Jessica Lemmon
Tej kobiety nie wolno ci
całować
Tłumaczenie: Julita Mirska
HarperCollins Polska sp. z o.o.
Warszawa 2021
Tytuł oryginału: His Forbidden Kiss
Pierwsze wydanie: Harlequin Desire, 2020
Redaktor serii: Ewa Godycka
© 2020 Jessica Lemmon
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o.,
Warszawa 2021
Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin
Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji
części dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek
podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych –
jest całkowicie przypadkowe.
Harlequin i Harlequin Gorący Romans są zastrzeżonymi
znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i
zostały użyte na jego licencji.
HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym
do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą
być wykorzystane bez zgody właściciela.
Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books
S.A. Wszystkie prawa zastrzeżone.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
02-672 Warszawa, ul. Domaniewska 34A
ISBN 978-83-276-6712-0
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Stukając obcasami o marmurową posadzkę, Taylor
Thompson biegła przed siebie w wyszywanej koralikami sukni
od Versace. Kupiła ją na coroczny Bal Walentynkowy w River
Grove, nie sądziła jednak, że będzie zmuszona do ucieczki i że
wąski dół będzie jej tę ucieczkę utrudniał.
Podciągnąwszy suknię do kolan, minęła toaletę, w której,
jak podejrzewała, kłębiło się od wyfiokowanych dam, i skryła
się w szatni. Która okazała się mała i ciasna.
Nie szkodzi. Potrzebowała paru sekund z dala od
zaciekawionych spojrzeń. Boże, Brannon zamierza się jej
oświadczyć!
Ponieważ co roku uczestniczyła w balu, nie przyszło jej do
głowy, by się jakoś wykręcić. Zresztą nawet nie wypadało.
Thompsonowie wraz z rodziną Brannona Knoxa pomogli
zbudować River Grove. Dwadzieścia sześć lat temu, kiedy
Taylor miała dwa latka, jej zmarły niedawno ojciec Charles
Thompson oraz Jack Knox, ojciec Brannona, połączyli siły
i stworzyli jedną z największych firm technologicznych
w kraju – ThomKnox.
Dziś Brannon chciał zawrzeć innego rodzaju związek.
- Och Bran, co ci strzeliło do łba?
Właściwie to samo pytanie mogłaby zadać sobie. Należało
odmówić, kiedy Brannon poprosił, aby była jego parą na balu.
A ona zgodziła się, uznając, że nazajutrz odbędą tę poważną
rozmowę; że jutro mu powie: To nie ma sensu, po prostu
zostańmy przyjaciółmi.
Stojąc w szatni, zastanawiała się, co ma zrobić. Przemknąć
do toalety? Nie. Tam wpadłaby na panią Muelller lub na Patsy
Sheffield. Zaraz całe River Grove plotkowałoby, że Taylor
Thompson ukrywa się przed swoim chłopakiem.
Gdyby nie choroba nowotworowa i śmierć ojca, pewnie
nie zaczęłaby umawiać się z Brannonem. Znali się całe życie,
ale nigdy nie czuli do siebie pociągu. Wzdrygnęła się na myśl
o czekającej ich rozmowie. Nie gniewaj się, Bran. Spotykałam
się z tobą, bo byłam smutna. I wiedziałam, że tata by się
ucieszył.
- Szlag! – Sfrustrowana tupnęła nogą.
W pomieszczeniu było duszno. Musi znaleźć większe; tu
nie mogła się skupić.
Zacisnęła dłoń na klamce, ta jednak ani drgnęła.
- Do jasnej cholery! – Szarpnęła. Kropelki potu wystąpiły
jej na czoło. Szkoda, że zostawiła torebkę na stole. Gdyby
wzięła ją z sobą, przynajmniej miałaby telefon.
Nie cierpiała na klaustrofobię, ale nie chciała zemdleć
z braku powietrza. Powinna była podejść do Brannona
i wszystko wyjaśnić, gdy tylko zobaczyła go z pudełeczkiem
od Tiffany’ego w ręce.
Wytężyła słuch. Nie dochodził tu żaden najmniejszy
dźwięk. Puściła klamkę i cofnęła się. Zamierzała pchnąć
drzwi, ale w tym momencie ktoś je otworzył. Ujrzała
wysokiego mężczyznę ubranego w czarny smoking.
- Taylor? Co tu robisz? – Starszy brat Brannona
zmarszczył brwi.
- Royce, dzięki Bogu! – Chwyciła go za przedramiona.
Kiedyś, w wieku chyba szesnastu lat, idąc do limuzyny,
potknęła się, a on ją złapał. Jego dotyk sprawił, że poczuła
motyle w brzuchu. Dziś poczuła się identyczne. Dotyk
Brannona nigdy tak na nią nie działał.
Wtedy przed laty widziała karcące spojrzenie ojca.
Powiedział, żeby trzymała się z dala od starszego z braci
Knoxów. Jest dla ciebie za stary.
Ojciec marzył, by jego ukochana córka wyszła za
młodszego Knoxa, Brannona.
Zabrała ręce. Nie była pewna, co jej bardziej przeszkadza:
to, że zaczęła umawiać się z Brannonem, czy że Royce nadal
wzbudza w niej pożądanie.
- Myślałam, że tu umrę – mruknęła.
- Mało prawdopodobne. Bran cię szuka.
- Wiem. – Oczami wyobraźni zobaczyła pierścionek
z brylantem. – Uciekłam przed nim.
- Dlaczego?
I nagle usłyszała:
- Widział ktoś Taylor?
Bran był za rogiem, jeszcze nie dostrzegł jej ani swojego
brata. Niewiele się namyślając, Taylor wciągnęła Royce’a do
ciasnego pomieszczenia. Wolała się udusić niż stawić czoło
mężczyźnie, który zamierzał się jej oświadczyć.
- Hej! Co ro…?
Przyłożyła rękę do ust Royce’a.
Stali bez ruchu, wsłuchując się w odgłosy za drzwiami. Po
chwili kroki zaczęły się oddalać. Taylor wypuściła z płuc
powietrze i nagle zdała sobie sprawę z palców Royce’a
zaciśniętych na jej nadgarstku i z ciepłego oddechu na swojej
dłoni.
- Tu się zaręczyli moi rodzice – powiedziała. W słabym
świetle nie widział jej twarzy, za to wyraźnie słyszał smutek
w głosie. – Na Balu Walentynkowym. Mama twierdzi, że to
był najbardziej romantyczny wieczór w jej życiu.
Zrobiło mu się żal Taylor i Diny. Wszyscy mocno przeżyli
śmierć Charlesa. Knoxowie i Thompsonowie byli jak rodzina.
- Pewnie dlatego Bran wybrał to miejsce i ten dzień –
dodała.
Zatem miał odpowiedź: wiedziała o oświadczynach,
którymi Brannon planował ją zaskoczyć. Odciągnął jej rękę od
swojej twarzy. W nozdrza uderzył go zapach perfum. Taylor
zawsze pachniała bosko, tyle że rzadko dane mu było to czuć.
Charles się o to postarał.
- Wiedziałaś, że chce ci się oświadczyć?
- Tak.
Nie brzmiała na zadowoloną. Nawet się nie zdziwił.
Chodziła z Branem od… miesiąca? Dwóch? Kiedy Brannon
pokazał mu pierścionek, Royce, który zawsze był człowiekiem
trzeźwo myślącym, nie krył zdumienia. Nie za szybko,
braciszku kochany?
- To stanowczo za szybko – rzekła.
Ogarnęła go ulga. Bran nie myślał logicznie; ludzie
powinni dłużej z sobą chodzić, zanim zdecydują się na taki
krok.
- Planował niespodziankę. Kto się wygadał?
- Nikt. Zobaczyłam go z pierścionkiem.
Royce puścił jej rękę. Po omacku zaczął szukać kontaktu.
Kiedy w końcu udało mu się zapalić światło, zauważył trzy
rzeczy: puste wieszaki, plastikowe pojemniki z dekoracjami
świątecznymi oraz piękną kobietę, w której oczach malowała
się rozpacz.
Do urody Taylor dawno przywykł, lecz wyraz smutku
rzadko gościł na jej twarzy.
Miała ciemnoblond włosy, które zwykle nosiła
rozpuszczone; dziś upięła je w kok. Usta pomalowała
ciemniejszą szminką niż zazwyczaj. Od najmłodszych lat,
podobnie jak on i Brannon, bywała w eleganckim świecie.
Wiedziała, jak się ubrać, jak zachowywać zarówno w pracy,
jak i w życiu. Tak jak oni, wyssała to z mlekiem matki.
Cechowała ją inteligencja i ambicja. Po części dlatego
zdumiał go pomysł Brannona. Świetnie im się z Taylor
pracowało, obaj traktowali ją jak siostrę, ciut starszą od ich
rodzonej siostry Gii… Z drugiej strony, co on wie? Może
faktycznie Taylor i Bran się kochają?
Chociaż nie, Taylor nie sprawiała wrażenia zakochanej.
Najwyraźniej też uważała, że zaręczyny z Branem to zły
pomysł.
- Gorąco tu. Spróbuj otworzyć. – Nie czekając, odsunęła
go na bok i zaczęła naciskać klamkę. Potem naparła na drzwi
ramieniem, a gdy i to nie pomogło, warknęła ze złością.
- Nie denerwuj się. – Próbował ją uspokoić. – Prędzej czy
później ktoś nas uwolni. Weź głęboki oddech…
- Nie mogę. Mam na sobie bieliznę modelującą.
Uśmiechnął się pod nosem.
- Postaraj się… - Zgiął nogi w kolanach, tak by ich oczy
znalazły się na jednym poziomie. – Oddychaj razem ze mną.
Posłuchała. Wdech, wydech, wdech… Kiedy wypuszczała
z płuc powietrze, kilka łez spłynęło jej po policzku.
- Royce, nie chcę zranić jego uczuć – szepnęła, zaciskając
palce na klapach smokingu.
- Wiem. – Uznał, że lepiej nie wdawać się w dyskusję.
- To wina mojego taty. Nie powinnam była umawiać się
z Brannonem. Bran jest cudownym człowiekiem, ale… -
Potrząsnęła głową. – Zamierzałam zerwać z nim w ten
weekend. Tylko z grzeczności zgodziłam się towarzyszyć mu
na dzisiejszy bal.
- Ale nie tłumacz się.
- Nie chcę go zranić – powtórzyła cicho.
- Taylor. – Popatrzył jej w oczy. – Nie musisz wbrew
sobie, z grzeczności, przyjmować oświadczyn. Bez względu
na to, czego by pragnął twój ojciec.
Wciąż ściskając klapy smokingu, skinęła głową. Powinien
był wyprostować się, ale coś go powstrzymywało.
- Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.
Zamierzał udzielić jej jeszcze kilku rad, dodać otuchy, ale
nie zdołał. Nie zdołał, bo przytknęła usta do jego warg
i zaczęła go namiętnie całować, jakby za chwilę miał nastąpić
koniec świata.
ROZDZIAŁ DRUGI
Przestań! Taylor była dziedziczką fortuny Thompsonów,
on jednym z dziedziców majątku Knoxów. Bez względu na to,
co mu wyjawiła i co on sam sądził o pomyśle brata, nie
powinien się z nią całować. Ale nie potrafił przestać.
Usta miała miękkie, kuszące. Kojarzyły mu się
z szampanem i wspaniałym seksem, jakiego dawno nie
uprawiał, więc delektował się ich dotykiem i smakiem. Chciał
sobie przypomnieć… Nie, nie przypomnieć. Tego pocałunku
nie mógł do niczego porównać. Była w nim nowość, była
świeżość i witalność, był…
Zresztą nieważne. Po prostu teraz, gdy pocałował Taylor,
nie mógł się od niej oderwać. Chciał poznać zakazany owoc,
nacieszyć się tym, czego dotąd nie śmiał tknąć.
Ona pierwsza zaczęła go całować, ale teraz role się
odwróciły. Rozchylił jej wargi, językiem dotknął
podniebienia…
Prowadził uporządkowane życie, nad wszystkim zawsze
miał kontrolę. Sądził, że taki się urodził; że odziedziczył po
ojcu zmysł do interesów, podczas gdy Brannon odziedziczył
jego spontaniczność. Cechy współzałożyciela ThomKnoxu
zostały sprawiedliwie podzielone między synów, Gia zaś
otrzymała podwójną dawkę wszystkiego.
Royce świetnie się czuł na stanowisku dyrektora
finansowego. Doskonale znał się na budżetach i strategiach
finansowych. Te sprawy nie miały przed nim tajemnic.
W ThomKnox zaczął pracować w wieku dwudziestu
trzech lat. W pismach branżowych z miejsca obwołano go
geniuszem. Na szczęście woda sodowa nie uderzyła mu do
głowy. Koncentrował się na liczbach, które nigdy nie kłamały.
W przeciwieństwie do plotkarzy na portalach internetowych.
Ale mieliby używanie, gdyby odkryli, że całuje się
z wybranką swojego brata!
Ta myśl podziałała na niego jak kubeł zimnej wody. Mimo
że Bran nie miał do Taylor żadnych praw – dopiero zamierzał
się jej oświadczyć, a ona miała zamiar z nim zerwać – przestał
ją obejmować. Cofnął się, wziął głęboki oddech.
Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami; spojrzenie
miała ogniste, usta otwarte, jakby chciała powiedzieć… Nie,
nie wiedział co. Wiedział tylko, że jej pragnie.
Głuchy na głos rozsądku ponownie zbliżył usta do jej
warg. Jeszcze jeden pocałunek. W poniedziałek rano poniesie
konsekwencje, teraz liczyła się siła przyciągania, której nie
potrafił się oprzeć.
Objął Taylor w pasie; ledwo zaczął ją całować, kiedy
drzwi się otworzyły. Odskoczyli od siebie jak przyłapana na
gorącym uczynku para nastolatków.
W progu stał Brannon. Wyraz zdziwienia na jego twarzy
znikł, ustępując miejsca furii.
- Prosiłem, żebyś pomógł mi ją szukać, a nie się z nią
migdalił.
- My nie…
- Nie jestem ślepy!
Royce od najmłodszych lat opiekował się bratem. Był
starszy i bardziej odpowiedzialny. Oczywiście mógł
powstrzymać Taylor, kiedy przyciągnęła go do siebie, ale…
Ale tego nie zrobił.
- To moja wina – oznajmił.
- Rozumiem, dlaczego próbowałeś odwieść mnie od
zaręczyn. Sam miałeś na nią ochotę.
- Słucham? – przerwała im Taylor.
- Miałem zamiar ci się oświadczyć.
- Wiem.
Royce nie wtrącał się do rozmowy.
Taylor nie powinna była umawiać się z Brannonem, by
sprawić przyjemność swojemu ojcu. A jak już zaczęła, to
powinna była wcześniej z nim zerwać. Zanim kupił
pierścionek. Z drugiej strony, gdyby nie zobaczyła
pierścionka, to nie uciekłaby przerażona, on nie zacząłby jej
szukać i nie doszłoby do ich pocałunku.
- Jak? Skąd? – Twarz Brana przybrała kolor czerwony.
- Widziałam, jak trzymasz pierścionek i… uciekłam.
Royce mnie znalazł. Ja… zawsze chciałam go pocałować.
- Co? – spytali obaj naraz.
- Bran, chciałam w ten weekend z tobą zerwać –
oznajmiła, przenosząc na niego spojrzenie. – Podjęłam
nieodwołalną decyzję. Nie wiedziałam, że planujesz… -
Wskazała głową na wypukłość w kieszeni marynarki, gdzie
znajdowało się pudełeczko z pierścionkiem.
- No tak. – Zawstydzony i zraniony, odwrócił się na pięcie.
- Brannon, poczekaj! – zawołał Royce, ale nim zdążył coś
więcej powiedzieć, Taylor chwyciła go za rękę.
- Nie, to moja wina. – Rzuciła się za Branem tak szybko,
jak na to pozwalała długa wąska suknia i szpilki.
Royce obserwował ją oparty o framugę. Nagle zauważył
dwie kobiety stojące przed wejściem do toalety.
Taylor dogoniła Brana; razem wyszli na zewnątrz. Royce
nie ruszył się z miejsca. Psiakrew, nie powinien był całować
Taylor. Działał pod wpływem impulsu, ale to żadne
usprawiedliwienie. Proste zasady, którymi się kierował
w życiu i w pracy, czemuś służyły: porządkowały świat.
Całując się z Taylor, przekroczył granicę.
To mu się nigdy wcześniej nie zdarzyło. I nigdy więcej się
nie powtórzy.
ROZDZIAŁ TRZECI
No cóż, sobotni wieczór mógł mieć zdecydowanie inny
przebieg. Czym tłumaczyła sobie swoją chwilową
niepoczytalność? Niczym. Dlaczego pocałowała Royce’a? Bo
chciała. Pojawiła się okazja, stali blisko siebie w ciasnym
pomieszczeniu, i to wystarczyło: spełniła swoją fantazję. Nie
kierowała nią żadna racjonalna myśl, ale od kiedy to rozum
rządzi sercem?
Tak, chciała zerwać z Brannonem, ale wolałaby to zrobić
delikatniej. Niestety Bran przyłapał ją z Royce’em i to
przesądziło sprawę. Odkąd ojciec kazał jej się trzymać z dala
od starszego Knoxa, Royce coraz bardziej ją fascynował. Ale
posłuszna ojcu, unikała go.
Ich drogi nie krzyżowały się aż do tej wiekopomnej chwili
w szatni. Obracali się w innych kręgach, głównie z uwagi na
różnicę wieku. Owszem, widywali się w pracy, ale w firmie
przestrzegała równie surowych zasad co on.
O Chryste! Opuściła głowę na biurko. Miała ochotę zapaść
się pod ziemię.
- Hej, słońce. – Gia, młodsza siostra Knoxów, wparowała
do gabinetu.
Chodziły razem do szkoły, dopiero na studiach ich drogi
się rozeszły. Taylor, świadoma własnych możliwości
intelektualnych, nawet nie próbowała dostać się do MIT.
Brana do MIT nie przyjęto, a Royce’a ta uczelnia nie
interesowała. Jack Knox nie nalegał; zachęcał swoje dzieci,
aby zajęły się tym, co im sprawia przyjemność.
- Cześć – odparła Taylor. Całą niedzielę miała wyłączony
telefon. Nie wiedziała, co przyjaciółka myśli o sobotnich
wydarzeniach.
- Facetami nie ma się co przejmować – stwierdziła Gia.
Ubrana była w czerwony kostium, który skrywał jej
krągłości. Miała mózg geniusza, a ciało Jennifer Lopez.
Taylor uśmiechnęła się. Tamtego wieczoru, kiedy go
dogoniła, Bran przystanął i patrząc jej w oczy, spytał:
- Musiałaś? W dodatku z Royce’em?
- To nie było… - urwała. Tak jak myślisz? Pewnie Bran
uważał, że ona i Royce wymknęli się z sali balowej w celach
erotycznych, a to nie była prawda. – Nie chciałam cię zranić.
I w tym momencie Brannon uświadomił sobie, że uciekła
z sali, kiedy zobaczyła go z pierścionkiem. O nic więcej nie
pytał. Odszedł, zostawiając ją samą na chodniku. Może to
i lepiej?
- Nienawidzisz mnie? – Taylor zwróciła się do
przyjaciółki.
Gia przysunęła do biurka fotel i usiadła.
- Ja? Uwielbiam. Nie miałam pojęcia, co Bran planuje,
dopóki nie wrócił, mrucząc pod nosem, że popełnił błąd.
Taylor zbladła. Co powiedział siostrze? I innym gościom?
- Nie denerwuj się plotkami. – Gia ścisnęła jej dłoń. –
Zaciągnęłam Brannona do prywatnej salki. Royce do nas
dołączył. Bran przyznał, że popełnił błąd, zamierzając ci się
oświadczyć na balu. Royce powiedział, że wyszedł cię szukać.
Znalazł cię w szatni, spanikowaną. Zaczął cię uspokajać i to
doprowadziło do waszego pocałunku. Bo to był zwykły
pocałunek?
- Nie wiem – przyznała smętnie Taylor.
Sama się nad tym zastanawiała. Może zwiastował
początek czegoś nowego?
- Co ci jest? – Gia poklepała ją po kolanie.
- Nic. Brannon pewnie mnie nienawidzi.
- Cierpi na urażoną dumę. Posłuchaj: poczucie winy nie
jest dostatecznym powodem, aby przyjmować oświadczyny.
Nawet jeśli z poczucia winy poszłaś na kilka randek.
Taylor przyjrzała się uważnie przyjaciółce. Nigdy o tym
z nią nie rozmawiała. Nie mogła, bądź co bądź chodziło o jej
rodzonego brata.
- Jesteś piekielnie spostrzegawcza.
- Zdumiało mnie, kiedy razem pojawiliście się na balu.
Sądziłam, że Bran zaprosi inną dziewczynę, a ty zatańczysz ze
mną. – Gia przyłożyła starannie wypielęgnowaną dłoń do
serca i zatrzepotała rzęsami. – Byłam pewna, że do tego czasu
się rozstaniecie. W ogóle między wami nie iskrzyło.
- Odwlekałam ten moment. Lubię Brana, ale go nie
kocham.
Czy Gia byłaby równie wspaniałomyślna, gdyby widziała
ją w namiętnym uścisku z Royce’em? Ona pierwsza go
pocałowała, ale potem… Potem kiedy on odwzajemnił
pocałunek, aż zakręciło się jej w głowie. Płonęła. Iskry leciały.
Drżała na całym ciele. Chryste, ale ten facet potrafił całować!
Na randkach z Branem wymieniła kilka całusów, ale żaden nie
mógł się równać z pocałunkami Royce’a.
Teoretycznie Branowi niczego nie brakowało. Świetnie się
czuła w jego towarzystwie; był mądry, zabawny, niesamowicie
przystojny – obaj bracia odziedziczyli urodę w genach. Ale nie
pociągał jej fizycznie. Uważała go za kumpla, za przyjaciela.
Miała nadzieję, że to, co się stało, nie przekreśli lat przyjaźni.
Gdyby mogła cofnąć czas, rozstałaby się z Branem tydzień
temu. A może nie poszłaby z nim na pierwszą randkę? Jego
duma chyba mniej by wtedy ucierpiała.
- Nie spodziewałam się oświadczyn. – Utkwiła wzrok
w przyjaciółce. – Byłam pewna, że przestał się mną
interesować. Zgodziłam się towarzyszyć mu na balu, bo…
sama wiesz, jakie nudne potrafią być te imprezy.
- To prawda. – Gia zamilkła. – Uprawialiście seks, ty
i Bran?
- A skądże! – Taylor nie zdołała powstrzymać śmiechu.
- Kurczę, co mu odbiło?
- Mniej bym się zdziwiła, gdyby grzecznie oznajmił, że to
koniec między nami.
- Tak, znając mojego brata, zerwanie byłoby bardzo
kulturalne.
Taylor ogarnęły wyrzuty sumienia.
- Spanikowałam. Nigdy nie sądziłam, że… - Potrząsnęła
bezradnie głową.
Przed oczami stanął jej obraz Brannona, który w świetle
lampy podziwiał pierścionek. Na jego twarzy… Zaraz, zaraz.
Nagle coś ją tknęło.
- Zanim rzuciłam się do ucieczki, Bran patrzył na
pierścionek. On… Gia, on się nie uśmiechał. Nie cieszył się,
nie był przejęty ani podekscytowany. Sprawiał wrażenie…
zrezygnowanego.
- Hm, a może… Zresztą nieważne. Nie ma sensu
spekulować.
- Nie, powiedz! Co może?
- Tak się zastanawiam… - Gia przygryzła wargę. – Czy
pomysł oświadczyn może mieć związek z przejściem na
emeryturę naszego ojca. Jako człowiek stateczny, z żoną, Bran
bardziej nadawałby się na prezesa firmy niż Royce.
- Ale chybaby nie… - Taylor urwała.
Brannon często mówił o zbliżającej się emeryturze ojca
i że chętnie zastąpiłby go na stanowisku dyrektora
ThomKnoxu. Podczas ich randek rozmowa zwykle obracała
się wokół pracy i przyszłości Brana w firmie.
Tata odejdzie szybciej, niż myślisz, rzekł któregoś
wieczoru, po drugim kieliszku wina.
Royce’a nazwał swoim konkurentem. Powiedział też, że
o ile jemu bardziej zależy na awansie, to Royce bardziej
zasługuje na to, by kierować firmą. Sprzeciwiła się: obaj
macie takie same kwalifikacje, oznajmiła. Była to prawda.
- Nie twierdzę, że cię wykorzystywał – kontynuowała
Gia. – Nie jest tak podły ani przebiegły.
- Wiem – przyznała Taylor. Znali się z Branem niemal od
kołyski. Nie upadłby tak nisko.
- Ale może podświadomie uznał, że będąc w stałym
związku, zyska przewagę. Jest dyrektorem do spraw
marketingu, ty dyrektorem zarządzającym; pasujecie do
siebie. – Gia zmrużyła oczy. – Twój tata chciał, żebyście się
pobrali.
Taylor westchnęła.
- Psiakość, nie darowałabym sobie, gdybym ich poróżniła.
- Nie byłaś w tej szatni sama. Zresztą co ma być, to będzie.
Na twoim miejscu cieszyłabym się, że nie muszę dłużej
udawać.
- Jesteś kochana.
Gia wzruszyła ramionami.
- Swoją drogą muszę porozmawiać z Brannonem. – Na
samą myśl zrobiło się Taylor słabo. Ale pracowali razem. Nie
chciała, by czuli się skrępowani w swojej obecności albo żeby
Bran jej unikał z powodu urażonej dumy.
- Słusznie. Ale faktem jest, że Bran nie zachowywał się jak
facet szaleńczo zakochany. Nie wiem, co mu strzeliło do
głowy.
- Powinnam była zerwać z nim wcześniej.
- Powinnaś była. Trudno. Teraz sobie wszystko wyjaśnicie.
Tak, pomyślała Taylor. Przecież nie było między nimi
chemii, oboje mieli tego świadomość. Nie iskrzyło między
nimi tak jak między nią a Royce’em.
Incydent z Royce’em uzmysłowił jej coś ważnego. Że jest
atrakcyjna erotycznie, że może wzbudzać pożądanie. Przez
dwa lata żyła w celibacie, potem zaczęła się umawiać
z Branem, ale to nie był gorący romans.
Czasem zastanawiała się, czy kiedykolwiek spotka kogoś,
kto sprawi, że serce zabije jej szybciej. Nie przypuszczała, że
tym kimś będzie Royce.
- Do zobaczenia na zebraniu kwartalnym.
- Dzięki, Gio.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Royce wszedł do sali konferencyjnej i zajął miejsce przy
długim mahoniowym stole. Spotkanie miała prowadzić Stella,
kierowniczka działu finansów, która przygotowawszy
projektor, przeglądała swoje notatki.
Od paru dni, a dokładniej od pocałunku z Taylor, nie
potrafił skupić się na sprawach zawodowych. Ale nic
dziwnego; wiedział, że nie należy mieszać pracy z zabawą.
Nie żeby miał czas na zabawę. Był odpowiedzialny za finanse
ThomKnoxu i bardzo poważnie traktował swoje obowiązki.
Gia, jak zwykle, zjawiła się ostatnia. Usiadła koło Taylor,
która siedziała po prawej ręce Royce’a. Brannon siedział
naprzeciwko i stukając ołówkiem o blat, łypał gniewnie na
Royce’a.
Royce udawał, że tego nie dostrzega.
- Możemy zacząć? – zapytała Stella.
Nie lubił zebrań, ale miał świadomość, że są potrzebne.
Osoby na kierowniczych stanowiskach muszą się orientować,
co się dzieje w innych działach i być zgodne w kwestii
dalszego rozwoju firmy. Było to ważne zwłaszcza teraz, gdy
ojciec coraz częściej wspominał o emeryturze.
Jack Knox nie miał zamiaru grać w golfa ani budować
domków dla ptaków. Chciał podróżować, zwiedzać świat,
korzystać z uroków życia. Miał sześćdziesiąt jeden lat, wciąż
był młody duchem.
Bran wbił wzrok w plik kartek, a Taylor i Royce w swoje
tablety. Gia trzymała przed sobą fantazyjny notes w skórzanej
oprawie ozdobiony kryształkami, z którego sterczały kolorowe
karteczki. Nie przepadała za konwenansami. Bran też nie. I nie
korzystał z urządzeń elektronicznych, które firma ThomKnox
sprzedawała.
Bracia od dwóch dni niemal się do siebie nie odzywali. Ich
ostatnia rozmowa miała miejsce podczas balu, przy szatni.
Kiedy później Royce podszedł do brata, ten odwrócił się na
pięcie i wmieszał w tłum. Był wściekły.
Royce rozumiał go, ale po siedmiu esemesach, na które nie
dostał odpowiedzi, poddał się.
Dziś rano uznał, że musi coś w tej sprawie zrobić. Wszedł
do gabinetu Brana i powiedział „Dzień dobry”. Bran zmrużył
oczy, po czym podniósł telefon i ignorując Royce’a, odbył
z kimś rozmowę.
To było dwie godziny temu. Teraz siedzieli naprzeciwko
siebie i udawali, że się nie widzą.
Wzdychając cicho, Royce zerknął na Gię. Robiła notatki.
Jej żywy umysł wszystko chłonął. Zawsze słuchała
w skupieniu, nie to co Bran, który szybko się nudził.
Przy stole brakowało Jaysona Coopera, byłego męża Gii,
który nadal pracował w firmie. Przysłał swoją asystentkę
Whitney, która miała mu streścić przebieg spotkania.
Taylor zadała pytanie.
Wszyscy zwrócili się w jej stronę, Royce również.
Patrzenie na nią sprawiało mu przyjemność. Była piękna,
a w pracy zachowywała się profesjonalnie. Przyjaźnili się od
najmłodszych lat. Ona i Gia były w podobnym wieku, on był
sześć lat od nich starszy, ale podczas spotkań ich rodziców
często się widywali. Razem uczęszczali na różne imprezy
charytatywne, loterie, wystawy i bale, jednak nigdy nie myślał
o Taylor inaczej jak o przyjaciółce Gii.
W miarę dorastania dostrzegał zmiany, jakie w niej
zachodziły, lecz przyjął bez sprzeciwu słowa Charlesa
Thompsona, aby trzymał się z dala od jego córki. Traktował
Charlesa jak drugiego ojca i bardzo go szanował.
Ale od czasu tamtej rozmowy zwrócił uwagę na pewne
cechy Taylor, których wcześniej nie dostrzegał. Była
zachłanna. Chciała mieć wszystko, w dodatku naraz. Była jak
dziecko, które stoi przed bufetem i pragnie zmieścić na talerzu
choć odrobinę każdej potrawy.
On, Royce, był prościej skonstruowany. Lepiej
funkcjonował, koncentrując się na jednej rzeczy. Niestety
w sobotę skoncentrował się na Taylor. Popełnili błąd. Teraz
należałoby wrócić do punktu wyjścia, do dnia
poprzedzającego feralny sobotni wieczór.
Oboje kochali ThomKnox; od śmierci ojca Taylor
pracowała na stanowisku dyrektora zarządzającego. Odejście
Charlesa odcisnęło na niej piętno. Ona i jej matka Dina bardzo
to przeżyły. Zresztą nie tylko one.
Charles Thompson i Jack Knox byli najlepszymi
przyjaciółmi, którzy nie we wszystkim się zgadzali, ale
wspólnie podejmowali najlepsze biznesowe decyzje. Po
śmierci przyjaciela Jack zaczął mniej czasu poświęcać firmie,
a więcej nauce skakania ze spadochronem, wyjazdom do
Afryki na safari oraz nurkowaniu na Wielkiej Rafie
Koralowej.
Może Jacka dopadł spóźniony kryzys wieku średniego, ale
Royce popierał decyzję ojca o przejściu na emeryturę, bez
względu na to, kogo wyznaczy na swoje miejsce. Obydwu
braciom zależało na stanowisku prezesa. Bran umiejętnie
łączył pracę z zabawą; podobało się to zarówno pracownikom,
jak i inwestorom, więc przypuszczalnie był lepszym
kandydatem.
