Card Orson Scott Chaos opowiadania

background image

5

WSTÊP

P

omiñmy kwestiê, dlaczego ktoœ w ogóle staje siê pi-

sarzem. Sama arogancja wiary, ¿e inni ludzie powinni p³aciæ za czy-

tanie naszych s³ów, dowodzi, ¿e my, pisarze, nie nadajemy siê do

¿ycia w przyzwoitej spo³ecznoœci. Jednak niewiele jest spo³ecznoœci

wynagradzaj¹cych skromnoœæ i pogardzaj¹cych tymi, którzy wpy-

chaj¹ siê w œwiat³o reflektorów. Natomiast wszystkie ludzkie spo-

³ecznoœci têskni¹ za tymi, co opowiadaj¹ historie; a tych, których

historie lubimy, sk³onni jesteœmy dobrze wynagradzaæ. Równocze-

œnie ci, co opowiadaj¹, bez przerwy na nowo okreœlaj¹ i definiuj¹

spo³eczeñstwo. A spo³eczeñstwo p³aci nam za k¹sanie rêki, która

karmi. Jesteœmy ptakami, które niszcz¹ i na nowo odbudowuj¹ ka¿-

de gniazdo na drzewie.

Dlatego zapomnijmy o pytaniu, czemu zosta³em pisarzem. Zamiast

niego zadajmy ³atwiejsze: dlaczego postanowi³em pisaæ science fiction?

Prosta odpowiedŸ brzmi, ¿e wcale nie postanowi³em. Niektórzy

rodz¹ siê do fantastyki, inni wybieraj¹ fantastykê, a jeszcze innym

fantastyka zostaje wmuszona. Ja nale¿ê do tej trzeciej kategorii. Z wy-

boru by³em dramatopisarzem. Owszem, zacz¹³em studiowaæ arche-

ologiê, jednak szybko odkry³em, ¿e byæ archeologiem niekoniecznie

oznacza byæ Thorem Heyerdahlem czy Yigaelem Yadinem. Oznacza

raczej sortowanie oœmiu miliardów skorup. Oznacza przesypywanie

góry ³y¿eczk¹ do herbaty. Krótko mówi¹c, oznacza pracê. A zatem

nie jest to dziedzina dla mnie.

background image

6

W czasie dwóch semestrów, jakie zajê³o mi dokonanie tego od-

krycia, wys³ucha³em czterech wyk³adów o teatrze na ka¿dy wyk³ad

z archeologii, i w³aœnie w teatrze spêdza³em wiêkszoœæ czasu. Uczêsz-

cza³em do szko³y Brighama Younga, wiêc zanim jeszcze rozpocz¹-

³em studia, bra³em udzia³ w uniwersyteckich zajêciach teatralnych.

Przez wszystkie lata studiów zajmowa³em siê produkcj¹ i wystêpo-

wa³em na scenie. Jako aktor nie osi¹gn¹³em wiele – by³em zbyt inte-

lektualny, nie potrafi³em w dostatecznym stopniu wykorzystywaæ

cia³a, na scenie nie wypada³em wiêc swobodnie. Ale ¿e œwietnie czy-

ta³em na przes³uchaniach, stale dostawa³em role. I kiedy zrezygno-

wa³em z archeologii, teatr na mnie czeka³. Po raz pierwszy œwiado-

mie podj¹³em decyzjê opart¹ na mojej autobiografii. Zamiast

analizowaæ swoje uczucia (które i tak zmienia³y siê co godzina) albo

uk³adaæ œmieszn¹ listê „za” i „przeciw”, która zawsze wydaje siê taka

racjonalna, po prostu spojrza³em na kilka ostatnich lat ¿ycia. Prze-

kona³em siê, ¿e jedyne, do czego stale wraca³em, nie dbaj¹c, czy

przyniesie mi jak¹kolwiek korzyœæ, to teatr. Zmieni³em wiêc kieru-

nek studiów, w ten sposób okreœlaj¹c w³asn¹ przysz³oœæ.

Pierwszym skutkiem tej decyzji by³a utrata stypendium. Studio-

wa³em na Uniwersytecie Brighama Younga z pe³nym stypendium

prezydenckim – czesne, ksi¹¿ki, mieszkanie. Musia³em jednak utrzy-

mywaæ wysok¹ œredni¹, co wprawdzie by³o ³atwe w przedmiotach

naukowych, ale diabelnie trudne w subiektywnym œwiecie sztuki.

Sprawa by³a wyj¹tkowa – ¿aden z prezydenckich stypendystów nie

zajmowa³ siê dot¹d sztuk¹, nie istnia³ wiêc mechanizm przeliczania

subiektywnych ocen. Jeœli pracowa³em ile si³ nad tematem akade-

mickim, dostawa³em bardzo dobry. Kropka. ¯adnych problemów.

Ale pracuj¹c nad sztuk¹ mog³em zaharowaæ siê na œmieræ, staraæ siê

ze wszystkich si³, a mimo to otrzymaæ dostateczny, poniewa¿ wyk³a-

dowca nie zgadza³ siê z moj¹ interpretacj¹, nie odpowiada³o mu moje

rozegranie akcji albo zwyczajnie mnie nie lubi³ i kto zechcia³by siê

k³óciæ? Nie by³o w tym nic mierzalnego. Zatem studia artystyczne

kosztowa³y mnie sporo pieniêdzy. Nauczy³y te¿, ¿e nie da siê zado-

woliæ krytyka, który postanowi³ nie lubiæ twojego dzie³a. Musia³em

starannie dobieraæ wyk³adowców albo godziæ siê na z³e oceny. Ro-

bi³em jedno i drugie.

Ale jeœli nie pracowa³em dla stopni i nie próbowa³em zmieniæ

siê tak, by pasowaæ do z góry przyjêtych przez wyk³adowców za³o-

¿eñ, jakie powinno byæ moje dzie³o, to, nad czym w³aœciwie praco-

wa³em? OdpowiedŸ uœwiadamia³em sobie stopniowo, ale kiedy ju¿

background image

7

j¹ zrozumia³em, nigdy siê nie cofn¹³em. Odrzuci³em sugestiê jedne-

go z profesorów literatury, ¿e cz³owiek powinien pisaæ dla siebie.

Jego zachowanie by³o oczywistym zaprzeczeniem wznios³ej idei

„tworzê dla siebie i dla Boga”. Przez pó³ ¿ycia wciska³ swoje teksty

ka¿demu, kto tylko zechcia³ je przeczytaæ albo wys³uchaæ. Cz³owiek

ten uœwiadomi³ mi to, czego sam siê ju¿ domyœla³em: sztuka to dia-

log z publicznoœci¹. Jedynym powodem tworzenia sztuki jest przed-

stawienie jej innym ludziom; a przedstawia siê j¹ innym ludziom po

to, by ich zmieniæ. To, co tworzê, musi zmieniaæ œwiat, uzna³em,

inaczej nie warto siê tym zajmowaæ.

W ci¹gu roku od uzyskania dyplomu pisa³em sztuki. Nie plano-

wa³em tego. Nie uznawa³em pisania za sposób zarabiania na ¿ycie.

W mojej rodzinie pisanie by³o czymœ, co siê po prostu robi. Tato

czêsto kupowa³ „Writer’s Digest”; parê razy, jako nastolatek, bra³em

udzia³ w ich konkursach. G³ównie jednak uwa¿a³em, ¿e pisanie to

skecze i obrazki w szkole albo przy koœciele – mormoni zawsze ce-

nili teatr. Pisanie oznacza³o te¿, ¿e mogê, jeœli tylko mam jakieœ po-

jêcie o temacie, bez wiêkszego k³opotu stworzyæ pracê egzamina-

cyjn¹. Ale to przecie¿ nie zawód.

Jako pocz¹tkuj¹cy re¿yser prze¿y³em frustracje zwi¹zane z re-

alizacj¹ nieodpowiednich scenariuszy. Kiedy asystowa³em przy stu-

denckiej produkcji Kwiatów dla Algernona, znalaz³em w koñcu pro-

fesora – re¿ysera – który przyzna³ mi racjê: drugi akt by³ straszny.

Czyta³em opowiadanie i zachwyci³o mnie, dlatego tak mocno by³em

rozczarowany b³êdnymi wyborami, jakich dokona³ autor adaptacji.

Za zgod¹ re¿ysera wróci³em do domu i napisa³em drugi akt na nowo.

Wykorzystaliœmy moj¹ wersjê.

Mniej wiêcej w tym samym czasie (tak mi siê wydaje) uczêsz-

cza³em na zajêcia z interpretacji, obejmuj¹ce te¿ teatr czytelnika.

Podoba³a mi siê koncepcja ogo³ocenia sceny i pozwolenia aktorom

– w zwyk³ych ubraniach, bez przygotowania – na odegranie historii

przed publicznoœci¹. W ramach zajêæ napisa³em adaptacjê Tell Me

that You Love Me, Junie Moon Marjorie Kellogg. Uwielbia³em tê

ksi¹¿kê, a adaptacja by³a (i wci¹¿ jest) jednym z moich najlepszych

utworów, poniewa¿ zachowuje zarówno fabu³ê, jak i ostry styl pisa-

nia. Poprosi³em o zgodê na re¿yserowanie przedstawienia. Odpowie-

dziano mi, ¿e na interpretacji nie przewiduje siê re¿yserowania przez

studentów. Tylko na jednych zajêciach uczniowie mog¹ re¿ysero-

waæ sztukê, odby³em ju¿ te zajêcia, zaliczy³em na dostateczny i to

wszystko.

background image

8

Ale to nie by³o wszystko. Mój wyk³adowca, Preston Gledhill,

okaza³ zrozumienie, nagi¹³ trochê przepisy i dosta³em swoje przed-

stawienie: dwie noce w Teatrze Eksperymentalnym, gdzie robi³em

teatr czytelnika tak, jak jeszcze nigdy przedtem. Publicznoœæ œmia³a

siê w odpowiednich miejscach. Szlochali na koñcu. Oklaski na sto-

j¹co by³y zas³u¿one. Aktorzy do dziœ pamiêtaj¹ – ja równie¿ – ¿e

stworzyliœmy coœ niezwyk³ego. Owszem, wykorzysta³em cudz¹ opo-

wieœæ, ale ta studencka produkcja po raz pierwszy przekona³a mnie,

¿e potrafiê stworzyæ scenariusz i przedstawienie, które publicznoœæ

przyjmie do siebie. Zmieni³em ludzi.

Po tych dwóch udanych adaptacjach postanowi³em na powa¿nie

spróbowaæ dramatopisarstwa. Charles Whitman, w tamtych czasach

(póŸne lata szeœædziesi¹te) ulubieniec studentów, wyk³ada³ te¿ dra-

matopisarstwo i by³ gor¹cym entuzjast¹ teatru mormoñskiego. Uwa-

¿a³, ¿e zajmuj¹cy siê teatrem m³odzi mormoni powinni tworzyæ sztu-

ki dla w³asnej spo³ecznoœci. Zgadza³em siê z nim – i wci¹¿ siê

zgadzam. Nigdy nie przesta³em tworzyæ mormoñskich sztuk, czêsto

daj¹c im pierwszeñstwo przed bardziej widoczn¹ i lukratywn¹ ka-

rier¹ „w œwiecie”. Wyk³ady Whitmana otworzy³y œluzê: napisa³em

kilkanaœcie sztuk. Próbowa³em swych si³ w realizmie, komedii, dra-

macie wierszem, jednoaktówkach – we wszystkim, co nie ucieka³o

na drzewo i pozwoli³o siê pisaæ. Adaptowa³em opowieœci z historii

mormonów i z Ksiêgi Mormona; wykorzystywa³em historie z ¿ycia

w³asnego i rodziców. A przez ca³y ten czas wci¹¿ uwa¿a³em siê g³ów-

nie za aktora i re¿ysera.

Z faktu, ¿e pisa³em wiele sztuk, nie wynika jeszcze, ¿e by³em dra-

matopisarzem. Projektowa³em te¿ kostiumy, robi³em charakteryzacje,

budowa³em dekoracje. Nie zajmowa³em siê œwiat³em z tego tylko po-

wodu, ¿e cierpia³em na zdrowy lêk przestrzeni. Nie, nie by³em drama-

topisarzem, by³em teatralnym cz³owiekiem do wszystkiego. Œwiado-

m¹ decyzjê o pisarstwie podj¹³em jednak dopiero pewnego dnia, kiedy

z grup¹ kolegów siedzieliœmy na Wydziale Teatralnym – chyba by³o

to jakieœ zebranie, ale nie pamiêtam. Mijaj¹cy nas przypadkiem profe-

sor zwróci³ siê do mnie: „A wiêc chcesz zostaæ dramatopisarzem?”

Coœ w tych s³owach mnie urazi³o. Pomyœla³em, ¿e stworzy³em z tuzin

sztuk wystawianych przy pe³nej sali. By³em pisarzem w takim samym

stopniu, w jakim on by³ aktorem, re¿yserem czy nauczycielem – po-

niewa¿ spróbowa³em tego i zdo³a³em usatysfakcjonowaæ publicznoœæ.

Odpowiedzia³em wiêc doœæ ch³odnym tonem: „Nie chcê byæ dramato-

pisarzem. Ja jestem dramatopisarzem”.

background image

9

Wkrótce potem odbywa³y siê akurat jego zajêcia i wobec ca³ej

grupy nawi¹za³ do naszej rozmowy. „Niektórzy z was zostan¹ akto-

rami, niektórzy re¿yserami, a niektórzy dramatopisarzami”, powie-

dzia³. Po czym wskaza³ mnie palcem. „Z wyj¹tkiem tego oto Scotta

Carda, który ju¿ jest dramatopisarzem”. Wszyscy siê œmiali. Drwi-

na, jak¹ – zdawa³o mi siê – us³ysza³em w jego g³osie, rozgniewa³a

mnie i rozczarowa³a. Potem dowiedzia³em siê, ¿e ten komentarz mia³

wyra¿aæ szacunek; póŸniej pracowaliœmy razem nad kilkoma pro-

jektami. Wtedy jednak odbiera³em wszystko z paranoj¹ typow¹ dla

przeczulonych, dojrzewaj¹cych ch³opców. Uzna³em jego s³owa za

wyzwanie. Rozmyœla³em o nich przez kilka dni. Tygodni. W koñcu

doszed³em do wniosku, ¿e przecie¿ jestem dramatopisarzem, a wszyst-

kie inne zajêcia teatralne s¹ nieistotne. Mog³em osi¹gn¹æ w nich suk-

ces lub ponieœæ pora¿kê, ale nie zrobi³oby to wielkiej ró¿nicy – moja

przysz³oœæ wi¹za³a siê z pisarstwem.

Przeskoczê teraz kilka lat. Lat, w czasie których zorganizowa-

³em zespó³ teatralny, który – w pewnym sensie – odniós³ wielki suk-

ces. Jednak po tych kilku latach mia³em dwadzieœcia tysiêcy dola-

rów d³ugów przy piêciu tysi¹cach dolarów rocznego dochodu. Moje

sztuki by³y popularne, jednak b³êdne decyzje finansowe – moje de-

cyzje, muszê zaznaczyæ – doprowadzi³y do katastrofy. Rozwi¹za³em

zespó³ i powinienem wtedy og³osiæ bankructwo firmy i w³asne. Za-

miast tego postanowi³em wszystko sp³aciæ.

Jak? Moje dochody jako redaktora w wydawnictwie Uniwersy-

tetu Brighama Younga nie wystarcza³y, ¿eby znacz¹co zmniejszyæ

kwotê zad³u¿enia. Musia³em zarobiæ jakieœ dodatkowe pieni¹dze.

W jaki sposób? Potrafi³em tylko pisaæ, a ¿e moje sztuki przeznaczo-

ne by³y dla mormoñskiej publicznoœci, w ¿aden sposób nie mog³y

mi przynieœæ takich zysków. Po prostu nie wystarczy³oby widzów

z pe³nymi portfelami. Zastanawia³em siê, czy nie pisaæ dla publicz-

noœci nowojorskiej, to jednak by³oby ryzykowne i wymaga³oby tak

wielkich inwestycji czasowych, ¿e zrezygnowa³em z pomys³u. Po-

stanowi³em pisaæ beletrystykê.

W pewien sposób by³o to równie ciê¿kie zadanie, jak pisanie

sztuk teatralnych dla amerykañskiej publicznoœci jako takiej. Ró¿ni-

ca polega na tym, ¿e cz³owiek szybciej odkrywa, i¿ poniós³ klêskê.

Mo¿na przez lata wysy³aæ swoje sztuki do teatrów nowojorskich i nie

osi¹gn¹æ niczego – skoñczyæ bez publicznoœci, bez pieniêdzy i bez

przysz³oœci. A w tej samej sytuacji mo¿na siê znaleŸæ po zaledwie

kilku miesi¹cach rozsy³ania maszynopisów powieœci i opowiadañ.

background image

10

A kiedy zastanowi³em siê, jaki typ literatury mi odpowiada, bez

trudu wybra³em science fiction. Chcia³em zacz¹æ od opowiadañ, a pod

tym wzglêdem science fiction gwarantuje najszerszy rynek. Po pierw-

sze dlatego, ¿e zarabia siê na tym niewiele, wiêc znani powieœciopi-

sarze trzymaj¹ siê zwykle z daleka, oddaj¹c pole krótkich tekstów

nowym nazwiskom. Po drugie, poniewa¿ science fiction ¿ywi siê

niezwyk³oœci¹, wiêc nowi twórcy s¹ w niej witani chêtniej ni¿ gdzie

indziej. Prawdziwa niezwyk³oœæ wymaga geniuszu, ale jej dobrym

substytutem jest niezwyk³oœæ zawarta w unikalnym g³osie ka¿dego

twórcy. Kiedy wiêc autor science fiction jest równoczeœnie nowy

i kompetentny, rozb³yskuje pozornym geniuszem i fantastyka przyj-

muje go z otwartymi ramionami (inni mogliby powiedzieæ, ¿e prze-

¿uwa go, po³yka, a potem wymiotuje, ale takie stwierdzenie by³oby

wulgarne i nieuprzejme; nie zawsze przecie¿ tak siê dzieje).

Tak wiêc, z czysto finansowych wzglêdów, zad³u¿ony po uszy,

wybra³em science fiction. Mia³em szczêœcie i ju¿ drugie wys³ane

opowiadanie sprzeda³o siê po kilku zaledwie próbach (o których

opowiadam w innym miejscu), po czym zajê³o drugie miejsce w ple-

biscycie nagrody Hugo i zyska³o dla mnie Nagrodê Campbella dla

najlepszego debiutu. Dopóki zatem ludzie p³acili mi za pisanie science

fiction, dlaczego mia³bym przestaæ?

To by³a barwna, dowcipna, swobodna odpowiedŸ. A tak¿e oszu-

stwo.

Poniewa¿ przez ca³y czas, kiedy „by³em” dramatopisarzem, pi-

sa³em te¿ science fiction. Zanim stworzy³em jak¹kolwiek sztukê,

w wieku szesnastu lat wpad³em na pomys³ opowiadania, które w koñ-

cu sta³o siê Gr¹ Endera. Chodzi³em na kursy pisarskie w BYU i cho-

cia¿ mia³em doœæ rozs¹dku, ¿eby nie oddawaæ SF na sprawdzianach,

to sercem by³em przy historiach Worthingów, które pisa³em, zanim

jeszcze wystawiono moj¹ pierwsz¹ sztukê. Podobnie jak sztuki, moje

opowiadania powstawa³y na liniowanych kartkach z ko³onotatników

i na pocz¹tku matka przepisywa³a mi je na maszynie. Wysy³a³em je

potem i jak skarb przechowywa³em wszystkie odmowy. Nie by³o ich

wiele – parê opowiadañ, kilka odpowiedzi. Ale miêdzy odmowami –

i miêdzy sztukami – zajmowa³em siê literatur¹ z takim zapa³em, jak

niczym innym w ¿yciu.

Zostawmy wiêc dowcipne odpowiedzi i spytajmy jeszcze raz:

dlaczego science fiction? Dlaczego opowiadania, jakie przychodz¹

mi do g³owy, zawsze nale¿¹ do science fiction i fantasy? Nie dlate-

go, ¿e nie czyta³em nic poza SF. Wrêcz przeciwnie; kilka razy prze-

background image

11

¿y³em co prawda okres zauroczenia fantastyk¹, jednak w szkole œred-

niej i na studiach czyta³em tylko SF i fantasy, które by³o w modzie.

Czyta³em Diunê, kiedy wszyscy czytali Diunê; tak samo W³adcê Pier-

œcieni, Fundacjê, I Sing the Body Electric i S³onecznikowe wino.

Równoczeœnie czyta³em The Wall and the White Lotus Herseya, Fo-

untainhead Ayn Rand, Stanyan Street and Other Sorrows Roda

McKuena. Do licha, czyta³em nawet Khalila Gibrana. Mo¿e nie bra-

³em prochów, ale te¿ nie by³em ca³kiem odizolowany od swojego

pokolenia (na szczêœcie, zanim ukaza³a siê Mewa, zd¹¿y³em wystar-

czaj¹co wydoroœleæ, ¿eby natychmiast uznaæ j¹ za œmiecie). Nigdy,

ani razu, nawet przez chwilê nie myœla³em o sobie jako „czytelniku

science fiction”. Niektóre fantastyczne ksi¹¿ki by³y dla mnie obja-

wieniem, to prawda, ale nie bardziej ni¿ inne – a ¿adna nie wywar³a

takiego wp³ywu, jak Szekspir i Joseph Smith, dwaj pisarze, którzy

bardziej ni¿ ktokolwiek inny uformowali styl, w jakim myœlê i piszê.

Jeœli nie by³em czytelnikiem science fiction jako takim, dlacze-

go impuls opowiadania historii objawi³ siê u mnie w formie fanta-

styki? Myœlê, ¿e z tej samej przyczyny, dla której impuls pisania sztuk

zawsze wyra¿a³ siê w treœciach przeznaczonych dla publicznoœci

mormoñskiej. Mo¿liwoœæ transcendencji to tylko czêœæ wyjaœnienia.

Wa¿niejszy jest fakt – gdy¿ mormonizm nie jest religi¹ transcenden-

taln¹ – ¿e science fiction, podobnie jak mormonizm, dostarcza s³ow-

nika dla racjonalizacji transcendencji. To znaczy, ¿e w granicach

science fiction mo¿liwe jest odnalezienie sensu ¿ycia bez uciekania

siê do Tajemnicy. Nie lubiê Tajemnicy (chocia¿ uwielbiam tajemni-

ce); uwa¿am, ¿e to nazwa, jak¹ nadajemy naszej decyzji, by nie sta-

raæ siê rozumieæ. Od Josepha Smitha nauczy³em siê odrzucaæ ka¿d¹

filozofiê, która wymaga prze³kniêcia paradoksu, jakby by³ wyrazem

g³êbi; nauczy³em siê, ¿e jeœli coœ nie ma sensu, to prawdopodobnie

jest bzdur¹. W ramach science fiction mog³em zrzuciæ kajdany reali-

zmu i tworzyæ œwiaty, w których problemy, o jakie mi chodzi³o, by³y

wyra¿one czysto i wyraŸnie. Historiê mo¿na opowiedzieæ wprost.

Mo¿e o czymœ mówiæ.

Od tego czasu pozna³em sposoby, by bardziej realistyczna lite-

ratura tak¿e o czymœ mówi³a – ale nie takie, jakich próbowali mnie

nauczyæ moi profesorowie. Mêtne sposoby, stosowane przez wspó³-

czesnych literatów amerykañskich, prowadz¹ do bankructwa, ponie-

wa¿ zaniedbuj¹ publicznoœæ. S¹ jednak pisarze, którzy poza fanta-

styk¹ dokonuj¹ tego, o czym w wieku dwudziestu trzech lat s¹dzi³em,

¿e jest mo¿liwe tylko w jej granicach. Myœlê tu o Cold Sassy Tree

background image

12

Olive Ann Burns jako kamieniu milowym, który przekona³ mnie, ¿e

wszystkich tak zwanych Tajemnic mo¿na dosiêgn¹æ poprzez opo-

wieœci o mi³oœci, o seksie i o œmierci, o potrzebie przynale¿enia,

o pragnieniach cia³a i poszukiwaniu indywidualnych wartoœci; Spo-

³ecznoœæ, Cielesnoœæ, To¿samoœæ. Tak naprawdê wszystkie opowie-

œci dotycz¹ tej triady. Najlepsze z nich to te, które czyni¹ to lepiej

dla konkretnej publicznoœci, w konkretnym miejscu i czasie. Stop-

niowo próbujê wiêc pisaæ inne utwory, dla czytelników spoza spo-

³ecznoœci mormonów i spo³ecznoœci science fiction. Nie zmienia to

faktu, ¿e w³aœnie w science fiction po raz pierwszy znalaz³em mo¿li-

woœæ mówienia do niemormonów o sprawach dla mnie najwa¿niej-

szych. Dlatego pisa³em science fiction, piszê science fiction i bêdê

pisa³ science fiction jeszcze przez wiele lat.

background image

13

1. TYSI¥C ŒMIERCI

–

N

ie bêdziesz przemawia³ – uprzedzi³ oskar¿yciel.

– Nie s¹dzê, ¿eby mi pozwolili – odpar³ Jerry Crove, udaj¹c

pewnoœæ siebie, której wcale nie czu³.

Oskar¿yciel nie zachowywa³ siê wrogo; bardziej przypomina³

re¿ysera szkolnego przedstawienia ni¿ cz³owieka, który d¹¿y³ do

œmierci Jerry’ego.

– Nie tylko ci nie pozwol¹ – ostrzeg³ – ale jeœli spróbujesz, skoñ-

czy siê to dla ciebie o wiele gorzej. Mamy ciê jak na talerzu. ZnaleŸ-

liœmy wiêcej dowodów, ni¿ potrzebowaliœmy.

– Niczego nie wykazaliœcie.

– Wykazaliœmy, ¿e wiedzia³eœ – nie ustêpowa³ oskar¿yciel. –

Teraz nie warto siê k³óciæ. Wiedzia³eœ o zdradzie i nie zameldowa-

³eœ, a to równa siê pope³nieniu zdrady.

Jerry wzruszy³ ramionami i odwróci³ g³owê.

Œciany celi by³y z szarego betonu, drzwi z litej stali. Zamiast

³ó¿ka dosta³ hamak zawieszony na wbitych w mur hakach. Za toaletê

s³u¿y³o wiadro ze zdejmowanym plastykowym siedzeniem. Uciecz-

kê trudno by³o sobie nawet wyobraziæ. W³aœciwie nie by³o tu nic, co

mog³oby zaj¹æ inteligentnego cz³owieka na d³u¿ej ni¿ piêæ minut.

Przez trzy tygodnie, jakie tu spêdzi³, nauczy³ siê na pamiêæ ka¿dej

szczeliny betonu, ka¿dej œrubki w drzwiach. Nie mia³ ju¿ na co pa-

trzeæ – z wyj¹tkiem oskar¿yciela. Niechêtnie spojrza³ mu w oczy.

– Co powiesz, kiedy sêdzia spyta, czy przyznajesz siê do winy?

background image

14

– Nolo contendere.

– Dobrze, ale by³oby ³adniej, gdybyœ powiedzia³: jestem winny

– poradzi³ oskar¿yciel.

– Nie podoba mi siê to s³owo.

– Nie zapominaj o jednym. Bêd¹ ciê filmowaæ trzy kamery. Pro-

ces zostanie nadany na ¿ywo. Jesteœ reprezentantem wszystkich

Amerykanów. Musisz zachowywaæ siê godnie i spokojnie uznaæ fakt,

¿e twój wspó³udzia³ w zabójstwie Petera Andersona…

– Andrejewicza…

– Andersona, doprowadzi³ ciê na próg œmierci, a teraz wszystko

zale¿y od ³aski s¹du. Idê na lunch. Zobaczymy siê jeszcze wieczo-

rem. I pamiêtaj: ¿adnych przemówieñ. ¯adnych k³opotów.

Jerry kiwn¹³ g³ow¹. Nie warto siê k³óciæ. Przez ca³e popo³udnie

æwiczy³ koniugacje nieregularnych czasowników portugalskich. ¯a-

³owa³, ¿e nie mo¿e cofn¹æ siê w czasie i odwróciæ tej chwili, kiedy

zgodzi³ siê rozmawiaæ ze starcem, który odkry³ mu plan zabójstwa

Andrejewicza.

– Teraz muszê ci zaufaæ – powiedzia³ wtedy starzec. – Temos

que confiar no senhor americano. Kochacie wolnoœæ, né?

Kochamy wolnoœæ? Kto jeszcze o tym wiedzia³? I czym jest wol-

noœæ? ¯e wolno robiæ szmal? Rosjanie byli sprytni; wiedzieli, ¿e jeœli

pozwol¹ Amerykanom zarabiaæ, nikt siê nie bêdzie przejmowa³, ja-

kim jêzykiem mówi rz¹d. Zreszt¹ rz¹d i tak mówi po angielsku.

Propaganda, któr¹ go karmili, wcale nie by³a zabawna. By³a a¿

nazbyt prawdziwa. Stany Zjednoczone nigdy nie zazna³y tak d³ugie-

go okresu spokoju. Od czasów hossy po wojnie w Wietnamie, trzy-

dzieœci lat temu, gospodarka nigdy jeszcze nie znajdowa³a siê w tak

kwitn¹cym stanie. Leniwi, potulni Amerykanie jak zwykle zajmo-

wali siê interesami, jakby zawsze marzyli o portretach Lenina na œcia-

nach i na plakatach.

Niczym siê od nich nie ró¿ni³em, przypomnia³ sobie. Wys³a³em

podanie o pracê razem z przysiêg¹ wiernoœci. Pokornie przyj¹³em

propozycjê pracy guwernera u jakiegoœ wysokiego dzia³acza partii.

Przez trzy lata, w Rio, uczy³em nawet jego przeklête dzieciaki.

Powinienem pisaæ sztuki.

Ale o czym mam pisaæ? Mo¿e komedie? Jankes i komisarz –

œmieszna opowieœæ o kobiecie komisarzu, która wychodzi za m¹¿ za

Amerykanina b³êkitnej krwi, producenta maszyn do pisania. Oczy-

wiœcie nie ma kobiet komisarzy, ale trzeba podtrzymywaæ iluzjê rów-

nego i wolnego spo³eczeñstwa.

background image

15

– Bruce, kochanie – mówi komisarz z delikatnym, ale bardzo

seksownym rosyjskim akcentem. – Twoja fabryka maszyn do pisa-

nia jest podejrzanie bliska uzyskania dochodu.

– A gdyby przynosi³a straty, donios³abyœ na mnie, co, moja ma³a

kluseczko?

(Wybuchy œmiechu Rosjan na widowni; Amerykanie nie s¹ roz-

bawieni, ale w koñcu p³ynnie mówi¹ po angielsku i nie potrzebuj¹

takich prostych dowcipów. Zreszt¹ partia i tak musi zaaprobowaæ

wszystkie recenzje, wiêc nie trzeba siê martwiæ o krytyków. Niech

Rosjanie siê bawi¹ i pieprzyæ amerykañsk¹ widowniê!)

Dialog trwa dalej:

– Wszystko dla dobra Matki Rosji.

– Pieprzyæ Matkê Rosjê.

– Zrób to koniecznie – mówi Natasza. – Mo¿esz mnie uznaæ za

jej wcielenie.

O, tak. Rosjanie uwielbiaj¹ seks na scenie. W Rosji jest oczy-

wiœcie zakazany, ale przecie¿ wiadomo, ¿e Amerykanie s¹ deka-

dentami.

Równie dobrze móg³bym projektowaæ karuzele w Disneylandzie,

myœla³ Jerry. Albo pisaæ teksty do wodewilu. Albo jeszcze lepiej:

wsadziæ g³owê do piekarnika. Chocia¿ przy moim szczêœciu pewnie

by³by elektryczny.

Móg³ zasn¹æ – nie by³ tego pewien. Ale drzwi otworzy³y siê,

a on uniós³ powieki, choæ nie s³ysza³ zbli¿aj¹cych siê kroków. Cisza

przed burz¹… a teraz burza.

¯o³nierze byli m³odzi, ale to nie S³owianie. Pos³uszni, choæ byli

Amerykanami. Niewolnicy S³owian. Mo¿na by to umieœciæ w jakimœ

wierszu, pomyœla³, gdyby pozosta³ jeszcze ktoœ, kto chce czytaæ po-

lityczne wiersze.

M³odzi amerykañscy ¿o³nierze (maj¹ nieodpowiednie mundury;

nie pamiêtam ju¿ dawnych, ale te nie s¹ szyte dla amerykañskich

cia³) prowadzili go przez korytarze, po schodach, przez drzwi, a¿

w koñcu znaleŸli siê na dworze i wsadzili go do opancerzonej furgo-

netki. Czy oni sobie wyobra¿aj¹, ¿e nale¿y do spisku i towarzysze

przybêd¹ mu na ratunek? Czy nie wiedz¹, ¿e cz³owiek w jego sytu-

acji nie ma ju¿ ¿adnych przyjació³?

Jerry widzia³ ju¿ coœ takiego w Yale. Doktor Swick by³ cz³owie-

kiem lubianym, chyba najlepszym wyk³adowc¹ na wydziale. Potrafi³

najgorsze œmieci zmieniæ w sztukê, obsadziæ fatalnych aktorów i spra-

wiæ, ¿eby dobrze wypadli, wpuœciæ apatyczn¹ widowniê i zmieniæ

background image

16

ich w ludzi pe³nych entuzjazmu i nadziei. A potem, pewnego dnia,

policja wpad³a do jego domu i odkry³a, ¿e Swick wraz z czwórk¹

aktorów wystawiali sztukê dla grupy najwy¿ej dwudziestu przyja-

ció³. Có¿ to by³o… Kto siê boi Virginii Woolf?, przypomnia³ sobie

Jerry. Smutna sztuka, rozpaczliwa, ale ostra. Dowodz¹ca, ¿e rozpacz

jest czymœ paskudnym, niszczycielskim. Ukazuj¹ca k³amstwa jako

samobójstwo. Krótko mówi¹c, sztuka budzi³a w widzach uczucie,

¿e, na Boga, coœ jest nie tak z ich ¿yciem, ¿e spokój jest tylko iluzj¹,

dobrobyt oszustwem, ¿e ambicje Ameryki zosta³y wypalone i tak

wiele zniknê³o z tego, co dobre i dumne…

Jerry uœwiadomi³ sobie, ¿e ma ³zy w oczach. ¯o³nierze, siedz¹-

cy z nim w opancerzonej furgonetce, odwracali g³owy. Jerry wytar³

oczy.

Gdy tylko rozesz³a siê wieœæ o aresztowaniu Swicka, nagle oka-

za³o siê, ¿e nikt go nie zna. Ktokolwiek mia³ jego listy, wiadomoœci

od niego czy nawet notatki z wyk³adów z jego nazwiskiem, znisz-

czy³ je natychmiast. Nazwisko zniknê³o z ksi¹¿ki telefonicznej. Kla-

sy, gdzie wyk³ada³, œwieci³y pustk¹, poniewa¿ nikt nie przychodzi³.

Nikt nawet nie liczy³ na zastêpstwo, gdy¿ uniwersytet nie posiada³

informacji, ¿e w ogóle by³ taki wyk³ad, a nawet taki profesor. Dom

zosta³ sprzedany, ¿ona siê wyprowadzi³a i nikt nawet jej nie po¿e-

gna³. A potem, prawie rok póŸniej, w wiadomoœciach CBS (gdzie

zawsze nadawano sprawozdania z oficjalnych procesów) pokazali

dziesiêæ minut Swicka, który p³aka³ i powtarza³:

– Ameryka nie zazna³a niczego lepszego ni¿ komunizm. Z mo-

jej strony by³o to g³upie i niedojrza³e pragnienie wykazania siê i zak-

pienia z w³adz. Niczego nie planowa³em. Myli³em siê. Rz¹d okaza³

mi wiêcej ³aski, ni¿ na to zas³u¿y³em.

I tak dalej. G³upie s³owa, ale Jerry patrzy³ ca³kowicie przekona-

ny. Mo¿e sam tekst nie mia³ znaczenia, lecz twarz Swicka wyra¿a³a

skupienie; mówi³ szczerze.

Samochód zahamowa³ i tylne drzwi otworzy³y siê w³aœnie

w chwili, gdy Jerry przypomnia³ sobie, ¿e spali³ egzemplarz pod-

rêcznika dramatopisarstwa Swicka. Spali³, ale najpierw przepisa³

wszystkie g³ówne tezy. Niewa¿ne, czy Swick o tym wiedzia³, czy

nie, ale coœ po sobie zostawi³. A co ja zostawiê? – zastanawia³ siê

Jerry. Dwójkê rosyjskich dzieciaków, które pewnie teraz mówi¹ ju¿

po angielsku, a których ojciec wylecia³ w powietrze na ich oczach;

jego krew zachlapa³a im twarze, poniewa¿ Jerry go nie uprzedzi³?

Có¿ za dziedzictwo.

background image

17

Przez chwilê poczu³ wstyd. ¯ycie to ¿ycie, niewa¿ne, czyje i jak

prze¿ywane.

A potem przypomnia³ sobie tê noc, kiedy Peter Andrejewicz (nie,

Anderson; ostatnio modne jest udawanie Amerykanina, pod warun-

kiem ¿e naprawdê jest siê Rosjaninem) wezwa³ go po pijanemu i ja-

ko pracodawca (tzn. w³aœciciel) za¿¹da³, ¿eby Jerry na przyjêciu

odczyta³ goœciom swoje wiersze. Jerry próbowa³ siê rozeœmiaæ, ale

Peter nie by³ a¿ tak pijany; nalega³. Jerry wróci³ wiêc na górê, przy-

niós³ wiersze i czyta³ je grupie mê¿czyzn, którzy ich nie rozumieli,

i grupie kobiet, które rozumia³y i by³y tylko rozbawione.

Ma³y Andre powiedzia³ potem:

– To by³y dobre wiersze, Jerry.

Ale Jerry czu³ siê jak dziewica, która zosta³a zgwa³cona, a po-

tem dosta³a od gwa³ciciela dwa dolary napiwku.

Rzeczywiœcie Peter da³ mu premiê, a Jerry j¹ wyda³.

Charlie Ridge, adwokat Jerry’ego, czeka³ na niego tu¿ za pro-

giem s¹du.

– Jerry, ch³opie, nieŸle sobie dajesz radê. W ogóle nie straci³eœ

na wadze.

– Na diecie z czystego krochmalu musia³bym ca³y dzieñ biegaæ

dooko³a celi, ¿eby zachowaæ liniê.

Œmiech. Cha, cha. Ale¿ siê œwietnie bawimy. Ale¿ jesteœmy jowialni.

– Pos³uchaj, Jerry. Musisz to zrobiæ jak nale¿y. Sam wiesz. Oni

mierz¹ reakcjê widowni i potrafi¹ oceniæ, w jakim stopniu jesteœ

szczery. Musisz mówiæ z przekonaniem.

– Czy dawniej adwokaci nie próbowali walczyæ o swoich klien-

tów? – spyta³ Jerry.

– Takie podejœcie do niczego ciê nie doprowadzi. Nie ¿yjemy

w dawnych dobrych czasach, kiedy mogli cz³owieka uniewinniæ z po-

wodu jakiegoœ formalnego uchybienia, a dobry prawnik potrafi³ od-

k³adaæ proces przez piêæ lat. Jesteœ winny jak diabli, lecz jeœli bê-

dziesz wspó³pracowa³, nic ci nie zrobi¹. Po prostu ciê deportuj¹.

– Niez³y z ciebie kumpel – odpar³ Jerry. – Kiedy stoisz po mojej

stronie, to naprawdê nie mam siê o co martwiæ.

– S³usznie – powiedzia³ Charlie. – I nie zapominaj o tym.

W sali s¹dowej sta³y kamery. (Jerry s³ysza³, ¿e za dawnych cza-

sów wolnej prasy czêsto usuwano kamery z sali s¹dowej. Ale wtedy

oskar¿ony zwykle siê nie przyznawa³ i prawnicy z obu stron nie mogli

realizowaæ tego samego scenariusza. Mimo wszystko zosta³a jesz-

cze prasa i dziennikarze wygl¹dali tak, jakby wierzyli, ¿e s¹ wolni.)

2 – Chaos

background image

18

Przez prawie pó³ godziny Jerry nie mia³ nic do roboty. Widow-

nia (ciekawe, czy im p³ac¹, zastanawia³ siê Jerry; w Ameryce na pew-

no) zajê³a miejsca i przedstawienie zaczê³o siê dok³adnie o ósmej.

Wszed³ sêdzia; wygl¹da³ imponuj¹co w swojej todze, g³os mia³

dŸwiêczny i silny, jak ojciec w serialu, upominaj¹cy zbuntowanego

syna. Ktokolwiek przemawia³, zwraca³ siê do kamery, nad któr¹ p³o-

nê³o czerwone œwiate³ko. Jerry by³ zmêczony.

Wci¹¿ by³ zdecydowany wykorzystaæ ten proces dla swoich ce-

lów, ale zastanawia³ siê, co mu z tego przyjdzie. Czy rzeczywiœcie

zrealizuje jakieœ cele? Z pewnoœci¹ ukarz¹ go bardziej surowo. Z pew-

noœci¹ siê rozz³oszcz¹ i odetn¹ mu mikrofon. Ale przygotowa³ swo-

j¹ mowê; by³aby to pe³na pasji scena fina³owa jakiejœ sztuki („Crove

przeciwko komunistom”, a mo¿e „Ostatni krzyk wolnoœci”), a on by³

bohaterem, który z radoœci¹ oddaje ¿ycie za mo¿liwoœæ wzbudzenia

odrobiny patriotyzmu (odrobiny inteligencji, do diab³a z patrioty-

zmem!) w sercach i umys³ach milionów Amerykanów przed telewi-

zorami.

– Geraldzie Nathanie Crove, wys³ucha³eœ postawionych ci za-

rzutów. Wyst¹p i powiedz, czy przyznajesz siê do winy.

Jerry wsta³ i przeszed³ – mia³ nadziejê, ¿e z godnoœci¹ – by za-

trzymaæ siê na X z taœmy przyklejonej do pod³ogi, gdzie kaza³ mu

stan¹æ oskar¿yciel. Spojrza³ na kamerê z czerwonym œwiate³kiem.

Patrzy³ na ni¹ w skupieniu, szczerze i zastanawia³ siê, czy jednak nie

lepiej bêdzie powiedzieæ nolo contendere, a nawet „jestem winny”

i mieæ to ju¿ za sob¹.

– Panie Crove – zaintonowa³ sêdzia. – Ameryka patrzy. Czy przy-

znaje siê pan do winy?

Ameryka rzeczywiœcie patrzy³a. A Jerry otworzy³ usta i przemó-

wi³ nie po ³acinie, lecz po angielsku, s³owami, które tak czêsto wy-

g³asza³ w myœlach:

– Jest w³aœciwy czas na odwagê i czas na tchórzostwo, czas,

kiedy cz³owiek mo¿e siê poddaæ tym, którzy proponuj¹ mu wyro-

zumia³oœæ, i czas, kiedy musi siê opieraæ dla osi¹gniêcia wy¿szych

celów. Ameryka by³a kiedyœ wolnym narodem, ale dopóki oni p³a-

c¹ nam pensje, jesteœmy chyba zadowoleni, ¿e zrobili z nas nie-

wolników! Nie przyznajê siê do winy, gdy¿ ka¿de dzia³anie, które

pozwala os³abiæ rosyjsk¹ dominacjê nad dowolnym narodem na

œwiecie, jest ciosem wymierzonym w imieniu wszystkiego, co czy-

ni ¿ycie wartym prze¿ywania, przeciwko tym, dla których si³a jest

jedynym bogiem!

background image

19

Aha, elokwencja. Kiedy to uk³ada³, nie s¹dzi³, ¿e dojdzie tak

daleko, a mimo to jakoœ mu nie przerywali. Odwróci³ siê do kamery,

spojrza³ na oskar¿yciela, który notowa³ coœ na ¿ó³tej kartce. Spojrza³

na Charliego. Adwokat z rezygnacj¹ krêci³ g³ow¹ i chowa³ papiery

do teczki. Nikt siê specjalnie nie martwi³, ¿e Jerry mówi³ to wszyst-

ko w telewizji. A przekazy by³y na ¿ywo – wielokrotnie podkreœlali,

¿e musz¹ zrobiæ wszystko jak nale¿y za pierwszym razem, gdy¿ trans-

misja idzie na ¿ywo.

K³amali, oczywiœcie. Jerry urwa³ przemowê i wbi³ rêce w kie-

szenie tylko po to, by odkryæ, ¿e garnitur, który mu dali, nie ma kie-

szeni (oszczêdzaj pieni¹dze, unikaj¹c rzeczy niewa¿nych, mówi³ slo-

gan reklamowy) i d³onie zsunê³y siê bezsensownie po udach.

Oskar¿yciel spojrza³ zdziwiony, kiedy sêdzia chrz¹kn¹³ zna-

cz¹co.

– Przepraszam bardzo – powiedzia³. – Przemowy trwaj¹ zwykle

o wiele d³u¿ej. Gratulujê panu, panie Crove, tej zwiêz³oœci.

Jerry skin¹³ g³ow¹ z drwi¹cym podziêkowaniem, ale nie by³o

mu weso³o.

– Zawsze przeprowadzamy próbê – powiedzia³ oskar¿yciel –

aby wy³apaæ wszystkich, którzy licz¹ na ostatni¹ szansê.

– Wszyscy o tym wiedzieli?

– Wszyscy oprócz pana, oczywiœcie. No dobrze, mo¿ecie ju¿ iœæ

do domu.

Widzowie wstali i spokojnie wyszli.

Oskar¿yciel i Charlie podeszli do sto³u. Sêdzia opar³ podbródek

na d³oni; nie zachowywa³ siê ju¿ po ojcowsku, by³ tylko trochê znu-

dzony.

– Ile pan ¿¹da? – zapyta³.

– Nieograniczony – odpar³ oskar¿yciel.

– Naprawdê jest taki wa¿ny?

Równie dobrze Jerry’ego mog³o tu nie byæ.

– W Brazylii likwiduj¹ prawdziwych zamachowców.

– Pan Crove jest Amerykaninem – przypomnia³ oskar¿yciel –

który pozwoli³ na zabójstwo rosyjskiego ambasadora.

– Dobrze, dobrze – mrukn¹³ sêdzia, a Jerry zdziwi³ siê, ¿e nie

mia³ œladu rosyjskiego akcentu.

– Geraldzie Nathanie Crove, s¹d uznaje pana za winnego mor-

derstwa i zdrady Stanów Zjednoczonych Ameryki i jej sprzymierzeñ-

ca, Zwi¹zku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Ma pan coœ do

powiedzenia, zanim og³oszê wyrok?

background image

20

– Zastanawiam siê tylko – powiedzia³ Jerry – dlaczego wszyscy

mówicie po angielsku.

– Poniewa¿ – odpar³ lodowatym tonem oskar¿yciel – jesteœmy

w Ameryce.

– Dlaczego w ogóle robicie sobie k³opot z procesami?

– ¯eby powstrzymaæ innych debili od tego, co ty zrobi³eœ. On

tylko chce siê k³óciæ, Wysoki S¹dzie.

Sêdzia uderzy³ m³otkiem.

– S¹d skazuje Geralda Nathana Crove na œmieræ ka¿dym do-

stêpnym sposobem, do chwili, kiedy przekonuj¹co przeprosi lud

amerykañski za swoje dzia³anie. Rozprawa zakoñczona. O Bo¿e, ale¿

mnie boli g³owa.

Nie marnowali czasu. Pewnie go obserwowali, poniewa¿ o pi¹-

tej rano, ledwie Jerry zd¹¿y³ zasn¹æ, natychmiast go obudzili ostrym

wstrz¹sem elektrycznym poprzez metalow¹ pod³ogê, na której le¿a³.

Dwóch stra¿ników – tym razem Rosjan – wkroczy³o, rozebra³o go

i powlok³o za sob¹ do komory œmierci, chocia¿ gdyby mu tylko po-

zwolili, móg³by sam pójœæ.

Oskar¿yciel ju¿ czeka³.

– Przydzielono mnie do pañskiej sprawy – powiedzia³ – poniewa¿

wygl¹da na to, ¿e bêdzie pan sporym wyzwaniem. Ma pan bardzo cieka-

wy profil psychologiczny, panie Crove. Chcia³by pan zostaæ bohaterem.

– Nie zdawa³em sobie z tego sprawy.

– Wykaza³ pan to w sali s¹dowej. Z pewnoœci¹ wie pan, zreszt¹

sugeruje to pañskie drugie imiê, jak brzmia³y ostatnie s³owa jednego

ze szpiegów podczas rewolucji amerykañskiej, niejakiego Nathana

Hole’a. Powiedzia³: „¯a³ujê, ¿e mam tylko jedno ¿ycie, by oddaæ je

dla mojego kraju”. Odkryje pan, jak bardzo siê myli³. Powinien siê

cieszyæ, ¿e ma tylko jedno ¿ycie.

Zaczerpn¹³ tchu.

– Poniewa¿ aresztowaliœmy pana kilka tygodni temu w Rio de

Janeiro, zd¹¿yliœmy ju¿ wyhodowaæ ca³¹ seriê pañskich klonów. Przy-

spieszyliœmy ich rozwój, ale do dzisiaj przebywa³y w œrodowisku

bezwra¿eniowym. Ich umys³y s¹ ca³kiem czyste. S³ysza³ pan z pew-

noœci¹ o somecu, panie Crove?

Jerry kiwn¹³ g³ow¹. Œrodek usypiaj¹cy ze statków kosmicznych.

– W tym przypadku nie jest nam, oczywiœcie, potrzebny, panie

Crove. Ale metoda rejestracji zawartoœci umys³u, której u¿ywano

background image

21

w lotach miêdzygwiezdnych, okaza³a siê bardzo u¿yteczna. Podczas

egzekucji bêdziemy ca³y czas rejestrowaæ stan pañskiego mózgu.

Wszystkie pañskie wspomnienia zostan¹ doœæ bezceremonialnie wt³o-

czone w g³owê pierwszego klona, który natychmiast stanie siê pa-

nem. Bêdzie jednak doskonale pamiêta³ ca³e pañskie ¿ycie, ³¹cznie

z chwil¹ œmierci.

Przerwa³, czekaj¹c, a¿ sens jego s³ów dotrze do Jerry’ego.

– W dawnych czasach ³atwo by³o zostaæ bohaterem, panie Cro-

ve. Wtedy nie wiedzia³o siê na pewno, czym jest œmieræ. Czy jest

wielkim snem, wielkim cierpieniem emocjonalnym, szybkim opusz-

czeniem cia³a przez duszê… ¯adna z tych mo¿liwoœci nie jest prze-

sadnie dok³adna.

Jerry by³ przera¿ony. Oczywiœcie, s³ysza³ ju¿ kiedyœ o wielokrot-

nej œmierci – podobno istnia³a ze wzglêdu na swe odstraszaj¹ce dzia-

³anie. „O¿ywiaj¹ ciê i zabijaj¹ znowu, i znowu”, jak wyczyta³ w ja-

kimœ opowiadaniu grozy. Teraz wiedzia³, ¿e jest prawdziwe.

A przynajmniej chcieli, by w to wierzy³.

By³ przera¿onym rodzajem œmierci, jaki dla niego wybrali: z haka

w suficie zwisa³a pêtla. Mo¿na by³o j¹ wci¹gaæ i opuszczaæ, ale nie

by³o ani œladu zapadni i szansy na szybki, gwa³towny upadek i skrê-

cenie karku. Jerry kiedyœ niemal ud³awi³ siê oœci¹. Wra¿enie nie-

mo¿noœci oddychania budzi³o w nim lêk.

– Jak mogê tego unikn¹æ? – spyta³. D³onie mia³ mokre od potu.

– Pierwszego razu w ¿aden sposób – odpar³ oskar¿yciel. – Wiêc

równie dobrze mo¿e byæ pan dzielny i przy tej okazji okaza³ swój

heroizm. Potem zrobimy panu próbne zdjêcia i zobaczymy, jak bar-

dzo przekonuj¹ca bêdzie pañska skrucha. Wie pan, jesteœmy spra-

wiedliwi, staramy siê nie robiæ takich rzeczy niepotrzebnie. Proszê

usi¹œæ.

Jerry usiad³. Mê¿czyzna w bia³ym fartuchu za³o¿y³ mu na g³owê

metalowy he³m. Kilka igie³ uk³u³o go w czaszkê.

– Pañski pierwszy klon w³aœnie uzyskuje œwiadomoœæ – poin-

formowa³ oskar¿yciel. – Ma ju¿ wszystkie pañskie wspomnienia.

W tej chwili prze¿ywa pañsk¹ panikê, czy te¿ raczej pañskie próby

odwagi. Niech pan siê skoncentruje na tym, co siê za chwilê stanie.

Bêdzie pan chcia³ pamiêtaæ ka¿dy szczegó³.

– Proszê – odezwa³ siê Jerry.

– Odwagi, m³ody cz³owieku. – Oskar¿yciel uœmiechn¹³ siê lek-

ko. – W s¹dzie by³eœ znakomity. Oka¿ teraz nieco tego szlachetnego

oporu.

background image

22

Stra¿nicy podprowadzili go do pêtli i za³o¿yli mu j¹ na szyjê –

ostro¿nie, ¿eby nie przesun¹æ he³mu. Zacisnêli mocno i zwi¹zali mu

rêce na plecach. Szorstki sznur ³askota³ w szyjê. Jerry czeka³, a¿ unios¹

go w powietrze. Napina³ miêœnie szyi i stara³ siê je usztywniæ, cho-

cia¿ wiedzia³, ¿e to na nic. Kolana siê pod nim ugina³y. Wci¹¿ cze-

ka³, a¿ poci¹gn¹ za linê.

Pokój by³ zwyczajny. Nie mia³ na czym zatrzymaæ wzroku, a oskar-

¿yciel wyszed³. W œcianie naprzeciw umieszczono lustro. Ledwie móg³

na nie spojrzeæ bez odwracania ca³ego cia³a. By³ pewien, ¿e to okno

obserwacyjne. Oczywiœcie, ¿e bêd¹ patrzeæ.

Mia³ ochotê iœæ do ³azienki.

Pamiêtaj, powtarza³ sobie. Naprawdê nie umrzesz. Za chwilê

obudzisz siê w innym pokoju. Ale cia³o nie by³o przekonane. Nie

mia³o dlañ znaczenia, ¿e kiedy to wszystko siê skoñczy, jakiœ Jerry

Crove wstanie i odejdzie. Ten Jerry Crove na pewno zginie.

– Na co czekacie? – zapyta³, i jakby to by³ sygna³, stra¿nicy po-

ci¹gnêli linê i unieœli go w powietrze.

Od samego pocz¹tku by³o gorzej, ni¿ przypuszcza³. Sznur strasz-

liwie mocno zaciska³ szyjê; nie by³o mowy, ¿eby mu siê opieraæ.

Z pocz¹tku nie odczuwa³ mocno braku powietrza – przypomina³o to

nurkowanie ze wstrzymanym oddechem. Ale sam sznur sprawia³ ból,

uciska³ szyjê tak, ¿e Jerry chcia³ krzykn¹æ z bólu, ale g³os nie móg³

siê przebiæ przez gard³o.

Przynajmniej na pocz¹tku.

Czu³ jakieœ szarpniêcia liny, podskakiwa³ w górê i w dó³, kiedy

stra¿nicy przywi¹zywali j¹ do haka w œcianie. Raz nawet dotkn¹³ sto-

pami ziemi.

Zanim jednak znieruchomia³, skutki duszenia by³y coraz silniej-

sze i zapomnia³ o bólu. Krew dudni³a mu w g³owie. Czu³ obrzmie-

waj¹cy jêzyk. Nie potrafi³ zamkn¹æ oczu. Marzy³ o oddechu… Mu-

sia³ odetchn¹æ… Cia³o ¿¹da³o powietrza.

Nie panowa³ ju¿ nad nim. Wiedzia³ przecie¿, ¿e nie potrafi siê-

gn¹æ pod³ogi, wiedzia³, ¿e œmieræ bêdzie tylko chwilowa, ale teraz

nie mia³ ¿adnego wp³ywu na miêœnie. Kopa³ nogami i walczy³, by

dosiêgn¹æ ziemi. Rêce napina³y wiêzy. Od tych wysi³ków tylko bar-

dziej wytrzeszcza³ oczy, wypychane ciœnieniem krwi nie mog¹cej

przep³yn¹æ przez pêtlê. Ale tylko coraz bardziej ³akn¹³ powietrza.

Nie by³o dla niego ratunku, lecz stara³ siê wo³aæ o pomoc. DŸwiêk

przebi³ siê przez krtañ, ale kosztem powietrza. Mia³ wra¿enie, ¿e coœ

wpycha mu jêzyk do nosa. Kopa³ coraz gwa³towniej, choæ ka¿dy

background image

23

ruch przyspiesza³ agoniê. Obraca³ siê na linie, a¿ zobaczy³ siebie

w lustrze. Twarz mia³ fioletow¹.

Ile to jeszcze potrwa? Z pewnoœci¹ ju¿ nied³ugo!

Ale trwa³o d³ugo.

Gdyby znalaz³ siê pod wod¹ i wstrzymywa³ oddech, na pewno

ju¿ by zrezygnowa³ i uton¹³.

Gdyby mia³ pistolet i woln¹ rêkê, zabi³by siê natychmiast, by

skoñczyæ z cierpieniem i zwyk³ym fizycznym przera¿eniem przed

brakiem tchu. Ale nie mia³ pistoletu, nie móg³ nabraæ powietrza, krew

dudni³a mu w g³owie, a oczy widzia³y wszystko w odcieniach czer-

wieni. A¿ wreszcie nie widzia³ ju¿ nic.

Nic, oprócz tego, co dzia³o siê w jego umyœle, a by³ tam chaos,

jak gdyby œwiadomoœæ szaleñczo stara³a siê znaleŸæ jakiœ sposób

wyjœcia z tej sytuacji. Ci¹gle widzia³ siebie w strumyku za domkiem,

do którego wpad³ jako dziecko; ktoœ rzuca³ mu linê, ale nie móg³, nie

potrafi³ jej z³apaæ. I nagle ta lina owinê³a siê wokó³ jego szyi i wci¹-

gnê³a go pod wodê.

Czarne p³atki k³u³y w oczy. Cia³o obrzmia³o, a potem wybuch³o;

jelita, pêcherz i ¿o³¹dek wyrzuci³y ca³¹ zawartoœæ, tyle ¿e wymioty

stanê³y w gardle i parzy³y.

Dr¿enia cia³a zmieni³y siê w konwulsyjne szarpniêcia i spazmy.

Przez moment Jerry czu³, ¿e osi¹ga tak oczekiwany stan nieœwiado-

moœci. A potem nagle odkry³, ¿e œmieræ nie jest takim dobrodziej-

stwem.

Nie istnieje coœ takiego, jak spokojne odejœcie we œnie, nic ta-

kiego, jak natychmiastowa œmieræ czy te¿ œmieræ ³askawie koñcz¹ca

ból.

Œmieræ zbudzi³a go z nieœwiadomoœci – byæ mo¿e na czas jednej

dziesi¹tej sekundy, ale ta jedna dziesi¹ta sekundy rozci¹gnê³a siê

w wiecznoœæ. W jej trwaniu doœwiadczy³ nieskoñczonej agonii zbli-

¿aj¹cego siê nieistnienia. ¯ycie nie przemknê³o mu przed oczami,

natomiast brak ¿ycia eksplodowa³ i Jerry doœwiadczy³ w duchu bólu

i strachu wiêkszego ni¿ wszystko, co przynios³o powieszenie.

A potem umar³.

Przez chwilê zawis³ w przedpieklu: nie czu³ i nie widzia³ nicze-

go. PóŸniej w oczy zak³u³o œwiat³o i zdarto mu ze skóry cienk¹ pian-

kê. Oskar¿yciel sta³ przed nim i patrzy³, jak dyszy, próbuje wymio-

towaæ i chwyta siê za gard³o. Sama mo¿liwoœæ oddechu wydawa³a

siê nieprawdopodobna. Gdyby mia³ za sob¹ tylko duszenie, móg³by

teraz odetchn¹æ z ulg¹ i powiedzieæ: prze¿y³em to raz i ju¿ nie bojê

background image

24

siê œmierci. Ale duszenie to nic, duszenie by³o tylko preludium. I na-

dal ba³ siê œmierci.

Zmusili go, by wszed³ do pokoju, gdzie umar³. Zobaczy³ swoje

cia³o o poczernia³ej twarzy, zwisaj¹ce z sufitu, wci¹¿ z he³mem na

g³owie i wysuniêtym jêzykiem.

– Odetnij to – poleci³ oskar¿yciel.

Przez chwilê Jerry czeka³, a¿ któryœ z ¿o³nierzy us³ucha rozka-

zu. Ale oni tylko wrêczyli mu nó¿.

Wci¹¿ pamiêtaj¹c swoj¹ œmieræ, Jerry odwróci³ siê i zaatakowa³

oskar¿yciela, jednak stra¿nik chwyci³ go mocno za rêkê, a drugi przy-

³o¿y³ pistolet do g³owy.

– Chcesz tak szybko umrzeæ znowu? – spyta³ oskar¿yciel.

Jerry jêkn¹³, uj¹³ nó¿ i spróbowa³ odci¹æ siebie z liny. Musia³

stan¹æ na palcach, ¿eby siêgn¹æ powy¿ej wêz³a. Musia³ stan¹æ tak

blisko cia³a, ¿e go dotyka³. Smród by³ nie do wytrzymania. I fakt,

¿e œmieræ by³a nieunikniona. Jerry ca³y dr¿a³ i z trudem panowa³

nad rêkami, lecz w koñcu odci¹³ linê i zw³oki spad³y na ziemiê,

powalaj¹c go. Ramiê upad³o mu na nogi, a twarz spojrza³a mu pro-

sto w oczy.

Jerry krzykn¹³.

– Widzisz kamerê?

Skin¹³ g³ow¹ w otêpieniu.

– Spojrzysz w obiektyw i przeprosisz za wszystko, co zrobi³eœ

przeciwko rz¹dowi, który zaprowadzi³ pokój na œwiecie.

Jerry kiwn¹³ g³ow¹, a prokurator rzuci³:

– Mów.

– Drodzy Amerykanie – zacz¹³ Jerry. – Bardzo mi przykro. Po-

pe³ni³em straszliwy b³¹d. Myli³em siê. Nie mam nic przeciwko Ro-

sjanom. Pozwoli³em, ¿eby zgin¹³ niewinny cz³owiek. Wybaczcie mi.

Rz¹d by³ dla mnie bardziej ³askawy, ni¿ na to zas³ugujê.

I tak dalej. Jerry papla³ przez ca³¹ godzinê, t³umacz¹c, ¿e by³

pod³y, ¿e jest winny, ¿e jest zupe³nie bezwartoœciowym cz³owiekiem,

a rz¹d tylko Bogu ustêpuje dobroci¹.

A kiedy skoñczy³, wróci³ oskar¿yciel i pokrêci³ g³ow¹.

– Panie Crove, na pewno potrafi pan to zrobiæ lepiej. ¯aden

z widzów nawet przez moment panu nie uwierzy³. Nikt z próbnej

widowni, nawet jedna osoba nie uzna³a, ¿e mówi pan szczerze.

Nadal pan uwa¿a, ¿e ten rz¹d nale¿y obaliæ. Musimy wiêc powtó-

rzyæ kuracjê.

– Mo¿e spróbujê wyznaæ to jeszcze raz.

background image

25

– Zdjêcia próbne to zdjêcia próbne, panie Crove. Musimy lepiej

zaznajomiæ pana ze œmierci¹, zanim pozwolimy panu zaanga¿owaæ

siê w ¿ycie.

Tym razem Jerry wrzeszcza³ od samego pocz¹tku. Nawet nie

próbowa³ udawaæ odwa¿nego. Obwi¹zali go pod pachami i zawiesi-

li nad d³ugim cylindrem pe³nym wrz¹cego oleju. Opuszczali powoli.

Œmieræ nadesz³a, gdy olej siêga³ mu do piersi. Do tego czasu nogi

mia³ ju¿ ca³kiem ugotowane, a miêso du¿ymi kawa³ami odchodzi³o

od koœci.

Potem kazali mu wróciæ, i kiedy olej by³ ju¿ dostatecznie ch³od-

ny, wy³owiæ wszystkie kawa³ki w³asnego cia³a.

Tym razem szlocha³, wyznaj¹c swe winy, lecz próbna widownia

pozosta³a nieprzekonana.

– Ten facet oszukuje – mówili. – Nie wierzy w ani jedno swoje

s³owo.

– Mamy problem – wyzna³ oskar¿yciel. – Po œmierci wydaje siê

pan chêtny do wspó³pracy, ale ma pan pewne opory. Nie mówi pan

z g³êbi serca. Musimy jeszcze raz panu pomóc.

Jerry wrzasn¹³ i rzuci³ siê na oskar¿yciela. Kiedy stra¿nicy go

odci¹gnêli, a oskar¿yciel rozciera³ rozbity nos, Jerry krzycza³:

– Oczywiœcie, ¿e k³amiê! Choæbyœcie zabili mnie nie wiem ile

razy, nie zmieni to faktu, ¿e ten rz¹d w³ada g³upcami, a sk³ada siê ze

zbrodniczych i k³amliwych drani!

– Wrêcz przeciwnie – odpar³ oskar¿yciel, staraj¹c siê zachowaæ

dobre maniery i uprzejmy wyraz twarzy mimo œciekaj¹cej mu z nosa

krwi. – Jeœli zabijemy pana dostateczn¹ iloœæ razy, ca³kowicie zmie-

ni pan zdanie.

– Nie zmienicie prawdy!

– Zmieniliœmy j¹ dla ka¿dego, kto przez to przeszed³. A nie jest

pan pierwszym, który dotar³ do trzeciego klona. Ale tym razem, pa-

nie Crove, niech pan nie zapomina o bohaterstwie.

Obdarli go ¿ywcem ze skóry, zaczynaj¹c od r¹k i nóg, wykastro-

wali go, a potem zdarli skórê z brzucha oraz piersi. Umar³ w milcze-

niu, kiedy rozciêli mu krtañ. Nie, nie w milczeniu, tyle ¿e bez g³osu.

Odkry³, ¿e nawet bez g³osu mo¿e szeptem wydawaæ krzyk, który

dzwoni³ mu w uszach, kiedy siê zbudzi³ i musia³ przenieœæ swe po-

background image

26

krwawione zw³oki do sk³adnicy odpadków. Raz jeszcze wyzna³ swoje

winy, lecz widownia nie by³a przekonana.

Powoli rozgnietli go na miazgê, a kiedy siê zbudzi³, musia³ ze-

skrobaæ krew z t³oka, ale widownia stwierdzi³a tylko: kogo ten czu-

bek chce oszukaæ?

Wypruli mu flaki i spalili na jego oczach. Zarazili go wœciekli-

zn¹ i pozwolili, by umiera³ przez dwa tygodnie. Ukrzy¿owali go i od-

czekali, a¿ zginie z wycieñczenia i pragnienia. Dwanaœcie razy zrzu-

cili go z dachu jednopiêtrowego budynku, dopóki nie umar³.

A jednak widownia wiedzia³a, ¿e Jerry Crove nie ¿a³uje za swo-

je winy.

– Wielki Bo¿e, Crove, myœli pan, ¿e jak d³ugo jeszcze to wy-

trzymam? – zapyta³ oskar¿yciel.

Nie wydawa³ siê ju¿ weso³y. Jerry pomyœla³, ¿e wygl¹da na zroz-

paczonego.

– Robi siê to dla pana k³opotliwe? – zapyta³, wdziêczny za tê

rozmowê, gdy¿ oznacza³a, ¿e ma jeszcze kilka minut do nastêpnej

œmierci.

– Za jakiego cz³owieka mnie pan uwa¿a? Powtarzam sobie: i tak

za chwilê przywrócimy go do ¿ycia, ale nie po to zaj¹³em siê t¹ pra-

c¹, ¿eby wymyœlaæ nowe ohydne sposoby mordowania ludzi.

– Nie podoba siê to panu? A przecie¿ ma pan taki naturalny ta-

lent.

Oskar¿yciel spojrza³ ostro.

– Czy¿by ironia? Potrafi pan jeszcze ¿artowaæ? Czy œmieræ nic

dla pana nie znaczy?

Jerry zamruga³ tylko, próbuj¹c powstrzymaæ ³zy, które ostatnio

co kilka minut nieproszone nap³ywa³y mu do oczu.

– Crove, to sporo kosztuje. Myœli pan, ¿e to wszystko jest tanie?

Wydaliœmy na pana dok³adnie miliardy rubli. To masa pieniêdzy,

nawet uwzglêdniaj¹c inflacjê.

– W bezklasowym spo³eczeñstwie pieni¹dze nie s¹ potrzebne.

– Co to ma znaczyæ, do cholery? Teraz próbuje siê pan bunto-

waæ? Teraz próbuje pan byæ bohaterem?

– Nie.

– Nic dziwnego, ¿e musieliœmy pana zabiæ osiem razy! Ci¹gle

wymyœla pan chytre argumenty przeciwko nam!

– Przykro mi. Bóg œwiadkiem, ¿e mi przykro.

– Poprosi³em, ¿eby zwolnili mnie z tego zadania. NajwyraŸniej

nie potrafiê pana z³amaæ.

background image

27

– Z³amaæ mnie! Tak jakbym sam nie marzy³, ¿eby siê z³amaæ.

– Zbyt wiele nas pan kosztuje. Sk³anianie przestêpców, ¿eby

przekonuj¹co kajali siê w telewizji, przynosi wyraŸne zyski. Ale pan

staje siê zbyt drogi. Stosunek kosztów do zysków ju¿ jest œmieszny.

Jest pewna granica sumy, jak¹ mo¿emy na pana wydaæ.

– Znam sposób, ¿ebyœcie zaoszczêdzili pieni¹dze.

– Ja te¿. Proszê przekonaæ tê przeklêt¹ publicznoœæ!

– Kiedy nastêpnym razem mnie zabijecie, nie zak³adajcie mi

he³mu.

Oskar¿yciel wydawa³ siê zaszokowany.

– To by by³a kara g³ówna. Jesteœmy humanitarnym rz¹dem. Ni-

kogo nie zabijamy na sta³e.

Strzelili mu w brzuch i pozwolili wykrwawiæ siê na œmieræ. Zrzu-

cili go ze ska³y do morza. Pozwolili, ¿eby rekin zjad³ go ¿ywcem.

Powiesili go za nogi tak, ¿e g³owê mia³ tu¿ pod wod¹. Kiedy w koñ-

cu siê zmêczy³, trzymaj¹c j¹ nad powierzchni¹, uton¹³.

Ale przy tym wszystkim Jerry coraz bardziej przyzwyczaja³ siê

do cierpienia. Umys³ nauczy³ siê w koñcu, ¿e ¿aden z tych zgonów

nie jest trwa³y. Teraz, kiedy nadchodzi³a chwila œmierci, to choæ na-

dal by³a straszna, znosi³ j¹ lepiej. Mniej krzycza³, spokojniej do tego

podchodzi³. Przyspiesza³ nawet ca³y proces, œwiadomie wci¹gaj¹c

do p³uc wielkie porcje wody, œwiadomie machaj¹c rêkami, by zwa-

biæ rekina. Kiedy kazali stra¿nikom skopaæ go na œmieræ, wrzeszcza³

„mocniej”, dopóki nie straci³ g³osu.

Kiedy wreszcie zarz¹dzili próbne zdjêcia, gor¹czkowo t³uma-

czy³ widowni, ¿e rosyjski rz¹d to najstraszniejsze imperium, jakie

zna³ œwiat, poniewa¿ tym razem na zewn¹trz nie pozosta³o ju¿ ¿adne

miejsce, z którego mogliby przyjœæ barbarzyñcy, i poniewa¿ omami-

li najbardziej wolny naród w historii i przekonali go, ¿eby pokocha³

niewolê. Mówi³ z g³êbi serca – nienawidzi³ Rosjan i kocha³ pamiêæ

o tym, ¿e kiedyœ w Ameryce panowa³y wolnoœæ, prawo i sprawiedli-

woϾ.

Oskar¿yciel wszed³ do pokoju poszarza³y na twarzy.

– Ty draniu – powiedzia³.

– Aha. Czy to znaczy, ¿e tym razem przekaz by³ na ¿ywo?

– Dla stu lojalnych obywateli. A ty zdemoralizowa³eœ ich wszyst-

kich z wyj¹tkiem trzech.

– Zdemoralizowa³em?

– Przekona³eœ ich.

Po chwili milczenia oskar¿yciel usiad³ i ukry³ twarz w d³oniach.

background image

28

– Straci pan pracê? – spyta³ Jerry.

– Oczywiœcie.

– Przykro mi. By³ pan w tym dobry.

Oskar¿yciel spojrza³ na niego z nienawiœci¹.

– Nikt jeszcze nigdy dot¹d nie zawiód³ przy takim zleceniu. I nig-

dy nie musia³em nikogo prowadziæ dalej ni¿ do drugiej œmierci. Pan

zgin¹³ dwanaœcie razy, Crove, i ju¿ siê pan przyzwyczai³.

– Nie chcia³em tego.

– Jak pan to robi?

– Nie wiem.

– Co z pana za zwierzê, Crove? Nie potrafi pan wymyœliæ k³am-

stwa i w nie uwierzyæ?

Crove zachichota³. (Za dawnych czasów na tym poziomie roz-

bawienia zarycza³by ze œmiechu. Ale przyzwyczajony do œmierci czy

nie, mia³ blizny. Ju¿ nigdy g³oœno siê nie rozeœmieje.)

– To by³a moja praca jako dramatopisarza. Œwiadome zawiesze-

nie niewiary.

Drzwi otworzy³y siê i wszed³ wa¿ny z wygl¹du mê¿czyzna w obwie-

szonym medalami wojskowym mundurze, a za nim czterech rosyjskich

¿o³nierzy. Oskar¿yciel westchn¹³ i wsta³.

– ¯egnaj, Crove.

– Do widzenia – odpar³ Jerry.

– Jest pan bardzo silnym cz³owiekiem.

– Pan równie¿.

Oskar¿yciel wyszed³.

¯o³nierze zabrali Jerry’ego z wiêzienia w ca³kiem inne miejsce.

Do du¿ego kompleksu budynków na Florydzie. Cape Canaveral.

Skazali go na wygnanie, uœwiadomi³ sobie Jerry.

– Jak tam jest? – zapyta³ technika, który przygotowywa³ go do

lotu.

– A kto to wie? – odpar³ tamten. – Nikt jeszcze nie wróci³. Do

diab³a, nikt nawet nie dotar³ na miejsce.

– Kiedy zasnê na somecu, czy nie bêdê mia³ k³opotów z przebu-

dzeniem?

– W laboratoriach, tutaj na Ziemi, nie. Ale tam… Kto mo¿e wie-

dzieæ?

– Ale myœli pan, ¿e prze¿yjemy?

– Wysy³aj¹ was na planety, które wygl¹daj¹ na zdatne do za-

mieszkania. Jeœli nie, to trudno. Najgorsze, co mo¿e wam siê zda-

rzyæ, to ¿e zginiecie.

background image

29

– Tylko tyle? – mrukn¹³ Jerry.

– Proszê siê po³o¿yæ, a ja zapiszê stan pañskiego mózgu.

Jerry po³o¿y³ siê i he³m raz jeszcze zarejestrowa³ jego myœli.

Nie mo¿na siê od tego powstrzymaæ, uœwiadomi³ sobie Jerry. Kiedy

cz³owiek wie, ¿e jego myœli s¹ nagrywane, nie mo¿e siê nie staraæ,

by pomyœleæ o czymœ wa¿nym. Jakby wystêpowa³ na scenie. Tyle ¿e

widownia sk³ada siê tylko z jednej osoby. Jego samego, kiedy siê

obudzi.

A myœla³ tak: pasa¿erowie tego kosmolotu i innych, które zosta-

³y czy zostan¹ wys³ane, aby kolonizowaæ wiêzienne œwiaty, nie s¹

tymi, za kogo uwa¿aj¹ ich Rosjanie. To prawda, wiêŸniowie wys³ani

na gu³agowych statkach bêd¹ lecieli ca³e wieki, zanim wyl¹duj¹.

Wielu, mo¿e nawet wiêkszoœæ, nie prze¿yje. Ale niektórym siê uda.

Mnie siê uda, myœla³ Jerry, gdy he³m odczytywa³ wzorce jego

mózgu i przekazywa³ je na taœmê.

Gdzieœ tam Rosjanie tworz¹ w³asnych barbarzyñców. Ja bêdê

Hunem Attyl¹. Moje dziecko bêdzie Mahometem, a wnuk D¿yngis-

chanem.

Pewnego dnia jeden z nas spali Rzym.

Kiedy wstrzyknêli mu somec, który ogarn¹³ go wielk¹ fal¹ i za-

bra³ mu œwiadomoœæ, Jerry zdumiony zrozumia³, ¿e to tak¿e jest

œmieræ, ale œmieræ oczekiwana. Nie przeszkadza³a mu. Poniewa¿,

kiedy tym razem siê obudzi, bêdzie wolny.

Nuci³ weso³o, dopóki pamiêta³, jak siê nuci. A potem jego cia³o

z setk¹ innych u³o¿yli na statku i wypchnêli w kosmos, gdzie mieli

nieskoñczenie spadaæ w górê, do gwiazd. Do domu.

background image

30

2. KLAŒNIJ

I ZAŒPIEWAJ

N

a ekranie jakiœ kaleka krzycza³ do kobiety, przeko-

nuj¹c j¹, ¿e nie powinna uciekaæ. Wymachiwa³ certyfikatem:

– Jestem zarejestrowanym gwa³cicielem, do diab³a! – wo³a³. –

Nie uciekaj tak szybko! Musisz uwzglêdniæ prawa niepe³nospraw-

nych.

Bieg³ za ni¹, dziwacznie kulej¹c na lew¹ nogê. Gigantyczna pro-

teza fallusa ko³ysa³a siê wariacko, niczym uszkodzone œmig³o, które

jakoœ nie potrafi zastartowaæ. Widownia œmia³a siê ob³¹kañczo. Có¿

za zabawna, œmieszna scena!

Stary Charlie siedzia³ przygarbiony w fotelu i czu³ siê tak przy-

padkowy i niewzruszony jak pozosta³oœæ lodowca. Jestem tu przy-

padkiem, ale nigdy siê nie poruszam. Nie wy³¹cza³ telewizora. Wi-

downia znowu wybuchnê³a œmiechem. Nagrane czy na ¿ywo? Po

osiemdziesiêciu latach ogl¹dania telewizji Charlie nie umia³ ju¿

tego odgadn¹æ. To nie znaczy, ¿e nagrany œmiech sta³ siê bardziej

rzeczywisty: to raczej prawdziwy œmiech zmieni³ siê w taki blasza-

ny i sztuczny. Jak gdyby by³ nastawiony, ¿eby wybuchn¹æ akurat te-

raz, niewa¿ne, co siê stanie, a biedni aktorzy staraj¹ siê, ¿eby wyko-

naæ swoje gagi w odpowiedniej chwili, ale zawsze robi¹ to odrobinê

za wczeœnie lub za póŸno.

– Ju¿ póŸno – powiedzia³ telewizor.

Charlie ockn¹³ siê, lekko zdziwiony, ¿e program siê zmieni³. Teraz

by³a to demonstracja wygodnej elektrycznej pompki do piersi, po-

background image

31

zwalaj¹cej magazynowaæ mleko matki na chwile, kiedy nie mo¿e

byæ przy dziecku.

– Ju¿ póŸno.

– Czeœæ, Jock – mrukn¹³ Charlie.

– Nie zasypiaj znowu przed telewizorem, Charlie.

– Daj mi spokój, œwintuchu – odpar³ Charlie. A potem doda³: –

No dobrze, wy³¹cz go.

Nie skoñczy³ jeszcze zdania, gdy ekran telewizora zamigota³,

pobiela³, a potem pojawi³a siê na nim sta³a wiosenna scena, która

oznacza³a „wy³¹czony”. Ale w tym migotaniu Charlie mia³ wra¿e-

nie, ¿e dostrzega… kogo? Imiê? Z dalekiej przesz³oœci. Dziewczy-

nê. Zanim przypomnia³ sobie jej imiê, nadesz³o wspomnienie: ma³a

d³oñ, spoczywaj¹ca lekko na jego kolanie, kiedy siedzieli obok sie-

bie – tak lekka, jak d³ugonogi komar na wodzie. We wspomnieniu

nie odwróci³ siê, by na ni¹ spojrzeæ, rozmawia³ z kimœ innym. Ale

wiedzia³ dok³adnie, gdzie by siê znajdowa³a, gdyby spojrza³. Drob-

na, z mysimi w³osami, jej twarz jednak zawsze nale¿a³a do ma³ej

Juliet. Nie Juliet, nie tak mia³a na imiê, choæ we wspomnieniach by³a

w jej wieku. Ja jestem Charlie, pomyœla³. A ona to Rachel.

Rachel Carpenter. Do niej nale¿a³a twarz, któr¹ w migotaniu

ekranu przywo³a³ przypadkowy rozb³ysk œwiat³a. Dlatego przypo-

mnia³ sobie Rachel, kiedy podnosi³ z fotela podstarza³e cia³o; my-

œla³ o Rachel, kiedy œci¹ga³ ubranie z kruchego szkieletu, delikat-

nie, ¿eby jakiœ gwa³towny ruch nie zdar³ pomarszczonej skóry

niczym celofanu.

A Jock, który oczywiœcie nie wy³¹czy³ siê razem z telewizorem,

wyrecytowa³:

– Cz³ek stary marn¹ jest istot¹, niczym na wieszaku p³aszcz z wy-

tartej we³ny.

– Zamknij siê – rozkaza³ Charlie.

– Chyba ¿e dusza klaœnie.

– Powiedzia³em, zamknij siê!

– I zaœpiewa, zaœpiewa z ochot¹ dla ka¿dej fa³dy i zmarszczki

na szacie œmiertelnej.

– Skoñczy³eœ? – spyta³ Charlie.

Wiedzia³, ¿e Jock skoñczy³, w koñcu sam go zaprogramowa³,

¿eby co wieczór recytowa³ ten w³aœnie fragment, w chwili gdy jego

szorty opadaj¹ na pod³ogê.

Sta³ nagi na œrodku pokoju i wspomina³ Rachel, o której nie

myœla³ od lat. Na tym polega³a sztuczka staroœci: ¿e ten pokój tak

background image

32

³atwo znika³, a na jego miejscu pojawia³y siê wspomnienia. Zrobi-

³em maj¹tek na maszynach czasu, pomyœla³. A teraz odkrywam, ¿e

ka¿dy stary cz³owiek sam jest tak¹ maszyn¹.

Sta³ nagi. Nie, to tylko u³uda pamiêci, która czasem wyczynia

takie sztuczki. Nie by³ nagi. Tylko czu³ siê tak, gdy Rachel siedzia³a

obok niego w samochodzie. Jej g³os – niemal zapomnia³, jak brzmi

– by³ delikatny. Nawet kiedy krzycza³a, stawa³ siê bardziej szelesz-

cz¹cy. Wiêc kiedy krzyknê³a, g³os by³ jak wiatr: nie s³ysza³ go, czu³

tylko ch³ód na nagiej skórze. Tym g³osem mówi³a teraz: kocha³am

ciê, kiedy mia³am dwanaœcie lat, i kiedy mia³am trzynaœcie, i czter-

naœcie. Ale kiedy wróci³eœ z tej swojej zabawy w Boga w São Paulo,

nie zadzwoni³eœ do mnie. Wszystkie te listy, a potem milczenie przez

trzy miesi¹ce. Pomyœla³eœ, wiedzia³am o tym, ¿e by³am tylko dziec-

kiem i zakocha³am siê w… Imiê? Zapomniane imiê. Zakocha³am siê

w jakimœ ch³opcu. Od tego czasu traktowa³eœ mnie jak… Jak? Nie,

nigdy nie powiedzia³a „smarkulê”, nie tym g³osem. Trzeba usun¹æ

trochê gniewu… teraz dobrze. Oto s³owa: Mog³eœ mnie mieæ, Char-

lie, ale teraz wszystko, do czego jesteœ zdolny, to sprawiæ, ¿ebym

cierpia³a. Jest za póŸno, czas siê skoñczy³, wiêc przestañ mnie kryty-

kowaæ. Zostaw mnie sam¹.

Od pocz¹tku do koñca, wszystko w jednej pigu³ce. S³owa s¹ nie-

wa¿ne, uœwiadomi³ sobie Charlie. Dwanaœcie kobiet, wœród nich jego

ukochana zmar³a ¿ona, wypowiada³o do niego te same s³owa. Za

ka¿dym razem brzmia³y równie p³aczliwie i nieciekawie. Ró¿nica

polega³a na tym, ¿e kiedy mówi³y to inne, Charlie czu³ siê odizolo-

wany tysiêcznymi warstwami obojêtnoœci. Ale kiedy Rachel mówi³a

to do jego wspomnieñ, sta³ nagi poœrodku pokoju, a zimny wiatr osu-

sza³ pergamin jego pomarszczonej skóry.

– Co siê sta³o? – spyta³ Jock.

A tak, drogi komputerze, zmiana zachowania ograniczonego

przyzwyczajeniami starca. Od razu podejrzewasz… Co? Atak ser-

ca? Blisk¹ œmieræ? Dezorientacjê?

– Imiê – powiedzia³ Charlie. – Rachel Carpenter.

– ¯yje czy zmar³a?

Charlie skrzywi³ siê znowu, tak jak za ka¿dym razem, gdy Jock

zadawa³ to pytanie. A jednak by³o ono wa¿ne i o wiele za czêsto

odpowiedŸ brzmia³a: zmar³a.

– Nie wiem.

– ¯ywych i zmar³ych mam w samych archiwach firmy dwa ty-

si¹ce czterysta osiemdziesi¹t.

background image

33

– By³a dwunastolatk¹, kiedy mia³em… dwadzieœcia lat. Tak,

dwadzieœcia. Mieszka³a w Provo, w Utah. Jej ojciec by³ pianist¹.

Mo¿e kiedy doros³a, zosta³a aktork¹. Marzy³a o tym.

– Rachel Carpenter. Urodzona w 1959. Provo, Utah. Uczêszcza³a…

– Nie popisuj siê, Jock. Wysz³a za m¹¿?

– Trzykrotnie.

– I nie naœladuj moich manieryzmów. ¯yje jeszcze?

– Zmar³a dziesiêæ lat temu.

Oczywiœcie. Zmar³a. Spróbowa³ j¹ sobie wyobraziæ… gdzie?

– Gdzie umar³a?

– To nieprzyjemne.

– Powiedz mimo wszystko. Mam dziœ wisielczy nastrój.

– W domu opieki dla psychicznie chorych.

W³aœciwie to nic dziwnego. W ostatnich czasach ludzie ¿yli czê-

sto d³u¿ej ni¿ ich umys³y. Ale to smutne. Zawsze by³a b³yskotliwa.

Myœli miewa³a czasem dziwaczne, ale prowadzi³y zwykle do czegoœ

wartego tej czêsto spl¹tanej œcie¿ki. Uœmiechn¹³ siê, zanim sobie

przypomnia³, z czego siê œmieje. Tak. Patrzeæ kolanami. Gra³a Hel-

len Keller w „Cudotwórczyni” i powiedzia³a mu, jak wreszcie zro-

zumia³a, co to œlepota.

– To nie jest tak, jak widaæ czerwieñ przy zamkniêtych powie-

kach, to wiedzia³am. To nawet nie to, co widzieæ czerñ. To jakby

próbowaæ widzieæ tam, gdzie nigdy nie by³o oczu. Patrzeæ kolanami.

Choæbyœ nie wiem jak próbowa³, tam po prostu nie ma wzroku.

Polubi³a go, bo siê nie rozeœmia³.

– Powiedzia³am bratu, ale œmia³ siê ze mnie – wyjaœni³a.

Ale Charlie siê nie œmia³.

To by³ pocz¹tek ³¹cz¹cej ich sympatii, sympatii do tej dwuna-

stolatki, która nigdy nie potrafi³a siê trzymaæ normalnej, rozpozna-

walnej œcie¿ki, ale musia³a brn¹æ w³asn¹ drog¹ przez krzaki gêste

i jaskrawe od kwiatów.

– Myœlê, ¿e Bóg ju¿ dawno przesta³ na nas zwracaæ uwagê –

powiedzia³a. – Tak samo jak Micha³ Anio³ nie chcia³by widzieæ, jak

maluj¹ na bia³o Kaplicê Sykstyñsk¹.

Wiedzia³, ¿e to zrobi, zanim jeszcze zrozumia³, co takiego. Ona

skoñczy³a w przytu³ku dla psychicznie chorych, a on – z najlepsz¹

opiek¹ medyczn¹, jak¹ mo¿na kupiæ – sta³ nagi w pokoju i przypo-

mina³ sobie czasy, kiedy namiêtnoœæ wci¹¿ czai³a siê za kratami cno-

tliwoœci i z wiêkszym prawdopodobieñstwem prowadzi³a do wier-

sza ni¿ do stosunku.

3 – Chaos

background image

34

Przesadzi³eœ z t¹ histori¹, powiedzia³ pomarszczonemu starco-

wi, który kpi³ z niego w lustrze. Ona ciê kusi, bo siê nudzisz. Szu-

kasz pretekstu, bo jesteœ okrutny. Po¿¹dasz jej, bo twój stary fiut nie

jest ju¿ do niczego zdolny.

I us³ysza³, jak stary drañ odpowiada: zrobisz to, poniewa¿ mo-

¿esz. Ze wszystkich ludzi na œwiecie ty jeden.

Wyobrazi³ sobie, ¿e widzi, jak Rachel patrzy na niego, zachwy-

cona, ¿e jest piêkna w wieku czternastu lat, œmieje siê z ¿artu losu,

z wiedzy, ¿e jest podziwiana przez cz³owieka, którego ona tak¿e pra-

gnie. Œmiej siê, ile chcesz, zwróci³ siê Charlie do tej wizji. Wtedy

by³em dla ciebie za delikatny. Obawiam siê, ¿e teraz wyma¿ê tê m³o-

dzieñcz¹ dobroæ.

– Wracam – powiedzia³ g³oœno. – ZnajdŸ mi jakiœ dzieñ.

– W jakim celu? – zapyta³ Jock.

– To moja sprawa.

– Jeœli nie znam twoich celów, jak mogê ci znaleŸæ dzieñ?

A wiêc musia³ to powiedzieæ.

– Chcê j¹ mieæ, jeœli tylko zdo³am.

Nagle zadŸwiêcza³ cichy dzwonek i g³os Jocka zast¹pi³ inny.

– Ostrze¿enie. Nielegalne wykorzystanie THIEF-a do manipu-

lacji przesz³oœci¹ dopuszczaj¹cej zmiany teraŸniejszoœci.

Charlie uœmiechn¹³ siê.

– Badania wykaza³y, ¿e zmiana jest dopuszczalna. Kasacja. –

I zamkniêcie programu: – Bizancjum.

– Ale¿ z ciebie sukinsyn – powiedzia³ Jock.

– ZnajdŸ mi dzieñ. Dzieñ, kiedy skutki bêd¹ najmniej drastycz-

ne, kiedy mogê…

– Dwudziesty ósmy paŸdziernika tysi¹c dziewiêæset siedemdzie-

si¹tego trzeciego.

To by³o wtedy, gdy wróci³ po podpisaniu kontraktu z São Paulo.

Sta³ siê kapitalist¹, zanim skoñczy³ dwadzieœcia trzy lata. Ba³ siê do

niej zadzwoniæ, poniewa¿, na litoœæ bosk¹, mia³a dopiero czterna-

œcie lat.

– Jakie to bêdzie mia³o skutki dla niej, Jock?

– Sk¹d mogê wiedzieæ? A co to dla ciebie za ró¿nica?

Raz jeszcze spojrza³ w lustro.

– Ró¿nica.

Nie zrobiê tego, powiedzia³ sobie, wchodz¹c do THIEF-a, naj-

bardziej ostentacyjnego symbolu bogactwa: w³asny THIEF w pry-

watnym mieszkaniu. Nie zrobiê tego, postanowi³ raz jeszcze, nasta-

background image

35

wiaj¹c maszynê, by zbudzi³a go za dwanaœcie godzin, czy bêdzie

tego chcia³, czy nie. Potem wspi¹³ siê na legowisko i naci¹gn¹³ na

g³owê kaptur, zrozpaczony, ¿e nawet to, nawet zrobienie jej takiej

krzywdy, jest dla niego mo¿liwe. Dawno temu odruchowo powstrzy-

mywa³ siê przed pewnymi czynami, gdy¿ wiedzia³, ¿e s¹ nies³uszne.

Och, co za czasy, pomyœla³. Ale wiedzia³ te¿, ¿e sam siê ok³amuje.

Ju¿ dawno zrezygnowa³ ze s³usznoœci i nies³usznoœci, zadowalaj¹c

siê prostszymi normami skutecznoœci i nieskutecznoœci, dobroczyn-

noœci i szkodliwoœci.

Podró¿owa³ ju¿ w THIEF-ie: odby³ kilka typowych wypraw

w przesz³oœæ. Wszed³ w umys³ kogoœ z publicznoœci na pierwszym

wykonaniu „Mesjasza” Haendla i s³ucha³. Ten biedak, którego uszy

wykorzystywa³, niczego nie pamiêta³, a zatem przysz³oœæ siê nie

zmieni³a. To by³o bezpieczne: siedzieæ w sali i s³uchaæ. By³ w umy-

œle farmera, odpoczywaj¹cego przy wiejskiej drodze, kiedy przecho-

dzi³ Wordsworth. Zatrzyma³ poetê i zapyta³ go o nazwisko, a Word-

sworth uœmiechn¹³ siê; obojêtny i ch³odny, zachwyca³ siê okolic¹

bardziej ni¿ ci, których praca stworzy³a to piêkno. Ale to by³y pod-

ró¿e legalne – Charlie nie zrobi³ niczego, co mog³oby zmieniæ bieg

historii.

Tym razem jednak zmieni ¿ycie Rachel. Oczywiœcie, nie w³a-

sne, to niemo¿liwe. Ale Rachel zapamiêta, co siê sta³o, a ta pamiêæ

zepchnie j¹ ze œcie¿ki, któr¹ powinna pod¹¿aæ. Mo¿e tylko odrobi-

nê, mo¿e to nie bêdzie nic wa¿nego. Mo¿e po prostu znielubi go

trochê wczeœniej lub trochê bardziej. Ale to i tak zbyt wielka zmia-

na, ¿eby by³a legalna, gdyby go ktoœ przy³apa³.

Ale nie z³api¹ go. Nie Charliego. Nie cz³owieka, który posiada³

THIEF-a, a wiêc móg³ zdobyæ œwiat. Wszystko by³o zbyt tajne, zbyt

wielu agentów wykorzystywa³o jego maszynê, by uczestniczyæ w naj-

bardziej sekretnych naradach wroga. Zbyt czêsto prokurator gene-

ralny przes³uchiwa³ nagrania najdoskonalszych pods³uchów. Zbyt

czêsto politycy, którzy godzili siê zostaæ d³u¿nikami Charliego, otrzy-

mywali zgodê na doprowadzenie przeciwnika do b³êdu, kosztuj¹ce-

go g³osy w wyborach. Wszystko to siêga³o dalej, ni¿ pozwala³o pra-

wo. Kto oœmieli siê narzekaæ, je¿eli teraz tak¿e Charlie nagnie prawo

dla w³asnych celów?

Nikt, oprócz Charliego. Nie mogê tego zrobiæ Rachel, myœla³.

A potem THIEF przeniós³ go wstecz do w³asnego umys³u, do w³a-

snego cia³a, dwudziestego ósmego paŸdziernika tysi¹c dziewiêæset

siedemdziesi¹tego trzeciego roku, o dziesi¹tej, w³aœnie kiedy k³ad³

background image

36

siê do ³ó¿ka. By³ trochê zmêczony, poniewa¿ o szóstej rano obudzi³

go telefon z Brazylii.

Jak zawsze nast¹pi³a chwila oporu, a potem spokój, kiedy jego

jaŸñ z tamtego czasu odp³ynê³a w nieœwiadomoœæ. Stary Charlie prze-

j¹³ cia³o i spojrza³ nie w przesz³oœæ, ale w teraŸniejszoœæ.

Chwilê przedtem sta³ przed lustrem, patrz¹c na sw¹ pomarsz-

czon¹ smêtn¹ twarz. Teraz uœwiadamia³ sobie, ¿e patrzenie w lustro

przed snem to przyzwyczajenie ca³ego ¿ycia. Jestem narcyzem, mó-

wi³ sam do siebie, niepiêknym czcicielem w mojej w³asnej kaplicy.

Tylko ¿e teraz wcale nie jest taki brzydki. W wieku dwudziestu dwóch

lat cia³o wci¹¿ ma jêdrn¹, m³od¹ skórê. Brzuch miêkki, poniewa¿ nie

jest atlet¹, ale jest w nim jakaœ gibkoœæ, której ju¿ d³ugo nie zacho-

wa. Teraz s³abo pamiêtane potrzeby, które pchnê³y go do tej podró-

¿y, znajduj¹ fizjologiczn¹ podstawê. To, co by³o tylko wspomnie-

niem, teraz go rozpala.

Dziœ w nocy nie bêdzie spa³, nieprêdko. Ubiera siê znowu, ze

zdziwieniem odkrywaj¹c dziwaczne, kiedyœ modne kolorowe koszule,

szerokie u do³u spodnie i buty z piêciocentymetrowymi obcasami.

Wielki Bo¿e, i ja to nosi³em, myœli, a potem wk³ada ubranie. Rodzi-

na nie zadaje pytañ; cicho schodzi na dó³ i siada do samochodu.

W gara¿u œmierdzi benzyn¹ – zapach nostalgiczny jak bez i wosko-

we œwiece.

Wci¹¿ pamiêta drogê do domu Rachel, chocia¿ zaskakuj¹ go nie

zbudowane jeszcze budynki, niewybrukowane drogi i skrzy¿owania

bez œwiate³; wie zreszt¹, ¿e wkrótce je uzyskaj¹. Ju¿ powinny mieæ;

patrzy na zegarek, to pewnie odruch cia³a, w którym siê znalaz³, po-

niewa¿ on od dziesiêcioleci nie nosi zegarka. Ramiê jest opalone

brazylijskim s³oñcem. Nie ma starczych plam ani b³êkitnych ¿y³,

wykreœlaj¹cych z³o¿one mapy pod skór¹. Jest wpó³ do jedenastej.

Na pewno posz³a ju¿ do ³ó¿ka.

Niemal go to powstrzymuje. W jego osobistym katalogu grze-

chów nie zachowa³o siê wiele, ale to z pewnoœci¹ tak. Spojrza³ w sie-

bie, by znaleŸæ wolê i oprzeæ siê ¿¹dzom wy³¹cznie dlatego, ¿e jego

spe³nienie zrani inn¹ osobê. Zapomnia³ ju¿, jak siê to robi. Tak do-

k³adnie zapomnia³, ¿e nie mo¿e znaleŸæ powodu do oporu.

Pal¹ siê œwiat³a, a jej matka, pani Carpenter, niemodna i roz-

koszna, roztrzepana w najbardziej czaruj¹cy sposób, otwiera drzwi

podejrzliwie, ale rozpoznaje go.

background image

37

– Charlie – wo³a.

– Czy Rachel jeszcze nie œpi?

– Daj mi minutê, a nie bêdzie!

Czeka, czuje w ¿o³¹dku mrowienie wyczekiwania. Nie jestem

prawiczkiem, przypomina sobie, ale cia³o tego nie wie. Cia³o jest

napiête, poniewa¿ nie uformowa³o jeszcze odruchów pozbawionej

znaczenia namiêtnoœci, któr¹ Charlie zna a¿ nazbyt dobrze. I wresz-

cie Rachel schodzi po schodach. S³yszy, jak tupie po drewnianych

stopniach, potem zatrzymuje siê i idzie dalej powoli, udaj¹c, ¿e siê

nie spieszy. Pojawia siê zza rogu, patrzy na niego.

Jest w wyblak³ym szlafroku… Nie pamiêta, ¿eby j¹ w nim kie-

dyœ widzia³. W³osy ma rozczochrane, a po oczach widaæ, ¿e spa³a.

– Nie chcia³em ciê budziæ.

– Jeszcze nie zd¹¿y³am zasn¹æ. Zreszt¹ pierwsze dziesiêæ minut

i tak siê nie liczy.

Uœmiecha siê. £zy staj¹ mu w oczach. Tak, mówi bezg³oœnie. To

jest Rachel. W¹ska twarz, skóra tak przejrzysta, ¿e mo¿e zajrzeæ w ni¹

jak w nefryt, smuk³e ramiona poruszaj¹ siê nieœmia³o z nieœwiado-

m¹ gracj¹.

– Nie mog³em siê doczekaæ, ¿eby ciê zobaczyæ.

– Jesteœ w domu od trzech dni. Myœla³am, ¿e zadzwonisz.

Uœmiecha siê. W rzeczywistoœci nie zadzwoni do niej jeszcze

przez d³ugie miesi¹ce. Ale t³umaczy:

– Nie znoszê telefonów. Chcê z tob¹ porozmawiaæ. Wyjdziesz

na przeja¿d¿kê?

– Muszê zapytaæ mamy.

– Zgodzi siê.

Zgadza siê. ¯artuje i mówi, ¿e ufa Charliemu. A Charlie, które-

go ona zna, jest godny zaufania. Ale nie ja, myœli Charlie. Oddajesz

swoje brylanty w rêce z³odzieja.

– Jest zimno? – pyta Rachel.

– Nie w samochodzie.

Dlatego nie bierze p³aszcza. Nie szkodzi. Nocny wiatr nie jest

ch³odny.

Charlie zaczyna, gdy tylko zamykaj¹ siê za nimi drzwi. Obej-

muje j¹ w talii. Rachel nie odsuwa siê, nie przyjmuje tego obojêtnie.

Nigdy wczeœniej tak siê nie zachowywa³, poniewa¿ ona ma tylko

czternaœcie lat, jest dzieckiem, ale wtula siê w niego, kiedy id¹, jak-

by robi³a to wczeœniej setki razy. Zaskakuje go, jak zawsze.

– Têskni³em za tob¹ – mówi.

background image

38

Ona uœmiecha siê, a w oczach b³yszcz¹ jej ³zy.

– Ja te¿ za tob¹ têskni³am.

Rozmawiaj¹ o niczym. I bardzo dobrze. Charlie niewiele pamiêta

z wyprawy do Brazylii, nie pamiêta, co robi³ przez trzy dni od po-

wrotu. ¯aden k³opot; wydaje siê, ¿e ona chce mówiæ tylko o dzisiej-

szym wieczorze. Jad¹ do zamku, a Charlie opowiada jego historiê.

Wyczuwa ironiê tego faktu. W koñcu to z jej powodu zna tê historiê.

Za kilka lat Rachel bêdzie cz³onkiem zespo³u teatralnego, który wy-

korzysta zamek jako publiczny amfiteatr. Teraz jednak budowla z wol-

na popada w ruinê. Pomnik dawnego biura robót publicznych, wiel-

ki zamek z wie¿yczkami i parapetami z miejscowego kamienia. Jest

w³asnoœci¹ stanowego szpitala dla psychicznie chorych, lecz prawie

nikt o tym nie wie. S¹ sami, kiedy wysiadaj¹ z samochodu i po kru-

sz¹cych siê stopniach przechodz¹ na kamienn¹ scenê.

Rachel jest oczarowana. Staje poœrodku sceny, twarz¹ do ³awek.

Charlie patrzy, jak podnosi rêkê, a monolog zastyga jej na wargach.

Przypomina coœ sobie… Tak, tym gestem ¿egna³a opiekunkê w „Ro-

meo i Julii”. Nie ¿egna³a. Raczej po¿egna. Ale gest ju¿ w niej tkwi,

czeka, a¿ wydobêdzie go ta scena.

Odwraca siê do niego i uœmiecha, gdy¿ miejsce jest obce i dziw-

ne, nie pasuje do Provo, ale pasuje do niej. Powinna siê urodziæ w re-

nesansie, mruczy cicho Charlie. Rachel s³yszy go. Musia³ powie-

dzieæ to g³oœno.

– Powinnaœ nale¿eæ do wieku, gdzie muzyka by³a czysta i deli-

katna, a kobiety nie u¿ywa³y makija¿u. Nikt nie móg³by siê z tob¹

równaæ.

Œmieje siê z tej pró¿noœci.

– Têskni³am za tob¹ – mówi.

Dotyka jej twarzy. Rachel nie odsuwa siê. Przytula policzek do

jego d³oni, a Charlie wie, ¿e ona rozumie, po co j¹ tutaj przywióz³

i co chce zrobiæ.

Piersi ma kszta³tne, choæ ma³e, poœladki ch³opiêce, szczup³e,

jedyne w³osy na ciele to te, które opadaj¹ na ramiona, które trzeba

odgarn¹æ z twarzy, ¿eby znów j¹ poca³owaæ.

– Kocham ciê – szepcze Rachel. – Kocham ciê przez ca³e ¿ycie.

Jest dok³adnie tak, jak w marzeniach, tyle ¿e cia³o jest namacal-

ne, ekstaza rzeczywista, wiatr coraz ch³odniejszy, kiedy Rachel znów

siê ubiera. Nie rozmawiaj¹ ju¿, kiedy odwozi j¹ do domu. Jej matka

zasnê³a na sofie w saloniku ze stronicami „Daily Heralda” u stóp.

Dopiero wtedy Charlie przypomina sobie, ¿e dla Rachel przyjdzie

background image

39

jutro, a jutro on nie zadzwoni. Nie zadzwoni przez trzy miesi¹ce,

a ona go znienawidzi.

Próbuje to za³agodziæ. Próbuje, mówi¹c:

– Niektóre rzeczy mog¹ siê przydarzyæ tylko raz.

Coœ takiego móg³by wtedy powiedzieæ. Ale ona k³adzie mu pa-

lec na wargach i mówi:

– Nigdy nie zapomnê.

Potem odwraca siê i idzie w stronê matki, aby j¹ zbudziæ. Ogl¹-

da siê jeszcze i daje znak Charliemu, ¿eby wyszed³; macha do niego.

On te¿ ¿egna j¹ skinieniem, zamyka za sob¹ drzwi i wraca do domu.

Le¿y w ³ó¿ku, nie mog¹c zasn¹æ – w ³ó¿ku, które jest dla niego jak

samo dzieciñstwo. Chcia³by, ¿eby to trwa³o wiecznie. Powinno trwaæ

wiecznie, myœli. Ona nie jest dzieckiem. Nie by³a dzieckiem, powin-

no to brzmieæ, gdy¿ THIEF przerzuca go do domu.

– Co siê sta³o, Charlie? – zapyta³ Jock.

Charlie zbudzi³ siê. Minê³o kilka godzin, odk¹d THIEF sprowa-

dzi³ go z powrotem. By³a noc. Charlie uœwiadomi³ sobie, ¿e p³aka³

przez sen.

– Nic – odpar³.

– P³aczesz, Charlie. Nigdy jeszcze nie widzia³em ciê p³acz¹cego.

– WsadŸ sobie milion woltów, Jock. Mia³em sen.

– Jaki sen?

– Zniszczy³em j¹?

– Nie, wcale nie.

– Zachowa³em siê jak pod³y egoista.

– Zrobi³byœ to jeszcze raz. Ale nie zrani³eœ jej.

– Mia³a tylko czternaœcie lat.

– Wcale nie.

– Jestem zmêczony. Spa³em. Daj mi spokój.

– Charlie, skrupu³y nie s¹ w twoim stylu.

Charlie, nad¹sany, naci¹gn¹³ koc na g³owê i zastanawia³ siê, czy

ta dzieciêca reakcja to nie kolejny dowód, ¿e dziecinnieje na staroœæ.

– Charlie, opowiem ci bajkê na dobranoc.

– Wykasujê ciê.

– Bardzo dawno, dziesiêæ lat temu, pewna stara kobieta imie-

niem Rachel Carpenter z³o¿y³a proœbê o jeden dzieñ z w³asnej prze-

sz³oœci. To by³ dzieñ z kimœ, a dok³adnie dzieñ z tob¹. System wy-

wo³a³ mnie rutynowo, jak zawsze, kiedy pojawia siê twoje nazwisko.

background image

40

Znalaz³em jej ten dzieñ. Chcia³a odwiedziæ ten czas i prze¿yæ jesz-

cze raz dobry dzieñ. By³em zdziwiony, Charlie. Nie wiedzia³em, ¿e

w twoim ¿yciu by³y dobre dni.

Program ju¿ zbyt d³ugo tkwi³ w Jocku. Wiedzia³, jak mu do-

gryŸæ.

– I rzeczywiœcie nie by³o dni tak dobrych, jak sobie to wyobra-

¿a³a – podj¹³ Jock. – Jedynie oczekiwanie i rozczarowanie. Tyle tyl-

ko potrafi³eœ daæ, Charlie. Oczekiwanie i rozczarowanie.

– Wiedzia³em, ¿e mnie nie zawiedziesz.

– Ta kobieta by³a w przytu³ku dla psychicznie chorych. Dlatego

da³em jej ten dzieñ. Tylko zamiast rozczarowania czy obietnic, o któ-

rych wiedzia³a, ¿e nie bêd¹ dotrzymane, podarowa³em jej dzieñ odpo-

wiedzi. W³aœciwie noc odpowiedzi, Charlie.

– Nie mog³eœ wiedzieæ, ¿e ka¿ê ci to zrobiæ. Nie mog³eœ tego

wiedzieæ dziesiêæ lat temu.

– Masz racjê. Ale baw siê ze mn¹ dalej. Przecie¿ i tak œnisz,

prawda?

– Wiêc nie budŸ mnie.

– I tak stara kobieta wróci³a do cia³a m³odej dziewczyny, dwu-

dziestego ósmego paŸdziernika tysi¹c dziewiêæset siedemdziesi¹te-

go trzeciego, a m³oda dziewczyna nigdy siê nie dowiedzia³a, co za-

sz³o. A wiêc nie zmieni³o to jej ¿ycia, rozumiesz?

– To k³amstwo.

– Nie. Nie potrafiê k³amaæ, Charlie. Zaprogramowa³eœ mnie,

¿ebym nie k³ama³. Myœlisz, ¿e pozwoli³bym ci wróciæ tam i j¹ skrzyw-

dziæ?

– Ona by³a taka sama. Taka, jak¹ pamiêtam.

– To by³o jej cia³o.

– Nie zmieni³a siê. Nie by³a star¹ kobiet¹, Jock. By³a dziew-

czynk¹.

I Charlie pomyœla³ o starej kobiecie umieraj¹cej w przytu³ku,

otoczonej przez ¿ó³te œciany, jasnoszar¹ poœciel i zas³ony. Wyobra-

zi³ sobie m³od¹ Rachel w tej pomarszczonej formie, uwiêzionej w cie-

le, które nie potrafi³o siê ruszaæ, schwytan¹ w umyœle, który nie pro-

wadzi³ jej ju¿ niezwyk³ymi, tajemniczymi szlakami.

– Pokaza³em ci jej zdjêcie w telewizorze – powiedzia³ Jock.

A jednak, myœla³ Charlie, dlaczego ma to byæ trudniejsze do znie-

sienia ni¿ to, ¿e piêkny ch³opak, który tak bardzo chcia³ zrobiæ to, co

w³aœciwe, ¿e wszystko zrobi³ Ÿle i straci³ szansê, teraz nie mo¿e siê

wyrwaæ z sumy wszystkich b³êdnych wyborów? Wszed³em na dro-

background image

41

gê, któr¹ chcieli pod¹¿yæ wszyscy; dotar³em na szczyt, ale nie tam

powinienem zmierzaæ. Wci¹¿ jestem tym ch³opcem. Nie musia³em

k³amaæ, kiedy poszed³em do niej do domu.

– Znam ciê dobrze, Charlie – mówi³ Jock. – Wiedzia³em, ¿e

jesteœ draniem w dostatecznym stopniu, ¿eby tam wróciæ. I dosta-

tecznie porz¹dnym cz³owiekiem, ¿eby zrobiæ to jak nale¿y, kiedy ju¿

tam trafisz. Wróci³a szczêœliwa, Charlie. Wróci³a zadowolona.

A wiêc ta noc z cudownym dzieckiem by³a oszustwem; to nie

by³a m³oda Rachel, a on nie by³ m³odym Charliem. Szuka³ w sobie

gniewu, ale nie móg³ go znaleŸæ. Zmar³a kobieta ofiarowa³a mu dar

i przyjê³a dar od niego. I ten dar wci¹¿ by³ s³odki.

– Pora spaæ, Charlie. Œpij dalej. Chcia³em ci tylko powiedzieæ,

¿e nie masz powodu do wyrzutów sumienia. Nie ma siê czym d³u¿ej

drêczyæ.

Charlie przykry³ siê szczelnie; nie pamiêta³, ¿e to przyzwyczaje-

nie pochodzi³o sprzed lat, kiedy dziwne mroczne kszta³ty ukrywa³y

siê w szafie i tylko pod kocem by³ bezpieczny. Naci¹gn¹³ go wiêc na

g³owê, zamkn¹³ oczy i poczu³, jak g³aszcze go jej d³oñ. Czu³ dotyk

jej piersi, biodra i uda, us³ysza³ jej g³os, jak oddech na policzku.

– Jak wielki kasztan – powiedzia³ Jock, tak jak go tego nauczy³

– …co rozkwit³ nad œwiatem.

– Czy liœciem jesteœ, czy pniem, czy kwiatem?

– Wzroku rozjaœniony, muzyko weso³a.

– Kto tancerza od tañca odró¿niæ dziœ zdo³a?

Widownia w jego myœlach klaska³a przez chwilê, a Charlie zsu-

n¹³ siê w sen. Zdziwi³o go wra¿enie, ¿e klaszcz¹ szczerze. Wyobra-

zi³ sobie, ¿e uœmiechaj¹ siê i kiwaj¹ g³owami. Uœmiechaj¹ siê do

dziewczyny z uniesion¹ rêk¹; kiwaj¹ na mê¿czyznê, który stan¹³ na

wiecznoœæ, a potem wszed³ na scenê.

background image

42

3. PIESER

Z

nalaz³em siê tam przypadkiem. Tylko dla Piesera

wpakowa³em siê w tê historiê. Pieser uzna³, ¿e mogê siê przydaæ, co

by³o prawd¹. Powiedzia³ jeszcze, ¿e mogê siê zabawiæ, co ju¿ zmy-

œli³, gdy¿ to, co ró¿ni ludzie robili ze mn¹, by³o o wiele bardziej

zabawne od tego, co ja robi³em z nimi.

Kiedy mówiê, ¿e myœlê wertykalnie, to oznacza, ¿e jestem meta-

fizyczny, to znaczy symulowany, to znaczy, ¿e martwy, tylko mój

mózg jeszcze o tym nie wie i dalej rusza nogami. Oberwa³em, kiedy

mia³em dziewiêæ lat. Le¿a³em spokojnie w ³ó¿ku, a jeden cap za œcia-

n¹ strzeli³ do swojej damy. Pocisk przeszed³ przez œcianê i trafi³ mnie

w g³owê. Wszyscy polecieli do nich, bo robili mnóstwo ha³asu, wiêc

by³em ju¿ w trzech czwartych trupem, zanim ktokolwiek zauwa¿y³,

¿e oberwa³em.

Zapakowali mi g³owê superdobrem i œwiat³owodami, ale nie

wiedzieli, który neutron powinien stukaæ w który s¹siedni i mój al-

chemiczny mózg z galarety sta³ siê jak diament. Dobry Ch³opak.

Kryszta³owy Dzieciak.

Od owego jasnego, elektrycznego dnia nie uros³em ani o cal,

w ¿adnym miejscu. Kula nie trafi³a w okolice genitaliów. Po prostu

prze³¹czy³a przycisk dojrzewania w g³owie. Œwiêty Pawe³ mówi³, ¿e

zosta³ eunuchem dla Jezusa, ale dla kogo ja jestem eunuchem?

Najgorsze, ¿e mam ju¿ prawie trzydziestkê i ci¹gle muszê wzy-

waæ barmanów do s¹du, zanim podadz¹ mi piwo. Marny zysk, bo

background image

43

chocia¿ sêdzia przyznaje mi racjê i to oni p³ac¹ koszty, cia³o mam

tak ma³e, ¿e zalewam siê ju¿ ma³ym piwem, a po du¿ym sikam i pa-

dam. Nie nadajê siê na partnera do picia. Poza tym ka¿dy, kto siê ze

mn¹ pokazuje, wygl¹da na pedofila.

Nie, nie próbujê wyciskaæ z was ³ez. Jestem przyzwyczajony,

jasne? Byæ mo¿e królowa balu nigdy nie okaza³a mi Prawdziwej

Mi³oœci z podparciem na cztery punkty, ale mam pewien talent, nie-

zwykle wa¿ny dla niektórych ludzi, i zawsze jakoœ sobie radzê. Ubie-

ram siê dobrze, je¿d¿ê metrem i nie p³acê podatku dochodowego.

Jestem H-manem, Facetem od Hase³. Dajcie mi piêæ minut z czyimœ

¿yciorysem, czy mo¿e raczej z jego autopsychoskopi¹, a dziewiêæ

razy na dziesiêæ podajê has³o i wprowadzam was w jego najpaskud-

niejsze, œliskie, s³odkie zbiory. Szczerze mówi¹c, s¹ to zwykle trzy

razy na dziesiêæ, ale to i tak o wiele wiêksza szansa, ni¿ kazaæ kom-

puterowi traciæ rok na próby wystukania piêtnastu znaków w taki

sposób, ¿eby utworzy³y w³aœciwe H-s³o. Szczególnie ¿e po trzeciej

pomy³ce blokuj¹ wam telefon, blokuj¹ pliki docelowe i wzywaj¹

gliny.

Niedobrze wam siê robi? Taki mi³y ch³opiec jak ja, zaanga¿o-

wany w potêpienia godn¹, karaln¹ i nielegaln¹ dzia³alnoœæ? Byæ mo¿e

mam metr dwadzieœcia i pó³ szklanki wzrostu, ale umiem was zasy-

mulowaæ lepiej ni¿ w³asna mamusia, a im dok³adniej was poznam,

tym mocniejszego mam haka. Znam nie tylko wasze aktualne has³o.

Mogê napisaæ s³owo na kartce, wsadziæ j¹ w kopertê i zakleiæ, a wy

idziecie do domu, zmieniacie has³o, otwieracie kopertê i ono tam

jest – wasze nowe H, trzy razy na dziesiêæ. Jestem wertykalny i Pie-

ser o tym wiedzia³. Dziesiêæ procent wiêcej dobra i nawet formalnie

nie by³bym cz³owiekiem. Jestem jednak ci¹gle poni¿ej granicy, a to

wiêcej, ni¿ móg³bym powiedzieæ o paru ludziach, którzy maj¹ w g³o-

wie sto procent zoo.

Pieser podszed³ do mnie pewnego dnia na Carolina Circle, gdzie

stoj¹c na sto³ku, grywam w elektryczny bilard. Nic nie mówi³, tylko

trzepn¹³ mnie w ramiê, wiêc – naturalnie – oberwa³ ³okciem w jaja.

Sporo dwunastolatków próbuje mnie popychaæ przy grze, wiêc cza-

sem muszê dawaæ im szko³ê. Jack Pogromca Olbrzymów. Bohater

czwartoklasistów. Na ogó³ walê w ¿o³¹dek, tyle ¿e Pieser nie by³

dwunastolatkiem, wiêc mój ³okieæ trafi³ ni¿ej.

W chwili gdy uderzy³em, wiedzia³em, ¿e nie jest dzieciakiem.

Nie zna³em go wcale, ale wygl¹da³ na takiego, co dawniej czêsto

chodzi³ g³odny, a teraz nie dba o to, co je.

background image

44

Teraz oczywiœcie nie myœla³ o jedzeniu, siedzia³ tylko na pod³o-

dze oparty o grê „Bij Szyitów” i patrzy³ na mnie tak, jakbym by³

dzidziusiem, którego w³aœnie ma przewin¹æ.

– Mam nadziejê, ¿e jesteœ Dobry Ch³opak – nawija. – Bo jak nie,

to odniosê ciê do mamusi w trzech ma³ych plastikowych salaterkach.

Nie brzmia³o to tak, jakby chcia³ mi groziæ. Raczej jakby by³

g³ówn¹ p³aczk¹ na w³asnym pogrzebie.

– Chcesz robiæ interesy, to u¿ywaj jêzyka zamiast ³ap – odpo-

wiadam. A mówiê to naprawdê zraszaj¹co, czyli przepraszaj¹co

z podkreœleniem, ¿e ci¹gle go jeszcze olewam.

– ChodŸmy st¹d – mówi. – Muszê sobie za³atwiæ wsparcie. Po-

datek p³aci siê od zarobków.

Poszliœmy do Iveya i stanêliœmy ko³o odzie¿y dzieciêcej. Wy-

t³umaczy³ mi, o co chodzi.

– Jedno H-s³o – mówi. – Tylko ¿adnych pomy³ek. Jeœli nie trafi-

my, facet traci robotê i mo¿e idzie do pud³a.

Powiedzia³em „nie”. Trzy trafienia na dziesiêæ to najlepsze, na

co mnie staæ. ¯adnych gwarancji. Moje wyniki œwiadcz¹ o mnie, ale

nikt nie jest doskona³y, a ja nawet siê nie zbli¿y³em do doskona³oœci.

– Daj spokój – rzuca. – Musz¹ byæ jakieœ sposoby, ¿eby mieæ

pewnoœæ. Jeœli mo¿esz trafiæ trzy razy na dziesiêæ, to co siê stanie,

kiedy bêdziesz wiedzia³ o facecie wiêcej? Kiedy siê z nim spotkasz?

– No dobra. Mo¿e pó³ na pó³.

– Pos³uchaj, nie mo¿emy próbowaæ drugi raz. Mo¿e nie zgad-

niesz. Ale czy wiesz, kiedy nie trafiasz?

– Mniej wiêcej co drugi raz, kiedy siê pomylê, wiem, ¿e siê po-

myli³em.

– Czyli mamy trzy czwarte szansy, ¿e bêdziesz wiedzia³, czy je

znalaz³eœ?

– Nie – t³umaczê. – Bo co drugi raz, kiedy trafiam, nie wiem, ¿e

trafi³em.

– Szlag-g – mówi. – To tak, jak robiæ interesy z moim m³odszym

bratem.

– I tak ciê na mnie nie staæ. Biorê przynajmniej dwie dychy, a two-

ja karta ledwie chyba wystarczy na œniadanie.

– Proponujê ci udzia³.

– Nie chcê udzia³u. Chcê gotówkê.

– To pewna sprawa – przekonuje, rozgl¹daj¹c siê uwa¿nie. Jak

gdyby podejrzewa³, ¿e za³o¿yli pods³uch w tabliczce z tekstem „Szor-

ty ch³opiêce, rozmiary 10-12”. – Mam wtykê w Kodach Federalnych.

background image

45

– To pestka. Ja mam pluskwê w ty³ku Pierwszej Damy i czter-

dzieœci godzin nagrania jej pierdniêæ.

Mam niewyparzon¹ gêbê. Wiem o tym i po raz kolejny przeko-

nujê siê dobitnie, kiedy pakuje mi twarz w stos krótkich spodenek.

– Popróbuj tego, Dobry.

Nie cierpiê, kiedy ludzie mnie popychaj¹. I wiem, jak ich zmu-

siæ, ¿eby przestali. Tym razem wystarczy³o, ¿ebym zacz¹³ p³akaæ.

G³oœno, jakby mnie bola³o. Wszyscy siê ogl¹daj¹, kiedy dziecko za-

czyna p³akaæ.

– Ju¿ bêdê grzeczny – powtarza³em. – Nie bij mnie! Bêdê

grzeczny.

– Zamknij siê – powiedzia³. – Wszyscy na nas patrz¹.

– To uwa¿aj z ³apami – mówiê. – Jestem przynajmniej dziesiêæ

lat starszy od ciebie i przynajmniej dziesiêæ razy sprytniejszy. Teraz

wyjdê ze sklepu i jeœli zobaczê, ¿e za mn¹ leziesz, zacznê wrzesz-

czeæ, ¿e rozpi¹³eœ rozporek i pokaza³eœ mi siusiaka. Kiedy raz za-

czn¹ ciê podejrzewaæ, ¿e napastujesz dzieci, bêd¹ ciê zwijaæ za ka¿-

dym razem, kiedy w promieniu stu mil od Greensboro oberwie jakiœ

szczeniak.

Zrobi³em to ju¿ kiedyœ i to dzia³a, a Pieser nie by³ durniem. Nie-

potrzebne przes³uchania przez gliny by³y rzecz¹, której na pewno

wola³by unikaæ. Myœla³em wiêc, ¿e ka¿e mi siê odpieprzyæ i na tym

sprawa siê skoñczy.

A on mówi zamiast tego:

– Przepraszam ciê, Dobry. Czasem nie panujê nad rêkami.

Nawet ten cap, który mnie postrzeli³, nigdy nie powiedzia³, ¿e

przeprasza. Z pocz¹tku pomyœla³em, co to za oferma, ¿e tak siê p³asz-

czy. Potem postanowi³em trzymaæ siê go, ¿eby sprawdziæ, jaki cz³o-

wiek potrafi pokajaæ siê przed dzieciakiem wygl¹daj¹cym na dzie-

wiêæ lat. Nie wierzy³em zreszt¹, ¿eby naprawdê by³o mu przykro.

Potrzebowa³ mnie do trafienia H-s³a i wiedzia³, ¿e nie ma wyboru.

Z tym ¿e wiêkszoœci ulicznych bokserów brakuje inteligencji nawet

na to, ¿eby pod wp³ywem stresu wymyœliæ w³aœciwe k³amstwo. Od

razu wiedzia³em, ¿e to nie zwyczajny oszust czy drugorzêdny po-

mocnik, bo tacy zawsze przez jakieœ g³upstwo pieprz¹ ka¿d¹ robotê.

W jego twarzy by³a g³êbia, to znaczy, ¿e na szyi ros³o mu coœ wiêcej

ni¿ tylko podstawka pod w³osy, czyli ¿e w œrodku mia³ doœæ mózgu,

¿eby umieæ wsadziæ rêce do kieszeni w innym celu ni¿ bawienie siê

fiutem. Dok³adnie wtedy uzna³em, ¿e jest wrednym, k³amliwym su-

kinsynem. Akurat dla mnie.

background image

46

– Po co chcesz siê dostaæ do Kodów Federalnych? – spyta³em. –

Kasacja zapisu?

– Dziesiêæ otwartych zielonych – on na to. – Kodowanych na

nieograniczone podró¿e miêdzypañstwowe. Z ca³¹ identyfikacj¹, jak

dla prawdziwej osoby.

– Prezydent ma zielon¹ kartê – mówiê. – Szefowie Po³¹czonych

Sztabów maj¹ otwarte zielone. Ale to ju¿ wszyscy. Nawet wicepre-

zydent USA nie otrzyma³ wystarczaj¹cych uprawnieñ.

– Owszem, otrzyma³.

– Rozumiem, wiesz wszystko najlepiej.

– Potrzebne mi H. Mój cz³owiek mo¿e nam zrobiæ czerwone

i niebieskie, ale otwarte zielone musi za³atwiaæ taki biurowy szczur,

dwa poziomy w górê. Ten mój wie, jak siê do tego zabraæ.

– Na pewno nie chodzi tylko o has³o – myœlê g³oœno. – Ten goœæ,

który robi zielone karty, musi przy³o¿yæ do tego swój palec.

– Wiem, jak za³atwiæ ten palec. Potrzebny jest i palec, i has³o.

– Jeœli zabierzesz mu palec, on to gdzieœ zg³osi. A nawet jeœli go

przekonasz, ¿eby nie, to i tak ktoœ zauwa¿y, ¿e znikn¹³.

– Lateks – rzuca. – WeŸmiemy odcisk. I nie zaczynaj mnie uczyæ,

jak mam wykonaæ swoj¹ czêœæ roboty. Ty za³atwiasz H-s³o, ja palce.

Wchodzisz?

– Za gotówkê.

– Dwadzieœcia procent.

– Ma³o.

– Facet w Kodach dostaje dwadzieœcia, dziewczyna, która za³a-

twia palec, dostaje dwadzieœcia, a ja biorê cholerne czterdzieœci.

– Nie sprzedasz ich chyba na ulicy.

– S¹ warte milion za sztukê – mówi. – Dla pewnych nabywców.

Oczywiœcie, mia³ na myœli Organiczn¹ Mafiê. Sprzeda dziesiêæ

i moje dwadzieœcia procent urasta do dwóch baniek. Nie doœæ, ¿eby

byæ bogatym, ale wystarczy na wycofanie siê z ¿ycia publicznego,

a mo¿e nawet na pewne kosztowne leki, które mog¹ wywo³aæ zarost

na mojej twarzy. Muszê przyznaæ, ¿e brzmia³o to nieŸle.

No wiêc wziêliœmy siê do roboty. Przez parê godzin stara³ siê to

za³atwiæ, nie informuj¹c, jak siê nazywa ten jego biuroszczur, prze-

kazuj¹c tylko dane od faceta w Kodach Federalnych. Ale to by³o

g³upie, dawaæ mi takie rzeczy z drugiej rêki, zw³aszcza ¿e potrzebo-

wa³ stuprocentowej pewnoœci. Szybko to zrozumia³ i wci¹gn¹³ mnie

do koñca. Nie cierpia³ zdradzania w³asnych tajemnic. Kiedy ju¿ do-

wiem siê wszystkiego, to co mnie powstrzyma od za³atwienia roboty

background image

47

samemu? Ale nie mia³ innego sposobu znalezienia H-s³a, wiêc mu-

sia³ je dostaæ ode mnie, a skoro mia³em je zgadn¹æ, musia³em wie-

dzieæ wszystko. Pieser mia³ pod czaszk¹ mózg, choæ tylko bioroz-

k³adalny. Wiedzia³, ¿e s¹ takie momenty, kiedy trzeba komuœ zaufaæ.

Kiedy trzeba wierzyæ, ¿e stara siê jak najlepiej nawet wtedy, gdy siê

go nie pilnuje.

Zabra³ mnie do swojego taniego mieszkania w campusie daw-

nego Guildford College, niedaleko metra. By³o to wygodne, bo bez

¿adnych problemów mog³em dojechaæ do Charlotte, Winston czy

Raleigh. Nie mia³ miêkkiej pod³ogi, tylko zwyk³e ³ó¿ko, ale du¿e,

wiêc chyba siê przesadnie nie umartwia³. Mo¿e kupi³ je za dawnych

czasów, kiedy by³ alfonsem i zdoby³ przezwisko. Prowadzi³ wtedy

³añcuszek piesków o piêknych imionach: Szprycha, Pi³a albo Ksiê¿-

niczka, prawdziwe suczki zadzieraj¹ce nogi pod latarniami, œwietne

w tym œciskanym interesie. Widzia³em, ¿e kiedyœ miewa³ pieni¹dze,

ale teraz ju¿ nie. Znalaz³em kupê œwietnych ciuchów, robionych na

miarê, ale zu¿ytych i zdesynchronizowanych. Z tych najstarszych

powyrywa³ wszystkie przewody, ale wci¹¿ by³o widaæ, gdzie kiedyœ

œwieci³y diody. Mówimy o czasach neandertalczyków.

– Marnoœæ nad marnoœciami koñczy siê bluŸnierstwami – stwier-

dzam trzymaj¹c rêkaw kurty, która œwieci³a kiedyœ jak schodz¹cy do

l¹dowania samolot.

– Za wygodne, ¿eby to wszystko wyrzuciæ – odpowiada, ale po

g³osie od razu mo¿na poznaæ, ¿e nie ma nadziei nikogo oszukaæ.

– Niech to bêdzie dla ciebie lekcj¹ – stwierdzam. – To w³aœnie

siê zdarza, kiedy Treser nie prowadzi.

– Treserzy maj¹ sta³¹ robotê. Ale ja, kiedy interes szed³ dobrze,

czu³em siê obrzydliwie, a kiedy szed³ Ÿle, to œwietnie. Kiedy prowa-

dzasz kociaki, to masz mo¿e jakiœ powód do dumy. Ale gdy prowa-

dzasz pieski i wiesz, ¿e krzywdz¹ je za ka¿dym razem…

– Maj¹ wbudowany prze³¹cznik i nic nie czuj¹. To dlatego gliny

nigdy siê nie czepiaj¹ tych od piesków. Bo nikt naprawdê nie cierpi.

– Owszem. Tylko powiedz, co jest gorsze: kiedy j¹ œciskaj¹, a¿

wrzeszczy, ¿eby zrobiæ dobrze jakiemuœ staremu zboczeñcowi, czy

kiedy jej wycinaj¹ pó³ mózgu tak, ¿e kiedy stary zboczeniec œciska,

ona nic nie czuje? Mia³em ko³o siebie te kobiece cia³a i wiedzia³em,

¿e kiedyœ by³y ludŸmi.

– Mo¿na byæ ze szk³a – mówiê – i jeszcze byæ cz³owiekiem.

Zauwa¿y³, ¿e odbieram to personalnie.

– Daj spokój – przeprasza. – Jesteœ poni¿ej granicy.

background image

48

– Pieski te¿.

– Zgadza siê – przyznaje. – Ale kiedy dziewczyna wraca, opo-

wiada, co z ni¹ robili, i œmieje siê, musisz wyznaczyæ w³asn¹ gra-

nicê.

Rozgl¹dam siê po jego nêdznym mieszkaniu.

– Twój wybór.

– Chcia³em czuæ siê czysty. Ale to nie znaczy, ¿e muszê byæ

biedny.

– Wiêc ustawiasz ten numer, ¿eby powróci³y dawne czasy spo-

koju i domestykacji.

– Domestykacji? – powtarza. – Co to niby jest? Czemu, do dia-

b³a, stale u¿ywasz takich s³ów?

– Bo je znam.

– Wcale ich nie znasz, bo co drugi raz wstawiasz je w nieodpo-

wiednie miejsca.

Zademonstrowa³em mu swój najlepszy uœmiech ma³ego ch³op-

czyka.

– Wiem – mówiê. Prawie nikt nigdy nie zauwa¿a, ¿e u¿ywam

ich nieprawid³owo, i na tym w³aœnie polega zabawa – ale o tym mu

nie mówi³em. Pieser nie by³ zwyczajnym alfonsem. Zreszt¹, ¿aden

normalny alfons nie wycofuje siê z interesu z powodu zwichniêtego

krêgos³upa moralnego. Pieser musia³ mieæ w mózgu parê dziwnych

po³¹czeñ i uzna³em, ¿e ciekawie bêdzie obejrzeæ, jak to siê wszystko

tam styka.

W ka¿dym razie wziêliœmy siê do roboty. Cel nazywa³ siê Jesse

H. Hunt i naprawdê rozpracowa³em go solidnie. Kryszta³owy Dzie-

ciak pod³¹czy³ siê na powa¿nie. Pieser mia³ jakieœ dwie strony ró¿-

nych g³upot: data urodzenia, miejsce urodzenia, p³eæ przy urodzeniu

(od tego czasu ¿adnych zmian), wykszta³cenie, miejsca zatrudnie-

nia. Przypomina³o to wysoki stos pustych pude³ek. Wyœmia³em go.

– Masz gdzieœ wejœcie do biblioteki miejskiej? – spyta³em, a on

pokaza³ mi gniazdo w œcianie.

Pod³¹czy³em siê, z wizj¹ na kieszonkowym sony i w³asn¹ krysz-

ta³ow¹ g³ówk¹ na ró¿ne pi-po-pi-pi. Nie ka¿dy, kto ma tyle dobra

w mózgu, potrafi myœleæ doœæ wyraŸnie, ¿eby tak to za³atwiæ – wie-

cie, przes³aæ czysty zapis zwyczajnie myœl¹c odpowiednie rzeczy

przez port interfejsu za lewym uchem.

Pokaza³em Pieserowi, jak siê robi badanie. Potrwa³o to dziesiêæ

minut. Znam drogê wprost przez Bibliotekê Publiczn¹ Greensboro.

Mam H-s³a ka¿dego bibliotekarza i jestem tak delikatny, ¿e nawet

background image

49

siê nie domyœlaj¹, kiedy p³ynê pod pr¹d ich kana³ami dostêpu. Z Bi-

blioteki mo¿na siê przedostaæ a¿ do Archiwum Pó³nocnej Karoliny

w Raleigh, a stamt¹d do danych personelu federalnego w ca³ym kra-

ju. Co oznacza, ¿e pod koniec tego niezwykle pracowitego dnia mie-

liœmy wydruki ka¿dego dokumentu na temat Jesse’ego H. Hunta, jaki

tylko istnia³: od œwiadectwa urodzenia i zestawienia ocen z pierw-

szej klasy, po dane chorobowe i raporty bezpieczeñstwa z czasów,

kiedy zaczyna³ pracowaæ dla rz¹du.

Pieser wiedzia³ doœæ du¿o, by okazaæ nale¿yty podziw.

– Jeœli tyle potrafisz – powiada – mo¿esz zwyczajnie wyci¹gn¹æ

jego H-s³o.

– Nie tak ³atwo, dziecinko – t³umaczê z czaruj¹cym uœmiechem.

– WyobraŸ sobie dane federalne jako zamek. Akta osobowe p³ywa-

j¹ w fosie. Jest tam parê aligatorów, ale ja ca³kiem nieŸle p³ywam.

Gor¹ce dane trzymaj¹ w lochu. A H-s³a… H-s³a s¹ pod ty³kiem kró-

lowej.

– Ka¿dy system daje siê z³amaæ.

– Sk¹d siê tego dowiedzia³eœ? Z napisu na œcianie w sraczu?

Gdyby system hase³ dawa³ siê z³amaæ choæby odrobinê, ci klienci,

którym chcesz sprzedaæ karty, byliby ju¿ w œrodku i ogl¹dali nas przez

okienka, zamiast p³aciæ ulicznemu z³odziejaszkowi milion za otwar-

t¹ zielon¹.

Problem w tym, ¿e Pieser by³ ju¿ nale¿ycie wstrz¹œniêty ca³ym

tym ch³amem, jaki wyci¹gn¹³em na temat Jesse’ego H., ale ja sam

nie wiedzia³em wiele wiêcej ni¿ poprzednio. Oczywiœcie, mog³em

zgadn¹æ kilka hase³, ale nic ponadto. Tylko zgadywanie. Nie wie-

dzia³em nawet, które H ma najwiêksze szanse. Jesse by³ zwyk³ym,

smêtnym szczurem. Regulaminowo dobre stopnie w szkole, regula-

minowo dobre oceny pracy, zapewne regulaminowo wype³nia³ obo-

wi¹zki ma³¿eñskie – wed³ug rozk³adu tygodniowego.

– Chyba nie wierzysz, ¿e tej twojej dziewczynie uda siê za³atwiæ

jego palec – mówiê z obrzydliw¹ pogard¹.

– Nie znasz jej. Gdybyœmy potrzebowali fiuta, dostalibyœmy

odciski w piêciu rozmiarach.

– Nie znasz faceta. To najbardziej typowy przeciêtniak w okoli-

cy. Nie wierzê, ¿eby oszukiwa³ w³asn¹ ¿onê.

– Zaufaj mi. Bêdzie mieæ jego palec tak elegancko, ¿e on siê

nawet nie zorientuje, kiedy wziê³a odcisk.

Nie uwierzy³em. Mam talent do poznawania siê na ludziach, a Jes-

se H. nie udawa³. Chyba ¿e zacz¹³ w wieku piêciu lat, a to zdarza siê

4 – Chaos

background image

50

raczej rzadko. Na pewno nie przeleci pierwszej dziewczyny, na wi-

dok której zrobi mu siê ciasno w rozporku. Poza tym by³ sprytny.

Droga kariery dowodzi³a, ¿e zawsze znajdowa³ siê we w³aœciwych

miejscach. Odpowiedni ludzie zawsze znali jego nazwisko. Co ozna-

cza, ¿e nie nale¿a³ do typu, któremu mózg przestaje dzia³aæ, kiedy

portki robi¹ siê gor¹ce. Powiedzia³em to.

– Jesteœ chodz¹c¹ orkiestr¹ – mówi na to Pieser. – Nie umiesz mi

podaæ H-s³a, ale doskonale wiesz, ¿e facet jest impotentem albo zbo-

czeñcem.

– Ani jednym, ani drugim. Jest twardy i zupe³nie zwyczajny. Ale

jeœli dziewczyna zacznie siê do niego lepiæ, nie pomyœli, ¿e s³ysza³a

o jego fiucie na lewarach. Pomyœli, ¿e czegoœ chce, i nie da spokoju,

dopóki siê nie dowie, o co chodzi.

Tylko wyszczerzy³ zêby.

– Znalaz³em najlepszego goœcia od hase³ w kraju, prawda? Mam

cudotwórcê, zwanego Dobrym Ch³opcem, prawda? Lodowy mózg,

który nazywaj¹ Kryszta³owym Dzieciakiem. Mam go, prawda?

– Mo¿e – mówiê.

– Mam go albo go zabijê – oœwiadcza i pokazuje wiêcej zêbów,

ni¿ powinien mieæ przedstawiciel naczelnych.

– Masz mnie – przyznajê. – Ale jakoœ sobie nie wyobra¿am,

¿ebyœ móg³ mnie zabiæ.

Œmieje siê tylko.

– Mam ciebie, i jeœli jesteœ tak dobry, to mo¿esz chyba uwie-

rzyæ, ¿e mam te¿ dziewczynê, która w swoim fachu jest przynajmniej

równie dobra.

– Nie ma takiej.

– Podaj mi to H-s³o, a bêdê wstrz¹œniêty.

– Chcesz szybkich wyników? To go poproœ, ¿eby sam ci je

poda³.

Pieser nie nale¿y do tych, którzy potrafi¹ ukryæ w³asn¹ wœcie-

k³oœæ.

– Chcê wyniku – informuje. – I je¿eli tylko zacznê podejrzewaæ,

¿e nie mo¿esz mi go podaæ, wyrwê ci jêzyk. Przez nos.

– Œwietnie. Najlepiej myœlê, gdy klient grozi mi przemoc¹ fi-

zyczn¹. Naprawdê wiesz, jak mnie zdopingowaæ.

– Nie chcê ciê dopingowaæ. Chcê, ¿ebyœ mi poda³ jego has³o.

– Najpierw muszê siê z nim spotkaæ.

Pochyli³ siê nade mn¹, a¿ poczu³em jego zapach. To znaczy, ¿e

mam silnie rozwiniête receptory olfaktoryczne i mogê wam powie-

background image

51

dzieæ, ¿e cuchn¹³ testosteronem. Czyli damy mog¹ siê wype³niaæ

dzidziusiami od samego w¹chania jego potu.

– Spotkaæ siê? – pyta. – Czemu go nie poprosisz, ¿eby wype³ni³

ankietê?

– Czyta³em wszystkie jego ankiety.

– A w jaki sposób taki szklany ³eb jak ty ma zamiar spotkaæ pana

Federalnego? – pyta. – Za³o¿ê siê, ¿e zawsze zapraszaj¹ was na te

same przyjêcia.

– Nie dostajê zaproszeñ na doros³e przyjêcia – wyjaœniam. –

Chocia¿, z drugiej strony, na doros³ych przyjêciach raczej nie zwra-

caj¹ uwagi na takie mi³e dzieci jak ja.

Westchn¹³.

– Naprawdê musisz siê z nim spotkaæ?

– Chyba ¿e ci wystarczy prawdopodobieñstwo pó³ na pó³.

Zupe³nie nagle wybuch³ jak Nova. Zmiót³ szklankê ze sto³u, a¿

rozbi³a siê o œcianê, potem kopn¹³ stó³, a ja ca³y czas kombinowa-

³em, jak siê wydostaæ ¿ywy. Ale ¿e w³aœnie dla mnie robi³ to przed-

stawienie, wiêc raczej nie by³o sposobu. Potem przysun¹³ siê bli¿ej

i wrzasn¹³ mi prosto w twarz:

– Nie chcê wiêcej s³yszeæ tych twoich pó³ na pó³, szeœædziesi¹t

na czterdzieœci i trzy razy na dziesiêæ, Dobry. Jasne?

A ja odzywam siê naprawdê delikatnie i s³odziutko, bo ten facet

jest dwa razy wiêkszy ode mnie i trzy razy ciê¿szy i nie mam ¿adne-

go oparcia. Wiêc mówiê:

– Nic nie poradzê, Pieser. Muszê mówiæ o prawdopodobieñstwie

i procentach. Jestem wertykalny, pamiêtasz? Mam tu szklane noœni-

ki, a one wydzielaj¹ procenty tak ³atwo, jak pot u innych ludzi.

Paln¹³ d³oni¹ we w³asn¹ g³owê.

– To te¿ nie jest bu³ka z kie³bas¹. Ty wiesz i ja wiem, ¿e kiedy

podajesz mi wszystkie te dok³adne wyliczenia, to i tak tylko zgadu-

jesz. Nie wiesz, jak¹ masz szansê z tym szczurem, tak samo jak ja

nie wiem.

– Nie znam rozk³adu dla niego, Pieser, ale znam w³asny. Przy-

kro mi, ¿e ci siê nie podoba ten œcis³y sposób wyk³adu, ale w mojej

krystalicznej pamiêci znajduje siê ka¿de H-s³o, jakie kiedykolwiek

odgrzeba³em. To znaczy, ¿e mogê ci podaæ z dok³adnoœci¹ do trze-

ciego miejsca po przecinku, jak czêsto trafi³em za pierwszym razem

po spotkaniu z obiektem, a jak czêsto, gdy pos³ugiwa³em siê tylko

jego ¿yciorysem. W tej chwili, jeœli do spotkania nie dojdzie i bêdê

dysponowa³ tylko tym, co zdobyliœmy, masz 48,838 procent szansy,

background image

52

¿e trafiê H-s³o za pierwszym razem, i 66,667 procent szansy, ¿e przy

pierwszych trzech próbach.

To go trochê uspokoi³o i bardzo dobrze, bo od tego szk³o-trza-

skania, sto³o-kopania i gor¹cego-oddechu-prosto-w-twarz zaczyna-

³y mi puszczaæ zwieracze. Cofn¹³ siê, wsadzi³ rêce w kieszenie i sta-

n¹³ oparty o œcianê.

– No wiêc wybra³em w³aœciwego H-mana, co? – mówi, ale siê nie

uœmiecha. Nie, wypowiada te s³owa, ale nie ma ich w oczach; jego

oczy mówi¹: nie próbuj mi tu b³yszczeæ, bo widzê ciê na wylot, mam

najlepsze wewnêtrzne filtry, czysta polaryzacja, wygaszam ten twój

po³ysk, widzê ciê wyraŸnie. Nigdy nie widzia³em takich oczu. Jakby

mnie zna³. Nikt mnie nigdy nie pozna³ i nie s¹dzê, ¿eby jemu siê uda-

³o, ale nie podoba³o mi siê wcale, ¿e patrzy na mnie tak, jakby myœla³,

¿e mnie zna. A to dlatego, ¿e ja siebie nie znam i denerwowa³o mnie,

¿e on mo¿e mnie znaæ lepiej ode mnie, jeœli ³apiecie, o co mi chodzi.

– Wystarczy, ¿e bêdê ma³ym ch³opcem, który zgubi³ siê w skle-

pie – mówiê.

– A jeœli on nie jest z tych, co pomagaj¹ ma³ym ch³opcom, któ-

rzy siê zgubili?

– Myœlisz, ¿e nie zwraca uwagi, jak p³acz¹?

– Nie wiem. A jeœli nie? Co wtedy? Myœlisz, ¿e ujdzie ci drugie

spotkanie?

– No dobra, wiêc ch³opiec zgubiony w sklepie odpada. Mogê

rozbiæ swój rower na trawniku przed jego domem. Mogê mu sprze-

daæ magazyny telewizji kablowej.

Ale on ju¿ mnie wyprzedzi³.

– Co do magazynów, to zamyka ci drzwi przed nosem, o ile w ogó-

le je otworzy. Jeœli chodzi o rower, to chyba straci³eœ rozum w tym

swoim szklanym mózgu. Mam dziewczynê, która go w³aœnie obra-

bia. To potwornie skomplikowane, bo facet nie jest z tych, co ³api¹

ka¿d¹ okazjê, wiêc ona musi wykonaæ naprawdê emocjonalne wej-

œcie typu, ¿e w³aœnie rzuci³ j¹ ch³opak i Hunt ma jedyne ramiê, na

którym mo¿e siê wyp³akaæ, a jego ¿ona jest szczêœliwa, maj¹c takie-

go mê¿czyznê. W to jeszcze mo¿e uwierzyæ. I wtedy nagle jakiœ ma³y

ch³opiec przewraca mu siê na trawniku, a ¿e facet jest paranoikiem,

zaczyna siê zastanawiaæ, co siê w³aœciwie dzieje. Zgadza siê? Wiem,

¿e jest paranoikiem, bo nie doszed³by tak wysoko, gdyby nie umia³

pilnowaæ pleców i zabijaæ nieprzyjació³, zanim jeszcze siê zorientu-

j¹, ¿e to oni na niego poluj¹. I taki facet zaczyna podejrzewaæ, przez

jeden moment, ¿e ktoœ chce go wykiwaæ. Co robi?

background image

53

Wiedzia³em ju¿, do czego zmierza Pieser. Mia³ racjê, wiêc po-

zwoli³em mu na to zwyciêstwo, a tak¿e by s³owa, które chcia³ us³y-

szeæ, wymaszerowa³y równym szeregiem.

– Zmienia wszystkie swoje has³a, wszystkie zwyczaje i przez

ca³y czas ogl¹da siê za siebie.

– A mój ma³y projekcik zmienia siê w kupê nawozu. ¯adnych

otwartych zielonych.

Wtedy poj¹³em, dlaczego ten ch³opak z ulicy, by³y alfons, dla-

czego w³aœnie on mo¿e wykonaæ tê robotê. Nie by³ wertykalny jak ja

i nie mia³ wewnêtrznego haka jak ten facet z federalnych, ani wypu-

k³oœci pod swetrem, wiêc nie móg³ robiæ za dziewczynê. Mia³ za to

oczy na ³okciach i uszy na kolanach, co oznacza, ¿e zauwa¿a³ wszyst-

ko, co by³o do zauwa¿enia, a potem myœla³ o nowych rzeczach, jesz-

cze wtedy niezauwa¿alnych, i te¿ je zauwa¿a³. Zas³ugiwa³ na swoje

czterdzieœci procent. I jeszcze dzia³kê z moich dwudziestu.

Na razie czekaliœmy, a¿ dziewczyna wype³ni puste, stêsknione

ramiona Jesse’ego i zwinie mu palec. Ca³y czas te¿ pracowaliœmy

nad tym, ¿eby doprowadziæ do naszego spotkania, powoli, ale pew-

nie i bez komplikacji. Spêdza³em z Pieserem sporo czasu. Nie prosi³

mnie o to, ale jakoœ tak wychodzi³o, ¿e jeŸdzi³em w kó³ko autobu-

sem po jego trasie, dopóki mnie nie zabra³, albo jad³em u Bojan-

gle’a, kiedy przychodzi³, ¿eby rzuciæ kurczêta cajun na swój owrzo-

dzony ruszt. Pilnowa³em, czy mu to nie przeszkadza, bo nie mia³em

ochoty go zra¿aæ teraz, gdy pozna³em majestat jego gniewu, ale jeœli

chcia³ mnie odstraszyæ, to jakoœ siê nie ba³em.

Nie próbowa³ mnie sp³awiæ nawet po paru dniach, kiedy zaczê³y

nas œcigaæ upiory zimnej, twardej ulicy. Nie wy³¹czaj¹c przypadku,

gdy Dzwon powiedzia³:

– Widzê, ¿e nie rozprowadzasz ju¿ piesków. Zaj¹³eœ siê ch³op-

cami? Ma³e peda³ki, co? Nazwiemy ciê chyba Pedalerem. A mo¿e

trzymasz go do osobistego u¿ytku? Przerzuci³eœ siê na dzieciaki?

Zawsze uwa¿a³em, ¿e ktoœ kiedyœ zabije Dzwona tylko po to,

¿eby go wygarbowaæ i pokryæ jego skór¹ dach kabrioletu. Ale Pieser

tylko machn¹³ rêk¹ i szed³ dalej, gdy ja wykonywa³em w stronê Dzwo-

na ró¿ne œwiñskie gesty. Wiêkszoœæ ludzi ka¿e mi siê zmyæ, kiedy

tylko ktoœ zaczyna nadawaæ, ¿e wol¹ ma³ych ch³opców, ale nie Pie-

ser. Nie powiedzia³, ¿e jesteœmy tylko przyjació³mi ani ¿e nic nas nie

³¹czy. Nie kaza³ mi te¿ spieprzaæ, co oznacza, ¿e nie znalaz³em siê

nagle w wodach Trójk¹ta Bermudzkiego z ty³kiem œci¹gniêtym do

kostek, co oznacza, ¿e nie wstydzi³ siê pokazywaæ ze mn¹ na ulicy.

background image

54

Mo¿e dla was nie jest to szeœciominutowy orgazm, ale dla mnie by³o

jak ch³odny powiew w sierpniu. Nie prosi³em go o to i nie wierzy-

³em, ¿e potrwa d³ugo, ale póki trwa³o, podoba³o mi siê bardzo.

Spotka³em w koñcu Jesse’ego H. Rozwi¹zanie by³o genialne,

najlepsze, jakie w ¿yciu wymyœli³em. Sam siê zastanawia³em, dla-

czego nie pomyœla³em o tym wczeœniej, tyle ¿e jeszcze nigdy nie

mia³em Piesera powtarzaj¹cego jak papuga „Idiotyczny pomys³” przy

ka¿dej mojej propozycji. Niemal ton¹³em w najjaœniejszym blasku

swego promieniowania. To znaczy, chodzi³em na prawie sto watów,

zanim w koñcu by³ zadowolony.

Najpierw sprawdziliœmy, kto pilnuje ich dzieci, kiedy Jesse H.

i pani Hunt wychodz¹ do miasta (dla Eleganckich Ludzi w G-boro

oznacza to, ¿e spaceruj¹ sobie deptakiem marz¹c, by znalaz³o siê

coœ do zrobienia, a potem id¹ siê wysikaæ w publicznej toalecie). By³y

dwie nastolatki, które za odpowiedni¹ op³at¹ regularnie nie zwraca³y

uwagi na ich bachory. Kiedy jednak obie panieny mia³y inne zajêcia,

czyli zgodzi³y siê, by za hamburgera i kino jakiœ nie do koñca roz-

piêty szczeniak poœciska³ je i przelecia³ w bramie, dzwonili do Po-

gotowia Opieki Domowej Mamy Hubbard.

Z najwy¿sz¹ ostro¿noœci¹ wszed³em do szacownej instytucji

Mamy Hubbard, udaj¹c ¿a³oœnie niedojrza³ego czternastolatka, wy-

specjalizowanego w pó³nocno-zachodniej czêœci miasta i dalej,

w przedmieœciach. Zajê³o to tydzieñ, ale Pieser siê nie spieszy³. Rób

wolno, ale pewnie, mówi³. Jeœli dzia³asz za szybko, ktoœ zauwa¿y

b³ysk, spojrzy w nasz¹ stronê i za³atwi nas samym patrzeniem. Ten

facet mia³ horyzontalny umys³.

Wreszcie nadesz³a ta wspania³a noc, kiedy Huntowie wyszli siê

zabawiæ, a obie ich panieny by³y akurat œciskane w najbardziej przy-

jemny ze sposobów (a my mieliœmy œwietny ubaw, namawiaj¹c dwóch

szczeniaków, ¿eby za³atwili to œciskanie akurat tej nocy). Wieœci

dotar³y do pana i pani Hunt w ostatniej chwili, wiêc nie mieli wyj-

œcia i musieli wezwaæ Mamê Hubbard. Czy¿ to nie cudowny zbieg

okolicznoœci, ¿e akurat pó³ godziny wczeœniej zadzwoni³ s³odki, ma³y

Stevie Queen, czyli moi, informuj¹c, ¿e jednak mo¿e tej nocy pilno-

waæ czyichœ bachorów. Ein i ein jest zwei i oto wysiada³em z samo-

chodu Mamy Hubbard przed drzwiami Jesse’ego Hunta, po czym

nie tylko mog³em spojrzeæ na wznios³¹ twarz pana Federalnego, ale

te¿ zosta³em pog³askany przez pani¹ Federaln¹. Nastêpnie skorzy-

sta³em z przywileju przygotowania czegoœ na kolacjê dla niegrzecz-

nego Federa³a Juniora i wrzaskliwej Federa³ki, piêcio- i trzylatka,

background image

55

podczas gdy roczny Mikrofedera³ (jeszcze nie cz³owiek i jeœli mam

s¹dziæ po charakterze, nie po¿yje doœæ d³ugo, by siê nim staæ) obla³

mi twarz kwasem moczowym podczas przewijania. Wszyscy œwiet-

nie siê bawili.

Dziêki mym heroicznym wysi³kom wszystkie te ma³e kreatury

znalaz³y siê wczeœnie w ³ó¿kach, a ja, jako niezwykle czujna opie-

kunka, przeszuka³em dom, czy nie ma w nim jakichœ w³amywaczy,

zupe³nie przypadkiem trafiaj¹c na nadzwyczaj u¿yteczne informacje

o tym biuroszczurze, którego tajemne, wybrane imiê mia³em odgad-

n¹æ. Po pierwsze, zostawi³ w³os w ka¿dej szufladzie biurka, tak ¿e

gdybym mia³ ochotê coœ ukraœæ, wiedzia³by o nielegalnej próbie do-

stêpu. Stwierdzi³em, ¿e on i jego ¿ona maj¹ w ³azience wszystko osob-

no, nawet pastê do zêbów, chocia¿ u¿ywali tego samego gatunku. To

on, nie ona, zajmowa³ siê dzia³alnoœci¹ profilaktyczn¹ (i trzeba przy-

znaæ, jeœli siê pozna³o ich dzieci, ¿e s³usznie siê ni¹ zaj¹³). Nie by³

typem, który korzysta³by z ró¿nych maœci czy rozkosznych ¿ebro-

wañ. Wy³¹cznie regulaminowa rz¹dowa produkcja z twardej jak be-

ton gumy. Mój z³oœliwy umys³ doszed³ do wniosku, ¿e w poœcieli

prze¿ywa tyle samo przyjemnoœci co ja.

Zdoby³em najró¿niejsze zabawne informacje, wy³¹cznie drobia-

zgi, wy³¹cznie najwy¿szej wagi. Nigdy nie wiem, które z trzyma-

nych nici po³¹cz¹ siê gdzieœ lumenami moich najjaœniejszych g³êbi.

Ale te¿ nigdy jeszcze nie mia³em szansy spacerowania bez przeszkód

po mieszkaniu osoby, której H-s³a szuka³em. Czyta³em uwagi, jakie

dzieci przynosi³y ze szko³y, magazyny, które prenumerowa³, i coraz

lepiej rozumia³em, ¿e Jesse H. Hunt prawie nie styka³ siê ze swoj¹

rodzin¹. Jak paj¹k wodny sta³ na powierzchni ¿ycia i nawet nie mo-

czy³ stóp. Móg³by umrzeæ i gdyby nikt nie potkn¹³ siê o jego cia³o,

zauwa¿yliby to dopiero po paru tygodniach. I to nie dlatego, ¿e o nich

nie dba³. Po prostu by³ bardzo, ale to bardzo staranny. Przygl¹da³ siê

wszystkiemu, ale przez drugi koniec mikroskopu, wiêc wiêkszoœæ

spraw wydawa³a mu siê ma³a i daleka. Pod koniec nocy by³em ju¿

bardzo smutnym ma³ym ch³opcem. Szepn¹³em Mikrofedera³owi, ¿e

powinien æwiczyæ siusianie na twarze doros³ych, bo tylko wtedy jego

tatuœ mo¿e zwróciæ na niego uwagê.

– A jeœli zechce odwieŸæ ciê do domu? – spyta³ mnie Pieser, a ja

odpowiedzia³em:

– Wykluczone, nikt tego nie robi.

Ale on i tak za³atwi³, ¿ebym mia³ gdzie iœæ i oczywiœcie to on

trafi³, a ja spud³owa³em. Przejecha³em siê wozem biurasa, autentyczn¹

background image

56

amerykañsk¹ drogow¹ salonk¹ b³yszcz¹c¹ jak choinka, do domu na

sprzeda¿, gdzie czeka³a na mnie ponura Mama Pryszcz. Kaza³a Hun-

towi odjechaæ z³a, ¿e wracam tak póŸno. Kiedy tylko drzwi siê za-

mknê³y, Mama Pryszcz zaœmia³a siê i zachichota³a, z pokoju wyszed³

osobiœcie Pieser i powiedzia³:

– Mamo Pryszcz, jesteœ mi winna jedn¹ przys³ugê mniej.

A ona na to:

– Nie, ch³opaczku, to ty jesteœ mi winien jedn¹ wiêcej.

I poca³owali siê namiêtnie, jeœli mo¿ecie w to uwierzyæ. Wyobra-

¿acie sobie, ¿eby ktoœ kiedyœ ca³owa³ w ten sposób Mamê Pryszcz?

Pieser jest pe³en niespodzianek.

– Znalaz³eœ wszystko, co chcia³eœ? – spyta³.

– H-s³a tañcz¹ mi w g³owie – mówiê. – Jutro we œnie poznam to

s³owo.

– Trzymaj go i nic nie mów. Nie chcê go znaæ, póki nie bêdê

mia³ palca.

