Malleus Maleficarum
Autor: Cornelie
Beta: Dzwoneczek
Rozdział II
[i]Niesłychane, jak wszystko potrafi się zmienić niczym za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki[/i], pomyślała Bella, kiedy siedziała już w powozie, który miał ją zawieźć do
baronowej Masen. Z ciekawością przyglądała się mijanym krajobrazom. Już dawno zostawiła
za sobą posiadłość ciotki, a przed jej oczami ukazywały się majestatyczne alejki pełne
dumnych drzew. Z zachwytu nie mogła powstrzymać się od westchnienia. Nigdy nie widziała
czegoś równie pięknego, jak właśnie te drzewa, niby zwykłe, spokojnie stojące na drodze,
którą zapewne szofer przejeżdżał już wielokrotnie. Oparła się wygodniej.
Mimo że ciotka Clarissa na wiele jej pozwalała, nie doświadczyła jeszcze nigdy w życiu takiej
wolności.
Oddychała świeżym powietrzem, jechała w cudownym samochodzie, który na pewno wiele
kosztował, a wzdłuż drogi obejrzeć można było cudy natury.
Zauważyła małą sarenkę, która spłoszona widokiem auta szybko czmychnęła w las. Czuła się
w tej chwili dokładnie jak ona – spłoszona, pragnąca wolności z dala od zgiełku. Ale po
dłuższym zastanowieniu stwierdziła, że właśnie hałas jest tym, czego teraz pragnie.
Opuszczała Bath z nostalgiczną łezką w oku. Wiedziała jednak, że niebawem wróci,
odmieniona. Nie stanowiło to dużego pocieszenia, biorąc pod uwagę zaistniałe okoliczności.
Nie mogła wyzbyć się wrażenia, że ciotka Clarissa zaczęła coś podejrzewać, a jeśli nie
podejrzewać, to zdecydowanie domyślała się, że z jej podopieczną dzieję się coś złego. Bella
dorastała, niebawem miała skończyć dwadzieścia lat, co samo w sobie zapowiadało rychłe
spotkanie z Londynem. Musiała pokazać się na swoim pierwszym sezonie z jak najlepszej
strony, aby znaleźć odpowiedniego męża. Mimo że ciotka Clarissa długo zwlekała z
powiedzeniem jej tego, Bella zbyt dobrze ją znała, by nie wiedzieć, że jednym z powodów, dla
których została wysłana do znajomej, jest właśnie możliwość dobrego zamążpójścia.
Belli jednak nie było do tego spieszno. Wręcz odwrotnie – chciała jak najdłużej cieszyć
się wolnością, która zdecydowanie jej odpowiadała. Poznała już, co to uczucie do mężczyzny i
jak szybko potrafi zranić. W wieku niespełna czternastu lat zakochała się bez pamięci w
młodym chłopaku, który doglądał koni w ich posiadłości. Miał na imię Thomas i był piękny
niczym Adonis. Różnica wieku, która wtedy wydawała się Belli ogromna, nie stanowiła dla
niej przeszkody. To, że był od niej o dziesięć lat starszy, tylko potęgowało jej miłość. Myślała
bowiem, że jest dojrzały, a za sobą ma pełen bagaż doświadczeń.
Ukradkiem obserwowała, jak rozmawiał z końmi, delikatnie głaszcząc ich grzywy swoimi
dużymi dłońmi. I choć była niedoświadczona i niewinna, nie mogła pozbyć się z umysłu
fantazji o jego dłoniach w swoich długich włosach.
Któregoś dnia, gdy ciotka Clarissa wyjechała do miasta po zakupy, Bella wykręciła się bólem
głowy. Pomachała ciotce na do widzenia i szybko udała się do stajni, wiedząc, że Thomas tam
będzie. Jak co dzień.
Opierając się o drewniane drzwi, spoglądała na jego szerokie plecy.
- Cześć – zaszczebiotała wesoło, jednak rozbawienie zniknęło z jej twarzy, kiedy odwrócił się
do niej z przestrachem w oczach.
Biała koszulka, którą miał na sobie, ubrudzona była piachem i kurzem.