Royce był bardziej zamknięty w sobie, mniej przystępny.
Cechowała go metodyczność, dobra organizacja, świetne
przygotowanie, ostrożność.
Stella skończyła odpowiadać na pytanie Taylor. Ta
z uśmiechem podziękowała za wyjaśnienie. Royce poczuł
ukłucie w podbrzuszu. Zdumiał się, kiedy w sobotę chwyciła
go za klapy i przywarła ustami do jego warg. Ilekroć
wcześniej o niej myślał, to jak o kimś, kogo absolutnie nie
wolno mu tknąć. Niespodziewany pocałunek zachwiał jego
światem, zburzył jego ład.
Ale pokusa to rzecz ulotna. Wygasa. Zamierzał wepchnąć
dżinna z powrotem do butelki, zatkać ją korkiem i cisnąć do
morza. Prezes ThomKnoxu niedługo wyznaczy swojego
następcę. Dobrze by było, żeby w firmie panował spokój, żeby
bracia nie kłócili się, zwłaszcza o kobietę, która również
zajmowała wysokie stanowisko.
Inwestorzy cenią stabilność.
Taylor odchyliła się w fotelu, założyła nogę na nogę,
odgarnęła kosmyk za ucho. Royce powiódł spojrzeniem po jej
czarnych butach na wysokim obcasie, po szczupłej kostce,
łydce i widocznym spod czarnej sukienki kawałku smukłego
uda.
Głos Stelli stał się cichy i niewyraźny, jakby docierał
z oddali. Royce odpłynął myślami. Wyobraził sobie, jak
przytula się do Taylor, całuje ją po szyi, wciąga w nozdrza
zapach jej perfum…
- Royce?
Poderwał głowę. Stella uśmiechnęła się.
- Zdaje się, że chciałeś nam przedstawić jakieś liczby?
- Tak. Dziękuję, Stello. – Odnalazł raport w tablecie
i nagle zamarł. Nic się nie zgadzało.
No świetnie! Miał przed sobą sprawozdanie finansowe
z zeszłego kwartału, a nie to, które przygotował dziś rano.
- Przepraszam, chwila…
Świadom, że wszystkie pary oczu są skierowane na niego,
zaczął szukać pliku w chmurze. I nagle przypomniał sobie, że
wysłał mejlem gotowy tekst do Brana oraz Taylor. Wystarczy
otworzyć pocztę…
- Stello, może ja przedstawię raport? – zaproponowała
Taylor. – Rozmawiałam rano z Royce’em i nie było jasne,
które z nas ma zabrać głos. No więc liczby na ten kwartał
wskazują na wzrost…
Royce słuchał uważnie, jak Taylor przedstawia jego
materiał. Przejęła pałeczkę i wybawiła go z opresji. Był pod
wrażeniem jej wiedzy, inteligencji, tego, z jaką łatwością
porusza się w temacie. Co najmniej przez minutę nie potrafił
oderwać od niej spojrzenia.
W końcu przymknął powieki, czując, jak brat przeszywa
go wzrokiem. Wiele razy się z Branem nie zgadzał, mieli inny
pogląd na otaczający ich świat. Ojciec często tłumaczył im, że
kłótnie i nieporozumienia między braćmi są czymś
normalnym, ale chyba ojcu chodziło o inny rodzaj kłótni. Oni
spięli się z powodu Taylor i nie było w tym nic zdrowego,
wprost przeciwnie. Ze spojrzenia Brannona biła wrogość.
Royce miał nadzieję, że nikt tego nie widzi.
Jego, Brana i Taylor łączyła firma; stanowili jej trzon.
Taylor odziedziczyła udziały po swoim ojcu, ich ojciec
wkrótce odejdzie i przekaże im ster. Byli następnym
pokoleniem ThomKnoxu. Czas najwyższy, by zaczęli
zachowywać się odpowiedzialnie.
Royce nigdy nie zagapił się na żadnym zebraniu; zawsze
był obecny ciałem i duchem. Co go tym razem
zdekoncentrowało? Taylor, a raczej ich pocałunek. Który
nigdy więcej nie może się powtórzyć.
Dla dobra firmy musi przejść nad tym do porządku
dziennego. Zapomnieć o wszystkim. Napotkał wzrok Gii,
która uniosła brwi, jakby pytała: masz jakiś problem,
braciszku?
Owszem, miał.
Musi skupić się na pracy, nie rozpraszać się. Firmę czekają
zmiany. Nastanie nowy prezes, którym będzie albo on, albo
Bran. Obaj mieli kwalifikacje.
Okres przejściowy powinien trwać jak najkrócej, a zmiana
dokonać się płynnie, tak by nie miało to wpływu na
funkcjonowanie firmy.
Zerknął na brata. Decyzja zapadła: muszą porozmawiać,
czy Bran tego chce, czy nie.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Nieduży piesek razy papillon stanął na tylnych łapkach,
a przednie oparł o uda Taylor.
- Och, ty żebraku. – Taylor pogłaskała psinę po miękkich
uszach.
- Nie dawaj mu… - Matka pokręciła z dezaprobatą głową.
Dina Thompson dorastała w rodzinie inwestorów
i przedsiębiorców związanych z branżą lotniczą. W świecie
bogaczy czuła się jak ryba w wodzie. Dziś ubrana była
w różową garsonkę z wpiętą w klapę broszką w kształcie
pszczoły, do tego złote kolczyki i pierścionek. Usta miała
pociągnięte nierozmazującą się szminką, włosy proste,
zaczesane za ucho.
- To pies, mamo, a psy lubią mięso bardziej niż ja. Ja wolę
ziemniaki i szparagi. – Które już zjadła.
Do kolacji usiadły przy ogromnym stole ciągnącym się
przez długość jadalni. Swobodnie mieściło się przy nim tuzin
gości i często tyle rodzice zapraszali, na przykład w Święto
Dziękczynienia.
- To mały piesek. Nie chcę, żeby przytył.
- Kawalątek steku mu nie zaszkodzi, prawda, Rolf?
Taylor odłożyła serwetkę i pochyliwszy się, przytknęła nos
do nosa psa. Nigdy nie sądziła, że takie małe hałaśliwe
stworzenia mają tak wielkie serca. Po śmierci Charlesa Rolf
spędzał całe wieczory na kolanach Taylor lub Diny, próbując
je pocieszyć.
- Kocha cię – powiedziała ze śmiechem Dina. – Chyba
uważa cię za siostrę.
- No cóż, mamy równie jedwabistą sierść, to znaczy
włosy. – Ignorując grymas na twarzy matki, Taylor podała
pieskowi ostatni kawałek mięsa.
Była jedynaczką, ale nigdy nie czuła się samotna. Zawsze
mogła liczyć na towarzystwo mamy, poza tym przyjaźniła się
z Knoxami. Royce’a, Brana i Gię wychowywali zapracowani
rodzice przy pomocy opiekunek. Natomiast Dina – mimo
licznej służby – wolała zrezygnować z pracy. Oprócz
zajmowania się córką uwielbiała prowadzić dom, organizować
przyjęcia, dobierać wina do posiłków. Oraz spędzać czas
w pracowni.
Taylor wiedziała, że nie musi naśladować matki.
Poświęcała mnóstwo czasu pracy. Sprzątanie na ogół zlecała
fachowej ekipie. Czasem jednak zastanawiała się, jak pogodzi
pracę z życiem domowym, kiedy w końcu zdecyduje się
założyć rodzinę i urodzić dziecko.
- Nie chciałaś mieć więcej dzieci? – spytała, uwalniając się
od psich łap.
Do jadalni wszedł kucharz, by zabrać ze stołu naczynia. Po
chwili wrócił z dwiema porcjami crème brûlée oraz dwoma
kieliszkami porto.
Nie pamiętając o pytaniu córki – lub je ignorując - matka
nabrała odrobinę kremu na łyżeczkę.
- Mamo…
- Tak? A, przepraszam. Pytasz o dzieci. Nie mogliśmy
mieć więcej – odparła Dina takim tonem, jakby oznajmiała, że
właśnie skończyło się mleko.
- Nie mogliście…? – Taylor potrząsnęła głową.
- Nie chodziło o względy medyczne – wyjaśniła matka. –
Po prostu twój ojciec był zapracowany, ja też. Kiedy firma się
powiększyła, postanowiłam odejść i zająć się moją małą
dziewczynką. – Uśmiechnęła się. – Tobą.
- I nigdy nie chcieliście dać mi braciszka czy siostrzyczki?
- Wahaliśmy się, ale miałaś Knoxów, a ja musiałam dbać
o figurę – zażartowała matka.
Była piękną kobietą. Taylor uważała się za szczęściarę:
odziedziczyła po matce szczupłą sylwetkę i zamiłowanie do
sportu.
- A dlaczego pytasz? Czyżby wykluwał się jakiś romans?
Nie rozmawiałyśmy po sobotnim balu…
Dina pojawiła się na Balu Walentynkowym, kierując się
poczuciem obowiązku, wyszła jednak po godzinie. Taylor nie
dziwiła się matce, która żałobę po mężu wolała przeżywać
w ciszy, a nie w tłumie ludzi.
- Nie słyszałaś o pomyśle Brannona?
- Powiedziałam, że nie rozmawiałyśmy, a nie że o niczym
nie wiem.
- Zerwaliśmy. Atmosfera w firmie jest napięta. Bran
chodzi naburmuszony.
- Całowałaś się z jego bratem.
- Czyli wszystko wiesz.
- Patsy Sheffield mnie poinformowała – odparła Dina. –
Twojemu ojcu nie spodobałoby się, że zadajesz się ze
starszym Knoxem. – Matka uniosła brwi. – I co? Fajnie było?
Taylor wróciła myślami do tamtego dnia. Czuła zarost
Royce’a na twarzy. Widziała jego płomienne spojrzenie.
- Fantastycznie – przyznała.
- Starsi mężczyźni – matka westchnęła – mają w sobie coś
wyjątkowego.
Dina miała pięćdziesiąt cztery lata, dziesięć mniej od
męża. Kiedy zgodziła się go poślubić – w owym czasie
Charles zajmował się sprzedażą bezpośrednią – jej ojciec,
a dziadek Taylor, wpadł w szał. Taylor słyszała tę historię
wielokrotnie. Charles, zaśmiewając się do rozpuku,
opowiadał, jak w końcu przekonał do siebie teścia.
Taylor ciągle słyszała śmiech rodziców. Albo razem
wybuchali śmiechem, albo jedno zaczynało, a drugie
dołączało. To się skończyło wraz ze śmiercią ojca.
Niedawno zastanawiała się, dlaczego ojciec kazał jej się
trzymać z dala od Royce’a. Nawet gdy był już ciężko chory,
powtarzał, że Brannon bardziej do niej pasuje.
- Przynajmniej się dobrze bawiłaś – rzekła matka. –
Kiedyś lubiłam bale, a teraz… To było moje pierwsze wyjście
od… - Urwała. Słowa „od śmierci Charlesa” nie chciały jej
przejść przez usta. – Ludzie oczekują, że się pojawisz
i będziesz wyglądać jak milion dolarów.
- I tak wyglądasz, mamo. – Taylor ujęła dłoń matki. – To
niesamowite, bo wiem, jak bardzo tęsknisz za tatą. Ja też
tęsknię; czuję się, jakbym straciła rękę…
- A ja obie ręce i nogi. – Dina zacisnęła mocno wargi.
Charles był słabszego zdrowia niż żona; uwielbiał tłuste
potrawy, palił cygara, kochał życie towarzyskie. Taylor
uśmiechnęła się smutno.
Bran miał w sobie beztroskę i swobodę, które kojarzyły się
jej z ojcem. Przypuszczalnie dlatego poszła z nim na pierwszą
randkę, potem drugą i trzecią. Ale nie było między nimi
chemii. Gdyby Bran na moment zapomniał o urażonej dumie,
przyznałby jej rację. Ludzie, którzy czują do siebie pociąg
erotyczny, zachowują się… jak ona z Royce’em w tej ciasnej
szatni.
Całe życie podziwiała Knoxów, ich niesamowitą więź. Oni
z kolei traktowali ją jak siostrę, a ich rodzice, Jack i Macy, jak
córkę. Kiedy ona, Gia i Bran chodzili do szkoły średniej,
Royce już studiował i rzadko bywał w domu. Ale ilekroć
przyjeżdżał, zawsze wodziła za nim wzrokiem.
Nie przypuszczała jednak, to znaczy do soboty, kiedy ją
pocałował, że on nie widzi w niej siostry.
- Muszę porozmawiać z Brannonem – oznajmiła. – Dziś na
zebraniu Royce i Bran łypali na siebie wrogo. To przeze mnie.
Na zebraniu Royce był rozkojarzony. Podejrzewała, że
również z jej winy. Nie, nie było po nim nic widać, ale kiedy
zmarszczył czoło, zorientowała się, że jest nieobecny
myślami.
Potrzebował
pomocy,
dlatego
wstała
i zaproponowała, że to ona przedstawi raport finansowy.
- Brannon głupio się zachował. – Dina potrząsnęła
głową. – Kocham tego chłopaka, ale… Nie zrozum mnie źle,
skarbie; nie twierdzę, że z Royce’em byłoby ci lepiej. Ale
kiedy się pocałowaliście, nie miałaś na palcu żadnej obrączki.
Po prostu byłaś ciekawa…
I podniecona, dodała w myślach Taylor.
- Jeszcze nie doszłaś do siebie po śmierci ojca – ciągnęła
matka. – Potrzebujesz czasu. Niczego sobie nie narzucaj, nie
wymagaj od siebie zbyt wiele.
Taylor westchnęła. W przeciwieństwie do matki, która
lubiła płynąć z prądem, ona lubiła nadawać prądowi właściwy
kierunek.
- Jak myślisz – Dina podniosła kieliszek – kogo Jack
wyznaczy na swoje miejsce?
- Na pewno nie Gię. Jej nie interesuje zarządzanie firmą.
- Mądra dziewczyna. Pewnie wskaże Royce’a.
- Bran też by sobie świetnie poradził, ale Royce jest
starszy i bardziej doświadczony.
- A może Jack wybierze ciebie?
- O nie. – Taylor potrząsnęła głową. – Mnie odpowiada
moje obecne stanowisko. Wyobrażam sobie, że tata patrzy
z chmurki i jest ze mnie dumny. – Chciała powiedzieć coś
więcej, ale gula w gardle jej to uniemożliwiła.
- Och, kotuś. – Matka uścisnęła ją. – Na pewno jest
dumny. Nie mam co do tego wątpliwości. Zawsze powtarzał,
że jesteś jego największym skarbem. Tak bardzo go
przypominasz, Tay. Wiesz, czego chcesz i umiesz dążyć do
celu. – Na moment zamilkła. – Kiedy będziesz gotowa,
założysz rodzinę. Ale z tym nie musisz się spieszyć, masz
czas.
- Dzięki, mamuś.
- Teraz zostawię cię i udam się do pracowni… - Dina
przyjrzała się córce. – A ty mimo późnej pory pewnie
zasiądziesz do pracy?
- Jak dobrze mnie znasz! – Tyle że dla Taylor praca była
wytchnieniem.
Matka opuściła jadalnię, Rolf podreptał za ukochaną panią.
W drodze do domu Taylor zastanawiała się, co Royce porabia.
Czy siedzi przy biurku i odpowiada na mejle, a może duma
nad arkuszem kalkulacyjnym? Czy od czasu pocałunku choć
raz o niej pomyślał?
ROZDZIAŁ SZÓSTY
- Prawdę mówiąc, nie wracam do tego myślami – oznajmił
chłodno Bran.
Royce podejrzewał, że brat wolałby uniknąć tej rozmowy,
ale nie dał mu wyboru. Przyjechał bez zapowiedzi i wparował
do środka, gdy tylko Bran otworzył drzwi.
Wypijając łyk piwa, zaczął rozmowę od stwierdzenia, że
muszą porozmawiać o sobocie. Zdjął okulary i schował je do
kieszeni marynarki.
- Nie ściemniaj.
Bran skrzywił się; ten grymas na jego twarzy był coraz
częstszym widokiem.
- Nie możesz się na nas gniewać bez końca. Pracujemy
razem. Tay jest dyrektorem zarządzającym, ty od spraw
marketingu, ja od finansów. Wkrótce jedno z nas obejmie
funkcję prezesa.
W kuchni nastała cisza. Royce kochał brata, ale również
kochał ojca i wiedział, że zaakceptuje każdą jego decyzję.
- Ty, ja albo Taylor. Stanowimy trzon ThomKnoxu. Jeżeli
inwestorzy coś zwęszą i się wystraszą…
Bran uśmiechnął się z pobłażaniem.
– Byłem pewien, że zalecasz się do Taylor, ale widzę, że
nadal jesteś cyborgiem.
Royce poczuł, jak wzbiera w nim złość. Odczekał
moment; nie było sensu się kłócić.
– Słuchaj, ty i ja jesteśmy rodziną. Jakoś sobie poradzimy.
Ale z Tay musisz pogadać. Nie wiem, co ci strzeliło do głowy.
O mało się jej nie oświadczyłeś.
Bran zaczerwienił się.
- Co mam jej powiedzieć? Przepraszam, że chciałem się
z tobą ożenić?
- A chciałeś? – spytał Royce.
- Jakie to ma teraz znaczenie?
- Taylor spanikowała. W tej szatni, w której się
zatrzasnęła, ledwo była w stanie oddychać. W kółko
powtarzała, że nie sądziła, że zaledwie po kilku tygodniach
postanowisz kupić jej pierścionek. – Royce pociągnął kolejny
łyk piwa. – Schowała się przed tobą, Bran. Czy tak
postąpiłaby kobieta, która przyjęłaby twoje oświadczyny?
Zaciskając ręce na blacie, Bran wykrzywił wargi.
- Czyli powinienem jej podziękować? Że nie dała mi kosza
na oczach wszystkich?
- Tak – odparł Royce. – A nasz pocałunek… po prostu tak
wyszło. Nikt niczego nie planował.
Royce żył pracą, samotność nigdy mu nie doskwierała.
Jeśli chciał iść na przyjęcie z kobietą, bez trudu znajdował
chętną. Akurat na Bal Walentynkowy przyszedł sam; nie
zdążył nikogo zaprosić.
Na ogół nie kończył znajomości po jednej randce.
Umawiał się z daną kobietą kilka razy, czasem szedł z nią do
łóżka. Ale nie wiązał się na dłużej. Nie miał czasu na randki.
- Chodzi mi o to, że Taylor nie zamierzała mnie
pocałować.
- Ach, więc to ona pocałowała ciebie? I co, podobało ci
się?
- Nie, no skąd – skłamał Royce. Powinni jak najszybciej
o wszystkim zapomnieć. – I zaraz mnie przeprosiła. Też
chciałem ją przeprosić, uprzedziła mnie dosłownie o sekundę.
Była strasznie zawstydzona. To nasza przyjaciółka, Bran,
i wspólniczka.
- Która ma fantastyczną figurę i ponętne wargi – mruknął
Brannon. Ale z jego oczu nie wyzierała zazdrość.
- Nie jestem ślepy, widzę jej atuty, ale my do siebie
naprawdę nie pasujemy – stwierdził rzeczowo Royce.
- Okej. – Bran skinął głową.
- Pogadaj z nią. – Royce odsunął butelkę i wstał. –
Wytłumacz jej, co tobą kierowało. Wszyscy popełniamy błędy,
ale nie możemy tracić z oczu tego, co ważne.
- A ważne jest stanowisko prezesa?
- Niech wygra najlepszy.
- Czyli ja? – spytał ze śmiechem młodszy brat. Po chwili
spoważniał. – Jesteś pierworodny. Ojciec wyznaczy ciebie.
- Na kogo padnie, na tego bęc. Przyjmę każdą decyzję
Jacka.
- Sam jesteś bęc. – Bran wyszczerzył zęby. – Taylor
pewnie żałuje, że cię pocałowała.
- Tak sądzę – odparł Royce, ciesząc się, że konflikt został
zażegnany.
Zawsze starał się chronić swoich bliskich, teraz też
zamierzał postąpić właściwie. To on, jako starszy i bardziej
doświadczony, powinien zasiąść na fotelu prezesa, ale jeśli
ojciec wybierze Brana, nie zaoponuje; do końca swoich dni
może pełnić rolę dyrektora finansowego. Nie musi nikomu nic
udowadniać.
Idąc do samochodu, obejrzał się przez ramię. Bran stał
w oknie, zrelaksowany, pisząc esemesa. Może do Taylor?
Royce wsunął się za kierownicę. Miał nadzieję, że Tay
poprze jego słowa o pocałunku. Chociaż na wszelki wypadek
lepiej, by się z nią skontaktował. Wyciągnął telefon i też
napisał kilka esemesów, po czym włączył silnik i ruszył do
domu.
Przez dłuższą chwilę Taylor stała w zaparowanej kabinie,
usiłując oczyścić umysł z myśli. Potem wyszła spod prysznica,
jeden niebieski ręcznik owinęła wokół głowy, drugi wokół
ciała. Może zamiast po raz setny roztrząsać to, co się
wydarzyło, zdoła obejrzeć jakiś film w telewizji albo poczytać
kryminał? Fajnie by było.
Dawniej uwielbiała chodzić na randki, ale kiedy ojciec
zachorował, ograniczyła życie towarzyskie do minimum. Cały
wolny czas poświęcała Charlesowi. Nie chciała choremu ojcu
przedstawiać nowych znajomych. I nie chciała, by ktoś z tych
nowych pocieszał ją na pogrzebie.
Kiedy była gotowa wrócić między ludzi, uznała, że Bran
będzie dobrym wyborem. Był na pogrzebie. Znał jej ojca. Nie
musiała mu nic tłumaczyć, bo wszystko wiedział. Rozumiał jej
smutek i ból, a gdy podczas którejś randki zarzuciła go
opowieściami o Charlesie, słuchał cierpliwie, nie przerywając.
Był cudownym przyjacielem. Liczyła na to, że znów tak
będzie.
Nie spiesząc się, wysuszyła włosy, następnie wtarła balsam
w ręce i nogi. Włożyła legginsy i bluzę z długim rękawem;
w lutym wieczory w Kalifornii bywały zimne. Usiadłszy przed
telewizorem, sięgnęła po telefon, by wyłączyć dźwięk i nagle
zauważyła kilka esemesów. Jeden od Brannona, parę od
Royce’a.
Najpierw otworzyła wiadomość od Brana:
Musimy porozmawiać o sobocie.
Wreszcie do tego dojrzał. Najwyższa pora.
Następnie przeczytała wiadomości od Royce’a:
Powiedziałem Branowi, że żałujesz pocałunku. Że mnie
przeprosiłaś.
Spanikowałaś. Byłaś pogubiona. Bran zrozumie.
Poczuła, jak ciśnienie jej skacze.
- Byłam pogubiona? Żałuję? – Wcisnęła numer Royce’a.
Nawet nie próbowała ukryć złości. – Powiedziałeś Branowi,
że cię pocałowałam? Że żałuję? Że cię przeprosiłam? Że
byłam pogubiona?
- Mniej więcej.
Wciągnęła nozdrzami powietrze. Do jasnej cholery… Jak
słusznie zauważyła Gia: nie była tam sama.
- Czy ty, Royce, też żałujesz?
Obejmował ją mocno, wpijał się w jej usta, jakby od tego
zależało jego życie. Mimo wieczorowych strojów ich ciała
idealnie do siebie przylegały. A gdyby mieli na sobie mniej?
Albo nic?
- Oczywiście – oznajmił beznamiętnym tonem.
- Nieprawda. – Może wcześniej nie wykazywał nią
zainteresowania, ale później, podczas zebrania w firmie,
zauważyła, jak mierzy ją wzrokiem. – Wziąłeś stare
sprawozdanie finansowe.
- Szczyt niekompetencji. Dzięki, że mi o tym
przypominasz – mruknął gniewnie, co z kolei ją rozgniewało.
- Na zebraniu byłeś rozkojarzony – stwierdziła. – Coś cię
absorbowało? Nie pozwalało się skupić na bieżących
sprawach?
- Owszem – odparł zmienionym głosem. – Ale to się już
więcej nie powtórzy.
Nie powtórzy? Skąd ta pewność? Chciała powiedzieć:
wyglądałeś, jakbyś chciał mnie całą wylizać. Ale w ostatniej
chwili ugryzła się w język.
Wyobraziła sobie, jak Royce ją liże: zaczyna od stopy
i przesuwa się wolno do góry, łydka, kolano, udo… Teraz, gdy
już wiedziała, co potrafią jego usta, tym bardziej pragnęła
poczuć je na sobie.
- Powiedziałeś Branowi, że spanikowana i pogubiona
rzuciłam się na ciebie, a ty wsunąłeś mi język do ust? Że
całowaliśmy się bez opamiętania? – Serce waliło jej jak
oszalałe. Czekała na odpowiedź.
Royce przez dłuższy czas milczał. Pogratulowała sobie
w duchu. Ma rację, jemu też pocałunek zawrócił w głowie.
- Trochę mnie poniosło – przyznał cicho.
Zadowolona, uśmiechnęła się i pogładziła zamszowe
obicie fotela. Czyli nic jej się nie wydawało; oboje dali się
„ponieść”.
- Kiedy Jack przejdzie na emeryturę, a nastąpi to
niebawem, firmę czekają zmiany. Musimy myśleć
o udziałowcach i inwestorach. Nie bój się, więcej pocałunków
nie będzie. Przysięgam. Będziemy pracować tak jak dotąd.
Chyba zgodzisz się, że powinniśmy stanowić zwartą drużynę?
Poczuła, jak buzują w niej emocje. Wiedziała, że Royce
lubi mieć wszystko pod kontrolą, ale bez przesady! Są granice.
A on się zachowywał tak, jakby jeden pocałunek mógł zburzyć
idealną harmonię panującą w ThomKnoxie. Tak wysoko cenił
swoje pocałunki? Palant!
Okłamywał siebie, udając, że nie ma między nimi chemii.
Psiakrew! Niemal od dwóch lat z nikim nie spała. Żyła jak
mniszka. Zapomniała o czymś takim jak seks i pożądanie.
Całą energię wkładała w modlitwy o zdrowie ojca,
w medytację, w szukanie informacji na temat alternatywnych
metod leczenia. Zrobiłaby wszystko, żeby przedłużyć ojcu
życie. Jeśli nie o dwadzieścia lat, to choćby o dziesięć. Choćby
o rok.
Jej wysiłki okazały się daremne. Losu nie dało się
przechytrzyć. Ojciec zmarł. To niesprawiedliwe! – często
wykrzykiwała te słowa, wpatrując się w białą ścianę sypialni.
A teraz taki Royce będzie jej tłumaczył, co czuła, kiedy go
pocałowała? Że była pogubiona? Że spanikowała? I, co
gorsza, będzie twierdził, że sam nic nie czuł, żadnego pociągu,
żadnej chemii?
- Możesz kłamać, ile wlezie – powiedziała – ale w głębi
duszy wiesz, jaka jest prawda. Prawda jest taka, że ten
pocałunek nie powinien się wydarzyć. Mam zamiar o nim
zapomnieć i tobie radzę to samo.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Zakończywszy rozmowę z jednym Knoxem, nie miała siły
na rozmowę z drugim. Wściekła na Royce’a bała się, że może
nieopatrznie wyładować złość na niewinnym Branie. A poza
tym, choć wcale nie chciała się do tego przyznać, to jednak
Royce miał rację.
Firmę czekały zmiany, toteż kierownictwo powinno
tworzyć wspólny front i mówić jednym głosem. Ona
i Brannon popełnili błąd; on – planując oświadczyny, kiedy
nawet z sobą nie spali, ona – nie zrywając z nim mimo
świadomości, że ich związek nie ma szans.
Przypomniała sobie, co mówił jej ojciec: nie wolno
chować głowy w piasek. Innymi słowy, trzeba przyznać się do
błędu i spróbować go naprawić.
Nazajutrz specjalnie przyszła później do firmy, by nie
wpaść na Brana lub Royce’a. Budynek był duży, gabinety
dyrektorów znajdowały się w sporej odległości od siebie.
Sprawdziwszy terminarz, upewniła się, że Brannon jest
w pracy. Świetnie. Poprawiła włosy, sukienkę i ruszyła do jego
gabinetu.
Asystentka Brana, Addison Abrams, pracowała
w ThomKnoxie od czerwca. Brannon uważał, że jest
niezastąpiona. O ile Taylor się zorientowała, Addi była
inteligentna, uczynna i niezwykle serdeczna. Jako jedna
z pierwszych podeszła do niej po śmierci jej ojca, przytuliła ją,
powiedziała parę ciepłych słów. Drobny gest, lecz jakże
znaczący. Poza pracą nie miały kontaktu, ale Taylor nie
zdziwiłaby się, gdyby kiedyś się z sobą zaprzyjaźniły.
- Dzień dobry. – Uśmiechnęła się.
- Dzień dobry. W czym mogę pomóc, panno Thompson?
Zaskoczył ją urzędowy ton. I jeszcze to „panno
Thompson”.
- Wszystko w porządku? – spytała.
Addi była typową dziewczyną z Kalifornii: jasne włosy,
wysokie kości policzkowe, niebieskie jak chabry oczy, złocista
cera. Ubrana była w jaskrawo pomarańczową sukienkę, która
wyglądałaby koszmarnie na każdej innej kobiecie, a do niej
idealnie pasowała.
- Tak, wszystko w porządku. – Z niebieskich oczu bił
chłód.
- Chciałam się widzieć z Branem, jeśli jest wolny. Chyba
że rozmawia przez telefon?
Asystentka zerknęła na biurko; czerwone światełko
w telefonie dwukrotnie zamigotało, po czym zgasło.
- Właśnie skończył.
- Super. To mogę wejść?
Z wymuszonym uśmiechem Addison skinęła głową.
Taylor zapukała, po czym nacisnęła klamkę. Zauważyła
wyraz zdziwienia na twarzy Brana.
- Napisałeś, że musimy porozmawiać…
- Więc przyszłaś? – Zmrużył oczy. – Zapraszam.
Wskazując na dwa skórzane fotele przy szklanym stoliku,
wstał od biurka. Zanim jednak zrobił krok, wcisnął przycisk
w telefonie.
- Addison, przyślij, proszę, stażystę z… - Puściwszy
przycisk, popatrzył na Taylor. – Czego się napijesz?
- Kawy.
Zwolnił przycisk i ponownie zwrócił się do asystentki.
- Z dwiema kawami. Czarna dla Taylor, a dla mnie…
- Ze śmietanką i dwiema łyżeczkami cukru – dokończyła
Addi ciepłym tonem. – Już się robi, szefie.
- Czyli Addison nie ma złego humoru, tylko mnie dziś nie
lubi – stwierdziła Taylor.
Bran nie zaprzeczył.
- Uważa, że skoro pracuje dla mnie, to powinna być po
mojej stronie. Zwykła lojalność.
Taylor podejrzewała jednak, że chodzi o coś więcej. Addi
wyraźnie nie podobało się, że ona, Taylor, przyszła do
Brannona i że drzwi do gabinetu są zamknięte.
Bran zdjął marynarkę; krawat, żółty, z pomarańczowymi
słońcami – z całą pewnością nie „dyrektorski” – zostawił
zawiązany pod szyją. Przemknęło Taylor przez myśl, że
idealnie harmonizuje z sukienką Addison.
Przez kilka minut rozmawiali o sprawach służbowych –
uprzejmie, choć widać było, że są spięci.
Kiedy stażysta wyszedł, zostawiwszy tacę na stoliku, Bran
podał jej kubek z czarnym aromatycznym płynem, swoją kawę
doprawił śmietanką oraz cukrem, po czym usiadł wygodnie
i wypił łyk. Milczał, czekając, aż ona pierwsza się odezwie.
