaæ gociom co ciekawsze rozwi¹zania
psiej budy.
Kiedy w koñcu wyszli, Mklikluln mia³ dwadziecia trzy spotka-
nia na najbli¿sze dwa tygodnie. Ponadto czeki wypisane na Psi¹
Budê SA, ka¿dy na dwiecie dwadziecia jeden dolarów i dwadzie-
cia trzy centy, w tym VAT, i wielu nowych przyjació³. Nawet pan
Detweiler zostawi³ czek w rêku Mkliklulna i wyszed³ z umiechem,
chocia¿ szczeniak narobi³ mu na buty.
Tu masz swój udzia³ powiedzia³ Mklikluln, wypisuj¹c czek
na trzysta dolarów dla Roycea Jacobsena. Trochê wiêcej, ni¿ siê
umawialimy, ale uczciwie je zarobi³e.
Trochê g³upio siê czujê stwierdzi³ Royce. Jakbym zak³ada³
spisek w celu z³amania prawa albo co takiego.
Nonsens uspokoi³ go Mklikluln. Myl o tym jak o prezen-
tacji garnków Zeptera.
Jasne zgodzi³ siê Royce po chwili namys³u. W koñcu ja
sam niczego nie sprzedawa³em, prawda?
Jednak po tygodniu Detweiler, Royce i czterech innych obywa-
teli Manhattanu w stanie Kansas wyruszy³o w drogê do rozmaitych
dalekich miast Stanów Zjednoczonych z walizkami Psich Bud SA
w rêkach.
Po miesi¹cu dla Mkliklulna pracowa³o trzysta osób w siedmiu
miastach. Budowali psie budy i instalowali je. A do ka¿dej psiej budy
trafia³ weso³y szczeniak. Mklikluln wykona³ pewne obliczenia. Mniej
wiêcej za rok, uzna³. Jeden rok i mogê wezwaæ mój lud.
Co siê dzieje ze zu¿yciem energii w Manhattanie? spyta³
Bill Wilson, robi¹cy karierê m³ody urzêdnik w wydziale analizy sta-
tystycznej Centralnego Biura Energetyki w Kansas, znanego po-
wszechnie jako cholernaenergetyka.
Obni¿y³o siê odpar³a Kay Block, relikt dawnej akcji afirma-
tywnej w Centralnym Biurze Energetyki; osi¹gnê³a stanowisko ana-
113
lityka danych, zanim cofniêto poprawkê o równouprawnieniu i uczy-
niono ³azienki bezpieczniejszymi dla ludzkoci.
Bill Wilson parskn¹³, jakby chcia³ powiedzieæ: sam tyle wiem,
kobieto. A Kay Block umiechnê³a siê, jakby odpowiadaj¹c: no, no,
ten ch³opak ma jednak jakie IQ.
Na ogó³ jednak ¿yli zgodnie, wiêc w ci¹gu godziny uzyskali alar-
muj¹ce dane statystyczne: zu¿ycie energii elektrycznej Manhattanu
w stanie Kansas obni¿y³o siê o czterdzieci procent.
A ile zu¿ywali w poprzednim trymestrze?
Normalnie. Wszystko w normie.
Czterdzieci procent! To mieszne! wcieka³ siê Bill.
Nie wciekaj siê na mnie odpar³a Kay, zirytowana, ¿e jej
szef podnosi g³os. Id i wrzeszcz na ludzi, którzy wy³¹czaj¹ lo-
dówki!
Nie odpar³ Bill. To ty wrzeszcz na ludzi, którzy wy³¹czaj¹
lodówki. Tam co jest nie w porz¹dku. Jeli to nie fa³szowanie licz-
ników, to znaczy, ¿e ludzie znaleli sposób na oszukanie systemu
rozliczeñ.
Po dwóch tygodniach ledztwa Kay Block siedzia³a w budynku
administracji Uniwersytetu Stanu Kansas (dziewiêæ zwyciêstw, dwie
pora¿ki w ostatnim sezonie futbolowym, niewiele brakowa³o, a zdo-
byliby mistrzostwo dziewiêædziesi¹tego ósmego roku), nie chc¹c przy-
znaæ, ¿e jej wyniki to wielkie okr¹g³e zero. Badanie losowo wybra-
nych trzydziestu omiu liczników nie wykaza³o ¿adnych ladów
przeróbek. Dok³adna kontrola ksi¹g rachunkowych w miejscowym
biurze energetycznym te¿ niczego nie wykry³a. Natomiast analiza zu-
¿ycia energii przeprowadzona przez uniwersytet to ju¿ ca³kowita klê-
ska. ¯adnych zmian w poborze mocy, ¿adnych zmian w systemie nali-
czania rachunków, a jednak gwa³towny spadek zu¿ycia.
Taki spadek zwykle mo¿na umiejscowiæ Kay zwróci³a siê do
siwow³osej kobiety, która by³a jej przewodniczk¹ w czasie ledztwa.
Stadion z pewnoci¹ zu¿ywa tyle samo wiat³a, co zawsze, a zatem
spadek musia³ nast¹piæ gdzie indziej, na przyk³ad w laboratoriach
naukowych.
Siwow³osa kobieta pokrêci³a g³ow¹.
To mo¿liwe, ale w³anie te dane do nas dotar³y.
Kay westchnê³a i spojrza³a przez okno. W dole widzia³a nowy
budynek wydzia³u botaniki. Przygl¹da³a mu siê obojêtnie, a w my-
8 Chaos
114
lach na pró¿no stara³a siê znaleæ jaki sens w dostarczanych da-
nych. Kto oszukiwa³, ale w jaki sposób?
Na dachu botaniki sta³a psia buda.
Co robi psia buda na dachu? zdziwi³a siê Kay.
Przypuszczam odpar³a siwow³osa kobieta ¿e mieszka w niej
pies.
Na dachu?
Kobieta umiechnê³a siê.
Mo¿e ma tam wie¿e powietrze.
Kay przygl¹da³a siê budzie jeszcze chwilê, t³umacz¹c sobie, ¿e
jest podejrzliwa, bo szuka czegokolwiek niezwyk³ego, co mog³oby
wyjaniæ anomalie w systemie zu¿ycia energii Manhattanu.
Chcê obejrzeæ tê budê owiadczy³a.
Po co? zdziwi³a siê siwow³osa kobieta. Nie myli pani
chyba, ¿e mo¿na w psiej budzie schowaæ generator? Albo baterie
s³oneczne! Przecie¿ one zajmuj¹ ca³e budynki!
Kay przyjrza³a siê jej z uwag¹ i uzna³a, ¿e trochê zbyt mocno
protestuje.
Nalegam na obejrzenie tej budy powtórzy³a.
Kobieta umiechnê³a siê.
Czego sobie pani tylko ¿yczy, panno Block. Zawo³am dozor-
cê, ¿eby otworzy³ drzwi na dach.
Zadzwoni³a. Schodami zesz³y na parter budynku administracyj-
nego, na trawnik, a potem po schodach na górê, na dach wydzia³u
botaniki.
Co siê dzieje? Nie ma tu windy? zapyta³a Kay, skwaszona
i zdyszana po wspinaczce.
Przykro mi odpar³a kobieta. Nie budujemy ju¿ wind. Zu¿y-
waj¹ za wiele energii. Tylko firmy energetyczne mog¹ sobie pozwo-
liæ na windy.
Dozorca sta³ przy drzwiach wiod¹cych na dach i wygl¹da³ na
skruszonego.
Przepraszam, je¿eli stary Reks sprawia³ k³opoty, proszê pani.
Trzymam go na dachu, odk¹d w zesz³ym roku próbowali siê w³amaæ
przez te drzwi. Od tego czasu nikt nie majstrowa³ przy zamku.
Hau odezwa³ siê weso³y przyjazny mieszaniec s³onia i labra-
dora (oczywicie na pierwszy rzut oka), który podbieg³ do nich na-
tychmiast.
Reks, stary kundlu powita³ go dozorca. Tylko nikogo nie
ugry.
115
Hau odpar³ pies, staraj¹c siê wylizn¹æ ze skóry i wygl¹da³,
jakby mia³o mu siê udaæ.
Kay obejrza³a drzwi z zewn¹trz.
Nie widzê ¿adnych ladów w³amania owiadczy³a.
Oczywicie, ¿e nie zgodzi³ siê dozorca. Kto z administra-
cji zauwa¿y³ w³amywaczy, zanim dostali siê do drzwi.
Aha. Wiêc po co trzyma pan tu psa?
A gdyby nikt ich wtedy nie zauwa¿y³? odpar³ dozorca, a je-
go ton sugerowa³, ¿e tylko kretyn mo¿e zadaæ takie pytanie.
Kay obejrza³a psi¹ budê. Wydawa³o siê, ¿e jest taka sama, jak
ka¿da inna psia buda na wiecie. Wygl¹da³a jak psie budy z kreskó-
wek, tak by³a zwyczajna. Mia³a proste, ³ukowate wejcie i skony
dach z okapami. Brakowa³o tylko miski z wod¹, psich kupek i sta-
rych koci. ¯adnych psich kupek?
Co za m¹dry pies zauwa¿y³a Kay. Chodzi nawet do toalety.
Ehm odpowiedzia³ dozorca. Tak naprawdê to jest pies po-
kojowy. Nic nie zrobi, dopóki nie wyprowadzê go na trawnik, praw-
da, Reks?
Kay zbada³a ciany nadbudówki, przez któr¹ przeszli.
Dziwne. Nawet nie znaczy cian.
Mówi³em pani. To w³aciwie pies pokojowy. Nigdy nie brudzi
ko³o siebie.
Hau stwierdzi³ pies, obsiusia³ drzwi, a potem zrobi³ eleganc-
ki stosik u stóp Kay. Hau, hau, hau oznajmi³ z dum¹.
Tyle szkolenia i wszystko na nic stwierdzi³ dozorca.
Czy odpowied dozorcy t³umaczy³a tylko, co zrobi³ pies, czy te¿
wyra¿a³a jaki g³êbszy sens, nie mia³o ju¿ znaczenia. Najwyraniej
psia buda nie by³a zwykle mieszkaniem psa. A jeli tak, to co robi³a
na dachu wydzia³u botaniki?
Cholernaenergetyka wyst¹pi³a do s¹du przeciwko miastu Man-
hattan w stanie Kansas, a s¹d orzek³, ¿e wszystkie psie budy maj¹
byæ od³¹czone od kabli elektrycznych. Miasto natychmiast wnios³o
skargê przeciwko cholernejenergetyce (bardzo popularne posuniê-
cie) i wnios³o apelacjê od wyroku.
Cholernaenergetyka odciê³a dop³yw pr¹du na Manhattanie.
Nikt na Manhattanie tego nie zauwa¿y³, z wyj¹tkiem lokalnego
biura cholernejenergetyki. Pracownicy odkryli, ¿e s¹ jedynym nie-
owietlonym budynkiem w miecie.
116
Wojna o psie budy zyska³a pewn¹ s³awê. W magazynach po-
jawi³y siê du¿e artyku³y o Psich Budach SA i tajemniczym za³o¿y-
cielu firmy, Robercie Redfordzie, który odmawia³ wszelkich wywia-
dów, a w³aciwie szczerze mówi¹c nie mo¿na go by³o znaleæ.
Wszystkie piêæ sieci telewizyjnych pokaza³o specjalne programy o ta-
nich ród³ach energii. Badania opinii wykaza³y, ¿e nie tylko siedem
procent amerykañskiej publicznoci posiada psie budy, ale ¿e dzie-
wiêædziesi¹t dziewiêæ i osiem dziesi¹tych procent chcia³oby je mieæ.
Te dwie dziesi¹te procent stanowili zapewne akcjonariusze i pracow-
nicy firm energetycznych. Wiêkszoæ polityków umia³a dodawaæ albo
mieli doradców, którzy to potrafili, a perspektywa wyborów za nie-
ca³y rok przes¹dzi³a sprawê.
Prawo zakazuj¹ce wykorzystania energii s³onecznej zosta³o cof-
niête.
Cena akcji firm energetycznych na gie³dach spad³a niemal do
zera.
Rozpocz¹³ siê najmniej zauwa¿alny kryzys wiatowy.
Z szokuj¹c¹ prêdkoci¹ runê³a gospodarka oparta na kosztow-
nej energii. Rozpad³ siê monolit OPEC. W ci¹gu piêciu miesiêcy cena
ropy spad³a do trzydziestu omiu centów za bary³kê ropa by³a ju¿
przydatna tylko do produkcji smarów i tworzyw sztucznych, a pro-
ducenci od lat wydobywali jej za du¿o.
Powodem, dla którego prawie nikt nie zauwa¿y³ depresji, by³ fakt,
¿e Psie Budy SA bez trudu zaspokaja³y popyt na swoje produkty.
Wyczuwaj¹c okazjê do zysku, rz¹d na³o¿y³ ogromne c³o na psie budy.
Firma odpowiedzia³a publikacj¹ pe³nych planów psich bud i owiad-
czeniem, ¿e zagraniczne firmy nie bêd¹ wykorzystywane do ich pro-
dukcji.
Rz¹d Stanów Zjednoczonych natychmiast odwo³a³ c³o, na co Psie
Budy SA og³osi³y, ¿e opublikowane plany nie s¹ kompletne. I nadal
opanowywa³y rynek na ca³ym wiecie.
Rz¹d za rz¹dem, dziêki podstêpom, przekupstwu, a w kilku przy-
padkach rewolucji, zmuszony by³ do wpuszczenia Psich Bud SA na
w³asny rynek. Robert Redford (psia buda numer jeden) sta³ siê bar-
dziej popularny ni¿ Robert Redford (dawny aktor). Podwórkowe le-
gendy, opiewaj¹ce niegdy Kuana Yu czy Gautama Buddê, coraz
czêciej mówi³y o Robercie Psiej Budzie Redfordzie.
A¿ w koñcu ka¿da rodzina na wiecie, która tego chcia³a, otrzy-
ma³a tanie, nieograniczone ród³o energii, i wszyscy byli szczêliwi.
Tak szczêliwi, ¿e dzielili siê swym nowym bogactwem ze wszystki-
117
mi ¿ywymi stworzeniami. Zim¹ karmili ptaki, wystawiali miseczki
mleka dla bezdomnych kotów i wprowadzali psy do psich bud.
Mklikluln podpar³ d³oni¹ g³owê i pomyla³ ironicznie, ¿e nie-
chc¹cy ocali³ wiat dla dwuno¿nej rasy dominuj¹cej, co by³o jedynie
produktem ubocznym kampanii maj¹cej daæ dom ka¿demu psu. Ale
wynik jest wynikiem i ludzkoæ, czy to jego w³asna, czy dwunogów,
nie mog³a ca³kiem go potêpiæ za zamordowanie w zesz³ym roku arab-
skiego wiênia politycznego.
Co siê stanie, kiedy przybêdziecie? zapyta³ swój lud, cho-
cia¿ oczywicie nikt nie móg³ go us³yszeæ. Ocali³em ten wiat, ale
kiedy te istoty, choæ inteligentne, skontaktuj¹ siê z naszym nieskoñ-
czenie wy¿szym intelektem, czy to ich nie zniszczy? Czy nie bêd¹
cierpieæ poni¿enia, kiedy pojm¹, ¿e jestemy potê¿niejsi od nich,
kiedy zrozumiej¹, ¿e mo¿emy z prêdkoci¹ wiat³a pokonywaæ od-
leg³oci galaktyczne, porozumiewaæ siê telepatycznie, oddzielaæ na-
sze umys³y i pozwalaæ, by cia³o umar³o, gdy my sami szybujemy
nietkniêci w kosmosie, a potem na wezwanie prostego urz¹dzenia
przybywamy natychmiast i zasiedlamy cia³a zwierz¹t ca³kowicie ró¿-
ne od naszych dawnych cia³?
Martwi³ siê, lecz nie mia³ w¹tpliwoci, ¿e odpowiada przed w³a-
snym ludem. Jeli dwunoga rasa jest a¿ tak zarozumia³a, by nie pora-
dziæ sobie ze swoj¹ ni¿szoci¹, to ju¿ nie jego problem.
Otworzy³ górn¹ szufladê biurka w biurze Psich Bud SA w San
Diego, w jego ostatniej kryjówce przed wcibsk¹ pras¹, i wcisn¹³
guzik na niewielkiej skrzynce.
Potê¿ny impuls elektromagnetyczny pomkn¹³ z tej skrzynki do
osiemdziesiêciu milionów psich bud w Po³udniowej Kalifornii. Ka¿da
z nich przekaza³a ten sygna³ w nieskoñczonym ³añcuchu, który stop-
niowo obj¹³ ca³y wiat, gdziekolwiek tylko sta³y psie budy.
Gdy ostatnia z nich w³¹czy³a siê do sieci, wszystkie jednocze-
nie nada³y co zupe³nie innego. Sygna³, który tylko musn¹³ prêd-
koæ wiat³a i niemal natychmiast pokona³ dystans lat wietlnych.
Sygna³, który wezwa³ miliony umys³ów pi¹cych w polach mylo-
wych. Umys³y us³ysza³y wezwanie, obudzi³y siê i ruszy³y w stronê
ród³a, znowu z prêdkoci¹ o wiele wy¿sz¹ ni¿ wlok¹ce siê wolno
wiat³o.
Zebra³y siê wokó³ wiêkszej z podwójnych planet na orbicie no-
wego s³oñca i wys³ucha³y pe³nego raportu Mkliklulna. By³y zachwy-
118
cone jego prac¹, udzieli³y mu pochwa³y, a dopiero potem skaza³y za
morderstwo arabskiego wiênia politycznego i rozkaza³y pope³niæ
samobójstwo. Czu³ siê dumny, gdy¿ pochwa³a, któr¹ otrzyma³, rzad-
ko by³a udzielana. Z umiechem strzeli³ sobie w skroñ.
A potem umys³y zsunê³y siê do psich bud, które wci¹¿ je wo³a³y.
Hauarrhauarrgh powiedzia³ pies Roycea, podskakuj¹c na
podwórku.
Zwierzak zwariowa³ stwierdzi³ Royce, ale jego dwaj syno-
wie rozemiali siê tylko i biegali w kó³ko za zwierzakiem, który piêæ
razy okr¹¿y³ podwórze i pad³ zmêczony przed bud¹.
Griffigroff powiedzia³, sapi¹c z zadowoleniem. Podbieg³ do
Roycea i pchn¹³ go nosem.
Mi³y ³obuz stwierdzi³ Royce.
Pies podszed³ do stosu gazet, czekaj¹cych na wywóz mieci,
ci¹gn¹³ jedn¹ i zacz¹³ wpatrywaæ siê w stronicê.
Niech zaæwierkam zawo³a³ Royce do Junie, która w³anie
wynosi³a jedzenie na kolacjê przy grillu. Ten pies wygl¹da, jakby
czyta³ gazetê.
Chod tu, Robby! krzykn¹³ najstarszy syn Roycea, Jim.
Robby, chod! Masz patyk.
Pies nauczy³ siê z gazety czytaæ i pisaæ, pobieg³ po patyk, przy-
niós³ z powrotem i zamiast oddaæ Jimowi, zacz¹³ kreliæ nim na ziemi:
Witaj cz³owieku pisa³. Byæ mo¿e dziwisz siê, widz¹c, jak
piszê.
Co takiego mrukn¹³ Royce, patrz¹c na dzie³o psa. Junie,
popatrz tylko. Niez³y pies, co? Poklepa³ zwierzê po g³owie i usiad³ do
kolacji. Ciekawe, czy ludzie zap³ac¹ za obejrzenie czego takiego.
Nie chcê skrzywdziæ twojej rasy, napisa³ pies.
Jim zawo³a³a Junie, nak³adaj¹c sa³atkê ziemniaczan¹ na tale-
rzyki. Dopilnuj, ¿eby nie grzeba³ tym patykiem w petuniach.
Chod, Robby powiedzia³ Jim. Pora ciê przywi¹zaæ.
Hau odpar³ nieco zaniepokojony pies i cofn¹³ siê przed ³añ-
cuchem.
Tato! krzykn¹³ Jim. Pies nie chce przyjæ, kiedy go wo³am.
Royce niecierpliwie od³o¿y³ kanapkê z kurczakiem i wsta³
z krzes³a.
Do licha, Jim, jeli pies ciê nie s³ucha, to bêdziemy musieli siê
go pozbyæ. I tak trzymamy go tylko ze wzglêdu na was!
Wzi¹³ psa za obro¿ê i poci¹gn¹³ na miejsce, gdzie Jim czeka³
ju¿ z ³añcuchem.
119
Klik.
Naucz siê pos³uszeñstwa, bo jak nie, to ciê sprzedam, choæby
nie wiadomo jakie sztuczki pokazywa³.
Hau.
W³anie. I zapamiêtaj to sobie.
Przez ca³¹ kolacjê pies obserwowa³ ich smutnym, niemal prze-
ra¿onym wzrokiem. Royce mia³ trochê wyrzutów sumienia, wiêc da³
mu resztkê szynki.
Noc¹ Royce i Junie przeprowadzili powa¿n¹ rozmowê. Rozwa-
¿ali, czy pochwaliæ siê psi¹ zdolnoci¹ pisania, i uznali, ¿e lepiej nie.
Dzieci kocha³y Robbyego, a to okrutne zmuszaæ zwierzêta do ta-
kich sztuczek. Byli w koñcu ludmi wykszta³conymi.
Nastêpnego ranka odkryli, ¿e podjêli bardzo rozs¹dn¹ decyzjê.
Wszyscy znajomi rozmawiali tylko o tym, ¿e ich psy nagle nauczy³y
siê pisaæ, odkrêcaæ ogrodowe zraszacze, uk³adaæ drewno i rozpalaæ
w ca³kowicie wygas³ym kominku.
Mam najm¹drzejszego psa na wiecie wo³a³ Detweiler, ale
zaraz umilk³ ponuro, gdy wszyscy inni z dru¿yny krêglarskiej zaczê-
li siê przechwalaæ w³asnymi.
Mój teraz chodzi do toalety i sp³ukuje wodê! zawo³a³ kto.
A moja suczka sk³ada pranie, ale najpierw myje ³apy, ¿eby
niczego nie zabrudziæ.
W gazetach pe³no by³o takich historii. Sta³o siê jasne, ¿e nag³y
wzrost inteligencji u psów jest fenomenem ogólnokrajowym, a na-
wet wiatowym. Jeli nie liczyæ grupy zabobonnych Nowogwinej-
czyków, którzy spalili swoje psy jako czarowników, i pewnych Chiñ-
czyków, u których dziwne zachowanie nie ocali³o psów przed
spotkaniem z patelni¹, wiêkszoæ ludzi by³a zadowolona i dumna
z przemiany swoich ulubieñców.
Jest teraz dla mnie wart dwa razy tyle przechwala³ siê Bill
Wilson, niegdy robi¹cy karierê urzêdnik cholernejenergetyki. Nie
tylko ³apie ptaki, ale skubie je, patroszy i wk³ada do piekarnika.
A Kay Block umiechnê³a siê i wróci³a do domu, do swojego
mastifa, który dotrzymywa³ jej towarzystwa i którego bardzo, ale to
bardzo kocha³a.
W ci¹gu piêciu lat od nag³ego wzrostu psiej inteligencji mówi³
profesor Wheelwright do swoich studentów dowiedzielimy siê
bardzo wiele o tym, sk¹d siê bierze zwierzêca inteligencja. Sama
120
nag³oæ tego zjawiska sprawi³a, ¿e ponownie przyjrzelimy siê ewo-
lucji. Najwyraniej mutacje mog¹ byæ pe³niejsze, ni¿ wczeniej przy-
puszczalimy, w ka¿dym razie jeli dotycz¹ funkcji wy¿szych. Natu-
ralnie, wiêksz¹ czêæ semestru powiêcimy na studiowanie i badanie
psiej inteligencji, wiêc teraz tylko krótkie streszczenie. W chwili
obecnej uwa¿a siê, ¿e inteligencja psów przewy¿sza inteligencjê del-
finów, choæ nadal jest ni¿sza od ludzkiej. Jednak¿e gdy inteligencja
delfinów jest dla nas praktycznie bezu¿yteczna, psy mo¿na wytreso-
waæ do roli cennych, choæ prostych domowych s³u¿¹cych. Wreszcie
wydaje siê, ¿e cz³owiek nie jest ju¿ sam na tej planecie. Trudno po-
wiedzieæ, któremu ze zwierz¹t przytrafi siê jeszcze taki skok inteli-
gencji, zreszt¹ nie jestemy pewni, czy taki skok w ogóle siê jeszcze
zdarzy.
Pytanie z sali.
No có¿, bojê siê, ¿e przypomina to teoriê wielkiego wybuchu.
Mo¿emy domylaæ siê i zgadywaæ przyczyny pewnych zjawisk, ale
poniewa¿ nie potrafimy ich powtórzyæ w laboratorium, nigdy nie
bêdziemy mieæ pewnoci. Jednak¿e mo¿na spekulowaæ, ¿e zosta³a
osi¹gniêta pewna masa krytyczna ca³kowitej populacji psów w sto-
sunku do ca³kowitej masy psiego mózgu, a to pchnê³o gatunek na
wy¿szy poziom inteligencji. Zmiana ta nie wp³ynê³a jednak na wszyst-
kie psy w tym samym stopniu; dotknê³a g³ównie psy z obszarów cy-
wilizowanych. Wielu badaczy wyci¹ga z tego wniosek, ¿e istotnym
czynnikiem skoku by³o sta³e towarzystwo ludzi. Jednak¿e sam fakt,
¿e wiele psów, g³ównie w ma³ych, niecywilizowanych czêciach
wiata, nie uleg³o tej przemianie wcale, ca³kowicie obala teoriê
promieniowania czy innego czynnika z kosmosu jako generatora
zmian. Przede wszystkim ka¿de takie dzia³anie by³oby wykryte przez
astronomów, bez przerwy nas³uchuj¹cych nocnego nieba na wszyst-
kich d³ugociach fal, a po drugie, takie dzia³anie wywar³oby wp³yw
na wszystkie psy jednoczenie.
Inne pytanie studenta.
Kto wie? Ale w¹tpiê. Psy nie s¹ zdolne do mowy, choæ wiele
nauczy³o siê pisaæ proste zdania w sposób najwyraniej mnemonicz-
ny, co pomiêdzy lepym powtarzaniem papug a bardziej sensow-
nym powtarzaniem na wy¿szych prêdkociach przez delfiny oj,
wpakowa³em siê w to zdanie i nie mogê go skoñczyæ!
Studenci miej¹ siê.
Psy, jak ju¿ mówi³em, nie s¹ zdolne do kolejnego skoku inte-
ligencji, a zw³aszcza do skoku, który zrówna ich z ludmi, ponie-
121
wa¿ nie potrafi¹ komunikowaæ siê werbalnie i brakuje im r¹k. Nie-
w¹tpliwie osi¹gnê³y szczyt ewolucyjnego rozwoju. Mielimy szczê-
cie, ¿e wskutek zbiegu tak wielu okolicznoci cz³owiek znalaz³
siê w miejscu, które obecnie zajmuje. Mo¿emy przypuszczaæ, ¿e
gdzie na jakiej planecie innemu gatunkowi przytrafi³a siê jeszcze
szczêliwsza kombinacja, prowadz¹ca do wy¿szej ni¿ nasza inteli-
gencji. Miejmy jednak nadziejê, ¿e nie! zakoñczy³ profesor, dra-
pi¹c za uszami swego psa B.F. Skinnera. Mam racjê, B.F.? Ponie-
wa¿ cz³owiek móg³by sobie nie poradziæ z istnieniem bardziej
inteligentnej rasy.
miech.
Hau odpowiedzia³ B.F. Skinner, który kiedy nazywa³ siê
Hihiwnkn i ¿y³ na planecie, gdzie bia³e szeciok¹ty telepatycznie
pokonywa³y przestrzeñ. Szeciok¹ty, które w obecnej sytuacji zna-
laz³y siê z winy procesów s³onecznych, jakich jeszcze nie nauczy³y
siê kontrolowaæ. To, co chcia³ powiedzieæ, brzmia³oby:
Niech siê pan nie martwi, profesorze. Ludzkoæ nigdy nie bê-
dzie cierpieæ z powodu istnienia wy¿szej inteligencji. Jest zbyt zaro-
zumia³a, ¿eby j¹ zauwa¿yæ.
Zamiast tego jednak zawarcza³ cicho, wych³epta³ z miski trochê
wody i po³o¿y³ siê w k¹cie sali wyk³adowej. Profesor mówi³ dalej.
We wrzeniu roku dwutysiêcznego w Kansas spad³ nieg. Kiedy
z nieba sp³ynê³y pierwsze p³atki, Jim (nie mówcie ju¿ do mnie Jim-
my, jestem du¿y) by³ na dworze i bawi³ siê z psem Robbym.
Robby pazurami i k³ami wykopywa³ z ziemi jakie zielsko, do
czego zwykle zachêcali go Royce i Junie, kiedy Jim krzykn¹³ nagle
nieg! i p³atek wyl¹dowa³ na trawie tu¿ przed nosem psa. P³atek
stopnia³ natychmiast, ale Robby patrzy³ na nastêpny, a potem jesz-
cze nastêpny. Zobaczy³ wiele p³atków: delikatne szeciok¹tne figu-
ry, tak rzadkie i niezwyk³e, tak znajome i piêkne. Zap³aka³.
Mamo! zawo³a³ Jim. Robby chyba p³acze!
To tylko woda w oczach odkrzyknê³a Junie z kuchni, gdzie
przy otwartym oknie my³a rzodkiewki. Psy nie p³acz¹.
Ale tej nocy nieg okry³ miasto grub¹ warstw¹ i wiele psów sta-
³o na nim i patrzy³o, jak spada, dziel¹c niewypowiedziany zachwyt.
Nie mo¿emy? Raz za razem nap³ywa³a myl z setek, z tysiê-
cy umys³ów.
Nie, nie, nie pada³a rozpaczliwa odpowied.
122
Poniewa¿ bez palców jak mog¹ zbudowaæ maszyny, które
pozwol¹ im na ponowne od³¹czenie umys³ów i opuszczenie planety?
W tej rozpaczy po raz milionowy przeklêli tego durnia Mkli-
klulna, który wpakowa³ ich w tak¹ sytuacjê.
mieræ by³a za dobra dla drania zgodzili siê wszyscy i w ogól-
nowiatowym g³osowaniu cofnêli podziêkowanie za jego dzia³alnoæ.
A potem zajêli siê rodzeniem szczeni¹t i uczeniem ich wszystkiego,
co sami wiedzieli.
Szczeniaki prze¿ywa³y to l¿ej. Nigdy nie zna³y swoich przod-
ków, wiêc nie¿ne p³atki by³y tylko zabaw¹, a zima tylko ch³odem.
I zamiast staæ w niegu, zwija³y siê w ciep³ych budach i zasypia³y.
123
7. ORIGINISTA
L
eyel Forska siedzia³ przed ekranem lektora i prze-
gl¹da³ ostatnio publikowane prace naukowe. W powietrzu przed nim
unosi³ siê hologram dwóch stron tekstu. Ekran by³ wiêkszy ni¿ zwy-
kle, poniewa¿ i oczy Leyela nie by³y m³odsze od reszty cia³a. Kiedy
doszed³ do koñca, nie wcisn¹³ klawisza PAGE, by kontynuowaæ lek-
turê artyku³u. Wcisn¹³ NEXT.
Dwie strony przesunê³y siê o jaki centymetr do ty³u, do³¹czaj¹c
do kilkunastu zawieszonych nad lektorem, przeczytanych wczeniej
artyku³ów. Z cichym dwiêkiem brzêczyka pojawi³y siê dwie nowe.
Deet jad³a niadanie.
Dajesz temu biedakowi tylko dwie strony, zanim ska¿esz go
na mietnik? spyta³a.
Skazujê go na zapomnienie odpar³ weso³o Leyel. Nie, ska-
zujê go na piek³o.
Co? Czy¿by w tym wieku na nowo odkry³ religiê?
Tworzê j¹. Nie ma w niej nieba, za to jest straszliwe, wieczne
piek³o dla m³odych uczonych, którzy s¹dz¹, ¿e mog¹ zdobyæ s³awê,
atakuj¹c moje prace.
A wiêc masz tak¿e teologiê? umiechnê³a siê Deet. Twoje
dzie³o to pismo wiête, a wszelkie ataki s¹ blunierstwem?
Cieszê siê z inteligentnych ataków. Ale ten m³ody, zarozumia-
³y profesor z no tak, oczywicie, z Uniwersytetu Minus
Z Minus U?
124
Myli, ¿e mo¿e mi zaprzeczyæ, zniszczyæ mnie, zetrzeæ na
proch, a przy tym cytuje jedynie prace opublikowane przez ostatni
tysi¹c lat.
Zasada milenijnej g³êbokoci wci¹¿ jest szeroko stosowana
Zasada milenijnej g³êbokoci to wyznanie wspó³czesnych na-
ukowców, ¿e nie maj¹ ochoty powiêcaæ na badania tyle czasu, ile na
politykê akademick¹. Ju¿ trzydzieci lat temu obali³em zasadê mile-
nijnej g³êbokoci. Udowodni³em, ¿e jest
G³upia i nierozs¹dna. Ale mój ukochany, najdro¿szy Leyelu,
dokona³e tego, wydaj¹c czêæ niewyobra¿alnie wielkiego maj¹tku
Forsków na poszukiwania niedostêpnych i zapomnianych archiwów
we wszystkich sektorach Imperium.
Zaniedbanych i niszczej¹cych archiwów. Po³owê musia³em
rekonstruowaæ.
Na badania prowadzone dla Ludzkich pocz¹tków na Plane-
cie Zero wyda³e wiêcej, ni¿ wynosz¹ bud¿ety bibliotek tysi¹ca
uniwersytetów.
Ale kiedy wyda³em ju¿ te pieni¹dze, archiwa stanê³y otworem.
S¹ dostêpne od trzydziestu lat. Powa¿ni uczeni z nich korzystaj¹,
poniewa¿ zasada milenijnej g³êbokoci daje im tylko przetrawion¹
i wydalon¹ masê. Przeszukuj¹ odchody szczurów, które po¿ar³y s³o-
nie, i maj¹ nadziejê znaleæ koæ s³oniow¹.
Có¿ za barwne porównanie. niadanie od razu bardziej mi
smakuje. Wsunê³a tacê w szczelinê zmywarki i spojrza³a na niego
z irytacj¹. Dlaczego jeste taki nerwowy? Kiedy czyta³e mi frag-
menty tych niem¹drych artykulików i mialimy siê razem. Teraz je-
ste tylko z³oliwy.
Leyel westchn¹³.
Byæ mo¿e kiedy marzy³em, ¿e zmieniê galaktykê, a poczta co-
dziennie dostarcza mi dowodów, ¿e galaktyka nie chce siê zmieniæ.
Nonsens. Hari Seldon przewiduje, ¿e Imperium upadnie lada
dzieñ.
Teraz Wymówi³a imiê Hariego. Chocia¿ jest zbyt taktowna,
¿eby otwarcie mówiæ, co go drêczy, sugeruje, ¿e przyczyn¹ z³ego
humoru Leyela jest d³ugie oczekiwanie na odpowied Hariego Sel-
dona. Mo¿e i tak Leyel nie zaprzeczy. To rzeczywicie irytuj¹ce,
¿e Hari tak d³ugo nie odpisuje. Leyel spodziewa³ siê wiadomoci
tego samego dnia, kiedy wys³a³ swoje podanie. Najwy¿ej w ci¹gu
tygodnia. Ale nie mia³ zamiaru dawaæ jej satysfakcji i przyznawaæ,
¿e czekanie go denerwuje.
125
Imperium zostanie zg³adzone przez w³asn¹ niechêæ do zmia-
ny. Zamykam sprawê.
Có¿, mam nadziejê, ¿e przyjemnie spêdzisz ranek, burcz¹c
i narzekaj¹c na g³upotê wszystkich badaczy originistów, z wyj¹tkiem
swojej szacownej osoby.
Dlaczego akurat dzisiaj namiewasz siê z mojej pró¿noci?
Zawsze by³em pró¿ny.
Uwa¿am, ¿e to jedna z twoich najbardziej rozczulaj¹cych cech.
Przynajmniej staram siê dorównaæ w³asnej opinii o sobie.
To g³upstwo. Dorównujesz nawet mojej opinii o tobie.
Poca³owa³a go w ³ysinê na czubku g³owy i pobieg³a do ³azienki.
Leyel wróci³ do lektury nowego eseju na ekranie. Nie zna³ na-
zwiska autorki. Spodziewaj¹c siê pretensjonalnego stylu i niedojrza-
³ych myli, ze zdziwieniem zauwa¿y³ swoje rosn¹ce zaciekawienie.
Kobieta pod¹¿a³a szlakiem studiów nad naczelnymi dziedzin¹ tak
dawno zarzucon¹, ¿e po prostu nie istnia³y prace w zakresie milenij-
nej g³êbokoci. Wiedzia³, ¿e jest prawdziwym naukowcem, jak on.
Wspomnia³a nawet, ¿e korzysta z archiwów udostêpnionych przez
Fundacjê Naukow¹ Forski. Leyel nie wstydzi³ siê zadowolenia z te-
go eleganckiego wyrazu wdziêcznoci.