- Przestraszyła mnie panienka – powiedział szybko, wracając wzrokiem do przerwanej pracy.
Ośmielona podeszła bliżej. Mógł wręcz poczuć zapach ciała rozgrzanego słońcem.
- Pomyślałam, że pojadę na przejażdżkę moją Afrodytą – rzuciła mimochodem, kręcąc się
wokół niego, czekając tylko na dogodną okazję.
Thomas zmarszczył brwi i wpatrywał się w jej oczy, jakby próbował odgadnąć, co też
zamierza.
- Ale panienka nie może udać się sama, bez nikogo – zaprzeczył.
Bella uśmiechnęła się promiennie i oparła dłonie o jego tors.
W końcu zdecydowała się na ten krok. Przez krótką chwilę patrzyła na jego usta, a w
następnej już składała na nich niewinny pocałunek, od którego przeszły ją dreszcze.
Thomas stał osłupiały, jakby nie wiedział, co się dzieje, po czym złapał ją za dłonie i pogłębił
pocałunek. Czuła, jak drży pod jego dotykiem. Gdy wsunął język w jej usta, oderwała się od
niego i nieśmiało spuściła wzrok.
Wybiegła jak oparzona, z rumieńcami na twarzy. Pamiętała ten dzień, jakby zdarzył się
wczoraj. Wróciła do swojego pokoju, marząc o kolejnych kradzionych całusach.
Gdy następnego dnia znowu szła do stajni, podśpiewywała sobie pod nosem, czując,
jak w brzuchu latają motyle. Thomas był dla niej ucieleśnieniem piękna. Smukła sylwetka,
wyrzeźbione od pracy mięśnie, chłopięcy uśmiech i piękne błękitne oczy, w których mogła
zatonąć. Wesoły nastrój został zakłócony, gdy usłyszała śmiech dochodzący ze stajni. Powoli,
jakby nie chciała zburzyć zabawy, podeszła do drewnianych drzwi i uchyliła je lekko.
Widziała go dokładnie. Muskularne plecy pokryte były potem, a pod jego ciałem leżała
na wpół naga pokojówka, którą Bella kojarzyła tylko z widzenia. Nie mogła na to patrzeć.
Czuła, jak słone łzy płyną po policzkach. Bolało ją to, ale jeszcze bardziej rozwścieczyło.
Gniew, który nagle wybuchł w jej wnętrzu, pogłębiał się z każdą sekundą.
- Thomas – powiedziała lodowato.
Mężczyzna spojrzał w jej kierunku, a na jego policzkach pojawiły się rumieńce.
Nie zdołał nic powiedzieć. Patrzyła na niego przenikliwie, po czym wybiegła ze stajni,
marząc, aby spaliła się jak najszybciej. Nie mogła patrzeć na miejsce, w którym dzień
wcześniej ją całował, a teraz obmacywał inną.
Godzinę później stajnia stanęła w płomieniach. Na szczęście wszystkie konie zostały
uratowane i nikt nie ucierpiał.
Jednak od tamtego dnia Bella zaczęła się zastanawiać, czy to była jej wina.
Teraz jednak nie czas na to, by myśleć o przeszłości. Musiała patrzeć w przyszłość.
Pogrążona we wspomnieniach, zupełnie zapomniała o całym świecie. Dopiero głos szofera
wyrwał ją z odrętwienia.
- Dojeżdżamy do Londynu, panienko – oznajmił.
Z daleka słychać było wrzawę. Bella pomyślała tylko, że hałas jednak będzie jej przeszkadzać.
***
Stanęła przed ogromną rezydencją, okoloną przez małą aleję drzew. Zaniemówiła z wrażenia.
Greckie kolumny, prowadzące do wejścia, dodawały jedynie monumentalizmu budowli, która
i bez tego sprawiała wrażenie ogromnej.
Odetchnęła kilka razy, po czym pewnym krokiem otworzyła furtkę i skierowała się do drzwi
wejściowych.
Chwilę zastanawiała się, czy na pewno trafiła pod właściwy adres, nie zdążyła jednak
pomyśleć o tym dłużej, bo drzwi niespodziewanie otworzyły się.