- Dlaczego chcesz się ze mną ożenić?
Roześmiał się.
- Nie chcę.
- Ale chciałeś?
- Ja… - Zmarszczył czoło. – To był błąd.
- Minęły prawie dwa tygodnie od naszej ostatniej randki.
A te dwa razy, kiedy się całowaliśmy… słabo to wypadło.
- Wielkie dzięki.
- Nie obrażaj się – powiedziała z uśmiechem. – Jesteś
moim przyjacielem. Bądź ze mną szczery.
Podniósł wzrok.
- Fakt, te pocałunki były letnie. Ale to nie moja wina.
- Uznałeś, że zaręczyny coś zmienią?
Odstawił kawę i oparł łokcie na kolanach.
- Narzeczeństwo może trwać długo. Wiele rzeczy może się
w tym czasie zdarzyć.
O czymś jej nie mówił. Może Gia miała rację? Może
faktycznie sądził, że jeśli się ustabilizuje, będzie miał większą
szansę na objęcie funkcji prezesa?
- Royce skłamał.
- Skłamał?
- Nie przepraszałam go. I nie żałuję. Chociaż nie, to nie
tak; powinnam była zakończyć nasz… z braku lepszego słowa
„związek”… kilka tygodni temu. Po tamtej okropnej kolacji,
na której jedliśmy owoce morza.
- Zawsze nam się świetnie rozmawiało, a wtedy…
- Rozmowa w ogóle się nie kleiła. Dlaczego? Możesz mi
powiedzieć? Jesteśmy kumplami.
Uderzyła go lekko w ramię. Rozchmurzył się. Uwielbiała,
kiedy się uśmiechał. Może jego uśmiech nie działał na nią tak
jak Royce’a, ale i tak był niesamowicie czarujący.
- Stanowisko prezesa wiele dla mnie znaczy. ThomKnox
też. I oczywiście chcę mieć żonę i dzieci. Ale myślałem, że nie
muszę się spieszyć. – Wzruszył ramionami. – Sprawy jednak
nabrały tempa.
Skrzywił się. Wiedział, że to źle zabrzmiało. Ona jednak
go znała. Nie, Bran jej nie wykorzystał, po prostu skupiony na
rywalizacji z bratem myślał tylko o tym, by zwyciężyć.
- W grę wchodziły twoje ambicje zawodowe. Nie zależało
ci na ślubie.
- Byłoby za szybko – odrzekł łagodnie, nie chcąc zranić jej
uczuć.
- Trochę się pogubiłeś, Bran, ale kierowały tobą szlachetne
intencje. Podobnie jak Jack, masz wielkie serce. Gotów byłbyś
zrobić wszystko dla rodziny i dla firmy, nawet coś tak durnego
jak zawrzeć ze mną małżeństwo.
Potarł ręką czoło.
- Boże, Tay! Co mi strzeliło do łba?
- Powinnam była podejść do ciebie, kiedy trzymałeś
pierścionek, i porozmawiać. A ja spanikowałam.
- I zamknęłaś się w szatni.
- Niechcący.
- A Royce’a też niechcący pocałowałaś? – spytał
zaciekawiony. – Ty i Royce… - Pokręcił głową. – Jeszcze
mniej do siebie pasujecie niż ty i ja.
- Bo ja wiem? Oboje lubimy białe wino, którego ty nie
znosisz.
- Na takim balu Charles oświadczył się twojej matce, a ty
byłaś smutna po jego śmierci. Pomyślałem… Cholera, nie
wiem, co myślałem. Zachowałem się jak kretyn. – Wstał
i wyciągnął do niej ręce. – Wybaczasz mi? Sztama?
- W ogóle co za pytanie!
Zgarnął ją w objęcia, po czym uśmiechając się łobuzersko,
cofnął się krok.
- A fuj! Co za okropny uścisk. Wstrętny! – zażartował.
- Koszmarny – odparła.
Sięgnęła po kubek; upijając łyk, przez szybę w drzwiach
dostrzegła pomarańczowy kształt.
- Prędzej czy później spotkasz swojego królewicza, Tay,
ale nie jestem nim ja – orzekł Bran. – Więc przestań mi się
narzucać.
Roześmiała się wesoło.
- I nie jest nim również Royce.
- Tak myślisz?
- Jako twój przyjaciel uważam, że stać cię na kogoś
lepszego.
Skinęła głową, udając, że się zgadza. Do pewnego stopnia
naprawdę się zgadzała. Ostatnio Royce zachowywał się jak
nadęty osioł.
- Dzięki, że wpadłaś. – Bran otworzył drzwi i patrząc na
Addison, która usta miała zaciśnięte, a spojrzenie pochmurne,
dodał: - Ta laska nie chce się ode mnie odczepić.
Nie powinien był tak żartować. Oddalając się, Taylor czuła
na sobie wzrok Addison. Zrobiło jej się żal dziewczyny.
Korciło ją, by wrócić, powiedzieć, że nic poza przyjaźnią nie
łączy jej z Brannonem.
Najpierw jednak musiała zająć się innymi sprawami.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Pod koniec tygodnia wszystko wróciło na dawne tory. No,
prawie wszystko. W piątek Royce sprawdzał obliczenia
i czytał raporty, kiedy do jego gabinetu wpadła Taylor
i zaczęła nadawać na Lowella Olsena, właściciela Boxu,
ekskluzywnego sklepu z elektroniką.
- Apple to nie jedyny na świecie producent seksownych,
nowoczesnych urządzeń elektronicznych. My zaraz
wypuszczamy dobry… ba, o niebo lepszy, tablet, a facet
uważa, że powinniśmy mu płacić dwa razy większe półkowe.
Mówiąc to, tak energicznie gestykulowała, że rozpiął się
jej guzik w bluzce. Royce próbował skupić wzrok na twarzy
Taylor, ale jego spojrzenie ciągle wędrowało w stronę
rozpięcia. Wreszcie, najwyższym wysiłkiem woli, popatrzył
na tablet, który trzymał w dłoni, i udał, że czyta notatki.
- Słuchasz mnie czy nie?
Słuchał; na dowód powtórzył ostatnie zdanie, jakie
wypowiedziała, a od siebie dodał:
- Lowell jest idiotą, jeśli sądzi, że ThomKnox nie
wytrzyma konkurencji. Po prostu ma mały rozumek.
Taylor przygryzła wargę, usiłując powstrzymać śmiech.
Royce starał się zignorować pożądanie, ale kiepsko mu to szło.
O ile ona zachowywała się w miarę normalnie, o tyle on
zabarykadował się w gabinecie. Wychodził jedynie na
zebrania i czekał, aż to, co czuje, minie.
- Powiedziałem coś śmiesznego? – spytał, ponownie
zerkając na jej biust.
- Royce, gapisz się na moje piersi?
- Nie. – Odwrócił spojrzenie.
- Cholera! Mogłeś mi zwrócić uwagę. – Szybko zapięła
guzik.
- Jeszcze byś pomyślała, że cię molestuję w miejscu pracy.
Odgarnęła włosy za uszy.
- Dobra, dobra. Następnym razem, jak będę świecić
biustem lub jakąkolwiek inną częścią ciała, masz mi o tym
natychmiast powiedzieć.
Zmarszczył czoło, wyobrażając sobie Taylor nagą.
- Okej.
- A wracając do Lowella. Może zmieni zdanie, zanim
nowy tablet trafi na rynek. – Wskazała na kopertę, którą
położyła na biurku. – Możesz podpisać?
- Co to?
- Kartka urodzinowa dla Addison.
- Nie było bardziej błyszczącej? – spytał kwaśno,
strząsając z blatu złote drobinki brokatu, po czym oddał Taylor
podpisaną kartę. – Jest jakiś powód, dlaczego osobiście
zbierasz podpisy?
- Muszę rozładować emocje po rozmowie z Lowellem.
- Wszystko się ułoży.
- Poza tym sama chcę zanieść Addi kartkę. W geście
dobrej woli. Oraz wielki bukiet kwiatów, żeby przestała mnie
nienawidzić.
- Nienawidzić? Addison wszystkich lubi.
Fakt, zawsze była pogodna, uśmiechnięta, a w dodatku
bardzo kompetentna. Bran nie mógł się jej nachwalić. I ciągle
namawiał Royce’a, aby również zatrudnił asystentkę. Royce
natomiast wolał korzystać z pomocy stażystów. Asystentka za
bardzo by „naruszała” jego przestrzeń osobistą.
- Kiedy zobaczyła, jak przytulam Brana, to gdyby mogła,
zabiłaby mnie wzrokiem. – Taylor wzniosła oczy do sufitu,
więc nie zauważyła reakcji Royce’a, który znieruchomiał.
- Przytuliłaś Brana?
- No tak. – Wzruszyła ramionami, jakby to nie miało
większego znaczenia. – Poszłam z nim porozmawiać.
Wychodząc, przytuliłam go. Addison nas zobaczyła i chyba jej
się to nie spodobało.
Jemu też się nie podobało.
- Wydaje mi się – ciągnęła Taylor – że ona coś do niego
czuje, a on, głupek, tego nie widzi.
- Dlaczego przytulałaś Brana? – Royce nie zdołał
powstrzymać pytania. Był spięty. Rozluźnił krawat, ale to
niewiele pomogło.
- Bo jest moim przyjacielem – odparła Taylor.
Popatrzyła na niego, jakby postradał zmysły. Może
faktycznie tak było. Przecież wielokrotnie przytulała ich obu.
Ale skoro wzbudziła zazdrość Addison…
- Nie wystarczyło poklepać go po ramieniu?
Utkwiła w nim spojrzenie.
- Przepraszam, mam mnóstwo pracy… - mruknął.
Nie odrywając od niego wzroku, Taylor ujęła w palce
perłowy guziczek przy bluzce. Royce natychmiast skupił na
nim uwagę. Wyobraził sobie, jak podchodzi do niej, rozpina
guziki, powoli zsuwa jej bluzkę z ramion i obsypuje
pocałunkami każdy skrawek odsłoniętej skóry.
- Dzięki za podpis.
Zamrugał.
- Jasne – oznajmił chłodno.
Obróciła się na pięcie i wyszła, a on wypuścił z płuc
powietrze. Psiakrew, chciał w niej widzieć wspólniczkę
i przyjaciółkę rodziny, ale kiepsko mu to szło, zwłaszcza gdy
była podminowana sytuacją z Lowellem czy Addi. Wtedy
oczy jej lśniły i…
Nie, nie może ulec pokusie. Musi pracować, myśleć
o firmie. Taylor po prostu wzięła sobie do serca jego słowa,
aby porozmawiać z Branem, wyjaśnić nieporozumienie.
Powinien się cieszyć. To dlaczego nie czuł radości?
Zwykle wychodził z pracy o szóstej. Dziś wyszedł
wcześniej. Ojciec prosił, by spotkał się z nim w Rust&Boar,
restauracji słynącej z doskonałych steków. Było mu to na rękę,
bo i tak nie mógł się na niczym skoncentrować.
Jack Knox rzadko prowadził rozmowy biznesowe
w gabinecie; wolał mniej formalne spotkania przy cygarze
i whisky. Sam nie palił; cygara uwielbiał jego wspólnik,
Charles Thompson. Ale po śmierci przyjaciela Jack
kontynuował tradycję. Podobało mu się, że nawet
w Kalifornii, gdzie ludzie mieli bzika na punkcie zdrowego
stylu życia, można było rozmawiać o interesach przy steku
i whisky.
Royce uśmiechnął się na wspomnienie ostatniego
spotkania w Rust&Boar, kiedy Taylor pojawiła się w miejsce
ojca. Charles byłby z niej dumny.
Z każdą minutą coraz bardziej się denerwował. Wszedłszy
do lokalu, zauważył ojca przy barze. Jack odrzucił w tył głowę
i roześmiał się. Obok niego siedziała kobieta, która
przyczyniła się do sukcesu firmy, kobieta, którą Royce kochał
nad życie: jego matka Macy.
- Pięknie wyglądasz, mamo. – Pocałował ją w policzek,
następnie uścisnął dłoń ojca. – Dobrze cię widzieć, tato.
- Zaraz nasz stolik będzie gotowy. – Jack uśmiechnął się
szeroko.
Tak, Brannon odziedziczył po ojcu pogodę ducha, a on,
Royce, głowę do interesów.
- Zapraszam państwa…
Kierownik restauracji, trzymający w ręku oprawione
w skórę karty dań, zaprowadził ich do prywatnej sali, zwanej
oranżerią z powodu ilości okien. Mieszcząca się na piętrze
sala należała do ThomKnoxu. Royce podejrzewał, że właśnie
w niej odbędzie się przyjęcie z okazji przejścia ojca na
emeryturę.
- Co to za okazja? – spytał, kiedy usiedli przy oknie, za
którym roztaczał się wspaniały widok na góry.
Rzadko jedli kolację we troje. Zazwyczaj obecny był
również Bran, Gia oraz, zanim się rozwiedli, jej mąż Jayson
Cooper.
- Najpierw zamówmy wino – powiedział Jack.
Nie spiesząc się, dokonał wyboru. Następnie zamówili
specjalność szefa kuchni: pstrąga w migdałowej panierce
nadziewanego szpinakiem. Mniej więcej w połowie kolacji
Jack ni stąd, ni zowąd, między jednym kęsem a drugim,
wyjawił powód spotkania.
- Wyznaczam cię na prezesa.
Royce wytarł serwetką usta i zerknął na matkę. Jej
promienny uśmiech świadczył o tym, że aprobuje decyzję
męża.
- Oczywiście zwołam w firmie zebranie i ogłoszę to
oficjalnie. Ale chciałem cię uprzedzić. Wiem, że potrzebujesz
więcej czasu niż Brannon, żeby przywyknąć do zmian.
- Oni wiedzą? Bran i Gia?
- Wkrótce im powiem.
- Gię stanowisko prezesa nigdy nie kusiło – wtrąciła
matka. – Po rozwodzie z Jaysonem jeszcze nie znalazła
swojego miejsca. Na pewno dział sprzedaży jej nie bawi.
- Moim zdaniem – rzekł Jack – Gię interesuje dział
technologii.
- Chciałbym zobaczyć minę Coopa – mruknął Royce.
Jaysonowi nie przeszkadzałaby kobieta szef, ale gdyby tym
szefem była jego eks…
- Co innego Bran – powiedziała matka. – Jemu zależy.
- Ale tobie bardziej – stwierdził ojciec.
Royce pokręcił głową, ale wszystko w nim wołało „Tak!”
Jack uniósł rękę, nie dopuszczając go do głosu.
- Odmawiasz sobie tego, czego w gruncie rzeczy
pragniesz. Jesteś naszym ambitnym pierworodnym, a ciągle
ustępujesz rodzeństwu. Nie, nie zaprzeczaj. Chcesz być
szefem. I to ty powinieneś zarządzać firmą, kiedy ja będę
budował hotel na wyspie, żebyśmy z twoją matką mieli gdzie
wypoczywać. Szkoda mi poświęcać więcej czasu i energii na
ThomKnox. – Ojciec mrugnął, pokazując, że żartuje.
Szkoda czasu i energii? Royce wyprostował ramiona.
Jemu nie było szkoda. Marzył o tym o najmłodszych lat.
Kochał ThomKnox. Oczywiście Brannon i Gia też. Ale firma
najlepiej będzie prosperować pod jego czujnym okiem. Kto
ma więcej czasu, chęci i zapału? On, Royce Knox.
Nie był obarczony żoną ani dziewczyną. Po pocałunku
z Taylor przez chwilę dał się ponieść emocjom, ale teraz…
teraz wszystko się zmieni. Skupi się na pracy, a o tamtym
incydencie zapomni.
Stanowisko prezesa. Tak, to jest to.
Jack roześmiał się i poklepał syna po policzku, tak jak
wtedy, gdy Royce był dzieckiem.
- Widzisz? – zwrócił się do żony. – Mówiłem ci, że będzie
zachwycony.
- To prawda. Mówiłeś.
Royce rozciągnął wargi w uśmiechu. Dopiero w tym
momencie pozwolił sobie na to, by poczuć radość.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Taylor powiesiła bluzkę w szafie i gładząc w zadumie
delikatny jedwab, wróciła myślami do poranka. Royce wodził
po niej wzrokiem, słowem nie wspominając o rozpięciu na
biuście. Czasem nie rozumiała facetów. O co im, do diabła,
chodzi?
Potrząsnęła głową. To był długi dzień; nie miała siły tego
roztrząsać. Zdjęła spodnie i je również powiesiła, po czym
odsunęła na bok kilka wieszaków, szukając swoich ulubionych
legginsów.
Co jej Royce usiłował dziś powiedzieć? Że jest
nieatrakcyjna? Przesunęła kolejny wieszak. Ale patrzył na nią,
jakby chciał ją zjeść. Jakby…
- Pożerał mnie wzrokiem…
Pożerał, a potem temu zaprzeczył.
- Czego się boi?
A ty, Tay?
No właśnie. Dlaczego nic mu nie powiedziała? Dlaczego
nie odbyła z nim rozmowy, jak wcześniej z Branem?
Z powodu speszenia? Z lenistwa? A może podświadomie
chciała postąpić zgodnie z wolą ojca?
To nie było w jej stylu. Zawsze dążyła do celu. Z drugiej
strony Royce nigdy nie patrzył na nią tak jak dzisiaj. Widziała,
że toczy z sobą walkę, że sam siebie karci w duchu. Nie
zareagowała. Dlaczego? Bo ojciec uznał, że Royce jest dla niej
nieodpowiedni i powinna trzymać się od niego jak najdalej.
W owym czasie wydawało jej się to zabawne, bo Royce ledwo
ją dostrzegał.
- Ale dziś dostrzegł.
Cholera, powinna adoptować kota. Albo kupić rybkę. Jak
tak dalej będzie mówić do siebie, wyląduje u czubków.
Przesunęła jeszcze jeden wieszak i nagle zobaczyła rzecz,
o której istnieniu już nie pamiętała.
Z Sethem Wheelerem spotykała się – jak na siebie –
całkiem długo, niemal do ich pierwszej rocznicy. Wierzyła, że
kiedyś się pobiorą i będą mieli dzieci. Zakochała się już po
miesiącu, jej rodzice go lubili i kiedy Seth w końcu
wypowiedział te dwa magiczne słowa – „kocham cię” – nie
posiadała się ze szczęścia. Odpowiedziała, że ona jego
również. Byli parą, sporo pracowali, obojgu zależało na
karierze. Tego dnia, kiedy dowiedziała się o chorobie ojca,
Seth, zdolny inżynier, otrzymał ofertę pracy w Dubaju.
Wszystko się zmieniło. Jej życie legło w gruzach. Seth
natomiast był podniecony „niepowtarzalną szansą”, jaką dostał
od losu. Nie chciał zostać w Kalifornii, a Taylor nie chciała
opuszczać ojca. Liczyła na to, że Seth zrezygnuje z Dubaju. Że
będzie wspierał ją w tak trudnej dla niej chwili.
Nie zrezygnował. Usiłował wytłumaczyć jej swoją
decyzję: „Rozumiesz, Tay, nie ma gwarancji, że nasz związek
przetrwa. A praca w Dubaju jest pewna na sto procent”.
Otrząsnąwszy się, wróciła do teraźniejszości. Piękna,
czarna i niesamowicie droga sukienka wyglądająca jak
koszulka nocna, halki ozdobiona ręcznym haftem, wyglądała
jak najprawdziwsze dzieło sztuki, a ona, przymierzając ją
w sklepie, czuła się jak bogini. Planowała włożyć ją na
pierwszą rocznicę związku z Sethem. Do rocznicy nie
dotrwali, ale sukienkę zatrzymała.
Może kiedyś, pomyślała, spotka mężczyznę, któremu
będzie chciała się w niej pokazać.
Pocierając delikatny materiał, przypomniała sobie reakcję
Royce’a na wieść, że rozmawiała z Branem i że go przytuliła.
Minę miał… hm, taką jak Addison. Czyli targała nim paląca
zazdrość!
- Lubisz jedwab, prawda? – szepnęła, ściągając sukienkę
z wieszaka.
Wpadł jej do głowy pewien pomysł. Czas przekonać się,
czy ojciec miał rację. Kochała ojca. Szanowała go. Wierzyła,
że chce jej szczęścia. Ale mógł się mylić.
Royce pragnął jej, a ona jego. A zatem…
Dół bieliźnianej sukienki odsłaniał jędrne uda, cieniutkie
ramiączka podkreślały smukłość ramion. Jeśli tak ubrana
pojawi się u Royce’a, czy zdoła się jej oprzeć?
Czas najwyższy, by zrobiła coś dla siebie. Dlatego że tak
chce. Nie dlatego, że rodzice lub przyjaciele tego oczekują.
Nie codziennie iskrzyło między nią a jakimś mężczyzną.
Właściwie dawno nie iskrzyło. Dopiero teraz czuła
przysłowiowe motylki w brzuchu. Nie czuła ich nawet
z Sethem.
Wyciągnęła z szafy śnieżnobiały, sięgający do połowy ud
prochowiec. Z pudełka na górnej półce wyjęła czarne szpilki.
Odziana jedynie w chytry uśmiech, przeszła do łazienki
i wzięła szybki prysznic. Dwadzieścia minut później wsiadła
do samochodu i ruszyła z wizytą do Royce’a.
Niezapowiedzianą.
Wróciwszy do domu, Royce wrzucił klucze do ozdobnej
miski na stole w holu. Obok stała roślina o soczyście
zielonych, wypolerowanych na błysk liściach. Z kolei
w kuchni na blacie gosposia zostawiła półmisek z cytrynami,
a w jadalni wazon pełen świeżych kwiatów.
Doceniał te drobne gesty. Lubił mieszkać sam, ale
podobała mu się świadomość, że ktoś się o niego troszczy i że
z tym kimś nie musi powadzić długich rozmów.
Kiedy rodzice przekazali mu informację, że przejmie po
ojcu funkcję prezesa, przepełniła go bezbrzeżna radość.
Rzadko czuł tak silne emocje. Po kolacji matka pojechała do
domu, a on z ojcem przeszli do baru na drinka. Jack
powtórzył, że o swojej decyzji chce osobiście poinformować
Brana i Gię, i poprosił Royce’a, aby o niczym rodzeństwu nie
wspominał.
- Plotki mogą zniszczyć firmę – rzekł i na moment
zamilkł. – Jesteś inteligentny, ale też rozważny, systematyczny
i myślisz, zanim cokolwiek powiesz; nie działasz pochopnie.
Te cechy sprawią, że będziesz znakomitym prezesem.
Royce
słuchał
uważnie.
Ojciec
trafnie
go
scharakteryzował, ale potem dodał coś dziwnego:
- Czasem jednak twoja roztropność bywa wadą. Niekiedy
trzeba sobie pozwolić na beztroskę, a nawet brawurę. Świat się
nie zawali, jeśli zaszalejesz.
Znów przeniósł się myślą do Taylor i pocałunku, do
którego nie powinno było dojść. To było szalone.
Spontaniczne i szalone. I nie, świat się nie zawalił, ale mocno
się zachwiał.
Taylor stanowiła pokusę. Pokusę, której powinien był się
oprzeć. Pokusę, której uległ i której miał ochotę stale ulegać.
Rzucił marynarkę na krzesło w jadalni, wyjął spinki
z mankietów, po czym udał się do kuchni. Zamierzał nalać
sobie kieliszek wina, żeby uczcić awans.
Ze stojaka na wino wyjął wąską czarną butelkę Old Vine
Zindfandel. Lubił swój dom i panującą w nim ciszę, ale dziś
czuł się jak w dźwiękoszczelnym kokonie. Najchętniej
zadzwoniłby do Brana albo Gii, lecz nie mógł. Był zdany na
własne towarzystwo.
Nie cierpiał ukrywać czegokolwiek przed rodzeństwem,
rozumiał jednak powody, które kierowały rodzicami: chcieli
osobiście poinformować Brana i Gię o swojej decyzji.
W porządku, szanował to. Otworzył butelkę i nalał wina do
kieliszka.
Nie bardzo wiedząc, co z sobą począć, włączył lampę
i usiadł na nowej, lecz stylizowanej na starą, skórzanej
kanapie. Bębniąc palcami o kolano, rozejrzał się za pilotem do
kominka. Wcisnął przycisk; rozbłysły płomienie. Jakie to
dziwne, pomyślał po chwili, tak sobie siedzieć bez pracy.
Odstawił kieliszek i wziął ze stolika kolorowy magazyn,
przerzucił kilka stron, po czym odłożył go na miejsce.
Zdegustowany pokręcił głową. Ojciec ma rację. Ciągle
myśli o pracy i nie potrafi się odprężyć.
Ciszę przerwał dzwonek do drzwi.
Royce poderwał się z kanapy, ciesząc się z towarzystwa.
Nie wiedział czyjego, ale to nieważne. Grunt, że może
zaprosić kogoś do środka, zaproponować kieliszek wina. Wino
pite w towarzystwie smakuje o wiele lepiej niż pite
w samotności.
Na czarno-białym ekranie domofonu zobaczył stojącą na
werandzie kobietę. Była za wysoka jak na Gię. Zmrużył oczy.
- Taylor? – Pierwsza myśl, jaka przyszła mu do głowy, to
że coś strasznego musiało się wydarzyć.
Bo czy inaczej przyjeżdżałaby bez zapowiedzi? Druga
myśl to, że pomyliła adres.
Miała na sobie przewiązany w pasie krótki płaszcz typu
prochowiec, który skrywał jeszcze krótszą sukienkę. Spod
płaszcza wystawały długie opalone nogi w butach na cienkich
wysokich obcasach. Włosy miała rozpuszczone, lekko
falujące, takie jak w pracy, ale bardziej puszyste.
Trzecia myśl: jednak będzie miał z kim świętować.
Bądź rozsądny, Royce, przykazał sobie. Tyle że w takiej
chwili, kiedy patrzy się na długonogą piękność na
niebotycznych obcasach, trudno o rozsądek. Zerknął na
szpilki: czarne, z delikatnym paseczkiem wokół kostki. Wolno
powiódł spojrzeniem w górę: zgrabne łydki, kolana, uda…
Poczuł, jak pewna część jego anatomii ożywa. Chryste,
Royce, weź się w garść!
Łatwo powiedzieć.
Na moment zatrzymał spojrzenie na krótkim białym
prochowcu zapiętym na czarne guziki, następnie skierował
wzrok wyżej, na ciemnoblond włosy opadające na ramiona.
Była olśniewająco piękna. Dziwne; gdyby tydzień temu Bran
spytał go, jak ocenia urodę Taylor, odparłby, że może być.
Może być? Guzik prawda. Zapierała dech w piersiach.
Miała ponętne wargi, wysokie kości policzkowe pociągnięte
różem i długie czarne rzęsy przysłaniające lśniące piwne oczy.
- Dobry wieczór – powiedziała słodko niczym Czerwony
Kapturek, rozciągając usta w niemal drapieżnym uśmiechu.
Zanim zdążył po raz trzeci lub czwarty nakazać sobie
zachowanie rozsądku, usłyszał w głowie słowa ojca: Czasem
jednak twoja roztropność bywa wadą. Niekiedy trzeba sobie
pozwolić na beztroskę.
Świat się nie zawalił, kiedy w sobotę pocałował Taylor.
Przeciwnie, wszystko układało się znakomicie. Może to znak,
że podąża właściwą drogą? Że postępuje słusznie?
Wyszczerzył zęby niczym wilk. Na szczęście Czerwony
Kapturek nie musiał obawiać się o swoje życie.
- Zapraszam – rzekł, wskazując ręką hol.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana.
Powtarzała to jak mantrę, kiedy po wyjściu z kabiny
prysznicowej suszyła włosy. Posmarowała ręce i nogi
pachnącym olejkiem, następnie włożyła jedwabną sukienkę na
ramiączkach. Poszperawszy w szufladzie, znalazła pasujące
koronkowe stringi. Ich też ani razu nie miała na sobie –
czekały na wyjątkową okazję.
Teraz, stojąc w holu, nerwowo zaciskała ręce na pasku.
Może za daleko się posunęła? Może niepotrzebnie
ryzykowała? Może powinna się wycofać?
- Idealnie się wstrzeliłaś. Siedziałem sam, nie miałem
z kim świętować. Napijesz się wina? – spytał Royce, nie
okazując zdziwienia, że zjawia się bez zapowiedzi, o dziesiątej
wieczorem, w króciutkim prochowcu i seksownych szpilkach.
- Chętnie.
Zabrał z jej drżącej dłoni kluczyki samochodowe i torebkę,
po czym wskazał szafę.
- Zdejmiesz płaszcz?
Wystraszyła się: może Royce ma rentgen w oczach? Może
wie, co ona skrywa pod spodem? Może domyśla się, po co
przyjechała?
- Nie, ja… zimno mi.
Skinął głową, jego twarz niczego nie zdradzała.
- Wino cię rozgrzeje.
Przeszedł do kuchni, a Taylor ruszyła do salonu. Była tu
raz, pięć lub sześć lat temu. Wtedy zachwyciła ją przestrzeń,
ale uważała, że całość sprawia nieco chłodnawe wrażenie.
Teraz wnętrze było przytulne. Człowiek miał ochotę
wyciągnąć się w piżamie na dużej skórzanej kanapie, poczytać
coś lub popatrzeć na buzujące w kominku płomienie.
- Proszę. – Royce podał jej pękaty kieliszek bez nóżki.
Ręce miała wilgotne od potu. Seksowna bogini, za jaką
chciała dziś uchodzić, coraz bardziej czuła się jak mały
wystraszony kotek. Z każdą sekundą jej pewność siebie
zanikała. Może źle odczytała wcześniejszą reakcję Royce’a.
Może wcale nie łypał na nią z pożądaniem. Może gapił się na
jej biust bez żadnych zdrożnych myśli. Czy to tak trudno sobie
wyobrazić? Że potrafi się jej oprzeć?
- Royce, ja… - Popatrzyła mu w twarz, zamierzając go
przeprosić za najście i wrócić do siebie.
- Może jednak dasz mi płaszcz?
Nie wiedziała, jak się zachować. Powiedzieć, że nie, że
wciąż jej zimno, że wpadła omówić, jaką strategię obrać
wobec Lowella Olsena. Royce wysłucha jej uważnie, udzieli
kilku rad, wtedy ona mu podziękuje i ruszy do wyjścia.
Jeśli natomiast zgodzi się, jeżeli zrzuci płaszcz i ukaże się
Royce’owi w tej bieliźnianej sukience… No cóż, wszelkie
wyjaśnienia, dlaczego przyjechała, będą zbędne.
Wóz albo przewóz.
Co zrobi Royce, kiedy zobaczy ją w negliżu? Może
zarzuci jej płaszcz na ramiona – albo koc, co będzie bliżej –
i powie: smyrgaj do domu, młoda damo. No dobra, pewnie nie
użyje tych słów, ale na jedno wyjdzie. Był sześć lat starszy
i zdaniem jej ojca to był jeden z powodów, dlaczego powinna
trzymać się od niego z daleka.
Niewykluczone, że na Balu Walentynkowym działał pod
wpływem chwili, a tak naprawdę to cały czas widzi w niej
przyjaciółkę swojej młodszej siostry. Nie kobietę, która
pragnie go rozebrać i zaciągnąć do łóżka.
Ogarnął ją strach. Gula w gardle utrudniała mówienie.
Może popełniła błąd? Może te spojrzenia, jakimi ją obrzucał,
wynikały z ciekawości, a nie pożądania?
- Taylor? – Uniósł zmieszany brwi.
Okej, ma szansę wycofać się i uciec, zachowując twarz.
Ale wewnętrzny głos zaprotestował. Masz szansę, wolał,
zdobyć to, czego pragniesz. Nigdy nie była buntowniczką.
Może czas najwyższy, by nią została?
Ręka Royce’a zawisła w powietrzu. Czekał.
Taylor zadrżała. Na co się decydujesz? – szepnął rogaty
diabeł, który przycupnął na jej lewym ramieniu. Zanim zdołała
naradzić się ze skrzydlatym aniołem siedzącym na ramieniu
prawym, ten mrugnął do niej zachęcająco.