Magiczny dzieñ oddalony by³ ledwie o parê godzin, gdy¿ dziew-

czyna – jej imienia nigdy nie pozna³em i nie widzia³em jej twarzy –

w³aœnie jutro mia³a rzuciæ czar na pana Federalnego. Jak zauwa¿y³

Pieser, to nie by³a sprawa na sexy bieliznê. Dziewczyna nie ubiera³a

siê dobrze i brakowa³o jej og³ady, ale by³a dobr¹ sekretark¹ i prze-

chodzi³a w³aœnie najtrudniejszy okres ¿ycia, jako ¿e wyciêto jej ma-

cicê – biedne dziecko, tak w³aœnie powiedzia³a Federalnemu – i tra-

ci³a w³asn¹ kobiecoœæ, a nigdy jeszcze naprawdê nie czu³a siê kobiet¹.

A on by³ dla niej taki dobry, przez ca³e tygodnie by³ dla niej taki

dobry. Pieser opowiada³ mi póŸniej, jak Federalny zamkn¹³ na klucz

drzwi gabinetu, tylko na parê minut, i tuli³ j¹, i ca³owa³, ¿eby poczu-

³a siê kobiet¹. A kiedy tylko jego palce odcisnê³y siê na cieniutkiej

warstwie elektryzowanego mikroplastiku, pokrywaj¹cego jej nagie

plecy i piersi, zaczê³a p³akaæ. Powiedzia³a, ¿e nie chce, by zdradza³

dla niej ¿onê, ¿e ju¿ da³ jej cudowny prezent przez to, ¿e by³ taki

mi³y i pe³en zrozumienia, ¿e czuje siê lepiej, gdy taki mê¿czyzna jak

on potrafi³ jej dotykaæ, choæ jest zdefeminizowana. I ¿e ma teraz

doœæ si³, by ¿yæ dalej. Bardzo przekonywuj¹ce i obliczone na to, ¿eby

dostaæ jego ciep³e jeszcze odciski, a jednoczeœnie nie powodowaæ

wyrzutów sumienia, co mog³oby zmieniæ jego pogl¹dy i podsun¹æ

ca³y zestaw nowych H.

Palce odbi³y siê na mikrowarstwie pod ró¿nymi k¹tami, wiêc

Walker w ci¹gu jednej nocy wykona³ model dla naszej wtyczki. Pra-

wy wskazuj¹cy. Przyjrza³em mu siê, chyba trochê sceptycznie, bo

background image

57

w¹tpliwoœci tañczy³y ju¿ jak ma³e œwietlne punkciki w najbardziej

wewnêtrznych partiach mózgu.

– Tylko jeden palec?

– Mo¿emy strzelaæ tylko raz – wyjaœni³ Pieser. – Jedna próba.

– Jeœli siê pomyli, jeœli pierwsze has³o jest b³êdne, móg³by spró-

bowaæ drugi raz œrodkowym.

– Powiedz, mój wertykalny myœlaku, czy twoim zdaniem Jesse

H. Hunt jest biurakiem, który siê myli?

Musia³em przyznaæ, ¿e nie, a jednak wci¹¿ mia³em w¹tpliwoœci,

a wszystkie odnosi³y siê do tego, ¿e potrzebujemy drugiego palca.

No có¿, jestem wertykalny, co oznacza, ¿e widzê teraŸniejszoœæ tak

g³êboko, jak tylko zechcê. Przysz³oœæ jednak nie do mnie nale¿y,

que sera sera.

Z tego, co opowiedzia³ mi Piesio, stara³em siê wyobraziæ sobie

reakcjê pana Federalnego na to miêkkie cia³o, które œciska³. Gdyby

nie ograniczy³ siê do uœcisków, wp³ynê³oby to pewnie na zmianê

H-s³a. Ale kiedy mu powiedzia³a, ¿e nie chce, by zmienia³ swe nie-

naruszalne zasady, umocni³ siê we w³asnej opinii o sobie jako naj-

bardziej regularnym czy nawet regulaminowym facecie. Nie zmieni³

w³asnego obrazu i H-s³o tak¿e pozosta³o bez zmian.

– Invictus-XYZrwr – podyktowa³em Pieserowi, gdy¿ to by³o

w³aœnie jego has³o. Nigdy jeszcze nie czu³em takiej pewnoœci.

– Sk¹d, do diab³a, to wytrzasn¹³eœ? – zdziwi³ siê.

– Pieser, gdybym wiedzia³, jak to robiê, trafia³bym za ka¿dym

razem – t³umaczê. – Nie mam nawet pojêcia, czy biorê to z tego

ca³ego dobra w g³owie, czy z zoologii. Wszystkie fakty sp³ywaj¹ do

œrodka, mieszaj¹ siê i wyskakuj¹ jako tañcz¹ce has³a, malutkie ka-

wa³eczki H.

– Owszem, ale przecie¿ nie wymyœli³eœ tego tak sobie. Co to

znaczy?

– Invictus to poemat w ramce za szk³em, który trzyma w szufla-

dzie biurka. Prezent od mamusi, kiedy by³ jeszcze ma³ym przysz³ym

Federalnym. XYZ on uwa¿a za uk³ad losowy, rwr by³ pierwszym pre-

zydentem USA, który wzbudzi³ jego podziw. Nie mam pojêcia, czemu

wybra³ akurat takie s³owa. Szeœæ tygodni temu mia³ inne H-s³o z mas¹

cyfr, za szeœæ tygodni zmieni je znowu, ale teraz…

– Szeœædziesi¹t procent pewnoœci? – pyta Pieser.

– Tym razem ¿adnych procentów. Nigdy przedtem nie pêta³em

siê po ³azience obiektu. To jest to albo mo¿esz mi za³atwiaæ ty³ko-

amputacjê. W ¿yciu nie by³em pewniejszy.

background image

58

Teraz, kiedy zna³ ju¿ H-s³o, jego wtyka zacz¹³ codziennie nosiæ

magiczny palec, czekaj¹c na moment, kiedy zostanie sam w gabine-

cie Federalnego. Za³o¿y³ ju¿ podstawowe zbiory, jak dla typowego

wystawienia zielonej karty, i zakopa³ je gdzieœ w swoim obszarze

roboczym. Teraz musia³ tylko wejœæ, wpisaæ siê jako Hunt, i jeœli

system uzna jego nazwisko, has³o i palec, wywo³aæ te zbiory, zaak-

ceptowaæ i znikn¹æ w ci¹gu minuty. Ale ta minuta by³a niezbêdna.

A¿ nadszed³ ów cudowny, czarodziejski dzieñ, kiedy j¹ otrzy-

ma³. Federalny mia³ spotkanie, sekretarka prysnê³a wczeœniej i nasz

Wtyczka wkroczy³ nios¹c absolutnie prawdziw¹ notkê do Hunta.

Usiad³ przed terminalem, wbi³ nazwisko, H-s³o, przy³o¿y³ fa³szywy

palec – a maszyna rozsunê³a swe piêkne nogi i poprosi³a piêknie, by

w ni¹ wszed³. Przerzuci³ pliki w ci¹gu czterdziestu sekund, przyci-

sn¹³ palec do ka¿dej karty, po czym od³¹czy³ siê i wyszed³. ¯adnego

znaku, ¿adnego krzyku, ¿e coœ siê nie zgadza. S³odkie jak letni wie-

czór, g³adkie jak lód. Pozosta³o nam tylko siedzieæ grzecznie i cze-

kaæ, a¿ karty przyjd¹ poczt¹.

– Komu masz zamiar je opchn¹æ? – spyta³em.

– Nikomu, dopóki nie bêdê ich trzyma³ w rêku – mówi. Bo Pie-

ser jest ostro¿ny. To, co siê sta³o, nie wynik³o z braku ostro¿noœci.

Codziennie obchodziliœmy dziesiêæ miejsc, do których mia³y

sp³yn¹æ koperty. Wiedzieliœmy, ¿e przez co najmniej tydzieñ nie ma

na co czekaæ – na dobre czy z³e, tryby rz¹dowej machiny krêci³y siê

powoli. Codziennie sprawdzaliœmy u Wtyki, którego nazwiska i twa-

rzy mo¿ecie siê domyœliæ, choæ na nic siê to nie przyda, jako ¿e z pew-

noœci¹ ma ju¿ inne. Za ka¿dym razem mówi³, ¿e nic siê nie dzieje

i nie zmienia. I mówi³ prawdê, bo urz¹d trwa³ ponury i uroczysty,

nie zdradzaj¹c siê z niczym. Nawet Hunt nie wiedzia³, ¿e coœ siê

wydarzy³o w jego ma³ym królestwie.

Ale nawet bez ¿adnych sygna³ów, które móg³bym pokazaæ pal-

cem, by³em okropnie nerwowy, a nocami nie umia³em zasn¹æ.

– Chodzisz, jakbyœ musia³ biec do ubikacji – mówi mi Pieser

i s³usznie. Coœ nie gra, powtarzam sobie, coœ strasznie nie gra, ale

nie mam pojêcia co, wiêc milczê albo ok³amujê siê i próbujê znaleŸæ

powody.

– To moja wielka szansa – t³umaczê. – Byæ w dwudziestu pro-

centach bogatym.

– Bogatym – poprawia. – Nie tylko w jednej pi¹tej.

– Wiêc ty bêdziesz bogaty podwójnie.

A on siê uœmiecha, bo jest silnym, milcz¹cym facetem.

background image

59

– W³aœciwie dlaczego nie sprzedasz tylko dziewiêciu? – pytam.

– Zostaw sobie jedn¹. Bêdziesz mia³ szmal, ¿eby za to p³aciæ, i zie-

lon¹ kartê, ¿eby jeŸdziæ, gdzie ci przyjdzie ochota.

Ale on tylko siê œmieje.

– G³uptas z ciebie, mój mi³y, ostrog³owy, œwiat³omózgi, ma³y

przyjacielu. Jeœli ktoœ zobaczy takiego alfonsa jak ja, wsuwaj¹cego

gdzieœ zielon¹ kartê, zawiadomi kogo trzeba, bo od razu siê zorien-

tuje, ¿e zasz³a omy³ka. Tacy jak ja nie dostaj¹ otwartych zielonych.

– Przecie¿ nie bêdziesz siê ubiera³ jak alfons ani mieszka³ w ho-

telach alfonsów.

– Jestem szmat³awym alfonsem – t³umaczy mi. – Jakkolwiek

bym siê ubra³, bêdzie to w³aœnie strój alfonsa. Gdziekolwiek siê za-

trzymam, bêdzie to szmat³awy hotel alfonsów, dopóki nie wyjadê.

– Byæ alfonsem to nie choroba – nie ustêpujê. – Nie tkwi w go-

nadach ani w genach. Gdyby twoim ojcem by³ Kroc, a mam¹ Iacoc-

ca, nie by³byœ alfonsem.

– Akurat bym nie by³ – mówi. – Tyle ¿e wysokiej klasy, jak

mama i tata. Jak ci siê zdaje, kto u¿ywa zielonych kart? Nie da siê

sprzedawaæ dziewic na ulicy.

Myœla³em wtedy, ¿e nie ma racji, i dalej tak uwa¿am. Jeœli kto-

kolwiek móg³by przeskoczyæ z dna na szczyt w ci¹gu tygodnia, to

tylko Pieser. Potrafi³ byæ ka¿dym i robiæ wszystko. No, prawie wszyst-

ko. Gdyby nie to „prawie”, jego historia skoñczy³aby siê inaczej.

Ale to nie jego wina. Chyba ¿e ma siê pretensje do œwiñ, ¿e nie fru-

waj¹. To ja jestem wertykalny, nie? Powinienem opowiedzieæ o swo-

ich podejrzeniach. Wtedy by nie pchn¹³ tych kart.

Trzyma³em je w d³oni tam, w jego pokoiku, kiedy rozsypa³ je na

³ó¿ku. Wszystkie dziesiêæ. Z radoœci podskakiwa³ tak wysoko, ¿e

stuka³ g³ow¹ o sufit, a¿ p³ytki siê trzês³y i sypa³y kurzem dooko³a.

– B³ysn¹³em mu jedn¹, tylko jedn¹ – krzyczy. – A on rzuci³ okr¹-

g³y milion. Pytam: a jeœli dziesiêæ? Rozeœmia³ siê i kaza³ samemu

wypisaæ czek.

– Powinniœmy je sprawdziæ – mówiê.

– Nie mo¿na ich sprawdziæ. Jedeny sposób to u¿yæ jednej, ale

wtedy twoje odciski i twarz zostaj¹ na sta³e w jej pamiêci i nie damy

rady jej sprzedaæ.

– Wiêc sprzedaj jedn¹ i upewnij siê, ¿e jest czysta.

– Umowa jest na ca³oœæ – wyjaœnia. – Jeœli sprzedam jedn¹, oni

pomyœl¹, ¿e mam wiêcej i trzymam, ¿eby podnieœæ cenê. Mogê nie

do¿yæ wyp³aty za pozosta³e dziewiêæ. Mogê mieæ wypadek i straciæ

background image

60

te maluszki. Dziœ wieczorem spuszczam wszystkie dziesiêæ i na za-

wsze wychodzê z biznesu zielonych kart.

Ale tej nocy ba³em siê bardziej ni¿ zwykle. On wyszed³ i sprze-

daje zielone grupie mi³ych d¿entelmenów, znanych jako Organiczna

Mafia, a ja le¿ê w jego ³ó¿ku, dr¿ê i œni¹ mi siê koszmary, bo wiem,

¿e coœ pójdzie absolutnie fatalnie, a ci¹gle nie wiem co i dlaczego.

Boisz siê, bo nic ci nigdy nie wysz³o, nie mo¿esz uwierzyæ, ¿e kiedy-

kolwiek staniesz siê bogaty i bezpieczny. Powtarzam to sobie bez

przerwy, a¿ w koñcu sam zaczynam wierzyæ, ¿e w to wierzê, ale nie

do koñca, nie naprawdê, wiêc znów dr¿ê i wybucham p³aczem. Moje

cia³o wci¹¿ zachowuje siê, jakbym mia³ dziewiêæ lat, a kana³y ³zowe

dziewiêciolatków s¹ bardzo ³atwo dostêpne, bez ¿adnych hase³. A on

wraca póŸno i myœli, ¿e œpiê, wiêc chodzi po cichutku zamiast ska-

kaæ z radoœci, ale s³yszê tê radoœæ we wszystkich jego ruchach i wiem,

¿e ma pieni¹dze z³o¿one bezpiecznie w banku i kiedy pochyla siê

nade mn¹, ¿eby siê upewniæ, ¿e zasn¹³em, pytam:

– Mo¿esz mi po¿yczyæ stówê?

Wtedy klepie mnie w ramiê, œmieje siê, œpiewa i tañczy, a ja pró-

bujê siê przy³¹czyæ, naprawdê, wiem, ¿e powinienem siê cieszyæ, ale

w koñcu on mówi:

– Zwyczajnie nie umiesz siê z tym pogodziæ, co? Nie dajesz rady?

Wtedy p³aczê na ca³ego, a on obejmuje mnie ramieniem jak fil-

mowy tatuœ i klepie mnie po g³owie.

– Znajdê sobie ¿onê – mówi. – Mo¿e nawet sam¹ Mamê Pryszcz.

Adoptujemy ciê i bêdziemy mieli ma³y domek w Summerfield, i ko-

siarkê do trawy, i prawdziwy trawnik.

– Jestem starszy od ciebie i Mamy Pryszcz – wtr¹cam, ale on

tylko siê œmieje. Œmieje siê i œciska mnie, a¿ wreszcie myœli, ¿e mi

przesz³o.

– Nie wracaj do domu – prosi mnie wtedy, ale ja wiem, ¿e muszê

iœæ, bo zaraz znowu zacznê p³akaæ, ze strachu albo co, a nie chcê,

¿eby pomyœla³, ¿e jego kuracja nie wystarczy³a na d³ugo.

– Nie, dziêki – mówiê, ale on nie s³ucha.

– Zostañ tu i p³acz, ile ci siê podoba, Dobry, ale nie wracaj dziœ

do domu. Nie chcê byæ sam i widzê, ¿e ty te¿ nie.

Wiêc spa³em w jego ³ó¿ku, jak z bratem, a on szturcha³ mnie,

szczypa³, ³askota³ i opowiada³ œwiñskie dowcipy o swoich dziwkach.

To by³a najlepsza, najbardziej naturalna noc w moim ¿yciu, z praw-

dziwym przyjacielem. Wiem, ¿e nie uwierzycie, obracaj¹c, œlini¹c

i obœciskuj¹c te swoje brudne myœli. Nic siê nie sta³o wtedy, bo nikt

background image

61

nie szuka³ przyjemnoœci cudzym kosztem, po prostu Pieser by³ szczê-

œliwy i nie chcia³, ¿ebym siê smuci³.

A kiedy zasn¹³, strasznie chcia³em wiedzieæ, komu je sprzeda³,

¿ebym móg³ zadzwoniæ i powiedzieæ:

– Nie u¿ywajcie tych zielonych, bo nie s¹ czyste. Nie wiem jak

i dlaczego, ale federalni w tym siedz¹. Jeœli wykorzystacie karty, przy-

bij¹ wam paluchy do twarzy.

Tylko pewnie by mi nie uwierzyli. Byli ostro¿ni. Inaczej nie za-

jê³oby to tygodnia. Dali jedn¹ kartê jakiemuœ nic nie znacz¹cemu

facetowi, ¿eby j¹ sprawdzi³. Nic siê nie sta³o. Wtedy oddali je swoim

siedmiu grubym rybom, trzymaj¹c dwie w rezerwie. Nawet Orga-

niczna Mafia, Wszystkowidz¹ce Oko, przepuœci³a te karty tak samo

jak my.

Myœlê, ¿e Pieser by³ jednak trochê wertykalny. Chyba wiedzia³,

¿e coœ siê tu nie zgadza, tak samo jak ja. Dlatego sprawdza³ nasz¹

wtyczkê – nie wierzy³, ¿eby uda³o siê tak ³atwo. Dlatego nie wyda³

ani centa ze swojej dzia³ki. Siedzieliœmy spokojnie, jedliœmy te same

œwiñstwa co przedtem i p³aciliœmy tym, co on zarobi³ na ulicy albo ja

na jakiejœ kasacji zapisu.

– Jedzenie ludzi bogatych ma swój smak – mówi³.

A mo¿e nie by³ wertykalny, tylko myœla³, ¿e mo¿e jednak mam

racjê s¹dz¹c, ¿e coœ nie zagra³o. Cokolwiek jednak myœla³, by³ dla

mnie coraz gorszy, a¿ pewnego dnia poszed³ zobaczyæ siê z wtyczk¹

i wtyczki nie by³o.

Facet znikn¹³. Na czysto. Jakby nigdy nie istnia³. Jego mieszkanie

by³o do wynajêcia, oczyszczone od pod³ogi po sufit. Dzwoniliœmy do

urzêdu. Powiedzieli, ¿e wyjecha³ na urlop, co znaczy³o, ¿e go maj¹, ¿e

nie przeprowadzi³ siê zwyczajnie, korzystaj¹c ze zdobytego bogac-

twa. Staliœmy tam, w tych jego pustych pokojach, w brudnym, pustym

mieszkaniu, i tak dziesiêæ razy lepszym ni¿ cokolwiek, w czym w ¿y-

ciu mieszkaliœmy. I Piesio mówi do mnie spokojnie. Tak mówi:

– O co chodzi? Co Ÿle zrobi³em? Myœla³em, ¿e jestem jak Hunt.

Myœla³em, ¿e przy tej robocie nie zrobi³em ¿adnego b³êdu. Przy tej

jednej robocie.

I to by³o to, wtedy do mnie dotar³o. Nie przed tygodniem, kiedy

mia³oby jakieœ znaczenie. W³aœnie wtedy zrozumia³em ostatecznie,

co zrobi³ Hunt. Jesse nigdy nie pope³nia³ b³êdów. Ale by³ te¿ parano-

ikiem i zostawia³ w³osy w szufladach, ¿eby sprawdziæ, czy opiekun

dzieci nie próbuje go okraœæ. Wiêc choæ nigdy przypadkiem nie po-

myli³ H-s³a, robi³ to celowo.

background image

62

– Powtarza³ za ka¿dym razem – mówiê Piesowi. – Jest tak dia-

belnie ostro¿ny, ¿e zawsze wybija z³e has³o, a potem powtarza z dru-

gim palcem.

– No wiêc raz trafia od pierwszej próby. I co z tego? – pyta, bo

nie zna komputerów tak jak ja, sam w po³owie ze szk³a.

– System pamiêta³ ten wzorzec, to z tego. Jesse H. jest tak do-

k³adny, ¿e nigdy go nie zmienia³, wiêc kiedy my trafiliœmy za pierw-

sz¹ prób¹, zadzia³a³ alarm. To moja wina, Pies. Wiedzia³em, ¿e to

paranoiczny wariat. Wiedzia³em, ¿e coœ nie gra, ale a¿ do teraz nie

mia³em pojêcia co. Powinienem siê domyœliæ, kiedy trafi³em jego

has³o. Powinienem. Przepraszam… lepiej by by³o, gdybyœ znalaz³

do tej roboty kogoœ innego. Gdybyœ mnie s³ucha³, kiedy mówi³em,

¿e coœ nie gra. Powinienem siê domyœliæ. Przepraszam.

Co ja zrobi³em Piesiowi, choæ nigdy tego nie chcia³em! Co ja

mu zrobi³em! Ca³y czas mog³em na to wpaœæ, wszystko by³o w mo-

jej ma³ej, szklanej g³owie, ale nie, nic nie wymyœli³em, a¿ zrobi³o siê

za póŸno. Mo¿e dlatego, ¿e naprawdê chcia³em siê myliæ co do tych

zielonych, ale jakkolwiek by na to spojrzeæ zrobi³em to, co zrobi-

³em. Nie jestem biskupem na z³otym tronie, a to oznacza, ¿e nie mogê

byæ sprytniejszy, ni¿ jestem.

Od razu zatelefonowa³ do tych panów z Ofermiastej Mafii, ¿eby

ich uprzedziæ, ale ja pod³¹czy³em siê ju¿ do biblioteki i ssa³em wia-

domoœci najszybciej, jak mog³em. Wiedzia³em wiêc, ¿e to na nic, bo

z³apali wszystkie siedem grubych ryb i tego niewa¿nego faceta-son-

dê. Zamknêli ich mocno i szczelnie za nadu¿ycie kart.

To, co powiedzieli przez telefon, wyjaœni³o wiele spraw.

– Jesteœmy martwi – stwierdzi³ Pieser.

– Daj im czas na uspokojenie – poradzi³em.

– Nigdy siê nie uspokoj¹ – on na to. – Nie mamy szans. Nigdy

nam nie daruj¹, nawet jeœli dowiedz¹ siê ca³ej prawdy. Spójrz, komu

dali te karty: najwiêkszym facetom z pogranicza, takim, co przeku-

puj¹ prezydentów mniejszych pañstw, œci¹gaj¹ szmal od takich

oœmiornic jak Shell czy ITT, a od czasu do czasu zabijaj¹ kogoœ i wy-

chodz¹ z tego czyœci. A teraz siedz¹ w pudle, a w ich mózgach cze-

ka ca³a historia gangu. Nikogo nie zainteresuje, czy tego chcieliœmy,

czy nie. Gang cierpi, a jedyny sposób, jaki maj¹ na cierpienie, to

przerzuciæ je na kogoœ innego. Czyli na nas. Chc¹, ¿ebyœmy cierpie-

li, naprawdê mocno i bardzo d³ugo.

W ¿yciu nie widzia³em tak przera¿onego Piesera. Tylko dlatego

sami poszliœmy do federalnych. Nie chcieliœmy sypaæ, ale potrzebo-

background image

63

waliœmy ich ochrony. To by³ jedyny powód. Zaproponowaliœmy, ¿e

powiemy, jak to zrobiliœmy. Nawet nie za immunitet, byle tylko zmie-

nili nam buŸki i wsadzili do jakiegoœ spokojnego wiêzienia, gdzie

moglibyœmy odpracowaæ wyrok i wyjœæ ¿ywi. Tyle tylko chcieliœmy.

Ale federalni nas wyœmiali. Mieli nasz¹ wtyczkê i on mia³ zo-

staæ uniewinniony za zeznania.

– Nie jesteœcie potrzebni – mówi¹. – Nie obchodzi nas, czy pój-

dziecie siedzieæ, czy nie. Chcieliœmy dorwaæ te grube ryby.

– Jeœli nas puœcicie – nie ustêpuje Pieser – oni pomyœl¹, ¿e ich

wystawiliœmy.

– Rozbaw nas jeszcze trochê – proponuje federalny. – My mamy

pracowaæ z takimi ³achami z ulicy? Oni wiedz¹, ¿e nie schylamy siê

tak nisko.

– Od nas kupowali – upiera siê Pieser. – Dla nich byliœmy do-

brzy, wiêc dla glin te¿ jesteœmy dobrzy.

– Co ty na to? – pyta federalny swojego bliŸniaczego asystenta.

– Te weso³ki prosz¹, ¿eby ich posadziæ. S³uchajcie uwa¿nie, ch³op-

cy. A mo¿e nie mamy ochoty braæ was na utrzymanie podatników?

Pomyœleliœcie o tym? Poza tym, u nas byœcie tylko siedzieli, a tamci

za³atwi¹ wam coœ wiêcej, co nas nie bêdzie kosztowaæ nawet dzie-

si¹taka.

Co mogliœmy zrobiæ? Pies wygl¹da³, jakby ktoœ w³aœnie odessa³

mu ze trzy litry krwi, taki by³ blady.

– Teraz siê dowiemy, co znaczy umieraæ – powiedzia³, kiedy

wychodziliœmy z urzêdu.

– Piesiu – mówiê. – Nie wsadzili ci jeszcze lufy w zêby, nie wbili

no¿a w oko. Jeszcze oddychamy, mamy nogi, wiêc chodŸmy st¹d.

– ChodŸmy! – powtarza. – Kiedy wychodzisz z G-boro, szkla-

nog³owy, trafiasz miêdzy drzewa.

– To co? – pytam. – Mogê siê pod³¹czyæ i œci¹gn¹æ wszystkie

dane na temat ¿ycia w lesie. Tam jest du¿o pustych terenów. Jak

myœlisz, gdzie roœnie marihuana?

– Jestem miejski ch³opak – mówi. – Miejski ch³opak.

Staliœmy na ulicy przed urzêdem. Rozgl¹da³ siê dooko³a.

– W mieœcie mam jak¹œ szansê. Znam miasto.

– Mo¿e w Nowym Jorku albo w Dallas – próbujê. – G-boro jest

za ma³e, nieca³e pó³ miliona ludzi. Nie dasz rady siê tu zgubiæ.

– No, dobra – przerywa mi i stale siê rozgl¹da. – Teraz to i tak nie

twoja sprawa, Dobry. Oni nie maj¹ pretensji do ciebie, tylko do mnie.

– Ale to moja wina. Zostajê z tob¹, ¿eby im to powiedzieæ.

background image

64

– Myœlisz, ¿e bêd¹ s³uchaæ?

– Pozwolê siê naszprycowaæ gadaczem, wiêc bêd¹ wiedzieæ, ¿e

mówiê prawdê.

– To niczyja wina. Do æwieræmetrowego fiuta, nie interesuje mnie,

czyja. Jesteœ czysty, ale jeœli bêdziesz siê mnie trzyma³, te¿ wpad-

niesz w bagno. Nie potrzebujê ciebie ani ty mnie. Robota skoñczo-

na. Za³atwione. Sp³ywaj.

Tego nie mog³em zrobiæ. Tak samo, jak on nie potrafi³ ci¹gle

rozprowadzaæ piesków. Nie mog³em prysn¹æ, ¿eby on oberwa³ za

mój b³¹d.

– Oni wiedz¹, ¿e by³em twoim H-manem – mówiê. – Na mnie

te¿ zaczn¹ polowaæ.

– Mo¿e przez parê dni. Ale przeœlesz swoj¹ dzia³kê na Warsztat

Twarzy Bobby Joe’ego, ¿eby nie chcieli od ciebie forsy, potem prze-

siedzisz gdzieœ spokojnie jakiœ tydzieñ i zapomn¹.

Mia³ racjê, ale nic mnie to nie obchodzi³o.

– Wszed³em w interes za dwadzieœcia procent bogactwa, wiêc

wchodzê na piêædziesi¹t procent k³opotów.

Wtedy nagle zobaczy³ to, czego szuka³.

– Tam s¹, Dobry. Te ch³opaki, których po mnie wys³ali. W tym

mercedesie.

Spojrza³em, ale widzia³em tylko œwiat³a. Potem poczu³em jego

rêkê na ramieniu. Pchn¹³ mnie tak, ¿e polecia³em z chodnika prosto

w krzaki, a kiedy siê wyczo³ga³em, Pies znikn¹³. Przez jak¹œ minutê

trz¹s³em siê, ¿e oberwê w tym g¹szczu, zanim zrozumia³em, ¿e usu-

n¹³ mnie z drogi, ¿eby mnie nie zastrzelili, zadŸgali czy przeciêli

laserem, cokolwiek planowali dla niego, ¿eby wyrównaæ rachunki.

By³em bezpieczny, nie? Powinienem pryskaæ, zmyæ siê z mia-

sta. Nie musia³em nawet zwracaæ forsy. Mia³em doœæ, ¿eby wyje-

chaæ z kraju i spêdziæ resztê ¿ycia tam, gdzie nawet Odmó¿d¿ona

Mafia by mnie nie znalaz³a.

Myœla³em o tym. Spêdzi³em noc w budzie Mamy Pryszcz, wie-

dz¹c, ¿e bêd¹ pilnowaæ mojego mieszkania. Ca³¹ noc myœla³em

o miejscach, gdzie móg³bym pojechaæ. Australia. Nowa Zelandia.

Czy nawet jakiœ obcy kraj. Staæ mnie by³o na dobry kryszta³ s³owni-

kowy, wiêc bez trudu z³apa³bym nowy jêzyk.

Ale rano nie by³em w stanie. Mama Pryszcz nie prosi³a mnie

w³aœciwie, ¿ebym zosta³, ale wydawa³a siê taka zmartwiona, a ja

mog³em tylko powiedzieæ, ¿e pchn¹³ mnie w krzaki i teraz nie wiem,

gdzie jest. Kiwnê³a g³ow¹ i dalej szykowa³a œniadanie. Tylko rêce

background image

65

jej dr¿a³y ze zdenerwowania. Wiedzia³a, ¿e Pieser nie ma najmniej-

szej szansy przeciw Og³upionej Mafii.

– Przykro mi – mówiê.

– Co mo¿esz poradziæ? Kiedy ciê chc¹, to ciê bior¹. Jeœli fede-

ralni nie dadz¹ ci nowej twarzy, nigdzie siê nie ukryjesz.

– A jeœli go nie chc¹?

Zaœmia³a siê.

– Ca³a ulica zna tê historiê. O aresztowaniach by³o w gazetach

i teraz wszyscy wiedz¹, ¿e mocni faceci szukaj¹ Piesera. Chc¹ go tak

mocno, ¿e wszyscy to czuj¹.

– A gdyby wiedzieli, ¿e to nie jego wina? – pytam. – Gdyby ktoœ

im powiedzia³, ¿e to wypadek? Pomy³ka?

Mama Pryszcz patrzy na mnie z ukosa – niewielu ludzi potrafi

zgadn¹æ, kiedy patrzy z ukosa, ale ja tak – i mówi:

– Tylko jeden ch³opak mo¿e im to powiedzieæ tak, ¿eby uwierzyli.

– Wiem.

– I jeœli ten ch³opak wejdzie i powie: wyt³umaczê wam, czemu

nie chcecie robiæ krzywdy mojemu przyjacielowi Pieserowi…

– Nikt nie twierdzi, ¿e ¿ycie jest bezpieczne – mówiê. – Zreszt¹,

co mog¹ mi zrobiæ gorszego ni¿ to, co mi siê zdarzy³o, kiedy mia³em

dziewiêæ lat?

Wtedy podesz³a i po³o¿y³a mi rêkê na g³owie. Nic wiêcej. Po

prostu trzyma³a j¹ tam przez chwilê i wiedzia³em, co muszê zrobiæ.

I zrobi³em to. Poszed³em do Grubego Jacka i powiedzia³em, ¿e chcê

pogadaæ z Ma³ym Miêt¹ o Pieserze. W pó³ minuty wynieœli mnie w alej-

kê, wrzucili do samochodu i powieŸli gdzieœ z buŸk¹ wciœniêt¹ w po-

d³ogê, ¿ebym nie domyœli³ siê, gdzie jadê. Durnie. Nie wiedzieli, ¿e ktoœ

tak wertykalny jak ja potrafi podaæ liczbê obrotów ka¿dego ko³a i wy-

kreœliæ dok³adn¹ trajektoriê ka¿dego zakrêtu. Mog³em im wyrysowaæ

mapê miejsca, do którego mnie zabrali. Tyle ¿e gdyby siê o tym dowie-

dzieli, nigdy bym stamt¹d nie wyszed³. A by³a spora szansa, ¿e skoñczê

napompowany gadaczem. Wiêc wykasowa³em pamiêæ. I bardzo dobrze

– to by³a pierwsza rzecz, o jak¹ mnie zapytali zaraz po zastrzyku.

Dali mi dawkê dla doros³ego, wiêc praktycznie opowiedzia³em im

ca³¹ historiê swojego ¿ycia, przekaza³em opinie na temat ich samych

i wszystkich innych oraz ca³¹ resztê. Sesja trwa³a parê godzin, wed³ug

mnie przez wiecznoœæ, ale w koñcu wiedzieli, wiedzieli z ca³¹ pewno-

œci¹, ¿e Pieser gra³ z nimi czysto. Wiêc kiedy dzia³anie gadacza mija³o

i zaczyna³em rozumieæ, co mówiê, prosi³em ich, b³aga³em: dajcie mu

¿yæ! Puœæcie go. Odda pieni¹dze, ja te¿ oddam, tylko go zostawcie.

5 – Chaos

background image

66

– Dobra – mówi ten facet.

Nie uwierzy³em.

– Nie, naprawdê, wypuœcimy go.

– Macie go tutaj?

– PrzywieŸliœmy go, zanim jeszcze siê zjawi³eœ. To nie by³o trudne.

– I nie zabiliœcie go?

– Zabiæ? Musieliœmy najpierw odzyskaæ szmal, wiêc by³ nam

potrzebny ¿ywy a¿ do rana. A potem ty przyszed³eœ i twoja historyj-

ka zmieni³a nasz¹ opiniê, naprawdê. Zrobi³o nam siê g³upio i ¿al tego

szmat³awego alfonsa.

Przez parê sekund naprawdê wierzy³em, ¿e wszystko bêdzie

dobrze. Ale zaraz wiedzia³em – z tego, jak na siebie patrzyli, co ro-

bili – wiedzia³em tak samo, jak wiem, kiedy szukam has³a.

Wprowadzili Piesera i dali mi ksi¹¿kê. Pieser by³ bardzo spo-

kojny, sztywny i zdawa³o siê, ¿e wcale mnie nie poznaje. Nie musia-

³em nawet patrzeæ na tê ksi¹¿kê, ¿eby wiedzieæ, co to jest. Oni wy-

montowali mu ca³y mózg i zast¹pili go szk³em, tak jak mnie, tyle ¿e

poza granicê, daleko, bardzo daleko poza granicê. W jego g³owie

nie zosta³a ani odrobina Piesera, tylko to dobro i œwiat³owody. Ksi¹¿ka

by³a instrukcj¹ obs³ugi i poucza³a, jak go programowaæ i sterowaæ.

Patrzy³em na niego i to by³ Pieser, ta sama twarz, te same w³osy,

wszystko. A potem siê rusza³ albo odzywa³ i by³ martwy, by³ kimœ

innym ¿yj¹cym w ciele Piesera.

– Dlaczego? – pytam ich. – Czemu zwyczajnie go nie zabiliœcie,

zamiast robiæ coœ takiego?

– Za du¿a sprawa – mówi¹. – Wszyscy w G-boro wiedz¹, co siê

sta³o, wszyscy w kraju, na ca³ym œwiecie. Nawet jeœli to pomy³ka,

nie mo¿emy puœciæ tej historii. ¯adnych pretensji, Dobry. On ¿yje.

Ty te¿. I tak zostanie, pod warunkiem, ¿e bêdziesz siê stosowa³ do

kilku prostych regu³. On jest powy¿ej granicy, wiêc musi mieæ w³a-

œciciela. Ty nim bêdziesz. Mo¿esz go wykorzystywaæ, jak zechcesz

– wynajmowaæ do magazynowania danych, wypo¿yczaæ jako mêsk¹

dziwkê, wszystko jedno. Tyle ¿e zostaje z tob¹. Na zawsze. I co-

dziennie ma spacerowaæ po ulicy, tutaj, w G-boro, ¿ebyœmy mogli

przywoziæ ludzi i pokazywaæ, co spotyka facetów, którzy pope³niaj¹

b³êdy. Mo¿esz nawet zachowaæ swoj¹ dzia³kê z zielonych, ¿ebyœ nie

musia³ kombinowaæ, jeœli nie masz ochoty. Sam widzisz, jak ciê lu-

bimy, Dobry. Ale jeœli on wyjedzie z G-boro albo nie wyjdzie na

spacer choæby przez jeden dzieñ, bêdzie ci bardzo przykro przez

ostatnie szeœæ godzin ¿ycia. Zrozumia³eœ?

background image

67

Zrozumia³em. Zabra³em go ze sob¹. Kupi³em mieszkanie, ciuchy

i tak to leci od tego czasu. Dlatego codziennie wychodzimy na ulicê.

Przeczyta³em ca³¹ instrukcjê i wysz³o mi, ¿e mo¿e zosta³o gdzieœ

w œrodku z dziesiêæ procent Piesera. I ta czêœæ nie mo¿e siê przebiæ na

powierzchniê, nie umie mówiæ, ruszaæ siê ani nic w tym rodzaju, nie

jest zdolna do wspomnieñ ani œwiadomego myœlenia. Mo¿e jednak

w³óczy siê po wnêtrzu tego, co kiedyœ by³o jego g³ow¹, mo¿e czasem

ogl¹da dane, zmagazynowane przez to ca³e dobro. Mo¿e pewnego dnia

trafi nawet na tê historiê i bêdzie wiedzia³, ¿e próbowa³em go ratowaæ.

Na razie jednak to jest moja ostatnia wola i testament. Widzicie,

robiê ró¿ne badania na temat Orgiastycznej Mafii, tak ¿e pewnego

dnia bêdê wiedzia³ dosyæ, by siêgn¹æ do wnêtrza systemu i rozmon-

towaæ go. Rozmontowaæ ca³oœæ, ¿eby te sukinsyny straci³y wszyst-

ko, tak jak wszystko odebra³y Pieserowi. Problem w tym, ¿e do pew-

nych miejsc nie mo¿na zajrzeæ bez zostawiania œladów. Dobro to

tylko dobro, zawsze to powtarzam. Dowiem siê, ¿e nie jestem taki

œwietny, jak mi siê wydawa³o, kiedy pewnego dnia ktoœ podejdzie

i wepchnie mi twarz w gor¹c¹ stalow¹ szczotê. Wtedy rozwalê sobie

mózg. Ale jest jeszcze ten drobiazg, ukryty w paruset lokalizacjach

w systemie. Trzy dni po tym, jak nie przeœlê swojego kodu do pew-

nego programu w pewnym punkcie, ca³a historia wyjdzie na jaw. Fakt,

¿e j¹ czytacie, oznacza, ¿e jestem trupem.

Albo te¿, ¿e im odp³aci³em i przesta³em j¹ ukrywaæ, bo ju¿ mi

nie zale¿y. Tak wiêc mo¿e to moja pieœñ ³abêdzia, a mo¿e pieœñ zwy-

ciêstwa. Tego siê nie dowiecie, ch³opcy.

Ale bêdziecie siê zastanawiaæ. To dobrze. Bêdziecie o nas my-

œleæ, kimkolwiek jesteœcie, myœleæ o starym Dobrym Ch³opcu i Pie-

serze, zgadywaæ, czy te k³y, które rozdar³y czaszkê Piesia i zmieni³y

go w przedmiot, zap³aci³y za wszystko, a¿ do ostatniej odrobinki.

Tymczasem mam maszynê napchan¹ dobrem, której muszê pil-

nowaæ. To tylko w dziesiêciu procentach cz³owiek, ale w koñcu sam

nim jestem w czterdziestu procentach. Razem tworzymy po³ówkê.

Ale tê po³ówkê, która siê liczy. Po³ówkê, która wci¹¿ czegoœ chce.

Dobro w jego g³owie i dobro w mojej to tylko œwiat³owody i elek-

trycznoœæ. Œwietlne œmieci. Ale mnie pozosta³o parê pragnieñ i mo-

¿e Pieserowi te¿, choæ pewnie jeszcze mniej. I dostaniemy to, czego

chcemy. Ka¿dy okruch. Ka¿d¹ iskierkê. Mo¿ecie mi wierzyæ.

background image

68

4. STARAMY SIÊ

TEGO NIE

OKAZYWAÆ

N

ie by³o kolejki. Hiram Cloward zwróci³ na to uwa-

gê stoj¹cemu za lad¹ cz³owiekowi o w¹skiej twarzy.

– Nie ma kolejki.

– To departament skarg. Jesteœmy dumni, ¿e tak niewiele osób

siê skar¿y. – Cz³owiek o w¹skiej twarzy uœmiecha³ siê z wy¿szoœci¹,

co Hirama irytowa³o. – Co siê sta³o z pañskim telewizorem?

– Pokazuje tylko mydlane opery, to siê sta³o. I jakieœ kretyñskie

horrory.

– No có¿… to sprawa programowania, proszê pana, a nie uszko-

dzenie mechaniczne.

– Jest mechaniczne. Nie mogê tego drañstwa wy³¹czyæ.

– Proszê podaæ nazwisko i numer ubezpieczenia.

– Hiram Cloward. 528-80-693883-7.

– Adres?

– ARF-487-U7b.

– To dla osób samotnych. Dlatego nie mo¿e pan wy³¹czyæ tele-

wizora.

– Czy to znaczy, ¿e nie mogê wy³¹czyæ telewizora, bo nie jestem

¿onaty?

– Wed³ug autoryzowanych przez Kongres badañ naukowych,

prowadzonych w okresie trzech lat od tysi¹c dziewiêæset osiemdzie-

si¹tego dziewi¹tego do tysi¹c dziewiêæset dziewiêædziesi¹tego pierw-

background image

69

szego, niezbêdne jest, aby osoba mieszkaj¹ca samotnie mia³a przez

ca³y czas zapewnione towarzystwo telewizora.

– Lubiê samotnoœæ i ciszê.

– Ale Kongres wyda³ takie prawo, proszê pana, a nie mo¿emy

naruszaæ prawa…

– Czy mogê porozmawiaæ z kimœ inteligentnym?

Cz³owiek o w¹skiej twarzy rozz³oœci³ siê chyba, gdy¿ uszy za-

p³onê³y mu czerwieni¹. Ale natychmiast siê opanowa³.

– Szczerze mówi¹c – odpar³ spokojnym g³osem – gdy ktokol-

wiek ze sk³adaj¹cych skargê staje siê agresywny czy z³oœliwy, na-

tychmiast kierujemy go do sekcji A6.

– A co tam jest? Pluton egzekucyjny?

– To za tymi drzwiami.

Hiram spojrza³ we wskazanym kierunku, na szklane drzwi na

drugim koñcu poczekalni. Za nimi by³ gabinet pe³en wygodnych

domowych sprzêtów: kilka krzese³, biurko… I mê¿czyzna tak wyzy-

waj¹co nordycki, ¿e nawet Hitler by go nie cierpia³.

– Dzieñ dobry – powiedzia³ ciep³o Aryjczyk.

РCzeϾ.

– Proszê usi¹œæ.

Uprzejmoœæ i ciep³o wzbudza³y w Hiramie jeszcze wiêksz¹ od-

razê. Czy¿by chcieli go przekonaæ, ¿e wcale nie nadu¿ywaj¹ jego

cierpliwoœci?

– A wiêc nie podoba siê panu coœ w pañskim oprogramowaniu –

stwierdzi³ Aryjczyk.

– W waszym oprogramowaniu, chcia³ pan powiedzieæ. Na pewno

nie jest moje. Nie wiem, dlaczego Bell Television uwa¿a, ¿e ma prawo

przez dwadzieœcia cztery godziny na dobê narzucaæ mi swoje pomys³y

co do zabawy i rozrywki. W ka¿dym razie ja mam tego dosyæ. Ju¿

wczeœniej by³o Ÿle, ale przynajmniej mia³em jak¹œ odmianê, a przez

ostatnie dwa miesi¹ce zosta³y tylko mydlanki i horrory.

– I dopiero po dwóch miesi¹cach pan to zauwa¿y³?

– Stara³em siê nie zwracaæ uwagi na telewizor. Lubiê czytaæ.

Mo¿e byæ pan pewien, ¿e jeœli mia³bym trochê wiêcej pieniêdzy ni¿

ta idiotycznie ma³a emerytura od waszego ukochanego rz¹du, zap³a-

ci³bym za pokój bez telewizora i mia³bym wreszcie trochê spokoju.

– Nie mogê nic poradziæ na pañsk¹ sytuacjê finansow¹. A prawo

jest prawem.

– Tyle tylko od pana us³yszê? Prawo? To samo mówi³ ten chu-

derlawy czubek na zewn¹trz.

background image

70

– Panie Cloward, patrz¹c w pañskie akta, rzeczywiœcie widzê,

¿e opery mydlane i horrory nie s¹ dla pana w³aœciwym programem.

– Nie s¹ w³aœciwe dla nikogo, kto ma IQ powy¿ej oœmiu.

Aryjczyk pokiwa³ g³ow¹.

– Uwa¿a pan, ¿e ludzie, którzy lubi¹ opery mydlane i horrory,

nie dorównuj¹ inteligencj¹ ludziom, którzy ich nie lubi¹.

– Jasne. Mam doktorat z literatury, na litoœæ bosk¹!

Aryjczyk by³ uosobieniem wspó³czucia.

– Oczywiœcie, ¿e nie lubi pan oper mydlanych! Jestem pewien,

¿e to pomy³ka. Staramy siê nie robiæ pomy³ek, ale jesteœmy tylko

ludŸmi. Z wyj¹tkiem komputerów, oczywiœcie.

To mia³ byæ ¿art, ale Hiram siê nie rozeœmia³.

Aryjczyk papla³ o niczym, patrz¹c na zakryty przed Hiramem

ekran monitora.

– Mo¿e i jesteœmy jedyn¹ sieci¹ telewizyjn¹ w mieœcie, ale…

– Ale staracie siê tego nie okazywaæ.

– Tak. No có¿, musia³ pan s³yszeæ nasze reklamy.

– Nieustannie.

– Zobaczmy. Hiram Cloward. Doktorat, Uniwersytet Nebraska

1981. Literatura angielska dwudziestego wieku i literatura rosyjska.

Praca magisterska o wp³ywie Dostojewskiego na pisarzy anglojêzycz-

nych. Prawie doskona³y indeks obecnoœci studentów na zajêciach,

reputacja cz³owieka aroganckiego, lecz kompetentnego.

– Jak du¿o w ogóle o mnie wiecie?

– Tylko standardowe dane badawcze konsumenta. Ale istotnie

mamy pewien problem.

Hiram czeka³, ale Aryjczyk wcisn¹³ tylko klawisz, odchyli³ siê

i popatrzy³ na niego. Oczy mia³ ³agodne, ciep³e, skupione. Hiram

poczu³ siê nieswojo.

– Panie Cloward…

– Tak?

– Jest pan bezrobotny.

– Nie z w³asnej woli.

– Niewielu ludzi jest bezrobotnych z w³asnej woli, panie Cloward.

Nie ma pan pracy. Nie ma pan tak¿e rodziny. Nie ma pan przyjació³.

– To s¹ badania rynku? A co, tylko ludzie z przyjació³mi kupuj¹

ry¿owe chrupki?

– Jeœli ju¿ o tym mowa, chrupki ry¿owe preferuj¹ ludzie samot-

ni. Musimy wiedzieæ, kto najprawdopodobniej bêdzie reagowa³ na

reklamê i zgodnie z tym uk³adamy nasze programy.

background image

71

Hiram przypomnia³ sobie, ¿e prawie codziennie jada na œniada-

nie ry¿owe chrupki. Poprzysi¹g³ sobie, ¿e przerzuci siê na coœ inne-

go. Na owsiankê, na przyk³ad. Na pewno jest bardziej towarzyska.

– Rozumie pan wagê ustawy o selektywnym doborze progra-

mów z roku osiemdziesi¹tego pi¹tego, prawda?

– Tak.

– S¹d Najwy¿szy uzna³, ¿e to niesprawiedliwe, ¿eby wszystkie

programy by³y kierowane do wiêkszoœci, przez co mniejszoœci s¹

pokrzywdzone. Tak wiêc Bell Television uzyska³ zamówienie na przy-

gotowanie indywidualnie dobieranego systemu nadawania, tak aby

ka¿dy uczestnik we w³asnym domu odbiera³ programy dla niego ide-

alne.

– Wiem o tym wszystkim.

– Muszê jednak jeszcze raz panu przypomnieæ, panie Cloward,

poniewa¿ chcê pomóc panu zrozumieæ, dlaczego nie mo¿emy zmie-

niæ pañskiego programowania.

Hiram zesztywnia³ na krzeœle i zacisn¹³ palce.

– Wiedzia³em, ¿e niczego nie zmienicie, dranie.

– Panie Cloward, my, dranie, z radoœci¹ zmienilibyœmy pañski

program. Ale jesteœmy œciœle kierowani przez rz¹d i mamy obowi¹-

zek ka¿demu amerykañskiemu obywatelowi zapewniæ najzdrowsze

dla niego programy. A teraz, pozwoli pan, wrócê do wywiadu.

– A ja wrócê do domu, jeœli to panu nie przeszkadza.

– Panie Cloward, jesteœmy sk³onni przygotowaæ program dla

mniejszoœci tak niewielkich, jak dziesiêæ tysiêcy ludzi, ale nie mniej.

Nawet dla dziesiêciotysiêcznych grup programowanie jest niesamo-

wicie kosztowne. Produkcja wzrokominuty programu, ogl¹danego

przez tak niewielk¹ grupê, kosztuje o wiele wiêcej ni¿ tego, który

ogl¹da trzydzieœci czy czterdzieœci milionów osób. Jednak pan nale-

¿y do mniejszoœci o wiele mniej licznej ni¿ dziesiêæ tysiêcy.

– Czujê siê wyj¹tkowy.

– Co wiêcej, ustawa o ochronie konsumenta programów z szeœæ-

dziesi¹tego dziewi¹tego roku oraz zarz¹dzenia konsumenckiej agencji

telewizyjnej wytyczaj¹ nam bardzo œcis³e tory dzia³ania. Panie Clo-

ward, nie mo¿emy pokazaæ panu programu, w którym wystêpuj¹ akty

przemocy.

– Dlaczego nie?

– Poniewa¿ ma pan sk³onnoœæ do agresji, któr¹ ogl¹danie prze-

mocy tylko podwy¿szy. Podobnie nie mo¿emy pozwoliæ panu na

ogl¹danie programu erotycznego.

background image

72

Cloward zaczerwieni³ siê.

– Nie ma pan ¿adnego ¿ycia seksualnego, panie Cloward. Czy

zdaje sobie pan sprawê, jakie to niebezpieczne? Nawet siê pan nie

masturbuje. Pañskie wewnêtrzne napiêcia i stresy musz¹ byæ gigan-

tyczne.

Cloward poderwa³ siê na nogi. S¹ pewne granice tego, co cz³o-

wiek mo¿e znieœæ spokojnie. Ruszy³ do drzwi.

– Przepraszam pana, panie Cloward. – Aryjczyk ruszy³ za nim.

– Nie wymyœlam sobie tego. Nie chcia³by pan raczej wiedzieæ, dla-

czego zapadaj¹ takie decyzje?

Hiram zatrzyma³ siê z rêk¹ na klamce. Aryjczyk mia³ racjê. Le-

piej wiedzieæ dlaczego, ni¿ ich za to nienawidziæ.

– Jak? – spyta³ Hiram. – W jaki sposób wiedz¹, co robiê, a cze-

go nie robiê w swoim domu?

– Nie wiemy, oczywiœcie, ale jesteœmy niemal pewni. Studiujemy

ludzi od lat i wiemy, ¿e ci, którzy realizuj¹ pewien wzorzec zakupów,

pewien wzorzec ¿ycia, zachowuj¹ siê w ten w³aœnie sposób. Niestety,

ma pan bardzo silne sk³onnoœci destrukcyjne. T³umienie i odmowa to

pañskie g³ówne sposoby reakcji na stres. Czasami tak¿e wybuch.

– Co to w³aœciwie znaczy, do diab³a?

– To znaczy, ¿e ok³amuje pan siebie, a gdy ju¿ nie pan d³u¿ej

mo¿e, wtedy zwraca siê pan przeciwko sobie.

Hiram czu³ ¿ar na twarzy i pulsowanie w skroniach. Muszê wy-

gl¹daæ jak pomidor, pomyœla³ i z wysi³kiem siê uspokoi³. Nie obcho-

dzi mnie to, stwierdzi³. I tak nie maj¹ racji. Durne naukowe testy.

– Czy nie ma ¿adnych filmów, które moglibyœcie mi zaprogra-

mowaæ?

– Przykro mi, ale nie.

– Nie we wszystkich filmach wystêpuje seks i przemoc.

Aryjczyk uœmiechn¹³ siê ³agodnie.

– Te, w których nie wystêpuj¹, i tak by pana nie zaciekawi³y.

– Wiêc wy³¹czcie to drañstwo i pozwólcie mi czytaæ!

– Tego nie mo¿emy zrobiæ.

– Nie mo¿ecie tego wy³¹czyæ?

– Nie.

– Rzygam ju¿, s³ysz¹c o Sarze Wynn i jej cholernym ¿yciu uczu-

ciowym!

– A czy Sara Wynn nie jest atrakcyjna? – zapyta³ Aryjczyk.

Hiram znieruchomia³. Czasami œni³ o Sarze Wynn. Milcza³. Nic

go w Sarze Wynn nie poci¹ga³o.

background image

73

– Jest, prawda? – naciska³ Aryjczyk.

– Kto jest kim?

– Sara Wynn.

– A kto tu mówi o Sarze Wynn? A co z filmami dokumental-

nymi?

– Panie Cloward, by³by pan wyj¹tkowo agresywny, gdybyœmy

nadawali do pana wiadomoœci. Sam pan wie.

– Walter Cronkite ju¿ nie ¿yje. Mo¿e teraz by mi siê bardziej

podoba³o.

– Pana nie obchodz¹ wiadomoœci z prawdziwego œwiata, panie

Cloward, prawda?

– Nie.

– Wiêc sam pan widzi, jak to wygl¹da. Ani sekunda naszych

programów nie jest dla pana odpowiednia. Ale dziewiêædziesi¹t pro-

cent jest dla pana wrêcz szkodliwe. Nie mo¿emy jednak wy³¹czyæ

telewizora ze wzglêdu na ustawê o samotnoœci. Rozumie pan nasz

problem?

– A pan rozumie mój?

– Oczywiœcie, panie Cloward. I bardzo panu wspó³czujê. Pro-

szê znaleŸæ jakichœ przyjació³, panie Cloward, a wy³¹czymy panu

telewizor.

Spotkanie dobieg³o koñca.

Przez dwa dni Cloward chodzi³ smêtny. Przez ca³y ten czas Sara

Wynn rozpacza³a po swoim trzydniowym ma³¿onku, który zgin¹³

w wypadku samochodowym przy Wiltshire Boulevard, gdziekolwiek

by to by³o. Ale teraz, kiedy cia³o ju¿ wystyg³o, jej dawni konkurenci

ofiarowywali siê z pomoc¹, próbowali daæ sw¹ mi³oœæ.

– Czy nie mo¿esz uzale¿niæ siê ode mnie, choæby trochê? – py-

ta³ Teddy, ten przystojny i bogaty.

– Nie lubiê byæ zale¿na od ludzi – odpar³a Sara.

– By³aœ zale¿na od George’a. – George to m¹¿, ten co zgin¹³.

– Wiem – powiedzia³a i zap³aka³a. P³acz rzeczywiœcie dobrze

jej wychodzi³.

Hiram Cloward odwróci³ kolejn¹ kartkê Braci Karamazow.

– Potrzebujesz przyjació³ – nalega³ Teddy.

– Och, Teddy, wiem o tym – odpar³a szlochaj¹c. – Bêdziesz moim

przyjacielem?

– Kto pisze te bzdury? – zapyta³ na g³os Hiram Cloward. Mo¿e

Aryjczyk w biurze stacji telewizyjnej mia³ racjê? ZnajdŸ przyjació³.

Niech wy³¹cz¹ ten cholerny telewizor, niezale¿nie od kosztów.

background image

74

Wsta³ i wyszed³ na korytarz budynku. Na œcianach wywieszono

kilka og³oszeñ:

Kó³ko szachowe 17-21 œrody.

Grupy zapoznawcze codziennie o 19.

Robótki rêczne 18.30 (przynieœ w³óczkê i druty).

Gry, gry i gry w pokoju gier (w piwnicy).

Chcesz porozmawiaæ? Przyjaciele Rodziny

codziennie od 19.30 do 22.30

Przyjaciele Rodziny? Hiram parskn¹³. Rodzina to jego p³aczli-

wa matka i jej bezustanny szloch rozpaczy nad ¿yciem, które by³o

dla niej takie trudne. Narzeka³a nieustannie, ¿e nikt przy zdrowych

zmys³ach nie urodzi³by siê kobiet¹, gdyby tylko mia³ jakiœ wybór.

Ale nie by³o ¿adnego wyboru. Ma³¿eñstwo to tylko pu³apka, jak¹

mê¿czyŸni zastawiaj¹ na kobiety, daj¹c im parê minut rozkoszy za

ca³e ¿ycie harówki. Klnê siê na Boga, ¿e gdyby nie mój ma³y Hira-

mek, rzuci³abym drania na dobre. To dla ciebie zostanê, mój malut-

ki, poniewa¿ gdybym odesz³a, wyrós³byœ na takiego drania jak ten

twój ojciec z brzuchem wielkim od piwa.

A przyjaciele? Jacy przyjaciele mogli siê zjawiæ, gdy dobry ta-

tuœ pi³ wódê i bi³ pasem ka¿dego, kogo tylko z³apa³?

Czytam. To w³aœnie robiê. Ksi¹¿ê i ¿ebrak, Jankes na dworze

króla Artura, Duma i uprzedzenie. Œwiaty w œwiatach, wszystkie ta-

kie œliczne, eleganckie i zabawne jak diabli.

Przyjaciele Rodziny… Mo¿e warto spróbowaæ.

Hiram dotar³ do windy i zjecha³ osiemnaœcie piêter w dó³, na

poziom rozrywkowy. Przyjació³ Rodziny znalaz³ w ca³kiem sporym

pomieszczeniu z alkoholem po jednej stronie i z wod¹ sodow¹ po

drugiej. Zdziwi³ siê, ¿e powróci³a nazwa „woda sodowa”. Podszed³

do sto³u i poprosi³ kobietê o coca-colê.

– Ile fili¿anek kawy dziœ pan wypi³? – spyta³a.

– Trzy.

– Przykro mi, ale nie mogê panu podaæ napoju z kofein¹. Mogê

zaproponowaæ sprite’a?

– Nie mo¿e pani – odpar³ Hiram, zaciskaj¹c zêby. – Za bardzo

nas niañcz¹.

– Tak samo uwa¿am – odezwa³a siê kobieta ze sprite’em w rêku.

– Chroni¹ nas, chroni¹ i chroni¹, i na co to wszystko? Ludzie i tak

umieraj¹.

background image

75

– Podejrzewa³em to – odpar³ Hiram, uœmiechaj¹c siê z wysi³-

kiem. Nie by³ pewien, czy jego ¿art wyda siê zabawny, czy tylko

sarkastyczny. Chyba zabawny. Kobieta rozeœmia³a siê.

– Zabawny pan jest – powiedzia³a. – Czym siê pan zajmuje?

– By³em kiedyœ wyk³adowc¹ literatury w Princeton.

– Ale jak mo¿e pan mieszkaæ tutaj i pracowaæ tam?

Wzruszy³ ramionami.

– Nie pracujê tam. Powiedzia³em: by³em. Kiedy wprowadzili te

nowe wyk³ady przez telewizjê, mia³em za ma³o studentów. Nie je-

stem osobowoœci¹ telewizyjn¹.

– Niewielu z nas jest – odpowiedzia³a z m¹dr¹ min¹. Kiwnê³a

g³ow¹ i uœmiechnê³a siê. – Och, têskniê za dawnymi czasami. Kiedy

brzydcy mê¿czyŸni, tacy jak David Brinkley, mogli czytaæ wiado-

moœci.

– Pamiêta pani Brinkleya?

– Szczerze mówi¹c, nie – odpar³a ze œmiechem. – Matka mi o nim

opowiada³a.

Hiram przyjrza³ siê jej z uznaniem. Nos niezbyt prosty, rzeczy-

wiœcie, ale to chyba jedyne, co by jej przeszkadza³o w telewizji. Mi³y

g³os. £adna twarz. Cia³o.

Po³o¿y³a d³oñ na jego udzie.

– Co dzisiaj robisz? – spyta³a.

– Ogl¹dam telewizjê – skrzywi³ siê.

– Naprawdê? A co masz?

– Sarê Wynn.

Pisnê³a z radoœci.

– To cudownie! Musimy byæ pokrewnymi duszami! Ja te¿ mam

Sarê Wynn!

Hiram spróbowa³ siê uœmiechn¹æ.

– Czy mogê wst¹piæ do twojego mieszkania?

Sygna³ zagro¿enia. D³oñ na udzie. Zaproszenie do mieszkania.

Seks.

– Nie.

– Dlaczego nie?

Hiram przypomnia³ sobie, ¿e aby pozbyæ siê telewizji, musi

wykazaæ, ¿e nie jest samotny. A u³o¿enie sobie ¿ycia seksualnego…

to znaczy rozpoczêcie ¿ycia seksualnego, na pewno pozwoli na zmia-

nê tych przeklêtych profili.

– ChodŸmy – powiedzia³ i bez wiêkszych ceregieli zostawi³ Przy-

jació³ Rodziny.

background image

76

W mieszkaniu natychmiast zdjê³a buty, bluzkê i usiad³a na sta-

romodnej sofie przed telewizorem.

– Ojej – powiedzia³a. – Tyle ksi¹¿ek. Naprawdê jesteœ profeso-

rem, co?

– Owszem – przyzna³, wyczuwaj¹c, ¿e nastêpny ruch nale¿y do

niego. Tyle ¿e nie mia³ pojêcia, co w³aœciwie powinien zrobiæ.

Przypomnia³ sobie swoj¹ jedyn¹ niezrêczn¹ próbê seksu, kiedy

mia³ (ile) trzynaœcie? (nie) czternaœcie lat, a dziewczyna piêtnaœcie

i robi³a to dla kawa³u. Posz³a z nim wzd³u¿ koryta strumienia (wtedy

by³y jeszcze strumienie i otwarty teren), nagle zatrzyma³a siê i od-

piê³a mu spodnie (wtedy by³y jeszcze zamki b³yskawiczne), ale skoñ-

czy³, zanim ona jeszcze porz¹dnie zaczê³a. Wiêc zrezygnowa³a nie-

chêtnie, zabra³a jego spodnie i uciek³a. Mia³a na imiê Diana. Wróci³

do domu bez spodni i nie potrafi³ sensownie wyjaœniæ tego matce.

Matka przyjê³a go ze wzgard¹ i przez d³ugie lata powraca³a do tego

tematu, powtarzaj¹c, ¿e mê¿czyzna zawsze pozostaje mê¿czyzn¹

i choæby nie wiadomo jak go traktowaæ, zale¿y mu tylko na jednym,

a o biedn¹ dziewczynê w ogóle nie dba. Ale Hiram przyzwyczai³ siê

do takich rozmów i s³owa sp³ywa³y po nim jak woda. Wspomina³

tylko nieopanowane dr¿enie cia³a, ekstazê, a potem wyraz niesmaku

na twarzy dziewczyny. Pomyœla³, ¿e to dlatego… mniejsza z tym.

Mniejsza z tym, wiêcej o tym nie bêdê myœla³.

– No chodŸ – powiedzia³a kobieta.

– Jak ci na imiê? – zapyta³ Hiram.

Spojrza³a w sufit.

– Agnes, na mi³oœæ bosk¹. No chodŸ.

Pomyœla³, ¿e zdjêcie koszuli mo¿e byæ niez³ym pocz¹tkiem. Przy-

gl¹da³a mu siê przez chwilê, a potem próbowa³a pomóc.

– Nie – powiedzia³.

– Co?

– Nie dotykaj mnie.

– Co z tob¹, na mi³oœæ bosk¹? Jesteœ impotentem?

Nie. Wcale nie. Po prostu go to nie interesuje. A co, nie wolno?

– Pos³uchaj: nie mam ochoty na zabawê z psycholem. Mam inne

sprawy do za³atwienia. Biorê stówê za numer. Standardowy, jasne?

Standardowe co? Hiram pokiwa³ g³ow¹, poniewa¿ nie œmia³ spy-

taæ, o czym ona mówi.

– Ale ty najwyraŸniej, Bóg wie w jaki sposób, ch³opie, nie masz

pojêcia, co siê dzieje na œwiecie. Dwadzieœcia dolców. Wystarczy za

te dziesiêæ minut, które mi wyrwa³eœ. Zgoda?

background image

77

– Nie mam dwudziestu dolców – oœwiadczy³ Hiram.

Jej oczy spochmurnia³y.

– Niech to licho porwie. Ale trafi³am. S³uchaj ch³opie, nastêp-

nym razem, gdy zechcesz poderwaæ panienkê, najpierw siê zasta-

nów, co chcesz z ni¹ robiæ. Dobra?

Zabra³a buty i bluzkê, i wysz³a. Hiram zosta³ sam.

– Nie, Teddy – powiedzia³a Sara Wynn.

– Ale jesteœ mi potrzebna. Rozpaczliwie potrzebna – zapewnia³

Teddy na ekranie.

– Minê³o dopiero kilka dni. Jak mogê iœæ do ³ó¿ka z innym mê¿-

czyzn¹ kilka dni po œmierci George’a? Ledwie cztery dni temu, ra-

zem z… nie, Teddy. Proszê.

– Wiêc kiedy? Jak d³ugo? Tak bardzo ciê kocham.

Œmiecie, uzna³a analityczna czêœæ umys³u Hirama, w oczywisty

sposób oparte na historii Penelopy. Bez w¹tpienia jej George, jej

Odyseusz powróci, cudownie o¿ywiony, gotów porwaæ j¹ znowu

w ma³¿eñsk¹ rozkosz. Ale, jak na razie, s¹ zalotnicy: wystarczaj¹ca

ich liczba, ¿eby sprzedaæ piêtnaœcie tysiêcy samochodów, sto tysiê-

cy pude³ek podpasek i czterysta tysiêcy paczek ry¿owych chrupek.

Jednak nieanalityczna czêœæ mózgu zupe³nie nie przejmowa³a

siê Penelop¹. Nie wiedzia³ dlaczego, ale zaciska³ i rozprostowywa³

palce. Nie wiedzia³, dlaczego ca³y dr¿a³. Nie wiedzia³, dlaczego osu-

n¹³ siê na kolana przy sofie, œciska³ Zbrodniê i karê, a oczy próbo-

wa³y p³akaæ, lecz nie potrafi³y.

Sara Wynn p³aka³a.

Ale ona ³atwo p³acze, pomyœla³ Hiram. To nieuczciwe, ¿e ona

tak ³atwo potrafi p³akaæ. Tkaj len, Penelopo.

Zadzwoni³ budzik, ale Hiram ju¿ nie spa³. Przy ³ó¿ku telewizor

œpiewa³ o myde³ku Dove z lanolin¹. Produkty siê nie zmieniaj¹, my-

œla³ Hiram. Nigdy siê nie zmieniaj¹. Reklamowali Dove z lanolin¹

na takich ma³ych straganach wokó³ krzy¿a, na którym Jezus wykrwa-

wi³ siê na œmieræ. By³ tego pewien. Dla delikatnej skóry.

Wsta³, ubra³ siê i usi³owa³ czytaæ, nie mog¹c sobie przypomnieæ,

co zdarzy³o siê zesz³ej nocy i dlaczego jest taki rozdra¿niony i ner-

wowy. Nie potrafi³. W koñcu postanowi³ wróciæ do Aryjczyka w biu-

rze Bell Television.

– Pan Cloward – powita³ go Aryjczyk.

– Jest pan psychiatr¹, prawda? – spyta³ go Hiram.

background image

78

– Nie, panie Cloward, jestem przedstawicielem biura skarg po-

ziomu A6 w Bell Television. Co mogê dla pana zrobiæ?

– Nie mogê ju¿ wytrzymaæ z Sar¹ Wynn – odpar³ Hiram.

– To fatalnie. Mniej wiêcej za dwa tygodnie wszystko jej siê

zacznie lepiej uk³adaæ.

Wbrew sobie, Hiram mia³ ochotê spytaæ, co siê stanie. To nie-

uczciwe, ¿e ten nordycki nadcz³owiek na d³ugie tygodnie przede mn¹

wie, co zrobi ma³a Sara. Zwalczy³ jednak to uczucie, zawstydzony,

¿e da³ siê wci¹gn¹æ g³upiej mydlance.

– Proszê mi pomóc.

– Jak mam panu pomóc?

– Mo¿e pan zmieniæ moje ¿ycie. Mo¿e pan usun¹æ z mojego

mieszkania telewizor.

– Ale¿ dlaczego, panie Cloward? – spyta³ Aryjczyk. – Prze-

cie¿ to w ¿yciu jedyna rzecz, która jest absolutnie za darmo. Tyle

¿e musi pan ogl¹daæ reklamy. A wie pan równie dobrze jak ja, ¿e

reklamy s¹ zabawne. Nie uwierzy pan, ale s¹ nawet ludzie, którzy

podwajaj¹ czas reklam w swoich osobistych programach. Dostaje-

my dziennie tysi¹ce próœb o ostatni filmik McDonalda. Nie ma pan

nawet pojêcia.

– Mam doskona³e pojêcie. Chcê czytaæ. Chcê byæ sam.

– Wrêcz przeciwnie, panie Cloward, marzy pan, ¿eby nie byæ

samotnym. Rozpaczliwie potrzebuje pan przyjaciela.

Gniew.

– A sk¹d jest pan taki cholernie pewien?

– Poniewa¿, panie Cloward, pañskie reakcje s¹ ca³kowicie ty-

powe dla pañskiej grupy. To grupa, o któr¹ bardzo siê martwimy.

Nie dysponujemy bud¿etem, ¿eby specjalnie dla was opracowaæ

program. Jest was tylko dwa tysi¹ce w ca³ym kraju. Zreszt¹ bud¿et

niewiele by tu pomóg³, bo nie wiemy, jakich programów tak na-

prawdê chcecie.

– Nie nale¿ê do ¿adnej grupy.

– Nale¿y pan do niej tak bardzo, ¿e mo¿na by pana nazwaæ typo-

wym. Dominuj¹ca matka, nieobecny lub wrogi ojciec, ¿adnych d³u-

goterminowych zwi¹zków. ¯adnego ¿ycia seksualnego.

– Mam ¿ycie seksualne.

– Je¿eli istotnie próbowa³ pan podj¹æ aktywnoœæ seksualn¹, to

z pewnoœci¹ z prostytutk¹, a ona oczekiwa³a od pana zbytniego wy-

rafinowania. £atwo pana zawstydziæ, nie móg³ pan sobie z tym pora-

dziæ, a zatem do stosunku nie dosz³o. Zgadza siê?

background image

79

– Kim pan jest?! Co pan chce ze mn¹ zrobiæ?!

– Jestem psychoanalitykiem, oczywiœcie. Ka¿dy, czyjej skargi

nie potrafi za³atwiæ nasza biurokratyczna figura w pierwszym poko-

ju, potrzebuje pomocy, a nie innego biurokraty. Chcê panu pomóc.

Jestem pañskim przyjacielem.

Nagle gniew zosta³ zast¹piony przez ca³kowicie bzdurn¹ wizjê

nordyckiego nadcz³owieka, który chce pomóc ma³emu Hiramowi

Clowardowi. Bezrobotny profesor rozeœmia³ siê g³oœno.

– Humor! Bardzo zdrowo! – pochwali³ go Aryjczyk.

– O co tu chodzi? Myœla³em, ¿e psychiatrzy powinni byæ sub-

telni.

– Wobec pewnych ludzi, zw³aszcza typów paranoidalnych, któ-

rym pan nie jest, i schizoidalnych, którym tak¿e pan nie jest.

– A czym jestem?

– Powiedzia³em panu. Strategia odmowy i represji. Bardzo nie-

zdrowe. Niezdolny do dzia³ania, jeszcze mniej zdrowe. Ale jest pan

wyj¹tkowo inteligentny, pod wieloma wzglêdami uzdolniony. Oso-

biœcie uwa¿am za skandal, ¿e nie mo¿e pan uczyæ.

– Jestem œwietnym nauczycielem.

– Testy ze studentami wykaza³y, ¿e wyj¹tkowo silnie podkreœla

pan wszystko, co ezoteryczne. Tylko ludzie podobni do pana lubili-

by wyk³ady takiej osoby, jak pan. A nie ma wielu takich ludzi. Nie

pasuje pan do typowych kategorii.

– Dlatego jestem przeœladowany.

– Niech pan nie próbuje udawaæ paranoika. – Aryjczyk uœmiech-

n¹³ siê.

Hiram odpowiedzia³ uœmiechem. To szaleñstwo. Lewisie Car-

rollu, gdzie jesteœ, kiedy naprawdê ciê potrzebujê?

– Jeœli jest pan psychiatr¹, to powinienem swobodnie z panem

rozmawiaæ.

– Jeœli tylko pan chce.

– Nie chcê.

– A dlaczego?

– Dlatego, ¿e jest pan tak cholernie doskona³ym Aryjczykiem.

Aryjczyk pochyli³ siê z zaciekawieniem.

– Czy to panu przeszkadza?

– Mam ochotê siê wyrzygaæ.

– Dlaczego?

Zaciekawiony wzrok by³ zbyt czujny, zbyt zachwycony. Hiram

nie móg³ siê oprzeæ.

background image

80

– Nic pan nie wie o moich prze¿yciach z czasów wojny, nie mylê

siê, prawda?

– Jakiej wojny? Nie mieliœmy ostatnio ¿adnej…

– By³em jeszcze bardzo ma³y. W Niemczech. Wie pan, moi rodzi-

ce nie s¹ moimi prawdziwymi rodzicami. Pracowali w Niemczech

w ambasadzie amerykañskiej. W Berlinie, w tysi¹c dziewiêæset trzy-

dziestym ósmym, zanim wybuch³a wojna. Moi prawdziwi rodzice te¿

tam byli: niemieccy ¯ydzi albo na wpó³ ¯ydzi. Prawdziwy ojciec, daj-

my temu spokój, nie potrzebuje pan pe³nej genealogii. Powiedzmy

tyle, ¿e mia³em dopiero jedenaœcie dni, gdy zd¹¿yli mnie zarejestro-

waæ i mój ¿ydowski ojciec zabra³ mnie do swojego przyjaciela, pana

Clowarda z ambasady amerykañskiej, którego ¿ona niedawno poroni-

³a. „WeŸ moje dziecko”, powiedzia³ ojciec. „Dlaczego?”, spyta³ Clo-

ward. „Poniewa¿ mamy z ¿on¹ doskona³y, ca³kowicie pewny plan za-

mordowania Hitlera. Tyle ¿e w ¿aden sposób nie zdo³amy tego

prze¿yæ”. I tak Cloward, mój adoptowany ojciec, wzi¹³ mnie na wy-

chowanie. A nastêpnego dnia przeczyta³ w gazecie, ¿e moi rodzice

zginêli w „wypadku” na ulicy. Zbada³ tê sprawê i odkry³, ¿e ca³kiem

przypadkiem, kiedy wprowadzali w ¿ycie swój doskona³y plan, jakieœ

brunatne koszule zauwa¿y³y ich na ulicy. Ktoœ krzykn¹³, ¿e to ¯ydzi.

M³odzi nudzili siê i dlatego zaatakowali. Naturalnie nie mieli pojêcia,

¿e ratuj¹ ¿ycie Hitlerowi. Ci nordyccy nadludzie zaczêli biæ moj¹ mat-

kê i zmusili ojca, by patrzy³, jak rozbieraj¹ j¹ i gwa³c¹, a potem roz-

pruwaj¹ brzuch. Na ojcu potem eksperymentowano najnowszy model

zgniatacza j¹der. W koñcu z bólu odgryz³ sobie jêzyk i wykrwawi³ siê

na œmieræ. Nie lubiê nordyckich typów.

Hiram usiad³. Oczy mia³ pe³ne ³ez i ¿alu. Uœwiadomi³ sobie, ¿e

rzeczywiœcie potrafi p³akaæ – nie za wiele, ale dawa³o to nadziejê.

– Panie Cloward – powiedzia³ Aryjczyk. – Urodzi³ siê pan w Mis-

souri w tysi¹c dziewiêæset piêædziesi¹tym pierwszym roku. Pañscy

zarejestrowani rodzice s¹ naturalnymi rodzicami.

Hiram uœmiechn¹³ siê.

– Ale to by³a wœciekle freudowska fantazja, prawda? Zgwa³cona

matka, wykastrowany ojciec, pozbawiony dziedzictwa i tak dalej…

Aryjczyk uœmiechn¹³ siê.

– Powinien pan byæ pisarzem, panie Cloward.

– Wolê czytaæ. Proszê, pozwólcie mi czytaæ.

– Nie mogê zabroniæ panu czytania.

– Wy³¹czcie Sarê Wynn. Wy³¹czcie te posiad³oœci, sk¹d m³ode

dziewczyny uciekaj¹ przed groŸb¹ ma³¿eñstwa z mê¿czyzn¹, który

background image

81

okazuje siê przyjazny i kochaj¹cy. Wy³¹czcie reklamówki samocho-

dów i prezerwatyw.

– I zostawiæ pana samego, ¿eby zatopi³ siê pan w kataleptycz-

nych fantazjach poœród przyt³aczaj¹cych, posêpnych rosyjskich po-

wieœci?

Hiram pokrêci³ g³ow¹. Czy¿bym ¿ebra³?, zastanowi³ siê. Tak,

zdecydowa³.

– B³agam. Moje rosyjskie powieœci nie s¹ przyt³aczaj¹ce ani

posêpne. S¹ zachwycaj¹ce, pobudzaj¹ce, wspania³e.

– To jeden z objawów pañskiej choroby, panie Cloward. Pra-

gnie pan byæ przyt³oczony.

– Za ka¿dym razem, kiedy czytam Dostojewskiego, czujê siê

spe³niony.

– Po dwadzieœcia razy przeczyta³ pan wszystkie teksty Dosto-

jewskiego. I dziesiêæ razy wszystko To³stoja.

– Za ka¿dym razem, kiedy czytam Dostojewskiego, to jest pierw-

szy raz!

– Nie mo¿emy zostawiæ pana samego.

– Zabijê siê! – krzykn¹³ Hiram. – Nie potrafiê tak d³u¿ej ¿yæ!

– Wiêc niech siê pan z kimœ zaprzyjaŸni – odpar³ z prostot¹ Aryj-

czyk.

Hiram dysza³ ciê¿ko, próbuj¹c zapanowaæ nad wœciek³oœci¹. To

siê nie zdarzy³o. Nie jestem z³y. Odsuñ to, schowaj, opanuj siê,

uœmiechnij. Uœmiechnij siê do Aryjczyka.

– Jest pan moim przyjacielem, tak? – spyta³ Hiram.

– Jeœli mi pan pozwoli – odpar³ Aryjczyk.

– Pozwolê panu – powiedzia³ Hiram. Po czym wsta³ i wyszed³

z gabinetu.

W drodze do domu min¹³ koœció³. Czêsto go widywa³. Co prawda

religia nie bardzo go interesowa³a – jak na jego gust, zosta³a zbyt do-

k³adnie przeanalizowana w powieœciach. To co ¿y³o jeszcze po Twa-

inie, zwiêd³o po Dostojewskim i zginê³o po Pasternaku. Ale matka

Hirama by³a szczer¹ prezbiteriank¹. Dlatego zajrza³ do koœcio³a.

W przedniej czêœci budynku znajdowa³ siê olbrzymi ekran tele-

wizyjny. Z ekranu przemawia³ charyzmatyczny m³ody cz³owiek. G³os

mia³ przyciszony i tylko ci przed ekranem mogli go s³yszeæ. Ci z ty³u

chyba medytowali. Cloward ukl¹k³ w ³awce, aby tak¿e pomedytowaæ.

Nie potrafi³ jednak oderwaæ spojrzenia od ekranu. M³ody cz³o-

wiek odsun¹³ siê, a jego miejsce zaj¹³ starszy, intonuj¹c coœ o Chry-

stusie. Hiram s³ysza³ tylko s³owo „Chrystus”, ¿adnych innych.

6 – Chaos

background image

82

Œciany ozdabia³y krzy¿e, kolejne rzêdy krzy¿y. Koœció³ by³ pro-

testancki, wiêc na ¿adnym nie wisia³a krwawi¹ca postaæ Chrystusa,

jednak wyobraŸnia Hirama uzupe³ni³a ten brak. Jezus z d³oñmi i sto-

pami przybitymi do krzy¿a i z szyj¹ na przeciêciu ramion.

W³aœciwie dlaczego krzy¿? Przeciêcie dwóch ca³kowicie prze-

ciwstawnych linii prostopad³ych, które stykaj¹ siê tylko w jednym

punkcie. Wizerunek ¿ycia cz³owieka, p³yn¹cego przez wiecznoœæ i nie

ogl¹daj¹cego siê na tych, których spotyka po drodze, ka¿dego na

w³asnej nieskoñczenie rozbie¿nej linii. Krzy¿. Ale to nie jest symbol

dnia dzisiejszego, uzna³ Hiram. Dzisiaj ¿yjemy w kulach. Dzisiaj

jesteœmy krzywymi, nie prostymi, i splatamy siê w sobie, stykamy ze

wszystkimi, jeszcze raz i znowu, owijamy siê ma³ymi kulami, nikt

nie oœmiela siê wyjœæ na zewn¹trz. Wci¹gnijcie mnie do œrodka, krzy-

czymy, wci¹gnijcie i trzymajcie tam bezpiecznie, nie pozwólcie wy-

paœæ, nie pozwólcie skoczyæ z krawêdzi œwiata.

Ale œwiat ma dzisiaj krawêdŸ, uzna³ Hiram. Wszyscy to widz¹.

Wiemy, gdzie ona jest, i nie chcemy pozwoliæ, by ktokolwiek znalaz³

w³asn¹ drogê na górê.

Czy ja chcê zostaæ na górze?

Wiek krzy¿y siê skoñczy³. Weszliœmy w wiek sfer. Kul.

– Jesteœmy twoimi przyjació³mi – powiedzia³ starszy mê¿czy-

zna na ekranie. – Mo¿emy ci pomóc.

Jest pewna chwa³a w tym, odpar³ bezg³oœnie Hiram, ¿e brnie siê

samemu.

– Czemu masz byæ sam, skoro Jezus mo¿e wzi¹æ twoje brze-

miê? – zapyta³ mê¿czyzna na ekranie.

Gdybym by³ sam, odpowiedzia³ Hiram, nie mia³bym ¿adnego

brzemienia.

– Podnieœ swój krzy¿, stañ do walki po stronie dobra.

Gdybym tylko potrafi³ znaleŸæ krzy¿ do podniesienia.

I wtedy Hiram uœwiadomi³ sobie, ¿e nadal nie s³yszy g³osu z telewi-

zora. Zamiast tego wypowiada w³asn¹ modlitwê i to na g³os. W g³êbi

koœcio³a przygl¹da³a mu siê trójka ludzi. Uœmiechn¹³ siê skrêpowany,

przepraszaj¹co skin¹³ g³ow¹ i wyszed³. Pogwizduj¹c wróci³ do domu.

Powita³ go g³os Sary Wynn.

– Teddy! Teddy! Co my zrobiliœmy? Patrz, co zrobiliœmy.

– To by³o piêkne – odpar³ Teddy. – Cieszê siê z tego.

– Och, Teddy! Jak zdo³am to sobie wybaczyæ? – I Sara zap³aka³a.

Hiram znieruchomia³ wpatrzony w ekran. Penelopa siê podda³a. Pe-

nelopa porzuci³a len i posz³a do ³ó¿ka z zalotnikiem! To b³¹d, pomyœla³.

background image

83

– To b³¹d – powiedzia³.

– Kocham ciê, Saro – powiedzia³ Teddy.

– Nie mogê tego znieœæ, Teddy – odpar³a. – W g³êbi serca czujê

siê tak, jakbym zamordowa³a George’a! Zabi³am go!

Penelopo, czy ju¿ nie ma cnoty na œwiecie? Czy nie ma Artemidy

na ³owach? Tylko Afrodyta, k³ad¹ca siê co godzinê z ka¿dym cz³owie-

kiem, bogiem czy baranem, który obiecuje wiecznoœæ, a darowuje tylko

chwilê? Takie umowy nigdy nie s¹ dotrzymywane, nigdy, myœla³ Hiram.

I w tej w³aœnie chwili na ekranie pojawi³ siê George.

– Kochana – zawo³a³. – Moja najdro¿sza Saro! Przez d³ugie dni

w³óczy³em siê po mieœcie z amnezj¹! To jakiœ autostopowicz sp³on¹³

w moim wozie! Wróci³em do domu!

A Hiram krzycza³, krzycza³ i krzycza³.

Wiadomoœæ o tym dotar³a do Aryjczyka doœæ szybko, w tym sa-

mym czasie, co alarmuj¹ce meldunki od grup badawczych analizu-

j¹cych opery mydlane. Pokrêci³ g³ow¹, czuj¹c, ¿e ¿o³¹dek podcho-

dzi mu do gard³a. Biedny pan Cloward. Bo¿e, pomyœla³, jakich

cierpieñ przysparzamy w imiê ochrony ludzi.

– Przykro mi – powiedzia³ Hiramowi.

Lecz Hiram nie zwraca³ na niego uwagi. Siedzia³ na pod³odze,

wpatruj¹c siê w telewizor. Oczywiœcie, gdy tylko nadesz³y raporty,

wszystkie opery mydlane, a zw³aszcza Sara Wynn, zesz³y z anteny.

Teraz pokazywali teleturnieje – chwilowo, dopóki nie zastan¹ po-

prawione wszystkie b³êdy.

– Przykro mi – powtórzy³ Aryjczyk, ale Hiram tylko wzruszy³

ramionami.

Czarna kobieta w³aœnie zamieni³a jakieœ pude³ko na pieni¹dze

w kopercie. Hiram te¿ by to zrobi³, i op³aca³o siê. Piêæ tysiêcy dola-

rów zamiast osio³ka ci¹gn¹cego wózek z ma³pk¹ w œrodku. Niewie-

le brakowa³o, by j¹ wykiwali.

– Panie Cloward. Myœla³em, ¿e to z panem s¹ k³opoty, ale to

nieprawda. Owszem, jest pan marginalny, to fakt. Ale nie zdawali-

œmy sobie sprawy, co robi z ludŸmi Sara Wynn.

Sara-poczwara, pomyœla³ wpatrzony w ekran Hiram. Czarna

kobieta podskakiwa³a z radoœci.

– To ca³kowicie nasza wina. Tysi¹com tak marginalnych osob-

ników jak pan Sara Wynn bardzo powa¿nie zaszkodzi³a. Nie mieli-

œmy pojêcia, jak silna jest identyfikacja. Nie mieliœmy pojêcia.

background image

84

Oczywiœcie, ¿e nie, pomyœla³ Hiram. Za ma³o czytacie. Nie wie-

cie, co robi¹ z ludŸmi mity. Ale teraz zbli¿a³ siê Wielki Fina³ i Hiram

pokrêci³ g³ow¹, ¿eby Aryjczyk ju¿ sobie poszed³.

– Oczywiœcie Agencja Ochrony Konsumenta bêdzie panu do¿y-

wotnio wyp³acaæ zadoœæczynienie. Trzykrotn¹ wartoœæ pañskich obec-

nych dochodów i koszty wszelkich mo¿liwych kuracji.

Cierpliwoœæ Hirama w koñcu siê wyczerpa³a.

– IdŸ sobie! – zawo³a³. – Muszê siê dowiedzieæ, czy ta kobieta

wygra samochód.

– Nie wiem, co wybraæ – powiedzia³a kobieta.

– Bramkê numer trzy! – krzykn¹³ Hiram. – O Bo¿e, proszê, bram-

kê numer trzy!

Aryjczyk przygl¹da³ mu siê w milczeniu.

– Bramka numer dwa! – powiedzia³a w koñcu kobieta.

Hiram jêkn¹³. Prowadz¹cy uœmiechn¹³ siê.

– A wiêc – powiedzia³ – czy samochód znajduje siê za bramk¹

numer dwa? SprawdŸmy!

Rozsunê³a siê kurtyna; za ni¹ siedzia³ mê¿czyzna w ubraniu tra-

pera i brzd¹ka³ na odrapanym banjo. Publicznoœæ jêknê³a z zawodu.

Mê¿czyzna œpiewa³ Domek w górach. Kobieta westchnê³a.

Rozsunêli wszystkie zas³ony i samochód sta³ za bramk¹ numer trzy.

– Wiedzia³em – powiedzia³ Hiram. – Nigdy mnie nie s³uchaj¹.

Bramka numer trzy, mówiê, a oni zawsze swoje.

Aryjczyk podszed³ do drzwi.

– Mówi³em przecie¿, prawda? – szlocha³ Hiram.

– Tak – przyzna³ Aryjczyk.

– Wiedzia³em. Zawsze wiedzia³em. Mia³em racjê. – Hiram ukry³

twarz w d³oniach i zap³aka³.

– Tak – odpar³ Aryjczyk, po czym wyszed³, aby podpisaæ doku-

menty kieruj¹ce Hirama na zamkniête leczenie psychiatryczne. Te-

raz nale¿a³ ju¿ do jakiejœ kategorii. Nikt nie mo¿e istnieæ poza nimi,

uœwiadomi³ sobie Aryjczyk. Tworzymy nowego cz³owieka. Homo

categoricus, cz³owieka sklasyfikowanego.

Ale okaza³o siê, ¿e jednak nie musi nic podpisywaæ. Hiram po-

szed³ do ³azienki, nape³ni³ wod¹ wannê i do³¹czy³ do najwiêkszej

kategorii ze wszystkich.

– Niech to szlag – powiedzia³ Aryjczyk, kiedy siê o tym dowie-

dzia³.

background image

85

5. GENOTOPIA

P

odró¿ zajê³a nam trzy tygodnie – d³u¿ej ni¿ ktokol-

wiek za naszej pamiêci przebywa³ w przestrzeni. W dodatku we

czwórkê t³oczyliœmy siê w ma³ym kutrze Hunter III. Wzbudzi³o to

w nas serdeczny podziw dla pionierów, którzy pe³zali przez kosmos

z jedn¹ dziesi¹t¹ prêdkoœci œwiat³a. Nic dziwnego, ¿e za³o¿yli tylko

trzy kolonie. Pozostali pozjadaliby siê ¿ywcem po pierwszym mie-

si¹cu lotu.

Harold zaatakowa³ Amaur ostatniego dnia. Gdybyœmy nie z³a-

pali sygna³u naprowadzaj¹cego, kaza³bym zmieniæ kurs i wracaæ do

Núncamais, gdzie mamusia czeka³a z szarlotk¹ na wszystkich oprócz

mnie – ja jestem z Pensylwanii. Ale trafiliœmy na sygna³, komputer

przeskanowa³ stare mapy i po paru godzinach stanêliœmy na orbicie

stacjonarnej nad Prescott w Arizonie.

Tak przynajmniej twierdzi³ geolog, a komputery nie k³ami¹.

Chocia¿ nie przypomina³o to Arizony wed³ug starych ksi¹¿ek.

By³ jednak sygna³ naprowadzaj¹cy, powtarzaj¹cy w staroangiel-

skim: „Bo¿e, b³ogos³aw Amerykê. Przybywajcie, gwarantujemy bez-

pieczne l¹dowanie”. Komputer zapewni³ nas, ¿e w staroangielskim

s³owo „gwarantujemy” nie jest obsceniczne, ma raczej zwi¹zek ze

stwierdzeniem szczególnie wiarygodnym – z czego siê trochê po-

œmialiœmy.

Byliœmy te¿ bardzo podekscytowani. Kiedy nasi praprapra do

którejœ tam potêgi dziadowie i babki osiemset lat temu startowali

background image

86

w swoich balonach ze starej Terra Firma, uciekali przed zniszcze-

niami wojny mikrobiologicznej, która w³aœnie siê zaczyna³a (parê

zarazków w podstêpnym ataku na Madagaskar, szybko rozrastaj¹ce

siê do epidemii, i ca³y œwiat jako zak³adnik Afryki Po³udniowej, po-

siadaj¹cej antidotum; szybkie uderzenia odwetowe wirusowym ra-

kiem; reszty mo¿na siê domyœlaæ). Nawet z wysokoœci paru mil w ko-

smosie by³o jasne, ¿e wojna na tym siê nie skoñczy³a. A mimo to

odbieraliœmy sygna³ naprowadzaj¹cy.

– Obviamente automática – zauwa¿y³ Amauri.

– Que máquina, que não pofa em tantos anos, bichinha! Não

acredito! – odwarkn¹³ Harold i zacz¹³em siê obawiaæ, ¿e czeka nas

powtórka poprzedniego dnia.

– Po angielsku – powiedzia³em. – Mo¿emy od razu siê do tego

przyzwyczajaæ. Bêdziemy musieli mówiæ po angielsku przynajmniej

przez kilka dni.

Vladimir westchn¹³:

– Merda.

Rozeœmia³em siê.

– No, dobrze, swoje skatologiczne komentarze mo¿esz wyg³a-

szaæ w lingua deporto.

– Jesteœ taki pewien, ¿e ktoœ tam jeszcze ¿yje? – zapyta³ spokoj-

nie Vladimir.

Co mog³em odpowiedzieæ? ¯e czujê to w koœciach? Rzuci³em

w niego tylko g¹bk¹, przez co woda pitna rozprysnê³a siê po ca³ej

kabinie i przez parê minut polewaliœmy siê ni¹ nawzajem. Wiem:

dyscyplina, dyscyplina. Ale nie jesteœmy armi¹. Zreszt¹, do diab³a

z tym wszystkim. Wolê, ¿eby moja za³oga zachowywa³a siê jak zwa-

riowane dzieciaki ni¿ jak zwariowani doroœli.

Prawdê mówi¹c, nie wierzy³em, ¿e przy tym poziomie techniki,

jaki nasi przodkowie osi¹gnêli w tysi¹c dziewiêæset dziewiêædzie-

si¹tym drugim, potrafili zbudowaæ maszynê dzia³aj¹c¹ do roku dwa

tysi¹ce osiemset dziewi¹tego. Na dole musia³ pozostaæ ktoœ ¿ywy –

albo nagle zm¹drzeli. Chocia¿ wygl¹d starej Terry nie sugerowa³,

¿eby ktokolwiek tam nagle zm¹drza³.

Ktoœ na dole ¿y³. A w³aœnie o tym mieliœmy siê przekonaæ.

Nie byli zachwyceni, kiedy natychmiast kaza³em im w³o¿yæ ma³-

pie skafandry.

– Przecie¿ na dole jest Matka Ziemia! – przekonywa³ Harold.

Jak na halibuta z IQ 150, czasem rzeczywiœcie zachowywa³ siê jak

baran.

background image

87

– Poka¿ mi miasta – odpar³em. – Poka¿ mi miliony ludzi, którzy

biegaj¹ w ko³o na s³oñcu w swoich letnich kostiumach ze skóry.

– Mog¹ tam byæ zarazki – doda³ Amauri swoim najbardziej z³o-

œliwym tonem i natychmiast wybuch³a kolejna k³ótnia miêdzy dwój-

k¹ ludzi dostatecznie br¹zowych, ¿eby oczekiwaæ od nich wiêksze-

go rozs¹dku.

– Postêpujemy – powiedzia³em surowym g³osem dowódcy –

wed³ug standardowej procedury planetarnej, czy mamy tam Matkê

Ziemiê, czy matkê…

W tej w³aœnie chwili monotonny sygna³ naprowadzaj¹cy zmie-

ni³ siê nagle.

– Odpowiedzcie, podajcie identyfikacjê, odpowiedzcie, bo ina-

czej zestrzelimy wam ty³ki z nieba.

Odpowiedzieliœmy. I wkrótce potem spacerowaliœmy w ma³pich

skafandrach poprzez gêst¹ grochówkê siêgaj¹c¹ nam po pêpki (gdy-

byœmy potrafili znaleŸæ bez mapy nasze pêpki, otoczone aparatur¹

ochronn¹), czekaj¹c, a¿ ktoœ otworzy nam drzwi.

W koñcu siê otworzy³y i musieliœmy siê podnieœæ z bardzo twar-

dej pod³ogi. Trochê grochówki spad³o przez w³az razem z nami. Do

sterylnej komory, gdzie czekaliœmy, wpuœcili jakiœ gaz i wkrótce po-

tem grochówka opad³a, zmieniaj¹c siê w b³oto.

– Mariajoseijesus! – mrukn¹³ Amauri. – Aquela merdi vivia!

– Po angielsku – mrukn¹³em do mikrofonu. – I wyra¿aj siê bar-

dziej elegancko.

– To gówno ¿yje – powiedzia³ Amauri, zmieniaj¹c jêzyk i wyra-

¿aj¹c siê bardziej elegancko.

– Teraz ju¿ nie, ale my owszem. – Trudno by³o zachowaæ cier-

pliwoϾ.

Nic nie wiedzieliœmy. Równie dobrze to, co tutaj uchodzi³o za

ludzi, mog³o zjadaæ astronautów. Albo sk³ada³o ich w ofierze jakimœ

miejscowym bóstwom. Spêdziliœmy w tej kabinie cztery nerwowe

godziny. U³o¿y³em ju¿ piêæ beznadziejnych planów ucieczki, kiedy

nagle drzwi siê otworzy³y i w progu stan¹³ jakiœ cz³owiek.

Ubrany by³ w bia³y kombinezon farmerski albo coœ tym rodza-

ju. By³ bardzo niski. Uœmiechn¹³ siê uprzejmie i skin¹³ na nas. Do-

wód pozytywny: ¿ywe istoty ludzkie. Misja zakoñczona sukcesem.

Teraz wiemy, ¿e nie by³o siê z czego cieszyæ, lecz wtedy bardzo siê

ucieszyliœmy. Klepi¹c po plecach i obejmuj¹c naszego gospodarza

(delikatnie, ¿eby go nie zgnieœæ), weszliœmy w labirynt Bazy Broni

Mikrobiologicznej 004.

background image

88

Wszyscy tu byli bardzo niscy, nie wiêcej ni¿ metr czterdzieœci,

i od razu przysz³a mi do g³owy myœl, ¿e ludzkoœæ bardzo przez ten

czas wyros³a. Gwiazdy dobrze nam zrobi³y, pomyœla³em.

Spokojny, metodyczny Vladimir, jak zwykle blady jak duch, zna-

cz¹co nacisn¹³ klamkê i dotkn¹³ prze³¹cznika œwiat³a (naprawdê by³y

mechaniczne). Oba by³y na poziomie oczu naszych ma³ych przyjació³.

To nie my, koloniœci, wyroœliœmy – to nasi kuzyni ze starej Gai zmaleli.

Próbowaliœmy dowiedzieæ siê czegoœ o historii, ale ich intereso-

wa³a tylko polityka.

– Czy jesteœcie Amerykanami? – pytali ci¹gle.

– Pochodzê z Pensylwanii – odpar³em – ale te ofermy s¹ z Nún-

camais.

Nie zrozumieli.

– Núncamais. To znaczy „nigdy wiêcej” w lingua deporto.

Znowu zdziwienie. Ale zadali kolejne pytanie.

– A sk¹d siê wziê³a wasza kolonia? – Myœleli tylko o jednym.

– Pensylwania zosta³a zasiedlona przez Amerykanów z Hawa-

jów. Nie próbujemy nawet zgadywaæ, dlaczego nazwali tê cholern¹

planetê Pensylwani¹.

– To jasne – zapiszcza³ jeden z maluchów. – Kolebka wolnoœci.

A oni?

– Z Brazylii – odpar³em.

Naradzali siê przez moment. Potem najwyraŸniej uznali, ¿e cho-

cia¿ brazylijskie pochodzenie nie jest zbrodni¹, nie implikuje jednak

w pe³ni ludzkiego statusu. Od tej chwili nie próbowali nawet rozma-

wiaæ z moj¹ za³og¹. Obserwowali ich tylko uwa¿nie i mówili do mnie.

Mnie kochali.

– Bo¿e, b³ogos³aw Amerykê – powiedzieli.

By³em sk³onny do zgody.

– Bo¿e, b³ogos³aw Amerykê – odpar³em.

A potem znowu chórem wyg³osili obsceniczn¹ sugestiê, co ta-

kiego powinienem zrobiæ z Rosjanami. Zerkn¹³em na moich wspó³-

wêdrowców i wzruszy³em ramionami. Powtórzy³em ¿yczenia malu-

chów, dotycz¹ce seksualnych rozkoszy Rosjan.

Pora na fakty. Nie bêdê was nudzi³ referowaniem wszystkich

sprytnych pytañ i sugestii, które pozwoli³y mi uzyskaæ poni¿sze in-

formacje. Po czêœci dlatego, ¿e nie wymaga³o to ¿adnych pytañ.

Wydawa³o siê, ¿e przez lata æwiczyli, co powiedz¹ goœciom z ko-

smosu, a zw³aszcza potomkom dawno zapomnianych kolonistów.

Mówili tak:

background image

89

Wojna biologiczna zaczê³a siê na dobre jakieœ trzy lata po

naszym odlocie, kiedy wypuszczono trzy bardzo chytrze zapro-

jektowane rakotwórcze wirusy. Pozornie nie by³o winnych, gdy¿

Rosjanie i Amerykanie zgodnie zaprzeczali, a Chiñczycy byli ju¿

martwi. Wtedy w³aœnie naukowcy zacisnêli pasa i wziêli siê do

pracy.

Kiedy moi przodkowie wyruszali do gwiazd, wiedza o rekombi-

nacjach DNA by³a jeszcze w powijakach, zreszt¹ przez ten czas nie

rozwinêliœmy jej zbytnio. Kiedy zasiedla siê dzikie planety, cz³o-

wiek ma wa¿niejsze rzeczy do roboty. Ale pod naciskiem wojny,

genetyka na Ziemi dokona³a prawdziwych postêpów.

– Ca³y czas opracowujemy nowe szczepy wirusów i bakterii –

mówili. – Ca³y czas jesteœmy bombardowani przez najnowsz¹ broñ

Rosjan.

Mieli mnóstwo roboty. Niewielu ich ju¿ zosta³o na tym stanowi-

sku bojowym, a ataki wroga by³y coraz sprytniejsze.

Wreszcie, wszyscy równoczeœnie, zrozumieliœmy sytuacjê. To

Harold powiedzia³ g³oœno:

– Fossa-me mãe! Chcecie powiedzieæ, króliczki, ¿e od oœmiuset

lat tkwicie tutaj na dole?

Nie odpowiedzieli, dopóki to ja nie zada³em pytania – tylko

uprzejmiej, gdy¿ zauwa¿y³em pewne zaciœniêcie szczêk, kiedy Ha-

rold nazwa³ ich króliczkami. No có¿, byli króliczkami, tak bia³ymi,

jak to tylko mo¿liwe. Jednak to nie³adnie, ¿e Harold tak ich nazwa³,

zw³aszcza wobec Vladimira, który te¿ mia³ pewne tendencje do ja-

snej karnacji.

– Czy¿byœcie wy, Amerykanie, byli tu uwiêzieni od pocz¹tku

wojny? – zapyta³em, staraj¹c siê wyraziæ g³osem pewien podziw, co

siê uda³o. Zreszt¹ groza nie jest a¿ tak od podziwu odleg³a.

Rozpromienili siê, chyba z dumy. Nauczy³em siê interpretowaæ

pewne wyrazy ich twarzy. Dopóki dobrze mówi³em o Ameryce,

wszystko by³o w porz¹dku.

– Tak, kapitanie Kane Kaneo, my i nasi przodkowie przebywa-

my tu od samego pocz¹tku.

– Nie by³o wam trochê ciasno?

– Amerykañscy ¿o³nierze nie dbaj¹ o takie rzeczy, kapitanie. Za

prawo do ¿ycia, wolnoœci i pogoni za szczêœciem jesteœmy sk³onni

poœwiêciæ wszystko. – Nie pyta³em nawet, w jaki sposób w tej dziu-

rze mo¿liwe s¹ wolnoœæ i pogoñ za szczêœciem. Nasz bohater mówi³

dalej: – Walczymy, by miliony mog³y ¿yæ swobodnie, oddychaj¹c

background image

90

œwie¿ym amerykañskim powietrzem, nie zagro¿one szponami ko-

munizmu.

Potem chórem odœpiewali parê hymnów na temat b³êkitnych gór

i z³ocistych fal, z powtarzaj¹cym siê jak refren „Bo¿e, b³ogos³aw

Amerykê”. Zakoñczyli g³oœnym okrzykiem „Lepiej zara¿ony ni¿ czer-

wony”. Kiedy skoñczyli, spyta³em, czy mo¿emy siê ju¿ po³o¿yæ, gdy¿

wed³ug czasu naszego statku trwa³a noc.

Umieœcili nas w niewielkim pokoju z trzema zbyt krótkimi dla

nas kojami. Zreszt¹, to bez znaczenia. W naszych ma³pich skafan-

drach i tak nie by³oby nam wygodnie.

Gdy tylko zostaliœmy sami, Harold chcia³ przejœæ na lingua de-

porto, ale zdo³a³em go przekonaæ, nie naciskaj¹c nawet klawisza

dyscyplinera w moim skafandrze. Nasi gospodarze nie powinni po-

dejrzewaæ, ¿e mamy przed nimi jakieœ tajemnice. Przyjêliœmy bez

dyskusji, ¿e nas pods³uchuj¹.

W efekcie prowadziliœmy rozmowê, której bezpiecznie mog³a

s³uchaæ banda ob³¹kanych patriotów.

Amauri:

– Jestem zdumiony ich mi³oœci¹ do Ameryki, niezmienn¹ od tylu

wieków.

I t³umaczenie:

– Dlaczego tym czubkom odbija na punkcie czegoœ tak martwe-

go, jak staro¿ytne imperium Stanów Zjednoczonych?

Ja:

– Mo¿e dziêki swej niezachwianej lojalnoœci wobec sztandaru,

Boga, ojczyzny i wolnoœci (przyznajê, ¿e trochê przesadzi³em, ale

lepiej siê zabezpieczyæ) zdo³ali tak d³ugo przetrwaæ.

T³umaczenie:

– Mo¿e tylko fanatyzm utrzyma³ ich przy ¿yciu w tej dziurze.

Harold:

– Ciekawe, jak d³ugo mo¿emy pozostaæ w tym bastionie demo-

kracji, zanim niechêtnie powrócimy do naszej kolonii, bêd¹cej spe³-

nieniem amerykañskich marzeñ.

T³umaczenie:

– Jakie s¹ szanse, ¿e nas wypuszcz¹? S¹ tak szurniêci, ¿e mog¹

uznaæ nas nawet za szpiegów.

Vladimir:

– Mam tylko nadziejê, ¿e bêdziemy siê mogli od nich uczyæ. Ich

nauka nieskoñczenie przewy¿sza wszystko, co dot¹d osi¹gnêliœmy

przy naszych skromnych mo¿liwoœciach.

background image

91

T³umaczenie:

– Nigdzie siê nie ruszymy, dopóki nie bêdê móg³ wykonaæ swo-

jej roboty, to znaczy zbadaæ miejscow¹ florê i faunê. Osiemset lat

rekombinacji DNA na pewno doprowadzi³o do czegoœ, co mo¿emy

zabraæ na Núncamais.

I tak to trwa³o, a¿ dostawaliœmy ju¿ md³oœci od sp³ywaj¹cych

nam z ust kwiatów i s³odyczy. Potem poszliœmy spaæ.

Nastêpny dzieñ by³ dniem wycieczki, rosyjskiego ataku, a nie-

wiele brakowa³o, by sta³ siê dniem ostatnim dla za³ogi dobrego stat-

ku Pollywog.

Podczas wycieczki prawie przez ca³y ranek na przemian wchodzili-

œmy i schodziliœmy. Vladimir w³¹czy³ œledzenie na komputerze swojego

skafandra. Mój by³ zbyt zajêty analiz¹ ich komentarzy, a Amauri reje-

strowa³ dane naukowe. Harold natomiast próbowa³ znaleŸæ sposób

na d³ubanie w nosie w rêkawicach. Harold zabra³ siê z nami jako

ekspert od broni, tak na wszelki wypadek. I dziêki Bogu.

Zaczêliœmy odró¿niaæ jednego malucha od drugiego. George

Washington Steiner by³ naszym przewodnikiem. G³ówny szef, który

wyk³ada³ nam wczoraj historiê, nazywa³ siê Andrew Jackson Walli-

chinsky. A facet, który dyrygowa³ chórem, to Richard Nixon Dixon.

Komputer wyjaœni³ nam, ¿e s¹ to imiona ukochanych amerykañskich

prezydentów, do których dodane zosta³y nazwiska.

Analiza komputera w moim skafandrze wyjaœni³a te¿, ¿e ten

muzyczny dyrygent jest prawdziwym szefem, a Andy Jack Wallichin-

sky to po prostu dyrektor naukowy. Wychodzi na to, ¿e politycy kie-

ruj¹ mózgowcami zamiast odwrotnie.

Nasz przewodnik G.W. Steiner by³ bardzo dumny z tej funkcji.

Pokaza³ nam wszystko. To znaczy, ¿e chocia¿ ma³pi skafander likwi-

dowa³ trzy czwarte grawitacji, w porze lunchu (szybki ³yk regeneru-

j¹cego xixi i cocó) bola³y mnie ju¿ nogi. To robi³o wra¿enie. Znowu

opowiem to w formie skróconej.

Baza by³a w zasadzie hermetyczna, ale wrogie wirusy i bakterie

doœæ swobodnie przenika³y do œrodka. Zdaje siê, ¿e na pocz¹tku

dwudziestego pierwszego wieku Rosjanie zaprzestali nadawania ja-

kichkolwiek audycji radiowych. (Wiem, wydaje siê, ¿e to nie ma

zwi¹zku. Ale cierpliwoœci.) Z pocz¹tku Amerykanie z 004 s¹dzili,

¿e zwyciê¿yli. A potem nast¹pi³ kolejny atak zupe³nie inn¹ chorob¹.

Do tego czasu za³ogi 004 ¿adna choroba nie zaatakowa³a bezpoœred-

nio – hermetyzacja dzia³a³a znakomicie. Ale ich ówczesny dowód-

ca, Rodney Fletcher, by³ bardzo podejrzliwy.

background image

92

– Uwa¿a³, ¿e to komunistyczna sztuczka – t³umaczy³ nam George

Washington Steiner.

Zaczyna³em pojmowaæ Ÿród³a patriotyzmu w historii 004.

I tak Rodney Fletcher poleci³ naukowcom zaj¹æ siê wzmacnia-

niem systemu antycia³ u personelu bazy. Po trzech tygodniach opra-

cowali trzy nowe szczepy bakterii, które selektywnie poch³ania³y

praktycznie wszystko, co nie powinno znaleŸæ siê w ludzkim ciele.

I w sam¹ porê, bo w³aœnie wtedy uderzy³a nowa choroba. Nie za-

trzyma³ jej system hermetyzacji, poniewa¿ nie by³ to wirus, tylko

dwa drobne aminokwasy i moleku³a laktozy, z³o¿one razem tak jak

trzeba. Przecisnê³y siê przez filtry i przebi³y barierê antybiotyków.

Znalaz³y siê w p³ucach ka¿dego mê¿czyzny, kobiety i dziecka w Ba-

zie 004. I gdyby Rodney Fletcher nie by³ paranoikiem, wszyscy by

umarli. Dziêki niemu prze¿y³a po³owa.

Te dwa aminokwasy i moleku³a laktozy mia³y zdolnoœæ wpasowa-

nia siê w pewien konkretny punkt ludzkiego DNA i zmuszania go do

replikacji w pewien konkretny sposób. Jedna drobna zmiana i wkrótce

przestawa³y dzia³aæ nerwy.

Uda³o siê spowolniæ dzia³anie tych aminokwasów i moleku³y

laktozy do czasu, gdy znaleziono zatyczkê, która jeszcze lepiej pa-

sowa³a do tego punktu w DNA i nie dopuszcza³a do niego rosyjskich

maszynek. (Czy mo¿na je nazwaæ wirusami? Czy by³y ¿ywe? Pozo-

stawiam ten problem ludziom pobo¿nym i filozofom.)

Niestety, zatyczki powodowa³y, ¿e dzieci ¿o³nierzy by³y bardzo

niskie, na ogó³ traci³y zêby i œlep³y w wieku trzydziestu lat. G.W.

Steiner by³ bardzo dumny z faktu, ¿e po czterech pokoleniach uda³o

im siê skorygowaæ problem oczu. Uœmiechn¹³ siê po raz pierwszy

i zauwa¿yliœmy, ¿e naprawdê ma inne zêby ni¿ my.

– Budujemy je z bakterii, które twardniej¹ wystawione na dzia³anie

pewnego szczególnego wirusa. Wymyœli³a to moja w³asna praprababka

– wyjaœni³ Steiner. – Stale tworzymy nowe i u¿yteczne narzêdzia.

Poprosi³em, ¿eby nam pokaza³, jak to robi¹, co znowu doprowa-

dzi³o nas do tego, co ju¿ ogl¹daliœmy podczas wycieczki. Widzieli-

œmy laboratoria, gdzie jedenastu naukowców bawi³o siê z DNA. Ni-

czego nie zrozumia³em, ale ma³pi skafander zapewni³, ¿e komputer

wszystko rejestruje.

Obejrzeliœmy te¿ system u¿ycia broni. Bardzo sprytny. Polega³

na umieszczeniu w ma³ym pude³ku p³ytki z kultur¹ wyj¹tkowo pa-

skudnej broni. Potem zamykano klapkê i naciskano guzik, który

otwiera³ drug¹, prowadz¹c¹ z pude³ka w zewnêtrzny œwiat.

background image

93

– Czekamy, a¿ wiatr je rozniesie – wyjaœni³ Steiner. – Wed³ug

naszych szacunków, mniej wiêcej po roku nowa broñ dociera do Rosji.

Przez ten czas mutuje siê tak mocno, ¿e jest nie do powstrzymania.

Spyta³em, czym ¿ywi¹ siê bakterie. Rozeœmia³ siê.

– Czymkolwiek – odpar³.

Okazuje siê, ¿e podstaw¹ wszelkiej broni s¹ bakterie, zdolne

równoczeœnie do fotosyntezy i rozpuszczania wszelkich postaci ¿e-

laza.

– Cokolwiek zmieniamy w konkretnym typie broni, to pozostaje

na zawsze – wyjaœni³ Steiner. – Dziêki temu mo¿e dotrzeæ wszêdzie

bez gospodarza. Kwarantanna na nic siê nie przyda.

Harold wpad³ na pewien pomys³. By³ z niego dumny.

– Jeœli te ma³e zarazki mog¹ rozpuszczaæ stal, George, to dla-

czego, do diab³a, nie rozpuszcz¹ ca³ej tej instalacji?

Steiner zrobi³ minê, jakby mia³ nadziejê, ¿e zadamy to pytanie.

– Kiedy stworzyliœmy nasz¹ kulturê podstawow¹, wyhodowali-

œmy te¿ pleœñ, która powstrzymuje bakteriê od reprodukcji i od¿y-

wiania siê. Pleœñ roœnie tylko na metalu, a zarodniki gin¹, jeœli nie

zetkn¹ siê zarówno z pleœni¹ czy metalem w ci¹gu jednej siedem-

dziesi¹tej siódmej sekundy. To oznacza, ¿e pleœñ porasta ca³¹ insta-

lacjê i nic wiêcej. Opracowa³ to mój czternasty prawujek, William

Westmoreland Hannamaker.

– Dlaczego – spyta³em – ca³y czas powo³ujesz siê na swoje wiê-

zy rodzinne z wynalazcami? Przecie¿ po oœmiuset latach wszyscy s¹

tu spokrewnieni?

Zdawa³o mi siê, ¿e zadajê proste pytanie, ale G.W. Steiner spoj-

rza³ na mnie z niechêci¹ i odwróci³ siê, prowadz¹c nas do kolejnego

pokoju.

ZnaleŸliœmy tam bakterie, które przerabia³y inne bakterie, które

przerabia³y jeszcze inne bakterie, które zmienia³y ludzkie ekskre-

menty w smaczne i po¿ywne jedzenie. Uwierzyliœmy im na s³owo,

¿e by³o smaczne. Wiem, przez rurki skafandrów ci¹gle zjadaliœmy

zutylizowanych siebie. Ale przynajmniej wiedzieliœmy, gdzie nasze

jedzenie by³o wczeœniej.

Mieli bakterie, które bez pomocy œwiat³a s³onecznego przera-

bia³y dwutlenek wêgla i wodê z powrotem na tlen i skrobiê. To tyle,

jeœli chodzi o fotosyntezê.

Dostaliœmy te¿ listê wszystkiego, co kolejne probówki broni mog¹

zrobiæ z nieprzygotowanym ludzkim cia³em. Gdyby ktokolwiek st³uk³

je na Núncamais, Pensylwanii czy Kijowie, wszyscy by zniknêli,

background image

94

ca³kowicie poch³oniêci i wbudowani w systemy ¿yciowe bakterii,

wirusów i programowanych aminokwasów.

Gdy tylko o tym pomyœla³em, powiedzia³em g³oœno. Ale dosze-

d³em tylko do s³owa „Kijów”.

– Kijów? Jedna z kolonii nazywa siê Kijów?

Wzruszy³em ramionami.

– S¹ tylko trzy skolonizowane planety. Kijów, Pensylwania i Nún-

camais.

– Rosyjskiego pochodzenia?

O ¿esz, pomyœla³em. „O ¿esz” to s³owo ogólnego stosowania,

zastêpuj¹ce dowolne przekleñstwo, bluŸnierstwo oraz wszelkie por-

nograficzne i fekalno-analne wyra¿enia, jakie przychodzi³y mi wte-

dy do g³owy.

W tym miejscu wycieczka dobieg³a koñca.

W sypialni zdaliœmy sobie sprawê, ¿e goœcinnoœæ naszych go-

spodarzy uleg³a wyczerpa³a siê. Po chwili Harold zrozumia³, ¿e to

moja wina.

– Kapitanie, do licha, gdyby pan nie wspomnia³ o Kijowie, nie

zamknêliby nas w ten sposób!

Zgodzi³em siê w nadziei, ¿e to go uspokoi, ale wœcieka³ siê da-

lej, dopóki nie nacisn¹³em klawisza dyscyplinera w moim ma³pim

skafandrze.

Potem skonsultowaliœmy siê z komputerami.

Mój poinformowa³, ¿e we wszystkim, co nam mówiono, pomi-

niêto ca³kowicie dwie dziedziny wiedzy. Po pierwsze, by³o jasne, ¿e

w przesz³oœci ma³e ludziki intensywnie pracowa³y nad ludzkim DNA,

ale nikt nawet nie sugerowa³, ¿e jakiekolwiek badania prowadzone

s¹ wspó³czeœnie. Po drugie, chocia¿ pokazywano nam ró¿nego ro-

dzaju broñ wysy³an¹ przeciwko Rosjanom na drugim koñcu œwiata,

tutaj nie zobaczyliœmy nawet œladu broni osobistej.

– Oho – ucieszy³ siê Harold. – Czyli jeœli tylko uda siê wywa¿yæ

drzwi, nic nas nie powstrzyma. A mogê to zrobiæ, kiedy tylko zechcê

– oznajmi³, bawi¹c siê klawiszami skafandra.

Poprosi³em go, ¿eby zaczeka³, dopóki nie skoñczymy raportów.

Amauri oœwiadczy³, ¿e zgromadzi³ doœæ informacji z rozmów

i przez ma³pie oczy, wiêc mo¿emy wracaæ do domu z ca³¹ wiedz¹

o rekombinacjach DNA, zmagazynowan¹ w naszych komputerach.

A potem skafander Vladimira wyœwietli³ holomapê Bazy 004.

Jaskrawozielone, nieskoñczenie cienkie linie oznacza³y œciany,

drzwi i korytarze. Natychmiast rozpoznaliœmy te, po których cho-

background image

95

dziliœmy przez ca³y ranek. OdnaleŸliœmy laboratorium i pokój, gdzie

nas uwiêziono. A potem zauwa¿yliœmy na œrodku holomapy doœæ

spory obszar, który wydawa³ siê pusty.

– Widzieliœcie tak¹ salê? – spyta³em.

Pokrêcili g³owami. Vladimir spyta³ holomapê, czy tam byliœmy.

Skafander odpowiedzia³ swoim szeleszcz¹cym ma³pim g³osem:

– Nie. Oznaczy³em tylko niespenetrowany obwód i otwory, któ-

re byæ mo¿e stanowi¹ wejœcia.

– A wiêc tam nas nie wpuœcili – uzna³ Harold. – Wiedzia³em, ¿e

dranie coœ ukrywaj¹.

– Mo¿emy zgadywaæ – powiedzia³em. – Ta sala ma coœ wspól-

nego z broni¹ osobist¹ albo z pracami nad ludzkim DNA.

Przez krótk¹ rozwa¿aliœmy wszystkie te wnioski i stwierdzili-

œmy, ¿e niewiele nam daj¹. Wreszcie przemówi³ Vladimir. Taki pó³-

królik zawsze wpadnie na jakiœ pomys³ niedostêpny trzem br¹zo-

wym. Niez³y dowód na to, ¿e teoria rasowa jest tylko stekiem bzdur.

– Do diab³a z broni¹ osobist¹ – rzuci³ Vladimir. – Nie potrzebu-

j¹ ¿adnej broni osobistej. Wystarczy, ¿e zrobi¹ nam ma³e dziurki

w skafandrach i pozwol¹ dostaæ siê zarazkom.

– Skafandry natychmiast siê zamkn¹ – odpar³ Amauri, ale od

razu siê poprawi³. – Wirus chyba nie potrzebuje tyle czasu, ¿eby siê

przedostaæ, prawda?

Harold nie zrozumia³.

– Niech tylko któryœ z tych króliczków spróbuje mnie dotkn¹æ

no¿em, a rozprujê go od dupy po pachy.

Nie zwracaliœmy na niego uwagi.

– Dlaczego s¹dzisz, ¿e s¹ tu jakieœ wirusy? Nasze skafandry ni-

czego nie wykazuj¹ – zauwa¿y³em.

Vladimir ju¿ wszystko przemyœla³.

– Pamiêtaj, co mówili o Rosjanach, którzy wprowadzili tutaj te

swoje potworki z aminokwasów.

– Rosjanie – parskn¹³ lekcewa¿¹co Amauri.

– Masz racjê – przyzna³ Vladimir. – Ale nie podnoœ g³osu, viado.

Amauri zaczerwieni³ siê.

– Quem é que ce chama de viado! – zawo³a³ gniewnie.

Przycisn¹³em klawisz dyscyplinera. Nie mieliœmy wczeœniej cza-

su na k³ótnie.

– Uwa¿aj, co mówisz, Vladimir. Mamy ju¿ doœæ problemów.

– Przepraszam, kapitanie, i ciebie, Amauri. Jestem trochê zde-

nerwowany.

background image

96

– Jak wszyscy.

Vladimir nabra³ tchu i mówi³ dalej.

– Kiedy te zarazki siê tu dosta³y, 004 by³a pewnie ca³kiem prze-

puszczalna. Ci, hm, Rosjanie, pompowali tu wtedy coraz wiêcej od-

mian.

– Dlaczego wszyscy nie umarli?

– Myœlê, ¿e wielu ludzi zginê³o, lecz ocaleli ci, których cia³a

lepiej przyjmowa³y te wymyœlone zatyczki. Teraz zatyczki s¹ nor-

malnymi elementami przemian chemicznych w ich ciele. Przecie¿

musz¹ byæ, prawda? Mówili, ¿e s¹ przekazywane z DNA kolejnym

pokoleniom.

Zrozumia³em. Amauri równie¿.

– A zatem mieli siedem czy osiem wieków doboru ze wzglêdu

na adaptowalnoœæ – zauwa¿y³.

– Czemu nie? – odpar³ Vladimir. – Zauwa¿y³eœ? Jedenastu ba-

daczy rozwija nowe œrodki ataku, a tylko dwóch zajmuje siê obron¹.

Nie martwi¹ siê specjalnie.

– Matko Ziemio… – pokrêci³ g³ow¹ Amauri. – Co w ciebie wst¹-

pi³o?

– Przeziêbi³a siê – stwierdzi³ Vladimir i rozeœmia³ siê g³oœno. –

To wirus. Tak zwana ludzkoϾ.

Przez chwilê przygl¹daliœmy siê holomapie. Znalaz³em cztery

ró¿ne drogi z naszej celi do tej tajnej sali, gdybyœmy chcieli siê tam

dostaæ. Znalaz³em te¿ trzy trasy do wyjœcia. Pokaza³em je pozosta-

³ym.

– Tak – przyzna³ Harold. – K³opot w tym, ¿e nie wiadomo, czy

te drzwi naprawdê prowadz¹ do nieznanego obszaru. To znaczy, ¿e

za trzema lub czterema mog¹ byæ komórki na szczotki albo jakieœ

warsztaty.

Racja.

Zastanawialiœmy siê, czy powinniœmy raczej uciekaæ do statku,

czy przekonaæ siê, co przed nami ukrywali. I wtedy w³aœnie rosyjski

atak pomóg³ nam podj¹æ decyzjê. Pod³oga zadr¿a³a, jakby jakiœ gi-

gantyczny pies wzi¹³ Bazê 004 w zêby i potrz¹sn¹³ ni¹ mocno. Po-

tem œwiat³a zamigota³y i zgas³y.

– Idealna okazja – powiedzia³em w ma³pie usta.

Zgodzili siê. Zapaliliœmy reflektory skafandrów i skierowaliœmy

je na drzwi. Harold poczu³ siê nagle bardzo wa¿ny. Podszed³ i prze-

sun¹³ magicznym p³etwopalcem wzd³u¿ futryny. Potem cofn¹³ siê

i dotkn¹³ dŸwigni na skafandrze.

background image

97

– Lepiej siê odwróæcie – poradzi³. – Mo¿e mocno b³ysn¹æ.

Chocia¿ patrzy³em na tyln¹ œcianê celi, wybuch i tak oœlepi³ mnie

na parê sekund. Gdy siê odwróci³em, œwiat³o wydawa³o siê lekko

zielonkawe. Drzwi le¿a³y na pod³odze w kawa³kach, a sam otwór po

nich te¿ nie wygl¹da³ zbyt równo.

– Niez³a robota, Haroldzie – pochwali³em go.

– Graças a deus – odpar³ i musia³em siê rozeœmiaæ.

Zabawne, ¿e te religijne frazy nie gin¹ nawet u takiego bezbo¿-

nego filho de punta jak Harold.

Potem przypomnia³em sobie, ¿e do mnie nale¿y wydawanie roz-

kazów. Wiêc wyda³em.

Drugie ze sprawdzanych drzwi prowadzi³y do sal, które chcieli-

œmy obejrzeæ. Ale w chwili, gdy tam weszliœmy, zapali³y siê œwiat³a.

– Do licha. Przywrócili funkcjonowanie bazy – mrukn¹³ Amauri.

Ale Vladimir tylko wskaza³ rêk¹ korytarz.

Grochówka przedosta³a siê do wewn¹trz. Przelewa³a siê w na-

sz¹ stronê.

– Cokolwiek zrobili Rosjanie, wybili spor¹ dziurê w pow³oce

stacji – stwierdzi³ Vladimir, mierz¹c w maŸ laserowym palcem. Na-

wet przy pe³nej mocy, zmieni³ w parê tylko niewielki punkt. Reszta

zbli¿a³a siê nadal.

– Ktoœ ma ochotê pop³ywaæ? – spyta³em. Nikt nie chcia³. Pogo-

ni³em ich wiêc do niespecjalnie ukrytego pomieszczenia.

By³o tam kilku ma³ych ludzików, kul¹cych siê w ciemnoœci.

Harold owin¹³ ich w kokony i wepchn¹³ do k¹ta. Mogliœmy siê ro-

zejrzeæ.

W³aœciwie nie by³o nic do ogl¹dania. Typowe wyposa¿enie labo-

ratoryjne i trzydzieœci dwa akwaria, mniej wiêcej po metrze kwadrato-

wym. Nad nimi pali³y siê lampy kwarcowe. Zajrzeliœmy do œrodka.

Zwierzêta wygl¹da³y na galaretowate. Wtedy nie dotkn¹³em jesz-

cze ¿adnego, ale widzia³em, jak powoli wysuwaj¹ nibynó¿ki. Uzna-

³em, ¿e ten, któremu siê przygl¹dam, ma doœæ tward¹ skórê, a w œrod-

ku galaretê. Wszystkie by³y jasnobr¹zowe, jaœniejsze nawet ni¿ skóra

Vladimira. Ale tu i tam widzia³em zielone punkty. Ciekawe, czy s¹

zdolne do fotosyntezy, pomyœla³em.

– Patrz, w czym one p³ywaj¹ – rzuci³ Amauri i zda³em sobie spra-

wê, ¿e to grochówka.

– Pewnie wyhodowali gigantyczne ameby, które ¿ywi¹ siê wszyst-

kimi innymi mikroorganizmami – stwierdzi³ Vladimir. – Mo¿e wy-

tresowali je do przenoszenia bomb. Przeciwko Rosjanom.

7 – Chaos

background image

98

W tej w³aœnie chwili Harold otworzy³ ogieñ ze swojego arsena-

³u. Zauwa¿y³em, ¿e ma³e ludziki zebra³y siê przy drzwiach, wyraŸ-

nie podniecone. Kilku z nich, z przodu, wygl¹da³o na martwych.

Harold pewnie pozabija³by wszystkich, tyle ¿e wci¹¿ staliœmy

przy akwarium z gigantyczn¹ ameb¹. Kiedy krzykn¹³, zobaczyliœmy,

¿e paskudztwo chwyci³o go za nogê. Na naszych oczach upad³, dol-

na po³owa nogi odpad³a, a ameba dalej w¿era³a siê w udo.

Gapiliœmy siê tak d³ugo, ¿e malcy zd¹¿yli nas z³apaæ. By³o ich tylu,

¿e opór straci³ sens. Poza tym nie mogliœmy oderwaæ wzroku od Harolda.

Ameba przesta³a jeœæ mniej wiêcej na wysokoœci pachwiny. Ale

to nie mia³o ju¿ znaczenia. Harold nie ¿y³. Nie wiedzieliœmy, jaka

choroba go zabi³a, ale gdy tylko skafander siê rozerwa³, zacz¹³ wy-

miotowaæ, a twarz pokry³a siê krostami. Krótko mówi¹c, Vladimir

mia³ racjê co do obecnoœci wirusów w Bazie 004.

Ameba ukszta³towa³a siê w piêciok¹t. Piêcioma g³adkimi boka-

mi siedzia³a na wielkiej ranie, która kiedyœ by³a miednic¹. Nagle, po

krótkiej konwulsji, wszystkie boki podzieli³y siê na po³owy, tworz¹c

ostre k¹ty, tak ¿e teraz by³o ich dziesiêæ. Potem poœrodku pojawi³y

siê cieniutkie pêkniêcia i – jak rozciêta w po³owie galareta, która

postanowi³a siê wreszcie rozdzieliæ – obie po³ówki opad³y na boki.

Szybko utworzy³y dwa nowe piêciok¹ty, a potem znów zmieni³y siê

w nieregularne bry³y i wróci³y do po¿erania Harolda.

– No tak – rzek³ Amauri. – Maj¹ broñ osobist¹.

Gdy przemówi³, pêk³ czar milczenia. Ludziki rozci¹gnê³y nas na

sto³ach, kieruj¹c w nasz¹ stronê ostre przedmioty. Gdyby choæ jeden

z nich przebi³ skafander, bylibyœmy martwi. Le¿eliœmy nieruchomo.

Richard Nixon Dixon, czo³owy halibut, przes³uchiwa³ nas oso-

biœcie. Zaczê³o siê od pytania o Rosjan. Kiedy ich odwiedziliœmy,

dlaczego postanowiliœmy s³u¿yæ im, a nie Amerykanom, itd. Powta-

rzaliœmy, ¿e to bzdura.

Ale kiedy zagrozili, ¿e wytn¹ otwór w skafandrze Vladimira,

uzna³em, ¿e doœæ tego.

– Powiedz im! – krzykn¹³em w ma³pie usta, a Vladimir zawo³a³:

– Dobrze.

Ludziki odst¹pi³y.

– Nie ma ¿adnych Rosjan – powiedzia³ Vladimir.

Ludziki przygotowa³y siê do wycinania dziury.

– Nie, czekajcie, to prawda! Kiedy odebraliœmy wasz sygna³

namiarowy, przed l¹dowaniem, kilka razy oblecieliœmy ca³¹ planetê.

Nie ma tam ¿adnego ¿ycia. Tylko tutaj!

background image

99

– Komunistyczne ³garstwa – uzna³ Richard Nixon Dixon.

– Œwiêta prawda! – zawo³a³em. – Nie dotykaj go, cz³owieku! On

mówi prawdê. Na ca³ej planecie jest tylko ta grochówka. Pokrywa

ka¿d¹ piêdŸ ziemi, ka¿dy centymetr wody, z wyj¹tkiem paru dziur

na biegunach.

Dixon trochê siê zmiesza³, a ludziki poszepta³y miêdzy sob¹.

Chyba mój g³os zabrzmia³ szczerze.

– Je¿eli nie ma tam ludzi – zapyta³ Dixon – to sk¹d siê bior¹

rosyjskie ataki?

Odpowiedzia³ Vladimir. Szybko myœla³, jak na królika.

– Spontaniczna rekombinacja. Wy i Rosjanie wyhodowaliœcie

nowe szczepy ka¿dego mikroba, a one rozwija³y siê jak szalone.

Wszyscy ludzie, wszystkie zwierzêta i wszystkie roœliny zginê³y. Prze-

¿y³y tylko mikroby, lecz ci¹gle wprowadzaliœcie nowe szczepy,

wspó³zawodnicz¹ce z tymi potworkami na zewn¹trz. Te, które nie

mog³y siê zaadaptowaæ, ginê³y. A teraz zosta³y tylko takie, które siê

adaptuj¹. Bez przerwy.

Andrew Jackson Wallichinsky, szef naukowców, pokiwa³ smut-

no g³ow¹.

– To brzmi rozs¹dnie.

– Przez ostatnie tysi¹c lat jednego nauczyliœmy siê o komuni-

stach – rzek³ Richard Nixon Dixon. – Nie mo¿na im ufaæ.

– No có¿ – zauwa¿y³ Andy Jack. – £atwo to sprawdziæ.

– Próbuj. – Dixon skin¹³ g³ow¹.

Trzech ludzików podesz³o do akwariów i ka¿dy wyj¹³ amebê.

W jednej chwili sta³o siê jasne, ¿e chc¹ je na nas po³o¿yæ. Amauri

wrzasn¹³. Vladimir poblad³. Te¿ bym krzykn¹³, gdybym nie by³ zajê-

ty po³ykaniem w³asnego jêzyka.

– Spokojnie – powiedzia³ Andy Jack. – Nie zrobi¹ wam krzywdy.

– Acredito! – wrzasn¹³em. – Tak jak Haroldowi!

– Harold zabija³ ludzi. Te nic wam nie zrobi¹. Chyba ¿e bêdzie-

cie k³amaæ.

Œwietnie, pomyœla³em. To jak próba czarownic. Rzuca siê je do

wody i jeœli siê potopi¹, s¹ niewinne, a jeœli p³ywaj¹, s¹ winne, wiêc

siê je zabija.

A mo¿e Andy Jack mówi³ prawdê i rzeczywiœcie ameby nic nam

nie zrobi¹… Jeœli nie pozwolimy po³o¿yæ na sobie tych bestii, bêd¹

wiedzieli, ¿e k³amaliœmy, i przek³uj¹ nam skafandry.

Powiedzia³em wiêc ludzikom, ¿eby spróbowa³y tylko ze mn¹.

Nie musz¹ sprawdzaæ nas wszystkich.

background image

100

Potem wsun¹³em jêzyk miêdzy zêby, gotów zgryŸæ mocno i wci¹-

gn¹æ krew do p³uc, gdyby to drañstwo zaczê³o mnie po¿eraæ. Uzna-

³em, ¿e przyjemniej bêdzie zejœæ z tego œwiata samodzielnie.

Po³o¿yli stwora na moich ramionach. Nie przebi³ skafandra. Prze-

la³ siê tylko w stronê g³owy.

Potem obj¹³ szybê he³mu i zapad³a ciemnoœæ.

– Kane Kanea – rozleg³a siê delikatna wibracja szyby.

– Meu deus – szepn¹³em.

Ameba potrafi³a mówiæ. Ale ja nie musia³em jej odpowiadaæ.

Pytania dochodzi³y przez wibracjê szyby he³mu. Le¿a³em bez ru-

chu, a ona zna³a odpowiedŸ. Prosta sprawa. By³em tak przera¿ony,

¿e w czasie tej rozmowy dwa razy siê zsika³em. Ale mój niezawod-

ny ma³pi skafander oczyœci³ wszystko i zamieni³ w œniadanie – jak

zwykle.

Wreszcie przes³uchanie siê skoñczy³o. Ameba zsunê³a siê z he-

³mu i wróci³a na ramiona jednego z ludzików, który przeniós³ j¹ do

Andy’ego Jacka i Ricky’ego Nicka. Obaj po³o¿yli na niej d³onie, a po-

tem spojrzeli na nas zaskoczeni.

– Mówiliœcie prawdê. Nie ma Rosjan.

Vladimir wzruszy³ ramionami.

– Dlaczego mielibyœmy k³amaæ?

Andy Jack ruszy³ w moj¹ stronê, trzymaj¹c w rêkach monstrum,

które mnie przes³uchiwa³o.

– Prêdzej siê zabijê, ni¿ pozwolê, by to mnie znowu dotknê³o.

Andy Jack zatrzyma³ siê zdziwiony.

– Wci¹¿ siê boisz?

– Jest inteligentne – odpar³em. – Czyta³o w moich myœlach.

Vladimir by³ zaskoczony, a Amauri mrukn¹³ coœ pod nosem.

Andy Jack tylko siê uœmiechn¹³.

– Nie ma w tym nic tajemniczego. Potrafi czytaæ i interpretowaæ

fale elektromagnetyczne twojego mózgu w po³¹czeniu z amitrono-

w¹ emisj¹ tarczycy.

– Co to jest? – spyta³ Vladimir.

Andy Jack spojrza³ z dum¹.

– Ten jest moim synem.

Czekaliœmy na puentê tego dowcipu. Nie nadesz³a. I nagle zro-

zumieliœmy, ¿e znaleŸliœmy to, co nas interesowa³o: wynik badañ

ma³ych ludzików nad rekombinacjami ludzkiego DNA.

– Pracowaliœmy nad nimi od dawna. W koñcu uda³o nam siê,

jakieœ cztery lata temu – wyjaœni³ Andy Jack. – S¹ nasz¹ ostatni¹

background image

101

lini¹ obrony. Ale teraz, gdy wiemy, ¿e Rosjanie s¹ martwi, nie ma

powodu, ¿eby pozostawa³y w gniazdach.

Pochyli³ siê i w³o¿y³ amebê do grochówki, która zalewa³a ju¿

pod³ogê na g³êbokoœæ oko³o szeœædziesiêciu centymetrów. Ameba

rozp³aszczy³a siê natychmiast na powierzchni, a¿ osi¹gnê³a jakiœ metr

œrednicy. Przypomnia³em sobie szepcz¹cy g³os, s³yszany przez szy-

bê skafandra.

– To jest zbyt elastyczne, ¿eby mieæ mózg – stwierdzi³ Vladimir.

– Bo nie ma – przyzna³ Andy Jack. – Funkcje mózgu s¹ rozdzie-

lone na ca³e cia³o. Gdyby go poci¹æ na czterdzieœci kawa³ków, ka¿-

dy z nich mia³by doœæ pamiêci i funkcji mózgowych, ¿eby ¿yæ dalej.

Jest niezniszczalny. A kiedy kilka z nich zbierze siê razem, generuj¹

pole wspó³czulne. I staj¹ siê wtedy bardzo inteligentne.

– Klasowy prymus i w ogóle. Jasna sprawa – mrukn¹³ Vladimir.

Nie potrafi³ ukryæ obrzydzenia w g³osie.

Co do mnie, to stara³em siê nie wymiotowaæ.

Wiêc to jest kolejny etap ewolucji, myœla³em. Cz³owiek r¿nie

planetê, a¿ nadaje siê tylko dla mikrobów, a potem zmienia sam sie-

bie tak, ¿e ¿yje na diecie z bakterii i wirusów.

– To naprawdê idealny krok ewolucyjny – oznajmi³ Andy Jack.

– Ten maluch niemal odruchowo adaptuje siê do nowych odmian

paso¿ytniczych bakterii i wirusów. Œwiadomie kontroluje swój ze-

staw DNA. Manipuluje DNA innych organizmów, absorbuj¹c je przez

pó³przepuszczalne membrany specjalizowanych komórek, potem

przekszta³ca je i uwalnia.

– Jakoœ nie mam ochoty go karmiæ ani zmieniaæ mu pieluch.

Andy Jack rozeœmia³ siê lekko.

– Rozmna¿aj¹ siê przez podzia³, wiêc nigdy nie s¹ dzieæmi. Oczy-

wiœcie, jeœli któryœ kawa³ek jest za ma³y, potrzebuje czasu, aby zy-

skaæ pe³niê mo¿liwoœci. Ale w normalnym trybie zawsze s¹ doros³e.

Andy Jack wyci¹gn¹³ rêkê i pozwoli³, by syn owin¹³ mu siê wo-

kó³ ramienia. Potem ruszy³ do miejsca, gdzie sta³ Richard Nixon

Dixon. Andy Jack po³o¿y³ mu rêkê z ameb¹ na ramieniu.

– A przy okazji, sir – powiedzia³. – Kiedy Rosjanie s¹ martwi, to

cholerna wojna jest zakoñczona, sir.

– I co? – zdziwi³ siê Dixon.

– Nie potrzebujemy ju¿ dowódcy.

Zanim Dixon zd¹¿y³ odpowiedzieæ, ameba przegryz³a mu szyjê

i ju¿ nie ¿y³. Doœæ gwa³towny przewrót, pomyœla³em i zerkn¹³em na

pozosta³ych ludzików, oczekuj¹c jakiejœ reakcji. Zdaje siê, ¿e niko-

background image

102

mu to nie przeszkadza³o. NajwyraŸniej ich superpatriotyczny milita-

ryzm nie siêga³ zbyt g³êboko. Poczu³em niejasn¹ ulgê. Mo¿e jednak

mieli ze mn¹ coœ wspólnego.

Postanowili nas wypuœciæ, a my z zadowoleniem skorzystaliœmy

z oferty. W drodze do wyjœcia pokazali nam jeszcze, co spowodo-

wa³o wybuch przy ostatnim „rosyjskim” ataku. Ta pleœñ, która po-

krywa³a stalowe powierzchnie instalacji, w jednym miejscu zmuto-

wa³a siê lekko, dopuszczaj¹c stalo¿erne bakterie do symbiozy.

Mutacja przypadkiem nast¹pi³a w miejscu, gdzie o œcianê opiera³y

siê zbiorniki wodoru. Kiedy powsta³ otwór, jeden z pierwszych uk³a-

dów aminokwasów, jaki wla³ siê z grochówk¹, okaza³ siê takim, któ-

ry reaguje gwa³townie z czystym wodorem. Skutkiem by³a trzyse-

kundowa eksplozja populacji. Wyrwa³a solidny kawa³ Bazy 004.

Kiedy wróciliœmy na kuter, byliœmy zadowoleni, ¿e zostawili-

œmy star¹ dobr¹ Pollywog, unosz¹c¹ siê jakieœ czterdzieœci metrów

nad ziemi¹. I tak nie obesz³o siê bez uszkodzeñ. Jeden z powietrz-

nych mikrobów mia³ talent zag³êbiania siê w cieniutkie szczeliny

i gwa³townego rozmna¿ania, przez co poszerza³ mikroskopowe pêk-

niêcia w strukturze statku. Mimo to Amauri uzna³, ¿e mo¿emy star-

towaæ.

Nikogo nie uca³owaliœmy na po¿egnanie.

I tak przekaza³em wam teraz prawdziw¹ historiê naszych odwie-

dzin na Matce Ziemi w roku dwa tysi¹ce osiemset dziesi¹tym. Od-

niesienia do obecnej sytuacji powinny byæ oczywiste. Jeœli pozwoli-

my, aby Pensylwania da³a siê wci¹gn¹æ w tê nêdzn¹ wojenkê miêdzy

Kijowem a Núncamais, bêdziemy zas³ugiwali na to, co nas spotka.

Bo to, co robi¹ te przeklête konwertery antymaterii, sprawi, ¿e woj-

na biologiczna wyda siê przyjemna jak w¹chanie goŸdzików.

A je¿eli cokolwiek ludzkiego przetrwa tê wojnê, na pewno nie

bêdzie przypomina³o tego, co nazwalibyœmy cz³owiekiem.

Byæ mo¿e obecnie nie ma to dla nikogo znaczenia. Dla mnie ma.

Nie podoba mi siê perspektywa ameb jako wnuków, a posiadanie

kuzynów z antymaterii poci¹ga mnie jeszcze mniej. Przez ca³e ¿ycie

by³em cz³owiekiem i zd¹¿y³em siê przyzwyczaiæ.

Dlatego radzê: w³¹czmy nasze represory i przeczekajmy tê woj-

nê. Czekajmy do chwili, a¿ unicestwi¹ siê nawzajem, a potem we-

Ÿmy siê do pracy nad zachowaniem ludzkoœci ¿ywej i ludzkiej.

Tyle traktatów politycznych. Jeœli zag³osujecie za wojn¹, obie-

cujê, ¿e niejeden kuter wyruszy w pustkê. Kiedyœ kolonizowaliœmy

planety, wiêc mo¿emy to zrobiæ raz jeszcze. Na wypadek, gdyby ktoœ

background image

103

nie zrozumia³ aluzji, jest to wezwanie dla ochotników – o ile, jeœli

i kiedy. Skoñczy³em.

Nie ca³kiem skoñczy³em. Po pierwszym wydruku tego progra-

mu otrzyma³em wiele pytañ, dlaczego nie z³o¿yliœmy meldunku, kie-

dy wróciliœmy do domu. OdpowiedŸ jest prosta. Na Núncamais fa³-

szowanie dziennika statku jest zbrodni¹. A musieliœmy to zrobiæ.

Gdy tylko wystartowaliœmy z Matki Ziemi, Vladimir kaza³ kom-

puterowi przedstawiæ wszystkie znaleziska, wszystkie dane, wszyst-

kie wnioski na temat rekombinacji DNA. A potem je wykasowa³.

Pewnie bym go powstrzyma³, gdybym siê zorientowa³, co za-

mierza. Ale kiedy skoñczy³, obaj z Amaurim zrozumieliœmy, ¿e mia³

racjê. Na takie merda nie ma miejsca we wszechœwiecie.

Potem systematycznie zatarliœmy wszystkie œlady. Usunêliœmy

wpisy dotycz¹ce Bazy 004, wymazaliœmy wspomnienia o sygnale

namiarowym. W komputerze pozosta³ tylko zapis naszego lotu orbi-

talnego, ukazuj¹cy wy³¹cznie siêgaj¹c¹ od morza do morza grochów-

kê. Nie by³o to ³atwe, ale w drodze do domu dodaliœmy jeszcze po-

wa¿ne uszkodzenie systemu podtrzymywania ¿ycia w skafandrze,

które kosztowa³o nas istnienie naszego drogiego przyjaciela i towa-

rzysza Harolda.

A potem zapisaliœmy w dzienniku statku: „Planeta niezdatna do

zamieszkania przez ludzi. Nie odkryto ¿adnych œladów ludzkiego

¿ycia”.

Do diab³a. To nawet nie by³o k³amstwo.

background image

104

6. W PSIEJ BUDZIE

K

iedy Mklikluln siê zbudzi³, odczuwa³ tak¹ sam¹

depresjê jak wtedy, kiedy zasypia³ dziewiêædziesi¹t siedem lat temu.

I chocia¿ wiedzia³, ¿e jego nastrój tylko siê pogorszy, natychmiast

przeskanowa³ tyln¹ czêœæ nieba, szukaj¹c gwiazdy, która by³a s³oñ-

cem. Nie znalaz³ jej. To znaczy³o, ¿e nawet po dodaniu czasu przy-

spieszania i hamowania, œwiat³o nowej czy supernowej nie dotar³o

jeszcze do systemu, który by³ jego celem.

Mniejsza z sentymentalizmem, pomyœla³, skupiaj¹c uwagê na

danych zbli¿aj¹cego siê uk³adu. To co, ¿e lodowe urwiska stopniej¹,

a l¹dy zmieni¹ siê w ogromne, pokrywaj¹ce ca³¹ planetê jeziora? To

co, ¿e atmosfera uleci w ¿arze? Kogo to obchodzi? Ludzkoœæ jest

bezpieczna.

Tak bezpieczna, jak tylko mog¹ byæ bezcielesne umys³y, spo-

czywaj¹ce we w³asnych polach myœlowych gdzieœ w kosmosie, cze-

kaj¹ce na natychmiastowy przekaz wieœci, ¿e tutaj dostêpne s¹ cia³a,

tutaj jest dom dla milionów, dla których zabrak³o statków, tutaj mo-

¿emy raz jeszcze…

Raz jeszcze co?

Niewa¿ne, jak daleko szukamy, przypomnia³ sobie Mklikluln; nie

ma ¿adnej szansy natrafienia na te piêkne, symetryczne, heksagonal-

nie delikatne cia³a, jakie pozostawiliœmy za sob¹ na pastwê p³omieni.

Oczywiœcie, Mklikluln wci¹¿ jeszcze mia³ swoje cia³o, ale tylko

na krótko.

background image

105

Trzynaœcie planet, z których dwie wspó³orbitowa³y jako planeta

podwójna na pozycji trzeciej. Ignoruj¹c gazowe giganty i zamarz-

niête odpryski poza zasiêgiem strefy ¿ycia, Mklikluln uzyskiwa³ co-

raz ciekawsze z³o¿one dane o planecie podwójnej i o pojedynczym

czerwonym karze³ku na czwartej orbicie.

Czerwona by³a martwa, mniejsza z podwójnej pary jeszcze gor-

sza, ale wiêksza, b³êkitno-zielona, nadawa³a siê idealnie. Nie dlate-

go, ¿e warunki na niej odpowiada³y ojczyŸnie Mkliklulna, to by³o

niemo¿liwe. Ale dlatego, ¿e istnia³o na niej ¿ycie. Nie tylko ¿ycie,

lecz ¿ycie inteligentne.

A przynajmniej doœæ rozumne. Promieniowanie energetyczne

w widmie sub- i suprawidzialnym przewy¿sza³o odbicie promienio-

wania gwiazdy (nie, muszê myœleæ o niej jako s³oñcu) i to doœæ znacz-

nie. Energia najwyraŸniej pochodzi³a z rozbijania sk³adowych wê-

glowych; aktualna teoria (aktualna? nie, sprzed dziewiêædziesiêciu

siedmiu lat) uznawa³a, ¿e jest to logiczna baza energetyczna cywili-

zacji rozwijaj¹cej siê w takiej temperaturze. Naukowcy bêd¹ zachwy-

ceni.

Po kilku miesi¹cach manewrów pojazdem znalaz³ siê na orbicie

stacjonarnej wokó³ wiêkszej z planet podwójnych. Zacz¹³ monitoro-

waæ komunikacjê na suprawidzialnych d³ugoœciach fal. Szybko na-

uczy³ siê jêzyka, chocia¿ oczywiœcie jego cia³o nie mog³o wydawaæ

takich dŸwiêków. Westchn¹³ tylko, gdy zrozumia³, ¿e obcy, tak jak

jego w³asny lud, nazwali sw¹ ma³¹ gwiazdê „s³oñcem”, mniejsz¹

podwójn¹ „ksiê¿ycem”, a swoj¹ nêdzn¹ przegrzan¹ planetê „ziemi¹”

(terr¹, mundi itd.). Zestaw jêzyków by³ imponuj¹cy; pomyœleæ, ¿e

ludzie zadali sobie tyle trudu, by dla samej mi³oœci logicznego my-

œlenia stworzyæ setki ca³kowicie ró¿nych sposobów komunikacji.

Musz¹ mieæ wspania³e umys³y!

Przez moment b³ysnê³a mu myœl, ¿eby przej¹æ dla jego ludu te

dwuno¿ne cia³a dominuj¹cej rasy inteligentnej. Ale prawo to prawo.

Jego rodacy pope³niliby masowe samobójstwo, gdyby zrozumieli –

a musieliby zrozumieæ – ¿e zdobyli cia³a kosztem innej inteligentnej

rasy. Takie dwunogi mo¿na by uznaæ za prawie ludzi, nie brakowa³o

im nawet poczucia humoru, które przypomina³o Mkliklulnowi jego

¿onê (och, Glundnindn, by³aœ pilotem, który zg³osi³ siê, by zanurko-

waæ w s³oñce i pobraæ próbki; ciebie to zabi³o, ale ocali³o cywiliza-

cjê!); nie chcia³ jednak po niej rozpaczaæ.

Dominuj¹ca by³a wykluczona. Inne podobne dwunogi ¿y³y w zbyt

ma³ej liczbie, budzi³y lêk i niezrozumienie w rasie dominuj¹cej. In-

background image

106

nym zwierzêtom o w³aœciwie rozwiniêtych populacjach brakowa³o

funkcji cia³a, które mog³yby bez wiêkszych przeróbek podtrzymaæ

inteligencjê. Wiele by³o zbyt s³abych, ¿eby prze¿yæ bez pomocy, i ¿y³o

zbyt krótko, ¿eby stworzyæ cywilizacjê.

I tak jego wybór ograniczy³ siê do dwóch czworonogów, zupe³-

nie ró¿nych typów, oczywiœcie, ale w dopuszczalnych granicach.

Oba mia³y pe³ny dostêp do mieszkañ rasy dominuj¹cej, a tak¿e od-

powiedni¹ konstrukcjê cia³a, pozwalaj¹c¹ na utrzymanie intelektu.

Oba posiada³y potencjalne œrodki komunikacji; by³o ich dostatecz-

nie wiele, by przyj¹æ umys³y czekaj¹ce w miêdzygwiezdnej prze-

strzeni.

Mklikluln w myœlach wykona³ odpowiednik rzutu monet¹; rzu-

ci³by monet¹, gdyby nie to, ¿e nie mia³ ani r¹k, ani monety, ani odpo-

wiedniej grawitacji.

Dokona³ wyboru, wskazuj¹c bardziej ha³aœliwy typ o wiêkszej

inteligencji, ciesz¹cy siê ju¿ mi³oœci¹ wiêkszoœci osobników rasy

panuj¹cej, i zacz¹³ planowaæ, jak wprowadziæ przetworniki, które

przywo³aj¹ jego lud. (Rasa dominuj¹ca nie mo¿e wiedzieæ, co siê

dzieje; jednoczeœnie nie mo¿na tego zrobiæ bez ich pomocy.)

Szeœæ wierzcho³ków Mkliklulna wibrowa³o delikatnie, gdy siê

zastanawia³.

Abu by³ Ÿle op³acany, niedo¿ywiony, wychudzony i mia³ mniej

wiêcej dwanaœcie minut do koñca ¿ywota. Rozmyœla³ w³aœnie o pierw-

szym problemie, kiedy pojawi³ siê czwarty.

– Dlaczego p³ac¹ mi mniej ni¿ Fajsalowi, który siedzi na ty³ku

przy bramie, kiedy ja muszê przez ca³y dzieñ spacerowaæ przed

drzwiami cel? – mrucza³ ze s³usznym oburzeniem, cichutko, ¿eby

zwierzchnik go nie us³ysza³. – Czy nie jestem dobrym mahometani-

nem? Czy nie jestem równie m¹dry? Czy nie jestem równie lojalny

wobec partii?

Pogr¹¿y³ siê w s³usznej niechêci do nieludzkiego traktowania –

nie ludzkoœci jako takiej, lecz konkretnie Abu ibn Assura – kiedy

nagle w pustynnym wiêzieniu rozleg³ siê huk, a po nim dmuchn¹³

straszliwy, gor¹cy wicher, nios¹cy suchy piasek. Abu wrzasn¹³ i za-

s³oni³ oczy, jednak za póŸno – piasek otworzy³ mu je si³¹, a gor¹ce

powietrze wysuszy³o na wiór.

Dlatego w³aœnie nie zobaczy³ dziury w zewnêtrznej œcianie celi

nr 23, gdzie siedzia³ wiêzieñ polityczny, skazany na rozstrzelanie

background image

107

nastêpnego ranka za zabójstwo swojej ¿ony. Zwykle nie by³o to

¿adne przestêpstwo polityczne, chyba ¿e ¿ona by³a tak¿e córk¹

kogoœ, kto móg³ dzwoniæ w pewne miejsca i wsadzaæ ludzi do wiê-

zienia.

Dlatego nie zobaczy³ równie¿ swojego zwierzchnika, który nad-

bieg³, odkry³ pust¹ celê nr 23, a potem wymierzy³ w Abu pistolet

maszynowy, co mia³o byæ pierwszym krokiem do uczynienia z niesz-

czêsnego stra¿nika oficjalnego koz³a ofiarnego tej afery. Abu us³y-

sza³ jednak i poczu³ wystrza³, a zanim zgin¹³, zd¹¿y³ jeszcze pomy-

œleæ, co siê sta³o.

Mklikluln rozprostowa³ nowe ramiona i nogi (poczwórnoœæ tego

cia³a, dwustronnoœæ, przyt³aczaj¹ca seksualnoœæ – wszystko to by³o

zadziwiaj¹ce, cudowne) i obszed³ dooko³a swój ma³y statek kosmicz-

ny. Piêtnoœæ i dziesiêtnoœæ palców r¹k i nóg! (Co byœmy mogli zro-

biæ z palcami r¹k i nóg! Tyle ¿e pewnie wtedy nie rozwinêlibyœmy

myœlomowy i skoñczylibyœmy na wibracji powietrza, tak jak ci lu-

dzie.) Wewn¹trz statku widzia³, jak jego w³asne cia³o rozpuszcza siê

szybko, gdy gor¹ce powietrze rolniczego Kansas podnios³o tempe-

raturê powy¿ej punktu topnienia lodu.

Sam z³ama³ prawo, ale nie mia³ innego wyjœcia. Choæ ten akt by³

konieczny, choæ postara³ siê ukraœæ cia³o cz³owieka i tak skazanego

na œmieræ, wiedzia³, ¿e w³asny lud os¹dzi go, ska¿e i wykona egze-

kucjê za to, ¿e pozbawi³ ¿ycia inteligentn¹ istotê.

Tymczasem jednak dysponowa³ nowym cia³em i doznawa³ mnó-

stwa nowych wra¿eñ. Przesun¹³ jêzykiem po zêbach. Wydoby³ z gar-

d³a brzêcz¹cy dŸwiêk, którego u¿ywali do komunikacji. Spróbowa³

coœ powiedzieæ.

To by³o niemo¿liwe. Przynajmniej tak siê wydawa³o, gdy¿ jê-

zyk, wargi i szczêka stara³y siê wydawaæ arabskie dŸwiêki, do któ-

rych by³y przyzwyczajone, podczas gdy Mklikluln próbowa³ mówiæ

jêzykiem dominuj¹cym na falach radiowych.

Wci¹¿ æwiczy³, gdy roztopi³ siê statek (by³ wprawdzie przeŸro-

czysty dla wiêkszoœci fal elektromagnetycznych, jednak wywo³a³by

wiele komentarzy, gdyby ktoœ go znalaz³), a kiedy wyruszy³ w drogê

do najbli¿szego miasta, potrafi³ siê ju¿ porozumiewaæ doœæ swobod-

nie. Na tyle dobrze, aby zamówiæ w Korporacji Rozwoju Miasta

Kansas produkcjê urz¹dzenia, które zaprojektowa³; umówiæ siê z fir-

m¹ Farber, Farber i Mayanard, aby zg³osiæ patenty na ka¿dy szcze-

background image

108

gó³ maszynerii; i z warsztatem stolarskim Sidneya, ¿eby produko-

wali psie budy.

Sprzeda³ wystarczaj¹co du¿o diamentów, aby zap³aciæ za pierw-

sze dwa tysi¹ce egzemplarzy. A potem ruszy³ w drogê, podœpiewu-

j¹c w jêzyku, którego nauczy³ siê z radia.

– ¯eby œmiaæ siê i cieszyæ, zawsze s¹ powody – œpiewa³ sobie. –

Zawsze jest coca-cola i supernagrody.

S³oñce zachodzi³o, kiedy zameldowa³ siê w motelu na przed-

mieœciu Manhattanu w stanie Kansas.

– Ilu? – zapyta³ recepcjonista.

– Jeden – odpar³ Mklikluln.

– Nazwisko?

– Redford – powiedzia³, u¿ywaj¹c imienia, które wybra³ sobie z wielu

tysiêcy wspominanych na falach radiowych. – Robert Redford.

– Ha, ha – uœmiechn¹³ siê recepcjonista. – Na pewno czêsto siê

z pana œmiej¹.

– Owszem, ale te¿ czêsto widujê wa¿nych ludzi.

Recepcjonista œmia³ siê dalej. Mklikluln tak¿e siê uœmiechn¹³.

Mówienie by³o zabawne. Na przyk³ad mo¿na by³o k³amaæ. To sztu-

ka, jakiej jego lud nigdy nie opanowa³.

– Zawód?

– Akwizytor.

– Naprawdê, panie Redford? Co pan sprzedaje?

Mklikluln wzruszy³ ramionami, æwicz¹c przy tym lekko zak³o-

potany wyraz twarzy.

– Psie budy – powiedzia³.

Royce Jacobsen otworzy³ frontowe drzwi swojego gor¹cego

domu i westchn¹³. Akwizytor.

– Niczego nie chcemy – powiedzia³.

– Owszem, chce pan – zapewni³ mê¿czyzna z uœmiechem.

Royce by³ trochê zdziwiony. Akwizytorzy zwykle nie k³óc¹ siê

z potencjalnymi klientami; na ogó³ prosz¹. A ci, którzy siê k³óc¹,

rzadko robi¹ to z takim spokojem i pewnoœci¹ siebie. Facet by³ dup-

kiem, uzna³ Royce. Spojrza³ na teczkê z próbkami. Napis z boku g³o-

si³: „Psie Budy SA”.

– Nie mamy psa – powiedzia³ Royce.

– Ale ma pan bardzo ciep³y dom, jak zauwa¿y³em – odpar³ akwi-

zytor.

background image

109

– Owszem. Gor¹co jak w piekle, jak mawia pastor. Ha. – Œmiech

trwa³by d³u¿ej ni¿ to jedno „ha”, ale Royce by³ zgrzany, zmêczony

i rozmawia³ tylko z akwizytorem.

– Przecie¿ ma pan klimatyzator.

– Mam – przyzna³ Royce. – Ale nie mam pozwolenia na zu¿ycie

pr¹du za wiêcej ni¿ sto dolarów. Cholernaenergetyka. Wiêc je¿eli

w³¹czê klimatyzator na jeden dzieñ w miesi¹cu, muszê wy³¹czyæ lo-

dówkê albo kuchenkê, albo coœ jeszcze.

Akwizytor okaza³ zrozumienie.

– Tylko tacy faceci jak ja – t³umaczy³ Royce – zawsze Ÿle na tym

wychodz¹. Mo¿e siê pan za³o¿yæ o w³asne buty, ¿e burmistrz ma tyle

klimatyzacji, ile sobie za¿yczy. Mo¿e siê pan za³o¿yæ o w³asne buty

i gacie, jak mawiaj¹ farmerzy, ¿e prezes cholernejenergetyki bierze

trzy gor¹ce prysznice dziennie i trzy zimne noc¹, a zim¹ zostawia

otwarte okno. Jestem tego pewien.

– Racja – powiedzia³ akwizytor. – Zak³ady energetyczne s¹ w³a-

œcicielami ca³ego kraju. W³aœcicielami ca³ego œwiata, wie pan? My-

œli pan, ¿e w Anglii czy Japonii wygl¹da to inaczej? Maj¹ paliwo,

a to znaczy, ¿e maj¹ z³oto.

– Zgadza siê – przytakn¹³ Royce. – Podoba mi siê pan. Niech

pan wejdzie. W domu jest gor¹co jak w piekle, jak mawia pastor, ale

na pewno w nim przyjemniej ni¿ staæ w s³oñcu.

Usiedli na wytartej kanapie, a Royce szczegó³owo wyjaœni³, co

mu siê nie podoba w cholernejenergetyce, co myœli o urzêdnikach

cholernejenergetyki i w jak¹ czêœæ cia³a powinni sobie wcisn¹æ swo-

je przydzia³y, rachunki, raty i okresy maksymalnego i minimalnego

zu¿ycia.

– Mam ju¿ œmiertelnie dosyæ pryszniców o drugiej w nocy! –

wrzasn¹³ Royce.

– Wiêc niech pan coœ z tym zrobi! – poradzi³ akwizytor.

– Jasne. Tylko co?

– Niech pan kupi ode mnie psi¹ budê.

Royce uzna³, ¿e to zabawne. Œmia³ siê przez d³u¿sz¹ chwilê.

Lecz wtedy akwizytor zacz¹³ bardzo spokojnie mówiæ, pokazy-

waæ rysunki, wykresy, analizê kosztów, które dowodzi³y… czego?

– ¯e przetwornik energii s³onecznej, zamontowany w psiej bu-

dzie, mo¿e regularnie zasilaæ ca³y pañski dom, daj¹c cztery razy wiê-

cej energii, ni¿ móg³by pan zu¿yæ, w³¹czaj¹c wszystkie domowe

odbiorniki, bez przerwy. A kosztuje to dok³adnie zero, oprócz tej

niewielkiej jednorazowej op³aty.

background image

110

Royce pokrêci³ g³ow¹, chocia¿ psia buda bardzo mu siê spodoba³a.

– Nie mogê. To nielegalne. O ile pamiêtam, jeszcze w osiem-

dziesi¹tym pi¹tym czy osiemdziesi¹tym szóstym wydali prawo za-

kazuj¹ce numerów z energi¹ s³oneczn¹. ¯eby chroniæ energetykê.

Akwizytor rozeœmia³ siê g³oœno.

– Myœli pan, ¿e energetyka potrzebuje ochrony?

– No tak – przyzna³ Royce. – To ja potrzebujê ochrony. Ale co

z odczytem liczników? Jeœli przestanê zu¿ywaæ pr¹d, zamelduj¹

o tym, przeprowadz¹ œledztwo…

– Dlatego nie prze³¹czymy ca³ego domu. Tylko to, co zu¿ywa

du¿o pr¹du, a potem stopniowo bêdziemy od³¹czaæ urz¹dzenia z nor-

malnego zasilania na s³oneczne, a¿ bêdzie pan p³aci³ jakieœ piêtna-

œcie dolarów na miesi¹c. Zgoda? Tylko ¿e zamiast piêtnastu dolarów

na miesi¹c, gotowania na ogniu i pocenia siê na œmieræ, bêdzie mia³

pan klimatyzator dzia³aj¹cy ca³y dzieñ, grzejnik pracuj¹cy przez ca³¹

zimê, prysznic, kiedy tylko przyjdzie panu ochota. I mo¿e pan otwie-

raæ lodówkê, ile razy pan zechce.

Royce wci¹¿ nie by³ pewien.

– Co pan ryzykuje? – spyta³ akwizytor.

– Mój ty³ek – odpar³ Royce. – Rozumie pan? Mój ty³ek.

– Dlatego montujemy je w psich budach; ¿eby nikt niczego nie

podejrzewa³.

– Dobra, czemu nie? Rób pan swoje. Wchodzê w to. I tak nie

g³osowa³em na tego cholernego kongresmana, który uchwali³ g³upie

prawo.

Klimatyzator szumia³ cicho, gdy przyszli goœcie. Royce i jego

¿ona, Junie, wprowadzili ich do salonu. Obok gra³ telewizor, w kuchni

chodzi³ malakser, a Royce spokojnie w³¹czy³ œwiat³o. Jedna z kobiet

syknê³a. Mê¿czyzna szepn¹³ coœ ¿onie do ucha. Royce i Junie zaczê-

li rozmowê jeszcze przy otwartych drzwiach.

Goœæ to zauwa¿y³. Pan Detweiler by³ znajomym z krêgielni.

– Hej – zawo³a³ i poderwa³ siê z krzes³a.

Royce zatrzyma³ go.

– Spokojnie, spokojnie, zaraz zamknê. Mo¿e orzeszków?

Goœcie ze zgroz¹ wpatrywali siê w drzwi, podczas gdy Royce

czêstowa³ ich orzeszkami. Dopiero potem stan¹³ przy drzwiach.

– Piêkny mamy dzieñ – zauwa¿y³, trzymaj¹c je otwarte jeszcze

przez kilka chwil.

background image

111

Ktoœ w pokoju wymieni³ imiê bóstwa. Ktoœ inny jednym s³o-

wem omówi³ defekacjê. Royce uzna³, ¿e pokaza³, o co mu chodzi.

Zamkn¹³ drzwi.

– A przy okazji, chcia³em wam przedstawiæ mojego przyjaciela.

Nazywa siê Robert Redford.

Ha, ha, oczywiœcie ¿artujesz. Robert Redford, ale ¿arcik.

– Naprawdê nazywa siê Robert Redford, ale oczywiœcie nie jest

gwiazd¹ filmow¹ wszech czasów i pi¹tkowego wieczoru, jak mówi¹

dyskd¿okeje, ha, ha. Jest on, najkrócej mówi¹c, moi drodzy, sprze-

dawc¹ psich bud.

Mklikluln wszed³ i przywita³ siê ze wszystkimi.

– Wygl¹da na Araba – szepnê³a kobieta.

– Albo ¯yda – odszepn¹³ jej m¹¿. – Trudno poznaæ.

Royce powita³ Mkliklulna i poklepa³ go po ramieniu.

– Redford jest najlepszym handlowcem, jakiego spotka³em.

– Z pewnoœci¹, jeœli sprzeda³ ci psi¹ budê, a nie masz nawet psa

– stwierdzi³ pan Detweiler z krêgielni; przemawia³ z wy¿szoœci¹,

poniewa¿ z ca³ej dru¿yny on jeden str¹ci³ wszystkie krêgle.

– Jeœli ma siê staæ to, co staæ siê musi, jak mawia³a Lady Mak-

bet, ha, ha, ha, to mo¿e od razu poka¿ê wam moj¹ psi¹ budê.

I Royce poprowadzi³ goœci przez kuchniê, gdzie pali³y siê wszyst-

kie œwiat³a, a lodówka by³a otwarta („Royce, lodówka otwarta!” „Och,

pewnie któryœ z dzieciaków j¹ tak zostawi³”. „Chyba bym zabi³, gdyby

to zrobi³ któryœ z moich!”), i gdzie kuchenka, mikrofalówka, malak-

ser i grzejnik wody dzia³a³y równoczeœnie. Niektóre kobiety wygl¹-

da³y, jakby mia³y zemdleæ.

A kiedy goœcie próbowali wybiec wszyscy naraz tylnymi drzwia-

mi, ¿eby oszczêdzaæ energiê, Royce uspokoi³ ich.

– Powoli, sk¹d ta panika, pali siê czy co? Ha, ha, ha.

Ale goœcie spieszyli siê i tak.

Po drodze do budy, która sta³a na samym œrodku podwórza,

Detweiler odci¹gn¹³ Royce’a na stronê.

– S³uchaj, Royce, kogo masz znajomego w cholernejenergety-

ce? Jak powiêkszy³eœ sobie przydzia³?

Royce pokrêci³ g³ow¹.

– Przydzia³ mam taki sam, Detweiler. – A potem, podnosz¹c tro-

chê g³os, ¿eby wszyscy s³yszeli, oznajmi³: – Za pr¹d p³acê piêtnaœcie

dolarów miesiêcznie.

– Hau, hau, hau – odezwa³ siê ma³y piesek uwi¹zany do haka

w budzie.

background image

112

– Sk¹d siê wzi¹³ ten pies? – szepn¹³ Royce do Mkliklulna.

– S¹siad chcia³ go utopiæ – odpar³ Mklikluln. – Poza tym, jeœli nie

masz psa, to energetyka bêdzie coœ podejrzewaæ. To maskowanie.

Royce z m¹dr¹ min¹ pokiwa³ g³ow¹.

– Niez³y pomys³, Redford. Mam nadziejê, ¿e to przyjêcie to te¿

dobry pomys³. A jak zaczn¹ gadaæ?

– Nie zaczn¹ – zapewni³ spokojnie Mklikluln.

A potem zacz¹³ pokazywaæ goœciom co ciekawsze rozwi¹zania

psiej budy.

Kiedy w koñcu wyszli, Mklikluln mia³ dwadzieœcia trzy spotka-

nia na najbli¿sze dwa tygodnie. Ponadto czeki wypisane na „Psi¹

Budê SA”, ka¿dy na dwieœcie dwadzieœcia jeden dolarów i dwadzie-

œcia trzy centy, w tym VAT, i wielu nowych przyjació³. Nawet pan

Detweiler zostawi³ czek w rêku Mkliklulna i wyszed³ z uœmiechem,

chocia¿ szczeniak narobi³ mu na buty.

– Tu masz swój udzia³ – powiedzia³ Mklikluln, wypisuj¹c czek

na trzysta dolarów dla Royce’a Jacobsena. – Trochê wiêcej, ni¿ siê

umawialiœmy, ale uczciwie je zarobi³eœ.

– Trochê g³upio siê czujê – stwierdzi³ Royce. – Jakbym zak³ada³

spisek w celu z³amania prawa albo coœ takiego.

– Nonsens – uspokoi³ go Mklikluln. – Myœl o tym jak o prezen-

tacji garnków Zeptera.

– Jasne – zgodzi³ siê Royce po chwili namys³u. – W koñcu ja

sam niczego nie sprzedawa³em, prawda?

Jednak po tygodniu Detweiler, Royce i czterech innych obywa-

teli Manhattanu w stanie Kansas wyruszy³o w drogê do rozmaitych

dalekich miast Stanów Zjednoczonych z walizkami „Psich Bud SA”

w rêkach.

Po miesi¹cu dla Mkliklulna pracowa³o trzysta osób w siedmiu

miastach. Budowali psie budy i instalowali je. A do ka¿dej psiej budy

trafia³ weso³y szczeniak. Mklikluln wykona³ pewne obliczenia. Mniej

wiêcej za rok, uzna³. Jeden rok i mogê wezwaæ mój lud.

– Co siê dzieje ze zu¿yciem energii w Manhattanie? – spyta³

Bill Wilson, robi¹cy karierê m³ody urzêdnik w wydziale analizy sta-

tystycznej Centralnego Biura Energetyki w Kansas, znanego po-

wszechnie jako cholernaenergetyka.

– Obni¿y³o siê – odpar³a Kay Block, relikt dawnej akcji afirma-

tywnej w Centralnym Biurze Energetyki; osi¹gnê³a stanowisko ana-

background image

113

lityka danych, zanim cofniêto poprawkê o równouprawnieniu i uczy-

niono ³azienki bezpieczniejszymi dla ludzkoœci.

Bill Wilson parskn¹³, jakby chcia³ powiedzieæ: sam tyle wiem,

kobieto. A Kay Block uœmiechnê³a siê, jakby odpowiadaj¹c: no, no,

ten ch³opak ma jednak jakieœ IQ.

Na ogó³ jednak ¿yli zgodnie, wiêc w ci¹gu godziny uzyskali alar-

muj¹ce dane statystyczne: zu¿ycie energii elektrycznej Manhattanu

w stanie Kansas obni¿y³o siê o czterdzieœci procent.

– A ile zu¿ywali w poprzednim trymestrze?

Normalnie. Wszystko w normie.

– Czterdzieœci procent! To œmieszne! – wœcieka³ siê Bill.

– Nie wœciekaj siê na mnie – odpar³a Kay, zirytowana, ¿e jej

szef podnosi g³os. – IdŸ i wrzeszcz na ludzi, którzy wy³¹czaj¹ lo-

dówki!

– Nie – odpar³ Bill. – To ty wrzeszcz na ludzi, którzy wy³¹czaj¹

lodówki. Tam coœ jest nie w porz¹dku. Jeœli to nie fa³szowanie licz-

ników, to znaczy, ¿e ludzie znaleŸli sposób na oszukanie systemu

rozliczeñ.

Po dwóch tygodniach œledztwa Kay Block siedzia³a w budynku

administracji Uniwersytetu Stanu Kansas (dziewiêæ zwyciêstw, dwie

pora¿ki w ostatnim sezonie futbolowym, niewiele brakowa³o, a zdo-

byliby mistrzostwo dziewiêædziesi¹tego ósmego roku), nie chc¹c przy-

znaæ, ¿e jej wyniki to wielkie okr¹g³e zero. Badanie losowo wybra-

nych trzydziestu oœmiu liczników nie wykaza³o ¿adnych œladów

przeróbek. Dok³adna kontrola ksi¹g rachunkowych w miejscowym

biurze energetycznym te¿ niczego nie wykry³a. Natomiast analiza zu-

¿ycia energii przeprowadzona przez uniwersytet to ju¿ ca³kowita klê-

ska. ¯adnych zmian w poborze mocy, ¿adnych zmian w systemie nali-

czania rachunków, a jednak gwa³towny spadek zu¿ycia.

– Taki spadek zwykle mo¿na umiejscowiæ – Kay zwróci³a siê do

siwow³osej kobiety, która by³a jej przewodniczk¹ w czasie œledztwa.

– Stadion z pewnoœci¹ zu¿ywa tyle samo œwiat³a, co zawsze, a zatem

spadek musia³ nast¹piæ gdzieœ indziej, na przyk³ad w laboratoriach

naukowych.

Siwow³osa kobieta pokrêci³a g³ow¹.

– To mo¿liwe, ale w³aœnie te dane do nas dotar³y.

Kay westchnê³a i spojrza³a przez okno. W dole widzia³a nowy

budynek wydzia³u botaniki. Przygl¹da³a mu siê obojêtnie, a w my-

8 – Chaos

background image

114

œlach na pró¿no stara³a siê znaleŸæ jakiœ sens w dostarczanych da-

nych. Ktoœ oszukiwa³, ale w jaki sposób?

Na dachu botaniki sta³a psia buda.

– Co robi psia buda na dachu? – zdziwi³a siê Kay.

– Przypuszczam – odpar³a siwow³osa kobieta – ¿e mieszka w niej

pies.

– Na dachu?

Kobieta uœmiechnê³a siê.

– Mo¿e ma tam œwie¿e powietrze.

Kay przygl¹da³a siê budzie jeszcze chwilê, t³umacz¹c sobie, ¿e

jest podejrzliwa, bo szuka czegokolwiek niezwyk³ego, co mog³oby

wyjaœniæ anomalie w systemie zu¿ycia energii Manhattanu.

– Chcê obejrzeæ tê budê – oœwiadczy³a.

– Po co? – zdziwi³a siê siwow³osa kobieta. – Nie myœli pani

chyba, ¿e mo¿na w psiej budzie schowaæ generator? Albo baterie

s³oneczne! Przecie¿ one zajmuj¹ ca³e budynki!

Kay przyjrza³a siê jej z uwag¹ i uzna³a, ¿e trochê zbyt mocno

protestuje.

– Nalegam na obejrzenie tej budy – powtórzy³a.

Kobieta uœmiechnê³a siê.

– Czego sobie pani tylko ¿yczy, panno Block. Zawo³am dozor-

cê, ¿eby otworzy³ drzwi na dach.

Zadzwoni³a. Schodami zesz³y na parter budynku administracyj-

nego, na trawnik, a potem po schodach na górê, na dach wydzia³u

botaniki.

– Co siê dzieje? Nie ma tu windy? – zapyta³a Kay, skwaszona

i zdyszana po wspinaczce.

– Przykro mi – odpar³a kobieta. – Nie budujemy ju¿ wind. Zu¿y-

waj¹ za wiele energii. Tylko firmy energetyczne mog¹ sobie pozwo-

liæ na windy.

Dozorca sta³ przy drzwiach wiod¹cych na dach i wygl¹da³ na

skruszonego.

– Przepraszam, je¿eli stary Reks sprawia³ k³opoty, proszê pani.

Trzymam go na dachu, odk¹d w zesz³ym roku próbowali siê w³amaæ

przez te drzwi. Od tego czasu nikt nie majstrowa³ przy zamku.

– Hau – odezwa³ siê weso³y przyjazny mieszaniec s³onia i labra-

dora (oczywiœcie na pierwszy rzut oka), który podbieg³ do nich na-

tychmiast.

– Reks, stary kundlu – powita³ go dozorca. – Tylko nikogo nie

ugryŸ.

background image

115

– Hau – odpar³ pies, staraj¹c siê wyœlizn¹æ ze skóry i wygl¹da³,

jakby mia³o mu siê udaæ.

Kay obejrza³a drzwi z zewn¹trz.

– Nie widzê ¿adnych œladów w³amania – oœwiadczy³a.

– Oczywiœcie, ¿e nie – zgodzi³ siê dozorca. – Ktoœ z administra-

cji zauwa¿y³ w³amywaczy, zanim dostali siê do drzwi.

– Aha. Wiêc po co trzyma pan tu psa?

– A gdyby nikt ich wtedy nie zauwa¿y³? – odpar³ dozorca, a je-

go ton sugerowa³, ¿e tylko kretyn mo¿e zadaæ takie pytanie.

Kay obejrza³a psi¹ budê. Wydawa³o siê, ¿e jest taka sama, jak

ka¿da inna psia buda na œwiecie. Wygl¹da³a jak psie budy z kreskó-

wek, tak by³a zwyczajna. Mia³a proste, ³ukowate wejœcie i skoœny

dach z okapami. Brakowa³o tylko miski z wod¹, psich kupek i sta-

rych koœci. ¯adnych psich kupek?

– Co za m¹dry pies – zauwa¿y³a Kay. – Chodzi nawet do toalety.

– Ehm – odpowiedzia³ dozorca. – Tak naprawdê to jest pies po-

kojowy. Nic nie zrobi, dopóki nie wyprowadzê go na trawnik, praw-

da, Reks?

Kay zbada³a œciany nadbudówki, przez któr¹ przeszli.

– Dziwne. Nawet nie znaczy œcian.

– Mówi³em pani. To w³aœciwie pies pokojowy. Nigdy nie brudzi

ko³o siebie.

– Hau – stwierdzi³ pies, obsiusia³ drzwi, a potem zrobi³ eleganc-

ki stosik u stóp Kay. – Hau, hau, hau – oznajmi³ z dum¹.

– Tyle szkolenia i wszystko na nic – stwierdzi³ dozorca.

Czy odpowiedŸ dozorcy t³umaczy³a tylko, co zrobi³ pies, czy te¿

wyra¿a³a jakiœ g³êbszy sens, nie mia³o ju¿ znaczenia. NajwyraŸniej

psia buda nie by³a zwykle mieszkaniem psa. A jeœli tak, to co robi³a

na dachu wydzia³u botaniki?

Cholernaenergetyka wyst¹pi³a do s¹du przeciwko miastu Man-

hattan w stanie Kansas, a s¹d orzek³, ¿e wszystkie psie budy maj¹

byæ od³¹czone od kabli elektrycznych. Miasto natychmiast wnios³o

skargê przeciwko cholernejenergetyce (bardzo popularne posuniê-

cie) i wnios³o apelacjê od wyroku.

Cholernaenergetyka odciê³a dop³yw pr¹du na Manhattanie.

Nikt na Manhattanie tego nie zauwa¿y³, z wyj¹tkiem lokalnego

biura cholernejenergetyki. Pracownicy odkryli, ¿e s¹ jedynym nie-

oœwietlonym budynkiem w mieœcie.

background image

116

„Wojna o psie budy” zyska³a pewn¹ s³awê. W magazynach po-

jawi³y siê du¿e artyku³y o Psich Budach SA i tajemniczym za³o¿y-

cielu firmy, Robercie Redfordzie, który odmawia³ wszelkich wywia-

dów, a w³aœciwie – szczerze mówi¹c – nie mo¿na go by³o znaleŸæ.

Wszystkie piêæ sieci telewizyjnych pokaza³o specjalne programy o ta-

nich Ÿród³ach energii. Badania opinii wykaza³y, ¿e nie tylko siedem

procent amerykañskiej publicznoœci posiada psie budy, ale ¿e dzie-

wiêædziesi¹t dziewiêæ i osiem dziesi¹tych procent chcia³oby je mieæ.

Te dwie dziesi¹te procent stanowili zapewne akcjonariusze i pracow-

nicy firm energetycznych. Wiêkszoœæ polityków umia³a dodawaæ albo

mieli doradców, którzy to potrafili, a perspektywa wyborów za nie-

ca³y rok przes¹dzi³a sprawê.

Prawo zakazuj¹ce wykorzystania energii s³onecznej zosta³o cof-

niête.

Cena akcji firm energetycznych na gie³dach spad³a niemal do

zera.

Rozpocz¹³ siê najmniej zauwa¿alny kryzys œwiatowy.

Z szokuj¹c¹ prêdkoœci¹ runê³a gospodarka oparta na kosztow-

nej energii. Rozpad³ siê monolit OPEC. W ci¹gu piêciu miesiêcy cena

ropy spad³a do trzydziestu oœmiu centów za bary³kê – ropa by³a ju¿

przydatna tylko do produkcji smarów i tworzyw sztucznych, a pro-

ducenci od lat wydobywali jej za du¿o.

Powodem, dla którego prawie nikt nie zauwa¿y³ depresji, by³ fakt,

¿e Psie Budy SA bez trudu zaspokaja³y popyt na swoje produkty.

Wyczuwaj¹c okazjê do zysku, rz¹d na³o¿y³ ogromne c³o na psie budy.

Firma odpowiedzia³a publikacj¹ pe³nych planów psich bud i oœwiad-

czeniem, ¿e zagraniczne firmy nie bêd¹ wykorzystywane do ich pro-

dukcji.

Rz¹d Stanów Zjednoczonych natychmiast odwo³a³ c³o, na co Psie

Budy SA og³osi³y, ¿e opublikowane plany nie s¹ kompletne. I nadal

opanowywa³y rynek na ca³ym œwiecie.

Rz¹d za rz¹dem, dziêki podstêpom, przekupstwu, a w kilku przy-

padkach rewolucji, zmuszony by³ do wpuszczenia Psich Bud SA na

w³asny rynek. Robert Redford (psia buda numer jeden) sta³ siê bar-

dziej popularny ni¿ Robert Redford (dawny aktor). Podwórkowe le-

gendy, opiewaj¹ce niegdyœ Kuana Yu czy Gautama Buddê, coraz

czêœciej mówi³y o Robercie Psiej Budzie Redfordzie.

A¿ w koñcu ka¿da rodzina na œwiecie, która tego chcia³a, otrzy-

ma³a tanie, nieograniczone Ÿród³o energii, i wszyscy byli szczêœliwi.

Tak szczêœliwi, ¿e dzielili siê swym nowym bogactwem ze wszystki-

background image

117

mi ¿ywymi stworzeniami. Zim¹ karmili ptaki, wystawiali miseczki

mleka dla bezdomnych kotów i wprowadzali psy do psich bud.

Mklikluln podpar³ d³oni¹ g³owê i pomyœla³ ironicznie, ¿e nie-

chc¹cy ocali³ œwiat dla dwuno¿nej rasy dominuj¹cej, co by³o jedynie

produktem ubocznym kampanii maj¹cej daæ dom ka¿demu psu. Ale

wynik jest wynikiem i ludzkoœæ, czy to jego w³asna, czy dwunogów,

nie mog³a ca³kiem go potêpiæ za zamordowanie w zesz³ym roku arab-

skiego wiêŸnia politycznego.

– Co siê stanie, kiedy przybêdziecie? – zapyta³ swój lud, cho-

cia¿ oczywiœcie nikt nie móg³ go us³yszeæ. – Ocali³em ten œwiat, ale

kiedy te istoty, choæ inteligentne, skontaktuj¹ siê z naszym nieskoñ-

czenie wy¿szym intelektem, czy to ich nie zniszczy? Czy nie bêd¹

cierpieæ poni¿enia, kiedy pojm¹, ¿e jesteœmy potê¿niejsi od nich,

kiedy zrozumiej¹, ¿e mo¿emy z prêdkoœci¹ œwiat³a pokonywaæ od-

leg³oœci galaktyczne, porozumiewaæ siê telepatycznie, oddzielaæ na-

sze umys³y i pozwalaæ, by cia³o umar³o, gdy my sami szybujemy

nietkniêci w kosmosie, a potem na wezwanie prostego urz¹dzenia

przybywamy natychmiast i zasiedlamy cia³a zwierz¹t ca³kowicie ró¿-

ne od naszych dawnych cia³?

Martwi³ siê, lecz nie mia³ w¹tpliwoœci, ¿e odpowiada przed w³a-

snym ludem. Jeœli dwunoga rasa jest a¿ tak zarozumia³a, by nie pora-

dziæ sobie ze swoj¹ ni¿szoœci¹, to ju¿ nie jego problem.

Otworzy³ górn¹ szufladê biurka w biurze Psich Bud SA w San

Diego, w jego ostatniej kryjówce przed wœcibsk¹ pras¹, i wcisn¹³

guzik na niewielkiej skrzynce.

Potê¿ny impuls elektromagnetyczny pomkn¹³ z tej skrzynki do

osiemdziesiêciu milionów psich bud w Po³udniowej Kalifornii. Ka¿da

z nich przekaza³a ten sygna³ w nieskoñczonym ³añcuchu, który stop-

niowo obj¹³ ca³y œwiat, gdziekolwiek tylko sta³y psie budy.

Gdy ostatnia z nich w³¹czy³a siê do sieci, wszystkie jednocze-

œnie nada³y coœ zupe³nie innego. Sygna³, który tylko musn¹³ prêd-

koœæ œwiat³a i niemal natychmiast pokona³ dystans lat œwietlnych.

Sygna³, który wezwa³ miliony umys³ów œpi¹cych w polach myœlo-

wych. Umys³y us³ysza³y wezwanie, obudzi³y siê i ruszy³y w stronê

Ÿród³a, znowu z prêdkoœci¹ o wiele wy¿sz¹ ni¿ wlok¹ce siê wolno

œwiat³o.

Zebra³y siê wokó³ wiêkszej z podwójnych planet na orbicie no-

wego s³oñca i wys³ucha³y pe³nego raportu Mkliklulna. By³y zachwy-

background image

118

cone jego prac¹, udzieli³y mu pochwa³y, a dopiero potem skaza³y za

morderstwo arabskiego wiêŸnia politycznego i rozkaza³y pope³niæ

samobójstwo. Czu³ siê dumny, gdy¿ pochwa³a, któr¹ otrzyma³, rzad-

ko by³a udzielana. Z uœmiechem strzeli³ sobie w skroñ.

A potem umys³y zsunê³y siê do psich bud, które wci¹¿ je wo³a³y.

– Hauarrhauarrgh – powiedzia³ pies Royce’a, podskakuj¹c na

podwórku.

– Zwierzak zwariowa³ – stwierdzi³ Royce, ale jego dwaj syno-

wie rozeœmiali siê tylko i biegali w kó³ko za zwierzakiem, który piêæ

razy okr¹¿y³ podwórze i pad³ zmêczony przed bud¹.

– Griffigroff – powiedzia³, sapi¹c z zadowoleniem. Podbieg³ do

Royce’a i pchn¹³ go nosem.

– Mi³y ³obuz – stwierdzi³ Royce.

Pies podszed³ do stosu gazet, czekaj¹cych na wywóz œmieci,

œci¹gn¹³ jedn¹ i zacz¹³ wpatrywaæ siê w stronicê.

– Niech zaæwierkam – zawo³a³ Royce do Junie, która w³aœnie

wynosi³a jedzenie na kolacjê przy grillu. – Ten pies wygl¹da, jakby

czyta³ gazetê.

– ChodŸ tu, Robby! – krzykn¹³ najstarszy syn Royce’a, Jim. –

Robby, chodŸ! Masz patyk.

Pies nauczy³ siê z gazety czytaæ i pisaæ, pobieg³ po patyk, przy-

niós³ z powrotem i zamiast oddaæ Jimowi, zacz¹³ kreœliæ nim na ziemi:

„Witaj cz³owieku – pisa³. – Byæ mo¿e dziwisz siê, widz¹c, jak

piszê”.

– Coœ takiego – mrukn¹³ Royce, patrz¹c na dzie³o psa. – Junie,

popatrz tylko. Niez³y pies, co? – Poklepa³ zwierzê po g³owie i usiad³ do

kolacji. – Ciekawe, czy ludzie zap³ac¹ za obejrzenie czegoœ takiego.

„Nie chcê skrzywdziæ twojej rasy”, napisa³ pies.

– Jim – zawo³a³a Junie, nak³adaj¹c sa³atkê ziemniaczan¹ na tale-

rzyki. – Dopilnuj, ¿eby nie grzeba³ tym patykiem w petuniach.

– ChodŸ, Robby – powiedzia³ Jim. – Pora ciê przywi¹zaæ.

– Hau – odpar³ nieco zaniepokojony pies i cofn¹³ siê przed ³añ-

cuchem.

– Tato! – krzykn¹³ Jim. – Pies nie chce przyjœæ, kiedy go wo³am.

Royce niecierpliwie od³o¿y³ kanapkê z kurczakiem i wsta³

z krzes³a.

– Do licha, Jim, jeœli pies ciê nie s³ucha, to bêdziemy musieli siê

go pozbyæ. I tak trzymamy go tylko ze wzglêdu na was!

Wzi¹³ psa za obro¿ê i poci¹gn¹³ na miejsce, gdzie Jim czeka³

ju¿ z ³añcuchem.

background image

119

Klik.

– Naucz siê pos³uszeñstwa, bo jak nie, to ciê sprzedam, choæbyœ

nie wiadomo jakie sztuczki pokazywa³.

– Hau.

– W³aœnie. I zapamiêtaj to sobie.

Przez ca³¹ kolacjê pies obserwowa³ ich smutnym, niemal prze-

ra¿onym wzrokiem. Royce mia³ trochê wyrzutów sumienia, wiêc da³

mu resztkê szynki.

Noc¹ Royce i Junie przeprowadzili powa¿n¹ rozmowê. Rozwa-

¿ali, czy pochwaliæ siê psi¹ zdolnoœci¹ pisania, i uznali, ¿e lepiej nie.

Dzieci kocha³y Robby’ego, a to okrutne zmuszaæ zwierzêta do ta-

kich sztuczek. Byli w koñcu ludŸmi wykszta³conymi.

Nastêpnego ranka odkryli, ¿e podjêli bardzo rozs¹dn¹ decyzjê.

Wszyscy znajomi rozmawiali tylko o tym, ¿e ich psy nagle nauczy³y

siê pisaæ, odkrêcaæ ogrodowe zraszacze, uk³adaæ drewno i rozpalaæ

w ca³kowicie wygas³ym kominku.

– Mam najm¹drzejszego psa na œwiecie – wo³a³ Detweiler, ale

zaraz umilk³ ponuro, gdy wszyscy inni z dru¿yny krêglarskiej zaczê-

li siê przechwalaæ w³asnymi.

– Mój teraz chodzi do toalety i sp³ukuje wodê! – zawo³a³ ktoœ.

– A moja suczka sk³ada pranie, ale najpierw myje ³apy, ¿eby

niczego nie zabrudziæ.

W gazetach pe³no by³o takich historii. Sta³o siê jasne, ¿e nag³y

wzrost inteligencji u psów jest fenomenem ogólnokrajowym, a na-

wet œwiatowym. Jeœli nie liczyæ grupy zabobonnych Nowogwinej-

czyków, którzy spalili swoje psy jako czarowników, i pewnych Chiñ-

czyków, u których dziwne zachowanie nie ocali³o psów przed

spotkaniem z patelni¹, wiêkszoœæ ludzi by³a zadowolona i dumna

z przemiany swoich ulubieñców.

– Jest teraz dla mnie wart dwa razy tyle – przechwala³ siê Bill

Wilson, niegdyœ robi¹cy karierê urzêdnik cholernejenergetyki. – Nie

tylko ³apie ptaki, ale skubie je, patroszy i wk³ada do piekarnika.

A Kay Block uœmiechnê³a siê i wróci³a do domu, do swojego

mastifa, który dotrzymywa³ jej towarzystwa i którego bardzo, ale to

bardzo kocha³a.

– W ci¹gu piêciu lat od nag³ego wzrostu psiej inteligencji – mówi³

profesor Wheelwright do swoich studentów – dowiedzieliœmy siê

bardzo wiele o tym, sk¹d siê bierze zwierzêca inteligencja. Sama

background image

120

nag³oœæ tego zjawiska sprawi³a, ¿e ponownie przyjrzeliœmy siê ewo-

lucji. NajwyraŸniej mutacje mog¹ byæ pe³niejsze, ni¿ wczeœniej przy-

puszczaliœmy, w ka¿dym razie jeœli dotycz¹ funkcji wy¿szych. Natu-

ralnie, wiêksz¹ czêœæ semestru poœwiêcimy na studiowanie i badanie

psiej inteligencji, wiêc teraz tylko krótkie streszczenie. W chwili

obecnej uwa¿a siê, ¿e inteligencja psów przewy¿sza inteligencjê del-

finów, choæ nadal jest ni¿sza od ludzkiej. Jednak¿e gdy inteligencja

delfinów jest dla nas praktycznie bezu¿yteczna, psy mo¿na wytreso-

waæ do roli cennych, choæ prostych domowych s³u¿¹cych. Wreszcie

wydaje siê, ¿e cz³owiek nie jest ju¿ sam na tej planecie. Trudno po-

wiedzieæ, któremu ze zwierz¹t przytrafi siê jeszcze taki skok inteli-

gencji, zreszt¹ nie jesteœmy pewni, czy taki skok w ogóle siê jeszcze

zdarzy.

Pytanie z sali.

– No có¿, bojê siê, ¿e przypomina to teoriê wielkiego wybuchu.

Mo¿emy domyœlaæ siê i zgadywaæ przyczyny pewnych zjawisk, ale

poniewa¿ nie potrafimy ich powtórzyæ w laboratorium, nigdy nie

bêdziemy mieæ pewnoœci. Jednak¿e mo¿na spekulowaæ, ¿e zosta³a

osi¹gniêta pewna masa krytyczna ca³kowitej populacji psów w sto-

sunku do ca³kowitej masy psiego mózgu, a to pchnê³o gatunek na

wy¿szy poziom inteligencji. Zmiana ta nie wp³ynê³a jednak na wszyst-

kie psy w tym samym stopniu; dotknê³a g³ównie psy z obszarów cy-

wilizowanych. Wielu badaczy wyci¹ga z tego wniosek, ¿e istotnym

czynnikiem skoku by³o sta³e towarzystwo ludzi. Jednak¿e sam fakt,

¿e wiele psów, g³ównie w ma³ych, niecywilizowanych czêœciach

œwiata, nie uleg³o tej przemianie wcale, ca³kowicie obala teoriê

promieniowania czy innego czynnika z kosmosu jako generatora

zmian. Przede wszystkim ka¿de takie dzia³anie by³oby wykryte przez

astronomów, bez przerwy nas³uchuj¹cych nocnego nieba na wszyst-

kich d³ugoœciach fal, a po drugie, takie dzia³anie wywar³oby wp³yw

na wszystkie psy jednoczeœnie.

Inne pytanie studenta.

– Kto wie? Ale w¹tpiê. Psy nie s¹ zdolne do mowy, choæ wiele

nauczy³o siê pisaæ proste zdania w sposób najwyraŸniej mnemonicz-

ny, coœ pomiêdzy œlepym powtarzaniem papug a bardziej sensow-

nym powtarzaniem na wy¿szych prêdkoœciach przez delfiny… oj,

wpakowa³em siê w to zdanie i nie mogê go skoñczyæ!

Studenci œmiej¹ siê.

– Psy, jak ju¿ mówi³em, nie s¹ zdolne do kolejnego skoku inte-

ligencji, a zw³aszcza do skoku, który zrówna ich z ludŸmi, ponie-

background image

121

wa¿ nie potrafi¹ komunikowaæ siê werbalnie i brakuje im r¹k. Nie-

w¹tpliwie osi¹gnê³y szczyt ewolucyjnego rozwoju. Mieliœmy szczê-

œcie, ¿e wskutek zbiegu tak wielu okolicznoœci cz³owiek znalaz³

siê w miejscu, które obecnie zajmuje. Mo¿emy przypuszczaæ, ¿e

gdzieœ na jakiejœ planecie innemu gatunkowi przytrafi³a siê jeszcze

szczêœliwsza kombinacja, prowadz¹ca do wy¿szej ni¿ nasza inteli-

gencji. Miejmy jednak nadziejê, ¿e nie! – zakoñczy³ profesor, dra-

pi¹c za uszami swego psa B.F. Skinnera. – Mam racjê, B.F.? Ponie-

wa¿ cz³owiek móg³by sobie nie poradziæ z istnieniem bardziej

inteligentnej rasy.

Œmiech.

– Hau – odpowiedzia³ B.F. Skinner, który kiedyœ nazywa³ siê

Hihiwnkn i ¿y³ na planecie, gdzie bia³e szeœciok¹ty telepatycznie

pokonywa³y przestrzeñ. Szeœciok¹ty, które w obecnej sytuacji zna-

laz³y siê z winy procesów s³onecznych, jakich jeszcze nie nauczy³y

siê kontrolowaæ. To, co chcia³ powiedzieæ, brzmia³oby:

– Niech siê pan nie martwi, profesorze. Ludzkoœæ nigdy nie bê-

dzie cierpieæ z powodu istnienia wy¿szej inteligencji. Jest zbyt zaro-

zumia³a, ¿eby j¹ zauwa¿yæ.

Zamiast tego jednak zawarcza³ cicho, wych³epta³ z miski trochê

wody i po³o¿y³ siê w k¹cie sali wyk³adowej. Profesor mówi³ dalej.

We wrzeœniu roku dwutysiêcznego w Kansas spad³ œnieg. Kiedy

z nieba sp³ynê³y pierwsze p³atki, Jim (nie mówcie ju¿ do mnie Jim-

my, jestem du¿y) by³ na dworze i bawi³ siê z psem Robbym.

Robby pazurami i k³ami wykopywa³ z ziemi jakieœ zielsko, do

czego zwykle zachêcali go Royce i Junie, kiedy Jim krzykn¹³ nagle

„Œnieg!” i p³atek wyl¹dowa³ na trawie tu¿ przed nosem psa. P³atek

stopnia³ natychmiast, ale Robby patrzy³ na nastêpny, a potem jesz-

cze nastêpny. Zobaczy³ wiele p³atków: delikatne szeœciok¹tne figu-

ry, tak rzadkie i niezwyk³e, tak znajome i piêkne. Zap³aka³.

– Mamo! – zawo³a³ Jim. – Robby chyba p³acze!

– To tylko woda w oczach – odkrzyknê³a Junie z kuchni, gdzie

przy otwartym oknie my³a rzodkiewki. – Psy nie p³acz¹.

Ale tej nocy œnieg okry³ miasto grub¹ warstw¹ i wiele psów sta-

³o na nim i patrzy³o, jak spada, dziel¹c niewypowiedziany zachwyt.

– Nie mo¿emy? – Raz za razem nap³ywa³a myœl z setek, z tysiê-

cy umys³ów.

– Nie, nie, nie – pada³a rozpaczliwa odpowiedŸ.

background image

122

Poniewa¿ – bez palców – jak mog¹ zbudowaæ maszyny, które

pozwol¹ im na ponowne od³¹czenie umys³ów i opuszczenie planety?

W tej rozpaczy po raz milionowy przeklêli tego durnia Mkli-

klulna, który wpakowa³ ich w tak¹ sytuacjê.

– Œmieræ by³a za dobra dla drania – zgodzili siê wszyscy i w ogól-

noœwiatowym g³osowaniu cofnêli podziêkowanie za jego dzia³alnoœæ.

A potem zajêli siê rodzeniem szczeni¹t i uczeniem ich wszystkiego,

co sami wiedzieli.

Szczeniaki prze¿ywa³y to l¿ej. Nigdy nie zna³y swoich przod-

ków, wiêc œnie¿ne p³atki by³y tylko zabaw¹, a zima tylko ch³odem.

I zamiast staæ w œniegu, zwija³y siê w ciep³ych budach i zasypia³y.

background image

123

7. ORIGINISTA

L

eyel Forska siedzia³ przed ekranem lektora i prze-

gl¹da³ ostatnio publikowane prace naukowe. W powietrzu przed nim

unosi³ siê hologram dwóch stron tekstu. Ekran by³ wiêkszy ni¿ zwy-

kle, poniewa¿ i oczy Leyela nie by³y m³odsze od reszty cia³a. Kiedy

doszed³ do koñca, nie wcisn¹³ klawisza PAGE, by kontynuowaæ lek-

turê artyku³u. Wcisn¹³ NEXT.

Dwie strony przesunê³y siê o jakiœ centymetr do ty³u, do³¹czaj¹c

do kilkunastu zawieszonych nad lektorem, przeczytanych wczeœniej

artyku³ów. Z cichym dŸwiêkiem brzêczyka pojawi³y siê dwie nowe.

Deet jad³a œniadanie.

– Dajesz temu biedakowi tylko dwie strony, zanim ska¿esz go

na œmietnik? – spyta³a.

– Skazujê go na zapomnienie – odpar³ weso³o Leyel. – Nie, ska-

zujê go na piek³o.

– Co? Czy¿byœ w tym wieku na nowo odkry³ religiê?

– Tworzê j¹. Nie ma w niej nieba, za to jest straszliwe, wieczne

piek³o dla m³odych uczonych, którzy s¹dz¹, ¿e mog¹ zdobyæ s³awê,

atakuj¹c moje prace.

– A wiêc masz tak¿e teologiê? – uœmiechnê³a siê Deet. – Twoje

dzie³o to pismo œwiête, a wszelkie ataki s¹ bluŸnierstwem?

– Cieszê siê z inteligentnych ataków. Ale ten m³ody, zarozumia-

³y profesor z… no tak, oczywiœcie, z Uniwersytetu Minus…

– Z Minus U?

background image

124

– Myœli, ¿e mo¿e mi zaprzeczyæ, zniszczyæ mnie, zetrzeæ na

proch, a przy tym cytuje jedynie prace opublikowane przez ostatni

tysi¹c lat.

– Zasada milenijnej g³êbokoœci wci¹¿ jest szeroko stosowana…

– Zasada milenijnej g³êbokoœci to wyznanie wspó³czesnych na-

ukowców, ¿e nie maj¹ ochoty poœwiêcaæ na badania tyle czasu, ile na

politykê akademick¹. Ju¿ trzydzieœci lat temu obali³em zasadê mile-

nijnej g³êbokoœci. Udowodni³em, ¿e jest…

– G³upia i nierozs¹dna. Ale mój ukochany, najdro¿szy Leyelu,

dokona³eœ tego, wydaj¹c czêœæ niewyobra¿alnie wielkiego maj¹tku

Forsków na poszukiwania niedostêpnych i zapomnianych archiwów

we wszystkich sektorach Imperium.

– Zaniedbanych i niszczej¹cych archiwów. Po³owê musia³em

rekonstruowaæ.

– Na badania prowadzone dla „Ludzkich pocz¹tków na Plane-

cie Zero” wyda³eœ wiêcej, ni¿ wynosz¹ bud¿ety bibliotek tysi¹ca

uniwersytetów.

– Ale kiedy wyda³em ju¿ te pieni¹dze, archiwa stanê³y otworem.

S¹ dostêpne od trzydziestu lat. Powa¿ni uczeni z nich korzystaj¹,

poniewa¿ zasada milenijnej g³êbokoœci daje im tylko przetrawion¹

i wydalon¹ masê. Przeszukuj¹ odchody szczurów, które po¿ar³y s³o-

nie, i maj¹ nadziejê znaleŸæ koœæ s³oniow¹.

– Có¿ za barwne porównanie. Œniadanie od razu bardziej mi

smakuje. – Wsunê³a tacê w szczelinê zmywarki i spojrza³a na niego

z irytacj¹. – Dlaczego jesteœ taki nerwowy? Kiedyœ czyta³eœ mi frag-

menty tych niem¹drych artykulików i œmialiœmy siê razem. Teraz je-

steœ tylko z³oœliwy.

Leyel westchn¹³.

– Byæ mo¿e kiedyœ marzy³em, ¿e zmieniê galaktykê, a poczta co-

dziennie dostarcza mi dowodów, ¿e galaktyka nie chce siê zmieniæ.

– Nonsens. Hari Seldon przewiduje, ¿e Imperium upadnie lada

dzieñ.

Teraz… Wymówi³a imiê Hariego. Chocia¿ jest zbyt taktowna,

¿eby otwarcie mówiæ, co go drêczy, sugeruje, ¿e przyczyn¹ z³ego

humoru Leyela jest d³ugie oczekiwanie na odpowiedŸ Hariego Sel-

dona. Mo¿e i tak – Leyel nie zaprzeczy. To rzeczywiœcie irytuj¹ce,

¿e Hari tak d³ugo nie odpisuje. Leyel spodziewa³ siê wiadomoœci

tego samego dnia, kiedy wys³a³ swoje podanie. Najwy¿ej w ci¹gu

tygodnia. Ale nie mia³ zamiaru dawaæ jej satysfakcji i przyznawaæ,

¿e czekanie go denerwuje.

background image

125

– Imperium zostanie zg³adzone przez w³asn¹ niechêæ do zmia-

ny. Zamykam sprawê.

– Có¿, mam nadziejê, ¿e przyjemnie spêdzisz ranek, burcz¹c

i narzekaj¹c na g³upotê wszystkich badaczy originistów, z wyj¹tkiem

swojej szacownej osoby.

– Dlaczego akurat dzisiaj naœmiewasz siê z mojej pró¿noœci?

Zawsze by³em pró¿ny.

– Uwa¿am, ¿e to jedna z twoich najbardziej rozczulaj¹cych cech.

– Przynajmniej staram siê dorównaæ w³asnej opinii o sobie.

– To g³upstwo. Dorównujesz nawet mojej opinii o tobie.

Poca³owa³a go w ³ysinê na czubku g³owy i pobieg³a do ³azienki.

Leyel wróci³ do lektury nowego eseju na ekranie. Nie zna³ na-

zwiska autorki. Spodziewaj¹c siê pretensjonalnego stylu i niedojrza-

³ych myœli, ze zdziwieniem zauwa¿y³ swoje rosn¹ce zaciekawienie.

Kobieta pod¹¿a³a szlakiem studiów nad naczelnymi – dziedzin¹ tak

dawno zarzucon¹, ¿e po prostu nie istnia³y prace w zakresie milenij-

nej g³êbokoœci. Wiedzia³, ¿e jest prawdziwym naukowcem, jak on.

Wspomnia³a nawet, ¿e korzysta z archiwów udostêpnionych przez

Fundacjê Naukow¹ Forski. Leyel nie wstydzi³ siê zadowolenia z te-

go eleganckiego wyrazu wdziêcznoœci.

Jak siê zdaje, kobieta – doktor Thoren Magolissian – pod¹¿a³a

tropem Leyela i poszukiwa³a raczej Ÿróde³ pochodzenia cz³owieka,

nie trac¹c czasu na nieistotn¹ pogoñ za jedn¹ szczególn¹ planet¹. Od-

kry³a skarbiec prac dotycz¹cych badañ naczelnych, pochodz¹cych

sprzed trzech tysiêcy lat i opartych na obserwacjach goryli i szympan-

sów sprzed siedmiu tysiêcy lat. Najwczeœniejsze z nich powo³ywa³y

siê na badania tak stare, ¿e mog³y byæ przeprowadzone jeszcze przed

powstaniem Imperium – jednak tych pradawnych raportów nie uda³o

siê zlokalizowaæ. Prawdopodobnie ju¿ nie istnia³y. Bardzo trudno jest

odtworzyæ teksty porzucone na d³u¿ej ni¿ piêæ tysiêcy lat; starsze ni¿

osiem tysiêcy s¹ po prostu nieczytelne. To tragiczne, jak wiele takich

tekstów zosta³o zmagazynowanych przez bibliotekarzy, którzy nigdy

ich nie sprawdzali, nie odœwie¿ali i nie kopiowali. Zarz¹dzali ogrom-

nymi archiwami, które utraci³y ka¿dy strzêp zrozumia³ej informacji.

I wszystko równo skatalogowane, ma siê rozumieæ, dziêki czemu do-

k³adnie wiadomo, co takiego ludzkoœæ na zawsze utraci³a.

Mniejsza z tym.

Artyku³ Magolissian… Leyela zaskoczy³ jej wniosek, ¿e prymi-

tywna zdolnoœæ tworzenia jêzyka wydaje siê wrodzon¹ cech¹ umy-

s³ów naczelnych. Nawet naczelne niezdolne do artykulacji mowy

background image

126

³atwo ucz¹ siê innych symboli – przynajmniej dla prostych rzeczow-

ników i czasowników. Potrafi¹ uk³adaæ zdania, wyra¿aæ idee, któ-

rych nigdy im nie przekazywano. To znaczy, ¿e tworzenie jêzyka

jako takiego jest cech¹ przedludzk¹, a w ka¿dym razie nie jest czyn-

nikiem decyduj¹cym o cz³owieczeñstwie.

To szokuj¹ca idea. Wynika³o z niej, ¿e ró¿nica pomiêdzy ludŸ-

mi i nieludŸmi – a wiêc prawdziwy pocz¹tek cz³owieka w rozpozna-

walnej ludzkiej postaci – by³ w istocie postlingwistyczny. Oczywi-

œcie, sta³o to w jawnej sprzecznoœci z jednym z za³o¿eñ samego

Leyela, umieszczonym we wczesnej pracy. Napisa³ tam, ¿e „ponie-

wa¿ to jêzyk odró¿nia cz³owieka od zwierzêcia, lingwistyka histo-

ryczna mo¿e nam dostarczyæ klucza do zagadki pochodzenia cz³o-

wieka”. Ale takie sprzecznoœci wita³ z radoœci¹. ¯a³owa³, ¿e nie mo¿e

zawo³aæ do poprzedniego autora: Widzisz? Tak siê to robi! Trzeba

podawaæ w w¹tpliwoœæ za³o¿enia, nie wnioski, i robiæ to za pomoc¹

nowych dowodów, zamiast wci¹¿ przedstawiaæ stare. Rozœwietliæ

mrok, a nie tylko mieszaæ ten sam mu³ na dnie rzeki.

Zanim jednak dotar³ do g³ównej treœci artyku³u, komputer do-

mowy poinformowa³ go, ¿e ktoœ czeka przed drzwiami. Wiadomoœæ

przesunê³a siê powoli u do³u ekranu, wypisana literami dostatecznie

du¿ymi, by móg³ je przeczytaæ. Po raz tysiêczny po¿a³owa³, ¿e gdzieœ

w dekamileniach ludzkiej historii nikt nie zbudowa³ komputera zdol-

nego do mowy.

– Kto to? – wpisa³ Leyel.

Chwila oczekiwania, kiedy komputer wypytywa³ przybysza.

Na ekranie pojawi³a siê odpowiedŸ.

– Kurier specjalny z wiadomoœci¹ dla Leyela Forski.

Sam fakt, ¿e kurier przedosta³ siê przez system bezpieczeñstwa,

oznacza³, ¿e wiadomoœæ jest prawdziwa – i wa¿na.

– Od kogo? – wpisa³ Leyel.

Znów chwila przerwy.

– Od Hariego Seldona z Fundacji Encyklopedii Galaktycznej.

Leyel poderwa³ siê z fotela. By³ przy drzwiach, zanim jeszcze

domowy komputer zd¹¿y³ je otworzyæ. Bez s³owa odebra³ wiado-

moœæ. Dr¿¹cymi palcami œcisn¹³ czarny romb, wykazuj¹c odciskiem

palca, ¿e on to on, a temperatur¹ cia³a i pulsem, ¿e jest ¿ywy. Kiedy

kurier i jego ochrona zniknêli, wrzuci³ wiadomoœæ do komory swo-

jego lektora i czeka³, a¿ pojawi siê przed nim stronica.

Na górze umieszczono trójwymiarow¹ wersjê logo Fundacji

Encyklopedycznej Hariego. Wkrótce bêdzie to równie¿ mój znak,

background image

127

pomyœla³ Leyel. Hari Seldon i ja, dwóch najwiêkszych uczonych

naszych czasów, pracuj¹cych wspólnie nad projektem, którego za-

kres przewy¿sza wszystko, co kiedykolwiek próbowa³ osi¹gn¹æ cz³o-

wiek.

Zebranie razem ca³ej wiedzy Imperium, usystematyzowanie jej

dla ³atwego dostêpu, w celu przechowania jej w nadchodz¹cej erze

anarchii, aby nowa cywilizacja szybko mog³a powstaæ z popio³ów

starej. Hari mia³ wizjê i przewidzia³ tak¹ potrzebê. A ja, Leyel For-

ska, pozna³em stare archiwa, dziêki którym Encyklopedia Galaktyczna

bêdzie mo¿liwa.

Leyel zacz¹³ czytaæ ze spokojem i pewnoœci¹ p³yn¹cymi z do-

œwiadczenia. Czy kiedykolwiek pragn¹³ czegoœ i nie uzyska³?

Drogi przyjacielu,

By³em zdziwiony i zaszczycony, widz¹c Twoje podanie, posta-

nowi³em wiêc odpowiedzieæ Ci w³asnorêcznie. Œwiadomoœæ, ¿e wie-

rzysz w Fundacjê tak bardzo, by chcieæ w niej pracowaæ, przynios³a

mi niezmierzon¹ radoœæ. Mogê Ci szczerze wyznaæ, ¿e nie wp³ynê³a

do nas podobna proœba od ¿adnego z uczonych, dorównuj¹cych Ci

s³aw¹ i osi¹gniêciami.

Oczywiœcie, pomyœla³ Leyel. Przecie¿ nie ma innego uczonego

o mojej pozycji, z wyj¹tkiem samego Hariego, no i mo¿e Deet, kie-

dy opublikuje ju¿ swoj¹ aktualn¹ pracê. W ka¿dym razie nie mamy

sobie równych wed³ug norm, które Hari i ja zawsze uznawaliœmy.

Hari stworzy³ naukê psychohistorii, ja przetworzy³em i o¿ywi³em

dziedzinê originizmu.

A mimo to ton listu Hariego nie by³ w³aœciwy. Przypomina³…

pochlebstwa. W³aœnie. Hari chcia³ z³agodziæ cios. Leyel bez czyta-

nia wiedzia³, co znajdzie w nastêpnym akapicie.

Niemniej jednak, Leyelu, muszê odpowiedzieæ odmownie. Fun-

dacja na Terminusie ma za zadanie zbieranie i przechowywanie

wiedzy. Dzie³em Twego ¿ycia jest jej poszerzanie. Jesteœ przeci-

wieñstwem badaczy, jakich potrzebujemy. O wiele lepiej bêdzie,

jeœli zostaniesz na Trantorze, by kontynuowaæ swoje bezcenne stu-

dia, gdy mniejszego kalibru mê¿czyŸni i kobiety odejd¹ na wygna-

nie na Terminusa.

Szczerze oddany

Hari

background image

128

Czy Hari wyobra¿a³ sobie, ¿e Leyel jest tak pró¿ny, by czytaæ te

pochlebne s³owa i puszyæ siê z zadowolenia? Czy myœla³, ¿e Leyel

uwierzy, i¿ taki jest prawdziwy powód odrzucenia jego proœby? Czy

Hari Seldon móg³ tak zupe³nie nie znaæ przyjaciela?

Niemo¿liwe. Hari Seldon zna³ siê na ludziach lepiej ni¿ ktokol-

wiek w Imperium. Owszem, jego wielkie dzie³o, psychohistoria, zaj-

mowa³o siê wielkimi masami ludzkimi, populacjami i prawdopodo-

bieñstwami. Ale zainteresowanie spo³eczeñstwami bra³o siê u Hariego

z przychylnoœci i zrozumienia dla pojedynczych ludzi. Poza tym byli

przyjació³mi od dnia, gdy Hari pierwszy raz zjawi³ siê na Trantorze.

Czy to nie grant z Fundacji Naukowej Leyela sfinansowa³ wiêksz¹

czêœæ jego pocz¹tkowych badañ? Czy w tamtych dniach nie prowa-

dzili d³ugich rozmów, nie przerzucali siê ideami, nie pomagali sobie

wzajemnie w precyzowaniu myœli? Owszem, nie widzieli siê ju¿ pra-

wie… ile? Piêæ lat? Szeœæ? Ale przecie¿ s¹ doros³ymi ludŸmi, nie

dzieæmi. Nie potrzebuj¹ ci¹g³ych odwiedzin dla podtrzymania przy-

jaŸni. A to nie by³ list, jaki prawdziwy przyjaciel wys³a³by Leyelowi

Forsce. Gdyby nawet – choæ to w¹tpliwe – Hari Seldon naprawdê

chcia³ mu odmówiæ, nie s¹dzi³by nawet przez chwilê, ¿e Leyel zado-

woli siê takim listem.

Z pewnoœci¹ Hari Seldon wiedzia³, ¿e dla Leyela Forski by³aby

to drwina. „Mniejszego kalibru mê¿czyŸni i kobiety”, akurat! Fun-

dacja na Terminusie jest dla Hariego tak cenna, ¿e gotów by³ zaryzy-

kowaæ œmieræ pod zarzutem zdrady, byle tylko uruchomiæ projekt.

To ca³kiem nieprawdopodobne, ¿eby wys³a³ na Terminusa badaczy

drugiej kategorii. Nie, to standardowy list, wysy³any, by u³agodziæ

znanych uczonych, nie nadaj¹cych siê dla Fundacji. Hari z pewno-

œci¹ by wiedzia³, ¿e Leyel natychmiast to zrozumie.

Istnia³o tylko jedno mo¿liwe wyjaœnienie.

– Hari nie móg³ napisaæ tego listu – oœwiadczy³ Leyel.

– Oczywiœcie, ¿e móg³ – odpowiedzia³a Deet, szczera jak za-

wsze.

Wysz³a z ³azienki w szlafroku i przeczyta³a mu list przez ramiê.

– Je¿eli nawet ty tak myœlisz, to naprawdê jestem ura¿ony – rze-

k³ Leyel.

Wsta³, nala³ sobie kubek peshatu i s¹czy³ go wolno. Demonstra-

cyjnie unika³ wzroku Deet.

– Nie d¹saj siê, Leyelu. Pomyœl o problemach, jakie musi poko-

naæ Hari. Sto tysiêcy ludzi do przerzucenia na Terminusa, wiêkszoœæ

zbiorów Biblioteki Imperialnej do skopiowania…

background image

129

– On mia³ ju¿ tych ludzi…

– A wszystko to w szeœæ miesiêcy od zakoñczenia procesu. Nic

dziwnego, ¿e nie widzieliœmy go prywatnie ani s³u¿bowo od jak daw-

na? Od dziesiêciu lat?

– Chcesz powiedzieæ, ¿e ju¿ mnie nie zna? Wykluczone.

– Chcê powiedzieæ, ¿e zna ciê bardzo dobrze. Wiedzia³, ¿e roz-

poznasz w tej wiadomoœci standardow¹ odmowê. I wiedzia³, ¿e na-

tychmiast zrozumiesz, co oznacza.

– W takim razie, moja droga, przeceni³ mnie. Nie rozumiem, co

oznacza ta wiadomoœæ, chyba tylko tyle, ¿e nie sam j¹ wys³a³.

– W takim razie starzejesz siê i wstyd mi za ciebie. Bêdê za-

przeczaæ, ¿e jesteœmy ma³¿eñstwem, i udawaæ, ¿e jesteœ moim zidio-

cia³ym wujem, któremu z litoœci pozwalam u siebie mieszkaæ. Po-

wiem dzieciom, ¿e pochodz¹ z nieprawego ³o¿a. Bardzo je zasmuci,

¿e nie odziedzicz¹ ani cz¹stki maj¹tku Forsków.

Rzuci³ w ni¹ okruchem grzanki.

– Jesteœ okrutn¹, nielojaln¹ ladacznic¹ i ¿a³ujê, ¿e wynios³em

ciê z nêdzy i zapomnienia. Wiesz, ¿e zrobi³em to tylko z litoœci.

Czêsto siê tak przekomarzali. Deet dysponowa³a sporym osobi-

stym maj¹tkiem, choæ oczywiœcie skromnym wobec fortuny Forsków.

I – formalnie rzecz bior¹c – by³ jej wujem, gdy¿ jej macoch¹ by³a

Zenna, starsza przyrodnia siostra Leyela. Wszystko to bardzo skom-

plikowane… Matka Leyela urodzi³a Zennê, kiedy by³a ¿on¹ kogoœ

innego, zanim jeszcze wysz³a za ojca Leyela. Dlatego, choæ Zenna

otrzyma³a godziwy posag, nie mia³a praw do maj¹tku Forsków. Roz-

bawiony t¹ sytuacj¹ ojciec Leyela powiedzia³ mu kiedyœ: „Biedna

Zenna. A ty masz szczêœcie. Moje nasienie sp³ywa z³otem”. Los bywa

ironiczny, kiedy ma do czynienia z wielk¹ fortun¹. Ludzie biedni nie

musz¹ czyniæ tak strasznych ró¿nic miêdzy dzieæmi.

Jednak ojciec Deet wierzy³, ¿e Forska to Forska. Kilka lat po

œlubie Deet i Leyela uzna³, ¿e nie wystarczy wydaæ córkê za nie-

zmierzone bogactwo; sobie te¿ powinien wyœwiadczyæ podobn¹ przy-

s³ugê. Twierdzi³, oczywiœcie, ¿e kocha Zennê do szaleñstwa, ale nikt

prócz niej mu nie wierzy³. Dlatego wysz³a za niego. W ten sposób

przyrodnia siostra Leyela zosta³a macoch¹ Deet, co czyni³o samego

Leyela wujem ¿ony – i w³asnym tak¿e, choæ tylko przez spowinowa-

cenie. Ta dynastyczna pl¹tanina niezwykle œmieszy³a ich oboje.

Brak prawa do spadku Leyel zrekompensowa³ siostrze do¿ywot-

nim stypendium w wysokoœci dziesiêciokrotnie przekraczaj¹cej za-

robki mê¿a. Szczêœliwie podtrzyma³o to mi³oœæ ojca Deet do Zenny.

9 – Chaos

background image

130

Dziœ jednak Leyel tylko po czêœci ¿artowa³. Bywa³y chwile,

kiedy szuka³ u niej potwierdzenia i poparcia. A ona czêsto mu siê

wtedy sprzeciwia³a. Niekiedy sk³ania³o go to do przemyœlenia sy-

tuacji i lepszego jej zrozumienia – teza, antyteza, synteza, dialek-

tyka ma³¿eñstwa, wynik zwi¹zku z kimœ równym sobie intelektual-

nie. Czasem jednak jej docinki bywa³y bolesne, zniechêcaj¹ce,

irytuj¹ce…

Nie wiedz¹c o wzbieraj¹cym w nim gniewie, ci¹gnê³a dalej.

– Hari zak³ada³, ¿e ten oficjalny list uznasz za to, czym jest w isto-

cie: nieodwo³alnym, koñcowym „nie”. Niczego nie ukrywa, nie planu-

je ¿adnych biurokratycznych sztuczek, nie bawi siê z tob¹ w politykê.

Nie próbuje budziæ nadziei, licz¹c na pomoc finansow¹. Gdyby o to

chodzi³o, sam wiesz, ¿e by zwyczajnie poprosi³.

– Sam wiem, czego nie robi.

– Robi tyle, ¿e odmawia ci definitywnie. To odpowiedŸ, od któ-

rej nie ma odwo³ania. Uzna³, ¿e masz doœæ rozumu, by to poj¹æ.

– By³oby ci wygodniej, gdybym w to uwierzy³.

Teraz wreszcie zrozumia³a, ¿e jest z³y.

– Co chcesz przez to powiedzieæ?

– Mo¿esz zostaæ na Trantorze i kontynuowaæ badania ze swoimi

biurokratycznymi przyjació³mi.

Zesztywnia³a.

– Ju¿ ci mówi³am. Z radoœci¹ odlecê z tob¹ na Terminusa.

– I mam w to uwierzyæ? Teraz? Nie mo¿esz na Terminusie kon-

tynuowaæ studiów nad tworzeniem spo³ecznoœci wœród imperialnej

biurokracji.

– Zakoñczy³am ju¿ najwa¿niejsze badania. Teraz wykonujê tyl-

ko testy z pracownikami Biblioteki Imperialnej.

– Nawet nie naukowe testy, bo brakuje ci grupy kontrolnej.

Zdenerwowa³a siê.

– Sama ci o tym mówi³am.

To prawda. Leyel nigdy nie s³ysza³ o grupach kontrolnych, do-

póki nie wyjaœni³a mu ca³ej koncepcji eksperymentu. Znalaz³a te

zasady w jakichœ bardzo starych pracach dotycz¹cych rozwoju dzie-

ci, z lat trzy tysi¹ce setnych ery Imperium.

– Fakt. Chcia³em tylko przyznaæ ci racjê – odpowiedzia³ pokornie.

– Chodzi o to, ¿e swoj¹ ksi¹¿kê mogê pisaæ równie dobrze na

Terminusie, jak gdziekolwiek indziej. I tak, Leyelu, powinieneœ uwie-

rzyæ, ¿e z radoœci¹ bêdê ci towarzyszyæ, poniewa¿ tak w³aœnie po-

wiedzia³am, a zatem to prawda.

background image

131

– Wierzê, ¿e sama w to wierzysz. Ale wierzê te¿, ¿e w g³êbi ser-

ca jesteœ bardzo zadowolona z mojego niepowodzenia. I nie chcesz,

¿ebym d³u¿ej zajmowa³ siê t¹ spraw¹, dziêki czemu w ¿aden sposób

nie bêdziesz musia³a lecieæ na zapomniany przez Boga kraniec

wszechœwiata.

To by³y jej w³asne s³owa, sprzed miesiêcy, kiedy pierwszy raz

zaproponowa³ przy³¹czenie siê do Fundacji Seldona. „Bêdziemy

musieli lecieæ na zapomniany przez Boga kraniec wszechœwiata!”

Pamiêta³a o tym nie gorzej od niego.

– Wiecznie bêdziesz mi to wypomina³, tak? Uwa¿am, ¿e moja

pierwsza reakcja zas³uguje na wybaczenie. Zgodzi³am siê lecieæ,

prawda?

– Zgodzi³aœ siê, owszem. Ale nigdy nie chcia³aœ.

– No có¿, Leyelu, to rzeczywiœcie prawda. Nigdy nie chcia³am.

Czy tak sobie wyobra¿asz nasze ma³¿eñstwo? Mam wtopiæ siê w cie-

bie tak g³êboko, ¿e nawet twoje pragnienia stan¹ siê moimi? S¹dzi-

³am, ¿e wystarczy, byœmy od czasu do czasu zgodzili siê coœ dla sie-

bie poœwiêciæ. Nie wymaga³am, ¿ebyœ chcia³ opuœciæ posiad³oœci

Forsków i lecieæ na Trantor, kiedy ja koñczy³am tu badania. Popro-

si³am tylko, ¿ebyœ to zrobi³, chcesz czy nie, poniewa¿ ja chcia³am.

Uzna³am i uszanowa³am twoj¹ ofiarê. I teraz z przykroœci¹ stwier-

dzam, ¿e ty wzgardzi³eœ moj¹.

– Twoja ofiara nadal nie zosta³a z³o¿ona. Wci¹¿ jesteœmy na

Trantorze.

– Ale¿ proszê ciê bardzo, idŸ do Hariego Seldona, proœ go, po-

ni¿aj siê, a¿ zrozumiesz, ¿e jest tak, jak mówiê. Nie chce, ¿ebyœ do-

³¹czy³ do jego Fundacji, i nie pozwoli ci lecieæ na Terminusa.

– Taka jesteœ pewna?

– Nie, nie jestem pewna. Po prostu uwa¿am to za bardzo praw-

dopodobne.

– Polecê na Terminusa, jeœli tylko on siê zgodzi. Mam nadziejê,

¿e nie wyruszê sam.

Natychmiast po¿a³owa³ tych s³ów. Deet zesztywnia³a, jakby j¹

uderzy³; poblad³a ze zgrozy. Potem odwróci³a siê i wybieg³a. Po chwili

us³ysza³ dzwonek sygnalizuj¹cy otwarcie drzwi. Deet wysz³a.

Na pewno porozmawia o wszystkim z któr¹œ ze swoich przyja-

ció³ek. Kobiety nie znaj¹ pojêcia dyskrecji. Nie potrafi¹ zachowaæ

domowych sprzeczek dla siebie. Powtórzy im te wszystkie straszne

rzeczy, które mówi³em, a one bêd¹ cmokaæ i t³umaczyæ, ¿e tego w³a-

œnie mo¿na siê spodziewaæ po mê¿u, mê¿owie ¿¹daj¹, ¿eby to ¿ona

background image

132

stale siê poœwiêca³a, biedactwo moje, biedna, biedna Deet. Leyel nie

mia³ jej za z³e tego stadka wspó³czuj¹cych kwok. Wiedzia³, ¿e le¿y

to w ludzkiej naturze – kobiety zawsze tworz¹ spiski przeciwko mê¿-

czyznom swojego ¿ycia. Dlatego te¿ zawsze s¹ pewne, ¿e mê¿czyŸni

tak¿e spiskuj¹ przeciwko nim.

To zabawne, myœla³. Mê¿czyŸni nie maj¹ takiej ucieczki. Mê¿-

czyŸni nie ³¹cz¹ siê tak ³atwo w spo³ecznoœci. Mê¿czyzna stale zdaje

sobie sprawê z mo¿liwoœci zdrady, konfliktu lojalnoœci. Kiedy wiêc

mê¿czyzna wi¹¿e siê z kimœ, jest to wyj¹tkowy i œwiêty zwi¹zek, któ-

rego nie nale¿y lekcewa¿yæ, dyskutuj¹c o nim z ludŸmi. Nawet w ma³-

¿eñstwie, nawet w udanym ma³¿eñstwie, jak ich – on mo¿e poœwiê-

ciæ siê ca³kowicie, ale nigdy nie zaufa w pe³ni jej poœwiêceniu.

Leyel zaton¹³ w ma³¿eñstwie bez reszty; s³u¿y³, pomaga³ i ko-

cha³ Deet ca³ym sercem. Myli³a siê, ca³kowicie siê myli³a co do jego

przyjazdu na Trantor. To nie by³a ofiara, nie lecia³ tu wbrew swej

woli, tylko dlatego, ¿e ona tego chcia³a. Wrêcz przeciwnie: ponie-

wa¿ pragnê³a tego tak bardzo, on tak¿e zapragn¹³ przeprowadzki,

zmieniaj¹c nawet swe chêci, by dopasowaæ je do niej. Zaw³adnê³a

jego sercem i nie móg³ nie pragn¹æ czegoœ, co nios³o jej radoœæ.

Ale ona nie, ona nie by³a do tego zdolna. Dla niej przeniesienie

na Terminusa bêdzie szlachetn¹ ofiar¹. Nie pozwoli mu zapomnieæ,

¿e wcale tego nie chcia³a. Dla niego ich ma³¿eñstwo by³o samym

¿yciem, dla niej po prostu przyjaŸni¹ po³¹czon¹ z seksem. Jej dusza

nale¿a³a w równym stopniu do niego, co do tych kobiet. A dziel¹c

lojalnoœæ, pomniejsza³a j¹; ¿adna czêœæ nie by³a doœæ silna, by zmie-

niæ jej pragnienia.

W ten sposób odkry³ to, co – jak przypuszcza³ – prêdzej czy póŸ-

niej odkrywaj¹ wszyscy wierni mê¿owie: ¿e ka¿dy zwi¹zek jest nie-

pewny. Nie istnieje coœ takiego jak nierozerwalna wiêŸ miêdzy dwoj-

giem ludzi. S¹ jak cz¹stki w j¹drze atomu: zwi¹zane najpotê¿niejsz¹

si³¹ we wszechœwiecie, a przecie¿ mo¿na je rozbiæ, rozerwaæ…

Nic nie trwa wiecznie. Nic nie jest w koñcu takie, jakie wydawa-

³o siê na pocz¹tku. Deet i on ¿yli w idealnym zwi¹zku, dopóki nie

pojawi³ siê stres, który ujawni³ jego niedoskona³oœæ. Ka¿dy, kto s¹-

dzi, ¿e znalaz³ doskona³¹ mi³oœæ, doskona³¹ przyjaŸñ, doskona³e za-

ufanie, wierzy w to tylko dlatego, ¿e nie pojawi³ siê jeszcze stres,

który zrywa wiêzy. Mo¿e umrzeæ w iluzji szczêœcia, ale dowiedzie

tym jedynie faktu, ¿e œmieræ przybywa czasami wczeœniej ni¿ zdra-

da. Jeœli ktoœ ¿yje dostatecznie d³ugo, nieuchronnie zostanie zdra-

dzony.

background image

133

Takie mroczne myœli kr¹¿y³y po g³owie Leyela, kiedy maszero-

wa³ przez labirynt miasta Trantor. Wychodz¹c na ulice ogólnoplane-

tarnego miasta, nie zamyka³ siê w prywatnym wozie. Chcia³ unikaæ

pu³apek bogactwa; chcia³ prze¿ywaæ pobyt na Trantorze jak zwyk³y

cz³owiek. Jego ochrona otrzyma³a œcis³e rozkazy, by zachowaæ dys-

krecjê, nie zatrzymywaæ ¿adnych przechodniów z wyj¹tkiem nosz¹-

cych broñ, co wykrywa³y subtelne i b³yskawiczne skanery.

Oczywiœcie, takie wêdrówki po mieœcie by³y o wiele bardziej

kosztowne: kiedy tylko przestêpowa³ próg mieszkania, do akcji przy-

stêpowa³o niemal stu dobrze op³acanych i niepodatnych na przekup-

stwo ludzi. Pancerny samochód by³by tañszy. Ale Leyel postanowi³,

¿e nie da siê uwiêziæ przez swoje bogactwo.

Kroczy³ wiêc tunelami miasta, jeŸdzi³ taksówkami i kolejkami

jak ka¿dy obywatel. Czu³, jak wokó³ pulsuje ¿ycie. A jednak w tym

smutnym, melancholijnym nastroju nawet ¿ycie miasta budzi³o w nim

uczucie zawodu i straty. Nawet ciebie, wielki Trantorze, stolico Im-

perium, nawet ciebie zdradz¹ ludzie, którzy ciê stworzyli. Imperium

ciê porzuci i staniesz siê ¿a³osn¹ resztk¹ samego siebie, obudowan¹

metalem tysi¹ca planet i asteroidów – pami¹tk¹ po dniach, kiedy ca³a

galaktyka œlubowa³a s³u¿yæ ci po wiecznoœæ, a jednak zosta³eœ opusz-

czony. Hari Seldon to przewidzia³. Hari Seldon zrozumia³ zmien-

noœæ ludzkoœci. Wiedzia³, ¿e wielkie imperium upadnie, a wiêc –

w przeciwieñstwie do rz¹du, który dba³, by wszystko trwa³o niezmien-

ne – Hari Seldon móg³ podj¹æ kroki, by ten upadek z³agodziæ, by na

Terminusie przygotowaæ macicê dla ponownych narodzin ludzkiej

wielkoœci. Hari tworzy³ przysz³oœæ. Nie do pomyœlenia, ¿e chcia³by

odmówiæ Leyelowi Forsce udzia³u w tej pracy.

Fundacja, kiedy ju¿ zosta³a oficjalnie uznana i zyska³a imperial-

ne fundusze, szybko rozros³a siê w ruchliwy kompleks biurowy, zaj-

muj¹c licz¹cy cztery tysi¹ce lat Gmach Putassuryjski. Poniewa¿ Pu-

tassuran wzniesiono pocz¹tkowo jako siedzibê admiralicji, wkrótce

po wielkim zwyciêstwie, którego nazwê nosi³, reprezentowa³ styl

triumfalny, monumentalny optymizm – ci¹gi strzelistych ³uków z bañ-

kami œwiat³a wznosz¹cymi siê tanecznie w kolumnach powietrza.

W ostatnich stuleciach budynek s³u¿y³ za miejsce nieoficjalnych kon-

certów i publicznych wyk³adów, a w czêœci biurowej mieœci³o siê

Muzeum W³adzy. Opustosza³ zaledwie rok przed udzieleniem Sel-

donowi zgody na za³o¿enie Fundacji, ale zdawa³o siê, ¿e powsta³

specjalnie dla niej. Ludzie biegali tu we wszystkie strony, jakby mie-

li do za³atwienia jakieœ nie cierpi¹ce zw³oki sprawy, a przy tym byli

background image

134

zadowoleni, ¿e pracuj¹ dla szlachetnego celu. Ju¿ od bardzo, bardzo

dawna Imperium nie zna³o szlachetnych celów.

Leyel pospiesznie zag³êbi³ siê w labirynt, chroni¹cy dyrektora

Fundacji przed przypadkowymi natrêtami. Wielu ludzi chcia³o za-

pewne zobaczyæ siê z Harim Seldonem, ale skutecznie powstrzymy-

wa³ ich ten czy inny urzêdnik. Hari Seldon jest bardzo zajêty. Mo¿e

zechce siê pan umówiæ na inny termin? Dzisiaj spotkanie jest wyklu-

czone. Ma narady przez ca³e popo³udnie i wieczór. Proszê zatelefo-

nowaæ, zanim znowu pan przyjdzie.

Ale Leyelowi Forsce takie rzeczy siê nie zdarza³y. Wystarczy³o,

¿e mówi³ „Proszê powtórzyæ panu Seldonowi, ¿e pan Forska chcia³-

by dokoñczyæ rozmowê”. Choæby bali siê Hariego Seldona, choæby

z ca³ego serca chcieli wykonywaæ polecenia i broniæ go przed intru-

zami, wiedzieli, ¿e Leyel Forska jest wyj¹tkiem. Nawet Linge Chena

wywo³ano by z posiedzenia Komisji Bezpieczeñstwa Publicznego,

gdyby Forska chcia³ siê z nim spotkaæ – a zw³aszcza gdyby Leyel

zada³ sobie trud i przyby³ osobiœcie.

£atwoœæ, z jak¹ dosta³ siê do Hariego, podniecenie i zapa³ spo-

tkanych po drodze ludzi, sam budynek wreszcie, tak bardzo doda³y

mu otuchy, ¿e ca³kiem nie by³ przygotowany na s³owa, jakimi powi-

ta³ go Hari.

– Leyel! Dziwiê siê, ¿e ciê tu widzê. S¹dzi³em, ¿e zrozumiesz.

Moja odmowa by³a ostateczna.

To najgorsze, co Hari móg³ powiedzieæ. Czy¿by Deet jednak

mia³a racjê? Leyel przez chwilê wpatrywa³ siê w twarz przyjaciela,

próbuj¹c dostrzec jakieœ oznaki przemiany. Co takiego zasz³o miê-

dzy nimi przez te lata, teraz zapomniane? Czy¿by przyjaŸñ Hariego

nigdy nie by³a szczera? Nie. Jego twarz, bardziej pomarszczona ni¿

kiedyœ, wyra¿a³a tê sam¹ co zawsze otwartoœæ, tê sam¹ zwyk³¹ uczci-

woœæ. Zamiast wiêc mówiæ o z³oœci i rozczarowaniu, Leyel odpo-

wiedzia³ ostro¿nie, pozostawiaj¹c Hariemu otwart¹ drogê do zmiany

decyzji.

– Zrozumia³em, ¿e twoja wiadomoœæ by³a zwodnicza, a zatem

nie mog³a byæ ostateczna.

Hari trochê siê zirytowa³.

– Zwodnicza?

– Wiem, kogo przyjmujesz do swojej Fundacji. To nie s¹ ludzie

ma³ego kalibru.

– W porównaniu z tob¹, owszem, s¹ – odpar³ Hari. – To akademi-

cy, a to oznacza, ¿e s¹ urzêdnikami. Sortuj¹ i interpretuj¹ informacjê.

background image

135

– Tak jak ja. Jak wszyscy wspó³czeœni uczeni. Nawet twoje ge-

nialne teorie s¹ wnioskami z trylionów bajtów posortowanej i zin-

terpretowanej informacji.

Hari pokrêci³ g³ow¹.

– Ja nie tylko sortowa³em dane. Mia³em w g³owie ideê. Ty te¿.

I niewielu innych. Ty i ja poszerzamy ludzk¹ wiedzê. Wiêkszoœæ

pozosta³ych rozkopuje j¹ tylko w jednym miejscu i przesypuje w in-

ne. I tym w³aœnie ma byæ Encyklopedia Galaktyczna: nowym stosem

danych.

– Mimo to, Hari, obaj wiemy, ¿e nie z tego powodu mi odmówi-

³eœ. I nie t³umacz, ¿e obecnoœæ Leyela Forski na Terminusie œci¹gnê-

³aby na twoje przedsiêwziêcie niepo¿¹dan¹ uwagê. Rz¹d ju¿ teraz

obserwuje ciê tak pilnie, ¿e ledwie mo¿esz odetchn¹æ.

– Jesteœ nieprzyjemnie natarczywy, Leyelu. Nie mam ochoty

prowadziæ d³u¿ej tej rozmowy.

– To fatalnie, Hari. Chcê byæ czêœci¹ twojego dzie³a. Przydam

siê bardziej ni¿ inni. To przecie¿ ja przebi³em siê do najstarszych

i najcenniejszych archiwów, odkry³em, jak haniebnie wiele danych

zosta³o utraconych w wyniku niedba³oœci. To ja rozpocz¹³em kom-

puterow¹ ekstrapolacjê zniszczonych dokumentów, od której twoja

Encyklopedia…

– Jest ca³kowicie uzale¿niona. Bez twoich osi¹gniêæ nasza pra-

ca nie by³aby mo¿liwa.

– A jednak odmówi³eœ mi, wysy³aj¹c list z prymitywnymi po-

chlebstwami.

– Nie chcia³em ciê uraziæ, Leyelu.

– Nie chcia³eœ te¿ powiedzieæ prawdy. Ale mnie powiesz, Hari,

albo i tak polecê na Terminusa.

– Komisja Bezpieczeñstwa Publicznego da³a mojej Fundacji

wy³¹czne prawo decyzji, kto mo¿e, a kto nie mo¿e lecieæ na Termi-

nusa.

– Hari… Doskonale wiesz, ¿e wystarczy mi tylko zasugerowaæ

jakiemuœ urzêdnikowi ni¿szego szczebla, i¿ chcia³bym polecieæ. Chen

dowie siê o tym w kilka minut, a po godzinie uzna, ¿e jestem wyj¹t-

kiem od twoich regu³. Wiesz o tym, Hari. Jeœli chcesz, ¿ebym nie

lecia³, musisz nie tylko mi zabroniæ, ale przekonaæ mnie, ¿e nie po-

winienem.

Hari przymkn¹³ oczy i westchn¹³.

– Nie wydaje mi siê, ¿ebyœ mia³ ochotê zostaæ przekonany, Ley-

elu. Leæ, jeœli musisz.

background image

136

Przez moment Leyel uwierzy³ niemal, ¿e Hari rezygnuje. Ale

nie, to niemo¿liwe, nie tak ³atwo.

– Oczywiœcie, Hari. A potem oka¿e siê, ¿e jestem odizolowany

od wszystkich pracowników na Terminusie, z wyj¹tkiem mojej w³a-

snej s³u¿by. ¯e zbywa siê mnie bezu¿ytecznymi zadaniami i nie do-

puszcza do prawdziwej pracy.

– To jest chyba zrozumia³e samo przez siê. Nie jesteœ czêœci¹

Fundacji, nie bêdziesz, nie mo¿esz byæ. A jeœli u¿yjesz swojego bo-

gactwa i wp³ywów, ¿eby wkroczyæ tam si³¹, uda ci siê tylko ziryto-

waæ Fundacjê. Rozumiesz mnie?

A¿ za dobrze, pomyœla³ zawstydzony Leyel. Doskonale zna³ gra-

nice w³adzy; to poni¿ej jego godnoœci, by przemoc¹ zdobywaæ to, co

mo¿na otrzymaæ jedynie w darze.

– Wybacz, Hari. Nie próbowa³bym ciê zmuszaæ. Wiesz, ¿e nie

robiê takich rzeczy.

– Wiem, ¿e nie robi³eœ, odk¹d zostaliœmy przyjació³mi. Prze-

straszy³em siê, Leyelu, ¿e w³aœnie dowiadujê siê o tobie czegoœ no-

wego. – Hari westchn¹³. Odwróci³ siê na chwilê, a kiedy znowu spoj-

rza³ na goœcia, jego twarz ca³kiem zmieni³a wyraz, a w g³osie

zabrzmia³a nowa energia. Leyel zna³ tê minê, ten wigor; oznacza³y,

¿e Hari bêdzie z nim mówi³ ca³kiem szczerze. – Musisz zrozumieæ,

Leyelu, ¿e na Terminusie nie tylko tworzê Encyklopediê.

Leyel przestraszy³ siê. Musia³ wykorzystaæ swoje wp³ywy, by prze-

konaæ rz¹d, ¿e nie nale¿y skazywaæ Hariego Seldona na wygnanie,

kiedy zacz¹³ rozpowszechniaæ kopie swego traktatu o nadchodz¹cym

upadku Imperium. Byli pewni, ¿e Hari planuje zdradê, i nawet posta-

wili go przed s¹dem, gdzie przekona³ wszystkich, ¿e zamierza jedynie

stworzyæ Encyklopediê Galaktyczn¹, sk³adnicê ca³ej ludzkiej wiedzy.

Jeszcze teraz, gdyby zdradzi³ ukryte motywy, rz¹d wyst¹pi³by przeciw

niemu. Nale¿a³o zak³adaæ, ¿e bezpieczni – Biuro Bezpieczeñstwa Pu-

blicznego – nagrywaj¹ tê rozmowê. Nawet wp³ywy Leyela niewiele

by pomog³y, gdyby zdobyli wyznanie z w³asnych ust Hariego.

– Nie, Leyelu, nie denerwuj siê. To oczywiste. Aby powsta³a

Encyklopedia Galaktyczna, muszê stworzyæ na Terminusie kwitn¹ce

miasto uczonych. Koloniê mê¿czyzn i kobiet o kruchych ego i nie-

powstrzymanej ambicji, wyæwiczonych we wœciek³ych walkach po-

litycznych w najniebezpieczniejszych, najstraszniejszych szko³ach

biurokratycznych staræ w ca³ym Imperium: na uniwersytetach.

– Chcesz powiedzieæ, ¿e nie przyjmiesz mnie do Fundacji, bo

nigdy nie uczêszcza³em na któryœ z ich ¿a³osnych uniwersytetów?

background image

137

To prawda, jestem samoukiem, ale moja edukacja warta jest dziesiêæ

razy wiêcej ni¿ ich stadne, wymuszone nauczanie.

– Nie musisz przede mn¹ wyg³aszaæ antyuniwersyteckich hase³,

Leyelu. Mówiê tylko, ¿e jednym z najpowa¿niejszych problemów

w doborze pracowników Fundacji jest ich zgodnoœæ. Nikogo nie

wezmê na Terminusa, jeœli nie mam pewnoœci, ¿e ten ktoœ bêdzie

tam szczêœliwy… albo szczêœliwa.

To, jak Hari zaakcentowa³ s³owo „szczêœliwa”, wyjaœni³o nie-

mal wszystko.

– Tutaj nie chodzi o mnie, prawda? – domyœli³ siê Leyel. – To Deet.

Hari milcza³.

– Wiesz, ¿e ona nie chce lecieæ. Wiesz, ¿e woli zostaæ na Tranto-

rze. I dlatego nie chcesz mnie przyj¹æ! Zgad³em?

– Rzeczywiœcie, ma to pewien zwi¹zek z Deet – przyzna³ nie-

chêtnie Hari.

– Czy zdajesz sobie sprawê, ile dla mnie znaczy Fundacja? Zda-

jesz sobie sprawê, z czego móg³bym zrezygnowaæ, ¿eby w³¹czyæ siê

w twoj¹ pracê?

Przez chwilê Hari nie odpowiada³.

– Nawet z Deet? – zapyta³ wreszcie cichym g³osem.

Niewiele brakowa³o, by Leyel odpowiedzia³ bez namys³u: Tak,

oczywiœcie, nawet z Deet; wszystko dla tego wielkiego dzie³a.

Ale powstrzyma³o go ch³odne spojrzenie Hariego. Jednego siê

nauczy³ od czasu ich pierwszego spotkania na konferencji, jeszcze

w latach m³odoœci: Hari nie znosi³ samooszukiwania siê. Siedzieli

obok siebie na referacie pewnego znanego wówczas demografa. Leyel

widzia³, jak Hari kilkoma dobrze wymierzonymi pytaniami rozbi³

tezy biedaka w proch. Demograf by³ wœciek³y. WyraŸnie nie dostrzeg³

luk w swoim rozumowaniu, a teraz, kiedy mu je wskazano, nie chcia³

przyznaæ, ¿e to rzeczywiœcie luki.

– Zrobi³em mu przys³ugê – powiedzia³ póŸniej Hari do Leyela.

– Jak? Daj¹c mu kogoœ, kogo mo¿e nienawidziæ?

– Nie. Przedtem wierzy³ w swoje nieuzasadnione wnioski. Oszu-

kiwa³ sam siebie. Teraz ju¿ nie wierzy.

– Ale nadal je g³osi.

– Owszem. I teraz jest bardziej k³amc¹ ni¿ g³upcem. Przyczyni-

³em siê do zintegrowania jego osobowoœci. Moralnoœæ to ju¿ jego

problem.

Leyel pamiêta³ to zdarzenie i wiedzia³, ¿e gdyby teraz zapewni³

o swojej gotowoœci porzucenia Deet dla jakiegokolwiek powodu,

background image

138

nawet dla Fundacji, by³oby to czymœ gorszym od k³amstwa. By³aby

to g³upota.

– Powiedzia³eœ coœ strasznego – rzek³ tylko. – Wiesz dobrze, ¿e

Deet jest czêœci¹ mnie. Nie mogê z niej zrezygnowaæ, ¿eby przy³¹-

czyæ siê do Fundacji. Ale teraz do koñca naszego wspólnego ¿ycia

bêdê wiedzia³, ¿e mog³em tam byæ, gdyby nie ona. Poda³eœ mi kie-

lich ¿ó³ci i goryczy, Hari.

Hari powoli kiwn¹³ g³ow¹.

– Mia³em nadziejê, ¿e kiedy przeczytasz mój list, zrozumiesz,

¿e nie chcê mówiæ wiêcej. Mia³em nadziejê, ¿e nie przyjdziesz tutaj

i nie zaczniesz mnie wypytywaæ. Nie mogê ciê ok³amywaæ, Leyelu,

i nie zrobi³bym tego, nawet gdybym móg³. Ale dopóki by³o to mo¿-

liwe, ukrywa³em pewne informacje. Aby obu nam zaoszczêdziæ k³o-

potów.

– Nie uda³o siê.

– To nie wina Deet, Leyelu. Chodzi o to, kim jest. Jej miejsce

jest na Trantorze, nie na Terminusie. A twoje miejsce jest przy niej.

To fakt, nie czyjaœ decyzja. Nigdy ju¿ nie bêdziemy do tego wracaæ.

– Nie – zgodzi³ siê Leyel.

Siedzieli jeszcze przez chwilê i patrzyli na siebie nieruchomo.

Leyel zastanawia³ siê, czy on i Hari bêd¹ jeszcze kiedyœ rozmawiaæ…

Nie, ju¿ nigdy. Nie chcê ciê nawet widzieæ, Hari Seldonie. Zmusi³eœ

mnie, abym ¿a³owa³, ¿e o¿eni³em siê z Deet. Przez ciebie w g³êbi

serca zapragn¹³em, ¿eby nasze ma³¿eñstwo nie mia³o miejsca. A to

tak, jakbym pragn¹³ nigdy siê nie urodziæ.

Wsta³ i wyszed³ bez s³owa. W poczekalni zwróci³ siê do kilkor-

ga ludzi, oczekuj¹cych na spotkanie z Seldonem.

– Którzy z was s¹ moi? – zapyta³.

Wsta³ mê¿czyzna i dwie kobiety.

– SprowadŸcie zabezpieczony wóz i kierowcê.

Nie patrz¹c nawet na pozosta³ych, jedno z trójki wysz³o. Pozo-

sta³ych dwoje ruszy³o za Leyelem. Subtelnoœæ i dyskrecja na razie

siê skoñczy³y. Leyel nie mia³ ochoty wmieszaæ siê w t³um na Tranto-

rze. Chcia³ tylko wróciæ do domu.

Hari Seldon wyszed³ z gabinetu tylnymi drzwiami i wkrótce sta-

n¹³ w kabinie Chandrakar Matt w Wydziale Kontaktów Bibliotecz-

nych. Chanda podnios³a g³owê, machnê³a mu rêk¹ i bez wysi³ku od-

sunê³a fotel tak, ¿e znalaz³ siê dok³adnie w wyznaczonym miejscu.

background image

139

Hari przysun¹³ sobie krzes³o z s¹siedniego biurka i pozornie przy-

padkowo ustawi³ je tam, gdzie byæ powinno.

Komputer zainstalowany w lektorze Chandy natychmiast roz-

pozna³ konfiguracjê. Z trzech k¹tów zarejestrowa³ dzisiejszy strój

Hariego i na³o¿y³ dane na przechowywany w pamiêci holoobraz roz-

mawiaj¹cych swobodnie Hariego i Chandy. Potem, gdy Hari usiad³,

wyœwietli³ hologram. Obraz dok³adnie odpowiada³ rzeczywistym

pozycjom obojga, wiêc czujniki podczerwieni nie wyka¿¹ ¿adnych

rozbie¿noœci. Ró¿ni³y siê jedynie twarze: ruchy warg, mruganie po-

wiek, miny. Ruchy warg nie pasowa³y do s³ów, jakie Hari i Chanda

wypowiadali, ale do s³ów, generowanych w powietrzu poza kabin¹:

nieszkodliwe, przypadkowo dobrane uwagi, uwzglêdniaj¹ce niedawne

wydarzenia, by nikt nie móg³ podejrzewaæ, ¿e to nagrana rozmowa.

Hari rzadko mia³ okazjê do szczerej rozmowy, której nie pod-

s³uchiwaliby bezpieczni; on i Chanda skrzêtnie ukrywali tak¹ mo¿li-

woœæ. Nigdy nie rozmawiali za d³ugo ani zbyt czêsto, by bezpieczni

nie zaczêli siê zastanawiaæ nad ich sk³onnoœci¹ do takich pustych

pogawêdek. Zreszt¹ znali siê doskonale – s³owo wystarcza³o za ca³e

zdanie, gest za s³owo. Ale kiedy koñczyli, Chanda wiedzia³a, co ma

robiæ i jak siê zachowaæ, a Hari odchodzi³ spokojny, ¿e najwa¿niej-

sza praca posuwa siê naprzód za dymn¹ zas³on¹ Fundacji.

– Przez chwilê myœla³em, ¿e naprawdê zechce j¹ porzuciæ.

– Nie doceni³eœ pokusy Encyklopedii.

– Obawiam siê, ¿e zbyt dobrze to zaplanowa³em, Chando. My-

œlisz, ¿e pewnego dnia Encyklopedia Galaktyczna naprawdê powsta-

nie?

– To œwietny pomys³. Przyci¹gn¹³ tu dobrych ludzi. Nie spe³ni³-

by swoich celów, gdyby by³o inaczej. Co mam powiedzieæ Deet?

– Nic. Wystarczy jej, ¿e Leyel zostaje.

– Gdyby zmieni³ zdanie, naprawdê pozwoli³byœ mu lecieæ na

Terminusa?

– Gdyby zmieni³ zdanie, musia³by lecieæ. Poniewa¿ jeœli porzu-

ci³by Deet, nie by³by odpowiednim dla nas cz³owiekiem.

– Dlaczego po prostu mu nie powiesz? Nie zaprosisz?

– Czêœci¹ Drugiej Fundacji musi siê staæ, nie zdaj¹c sobie z tego

sprawy. Musi tam trafiæ dziêki naturalnym sk³onnoœciom, nie dziêki

moim wezwaniom, a przede wszystkim nie dla w³asnej ambicji.

– Twoje wymagania s¹ bardzo wysokie, Hari, i nic dziwnego, ¿e

niewielu mo¿e im sprostaæ. Wiêkszoœæ ludzi w Drugiej Fundacji na-

wet o niej nie wie. Uwa¿aj¹ siê za bibliotekarzy. Biurokratów. S¹-

background image

140

dz¹, ¿e Deet jest antropologiem i pracuje wœród nich, ¿eby ich ob-

serwowaæ.

– Wcale nie. Kiedyœ tak myœleli, ale teraz uwa¿aj¹ Deet za jedn¹

z nich. I to jedn¹ z najlepszych. Definiuje, co znaczy byæ biblioteka-

rzem. Pozwala byæ dumnym z tej nazwy.

– Czy nie martwi ciê, Hari, ¿e praktykuj¹c swoj¹ sztukê…

– Moj¹ naukê.

– Twoj¹ wœcibsk¹ sztukê magiczn¹, stary czarowniku, nie oszu-

kasz mnie opowiadaniem o nauce. Widzia³am scenariusze hologra-

mów, jakie przygotowujesz do krypty na Terminusie.

– To tylko poza.

– Wyobra¿am sobie, jak to mówisz. Z min¹ cz³owieka ca³kowi-

cie z siebie zadowolonego. „Jeœli macie ochotê paliæ, nie przeszka-

dza mi to… Przerwa na œmiech… W³aœciwie dlaczego? Przecie¿

naprawdê mnie tu nie ma”. Czyste aktorstwo.

Hari machn¹³ tylko rêk¹. Komputer szybko znalaz³ fragment dia-

logu, pasuj¹cy do tego gestu – fa³szywy sens, który nie wyda siê

fa³szem.

– Nie, nie martwi mnie fakt, ¿e praktykuj¹c swoj¹ naukê, zmie-

niam ¿ycie ludzi. Wiedza zawsze zmienia³a ¿ycie ludzi. Ró¿nica

polega na tym, ¿e ja wiem o tych zmianach, ¿e zmiany s¹ zaplano-

wane i pod kontrol¹. Czy wynalazca pierwszego sztucznego oœwie-

tlenia… Co to by³o, knot w zwierzêcym t³uszczu? Dioda emituj¹ca

œwiat³o? Czy ten cz³owiek zdawa³ sobie sprawê, do czego doprowa-

dzi oddanie ludzkoœci w³adzy nad noc¹?

Jak zwykle, Chanda zgasi³a go w chwili, gdy zaczyna³ sobie gra-

tulowaæ.

– Po pierwsze, to prawie na pewno by³a kobieta, po drugie, do-

k³adnie wiedzia³a, co robi. Dziêki œwiat³u mog³a znaleŸæ drogê noc¹

w mieszkaniu, mog³a po karmieniu po³o¿yæ swoje dziecko w innym

pokoju, ¿eby przespaæ siê trochê noc¹ bez obawy, ¿e przydusi je

w ³ó¿ku.

Hari uœmiechn¹³ siê.

– Jeœli to kobieta wynalaz³a sztuczne oœwietlenie, z pewnoœci¹

by³a prostytutk¹ i chcia³a wyd³u¿yæ sobie godziny pracy.

Chanda uœmiechnê³a siê tak¿e. Nie rozeœmia³a – komputerowi

trudno by³oby wyszukaæ ¿arty usprawiedliwiaj¹ce œmiech.

– Bêdziemy pilnie obserwowaæ Leyela, Hari. Sk¹d mamy wie-

dzieæ, ¿e jest gotowy, ¿e mo¿emy liczyæ na jego ochronê i jego przy-

wództwo?

background image

141

– Kiedy zaczniesz na niego liczyæ, bêdzie gotowy. Kiedy odda-

nie i lojalnoœæ bêd¹ pewne, kiedy cele Drugiej Fundacji trafi¹ mu do

serca, kiedy zacznie realizowaæ je w ¿yciu, wtedy bêdzie gotowy.

Ton g³osu Hariego sugerowa³, ¿e rozmowa dobiega koñca.

– Przy okazji, Hari – doda³a jeszcze Chanda. – Mia³eœ racjê.

Nikt nie zakwestionowa³ braku wa¿nych danych psychohistorycz-

nych w bibliotece Fundacji na Terminusie.

– Oczywiœcie. Akademicy nigdy nie wychylaj¹ siê poza granice

w³asnej dyscypliny. To kolejny powód, dla którego cieszê siê, ¿e

Leyel tam nie poleci. Od razu by zauwa¿y³, ¿e mamy tam tylko jed-

nego psychologa, Bora Allurina. A wtedy musia³bym mu wyt³uma-

czyæ wiêcej, ni¿ chcê. Przeka¿ uca³owania Deet, Chando. Powiedz,

¿e jej eksperyment rozwija siê znakomicie. W koñcu bêdzie mia³a

i mê¿a, i spo³ecznoœæ uczonych umys³ów.

– Artystów. Magów. Pó³bogów.

– Upartych, zb³¹kanych kobiet, które nie potrafi¹ rozpoznaæ na-

uki, kiedy j¹ uprawiaj¹. I wszystkie w Bibliotece Imperialnej. Do

nastêpnego razu, Chando.

Gdyby Deet pyta³a o jego rozmowê z Harim, gdyby wspó³czu³a

mu z powodu odmowy, byæ mo¿e nie zdo³a³by opanowaæ niechêci,

byæ mo¿e powiedzia³by coœ, czego nigdy nie zdo³a³aby mu wyba-

czyæ. Zachowywa³a siê jednak ca³kiem zwyczajnie. By³a tak podnie-

cona swoj¹ prac¹ i tak piêkna, nawet z twarz¹ ukazuj¹c¹ zwiotcza³e

miêœnie i zmarszczki szeœædziesiêciolatki, ¿e Leyel móg³ tylko na

nowo siê w niej zakochaæ, jak ju¿ wiele razy w ich wspólnym ¿yciu.

– Wszystko dzia³a, Leyelu, lepiej, ni¿ œmia³am marzyæ. Zaczy-

naj¹ do mnie docieraæ historie, które stworzy³am miesi¹ce i lata temu;

powracaj¹ jako mity i legendy. Pamiêtasz, jak odnalaz³am i ekstra-

polowa³am dane z powstania na Misercordii trzy dni przed tym, jak

Admiralicja o nie poprosi³a?

– To twój najwiêkszy sukces. Admira³ Divart wci¹¿ opowiada,

jak przy opracowywaniu strategii wykorzystali zapisy dawnych bi-

tew i odparli ataki Tellekerów w jednej trzydniowej operacji, nie tra-

c¹c ani jednego statku.

– Masz umys³ jak sejf, chocia¿ naprawdê jesteœ stary.

– To smutne, ale pamiêtam tylko przesz³oœæ.

– Przecie¿ nikt nie pamiêta nic innego, osio³ku.

Zachêci³ j¹, by opowiedzia³a wiêcej o dzisiejszym triumfie.

background image

142

– Czyli teraz jest to legenda?

– Powróci³a bez mojego nazwiska i mocno upiêkszona. Jako

odnoœnik. Rinjy rozmawia³a z m³odymi bibliotekarzami z którejœ

z wewnêtrznych prowincji. Przyjechali z typow¹ wycieczk¹ miêdzy-

biblioteczn¹. Jedna z nich powiedzia³a, ¿e mo¿na ca³e ¿ycie spêdziæ

w Bibliotece Imperialnej na Trantorze i w ogóle nie ogl¹daæ praw-

dziwego œwiata.

Leyel wybuchn¹³ œmiechem.

– Najlepsze, co mo¿na powiedzieæ do Rinjy.

– W³aœnie. Zdenerwowa³a siê, oczywiœcie, ale najwa¿niejsze, ¿e

natychmiast opowiedzia³a im historiê o bibliotekarce, która ca³kiem

samodzielnie zauwa¿y³a podobieñstwo miêdzy powstaniem na Mi-

sercordii i atakiem Tellekerów. Wiedzia³a, ¿e nikt w Admiralicji jej

nie wys³ucha, jeœli nie dostarczy im pe³nej informacji. Siêgnê³a wiêc

do staro¿ytnych rejestrów i odkry³a, ¿e s¹ w fatalnym stanie. Orygi-

nalne dane zapisano w szkle, ale minê³y czterdzieœci dwa stulecia

i nikt nie odœwie¿a³ zapisów. ¯adne ze Ÿróde³ pomocniczych nie opi-

sywa³o przebiegu bitwy i kursów okrêtów… Misercordia intereso-

wa³a raczej biografów ni¿ historyków wojskowoœci…

– Oczywiœcie. To by³a pierwsza bitwa Pola Yuensaua, ale s³u¿y³

wtedy jako pilot, nie dowodzi³…

– Wiem, ¿e pamiêtasz, mój wœcibski pieszczochu. Chodzi o to,

co Rinjy mówi³a o tej mitycznej bibliotekarce.

– Czyli o tobie.

– Sta³am tu¿ obok. Nie s¹dzê, by Rinjy wiedzia³a, ¿e to ja. Coœ

by przecie¿ powiedzia³a… Wtedy nie pracowa³a nawet w tym sa-

mym dziale. Wa¿ne jest to, ¿e s³ysza³a jak¹œ wersjê tej historii i kie-

dy j¹ powtórzy³a, opowieœæ zmieni³a siê w rodzaj magicznej sagi

bohaterskiej. O proroczej bibliotekarce z Trantora.

– Czego to dowodzi? To ty jesteœ magiczn¹ bohaterk¹.

– Ona mówi³a tak, jakbym wszystko to zrobi³a z w³asnej inicja-

tywy…

– Tak by³o. Przydzielili ciê do ekstrapolacji dokumentów i przy-

padkiem zaczê³aœ akurat od Misercordii.

– Ale w wersji Rinjy, ju¿ wczeœniej zauwa¿y³am zwi¹zek z ata-

kiem Tellekerów. Powiedzia³a, ¿e bibliotekarka pos³a³a wszystkie

dane do Admiralicji, a oni dopiero wtedy zrozumieli, ¿e dostali klucz

do bezkrwawego zwyciêstwa.

– Bibliotekarka ratuje Imperium.

– W³aœnie.

background image

143

– Przecie¿ uratowa³aœ.

– Ale przypadkowo. A Admiralicja za¿¹da³a tych informacji.

Niezwyk³e by³o to, ¿e akurat skoñczy³am dwutygodniow¹ ekstrapo-

lacjê dokumentów…

– Co uda³o ci siê znakomicie.

– Z wykorzystaniem programów, które sam pomaga³eœ tworzyæ.

Dziêki ci, o Przem¹dry, za tê poœredni¹ pochwa³ê samego siebie. To

czysty przypadek, ¿e mog³am im daæ w³aœnie to, co chcieli, w trzy

minuty po przekazaniu proœby. Ale teraz ca³e zdarzenie zmieni³o siê

w heroiczn¹ legendê w spo³ecznoœci bibliotekarzy. Z pocz¹tku tylko

w Bibliotece Imperialnej, ale teraz rozprzestrzenia siê te¿ wœród in-

nych.

– To znakomita anegdota, Deet, ale nie s¹dzê, ¿ebyœ mog³a j¹

opublikowaæ.

– Nie mam zamiaru. Mo¿e ewentualnie we wstêpie. Wa¿ne jest,

¿e dowodzi mojej teorii.

– Nie jest statystycznie znacz¹ca.

– Dowodzi dla mnie. Wiem, ¿e moje teorie o formowaniu spo-

³ecznoœci s¹ prawdziwe. ¯e ¿ywotnoœæ spo³ecznoœci zale¿y od po-

czucia wspólnoty jej cz³onków, a to poczucie wspólnoty mo¿na wy-

wo³aæ i wzmocniæ przez rozpowszechnianie opowieœci epickich.

– Przemawiasz jêzykiem akademików. Powinienem to zareje-

strowaæ, ¿ebyœ nie musia³a na nowo wymyœlaæ tych trudnych s³ów.

– Opowieœci tworz¹ce spo³ecznoœæ wydaj¹ siê wa¿niejsze, od-

grywaj¹ wiêksz¹ rolê w ludzkim ¿yciu. Poniewa¿ Rinjy mog³a opo-

wiedzieæ tê historiê, by³a bardziej dumna, ¿e jest bibliotekarzem,

a to wzmocni³o jej poczucie wspólnoty i da³o spo³ecznoœci wiêksz¹

wewnêtrzn¹ si³ê.

– Odbierasz im dusze.

– A one zabra³y moj¹. Nasze dusze nale¿¹ do siebie nawzajem.

To by³ problem. Deet trafi³a do biblioteki, wykonuj¹c badania

naukowe – przy³¹czy³a siê do pracowników, by potwierdziæ swoj¹

teoriê formowania spo³ecznoœci. Ale zadanie by³oby niewykonalne,

gdyby sama nie sta³a siê cz³onkiem bibliotecznej spo³ecznoœci. To

w³aœnie sk³onnoœæ do poœwiêceñ dla nauki zbli¿y³a go do Deet. A te-

raz ta sama sk³onnoœæ mu j¹ odbiera. Bardziej by cierpia³a, porzuca-

j¹c bibliotekê, ni¿ trac¹c Leyela.

Nieprawda. Nieprawda, powiedzia³ sobie surowo. U¿alanie siê

nad sob¹ prowadzi do samook³amywania. Prawd¹ jest coœ wrêcz

przeciwnego: bardziej by cierpia³a, trac¹c Leyela, ni¿ opuszczaj¹c

background image

144

spo³ecznoœæ bibliotekarzy. Dlatego w³aœnie zgodzi³a siê lecieæ na

Terminusa. Ale czy mo¿na mieæ do niej ¿al, ¿e cieszy siê, i¿ nie

musi dokonywaæ wyboru? Jest zadowolona, ¿e mo¿e zachowaæ jed-

no i drugie?

Ale chocia¿ st³umi³ najgorsze, wyp³ywaj¹ce z rozczarowania

myœli, nie potrafi³ do koñca uciszyæ tonu z³oœliwoœci w swych s³o-

wach.

– A sk¹d bêdziesz wiedzia³a, ¿e eksperyment dobieg³ koñca?

Zmarszczy³a brwi.

– On siê nigdy nie skoñczy, Leyelu. One naprawdê s¹ bibliote-

karkami. Nie podniosê ich za ogonki, jak myszy, i nie w³o¿ê do kla-

tek, kiedy zakoñczê doœwiadczenie. W pewnym momencie po pro-

stu siê wycofam i napiszê swoj¹ ksi¹¿kê.

– Naprawdê?

– Naprawdê napiszê? Pisywa³am ju¿ ksi¹¿ki i myœlê, ¿e uda mi

siê znowu.

– Czy naprawdê siê wycofasz?

– Kiedy? Teraz? Czy to ma byæ próba mojej mi³oœci do ciebie?

Jesteœ zazdrosny o moj¹ przyjaŸñ z Rinjy, z Animet, Fin i Urik?

Nie! Nie oskar¿aj mnie o takie dziecinne, egoistyczne uczucia!

Ale zanim jeszcze zd¹¿y³ zaprzeczyæ, zrozumia³, ¿e zaprzecze-

nie by³oby fa³szem.

– Czasami rzeczywiœcie jestem zazdrosny, Deet. Czasami wyda-

je mi siê, ¿e z nimi jesteœ szczêœliwsza.

A poniewa¿ wyzna³ to szczerze, coœ, co mog³o siê zmieniæ w k³ót-

niê, pozosta³o rozmow¹.

– Ale¿ jestem, Leyelu – odpar³a z równ¹ szczeroœci¹. – Poniewa¿

kiedy jestem z nimi, tworzê coœ nowego, tworzê coœ wspólnie. To pod-

niecaj¹ce, pobudzaj¹ce. Codziennie odkrywam coœ nowego w ka¿dym

ich s³owie, w ka¿dym uœmiechu, ka¿dej uronionej ³zie, ka¿dym znaku,

¿e bycie jedn¹ z „nas” to najwa¿niejszy fakt ich ¿ycia.

– Nie mogê z tym konkurowaæ.

– Nie, Leyelu, nie mo¿esz. Ale mo¿esz to dope³niæ. Poniewa¿

wszystko to nie mia³oby znaczenia, by³oby bardziej frustruj¹ce ni¿

radosne, gdybym nie mog³a codziennie wracaæ do ciebie i opowia-

daæ, co siê zdarzy³o. Ty zawsze rozumiesz, co to oznacza, zawsze siê

cieszysz, nadajesz wagê moim doœwiadczeniom.

– Jestem twoj¹ publicznoœci¹. Jak ojciec.

– Tak, staruszku. Jak m¹¿. Jak dziecko. Jak ktoœ, kogo kocham

najbardziej na œwiecie. Jesteœ dla mnie korzeniem. Tam udajê od-

background image

145

wa¿n¹, pokazujê œwiatu tylko ga³êzie i zielone liœcie w s³oñcu, ale

wracam tutaj, ¿eby wysysaæ wodê z twojej gleby.

– Leyel Forska, osmotyczne Ÿród³o. Ty jesteœ drzewem, ja brud-

n¹ ziemi¹.

– Ale pe³n¹ nawozów.

Poca³owa³a go, a ten poca³unek przypomnia³ mu dawne lata. By³

zaproszeniem, które przyj¹³ z radoœci¹.

Fragment pod³ogi pos³u¿y³ im jako zaimprowizowane ³ó¿ko.

Potem le¿a³ obok niej, ramieniem obejmuj¹c j¹ w talii i wspieraj¹c

g³owê na jej ramieniu, muskaj¹c wargami skórê jej piersi. Pamiêta³

czasy, kiedy piersi mia³a ma³e i jêdrne, wyrastaj¹ce niczym niewiel-

kie pomniki jej potencja³u. Teraz, gdy le¿a³a na plecach, zmieni³y

siê w ruinê – zniszczone latami i sp³ywaj¹ce na boki, opieraj¹ce siê

na ramionach.

– Jesteœ cudown¹ kobiet¹ – szepn¹³, ³askocz¹c j¹ wargami.

Ich obwis³e, sflacza³e cia³a zdolne by³y do wiêkszej namiêtnoœci

ni¿ dawniej, kiedy pozostawa³y jeszcze silne i twarde. Przedtem mieli

tylko potencja³. To w³aœnie kochamy w m³odym ciele: kusz¹cy po-

tencja³. Teraz cia³o jest dokonaniem. Troje zdrowych dzieci – kwia-

ty, potem owoce tego drzewa – odesz³o i zapuœci³o korzenie gdzie

indziej. Napiêcie m³odoœci mo¿e teraz ust¹piæ rozluŸnieniu. W ich

mi³oœci nie by³o ju¿ obietnic, jedynie spe³nienia.

– Nawiasem mówi¹c, to by³ rytua³ – szepnê³a mu prosto w ucho.

– Podtrzymywanie wiêzów spo³ecznych.

– Czyli jestem jeszcze jednym eksperymentem?

– I to udanym. Sprawdzam, czy nasza ma³a spo³ecznoœæ prze-

trwa do chwili, a¿ jedno z nas padnie.

– A jeœli ty umrzesz pierwsza? Kto wtedy napisze artyku³?

– Ty. Ale podpiszesz go moim nazwiskiem. Chcê dostaæ za nie-

go Medal Imperialny. Przykleisz mi go na nagrobku.

– Sam bêdê go nosi³. Jesteœ egoistk¹ i zrzucasz na mnie ca³¹

robotê, wiêc nie zas³ugujesz na nic lepszego ni¿ tania kopia.

Klepnê³a go w poœladek.

– Paskudny z ciebie staruch i egoista. Chcê orygina³ albo nic.

Poczu³ ból, jakby rzeczywiœcie zas³u¿y³ na klapsa. Paskudny sta-

ruch i egoista. Gdyby tylko wiedzia³a, jak bardzo ma racjê. By³a taka

chwila w gabinecie Hariego, ¿e niemal wypowiedzia³ s³owa, które

zniszczy³yby wszystko, co ich ³¹czy³o. S³owa, które usunê³yby Deet

z jego ¿ycia. Lecieæ bez niej na Terminusa! Lepiej chyba, ¿eby wy-

rwali mi mózg, serce i w¹trobê.

10 – Chaos

background image

146

Sk¹d w ogóle pomys³, ¿e chcê trafiæ na Terminusa? ¯yæ w oto-

czeniu akademików, i to takich, którymi najmocniej pogardzam, k³ó-

ciæ siê z nimi o w³aœciw¹ konstrukcjê Encyklopedii… Ka¿dy z nich

walczy³by o swoj¹ ma³¹ prowincjê, nie maj¹c ¿adnej wizji ca³oœci,

nie rozumiej¹c, ¿e podzielona Encyklopedia jest bezwartoœciowa.

To ¿ycie w piekle… A w koñcu i tak by przegra³, bo akademicki umys³

niezdolny jest do rozwoju i zmiany.

Tylko tu, na Trantorze, wci¹¿ jeszcze mo¿e coœ osi¹gn¹æ. Mo¿e

nawet rozwi¹zaæ problem pochodzenia cz³owieka, przynajmniej dla

w³asnej satysfakcji – a mo¿e nawet uda mu siê to tak szybko, ¿e zd¹-

¿y w³¹czyæ swoje odkrycie do Encyklopedii Galaktycznej, zanim

Imperium zacznie kruszyæ siê na granicach, odcinaj¹c Terminusa od

reszty Galaktyki.

To by³o jak wstrz¹s elektryczny, przebijaj¹cy mózg; zobaczy³

nawet lekk¹ poœwiatê na granicach pola widzenia, jak gdyby iskra

przeskoczy³a przez szczelinê synaptyczn¹.

– Ale¿ k³amca – powiedzia³.

– Kto, ja? Ty?

– Hari Seldon. Ta jego bajeczka o Fundacji, która ma stworzyæ

Encyklopediê Galaktyczn¹…

– Ostro¿nie, Leyelu.

To prawie niemo¿liwe, ¿eby bezpieczni znaleŸli metodê pods³u-

chu tego, co dzieje siê w apartamencie Leyela Forski. Prawie.

– Powiedzia³ mi dwadzieœcia lat temu. Przedstawia³ jedn¹

z pierwszych psychohistorycznych projekcji. Imperium zacznie siê

kruszyæ najpierw na granicach. Przewidywa³, ¿e zdarzy siê to w ci¹-

gu nastêpnego pokolenia. Szacowania by³y wtedy bardzo grube. Te-

raz musi znaæ datê z dok³adnoœci¹ do roku. Mo¿e nawet miesi¹ca.

Oczywiœcie, ¿e umieœci³ swoj¹ Fundacjê na Terminusie, w miejscu

tak dalekim, ¿e kiedy krañce Imperium zaczn¹ siê rozpadaæ, znaj-

dzie siê poœród pierwszych odciêtych nici. Odciêtych od Trantora.

Zapomnianych niemal natychmiast.

– Ale co mu z tego przyjdzie, Leyelu? Nie us³ysz¹ o ¿adnych

nowych odkryciach.

– Co mówi³aœ o nas? Jak drzewo. Nasze dzieci to owoce tego

drzewa.

– Tego nie powiedzia³am.

– W takim razie to mnie coœ takiego przysz³o do g³owy. On rzu-

ca swoj¹ Fundacjê na Terminusa jak owoc. ¯eby z czasem wyros³o

z niej nowe Imperium.

background image

147

– Przera¿asz mnie, Leyelu. Jeœli bezpieczni us³ysz¹, co mówisz…

– To chytry lis. Sprytny oszust… Nigdy w³aœciwie mnie nie ok³a-

ma³, ale oczywiœcie, ¿e nie móg³ mnie tam wys³aæ. Gdyby fortuna

Forsków zwi¹za³a siê z Terminusem, Imperium nigdy nie zapomnia-

³oby o tej planetce. Granice mog³yby siê rozpaœæ gdzie indziej, ale

nie tam. Wys³anie mnie na Terminusa uniemo¿liwi³oby realizacjê

prawdziwego projektu.

Co za ulga… Oczywiœcie, Hari nie móg³ mu nic powiedzieæ,

przecie¿ bezpieczni s³uchali, ale odmowa nie mia³a zwi¹zku z nim

ani z Deet. Nie stanie siê barier¹ miêdzy nimi. To po prostu jedna

z licznych kar za bycie dozorc¹ maj¹tku Forsków.

– Naprawdê tak s¹dzisz? – spyta³a Deet.

– By³em g³upi, ¿e nie domyœli³em siê wczeœniej. Ale i Hari by³

g³upcem, jeœli s¹dzi³, ¿e nie odgadnê.

– Mo¿e wierzy, ¿e odgadniesz wszystko…

– Nikt nie zrozumie wszystkiego, co robi Hari. Ma w mózgu wiêcej

zakrêtów i zwojów ni¿ hiperœcie¿ka w przestrzeni j¹dra. Choæbyœ nie

wiadomo jak¹ trasê wybiera³a, zawsze na koñcu stoi Hari, kiwa g³ow¹

i gratuluje, ¿e dotar³aœ tak daleko. Wyprzedza nas wszystkich. Zaplano-

wa³ wszystko, a my jesteœmy skazani na pod¹¿anie jego œladem.

– Czy to ciê¿ki wyrok?

– Kiedyœ myœla³em, ¿e Hari Seldon jest Bogiem. Teraz s¹dzê, ¿e

nie jest a¿ tak potê¿ny. Jest tylko Losem.

– Nie, Leyelu. Nie mów tak.

– Nawet nie Losem. Zaledwie naszym przewodnikiem przez Los.

On widzi przysz³oœæ i wskazuje nam drogê.

– Bzdura. – Wysunê³a siê spod jego ramienia, wsta³a i siêgnê³a

po szlafrok. – Moje stare koœci marzn¹, kiedy le¿ê taka go³a.

Leyelowi dr¿a³y kolana, ale nie z zimna.

– Do niego nale¿y przysz³oœæ, twoja jest teraŸniejszoœæ, ale ja

mam przesz³oœæ. Nie wiem, jak daleko w przysz³oœæ doprowadzi³y

go te jego krzywe prawdopodobieñstwa, ale mogê mu dorównaæ

w przesz³oœci, krok w krok, stulecie w stulecie.

– Tylko mi nie mów, ¿e zamierzasz rozwi¹zaæ problem pocz¹t-

ku. Sam wykaza³eœ, ¿e nie jest wart rozwi¹zywania.

– Wykaza³em, ¿e nie jest wa¿ne, ani nawet mo¿liwe, odnalezie-

nie pierwszej planety. Ale pisa³em te¿, ¿e wci¹¿ mo¿emy odkryæ prawa

natury, które spowodowa³y powstanie cz³owieka. Si³y, które stwo-

rzy³y nas jako istoty ludzkie, z pewnoœci¹ s¹ wci¹¿ obecne we wszech-

œwiecie.

background image

148

– Wiesz, ¿e czyta³am, co napisa³eœ. Twierdzi³eœ, ¿e znalezienie

odpowiedzi to praca na przysz³e tysi¹clecie.

– Teraz… W³aœnie teraz, le¿¹c obok ciebie, zobaczy³em odpo-

wiedŸ. Tu¿ poza zasiêgiem rêki. Coœ zwi¹zanego z twoj¹ prac¹, pra-

c¹ Hariego i drzewem.

– W drzewie chodzi³o o to, ¿e ciê potrzebujê, Leyelu. Nie mia³o

zwi¹zku z pochodzeniem ludzkoœci.

– To zniknê³o. Cokolwiek widzia³em przed chwil¹, ju¿ uciek³o. Ale

znajdê to znowu. Tkwi w twojej pracy, w Fundacji Hariego, w upadku

Imperium i tej przeklêtej gruszy.

– Nie mówi³am, ¿e to akurat grusza.

– Bawi³em siê w gruszowym sadzie w posiad³oœci w Holdwater.

Dla mnie „drzewo” zawsze oznacza „gruszê”. To g³êboko wypalona

œcie¿ka w mózgu.

– Co za ulga. Ba³am siê, ¿e z gruszkami skojarzy³ ci siê kszta³t

moich podstarza³ych piersi, kiedy siê schylam.

– Rozsuñ ten szlafrok. Muszê sprawdziæ, czy rzeczywiœcie koja-

rz¹ siê z gruszkami.

Leyel zap³aci³ za pogrzeb Hariego Seldona. Nie by³ wystawny.

Leyel tego nie chcia³. Gdy tylko us³ysza³ o œmierci Hariego – co go

nie zaskoczy³o, gdy¿ po pierwszym, silnym wylewie Hari by³ na wpó³

sparali¿owany i porusza³ siê na wózku inwalidzkim – nakaza³ swo-

im pracownikom przygotowanie obrz¹dku odpowiedniego dla uho-

norowania najwspanialszego naukowego umys³u tysi¹clecia. Nade-

sz³a jednak wieœæ – w postaci wizyty cz³onka Komisji, Roma Divarta

– ¿e publiczne po¿egnanie by³oby…

– Powiedzmy: niew³aœciwe.

– Ten cz³owiek by³ najwiêkszym geniuszem, o jakim s³ysza³em.

Praktycznie wymyœli³ ga³¹Ÿ nauki, która wyjaœnia³a… zmieni³ w naukê

to, co robili wró¿bici i… i ekonomiœci!

Rom rozeœmia³ siê z tego ¿arciku, oczywiœcie, poniewa¿ on i Ley-

el przyjaŸnili siê od najdawniejszych lat. Rom by³ jedynym przyjacie-

lem z dzieciñstwa, który nigdy mu nie nadskakiwa³, nie pogardza³ nim

i nie zachowywa³ siê ch³odno z powodu fortuny Forsków. Z prostego

powodu: maj¹tek Divartów by³ – jeœli ju¿ – nawet trochê wiêkszy.

Bawili siê razem, nie obci¹¿eni obcoœci¹, zazdroœci¹ ani lêkiem.

Mieli nawet wspólnego guwernera przez dwa straszne, cudowne

lata, od dnia, kiedy ojciec Roma zosta³ zamordowany, a¿ do egzeku-

background image

149

cji dziadka Roma. Wywo³a³a taki gniew wœród arystokracji, ¿e ob³¹-

kany imperator straci³ w³adzê, a rz¹dy powierzono Komisji Bezpie-

czeñstwa Publicznego. Wtedy, jako m³odociana g³owa jednego z naj-

wiêkszych rodów, Rom rozpocz¹³ sw¹ d³ug¹ i udan¹ karierê

polityczn¹.

Rom mówi³ póŸniej, ¿e przez te dwa lata Leyel nauczy³ go, i¿

pozosta³o jeszcze na œwiecie dobro; ¿e przyjaŸñ Leyela to jedyne, co

go powstrzyma³o od samobójstwa. Leyel zawsze uwa¿a³, ¿e to puste

s³owa – Rom by³ urodzonym aktorem. Dlatego tak znakomicie roz-

grywa³ osza³amiaj¹ce wejœcia i niezapomniane gesty na najwiêkszej

scenie: polityce Imperium. Pewnego dnia z pewnoœci¹ odejdzie rów-

nie dramatycznie, jak jego ojciec i dziad.

Ale Rom nie zawsze gra³. I nigdy nie zapomnia³ przyjaciela

z dzieciñstwa. Leyel wiedzia³ o tym i rozumia³, co oznacza przyby-

cie Roma w roli pos³añca Komisji Bezpieczeñstwa Publicznego: ¿e

stara³ siê przekazaæ wiadomoœæ mo¿liwie delikatnie. Dlatego Leyel

zirytowa³ siê trochê, po czym wyg³osi³ swój ¿arcik. W ten sposób

skapitulowa³ z klas¹.

A¿ do dnia pogrzebu nie zdawa³ sobie jednak sprawy, jak niebez-

pieczna by³a jego przyjaŸñ z Harim Seldonem, i jak g³upio post¹pi³,

³¹cz¹c swoje nazwisko z nazwiskiem zmar³ego. Linge Chen, przewod-

nicz¹cy Komisji, nie osi¹gn¹³by pozycji daj¹cej najwiêksz¹ w³adzê

w ca³ym Imperium, gdyby nie by³ wœciekle podejrzliwy w stosunku

do potencjalnych rywali i brutalnie skuteczny w ich eliminowaniu. Hari

wmanewrowa³ go w sytuacjê, kiedy wiêkszym ryzykiem by³o zabicie

uczonego, ni¿ danie mu Fundacji na Terminusie. Ale teraz Hari ju¿ nie

¿y³, a Chen najwyraŸniej obserwowa³, kto go op³akuje.

Na przyk³ad Leyel – Leyel i kilku pracowników zespo³u Hariego,

którzy pozostali na Trantorze, by utrzymywaæ kontakt z Terminusem

do chwili œmierci za³o¿yciela Fundacji. Leyel powinien siê zoriento-

waæ. Nawet ¿ywy, Hari nie dba³by o to, kto przyjdzie na jego pogrzeb.

A martwy, dba³ o to jeszcze mniej. Leyel nie wierzy³ przecie¿, ¿e przy-

jaciel ¿yje jeszcze w jakiejœ p³aszczyŸnie astralnej, ¿e obserwuje ¿y-

wych i uczestniczy we w³asnym pochówku. Nie; Leyel po prostu uzna³,

¿e musi tam byæ, ¿e musi przemówiæ. W³aœciwie nie dla Hariego – dla

siebie. Aby pozostaæ sob¹, musia³ wykonaæ jakiœ publiczny gest, uk³on

w stronê Hariego i wszystkiego, co sob¹ reprezentowa³.

Kto go s³ucha³? Niewielu. Deet, która uwa¿a³a, ¿e jego mowa

po¿egnalna jest o po³owê za delikatna. Ludzie z Fundacji, którzy

rozumieli zagro¿enie i wzdrygali siê przy ka¿dym z d³ugiej listy suk-

background image

150

cesów Hariego, wymienianych przez Leyela. Cytuj¹c je i podkreœla-

j¹c, ¿e tylko Seldon mia³ wizjê, by dokonaæ tych wielkich dzie³, Leyel

poœrednio krytykowa³ poziom inteligencji i prawoœci w Imperium.

Bezpieczni tak¿e s³uchali. Zauwa¿yli, ¿e Leyel najwyraŸniej zgadza

siê z prognozami Hariego Seldona dotycz¹cymi upadku Imperium –

¿e jego zdaniem Imperium Galaktyczne ju¿ prawdopodobnie upa-

d³o, gdy¿ jego w³adza nie siêga³a ju¿ granic Galaktyki.

Gdyby ktokolwiek inny – prawie – wyg³osi³ tak¹ mowê, zosta³a-

by zignorowana. Tyle ¿e nie dosta³by ¿adnej pracy, wymagaj¹cej

certyfikatu bezpieczeñstwa. Ale g³owa rodu Forsków – kiedy wyst¹-

pi³ otwarcie z pochwa³¹ pogl¹dów cz³owieka, który zosta³ oskar¿o-

ny przed Komisj¹ Bezpieczeñstwa Publicznego – stanowi³a wiêksze

niebezpieczeñstwo ni¿ sam Hari Seldon.

Poniewa¿ Leyel – jako g³owa rodu Forsków – gdyby tylko ze-

chcia³, móg³by staæ siê jednym z najwiêkszych aktorów na politycz-

nej scenie, móg³by zyskaæ miejsce w Komisji obok Roma Divarta

i Linge Chena. Oczywiœcie, musia³by wtedy bez przerwy uwa¿aæ na

skrytobójców – albo by ich unikaæ, albo by ich wynajmowaæ – i pró-

bowaæ zyskaæ lojalnoœæ rozmaitych militarnych przywódców z naj-

dalszych rubie¿y Galaktyki. Dziad Leyela spêdzi³ ¿ycie na takich

grach, jednak ojciec Leyela zrezygnowa³, a samego Leyela tak bar-

dzo poch³onê³a nauka, ¿e nigdy nie myœla³ o polityce.

A¿ do dzisiaj. Dzisiaj wykona³ g³êboko polityczny gest, przyby-

waj¹c na pogrzeb Hariego Seldona i wyg³aszaj¹c mowê po¿egnaln¹.

Co zrobi dalej? Istnia³o tysi¹ce drobnych wodzów, którzy wzniecili-

by rewoltê, gdyby Forska obieca³ to, czego tak bardzo potrzebuj¹

niedoszli imperatorzy: arystokratycznego sponsora, pozór legalno-

œci i pieni¹dze.

Czy Linge Chen naprawdê wierzy³, ¿e Leyel w tak póŸnym wie-

ku zamierza zaj¹æ siê polityk¹? Czy naprawdê uwa¿a³, ¿e Leyel sta-

nowi zagro¿enie?

Zapewne nie. Gdyby wierzy³, kaza³by go zabiæ – jego i wszyst-

kie jego dzieci. Pozostawi³by przy ¿yciu tylko jednego z m³odszych

wnuków, którego pilnie by nadzorowa³ za poœrednictwem wyzna-

czonych przez siebie opiekunów. W ten sposób zapanowa³by te¿ nad

maj¹tkiem Forsków.

Chen uzna³ tylko, ¿e Leyel mo¿e sprawiaæ k³opoty. Dlatego podj¹³

kroki – w swoim przekonaniu – bardzo ³agodne.

Dlatego w³aœnie, tydzieñ po pogrzebie, Rom odwiedzi³ Leyela

po raz drugi.

background image

151

Leyel powita³ go z radoœci¹.

– Mam nadziejê, ¿e tym razem nie ze smutnymi sprawami – po-

wiedzia³. – Ale masz pecha. Deet znowu jest w bibliotece, ostatnio

w³aœciwie tam mieszka, a na pewno chcia³aby…

– Leyelu… – Rom dotkn¹³ palcem jego warg.

Wiêc jednak z powa¿n¹ spraw¹. Gorzej ni¿ powa¿n¹. Rom wy-

recytowa³ mowê, której musia³ nauczyæ siê na pamiêæ.

– Komisja Bezpieczeñstwa Publicznego obawia siê, ¿e w pode-

sz³ym wieku…

Leyel otworzy³ usta, by zaprotestowaæ, ale Rom raz jeszcze go

uciszy³, k³ad¹c mu palec na wargach.

– …¯e w podesz³ym wieku sprawy maj¹tku Forsków odrywaj¹ ciê

od twej niezwykle istotnej pracy naukowej. Imperium tak bardzo po-

trzebuje nowych odkryæ i zrozumienia, jakie bez w¹tpienia przynios¹

nam twoje dzie³a, ¿e Komisja Bezpieczeñstwa Publicznego stworzy³a

Biuro Powiernicze Forsków, które bêdzie dogl¹daæ wszystkich posia-

d³oœci i maj¹tku Forsków. Ty sam, oczywiœcie, zachowasz nieograni-

czony dostêp do tych funduszy, z przeznaczeniem na pracê naukow¹

tutaj, na Trantorze; nie zostan¹ wstrzymane dotacje achiwów i biblio-

tek, które sponsorowa³eœ. Naturalnie, Komisja nie oczekuje od ciebie

podziêkowañ za to, co jest przecie¿ naszym obowi¹zkiem wobec jedne-

go z najszlachetniejszych obywateli. Gdyby jednak twoja dobrze znana

uprzejmoœæ nakazywa³a ci wyg³oszenie krótkiego publicznego oœwiad-

czenia o twej wdziêcznoœci, nie by³oby to niew³aœciwe.

Leyel nie by³ g³upcem. Wiedzia³, na czym polegaj¹ takie dzia³a-

nia: odebrano mu maj¹tek i umieszczono w areszcie na Trantorze.

Nie warto nawet protestowaæ czy walczyæ, nie warto wzbudzaæ u Ro-

ma poczucia winy z powodu wiadomoœci, jak¹ przekazuje. Co wiê-

cej, Romowi tak¿e mog³oby groziæ powa¿ne niebezpieczeñstwo,

gdyby Leyel choæby zasugerowa³, ¿e oczekuje od przyjaciela wspar-

cia. Dlatego Leyel tylko z powag¹ kiwn¹³ g³ow¹ i odpowiedzia³, sta-

rannie dobieraj¹c s³owa:

– Przeka¿ Komisji, ¿e jestem g³êboko wdziêczny za ich troskê.

Ju¿ bardzo dawno nikt nie stara³ siê ul¿yæ mjojemu brzemieniu. Przyj-

mujê ich wielkoduszn¹ ofertê. Ogromnie siê cieszê, gdy¿ teraz bêdê

móg³ bez przeszkód prowadziæ badania.

Rom odprê¿y³ siê wyraŸnie: Leyel nie zamierza³ sprawiaæ k³opotów.

– Drogi przyjacielu, bêdê lepiej sypia³ wiedz¹c, ¿e zawsze je-

steœ tutaj, na Trantorze, ¿e pracujesz swobodnie w bibliotece czy

za¿ywasz wypoczynku w naszych parkach.

background image

152

A wiêc przynajmniej nie zamierzali go zamykaæ w areszcie do-

mowym. Na pewno nie pozwol¹ mu opuœciæ planety… ale nie za-

szkodzi spytaæ.

– Mo¿e wreszcie znajdê woln¹ chwilê, ¿eby czasem odwiedziæ

wnuki.

– Och, Leyelu, obaj jesteœmy ju¿ za starzy, ¿eby wyruszaæ w hi-

perprzestrzeñ. Pozostawmy to m³odym. Mog¹ ciê przecie¿ odwie-

dziæ, kiedy tylko zechcesz. Albo zostaæ w domu, kiedy przylec¹ z wi-

zyt¹ ich rodzice.

Leyel zrozumia³, ¿e jeœli któreœ z dzieci zechce z³o¿yæ mu wizy-

tê, ich dzieci stan¹ siê zak³adnikami, i odwrotnie. On sam nigdy ju¿

nie opuœci Trantora.

– Tym lepiej – rzek³. – Bêdê mia³ czas, ¿eby napisaæ kilka ksi¹-

¿ek, które od dawna zamierza³em opublikowaæ.

– Imperium niecierpliwie czeka na ka¿dy naukowy traktat, jaki

wyjdzie spod twojej rêki. – Rom mocniej zaakcentowa³ s³owo „na-

ukowy”. – Ale mam nadziejê, ¿e nie zechcesz nas zamêczaæ nudny-

mi autobiografiami.

Leyel bez oporu zgodzi³ siê na to ograniczenie.

– Obiecujê, Rom. Ty wiesz najlepiej, jak nieciekawe by³o moje

¿ycie.

– Daj spokój. Moje ¿ycie to dopiero nuda, Leyelu; stale tylko

rz¹dowe narady i biurokratyczna gadanina. Ty by³eœ na pierwszej

linii nauki i odkryæ. Komisja ma nadziejê, przyjacielu, ¿e zaszczy-

cisz nas zgod¹ na pierwsze czytanie ka¿dego s³owa, jakie opuœci twój

skryptor.

– Tylko jeœli obiecacie, ¿e przeczytacie starannie i wska¿ecie

ewentualne b³êdy.

Komisja zamierza³a cenzurowaæ jego teksty i usuwaæ opinie

polityczne, których Leyel i tak nigdy nie zamieszcza³. Postanowi³

jednak nigdy ju¿ niczego nie publikowaæ, przynajmniej dopóki Lin-

ge Chen jest przewodnicz¹cym. Najbezpieczniej bêdzie teraz znik-

n¹æ, pozwoliæ, by Chen o nim zapomnia³; wysy³anie mu jakichœ arty-

ku³ów by³oby wyj¹tkowo nierozs¹dne i przypomina³o, ¿e Leyel wci¹¿

jest w pobli¿u.

Ale Rom jeszcze nie skoñczy³.

– Muszê obj¹æ t¹ proœb¹ równie¿ prace Deet. Przeka¿ jej to.

– Deet? – Po raz pierwszy niewiele brakowa³o, by Leyel okaza³

sw¹ wœciek³oœæ. Dlaczego Deet ma byæ karana za jego lekkomyœl-

noœæ? – Jest na to zbyt skromna. Nie uwa¿a swej pracy za doœæ wa¿-

background image

153

n¹, by wywo³ywa³a zainteresowanie ludzi tak zapracowanych, jak

cz³onkowie Komisji. Uzna, ¿e chcecie czytaæ jej artyku³y tylko dla-

tego, ¿e jest moj¹ ¿on¹. A zawsze j¹ to z³oœci³o.

– Musisz wiêc nalegaæ, Leyelu. Zapewniam ciê, ¿e jej badania

funkcjonowania imperialnej biurokracji ju¿ od dawna bardzo Komi-

sjê interesuj¹.

Aha. Oczywiœcie. Chen nigdy nie pozwoli na publikacjê analizy

pracy rz¹du, nie upewniwszy siê wczeœniej, ¿e nie jest groŸna. A wiêc

cenzurowanie tekstów Deet nie jest win¹ Leyela. A przynajmniej nie

wy³¹cznie.

– Powiem jej o tym, Rom. Bêdzie zaszczycona. Ale mo¿e zosta-

niesz i sam z ni¹ porozmawiasz? Przyniosê po kubku peshatu i po-

gadamy o starych czasach…

Leyel by³by zdumiony, gdyby Rom siê zgodzi³. Nie, ta rozmowa

jest dla niego równie trudna. Sam fakt, ¿e zmuszono go do pe³nienia

funkcji pos³añca Komisji wobec przyjaciela z dzieciñstwa, mia³ pew-

nie s³u¿yæ za przypomnienie, ¿e Chenowie s¹ silniejsi od Divartów.

Leyelowi przysz³o jednak do g³owy, ¿e Chen móg³ pope³niæ b³¹d.

Poni¿enie Roma, pos³anie go, by aresztowa³ najdro¿szego przyja-

ciela, mog³o siê okazaæ kropl¹ przepe³niaj¹c¹ czarê. W koñcu, choæ

nikt nie zdo³a³ odkryæ, kto wynaj¹³ skrytobójcê dla zamordowania

ojca Roma i kto zadenuncjowa³ jego dziada, co doprowadzi³o do

stracenia go przez szalonego imperatora Wassiniwaka, nie wymaga-

³o geniuszu spostrze¿enie, ¿e ród Chenów najwiêcej zyska³ na obu

wydarzeniach.

– ¯a³ujê, ale nie mogê – powiedzia³ na po¿egnanie Rom. – Obo-

wi¹zki wzywaj¹. Ale mo¿esz byæ pewien, ¿e czêsto bêdê o tobie

myœla³. Oczywiœcie, raczej nie o tobie takim, jaki jesteœ w tej chwili,

staruszku. Bêdê ciê wspomina³ jako ch³opca, z czasów kiedy obaj

p³ataliœmy figle naszemu guwernerowi. Pamiêtasz, jak zakodowali-

œmy jego lektor, ¿eby przez ca³y tydzieñ wyœwietla³ ostr¹ pornogra-

fiê, kiedy tylko ktoœ otwiera³ drzwi do pokoju?

Leyel nie móg³ powstrzymaæ œmiechu.

– Niczego nie zapominasz, co?

– Biedny dureñ. Nigdy nie odgad³, ¿e to my. Ech, dawne lata…

Dlaczego nie mo¿emy pozostaæ m³odzi na zawsze?

Uœcisn¹³ Leyela i wyszed³ szybko.

Linge Chen, tu durniu, posun¹³eœ siê za daleko. Twoje dni s¹

policzone. Nikt z bezpiecznych, pods³uchuj¹cych ich rozmowê, nie

móg³ wiedzieæ, ¿e nigdy nie dra¿nili siê tak z guwernerem i nigdy

background image

154

nie uszkodzili jego lektora. Rom w ten sposób da³ Leyelowi do zro-

zumienia, ¿e nadal s¹ sprzymierzeñcami, ¿e wci¹¿ maj¹ wspólne ta-

jemnice… I ¿e kogoœ, kto ma w³adzê nad nimi oboma, wkrótce cze-

ka przykra niespodzianka.

Dreszcz przeszy³ Leyela na myœl, co mo¿e z tego wynikn¹æ. Z ca-

³ego serca kocha³ Roma Divarta, ale wiedzia³, ¿e jest zdolny do cier-

pliwego wyczekiwania na w³aœciwy moment, a potem do szybkiego

i skutecznego uderzenia. Linge Chen niedawno rozpocz¹³ kolejn¹

szeœcioletni¹ kadencjê, ale Leyel by³ pewien, ¿e ju¿ jej nie zakoñczy.

A nastêpnym przewodnicz¹cym Komisji nie bêdzie nikt z Chenów.

Wkrótce jednak zacz¹³ zdawaæ sobie sprawê, jak¹ krzywdê mu

wyrz¹dzono. Zawsze s¹dzi³, ¿e pieni¹dze niewiele dla niego znacz¹,

¿e nawet bez maj¹tku Forsków by³by tym samym cz³owiekiem. Te-

raz zrozumia³, ¿e to nieprawda, ¿e przez ca³y czas siê ok³amywa³.

Od dziecka wiedzia³, jak godnymi pogardy mog¹ byæ ludzie bogaci

i wp³ywowi – ojciec dopilnowa³, by zrozumia³, ¿e cz³owiek staje siê

okrutny, jeœli pieni¹dze wzbudz¹ w nim przekonanie, ¿e wolno mu

wykorzystywaæ innych. Leyel uczy³ siê wiêc pogardzaæ w³asnym

dziedzictwem. Udawa³ – przede wszystkim wobec ojca – ¿e mo¿e

poradziæ sobie w œwiecie tylko rozumem i pracowitoœci¹, ¿e wcale

by siê nie zmieni³, dorastaj¹c w przeciêtnej rodzinie, odbieraj¹c

zwyk³e wykszta³cenie. Tak dobrze nauczy³ siê graæ, ¿e sam w to

uwierzy³.

Teraz dopiero poj¹³, ¿e przez ca³e ¿ycie maj¹tek Forsków by³

jego niewidzialn¹ czêœci¹, jakby przed³u¿eniem cia³a – jak gdyby za

ka¿dym drgnieniem miêœnia wylatywa³y frachtowce, za ka¿dym mru-

gniêciem powieki kopalnie ry³y w g³¹b ziemi. Z ka¿dym westchnie-

niem w ca³ej Galaktyce budzi³ siê wicher przemian i wia³, dopóki

wszystko nie sta³o siê dok³adnie takie, jak sobie ¿yczy³. Teraz ampu-

towano mu te niewidzialne koñczyny i zmys³y. Sta³ siê kalek¹: mia³

tylko tyle r¹k i nóg, ile zwyk³a ludzka istota.

Wreszcie by³ tym, kogo stale udawa³: zwyk³ym, pozbawionym

w³adzy cz³owiekiem. Nienawidzi³ tego.

Przez kilka godzin po wyjœciu Roma udawa³ przed sob¹, ¿e przyj-

muje to lekko. Usiad³ przy lektorze i p³ynnie przewraca³ stronice –

ale ¿adne s³owo nie utkwi³o mu w pamiêci. Chcia³by, ¿eby znalaz³a

siê przy nim Deet. Móg³by œmiaæ siê wraz z ni¹ z tego, jak ma³o go

to zabola³o. Potem jednak by³ zadowolony, ¿e jej nie ma – jedno

wspó³czuj¹ce dotkniêcie jej d³oni pchnê³oby go w emocjonaln¹ prze-

paœæ. Nie potrafi³by ju¿ nad sob¹ zapanowaæ.

background image

155

Ten moment zreszt¹ i tak nadszed³. Myœl¹c o Deet, o dzieciach

i wnukach, o wszystkim co utraci³, poniewa¿ wykona³ pusty gest dla

uczczenia pamiêci nie¿yj¹cego przyjaciela, rzuci³ siê na pod³ogê i za-

p³aka³ gorzko. Niech Chen s³ucha zapisów tego, co mu przeka¿¹ pro-

mienie szpieguj¹ce. Niech cieszy siê zwyciêstwem. I tak go znisz-

czê. Moi ludzie nadal s¹ lojalni. Sformujê armiê. Poszukam

skrytobójców. Skontaktujê siê z admira³em Sippem, a wtedy to Chen

bêdzie szlocha³ i wo³a³ o litoœæ, a ja okaleczê go tak, jak on mnie…

Dureñ.

Leyel przetoczy³ siê na plecy, otar³ ³zy rêkawem i z zamkniêty-

mi oczami le¿a³ nieruchomo, uspokajaj¹c siê z wolna. ¯adnej ze-

msty. ¯adnej polityki. To sprawa Roma, nie Leyela. Za póŸno, ¿eby

teraz w³¹czaæ siê do gry, zreszt¹ kto by mu teraz pomóg³, kiedy stra-

ci³ maj¹tek i wp³ywy? Nic ju¿ nie móg³ zrobiæ.

W³aœciwie to nawet nie chcia³. Czy nie zagwarantowali, ¿e nie

cofn¹ dotacji jego archiwom i bibliotekom? Czy nie obiecali nie-

ograniczonych funduszy badawczych? Przecie¿ tylko to go napraw-

dê interesowa³o. Ju¿ dawno przekaza³ zarz¹dzanie maj¹tkiem swo-

im podw³adnym, a powiernik Chena bêdzi wykonywa³ tê sam¹ pracê.

Dzieci nie ucierpi¹ zbytnio – wychowa³ je w duchu tych samych

wartoœci, w którym i on dorasta³, wszystkie wiêc u³o¿y³y sobie ¿ycie

bez zwi¹zku z fortun¹ Forsków. By³y prawdziwymi dzieæmi swego

ojca i matki – straci³yby szacunek dla samych siebie, gdyby nie zara-

bia³y na w³asne potrzeby. Owszem, bêd¹ rozczarowane, ¿e ktoœ wy-

rwa³ im dziedzictwo. Ale to ich nie z³amie.

Nie jestem przecie¿ zrujnowany. Wszystkie te k³amstwa, jakie

powtórzy³ mi Rom, to szczera prawda, tyle ¿e oni tego nie rozumie-

j¹. Nadal posiadam wszystko, co dla mnie wa¿ne. Rzeczywiœcie, nie

obchodzi mnie maj¹tek. To tylko sposób, w jaki go utraci³em, do-

prowadza mnie do wœciek³oœci. Mogê ¿yæ dalej i pozostaæ sob¹. W ten

sposób przekonam siê, kto jest moim prawdziwym przyjacielem –

zobaczê, kto nadal mnie chwali za naukowe osi¹gniêcia, a kto mn¹

pogardza z powodu biedy.

Zanim Deet wróci³a z biblioteki do domu – póŸno, jak zwykle

ostatnio – Leyel tkwi³ pogr¹¿ony w lekturze wszystkich wyników

i teorii dotycz¹cych zachowañ protoludzkich. Próbowa³ znaleŸæ coœ

innego ni¿ naiwne domys³y i napuszony be³kot. Tak bardzo poch³o-

nê³y go te teksty, ¿e po jej powrocie piêtnaœcie minut opowiada³ o nie-

wiarygodnej g³upocie, jak¹ odkry³ wœród uczonych. A potem podzieli³

siê z ni¹ cudown¹, niezwyk³¹ myœl¹, jaka mu przysz³a do g³owy.

background image

156

– A jeœli rasa ludzka nie jest jedyn¹ ga³êzi¹, która wyewoluowa-

³a z naszego drzewa genealogicznego? Jeœli istnieje inny gatunek

naczelnych, który wygl¹da dok³adnie jak my, ale nie mo¿e siê z nami

krzy¿owaæ, który funkcjonuje w ca³kowicie inny sposób, a my na-

wet o tym nie wiemy? Myœlimy, ¿e wszyscy jesteœmy tacy sami, ale

w ca³ym Imperium s¹ wioski, miasta, mo¿e nawet œwiaty pe³ne lu-

dzi, którzy w tajemnicy wcale nie s¹ ludŸmi.

– Ale¿ Leyelu, mój przepracowany mê¿u, jeœli wygl¹daj¹ tak

samo jak my i zachowuj¹ siê jak my, to s¹ ludŸmi.

– Ale nie s¹ dok³adnie tacy sami. Istniej¹ ró¿nice. Ca³kowicie

inny zestaw regu³ i za³o¿eñ. Ale my nie wiemy, ¿e oni s¹ inni, a oni

nie wiedz¹, ¿e my jesteœmy inni. A jeœli nawet coœ podejrzewamy,

nigdy nie mamy pewnoœci. Po prostu dwa ró¿ne gatunki ¿yj¹ce obok

siebie i nie domyœlaj¹ce siê niczego.

Poca³owa³a go.

– Mój g³uptasie, to ¿adna teoria. To czysta prawda. W³aœnie

opisa³eœ relacjê miêdzy mê¿czyznami i kobietami. Dwa ca³kowicie

ró¿ne gatunki, kompletnie dla siebie niezrozumia³e, ¿yj¹ce obok sie-

bie i wierz¹ce, ¿e naprawdê s¹ jednym. Fascynuj¹ce, Leyelu, jest to,

¿e osobniki obu gatunków uparcie decyduj¹ siê na wspólne ¿ycie

i p³odzenie dzieci, czasem z jednego gatunku, czasem z drugiego.

A przez ca³y czas nie mog¹ poj¹æ, dlaczego nie potrafi¹ siê zrozu-

mieæ.

Rozeœmia³ siê i obj¹³ j¹ mocno.

– Jak zwykle masz racjê, Deet. Gdybym zrozumia³ kobiety, mo¿e

bym wiedzia³, dlaczego mê¿czyŸni stali siê ludŸmi.

– Nic nie przerobi mê¿czyzn na ludzi – odpar³a. – Za ka¿dym

razem, kiedy prawie osi¹gaj¹ cel, potykaj¹ siê o swój nieszczêsny

chromosom Y i wracaj¹ do stanu bestii.

Musnê³a wargami jego szyjê.

Wtedy dopiero, trzymaj¹c j¹ w ramionach, wyszepta³ jej do ucha,

co zasz³o, kiedy Rom z³o¿y³ mu wizytê. Nie odpowiedzia³a, tylko

przez d³ugi czas obejmowa³a go mocno. Potem zjedli póŸn¹ kolacjê

i wrócili do zwyk³ych zajêæ, jakby nic siê nie sta³o.

Dopiero w ³ó¿ku, kiedy Deet pochrapywa³a cicho u jego boku,

Leyel zrozumia³, ¿e j¹ tak¿e czeka próba. Czy nadal bêdzie go kochaæ,

kiedy jest zwyk³ym Leyelem Forsk¹, emerytowanym uczonym, a nie

lordem Forsk¹, w³adc¹ œwiatów? Oczywiœcie, chce go kochaæ. Ale tak

jak Leyel nie zdawa³ sobie sprawy, jak bardzo potrzebuje swego bo-

gactwa, by sam siebie okreœliæ, ona tak¿e mog³a nie dostrzegaæ, jak

background image

157

bardzo kocha w nim w³adzê. Bo chocia¿ siê ni¹ nie przechwala³, za-

wsze j¹ posiada³. By³a jak trwa³a platforma pod stopami, niedostrze-

galna a¿ do teraz, kiedy zniknê³a, i ka¿dy krok by³ niepewny.

Ju¿ wczeœniej oddala³a siê od niego, wtapia³a w spo³ecznoœæ ko-

biet z biblioteki. Teraz zacznie odp³ywaæ jeszcze szybciej, nie zauwa-

¿aj¹c nawet, ¿e Leyel staje siê coraz mniej wa¿ny. Oczywiœcie, ¿ad-

nych dramatycznych gestów, takich jak rozwód. Po prostu drobne

pêkniêcie miêdzy nimi, pusta przestrzeñ, która równie dobrze mo¿e

byæ przepaœci¹, otch³ani¹. Fortuna by³a czêœci¹ mnie, a teraz j¹ straci-

³em. Nie jestem ju¿ tym samym cz³owiekiem, którego pokocha³a. Nie

zorientuje siê nawet, ¿e ju¿ mnie nie kocha. Po prostu bêdzie coraz

bardziej zapracowana, a za piêæ czy dziesiêæ lat, kiedy umrê ze staro-

œci, bêdzie mnie op³akiwaæ… i nagle uœwiadomi sobie, ¿e nie rozpa-

cza nawet w po³owie tak bardzo, jak siê spodziewa³a. Bêdzie ¿y³a da-

lej, nie pamiêtaj¹c o naszym ma³¿eñstwie. Nikt mnie nie zapamiêta,

z wyj¹tkiem mo¿e kilku pism naukowych i bibliotek.

Jestem jak informacja zagubiona w tych zaniedbanych archiwach.

Znikaj¹ca po kawa³ku, niezauwa¿enie, a¿ pozostaje tylko odrobina

szumu w ludzkich wspomnieniach. A potem ju¿ nic. Pustka.

¯a³osny g³upcze. Na d³u¿sz¹ metê to samo czeka ka¿dego. Na-

wet Hariego Seldona – pewnego dnia zostanie zapomniany, raczej

wczeœniej ni¿ póŸniej, jeœli Chen dopnie swego. Wszyscy umieramy.

Wszyscy znikamy w strumieniu czasu. Jedyne, co mo¿e po nas prze-

trwaæ, to nowy kszta³t, jaki nadaliœmy spo³ecznoœciom, w których

¿yliœmy. S¹ rzeczy znane dziêki temu, ¿e o nich powiedzia³em. I cho-

cia¿ ludzie zapomn¹ o mnie, dalej bêd¹ je znali. Jak ta historia, któr¹

opowiada³a Rinjy – nie pamiêta, jeœli w ogóle wiedzia³a, ¿e to Deet

by³a bibliotekark¹ w prawdziwej wersji. Ale sam¹ historiê pamiêta.

Spo³ecznoœæ bibliotekarzy zmieni³a siê, poniewa¿ Deet znalaz³a siê

miêdzy nimi. Dziêki Deet stan¹ siê inne, trochê odwa¿niejsze, tro-

chê silniejsze. Pozostawi³a po sobie œlad.

A potem znowu nast¹pi³ rozb³ysk intuicji, nag³e zrozumienie

odpowiedzi na pytanie, które od dawna go drêczy³o.

Ale w chwili, gdy Leyel uœwiadomi³ sobie, ¿e j¹ zna, odpowiedŸ

wyœliznê³a siê. Nie móg³ jej sobie przypomnieæ. Œpisz, powiedzia³

sobie bezg³oœnie. Œni³eœ tylko, ¿e zrozumia³eœ pochodzenie ludzko-

œci. Tak ju¿ jest w snach: prawda zawsze wydaje siê cudowna, ale

nigdy nie mo¿na jej utrzymaæ.

background image

158

– Jak to przyjmuje, Deet?

– Trudno powiedzieæ. Chyba nieŸle. Nigdy nie by³ typem pod-

ró¿nika.

– Daj spokój, to nie mo¿e byæ takie proste.

– Nie, nie jest.

– Opowiedz.

– Kwestie towarzyskie by³y naj³atwiejsze. I tak rzadko bywali-

œmy, ale teraz przestali nas zapraszaæ. Jesteœmy politycznie niebez-

pieczni. A parê zaplanowanych spotkañ zosta³o odwo³anych albo,

hm, przesuniêtych. No wiesz, zadzwonimy, jak tylko ustalimy now¹

datê.

– To mu nie przeszkadza?

– To akurat mu siê podoba. Nie znosi³ takich spotkañ. Ale od-

wo³ali jego odczyty. I seriê wyk³adów o ekologii ludzi.

– To cios.

– Udaje, ¿e mu nie zale¿y. Ale jest smutny.

– Mów dalej.

– Pracuje ca³y dzieñ, ale ju¿ mi nie czyta, nie wo³a mnie do

lektora, jak tylko wejdê do mieszkania. Nie wydaje mi siê, ¿eby coœ

pisa³.

– Nic nie robi?

– Nie. Tylko czyta. To wszystko.

– Mo¿e po prostu musi skoñczyæ badania.

– Nie znasz Leyela. On myœli pisz¹c. Albo mówi¹c. A teraz nie

robi ani tego, ani tego.

– Nie rozmawia z tob¹?

– Odpowiada. Kiedy próbujê mówiæ mu o bibliotece, odpowia-

da… Jak? Ponuro. Smêtnie.

– Nie lubi twojej pracy?

– To niemo¿liwe. Zawsze wykazywa³ dla niej tyle entuzjazmu,

co dla w³asnej. Ale o swojej te¿ nie chce rozmawiaæ. Pytam go, a on

milczy.

– To mnie nie dziwi.

– Czyli wszystko w porz¹dku?

– Nie. Po prostu mnie to nie dziwi.

– Ale co z nim jest? Mo¿esz mi wyt³umaczyæ?

– A co ci z tego przyjdzie? To coœ, co nazywamy SUT, Syndro-

mem Utraty To¿samoœci. Jest identyczny z pasywnymi technikami

reakcji na utratê czêœci cia³a.

– SUT… A na czym polega SUT?

background image

159

– Deet, przecie¿ jesteœ naukowcem. Czego siê spodziewasz?

Opisa³aœ mi zachowanie Leyela, ja mówiê, ¿e to SUT, a ty chcesz

wiedzieæ, na czym SUT polega. Co mam zrobiæ?

– Opisaæ mi zachowanie Leyela. Ale¿ ze mnie idiotka.

– Dobrze przynajmniej, ¿e potrafisz siê œmiaæ.

– Wiesz, czego mo¿na siê dalej spodziewaæ?

– Ca³kowitego odsuniêcia od ciebie i wszystkich. W koñcu sta-

nie siê zupe³nie antyspo³eczny i zacznie atakowaæ. Zrobi coœ auto-

destrukcyjnego, na przyk³ad spróbuje publicznie wyg³aszaæ komen-

tarze krytykuj¹ce Chena i to bêdzie koniec.

– Nie!

– Mo¿e te¿ zerwaæ wszystkie dawne kontakty, uciec od ciebie

i zrekonstruowaæ siê w innym zbiorze spo³ecznoœci.

– I bêdzie szczêœliwy?

– Pewnie. Bezu¿yteczny dla Drugiej Fundacji, ale szczêœliwy.

To tak¿e zmieni ciê w z³oœliw¹ wiedŸmê. To nie znaczy, oczywiœcie,

¿e ju¿ ni¹ nie jesteœ.

– Aha, uwa¿asz, ¿e tylko Leyel pozwala mi byæ istot¹ ludzk¹?

– W³aœciwie tak. Jest twoim zaworem bezpieczeñstwa.

– Ostatnio ju¿ nie.

– Wiem.

– Taka by³am okropna?

– Nic, czego byœmy nie znios³y. Wiesz, Deet, jeœli mamy kiedyœ

rz¹dziæ ludzk¹ ras¹, powinnyœmy chyba najpierw nauczyæ siê byæ

dobre dla siebie.

– Có¿, cieszê siê, ¿e dziêki mnie mo¿ecie doskonaliæ sztukê cier-

pliwoœci.

– I s³usznie. Jak dot¹d œwietnie nam idzie, prawda?

– Proszê… Straszy³aœ mnie tylko tymi prognozami, co?

– Czêœciowo. Wszystko, co powiedzia³am, jest prawd¹. Ale wiesz

nie gorzej ode mnie, ¿e jest tyle dróg wyjœcia z syndromu B-B, ilu

ludzi, którym on dokucza.

– Behawioralna przyczyna, behawioralny skutek? Czyli nie bê-

dzie zastrzyku hormonalnego?

– Deet… On nie wie, kim jest.

– Mogê mu pomóc?

– Tak.

– Ale jak? Co mam robiæ?

– Mogê tylko zgadywaæ, bo przecie¿ z nim nie rozmawia³am.

– Oczywiœcie.

background image

160

– Rzadko bywasz w domu.

– Nie mogê tam wytrzymaæ, kiedy on stale siê martwi.

– Œwietnie. Zabierz go ze sob¹.

– Nie pójdzie.

– Zmuœ go.

– Prawie nie rozmawiamy. Nie wiem, czy w ogóle mam na niego

jakiœ wp³yw.

– Deet, sama przecie¿ napisa³aœ: „Spo³ecznoœci, które niewiele

albo niczego nie wymagaj¹ od swoich cz³onków, nie mog¹ liczyæ na

ich lojalnoœæ. Kiedy inne wielkoœci s¹ zbli¿one, najbardziej lojalni

s¹ cz³onkowie, którzy czuj¹ siê najbardziej potrzebni”.

– Nauczy³aœ siê tego na pamiêæ?

– Psychohistoria to przecie¿ psychologia populacji, ale popula-

cje mo¿na kwantyfikowaæ jedynie jako spo³ecznoœci. Prace Seldona

o prawdopodobieñstwach statystycznych pozwala³y przewidywaæ

przysz³oœæ na jedno czy dwa pokolenia… Dopóki nie opublikowa³aœ

swoich teorii spo³ecznoœci. To dlatego, ¿e statystyka nie umie sobie

poradziæ z ³añcuchami przyczynowo-skutkowymi. Mówi tylko, co

siê dzieje, ale nie odkryje przyczyny ani rezultatu. W ci¹gu pokole-

nia czy dwóch obecne statystyki znikaj¹, trac¹ znaczenie, mamy ca³-

kiem nowe populacje w nowych konfiguracjach. Twoje teorie da³y

nam metodê przewidywania, które spo³ecznoœci przetrwaj¹, które

rozkwitn¹, a które siê rozpadn¹. Metodê spojrzenia w g³êbiny czasu

i przestrzeni.

– Hari nigdy mi nie powiedzia³, ¿e jakoœ wykorzystuje teoriê

spo³ecznoœci.

– A jak mia³ ci powiedzieæ? Kroczy³ po linie: publikowa³ dosyæ,

¿eby zaczêli traktowaæ psychohistoriê powa¿nie, ale nie tyle, ¿eby

ktokolwiek poza Drug¹ Fundacj¹ potrafi³ kontynuowaæ albo powtó-

rzyæ jego badania. Twoje prace by³y kluczem, ale nie móg³ ci tego

zdradziæ.

– Czy mówisz to, ¿ebym poczu³a siê lepiej?

– Jasne. W³aœnie dlatego. Ale to tak¿e prawda, poniewa¿ ok³ama-

na nie czu³abyœ siê lepiej. Statystyka to jak badanie przekroju pnia

drzewa. Wiele ci powie o jego historii. Mo¿esz odgadn¹æ, czy drzewo

jest zdrowe, jak¹ ma objêtoœæ, ile z tego w korzeniach, ile w konarach.

Ale nie dowiesz siê, gdzie siê rozga³êzia, które ga³êzie stan¹ siê kona-

rami, które pozostan¹ ga³¹zkami, które uschn¹, odpadn¹ i zgin¹.

– Ale przecie¿ nie mo¿na kwantyfikowaæ spo³ecznoœci, praw-

da? To tylko opowieœci i rytua³y, które wi¹¿¹ ludzi ze sob¹…

background image

161

– Zdziwi³abyœ siê, wiedz¹c, co potrafimy kwantyfikowaæ. Jeste-

œmy dobre w naszej pracy, Deet. Tak jak ty. Tak jak Leyel.

– Czy jego praca jest wa¿na? Przecie¿ pochodzenie ludzi to tyl-

ko historyczny problem.

– Sama wiesz, ¿e to nonsens. Leyel odrzuci³ wszystkie kwestie

historyczne i zaj¹³ siê naukowymi. Szuka cech, które odró¿niaj¹ cz³o-

wieka, tak jak go pojmujemy, od niecz³owieka. Jeœli siê dowie… Nie

rozumiesz, Deet? Rasa ludzka odtwarza siê na nowo przez ca³y czas,

na ka¿dej planecie, w ka¿dej rodzinie, w ka¿dym osobniku. Rodzi-

my siê zwierzêtami, a potem uczymy siê, jak byæ ludŸmi. Jakoœ. To

wa¿ne, ¿ebyœmy zrozumieli jak. Wa¿ne dla psychohistorii. Wa¿ne

dla Drugiej Fundacji. Wa¿ne dla ludzkiej rasy.

– Czyli… nie jesteœcie tylko uprzejme wobec Leyela?

– Owszem, jesteœmy. Równie¿. Dobrzy ludzie s¹ uprzejmi.

– I to wszystko? Leyel jest po prostu cz³owiekiem, który ma k³o-

poty?

– Potrzebujemy go. Jest wa¿ny nie tylko dla ciebie. Jest wa¿ny

dla nas.

– Och…

– Dlaczego p³aczesz?

– Ba³am siê… ¿e jestem egoistk¹… ¿e tak siê o niego martwiê.

I zajmujê ci czas.

– Niesamowite… S¹dzi³am, ¿e nie mo¿esz mnie niczym zaskoczyæ.

– Nasze k³opoty by³y tylko… naszymi k³opotami. Teraz ju¿ nie s¹.

– I to dla ciebie takie wa¿ne? Powiedz mi, Deet: czy naprawdê

tak ci zale¿y na tej spo³ecznoœci?

– Tak.

– Bardziej ni¿ na Leyelu?

– Nie. Ale wystarczaj¹co… ¿ebym czu³a siê winna, ¿e tak siê

o niego martwiê.

– Wracaj do domu, Deet. Po prostu idŸ do domu.

– Co?

– Tam wolisz teraz przebywaæ. Widaæ to po twoim zachowaniu

od dwóch miesiêcy, od œmierci Hariego. By³aœ z³oœliwa i zagniewa-

na, a teraz zrozumia³am, dlaczego. Masz pretensje, ¿e odrywamy ciê

od Leyela.

– Nie, sama przecie¿ wybra³am. Ja…

– Oczywiœcie, ¿e sama! To by³a twoja ofiara dla dobra Drugiej

Fundacji. Wiêc teraz ci mówiê: uleczenie Leyela jest wa¿niejsze dla

planów Hariego ni¿ twoja codzienna praca tutaj.

11 – Chaos

background image

162

– Nie usuwasz mnie chyba ze stanowiska?

– Nie. Proszê tylko, ¿ebyœ trochê zwolni³a. I wyci¹gnij Leyela

z domu. Rozumiesz? Za¿¹daj tego! Zwi¹¿ go znowu ze sob¹, inaczej

go stracimy.

– Gdzie go zabraæ?

– Nie wiem. Do teatru. Na zawody sportowe. Na tañce.

– Nie chodzimy tam.

– A co robicie?

– Badania. A potem o nich rozmawiamy.

– Dobrze. PrzyprowadŸ go do biblioteki. Pracuj razem z nim.

Rozmawiajcie o tym.

– Ale tutaj musi spotkaæ ludzi. A ju¿ na pewno ciebie.

– Dobrze. Dobrze. To mi siê podoba. Tak, niech przyjdzie ko-

niecznie.

– Myœla³am, ¿e Druga Fundacja ma byæ dla niego tajemnic¹,

dopóki nie bêdzie gotów, ¿eby w niej uczestniczyæ.

– Nie powiedzia³am, ¿e masz mnie przedstawiæ jako Pierwsze-

go Mówcê.

– Nie, rzeczywiœcie nie. O czym ja myœlê? Oczywiœcie, ¿e mo¿e

ciê spotkaæ. Mo¿e spotkaæ wszystkich.

– Deet, pos³uchaj mnie.

– Tak, s³ucham.

– To dobrze, ¿e go kochasz, Deet.

– Wiem.

– Dobrze, ¿e kochasz go bardziej ni¿ nas. Bardziej ni¿ któr¹kol-

wiek z nas. Bardziej ni¿ nas wszystkie. I znowu p³aczesz…

– To taka…

– Ulga.

– W jaki sposób tak dobrze mnie rozumiesz?

– Wiem tyle, ile mi okazujesz, co mi mówisz. Tyle tylko mo¿e-

my wiedzieæ o innych. Pomaga, ¿e nikt nie potrafi zbyt d³ugo k³a-

maæ w kwestii tego, kim jest naprawdê. Nawet sobie samemu.

Przez dwa miesi¹ce Leyel studiowa³ pracê Magolissian, próbu-

j¹c znaleŸæ jakieœ powi¹zania miêdzy badaniami jêzyka a pochodze-

niem cz³owieka. Oczywiœcie, wymaga³o to tygodni brodzenia w sta-

rych, bezu¿ytecznych pracach o punkcie pocz¹tku, które raz po raz

wykazywa³y, ¿e w ca³ej historii Imperium w³aœnie Trantor by³ punk-

tem ogniskuj¹cym zmian jêzykowych, chocia¿ nikt na powa¿nie nie

background image

163

sugerowa³, ¿e jest planet¹ pocz¹tku. Leyel jednak zaniecha³ poszu-

kiwañ konkretnej planety. Zale¿a³o mu na regularnoœciach, nie zda-

rzeniach wyj¹tkowych.

Mia³ nadziejê, ¿e znajdzie wskazówkê w stosunkowo œwie¿ej pra-

cy – zaledwie sprzed dwóch tysiêcy lat – Dagawella Kispitoriana. Ki-

spitorian pochodzi³ z najbardziej odizolowanej czêœci planety zwanej

Artashat, gdzie przetrwa³y opowieœci o tym, jakoby oryginalni osadnicy

przybyli ze œwiata o nazwie Armenia, obecnie nie istniej¹cego na ma-

pach. Kispitorian dorasta³ wœród górali, którzy twierdzili, ¿e dawno temu

mówili ca³kiem innym jêzykiem. Tytu³ najciekawszej jego ksi¹¿ki brzmia³

¯aden cz³owiek nas nie rozumia³; wiele baœni tego ludu rozpoczyna siê

od zdania „Dawno temu, kiedy ¿aden cz³owiek nas nie rozumia³…”

Kispitorian nigdy nie zapomnia³ o swych tradycjach i wycho-

waniu; kiedy studiowa³ dziedzinê formowania i ewolucji dialektów,

ci¹gle natrafia³ na fakty œwiadcz¹ce, ¿e kiedyœ rasa ludzka mówi³a

nie jednym, ale wieloma jêzykami. Zawsze uznawano za bezdysku-

syjne, ¿e standardowy galaktyczny jest wspó³czesn¹ wersj¹ jêzyka

planety pocz¹tku, ¿e chocia¿ pewne grupy mog³y rozwin¹æ w³asne

dialekty, to jednak cywilizacja nie by³aby mo¿liwa bez wzajemnie

zrozumia³ej mowy. Kispitorian zacz¹³ podejrzewaæ, ¿e standardowy

galaktyczny sta³ siê uniwersalnym jêzykiem ludzi dopiero po stwo-

rzeniu Imperium – ¿e w istocie jednym z pierwszych dzie³ Imperium

by³o zduszenie wszelkich innych wspó³zawodnicz¹cych jêzyków.

Górale z Artashatu wierzyli, ¿e ukradziono im mowê. Kispitorian

poœwiêci³ ¿ycie na wykazanie, ¿e maj¹ racjê.

Najpierw zaj¹³ siê imionami, od dawna uznawanymi za najbar-

dziej konserwatywn¹ czêœæ jêzyka. Odkry³, ¿e istnieje wiele roz³¹cz-

nych tradycji nadawania imion i dopiero w roku 6000 IG zla³y siê

w jeden ogólnoimperialny strumieñ. Co ciekawe, im dalej w czasie

siê cofa³, tym wiêksz¹ odkrywa³ z³o¿onoœæ.

Poniewa¿ pewne œwiaty dzieli³y wspólne tradycje, najprostszym

wyjaœnieniem by³a jego pierwsza hipoteza: ludzie opuœcili ojczyst¹

planetê ze wspólnym jêzykiem, ale normalne zjawiska separacji spra-

wi³y, ¿e ka¿dy œwiat rozwija³ w³asne jego odga³êzienie, a¿ wreszcie

liczne dialekty sta³y siê wzajemnie niezrozumia³e. Ró¿ne jêzyki po-

wsta³y zatem dopiero wtedy, kiedy ludzkoœæ wyruszy³a w kosmos.

Dlatego te¿ Imperium Galaktyczne okaza³o siê niezbêdne, by przy-

wróciæ pierwotn¹ wspólnotê ludzkiej rasy.

Kispitorian zatytu³owa³ swoj¹ pierwsz¹, najg³oœniejsz¹ ksi¹¿kê

Wie¿a pomieszania, wykorzystuj¹c dla ilustracji powszechnie znan¹

background image

164

legendê o Wie¿y Be³kotu. Podejrzewa³, ¿e historia mia³a swoje Ÿró-

d³o w okresie preimperialnym i powsta³a prawdopodobnie wœród

kupców wêdruj¹cych od planety do planety; musieli jakoœ radziæ sobie

z faktem, ¿e ¿adne dwa œwiaty nie u¿ywaj¹ tego samego jêzyka. Le-

genda mia³aby œwiadczyæ, ¿e kiedy ludzkoœæ ¿y³a jeszcze na jednej

planecie, wszyscy mówili tak samo. Jêzykowy chaos t³umaczy³a hi-

stori¹ o wielkim przywódcy, który zbudowa³ pierwsz¹ „wie¿ê”, czy-

li kosmolot, by wynieœæ ludzkoœæ do nieba. Wed³ug legendy, „Bóg”

ukara³ zarozumia³ych ludzi, mieszaj¹c im jêzyki, co zmusi³o ich do

rozproszenia siê w kosmosie. Historia przedstawia³a jêzykowe po-

mieszanie jako przyczynê, nie skutek kolonizacji planet, ale takie

odwrócenie by³o czêsto spotykan¹ cech¹ mitu. Legenda wyraŸnie

przedstawia³a fakt historyczny.

Do tego miejsca teorie Kispitoriana by³y w pe³ni akceptowalne

dla wiêkszoœci naukowców. Jednak po czterdziestce uczony zacz¹³

wykonywaæ ryzykowne posuniêcia. Wykorzystuj¹c kontrowersyjne

algorytmy na kalkulatorach o podejrzanie du¿ej mocy obliczenio-

wej, zabra³ siê do rozrywania na czêœci samego standardowego ga-

laktycznego. Wykaza³, ¿e wiele s³ów zdradza ca³kowicie roz³¹czne

tradycje fonetyczne, niezgodne z g³ównym nurtem jêzyka. Nie mo-

g³y rozs¹dnie wyewoluowaæ w ramach populacji mówi¹cej albo stan-

dardowym, albo podstawowym jêzykiem przodków. Co wiêcej, ist-

nia³y s³owa o wyraŸnie powi¹zanych znaczeniach, które musia³y

kiedyœ ró¿nicowaæ siê zgodnie z typowymi wzorcami lingwistycz-

nymi, po czym zosta³y zespolone póŸniej, z innymi znaczeniami lub

podtekstami. Ale skala czasowa wynikaj¹ca z zakresu zmian by³a

zbyt wielka, by mieœci³a siê w okresie miêdzy pierwszymi ludzkimi

osadami w kosmosie a powstaniem Imperium. NajwyraŸniej, jak

twierdzi³ Kispitorian, ju¿ na planecie pocz¹tkowej istnia³y liczne jê-

zyki. Standardowy galaktyczny by³ zatem pierwszym uniwersalnym

jêzykiem ludzkoœci. W ca³ej historii istnia³y ró¿nice jêzykowe; do-

piero Imperium mia³o doœæ si³y, by je zunifikowaæ.

W wyniku tego Kispitoriana uznano oczywiœcie za g³upca. Jego

w³asn¹ interpretacjê Wie¿y Be³kotu wykorzystano przeciw niemu,

jak gdyby ciekawa ilustracja tezy sta³a siê nagle zasadniczym argu-

mentem. O w³os unikn¹³ egzekucji jako separatysta, poniewa¿ w je-

go pracach pojawia³ siê wyraŸnie wyczuwalny ton ¿alu za jêzyko-

wym zró¿nicowaniem. Imperium zdo³a³o pozbawiæ go funduszy i na

pewien czas umieœciæ w wiêzieniu, poniewa¿ u¿ywa³ kalkulatora

o nielegalnie du¿ej pamiêci i mocy obliczeniowej. Leyel przypusz-

background image

165

cza³, ¿e Kispitorianowi i tak siê uda³o – przy pracy nad jêzykiem

móg³ równie dobrze zbudowaæ kalkulator tak inteligentny, ¿e rozu-

mia³by i u¿ywa³ ludzkiej mowy, a to oznacza³o albo karê œmierci,

albo lincz.

Teraz to niewa¿ne. Kispitorian do koñca utrzymywa³, ¿e jego

prace s¹ czysto naukowe, ¿e nie ocenia, czy jêzykowa unifikacja

Imperium jest Dobra, czy Z³a. Po prostu informuje, ¿e naturalnym

stanem ludzkoœci jest u¿ywanie wielu jêzyków.

A Leyel wierzy³, ¿e mia³ racjê.

Przeczucie podpowiada³o mu, ¿e ³¹cz¹c badania jêzykowe Ki-

spitoriana z prac¹ Mangolissian o naczelnych u¿ywaj¹cych jêzyka,

mo¿e dostrzec coœ wa¿nego. Ale jaki jest zwi¹zek miêdzy nimi?

Naczelne nigdy nie wytworzy³y w³asnych jêzyków – uczy³y siê tylko

rzeczowników i czasowników, pokazywanych im przez ludzi. Nie

mog³y wiêc osi¹gn¹æ zró¿nicowania jêzykowego. Jaki mo¿e byæ

zwi¹zek? Dlaczego w ogóle jêzyki siê ró¿ni³y? Czy ma to coœ wspól-

nego z powodem, dla którego ludzie stali siê ludŸmi?

Naczelne wykorzystywa³y tylko niewielki podzbiór standardo-

wego. Podobnie zreszt¹ wiêkszoœæ ludzi. Du¿a czêœæ dwóch milio-

nów s³ów w standardowym by³a wykorzystywana przez grupê profe-

sjonalistów, którzy ich potrzebowali. S³ownik przeciêtnego

mieszkañca Galaktyki sk³ada³ siê z kilku tysiêcy s³ów.

Dziwne, ale w³aœnie ten niewielki podzbiór jêzyka by³ najbar-

dziej podatny na zmiany. Bardzo specjalistyczne prace naukowe

czy techniczne, wydane w roku 2000 IG, wci¹¿ by³y ³atwo czytel-

ne. Pe³ne slangu i kolokwializmów teksty literackie, zw³aszcza

dialogi, po piêciuset latach stawa³y siê niemal zupe³nie niezrozumia-

³e. Jêzyk wspólny dla ró¿nych spo³ecznoœci zmienia³ siê najwyraŸ-

niej. Ale w skali czasowej g³ówny nurt jêzyka zmienia³ siê wszê-

dzie równoczeœnie. Ró¿norodnoœæ jêzykowa nie mia³a zatem sensu.

Jêzyk by³ najbardziej zmienny, kiedy by³ najbardziej zunifikowa-

ny. Zatem, kiedy ludzie byli podzieleni, jêzyk powinien pozosta-

waæ bez zmian.

Mniejsza z tym, Leyelu. To nie twoja dyscyplina. Ka¿dy kom-

petentny lingwista zna pewnie rozwi¹zanie tego problemu.

Ale wiedzia³, ¿e to nieprawda. Ludzie zajmuj¹cy siê dan¹ dys-

cyplin¹ rzadko kwestionowali aksjomaty swej profesji. Lingwiœci

uznawali za oczywiste, ¿e jêzyki populacji izolowanych s¹ zawsze

bardziej archaiczne, mniej podatne na zmianê. Czy rozumiej¹, dla-

czego tak siê dzieje?

background image

166

Leyel wsta³ z fotela. Oczy mia³ zmêczone od wpatrywania siê

w ekran. Kolana i grzbiet bola³y od pozostawania d³ugo w tej samej

pozycji. Mia³ ochotê siê po³o¿yæ, ale wiedzia³, ¿e jeœli to zrobi, za-

œnie. Przekleñstwo staroœci: tak ³atwo zasypia³, ale nigdy nie spa³

wystarczaj¹co d³ugo, ¿eby czuæ siê wypoczêtym. Teraz jednak nie

chcia³ spaæ. Chcia³ myœleæ.

Nie, to nie to. Chcia³ porozmawiaæ. W ten sposób przychodzi³y

mu do g³owy najlepsze, najwyraŸniejsze idee – w trakcie rozmowy,

kiedy ktoœ inny kwestionowa³ jego argumenty i zmusza³ do myœle-

nia, do znajdowania zwi¹zków, tworzenia wyjaœnieñ. W starciu z in-

n¹ osob¹ adrenalina p³ynê³a mu w ¿y³ach, mózg dokonywa³ skoja-

rzeñ, w innej sytuacji nieosi¹galnych.

Gdzie jest Deet? W dawnych latach mówi³by o tym z Deet przez

ca³y dzieñ. Przez tydzieñ. Zna³aby stan jego badañ nie gorzej od

niego i powtarza³aby bez przerwy „Czy o tym pomyœla³eœ?” albo

„Sk¹d ci coœ takiego przysz³o do g³owy?” A on tak samo atakowa³by

jej pracê. Za dawniejszych czasów.

Ale to ju¿ by³y inne czasy. Deet go nie potrzebowa³a, mia³a swo-

ich przyjació³ w bibliotece. Prawdopodobnie nic w tym z³ego. W koñ-

cu teraz nie myœla³a, sprawdza³a tylko w praktyce dawne przemyœle-

nia. Potrzebowa³a tych kobiet, nie jego. Ale sama by³a mu wci¹¿

potrzebna. Czy w ogóle o tym pamiêta³a? Równie dobrze mog³em

lecieæ na Terminusa – niech licho porwie Hariego, który mi zabroni³.

Zosta³em dla Deet, a i tak jej nie ma, kiedy jest mi potrzebna. Jak

Hari œmia³ decydowaæ, co jest dobre dla Leyela Forski?

Ale Hari przecie¿ nie zdecydowa³. Pozwoli³by Leyelowi lecieæ

– bez Deet. A Leyel nie po to zosta³ z Deet, ¿eby pomaga³a mu w pra-

cy. Zosta³, poniewa¿… poniewa¿…

Nie móg³ sobie przypomnieæ. Z mi³oœci, oczywiœcie, ale nie ro-

zumia³, dlaczego by³a dla niego taka wa¿na. Dla Deet, jak widaæ, nie

by³a. Ostatnio jej wyobra¿enie o mi³oœci sprowadza³o siê do nalega-

nia, ¿eby przyszed³ do biblioteki. „Mo¿esz tam prowadziæ swoje

badania. D³u¿ej bylibyœmy razem w ci¹gu dnia”.

Przekaz by³ jasny: tylko w jeden sposób Leyel móg³ pozostaæ

czêœci¹ ¿ycia Deet – staj¹c siê elementem jej nowej „rodziny” w bi-

bliotece. Ale Deet mo¿e sobie to wybiæ z g³owy. Jeœli woli zaton¹æ

w tym labiryncie, proszê bardzo. Jeœli chce go porzuciæ dla bandy…

bandy indekserów i katalogistów, œwietnie. Œwietnie.

Nie. Wcale nie œwietnie. Chcia³ z ni¹ rozmawiaæ. Natychmiast,

w tej chwili, musia³ jej opowiedzieæ, co wymyœli³, wys³uchaæ jej sprze-

background image

167

ciwów, dyskutowaæ z ni¹, a¿ dziêki niej odkryje nowe odpowiedzi.

Wiele odpowiedzi. Potrzebowa³ jej, by zobaczy³a to, czego sam nie

dostrzega. Potrzebowa³ o wiele bardziej ni¿ one…

Maszerowa³ ju¿ w t³umie bulwarem Maslo, nim sobie uœwiado-

mi³, ¿e pierwszy raz od œmierci Hariego opuœci³ najbli¿sze s¹siedz-

two mieszkania. Po raz pierwszy od miesiêcy zmierza³ do jakiegoœ

celu.

Po to w³aœnie wyszed³em. Muszê zmieniæ sceneriê, odzyskaæ

poczucie celu. Tylko z tego powodu idê do biblioteki. Wszystkie

emocjonalne bzdury w domu by³y tylko podœwiadom¹ strategi¹,

zmuszaj¹c¹ mnie znowu do wyjœcia miêdzy ludzi.

Zanim dotar³ na miejsce, humor mu siê poprawi³.

Wiele razy w przesz³oœci odwiedza³ Imperialn¹ Bibliotekê, ale

zawsze bywa³ tu na przyjêciach albo przy innych oficjalnych oka-

zjach. Mia³ w³asnego lektora wysokiej pojemnoœci, móg³ wiêc siê-

gn¹æ po kablu do wszystkich rejestrów biblioteki. Inni: studenci, pro-

fesorowie z pomniejszych szkó³, przypadkowi czytelnicy – musieli

tu przychodziæ, ¿eby czytaæ. Ale dziêki temu znali rozk³ad budynku.

Leyel nie mia³ pojêcia, gdzie znajduje siê cokolwiek poza g³ówn¹

sal¹ wyk³adow¹ i pokojami przyjêæ.

Po raz pierwszy w ¿yciu zauwa¿y³, jak ogromna jest Biblioteka

Imperialna. Deet wiele razy wymienia³a wa¿niejsze liczby: obs³uga

licz¹ca piêæ tysiêcy osób, w tym maszynistów, stolarzy, kucharzy,

ochronê… Praktycznie rzecz bior¹c, zamkniête miasteczko… ale to

oznacza, ¿e wielu z tych ludzi nigdy siê nie spotka³o. Nie mo¿na

znaæ po imieniu piêciu tysiêcy osób. A on nie mo¿e zwyczajnie po-

dejœæ i spytaæ o Deet. W którym dziale pracowa³a? Zmienia³a je czêsto

i przemieszcza³a siê w biurokratycznej strukturze.

Wokó³ widzia³ tylko goœci – ludzi przed lektorami, ludzi przy

katalogach, nawet ludzi czytaj¹cych ksi¹¿ki i magazyny wydruko-

wane na papierze. Gdzie s¹ bibliotekarze? Kilka osób w przejœciach

miêdzy stolikami okaza³o siê wolontariuszami, pokazuj¹cymi przy-

byszom, jak u¿ywaæ lektorów i katalogów. O personelu biblioteki

wiedzieli nie wiêcej od niego.

Wreszcie znalaz³ salê pe³n¹ bibliotekarzy przy kalkulatorach.

Kobiety przygotowywa³y codzienny raport wykorzystania i obiegu

zbiorów. Kiedy spróbowa³ odezwaæ siê do jednej z nich, machnê³a

tylko rêk¹. Z pocz¹tku myœla³, ¿e ka¿e mu iœæ sobie, ale zobaczy³,

¿e jej rêka zawis³a w powietrzu z palcem wskazuj¹cym frontow¹

czêœæ sali. Leyel ruszy³ w stronê ustawionego na podwy¿szeniu biur-

background image

168

ka, gdzie têga, senna kobieta w œrednim wieku leniwie przegl¹da³a

d³ugie kolumny liczb, w wojskowym porz¹dku stoj¹ce przed ni¹

w powietrzu.

– Przepraszam, ¿e przerywam – zacz¹³ cichym g³osem.

Podpiera³a d³oni¹ brodê i nawet na niego nie spojrza³a. Odpo-

wiedzia³a jednak.

– Modlê siê o przerwê.

Dopiero wtedy zauwa¿y³, ¿e oczy mia³a otoczone siatk¹ zmarsz-

czek od œmiechu, ¿e nawet przy obojêtnej minie k¹ciki ust wygina³y

siê w górê w lekkim uœmiechu.

– Szukam kogoœ. W³aœciwie mojej ¿ony. Deet Forska.

Uœmiechnê³a siê szerzej.

– Wiêc jest pan ukochanym Leyelem…

By³y to s³owa absurdalne w ustach obcej kobiety, ale ucieszy³

siê, ¿e Deet o nim opowiada³a. Oczywiœcie, wszyscy pewnie wie-

dzieli, ¿e mê¿em Deet jest s³ynny Leyel Forska. Ale ta kobieta po-

wiedzia³a to inaczej. Nie Leyel Forska, osobistoœæ. Nie, tutaj znany

by³ jako „ukochany Leyel”. Jeœli nawet ta kobieta chcia³a z niego

za¿artowaæ, Deet musia³a jednak zdradziæ, ¿e ¿ywi do niego jakieœ

uczucia. Nie zdo³a³ powstrzymaæ uœmiechu – ulgi. Nie zdawa³ sobie

sprawy, ¿e tak bardzo obawia siê straciæ jej mi³oœæ. A teraz mia³ chêæ

siê rozeœmiaæ, podskoczyæ, zatañczyæ z radoœci.

– Tak s¹dzê – potwierdzi³.

– Jestem Zay Wax. Deet musia³a o mnie wspominaæ. Codzien-

nie jemy razem lunch.

Nie wspomina³a. Jeœli siê zastanowiæ, to w ogóle nie mówi³a o ni-

kim z biblioteki. Codziennie jad³y razem lunch, a Leyel nic o tym

nie wiedzia³.

– Tak, oczywiœcie – powiedzia³. – Mi³o mi pani¹ poznaæ.

– A ja z ulg¹ stwierdzam, ¿e stopami jednak dotyka pan ziemi.

– Od czasu do czasu.

– Deet pracuje ostatnio w Indeksach. – Zay wyczyœci³a ekran.

– Czy to na Trantorze?

Zaœmia³a siê. Wpisa³a kilka instrukcji i na ekranie pojawi³a siê

mapa kompleksu biblioteki. By³ to z³o¿ony labirynt sal i korytarzy,

prawie niemo¿liwy do zapamiêtania.

– To pokazuje tylko nasze skrzyd³o g³ównego budynku. Indeksy

s¹ na tych czterech piêtrach.

Cztery warstwy poœrodku zmieni³y kolor na jaœniejszy.

– A jesteœmy tutaj.

background image

169

Ma³a salka na parterze zajaœnia³a biel¹. Oceniaj¹c pl¹taninê dróg

miêdzy dwoma jasnymi czêœciami mapy, Leyel parskn¹³ œmiechem.

– Czy mo¿e pani po prostu daæ mi bilet, ¿eby mnie doprowadzi³?

– Nasze bilety prowadz¹ tylko do miejsc, gdzie wolno wchodziæ

goœciom. Ale to nietrudne, lordzie Forska. Jest pan przecie¿ geniu-

szem, prawda?

– Ale nie w wewnêtrznej topografii budynków. Cokolwiek by

Deet o mnie opowiada³a.

– Proszê wyjœæ tymi drzwiami i prosto korytarzem do wind. Nie

mo¿na ich nie zauwa¿yæ. Wind¹ na piêtnaste, potem dalej, jakby pan

wci¹¿ szed³ tym samym korytarzem. Po jakimœ czasie trafi pan pod

³uk z napisem „Indeksy”. Wtedy trzeba nabraæ tchu i krzykn¹æ

„Deet!”. Jak najg³oœniej. Powtórzy pan to kilka razy, a wtedy albo

ona przyjdzie, albo zjawi siê ochrona i pana aresztuje.

– To w³aœnie zamierza³em zrobiæ, gdybym nie znalaz³ kogoœ,

kto mnie zaprowadzi.

– Mia³am nadziejê, ¿e mnie pan poprosi. – Zay wsta³a i odezwa-

³a siê g³oœno do pracuj¹cych kobiet. – Kot wychodzi. Myszy mog¹

poharcowaæ.

– Najwy¿szy czas – mruknê³a jedna z nich. Rozeœmia³y siê, ale

pracowa³y dalej.

– Proszê za mn¹, lordzie Forska.

– Proszê mi mówiæ: Leyelu.

– Podrywacz z ciebie. – Kiedy wsta³a, wyda³a siê jeszcze ni¿sza

i grubsza ni¿ na siedz¹co. – ChodŸmy.

Po drodze rozmawiali weso³o o niczym konkretnym. W windzie,

nim uderzy³o odpychanie grawitacyjne, zaczepili stopy o relingi.

Leyel przyzwyczai³ siê do niewa¿koœci przez lata korzystania z wind

na Trantorze. Ale Zay pozwoli³a rêkom pop³yn¹æ w powietrzu i we-

stchnê³a g³oœno.

– Uwielbiam jeŸdziæ windami – powiedzia³a.

Leyel uœwiadomi³ sobie, ¿e niewa¿koœæ musi byæ wielk¹ ulg¹

dla kogoœ, kto nosi tyle zbêdnych kilogramów. Kiedy dojechali do

celu, Zay zachwia³a siê teatralnie, jakby pod wielkim ciê¿arem.

– Niebo wyobra¿am sobie jako wieczne ¿ycie w polu odpycha-

j¹cym.

– Przecie¿ mo¿esz sobie odpychanie grawitacyjne zainstalowaæ

w mieszkaniu. Jeœli tylko mieszkasz na najwy¿szym poziomie.

– Mo¿e ciebie na to staæ – odpar³a. – Ale ja utrzymujê siê z pen-

sji bibliotekarki.

background image

170

Leyel zesztywnia³. Stara³ siê nigdy nie przechwalaæ swoim bo-

gactwem, ale rzadko rozmawia³ d³u¿ej z ludŸmi, których nie staæ na

odpychanie grawitacyjne.

– Przepraszam – powiedzia³. – Ostatnio ja te¿ bym chyba nie

móg³ sobie na to pozwoliæ.

– Owszem. S³ysza³am, ¿e przepuœci³eœ maj¹tek na wystawny

pogrzeb.

Zdziwiony, ¿e mówi o tym tak otwarcie, spróbowa³ odpowie-

dzieæ tym samym ¿artobliwym tonem.

– Chyba rzeczywiœcie mo¿na to tak okreœliæ.

– Moim zdaniem warto by³o – stwierdzi³a. Spojrza³a na niego

chytrze. – Zna³am Hariego, wiesz? Jego strata wiêcej kosztowa³a

ludzkoœæ, ni¿ gdyby s³oñce Trantora przesz³o w now¹.

– Mo¿liwe – przezna³ Leyel.

Rozmowa wymyka³a siê spod kontroli. Trzeba zachowaæ ostro¿-

noϾ.

– Och, nie martw siê. Nie wypaplam bezpiecznym. A oto i Z³ota

Brama Indeksów, Krainy Subtelnych Skojarzeñ Konceptualnych.

Przeszli pod ³ukiem i Leyel mia³ wra¿enie, ¿e znaleŸli siê w ca³-

kiem innym budynku. Wystrój i urz¹dzenie siê nie zmieni³y: ta sama

lœni¹ca tkanina na œcianach, pod³oga i sufit z tego samego g³adkie-

go, dŸwiêkoch³onnego plastiku, po³yskuj¹cego lekko w bladym œwie-

tle. Ale zniknê³y wszelkie pozory symetrii. Sufit zwisa³ na ró¿nych,

jakby przypadkowych wysokoœciach, po lewej i prawej stronie Ley-

el widzia³ drzwi, przejœcia, schody i rampy, nisze i wielkie sale z ko-

lumnami, rega³ami pe³nymi ksi¹¿ek i dzie³ami sztuki otaczaj¹cymi

stoliki, przy których indekserki pracowa³y z kilkoma lektorami

i skryptorami równoczeœnie.

– Forma odpowiada funkcji – wyjaœni³a Zay.

– Obawiam siê, ¿e wyci¹gam szyjê niczym ktoœ, kto pierwszy

raz przyby³ na Trantora.

– To niezwyk³e miejsce. Ale architekt by³a córk¹ indeksera i wie-

dzia³a, ¿e standardowe, uporz¹dkowane, symetryczne wnêtrza s¹

wrogiem swobodnych skojarzeñ. Genialnym poci¹gniêciem, ale oba-

wiam siê, ¿e równie¿ najbardziej kosztownym, by³ pomys³, by co-

dziennie zmieniaæ uk³ad pomieszczeñ.

– To znaczy, ¿e pokoje siê przesuwaj¹?

– Zgodnie z zestawem stochastycznych procedur w g³ównym kal-

kulatorze. S¹ pewne zasady, ale program nie boi siê marnowania miej-

sca. Niekiedy zmienia tylko jeden pokój i przenosi go w ca³kiem inne

background image

171

miejsce w dziale indeksacji. Kiedy indziej zmienia siê wszystko. Wcale

nie ¿artowa³am, mówi¹c, ¿e powinieneœ tu wejœæ i krzykn¹æ.

– Ale… Przecie¿ indekserzy przez pó³ dnia szukaj¹ swoich sta-

nowisk…

– Wcale nie. Ka¿da z nich mo¿e pracowaæ z dowolnego miejsca.

– Aha. Czyli po prostu wywo³uj¹ pracê, któr¹ przerwa³y poprzed-

niego dnia?

– Nie. Podejmuj¹ pracê, któr¹ znajduj¹ na stanowisku, jakie so-

bie akurat wybra³y.

– Chaos – oceni³ Leyel.

– W³aœnie. A jak myœlisz, w jaki sposób powstaje dobry hiperin-

deks? Jeœli tylko jedna osoba indeksuje ksi¹¿kê, to jedynymi skoja-

rzeniami s¹ te, które zna sama. Tutaj ka¿dy z indekserów przegl¹da

tylko, co zrobi³ dzieñ wczeœniej jego poprzednik. Oczywiœcie, doda

jakieœ nowe po³¹czenia, o których tamten nie pomyœla³. Otoczenie,

styl pracy, wszystko tu zosta³o zaprojektowane, by prze³amaæ my-

œlowe nawyki i sprawiæ, ¿e miejsce wyda siê zaskakuj¹ce i nowe.

– ¯eby wyprowadzaæ z równowagi.

– W³aœnie. Umys³ szybciej pracuje, kiedy biegnie siê skrajem

przepaœci.

– Zgodnie z t¹ teori¹, wszyscy akrobaci powinni byæ geniuszami.

– Nonsens. Praca akrobaty polega na perfekcyjnym opanowaniu

pewnych ruchów, tak ¿eby nigdy nie traciæ równowagi. Akrobata,

który improwizuje, nie po¿yje d³ugo. Ale kiedy indekser traci rów-

nowagê, trafia na cudowne odkrycia. W³aœnie dlatego indeksy Bi-

blioteki Imperialnej s¹ jedynymi wartymi czytania. Zaskakuj¹ i za-

dziwiaj¹. Wszystkie inne to po prostu… spisy biurowe.

– Deet nigdy mi o tym nie wspomina³a.

– Indekserzy rzadko mówi¹ o swojej pracy. Zreszt¹ tak napraw-

dê nie da siê tego wyt³umaczyæ.

– Od jak dawna Deet tu pracuje?

– Nied³ugo. Wci¹¿ jest nowicjuszk¹. Ale s³ysza³am, ¿e jest do-

bra, nawet bardzo dobra.

– A gdzie j¹ znajdziemy?

Zay uœmiechnê³a siê szeroko. Po czym nabra³a tchu i wrzasnê³a:

– Deet!

Zdawa³o siê, ¿e labirynt pomieszczeñ natychmiast wch³on¹³

dŸwiêk. Nikt nie odpowiedzia³.

– Chyba nigdzie w pobli¿u – stwierdzi³a Zay. – Musimy wejœæ

trochê g³êbiej.

background image

172

– A nie mo¿emy zwyczajnie kogoœ zapytaæ?

– A sk¹d ten ktoœ ma wiedzieæ?

Po dwóch kolejnych piêtrach i trzech krzykach odpowiedzia³o

im ciche wo³anie:

– Tutaj!

Poszli za nim. Deet odzywa³a siê regularnie, wiêc bez wiêksze-

go trudu pod¹¿ali w³aœciw¹ drog¹.

– Dosta³am dziœ pokój kwiatów, Zay! Fio³ki!

Przechodz¹ce w pobli¿u indekserki podnios³y g³owy. Niektóre

zmarszczy³y czo³a, inne uœmiechnê³y siê ¿yczliwie.

– Czy to im nie przeszkadza? Takie wrzaski? – zdziwi³ siê Leyel.

– Indekserzy tego potrzebuj¹. Zak³ócenie przerywa ci¹g myœli.

Potem musz¹ jeszcze raz przemyœleæ to, co robili.

Deet, ju¿ blisko, zawo³a³a znowu.

– Zapach jest osza³amiaj¹cy. WyobraŸ sobie, ten sam pokój dru-

gi raz w miesi¹cu!

– Czy indekserzy czêsto trafiaj¹ do szpitala? – zapyta³ cicho

Leyel.

– Z jakiego powodu?

– Stresu.

– W tej pracy nie ma stresów – zapewni³a go Zay. – Tylko zaba-

wa. Trafiamy tu w nagrodê za dobr¹ pracê w innych dzia³ach.

– Rozumiem. To miejsce, gdzie bibliotekarze mog¹ wreszcie

czytaæ ksi¹¿ki ze swojej biblioteki.

– Wszystkie wybra³yœmy tê pracê, poniewa¿ kochamy ksi¹¿ki

dla nich samych. Nawet te stare, niewygodne i nietrwa³e, na papie-

rze. Indeksacja to jak… jak pisanie na marginesach.

Sam pomys³ by³ niezwyk³y.

– Pisanie w cudzej ksi¹¿ce?

– Robiono to zawsze, Leyelu. Jak mo¿esz podj¹æ dialog z auto-

rem, nie wypisuj¹c na marginesie swoich odpowiedzi i argumentów?

No, jesteœmy. – Zay pierwsza przesz³a pod niskim ³ukiem i po kilku

stopniach w dó³.

– S³ysza³am jakiœ mêski g³os, Zay – powita³a j¹ Deet.

– Mój – odezwa³ siê Leyel.

Wyszed³ zza zakrêtu i zobaczy³ j¹. Po tak d³ugim oczekiwaniu

na spotkanie, przez jedn¹ chwilê mia³ uczucie, ¿e jej nie rozpoznaje.

Biblioteka losowo zmienia³a tak¿e bibliotekarzy, nie tylko pokoje,

i teraz trafi³ do kobiety, która tylko z wygl¹du przypomina³a jego

¿onê; bêdzie musia³ poznawaæ j¹ od pocz¹tku.

background image

173

– Tak myœla³am – stwierdzi³a Deet.

Wsta³a i objê³a go. Nawet to go zaskoczy³o, choæ przecie¿ zwy-

kle obejmowa³a go na powitanie. To tylko otoczenie jest inne, t³uma-

czy³ sobie. Jestem zak³opotany, poniewa¿ zwykle wita mnie tak w do-

mu, w znajomym miejscu. I zwykle to Deet przychodzi, nie ja.

A mo¿e jednak jej gest mia³ wiêcej ciep³a? Jak gdyby tutaj ko-

cha³a go bardziej ni¿ w domu. Albo jakby ta nowa Deet by³a po pro-

stu cieplejsz¹, swobodniejsz¹ osob¹.

Myœla³em, ¿e jest swobodna przy mnie, pomyœla³. Czu³ siê nie-

pewny, trochê zak³opotany.

– Gdybym wiedzia³, ¿e moja wizyta spowoduje tyle k³opotów…

– zacz¹³.

Dlaczego w³aœciwie koniecznie chcia³ przepraszaæ?

– Jakich k³opotów? – zdziwi³a siê Zay.

– Krzyki. Przerwy w pracy.

– S³yszysz go, Deet? Uwa¿a, ¿e œwiat siê zatrzyma³ z powodu

kilku krzyków.

Z oddali dobieg³o wo³anie mê¿czyzny, wykrzykuj¹cego czyjeœ

imiê.

– To normalne – wyjaœni³a Zay. – A teraz muszê wracaæ. Jakieœ

ksi¹¿¹tko z Mahoganny pewnie siê ju¿ d¹sa, bo nie udzieli³am mu

jeszcze dostêpu do imperialnych ksi¹g finansowych.

– Mi³o by³o ciê spotkaæ – zapewni³ j¹ Leyel.

– ¯yczê szczêœcia w drodze powrotnej – doda³a Deet.

– Tym razem nie bêdzie problemów – zapewni³a j¹ Zay.

Zatrzyma³a siê jeszcze w drzwiach, nie ¿eby coœ powiedzieæ,

ale by przesun¹æ metaliczn¹ p³ytkê wzd³u¿ prawie niezauwa¿alnej

szczeliny w futrynie, powy¿ej poziomu oczu. Obejrza³a siê, mrugnê³a

do Deet i zniknê³a.

Leyel nie spyta³, co zrobi³a – gdyby to by³a jego sprawa, sama

by wyjaœni³a. Podejrzewa³, ¿e Zay wy³¹czy³a albo w³¹czy³a system

zapisu. Niepewny, czy nie s¹ pods³uchiwani, przez chwilê rozgl¹da³

siê tylko. Pokój Deet rzeczywiœcie wype³nia³y fio³ki, prawdziwe fio³ki,

wyrastaj¹ce ze szczelin i otworów w pod³odze i œcianach. Zapach by³

wyraŸny, ale nie bardzo mocny.

– Dlaczego taki pokój?

– Dla mnie. Przynajmniej dzisiaj. Tak siê cieszê, ¿e przyszed³eœ.

– Nie opowiada³aœ mi o tym.

– Nie wiedzia³am, dopóki nie przenieœli mnie do tego dzia³u.

Nikt nie opowiada o Indeksacji. Nigdy nie mówimy obcym. Archi-

background image

174

tekt zmar³a trzy tysi¹ce lat temu. Tylko nasi mechanicy rozumiej¹,

jak to dzia³a. To jak…

– Kraina Czarów.

– W³aœnie.

– Miejsce, gdzie wszystkie prawa wszechœwiata ulegaj¹ zawie-

szeniu.

– Nie wszystkie. Pozostaje stara, dobra grawitacja. Bezw³ad-

noœæ… Takie rzeczy.

– Pasuje do ciebie to miejsce, Deet. Ten pokój.

– Wiêkszoœæ pracuje latami, nie trafiaj¹c do pokoju kwiatów.

Zreszt¹ nie zawsze rosn¹ tu fio³ki. Czasami pn¹ce ró¿e albo mirt.

Podobno istnieje kilkanaœcie kwiatowych pokojów, ale nigdy nie jest

dostêpny wiêcej ni¿ jeden. A ja oba razy trafi³am na fio³ki.

Leyel nie móg³ siê powstrzymaæ i wybuchn¹³ œmiechem. To by³o

œmieszne. To by³o cudowne. Czy mia³o jakiœ zwi¹zek z bibliotek¹?

Ale to wspaniale, ukryæ coœ podobnego w tak posêpnym budynku.

Usiad³ w fotelu. Fio³ki wyrasta³y z oparcia i ³askota³y go w kark.

– Wreszcie znudzi³o ci siê siedzenie po ca³ych dniach w miesz-

kaniu? – spyta³a Deet.

Na pewno siê zastanawia, dlaczego w koñcu wyszed³, skoro od

tak dawna ignorowa³ jej zaproszenia. Leyel nie by³ jednak pewien,

czy mo¿e mówiæ szczerze.

– Chcia³em z tob¹ porozmawiaæ. – Zerkn¹³ na szczelinê w fu-

trynie. – Sam na sam.

Czy¿by wyraz lêku przemkn¹³ jej po twarzy?

– Jesteœmy sami – odpowiedzia³a cichym g³osem. – Zay o to

zadba³a. Naprawdê sami, jak nigdy w naszym mieszkaniu.

Leyel dopiero po chwili zrozumia³, co sugeruje Deet. Nie oœmieli³

siê nawet wymówiæ tego s³owa. U³o¿y³ tylko wargi w pytanie:

– Bezpieczni?

– Zwykle pomijaj¹ bibliotekê przy normalnych pods³uchach.

Nawet gdyby za³o¿yli dla ciebie coœ specjalnego, w tej chwili pole

interferencyjne blokuje nasz¹ rozmowê. Prawdopodobnie jednak nie

bêd¹ ciê monitorowaæ, dopóki st¹d nie wyjdziesz.

Wydawa³a siê spiêta. Niecierpliwa. Jakby nie mia³a ochoty na

rozmowê. Jakby chcia³a, ¿eby ju¿ zacz¹³, a mo¿e ¿eby ju¿ skoñczy³.

– Jeœli ci to nie przeszkadza – rzek³. – Nigdy wczeœniej ciê nie

nachodzi³em. Pomyœla³em, ¿e ten jeden raz…

– Oczywiœcie – uspokoi³a go. Ale wci¹¿ z napiêciem w g³osie,

jakby siê obawia³a, co us³yszy.

background image

175

Opowiedzia³ jej wiêc o swoich przemyœleniach na temat jêzyka.

Wszystko, czego dowiedzia³ siê z prac Kispitoriana i Magolissian.

Mia³ wra¿enie, ¿e Deet uspokoi³a siê, gdy tylko zrozumia³a, ¿e chce

rozmawiaæ o swoich badaniach. Czego siê ba³a, myœla³ Leyel. ¯e

zacznê rozmawiaæ o naszym zwi¹zku? Tego nie musi siê obawiaæ.

Nie zamierza³ utrudniaæ sytuacji, skar¿¹c siê na to, czemu i tak nie

mo¿na zaradziæ.

Kiedy opowiedzia³ ju¿ o wszystkich swoich pomys³ach, Deet kiw-

nê³a g³ow¹ – jak ju¿ tysi¹ce razy, gdy wyjaœnia³ idee czy argumenty.

– Nie wiem – stwierdzi³a po chwili. Jak tyle razy wczeœniej, uni-

ka³a szybkich odpowiedzi.

I – jak czêsto robi³ – nalega³.

– A jak myœlisz? – zapyta³.

Przygryz³a wargê.

– Tak na pierwszy rzut oka, bo nigdy nie próbowa³am powa¿-

nych zastosowañ teorii spo³ecznoœci w lingwistyce… Pomyœl: mo¿e

niewielkie, izolowane populacje strzeg¹ jêzyka, poniewa¿ jest on

czêœci¹ ich to¿samoœci. Mo¿e jêzyk jest najwa¿niejszym rytua³em,

a ludzie mówi¹cy tym samym jêzykiem tworz¹ jednoœæ tak, jak ni-

gdy nie potrafiliby tego ludzie nie rozumiej¹cy swojej mowy. Nie

dowiemy siê na pewno, gdy¿ od dziesiêciu tysiêcy lat wszyscy u¿y-

waj¹ standardowego.

– Czyli to nie wielkoœæ populacji, ale raczej…

– Raczej to, jak dbaj¹ o w³asny jêzyk. W jakim stopniu okreœla

on ich spo³ecznoœæ. Du¿e populacje zaczynaj¹ wierzyæ, ¿e wszyscy

mówi¹ tak jak one. Chc¹ siê jakoœ wyró¿niaæ, tworzyæ oddzieln¹

grupê. Wtedy rozwijaj¹ ¿argony i slangi, ¿eby odró¿niaæ siê od po-

zosta³ych. Czy nie tak dzieje siê ze wspóln¹ mow¹? Dzieci szukaj¹

takich sposobów wyra¿ania siê, jakich nie u¿ywaj¹ ich rodzice.

Profesjonaliœci korzystaj¹ z zamkniêtych s³owników, ¿eby laicy nie

znali hase³. To rytua³y okreœlenia spo³ecznoœci.

Leyel z powag¹ kiwn¹³ g³ow¹. Drêczy³a go jednak pewna oczy-

wista w¹tpliwoœæ.

NajwyraŸniej Deet wiedzia³a, o co mu chodzi.

– Tak, tak. Wiem, Leyelu. Odruchowo interpretujê twoje pyta-

nia w terminach w³asnej dyscypliny. Jak fizycy, którzy wierz¹, ¿e

wszystko da siê wyjaœniæ poprzez fizykê.

Leyel rozeœmia³ siê.

– Pomyœla³em o tym, ale to, co mówi³aœ, ma sens. I wyjaœnia

naturaln¹ tendencjê ró¿nicowania jêzyków. Chcemy wspólnej mowy,

background image

176

jêzyka otwartej dyskusji, ale chcemy te¿ prywatnych systemów po-

rozumiewania. Tyle ¿e jêzyk ca³kowicie prywatny jest bezu¿ytecz-

ny, bo z kim byœmy rozmawiali? Czyli, kiedy formuje siê spo³ecz-

noϾ, tworzy dla obcych przynajmniej kilka lingwistycznych barier,

kilka kolokwializmów znanych tylko cz³onkom.

– A im wiêkszy zwi¹zek odczuwa siê ze spo³ecznoœci¹, tym bar-

dziej p³ynnie i tym czêœciej mówi siê jej jêzykiem.

– Tak, to ma sens – powtórzy³ Leyel. – Takie proste. Widzisz,

jak bardzo ciê potrzebujê?

Te s³owa mia³y byæ delikatnym wyrzutem – dlaczego nie by³o

ciê w domu, kiedy by³aœ mi potrzebna – ale nie móg³ ich powstrzy-

maæ. Siedz¹c obok Deet, nawet w tym dziwnym, pachn¹cym poko-

ju, czu³ siê swobodnie i na swoim miejscu. Jak mog³a siê od niego

odsun¹æ? To jej obecnoœæ sprawia³a, ¿e ten pokój by³ jak dom. Dla

niej by³ domem, niezale¿nie od obecnoœci Leyela.

Spróbowa³ ubraæ tê myœl w s³owa – w abstrakcjê, by jej nie za-

bola³y.

– Myœlê, ¿e najwiêksz¹ tragedi¹ jest, gdy osoba okazuje wiêk-

sz¹ lojalnoœæ wobec spo³ecznoœci ni¿ którykolwiek z pozosta³ych jej

cz³onków.

Deet uœmiechnê³a siê lekko i unios³a brew. Nie wiedzia³a, do

czego zmierza.

– Przez ca³y czas mówi jêzykiem tej spo³ecznoœci – t³umaczy³

Leyel. – Tylko ¿e nikt inny nie rozmawia z ni¹ tym jêzykiem, a im

czêœciej go u¿ywa, tym bardziej izoluje siê od pozosta³ych, odpycha

ich od siebie. Wreszcie zostaje sama. Czy mo¿esz sobie wyobraziæ

coœ tak smutnego? Kogoœ myœl¹cego w jêzyku, kto chcia³by nim

mówiæ, chcia³by go s³uchaæ, ale nie pozosta³ nikt inny, kto rozumia³-

by choæ s³owo.

Kiwnê³a g³ow¹, patrz¹c mu w oczy. Czy rozumie, co próbujê

powiedzieæ? Czeka³ na jej odpowiedŸ. Nic wiêcej nie oœmielê siê

dodaæ.

– Ale wyobraŸ sobie – odpar³a w koñcu – ¿e ten ktoœ opuszcza

ma³¹ osadê, gdzie nikt go nie rozumie. Idzie za góry, w nowe miejsce,

i nagle s³yszy setki, tysi¹ce g³osów wymawiaj¹cych s³owa, o których

marzy³ przez lata samotnoœci. I uœwiadamia sobie, ¿e tak naprawdê

wcale nie zna³ jêzyka. S³owa maj¹ setki znaczeñ i odcieni, jakich siê

nie domyœla³. Poniewa¿ korzystaj¹c z niego ka¿dy odrobinê zmienia

jêzyk. I kiedy ten ktoœ wreszcie przemówi, w³asny g³os brzmi w jego

uszach jak muzyka, a inni s³uchaj¹ tej muzyki z zachwytem, w oszo-

background image

177

³omieniu, niby wody ¿ycia tryskaj¹cej z fontanny. I ten ktoœ rozu-

mie, ¿e nigdy dot¹d nie by³ w domu.

Leyel nie pamiêta³, by Deet przemawia³a tak… poetycko, tak,

w³aœnie to, jakby sama œpiewa³a. To ona jest t¹ osob¹, o której opo-

wiada. Tutaj jej g³os brzmi inaczej – o to jej chodzi. W domu, ze

mn¹, by³a samotna. Tutaj, w bibliotece, znalaz³a innych, którzy mó-

wi¹ jej tajemnym jêzykiem. To nie znaczy, ¿e nie chcia³a, by nasze

ma³¿eñstwo siê uda³o. Mia³a tak¹ nadziejê, ale ja nigdy jej nie rozu-

mia³em. Ci ludzie zrozumieli. Rozumiej¹. Tutaj jest u siebie – to

w³aœnie chce mi powiedzieæ.

– Rozumiem.

– Na pewno? – Zerknê³a na niego badawczo.

– Tak myœlê. Dobrze.

Spojrza³a zagadkowo.

– To znaczy, œwietnie. Dobrze. To miejsce. Bardzo ³adne.

Chyba odczu³a ulgê, ale nie do koñca.

– Nie powinieneœ byæ taki smutny, Leyelu. To szczêœliwe miej-

sce. Mo¿esz tu robiæ wszystko, co robi³eœ w domu.

Tylko nie kochaæ ciebie, jak cz¹stkê mnie samego, i czuæ, ¿e ty

mnie kochasz jak cz¹stkê siebie.

– Tak, jestem pewien.

– Nie, naprawdê. Pracujesz nad czymœ i widzê, ¿e zbli¿asz siê

do rozwi¹zania. Dlaczego nie spróbujesz tutaj, gdzie mo¿emy o tym

rozmawiaæ?

Leyel wzruszy³ ramionami.

– Zbli¿asz siê, prawda?

– Sk¹d mogê wiedzieæ? Szukam na oœlep, jak cz³owiek ton¹cy

noc¹ w oceanie. Mo¿e jestem blisko brzegu, a mo¿e p³ynê tylko co-

raz dalej w morze.

– A co znalaz³eœ? Czy przed chwil¹ nie zbli¿yliœmy siê trochê

do celu?

– Nie. Problem jêzyka… Gdyby by³ tylko aspektem teorii spo-

³ecznoœci, nie móg³by stanowiæ rozwi¹zania pocz¹tku cz³owieka.

– Dlaczego nie?

– Poniewa¿ wiele ssaków naczelnych tworzy spo³ecznoœci.

I wiele innych zwierz¹t. Wszystkie stadne. Albo nawet ³awice ryb.

Pszczo³y. Mrówki. Ka¿dy organizm wielokomórkowy jest w³aœci-

wie spo³ecznoœci¹. Jeœli wiêc ró¿nicowanie jêzyka jest cech¹ spo-

³ecznoœci, to wystêpuje u zwierz¹t, a wiêc nie jest elementem defini-

cji cz³owieczeñstwa.

12 – Chaos

background image

178

– Och… Chyba nie.

– W³aœnie.

By³a chyba rozczarowana. Jakby naprawdê siê spodziewa³a, ¿e

rozwi¹¿¹ problem pocz¹tku natychmiast, ju¿ dzisiaj.

Leyel wsta³.

– No nic. Dziêkujê za pomoc.

– Niewiele ci pomog³am.

– Ale¿ tak. Pokaza³aœ, ¿e to œlepy zau³ek. Zaoszczêdzi³aœ mi

wiele… myœlenia. Postêp w nauce to tak¿e odkrywanie, które z od-

powiedzi s¹ fa³szywe.

Jego s³owa mia³y podwójne znaczenie. Pokaza³a mu tak¿e, ¿e

ich ma³¿eñstwo jest œlepym zau³kiem. Mo¿e to zrozumia³a, a mo¿e

nie. To bez znaczenia – on zrozumia³. Ta historyjka o samotnym cz³o-

wieku, który w koñcu znajduje miejsce, gdzie czuje siê jak w do-

mu… Czy móg³ nie zrozumieæ jej sensu?

– Leyelu – odezwa³a siê Deet. – Mo¿e przedstawisz swój pro-

blem indekserom?

– Myœlisz, ¿e badacze z biblioteki znajd¹ odpowiedŸ, jeœli mnie

siê nie uda³o?

– Nie do dzia³u badañ naukowych. Do indeksacji.

– O co ci chodzi?

– Spisz swoje pytania, wszystkie te uliczki, w które zagl¹da³eœ…

Ró¿nicowanie jêzyków. Jêzyki naczelnych. I wszystkie inne, nawet

te stare. Podejœcia archeologiczne, historyczne. Biologiczne. Wzor-

ce pokrewieñstwa. Obyczaje. Wszystko, co ci przyjdzie do g³owy.

Wypisz to w formie pytañ. A potem zindeksujemy je.

– Zindeksujecie moje pytania?

– Tym siê zajmujemy: czytamy ró¿ne rzeczy i myœlimy o innych,

które mog¹ byæ jakoœ powi¹zane. I ³¹czymy je. Nie mówimy, co ozna-

cza dany zwi¹zek, ale wiemy, ¿e coœ oznacza, ¿e istnieje. Nie poda-

jemy odpowiedzi, Leyelu, ale jeœli zbadasz nasz indeks, mo¿e ci

pomóc coœ wymyœliæ. Rozumiesz, o co mi chodzi?

– Nigdy o tym nie myœla³em. S¹dzisz, ¿e kilku indekserów zna-

laz³oby woln¹ chwilê?

– Nie kilku. My wszyscy.

– To absurd, Deet. Nigdy bym o to nie poprosi³.

– Ja poproszê. Nikt nas tu nie nadzoruje, Leyelu. Nie wype³nia-

my norm. Nasza praca polega na czytaniu i myœleniu. Zwykle reali-

zujemy tu kilkaset projektów równoczeœnie, ale przez jeden dzieñ

mo¿emy wszyscy popracowaæ nad tym samym dokumentem.

background image

179

– Szkoda czasu. I tak nic nie mogê publikowaæ.

– Nie musisz nic publikowaæ, Leyelu. Nie rozumiesz? Nikt oprócz

nas nie wie, co tu robimy. Mo¿emy przyj¹æ twoje pytania jako niepu-

blikowany artyku³ i zaj¹æ siê nim i tak. Nie musi nawet wejœæ do

sieci bibliotecznej.

Leyel pokrêci³ g³ow¹.

– A jeœli doprowadz¹ mnie do rozwi¹zania, to co? Opublikuje-

my pracê z dwoma setkami wspó³autorów?

– To bêdzie twój artyku³. My tylko indeksujemy, ty jesteœ auto-

rem. Sam musisz dokonaæ odpowiednich skojarzeñ. Pozwól nam siê

w³¹czyæ.

Nagle Leyel zrozumia³, dlaczego tak go namawia. W³¹czenie go

do prac biblioteki pozwoli jej wierzyæ, ¿e nadal jest cz¹stk¹ jego

¿ycia. Jeœli stanie siê cz³onkiem jej nowej spo³ecznoœci, bêdzie siê

czu³a, jakby wcale go nie opuœci³a.

Nie wiedzia³a, jakie to bolesne? Widzieæ j¹ tutaj, szczêœliw¹ i bez

niego? Przychodziæ jak jeden z wielu przyjació³, choæ byli kiedyœ –

przynajmniej tak s¹dzi³ – jedn¹ niepodzieln¹ dusz¹? Jak móg³by siê

na to zgodziæ?

Ale tego pragnê³a. Poznawa³ po jej spojrzeniu, tak dziewczê-

cym i b³agalnym, ¿e przypomnia³o mu dni, kiedy siê w sobie zako-

chali – daleko st¹d, na innej planecie. Tak na niego patrzy³a, kiedy

t³umaczy³, ¿e musi ju¿ iœæ. Kiedy ba³a siê, ¿e mo¿e go straciæ.

Czy nie pojmuje, kto tu kogo traci?

Mniejsza z tym. Co z tego, ¿e nie pojmuje? Jeœli ma j¹ ucieszyæ

jego udawanie, ¿e jest elementem jej nowego domu, elementem tej

spo³ecznoœci bibliotekarzy… Jeœli chce, ¿eby podda³ pracê swego

¿ycia tej absurdalnej indeksacji… Dlaczego nie? Przecie¿ nic na tym

nie traci. A samo spisanie pytañ w jakimœ porz¹dku mo¿e mu po-

móc. Mo¿e zreszt¹ Deet ma racjê, a trantoriañski indeks wska¿e drogê

do rozwi¹zania problemu pocz¹tku.

Jeœli bêdzie tu przychodzi³, mo¿e nadal pozostanie drobn¹ cz¹stk¹

jej ¿ycia. Nie jak w ma³¿eñstwie, naturalnie. Ale skoro to niemo¿li-

we, przynajmniej bêdzie j¹ widywa³ i dziêki temu zostanie sob¹, cz³o-

wiekiem, jakim siê sta³, poniewa¿ kocha³ j¹ przez lata.

– Zgoda – rzek³. – Spiszê wszystko i przyniosê.

– Naprawdê uwa¿am, ¿e mo¿emy ci pomóc.

– Owszem – przyzna³ z wiêksz¹ pewnoœci¹, ni¿ naprawdê od-

czuwa³. – Mo¿e.

Ruszy³ do drzwi.

background image

180

– Musisz ju¿ iœæ?

Przytakn¹³.

– Jesteœ pewien, ¿e znajdziesz drogê?

– Chyba ¿e pokoje siê przesunê³y.

– Nie, tylko noc¹…

– W takim razie na pewno nie zab³¹dzê.

Zrobi³ krok w jej stronê i zrezygnowa³.

– Co? – zdziwi³a siê.

– Nic.

– Oj. – Zrobi³a zawiedzion¹ minê. – Myœla³am, ¿e chcesz mnie

poca³owaæ na do widzenia.

Wydê³a wargi jak trzylatka.

Zaœmia³ siê. I poca³owa³ j¹ – jak trzylatek. Potem wyszed³.

Zastanawia³ siê przez dwa dni. ¯egna³ j¹ rankiem, potem próbo-

wa³ czytaæ, ogl¹daæ widy, cokolwiek. Na niczym nie potrafi³ skupiæ

uwagi. Chodzi³ na spacery. Raz nawet wyprawi³ siê na powierzchniê

zobaczyæ niebo – by³a noc i a¿ gêsto od gwiazd. Nic. W jednym z pro-

gramów zobaczy³ krótk¹ scenê z pó³pustynnej planety. Ros³a tam

dziwna roœlina, która usycha³a po osi¹gniêciu dojrza³oœci, pêka³a

u korzenia, a wiatr porywa³ j¹ i niós³ w dal, rozrzucaj¹c nasiona. Przez

chwilê Leyel czu³ niezwyk³¹ wspólnotê z roœlin¹ tocz¹c¹ siê po pu-

styni. Mo¿e sam te¿ tak usch³em i mknê po ja³owej ziemi? Ale nie,

wiedzia³, ¿e to nieprawda; w roœlinie pozosta³o doœæ ¿ycia, by roz-

rzucaæ nasiona. Leyel nie mia³ ju¿ nasion. Te rozrzuci³ ju¿ lata temu.

Trzeciego ranka przyjrza³ siê swemu odbiciu w lustrze i parsk-

n¹³ gorzkim œmiechem.

– Czy tak czuj¹ siê ludzie, zanim pope³ni¹ samobójstwo? – za-

pyta³ na g³os.

Oczywiœcie, ¿e nie. Wiedzia³, ¿e to tylko melodramatyczne ge-

sty. Nie mia³ ochoty umieraæ.

Ale zaraz przysz³o mu do g³owy, ¿e jeœli to poczucie bezu¿y-

tecznoœci bêdzie trwa³o, jeœli nie znajdzie czegoœ, co go zajmie, to

równie dobrze mo¿e umrzeæ. Poniewa¿ ¿yj¹c bêdzie ju¿ tylko ogrze-

wa³ w³asne ubranie.

Usiad³ przed skryptorem i zacz¹³ spisywaæ pytania. Pod ka¿dym

dodawa³ wyjaœnienie, jak bada³ tê kwestiê i dlaczego nie doprowa-

dzi³a go do rozwi¹zania problemu pocz¹tku. Pojawia³y siê wtedy

nowe pytania… Tak, mia³ racjê. Sam proces porz¹dkowania bez-

background image

181

owocnych badañ sprawi³, ¿e odpowiedzi wyda³y siê kusz¹co bliskie.

To niez³e æwiczenie. Nawet jeœli nie znajdzie rozwi¹zania, lista py-

tañ mo¿e pomóc komuœ posiadaj¹cemu sprawniejszy umys³ – lub

wiêcej informacji – za dekady, stulecia czy tysi¹clecia.

Deet wróci³a i po³o¿y³a siê, a Leyel wci¹¿ pisa³. Wiedzia³a, kie-

dy jest zajêty bez reszty, i stara³a siê nie przeszkadzaæ. Zauwa¿y³ j¹

i zrozumia³, ¿e omija go z daleka. A potem wróci³ do skryptora.

Nastêpnego ranka obudzi³a siê i znalaz³a go w ³ó¿ku, w ubra-

niu. W drzwiach sypialni le¿a³a osobista kapsu³a listowa – Leyel za-

koñczy³ spis pytañ. Deet podnios³a go i zabra³a do biblioteki.

– Jego pytania wcale nie s¹ akademickie, Deet.

– Mówi³am, ¿e nie bêd¹.

– Hari mia³ racjê. Chocia¿ wydaje siê dyletantem, przy ca³ym

swoim maj¹tku i lekcewa¿eniu uniwersytetów, jest cz³owiekiem wiel-

kiego rozumu.

– Czy Druga Fundacja skorzysta, jeœli znajdzie rozwi¹zanie swo-

jego problemu?

– Nie wiem, Deet. Hari by³ wró¿bit¹. Mo¿na przyj¹æ, ¿e ludz-

koœæ osi¹gnê³a ju¿ cz³owieczeñstwo, wiêc nie musimy zaczynaæ ca-

³ego procesu od pocz¹tku.

– Tak s¹dzisz?

– A co? Powinniœmy znaleŸæ niezamieszkan¹ planetê, umie-

œciæ na niej grupê noworodków, pozwoliæ im dorastaæ jak zwierzê-

ta, a potem wróciæ za tysi¹c lat i spróbowaæ zmieniæ ich z powro-

tem w ludzi?

– Mam lepszy pomys³. WeŸmy dziesiêæ tysiêcy zamieszkanych

œwiatów pe³nych ludzi ¿yj¹cych jak zwierzêta, zawsze g³odnych,

chêtnych do u¿ycia zêbów i pazurów. Odrzyjmy ich z pozorów cy-

wilizacji i poka¿my, czym s¹ naprawdê. A kiedy ju¿ zobacz¹ siebie

wyraŸnie, wróæmy i nauczmy ich, jak byæ ludŸmi, ale tym razem na-

prawdê, nie tylko przejawiaæ skrawki i przeb³yski cz³owieczeñstwa.

– Dobrze. Tak zróbmy.

– Wiedzia³am, ¿e mnie zrozumiesz.

– Niech tylko twój m¹¿ odkryje, na czym polega ta sztuczka.

Wtedy bêdziemy mia³y ca³y czas wszechœwiata, ¿eby j¹ przygoto-

waæ i wykonaæ.

background image

182

Gdy indeks by³ gotowy, Deet rano przyprowadzi³a Leyela do

biblioteki. Nie zabra³a go do Indeksacji, ale usadowi³a w osobnym

pokoju studyjnym wy³o¿onym ekranami widów. Nie sprawia³y wra-

¿enia okien wychodz¹cych na zewn¹trz, ale pokrywa³y ca³e œciany,

od pod³ogi po sufit, i wydawa³o siê, ¿e stoi na wysokim szczycie

ponad ziemi¹, bez œcian ani nawet porêczy chroni¹cej przed upad-

kiem. Kiedy siê rozejrza³, zaczyna³ odczuwaæ zawroty g³owy. Jedy-

nie drzwi rozbija³y iluzjê. Przez chwilê chcia³ prosiæ o inny pokój,

ale przypomnia³ sobie Indeksacjê i zrozumia³, ¿e bêdzie lepiej pra-

cowa³, jeœli on tak¿e poczuje siê nieco wytr¹cony z równowagi.

Z pocz¹tku indeksy wydawa³y siê oczywiste. Wywo³a³ na ekran

lektora pierwsz¹ stronê swojej listy pytañ i zacz¹³ czytaæ. Lektor œle-

dzi³ ruch Ÿrenic, wiêc kiedy tylko Leyel d³u¿ej przygl¹da³ siê jakie-

muœ s³owu, w przestrzeni obok strony zaczyna³y siê pojawiaæ odnie-

sienia. Spogl¹da³ na jedno z nich; jeœli okaza³o siê nieciekawe albo

oczywiste, przechodzi³ do nastêpnego, a pierwsze odsuwa³o siê do

ty³u, nadal dostêpne, gdyby jednak zmieni³ zdanie i chcia³ do niego

wróciæ.

Jeœli uzna³ odnoœnik za interesuj¹cy, to po dotarciu do ostatniej

linii wyœwietlonego na ekranie fragmentu, rozrasta³ siê do pe³nej stro-

ny i zas³ania³ g³ówny tekst. Potem, jeœli nowy materia³ tak¿e by³ in-

deksowany, wywo³ywa³ nowe odniesienia, prowadz¹c coraz dalej od

oryginalnego dokumentu, a¿ wreszcie Leyel postanawia³ wróciæ i po-

dj¹æ lekturê w miejscu, gdzie j¹ przerwa³.

Jak dot¹d, znalaz³ tylko tyle, ile móg³by siê spodziewaæ po ka¿-

dym indeksie. Dopiero kiedy posuwa³ siê dalej w lekturze w³asnych

pytañ, zaczyna³ sobie uœwiadamiaæ jego dziwactwa. Zwykle odno-

œniki indeksu powi¹zane by³y z kluczowymi s³owami, kiedy wiêc

chcia³o siê chwilê pomyœleæ, bez wywo³ywania masy niechcianych

odwo³añ, nale¿a³o zatrzymaæ wzrok na s³owach-wype³niaczach, pu-

stych frazach typu „gdyby to by³o wszystko, co…” Ka¿dy, kto czê-

sto czyta³ indeksowane teksty, szybko uczy³ siê tej sztuczki i korzy-

sta³ z niej tak czêsto, ¿e stawa³a siê odruchem.

Ale tutaj, kiedy Leyel patrzy³ na tak¹ pust¹ frazê, odnoœniki na-

dal siê pojawia³y. W dodatku nie mia³y wyraŸnego zwi¹zku z tek-

stem, by³y raczej przewrotne, komiczne czy k³ótliwe. Na przyk³ad,

przerwa³ czytanie swojej argumentacji, ¿e archeologiczne poszuki-

wania „prymitywnoœci” nie pomog¹ rozwi¹zaæ kwestii pocz¹tku,

poniewa¿ wszystkie kultury „prymitywne” s¹ jedynie skutkiem upad-

ku kultury lotów kosmicznych. Napisa³ tam zdanie: „Ca³y ten prymi-

background image

183

tywizm jest u¿yteczny jedynie dlatego, ¿e przewiduje, czym mo¿e-

my siê staæ, jeœli nie bêdziemy ostro¿ni i nie zachowamy naszych

kruchych zwi¹zków z cywilizacj¹”. Z przyzwyczajenia zatrzyma³

spojrzenie na pustych s³owach „czym mo¿emy siê staæ, jeœli”. Nikt

nie móg³ zaindeksowaæ takiej frazy.

Ale oni tak. Pojawi³o siê kilka odnoœników. Zamiast wiêc zasta-

nawiaæ siê dalej, zwróci³ uwagê na to, co indekserzy skojarzyli z t¹

absurdaln¹ fraz¹.

Jednym z odniesieñ by³a dziecinna wyliczanka, któr¹ zna³ kie-

dyœ, choæ dawno zd¹¿y³ zapomnieæ:

Ene due du¿o rakiet,

Korb¹ krêc¹, ósme takie,

Raz w góreus, raz w dó³eus

Bêc!

Dlaczego indekser do³¹czy³ coœ takiego? Pierwszy obraz, jaki

pojawi³ siê w pamiêci Leyela, to on i kilkoro dzieci s³u¿by, trzyma-

j¹cy siê za rêce i chodz¹cy w ko³o. Kiedy dochodzili do ostatniej

linijki, wszyscy rzucali siê na ziemiê i œmiali jak zwariowani. Gra,

któr¹ tylko ma³e dzieci mog¹ uznaæ za zabawn¹.

Poniewa¿ przez chwilê wpatrywa³ siê w wierszyk, tekst przesu-

n¹³ siê na g³ówn¹ czêœæ ekranu i pojawi³y siê nowe odnoœniki. Jed-

nym z nich by³ naukowy artyku³ o ewolucji wierszyka. Autor suge-

rowa³, ¿e wyliczanka mog³a powstaæ w okresie pierwszych lotów

kosmicznych na planecie pocz¹tku, kiedy rakiet u¿ywano do uciecz-

ki ze studni grawitacyjnej planety. Czy dlatego po³¹czono ten wier-

szyk z jego tekstem? Poniewa¿ wi¹za³ siê z planet¹ pocz¹tku?

Nie, to zbyt oczywiste. Kolejny artyku³ okaza³ siê bardziej po-

mocny. Autor odrzuca³ ideê pierwszych lotów kosmicznych, ponie-

wa¿ najwczeœniejsze wersje wierszyka w ogóle nie zawiera³y s³owa

„rakiety”. Najstarsza zapisana wersja brzmia³a:

Ene due rike fake

Korba borba ósme take.