- Panienka do kogo? – spytał lokaj z wymuszoną uprzejmością.
- Zostałam przysłana przez ciotkę, hrabinę Clarissę Cloucroust, z Bath.
Lokaj skłonił się i wpuścił ją do przestronnego holu. W oczy rzuciły jej się białe ściany, na
których wisiały obrazy przedstawiające martwą naturę. Na małym stoliku stały frezje.
Ulubione kwiaty Belli. Uśmiechnęła się lekko, kiedy służący wprowadził ją do salonu.
- Baronowa Elizabeth za chwilę przyjdzie, proszę usiąść i poczekać.
Skinęła lekko głową i spoczęła na miękkiej sofie. Wygładziła niewidzialne fałdy na nowej
sukni i cierpliwie czekała na pojawienie się gospodyni domu. Żałowała, że nie mogła ubrać
zwykłych, spranych jeansów.
Zastanawiała się, jaka jest Elizabeth. Ciotka nigdy o niej nie wspominała, jednak Bella
domyślała się, że łączy je wyjątkowa więź. Wyczytała to z twarzy Clarissy, która, opowiadając
o przyjaciółce, uśmiechała się lekko, jakby wracała do wspomnień z nią związanych. Była o to
zazdrosna, ponieważ sama nie posiadała przyjaciółki, w obronie której mogłaby stanąć w
szranki z każdym, kto choćby pomyślał o niej złe słowo.
Dopiero teraz uświadomiła sobie, że oprócz ukochanej ciotki nie ma nikogo. Jest sama.
Zatrwożyła ją ta myśl.
- Bello, jakże dostojnie wyglądasz – powiedziała z uśmiechem kobieta, która weszła do
pokoju, podchodząc do dziewczyny. Przez dłuższą chwilę przyglądała jej się, po czym
ucałowała w oba policzki. – Jesteś piękna. Twoja ciotka nie kłamała.
Bella zaśmiała się nerwowo.
- Bardzo mi miło, że zechciała mnie pani przyjąć pod swój dach.
Elizabeth na to wyznanie machnęła jedynie ręką.
- To dla mnie przyjemność, moja droga. Jestem pewna, że chcesz przebrać się w coś mniej
oficjalnego – powiedziała konspiracyjnie. – Całkowicie cię rozumiem. Stanley pokaże ci twój
pokój.
Dziewczyna skinęła lekko głową i poszła za lokajem. Na piętrze panował delikatny półmrok.
Zdążyła zauważyć ruch po prawej stronie korytarza, gdy Stanley skręcił w przeciwnym
kierunku.
Uchylił mahoniowe drzwi i zaprosił ją do środka, po czym odszedł.
Bella zaniemówiła z wrażenia, widząc stojące na środku ogromne łoże z baldachimem.
Delikatny materiał spływał po jego brzegach. Uśmiechnęła się lekko. Pokój był przestronny,
urządzony w odcieniach bieli i błękitu, dzięki czemu wypełniony był światłem, mimo
zasuniętych firan, zaczynających się od górnego brzegu okna i zwisających aż do ziemi.
Szybko weszła do łazienki, naprędce wyciągnęła z bagażu kosmetyczkę i poustawiała
kosmetyki na półce, po czym wróciła do sypialni i zrzuciła z siebie niewygodną suknię.
W przypływie jakichś dziwnych uczuć padła na łóżko, tonąc w puchowej miękkości. Zaśmiała
się głośno, wdychając cudowny zapach lilii stojących obok na szafce.
Przyłożyła głowę do poduszki i zasnęła, a ostatni dźwięk, jaki zapamiętała, to tykanie
antycznego zegara.
[i]Ciemne włosy opadały mu na oczy, przysłaniając szkaradną bliznę biegnącą wzdłuż czoła.
Górował nad nią, ciałem odcinając widok świecących gwiazd. Nie krzyczała. Nie ruszała się.
Patrzyła jedynie w hipnotyzujące spojrzenie, nie wiedząc, czemu nie czuje strachu. Mimo
ciemności dostrzegła silne dłonie mężczyzny, którymi w każdej chwili mógł zrobić jej krzywdę.