I co teraz?
- Dobrze – powiedziała.
Wprost nie mogła uwierzyć, że zdobyła się na odwagę.
Kiedy ujęła rękę Royce’a i zbliżyła do swojej talii, miała
wrażenie, jakby oglądała w kinie film.
- Ale ty rozwiąż pasek.
Stała bez ruchu. Serce jej waliło, oddech miała urywany.
Z napięciem patrzyła, jak Royce przysuwa drugą rękę, potem
delikatnie ciągnie za dwa końce paska.
Pragmatyzm i rozsądek ustąpiły miejsca żądzy. Nawet nie
próbował z tym walczyć.
Z paskiem w mig sobie poradził, po czym odchylił poły
płaszcza i zdębiał. Ciało Taylor opinał lekko połyskliwy
czarny materiał. Kiedy zmieniła pozycję, materiał przesunął
się, przyciągając uwagę do widocznych pod spodem twardych
sutków.
Uświadomił sobie, że to, co widzi, nie całkiem jest
sukienką. Jest seksem w najczystszej postaci.
Utkwił spojrzenie w twarzy Taylor. Zobaczył przyzwolenie
oraz pytanie: czy mu się podoba?
- Co za miła niespodzianka – szepnął.
Na twarzy Taylor odmalowała się ulga.
- Miałam nadzieję, że to usłyszę.
- Czy mógłbym powiedzieć coś innego?
- Mógłbyś mi kazać się ubrać i wracać do domu.
Takiego scenariusza sobie nie wyobrażał. Zsunął jej
płaszcz z ramion.
- Chciałabyś? Wrócić do domu?
Potrząsnęła głową.
To dobrze. On by też tego nie chciał.
Położył płaszcz na oparciu kanapy i wierzchem dłoni
pogładził materiał okrywający jej ciało. Podejrzewał, że skórę
Taylor ma równie jedwabistą. Pachniała cudownie, mmm,
wyczuwał cytrusową nutę przywodzącą na myśl słoneczne
letnie dni. Delikatnie przyciągnął ją do siebie, zbliżył wargi do
jej ust, rozchylił je językiem.
Odwzajemniając pocałunek, przesuwała ręce po jego
torsie, po ramionach i plecach. Przytulił ją mocniej, po czym
wysunął do przodu biodra i wbił się członkiem w jej
podbrzusze. Zamruczała cicho.
Zasypując pocałunkami jej szyję, dotarł do wgłębienia
przy obojczyku, następnie zawrócił w stronę ucha. Jego ręce
wędrowały coraz wyżej, zaciskały się na żebrach… Przy
biuście na moment przyhamował, dając Taylor szansę
powstrzymania go. Przyjechała w płaszczu narzuconym na
kusą haleczkę i w seksownych szpilkach, ale gdyby chciała
zmienić decyzję…
Nie chciała. Przywierając ponownie ustami do jego warg,
ujęła jego dłoń i przycisnęła sobie do piersi. Drugą ręką zaczął
pocierać kciukiem sutki. Szepcząc jego imię, zamknęła oczy
i odchyliła głowę.
- Po to dziś przyjechałaś, Tay? – spytał.
Rzadko sobie dogadzał. No czasem, kiedy już nie mógł
oprzeć się pokusie, kupował kawałek tortu czekoladowego.
Taylor w pewnym sensie była jak grzeszny deser, słodka,
a zarazem pikantna. Wiedział, że gdy tylko weźmie pierwszy
kęs, będzie się nią delektował, dopóki jej całej nie zje.
- Tak, ale…
- Ale? – Uniósł głowę.
- Nie wiedziałam, jak zareagujesz.
Przycisnął jej rękę do swojego przyrodzenia, tak żeby nie
miała najmniejszych wątpliwości. Jej źrenice się rozszerzyły,
niemal w całości zachodząc na tęczówki.
- Jesteś pewna, że chcesz? – Bestia, którą w sobie obudził,
zawyła w proteście; zignorował ją. Musiał mieć pewność, że
Taylor wie, co robi, zanim do czegokolwiek więcej dojdzie.
- A ty? – Rozluźniła mu krawat i cisnęła go na podłogę. –
Wcześniej, kiedy zajrzałam do twojego gabinetu, nie
wydawałeś się zainteresowany.
- Byłem w pracy – odparł. – Czego się spodziewałaś?
- Masz rację – szepnęła, gładząc go po ramionach.
Podobało mu się, jak na niego patrzy. Jakby był jej
ulubionym smakołykiem, a ona była bardzo głodna.
W jego głowie kołatała się tylko jedna myśl: Na co
czekasz? Pokaż jej, jaka jest piękna. I jaką odwagą wykazała
się, przyjeżdżając do ciebie.
Przyjechała, kiedy jej potrzebował. Kiedy jej pragnął.
Zanim sam to sobie uświadomił.
Przykucnąwszy, wsunął ręce pod jedwabną koszulkę;
wodził nimi po udach Taylor, po jej pośladkach. Wyczuł
palcami wąski paseczek stringów. Z jego ust wydobył się
cichy pomruk. Zacisnął usta na przysłoniętym jedwabiem
sutku. Taylor wygięła plecy.
- Jak dobrze, Royce… - szepnęła.
Zostawił sutek i z drapieżnym uśmiechem na twarzy
chwycił w zęby ramiączko – jedno, po chwili drugie. Obnażył
Taylor biust, po czym zsunął koszulkę na biodra. Opadła na
podłogę, tworząc lśniącą czarną kałużę. Albo jezioro.
Usta i język wróciły do piersi, a ręka powędrowała w dół.
Taylor naparła na jego dłoń. Gotów był eksplodować. Ach, co
za wspaniała tortura! Postanowił się zemścić, zobaczyć, ile
ona wytrzyma. Pocierając wzgórek łonowy, ponownie
uchwycił w zęby sutek. Ssąc, słyszał, jak Taylor powtarza:
Royce, Royce.
- Tak, tak… - Coraz mocniej naciskała biodrami na jego
rękę. – Royce, błagam…
Wyprostował się i utkwił w niej oczy. Chciał widzieć ją
w chwili uniesienia, gdy przeżywa rozkosz.
- Czego pragniesz, Taylor?
- Tego – odparła z zamkniętymi powiekami.
- To znaczy? Powiedz. – Oczywiście wiedział, ale chciał to
usłyszeć. – Proszę…
To jedno słówko – proszę – przeważyło szalę. Taylor
uniosła powieki i spoglądając na Royce’a rozpalonym
wzrokiem, szepnęła:
- Ciebie. Twojego dotyku.
- Gdzie cię dotykać? – Starał się zachować spokój, ale
coraz trudniej mu to przychodziło. Pragnął jej do bólu, a nie
powinien.
Jednak nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego nie
powinien. Coś mu kołatało, że praca, że zmiany w firmie, że
są wspólnikami, że jednolity front…
Miał mętlik w głowie, na niczym nie mógł się skupić poza
kobietą, którą trzymał w ramionach.
- Chcę… potrzebuję… - Oddychała ciężko, twarz się jej
wykrzywiła.
Poczuł wilgoć na palcach. Kiedy zgięła nogi w kolanach,
jakby nie miała siły ustać, objął ją w pasie, a ona zamruczała
cicho.
- Jesteś piękna, jak szczytujesz. Zjawiskowo piękna.
Uśmiech wykwitł na jej wargach. Przytulona do Royce’a,
odgarnęła mu włosy z czoła.
- Założę się, że ty też.
Uwielbiał jej tupet. Zawsze była odważna, ale dopiero na
balu miał okazję przekonać się o tym osobiście. Kiedy
chwyciła go za klapy i przyciągnęła do siebie, zakręciło mu się
w głowie. I od tamtej pory nie przestawało się kręcić.
- Jest tylko jeden sposób, aby się o tym przekonać…
Wziąwszy Taylor na ręce, ruszył w głąb salonu. Gdy tylko
położył ją na kanapie, natychmiast zaczęła rozpinać mu
spodnie.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Od tygodnia czuła silny ucisk w trzewiach, takie dziwne
ssanie. Nie bardzo rozumiała, co oznacza. Dopiero dziś
doznała olśnienia: pożądanie. Trawiło ją pożądanie.
Palce Royce’a poruszały się po jej kobiecości niczym
palce pianisty po klawiaturze fortepianu. To było niesamowite.
Wcześniej gotowa była przysiąc, że niczego jej nie brakuje, że
tą sferą swojego życia sama świetnie zawiaduje. W końcu
czym się różnią jej palce od palców mężczyzny?
A jednak różnic było wiele. Gładkie ręce versus szorstka
skóra. Świadome ruchy versus ekscytujące oczekiwanie na to,
co nastąpi. Cisza versus zberezeństwa szeptane do ucha. Na
samo wspomnienie poczuła mrowienie na plecach. To był
najlepszy orgazm, jaki miała od lat.
Oczywiście nie mogła winić siebie, że tak długo
zadowalała się życiem w pojedynkę. Jakoś instynktownie
wiedziała, że chodzi o Royce’a; że z nikim innym nie byłoby
jej tak dobrze.
Kiedy zdjął jej płaszcz, wciąż nie była pewna, czy jej nie
odtrąci. Zawsze był taki rozsądny, opanowany.
Ale nie dzisiaj. Dziś był podniecony, pragnął ją zaspokoić,
sprawić jej przyjemność.
Zsunął spodnie razem z bokserkami. Stał przed nią
umięśniony, z płaskim brzuchem i sterczącym dumnie
członkiem. Rozciągając usta w uśmiechu, zdjął koszulę.
Oczom Taylor ukazał się wspaniały, lekko owłosiony tors.
Czekała niecierpliwie na dalszy ciąg. Zrobiło jej się gorąco
na samą myśl, że z tym mężczyzną zaraz zacznie się kochać.
Royce zgarnął ubranie, po czym pocałował ją w usta.
- Za moment wrócę. – Ruszył do holu.
- Dokąd idziesz? – Podparłszy się na łokciach, nie mogła
oderwać spojrzenia od jego bosych stóp i zgrabnego tyłka.
- Po gumkę – odparł, znikając w ciemności.
A, słusznie! Położyła się na plecach. Całkiem zapomniała
o zabezpieczeniu; dobrze, że on pamiętał.
Wrócił po chwili i szybko nasunął prezerwatywę. Taylor
rozchyliła uda. Ułożył się między jej nogami. Przeszył ją
dreszcz.
- Lubię, jak masz rozpuszczone włosy. – Owinął kosmyk
wokół palca. – Zwróciłem na nie uwagę dziś rano.
- Nie tylko na włosy zwróciłeś uwagę.
Zerknął przez ramię na czarne szpilki, których nie zdjęła.
- Opleć mnie w pasie – poprosił z lubieżnym uśmiechem.
Gdy to zrobiła, członek znalazł się tuż u wejścia do
pochwy. Wchodził w nią powoli, rozpychając miękkie ścianki.
Dopiero gdy zniknął w niej cały, zaczął się ruszać.
- Kiedy stałaś na werandzie, wyglądałaś niewinnie, jak
Czerwony Kapturek, ale w twoim spojrzeniu była dzikość.
- Dzikość? – Wciągnęła z sykiem powietrze, gdy wysunął
się z niej, a potem wbił z powrotem.
- Zadająca kłam niewinności.
- Z ty jesteś wilkiem? – Zanurzyła palce w jego włosach.
- Może oboje jesteśmy wilkami. – Ponownie się w nią
wbił, tym razem trafiając w punkt G.
Zacisnęła powieki.
- Czy ja to nie wiem, ale ty na pewno – szepnęła. – Mmm,
podoba mi się, że tak na ciebie działam. Że nie potrafisz mi się
oprzeć.
- Bo mi to utwardzasz… Utrudniasz.
- Fajne przejęzyczenie.
- Zamknij się.
Pocałunkiem skutecznie ją uciszył, po czym zwiększył
tempo wykonywanych przez siebie ruchów. Oddychała coraz
szybciej, orała paznokciami jego plecy.
- Kapturku – powiedział, sapiąc – chcę znów zobaczyć
rozkosz na twojej twarzy.
- No to postaraj się, Wilku. To od ciebie zależy.
Przyjął jej wyzwanie. Chwycił jej kolano w zgięcie łokcia
i uniósł tak, by jeszcze głębiej w nią wejść. Otworzyła usta,
ale jedyne, co była w stanie wydukać, to:
- Och, jak dobrze…
Zadowolony z reakcji, naparł mocno biodrami, wykrzywił
twarz, odsłonił zęby. Taylor nie odrywała od niego spojrzenia.
Miała rację: szczytując, wyglądał fantastycznie.
- Czyste – rzekł, podając jej legginsy i bluzę z logo MIT. –
Gia przebierała się u mnie przed balem. Zostawiła swoje
rzeczy, a ja oddałem je do prania.
Taylor uśmiechnęła się. Tak, Knoxowie wszystko oddawali
do pralni. Chyba nigdy nie widziała, by Gia włączała pralkę.
Kiedy ona wyprowadziła się od rodziców, odkryła, że lubi
sprzątać. Gdy awansowała na dyrektora zarządzającego,
zatrudniła gosposię, ale z niektórych prac domowych nie
zamierzała rezygnować.
Na przykład z gotowania. Jasna, otwarta na salon kuchnia
sprzyjała kreatywności. Oraz z prania. Nie była zapaloną
domatorką jak jej mama. Po prostu dbała o swoje ubrania
i tylko rzeczy wymagające chemicznego czyszczenia
oddawała do pralni.
- Dzięki. – Zasłaniając się koszulką, wzięła legginsy
i bluzę. Czuła się dziwnie onieśmielona, a bliskość Royce’a
jeszcze bardziej ją peszyła. – Czy mógłbyś… no wiesz…
- Jasne, przepraszam. – Odwrócił się, na jego twarzy
pojawił się grymas.
Czy to ten sam człowiek, z którym przed chwilą się
kochała? Który przeniósł ją do erotycznego raju? Tamten był
czuły, uśmiechnięty…
Oboje zachowali się w sposób nietypowy dla siebie. Ona
przyjechała, żeby go uwieść. On, zawsze opanowany
i zasadniczy, rzucił się na nią, gdy tylko dała pozwolenie.
- Nie, poczekaj. Usiądź. Nie wygłupiajmy się.
Uniosła biodra i w miarę dyskretnie włożyła springi.
Royce utkwił wzrok w jej kolanach.
- Za późno – mruknął rozbawiony.
Wciągnęła legginsy, dziękując w duchu Gii za to, że je
zostawiła. Nie bardzo miała ochotę wracać do domu ubrana
jedynie w koszulkę i krótki prochowiec. Następnie wciągnęła
przez głowę mięciutką szarą bluzę zsuwającą się z jednego
ramienia.
Usiadłszy wygodnie, Royce sięgnął po kieliszek. Taylor
również.
- A więc – powiedziała – zajęło ci dziesięć lat, żeby
dostrzec we mnie kobietę.
Wypił łyk wina.
- Dostrzegłem to dużo wcześniej.
- Serio? – spytała autentycznie zaskoczona.
Roześmiał się. Ubrany był w granatowy T-shirt i luźne
spodnie od piżamy. Stopy miał bose. Taylor zamyśliła się.
Chyba nigdy nie chodziła z mężczyzną, który paradował po
domu w spodniach od piżamy. W dresach tak, w bokserkach
owszem, ale nie w spodniach od piżamy.
- Oczywiście, ale to nie znaczy, że wodziłem za tobą
pożądliwym wzrokiem. Byłaś najlepszą przyjaciółką Gii,
wiekiem byłaś bardziej zbliżona do Brannona niż do mnie.
Zresztą czego mogłaby osiemnastolatka chcieć od faceta
dwudziestoczteroletniego? Stracić z nim dziewictwo?
- Ha! Straciłam je dwa lata wcześniej. A sześć lat różnicy
to wcale nie tak dużo. Co innego gdybyś miał czterdzieści
pięć, a ja osiemnaście. – Nagle umilkła.
W owym czasie Royce’a bardziej interesowały studentki,
a nie jakaś licealistka, która cierpła na myśl, że musi iść na
kolejną galę, bo tak jej każą rodzice. Royce nie miał pojęcia,
że przyglądała mu się dyskretnie. Że podziwiała jego urodę,
sposób bycia, charakter. Odznaczał się pewnością siebie,
opanowaniem, rozwagą. Brannon był wesołkiem, lubiła go
jako kumpla, ale jeśli miałaby się z kimś wiązać, to tylko
z człowiekiem odpowiedzialnym, na którego mogłaby liczyć.
Z kimś podobnym do jej ojca.
Przełknęła łzy, które niespodziewanie podeszły jej do
gardła, i szybko zmieniła temat.
- Mogłeś mnie zaprosić na jedną z tych imprez
charytatywnych, na których musieliśmy bywać.
- I na których nadal bywamy. – Z jego tonu wynikało, że
męczą go tak samo jak ją.
- Uczestniczysz w nich z przymusu? Bez przyjemności? –
Trochę ją to zdziwiło, bo sądziła, że nie przeszkadzają mu te
wszystkie bale. Ubrany w smoking, krążył między gośćmi
z drinkiem w ręku, uśmiechając się przyjaźnie.
- Więc mówisz, że dobrze skrywam niechęć? – Uniósł
pytająco brwi.
- Wiele rzeczy robisz dobrze – odparła, spoglądając na
niego znad kieliszka. Świetnie się tu czuła, w jego domu,
siedząc przed kominkiem, rozmawiając, pijąc wino.
- Robię to, czego się ode mnie oczekuje. Jak przystało na
pierworodnego syna. – Wzruszył ramionami.
Na pewno nikt nie „oczekiwał”, że zaciągnie Taylor
Thompson do łóżka. Ani że ona zjawi się u niego bez
zapowiedzi, tylko i wyłącznie w jednym celu: by go uwieść.
Poczuła, jak rozpiera ją duma. Wreszcie nie pytała nikogo
o zgodę, po prostu spełniła swoje marzenie.
- Balu Walentynkowego chyba najbardziej nie lubiłem.
W tym roku to się zmieniło. – Oczy mu płonęły. Ni stąd, ni
zowąd ujął jej stopę. – Przynieść ci skarpetki?
- Nie, dzięki. Muszę z powrotem włożyć te papucie. –
Wskazała na leżące pod stolikiem szpilki, które przypominały
narzędzie tortur. Kiedy Royce poszedł się przebrać, zrzuciła je,
by chwilę dać nogom odpocząć.
- Są bardzo seksowne.
- Jestem ostatnią osobą, którą spodziewałeś się zobaczyć
na werandzie, prawda? – To było szaleństwo. Przyjechała, bo
miała ochotę na seks. Nie wiedziała, jak Royce się zachowa,
ale przeczucie rzadko ją myliło.
- Fakt, zaskoczyłaś mnie. Raczej spodziewałem się Brana.
Że przyjechał mi dokopać. Pomyślałem, że ojciec powiedział
mu… - urwał. – Nieważne.
- Co? Że co mu Jack powiedział?
Potarł brodę, zastanawiając się, czy zdradzić Taylor
szczegóły swojej rozmowy z ojcem, czy lepiej nie. Wstał
z kanapy, wziął z fotela koc, rzucił jej, by się okryła, po czym
trzymając w ręce kieliszek, utkwił spojrzenie w ciemności za
oknem.
- Mam być prezesem.
Zamrugała zdziwiona. Chyba mniej by się zdziwiła, gdyby
pojawił się u niej w samym prochowcu.
- I jak… jak się z tym czujesz? – Musiała spytać, bo nie
potrafiła wyczytać nic z jego głosu ani twarzy.
- To jest odpowiedzialność.
- Chcesz ją?
- Oczywiście – warknął.
Lepiej nie drążyć, pomyślała. Uprawiali seks, ale to jej nie
daje prawa wściubiać nosa w jego sprawy.
- Pójdę już. – Zrzuciła z siebie koc. – Jutro wcześnie
zaczynam dzień. Od śniadania z moją mamą.
Nie zaprotestował, ale czego się spodziewała? Że poprosi
ją, aby rozebrała się i poszła z nim do sypialni? Romans chyba
nie był im pisany.
Sięgnęła po szpilki, zapięła paski wokół kostek
i skierowała się do holu. Royce ruszył za nią. Podał jej torebkę
i kluczyki. Na zewnątrz rześki wiatr poruszał liśćmi palm;
kołysały się na tle czarnego nieba.
- Dobranoc. – Odgarnęła włosy za uszy. – I gratuluję.
Zrobiła krok w stronę zaparkowanego na podjeździe
samochodu, kiedy usłyszała, jak Royce wypowiada jej imię.
Wstąpiła w nią nadzieja.
Zatrzymaj mnie. Poproś, żebym została.
Zszedł po schodkach, otworzył usta i jej nadzieja prysła.
- Nie mów Brannonowi ani Gii, dobrze?
- Jasne – odparła, czując bolesne kłucie w sercu.
Skrzyżował ręce na piersi, jakby chronił się przed
chłodnym wiatrem.
- Rodzice chcą ich osobiście poinformować. Zanim
oficjalnie ogłoszą wiadomość.
Skinęła w milczeniu głową. Co miała powiedzieć?
Royce obrócił się, wszedł do domu, zamknął za sobą
drzwi. A więc to tyle, jeśli chodzi o romans.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Uroczystą kolację z okazji urodzin Jacka Knoxa
przygotowano w Hourglass, niedużym hotelu w San
Francisco, w którym kiedyś mieściła się fabryka marmuru.
Mercury Hill, sławna firma architektoniczna, odrestaurowała
budynek, zachowując jego dawny elegancki charakter,
a jednocześnie nadając wnętrzu nowoczesny artystyczny
wygląd.
Royce przyjechał razem z Gią. Nawet przemknęło mu
przez myśl, by zabrać Taylor, ale zawsze sama przyjeżdżała na
różne imprezy, więc uznał, że nie będzie się narzucał.
Ich wczorajsze rozstanie było… hm, dziwne, nigdy jednak
nie potrafił odczytywać emocji kobiet, zwłaszcza tej jednej
kobiety.
Lubił jasne, klarowne sytuacje, przejrzyste jak arkusz
kalkulacyjny, gdzie każda informacja wpisana jest do
oddzielnej rubryki, a rubryki na siebie nie zachodzą. Lubił
prostotę, dokładność, konkret.
Taylor zaś była niczym statek podczas burzy, nie do
opanowania.
Uprawiali seks, było fantastycznie. Czy to znaczy, że
powinien do niej zadzwonić? Że są parą? Im dłużej o tym
myślał, tym bardziej się irytował. W drodze do Hourglass
podjął decyzję: dziś świętują urodziny Jacka i na tym trzeba
się skupić.
- Solenizant jest w drodze – oznajmił głośno Bran, tak by
słyszeli go również ci, który wyszli na dach. Uśmiechając się
szeroko, schował telefon do kieszeni.
Widząc brata w tak dobrym humorze, Royce domyślił się,
że rodzice nie przekazali mu informacji o tym, kogo ojciec
wyznaczył na swoje miejsce w firmie. Podczas trwającej
godzinę jazdy zorientował się, że Gia również nic nie wie.
W przeciwnym razie na pewno coś by napomknęła.
- Szkocka dla pana. – Barman podał mu szklankę.
- Dzięki. – Royce skinął głową.
Był tu dopiero od pięciu minut, jeszcze nie zdążył się
rozejrzeć. Gości zjawiło się sporo, co najmniej sześćdziesiąt
osób. Przyjęcie miało zacząć się o ósmej, ale wiadomo –
zacznie się, kiedy przybędzie solenizant, który zwykle się
spóźniał. Bywał punktualny, gdy tego wymagały okoliczności,
ale w sytuacjach mniej oficjalnych pozwalał sobie na
piętnastominutowe spóźnienie. Przypuszczalnie dzisiejsi
goście wiedzieli, że podczas urodzinowej kolacji Jack ogłosi
zamiar przejścia na emeryturę.
Kiedy stał ze szklanką w dłoni, podeszła do niego Taylor
w prostej czarnej sukience do kolan. Zakręciło mu się
w głowie. Sukienka opinała ciało, które poznał. Dekolt
przypomniał mu o seksownej bieliźnie. Z kolei bielizna
przypomniała mu o tym, co robili na kanapie. O tym, jak
Taylor szeptała jego imię. O stringach, które z niej ściągnął.
Ciekawe, co dzisiaj ma pod spodem? Chyba niewiele, sądząc
po tym, że sutki są wyraźnie widoczne pod materiałem
sukienki.
- Cześć – powiedział, bo nie bardzo mógł spytać: czy masz
na sobie bieliznę?
- Cześć. – Trzymała pusty kieliszek.
- Białe czy czerwone? – spytał, wyjmując go z jej palców.
- Różowe.
No tak, coś pomiędzy. Cała Taylor. Uśmiechając się pod
nosem, poprosił barmana o kieliszek różowego wina.
- W identycznym kolorze miałaś policzki, kiedy wczoraj
do mnie przyjechałaś – stwierdził, oddając jej kieliszek.
Zaskoczyły go własne słowa, zazwyczaj nie flirtował, ale
przy Taylor często sam siebie nie poznawał.
Uniosła kieliszek do ust. Wysadzana klejnotami bransoleta
zalśniła w blasku światła.
- Pierwszy raz tu jestem. – Rozejrzała się po sali. Na
ścianach wisiały podświetlone obrazy, sporo barwnych
abstrakcji, które współgrały z nowoczesnymi meblami, a także
sceny myśliwskie.
- Tak? A to jedna z moich ulubionych knajp, nie tylko
dlatego, że można tu zamówić najdroższą whisky świata,
Macallan z 1926 roku. – Uniósł szklankę z bursztynowym
płynem. – Podobają mi się te krzesła. Pasowałyby do
obskurnego baru, ale są z najlepszej gatunkowo skóry
i piekielnie wygodne.
- Słowem kręci cię brak zadęcia i pretensjonalności…
- W toalecie męskiej wisi obraz przedstawiający psy
grające w pokera.
- Serio? – Taylor wytrzeszczyła oczy.
- Żartuję. – Lubił się z nią drażnić.
Przechyliła na bok głowę. Włosy opadły jej na ramiona.
Zauważył jaśniejsze i ciemniejsze pasemka.
- Byłaś u fryzjera?
- Dziś rano. – Przeczesała jedwabiste loki mieniące się
odcieniami złota i brązu. – Bardzo jesteś spostrzegawczy.
Otworzył usta, zamierzając opowiedzieć, na co wczoraj
zwrócił uwagę: na jej zaczerwienione policzki, na cytrusowy
zapach, jaki po jej wyjściu został mu na skórze, na to, jak jej
włosy łaskotały go w ramiona, kiedy się z nią kochał, na to, że
rano obudził się z erekcją, że wciąż brzmi mu w uszach jej
ochrypły jęk…
- Witajcie, moi mili. – Brannon podszedł z piwem w ręce.
Taylor instynktownie zwiększyła odległość między sobą
a Royce’em, ale Bran zdawał się tego nie widzieć.
Pochyliwszy się, cmoknął ją w policzek.
- Piękną masz koszulę – pochwaliła.
Royce poczuł ukłucie zazdrości. A on to co? Słowem nie
zająknęła się o jego garniturze.
Bran wyszczerzył zęby, po czym zerknął wyczekująco
w stronę drzwi. Royce się zaniepokoił. Ojciec znany był ze
swojej spontaniczności, lubił być w centrum uwagi. Chociaż
powiedział, że informację o tym, kogo wyznacza na swojego
następcę, przekaże na zebraniu w firmie, to czy dotrzyma
słowa? Może szykuje niespodziankę?
- Przyjechał! – krzyknął ktoś na dachu.
Po chwili Jack Knox wszedł z żoną do sali.
- Bawmy się, kochani! – zawołał, biorąc z tacy drinka.
Bran pierwszy podszedł do ojca i go uściskał. Gia druga.
Royce odczekał, puszczając przodem bliskich przyjaciół
i współpracowników ojca.
- Jack to prawdziwy równiacha – szepnęła mu do ucha
Taylor.
- Równiacha?
- Równy gość.
- To zdecydowanie lepiej brzmi.
- Dla kogoś w twoim wieku pewnie tak. – Roześmiała się
wesoło i przysunęła bliżej, robiąc przejście dla osób
tłoczących się wokół solenizanta.
- A propos wieku, Royce staruszek musi wyjść stąd
najpóźniej o dziewiątej.
- Ojej…
Ucieszył go wyraz zawodu na jej twarzy.
- Wieczorami lubi sobie obejrzeć film kryminalny
i rozwiązać krzyżówkę.
Dopiero po chwili zorientowała się, że z niej żartuje.
- Dowcipniś.
- Ty zaczęłaś. – Wciągnął w nozdrza znajomy cytrusowy
zapach. – Byłaś na dachu?
- Nie, ale gość honorowy jest tutaj. – Wskazała w stronę
Jacka.
- Nieprawda, jest ze mną – rzekł Royce i ujmując Taylor
za łokieć, wyprowadził ją na opustoszały dach.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Gdyby miała wskazać trzy rzeczy, które najbardziej się jej
na dachu podobały, to na trzecim miejscy byłoby niebo
w kolorze intensywnego granatu, na drugim kwadratowy stół
z paleniskiem pośrodku, a na pierwszym, bezdyskusyjnie,
mężczyzna, który jej towarzyszył.
Miał na sobie ciemnoszarą marynarkę, białą koszulę oraz
szare spodnie ze stylowym dodatkiem w postaci szelek.
Zachwycała ją też mucha pod szyją, granatowa z lekkim
srebrnym połyskiem, idealnie dopełniająca stylizację.
Rozpiąwszy guzik przy marynarce, Royce wysunął krzesło
i skinął zapraszająco głową. Taylor usiadła, przycisnęła
kieliszek do piersi. Wiał chłodny wiatr. Mimo ognia
w palenisku zrobiło jej się zimno. Zadrżała.
Nie uszło to uwadze Royce’a. Zdjął marynarkę i okrył jej
ramiona. Sam usiadł na sąsiednim krześle.
Z sali dobiegł śmiech Jacka. Solenizant był w swoim
żywiole.
- Twój ojciec nie sprawia wrażenia osoby w wieku
sześćdziesiąt plus. A ty tak. – Taylor zmrużyła oczy. – Bardzo
dziwne.
- Bardzo.
- Aha, nic nie mówiłam Branowi i Gii. Ani o nas, ani o…
tamtym – dodała szeptem.
- Wiem. Przyjechałem z Gią jednym samochodem. Gdyby
słyszała o moim awansie, nie dałaby mi spokoju.
- Przyjechaliście razem?
Przez chwilę milczał.
- Od czasu jej rozwodu z Jaysonem polega na mnie jako
kierowcy. Tylko nie mów jej, że ci mówiłem, bo mnie
oskalpuje.
Taylor skinęła głową. Gia była bardzo niezależna; nie
chciałaby, aby ktokolwiek wiedział, że brat ją wozi.
- Ale spytała o nas, czy coś się między nami wykluwa. –
Royce wypił łyk szkockiej. Widział, że Taylor czeka
w napięciu na jego odpowiedź. – Odpowiedziałem, że nie.
Nie lubiła mieć tajemnic przed przyjaciółką, ale dopóki
sama nie zorientuje się, na czym stoi z Royce’em, nie
zamierzała jej nic mówić.
Nagle usłyszała za plecami głos Gii:
- Tu uciekliście? – Usiadła koło Royce’a i poklepała go po
kolanie. – Co tam, braciszku?
- Nic. – Dał jej pstryczka w nos.
- Powinieneś być w środku. Przecież zależy ci na
prezesurze.
Royce wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Taylor.
- Branowi też – ciągnęła Gia. – Należałoby was wpakować
do klatki, żebyście stoczyli walkę na śmierć i życie. Tay i ja
byśmy patrzyły z trybun.
- Rozczaruję cię, nie mam zamiaru walczyć. Przyjmę
każdą decyzję ojca.