Jak siê zdaje, kobieta doktor Thoren Magolissian pod¹¿a³a
tropem Leyela i poszukiwa³a raczej róde³ pochodzenia cz³owieka,
nie trac¹c czasu na nieistotn¹ pogoñ za jedn¹ szczególn¹ planet¹. Od-
kry³a skarbiec prac dotycz¹cych badañ naczelnych, pochodz¹cych
sprzed trzech tysiêcy lat i opartych na obserwacjach goryli i szympan-
sów sprzed siedmiu tysiêcy lat. Najwczeniejsze z nich powo³ywa³y
siê na badania tak stare, ¿e mog³y byæ przeprowadzone jeszcze przed
powstaniem Imperium jednak tych pradawnych raportów nie uda³o
siê zlokalizowaæ. Prawdopodobnie ju¿ nie istnia³y. Bardzo trudno jest
odtworzyæ teksty porzucone na d³u¿ej ni¿ piêæ tysiêcy lat; starsze ni¿
osiem tysiêcy s¹ po prostu nieczytelne. To tragiczne, jak wiele takich
tekstów zosta³o zmagazynowanych przez bibliotekarzy, którzy nigdy
ich nie sprawdzali, nie odwie¿ali i nie kopiowali. Zarz¹dzali ogrom-
nymi archiwami, które utraci³y ka¿dy strzêp zrozumia³ej informacji.
I wszystko równo skatalogowane, ma siê rozumieæ, dziêki czemu do-
k³adnie wiadomo, co takiego ludzkoæ na zawsze utraci³a.
Mniejsza z tym.
Artyku³ Magolissian Leyela zaskoczy³ jej wniosek, ¿e prymi-
tywna zdolnoæ tworzenia jêzyka wydaje siê wrodzon¹ cech¹ umy-
s³ów naczelnych. Nawet naczelne niezdolne do artykulacji mowy
126
³atwo ucz¹ siê innych symboli przynajmniej dla prostych rzeczow-
ników i czasowników. Potrafi¹ uk³adaæ zdania, wyra¿aæ idee, któ-
rych nigdy im nie przekazywano. To znaczy, ¿e tworzenie jêzyka
jako takiego jest cech¹ przedludzk¹, a w ka¿dym razie nie jest czyn-
nikiem decyduj¹cym o cz³owieczeñstwie.
To szokuj¹ca idea. Wynika³o z niej, ¿e ró¿nica pomiêdzy lud-
mi i nieludmi a wiêc prawdziwy pocz¹tek cz³owieka w rozpozna-
walnej ludzkiej postaci by³ w istocie postlingwistyczny. Oczywi-
cie, sta³o to w jawnej sprzecznoci z jednym z za³o¿eñ samego
Leyela, umieszczonym we wczesnej pracy. Napisa³ tam, ¿e ponie-
wa¿ to jêzyk odró¿nia cz³owieka od zwierzêcia, lingwistyka histo-
ryczna mo¿e nam dostarczyæ klucza do zagadki pochodzenia cz³o-
wieka. Ale takie sprzecznoci wita³ z radoci¹. ¯a³owa³, ¿e nie mo¿e
zawo³aæ do poprzedniego autora: Widzisz? Tak siê to robi! Trzeba
podawaæ w w¹tpliwoæ za³o¿enia, nie wnioski, i robiæ to za pomoc¹
nowych dowodów, zamiast wci¹¿ przedstawiaæ stare. Rozwietliæ
mrok, a nie tylko mieszaæ ten sam mu³ na dnie rzeki.
Zanim jednak dotar³ do g³ównej treci artyku³u, komputer do-
mowy poinformowa³ go, ¿e kto czeka przed drzwiami. Wiadomoæ
przesunê³a siê powoli u do³u ekranu, wypisana literami dostatecznie
du¿ymi, by móg³ je przeczytaæ. Po raz tysiêczny po¿a³owa³, ¿e gdzie
w dekamileniach ludzkiej historii nikt nie zbudowa³ komputera zdol-
nego do mowy.
Kto to? wpisa³ Leyel.
Chwila oczekiwania, kiedy komputer wypytywa³ przybysza.
Na ekranie pojawi³a siê odpowied.
Kurier specjalny z wiadomoci¹ dla Leyela Forski.
Sam fakt, ¿e kurier przedosta³ siê przez system bezpieczeñstwa,
oznacza³, ¿e wiadomoæ jest prawdziwa i wa¿na.
Od kogo? wpisa³ Leyel.
Znów chwila przerwy.
Od Hariego Seldona z Fundacji Encyklopedii Galaktycznej.
Leyel poderwa³ siê z fotela. By³ przy drzwiach, zanim jeszcze
domowy komputer zd¹¿y³ je otworzyæ. Bez s³owa odebra³ wiado-
moæ. Dr¿¹cymi palcami cisn¹³ czarny romb, wykazuj¹c odciskiem
palca, ¿e on to on, a temperatur¹ cia³a i pulsem, ¿e jest ¿ywy. Kiedy
kurier i jego ochrona zniknêli, wrzuci³ wiadomoæ do komory swo-
jego lektora i czeka³, a¿ pojawi siê przed nim stronica.
Na górze umieszczono trójwymiarow¹ wersjê logo Fundacji
Encyklopedycznej Hariego. Wkrótce bêdzie to równie¿ mój znak,
127
pomyla³ Leyel. Hari Seldon i ja, dwóch najwiêkszych uczonych
naszych czasów, pracuj¹cych wspólnie nad projektem, którego za-
kres przewy¿sza wszystko, co kiedykolwiek próbowa³ osi¹gn¹æ cz³o-
wiek.
Zebranie razem ca³ej wiedzy Imperium, usystematyzowanie jej
dla ³atwego dostêpu, w celu przechowania jej w nadchodz¹cej erze
anarchii, aby nowa cywilizacja szybko mog³a powstaæ z popio³ów
starej. Hari mia³ wizjê i przewidzia³ tak¹ potrzebê. A ja, Leyel For-
ska, pozna³em stare archiwa, dziêki którym Encyklopedia Galaktyczna
bêdzie mo¿liwa.
Leyel zacz¹³ czytaæ ze spokojem i pewnoci¹ p³yn¹cymi z do-
wiadczenia. Czy kiedykolwiek pragn¹³ czego i nie uzyska³?
Drogi przyjacielu,
By³em zdziwiony i zaszczycony, widz¹c Twoje podanie, posta-
nowi³em wiêc odpowiedzieæ Ci w³asnorêcznie. wiadomoæ, ¿e wie-
rzysz w Fundacjê tak bardzo, by chcieæ w niej pracowaæ, przynios³a
mi niezmierzon¹ radoæ. Mogê Ci szczerze wyznaæ, ¿e nie wp³ynê³a
do nas podobna proba od ¿adnego z uczonych, dorównuj¹cych Ci
s³aw¹ i osi¹gniêciami.
Oczywicie, pomyla³ Leyel. Przecie¿ nie ma innego uczonego
o mojej pozycji, z wyj¹tkiem samego Hariego, no i mo¿e Deet, kie-
dy opublikuje ju¿ swoj¹ aktualn¹ pracê. W ka¿dym razie nie mamy
sobie równych wed³ug norm, które Hari i ja zawsze uznawalimy.
Hari stworzy³ naukê psychohistorii, ja przetworzy³em i o¿ywi³em
dziedzinê originizmu.
A mimo to ton listu Hariego nie by³ w³aciwy. Przypomina³
pochlebstwa. W³anie. Hari chcia³ z³agodziæ cios. Leyel bez czyta-
nia wiedzia³, co znajdzie w nastêpnym akapicie.
Niemniej jednak, Leyelu, muszê odpowiedzieæ odmownie. Fun-
dacja na Terminusie ma za zadanie zbieranie i przechowywanie
wiedzy. Dzie³em Twego ¿ycia jest jej poszerzanie. Jeste przeci-
wieñstwem badaczy, jakich potrzebujemy. O wiele lepiej bêdzie,
jeli zostaniesz na Trantorze, by kontynuowaæ swoje bezcenne stu-
dia, gdy mniejszego kalibru mê¿czyni i kobiety odejd¹ na wygna-
nie na Terminusa.
Szczerze oddany
Hari
128
Czy Hari wyobra¿a³ sobie, ¿e Leyel jest tak pró¿ny, by czytaæ te
pochlebne s³owa i puszyæ siê z zadowolenia? Czy myla³, ¿e Leyel
uwierzy, i¿ taki jest prawdziwy powód odrzucenia jego proby? Czy
Hari Seldon móg³ tak zupe³nie nie znaæ przyjaciela?
Niemo¿liwe. Hari Seldon zna³ siê na ludziach lepiej ni¿ ktokol-
wiek w Imperium. Owszem, jego wielkie dzie³o, psychohistoria, zaj-
mowa³o siê wielkimi masami ludzkimi, populacjami i prawdopodo-
bieñstwami. Ale zainteresowanie spo³eczeñstwami bra³o siê u Hariego
z przychylnoci i zrozumienia dla pojedynczych ludzi. Poza tym byli
przyjació³mi od dnia, gdy Hari pierwszy raz zjawi³ siê na Trantorze.
Czy to nie grant z Fundacji Naukowej Leyela sfinansowa³ wiêksz¹
czêæ jego pocz¹tkowych badañ? Czy w tamtych dniach nie prowa-
dzili d³ugich rozmów, nie przerzucali siê ideami, nie pomagali sobie
wzajemnie w precyzowaniu myli? Owszem, nie widzieli siê ju¿ pra-
wie ile? Piêæ lat? Szeæ? Ale przecie¿ s¹ doros³ymi ludmi, nie
dzieæmi. Nie potrzebuj¹ ci¹g³ych odwiedzin dla podtrzymania przy-
jani. A to nie by³ list, jaki prawdziwy przyjaciel wys³a³by Leyelowi
Forsce. Gdyby nawet choæ to w¹tpliwe Hari Seldon naprawdê
chcia³ mu odmówiæ, nie s¹dzi³by nawet przez chwilê, ¿e Leyel zado-
woli siê takim listem.
Z pewnoci¹ Hari Seldon wiedzia³, ¿e dla Leyela Forski by³aby
to drwina. Mniejszego kalibru mê¿czyni i kobiety, akurat! Fun-
dacja na Terminusie jest dla Hariego tak cenna, ¿e gotów by³ zaryzy-
kowaæ mieræ pod zarzutem zdrady, byle tylko uruchomiæ projekt.
To ca³kiem nieprawdopodobne, ¿eby wys³a³ na Terminusa badaczy
drugiej kategorii. Nie, to standardowy list, wysy³any, by u³agodziæ
znanych uczonych, nie nadaj¹cych siê dla Fundacji. Hari z pewno-
ci¹ by wiedzia³, ¿e Leyel natychmiast to zrozumie.
Istnia³o tylko jedno mo¿liwe wyjanienie.
Hari nie móg³ napisaæ tego listu owiadczy³ Leyel.
Oczywicie, ¿e móg³ odpowiedzia³a Deet, szczera jak za-
wsze.
Wysz³a z ³azienki w szlafroku i przeczyta³a mu list przez ramiê.
Je¿eli nawet ty tak mylisz, to naprawdê jestem ura¿ony rze-
k³ Leyel.
Wsta³, nala³ sobie kubek peshatu i s¹czy³ go wolno. Demonstra-
cyjnie unika³ wzroku Deet.
Nie d¹saj siê, Leyelu. Pomyl o problemach, jakie musi poko-
naæ Hari. Sto tysiêcy ludzi do przerzucenia na Terminusa, wiêkszoæ
zbiorów Biblioteki Imperialnej do skopiowania
129
On mia³ ju¿ tych ludzi
A wszystko to w szeæ miesiêcy od zakoñczenia procesu. Nic
dziwnego, ¿e nie widzielimy go prywatnie ani s³u¿bowo od jak daw-
na? Od dziesiêciu lat?
Chcesz powiedzieæ, ¿e ju¿ mnie nie zna? Wykluczone.
Chcê powiedzieæ, ¿e zna ciê bardzo dobrze. Wiedzia³, ¿e roz-
poznasz w tej wiadomoci standardow¹ odmowê. I wiedzia³, ¿e na-
tychmiast zrozumiesz, co oznacza.
W takim razie, moja droga, przeceni³ mnie. Nie rozumiem, co
oznacza ta wiadomoæ, chyba tylko tyle, ¿e nie sam j¹ wys³a³.
W takim razie starzejesz siê i wstyd mi za ciebie. Bêdê za-
przeczaæ, ¿e jestemy ma³¿eñstwem, i udawaæ, ¿e jeste moim zidio-
cia³ym wujem, któremu z litoci pozwalam u siebie mieszkaæ. Po-
wiem dzieciom, ¿e pochodz¹ z nieprawego ³o¿a. Bardzo je zasmuci,
¿e nie odziedzicz¹ ani cz¹stki maj¹tku Forsków.
Rzuci³ w ni¹ okruchem grzanki.
Jeste okrutn¹, nielojaln¹ ladacznic¹ i ¿a³ujê, ¿e wynios³em
ciê z nêdzy i zapomnienia. Wiesz, ¿e zrobi³em to tylko z litoci.
Czêsto siê tak przekomarzali. Deet dysponowa³a sporym osobi-
stym maj¹tkiem, choæ oczywicie skromnym wobec fortuny Forsków.
I formalnie rzecz bior¹c by³ jej wujem, gdy¿ jej macoch¹ by³a
Zenna, starsza przyrodnia siostra Leyela. Wszystko to bardzo skom-
plikowane Matka Leyela urodzi³a Zennê, kiedy by³a ¿on¹ kogo
innego, zanim jeszcze wysz³a za ojca Leyela. Dlatego, choæ Zenna
otrzyma³a godziwy posag, nie mia³a praw do maj¹tku Forsków. Roz-
bawiony t¹ sytuacj¹ ojciec Leyela powiedzia³ mu kiedy: Biedna
Zenna. A ty masz szczêcie. Moje nasienie sp³ywa z³otem. Los bywa
ironiczny, kiedy ma do czynienia z wielk¹ fortun¹. Ludzie biedni nie
musz¹ czyniæ tak strasznych ró¿nic miêdzy dzieæmi.
Jednak ojciec Deet wierzy³, ¿e Forska to Forska. Kilka lat po
lubie Deet i Leyela uzna³, ¿e nie wystarczy wydaæ córkê za nie-
zmierzone bogactwo; sobie te¿ powinien wywiadczyæ podobn¹ przy-
s³ugê. Twierdzi³, oczywicie, ¿e kocha Zennê do szaleñstwa, ale nikt
prócz niej mu nie wierzy³. Dlatego wysz³a za niego. W ten sposób
przyrodnia siostra Leyela zosta³a macoch¹ Deet, co czyni³o samego
Leyela wujem ¿ony i w³asnym tak¿e, choæ tylko przez spowinowa-
cenie. Ta dynastyczna pl¹tanina niezwykle mieszy³a ich oboje.
Brak prawa do spadku Leyel zrekompensowa³ siostrze do¿ywot-
nim stypendium w wysokoci dziesiêciokrotnie przekraczaj¹cej za-
robki mê¿a. Szczêliwie podtrzyma³o to mi³oæ ojca Deet do Zenny.
9 Chaos
130
Dzi jednak Leyel tylko po czêci ¿artowa³. Bywa³y chwile,
kiedy szuka³ u niej potwierdzenia i poparcia. A ona czêsto mu siê
wtedy sprzeciwia³a. Niekiedy sk³ania³o go to do przemylenia sy-
tuacji i lepszego jej zrozumienia teza, antyteza, synteza, dialek-
tyka ma³¿eñstwa, wynik zwi¹zku z kim równym sobie intelektual-
nie. Czasem jednak jej docinki bywa³y bolesne, zniechêcaj¹ce,
irytuj¹ce
Nie wiedz¹c o wzbieraj¹cym w nim gniewie, ci¹gnê³a dalej.
Hari zak³ada³, ¿e ten oficjalny list uznasz za to, czym jest w isto-
cie: nieodwo³alnym, koñcowym nie. Niczego nie ukrywa, nie planu-
je ¿adnych biurokratycznych sztuczek, nie bawi siê z tob¹ w politykê.
Nie próbuje budziæ nadziei, licz¹c na pomoc finansow¹. Gdyby o to
chodzi³o, sam wiesz, ¿e by zwyczajnie poprosi³.
Sam wiem, czego nie robi.
Robi tyle, ¿e odmawia ci definitywnie. To odpowied, od któ-
rej nie ma odwo³ania. Uzna³, ¿e masz doæ rozumu, by to poj¹æ.
By³oby ci wygodniej, gdybym w to uwierzy³.
Teraz wreszcie zrozumia³a, ¿e jest z³y.
Co chcesz przez to powiedzieæ?
Mo¿esz zostaæ na Trantorze i kontynuowaæ badania ze swoimi
biurokratycznymi przyjació³mi.
Zesztywnia³a.
Ju¿ ci mówi³am. Z radoci¹ odlecê z tob¹ na Terminusa.
I mam w to uwierzyæ? Teraz? Nie mo¿esz na Terminusie kon-
tynuowaæ studiów nad tworzeniem spo³ecznoci wród imperialnej
biurokracji.
Zakoñczy³am ju¿ najwa¿niejsze badania. Teraz wykonujê tyl-
ko testy z pracownikami Biblioteki Imperialnej.
Nawet nie naukowe testy, bo brakuje ci grupy kontrolnej.
Zdenerwowa³a siê.
Sama ci o tym mówi³am.
To prawda. Leyel nigdy nie s³ysza³ o grupach kontrolnych, do-
póki nie wyjani³a mu ca³ej koncepcji eksperymentu. Znalaz³a te
zasady w jakich bardzo starych pracach dotycz¹cych rozwoju dzie-
ci, z lat trzy tysi¹ce setnych ery Imperium.
Fakt. Chcia³em tylko przyznaæ ci racjê odpowiedzia³ pokornie.
Chodzi o to, ¿e swoj¹ ksi¹¿kê mogê pisaæ równie dobrze na
Terminusie, jak gdziekolwiek indziej. I tak, Leyelu, powiniene uwie-
rzyæ, ¿e z radoci¹ bêdê ci towarzyszyæ, poniewa¿ tak w³anie po-
wiedzia³am, a zatem to prawda.
131
Wierzê, ¿e sama w to wierzysz. Ale wierzê te¿, ¿e w g³êbi ser-
ca jeste bardzo zadowolona z mojego niepowodzenia. I nie chcesz,
¿ebym d³u¿ej zajmowa³ siê t¹ spraw¹, dziêki czemu w ¿aden sposób
nie bêdziesz musia³a lecieæ na zapomniany przez Boga kraniec
wszechwiata.
To by³y jej w³asne s³owa, sprzed miesiêcy, kiedy pierwszy raz
zaproponowa³ przy³¹czenie siê do Fundacji Seldona. Bêdziemy
musieli lecieæ na zapomniany przez Boga kraniec wszechwiata!
Pamiêta³a o tym nie gorzej od niego.
Wiecznie bêdziesz mi to wypomina³, tak? Uwa¿am, ¿e moja
pierwsza reakcja zas³uguje na wybaczenie. Zgodzi³am siê lecieæ,
prawda?
Zgodzi³a siê, owszem. Ale nigdy nie chcia³a.
No có¿, Leyelu, to rzeczywicie prawda. Nigdy nie chcia³am.
Czy tak sobie wyobra¿asz nasze ma³¿eñstwo? Mam wtopiæ siê w cie-
bie tak g³êboko, ¿e nawet twoje pragnienia stan¹ siê moimi? S¹dzi-
³am, ¿e wystarczy, bymy od czasu do czasu zgodzili siê co dla sie-
bie powiêciæ. Nie wymaga³am, ¿eby chcia³ opuciæ posiad³oci
Forsków i lecieæ na Trantor, kiedy ja koñczy³am tu badania. Popro-
si³am tylko, ¿eby to zrobi³, chcesz czy nie, poniewa¿ ja chcia³am.
Uzna³am i uszanowa³am twoj¹ ofiarê. I teraz z przykroci¹ stwier-
dzam, ¿e ty wzgardzi³e moj¹.
Twoja ofiara nadal nie zosta³a z³o¿ona. Wci¹¿ jestemy na
Trantorze.
Ale¿ proszê ciê bardzo, id do Hariego Seldona, pro go, po-
ni¿aj siê, a¿ zrozumiesz, ¿e jest tak, jak mówiê. Nie chce, ¿eby do-
³¹czy³ do jego Fundacji, i nie pozwoli ci lecieæ na Terminusa.
Taka jeste pewna?
Nie, nie jestem pewna. Po prostu uwa¿am to za bardzo praw-
dopodobne.
Polecê na Terminusa, jeli tylko on siê zgodzi. Mam nadziejê,
¿e nie wyruszê sam.
Natychmiast po¿a³owa³ tych s³ów. Deet zesztywnia³a, jakby j¹
uderzy³; poblad³a ze zgrozy. Potem odwróci³a siê i wybieg³a. Po chwili
us³ysza³ dzwonek sygnalizuj¹cy otwarcie drzwi. Deet wysz³a.
Na pewno porozmawia o wszystkim z któr¹ ze swoich przyja-
ció³ek. Kobiety nie znaj¹ pojêcia dyskrecji. Nie potrafi¹ zachowaæ
domowych sprzeczek dla siebie. Powtórzy im te wszystkie straszne
rzeczy, które mówi³em, a one bêd¹ cmokaæ i t³umaczyæ, ¿e tego w³a-
nie mo¿na siê spodziewaæ po mê¿u, mê¿owie ¿¹daj¹, ¿eby to ¿ona
132
stale siê powiêca³a, biedactwo moje, biedna, biedna Deet. Leyel nie
mia³ jej za z³e tego stadka wspó³czuj¹cych kwok. Wiedzia³, ¿e le¿y
to w ludzkiej naturze kobiety zawsze tworz¹ spiski przeciwko mê¿-
czyznom swojego ¿ycia. Dlatego te¿ zawsze s¹ pewne, ¿e mê¿czyni
tak¿e spiskuj¹ przeciwko nim.
To zabawne, myla³. Mê¿czyni nie maj¹ takiej ucieczki. Mê¿-
czyni nie ³¹cz¹ siê tak ³atwo w spo³ecznoci. Mê¿czyzna stale zdaje
sobie sprawê z mo¿liwoci zdrady, konfliktu lojalnoci. Kiedy wiêc
mê¿czyzna wi¹¿e siê z kim, jest to wyj¹tkowy i wiêty zwi¹zek, któ-
rego nie nale¿y lekcewa¿yæ, dyskutuj¹c o nim z ludmi. Nawet w ma³-
¿eñstwie, nawet w udanym ma³¿eñstwie, jak ich on mo¿e powiê-
ciæ siê ca³kowicie, ale nigdy nie zaufa w pe³ni jej powiêceniu.
Leyel zaton¹³ w ma³¿eñstwie bez reszty; s³u¿y³, pomaga³ i ko-
cha³ Deet ca³ym sercem. Myli³a siê, ca³kowicie siê myli³a co do jego
przyjazdu na Trantor. To nie by³a ofiara, nie lecia³ tu wbrew swej
woli, tylko dlatego, ¿e ona tego chcia³a. Wrêcz przeciwnie: ponie-
wa¿ pragnê³a tego tak bardzo, on tak¿e zapragn¹³ przeprowadzki,
zmieniaj¹c nawet swe chêci, by dopasowaæ je do niej. Zaw³adnê³a
jego sercem i nie móg³ nie pragn¹æ czego, co nios³o jej radoæ.
Ale ona nie, ona nie by³a do tego zdolna. Dla niej przeniesienie
na Terminusa bêdzie szlachetn¹ ofiar¹. Nie pozwoli mu zapomnieæ,
¿e wcale tego nie chcia³a. Dla niego ich ma³¿eñstwo by³o samym
¿yciem, dla niej po prostu przyjani¹ po³¹czon¹ z seksem. Jej dusza
nale¿a³a w równym stopniu do niego, co do tych kobiet. A dziel¹c
lojalnoæ, pomniejsza³a j¹; ¿adna czêæ nie by³a doæ silna, by zmie-
niæ jej pragnienia.
W ten sposób odkry³ to, co jak przypuszcza³ prêdzej czy pó-
niej odkrywaj¹ wszyscy wierni mê¿owie: ¿e ka¿dy zwi¹zek jest nie-
pewny. Nie istnieje co takiego jak nierozerwalna wiê miêdzy dwoj-
giem ludzi. S¹ jak cz¹stki w j¹drze atomu: zwi¹zane najpotê¿niejsz¹
si³¹ we wszechwiecie, a przecie¿ mo¿na je rozbiæ, rozerwaæ
Nic nie trwa wiecznie. Nic nie jest w koñcu takie, jakie wydawa-
³o siê na pocz¹tku. Deet i on ¿yli w idealnym zwi¹zku, dopóki nie
pojawi³ siê stres, który ujawni³ jego niedoskona³oæ. Ka¿dy, kto s¹-
dzi, ¿e znalaz³ doskona³¹ mi³oæ, doskona³¹ przyjañ, doskona³e za-
ufanie, wierzy w to tylko dlatego, ¿e nie pojawi³ siê jeszcze stres,
który zrywa wiêzy. Mo¿e umrzeæ w iluzji szczêcia, ale dowiedzie
tym jedynie faktu, ¿e mieræ przybywa czasami wczeniej ni¿ zdra-
da. Jeli kto ¿yje dostatecznie d³ugo, nieuchronnie zostanie zdra-
dzony.
133
Takie mroczne myli kr¹¿y³y po g³owie Leyela, kiedy maszero-
wa³ przez labirynt miasta Trantor. Wychodz¹c na ulice ogólnoplane-
tarnego miasta, nie zamyka³ siê w prywatnym wozie. Chcia³ unikaæ
pu³apek bogactwa; chcia³ prze¿ywaæ pobyt na Trantorze jak zwyk³y
cz³owiek. Jego ochrona otrzyma³a cis³e rozkazy, by zachowaæ dys-
krecjê, nie zatrzymywaæ ¿adnych przechodniów z wyj¹tkiem nosz¹-
cych broñ, co wykrywa³y subtelne i b³yskawiczne skanery.
Oczywicie, takie wêdrówki po miecie by³y o wiele bardziej
kosztowne: kiedy tylko przestêpowa³ próg mieszkania, do akcji przy-
stêpowa³o niemal stu dobrze op³acanych i niepodatnych na przekup-
stwo ludzi. Pancerny samochód by³by tañszy. Ale Leyel postanowi³,
¿e nie da siê uwiêziæ przez swoje bogactwo.
Kroczy³ wiêc tunelami miasta, jedzi³ taksówkami i kolejkami
jak ka¿dy obywatel. Czu³, jak wokó³ pulsuje ¿ycie. A jednak w tym
smutnym, melancholijnym nastroju nawet ¿ycie miasta budzi³o w nim
uczucie zawodu i straty. Nawet ciebie, wielki Trantorze, stolico Im-
perium, nawet ciebie zdradz¹ ludzie, którzy ciê stworzyli. Imperium
ciê porzuci i staniesz siê ¿a³osn¹ resztk¹ samego siebie, obudowan¹
metalem tysi¹ca planet i asteroidów pami¹tk¹ po dniach, kiedy ca³a
galaktyka lubowa³a s³u¿yæ ci po wiecznoæ, a jednak zosta³e opusz-
czony. Hari Seldon to przewidzia³. Hari Seldon zrozumia³ zmien-
noæ ludzkoci. Wiedzia³, ¿e wielkie imperium upadnie, a wiêc
w przeciwieñstwie do rz¹du, który dba³, by wszystko trwa³o niezmien-
ne Hari Seldon móg³ podj¹æ kroki, by ten upadek z³agodziæ, by na
Terminusie przygotowaæ macicê dla ponownych narodzin ludzkiej
wielkoci. Hari tworzy³ przysz³oæ. Nie do pomylenia, ¿e chcia³by
odmówiæ Leyelowi Forsce udzia³u w tej pracy.
Fundacja, kiedy ju¿ zosta³a oficjalnie uznana i zyska³a imperial-
ne fundusze, szybko rozros³a siê w ruchliwy kompleks biurowy, zaj-
muj¹c licz¹cy cztery tysi¹ce lat Gmach Putassuryjski. Poniewa¿ Pu-
tassuran wzniesiono pocz¹tkowo jako siedzibê admiralicji, wkrótce
po wielkim zwyciêstwie, którego nazwê nosi³, reprezentowa³ styl
triumfalny, monumentalny optymizm ci¹gi strzelistych ³uków z bañ-
kami wiat³a wznosz¹cymi siê tanecznie w kolumnach powietrza.
W ostatnich stuleciach budynek s³u¿y³ za miejsce nieoficjalnych kon-
certów i publicznych wyk³adów, a w czêci biurowej mieci³o siê
Muzeum W³adzy. Opustosza³ zaledwie rok przed udzieleniem Sel-
donowi zgody na za³o¿enie Fundacji, ale zdawa³o siê, ¿e powsta³
specjalnie dla niej. Ludzie biegali tu we wszystkie strony, jakby mie-
li do za³atwienia jakie nie cierpi¹ce zw³oki sprawy, a przy tym byli
134
zadowoleni, ¿e pracuj¹ dla szlachetnego celu. Ju¿ od bardzo, bardzo
dawna Imperium nie zna³o szlachetnych celów.
Leyel pospiesznie zag³êbi³ siê w labirynt, chroni¹cy dyrektora
Fundacji przed przypadkowymi natrêtami. Wielu ludzi chcia³o za-
pewne zobaczyæ siê z Harim Seldonem, ale skutecznie powstrzymy-
wa³ ich ten czy inny urzêdnik. Hari Seldon jest bardzo zajêty. Mo¿e
zechce siê pan umówiæ na inny termin? Dzisiaj spotkanie jest wyklu-
czone. Ma narady przez ca³e popo³udnie i wieczór. Proszê zatelefo-
nowaæ, zanim znowu pan przyjdzie.
Ale Leyelowi Forsce takie rzeczy siê nie zdarza³y. Wystarczy³o,
¿e mówi³ Proszê powtórzyæ panu Seldonowi, ¿e pan Forska chcia³-
by dokoñczyæ rozmowê. Choæby bali siê Hariego Seldona, choæby
z ca³ego serca chcieli wykonywaæ polecenia i broniæ go przed intru-
zami, wiedzieli, ¿e Leyel Forska jest wyj¹tkiem. Nawet Linge Chena
wywo³ano by z posiedzenia Komisji Bezpieczeñstwa Publicznego,
gdyby Forska chcia³ siê z nim spotkaæ a zw³aszcza gdyby Leyel
zada³ sobie trud i przyby³ osobicie.
£atwoæ, z jak¹ dosta³ siê do Hariego, podniecenie i zapa³ spo-
tkanych po drodze ludzi, sam budynek wreszcie, tak bardzo doda³y
mu otuchy, ¿e ca³kiem nie by³ przygotowany na s³owa, jakimi powi-
ta³ go Hari.
Leyel! Dziwiê siê, ¿e ciê tu widzê. S¹dzi³em, ¿e zrozumiesz.
Moja odmowa by³a ostateczna.
To najgorsze, co Hari móg³ powiedzieæ. Czy¿by Deet jednak
mia³a racjê? Leyel przez chwilê wpatrywa³ siê w twarz przyjaciela,
próbuj¹c dostrzec jakie oznaki przemiany. Co takiego zasz³o miê-
dzy nimi przez te lata, teraz zapomniane? Czy¿by przyjañ Hariego
nigdy nie by³a szczera? Nie. Jego twarz, bardziej pomarszczona ni¿
kiedy, wyra¿a³a tê sam¹ co zawsze otwartoæ, tê sam¹ zwyk³¹ uczci-
woæ. Zamiast wiêc mówiæ o z³oci i rozczarowaniu, Leyel odpo-
wiedzia³ ostro¿nie, pozostawiaj¹c Hariemu otwart¹ drogê do zmiany
decyzji.
Zrozumia³em, ¿e twoja wiadomoæ by³a zwodnicza, a zatem
nie mog³a byæ ostateczna.
Hari trochê siê zirytowa³.
Zwodnicza?
Wiem, kogo przyjmujesz do swojej Fundacji. To nie s¹ ludzie
ma³ego kalibru.
W porównaniu z tob¹, owszem, s¹ odpar³ Hari. To akademi-
cy, a to oznacza, ¿e s¹ urzêdnikami. Sortuj¹ i interpretuj¹ informacjê.
135
Tak jak ja. Jak wszyscy wspó³czeni uczeni. Nawet twoje ge-
nialne teorie s¹ wnioskami z trylionów bajtów posortowanej i zin-
terpretowanej informacji.
Hari pokrêci³ g³ow¹.
Ja nie tylko sortowa³em dane. Mia³em w g³owie ideê. Ty te¿.
I niewielu innych. Ty i ja poszerzamy ludzk¹ wiedzê. Wiêkszoæ
pozosta³ych rozkopuje j¹ tylko w jednym miejscu i przesypuje w in-
ne. I tym w³anie ma byæ Encyklopedia Galaktyczna: nowym stosem
danych.
Mimo to, Hari, obaj wiemy, ¿e nie z tego powodu mi odmówi-
³e. I nie t³umacz, ¿e obecnoæ Leyela Forski na Terminusie ci¹gnê-
³aby na twoje przedsiêwziêcie niepo¿¹dan¹ uwagê. Rz¹d ju¿ teraz
obserwuje ciê tak pilnie, ¿e ledwie mo¿esz odetchn¹æ.
Jeste nieprzyjemnie natarczywy, Leyelu. Nie mam ochoty
prowadziæ d³u¿ej tej rozmowy.
To fatalnie, Hari. Chcê byæ czêci¹ twojego dzie³a. Przydam
siê bardziej ni¿ inni. To przecie¿ ja przebi³em siê do najstarszych
i najcenniejszych archiwów, odkry³em, jak haniebnie wiele danych
zosta³o utraconych w wyniku niedba³oci. To ja rozpocz¹³em kom-
puterow¹ ekstrapolacjê zniszczonych dokumentów, od której twoja
Encyklopedia
Jest ca³kowicie uzale¿niona. Bez twoich osi¹gniêæ nasza pra-
ca nie by³aby mo¿liwa.
A jednak odmówi³e mi, wysy³aj¹c list z prymitywnymi po-
chlebstwami.
Nie chcia³em ciê uraziæ, Leyelu.
Nie chcia³e te¿ powiedzieæ prawdy. Ale mnie powiesz, Hari,
albo i tak polecê na Terminusa.
Komisja Bezpieczeñstwa Publicznego da³a mojej Fundacji
wy³¹czne prawo decyzji, kto mo¿e, a kto nie mo¿e lecieæ na Termi-
nusa.
Hari Doskonale wiesz, ¿e wystarczy mi tylko zasugerowaæ
jakiemu urzêdnikowi ni¿szego szczebla, i¿ chcia³bym polecieæ. Chen
dowie siê o tym w kilka minut, a po godzinie uzna, ¿e jestem wyj¹t-
kiem od twoich regu³. Wiesz o tym, Hari. Jeli chcesz, ¿ebym nie
lecia³, musisz nie tylko mi zabroniæ, ale przekonaæ mnie, ¿e nie po-
winienem.
Hari przymkn¹³ oczy i westchn¹³.
Nie wydaje mi siê, ¿eby mia³ ochotê zostaæ przekonany, Ley-
elu. Leæ, jeli musisz.
136
Przez moment Leyel uwierzy³ niemal, ¿e Hari rezygnuje. Ale
nie, to niemo¿liwe, nie tak ³atwo.
Oczywicie, Hari. A potem oka¿e siê, ¿e jestem odizolowany
od wszystkich pracowników na Terminusie, z wyj¹tkiem mojej w³a-
snej s³u¿by. ¯e zbywa siê mnie bezu¿ytecznymi zadaniami i nie do-
puszcza do prawdziwej pracy.
To jest chyba zrozumia³e samo przez siê. Nie jeste czêci¹
Fundacji, nie bêdziesz, nie mo¿esz byæ. A jeli u¿yjesz swojego bo-
gactwa i wp³ywów, ¿eby wkroczyæ tam si³¹, uda ci siê tylko ziryto-
waæ Fundacjê. Rozumiesz mnie?
A¿ za dobrze, pomyla³ zawstydzony Leyel. Doskonale zna³ gra-
nice w³adzy; to poni¿ej jego godnoci, by przemoc¹ zdobywaæ to, co
mo¿na otrzymaæ jedynie w darze.
Wybacz, Hari. Nie próbowa³bym ciê zmuszaæ. Wiesz, ¿e nie
robiê takich rzeczy.
Wiem, ¿e nie robi³e, odk¹d zostalimy przyjació³mi. Prze-
straszy³em siê, Leyelu, ¿e w³anie dowiadujê siê o tobie czego no-
wego. Hari westchn¹³. Odwróci³ siê na chwilê, a kiedy znowu spoj-
rza³ na gocia, jego twarz ca³kiem zmieni³a wyraz, a w g³osie
zabrzmia³a nowa energia. Leyel zna³ tê minê, ten wigor; oznacza³y,
¿e Hari bêdzie z nim mówi³ ca³kiem szczerze. Musisz zrozumieæ,
Leyelu, ¿e na Terminusie nie tylko tworzê Encyklopediê.
Leyel przestraszy³ siê. Musia³ wykorzystaæ swoje wp³ywy, by prze-
konaæ rz¹d, ¿e nie nale¿y skazywaæ Hariego Seldona na wygnanie,
kiedy zacz¹³ rozpowszechniaæ kopie swego traktatu o nadchodz¹cym
upadku Imperium. Byli pewni, ¿e Hari planuje zdradê, i nawet posta-
wili go przed s¹dem, gdzie przekona³ wszystkich, ¿e zamierza jedynie
stworzyæ Encyklopediê Galaktyczn¹, sk³adnicê ca³ej ludzkiej wiedzy.
Jeszcze teraz, gdyby zdradzi³ ukryte motywy, rz¹d wyst¹pi³by przeciw
niemu. Nale¿a³o zak³adaæ, ¿e bezpieczni Biuro Bezpieczeñstwa Pu-
blicznego nagrywaj¹ tê rozmowê. Nawet wp³ywy Leyela niewiele
by pomog³y, gdyby zdobyli wyznanie z w³asnych ust Hariego.