Westchnęła jedynie, uśmiechając się leciutko, jakby chciała dodać sobie odwagi.
- Kim jesteś? – spytała cicho.
- Wszystkim i niczym.
W brązowych oczach dostrzegła figlarne błyski, które przeraziły ją bardziej niż obecność
obcego mężczyzny. Zaczęła powoli odsuwać się na bezpieczną odległość, gdy złapał ją mocno
za dłonie i ścisnął, wymawiając coś w obcym dla niej języku.
- Teraz zapamiętasz – powiedział jedynie, po czym ją puścił. Dziewczyna stała jak
zamurowana, spoglądając na zaczerwienienia na rękach. Nie czuła bólu. Ani strachu.
Ogarniało ją dziwne przeczucie, że stanie się coś złego.
- Bądź przygotowana.
Spojrzała mu w oczy, które zmieniły kolor i stały się krwiście czerwone, a usta mężczyzny
wykrzywiły się w drwiącym uśmiechu.[/i]
- Nie! – krzyknęła, czując spływający po czole pot. Szeroko otwarte oczy rozglądały się po
ciemnym pomieszczeniu, szukając nieznajomego. Odetchnęła głęboko kilka razy i ułożyła się
ponownie na łóżku.
***
Edward miał serdecznie dość swojej matki. Kochał ją, owszem, ale miał po dziurki w
nosie ciągłego pouczania. Minęła już dłuższa chwila od jej telefonu, a on nadal nie mógł
skupić się na niczym innym niż złości, którą wywoływała za każdym razem, gdy rozmawiali.
Elizabeth nie mogła zrozumieć tego, co on wiedział już od dawna. Świat nie zaczynał się na
socjecie, wręcz przeciwnie, tu się kończył.
Poinformowała go grzecznie, że musi stawić się na dzisiejszym obiedzie i poznać nowego
gościa, dziewczynę, którą wzięła pod swoje skrzydła.
Niechętnie, ale się zgodził. Nie miał ochoty na spotkania z ludźmi, przyznał jednak sam przed
sobą, że nie może się wiecznie ukrywać w swoich czterech ścianach.
Stanął przy oknie, patrząc na horyzont. Słońce promienną falą wlewało się do
pomieszczenia, oświetlając gabinet. Skąpany w jasności nie sprawiał wrażenia tajemniczego
zakątka, za jaki uchodził w oczach Edwarda. To właśnie tutaj zbierał wszelkie materiały,
kolekcjonował książki, ukrywał fakty i utajniał szczegóły swoich eskapad. To właśnie tutaj
chował się przed światem, ludźmi, a co najważniejsze – przed rodziną.
Westchnął głęboko. Na podwórzu ogrodnik kosił trawę, zdecydowanie zbyt wysoką jak na tę
porę roku. Nie mógł odegnać od siebie złych myśli.
W końcu usiadł za biurkiem. Przez krótką chwilę wpatrywał się w sufit, decydując o
następnym kroku. Słyszał dokładnie swój głęboki oddech. Nie wiedział, ile czasu minęło, gdy
powieki zaczęły mu ciążyć i zapadł w krótki, niespokojny sen, podczas którego na nowo
przeniósł się w znane rejony koszmaru, który nie chciał dać o sobie zapomnieć.
Widział zakrwawione ciała, wyssane z życia martwe oczy wpatrujące się w coś, czego
człowiek nie zdołałby pojąć rozumem.
Czuł w nozdrzach zapach siarki, która drażniła i wabiła jednocześnie, zapraszając do
niebezpiecznego tańca na skraju śmierci, gdzie widać jedynie chude i blade ramiona. Dotykał
jedwabiu spływającego z jej szat i uśmiechał się lekko, jakby szedł do raju, nie piekła, które
miała mu zgotować.
Gdy zauważył noże i kielichy napełnione czerwoną mazią, zaniemówił i przestał się
uśmiechać, a ciemność wokół zacieśniła na nim swoje palce. Mrugał nerwowo, oddech stał się
płytki.
- Zapraszam do tańca – usłyszał za sobą zmysłowy głos zwiastujący strach i obudził się, zlany
potem.