Zmrużywszy oczy, Gia wbiła wzrok w brata.
- No co? – spytał, ale przed Gią niewiele dało się ukryć.
- To ty, prawda?
- Ale…
Nie dokończył. W powietrzu rozległ się znajomy śmiech,
a po chwili do ich grupki dołączył Bran z Cooperem. Gia nie
spuszczała oczu z Royce’a, lecz nie kontynuowała tematu.
Godzinę później większość gości pożegnała się i opuściła
przyjęcie. Licząca ze dwanaście osób garstka, która została,
wyszła na dach. Kelnerzy wynieśli dodatkowe piecyki, by nikt
nie zmarzł. Na upstrzonym gwiazdami niebie świecił księżyc
w nowiu.
Taylor wciąż miała na ramionach marynarkę Royce’a. Nikt
tego nie skomentował, chociaż Gia rzuciła jej spojrzenie, które
mówiło: pogadamy później.
Jayson Cooper usiadł na krótkiej ławie obok Gii; zaledwie
parę centymetrów dzieliło byłych małżonków. Bran na krześle
obok Taylor. Rozmawiali o tym, że Jack pięknie się starzeje
i że zupełnie nie pasuje do obrazu emeryta.
- Cieszę się, że odziedziczyłam po ojcu bujną czuprynę –
powiedziała Gia. – Ale siwizny wolałabym uniknąć.
- Co to? – Jason ujął w palce pojedynczy włosek. – Cały
biały.
- Sam jesteś biały! – Odtrąciła rękę swojego eksa.
Wyszczerzył zęby. Taylor pokręciła głową.
- Nie słuchaj go. Masz piękny kasztanowy kolor bez śladu
siwizny.
- Lubię ją wkręcać – powiedział ze śmiechem Jayson.
- Dlatego nie jesteśmy już małżeństwem – mruknęła Gia.
- I dlatego, że nie umiesz przyznać mi racji.
Taylor westchnęła. Często sobie docinali, a ona nie
wiedziała, o co im chodzi. Czasem wydawało jej się, że
flirtują, a czasem, że to ich sposób na zachowanie w miarę
przyjaznych relacji po rozwodzie.
- Chciałbym wznieść toast. – Jack wysunął się spomiędzy
osób, z którymi rozmawiał, i uniósł butelkę wody
mineralnej. – Oraz coś ogłosić.
Royce ponownie zerknął na Taylor. Nie dała po sobie nic
poznać. Tylko Jack się domyślał, co to może być;
niewykluczone, że właśnie teraz, a nie na zebraniu w firmie,
chce powiadomić wszystkich o decyzji, jaką podjął.
Jack Knox wskazał na szklane ogrodzenie ciągnące się
wokół dachu.
- Mogłem nam załatwić grupowy skok spadochronowy…
Royce ściągnął brwi. Ojciec coraz częściej wykazywał
zainteresowanie ryzykownymi sportami, ale skoki z budynków
były nielegalne, więc chyba nie mówił poważnie.
- Dziękuję, że zostaliście dłużej. Na szczęście kelnerzy
w miarę sprawnie pognali widłami resztę towarzystwa – dodał
z wesołym błyskiem w oku.
Pośród tych, co zostali dłużej, była matka Royce’a, Gia
z Brannonem, Taylor, jej matka Dina, Addison, Whitney oraz
kilka osób z kierownictwa i zarządu. Wszyscy godni zaufania.
- Jeszcze raz dziękuję wam za obecność. – Jack krążył
między zgromadzonymi. – Wiecie, nigdy nie przypuszczałem,
że ThomKnox tak się rozwinie. Kiedy zakładaliśmy
z Charlesem firmę, chcieliśmy stworzyć małe przyjazne
miejsce dla siebie i naszych pracowników. Ale dorosło
następne pokolenie: moje dzieci… - poklepał po ramieniu
Brana, a następnie Taylor – oraz córka Charliego.
Taylor uśmiechnęła się. W jej oczach był smutek i coś,
czego Royce nie potrafił odczytać, choć bardzo chciał.
- Nie sądziłem, że staniemy się wiodącą firmą
technologiczną, najbardziej jednak zaskoczyła mnie choroba
i śmierć mojego przyjaciela i wspólnika, Charlesa. – Jack
ponownie zacisnął dłoń na ramieniu Taylor.
Przymknęła powieki. Ból wciąż był świeży.
Po chwili Jack zbliżył się do Diny i pocałował ją
w policzek.
- Ważny etap w historii ThomKnoxu dobiegł końca.
Charles odszedł, a mnie przybywa lat, choć Macy pewnie
powie wam, że robię wszystko, aby cofnąć czas.
- To prawda – przyznała jego żona. – Spytajcie jego nowe
ferrari.
Rozległ się chóralny śmiech.
Jack uniósł rękę, uciszając towarzystwo.
- Najwyższy pora, żebym skupił się na rzeczach, które
zawsze odkładałem na później. ThomKnox jednak zostawiam
w dobrych rękach. Brannon znakomicie spełnia się na swoim
stanowisku, a nasza mądra córka, która odziedziczyła umysł
ścisły po ojcu, fantastycznie sobie radzi na swoim, w czym
dzielnie pomaga jej geniusz technologiczny Jayson Cooper.
- Skoro taka mądra, to dlaczego się ze mną rozwiodła? –
Jason otoczył Gię ramieniem i pocałował w skroń.
- Głupi jesteś – odparła, uśmiechając się pod nosem.
- I jeszcze Royce… - Jack stanął za swoim najstarszym
dzieckiem. – Zajmuje się finansami, odkąd pamiętam. To taki
nasz kujonek.
Znów rozległ się śmiech. Royce skrzywił się nie z powodu
żartobliwej uwagi ojca, ale dlatego, że domyślał się, do czego
ojciec zmierza.
- Inteligentny, pewny siebie… Od dziś jest waszym
nowym szefem. Prezesem ThomKnoxu.
Na dachu zapadła cisza. Pierwsza otrząsnęła się Gia.
- Wiedziałam! – zawołała.
Bran milczał, jedynie zmarszczył czoło.
- Zdrowie Royce’a. – Jack uniósł butelkę z wodą, pozostali
wznieśli szklanki i kieliszki.
- Będzie przemówienie? – ktoś spytał. – Musi być
przemówienie!
Royce westchnął. To nie tak miało wyglądać. Ojciec
powinien był porozmawiać z Branem i Gią na osobności,
a dopiero potem, w firmie, ogłosić swoją decyzję.
- No, synu, powiedz coś do swoich podwładnych.
- Nie tak się umawialiśmy.
Jack wzruszył ramionami.
Royce wstał, wbił spojrzenie w człowieka, którego całe
życie podziwiał. Po chwili zdał sobie sprawę, że jest zbyt
wściekły, aby cokolwiek mądrego wygłosić.
- Odwieziesz Gię do domu? – spytał Jaysona.
Ten zerknął niepewnie na swoją eks.
- Ja odwiozę – zaoferowała Taylor i skinęła dyskretnie
głową.
Z jej oczu Royce wyczytał: Idź, ja się wszystkim zajmę.
Więc okręcił się na pięcie i wyszedł. Bez żadnego
przemówienia.
- Czego się napijemy? – spytała Gia, kiedy weszły do baru
koło jej domu.
- Ja już nie mogę – odparła Taylor. Półtora kieliszka, które
wypiła w Hourglass, było aż nadto. – Ale chętnie dotrzymam
ci towarzystwa.
Czyli nie będzie przemówienia, oznajmił Jack po wyjściu
syna, ale nikt się nawet nie uśmiechnął. W powietrzu
wyczuwało się napięcie. Z głębi sali dobiegła muzyka i po
chwili goście znów zaczęli prowadzić rozmowy. Bran milczał,
z jego twarzy nie sposób było nic wyczytać; nieco więcej
można było dojrzeć w twarzy Gii.
Po kwadransie Gia szepnęła Taylor na ucho, że chętnie
pojechałaby do domu.
- Parę łyczków… Co ci szkodzi?
Taylor uległa – musiały porozmawiać, a sprawy, które
chciała omówić, najlepiej omawiało się przy alkoholu.
- Dwa kieliszki różowego – Gia poprosiła barmana. – To
co, nie mam żadnych siwych włosów? Słowo?
Taylor przyłożyła rękę do serca.
- Ani jednego.
Gia westchnęła ciężko.
- Kiedy ten mój eks zacznie żyć własnym życiem?
- A ty?
- Małpa! – Gia parsknęła śmiechem, po czym oparła głowę
na ramieniu przyjaciółki. – Mógłby znaleźć sobie jakąś
kobitkę; miałabym spokój.
- Jayson Cooper nigdy nie przestanie się z tobą
interesować. Czy był choć na jednej randce, odkąd się
rozstaliście?
- Mam nadzieję! Niemożliwe, abyśmy obydwoje żyli
w celibacie ponad rok.
- Współczułabym ci, gdyby nie to, że sama dopiero
zakończyłam dwuletni celibat – powiedziała Taylor, popijając
wino.
Gia wytrzeszczyła oczy.
- Przespałaś się? Z kim? Mów!
Jakiś czas temu Taylor wyznała jej, że odkąd Seth ją
zostawił, wszystko w niej zamarło, jakakolwiek ochota na
seks. Choroba ojca dodatkowo wzmogła jej przygnębienie.
Gia próbowała ją pocieszyć, mówiła: spokojnie, z niczym się
nie spiesz. Kiedy będziesz gotowa, otworzysz się na miłość.
Taylor wypiła kolejny łyk, choć to oznaczało, że będzie
musiała zostać nieco dłużej, aby alkohol wywietrzał jej
z głowy.
- Obiecaj, że nie będziesz zła.
- Z Brannonem?
- Z Royce’em.
- Z naszym Royce’em? – Gia niemal otworzyła usta.
- Tak. Pojechałam wczoraj do niego w seksownej halce,
którą kupiłam dawno temu.
- Dlaczego? Dlaczego Royce?
- To przez mojego ojca.
Gia uniosła brwi.
- Latami prosił, żebym się go wystrzegała. Żebym
trzymała go na dystans. Bo jest dla mnie za stary. Ale po
pocałunku na balu, kiedy zobaczyłam, jak na mnie patrzy…
- Wodził za tobą wzrokiem? Dlaczego mi nic nie
powiedziałaś? – W głosie Gii zabrzmiała oskarżycielska nuta.
Dotąd nie miały przed sobą tajemnic.
- Sama nie byłam pewna. Raz pożerał mnie wzrokiem, to
znów wiało od niego chłodem. A wczoraj nastąpiła eksplozja.
Gia potrząsnęła głową.
- Jak to możliwe, że niczego nie zauważyłam?
- Bo dobrzy z nas aktorzy.
- I jak?
- Co jak? – Udając, że nie wie, o co przyjaciółka pyta,
Taylor odstawiła kieliszek.
- Jak było wam w łóżku?
Barman, zaintrygowany, popatrzył w ich stronę.
- Ładnie tak podsłuchiwać? – skarciła go Gia.
- Nie mogłabym marzyć o lepszym zakończeniu posuchy –
odparła Taylor.
- O decyzji ojca też wiedziałaś? – Gia domyśliła się, że
Royce jej powiedział.
- Tak, ale Jack prosił Royce’a, żeby wam nic nie mówił.
Zamierzał osobiście was poinformować, a potem zwołać
zebranie i ogłosić swoją decyzję reszcie pracowników.
- A wyszło jak wyszło. – Gia przygryzła wargę. – Nie
umiem ocenić, jak Bran to odebrał.
Kiedy wychodziły, był pochłonięty rozmową z Addison,
ale – przemknęło Taylor przez myśl – może tylko udawał
pochłoniętego, by nie musieć rozmawiać z ojcem.
- No cóż, jest dorosły – stwierdziła po chwili Gia. – Royce
też. Tay, najadłaś się na przyjęciu?
- Wciąż mi burczy w brzuchu.
- No właśnie. – Gia pomachała do barmana. – Jaką macie
najlepszą przystawkę?
- Kazano mi mówić, że wszystkie są wyśmienite, ale moim
zdaniem najlepszy jest dip jogurtowo-szpinakowy i smażony
ser z chilli.
- To i to? – Gia spojrzała na przyjaciółkę.
- Zdecydowanie to i to.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Od rana w poniedziałek, kiedy podano informację, kto
zostanie nowym prezesem, w budynku ThomKnoxu huczało
od plotek. Taylor nie miała czasu uspokajać kierowników
działów ani odpowiadać na dziesiątki telefonów oraz mejli.
Ale rozumiała ludzi: kapitan przechodzi na emeryturę,
przekazuje ster synowi. Zmiana warty zawsze wywołuje
niepewność i lęk.
Co będzie ze mną? Jakie inne zmiany nas czekają? Czy
w moim dziale też nastąpi restrukturyzacja?
We wtorek, kiedy w końcu odważyła się wyjść do holu,
przez szybę w drzwiach gabinetu Royce’a zobaczyła Jacka
i jego dwóch synów rozmawiających z ożywieniem. Nie
słyszała głosów, ale sądząc po zaciętych minach, rozmowa nie
należała do przyjemnych.
Dni wlokły się niemiłosiernie. W piątek, w dniu filmowej
prezentacji nowego tabletu, miała wrażenie, jakby minął
miesiąc, a nie zaledwie tydzień od upublicznienia informacji
o nowym prezesie. W sali konferencyjnej zebrało się całe
kierownictwo, z Jackiem na czele.
- To moje ostatnie zebranie – oznajmił. – Chcę razem
z wami obejrzeć reklamę T13, naszego nowego tabletu. Ten
siedmiominutowy film, nakręcony przez chicagowski zespół
Downey Design…
Taylor wodziła dyskretnie wzrokiem po sali. Gia, stukając
złotym piórem w swój terminarz, słuchała uważnie ojca – albo
udawała, że słucha. Jayson siedział odchylony na krześle,
z rękami skrzyżowanymi na piersi i również słuchał. Bran
i Royce łypali na siebie gniewnie.
- No dobra, oglądamy. – Jack wcisnął kontakt w ścianie.
Wąska smuga światła wędrowała po czarnym ekranie;
okręciła się wokół urządzenia, które wyglądało jak obły wóz
sportowy…
Taylor poczuła, jak uśpione feromony nagle budzą się do
życia i wypełniają powietrze. Zmysły się jej wyostrzyły.
Royce przysunął się bliżej. Kiedy wypuścił z płuc powietrze,
przypomniała sobie jego gorący oddech na szyi, a potem
polecenie: obejmij mnie nogami.
Mimo że nie widzieli się od tygodnia, ciągle nachodziły ją
wspomnienia. Często snuła fantazje. Zastanawiała się, czy
Royce miał rację, twierdząc, że w tak trudnym dla firmy
okresie powinni trzymać się na dystans, skupiać wyłącznie na
pracy.
W trakcie ostatnich nerwowych dni łatwo jej było go
unikać, ale teraz siedzieli koło siebie… Czując dotyk palców
na swoim nadgarstku, wciągnęła z sykiem powietrze. Po
chwili przełknęła ślinę. Lekki niewinny dotyk, muśnięcie,
a w niej wezbrało pożądanie.
Rozejrzała się, sprawdzając, czy ktoś widział jej reakcję.
Chyba nie. Wszyscy patrzyli na ekran, wsłuchując się w głos
lektora wychwalającego zalety T13. Powinna robić to samo,
ale myślała jedynie o ręce Royce’a, która gładziła ją po
kolanie. I przesuwała się wyżej, powoli, lecz zdecydowanie,
po wewnętrznej stronie jej uda.
Czekała w napięciu. Przygryzła wargę, nie miała odwagi
spojrzeć na Royce’a. Nie chciała, by dostrzegł żar w jej
oczach. On jednak nie potrzebował zachęty. Jeszcze chwilę
kontynuował pieszczotę, po czym zabrał rękę i uniósł brwi,
jakby mówił: twoja kolej.
Co to miało być? Wyzwanie? Niemądrze postępujesz,
Knox, niemądrze!
Ponownie popatrzyła w prawo i w lewo, następnie
rozpostarła dłoń na jego udzie. Podskoczył i udając, że kaszle,
zmienił pozycję. Uśmiechnęła się szeroko niczym kot
z Cheshire. Gdyby ktoś ją obserwował, mógłby nabrać
podejrzeń, ale wszyscy spoglądali na ekran. Zacisnęła rękę na
podbrzuszu Royce’a i napotkała jego wzrok. Blask bijący
z ekranu oświetlał jego twarz. Przez chwilę siedzieli bez
ruchu, po czym Taylor cofnęła rękę.
Wypuściła z płuc powietrze, serce jej waliło. Przydałaby
się jakaś szatnia, jakiś mały pokoik, w którym mogliby się
skryć we dwoje. Przywarłaby ustami do ust Royce’a
i całowała go do utraty tchu.
Oklaski wyrwały ją z odrętwienia. Kiedy zapalono światło,
zerknęła na Royce’a; sprawiał wrażenie oszołomionego.
A raczej napalonego.
- Jakieś uwagi? – spytał Jack, siadając koło niego. – Nowy
prezesie?
Royce, skonsternowany, poprawił krawat.
- Podoba mi się. Jest intrygujący. Tablety są na rynku od
lat, nigdy dotąd mnie nie pociągały, ale zmieniłem zdanie. –
Przeniósł spojrzenie z ekranu na Taylor. – To cudo jest zbyt
seksowne, żeby je zignorować. Wystarczy raz wziąć je do ręki
i nie chce się go puścić. Taylor, a ty co myślisz?
Czuła, że policzki ma czerwone. Trudno. Nie odwracając
wzroku, odparła:
- Od dawna taki egzemplarz mnie kusi. Marzyłam o nim
i nie mogłam się go doczekać. Ale wreszcie jest. Kto wie,
może odmieni moje życie?
Wszyscy po kolei zabierali głos, dzielili się uwagami.
Taylor obserwowała ich, ale jej ciało wyrywało się do jednego.
Do mężczyzny, którego nie chciała trzymać na żaden dystans.
Którego pragnęła dotykać, całować, pieścić.
Kolejno opuszczali salę konferencyjną. Royce przytrzymał
drzwi dla Taylor, która minęła go, bardziej niż zwykle kręcąc
biodrami. Patrzył na jej pupę ukrytą pod wąską granatową
sukienką. Czerwone buty na wysokich obcasach również
przykuwały uwagę.
Czekał, aż wszyscy wyjdą. Wreszcie w sali zostali
w czwórkę: on, Brannon, Gia i Jack.
- Pogodziliście się w końcu? – spytała Gia.
Pewien, że siostrze chodzi o niego i Taylor, na wszelki
wypadek nie odpowiedział.
- Czego się spodziewałaś? – mruknął Brannon. – Że
rozwalę stół?
Czyli najwyraźniej miała na myśli zażartą dyskusję, jaką
parę dni temu on, Bran i Jack prowadzili u niego w gabinecie.
- Chłopaki, prowadzimy firmę. Ty nie, tato. – Obróciła się
do ojca. – Ty podobno przeszedłeś na emeryturę.
- No właśnie, to już nie mój problem. – Jack ruszył do
wyjścia. – A ci dwaj… - wskazał na synów – niech sobie
nawzajem spuszczą łomot i będzie po krzyku.
Royce prychnął. Często się z Branem kłócili, ale sprzeczki
nigdy nie przeradzały się w bójki.
- Najmocniej przepraszam, obowiązki wzywają – oznajmił
Bran i dumnie wyprostowany skierował się do swojego
gabinetu.
Będzie dobrze, pomyślał Royce. Musi być. Bran nie miał
mu za złe, że został prezesem, lecz że go o tym nie
poinformował.
- A ty – Gia dźgnęła go palcem – kiedy zamierzałeś mi
powiedzieć o sobie i Taylor?
Rozejrzał się, upewniając się, że nikt ich nie słyszy.
- W ogóle nie zamierzałem. Nie opowiadam ci
o kobietach, z którymi sypiam.
Czyli Taylor wygadała się. No ale były przyjaciółkami,
wszystko sobie mówiły.
- Poza tym to sprawa jednorazowa – dodał, choć dzisiejsze
pieszczoty pod stołem temu przeczyły.
Gia uśmiechnęła się słodko.
- Jeśli myślisz, że nikt nie zauważył, jak na siebie
patrzycie, to jesteś w dużym błędzie.
- Ale… Nie możemy… Prezes i dyrektor zarządzający?
Zarząd nie będzie…
- Zarząd może się wypchać. To jest nasza firma, Knoxów
i Thompsonów. Jeśli jesteście z sobą szczęśliwi, nie
przejmujcie się opinią innych.
Poczuł się tak, jakby dawała mu swoje błogosławieństwo.
Właściwie miała rację. Dlaczego ma się przejmować tym, co
inni myślą?
- No to zmykam do siebie. – Pomachawszy na pożegnanie,
ruszyła do windy.
Royce wrócił do swojego gabinetu i stanął jak wryty.
Taylor siedziała na biurku z nogą założoną na nogę. Czerwone
szpilki, czerwona szminka na ustach i figlarny uśmiech na
twarzy przyprawiły go o szybsze bicie serca. Oblizał wargi.
Gotów był paść przed nią na kolana i błagać o jeszcze jeden
pocałunek. O jeszcze jeden dotyk. O jeszcze jedną szansę
doprowadzenia jej do orgazmu.
Na ogół nie rządziło nim pożądanie, ale przy Taylor tracił
rozum. Chociaż nie, nieprawda. Przecież wiedział, co robi
podczas zebrania. Świadomie ją pieścił. Chciał ją znów
uwieść.
- Cześć… – Zamknął za sobą drzwi. Nie uszło jego uwagi,
że żaluzje są opuszczone. Przekręcił klucz w zamku.
- To, co robiłeś w tamtej sali, było bardzo ekscytujące –
powiedziała.
Sięgnął po jej nogę i zaczął gładzić łydkę; wolno, leniwie
przesuwał rękę w dół ku kostce. Po chwili but spadł na
podłogę.
- Też robiłaś ekscytujące rzeczy. – Sięgnął po drugą
nogę. – I powiedziałaś Gii.
- Tak.
- Chyba przestaję się przejmować tym, co kto sobie myśli.
- Jednak zamknąłeś drzwi na klucz.
Przywarł ustami do jej warg. Cały tydzień na to czekał,
głodny i spragniony. Kiedy widział ją na korytarzu
rozmawiającą z Branem lub Addison, czuł ukłucie w piersi,
ale odczytywał je jako ostrzeżenie, by trzymać się z daleka.
Dopiero kiedy w sali konferencyjnej zgasło światło,
uzmysłowił sobie, czym jest to ukłucie. Pożądaniem.
Drobne pieszczoty pod stołem nie zaspokoiły jego apetytu.
Przeciwnie, były jak przytknięcie zapałki do stosu siana. Czuł,
że płonie. Z trudem się opanował.
Taylor rozpięła mu koszulę i przytknęła wargi do jego
torsu. Zadrżał. Jedna noc, którą spędzili razem, to
zdecydowanie za mało. Pamiętał każdą sekundę, każdy
pocałunek, każde muśnięcie. Dzięki Taylor zrozumiał, co to
jest prawdziwa namiętność. Znał smak sukcesów
zawodowych, ale pierwszy raz tak bardzo pragnął być blisko
drugiego człowieka. Pierwszy raz czuł tak wielką potrzebę
sprawienia kobiecie rozkoszy…
W kilka sekund rozpiął sukienkę Taylor, potem stanik. Ona
rozpięła mu spodnie. Zacisnął ręce na jej piersiach, ona na
jego członku. Kontynuowali to, co rozpoczęli w trakcie
zebrania. Przysunął fotel, usiadł i opuścił siedzenie jak
najniżej. W tej pozycji na wprost swojej twarzy miał gładki
miękki brzuch.
- Co robisz? – spytała Taylor głosem drżącym
z podniecenia.
- Zgadnij – odparł, zdejmując czerwone stringi.
Postawił jej stopy na swoich ramionach. Odchyliła się na
biurku i oparła na łokciach. Pokrywał jej uda pocałunkami,
dopóki nie dotarł do ziemi obiecanej.
Tak jak się spodziewał, smakowała wyśmienicie.
Docisnęła uda do jego uszu. Jak przez mgłę słyszał jej
ochrypłe jęki. Czuł palce w swoich włosach i unoszący się
w powietrzu cytrusowy zapach.
Korzystał z całego swojego doświadczenia i wiedzy, aby
dostarczyć jej niezapomnianych wrażeń. Przesuwał język
w różne strony, urozmaicając jej doznania. I uśmiechał się
zadowolony z siebie, kiedy wiła się na blacie.
- Jak tam, dobrze? – spytał, ale nie czekał na odpowiedź.
Zwiększając językiem tempo, przyciągnął ją na skraj biurka. –
Pokaż, jak szczytujesz.
Posłuchała; orgazm wstrząsnął jej ciałem. Nawet dźwięk
telefonu, który strąciła na podłogę, nie przeszkodził jej
w przeżywaniu rozkoszy. Nie zdążyła ochłonąć, gdy zalało ją
kolejne tsunami. Oddychając ciężko, zaczęła gnieść jakąś
kartkę; drugą ręką zrzuciła z biurka kalkulator i etui na
okulary.
Royce zaczął się powoli odsuwać. Odsuwając się,
pokrywał pocałunkami jej udo, miejsce pod kolanem, łydkę,
stopę. Gdy usiadła, włosy miała rozczochrane, spojrzenie
półprzytomne. Patrzył na nią z nieskrywanym zachwytem.
Była nieprzewidywalna jak burza z piorunami i równie groźna.
A on stał na otwartej przestrzeni, trzymając w ręku rozłożony
parasol. Pozostawił za sobą swój czarno-biały świat i powoli
wkraczał w zamglone odcienie szarości.
Zresztą co tam kolory, ważne były emocje. Między nim
a Taylor coś się rodziło. Nawet jeśli nie miał czasu ani ochoty
na poważny związek, to jednak pragnął jej do bólu.
Powiększająca się wypukłość w jego bokserkach była tego
najlepszym dowodem. Taylor zsunęła się z biurka i uklękła
przed jego fotelem. Położył rękę na jej głowie, a ona wzięła go
do ust i zaczęła odprawiać czary.
Nie tak dawno temu zamierzał wepchnąć dżinna
z powrotem do butelki. Teraz zmienił zdanie. Jak mógłby
zrobić coś tak głupiego, kiedy dzięki Taylor serce biło mu dwa
razy szybciej? Kiedy dzięki niej wszystko wydawało się
lepsze i piękniejsze?
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Zawsze marzyła o kominku w sypialni. U siebie go nie
miała. Nie miała też kamiennych podłóg, wystroju w stylu
toskańskim ani łóżka wielkości boiska do koszykówki.
A Royce to wszystko miał.
Przeciągnąwszy się pod puszystą czerwono-złotą kołdrą,
wbiła wzrok w płomienie. Przez tydzień, w pracy, z trudem
panowali nad pożądaniem, ale dziś była trzecia – nie,
czwarta! – noc, którą spędzali razem. Wczoraj Royce
przyjechał do niej z kolacją. Najpierw jednak zaspokoili inny
głód – erotyczny. A dopiero potem, siedząc nago przed
telewizorem, zjedli kolację z pięciogwiazdkowej restauracji.
Było cudownie.
Dzisiejszy wieczór nieco się różnił od wczorajszego:
najpierw zjedli kolację w mieście, a potem pojechali do
Royce’a i szybko pozbyli się ubrań.
Mimo że znała Royce’a od lat, nie zdawała sobie sprawy,
że jest takim domatorem. Widziała, jak znakomicie radzi sobie
w kuchni, jak dba o porządek i pilnuje, by gościom, czyli jej,
niczego nie brakowało.
Teraz wszedł do sypialni z tacą, na której stały dwie
szklanki i butelka whisky, ulubiony trunek jej ojca.
- Pierwszy raz piłem szkocką z twoim tatą. – Postawił tacę
na środku łóżka.
Miał na sobie jedynie czarne bokserki. Wcześniej przez
wiele lat podziwiała go w garniturze, ale w bokserkach
wyglądał znacznie ciekawiej.
- Miałem osiemnaście lat, właśnie skończyłem szkołę
średnią. – Podał Taylor szklankę z bursztynowym płynem
i ogromną kostką lodu. – I pierwszy raz paliłem cygaro.
- Tak, to w stylu mojego ojca.
- Charlie odciągnął mnie na bok i powiedział: „Skoro
jesteś mężczyzną, pij i pal jak mężczyzna”. – Royce
uśmiechnął się do wspomnień. – Cygara nigdy mi nie
podeszły, ale lubię ziemisto-dymny posmak whisky.
- Cały ty – zażartowała Taylor.
- Pomyślałem, że wzniesiemy toast za Charliego.
Oczy się jej zaszkliły.
- Wiesz?
- Że dziś są jego urodziny? Wiem.
- Nie znoszę whisky. – Usiadła, w jednej ręce trzymając
szklankę, drugą niezdarnie usiłując zakryć piersi. – Ale
wypiję. Na cześć taty.
Skrzywiła się, czując, jak trunek spływa jej do gardła.
- Jezu, jakie to wstrętne. – Wzdrygnęła się. Po śmierci ojca
próbowała polubić szkocką. Bez powodzenia. – Masz,
dokończ – powiedziała, oddając Royce’owi szklankę.
- Spróbuj jeszcze raz. Nie śpiesz się. Pij powoli. Małymi
łyczkami. Delektuj się.
Przyszło jej do głowy, że te słowa trafnie opisują ich
relację. Najpierw „delektowali się” na dystans. Pierwszy
pocałunek zatrząsł jej światem. A potem… potem wpadła
w nałóg. Tym nałogiem był on, Royce.
Poczynali sobie coraz śmielej. Seks w biurze, wspólne
noce. Jeżeli im nie wyjdzie, nic strasznego się nie stanie.
Znów skupią się na sprawach firmowych, a ona postara się
zapomnieć, że najlepszy orgazm przeżyła dzięki niemu.
Jeżeli natomiast im wyjdzie…
Uśmiechnęła się. Następny łyk szkockiej smakował
znacznie lepiej.
- Lód pomaga. – Royce wsunął poduszkę pod plecy i oparł
się o wezgłowie.
Wpatrywał się w buzujące płomienie, ona zaś nie mogła
oderwać oczu od jego twarzy. Pomarańczowy blask ognia
oświetlał mocno zarysowaną szczękę, prosty nos, namiętne
usta, szerokie brwi.
- Tata chciał, żebym poszła w jego ślady. Pracując
w ThomKnox, oddaję mu hołd.
- Ale…? – Zmrużył oczy.
- Ale pragnę też mieć rodzinę. Moja mama uważała, że
tych dwóch rzeczy, rodziny i pracy, nie da się pogodzić.
- A ty jak uważasz? – Z jego spojrzenia nie sposób było
nic wyczytać.
- Moim zdaniem można mieć jedno i drugie. – Wbiła
wzrok w szklankę; nie chciała, by pomyślał, że mówi o nim. –
Męża. Rodzinę. Karierę. Tylko trzeba znaleźć odpowiednią
równowagę między życiem osobistym a zawodowym.
- A to nie jest proste – oznajmił neutralnym tonem.
- Mój tata poświęcał się pracy, ale zawsze dla mnie miał
czas. Często zabierał mnie z sobą do ThomKnoxu.
- Pamiętam.
- Tak? – Jako nastolatka widywała Royce’a w firmie. Był
wtedy świeżo po studiach.
- Kazał mi trzymać się od ciebie z daleka.
- Ojciec? – spytała zaskoczona. Oczywiście jej mówił to
samo, ale nie sądziła, że rozmawiał również z Royce’em. –
Ojej, głupio mi.
- Mądrze mówił. – Royce powiódł po niej spojrzeniem, po
czym przytknął palec do sutka, który wysunął się spod
kołdry. – Tylko popatrz na nas.
- Miał tupet.
- Kochał cię.
- Sam był dziesięć lat starszy od mamy, a byli świetnym
małżeństwem. Dlaczego uznał, że ja tak nie mogę?