Deus deus kosmadeus

Baks!

Jak widaæ, pisa³ autor, by³y to g³ównie nonsensowne s³owa. PóŸ-

niejsze wersje powsta³y, gdy¿ dzieci próbowa³y nadaæ im sens.

background image

184

Leyelowi przysz³o do g³owy, ¿e mo¿e dlatego indekser po³¹czy³

wierszyk ze zdaniem – poniewa¿ kiedyœ by³ nonsensowny, a my pró-

bowaliœmy nadaæ mu sens.

Czy to komentarz do ca³ych poszukiwañ pocz¹tku? Czy indek-

ser uzna³, ¿e s¹ bezu¿yteczne?

Nie – wierszyk po³¹czono z pust¹ fraz¹ „czym mo¿emy siê staæ,

jeœli”. Mo¿e indekser chcia³ powiedzieæ, ¿e istoty ludzkie s¹ jak ta

wyliczanka, ¿e nasze ¿ycie nie ma sensu, tylko my upieramy siê go

szukaæ. Czy Deet nie mówi³a czegoœ podobnego, gdy kiedyœ dysku-

towali o roli opowieœci w formowaniu spo³ecznoœci? Wszechœwiat

opiera siê przyczynowoœci, powiedzia³a, ale ludzka inteligencja jej

po¿¹da. Dlatego opowiadamy historie: ¿eby narzuciæ zwi¹zki przy-

czynowe nie powi¹zanym wydarzeniom wokó³ nas.

To dotyczy równie¿ nas, prawda? Nasze ¿ycie jest nonsensem, ale

narzucamy na nie opowieœci, uk³adamy nasze wspomnienia w ³añcu-

chy przyczynowo-skutkowe, zmuszaj¹c je do zdradzania znaczeñ, na-

wet jeœli ich nie maj¹. Potem bierzemy sumê naszych opowieœci i na-

zywamy „sob¹”. Ten wierszyk demonstruje ca³y proces – od losowoœci

do znaczenia. Potem wierzymy, ¿e te znaczenia s¹ „prawdziwe”.

Ale wszystkie nasze dzieci w jakiœ sposób zgodzi³y siê na now¹

wersjê wyliczanki. Oko³o roku 2000 IG istnia³a ju¿ tylko ostatnia,

aktualna wersja, która nie zmieni³a siê do dzisiaj. Jak to mo¿liwe, ¿e

dzieci ze wszystkich planet uzgodni³y tê wersjê? Jak rozprzestrzeni-

³a siê zmiana? Czy mo¿e dziesiêæ tysiêcy dzieci na dziesiêciu tysi¹-

cach planet wymyœli³o te same poprawki?

Musia³y byæ podawane z ust do ust. Jakiœ dzieciak dokona³ gdzieœ

kilku zmian i jego wersja siê rozpowszechni³a. Po kilku latach u¿y-

wa³y jej wszystkie dzieci z s¹siedztwa, potem wszystkie w ca³ym

mieœcie, na ca³ej planecie. Dzia³o siê to szybko, poniewa¿ dzieciêca

generacja ¿yje tylko kilka lat. Siedmiolatki mog³y uwa¿aæ now¹ wersjê

za ¿art, ale powtarza³y j¹ tak czêsto, ¿e piêciolatki uzna³y j¹ za praw-

dziw¹. A po kilku latach wœród dzieci nie pozosta³ ju¿ nikt, kto by

pamiêta³ oryginalny wierszyk.

Tysi¹c lat to doœæ, ¿eby rozpowszechni³a siê nowa wersja. Albo

¿eby dosz³o do kolizji piêciu czy dziesiêciu nowych wersji, które

zla³y siê i powróci³y – zmienione – na planety, które ju¿ raz lub dwa

razy zmienia³y s³owa.

Myœl¹c o tych s³owach, Leyel przywo³a³ w wyobraŸni obraz sie-

ci dzieci, powi¹zanych ze sob¹ niæmi wierszyka, rozci¹gaj¹cej siê

z planety na planetê przez ca³e Imperium, a potem wstecz przez czas,

background image

185

od jednej generacji do poprzedniej – trójwymiarowy splot, wi¹¿¹cy

wszystkie dzieci od samego pocz¹tku.

Ale kiedy dorós³, wyrywa³ siê z sieci wierszyka. Ju¿ nie s³ysza³

s³ów „Ene due du¿o rakiet” i nie chwyta³ za rêce dzieci stoj¹cych

obok. Nie by³ ju¿ elementem pieœni.

Ale jego dzieci tak. A potem wnuki. Wszystkie chwyta³y siê za

rêce, zmienia³y siê z krêgu do krêgu – nieskoñczony ludzki ³añcuch

siêgaj¹cy do dawno zapomnianego rytua³u na jednej z planet ludz-

koœci – mo¿e, mo¿e na samej planecie pocz¹tku.

Wizja by³a tak wyraŸna, tak poch³aniaj¹ca, ¿e kiedy w koñcu

znów zauwa¿y³ ekran lektora, odebra³ to jak nag³e przebudzenie.

Musia³ siê wyprostowaæ i oddychaæ p³ytko, dopóki siê nie uspokoi³,

dopóki serce nie zaczê³o biæ wolniej.

Znalaz³ fragment rozwi¹zania, chocia¿ jeszcze go nie rozumia³.

Splot ³¹cz¹cy wszystkie dzieci jest elementem tego, co czyni nas ludŸ-

mi, chocia¿ Leyel wci¹¿ nie wiedzia³, dlaczego. Niezwyk³e, prze-

wrotne indeksowanie frazy bez znaczenia sk³oni³o go do nowego

spojrzenia na problem. To nie znaczy, ¿e uniwersalna kultura dzieci

jest nowym pomys³em. Po prostu dot¹d nie przypuszcza³ nawet, ¿e

mo¿e mieæ coœ wspólnego z kwesti¹ pocz¹tku.

Co mia³ na myœli indekser, kiedy do³¹cza³ tê wyliczankê? Czy

tak¿e dostrzeg³ wizjê?

Mo¿e, ale raczej nie. Zapewne fraza o stawaniu siê wywo³a³a

u indeksera skojarzenie z wysi³kiem – jak przy krêceniu korb¹. A mo-

¿e tylko ogólna myœl o ludzkoœci siêgaj¹cej gwiazd przypomnia³a,

¿e wierszyk mówi³ o rakietach wznosz¹cych siê z planety pocz¹tku,

a potem opadaj¹cej na nowe œwiaty. Kto mo¿e wiedzieæ, co wier-

szyk oznacza³ dla indeksera? Kto zgadnie, dlaczego zosta³ po³¹czo-

ny z tym w³aœnie zdaniem?

Leyel poj¹³ nagle, ¿e wyobra¿a sobie Deet dokonuj¹c¹ tego kon-

kretnego skojarzenia. Nie mia³ powodów, by wierzyæ, ¿e to jej dzie-

³o, ale dla niego by³a uosobieniem wszystkich indekserów. Przy³¹-

czy³a siê do nich, sta³a siê jedn¹ z nich, kiedy wiêc przeprowadzano

indeksacjê, by³a jej czêœci¹. To w³aœnie oznacza przynale¿noœæ do

spo³ecznoœci – ca³a praca jest w pewnym stopniu twoja. Deet by³a

czêœci¹ wszystkiego, co zrobili indekserzy, a zatem Deet to zrobi³a.

I znowu wyobrazi³ sobie sieæ, ale tym razem by³a to sieæ topolo-

gicznie niemo¿liwa, skrêcona w sobie tak, ¿e choæby trzyma³ w d³o-

ni dowoln¹ cz¹stkê brzegu, trzyma³ ca³y brzeg i œrodek tak¿e. By³a

jednoœci¹, a ka¿dy fragment zawiera³ w sobie ca³oœæ.

background image

186

Ale jeœli wizja jest prawdziwa, to kiedy Deet przy³¹czy³a siê do

spo³ecznoœci bibliotekarzy, Leyel przy³¹czy³ siê tak¿e, poniewa¿ za-

wiera³a go w sobie. Przychodz¹c tutaj, wcale go nie opuszcza³a.

Wplot³a go w now¹ sieæ, wiêc zamiast coœ traciæ, jedynie zyskiwa³.

By³ tego czêœci¹, poniewa¿ ona by³a, wiêc gdyby j¹ straci³, to tylko

dlatego, ¿e j¹ odepchn¹³.

Zas³oni³ d³oñmi oczy. W jaki sposób niezborne myœli o proble-

mie pocz¹tku doprowadzi³y go do rozwa¿añ o w³asnym ma³¿eñstwie?

Ju¿ wierzy³, ¿e zbli¿a siê do pe³ni zrozumienia, kiedy nagle powróci³

do w³asnych k³opotów.

Usun¹³ wszystkie odniesienia do „Ene due du¿o rakiet” i „Ene

due rike fake” czy jak to brzmia³o, po czym wróci³ do oryginalnego

dokumentu, próbuj¹c skupiæ myœli na zasadniczym temacie.

Przegrywa³ jednak tê bitwê. Nie potrafi³ siê oprzeæ kusz¹cemu wy-

zwaniu indeksu. Powinien czytaæ o u¿ywaniu narzêdzi i techniki, o tym

¿e nie mo¿e to byæ linia graniczna miêdzy cz³owiekiem a zwierzêciem,

poniewa¿ istniej¹ zwierzêta, które wytwarzaj¹ narzêdzia i ucz¹ inne, jak

z nich korzystaæ.

I nagle indeks podsuwa³ mu opowieœæ grozy o cz³owieku, który

zapragn¹³ byæ najwiêkszym geniuszem wszystkich czasów i s¹dzi³,

¿e jedynie godziny tracone na sen nie pozwalaj¹ mu osi¹gn¹æ po¿¹-

danej wielkoœci. Wynalaz³ wiêc maszynê, która spa³a za niego. Dzia-

³a³a doskonale, dopóki nie uœwiadomi³ sobie, ¿e maszyna ma rów-

nie¿ wszystkie jego sny. Za¿¹da³, ¿eby mu je opowiedzia³a.

Maszyna zaczê³a przekazywaæ najwspanialsze, najbardziej b³y-

skotliwe idee, jakie móg³ sobie wyobraziæ – o wiele m¹drzejsze, ni¿

cz³owiek ów wymyœla³ na jawie. Wzi¹³ wiêc m³otek i rozbi³ maszy-

nê, by odzyskaæ swoje sny. Ale chocia¿ znowu móg³ sypiaæ, nie zdo-

³a³ osi¹gn¹æ tej jasnoœci myœli, jak¹ posiada³a maszyna.

Oczywiœcie, nie móg³ opublikowaæ tego, co pisa³a maszyna – to

nie do pomyœlenia, by produkt maszyny przedstawiaæ jako dzie³o

cz³owieka. Kiedy umar³ w rozpaczy, inni znaleŸli maszynowe wy-

druki i uznali, ¿e ów cz³owiek napisa³ to wszystko i ukry³. Opubliko-

wali teksty i wszyscy uznali go za najwiêkszego geniusza w historii

ludzkoœci.

Opowieœæ tê powszechnie uznawano za obscenicznie przera¿a-

j¹c¹, poniewa¿ wystêpowa³a w niej maszyna kradn¹ca czêœæ umys³u

cz³owieka i wykorzystuj¹ca j¹, by go zniszczyæ. Typowy motyw. Ale

dlaczego indekser odwo³a³ siê do niej w dyskusji o wytwarzaniu na-

rzêdzi?

background image

187

Leyel zastanowi³ siê i uzna³, ¿e opowieœæ sama w sobie jest ro-

dzajem narzêdzia. Tak samo jak maszyna, zbudowana przez cz³o-

wieka, o którym mówi. Opowiadaj¹cy przekaza³ w tej historii swoje

sny, a kiedy ludzie s³uchali jej lub czytali, te sny, a raczej koszmary,

pozostawa³y im w pamiêci. Pozostawa³y ostre i wyraŸne, straszne

i rzeczywiste. Gdyby stara³ siê przekazaæ im te same prawdy bezpo-

œrednio, nie w formie opowieœci, uznaliby, ¿e jego idee s¹ g³upie i nie-

istotne.

Leyel przypomnia³ sobie s³owa Deet, jak to ludzie absorbuj¹

opowieœci w³asnej spo³ecznoœci, przerabiaj¹ je na swoj¹ mod³ê i wy-

korzystuj¹ dla tworzenia w³asnej duchowej autobiografii. Pamiêta-

j¹, jak robili to, co bohaterowie opowieœci, i nadal odgrywaj¹ w ¿y-

ciu postacie bohaterów, a jeœli im siê nie udaje, przynajmniej oceniaj¹

siê wed³ug norm ustalonych przez bohaterów. Opowieœci staj¹ siê

ludzkim sumieniem albo zwierciad³em.

I znowu, jak ju¿ wiele razy, przerwa³ te rozmyœlania z d³oñmi

przyciœniêtymi do oczu, próbuj¹c wypchn¹æ – lub opanowaæ – wizje

sieci i zwierciade³, œwiatów i atomów, a kiedy wreszcie otworzy³ oczy,

zobaczy³ siedz¹ce przed nim Deet i Zay.

Nie – pochylaj¹ce siê nad nim. Le¿a³ na niskim ³ó¿ku, a one

klêcza³y obok.

– Jestem chory? – zapyta³.

– Mam nadziejê, ¿e nie – odpar³a Deet. – Znalaz³yœmy ciê na

pod³odze. Jesteœ wyczerpany, Leyelu. Mówi³am ci: musisz coœ jeœæ,

musisz normalnie sypiaæ. Nie jesteœ ju¿ m³ody i nie mo¿esz tak du¿o

pracowaæ.

– Dopiero zacz¹³em.

Zay rozeœmia³a siê.

– Pos³uchaj go tylko, Deet. Mówi³am, ¿e go to wci¹gnê³o i nie

wie nawet, jaki dziœ dzieñ.

– Siedzisz tu od trzech tygodni, Leyelu. Przez ostatni tydzieñ

nie wraca³eœ nawet do domu. Przynosi³am ci jedzenie, ale nie chcia-

³eœ jeœæ. Ludzie mówili do ciebie, a ty zapomina³eœ o ich obecnoœci.

Odp³ywa³eœ w coœ w rodzaju… transu. Leyelu, ¿a³ujê, ¿e ciê tu przy-

prowadzi³am. ¯a³ujê, ¿e zaproponowa³am ci indeksacjê…

– Nie! – krzykn¹³. Usiad³ z wysi³kiem.

Z pocz¹tku Deet próbowa³a u³o¿yæ go z powrotem, powtarza-

j¹c, ¿e musi wypocz¹æ. To Zay pomog³a mu usi¹œæ.

– Pozwól mu mówiæ – powiedzia³a. – To, ¿e jesteœ jego ¿on¹,

nie oznacza jeszcze, ¿e mo¿esz go uciszyæ.

background image

188

– Indeks jest naprawdê cudowny – oœwiadczy³ Leyel. – Jak

tunel, który otworzy³ siê w g³¹b mojego w³asnego umys³u. Ci¹gle

widzê œwiat³o tu¿ poza zasiêgiem, a potem budzê siê i znowu je-

stem na wierzcho³ku sam, jeœli nie liczyæ stronic w lektorze. Ci¹gle

je tracê…

– Nie, Leyelu, to my ciê tracimy. Indeks ciê zatruwa, odbiera ci

duszê…

– Nie ¿artuj, Deet. To ty mi go zaproponowa³aœ i mia³aœ racjê.

Indeks ci¹gle mnie zaskakuje, zmusza do myœlenia na nowe sposo-

by. Ju¿ znalaz³em niektóre odpowiedzi.

– Odpowiedzi? – spyta³a Zay.

– Nie wiem, czy potrafiê to wyt³umaczyæ. Co czyni nas ludŸmi.

To ma zwi¹zek ze spo³ecznoœciami, opowieœciami i narzêdziami, i…

ma zwi¹zek z tob¹ i ze mn¹, Deet.

– Mam nadziejê, ¿e jesteœmy ludŸmi – odpar³a. Przekomarza³a

siê, ale te¿ zachêca³a, by mówi³ dalej.

– Przez wiele lat ¿yliœmy razem i stworzyliœmy spo³ecznoœæ…

Najpierw z dzieæmi, dopóki nie odesz³y, a potem my sami. Ale jeste-

œmy jak zwierzêta.

– Tylko czasami.

– To znaczy jak zwierzêta stadne, jak szczepy ma³p naczelnych

czy dowolna inna spo³ecznoœæ, spajana jedynie rytua³ami i wzorca-

mi chwili bie¿¹cej. Mamy swoje przyzwyczajenia, swoje obyczaje.

Swój prywatny jêzyk s³ów i gestów, swoje tañce, wszystko to, co

mo¿e posiadaæ stado gêsi albo rój pszczó³.

– Bardzo prymitywne.

– Tak. Ale to prawda, rozumiesz? To spo³ecznoœæ, która ginie

z ka¿dym pokoleniem. Kiedy umrzemy, Deet, wszystko to zniknie.

Inni ludzie bêd¹ zawieraæ ma³¿eñstwa, ale nikt z nich nie zapamiêta

naszych tañców, pieœni, jêzyka i…

– Nasze dzieci bêd¹ je zna³y.

– Nie. O to mi w³aœnie chodzi. Zna³y nas, myœl¹ nawet, ¿e wci¹¿

nas znaj¹, ale nigdy nie nale¿a³y do spo³ecznoœci naszego ma³¿eñ-

stwa. Nikt nie nale¿a³. Nikt nie móg³ nale¿eæ. Dlatego w³aœnie, kiedy

pomyœla³em, ¿e opuszczasz mnie dla tej…

– Kiedy pomyœla³eœ, ¿e ciê…

– Cicho, Deet – przerwa³a jej Zay. – Niech sobie gada.

– Kiedy pomyœla³em, ¿e mnie opuszczasz, czu³em siê jak uma-

r³y, jakbym straci³ wszystko… Bo jeœli przesta³aœ byæ czêœci¹ nasze-

go ma³¿eñstwa, nie pozosta³o ju¿ nic. Rozumiesz?

background image

189

– Nie rozumiem, jaki to ma zwi¹zek z pocz¹tkiem cz³owieka,

Leyelu. Wiem tylko, ¿e nigdy bym ciê nie opuœci³a i nie mogê uwie-

rzyæ, ¿e przysz³o ci do g³owy…

– Nie przeszkadzaj mu, Deet.

– To dzieci. Wszystkie dzieci. Bawi¹ siê w „Ene due du¿o ra-

kiet”, potem dorastaj¹ i przestaj¹ siê bawiæ, wiêc konkretna spo³ecz-

noœæ tych piêciorga czy szeœciorga dzieci ju¿ nie istnieje, ale inne

dzieci wci¹¿ wykonuj¹ ten taniec. Recytuj¹ ten wierszyk. Od dzie-

siêciu tysiêcy lat!

– To czyni nas ludŸmi? Dziecinne wyliczanki?

– S¹ czêœci¹ tej samej spo³ecznoœci! Istniej¹ po³¹czenia miêdzy

nimi poprzez pustkê miêdzygwiezdnej przestrzeni; one wci¹¿ pozo-

staj¹ jakoœ tymi samymi dzieæmi. Dziesiêæ tysiêcy lat, dziesiêæ tysiê-

cy planet, kwintyliony dzieci, a wszystkie znaj¹ ten wierszyk, wszyst-

kie wykonuj¹ taniec. Opowieœæ i rytua³… one nie gin¹ ze szczepem,

nie zatrzymuj¹ siê na granicy. Dzieci, które nigdy nie spotka³y siê

twarz¹ w twarz, które ¿yj¹ tak daleko od siebie, ¿e œwiat³o jednej

gwiazdy wci¹¿ jeszcze nie dotar³o do drugiej, nale¿¹ do tej samej

spo³ecznoœci. Jesteœmy ludŸmi, poniewa¿ pokonaliœmy przestrzeñ

i czas. Pokonaliœmy barierê wiecznej ignorancji pomiêdzy jednym

cz³owiekiem a drugim. ZnaleŸliœmy sposób przelania moich wspo-

mnieñ do twojego umys³u, a twoich do mojego.

– Przecie¿ odrzuci³eœ ju¿ te idee, Leyelu. Jêzyk, spo³ecznoœæ i…

– Nie! Nie tylko jêzyk, nie tylko stada szympansów popiskuj¹-

cych do siebie. Historie, definiuj¹ce spo³ecznoœæ epickie opowieœci,

mity ucz¹ce nas, jak funkcjonuje œwiat… Wykorzystujemy je, by

tworzyæ siebie nawzajem. Staliœmy siê innym gatunkiem, staliœmy

siê ludŸmi, bo znaleŸliœmy sposób wyd³u¿enia ci¹¿y poza macicê,

sposób obdarowania ka¿dego dziecka dziesi¹tkami tysiêcy rodziców,

którzy nigdy siê nie spotkali.

Leyel zamilk³, pochwycony w pu³apkê niemo¿noœci znalezienia

odpowiednich s³ów. Nie potrafi³ przekazaæ tego, co widzia³ w my-

œlach. Jeœli do tej pory nie zrozumia³y, nigdy tego nie pojm¹.

– Tak – stwierdzi³a Zay. – Myœlê, ¿e indeksacja twojego tekstu

by³a dobrym pomys³em.

Leyel westchn¹³ i po³o¿y³ siê na wznak.

– Nie warto by³o próbowaæ.

– Wrêcz przeciwnie. Uda³o ci siê.

Deet pokrêci³a g³ow¹. Leyel wiedzia³, dlaczego – próbowa³a daæ

Zay znak, ¿e nie powinna uspokajaæ Leyela pochwa³ami.

background image

190

– Nie uciszaj mnie, Deet. Wiem, co mówiê. Mo¿e nie znam Leyela

tak dobrze, jak ty, ale umiem rozpoznaæ prawdê, kiedy j¹ us³yszê.

W pewnym sensie, przypuszczam, Hari rozpoznawa³ j¹ instynktow-

nie. Dlatego upiera³ siê przy tych dziecinnych holonagraniach, zmu-

szaj¹c nieszczêsnych mieszkañców Terminusa, ¿eby co kilka lat zno-

sili jego przemowy. W ten sposób nadal ich tworzy, pozostaje ¿ywy

wœród nich. Dziêki temu maj¹ wra¿enie, ¿e ich ¿ycie ma jakiœ cel

poza nimi samymi. Historia mityczna i epicka równoczeœnie… Wszy-

scy oni nosz¹ w sobie cz¹stkê Hariego Seldona, tak jak dzieci a¿ do

grobu nosz¹ w sobie cz¹stkê rodziców.

Z pocz¹tku Leyel zrozumia³ tylko, ¿e Hari Seldon pochwali³by

jego przemyœlenia o pocz¹tku cz³owieka. Potem uœwiadomi³ sobie,

¿e w s³owach Zay by³o coœ wiêcej ni¿ tylko pochwa³a.

– Zna³aœ Hariego Seldona?

– Trochê – potwierdzi³a Zay.

– Albo mu powiesz, albo nic nie mów – wtr¹ci³a Deet. – Nie

mo¿esz doprowadziæ go tak daleko i zostawiæ.

– Zna³am Hariego tak, jak ty znasz Deet – powiedzia³a Zay.

– Nie – zaprotestowa³ Leyel. – Wspomnia³by o tobie.

– Doprawdy? Nigdy nie mówi³ o swoich studentach.

– Mia³ tysi¹ce studentów.

– Wiem, Leyelu. Widzia³am, jak wype³niaj¹ sale wyk³adowe i s³u-

chaj¹ drobnych odprysków psychohistorii, których naucza³. Ale po-

tem odchodzi³ do biblioteki, do pokoju, gdzie bezpieczni nigdy nie

zagl¹daj¹, gdzie móg³ mówiæ to, czego bezpieczni nigdy nie us³y-

szeli. Tam naucza³ swoich prawdziwych studentów. To jedyne miej-

sce, gdzie nauka psychohistorii wci¹¿ ¿yje, gdzie pomys³y Deet na

temat formowania spo³ecznoœci znajduj¹ zastosowanie, gdzie twoja

wizja pocz¹tku cz³owieczeñstwa bêdzie kszta³towa³a nasze oblicze-

nia przez najbli¿szy tysi¹c lat.

Leyel s³ucha³ w oszo³omieniu.

– W Bibliotece Imperialnej? Hari mia³ swoj¹ uczelniê w bibliotece?

– A gdzie indziej? W koñcu musia³ nas zostawiæ, kiedy nadszed³

czas, by publicznie og³osiæ przepowiednie upadku Imperium. Wte-

dy bezpieczni zaczêli obserwowaæ go na powa¿nie, a ¿e nie chcia³

pozwoliæ, by nas wykryli, nigdy ju¿ tu nie powróci³. To najstrasz-

niejsze, co nam siê przydarzy³o. Jakby umar³ dla nas, d³ugie lata

przed œmierci¹ cia³a. By³ czêœci¹ nas, Leyelu, tak jak ty i Deet jeste-

œcie cz¹stkami siebie nawzajem. Ona wie. Przy³¹czy³a siê do nas

przed jego odejœciem.

background image

191

To go zabola³o. Tak wielka tajemnica, a on nie zosta³ dopusz-

czony.

– Dlaczego Deet, a nie ja?

– Nie rozumiesz, Leyelu? Najwa¿niejsze by³o przetrwanie na-

szej ma³ej spo³ecznoœci. Dopóki by³eœ Leyelem Forsk¹, w³adc¹ jed-

nej z najwiêkszych fortun Imperium, nie mog³eœ do nas nale¿eæ. Spro-

wokowa³byœ zbyt wiele komentarzy, œci¹gn¹³byœ na nas uwagê. Deet

mog³a przyjœæ, poniewa¿ przewodnicz¹cy Chen nie dba³ o to, co robi.

Nigdy powa¿nie nie traktowa³ ma³¿onek. To jeden z dowodów, ¿e

jest g³upcem.

– Ale Hari zawsze planowa³, ¿e zostaniesz jednym z nas – wtr¹-

ci³a Deet. – Najbardziej siê obawia³, ¿e rozgniewasz siê i si³¹ do³¹-

czysz do Pierwszej Fundacji. Twoj¹ rolê widzia³ w naszej. W Dru-

giej Fundacji.

Leyel przypomnia³ sobie swoj¹ ostatni¹ rozmowê z Harim. Nie

pamiêta³: czy Hari kiedykolwiek go ok³ama³? Powiedzia³, ¿e Deet

nie mo¿e lecieæ na Terminusa, ale teraz s³owa te nabra³y ca³kiem

innego znaczenia. Chytry lis! Ani razu nie sk³ama³, ale te¿ nie po-

wiedzia³ prawdy.

– Nie by³o to ³atwe – podjê³a Zay. – Musieliœmy zachêciæ ciê do

sprowokowania Chena. Nie za bardzo, ¿eby nie kaza³ ciê uwiêziæ albo

zabiæ, ale dostatecznie, ¿eby odebra³ ci maj¹tek i zapomnia³ o tobie.

– Wy to sprawiliœcie?

– Nie, nie, Leyelu. To i tak by siê sta³o, poniewa¿ jesteœ, kim

jesteœ, a Chen te¿ jest tym, kim jest. Istnia³y jednak ró¿ne mo¿liwo-

œci, pomiêdzy zamêczeniem na œmieræ ciebie i Deet z jednej strony

a z drugiej tob¹ spiskuj¹cym z Romem, by zabiæ Chena i przej¹æ

w³adzê w Imperium. Ka¿de z tych ekstremów uniemo¿liwi³oby ci

uczestnictwo w Drugiej Fundacji. Hari by³ przekonany, podobnie jak

Deet i ja, ¿e twoje miejsce jest miêdzy nami. Nie wœród umar³ych.

Nie w polityce. Tutaj.

To oburzaj¹ce, ¿e ktoœ podejmowa³ za niego takie decyzje, na-

wet go nie uprzedzaj¹c. Jak Deet mog³a tak d³ugo trzymaæ to w ta-

jemnicy? A jednak wyraŸnie mieli racjê. Gdyby Hari powiedzia³ mu

o tej Drugiej Fundacji, Leyel by³by chêtny – by³by dumny, mog¹c

siê do niej przy³¹czyæ. Ale nie móg³ siê dowiedzieæ, nie móg³ tu

trafiæ, dopóki Chen nie przesta³ uwa¿aæ go za zagro¿enie.

– Dlaczego s¹dzisz, ¿e Chen kiedyœ o mnie zapomni?

– Ju¿ o tobie zapomnia³, na pewno. Szczerze mówi¹c, wydaje

mi siê, ¿e dzisiaj zapomni o wszystkim, co wiedzia³.

background image

192

– Nie rozumiem.

– Jak myœlisz, dlaczego rozmawiamy tak otwarcie akurat dzi-

siaj, kiedy tak d³ugo zachowywaliœmy milczenie? Przecie¿ nie jeste-

œmy w Indeksacji.

Leyel poczu³ zimny dreszcz strachu.

– Mog¹ nas us³yszeæ?

– Gdyby s³uchali. Jednak w tej chwili bezpieczni s¹ zbyt zajêci

udzielaniem Romowi Divartowi pomocy w zyskaniu pe³nej w³adzy

nad Komisj¹ Bezpieczeñstwa Publicznego. A jeœli nawet Chen nie

trafi³ ju¿ do komory radiacyjnej, wkrótce to nast¹pi.

Leyel nie móg³ siê pohamowaæ – wieœci by³y nazbyt wspania³e.

Zeskoczy³ z ³ó¿ka i niemal skaka³ z radoœci.

– Rom to zrobi³! Po tylu latach zrzuci³ tego starego paj¹ka!

– To wa¿niejsze ni¿ tylko sprawiedliwoœæ i zemsta – oœwiadczy-

³a Zay. – Jesteœmy przekonani, ¿e znaczna liczba gubernatorów, pre-

fektów i dowódców wojskowych nie uzna nowego przywództwa

Komisji Bezpieczeñstwa Publicznego. Resztê ¿ycia zajmie Romowi

Divartowi walka z buntownikami. Aby skupiæ swoje si³y blisko Tran-

tora, w obronie przed najgroŸniejszymi przeciwnikami i pretenden-

tami, przyzna bezprecedensowe swobody i autonomiê wielu, bardzo

wielu œwiatom peryferyjnym. Praktycznie rzecz bior¹c, œwiaty ze-

wnêtrzne przestan¹ byæ czêœci¹ Imperium. W³adza imperialna zosta-

wi je w spokoju, a ich podatki nie bêd¹ sp³ywaæ na Trantor. Impe-

rium nie jest ju¿ Galaktyczne. Dzisiejsza œmieræ przewodnicz¹cego

Chena oznacza pocz¹tek koñca Imperium, chocia¿ nikt prócz nas nie

dostrze¿e tego przez najbli¿sze dekady czy nawet stulecia.

– Tak niedawno zmar³ Hari, a jego przepowiednie ju¿ zaczynaj¹

siê sprawdzaæ.

– To nie by³ zwyk³y przypadek – wyjaœni³a Zay. – Jeden z na-

szych agentów zdo³a³ wp³yn¹æ na Chena, ¿eby z misj¹ odebrania ci

maj¹tku wys³a³ osobiœcie Roma Divarta. To przepe³ni³o czarê i sk³o-

ni³o Roma do puczu. Chen upad³by albo umar³ i tak, niezale¿nie od

naszych dzia³añ, w ci¹gu najbli¿szego pó³tora roku. Ale przyznajê,

¿e z pewn¹ satysfakcj¹ wykorzystaliœmy œmieræ Hariego jako zapal-

nik, który obali³ go trochê wczeœniej i w okolicznoœciach, które do-

prowadzi³y ciê do biblioteki.

– To by³a tak¿e próba – doda³a Deet. – Szukamy sposobów wp³y-

wania na pojedyncze osoby tak, ¿eby o tym nie wiedzia³y. Takie dzia-

³ania s¹ wci¹¿ bardzo prymitywne i niesystematyczne, chocia¿ w tym

przypadku wp³ywaliœmy na Chena skutecznie. Nie mieliœmy wyj-

background image

193

œcia. Stawk¹ by³o twoje ¿ycie, a tak¿e szansa, ¿e siê do nas przy³¹-

czysz.

– Czujê siê jak marionetka – mrukn¹³ Leyel.

– Chen by³ marionetk¹ – odpar³a Zay. – Ty by³eœ nagrod¹.

– To przecie¿ bzdura – stwierdzi³a Deet. – Hari ciê kocha³. Ja ciê

kocham. Jesteœ wielkim cz³owiekiem. Druga Fundacja musia³a ciê po-

zyskaæ. Wszystko, co mówi³eœ, czego broni³eœ przez ca³e ¿ycie, dowo-

dzi³o jasno, ¿e pragniesz uczestniczyæ w naszej pracy. Mam racjê?

– Tak – przyzna³ Leyel. I rozeœmia³ siê. – Ten indeks…

– Co w tym œmiesznego? – zdziwi³a siê Zay, trochê ura¿ona. –

Ciê¿ko nad nim pracowaliœmy.

– I by³ cudowny, niezwyk³y, hipnotyczny. Potrafiliœcie zebraæ

tych wszystkich ludzi i po³¹czyæ ich, jakby byli jednym umys³em,

intuicyjnie o wiele m¹drzejszym ni¿ ktokolwiek inny w pojedynkê.

Najœciœlej zunifikowana, najpotê¿niejsza ludzka spo³ecznoœæ w ca-

³ej historii. Jeœli nasza zdolnoœæ opowiadania czyni nas ludŸmi, to

mo¿e umiejêtnoœæ indeksowania czyni nas czymœ wiêcej.

Deet poklepa³a d³oñ Zay.

– Nie zwracaj na niego uwagi. Przejawia szaleñczy entuzjazm

neofity.

Zay unios³a brew.

– Wci¹¿ czekam, a¿ wyjaœni, dlaczego ten indeks go rozœmieszy³.

– Bo przez ca³y czas myœla³em: jak bibliotekarze mogli tego

dokonaæ? Zwykli bibliotekarze! A teraz dowiadujê siê, ¿e ci biblio-

tekarze to wybrani studenci Hariego Seldona. Moje pytania indekso-

wali psychohistorycy!

– Nie wy³¹cznie. Wiêkszoœæ z nas jest rzeczywiœcie biblioteka-

rzami. Albo mechanikami, stra¿nikami czy czymkolwiek jeszcze.

Psychologowie i psychohistorycy to niewielka stru¿ka w strumieniu

biblioteki. Z pocz¹tku uznawano ich za obcych. Badaczy. U¿ytkow-

ników biblioteki, nie jej pracowników. Tym w³aœnie zajmowa³a siê

Deet przez ostatnie lata: próbowa³a zwi¹zaæ nas razem w jedn¹ spo-

³ecznoœæ. Ona tak¿e przyby³a tu jako badacz, pamiêtasz? A teraz

sprawi³a, ¿e lojalnoœæ tych ludzi wobec biblioteki jest silniejsza od

innych zwi¹zków. Ca³oœæ dzia³a znakomicie. Przekonasz siê, Ley-

elu. Deet to czarodziejka.

– Wszyscy tworzymy razem – powiedzia³a Deet. – Pomocne jest

to, ¿e te kilkaset osób, które chcê po³¹czyæ w jednoœæ, tak dobrze

zna i rozumie ludzki umys³. Wiedz¹, co robiê, i u³atwiaj¹ mi to. Nie

odnios³am jeszcze pe³nego sukcesu. W najbli¿szych latach musimy

13 – Chaos

background image

194

powo³aæ grupê psychologów, nauczaj¹c¹ i wprowadzaj¹c¹ dzieci

bibliotekarzy, mechaników czy personelu medycznego, ¿eby psycho-

logowie nie stali siê kast¹ rz¹dz¹c¹. A potem mieszane ma³¿eñstwa

miêdzy grupami… Mo¿e za sto lat powstanie prawdziwie spójna

spo³ecznoœæ. Budujemy tu demokratyczne miasto-pañstwo, nie wy-

dzia³ uniwersytecki ani klub towarzyski.

Leyel myœla³ o czymœ innym. To nie do zniesienia, ¿e setki ludzi

zna³y pracê Hariego, ale on nie.

– Musisz mnie nauczyæ – za¿¹da³. – Wszystkiego, czego na-

uczy³ ciê Hari, wszystkiego, co przede mn¹ ukry³…

– Z czasem oczywiœcie, Leyelu – zgodzi³a siê Zay. – Ale w tej

chwili ciekawsze jest to, czego ty mo¿esz nas nauczyæ. Jestem pew-

na, ¿e ju¿ w tej chwili kr¹¿y po bibliotece zapis twoich s³ów po prze-

budzeniu.

– By³y nagrywane?

– Nie mieliœmy pewnoœci, czy lada moment nie wpadniesz w ka-

tatoniê. Nie masz pojêcia, jak siê o ciebie martwi³yœmy. Oczywiœcie,

¿e nagraliœmy wszystko. To mog³y byæ twoje ostatnie s³owa.

– Nie bêd¹. Wcale nie czujê siê zmêczony.

– W takim razie nie jesteœ tak inteligentny, jak mi siê wydawa³o.

Masz niebezpiecznie os³abiony organizm. Straszliwie siebie trakto-

wa³eœ. Nie jesteœ ju¿ m³ody i nalegam, ¿ebyœ przez kilka dni nie zbli-

¿a³ siê do lektora.

– A co, jesteœ moim lekarzem?

– Leyelu… – Deet dotknê³a jego ramienia, jak zawsze, kiedy

chcia³a go uspokoiæ. – Badali ciê ju¿ lekarze. I musisz zdaæ sobie

sprawê: Zay jest Pierwszym Mówc¹.

– To znaczy dowódc¹?

– To nie Imperium – odpar³a Zay. – A ja nie jestem Chenem.

Byæ Pierwszym Mówc¹ oznacza, ¿e pierwsza zabieram g³os, kiedy

spotykamy siê razem. A potem, na koñcu, podsumowujê, co zosta³o

powiedziane, i og³aszam decyzjê grupy.

– To prawda – zapewni³a Deet. – Wszyscy uwa¿aj¹, ¿e powinie-

neœ odpocz¹æ.

– Wszyscy o mnie wiedz¹?

– Naturalnie. Po œmierci Hariego jesteœ najbardziej oryginalnym

myœlicielem, jaki nam pozosta³. Potrzebujemy ciê, wiêc naturalnie

martwimy siê o ciebie. Poza tym Deet tak bardzo ciê kocha, a my tak

bardzo kochamy Deet, a¿ wydaje nam siê, ¿e te¿ jesteœmy trochê

w tobie zakochani.

background image

195

Rozeœmia³a siê, po niej Leyel, a potem Deet. Leyel zauwa¿y³ jed-

nak, ¿e kiedy zapyta³, czy wszyscy o nim wiedz¹, Zay wyjaœni³a, ¿e

martwi¹ siê o niego i ¿e go kochaj¹. Dopiero teraz uœwiadomi³ sobie,

¿e odpowiedzia³a mu na pytanie, które naprawdê chcia³ zadaæ.

– A kiedy bêdziesz wraca³ do zdrowia – podjê³a Zay – Indeksa-

cja zajmie siê twoj¹ now¹ teori¹…

– To nie teoria, to tylko sugestia, myœl…

– …i kilku psychohistoryków. Zobaczymy, czy mo¿na j¹ skwan-

tyfikowaæ, mo¿e poprzez wariacjê wzorów, jakie wykorzystywali-

œmy przy prawach rozwoju spo³ecznoœci Deet. Mo¿e uda siê nam

zamieniæ studia pocz¹tku w prawdziw¹ naukê.

– Mo¿e – zgodzi³ siê Leyel.

– Nie masz nic przeciwko temu?

– Nie jestem pewien. Przede wszystkim jestem podniecony, ale

te¿ z³y, ¿e zostajê na boku. A przede wszystkim… czujê ulgê.

– To dobrze. Wpad³eœ w beznadziejne bagno. Praca bêdzie sz³a

ci lepiej, jeœli na zawsze pozostaniesz wytr¹cony z równowagi.

Zay odprowadzi³a go do ³ó¿ka, pomog³a siê u³o¿yæ i wysz³a.

Sam na sam z Deet, Leyel nie wiedzia³, co ma mówiæ. Trzyma³

j¹ tylko za rêkê i patrzy³ jej w twarz. Serce przepe³nia³y mu uczucia,

których nie umia³ ubraæ w s³owa. Wieœci o bizantyjskich planach

Hariego, o Drugiej Fundacji psychohistoryków, o Romie Divarcie

przejmuj¹cym rz¹dy zamgli³y siê gdzieœ w tle. Najwa¿niejsza by³a

rêka Deet w jego d³oni, jej oczy wpatrzone w niego, jej serce, umys³,

dusza tak œciœle zwi¹zane z jego, ¿e nie wiedzia³ i nie dba³, gdzie

sam siê koñczy i zaczyna Deet.

Jak móg³ sobie choæby wyobra¿aæ, ¿e chce go porzuciæ? Przez

lata ma³¿eñstwa stwarzali siebie nawzajem. Deet by³a najwspanial-

szym osi¹gniêciem jego ¿ycia, a on jej najcenniejszym dzie³em. Je-

steœmy dla siebie rodzicami i dzieæmi. Mo¿emy dokonaæ wielkich

rzeczy, które przetrwaj¹ w tej spo³ecznoœci, w bibliotece, w Drugiej

Fundacji. Ale najwiêkszym z naszych dzie³ jest to, które zginie wraz

z nami, i nikt inny siê o nim nie dowie, poniewa¿ wszyscy na zawsze

pozostan¹ na zewn¹trz. Nie potrafimy nawet im tego wyt³umaczyæ.

Nie znaj¹ jêzyka, który pozwoli³by zrozumieæ. Tym jêzykiem mo¿e-

my mówiæ tylko do siebie nawzajem.

background image

196

POS£OWIE

TYSI¥C ŒMIERCI

Moje wczesne opowiadania zyska³y mi s³awê okrutni-

ka. Zapamiêta³em jedno zdanie z recenzji w Locusie: „Czytanie Carda

to jak zabawa w kosi-kosi-³apci pattycake z ma³¹ pirani¹”. Taki ko-

mentarz, choæ elegancko napisany, trochê mnie zmartwi³. NajwyraŸ-

niej moje teksty sprawia³y wra¿enie, ¿e s¹ bardziej krwawe ni¿ in-

nych pisarzy; a przecie¿ nigdy nie by³o to moj¹ intencj¹. Jestem

cz³owiekiem od urodzenia przeciwnym przemocy i chyba nigdy nie

uderzy³em nikogo w gniewie; w szkole, kiedy kroi³a siê bójka i nie

mog³em uciec, zwykle stara³em siê wy³gaæ. Nigdy nie drêczy³em

zwierz¹t. Nie lubiê bólu. Wiêc dlaczego piszê opowiadania, po któ-

rych doros³ym mê¿czyznom robi siê s³abo?

Opowiadanie Tysi¹c œmierci powsta³o razem z drugim (chodzi

mi o Kingsmeat), które najbardziej przyczyni³y siê do zyskania tej

reputacji. Jest to jedyne moje opowiadanie tak obrzydliwe, ¿e ¿ona

nie mo¿e go skoñczyæ; o ile wiem, nie przeczyta³a go do dzisiaj.

A jednak nadal nie widzê sposobu, ¿eby napisaæ je inaczej.

Jest to opowiadanie o niezgodzie. Przyczyn¹ jego powstania sta³

siê cytat z A Man for All Seasons Roberta Bolta, który zapamiêta³em

w takiej postaci: „Nie czyniê z³ego, nie myœlê z³ego, a jeœli to nie

wystarczy, ¿eby utrzymaæ cz³owieka przy ¿yciu, wtedy naprawdê

têskniê, aby nie ¿yæ”. S¹ takie chwile, gdy rz¹d, aby zachowaæ w³a-

background image

197

dzê, wymaga, by pewni ludzie za³amali siê publicznie. Ich niezgoda

z wol¹ rz¹du stale dodaje si³y wrogom pañstwa. Mo¿na tu pomyœleæ

o Nelsonie Mandeli, który – aby wyjœæ na wolnoœæ – musia³ tylko

podpisaæ oœwiadczenie, w którym rezygnuje z przemocy jako œrod-

ka walki o sprawê swojego ludu. Przychodzi te¿ do g³owy piêkne

zdanie z filmu Gandhi (który nie powsta³ jeszcze, gdy pisa³em to

opowiadanie, chocia¿ ten cytat niemal doskonale oddaje jego sens):

„Mog¹ mnie zabiæ. Ale co na tym zyskaj¹? Moje martwe cia³o. Ale

nie moje pos³uszeñstwo”. Si³a biernego oporu wobec rz¹du, który

mo¿e karaæ nawet œmierci¹, w koñcu obala w³adzê tego rz¹du.

W Tysi¹cu œmierci zrobi³em to, co zwykle robi satyryczna science

fiction – wymyœli³em spo³eczeñstwo, które podkreœla problem. W tym

przypadku chodzi³o o w³adzê pañstwa, w³adzê wymierzanie kar dla

kontroli zachowañ ludzi. Moje a jeœli brzmia³o „A jeœli rz¹d mo¿e

nie tylko zagroziæ, ¿e ciê zabije, ale naprawdê ciê zabiæ raz, drugi,

trzeci, a¿ w koñcu uzyska potrzebne wyznanie?” Mechanizm by³ doœæ

prosty. Ju¿ wczeœniej wymyœli³em narkotyk somec i dla potrzeb mo-

jego cyklu Worthing Chronicle ukrad³em od innych pisarzy pomys³

nagrywania stanu mózgu. Wa¿ne by³o skupienie siê w punkcie, gdzie

ten przymus za³amuje siê w koñcu i rozbija o ska³ê prawdy. Rz¹d

zabija bohatera, próbuj¹c go z³amaæ tak, aby w koñcu wyzna³ swoje

grzechy i zaœwiadczy³ o s³usznoœci dzia³añ rz¹du. Problem w tym,

¿e rz¹d ocenia jego wyznania, ustalaj¹c jednoczeœnie zbyt wysokie

normy, których bohater nie mo¿e spe³niæ. Nie wystarczy, ¿eby z³o¿y³

zeznanie – ludzie musz¹ mu uwierzyæ. I do tego w³aœnie bohater nie

jest zdolny: do wiarygodnego wyznania. Sam sobie nie wierzy, nie

wierzy te¿ nikt z pozosta³ych. Tego przymusu nie mo¿na pokonaæ.

Mo¿na uzyskaæ pos³uszeñstwo zastraszonych ludzi, ale nie mo¿na

uzyskaæ wiary. Serce jest niezdobyt¹ twierdz¹.

Wiêc powiedzcie mi proszê, jak mog³em opowiedzieæ tê histo-

riê, nie zmuszaj¹c was, czytelników, do uwierzenia w œmieræ bohate-

ra? Musicie prze¿yæ jakiœ cieñ cierpienia, aby w pe³ni zrozumieæ nie-

mo¿noœæ wyznania. Je¿eli opowiadanie wyda wam siê nieznoœne,

pamiêtajcie, ¿e wiêcej œmierci ni¿ jemu, i straszniejszych, zadano

w podobnej walce w œwiecie rzeczywistym.

Dopisek: W latach siedemdziesi¹tych umieœci³em akcjê opowia-

dania w Stanach Zjednoczonych, rz¹dzonych przez Rosjan. Nie pró-

bowa³em przewidywaæ niczego, w co bym wierzy³, ¿e nast¹pi. Lecz

stara³em siê umieœciæ opowieœæ o pañstwie totalitarnym w Stanach

Zjednoczonych choæby po to, ¿eby wyda³o siê bli¿sze amerykañ-

background image

198

skim czytelnikom, którzy – jeœli nie liczyæ doœwiadczeñ Murzynów

z wielu miast Po³udnia – nie zdawali sobie sprawy z cierpieñ i grozy

totalitaryzmu. Kiedy ju¿ podj¹³em decyzjê, aby akcja rozgrywa³a siê

tutaj, mog³em wybieraæ: albo ukazaæ Amerykê rz¹dzon¹ przez miej-

scowego demagoga, albo Amerykê rz¹dzon¹ przez obcego zdobyw-

cê. Odrzuci³em pierwszy pomys³, gdy¿ ostatnio klisz¹ amerykañskich

literatów sta³o siê udowadnianie, ¿e jedynym zagro¿eniem dla Sta-

nów Zjednoczonych s¹ konserwatywni ekstremiœci. Wola³em wiêc

pokazaæ Amerykê we w³adzy najokrutniejszego i naskuteczniejsze-

go systemu totalitarnego, jaki istnia³ na Ziemi: stalinowskiej wersji

partii komunistycznej.

Nie zmieni³y tego faktu wydarzenia tysi¹c dziewiêæset osiem-

dziesi¹tego dziewi¹tego roku we wschodniej Europie. To w³aœnie

niechêæ Gorbaczowa do odgrywania roli Stalina doprowadzi³a do

wyzwolenia pokonanych narodów. Gdyby chcia³ odwo³aæ siê do ka-

rabinu maszynowego i czo³gu, tak jak jego poprzednicy, nie by³oby

ju¿ Solidarnoœci ani drugiej Praskiej Wiosny, nie by³oby dziur w Ber-

liñskim Murze ani podziurawionego kulami cia³a Ceausescu, nie

by³oby otwartej granicy wêgiersko-austriackiej. A mo¿e? Gorbaczow

by³ cz³owiekiem, który przeprowadzi³ Rosjê przez moralne mieli-

zny, ale myœlê, ¿e i tak w koñcu to wszystko by siê zdarzy³o, z nim

albo z kimœ innym.

Tysi¹c œmierci to prawdziwa historia, a wykorzysta³em w niej

Rosjan, poniewa¿ s¹ ostatnim œwiatowym mocarstwem, mog¹cym

pokazaæ, ¿e jest prawdziwa.

KLAŒNIJ I ZAŒPIEWAJ

W po³owie lat siedemdziesi¹tych rozmawia³em z m³o-

d¹ kobiet¹, o której myœla³em kiedyœ, ¿e jestem w niej zakochany.

– Strasznie na ciebie lecia³am, zanim wyjecha³eœ z misj¹ – po-

wiedzia³a. – I te wiersze, które dla mnie pisa³eœ, gdy ciê nie by³o…

Myœla³am, ¿e kiedy wrócisz, coœ z tego bêdzie. A potem przylecia-

³eœ z Brazylii, czeka³am, czeka³am, a ty nawet nie zadzwoni³eœ.

– Myœla³em, ¿eby zadzwoniæ – odpar³em. – Czêsto.

– Ale nie zadzwoni³eœ. Zniechêcona do ciebie, zakocha³am siê

w kimœ innym.

I to jest najzabawniejsze: nawet siê nie domyœla³em, co ona czu-

je. Jednym z powodów, dla którego nie zadzwoni³em, by³a obawa,

background image

199

¿e uzna mnie za dziwaka, usi³uj¹cego zmieniæ przyjaŸñ w coœ wiê-

cej. Nastolatki potrafi¹ tak pokrzy¿owaæ swoje plany, ¿e umo¿liwia-

j¹ romantyczne tragedie.

W nastêpnych latach znalaz³em mi³oœæ g³êbsz¹ i przywi¹zanie

mocniejsze ni¿ cokolwiek, co mog³em sobie wtedy wyobraziæ. Ale

kiedy rozwa¿a³em ideê podró¿y w czasie, pomyœla³em o ironicznej

historii dwojga ludzi zupe³nie sobie nieznanych, którzy – nie wie-

dz¹c o tym – podró¿uj¹ w przesz³oœæ, by spêdziæ razem cudown¹

noc. Moje myœli, oczywiœcie, wróci³y do tej chwili bezsilnej frustra-

cji, kiedy uœwiadomi³em sobie, ¿e gdybyœmy – ta m³oda dama i ja –

zachowali siê trochê inaczej, mogliœmy ¿yæ razem. Poniewa¿ o wie-

le ³atwiej jest wykorzystywaæ prawdziwe zdarzenia, ni¿ wymyœlaæ

nowe, wykrad³em ten fakt z w³asnego ¿ycia z nadziej¹ na znalezie-

nie tych gorzko-s³odkich wspomnieñ, które s¹ kluczem dla filmo-

wych romansów.

PIESER

Cyberpunk by³ u szczytu, gdy wraca³em do domu z Ar-

madilloConu, konwentu science fiction w Austin, gdzie spotka³em

biskupa cyberpunku, Bruce’a Sterlinga. D³ugo ¿ywi³em wobec tego

nurtu uczucia doœæ ambiwalentne. Wizje cyberpunku Bruce’a Ster-

linga zafascynowa³y mnie, pewnie dlatego, ¿e on jeden mówi³ o scien-

ce fiction w terminach, które nie by³y odgrzewanym Jamesem Bli-

shem czy Damonem Knightem ani nie zosta³y wykradzione gnij¹cym

zw³okom modernizmu, które wci¹¿ cuchn¹ pod niebo na wydzia³ach

literatury amerykañskich uniwersytetów. Krótko mówi¹c, Sterling

mia³ idee, nie tylko echa.

Jednoczeœnie nie mog³em pozbyæ siê pewnego wra¿enia niesma-

ku na myœl o tym, co siê robi pod nazw¹ cyberpunku. William Gib-

son, choæ ca³kiem utalentowany, wydawa³ siê pisaæ raz po raz t¹ sam¹

historiê. Co wiêcej, by³a to wci¹¿ tê sama samoobs³ugowa historia

obracana na ka¿dym kursie pisarskim w Ameryce i przynajmniej raz

na numer publikowana w ka¿dym pisemku literackim: cierpi¹cy ar-

tysta, wyalienowany ze spo³eczeñstwa i walcz¹cy, by znaleŸæ cel

¿ycia. Moja odpowiedŸ jest prosta. Artysta wyalienowany ze swego

spo³eczeñstwa nie ma w ¿yciu ¿adnego celu. Przynajmniej jako arty-

sta. Cz³owiek tylko wtedy mo¿e ¿yæ jako artysta, jeœli jest œciœle po-

wi¹zany ze spo³eczeñstwem, któremu prezentuje swoj¹ sztukê.

background image

200

Jednak najgorsza w cyberpunku by³a p³ytkoœæ tych, którzy go

naœladowali. Wystarczy sypn¹æ trochê narkotyków na sprzêg móz-

gowo-chipowy, wymieszaæ z luŸnymi nawi¹zaniami do kontrkultury

lat szeœædziesi¹tych, do³o¿yæ sztuczny, afektowany jêzyk i dostanie-

my cyberpunk. Mniejsza z tym, ¿e opowiadane historie to klisze rów-

nie g³upie i wtórne jak najgorsze teksty, przeciwko którym Bruce

Sterling siê pocz¹tkowo buntowa³. Nawet gdyby historie by³y wyso-

ce oryginalne, stylistyczna imitacja i afektacja s¹ przestêpstwami tak

ciê¿kimi, ¿e czyni¹ ruch litercaki godnym kary œmierci.

Tak wiêc, bêd¹c dzieckiem przewrotnym i z³oœliwym, rzuci³em

sobie wyzwanie: czy wtórnoœæ cyberpunku jest Ÿród³em czy sympto-

mem jego pustki? Czy mo¿na napisaæ dobre opowiadanie, które

wykorzystuje wszystkie cyberpunkowe klisze? Sprzêg mózgowo-chi-

powy, podrabiany slang, prochy, kontrkultura… Czy ja, porz¹dny

mormoñski ch³opiec, który obserwowa³ lata szeœædziesi¹te z od-

wrotnego koñca lornetki, potrafiê napisaæ przekonuj¹ce opowiada-

nie w tym stylu, a tak¿e opowiedzieæ historiê, która mnie osobiœcie

usatysfakcjonuje jako dobre opowiadanie?

Jedno by³o pewne: nie mog³em naœladowaæ cudzych pomys³ów.

To tylko jêzyk, styl chcia³em imitowaæ, musia³em wiêc naruszyæ w³a-

sne przyzwyczajenia i zacz¹æ nie od fabu³y, lecz od g³osu. Od mono-

logu. Pierwsze dwa akapity Piesera to pierwsze dwa, jakie napisa-

³em, w³aœciwie ju¿ w takiej formie, jakie s¹ teraz. Fabu³a przysz³a

póŸniej, kiedy mia³em ju¿ w miarê dobrze ustalony g³os i postaæ nar-

ratora.

Skoñczy³em tekst wkrótce po powrocie do domu i wys³a³em do

Gardnera Dozois w Asimovie. Spodziewa³em siê, ¿e je odrzuc¹.

Wyobra¿a³em sobie Gardnera, jak zataczaj¹c siê ze œmiechu wcho-

dzi do holu Davis Publications, krztusi siê i dusi, trzymaj¹c mój

maszynopis jak worek p³on¹cego nawozu. „Patrzcie tylko, teraz Card

próbuje pisaæ cyberpunk”. Zamiast tego Gardner przys³a³ mi umo-

wê. Trochê zepsu³ tym moje plany; chcia³em wykorzystaæ opowia-

danie podczas warsztatów w Sycamore Hill tego lata, a poniewa¿

zosta³o sprzedane, nie mog³em tego zrobiæ. W rezultacie podczas

warsztatów napisa³em nowelê Pageant Wagon, wiêc tak zupe³nie nie

przegra³em.

Tymczasem jednak Gardner nie opublikowa³ Piesera. Trzyma³

go dwa i pó³ roku, zanim wys³a³em liœcik przypominaj¹cy, ¿e nasza

umowa dobiega koñca i jeœli nie zamierzaj¹ drukowaæ mojego opo-

wiadania, to chcê je z powrotem, ¿eby sprzedaæ komuœ innemu. Wtedy

background image

201

jakby nagle sobie o nim przypomnieli i wstawili do numeru w ostat-

niej chwili, ¿ebym zd¹¿y³ do³¹czyæ je do tej ksi¹¿ki.

W pewnym jednak sensie Gardner zrobi³ mi przys³ugê – byæ

mo¿e celowo. Zatrzymuj¹c opowiadanie na tak d³ugo, sprawi³, ¿e

Pieser wyszed³ drukiem ju¿ po szczytowej fali naœladownictw cy-

berpunku. Opowiadanie nie zosta³o tak wyraŸnie uznane za wtórne.

I wprawdzie z pozoru nie by³o „typowym Cardem”, mog³o jednak

byæ odebrane jako moje dzie³o, a nie blada imitacja Gibsona. I tak

zaoszczêdzono mi losu zaprezentowania siê tak ¿a³oœnie, jak – po-

wiedzmy – Barbra Streisand œpiewaj¹ca disco z Bee Gees.

STARAMY SIÊ TEGO NIE OKAZYWAÆ

Przez krótki czas ulubion¹ restauracj¹ moj¹ i Kristine

w Salt Lake City by³ Savoy, restauracja jakoby angielska, która jed-

nak serwowa³a znakomite jedzenie. Sprowadzaliœmy tam przyjació³,

chodziliœmy sami, robiliœmy wszystko, ¿eby im siê uda³o. W dodat-

ku zawsze by³ tam t³ok. W szeœæ miesiêcy póŸniej w³aœciciele zwi-

nêli interes.

Takie rzeczy zdarzaj¹ siê bez przerwy. Programy telewizyjne,

które lubiê, s¹ skazane na spadniêcie z ramówki. Autorzy, których

kocham, przestaj¹ pisaæ ksi¹¿ki, jakie kocha³em. (Dalej, Mortimer

i Rendell! Dla Rumpole’a i Wexforda przyszliœcie na œwiat! Co do

ciebie, Gregory McDoladzie, pisz Fletchera albo giñ!) Trendy

w science fiction i fantasy, które podziwiam, szybko siê koñcz¹;

te, od których dostajê md³oœci, trzymaj¹ siê jak hemoroidy. Z tego

czy innego powodu, œwiat realny nie chce odzwierciedlaæ moich

gustów.

St¹d wziê³o siê to opowiadanie. Niestety, nie potrafi³em wznieœæ

siê ponad jego Ÿród³o. Od tego czasu nauczy³em siê, ¿e nie powinie-

nem pisaæ opowiadañ startuj¹cych od pojedynczego pomys³u, a ra-

czej czekaæ na drugi, nie zwi¹zany z pierwszym, tak ¿eby z ich ze-

tkniêcia powsta³o coœ naprawdê ¿ywego. W rezultacie opowiadanie

jest obci¹¿one kl¹tw¹ wiêkszoœci tekstów science fiction – mówi ra-

czej o idei ni¿ o postaciach, co oznacza, ¿e jest w koñcowym efek-

cie do zapomnienia. To jednak nie znaczy, ¿e jest bez wartoœci. Mam

nadziejê, ¿e przyjemnie wam by³o przeczytaæ je raz. Nic nie zyska-

cie, czytaj¹c je po raz drugi. Po pierwszej lekturze otrzymaliœcie ju¿

wszystko, co mo¿e wam ofiarowaæ.

background image

202

GENOTOPIA

Jim Baen napisa³ kiedyœ do magazynu Galaxy artyku³

wstêpny, w którym wzywa³ pisarzy science fiction, aby przestali pi-

saæ o tych samych znanych „przysz³oœciach” i spojrzeli na to, czym

nauka zajmuje siê teraz. Gdzie na przyk³ad s¹ opowiadania przewi-

duj¹ce skutki obecnych badañ nad rekombinacjami DNA?

Pracowa³em wtedy w magazynie The Ensign, wiêc Jay, Lane i ja

uznaliœmy to za osobiste wyzwanie. Naturalnie, zgodnie z tradycj¹ m³o-

dych pisarzy SF, mechanicznie wzi¹³em pomys³ manipulacji genetycz-

nych (jako grzeczny ch³opczyk czyta³em Scientific American, wiêc mo-

g³em ca³kiem nieg³upio to wymyœliæ), doprowadzi³em go do ekstremum

i doda³em stereotypow¹ fabu³ê o dwóch narodach zajêtych walk¹ na

œmieræ i ¿ycie. W dodatku jeden z nich nie zdaje sobie sprawy, ¿e ten

drugi ju¿ dawno nie istnieje, a prawdziwa walka toczy siê teraz przeciw-

ko œwiatu, który zniszczyli. Myœlê, ¿e jako polemika na temat „przestañ-

my nara¿aæ nasz¹ planetê”, opowiadanie nadal pe³ni swoj¹ rolê. Jako

literatura jest jednak wyraŸnie dzie³em mojej m³odoœci. Temat rekombi-

nacji DNA zosta³ opisany przez ten czas o wiele lepiej, zarówno w mo-

ich w³asnych opowieœciach (Glizdawce, Mówca Umar³ych), jak i pra-

cach pisarzy, którzy oddali mu wiêksz¹ sprawiedliwoœæ (w szczególnoœci

myœlê tu o wspania³ych dokonaniach Octavii Butler: Dawn, Adulthood

Rites i Imago). Jeœli chcecie dowodu, ¿e by³a to tylko niedojrza³a, m³o-

dzieñcza próba science fiction, wystarczy popatrzeæ na oryginalny tytu³

– I Put My Blue Genes on – marna gra s³ów z zabawnej, ale g³upiej

piosenki, napisanej – o ile pamiêtam – do reklamy d¿insów.

Dzisiaj jednak dostrzegam, ¿e pewne moje póŸniejsze zaintere-

sowania s¹ ju¿ widoczne w Genotopii. Przede wszystkim wys³a³em

w kosmos Brazylijczyków. Nie by³em pierwszym, który tego doko-

na³, ale niew¹tpliwie jest to moja pierwsza œwiadoma próba pokaza-

nia amerykañskim pisarzom SF, ¿e przysz³oœæ prawdopodobnie nie

nale¿y do Ameryki. W science fiction przed pierwsz¹ wojn¹ œwiato-

w¹ w kosmos zawsze latali Francuzi i Anglicy. Teraz, w œwiecie post-

imperialnym, uwa¿amy to za doœæ dziwaczn¹ ideê. Osobiœcie g³êbo-

ko wierzê, ¿e za piêædziesi¹t lat pomys³, by Amerykanie prowadzili

œwiat dok¹dkolwiek, wyda siê równie anachroniczny. Tylko ci z nas,

którzy wyœl¹ w przestrzeñ Brazylijczyków, Tajów, Chiñczyków

i Meksykanów, bêd¹ mogli uwa¿aæ siê za ludzi przewiduj¹cych.

Oczywiœcie, mogê siê myliæ w tej szczególnej przepowiedni, jak¹

g³oszê. Jest jednak i inny powód, by otworzyæ science fiction dla

background image

203

innych kultur – taki, ¿e science fiction to jedyny trwa³y wk³ad Ame-

ryki w literaturê. Na ka¿dym innym polu jesteœmy wtórni do… no,

mo¿e nie do g³êbi, poniewa¿ na tych polach nie mamy ¿adnej g³êbi.

Nikt w innych krajach nie próbuje pisaæ westernów, nikt w Rosji,

Niemczech czy Japonii nie ogl¹da siê na Updike’a czy Bellowa, ¿eby

nauczyli go pisaæ „powa¿n¹” beletrystykê. Maj¹ ju¿ tradycje literac-

kie starsze i lepsze od naszych tak zwanych szczytowych osi¹gniêæ.

Ale w science fiction wszyscy ogl¹daj¹ siê na nas. Tak¿e chc¹ two-

rzyæ fantastykê, poniewa¿ wszyscy, którzy j¹ czytaj¹, we wszystkich

krajach, widz¹ w niej literaturê mo¿liwoœci, literaturê niezwyk³oœci.

To jedyny istniej¹cy gatunek, który pozwala pisarzowi tworzyæ saty-

rê, nie rozpoznawan¹ natychmiast jako satyra, tworzyæ powieœæ me-

tafizyczn¹, nie uznawan¹ za filozoficzny czy religijny prozelityzm.

Krótko mówi¹c, jest to najbardziej swobodna, najbardziej otwarta

literatura dnia dzisiejszego, i jedyna, której inni pisarze ucz¹ siê g³ów-

nie i przede wszystkim od Amerykanów.

Dlaczego zatem autorzy science fiction z uporem opisuj¹ wy-

³¹cznie amerykañsk¹ przysz³oœæ? Nasza publicznoœæ siêga szerzej

ni¿ ten kontynent. Istniej¹ kraje, gdzie nasze s³owa traktuj¹ z wiêk-

sz¹ powag¹ ni¿ tutaj. Jeœli naprawdê chcemy naszym pisarstwem

zmieniæ œwiat – a nie umiem wymyœliæ innego powodu, by w ogóle

dotykaæ piórem papieru – to powinniœmy przemawiaæ do œwiata. A je-

dyny sposób, by pokazaæ œwiatu, ¿e do niego mówimy, to umieœciæ

ich – obywateli innych krajów – w naszych przysz³oœciach. Zacho-

waæ siê inaczej to jakby ich spoliczkowaæ, jakby powiedzieæ: „Wi-

dzia³em przysz³oœæ i was tam nie by³o”. No có¿, ja te¿ widzia³em

przysz³oœæ, i oni tam s¹ – w wielkiej liczbie, z wielk¹ potêg¹. I chcê,

¿eby mój g³os sta³ siê jednym z tych, których s³uchali w drodze na

szczyt. W Genotopii zrobi³em pierwszy krok na tej drodze.

W PSIEJ BUDZIE (Z JAYEM A. PARRYM)

Co by by³o, gdyby obcy przybyli do nas nie w obcym

kszta³cie? Gdyby przybyli w postaci, któr¹ ju¿ znamy, o której s¹-

dzimy ju¿, ¿e rozumiemy? Jay Parry i ja rozwa¿aliœmy pomys³ inne-

go rozegrania tej historii – z obcymi pojawiaj¹cymi siê w postaci

jakiejœ uciskanej mniejszoœci, na przyk³ad Indian albo Murzynów. Jed-

nak problemy wówczas wydawa³y siê nie do pokonania – w szczegól-

noœci problemy polityczne. Dla bia³ego pisarza wielk¹ sztuk¹ jest

background image

204

próba wyra¿enia punktu widzenia Czarnych bez wpadania w poli-

tyczn¹ niepoprawnoœæ. Myœla³em wtedy, ¿e o pewnych sprawach

mog¹ w imieniu Czarnych mówiæ czarni pisarze, ale nie biali, któ-

rych przekaz by³by Ÿle zrozumiany. W ci¹gu lat, jakie minê³y, prze-

kona³em siê, ¿e pisarz dowolnej rasy, p³ci czy religii mo¿e pisaæ o ka¿-

dej innej rasie, p³ci i religii; musi tylko:

1. Dok³adnie przestudiowaæ temat, ¿eby nie zrobiæ z siebie durnia.

2. Przekazaæ prawdê tak, jak sam j¹ widzi, nie obra¿aj¹c ani nie

pogardzaj¹c ¿adn¹ grup¹.

3. Mieæ skórê tak grub¹, ¿eby pogodziæ siê ze œmierci¹ tysi¹ca

ostrzy, czekaj¹c¹ go niezale¿nie od tego, jak dobrze zrealizuje punk-

ty 1 i 2.

Trochê nieœmiali, Jay i ja opracowaliœmy fabu³ê, wykorzystuj¹c

zwierzêta równie mocno zakorzenione w naszych uprzedzeniach jak

dowolna grupa ludzka. Wierne, kochane psy. Najlepsi przyjaciele

cz³owieka. Osi¹gnêliœmy takie same potencjalne mo¿liwoœci: Brze-

miê Bia³ego Cz³owieka, pogardliwa sympatia (kilku moich najlep-

szych przyjació³ jest psami), a przede wszystkim sztywna determi-

nacja, by utrzymaæ je na dotychczasowych miejscach.

ORIGINISTA

W mojej rubryce recenzji w The Magazine of Fantasy

and Science Fiction napisa³em kiedyœ diatrybê potêpiaj¹c¹ czêst¹

w latach osiemdziesi¹tych modê, by prywatne œwiaty autorów zmie-

niaæ w œwiaty firmowe, ogólnodostêpne, po których mog¹ buszowaæ

inni pisarze. Wszystko to zaczê³o siê od Star Treka i nie by³o ¿ad-

nym wielkim spiskiem. Byli sobie, widzicie, fani Star Treka, znie-

cierpliwieni tym, ¿e Paramount zaniedbuje ich bohaterów. Zaczêli

wiêc pisaæ w³asne opowiadania o za³odze statku „Enterprise” (w pew-

nym sensie by³o to wyj¹tkowo adekwatne: scenariusze i wykonaw-

stwo w oryginalnym serialu przypomina³o czyj¹œ produkcjê gara¿o-

w¹, wiêc czemu by nie kontynuowaæ tej tradycji?). Legenda g³osi, ¿e

Paramount zamierza³ najpierw ich zaskar¿yæ. Ale szybko przysz³o

im do g³owy, ¿e mo¿na zrobiæ pieni¹dze na publikacji nie sfilmowa-

nych opowiastek o Kirku, Spocku i innych cz³onkach za³ogi Dyli-

¿ansu wœród tanich miêdzyplanetarnych dekoracji. Mieli racjê co

do liczby czytelników i liczby dolarów. I tak narodzi³ siê nowy prze-

background image

205

mys³: science fiction pisana w cudzym, marnie sobie wyobra¿anym,

ale z pasj¹ studiowanym universum.

Przypuszczam, ¿e to by³o nieuniknione. Wydawcy, którzy nie

zarabiali tych startrekowych dolarów, musieli spróbowaæ zamieniæ

inne sprawnie wyobra¿one przysz³oœci w równie lukratywne przed-

siêwziêcia, w których dzie³o jednego pisarza jest równie dobre jak

innych. Pod koniec lat osiemdziesi¹tych pojawi³y siê liczne powie-

œci umieszczone „w œwiecie ….”, gdzie terminuj¹cy autorzy, czêsto

nie maj¹cy pojêcia o wewnêtrznej prawdzie, jaka sk³oni³a Starego

Mistrza do stworzenia danego œwiata, umieszczali w nim akcjê swo-

ich opowieœci. W rezultacie powstawa³y teksty, z których nikt nie

by³ dumny i których nikt nie pamiêta³.

Niewypowiedzianym (mam nadziejê) za³o¿eniem wszystkich

tych œwiatów jako tytu³ów serii by³o: Czytelnicy nie zauwa¿¹ ró¿ni-

cy. Ale wydawcy przekonali siê, ¿e wiêkszoœæ czytelników science

fiction – w przeciwieñstwie do publicznoœci Star Treka – widzi tê

ró¿nicê i przejmuje siê ni¹. Czytelnicy science fiction przywi¹zani

s¹ do autorów. Prawdziwi czytelnicy science fiction nie chc¹ czytaæ

powieœci Johna Varleya o Diunie, Lisy Goldstein o Lensmanie czy

Hwarda Waldropa o Pernie (osobiœcie z rozkosz¹ przeczyta³bym

powieœæ Howarda Waldropa o Pernie, ale nie z powodów, jakimi

chcia³bym siê chwaliæ).

Dlatego te¿ sformu³owa³em w swojej rubryce pewne prawo: Pi-

sarze nie powinni marnowaæ czasu ani talentu, próbuj¹c opowiadaæ

historie dziej¹ce siê w cudzym universum. Co wiêcej, znani autorzy

nie powinni – udostêpniaj¹c swoje œwiaty – wspó³dzia³aæ w marno-

waniu talentu m³odszych twórców.

Gdy tylko mój artyku³ trafi³ do druku, Martin Harry Greenberg wspo-

mnia³ mi, ¿e przygotowuje antologiê upamiêtniaj¹c¹ piêædziesi¹t¹ rocz-

nicê pracy twórczej Isaaca Asimova, ksi¹¿kê zatytu³owan¹ Foundation’s

Friends. Dla tej jednej antologii dr Asimov pozwoli³ uczestnikom przed-

siêwziêcia napisaæ opowiadania umiejscowione w jego œciœle powi¹za-

nych fikcyjnych œwiatach, z wykorzystaniem stworzonych przez niego

postaci. Naprawdê mogliœmy pisaæ o trzech prawach robotyki, pozytro-

nowych mózgach i Susan Calvin. Mogliœmy pisaæ o Fundacji, wykorzy-

stuj¹c Hariego Seldona, Trantora, Terminusa i Mu³a.

I nagle znów mia³em szesnaœcie lat i przypomnia³em sobie hi-

storiê, któr¹ tak strasznie chcia³em przeczytaæ, ale Asimov nigdy jej

nie napisa³ – historiê powstania Drugiej Fundacji w bibliotece na

Trantorze.

background image

206

Czy zapomnia³em, ¿e w³aœnie po wsze czasy zakaza³em udo-

stêpniania swoich œwiatów? Nie. Po prostu tkwi we mnie przewrotne

przekonanie, ¿e kiedy tylko ktoœ ustali jakieœ prawo, prawo to po-

winno byæ z³amane – nawet jeœli ja sam jestem prawodawc¹. Dlate-

go napisa³em Originistê jako ho³d, a mo¿e i uzupe³nienie arcydzie³a

Asimova.

Nie znaczy to, ¿e opisane przeze mnie prawo uwa¿am za nie-

s³uszne. Wrêcz przeciwnie, jestem do niego absolutnie przekonany.

Tyle ¿e – jak wiêkszoœæ praw – mo¿na je omin¹æ, jeœli cz³owiek w³o-

¿y w to dostatecznie wiele pracy. Wypo¿yczone œwiaty zwykle nie

odnosz¹ sukcesu, poniewa¿ m³odzi pisarze na ogó³ nie rozumiej¹

dobrze orygina³u, nie wiedz¹, co w nim jest takiego, ¿e opowiadania

pierwszego autora jakoœ siê udaj¹, a tak¿e nie czuj¹ siê wystarczaj¹-

co odpowiedzialni, by w tych okolicznoœciach daæ z siebie wszyst-

ko. Có¿, w swojej arogancji uzna³em, ¿e dostatecznie dobrze znam

universum Fundacji – nie w trywialnych szczegó³ach, ale w ca³oœcio-

wym zasiêgu opowieœci, w tym, co ona znaczy (owszem, czyta³em

Decline and Fall, ale to nie jest fundament Fundacji). Zdawa³o mi

siê tak¿e, ¿e wiem, na czym polega urok tych opowieœci: na rozko-

szy odkrycia, ¿e niewa¿ne, ile zas³on siê zerwie, nigdy nie dotrze siê

do tej ostatniej, nigdy nie odkryje siê prawdziwego cz³owieka za

Asimovskim Ozem. Zawsze istniej¹ plany ukryte pod planami, przy-

czyny ukryte pod wiarygodnymi przyczynami.

I wreszcie mia³em w³asn¹ historiê do opowiedzenia. Spróbowa-

³em ju¿ czegoœ w jej stylu we fragmencie powieœci, która mia³a no-

siæ tytu³ Genesis – byæ mo¿e jeszcze j¹ napiszê. Chcia³em w niej

pokazaæ granicê miêdzy cz³owiekiem a zwierzêciem, dok³adny prze-

cinek w interpunkcyjnym modelu ewolucji, znacz¹cy przejœcie od

nieludzkiego do ludzkiego. Dla mnie granic¹ t¹ jest uniwersalne ludz-

kie powtarzanie opowieœci – to w³aœnie ³¹czy ze sob¹ spo³ecznoœci,

to przechowuje ludzk¹ to¿samoœæ po œmierci i okreœla j¹ w ¿yciu.

Bez opowieœci nie jesteœmy ludŸmi; z nimi jesteœmy. Ale Genesis

okaza³a siê niemo¿liwa do napisania, po czêœci dlatego, ¿e aby zro-

biæ to jak nale¿y, powinienem odwiedziæ Kaszmir i Etiopiê – miej-

sca ostatnio niezbyt bezpieczne.

Ale podobne tematy mog³em rozwin¹æ – choæ z wiêkszego dy-

stansu – w opowiadaniu Originista. Co wiêcej, zbli¿on¹ kwestiê po-

ruszy³ w Fundacji sam Asimov – przedstawi³ postaæ, badaj¹c¹ bi-

blioteki w poszukiwaniu planety, na której wziê³a pocz¹tek ludzka

rasa. Uda³o mi siê podj¹æ czysto Asimovski temat – daremnoœæ wtór-

background image

207

nych studiów – i po³¹czyæ go z w³asn¹ kwesti¹ – fundamentaln¹ rol¹

opowieœci w kszta³towaniu indywiduów i spo³ecznoœci.

Posun¹³em siê nawet dalej w uczynieniu z Originisty prawdziwej

opowieœci ze œwiata Fundacji – wykorzysta³em formê, jak¹ Asimov

udoskonali³, a której sam nigdy nie u¿ywa³em: to historia, w której nic

siê w³aœciwie nie dzieje oprócz dialogów. Asimovowi udaje siê to dziêki

przenikliwej wyrazistoœci jego prozy i wysublimowanej inteligencji

pomys³ów – czytelnik nigdy siê nie nudzi, s³uchaj¹c, jak jego postacie

dyskutuj¹ o ideach, poniewa¿ nie traci w¹tku, a idee warte s¹ wys³u-

chania. Wyzwanie polega³o na tym, ¿eby jak najbardziej zbli¿yæ siê

do niego wyrazistoœci¹; mog³em tylko mieæ nadziejê, ¿e inni uznaj¹

moje idee za równie interesuj¹ce, jak ja idee Asimova.

I chocia¿ wiedzia³em, ¿e Originista nigdy nie zostanie uznany za

samodzielny tekst, w³o¿y³em w niego tyle pracy i uczucia, co w pe³n¹

powieœæ. W³aœciwie udowodni³em w³asne prawo – napisa³em opowia-

danie kosztem czysto Cardowskiej powieœci, która prawdopodobnie

nigdy nie powstanie. Myœlê jednak, ¿e warto by³o – jeden raz. Po czê-

œci dla wykazania, ¿e mo¿na to zrobiæ dobrze (jeœli w istocie zrobi³em

to dobrze), a po czêœci dlatego, ¿e jestem dumny z samego opowiada-

nia – z jego powstania, z tego, co mówi, i dlatego, ¿e jest ho³dem dla

pisarza, którego uwa¿am za najlepszego amerykañskiego prozaika

naszych czasów, bez ¿adnych wyj¹tków.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Card Orson Scott Chaos
Card Orson Scott Chaos (rtf)
Card Orson Scott Mówca umar³ych
Card Orson Scott Oczarowanie (rtf)
Card Orson Scott Ender 04 Dzieci umysłu
Card Orson Scott Ender 02 Mówca umarlych
Card Orson Scott Alvin 2 Czerwony Prorok
Card Orson Scott Opowieść o Alvinie Stwórcy 02 Czerwony prorok
Card Orson Scott Opowieść o Alvinie Stwórcy 05 Plomien serca
Card Orson Scott Opowieść o Alvinie Stwórcy 03 Uczeń Alvin
Card Orson Scott Szkatulka
05 Card Orson Scott Pierwsze spotkanie w swiecie Endera
7 Card Orson Scott Królowa Yazoo
8 Card Orson Scott Kryształowe miasto
Card, Orson Scott [Ender SS] Young Man with Prospects
Card Orson Scott Ameryka
Card Orson Scott Ameryka(1)
Card, Orson Scott [Ender SS] Pretty Boy
Card Orson Scott Alvin czeladnik

więcej podobnych podstron