Rozejrzał się uważnie po pomieszczeniu i dopiero po chwili dotarło do niego, że znajduje się
we własnym domu, nie w Indiach, a lęk, który odczuwał, spowodowany był jedynie
wspomnieniem.
Wyprostował się na krześle, westchnął kilka razy i przewrócił leżące przed nim kartki,
zapominając o koszmarach, a zagłębiając się w zagadki, które miały mu pomóc w ułożeniu
ponownie życia.
***
Punktualnie o czternastej zjawił się przed domem matki, z mieszanymi uczuciami i
jeszcze większym pragnieniem ucieczki jak najdalej stąd. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że
nie powinien tu być, a pojawienie się zburzy porządek wszystkiego, co sobie po trochu
układał. Nie potrafił jednak odmówić, by nie sprawić jej przykrości, choć w głębi serca chciał
to zrobić. W końcu wszedł do środka, czując słodki zapach bzu unoszący się po domu.
Uśmiechnął się lekko do siebie. Przypominało mu to dzieciństwo. I choć nie miał o nim zbyt
wielu miłych, zapadających w pamięć wspomnień, to właśnie bzy były jednym z elementów,
które wiązały go z rodziną.
Powtarzał sobie w myślach, że to nie potrwa długo, obiad minie, a on znowu wróci do
swojego pustelniczego trybu życia, zatracając się w swoim własnym problemie.
- Witamy, baronie – odezwał się tuż obok lokaj, który wyciągnął ręce po płaszcz Edwarda.
Mężczyzna skinął mu jedynie głową i poszedł do obszernego salonu, gdzie już siedziała Alice.
- Siostrzyczko, jak dobrze cię wiedzieć – rzekł, uśmiechając się od ucha do ucha. Kobieta
zbyła jego wejście machnięciem ręki, po czym ułożyła dłonie na brzuchu.
Obserwował ją przez krótką chwilę, zastanawiając się, czy źle się czuje. Ale to nie o to w tym
chodziło. Alice czuła się znakomicie. Znowu.
- Gratulacje. Jesteś jak klacz rozpłodowa.
Uśmiechnęła się lekko, jakby nie wiedziała, czy Edward żartuje, czy znowu otacza się murem
sarkazmu.
- Przyjmę to jako dowcipny komplement.
Edward nie zdążył nic powiedzieć, bo do pokoju wkroczyła Elizabeth, a za nią nowa
podopieczna. Przyglądał się nieznajomej przez dłuższą chwilę. Stanął na uboczu, by nie
zwracać na siebie zbytniej uwagi, gdy matka ściskała Alice, ciesząc się z kolejnego wnuka.
Dziewczyna ubrana była w zwykłe sprane jeansy i biały t-shirt. Zdziwiło go to. Nie sądził, że
matka pozwoli komuś na chodzenie po domu w zwyczajnych ciuchach. Ale oczy zatrzymały
się na jej twarzy. Było w niej coś tajemniczego i niebezpiecznego, mimo że zdawała się być
młoda i niewinna, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że powinien trzymać się od niej z daleka.
Ciemne oczy wodziły sennie po pomieszczeniu, aż w końcu spojrzała na niego, uśmiechając
się lekko.
Edwardowi wydawało się, że chciała nawiązać z nim nić porozumienia, jakby była spłoszona
całym tym harmidrem wokół. Niepewnie podeszła do niego.
- Głośno tu, prawda? – powiedziała konspiracyjnym szeptem.
Edward jedynie spoglądał na nią złowrogo. Tłumaczył sobie jednak, że to tylko dziewczyna, a
on powinien zachować się jak na dżentelmena przystało.
- Owszem, tak jest zawsze. Powinna się panienka przyzwyczaić – odparł sucho, rozglądając
się za czymś do picia. W końcu wyciągnął rękę po kieliszek z szampanem i opróżnił go.
Nie rozumiał własnej reakcji. Nie rozumiał, czemu nie potrafi na nią choćby spojrzeć.
- Jestem Bella.
Bella. Pomyślał, że to imię idealnie pasuje do bijącej od niej spontaniczności.
- Edward.
Mówiąc to, wbrew sobie, wyciągnął w jej stronę dłoń, a gdy poczuł, jak ich palce stykają się ze
sobą, odrzuciło go złowrogie uczucie. Spojrzał na nią, jakby zastanawiał się, czy również tego
doświadczyła, jednak nic w jej wyglądzie ani zachowaniu nie zmieniło się. On jednak już
wiedział, że nie jest kimś, za kogo się podaje.
- Przepraszam, ale musze przywitać się z matką – oświadczył, po czym szybko odszedł,
zostawiając ją za sobą i czując jej wzrok na swoich umięśnionych plecach.
***
Leżał w ogromnym łóżku i wpatrywał się w ciemność. Przypominał sobie każdy szczegół
krótkiego obcowania z Bellą, próbując uświadomić sobie, kim ona jest i dlaczego zareagował
na jej dotyk w taki sposób. Podczas obiadu nie zauważył u niej nadprzyrodzonych cech.
Zachowywała się nienagannie, uśmiechając się do wszystkich. Starała się nawiązać rozmowę z
każdym, a Alice zdawała się zauroczona jej osobą. Matkę też owinęła sobie wokół palca, tak
samo jak służbę. Nikt nie podejrzewał jej o złe zachowanie.
Wciągnął głośno powietrze do płuc, jakby wraz z tym przyszły odpowiedzi na pytania. Bella
okazuje się zagadką, której poszukiwał. I dostał to, czego chciał. Bał się jednak, że ta historia
może zaważyć na życiu jego rodziny. Wiedział, że nie powinien mówić matce, by ją odesłała,
wzbudziłoby to podejrzenia, poza tym ona była krewną jej przyjaciółki. Matka nie zrobiłaby
tego. Alice jest w ciąży, nie pomoże w niczym, zresztą nie chciałby jej narażać na
niepotrzebne niebezpieczeństwo. Musiał sam się z tym uporać.
Zamknął oczy. W pokoju zrobiło się ziemno, poczuł, jak na jego ciele pojawia się gęsia
skórka. Uniósł powieki i rozejrzał się po pomieszczeniu, wszystko jednak było na swoim
miejscu. Wstał i stanął przy łóżku, nasłuchując.
- Nie powinieneś tak chodzić, Edwardzie, bo każda z moich przyjaciółek ma na ciebie chętkę
– usłyszał za sobą słodki głos.
- Bethane.
Odwrócił się i stanął twarzą w twarz z duchem kobiety, którą niegdyś kochał. Uśmiechnął się
promiennie. Jej przezroczysta sylwetka majaczyła przed jego oczami. Mimo chłodu poczuł
ciepło w sercu.
- Wiem, co się dzieje. Musisz uważać, Edwardzie. U nas, w krainie duchów, wiele się mówi o
tym, co ma nadejść – ściszyła głos do szeptu, jakby bała się, że ktoś podsłuchuje ich rozmowę.
Ułożyła dłoń na ramieniu Edwarda, po czym nachyliła się nad nim, a ostry zimny podmuch
przeszył jego ciało.
- Musisz być ostrożny. Nadchodzi coś strasznego… Mrocznego.
Jej niebieskie oczy zdawały się napełniać łzami, gdy spoglądała na swojego ukochanego.
- Co nadchodzi, Bethane? – spytał cicho.
- Nie mogę… Chciałabym ci pomóc, najdroższy.
- Powiedz mi.
- Nie mogę. Edwardzie, wiem, że teraz jesteś inny. W innym wypadku nie byłabym tutaj. Ale
to… to jest poza twoim zasięgiem. – Rozejrzała się wokół. – Muszę iść. Niebezpiecznie jest tu
być. Bądź ostrożny.
- Ale co to jest, do cholery? – spytał wściekle, gdy jej sylwetka zaczęła powoli znikać.
Spojrzała na niego ostatni raz i chciała coś wyszeptać, ale jasny promień światła przeszył ją na
oczach Edwarda. Usłyszał przerażający krzyk i zamknął oczy, a gdy je otworzył, Bethane
zniknęła.