- Po prostu chciał cię chronić. Kiedyś był w moim wieku
i wiedział, jacy są faceci. Myślisz, że zawsze był
dżentelmenem? Że nie podrywał Diny?
Taylor wybuchnęła śmiechem. Dina była piękną kobietą,
ojciec na pewno miał mnóstwo zbereźnych myśli.
- Marzył mu się dla mnie Brannon.
- To bezpieczniejszy wybór.
W głosie Royce’a pobrzmiewała duma. Między nim
a Taylor istniała chemia, której brakowało w jej związku
z Branem.
- Nie złość się na ojca. Dla niego ciągle byłaś małą
dziewczynką. Mój ojciec też ma swoje drobne przywary.
- Kocha być w centrum uwagi.
Przez chwilę Royce w milczeniu obserwował ogień.
- Powiedziałeś mi, że zgodziłeś się zostać prezesem, bo to
twój obowiązek. – Poruszyła szklanką; kostka lodu
zabrzęczała. – Czy to jedyny powód?
- Ta firma to moje dziedzictwo. Twoje też, dlatego w niej
pracujesz. Charles wszystko robił z myślą o tobie. Byłaś całym
jego światem.
- Brakuje mi go. – Przytknęła szklankę do piersi.
- Mnie też. – Royce zgarnął Taylor w ramiona i pocałował
w czubek głowy.
- Jak to możliwe, że po śmierci ojca mama nie zwariowała
z rozpaczy? – spytała, nie oczekując odpowiedzi. – Człowiek
znajduje miłość, tę jedną jedyną osobę, którą kocha bez
pamięci, a potem ją traci. Gdzie tu sprawiedliwość?
- Na tym polega życie. Rodzimy się i umieramy. Zawsze
ktoś odchodzi pierwszy.
Jego słowa, choć smutne, podziałały na nią kojąco.
Przytuliła się mocniej.
Royce stuknął palcem w szklankę, którą wciąż ściskała
w ręku. Podniosła ją do ust i wypiła łyk.
- I jak?
- Hm, to… skomplikowane – odparła.
To, co czuła do Royce’a, też było skomplikowane. Nie, nie
kochała go, ale… pięknie by było spędzić z kimś takim jak on
resztę życia.
- Musimy przestać się tak spotykać.
Weszła do magazynku, w którym trzymali zapas artykułów
piśmienniczych. Minęło pięć dni, odkąd w łóżku Royce’a
sączyła whisky. Pięć dni, odkąd ją tulił i pocieszał. Pięć dni,
odkąd uświadomiła sobie, że darzy go coraz większym
uczuciem.
Starała się o tym nie myśleć. Uczucia bywają ulotne,
nietrwałe. Mimo to nie zawróciła, nie skręciła w bok;
skierowała się prosto do magazynku, gdzie czekał na nią
Royce w garniturze, z muchą pod szyją.
Dużo pracował w tym tygodniu, do późnych godzin
nocnych. Dzisiejszy dzień nie należał do wyjątków. Piętro, na
którym znajdowały się gabinety dyrektorów, było prawie
puste. Nowa funkcja, nowe obowiązki… Oczywiście tak nie
będzie zawsze, tylko w okresie przejściowym. Wkrótce Royce
będzie wracał do domu przed dziewiątą.
Przez ostatnie kilka dni niewiele mieli czasu dla siebie.
Chociaż codziennie widywali się w pracy, tęskniła za nim.
W domu był innym człowiekiem, ciepłym, otwartym. Cieszyła
się, że zdołała go poznać od tej strony.
- Późno już…
Wyglądał na bardzo zmęczonego; miał cienie pod oczami,
a koszula, zawsze idealnie wyprasowana, była pomięta.
- Niczego nie mogę znaleźć. – Podniósł pudełko
zszywaczy. – Szukam tych… no… takich ściskaczy.
- Ściskaczy? Może ja wystarczę?
Uśmiechnął się znużony.
Sięgnęła do półki po pojemnik ze spinaczami.
- O to ci chodzi?
- Tak, dziękuję. Rozmowy z kandydatkami na asystentkę
wykańczają mnie. Połowa z nich pytana o doświadczenie gada
bez sensu, a druga połowa ma zbyt wysokie kwalifikacje.
Znalezienie odpowiedniej osoby to prawdziwe wyzwanie. Nic
dziwnego, że Bran wychwala Addi pod niebiosa.
- Cierpliwości, i ty trafisz na swoją Addison. – Taylor
wygładziła mu muchę pod szyją. – A na razie… fajnie, że cię
tu spotkałam.
- Przypomniał mi się bal… - Zmęczenie znikło, oczy mu
płonęły. Pragnął Taylor. I widział, że ona jego też. Od czasu
balu nic się nie zmieniło.
Wspiąwszy się na palce, przywarła ustami do jego warg,
wsunęła ręce w jego włosy i zamruczała. Rozchylił językiem
jej wargi. Spinacze rozsypały się po podłodze.
- Seks w magazynku… Myślisz, że wypada? – spytała.
Uśmiechnął się łobuzersko.
- Ja tu rządzę. Mogę robić, co mi się podoba.
- Tak, możesz…
Wpijał się w jej usta, a ona wodziła dłońmi po jego ciele.
Oboje musieli zrzucić z siebie napięcie. Po co czekać na
lepszą okazję?
Nagle rozbłysło światło. W drzwiach stała Addison
z plikiem kartek w ręce. Najwyraźniej przyszła skorzystać
z kopiarki.
- Ojej, przepraszam… O mój Boże…
W jej głosie nie było jednak oburzenia, tylko miłe
zaskoczenie. Taylor opuściła ręce, Royce objął ją w talii
i ustawił się za nią. Poczuła przy pośladkach twardy członek.
Uśmiechnęłaby się, ale nie była pewna reakcji Addison.
Jeśli Addi wcześniej nie wiedziała o niej i Roysie, to teraz
już wie. A jeśli Brannon coś wcześniej podejrzewał, to po
rozmowie z Addi jego wątpliwości znikną.
- Wrócę później. – Addison odwróciła się, zamierzając
wyjść.
- Addi, poczekaj. – Taylor ruszyła za nią. Przeszkadzało
jej, że od jakiegoś czasu Addison odnosi się do niej z rezerwą.
Że uważa ją za „czarny charakter”, a ona bardzo nie lubiła być
nielubiana.
- Słucham?
- Czuję, że masz do mnie żal. Może się mylę, ale wydaje
mi się, że dotyczy Brana.
Addison nie potwierdziła ani nie zaprzeczyła, ale jej
policzki przybrały jaskrawoczerwony kolor.
- Nie wiem, co słyszałaś, ale Bran mi się nie oświadczył.
Wspólnie uznaliśmy, że wolimy pozostać na stopie
przyjacielskiej. Tamten uścisk, którego byłaś świadkiem…
- To nie moja sprawa. Taylor, naprawdę nie musisz mi się
tłumaczyć.
- Patrzysz na Brannona… - Taylor urwała; chciała
powiedzieć: tak jak ja na Royce’a – jakby ci na nim
autentycznie zależało. Czy on wie, co do niego czujesz?
- Nie rozumiem, do czego zmierzasz. Nie musisz się
niczego obawiać. Nie powiem mu o tobie i Roysie.
- Nie o to chodzi. Ty i Bran…
- Łączą nas relacje czysto zawodowe. – Addison
uśmiechnęła się wymuszenie. – Nie interesuje mnie, z kim się
całujesz w pracy. Po prostu staram się wykonywać swoje
obowiązki.
Taylor podjęła jeszcze jedną próbę naprawienia ich
stosunków.
- Moim zdaniem ty i Bran idealnie do siebie pasujecie! –
zawołała za oddalającą się postacią.
Addison przystanęła i odwróciła się. Wyglądała tak, jakby
najchętniej zapadła się pod ziemię. Po chwili Taylor
zrozumiała dlaczego.
W polu widzenia ukazał się Brannon. Miał taki sam
speszony wyraz twarzy jak jego asystentka.
Taylor zaklęła w duchu. Nie mogła trzymać języka za
zębami? Musiała się wydzierać? Teraz na poprawę stosunków
z Addi przyjdzie jej poczekać dłużej.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Sądził, że droga od dyrektora finansowego do prezesa
będzie prosta. Że wystarczy zmienić tabliczkę na drzwiach.
Jednak mylił się, cały proces okazał się dłuższy i bardziej
skomplikowany. Dopóki stanowisko dyrektora finansowego
pozostawało nieobsadzone, sam nadal zajmował się finansami
firmy. Na szczęście miał na dziś wyznaczone dwa spotkania
z potencjalnymi kandydatami. Liczył, że uda mu się
sfinalizować sprawę i zająć wyłącznie obowiązkami, które
wiązały się z rolą prezesa.
Przez cały tydzień tylko raz zdołał zjeść kolację z Taylor,
a chciał spędzać z nią wszystkie wieczory. Była wyrozumiała,
tłumaczyła mu, że „te rzeczy” wymagają czasu, pocieszała go,
że wkrótce wszystko się ułoży.
- Zobaczysz, będzie dobrze.
Oby było, i to jak najszybciej.
Obiecał jej, że w czwartek wyjdzie z biura w południe
i zabierze ją na lunch. Nie wyszedł. W piątek obiecał to samo
i znów nie dotrzymał słowa. Wiedział, że dziś, w sobotę,
również się nie wyrwie. Chwycił komórkę, by wysłać esemesa
z przeprosinami, gdy nagle pojawiła się w drzwiach jego
gabinetu z dużą brązową torbą w ręku.
- Niespodzianka!
Zerknął na znajomy znak firmowy widniejący na torbie,
wciągnął w nos kuszący zapach czosnku, sosu pomidorowego
i oregano, i w brzuchu mu zaburczało.
- Pachnie niesamowicie – oznajmił. – Ty też – dodał
szybko.
Nie obraziła się, świadczył o tym szeroki uśmiech na jej
twarzy.
- Nie zadzwoniłeś w południe…
Sprawdził godzinę w telefonie. 1:47. Psiakość!
- Przepraszam. Nie zorientowałem się, że już tak późno.
- Tak pomyślałam. Zresztą i tak musiałam dziś wpaść do
firmy i zająć się paroma rzeczami. – Popatrzyła na stosy
papierów na biurku Royce’a. – Wiesz, że możesz prosić mnie
o pomoc?
Wskazał na jedenaście okien otwartych na ekranie
komputera.
- Miałbym cię na to narazić? Za bardzo cię lubię.
- Komu na tyle ufasz, żeby powierzyć mu największe
tajemnice firmy?
Postawiła pojemniki z jedzeniem na stoliku, po czym
wyciągnęła do Royce’a kawałek ciabatty. Ślinka pociekła mu
do ust. Ściągnął pokrywkę ze swojego pojemnika. Na widok
lazanii pokrytej świeżo startym parmezanem ponownie
zaburczało mu w brzuchu.
- Mówisz serio? – Zamoczył pieczywo w gęstym sosie
i odgryzł kęs. Niebo w gębie!
- Jestem dyrektorem zarządzającym. Mogę przejąć część
twoich obowiązków – powiedziała. – Przynajmniej
spędzalibyśmy razem czas. Takie randki w pracy. – Podała mu
plastikowy widelec.
- Sialibyśmy zgorszenie. – Wyszczerzył zęby.
- Z pewnością. – Odwzajemniła uśmiech.
Pocałował ją w kącik ust.
Podczas lunchu omawiali strategię i zastanawiali się nad
podziałem obowiązków. Kiedy skończyli jeść, Royce, który
oprócz swojej porcji spałaszował również połowę porcji
Taylor, poczuł się jak nowo narodzony: wreszcie miał
konkretny plan działania.
- Jak Bran się miewa? – spytała nagle Taylor.
Starał się zignorować ukłucie zazdrości. Od czasu balu
wiedział ponad wszelką wątpliwość, że Taylor chce być z nim,
a nie z jego bratem.
- Udaje, że mnie nie widzi.
- Nie rozumiem, dlaczego złości się na ciebie. Wyboru
dokonał wasz ojciec. Nie wywierałeś nacisku na Jacka.
- Branowi bardziej chodzi o to, że o niczym go nie
poinformowałem. Powinienem był.
- Przecież nie wiedziałeś, że Jack ogłosi swoją decyzję na
przyjęciu. – W jej głosie pobrzmiewało wahanie.
- Nie, ale mogłem się domyślić. Naprawdę możesz przejąć
za mnie część obowiązków? Dopóki nie znajdę asystentki?
- Tak.
- Dziękuję. Za wszystko.
- To znaczy?
- Że przyszłaś, że dałaś mi jeść, że zmniejszyłaś mój stres.
- Ja tylko…
Nie czekał, przywarł ustami do jej ust. Miał za sobą
męczący tydzień i chociaż lubił uchodzić za twardziela, który
ze wszystkim radzi sobie sam, to jednak jej pomoc i wsparcie
były nieocenione.
- Usiłuję powiedzieć, że jestem ci wdzięczny bardziej niż
myślisz.
Dawno nie był w poważnym związku, nie miał kogoś,
komu by ufał i na kim mógłby polegać. Taylor sprawiała, że
czuł się silniejszy. Cieszył się z jej obecności, musiał tylko
pamiętać, że praca jest priorytetem. Że firma jest
najważniejsza. Na życie osobiste zostawało niewiele czasu.
- To chyba niezbyt rozsądne. – Przygryzając wargę,
spojrzała na krótki mejl na ekranie.
- Dlaczego?
Zmrużyła oczy.
- Sam wiesz. Lowell Olsen to poważny dystrybutor, a ty
chcesz zakończyć z nim współpracę tylko dlatego, że ja go nie
lubię?
- Nikt go nie lubi. Poza tym próbuje cię zastraszyć. Nie
negocjujemy z oprychami. Znajdziemy inny sklep.
- Ale…
Royce przycisnął palec, który trzymała nad klawiaturą,
i mejl o treści „Nie jesteśmy zainteresowani sprzedażą
naszych produktów w pańskim sklepie” został wysłany.
- O kurczę! Nie wierzę! Nie zrobiłeś tego! – zawołała
Taylor przejęta, zszokowana i… upojona władzą.
- Owszem, zrobiłem.
Największą miłością Royce’a była praca, więc to, że dla
niej, Taylor, zakończył współpracę z Lowellem Olsenem… Po
prostu nie mogła otrząsnąć się ze zdumienia. To był bardzo
romantyczny gest, większy niż gdyby przyniósł jej bukiet róż,
czekoladki lub szczeniaka z kokardą na szyi.
Nagle uświadomiła sobie, że myśli jak zakochana kobieta.
Tak, zadurzyła się po uszy. W Roysie. Oczywiście
wiedziała, że nie może się z tym zdradzić. Odkąd przejął
obowiązki prezesa, nie miał kiedy podrapać się po głowie.
Gdyby mu teraz wyznała miłość, chyba by się załamał.
Zabrał jej laptopa i postawił na zawalonym papierami
stoliku.
- Wiesz co?
Też mnie kochasz?
- Co?
- Czas na deser.
- Deser? – Niedawno zjedli ogromną pizzę z pysznym
kozim serkiem i karmelizowanym sosem cebulowym. –
Zdołasz jeszcze cokolwiek zmieścić? Bo ja… - urwała, kiedy
zaczął z niej ściągać legginsy. – Royce…
- Tak, cały weekend ciężko pracowałaś i należy ci się
nagroda.
Czy mogła się sprzeciwiać? Nawet jej to przez myśl nie
przeszło, zwłaszcza gdy pchnął ją na plecy. Zdjął jej legginsy,
przycisnął usta do pępka, potem wolno przesunął się niżej…
Wstrzymała oddech. Ależ był utalentowany! Jego
umiejętności erotyczne chyba przewyższały jego umiejętności
zawodowe. Sypiali z sobą od ponad miesiąca i za każdym
razem przeżywała wprost nieziemską rozkosz. Kto by
pomyślał, że w tym poważnym, skupionym na finansach
mężczyźnie płonie taki ogień.
- O tak, właśnie tam… - szepnęła.
- A może tu?
Lubiła sobie wyobrażać, że to ona obudziła w nim dzikie
zwierzę. A on w niej. Idealnie się wyczuwali, idealnie
uzupełniali. Ani razu jej nie zawiódł, nie rozczarował. Ani ona
jego. Zawsze była gotowa mu pomóc, zarówno w firmie, jak
i w domu. Nie było to żadne poświęcenie z jej strony, robiła to
z sympatii.
Do języka Royce dołączył palce. Zbliżała się do orgazmu.
Wszystko znikło, wszelkie myśli, troski. Powtarzała szeptem
„Tak, Royce, tak”, ale gdyby się nie bała, że go wystraszy,
wołałaby „Kocham cię, kocham”.
- Poczekaj, zaraz wrócę – powiedział. W idealnym świecie
szepnąłby: „Ja ciebie bardziej”.
Wyszedł z pokoju. Wiedziała, że nie wolno go ponaglać.
Pragnęła go, nawet jeśli nie odwzajemniał jej uczuć. Pragnęła,
nawet jeśli to oznaczało, że musi ukrywać przed nim prawdę.
Mieli mnóstwo czasu; prędzej czy później on też ją pokocha.
Może już ją kochał, tylko jeszcze sobie tego nie uświadomił?
Bo za dużo się działo. Bo miał zbyt wiele na głowie.
Wrócił z nasuniętą prezerwatywą, ale zamiast się położyć,
zgarnął Taylor z kanapy i przycisnął do ściany, a następnie
kazał jej opleść go nogami w pasie. Poczuła, jak się w nią
wślizguje. Kiedy zaczął się poruszać, mięśnie pochwy
zacisnęły się wokół jego członka.
- O Chryste, Tay… - wyszeptał.
Wsunęła palce w jego włosy. Plecami uderzała o ścianę.
Ich gorące oddechy się zlewały. Nie odrywała spojrzenia od
jego twarzy. Chciała widzieć jego oczy, kiedy będzie
szczytował; kiedy niesiony falą orgazmu straci nad sobą
kontrolę. Coraz szybciej poruszał biodrami, krople potu
pojawiły się na czole, z gardła wydobywały się westchnienia
przetykane słowami uchodzącymi za niecenzuralne.
- Jeszcze. Mocniej – zachęcała. Kocham cię.
- Już… już… - zawołał, przyciskając ją do ściany.
Całowała go po twarzy, po oczach i szyi, czując na
wargach słony smak jego skóry. On też ją kochał. Nie miała co
do tego wątpliwości. Wkrótce to sobie uświadomi. Nie będzie
go popędzać.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Rozległo się pukanie, ale gość nie czekał na zaproszenie.
Po prostu wszedł.
- Nie rozmawiam z tobą – oznajmił Bran, zamykając
drzwi.
Royce zsunął okulary z nosa.
- W porządku, to wyjdź, jestem zajęty. – Podejrzewał, że
Bran też ma mnóstwo pracy. Niemal od miesiąca nie
rozmawiali z sobą, wiedział jednak, że kiedyś to się zmieni
i znów będzie jak dawnej.
Ech, rodzeństwo! Tydzień temu Gia przyszła do niego, aby
by mu powiedzieć, że jeśli skrzywdzi Taylor, to ona osobiście
go wykastruje. Wyjaśnił siostrze, że z Taylor nie łączy go
żaden poważny związek. Oczywiście skłamał. Od półtora
miesiąca widywali się kilka razy w tygodniu, w tym tygodniu
już dwa razy, mieli plany na dzisiejszy wieczór…
Z kolei Bran wiedział, że on i Taylor „randkują”. Nie
wtajemniczał brata w swoje sprawy, a Bran o nic nie pytał.
- Jeśli zamierzasz zostać, to przynajmniej usiądź.
- Bo co?
- Bo nic.
- Jesteśmy umówieni. Na dwunastą. – Bran skrzyżował
ręce na piersi.
- Nie mam nic takiego w kalendarzu.
- To sobie wpisz. I rusz tyłek.
- Jeśli masz mi coś do powiedzenia, to powiedz i wracaj do
siebie. Cały ten nonsens…
- Właśnie o to chodzi, o ten nonsens. Wstawaj, jedziemy.
Royce zrobiłby wszystko, by pogodzić się z bratem.
Obecna sytuacja nie może trwać wiecznie. Firma ich
potrzebowała, jej rozwój zależał od dobrych relacji pomiędzy
tymi, którzy nią zarządzali.
Odsunął fotel od biurka.
- Co mam z sobą zabrać?
Bran wykrzywił wargi.
- Nic. Wszystkim się zająłem.
Brannon mieszkał w nowoczesnym domu ze szkła i stali,
prostym, minimalistycznie urządzonym, pozbawionym
akcentów tworzących przytulny nastrój, takich jak misy
z owocami czy kwiaty w wazonach. Surowy wystrój bardziej
pasował do Royce’a, który kochał liczby, przejrzystość
i klarowność, a nie do pogodnego towarzyskiego Brana.
Na zewnątrz, w ogrodzie, znajdował się bar, stolik
z krzesłami, basen i… nowy nabytek, którego Royce jeszcze
nie widział.
- Czy to…?
- Tak, ring bokserski.
- Chcesz się bić? Serio potraktowałeś słowa ojca?
- Ruch to zdrowie. Trochę ćwiczyłem z trenerem. I wiesz,
do jakiego doszedłem wniosku?
- Że nie pokonałbyś Mike’a Tysona?
- Że boks rozładowuje napięcie. – Bran rzucił bratu
rękawice. – I pomaga rozwiązywać konflikty.
- Nie będę się z tobą bił.
- Nie bił, a boksował. Boks to sport. – Bran wyszczerzył
zęby. – No co? Boisz się, że skopię ci tyłek?
Royce połknął haczyk. Ulegając swym pierwotnym
instynktom, zdjął marynarkę i wysłuchawszy krótkiego
instruktażu, wciągnął rękawice. Zaczęli się okrążać.
- Powinieneś był mi powiedzieć, że ojciec cię wybrał.
- Prosił, żebym nic nie mówił. – Royce opuścił ręce.
- Osłaniaj się. – Bran zademonstrował, w jaki sposób. –
Nie chcę złamać ci nochala.
- To głupie – mruknął Royce, ale podniósł ręce. Całkiem
odpowiadał mu kształt swojego nosa.
- Zawsze trzymaliśmy sztamę. Pamiętasz, jak stłukliśmy
okno w sypialni gościnnej? Zamiast się przyznać,
postawiliśmy przed oknem jakąś wielką donicę z rośliną.
- Ale i tak wszystko się wydało – powiedział Royce,
osłaniając się przed ciosem.
- Niezłe blokowanie – pochwalił Bran. – A wracając do
ojca, to wolałbym wiedzieć, zamiast siedzieć na przyjęciu jak
idiota i wytrzeszczać oczy.
- Wszyscy i tak gapili się na mnie. Co nie było fajne.
- Powinniśmy grać w jednej drużynie.
Bran zamachnął się, ale Royce znów odskoczył.
- Hej, powyżej szyi nie można! Takie ustaliłeś zasady.
- Okej, okej. Jak wam się układa, tobie i Taylor?
- Słucham?
- Nie udawaj. Addison przyłapała was w magazynku. –
Bran znów się zamachnął i na szczęście znów spudłował. –
Nie sądziłem, że się zakochasz.
- Czyś ty zwario… - Royce opuścił ręce, ale w porę się
zreflektował i zablokował cios.
Bran wybuchnął śmiechem.
- Pamiętaj o gardzie.
- Nie zakochałem się. Oboje z Taylor wiemy, czego
chcemy od życia.
- Jesteś pewien, że ona nie chce czegoś więcej?
Royce przypomniał sobie wieczór, kiedy rozmawiali,
popijając whisky.
- Owszem, zależy jej na małżeństwie i rodzinie, ale nie ze
mną.
- Czyżby?
Royce zastygł.
- Jesteś inteligentnym facetem, stary, ale strasznie
naiwnym, jeśli chodzi o kobiety.
Royce wymierzył cios i pogratulował sobie w duchu, bo
mimo że nie trafił, to jednak Bran stracił równowagę.
- Uważasz się za mądrego? Addison wodzi za tobą
wzrokiem, a ty, ślepaku, nawet tego nie dostrzegasz.
- Taylor zawstydziła nas, mówiąc, że pasujemy do siebie.
Całe biuro ją słyszało.
- Nonsens! Nikogo poza nami nie było w firmie.
- Zresztą Addi i mnie łączy tylko praca. A ty nie zmieniaj
tematu.
Przez minutę walczyli w milczeniu, ale słowa brata
krążyły Royce’owi po głowie niczym stado głodnych piranii.
- Sądzisz, że znasz Taylor lepiej niż ja? – spytał w końcu,
licząc, że czegoś się od brata dowie.
- Przyjaźnimy się od najmłodszych lat – odparł Bran. –
Zawsze mówiła, że chce mieć męża i dzieci. Oraz golden
retrievera. Jakoś nie wpisujesz mi się w ten obraz.
Fakt, nie wpisywał się. Ale nie na tym polegał jego
związek z Taylor.
- Jakie kwiaty ją uczulają?
- Stokrotki – wypalił Royce, wymierzając cios w żebra
brata, który zgrabnie odskoczył. Cholera, dobry był.
- Lilie. Czy wy w ogóle z sobą rozmawiacie?
Tym razem Royce uchylił się przed ciosem.
- Czy lubisz lilie, kochanie? Nie, nie pytałem jej o to.
Pominęliśmy ten arcyważny dla każdej pary temat.
- Czyli przyznajesz, że jesteście parą? – Bran przystanął.
Royce wyprowadził kontrę, lecz siłą rozpędu wpadł na
liny.
- Ty i Taylor mieliście znacznie więcej czasu na rozmowy
niż ja i ona. – Royce odepchnął się od lin i ponownie się
zamachnął.
Tym razem trafił w cel. Bran chwycił się za brzuch. Royce
skinął z zadowoleniem głową i kontynuował:
- My używamy ust do czegoś innego.
Bran obrócił się i wyprowadził lewy prosty. Royce uniósł
rękawice o ułamek sekundy za późno.
- Cholera! – Przyłożył rękę do oka.
- Sorki. Celowałem w nos – powiedział Bran bez cienia
skruchy w głosie.
- O co ci chodzi? Chcesz ją odzyskać?
Bran opuścił ręce, na jego twarzy odmalowało się
zdumienie.
– Zwariowałeś? Taylor i ja to przeszłość. Całe szczęście,
że zwiała, zanim się oświadczyłem.
- Czyli chodzi o firmę? Jesteś wściekły, że zostałem
prezesem? – spytał Royce. Jeszcze go głowa nie bolała, ale
czuł, że lada moment zacznie.
- Nie. Jestem wściekły, że trzymałeś to w tajemnicy przede
mną i Gią. Zawsze staliśmy za sobą murem.
Royce milczał. Brannon miał rację. Stanowili jedność,
wspierali się w każdej sytuacji. Kiedy byli dziećmi, rodzice
dopiero rozkręcali interes, więc nie mieli dla nich zbyt wiele
czasu. To sprawiło, że on, Bran i Gia zawsze trzymali się
razem. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.
Bran ściągnął rękawice.
- Taylor kocha cię i jeśli tego nie widzisz, to jesteś jeszcze
większym idiotą, niż ja byłem. – Uniósł linę, zszedł z ringu
i usiadł na schodkach.
Royce skrzywił się, czując, jak na jego policzku tworzy się
siniak. Prezes z podbitym okiem? Wspaniale. Usiadł koło
Brana. Obaj sapali po wysiłku.
- Spaprałem to, Royce – oznajmił Bran, wpatrując się
w swoje buty.
- Kierowałeś się sercem.
- Właśnie że nie. Ale jeśli komukolwiek o tym powiesz, to
podbiję ci drugą gałę.
Royce uniósł rękę do ust i udał, że przekręca kluczyk.
- Myślałem, że jako człowiek zaręczony zwiększę swoją
szansę na zostanie prezesem.
Royce zmarszczył czoło.
- Masz znakomite kwalifikacje.
- Wiem, ale ojciec nie brał mnie pod uwagę, tylko ciebie.
Szkoda, że nic mi nie powiedziałeś. Że musiałem dowiedzieć
się przy wszystkich.
Royce westchnął. Też żałował.
- Niewiele brakowało, żebym skrzywdził Taylor – ciągnął
Bran. – Gdyby mnie kochała i przyjęła moje oświadczyny… -
Potrząsnął głową. – Nigdy by mi nie wybaczyła, że się nią
posłużyłem. Bo prędzej czy później zerwałbym zaręczyny.
Uwielbiam tę dziewczynę, ale żenić się z nią nie miałem
zamiaru.
- Wątpię, żeby chciała mnie poślubić – powiedział Royce,
ale w jego głosie słychać było wahanie.
Bardzo się zbliżyli, zarówno emocjonalnie, jak i fizycznie.
Często u siebie nocowali. Tay przyniosła mu lunch do biura,
zaproponowała pomoc w pracy. Byli parą… Parą? Kurczę, nie
był gotów na poważny związek!
- Jak będziesz się z nią widział, powiedz jej, że Addi i ja
nie zamierzamy się umawiać.
- Dlaczego? Jest ładna…
- Jest przepiękna. Ale rzuci pracę, jeśli Taylor będzie się
z nią dalej droczyć. A sam wiesz, jak trudno o dobrą
asystentkę. – Bran znów potrząsnął głową. – Widziałem minę
Addi, kiedy Taylor krzyknęła do niej, że pasujemy do siebie.
Biedaczka chciała się zapaść pod ziemię. Wierz mi, poza pracą
nic nas nie łączy. Gdyby Addi coś do mnie czuła, to bym
o tym wiedział.
- Nie bądź taki pewien. Nie każda kobieta, która czuje coś
do faceta, rzuca się na niego w szatni.
Wybuchnąwszy śmiechem, Bran zepchnął Royce’a ze
schodów na trawę. W dzieciństwie często się tak kotłowali na
trawniku. Nie bili się, nie walczyli z sobą, po prostu się tarzali.
Po chwili wyciągnął się obok niego.
- Przepraszam, że nie powiedziałem ci o rozmowie
z ojcem.
- No, niech to będzie ostatni raz.
Leżeli obok siebie, wpatrując się w błękitne niebo. Royce
czuł, jak mu serce wali; wiedział, co musi zrobić.
Praca na stanowisku prezesa dawała mu wiele satysfakcji,
ale była wymagająca. Taylor zeszła na drugi plan; nie
narzekała, więc sądził, że nie ma nic przeciwko temu. Ale
teraz zaczął się zastanawiać, czy na pewno tak jest. Może
z czasem będzie chciała więcej, niż on będzie w stanie jej dać?
Może już chce?
Bran miał rację. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.
Był winien bratu i siostrze troskę o firmę, o ich wspólne
dziedzictwo. A on zakończył współpracę z Lowellem
Olsenem, by sprawić Taylor przyjemność.
Czas najwyższy, żeby przestał myśleć o sobie i skupił się
wyłącznie na jednym: na pracy.
Poczuł ukłucie w piersi. Serce protestowało. Pragnął
Taylor. Pragnął Taylor w łóżku, w życiu. Na kanapie i na
biurku w gabinecie. Ale nie mógł dać jej tego, czego ona
pragnęła: rodziny. I nie wiedział, czy kiedykolwiek zdoła.
Jego przyszłość była z góry określona. Sukces
ThomKnoxu spoczywa na jego barkach. Pracując osiemnaście
godzin na dobę, nie miałby czasu dla Tay. Na razie
akceptowała taki stan rzeczy, ale jak będzie za pół roku? Jego
marzenie się spełniło, a jej? Jak długo będzie musiała czekać?
Nie chciał być mężczyzną, który ciągle powtarza: jeszcze nie
teraz, może za rok.
Tak, jego plany i ambicje były ważne, ale jej marzenia
także. Nie mógł jej prosić, by zrezygnowała z własnych
pragnień i poświęciła się dla niego. Seks to nie wszystko.
- Słyszę, jak mózg ci się lasuje. – Bran przeniósł
spojrzenie na brata. – O czym myślisz?