Nie, Leyelu, nie denerwuj siê. To oczywiste. Aby powsta³a
Encyklopedia Galaktyczna, muszê stworzyæ na Terminusie kwitn¹ce
miasto uczonych. Koloniê mê¿czyzn i kobiet o kruchych ego i nie-
powstrzymanej ambicji, wyæwiczonych we wciek³ych walkach po-
litycznych w najniebezpieczniejszych, najstraszniejszych szko³ach
biurokratycznych staræ w ca³ym Imperium: na uniwersytetach.
Chcesz powiedzieæ, ¿e nie przyjmiesz mnie do Fundacji, bo
nigdy nie uczêszcza³em na który z ich ¿a³osnych uniwersytetów?
137
To prawda, jestem samoukiem, ale moja edukacja warta jest dziesiêæ
razy wiêcej ni¿ ich stadne, wymuszone nauczanie.
Nie musisz przede mn¹ wyg³aszaæ antyuniwersyteckich hase³,
Leyelu. Mówiê tylko, ¿e jednym z najpowa¿niejszych problemów
w doborze pracowników Fundacji jest ich zgodnoæ. Nikogo nie
wezmê na Terminusa, jeli nie mam pewnoci, ¿e ten kto bêdzie
tam szczêliwy albo szczêliwa.
To, jak Hari zaakcentowa³ s³owo szczêliwa, wyjani³o nie-
mal wszystko.
Tutaj nie chodzi o mnie, prawda? domyli³ siê Leyel. To Deet.
Hari milcza³.
Wiesz, ¿e ona nie chce lecieæ. Wiesz, ¿e woli zostaæ na Tranto-
rze. I dlatego nie chcesz mnie przyj¹æ! Zgad³em?
Rzeczywicie, ma to pewien zwi¹zek z Deet przyzna³ nie-
chêtnie Hari.
Czy zdajesz sobie sprawê, ile dla mnie znaczy Fundacja? Zda-
jesz sobie sprawê, z czego móg³bym zrezygnowaæ, ¿eby w³¹czyæ siê
w twoj¹ pracê?
Przez chwilê Hari nie odpowiada³.
Nawet z Deet? zapyta³ wreszcie cichym g³osem.
Niewiele brakowa³o, by Leyel odpowiedzia³ bez namys³u: Tak,
oczywicie, nawet z Deet; wszystko dla tego wielkiego dzie³a.
Ale powstrzyma³o go ch³odne spojrzenie Hariego. Jednego siê
nauczy³ od czasu ich pierwszego spotkania na konferencji, jeszcze
w latach m³odoci: Hari nie znosi³ samooszukiwania siê. Siedzieli
obok siebie na referacie pewnego znanego wówczas demografa. Leyel
widzia³, jak Hari kilkoma dobrze wymierzonymi pytaniami rozbi³
tezy biedaka w proch. Demograf by³ wciek³y. Wyranie nie dostrzeg³
luk w swoim rozumowaniu, a teraz, kiedy mu je wskazano, nie chcia³
przyznaæ, ¿e to rzeczywicie luki.
Zrobi³em mu przys³ugê powiedzia³ póniej Hari do Leyela.
Jak? Daj¹c mu kogo, kogo mo¿e nienawidziæ?
Nie. Przedtem wierzy³ w swoje nieuzasadnione wnioski. Oszu-
kiwa³ sam siebie. Teraz ju¿ nie wierzy.
Ale nadal je g³osi.
Owszem. I teraz jest bardziej k³amc¹ ni¿ g³upcem. Przyczyni-
³em siê do zintegrowania jego osobowoci. Moralnoæ to ju¿ jego
problem.
Leyel pamiêta³ to zdarzenie i wiedzia³, ¿e gdyby teraz zapewni³
o swojej gotowoci porzucenia Deet dla jakiegokolwiek powodu,
138
nawet dla Fundacji, by³oby to czym gorszym od k³amstwa. By³aby
to g³upota.
Powiedzia³e co strasznego rzek³ tylko. Wiesz dobrze, ¿e
Deet jest czêci¹ mnie. Nie mogê z niej zrezygnowaæ, ¿eby przy³¹-
czyæ siê do Fundacji. Ale teraz do koñca naszego wspólnego ¿ycia
bêdê wiedzia³, ¿e mog³em tam byæ, gdyby nie ona. Poda³e mi kie-
lich ¿ó³ci i goryczy, Hari.
Hari powoli kiwn¹³ g³ow¹.
Mia³em nadziejê, ¿e kiedy przeczytasz mój list, zrozumiesz,
¿e nie chcê mówiæ wiêcej. Mia³em nadziejê, ¿e nie przyjdziesz tutaj
i nie zaczniesz mnie wypytywaæ. Nie mogê ciê ok³amywaæ, Leyelu,
i nie zrobi³bym tego, nawet gdybym móg³. Ale dopóki by³o to mo¿-
liwe, ukrywa³em pewne informacje. Aby obu nam zaoszczêdziæ k³o-
potów.
Nie uda³o siê.
To nie wina Deet, Leyelu. Chodzi o to, kim jest. Jej miejsce
jest na Trantorze, nie na Terminusie. A twoje miejsce jest przy niej.
To fakt, nie czyja decyzja. Nigdy ju¿ nie bêdziemy do tego wracaæ.
Nie zgodzi³ siê Leyel.
Siedzieli jeszcze przez chwilê i patrzyli na siebie nieruchomo.
Leyel zastanawia³ siê, czy on i Hari bêd¹ jeszcze kiedy rozmawiaæ
Nie, ju¿ nigdy. Nie chcê ciê nawet widzieæ, Hari Seldonie. Zmusi³e
mnie, abym ¿a³owa³, ¿e o¿eni³em siê z Deet. Przez ciebie w g³êbi
serca zapragn¹³em, ¿eby nasze ma³¿eñstwo nie mia³o miejsca. A to
tak, jakbym pragn¹³ nigdy siê nie urodziæ.
Wsta³ i wyszed³ bez s³owa. W poczekalni zwróci³ siê do kilkor-
ga ludzi, oczekuj¹cych na spotkanie z Seldonem.
Którzy z was s¹ moi? zapyta³.
Wsta³ mê¿czyzna i dwie kobiety.
Sprowadcie zabezpieczony wóz i kierowcê.
Nie patrz¹c nawet na pozosta³ych, jedno z trójki wysz³o. Pozo-
sta³ych dwoje ruszy³o za Leyelem. Subtelnoæ i dyskrecja na razie
siê skoñczy³y. Leyel nie mia³ ochoty wmieszaæ siê w t³um na Tranto-
rze. Chcia³ tylko wróciæ do domu.
Hari Seldon wyszed³ z gabinetu tylnymi drzwiami i wkrótce sta-
n¹³ w kabinie Chandrakar Matt w Wydziale Kontaktów Bibliotecz-
nych. Chanda podnios³a g³owê, machnê³a mu rêk¹ i bez wysi³ku od-
sunê³a fotel tak, ¿e znalaz³ siê dok³adnie w wyznaczonym miejscu.
139
Hari przysun¹³ sobie krzes³o z s¹siedniego biurka i pozornie przy-
padkowo ustawi³ je tam, gdzie byæ powinno.
Komputer zainstalowany w lektorze Chandy natychmiast roz-
pozna³ konfiguracjê. Z trzech k¹tów zarejestrowa³ dzisiejszy strój
Hariego i na³o¿y³ dane na przechowywany w pamiêci holoobraz roz-
mawiaj¹cych swobodnie Hariego i Chandy. Potem, gdy Hari usiad³,
wywietli³ hologram. Obraz dok³adnie odpowiada³ rzeczywistym
pozycjom obojga, wiêc czujniki podczerwieni nie wyka¿¹ ¿adnych
rozbie¿noci. Ró¿ni³y siê jedynie twarze: ruchy warg, mruganie po-
wiek, miny. Ruchy warg nie pasowa³y do s³ów, jakie Hari i Chanda
wypowiadali, ale do s³ów, generowanych w powietrzu poza kabin¹:
nieszkodliwe, przypadkowo dobrane uwagi, uwzglêdniaj¹ce niedawne
wydarzenia, by nikt nie móg³ podejrzewaæ, ¿e to nagrana rozmowa.
Hari rzadko mia³ okazjê do szczerej rozmowy, której nie pod-
s³uchiwaliby bezpieczni; on i Chanda skrzêtnie ukrywali tak¹ mo¿li-
woæ. Nigdy nie rozmawiali za d³ugo ani zbyt czêsto, by bezpieczni
nie zaczêli siê zastanawiaæ nad ich sk³onnoci¹ do takich pustych
pogawêdek. Zreszt¹ znali siê doskonale s³owo wystarcza³o za ca³e
zdanie, gest za s³owo. Ale kiedy koñczyli, Chanda wiedzia³a, co ma
robiæ i jak siê zachowaæ, a Hari odchodzi³ spokojny, ¿e najwa¿niej-
sza praca posuwa siê naprzód za dymn¹ zas³on¹ Fundacji.
Przez chwilê myla³em, ¿e naprawdê zechce j¹ porzuciæ.
Nie doceni³e pokusy Encyklopedii.
Obawiam siê, ¿e zbyt dobrze to zaplanowa³em, Chando. My-
lisz, ¿e pewnego dnia Encyklopedia Galaktyczna naprawdê powsta-
nie?
To wietny pomys³. Przyci¹gn¹³ tu dobrych ludzi. Nie spe³ni³-
by swoich celów, gdyby by³o inaczej. Co mam powiedzieæ Deet?
Nic. Wystarczy jej, ¿e Leyel zostaje.
Gdyby zmieni³ zdanie, naprawdê pozwoli³by mu lecieæ na
Terminusa?
Gdyby zmieni³ zdanie, musia³by lecieæ. Poniewa¿ jeli porzu-
ci³by Deet, nie by³by odpowiednim dla nas cz³owiekiem.
Dlaczego po prostu mu nie powiesz? Nie zaprosisz?
Czêci¹ Drugiej Fundacji musi siê staæ, nie zdaj¹c sobie z tego
sprawy. Musi tam trafiæ dziêki naturalnym sk³onnociom, nie dziêki
moim wezwaniom, a przede wszystkim nie dla w³asnej ambicji.
Twoje wymagania s¹ bardzo wysokie, Hari, i nic dziwnego, ¿e
niewielu mo¿e im sprostaæ. Wiêkszoæ ludzi w Drugiej Fundacji na-
wet o niej nie wie. Uwa¿aj¹ siê za bibliotekarzy. Biurokratów. S¹-
140
dz¹, ¿e Deet jest antropologiem i pracuje wród nich, ¿eby ich ob-
serwowaæ.
Wcale nie. Kiedy tak myleli, ale teraz uwa¿aj¹ Deet za jedn¹
z nich. I to jedn¹ z najlepszych. Definiuje, co znaczy byæ biblioteka-
rzem. Pozwala byæ dumnym z tej nazwy.
Czy nie martwi ciê, Hari, ¿e praktykuj¹c swoj¹ sztukê
Moj¹ naukê.
Twoj¹ wcibsk¹ sztukê magiczn¹, stary czarowniku, nie oszu-
kasz mnie opowiadaniem o nauce. Widzia³am scenariusze hologra-
mów, jakie przygotowujesz do krypty na Terminusie.
To tylko poza.
Wyobra¿am sobie, jak to mówisz. Z min¹ cz³owieka ca³kowi-
cie z siebie zadowolonego. Jeli macie ochotê paliæ, nie przeszka-
dza mi to Przerwa na miech W³aciwie dlaczego? Przecie¿
naprawdê mnie tu nie ma. Czyste aktorstwo.
Hari machn¹³ tylko rêk¹. Komputer szybko znalaz³ fragment dia-
logu, pasuj¹cy do tego gestu fa³szywy sens, który nie wyda siê
fa³szem.
Nie, nie martwi mnie fakt, ¿e praktykuj¹c swoj¹ naukê, zmie-
niam ¿ycie ludzi. Wiedza zawsze zmienia³a ¿ycie ludzi. Ró¿nica
polega na tym, ¿e ja wiem o tych zmianach, ¿e zmiany s¹ zaplano-
wane i pod kontrol¹. Czy wynalazca pierwszego sztucznego owie-
tlenia Co to by³o, knot w zwierzêcym t³uszczu? Dioda emituj¹ca
wiat³o? Czy ten cz³owiek zdawa³ sobie sprawê, do czego doprowa-
dzi oddanie ludzkoci w³adzy nad noc¹?
Jak zwykle, Chanda zgasi³a go w chwili, gdy zaczyna³ sobie gra-
tulowaæ.
Po pierwsze, to prawie na pewno by³a kobieta, po drugie, do-
k³adnie wiedzia³a, co robi. Dziêki wiat³u mog³a znaleæ drogê noc¹
w mieszkaniu, mog³a po karmieniu po³o¿yæ swoje dziecko w innym
pokoju, ¿eby przespaæ siê trochê noc¹ bez obawy, ¿e przydusi je
w ³ó¿ku.
Hari umiechn¹³ siê.
Jeli to kobieta wynalaz³a sztuczne owietlenie, z pewnoci¹
by³a prostytutk¹ i chcia³a wyd³u¿yæ sobie godziny pracy.
Chanda umiechnê³a siê tak¿e. Nie rozemia³a komputerowi
trudno by³oby wyszukaæ ¿arty usprawiedliwiaj¹ce miech.
Bêdziemy pilnie obserwowaæ Leyela, Hari. Sk¹d mamy wie-
dzieæ, ¿e jest gotowy, ¿e mo¿emy liczyæ na jego ochronê i jego przy-
wództwo?
141
Kiedy zaczniesz na niego liczyæ, bêdzie gotowy. Kiedy odda-
nie i lojalnoæ bêd¹ pewne, kiedy cele Drugiej Fundacji trafi¹ mu do
serca, kiedy zacznie realizowaæ je w ¿yciu, wtedy bêdzie gotowy.
Ton g³osu Hariego sugerowa³, ¿e rozmowa dobiega koñca.
Przy okazji, Hari doda³a jeszcze Chanda. Mia³e racjê.
Nikt nie zakwestionowa³ braku wa¿nych danych psychohistorycz-
nych w bibliotece Fundacji na Terminusie.
Oczywicie. Akademicy nigdy nie wychylaj¹ siê poza granice
w³asnej dyscypliny. To kolejny powód, dla którego cieszê siê, ¿e
Leyel tam nie poleci. Od razu by zauwa¿y³, ¿e mamy tam tylko jed-
nego psychologa, Bora Allurina. A wtedy musia³bym mu wyt³uma-
czyæ wiêcej, ni¿ chcê. Przeka¿ uca³owania Deet, Chando. Powiedz,
¿e jej eksperyment rozwija siê znakomicie. W koñcu bêdzie mia³a
i mê¿a, i spo³ecznoæ uczonych umys³ów.
Artystów. Magów. Pó³bogów.
Upartych, zb³¹kanych kobiet, które nie potrafi¹ rozpoznaæ na-
uki, kiedy j¹ uprawiaj¹. I wszystkie w Bibliotece Imperialnej. Do
nastêpnego razu, Chando.
Gdyby Deet pyta³a o jego rozmowê z Harim, gdyby wspó³czu³a
mu z powodu odmowy, byæ mo¿e nie zdo³a³by opanowaæ niechêci,
byæ mo¿e powiedzia³by co, czego nigdy nie zdo³a³aby mu wyba-
czyæ. Zachowywa³a siê jednak ca³kiem zwyczajnie. By³a tak podnie-
cona swoj¹ prac¹ i tak piêkna, nawet z twarz¹ ukazuj¹c¹ zwiotcza³e
miênie i zmarszczki szeædziesiêciolatki, ¿e Leyel móg³ tylko na
nowo siê w niej zakochaæ, jak ju¿ wiele razy w ich wspólnym ¿yciu.
Wszystko dzia³a, Leyelu, lepiej, ni¿ mia³am marzyæ. Zaczy-
naj¹ do mnie docieraæ historie, które stworzy³am miesi¹ce i lata temu;
powracaj¹ jako mity i legendy. Pamiêtasz, jak odnalaz³am i ekstra-
polowa³am dane z powstania na Misercordii trzy dni przed tym, jak
Admiralicja o nie poprosi³a?
To twój najwiêkszy sukces. Admira³ Divart wci¹¿ opowiada,
jak przy opracowywaniu strategii wykorzystali zapisy dawnych bi-
tew i odparli ataki Tellekerów w jednej trzydniowej operacji, nie tra-
c¹c ani jednego statku.
Masz umys³ jak sejf, chocia¿ naprawdê jeste stary.
To smutne, ale pamiêtam tylko przesz³oæ.
Przecie¿ nikt nie pamiêta nic innego, osio³ku.
Zachêci³ j¹, by opowiedzia³a wiêcej o dzisiejszym triumfie.
142
Czyli teraz jest to legenda?
Powróci³a bez mojego nazwiska i mocno upiêkszona. Jako
odnonik. Rinjy rozmawia³a z m³odymi bibliotekarzami z której
z wewnêtrznych prowincji. Przyjechali z typow¹ wycieczk¹ miêdzy-
biblioteczn¹. Jedna z nich powiedzia³a, ¿e mo¿na ca³e ¿ycie spêdziæ
w Bibliotece Imperialnej na Trantorze i w ogóle nie ogl¹daæ praw-
dziwego wiata.
Leyel wybuchn¹³ miechem.
Najlepsze, co mo¿na powiedzieæ do Rinjy.
W³anie. Zdenerwowa³a siê, oczywicie, ale najwa¿niejsze, ¿e
natychmiast opowiedzia³a im historiê o bibliotekarce, która ca³kiem
samodzielnie zauwa¿y³a podobieñstwo miêdzy powstaniem na Mi-
sercordii i atakiem Tellekerów. Wiedzia³a, ¿e nikt w Admiralicji jej
nie wys³ucha, jeli nie dostarczy im pe³nej informacji. Siêgnê³a wiêc
do staro¿ytnych rejestrów i odkry³a, ¿e s¹ w fatalnym stanie. Orygi-
nalne dane zapisano w szkle, ale minê³y czterdzieci dwa stulecia
i nikt nie odwie¿a³ zapisów. ¯adne ze róde³ pomocniczych nie opi-
sywa³o przebiegu bitwy i kursów okrêtów Misercordia intereso-
wa³a raczej biografów ni¿ historyków wojskowoci
Oczywicie. To by³a pierwsza bitwa Pola Yuensaua, ale s³u¿y³
wtedy jako pilot, nie dowodzi³
Wiem, ¿e pamiêtasz, mój wcibski pieszczochu. Chodzi o to,
co Rinjy mówi³a o tej mitycznej bibliotekarce.
Czyli o tobie.
Sta³am tu¿ obok. Nie s¹dzê, by Rinjy wiedzia³a, ¿e to ja. Co
by przecie¿ powiedzia³a Wtedy nie pracowa³a nawet w tym sa-
mym dziale. Wa¿ne jest to, ¿e s³ysza³a jak¹ wersjê tej historii i kie-
dy j¹ powtórzy³a, opowieæ zmieni³a siê w rodzaj magicznej sagi
bohaterskiej. O proroczej bibliotekarce z Trantora.
Czego to dowodzi? To ty jeste magiczn¹ bohaterk¹.
Ona mówi³a tak, jakbym wszystko to zrobi³a z w³asnej inicja-
tywy
Tak by³o. Przydzielili ciê do ekstrapolacji dokumentów i przy-
padkiem zaczê³a akurat od Misercordii.
Ale w wersji Rinjy, ju¿ wczeniej zauwa¿y³am zwi¹zek z ata-
kiem Tellekerów. Powiedzia³a, ¿e bibliotekarka pos³a³a wszystkie
dane do Admiralicji, a oni dopiero wtedy zrozumieli, ¿e dostali klucz
do bezkrwawego zwyciêstwa.
Bibliotekarka ratuje Imperium.
W³anie.
143
Przecie¿ uratowa³a.
Ale przypadkowo. A Admiralicja za¿¹da³a tych informacji.
Niezwyk³e by³o to, ¿e akurat skoñczy³am dwutygodniow¹ ekstrapo-
lacjê dokumentów
Co uda³o ci siê znakomicie.
Z wykorzystaniem programów, które sam pomaga³e tworzyæ.
Dziêki ci, o Przem¹dry, za tê poredni¹ pochwa³ê samego siebie. To
czysty przypadek, ¿e mog³am im daæ w³anie to, co chcieli, w trzy
minuty po przekazaniu proby. Ale teraz ca³e zdarzenie zmieni³o siê
w heroiczn¹ legendê w spo³ecznoci bibliotekarzy. Z pocz¹tku tylko
w Bibliotece Imperialnej, ale teraz rozprzestrzenia siê te¿ wród in-
nych.
To znakomita anegdota, Deet, ale nie s¹dzê, ¿eby mog³a j¹
opublikowaæ.
Nie mam zamiaru. Mo¿e ewentualnie we wstêpie. Wa¿ne jest,
¿e dowodzi mojej teorii.
Nie jest statystycznie znacz¹ca.
Dowodzi dla mnie. Wiem, ¿e moje teorie o formowaniu spo-
³ecznoci s¹ prawdziwe. ¯e ¿ywotnoæ spo³ecznoci zale¿y od po-
czucia wspólnoty jej cz³onków, a to poczucie wspólnoty mo¿na wy-
wo³aæ i wzmocniæ przez rozpowszechnianie opowieci epickich.
Przemawiasz jêzykiem akademików. Powinienem to zareje-
strowaæ, ¿eby nie musia³a na nowo wymylaæ tych trudnych s³ów.
Opowieci tworz¹ce spo³ecznoæ wydaj¹ siê wa¿niejsze, od-
grywaj¹ wiêksz¹ rolê w ludzkim ¿yciu. Poniewa¿ Rinjy mog³a opo-
wiedzieæ tê historiê, by³a bardziej dumna, ¿e jest bibliotekarzem,
a to wzmocni³o jej poczucie wspólnoty i da³o spo³ecznoci wiêksz¹
wewnêtrzn¹ si³ê.
Odbierasz im dusze.
A one zabra³y moj¹. Nasze dusze nale¿¹ do siebie nawzajem.
To by³ problem. Deet trafi³a do biblioteki, wykonuj¹c badania
naukowe przy³¹czy³a siê do pracowników, by potwierdziæ swoj¹
teoriê formowania spo³ecznoci. Ale zadanie by³oby niewykonalne,
gdyby sama nie sta³a siê cz³onkiem bibliotecznej spo³ecznoci. To
w³anie sk³onnoæ do powiêceñ dla nauki zbli¿y³a go do Deet. A te-
raz ta sama sk³onnoæ mu j¹ odbiera. Bardziej by cierpia³a, porzuca-
j¹c bibliotekê, ni¿ trac¹c Leyela.
Nieprawda. Nieprawda, powiedzia³ sobie surowo. U¿alanie siê
nad sob¹ prowadzi do samook³amywania. Prawd¹ jest co wrêcz
przeciwnego: bardziej by cierpia³a, trac¹c Leyela, ni¿ opuszczaj¹c
144
spo³ecznoæ bibliotekarzy. Dlatego w³anie zgodzi³a siê lecieæ na
Terminusa. Ale czy mo¿na mieæ do niej ¿al, ¿e cieszy siê, i¿ nie
musi dokonywaæ wyboru? Jest zadowolona, ¿e mo¿e zachowaæ jed-
no i drugie?
Ale chocia¿ st³umi³ najgorsze, wyp³ywaj¹ce z rozczarowania
myli, nie potrafi³ do koñca uciszyæ tonu z³oliwoci w swych s³o-
wach.
A sk¹d bêdziesz wiedzia³a, ¿e eksperyment dobieg³ koñca?
Zmarszczy³a brwi.
On siê nigdy nie skoñczy, Leyelu. One naprawdê s¹ bibliote-
karkami. Nie podniosê ich za ogonki, jak myszy, i nie w³o¿ê do kla-
tek, kiedy zakoñczê dowiadczenie. W pewnym momencie po pro-
stu siê wycofam i napiszê swoj¹ ksi¹¿kê.
Naprawdê?
Naprawdê napiszê? Pisywa³am ju¿ ksi¹¿ki i mylê, ¿e uda mi
siê znowu.
Czy naprawdê siê wycofasz?
Kiedy? Teraz? Czy to ma byæ próba mojej mi³oci do ciebie?
Jeste zazdrosny o moj¹ przyjañ z Rinjy, z Animet, Fin i Urik?
Nie! Nie oskar¿aj mnie o takie dziecinne, egoistyczne uczucia!
Ale zanim jeszcze zd¹¿y³ zaprzeczyæ, zrozumia³, ¿e zaprzecze-
nie by³oby fa³szem.
Czasami rzeczywicie jestem zazdrosny, Deet. Czasami wyda-
je mi siê, ¿e z nimi jeste szczêliwsza.
A poniewa¿ wyzna³ to szczerze, co, co mog³o siê zmieniæ w k³ót-
niê, pozosta³o rozmow¹.
Ale¿ jestem, Leyelu odpar³a z równ¹ szczeroci¹. Poniewa¿
kiedy jestem z nimi, tworzê co nowego, tworzê co wspólnie. To pod-
niecaj¹ce, pobudzaj¹ce. Codziennie odkrywam co nowego w ka¿dym
ich s³owie, w ka¿dym umiechu, ka¿dej uronionej ³zie, ka¿dym znaku,
¿e bycie jedn¹ z nas to najwa¿niejszy fakt ich ¿ycia.
Nie mogê z tym konkurowaæ.
Nie, Leyelu, nie mo¿esz. Ale mo¿esz to dope³niæ. Poniewa¿
wszystko to nie mia³oby znaczenia, by³oby bardziej frustruj¹ce ni¿
radosne, gdybym nie mog³a codziennie wracaæ do ciebie i opowia-
daæ, co siê zdarzy³o. Ty zawsze rozumiesz, co to oznacza, zawsze siê
cieszysz, nadajesz wagê moim dowiadczeniom.
Jestem twoj¹ publicznoci¹. Jak ojciec.
Tak, staruszku. Jak m¹¿. Jak dziecko. Jak kto, kogo kocham
najbardziej na wiecie. Jeste dla mnie korzeniem. Tam udajê od-
145
wa¿n¹, pokazujê wiatu tylko ga³êzie i zielone licie w s³oñcu, ale
wracam tutaj, ¿eby wysysaæ wodê z twojej gleby.
Leyel Forska, osmotyczne ród³o. Ty jeste drzewem, ja brud-
n¹ ziemi¹.
Ale pe³n¹ nawozów.
Poca³owa³a go, a ten poca³unek przypomnia³ mu dawne lata. By³
zaproszeniem, które przyj¹³ z radoci¹.
Fragment pod³ogi pos³u¿y³ im jako zaimprowizowane ³ó¿ko.
Potem le¿a³ obok niej, ramieniem obejmuj¹c j¹ w talii i wspieraj¹c
g³owê na jej ramieniu, muskaj¹c wargami skórê jej piersi. Pamiêta³
czasy, kiedy piersi mia³a ma³e i jêdrne, wyrastaj¹ce niczym niewiel-
kie pomniki jej potencja³u. Teraz, gdy le¿a³a na plecach, zmieni³y
siê w ruinê zniszczone latami i sp³ywaj¹ce na boki, opieraj¹ce siê
na ramionach.
Jeste cudown¹ kobiet¹ szepn¹³, ³askocz¹c j¹ wargami.
Ich obwis³e, sflacza³e cia³a zdolne by³y do wiêkszej namiêtnoci
ni¿ dawniej, kiedy pozostawa³y jeszcze silne i twarde. Przedtem mieli
tylko potencja³. To w³anie kochamy w m³odym ciele: kusz¹cy po-
tencja³. Teraz cia³o jest dokonaniem. Troje zdrowych dzieci kwia-
ty, potem owoce tego drzewa odesz³o i zapuci³o korzenie gdzie
indziej. Napiêcie m³odoci mo¿e teraz ust¹piæ rozlunieniu. W ich
mi³oci nie by³o ju¿ obietnic, jedynie spe³nienia.
Nawiasem mówi¹c, to by³ rytua³ szepnê³a mu prosto w ucho.
Podtrzymywanie wiêzów spo³ecznych.
Czyli jestem jeszcze jednym eksperymentem?
I to udanym. Sprawdzam, czy nasza ma³a spo³ecznoæ prze-
trwa do chwili, a¿ jedno z nas padnie.
A jeli ty umrzesz pierwsza? Kto wtedy napisze artyku³?
Ty. Ale podpiszesz go moim nazwiskiem. Chcê dostaæ za nie-
go Medal Imperialny. Przykleisz mi go na nagrobku.
Sam bêdê go nosi³. Jeste egoistk¹ i zrzucasz na mnie ca³¹
robotê, wiêc nie zas³ugujesz na nic lepszego ni¿ tania kopia.
Klepnê³a go w poladek.
Paskudny z ciebie staruch i egoista. Chcê orygina³ albo nic.
Poczu³ ból, jakby rzeczywicie zas³u¿y³ na klapsa. Paskudny sta-
ruch i egoista. Gdyby tylko wiedzia³a, jak bardzo ma racjê. By³a taka
chwila w gabinecie Hariego, ¿e niemal wypowiedzia³ s³owa, które
zniszczy³yby wszystko, co ich ³¹czy³o. S³owa, które usunê³yby Deet
z jego ¿ycia. Lecieæ bez niej na Terminusa! Lepiej chyba, ¿eby wy-
rwali mi mózg, serce i w¹trobê.
10 Chaos
146
Sk¹d w ogóle pomys³, ¿e chcê trafiæ na Terminusa? ¯yæ w oto-
czeniu akademików, i to takich, którymi najmocniej pogardzam, k³ó-
ciæ siê z nimi o w³aciw¹ konstrukcjê Encyklopedii Ka¿dy z nich
walczy³by o swoj¹ ma³¹ prowincjê, nie maj¹c ¿adnej wizji ca³oci,
nie rozumiej¹c, ¿e podzielona Encyklopedia jest bezwartociowa.
To ¿ycie w piekle A w koñcu i tak by przegra³, bo akademicki umys³
niezdolny jest do rozwoju i zmiany.
Tylko tu, na Trantorze, wci¹¿ jeszcze mo¿e co osi¹gn¹æ. Mo¿e
nawet rozwi¹zaæ problem pochodzenia cz³owieka, przynajmniej dla
w³asnej satysfakcji a mo¿e nawet uda mu siê to tak szybko, ¿e zd¹-
¿y w³¹czyæ swoje odkrycie do Encyklopedii Galaktycznej, zanim
Imperium zacznie kruszyæ siê na granicach, odcinaj¹c Terminusa od
reszty Galaktyki.
To by³o jak wstrz¹s elektryczny, przebijaj¹cy mózg; zobaczy³
nawet lekk¹ powiatê na granicach pola widzenia, jak gdyby iskra
przeskoczy³a przez szczelinê synaptyczn¹.
Ale¿ k³amca powiedzia³.
Kto, ja? Ty?
Hari Seldon. Ta jego bajeczka o Fundacji, która ma stworzyæ
Encyklopediê Galaktyczn¹
Ostro¿nie, Leyelu.
To prawie niemo¿liwe, ¿eby bezpieczni znaleli metodê pods³u-
chu tego, co dzieje siê w apartamencie Leyela Forski. Prawie.
Powiedzia³ mi dwadziecia lat temu. Przedstawia³ jedn¹
z pierwszych psychohistorycznych projekcji. Imperium zacznie siê
kruszyæ najpierw na granicach. Przewidywa³, ¿e zdarzy siê to w ci¹-
gu nastêpnego pokolenia. Szacowania by³y wtedy bardzo grube. Te-
raz musi znaæ datê z dok³adnoci¹ do roku. Mo¿e nawet miesi¹ca.
Oczywicie, ¿e umieci³ swoj¹ Fundacjê na Terminusie, w miejscu
tak dalekim, ¿e kiedy krañce Imperium zaczn¹ siê rozpadaæ, znaj-
dzie siê poród pierwszych odciêtych nici. Odciêtych od Trantora.
Zapomnianych niemal natychmiast.
Ale co mu z tego przyjdzie, Leyelu? Nie us³ysz¹ o ¿adnych
nowych odkryciach.
Co mówi³a o nas? Jak drzewo. Nasze dzieci to owoce tego
drzewa.
Tego nie powiedzia³am.
W takim razie to mnie co takiego przysz³o do g³owy. On rzu-
ca swoj¹ Fundacjê na Terminusa jak owoc. ¯eby z czasem wyros³o
z niej nowe Imperium.
147
Przera¿asz mnie, Leyelu. Jeli bezpieczni us³ysz¹, co mówisz
To chytry lis. Sprytny oszust Nigdy w³aciwie mnie nie ok³a-
ma³, ale oczywicie, ¿e nie móg³ mnie tam wys³aæ. Gdyby fortuna
Forsków zwi¹za³a siê z Terminusem, Imperium nigdy nie zapomnia-
³oby o tej planetce. Granice mog³yby siê rozpaæ gdzie indziej, ale
nie tam. Wys³anie mnie na Terminusa uniemo¿liwi³oby realizacjê
prawdziwego projektu.
Co za ulga Oczywicie, Hari nie móg³ mu nic powiedzieæ,
przecie¿ bezpieczni s³uchali, ale odmowa nie mia³a zwi¹zku z nim
ani z Deet. Nie stanie siê barier¹ miêdzy nimi. To po prostu jedna
z licznych kar za bycie dozorc¹ maj¹tku Forsków.
Naprawdê tak s¹dzisz? spyta³a Deet.
By³em g³upi, ¿e nie domyli³em siê wczeniej. Ale i Hari by³
g³upcem, jeli s¹dzi³, ¿e nie odgadnê.
Mo¿e wierzy, ¿e odgadniesz wszystko
Nikt nie zrozumie wszystkiego, co robi Hari. Ma w mózgu wiêcej
zakrêtów i zwojów ni¿ hipercie¿ka w przestrzeni j¹dra. Choæby nie
wiadomo jak¹ trasê wybiera³a, zawsze na koñcu stoi Hari, kiwa g³ow¹
i gratuluje, ¿e dotar³a tak daleko. Wyprzedza nas wszystkich. Zaplano-
wa³ wszystko, a my jestemy skazani na pod¹¿anie jego ladem.
Czy to ciê¿ki wyrok?
Kiedy myla³em, ¿e Hari Seldon jest Bogiem. Teraz s¹dzê, ¿e
nie jest a¿ tak potê¿ny. Jest tylko Losem.
Nie, Leyelu. Nie mów tak.
Nawet nie Losem. Zaledwie naszym przewodnikiem przez Los.
On widzi przysz³oæ i wskazuje nam drogê.
Bzdura. Wysunê³a siê spod jego ramienia, wsta³a i siêgnê³a
po szlafrok. Moje stare koci marzn¹, kiedy le¿ê taka go³a.
Leyelowi dr¿a³y kolana, ale nie z zimna.
Do niego nale¿y przysz³oæ, twoja jest teraniejszoæ, ale ja
mam przesz³oæ. Nie wiem, jak daleko w przysz³oæ doprowadzi³y
go te jego krzywe prawdopodobieñstwa, ale mogê mu dorównaæ
w przesz³oci, krok w krok, stulecie w stulecie.
Tylko mi nie mów, ¿e zamierzasz rozwi¹zaæ problem pocz¹t-
ku. Sam wykaza³e, ¿e nie jest wart rozwi¹zywania.
Wykaza³em, ¿e nie jest wa¿ne, ani nawet mo¿liwe, odnalezie-
nie pierwszej planety. Ale pisa³em te¿, ¿e wci¹¿ mo¿emy odkryæ prawa
natury, które spowodowa³y powstanie cz³owieka. Si³y, które stwo-
rzy³y nas jako istoty ludzkie, z pewnoci¹ s¹ wci¹¿ obecne we wszech-
wiecie.
148
Wiesz, ¿e czyta³am, co napisa³e. Twierdzi³e, ¿e znalezienie
odpowiedzi to praca na przysz³e tysi¹clecie.
Teraz W³anie teraz, le¿¹c obok ciebie, zobaczy³em odpo-
wied. Tu¿ poza zasiêgiem rêki. Co zwi¹zanego z twoj¹ prac¹, pra-
c¹ Hariego i drzewem.
W drzewie chodzi³o o to, ¿e ciê potrzebujê, Leyelu. Nie mia³o
zwi¹zku z pochodzeniem ludzkoci.
To zniknê³o. Cokolwiek widzia³em przed chwil¹, ju¿ uciek³o. Ale
znajdê to znowu. Tkwi w twojej pracy, w Fundacji Hariego, w upadku
Imperium i tej przeklêtej gruszy.
Nie mówi³am, ¿e to akurat grusza.
Bawi³em siê w gruszowym sadzie w posiad³oci w Holdwater.
Dla mnie drzewo zawsze oznacza gruszê. To g³êboko wypalona
cie¿ka w mózgu.
Co za ulga. Ba³am siê, ¿e z gruszkami skojarzy³ ci siê kszta³t
moich podstarza³ych piersi, kiedy siê schylam.
Rozsuñ ten szlafrok. Muszê sprawdziæ, czy rzeczywicie koja-
rz¹ siê z gruszkami.
Leyel zap³aci³ za pogrzeb Hariego Seldona. Nie by³ wystawny.
Leyel tego nie chcia³. Gdy tylko us³ysza³ o mierci Hariego co go
nie zaskoczy³o, gdy¿ po pierwszym, silnym wylewie Hari by³ na wpó³
sparali¿owany i porusza³ siê na wózku inwalidzkim nakaza³ swo-
im pracownikom przygotowanie obrz¹dku odpowiedniego dla uho-
norowania najwspanialszego naukowego umys³u tysi¹clecia. Nade-
sz³a jednak wieæ w postaci wizyty cz³onka Komisji, Roma Divarta
¿e publiczne po¿egnanie by³oby
Powiedzmy: niew³aciwe.
Ten cz³owiek by³ najwiêkszym geniuszem, o jakim s³ysza³em.
Praktycznie wymyli³ ga³¹ nauki, która wyjania³a zmieni³ w naukê
to, co robili wró¿bici i i ekonomici!
