Willigis Jager OSB
Fala jest morzem
rozmowy o mistyce
Rozmawiał
Christoph Ouarch
Przekład: Zenon Mazurczak
JACEK SANTORSKI & CO
WYDAWNICTWO
SPIS TREŚCI
Przedmowa............................................3
Przedmowa do wydania polskiego.............................4
WPROWADZENIE
Na progu milenium ducha
Jak duch czasu budzi potrzebę mistyki?....................5
PODSTAWY DUCHOWOŚCI MISTYCZNEJ
Fala jest morzem
Co to jest doświadczenie mistyczne?........................16
Wiele dróg - ale tylko jeden szczyt
Jak religie odnoszą się do mistyki?.........................29
Bóg jest tancerzem i tańcem
Jak na nowo interpretować prawdy chrześcijańskie?..............39
Na dnie pucharu czeka Bóg
Jak nauki przyrodnicze potwierdzają doświadczenia mistyki?........50
DUCHOWOŚĆ MISTYCZNA W PRAKTYCE
Siedzenie, oddychanie, milczenie
Jakie kroki można podjąć na drodze duchowej?................56
W drodze do raju
Jak doświadczenie duchowe wpływa na działanie?...............65
Demony mogą być pomocne
Dlaczego mistyka służy dobru człowieka?...................74
Wdrażanie się w sztukę umierania
Czy duchowość mistyczna zmniejsza lęk przed śmiercią?..........82
Od wydawcy niemieckiego.................................90
Literatura.............................................91
PRZEDMOWA
Niniejsza książka powstała dla ludzi, którzy, co prawda, żyją w chrześcijańskim kręgu
kulturowym, ale nie zostali ochrzczeni albo nie czują (już) przynależności do
kościoła. Przyjmuję tu następujący punkt wyjścia: Boga widzę nie jako stwórcę
ontologicznie odrębnego świata, lecz jako jedność, w której nie ma rozdziału między
Bogiem a światem, między duchem a materią, między bytem a nie-bytem. To, co my,
ludzie Zachodu, nazywamy Bogiem, widzę jako Jedną Rzeczywistość. Objawia się
ona pod wieloma postaciami, a przy tym zawsze pozostaje sobą. Jest jak morze, które
objawia się w milionach fal, ale zawsze pozostaje tą samą wodą.
Podczas wieloletniego pobytu w Japonii uzyskałem bezpośredni wgląd we wschodni
sposób widzenia świata. Mogłem też z zewnątrz spojrzeć na gmach naszej
chrześcijańskiej wiary. Stwierdziłem, że religie są modelami, za pomocą, których
człowiek stara się zrozumieć siebie i świat. Modele nie są jednak rzeczywistością.
Często opierają się na postulatach, które się tylko powiela, a których się już nie
sprawdza. Jeżeli nauka tworzy model, by wyjaśnić jakieś skomplikowane procesy, to
wie, że jest to tylko model i nie jest on rzeczą samą, lecz tylko wyjaśnieniem. Model
zostaje zmieniony, gdy pojawiają się nowe fakty. Religie są modelami. Skoro zmienia
się widzenie świata, to religie także powinny mieć odwagę tworzenia nowych modeli
albo ponownego interpretowania starych. W przeciwnym wypadku raczej zagradzają
ludziom drogę, niż ją otwierają. Są osoby głęboko religijne, które nie czują się
związane z żadnym wyznaniem. Z myślą o nich spisane zostały te rozmowy.
Zdaję sobie sprawę, że myśli zawarte w tej książce mogą niektórych zaniepokoić, a
nawet sprowokować do zajęcia odmiennego stanowiska. Właśnie, dlatego mogą
prowadzić do rozmowy o religii i mistyce. Niczego nie absolutyzuję. Nikogo nie chcę
przekonać. Nie deprecjonuję istniejących wyobrażeń religijnych. Nie lekceważę
innych poglądów. Próbuję jedynie zobaczyć stare prawdy w innym świetle. Mam
nadzieję, że dzięki temu pojawiają się nowe wglądy w sens naszej ludzkiej
egzystencji. Moje długie doświadczenie duszpasterskie mówi mi, że wypowiadam to,
co ludzie noszą w sercach, i że dzięki tym myślom poczują się oni umocnieni na
swojej drodze. Nierzadko jest to droga chrześcijańska. Z myślą o nich została
napisana ta książka.
Od dziecka szukam odpowiedzi na najważniejsze pytanie:, Dlaczego żyję? Jaki jest
sens sześćdziesięciu, siedemdziesięciu, może osiemdziesięciu lat mojego życia na tej
absolutnie nieznaczącej drobinie pyłu na obrzeżach ogromnego wszechświata? Na
Wschodzie znalazłem drogi duchowe, które głębią dorównują mistyce
chrześcijańskiej. Uważam, że w mistyce Wschodu i Zachodu znalazłem rzeczywistą
odpowiedź na pytanie o sens życia. Czasami wydaje mi się, że mistyka jest ratunkiem
dla teologii. W buddyzmie i hinduizmie nieznana jest instytucja kongregacji wiary,
która podaje ludziom, w co mają wierzyć. Religia odnawia się wciąż dzięki
doświadczeniu mędrców i mistyków. Oczywiście, we wschodnich religiach istnieją
również wszelkie formy wyobrażeń i praktyk religijnych. Ale tam wiadomo, że
ostatecznie tylko doświadczenie rzeczywistości może być celem i że religia wyrosła z
mistycznego doświadczenia mędrców. I ja tak rozumiem objawienie. Przypadek czy
zrządzenie - słowa te piszę w Bursfelde, w dawnym klasztorze benedyktyńskim, gdzie
prowadzę kurs kontemplacji. Tu rozpoczął się w średniowieczu ruch reformatorski.
Dzięki przyjęciu mistycznych impulsów powstała wśród świeckich nowa forma
pobożności, devotio moderna. Na początku praktykowano ją tylko w kręgach
świeckich, dopiero potem weszła do klasztorów. W bursfeldzkim ruchu reformator-
skim kontemplacyjne formy modlitwy przejęli także benedyktyni. Do świętowania
liturgii oraz modlitwy chórowej dołączyli poranną i wieczorną medytację prywatną.
Dzisiaj znów przede wszystkim ludzie świeccy spotykają się, by pielęgnować
modlitwę kontemplacyjną. Rozmowy niniejsze im zwłaszcza mają dodać otuchy.
Willigis Jdger OSB
PRZEDMOWA DO WYDANIA POLSKIEGO
I w dziwnym widzeniu
i światłem byłem, i źrenica razem
Adam Mickiewicz
Od lat z zainteresowaniem obserwuję przemiany religijności i świadomości w Polsce
oraz w Europie Wschodniej, a wcześniej w tak zwanym bloku wschodnim. Myślę, że
moja książka trafia na dogodny moment. Po przełomie, po czasach obrony wiary i
wolności, kiedy zwłaszcza Polacy dawali niepospolite świadectwa odwagi wiary,
nastał wreszcie utęskniony czas pełnej otwartości.
Bogactwo życia religijnego w Polsce zdumiewa. Widać je także w mistyce, która w
Polsce zawsze była filarem wiary. Mam zwłaszcza na myśli pielgrzymki - zjawisko o
niezwykłej skali. Ze Wschodu zaczyna dziś znowu docierać do Europy medytacja w
chodzeniu. Na pielgrzymkach praktykuje się ją w Polsce od dawna. Nie mogę nie
wspomnieć o dziedzictwie chasydów, o ruchu mistycznym, który zawsze kojarzyć mi
się będzie z Polską, tak jak z Polską kojarzy mi się Solidarność - niebywały w naszych
czasach przykład przezwyciężenia egocentryzmu. A polska poezja! W antologii
tekstów mistycznych nie przypadkiem umieściłem trzy wiersze Wisławy
Szymborskiej. Nie znałem wtedy jeszcze, niestety, wiersza Adama Mickiewicza
„Widzenie", nadzwyczajnego zaiste świadectwa mistycznego.
Cieszę się, że w niespełna rok po wydaniu niemieckim, które ma już czwartą edycję,
rozmowy o duchowości mistycznej mogą się ukazać po polsku. To moja druga
książka przetłumaczona na język polski. Mam nadzieję, że niebawem uda się
zorganizować w Polsce kurs kontemplacji.
Bardzo zależy mi na tym, żeby był to kurs dla Polaków i Niemców. W pojednaniu
polsko-niemieckim powiedziano już wiele pamiętnych i doniosłych słów. Może
właśnie, dlatego tak ważne jest, żeby we wspólnym milczeniu otworzyć się przed
Bogiem i ludźmi. Jednając się, z Bogiem, jednamy się ze sobą i z innymi. Serdecznie
zapraszam.
Mojemu uczniowi na drodze kontemplacji, Zenonowi Mazurczakowi, pragnę bardzo
serdecznie podziękować za tłumaczenie. Mojemu przyjacielowi, Alexandrowi
Porajowi, za pomoc w autoryzowaniu przekładu. Wydawnictwu dziękuję za trud i
ryzyko wydania tej książki. Wiem z doświadczenia, że będzie ona pomocą dla wielu
poszukujących. Niemało dziś ludzi, którzy stali się bezdomni w swojej wierze.
Willigis Jager
Dom św. Benedykta, 9.08.2001
WPROWADZENIE
NA PROGU MILENIUM DUCHA
JAK DUCH CZASU BUDZI POTRZEBĘ MISTYKI
Jako założyciel i wieloletni kierownik Domu św. Benedykta - Ośrodka Duchowych
Dróg w Wurzburgu — ma Ojciec stale kontakt z ludźmi. Codziennie spotyka się
Ojciec z gośćmi, ze swoimi uczennicami i uczniami. Rozmawia Ojciec z nimi, zna
ich lęki i nadzieje. Co porusza tych ludzi?
Wiele kobiet i wielu mężczyzn, którzy przychodzą do mnie, czuje się obco w
odziedziczonym chrześcijańskim otoczeniu. Z wiarą, która jest nauczana w kościele,
nie potrafią począć nic albo już tylko niewiele. Ani nie pomaga im ona w trudach
życia codziennego, ani nie zgadza się z ich obrazem świata. Bo i jak? Astrofizyka już
dawno uświadomiła nam, że my, ludzie, nie jesteśmy pępkiem świata. Nasza Ziemia
to drobina pyłu na skraju uniwersum, umieszczona w stosunkowo małej Drodze
Mlecznej, jednej z dwustu pięćdziesięciu miliardów. Ten wszechświat zaczął się
prawdopodobnie niewyobrażalnie dawno od Wielkiego Wybuchu i rozszerza się z
prędkością bliską prędkości światła. Słyszymy o pulsujących kwazarach i o czarnych
dziurach. Przypuszcza się, że po niewyobrażalnie długim czasie wszechświat ten
znów stopi się w jeden punkt. To, co dzisiaj wiemy, nie pasuje zupełnie do tego,
czego uczył kościół przez wieki i czego wielu chrześcijan trzyma się do dzisiaj.
Prawie wszystkie dogmaty powstały przecież w czasach, w których wierzono, że
Ziemia jest płaska, a gwiazdy są dziurami w firmamencie.
Dlaczego ludzie wierzą w coś, co jest sprzeczne z ich wiedza?
Ponieważ potrzebują religijnych wyobrażeń. Pomagają one zachować poczucie sensu i
nadzieję, bez których ludzie nie potrafią żyć. Znamienną cechą naszego gatunku jest
zdolność zastanawiania się nad sobą. Myślenie o sobie prowadzi w sposób
nieunikniony do zastanawiania się nad sensem życia - nad cierpieniem, śmiercią i
życiem po śmierci. C.G. Jung widział to bardzo wyraźnie: „Nasze wyznania z ich
słusznie staroświeckimi rytuałami i formami wyobrażeń ukazują obraz świata, który,
co prawda, w średniowieczu nie stwarzał jeszcze poważniejszych trudności, ale dla
człowieka dzisiaj jest raczej niezrozumiały, chociaż głęboki instynkt wciąż jeszcze
skłania go do tego, żeby mimo konfliktu z nowoczesnym światopoglądem trzymać się
wyobrażeń, które, wzięte dosłownie, nie czynią zadość rozwojowi ducha w ostatnich
pięciu wiekach. Dzieje się tak niewątpliwie, dlatego, żeby człowiek nie popadł w
otchłań nihilistycznej rozpaczy". Ale dzisiaj dzieje się to coraz częściej: Stary obraz
świata nie spełnia już swojej funkcji, a ludzie popadają w rozpacz, ponieważ nie
wiedzą, dlaczego właściwie żyją.
I wtedy przychodzą do Ojca?
Tak, ale to nie jedyny powód. Przychodzą do mnie także wierzący i praktykujący
chrześcijanie, którzy popadli w zwątpienie, co do swej wiary. Uświadomili sobie, że
wiara dzieciństwa nie ma już siły, by poprowadzić ich przez życie - a przede
wszystkim przez śmierć. Mamy dużą liczbę gości, którzy nie należą do żadnego
kościoła czy wyznania, nie zostali ochrzczeni, ale jednak są głęboko religijni. Ludzie
ci przeczuwają, że jest coś, co w ich dotychczasowym życiu nie odegrało jeszcze
żadnej roli, a co teraz jawi się jako absolutnie konieczne do zrozumienia sensu życia.
Z czego to wynika?
Nie ma prostego wyjaśnienia, ale można wymienić kilka powodów. Od jakiegoś czasu
obserwuję zjawisko przesycenia. Ludzie zachodniego świata zostali tak obficie
pobłogosławieni wszelkimi dobrami i towarami, że w końcu nie wiedzą, jaki sens ma
to wszystko. Orientację utrudnia im jeszcze wielość ideologii, które za pomocą
nowych mediów z zawrotną szybkością atakują nas z całego świata. Politycy często
nie mówią prawdy, gdyż byłaby ona zbyt ponura i nie przysłużyłaby się raczej ich
kampanii wyborczej. Reklama oraz selekcja informacji są narzędziami manipulacji.
To wszystko prowadzi u wielu naszych współczesnych do poczucia głębokiej
niepewności. I zmusza ich do poszukiwania hierarchii wartości, dzięki której może się
udać współżycie na naszym globie.
Przez stulecia europejski humanizm proponował uniwersalną hierarchię wartości.
Jednak został on zdyskredytowany. Peter Sloterdijk, filozof, poddał go ostrej krytyce.
Wytknął, że humanizm nie był w stanie uczynić z nas istot, które odpowiadałyby
własnym wymaganiom etycznym. Dlatego domagał się on nowych reguł dla
„ludzkiego parku" przyszłości. Czy ludzie tego dziś potrzebują?
Za wywodami Sloterdijka kryje się bojaźliwe pytanie o to, dokąd zmierza gatunek
Homo sapiens, którego niedojrzałość jest oczywista. Ani religiom, ani marksizmowi,
ani egzystencjalizmowi nie udało się uczynić z człowieka lepszej istoty. Ani w
antycznej, ani w chrześcijańskiej, ani w oświeceniowej postaci humanizm nie
rozwinął człowieka w jakiś znaczący sposób. Miało raczej miejsce coś przeciwnego.
Tak przynajmniej się wydaje, jeśli spojrzymy na wiek XX. Po Stalinie, Hitlerze, Mao,
Poi Pocie - żeby wymienić tylko najbardziej przerażające nazwiska ludzi, wokół
których grupowały się systemy pogardy dla człowieka - po wszystkich walkach
szczepowych w Afryce, po zubożeniu wielu ludzi w Ameryce Łacińskiej i wzroście
przestępczości na całym świecie człowiek nie może uchylić się od pytania o właściwe
humanum. W obliczu tak sromotnej klęski humanizmu trzeba na nowo postawić
pytanie o formowanie człowieka. W tym sensie Sloterdijk ma rację. F. Nietzsche, na
którego się powołuje, widział to zresztą już sto lat temu. W „Tako rzecze Zaratustra"
porównuje on czas młodości - a my możemy rozszerzyć to na całe życie - z
wielbłądem. Wielbłąd klęka i pozwala się objuczyć. Potem, chwiejąc się, wstaje i
dźwiga swój ciężar na pustynię. Tam przemienia się w lwa, tym silniejszego, im
większy ciężar taszczył. Lew musi zabić smoka. Imię smoka brzmi „Powinieneś!".
Gdy zabije smoka, przemienia się w dziecko, które rozwinie się w to, czym jest w
swej najgłębszej istocie. Nietzsche zwraca się tym samym przeciwko kapłanom i
nauczycielom, którzy ponoć mają monopol hodowlany. Nie deprecjonuje wychowania
ani wychowawców. Raczej zrozpaczony krzyczy, że się nam nie udało z człowieka
zrobić człowieka. Konstatuje potężny deficyt w wychowaniu rodzaju ludzkiego
spowodowany przez religię, teologię i filozofię, przez szkoły i przez politykę. Deficyt
ten prowadzi dziś do pytania o sens wychowania w ogóle. Czy istnieje szansa
uspołecznienia człowieka, która umożliwiałaby mu współżycie z innymi ludźmi w
sposób rzeczywiście godny człowieka?
Sloterdijk proponuje uwolnić to pytanie od wszelkich moralnych skojarzeń. Nie
wolno już stawiać go filozofom i teologom, ponieważ wcześniej czy później
odpowiedź na nie stanie się sprawą inżynierów genetycznych i biochemików. Jego
dewiza brzmi: Antropotechnika zamiast humanistycznego wykształcenia. Co Ojciec
o tym sądzi?
Antropotechnika, selekcja prenatalna i manipulacja genetyczna budzą w nas lęk.
Słusznie, bo nikt nie wie, jak właściwie ma wyglądać człowiek przyszłości. Sloterdijk
ma jednak rację, że „oswojenie człowieka" nie dokona się zapewne poprzez moralne
nakazy i zakazy. Potrzebujemy nie tylko reguł - w tym także „reguł dla ludzkiego
parku" - żeby ułożyć nasze współżycie z innymi. Rzeczywistego człowieka nie da się
również wyhodować. Nasz rozum został skażony przez groźny dla życia egocentryzm.
Znaleźliśmy się w ślepej uliczce. Zaprowadził nas tam przerost ratio powiązany z
niszczycielskim narcyzmem. Widzę tylko jedno rozwiązanie: Rzeczywisty humanizm
osiągniemy nie nakazami, lecz poznaniem i mistycznym doświadczeniem jedności ze
wszystkimi istotami. Musimy dotrzeć do naszego właściwego źródła, do naszej
prawdziwej istoty, do naszego boskiego jądra - czy jakkolwiek to nazwiemy. Każda
zewnętrzna moralność wydaje się ostatecznie skazana na klęskę. Mimo to musimy
spróbować powiedzieć dzieciom, jak mogą rozumnie istnieć w tym społeczeństwie.
Musimy ustanawiać nakazy, począwszy od sygnalizacji świetlnej na skrzyżowaniu, a
skończywszy na społecznej odpowiedzialności. Rzeczywista przemiana człowieka
bierze się z głębi bytu.
Jak skłonić ludzi, żeby zapragnęli takiej przemiany?
To nie jest wcale takie trudne. My zachowaliśmy przeczucie, że istnieje miejsce, gdzie
wszystkie pytania mają swoją odpowiedź. Coraz więcej ludzi wyrusza na
poszukiwanie tego miejsca. I to właśnie oni przychodzą do nas albo szukają instytucji
podobnych do naszej. Pewna kobieta powiedziała mi kiedyś, że pochodzi z rodziny
ateistycznej. Ale już w wieku sześciu lat wiedziała, że jej rodzice kłamią. Dlatego
chodziła potajemnie do kościoła. Inni zapewniali mnie, że próbowali wyjaśnić swoim
rodzicom, że nie są ich dziećmi, lecz pochodzą skądinąd lub gdzie indziej mają swoje
miejsce. Jeśli ta pewność utrzymuje się do późnego wieku, to nie można jej zbyć jako
dziecinnego urojenia.
Co Ojciec oferuje tym ludziom? Co mogą oni u Ojca znaleźć?
Idę z tymi ludźmi drogą duchową, która prowadzi do doświadczenia tego, co
zwiastują święte księgi wszystkich religii, co wyrażają rytuały i sakramenty, i co
obiecywały pierwotnie ludziom kościoły. Drogą, która prowadzi do doświadczenia
tego, co stanowi cel religii: Bóg, Boskość, Pustka, Brahman. Używam tych określeń
zamiennie, bo znajduję w nich wskazanie na ostateczność i jednię.
Powiada Ojciec: To, co obiecywały pierwotnie ludziom kościoły. Czy to znaczy, że
one dziś tej obietnicy nie wypełniają, że nie są już w stanie przekazać doświadczenia
religijnego? I ludzie przychodzą do Ojca, żeby zdobyć doświadczenie religijne lub
duchowe?
I tak, i nie. Trafiają do mnie zarówno ludzie, którzy chcą poczynić pewne
doświadczenia, jak też i ludzie, którzy już takie doświadczenia mieli. Wspólna jest im
wiedza lub przeczucie, że nie zadowala ich czysto intelektualne przekazywanie wiary,
że na czysto kognitywnej drodze nie mogą znaleźć odpowiedzi na pytanie o sens
życia.
Czy to powód, dla którego nasze kościoły są puste?
Zasadniczy problem współczesnego kościoła polega na tym, że w zbyt małym stopniu
przekazuje on wielki skarb swej mistycznej i duchowej tradycji. Mistyczne elementy
chrześcijaństwa są w kościele prawie nieobecne. Jest rzeczą znamienną, że wielcy
fizycy XX wieku - Werner Heisenberg, Wolfgang Pauli, Erwin Schródinger - nie
zwrócili się do chrześcijaństwa, lecz do hinduizmu i buddyzmu, gdy szukali języka, w
którym mogliby wyrazić duchowy wymiar swych odkryć w zakresie fizyki. Któż dziś
wie, że również chrześcijaństwo ma tradycję mistyczno-duchową nieustępującą
mądrością i głębią naukom Wschodu? Mistyczni myśliciele - Mistrz Eckhart, Jan
Tauler, Mikołaj z Kuzy - na długo poszli w zapomnienie.
Czy dlatego, że w dziejach chrześcijaństwa zatriumfowała teologia, która ukryła ich
dorobek?
Akademicka teologia wielkich religii rzadko zajmuje się doświadczeniem
mistycznym. W liczącym osiemset stron Katechizmie Rzymskim słowo mistyka nie
pada ani razu. W doktrynie katolickiej mistykę przypisano do dogmatyki. Jest
kontrolowana przez racjonalną doktrynę wiary i tylko wtedy ma w ogóle szansę dojść
do głosu, jeśli zgodzi się na jej abstrakcyjną terminologię. Chrześcijańskim mistykom
posługiwanie się tą terminologią sprawiało znaczne trudności. Gdy chcieli wyrazić
swoje doświadczenia, musieli to czynić przez filtr dogmatyki. Prowadziło to do
zahamowania i stępienia siły bezpośredniego przeżycia, pierwotnego doświadczenia.
Z tego powodu chrześcijańska tradycja w globalnym koncercie mistyki zawsze
odgrywała podrzędną rolę. Mistyczne nurty w hinduizmie i buddyzmie, także w nieco
mniejszym stopniu w islamie, mają dużo szerszy krąg oddziaływania, ponieważ
mogły rozwijać się dużo swobodniej niż dogmatycznie oswojona mistyka
chrześcijańska.
Czy to tylko prymat dogmatyki podcina skrzydła mistyce chrześcijańskiej? A może
raczej czyni to teologia panująca w dogmatyce chrześcijańskiej?
Trudno powiedzieć. Faktem jest, że w teologii chrześcijańskiej ostatnich dwustu lat
nie było miejsca dla mistyki. Teologia uprawiała konsekwentną racjonalizację wiary i
nie chciała nic wiedzieć o rzekomo irracjonalnej mistyce. Teologia sądziła, że musi
sprostać tym samym naukowym standardom, co nauki przyrodnicze. A to zwykłe
nieporozumienie. Mędrcy wszystkich religii są zgodni, że to, o co im chodzi, leży
poza wszelkimi pojęciowymi sformułowaniami i racjonalnym poznaniem.
Jak mogło wobec tego dojść w chrześcijaństwie do takiego racjonalistycznego
nieporozumienia?
Jego korzenie sięgają bardzo głęboko, aż do filozofii Arystotelesa. W rozwiniętej
przez niego teologii Bóg tronuje ponad wszystkim. Nie jest to Bóg, który we
wszystkim się istoczy. Jest on szczytem stworzenia, ale nie jest w stworzeniu. Jest
celem, do którego wszystko dąży. Ale on sam nie płynie w stworzeniu. Bóg
Arystotelesa nie jest przelewającą się pełnią, która objawia się w stworzeniu. Pod
wpływem arystotelesowskiej filozofii w średniowieczu Albert Wielki i Tomasz z
Akwinu stworzyli teologię chrześcijańską. Zaczęło dominować wyobrażenie o Bogu
poza światem. Bóg ten, tak jak staroizraelski Jahwe, określa z zewnątrz los swego
świata. Co więcej, do takiego obiektywnego Boga można zastosować kryteria
dotyczące obiektywnego, racjonalnego poznania. Stąd wzięło się niezrozumienie
mistyki.
Jakie konsekwencje ma to teistyczne nakierowanie teologii chrześcijańskiej?
Teizm prowadzi do dualnego widzenia świata. Ustanawia głęboką przepaść między
Bogiem a światem. Bóg i świat są ontologicznie różni, są rzeczywistościami
istniejącymi dla siebie. Świat staje się doliną płaczu, z której należy uciec przez
zbawczy most krzyża Chrystusa. U podstaw chrześcijaństwa leży teistyczny sposób
myślenia, a jego konsekwencją jest rozumienie Jezusa jako zbawiciela. Soterologia,
chrystologia, teologia ofiary - wszystkie one mają znaczenie tylko na tle teizmu.
Czy chce Ojciec przez to powiedzieć, że Jezus nie rościł sobie pretensji do bycia
zbawicielem, wybawcą lub odkupicielem, że określenia te są skutkiem teistycznej
interpretacji?
Na pewno Jezus przyczynił się do teistycznej interpretacji swego życia i nauki.
Wynika to z natury języka jego czasów. Decydujące jednak jest to, że chrześcijaństwo
swoją teologią zbawienia, która bynajmniej nie pochodzi od Jezusa, lecz raczej od
Pawła, wzięło na siebie ogromne brzemię. Po pierwsze, dlatego, że dziś już prawie nie
sposób wytłumaczyć komuś, iż dwa tysiące lat temu pewien człowiek umarł na
krzyżu, ażeby odpokutować nasze winy. Po drugie zaś, dlatego, że z lekceważeniem
ziemskiego świata łączy się niezrozumiałe dziś lekceważenie doczesności: Ziemi,
przyrody, kobiety, ciała, seksualności i zmysłów. Jestem świadom ogólnikowości tych
wypowiedzi. Ale patrząc wstecz na dwa tysiąclecia chrześcijaństwa, widzę w nich
jednak dużo prawdy.
Dualne widzenie świata istnieje jednak nie tylko w chrześcijaństwie.
Tak, to prawda. Teistyczne i dualistyczne elementy istnieją w chrześcijaństwie, w
islamie i w judaizmie. Ale też w praktykowanym buddyzmie i hinduizmie, o ile nie
idą one mistycznymi drogami swoich założycieli. Na przykład buddyjski amidyzm
prawie nie różni się w podstawowej strukturze od chrześcijaństwa. Widziałem w
Indiach składanie ofiar ze zwierząt, którymi próbowano zjednać sobie boginie Kali.
Jak w innych religiach, tak i tu ustanawia się najpierw przepaść między Bogiem a
światem. Potem obiecuje jej pokonanie dzięki wyrzeczeniom i darom ofiarnym. Na
koniec przyrzeka zbawienie, które nadejdzie później. Na tym polega obietnica
zbawienia.
Jeśli wszystkie wielkie religie mają elementy dualistyczne, to nasuwa się
podejrzenie, że teistyczny sposób mówienia o Bogu — a więc jego uprzedmio-
towienie — leży w naturze ludzkiego intelektu. Czy w ogóle jest możliwa nie-
teistyczna teologia? Czy teizm nie jest właściwie jedynym możliwym sposobem
mówienia o Bogu?
To za dużo powiedziane. Jeżeli spojrzymy na historię filozofii, stwierdzimy, że nie
wszyscy wielcy myśliciele reprezentowali podejście dualistyczno-teistyczne. Jak na
ironię, akurat nauczyciel Arystotelesa, Platon, reprezentuje na Zachodzie nie-
teistyczną teologię. Albowiem Platon -wbrew wszystkim błędnym interpretacjom jego
tekstów - nie zna ontologicznego dualizmu. Jego filozofia w europejskim myśleniu
przetrwała tylko jako podskórny prąd - właśnie jako mistyka. Plotyn i Proklos w III
stuleciu są neoplatonikami, tak samo Dionizy i Ewagriusz z Pontu w IV wieku.
Również Mistrz Eckhart, Mikołaj z Kuzy i G.W. Leibniz wracają do Platona.
Jak Ojciec to tłumaczy?
W filozofii platońskiej Bóg jest zarówno w świecie, jak i poza światem. Materia sama
nie istnieje, rzeczywistością staje się dopiero dzięki bezczasowym ideom, które się w
niej manifestują. Znamienne, że ten „idealizm" znalazł ponownie uznanie w naukach
przyrodniczych. Mechanika kwantowa pokazuje w każdym razie, że zmierzamy do
przyjęcia obrazu świata, który w wielu elementach przypomina obraz platoński. Wiem
dobrze, że to dyskusyjne, czy Platona można rzeczywiście tak rozumieć. Jednak fakt,
że mistycy do niego sięgają, skłania do takiej interpretacji.
Jakie są najważniejsze zbieżności między filozofią platońską a mistyką?
Najważniejsze zbieżności widzę w przekonaniu, że nie ma przepaści między Bogiem
a światem, że świat nie jest niczym innym jak zjawianiem się tego, co boskie. W
konsekwencji zbawienie jest rozumiane nie jako pokonanie owej przepaści, lecz jako
przebudzenie się do prawdziwej istoty. Taki też był właściwy cel wszystkich mędrców
i wszystkich założycieli religii: Wyzwolić ludzi ze stanu mroczności i wprowadzić w
doświadczenie tego, co boskie. Zbawienie rozumieli oni jako poznanie. Na tym też
polega dla mnie znaczenie Jezusa: Na tym, że wskazał nam drogę do doświadczenia
jedności z boską prazasadą, nie zaś na jego śmierci na krzyżu. Doświadczenie, które
poczynił, umożliwiło mu określanie Boga nie tylko poufale jako ojca, lecz ponadto
pozwoliło powiedzieć: „Ja i Ojciec jedno jesteśmy" (J 10,30) albo „Kto Mnie widzi,
widzi także i Ojca" (J 14,9), lub „Zanim Abraham stał się, JA JESTEM" (J 8,58). Stąd
można powiedzieć, że w chrześcijaństwie chodzi o to, żeby naśladując Chrystusa,
wejść w proces poznawania w świadomości mistycznej.
Nawet, jeśli w kościele rośnie przekonanie o znaczeniu duchowości i mistyki, to ci,
którzy szukają religijnych doświadczeń, nie pukają już do jego drzwi, lecz szukają
szczęścia poza tradycyjnymi instytucjami.
Pod wpływem tradycji buddyjskich i hinduskich powstały w świecie zachodnim
niewielkie grupy i wspólnoty, które nie mają z kościołem nic albo prawie nic
wspólnego. Wydaje się, że mistyka wywędrowała z kościoła. Naturalnie, istnieje
również pseudomistyka i dlatego niejeden szarlatan włóczy się po tak zwanym
targowisku dostarczycieli sensu. Również ruch New Age zrodził wiele wątpliwych
idei. Trzeba jednak przyznać, że ludzie, których tam ciągnie, naprawdę szukają i że
najwyraźniej nie znaleźli poza tym nigdzie czegoś, co by im odpowiadało.
Mówi Ojciec, że wielu przychodzących do niego ludzi popadło w kryzys tożsamości.
Czy ma Ojciec wrażenie, że takie kryzysy tożsamości są coraz częstsze?
Tak. I przypuszczam, że przyczyn tego należy szukać w stylu życia naszego
społeczeństwa. Tradycyjne wzorce małżeństwa i rodziny są w stanie częściowego
rozpadu. Zanika tożsamość regionalna i narodowa. Jednocześnie przeżywamy
zawrotne przyspieszenie wszelkich procesów życiowych. Ludzie czują się wypaleni i
niezadowoleni. Kieruję m.in. forum „Duchowość dla menedżerów". Słyszę tam ciągłe
skargi, że zawodowy sukces nie daje spełnienia. Stąd zawały i załamania psychiczne u
wielu pięćdziesięciolatków. To uczucie niedosytu typowe jest zwłaszcza na wyższych
szczeblach hierarchii przedsiębiorstw. U wielu ludzi prowadzi ono w końcu do
dolegliwości cielesnych. Dowodzi tego dramatyczny wzrost liczby chorób
przewlekłych. Wielkie jest tutaj niebezpieczeństwo wybuchania kryzysów życiowych.
Nie trzeba jednak nad tym lamentować. Kryzysy są też czymś pozytywnym - albo
przynajmniej mogą być czymś pozytywnym, jeśli się je rozpozna i wykorzysta do
dokonania przełomu. Ale udaje się to, niestety, tylko nielicznym.
Dlaczego?
Ponieważ ludzi tych zostawia się samych. Jednym z głównych problemów naszego
życia jest samotność. I nie łagodzi tego fakt, że obecnie komunikujemy się przez
Internet z całym światem. To wręcz ironia, jeśli małżeństwo się rozpada, bo partnerzy
uprawiają tylko wirtualną, komunikację na czatach i zapominają o żywej partnerce. W
Internecie nie ma nic, czego człowiek potrzebuje. Nie zdarzają się tam rzeczywiście
osobiste spotkania, a tylko one mogą pomóc przezwyciężyć samotność.
Badania dowodzą, że większość chrześcijan oczekuje od kościoła poczucia
bezpieczeństwa. A kto się od kościoła odwraca, często trafia na łono sekt i
psychogrup, obiecujących bezpieczne schronienie.
Kto się stał bezdomny - a w dzisiejszym świecie dotyka to niezwykle wielu ludzi -
może albo tę bezdomność zaakceptować i wykorzystać do poszukiwania zupełnie
innej ojczyzny dla swej tożsamości, albo szukać zastępczej ojczyzny w postaci
określonych grup i wspólnot. Na płaszczyźnie mentalnej rodzi się z tego
fundamentalizm, który w gruncie rzeczy jest rozpaczliwym poszukiwaniem ojczyzny
przez zdezorientowanych ludzi. Kusi prostymi obietnicami zbawienia: Jeżeli zrobisz
to i owo, pobożnie i posłusznie podążysz za wspólnotą, to pójdziesz do nieba. Za
pomocą tej strategii sekty osiągają swoje sukcesy. Ludziom jednak nie pomagają.
Czy takimi prostymi obietnicami zbawienia nie szafują również kościoły tradycyjne?
Oczywiście, że tak. Również hinduizm, buddyzm i islam znają tę prostą logikę:
Zachowuj za życia nasze przykazania, a zostaniesz zbawiony po śmierci, a
przynajmniej zasłużysz na lepsze ponowne narodziny. To podstawowa struktura
egzoterycznej postaci religii, od której należy odróżnić jednak jej mniej wyraźnie
rozpoznawalne ezoteryczne jądro -wymiar mistyczny.
Wielu ludzi - przynajmniej pod naszą szerokością geograficzną - odwraca się od
konwencjonalnej, egzoterycznej religijności. Jak to się dzieje, że znów dochodzą oni
do wiary dogmatycznej lub fundamentalistycznej?
Trzeba tu wprowadzić pewne rozróżnienie. Istnieje naiwna i prosta religijność, na
przykład w Afryce lub Ameryce Południowej. Wierzący proszą Boga o pomoc i nie
zaprzątają sobie głowy kwestiami teologicznymi ani egzystencjalnymi. Liczba tak
wierzących rośnie z powodu dodatniego przyrostu naturalnego na półkuli
południowej. Ale ten poziom ludzie Zachodu w większości utracili, kiedy
zatriumfował naukowy obraz świata. Doprowadziło to do dezorientacji, która może
skutkować ruchem wstecznym, fundamentalizmem i sekciarstwem. Ale nie ma
powrotu do pierwotnej naiwnej pobożności, została ona nieodwołalnie utracona.
Czy dlatego chrześcijaństwo powinno skorygować swój obraz świata i człowieka? W
kościele rzymskokatolickim istnieje, niestety, silna tendencja do unikania
wszelkiego spoufalania się z duchem czasu.
Nie chodzi o spoufalanie się z duchem czasu, lecz o gotowość potraktowania
wyników badań naukowych jako pytania pod adresem teologii. Potraktowania na tyle
serio, by w razie potrzeby zrezygnować z dogmatów nie do utrzymania albo
przynajmniej na nowo je zinterpretować. Ale to tylko pierwszy krok. Albowiem
kolejny problem kościoła polega na tym, że na propagowanym przez niego obrazie
Boga ciąży przestarzały obraz świata. By dotrzeć do ludzi współczesnych,
pozostających pod wpływem nowoczesnej nauki, i nie wymagać od nich zbytnich
akrobacji intelektualnych, kościół musiałby na nowo przemyśleć swoją ofertę teo-
logiczną. Sposób, w jaki kościół mówi o Bogu, musiałby się zmienić. Jednakże
brakuje odwagi do opuszczenia szczelnie zamkniętego gmachu wiary i podjęcia nowej
próby. Życzyłbym sobie odważniejszych teologów.
...którzy mają zmysł mistyki i duchowości?
Którzy nie próbują, jak większość ich kolegów, narzucać intelektualistycznego obrazu
Boga. Większość teologów zamyka sobie dostęp do mistyki. Jest to tylko skutek
krótkowzrocznej teologii. Innym skutkiem, nie mniej szkodliwym, jest pomijanie
cielesnego wymiaru ludzkiego życia. Religijność człowieka nie ogranicza się tylko do
jego intelektu. Możemy mieć religijne doświadczenia także poprzez ciało i psychikę.
Proszę tylko pomyśleć o obecnej modzie na wellness lub o zachwycie sportem. Jazda
na rolkach, na snowbordzie, latanie na paralotni otwierają ludziom niezwykłe obszary
doświadczeń cielesnych, dużo bardziej fascynujące niż to, co ma im do
zaproponowania kościół.
Sport jako religia zastępcza?
Dlaczego zaraz religia zastępcza? W jeździe na rolkach czy w lataniu na paralotni
tkwi potencjalnie tyle samo religijności, ile w nabożeństwie. Do znudzenia będę
powtarzał jedno z moich powiedzeń: „Religia jest naszym życiem, a spełnianie życia
jest właściwą religią. Bóg nie chce być czczony, on chce, by nim żyć". Wiem, że to
sformułowanie wywołuje opór, ale ciało jest bliższe naszej prawdziwej istocie niż
umysł. Istnieje religijność zakorzeniona w ciele, która nie występuje w kościelnej
pobożności, a powinna. I dlatego pytam, jak można wzbogacić wiarę chrześcijańską o
elementy cielesne. Pewną nadzieję pokładam w kobietach.
Dlaczego? Czy kobiety bardziej niż mężczyźni skłaniają się ku duchowości
cielesnej?
Wielokrotnie mogłem się przekonać, że kobiety są bardziej niż mężczyźni otwarte na
doświadczenie mistyczne. Według mnie wynika to z tego, że kobiety są bardziej
zintegrowane. Jeśli świadomie realizują w życiu swoją integralność, są bliższe
przestrzeni transpersonalnej niż większość mężczyzn. Różnica ta zaznacza się zresztą
już na płaszczyźnie fizycznej, bo kobiety częściej myślą obiema półkulami mózgu,
natomiast mężczyźni przeważnie używają lewej, intelektualnej. Dlatego w formie
życia i w stylu myślenia kobiety pozwalają dojść do głosu innym płaszczyznom
psychicznym. Jeżeli tę integralność życia i myślenia pojmiemy jako specyficznie
kobiecą, to stwierdzimy powszechny deficyt kobiecości w społeczeństwie zachodnim.
Nie chodzi mi o to, żeby wszyscy mężczyźni stali się bardziej kobiecy, lecz o
przemianę w podstawowej orientacji życiowej. O odejście od jednostronnego
zapatrzenia się w pieniądze, władzę, sukces, prestiż i efektywność ku integralnemu
stylowi życia, w którym stosowne miejsce znajdą również emocjonalność i cielesność.
Czy Ojciec mógłby skonkretyzować pojęcie kobiecości?
Kobiecość wiąże się z intuicją, czuciem, otwartością i integralnością rozumienia,
naocznością, wrażliwością, oddaniem i miłością. Te kobiece elementy zostały w
naszych patriarchalnych czasach stłumione przez sposób bycia uważany za typowo
męski. Przezorność i troskliwość są za mało doceniane, by nie powiedzieć —
lekceważone. Kobiece elementy nie mają prawie żadnego istotnego wpływu na rozwój
społeczeństwa. Kobieta jest rozdarta między dwoma obszarami życia, prywatnym i
zawodowym. A przecież mogłaby łączyć obszar „ja" z obszarem „my". Powiązanie
tych obszarów to jedno z największych zadań, przed jakimi stoi nasze społeczeństwo.
Obecnie jesteśmy całkowicie uwięzieni w męskim narcystycznym egoizmie. By nie
zginąć, musimy odzyskać obszar „my", któremu kobiecy sposób widzenia świata
przypisuje większe znaczenie. Obejmuje on m.in. otaczanie opieką, szacunek dla
człowieka i natury, słuchanie, poczucie więzi i radości wspólnoty, a także uczciwą
gospodarkę rynkową i socjalizację kapitalizmu. Kreatywność, radość życia, radość z
pięknych rzeczy mogłyby uczłowieczyć pustynny pejzaż biznesu, menedżmentu i
gospodarki. Nie liczę za bardzo na ruchy feministyczne. Chodzi raczej o zmianę od,
wewnątrz, którą w języku mistyki nazywamy przemianą, o integrację wartości
wewnętrznych i zewnętrznych.
Jeśli dobrze Ojca rozumiem, to kościół miałby zainicjować te przemiany. Jakie
konkretne kroki może on podjąć, by dojść do zintegrowanej pobożności?
Jeśli chodzi o cielesne komponenty religijności, to jest możliwe ponowne odkrycie
ciała. W Wiirzburgu, w naszym Ośrodku Duchowych Dróg, mamy dobre
doświadczenia z gestami modlitewnymi. Gesty modlitewne pozwala/ą w trakcie
nabożeństwa wciągnąć ciało do rytuałów, a nie tylko siedzieć nieruchomo w
kościelnej ławce. Dzięki gestom modlitewnym - albo dzięki tańcowi medytacyjnemu -
ciało staje się medium religijnego zdarzenia. W ten sposób można by też przywrócić
religijności w życiu codziennym należne jej miejsce, które straciła wraz z
zagubieniem cielesności. Wspólnie z Beatrice Grimm wydałem książkę zatytułowaną
„Der Himmel in dir. Einiibung ins Kdrpergebet" („Niebo w tobie. Praktyczne
wprowadzenie do modlitwy ciałem"), która próbuje zapełnić tę lukę.
Czy mistyka i cielesność, duchowość i codzienność nie wykluczają się wzajemnie?
Przeciwnie, przenikają się wzajemnie. W tym kontekście cytuję chętnie słowa Josefa
Beuysa: „Misterium odbywa się na dworcu głównym". Tak to jest. Bóg manifestuje
się w codzienności - i tylko tam można go znaleźć. Mistrz Eckhart przedstawił tę
prawdę bardzo plastycznie w przekornej wykładni biblijnej historii o Marii i Marcie
(Kazanie 28). Nie Maria, która w zachwycie siedzi u stóp Jezusa, miała być wzorem,
lecz Marta, która się krząta i obsługuje Jezusa. Marta znajduje się na duchowej drodze
dalej niż Maria. Zna doświadczenie mistyczne i przepełnia nim swoją codzienność.
Natomiast Maria rozpływa się jeszcze w radościach zachwytu. Maria musi dopiero
przejść przez doświadczenie oświecenia, by znów dotrzeć do codzienności, gdzie w
prostych rzeczach trzeba doświadczyć boskiej rzeczywistości. Bóg nie chce być
czczony, on chce, by nim żyć. Tylko z tego powodu staliśmy się ludźmi, bo Bóg chce
być w nas.
To znaczy, że mamy codzienność rozumieć jako ćwiczenie, jak to sformułował
Karlfried hrabia Durckheim.
Ja w każdym razie staram się przy wykonywaniu większości codziennych czynności -
które zawsze zawierają element cielesny - odkrywać na nowo właściwą im religijność
i traktować ją poważnie. Staram się jazdę na rolkach i snowbordzie rozpoznać jako
formę wyrazu tak samo religijną, jak modlitwa w kościele. Tylko tu i teraz, tylko w tej
chwili istnieje możliwość komunikacji z Pierwszą Rzeczywistością. Nie gra żadnej
roli to, gdzie akurat jestem. Mistrz Eckhart wyraził to w klasyczny sposób: „Z tego
najgłębszego powodu powinieneś wszystkie swoje dzieła czynić bez pytania:
Dlaczego. Zaprawdę powiadam: Jak długo czynisz swoje dzieła ze względu na
królestwo niebieskie albo na Boga, albo ze względu na wieczne zbawienie, (a więc) z
zewnątrz, tak długo zaiste nie jest dobrze z tobą. Można cię, co prawda, przyjąć, ale
nie jesteś tym, co najlepsze. Albowiem zaprawdę, jeśli mniemasz w życiu
wewnętrznym, nabożeństwie, słodkim zachwycie i w szczególnej łasce Boga więcej
dostać niż przy ognisku lub w stajni, to nie czynisz nic innego, jak gdybyś wziąwszy
Boga nie owinął go płaszczem wokół głowy i nie wsunął go pod ławę. Bo kto szuka
Boga w (określonym) sposobie (Weise), ten bierze sposób, a gubi Boga, który jest
ukryty w tym sposobie. Kto jednak szuka Boga bez sposobu, ten ujmuje go, tak jak
jest on sam w sobie; i taki człowiek żyje z synem, a on jest samo życie. Kto pytałby
życie przez tysiąc lat: »Dlaczego żyjesz?« - to gdyby umiało mówić,
odpowiedziałoby: »Żyję dlatego, że żyję.« Bierze się to z tego, że życie żyje ze swej
własnej przyczyny i z siebie wypływa; dlatego żyje właśnie bez pytania, dlaczego w
tym, że żyje samo (dla) siebie. Jeżeli ktoś prawdomównego człowieka zapyta, który
działa ze swego własnego powodu: Dlaczego czynisz swoje dzieła? - czy
odpowiadając właściwie, nie powiedziałby nic innego jak: Czynię swoje dzieła,
dlatego, że je czynię" (Kazanie 6).
Należałoby, zatem doświadczenie cielesności wprowadzić do liturgii i nabożeństw?
Tak. Dzięki wzajemnemu przenikaniu się ciała i religii życie codzienne mogłoby
uzyskać nowy religijny wymiar. To codzienność jest modlitwą. Moim uczniom i
uczennicom zwykłem po kursie mówić: „Te dni były przygotowaniem do
codzienności. Ćwiczyliście dla życia. Każdy krok, który czynicie, jest kontynuacją
kursu. Chód jest modlitwą - i to chód jako taki. Można go doświadczać jako formy
wyrazu boskiej rzeczywistości". Stanie, na przykład czekanie na przystanku
autobusowym, może być modlitwą. Chętnie opowiadam pewną żydowską historię.
Uczniowie zapytali rabbiego, co jest tajemnicą jego mądrości. Na co on im
odpowiedział: „Gdy siedzę, to siedzę. Gdy stoję, to stoję. Gdy idę, to idę". Uczniowie
poczuli się zakłopotani i pomyśleli, że nie zrozumieli właściwie. A więc zapytali
ponownie: „Rebe, co jest tajemnicą twojej mądrości?". On ponownie odpowiedział:
„Gdy siedzę, to siedzę. Gdy stoję, to stoję. Gdy idę, to idę". Wtedy uczniowie się
rozgniewali i odrzekli: „Rebe, co mówisz, czynimy również, ale jesteśmy dalecy od
twojej mądrości". Wtedy rabbi potrząsnął głową i powiedział: „Nie! Gdy siedzicie, to
już wstaliście. Gdy stoicie, to już wyruszyliście w drogę. Gdy idziecie, to już
doszliście".
Ta anegdota zdaje się wskazywać, że trzeba być mądrym rabinem, ażeby odnaleźć
misterium na dworcu kolejowym.
Przenikanie się codzienności i duchowości staje się możliwe, kiedy doświadczymy, że
wszystko jest formą wyrazu tego, co boskie. Zgodnie z tym spełnianie życia jest
rzeczywistą treścią religijności - wszystkie modlitwy i rytuały są czymś, co doń
dodajemy, za pomocą, czego świętujemy tę prawdę. Ważne jest, żeby rozpoznać
spełnianie życia jako zadanie religijne. Nie trzeba być koniecznie mądrym rabinem,
trzeba tylko mieć gotowość wejścia na drogę duchową.
Potocznie z duchowością i mistyką nie kojarzy się zanurzenia w codzienność, lecz
ucieczkę od świata i ascezę.
Pozostawienie za sobą przyzwyczajeń życiowych i więzi stanowi pierwszy krok na
drodze duchowej. Ale nie jest to asceza dla samej ascezy, lecz uwolnienie się od
uwarunkowań. Pierwszy krok jest konieczny, ale równie konieczny jest powrót do
świata - przy czym doświadcza się wtedy świata w zupełnie nowy, inny sposób.
Chciałbym opowiedzieć jeszcze jedną historię. Pewien człowiek rąbał drewno na
skraju lasu, zarabiając w ten sposób na utrzymanie. Gdy przechodził tamtędy pus-
telnik, drwal poprosił go o radę na życie. Pustelnik powiedział: „Idź głębiej w las!".
Wtedy ów człowiek wziął siekierę i poszedł głębiej w las. Znalazł piękne drzewa,
ściął je i dobrze sprzedał. Tak stał się zamożny. Pewnego dnia przypomniał sobie
słowa pustelnika: „Idź głębiej w las!". Znów wyruszył w drogę i znalazł pokłady
srebra. Wydobył je i stał się bardzo bogaty. Po latach jednak ponownie przyszły mu
do głowy słowa pustelnika: „Idź głębiej w las!". Poszedł i znalazł cudowne kamienie
szlachetne - symbol oświecenia. Ucieszył się tym bardzo, ale potem znów przyszły
mu do głowy słowa pustelnika: „Idź głębiej w las!". A więc raz jeszcze wyruszył w
drogę. I tak się złożyło, że pewnego dnia znów znalazł się dokładnie w tym samym
miejscu na skraju lasu, w którym, rąbiąc drzewo, przed laty spotkał pustelnika. Co
mówi nam ta historia? Jeżeli ktoś pójdzie do końca drogą doświadczenia, to jako od-
mieniony człowiek powróci ostatecznie do codzienności. Laien Pangowi przypisuje
się następujące słowa: „Jak cudownie, rąbię drewno, noszę wodę". A w Ewangelii
Tomasza Jezus powiada: „Rozłupcie kawałek drewna, a ja tam jestem. Podnieście
kamień, a znajdziecie mnie tam" (77).
Z naszych dotychczasowych rozważań wynika, że żyjemy w sytuacji progowej, w
której z powodu szalonych przemian społecznych coraz więcej ludzi popada w kryzys
sensu. Jednocześnie przemiany te prowadzą do duchowego przełomu, a
przynajmniej do nasilenia duchowej tęsknoty. Istnieje wywodzące się od Joachima z
Fiore wyobrażenie, że trzecie tysiąclecie będzie milenium ducha. Karl
Rahnerpowiedział kiedyś, że chrześcijanin przyszłości będzie mistykiem albo w
ogóle go nie będzie. Nawiązując do tej sentencji, powiada Ojciec, że nie tylko
chrześcijanin, lecz także człowiek przyszłości będzie mistykiem albo go w ogóle nie
będzie. Czy stoimy na progu epoki duchowej?
Człowiek przyszłości będzie mistykiem. Całkowicie się zgadzam z takim
rozumieniem wizji Joachima z Fiore, ale nie chciałbym spekulować na temat
trzeciego tysiąclecia. Myślę, że XXI stulecie będzie wiekiem mistyki. Siłę napędową
będą stanowić jednak nie filozofowie i teologowie, lecz fizycy. Oni jednoznacznie
odsyłają do rzeczywistości, której racjonalnie nie możemy już udowodnić. Inaczej
mówiąc, oni odsyłają do tego, co wszystkie religie dotychczas słusznie nazywały
Bogiem. Znajdujemy się rzeczywiście w nadzwyczajnej, przełomowej sytuacji. Czuję,
że stoimy na początku przyspieszonej ewolucji naszego gatunku. Trudno na razie
dostrzec, dokąd ona poprowadzi.
To znaczy, że przepowiada Ojciec postęp w ewolucji człowieka. Czym ten postęp
zostanie wywołany?
Drzemią w nas możliwości, które jeszcze nie zostały wzbudzone. Nasz potencjał
został uaktywniony tylko na tyle, na ile było to konieczne do przeżycia gatunku. Gdy
zmienią się warunki przeżycia, wzbudzone zostaną nowe nieznane potencjały.
Dokładnie tak, jak w niektórych grupach etnicznych rozwinęły się zdolności, których
nie ma większość ludzi. Mario Morgan, lekarka, która przez trzy miesiące żyła wśród
australijskich tubylców, relacjonuje, że rozwinęli oni zdolności potrzebne do
przeżycia wspólnoty, na przykład zdolność telepatycznego porozumiewania się,
leczenia homeopatycznego lub oddania ducha w możliwie krótkim czasie, gdy życie
wydaje się spełnione. My, Europejczycy, podobni jesteśmy do pianistów, którzy wciąż
brzdąkają na jednej oktawie. Ale fortepian ma siedem oktaw. Używamy tylko części
naszych duchowych i zmysłowych zdolności. W głębi naszej świadomości drzemią
potencjały, które mogłyby pozwolić ująć rzeczywistość zupełnie inaczej. Te poten-
cjały wydają się mieć według mnie ogromne znaczenie dla naszego przeżycia jako
gatunku, jeśli warunki życia na Ziemi będą się dalej tak szybko i tak dramatycznie
zmieniać; gdy nowe technologie zaleją ziemię, gdy będziemy klonować ludzi i
konstruować roboty, które zdewaluują wartość naszej pracy, gdy liczba ludności na
Ziemi przekroczy dziesięć miliardów, jeśli zaczniemy dobór prenatalny. Nie ma
logicznych przesłanek wskazujących na to, że nasze dotychczasowe zdolności
wystarczą, by sprostać tym problemom. Pozostaje mieć nadzieję na ewolucyjny postęp
w ludzkiej świadomości. Nadzieję na to, że gatunek Homo sapiens będzie umiał
uwolnić nowe potencjały świadomości - i że będzie miał na to dość czasu. Nasza
świadomość się rozwinęła i nadal może się rozwijać.
PODSTAWY DUCHOWOŚCI MISTYCZNEJ
FALA JEST MORZEM
CO TO JEST DOŚWIADCZENIE MISTYCZNE
Wielu ludziom mistyka kojarzy się z czymś irracjonalnym i tajemniczym. A
przynajmniej z czymś, czym nie zajmuje się człowiek światły. Jak Ojciec reaguje na
takie opinie?
Zaiste, Zachód ma mocno zniekształcony obraz mistyki. Słowo to ma posmak
bigoterii i egzotyki, tajemnicy i elitarnej świętości. A właśnie z tym wszystkim
mistyka nie ma nic wspólnego. I dlatego ważne jest, żebyśmy na początku wyjaśnili,
czym mistyka jest naprawdę. Mistyka jest realizacją rzeczywistości.
Realizacją rzeczywistości? Brzmi to tak, jak gdyby rzeczywistość trzeba było raz
jeszcze urzeczywistnić.
Chociaż może się to wydać dziwne, tak właśnie jest. Rzeczywistość, którą uważamy
za rzeczywistą, nie jest rzeczywistą rzeczywistością. Rzeczywista rzeczywistość
otwiera się przed nami dopiero wtedy, gdy opuścimy codzienną świadomość ego i
wejdziemy w wyższą sferę świadomości, którą można - w odróżnieniu od personalnej
świadomości w sferze ego - określić jako świadomość transpersonalną.
Doświadczenie mistyczne jest, zatem czymś w rodzaju skoku na wyższy poziom
świadomości. O jakie poziomy chodzi?
Rozróżnienie poszczególnych poziomów świadomości znajdujemy u wielu
przedstawicieli nowszej psychologii. Na przykład u Jeana Gebsera, pioniera badań
nad rozwojem świadomości. Bardzo zróżnicowaną analizę spektrum świadomości
nakreślił Ken Wilber, amerykański badacz świadomości. Rozróżnia on płaszczyznę
prepersonalną, personalną i trans-personalną. Tę ostatnią dzieli na warstwę
świadomości subtelnej, kauzalnej i kosmicznej. Prepersonalny lub preracjonalny
stopień świadomości jest stopniem cielesnych i zmysłowych doznań, emocji, prostego
obrazowego i symbolicznego poznania oraz mitycznych wyobrażeń. Personalna
płaszczyzna świadomości, świadomości ego, jest to świadomość codzienności z jej
jasną racjonalnością i logiką. To płaszczyzna nauki i pojęciowego poznania świata.
Natomiast na płaszczyźnie transpersonalnej człowiek przekracza świadomość ego.
Zanurza się w rzeczywistość transcendującą ego. Na płaszczyźnie subtelnej dzieje się
to w postaci obrazów i symboli -to płaszczyzna wizji i proroctw. Na płaszczyźnie
kauzalnej dochodzi do doświadczenia jedności z napotkanym - na przykład z
osobowym, Bogiem, bez różnicy, czy nazywa się on Parusha, Brahman, Jahwe czy
Allah.
A co się dzieje na płaszczyźnie świadomości kosmicznej?
Na stopniu świadomości kosmicznej rozgrywa się właściwe doświadczenie mistyczne
- doświadczenie Pustki, bezorzecznikowej Boskości. Tutaj człowiek doświadcza
czystego bytu, początku, z którego wszystko pochodzi. To stopień, który wyprzedza
wszystko, co może powstać. Dlatego nie jest to żaden byt, który byłby substancją.
Pięknie wyraził to Dionizy Areopagita: „Pierwsza przyczyna przede wszystkim nie
jest ani bytem, ani życiem. Albowiem to ona była tym, co dopiero stworzyło byt i
życie. Pierwsza przyczyna nie jest też pojęciem ani umysłem. Albowiem to ona była
tym, co stworzyło pojęcia i umysł". Mistyczne doświadczenie polega na
doświadczeniu jedności formy i pustki, na przeżyciu jedności własnej tożsamości z
Pierwszą Rzeczywistością. Ten stan świadomości jest celem duchowej drogi. To stan
doświadczenia mistycznego. A kto go doświadczył, ten staje się innym człowiekiem.
Jego religijne wyobrażenia ulegają zmianie. Dokonanie tego kroku przypomina pod
pewnym względem śmierć, dlatego w tradycji mistycznej nosi nazwę śmierci ego.
Brzmi to tak, jak gdyby ego było jakimś ziem, od którego człowiek musi się uwolnić.
Nie, nie o to chodzi. Mistyka nie chce usuwać ani zwalczać ego. Chce je poskromić i
nadać mu właściwą rangę. Dlatego dąży do poznania, czym ono jest rzeczywiście. A
jest centrum organizacyjnym dla personalnych struktur każdego indywidualnego
człowieka. Takie centrum organizacyjne jest dla naszego życia niezbędne. Czyni nas
ludźmi. To dla mistyki oczywiste. Ale mistyczne doświadczenie doprowadza
człowieka do tego, że nie identyfikuje się już on z pierwszoplanowym ego i tym
samym staje się otwarty na rzeczywistość, w której ego już nie dominuje.
Czy nie opuszcza Ojciec tym samym gruntu myślenia zachodniego? My, ludzie
Zachodu, przywiązujemy przecież do ego dużo większą wagę, niż czynią to ludzie
Wschodu. Czy wynika to z różnicy między tradycjami duchowymi?
Nie chodzi o różnicę między duchowością wschodnią a zachodnią, lecz o różnicę
między duchowością mistyczną a nie-mistyczną. U Eckharta i Jana od Krzyża
znajdujemy wypowiedzi, które podążają w tym samym kierunku, co wypowiedzi
wschodnich nauczycieli mądrości. Dla nich ego stanowi konglomerat uwarunkowań,
które przyswoiliśmy sobie w ciągu życia. Całymi latami budujemy tożsamość, którą
nazywamy ego. Dom rodzinny, szkoła, religia, społeczeństwo, partnerzy, przyjaciele,
ideały, lęki, życzenia, przesądy, iluzje przyczyniają się do tego. Utożsamiamy się z
tym zbiorem wzorców. Z pasją i lękiem bronimy swojego ego. Wydajemy sądy o nim,
wyrokujemy o ego naszym i innych ludzi. Bywamy z niego dumni i miewamy z jego
powodu poczucie winy. To wzmacnia iluzję ego. Składa się ono z wyuczonych
konstruktów. Jest tylko funkcjonalnym centrum, którego nasza właściwa istota używa
jako instrumentu. Zginie wraz z naszą śmiercią. Pozostanie natomiast nasza
prawdziwa boska tożsamość. Czy po śmierci zostanie zachowana indywidualna
ciągłość, nie jest dla mnie ważne. To, co toczy się dalej, to boskie życie, które ani się
nie rodzi, ani nie umiera. To jest moja prawdziwa tożsamość.
I mistyka pozwala nam tego doświadczyć?
W mistyce doświadczamy, że ego jest tak samo manifestacją prarzeczywistości, jak
wszystko inne. Dzięki temu ego nie staje się „mniej ego", lecz „bardziej ego". Mistycy
nie doświadczają zaniechania swojego ego jako straty. Ego - dzięki doświadczeniu
nadrzędnej rzeczywistości - jawi się jako coś jeszcze bardziej cennego. Myśl o stracie
w ogóle się nie pojawia. Dlatego mistycy są prawie zawsze bardzo silnymi
osobowościami. Wielu z nich w przeszłości miało tak wyraźne ego, że raczej szło na
stos, niż sprzeniewierzało się swoim przekonaniom.
Ale dzisiejsi ludzie nie są już gotowi zaniechać swojego „ja". W nasz obraz świata,
styl życia i społeczne wymagania ego wypisane jest wielkimi literami. Czy
nakreślona przez Ojca droga mistyczna nie kłóci się z duchem naszych czasów?
Nie tylko duch czasu przypisuje ego tak wielką wagę. Również religia wpajała nam
przez całe wieki przekonanie, że musimy wykazać się określonym zachowaniem, żeby
zostać przed Bogiem usprawiedliwionymi -albo dzięki dobrym uczynkom, albo dzięki
niezłomnej wierze. W obu wypadkach jesteśmy zobowiązani wykazać się
osiągnięciami ze względu na nasze ego. Mistyka natomiast powiada: Zaniechaj
wszelkich zachodów. Wedle mistyki w życiu nie chodzi, bowiem ani o
usprawiedliwienie, ani o zaspokojenie ego, ani o samourzeczywistnienie. Chodzi
wyłącznie o to, żeby wszelkie przedsięwzięcia motywowane przez ego - także lub
przede wszystkim religijne - rozpoznać jako czasowo zdeterminowane. W
kontemplacyjnym ćwiczeniu chodzi o to, żeby wyłączyć też wolę, choćby była nie
wiem jak dobra. Tak długo, jak długo wykonuje się religijne działania lub wypowiada
wyznanie wiary, ponieważ chce się dzięki temu coś dla siebie osiągnąć, nie idzie się
drogą mistyki. Trwa się w schemacie do ut des - „Daję, żebyś mi dał". To, co
powiedziałem, nie jest skierowane przeciwko woli jako takiej, lecz wyjaśnia
niezdolność woli do wyjścia poza przestrzeń personalną.
Nie zgadza się to zbytnio z zasadami etyki wydajności dyktowanymi przez ducha
czasu.
Tak, ale zrzucanie winy na ducha czasu byłoby zbyt proste. Należy dostrzec, że
podąża on za pewną tendencją znaną z wielkich religii, tendencją do tworzenia
struktur, które przygotowały drogę dla handlu wymiennego w sferze ducha. Zawsze
wtedy, gdy tworzy się normy etyczne, a wyznanie wiary zachwala jako drogę
zbawienia, istnieje duża pokusa posłużenia się tymi normami i wyznaniami do
uspokojenia własnego ego. Zamiast ustąpić, ego zostaje w ten sposób umocnione. Co
więcej, udaje się do wzniesionego przez siebie więzienia, w którym drepce już tylko
w miejscu.
Brzmi to jak krytyka religii.
Religie mają różne stopnie. I każdy z nich ma swoje uzasadnienie. Smutne jest tylko
zatrzymanie się na jednym z tych stopni i uznanie go za całą religię. A to się właśnie
dzieje, gdy ego zadowala się przestrzeganiem zasad etycznych oraz prawd wiary
jakiejś' religii i tego samego domaga się od innych. Na duchowej drodze mistyk
zostawia te stopnie za sobą. Droga ta prowadzi, bowiem na płaszczyznę
transkonfesyjną, na której wyznanie „wierzę" o tyle staje się pewnością dzięki
doświadczeniu, o ile ustępuje przywiązanie do ego. Nawet, jeśli są to te same prawdy,
to na każdym stopniu są inaczej interpretowane. Odnosi się to do wszystkich religii -
do buddyzmu i hinduizmu tak samo jak do islamu i chrześcijaństwa.
Przejście z płaszczyzny konfesyjnej na transkonfesyjną jest, o ile dobrze rozumiem,
równoznaczne z przejściem od świadomości personalnej do świadomości
transpersonalnej. Określił je też Ojciec jako przebudzenie się z półmroku do
prawdziwej rzeczywistości. Jak to pogodzić?
W zależności od tego, na której płaszczyźnie świadomości się znajdujemy,
rzeczywistość jawi się nam w różnym świetle. Na wyższym stopniu świadomości to,
co przedtem uważaliśmy za całą rzeczywistość, rozpoznajemy jako jej część.
Większość ludzi porusza się — przynajmniej od epoki oświecenia - na intelektualnej
lub mentalnej płaszczyźnie świadomości. Znamienna jest dla niej silna dominacja
świadomości ego. Widzi ona siebie naprzeciw obiektywnie danego świata, który może
poznać i opanować za pomocą racjonalności. Jedną ze znamiennych form
świadomości ego jest wspomniany przez nas teizm. Szczególnie ostro manifestuje się
ona w nowożytnym, scjentystyczno-pozytywistycznym widzeniu świata. Kto się
porusza na tej płaszczyźnie świadomości, zadowala się wyjaśnianiem wszystkich
procesów życiowych wyłącznie chemiczno-fizjologicznie lub psychologicznie.
Dlaczego scjentystyczne widzenie świata spłaszcza rzeczywistość?
Według pozytywistów najważniejszy u człowieka jest mózg, który potrafi
produkować kompleksowe neurologiczne procesy świadomości. Mistyka natomiast
twierdzi coś przeciwnego. To nie mózg produkuje świadomość, lecz to świadomość
stwarza sobie formy, w tym także mózg.
Dlatego pierwotnie nie jesteśmy złożonym biochemicznym tworem komórkowym,
lecz duchem. Duchem, który nadaje sobie w mentalnej świadomości ego tylko jedną z
możliwych form, choć nie jest z nią tożsamy. Intelekt jest manifestacją ducha, a mózg
jest materialnym zagęszczeniem energii duchowej. W doświadczeniu mistycznym
duchowa rzeczywistość doświadcza siebie poza swymi manifestacjami i zagęszcze-
niami. W doświadczeniu mistycznym duch dochodzi niejako do siebie samego,
podczas gdy na płaszczyźnie racjonalności z jej dualizmem podmiot - przedmiot jest
jeszcze od siebie oddzielony.
A mistyka znosi ten dualizm?
W mistyce płaszczyzna świadomości jest transpersonalna. Na niej ego nie uważa się
już za samodzielny podmiot stojący naprzeciw obiektywnego świata, lecz doświadcza
siebie w jedności ze światem i uzyskuje inną rangę. To wszystko nie ma nic
wspólnego z mistycyzmem, lecz pokrywa się w swej istocie ze współczesną fizyką.
Od nikogo nie wymaga się, żeby wierzył w coś wydumanego i niedającego się
przeżyć. Kto jednak uparcie kwestionuje, że istnieje transpersonalna płaszczyzna
świadomości, ten z góry zamyka sobie dostęp do mistyki. Argumentami nie da się go
przekonać. Albowiem mistyka nie jest sprawą wiary, lecz doświadczenia. Ujął to
trafnie C.G. Jung: „Doświadczenie religijne jest absolutne. Nie można o tym
dyskutować. Można tylko powiedzieć, że nigdy takich doświadczeń się nie miało, a
rozmówca na to: »Przykro mi, ale ja miałem«. I to jest koniec dyskusji. Wszystko
jedno, co świat myśli o doświadczeniu religijnym. Ten, kto je ma, posiada wielki
skarb, który stał się dla niego źródłem życia, sensem i pięknem, który światu i
ludzkości daje nowy blask".
Czy nie ma żadnych możliwości przekonania ludzi o istnieniu trans-personalnej
płaszczyzny świadomości?
Chrześcijaństwo dysponuje tu pojęciem łaski. Chce przez to powiedzieć, że z
zewnątrz nie sposób dotrzeć do materialistycznie myślącego człowieka. Jak miałoby
to zresztą wyglądać? Jemu przecież poniekąd brakuje zmysłu wymiaru mistycznego.
Mówienie mu o tym byłoby próbą wyjaśnienia ślepemu kolorów. To niemożliwe.
Transmentalna rzeczywistość nie da się ująć środkami mentalnymi - a niczego innego
nie mamy do dyspozycji, dyskutując z ludźmi tkwiącymi na płaszczyźnie mentalnej.
Nie można nikogo przekonać o realności ducha, nie można przekonać argumentami.
Drzwi muszą niejako otworzyć się od wewnątrz. Dzieje się tak na przykład wtedy,
gdy z powodu kryzysu życiowego zakwestionowane zostaje całe dotychczasowe
widzenie świata.
Czy to jest kapitulacja przed pozytywistycznym rozumieniem prawdy?
Nie, jest to najwyżej kapitulacja przed głupotą - i to przed jedną z największych
bzdur, do jakich ludzkość dała się nakłonić. Zatwardziali pozytywiści kaleczą niejako
samych siebie, gdy uparcie zamykają oczy na to, że rzeczywistość jest szersza i
bogatsza niż wszystko, co mogą zmierzyć, zważyć i zliczyć. Hans-Peter Durr,
któremu na pewno nie można zarzucić wrogości wobec nauki, powiedział: „Nauki
przyrodnicze pomagają mi w poznaniu ich granic. Laik ma dużo bardziej
optymistyczne wyobrażenia na temat tego, co można pojąć dzięki nauce. Nauka przy-
pomina mi o granicach naukowego myślenia. Nie znaczy to, że naukę należy wyrzucić
za burtę... Wszyscy czerpiemy z tego samego źródła, z którego ostatecznie muszą
pochodzić wszelkie rozwiązania". Tym źródłem jest transmentalna przestrzeń
świadomości.
Powiedział Ojciec, że przywiązanie do płaszczyzny mentalnej jest zjawiskiem
nowożytnym. Czy to znaczy, że ludzkość przechodzi przez różne płaszczyzny
świadomości?
I dalej będzie przechodzić. Istnieje ewolucja świadomości, czego dowiedli J. Gebser,
K. Wilber i inni. Przyszliśmy z archaicznej przedświadomości. Rozwinęliśmy później
świadomość magiczną. Jej ślady znajdujemy w mitologicznych przekazach dawnych
kultur, w bajkach i w obyczajach niektórych żyjących jeszcze ludów, o których
wiedzę przynosi nam etnologia. Potem jednak ludzkość doszła do punktu, w którym
już jej się nie udawało wyjaśnić świata na tej płaszczyźnie świadomości. Dlatego
poszła dalej, na płaszczyznę mityczną. Teraz istniało już niebo z bogami - albo też
tylko z jednym jedynym Bogiem - organizujące i chroniące świat. Krótko mówiąc,
powstały religie do dziś kształtujące życie wielu ludzi. Ale czas, w którym
świadomość religijno-mityczna obejmowała wszystkie dziedziny życia, minął. Została
osiągnięta kolejna płaszczyzna świadomości, płaszczyzna mentalna, która od kilku
pokoleń panuje nad naszym rozumieniem świata i siebie samych. Obecnie jednak
ukształtowanie i rozwój naszych mentalnych możliwości dochodzi do kresu.
Osiągamy próg, który mocą naszego naukowego i technicznego rozumu możemy, co
prawda, jeszcze trochę przesunąć, ale którego nie jesteśmy w stanie przekroczyć za
pomocą rozumu. Tym samym osiągnęliśmy punkt, w którym jesteśmy zmuszeni
uwolnić drzemiące w nas potencjały, ażeby dzięki nim doświadczyć więcej z
prawdziwej rzeczywistości. Uwolnienie potencjału drzemiącego w świadomości
dokonuje się w przestrzeni transpersonalnej. To mistyka.
Brzmi to tak, jak gdyby mistyka była późnym albo wręcz ostatecznym produktem
trwającej tysiące lat ewolucji świadomości. To o tyle dziwne, ze większość znanych
świadectw wielkich mistyków ma już ładnych parę wieków. Budda żył przed dwoma
i pół tysiącami lat, Mistrz Eckhart przez ośmiuset laty.
Tak, to prawda, ale to nie jest argument przeciw uznaniu ewolucji świadomości. Jeśli
wyjdziemy od tego, że nasz duch od początku ludzkości jest wyposażony w
możliwości mistyczne, to okaże się rzeczą zupełnie naturalną, że w każdej epoce żyły
jednostki, które były swego rodzaju prekursorami doświadczeń mistycznych. Nie było
ich jednak zbyt wiele. W dziejach nie widać epoki, w której ludzkość jako całość
wykształciłaby mistyczną świadomość świata i siebie. Ale istnieją chyba powody
pozwalające sądzić, że zmierzamy w tym kierunku.
Jakie to powody?
Jak pokazał w swoich badaniach Jean Gebser, nasza świadomość znacząco się
rozwinęła. Przed czterema i pół miliardami lat utworzył się nasz system słoneczny.
Przed sześciuset milionami lat pojawiło się życie na Ziemi. Przed trzystoma
siedemdziesięcioma milionami lat wyszły z wody gady, od których pochodzą
kręgowce. Przed trzema milionami lat z małpy rozwinął się człowiek. Dlaczego
rozwój miałby się zatrzymać na obecnym etapie?
Rozmawialiśmy już o doświadczeniach mistycznych. Wspomniał Ojciec, że
właściwie nie sposób o nich mówić, ponieważ dokonują się na płaszczyźnie
świadomości, której nie można oddać środkami języka, pojęć i logiki. Jednak
mistycy podejmowali wciąż próby dokonania rzeczy niemożliwej i ubierali swoje
przeżycia w słowa i obrazy. Czy mogę Ojca poprosić o to samo?
Najpierw chciałbym powiedzieć, że mistycy, co prawda, zawsze używali obrazów i
symboli, ale pojawiają się one dopiero po doświadczeniu. Od chińskiego mistrza
Foyana pochodzi zdanie: Jeśli ludzie używają słów, by opisać ducha, to nie pojęli
ducha, ale jeśli nie używają słów i opisują ducha, to również nie pojęli ducha".
Co to znaczy?
Wszystkie obrazy, symbole i języki podlegają ciągłym zmianom, natomiast to, co
boskie, pozostaje nietknięte. Eckhart powiedział tak: „Gdybym miał Boga, którego
mógłbym poznać, to nigdy nie uważałbym go za Boga" (Kazanie 42 ). Oto, dlaczego
Jan od Krzyża mówi o Bogu: Nada, nada" - „Ani to, ani tamto". Więcej o Bogu nie da
się powiedzieć. Mistycy wszystkich religii są, co do tego zgodni. Stąd w zen recytuje
się tekst Daio Kokushiego: „Istnieje pewna rzeczywistość, która wyprzedza nawet
niebo i ziemię. Nie ma formy, a tym bardziej imienia. Oczy nie widzą jej, gdy jej
szukają. Nie ma głosu i dlatego nie jest do odkrycia dla uszu". I dalej: „O, moi mili,
czcigodni przyjaciele. Jeśli tęsknicie, by usłyszeć grzmiący głos dharmy, skończcie
wasze mowy, opróżnijcie myśli, wtedy dojdziecie do tego, by poznać jeden byt".
Musimy, więc wziąć sobie do serca słynne słowa Ludwiga Wittgensteina: „O czym
nie można mówić, o tym trzeba milczeć"?
Jedynym wyjściem, które pozostaje, są - jak już powiedzieliśmy — metafory, parabole
i obrazy, o których wiadomo, że są, co najwyżej przybliżeniem. Chętnie w tym celu
używam następującego obrazu: Jeżeli wyobrazimy sobie Pierwszą Rzeczywistość jako
nieskończone morze, to wtedy jesteśmy jak fale na tym morzu. Jeśli fala doświadcza
„jestem morzem", to wtedy wciąż jest nas dwoje: fala i morze. W mistycznym
doświadczeniu jednak ten dualizm zostaje przekroczony. Ego fali rozpływa się, a w
jej miejsce morze doświadcza siebie jako fali. Doświadcza siebie w jedności z obiema
i jako jedności obu. Tego kroku mistyk nie dokonuje, on mu się przydarza. Mistyk nie
rozpatruje rzeczywistości przedmiotowo, niejako z, zewnątrz, lecz doświadcza jej od
wewnątrz. Mówiąc obrazowo, doświadcza, że wszystko jest falą i morzem jedno-
cześnie. Wszystko jest formą wyrazu tej jednej rzeczywistości. I ponieważ wszystko
jest formą wyrazu tej samej rzeczywistości, istnieje też absolutna więź ze wszystkim.
Morzem są wszystkie fale i wszystkie fale są jednością. Wszystko jest kosmosem i
wszystko w kosmosie jest manifestacją tego samego kosmicznego bytu. Mistyk
doświadcza tego w tym, że znika rozróżnienie między nim a manifestacjami bytu.
Mistyk nie jest poza Bogiem i światem. Mistyk jest Bogiem i światem, nierozdzielną
jednią. Dlatego napięcie między oboma biegunami nie zostaje zniesione. Jest to
napięcie między jednym końcem kija a drugim. Jest to napięcie między falą a
morzem, między gałęzią a drzewem. Bóg i człowiek nie zostają bynajmniej zrównani
ze sobą. Morze objawia się jako fala. Morze i fala dają się, co prawda, różnie określić,
ale ich istotą jest woda. Dłoń ma dwie strony. Rozum każe oglądać jedną stronę po
drugiej. Od wewnątrz obie strony są doświadczane jako jednia. Dlatego jest to
jednocześnie doświadczenie zupełnej pustki i całkowitej pełni.
Słowo pustka brzmi w uszach wielu ludzi negatywnie. Drażni ich to słowo wzięte z
duchowości wschodniej, dopatrują się w nim zamachu na osobiste spotkanie z
Bogiem w mistyce zachodniej.
Pustka jest etapem przejściowym, ale nie celem. Celem pozostaje zawsze pustka i
forma, jak się mówi w zen. Nirwana nie jest rozpuszczeniem się w ogólnej
nieokreśloności. Nirwana jest doświadczeniem tu i teraz, nie zaś stanem w odległej
przyszłości. Pustka nie jest pusta. Powinniśmy skończyć z trzema nieporozumieniami
dotyczącymi mistyki Wschodu. Pierwszym jest zarzut, że zatrzymuje się w pustce. W
zen nazywałoby się to „martwym zen". Jednak pustkę można z powodzeniem nazwać
pełnią. Nie ma w niej żadnego bytu, lecz tylko doświadczenie kosmicznego współ-
bycia. To doświadczenie potwierdzają wszyscy mistycy. Stąd Mistrz Eckhart pisze w
„Mowach pouczających": „Kto tak ma Boga (tj.) w Jego realnym byciu, ten ujmuje
Boga w sposób boski i temu Bóg jaśnieje we wszystkich rzeczach; albowiem
wszystkie rzeczy smakują mu Bogiem i we wszystkich rzeczach jawi mu się obraz
Boga. W nim Bóg błyszczy zawsze, w nim dokonuje się uwalniające odwrócenie się
(od świata) i odciśnięcie w nim (obrazu) ukochanego, obecnego (w nim) Boga"
(Mowa 6). A Ramana Maharishi powiada o oświeconym: „Doznający doznaje przez
bezpośrednie doznanie Boga". Zachwyt, poryw i wizje nie są celem mistyki. To
wszystko tylko etapy przejściowe. Jan od Krzyża mówi to bardzo jasno: „Na skutek
tego przychodzą zachwyty, omdlenia i rozluźnianie się kości. Stany te zdarzają się
zawsze, gdy udzielanie się Boga duszy nie jest jeszcze czysto duchowe, czyli w
samym duchu. Tego ostatniego doznają dusze już doskonałe i oczyszczone przez noc
ducha. Ustają u nich zachwyty i męczarnie ciała, gdyż radują się już swobodą ducha,
bez zaciemniania się i omdlewania zmysłów".
Na czym polega drugie nieporozumienie?
Na zarzucaniu wschodniej mistyce, że uprawia samozbawienie. Zbawieniem w
mistyce jest poznanie lub doświadczenie rzeczywistości, którą obdarowywany zostaje
ten, kto potrafi się otworzyć. Tylko poprzez otwarcie się, nie zaś poprzez robienie
wchodzi się we wciąż obecną, nie-zaciemnioną przez ego rzeczywistość. My,
chrześcijanie, czujemy się zobowiązani zasłużyć sobie na niebo dobrymi uczynkami.
A trzecie nieporozumienie?
Przekonanie, że mistyczne doświadczenie jest subiektywne. Subiektywne są tylko
odtworzenie i wyraz doświadczenia. Kto poczynił głębokie mistyczne doświadczenie,
rozpoznaje za wszelkimi werbalizacjami i obrazowymi przedstawieniami jednię i
prawdę, pod warunkiem, że opisują one rzeczywiście takie doświadczenie. Mam
książkę z tysiącem dwustoma haiku. Są zupełnie różne, ale za każdym rozbłyskuje
nieomylnie jednia, która została doznana. Nikt tu nie może udać czegoś, czego nie
przeżył. Zatem zarzut, że każdy ma swoją religię, jest niewybaczalnie głupi. Jednia
została doznana i - stosownie do osoby - wyrażona w sposób jednoznacznie
rozpoznawalny.
Czy w tym kontekście mógłby Ojciec opowiedzieć o swoich własnych
doświadczeniach?
Połączę je z opisem doświadczeń osób, z którymi idę tą drogą. Proszę jednak nie
zapominać, że zawsze są to opisy postfactum. Dlatego powraca wciąż słowo „ja",
chociaż nie ma żadnego ego w doświadczeniu. „Pustka, która nie jest pusta, z której
płyną dźwięki, barwy, uczucia i myśli. Jest to meta- i suprakosmiczna pustka. Ja i
pustka zlaliśmy się w jedno. - Pustka, Boskość, Nada może też nazywać się pełnią.
Jest to pełnia brzemienna wszystkimi możliwościami. Zawiera wszystkie potencje i
jest przyczyną stworzenia. - U celu, w domu, niczego nie brak. Śmiech, ale nie śmiech
z czegoś, po prostu śmiech. - Szczęście, ale nie bycie szczęśliwym z czegoś.
Bezgraniczna miłość, ale nie »ja kocham ciebie«. Paradoksalnie nie ma ani miłości,
ani nienawiści, ani życia, ani śmierci, ani ty, ani ja, żadnych granic, przestrzeni, czasu.
- Lekkość, oczywistość i wolność. - Wszelka biegunowość zostaje zniesiona. Nic nie
jest absurdalne, przeciwnie, wszystko jest zupełnie oczywiste. Uderzenie bębna. Te
dźwięki kapią z nicości jak perły i znikają. Żadnego wewnątrz, żadnego zewnątrz.
Łyk soku, oto tylko ten intensywny smak. - Iść, tylko ten jeden krok. Idzie, widzi,
czuje, ba, jakkolwiek to dziwne: myśli. Również myśli pojawiają się jak perły i na
powrót znikają". Oto moje doświadczenie. Widać je we wszystkim, co tutaj
przedstawiłem i zapisałem. Dlatego moje słowa brzmią często dziwnie. Dlatego są
czasami mylące. Pochodzą z innej płaszczyzny. To, co mówię, nie ma nic wspólnego
z elitarną świadomością. Ale nie mogę mówić inaczej, bo w przeciwnym razie
wyparłbym się mojego doświadczenia.
Czy to, co Ojciec opisuje, jest odpowiednikiem unio mystica?
Tak. Unio mystica jest chrześcijańskim określeniem zanurzenia się w kosmiczną,
transmentalną i transpersonalną jednię. W innych religiach i kręgach kulturowych
utrwaliły się inne nazwy tego samego doświadczenia: pustka, oświecenie,
wyzwolenie, satori, nirwana, samadhi. Zawsze chodzi o to samo doświadczenie
czystego bytu, w którym wszystko tak jest, jak jest, i tak jak jest, jest doskonałe. Ale
czysty byt nie jest substancją. Tam nie jest się szczęśliwym ani nieszczęśliwym,
zadowolonym ani niezadowolonym, pogodnym ani smutnym. Stwierdzenie: „Jestem
radosny" byłoby powrotem na płaszczyznę ego. W kosmicznej świadomości nie
występuje błogość, szczęście w sensie uczucia. Albowiem uczucia są zawsze
uczuciami jakiegoś ego. W kosmicznej świadomości jest radość, a nie „ja się raduję".
Jest szczęście, a nie „ja jestem szczęśliwy".
Zachwyt, a nie „ja jestem zachwycony". Kto przekroczył ego, temu wszystkie
płaszczyzny świadomości wydają się względne. Natomiast świadomość kosmiczna
wydaje się doskonała i do ostateczności wypełniona. Tak, świadomość kosmiczna jest
spełnieniem wszystkich naszych tęsknot. I dlaczego nie miałaby być celem wszystkich
istot? Dlaczego nie nazwać jej niebem?
Są ludzie, którzy twierdzą, że chrześcijańskie doświadczenie mistyczne ma przewagę
nad duchowością innych religii. Czy Ojciec się z tym zgadzał?
Oczywiście, że nie! Gdy czytam wiersze Jana od Krzyża, nie widzę żadnej różnicy
między chrześcijańskim doświadczeniem mistycznym a mistycznymi
doświadczeniami innych religii. Dwa jego wiersze chciałbym szczególnie wyróżnić:
„Wszedłem - hen kędyś w nieznane" oraz „Znam dobrze źródło...". W tych tekstach
nie ma niczego personalnego i niczego chrześcijańskiego. Dlatego John Chapman -
chrześcijański ojciec duchowy, który w pierwszej połowie XX wieku był doradcą i
towarzyszem dla idących drogą duchową - napisał: „Święty Jan od Krzyża jest niczym
gąbka nasiąknięta chrześcijaństwem. Jeśli wszystko wycisnąć, zostanie pełna teoria
mistyczna. Dlatego nienawidziłem Jana od Krzyża przez piętnaście lat i nazywałem
go buddystą. Kochałem świętą Teresę, czytałem ją bez przerwy i po wielokroć. Ona
jest przede wszystkim chrześcijanką, a tylko wtórnie mistyczką. Potem zrozumiałem,
że jeśli chodzi o modlitwę - było to piętnaście straconych lat". Jan od Krzyża
towarzyszył mi przez dziesięciolecia na mojej własnej drodze. Podpisuję się pod tą
wypowiedzią Chapmana.
***
Zaspokojenie naszych tęsknot można, więc znaleźć we wszystkich religiach?
Wszystkie religie są drogami do doświadczenia tego, co boskie, ale żadna z nich nie
może twierdzić, że ma doń wyłączny dostęp. By to lepiej wyjaśnić, chętnie sięgam po
następujące porównanie: Religie są jak piękne kolorowe witraże. Nadają one światłu,
które przez nie prześwieca, określoną strukturę. Jednak, jeżeli światło nie świeci, są
martwe i milczą. Dlatego światło jest decydujące. Ale światła nie widzimy. Ono czyni
widzialnym, samo pozostaje jednak niewidzialne. Widzialne staje się dopiero wtedy,
gdy rozszczepia się na barwy i przyjmuje strukturę. Podobnie religie. Nadają temu, co
nieuchwytne, co boskie pewną uchwytną strukturę. Ceną, jaką muszą za to zapłacić,
jest zredukowanie tego, co boskie, do pewnego wycinka spektrum. Branie tego
wycinka za całość byłoby głupotą. Równie głupio byłoby sądzić, że witraż świeci sam
z siebie. Trzeba też widzieć, że światło musi się rozszczepić, jeżeli chce nie tylko
świecić, ale także się objawić. Bóg zjawia się w religiach. Ale nie jest on w nich nigdy
doświadczany w całej pełni swego światła, jeżeli nie są one otwarte na doświadczenie.
Aby bezpośrednio doświadczyć Boga, musielibyśmy wyjść z mroku kościoła i stanąć
pod gołym niebem?
Nie sądzę, żeby to, co boskie, było dla nas dostępne poza wszelką strukturą i poza
rozszczepieniem. Nie widzę niczego, co nie byłoby fasetą jedni. Pierwsza
Rzeczywistość jest zawsze wszystkim. Bóg istnieje jako forma i jako nie-forma. Tak
jak światło nie da się poznać bez oświetlanego przez nie przedmiotu, tak samo nie ma
poznania Boga bez formy. Tam, gdzie nic nie jest oświetlane, nie widać światła. Co
więcej, dzisiaj wiemy, że to, co nazywamy oświetlonym przedmiotem, tak naprawdę
nie jest niczym innym, jak tylko skupionym światłem. Inaczej mówiąc, istnieje tylko
światło. I światło zjawia się, oświetlając samo siebie. Dokładnie tak samo jest z
Bogiem. Istnieje tylko Bóg, albowiem Bóg sam jest bytem. I wszystko, co jest, jest
przejawem bytu, niejako skupionym bytem. I to jest to, czego mistyk doświadcza. On
nie doświadcza czystego, nagiego Boga poza religiami, on nie wychodzi przed kościół
i nie patrzy w słońce. (Zniszczyłby sobie oczy, jak ostrzega Platon w metaforze
jaskini.) On doświadcza raczej, że wszystko, z nim samym włącznie, jest przejawem
Boga - wiązką boskiego bytu. Kosmos jest epifanią Boga. Dlatego też prawdziwa
mistyka przekracza naukę o karmie. Przyczyna i skutek są sposobami przejawiania się
tego, co boskie. Jeżeli miałyby istnieć ponowne narodziny, to wtedy musiałaby się
ponownie rodzić tylko ta boska prazasada. Ale ani mistyka Wschodu, ani mistyka
Zachodu nie mówią o ponownych narodzinach. Tu i teraz to bezczasowa chwila Boga.
Niedawno ktoś mi zarzucił, że degraduję człowieka do roli swojego rodzaju
podgrzewacza przepływowego. Nie zauważył, że jesteśmy też wodą przepływającą
przez ów podgrzewacz.
Jak należy to rozumieć?
Bóg i człowiek mają się do siebie jak złoto i pierścień. Są to dwie zupełnie różne
rzeczy. Złoto nie jest pierścieniem, pierścień nie jest złotem. Ale tylko w złotym
pierścieniu mogą się pojawić razem. Współistnieć. Złoto potrzebuje formy, a pierścień
materiału, żeby mogły się uwidocznić. Tak Bóg objawia się jako człowiek. Bóg i
człowiek mogą się pojawić tylko razem. Na tym polega dla mnie sens inkarnacji
Jezusa. Uwidacznia ona, że wszystko jest inkarnacją Boga, od kwarków i leptonów po
czysto duchowe formy, o których nie mamy pojęcia. Każdy jest Bogiem człowiekiem.
Mogę też powiedzieć: Bóg zamanifestował się jako człowiek.
Człowiek jest Bogiem?
Tak. Nawet, jeżeli to zdanie brzmi w uszach chrześcijanina skandalicznie, wręcz
heretycko i arogancko. Ale taka ocena wynika z mylnego założenia, że mistyk
wypowiada takie zdanie z poziomu świadomości ego. Naprawdę zaś pochodzi ono z
tego doświadczenia jedności, w którym nie ma podziału na ja i ty. Poza tym
podejrzenie o herezję bierze się stąd, że chrześcijaństwo przez Boga rozumie coś
zupełnie innego niż to, co nazwaliśmy Boskim, Pierwszą Rzeczywistością,
Kosmiczną Świadomością albo Bogiem. Chrześcijaństwo rozumie przez Boga per
definitionem kogoś naprzeciw mnie. Ale ten teistyczny obraz Boga ma sens tak długo,
jak długo poruszamy się na racjonalnej płaszczyźnie świadomości. Tylko tutaj
potrzebujemy Boga, który nas zbawia w określony sposób. Z perspektywy mistyki
nauka o zbawieniu jest metaforą zdarzenia, które odbywa się w doświadczeniu
mistycznym. Zbawienie jest wciąż obecne. W doświadczeniu mistycznym człowiek
wdziera się do zbawienia.
Czy to rozstanie z klasyczną nauką o zbawieniu?
Nie. Religijność ma bardzo różne płaszczyzny. Ludzkość jeszcze długo będzie
przebywać na płaszczyźnie religijności, na której zbawienie można sobie wyobrazić
tylko jako dzieło zbawiciela. To zdanie nie jest wyrazem lekceważenia. Ale każdy
wierzący musi zaakceptować fakt, że istnieje płaszczyzna świadomości, która
przekracza jego religijne widzenie świata. Jeżeli wówczas stanie przed pytaniem o
sens życia, będzie gotów wejść na drogę wewnętrzną, drogę duchową.
Co się z nim potem dzieje?
Najpierw dzieje się to, co mistycy nazywają procesem oczyszczania. Używając
terminologii psychologicznej, można by też mówić o procesie indywiduacji, w którym
psyche staje się przezroczysta w stosunku do wszystkich duchowych blokad i
uwarunkowań, które narosły w trakcie wychowania, uspołeczniania i religijnego
nauczania. Nie chodzi o to, żeby pozbyć się tych uwarunkowań, lecz o to, żeby je
sobie trzeźwo uświadomić i zaakceptować. Wraz z osiągnięciem przejrzystości duszy
zaczyna się przemiana w rozumieniu siebie, przede wszystkim w rozumieniu siebie na
płaszczyźnie religijnej. Bóg w niebie, do którego modlimy się jako dzieci, rozpada
się. I niejeden wzdycha wtedy wraz z Nietzschem: Bóg umarł! W rzeczywistości
jednak to nie Bóg się rozpadł, lecz określony obraz Boga. Jest taki przebój Claudii
Mitsch-Eibel, który wyraża świetnie uczucia dzisiejszego człowieka: „W niebie cicho
się zrobiło, prócz milczenia nic nie słychać. Czy ktoś, kto tam mieszkał, umarł? Może
cichcem musiał zmykać?". Ten stan jest dla wielu ludzi obciążeniem. Oto nie wiedzą
już, czego się mają trzymać. Jednak w tym kryzysie tkwi zalążek przejścia do
następnego etapu na drodze wewnętrznego rozwoju. Wtedy zaczyna się faza
opróżniania świadomości albo ujednolicania świadomości - w zależności od tradycji
oraz otoczenia, w jakim się żyje.
O co tu chodzi?
Na drodze ujednolicenia świadomości chodzi o to, aby strumień świadomości
skierować na określone tory. Może to polegać na przykład na skupieniu się na
określonym dźwięku, na jakimś słowie lub - w obszarze azjatyckim - na mantrze albo
też na wykonywaniu określonych ruchów. Zawsze chodzi o skupienie rozproszonej
zwykle świadomości. Inna droga stara się o opróżnienie świadomości. W tym
wypadku ustaje wszelka aktywność ego. Istnieje tylko czujna obecność. Myśli
przychodzą i odchodzą, bez zatrzymywania się. To jednak nie jest łatwe, ponieważ
nasz intelekt przywykł do zwracania się ku napływającym wrażeniom, do ich
porządkowania i rozwijania. Obie drogi prowadzą do punktu, w którym ego
rozpoznaje, że nie jest tym, za co się dotąd uważało. Oto załamuje się tożsamość ego i
przychodzi poznanie, że właściwa tożsamość sięga dużo głębiej niż nasze ego. Tym
samym człowiek staje na progu doświadczenia, które opisałem obrazowo na początku,
gdy powiedziałem: Fala nie doświadcza siebie jako części morza, lecz jest morzem.
Jest jednią bez jakiejkolwiek dualności.
Czy nie istnieją takie duchowe doświadczenia, w których występuje pewna
dualność? Myślę na przykład o przeżyciach stopienia się, jakie występują w
szamanizmie.
Typowa dla szamanizmu identyfikacja ze zwierzętami lub innymi istotami jest
zapewne środkiem do przezwyciężenia wąskiej tożsamości ego. Moim zdaniem
istnieje wielkie niebezpieczeństwo, że adept zatrzyma się na tym stopniu i jedynie
przesunie swoją tożsamość, lecz nie dotrze do mistycznego doświadczenia jedności.
Dualności nie przezwycięży się w ten sposób. Opiekuję się pewną kobietą, która
praktykuje drogę szamańską. Ma ona doznania światła, które są dla niej znaczące. Tu
się zatrzymała, niezdolna zostawić swojego ja, które dzięki tym wizjom uszlachetniła.
Dlatego drepce w miejscu, niejako w przedsionku świątyni, i nie jest w stanie uczynić
kroku w kierunku doświadczenia jedności.
Czy zatem odradza Ojciec praktyki szamańskie?
Wskazuję w każdym razie na niebezpieczeństwa z nimi związane. Największa
trudność polega na tym, że przerywa się drogę w połowie. Nie jest to zresztą mój
pomysł. Mistyczne tradycje wielkich religii przestrzegają przed przypisywaniem
zbytniej wagi zjawiskom towarzyszącym ludziom na drodze rozwoju duchowego,
takim jak telekineza, prekognicja, wizje, ekstaza, lewitacja, rzekome przeżycia
reinkarnacyjne i tym podobne. Oczywiście, takie doświadczenia mogą być ważne dla
poszczególnych osób, a nawet dla jakiejś grupy, ale nie są one celem. Przede
wszystkim nie należy ich interpretować błędnie jako znaku szczególnego wybrania.
Te parapsychologiczne zdolności nie mają nic wspólnego z duchowością. Poprzez nie
ujawniają się potencjały, które posiadają wszyscy ludzie, a które tylko nieliczni
potrafią rozwinąć. Podobnie jest ze zdolnościami muzycznymi. Mają je wszyscy, ale
tylko nieliczni stają się wirtuozami.
Czy istnieje coś takiego jak talent mistyczny, który umożliwia ludziom zdobycie
transpersonalnych doświadczeń jedności bez wchodzenia na drogę duchową jakiejś
religii?
Każdy człowiek bez przygotowania może zdobyć takie doświadczenia. Nie potrzeba
w tym celu wykonywać żadnych specjalnych praktyk duchowych. Myślę o ludziach
jak F. Holderlin, R.M. Rilke lub F. Nietzsche, który przy skale w Sils Maria przeżył
oświecenie. Jego powiedzenie „Bóg umarł" jest przypuszczalnie wyrazem
prawdziwego doświadczenia mistycznego. Ale na przykładzie Nietzschego można też
zobaczyć, jakie niezwykłe trudności pociąga za sobą przedarcie się do
transpersonalności bez przygotowania. Często brakuje ludziom układu odniesienia, w
którym mogliby zlokalizować swoje doświadczenia, albo odrzucają religijną
wykładnię z powodów ideologicznych. Nietzsche nie umiał sobie wyobrazić, że
można interpretować doświadczenia egzystencjalne w kontekście chrześcijańskim lub
w ogóle religijnym. Stąd pozostał mistykiem, który zatrzymał się w pół drogi. Który,
co prawda, przebił się do obszaru transpersonalnego, potem jednak stracił orientację.
Czy mógłby Ojciec rozwinąć ten temat?
Odwołam się do tego, co F. Nietzsche napisał w „Ecce homo". „Opowiem teraz dzieje
Zaratustry. Zasadniczy pomysł dzieła, pomysł wieczystego nawrotu, ta najwyższa
formuła potwierdzenia, jaką w ogóle osiągnąć można -, sięga sierpnia roku 1881:
zapisany został na kartce z napisem: »6000 stóp poza człowiekiem i czasem«.
Pewnego dnia szedłem lasami nad jeziorem koło Silvaplana; zatrzymałem się przy
potężnej, piramidalnie spiętrzonej skale obok Surlei. Wtedy nawiedziła mnie ta myśl.
- Cofnąwszy się od dnia tego o kilka miesięcy wstecz, spostrzegam, jako zapowiedź,
nagłą i do głębi rozstrzygającą zmianę smaku, przede wszystkim w muzyce". I
kontynuuje: „Pojęcie objawienia, - w tym znaczeniu, że coś nagle z niewysłowioną
pewnością i dokładnością widzialne, słyszalne się staje, coś, co człowieka do głębi
wzburza i wstrząsa, - określa po prostu stan rzeczy. Słyszy się, nie szukając, bierze
się, nie pytając, kto daje; myśl wystrzela jak błyskawica, z koniecznością, w formie
bez wahania, - nie miałem nigdy wyboru. Zachwyt, którego napięcie wyzwalało się
niekiedy w strumieniu łez, — w którym krok poniewolnie już to jak burza gna, już to
powolny się staje; zupełna nieprzytomność przy ścisłej świadomości subtelnych drżeń
i dreszczów, aż do kończyn stóp; głębia szczęścia, w którym to, co najboleśniejsze i
najposępniejsze, nie działa jako przeciwieństwo, lecz jako coś uwarunkowanego,
wywołanego, jako konieczna barwa wśród takiego nadmiaru światła; instynkt
stosunków rytmicznych, przysklepiający dalekie przestrzenie form - długość, potrzeba
dalekonośnego rytmu jest nieledwo miarą potęgi natchnienia, rodzajem wyrównania
względem ucisku i napięcia... Wszystko dzieje się w najwyższym stopniu,
poniewolnie, lecz jakby w wichurze uczucia wolności, bezwarunkowości, mocy,
boskości... Poniewolność obrazu, przenośni jest rzeczą najprzedziwniejszą; nie ma się
już zgoła pojęcia, co jest obrazem, co przenośnią, wszystko jawi się jako wyraz
najbliższy, najwłaściwszy, najprostszy. Zdaje się naprawdę, by przypomnieć słowa
Zaratustry, jak gdyby rzeczy podchodziły same i narzucały się przenośni...". Nietzsche
opisuje przeżycie głębokiego wstrząsu. Podobnie jak wielu mistyków zrazu nie potrafi
zaklasyfikować tego, co przeżył. Oni także przechodzą przez niebo i piekło. Zwykłe
życie i to, co ujrzeli, nie dadzą się ze sobą połączyć. To, co przeżyli, wydaje się
nieprzydatne w życiu. Indywiduum jako nośnik prostodusznej racjonalności nie ma
już sensu. A w dodatku wszystko to może się przydarzyć komuś, kto tego nie szukał.
Ale Nietzsche —przynajmniej na początku — miał intelektualna siłę, by ubrać
swoje doświadczenia w słowa, i w ten sposób je przetrawić. Co się dzieje z mniej
twórczymi jednostkami, jeśli zaskoczy je doświadczenie mistyczne?
Ponieważ osoby te przekraczają granice tożsamości ego, popadają często w groźną
niepewność. Jest ona tym groźniejsza, im bardziej ludzie ci pozbawieni są religijnych
ram, w których mogliby umieścić swe przeżycia i zrozumieć siebie. Niejeden udaje
się do psychiatry, bo myśli, że zwariował. Nawet tak przenikliwy psycholog jak
Zygmunt Freud nie miał właściwego podejścia do doświadczeń transpersonalnych.
Uważał je za nienormalne i psychopatyczne.
Chyba nie tylko Freud. W literaturze mistycznej często mówi się o okropnych lękach
i okresach cierpienia. Jan od Krzyża ukuł metaforę ciemnej nocy, którą musi
przejść mistyk na drodze do Boga. Czy mistyka nie jest ostatecznie czymś, czego
należy się bać?
Nie. To, co przeżył i co wycierpiał Jan od Krzyża, było długą drogą oczyszczenia.
Studiowałem intensywnie jego wspaniałe teksty. Wynika z nich, że nie miał on
łatwego życia. Wzrastał w ciasnym i groźnym świecie inkwizytorskiego katolicyzmu
hiszpańskiego. Czuł się tam nieswojo. Istnieje jego cudowny wiersz zaczynający się
od słów: „Wszedłem - hen kędyś w nieznane...". Cztery razy musiał stawać przed
inkwizycją. Nie było mu łatwo dochować wierności swojemu doświadczeniu. Dziś nie
jesteśmy nawet w stanie wyobrazić sobie tych trudności. Jan nie miał żadnego
wsparcia, żadnej podpory - niczego, na co mógłby się powołać. Jego towarzyszce,
Teresie z Avila, było trochę łatwiej. Nie krępowała się przy opisywaniu mistycznych
przeżyć sięgać do chrześcijańskiej dykcji. Jan od Krzyża czynił to także, ale
rzeczywistym mistykiem jest on w tych swoich wierszach, w których często nie
występuje żadna religijna terminologia. To również było częścią jego ciemnej nocy.
Czy chce Ojciec przez to powiedzieć, że wewnętrzna droga nie musi prowadzić przez
mrok?
Lęki, obawy, uczucie opuszczenia i rozpaczy w obliczu „śmierci Boga" mogą, ale nie
muszą się pojawić. Niemało ludzi z dużą łatwością osiąga szczyt - a gdy się tam
znajdą, często wybuchają głośnym śmiechem. Mój mistrz zen, Yamada Roshi, śmiał
się bez przerwy trzy dni, gdy poczynił decydujące doświadczenie. Jak łatwo zgadnąć,
jego żona myślała, że zwariował. Ale nie. On śmiał się, dlatego, ponieważ oświecenie
okazało się takie proste - ponieważ się przebudził i stwierdził, że rzeczywistość może
być zupełnie banalna, a jednak doskonała. Nagle człowieka śmieszy cały ten mozół,
cała teologia, cała filozofia. Duchowa wędrówka przebiega różnie. Zależy to
ostatecznie od psychicznych predyspozycji jednostki.
Zatem szeroko rozpowszechnione mniemanie, ze mistyka jest czymś, co każe być
zawsze bardzo poważnym, wydaje się nieuzasadnione.
Oczywiście, to przekonanie jest zupełnie bezpodstawne. Obraz mistyki jest na
Zachodzie bardzo wypaczony. Może, dlatego, że w kościele katolickim ustalono
bardzo swoiste kryteria świętości. Rzadko spotykamy śmiejących się świętych.
Kościół wymaga od nich nadzwyczajnych cnót, czynienia cudów i tym podobnych
rzeczy. To wszystko nie ma nic wspólnego z doświadczeniami mistycznymi. Chodzi
raczej o katalog moralnych wymagań, którego nie da się zastosować do mistyków.
Mistycy często byli odrzucani, ponieważ nie przystawali do kodeksu moralnego
określonej epoki. Odpowiadali z grubsza obowiązującym normom i konwencjom,
jednak dobrze wiedzieli, że to wszystko jest tymczasowe i względne.
Istnieją przecież tzw. święci głupcy, ludzie, którzy lekceważą wszelki konwencje,
ponieważ dostrzegli względność wszystkiego, co doczesne.
Wystąpienia świętych głupców wywołują najczęściej wielką irytację. Znam wiele
wschodnich anegdot o takich ludziach, na przykład o mistrzu zen Ikkyu, który chodził
do burdeli, by nawracać tam kobiety. A w naszej tradycji? W życiu Jezusa są epizody,
które jemu współczesnym musiały się wydać kamieniem obrazy. Jezus jadał z
kobietami wątpliwych obyczajów, spotykał się ze znienawidzonymi celnikami. Nawet
własnych uczniów zgorszył tym, że pozwolił się namaścić kosztownymi olejkami,
zamiast przeznaczyć pieniądze na biednych.
Brzmi to tak, jak gdyby mistyczne doświadczenie wykraczało poza moralność. Czy
mistycy — by raz jeszcze posłużyć się słowami Nietzschego - żyją poza dobrem i
złem?
Mistyczne doświadczenie gruntownie zmienia człowieka. Uświadamia, że normy
moralne wiążą się za każdym razem ze sposobem rozumienia siebie. Z jednej strony
rozumienie to zależy od poziomu świadomości, na którym się znajdujemy. Z drugiej
strony osiągnięcie trans-personalnego poziomu świadomości zmienia nasz sposób
rozumienia siebie - a to z kolei nasze wyobrażenia moralne. Albo inaczej. Dla kogoś,
kto zdobył doświadczenie mistyczne, moralność schodzi na drugi plan.
Wypełnia go wszechogarniająca miłość do wszystkiego i do wszystkich. Miłość staje
się dla niego jedyną normą, przenika całe jego postępowanie. Do takiego człowieka
odnoszą się słowa św. Augustyna: „Ama etfac quod vis" - „Kochaj i rób, co chcesz".
Jeśli twoje działanie przenika duch miłości, wypełnia ono samo z siebie wszystko, co
zaleca moralność -i nie wyjdzie zuchwale poza obyczaje i zwyczaje, bo byłoby to nie
do pogodzenia z miłością.
Co jednak począć, jeśli moralne konwencje naruszają ducha miłości?
Mistyczna świadomość wskazuje na jedność. Kto doświadcza siebie zjednoczonego z
drugim, dociera do zupełnie nowych podstaw moralności. Miłość jest prawdziwą
rzeczywistością - i nawet tam, gdzie ludzie oddalili się od doświadczenia Pierwszej
Rzeczywistości, pozostaje ona jednak kształtującą siłą ewolucji i rozwoju kultury. I
jako taka wchodzi do podstawowych przekonań moralnych w kulturze i religii. To
tłumaczy zresztą, dlaczego religie, jak próbował wykazać Hans Kung w swoim etosie
światowym, prawie nie różnią się między sobą.
Nie oznacza to chyba, ze przestrzeganie moralnych przykazań zawsze prowadzi do
doświadczenia tego, co boskie?
Nie. Co prawda, etyka chrześcijańska powiada: Jeśli się dobrze sprawujesz, będziesz
oglądał Boga", ale to nie takie proste. Nakazy moralne mogą być pomocne na drodze
wewnętrznej, ale nie gwarantują doświadczenia mistycznego. Przeciwnie, tkwi w nich
zawsze niebezpieczeństwo zbytniego związania się z moralną dyscypliną i ascezą,
zbytniego przywiązania się do ego. Ego, bowiem chce być moralne i ma nadzieję w
ten sposób wejść do nieba.
Z tego punktu widzenia protestancki sprzeciw wobec wszelkich form
usprawiedliwienia przez uczynki jest z perspektywy mistyki w pełni uzasadniony?
Tak. Tu także ma swoje źródło krytyka katolickiej praktyki odpustowej. W
protestantyzmie natomiast problematyczne wydaje się to, że nie mniej niż katolicyzm
wiedziony jest on wyobrażeniem, że ego musi zostać przed Bogiem
usprawiedliwione. A właśnie, że nie musi! Zadanie ego polega na tym, żeby ustąpić,
ażeby w życiu dać miejsce Pierwszej Rzeczywistości - by pozwolić Bogu przyjść na
świat. Jak powiada Eckhart: „Cóż ci to szkodzi, człowiecze, jeśli pozwolisz Bogu być
w tobie Bogiem?" (Kazanie 6).
Czy to jest owo stanie-się-Boga w człowieku, które Ojciec w swoich książkach
nazywa sakramentem chwili?
Tak. Bóg wydarza się tu i teraz. Tu i tylko tu, w tej chwili jest możliwa komunia i
komunikacja z nim. Życie jest prawdziwą religią. To spełnienie Boga. Bóg objawia
się zarówno w tym, co małe, jak i w tym, co wzniosłe. Komunikowanie się z nim jest
celem wszelkiej mistyki. W modlitwach i rytuałach świętujemy tylko tę
rzeczywistość. Kiedy świętuję eucharystię, kiedy chleb i wino leżą na ołtarzu, to
świętuję jedność Boga i stworzenia. Chleb i wino są tylko reprezentantami kosmosu,
od atomu aż po świadomość. Świętuję to, co zawsze jest. Słowa wypowiadane nad
chlebem i winem są tylko potwierdzeniem, nie przeistoczeniem. Udzielając chrztu,
mówię rodzicom: Tutaj otwiera się znów niebo, jak przy chrzcie Jezusa, a głos
powiada: „Ten jest mój syn umiłowany, to jest moja umiłowana córka" (Mt 3,17). Nie
zmywa się niczego, natomiast potwierdza coś, co jest od początku: Jedność Boga i
człowieka. W tym kontekście chciałbym zacytować Rumiego, jednego z moich
ulubionych mistyków: „Jeśli istnieje jakiś miłujący na tym świecie, to jestem nim Ja. -
Jeśli istnieje jakiś wierzący lub chrześcijański pustelnik, to jestem nim Ja. - Osad w
winie, podczaszy i śpiewak, harfa i muzyka, umiłowany i świeca, napój i radość
pijącego, to jestem Ja. Siedemdziesiąt dwa wyznania i sekty na całym świecie nie
istnieją w rzeczywistości. Klnę się na Boga. Każde wyznanie, każda sekta to Ja.
Ziemia i powietrze, woda i ogień, nawet ciało i dusza to Ja. - Ogień piekielny,
możecie być pewni, z płonącym przedsionkiem piekła, ba, nawet raj, Eden i rajskie
dziewice, to Ja. - Ta Ziemia, to niebo i wszystko, co one kryją, aniołowie, elfy,
geniusze i cała ludzkość - to jestem Ja".
WIELE DRÓG - ALE TYLKO JEDEN SZCZYT
JAK RELIGIE ODNOSZĄ SIĘ DO MISTYKI
Mistyka, powiada Ojciec, jest inną nazwą na duchowość transkonfesyjną. A więc
istnieje coś takiego jak religia poza religiami? Brzmi to paradoksalnie, jednak
twierdzi Ojciec, że paradoksem nie jest. Dlaczego?
Duchowość transkonfesyjna to nie jakaś konkretna religia, lecz religijność poza
religiami. Stanowi ona podstawowy rys ludzkiej natury. To właściwa nam tendencja
do otwarcia się na całość i jednię. Tendencja wspólna wszystkim żywym istotom,
stanowiąca siłę napędową ewolucji. Dotychczas manifestowała się w przeróżnych
religiach, albowiem przez tysiąclecia nie było rozdziału pomiędzy religią a
duchowością. Obecnie jednak widzimy, że ta religijna siła odłącza się od
odziedziczonych religii. Spotykam coraz więcej ludzi, którzy są religijni, nie czując
jednocześnie przynależności do żadnej religii. W tym dostrzegam ślad postępującej
ewolucji świadomości.
Czy chce Ojciec przez to powiedzieć, że w niedalekiej przyszłości nie będzie już
religii?
To za dużo powiedziane. Religie się otworzą. Dojdą do przekonania, że ich
właściwym celem jest duchowość, która wychodzi poza konfesyjność. Stwierdzą przy
tym, że transkonfesyjność istniała w nich zawsze. Budda nie chciał zakładać religii.
Jezus nie chciał zakładać religii. Dopiero ich naśladowcy ujęli w formy doświadczenie
swoich mistrzów i je zinstytucjonalizowali. Wydaje mi się, że jest to niemal naturalna
kolej rzeczy. To, co boskie, co jest przeżywane w doświadczeniach duchowych, dąży
do tego, by zostać wyrażonym w postaci rytuałów i teologii. Dlatego zawsze będą
istniały - w najszerszym tego słowa znaczeniu — wspólnoty religijne, nawet, jeśli w
przyszłości wiele z nich powstanie poza istniejącymi kościołami.
Czy zatem religie są haraczem, który to, co boskie, musi zapłacić, jeśli ma być
doświadczane w człowieku?
Proszę mi pozwolić na zastąpienie słowa haracz następującą metaforą: Religia to
niejako Księżyc, który w nocy oświetla Ziemię, ale świeci światłem Słońca. Gdy
Księżyc wchodzi między Słońce a Ziemię, następuje zaćmienie Słońca. Podobnie jest
z religiami. Słońce jest tym, co boskie. Ono daje światło religiom, ażeby oświetlały
człowiekowi drogę. Jeśli jakaś religia nada sobie zbyt duże znaczenie i wciśnie się
między Boga a człowieka, to zaciemni Boga. Wtedy następuje zaćmienie Boga.
Skłonność do tego mają wszystkie religie - i dlatego krytyka religii immanentnie
wiąże się z mistyką. Nie, dlatego, że odrzuca ona religię, lecz dlatego, że ostrzega
przed jej przecenianiem. Kabir, mistyczny poeta, wyraził to ostrzeżenie w pięknym
wierszu. Jako syn muzułmanki i późniejszy uczeń braminów poruszał się między
islamem a hinduizmem i może, dlatego był szczególnie wyczulony na ograniczenia
właściwe religii. Pisze: „O niewolniku! Gdzie ty mnie szukasz? Patrzaj! Wszak
jestem przy tobie. Nie jestem w świątyni, ani w meczecie, nie jestem w Kaabie, ani w
Kailasie, ani w obrządkach, ani w ceremoniach, ani w Yodze, ani w wyrzeczeniu.
Jeżeli mnie szukasz naprawdę, zaraz mnie ujrzysz, w tej chwili mnie spotkasz. Kabir
powiada: »O Sadhu! Bóg jest oddechem wszystkiego, co oddycha«".
Wielu ludzi identyfikuje się ze swoim wyznaniem religijnym, z ulubionymi
tradycjami i wielowiekową tożsamością. Mogę sobie wyobrazić, że napotka Ojciec
zdecydowany opór, jeżeli zacznie zachęcać ludzi, by z tym wszystkim się rozstali. Jak
sobie Ojciec z tym radzi?
Nikomu nie radzę zmieniać religii. Ja sam nie chciałbym porzucać mojego
chrześcijaństwa. Ale religia jest dla mnie drogowskazem, nie zaś celem. Jeśli widzę,
że drogowskaz przypisuje sobie zbyt wielką rolę i chce mnie zatrzymać, wówczas nie
pozwalam na to. Naturalnie, trudno porzucić wszystko, co od dzieciństwa było
oczywiste. Tego nikt nie robi, chyba, że zacznie tę oczywistość podważać albo
całkowicie w nią zwątpi.
I dzieje się to tym częściej, im większa staje się rozbieżność między codziennym
rozumieniem świata a odziedziczonymi wyobrażeniami religijnymi. Stwierdzam w
każdym razie, że ludzie, którzy przychodzą do mnie, czynią to najczęściej, dlatego,
ponieważ popadli w kryzys sensu. Nagle zostają postawieni przed kwestiami, których
sami nie potrafią rozwiązać: Dlaczego w ogóle żyję? Dokąd idę? Dlaczego mnie to
spotkało? Religie od zawsze próbowały pomóc w znalezieniu odpowiedzi na te
pytania. Ale odpowiedzi nie zadowalają już wielu ludzi naszych czasów. Zupełnie
nieoczekiwanie tracą oni grunt pod nogami i ogarnia ich wielka niepewność. W tym
punkcie ich niejako przejmuję. Pokazuję im, jakie otwierają się przed nimi szansę na
przełom i nowy początek, czy to w obrębie ich religii, czy też poza nią.
Coraz więcej ludzi zwraca się ku duchowości Wschodu — zapewne w przekonaniu,
ze na tej drodze najlepiej zaspokoją swoje religijno-duchowe tęsknoty. Jednak
Dalajlama zaleca swoim europejskim sympatykom, żeby pozostali w odziedziczonym
chrześcijańskim kręgu kulturowym. Czy zgadza się Ojciec z Dalajlama?
Uważam za bardzo ważne pozostanie w sprawdzonych tradycjach duchowych.
Znajdujemy w nich zrozumiałe dla nas możliwości interpretacyjne i wskazówki
przydatne zarówno w codzienności, jak też w doświadczeniach mistycznych.
Klasyczne drogi duchowe są rodzajem map ducha, które pozwalają precyzyjnie
określić, gdzie jesteśmy i jakie procesy duchowe nas czekają. Istnieją pewne różnice
pomiędzy poszczególnymi drogami. Ale ostatecznie drogi te mają prawie taką samą
strukturę podstawową. Wszystkie prowadzą na ten sam szczyt.
O jakich duchowych tradycjach Ojciec myśli?
W chrześcijaństwie mamy niemal całkowicie zapomnianą duchowość kontemplacji.
W buddyzmie są zen i vipassana, w obszarze hinduistycznym rozmaite warianty jogi:
krija-joga, radżajoga i patańdżali. W islamie zadomowił się sufizm, w judaizmie
kabała.
Jak te duchowe drogi mają się do siebie? Wykluczają się czy uzupełniają? Czy
można jednocześnie iść dwoma, czy też trzeba się zdecydować na jedną?
Wszystkie te drogi są ścieżkami wiodącymi na szczyt tej samej góry. Jedna prowadzi
z prawej, inna z lewej, jedna stromo, druga łagodniej. Ale ostatecznie prowadzą do
jednego celu. Swoją formę otrzymują od tradycji religijnej i kultury, z której
pochodzą. Religie są - by pozostać przy tym obrazie - różnymi klimatami, które
panują na północnym, południowym, wschodnim i zachodnim stoku góry. Kto
rozpoczyna wspinaczkę, zna zrazu tylko swoje otoczenie - albo widzi tylko
odmienność innych religii. Nie przeczuwa jeszcze, że ostatecznie wejdzie w obszar, w
którym wszystkie drogi zbliżają się do siebie. A na końcu, gdy przejdzie przez chmury
i dotrze do partii szczytowych, zobaczy, że wszyscy wspinacze zawsze byli w drodze
na tej samej górze i mieli przed oczyma ten sam cel.
Brzmi to trochę jak krytyka religii, a przynajmniej krytyka wyznań religijnych.
Oczywiście, jestem krytyczny wobec religii. Zwracam się przede wszystkim
przeciwko zaskorupieniu, przeciwko sztywnej absolutnej strukturze. Ale nie
zapominam, że na tę drogę zawiodła mnie religia chrześcijańska. Nie wiem, gdzie
byłbym dziś, gdyby chrześcijaństwo nie wprowadziło mnie w to, co religijne.
Wyznania religijne są rodzajem schronienia; są progiem, przez który wielu ludzi
wchodzi na drogę duchową. Na tym polega ich wartość. Nie umniejsza tego fakt, że
na drodze duchowej kiedyś osiąga się punkt, w którym przekracza się ramy danego
wyznania. Albowiem doświadczyć, rzeczywiście doświadczyć Boga nie można w
gorsecie żadnego wyznania religijnego. Chciałbym wyraźnie podkreślić, że nie bronię
synkretyzmu. Przeciwnie, różne religie powinny według mnie istnieć nadal obok
siebie. Potrzebujemy wielu witraży, które mówią nam coś o świetle za nimi. Religiom
nie wolno jednak absolutyzować swoich poglądów. Powinny swoich zwolenników i
zwolenniczki doprowadzić do doświadczenia tego, co obiecują święte księgi. Nie
powinny próbować zatrzymywać ich w granicach wyznania religijnego.
Jak wybrać właściwą dla siebie drogę?
Kto w swojej własnej tradycji religijnej umie znaleźć drogę mistyczną, ten nie
potrzebuje szukać w innych religiach. Trzeba jednak powiedzieć, że w naszej
dzisiejszej chrześcijańskiej pobożności to niezwykle trudne. Kontemplacji nikt nie
naucza. Nie ma mistycznych nauczycieli ani duchowych dróg, które od początku
byłyby nakierowane na doświadczenie tego, co boskie. Kto szuka, ten najczęściej nie
ma wyboru. Zaczyna rozglądać się w innych tradycjach religijnych. Ale tak być nie
musi! Moje wysiłki zmierzają właśnie do tego, żeby odgrzebać mistyczne dziedzictwo
chrześcijaństwa i zbudzić je do nowego życia. Chodzi o zupełnie nieprzeczuwane
skarby, które w niczym nie ustępują duchowym bogactwem mistycznym religiom
Wschodu.
Proszę nam pozwolić zajrzeć do tego skarbca. Jakie klejnoty zachodniej mistyki
ukażą się naszym oczom?
Podstawy do intelektualnego ujęcia mistyki położyli w naszym kręgu kulturowym
Grecy. Filozofia Platona dostarczyła chrześcijańskiej mistyce ram pojęciowych i
metaforycznych. Jednak już przed Platonem na przełomie VI i V wieku przed
Chrystusem w południowej Italii filozof Parmenides z Elei opisał doświadczenie
jedności z tym, co boskie. Neo-platonicy, Plotyn i Proklos, nauczali mistycznej
filozofii nawiązującej do Platona. Są oni właściwymi twórcami philosophia perennis -
filozofii wieczystej — która znalazła kontynuatorów w osobach takich wielkich
europejskich mistyków, jak Mistrz Eckhart, Jan od Krzyża, Mikołaj z Kuzy, Baruch
Spinoza. Nie mniej ważne są w mistyce wielkie postaci kobiece: Hildegarda z Bingen,
Mechtylda z Magdeburga, Gertruda z Helfty, Jadwiga z Antwerpii, Teresa z Avila lub
taka osobliwa postać, jak Madame Guyon. Ta ostatnia spędziła pięć lat w Bastylii z
powodu głoszonych nauk mistycznych. Nie wolno zapomnieć o ludowych mistykach -
Jakubie Bohme czy Aniele Ślązaku. A to tylko niektóre nazwiska z wielkiej historii
mistyki chrześcijańskiej.
Kiedy patrzymy na tę imponująca tradycję, nasuwa się nieodparcie pytanie, czy w
ogóle trzeba zajmować się mistyką buddyjską lub hinduską?
Nie to chciałem powiedzieć. Zajmowanie się duchowymi tradycjami Wschodu jest
niezwykle pożyteczne. Dopiero dzięki wieloletniemu praktykowaniu zen
zrozumiałem, że chrześcijańska mistyka w swym rdzeniu uczy dokładnie tego
samego, co szkoły zen. Innymi słowy, dopiero pobyt w Japonii pomógł mi dostrzec i
docenić skarby własnej tradycji chrześcijańskiej.
Wymienia Ojciec tak zwanych założycieli religii i powiada, że ich zamiarem nie było
zakładanie religii. Na czym więc polega z punktu widzenia mistyki znaczenie Buddy
i Jezusa?
Jezus i Budda osiągnęli to, co możemy osiągnąć jako ludzie. Doświadczyli Pierwszej
Rzeczywistości i starali się przekazać to doświadczenie innym oraz wskazać im, jak
mogą dojść do tego samego. Dlatego są dla nas przewodnikami i towarzyszami na
wewnętrznej drodze.
Czy chodzi o to, co w chrześcijaństwie nazywamy naśladowaniem?
Tak, ale występuje tu jeszcze inny aspekt. Niektórzy ludzie potrzebują na
wewnętrznej drodze postaci, z którą mogą się identyfikować. Postaci takie są czymś
więcej niż tylko wzorem. Nie podąża się za nimi, lecz w kontemplacyjnym zatopieniu
usiłuje się stać z nimi jednym. Szczególną wagę do takich praktyk przywiązuje
buddyzm tybetański. Wyznawcy dzięki wizualizacjom oraz imaginacjom jednoczą się
z oglądanym obrazem Boskości lub Bodhisattwy. Więcej nawet - stają się rze-
czywistością, która w tym obrazie została przedstawiona. Czymś podobnym jest kult
ikony w prawosławiu. Prawosławni widzą w ikonie okno otwierające perspektywę na
transcendencję. Ikony są niejako szwem między oboma poziomami rzeczywistości.
Załóżmy, że stoimy na progu nowej fazy ewolucji świadomości względnie na progu
nowej epoki duchowej. Czy pojawia się nowe postaci, z którymi można się będzie
identyfikować, nowi założyciele religii, nowe duchowe drogowskazy?
Nie spodziewam się, żeby pojawiła się jakaś osoba porównywalna z którymś z
wielkich założycieli religii. Przypuszczam raczej, że będzie to wielu duchowych
przywódców, którzy zgromadzą wokół siebie grupy ludzi - charyzmatycy, którzy
zabiorą innych na rozpoznaną przez siebie drogę. Będą niejako górskimi
przewodnikami. Już znają trasę, bo nią przeszli, i teraz poprowadzą nią innych.
Możliwe, że powstaną nowe szkoły lub sekty, ale to drugorzędne. Albowiem
naprawdę chodzi o to, że ludzie urosną duchowo - że uwolnią się od religijnych
przewodników. Człowiek ma skłonność do tego, żeby uczepić się czyjejś' spódnicy,
zamiast samemu iść swoją drogą. Dlatego dziś wielu wisi na jakimś guru.
Co to znaczy dla Ojca jako duchowego nauczyciela, który przecież także ma
uczennice i uczniów? Czy jest Ojciec dla nich wzorcem lub postacią, z którą się
identyfikują?
Nie, mam nadzieję, że uniknąłem tego niebezpieczeństwa. Za mną długa droga
duchowa, na której zebrałem moje doświadczenia i którą nadal staram się podążać.
Zapraszam tych, do których ona przemawia, aby do mnie dołączyli. Kto tego chce,
serdecznie go witam. Kto tego nie chce, musi sobie poszukać innego towarzysza.
Nie rości sobie Ojciec, zatem pretensji do tego, żeby proponować jedyną lub
szczególnie dobrą drogę. Ale są przecież inni — wcale liczni — duchowi
nauczyciele. Czy nie ma między wami konkurencji?
W każdym razie nie powinno być. Naturalnie, każdy nauczyciel duchowy zawsze
będzie przypisywał szczególną wagę drodze, którą sam wypróbował. Ale do
dogmatycznych sporów nigdy nie dojdzie wśród ludzi, których udziałem stały się
prawdziwe doświadczenia duchowe. Posunąłbym się nawet dalej i powiedział, że
zawsze, gdy ktoś rości sobie pretensje do wyłączności, budzi podejrzenie, że tak
naprawdę nie dotarł do obszarów świadomości mistycznej.
Dla kogoś", kto szuka duchowego nauczyciela lub nauczycielki, mogłoby to być
wskazówką, kogo lepiej omijać. Jak znaleźć właściwego nauczyciela lub
nauczycielkę? Jakie są pozytywne kryteria wyboru?
Nie ma ogólnie obowiązujących kryteriów, za pomocą, których można by
przeprowadzić jakiś test. Wolę raczej stare powiedzenie, że każdy nauczyciel ma
takich uczniów, a każdy uczeń takich nauczycieli, na jakich zasługują. Ostatecznie
osobowość i charakter nauczyciela decydują o tym, jacy ludzie doń się przyłączają.
Wybiorą tego nauczyciela, którego droga wydaje im się atrakcyjna, osiągalna i
budząca zaufanie. Bezwzględnie konieczne jest, żeby między duchowym uczniem a
nauczycielem panowało pełne zaufanie. Gdy brak zaufania, trzeba się rozstać.
Czy nie zdarzają się duchowi szarlatani?
Oczywiście, istnieją i można ich rozpoznać. Powstrzymam się od wydawania sądów
na temat takich ludzi. Ja idę swoją drogą i zapraszam, żeby iść ze mną. Ale jeśli ktoś
znajdzie coś innego lub coś lepszego dla siebie, może w każdej chwili odejść.
Powiada Ojciec, że szarlatanów można rozpoznać. Po czym?
Podejrzane jest, jeśli ktoś, przedstawiając się jako nauczyciel duchowy, czyni za dużo
hałasu wokół własnej osoby. Podejrzane jest też, jeśli zbytnio wiąże ludzi ze sobą.
Niedobrze, jeśli mówi o rzeczach, których sam nie doświadczył i których nie potrafi
poświadczyć. A najgorzej, jeśli ma w tym komercyjny interes.
Wielu ludzi z powodów religijnych szuka ucieczki w ruchu New Age lub w
ezoteryce. Jak tam wygląda sprawa szarlatanerii i religijnej autentyczności?
W ruchu New Age istnieje wiele elementów, które nie prowadzą do prawdziwego
mistycznego doświadczenia. Niektóre wzięto z okultyzmu, inne z psychologii i
parapsychologii. Niełatwo tu wyznaczyć precyzyjną granicę. A oto przykład. Są
ludzie, którzy zażywają narkotyki z powodów religijnych. Często dzięki narkotykom
przeżywają stany, które wynoszą ich poza codzienną świadomość. Jeżeli robią to pod
opieką doświadczonego nauczyciela duchowego, takie doznania mogą okazać się
pomocne. Ale jeżeli narkotyki są tylko przygodą, to nie ma wówczas elementu
zwanego przez mistykę procesem oczyszczenia. To, że człowiek długo idzie jakąś
drogą, odmienia go gruntownie. W doświadczeniu narkotycznym taka przemiana
najczęściej się nie pojawia. Często są to tylko doświadczenia pseudomistyczne, które
pozostają w sferze emocji.
Na czym polega różnica?
Pseudomistyczne doświadczenia nie prowadzą człowieka do osiągnięcia wyższego,
transpersonalnego stanu ducha przekraczającego codzienną świadomość ego, lecz
cofają go na płaszczyznę prepersonalną. Tam doświadcza on stanu symbiotycznej
jedności podobnego do stanu, jaki przeżywają niemowlęta przy piersi matki. Ten
rodzaj doświadczenia jedności - który może być bardzo głęboki i związany z silnymi
emocjami - zakłada zawsze udział ego, które dobrze się w tym stanie czuje i dlatego
zawsze będzie chciało do niego powracać. Pseudomistyka ruchu New Age nie
odmienia człowieka. Zamiast tego utrwala stan przywiązania do ego, ponieważ
oferuje przyjemne „doświadczenie jedności", którym się ego szczyci. To jednak
złudzenie, ponieważ ego nie pozbędzie się siebie poprzez tego rodzaju doświadczenia.
Pozbędzie się siebie nie przez cofanie się do płaszczyzny prepersonalnej, lecz przez
transcendencję do tego, co transpersonalne. Oznacza to, że ego doświadczy siebie
jedynie jako centrum organizacyjnego i funkcjonalnego - pozbawionego trwałości.
Prawdziwe doświadczenie prowadzi do wolności, która wszystko przewyższa.
Natomiast pseudomistyczna regresja może prowadzić do uzależnienia, w którym
wyłączone ego wciąż od nowa chce przeżywać przyjemne uczucie pozbywania się
siebie. Kto zachwala to jako mistyczną lub duchową drogę i kto uzależnia ludzi od
siebie, jest szarlatanem -na dodatek niebezpiecznym.
A prawdziwy mistrz—czy nie zachęca ciągle swojego ucznia do tego, żeby wciąż od
nowa zabiegał o doświadczenia mistyczne?
Utwierdza swoich uczniów w przekonaniu, że warto kontynuować drogę. Ale powie
im też, że doświadczenia mistyczne będą dane tylko tym, którzy uwolnią się od ego,
które zawsze chce coś robić i coś przeżywać. Zwróci im uwagę, że do tych
doświadczeń prowadzi długa i ciężka droga, że jest to proces przemian, który czyni
przezroczystymi struktury ego ludzkiej psychiki i który może prowadzić przez fazy
dezorientacji oraz zwątpienia. Ostatecznie jednak człowiek dochodzi do punktu, w
którym poznaje, że może swoje ego spokojnie pozostawić, by wejść na wyższą
płaszczyznę rzeczywistości. Ktoś, kto poczynił takie doświadczenie -wszystko jedno,
czy jako uczeń czy jako nauczyciel - nie będzie się starał nikogo do niczego nakłaniać.
Jeśli doświadczenie mistyczne prowadzi do opisanej przez Ojca wolności
wewnętrznej i tolerancji, to jak należy tłumaczyć fakt, że mistycy nieustannie
popadają w konflikty z instytucjami religijnymi?
Doświadczenie mistyczne jest pradoświadczeniem. Ten, kto je czyni, nie może
zatrzymać go dla siebie. Musi je wyartykułować i będzie to czynił w sposób, który
odpowiada jego osobowości. A to właśnie najtrudniej zaakceptować instytucjom
religijnym. Dlatego kościoły chrześcijańskie zmuszały mistyków i mistyczki do
redogmatyzacji doświadczenia mistycznego. Kto się przed tym bronił, musiał się
liczyć z oskarżeniem o herezję. W najgorszym razie mógł zostać spalony. Marguerite
Porete, Giordano Bruno czy Miguel de Molinos sformułowali swoje mistyczne
doświadczenia ponoć niezgodnie z dogmatami i zostali za to straszliwie ukarani. Ten
schemat spotyka się we wszystkich religiach teistycznych, także w islamie. Roszczą
sobie, bowiem one pretensje do posiadania prawdy objawionej wprost od Boga, przy
której każda inna forma doświadczenia Boga staje się herezją.
***
A jak mistyk reaguje na uznanie go za heretyka przez instytucję religijną?
Mistycznie natchniony człowiek nie odmawia instytucjom religijnym pomocniczego,
porządkującego znaczenia. Z reguły też nie szuka bezpośredniej konfrontacji. Ale —
często nawet mimowolnie - kwestionuje pośrednio te instytucje, albowiem mistyczne
doświadczenie wyprowadza go w przestrzeli transkonfesyjną, poza często dość ciasną
pobożność danego wyznania.
A przestrzeń ta jest — nawet, jeśli nie a-teistyczna — to w każdym razie trans-
teistyczna?
Oczywiście. Dlatego mistycy i mistyczki, próbując redogmatyzować swoje
doświadczenia, popadają w ogromne trudności. W języku ich odziedziczonej religii
nie istnieją słowa na to, co ich spotyka. Dualny schemat chrześcijańskiego myślenia
czyni wyartykułowanie mistycznego doświadczenia jedności niemożliwym. Podjęte
próby spotykają się ze sceptycznym i pobłażliwym przyjęciem ze strony teologów.
Brzmi to otrzeźwiająco. Czy w chrześcijaństwie nie widzi Ojciec nigdzie szansy na
duchowy przełom?
Instytucje zawsze wloką się z tyłu. Wszystkie odnowy w kościele wychodziły z dołu.
Przypuszczam, że z duchowym przełomem, który teraz obserwujemy, jest podobnie.
Wychodzi on z bazy i przenika do kościelnych instytucji. To, czego potrzebujemy, to
„transformacja religii" (Ken Wilber). Chodzi o nową orientację — o metanoję ku
mistycznemu wymiarowi. Religie są wspólnotami ludzi w drodze, którzy szukają od-
powiedzi na pytanie o sens życia. Również w religii trzeba wciąż od nowa
formułować udzielane odpowiedzi. Podlegają one, bowiem przemianom czasu. Stary
paradygmat brzmiał: Jesteśmy istotami, które rozwinęły ducha, przez wykroczenie
odeszły od Boga. Nowy paradygmat brzmi: Nigdy nie wypadliśmy z Boga. To, co
nazywamy Bogiem, rozwija się jak wachlarz w ewolucji. To my jesteśmy epifanią
Boga. Tylko nie potrafimy poznać naszej prawdziwej tożsamości. My nie odpadliśmy
od Pierwszej Rzeczywistości, jak chce tego koncepcja grzechu pierworodnego. My
tylko zapomnieliśmy, że pochodzimy z tej rzeczywistości i nigdy od niej odpaść nie
możemy. Uważamy się za plażę, która łaknie morza. A jesteśmy morzem, które igra z
plażą. W zrozumieniu tego leży przyszłość naszego gatunku. Zmiana kierunku w
religiach już się rozpoczęła.
Odnowa wychodzi z dołu, powiada Ojciec. Po drugiej wojnie światowej powstały w
wielu miejscach Europy wspólnoty i bractwa, które świadomie prowadziły duchowy
tryb życia. Najbardziej znanym przykładem jest wspólnota Taize", którą po roku
1945 założył Roger Schutz. Co sądzi Ojciec o tych wspólnotach?
Przygotowują one drogę do przełomu duchowego, ale nie są jeszcze jego właściwymi
realizatorami. Wspólnoty wyprowadzają z odziedziczonego paradygmatu myślowego
kościoła, nie przełamując go. Wypełniają ważne, ale ograniczone zadanie.
Taize przykłada wielką wagę do liturgii i śpiewu. Czy to zjawisko przejściowe?
Taize jest w moich oczach ruchem mistycznym. Swoimi rytuałami i medytacyjnymi
formami liturgicznymi uwalnia religijny potencjał człowieka bez narzucania mu przy
tym nauk lub teorii, które nie mają nic wspólnego ze świecką rzeczywistością.
Dlatego Taize wydaje mi się dla naszych czasów bardzo udanym miejscem
przebudzenia; nie mniej i nie więcej. Ostatecznie pozostaje ono stopniem pośrednim.
Dlatego regularnie przychodzą do mnie ludzie, którzy na drogę duchową weszli w
Taize a teraz chcieliby pogłębić swoje doświadczenia.
W przeszłości to zazwyczaj klasyczne zakony — do jednego z nich Ojciec przecież
należy — stawały na czele ruchów odnowy duchowej albo rodziły się z takich
ruchów. Czy dziś też istnieje w klasztorach duchowy potencjał?
Zakonom przyznaje się swobodę, jakiej ksiądz lub biskup nie mają. Stąd opactwo
benedyktyńskie ma pewną samodzielność. Zakony są do pewnego stopnia tworami
autonomicznymi i dlatego w opactwach rozwijały się idee, które z biegiem czasu
przynosiły owoce całemu kościołowi. Tak powinno być też dzisiaj.
Klasztory są, więc jakby teologicznymi strefami wolnego handlu?
Tak, przy czym owemu handlowi wyznacza się pewne granice. Również w
klasztorach trzeba pamiętać o pewnych ograniczeniach. Mimo to życzyłbym sobie
więcej odwagi w prowadzeniu żywej dyskusji. Zakony mogłyby być rodzajem poletek
doświadczalnych w ramach scentralizowanych instytucji. Jak już powiedziałem,
impulsy rozwoju w kościele prawie nigdy nie przychodziły z góry. Wszystkie musiały
się przebijać od dołu.
Również zbliżenie świata chrześcijańskiego do duchowości Wschodu wyszło z
klasztorów.
Zakonnicy dzięki swej działalności misyjnej jako pierwsi zetknęli się z obcymi
formami pobożności. Odkryli w innych religiach ziarno prawdy. Tak trapista Thomas
Merton odkrył dla siebie i dla wielu ludzi w zachodnim świecie buddyzm zen, a Bede
Griffiths hinduizm. Można by przytoczyć inne przykłady, które także pokazują, że to
najczęściej zakonnicy otwierali się na inne religie i szukali dialogu.
Takie podejście przychodzi kościołom z trudem. Deklarują otwartość, ale w praktyce
są bardzo powściągliwe. To wyostrza ich własny profil. Są gotowe do dialogu
interkonfesyjnego, chciałyby współpracować w dziedzinie społecznej i etycznej.
Jednak strach instytucji kościelnych przed uznaniem za równorzędne wydaje mi się
nadal bardzo duży.
Na zewnątrz kościoły deklarują otwartość. W środku jednak żywią lęk przed utratą
swojej niepowtarzalności i wyjątkowości. Ciągle mówi się jeszcze o „wyższości tego,
co chrześcijańskie". Ale kościół jako instytucja - tak jak się dzisiaj prezentuje - już nie
wszędzie jest przekonujący. Slogan „Jezus tak, kościół nie!" sygnalizuje wzrost
zainteresowania religijnością bez instytucji. To zrozumiałe, że wspólnota w czasach
kryzysu odgranicza się i stara się wykształcić wewnętrzną spójność. Ale odgrani-
czenie może się łatwo zmienić w izolację. Zamknięcie się w twierdzy jeszcze nigdy
na dłuższą metę nie wyszło nikomu na dobre. Kościołowi brak odwagi do
integrowania się ze zmieniającym się społeczeństwem, albowiem to zmieniłoby
również samą religię - a to napawa lękiem.
Czy powrót kościoła do konfesyjnej tożsamości powstrzyma spadek liczby jego
członków?
Przeciwnie. Ci, którzy rozumienia siebie i świata nie są w stanie zharmonizować z
naukami kościoła, będą nadal, może nawet jeszcze częściej, salwować się ucieczką.
Natomiast pozostaną w kościele wszyscy ci, którzy potrzebują dogmatycznej
konstrukcji, ażeby mieć poczucie posiadania utęsknionej pewności zbawienia.
Niebezpieczeństwo regresji we wspólnotach wiernych prawie nigdy nie było tak
wielkie jak dziś. Człowiek czuje się przygnieciony pytaniami współczesności i coraz
chętniej wycofuje się na pozycje fundamentalistyczne, zamiast produktywnie wpływać
na duchowy rozwój społeczeństwa.
Czy kościół nie stoi tu przed dylematem? Z jednej strony musi się dopasować do
wymogów czasu, z drugiej musi zachować swoją tradycję. Czy istnieje w ogóle jakieś
wyjście z tej sytuacji?
Dla mnie religie są modelami, za pomocą, których my, ludzie, staramy się określić
nasze miejsce w kosmicznym zdarzeniu. Jeżeli jakiś gatunek osiągnął poziom ducha,
to szuka odpowiedzi na pytania o sens swojej egzystencji i pytania o „skąd" i „dokąd".
Dziś nie możemy mówić o Bogu tak samo, jak w XIX wieku. Stoimy przed
koniecznością odpowiedzi na podstawowe pytanie: Jaki jest sens człowieka w
ewolucji kosmosu? Konieczna jest nowa interpretacja grzechu pierworodnego,
zbawienia i zmartwychwstania, osobowości i bezosobowości Boga, bezczasowości i
wieczności. Ale także inne trudne pytania wymagają odpowiedzi: Jak to jest z
równouprawnieniem kobiet w kościele katolickim? Czy nie potrzebujemy
swobodnego wyboru między celibatem a życiem w związku partnerskim? Konieczne
są: pozytywna ocena seksualności i demokratycznych struktur w instytucjach, odwrót
od karzącego Boga, gotowość krytycznego towarzyszenia procesom rozwojowym bez
chęci zahamowania ich za wszelką cenę.
W Stanach Zjednoczonych — atu mniejszym stopniu także w Europie -znany jest
protestancki wariant konserwatyzmu: ruchy ewangeliczne, a więc
zielonoświątkowcy, charyzmatycy, pietyści - by wymienić tylko kilka. Te wspólnoty
są w kontekście naszej rozmowy ciekawym fenomenem. Z jednej strony z
fundamentalistyczną werwą określają zasady myślenia i życia swoich członków, z
drugiej strony wykazują żywotność, która nie pozostawia wątpliwości, ze pomagają
osiągnąć doświadczenia religijne. Jak to wytłumaczyć?
Wszystkie ugrupowania, które obiecują człowiekowi pewność zbawienia, będą się
nadal cieszyć popularnością. I wszyscy, którzy czują się tam dobrze, powinni tam
bezkrytycznie pozostać. Ale grupy te są zjawiskiem przejściowym. Ich członkowie też
dochodzą do kresu i występują z nich. Nikt nie może na przykład przez całe życie
mówić językami. Oczywiście, mówienie językami jest duchową praktyką, w której
ego się odsuwa. Ale to tylko jedna możliwość, która szybko prowadzi do poczucia
elitarności. Tak naprawdę chodzi tu i w innych „charyzmatach" o zjawiska
świadomości, które bardziej przynależą do parapsychologii i występują nie tylko u
chrześcijan. Również zwolennicy religii naturalnych mówią językami. Wciąż
przychodzą do mnie ludzie, którzy chcieliby wyjść poza tę formę modlitwy.
Są jednak też tacy, którzy podporządkowują się sztywnej moralności swojej
wspólnoty lub kościoła. Wtedy niewiele pozostaje z duchowego przełomu.
Niebezpieczeństwo popadnięcia w sekciarstwo i fundamentalizm czyha zawsze.
Często tęsknota za poczuciem bezpieczeństwa jest większa niż odwaga niezbędna do
dokonania przełomu. I tak dochodzi do powstania typowej dla sekt mentalności
twierdzy. Mentalność taka przede wszystkim się broni i odrzuca wszystko, co
mogłoby zagrozić bezpieczeństwu wywalczonemu z takim trudem. Mentalność ta jest
przeciwieństwem mistycznej pobożności, której rdzeń tworzy otwarcie się. Sekty
natomiast nakazują często kurczowe trzymanie się dogmatów, moralnych nakazów,
grupy itp. Im bardziej ludzie są niepewni, tym łatwiej ulegają pokusie pójścia za
obietnicami bezpieczeństwa składanymi przez sekty i fundamentalistów. Stąd bierze
się sukces tych grup.
Oprócz powrotu do fundamentalizmu obserwujemy też inne procesy. W ostatnich
latach coraz częściej dochodziło do wspólnych działań przywódców wielkich
wspólnot religijnych. Mamy tu do czynienia z niespotykana wcześniej otwartością.
Czy widzi Ojciec w tym krok ku transkonfesyjności?
Nie. Międzywyznaniowy dialog jest ważny. Równie ważne są międzywyznaniowe
działania w dziedzinie pomocy społecznej oraz zainicjowane przez Hansa Kiinga
wspólne poszukiwanie przez religie porządku wartości obowiązującego wszystkich.
Ma to kolosalne znaczenie. Moje wysiłki idą jednak w innym kierunku. Prawdziwa
jedność religii - nie boję się powiedzieć: jej właściwy cel - leży w doświadczeniu
tego, co głoszą święte księgi, rytuały i ceremonie. W doświadczeniu Pierwszej
Rzeczywistości wszyscy się spotykają. Albowiem, jak już powiedziałem, wszyscy
dążą na szczyt tej samej góry. Doświadczenie to przekracza wszelkie wyznania.
Światowy etos i dialog międzyreligijny są, zatem tylko stadium pośrednimi?
Dlaczego tylko? To brzmi zbyt negatywnie. Międzyreligijny dialog, powtórzę, ma
ogromne znaczenie. Ale rzeczywista jedność religii nie polega na synkretyzmie, lecz
na doświadczeniu rzeczywistości. Wszystkie religie uczą mistycznej drogi
prowadzącej na tę płaszczyznę doświadczenia. Mistyka zyska na znaczeniu w
następnych stuleciach. Uważam ją za ratunek dla teologii. Wiek XXI będzie wiekiem
mistyki. Ale teologia ma z tym problemy. Podczas gdy nauki przyrodnicze odkrywają
we wschodnich ezoterycznych drogach pokrewieństwo ze swoimi doświadczeniami
granicznymi, u teologów mistyczna droga popadła w zapomnienie.
Prawdziwa jedność religii leży w transkonfesyjnym doświadczeniu. Czy tak?
I tak, i nie. W doświadczeniu Pierwszej Rzeczywistości, jak nazywam Jednię i
Prawdę, nie ma już żadnych religii, które mogłyby zostać zjednoczone, gdyż nie ma tu
żadnych rozróżnień, przeżywa się jedność z Jednią. Może potrwa to jeszcze bardzo
długo, ale dokładnie tu spotkają się pewnego dnia wszystkie religie - na tym jednym
szczycie Prawdy. Będą wtedy nadal różnie mówić o Jedni. Zależnie od kultury,
religijnych obrazów i wyobrażeń będą tłumaczyć człowiekowi Jednię na płaszczyźnie
racjonalnej. Wyznania religijne nie będą się już izolować i zwalczać. Zrozumieją, że
ostatecznie miały i mają taki sam cel - światło, a nie witraże. Zainteresowanie wielu
Europejczyków ezoterycznymi drogami hinduizmu i buddyzmu oceniam pozytywnie.
Jest to przede wszystkim oznaka rosnącej świadomości istnienia wspólnego
transkonfesyjnego rdzenia wszystkich wyznań.
Jeżeli przyjmiemy, że coraz więcej ludzi odkryje duchowość transkonfesyjną, to,
jakie formy przyjmie życie religijne w przyszłości?
Powstanie więcej grup bazowych, które będą się gromadzić w swoim kościele wokół
duchowego towarzysza lub przewodnika. Idąc jego drogą, odnajdą dla siebie sens
życia. Oddziała to niewątpliwie na tradycyjne kościoły. Będą musiały się dostosować i
w większym stopniu uwzględnić elementy duchowe w głoszeniu wiary i w praktyce.
A konkretnie?
Przede wszystkim mistyka i duchowość powinny zyskać większą wagę w
wykształceniu teologicznym. Należy ułatwić ludziom zainteresowanym duchowością
znalezienie swojego miejsca w kościele. Ale autorytety kościelne nie mogą okazywać
podskórnej niechęci do mistyki. Ostrzegając przed mistyką i duchowością, wyrządza
się, moim zdaniem, szkodę kościołowi.
Powiada Ojciec, że trzeba zreformować system kształcenia teologicznego. Czy
odnosi się to do nauczanych treści teologicznych czy też teologowie powinni sami
ćwiczyć się w kontemplacji?
Jedno i drugie. Przede wszystkim przyszli duszpasterze muszą zostać pouczeni, że
istnieje doświadczenie duchowe. Nasi teologowie są najczęściej bezradni, gdy
przyjdzie do nich ktoś, kto przebił się do przestrzeni transpersonalnej. Człowiek, który
dzisiaj wpadł w kryzys duchowy - lub poczynił prawdziwe mistyczne doświadczenie -
i szuka wsparcia, z reguły prędzej idzie do psychologa, psychoterapeuty czy
naturoterapeuty niż do duszpasterza. Jak pokazują badania, tylko dwadzieścia procent
ludzi w takiej sytuacji szuka wsparcia u kapłana. Najwyraźniej większość przypisuje
kościołowi w takich sprawach niewielkie kompetencje. Dla kościoła powinno to być
alarmujące.
Czy uznanie dla kościoła względnie jego reprezentantów wzrosłoby, jeśli ich
autorytet pochodziłby z doświadczeń duchowych? Wydaje się by i znamienne, ze
taka postać jak Dalajlama budzi zachwyt w kościołach chrześcijańskich.
Nie trzeba zaraz fatygować Dalajlamy - Jan Paweł II jest w tym względzie na wskroś
równorzędną osobą, która daje nieprzebranym tłumom ludzi oparcie i orientację.
Dysponuje on niewątpliwie charyzmatycznym autorytetem. Ale to nie wystarcza.
Papieżowi brakuje otwartości i tolerancji, nie porusza on istotnych tematów
religijnych. Za dużo mówi o wymaganiach moralnych. Ale niewątpliwie jego
autorytet i wiarygodność biorą się z jego bardzo osobistej pobożności.
BÓG JEST TANCERZEM I TAŃCEM
JAK NA NOWO INTERPRETOWAĆ PRAWDY CHRZEŚCIJAŃSKIE
Twierdzi Ojciec, że teologia chrześcijańska niechętnym okiem patrzy na mistykę.
Skąd ta niechęć?
Podstawą mistyki jest doświadczenie jedności, w którym znikają granice pomiędzy
Bogiem a światem. Teologia chrześcijańska natomiast zasadza się na fundamentalnym
dualizmie Boga i świata. Wedle teistycznego wyobrażenia Bóg to osoba istniejąca
sama dla siebie poza światem. Stworzył on świat jako oddzielony od siebie byt i
rządzi nim z zewnątrz. Świat ze swej strony, jako stworzenie oddzielone od Boga, ma
możliwość zajęcia postawy wobec swego Stwórcy. Człowiek również ma taką moż-
liwość, i ponosi odpowiedzialność za to, jak się do Stwórcy odniesie. Człowiek
jednak popełnił grzech, dlatego świat jest światem upadłym. Świat i Bóg są różni nie
tylko w swym bycie, ale także w jakości. Świat potrzebuje zbawienia. Może ono
przyjść tylko z zewnątrz - od Boga. Bóg musi podjąć inicjatywę, by zlikwidować
przepaść, która otworzyła się między nim a człowiekiem. I czyni to, wysyłając na
świat wybawcę i odkupiciela, preegzystentnego, równego mu zbawiciela, który
przychodzi na świat jako Bóg, staje się człowiekiem i dzięki ofierze zbawia ludzkość.
Krew Chrystusa, jego śmierć na krzyżu - jak chce teologia chrześcijańska —
ustanawiają pojednanie pomiędzy Bogiem a upadłym światem. Niełatwo tę teologię
przekazać dzisiejszemu człowiekowi.
Ale tu potocznym rozumieniu trzymamy się jej. Skąd ten upór?
Wynika on ze struktury ludzkiego ducha. Dzisiaj wiemy, że nie przyjmujemy w siebie
świata w sposób neutralny, lecz kreujemy go odpowiednio do poznawczych
możliwości naszego mózgu. Wiemy, że poza nami nie ma ani barw, ani dźwięków, są
wyłącznie drgania. To nasz mózg konstruuje z nich określony świat. A mózg
wielorybów i delfinów wytwarza jakiś' zupełnie inny obraz świata. Nie ma w
rzeczywistości archimedesowego punktu, z którego można by obserwować świat
takim, jakim on jest rzeczywiście. Obserwator jest zawsze współuczestnikiem. A
skoro tak, to musimy zapytać, jak wyglądają nasze możliwości poznawcze. I jeśli
postawimy takie pytanie, stwierdzimy, że nasze ratio zostało skonstruowane
dualistycznie. Poznajemy, rozróżniając, wyznaczając granice, definiując. Według
Arystotelesa wtedy mamy wiedzę o jakimś przedmiocie, kiedy potrafimy podać, czym
się on różni od innego przedmiotu tego samego gatunku. Tę dualistyczną strukturę
naszych możliwości poznawczych przenosimy na rzeczywistość. Wierzymy, że
rzeczywistość jest także zorganizowana dualistycznie, ponieważ nasze ratio nie zna
innego do niej dostępu. Podkreślam: Nasze ratio, albowiem zarówno nasze uczucia,
jak i mistyczne doświadczenia otwierają przed nami zupełnie inne doświadczenie
rzeczywistości.
Jeśli nasze ratio tak wyobcowuje rzeczywistość, a teologia jest zajęciem
racjonalnym, to czy mistyka nie zrobiłaby lepiej, rezygnując z teologii?
Religia opiera się na dwóch filarach - mistyce i teologii. Jeśli brak jednego, to brak
również drugiego. Trzeba tylko pamiętać, że teologia nie odgrywa żadnej roli w
doświadczeniu jako takim. Rozpoczyna się ona tam, gdzie kończy się doświadczenie.
Wychodzi z doświadczenia i powinna do niego prowadzić na powrót. Mistyka wydaje
mi się być ratunkiem dla teologii. Pod wrażeniem mistycznego przeżycia w kościele
w Vosa Nova Tomasz z Akwinu u kresu swego życia powiedział: „Wszystko, co
napisałem, wydaje mi się słomą w porównaniu z tym, co zobaczyłem i co mi zostało
objawione". A więc z mistycznego doświadczenia rzeczywistości wyrasta inne
widzenie religii i tym samym inna teologia.
Jakiego rodzaju religia i teologia miałyby to być?
Pewien inteligentny człowiek powiedział mi kiedyś, że „Religia jest trickiem genów".
Podchodzę do tego zdania bardzo poważnie i sądzę, że nie dyskredytuje ono
bynajmniej religii. Przeciwnie. Jeśli jakiś gatunek osiągnął poziom, na którym może
stawiać pytania o swoje pochodzenie, swoją przyszłość i sens, to wtedy jest rzeczą
zupełnie, naturalną, że rozwinął zdolności, które mu pomagają w znalezieniu od-
powiedzi na te pytania. Rezultatem jest religia. Przez wieki wypełniała ona
znakomicie swoje zadanie i czyni to jeszcze dzisiaj. Religia należy do ewolucji. Jeżeli
dzisiaj doszliśmy do punktu, w którym udzielane przez nią odpowiedzi już nie
wystarczają, to znaczy, że ewolucja poszła dalej. I teraz musi powstać jakaś nowa lub
zmodyfikowana umiejętność, która pozwoli człowiekowi zrozumieć samego siebie.
Religia rozwija się dalej wraz z człowiekiem. Temu stara się zadość uczynić teologia
ewolucyjna. Punktem wyjścia dla niej jest rozwój życia. Wszystko, co się dzieje,
rozumie ona jako potężny ewolucyjny proces jednego wszechobejmującego życia.
Wszędzie widzi ciągłe pojawianie się i znikanie. „W każdej chwili świat rodzi się na
nowo" - powiada mistyka. Wychodzi z założenia, że to permanentne nowe stwarzanie
nie jest dokonywane przez jakiegoś stojącego poza ewolucją stwórcę, lecz dokonuje
się z samej ewolucji idącej za swoim własnym impulsem. I stąd Bóg z perspektywy
mistycznej lub teologii ewolucyjnej nie jest działającym z zewnątrz inicjatorem
ewolucji, lecz ewolucja to samorozwijający się Bóg.
Skoro Bóg jest ewolucją, czy wtedy w ogóle ma jeszcze sens mówienie o Bogu?
Nie możemy zrezygnować z tego słowa. Jednakże powinniśmy zawsze mówić
wyraźnie, jak je rozumiemy, ponieważ potocznie wiąże się je z tradycyjnym
teistycznym wyobrażeniem zaświatowej osobowej mocy. Dlatego mówiąc o tym, co
rozumiem przez słowo Bóg, wolę raczej określenie Pierwsza Rzeczywistość. Zen
mówi o Pustce, hinduizm o Brahmanie, Mistrz Eckhart o Boskości, Jan Tauler o
Ostatecznej Przyczynie. Zawsze chodzi o to, o czym właściwie niczego nie można
powiedzieć. O pojęcie bez dającej się określić treści, pojęcie, które jest tak odmienne
od wszystkich innych pojęć, że Eckhart powiedział: „Bóg i Boskość tak dalece się od
siebie różnią jak niebo i ziemia" (Kazanie 26).
W swoich książkach Ojciec często obok pojęcia Bóg używa również pojęcia życie.
Życie jest właściwym pojęciem na oznaczenie rzeczywistości, którą nazywamy
Bogiem. Życie, tak jak Bóg, wymyka się nam i jest nieuchwytne. Nie wiemy, skąd
pochodzi ani dokąd zmierza. Życie jest wszędzie i nigdzie. Ukazuje się w każdej
pojedynczej żywej istocie, ale jest też zawsze czymś' więcej niż żywa istota. Tak samo
jest z Pierwszą Rzeczywistością. Istnieje, ale uchwytna jest tylko w postaci, którą
sobie nada. Ona sama jest pustką, która potrzebuje formy, ażeby się zjawić. Bez
pustki nie mogłaby istnieć żadna forma, bo forma jest zawsze formą pustki. Dokładnie
tak samo jest z życiem. Życie jest w każdej żywej istocie, albowiem bez życia żywa
istota nie byłaby żywą istotą. Ale życie nie wyczerpuje się nigdy w określonej żywej
istocie. Jest zawsze większe niż pojedyncza żywa istota. Przychodzi i odchodzi wraz z
nią, pozostaje jednak nieuchwytne.
Czy dobrze rozumiem, że dla Ojca „życie" i „Bóg" to dwa określenia Pierwszej
Rzeczywistości?
Tak, o ile pod pojęciem życie rozumie się tę wielką, przenikającą wszystkie istoty,
napędzającą wszystko, nieuchwytną energię jedni. Tę siłę mogę nazwać życiem Boga.
Można ją za Jeanem E. Charonem, francuskim noblistą, nazwać miłością - jednak nie
miłością osobową, lecz miłością rozumianą jako absolutna otwartość na wszystko i na
każde. W tym sensie miłość jest zasadą strukturalną ewolucji - gotowością atomu do
związania się z innym atomem w molekułę, gotowością molekuł do utworzenia
wspólnie komórki i gotowością komórek do stania się większym organizmem. Tę
gotowość do samotranscendencji widać wszędzie w kosmosie. Ona jest właściwie
napędową siłą życia i ewolucji. Tylko ten, kto chce zachować swoją tożsamość i
jednocześnie potrafi wyjść poza siebie, ma w ewolucji szansę przeżycia.
Klasyczna teoria ewolucji powiada jednak, że nie miłość jest motorem ewolucji, lecz
zasada, według której silniejszy zwycięża: „Survival of the fittest".
Nie zawsze tak jest. Dzisiaj wiemy, że w ewolucji chodzi nie tylko o siłę, lecz także o
umiejętność dostosowania się i współpracy. Przetrwał nie tylko ten z największą
szczęką i najbardziej trującym jadem. Przetrwały także biotopy - żywe systemy, które
w sposób doskonały ze sobą harmonizują i jednocześnie mają zdolność otwarcia się
oraz transcendencji. Natomiast zamknięte w sobie systemy giną, jak widać na
przykładzie chorób nowotworowych oraz rodzin kazirodczych.
Bóg życie, miłość, ewolucja — cztery nazwy tej samej rzeczywistości?
Tak. Boga nie da się oddzielić od ewolucji. Bóg jest przychodzeniem i odchodzeniem.
Bóg jest narodzinami i umieraniem. Jest tancerzem, który tańczy ewolucję. Tancerz
bez tańca nie ma sensu - i tańca bez tancerza też nie sposób sobie wyobrazić. Bóg i
ewolucja współprzynależą do siebie. Jedno jest nie do pomyślenia bez drugiego.
Weźmy przykład symfonii: Kosmos jest symfonią i to, co nazywamy Bogiem,
rozbrzmiewa jako ta symfonia. Każde miejsce, każda chwila, każda istota jest pewną
określoną nutą nieodzowną ze względu na całość, nawet, jeśli w następnej chwili
zastąpi ją inna nuta. Wszystkie nuty tworzą całość, wszystkie nuty są całością - a tym,
co tworzy całość całości, jest Bóg, który rozbrzmiewa jako ta całość.
Brzmi to jak nowe sformułowanie chrześcijańskiej idei wcielenia: Bóg wciela się
jako kosmiczna symfonia.
Bóg wciela się w kosmosie. On i jego wcielenie nierozerwalnie się ze sobą wiążą. On
nie jest w swoim wcieleniu, lecz manifestuje się jako wcielenie. W drzewie objawia
się jako drzewo, w zwierzęciu jako zwierzę, w człowieku jako człowiek i w aniele
jako anioł. Nie są to, więc istoty, obok których istniałby jeszcze jakiś Bóg niejako
wślizgujący się w nie. On jest każdą z tych pojedynczych istot - i jednocześnie nie jest
też nimi, ponieważ w żadnej z nich się nie wyczerpuje, lecz zawsze jest też wszyst-
kimi innymi. Właśnie to doświadczenie czyni mistyk. Poznaje kosmos jako
brzemienną sensem manifestację Boga, podczas gdy niektórzy ludzie zachowują się
wobec kosmosu jak analfabeci wobec wiersza. Liczą poszczególne znaki i słowa, ale
nie są w stanie zrozumieć sensu, który całemu wierszowi nadaje formę.
Jeśli przyjmiemy, że kosmos jest manifestacją Boga, to Biblia jako pojedyncze
świadectwo jego objawienia byłaby przeżytkiem.
Nie historyczna zawartość świętych ksiąg - Biblii, Koranu czy Upaniszad - ma
znaczenie, lecz ich zbawczy charakter; a ten wychodzi poza wymiar czysto
historyczny. Jeżeli zbyt wiele uwagi poświęcimy interpretacji historycznej, zagubimy
ów zbawczy charakter. Nowy Testament składa się przecież nie tylko z Ewangelii. Ma
wielu autorów i każdy z nich wniósł do Pisma jakieś zbawcze doświadczenia i
wypowiedzi. Te wypowiedzi są decydujące - wszystko jedno, czy pochodzą spod
pióra Pawła czy autora Ewangelii Janowej. Objawienie pochodzi z mistycznego do-
świadczenia Boga. Dopiero potem zostaje ujęte w słowa. Święte pisma są
interpretacjami mistycznego doświadczenia jedności. Dla mnie Ewangelia Jana,
apokryficzna Ewangelia Tomasza i Ewangelia Łukasza są jednakowo ważne. One
pokazują nam, jak wieloraka była wiara chrześcijańska, zanim została wciśnięta w
gorset pewnego systemu.
Jak zatem, zdaniem Ojca, należy czytać Biblię?
Jak każda święta księga, Biblia dopuszcza cały szereg różnych sposobów lektury.
Można czytać ją fundamentalistycznie, można czytać ją moralistycznie, można czytać
ją psychologicznie lub można czytać ją na płaszczyźnie duchowej, tzn. ze względu na
jej zawartość zbawczą. Pierwsze wspólnoty tak właśnie czyniły. Dlatego już w
Nowym Testamencie mamy różne teologie wspólnotowe. A gdy uwzględnimy
ponadto ewangelie apokryficzne, liczba ta jeszcze wzrośnie.
I ten ostatni sposób lektury jest przez Ojca preferowany?
W każdym razie uważam za mało sensowne wkładanie przesadnie dużo uczonej
dociekliwości w kwestie historyczne. Liczy się wypowiedź zbawcza. Kto czyta
Upaniszady, ten nie pyta, czy prawdziwa jest ich treść lub, kto ją spisał. W nich głosi
się zbawienie na zupełnie innej płaszczyźnie.
Jak zatem powinno się traktować opowieści o cudach Jezusa?
Uważam za prawdopodobne, że Jezus był także uzdrowicielem, ale w tym nie
wyczerpuje się oczywiście jego znaczenie. W każdych czasach żyli ludzie, którzy
uzdrawiali. Jak pokazuje przykład uzdrowień duchowych, również dziś spotyka się
uzdrowicieli, którzy potrafią przez nałożenie rąk uaktywnić w ludziach ozdrowieńcze
energie. Ale właściwie to nie jest ważne, czy Jezus był takim człowiekiem czy nie.
Jego znaczenie leży dużo głębiej.
A jak Ojciec podchodzi do wspomnianego na wstępie naszej rozmowy
chrześcijańskiego dogmatu, że Jezus jest Synem Bożym, który dla zbawienia ludzi
umarł odkupieńczą śmiercią na krzyżu?
Nie mam żadnych trudności, by nazwać Jezusa Synem Bożym. Dla mnie nie ma
niczego, co nie byłoby Synem Bożym. „Syn Boży" jest określeniem wszystkich ludzi i
wszystkich istot. Bóg wcielił się we wszystko, co ma formę. Nazywamy się wszyscy
dziećmi bożymi. Szczególność Jezusa polega na doświadczeniu jedności z tym, co
nazywa ojcem. Żył i działał, czerpiąc z tego doświadczenia. W tym względzie jest on
niepowtarzalny.
A dogmat o śmierci odkupieńczej na krzyżu?
Jezus nie rozumiał swojej śmierci jako śmierci odkupieńczej. Nam tym trudniej ten
dogmat zrozumieć. W całej metaforyce krwi i odkupienia trudno znaleźć jakiś sens.
Po pierwsze, dlatego, że wiemy, skąd ten język pochodzi. Odniesienia autorów
nowotestamentalnych do Starego Testamentu zdradzają, że ich korzenie sięgają
jakiegoś archaicznego rytuału. Kapłan nakładał na kozła - kozła ofiarnego - winy
wspólnoty. Zabijał go, a lud spryskiwał „krwią przebłagalną". Drugiego kozła wraz z
grzechami wyganiał na pustynię, by udobruchać zamieszkujące tam duchy (patrz
Księga Kapłańska). Taka mitologia potrzebuje dziś współczesnej interpretacji.
Podejmuje się takie próby, ale żadna mnie nie zadowala.
A po drugie?
Po drugie współczesny człowiek nie rozumie, dlaczego chrześcijańska teologia
uzurpuje sobie prawo do wyłączności. Współcześni nie potrafią i nie chcą już
wierzyć, że śmierć Jezusa miała jakiś kosmiczno-uniwersalny wymiar dla wszystkich
istot. Poznają inne religie - widzą, z jaką powagą i moralnym prawem kroczą one
własnymi drogami zbawienia. I nie mogą zrozumieć, że to wszystko z powodu
śmierci jednego człowieka przed dwoma tysiącami lat miałoby nie mieć znaczenia.
Raz jeszcze pragnę przypomnieć o szesnastu miliardach lat istnienia kosmosu. W
jakiej relacji możemy widzieć dziś pojawienie się Jezusa i jego życie? To dla mnie
bardzo poważne pytanie pod adresem teologii.
Ale przecież teologia stawia sobie te pytania już od dawna. Niewielu egzegetów
twierdzi, że Jezus rozumiał swoją śmierć jako śmierć zbawcza.
Rzeczywiście, większość teologów nie śmie głosić dogmatu o ofiarniczej lub
odkupieńczej śmierci Jezusa. Jednak dogmat ten jest mocno zakotwiczony w
fundamentach wiary chrześcijańskiej. Proszę tylko pomyśleć o liturgii Wielkiego
Tygodnia. Oczywiście, można powiedzieć, że jest sprzeczność pomiędzy teologią
akademicką a głoszeniem wiary w parafiach. Sprzeczność ta obciąża niesłychanie
współczesne chrześcijaństwo. Brak mu ogólnie obowiązującej chrystologii - nauki,
która każdemu wierzącemu dawałaby informacje, jak można rozumieć życie i śmierć
Jezusa z Nazaretu.
Obecnie prowadzi się rozległe badania nad Jezusem.
Owszem, i dlatego zalewa nas wcześniej niespotykana ilość informacji o Jezusie. Dziś
wiemy o nim zapewne więcej niż ludzie II wieku, a może nawet ostatnich
dziesięcioleci I wieku. Jednak wyniki badań nie są w stanie zlikwidować
wewnętrznych sprzeczności w obrazie Chrystusa. Przeciwnie, dostarczają
dodatkowych argumentów za odrzuceniem dotychczasowego modelu śmierci
odkupieńczej. Powiększają tym samym dystans wobec dualistyczno-teistycznej
struktury podstawowej chrześcijańskiej teologii. Badania nad życiem Jezusa uczą, że
był on człowiekiem, uzdrawiaczem i wędrownym kaznodzieją, który - jak to w jego
czasach było w zwyczaju - gromadził wokół siebie uczniów, a przez głoszone nauki
popadł w konflikt z istniejącymi instytucjami religijnymi i politycznymi. Dlatego
musiał umrzeć. Nie umarł śmiercią odkupieńczą, lecz śmiercią proroka, jak wielu
innych duchowych nauczycieli Izraela przed nim. Co do takiego obrazu Jezusa panuje
wśród wielu teologów zgoda. Ale nikt nie ma odwagi dokonania jakiejś odważnej
interpretacji. To, co czytam, mnie nie zadowala.
Jeśli konwencjonalna interpretacja nie jest trafna, to, jaki sens ma przekaz
związany z Jezusem?
Jego sens polega, jak już powiedziałem, nie na historycznej czy dogmatycznej
zawartości, lecz wyłącznie na przekazanej wypowiedzi zbawczej.
Czy mógłby Ojciec wytłumaczyć na przykładzie, co to jest wypowiedź zbawcza?
Weźmy epizod z góry Tabor, o którym opowiada Marek w dziewiątym rozdziale
swojej Ewangelii. Jezus przemienił się na oczach uczniów. Poznali nagle, że Jezus
jest całkiem inny, niż dotąd sądzili. Jego boskość się odsłoniła, teraz poznali go jako
Syna Bożego. Wypowiedź zbawcza tej opowieści mówi nie tylko o objawieniu
prawdziwej postaci Jezusa, lecz jednocześnie mówi coś o prawdziwej postaci każdego
człowieka, a nawet każdej istoty. O nas tu chodzi. Jezus jest postacią typologiczną, w
niej Bóg ukazuje tajemnicę swego wcielenia w nas.
Co zatem z nauką głoszoną przez Jezusa?
On sam jest tą nauką. Co takiego głosi w swoich kazaniach? Królestwo Boże.
Królestwo Boże jest blisko, już jest, jest w nas. Jeżeli potraktujemy poważnie
wypowiedź zbawczą tego nauczania, nie musimy się bać - w odniesieniu do siebie -
słów: „dziecięctwo Boże", „Królestwo Boże w nas", „kto Mnie widzi, widzi także i
Ojca" (J 14,9), „zanim Abraham stał się, JA JESTEM" (J 8,58). Rdzeń nauczania
Jezusa widać bardzo dobrze w przypowieści o synu marnotrawnym. Co prawda nie
jest specyficznie chrześcijańska, ale Jezus opowiedział jedną z jej wersji. (Łk 15,11-
32) Traktuje ona o młodym człowieku, który domaga się swojego dziedzictwa, a gdy
je dostaje, na oślep rzuca się w wir życia. Pewnego dnia zrozumiał: To życie nie może
być prawdziwym życiem. Stawia pytanie o sens i rozumie, że musi wrócić do swojego
ojca, swej prawdziwej istoty. Tylko tam może znaleźć to, czego szuka. Tylko tam jest
jego prawdziwa ojczyzna. Ojciec go oczekuje. Żadnych warunków. Żadnego
moralnego grożenia palcem. „Dajcie mu sandały, porządną szatę, pierścień na palec.
Świętujmy. On poznał swoją boską istotę, on wie, kim jest". W tej opowieści Jezus
pokazuje drogę zbawienia. Ta przypowieść jest towarzyszką na drodze życia. Potrafi
pomóc w znalezieniu orientacji i mówi nam, kim jesteśmy rzeczywiście: synami i
córkami, dziedzicami Królestwa Bożego. Niestety, teologowie często nadawali tej
historii moralną wykładnię w sensie nauki zbawienia: Syn wyrzeka się Boga, żyje w
grzechu, poznaje to, czyni pokutę i wreszcie zostaje dzięki łasce przyjęty przez
miłosiernego ojca. Widać różnicę: Konwencjonalna teologiczna lektura opiera się na
wyobrażeniu osobowego Boga na tamtym świecie, natomiast duchowa interpretacja
stara się powiedzieć człowiekowi, jak pod kierunkiem Jezusa może przebudzić się do
rzeczywistego życia.
Przypowieść o synu marnotrawnym ma oczywiście cel dydaktyczny. A jak ma się
rzecz z historiami z życia i działalności Jezusa? Czy możemy znaleźć wśród nich
analogiczne wypowiedzi zbawcze?
Dobrym przykładem jest opowieść o narodzinach Jezusa z Ewangelii Łukasza (Łk
2,1-20). Kto na tę opowieść spojrzy tylko przez pryzmat pytania, co się wtedy
wydarzyło, ten rozminie się z właściwym sensem. Zbliży się natomiast ten, kto
podejmie trud porównania tej historii z tradycjami innych religii. Stwierdzi
mianowicie, że istnieją prawie identyczne historie o narodzinach Kryszny. Tam też
spotykamy niepokalane poczęcie i narodziny; tam też zły nastaje na życie
nowonarodzonego. Nawet pasterzy nie brakuje. Można, zatem przypuszczać, że
historia bożonarodzeniowa została wzięta z historii o narodzinach Kryszny. Prob-
lematyczne będzie to tylko dla kogoś, kto jest zainteresowany treścią historyczną. Kto
natomiast pyta o znaczenie zbawcze, dostrzeże w tej zgodności raczej potwierdzenie
prawdziwości owej historii. Chodzi, bowiem o nas. Chodzi o nasze narodziny z Boga.
Jezus i Kriszna - każdy dla siebie - jest pratypem człowieka narodzonego z Boga i
związanego z Bogiem.
Kościół katolicki obchodzi święto Niepokalanego Poczęcia. To dogmat, ze przed
dwoma tysiącami lat dziewczyna imieniem Maria, inaczej niż wszystkie kobiety,
zrodziła dziecko bez cielesnego aktu zapłodnienia. Współczesny człowiek, pozostając
pod przemożnym wpływem nauki, reaguje na to niezrozumieniem. Niektórzy nawet
wystąpili z kościoła z powodu tego dogmatu.
Dla mnie święto Niepokalanego Poczęcia jest świętem naszej własnej boskiej istoty.
Nie chodzi w nim tylko o Marię. To my zostaliśmy niepokalanie poczęci. W tym dniu
świętujemy nasze własne niepokalane poczęcie z Boga. Eckhart wskazuje na nasze
pochodzenie z Boga w jednym z kazań. „(...) a Ojciec rodzi swego Syna w duszy w
ten sam sposób, jak rodzi Go w wieczności, i nie inaczej. Musi tak czynić, czy
sprawia mu to przyjemność czy ból. (...) Rodzi On mnie jako swego Syna i jako tego
samego Syna. Powiem ponadto: On rodzi mnie nie tylko jako swego Syna; rodzi mnie
jako siebie, a siebie jako mnie, i mnie jako swoje bycie i jako swą naturę. (...) Dlatego
Ojciec niebieski jest prawdziwie moim Ojcem, albowiem ja jestem Jego Synem i
wszystko, co mam od Niego, i jestem tym samym Synem, a nie innym" (Kazanie 7).
No dobrze, ale dlaczego boże narodzenie musi zostać poprzedzone niepokalanym
poczęciem? W czym widzi Ojciec zbawczą wypowiedź niepokalaności?
W każdej istocie jest coś, co nie zostało dotknięte żadną winą. Tam niczego nie
zrobiliśmy źle. To „niepokalane oblicze" człowieka, jak powiada Gertruda z Le Fort.
Tam jest „oblicze przed naszym narodzeniem", jak powiada zen. Tam nie dochodzi
ani zło świata, ani nasza własna wina. Niepokalane poczęcie mówi, że nasza
najgłębsza istota jest boska. Ta boska prazasada wykreowała się jako ludzka forma,
jako Jezus, jako Maria i jako moja forma. W tej formie i we wszystkich formach
fizycznego, psychicznego czy duchowego rodzaju ta prazasada się ograniczyła.
Niezafałszowana prazasada, którą nazywamy Bogiem, żyje jako te formy. Nie może
zostać pokalana. Świeci jasnym blaskiem nawet w cierpieniu i w porażce. Ta
prawdziwa natura oznacza pogodę, radość i szczęśliwość. Tam jestem pewien, że nic
mi w życiu się nie stanie. Tam nie dosięgną mnie krytyka ani pochwała, wina ani zło.
Wszelkiego rodzaju egoizm znika. Wielka miłość przenika mnie. Brzmi to jak
mrzonki, ale to jest prawdziwe życie.
Czy istnieją podobne wyobrażenia w innych religiach?
O tak. Może to nie przypadek, że dokładnie w dniu, w którym my obchodzimy święto
Niepokalanego Poczęcia, buddyści świętują oświecenie Siakjamuniego Buddy
(zresztą - jak już wspomniałem - o nim też się powiada, że jego matka poczęła go i
zrodziła dziewiczo). Doświadczenie, które w tym dniu poczynił, — gdy gwiazda
zaranna stała na niebie – było dokładnie takie samo: „Wszystko ucieleśnia od
początku prawdziwą naturę". To znaczy: Wszystkie istoty są manifestacją jednej
prazasady, którą my, Europejczycy, nazywamy Bogiem. Można to wytłumaczyć tak,
że wszystkie istoty zostały poczęte niepokalanie. Chrzest potwierdza nam tę boską
zasadę: „Ten jest mój Syn umiłowany" (Mt 3,17) . Głos, który rozbrzmiewał nad
Jezusem, rozbrzmiewa nad każdym chrzczonym dzieckiem: Ten jest mój umiłowany
syn, ta jest moja umiłowana córka. Potwierdza on, że jesteśmy dziećmi bożymi, że
jesteśmy boskiego pochodzenia, że zostaliśmy poczęci niepokalanie, że Bóg naprawdę
jest naszym ojcem. Chrzest nie przynosi nam niczego nowego, umacnia jedynie naszą
boską istotę. Wyrażając to po chrześcijańsku, powiemy: Jesteśmy boskim życiem,
które dokonuje ludzkiego doświadczenia. Jesteśmy boskim życiem, które się wcieliło,
które stało się człowiekiem. To jest nowina o wcieleniu Boga w Jezusie. Tak jak w
Jezusie, tak w każdym z nas, ludzi, wypełniła się ta boska zasada. Bóg kreuje się w
każdej chwili. Kreuje się w każdej stworzonej istocie. Dlaczego ograniczać to tylko
do Jezusa i Marii?
Jeśli dobrze Ojca rozumiem, narodzenie z Boga nie jest wydarzeniem, które
ogranicza się do jakiegoś punktu czasowego, lecz ma miejsce zawsze i wszędzie.
Najważniejszym elementem każdego mistycznego doświadczenia jest bezczasowość.
W Pierwszej Rzeczywistości czas nie istnieje. Nie jest rzeczywistością istniejącą dla
siebie, lecz produktem naszego ratio, które nie potrafi się powstrzymać od myślenia w
kategoriach przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Dlatego teraźniejszości Boga —
narodzin Boga w człowieku - nie daje się ująć w kategoriach czasowych. Ma ona
miejsce poza czasem; jeśli zostaje spełniona w doświadczeniu, to ustaje czas.
Jeżeli naprawdę nie istnieje czas, to, jaki sens ma mówienie o przyszłym
zmartwychwstaniu umarłych i ich dalszym życiu na tamtym świecie?
Drugi świat nie jest czymś, co kiedyś nadejdzie. Jest poza czasem, jest
bezczasowością. Jeśli to sobie jasno uświadomimy, wtedy nie możemy nie zmienić
naszych wyobrażeń o zmartwychwstaniu i o życiu po śmierci. Okaże się, że
zmartwychwstanie dokonuje się nie w innym czasie i miejscu, lecz tu i teraz. Bóg
spełnia się tu i teraz. A religia nie jest służeniem zaświatowemu Bogu ze względu na
przyszłą nagrodę, lecz spełnieniem tu i teraz - spełnieniem Boga w naszym
konkretnym, codziennym życiu.
Tym samym także wyobrażenie o Sądzie Ostatecznym staje się anachroniczne.
Tak, i całe szczęście. Wyobrażenie o boskim sędzi świata, który u kresu czasu
decyduje o tym, czy jakiemuś człowiekowi przypadnie w udziale zbawienie czy nie -
lub, mówiąc potocznie, czy pójdzie do nieba czy do piekła - wyrządziło wiele złego i
nadal to czyni. Nawet, jeśli ten model myślowy nie jest już jawnie nauczany z ambon,
to jednak żyje nadal w liturgii i w pobożności ludowej. Wyobrażenie o karzącym i są-
dzącym Bogu głęboko zakorzeniło się w ludzkich duszach. Jednak ludziom trudno
pogodzić je z racjonalnym obrazem świata. I nic dziwnego, bo naprawdę to dziwne,
że gdzieś poza światem siedzi ktoś, kto obserwuje świat, a na końcu osądzi każdego
człowieka precyzyjnie i wszechwiedzące
W mistyce niebo i piekło nie są, więc zaświatowymi rzeczywistościami, w które
wchodzimy po śmierci, lecz metaforami na określenie życia tu i teraz, spełnionego
lub niespełnionego?
Tak właśnie jest. I jeśli tak to się ludziom wyjaśni, potrafią wydobyć pewien sens ze
starych pojęć. Jeżeli natomiast obstajemy przy tym, że życie ziemskie per se jest
padołem płaczu, a właściwe życie zacznie się dopiero na tamtym świecie - jako
nagroda za przestrzeganie pewnych norm - spotkamy się z niedowierzaniem. I
słusznie. To są mityczne obrazy zyskujące znaczenie dopiero we współczesnej
interpretacji.
Czy uważa Ojciec, że chrześcijaństwo powinno się uwolnić od tych obrazów?
Wielu ludzi zostało zdeterminowanych przez obraz karzącego Boga, którego spotka u
kresu życia. Dlatego całe życie spędzają w strachu i lęku — często mimo posiadanej
wiedzy. Pewna uczestniczka kursu (reprezentuje ona wielu) powiedziała mi, że nie raz
już „rzucała o ścianę" tym Bogiem. Nic to jednak nie pomogło. On ciągle wraca i
napełnia ją lękiem. Teraz zastanawia się, czy nie zabrać dzieci z lekcji religii - z, oba-
wy, że mogłyby z nich wynieść taki przerażający obraz Boga.
Ale czy nie potrzeba perspektywy Sądu Ostatecznego, ażeby skłonić wierzących do
moralnego działania?
Ścisłe powiązanie religii i moralności nie wyszło religii na dobre. Religia zrazu nie
ma z moralnością nic wspólnego. Moralnie integralne, dobre działanie to
bezpośrednia konsekwencja mistycznego doświadczenia jedności. Jeśli na miejsce
tego doświadczenia wejdzie groźba kary piekielnej, moralne działanie nie jest już
czymś, co wypływa swobodnie z wnętrza człowieka, lecz czymś, co zostaje mu
narzucone z zewnątrz. I właśnie w tej zewnętrzności, jeśli będzie przestrzegał
przykazań, obiecuje mu się zbawienie. Na tym przykładzie widać, jak bardzo
chrześcijańska moralność opiera się na dualistycznym wyobrażeniu, że Bóg jest
pozaświatową istotą, a człowiek musi na tym świecie zachowywać przykazania
zewnętrznego Boga, by w przyszłości znaleźć zbawienie w zaświatach. Mistyka
natomiast powiada: Człowiek może spotkać Boga na tym świecie. Gdy tego dozna,
wyrasta w nim moralne działanie.
Ale nie wszyscy ludzie są mistykami. Dopóty, dopóki tak jest, religijne przykazania i
normy wydają się konieczne. Czy mistyka nie opowiada się ostatecznie za moralnym
relatywizmem?
Odrzucając dualny obraz świata i człowieka, mistyka rzeczywiście żąda od nas
wyobrażenia, że wszystko, co nazywamy złem, jest częścią składową jednej i
niepodzielnej Pierwszej Rzeczywistości. Przeciwko temu buntuje się nasz rozum. Nie
może bowiem zaakceptować, że cierpienie, ból i śmierć są boskiego pochodzenia, i
uznaje „zło" za pewien brak w człowieku. Wynika to z niedostatku w poznaniu. W
teologii nie znalazłem zadowalającej odpowiedzi na pytanie o zło. Czy rzeczywiście
możemy całą winę zrzucić na człowieka?
Czy chce Ojciec przez to powiedzieć, nie ma sensu mówienie o złu?
Bynajmniej, ale uważam, że środkami rozumu nie pojmiemy misterium zła. Ażeby
zrozumieć zło, trzeba wejść na inną płaszczyznę - na płaszczyznę, na której
doświadczymy, że śmierć, cierpienie i ból należą do ewolucyjnego zdarzenia Boga. O
tej wiedzy nie da się nikogo przekonać. Jest zamknięta przed naszym rozumem.
Rozum stworzyłby zupełnie inny świat - dużo lepszy świat, świat bez grzechu,
cierpienia i śmierci. Czy chcemy, czy nie, zarzucamy Panu Bogu tym samym
partactwo.
Jak wygląda zło z perspektywy mistyki?
W mistycznym przeżyciu to, co nazywamy złem, nie da się wyodrębnić z boskiej
rzeczywistości. Ludzie, którzy padli ofiarą przemocy, opowiadali mi o stanie spokoju
i zgody, jaki pojawia się w takiej sytuacji. Nie ma wtedy obwiniania nikogo, żadnego
lęku ani wartościowania, lecz tylko wielka pewność, że do boskiego spełnienia życia
należy także to, co my nazywamy grzechem. Takie samo doświadczenie może stać się
naszym udziałem w widzeniu mistycznym. Dlatego Mistrz Eckhart powiada: „W
każdym uczynku, także w złym, bez względu na to czy jest to zło kary, czy winy, w
jednakowej mierze objawia się i jaśnieje chwała Boża" (Bulla In agro dominico 4).
Był za tę wypowiedź ostro atakowany. Nic dziwnego! Te słowa tak długo budzą
sprzeciw, jak długo nie rozumie się ich na płaszczyźnie, na której zostały
wypowiedziane.
Czy cierpienie, strach i ból są zjawiskami występującymi dopóty, dopóki istnieje ego,
które przeżywa je jako takie?
Tak. Złem nazywamy zawsze to, co szkodzi naszemu ego. Jeżeli ego straci - w
doświadczeniach, które opisaliśmy powyżej - na znaczeniu, to wtedy również zło
otrzymuje inną wartość. Mówiąc obrazowo: Jeżeli gałąź rozumie siebie tylko jako
gałąź, to wtedy wyschnięcie i odpadnięcie przyprawia ją o strach. To wydaje jej się
złem. Jeżeli jednak gałąź swoją tożsamość widziałaby nie w byciu gałęzią, lecz w
byciu drzewem, wtedy pozbyłaby się lęku przed odpadnięciem, ponieważ to drzewo i
życie drzewa są jej prawdziwym życiem. To, co istnieje rzeczywiście, żyje dalej.
Czy także lęk przed śmiercią wynika z tego, że boimy się o przetrwanie ego?
Oczywiście. Na tym polega zbawcza obietnica religii. Gwarantuje ona, że ego będzie
żyło w ten czy inny sposób. Jeżeli się tę zbawczą obietnicę wykreśli, to religia straci
na znaczeniu. Mistyka natomiast uwalnia nas od pragnienia przetrwania ego,
ponieważ za życia umożliwia doświadczenie, że nasza prawdziwa tożsamość nie leży
bynajmniej w ego, z którym błędnie się identyfikujemy.
Niebo i piekło, zmartwychwstanie i czyściec—czy te wyobrażenia z punktu widzenia
mistyki pozbawione są treści?
Te wyobrażenia nie są bez sensu. Ale nie trzeba rozumieć ich dosłownie. Weźmy
przykład czyśćca (purgatorium). Jest on dla mnie metaforą mistycznej drogi,
oczyszczenia z przywiązania do ego. To oczyszczenie - o którym mówi cała literatura
mądrościowa - nie rozgrywa się w jakimś wyimaginowanym miejscu po śmierci.
Dokonuje się ono tu i teraz. I nie jako kara, lecz jako poznanie. Ten proces zachodzi
nie, dlatego, że sądzący Bóg chce oczyścić nasze dusze, lecz dlatego ponieważ
zostaliśmy powołani do wzrostu i do wyzwolenia życia. To bolesna droga, bo
identyfikujemy się z wieloma blokadami i determinacjami naszej psychiki nawet
wtedy, kiedy one nam ciążą. Dlatego droga zbawienia nie jest drogą szczęścia.
Prowadzi przez chorobę, cierpienie i niedostatek. Jan od Krzyża nieprzypadkowo
nazwał ją ciemną nocą.
Zatem to, co w świadomości potocznej wydaje się negatywne, z perspektywy mistyki
może być pozytywne.
Ciągle zachęcam ludzi, którzy wpadli w kryzys duchowy, żeby przyjęli go jako
szansę. Cierpienie, jakie ich spotkało, nie jest pokutą lub karą za grzechy, lecz drogą
zbawienia. Takie nastawienie nie jest wcale łatwe do przyjęcia, ale stwarza
perspektywę, w której cierpienie i śmierć nabierają sensu.
Czy zatem to, co potocznie rozumiemy jako grzech lub uchybienie, nie jest z punktu
widzenia mistyki czymś, czego mielibyśmy się lękać?
Trudne pytanie. Naturalnie, również z punktu widzenia mistyki istnieją działania i
sposoby zachowania, które są niezgodne z życiem i jego rozwojem. Nie krytykuje się
ich, dlatego, że naruszają normy etyczne, lecz dlatego, że utrudniają rozwój życia. Dla
mistyki grzechem jest w gruncie rzeczy odmowa samotranscendencji, odmowa
otwarcia się w miłości. Inaczej rzecz ujmując, podstawową strukturą grzechu jest
przywiązanie się do ego. W życiu człowieka może się to konkretyzować w
najróżniejszy sposób - jako zawiść, nienawiść, przemoc, wojna.
Dlaczego odmowa samotranscendencji jest grzechem?
Ponieważ narusza podstawową zasadę życia - a to znaczy boskiej ewolucji. Ewolucja,
która dla mnie jest rozwinięciem boskiej zasady, domaga się od żywej istoty
wychodzenia-poza-samą-siebie. Gdy żywa istota odmawia, skazuje się na zagładę.
Niewykluczone, że ludzkość dziś tak właśnie postępuje. Przez skoncentrowanie na
ego zatrzyma się w procesie ewolucyjnym i tym samym wyeliminuje. Kosmos przez
szesnaście miliardów lat obywał się bez człowieka. Jeśli człowiek zniknie z Ziemi,
pójdzie tym samym w ślady 99 procent istot żywych, które kiedyś na niej istniały i
które wymarły.
Mistyczne doświadczenie byłoby, zatem najpewniejszym wyjściem z tego
strukturalnego grzechu.
Jeżeli grzech rozumie się nie w sensie moralnym, lecz jako egocentryczną tendencję
w człowieku, która nie da się pogodzić z boskim ewolucyjnym zdarzeniem, to zyskuje
on zupełnie inną wartość. W jakimś przyszłym stadium ewolucji takie widzenie
stawać się będzie udziałem coraz większej części ludzi. Obecna epoka dualnej,
egocentrycznej racjonalności zmierza ku końcowi. Istnieją powody, żeby przyjąć, że
w ciągu ewolucyjnego postępu dualne myślenie będzie schodziło na drugi plan i
ustąpi miejsca mistycznemu doświadczeniu naszej prawdziwej istoty.
Kiedy mistyczne doświadczenie zajmie miejsce etyki i moralności, wtedy odniesienie
do innych ludzi odgrywać będzie podrzędną rolę.
To nieporozumienie. Doświadczając naszej prawdziwej istoty, doświadczamy również
więzi z wszystkimi innymi istotami. Nie zajmujemy się już deficytem, dlatego, że
etyczne normy i nakazy tego wymagają, lecz dlatego, że poczyniliśmy podstawowe
doświadczenie więzi. Jak długo nie przezwyciężymy przywiązania do ego, tak długo
będziemy potrzebować nakazów. Jeżeli jednak doświadczyliśmy jedności i więzi, to
miłość nie jest już przedmiotem nakazu, lecz oczywistym wyrazem naszej własnej
istoty. Nie jawi się wtedy jako nakazana czynność, lecz jako stan bycia
transpersonalnej egzystencji. Wiem, że to pieśń przyszłości. Ale współżycie godne
ludzi nie uda się nam dopóty, dopóki nie poczynimy tego doświadczenia.
Wtedy raj byłby światem, który składa się tylko z mistyków przenikniętych miłością?
Nie. Także ludzie, którzy poczynili doświadczenia mistyczne, muszą się opowiedzieć
za określonymi działaniami albo przeciwko nim. Swoboda decyzji pozostanie.
Napięcia i różnice zdań nie znikną. Prawidłowości ewolucji będą istniały także wtedy,
gdy ludzie na podstawie doświadczeń mistycznych na nie się zgodzą. Lew nie zacznie
jeść słomy, a dzieci nie będą się bawiły ze żmijami. Lew będzie raczej dalej jadł
jagnięta - walka o przeżycie w ewolucji się nie skończy, także dla nas, ludzi. Czy to
zrozumiemy, czy nie, ewolucja to pożeranie i bycie pożeranym. Nie znikną trzęsienia
ziemi, tysiące ludzi będą umierać z nędzy. Galaktyki będą powstawać i ginąć.
Ewolucja boskiej prazasady ma swoje własne reguły, których nie pojmiemy
mentalnie, albowiem ona nie jest zorganizowana racjonalnie, lecz trans-racjonalnie
lub a-racjonalnie. Możemy, co najwyżej doświadczyć, że jej reguły są regułami
pojemnego życia, w którym my także partycypujemy.
Tym samym klasyczne pytanie teodycei wydaje się zbędne.
W teologii ewolucji wiele pytań w ogóle się nie pojawia. Ale to nie znaczy, że do
teologii wszedł fundamentalizm. Przeciwnie. Jeśli pojmiemy siebie i całe kosmiczne
zdarzenie jako manifestację boskiego życia, wtedy dopiero zrozumiemy, że jesteśmy
wezwani do współdziałania w tym życiu.
Dlatego warto zachęcać ludzi do tego, żeby szukali drogi prowadzącej do
mistycznego doświadczenia jedności?
Staliśmy się ludźmi, żeby poznać, kim jesteśmy, żeby doświadczyć naszego boskiego
udziału. W tym widzę sens życia. Żyjemy po to, by stać się prawdziwymi ludźmi -
wyjść poza nasze ego i poznać, że nasza prawdziwa istota jest istotą Boga. Mówię to
ludziom, którzy prawdopodobnie sami żadnych mistycznych doświadczeń nie mieli.
Ale ja im to mówię mimo wszystko. Pragnę ich zachęcić, żeby uwierzyli w możliwość
takiego doświadczenia i tak ułożyli swoje życie, żeby to doświadczenie stało się ich
udziałem. Dlatego muszę im zaproponować na płaszczyźnie intelektualnej coś, co
będą w stanie zrobić i dzięki czemu zrozumieją samych siebie. Muszę im dać coś, do
czego będą mieli zaufanie. Dlatego zachęcam ludzi, którzy przychodzą do mnie i
mówią o wątpliwościach związanych z sensem życia: „Wejdź w proces życia i zaufaj,
że jest to proces Boga!". W tradycyjnym języku religijnym oznacza to poddanie się
woli Boga, ale nie ze zgrzytaniem zębami, lecz z bezwzględnym prazaufaniem, że
życie ma sens. Przekazanie ludziom tego zaufania, tej umiejętności otwarcia się
wydaje mi się najważniejszym zadaniem, przed jakim stoi nauczyciel duchowy.
Twierdzi Ojciec, że trzeba duchowość mistyczna przedstawić w sposób intelektualnie
zadowalający, który skłoniłby ludzi do wejścia na drogę mistyczna. Czy to także
postulat pod adresem filozofów, żeby zajęli się intensywniej kwestiami religii?
Mówiliśmy już o filozoficznej i teologicznej tradycji philosophia perennis (filozofii
wieczystej). Chodzi o próbę umieszczenia doświadczeń mistycznych w pewnym
kontekście pojęciowym, względnie o próbę poddania świata interpretacji mistycznej.
Jeśli filozofii brakuje składnika mistycznego, to powstaje coś takiego, jak
egzystencjalizm lub filozofia Nietzschego. Obydwie te filozofie są dla mnie
całkowicie zrozumiałe i potrafię się w nie świetnie wczuć. Myślą, że zabijają Boga. A
tymczasem z punktu widzenia doświadczenia mistycznego jest on już dawno martwy.
Ponieważ filozofiom tym brak wymiaru doświadczenia mistycznego, nie są w stanie
dostrzec, że głoszona przez nie śmierć Boga może oznaczać narodziny nowego,
szerszego rozumienia Boga. Punktem wyjścia, philosophia perennis jest
doświadczenie mistyczne, i dlatego należałoby sobie życzyć, żeby jej tradycja znów
została ożywiona.
NA DNIE PUCHARU CZEKA BÓG
JAK NAUKI PRZYRODNICZE POTWIERDZAJĄ DOŚWIADCZENIA MISTYKI
W jednej ze swoich książek napisał Ojciec: „Każdej duchowej drodze powinny
towarzyszyć wyniki badań naukowych". Dlaczego?
Sądzę, że istotne impulsy dla rozwoju ducha wyjdą w przyszłości z nauk
przyrodniczych. Przypuszczam, że dojdzie do nowego odkrycia metafizyki. Ale
dokonają tego nie filozofowie czy teologowie, lecz fizycy i biolodzy. Oni są, bowiem
tymi, którzy w trakcie badań podstawowych coraz częściej dochodzą do granic
myślenia. Tam spotykają pewną rzeczywistość, w którą nie mogą wątpić, a której nie
mogą pojąć środkami logiki i myślenia analitycznego. Max Pianek wyznał kiedyś:
„Stałem się pobożny, ponieważ doszedłem w myśleniu do końca i nie mogłem już
dalej myśleć. Wszyscy przerywamy myślenie zbyt wcześnie". Nie tylko jemu się to
zdarzyło. Także inni fizycy, Erwin Schródinger, Wolfgang Pauli, Albert Einstein,
zbliżyli się do religii - a dokładniej do mistyki -w trakcie swoich badań. Werner
Heisenberg wyraził to najdobitniej: „Pierwszy łyk z pucharu nauk przyrodniczych
czyni ateistą, ale na dnie pucharu czeka Bóg".
Uderza fakt, że w chrześcijaństwie uczeni owi znaleźli tak mało punktów stycznych z
pytaniami fizyki współczesnej.
Tak. Przyczynę tego najtrafniej ujął Albert Einstein, gdy odróżnił swoją pobożność od
pobożności tradycyjnego chrześcijaństwa. Dla chrześcijaństwa „Bóg jest istotą, w
której opiekę się ufa, której kary się obawia (...) istotą, z którą jest się w jakimś
stopniu w stosunku osobistym, mimo najwyższego szacunku, jaki się doń żywi".
Religijność badacza polega natomiast na „(...) pełnym zachwytu zdumieniu harmonią
prawidłowości przyrody, w której objawia się rozum tak przemożny, że wszystko, co
rozumne w ludzkim myśleniu i decydowaniu jest wobec niego zupełnie bladym
odblaskiem. (...) Uczucie to jest niewątpliwie blisko spokrewnione z tym, które
wypełniało istoty twórcze, pod względem religijnym we wszystkich czasach".
Skąd bierze się zainteresowanie fizyków religią i mistyką, pozachrześcijańską?
Fizyka teoretyczna XX wieku doszła do punktu, w którym uwalnia się od wyobrażeń
uchodzących od wieków za niepodważalne i ewidentne prawdy. Tak zachwiała się
wiara w obiektywny świat, który toczy się w przestrzeni i czasie wedle stałych praw
przyczynowych. Dziś wiemy, że rzeczywistość nie jest bynajmniej obiektywna, lecz
stanowi produkt naszego rozumu. To, co nazywamy wszechświatem, kreujemy sami.
Mózg i system nerwowy zostały zaprogramowane tylko na ograniczone kwantum
rzeczywistości. Stąd narządami zmysłów odbieramy tylko ograniczone spektrum
częstotliwości. Powyżej i poniżej tego spektrum znajduje się jednak dużo więcej, niż
możemy ogarnąć. Innymi słowy, możemy poznać zawsze tylko małą część
rzeczywistości. Porządkujemy ją i strukturujemy według miary naszego rozumu. Daje
on nam instrumentarium, za pomocą, którego staramy się dysponować światem, ale
błędem byłoby wierzyć, że instrumenty rozumu są częścią obiektywnego świata.
Immanuel Kant pokazał to bardzo pięknie na przykładzie kategorii czasu i przestrzeni.
Czas i przestrzeń nie są obiektywnymi, rzeczywistościami, lecz narzędziami naszego
rozumienia świata. W prawdziwej rzeczywistości nie występują. Fizyka potwierdza
względność czasu i przestrzeni. Odpowiada to mistycznemu doświadczeniu
transpersonalnej rzeczywistości, w której czas i przestrzeń nie odgrywają żadnej roli.
Ale w religii chrześcijańskiej odgrywają one ważną rolę.
Teologia chrześcijańska trzyma się zasadniczo średniowiecznego obrazu świata, a
więc jego trwałego, przyczynowego, geocentrycznego porządku. Dlatego dochodzi do
niezwykłego rozziewu między immanentnym obrazem świata proponowanym przez
teologię chrześcijańską a dominującym dziś widzeniem świata ukształtowanym przez
nauki przyrodnicze. W konsekwencji teologiczne metafory nieba i piekła, stworzenia i
końca świata coraz bardziej tracą siłę wyrazu. Nawet, jeśli były przekonujące dla
wcześniejszych generacji, dzisiaj często wydają się przestarzałe. Podobnie jest zresztą
ze społecznymi metaforami, których używamy, żeby określić nasz stosunek do Boga.
Określenia „Król", „Pan Zastępów", „Pasterz" - wszystkie zostały wzięte z myślenia
agrarnego społeczeństwa stanowego. Myślenia obcego naszemu demokratycznemu
pojmowaniu siebie.
Dziś raczej nauki przyrodnicze mogą dostarczyć teologii nowych metafor i pojęć?
Tak to jest. Obraz świata stworzony przez współczesne nauki przyrodnicze odpowiada
w dużej mierze duchowym doświadczeniom mistyki. Dlatego nauka bardziej niż
klasyczna dogmatyka jest w stanie wypowiadać się teologicznie. Amerykański laureat
Nagrody Nobla, Gary Zukav, który prowadził badania w obszarze subatomowym,
napisał: „Jeżeli fizyka w ujęciu Bohma lub inne podobne przedsięwzięcia staną się w
przyszłości przeważającą tendencją, to taniec (Zukav ma tu na myśli różne sposoby
widzenia świata - przypis autora) Wschodu i Zachodu, nabierze wyjątkowej harmonii.
W programie studiów fizyki w XXI wieku znajdą się wówczas wykłady z medytacji".
I Ojciec się z tym zgadza?
Tak, ponieważ Zukav w tej nieco przerysowanej tezie mówi, że istnieją formy
rozumienia wychodzące poza logikę i racjonalność. Dają one możliwość odkrycia
wymiarów rzeczywistości, które co prawda, pozostają zamknięte dla naszego
intelektu, są jednak dostępne naszemu doświadczeniu duchowemu. Wybitni
naukowcy już to zrozumieli. Akceptują ograniczoność podejścia logiczno-
racjonalnego i odkrywają mistykę jako szansę lepszego rozumienia kosmosu. Dzięki
wglądowi w złożoność rzeczywistości i zdolności do jej tematyzowania nauki
przyrodnicze są z kolei w stanie dostarczać obrazów i pojęć dla duchowości
mistycznej, dzięki którym ona sama może siebie wyrazić i siebie rozumieć. Mistyka
tego potrzebuje, bo nawet, jeśli żyje z doświadczeń, które przekraczają zdolność
pojmowania intelektu, to nie może ignorować jego istnienia ani jego słusznego
pragnienia zrozumienia rzeczywistości.
Pamiętając, że możliwości intelektu są zbyt ograniczone, by mógł pojąć
rzeczywistość?
Tak być powinno. Oświecony rozum, który przejrzał swoją własną ograniczoność,
wie, że ostatecznie może tylko produkować struktury, za pomocą, których czyni
rzeczywistość użyteczną sobie. Stwarza - by raz jeszcze sięgnąć do tej metafory - takie
witraże, jakich potrzebuje, ażeby uwidocznić światło. Samo zaś światło może zostać
doświadczone tylko w widzeniu mistycznym. Witraży, które czynią je uchwytnym,
dostarcza nauka. Mistyka i nauka wzajemnie się uzupełniają.
To znaczy, że mistyka — wbrew rozpowszechnionym przesądom — nie jest
antyintelektualna.
Mistyka nie protestuje przeciwko rano, intelektowi czy rozumowi. Przeciwnie. Wiele
mistyczek i mistyków było - na miarę swoich czasów -ludźmi wykształconymi.
Mistyka wskazuje tylko na to, że za pomocą rozumu nie da się uchwycić całej
rzeczywistości. Bardzo ładnie wyraził to Mikołaj z Kuzy: „Znalazłem miejsce, gdzie
można ciebie bez osłonek znaleźć. Jest ono otoczone przez zbieżność sprzeczności
(coincidentia oppositorum). To jest mur raju, w którym mieszkasz. Jego bram strzeże
najwyższy rozum (spiritus altissimus rationis). Jeżeli się go nie pokona, to wejście się
nie otworzy. Za murami zbieżności sprzeczności można ciebie zobaczyć; po tej
stronie muru nie". To nie oznacza dla Kuzańczyka, że rozum nie może dostarczać
sensownego opisu rzeczywistości, który transracjonalne doświadczenie mistyczne
udostępniłby refleksji intelektualnej. O to mu właśnie chodziło w jego studiach
naukowych. Dzisiejsze nauki przyrodnicze idą jego śladem.
W jakim sensie?
Wyjaśnię to na przykładzie mechaniki kwantowej. Doszła ona, bowiem do
przełomowego wglądu, że nie ma żadnej materii. Im dalej postępuje poszukiwanie
budulca materii, tym bardziej się przekonujemy, że materia jest energią, o której
pochodzeniu niczego już powiedzieć nie potrafimy. Dlatego Max Pianek w wykładzie
wygłoszonym w roku 1944 stwierdził: „Jako fizyk mówię państwu na podstawie
moich badań atomu, co następuje: Nie ma materii samej w sobie! Wszelka materia
powstaje i istnieje tylko dzięki własnej sile, która wprawia cząstki atomu w drgania i
łączy je w najmniejszy system słoneczny atomu". Musimy „(...) za tą siłą przyjąć
istnienie świadomego, inteligentnego ducha. Duch jest praprzyczyną materii! Nie
widzialna, przemijająca materia jest tym, co realne, prawdziwą rzeczywistością, lecz
niewidzialny, nieśmiertelny duch jest prawdziwy! Ponieważ nie może istnieć duch
sam w sobie, lecz każdy duch należy do jakiejś istoty, dlatego musimy przyjąć z
konieczności istnienie jakiejś istoty duchowej". Również David Bohm doszedł do
takich wyników. Mówi on o potencjale kwantowym, który jako ostateczna instancja
przenika wszystko i który można by utożsamić z absolutną świadomością.
Jak takie widzenie wpływa na naukowe rozumienie człowieka?
Wcześniej byliśmy zdania, że ciało z biegiem czasu rozwinęło ducha. Inteligencja
miała być funkcją mózgu i systemu nerwowego. Teraz wiemy, że rzecz ma się
dokładnie odwrotnie. „Niematerialny duch porusza mózg" powiada John Eccles,
badacz mózgu i noblista. Dowiódł on, że to nasze myśli i nasza wola uaktywniają
neuroproteiny w mózgu. Że procesy duchowe obrazują się materialnie, a nie są
funkcjami procesów biochemiczno-materialnych. Jeśli pojawia się myśl, uczucie lub
życzenie, to ich energia przekształca się w naszym mózgu w molekułę. Innymi słowy,
energia intelektualna i emocjonalna materializuje się w postaci neuroprotein. Są one
niejako kluczami, które szukają swoich zamków. Jeśli znajdą w jakieś komórce
pasującą dziurkę, to komórka ta przyjmuje wiadomość, którą przynoszą. Ten proces
toczy się nie tylko w naszym mózgu, lecz przenika całe ciało. Każda komórka ciała
komunikuje się z innymi komórkami. W każdej komórce manifestuje się myślący
duch.
Pierwszeństwo impulsów duchowych przed procesami biochemicznymi jest przez
wielu badaczy kwestionowane. Co wskazuje na to, ze duch panuje nad ciałem, a nie
odwrotnie?
Ważne odkrycia poczyniono w immunologii. Dziś wiemy, że siła naszego systemu
odpornościowego zależy od stanu naszego ducha. To on sprawia, że lepiej lub gorzej
bronimy się przed chorobą. Badania naukowe wskazują na to, że określone komórki
systemu immunologicznego są atakowane przez depresję lub stres. Na przykład u
dziewięćdziesięciu procent pacjentów z wysokim ciśnieniem krwi medycyna nie po-
trafi podać innej przyczyny niż bodźce psychiczne. To pokazuje, jak uczucia, nastroje
i myśli są przemieniane w chemiczne komunikaty i prowadzą do zdrowia albo do
choroby. Ale to znaczy także, że zmieniając stan naszego ducha, możemy
oddziaływać na stan naszego ciała. Każdy, kto ma, choć trochę doświadczenia z
medytacją lub kontemplacją, wie, jak bardzo wpływają one na ciało.
No wiośnie, jak bardzo?
W czasie kontemplacji nasze wewnętrzne energie są porządkowane i harmonizowane.
Produkujemy neuroproteiny, które wpływają na ciało, psychikę i ducha. Często służy
to naszemu zdrowiu bardziej niż terapie medyczne działające na poziomie czysto
fizycznym. Zajmują się one, bowiem symptomami cielesnymi choroby, ignorując
właściwe przyczyny leżące w obszarze duchowym.
Mówiąc wprost, nie jesteśmy istotami złożonymi z ciała i ducha. W rzeczywistości
jesteśmy duchem, względnie energią duchową.
Rupert Sheldrake, biolog komórki, postawił w swojej książce „Twórcze uniwersum"
tezę, że organizmy swój byt zawdzięczają niewidzialnym polom morfogenetycznym.
Rozwojem jaja nie sterują procesy chemiczne, lecz owe metapola, których nie da się
ani zobaczyć, ani zmierzyć. Gdy na przykład jajo ważki dzieli się, nie powstaje w
odłączonej połowie tylko część organizmu, lecz cała ważka. Jeżeli odetniemy gałązkę
wierzby i wetkniemy do ziemi, wyrośnie nowa wierzba. To znaczy, że każda część
może wydać całość. A całość to więcej niż suma jej części. Sheldrake pisze:
„Morfogenetyczne pola kształtują całe stworzenie ożywione i nieożywione i kierują
nim. Chociaż pola te wolne są od materii i energii, oddziałują poprzez przestrzeń i
czas. Mogą ponad przestrzenią i czasem zostać zmienione. Jeżeli członek jakiegoś
biologicznego gatunku przyswoi sobie nowe zachowanie, zmienia się jego pole
morfogenetyczne. Jeżeli utrzyma to zachowanie dostatecznie długo, morficzny
rezonans wpłynie na wzajemne oddziaływanie między członkami całego gatunku.
Pola morfogenetyczne są właściwą przyczyną porządku, regularności i stałości
uniwersum — mogą jednak też wyznaczać zupełnie nowe sposoby i formy
zachowania". Jeżeli Sheldrake ma rację, to znaczy, że nie jesteśmy przede wszystkim
istotami biologicznymi, lecz istotami o duchowej strukturze podstawowej. Odnosi się
to także do molekuł i atomów. Wobec tego można powiedzieć, że organizm
ostatecznie jest splotem różnych struktur morfogennych. A uniwersum byłoby w
takim razie pojemnym duchowym, boskim morfogenetycznym polem wszystkiego, co
istnieje.
Polem, w którego obrębie poszczególne żywe istoty byłyby tylko czymś" w rodzaju
koncentracji lub krystalizacji?
Tak. Stosunek jednostki do całości w kosmosie dobrze tłumaczy porównanie z
hologramem. Hologram to obraz, który może być wielokrotnie dzielony. Promień
lasera z każdej pojedynczej części wydobywa cały obraz. W każdej, zatem części
ukryty jest cały obraz. Jeśli wyobrazimy sobie kosmos jako hologram, to możemy
powiedzieć, że każdy i każde przedstawia jakiś punkt tego hologramu - a wszystko
jest przedstawieniem całości. Znaczy to również, że wszystko, co spotyka pojedynczą
część, ma skutki dla całości. Nasza świadomość ma stałe połączenie sieciowe z każdą
inną świadomością w uniwersum. Nasza świadomość jest wobec tego zwierciadłem
świadomości całej ludzkości, ba, całego kosmosu. Ten wzajemny stosunek obejmuje
wszystko, od najprostszego atomu aż do najodleglejszych galaktyk, od prostych
impulsów życiowych jednokomórkowca aż do najwyższych istot obdarzonych
duchem. Wszystko przenika jeden duch, który komunikuje się ze sobą w kosmosie.
Taki pogląd stawia na głowie całe nasze rozumienie człowieka.
Zaiste. Stary paradygmat brzmiał: „Jesteśmy istotami ludzkimi, które czynią duchowe
doświadczenia". Nowy paradygmat powiada: „Jesteśmy istotami duchowymi, które
czynią ludzkie doświadczenia". Cytowany już Jean E. Charon miał powiedzieć: „Na
płaszczyźnie ducha współżyjemy życiem uniwersum". A uniwersum jest manifestacją
pola energii, w którym przedstawia się Pierwsza Rzeczywistość. Świadomość i
materia są w takim samym stopniu strumieniami energii. Dlatego znajdujemy w
naszej najgłębszej istocie cały kosmos, a w mistyce doświadczamy jedności z nim.
Jako człowiek nie jestem odeń oddzielony. Jestem spełnieniem tego strumienia
energii - spełnieniem boskiego życia. Jeśli przetłumaczymy to na język
chrześcijańskich wyobrażeń, powiemy: Jesteśmy boskim życiem, które czyni ludzkie
doświadczenie i które ograniczyło się do formy ludzkiej egzystencji. Boskie życie jest
w każdym z nas, ludzi, tak jak w Jezusie. To, co człowiek nazywa „osobą", jest
fałszywą osobą. Ta osoba jest tylko naszą świadomością ego przeżywającą siebie jako
absolutną indywidualność i ukrywającą w ten sposób, że odszczepiła się od
prarzeczywistości boskiego życia. Prarzeczywistość staje się dlań dostępna dopiero
wtedy, gdy świadomość ego transcenduje siebie na poziom doświadczenia duchowego
i przechodzi w kosmiczną świadomość boskiego życia.
Jak można sobie wyobrazić odszczepienie ego odprarzeczywistości? Jeśli wszystko
jest jednią, to człowiek nie może się przecież odłączyć od strumienia boskiego życia?
Stosunek między indywidualnym człowiekiem a boskim życiem da się najlepiej
wyjaśnić za pomocą pojęcia, które ukuł Arthur Koesder: holon. Holon po grecku
znaczy całość. Ale całość, która nie istnieje tylko dla siebie, lecz jednocześnie zawsze
pozostaje częścią większej całości. Na przykład atom jest częścią molekuły, molekuła
częścią komórki, a komórka częścią organizmu. Nic, zatem nie jest wyłącznie częścią
ani wyłącznie całością. Holon ma dwie tendencje. Musi dbać zarówno o swoje bycie
całością, jak i o swoje bycie częścią. Musi podtrzymać stosunek z całością, a
jednocześnie zachować tożsamość. W przeciwnym razie zginie. Im bardziej skłania
się ku jednej stronie, tym bardziej traci z drugiej. Jeśli jakiś holon nie chce albo nie
może utrzymać równowagi, a więc tożsamości jako część całości i związku z nią,
przemija i rozpada się na części składowe. Atom musi być otwarty na molekułę, a
molekuła musi być otwarta na komórkę, i tak dalej. Holon ma sens i trwa tylko w
pojemniejszym holonie.
Co to znaczy dla nas, ludzi?
Znaczy to, że jako ludzie możemy istnieć wtedy, gdy nie tylko obstajemy przy naszej
tożsamości, lecz przede wszystkim włączamy się w większą rzeczywistość, której
częścią jesteśmy. Jak wszystkie inne holony zostaliśmy powołani do tego, żeby
transcendować siebie, wyjść poza siebie. To prawo Charon nazwał prawem finalności.
Nie ma on na myśli kresu i końca, lecz dążenie bytu do czegoś większego. Charon nie
lęka się nazwać tego miłością - miłością rozumianą jako właściwe wszystkim bytom
dążenie do samotranscendencji. Gdzie brak zdolności do samo-transcendencji, tam
pozostaje tylko upadek i rozpad. Zamknięty system, któremu brak zdolności do
samoprzekraczającej komunikacji, nie może istnieć. Wymownym tego przykładem
jest komórka rakowa. Wyodrębnia się ona z organizmu i tym samym skazuje go na
zagładę. Samo-transcendencja jest z tego punktu widzenia postawą zasadniczą całego
uniwersum. I właściwym motorem ewolucji.
Ewolucji? Jak to?
Źle rozumielibyśmy rzeczywistość, gdybyśmy chcieli opisać ją jako statyczne
zazębianie się całości i części. Świat nie jest dziełem Boga, które raz na zawsze
zostało ustanowione na początku czasu. Miłość - zdolność bytu do
samotranscendencji - utrzymuje świat w ruchu. Zaczyna się ona od otwarcia atomu na
molekułę i sięga aż do sfery ducha. Duch transcenduje wszystkie holony i przenika je
jednocześnie. Holony tworzą ciągle nowe organizmy, aż dany organizm zrealizuje
swoją duchowość. Takim organizmem jest człowiek. Ale ewolucja nie zatrzyma się
na nim. Będzie tworzyć wciąż nowe holony. Świadomość będzie się rozwijać. Będzie
to coraz bardziej pojemna świadomość. Na następnym stopniu ewolucji nie będziemy
już rozumieli siebie jako indywidualnych osób, lecz jako części jednej, pojemnej
ludzkości.
Czy chce Ojciec przez to powiedzieć, że my, ludzie, nie jesteśmy naprawdę
indywidualnościami, lecz właściwie tylko cząstkowymi aspektami większego
organizmu? Ta myśl stanowi wstrząs dla naszego zachodniego sposobu rozumienia
człowieka!
To nieporozumienie. Teoria holonu nie jest bynajmniej antyindywidualistyczna.
Zwraca uwagę na to, że indywidualność nie jest jedyną i ostateczną rzeczywistością
człowieka. Indywidualność i osobowość przedstawiają się z tej perspektywy jako
instrumenty, na których gra Pierwsza Rzeczywistość i za pomocą, których się wyraża.
Kosmos jest symfonią, indywidualne istoty pozwalają jej rozbrzmiewać. Tym samym
osobowości przypada wielkie, choć nie absolutne znaczenie. Indywiduum jest
jednorazową i niemożliwą do zastąpienia formą wyrazu tego, co boskie. W tym już
ma swoją niepodważalną wartość. Tej wartości nie kwestionuje ani teoria holonu, ani
duchowość mistyczna. Wartość ta jest jedynie uzasadniana inaczej niż w tradycyjnym
sposobie rozumienia siebie, w którym identyfikujemy się z naszą indywidualnością i
dlatego niesłusznie nadajemy jej absolutną wartość. Sprzeciwia się temu mistyka:
Indywidualność ma wartość nie jako nasze ego rozumiane absolutnie, lecz jako
miejsce pojawienia się Boga w świecie.
Żeby siebie właściwie rozumieć — w naszej indywidualności — musimy wyjść poza
nas samych i siebie transcendować?
Tak. I nie tylko po to, żeby zrozumieć nas samych, lecz także po to, żeby zrozumieć
rzeczywistość w całości. Poznać, to znaczy przezwyciężyć przywiązanie do
indywidualności ego i otworzyć się na boską rzeczywistość, którą jesteśmy. To nie ja
poznaję siebie lub świat jako indywidualna istota, to świat poznaje się we mnie - w
swej osobowej manifestacji, którą nazywam ego. Rozumienie nie polega na
przyswajaniu jakiejś obiektywnej rzeczywistości przez subiektywne indywiduum, lecz
na dojściu-do-samej-siebie transpersonalnej rzeczywistości, transpersonalnej świado-
mości. Dlatego prawdziwe rozumienie rzeczywistości zakłada samorezygnację z
indywidualności ego.
Dla myśli europejskiej, w tym także dla teologii, które indywidualność ego albo
subiektywność maja za absolutna rzeczywistość, teza ta stanowi niesłychaną
prowokacje.
Tak, ale wyniki badań nauk przyrodniczych potwierdzają taki sposób widzenia.
Natomiast teologia ucieka przed nimi i głosi nadal uwiecznienie ego w zaświatach.
Tym samym traci szansę dostarczenia ludziom podstawy do przeżycia religijnego.
Chrześcijaństwo potrzebuje zupełnie nowej interpretacji - interpretacji, która rozwinie
nową teologię wziętą ze skarbnicy kosmologicznego poznania nauk przyrodniczych.
DUCHOWOŚĆ MISTYCZNA W PRAKTYCE
SIEDZENIE, ODDYCHANIE, MILCZENIE
JAKIE KROKI MOŻNA PODJĄĆ NA DRODZE DUCHOWEJ
Istnieje nieprzebrane bogactwo książek na temat mistyki i duchowości. W czasach,
gdy zaczynał się Ojciec tym interesować, było zupełnie inaczej. Jak zetknął się
Ojciec z mistyką?
Pierwsze „przeżycie mistyczne" miałem w wieku pięciu, może sześciu lat. Matka
zabrała mnie do kościoła na adorację Najświętszego Sakramentu. Na ołtarzu paliły się
świece, w powietrzu unosił się zapach kadzidła. W kościele było niewiele osób. Kilka
kobiet, które w tylnych ławkach odmawiały różaniec. Monotonna recytacja wyraźnie
mnie pochłonęła. Doświadczyłem wtedy po raz pierwszy, że istnieje płaszczyzna
niedostępna normalnemu pojmowaniu. Oczywiście nie potrafiłem sobie jeszcze tego
wyjaśnić. Dziś uważam, że było to moje pierwsze religijne doświadczenie w
przestrzeni transpersonalnej. Wywarło ono na mnie wielki wpływ. Od tego momentu
wiedziałem, że chcę zostać księdzem, chociaż nie miałem na to zbyt wielkich szans.
Nauka kosztowała, a jeden z moich braci już studiował. Na drugiego studenta moja
rodzina nie mogła sobie pozwolić. Mimo to byłem dobrej myśli i ufałem, że znajdzie
się jakieś rozwiązanie. I tak też się stało. Któregoś dnia w kręgu naszej rodziny
pojawił się pewien benedyktyn. Zabrał mnie do internatu opactwa
Munsterschwarzach. Tam spędziłem pierwsze lata jako uczeń gimnazjum.
Czy pamięta Ojciec z młodości podobne doświadczenia?
Nie, moje zainteresowania miały wtedy charakter raczej teoretyczny. Po wstąpieniu do
nowicjatu od razu zacząłem szperać w bibliotece w poszukiwaniu literatury
mistycznej. Tam natknąłem się na Teresę z Avila i Jana od Krzyża, na „Chmurę
niewiedzy" i benedyktyna Aloisa Magera. Książki te zainspirowały mnie. Podjąłem
zadane w nich ćwiczenia duchowe - bez nauczyciela, bez przygotowania, bez
przewodnika duchowego. Mojemu ojcu duchownemu w nowicjacie nie powiedziałem
o niczym. W tym czasie poczyniłem moje pierwsze „rzeczywiste" doświadczenia
mistyczne, które wyprowadziły mnie poza obszar mentalny. Wywarły na mnie dużo
większe wrażenie niż wszystko, co przeżyłem w mojej praktyce modlitewnej. Istniały
wtedy względnie duże zastrzeżenia w stosunku do wszystkiego, co mistyczne, dlatego
o moich ćwiczeniach duchowych nie rozmawiałem z nikim. Ale to mi nie
przeszkadzało poświęcać się im bardzo intensywnie.
Czy dlatego zdecydował się Ojciec wyruszyć do Japonii, żeby tam poznać buddyzm
zen?
Dość długo trwało, zanim nadarzyła się okazja nawiązania kontaktu z innymi
tradycjami duchowymi. W roku 1972 poznałem w Monachium japońskiego mistrza
zen, Yamadę Ko-una Roshiego. Po raz pierwszy wziąłem udział w sesin (kursie zen).
Kilka lat później moja benedyktyńska wspólnota założyła nowy klasztor w Japonii w
Kamakura - mieście, w którym Yamada Roshi miał małą świątynię. Chociaż
zbliżałem się do pięćdziesiątki, zgłosiłem się na tę nową misję i otrzymałem zezwole-
nie, by tam pojechać. W ten sposób mogłem codziennie odwiedzać świątynię
Roshiego Yamady i brać udział w sesinach. Gdy nasza benedyktyńska wspólnota
przeniosła się do Tokio, ja mogłem pozostać i w ten sposób wykorzystać szansę
kontynuowania treningu. Przez pół roku żyłem w jednej z buddyjskich pustelni. Po
dwunastu latach - z tego sześciu w Japonii - gruntownego kształcenia powróciłem do
Niemiec.
Jak wyglądało to kształcenie?
Polegało w gruncie rzeczy na intensywnym siedzeniu. Intensywnym, znaczy cztery do
ośmiu godzin dziennie, a w sesinach nawet dziesięć do dwunastu godzin. Ponadto
musiałem odbyć szkolenie w koanach wymagane przez szkołę zen, do której należę.
Od roku 1985 zacząłem uczyć w Europie i po kolejnych jedenastu latach otrzymałem
pełne prawo nauczania. Od tego czasu mam autoryzację do kształcenia nawet nauczy-
cieli zen.
Ale Ojciec nie poprzestał na zen, lecz zajął się —po powrocie do Europy -
programowo chrześcijańska tradycją mistyki. Jak do tego doszło?
W Japonii nie przestałem interesować się mistyką chrześcijańską. Byłem
zafascynowany odkryciem, że zen zawiera takie same elementy strukturalne jak
mistyka chrześcijańska i że nawet trudności, na jakie napotykają praktykujący oraz ich
doświadczenia są w dużym stopniu takie same. Dlatego wróciłem do Niemiec z
zamiarem ożywienia mistyki chrześcijańskiej. Chodziło mi i chodzi o pokazanie, że w
chrześcijańskiej tradycji mamy duchową drogę, która - chociaż dorównuje drogom in-
nych religii — popadła w zapomnienie.
Jak doszło do tego, że droga kontemplacji popadła w zapomnienie?
Głównego powodu upatruje się w unaukowieniu teologii trwającym od oświecenia po
dzień dzisiejszy. Inne to lęk kościoła rzymskiego przed herezją oraz nasilająca się
tendencja do centralizowania wszystkiego. Thomas Keating, opat cystersów z USA, w
swojej historii kontemplacji odpowiedzialnością za zaniknięcie tej formy modlitwy
obarcza różne wydarzenia, przede wszystkim „(...) nieszczęsną skłonność do
ograniczania »Ćwiczeń duchowych (Ignacego) do metody medytacji dyskursywnej".
Doszły do tego dalsze czynniki: polemika instytucji kościoła z kwietyzmem, który
zbytnio podkreślał pasywność modlitwy; jansenizm, który głosił tezę o predestynacji
człowieka; zbytnie podkreślanie roli wizji i objawień prywatnych; mylenie
prawdziwej istoty kontemplacji ze zjawiskami lewitacji, mówienia językami,
stygmatyzacji, wizji i świętoszkowatej bigoterii; wykrzywienie obrazu mistyki przez
utożsamienie jej z oderwaną od życia ascezą; wreszcie rosnący legalizm kościoła
rzymskiego.
Jak te czynniki odbiły się w przeszłości na katolickiej praktyce modlitewnej?
Zacytuję kilka zdań Cuthberta Butlera, angielskiego opata benedyktynów, wybitnego
znawcy duchowości. „Poza nielicznymi niezwykłymi powołaniami, normalna
modlitwa polegała dla każdego, łącznie z kontemplacyjnymi mnichami i mniszkami,
biskupami, księżmi i świeckimi, na systematycznym medytowaniu według dokładnie
ustalonej metody. Istniały cztery metody do wyboru. Albo rozważania według trzech
sił, tak jak zostało to zapisane w »Duchowych ćwiczeniach«; albo według metody
świętego Alfonsa (lekkiej przeróbce »Ćwiczeń« Ignacjańskich); albo według metody,
którą opisał Franciszek Salezy w swoim » Wprowadzeniu do pobożności«; i wreszcie
według metody świętego Sulpicjusza". I jeszcze: „Ostatnim gwoździem, który został
wbity do trumny tradycyjnej nauki kontemplacji, było twierdzenie, że zuchwalstwem
jest dążenie do modlitwy kontemplacyjnej. Nowicjusze i seminarzyści otrzymywali
tym samym okaleczone widzenie życia duchowego, które nie pokrywało się z
Pismem, tradycją ani normalnym wzrastaniem w modlitwie".
Poznał Ojciec zarówno wschodnie, jak i zachodnie formy duchowości. Na czym
polega specyfika zen i kontemplacji - i czym się one różnią?
Najpierw chciałbym przyjrzeć się cechom wspólnym. Istnieje tylko jedna Pierwsza
Rzeczywistość, tylko jedna prawda, tylko jedna góra, na którą prowadzi wiele dróg.
Kto wspina się na tę górę, doświadcza tego, co jednoczy wszystkie religie. Przekonuje
się, że wszystkie duchowe drogi prowadzą na ten sam szczyt. I stwierdza, że poza
wspólnym celem mają one także wspólną strukturę podstawową. Stąd prawie
wszystkie drogi duchowe zalecają na początek skupienie w jakimś ognisku, do
którego przywiązana zostaje niespokojna i rozproszona świadomość. Najczęściej
ogniskiem tym jest oddech albo dźwięk - słowo lub litania. W chrześcijaństwie znamy
modlitwę Jezusową, w zen stosuje się często koan mu, w buddyjskim amidyzmie
stosuje się nembutsu. Sufici recytują dziewięćdziesiąt dziewięć imion Allaha, w jodze
intonuje się święte om. Nie chodzi o to, żeby rozmyślać o tym słowie lub dźwięku,
lecz by stać się z nim jednym. Skupienie jest pierwszą podstawową strukturą, którą
spotyka się w prawie wszystkich drogach duchowych - niezależnie od tego, z jakiej
religii pochodzą.
A druga struktura?
Drugą strukturą podstawową jest opróżnienie świadomości. Próbuje się nie
przyjmować niczego, co pojawia się w przestrzeni świadomości, która z natury jest
pusta. Pozwala się, żeby wszystko płynęło. Świadomość jest niczym zwierciadło,
które odbija wszystko, ale z niczym się nie identyfikuje. W zen nazywa się ten
moment shikantaza. W tradycji chrześcijańskiej, za „Chmurą niewiedzy", „patrzeniem
w nagi byt", a za Janem od Krzyża „uwagą miłosną" lub „czystą uważnością".
Struktury podstawowe dróg duchowych są, zatem identyczne. Czy różnice między
religiami mają tylko naturę stylistyczną?
Różnice między drogami duchowymi wynikają z kultur, w których są one
zakorzenione. Na dalekim Wschodzie siedzi się na ziemi - a więc w zen medytuje się,
siedząc na ziemi. W Europie natomiast sposób siedzenia nie odgrywa tak decydującej
roli. Jest rzeczą drugorzędną, czy ktoś siedzi na krześle, na ławeczce do medytacji czy
na ziemi.
Co czeka ucznia lub uczennicę, którzy zgłoszą się do Ojca na kurs kontemplacji? Co
się tam dzieje?
Najpierw uczestnicy kursu są wprowadzani w praktykę siedzenia. Pozostawiam im
swobodę wyboru pozycji. Większość decyduje się na siedzenie na ziemi, ponieważ,
nawet, jeśli na początku bolą nogi, jest to na dłuższą metę najprzyjemniejsze. Potem
uczą się, jaką postawę powinni przyjąć w trakcie siedzenia i jak powinni ćwiczyć:
obserwować oddech, skupiać się na słowie, pozwalać płynąć myślom. Fazy siedzenia
przerywane są powolnym chodzeniem. Prowadzę wykłady i odbywam indywidualne
rozmowy z uczestnikami.
Jaki jest sens tych wykładów i rozmów?
Wykłady wyjaśniają drogi mistyki chrześcijańskiej. O mistyce nie mówię
teoretycznie, lecz prezentuję drogi, którymi kroczono. Dzięki temu uczestnicy wiedzą,
do czego zmierzają i gdzie się w danym momencie znajdują. Również w moich
publikacjach przedstawiam praktyki wielkich mistrzów. Ja musiałem mozolnie sam
szukać swojej drogi. Znajdowałem zawsze tylko opisy życia mistyków, a nie ich
praktyki. Poza tym wykłady mają umocnić motywację uczennic i uczniów oraz pomóc
im w przezwyciężaniu trudności. Dlatego poruszam w nich problemy, z którymi - jak
uczy praktyka - mają do czynienia zwłaszcza początkujący.
A czemu służą indywidualne rozmowy?
Indywidualna rozmowa z duchowym towarzyszem lub towarzyszką służy po pierwsze
odsłanianiu blokad, które pojawiają się podczas siedzenia i utrudniają wewnętrzne
skupienie, a po drugie odpowiadaniu na rodzące się pytania.
Wspomniał Ojciec o oddychaniu. Na co szczególnie muszą zważać uczniowie zen
lub kontemplacji w trakcie oddychania?
Oddech powinno się w miarę możliwości tylko obserwować. Nie należy nim kierować
ani manipulować. Postawa w czasie ćwiczenia powinna być swobodna. Celem jest
stanie się jednym z każdorazowym oddechem. Stanie-się-jednym: Na początku jest
dwóch - obserwator i obserwowany, ja i oddech. Na końcu ćwiczenia ma być tylko
oddech. Ale do tego prowadzi długa droga.
Co to znaczy „ma być tylko oddech"?
Trudno to wytłumaczyć. Chodzi o nowy stan świadomości, w którym oddech staje się
otwarciem na pojemne doświadczanie w przestrzeni transpersonalnej. Jest to stan
pełnej jasności i czujnej obecności. Dlatego w kontemplacji mówimy o sakramencie
chwili. Albowiem tylko w obecnej chwili możliwa jest komunikacja z Bogiem. Tylko
tu i teraz można doświadczyć rzeczywistości.
Powiada Ojciec, że podczas siedzenia nie należy myśleć. Czy nie sprawia to
trudności? Przecież przyzwyczajeni jesteśmy do tego, żeby wciąż myśleć.
W tym właśnie tkwi szkopuł. Na początku prawie wszyscy mają wielkie trudności,
żeby nie dać się odwieść od ćwiczenia. Bardzo ciężko wytrwać przy ćwiczeniu dłużej
niż trzy sekundy. Nasze ego przynosi wciąż nowe impulsy myślenia, woli i czucia. To
zupełnie normalne, ponieważ w świadomości ego tkwi cała nasza dynamika życiowa.
Jest ona kreatywna, ma cele, jest pełna intelektualnych zamiarów i wspomnień, które
stale wyłaniają się i wysuwają na pierwszy plan. Na początku to okropnie frustrujące i
zniechęcające. Ale gdy uczymy się na przykład gry na instrumencie, jest przecież
podobnie. Tylko dzięki ćwiczeniu możemy robić postępy. Ktoś, kto po raz pierwszy
bierze do ręki skrzypce, będzie musiał długo się męczyć, zanim wydobędzie czysty
ton. Ale nadchodzi taki dzień, że się muzykuje, nie myśląc już o instrumencie ani o
nutach. Tak samo jest na drodze duchowej.
Zatem jednorazowe posiedzenie niczego nie załatwi. Jak długo trwa siedzenie i jak
często się je praktykuje?
W trakcie normalnego kursu siedzimy dziennie w pięciu półtoragodzinnych blokach, z
których każdy składa się z trzech jednostek po 25 minut. W krótkich przerwach
chodzimy, przy czym nie jest to zwykłe chodzenie. Ma być ono kontynuacją postawy
kontemplacyjnej w ruchu i w ten sposób stanowi przejście do codzienności. Z tego też
powodu w programie kursu przeznaczamy jedną godzinę dziennie na pracę.
Uczestnikom od początku zwracam uwagę na to, że kontemplacja ma prowadzić z
powrotem do codzienności. Nie jest biegiem krótkodystansowym, lecz wejściem na
drogę życia, która swoje spełnienie ma znaleźć w codzienności. Nad główną świątynią
szkoły zen soto widnieje tekst z XIII wieku: „Tylko tym, którzy interesują się
problemami życia i śmierci, wolno tu wejść. Ci, którzy nie zostali w całości nimi
dotknięci, nie mają powodu, żeby przechodzić przez tę bramę". Motto to pasuje do
wszystkich dróg duchowych. Kto nie szuka naprawdę sensu życia lub Boga i nie
wykaże się konieczną powagą, ten zrezygnuje po jednym lub dwóch kursach.
Tak, więc trzeba mieć dużo czasu, żeby iść drogą duchową.
I tak, i nie. Są ludzie, którzy bardzo szybko i bez przygotowania osiągają
doświadczenie mistyczne. Przychodząc do nas, potrzebują nie tyle wprowadzenia do
praktyki duchowej, ile raczej interpretacji tego, co przeżyli. Niektórzy są poirytowani
tym, co przeżyli. Boją się, że zwariowali. W takich przypadkach zadaniem
duchowego towarzysza lub towarzyszki jest rozróżnienie, czy u danej osoby zachodzi
rzeczywiste niebezpieczeństwo popadnięcia w obłęd czy też tak wyraża się tylko lęk
ego przez utratą kontroli w przestrzeni transpersonalnej. Jeżeli są powody
psychopatologiczne, należy takiej osobie wyraźnie powiedzieć, że się nie nadaje do tej
drogi. Czasami trzeba, żeby taka osoba równolegle do praktyki duchowej poddała się
psychoterapii.
Mówi Ojciec o lęku przed postradaniem zmysłów, który może ogarnąć ucznia
kontemplacji lub zen. W duszy siedzącego pojawia się wiele uczuć, nie tylko lęk. Jak
uczniowie i uczennice powinni, zdaniem Ojca, obchodzić się ze swoimi uczuciami i
emocjami?
Właściwe obchodzenie się z uczuciami, z przeżyciami traumatycznymi ma ogromne
znaczenie. Wiele osób cierpi z powodu urazów z dzieciństwa lub z powodu
problemów w stosunkach partnerskich. Nie wszyscy są tego cierpienia świadomi.
Kiedy jednak usiądą na poduszce do medytacji, wówczas urazy te z ogromnym
uporem wychodzą na powierzchnię. Lęki i emocje, które wydawały się już dawno
przezwyciężone, ujawniają się znów z wielką mocą. Ponadto mogą zostać
uaktywnione zjawiska cielesne, określone zdolności parapsychologiczne, takie jak
wizje, prekognicja, telepatia. W najgorszym razie może dojść do tego, że podążanie
drogą duchową musi zostać zaniechane lub przerwane. Jednak w większości
wypadków wystarczy nauczyć się obchodzić z takimi zjawiskami, a ich intensywność,
bez tłumienia, powoli się zmniejszy.
Jakich rad udziela Ojciec swoim uczennicom i uczniom? Jak mają się właściwie
obchodzić z opisanymi zakłóceniami?
Jeżeli zjawiska te nie wymagają interwencji terapeutycznej, obowiązuje podstawowa
zasada: Nie zwalczać, ale też nie zajmować się nimi stale, jedynie przyjąć do
wiadomości i pozostać przy ćwiczeniu. Ciężko robi się wtedy, gdy się z nimi
identyfikujemy - jeśli zadomowimy się w swoim gniewie i złości lub w swojej
depresji. Wtedy trudno się ich pozbyć. Ćwicząc właściwie, bierzemy emocje i lęki
niejako w rękę, oglądamy -nie akceptujemy, nie odrzucamy - zyskujemy dystans. Jeśli
to się uda, problemy, które więziły ludzi przez lata, stopniowo same się rozwiązują.
To tylko kilka ogólnych uwag. Podczas kursu kontemplacji opieka jest dużo bardziej
intensywna i dostosowana do indywidualnych potrzeb.
Mówił Ojciec przede wszystkim o uczuciach negatywnych. A przecież podczas
siedzenia pojawiają się także uczucia pozytywne — ludzi ogarniają euforia i
szczęście. Jak powinno się z nimi obchodzić?
Odczucia euforyczne są na duchowej drodze często nawet większą przeszkodą niż
uczucia przygnębiające. Większa jest, bowiem pokusa identyfikowania się z
uczuciami przyjemnymi i zatrzymania się na nich. Wydaje się człowiekowi, że
zaszedł daleko i nie bardzo jest gotowy się otworzyć. Dlatego autor „Chmury
niewiedzy" doradza ukrycie przed Bogiem tęsknoty za Bogiem. To, że trzeba porzucić
nawet pobożne myśli, sprawia niektórym uczestnikom kursów spore trudności. We
wskazówkach dotyczących modlitwy jesteśmy zachęcani do pielęgnowania
pobożnych myśli i uczuć. W kontemplacji są one odrzucane tak samo jak świeckie
myśli i uczucia.
Myśli i emocje mogą stanowić przeszkodę na drodze duchowej. Nie znaczy to
jednak, że adept zen czy kontemplacji nie chce już myśleć ani czuć. Czy wola także
stanowi przeszkodę?
Wola wraz z intelektem, pamięcią i uczuciami tworzy strukturę ego. Struktura ego jest
tym, co na duchowej drodze ma ustąpić. Wycina ona fragment rzeczywistości, żeby
się nim zajmować. Ego podobne jest do pojedynczej oktawy w fortepianie. Dopóki
brzdąkamy na jednej tylko oktawie, dopóty nie słyszymy innych oktaw. Przewrotność
woli polega na tym, że próbuje ona sprawę duchowości uczynić swoją sprawą. Wtedy
jej zdeklarowanym celem staje się odpuszczenie ego. To podstępny paradoks,
ponieważ wola nie może zrezygnować z siebie. Dopóki na drodze duchowej chce się
iść do przodu, dopóty będzie się dreptać w miejscu. Do przodu idzie tylko ten, kto
odpuści wolę — nie zaś ten, kto nie chce chcieć.
Istnieją określone praktyki duchowe, które pomagają w odpuszczeniu ego. Mówił
Ojciec o formach medytacji, w których wymawia się imię Boga lub intonuje
dźwięki. Czemu to służy?
Recytowanie imion Boga dzięki wibracji dźwięku oraz ustawiczności recytacji służy
skupieniu i związaniu świadomości. Nie sens słów ani ich ładunek emocjonalny jest
ważny, lecz zjednoczenie się z dźwiękiem. Dlatego medytujący wyszukuje sobie
słowo lub dźwięk, który mu odpowiada, który wywołuje pożądany rezonans. Lex
Hixon opowiada w swojej książce „Zjednoczony z Bogiem" o skuteczności
intonowania: „Allah-Hu - Stała świadomość tego mistycznego dźwięku jest kontem-
placyjną praktyką, w którą Bawa wprowadza swoje duchowe dzieci. Nie uważa tego
za technikę medytacji, taką jak powtarzanie, mantry, lecz za nasłuchiwanie rezonansu
Boga, który jest zawsze obecny. (...) Na Allah-Hu nastraja się człowiek dzień i noc z
każdym oddechem, aż oddech stanie się nie tylko naturalnym przypomnieniem o
Allahu, lecz także świadomą emanacją boskiej obecności. (...) Oddech w każdym
tchnieniu jest rezonansem Boga. Wglądem, że istnieje tylko to, co boskie. »Jest Allah,
który musi pomnożyć Allaha«. »Tylko Allah może poznać Allaha«".
A jak rzecz się ma z litaniami i pewnymi formami liturgicznymi, takimi na przykład
jak różaniec, których sens polega na ciągłym powtarzaniu?
Litanie spełniają ostatecznie tę samą funkcję. Również przy odmawianiu różańca
modlący się nie baczą przecież na treść słów. Różaniec jest rodzajem modlitwy
kontemplacyjnej, w której modlący zostaje zanurzony w religijnej atmosferze,
bardziej pomocnej niż kognitywne rozumienie słów. Monotonne mamrotanie jest przy
tym ważnym elementem. Podobnie w modlitwie chórowej mnichów. Również
katolickie litanie z wielokrotne powtarzanym „Ciebie prosimy, wysłuchaj nas, Panie",
nie wymagają tego, żeby być w pełni świadomym treści każdego słowa, lecz tego,
żeby wytworzyć stan duchowego otwarcia. Zresztą recytacja może zostać
wzmocniona poprzez związanie jej z określonymi ruchami. Stąd recytacji sutr w
buddyzmie japońskim towarzyszą określone sekwencje kroków. Sufici poruszają
rytmicznie ciałem, recytując wersety Koranu. Podobna intencja kryje się za naszymi
procesjami i pielgrzymkami.
Czy to ukryte znaczenie procesji, pielgrzymek, różańca i litanii jest jeszcze obecne w
naszej świadomości? Postronny obserwator ma najczęściej wrażenie, że tutaj
odbębnia się i inscenizuje coś bez głębszego zaangażowania ze strony uczestników.
Zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że sensowne formy liturgiczne skostnieją. Tak
dzieje się zawsze, jeśli ludzie nie otrzymują duchowego wprowadzenia do tego, co
czynią. Stąd modlitwa różańcowa długo nie była uważana za formę modlitwy
kontemplacyjnej. Od mojego ojca wiem, że poczynił on głębokie doświadczenia
właśnie dzięki modlitwie różańcowej.
Na czym polega różnica między samotnym a grupowym odmawianiem litanii?
Jeżeli różaniec odmawia się w grupie, uzyskuje on wzmożoną intensywność, której
pojedynczy modlący się nie osiągnie. Podobnie jest z modlitwą chórową. Modlitwa
chórowa działa zarówno dzięki odmawianiu w grupie, jak i dzięki monotonnej,
jednostajnej recytacji. W obu wypadkach powstaje pole energii, które przenika i
wspiera pojedynczych modlących. Mówiliśmy już wcześniej o polach
morfogenetycznych. Nie chcę się tu wdawać w wyjaśnianie ich powstawania, ale
musimy być świadomi tego, z jak niezwykłą siłą kształtują one rzeczywistość.
Właśnie takie pola powstają też tam, gdzie wspólnie uprawia się praktyki duchowe.
Kiedy wracam z podróży do Domu św. Benedykta, to czuję od razu, czy odbywa się
jakiś kurs czy też nie. Kto z zewnątrz wchodzi do pomieszczenia, w którym się
kontempluje, może cieleśnie odczuć nagromadzoną energię.
Wspomniał Ojciec, że litaniom i recytacjom mogą towarzyszyć ruchy ciała. Można
dziś — nawet w kościele protestanckim — zauważyć rosnące zainteresowanie
gestami modlitewnymi i tańcem sakralnym. Jakie znaczenie mają te praktyki z
punktu widzenia duchowości mistycznej?
Ciało jest bliższe pojemnej formie świadomości niż intelekt. Intelekt ogranicza,
kawałkuje rzeczywistość na aspekty cząstkowe, którymi się w danej chwili zajmuje.
Ciało natomiast może się otworzyć na całość. Dlatego we wszystkich religiach jest
używane jako wehikuł przenoszący do transmentalnej przestrzeni świadomości. W
prawie (!) wszystkich religiach, ponieważ w chrześcijaństwie zapomnieliśmy, o du-
chowej sile naszego ciała. W średniowieczu włączano ciało do modlitwy. W
niektórych księgach istnieją wskazówki dotyczące sposobów jęczenia oraz padania na
twarz. Także święty Dominik przekazał nam szereg postaw modlitewnych. Później
jednak ciało zostało zniesławione jako przeszkoda dla ducha. Należało je ujarzmiać
poprzez ascezę albo wręcz umartwiać. To bardzo nieszczęsna tendencja, ponieważ
ciało może naprawdę stanowić nieocenioną pomoc - pod warunkiem, że znajdziemy
właściwy sposób obchodzenia się z nim. I o to chodzi w modlitwie ciałem.
Co w tym szczególnego?
W modlitwie ciałem powracamy do pragestów ludzkości, które są pewnie starsze niż
modlitwa słowami. Cielesny gest, tak jak dźwięk, służy za ognisko skupienia
świadomości. Staję się jednym z moim gestem, jestem tym gestem. Na modlącego się
może to wywrzeć silny wpływ -szczególnie, jeśli nie miał dotąd rzeczywistego
stosunku do swojego ciała, co zresztą często się zdarza.
Jak wygląda modlitwa ciałem?
Na przykład stoję z rozpostartymi ramionami i milczę.
I nic więcej?
Nic więcej. Stanie jest modlitwą, jeśli całkowicie jestem staniem. To samo dotyczy
chodzenia. Anioł Ślązak wyraził to tak: „Bóg w świętym czyni sam wszystko, co
czyni święty: śpi, kroczy, je i pije, i wciąż jest uśmiechnięty". Nasze życie zostało
zdominowane przez czynienie. W kontemplacji zaś dochodzi się do celu tylko
poprzez zaniechanie i poprzez bycie.
Czy kontemplacja nie staje się przez to statyczna?
Żeby doświadczyć kontemplacji także jako ruchu, ćwiczymy taniec kontemplacyjny.
To zupełnie prosty krok, stale powtarzany. Staramy się całkowicie mu oddać. Wielka
zaleta tańca polega na tym, że od razu widać, kiedy nasze skupienie słabnie i nie
jesteśmy obecni w tym, co robimy. Wtedy zawsze stawiamy fałszywy krok i od razu
widzimy, że wypadliśmy z ćwiczenia. Zjednoczenie się z krokiem ma takie samo
oddziaływanie, jak zjednoczenie z oddechem czy dźwiękiem.
A więc w tańcu kontemplacyjnym nie chodzi o wprawienie się w stan ekstazy, lecz o
osiągnięcie wyższego poziomu świadomości?
Zdecydowanie tak. Ale to nie znaczy, że w tańcu kontemplacyjnym nie można wpaść
w trans. Jednak nie to jest celem. Przeciwnie, należy temu zapobiegać. Dlatego tańce
kontemplacyjne powinny prowadzić osoby, które wyjaśnią tańczącym, o co chodzi. W
ćwiczeniach duchowych nie potrzeba żadnych stanów przyćmienia. Ćwiczenia
duchowe prowadzą do osiągnięcia stanu jasnej i czujnej świadomości, do duchowej
obecności, która wychodzi daleko poza zwykłą koncentrację ratio.
W chrześcijaństwie tańce duchowe nie są zbyt rozpowszechnione. A jak to jest w
religiach Wschodu? Jak tam czyni się zadość cielesnemu wymiarowi duchowości?
Prawie wszystkie drogi duchowe wychodzą od ciała. We wschodnich drogach dużą
rolę odgrywa siedzenie w pozycji lotosu, w której głowa, kark, plecy i nogi przyjmują
określone położenie. Poza tym istnieją mudry, czyli układy palców rąk, symboliczne
gesty wiążące zewnętrzne postawy z duchowymi wyobrażeniami. Dalej asany w
jodze, postawy ciała, które czynią przepuszczalnym. Także taneczne obroty
derwiszów, ruchy ciała sufitów do mantry Alla-Hu, skłony i padanie na ziemię
pokazują znaczenie ciała w modlitwie mistycznej. Wszędzie punkt wyjścia stanowi
ciało. Jest ono niejako naczyniem, w którym odbywa się spotkanie z boską
rzeczywistością.
Z buddyzmu zen znane są jeszcze zupełnie inne praktyki duchowe związane z
ciałem: strzelanie z łuku, qigong, niektóre sporty walki, takie jak tai chi. Jaka
duchowa siła tkwi w tych ćwiczeniach?
Ja sam w Japonii brałem lekcje w sztuce strzelania z łuku. Decydujące jest w niej
skupienie się na geście ciała, a nie na tarczy. Chodzi przede wszystkim o rytuał, za
pomocą, którego oddajemy się całkowicie ćwiczeniu. Podobnie jest z qigongiem i tai
chi. Mogą prowadzić na wyższą płaszczyznę świadomości. Pod warunkiem, że uczą
nas nauczyciele, którzy mają na względzie wymiar duchowy.
Wymienił Ojciec jeszcze inną formę duchowości związanej z ciałem -
pielgrzymowanie. Pielgrzymki cieszą się obecnie niezwykłą popularnością nie tylko
u katolików, lecz także u protestantów. Czy wyraża się w tym jakaś duchowa
potrzeba?
Nie wykluczam tego. Nawet, jeśli wielu ludzi, którzy odkryli dla siebie pielgrzymki i
pielgrzymowanie, nie ma świadomości ich duchowego wymiaru, to jest przecież
prawdopodobne, że tak wyraża się pewna duchowa potrzeba. Pielgrzym idzie,
ponieważ idzie. Nie chodzi o to, żeby dojść.
Idzie, by iść. Krok staje się ogniskiem wewnętrznego skupienia. Każdy wie, jak
uspokajająco działa spacer. Nie trzeba niczego dodawać do chodu. Kto potrafi
zjednoczyć się z własnym krokiem, ten potrafi zjednoczyć się z Bogiem. Już
wielokrotnie mi opowiadano, że są ludzie, którzy osiągają tę płaszczyznę nawet w
czasie joggingu. Dlaczego by nie? Jeśli biegacz zjednoczył się z tym jednym krokiem,
wszystko inne stało się nieważne, to jego świadomość może się otworzyć. Bóg idzie
jako człowiek - w moim ludzkim bycie - po tej Ziemi i przez ten czas.
We mnie idzie Bóg?
Bóg spełnia się w moim chodzeniu. To nie ja stawiam kroki, to Bóg. Bóg idzie we
mnie po tej Ziemi. W ten sposób moje życie staje się świętą pielgrzymką. Dlatego
pewien sufi powiedział: „Gdy się stale do mnie zbliżasz i czynisz to z całym
oddaniem, to stajesz się jednym z Moją Miłością, wtedy ja jestem uchem, którym
słuchasz, okiem, którym widzisz, ręką, którą chwytasz, stopą, którą idziesz".
Także tam, gdzie ludzie są zupełnie nieświadomi duchowego wymiaru swojego
działania, robią coś, co wynika z ukrytej duchowej potrzeby?
W rzeczy samej. Mamy niewiarygodną tęsknotę na rzeczami prostymi. Im bardziej
skomplikowane staje się nasze codzienne życie, tym mocniej widać tę tęsknotę.
Litanie, gesty modlitewne, tańce sakralne, pielgrzymki — wspomnieliśmy tylko o
kilku przykładach. Wszystkie one leżą na peryferiach życia kościoła. Czy kościół
powinien umieścić je w centrum życia religijnego?
Powoli nasila się przekonanie, że ciało jest naszym sprzymierzeńcem na drodze
duchowej. Jest instrumentem, w którym rozbrzmiewa Bóg. Bez instrumentu nie może
rozbrzmiewać żadna muzyka. Nasza świadomość gra dużo czyściej na instrumencie
ciała niż na instrumencie rozumu. Rozum często wtrąca się z własnymi tonami i
przeszkadza. Przeciętny człowiek ma wewnętrzne opory przed uzewnętrznianiem
swoich przeżyć religijnych i pokazywaniem ich poprzez ciało. Niektórzy sądzą, że to
zakłóca intymność między Bogiem a człowiekiem. Inaczej niż człowiek
średniowiecza nie mamy zwyczaju w kościele wznosić ramion do góry, wzdychać i
padać na ziemię. Ale to nie znaczy bynajmniej, że tak ma być zawsze. Jestem głęboko
przekonany o tym, że modlitwa cielesna da się wprowadzić w kościele do zupełnie
normalnej liturgii.
Czy Ojciec nie jest w tym przekonaniu dość odosobniony?
Myślę, że podziela je wielu księży i proboszczów. Sobór Watykański II był bardzo
mocno nakierowany na kognitywny wymiar wiary i w centrum umieścił rozumienie
głoszenia wiary. Od jakiegoś' czasu obserwuję w katolicyzmie rosnącą potrzebę ciszy.
Trzeba się jej nauczyć. Trzeba ludziom pokazać, jak się z nią obchodzić. Jedną z
możliwości są gesty modlitewne. I nigdy nie jest na to za wcześnie. Dlatego cieszy
mnie, że coraz więcej nauczycieli religii już w szkole uczy dzieci obchodzenia się z
ciszą. Okazuje się, że większość uczennic i uczniów reaguje bardzo pozytywnie na to,
gdy lekcja religii rozpoczyna się chwilą ciszy. Najwidoczniej codzienny nadmiar
informacji budzi tęsknotę za ciszą.
Nabożeństwa wielkich kościołów zawierają niewiele elementów duchowych, a ci,
którzy odczuwają tęsknotę duchową, muszą wycofać się do klasztorów albo takich
miejsc jak Dom św. Benedykta, gdzie mogą brać udział w kursach kontemplacji.
Jednak potem wracają do codzienności i stwierdzają, ze się im nie udaje wcielić
praktyki duchowej w normalne życie. Co radzi Ojciec w takich wypadkach? Co
poradziłby Ojciec samotnej matce z trójką dzieci, która chciałaby pójść drogą
duchową?
Zachęciłbym ją do tego, żeby w ciągu dnia poszukała spokojnej chwili, na przykład
wtedy, gdy dzieci są w przedszkolu lub śpią, albo spróbowała wstawać pół godziny
wcześniej niż reszta rodziny. Potrzeba tylko kilku minut dziennie, które ma się dla
siebie. Najlepiej zawsze o tej samej porze. Ważne jest, żeby ten czas od początku
włączyć w tok dnia. Ten cichy czas należy dobrze wykorzystać. Należy usiąść i
wykonać proste ćwiczenie. Decydująca jest regularność ćwiczenia. Ma się ono stać
tak oczywiste jak poranne mycie zębów. Łatwiej mają osoby samotne — single czy
osoby starsze — które zwykle potrafią dość dobrze organizować swój czas.
Ma, więc sens tworzenie pewnych rytuałów, które nadadzą codzienności określony
kształt?
Tak jest. Rytuał to także stworzenie w mieszkaniu miejsca, w którym wykonuję moje
ćwiczenie. Mogę tam położyć koc do siedzenia albo zapalić świecę. Ważne, aby
panowała tam określona atmosfera, która ułatwia skupienie. Na taką przestrzeń
sakralną znajdzie się miejsce nawet w najmniejszym mieszkaniu.
A więc nawet najbardziej zajęci ludzi mogą prowadzić duchowy tryb życia?
Tego uczy doświadczenie. Na nasze kursy przychodzą ojcowie i matki. Mimo
stresującej codzienności kroczą intensywną drogą duchową. Największy nacisk
kładziemy na to, żeby nasze kursy przygotowywały do kontynuowania kontemplacji,
na co dzień.
W DRODZE DO RAJU
JAK DOŚWIADCZENIE DUCHOWE WPŁYWA NA DZIAŁANIE
Mówi się, że doświadczanie mistyczne zmienia człowieka. Czy istnieją określone
sposoby zachowania, które odróżniają mistyka lub mistyczkę od innych łudzi?
Doświadczenie mistyczne nie zmienia wcale struktury osobowej człowieka lub
zmienia tylko nieznacznie. Ale to nie znaczy, że przechodzi ono bez śladu. Człowiek
wkracza w proces przemian, który dokonuje się od wewnątrz, a nie poprzez
zewnętrzne apele „powinieneś"' czy „musisz". Sam z siebie zdobywa nowe widzenie
świata i nową hierarchię wartości. Człowiek ukształtowany mistycznie staje się
bardziej tolerancyjny, a w jego duszy zaczyna się rozprzestrzeniać wielka życzliwość
wobec życia. Ponieważ życzliwość ta nie została narzucona z, zewnątrz, lecz wyrosła
z wnętrza, na trwale przenika całe jego zachowanie. Doświadczenie mistyczne sięga
aż do codzienności. Jeśli tak się nie dzieje, znaczy to, że mistyk zatrzymał się na
swojej drodze.
Czy dopiero doświadczenie mistyczne wywołuje taką wewnętrzną przemianę? A
może życie zmienia się już wtedy, gdy wstępujemy na drogę duchową?
Zmianę powoduje wstąpienie na drogę duchową. Nie trzeba mieć za sobą jakichś
niezwykłych doświadczeń mistycznych, by uruchomić proces wewnętrznej przemiany.
Często uważa się, że doświadczenie mistyczne pozwala osiągnąć stan większego
spokoju. Czy to prawda?
Spokój oznacza przede wszystkim „dać sobie spokój", pozwolić działać innym
ludziom, sytuacjom i relacjom. Zdolność ta pojawia się w takim stopniu, w jakim
ustaje przywiązanie do struktury ego. Im mniej krążę wokół ego, tym bardziej mogę
pozwolić innym ludziom i okolicznościom być takimi, jakimi są. Staję się także
bardziej tolerancyjny wobec samego siebie. U mężczyzn objawia się to często tym, że
nie pochłania ich całkowicie robienie kariery. Dostrzegają, że życie oferuje więcej niż
tylko sukces zawodowy i pieniądze. Jakość staje się w życiu ważniejsza niż ilość.
Zażywają więcej wczasu, zaczynają się interesować rzeczami, których przedtem nie
dostrzegali, zaczynają nagle czytać książki.
A kobiety?
Kobiety opowiadają, że najpierw zmieniła się ich półka z książkami, potem szafa z
ubraniami, potem zmienił się sposób odżywiania, a na koniec krąg przyjaciół. Dla
niektórych pozornie banalne czynności zyskały nieprzeczuwany wcześniej sens — na
przykład odkryły duchowy wymiar gotowania lub sprzątania. Nie traktują tych
czynności jako uciążliwych obowiązków, lecz jako praktyki pozwalające skupić się
wewnętrznie. To wszystko dzieje się nie, dlatego, że tak chcą, lecz dlatego, że
zmieniło się - i to od wewnątrz - ich nastawienie do życia.
Czy taka zmiana przyzwyczajeń życiowych nie jest dla wielu ludzi niepokojąca?
Mam na myśli pary, w których jeden partner czyni jakieś doświadczenia, których
drugi nie jest w stanie pojąć.
Bywa, że prowadzi to do ciężkich kryzysów. Nagle znana od lat żona zmienia się nie
do poznania. Może to wywoływać lęk lub agresję. Często się zdarza, że mężowie
zwracają się do mnie z obawy, że ich żony mogłyby od nich odejść. Lęk ten jest
zrozumiały, ale często nieuzasadniony. Zmiana nastawienia do życia nie musi
przecież zaraz prowadzić do drastycznych zmian w praktyce. Spokój wyrosły z
duchowego doświadczenia skłania raczej do przyjęcia istniejących stosunków. Nie
oznacza to, że duchowe doświadczenie nie może uruchomić energii, która doprowadzi
do zakończenia i tak od dawna martwych stosunków. Ale wtedy z reguły wychodzi to
na dobre wszystkim zainteresowanym - nawet, jeśli na początku boli.
Wejście na ścieżkę duchową nie musi, zatem prowadzić do radykalnej zmiany życia?
Przeciwnie. Radzę moim uczennicom i uczniom, by żyli tam, gdzie są. W swoim
miejscu pracy, w swojej rodzinie, w swoim społecznym otoczeniu. Tam ma się
sprawdzać ich doświadczenie. Młodym ludziom radzę, żeby kończyli w terminie
edukację. Wciąż powtarzam: Religia to życie, a życie to religia. Z niejaką przesadą
można powiedzieć tak: Jeżeli doświadczam, że wstawanie rano i wkładanie kapci jest
głęboko religijnym aktem, to wtedy wiem, czym jest religia. Ale żeby to osiągnąć,
muszę mieć wcześniej autentyczne doświadczenia duchowe.
Mistycy nie są wiec per se eskapistami.
„Prawdziwy mistyk" w każdym razie nie jest eskapistą spoglądającym z góry na ten
marny świat. Eckhart powiedział kiedyś' tak: „Tego człowiek nie może się nauczyć
przez ucieczkę, uciekając właśnie przed rzeczami i szukając wewnętrznej samotności,
gdziekolwiek i z kimkolwiek by przebywał. Musi się nauczyć przebijać przez
[powierzchnię] rzeczy i w nich ujmować swego Boga" (Mowa pouczająca 6).
Życie pustelnicze nie pasuje, zatem do mistyka?
Zapewne istnieją ludzie powołani do życia eremickiego. Ale to wyjątki
potwierdzające przekonanie i doświadczenie, że przez tę formę życia tworzy się pole
energii korzystne dla społeczeństwa. Ktoś', kto chce poważnie pójść drogą duchową,
powinien, moim zdaniem, móc na pewien czas wycofać się ze społeczeństwa. Ale
potem powinien do niego wrócić. Droga prowadzi z powrotem do codzienności.
Zadaniem człowieka jest być człowiekiem. Jeżeli Bóg ma wobec nas jakieś' plany, to
jego plan polega na tym, że chciałby się w nas zamanifestować jako człowiek. Nie
potrzeba, zatem odwracać się na płaszczyźnie zewnętrznej. Przeciwnie! Ktoś', kto
odwraca się tylko zewnętrznie, łatwo może ulec złudzeniu, że tym samym osiągnął
także wewnętrzne odwrócenie od ego. Ale na to nie ma żadnej gwarancji.
Jak wygląda sprawa życia monastycznego? Większość chrześcijańskich klasztorów
świadomie odsunęła się na margines społeczeństwa w przekonaniu, że w ten sposób
praktykuje szczególną formę życia religijnego.
Z jednej strony to prawda, z drugiej zaś trzeba zauważyć, że tylko nieliczne klasztory,
np. karmelitanki, całkowicie odcięły się od świata. Większość w sposób decydujący
przyczynia się do postępu i wywiera wielki wpływ na otoczenie. Nasze opactwo,
Munsterschwarzach zatrudnia w swoich zakładach dwustu pięćdziesięciu
pracowników. Klasztory nie są pustelniami.
Do monastycznych cnót należy również pokora. Czy i w mistyce można jakoś
wykorzystać to pojęcie?
Oczywiście. Pokora to po łacinie humilitas. Tak samo jak słowo humanitas (ludzkość,
człowieczeństwo) pochodzi od humus (ziemia, błoto, nawóz). Także słowo humor ma
ten rdzeń. Stąd wniosek, że powinniśmy podchodzić do siebie i do świata z
wewnętrzną pogodą, z uśmiechem. Nie powinniśmy brać siebie zbyt poważnie.
Powinniśmy zachować humor i w pokorze zawierzyć drodze. Pokora jest pojemną
samoakceptacją. Nie oznacza bynajmniej zgody na wszystkie moje słabości i błędy.
Pozwala potraktować je jako dziedzictwo, które otrzymałem od życia. Nie staram się
za wszelką cenę pozbyć tego dziedzictwa lub go przezwyciężyć, ponieważ
oznaczałoby to przecież znów trwanie tylko w perspektywie ego.
Mistyczne doświadczenie daje tolerancję, spokój i gotowość akceptowania tego, co
istnieje. Czy mistyka może prowadzić, zatem do fatalizmu i do unikania
odpowiedzialności za świat?
Nie wchodzi się na górę po to, żeby się na jej szczycie rozsiąść. Skoro się na nią
weszło, trzeba z niej również zejść. O tym przypomniał Jezus, gdy po przemienieniu
na górze Tabor nie pozwolił uczniom postawić tam namiotów, lecz nakazał zejście. A
u stóp góry oznajmił, że idzie teraz do Jerozolimy i że będzie cierpiał (Mt 17,1-13).
Mistyka, która się wycofuje ze świata, jest pseudomistyką. Jest regresją. Natomiast
prawdziwe doświadczenie mistyczne prowadzi z powrotem do życia. Mistyka jest
codziennością, albowiem codzienne życie jest miejscem spotkania człowieka i
Pierwszej Rzeczywistości. Tylko w chwili przeżywanego życia ma miejsce
komunikacja z Bogiem. W sztuce religijnej symbolizuje to mandorla.
Co to takiego?
Mandorla powstaje z przecięcia dwóch kręgów: kręgu ludzkiej osobowości i kręgu
boskiej transpersonalności. W sztuce romańskiej przedstawiano Chrystusa w obu
kręgach mandorli. Podobnie jak Buddę Siakjamuniego w sztuce buddyjskiej.
Mandorla jest pewnie starsza niż obie te religie. Oznacza przyrodzone i
nadprzyrodzone, to, co ludzkie i to, co boskie. Tam, gdzie oba kręgi zachodzą na
siebie, siedzi Bóg-Człowiek. Tam oba aspekty rzeczywistości nakładają się na siebie.
W mistyce nie chodzi, więc o odwrócenie się od świata ani o lekceważenie świata,
lecz o zupełnie nową formę miłości świata.
Jak mistyk lub mistyczka powracają do świata? Czy z pokorą i spokojem, o czym
właśnie mówiliśmy, czy raczej z wolą zmiany, jak twierdzi Dorothee Solle w swej
książce „Mistyka i opór"?
W centrum doświadczenia mistycznego stoi świadomość jedności ze wszystkimi
żyjącymi istotami. To oznacza także, że doświadczam czyjegoś cierpienia jako
mojego własnego - a czyjejś radości jako mojej własnej. Wtedy zmieni się moje
społeczne zachowanie. Nie, dlatego, że doszedłem do takiego przekonania moralnego,
lecz dlatego, że coś się we mnie zmieniło — ponieważ osiągnąłem wgląd, który
skłania mnie do zaangażowania się w działalność charytatywną lub społeczną. Nie,
mówiłbym tutaj o „oporze", ale raczej o społecznej odpowiedzialności —
odpowiedzialności płynącej z miłości. Miłość ta - agape—należy w sposób istotny do
mistycznego doświadczenia. Buddyści mówią o współczuciu, mają jednak ostatecznie
to samo na myśli. To, jak współczucie wyrasta z doświadczenia mistycznego, bardzo
pięknie wyraził Armapa w pewnej modlitwie: „W chwili oświecenia, skoro ujrzę
pierwotne oblicze ducha, pojawia się we mnie bezgraniczne współczucie. Im większe
oświecenie, tym silniejsze współczucie". Wszystko jedno, miłość czy współczucie -
jeżeli nie rozprzestrzeniają się one w duszy mistyka, jest to wskazówka, że jego
doświadczenie nie było prawdziwe albo było powierzchowne.
Czy chce Ojciec przez to powiedzieć, że człowiek, który w mistycznym przeżyciu
doświadczył jedności ze wszystkimi żywymi istotami i dlatego odczuwa potrzebę
społecznego działania, działa właściwie?
Z jednej strony tak. Doświadczenie mistyczne niesie ze sobą bezgraniczne
miłosierdzie i miłość do wszystkich stworzeń. Redukuje ono skłonność do zachowań
niemoralnych i aspołecznych. Bo tam, gdzie została wzniecona miłość, nie ma
miejsca na zło. Chętnie cytuję w tym kontekście słowa Augustyna, który powiada:
„Ama et fac quo vis!" -„Kochaj i rób, co chcesz!". Jeśli miłość jest normą twojego
działania, to wiesz, co masz robić. Z drugiej strony i mistyk może błądzić. On także
pozostaje uwarunkowany przez swoją kulturę, religię, dzieciństwo, szkołę. Nie jest
pewne, czy pozbył się wszystkich uwarunkowań. Wreszcie musi się jakoś ułożyć ze
swoim otoczeniem. Najczęściej zyskuje wiele, jeśli uda mu się dostrzec te
uwarunkowania. Ale nawet wtedy nie zawsze potrafi się ich pozbyć.
I to wielu ludzi irytuje. Od mistyków czy duchowych mistrzów oczekuje się
szczególnie wysokiego stopnia moralnej integralności. Dlatego wielu sympatyków i
zwolenników buddyzmu zen zareagowało bezradnością, gdy wyszło na jaw, że
wybitni mistrzowie podczas drugiej wojny światowej ulegli japońskiej ideologii
wojennej. Jak coś takiego było w ogóle możliwe?
Ja też zadawałem sobie to pytanie, zwłaszcza, że chodzi o Yasutani Roshiego i
Harada Roshiego, o nauczycieli z mojej szkoły zen. Jedyne wyjaśnienie, które
znalazłem, to fakt, że od dziecka byli wychowywani w kulcie japońskich cesarzy. To
uwarunkowało ich tak mocno, że później nie potrafili się od tego uwolnić. Dlatego
reprezentowali nieugięty imperializm i wypowiedzieli brutalne w naszych oczach
„tak" zabijaniu nieprzyjaciela. Mogli zresztą połączyć to z naukami zen; albowiem,
jeśli wszystko jest formą tego samego kosmicznego życia, to wtedy śmierć jednostki
nie odgrywa roli w uniwersalnym procesie, boskiej ewolucji. Ewolucja kroczy przez
hekatomby. To jest jej zasada strukturalna.
Ale nie można przecież okrucieństwem ewolucji usprawiedliwiać śmierci setek
tysięcy ludzi. Taka argumentacja brzmi cynicznie.
Zrozumiał mnie pan opacznie. Nie chciałem przecież usprawiedliwiać zachowania
Yasutani Roshiego i Harada Roshiego ani myślenia, które doprowadziło do takiego
zachowania. Mówiąc wyraźniej, uważam za niedorzeczne wyprowadzanie z zasady
strukturalnej ewolucji jakiejkolwiek społecznej ideologii. Nie pasowałoby to w
każdym razie do mistyka. Musi on - o ile jest autentycznym mistykiem - opowiadać
się za pokojem. To logiczny wniosek z doświadczenia jedności ze wszystkimi żywymi
istotami. Tam gdzie się go nie wyciąga, tam albo nie miało miejsca prawdziwe
doświadczenie - albo z biegiem lat zblakło ono i przyćmione zostało
uwarunkowaniami z okresu dzieciństwa.
Tak, więc ktoś, kto poczynił doświadczenie mistyczne, nie jest jeszcze z tego powodu
lepszym człowiekiem?
Chodzi o głębię doświadczenia i o pytanie, co jest lepsze, a co gorsze. Bardzo trudno
ustanawiać normy dla całej ludzkości.
Czy z punktu widzenia mistyki w ogóle ma sens mówienie o kategoriach takich jak
lepszy i gorszy?
Jakość działania nie zależy od dobrej lub złej woli działającego, podmiotu, lecz
wyłącznie od tego, czy wychodzi ono z mistycznego doświadczenia jedności czy nie.
Jeżeli tak, to jest nasycone pojemną miłością do wszystkich istot. Miłością, która nie
jest chciana i do której się nie dąży, lecz która się sama z siebie pojawia. Gdzie
kwitnie ta miłość, tam staje się ona jedyną wiążącą normą zachowania. Nią trzeba
mierzyć wszelkie postępowanie. To nie znaczy, że miłujący może zadowolić
wszystkich. Miłość bywa surowa. Matka zabiera dziecku nożyczki, niezależnie od
tego, jak bardzo ono krzyczy i protestuje.
Sugeruje Ojciec, że doświadczenie mistyczne wychodzi poza obszar moralności.
Jeśli tak, to wtedy ważne w chrześcijaństwie pojęcia winy i grzechu tracą sens.
Z punktu widzenia mistyki grzech jest ostatecznie brakiem poznania. Kto
rzeczywiście poznał swój prawdziwy byt, kto potrafił porzucić swoje przywiązanie do
ego i wszedł do przestrzeni transpersonalnej, ten będzie się zachowywał etycznie bez
zarzutu. Zobaczy on, że przepisy moralne i przykazania etyczne pochodzą z miłości.
Grzech polega wtedy na bronieniu się przed tą miłością, tą samotranscendencją i
kurczowym trzymaniu się struktury ego. Grzech jest stanem oddzielenia się ego od
strumienia życia, stanem samoizolacji. Tam, gdzie zaczyna przeważać samoizolacja,
czai się zguba. Pragnę przypomnieć raz jeszcze, co mówią nauki przyrodnicze:
Zamknięte systemy, które nie potrafią się otworzyć na otoczenie, giną. To samo
zjawisko możemy obserwować także w historii społecznej. Społeczeństwo znika z
historycznej sceny zawsze wtedy, kiedy zajmuje się tylko sobą i zaniedbuje
komunikację zewnętrzną. W greckiej mitologii ilustruje tę zasadę historia Narcyza -
pięknego młodzieńca, który tak bardzo był zniewolony swoim własnym pięknem, że
sam siebie pchnął w zatracenie.
Klasycznym mitem na temat grzechu jest chyba biblijna historia wypędzenia z raju.
Czy mówi ona także o pierworodnym grzechu odmowy samo-transcendencji?
Opowiada prehistorię. Mówi o tym, jak w ogóle możemy popaść w sytuację odmowy
samotranscendencji. Wedle niej upadek polega na zrobieniu kroku w indywiduację, na
wyjściu z prepersonalnego nieba. Mówi ona o przebudzeniu z mroku
przedświadomości do doświadczenia ego, ze stanu instynktu do stanu poznania dobra
i zła. To był wielki postęp ewolucji, jednak pociągnął za sobą wiele obciążeń. Zaczęły
one męczyć człowieka w chwili, w której stał się on świadomy ego, świadomy
śmierci, choroby, cierpienia, winy, samotności.
To dosyć niezwykły sposób odczytania historii o upadku przez grzech.
Możliwe, ale ma tę zaletę, że odkrywa wypowiedź zbawczą tej historii. Nie zjedzenie
owocu z drzewa poznania jest grzechem, lecz to, że człowiek, stając się ego, odwrócił
się od Boga - to znaczy od swojej prawdziwej istoty. „I poznali, że są nadzy" czytamy
w Piśmie (Rdz 3,7). Nie ma to nic wspólnego z brakiem odzieży. Oznacza raczej:
Zostali wyrzuceni w samotność ego. Wygnanie z raju jest wyjściem świadomego ego
z jedności z Bogiem, wejściem w stan personalny. Grzech tak widziany nie jest
występkiem jednostki, lecz ceną, którą ludzkość musi zapłacić za indywiduację. W
tym grzechu żyjemy tak długo, jak długo nie uda się nam w doświadczeniu
mistycznym transcendować siebie. Tak rozumiana droga duchowa jest drogą do raju,
ale nie do tego, z którego zostaliśmy wypędzeni. Powrót tam oznaczałby ucieczkę do
łona ewolucji.
Ewolucja zaś pcha nas do przodu. Pewnego dnia odkryjemy, że Bóg zawsze już z
nami „przechadzał się w ogrodzie Eden" - że naprawdę nigdy nie byliśmy od niego
oddzieleni, tylko tego nie widzieliśmy. Raj leży dziś przed nami. Chrześcijanie
nazywają to Nową Jerozolimą — chodzi o doświadczenie jedności z Bogiem.
Nowa Jerozolima byłaby, więc światem, w którym żyliby już tylko mis-tyczki i
mistycy? Normy i przykazania nie byłyby im potrzebne?
Również wtedy ustawialibyśmy znaki drogowe i sygnalizację świetlną na
skrzyżowaniach. Tworzylibyśmy reguły zachowania. Ale pochodziłyby one z
głębszego źródła poznania. W naszej ziemskiej egzystencji jesteśmy jako ludzie zdani
na etyczne normy i przykazania, na prawo i ustawy. Dostarczają nam koniecznych
reguł gry, organizują nasze społeczne współżycie. Z religią to nie ma nic wspólnego.
Pytanie o religijne podwaliny norm i przykazań nasuwa się tam, gdzie
kwestionowana jest ich podstawa prawna. Czy nasze wyobrażenia moralne nie maja
ostatecznie religijnego rdzenia?
Jeżeli prześledzimy historię moralności do samych jej początków, to dotrzemy
wcześniej czy później do założycieli religii. Wyciągam z tego wniosek, że zasadnicze
wypowiedzi moralne wszystkich kultur i religii żywią się doświadczeniami
mistycznymi. Ich wspólnym źródłem jest przestrzeń transpersonalna - czym tłumaczy
się zresztą wielka zgodność religii w sprawach moralnych. Normy i przykazania
głoszone przez założycieli religii były z początku wskazaniami do życia
odpowiadającego doświadczonej przez nich rzeczywistości Boga. Z biegiem czasu
jednak wskazania te oddzieliły się od duchowych korzeni i usamodzielniły. Moralność
stała się celem samym w sobie. I wtedy dopiero pojawiło się pytanie o podstawę
moralności.
W buddyzmie istnieje osiem ścieżek cnoty, w chrześcijaństwie dziesięć przykazań i
kazanie na górze. Czy normy te były pierwotnie wskazaniami do życia duchowego?
Czy dochodzi się do Boga, przestrzegając ich?
Na pewno można powiedzieć, że uporządkowane życie sprzyja praktyce duchowej.
Byłoby to po prostu nieefektywne, jeżeli na duchową drogę chciałbym wejść, łamiąc
reguły życia społecznego lub szkodząc mojemu zdrowiu. Tym samym odrywałbym się
od tego, co istotne. Nie mógłbym w pełni poświęcić się drodze. Istnieją pewne
działania lub zachowania, od których się dystansuję, ponieważ widzę je jako prze-
szkodę w mojej praktyce duchowej. Od egocentryzmu począwszy, a skończywszy na
różnych formach nałogu, są one tym, czego doświadczam jako „zła", ponieważ
blokują drogę do poznania.
Altruistyczna, nakierowana na człowieka etyka chrześcijańska musiałaby być
błogosławieństwem z perspektywy mistyki, bo zada zachowania, które zakłada
wyrzeczenie się ego. Czy chrześcijańska moralność jest pomocna na drodze
duchowej?
I tak, i nie. Przykazanie „Miłuj bliźniego jak siebie samego" pomaga zapewne
przełamać przywiązanie do ego. Ale ten pozytywny efekt może zostać zniweczony,
jeżeli ego gotowe jest przestrzegać tego przykazania nie ze względu na drugiego, lecz
tylko ze względu na siebie. Gdzie tak się dzieje, tam moralność stanowi przeszkodę
dla duchowości - ale nie poprzez działania, które nakazuje, lecz poprzez nagrody,
które obiecuje. Etyka nie w przykazaniach ma swój początek. Należy do podstawowej
struktury ewolucji. Jest prawem naturalnym, które wywodzi się z miłości. Ostatecznie
jest zgodnością z zasadą samotranscendencji i miłości. Konsekwencją poznania Boga.
Moralność chrześcijańska zna nie tylko przykazania, lecz także zakazy. Stąd jako
mnich chrześcijański złożył Ojciec śluby ubóstwa i czystości. Jak to pogodzić z Ojca
przekonaniem, że zadaniem człowieka jest być człowiekiem? Czy obszary tak istotne
jak seksualność dadzą się wyeliminować?
Rezygnacja z czegoś ze względu na coś ważniejszego może mieć sens. Kiedy
wyruszam na wspinaczkę w góry, zostawiam w domu wiele rzeczy, nawet bardzo
ważnych. Istnieją sytuacje, w których czegoś się wyrzekam, by zyskać dla siebie coś
bardziej znaczącego. Każdy ma swobodę wybrania takiej formy życia, którą uważa za
najlepszą dla siebie. To może być życie w związku małżeńskim, ale to może też być
życie we wspólnocie klasztornej. Dla życia w takiej wspólnocie śluby mają swój sens.
Dlatego należy się ich konsekwentnie trzymać.
A poza klasztorem?
Także dla osób, które nie żyją w klasztorze, rezygnacja z posiadania i z seksualności
może mieć sens. Oczywiście, jeśli osoby takie są w stanie temu sprostać. O co chodzi
przy tych ślubach? Chodzi jedynie o to, by wyeliminować wszystko, co przeszkadza w
osiągnięciu pojemnego poznania i doświadczenia. To jest sens ascezy. Kiedy staje się
ona celem samym w sobie, powoduje nieszczęście. Niestety, w historii często tak
bywało. Stąd już Mistrz Eckhart zwalczał w swoich kazaniach przesadną ascezę, z
pokutną szatą i biczowaniem włącznie, jaka była swego czasu praktykowana w
żeńskich klasztorach.
Czy zatem na drodze duchowej asceza cielesna jest do pewnego stopnia sensowna?
Sensowna jest tylko wtedy, gdy ciało okazuje się przeszkodą w podążaniu duchową
drogą. Ale nawet wtedy nie ma sensu męczenie ciała na siłę. Trzeba zobaczyć, skąd
biorą się problemy i ewentualnie rozwiązać je za pomocą terapii. Nasze ciało jest
czymś, w czym Bóg chce widzieć człowieka. W zen wiadomo, że mistyczne przeżycie
może wystąpić w kąpieli i w toalecie, podczas aktu płciowego i rąbania drewna. To,
co boskie, objawia się we wszystkim i zawsze wtedy, gdy otrzymujemy w darze
możliwość otwarcia się.
Czy z tego powodu w średniowiecznej mistyce kobiecej lub u Bernarda z Clairvaux
spotyka się teksty, tu, których doświadczenie mistyczne zostało przedstawione w
języku erotycznym?
Faktem jest, że ludzie, którzy poczynili głębokie doświadczenie mistyczne, zatracają
się we wszechobejmującej miłości. Tam nie ma ani „ja kocham ciebie" ani „ja
kocham Boga". Miłość niweluje wszelkie rozróżnienia ja - ty. Przenika wszystko.
Jeśli się chce tę miłość ująć w słowa, to często się zdarza - przede wszystkim w
chrześcijaństwie - że jest ona personalizowana. Staje się miłością do Boga albo
miłością do Jezusa. Tym samym jednak miłość otrzymuje adresata. Przedmiot. A
kiedy to się stanie, może przyjąć charakter erotyczny.
Ale czy nie leży to w naturze rzeczy? Relację miłości tworzy przecież dwoje?
W miłości tych dwoje transcenduje swoje ego w wyższej jedności. Nie o dwoistość
miłujących, nie o dialog chodzi. Tym, co istotne, jest sam akt miłości. Rumi dostrzegł
to bardzo dokładnie: „Jestem przy tobie, a ty chcesz pisać listy. - To przecież nie jest
istota prawdziwej miłości". Chce przez to powiedzieć: Jestem przecież obecny, a
mimo to ty piszesz do mnie listy miłosne. Można by pójść dalej i dodać: Jestem
przecież tutaj, a ty czytasz mi ze swojego modlitewnika. Krótko mówiąc, obecność
miłowanego nie jest w ogóle dostrzegana. Boimy się zjednoczenia. W miłości
mistycznej jest inaczej. W niej jest tylko jedność. Zastanawiam się, skąd w nas tyle
lęku przed jednością.
Erotyczny język mistyczek pozwala przypuszczać, że wyraża on przezwyciężenie
dualizmu w mistycznym stopieniu.
Dziwne jest to, że niektórzy ludzie czynią zupełnie trzeźwe doświadczenie jedności,
podczas gdy innych to samo doświadczenie prowadzi do rozżarzonej, ba, erotycznej
miłości. Tak stało się to u średniowiecznych mistyczek. Posłużyły się one językiem
poezji miłosnej minezingerów -liryki, która nie była rozumiana jako seksualna. Była
formą erotyki, która wiedziała, że nie znajdzie seksualnego spełnienia. To fascynujące
i bardzo pouczające dla współczesności. Pod naszą szerokością geograficzną nie ma -
poza małżeństwem - innej formy stosunków między mężczyzną a kobietą, która nie
byłaby z góry podejrzana. Erotyka mistyczna pokazuje, że wcale tak być nie musi.
Wiele rzeczy prezentuje się z punktu widzenia mistyki inaczej niż z perspektywy
konwencjonalnego widzenia świata. Przyjrzyjmy się raz jeszcze trochę konkretniej
kilku etycznym kwestiom, które dzisiaj ludzi szczególnie poruszają. Przede
wszystkim mam na myśli problemy etyki medycznej. Jak z punktu widzenia
mistycznego obrazu człowieka powinna wyglądać etyka medycyny?
W mistyce nie ma ani narodzin, ani umierania. Jest tylko ciągłość jednej
rzeczywistości, jednego boskiego życia, które wciąż się manifestuje w milionach
znanych i nieznanych nam form. W tym sensie widzenie świata w mistyce różni się
istotnie od potocznego pojmowania świata. Tak zresztą rozumieją świat prawie
wszystkie religie. Chrześcijaństwo głosi, co prawda, zmartwychwstanie umarłych, ale
rzut oka na nasze cmentarze wystarczy, żeby się przekonać, że wiara w ciągłość życia
wśród chrześcijan nie bardzo się rozpowszechniła.
Ale w Credo wyznajemy przecież, co niedziela wiarę w zmartwychwstanie.
Tak, jednak w tym kontekście zmartwychwstanie ma zupełnie inne znaczenie. W
dualnym widzeniu świata przez chrześcijaństwo istnieje Bóg i istnieją ludzie.
Zmartwychwstanie oznacza, że Bóg wskrzesi znów człowieka w odległym czasie w
jakimś innym miejscu. Zmartwychwstanie oznacza kontynuację ego po śmierci — co
intelektualnie jest dość niezadowalającym wyobrażeniem. Dla mistyka natomiast
zmartwychwstanie oznacza nie trwanie istnienia ego, lecz przekroczenie ego i
osiągnięcia jedności z Pierwszą Rzeczywistością, z Bogiem. Jesteśmy manifestacjami
Pierwszej Rzeczywistości, i ponieważ będzie ona istnieć po śmierci jednostki,
możemy słusznie wierzyć w zmartwychwstanie. Nie w zmartwychwstanie ego, lecz w
zmartwychwstaniu do transpersonalnej jedności z Bogiem.
Co to znaczy dla lekarza, który stoi przed pytaniem, czy powinien sztucznie
utrzymywać przy życiu śmiertelnie chorego człowieka?
Radziłbym lekarzowi w takiej sytuacji, żeby pozwolił życiu podążać swoim biegiem.
Jeśli czyjeś życie dobiega kresu, wtedy powinno się pozwolić, żeby zmierzało do
końca. Nie powinno się go sztucznie przedłużać za pomocą aparatury medycznej. Jeśli
więcej lekarzy poszłoby za tą prostą prawdą, można by uniknąć wielu nieszczęść na
salach intensywnej opieki medycznej. Oczywiście, lekarz musi w każdym
pojedynczym wypadku podjąć decyzję. Jeśli ratuje młodego człowieka, który ma
życie przed sobą, wtedy zrobi wszystko, by go przy życiu utrzymać. Ale jeśli ma
przed sobą starca, którego naturalny koniec się zbliża, to wtedy nie musi za wszelką
cenę starać się wywalczyć od śmierci jeszcze jednego dnia.
Lekarze działają jednak zgodnie z obrazem człowieka przyjętym w społeczeństwie. W
powszechnym odczuciu śmierć jest złem, którego trzeba bezwzględnie unikać.
Nie chciałbym osądzać lekarzy. Oczywiście, postępują oni tak, jak tego oczekuje od
nich społeczeństwo. To jednak nie mówi nic o jakości obrazu człowieka, jakim się
posługują. W innych kulturach śmierć nie jest końcem, lecz początkiem.
Czy powinno istnieć prawo do eutanazji?
I tak, i nie. Jeżeli człowiek w stanie pełnej świadomości ma życzenie rozstać się z
życiem, to nie powinno się jego życia sztucznie przedłużać. Nie rozumiem, jaki sens
ma zmuszanie ludzi do życia wbrew ich woli. Ale nie powinniśmy skracać życia
dowolnie. Doświadczenie uczy, że wytrwanie w egzystencji może mieć głęboki sens.
Ludzie często w chorobie albo w obliczu śmierci gotowi są do wewnętrznej
przemiany, której w normalnym życiu się boją.
Nauka podejmuje wszelkie możliwe wysiłki, by przechytrzyć śmierć. Największych
postępów oczekuje się od techniki genetycznej. Tutaj otwiera się szansa na
przedłużenie życia dzięki zmianom genomu lub dzięki klonowaniu. Ale to, co
jednych skłania do marzenia o wiecznym życiu, innych napawa lękiem. Widza oni w
tym zamach na godność osoby ludzkiej. Jak zatem mistyka ocenia technologię
genetyczną?
Tryumfalnego pochodu technologii genetycznej nie da się zatrzymać. Jeżeli genami
będzie można manipulować, naukowcy zastosują odpowiednią technikę. Jeśli ludzie
będą mogli być klonowani, to będą klonowani. Podjęte też zostaną próby hodowania
ludzi. Być może, sparzymy sobie przy tym palce, ale to nie zatrzyma badaczy.
Człowiek nadużył wszystkiego, co wynalazł i co odkrył, począwszy od koła, a
skończywszy na atomie. Dlatego spróbuje też z genami.
Czy to nie oznacza samowolnego ingerowania w ewolucję?
Odkąd mamy ducha, jesteśmy niejako współstwórcami. Nigdzie nie zostało napisane,
że mamy ewolucji pozostawić jej bieg, że nie wolno nam zmieniać jej biegu.
Przeciwnie, jestem o tym przekonany, że wolno nam ingerować w ewolucję, odkąd
mamy po temu możliwości. Pod warunkiem, że nasza siła sądzenia nie będzie zależeć
od możliwości realizacji. Obecnie widzę tu wielką rozbieżność - i to mnie niepokoi.
Ale nie jest to dla Ojca powód, by występować przeciwko technologii genetycznej?
Ja pracuję nad człowiekiem wewnętrznym. Życzyłbym sobie, by moja praca miała
znaczenie także na zewnątrz. Jeżeli nie umiemy człowieka skłonić do
odpowiedzialności płynącej z jego wnętrza, to wszystkie ustawy okażą się względne i
zawsze będą naruszane. Całej energii należy użyć do tego, żeby odpowiedzialnie
stosować nowe technologie. Chodzi o kwestię sumienia. Sumienie jest podstawowym
dążeniem ewolucji do otwarcia się na drugiego. Jeśli to podstawowe dążenie zostanie
zagubione, ustawy niewiele pomogą. Moje zadanie widzę w tym, żeby ożywić to
podstawowe dążenie miłości.
Czy istnieją inne dziedziny polityki, w które powinien się angażować człowiek
natchniony mistycznie?
O zaangażowaniu dla pokoju już mówiliśmy. Również ekologia wydaje się być taką
dziedziną, ponieważ mistyczne doświadczenie jedności nie ogranicza się do
wspólnoty z innymi ludźmi, lecz rozciąga się na całą przyrodę ożywioną. Ludzie,
którzy wchodzą na drogę duchową, rozwijają czujniejszą wrażliwość na otoczenie i
środowisko. Często czują się głęboko związani z przyrodą. Mistyka i poczucie więzi z
przyrodą to dwie strony tego samego medalu.
DEMONY MOGĄ BYC POMOCNE
DLACZEGO MISTYKA SŁUŻY DOBRU CZŁOWIEKA
Wielu przychodzących do Ojca ludzi ma nadzieję na poprawę życia. Czy mistyka
czyni zdrowym psychicznie lub fizycznie?
Teresa z Avila, Jan od Krzyża, Hildegarda z Bingen - prawie wszyscy wielcy mistycy
cierpieli na rozmaite choroby. A więc mistyka najwidoczniej nie czyni od razu
zdrowym. Prawdą jest wszelako, że doświadczenie duchowe, podobnie jak inne
procesy duchowe, oddziałuje na samopoczucie fizyczne i psychiczne. Jednak
chorobom, które biorą się z defektów genetycznych, nie można zapobiegać ani leczyć
ich duchowymi praktykami. Można jedynie wpływać na przyczyny, które prowadzą
do ich powstawania. W medycynie alternatywnej - przede wszystkim w leczeniu raka
- rozwijane są nowe formy terapii, w których medytacja i wizualizacja odgrywają
podstawową rolę. Na przykład uczy się pacjentów, by wyobrażali sobie, że pozytywne
siły atakują i zwyciężają komórki rakowe (Simonton). Najwyraźniej można dzięki tej
metodzie osiągać sukces.
Jak Ojciec to tłumaczy?
Już mówiłem o polach morfogenetycznych - duchowych polach a-kauzalnych, które
są odpowiedzialne za to, jak kosmiczne życie rządzi pojedynczym organizmem i go
kształtuje. Takie pola działają nie tylko w obszarze pojedynczych istot żywych.
Kształtują i organizują całą rzeczywistość. Powstają zawsze wtedy, kiedy energia
duchowa skupi się w nową konstelację. Zakładam, że jest to możliwe dzięki
wyobraźni i medytacji.
Czy w ten sposób tłumaczy Ojciec także cudowne uzdrowienia, które zdarzają się w
maryjnych sanktuariach?
Cudownych uzdrowień lub, jak nazywa je medycyna, remisji, nie da się zanegować.
Udowodniono, że pojedynczy ludzie lub grupy ludzi mogą kreować leczące energie.
Mogą się otworzyć na boską energię, stając się jej narzędziem. Im bardziej pusty i
bardziej otwarty jest człowiek, tym bardziej nadaje się na taki instrument. Lecząca
energia, by zadziałać, musi tylko zostać dopuszczona. Człowiek przepełniony
życzliwością i miłością dzięki samej obecności kreuje wspomagające, leczące i
porządkujące pole. To prawo natury na wyższym poziomie. Odwoływanie się do
pozaświatowego Boga nie jest potrzebne. Podróżowałem z pewnym afrykańskim bis-
kupem — synem uzdrawiacza—który odziedziczył po ojcu zdolność leczenia.
Wielokrotnie widziałem, jak leczył ludzi, którzy myśleli, że zostali opętani przez
złego ducha. Nie wiem, jak długo trwało działanie tych, spontanicznych wyleczeń.
Uzdrawiacze najczęściej usuwają tylko symptomy, a właściwa przyczyna choroby
pozostaje, tak, iż symptomy mogą powrócić.
Sądzi Ojciec, że każdy człowiek jest zdolny do takich cudownych uzdrowień?
Myślę, że ewolucja nie zaszła jeszcze tak daleko, żeby każdy miał taką
przepuszczalność na uzdrawiające energie. Ale są one dane każdemu. Niektórzy zdają
się mieć do nich naturalny dostęp. Inni dzięki długim praktykom duchowym uzyskali
stan wewnętrznej gotowości, w którym takie energie mogą działać. W człowieku tkwi
wiele nierozwiniętych potencjałów, których nie odkryliśmy i nie rozwinęliśmy. Nie są
nam bezpośrednio potrzebne do przeżycia. Czekają na odkrycie i uaktywnienie w
ciągu dalszego rozwoju świadomości.
Jakie potencjały ma Ojciec na myśli?
Są uzdrowiciele, którzy po zniekształceniach aury człowieka potrafią rozpoznać, na
jakie cielesne dolegliwości on cierpi. Za pomocą aparatury medycznej sprawdzono
diagnozy tych uzdrowicieli i wyniki były zdumiewające. Zostaliśmy wyposażeni w
predyspozycje do telepatii i telekinezy i paru innych rzeczy, o których nie mamy
pojęcia. Ewolucja idzie do przodu i odsłania w ludziach nowe potencjały.
Czy modlitwa może leczyć?
Jeżeli z życzliwością i miłością modlę się za innych ludzi, może powstać pole
leczącej energii, która działa poza przestrzenią i czasem. Takie pole energii można
uaktywnić, modląc się do Madonny, zapalając świecę lub idąc na pielgrzymkę.
Nie ma Boga w tym wyjaśnieniu.
Modlitwa powoduje coś nie, dlatego, że Bóg, Maria lub Anioł Stróż w niebie
wysłuchali mnie i spełnili moją prośbę, ale dlatego, że ich obraz ułatwia wykreowanie
pola leczącej energii. Tak dzieje się nie tylko w chrześcijaństwie, lecz także w
buddyzmie i szamanizmie. W Japonii mieszkałem przez sześć lat obok świątyni
Kannon. Kannon jest postacią miłosierdzia, do której wierni modlą się w potrzebie,
której zapalają świeczkę i kadzidło i składają dary. Nie widzę różnicy między tym
miejscem a sanktuariami maryjnymi. Ludzie odchodzili stamtąd tak samo pocieszeni,
jak w Europie po odwiedzeniu Lourdes lub Częstochowy.
Mówiliśmy już o tym, że z mistycznej perspektywy zmienia się obraz świata i
człowieka. Czy dotyczy to także sposobu rozumienia choroby i zdrowie?
Ważniejsze niż „choroba" i „zdrowie" jest z punktu widzenia mistyki „ocalenie" (heil)
*. „Ocalenie" oznacza coś więcej niż zdrowie. „Ocalenie" zawiera zawsze aspekt
psychiczny i duchowy. Stąd „chory" człowiek może być na wskroś „ocalony" podczas
gdy „zdrowy" człowiek wcale nie musi być „ocalony".
Co to znaczy „być ocalonym"?
To znaczy pojąć sens życia i umieć go zinterpretować. Życie może mieć sens także
wtedy, kiedy okoliczności zewnętrzne są niekorzystne. Dlatego pojęcie „ocalenia"
zawiera składnik religijny. Wyrasta ono z obszaru religijnego, albowiem tylko tam
pokazuje się wymiar sensu życia człowieka. Droga niekoniecznie prowadzi przez to,
co człowiek nazywa szczęściem. Droga „ocalenia" może prowadzić też przez biedę,
chorobę, problemy wszelkiego rodzaju, przez śmierć.
Czy do „ocalenia" należy bycie szczęśliwym?
Jeżeli ktoś rzeczywiście jest „ocalony", to na pewno jest też szczęśliwy. Ale nie
każdy, kto mieni się szczęśliwym, jest „ocalony". To, co potocznie nazywamy
szczęściem, ma bardzo silny składnik personalny. To ego uważa się za szczęśliwe.
Szczęście oznacza dla ego nieobecność wszystkiego, co nieprzyjemne i co wywołuje
cierpienie. Szczęście to uczucie, które się pojawia, jeżeli rzeczywistość zgadza się z
wolą. Ale zgodność rzeczywistości z wolą nie musi koniecznie przynieść człowiekowi
„ocalenia". Spotkałem szczęśliwych ludzi na wózkach inwalidzkich i nieszczę-
śliwych, którzy mogli sobie pozwolić na spełnienie każdego życzenia.
A jak z holistycznej perspektywy definiuje się chorobę, pojęcie komplementarne do
„ocalenia"?
Właściwa choroba tkwi dużo głębiej niż jej symptomy. Jeśli fizyczne potrzeby nie
zostaną zaspokojone, człowiek choruje. Ale choruje także wtedy, gdy jego
podstawowe potrzeby duchowe nie zostaną zaspokojone. Tragedia polega na tym, że
wielu ludzi nie czuje podstawowych potrzeb duchowych i dlatego nie zna przyczyny
swojego cierpienia. Stąd Viktor Franki mówił o neurozie noogennej, czyli o neurozie,
której korzenie tkwią w duchu. Abraham Maslow nazywa to metapatologią.
Jakie konsekwencje ma to dla medycyny? Czy powinna skoncentrować się na
podejściu całościowym i raczej na „ocaleniu" niż na zdrowiu?
Platon w jednym ze swoich dialogów każe Sokratesowi opowiedzieć, jak młodzieniec
imieniem Charmides odwiedził go i skarżył się „że mu trochę głowa ciąży, jak rano
wstaje". I co polecił Sokrates temu człowiekowi? „(...) Tak, jak się nie trzeba brać do
leczenia głowy bez względu na całe ciało, tak i ciała nie ma, co próbować leczyć,
zapominając o duszy. Właśnie, dlatego lekarzom u Hellenów wymyka się tak wiele
chorób, że nie znają tej całości, o którą troskliwie dbać trzeba i która jeśli nie jest w
porządku, to i część nie może się mieć dobrze. Bo wszystko, powiada, z duszy bierze
początek - i złe, i dobre dla ciała i dla całego człowieka stamtąd spływa tak, jak z
głowy na oczy" (Charmides 156 e). Sokrates uważa, zatem, że nie należy leczyć
symptomów choroby, lecz całego człowieka. Tego powinna się od Sokratesa uczyć
medycyna.
Bądź, co bądź podejście zwane całościowym, holistycznym lub integralnym nie jest
lekarzom obce.
Pogląd, że chory człowiek jest czymś więcej niż zepsutym samochodem, który po
wstawieniu kilku części zapasowych znów pojedzie, powoli toruje sobie drogę w
medycynie. Choroby coraz częściej pojmowane są jako symptomy w szerszym —
psychicznym i duchowym — kontekście. Towarzyszy temu pogląd, że religijność i
wiara mogą mieć wielki wpływ na wyleczenie. W Stanach Zjednoczonych próbuje się
dowieść empirycznie związku między religijnym nastawieniem a sukcesami w
leczeniu -jak się wydaje - z powodzeniem.
Jednocześnie w medycynie akademickiej istnieje znaczny opór przeciwko wszelkim
alternatywnym formom terapii. Nie wydaje się, żeby wymienione przez Ojca zmiany
dotarły do akademii medycznych.
Wśród lekarzy spotyka się zastraszająco dużo konserwatystów, którzy wyśmiewają
wszelkie formy medycyny alternatywnej. Nie wierzę we wszystko w tej dziedzinie, ale
i nie odrzucam tego w sposób kategoryczny. Na przykład uważam, że homeopatia jest
na właściwej drodze, by leczyć ludzi nie fizycznymi substancjami, lecz nie-
materialnymi informacjami. Dlatego homeopatia ze swoim obrazem człowieka bliższa
jest mistyce niż medycyna akademicka.
Jakie inne formy terapii wydają się mieć sens z punktu widzenia mistyki?
Wszystkie, które widzą człowieka jako całość, które za fizycznymi symptomami
szukają psychicznych i duchowych przyczyn.
Czy odnosi się to także do psychoterapii? Czy jest ona drogą leczenia szczególnie
bliską mistyce?
Klasyczna psychologia ma ambiwalentny stosunek do mistyki. Z jednej strony może
przygotować drogę dla mistycznego doświadczenia, z drugiej może mu stanąć na
drodze, ponieważ wiele terapeutycznych wysiłków zmierza do stabilizacji ego, do
uwolnienia go od przeszkód i kompleksów, żeby mogło sprawnie funkcjonować w
swoim społecznym otoczeniu. Do rzeczywistego wyzdrowienia to nie wystarczy. Już
C.G. Jung wiedział, że właściwe problemy człowieka leżą dużo głębiej, że wynikają z
jego najczęściej nieudanej walki o sens: „Wśród wszystkich moich pacjentów po
przekroczeniu połowy życia, to znaczy po trzydziestym piątym roku życia, nie ma ani
jednego, którego ostateczny problem nie byłby problemem religijnego nastawienia.
Tak, każdy choruje ostatecznie na to, że utracił coś, co żywe religie dawały swoim
wiernym we wszystkich czasach, i nikt nie zostanie naprawdę wyleczony dopóty, do-
póki nie osiągnie na powrót swojego religijnego nastawienia. Nie ma to nic
wspólnego z wyznaniem lub przynależnością do kościoła".
Jak Ojciec rozumie to stwierdzanie?
W pierwszej połowie życia człowiek jest nakierowany na zewnątrz i tam lokuje swoje
oczekiwania zbawcze. Partner, seks, władza, pieniądze, kariera i tym podobne
przesłaniają poszukiwanie sensu i dążenie do spełnienia. W drugiej połowie życia
mogą się gwałtownie pojawić problemy duchowe. Wtedy zadaniem psychoterapii
przestaje być stabilizowania ego. Staje się nim znalezienie sensu.
Ale konwencjonalna psychologia nie potrafi rozwiązać tego problemu.
Podobnie jak w medycynie, tak w psychologii ostatnich trzydziestu lat dużo się działo.
Powstała nowa gałąź, psychologia, transpersonalna, która próbuje leczyć, wychodząc
poza świadomość ego, uwalniając pomocne siły z obszaru świadomości
transpersonalnej. Amerykański terapeuta A.H. Almaas podkreśla, że do wyleczenia
może dojść tylko wtedy, jeśli pacjent doświadczył siebie w transpersonalnej
tożsamości, jeśli odkryje wymiar sensu, na którego tle będzie mógł interpretować i
rozumieć swoją własną biografię.
Co różni psychologię transpersonalna od konwencjonalnej?
Psychologia transpersonalna, przypomnijmy, dzieli spektrum naszej świadomości na
różne obszary: przedpersonalny, personalny i transpersonalny. Ken Wilber dzieli
świadomość transpersonalna jeszcze na subtelną, kauzalną i kosmiczną. Świadomość
kosmiczna jest płaszczyzną mistyki. Tradycyjna psychologia zna prawie wyłącznie
świadomość personalną. Przejście do transpersonalnej przestrzeni świadomości
wymyka się środkom naukowego dowodzenia. Dlatego tradycyjna psychologia
odrzuca transcendentną przestrzeń jako przesąd. Nadal w dużym stopniu obowiązuje
opinia Zygmunta Freuda wypowiedziana w reakcji na list jego przyjaciela Romain
Rollanda z Indii. Rolland przedstawił mu swoje mistyczne doświadczenia. Freud
zajrzał w siebie i nic nie znalazł, co byłoby podobne do tego, o czym donosił jego
przyjaciel. Dlatego uważał, że lepiej ująć to przeżycie w kontekście
psychoanalitycznym.
Jak te różne przestrzenie świadomości, o których mówi psychologia trans-
personalna, mają się do siebie?
Jak w spektrum jednego światła rozpościera się tęcza, tak w wielości form
świadomości rozwija się też boska świadomość. To rozwinięcie dokonuje się w
ewolucji. Kroczy ona od przedświadomości, poprzez świadomość personalną, do
świadomości kosmicznej. Wspomniałem już Jeana Gebsera. Według niego nasza
świadomość ewoluowała z przedświadomości w świadomość magiczną, a ze
świadomości magicznej najpierw w mityczną, a następnie w świadomość mentalną.
Dzisiaj człowiek stoi na progu dalszego rozwoju świadomości. Od tego, czy uda mu
się ten krok, zależy wiele, zarówno dla jego osobistego dobra, jak też dla przetrwania
gatunku.
Jak psychologia transpersonalna stara się wyleczyć człowieka z defektów
psychicznych?
Jest wiele form terapeutycznych uważających przestrzeń transpersonalna za źródło
uzdrowienia. Bardzo pomocna okazała się rozwinięta przez Berta Hellingera terapia
systemowa. Może ona pomóc ujawnić kompleksowe uwikłania i zależności - przede
wszystkim w rodzinie -i dzięki troskliwej pracy nad nimi unieszkodliwić je. Wielu
ludzi często nie żyje własnym życiem, lecz funkcjonuje nieświadomie jako przedsta-
wiciele krewnych i przodków. Odkrycie tego, a dzięki temu znalezienie przestrzeni na
własne odpowiedzialne życie jest wielką siłą terapii systematycznej. Inne formy
terapii stwarzają takie stany świadomości, w których stłumione i zapomniane
kompleksy oraz lęki wychodzą na powierzchnię, a wtedy mogą być leczone.
Szczególna zasługa przypada tu Stanislavowi Grafowi, który przez wiele lat badał
przestrzeń transpersonalna i rozwinął różne terapeutyczne idee. Do nich należy
oddychanie holotropowe. Dostarczenie organizmowi zwiększonej dawki tlenu otwiera
świadomość ego. Proces ten może pójść w dwóch kierunkach. Albo „naprzód", do
przestrzeni transpersonalnej, albo „wstecz", do prepersonalnego stanu świadomości, w
którym na przykład jeszcze raz przeżywa się własne narodziny lub dawno zapomniane
urazy z dzieciństwa. W rozmowie z terapeutą omawia się te doświadczenia i pracuje
nad nimi. W obu wypadkach terapeuta pełni rolę duchowego towarzysza - co Grof
zresztą wyraźnie widział i popierał. W tych formach terapeutycznych wspólne jest to,
że odsłaniają uwarunkowania i w ten sposób uwalniają od uwikłań. I nie czynią tego -
jak tradycyjna terapia oparta na rozmowie - w sposób kognitywny, lecz przenoszą
człowieka raz jeszcze z powrotem w sytuacje, z których wywodzą się jego neurozy
lub urazy. Poprzez ponowne przeżycie tych sytuacji uwarunkowania te mogą zostać
przezwyciężone.
Jak mają się opisane przez Ojca formy terapii do duchowości mistycznej?
Stanowią jej sensowne uzupełnienie. Często, zanim postawi się pierwszy krok na
drodze duchowej, trzeba usunąć blokady wewnętrzne, które mogą na przykład
pochodzić z dzieciństwa. Uczestnicy kursów kontemplacji nierzadko doświadczają
przez osiem dni z rzędu niezwykle wyrazistych nawrotów wciąż tych samych urazów
z dzieciństwa. Nic dziwnego. Jeśli scena jest wolna, diabeł zaczyna na niej tańcować.
W takich wypadkach często zalecam uczniom rozpoczęcie terapii, która pomoże im
odkryć uwikłania, w jakich tkwią. Duchowość mistyczna nie czyni psychologii
zbędną. Raczej potrzebuje często jej pomocy w tworzeniu spójnej struktury ego. Ta
struktura umożliwia wejście na drogę duchową. W mistyce nazywa się to drogą
oczyszczenia.
Zatem konwencjonalna psychoterapia byłaby rodzajem przygotowania do drogi
duchowej?
Może przyjąć taką funkcję, ale nie powinna się dać do niej zredukować. Tradycyjna
psychoterapia ma pełne prawo działać i robi to z wielką siłą tam, gdzie chodzi o
zaburzenia osobowości, wynikające na przykład z powikłań rodzinnych, urazów lub
kryzysów życiowych. Na tych polach odnosi sukcesy i ma sens. Ale co innego, gdy
problemy psychiczne mają głębsze korzenie, gdy wynikają z kryzysu duchowego. W
tym wypadku tradycyjna psychoterapia dochodzi do granic swoich możliwości. Praw-
dziwe wyleczenie może tutaj pochodzić tylko z niedostępnej dla niej dziedziny
transpersonalnej. Ponieważ doświadczenie transpersonalne relatywizuje struktury ego
i rozluźnia ich uwarunkowania, dlatego prowadzi ono też do odnalezienia
prawdziwego poczucia własnej wartości, które znów przynosi korzyść strukturze ego.
Na drodze duchowej następuje przełom. Jest to jak kwitnienie wiśni. Wczoraj drzewo
było jeszcze nagie, a przez noc wybuchło tysiącem kwiatów i świeci teraz czystą
bielą. Nikt nie może czegoś takiego sprawić, bo to pochodzi z wnętrza. Stąd także
doświadczenie pełnej rzeczywistości jest wybuchem życia od wewnątrz. Pasuje tu
chińskie powiedzenie: „Poprosiłem drzewo migdałowe, żeby opowiedziało mi o
Bogu. Wtedy zaczęło kwitnąć". Człowiek też powinien móc powiedzieć o sobie coś
podobnego. Wtedy zacznie być w pełni człowiekiem. Chodzi, bowiem o nasze bycie
w pełni człowiekiem. Staliśmy się ludźmi po to, żeby rosnąć i dojrzewać do bardziej
pojemnej egzystencji. To powód naszego tutaj pobytu. Nie możemy przejść obok tego
zadania obojętnie, bo to wykroczenie. Być może, Biblia właśnie to nazywa grzechem
przeciwko Duchowi Świętemu.
Jeżeli prawdziwe psychiczne ozdrowienie może pochodzić tylko z przestrzeni
transpersonalnej, to ścisła współpraca psychologii klasycznej i transpersonalnej
wydaje się ze wszech miar celowa. Czy podejmuje się jakieś kroki w tym kierunku?
W USA powstała organizacja Spiritual Emergency Network, która działa teraz także
w Europie. Skupia ona terapeutów włączających do swojej pracy wymiar duchowy.
Nie znam kliniki psychosomatycznej, która w ofercie terapeutycznej nie ma
medytacji. Sił z przestrzeni transpersonalnej używa się do leczenia. Mogą one jednak
spowodować coś przeciwnego do wyleczenia. Istnieje, bowiem niebezpieczeństwo, że
człowiek może wejść w stany psychotyczne, których potem nie będzie umiał
opanować. Psychozę nazywamy chorobą. Mnie wydaje się ona jednak czymś w
rodzaju eksperymentu ewolucji. Ewolucja wypróbowuje nowe stany świadomości,
które potem porzuca, ponieważ nie daje się — a przynajmniej na razie - ich żyć.
Czy chce Ojciec przez to powiedzieć, że psychotycy są ludźmi, którzy żyją w
niewłaściwych czasach?
Lepiej: w niewłaściwym świecie. W naszym świecie psychotycy nie mają szans się
wybić. Dlatego Joseph Campbell powiada słusznie, że miedzy psychotykiem a
mistykiem nie ma zrazu żadnej różnicy. Obaj są zepchnięci w morze świadomości.
Tylko, że mistycy potrafią pływać, natomiast psychotycy toną. Mistycy nie stracili,
bowiem koła ratunkowego w postaci swojej struktury ego, do której wciąż mogą
powrócić i której niewątpliwie potrzebują, by móc porządkować i strukturować
wszystkie naciskające na nich psychiczne energie.
To, co dziś nazywamy energiami psychicznymi, nazywało się w dawnych czasach
demonami. W swoich książkach sięga Ojciec do wyobrażeń o demonach i stara się
nadać tym wyobrażeniom nowy sens. Dlaczego?
Demony, cienie, diabły, potwory — mamy wiele nazw na ten kompleks, który
spotykamy u wszystkich ludzi, nawet u Jezusa. Wystarczy przeczytać opowieść o
kuszeniu (Mt 4,1-11). To nie przypadek, że ta historia rozgrywa się na pustyni.
Pustynia jest kwintesencją duchowej izolacji. Każdy, kto idzie drogą kontemplacji,
idzie „na pustynię" i tam konfrontuje się ze swoim cieniem. Ewagriusz z Pontu,
mnich z IV wieku, który pisał wiele o duchowości mnichów na pustyni, potrafi
opowiadać o demonach dręczących człowieka idącego w samotność: „Musisz być na
to przygotowany, że demon, który odejdzie od ciebie po lewej stronie, powróci po
stronie prawej". Chodzi o to, że na drodze duchowej psychiczne trudności pojawiają
się w świadomości i trwają tam z uporem.
Skąd się biorą te demony?
Demony lub cienie są odwrotną stroną naszej świadomości. To urazy z dzieciństwa
lub stosunków partnerskich tudzież lęki i depresje rozmaitego pochodzenia. Te stany
psychiczne są często wypierane ze świadomości, są przez nasze ego odszczepiane.
Odszczepiony jest dosłownym tłumaczeniem greckiego słowa daimon. Nasuwa się,
zatem przypuszczenie, że pierwotnie dość dobrze wiedziano, z czym się ma do
czynienia, gdy się mówi o demonach. Z tym, co dziś psychologia nazywa elementami
neurotycznymi. Gdy te wyparte elementy pojawiają się skoncentrowane w
świadomości, może rozgorzeć walka. Personifikujemy je w postaci demonów. Z dna
duszy mogą się wtedy wyłaniać rzeczywiście straszne obrazy zwierząt i potworów.
Takie bestiarium znamy z wielu obrazów, które pokazują świętego Antoniego na
pustyni. Zawsze chodzi o wizje tego, czego my w nas samych nie możemy
zaakceptować - co demonizujemy. Tym się tłumaczy niezwykła upartość demonów.
Są one częścią nas, której próbujemy się pozbyć. I tym mniej się pozbywamy, im
zacieklej staramy się ją pokonać.
Te „diabolizacje" projektuje się nie tylko na potwory i istoty baśniowe. Wydaje się,
że częściej kierowane są one na zewnątrz, na realnych ludzi.
Faktycznie. Nasze ciemne strony projektujemy na zewnątrz: na inną płeć, rasę,
kulturę, religię, Żydów, pogan, nazistów, obcokrajowców. Tym samym
„diabolizujemy" w innych to, co powinniśmy rozpoznać jako część nas samych.
Niestety, taka diabolizacja jest także możliwa na płaszczyźnie religijnej. Wtedy
różnica między materią a duchem, między ciałem a świadomością, między
człowiekiem a Bogiem staje się przepaścią nie do pokonania. Ciało, seksualność,
radość przyrody i życia są demonizowane i uznawane za diaboliczne. Tak zaczyna się
religijny fanatyzm. Powstaje on w religii zawsze wtedy, gdy brak w niej miłości.
Wiara bez miłości - wiara, która nie chce widzieć swojego cienia i przyjąć go, staje się
fanatyzmem. C.G. Jung powiada, że projekcja na zewnątrz nadaje otoczeniu nasze
nieznane nam oblicze. Wtedy zawsze inni są źli. Zadanie polega na tym, żeby te
projekcje wycofać, w nas samych poznać „zło" i „negatywność", a potem zintegrować
je z naszą świadomością. Musimy, zatem dokonać czegoś prawie niemożliwego.
Spojrzeć na siebie z boku, ażeby zło, które widzimy na zewnątrz i w innych,
rozpoznać w nas samych.
Dusza, zamiast projektować cień na zewnątrz, tworzy wizje i demony, które
przypominają świadomości — niejako wewnętrznie — ojej stłumionych aspektach.
To, co zostanie zobiektywizowane, da się łatwiej włączyć do własnego życia.
Tak właśnie jest. Demonów nie wolno tłumić. Im bardziej bronimy się przed nimi,
tym większą moc mają nad nami. Zamiast się bronić, powinniśmy zaakceptować je
jako część nas samych i być świadomymi ich obecności. To nie znaczy, że musimy te
ciemne strony realizować. Wystarczy przyznać i zaakceptować, że istnieją, by nie dać
się im owładnąć. „Tybetańska Księga Umarłych" nie mówi o niczym innym. Wyjaś-
nia, jak może udać się umierającemu pojednanie między okropnymi a przyjaznymi
demonami, które zdobią drogę umierania. Jego zadaniem jest przechodzenie
spokojnie obok jednych i drugich, ponieważ pozostanie wśród nich pociąga za sobą
reinkarnację.
A do tego spokoju dochodzi się na drodze duchowej?
Powinno się dojść. W każdym razie prowadzi ona do stawienia czoła mrocznym
stronom naszej psychiki. Na moich kursach nie spotkałem jeszcze nikogo, kto w
czasie siedzenia nie zostałby skonfrontowany z tym wszystkim, co wyparł. Stawiamy
pierwszy krok, gdy poznamy swój cień. Wtedy możemy go włączyć w rozumienie
siebie. Z czasem pozwalamy mu się stać naszym pomocnikiem na drodze duchowej.
Co to konkretnie znaczy dla praktyki duchowej?
To znaczy, że zachęcam uczestników kursu do ofensywnego obchodzenia się z tym,
co się w nich pojawia w czasie siedzenia. Nic nie jest tłumione. „Przyjrzyj się,
zaakceptuj, pozwól odejść. Nie oceniaj!" Niekiedy nawet radzę: „Porozmawiaj z
pojawiającymi się obrazami, zapytaj je, co chcą ci powiedzieć! Zaprzyjaźnij się ze
swoim lękiem i z gniewem! Należą do ciebie! Są energią życiową. Nie odcinasz
palców u stóp, jeśli cię bolą. Przyjmij swój smutek i przestań się z nim zmagać. Nie
czyń z niego czegoś specjalnego. Należy do ciebie. Przyjrzyj się mu, i powróć do
swojego ćwiczenia!". Smutek może być dobrym punktem wyjścia do ćwiczenia. To
samo odnosi się do lęku: „Nie wiesz, skąd pochodzi i gdzie się skrywa. Ale jest
obecny. Powiedz mu »tak«. Powiedz: »Tak, boję się«. Włącz go do ćwiczenia. I
pozwól, żeby się tam zatopił". My ćwiczymy czystą obserwację, czystą uważność, bez
oceniania, bez opętania. Emocje i lęki muszą zostać porządnie przeżyte. Bez
komentarza, bez kontynuacji, bez wykrzywiania, bez tłumienia. Emocje są jak
chmury, które ciągną po błękitnym niebie. Przejściowo je zaciemniają, potem jednak
znikają z pola widzenia.
Decydująca wedle tego jest zdolność do nie utożsamiania się z lękami, emocjami,
urazami itp.?
Nie utożsamianie się z naszymi stanami uwalnia od przywiązania do ego i otwiera na
naszą prawdziwą istotę. Umiejętność ta nie ma nic wspólnego ze stłumieniem.
Chętnie porównuję emocje, nastroje, myśli i wydarzenia z burzą na oceanie. Cóż
obchodzi ocean, że na Biskajach szaleje burza? Trzeba poczekać, aż minie. Im mniej
się z nią utożsamiamy, tym mniejszą ma siłę. To nie znaczy, że już nic nie czujemy.
To znaczy tylko, że pod wszystkimi wzburzeniami naszej psychiki kryje się pokład,
który pozostaje nienaruszony. Emocje nas nie pochłaniają. Nie gnają nas. Są
przekształcane. Przychodzi spokój. Ale wtedy pojawia się nowe niebezpieczeństwo
identyfikacji ze stanem spokoju. I w następnym kroku trzeba się będzie od niego
uwolnić.
Jak można przekształcać emocje?
Przekształcanie polega na budowaniu wewnętrznego dystansu do nich. Jeżeli ktoś' jest
wściekły, powinien być wściekły, ale też powinien pozostawać w pełni świadomy.
Wściekłość nie powinna zdławić jego świadomości. Jeśli jest świadom swojej
wściekłości, wtedy ona się powoli rozproszy. Głupotą jest biec za nią i przeżywać ją
ciągle. To samo odnosi się do nienawiści czy zachłanności. Trzeba nauczyć się
przyglądać im i zachowywać trzeźwość. Wtedy staniemy się wolni i zobaczymy, że
wszystkie emocje są tylko procesami, które jak chmury przepływają przez psychikę.
Zen uczy: Jeżeli mnich doznaje przyjemnego uczucia, to wie „Przeżywam przyjemne
uczucie". Jeżeli doznaje bolesnego uczucia, to wie „Przeżywam bolesne uczucie".
Jeżeli doznaje przyjemnego światowego uczucia, to wie „Przeżywam przyjemne
światowe uczucie". Jeśli doznaje przyjemnego nie-światowego uczucia, to wie
„Przeżywam przyjemne nie-światowe uczucie". Tak ćwiczy kontemplację uczuć —
wewnętrznie i zewnętrznie. Przebywa w pierwotnych uwarunkowaniach uczuć. Tak
rozwija się jego świadomość uczuć. On sam pozostaje niezwiązany. Nie trzyma się
kurczowo niczego. To nie znaczy, że nie potrafi pokazać swoich emocji. Inni mają
prawo, a nawet powinni odczuć moje chwilowe nastroje. Ale jest to duża różnica, czy
ja tylko reaguję czy działam jako pan sytuacji.
WDRAŻANIE SIĘ W SZTUKĘ UMIERANIA
CZY DUCHOWOŚĆ MISTYCZNA ZMNIEJSZA LĘK PRZED ŚMIERCIĄ
Wróćmy dopytania, czy duchowość mistyczna może pomóc człowiekowi. Staraliśmy
się już wyjaśnić jej stosunek do psychologii i medycyny. Okazało się, że droga
duchowa może uwolnić leczącą energię. Niejasna pozostaje dla mnie jeszcze rola,
jaką odgrywa duchowy nauczyciel lub nauczycielka. Czy można ich nazwać
duszpasterzami?
Są duszpasterzami, ale nie tylko. Jak już wspomniałem, życie często nieoczekiwanie
katapultuje ludzi w pojemne doświadczenie mistyczne, wobec którego pozostają
zupełnie bezradni. Znany im i sprawdzony obraz świata zostaje rozbity. Odczuwają
wielką pustkę. Szukają, więc pomocy i wsparcia. A gdzie szukają? U
psychoterapeutów, uzdrawiaczy. W kościele prawie nigdy. Czasopismo
„Transpersonale Psychologie" opublikowało wyniki badań, z których wynika, jak
mało duszpasterskiej kompetencji w tym zakresie przypisuje się duchownym.
Czy to jest zjawisko charakterystyczne dla chrześcijaństwa? Jak wyznawcy innych
religii radzą sobie z takimi niespodziewanymi doświadczeniami duchowymi?
W większości innych religii ludzie duchowo poruszeni szukają nauczyciela lub
nauczycielki, by oddać się pod ich opiekę. Tak powstaje relacja uczeń - nauczyciel,
która odpowiada pod pewnym względem relacji terapeuta - pacjent. W
chrześcijańskiej tradycji znamy instytucję spowiednika i przewodnika duchowego,
który towarzyszy drugiemu człowiekowi duchowo i wspiera go. Warunkiem jest
jednak osobisty stosunek oparty na wzajemnym zaufaniu.
Posiadanie spowiednika i przewodnika duchowego wyszło z mody. Dlaczego tak się
stało?
To nieprawda. W kościele katolickim mamy kierowników ćwiczeń duchowych,
którzy bardzo dobrze towarzyszą ludziom na drodze duchowej. Nie wiem, czy są w
stanie poprowadzić ludzi, którzy poczynili doświadczenia mistyczne. Jan od Krzyża
na przykład uskarżał się na niekompetencję przewodników duchowych swego czasu.
Zarzucał im przede wszystkim, że nie towarzyszą ludziom do przestrzeni mistycznej,
gdy przyszedł czas na zrobienie tego kroku. Zamiast tego starają się skłonić ich do
takich form modlitwy, które teraz przeszkadzają zamiast pomagać. Jego zdaniem
przewodnicy duchowi zostawiają ludzi właśnie tam, gdzie się zaczynają trudności i
problemy, gdzie się zaczynają susza i pustka. Jan porównuje tę sytuację z wyjściem
Izraelitów z Egiptu. Bóg wyprowadził swój lud na pustynię, a teraz przyszli fałszywi
nauczyciele kuszący dostatnim życiem w niewoli. Podobnie ocenił duszpasterzy Jan
Tauler. Napisał na temat przewodników duchowych swojego czasu: „W rzeczy samej
ludzie tacy przez swoje szczególne praktyki pobożne, do których pragną tamtych
(chodzi tu o tych, którzy weszli na duchową drogę - przypis autora) nakłonić, stawiają
więcej przeszkód tamujących ich postęp niż kiedyś niechrześcijanie. Wy, zatem,
którzy w twardych słowach i z gniewną miną wydajecie wyroki, zastanówcie się
dobrze, zanim powiecie coś na temat takich ludzi duchowych". Nasi duszpasterze
muszą zadać sobie pytanie, czy ta krytyka nie jest tak samo aktualna dziś jak pięć
wieków temu. Zresztą trudno znaleźć w kościele ludzi, którzy są w stanie
wyprowadzić na płaszczyznę mistyczną człowieka duchowo poszukującego. To
powód, dla którego poprosiłem moją wspólnotę, bym mógł udać się do mistrza zen w
Japonii. W zen istnieje żywa tradycja przekazywania światła doświadczenia z mistrza
na ucznia.
Takiej tradycji brakuje w chrześcijaństwie. Czym różni się duchowy mistrz od
tradycyjnego teologa?
Niechętnie używam określeń uczeń i mistrz. Czuję się towarzyszem w wędrówce,
rodzajem przewodnika górskiego. Jeśli ktoś chce wspiąć się na wysoką górę, szuka
kogoś, kto tę górę zna, kto tę drogę już przeszedł. Duchowy towarzysz skupia się na
tym, ażeby ucznia, uczennicę wprowadzić w obszar, w którym Bóg może zostać
pojemnie doświadczony w sposób, który wykracza poza mentalno-racjonalny przekaz
teologii. Wprowadza swoich uczniów w ćwiczenia i praktyki drogi duchowej, o której
mówiliśmy już wcześniej. Gdy wyłonią się trudności, stoi u boku swoich uczniów i
uczennic jako partner do rozmowy i doradca. Właściwe zadanie duchowego
przewodnika polega, więc na tym, ażeby przygotować człowieka na działanie łaski i
pomóc mu usunąć z drogi pojawiające się przeszkody. Dzięki temu człowiek będzie
mógł doświadczyć tego, co boskie; pozwoli się rozwinąć temu, co boskie.
Czy jest ważne, żeby duchowy przewodnik cieszył się autorytetem?
To, jak wygląda relacja między uczniem a nauczycielem, zależy od tworzących ją
osób. Ważne jest, żeby obie strony miały jasność, że chodzi wyłącznie o stosunek
duchowy. Ma on umożliwić uczniowi lub uczennicy doświadczenie mistyczne.
Nauczyciel prowadzi ucznia do jego własnego wewnętrznego źródła. Tu warto znów
zacytować Jana od Krzyża: „Niech, więc rozważą ci przewodnicy dusz i mają w
pamięci, że głównym działającym, prowadzącym i pobudzającym dusze w tej pracy
nie są oni, lecz Duch Święty, który nigdy o te dusze troszczyć się nie przestaje. Oni są
tylko narzędziami do kierowania nimi w dążeniu do doskonałości, w wierze i prawie
Bożym, według tego ducha, jakiego każdej z nich Pan Bóg daje. Jedynym, więc
zadaniem ich jest nie dostosowywanie tych dusz do swych metod i zapatrywania,
tylko baczenie na drogę, po której je Pan prowadzi, a jeśli się na tym nie znają, niech
je pozostawią, a nie wtrącają ich w rozterkę".
Czym się powinien kierować ktoś, kto się udaje na poszukiwanie duchowego
nauczyciela lub nauczycielki?
Nie ma katalogu kryteriów. Kto chce wejść na drogę duchową, powinien poszukać
różnych nauczycieli i dokładnie zbadać, pod czyją opiekę się oddaje. Dlatego radzę
ludziom, którzy do mnie przychodzą: „Rozejrzyj się u innych nauczycieli! Odwiedź
kilka innych kursów, zanim podejmiesz decyzję!". Żaden poważny nauczyciel nie
prosi kogoś, żeby został jego uczniem. Jeśli postąpi inaczej, to wystarczający powód,
żeby nie iść do niego.
Czy zdarzyło się, że odrzucił Ojciec kogoś, kto chciał zostać uczniem lub uczennicą
Ojca?
Oczywiście. Czasem po pierwszym kontakcie mam wrażenie, że dana osoba tkwi
jeszcze mocno w tradycyjnym religijnym rozumieniu siebie. Wtedy zwracam jej
uwagę, że na drodze, której nauczy się u mnie, wiele rzeczy dotąd oczywistych
zobaczy w innym świetle. Jeżeli ta osoba poczuje lęk, odsyłam ją do nauczycieli,
którzy wydają mi się być dla niej lepsi. Jeśli odnoszę wrażenie, że mam do czynienia
z osobą chwiejną psychicznie, sugeruję, żeby udała się jednocześnie na terapię.
Czy przyjmuje Ojciec na uczniów także dzieci i młodzież? Czy trzeba osiągnąć
określony wiek, żeby wkroczyć na drogę duchową?
Ćwiczenia duchowe zupełnie spokojnie można praktykować z młodzieżą. W Domu
św. Benedykta mamy grupę „Pedagogika i duchowość", która zajmuje się tym, jak
uczyć dzieci i młodzież szkolną medytacji oraz kontemplacji. Trzeba umożliwić
młodym ludziom dostęp do duchowości zgodnie z ich mentalnością i ich
usposobieniem. Kilku nauczycielom udało się w szkołach założyć pokój ciszy, do
którego młodzież na przerwie może się wycofać. Okazało się, że zaspokaja to
potrzeby młodych ludzi. Najwyraźniej zalew bodźców spowodowany przez media
oraz totalną komunikację prowadzi do tego, że cisza i milczenie mają wysokie
notowania. Praktyka duchowa prowadzona z młodymi ludźmi nie różni się zasadniczo
od praktyki z dorosłymi. Skupienie, uspokojenie ducha stoją na pierwszym planie,
przy czym młodzież ma szczególną łatwość skupienia przez ciało.
Gdzie w szkole mogą się odbywać ćwiczenia kontemplacji i medytacji?
Przede wszystkim na lekcjach religii lub w czasie szkolnych nabożeństw. Oprócz
kognitywnego przekazywania wiedzy należy stworzyć możliwość praktyki duchowej,
ponieważ kształcenie religijne odnosi się nie tylko do ratio, lecz dotyczy całego
człowieka - łącznie z jego duchowymi możliwościami, które dotychczas
zaniedbywano. Ignorancję w sprawach duchowości uważam za największy deficyt
naszego systemu kształcenia. Trenujemy rozum piętnaście, dwadzieścia lat. Ale nie
rozwijamy w człowieku zdolności, które mogą go zaprowadzić do bardziej
pojemnego doświadczenia.
A ludzie starsi? Czy w wieku osiemdziesięciu lat można jeszcze wejść na drogę
duchową?
Drogę duchową można rozpocząć w każdym wieku. Pod jednym warunkiem.
Niezbędna jest głęboka chęć zaangażowania się w nią. Ponieważ takie pragnienie
często pojawia się w fazach przełomu, często przychodzą do mnie ludzie, którzy stoją
u kresu życia zawodowego. Raz jeszcze wyruszają na poszukiwanie sensu życia.
Równie często przychodzą kobiety między czterdziestym a pięćdziesiątym rokiem
życia. Decydują się podjąć duchową drogę po tym, jak odchowały dzieci.
Co odpowiada Ojciec seniorowi, który twierdzi, ze jest za stary?
Wiek nie odgrywa tu żadnej roli. Starsi ludzie mają tę przewagę nad młodymi, że
wiele spraw już ich nie niepokoi. Łatwiej osiągają spokój.
Czy udziela Ojciec także rad, jaką drogę wybrać?
Jeśli widzę, że mój rozmówca ma pozytywny stosunek do wiary chrześcijańskiej,
radzę mu wybrać drogę kontemplacji. Jeśli natomiast nie ma żadnego religijnego
fundamentu lub zainteresowania (z byłego NRD na przykład przybywają ludzie,
którzy nie zostali ochrzczeni) zalecam drogę zen albo inną wschodnią drogę.
Jeżeli Ojciec już przyjął kogoś na ucznia lub uczennicę, to jak wygląda
towarzyszenie takiej osobie na drodze duchowej? Jak często spotyka się Ojciec ze
swoimi uczniami?
Proszę ich, żeby przynajmniej dwa razy do roku brali udział w kilkudniowym kursie.
Poza tym zalecam umacnianie kontaktu poprzez okazyjne odwiedziny. I naturalnie
mówię im, jak ważne jest, żeby, codziennie znaleźli czas na modlitwę kontemplacyjną
lub na ćwiczenie. Ponadto uczennice i uczniowie mają prawo zawsze zwrócić się do
mnie.
Jaką wagę przypisuje Ojciec teoretycznemu dokształcaniu? Czy ważne jest, żeby
czytać książki lub słuchać wykładów?
Teoretyczna dyskusja o drodze duchowej jest drugorzędna. W pierwszym okresie
lepiej w ogóle nic na ten temat nie czytać. Chodzi o to, żeby poznać drogę od
wewnątrz, a nie od zewnątrz. Temu służy praktyka. Dopiero, gdy się ma pierwsze
własne doświadczenia, warto sięgnąć po książki. Zaspokoją one rosnącą potrzebę
pogłębiania wiedzy.
Czy zdarzyło się kiedyś, że rozstał się Ojciec z uczniem lub uczennicą?
I to się może zdarzyć. Kontakt może zostać przerwany z powodu pojawienia się u
ucznia trudności psychicznych albo, jeśli zabraknie koniecznego zaufania.
Jak stara się Ojciec uniknąć takich sytuacji?
Duchowy stosunek powinien się zawsze koncentrować na tym, co istotne — na
drodze i na trudnościach, które się pojawiają. Jeśli to niemożliwe, lepiej się rozstać.
Czy daje Ojciec rady w konkretnych sytuacjach?
Ależ tak. Często pojawiają się pytania dotyczące kłopotów rodzinnych lub problemów
między partnerami. Kobiety na przykład często odkrywają, że dotąd w życiu tylko
służyły innym. A teraz znajdują odwagę, by to zmienić, co zazwyczaj prowadzi do
konfliktów w małżeństwie.
Jakiej pomocy może Ojciec udzielić takim osobom?
Najpierw mówię wyraźnie, że nie jestem terapeutą małżeńskim czy rodzinnym i że nie
chcę wchodzić w kompetencje terapeuty. Ale nierzadko to duchowe problemy
powodują konflikty. Podam przykład. Nie tak dawno trafiła do mnie pewna para,
która miała wkrótce obchodzić srebrne gody. Szli drogą duchową, a jednak mieli
problemy. Terapia nie pomogła. Nie wiedzieli, czy z okazji srebrnych godów powinni
się rozstać czy odważyć się na nowy początek. Po rozmowach i po wskazaniu na
szansę, jakie daje praktyka duchowa, zdecydowali się oni na to drugie rozwiązanie.
Potem odprawiłem z nimi pewien rytuał, który miał unaocznić ten nowy początek.
Zdarzają się także konflikty wywołane tym, że jedno z partnerów zaczyna intensywnie
podążać drogą duchową. Jeśli ma dojść do rozstania, to warto odprawić rytuał, który
pozwoli partnerom rozstać się w przyjaźni i bez wzajemnych oskarżeń. Dla
wszystkich będzie to dużo lepsze niż sprawa rozwodowa w sądzie.
Jakie korzyści płyną z wymienionych przez Ojca rytuałów?
Rytuały są pomocne z dwóch względów. Po pierwsze, ponieważ zakotwiczają w
człowieku decyzje podjęte racjonalnie. Rytuały umożliwiają doświadczenie tego
kroku zmysłami i ciałem. To nadaje mu realność ułatwiającą poradzenie sobie z
nowymi sytuacjami. Często ważne jest pogodzenie się ze swoimi urazami. Nie ma to
nic wspólnego z ich stłumieniem. Uraz pozostaje wyczuwalny, ale przestaje się go
rozjątrzać i odbierać życiu wszelką radość. Praktykuję niekiedy pewien rytuał, w cza-
sie, którego proszę ludzi umęczonych bólem i nienawiścią, by spisali wszystkie swoje
zmartwienia. Kiedy to zrobią, zapiski zostają rytualnie spalone. To zmysłowy wyraz
tego, że samoudręczenie i obwinianie mają kres.
A po drugie?
Po drugie, rytuały umożliwiają uzewnętrznienie stanu wewnętrznego. Dzięki temu
człowiek może zbudować dystans do własnych emocji. Przestaje identyfikować się ze
swoimi uczuciami. Teraz może je dopuścić do siebie i nie obawiać się zniewolenia
przez nie. Teraz może mieć uczucia, ponieważ uczucia nie władają nim. To odnosi się
także do uczuć pozytywnych. Dzięki rytuałom mogę wyrazić Inne, którego
doświadczyłem. Przyjmuje to formę religijnego świętowania. Rytuały podkreślają, że
właściwie całe życie ma być przeniknięte doświadczaniem tego, co boskie.
Przypominają niejako o tym, by żyć religią w codzienności. Życie jest świętem.
Mistyka to celebrowanie życia jako wyrazu tego, co boskie. Bóg chce być w
człowieku człowiekiem.
Śmierć jest dla większości ludzi największym złem. Tak bardzo się boją, że stale ją
wypierają. Jak świętować ze świadomością, ze śmierć jest nieunikniona? Czy
duchowość mistyczna zmniejsza lęk przed śmiercią?
Rzeczywiste doświadczenie mistyczne prowadzi do wglądu, że nie ma śmierci. To, co
umiera, jest jedynie formą, w której wyraża się to, co istotne. Narodziny i umieranie
nie są niczym innym jak początkiem i końcem określonej manifestacji Pierwszej
Rzeczywistości. Ona sama pozostaje zupełnie nietknięta. W każdej chwili dokonują
się w ewolucji narodziny i umieranie. Bóg jest przychodzeniem i odchodzeniem.
Również nasza ludzka forma się rozpadnie. Powstaną nowe formy. To, czy będą one
miały jeszcze coś wspólnego ze starymi, jest nieważne. Wciela się, bowiem zawsze
tylko Pierwsza Rzeczywistość, którą nazywamy, Bogiem. Bóg nie zna żadnej zmiany,
żadnego czasu i żadnej przestrzeni. Czas i przestrzeń istnieją poprzez formy, które
przychodzą i odchodzą. Czy mogę opowiedzieć krótką historię?
Oczywiście.
Pewna stara kobieta prasowała bieliznę. Wtedy przystąpił do niej anioł śmierci i
powiedział: „Pora! Chodź!". Kobieta odpowiedziała: „Dobrze, ale najpierw muszę
skończyć prasowanie. Kto to za mnie zrobi? I muszę ugotować, bo moja córka pracuje
w sklepie, musi coś zjeść, jak wróci. Rozumiesz?". Anioł odszedł. Po pewnym czasie
przyszedł znowu. Spotkał tę kobietę, gdy akurat wychodziła z domu. „Chodź teraz! -
powiedział - pora". Kobieta odpowiedziała: „Ale muszę najpierw pójść do domu
starców. Tam czeka na mnie tuzin ludzi, o których zapomniały ich rodziny. Czy mam
ich zostawić na lodzie?". Odszedł. Po jakimś czasie przyszedł znów i powiada: „Pora!
Chodź!". Kobieta na to: „Tak, tak, wiem, ale kto zaprowadzi mojego wnuka do
przedszkola, jak mnie już nie będzie?". Anioł westchnął: „Dobrze, zaczekam, aż twój
wnuk będzie sam chodził". Kilka lat później kobieta siedziała wieczorem znużona
przed domem i pomyślała: „Właściwe teraz anioł śmierci mógłby przyjść. Po tych
wszystkich trudach szczęśliwość wieczna musi być przecież czymś cudownym".
Anioł przyszedł. Kobieta zapytała: „Zabierzesz mnie teraz do wiecznej
szczęśliwości?". Anioł odpowiedział pytaniem: „A gdzie, jak myślisz, byłaś cały
czas?".
O czym mówi ta historia?
Uczy, że Prawdziwa Rzeczywistość jest zawsze tu. Jest tylko ten bezczasowy taniec,
który wykonuje życie w ewolucji. Sens tańca tkwi w samym tańcu. Sens tańca tkwi w
tym, by żyć chwila po chwili życie Boga. Ale tego nikt nie zdoła pojąć rozumem. Da
się to przeżyć tylko bezpośrednio, w mistycznym doświadczeniu. Tam, gdzie to się
dzieje, znika lęk przed śmiercią. Dlaczego mielibyśmy bać się śmierci, jeżeli wiemy,
że nasza prawdziwa natura ani się nie rodzi, ani nie umiera? Dlaczego mam się lękać,
że mój statek zatonie, gdy Bóg jest morzem, w które mój statek się zanurza?
Od Sokratesa pochodzi piękna myśl, że filozofia jest wdrażaniem się w umieranie.
Czy można to powiedzieć też o mistyce?
Tak. Tylko, że umieranie mistyka - puszczenie ego - jest dużo trudniejsze niż
umieranie fizyczne. Umieranie mistyka jest umieraniem, które nie troszczy się o to,
czy będzie coś potem i jakie to coś będzie. To jest umieranie do czegoś' większego,
więc kwestia przetrwania osobowości znika. To umieranie, którego przykład dał
Jezus, mówiąc: „Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mego" (Łk 23,46). Nie ma tu
pragnienia nieba, nie ma nadziei na ocalenie u Boga. Jest tylko puszczenie tego, co
nieistotne.
A co jest nieistotne?
Nieistotne jest ego - ego, którego względność poznaję w doświadczeniu
transpersonalnej rzeczywistości. Człowiek wchodzi w stan świadomości, w którym
nie jest już ego, ale pozostaje czujny i obecny. Z tej perspektywy ego pojawia się jako
to, czym jest naprawdę, jako centrum organizacyjne i ośrodek funkcjonowania
ziemskiej egzystencji. Dlatego lęk ego przed śmiercią jest uzasadniony. Rozpłynie się
ono, chociaż stworzone zostało do tego, by zapobiec takiemu rozpłynięciu się życia.
Zostało stworzone dla zapewnienia dynamiki życia - jest kulturotwórcze i kreatywne.
Ego nie może tak się zachowywać, jakby nie było lęku przed śmiercią. Ten lęk może
ustąpić tylko wraz z ego - wtedy, gdy człowiek w mistycznym doświadczeniu ze
świadomości ego dotrze do dziedziny transpersonalnej i tam poczyni doświadczenie
niepowątpiewalnej jedności. „Umrzyj na swej poduszce" powiada zen. Mistyka
chrześcijańska także mówi o umieraniu ego. I w tej mierze, w jakiej nasze małe ego,
ten lękliwy, zrozpaczony, agresywny, oportunistyczny, manipulujący i zbyt rzadko
pogodny konglomerat procesów psychicznych umrze - w takiej mierze rozwinie się
zaufanie, radość i pewność. Niektórzy postawią mi zarzut, że nie traktuję poważnie
ego, tej tak istotnej zdobyczy kultury zachodniej. Już mówiłem wcześniej, że mistycy
byli osobowościami o mocnym ego i że wielu raczej poszłoby na stos, niż wyparło się
swoich przekonań. Mistyk doświadcza „ego i czegoś więcej", a nie „mniej ego".
Dzięki doświadczeniu mistycznemu ego nie staje się „mniej ego", lecz „bardziej ego".
Wielu ludzi pociesza się w obliczu śmierci nadzieją na trwanie w zaświatach albo
nadzieją na reinkarnację w lepszym ziemskim wcieleniu. Jak odnosi się mistyka do
tych wyobrażeń o zmartwychwstaniu i ponownych narodzinach?
Nie ma prostej odpowiedzi na to pytanie. Sposób, w jaki mistycy odnoszą się do tych
wyobrażeń, 7ależy od tego, z jakiej religii się wywodzą. Stąd chrześcijańscy mistycy
mówią o zmartwychwstaniu. Ale co oznacza ostatecznie zmartwychwstanie,
pozostawiają sprawą otwartą. Umiemy wyobrazić sobie dalsze życie tylko z jakimś
ego. Dlaczego nie ma być takich możliwości istnienia, które przekraczają ego? Jako
ludzie jesteśmy przecież tylko jedną z możliwych wersji istnienia w potężnym
kosmosie, liczącym dwieście pięćdziesiąt miliardów galaktyk. Cierpimy na okropny
ego- i geocentryzm. Myślimy, że taniec galaktyk istnieje tylko z naszego powodu.
Uważamy się za zwieńczenie kosmosu. Zaledwie od trzech milionów lat raczkujemy
jako ludzie na tym ziarnku pyłu. A Bóg jest bezczasowy. Przecież nie czekał na nas
szesnaście miliardów lat. Zmartwychwstanie jest tylko szyfrem, którego używamy na
określenie zupełnie innej formy istnienia, o której rozum nic nie wie. Na płaszczyźnie
transpersonalnej przeczuwamy, że istnieje wyjście z personalnej ciasnoty. Istnieje
przebudzenie do bezczasowości i bezprzestrzenności Prawdziwej Rzeczywistości. Jan
od Krzyża nazywa to „dochodzeniem-Boga-do-siebie". Powiada on: „Nasze
przebudzenie jest przebudzeniem Boga, a nasze zmartwychwstanie
zmartwychwstaniem Boga".
I to przebudzenie dokonuje się nie tylko w doświadczeniu mistycznym, ale także w
doświadczeniu śmierci?
Nie wiemy, jak to jest, umrzeć. Ale wiele przemawia za tym, że umieranie jest
przebudzeniem. Wrota się nie zamykają, wrota się otwierają. Kwestię, czy to
przebudzenie ma jakiś osobisty składnik, możemy pominąć. Bóg powróci w nowej
formie. Czy to ważne, żeby istniała jakaś ciągłość? Tak zwane przeżycia bliskiej
śmierci nasuwają myśl, że osobowość znika, a zastępuje ją świadomość nie
personalna. To przejście opisywane jest jako fascynujące i uszczęśliwiające.
Uszczęśliwiające do tego stopnia, że wielu najchętniej poszłoby tą drogą w śmierć.
Istnieją także opisy bliskiej śmierci, które mają charakter koszmarów sennych.
Tak, ale przypuszczam, że negatywne doświadczenia są tylko stadium pośrednim
spowodowanym silnym przywiązaniem do struktury ego. Sztuka umierania polega na
puszczaniu. Kurczowe trzymanie powoduje horror vacui, a także horror daemonum, o
którym już mówiliśmy.
Czy opowiada się Ojciec za purgatorium, czyśćcem lub górą oczyszczenia?
Wydaje mi się, że te pojęcia pomagają opisać proces uwalniania się od ego. Wszelako
trzeba je pozbawić negatywnego posmaku, ponieważ proces oczyszczania nie jest
czymś negatywnym, lecz drogą wyzwolenia. Mimo lęków i bólów trzeba go oceniać
pozytywnie i nie bronić się przed nim. Wszystko, co nam w chwili śmierci pozostaje,
to puścić wszystko. Niestety, my, chrześcijanie, słyszeliśmy za dużo o sądzie i karze,
a za mało o nowym, które stoi przed nami. Często chodzę po cmentarzach. Gdybym
nie był chrześcijaninem, nie wpadłbym na myśl, że chrześcijanie wierzą w życie po
śmierci. Na nagrobkach widzi się złamane kolumny, złamane róże, czasem wizerunek
Ukrzyżowanego. Prawie nie spotyka się symboli zmartwychwstania i dalszego życia.
W religiach i mądrościach Wschodu - a także u Sokratesa - spotykamy wyobrażenie,
że człowiek musi już za życia dokonać oczyszczenia lub katharsis, by łatwiej przejść
przez śmierć. Proces oczyszczania może się nawet rozciągnąć na wiele inkarnacji.
Jak ma się to wyobrażenie do duchowości mistycznej?
Nie wydaje mi się, żeby prawdziwa mistyka była zainteresowana reinkarnacją lub
ponownymi narodzinami. Wiara w ponowne narodziny należy do kontekstu religii, a
nie do kontekstu mistyki. Religie czerpią swoją atrakcyjność z tego, że obiecują
ludziom zbawienie w przyszłości. Tak zaspokajają potrzebę trwania ego. Pewnego -
ostatecznego – dnia wszystko zostanie uporządkowane. Kiedyś, później źli zostaną
ukarani, a dobrzy nagrodzeni. Nieważne, czy kara polega na tym, że trafi się do
czyśćca lub piekła, czy na tym, że dostanie się złe ponowne narodziny. I drugorzędne
jest też, czy mamy nadzieję na nagrodę w postaci Królestwa Niebieskiego czy w
postaci dobrych ponownych narodzin. W obu wypadkach czyni się zadość naszemu
egocentryzmowi, który nie chce przyjąć, że ego ma się włączyć w wielkie wydarzenia
uniwersum. Przemiana, transformacja, a tym bardziej zniszczenie ego wydają nam się
nie do zniesienia.
To zrozumiałe, ze ego ma nadzieje na zadośćuczynienie w zaświatach za doznane
krzywdy. Zadośćuczynienie to winno przywrócić ład w kosmosie.
Za takimi wyobrażeniami zawsze kryje się kupiecka mentalność. Każe ona w Bogu
widzieć sędziego, który waży i odmierza — oko za oko, ząb za ząb - wedle
bezwzględnego, mechanicznego prawa i bierze odwet. Czy to obraz godny Boga? Czy
na tym ma polegać sens ludzkiej istoty, sens potężnych ewolucyjnych procesów, że
człowiek uczy się moralnego postępowania? I jeszcze ta prymitywna sprawiedliwość,
którą się nazywa „karzącym Bogiem" lub „złymi ponownymi narodzinami"? Jakże
godny pożałowania byłby stwórca, który kazałby repetować wszystkim, którzy nie
poczynili zadowalających postępów w szkole życia. Nie, ta ostatnia instancja nie jest
buchalterem, który pedantycznie przydziela każdemu ponowne narodziny wedle jego
sprawowania się. Dla mnie to wszystko jest nie do przyjęcia.
Ale tego nie twierdzi żaden teolog.
Oczywiście, teologia akademicka mówi o innym obrazie Boga. Proponuje dużo
bardziej wysubtelnioną wizję dalszego życia. Ale w kościelnej praktyce wygląda to
inaczej. Wystarczy się przyjrzeć liturgii pogrzebowej. Przeczy ona wszystkim
subtelnym deklaracjom teologów.
Powiedział Ojciec, że nie zadowala go wyobrażenie o sadzie nad światem w dniu
ostatecznym. Dlaczego?
Szesnaście miliardów lat minęło, zanim Homo sapiens wszedł na scenę ewolucji
kosmosu. Dlatego uważam za absurdalne, że nagle uzurpuje on sobie prawo życia od
teraz aż po kres wieczności. Nie to chce nam dać do zrozumienia zdarzenie
ewolucyjne. Czymże jest sto ponownych narodzin w porównaniu z ewolucją? Czymże
jest tysiąc ponownych narodzin, nawet, jeśli jedno życie potrwa osiemdziesiąt lat?
Czymże jest osiemdziesiąt tysięcy lat w porównaniu z szesnastoma miliardami, do
których może dojść jeszcze sto miliardów, jakie kosmos będzie istnieć? Jeżeli to
jedno życie mojemu istnieniu nie nadaje żadnego sensu, to i tysiąc żyć tego nie
uczyni.
Ale czy Wschód nie widzi tego tak samo? Buddyzm uczy, ze reinkarnacja przedłuża
drogę uwalniania od ego. Na końcu droga ta wchodzi w transpersonalność
nirwany.
Nirwana w buddyzmie zen nie jest niczym przyszłym. Jest nagą teraźniejszością. Kto
rzeczywiście osiąga nirwanę, osiąga bezczasowość, to znaczy chwilę teraźniejszą.
Mistyka nie zna żadnych zaświatów. Mówiliśmy już o bezczasowości Pierwszej
Rzeczywistości. Na pojęciach takich, jak zaświaty, niebo, ponowne narodziny można
oprzeć etykę: Jeśli zrobisz to czy tamto, otrzymasz złe narodziny. Ale dokładnie to
stoi na drodze do prawdziwego wyzwolenia duchowego. Moralność, wchodząc na
scenę, zamyka drogę do transpersonalności. Umoralnianie religii w nadziei na
odrodzenie umacnia przywiązanie do osobowości, ponieważ wiara w reinkarnację
propaguje uwiecznienie ego. Ego nie znajdzie sensu tak długo, jak długo trwa. Sens
znajdziemy, gdy odpuścimy ego, ponieważ nasza prawdziwa tożsamość leży w
boskim bycie, który jest naszą istotą. Mistyka to poszukiwanie naszej prawdziwej
tożsamości.
***
Proszę pozwolić na ostatnie pytanie. W naszych rozmowach sformułował Ojciec
kilka prowokujących tez. Łatwo przewidzieć, że przemyślenia Ojca wywołają
sprzeciw. Czy jest coś, co Ojciec chciałby powiedzieć swoim przyszłym krytykom?
Być może, ktoś mi zarzuci, że nie znam nowszej teologii. Na mojej półce z książkami
stoi mój pierwszy katechizm w formie pytań i odpowiedzi, wydrukowany w roku
1924. Niektóre odpowiedzi znam do dzisiaj na pamięć. Obok stoi Katechizm Rzymski
z roku 1994, a przy nim dogmatyka z roku 1995 (G.L. Miiller) oraz teologia
fundamentalna z roku 2000 (J. Werbick). Ja te książki nie tylko mam, ja je również
pilnie studiuję. I stwierdzam, że w podstawowych wypowiedziach nic się nie
zmieniło. Niektóre interpretacje są bardziej zróżnicowane i subtelne. Jednak dualna
zasada teologii przysparza mi nadal wielkich trudności. Nie znaczy to, że odrzucam
tradycyjną teologię. Daleki jestem od tego. Chciałbym wywołać dyskusję. Dyskusja
między Wschodem a Zachodem dopiero się zaczyna. Dzięki pobytowi w Japonii
zrozumiałem, że wschodni sposób widzenia świata będzie wielkim wyzwaniem dla
chrześcijan XXI stulecia, m.in. dlatego że bliższy jest ewolucyjnemu zdarzeniu i tym
samym współczesnemu podejściu. Będzie to stulecie mistyki i metafizyki. Być może,
ta książka daje przedsmak przyszłych dyskusji.
Na pewno padnie pytanie, dlaczego w ogóle opublikowałem tę książkę? Moja praca
duszpasterska pokazuje mi, że ludzie pilnie szukają odpowiedzi na postawione tu
pytania. To jest moja próba odpowiedzi -jedna z możliwych. Tak rozumiem sens
wydanie tej książki. Na koniec chciałbym zacytować raz jeszcze Mistrza Eckharta.
Kiedy nie był pewien, czy jego kazanie zostało zrozumiane, zakończył je następująco:
„Kto zrozumiał to kazanie, temu życzę [by okazało się dlań] szczęściem. Gdyby nie
było tu nikogo (takiego), to musiałbym wygłaszać je do tej skarbonki. Jest wielu
biedaków, którzy wracają do domu i mówią: »Chcę mieć swoje miejsce [pod
słońcem], spożywać mój chleb i służyć Bogu!« Ja (jednak) powiadam: Na odwieczną
prawdę! Ludzie ci muszą zawsze pozostać w błędzie i nigdy nie osiągną tego, co
osiągną inni, którzy naśladują Boga w ubóstwie i w radości. Amen" (Kazanie 26).
OD WYDAWCY NIEMIECKIEGO
Dwie godziny trwa podróż koleją z Wiirzburga do Stuttgartu. I dwie godziny trwała
ożywiona rozmowa, jaką pewnego styczniowego wieczora roku 1999 prowadziłem w
przedziale kolejowym z moim kolegą redakcyjnym Michaelem Straussem.
Wracaliśmy ze spotkania z Willigisem Jagerem (wywiad z nim ukazał się w
Evangelische Kommentare). Nikt wcześniej nie zainspirował nas tak bardzo.
Z Willigisem Jagerem rozmawialiśmy w Domu św. Benedykta zaledwie godzinę,
jednak w tej godzinie znaleźliśmy materiał na długie dyskusje, jakie mieliśmy toczyć
jeszcze przez wiele dni. Tyle usłyszeliśmy w tym krótkim czasie, kiedy gospodarz
odpowiadał na nasze pytania! Miałem wrażenie, że otworzył on drzwi do świata
duchowego, którego istnienie zawsze przeczuwałem, a który jeszcze nigdy tak jasno i
wyraźnie nie stanął przede mną.
Fascynujące było to, że Willigis Jager mówił o misteriach religii i wiary bez
popadania w mistycyzm lub — by użyć starego protestanckiego słowa - w mrzonki.
Przeciwnie. Potrafił mówić o życiu i śmierci, o zmartwychwstaniu i ponownych
narodzinach, o cudach i sakramentach w sposób odpowiadający intelektualnym
wymaganiom, jakie nauczyłem się stawiać w trakcie długiego studium filozofii.
Mówił o Bogu bez używania wytartych pojęć i frazesów, które obrzydziły mi niejedną
niedzielną liturgię. W tym, co mówił, na powrót mogłem rozpoznać wiarę mojego
dzieciństwa - nie tak już naiwną - lecz na nowo zinterpretowaną w świetle wykładu,
który wyrósł niewątpliwie z głębokiego duchowego doświadczenia. Poczułem, że
możliwa jest chrześcijańska wiara odpowiadająca moim surowym kryteriom
intelektualnej uczciwości oraz mojej tęsknocie za autentyczną religijnością.
Ale czy religijność ta odpowiada kryteriom chrześcijańskiej doktryny? Mój kolega nie
był tego pewien - i z tej kontrowersji właśnie wyrosła m.in. trwała płodność naszych
rozmów. Było dla mnie jasne, że wiele z tego, co Willigis Jager myśli i mówi, jest
trudne do strawienia dla chrześcijańskiego common sense. Podobnie jak mój kolega
czułem, niezadowolenie, że jego wglądy żywią się ze źródeł doświadczenia, które nie
są - albo jeszcze nie są - nam dostępne. Jednakże całkowita prawdomówność
rozmówcy i autorytet, z jakim przedstawiał on swoje myśli, nie pozostawiały żadnych
wątpliwości, że warto intensywniej zająć się jego mądrością. Tak powstała idea
stworzenia tej książki.
Willigis Jager zgodził się - co prawda nie bez oporu. W końcu dał się przekonać, że
taka książka przyda się wszystkim, którzy nie mają czasu, by zagłębić się w lekturze
jego obszerniejszych dzieł. W ciągu dwóch weekendów spotykaliśmy się w Domu św.
Benedykta w Wiirzburgu -i znów przeżyłem niezwykle obecnego i skoncentrowanego
rozmówcę, który czasami walczył o właściwe słowo, nigdy jednak nie unikał odpo-
wiedzi na zadane pytania. Jako trzeciego rozmówcę Willigis Jager zaprosił swojego
długoletniego przyjaciela, Alexandra Poraja, któremu w tym miejscu chciałbym
serdecznie podziękować za inspirujące uwagi i pytania.
Chrisłoph Quarch Fulda, w sierpniu 2000
LITERATURA
Zestawił Zenon Mazurczak
DZIEŁA CYTOWANE
Almaas, A.H.: The Diamond Approach, Boston 1999.
Anioł, Ślązak (Angelus Silesius): Wybór wierszy, przekład, wybór i posłowie B. Antochewicz,
Wrocław 1992.
Biblia Tysiąclecia, Poznań 2000.
Buber, M.: Opowieści chasydów, tłumaczył, uwagami i posłowiem opatrzył P. Herz, Poznań 1986.
Buber, M.: Opowieki rabina Nachmana, przełożył E. Zwolski, Paris 1983.
Butler, E.C.: Western Mysticism, New York 1975.
Campbell, J.: Potęga mitu, przełożył I. Kania, Kraków 1994.
Chapman, J.: Listy o modlitwie, przekład E. Czerny, wybór, wstęp i redakcja A. Swiderkówna, Kraków
1997.
Capra, F.: Tao fizyki - w poszukiwaniu podobieństwa między fizyką współczesną a mistycyzmem
Wschodu, tłumaczył P. Macura, Kraków 1994.
Charon, J.E.: Der Geist der Materie, Hamburg 1979.
Diirckheim, K.: DerAlltagals Ubung, Stuttgart 1987.
Diirr, H.-P.: In: Ebert, W.: Kreatiuitdt und Bildung, Trostberg 1995.
Diirr, H.-P. (Hrsg.): Gott, der Mensch und die Wissenscha.fi, Augsburg 1997.
Eccles, J.: Gehirn und Seele, Miinchen 1987.
Eckhart: Kazania i traktaty, przełożył i przedmową opatrzył J. Prokopiuk, Warszawa 1988.
Einstein, A.: Pisma filozoficzne, przełożył K. Napiórkowski, wybrał, przedmową i przypisami opatrzył
S. Butryn, Warszawa 1999.
Ewangelia Tomasza, W: Apokryfy Nowego Testamentu, pod redakcją M. Starowieyskiego, t. 1,
Ewangelie apokryficzne, Lublin 1980.
Franki, V.: Homo patiens, przełożyli R. Czernecki i J. Morawski, Warszawa 1984.
Franki, V.: Nieuświadomiony Bóg, przełożył B. Chwedeńczuk, Warszawa 1978.
Franki, V.: Psychoterapia dla każdego, przekład E. Misiołek, Warszawa 1978.
Gebser, J.: Ursprung und Gegenwart, Stuttgart 1953.
Gertrud v. Le Fort, Die ewige Frau, Miinchen 1962.
Griffiths, B.: W poszukiwaniu najwyższej świadomości — zachodnia nauka i wschodni mistycyzm ku
wizji nowej rzeczywistości, tłumaczył K. Chudziński, Bydgoszcz 1995.
Grof, S.: Poza mózg, Kraków b.r.
Grof, S.: Przygoda odkrywania samego siebie, tłumaczył K. Azarewicz, b.m. 2000.
Heisenberg, W.: Fizyka a filozofia, przełożył S. Amsterdamski, Warszawa 1965.
Heisenberg, W.: Ponad granicami, przełożył K. Wolicki, Warszawa 1979.
Hellinger, B.: www.hellinger.com
Hixon, L: Corning Home — The Experience of Enlightment in Sacred Traditions, Burdett 1995.
Hixon, L: Eins mit Gott-Mystikjenseits von Religion undZeit, Miinchen 1992.
Jan od Krzyża: Dzieła, przełożył B. Smyrak, Kraków 1998.
Jager, W., Grimrn, B.: Der Himmel in dir - Einiibung ins Kórpergebet, Miinchen 2000.
Jung, C.G.: Archetypy i symbole — pisma wybrane, wybrał, przełożył i wstępem poprzedził J.
Prokopiuk, Warszawa 1993.
Jung, C.G.: Gesammelte Werke, Bd. 9/2, Olten 1976.
Jung, C.G.: Gesammelte Werke, Bd. 11, Ziirich 1963.
Jung, C.G.: Lesebuch, Olten 1983.
Jung, C.G.: Zur Psychologie westlicher und ostlicher Religion, Band II, Olten 1971.
Kabin Pieśni, z oryginału bengalskiego tłumaczył oraz wstępem i objaśnieniami opatrzył S. Schayer,
Warszawa 1923.
Kabir: Im Garten der Gottesliebe, Heidelberg 1984.
Keating, T.: Invitation to Love - The Way of Cbristian Contemplańon, Rockport 1992.
Keating, T.: Das Gebet der Sammlung — Eine Einfuhrung und Begleitung des Kontemplatwen
Gebetes, Miinsterschwarzach 1987, 51998.
Keating, T.: Kryzysy wiary, kryzysy miłości, przekład M. Kaniewska, Warszawa 1998.
Koestler, A.: Der Mensch Irrldufer der Evolution, Frankfurt 1993.
Kiing, H.: Projekt Weltethos, Miinchen 1996.
Kiing, H.: Das Christentum, Miinchen 1995.
Maslow, A.H.: Motywacja i osobowość, przełożyła P. Sawicka, Warszawa 1990.
Maslow, A.H.: W stronę psychologii istnienia, przełożyła I. Wyrzykowska, Warszawa 1986.
Merton, T.: Posiew kontemplacji, tłumaczyła M. Morstin-Górska, Kraków 1982.
Morgan, M.: Mutant Message Down Under, New York 1994.
Miiller, G.L.: Katholische Dogmatik, Freiburg 1995.
Nietzsche, F.W.: Ecce homo, przełożył L. Staff, Warszawa 1989.
Nietzsche, F.W.: Ecce homo, przełożył i przedmową opatrzył B. Baran, Kraków 1996.
Nietzsche, F.W.: Tako rzecze Zaratustra, przełożył W. Berent, Warszawa 1990.
Pianek, M.: Das Wesen der Materie. In: „Zeitschrift fur Erfahrungsheil-kunde", Heft 12/1990.
Pianek, M.: Jedność fizycznego obrazu świata - Wybór pism filozoficznych, tłumaczyli R. i S.
Kernerowie, Warszawa 1970.
Platon: Charmides, przełożył oraz wstępem i objaśnieniami opatrzył W. Witwicki, Warszawa 1991.
Pseudo-Dionizy Areopagita: O Imionach Bożych, przełożył E. Bułhak, Lublin 1995.
Quint, J.: Meister Eckehart, Miinchen 1979.
Rahner, K.: Gesammelte Werke, Bd. 7, Freiburg o.J.
Rahner, K.: O możliwości wiary dzisiaj, tłumaczyła A. Morawska, przedmowa S. Moysa, Kraków
1983.
Rumi: Teachings of Rumi, Boston 1999.
Schródinger, E.: Czym jest życie? - fizyczne aspekty żywej komórki, Umysł i materia, Szkice
autobiograficzne, z przedmową R. Penrose'a, przełożył S. Amsterdamski, Warszawa 1998.
SheJdrake, R.: Dos schopferische Unwersum, Miinchen 1984.
Sheldrake, R.: W: Zdążyć przed apokalipsą - nauka i mistyka na drodze resakralizacji świata, tłumaczył
S. Studniarz, Bydgoszcz 1995.
Simonton, O.C.: Powrót do zdrowia: pozytywny program życia dla osób dotkniętych chorobą
nowotworową, przekład J. Morka, Łódź 1996.
Simonton, O.C.: Triumf życia-jak pokonać raka? Wskazówki dla pacjentów i ich rodzin, przekład A.
Bidziński, A. Wrońska, Warszawa 1993.
Sloterdijk, P.: Regeln jur den Menschenpark, Frankfurt 1999.
Sólle, D.: Mystik und Widerstand, Hamburg 1997.
Tauler, Jan: Kazania, przełożył i opracował W. Szymona, Poznań 1985.
Traditionelle Zen-Texte des Buddismus, aus dem Japanischen von J. Rieck und W. Jager, Wiirzburg
o.J.
"Transpersonale Psychologie und Psychotherapie", 1/2000.
Tybetańska Księga Umarłych, tłumaczył I. Kania, Kraków 1991.
Werbick, J.: Den Glauben verantworten — Eine Fundamentaltheologie, Freiburg 2000.
WiJber, K: Niepodzielone — wschodnie i zachodnie teorie rozwoju osobowości, przekład T. Bieroń,
Poznań 1996.
Wilber, K.: Śmiertelni nieśmiertelni — prawdziwa opowieść o życiu, miłości, cierpieniu, umieraniu i
wyzwoleniu, przekład A. Biała, Warszawa 1995.
Wilber, K.: Krótka historia wszystkiego, przekład H. Smagacz, Warszawa 1997.
Wilber, K.: Eksplozja świadomości, przekład K. Przechrzta, E. Kluz, Zabrze 1997.
Zen Essence - The Science of Freedom, translated & edited by T. Cleary, Boston 1995.
Zukav, G.: Tańczący Mistrzowie Wu Li — spojrzenie na nową fizykę, przełożył T. Hornowski,
Bydgoszcz 1995.
TRADYCJA ZACHODU
Anioł, Ślązak (Angelus Silesius): Cherubowy wędrowiec, przełożyli M. Brykczyński i J. Prokopiuk;
wybór i wstęp J. Prokopiuk. Kraków 1990.
Anioł, Ślązak (Angelus Silesius): Wybór wierszy, przekład, wybór i posłowie B. Antochewicz,
Wrocław 1992.
Bernard z Clairvaux: O miłowaniu Boga, tłumaczył S. Kiełtyka, Kraków 1991.
Bóhme, Jakub: Ponowne narodziny, przełożyli J. Kałążny i A. Pańta, komentarz Adam Mickiewicz,
Poznań 1993.
Chmura niewiedzy i Listy, z francuskiego przełożył P. Rostworowski, Kraków 1985.
Eckhart: Kazania, przełożył i opracował W. Szymona, Poznań 1986.
Eckhart: Traktaty, przełożył i opracował W. Szymona, Poznań 1987.
Eckhart: Kazania i traktaty, przełożył i przedmową opatrzył J. Prokopiuk, Warszawa 1988.
Jan od Krzyża: Dzieła, przełożył B. Smyrak, wydanie VI, przejrzane i poprawione, Kraków 1998.
Kasjan, Jan: Rozmów dwadzieścia cztery, tłumaczył L. Wrzoł, Poznań 1928.
Księga Jecirah — klucz kabały, przekład, wprowadzenie i komentarz M. Prokopowicz, Warszawa 1994
Obłok niewiedzy, tłumaczenie W. Unholt, Poznań 1986.
Obłok niewiedzy i inne dzieła, wstęp C. Wolters, przekład W. Ostrowski, Warszawa 1988.
Opowieści Zoharu, przełożył, wstępem i komentarzem opatrzył I. Kania, Kraków 1988.
Pierwsza Księga Starców — Gerontikon, przełożyła M. Borkowska, opracował M. Starowieyski,
Kraków 1999.
Druga Księga Starców - Verba Seniorum, przełożył i opracował M. Starowieyski, Kraków 1996.
Ruusbroec, Jan van; Dzieła I, przełożył M. Lew-Dylewski, Kraków 2000.
Suzo, Henryk: Księga Mądrości Przedwiecznej, przekład W. Szymona, Poznań 1983.
Suzo, Henryk: Księga prawdy i inne pisma, przełożył i opracował W. Szymona, Poznań 1989.
Suzo, Henryk: Życie, przełożył i opracował W. Szymona, Poznań 1990.
Tauler, Jan: Kazania, przełożył i opracował W. Szymona, Poznań 1985.
Teresa od Jezusa (Teresa z Avila): Dzieła, przełożył H.P. Kossowski, opracował M. Machejek, Dzieła
I, Kraków 1997, Dzieła II, Kraków 31987, Dzieła III, Kraków 31995.
TRADYCJE WSCHODU
Blo-Bzang-Czo'os-Kji-Rgjal-Mc'an; Wielka pieczęć pustki, przełożył J. Sieradzki, Kraków 1995-
Bodhidharma: Kazania, tłumaczył M. Fostowicz-Zahorski, Wrocław 1997.
Dogen: Elementarz Zen Soto, przełożył M. Kanert, Poznań 1997.
Kabin Pieśni, z oryginału bengałskiego tłumaczył oraz wstępem i objaśnieniami opatrzył S. Schayer,
Warszawa 1923.
Klasyczna joga indyjska, przełożył, opatrzył przypisami, napisał wstęp i posłowie oraz ułożył słownik
terminów L. Cyboran, Warszawa 1986.
Koło życia i śmierci, wybór tekstów pochodzących z buddyzmu zen i innych źródeł na temat śmierci,
odradzania się i umierania dokonał i wprowadzenie napisał Ph. Kapleau, tłumaczył Z. Miłuński, War-
szawa 1986.
Kurz zen, przekład M. Fostowicz-Zahorski [et al.], Wrocław 1993.
Mały poradnik zen - wybór wierszy przypowieści, sentencji i koanów zen, oprać. D. Schiller, przekład
M. Obarski, Poznań 1997.
Medytacja w akcji - wybór tekstów mistycznej tradycji sufich, oprać. H.J. Witteveen, tłumaczyli J.
Wielobób, J. Zych, Kraków 1996.
Miłosz, C: Haiku, Kraków 1992.
Mumonkan, przełożył i glosariuszem opatrzył J. Jastrzębski, Wrocław 1993.
Nasafi, Azizoddin: Księga o człowieku doskonałym, przekład i opracowanie A. Musielak, przedmowa
A. Krasnowolska, Kraków 1994.
Padmasambhawa: Esencja mądrości ustnych wyjaśnień starców na ścieżce, przełożył J. Sieradzki,
Kraków 1996.
www.sufizm.republika.pl/ksiazki.html
Zen z krwi i kości - zbiór pism zenistycznych i prezenistycznych, wybór P. Rebs, przełożył R. Rartołd,
Poznań 1998.
WILLIGIS JAGER
www.willigis-jaeger.de
Gebet des Schweigens — eine Schnie der Kontemplation nach der „ Wolke des
Nichtwissens", hrsg. von Willigis Jager, Salzburg 1984. Koitemplatiue? Beten —• Einftihnmg nrrrh ]
nhannc: vnm Kreiiz, Miinsters-chwarzach 1985, 51999.
Kontemplacja — droga chrześcijańska, Warszawa 1999. Kontemplation. Gott begegnen — heute. Der
Weg in die Erfahrung nach
Meister Eckehart und der „Wolke des Nichtwissens", Salzburg 1982
32001. Suche nach dem Sinn des Lebens - Bewusstseinswandel durch den Weg nach
innen (Vortrage, Ansprachen, Erfahrungsberichte), Petersberg 1991,
51999. Suche nach der Wahrheit (Wege — Hoffnungen — Losungen), Petersberg
1998, 21999. Geh den inneren Weg- Texte der Achtsamkeit und Kontemplation, heraus-
gegeben und eingeleitet von Willigis Jdger, Freiburg 1999, 2000. Wspólnie z B. Grimm: Der Himmel
in dir - Einubung ins Korpergebet,
Munchen 2000. Wspólnie z B. Grimm: Der Himmel in dir - Einubung ins Korpergebet,
Munchen 2000 (CD do książki). Die Welle ist das Meer - Mystische Spiritualitdt, Freiburg 2000,
42001.
Tytuł oryginału niemieckiego
DIE WELLE IST DAS MEER: MYSTISCHE SPIRITUALITAT
Copyright © Verlag Herder Freiburg im Breisgau 2000 Copyright for the Polish edition © by Jacek Santorski &
Co
Przekład autoryzowany z języka niemieckiego Zenon Mazurczak
Redakcja Krystyna Podhajska
Redakcja techniczna Leon Formela
Projekt serii i okładki Małgorzata Sliwińska
JACEK SANTORSKI & CO WYDAWNICTWO
www.jsantorski.com.pl
ISBN 83-88075-12-4 Druk i oprawa: Opolgraf SA