- Że przemówiłeś mi do rozsądku.
- Cieszę się. – Bran wstał, włosy sterczały mu
w nieładzie. – Przydałby ci się lód.
- A tobie fryzjer – mruknął Royce.
Bran szturchnął go butem w żebra, po czym ruszył do
domu. Po chwili Royce usłyszał brzęk kostek wypadających
z maszynki do lodu. Niedługo brat mu przyniesie zimny okład,
a potem wszystkim będzie się chwalił, jak to mu oko podbił.
No trudno. Royce westchnął i ponownie wrócił myślami do
Taylor. Wiedział, co musi zrobić. Ale bardzo tego nie chciał.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Co masz zrobić jutro, zrób dzisiaj.
Nie był pewien, czy kwiaty są odpowiednim dodatkiem do
tego, co zamierzał powiedzieć, ale nie mógł zjawić się
z pustymi rękami. Dobrze, że Bran uprzedził go o uczuleniu
Taylor na lilie. Dopilnował, aby ani jedna nie znalazła się
w bukiecie.
Miał rozstrój żołądka i przekrwione oczy. Źle spał w nocy
i żeby rano oprzytomnieć, musiał wypić kilka kubków kawy.
Godziny nocne spędził na rozmyślaniu o różnych sprawach:
o Taylor, ThomKnoxie i swojej prezesurze, o radzie, jaką
Brannon mu udzielił, o Gii, nawet o Jaysonie Cooperze. Gia
i Coop byli kiedyś tak zakochani, że na ich widok innych
mdliło. A potem się odkochali. Po prostu.
Jeżeli wypaliło się uczucie pary, która świata poza sobą nie
widziała, to jaką szansę mają on i Taylor? Jeżeli nie zdołają
połączyć swoich marzeń, a on nie zakończy ich związku,
powoli zaczną patrzeć na siebie wilkiem. Rozmowy o rodzinie
i pracy będą przypominać pole minowe. Coraz częściej będą
się kłócić, mieć do siebie pretensje; w końcu dojdzie do
otwartej wojny. Za nic w świecie tego nie chciał.
Pragnął, by Taylor wiodła takie życie, jakie sobie
wymarzyła, by nie musiała iść na kompromis. Była mu bardzo
bliska, zależało mu na jej szczęściu. Wolał się więc wycofać
teraz, póki był czas.
A jeżeli Taylor jest zakochana… Chociaż nie, to
niemożliwe. Jeśli już, to jest zauroczona, zafascynowana.
Kiedy napięcie erotyczne sięga zenitu, granica czasem staje się
zatarta. Te chwile tuż po orgazmie, kiedy człowieka ogarnia
cudowna błogość, bywają zdradliwe. On też odczuwał wtedy
coś bardzo niezwykłego, bardzo głębokiego.
Serce to podstępny narząd. Nie mógł pozwolić, by emocje
przysłoniły mu wszystko inne. Miał wiele ważnych spraw na
głowie: wprowadzenie na rynek nowego produktu, bycie
szefem, ojca, który odszedł na emeryturę, rodzeństwo, którego
nie mógł zawieść, pracowników firmy, którzy na nim polegali.
Musiał się na tym skupić.
Miał ścisły umysł, lubił, gdy wszystko chodzi jak
w zegarku. Wiedział jednak, że nie zdoła pogodzić pracy
z życiem osobistym. Na pewno nie w tym momencie. Może za
dziesięć lat? Ale nie mógł prosić Taylor, by na tak długo
odłożyła własne marzenia.
Rodzina. Pies. Mąż, który wraca do domu przed dziesiątą
wieczorem i nie pada na nos ze zmęczenia. Tego pragnęła. On
zaś mógł jej zapewnić bezpieczeństwo finansowe oraz ciepłe
łóżko – pod względem erotycznym byli idealnie dopasowani –
ale to wszystko.
Jego ojciec, Jack, był cudownym człowiekiem, lecz rzadko
bywał w domu. Często zabierał dzieci z sobą do pracy,
najpierw jego, potem Brana i wreszcie Gię. Tak, ThomKnox to
prawdziwie rodzinna firma, bo właśnie tam rodzina
najczęściej się zbierała. Chyba ani razu nie byli na rodzinnych
wakacjach, by ojciec nie siedział z telefonem przy uchu.
Charles, ojciec Taylor, był zupełnie inny. Też ciężko
pracował, ale na pierwszym miejscu stawiał córkę; świata
poza nią nie widział. Podobnie jak jej matka, która odeszła
z firmy, żeby zająć się dzieckiem i domem. Taylor chciała
mieć i to, i to: rodzinę oraz karierę. Jak ona to ujęła? Że trzeba
znaleźć odpowiednią równowagę między życiem osobistym
a zawodowym.
Nie umiał. A poza tym jeśli nigdy nie będzie chciał
założyć rodziny? Jeśli praca wystarczy mu do szczęścia? Nie
ma prawa żądać od Taylor, aby zrezygnowała z marzeń, nie
dając jej niczego w zamian. Straciła ojca, to wystarczy. Za
bardzo mu na niej zależało, aby sprawiać jej ból. Dlatego do
niej przyjechał: żeby porozmawiać. Żeby zamknąć za sobą ten
rozdział. Bo to był tylko rozdział, krótki cudowny romans od
początku skazany na niepowodzenie.
Dzisiejsza wizyta i zerwanie – to najtrudniejsza rzecz, jaką
kiedykolwiek musiał zrobić. Ale nie miał wyjścia; znał siebie,
swoje wady, zalety i ograniczenia. Uczciwość nakazywała mu,
by postąpił, jak należy. Żeby wypowiedział słowa, których ani
on, ani Taylor nie chcieli słyszeć.
Otworzyła drzwi. Na widok Royce zaparło jej dech.
Ucieszyła się, że w sobotni poranek przyjechał do niej,
zamiast pędzić od razu do biura.
Śniadania w weekendy – na ogół croissanty z kawą – jadła
ubrana w legginsy i bluzę. Royce prezentował się nieco
strojniej; miał na sobie ciemne dżinsy, koszulę z podwiniętymi
rękawami oraz nieodłączną muchę pod szyją. Wyglądał
piekielnie seksownie, o czym poinformowała go zalotnym
uśmiechem.
Nie odwzajemnił go. Prawdę rzekłszy, minę miał
niemrawą. Zamierzała spytać, co się stało, ale pierwszy się
odezwał.
- Podobno jesteś uczulona na lilie – powiedział, wręczając
jej bukiet złożony z róż, goździków oraz innych kwiatów,
których nazw nie znała.
- Nie jestem. Po prostu nie bardzo je lubię. – Przysunęła
kwiaty do nosa. – Te są piękne i pięknie pachną. Dziękuję.
Nie odpowiedział. Mars na jego czole się pogłębił.
Wyraźnie coś mu leżało na wątrobie. Ale cokolwiek to
było, poradzą sobie. Kochała tego faceta, a kiedy się kogoś
kocha, pozwala mu się czasem mieć gorszy humor.
- Wejdź. Przygotowałam mrożoną herbatę.
- Nie, dziękuję. Wpadłem dosłownie na chwilę.
Unikał jej spojrzenia, wolał patrzeć na swoje buty.
Ogarnęło ją złe przeczucie.
- Okej. – Skoro nie chciał wejść, wyszła do niego na
zewnątrz. Zauważyła coś jeszcze, a mianowicie, że nie
pocałował jej na powitanie. Jej niepokój się nasilił.
- Chcesz mieć rodzinę – oznajmił beznamiętnym tonem.
Znieruchomiała. Nie była pewna, co czego zmierza, ale
sądząc po jego podkrążonych oczach, do niczego dobrego.
- Dom, męża, dzieci, może psa…?
- No tak. Kiedyś. – Skrzyżowała ręce na piersi.
- Ten pocałunek w szatni na balu zmienił moje życie –
ciągnął łagodniejszym tonem. – To było niesamowite.
Poczuła ulgę, która po chwili jednak znikła.
- Nie sądziłem, że ty i ja… że posuniemy się tak daleko.
Że nawiążemy romans. Że zaczniesz snuć plany z myślą o nas
obojgu… plany, których nie mogę zaakceptować.
- Royce, o czym ty mówisz? – Bukiet zaczął jej ciążyć,
jakby każdy płatek ważył tonę. Położyła go na krześle w rogu
werandy. Psiakość, może należało położyć kwiaty na
podłodze, a samej usiąść? Kręciło się jej w głowie…
- Wkrótce wprowadzamy na rynek nowy tablet. – Mówił
monotonnym głosem, niemal jak robot. – To pierwszy produkt
za mojej prezesury. Coraz więcej czasu będę spędzał w firmie.
- Ja też. – Roześmiała się. – Ale to taka chwilowa
niedogodność. Potem wszystko wróci do poprzedniego stanu.
- Do stanu sprzed walentynek.
- Zrywasz ze mną?
Zrobiła rzecz nie do pomyślenia: zakochała się. Wiedziała,
że nie powinna, że na razie musi wystarczyć jej seks, ale…
- Tak – odparł. – Zanim będzie za późno. Zanim
skończymy jak Gia i Jayson.
- Gia i Jayson? A co oni mają z tym wspólnego? –
Potrzebowała jakiegoś wyjaśnienia, bo nic z tego nie
rozumiała. Przyjechał do niej z wielkim bukietem, by
oznajmić, że już jej nie chce? Tak ni stąd, ni zowąd? – Co się
stało? Skąd taka decyzja?
- Ktoś mi nabił rozumu do głowy.
Zauważyła ciemny siniak wokół jego lewego oka..
- Można wiedzieć kto?
Nie odpowiedział.
- Tu nie chodzi o Gię i Jaysona. Nie przyniosłeś mi
kwiatów – rzuciła posępne spojrzenie na wspaniały bukiet –
żeby rozmawiać o ich nieudanym małżeństwie. Tak, chcę mieć
rodzinę, ale nie dziś, nie teraz. Kiedyś.
- Nie powiedziałaś mi, że się we mnie zakochałaś –
mruknął oskarżycielskim tonem, a ona się zawstydziła, jakby
była nastolatką, która popełniła głupi błąd. – Pewnie dlatego,
że bałaś się mojej reakcji.
- Twojej reakcji? Nie. – Jeśli bała się czegokolwiek, to
raczej siebie i swoich emocji. – Nie powiedziałam ci, bo… Bo
jesteś zawalony robotą. Zasuwasz od rana do nocy. Zresztą ja
też. I po prostu nie chciałam zawracać ci głowy… - To
kiepskie usprawiedliwienie. Miała mnóstwo okazji, by wyznać
Royce’owi, co do niego czuje. Nie zrobiła tego, bo nie…
Miał rację. Bała się go wystraszyć. Gdyby uznał, że
próbuje wywrzeć na nim presję, mógłby chcieć zakończyć ich
związek. Co właśnie zrobił.
- Nic się nie musi zmienić – powiedziała, próbując
wszystko naprawić. – Uczę się zachowywać równowagę
między pracą a życiem osobistym. Razem możemy…
- Jak długo, Tay?
Zamrugała.
- Co jak długo?
- Jak długo gotowa jesteś czekać z założeniem rodziny?
Zbliżasz się do trzydziestki. Więc…?
- Nie wiem, kilka lat. – Nigdy o tak intymnych sprawach
z nikim nie rozmawiała, na pewno z żadnym ze swoich
mężczyzn i na pewno nie na werandzie, gdzie wszyscy
sąsiedzi mogli ją słyszeć.
- Pięć? Siedem? Dziesięć?
Dopiero po chwili uzmysłowiła sobie, że Royce nie
prowadzi z nią negocjacji, lecz stara się coś udowodnić.
- Nie mogę cię prosić, żebyś budowała swoje życie wokół
mojego. – Jego spojrzenie stało się łagodniejsze.
To był nadal on, mężczyzna, w którym się zakochała.
Który od lat ją fascynował. Który podbił jej serce… ale po co?
Żeby je złamać?
- To nie proś – szepnęła. – Zaufaj mi.
- Moim priorytetem jest praca i kariera. Nie chcę, żeby
cokolwiek mnie od niej odciągało. Przykro mi, Taylor.
Zabrzmiało to jak ostateczny werdykt. Tak postanowił:
odtrącić ją i skupić się na firmie, która – jak często
powtarzał – była jego dziedzictwem.
Taylor zamarła. Miała wrażenie, jakby nieopodal
wybuchła bomba, której huk ją ogłuszył. Jedyne, co słyszała,
to bicie własnego serca.
Wykonawszy zadanie, Royce wrócił do samochodu.
Patrzyła, jak siada za kierownicą i odjeżdża; dopiero gdy znikł
jej z pola widzenia, osunęła się na drzwi.
Powiedział wszystko. Nie musiał mówić nic więcej.
Zdawał sobie sprawę, że ona go kocha, lecz nie odwzajemniał
jej uczuć. Najważniejsza była dla niego firma. Ona, Taylor, się
nie liczyła.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
Kiedy Gia zaprosiła ją do siebie, aby spędzić niedzielne
popołudnie nad basenem, w pierwszym odruchu Taylor
chciała odmówić.
Cały wczorajszy dzień chodziła przygnębiona, a w nocy
prawie nie spała. Trudno się śpi między jednym a drugim
spazmem płaczu. Obudziła się zmęczona i w podłym humorze.
Oraz smutna, bardzo smutna. Podobnie się czuła, kiedy umarł
ojciec. Oczywiście to był inny rodzaj smutku, ale doskwierał
jej równie silny ból. Taki, który wysysa całą radość życia.
Przychodziły jej do głowy dziesiątki pomysłów, co mogła
powiedzieć i jak zareagować, gdy Royce oznajmił, że to
koniec, i ruszył do samochodu. Zamiast stać jak niemowa,
mogła mu wykrzyczeć, że myśli jednotorowo. Mogła chwycić
go za muchę i wpić mu się w usta, by zapamiętał, z czego
rezygnuje. Ale oczywiście nic nie zrobiła. Gdy odjechał,
wzięła z krzesła bukiet i zanosząc się płaczem, zaczęła
wrzucać kwiaty, po jednym, do kosza na śmieci. Po co je
kupił? Sądził, że ukoją jej rozpacz?
Czy wiedział, ile on dla niej znaczy?
Nigdy mu tego nie mówiła. Nie umiała zdecydować, czy to
świadczyło o jej mądrości czy głupocie. Kiedy pozbyła się
bukietu, zwinęła się na kanapie i włączyła telewizor. Chciała
czymś zająć umysł. I patrząc na ekran, cały czas płakała.
Od strony ulicy dom Gii wydawał się spory, ale od strony
basenu wręcz ogromny. Kwietniowe słońce silnie operowało,
mimo to woda w basenie była podgrzewana. Taylor siedziała
na leżaku, ale nie zamierzała pływać. Nie miała siły; samo
robienie dobrej miny do złej gry kosztowało ją wiele wysiłku.
- Koktajl z odrobiną wódki oraz warzywa i humus. Może
być? – spytała Gia.
Miała na sobie bikini uwypuklające jej fantastyczne
kształty, na to włożyła luźną tunikę plażową.
- No pewnie. – Taylor zmusiła usta do uśmiechu.
- Okej. Zajrzę do kuchni i zaraz wracam.
Gdy z mężem kupili ten dom, Gia żartobliwie określiła go
mianem „rezydencji”. Po rozwodzie Jayson wyprowadził się,
zostawiając wszystko żonie. Taylor zamyśliła się: ciekawe, jak
by postąpiła na miejscu Gii? Gdyby wyszła za Royce’a, a on
by ją zostawił, chyba nie chciałaby dalej mieszkać w „ich”
domu. Czy Gii to naprawdę nie przeszkadza?
Słońce nie było w stanie przebić się przez chmury
gromadzące się w jej sercu. Bez przerwy wracała myślami do
Royce’a. Dupek! Łzy podeszły jej do oczu.
Jasne błękitne niebo, lśniąca woda w basenie, w ręku
różowy koktajl z kawałkami owoców… Zacisnęła powieki.
Musi się wziąć w garść, skupić na rzeczach przyjemnych.
Podniosła kieliszek do ust. Może alkohol pomoże stępić ból?
Gia pojawiła się, niosąc półmisek z humusem
i pokrojonymi warzywami.
- Chciałam zaprosić cię w zeszłym tygodniu, ale okres tak
mi się dawał we znaki, że wolałam nikogo nie narażać na
swoje humorzaste towarzystwo.
Mówiąc to, uśmiechnęła się, a Taylor – ku własnemu
zdumieniu – całkiem szczerze odwzajemniła uśmiech.
- Na szczęście za jakieś dwadzieścia lub dwadzieścia pięć
lat będziemy miały z tym spokój.
Gia wzniosła oczy do nieba.
- Dwadzieścia? Boże, za jakie grzechy? W najbliższej
przyszłości nie planuję mieć potomstwa, ale dlaczego co
miesiąc muszę cierpieć?
Taylor westchnęła. To samo powiedziała Royce’owi: że
w najbliższej przyszłości nie planuje dzieci. On jednak
w ogóle ich nie chciał. Może powinna wcześniej porozmawiać
z nim o przyszłości, zanim przyjechał oznajmić jej, że to
koniec. Może od razu, gdy tylko uświadomiła sobie, że go
kocha, powinna była go o tym poinformować?
Wtedy jednak zerwanie nastąpiłoby szybciej –
w momencie, gdy byli w łóżku. Może kiedyś, myśląc
o przeszłości, zrozumie, dlaczego im nie wyszło i że Royce
postąpił słusznie, kończąc ich związek.
Ale dziś tego nie rozumiała.
- Przypomnij, żebym ci pokazała projekty reklamowe T13
przeznaczone do gazet. Są znakomite! Najbardziej…
Taylor usiłowała słuchać, ale nie mogła się skupić. Jedna
myśl krążyła jej po głowie: kiedy miała ostatnią miesiączkę?
Ponieważ nie mogła sobie przypomnieć, ogarnął ją strach.
Zawsze z Royce’em uważali. Byli bardzo ostrożni. Na ogół to
on pamiętał o zabezpieczeniu. Zanim sięgał po prezerwatywę,
ona zwykle była już po pierwszym orgazmie. Ale mogli coś
przeoczyć, zapomnieć jeden raz. Zresztą gumki nie dają
stuprocentowej gwarancji…
Boże. Kiedy? Kiedy miała okres? Była taka zaaferowana,
zajęta pracą… Po paru minutach Gia zmieniła pozycję na
leżaku z leżącej na siedzącą i przesunęła okulary słoneczne
z nosa na czubek głowy.
- Pogadamy? – spytała.
- Ja… O czym?
- Widzę, jaka jesteś smutna. Plotłam trzy po trzy, licząc, że
sama się przede mną otworzysz. Coś cię dręczy.
- Ano dręczy – przyznała niechętnie Taylor.
- Spotykasz się z moim bratem, a ja kocham was oboje.
Jeżeli…
- Ja też go kocham. – Szlag by trafił Royce’a i jego głupi
bukiet!
- Naprawdę? – Oczy Gii rozbłysły radością.
- Ale bez wzajemności. Wczoraj ze mną zerwał.
- Co? Dlaczego? Chryste, co za kretyn! – Gia wzdrygnęła
się, po czym siląc się na spokój, spytała: - Trzymasz się?
Dajesz radę?
Taylor potrząsnęła głową. Wzrok miała zamglony. Nie
zdejmując okularów słonecznych, usiłowała dyskretnie otrzeć
łzy. Gia poderwała się z leżaka i kucnęła koło niej.
- Zabiję tego drania, przysięgam – powiedziała, gładząc
Taylor po ramieniu. – Ostrzegałam go, że jeśli cię skrzywdzi,
będzie miał ze mną do czynienia.
- Może od początku nie byliśmy sobie przeznaczeni? –
Taylor pociągnęła nosem. – To znaczy, było nam dobrze
razem, ale… Mamy inne oczekiwania co do przyszłości. On
na pierwszym miejscu stawia firmę i karierę, a ja… ja
zasługuję na coś lepszego.
- Jasne, że tak.
- Nie umiem myśleć tak pragmatycznie jak Royce. Po
prostu się zakochałam… - Znowu pociągnęła nosem. – A on
nie. Trudno mi się z tym pogodzić. A jeszcze trudniej z tym,
że on nawet nie chce spróbować, nie chce dać nam szansy.
Mimo życzliwych zapewnień Gii, że zasługuje na kogoś,
kto będzie ją kochał, a nie „próbował” pokochać, Taylor
poczuła bolesny ucisk w sercu. Wiedziała, że nic jej nie
poprawi humoru, ani ciepłe promienie słońca, ani różowy
koktajl, ani obecność przyjaciółki. Musi sama uporać się ze
swoimi emocjami, z bezbrzeżnym smutkiem.
Postanowiła zaczekać do przyszłego tygodnia, zanim
wykona test ciążowy.
Czekanie nie pomogło, nie wywołało miesiączki. O swoich
podejrzeniach nikomu nie mówiła. Kilka dni po spotkaniu
z przyjaciółką udała się do apteki, kupiła trzy testy i wszystkie
trzy wykonała. Według instrukcji na opakowaniu wynik miał
się pojawić po dwóch minutach, ale ona niemal natychmiast
ujrzała dwie kreseczki.
W poniedziałek zamiast do biura – zadzwoniła, że źle się
czuje – pojechała do lekarza, aby ten potwierdził wynik testu.
Lekarz nie tylko potwierdził, ale podał termin porodu:
dwudziesty siódmy listopada.
Nie skłamała, mówiąc, że źle się czuje. Na samą myśl
o spotkaniu Royce’a robiło jej się słabo. Nie mogła uwierzyć,
że od ich zerwania minął miesiąc. Royce traktował ją
uprzejmie, ale był zdystansowany. I często był nieobecny.
Większość czasu drzwi do jego gabinetu były zamknięte,
a światło się nie paliło. Przez ten miesiąc zaszło sporo zmian:
Jack cieszył się emeryturą, Royce oficjalnie objął stanowisko
szefa, a ona dowiedziała się, że jest w ciąży.
Niestety nie mogła tego ukrywać w nieskończoność.
Wkrótce jej ciało się zmieni, talia się powiększy. Wszyscy
domyślą się prawdy. Tym bardziej że pracy nie zamierzała
rzucać, a ciąży usunąć.
Ech, życie… Westchnęła ciężko.
Jeszcze nigdy nie czuła się tak szczęśliwa, a jednocześnie
tak przybita. Z jednej strony tęskniła za Royce’em, z drugiej
przepełniała ją radość na myśl o dziecku i rodzinie, z trzeciej
żałowała, że jej ojciec nie zobaczy wnuka. Do tego dochodziło
poczucie strasznego osamotnienia, bo na razie informację
o ciąży trzymała w tajemnicy.
Dziś jednak planowała zawiadomić Royce’a.
W sekretariacie, z którego przechodziło się do jego
gabinetu, zobaczyła zadbaną, elegancko ubraną kobietę, na
oko pięćdziesięciokilkuletnią. Okulary na nosie dodawały jej
powagi, a piegi na policzkach odejmowały lat.
- W czym mogę pani pomóc? – spytała uprzejmie.
- Jestem Taylor Thompson, a pani to pewnie nowa
asystentka Royce’a?
- Tak, jestem nową asystentką pana prezesa.
- Witam w ThomKnoxie.
Kobieta nie odpowiedziała.
– Muszę porozmawiać z Royce’em.
- Prosił, żeby mu nie przeszkadzano, ale przekażę, że pani
tu była. – Z szuflady biurka kobieta wyjęła notes i długopis.
- Nalegam. Mam ważną sprawę – oznajmiła Taylor.
Była zmęczona, marudna i w ciąży. Postąpiła krok
w stronę gabinetu, ale asystentka zastąpiła jej drogę.
- Jestem dyrektorem zarządzającym.
- Rozumiem, ale pan prezes wydał mi jasne polecenie.
- Żeby mnie do niego nie wpuszczać? – To byłoby
straszne.
- Żeby nikogo nie wpuszczać.
- Dopiero rozpoczęła pani tu pracę. – Taylor uśmiechnęła
się, siląc się na cierpliwość. – I nie rozumie, jak działa nasza
firma. Royce na pewno będzie zainteresowany tym, co mam
mu do powiedzenia. To sprawa niecierpiąca zwłoki.
Kiedy sięgnęła do klamki, asystentka siłą odciągnęła jej
rękę.
- Nie wejdzie pani. Bez względu na to, kim pani jest.
Wypełniam polecenie służbowe.
Taylor straciła cierpliwość. Czerwona na twarzy
przysunęła się do kobiety.
- A jeśli powiem, że jestem matką jego nienarodzonego
dziecka? – warknęła. – Wtedy mnie pani wpuści?
W tym momencie drzwi się otworzyły i Royce, blady jak
ściana, przeniósł spojrzenie z asystentki na Taylor.
- Panie prezesie…
- W porządku, Melindo – powiedział. Krew z powrotem
napłynęła mu do twarzy. – Taylor, zapraszam.
Nie chciała, by w ten sposób się dowiedział, ale nie było
już odwrotu. Zamknąwszy drzwi, wskazał skórzaną sofę.
Usiadła. On naprzeciwko niej, w fotelu.
- Jest bardzo stanowcza i nieustępliwa. – Taylor obciągnęła
nerwowo spódnicę. – To znaczy, twoja asystentka.
- Powinienem był doprecyzować, kogo obejmuje moje
polecenie.
- Mam nadzieję, że mnie by nie objęło?
Zmarszczył czoło.
- Oczywiście, że nie.
Uff, przynajmniej jej nie nienawidził.
- Mam w torbie trzy testy z pozytywnym wynikiem
ciążowym i zaświadczenie od lekarza. – Zdjęła torbę
z ramienia i zaczęła w niej grzebać.
- Nie szukaj. – Powstrzymał ją. – Wierzę ci.
- Nie zrobiłam tego specjalnie…
- Wiem – odparł spokojnie.
Jak na jej gust był zbyt spokojny. Sama nie wiedziała,
jakiej reakcji oczekiwała, ale na pewno nie takiej.
- Nie mam zamiaru usunąć ciąży. Jeżeli zechcesz
uczestniczyć w życiu swojego dziecka, nie będę miała nic
przeciwko temu. Ale wiem, że jesteś zajęty i że rola prezesa
wymaga wielu poświęceń. Ja będę chciała przychodzić do
firmy tak długo, jak to będzie możliwe, a potem większość
czasu pracować zdalnie.
- Dobrze.
- Twój poziom zaangażowania będzie zależał wyłącznie od
ciebie. Nie chcę cię na siłę obarczać rodziną, jeżeli nie jesteś
na nią gotowy. – A nie był; dał jej to jasno do zrozumienia,
kiedy rozmawiali u niej na werandzie.
Royce skinął głową. Zapadła cisza, jedynie zza drzwi
dochodził głos Melindy, która rozmawiała przez telefon.
Winę za swoją huśtawkę emocjonalną Taylor przypisywała
ciąży. Wiadomo, że wzrost stężenia hormonów wpływa na
zmienność nastrojów. Nie chciała płakać przy Roysie ani
skomleć jak porzucony szczeniak. Musi być silna. Za kilka
miesięcy urodzi dziecko, będzie miała rodzinę – dwuosobową,
sądząc po zaciętej minie ojca dziecka.
- Trzeba ustalić szczegóły – powiedziała, licząc na jakąś
odpowiedź.
- Dobrze.
- Dobrze – powtórzyła. – W takim razie pójdę już.
Odprowadził ją do drzwi.
- Chyba wyjście będzie mniej problemowe niż wejście –
zażartowała.
- Powiem Melindzie, żeby cię zawsze wpuszczała. Może
na listę wpuszczanych dopiszę również Brana i Gię.
Nacisnął klamkę. Żadne z nich się nie uśmiechnęło.
- Dziękuję, że wpadłaś – powiedział.
Miała nadzieję, że ten oschły, oficjalny ton jest na użytek
Melindy.
Nie tak dawno temu, kiedy wciągnęła go do szatni
i pocałowała namiętnie, odkryła nowe, nieznane oblicze
Royce’a. Od tamtej pory wszystko zaczęło toczyć się inaczej,
aż doszli do punktu, w którym znajdowali się teraz.
Wróciwszy do siebie, Taylor usiadła przy biurku i wlepiła
wzrok w ciemny ekran komputera. Po chwili zalogowała się,
otworzyła pocztę i przystąpiła do pracy.
Może potrzebują czasu z dala od siebie. Czasu, by
przywyknąć do myśli, że za kilka miesięcy zostaną rodzicami.
Czasu, by pogodzić się z faktem, że ich dziecko nie będzie
miało pełnej rodziny.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
Czas powinien stępić ból. Ale tak się nie stało.
Royce codziennie myślał o ostatniej rozmowie z Taylor
i codziennie dochodził do tego samego wniosku: miał
przechlapane.
Taylor była w ciąży, a on zachował się jak kretyn.
Oznajmiła, że sam może ustalić swój „poziom
zaangażowania”, zupełnie jakby to była jakaś gra
komputerowa. Na swoją obronę miał to, że informacja go
zaskoczyła; usłyszał ją w obecności swojej nowej asystentki.
Może gdyby byli sami, gdyby Taylor go przygotowała…
Może zareagowałby lepiej. Chociaż diabli wiedzą. Był
laikiem, jeśli chodzi o te sprawy. Pierwszy raz w życiu
usłyszał, że zostanie ojcem. Jeszcze nie do końca to do niego
dotarło.
Spokojnie, powtarzał sobie. Dziecko urodzi się dopiero za
kilka miesięcy. Nie ma sensu pochopnie o niczym decydować.
Wciąż pełnił dwie funkcje – prezesa oraz dyrektora
finansowego. Obowiązków miał od groma. Dlatego prosił
Melindę, by nikogo do niego nie wpuszczała.
Na szczęście odbył już rozmowy kwalifikacyjne i wyłonił
trzech kandydatów na stanowisko finansowego. Dalsze
rozmowy przeprowadzą Brannon z Taylor. Czyli miał teraz
więcej czasu na rozmyślanie o sobie i przyszłości.
Zatem: Jak się czuł?
Był przejęty.
Załamany.
Podniecony.
Wściekły.
I dziko szczęśliwy.
Ale nie potrafił cieszyć się swoim szczęściem. Ono było
jak balon, którego nie dawało się do końca nadmuchać, bo
jakiś idiota wbił w niego igłę. Tym idiotą był on sam, co go
jeszcze bardziej irytowało.
Skierował swoją złość na Taylor. Jakim prawem za niego
decyduje? Powiedziała, że nie musi uczestniczyć w życiu
dziecka. Może, ale nie musi. Co sobie myślała? Że nie będzie
miał czasu zajmować się własnym synem lub córką?
Dziecko urodzi się zimą. To było przerażające, a zarazem
ekscytujące.
Bran wparował bez pukania, wyrywając go z zadumy.
- Odczekałem, aż Melinda pójdzie na lunch. – Otrząsnął
się teatralnie. – Ta kobieta budzi postrach.
- Wykonuje moje polecenia. Czego chcesz? – spytał
znużonym tonem Royce. – Jeśli pogadać o kandydatach na
dyrektora finansowego, to siadaj.
- Chodzi o Taylor.
- A to nie, nie siadaj. To wyjdź.
- Chętnie bym cię zostawił pałającego świętym
oburzeniem, ale niestety. – Bran spoczął w fotelu naprzeciwko
biurka. – Musimy porozmawiać.
- Głuchy jesteś? Powiedziałem, że nie chcę gadać o Taylor.
O jej ciąży wiedzieli wszyscy. Melinda i każdy, kto
w tamtej chwili znajdował się w pobliżu otwartych drzwi
sekretariatu. Oraz Bran z Gią, których Royce natychmiast
poinformował. Nauczony doświadczeniem, wolał dmuchać na
zimne i niczego więcej nie ukrywać przed rodzeństwem.
Patrząc na brata, westchnął ciężko.