Rom rozemia³ siê z tego ¿arciku, oczywicie, poniewa¿ on i Ley-
el przyjanili siê od najdawniejszych lat. Rom by³ jedynym przyjacie-
lem z dzieciñstwa, który nigdy mu nie nadskakiwa³, nie pogardza³ nim
i nie zachowywa³ siê ch³odno z powodu fortuny Forsków. Z prostego
powodu: maj¹tek Divartów by³ jeli ju¿ nawet trochê wiêkszy.
Bawili siê razem, nie obci¹¿eni obcoci¹, zazdroci¹ ani lêkiem.
Mieli nawet wspólnego guwernera przez dwa straszne, cudowne
lata, od dnia, kiedy ojciec Roma zosta³ zamordowany, a¿ do egzeku-
149
cji dziadka Roma. Wywo³a³a taki gniew wród arystokracji, ¿e ob³¹-
kany imperator straci³ w³adzê, a rz¹dy powierzono Komisji Bezpie-
czeñstwa Publicznego. Wtedy, jako m³odociana g³owa jednego z naj-
wiêkszych rodów, Rom rozpocz¹³ sw¹ d³ug¹ i udan¹ karierê
polityczn¹.
Rom mówi³ póniej, ¿e przez te dwa lata Leyel nauczy³ go, i¿
pozosta³o jeszcze na wiecie dobro; ¿e przyjañ Leyela to jedyne, co
go powstrzyma³o od samobójstwa. Leyel zawsze uwa¿a³, ¿e to puste
s³owa Rom by³ urodzonym aktorem. Dlatego tak znakomicie roz-
grywa³ osza³amiaj¹ce wejcia i niezapomniane gesty na najwiêkszej
scenie: polityce Imperium. Pewnego dnia z pewnoci¹ odejdzie rów-
nie dramatycznie, jak jego ojciec i dziad.
Ale Rom nie zawsze gra³. I nigdy nie zapomnia³ przyjaciela
z dzieciñstwa. Leyel wiedzia³ o tym i rozumia³, co oznacza przyby-
cie Roma w roli pos³añca Komisji Bezpieczeñstwa Publicznego: ¿e
stara³ siê przekazaæ wiadomoæ mo¿liwie delikatnie. Dlatego Leyel
zirytowa³ siê trochê, po czym wyg³osi³ swój ¿arcik. W ten sposób
skapitulowa³ z klas¹.
A¿ do dnia pogrzebu nie zdawa³ sobie jednak sprawy, jak niebez-
pieczna by³a jego przyjañ z Harim Seldonem, i jak g³upio post¹pi³,
³¹cz¹c swoje nazwisko z nazwiskiem zmar³ego. Linge Chen, przewod-
nicz¹cy Komisji, nie osi¹gn¹³by pozycji daj¹cej najwiêksz¹ w³adzê
w ca³ym Imperium, gdyby nie by³ wciekle podejrzliwy w stosunku
do potencjalnych rywali i brutalnie skuteczny w ich eliminowaniu. Hari
wmanewrowa³ go w sytuacjê, kiedy wiêkszym ryzykiem by³o zabicie
uczonego, ni¿ danie mu Fundacji na Terminusie. Ale teraz Hari ju¿ nie
¿y³, a Chen najwyraniej obserwowa³, kto go op³akuje.
Na przyk³ad Leyel Leyel i kilku pracowników zespo³u Hariego,
którzy pozostali na Trantorze, by utrzymywaæ kontakt z Terminusem
do chwili mierci za³o¿yciela Fundacji. Leyel powinien siê zoriento-
waæ. Nawet ¿ywy, Hari nie dba³by o to, kto przyjdzie na jego pogrzeb.
A martwy, dba³ o to jeszcze mniej. Leyel nie wierzy³ przecie¿, ¿e przy-
jaciel ¿yje jeszcze w jakiej p³aszczynie astralnej, ¿e obserwuje ¿y-
wych i uczestniczy we w³asnym pochówku. Nie; Leyel po prostu uzna³,
¿e musi tam byæ, ¿e musi przemówiæ. W³aciwie nie dla Hariego dla
siebie. Aby pozostaæ sob¹, musia³ wykonaæ jaki publiczny gest, uk³on
w stronê Hariego i wszystkiego, co sob¹ reprezentowa³.
Kto go s³ucha³? Niewielu. Deet, która uwa¿a³a, ¿e jego mowa
po¿egnalna jest o po³owê za delikatna. Ludzie z Fundacji, którzy
rozumieli zagro¿enie i wzdrygali siê przy ka¿dym z d³ugiej listy suk-
150
cesów Hariego, wymienianych przez Leyela. Cytuj¹c je i podkrela-
j¹c, ¿e tylko Seldon mia³ wizjê, by dokonaæ tych wielkich dzie³, Leyel
porednio krytykowa³ poziom inteligencji i prawoci w Imperium.
Bezpieczni tak¿e s³uchali. Zauwa¿yli, ¿e Leyel najwyraniej zgadza
siê z prognozami Hariego Seldona dotycz¹cymi upadku Imperium
¿e jego zdaniem Imperium Galaktyczne ju¿ prawdopodobnie upa-
d³o, gdy¿ jego w³adza nie siêga³a ju¿ granic Galaktyki.
Gdyby ktokolwiek inny prawie wyg³osi³ tak¹ mowê, zosta³a-
by zignorowana. Tyle ¿e nie dosta³by ¿adnej pracy, wymagaj¹cej
certyfikatu bezpieczeñstwa. Ale g³owa rodu Forsków kiedy wyst¹-
pi³ otwarcie z pochwa³¹ pogl¹dów cz³owieka, który zosta³ oskar¿o-
ny przed Komisj¹ Bezpieczeñstwa Publicznego stanowi³a wiêksze
niebezpieczeñstwo ni¿ sam Hari Seldon.
Poniewa¿ Leyel jako g³owa rodu Forsków gdyby tylko ze-
chcia³, móg³by staæ siê jednym z najwiêkszych aktorów na politycz-
nej scenie, móg³by zyskaæ miejsce w Komisji obok Roma Divarta
i Linge Chena. Oczywicie, musia³by wtedy bez przerwy uwa¿aæ na
skrytobójców albo by ich unikaæ, albo by ich wynajmowaæ i pró-
bowaæ zyskaæ lojalnoæ rozmaitych militarnych przywódców z naj-
dalszych rubie¿y Galaktyki. Dziad Leyela spêdzi³ ¿ycie na takich
grach, jednak ojciec Leyela zrezygnowa³, a samego Leyela tak bar-
dzo poch³onê³a nauka, ¿e nigdy nie myla³ o polityce.
A¿ do dzisiaj. Dzisiaj wykona³ g³êboko polityczny gest, przyby-
waj¹c na pogrzeb Hariego Seldona i wyg³aszaj¹c mowê po¿egnaln¹.
Co zrobi dalej? Istnia³o tysi¹ce drobnych wodzów, którzy wzniecili-
by rewoltê, gdyby Forska obieca³ to, czego tak bardzo potrzebuj¹
niedoszli imperatorzy: arystokratycznego sponsora, pozór legalno-
ci i pieni¹dze.
Czy Linge Chen naprawdê wierzy³, ¿e Leyel w tak pónym wie-
ku zamierza zaj¹æ siê polityk¹? Czy naprawdê uwa¿a³, ¿e Leyel sta-
nowi zagro¿enie?
Zapewne nie. Gdyby wierzy³, kaza³by go zabiæ jego i wszyst-
kie jego dzieci. Pozostawi³by przy ¿yciu tylko jednego z m³odszych
wnuków, którego pilnie by nadzorowa³ za porednictwem wyzna-
czonych przez siebie opiekunów. W ten sposób zapanowa³by te¿ nad
maj¹tkiem Forsków.
Chen uzna³ tylko, ¿e Leyel mo¿e sprawiaæ k³opoty. Dlatego podj¹³
kroki w swoim przekonaniu bardzo ³agodne.
Dlatego w³anie, tydzieñ po pogrzebie, Rom odwiedzi³ Leyela
po raz drugi.
151
Leyel powita³ go z radoci¹.
Mam nadziejê, ¿e tym razem nie ze smutnymi sprawami po-
wiedzia³. Ale masz pecha. Deet znowu jest w bibliotece, ostatnio
w³aciwie tam mieszka, a na pewno chcia³aby
Leyelu Rom dotkn¹³ palcem jego warg.
Wiêc jednak z powa¿n¹ spraw¹. Gorzej ni¿ powa¿n¹. Rom wy-
recytowa³ mowê, której musia³ nauczyæ siê na pamiêæ.
Komisja Bezpieczeñstwa Publicznego obawia siê, ¿e w pode-
sz³ym wieku
Leyel otworzy³ usta, by zaprotestowaæ, ale Rom raz jeszcze go
uciszy³, k³ad¹c mu palec na wargach.
¯e w podesz³ym wieku sprawy maj¹tku Forsków odrywaj¹ ciê
od twej niezwykle istotnej pracy naukowej. Imperium tak bardzo po-
trzebuje nowych odkryæ i zrozumienia, jakie bez w¹tpienia przynios¹
nam twoje dzie³a, ¿e Komisja Bezpieczeñstwa Publicznego stworzy³a
Biuro Powiernicze Forsków, które bêdzie dogl¹daæ wszystkich posia-
d³oci i maj¹tku Forsków. Ty sam, oczywicie, zachowasz nieograni-
czony dostêp do tych funduszy, z przeznaczeniem na pracê naukow¹
tutaj, na Trantorze; nie zostan¹ wstrzymane dotacje achiwów i biblio-
tek, które sponsorowa³e. Naturalnie, Komisja nie oczekuje od ciebie
podziêkowañ za to, co jest przecie¿ naszym obowi¹zkiem wobec jedne-
go z najszlachetniejszych obywateli. Gdyby jednak twoja dobrze znana
uprzejmoæ nakazywa³a ci wyg³oszenie krótkiego publicznego owiad-
czenia o twej wdziêcznoci, nie by³oby to niew³aciwe.
Leyel nie by³ g³upcem. Wiedzia³, na czym polegaj¹ takie dzia³a-
nia: odebrano mu maj¹tek i umieszczono w areszcie na Trantorze.
Nie warto nawet protestowaæ czy walczyæ, nie warto wzbudzaæ u Ro-
ma poczucia winy z powodu wiadomoci, jak¹ przekazuje. Co wiê-
cej, Romowi tak¿e mog³oby groziæ powa¿ne niebezpieczeñstwo,
gdyby Leyel choæby zasugerowa³, ¿e oczekuje od przyjaciela wspar-
cia. Dlatego Leyel tylko z powag¹ kiwn¹³ g³ow¹ i odpowiedzia³, sta-
rannie dobieraj¹c s³owa:
Przeka¿ Komisji, ¿e jestem g³êboko wdziêczny za ich troskê.
Ju¿ bardzo dawno nikt nie stara³ siê ul¿yæ mjojemu brzemieniu. Przyj-
mujê ich wielkoduszn¹ ofertê. Ogromnie siê cieszê, gdy¿ teraz bêdê
móg³ bez przeszkód prowadziæ badania.
Rom odprê¿y³ siê wyranie: Leyel nie zamierza³ sprawiaæ k³opotów.
Drogi przyjacielu, bêdê lepiej sypia³ wiedz¹c, ¿e zawsze je-
ste tutaj, na Trantorze, ¿e pracujesz swobodnie w bibliotece czy
za¿ywasz wypoczynku w naszych parkach.
152
A wiêc przynajmniej nie zamierzali go zamykaæ w areszcie do-
mowym. Na pewno nie pozwol¹ mu opuciæ planety ale nie za-
szkodzi spytaæ.
Mo¿e wreszcie znajdê woln¹ chwilê, ¿eby czasem odwiedziæ
wnuki.
Och, Leyelu, obaj jestemy ju¿ za starzy, ¿eby wyruszaæ w hi-
perprzestrzeñ. Pozostawmy to m³odym. Mog¹ ciê przecie¿ odwie-
dziæ, kiedy tylko zechcesz. Albo zostaæ w domu, kiedy przylec¹ z wi-
zyt¹ ich rodzice.
Leyel zrozumia³, ¿e jeli które z dzieci zechce z³o¿yæ mu wizy-
tê, ich dzieci stan¹ siê zak³adnikami, i odwrotnie. On sam nigdy ju¿
nie opuci Trantora.
Tym lepiej rzek³. Bêdê mia³ czas, ¿eby napisaæ kilka ksi¹-
¿ek, które od dawna zamierza³em opublikowaæ.
Imperium niecierpliwie czeka na ka¿dy naukowy traktat, jaki
wyjdzie spod twojej rêki. Rom mocniej zaakcentowa³ s³owo na-
ukowy. Ale mam nadziejê, ¿e nie zechcesz nas zamêczaæ nudny-
mi autobiografiami.
Leyel bez oporu zgodzi³ siê na to ograniczenie.
Obiecujê, Rom. Ty wiesz najlepiej, jak nieciekawe by³o moje
¿ycie.
Daj spokój. Moje ¿ycie to dopiero nuda, Leyelu; stale tylko
rz¹dowe narady i biurokratyczna gadanina. Ty by³e na pierwszej
linii nauki i odkryæ. Komisja ma nadziejê, przyjacielu, ¿e zaszczy-
cisz nas zgod¹ na pierwsze czytanie ka¿dego s³owa, jakie opuci twój
skryptor.
Tylko jeli obiecacie, ¿e przeczytacie starannie i wska¿ecie
ewentualne b³êdy.
Komisja zamierza³a cenzurowaæ jego teksty i usuwaæ opinie
polityczne, których Leyel i tak nigdy nie zamieszcza³. Postanowi³
jednak nigdy ju¿ niczego nie publikowaæ, przynajmniej dopóki Lin-
ge Chen jest przewodnicz¹cym. Najbezpieczniej bêdzie teraz znik-
n¹æ, pozwoliæ, by Chen o nim zapomnia³; wysy³anie mu jakich arty-
ku³ów by³oby wyj¹tkowo nierozs¹dne i przypomina³o, ¿e Leyel wci¹¿
jest w pobli¿u.
Ale Rom jeszcze nie skoñczy³.
Muszê obj¹æ t¹ prob¹ równie¿ prace Deet. Przeka¿ jej to.
Deet? Po raz pierwszy niewiele brakowa³o, by Leyel okaza³
sw¹ wciek³oæ. Dlaczego Deet ma byæ karana za jego lekkomyl-
noæ? Jest na to zbyt skromna. Nie uwa¿a swej pracy za doæ wa¿-
153
n¹, by wywo³ywa³a zainteresowanie ludzi tak zapracowanych, jak
cz³onkowie Komisji. Uzna, ¿e chcecie czytaæ jej artyku³y tylko dla-
tego, ¿e jest moj¹ ¿on¹. A zawsze j¹ to z³oci³o.
Musisz wiêc nalegaæ, Leyelu. Zapewniam ciê, ¿e jej badania
funkcjonowania imperialnej biurokracji ju¿ od dawna bardzo Komi-
sjê interesuj¹.
Aha. Oczywicie. Chen nigdy nie pozwoli na publikacjê analizy
pracy rz¹du, nie upewniwszy siê wczeniej, ¿e nie jest grona. A wiêc
cenzurowanie tekstów Deet nie jest win¹ Leyela. A przynajmniej nie
wy³¹cznie.
Powiem jej o tym, Rom. Bêdzie zaszczycona. Ale mo¿e zosta-
niesz i sam z ni¹ porozmawiasz? Przyniosê po kubku peshatu i po-
gadamy o starych czasach
Leyel by³by zdumiony, gdyby Rom siê zgodzi³. Nie, ta rozmowa
jest dla niego równie trudna. Sam fakt, ¿e zmuszono go do pe³nienia
funkcji pos³añca Komisji wobec przyjaciela z dzieciñstwa, mia³ pew-
nie s³u¿yæ za przypomnienie, ¿e Chenowie s¹ silniejsi od Divartów.
Leyelowi przysz³o jednak do g³owy, ¿e Chen móg³ pope³niæ b³¹d.
Poni¿enie Roma, pos³anie go, by aresztowa³ najdro¿szego przyja-
ciela, mog³o siê okazaæ kropl¹ przepe³niaj¹c¹ czarê. W koñcu, choæ
nikt nie zdo³a³ odkryæ, kto wynaj¹³ skrytobójcê dla zamordowania
ojca Roma i kto zadenuncjowa³ jego dziada, co doprowadzi³o do
stracenia go przez szalonego imperatora Wassiniwaka, nie wymaga-
³o geniuszu spostrze¿enie, ¿e ród Chenów najwiêcej zyska³ na obu
wydarzeniach.
¯a³ujê, ale nie mogê powiedzia³ na po¿egnanie Rom. Obo-
wi¹zki wzywaj¹. Ale mo¿esz byæ pewien, ¿e czêsto bêdê o tobie
myla³. Oczywicie, raczej nie o tobie takim, jaki jeste w tej chwili,
staruszku. Bêdê ciê wspomina³ jako ch³opca, z czasów kiedy obaj
p³atalimy figle naszemu guwernerowi. Pamiêtasz, jak zakodowali-
my jego lektor, ¿eby przez ca³y tydzieñ wywietla³ ostr¹ pornogra-
fiê, kiedy tylko kto otwiera³ drzwi do pokoju?
Leyel nie móg³ powstrzymaæ miechu.
Niczego nie zapominasz, co?
Biedny dureñ. Nigdy nie odgad³, ¿e to my. Ech, dawne lata
Dlaczego nie mo¿emy pozostaæ m³odzi na zawsze?
Ucisn¹³ Leyela i wyszed³ szybko.
Linge Chen, tu durniu, posun¹³e siê za daleko. Twoje dni s¹
policzone. Nikt z bezpiecznych, pods³uchuj¹cych ich rozmowê, nie
móg³ wiedzieæ, ¿e nigdy nie dra¿nili siê tak z guwernerem i nigdy
154
nie uszkodzili jego lektora. Rom w ten sposób da³ Leyelowi do zro-
zumienia, ¿e nadal s¹ sprzymierzeñcami, ¿e wci¹¿ maj¹ wspólne ta-
jemnice I ¿e kogo, kto ma w³adzê nad nimi oboma, wkrótce cze-
ka przykra niespodzianka.
Dreszcz przeszy³ Leyela na myl, co mo¿e z tego wynikn¹æ. Z ca-
³ego serca kocha³ Roma Divarta, ale wiedzia³, ¿e jest zdolny do cier-
pliwego wyczekiwania na w³aciwy moment, a potem do szybkiego
i skutecznego uderzenia. Linge Chen niedawno rozpocz¹³ kolejn¹
szecioletni¹ kadencjê, ale Leyel by³ pewien, ¿e ju¿ jej nie zakoñczy.
A nastêpnym przewodnicz¹cym Komisji nie bêdzie nikt z Chenów.
Wkrótce jednak zacz¹³ zdawaæ sobie sprawê, jak¹ krzywdê mu
wyrz¹dzono. Zawsze s¹dzi³, ¿e pieni¹dze niewiele dla niego znacz¹,
¿e nawet bez maj¹tku Forsków by³by tym samym cz³owiekiem. Te-
raz zrozumia³, ¿e to nieprawda, ¿e przez ca³y czas siê ok³amywa³.
Od dziecka wiedzia³, jak godnymi pogardy mog¹ byæ ludzie bogaci
i wp³ywowi ojciec dopilnowa³, by zrozumia³, ¿e cz³owiek staje siê
okrutny, jeli pieni¹dze wzbudz¹ w nim przekonanie, ¿e wolno mu
wykorzystywaæ innych. Leyel uczy³ siê wiêc pogardzaæ w³asnym
dziedzictwem. Udawa³ przede wszystkim wobec ojca ¿e mo¿e
poradziæ sobie w wiecie tylko rozumem i pracowitoci¹, ¿e wcale
by siê nie zmieni³, dorastaj¹c w przeciêtnej rodzinie, odbieraj¹c
zwyk³e wykszta³cenie. Tak dobrze nauczy³ siê graæ, ¿e sam w to
uwierzy³.
Teraz dopiero poj¹³, ¿e przez ca³e ¿ycie maj¹tek Forsków by³
jego niewidzialn¹ czêci¹, jakby przed³u¿eniem cia³a jak gdyby za
ka¿dym drgnieniem miênia wylatywa³y frachtowce, za ka¿dym mru-
gniêciem powieki kopalnie ry³y w g³¹b ziemi. Z ka¿dym westchnie-
niem w ca³ej Galaktyce budzi³ siê wicher przemian i wia³, dopóki
wszystko nie sta³o siê dok³adnie takie, jak sobie ¿yczy³. Teraz ampu-
towano mu te niewidzialne koñczyny i zmys³y. Sta³ siê kalek¹: mia³
tylko tyle r¹k i nóg, ile zwyk³a ludzka istota.
Wreszcie by³ tym, kogo stale udawa³: zwyk³ym, pozbawionym
w³adzy cz³owiekiem. Nienawidzi³ tego.
Przez kilka godzin po wyjciu Roma udawa³ przed sob¹, ¿e przyj-
muje to lekko. Usiad³ przy lektorze i p³ynnie przewraca³ stronice
ale ¿adne s³owo nie utkwi³o mu w pamiêci. Chcia³by, ¿eby znalaz³a
siê przy nim Deet. Móg³by miaæ siê wraz z ni¹ z tego, jak ma³o go
to zabola³o. Potem jednak by³ zadowolony, ¿e jej nie ma jedno
wspó³czuj¹ce dotkniêcie jej d³oni pchnê³oby go w emocjonaln¹ prze-
paæ. Nie potrafi³by ju¿ nad sob¹ zapanowaæ.
155
Ten moment zreszt¹ i tak nadszed³. Myl¹c o Deet, o dzieciach
i wnukach, o wszystkim co utraci³, poniewa¿ wykona³ pusty gest dla
uczczenia pamiêci nie¿yj¹cego przyjaciela, rzuci³ siê na pod³ogê i za-
p³aka³ gorzko. Niech Chen s³ucha zapisów tego, co mu przeka¿¹ pro-
mienie szpieguj¹ce. Niech cieszy siê zwyciêstwem. I tak go znisz-
czê. Moi ludzie nadal s¹ lojalni. Sformujê armiê. Poszukam
skrytobójców. Skontaktujê siê z admira³em Sippem, a wtedy to Chen
bêdzie szlocha³ i wo³a³ o litoæ, a ja okaleczê go tak, jak on mnie
Dureñ.
Leyel przetoczy³ siê na plecy, otar³ ³zy rêkawem i z zamkniêty-
mi oczami le¿a³ nieruchomo, uspokajaj¹c siê z wolna. ¯adnej ze-
msty. ¯adnej polityki. To sprawa Roma, nie Leyela. Za póno, ¿eby
teraz w³¹czaæ siê do gry, zreszt¹ kto by mu teraz pomóg³, kiedy stra-
ci³ maj¹tek i wp³ywy? Nic ju¿ nie móg³ zrobiæ.
W³aciwie to nawet nie chcia³. Czy nie zagwarantowali, ¿e nie
cofn¹ dotacji jego archiwom i bibliotekom? Czy nie obiecali nie-
ograniczonych funduszy badawczych? Przecie¿ tylko to go napraw-
dê interesowa³o. Ju¿ dawno przekaza³ zarz¹dzanie maj¹tkiem swo-
im podw³adnym, a powiernik Chena bêdzi wykonywa³ tê sam¹ pracê.
Dzieci nie ucierpi¹ zbytnio wychowa³ je w duchu tych samych
wartoci, w którym i on dorasta³, wszystkie wiêc u³o¿y³y sobie ¿ycie
bez zwi¹zku z fortun¹ Forsków. By³y prawdziwymi dzieæmi swego
ojca i matki straci³yby szacunek dla samych siebie, gdyby nie zara-
bia³y na w³asne potrzeby. Owszem, bêd¹ rozczarowane, ¿e kto wy-
rwa³ im dziedzictwo. Ale to ich nie z³amie.
Nie jestem przecie¿ zrujnowany. Wszystkie te k³amstwa, jakie
powtórzy³ mi Rom, to szczera prawda, tyle ¿e oni tego nie rozumie-
j¹. Nadal posiadam wszystko, co dla mnie wa¿ne. Rzeczywicie, nie
obchodzi mnie maj¹tek. To tylko sposób, w jaki go utraci³em, do-
prowadza mnie do wciek³oci. Mogê ¿yæ dalej i pozostaæ sob¹. W ten
sposób przekonam siê, kto jest moim prawdziwym przyjacielem
zobaczê, kto nadal mnie chwali za naukowe osi¹gniêcia, a kto mn¹
pogardza z powodu biedy.
Zanim Deet wróci³a z biblioteki do domu póno, jak zwykle
ostatnio Leyel tkwi³ pogr¹¿ony w lekturze wszystkich wyników
i teorii dotycz¹cych zachowañ protoludzkich. Próbowa³ znaleæ co
innego ni¿ naiwne domys³y i napuszony be³kot. Tak bardzo poch³o-
nê³y go te teksty, ¿e po jej powrocie piêtnacie minut opowiada³ o nie-
wiarygodnej g³upocie, jak¹ odkry³ wród uczonych. A potem podzieli³
siê z ni¹ cudown¹, niezwyk³¹ myl¹, jaka mu przysz³a do g³owy.
156
A jeli rasa ludzka nie jest jedyn¹ ga³êzi¹, która wyewoluowa-
³a z naszego drzewa genealogicznego? Jeli istnieje inny gatunek
naczelnych, który wygl¹da dok³adnie jak my, ale nie mo¿e siê z nami
krzy¿owaæ, który funkcjonuje w ca³kowicie inny sposób, a my na-
wet o tym nie wiemy? Mylimy, ¿e wszyscy jestemy tacy sami, ale
w ca³ym Imperium s¹ wioski, miasta, mo¿e nawet wiaty pe³ne lu-
dzi, którzy w tajemnicy wcale nie s¹ ludmi.
Ale¿ Leyelu, mój przepracowany mê¿u, jeli wygl¹daj¹ tak
samo jak my i zachowuj¹ siê jak my, to s¹ ludmi.
Ale nie s¹ dok³adnie tacy sami. Istniej¹ ró¿nice. Ca³kowicie
inny zestaw regu³ i za³o¿eñ. Ale my nie wiemy, ¿e oni s¹ inni, a oni
nie wiedz¹, ¿e my jestemy inni. A jeli nawet co podejrzewamy,
nigdy nie mamy pewnoci. Po prostu dwa ró¿ne gatunki ¿yj¹ce obok
siebie i nie domylaj¹ce siê niczego.
Poca³owa³a go.
Mój g³uptasie, to ¿adna teoria. To czysta prawda. W³anie
opisa³e relacjê miêdzy mê¿czyznami i kobietami. Dwa ca³kowicie
ró¿ne gatunki, kompletnie dla siebie niezrozumia³e, ¿yj¹ce obok sie-
bie i wierz¹ce, ¿e naprawdê s¹ jednym. Fascynuj¹ce, Leyelu, jest to,
¿e osobniki obu gatunków uparcie decyduj¹ siê na wspólne ¿ycie
i p³odzenie dzieci, czasem z jednego gatunku, czasem z drugiego.
A przez ca³y czas nie mog¹ poj¹æ, dlaczego nie potrafi¹ siê zrozu-
mieæ.
Rozemia³ siê i obj¹³ j¹ mocno.
Jak zwykle masz racjê, Deet. Gdybym zrozumia³ kobiety, mo¿e
bym wiedzia³, dlaczego mê¿czyni stali siê ludmi.
Nic nie przerobi mê¿czyzn na ludzi odpar³a. Za ka¿dym
razem, kiedy prawie osi¹gaj¹ cel, potykaj¹ siê o swój nieszczêsny
chromosom Y i wracaj¹ do stanu bestii.
Musnê³a wargami jego szyjê.
Wtedy dopiero, trzymaj¹c j¹ w ramionach, wyszepta³ jej do ucha,
co zasz³o, kiedy Rom z³o¿y³ mu wizytê. Nie odpowiedzia³a, tylko
przez d³ugi czas obejmowa³a go mocno. Potem zjedli pón¹ kolacjê
i wrócili do zwyk³ych zajêæ, jakby nic siê nie sta³o.
Dopiero w ³ó¿ku, kiedy Deet pochrapywa³a cicho u jego boku,
Leyel zrozumia³, ¿e j¹ tak¿e czeka próba. Czy nadal bêdzie go kochaæ,
kiedy jest zwyk³ym Leyelem Forsk¹, emerytowanym uczonym, a nie
lordem Forsk¹, w³adc¹ wiatów? Oczywicie, chce go kochaæ. Ale tak
jak Leyel nie zdawa³ sobie sprawy, jak bardzo potrzebuje swego bo-
gactwa, by sam siebie okreliæ, ona tak¿e mog³a nie dostrzegaæ, jak
157
bardzo kocha w nim w³adzê. Bo chocia¿ siê ni¹ nie przechwala³, za-
wsze j¹ posiada³. By³a jak trwa³a platforma pod stopami, niedostrze-
galna a¿ do teraz, kiedy zniknê³a, i ka¿dy krok by³ niepewny.
Ju¿ wczeniej oddala³a siê od niego, wtapia³a w spo³ecznoæ ko-
biet z biblioteki. Teraz zacznie odp³ywaæ jeszcze szybciej, nie zauwa-
¿aj¹c nawet, ¿e Leyel staje siê coraz mniej wa¿ny. Oczywicie, ¿ad-
nych dramatycznych gestów, takich jak rozwód. Po prostu drobne
pêkniêcie miêdzy nimi, pusta przestrzeñ, która równie dobrze mo¿e
byæ przepaci¹, otch³ani¹. Fortuna by³a czêci¹ mnie, a teraz j¹ straci-
³em. Nie jestem ju¿ tym samym cz³owiekiem, którego pokocha³a. Nie
zorientuje siê nawet, ¿e ju¿ mnie nie kocha. Po prostu bêdzie coraz
bardziej zapracowana, a za piêæ czy dziesiêæ lat, kiedy umrê ze staro-
ci, bêdzie mnie op³akiwaæ i nagle uwiadomi sobie, ¿e nie rozpa-
cza nawet w po³owie tak bardzo, jak siê spodziewa³a. Bêdzie ¿y³a da-
lej, nie pamiêtaj¹c o naszym ma³¿eñstwie. Nikt mnie nie zapamiêta,
z wyj¹tkiem mo¿e kilku pism naukowych i bibliotek.
Jestem jak informacja zagubiona w tych zaniedbanych archiwach.
Znikaj¹ca po kawa³ku, niezauwa¿enie, a¿ pozostaje tylko odrobina
szumu w ludzkich wspomnieniach. A potem ju¿ nic. Pustka.
¯a³osny g³upcze. Na d³u¿sz¹ metê to samo czeka ka¿dego. Na-
wet Hariego Seldona pewnego dnia zostanie zapomniany, raczej
wczeniej ni¿ póniej, jeli Chen dopnie swego. Wszyscy umieramy.
Wszyscy znikamy w strumieniu czasu. Jedyne, co mo¿e po nas prze-
trwaæ, to nowy kszta³t, jaki nadalimy spo³ecznociom, w których
¿ylimy. S¹ rzeczy znane dziêki temu, ¿e o nich powiedzia³em. I cho-
cia¿ ludzie zapomn¹ o mnie, dalej bêd¹ je znali. Jak ta historia, któr¹
opowiada³a Rinjy nie pamiêta, jeli w ogóle wiedzia³a, ¿e to Deet
by³a bibliotekark¹ w prawdziwej wersji. Ale sam¹ historiê pamiêta.
Spo³ecznoæ bibliotekarzy zmieni³a siê, poniewa¿ Deet znalaz³a siê
miêdzy nimi. Dziêki Deet stan¹ siê inne, trochê odwa¿niejsze, tro-
chê silniejsze. Pozostawi³a po sobie lad.
A potem znowu nast¹pi³ rozb³ysk intuicji, nag³e zrozumienie
odpowiedzi na pytanie, które od dawna go drêczy³o.
Ale w chwili, gdy Leyel uwiadomi³ sobie, ¿e j¹ zna, odpowied
wyliznê³a siê. Nie móg³ jej sobie przypomnieæ. pisz, powiedzia³
sobie bezg³onie. ni³e tylko, ¿e zrozumia³e pochodzenie ludzko-
ci. Tak ju¿ jest w snach: prawda zawsze wydaje siê cudowna, ale
nigdy nie mo¿na jej utrzymaæ.
158
Jak to przyjmuje, Deet?
Trudno powiedzieæ. Chyba niele. Nigdy nie by³ typem pod-
ró¿nika.
Daj spokój, to nie mo¿e byæ takie proste.
Nie, nie jest.
Opowiedz.
Kwestie towarzyskie by³y naj³atwiejsze. I tak rzadko bywali-
my, ale teraz przestali nas zapraszaæ. Jestemy politycznie niebez-
pieczni. A parê zaplanowanych spotkañ zosta³o odwo³anych albo,
hm, przesuniêtych. No wiesz, zadzwonimy, jak tylko ustalimy now¹
datê.
To mu nie przeszkadza?
To akurat mu siê podoba. Nie znosi³ takich spotkañ. Ale od-
wo³ali jego odczyty. I seriê wyk³adów o ekologii ludzi.
To cios.
Udaje, ¿e mu nie zale¿y. Ale jest smutny.
Mów dalej.
Pracuje ca³y dzieñ, ale ju¿ mi nie czyta, nie wo³a mnie do
lektora, jak tylko wejdê do mieszkania. Nie wydaje mi siê, ¿eby co
pisa³.
Nic nie robi?
Nie. Tylko czyta. To wszystko.
Mo¿e po prostu musi skoñczyæ badania.
Nie znasz Leyela. On myli pisz¹c. Albo mówi¹c. A teraz nie
robi ani tego, ani tego.
Nie rozmawia z tob¹?
Odpowiada. Kiedy próbujê mówiæ mu o bibliotece, odpowia-
da Jak? Ponuro. Smêtnie.
Nie lubi twojej pracy?
To niemo¿liwe. Zawsze wykazywa³ dla niej tyle entuzjazmu,
co dla w³asnej. Ale o swojej te¿ nie chce rozmawiaæ. Pytam go, a on
milczy.
To mnie nie dziwi.
Czyli wszystko w porz¹dku?
Nie. Po prostu mnie to nie dziwi.
Ale co z nim jest? Mo¿esz mi wyt³umaczyæ?
A co ci z tego przyjdzie? To co, co nazywamy SUT, Syndro-
mem Utraty To¿samoci. Jest identyczny z pasywnymi technikami
reakcji na utratê czêci cia³a.
SUT A na czym polega SUT?
159
Deet, przecie¿ jeste naukowcem. Czego siê spodziewasz?
Opisa³a mi zachowanie Leyela, ja mówiê, ¿e to SUT, a ty chcesz
wiedzieæ, na czym SUT polega. Co mam zrobiæ?
Opisaæ mi zachowanie Leyela. Ale¿ ze mnie idiotka.
Dobrze przynajmniej, ¿e potrafisz siê miaæ.
Wiesz, czego mo¿na siê dalej spodziewaæ?
Ca³kowitego odsuniêcia od ciebie i wszystkich. W koñcu sta-
nie siê zupe³nie antyspo³eczny i zacznie atakowaæ. Zrobi co auto-
destrukcyjnego, na przyk³ad spróbuje publicznie wyg³aszaæ komen-
tarze krytykuj¹ce Chena i to bêdzie koniec.
Nie!
Mo¿e te¿ zerwaæ wszystkie dawne kontakty, uciec od ciebie
i zrekonstruowaæ siê w innym zbiorze spo³ecznoci.
I bêdzie szczêliwy?
Pewnie. Bezu¿yteczny dla Drugiej Fundacji, ale szczêliwy.
To tak¿e zmieni ciê w z³oliw¹ wiedmê. To nie znaczy, oczywicie,
¿e ju¿ ni¹ nie jeste.
Aha, uwa¿asz, ¿e tylko Leyel pozwala mi byæ istot¹ ludzk¹?
W³aciwie tak. Jest twoim zaworem bezpieczeñstwa.
Ostatnio ju¿ nie.
Wiem.
Taka by³am okropna?
Nic, czego bymy nie znios³y. Wiesz, Deet, jeli mamy kiedy
rz¹dziæ ludzk¹ ras¹, powinnymy chyba najpierw nauczyæ siê byæ
dobre dla siebie.
Có¿, cieszê siê, ¿e dziêki mnie mo¿ecie doskonaliæ sztukê cier-
pliwoci.
I s³usznie. Jak dot¹d wietnie nam idzie, prawda?
Proszê Straszy³a mnie tylko tymi prognozami, co?
Czêciowo. Wszystko, co powiedzia³am, jest prawd¹. Ale wiesz
nie gorzej ode mnie, ¿e jest tyle dróg wyjcia z syndromu B-B, ilu
ludzi, którym on dokucza.
Behawioralna przyczyna, behawioralny skutek? Czyli nie bê-
dzie zastrzyku hormonalnego?
Deet On nie wie, kim jest.
Mogê mu pomóc?
Tak.
Ale jak? Co mam robiæ?
Mogê tylko zgadywaæ, bo przecie¿ z nim nie rozmawia³am.
Oczywicie.
160
Rzadko bywasz w domu.
Nie mogê tam wytrzymaæ, kiedy on stale siê martwi.
wietnie. Zabierz go ze sob¹.
Nie pójdzie.
Zmu go.
Prawie nie rozmawiamy. Nie wiem, czy w ogóle mam na niego
jaki wp³yw.
Deet, sama przecie¿ napisa³a: Spo³ecznoci, które niewiele
albo niczego nie wymagaj¹ od swoich cz³onków, nie mog¹ liczyæ na
ich lojalnoæ. Kiedy inne wielkoci s¹ zbli¿one, najbardziej lojalni
s¹ cz³onkowie, którzy czuj¹ siê najbardziej potrzebni.
Nauczy³a siê tego na pamiêæ?
Psychohistoria to przecie¿ psychologia populacji, ale popula-
cje mo¿na kwantyfikowaæ jedynie jako spo³ecznoci. Prace Seldona
o prawdopodobieñstwach statystycznych pozwala³y przewidywaæ
przysz³oæ na jedno czy dwa pokolenia Dopóki nie opublikowa³a
swoich teorii spo³ecznoci. To dlatego, ¿e statystyka nie umie sobie
poradziæ z ³añcuchami przyczynowo-skutkowymi. Mówi tylko, co
siê dzieje, ale nie odkryje przyczyny ani rezultatu. W ci¹gu pokole-
nia czy dwóch obecne statystyki znikaj¹, trac¹ znaczenie, mamy ca³-
kiem nowe populacje w nowych konfiguracjach. Twoje teorie da³y
nam metodê przewidywania, które spo³ecznoci przetrwaj¹, które
rozkwitn¹, a które siê rozpadn¹. Metodê spojrzenia w g³êbiny czasu
i przestrzeni.
Hari nigdy mi nie powiedzia³, ¿e jako wykorzystuje teoriê
spo³ecznoci.
A jak mia³ ci powiedzieæ? Kroczy³ po linie: publikowa³ dosyæ,
¿eby zaczêli traktowaæ psychohistoriê powa¿nie, ale nie tyle, ¿eby
ktokolwiek poza Drug¹ Fundacj¹ potrafi³ kontynuowaæ albo powtó-
rzyæ jego badania. Twoje prace by³y kluczem, ale nie móg³ ci tego
zdradziæ.
Czy mówisz to, ¿ebym poczu³a siê lepiej?
Jasne. W³anie dlatego. Ale to tak¿e prawda, poniewa¿ ok³ama-
na nie czu³aby siê lepiej. Statystyka to jak badanie przekroju pnia
drzewa. Wiele ci powie o jego historii. Mo¿esz odgadn¹æ, czy drzewo
jest zdrowe, jak¹ ma objêtoæ, ile z tego w korzeniach, ile w konarach.
Ale nie dowiesz siê, gdzie siê rozga³êzia, które ga³êzie stan¹ siê kona-
rami, które pozostan¹ ga³¹zkami, które uschn¹, odpadn¹ i zgin¹.
Ale przecie¿ nie mo¿na kwantyfikowaæ spo³ecznoci, praw-
da? To tylko opowieci i rytua³y, które wi¹¿¹ ludzi ze sob¹
161
Zdziwi³aby siê, wiedz¹c, co potrafimy kwantyfikowaæ. Jeste-
my dobre w naszej pracy, Deet. Tak jak ty. Tak jak Leyel.
Czy jego praca jest wa¿na? Przecie¿ pochodzenie ludzi to tyl-
ko historyczny problem.
Sama wiesz, ¿e to nonsens. Leyel odrzuci³ wszystkie kwestie
historyczne i zaj¹³ siê naukowymi. Szuka cech, które odró¿niaj¹ cz³o-
wieka, tak jak go pojmujemy, od niecz³owieka. Jeli siê dowie Nie
rozumiesz, Deet? Rasa ludzka odtwarza siê na nowo przez ca³y czas,
na ka¿dej planecie, w ka¿dej rodzinie, w ka¿dym osobniku. Rodzi-
my siê zwierzêtami, a potem uczymy siê, jak byæ ludmi. Jako. To
wa¿ne, ¿ebymy zrozumieli jak. Wa¿ne dla psychohistorii. Wa¿ne
dla Drugiej Fundacji. Wa¿ne dla ludzkiej rasy.
Czyli nie jestecie tylko uprzejme wobec Leyela?
Owszem, jestemy. Równie¿. Dobrzy ludzie s¹ uprzejmi.
I to wszystko? Leyel jest po prostu cz³owiekiem, który ma k³o-
poty?
Potrzebujemy go. Jest wa¿ny nie tylko dla ciebie. Jest wa¿ny
dla nas.
Och
Dlaczego p³aczesz?
Ba³am siê ¿e jestem egoistk¹ ¿e tak siê o niego martwiê.
I zajmujê ci czas.
Niesamowite S¹dzi³am, ¿e nie mo¿esz mnie niczym zaskoczyæ.
Nasze k³opoty by³y tylko naszymi k³opotami. Teraz ju¿ nie s¹.
I to dla ciebie takie wa¿ne? Powiedz mi, Deet: czy naprawdê
tak ci zale¿y na tej spo³ecznoci?
Tak.
Bardziej ni¿ na Leyelu?
Nie. Ale wystarczaj¹co ¿ebym czu³a siê winna, ¿e tak siê
o niego martwiê.
Wracaj do domu, Deet. Po prostu id do domu.
Co?
Tam wolisz teraz przebywaæ. Widaæ to po twoim zachowaniu
od dwóch miesiêcy, od mierci Hariego. By³a z³oliwa i zagniewa-
na, a teraz zrozumia³am, dlaczego. Masz pretensje, ¿e odrywamy ciê
od Leyela.
Nie, sama przecie¿ wybra³am. Ja
Oczywicie, ¿e sama! To by³a twoja ofiara dla dobra Drugiej
Fundacji. Wiêc teraz ci mówiê: uleczenie Leyela jest wa¿niejsze dla
planów Hariego ni¿ twoja codzienna praca tutaj.
11 Chaos
162
Nie usuwasz mnie chyba ze stanowiska?
Nie. Proszê tylko, ¿eby trochê zwolni³a. I wyci¹gnij Leyela
z domu. Rozumiesz? Za¿¹daj tego! Zwi¹¿ go znowu ze sob¹, inaczej
go stracimy.
Gdzie go zabraæ?
Nie wiem. Do teatru. Na zawody sportowe. Na tañce.
Nie chodzimy tam.
A co robicie?
Badania. A potem o nich rozmawiamy.
Dobrze. Przyprowad go do biblioteki. Pracuj razem z nim.
Rozmawiajcie o tym.
Ale tutaj musi spotkaæ ludzi. A ju¿ na pewno ciebie.
Dobrze. Dobrze. To mi siê podoba. Tak, niech przyjdzie ko-
niecznie.
Myla³am, ¿e Druga Fundacja ma byæ dla niego tajemnic¹,
dopóki nie bêdzie gotów, ¿eby w niej uczestniczyæ.
Nie powiedzia³am, ¿e masz mnie przedstawiæ jako Pierwsze-
go Mówcê.
Nie, rzeczywicie nie. O czym ja mylê? Oczywicie, ¿e mo¿e
ciê spotkaæ. Mo¿e spotkaæ wszystkich.
Deet, pos³uchaj mnie.
Tak, s³ucham.
To dobrze, ¿e go kochasz, Deet.
Wiem.
Dobrze, ¿e kochasz go bardziej ni¿ nas. Bardziej ni¿ któr¹kol-
wiek z nas. Bardziej ni¿ nas wszystkie. I znowu p³aczesz
To taka
Ulga.
W jaki sposób tak dobrze mnie rozumiesz?
Wiem tyle, ile mi okazujesz, co mi mówisz. Tyle tylko mo¿e-
my wiedzieæ o innych. Pomaga, ¿e nikt nie potrafi zbyt d³ugo k³a-
maæ w kwestii tego, kim jest naprawdê. Nawet sobie samemu.
Przez dwa miesi¹ce Leyel studiowa³ pracê Magolissian, próbu-
j¹c znaleæ jakie powi¹zania miêdzy badaniami jêzyka a pochodze-
niem cz³owieka. Oczywicie, wymaga³o to tygodni brodzenia w sta-
rych, bezu¿ytecznych pracach o punkcie pocz¹tku, które raz po raz
wykazywa³y, ¿e w ca³ej historii Imperium w³anie Trantor by³ punk-
tem ogniskuj¹cym zmian jêzykowych, chocia¿ nikt na powa¿nie nie
163
sugerowa³, ¿e jest planet¹ pocz¹tku. Leyel jednak zaniecha³ poszu-
kiwañ konkretnej planety. Zale¿a³o mu na regularnociach, nie zda-
rzeniach wyj¹tkowych.
Mia³ nadziejê, ¿e znajdzie wskazówkê w stosunkowo wie¿ej pra-
cy zaledwie sprzed dwóch tysiêcy lat Dagawella Kispitoriana. Ki-
spitorian pochodzi³ z najbardziej odizolowanej czêci planety zwanej
Artashat, gdzie przetrwa³y opowieci o tym, jakoby oryginalni osadnicy
przybyli ze wiata o nazwie Armenia, obecnie nie istniej¹cego na ma-
pach. Kispitorian dorasta³ wród górali, którzy twierdzili, ¿e dawno temu
mówili ca³kiem innym jêzykiem. Tytu³ najciekawszej jego ksi¹¿ki brzmia³
¯aden cz³owiek nas nie rozumia³; wiele bani tego ludu rozpoczyna siê
od zdania Dawno temu, kiedy ¿aden cz³owiek nas nie rozumia³
Kispitorian nigdy nie zapomnia³ o swych tradycjach i wycho-
waniu; kiedy studiowa³ dziedzinê formowania i ewolucji dialektów,
ci¹gle natrafia³ na fakty wiadcz¹ce, ¿e kiedy rasa ludzka mówi³a
nie jednym, ale wieloma jêzykami. Zawsze uznawano za bezdysku-
syjne, ¿e standardowy galaktyczny jest wspó³czesn¹ wersj¹ jêzyka
planety pocz¹tku, ¿e chocia¿ pewne grupy mog³y rozwin¹æ w³asne
dialekty, to jednak cywilizacja nie by³aby mo¿liwa bez wzajemnie
zrozumia³ej mowy. Kispitorian zacz¹³ podejrzewaæ, ¿e standardowy
galaktyczny sta³ siê uniwersalnym jêzykiem ludzi dopiero po stwo-
rzeniu Imperium ¿e w istocie jednym z pierwszych dzie³ Imperium
by³o zduszenie wszelkich innych wspó³zawodnicz¹cych jêzyków.
Górale z Artashatu wierzyli, ¿e ukradziono im mowê. Kispitorian
powiêci³ ¿ycie na wykazanie, ¿e maj¹ racjê.
Najpierw zaj¹³ siê imionami, od dawna uznawanymi za najbar-
dziej konserwatywn¹ czêæ jêzyka. Odkry³, ¿e istnieje wiele roz³¹cz-
nych tradycji nadawania imion i dopiero w roku 6000 IG zla³y siê
w jeden ogólnoimperialny strumieñ. Co ciekawe, im dalej w czasie
siê cofa³, tym wiêksz¹ odkrywa³ z³o¿onoæ.
Poniewa¿ pewne wiaty dzieli³y wspólne tradycje, najprostszym
wyjanieniem by³a jego pierwsza hipoteza: ludzie opucili ojczyst¹
planetê ze wspólnym jêzykiem, ale normalne zjawiska separacji spra-
wi³y, ¿e ka¿dy wiat rozwija³ w³asne jego odga³êzienie, a¿ wreszcie
liczne dialekty sta³y siê wzajemnie niezrozumia³e. Ró¿ne jêzyki po-
wsta³y zatem dopiero wtedy, kiedy ludzkoæ wyruszy³a w kosmos.
Dlatego te¿ Imperium Galaktyczne okaza³o siê niezbêdne, by przy-
wróciæ pierwotn¹ wspólnotê ludzkiej rasy.
Kispitorian zatytu³owa³ swoj¹ pierwsz¹, najg³oniejsz¹ ksi¹¿kê
Wie¿a pomieszania, wykorzystuj¹c dla ilustracji powszechnie znan¹
164
legendê o Wie¿y Be³kotu. Podejrzewa³, ¿e historia mia³a swoje ró-
d³o w okresie preimperialnym i powsta³a prawdopodobnie wród
kupców wêdruj¹cych od planety do planety; musieli jako radziæ sobie
z faktem, ¿e ¿adne dwa wiaty nie u¿ywaj¹ tego samego jêzyka. Le-
genda mia³aby wiadczyæ, ¿e kiedy ludzkoæ ¿y³a jeszcze na jednej
planecie, wszyscy mówili tak samo. Jêzykowy chaos t³umaczy³a hi-
stori¹ o wielkim przywódcy, który zbudowa³ pierwsz¹ wie¿ê, czy-
li kosmolot, by wynieæ ludzkoæ do nieba. Wed³ug legendy, Bóg
ukara³ zarozumia³ych ludzi, mieszaj¹c im jêzyki, co zmusi³o ich do
rozproszenia siê w kosmosie. Historia przedstawia³a jêzykowe po-
mieszanie jako przyczynê, nie skutek kolonizacji planet, ale takie
odwrócenie by³o czêsto spotykan¹ cech¹ mitu. Legenda wyranie
przedstawia³a fakt historyczny.
Do tego miejsca teorie Kispitoriana by³y w pe³ni akceptowalne
dla wiêkszoci naukowców. Jednak po czterdziestce uczony zacz¹³
wykonywaæ ryzykowne posuniêcia. Wykorzystuj¹c kontrowersyjne
algorytmy na kalkulatorach o podejrzanie du¿ej mocy obliczenio-
wej, zabra³ siê do rozrywania na czêci samego standardowego ga-
laktycznego. Wykaza³, ¿e wiele s³ów zdradza ca³kowicie roz³¹czne
tradycje fonetyczne, niezgodne z g³ównym nurtem jêzyka. Nie mo-
g³y rozs¹dnie wyewoluowaæ w ramach populacji mówi¹cej albo stan-
dardowym, albo podstawowym jêzykiem przodków. Co wiêcej, ist-
nia³y s³owa o wyranie powi¹zanych znaczeniach, które musia³y
kiedy ró¿nicowaæ siê zgodnie z typowymi wzorcami lingwistycz-
nymi, po czym zosta³y zespolone póniej, z innymi znaczeniami lub
podtekstami. Ale skala czasowa wynikaj¹ca z zakresu zmian by³a
zbyt wielka, by mieci³a siê w okresie miêdzy pierwszymi ludzkimi
osadami w kosmosie a powstaniem Imperium. Najwyraniej, jak
twierdzi³ Kispitorian, ju¿ na planecie pocz¹tkowej istnia³y liczne jê-
zyki. Standardowy galaktyczny by³ zatem pierwszym uniwersalnym
jêzykiem ludzkoci. W ca³ej historii istnia³y ró¿nice jêzykowe; do-
piero Imperium mia³o doæ si³y, by je zunifikowaæ.
W wyniku tego Kispitoriana uznano oczywicie za g³upca. Jego
w³asn¹ interpretacjê Wie¿y Be³kotu wykorzystano przeciw niemu,
jak gdyby ciekawa ilustracja tezy sta³a siê nagle zasadniczym argu-
mentem. O w³os unikn¹³ egzekucji jako separatysta, poniewa¿ w je-
go pracach pojawia³ siê wyranie wyczuwalny ton ¿alu za jêzyko-
wym zró¿nicowaniem. Imperium zdo³a³o pozbawiæ go funduszy i na
pewien czas umieciæ w wiêzieniu, poniewa¿ u¿ywa³ kalkulatora
o nielegalnie du¿ej pamiêci i mocy obliczeniowej. Leyel przypusz-
165
cza³, ¿e Kispitorianowi i tak siê uda³o przy pracy nad jêzykiem
móg³ równie dobrze zbudowaæ kalkulator tak inteligentny, ¿e rozu-
mia³by i u¿ywa³ ludzkiej mowy, a to oznacza³o albo karê mierci,
albo lincz.
Teraz to niewa¿ne. Kispitorian do koñca utrzymywa³, ¿e jego
prace s¹ czysto naukowe, ¿e nie ocenia, czy jêzykowa unifikacja
Imperium jest Dobra, czy Z³a. Po prostu informuje, ¿e naturalnym
stanem ludzkoci jest u¿ywanie wielu jêzyków.
A Leyel wierzy³, ¿e mia³ racjê.
Przeczucie podpowiada³o mu, ¿e ³¹cz¹c badania jêzykowe Ki-
spitoriana z prac¹ Mangolissian o naczelnych u¿ywaj¹cych jêzyka,
mo¿e dostrzec co wa¿nego. Ale jaki jest zwi¹zek miêdzy nimi?
Naczelne nigdy nie wytworzy³y w³asnych jêzyków uczy³y siê tylko
rzeczowników i czasowników, pokazywanych im przez ludzi. Nie
mog³y wiêc osi¹gn¹æ zró¿nicowania jêzykowego. Jaki mo¿e byæ
zwi¹zek? Dlaczego w ogóle jêzyki siê ró¿ni³y? Czy ma to co wspól-
nego z powodem, dla którego ludzie stali siê ludmi?
Naczelne wykorzystywa³y tylko niewielki podzbiór standardo-
wego. Podobnie zreszt¹ wiêkszoæ ludzi. Du¿a czêæ dwóch milio-
nów s³ów w standardowym by³a wykorzystywana przez grupê profe-
sjonalistów, którzy ich potrzebowali. S³ownik przeciêtnego
mieszkañca Galaktyki sk³ada³ siê z kilku tysiêcy s³ów.
Dziwne, ale w³anie ten niewielki podzbiór jêzyka by³ najbar-
dziej podatny na zmiany. Bardzo specjalistyczne prace naukowe
czy techniczne, wydane w roku 2000 IG, wci¹¿ by³y ³atwo czytel-
ne. Pe³ne slangu i kolokwializmów teksty literackie, zw³aszcza
dialogi, po piêciuset latach stawa³y siê niemal zupe³nie niezrozumia-
³e. Jêzyk wspólny dla ró¿nych spo³ecznoci zmienia³ siê najwyra-
niej. Ale w skali czasowej g³ówny nurt jêzyka zmienia³ siê wszê-
dzie równoczenie. Ró¿norodnoæ jêzykowa nie mia³a zatem sensu.
Jêzyk by³ najbardziej zmienny, kiedy by³ najbardziej zunifikowa-
ny. Zatem, kiedy ludzie byli podzieleni, jêzyk powinien pozosta-
waæ bez zmian.
Mniejsza z tym, Leyelu. To nie twoja dyscyplina. Ka¿dy kom-
petentny lingwista zna pewnie rozwi¹zanie tego problemu.
Ale wiedzia³, ¿e to nieprawda. Ludzie zajmuj¹cy siê dan¹ dys-
cyplin¹ rzadko kwestionowali aksjomaty swej profesji. Lingwici
uznawali za oczywiste, ¿e jêzyki populacji izolowanych s¹ zawsze
bardziej archaiczne, mniej podatne na zmianê. Czy rozumiej¹, dla-
czego tak siê dzieje?
166
Leyel wsta³ z fotela. Oczy mia³ zmêczone od wpatrywania siê
w ekran. Kolana i grzbiet bola³y od pozostawania d³ugo w tej samej
pozycji. Mia³ ochotê siê po³o¿yæ, ale wiedzia³, ¿e jeli to zrobi, za-
nie. Przekleñstwo staroci: tak ³atwo zasypia³, ale nigdy nie spa³
wystarczaj¹co d³ugo, ¿eby czuæ siê wypoczêtym. Teraz jednak nie
chcia³ spaæ. Chcia³ myleæ.
Nie, to nie to. Chcia³ porozmawiaæ. W ten sposób przychodzi³y
mu do g³owy najlepsze, najwyraniejsze idee w trakcie rozmowy,
kiedy kto inny kwestionowa³ jego argumenty i zmusza³ do myle-
nia, do znajdowania zwi¹zków, tworzenia wyjanieñ. W starciu z in-
n¹ osob¹ adrenalina p³ynê³a mu w ¿y³ach, mózg dokonywa³ skoja-
rzeñ, w innej sytuacji nieosi¹galnych.
Gdzie jest Deet? W dawnych latach mówi³by o tym z Deet przez
ca³y dzieñ. Przez tydzieñ. Zna³aby stan jego badañ nie gorzej od
niego i powtarza³aby bez przerwy Czy o tym pomyla³e? albo
Sk¹d ci co takiego przysz³o do g³owy? A on tak samo atakowa³by
jej pracê. Za dawniejszych czasów.
Ale to ju¿ by³y inne czasy. Deet go nie potrzebowa³a, mia³a swo-
ich przyjació³ w bibliotece. Prawdopodobnie nic w tym z³ego. W koñ-
cu teraz nie myla³a, sprawdza³a tylko w praktyce dawne przemyle-
nia. Potrzebowa³a tych kobiet, nie jego. Ale sama by³a mu wci¹¿
potrzebna. Czy w ogóle o tym pamiêta³a? Równie dobrze mog³em
lecieæ na Terminusa niech licho porwie Hariego, który mi zabroni³.
Zosta³em dla Deet, a i tak jej nie ma, kiedy jest mi potrzebna. Jak
Hari mia³ decydowaæ, co jest dobre dla Leyela Forski?
Ale Hari przecie¿ nie zdecydowa³. Pozwoli³by Leyelowi lecieæ
bez Deet. A Leyel nie po to zosta³ z Deet, ¿eby pomaga³a mu w pra-
cy. Zosta³, poniewa¿ poniewa¿
Nie móg³ sobie przypomnieæ. Z mi³oci, oczywicie, ale nie ro-
zumia³, dlaczego by³a dla niego taka wa¿na. Dla Deet, jak widaæ, nie
by³a. Ostatnio jej wyobra¿enie o mi³oci sprowadza³o siê do nalega-
nia, ¿eby przyszed³ do biblioteki. Mo¿esz tam prowadziæ swoje
badania. D³u¿ej bylibymy razem w ci¹gu dnia.
Przekaz by³ jasny: tylko w jeden sposób Leyel móg³ pozostaæ
czêci¹ ¿ycia Deet staj¹c siê elementem jej nowej rodziny w bi-
bliotece. Ale Deet mo¿e sobie to wybiæ z g³owy. Jeli woli zaton¹æ
w tym labiryncie, proszê bardzo. Jeli chce go porzuciæ dla bandy
bandy indekserów i katalogistów, wietnie. wietnie.
Nie. Wcale nie wietnie. Chcia³ z ni¹ rozmawiaæ. Natychmiast,
w tej chwili, musia³ jej opowiedzieæ, co wymyli³, wys³uchaæ jej sprze-
167
ciwów, dyskutowaæ z ni¹, a¿ dziêki niej odkryje nowe odpowiedzi.
Wiele odpowiedzi. Potrzebowa³ jej, by zobaczy³a to, czego sam nie
dostrzega. Potrzebowa³ o wiele bardziej ni¿ one
Maszerowa³ ju¿ w t³umie bulwarem Maslo, nim sobie uwiado-
mi³, ¿e pierwszy raz od mierci Hariego opuci³ najbli¿sze s¹siedz-
two mieszkania. Po raz pierwszy od miesiêcy zmierza³ do jakiego
celu.
Po to w³anie wyszed³em. Muszê zmieniæ sceneriê, odzyskaæ
poczucie celu. Tylko z tego powodu idê do biblioteki. Wszystkie
emocjonalne bzdury w domu by³y tylko podwiadom¹ strategi¹,
zmuszaj¹c¹ mnie znowu do wyjcia miêdzy ludzi.
Zanim dotar³ na miejsce, humor mu siê poprawi³.
Wiele razy w przesz³oci odwiedza³ Imperialn¹ Bibliotekê, ale
zawsze bywa³ tu na przyjêciach albo przy innych oficjalnych oka-
zjach. Mia³ w³asnego lektora wysokiej pojemnoci, móg³ wiêc siê-
gn¹æ po kablu do wszystkich rejestrów biblioteki. Inni: studenci, pro-
fesorowie z pomniejszych szkó³, przypadkowi czytelnicy musieli
tu przychodziæ, ¿eby czytaæ. Ale dziêki temu znali rozk³ad budynku.
Leyel nie mia³ pojêcia, gdzie znajduje siê cokolwiek poza g³ówn¹
sal¹ wyk³adow¹ i pokojami przyjêæ.
Po raz pierwszy w ¿yciu zauwa¿y³, jak ogromna jest Biblioteka
Imperialna. Deet wiele razy wymienia³a wa¿niejsze liczby: obs³uga
licz¹ca piêæ tysiêcy osób, w tym maszynistów, stolarzy, kucharzy,
ochronê Praktycznie rzecz bior¹c, zamkniête miasteczko ale to
oznacza, ¿e wielu z tych ludzi nigdy siê nie spotka³o. Nie mo¿na
znaæ po imieniu piêciu tysiêcy osób. A on nie mo¿e zwyczajnie po-
dejæ i spytaæ o Deet. W którym dziale pracowa³a? Zmienia³a je czêsto
i przemieszcza³a siê w biurokratycznej strukturze.
Wokó³ widzia³ tylko goci ludzi przed lektorami, ludzi przy
katalogach, nawet ludzi czytaj¹cych ksi¹¿ki i magazyny wydruko-
wane na papierze. Gdzie s¹ bibliotekarze? Kilka osób w przejciach
miêdzy stolikami okaza³o siê wolontariuszami, pokazuj¹cymi przy-
byszom, jak u¿ywaæ lektorów i katalogów. O personelu biblioteki
wiedzieli nie wiêcej od niego.
Wreszcie znalaz³ salê pe³n¹ bibliotekarzy przy kalkulatorach.
Kobiety przygotowywa³y codzienny raport wykorzystania i obiegu
zbiorów. Kiedy spróbowa³ odezwaæ siê do jednej z nich, machnê³a
tylko rêk¹. Z pocz¹tku myla³, ¿e ka¿e mu iæ sobie, ale zobaczy³,
¿e jej rêka zawis³a w powietrzu z palcem wskazuj¹cym frontow¹
czêæ sali. Leyel ruszy³ w stronê ustawionego na podwy¿szeniu biur-
168
ka, gdzie têga, senna kobieta w rednim wieku leniwie przegl¹da³a
d³ugie kolumny liczb, w wojskowym porz¹dku stoj¹ce przed ni¹
w powietrzu.
Przepraszam, ¿e przerywam zacz¹³ cichym g³osem.
Podpiera³a d³oni¹ brodê i nawet na niego nie spojrza³a. Odpo-
wiedzia³a jednak.
Modlê siê o przerwê.
Dopiero wtedy zauwa¿y³, ¿e oczy mia³a otoczone siatk¹ zmarsz-
czek od miechu, ¿e nawet przy obojêtnej minie k¹ciki ust wygina³y
siê w górê w lekkim umiechu.
Szukam kogo. W³aciwie mojej ¿ony. Deet Forska.
Umiechnê³a siê szerzej.
Wiêc jest pan ukochanym Leyelem
By³y to s³owa absurdalne w ustach obcej kobiety, ale ucieszy³
siê, ¿e Deet o nim opowiada³a. Oczywicie, wszyscy pewnie wie-
dzieli, ¿e mê¿em Deet jest s³ynny Leyel Forska. Ale ta kobieta po-
wiedzia³a to inaczej. Nie Leyel Forska, osobistoæ. Nie, tutaj znany
by³ jako ukochany Leyel. Jeli nawet ta kobieta chcia³a z niego
za¿artowaæ, Deet musia³a jednak zdradziæ, ¿e ¿ywi do niego jakie
uczucia. Nie zdo³a³ powstrzymaæ umiechu ulgi. Nie zdawa³ sobie
sprawy, ¿e tak bardzo obawia siê straciæ jej mi³oæ. A teraz mia³ chêæ
siê rozemiaæ, podskoczyæ, zatañczyæ z radoci.
Tak s¹dzê potwierdzi³.
Jestem Zay Wax. Deet musia³a o mnie wspominaæ. Codzien-
nie jemy razem lunch.
Nie wspomina³a. Jeli siê zastanowiæ, to w ogóle nie mówi³a o ni-
kim z biblioteki. Codziennie jad³y razem lunch, a Leyel nic o tym
nie wiedzia³.
Tak, oczywicie powiedzia³. Mi³o mi pani¹ poznaæ.
A ja z ulg¹ stwierdzam, ¿e stopami jednak dotyka pan ziemi.
Od czasu do czasu.
Deet pracuje ostatnio w Indeksach. Zay wyczyci³a ekran.
Czy to na Trantorze?
Zamia³a siê. Wpisa³a kilka instrukcji i na ekranie pojawi³a siê
mapa kompleksu biblioteki. By³ to z³o¿ony labirynt sal i korytarzy,
prawie niemo¿liwy do zapamiêtania.
To pokazuje tylko nasze skrzyd³o g³ównego budynku. Indeksy
s¹ na tych czterech piêtrach.
Cztery warstwy porodku zmieni³y kolor na janiejszy.
A jestemy tutaj.
169
Ma³a salka na parterze zajania³a biel¹. Oceniaj¹c pl¹taninê dróg
miêdzy dwoma jasnymi czêciami mapy, Leyel parskn¹³ miechem.
Czy mo¿e pani po prostu daæ mi bilet, ¿eby mnie doprowadzi³?
Nasze bilety prowadz¹ tylko do miejsc, gdzie wolno wchodziæ
gociom. Ale to nietrudne, lordzie Forska. Jest pan przecie¿ geniu-
szem, prawda?
Ale nie w wewnêtrznej topografii budynków. Cokolwiek by
Deet o mnie opowiada³a.
Proszê wyjæ tymi drzwiami i prosto korytarzem do wind. Nie
mo¿na ich nie zauwa¿yæ. Wind¹ na piêtnaste, potem dalej, jakby pan
wci¹¿ szed³ tym samym korytarzem. Po jakim czasie trafi pan pod
³uk z napisem Indeksy. Wtedy trzeba nabraæ tchu i krzykn¹æ
Deet!. Jak najg³oniej. Powtórzy pan to kilka razy, a wtedy albo
ona przyjdzie, albo zjawi siê ochrona i pana aresztuje.
To w³anie zamierza³em zrobiæ, gdybym nie znalaz³ kogo,
kto mnie zaprowadzi.
Mia³am nadziejê, ¿e mnie pan poprosi. Zay wsta³a i odezwa-
³a siê g³ono do pracuj¹cych kobiet. Kot wychodzi. Myszy mog¹
poharcowaæ.
Najwy¿szy czas mruknê³a jedna z nich. Rozemia³y siê, ale
pracowa³y dalej.
Proszê za mn¹, lordzie Forska.
Proszê mi mówiæ: Leyelu.
Podrywacz z ciebie. Kiedy wsta³a, wyda³a siê jeszcze ni¿sza
i grubsza ni¿ na siedz¹co. Chodmy.
Po drodze rozmawiali weso³o o niczym konkretnym. W windzie,
nim uderzy³o odpychanie grawitacyjne, zaczepili stopy o relingi.
Leyel przyzwyczai³ siê do niewa¿koci przez lata korzystania z wind
na Trantorze. Ale Zay pozwoli³a rêkom pop³yn¹æ w powietrzu i we-
stchnê³a g³ono.
Uwielbiam jedziæ windami powiedzia³a.
Leyel uwiadomi³ sobie, ¿e niewa¿koæ musi byæ wielk¹ ulg¹
dla kogo, kto nosi tyle zbêdnych kilogramów. Kiedy dojechali do
celu, Zay zachwia³a siê teatralnie, jakby pod wielkim ciê¿arem.
Niebo wyobra¿am sobie jako wieczne ¿ycie w polu odpycha-
j¹cym.
Przecie¿ mo¿esz sobie odpychanie grawitacyjne zainstalowaæ
w mieszkaniu. Jeli tylko mieszkasz na najwy¿szym poziomie.
Mo¿e ciebie na to staæ odpar³a. Ale ja utrzymujê siê z pen-
sji bibliotekarki.
170
Leyel zesztywnia³. Stara³ siê nigdy nie przechwalaæ swoim bo-
gactwem, ale rzadko rozmawia³ d³u¿ej z ludmi, których nie staæ na
odpychanie grawitacyjne.
Przepraszam powiedzia³. Ostatnio ja te¿ bym chyba nie
móg³ sobie na to pozwoliæ.
Owszem. S³ysza³am, ¿e przepuci³e maj¹tek na wystawny
pogrzeb.
Zdziwiony, ¿e mówi o tym tak otwarcie, spróbowa³ odpowie-
dzieæ tym samym ¿artobliwym tonem.
Chyba rzeczywicie mo¿na to tak okreliæ.
Moim zdaniem warto by³o stwierdzi³a. Spojrza³a na niego
chytrze. Zna³am Hariego, wiesz? Jego strata wiêcej kosztowa³a
ludzkoæ, ni¿ gdyby s³oñce Trantora przesz³o w now¹.
Mo¿liwe przezna³ Leyel.
Rozmowa wymyka³a siê spod kontroli. Trzeba zachowaæ ostro¿-
noæ.
Och, nie martw siê. Nie wypaplam bezpiecznym. A oto i Z³ota
Brama Indeksów, Krainy Subtelnych Skojarzeñ Konceptualnych.
Przeszli pod ³ukiem i Leyel mia³ wra¿enie, ¿e znaleli siê w ca³-
kiem innym budynku. Wystrój i urz¹dzenie siê nie zmieni³y: ta sama
lni¹ca tkanina na cianach, pod³oga i sufit z tego samego g³adkie-
go, dwiêkoch³onnego plastiku, po³yskuj¹cego lekko w bladym wie-
tle. Ale zniknê³y wszelkie pozory symetrii. Sufit zwisa³ na ró¿nych,
jakby przypadkowych wysokociach, po lewej i prawej stronie Ley-
el widzia³ drzwi, przejcia, schody i rampy, nisze i wielkie sale z ko-
lumnami, rega³ami pe³nymi ksi¹¿ek i dzie³ami sztuki otaczaj¹cymi
stoliki, przy których indekserki pracowa³y z kilkoma lektorami
i skryptorami równoczenie.
Forma odpowiada funkcji wyjani³a Zay.
Obawiam siê, ¿e wyci¹gam szyjê niczym kto, kto pierwszy
raz przyby³ na Trantora.
To niezwyk³e miejsce. Ale architekt by³a córk¹ indeksera i wie-
dzia³a, ¿e standardowe, uporz¹dkowane, symetryczne wnêtrza s¹
wrogiem swobodnych skojarzeñ. Genialnym poci¹gniêciem, ale oba-
wiam siê, ¿e równie¿ najbardziej kosztownym, by³ pomys³, by co-
dziennie zmieniaæ uk³ad pomieszczeñ.
To znaczy, ¿e pokoje siê przesuwaj¹?
Zgodnie z zestawem stochastycznych procedur w g³ównym kal-
kulatorze. S¹ pewne zasady, ale program nie boi siê marnowania miej-
sca. Niekiedy zmienia tylko jeden pokój i przenosi go w ca³kiem inne
171
miejsce w dziale indeksacji. Kiedy indziej zmienia siê wszystko. Wcale
nie ¿artowa³am, mówi¹c, ¿e powiniene tu wejæ i krzykn¹æ.
Ale Przecie¿ indekserzy przez pó³ dnia szukaj¹ swoich sta-
nowisk
Wcale nie. Ka¿da z nich mo¿e pracowaæ z dowolnego miejsca.
Aha. Czyli po prostu wywo³uj¹ pracê, któr¹ przerwa³y poprzed-
niego dnia?
Nie. Podejmuj¹ pracê, któr¹ znajduj¹ na stanowisku, jakie so-
bie akurat wybra³y.
Chaos oceni³ Leyel.
W³anie. A jak mylisz, w jaki sposób powstaje dobry hiperin-
deks? Jeli tylko jedna osoba indeksuje ksi¹¿kê, to jedynymi skoja-
rzeniami s¹ te, które zna sama. Tutaj ka¿dy z indekserów przegl¹da
tylko, co zrobi³ dzieñ wczeniej jego poprzednik. Oczywicie, doda
jakie nowe po³¹czenia, o których tamten nie pomyla³. Otoczenie,
styl pracy, wszystko tu zosta³o zaprojektowane, by prze³amaæ my-
lowe nawyki i sprawiæ, ¿e miejsce wyda siê zaskakuj¹ce i nowe.
¯eby wyprowadzaæ z równowagi.
W³anie. Umys³ szybciej pracuje, kiedy biegnie siê skrajem
przepaci.
Zgodnie z t¹ teori¹, wszyscy akrobaci powinni byæ geniuszami.
Nonsens. Praca akrobaty polega na perfekcyjnym opanowaniu
pewnych ruchów, tak ¿eby nigdy nie traciæ równowagi. Akrobata,
który improwizuje, nie po¿yje d³ugo. Ale kiedy indekser traci rów-
nowagê, trafia na cudowne odkrycia. W³anie dlatego indeksy Bi-
blioteki Imperialnej s¹ jedynymi wartymi czytania. Zaskakuj¹ i za-
dziwiaj¹. Wszystkie inne to po prostu spisy biurowe.
Deet nigdy mi o tym nie wspomina³a.
Indekserzy rzadko mówi¹ o swojej pracy. Zreszt¹ tak napraw-
dê nie da siê tego wyt³umaczyæ.
Od jak dawna Deet tu pracuje?
Nied³ugo. Wci¹¿ jest nowicjuszk¹. Ale s³ysza³am, ¿e jest do-
bra, nawet bardzo dobra.
A gdzie j¹ znajdziemy?
Zay umiechnê³a siê szeroko. Po czym nabra³a tchu i wrzasnê³a:
Deet!
Zdawa³o siê, ¿e labirynt pomieszczeñ natychmiast wch³on¹³
dwiêk. Nikt nie odpowiedzia³.
Chyba nigdzie w pobli¿u stwierdzi³a Zay. Musimy wejæ
trochê g³êbiej.
172
A nie mo¿emy zwyczajnie kogo zapytaæ?
A sk¹d ten kto ma wiedzieæ?
Po dwóch kolejnych piêtrach i trzech krzykach odpowiedzia³o
im ciche wo³anie:
Tutaj!
Poszli za nim. Deet odzywa³a siê regularnie, wiêc bez wiêksze-
go trudu pod¹¿ali w³aciw¹ drog¹.
Dosta³am dzi pokój kwiatów, Zay! Fio³ki!
Przechodz¹ce w pobli¿u indekserki podnios³y g³owy. Niektóre
zmarszczy³y czo³a, inne umiechnê³y siê ¿yczliwie.
Czy to im nie przeszkadza? Takie wrzaski? zdziwi³ siê Leyel.
Indekserzy tego potrzebuj¹. Zak³ócenie przerywa ci¹g myli.
Potem musz¹ jeszcze raz przemyleæ to, co robili.
Deet, ju¿ blisko, zawo³a³a znowu.
Zapach jest osza³amiaj¹cy. Wyobra sobie, ten sam pokój dru-
gi raz w miesi¹cu!
Czy indekserzy czêsto trafiaj¹ do szpitala? zapyta³ cicho
Leyel.
Z jakiego powodu?
Stresu.
W tej pracy nie ma stresów zapewni³a go Zay. Tylko zaba-
wa. Trafiamy tu w nagrodê za dobr¹ pracê w innych dzia³ach.
Rozumiem. To miejsce, gdzie bibliotekarze mog¹ wreszcie
czytaæ ksi¹¿ki ze swojej biblioteki.
Wszystkie wybra³ymy tê pracê, poniewa¿ kochamy ksi¹¿ki
dla nich samych. Nawet te stare, niewygodne i nietrwa³e, na papie-
rze. Indeksacja to jak jak pisanie na marginesach.
Sam pomys³ by³ niezwyk³y.
Pisanie w cudzej ksi¹¿ce?
Robiono to zawsze, Leyelu. Jak mo¿esz podj¹æ dialog z auto-
rem, nie wypisuj¹c na marginesie swoich odpowiedzi i argumentów?
No, jestemy. Zay pierwsza przesz³a pod niskim ³ukiem i po kilku
stopniach w dó³.
S³ysza³am jaki mêski g³os, Zay powita³a j¹ Deet.
Mój odezwa³ siê Leyel.
Wyszed³ zza zakrêtu i zobaczy³ j¹. Po tak d³ugim oczekiwaniu
na spotkanie, przez jedn¹ chwilê mia³ uczucie, ¿e jej nie rozpoznaje.
Biblioteka losowo zmienia³a tak¿e bibliotekarzy, nie tylko pokoje,
i teraz trafi³ do kobiety, która tylko z wygl¹du przypomina³a jego
¿onê; bêdzie musia³ poznawaæ j¹ od pocz¹tku.
173
Tak myla³am stwierdzi³a Deet.
Wsta³a i objê³a go. Nawet to go zaskoczy³o, choæ przecie¿ zwy-
kle obejmowa³a go na powitanie. To tylko otoczenie jest inne, t³uma-
czy³ sobie. Jestem zak³opotany, poniewa¿ zwykle wita mnie tak w do-
mu, w znajomym miejscu. I zwykle to Deet przychodzi, nie ja.
A mo¿e jednak jej gest mia³ wiêcej ciep³a? Jak gdyby tutaj ko-
cha³a go bardziej ni¿ w domu. Albo jakby ta nowa Deet by³a po pro-
stu cieplejsz¹, swobodniejsz¹ osob¹.
Myla³em, ¿e jest swobodna przy mnie, pomyla³. Czu³ siê nie-
pewny, trochê zak³opotany.
Gdybym wiedzia³, ¿e moja wizyta spowoduje tyle k³opotów
zacz¹³.
Dlaczego w³aciwie koniecznie chcia³ przepraszaæ?
Jakich k³opotów? zdziwi³a siê Zay.
Krzyki. Przerwy w pracy.
S³yszysz go, Deet? Uwa¿a, ¿e wiat siê zatrzyma³ z powodu
kilku krzyków.
Z oddali dobieg³o wo³anie mê¿czyzny, wykrzykuj¹cego czyje
imiê.
To normalne wyjani³a Zay. A teraz muszê wracaæ. Jakie
ksi¹¿¹tko z Mahoganny pewnie siê ju¿ d¹sa, bo nie udzieli³am mu
jeszcze dostêpu do imperialnych ksi¹g finansowych.
Mi³o by³o ciê spotkaæ zapewni³ j¹ Leyel.
¯yczê szczêcia w drodze powrotnej doda³a Deet.
Tym razem nie bêdzie problemów zapewni³a j¹ Zay.
Zatrzyma³a siê jeszcze w drzwiach, nie ¿eby co powiedzieæ,
ale by przesun¹æ metaliczn¹ p³ytkê wzd³u¿ prawie niezauwa¿alnej
szczeliny w futrynie, powy¿ej poziomu oczu. Obejrza³a siê, mrugnê³a
do Deet i zniknê³a.
Leyel nie spyta³, co zrobi³a gdyby to by³a jego sprawa, sama
by wyjani³a. Podejrzewa³, ¿e Zay wy³¹czy³a albo w³¹czy³a system
zapisu. Niepewny, czy nie s¹ pods³uchiwani, przez chwilê rozgl¹da³
siê tylko. Pokój Deet rzeczywicie wype³nia³y fio³ki, prawdziwe fio³ki,
wyrastaj¹ce ze szczelin i otworów w pod³odze i cianach. Zapach by³
wyrany, ale nie bardzo mocny.
Dlaczego taki pokój?
Dla mnie. Przynajmniej dzisiaj. Tak siê cieszê, ¿e przyszed³e.
Nie opowiada³a mi o tym.
Nie wiedzia³am, dopóki nie przenieli mnie do tego dzia³u.
Nikt nie opowiada o Indeksacji. Nigdy nie mówimy obcym. Archi-
174
tekt zmar³a trzy tysi¹ce lat temu. Tylko nasi mechanicy rozumiej¹,
jak to dzia³a. To jak
Kraina Czarów.
W³anie.
Miejsce, gdzie wszystkie prawa wszechwiata ulegaj¹ zawie-
szeniu.
Nie wszystkie. Pozostaje stara, dobra grawitacja. Bezw³ad-
noæ Takie rzeczy.
Pasuje do ciebie to miejsce, Deet. Ten pokój.
Wiêkszoæ pracuje latami, nie trafiaj¹c do pokoju kwiatów.
Zreszt¹ nie zawsze rosn¹ tu fio³ki. Czasami pn¹ce ró¿e albo mirt.
Podobno istnieje kilkanacie kwiatowych pokojów, ale nigdy nie jest
dostêpny wiêcej ni¿ jeden. A ja oba razy trafi³am na fio³ki.
Leyel nie móg³ siê powstrzymaæ i wybuchn¹³ miechem. To by³o
mieszne. To by³o cudowne. Czy mia³o jaki zwi¹zek z bibliotek¹?
Ale to wspaniale, ukryæ co podobnego w tak posêpnym budynku.
Usiad³ w fotelu. Fio³ki wyrasta³y z oparcia i ³askota³y go w kark.
Wreszcie znudzi³o ci siê siedzenie po ca³ych dniach w miesz-
kaniu? spyta³a Deet.
Na pewno siê zastanawia, dlaczego w koñcu wyszed³, skoro od
tak dawna ignorowa³ jej zaproszenia. Leyel nie by³ jednak pewien,
czy mo¿e mówiæ szczerze.
Chcia³em z tob¹ porozmawiaæ. Zerkn¹³ na szczelinê w fu-
trynie. Sam na sam.
Czy¿by wyraz lêku przemkn¹³ jej po twarzy?
Jestemy sami odpowiedzia³a cichym g³osem. Zay o to
zadba³a. Naprawdê sami, jak nigdy w naszym mieszkaniu.
Leyel dopiero po chwili zrozumia³, co sugeruje Deet. Nie omieli³
siê nawet wymówiæ tego s³owa. U³o¿y³ tylko wargi w pytanie:
Bezpieczni?
Zwykle pomijaj¹ bibliotekê przy normalnych pods³uchach.
Nawet gdyby za³o¿yli dla ciebie co specjalnego, w tej chwili pole
interferencyjne blokuje nasz¹ rozmowê. Prawdopodobnie jednak nie
bêd¹ ciê monitorowaæ, dopóki st¹d nie wyjdziesz.
Wydawa³a siê spiêta. Niecierpliwa. Jakby nie mia³a ochoty na
rozmowê. Jakby chcia³a, ¿eby ju¿ zacz¹³, a mo¿e ¿eby ju¿ skoñczy³.
Jeli ci to nie przeszkadza rzek³. Nigdy wczeniej ciê nie
nachodzi³em. Pomyla³em, ¿e ten jeden raz
Oczywicie uspokoi³a go. Ale wci¹¿ z napiêciem w g³osie,
jakby siê obawia³a, co us³yszy.
175
Opowiedzia³ jej wiêc o swoich przemyleniach na temat jêzyka.
Wszystko, czego dowiedzia³ siê z prac Kispitoriana i Magolissian.
Mia³ wra¿enie, ¿e Deet uspokoi³a siê, gdy tylko zrozumia³a, ¿e chce
rozmawiaæ o swoich badaniach. Czego siê ba³a, myla³ Leyel. ¯e
zacznê rozmawiaæ o naszym zwi¹zku? Tego nie musi siê obawiaæ.
Nie zamierza³ utrudniaæ sytuacji, skar¿¹c siê na to, czemu i tak nie
mo¿na zaradziæ.
Kiedy opowiedzia³ ju¿ o wszystkich swoich pomys³ach, Deet kiw-
nê³a g³ow¹ jak ju¿ tysi¹ce razy, gdy wyjania³ idee czy argumenty.
Nie wiem stwierdzi³a po chwili. Jak tyle razy wczeniej, uni-
ka³a szybkich odpowiedzi.
I jak czêsto robi³ nalega³.
A jak mylisz? zapyta³.
Przygryz³a wargê.
Tak na pierwszy rzut oka, bo nigdy nie próbowa³am powa¿-
nych zastosowañ teorii spo³ecznoci w lingwistyce Pomyl: mo¿e
niewielkie, izolowane populacje strzeg¹ jêzyka, poniewa¿ jest on
czêci¹ ich to¿samoci. Mo¿e jêzyk jest najwa¿niejszym rytua³em,
a ludzie mówi¹cy tym samym jêzykiem tworz¹ jednoæ tak, jak ni-
gdy nie potrafiliby tego ludzie nie rozumiej¹cy swojej mowy. Nie
dowiemy siê na pewno, gdy¿ od dziesiêciu tysiêcy lat wszyscy u¿y-
waj¹ standardowego.
Czyli to nie wielkoæ populacji, ale raczej
Raczej to, jak dbaj¹ o w³asny jêzyk. W jakim stopniu okrela
on ich spo³ecznoæ. Du¿e populacje zaczynaj¹ wierzyæ, ¿e wszyscy
mówi¹ tak jak one. Chc¹ siê jako wyró¿niaæ, tworzyæ oddzieln¹
grupê. Wtedy rozwijaj¹ ¿argony i slangi, ¿eby odró¿niaæ siê od po-
zosta³ych. Czy nie tak dzieje siê ze wspóln¹ mow¹? Dzieci szukaj¹
takich sposobów wyra¿ania siê, jakich nie u¿ywaj¹ ich rodzice.
Profesjonalici korzystaj¹ z zamkniêtych s³owników, ¿eby laicy nie
znali hase³. To rytua³y okrelenia spo³ecznoci.
Leyel z powag¹ kiwn¹³ g³ow¹. Drêczy³a go jednak pewna oczy-
wista w¹tpliwoæ.
Najwyraniej Deet wiedzia³a, o co mu chodzi.
Tak, tak. Wiem, Leyelu. Odruchowo interpretujê twoje pyta-
nia w terminach w³asnej dyscypliny. Jak fizycy, którzy wierz¹, ¿e
wszystko da siê wyjaniæ poprzez fizykê.
Leyel rozemia³ siê.
Pomyla³em o tym, ale to, co mówi³a, ma sens. I wyjania
naturaln¹ tendencjê ró¿nicowania jêzyków. Chcemy wspólnej mowy,
176
jêzyka otwartej dyskusji, ale chcemy te¿ prywatnych systemów po-
rozumiewania. Tyle ¿e jêzyk ca³kowicie prywatny jest bezu¿ytecz-
ny, bo z kim bymy rozmawiali? Czyli, kiedy formuje siê spo³ecz-
noæ, tworzy dla obcych przynajmniej kilka lingwistycznych barier,
kilka kolokwializmów znanych tylko cz³onkom.
A im wiêkszy zwi¹zek odczuwa siê ze spo³ecznoci¹, tym bar-
dziej p³ynnie i tym czêciej mówi siê jej jêzykiem.
Tak, to ma sens powtórzy³ Leyel. Takie proste. Widzisz,
jak bardzo ciê potrzebujê?
Te s³owa mia³y byæ delikatnym wyrzutem dlaczego nie by³o
ciê w domu, kiedy by³a mi potrzebna ale nie móg³ ich powstrzy-
maæ. Siedz¹c obok Deet, nawet w tym dziwnym, pachn¹cym poko-
ju, czu³ siê swobodnie i na swoim miejscu. Jak mog³a siê od niego
odsun¹æ? To jej obecnoæ sprawia³a, ¿e ten pokój by³ jak dom. Dla
niej by³ domem, niezale¿nie od obecnoci Leyela.
Spróbowa³ ubraæ tê myl w s³owa w abstrakcjê, by jej nie za-
bola³y.
Mylê, ¿e najwiêksz¹ tragedi¹ jest, gdy osoba okazuje wiêk-
sz¹ lojalnoæ wobec spo³ecznoci ni¿ którykolwiek z pozosta³ych jej
cz³onków.
Deet umiechnê³a siê lekko i unios³a brew. Nie wiedzia³a, do
czego zmierza.
Przez ca³y czas mówi jêzykiem tej spo³ecznoci t³umaczy³
Leyel. Tylko ¿e nikt inny nie rozmawia z ni¹ tym jêzykiem, a im
czêciej go u¿ywa, tym bardziej izoluje siê od pozosta³ych, odpycha
ich od siebie. Wreszcie zostaje sama. Czy mo¿esz sobie wyobraziæ
co tak smutnego? Kogo myl¹cego w jêzyku, kto chcia³by nim
mówiæ, chcia³by go s³uchaæ, ale nie pozosta³ nikt inny, kto rozumia³-
by choæ s³owo.
Kiwnê³a g³ow¹, patrz¹c mu w oczy. Czy rozumie, co próbujê
powiedzieæ? Czeka³ na jej odpowied. Nic wiêcej nie omielê siê
dodaæ.
Ale wyobra sobie odpar³a w koñcu ¿e ten kto opuszcza
ma³¹ osadê, gdzie nikt go nie rozumie. Idzie za góry, w nowe miejsce,
i nagle s³yszy setki, tysi¹ce g³osów wymawiaj¹cych s³owa, o których
marzy³ przez lata samotnoci. I uwiadamia sobie, ¿e tak naprawdê
wcale nie zna³ jêzyka. S³owa maj¹ setki znaczeñ i odcieni, jakich siê
nie domyla³. Poniewa¿ korzystaj¹c z niego ka¿dy odrobinê zmienia
jêzyk. I kiedy ten kto wreszcie przemówi, w³asny g³os brzmi w jego
uszach jak muzyka, a inni s³uchaj¹ tej muzyki z zachwytem, w oszo-
177
³omieniu, niby wody ¿ycia tryskaj¹cej z fontanny. I ten kto rozu-
mie, ¿e nigdy dot¹d nie by³ w domu.
Leyel nie pamiêta³, by Deet przemawia³a tak poetycko, tak,
w³anie to, jakby sama piewa³a. To ona jest t¹ osob¹, o której opo-
wiada. Tutaj jej g³os brzmi inaczej o to jej chodzi. W domu, ze
mn¹, by³a samotna. Tutaj, w bibliotece, znalaz³a innych, którzy mó-
wi¹ jej tajemnym jêzykiem. To nie znaczy, ¿e nie chcia³a, by nasze
ma³¿eñstwo siê uda³o. Mia³a tak¹ nadziejê, ale ja nigdy jej nie rozu-
mia³em. Ci ludzie zrozumieli. Rozumiej¹. Tutaj jest u siebie to
w³anie chce mi powiedzieæ.
Rozumiem.
Na pewno? Zerknê³a na niego badawczo.
Tak mylê. Dobrze.
Spojrza³a zagadkowo.
To znaczy, wietnie. Dobrze. To miejsce. Bardzo ³adne.
Chyba odczu³a ulgê, ale nie do koñca.
Nie powiniene byæ taki smutny, Leyelu. To szczêliwe miej-
sce. Mo¿esz tu robiæ wszystko, co robi³e w domu.
Tylko nie kochaæ ciebie, jak cz¹stkê mnie samego, i czuæ, ¿e ty
mnie kochasz jak cz¹stkê siebie.
Tak, jestem pewien.
Nie, naprawdê. Pracujesz nad czym i widzê, ¿e zbli¿asz siê
do rozwi¹zania. Dlaczego nie spróbujesz tutaj, gdzie mo¿emy o tym
rozmawiaæ?
Leyel wzruszy³ ramionami.
Zbli¿asz siê, prawda?
Sk¹d mogê wiedzieæ? Szukam na olep, jak cz³owiek ton¹cy
noc¹ w oceanie. Mo¿e jestem blisko brzegu, a mo¿e p³ynê tylko co-
raz dalej w morze.
A co znalaz³e? Czy przed chwil¹ nie zbli¿ylimy siê trochê
do celu?
Nie. Problem jêzyka Gdyby by³ tylko aspektem teorii spo-
³ecznoci, nie móg³by stanowiæ rozwi¹zania pocz¹tku cz³owieka.
Dlaczego nie?
Poniewa¿ wiele ssaków naczelnych tworzy spo³ecznoci.
I wiele innych zwierz¹t. Wszystkie stadne. Albo nawet ³awice ryb.
Pszczo³y. Mrówki. Ka¿dy organizm wielokomórkowy jest w³aci-
wie spo³ecznoci¹. Jeli wiêc ró¿nicowanie jêzyka jest cech¹ spo-
³ecznoci, to wystêpuje u zwierz¹t, a wiêc nie jest elementem defini-
cji cz³owieczeñstwa.
12 Chaos
178
Och Chyba nie.
W³anie.
By³a chyba rozczarowana. Jakby naprawdê siê spodziewa³a, ¿e
rozwi¹¿¹ problem pocz¹tku natychmiast, ju¿ dzisiaj.
Leyel wsta³.
No nic. Dziêkujê za pomoc.
Niewiele ci pomog³am.
Ale¿ tak. Pokaza³a, ¿e to lepy zau³ek. Zaoszczêdzi³a mi
wiele mylenia. Postêp w nauce to tak¿e odkrywanie, które z od-
powiedzi s¹ fa³szywe.
Jego s³owa mia³y podwójne znaczenie. Pokaza³a mu tak¿e, ¿e
ich ma³¿eñstwo jest lepym zau³kiem. Mo¿e to zrozumia³a, a mo¿e
nie. To bez znaczenia on zrozumia³. Ta historyjka o samotnym cz³o-
wieku, który w koñcu znajduje miejsce, gdzie czuje siê jak w do-
mu Czy móg³ nie zrozumieæ jej sensu?
Leyelu odezwa³a siê Deet. Mo¿e przedstawisz swój pro-
blem indekserom?
Mylisz, ¿e badacze z biblioteki znajd¹ odpowied, jeli mnie
siê nie uda³o?
Nie do dzia³u badañ naukowych. Do indeksacji.
O co ci chodzi?
Spisz swoje pytania, wszystkie te uliczki, w które zagl¹da³e
Ró¿nicowanie jêzyków. Jêzyki naczelnych. I wszystkie inne, nawet
te stare. Podejcia archeologiczne, historyczne. Biologiczne. Wzor-
ce pokrewieñstwa. Obyczaje. Wszystko, co ci przyjdzie do g³owy.
Wypisz to w formie pytañ. A potem zindeksujemy je.
Zindeksujecie moje pytania?
Tym siê zajmujemy: czytamy ró¿ne rzeczy i mylimy o innych,
które mog¹ byæ jako powi¹zane. I ³¹czymy je. Nie mówimy, co ozna-
cza dany zwi¹zek, ale wiemy, ¿e co oznacza, ¿e istnieje. Nie poda-
jemy odpowiedzi, Leyelu, ale jeli zbadasz nasz indeks, mo¿e ci
pomóc co wymyliæ. Rozumiesz, o co mi chodzi?
Nigdy o tym nie myla³em. S¹dzisz, ¿e kilku indekserów zna-
laz³oby woln¹ chwilê?
Nie kilku. My wszyscy.
To absurd, Deet. Nigdy bym o to nie poprosi³.
Ja poproszê. Nikt nas tu nie nadzoruje, Leyelu. Nie wype³nia-
my norm. Nasza praca polega na czytaniu i myleniu. Zwykle reali-
zujemy tu kilkaset projektów równoczenie, ale przez jeden dzieñ
mo¿emy wszyscy popracowaæ nad tym samym dokumentem.
179
Szkoda czasu. I tak nic nie mogê publikowaæ.
Nie musisz nic publikowaæ, Leyelu. Nie rozumiesz? Nikt oprócz
nas nie wie, co tu robimy. Mo¿emy przyj¹æ twoje pytania jako niepu-
blikowany artyku³ i zaj¹æ siê nim i tak. Nie musi nawet wejæ do
sieci bibliotecznej.
Leyel pokrêci³ g³ow¹.
A jeli doprowadz¹ mnie do rozwi¹zania, to co? Opublikuje-
my pracê z dwoma setkami wspó³autorów?
To bêdzie twój artyku³. My tylko indeksujemy, ty jeste auto-
rem. Sam musisz dokonaæ odpowiednich skojarzeñ. Pozwól nam siê
w³¹czyæ.
Nagle Leyel zrozumia³, dlaczego tak go namawia. W³¹czenie go
do prac biblioteki pozwoli jej wierzyæ, ¿e nadal jest cz¹stk¹ jego
¿ycia. Jeli stanie siê cz³onkiem jej nowej spo³ecznoci, bêdzie siê
czu³a, jakby wcale go nie opuci³a.
Nie wiedzia³a, jakie to bolesne? Widzieæ j¹ tutaj, szczêliw¹ i bez
niego? Przychodziæ jak jeden z wielu przyjació³, choæ byli kiedy
przynajmniej tak s¹dzi³ jedn¹ niepodzieln¹ dusz¹? Jak móg³by siê
na to zgodziæ?
Ale tego pragnê³a. Poznawa³ po jej spojrzeniu, tak dziewczê-
cym i b³agalnym, ¿e przypomnia³o mu dni, kiedy siê w sobie zako-
chali daleko st¹d, na innej planecie. Tak na niego patrzy³a, kiedy
t³umaczy³, ¿e musi ju¿ iæ. Kiedy ba³a siê, ¿e mo¿e go straciæ.
Czy nie pojmuje, kto tu kogo traci?
Mniejsza z tym. Co z tego, ¿e nie pojmuje? Jeli ma j¹ ucieszyæ
jego udawanie, ¿e jest elementem jej nowego domu, elementem tej
spo³ecznoci bibliotekarzy Jeli chce, ¿eby podda³ pracê swego
¿ycia tej absurdalnej indeksacji Dlaczego nie? Przecie¿ nic na tym
nie traci. A samo spisanie pytañ w jakim porz¹dku mo¿e mu po-
móc. Mo¿e zreszt¹ Deet ma racjê, a trantoriañski indeks wska¿e drogê
do rozwi¹zania problemu pocz¹tku.
Jeli bêdzie tu przychodzi³, mo¿e nadal pozostanie drobn¹ cz¹stk¹
jej ¿ycia. Nie jak w ma³¿eñstwie, naturalnie. Ale skoro to niemo¿li-
we, przynajmniej bêdzie j¹ widywa³ i dziêki temu zostanie sob¹, cz³o-
wiekiem, jakim siê sta³, poniewa¿ kocha³ j¹ przez lata.
Zgoda rzek³. Spiszê wszystko i przyniosê.
Naprawdê uwa¿am, ¿e mo¿emy ci pomóc.
Owszem przyzna³ z wiêksz¹ pewnoci¹, ni¿ naprawdê od-
czuwa³. Mo¿e.
Ruszy³ do drzwi.
180
Musisz ju¿ iæ?
Przytakn¹³.
Jeste pewien, ¿e znajdziesz drogê?
Chyba ¿e pokoje siê przesunê³y.
Nie, tylko noc¹
W takim razie na pewno nie zab³¹dzê.
Zrobi³ krok w jej stronê i zrezygnowa³.
Co? zdziwi³a siê.
Nic.
Oj. Zrobi³a zawiedzion¹ minê. Myla³am, ¿e chcesz mnie
poca³owaæ na do widzenia.
Wydê³a wargi jak trzylatka.
Zamia³ siê. I poca³owa³ j¹ jak trzylatek. Potem wyszed³.
Zastanawia³ siê przez dwa dni. ¯egna³ j¹ rankiem, potem próbo-
wa³ czytaæ, ogl¹daæ widy, cokolwiek. Na niczym nie potrafi³ skupiæ
uwagi. Chodzi³ na spacery. Raz nawet wyprawi³ siê na powierzchniê
zobaczyæ niebo by³a noc i a¿ gêsto od gwiazd. Nic. W jednym z pro-
gramów zobaczy³ krótk¹ scenê z pó³pustynnej planety. Ros³a tam
dziwna rolina, która usycha³a po osi¹gniêciu dojrza³oci, pêka³a
u korzenia, a wiatr porywa³ j¹ i niós³ w dal, rozrzucaj¹c nasiona. Przez
chwilê Leyel czu³ niezwyk³¹ wspólnotê z rolin¹ tocz¹c¹ siê po pu-
styni. Mo¿e sam te¿ tak usch³em i mknê po ja³owej ziemi? Ale nie,
wiedzia³, ¿e to nieprawda; w rolinie pozosta³o doæ ¿ycia, by roz-
rzucaæ nasiona. Leyel nie mia³ ju¿ nasion. Te rozrzuci³ ju¿ lata temu.
Trzeciego ranka przyjrza³ siê swemu odbiciu w lustrze i parsk-
n¹³ gorzkim miechem.
Czy tak czuj¹ siê ludzie, zanim pope³ni¹ samobójstwo? za-
pyta³ na g³os.
Oczywicie, ¿e nie. Wiedzia³, ¿e to tylko melodramatyczne ge-
sty. Nie mia³ ochoty umieraæ.
Ale zaraz przysz³o mu do g³owy, ¿e jeli to poczucie bezu¿y-
tecznoci bêdzie trwa³o, jeli nie znajdzie czego, co go zajmie, to
równie dobrze mo¿e umrzeæ. Poniewa¿ ¿yj¹c bêdzie ju¿ tylko ogrze-
wa³ w³asne ubranie.
Usiad³ przed skryptorem i zacz¹³ spisywaæ pytania. Pod ka¿dym
dodawa³ wyjanienie, jak bada³ tê kwestiê i dlaczego nie doprowa-
dzi³a go do rozwi¹zania problemu pocz¹tku. Pojawia³y siê wtedy
nowe pytania Tak, mia³ racjê. Sam proces porz¹dkowania bez-
181
owocnych badañ sprawi³, ¿e odpowiedzi wyda³y siê kusz¹co bliskie.
To niez³e æwiczenie. Nawet jeli nie znajdzie rozwi¹zania, lista py-
tañ mo¿e pomóc komu posiadaj¹cemu sprawniejszy umys³ lub
wiêcej informacji za dekady, stulecia czy tysi¹clecia.
Deet wróci³a i po³o¿y³a siê, a Leyel wci¹¿ pisa³. Wiedzia³a, kie-
dy jest zajêty bez reszty, i stara³a siê nie przeszkadzaæ. Zauwa¿y³ j¹
i zrozumia³, ¿e omija go z daleka. A potem wróci³ do skryptora.
Nastêpnego ranka obudzi³a siê i znalaz³a go w ³ó¿ku, w ubra-
niu. W drzwiach sypialni le¿a³a osobista kapsu³a listowa Leyel za-
koñczy³ spis pytañ. Deet podnios³a go i zabra³a do biblioteki.
Jego pytania wcale nie s¹ akademickie, Deet.
Mówi³am, ¿e nie bêd¹.
Hari mia³ racjê. Chocia¿ wydaje siê dyletantem, przy ca³ym
swoim maj¹tku i lekcewa¿eniu uniwersytetów, jest cz³owiekiem wiel-
kiego rozumu.
Czy Druga Fundacja skorzysta, jeli znajdzie rozwi¹zanie swo-
jego problemu?
Nie wiem, Deet. Hari by³ wró¿bit¹. Mo¿na przyj¹æ, ¿e ludz-
koæ osi¹gnê³a ju¿ cz³owieczeñstwo, wiêc nie musimy zaczynaæ ca-
³ego procesu od pocz¹tku.
Tak s¹dzisz?
A co? Powinnimy znaleæ niezamieszkan¹ planetê, umie-
ciæ na niej grupê noworodków, pozwoliæ im dorastaæ jak zwierzê-
ta, a potem wróciæ za tysi¹c lat i spróbowaæ zmieniæ ich z powro-
tem w ludzi?
Mam lepszy pomys³. Wemy dziesiêæ tysiêcy zamieszkanych
wiatów pe³nych ludzi ¿yj¹cych jak zwierzêta, zawsze g³odnych,
chêtnych do u¿ycia zêbów i pazurów. Odrzyjmy ich z pozorów cy-
wilizacji i poka¿my, czym s¹ naprawdê. A kiedy ju¿ zobacz¹ siebie
wyranie, wróæmy i nauczmy ich, jak byæ ludmi, ale tym razem na-
prawdê, nie tylko przejawiaæ skrawki i przeb³yski cz³owieczeñstwa.
Dobrze. Tak zróbmy.
Wiedzia³am, ¿e mnie zrozumiesz.
Niech tylko twój m¹¿ odkryje, na czym polega ta sztuczka.
Wtedy bêdziemy mia³y ca³y czas wszechwiata, ¿eby j¹ przygoto-
waæ i wykonaæ.
182
Gdy indeks by³ gotowy, Deet rano przyprowadzi³a Leyela do
biblioteki. Nie zabra³a go do Indeksacji, ale usadowi³a w osobnym
pokoju studyjnym wy³o¿onym ekranami widów. Nie sprawia³y wra-
¿enia okien wychodz¹cych na zewn¹trz, ale pokrywa³y ca³e ciany,
od pod³ogi po sufit, i wydawa³o siê, ¿e stoi na wysokim szczycie
ponad ziemi¹, bez cian ani nawet porêczy chroni¹cej przed upad-
kiem. Kiedy siê rozejrza³, zaczyna³ odczuwaæ zawroty g³owy. Jedy-
nie drzwi rozbija³y iluzjê. Przez chwilê chcia³ prosiæ o inny pokój,
ale przypomnia³ sobie Indeksacjê i zrozumia³, ¿e bêdzie lepiej pra-
cowa³, jeli on tak¿e poczuje siê nieco wytr¹cony z równowagi.
Z pocz¹tku indeksy wydawa³y siê oczywiste. Wywo³a³ na ekran
lektora pierwsz¹ stronê swojej listy pytañ i zacz¹³ czytaæ. Lektor le-
dzi³ ruch renic, wiêc kiedy tylko Leyel d³u¿ej przygl¹da³ siê jakie-
mu s³owu, w przestrzeni obok strony zaczyna³y siê pojawiaæ odnie-
sienia. Spogl¹da³ na jedno z nich; jeli okaza³o siê nieciekawe albo
oczywiste, przechodzi³ do nastêpnego, a pierwsze odsuwa³o siê do
ty³u, nadal dostêpne, gdyby jednak zmieni³ zdanie i chcia³ do niego
wróciæ.
Jeli uzna³ odnonik za interesuj¹cy, to po dotarciu do ostatniej
linii wywietlonego na ekranie fragmentu, rozrasta³ siê do pe³nej stro-
ny i zas³ania³ g³ówny tekst. Potem, jeli nowy materia³ tak¿e by³ in-
deksowany, wywo³ywa³ nowe odniesienia, prowadz¹c coraz dalej od
oryginalnego dokumentu, a¿ wreszcie Leyel postanawia³ wróciæ i po-
dj¹æ lekturê w miejscu, gdzie j¹ przerwa³.
Jak dot¹d, znalaz³ tylko tyle, ile móg³by siê spodziewaæ po ka¿-
dym indeksie. Dopiero kiedy posuwa³ siê dalej w lekturze w³asnych
pytañ, zaczyna³ sobie uwiadamiaæ jego dziwactwa. Zwykle odno-
niki indeksu powi¹zane by³y z kluczowymi s³owami, kiedy wiêc
chcia³o siê chwilê pomyleæ, bez wywo³ywania masy niechcianych
odwo³añ, nale¿a³o zatrzymaæ wzrok na s³owach-wype³niaczach, pu-
stych frazach typu gdyby to by³o wszystko, co Ka¿dy, kto czê-
sto czyta³ indeksowane teksty, szybko uczy³ siê tej sztuczki i korzy-
sta³ z niej tak czêsto, ¿e stawa³a siê odruchem.
Ale tutaj, kiedy Leyel patrzy³ na tak¹ pust¹ frazê, odnoniki na-
dal siê pojawia³y. W dodatku nie mia³y wyranego zwi¹zku z tek-
stem, by³y raczej przewrotne, komiczne czy k³ótliwe. Na przyk³ad,
przerwa³ czytanie swojej argumentacji, ¿e archeologiczne poszuki-
wania prymitywnoci nie pomog¹ rozwi¹zaæ kwestii pocz¹tku,
poniewa¿ wszystkie kultury prymitywne s¹ jedynie skutkiem upad-
ku kultury lotów kosmicznych. Napisa³ tam zdanie: Ca³y ten prymi-
183
tywizm jest u¿yteczny jedynie dlatego, ¿e przewiduje, czym mo¿e-
my siê staæ, jeli nie bêdziemy ostro¿ni i nie zachowamy naszych
kruchych zwi¹zków z cywilizacj¹. Z przyzwyczajenia zatrzyma³
spojrzenie na pustych s³owach czym mo¿emy siê staæ, jeli. Nikt
nie móg³ zaindeksowaæ takiej frazy.
Ale oni tak. Pojawi³o siê kilka odnoników. Zamiast wiêc zasta-
nawiaæ siê dalej, zwróci³ uwagê na to, co indekserzy skojarzyli z t¹
absurdaln¹ fraz¹.
Jednym z odniesieñ by³a dziecinna wyliczanka, któr¹ zna³ kie-
dy, choæ dawno zd¹¿y³ zapomnieæ:
Ene due du¿o rakiet,
Korb¹ krêc¹, ósme takie,
Raz w góreus, raz w dó³eus
Bêc!
Dlaczego indekser do³¹czy³ co takiego? Pierwszy obraz, jaki
pojawi³ siê w pamiêci Leyela, to on i kilkoro dzieci s³u¿by, trzyma-
j¹cy siê za rêce i chodz¹cy w ko³o. Kiedy dochodzili do ostatniej
linijki, wszyscy rzucali siê na ziemiê i miali jak zwariowani. Gra,
któr¹ tylko ma³e dzieci mog¹ uznaæ za zabawn¹.
Poniewa¿ przez chwilê wpatrywa³ siê w wierszyk, tekst przesu-
n¹³ siê na g³ówn¹ czêæ ekranu i pojawi³y siê nowe odnoniki. Jed-
nym z nich by³ naukowy artyku³ o ewolucji wierszyka. Autor suge-
rowa³, ¿e wyliczanka mog³a powstaæ w okresie pierwszych lotów
kosmicznych na planecie pocz¹tku, kiedy rakiet u¿ywano do uciecz-
ki ze studni grawitacyjnej planety. Czy dlatego po³¹czono ten wier-
szyk z jego tekstem? Poniewa¿ wi¹za³ siê z planet¹ pocz¹tku?
Nie, to zbyt oczywiste. Kolejny artyku³ okaza³ siê bardziej po-
mocny. Autor odrzuca³ ideê pierwszych lotów kosmicznych, ponie-
wa¿ najwczeniejsze wersje wierszyka w ogóle nie zawiera³y s³owa
rakiety. Najstarsza zapisana wersja brzmia³a:
Ene due rike fake
Korba borba ósme take.
Deus deus kosmadeus
Baks!
Jak widaæ, pisa³ autor, by³y to g³ównie nonsensowne s³owa. Pó-
niejsze wersje powsta³y, gdy¿ dzieci próbowa³y nadaæ im sens.
184
Leyelowi przysz³o do g³owy, ¿e mo¿e dlatego indekser po³¹czy³
wierszyk ze zdaniem poniewa¿ kiedy by³ nonsensowny, a my pró-
bowalimy nadaæ mu sens.
Czy to komentarz do ca³ych poszukiwañ pocz¹tku? Czy indek-
ser uzna³, ¿e s¹ bezu¿yteczne?
Nie wierszyk po³¹czono z pust¹ fraz¹ czym mo¿emy siê staæ,
jeli. Mo¿e indekser chcia³ powiedzieæ, ¿e istoty ludzkie s¹ jak ta
wyliczanka, ¿e nasze ¿ycie nie ma sensu, tylko my upieramy siê go
szukaæ. Czy Deet nie mówi³a czego podobnego, gdy kiedy dysku-
towali o roli opowieci w formowaniu spo³ecznoci? Wszechwiat
opiera siê przyczynowoci, powiedzia³a, ale ludzka inteligencja jej
po¿¹da. Dlatego opowiadamy historie: ¿eby narzuciæ zwi¹zki przy-
czynowe nie powi¹zanym wydarzeniom wokó³ nas.
To dotyczy równie¿ nas, prawda? Nasze ¿ycie jest nonsensem, ale
narzucamy na nie opowieci, uk³adamy nasze wspomnienia w ³añcu-
chy przyczynowo-skutkowe, zmuszaj¹c je do zdradzania znaczeñ, na-
wet jeli ich nie maj¹. Potem bierzemy sumê naszych opowieci i na-
zywamy sob¹. Ten wierszyk demonstruje ca³y proces od losowoci
do znaczenia. Potem wierzymy, ¿e te znaczenia s¹ prawdziwe.
Ale wszystkie nasze dzieci w jaki sposób zgodzi³y siê na now¹
wersjê wyliczanki. Oko³o roku 2000 IG istnia³a ju¿ tylko ostatnia,
aktualna wersja, która nie zmieni³a siê do dzisiaj. Jak to mo¿liwe, ¿e
dzieci ze wszystkich planet uzgodni³y tê wersjê? Jak rozprzestrzeni-
³a siê zmiana? Czy mo¿e dziesiêæ tysiêcy dzieci na dziesiêciu tysi¹-
cach planet wymyli³o te same poprawki?
Musia³y byæ podawane z ust do ust. Jaki dzieciak dokona³ gdzie
kilku zmian i jego wersja siê rozpowszechni³a. Po kilku latach u¿y-
wa³y jej wszystkie dzieci z s¹siedztwa, potem wszystkie w ca³ym
miecie, na ca³ej planecie. Dzia³o siê to szybko, poniewa¿ dzieciêca
generacja ¿yje tylko kilka lat. Siedmiolatki mog³y uwa¿aæ now¹ wersjê
za ¿art, ale powtarza³y j¹ tak czêsto, ¿e piêciolatki uzna³y j¹ za praw-
dziw¹. A po kilku latach wród dzieci nie pozosta³ ju¿ nikt, kto by
pamiêta³ oryginalny wierszyk.
Tysi¹c lat to doæ, ¿eby rozpowszechni³a siê nowa wersja. Albo
¿eby dosz³o do kolizji piêciu czy dziesiêciu nowych wersji, które
zla³y siê i powróci³y zmienione na planety, które ju¿ raz lub dwa
razy zmienia³y s³owa.
Myl¹c o tych s³owach, Leyel przywo³a³ w wyobrani obraz sie-
ci dzieci, powi¹zanych ze sob¹ niæmi wierszyka, rozci¹gaj¹cej siê
z planety na planetê przez ca³e Imperium, a potem wstecz przez czas,
185
od jednej generacji do poprzedniej trójwymiarowy splot, wi¹¿¹cy
wszystkie dzieci od samego pocz¹tku.
Ale kiedy dorós³, wyrywa³ siê z sieci wierszyka. Ju¿ nie s³ysza³
s³ów Ene due du¿o rakiet i nie chwyta³ za rêce dzieci stoj¹cych
obok. Nie by³ ju¿ elementem pieni.
Ale jego dzieci tak. A potem wnuki. Wszystkie chwyta³y siê za
rêce, zmienia³y siê z krêgu do krêgu nieskoñczony ludzki ³añcuch
siêgaj¹cy do dawno zapomnianego rytua³u na jednej z planet ludz-
koci mo¿e, mo¿e na samej planecie pocz¹tku.
Wizja by³a tak wyrana, tak poch³aniaj¹ca, ¿e kiedy w koñcu
znów zauwa¿y³ ekran lektora, odebra³ to jak nag³e przebudzenie.
Musia³ siê wyprostowaæ i oddychaæ p³ytko, dopóki siê nie uspokoi³,
dopóki serce nie zaczê³o biæ wolniej.
Znalaz³ fragment rozwi¹zania, chocia¿ jeszcze go nie rozumia³.
Splot ³¹cz¹cy wszystkie dzieci jest elementem tego, co czyni nas lud-
mi, chocia¿ Leyel wci¹¿ nie wiedzia³, dlaczego. Niezwyk³e, prze-
wrotne indeksowanie frazy bez znaczenia sk³oni³o go do nowego
spojrzenia na problem. To nie znaczy, ¿e uniwersalna kultura dzieci
jest nowym pomys³em. Po prostu dot¹d nie przypuszcza³ nawet, ¿e
mo¿e mieæ co wspólnego z kwesti¹ pocz¹tku.
Co mia³ na myli indekser, kiedy do³¹cza³ tê wyliczankê? Czy
tak¿e dostrzeg³ wizjê?
Mo¿e, ale raczej nie. Zapewne fraza o stawaniu siê wywo³a³a
u indeksera skojarzenie z wysi³kiem jak przy krêceniu korb¹. A mo-
¿e tylko ogólna myl o ludzkoci siêgaj¹cej gwiazd przypomnia³a,
¿e wierszyk mówi³ o rakietach wznosz¹cych siê z planety pocz¹tku,
a potem opadaj¹cej na nowe wiaty. Kto mo¿e wiedzieæ, co wier-
szyk oznacza³ dla indeksera? Kto zgadnie, dlaczego zosta³ po³¹czo-
ny z tym w³anie zdaniem?
Leyel poj¹³ nagle, ¿e wyobra¿a sobie Deet dokonuj¹c¹ tego kon-
kretnego skojarzenia. Nie mia³ powodów, by wierzyæ, ¿e to jej dzie-
³o, ale dla niego by³a uosobieniem wszystkich indekserów. Przy³¹-
czy³a siê do nich, sta³a siê jedn¹ z nich, kiedy wiêc przeprowadzano
indeksacjê, by³a jej czêci¹. To w³anie oznacza przynale¿noæ do
spo³ecznoci ca³a praca jest w pewnym stopniu twoja. Deet by³a
czêci¹ wszystkiego, co zrobili indekserzy, a zatem Deet to zrobi³a.
I znowu wyobrazi³ sobie sieæ, ale tym razem by³a to sieæ topolo-
gicznie niemo¿liwa, skrêcona w sobie tak, ¿e choæby trzyma³ w d³o-
ni dowoln¹ cz¹stkê brzegu, trzyma³ ca³y brzeg i rodek tak¿e. By³a
jednoci¹, a ka¿dy fragment zawiera³ w sobie ca³oæ.
186
Ale jeli wizja jest prawdziwa, to kiedy Deet przy³¹czy³a siê do
spo³ecznoci bibliotekarzy, Leyel przy³¹czy³ siê tak¿e, poniewa¿ za-
wiera³a go w sobie. Przychodz¹c tutaj, wcale go nie opuszcza³a.
Wplot³a go w now¹ sieæ, wiêc zamiast co traciæ, jedynie zyskiwa³.
By³ tego czêci¹, poniewa¿ ona by³a, wiêc gdyby j¹ straci³, to tylko
dlatego, ¿e j¹ odepchn¹³.
Zas³oni³ d³oñmi oczy. W jaki sposób niezborne myli o proble-
mie pocz¹tku doprowadzi³y go do rozwa¿añ o w³asnym ma³¿eñstwie?
Ju¿ wierzy³, ¿e zbli¿a siê do pe³ni zrozumienia, kiedy nagle powróci³
do w³asnych k³opotów.
Usun¹³ wszystkie odniesienia do Ene due du¿o rakiet i Ene
due rike fake czy jak to brzmia³o, po czym wróci³ do oryginalnego
dokumentu, próbuj¹c skupiæ myli na zasadniczym temacie.
Przegrywa³ jednak tê bitwê. Nie potrafi³ siê oprzeæ kusz¹cemu wy-
zwaniu indeksu. Powinien czytaæ o u¿ywaniu narzêdzi i techniki, o tym
¿e nie mo¿e to byæ linia graniczna miêdzy cz³owiekiem a zwierzêciem,
poniewa¿ istniej¹ zwierzêta, które wytwarzaj¹ narzêdzia i ucz¹ inne, jak
z nich korzystaæ.
I nagle indeks podsuwa³ mu opowieæ grozy o cz³owieku, który
zapragn¹³ byæ najwiêkszym geniuszem wszystkich czasów i s¹dzi³,
¿e jedynie godziny tracone na sen nie pozwalaj¹ mu osi¹gn¹æ po¿¹-
danej wielkoci. Wynalaz³ wiêc maszynê, która spa³a za niego. Dzia-
³a³a doskonale, dopóki nie uwiadomi³ sobie, ¿e maszyna ma rów-
nie¿ wszystkie jego sny. Za¿¹da³, ¿eby mu je opowiedzia³a.
Maszyna zaczê³a przekazywaæ najwspanialsze, najbardziej b³y-
skotliwe idee, jakie móg³ sobie wyobraziæ o wiele m¹drzejsze, ni¿
cz³owiek ów wymyla³ na jawie. Wzi¹³ wiêc m³otek i rozbi³ maszy-
nê, by odzyskaæ swoje sny. Ale chocia¿ znowu móg³ sypiaæ, nie zdo-
³a³ osi¹gn¹æ tej jasnoci myli, jak¹ posiada³a maszyna.
Oczywicie, nie móg³ opublikowaæ tego, co pisa³a maszyna to
nie do pomylenia, by produkt maszyny przedstawiaæ jako dzie³o
cz³owieka. Kiedy umar³ w rozpaczy, inni znaleli maszynowe wy-
druki i uznali, ¿e ów cz³owiek napisa³ to wszystko i ukry³. Opubliko-
wali teksty i wszyscy uznali go za najwiêkszego geniusza w historii
ludzkoci.
Opowieæ tê powszechnie uznawano za obscenicznie przera¿a-
j¹c¹, poniewa¿ wystêpowa³a w niej maszyna kradn¹ca czêæ umys³u
cz³owieka i wykorzystuj¹ca j¹, by go zniszczyæ. Typowy motyw. Ale
dlaczego indekser odwo³a³ siê do niej w dyskusji o wytwarzaniu na-
rzêdzi?
187
Leyel zastanowi³ siê i uzna³, ¿e opowieæ sama w sobie jest ro-
dzajem narzêdzia. Tak samo jak maszyna, zbudowana przez cz³o-
wieka, o którym mówi. Opowiadaj¹cy przekaza³ w tej historii swoje
sny, a kiedy ludzie s³uchali jej lub czytali, te sny, a raczej koszmary,
pozostawa³y im w pamiêci. Pozostawa³y ostre i wyrane, straszne
i rzeczywiste. Gdyby stara³ siê przekazaæ im te same prawdy bezpo-
rednio, nie w formie opowieci, uznaliby, ¿e jego idee s¹ g³upie i nie-
istotne.
Leyel przypomnia³ sobie s³owa Deet, jak to ludzie absorbuj¹
opowieci w³asnej spo³ecznoci, przerabiaj¹ je na swoj¹ mod³ê i wy-
korzystuj¹ dla tworzenia w³asnej duchowej autobiografii. Pamiêta-
j¹, jak robili to, co bohaterowie opowieci, i nadal odgrywaj¹ w ¿y-
ciu postacie bohaterów, a jeli im siê nie udaje, przynajmniej oceniaj¹
siê wed³ug norm ustalonych przez bohaterów. Opowieci staj¹ siê
ludzkim sumieniem albo zwierciad³em.
I znowu, jak ju¿ wiele razy, przerwa³ te rozmylania z d³oñmi
przyciniêtymi do oczu, próbuj¹c wypchn¹æ lub opanowaæ wizje
sieci i zwierciade³, wiatów i atomów, a kiedy wreszcie otworzy³ oczy,
zobaczy³ siedz¹ce przed nim Deet i Zay.
Nie pochylaj¹ce siê nad nim. Le¿a³ na niskim ³ó¿ku, a one
klêcza³y obok.
Jestem chory? zapyta³.
Mam nadziejê, ¿e nie odpar³a Deet. Znalaz³ymy ciê na
pod³odze. Jeste wyczerpany, Leyelu. Mówi³am ci: musisz co jeæ,
musisz normalnie sypiaæ. Nie jeste ju¿ m³ody i nie mo¿esz tak du¿o
pracowaæ.
Dopiero zacz¹³em.
Zay rozemia³a siê.
Pos³uchaj go tylko, Deet. Mówi³am, ¿e go to wci¹gnê³o i nie
wie nawet, jaki dzi dzieñ.
Siedzisz tu od trzech tygodni, Leyelu. Przez ostatni tydzieñ
nie wraca³e nawet do domu. Przynosi³am ci jedzenie, ale nie chcia-
³e jeæ. Ludzie mówili do ciebie, a ty zapomina³e o ich obecnoci.
Odp³ywa³e w co w rodzaju transu. Leyelu, ¿a³ujê, ¿e ciê tu przy-
prowadzi³am. ¯a³ujê, ¿e zaproponowa³am ci indeksacjê
Nie! krzykn¹³. Usiad³ z wysi³kiem.
Z pocz¹tku Deet próbowa³a u³o¿yæ go z powrotem, powtarza-
j¹c, ¿e musi wypocz¹æ. To Zay pomog³a mu usi¹æ.
Pozwól mu mówiæ powiedzia³a. To, ¿e jeste jego ¿on¹,
nie oznacza jeszcze, ¿e mo¿esz go uciszyæ.
188
Indeks jest naprawdê cudowny owiadczy³ Leyel. Jak
tunel, który otworzy³ siê w g³¹b mojego w³asnego umys³u. Ci¹gle
widzê wiat³o tu¿ poza zasiêgiem, a potem budzê siê i znowu je-
stem na wierzcho³ku sam, jeli nie liczyæ stronic w lektorze. Ci¹gle
je tracê
Nie, Leyelu, to my ciê tracimy. Indeks ciê zatruwa, odbiera ci
duszê
Nie ¿artuj, Deet. To ty mi go zaproponowa³a i mia³a racjê.
Indeks ci¹gle mnie zaskakuje, zmusza do mylenia na nowe sposo-
by. Ju¿ znalaz³em niektóre odpowiedzi.
Odpowiedzi? spyta³a Zay.
Nie wiem, czy potrafiê to wyt³umaczyæ. Co czyni nas ludmi.
To ma zwi¹zek ze spo³ecznociami, opowieciami i narzêdziami, i
ma zwi¹zek z tob¹ i ze mn¹, Deet.
Mam nadziejê, ¿e jestemy ludmi odpar³a. Przekomarza³a
siê, ale te¿ zachêca³a, by mówi³ dalej.
Przez wiele lat ¿ylimy razem i stworzylimy spo³ecznoæ
Najpierw z dzieæmi, dopóki nie odesz³y, a potem my sami. Ale jeste-
my jak zwierzêta.
Tylko czasami.
To znaczy jak zwierzêta stadne, jak szczepy ma³p naczelnych
czy dowolna inna spo³ecznoæ, spajana jedynie rytua³ami i wzorca-
mi chwili bie¿¹cej. Mamy swoje przyzwyczajenia, swoje obyczaje.
Swój prywatny jêzyk s³ów i gestów, swoje tañce, wszystko to, co
mo¿e posiadaæ stado gêsi albo rój pszczó³.
Bardzo prymitywne.
Tak. Ale to prawda, rozumiesz? To spo³ecznoæ, która ginie
z ka¿dym pokoleniem. Kiedy umrzemy, Deet, wszystko to zniknie.
Inni ludzie bêd¹ zawieraæ ma³¿eñstwa, ale nikt z nich nie zapamiêta
naszych tañców, pieni, jêzyka i
Nasze dzieci bêd¹ je zna³y.
Nie. O to mi w³anie chodzi. Zna³y nas, myl¹ nawet, ¿e wci¹¿
nas znaj¹, ale nigdy nie nale¿a³y do spo³ecznoci naszego ma³¿eñ-
stwa. Nikt nie nale¿a³. Nikt nie móg³ nale¿eæ. Dlatego w³anie, kiedy
pomyla³em, ¿e opuszczasz mnie dla tej
Kiedy pomyla³e, ¿e ciê
Cicho, Deet przerwa³a jej Zay. Niech sobie gada.
Kiedy pomyla³em, ¿e mnie opuszczasz, czu³em siê jak uma-
r³y, jakbym straci³ wszystko Bo jeli przesta³a byæ czêci¹ nasze-
go ma³¿eñstwa, nie pozosta³o ju¿ nic. Rozumiesz?
189
Nie rozumiem, jaki to ma zwi¹zek z pocz¹tkiem cz³owieka,
Leyelu. Wiem tylko, ¿e nigdy bym ciê nie opuci³a i nie mogê uwie-
rzyæ, ¿e przysz³o ci do g³owy
Nie przeszkadzaj mu, Deet.
To dzieci. Wszystkie dzieci. Bawi¹ siê w Ene due du¿o ra-
kiet, potem dorastaj¹ i przestaj¹ siê bawiæ, wiêc konkretna spo³ecz-
noæ tych piêciorga czy szeciorga dzieci ju¿ nie istnieje, ale inne
dzieci wci¹¿ wykonuj¹ ten taniec. Recytuj¹ ten wierszyk. Od dzie-
siêciu tysiêcy lat!
To czyni nas ludmi? Dziecinne wyliczanki?
S¹ czêci¹ tej samej spo³ecznoci! Istniej¹ po³¹czenia miêdzy
nimi poprzez pustkê miêdzygwiezdnej przestrzeni; one wci¹¿ pozo-
staj¹ jako tymi samymi dzieæmi. Dziesiêæ tysiêcy lat, dziesiêæ tysiê-
cy planet, kwintyliony dzieci, a wszystkie znaj¹ ten wierszyk, wszyst-
kie wykonuj¹ taniec. Opowieæ i rytua³ one nie gin¹ ze szczepem,
nie zatrzymuj¹ siê na granicy. Dzieci, które nigdy nie spotka³y siê
twarz¹ w twarz, które ¿yj¹ tak daleko od siebie, ¿e wiat³o jednej
gwiazdy wci¹¿ jeszcze nie dotar³o do drugiej, nale¿¹ do tej samej
spo³ecznoci. Jestemy ludmi, poniewa¿ pokonalimy przestrzeñ
i czas. Pokonalimy barierê wiecznej ignorancji pomiêdzy jednym
cz³owiekiem a drugim. Znalelimy sposób przelania moich wspo-
mnieñ do twojego umys³u, a twoich do mojego.
Przecie¿ odrzuci³e ju¿ te idee, Leyelu. Jêzyk, spo³ecznoæ i
Nie! Nie tylko jêzyk, nie tylko stada szympansów popiskuj¹-
cych do siebie. Historie, definiuj¹ce spo³ecznoæ epickie opowieci,
mity ucz¹ce nas, jak funkcjonuje wiat Wykorzystujemy je, by
tworzyæ siebie nawzajem. Stalimy siê innym gatunkiem, stalimy
siê ludmi, bo znalelimy sposób wyd³u¿enia ci¹¿y poza macicê,
sposób obdarowania ka¿dego dziecka dziesi¹tkami tysiêcy rodziców,
którzy nigdy siê nie spotkali.
Leyel zamilk³, pochwycony w pu³apkê niemo¿noci znalezienia
odpowiednich s³ów. Nie potrafi³ przekazaæ tego, co widzia³ w my-
lach. Jeli do tej pory nie zrozumia³y, nigdy tego nie pojm¹.
Tak stwierdzi³a Zay. Mylê, ¿e indeksacja twojego tekstu
by³a dobrym pomys³em.
Leyel westchn¹³ i po³o¿y³ siê na wznak.
Nie warto by³o próbowaæ.
Wrêcz przeciwnie. Uda³o ci siê.
Deet pokrêci³a g³ow¹. Leyel wiedzia³, dlaczego próbowa³a daæ
Zay znak, ¿e nie powinna uspokajaæ Leyela pochwa³ami.
190
Nie uciszaj mnie, Deet. Wiem, co mówiê. Mo¿e nie znam Leyela
tak dobrze, jak ty, ale umiem rozpoznaæ prawdê, kiedy j¹ us³yszê.
W pewnym sensie, przypuszczam, Hari rozpoznawa³ j¹ instynktow-
nie. Dlatego upiera³ siê przy tych dziecinnych holonagraniach, zmu-
szaj¹c nieszczêsnych mieszkañców Terminusa, ¿eby co kilka lat zno-
sili jego przemowy. W ten sposób nadal ich tworzy, pozostaje ¿ywy
wród nich. Dziêki temu maj¹ wra¿enie, ¿e ich ¿ycie ma jaki cel
poza nimi samymi. Historia mityczna i epicka równoczenie Wszy-
scy oni nosz¹ w sobie cz¹stkê Hariego Seldona, tak jak dzieci a¿ do
grobu nosz¹ w sobie cz¹stkê rodziców.
Z pocz¹tku Leyel zrozumia³ tylko, ¿e Hari Seldon pochwali³by
jego przemylenia o pocz¹tku cz³owieka. Potem uwiadomi³ sobie,
¿e w s³owach Zay by³o co wiêcej ni¿ tylko pochwa³a.
Zna³a Hariego Seldona?
Trochê potwierdzi³a Zay.
Albo mu powiesz, albo nic nie mów wtr¹ci³a Deet. Nie
mo¿esz doprowadziæ go tak daleko i zostawiæ.
Zna³am Hariego tak, jak ty znasz Deet powiedzia³a Zay.
Nie zaprotestowa³ Leyel. Wspomnia³by o tobie.
Doprawdy? Nigdy nie mówi³ o swoich studentach.
Mia³ tysi¹ce studentów.
Wiem, Leyelu. Widzia³am, jak wype³niaj¹ sale wyk³adowe i s³u-
chaj¹ drobnych odprysków psychohistorii, których naucza³. Ale po-
tem odchodzi³ do biblioteki, do pokoju, gdzie bezpieczni nigdy nie
zagl¹daj¹, gdzie móg³ mówiæ to, czego bezpieczni nigdy nie us³y-
szeli. Tam naucza³ swoich prawdziwych studentów. To jedyne miej-
sce, gdzie nauka psychohistorii wci¹¿ ¿yje, gdzie pomys³y Deet na
temat formowania spo³ecznoci znajduj¹ zastosowanie, gdzie twoja
wizja pocz¹tku cz³owieczeñstwa bêdzie kszta³towa³a nasze oblicze-
nia przez najbli¿szy tysi¹c lat.
Leyel s³ucha³ w oszo³omieniu.
W Bibliotece Imperialnej? Hari mia³ swoj¹ uczelniê w bibliotece?
A gdzie indziej? W koñcu musia³ nas zostawiæ, kiedy nadszed³
czas, by publicznie og³osiæ przepowiednie upadku Imperium. Wte-
dy bezpieczni zaczêli obserwowaæ go na powa¿nie, a ¿e nie chcia³
pozwoliæ, by nas wykryli, nigdy ju¿ tu nie powróci³. To najstrasz-
niejsze, co nam siê przydarzy³o. Jakby umar³ dla nas, d³ugie lata
przed mierci¹ cia³a. By³ czêci¹ nas, Leyelu, tak jak ty i Deet jeste-
cie cz¹stkami siebie nawzajem. Ona wie. Przy³¹czy³a siê do nas
przed jego odejciem.
191
To go zabola³o. Tak wielka tajemnica, a on nie zosta³ dopusz-
czony.
Dlaczego Deet, a nie ja?
Nie rozumiesz, Leyelu? Najwa¿niejsze by³o przetrwanie na-
szej ma³ej spo³ecznoci. Dopóki by³e Leyelem Forsk¹, w³adc¹ jed-
nej z najwiêkszych fortun Imperium, nie mog³e do nas nale¿eæ. Spro-
wokowa³by zbyt wiele komentarzy, ci¹gn¹³by na nas uwagê. Deet
mog³a przyjæ, poniewa¿ przewodnicz¹cy Chen nie dba³ o to, co robi.
Nigdy powa¿nie nie traktowa³ ma³¿onek. To jeden z dowodów, ¿e
jest g³upcem.
Ale Hari zawsze planowa³, ¿e zostaniesz jednym z nas wtr¹-
ci³a Deet. Najbardziej siê obawia³, ¿e rozgniewasz siê i si³¹ do³¹-
czysz do Pierwszej Fundacji. Twoj¹ rolê widzia³ w naszej. W Dru-
giej Fundacji.
Leyel przypomnia³ sobie swoj¹ ostatni¹ rozmowê z Harim. Nie
pamiêta³: czy Hari kiedykolwiek go ok³ama³? Powiedzia³, ¿e Deet
nie mo¿e lecieæ na Terminusa, ale teraz s³owa te nabra³y ca³kiem
innego znaczenia. Chytry lis! Ani razu nie sk³ama³, ale te¿ nie po-
wiedzia³ prawdy.
Nie by³o to ³atwe podjê³a Zay. Musielimy zachêciæ ciê do
sprowokowania Chena. Nie za bardzo, ¿eby nie kaza³ ciê uwiêziæ albo
zabiæ, ale dostatecznie, ¿eby odebra³ ci maj¹tek i zapomnia³ o tobie.
Wy to sprawilicie?
Nie, nie, Leyelu. To i tak by siê sta³o, poniewa¿ jeste, kim
jeste, a Chen te¿ jest tym, kim jest. Istnia³y jednak ró¿ne mo¿liwo-
ci, pomiêdzy zamêczeniem na mieræ ciebie i Deet z jednej strony
a z drugiej tob¹ spiskuj¹cym z Romem, by zabiæ Chena i przej¹æ
w³adzê w Imperium. Ka¿de z tych ekstremów uniemo¿liwi³oby ci
uczestnictwo w Drugiej Fundacji. Hari by³ przekonany, podobnie jak
Deet i ja, ¿e twoje miejsce jest miêdzy nami. Nie wród umar³ych.
Nie w polityce. Tutaj.
To oburzaj¹ce, ¿e kto podejmowa³ za niego takie decyzje, na-
wet go nie uprzedzaj¹c. Jak Deet mog³a tak d³ugo trzymaæ to w ta-
jemnicy? A jednak wyranie mieli racjê. Gdyby Hari powiedzia³ mu
o tej Drugiej Fundacji, Leyel by³by chêtny by³by dumny, mog¹c
siê do niej przy³¹czyæ. Ale nie móg³ siê dowiedzieæ, nie móg³ tu
trafiæ, dopóki Chen nie przesta³ uwa¿aæ go za zagro¿enie.
Dlaczego s¹dzisz, ¿e Chen kiedy o mnie zapomni?
Ju¿ o tobie zapomnia³, na pewno. Szczerze mówi¹c, wydaje
mi siê, ¿e dzisiaj zapomni o wszystkim, co wiedzia³.
192
Nie rozumiem.
Jak mylisz, dlaczego rozmawiamy tak otwarcie akurat dzi-
siaj, kiedy tak d³ugo zachowywalimy milczenie? Przecie¿ nie jeste-
my w Indeksacji.
Leyel poczu³ zimny dreszcz strachu.
Mog¹ nas us³yszeæ?
Gdyby s³uchali. Jednak w tej chwili bezpieczni s¹ zbyt zajêci
udzielaniem Romowi Divartowi pomocy w zyskaniu pe³nej w³adzy
nad Komisj¹ Bezpieczeñstwa Publicznego. A jeli nawet Chen nie
trafi³ ju¿ do komory radiacyjnej, wkrótce to nast¹pi.
Leyel nie móg³ siê pohamowaæ wieci by³y nazbyt wspania³e.
Zeskoczy³ z ³ó¿ka i niemal skaka³ z radoci.
Rom to zrobi³! Po tylu latach zrzuci³ tego starego paj¹ka!
To wa¿niejsze ni¿ tylko sprawiedliwoæ i zemsta owiadczy-
³a Zay. Jestemy przekonani, ¿e znaczna liczba gubernatorów, pre-
fektów i dowódców wojskowych nie uzna nowego przywództwa
Komisji Bezpieczeñstwa Publicznego. Resztê ¿ycia zajmie Romowi
Divartowi walka z buntownikami. Aby skupiæ swoje si³y blisko Tran-
tora, w obronie przed najgroniejszymi przeciwnikami i pretenden-
tami, przyzna bezprecedensowe swobody i autonomiê wielu, bardzo
wielu wiatom peryferyjnym. Praktycznie rzecz bior¹c, wiaty ze-
wnêtrzne przestan¹ byæ czêci¹ Imperium. W³adza imperialna zosta-
wi je w spokoju, a ich podatki nie bêd¹ sp³ywaæ na Trantor. Impe-
rium nie jest ju¿ Galaktyczne. Dzisiejsza mieræ przewodnicz¹cego
Chena oznacza pocz¹tek koñca Imperium, chocia¿ nikt prócz nas nie
dostrze¿e tego przez najbli¿sze dekady czy nawet stulecia.
Tak niedawno zmar³ Hari, a jego przepowiednie ju¿ zaczynaj¹
siê sprawdzaæ.
To nie by³ zwyk³y przypadek wyjani³a Zay. Jeden z na-
szych agentów zdo³a³ wp³yn¹æ na Chena, ¿eby z misj¹ odebrania ci
maj¹tku wys³a³ osobicie Roma Divarta. To przepe³ni³o czarê i sk³o-
ni³o Roma do puczu. Chen upad³by albo umar³ i tak, niezale¿nie od
naszych dzia³añ, w ci¹gu najbli¿szego pó³tora roku. Ale przyznajê,
¿e z pewn¹ satysfakcj¹ wykorzystalimy mieræ Hariego jako zapal-
nik, który obali³ go trochê wczeniej i w okolicznociach, które do-
prowadzi³y ciê do biblioteki.
To by³a tak¿e próba doda³a Deet. Szukamy sposobów wp³y-
wania na pojedyncze osoby tak, ¿eby o tym nie wiedzia³y. Takie dzia-
³ania s¹ wci¹¿ bardzo prymitywne i niesystematyczne, chocia¿ w tym
przypadku wp³ywalimy na Chena skutecznie. Nie mielimy wyj-
193
cia. Stawk¹ by³o twoje ¿ycie, a tak¿e szansa, ¿e siê do nas przy³¹-
czysz.
Czujê siê jak marionetka mrukn¹³ Leyel.
Chen by³ marionetk¹ odpar³a Zay. Ty by³e nagrod¹.
To przecie¿ bzdura stwierdzi³a Deet. Hari ciê kocha³. Ja ciê
kocham. Jeste wielkim cz³owiekiem. Druga Fundacja musia³a ciê po-
zyskaæ. Wszystko, co mówi³e, czego broni³e przez ca³e ¿ycie, dowo-
dzi³o jasno, ¿e pragniesz uczestniczyæ w naszej pracy. Mam racjê?
Tak przyzna³ Leyel. I rozemia³ siê. Ten indeks
Co w tym miesznego? zdziwi³a siê Zay, trochê ura¿ona.
Ciê¿ko nad nim pracowalimy.
I by³ cudowny, niezwyk³y, hipnotyczny. Potrafilicie zebraæ
tych wszystkich ludzi i po³¹czyæ ich, jakby byli jednym umys³em,
intuicyjnie o wiele m¹drzejszym ni¿ ktokolwiek inny w pojedynkê.
Najcilej zunifikowana, najpotê¿niejsza ludzka spo³ecznoæ w ca-
³ej historii. Jeli nasza zdolnoæ opowiadania czyni nas ludmi, to
mo¿e umiejêtnoæ indeksowania czyni nas czym wiêcej.
Deet poklepa³a d³oñ Zay.
Nie zwracaj na niego uwagi. Przejawia szaleñczy entuzjazm
neofity.
Zay unios³a brew.
Wci¹¿ czekam, a¿ wyjani, dlaczego ten indeks go rozmieszy³.
Bo przez ca³y czas myla³em: jak bibliotekarze mogli tego
dokonaæ? Zwykli bibliotekarze! A teraz dowiadujê siê, ¿e ci biblio-
tekarze to wybrani studenci Hariego Seldona. Moje pytania indekso-
wali psychohistorycy!
Nie wy³¹cznie. Wiêkszoæ z nas jest rzeczywicie biblioteka-
rzami. Albo mechanikami, stra¿nikami czy czymkolwiek jeszcze.
Psychologowie i psychohistorycy to niewielka stru¿ka w strumieniu
biblioteki. Z pocz¹tku uznawano ich za obcych. Badaczy. U¿ytkow-
ników biblioteki, nie jej pracowników. Tym w³anie zajmowa³a siê
Deet przez ostatnie lata: próbowa³a zwi¹zaæ nas razem w jedn¹ spo-
³ecznoæ. Ona tak¿e przyby³a tu jako badacz, pamiêtasz? A teraz
sprawi³a, ¿e lojalnoæ tych ludzi wobec biblioteki jest silniejsza od
innych zwi¹zków. Ca³oæ dzia³a znakomicie. Przekonasz siê, Ley-
elu. Deet to czarodziejka.
Wszyscy tworzymy razem powiedzia³a Deet. Pomocne jest
to, ¿e te kilkaset osób, które chcê po³¹czyæ w jednoæ, tak dobrze
zna i rozumie ludzki umys³. Wiedz¹, co robiê, i u³atwiaj¹ mi to. Nie
odnios³am jeszcze pe³nego sukcesu. W najbli¿szych latach musimy
13 Chaos
194
powo³aæ grupê psychologów, nauczaj¹c¹ i wprowadzaj¹c¹ dzieci
bibliotekarzy, mechaników czy personelu medycznego, ¿eby psycho-
logowie nie stali siê kast¹ rz¹dz¹c¹. A potem mieszane ma³¿eñstwa
miêdzy grupami Mo¿e za sto lat powstanie prawdziwie spójna
spo³ecznoæ. Budujemy tu demokratyczne miasto-pañstwo, nie wy-
dzia³ uniwersytecki ani klub towarzyski.
Leyel myla³ o czym innym. To nie do zniesienia, ¿e setki ludzi
zna³y pracê Hariego, ale on nie.
Musisz mnie nauczyæ za¿¹da³. Wszystkiego, czego na-
uczy³ ciê Hari, wszystkiego, co przede mn¹ ukry³
Z czasem oczywicie, Leyelu zgodzi³a siê Zay. Ale w tej
chwili ciekawsze jest to, czego ty mo¿esz nas nauczyæ. Jestem pew-
na, ¿e ju¿ w tej chwili kr¹¿y po bibliotece zapis twoich s³ów po prze-
budzeniu.
By³y nagrywane?
Nie mielimy pewnoci, czy lada moment nie wpadniesz w ka-
tatoniê. Nie masz pojêcia, jak siê o ciebie martwi³ymy. Oczywicie,
¿e nagralimy wszystko. To mog³y byæ twoje ostatnie s³owa.
Nie bêd¹. Wcale nie czujê siê zmêczony.
W takim razie nie jeste tak inteligentny, jak mi siê wydawa³o.
Masz niebezpiecznie os³abiony organizm. Straszliwie siebie trakto-
wa³e. Nie jeste ju¿ m³ody i nalegam, ¿eby przez kilka dni nie zbli-
¿a³ siê do lektora.
A co, jeste moim lekarzem?
Leyelu Deet dotknê³a jego ramienia, jak zawsze, kiedy
chcia³a go uspokoiæ. Badali ciê ju¿ lekarze. I musisz zdaæ sobie
sprawê: Zay jest Pierwszym Mówc¹.
To znaczy dowódc¹?
To nie Imperium odpar³a Zay. A ja nie jestem Chenem.
Byæ Pierwszym Mówc¹ oznacza, ¿e pierwsza zabieram g³os, kiedy
spotykamy siê razem. A potem, na koñcu, podsumowujê, co zosta³o
powiedziane, i og³aszam decyzjê grupy.
To prawda zapewni³a Deet. Wszyscy uwa¿aj¹, ¿e powinie-
ne odpocz¹æ.
Wszyscy o mnie wiedz¹?
Naturalnie. Po mierci Hariego jeste najbardziej oryginalnym
mylicielem, jaki nam pozosta³. Potrzebujemy ciê, wiêc naturalnie
martwimy siê o ciebie. Poza tym Deet tak bardzo ciê kocha, a my tak
bardzo kochamy Deet, a¿ wydaje nam siê, ¿e te¿ jestemy trochê
w tobie zakochani.
195
Rozemia³a siê, po niej Leyel, a potem Deet. Leyel zauwa¿y³ jed-
nak, ¿e kiedy zapyta³, czy wszyscy o nim wiedz¹, Zay wyjani³a, ¿e
martwi¹ siê o niego i ¿e go kochaj¹. Dopiero teraz uwiadomi³ sobie,
¿e odpowiedzia³a mu na pytanie, które naprawdê chcia³ zadaæ.
A kiedy bêdziesz wraca³ do zdrowia podjê³a Zay Indeksa-
cja zajmie siê twoj¹ now¹ teori¹
To nie teoria, to tylko sugestia, myl
i kilku psychohistoryków. Zobaczymy, czy mo¿na j¹ skwan-
tyfikowaæ, mo¿e poprzez wariacjê wzorów, jakie wykorzystywali-
my przy prawach rozwoju spo³ecznoci Deet. Mo¿e uda siê nam
zamieniæ studia pocz¹tku w prawdziw¹ naukê.
Mo¿e zgodzi³ siê Leyel.
Nie masz nic przeciwko temu?
Nie jestem pewien. Przede wszystkim jestem podniecony, ale
te¿ z³y, ¿e zostajê na boku. A przede wszystkim czujê ulgê.
To dobrze. Wpad³e w beznadziejne bagno. Praca bêdzie sz³a
ci lepiej, jeli na zawsze pozostaniesz wytr¹cony z równowagi.
Zay odprowadzi³a go do ³ó¿ka, pomog³a siê u³o¿yæ i wysz³a.
Sam na sam z Deet, Leyel nie wiedzia³, co ma mówiæ. Trzyma³
j¹ tylko za rêkê i patrzy³ jej w twarz. Serce przepe³nia³y mu uczucia,
których nie umia³ ubraæ w s³owa. Wieci o bizantyjskich planach
Hariego, o Drugiej Fundacji psychohistoryków, o Romie Divarcie
przejmuj¹cym rz¹dy zamgli³y siê gdzie w tle. Najwa¿niejsza by³a
rêka Deet w jego d³oni, jej oczy wpatrzone w niego, jej serce, umys³,
dusza tak cile zwi¹zane z jego, ¿e nie wiedzia³ i nie dba³, gdzie
sam siê koñczy i zaczyna Deet.
Jak móg³ sobie choæby wyobra¿aæ, ¿e chce go porzuciæ? Przez
lata ma³¿eñstwa stwarzali siebie nawzajem. Deet by³a najwspanial-
szym osi¹gniêciem jego ¿ycia, a on jej najcenniejszym dzie³em. Je-
stemy dla siebie rodzicami i dzieæmi. Mo¿emy dokonaæ wielkich
rzeczy, które przetrwaj¹ w tej spo³ecznoci, w bibliotece, w Drugiej
Fundacji. Ale najwiêkszym z naszych dzie³ jest to, które zginie wraz
z nami, i nikt inny siê o nim nie dowie, poniewa¿ wszyscy na zawsze
pozostan¹ na zewn¹trz. Nie potrafimy nawet im tego wyt³umaczyæ.
Nie znaj¹ jêzyka, który pozwoli³by zrozumieæ. Tym jêzykiem mo¿e-
my mówiæ tylko do siebie nawzajem.
196
POS£OWIE
TYSI¥C MIERCI
Moje wczesne opowiadania zyska³y mi s³awê okrutni-
ka. Zapamiêta³em jedno zdanie z recenzji w Locusie: Czytanie Carda
to jak zabawa w kosi-kosi-³apci pattycake z ma³¹ pirani¹. Taki ko-
mentarz, choæ elegancko napisany, trochê mnie zmartwi³. Najwyra-
niej moje teksty sprawia³y wra¿enie, ¿e s¹ bardziej krwawe ni¿ in-
nych pisarzy; a przecie¿ nigdy nie by³o to moj¹ intencj¹. Jestem
cz³owiekiem od urodzenia przeciwnym przemocy i chyba nigdy nie
uderzy³em nikogo w gniewie; w szkole, kiedy kroi³a siê bójka i nie
mog³em uciec, zwykle stara³em siê wy³gaæ. Nigdy nie drêczy³em
zwierz¹t. Nie lubiê bólu. Wiêc dlaczego piszê opowiadania, po któ-
rych doros³ym mê¿czyznom robi siê s³abo?
Opowiadanie Tysi¹c mierci powsta³o razem z drugim (chodzi
mi o Kingsmeat), które najbardziej przyczyni³y siê do zyskania tej
reputacji. Jest to jedyne moje opowiadanie tak obrzydliwe, ¿e ¿ona
nie mo¿e go skoñczyæ; o ile wiem, nie przeczyta³a go do dzisiaj.
A jednak nadal nie widzê sposobu, ¿eby napisaæ je inaczej.
Jest to opowiadanie o niezgodzie. Przyczyn¹ jego powstania sta³
siê cytat z A Man for All Seasons Roberta Bolta, który zapamiêta³em
w takiej postaci: Nie czyniê z³ego, nie mylê z³ego, a jeli to nie
wystarczy, ¿eby utrzymaæ cz³owieka przy ¿yciu, wtedy naprawdê
têskniê, aby nie ¿yæ. S¹ takie chwile, gdy rz¹d, aby zachowaæ w³a-
197
dzê, wymaga, by pewni ludzie za³amali siê publicznie. Ich niezgoda
z wol¹ rz¹du stale dodaje si³y wrogom pañstwa. Mo¿na tu pomyleæ
o Nelsonie Mandeli, który aby wyjæ na wolnoæ musia³ tylko
podpisaæ owiadczenie, w którym rezygnuje z przemocy jako rod-
ka walki o sprawê swojego ludu. Przychodzi te¿ do g³owy piêkne
zdanie z filmu Gandhi (który nie powsta³ jeszcze, gdy pisa³em to
opowiadanie, chocia¿ ten cytat niemal doskonale oddaje jego sens):
Mog¹ mnie zabiæ. Ale co na tym zyskaj¹? Moje martwe cia³o. Ale
nie moje pos³uszeñstwo. Si³a biernego oporu wobec rz¹du, który
mo¿e karaæ nawet mierci¹, w koñcu obala w³adzê tego rz¹du.
W Tysi¹cu mierci zrobi³em to, co zwykle robi satyryczna science
fiction wymyli³em spo³eczeñstwo, które podkrela problem. W tym
przypadku chodzi³o o w³adzê pañstwa, w³adzê wymierzanie kar dla
kontroli zachowañ ludzi. Moje a jeli brzmia³o A jeli rz¹d mo¿e
nie tylko zagroziæ, ¿e ciê zabije, ale naprawdê ciê zabiæ raz, drugi,
trzeci, a¿ w koñcu uzyska potrzebne wyznanie? Mechanizm by³ doæ
prosty. Ju¿ wczeniej wymyli³em narkotyk somec i dla potrzeb mo-
jego cyklu Worthing Chronicle ukrad³em od innych pisarzy pomys³
nagrywania stanu mózgu. Wa¿ne by³o skupienie siê w punkcie, gdzie
ten przymus za³amuje siê w koñcu i rozbija o ska³ê prawdy. Rz¹d
zabija bohatera, próbuj¹c go z³amaæ tak, aby w koñcu wyzna³ swoje
grzechy i zawiadczy³ o s³usznoci dzia³añ rz¹du. Problem w tym,
¿e rz¹d ocenia jego wyznania, ustalaj¹c jednoczenie zbyt wysokie
normy, których bohater nie mo¿e spe³niæ. Nie wystarczy, ¿eby z³o¿y³
zeznanie ludzie musz¹ mu uwierzyæ. I do tego w³anie bohater nie
jest zdolny: do wiarygodnego wyznania. Sam sobie nie wierzy, nie
wierzy te¿ nikt z pozosta³ych. Tego przymusu nie mo¿na pokonaæ.
Mo¿na uzyskaæ pos³uszeñstwo zastraszonych ludzi, ale nie mo¿na
uzyskaæ wiary. Serce jest niezdobyt¹ twierdz¹.
Wiêc powiedzcie mi proszê, jak mog³em opowiedzieæ tê histo-
riê, nie zmuszaj¹c was, czytelników, do uwierzenia w mieræ bohate-
ra? Musicie prze¿yæ jaki cieñ cierpienia, aby w pe³ni zrozumieæ nie-
mo¿noæ wyznania. Je¿eli opowiadanie wyda wam siê nieznone,
pamiêtajcie, ¿e wiêcej mierci ni¿ jemu, i straszniejszych, zadano
w podobnej walce w wiecie rzeczywistym.
Dopisek: W latach siedemdziesi¹tych umieci³em akcjê opowia-
dania w Stanach Zjednoczonych, rz¹dzonych przez Rosjan. Nie pró-
bowa³em przewidywaæ niczego, w co bym wierzy³, ¿e nast¹pi. Lecz
stara³em siê umieciæ opowieæ o pañstwie totalitarnym w Stanach
Zjednoczonych choæby po to, ¿eby wyda³o siê bli¿sze amerykañ-
198
skim czytelnikom, którzy jeli nie liczyæ dowiadczeñ Murzynów
z wielu miast Po³udnia nie zdawali sobie sprawy z cierpieñ i grozy
totalitaryzmu. Kiedy ju¿ podj¹³em decyzjê, aby akcja rozgrywa³a siê
tutaj, mog³em wybieraæ: albo ukazaæ Amerykê rz¹dzon¹ przez miej-
scowego demagoga, albo Amerykê rz¹dzon¹ przez obcego zdobyw-
cê. Odrzuci³em pierwszy pomys³, gdy¿ ostatnio klisz¹ amerykañskich
literatów sta³o siê udowadnianie, ¿e jedynym zagro¿eniem dla Sta-
nów Zjednoczonych s¹ konserwatywni ekstremici. Wola³em wiêc
pokazaæ Amerykê we w³adzy najokrutniejszego i naskuteczniejsze-
go systemu totalitarnego, jaki istnia³ na Ziemi: stalinowskiej wersji
partii komunistycznej.
Nie zmieni³y tego faktu wydarzenia tysi¹c dziewiêæset osiem-
dziesi¹tego dziewi¹tego roku we wschodniej Europie. To w³anie
niechêæ Gorbaczowa do odgrywania roli Stalina doprowadzi³a do
wyzwolenia pokonanych narodów. Gdyby chcia³ odwo³aæ siê do ka-
rabinu maszynowego i czo³gu, tak jak jego poprzednicy, nie by³oby
ju¿ Solidarnoci ani drugiej Praskiej Wiosny, nie by³oby dziur w Ber-
liñskim Murze ani podziurawionego kulami cia³a Ceausescu, nie
by³oby otwartej granicy wêgiersko-austriackiej. A mo¿e? Gorbaczow
by³ cz³owiekiem, który przeprowadzi³ Rosjê przez moralne mieli-
zny, ale mylê, ¿e i tak w koñcu to wszystko by siê zdarzy³o, z nim
albo z kim innym.
Tysi¹c mierci to prawdziwa historia, a wykorzysta³em w niej
Rosjan, poniewa¿ s¹ ostatnim wiatowym mocarstwem, mog¹cym
pokazaæ, ¿e jest prawdziwa.
KLANIJ I ZAPIEWAJ
W po³owie lat siedemdziesi¹tych rozmawia³em z m³o-
d¹ kobiet¹, o której myla³em kiedy, ¿e jestem w niej zakochany.
Strasznie na ciebie lecia³am, zanim wyjecha³e z misj¹ po-
wiedzia³a. I te wiersze, które dla mnie pisa³e, gdy ciê nie by³o
Myla³am, ¿e kiedy wrócisz, co z tego bêdzie. A potem przylecia-
³e z Brazylii, czeka³am, czeka³am, a ty nawet nie zadzwoni³e.
Myla³em, ¿eby zadzwoniæ odpar³em. Czêsto.
Ale nie zadzwoni³e. Zniechêcona do ciebie, zakocha³am siê
w kim innym.
I to jest najzabawniejsze: nawet siê nie domyla³em, co ona czu-
je. Jednym z powodów, dla którego nie zadzwoni³em, by³a obawa,
199
¿e uzna mnie za dziwaka, usi³uj¹cego zmieniæ przyjañ w co wiê-
cej. Nastolatki potrafi¹ tak pokrzy¿owaæ swoje plany, ¿e umo¿liwia-
j¹ romantyczne tragedie.
W nastêpnych latach znalaz³em mi³oæ g³êbsz¹ i przywi¹zanie
mocniejsze ni¿ cokolwiek, co mog³em sobie wtedy wyobraziæ. Ale
kiedy rozwa¿a³em ideê podró¿y w czasie, pomyla³em o ironicznej
historii dwojga ludzi zupe³nie sobie nieznanych, którzy nie wie-
dz¹c o tym podró¿uj¹ w przesz³oæ, by spêdziæ razem cudown¹
noc. Moje myli, oczywicie, wróci³y do tej chwili bezsilnej frustra-
cji, kiedy uwiadomi³em sobie, ¿e gdybymy ta m³oda dama i ja
zachowali siê trochê inaczej, moglimy ¿yæ razem. Poniewa¿ o wie-
le ³atwiej jest wykorzystywaæ prawdziwe zdarzenia, ni¿ wymylaæ
nowe, wykrad³em ten fakt z w³asnego ¿ycia z nadziej¹ na znalezie-
nie tych gorzko-s³odkich wspomnieñ, które s¹ kluczem dla filmo-
wych romansów.
PIESER
Cyberpunk by³ u szczytu, gdy wraca³em do domu z Ar-
madilloConu, konwentu science fiction w Austin, gdzie spotka³em
biskupa cyberpunku, Brucea Sterlinga. D³ugo ¿ywi³em wobec tego
nurtu uczucia doæ ambiwalentne. Wizje cyberpunku Brucea Ster-
linga zafascynowa³y mnie, pewnie dlatego, ¿e on jeden mówi³ o scien-
ce fiction w terminach, które nie by³y odgrzewanym Jamesem Bli-
shem czy Damonem Knightem ani nie zosta³y wykradzione gnij¹cym
zw³okom modernizmu, które wci¹¿ cuchn¹ pod niebo na wydzia³ach
literatury amerykañskich uniwersytetów. Krótko mówi¹c, Sterling
mia³ idee, nie tylko echa.
Jednoczenie nie mog³em pozbyæ siê pewnego wra¿enia niesma-
ku na myl o tym, co siê robi pod nazw¹ cyberpunku. William Gib-
son, choæ ca³kiem utalentowany, wydawa³ siê pisaæ raz po raz t¹ sam¹
historiê. Co wiêcej, by³a to wci¹¿ tê sama samoobs³ugowa historia
obracana na ka¿dym kursie pisarskim w Ameryce i przynajmniej raz
na numer publikowana w ka¿dym pisemku literackim: cierpi¹cy ar-
tysta, wyalienowany ze spo³eczeñstwa i walcz¹cy, by znaleæ cel
¿ycia. Moja odpowied jest prosta. Artysta wyalienowany ze swego
spo³eczeñstwa nie ma w ¿yciu ¿adnego celu. Przynajmniej jako arty-
sta. Cz³owiek tylko wtedy mo¿e ¿yæ jako artysta, jeli jest cile po-
wi¹zany ze spo³eczeñstwem, któremu prezentuje swoj¹ sztukê.
200
Jednak najgorsza w cyberpunku by³a p³ytkoæ tych, którzy go
naladowali. Wystarczy sypn¹æ trochê narkotyków na sprzêg móz-
gowo-chipowy, wymieszaæ z lunymi nawi¹zaniami do kontrkultury
lat szeædziesi¹tych, do³o¿yæ sztuczny, afektowany jêzyk i dostanie-
my cyberpunk. Mniejsza z tym, ¿e opowiadane historie to klisze rów-
nie g³upie i wtórne jak najgorsze teksty, przeciwko którym Bruce
Sterling siê pocz¹tkowo buntowa³. Nawet gdyby historie by³y wyso-
ce oryginalne, stylistyczna imitacja i afektacja s¹ przestêpstwami tak
ciê¿kimi, ¿e czyni¹ ruch litercaki godnym kary mierci.
Tak wiêc, bêd¹c dzieckiem przewrotnym i z³oliwym, rzuci³em
sobie wyzwanie: czy wtórnoæ cyberpunku jest ród³em czy sympto-
mem jego pustki? Czy mo¿na napisaæ dobre opowiadanie, które
wykorzystuje wszystkie cyberpunkowe klisze? Sprzêg mózgowo-chi-
powy, podrabiany slang, prochy, kontrkultura Czy ja, porz¹dny
mormoñski ch³opiec, który obserwowa³ lata szeædziesi¹te z od-
wrotnego koñca lornetki, potrafiê napisaæ przekonuj¹ce opowiada-
nie w tym stylu, a tak¿e opowiedzieæ historiê, która mnie osobicie
usatysfakcjonuje jako dobre opowiadanie?
Jedno by³o pewne: nie mog³em naladowaæ cudzych pomys³ów.
To tylko jêzyk, styl chcia³em imitowaæ, musia³em wiêc naruszyæ w³a-
sne przyzwyczajenia i zacz¹æ nie od fabu³y, lecz od g³osu. Od mono-
logu. Pierwsze dwa akapity Piesera to pierwsze dwa, jakie napisa-
³em, w³aciwie ju¿ w takiej formie, jakie s¹ teraz. Fabu³a przysz³a
póniej, kiedy mia³em ju¿ w miarê dobrze ustalony g³os i postaæ nar-
ratora.
Skoñczy³em tekst wkrótce po powrocie do domu i wys³a³em do
Gardnera Dozois w Asimovie. Spodziewa³em siê, ¿e je odrzuc¹.
Wyobra¿a³em sobie Gardnera, jak zataczaj¹c siê ze miechu wcho-
dzi do holu Davis Publications, krztusi siê i dusi, trzymaj¹c mój
maszynopis jak worek p³on¹cego nawozu. Patrzcie tylko, teraz Card
próbuje pisaæ cyberpunk. Zamiast tego Gardner przys³a³ mi umo-
wê. Trochê zepsu³ tym moje plany; chcia³em wykorzystaæ opowia-
danie podczas warsztatów w Sycamore Hill tego lata, a poniewa¿
zosta³o sprzedane, nie mog³em tego zrobiæ. W rezultacie podczas
warsztatów napisa³em nowelê Pageant Wagon, wiêc tak zupe³nie nie
przegra³em.
Tymczasem jednak Gardner nie opublikowa³ Piesera. Trzyma³
go dwa i pó³ roku, zanim wys³a³em licik przypominaj¹cy, ¿e nasza
umowa dobiega koñca i jeli nie zamierzaj¹ drukowaæ mojego opo-
wiadania, to chcê je z powrotem, ¿eby sprzedaæ komu innemu. Wtedy
201
jakby nagle sobie o nim przypomnieli i wstawili do numeru w ostat-
niej chwili, ¿ebym zd¹¿y³ do³¹czyæ je do tej ksi¹¿ki.
W pewnym jednak sensie Gardner zrobi³ mi przys³ugê byæ
mo¿e celowo. Zatrzymuj¹c opowiadanie na tak d³ugo, sprawi³, ¿e
Pieser wyszed³ drukiem ju¿ po szczytowej fali naladownictw cy-
berpunku. Opowiadanie nie zosta³o tak wyranie uznane za wtórne.
I wprawdzie z pozoru nie by³o typowym Cardem, mog³o jednak
byæ odebrane jako moje dzie³o, a nie blada imitacja Gibsona. I tak
zaoszczêdzono mi losu zaprezentowania siê tak ¿a³onie, jak po-
wiedzmy Barbra Streisand piewaj¹ca disco z Bee Gees.
STARAMY SIÊ TEGO NIE OKAZYWAÆ
Przez krótki czas ulubion¹ restauracj¹ moj¹ i Kristine
w Salt Lake City by³ Savoy, restauracja jakoby angielska, która jed-
nak serwowa³a znakomite jedzenie. Sprowadzalimy tam przyjació³,
chodzilimy sami, robilimy wszystko, ¿eby im siê uda³o. W dodat-
ku zawsze by³ tam t³ok. W szeæ miesiêcy póniej w³aciciele zwi-
nêli interes.
Takie rzeczy zdarzaj¹ siê bez przerwy. Programy telewizyjne,
które lubiê, s¹ skazane na spadniêcie z ramówki. Autorzy, których
kocham, przestaj¹ pisaæ ksi¹¿ki, jakie kocha³em. (Dalej, Mortimer
i Rendell! Dla Rumpolea i Wexforda przyszlicie na wiat! Co do
ciebie, Gregory McDoladzie, pisz Fletchera albo giñ!) Trendy
w science fiction i fantasy, które podziwiam, szybko siê koñcz¹;
te, od których dostajê md³oci, trzymaj¹ siê jak hemoroidy. Z tego
czy innego powodu, wiat realny nie chce odzwierciedlaæ moich
gustów.
St¹d wziê³o siê to opowiadanie. Niestety, nie potrafi³em wznieæ
siê ponad jego ród³o. Od tego czasu nauczy³em siê, ¿e nie powinie-
nem pisaæ opowiadañ startuj¹cych od pojedynczego pomys³u, a ra-
czej czekaæ na drugi, nie zwi¹zany z pierwszym, tak ¿eby z ich ze-
tkniêcia powsta³o co naprawdê ¿ywego. W rezultacie opowiadanie
jest obci¹¿one kl¹tw¹ wiêkszoci tekstów science fiction mówi ra-
czej o idei ni¿ o postaciach, co oznacza, ¿e jest w koñcowym efek-
cie do zapomnienia. To jednak nie znaczy, ¿e jest bez wartoci. Mam
nadziejê, ¿e przyjemnie wam by³o przeczytaæ je raz. Nic nie zyska-
cie, czytaj¹c je po raz drugi. Po pierwszej lekturze otrzymalicie ju¿
wszystko, co mo¿e wam ofiarowaæ.
202
GENOTOPIA
Jim Baen napisa³ kiedy do magazynu Galaxy artyku³
wstêpny, w którym wzywa³ pisarzy science fiction, aby przestali pi-
saæ o tych samych znanych przysz³ociach i spojrzeli na to, czym
nauka zajmuje siê teraz. Gdzie na przyk³ad s¹ opowiadania przewi-
duj¹ce skutki obecnych badañ nad rekombinacjami DNA?
Pracowa³em wtedy w magazynie The Ensign, wiêc Jay, Lane i ja
uznalimy to za osobiste wyzwanie. Naturalnie, zgodnie z tradycj¹ m³o-
dych pisarzy SF, mechanicznie wzi¹³em pomys³ manipulacji genetycz-
nych (jako grzeczny ch³opczyk czyta³em Scientific American, wiêc mo-
g³em ca³kiem nieg³upio to wymyliæ), doprowadzi³em go do ekstremum
i doda³em stereotypow¹ fabu³ê o dwóch narodach zajêtych walk¹ na
mieræ i ¿ycie. W dodatku jeden z nich nie zdaje sobie sprawy, ¿e ten
drugi ju¿ dawno nie istnieje, a prawdziwa walka toczy siê teraz przeciw-
ko wiatu, który zniszczyli. Mylê, ¿e jako polemika na temat przestañ-
my nara¿aæ nasz¹ planetê, opowiadanie nadal pe³ni swoj¹ rolê. Jako
literatura jest jednak wyranie dzie³em mojej m³odoci. Temat rekombi-
nacji DNA zosta³ opisany przez ten czas o wiele lepiej, zarówno w mo-
ich w³asnych opowieciach (Glizdawce, Mówca Umar³ych), jak i pra-
cach pisarzy, którzy oddali mu wiêksz¹ sprawiedliwoæ (w szczególnoci
mylê tu o wspania³ych dokonaniach Octavii Butler: Dawn, Adulthood
Rites i Imago). Jeli chcecie dowodu, ¿e by³a to tylko niedojrza³a, m³o-
dzieñcza próba science fiction, wystarczy popatrzeæ na oryginalny tytu³
I Put My Blue Genes on marna gra s³ów z zabawnej, ale g³upiej
piosenki, napisanej o ile pamiêtam do reklamy d¿insów.
Dzisiaj jednak dostrzegam, ¿e pewne moje póniejsze zaintere-
sowania s¹ ju¿ widoczne w Genotopii. Przede wszystkim wys³a³em
w kosmos Brazylijczyków. Nie by³em pierwszym, który tego doko-
na³, ale niew¹tpliwie jest to moja pierwsza wiadoma próba pokaza-
nia amerykañskim pisarzom SF, ¿e przysz³oæ prawdopodobnie nie
nale¿y do Ameryki. W science fiction przed pierwsz¹ wojn¹ wiato-
w¹ w kosmos zawsze latali Francuzi i Anglicy. Teraz, w wiecie post-
imperialnym, uwa¿amy to za doæ dziwaczn¹ ideê. Osobicie g³êbo-
ko wierzê, ¿e za piêædziesi¹t lat pomys³, by Amerykanie prowadzili
wiat dok¹dkolwiek, wyda siê równie anachroniczny. Tylko ci z nas,
którzy wyl¹ w przestrzeñ Brazylijczyków, Tajów, Chiñczyków
i Meksykanów, bêd¹ mogli uwa¿aæ siê za ludzi przewiduj¹cych.
Oczywicie, mogê siê myliæ w tej szczególnej przepowiedni, jak¹
g³oszê. Jest jednak i inny powód, by otworzyæ science fiction dla
203
innych kultur taki, ¿e science fiction to jedyny trwa³y wk³ad Ame-
ryki w literaturê. Na ka¿dym innym polu jestemy wtórni do no,
mo¿e nie do g³êbi, poniewa¿ na tych polach nie mamy ¿adnej g³êbi.
Nikt w innych krajach nie próbuje pisaæ westernów, nikt w Rosji,
Niemczech czy Japonii nie ogl¹da siê na Updikea czy Bellowa, ¿eby
nauczyli go pisaæ powa¿n¹ beletrystykê. Maj¹ ju¿ tradycje literac-
kie starsze i lepsze od naszych tak zwanych szczytowych osi¹gniêæ.
Ale w science fiction wszyscy ogl¹daj¹ siê na nas. Tak¿e chc¹ two-
rzyæ fantastykê, poniewa¿ wszyscy, którzy j¹ czytaj¹, we wszystkich
krajach, widz¹ w niej literaturê mo¿liwoci, literaturê niezwyk³oci.
To jedyny istniej¹cy gatunek, który pozwala pisarzowi tworzyæ saty-
rê, nie rozpoznawan¹ natychmiast jako satyra, tworzyæ powieæ me-
tafizyczn¹, nie uznawan¹ za filozoficzny czy religijny prozelityzm.
Krótko mówi¹c, jest to najbardziej swobodna, najbardziej otwarta
literatura dnia dzisiejszego, i jedyna, której inni pisarze ucz¹ siê g³ów-
nie i przede wszystkim od Amerykanów.
Dlaczego zatem autorzy science fiction z uporem opisuj¹ wy-
³¹cznie amerykañsk¹ przysz³oæ? Nasza publicznoæ siêga szerzej
ni¿ ten kontynent. Istniej¹ kraje, gdzie nasze s³owa traktuj¹ z wiêk-
sz¹ powag¹ ni¿ tutaj. Jeli naprawdê chcemy naszym pisarstwem
zmieniæ wiat a nie umiem wymyliæ innego powodu, by w ogóle
dotykaæ piórem papieru to powinnimy przemawiaæ do wiata. A je-
dyny sposób, by pokazaæ wiatu, ¿e do niego mówimy, to umieciæ
ich obywateli innych krajów w naszych przysz³ociach. Zacho-
waæ siê inaczej to jakby ich spoliczkowaæ, jakby powiedzieæ: Wi-
dzia³em przysz³oæ i was tam nie by³o. No có¿, ja te¿ widzia³em
przysz³oæ, i oni tam s¹ w wielkiej liczbie, z wielk¹ potêg¹. I chcê,
¿eby mój g³os sta³ siê jednym z tych, których s³uchali w drodze na
szczyt. W Genotopii zrobi³em pierwszy krok na tej drodze.
W PSIEJ BUDZIE (Z JAYEM A. PARRYM)
Co by by³o, gdyby obcy przybyli do nas nie w obcym
kszta³cie? Gdyby przybyli w postaci, któr¹ ju¿ znamy, o której s¹-
dzimy ju¿, ¿e rozumiemy? Jay Parry i ja rozwa¿alimy pomys³ inne-
go rozegrania tej historii z obcymi pojawiaj¹cymi siê w postaci
jakiej uciskanej mniejszoci, na przyk³ad Indian albo Murzynów. Jed-
nak problemy wówczas wydawa³y siê nie do pokonania w szczegól-
noci problemy polityczne. Dla bia³ego pisarza wielk¹ sztuk¹ jest
204
próba wyra¿enia punktu widzenia Czarnych bez wpadania w poli-
tyczn¹ niepoprawnoæ. Myla³em wtedy, ¿e o pewnych sprawach
mog¹ w imieniu Czarnych mówiæ czarni pisarze, ale nie biali, któ-
rych przekaz by³by le zrozumiany. W ci¹gu lat, jakie minê³y, prze-
kona³em siê, ¿e pisarz dowolnej rasy, p³ci czy religii mo¿e pisaæ o ka¿-
dej innej rasie, p³ci i religii; musi tylko:
1. Dok³adnie przestudiowaæ temat, ¿eby nie zrobiæ z siebie durnia.
2. Przekazaæ prawdê tak, jak sam j¹ widzi, nie obra¿aj¹c ani nie
pogardzaj¹c ¿adn¹ grup¹.
3. Mieæ skórê tak grub¹, ¿eby pogodziæ siê ze mierci¹ tysi¹ca
ostrzy, czekaj¹c¹ go niezale¿nie od tego, jak dobrze zrealizuje punk-
ty 1 i 2.
Trochê niemiali, Jay i ja opracowalimy fabu³ê, wykorzystuj¹c
zwierzêta równie mocno zakorzenione w naszych uprzedzeniach jak
dowolna grupa ludzka. Wierne, kochane psy. Najlepsi przyjaciele
cz³owieka. Osi¹gnêlimy takie same potencjalne mo¿liwoci: Brze-
miê Bia³ego Cz³owieka, pogardliwa sympatia (kilku moich najlep-
szych przyjació³ jest psami), a przede wszystkim sztywna determi-
nacja, by utrzymaæ je na dotychczasowych miejscach.
ORIGINISTA
W mojej rubryce recenzji w The Magazine of Fantasy
and Science Fiction napisa³em kiedy diatrybê potêpiaj¹c¹ czêst¹
w latach osiemdziesi¹tych modê, by prywatne wiaty autorów zmie-
niaæ w wiaty firmowe, ogólnodostêpne, po których mog¹ buszowaæ
inni pisarze. Wszystko to zaczê³o siê od Star Treka i nie by³o ¿ad-
nym wielkim spiskiem. Byli sobie, widzicie, fani Star Treka, znie-
cierpliwieni tym, ¿e Paramount zaniedbuje ich bohaterów. Zaczêli
wiêc pisaæ w³asne opowiadania o za³odze statku Enterprise (w pew-
nym sensie by³o to wyj¹tkowo adekwatne: scenariusze i wykonaw-
stwo w oryginalnym serialu przypomina³o czyj¹ produkcjê gara¿o-
w¹, wiêc czemu by nie kontynuowaæ tej tradycji?). Legenda g³osi, ¿e
Paramount zamierza³ najpierw ich zaskar¿yæ. Ale szybko przysz³o
im do g³owy, ¿e mo¿na zrobiæ pieni¹dze na publikacji nie sfilmowa-
nych opowiastek o Kirku, Spocku i innych cz³onkach za³ogi Dyli-
¿ansu wród tanich miêdzyplanetarnych dekoracji. Mieli racjê co
do liczby czytelników i liczby dolarów. I tak narodzi³ siê nowy prze-
205
mys³: science fiction pisana w cudzym, marnie sobie wyobra¿anym,
ale z pasj¹ studiowanym universum.
Przypuszczam, ¿e to by³o nieuniknione. Wydawcy, którzy nie
zarabiali tych startrekowych dolarów, musieli spróbowaæ zamieniæ
inne sprawnie wyobra¿one przysz³oci w równie lukratywne przed-
siêwziêcia, w których dzie³o jednego pisarza jest równie dobre jak
innych. Pod koniec lat osiemdziesi¹tych pojawi³y siê liczne powie-
ci umieszczone w wiecie ., gdzie terminuj¹cy autorzy, czêsto
nie maj¹cy pojêcia o wewnêtrznej prawdzie, jaka sk³oni³a Starego
Mistrza do stworzenia danego wiata, umieszczali w nim akcjê swo-
ich opowieci. W rezultacie powstawa³y teksty, z których nikt nie
by³ dumny i których nikt nie pamiêta³.
Niewypowiedzianym (mam nadziejê) za³o¿eniem wszystkich
tych wiatów jako tytu³ów serii by³o: Czytelnicy nie zauwa¿¹ ró¿ni-
cy. Ale wydawcy przekonali siê, ¿e wiêkszoæ czytelników science
fiction w przeciwieñstwie do publicznoci Star Treka widzi tê
ró¿nicê i przejmuje siê ni¹. Czytelnicy science fiction przywi¹zani
s¹ do autorów. Prawdziwi czytelnicy science fiction nie chc¹ czytaæ
powieci Johna Varleya o Diunie, Lisy Goldstein o Lensmanie czy
Hwarda Waldropa o Pernie (osobicie z rozkosz¹ przeczyta³bym
powieæ Howarda Waldropa o Pernie, ale nie z powodów, jakimi
chcia³bym siê chwaliæ).
Dlatego te¿ sformu³owa³em w swojej rubryce pewne prawo: Pi-
sarze nie powinni marnowaæ czasu ani talentu, próbuj¹c opowiadaæ
historie dziej¹ce siê w cudzym universum. Co wiêcej, znani autorzy
nie powinni udostêpniaj¹c swoje wiaty wspó³dzia³aæ w marno-
waniu talentu m³odszych twórców.
Gdy tylko mój artyku³ trafi³ do druku, Martin Harry Greenberg wspo-
mnia³ mi, ¿e przygotowuje antologiê upamiêtniaj¹c¹ piêædziesi¹t¹ rocz-
nicê pracy twórczej Isaaca Asimova, ksi¹¿kê zatytu³owan¹ Foundations
Friends. Dla tej jednej antologii dr Asimov pozwoli³ uczestnikom przed-
siêwziêcia napisaæ opowiadania umiejscowione w jego cile powi¹za-
nych fikcyjnych wiatach, z wykorzystaniem stworzonych przez niego
postaci. Naprawdê moglimy pisaæ o trzech prawach robotyki, pozytro-
nowych mózgach i Susan Calvin. Moglimy pisaæ o Fundacji, wykorzy-
stuj¹c Hariego Seldona, Trantora, Terminusa i Mu³a.
I nagle znów mia³em szesnacie lat i przypomnia³em sobie hi-
storiê, któr¹ tak strasznie chcia³em przeczytaæ, ale Asimov nigdy jej
nie napisa³ historiê powstania Drugiej Fundacji w bibliotece na
Trantorze.
206
Czy zapomnia³em, ¿e w³anie po wsze czasy zakaza³em udo-
stêpniania swoich wiatów? Nie. Po prostu tkwi we mnie przewrotne
przekonanie, ¿e kiedy tylko kto ustali jakie prawo, prawo to po-
winno byæ z³amane nawet jeli ja sam jestem prawodawc¹. Dlate-
go napisa³em Originistê jako ho³d, a mo¿e i uzupe³nienie arcydzie³a
Asimova.
Nie znaczy to, ¿e opisane przeze mnie prawo uwa¿am za nie-
s³uszne. Wrêcz przeciwnie, jestem do niego absolutnie przekonany.
Tyle ¿e jak wiêkszoæ praw mo¿na je omin¹æ, jeli cz³owiek w³o-
¿y w to dostatecznie wiele pracy. Wypo¿yczone wiaty zwykle nie
odnosz¹ sukcesu, poniewa¿ m³odzi pisarze na ogó³ nie rozumiej¹
dobrze orygina³u, nie wiedz¹, co w nim jest takiego, ¿e opowiadania
pierwszego autora jako siê udaj¹, a tak¿e nie czuj¹ siê wystarczaj¹-
co odpowiedzialni, by w tych okolicznociach daæ z siebie wszyst-
ko. Có¿, w swojej arogancji uzna³em, ¿e dostatecznie dobrze znam
universum Fundacji nie w trywialnych szczegó³ach, ale w ca³ocio-
wym zasiêgu opowieci, w tym, co ona znaczy (owszem, czyta³em
Decline and Fall, ale to nie jest fundament Fundacji). Zdawa³o mi
siê tak¿e, ¿e wiem, na czym polega urok tych opowieci: na rozko-
szy odkrycia, ¿e niewa¿ne, ile zas³on siê zerwie, nigdy nie dotrze siê
do tej ostatniej, nigdy nie odkryje siê prawdziwego cz³owieka za
Asimovskim Ozem. Zawsze istniej¹ plany ukryte pod planami, przy-
czyny ukryte pod wiarygodnymi przyczynami.
I wreszcie mia³em w³asn¹ historiê do opowiedzenia. Spróbowa-
³em ju¿ czego w jej stylu we fragmencie powieci, która mia³a no-
siæ tytu³ Genesis byæ mo¿e jeszcze j¹ napiszê. Chcia³em w niej
pokazaæ granicê miêdzy cz³owiekiem a zwierzêciem, dok³adny prze-
cinek w interpunkcyjnym modelu ewolucji, znacz¹cy przejcie od
nieludzkiego do ludzkiego. Dla mnie granic¹ t¹ jest uniwersalne ludz-
kie powtarzanie opowieci to w³anie ³¹czy ze sob¹ spo³ecznoci,
to przechowuje ludzk¹ to¿samoæ po mierci i okrela j¹ w ¿yciu.
Bez opowieci nie jestemy ludmi; z nimi jestemy. Ale Genesis
okaza³a siê niemo¿liwa do napisania, po czêci dlatego, ¿e aby zro-
biæ to jak nale¿y, powinienem odwiedziæ Kaszmir i Etiopiê miej-
sca ostatnio niezbyt bezpieczne.
Ale podobne tematy mog³em rozwin¹æ choæ z wiêkszego dy-
stansu w opowiadaniu Originista. Co wiêcej, zbli¿on¹ kwestiê po-
ruszy³ w Fundacji sam Asimov przedstawi³ postaæ, badaj¹c¹ bi-
blioteki w poszukiwaniu planety, na której wziê³a pocz¹tek ludzka
rasa. Uda³o mi siê podj¹æ czysto Asimovski temat daremnoæ wtór-
207
nych studiów i po³¹czyæ go z w³asn¹ kwesti¹ fundamentaln¹ rol¹
opowieci w kszta³towaniu indywiduów i spo³ecznoci.
Posun¹³em siê nawet dalej w uczynieniu z Originisty prawdziwej
opowieci ze wiata Fundacji wykorzysta³em formê, jak¹ Asimov
udoskonali³, a której sam nigdy nie u¿ywa³em: to historia, w której nic
siê w³aciwie nie dzieje oprócz dialogów. Asimovowi udaje siê to dziêki
przenikliwej wyrazistoci jego prozy i wysublimowanej inteligencji
pomys³ów czytelnik nigdy siê nie nudzi, s³uchaj¹c, jak jego postacie
dyskutuj¹ o ideach, poniewa¿ nie traci w¹tku, a idee warte s¹ wys³u-
chania. Wyzwanie polega³o na tym, ¿eby jak najbardziej zbli¿yæ siê
do niego wyrazistoci¹; mog³em tylko mieæ nadziejê, ¿e inni uznaj¹
moje idee za równie interesuj¹ce, jak ja idee Asimova.
I chocia¿ wiedzia³em, ¿e Originista nigdy nie zostanie uznany za
samodzielny tekst, w³o¿y³em w niego tyle pracy i uczucia, co w pe³n¹
powieæ. W³aciwie udowodni³em w³asne prawo napisa³em opowia-
danie kosztem czysto Cardowskiej powieci, która prawdopodobnie
nigdy nie powstanie. Mylê jednak, ¿e warto by³o jeden raz. Po czê-
ci dla wykazania, ¿e mo¿na to zrobiæ dobrze (jeli w istocie zrobi³em
to dobrze), a po czêci dlatego, ¿e jestem dumny z samego opowiada-
nia z jego powstania, z tego, co mówi, i dlatego, ¿e jest ho³dem dla
pisarza, którego uwa¿am za najlepszego amerykañskiego prozaika
naszych czasów, bez ¿adnych wyj¹tków.