- No więc mówiąc mi o dziecku, oznajmiła, że mogę
wybrać, do jakiego stopnia chcę być obecny w jego życiu. Tak
jakbym mógł być nieobecny – rzekł, choć jeszcze przed
chwilą upierał się, że nie chce na ten temat rozmawiać. – To
się nie mieści w głowie. Czy to, co było między nami, tak
mało dla niej znaczy? Ja i to, co nas łączyło?
Bran wybuchnął gromkim śmiechem.
- Człowieku, czy ty się słyszysz? A ona ile dla ciebie
znaczy, skoro tak bezceremonialnie ją rzuciłeś?
- Zrobiłem to, co musiałem.
- Mnie też zaskoczyła jej ciąża. Ale nie możesz winić
Taylor, że myśli o przyszłości. Jej życie zmieni się
bezpowrotnie.
- Moje też! – zawołał Royce.
- Zdaniem Gii powinieneś się cieszyć, że Taylor w ogóle
cię poinformowała.
- Aha, czyli gadacie o mnie za moimi plecami? Może we
troje, z Taylor, powinniście ustalić, do jakiego stopnia wolno
mi będzie się angażować?
- Nie złość się na mnie. To Gia wyzywała cię od kretynów,
a jak wiesz, ten temat od zawsze mnie frapuje. – Bran
wyszczerzył zęby, ale po chwili spoważniał. – Masz
świadomość, że od waszego rozstania chodzisz jaka struty, czy
ten fakt również usiłujesz zignorować?
- Struty? Przesadzasz. Czuję się świetnie. – Jeśli świetnie
może czuć się człowiek, który ma serce zgniecione na krwawą
miazgę.
- Świetnie to ty się czułeś, kiedy byliście razem – oznajmił
Bran.
Zazwyczaj Royce kierował się rozumem. Wiedział, kiedy
nie warto sobie zawracać czymś głowy, a kiedy trzeba walczyć
do upadłego. I potrafił zwyciężać. Ale nie dziś, dziś nie był
w nastroju.
- Przestań, Bran. Nie dobijaj mnie – powiedział cicho. –
Cały czas myślę o dziecku i o tym, jak się sprawdzę w roli
ojca. Jednocześnie usiłuję zatrudnić kogoś sensownego na
stanowisko dyrektora finansowego. I denerwuję się, że
kobiecie, którą kocham, jest wszystko jedno, czy będę obecny
w życiu naszego dziecka czy nie.
Drzwi do gabinetu otworzyły się. Gia stała z ręką na
klamce, szeroko otwierając oczy.
- Cześć, siostra. – Royce odchylił się w fotelu i rzucił na
biurko długopis, który trzymał w palcach. – No chodź, siadaj.
A może mam zwołać zebranie całego kierownictwa
i wszystkich poinformować o tym, co czuję?
Gia wymieniła porozumiewawcze spojrzenie z Branem, po
czym oboje utkwili wzrok w starszym bracie.
- No czego? – warknął.
Gia uniosła brwi.
- Co się tak na mnie gapicie?
- „Kobiecie, którą kocham”. Słyszałeś, Bran, prawda? –
spytała, nie odrywając spojrzenia od Royce’a.
- Owszem. I zamurowało mnie – odparł Brannon.
Royce nie miał pojęcia, o czym mówią. Ostatnia rzecz,
jakiej teraz potrzebował, to żeby trajkotali mu nad uchem.
Najchętniej wyrzuciłby ich za drzwi, by w spokoju…
Którą kocha? On tak powiedział?
- O rany, zobacz! – Gia trąciła Brana łokciem. – Dopiero
w tej chwili to sobie uświadomił. Myślisz, że nie wiedział,
dopóki mu tego nie uzmysłowiliśmy?
- Nie jestem pewien. Popatrzymy, co się wydarzy. – Bran
skrzyżował ręce na piersi.
Royce’owi zrobiło się gorąco. Miał wrażenie, że mucha
zaciska mu się na szyi i odcina dopływ krwi do mózgu.
Wcześniej, kiedy padło słowo na K, mówił prosto z serca,
a serce nie konsultowało wypowiedzi z głową.
- Kocham Taylor – rzekł na głos, po raz pierwszy się do
tego przyznając. – Bez niej jestem nieszczęśliwy. Czuję się
tak, jakbym tonął, jakbym z kamieniami przywiązanymi do
nóg szedł na dno. I mimo podejmowanych prób nie mógł
wydostać się z powrotem na powierzchnię.
- To wygląda na miłość – stwierdziła cicho Gia. – Tak się
czułam po rozwodzie. Chciałabym cię pocieszyć, że ból minie.
Że przestaniesz tonąć. Ale może nie minie. Po prostu nauczysz
się z nim żyć, oddychać płyciej…
- A ja chętnie bym ci powiedział, że zasłużyłeś na taki
los. – Bran potrząsnął głową – Ale nie powiem, bo bym
skłamał. Taylor cię zmieniła. Na lepsze. Mam wyrzuty
sumienia, bo mówiłem, że powinieneś z nią zerwać.
- Idiota! – Gia huknęła go pięścią w ramię.
- Wiem, nie bij! – Pocierając obolałe miejsce, popatrzył na
Royce’a. – Dzieciak… to poważna sprawa. W dodatku, jeśli
kochasz kobietę, która nosi go w swoim łonie… O Chryste,
Royce, będziesz ojcem!
- Będziesz tatusiem – zapiszczała Gia. – A ja ciocią!
Z początku byłam zła, że Taylor nie powiedziała mi o teście…
że musiałam dowiedzieć się od ciebie… Ale zachowałam się
jak egoistka, bo tu nie chodzi o mnie, tylko o was. Powinieneś
się cieszyć, że Taylor nie odcięła się od ciebie na dobre.
- Bo to mądra dziewczyna – oznajmił Bran, a Gia pokiwała
głową.
- Bardzo mądra – przyznał Royce. – Zawsze myśli
o innych. Próbowała ułatwić mi podjęcie decyzji. A ja,
baran…
- Jeszcze nie jest za późno – przerwała mu Gia. – Możesz
jej wszystko wynagrodzić.
- Już wiesz, czego byś chciał? – spytał Bran. – Jak bardzo
się angażować?
Nie, jeszcze musi się zastanowić. Wstał i ruszył do drzwi.
- Chcę zostać sam. Wyjdźcie, proszę.
Bran z Gią opuścili gabinet. Wychodząc, Bran poklepał
brata po ramieniu.
- Przykro mi, stary.
- Coś wymyślę. Na pewno coś wymyślę – odparł Royce.
Nie wiedział co, ale wiedział, że nie chce żyć bez matki
swojego dziecka. Bez kobiety, którą kocha. Wymyśli, w jaki
sposób ją odzyskać; co musi zrobić, żeby bolesne
wspomnienie zastąpić radosnymi obrazami.
Telefon zabrzęczał, przypominając mu o rozpoczynającej
się za pięć minut konferencji. Należało omówić ostatnie
szczegóły reklamowe przed wypuszczeniem na rynek nowego
tabletu. Royce zaklął w duchu; ciągle stawiał sprawy firmowe
na pierwszym miejscu.
Tak, ThomKnox to jego dziedzictwo. On musi
wszystkiego dopilnować. Bez niego ludzie sobie nie poradzą,
firma padnie. To były jego stałe argumenty. A może
wymówki? Nie znosił wymówek. Nienawidził siebie za to, że
bez przerwy ich szuka.
- Szlag by to trafił! – Cisnął telefon na biurko i wyszedł,
zamykając za sobą drzwi.
- Dokąd tak pędzisz? – spytał Bran, kiedy minął go
w biegu.
- Na dół. – Wsiadł do windy, nacisnął parter.
- A co z konferencją?
- Ty ją poprowadź, ja się muszę zająć czymś innym.
Wiedział, że nigdy nie zapomni wyrazu twarzy brata.
Zanim drzwi windy się zasunęły, oczy Brannona rozbłysły
dumą. I dobrze, uznał Royce. Koniec z wykrętami. Nie chciał
dłużej żyć bez ukochanej kobiety.
Jadąc windą na dół, zaczął układać w głowie plan.
Z budynku ThomKnoxu wyszedł podekscytowany. Serce
waliło mu młotem. Nie miał pewności, czy zdoła Taylor
odzyskać, ale musiał spróbować. Jedna myśl mu towarzyszyła,
kiedy wsiadał do samochodu: Jestem gotów na wszystko.
Miejsce Taylor jest u jego boku. Są sobie przeznaczeni.
Czas najwyższy, żeby to od niego usłyszała.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
Przygnębiona wszystkim, co się wydarzyło w ciągu
ostatniego miesiąca, Taylor pojechała do matki na kolację.
Mało że Royce ją dalej ignorował, to jeszcze czuła chłód
bijący od Gii. To takie niesprawiedliwe. Przecież
powiedziałaby przyjaciółce o ciąży, ale uważała, że Royce
pierwszy powinien się dowiedzieć. Czy to tak trudno jest
zrozumieć?
Oczywiście Gia pogodzi się z sytuacją, złość jej minie.
Z kolei Brannon milczał. Psiakość! Chciała, by Knoxowie
z radością powitali nowego członka rodziny i nie mieli
pretensji o to, kto kiedy został poinformowany o ciąży.
W dodatku dokuczały jej poranne mdłości. Kiedy weszła
do domu matki i w nozdrza uderzył ją zapach czosnku oraz
grillowanej ryby, żołądek natychmiast podjechał jej do gardła.
Rzuciła się pędem do łazienki. W porcelanowej muszli
wylądował zjedzony w południe lunch.
- Mój Boże, Tay! – Matka chwyciła z wieszaka ręcznik
i zamoczyła go pod kranem. Pomogła córce wstać, a potem
usiąść na desce klozetowej. – Co ci jest?
Spuściwszy wodę, Dina przetarła Taylor usta, następnie
przyłożyła mokry ręcznik do jej rozgrzanych policzków.
Zawsze była czułą i troskliwą matką. Niedługo ona, Taylor, też
tak troskliwie będzie opiekowała się swoim dzieckiem. Sama
lub z pomocą Royce’a.
- Przeziębiłaś się? Coś ci zaszkodziło? – Dina przyjrzała
się córce, po czym dotknęła jej czoła. – Nie, nie masz
gorączki. Ale jesteś strasznie blada.
Taylor skinęła głową. Jeszcze nic matce nie mówiła,
a Dina najwyraźniej z nikim nie rozmawiała. Okej, teraz
podzieli się z nią nowiną; przynajmniej matka się ucieszy.
- Jestem w ciąży, mamo. Z Royce’em – rzekła, patrząc
matce w oczy. – I ryby mi ostatnio nie służą.
Dina wyprostowała się. Na jej twarzy pojawiło się pięć
różnych emocji. Przeważyła radość.
- Będą babcią? Będę babcią! To… to fantastycznie!
W którym jesteś tygodniu?
- Minął dziewiąty. Termin mam dwudziestego siódmego
listopada.
Taylor uśmiechnęła się zadowolona z wzorowej reakcji
matki. Dina cieszyła się, nie oceniała. Właśnie tak powinna
zachować się każda matka.
- Mogę przygotować kartki z zawiadomieniem! Mam
odłożony żółty papier z wytłoczonymi kaczuszkami. Chociaż
pewnie nie starczy go dla wszystkich. Ale mam też
z niedźwiadkami. Może niektórym wyślemy kaczuszki,
a niektórym niedźwiadki? Czy to nie będzie zbyt kiczowate?
Zresztą niech będzie! Kto by się tym przejmował? –
Powtarzając, że zostanie babcią, Dina z całej siły przytuliła
córkę.
Godzinę później skończyły kolację – bezrybną, dzięki
znakomitemu kucharzowi matki. Najedzone, podziękowały za
deser. Taylor zrezygnowała również z wina na rzecz wody
z limonką.
Dopiero wtedy Dina poruszyła temat ojca.
- A jak Royce?
- Nie jestem pewna – odparła Taylor. – Na razie nie
okazuje żadnych emocji. – Innymi słowy, zachowywał się jak
dupek. – Nie wyszło nam, mamo. Rozstaliśmy się, zanim
dowiedziałam się o ciąży.
Matka zmarszczyła czoło.
- Nic nie mówiłaś…
- Usiłowałam to jakoś przetrawić.
- Rozumiem. Wiele ostatnio przeszłaś.
Taylor była wdzięczna matce za to, że ta nie czyni jej
wyrzutów.
- Nie mam pojęcia, na ile Royce będzie chciał się
angażować.
- Skarbie, pamiętaj, że zawsze możesz liczyć na mnie.
- ThomKnox to jego ukochane dziecko. Mam nadzieję, że
znajdzie w sercu miejsce na jeszcze jedno.
- Na pewno. Twój ojciec znalazł. Byłaś córeczką tatusia.
Taylor poczuła bolesne ukłucie w piersi.
- A on był najlepszym ojcem na świecie.
Po chwila Dina wróciła do kwestii zawiadomień i zaczęła
się zastanawiać, kiedy można by urządzić przyjęcie
„bociankowe”. Potem matka z córką przeszły do pracowni,
przejrzały kolorowe arkusze papieru, wybrały kaczuszki,
niedźwiadki, jachty oraz niebieskie wieloryby z rozgwiazdami
na brzuchu.
W pewnym momencie Dina spytała, czy Taylor nie chce
zamieszkać ponownie w domu rodzinnym. Nie, nie chciała,
ale żeby matce nie było przykro, obiecała, że będzie jej
podrzucać dziecko, kiedy sama po urlopie macierzyńskim
wróci do pracy.
Mimo pretensji Gii, braku reakcji Brannona i milczenia
Royce’a postanowiła być szczęśliwa. Jeżeli musi zrezygnować
z mężczyzny, którego kocha, aby zapewnić dziecku życie, na
jakie ono zasługuje, to trudno, tak zrobi.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
I wreszcie nadszedł ten dzień, dzień premiery nowego
tabletu. Taylor, którą od rana dręczyły mdłości, zjawiła się
w pracy z półgodzinnym opóźnieniem.
Nie wiedziała, czego się spodziewać, ale na pewno nie
spodziewała się, że wszystko będzie wyglądało dokładnie tak
jak wczoraj, kiedy o piątej opuszczała firmę. Większość
pracowników siedziała przy swoich biurkach, kilka osób
rozmawiało z sobą w pokoju socjalnym, Bran, gdy go mijała,
pomachał do niej na powitanie.
W gabinecie Royce’a nie paliło się światło, za to Melinda
niczym cerber warowała przy jego drzwiach. W ostatnim
czasie Taylor zauważyła, że u Royce’a zwykle jest ciemno, ale
sądziła, że dziś będzie inaczej. Powinien był zjawić się przed
wszystkimi, przejęty i podekscytowany.
Nie chcąc żadnych zatargów z Melindą, bez słowa
skierowała się do własnego gabinetu. Otworzyła
w komputerze pocztę i wzięła się do pracy. Była pewna, że
wkrótce ktoś ją zawiadomi o zebraniu kierownictwa. Ale nie,
zebrania nie było. Natomiast otrzymała wiadomość, że
Royce’a nie ma w firmie.
Jak to? Nie zamierza dziś przyjść? Wypuszczają nowy
produkt, pierwszy za jego prezesury, a jego nie ma? Gdyby
trafił do szpitala i leżał na stole operacyjnym, to by rozumiała,
a tak…
Nagle usłyszała ciche pukanie do drzwi.
- Proszę!
Do pokoju weszła atrakcyjna blondynka.
- Cześć, Addi.
- Masz chwilę? – Asystentka Brana unikała jej wzroku.
- Oczywiście. – Taylor wstała i obeszła biurko.
- Nie zajmę ci dużo czasu. Chciałam… chciałam cię
przeprosić. – Addison wygładziła sukienkę. – Zachowywałam
się paskudnie w stosunku do ciebie… To znaczy, może ty tego
tak nie odbierałaś, ale mnie jest strasznie głupio, no i… Po
prostu gratuluję ci ciąży, bardzo się cieszę. Nie chcę, żeby
były między nami jakieś złe emocje czy niesnaski…
Taylor uśmiechnęła się wzruszona.
- Też ci jestem winna przeprosiny. Nie chciałam cię
wprawiać z zakłopotanie, mówiąc, że ty i Bran do siebie
pasujecie.
- Nie żartuj… To nie… - Addison potrząsnęła głową. –
Poza tym chciałam ci podziękować za kartkę urodzinową oraz
kwiaty. I powiedzieć, że gdybyś czegokolwiek potrzebowała,
to zawsze służę pomocą.
Addi wykazała się większą odwagą, pierwsza wyciągnęła
rękę do zgody, ale obie były zadowolone, że udało im się
oczyścić atmosferę. Zniknęło uczucie dyskomfortu.
Asystentka Brana opuściła gabinet, ale zanim Taylor
zdążyła zamknąć za nią drzwi, do środka wparowała Gia
z nietypowym dla siebie wyrazem smutku na twarzy. Bez
słowa pochwyciła Taylor w ramiona; trzymała ją tak z dobrą
minutę. Łzy podeszły Taylor do oczu; nie rozpłakała się tylko
dlatego, że Gia w końcu ją uwolniła.
- Boże, co za potwór ze mnie! Jestem ci winna
przeprosiny.
- Ty? Bez przesady. Ale tak z ciekawości… co was
wszystkich naszło? Tam za drzwiami ustawiła się kolejka do
mnie czy co? – spytała Taylor.
Jeśli tak, to Royce powinien stać na jej czele.
- Wybacz, że traktowałam cię z taką rezerwą. Byłam zła,
że o swoim bratanku lub bratanicy dowiedziałam się od
Royce’a, a nie od ciebie. Ale cieszę się jak głupia.
Taylor, owszem, czuła chłód bijący od Gii, ale…
- Royce to twój brat. Rozumiem twoją lojalność wobec
niego.
- Ty jesteś najważniejsza – rzekła Gia i nawet jeśli nie do
końca była to prawda, zrobiło się Taylor ciepło na sercu. –
Rozmawiałaś dziś z Royce’em?
- Nie. A co?
- Nic.
- Nie wiesz, dlaczego dziś, w tak ważnym dniu, nie ma go
w pracy? – Taylor powoli zaczęła nabierać podejrzeń.
- Nie mam pojęcia. – Gia zasznurowała usta. Unikała
wzroku przyjaciółki.
- Może Bran coś wie. Bo Melinda na pewno nie udzieli mi
informacji.
- Bran? Tak, jego spytaj; to dobry pomysł. Okej, zmykam,
niecodziennie wypuszczamy na rynek nowy produkt. – Gia
znikła pośpiesznie za drzwiami.
Dziwna rozmowa, pomyślała Taylor. I dziwne, że w ciągu
kilku minut dwie osoby przyszły się z nią pogodzić.
Skierowała się do gabinetu Brana.
- Czy ty też zamierzasz mnie przeprosić?
- Nie, kotku, my mamy ten temat przepracowany. –
Mrugnął go niej.
Fakt. Łączyła ich silna przyjacielska więź, którą bardzo
sobie ceniła.
- Gdzie Royce? Na pewno wiesz.
- W domu. – Bran popatrzył jej w oczy. – Zadzwonił rano,
że do końca tygodnie bierze wolne.
- Żartujesz?
- Nie. Nawet swój telefon firmowy zostawił na biurku.
- Ale to pierwsza premiera za jego prezesury! – zawołała.
Oszalał? Teraz brać wolne? W tak ważnym dniu?
- Trudno. Nie czuje się najlepiej. Jeśli nie wiesz dlaczego,
widocznie słabo go znasz.
Tego już za wiele! Poczuła się dotknięta.
- Może powinnaś go odwiedzić? – kontynuował Bran. –
Sprawdzić, jak się miewa.
Taylor skrzyżowała ręce na piersi.
- Prosił, żebyś mi to przekazał?
- Nie.
- Gniewa się na mnie? Dlatego nie przyjechał do firmy?
- Nie. – Bran uniósł zdziwiony brwi.
- Serio coś mu dolega?
- Owszem.
- Mnie też. Poranne mdłości. Każdy dzień od nich
zaczynam.
Bran obszedł biurko i stanął koło niej.
- Przykro mi, że macie tak napięte stosunki. Myślę, że
Royce nie za dobrze sobie radzi ze zmianami, jakie nagle
zaszły w jego życiu. Zanim cokolwiek powiesz – dodał
szybko, widząc, że Taylor otwiera usta – to wiem, że w twoim
również zaszły zmiany. – Na moment zamilkł. – Powinienem
ci się do czegoś przyznać: wasze zerwanie to częściowo moja
wina. Naciskałem na Royce’a…
- Co takiego?
- Nieświadomie. Widziałem, że darzysz go uczuciem
i bałem się, że może wyrządzić ci krzywdę. Poza tym byłem
wściekły, że nie powiedział mi o decyzji ojca. Zachowałem się
jak szczeniak.
- I jak szczeniak podbiłeś mu oko.
- To akurat był wypadek.
- Jasne. A ja wcale nie mam uczulenia na lilie. Po prostu
ich nie lubię.
- Aha.
- No właśnie, aha. – Chciała zwalić winę za swoje
rozstanie z Royce’em na Brana, ale nie mogła. – Royce jest
dorosłym facetem. Bez względu na to, co mówiłeś, to on
podjął ostateczną decyzję. Nie da się zmusić nikogo, żeby
zrobił coś wbrew swojej woli. Każdy wybiera, co jest dla
niego najważniejsze.
Bran uśmiechnął się szeroko.
- W punkt! Dla Royce’a najważniejsi są ci, których kocha.
Słuchaj, mogę cię prosić o przysługę? Jedź do niego i postaraj
się mu wytłumaczyć, że powinien być dziś w firmie. Nie może
sobie odpuszczać w takim dniu. Myślę, że masz większą
szansę przemówić mu do rozumu niż ja.
- Sama nie wiem… - Zawahała się. Jaki ma sens jej
pośrednictwo, jeśli Royce nie otworzy jej drzwi?
- Jesteś dyrektorem zarządzającym, drugą najważniejszą
osobą w ThomKnoxie.
- To cios poniżej pasa – mruknęła. Nigdy nie uchylała się
od swoich obowiązków. I nie pozwoli, by Royce to robił. –
W porządku. Postaram się wywlec go z jego kryjówki. Ale
będziesz moim dłużnikiem.
- Będę – zgodził się Bran.
Wolność wolnością, ale są granice. Royce może robić, co
chce ze swoim życiem prywatnym, ale nie z zawodowym.
Z jej powodu nie może zniszczyć firmy, którą założyli ich
ojcowie i która tak wiele dla nich wszystkich znaczy.
Dojechawszy na miejsce, wytrzeszczyła oczy na widok
kartonów z meblami tarasującymi garaż. Biurko, fotele, kilka
regałów, wszystko w pudłach opartych o ścianę.
Weszła do domu, a tam jej oczom ukazały się kolejne
pudła, kawałki styropianu i rozrzucona folia bąbelkowa. Na
jednym pudle zobaczyła zdjęcie łóżeczka dla dziecka, na
innym rysunek kojca, na jeszcze innym wysokiego krzesełka.
Skierowała się do salonu, minęła kanapę, na której
pierwszy raz się kochała z Royce’em, i skręciła w stronę
korytarza, skąd dobiegał warkot wiertarki. Kiedy na moment
warkot ucichł, usłyszała siarczyste przekleństwo.
- Royce? – Dźwięk wiertarki zagłuszył jej głos.
Hałas dochodził z jednej z sypialni. Royce siedział na
podłodze pośród drewnianych pałąków, które wyglądały jak
wielkie zapałki, a przypuszczalnie stanowiły części łóżeczka
dziecięcego. Podniósł wzrok, wyraźnie zaskoczony jej
obecnością.
Miał na sobie szary T-shirt i jasne dżinsy. Był potargany;
pewnie palcami przeczesywał włosy. Chyba nigdy go takim
nie widziała. To znaczy widziała w dżinsach i T-shircie, ale nie
tak potarganego. Nie z podkrążonymi oczami świadczącymi
o niewyspaniu, nie z takim zagubieniem w spojrzeniu.
- Taylor?
Słysząc zdumienie w jego głosie, wiedziała, że Bran nie
skłamał: Royce nie spodziewał się jej wizyty.
- Dziś twoja firma wypuszcza na rynek nowy tablet.
Dlaczego nie jesteś w pracy?
- Mógłbym ci zadać to samo pytanie. – Wyszczerzywszy
zęby, wskazał na wiertarkę. – Montuję łóżeczko. A raczej
staram się zmontować. – I sądząc po bałaganie w pokoju,
chyba nie za dobrze mu szło. – Do kitu ze mnie stolarz.
- Ale dlaczego…
- Bo spodziewamy się dziecka.
My. Powiedział: my. Serce zabiło jej mocniej. Czekała
w napięciu na dalsze słowa. Z drugiej strony nic się nie
zmieniło. Owszem, Royce kupił mebelki i zamiast pójść do
pracy, usiłował je sam złożyć. Ale to oznaczało jedynie, że
postanowił zachować się jak przystało na ojca, natomiast nie
wpływało na ich, jego i jej, wzajemne relacje.
- A ty co tu robisz?
Rozejrzała się po pokoju; wszędzie walały się podarte
kawałki kartonu, styropian, folia, a także pogniecione kartki
zawierające instrukcję montażu.
- Okej, ja zacznę. – Royce odłożył wiertarkę i wstał.
Wydał jej się wyższy, niż pamiętała. Czuła, jak serce
tłucze jej się w piersi. Nadal kochała tego mężczyznę, ale
przez miesiąc, przez jeden przeraźliwie długi miesiąc, prawie
go nie widywała. Próbowała nauczyć się żyć bez niego,
przywyknąć do myśli, że zostanie z dzieckiem sama.
- No więc myliłem się – oznajmił, wsuwając ręce do
tylnych kieszeni spodni. – Moje priorytety całkiem mi się
pokiełbasiły. Sądziłem, że ThomKnox jest na pierwszym
miejscu, że lojalność wobec ojca i rodzeństwa na drugim. –
Potrząsnął smutno głową. – Ale to ty, Taylor, jesteś
najważniejsza. Nigdy… – Na moment urwał speszony. –
Nigdy dotąd nie byłem zakochany. Zawsze byłem realistą,
który twardo stąpa po ziemi. Człowiekiem odpowiedzialnym.
Miłość kojarzyła mi się z czymś frywolnym, z kaprysem. A ja
nie chciałem nikogo zawieść. Być oparciem, opoką… taką
narzuciłem sobie rolę.
- Dbałeś o dziedzictwo – szepnęła.
- Tak. – Podszedł krok bliżej. – I długo trwało, zanim
uświadomiłem sobie ten błąd. Moim dziedzictwem, a raczej
powinienem powiedzieć moim największym skarbem, jesteś
ty. Jesteś miłością mojego życia. I razem daliśmy początek
nowemu życiu. To cud.
Uśmiechnął się promiennie. To było tak, jakby po
ciągnącej się miesiącami ulewie wreszcie wyjrzało słońce.
Jeszcze nigdy nie widziała Royce’a tak szczęśliwego.
- Tak, to niesamowite. – Kąciki ust same się jej uniosły.
- Powinienem był lepiej zareagować, kiedy powiedziałaś
mi o ciąży. A ja… po prostu zgłupiałem. Poczułem się
przytłoczony. Ale już nie jestem. Teraz już wiem.
- Co wiesz?
Zacisnął ręce na jej ramionach.
- Że chcę spędzić z tobą życie. Firma jest ważna, ale mogę
kierować nią zdalnie, żeby być z dzieckiem, kiedy ty wrócisz
do pracy. Nie chcę, żebyś sama się ze wszystkim zmagała.
Chcę, żebyś była ze mną, w moim domu, w moim łóżku,
w moim życiu.
Ona również tego pragnęła. Czy jej marzenie o rodzinie
i odwzajemnionej miłości wreszcie się spełni?
- Po to zamówiłem meble biurowe. Jeżeli będziesz wolała
pracować w domu, żeby być przy dziecku, to tutaj urządzimy
ci gabinet. Jeżeli natomiast będziesz wolała jeździć do firmy,
to ja zostanę w domu z dzieckiem.
Z naszym dzieckiem… Jakże by mogła odmówić
mężczyźnie, którego kochała?
- Nie musimy iść drogą, którą nasi ojcowie wytyczyli.
Możemy obrać własną. – Oczy mu lśniły. – Każdy ma jakąś
misję, jakiś cel do spełnienia. Wbrew temu, co sądziłem,
moim nie jest rola prezesa ThomKnoxu; jest nim rola twojego
męża i będę najlepszym, jakiego możesz sobie wyobrazić.
Uczucie szczęścia przepełniło jej serce. Royce ją kocha?
Pragnie być jej mężem? O niczym bardziej nie marzyła, ale…
- Royce, jeśli dopadł cię jakiś kryzys wieku średniego…
- Nie. Doznałem olśnienia. Spadły mi klapki z oczu.
Dotychczas byłem zamknięty emocjonalnie, a świat jawił mi
się w barwach czarnych i białych. Twój ojciec to wiedział
i dlatego próbował uchronić cię przede mną. Nie wiedział
jednak, że ty zdołasz mnie zmienić, otworzyć na miłość. Jesteś
pierwszą kobietą, którą pokochałem. Pierwszą i ostatnią.
Może miał rację? Może ojciec tylko chciał jej oszczędzić
smutku i rozczarowań?
- Kochasz mnie, Tay? Wybaczasz mi, że jak kretyn z tobą
zerwałem? Przepraszam cię, najdroższa. Mówiłem, że nie
widzę się w roli ojca i męża, ale to nieprawda. Po prostu nie
próbowałem się zobaczyć. A ty mi ofiarowałaś najwspanialszy
dar na świecie: swoje serce. Kocham cię do
nieprzytomności. – Zamilkł. – Każde z nas marzyło o czymś
innym. Teraz nadszedł czas na wspólne marzenia i na
wytyczenie nowej drogi, takiej tylko dla nas.
- To mi się podoba. – Znalazłszy się w objęciach Royce’a,
Taylor otarła łzy.
Tak, teraz nadszedł czas na wspólne marzenia. Skręcą
z drogi, jaką obrali dla nich ich ojcowie. Założą rodzinę i będą
dalej prowadzić ThomKnox, ale razem. Po swojemu.
Nie odrywając ust od jej warg, Royce szepnął:
- Zamieszkaj ze mną. Zostań moją żoną.
- Dobrze – odparła. Nie było się nad czym zastanawiać.
Kochali się i wiedziała, że wszystko się ułoży.
Ale oni mieli czas, a zaplanowanej na dziś premiery
nowego tabletu nie można było przesunąć.
- Royce, dzisiejsza premiera…
- Kotku, myślisz, że Bran i Gia pozwoliliby firmie paść?
- No nie.
- Myślisz, że bez ciebie sobie nie poradzą?
- Poradzą.
- No właśnie. Beze mnie też dadzą sobie radę, a ja nie
mogę jechać do biura. Muszę skręcić łóżeczko.
- I kojec. – Roześmiała się wesoło. – Dlaczego nie
zatrudniłeś fachowca?
- Chciałem ci pokazać, że we wszystkim możesz na mnie
polegać. Że będę dobrym mężem i dobrym ojcem. Takim jak
nasi ojcowie.
- Ależ ja to wiem. Kocham cię, Royce.
- A ja ciebie, skarbie. – Pocałował ją.
Nigdy w niego nie wątpiła, w to, że będzie kochał ich
dziecko. Jeśli wątpiła, to w siebie. Tego dnia, kiedy przyniósł
jej kwiaty, powinna była wyznać mu miłość. Może wtedy
doznałby olśnienia i zrozumiał, że on też świata poza nią nie
widzi.
- Będę najlepszym ojcem pod słońcem – obiecał. – Zawsze
dotrzymuję słowa, a twoja miłość tylko doda mi sił.
Odwzajemniła pocałunek, a potem dała się porwać do
sypialni, gdzie długo i nieśpiesznie się kochali. W ciągu
jednego popołudnia nie nadrobili straconego miesiąca, ale to
był dobry początek.
Dobry początek szczęśliwego życia.
Spis treści: