SueMacKay
Lekarzeodserca
Tłumaczenie
IzaKwiatkowska
ROZDZIAŁPIERWSZY
ToriWellsprzystanęławwejściudosalikonferencyjnejwHôteldeNice.Omiata-
jącwzrokiemsetkitwarzy,słyszącdookołaliczneobcejęzyki,odetchnęłagłęboko,
byodzyskaćpanowanienademocjami.
Uczucieradosnegooczekiwanianarastałowniejodchwili,kiedydwiedobywcze-
śniejsamolotwystartowałzlotniskaAucklandInternational,aterazgroziłoeksplo-
zją.Zradościmusiałasiępowstrzymywać,byniezatańczyć.Miałananogachpięk-
ne szpilki w kolorze awokado. Oczywiście francuskie. Ich cena wystarczyłaby na
wyżywieniesporejwielkościmiasta,aletymrazemToriniemiaławyrzutówsumie-
nia.Najmniejszych.
Bezchwiliwahaniaprzyjęłazaproszeniedowzięciaudziałuwtymforum.Wpraw-
dziewątpiła,byświatowejsławyspecjaliściokazalizainteresowanietym,comoże
miećdopowiedzenialekarzspecjalistazNowejZelandiinatematproblemówkar-
diologicznychwystępującychudziecizchorobąreumatyczną,aleniepotrafiłaod-
mówićdyrektorowiForumKardiologicznego.
Przyjechałaby nawet gdyby doktor Leclare zażyczył sobie wykładu o wyścigach
ślimakównapiasku,ponieważpropozycjawizytyweFrancjibyłaażnadtokusząca,
by z niej nie skorzystać. Monsieur Leclare mógłby zaoszczędzić mnóstwo euro,
gdybywiedział,żejestskłonnanocowaćnaplaży,aledotrzymałobietnicy,przydzie-
lającjejapartamentwpięknymhoteluzwidokiemnazapierającedechwpiersiMo-
rzeŚródziemne.Rewelacja.
A teraz… Uśmiechnęła się. Teraz poprosił ją, by po zakończeniu tej konferencji
udałasiędoParyżanaspotkaniezestudentamimedycyny.Paryż…
Niesamowite.Żebypohamowaćrozpierającejąuczucieuniesienia,zacisnęładło-
niewpięściizacisnęławargi.
–Witaj,Tori.Szukałemcię.
Powiałochłodem.Benji?Tutaj?Wcześniejzapoznałasięzlistąprelegentów,ale
jegonazwiskatamniebyło.Jednaktonapewnojegogłos.Odwróćsięisprawdź.
Niemogła.Brakowałojejpowietrza,adobrynastrójprysł.
Zróbto.Spójrzmuwoczy.
Oddychającmiarowo,odwróciłasię.
–Cześć,Ben.–Zaschłojejwustach.Jakion…przystojny.Jakzawsze.
Trochęsięzmienił.Przybyłomulat,tojasne.Jakbyzmęczonyżyciem,jakbydo-
stałodniegonauczkę.Trudnosiętemudziwić,zważywszyokoliczności,wjakichją
siedemlattemuopuścił.
–Cotyturobisz?
Losrzuciłjejwyzwanie…nie,granat.Poczułasięzasypanaodłamkamirozpaczy,
złości,zdziwienia,anawettęsknoty.Wszystkotowkilkasekundprzeobraziłowpo-
nuryżartjejponowniepoukładaneżycie.
–Przyszłomiwostatniejchwilizastąpićjednegozmoichwspólników.Musiałzo-
staćwLondyniezpowoduproblemówosobistych.
Ten głos, który rozpoznałaby na końcu świata, sprawił, że przeszył ją dreszcz,
przypominającodoznaniach,jakichwolałaniepamiętać.Gorącenocenaplażyna
Fidżi,dokądsięudaliwpodróżpoślubną.Pierwszyraz,gdysięzniąumówił,wszpi-
talnymbufecie,bomieliniecałągodzinęprzerwymiędzyzmianaminaoddziale.Nie
chciałategowspominać.WtedybyłdlaniejBenjim.Tozbytpoufałe,zbytnaładowa-
newspomnieniami.
Zdobyłasięnaobojętnyton.
–JakcisiężyjewLondynie?
Uśmiechał się chyba szczerze, ale pozory potrafią mylić. Tak było przez kilka
miesięcy,zanimjąrzucił.Niemiałapojęcia,jakiBenjestteraz.Iniechciałatego
wiedzieć.Napewno?
–Zamierzamzostaćpartneremwklinicekardiologicznej,wktórejterazpracuję,
więcmammałowolnegoczasu,ajeślijużgomam,poświęcamgonaswojąpasjęhi-
storyczną.WNowejZelandiiniezdawałemsobiesprawy,ilejestwAngliizabytko-
wychzamkówipałaców.
Mówiłswobodnymtonem,jakbybyłocałkiemnormalne,żezniąrozmawiaporaz
pierwszy, odkąd wyszedł z ich mieszkania. Płakał wtedy, ale usiłował to przed nią
ukryć.
Skupsięnatym,copowiedziałteraz,zachowujsię,jakbyniebyłoczymsięprzej-
mować.Napomknąłozamkach.Kupowałamuwtedyalbumyzezdjęciaminajpięk-
niejszychangielskichrezydencji.
–Trochęinneniżten„zamek”wMountRuapehu,prawda?–Nawiązaładohotelu
wNowejZelandii,gdzieobchodzilipierwsząrocznicęślubu.Nawetsięuśmiechnę-
ła,mimożeserceściskałjejból.
Przestańsięuśmiechać.Jeszczepomyśli,żesięcieszyszztegospotkania.
–Zdecydowanieinne.–Benspoważniał.
Zorientowałasię,żewspominatedwacudownedninaśniegu,apotemwhotelo-
wympokoju,aledostrzegłateżcieńżalu.Żałuje,żezniąrozmawia?Pocowspo-
mniałaoMountRuapehu?
–Wyglądaszrewelacyjnie–rzuciłtonemodniechcenia.Zawszepotrafiłsięzna-
leźć.Niezawszemówiłprawdęitylkoprawdę,alezawszewiedział,copowiedzieć.
Przeztelataionasięnauczyła,naczympoleganiezobowiązującawymianazdań,
więczespokojemzlekceważyłakomplement.
–AleżBen,dziękuję.–JeżeliwystarczającoczęstobędzienazywaćgoBenem,jej
mózgwkońcuzapomni,żeBenjikiedykolwiekistniał.
–Naprawdę–odparłpółgłosem.Zabrzmiałotocałkiemszczerze.
Nogisiępodniąugięły.Poczuła,żeladachwilapadnienaziemiępośródseteklu-
dzi.UstópBena.
–Dziękuję–mruknęła.
Minęło siedem lat, od kiedy po raz ostatni widziała Benjiego, kurczę, Bena, i to
wokropnychokolicznościach.Siedemdługichlat,kiedystarałasięzapomniećonim
oraznieudanymmałżeństwieibudowaćnoweżycie,zktóregomogłabybyćdumna.
Sądziła,żejejsiętoudało.Dotejchwili,boterazjejsercewalijakszalone.Jakby
nie doprowadzili czegoś do końca. Idiotyczne, bo kochała go całym swoim jeste-
stwem,aonodszedł,więcmusiaładawaćsobieradębezniego.Adotegoztrage-
dią,zktórązostałacałkiemsama.
Wystarczyło kilka minut w jego towarzystwie, by jej mózg się zawiesił, stał się
niezdolnydojakiejkolwieksensownejwypowiedzi.Wklinicecieszyłasięopiniąoso-
byrozsądnej,aleterazpowtórzyłasięsytuacjazostatnichmiesięcyprzedrozsta-
niem,kiedyniewiedziała,jakrozmawiaćzBenem,bynieczućsię,jakbyznalazła
siępodwodąitonęła.
Mijającją,ktoślekkojąpopchnął,wówczasBenpodszedłbliżejiustawiłsiętak,
byjąosłonićprzedtłumemwchodzącymdosali.Gdydotknąłjejłokcia,dostrzegła
skruchęwjegooczach,którekiedyśnazywałakarmelowymi.
– Tori, czuję, że zjawiając się tak nagle, wytrąciłem cię z równowagi. Przepra-
szam.
Cośtakiego?!TozdecydowanieniejestBenji.Przepraszają?Przezostatniedwie
minutywypowiedziałwięcejsłówniżprzezostatniemiesiąceichzwiązku.
Przyjrzała się mu uważnie. Te lata przydały wyrazu jego spojrzeniu, pogłębiły
zmarszczkiwokółustidodałykilkasrebrnychpasemekjegociemnymwłosom,ale
tozdecydowanietensamBenji,któregokochałacałymsercem.Tobyłojednakdaw-
notemu.Ztąróżnicą,żetamtenmężczyznanieprzepraszał.Spakowałswojerze-
czyiwyszedłzichwspólnegodomu,zniknął.
ZatemtomusibyćBen,nieBenji.Noproszę,jużidziejejlepiej.Ben.Wzruszyła
ramionami,byukryćkłębiącesięwniejemocje,jednocześnieodsuwającjegorękę.
Nieżyczysobie,byjejprzypominałopłomieniuzmysłów,jakiichogarniałzkażdym
dotknięciem.
–Wcalenie.Poprostumniezaskoczyłeś.Nicwięcej.–Jeślibędzietoczęstopo-
wtarzać, zacznie w to wierzyć. Rozejrzawszy się, ze zdziwieniem zauważyła, jak
szybkosalasięzapełnia.–Muszęposzukaćsobiemiejsca.
– Daj spokój. – Znowu zacisnął palce na jej łokciu. – Monsieur Leclare przysłał
mnie,żebymcięzaprowadziłnatwojemiejsceobokinnychprelegentów.
–Alejamamreferatdopierojutro.
Prowadzącjąprzezsalę,osłaniałjąprzedtłumem.
–Wszyscyprelegencimająsiedziećwpierwszymrzędzieprzezcałąkonferencję.
Nieotrzymałatakiejinstrukcji.WięcnieuwolnisięodBena,amusisięotrząsnąć
zszoku.Oglądaniego,słuchanietegoniskiegochropawegogłosu,wktórymzako-
chałasięodpierwszejchwili,będziewymagałowysiłku.Wtymmomencieniemiała
czasu na analizowanie swojej reakcji. Już nie była na niego zła. Po tylu latach nie
powinna. To by sugerowało, że nadal nosi go w sercu. O nie, Ben należy do prze-
szłości.Kropka.
–DoktorWells,naszaDamaodSerca…–StanąłprzedniąmonsieurLeclare,by
sięprzywitać,zgodniezeuropejskątradycjącałującjąwobapoliczki.Taktypową,
żeserceznowuzabiłojejmocniej.–Jestemszczęśliwy,mogącpaniąosobiściepo-
znaćipodziękować,żezechciałapanizaszczycićnaszezgromadzenie.
Zuśmiechemprzysłuchiwałasięsłowomwypowiadanymangielszczyznązfrancu-
skimakcentem.Intrygującym,azarazemnawetromantycznym,mimożezasłużony
kardiologbyłposześćdziesiątce.WszkolewAucklanduczyłasięfrancuskiego,ale
gdypoprzedniegodnia,jużwNicei,kilkarazyodważyłasięotworzyćusta,poniosła
totalnąporażkę,boniktjejnierozumiał.
–Doktorze,tozaproszenietodlamniewielkizaszczyt.
–ProszęmimówićLuc.CzytotwojapierwszawizytaweFrancji?
– Tak. Marzyłam o tym od dziecka. Francja zawsze była na pierwszym miejscu
mojejlistysprawdozałatwienia.
–Podejrzewam,żenatejliście–wtrąciłsięBen–znajdujesięteżwypaddoMo-
ulinRouge.Toriuwielbiatakieprzedstawienia.
–Aha…–Lucsięuśmiechnął.–Dobrzesięskłada,żebędzieszwParyżu.Tobar-
dzo romantyczne miasto. – Mrugnął do Bena. – Moja asystentka zamówi dla was
stolik.
Toripospieszniepokręciłagłową.
–Dziękuję,alemaminneplany.Iwystarczymijedenbilet.
Lucpuściłjejsłowamimouszu.
–Ależkonieczniemusicietampójść!Zprzyjemnościąsiętymzajmę.
Torijeszczerazpodziękowała.Byćmożewypadwpojedynkędoromantycznego
Paryżabrzmiżałośnie,aleshowwMoulinRougezdrugimbiletemwkieszeni?Tra-
gedia.
–Serdeczniedziękujemy–odezwałsięBen.–Zprzyjemnościąskorzystamy.
Ogarnęło ją uczucie zawodu i zazdrości. To jasne, że w jego życiu jest kobieta.
Benniejestmnichem.Czytakobietajestterazwhotelu,czyszalejenazakupach,
podczasgdyBenwysłuchujereferatów?
Czytoważne?Jużsięzniegowyleczyła.
–Zapraszamdopierwszego rzędu–powiedziałLuc. –Porozmawiamywtrakcie
kolacji.
Benprzytaknął,poczymzwróciłsiędoTori.
–Dlaczegoporozwodzieniewróciłaśdopanieńskiegonazwiska?
Niemiałaochotyotymrozmawiać.Nietutaj,nigdy.
–Pomyśl,ilebytokosztowało.Ilezachodu,żebywprowadzićzmianęwewszyst-
kichdyplomachilicencjach,wpaszporcie,akciewłasnościmieszkania.Takbyłoła-
twiej.
–Myślałem,żetobędziepierwszarzecz,ojakąsiępostarasz.–Chybabyłzado-
wolony.–Nadalmieszkaszwnaszymapartamencie?
Benji,odpuśćsobie,teraztojestmójapartament.Szczerzemówiąc,niezmieniła
miejsca zamieszkania ani nazwiska, bo… bo byłoby to równoznaczne z odcięciem
sięodniego.Gdysięrozwodzili,niebyłanatoprzygotowana.
–Jeślicitoprzeszkadza,zajmęsiętymzarazpopowrocie.–Alezmieszkanianie
zrezygnuje,bojebardzolubi.Tojejschronienie.Żebyusunąćwspomnienia,prze-
malowałajenainnekolory.
Opadłanapierwszywolnyfotel.Benjesttutaj,wNicei,nakonferencji,pomyślała,
czującuciskwdołku.
Stałnadnią.
–Mogęzająćmiejsceobokciebie?
–Dajeszmiwybór?–mruknęła,poczympożałowałategotonu.Mimotochciała
byćsama.
Trudnootowśródsetekludzi,aleBenmógłbyusiąśćgdzieindziej,dającjejczas
naochłonięcie.
Powiódłwzrokiempocałymrzędzie.
–Obawiamsię,żenie.–Uśmiechnąłsię.–Obiecuję,żenienarobięcikłopotu.
Innymi słowy będzie szarmancki i serdeczny, żeby się jej przypodobać, bo nie
zniósłby,gdybypozostałanieczułanajegourok.Tak,uroktojegomodusoperandi.
Wtensposóbzdobywałwszystkoiwszystkich,naktórychmuzależało.Nocóż,ona
sięnatonienabierze.
–Okej.–Skrzyżowałanogi,przenoszącwzroknapodium.
Ale,niestety,jużsprawiłjejkłopot.Poruszyłjejemocje.Benjibyłjejpierwsząije-
dynąmiłością.Czytoznaczy,żejejreakcjajestzrozumiałaiżegdytylkosięotrzą-
śniezwrażenia,będziewstanienormalnierozmawiać,nieczującpotrzebydotyka-
nia jego rąk czy policzka? Westchnęła. Dotknąć Bena? Też pomysł! Uciekłby od
razu…cobyćmożerozwiązałobysytuację.
Nie,postarasięgoignorować,skupisięwyłącznienaprelegentach.Nanieszczę-
ściebyłozawcześnie,bynałożyćsłuchawki.TobyjąoddzieliłoodBena,alenara-
zie musi czekać. Gdy prostując się, głęboko odetchnęła, poczuła zniewalający bu-
kietcytrusowo-sosnowejkompozycji.
–Używasztejsamejwodypogoleniu.
–Tomojaulubiona.–Pochyliłsiękuniej.
Kurczę! Naprawdę powiedziała to na głos? Teraz bankowo Ben zrozumie to
opacznie.Żebynieczućtegozapachu,spróbowałaoddychaćjaknajpłycej.Nanic.
Wbrewoczekiwaniomnaglepoczułasię,jakbyweszładogajucytrynowegootoczo-
negolasemsosnowym.ZBenjim.Wróciłopewnewspomnienie.Popierwszejrandce
znimniemogłaoprzećsiępokusiekupieniatakiejwody.Zapakowałająwbiałypa-
pier z nadrukowanymi czerwonymi serduszkami. Na drugiej randce, kiedy po raz
pierwszyposzlidołóżka,rozebrałsiędomajtek…białychwczerwoneserduszka.
Muszę stąd iść, pomyślała. Postoję w głębi sali. Zaczęła się podnosić akurat
wchwili,gdyrozległysięoklaski,więcusiadłazpowrotem.Konferencjasięrozpo-
częła.
DoktorLeclaresięgnąłdomikrofonu.
–Mesdamesetmessieurs,witampaństwanadziesiątymeuropejskimforumkar-
diologicznym. Przez trzy dni będziemy mieli okazję wysłuchać wielu zasłużonych
specjalistów,którzyzaszczyciliswojąobecnościąnasząkonferencję.
Uszczypnęłasię.JestemweFrancji,nakonferencjispecjalistówzEuropyiAme-
ryki.Jeszczerazsięuszczypnęła.Siedzęobokbyłegomęża.Zacisnęłazęby,bona-
glezrobiłojejsięsłabo.
Poprawiającsięwfotelu,Benjiniechcącydotknąłłokciemjejramienia.Niespodo-
bałosięjejogarniającejąuczucieciepła,którezwiększyłojeszczenapięcietrzyma-
jąceją,odkądsięzniąprzywitał.
–Wstań–szepnął.–Todlaciebietebrawa.
Zerwałasięzmiejsca,stająctwarządoaudytorium,zamrugałaniczymzającośle-
pionyreflektorami,poczymsztuczniesieuśmiechnęła.
Dlaczegobijąjejbrawo?Kłaniałasięnaprawoilewo.Zachowujesięjakkrólowa.
TrzebabyłozostaćwAuckland,gdziemałoktojązna.
–Przedstawięterazczłonkównaszegopiątkowegopanelu.BenjaminWells,kar-
diochirurgzLondynu.–Potemjeszczetrzechspecjalistów,zktórymiBenmiałroz-
mawiaćonowejopracowanej przeznichmetodzieopieki nadpacjentamipo prze-
szczepieniuserca.
Gdymężczyźniwstali,owacjaprzybrałanasile.Torijużmogłausiąść.Bezwied-
nie przyłączyła się do oklasków, czując jakby dumę z Bena. Był inteligentny i za-
wszeskoncentrowanynakardiologiiorazpacjentach.
Korzystającztego,żeBenstoi,przyjrzałamusięuważnie.Małocigo?Zaparło
jej dech w piersiach. Nadal przystojny, ale siedem lat później, po dramatycznych
przeżyciachzwiązanychzniepotrzebnymikontrowersyjnymzgonemjegopacjent-
ki, a do tego ich rozstaniem, uznała, że jego rysy wyszlachetniały, że jest jeszcze
bardziejpociągający.
Wkońcuusiadł.
–Przyglądaszmisię.
– Żeby się upewnić, czy znam człowieka, obok którego przyszło mi siedzieć
wpierwszymrzędzie.
–Znaszgo?Znaszmnie?–Wjegooczachdostrzegłasmutek.
–Dalejprzygoleniuprzemawiaszdolustraipodśpiewujesz,fałszując?
Pokręciłgłową.
–Niemamnatoczasu.
Wtedynatoczasznajdował.
–Śpisznabrzuchu?
–Nie.
Kolejnazmiana.
–Chceszmiećsześciorodzieci?
–Zgodzęsięnajedno.
Małobrakowało,abyjemiał.Zalałająfalasmutku.Ichdziecko.To,którestraci-
ła,aleonotymniewie.
–Jakwypadłem?–zapytał.
–Nie,nieznamcię–wykrztusiła.Niepotrafiłazdobyćsięnauśmiech.–Przepra-
szam–powiedziałacicho–alechcęposłuchaćdoktoraLeclare’a.
Wolała uniknąć spojrzenia tych oczu, które widziały za dużo, wiedziały za dużo
i nieodmiennie zdobywały dla niego to, czego zapragnął. Szkoda, że tego samego
nieczułdoniej.Moglibywtedyrozwiązaćsweproblemy,zanimichprzerosły.Uzna-
ła,żeprzezkilkanastępnychdninajtrudniejszymwyzwaniembędzienieulecczaro-
wiBenjaminaWellsa,bołączysięznimzbytwielewspomnień,dobrychizłych,by
udałosięimobejśćpoleminoweiudawać,żenicsięniestało.
Niemiałjejzazłe,żepotraktowałagotakchłodno.GdybywLondyniemiałtro-
chęwięcejniżdwanaściegodzindoodlotuirozpaczliwienieszukałzastępcy,spró-
bowałbysięzniąskontaktować,uprzedzić,żebędziewNicei,byuniknąćzakłopo-
tania.Ztymżeaniona,anionniebylizakłopotani.Tospotkanienimiwstrząsnęło.
Czy mógłby zapomnieć, jak piękna jest Tori? Zakochał się w jej klasycznych ry-
sach,nieskazitelnejkarnacjiiciemnoniebieskichoczach.Odpierwszegowejrzenia.
Pewnegodniadostrzegłjąnadrugimkońcuoddziału,agdyjązagadnął,roześmiała
się.Towystarczyło.
Gdyby zamknął oczy, miałby pod powiekami obrazy tamtego poranka. To był jej
pierwszy dzień w szpitalu kardiologicznym w Auckland. Po coś ją wysłano na od-
dział,naktórympracowałjakokardiochirurg,zbierającdoświadczenieprzedpodję-
ciempraktykiprywatnej.
Tori,brakujemiciebie.
Tak,tęsknięzatobą.Dopieroterazdotegosięprzyznaję,aletoprawda.Odroz-
staniaztobązżadnąkobietąniezwiązałemsiępoważnie.Niemiałemochoty.
ObserwującTori,któraakuratrozmawiałazdwomauczestnikamiforum,poczuł
ogromnątęsknotę.
Alemiędzynimikoniec.Tosięniepowtórzy.Torigodosiebieniedopuści,chyba
żewśródlicznegozgromadzenia.Skrzywdziłjąpotwornie.Wtedywydawałomusię,
żemakonkretnepowody,alepóźniej,kiedyburzaucichłaimiałsporoczasunare-
fleksję,zrozumiał,żeodgrywałsięnaniejzato,żewniegoniewierzyła,żepodwa-
żyłajegoprofesjonalizmwtrakcietamtejoperacji,tymbardziejżemiałarację.
Wstydgozżerał,jeszczezanimzakwestionowałajegouczciwośćzawodową.Po-
tem było jeszcze gorzej. Jeżeli własna żona nie ma do niego zaufania, to kto inny
miałby mu ufać? Nawet ojciec nie kwestionował jego winy, ukrywał to, szukając
winnychgdzieindziej,copogarszałosytuację.
Gdyjąterazzobaczył,dotknąłjejręki,oddychałtymsamymcoonapowietrzem,
poczułbezgranicznątęsknotę.Poważnie?ToniemożebyćtęsknotadoTori.Między
nimi stoją nierozwiązane problemy, których nie udało się naprawić, gdy byli
wzwiązku.Nawetgdybywyjaśnił,dlaczegosięzniegowypisał,niemaszansy,by
Torizdobyłasięwobecniegonabezwarunkowezaufanie,acozatymidzie,byzno-
wugopokochała.
Wnajgorszychchwilachichkulejącegomałżeństważyczyłjejjaknajlepiejwpra-
cy,wżyciuprywatnym,wczymkolwiek,czegopragnęła.Zawsze.Porozwodzieży-
czył jej tego jeszcze bardziej. Jego wina polegała na tym, że ją odtrącił, kiedy jej
rozpaczliwiepotrzebował.Wiedziałaotym,aonwidziałwjejspojrzeniuurazę,ile-
kroćsięprzedniązamykał.Byłjejdłużnikiemzamnóstworzeczy,alejednocześnie
zabijałygojejoskarżenia.Mimotoniepotrafiłwyznaćjejprawdy.
–Ben,nareszcie!Szukamcię,odkiedywypuścilinasnakawę.
John.Podalisobiedłonie.
–Wypuścili?Mówisz,jakbyśmyznaleźlisięwwięzieniu.Couciebie?Kopęlat!
Kurczę,odostatniegospotkaniaJohnbardzoutył.
–Zadużo.–Johnwestchnął.–Aledomyślamsię,żeSydneyjestzadaleko,żebyś
wpadłodwiedzićrodzinnestrony.
–Toprawda,Sydneyniejestorzutberetem.–Aletojegokolej,więcpowiniensię
postarać.Johnbyłjegonajlepszymkumplem,gdyporozwodziezamieszkałwSyd-
ney,usiłującsiępozbierać.–Odwiedzęwas,jaktylkoudamisięwziąćurlop.Okej?
–Błyskawiczniepodjąłdecyzję.KiedydowiesięotymRita,żonaJohna,trudnosię
będziewycofać.
–Umowastoi.–WzrokJohnapowędrowałwstronęTori.–Totwojabyła.
– Tak, Tori. – John musiał słyszeć jej nazwisko, gdy przedstawiano ją zebranym.
Czywszyscymająichzaparęmałżeńskązracjitakiegosamegonazwiska?
Nieprzekonałogowyjaśnienie,dlaczegogoniezmieniła.Toniepasowałododaw-
nej Tori, która bez zwłoki robiła, co należało. Ilekroć natknął się na jej nazwisko
wartykulenaukowym,aostatniowprogramiekonferencji,robiłomusięciepłona
sercu…dotegoporanka.Rozwiedlisię.Takiesamonazwiskonicnieznaczy,niesu-
gerujeżadnejwięzi.
Johnnieodpuszczał.
–Małozfotelaniespadłem,kiedywstałamadame Wells. Wiedziałem, że tu bę-
dzie,aleniepodejrzewałem,żejesttakaurodziwa.
Jaknajszybciejzmienićtemat!
–Ritacitowarzyszy?
–Chybasobieniewyobrażasz,żepuściłabymniesamegodoFrancji?–Johnsze-
rokosięuśmiechnął.–Wolęniemyśleć,cosięterazdziejezmojąkartąkredytową.
– Rita, wyluzuj! Mam nadzieję, że zaszalejesz. – Ben wiedział, że ta drobniutka
dziewczyna, oczko w głowie Johna, jest oszczędna. Pochodziła z biednej rodziny,
amającmnóstwopieniędzy,niestałasięrozrzutna,aczkolwiekkorzystajączwizyty
weFrancji,mogłabysobietrochępofolgować.LubiłjąizazdrościłJohnowitego,co
ichłączy.TakbyłonapoczątkuzTori,dopókiniepopełniłtejfatalnejpomyłki.Prze-
stańmyślećoTori.SkoncentrujsięnaJohnie.
–CosłychaćwSydneyHospital?
–Stalemamzamałoczasunaprzebadaniepacjentatak,jakbymchciał,alepoza
tymnienarzekam.Auciebie?NadalpodobacisięnaHarleyStreet?
– Absolutnie. Spędzam tam większość czasu. – Nawet wieczory, kiedy wszyscy
innisąwdomuzrodziną,ananiegoczekajedynieposiłekprzygotowanyprzezdo-
chodzącągosposię.–Pracujęwtrybiedwadzieściaczterynasiedem.
Zprzerwąnakilkanajbliższychdni.Miałnadzieję,żetrochęsięzrelaksuje.Czuł,
że z powodu wyczerpania może popełnić błąd. Po raz drugi. Przeszył go dreszcz.
Dostałodlosubolesnąnauczkę,żenależyrobićprzerwy,bydoładowaćsobiebate-
rie.Przemęczonychirurgrobibłędy.NatwarzyJohnadostrzegłpodejrzanyuśmie-
szek.
–Ococichodzi?
–Uszomniewierzę.Pracujeszcałydzień.Aczasnarozrywki?Nadamy?Chyba
onichniezapomniałeś?
WzrokBenapowędrowałkupięknejrudowłosejkilkametrówodnich.Otodama,
damazkrwiikości.Dama,któranigdynieplanowałakorzystaćzjegoramienia,bo
byłprzystojny,anizjegopieniędzy,anipokazywaćsięzkardiochirurgiemBenjami-
nemWellsem.Nie,kochałagozato,jakibył,zewszystkimijegowadami.Takmu
sięprzynajmniejwydawało.
–Niewstąpiłemdozakonu.
–Rozważaszmożliwośćpowrotunaantypodyczyjużnadobrezapuściłeśkorze-
niewAnglii?
Bensięzamyślił.DobrzewspominałpobytwSydney,mieście,którekulturowonie
odbiegałoodAuckland.Londynbyłinny.Podobałomusięsamomiasto,spektaklete-
atralne,nocnekluby,jegohistoriaorazsztuka,azaoknamijegomieszkaniarozcią-
gałsiębajecznywidoknaTamizę.Mimotonieczuł,żetojestjegomiejscenaziemi.
–Jaklejenonstopprzezkilkadnialbopowiejepolarnymzimnemto,owszem,coś
takiegoprzychodzimidogłowy.Alenie,terazjestemlondyńczykiem.–Takstarał
sięprzekonywaćsamegosiebie,zwłaszczawtedni,kiedydopadałagotęsknotaza
Auckland.
BezwiedniepowędrowałwzrokiemdoTori,któraroześmiałasię,odrzuciwszygło-
wędotyłu.Nikt,ktonaniąpatrzy,niemapojęcia,jakpiękniewyglądająjejwłosy
rozrzuconenapoduszce,jakiesąjedwabiste.
–Porawracaćnamiejsce–orzekłJohn.–Spotkaszsięznamiwbarzenadrinka
przedkolacją?
–Wpółdosiódmej?–Dwadrinkiipogawędkazprzyjaciółmipomogąmunachwilę
zapomniećoTori.
Nieoczekiwał,żesięodniejuwolniwczasietrwaniakonferencji,mimotokażda
minutaspędzonabezniejpozwolimuodzyskaćrównowagęwewnętrzną.Czyżnie?
ROZDZIAŁDRUGI
Stukającobcasaminowychszpilek,tymrazemczerwonych,podążałazakelnerem
dowyznaczonegojejstołu.Ponadmorzemgłówgościzaproszonychnakolację,któ-
rzy już zajęli miejsca, dostrzegła stojącego Bena. W miarę jak odległość między
nimisiękurczyła,dotarłodoniej,żezmierzawjegostronę.
–Tochybapomyłka–powiedziała,zrównawszysięznim.
Jednaknaobrusieleżałakartazezłoconymibrzegami,ananiejczarnonabiałym
wydrukowane„MadameWells”.Tużobokdrugakartazimieniemjedynegoczłowie-
kaspośródtysiącadwustuzebranych,obokktóregowolałabyniesiedzieć.
Ben,niespeszony,zuśmiechemodsunąłjejkrzesło.
–Byłobydużociekawiej,gdybytakapomyłkasięzdarzyłaprzyprzydzielaniunam
pokoiwhotelu.
–Pomoimtrupie,Benji…Ben.–Zapóźno.
Uśmiechnąłsięszerzej,poczymprzysunąłdoniej.
– Uszom nie wierzę. Powiedziałaś „Benji” – szepnął. Uśmiech na jego wargach
przygasł,ustępującsmutkowi,któryranowyczytaławjegooczach.
Odwróciłasięplecami.Cowięcejmogłazrobić?Wkurzyłjążarcikopokojachho-
telowych,chociażniepowinien.To,żebędąsiedziećoboksiebieprzystole,niezna-
czy, że przez cały wieczór będzie skazana wyłącznie na niego, chociaż jakaś jej
częśćbardzotegochciała.
Rozejrzawszysięzakimśznajomym,zauważyłakobietęmniejwięcejwjejwieku,
przyglądającąsięiminiekryjącąrozbawienia.Zagotowałosięwniej.Dlaczegoob-
cychludzicieszątakiescenki?Kolacjajeszczesięnierozpoczęła,aonajużmiała
ochotęwyjść.
Sekundępóźniejnieznajomawyciągnęładoniejrękęprzezstół.
–Hej,jestemRitaMcIntyre,atam,obokBena,siedziJohn,mójmąż.
Toriposkromiłanerwyiuścisnęłajejdłoń.Ciepłąjakjejuśmiech.
–ToriWells–przedstawiłasię.
–Domyśliłamsię.Miłociępoznać.ZnamysięzBenem,odkądprzeprowadziłsię
do Sydney. Ben i John pracowali w Sydney Hospital, więc się zaprzyjaźnili, ale od
kiedywyniósłsiędoLondynu,widujemygobardzorzadko.Namawiamygodopo-
wrotu,żebyśmymoglispotykaćsięczęściej.Naszedzieciakibardzozanimtęsknią.
Natłokinformacji.PrzedoczamistanąłjejobrazBenagrającegozdziećmiwpił-
kę.OrazBena,jakprzytulazapłakanedzieckoalbokupujemulody.Byłbycudow-
nymojcem,gdybydostałszansę.Odkaszlnęła,rozglądającsięzakelnerem.Przyda-
łaby się szklanka wody. Wcale jej to nie interesuje. Jego życie nie ma z nią nic
wspólnego,chociażkiedyśtegochciała.Imałobrakowało,bysiętoziściło.
–Niesądzę,żebyTorimiałaochotęrozmawiaćakuratomnie–BenostrzegłRitę.
Ritaanitrochęsięniespeszyła.
–Jasne,żema.Założęsię,żeśledzitwojąkarierętakjaktyjej.Prawda,Tori?
Ups!Benjestnabieżącoztym,corobię?Powiedzprawdę,tonieboli.
–Maszrację,śledzę.–Dostrzegłazdziwienienajegotwarzy.–Ipodziwiam,ale
moimzdaniembyłotooczywistejużnastudiach.–Hola,Tori,nieprzeholuj!
Rozejrzałasię.Gdzietenkelner?!CzyliBenobserwujejejpoczynaniazawodowe.
Towyjaśnia,skądwie,żeniezmieniłanazwiska.Zdajesię,żeosobieniezapomnie-
li.Zrobiłosięjejciepłonasercu.Interesujące,żeciekawigo,coonarobi,żekom-
pletniejejnieskreślił.
Spojrzawszynaswojegobyłegomęża,poczułafalęprzyjemnegociepła.
–Dziękujęzakomplement–powiedział.–Ostatniolosmisprzyjał,więcudałomi
sięsporoosiągnąć.
Oboje wiedzieli co nieco o przychylności losu albo o jej braku. Zamiast zarozu-
mialstwa w jego głosie, tym razem zabrzmiała mocna nuta wiary w siebie. Oto
osobnikbardziejstabilnyniżten,zaktóregowyszła.Wiarawsiebieutemperowana
przezżycie.Tak,naniwiezawodowejotrzymałniezłąlekcjępokory.
Ritauśmiechnęłasię,jakbywygrałalosnaloterii.
–Ben,usiądźwreszcie.Izamówdlanasjakieśdrinki.Toriijamusimyobgadać
kilkapoważnychkwestii.–PrzeniosławzroknaTori.–Gdziekupiłaśtęsukienkę?
Rewelacyjna.Chcętakąsamą.No,możepodobną.Niemożemyubraćsięidentycz-
nie.
BezpośredniośćRitypomogłaTorisięzrelaksować.Przedtąkobietąniemiałanic
doukrycia.Chybażetęstarąhistorię,zktórejnikomusięniezwierzała.
–Wczorajzarazpoprzyjeździeposzłamnazakupy.
–Niebyłaśwykończonadługimlotem?
–Jasne,żebyłam,aleprzecieżwylądowałamweFrancji.Miałammarnowaćcen-
nyczasnaspanie?Tutajsąniesamowitesklepy,zwłaszczazbutami.Niedoprze-
oczenia.
Poczuła,żeBensiada,agdyniechcącydotknąłudemjejuda,pospieszniesięodsu-
nęła, jednocześnie zaciskając zęby, zła, że na najlżejszy jego dotyk podskakuje jej
temperatura.
–Mów,gdziesątesklepy.Albolepiej.Maszjakieślukiwprogramietegospędu,
żebymnietamzaprowadzić?
– Na pewno mam jakieś luki, ale muszę to jeszcze sprawdzić. Po kolacji dam ci
znać. Wpadł mi w oko jeden żakiet, co do którego nie mogłam się zdecydować.
Przydamisiętwojaopinia.
Zakupy zawsze zasługują na to, żeby im poświęcić godzinę lub trzy, a poza tym
byłabytookazja,bylepiejpoznaćRitę.ObyBenniemiałztymproblemu,boprze-
cieżRitaijejmążtojegoprzyjaciele.
–Czegosięnapijesz?–Poczułaznanysosnowyzapach.Odwróciwszysięwstronę
Bena,zobaczyła,żetużzaichplecamistoikelner.
–Poproszęwodęgazowaną.
Jakonrozkoszniewygląda,kiedytakunosibrwi.Chybasięzdziwił,żeniepijeal-
koholu. Nie miał przecież pojęcia, że za przyczynę poronienia uznała alkohol. Od
tamtejkoszmarnejnocyniewypiłaanikropli.Niewiedział,żebyławciąży.
Zaczęłaostropić,kiedywichzwiązkupojawiłysięzłezmiany.Alkoholpozwalał
jejnachwilęonichzapomniećipomagałzasnąć.Sprawyzaszłytakdaleko,żeBen
prawdopodobnie nawet nie zauważył, do jakiego stopnia nadużywała alkoholu,
wktórymtopiłasmutek.
Pozostali zamawiali wina, a gdy kelner odszedł, reszta gości przy stole zaczęła
nawzajemsięprzedstawiać.Gdyrozmowazeszłanatematyogólne,Toriodetchnę-
ła.Aż…
–Wyglądaszprzepięknie–odezwałsięBenpółgłosemwprzerwiemiędzydaniem
głównym i mową sławnego francuskiego kardiologa. – Rita trafnie zauważyła, że
wtejsukiencejestciwyjątkowodotwarzy.Czerńzawszepasowaładotwojejkar-
nacji.
Aletoniekolorgozainteresował,ajejdekolt.
–Przestań–szepnęła.
Gdybywiedziała,żeprzyjdziejejsiedziećkołoniego,ubrałabysięwworek.Tak,
często powtarzał, że nawet worek wyglądałby na niej jak najmodniejsza kreacja.
Zacisnęłapalce.Zdecydowaniezadużowspomnień.Jaksięokazuje,niewyparowa-
łyiterazprzypominająjejotym,oczymniechciałamyśleć.
Kiedywkońcuoderwałodniejwzrok,jegooczyprzepełniałsmutek.Kiedyśjego
pewność siebie graniczyła z bezczelnością, bo zawsze dostawał to, czego zapra-
gnął.TerazbyłtoinnyBen,stonowany,bardziejwyczulonynauczuciainnych.Ko-
chałagoibyłazniegodumna,gdyodmówiłpropozycjipominięciawpadkiwswoim
CV,opcjiprzedstawionejprzezojca.Wymagałotoodniegoogromnejodwagiigłę-
bokich przemyśleń. Wydoroślał, zmienił się, ale to nadal jej Benji. Benji? Kto to
jest?TenczłowiektoBen.
Dlaczegojejwzrokcochwilabiegłwstronęmężczyzny,któregopokochała?Męż-
czyzny, który kiedyś uwierzył, że spędzi z nim resztę życia. Benjiego. Lub Bena.
Wszystkojedno.Opakowanieidentyczne.Atrakcyjnezesporądomieszkąintelektu.
Pamiętała każdy szczegół tego ciała. Jaką przyjemność sprawiały mu pieszczoty
powyżejbiodra,jaktężałymumięśnie,gdylizałagopobrzuchu.Kurczę,przestań!
Siedziprzyuroczystejkolacjiwśródsetekludzi.Zbyłymmężem,októrymdawno
przestała myśleć. Najwyraźniej pora poszukać sobie faceta, żeby dobrze zabawić
sięwłóżku.Ale,niestety,tojejniekręci.Sięgnęłapopustąszklankę.Gdziejestkel-
ner?Jeżelikiedykolwiekżałowała,żeniepijealkoholu,towłaśnieteraz.
Rozpaczliwie potrzebując świeżego powietrza oraz odrobiny samotności, zaraz
pokolacjiwróciładoswojegopokoju,byprzebraćsięwspodnie,bluzkęibaleriny.
Wróciwszydofoyer,zobaczyła,żeBenrozmawiazgrupąspecjalistówzNowego
Jorku,alegdytylkojądostrzegł,przeprosiłichipodszedłdoniej.
–WybieraszsięnaprzechadzkęQuaidesÉtats-Unis?
Mimo postanowienia, że zachowa dystans, roześmiała się, słysząc, jak kaleczy
francuskąwymowę.
–Tak,mamochotępowdychaćmorskąbryzę,apozatymtoprzecieżNicea.–Ge-
stem wskazała morze. – Pół życia marzyłam o Francji, więc szkoda mi czasu na
ukrywaniesię.
– Przed czym miałabyś się ukrywać? – Ujął ją pod ramię i wyprowadził na ulicę
przezdrzwi,któreotworzyłimportierwliberii.
Przed tobą. Przed nami. Przed wspomnieniami, jakie budzisz. Przystanęła na
chodniku i szeroko rozrzucając ramiona, zaczerpnęła powietrza. Jednocześnie za-
stanawiałasięnadodpowiedzią.
Niechciałagoobrazićanisprawićmuprzykrości,aleteżiobnażaćswojejsłabo-
ści.Dopieroterazzdałasobiezniejsprawę,atopodważałojejdecyzję,bytrakto-
waćgoprzyjaźnie,leczzrezerwą.
–Proszę,niemów,żeukrywaszsięprzedemną.NiechcęcipsućpobytuwNicei.
–Porazkolejnyjegoszczerośćzachwiałajejpostanowieniem.
–Podczasobradtaksięskupiam,żepraktycznieniewiem,cosiędokoładzieje.–
Byłatoprawda,aleniedlategochciałabyćsama.–Mogłabymmieszkaćwkażdym
innymhotelu,alenietymrazem.Zamierzamwykorzystaćkażdąwolnąsekundę.
Ruszyłapromenadą,Benramięwramięznią.Czypowiedziała,żepotrzebujeto-
warzystwa?Zwłaszczajego?
–Doskonalecięrozumiem.Takiespotkaniaczęstosąorganizowanewegzotycz-
nych miejscach, a mimo to ich uczestnicy nie mają szansy ich poznać. – Jego głos
przyprawiałjąodreszcz.Czyontowie?Powiedziałamukiedyśotym?Chybatak.–
Cieszęsię,żeniezamknęłaśsięwpokoju.Zresztątodociebieniepodobne.Dobrze
pamiętamtęTori,któralubiłaspacerowaćwnocy.
–Czujęzmęczenie,aleniemamzamiarumarnowaćnocynaspaniedosamegood-
lotu.
–Zgadzamsię,żetojedynaokazja.–Zdjąłmarynarkęiprzewiesiłjąprzezramię.
Byłjużbezkrawata,rozpiąłostatniguzikbiałejkoszuli,awolnądłońwsunąłdokie-
szenispodni.
Benjiwnajbardziejseksownymwydaniu.Oraznajgroźniejszym.Marzeniekażdej
kobiety.Żadnabymusięnieoparła.Aleonamusibyćodporna,niewolnojejryzy-
kować. Bezwiednie gładząc palcem złotą bransoletkę, z którą się nie rozstawała,
oddałasięsmutnymwspomnieniom.Jejdzieciątkoodeszłowdziewiątymtygodniu.
Tobolesnewydarzeniestałosięponurymzwieńczeniemkoszmarnegoroku,aleBen
sięniedowiedziałoichdziecku,niemiałpojęciaojegoistnieniu.
–Tori,słyszyszmnie?–zapytałrozbawionymtonem.–Czyjakzwyklezapatrzyłaś
sięwgwiazdy?
Nie,cierpię.Dzieńwdzieńdręczyłojąpoczuciewinyzpowodutejstraty,aleon
nie musi o tym wiedzieć. Ben nie odmieni przeszłości, więc po co go zasmucać?
Zdecydowała,żebędziesięuśmiechaćiudawaćszczęśliwą.
–Chłonętęatmosferęcałąsobą.
Ciepłym letnim wieczorem napawały się dziesiątki turystów. Śmiali się i rozma-
wialiwróżnychjęzykach.Obserwowałaichzradością.Odczasudoczasuodkłania-
lisięuczestnikomkonferencji,aleniewdawalisięwrozmowy.Jakiśczaspóźniejpo-
czuła,żenapięciestopniowojąopuszcza.Nicea,okurczę!Nawetpowietrzepach-
nieinaczej.Historią,bogactwemiobietnicą.
–CzydotejporyFrancjaspełniatwojeoczekiwania?
Porazkolejnytenniesamowitygłossprawił,żesercezabiłojejmocniej,wzmac-
niającdziwnąmieszankęemocjidoznawanychtegowieczoru.Walczyła,bynadnimi
zapanować.Natyle,żebyzmylićBena.
–Otak,absolutnie.
Zerknąwszynaniegokątemoka,omałosięniepotknęłaowłasnenogi.Pospiesz-
niezłapałarównowagę,byjejniedotknął.Niechciałapoczućjegopalcównaskó-
rze, ponieważ elektryzowały jej spragnione miłości ciało. Ale ignorowała go
z ogromnym trudem. Ta ukochana twarz nadal emanowała mocą, która przeszka-
dzała jej traktować go z obojętnością. Już kiedyś widziała na jego twarzy wyraz
smutkuimiłości,śmiechiłzy,zrozumienieizdziwienie.Tojejpokazało,jakogrom-
naprzepaśćdzieliichzwiązek,jakniemożliwejestporozumienie.Przypomniałaso-
bie,żejaknaironięBenmnóstworazyjejwytykał,żegadajaknajęta.
–SpodobalimisięcitwoiprzyjacielezSydney.
–BłyskawicznieznalazłyściezRitąwspólnyjęzyk.
–Tociępeszy?
–Nibydlaczego?
–Bobyćmożebędziemyrozmawiaćotobie–zażartowała,silącsięnaswobodny
ton.
–Popięciuminutachbyściesiępospały–odparł.–Słyszałem,żeumówiłyściesię
nazakupy.Widzę,żejużzaspokoiłaśswojąpasjędobutów,sądzącpotychczerwo-
nych.Butytotwójfetysz.
O,zauważyłbuty.Czytoznaczy,żepamięta,jakcałowałjejstopy,gdyzdjęłapięk-
nebiałeszpilkizkoronkipoweselu?Lepiej,żebytaknaniegoniepopatrywała,bo
musięprzypomnąnajdrobniejszeszczegóły.
–Niebyłybyfetyszem,gdybynieto,żesąkupioneweFrancji.–Dwieparytodo-
piero początek. Będzie miała mnóstwo czasu na zgarnięcie jeszcze piękniejszych
trofeów.Orazkupnodrugiejwalizki.
–Naprawdęobserwowałaśmojąkarieręzawodową?
– Nie śledziłam cię, ale wiedziałam, kiedy zrobiłeś dyplom w Sydney Hospital. –
Porazpierwszydotarłotodoniejwformieplotki.Benstanowiłidealnytemat,po-
nieważodszedłwniesławie.–Wjednymzartykułówpoświęconymklinice,wktórej
pracujesz,natknęłamsięnawzmiankęotobie.Nawetniewiedziałam,żezamierza-
łeśprzeprowadzićsiędoAnglii.
– Nie wyjechałbym, gdyby moje plany zawodowe nie zostały pokrzyżowane. –
Rysymustężały.Odwróciłgłowę,bypopatrzećnamorze.
Beztroskaatmosferaprysła.Możejużzawszetakbędzie,kiedyichdrogisięzej-
dą?
–Interesowałomnie,corobisz,gdziebywasz–przyznała.–Miałeświelkieplany,
więcsięmartwiłam,żepotym,cosięstało,znichzrezygnowałeś.
–Teplany,nawetzmodyfikowane,trzymałymnieprzyżyciu.–Wjegogłosieza-
brzmiałanutasmutku.
Miałaochotęgoprzytulić,aletegoniezrobiła,bomogłobytozostaćzrozumiane
opacznie.Łaskaboska,żezachowałaresztkirozsądku.
–Cieszęsię,żecisiępowiodło,naprawdęsięcieszę.Zasługiwałeśnadrugąszan-
sę.
–Takmyślisz?
–Tak.Cowięcej,zawszebyłamotymprzekonana.
Gdynaniegospojrzała,wjegooczachsmutekustąpiłmiejsceczujności.Dotknęła
tematutabu,mimożeobiecywałasobietegonierobić.Dlaczegoprzyszłojejdogło-
wy,żemogąotymrozmawiaćteraz,skoroniepotrafilisięporozumieć,gdyichto
spotkało?
–Podobniebyłozemną…Chciałamprzeztopowiedzieć,żedziękipracynieosza-
lałam.–Skrzywiłasię.–Przepraszam,odpuśćmysobietentemat.
Jakbynicsięniezmieniłoprzeztesiedemlat,mimożeobojezrobilibłyskotliwe
kariery.Wdalszymciąguniepotrafiąrozmawiaćnawetnabłahetematy.
Bensięzatrzymał,spoglądającnanią.
–Chcesziśćdalejsama?
–Nie–szepnęła–alechciałabymtrochęwięcejsięotobiedowiedzieć.Obiecuję,
żeograniczęsiędotematówbezpiecznych.
Benstałnieruchomo,patrzącnanią.Gdybynieznałagotakdobrze,mogłabypo-
myśleć,żetrochęmunaniejzależy.Alesięnieoszukiwała.Rzuciłją.Powiedział,że
międzynimiskończoneispakowałswojerzeczy.
Co powiedzieć, żeby się rozluźnił? Do głowy nic jej nie przychodziło. Od dawna
czekałanasposobność,bygozapytać,dlaczegoodszedł,dlaczegoniechciałjejpo-
wiedzieć,byusłyszałazpierwszychust,cotakiegozaszłowtedynablokuoperacyj-
nym, że pacjentka zmarła. A może przestał ją kochać tak nagle, jak się wyprowa-
dził?Nigdytegoniepowiedział,jedyniedawałdozrozumienia.Alejużjestzapóź-
no,boodpowiedzinicniezmienią.Obojewiodąnoweżycie,więcteraznależyporu-
szaćtematyneutralne.
Powoli zaczęła iść, nagle przestraszona, że Ben zawróci do hotelu. Chciała, by
z nią został. Dlaczego? Nie miała pojęcia, wiedziała jedynie, że jeszcze ma go za
mało.Przezkilkaminutszliwmilczeniu.
–Powiedz,coporabiatwójbrat?–zapytaławkońcu.
–Ożeniłsięzdziewczyną,któratrzymagobardzokrótko,aonjestwniebowzięty.
Majądwiecóreczki,którewidujędwarazywroku,kiedyprzyjeżdżajądoLondynu.
–Założęsię,żeprzepadajązawujkiemBenem–wykrztusiłaprzezściśniętegar-
dło.
Jużnapierwszejrandcepowiedział,żechcemiećdzieci.Gdybytylkowiedział,jak
małobrakowało,byzostalirodzicami.Ponowniedotknęłabransoletki.Niesłusznie
ukrywałaprzednimtensekret.
–Masięrozumieć–odparłzamyślony,jakbywspominałswojemałebratanice.Po
chwilizapytałpółgłosem:–Jesteśzkimś?
–Nie.Większośćmężczyznwoliwiązaćsięzkobietą,którasiedziwdomu,gotuje
i ich zabawia. – Żaden nie zrobił na niej większego wrażenia niż ten, który teraz
idzieobok.
–Szukaszwzłychmiejscach.
Nieszukam.Wymaganakolejnazmianatematu,natychmiast.
–OpowiedzoszpitaluwSydney.Pracowałeśubokukilkuznanychchirurgów.My-
ślałam,żetamzostaniesziotworzyszwłasnąpraktykę.
–Widzę,żewieszomniebardzodużo.
– Oczywiście. Wiedziałam, jak jesteś dobry i nie wyobrażałam sobie, żebyś nie
mógłzrealizowaćmarzeń.
Dlaczegopowiedziałatonagłos?Benniemusiwiedzieć,żeobchodzijąjegoka-
rieraaniżesercejejpękałonamyśl,żestraciłszansęnasukceszpowodutego,co
wydarzyło się w Auckland. Nadal była ciekawa szczegółów tej nieudanej operacji,
alewtejkwestiimilczałjakgrób,więcnieliczyła,żesiędowie.
–Japodobnie,ale…–zawahałsię.Bysięzastanowić,jakpokierowaćrozmową?
Stawałasięzbytosobista,zważywszyetap,najakimznalazłsięichzwiązek.–Prze-
prowadzkadoSydneyokazałasiędobrymposunięciem.
Napewnonapoczątkuniebyłomułatwo.
–Dobrze,żetaktowidzisz.
–Niemiałemwielkiegowyboru.–Wzruszyłramionami.–Dostałemdrugąszansę
i z niej skorzystałem. – I zaraz dodał: – Praca w nowym środowisku otworzyła mi
oczy na fakt, że można z powodzeniem kierować oddziałem, nie będąc osobą tak
apodyktycznąjakmójojciec.
–Cieszyłsięopiniąświetnegoorganizatora.–Orazdespoty.
–Owszem–przytaknąłBen.–Aletosamomożnaosiągnąć,niestosującdyktator-
skichmetod.
Jaki jest ten Ben? Mężczyzna, za którego wyszła, nie rozmawiał o poważnych
sprawach,nigdyojcaniekrytykował.Stalepowtarzał,jakbardzojąkocha.Okej,to
byłoważne.Westchnęła.Dlaczegowogóleotymmyśli?Ichzwiązeksięzakończył.
W tej chwili powinna cieszyć się Francją i dla odmiany się rozerwać. Rozrywka
tak,alebezBenjiego.
Tortury.SpacerubokuToribezdotykania,słuchaniejejgłosu,oglądanieożywio-
nejmimikitokatusze.Walczyłzsobą,bynieporwaćjejwramiona.Dlasiebie,nie
dlaniej.Onabytegoniedoceniła.Łudziłsię,żepotrafijąujrzećiodejśćbezszwan-
ku.Alejeżeliwdalszymciągujestzniągłębokozwiązanyemocjonalnie?Niemoże
siętymkierować.Uczucieosamotnieniaścisnęłogozagardło.
Wcześniejdoświadczyłtegotylkojedenraz:odchodzącodTori.Terazjestznią
inicsięniezmieniło.Wciągnąłwpłucaciepłeśródziemnomorskiepowietrze.Tori
nieposiadasięzradości,żesiętuznalazła.
–PokonferencjijedzieszdoParyża?–Przytaknęła.–Jakojedenzchirurgów,któ-
rychdoktorLeclarepoprosiłopowtórzenieswoichwykładównauniwersytecieme-
dycznym?
–Tak.Aty?
– Podobnie. W zastępstwie kolegi, który nie mógł przyjechać. – Zawahał się. –
Zprzyjemnościąwysłuchamjutrotwojegoreferatu.
–Dawnoniemiałamtakiejtremy.
–Cośty.Tokaszkazmleczkiem.–Torinigdyniemiałaproblemówzmówieniem.
Twarząwtwarzczywgrupie.
–Dziękizawotumzaufania.–Uśmiechnęłasięlekko,aonpoczuł,jakrozluźnia
sięjedenzsupłówwjegotrzewiach.Czułjeoddnia,gdyjegoświatsięzawalił.
Pokiwałgłową.
–Skądtrema?Nieprzygotowałaśsię?–Jasne,żejestprzygotowana.Pracowała
ciężejniżinniiwszystko,czegosiępodjęła,traktowałabardzoserio.Łączniezich
związkiem.Orazrozwodem.
–Jakmyślisz,dlaczegodoktorLeclarezaprosiłmniedowygłoszeniareferatupo-
święconegogorączcereumatycznejiwkonsekwencjichorobomserca?
–Bostałaśsięekspertemwtejdziedzinie.
ChodziłysłuchyopewnejkardiologzNowejZelandii,któraotworzyłaklinikędla
dziecizpowikłaniamikardiologicznymipoprzebyciugorączkireumatycznej.Zma-
teriałówrozdanychuczestnikomkonferencjidowiedziałsię,żejestznanajakoPani
odSerca.
–Dziękitobiedziecinietrafiądonaszychsaloperacyjnych.
– W hierarchii kardiologicznej jestem płotką. Nie dokonałam wiekopomnego od-
krycia,nieopracowałamnowejprocedury.–Sprawiaławrażenietakspłoszonej,że
miałochotęjąprzytulić.
–To,corobisz,jestbardzoważne.Zobaczysz,żepodziękująciowacjąnastojąco.
–Samjązainicjuje.
–Nieprzesadzaj.–Gdyroześmiałasięciepło,poczuł,jakpuszczanastępnywę-
zeł.
Obytakdalej,awkrótce,gdynapięciezelżeje,będziemógłswobodnieoddychać.
Przyłożyłdłońdopiersi.
–Onamnierani–westchnąłteatralnymszeptem.
Gdyzaśmiałasięponownie,pomyślał,żepowiniensiępostarać,bytosiępowta-
rzałoprzezcałądrogędohotelu.
–Chybaporazawrócić.Zrobiłosiępusto.
Rozejrzałasię.
–Faktycznie.–Ziewnęła.–Chybawkońcuzmęczeniedajemiosobieznać.
Wykorzystującokazję,wziąłjąpodrękę,poczympoprowadziłwkierunkuhotelu.
Cieszyłsię,czując,jakdotykagobiodrem,imodlił,bysięnieodsunęła.Taktykaod-
wracaniauwagimożeokazaćsiępomocna.
–Jakmama?
–Jestniesamowita.Trzyrazywtygodniugrawgolfa,zapisałasiędoklubusza-
chowegoigrywawbrydża.Wzeszłymrokusprzedaładomizamieszkaławosiedlu
dlaseniorów.
–Cośpodobnego!Niewalczyoniezależność.–Zteściowądoskonalemusięukła-
dało.Nieznosiławygłupów,nawetjego.Bardzomujejbrakowało.
–Mówi,żedawnoniepodjęłataktrafnejdecyzji.Jategonierozumiem,aletojej
sprawa. Nie mogę jej mówić, jak ma żyć, bo to ona zawsze wspierała mnie we
wszystkim,corobiłam,niezależnieodtego,czybyłotosłuszne,czynie.
–Twojamamajestbardzomądra.
Ciekawe,jakiedzisiajmiałabyonimzdanie.Odwiedziłjąraz,kiedyichzwiązek
sięrozpadał,ispotkałsięzjejstronywyłączniezdobrocią.Byłabardzodobrąmat-
ką,mimożesamawychowywałaTori,bojejmążzginąłwwypadkujakokierowca
ciężarówki,kiedyToribyłamalutka.
GdyTorinamomentzacisnęłapalcenajegoramieniu,przygotowałsięnanastęp-
nepytanie.Alenajwyraźniejsięrozmyśliła,bobezsłowarozluźniłauścisk.
Jak by zareagowała, gdyby ulegając pokusie, objął ją i pocałował? Znał odpo-
wiedź.Spoliczkowałabygoidokońcakonferencjiunikałajakzarazy.Torinigdynie
brakowałozdrowegorozsądku.
–Maszkogoś,wobeckogomaszpoważnezamiary?–Odwróciłajegowcześniej-
szepytanie.
– Nie. Mam na to za mało czasu. Pamiętam, jak piekielnie trudno było nam
owspólnyczas.–Zdarzałosię,żebylijakstatkimijającesięwnocy.
–Totrochęcoinnego.Studiowałam,adotegowszpitaluprzydzielanonamnaj-
gorszedyżury.
–Toprawda.–Poślubiłmiłośćswojegożyciaitosięrozpadło,więcczyinnyzwią-
zekmiałbyszansę?
Żadnej,zwłaszczażejeszczeniedokońcazapomniałotympierwszym.
Całującjąwpoliczekprzedhotelowąwindą,poczułzapachróż.
–Dobranoc,Tori.Dozobaczenia,dojutra.
Weszładośrodka,nacisnęłaguzikswojegopiętra.Gdydrzwisięzamykały,zoba-
czył,jakdotykamiejsca,którepocałował.Dobranoc,Tori,powtórzyłwmyślach.By-
łaśmiłościąmojegożycia.Terazjesteśbyłąmiłościąmojegożycia.
Musiczęściejtosobiepowtarzać.
–Nieposzedłbyśnadrinka?–UsłyszałzaplecamipropozycjęJohna.
–Todzisiajtwójnajlepszypomysł.–Byćmożedziękitemuzaśnie,bozanosiłosię
nabezsennąnoc.–GdzieRita?
– W łóżku, zajęta planowaniem jutrzejszej wędrówki z Tori po sklepach. – John
wzniósłoczydonieba.–Ach,tekobiety.Cojetamtakkręci?
–Stary,tosąfrancuskiesklepy,niebylejakie.
Z rozkoszą zabrałby Tori na zakupy, wybierał wraz z nią biżuterię i sprawił jej
jeszczekilkasukienektakichjakta,którąmiaławieczorem.Idealniepodkreślałafi-
gurę,przypominającmuokażdymzałomkujejciała,którekiedyśobsypywałpoca-
łunkamiipieszczotami,wprawiającjąwekstazę.
–Potrójnawhisky.
ROZDZIAŁTRZECI
Podniosłasłuchawkętelefonu.
–Halo…?
–Cześć,toja.
Poczuła,jakpodcienkątkaninąnocnejkoszulkireagująjejpiersi.
–Dzieńdobry,Ben.–Naszczęścieniepowiedziała„Benji”.Wstrzymałaoddech,
czekając,comajejdopowiedzenia.Przyspieszonetętnostanowiłonowośćwjejre-
pertuarzereakcjinawszystko,comiałozwiązekzBenjim.ZBenem.
–Przyszłomidogłowy,żeśniadaniewpobliskiejkafejcebędzieidealnympocząt-
kiem nowego dnia. Zjemy razem? To w ramach programu spędzania jak najmniej
czasuwhotelu.
Mogłabysięwymówić?
–Genialnypomysł.Spotkajmysięnadolezadwadzieściaminut.
ŚniadaniezBenem.WulicznejkafejcewNicei.Niemalepszegootwarciadnia.
Tak,tak,niechcitonieuderzydogłowy.TowdalszymciąguBen,atyjużnieje-
steśjegodrugąpołową.
Benniemadrugiejpołowy.Aniona.Aletonieznaczy,żeznowusiępołączą.Trzy-
majdystansiniepozwól,żebytengłoszawróciłciwgłowie.Toproste.Bądźsym-
patycznaiopanowana.Nicwięcej.
Niedługo potem szli Avenue Jean Médecin, aż trafili na ciastkarnię ze stolikami
wystawionyminachodnik.
–Popatrz.–Gestemwskazaławystawępełnąsmakowitości.–Jakwniebie–wes-
tchnęłazuśmiechem.
– Chcesz wypróbować swój francuski i coś dla nas zamówić? – Odwzajemnił
uśmiech.
–Oczywiście.Cowybierasz?
UśmiechBenasprawił,żeserceporazkolejnyzabiłojejmocniej.Och,Ben,tak
bardzomiciębrakowało…Tegodnianiebędziesmutna.SzkodaNicei.
Podeszładolady,wyprostowałasięipowiedziałapowoliiwyraźnie:
–Uncafé,uncaféaulaitetdeuxpainsauchocolat,s’ilvousplaȋt.–Wręczyłako-
biecieprzykasiebanknotonominaledwudziestueuro,poczymuważnieprzygląda-
łasię,jakkasjerkawydajeresztę.
–Sucre?
–Non.–Ktobyuwierzył,żepotrafipofrancuskuzamówićśniadanie?Odwróciła
się,żebypopatrzećnaBena.Uśmiechałsię.
–Narazieidziecijakzpłatka.Mamydwiekawy–zażartował.
–Człowiekumałejwiary…–Parsknęłaśmiechem.Wmyślachtrzymałakciuki,by
podanoimjednąkawębiałą,jednączarną.
Dumnajakpawpopatrzyłanatacęzzamówieniem.
–Sukces!Dostaliśmyto,ocoprosiłam,niepodpierającsięanijednymangielskim
słówkiem. – Dawno nie bawiła się tak dobrze. Chyba tylko wtedy, gdy po ślubie
mieszkalirazem.
Jej entuzjazm nieco przygasł, gdy usadowili się na zewnątrz, ale by nie ulegać
wspomnieniom,zaczęłaobserwowaćtramwajejadącewobiestronyśrodkiemalei
iprzystanek,naktórymwsiadaliiwysiadaliludziepracy,orazspacerującychtury-
stów.
– Mogłabym tak bez przerwy – westchnęła. Niebo było niebieskie, temperatura
rosła.–Dzięki,żewpadłeśnatenpomysł.
– No właśnie, szkoda siedzieć w hotelu, jak Nicea czeka. Kiedy Francja jest na
wyciagnięcieręki.
Przytaknęła.
–Byłabymwsiódmymniebie,nawetgdybyzpowodumojejłamanejfrancuszczy-
znypodanomijakiśpodejrzanyzielonysokipieczonegobanana.Pototuprzyjecha-
łam.
–NiewygadajsięprzedLeclare’em.Byłbyniepocieszony.–Jegouśmiechsprawił,
żeostatecznieopuściłojąnapięciewywołanetymniespodziewanymspotkaniem.
Nawetmaładziewczynkapodskakującanakrześleprzysąsiednimstolikuipoka-
zującaTorijęzykniepopsułajejnastrojuwyobrażaniemsobie,jakwyglądałobyich
dzieckowtymwieku.
–Tomójpierwszyurlopodbardzodawna.Skończysięzchwilą,kiedywygłoszę
referat.–Miejmynadzieję,żeminierównieżitaprzygodazBenjim.ZBenem.
Odczekała, aż ucichną brawa po zapowiedzi doktora Leclare’a. Nadeszła pora
show.Czułasiępewnie,doskonaleznałatemat,miałateżprzysobienotatkinawy-
padek,gdybyzawiodłająfenomenalnapamięć.Zawczasuwrazztechnikiemspraw-
dziłafunkcjonowanieprogramudoprezentacji.Tak,byłaprzygotowana.
GdydoktorLeclaregestemzaprosiłjąnakatedrę,wstała,poczymrozejrzałasię
poaudytorium.Iowszystkimzapomniała.Prócztego,żeznalazłasiętam,byprze-
mawiać.Poczułasuchośćwustach,trzymanewręcekartkizaczęłydrżeć.Spojrza-
łananie.Cosiędzieje?!Pierwszyrazjątospotyka.
Nasalizapadłacisza.Złowieszcza.Powiodławzrokiemkupierwszemurzędowi.
KuBenowi.NiepatrznaBena.Bencięnieporatuje.Gdziepatrzeć?Niemamowy,
nieporadzisobiewobectaklicznegozgromadzenia,kiedywszyscysięwniąwpa-
trują.Możeekran?
Odwróciłasiędesperackimruchemiutkwiławzrokwwyświetlanymtytule.
„Gorączkareumatycznaijejnawroty”.ToriWells,kardiolog,NowaZelandia.
Topowinnouwolnićjąodtremy.Niestety.Zrobiłosięjejniedobrze.Poczuła,jak
smakowityrogalikpodjeżdżajejdogardła.Jakprzezmgłęusłyszała:
–Tori,zostawiłaśnotatki.–Ben.
Stałtużobok,cośjejwtykającdoręki.Notatki.Chwyciłajeniczymkołoratunko-
we.Aletoniejejnotatki,boprzecieżjejwydrukleżyprzednią,nalaptopie.Pro-
blempolegałnatym,żeniewie,coznimizrobić.
–Przeczytajje.–Zjegospojrzeniabiłapewnośćsiebie.
Popatrzyła na kartkę z nagłówkiem hotelu z notesów rozdawanych uczestnikom
konferencji.„Tori,mów,cocisercedyktuje.Potrafisz.”,napisanedoskonaleznanym
jejcharakterempisma.
Odważysiępodnieśćnaniegowzrok?Czycałasalasłyszy,jakwalijejserce?Ło-
skotspotęgowanyzasprawąmikrofonu?Czyczekająkompromitacjanamiędzyna-
rodowąskalę?
Dotknąłjejłokcia.
– Zaczynaj. – Jeszcze tylko owiał ją zapach jego wody i już go nie było. Zszedł
zpodium.
Wierzy w nią. Wie, że potrafi przemawiać do ekspertów i niczego nie schrzani.
Odetchnęłagłęboko.
– Szanowni państwo, zamierzam poruszyć temat znany wam od pierwszych dni
studiówmedycznych,alepokładamtakwielkąwiaręwswojebadania,żeitakbę-
dzieciezmuszenimniewysłuchać.
Huragan śmiechu. Show się rozpoczął. Zerknąwszy na Bena, zobaczyła, że
uśmiechasięiprzytakuje.Napięciekompletniezniknęło,więcpoczuła,żenareszcie
możemówićokwestiach,którepasjonująjąodlat.
–OtoThomasKahu, gwiazdategokrótkiegoklipa. –Przycisnęłaklawisz„Play”,
poczymodsunęłasięnabok,bywszyscyzobaczylikróciutkifragmentmeczurugby
międzydrużynamilicealistów.
Gdy filmik dobiegł końca, wróciła do pulpitu, spokojna jak nigdy. Gdyby Thomas
mógłjąwidzieć,powiedziałby:„Panidoktor,tosątacysamiludziejakpaniija”.To
bardzobystrymłodyczłowiek.
–Pochodzęzkraju,gdziewszyscygrająwrugby.Tadyscyplinasportucałkowicie
mnieodmieniła.Orazpchnęłanainnetorykarieryzawodowej.Pewnegorazukibi-
cowałam synowi koleżanki podczas meczu. W drużynie przeciwnika grał potężnie
zbudowanySamoańczyk.Rugbybyłojegożywiołem.Tegodniawtrakciewieczor-
nychwiadomościmówiłosięnawet,żezarok,dwamógłbyzostaćczłonkiemrepre-
zentacjinarodowejjuniorów.
Posmutniała.
– Trzy miesiące później Thomas Kahu siedział w mojej poczekalni z zapaleniem
mięśniasercowegozobjawaminiewydolnościserca.Chorowałnagorączkęreuma-
tyczną.Jegokarierasportowaskończyłasięprzedwcześnie.TozpowoduThomasa
zajęłam się tym zagadnieniem. – Emocje związane z tamtym dniem słychać było
wjejgłosie,czegozasprawąmikrofonuniedałosięukryć.
Oklaski z sali sprawiły, że smutek ustąpił miejsca zadowoleniu. Ben miał rację.
Mów,cocisercedyktuje.
–Mimożegorączkareumatycznawystępujenacałymglobie,odpołowydziewięt-
nastegowiekuwświecie zachodnimjeststosunkoworzadka. Alenienależypopa-
daćwzłudnyoptymizm,boodlatosiemdziesiątychwystąpiłokilkaepidemii.
Powiodławzrokiempozebranych.
Świetnie.Słuchają.
–WNowejZelandiigorączkareumatycznastanowiograniczony,alepoważnypro-
blem.Ministerstwozdrowiarobi,comoże,żebywdrożyćśrodkizapobiegawczepo-
przez edukację, lepsze warunki bytowania oraz angażowanie władz lokalnych na
wszystkichszczeblach.Niestetylicznagrupadziecipozostawionychbezopiekitra-
fiadomniezapóźno,jużzchorobąserca.Poczęścidziejesiętak,ponieważrodzi-
ce, nauczyciele oraz inni opiekunowie uważają, że gdy dziecko skarży się na ból
gardła,tojesttozwyczajnainfekcjailecząjąodpowiednio.Czasaminiemażadne-
goleczenianawetwprzypadkupaciorkowcowegozapaleniagardła.
Upijającłykwody,popatrzyłanamorzegłów,alemimochodemzerknęłanapierw-
szyrząd.Benposłałjejuśmiech,unosząckciuk.Odwzajemniłauśmiech.
–Lekceważenieniejestrozwiązaniem.Zapaleniepaciorkowcowełatwoleczysię
antybiotykami, a mimo to się o nich zapomina, zwłaszcza w niższych warstwach
społecznych,gdzieczęstobrakujeśrodkównaopłaceniewizytyulekarza.
Moja placówka czyni kroki w kierunku wprowadzenia standardowej obserwacji
przez przeszkolone pielęgniarki środowiskowe w każdej szkole. Wolę mieć mniej
młodocianychpacjentówzchorobąsercajakopowikłaniempoprzebytejgorączce
reumatycznej, niż robić przeszczepy. Lepiej, żeby te dzieciaki grały w siatkówkę
czyrugby,nieborykającsięzzadyszką.Żadnedzieckoniechceróżnićsięodkole-
gów,alebywa,żezpowoduchorobyspotykajewykluczenie.Dziecipotrzebująbyć
zkolegami,uczestniczyćwżyciucałejgrupyrówieśniczej.Niezasługująnamargi-
nalizacjęzpowoduchoroby,którejmożnazapobiegać.
Rozległy się pojedyncze oklaski, ale wkrótce zawtórowała im cała sala. O kur-
czę…
Mówiętylko,jakjest,pomyślała.Zezdziwieniemstwierdziła,żeupłynęłojużdwa-
dzieściaminut.
Todlaniejbardzoważne,żyjetym,wpewnymsensierekompensującsobiebrak
Bena i dziecka. Być może za dużo wzięła na swoje barki, ale czy to ważne, jeżeli
wtensposóbmożepomóctymdzieciomorazichrodzicom?
–Byłamztymidzieciakami,trzymałamjezarękę,ocierałamłzy,łagodziłamból,
zachęcałam, żeby cieszyły się życiem. Czasami całe noce spędzałam przy ich łóż-
kach.Tosąnormalnezwyczajnedzieciaki,któreznalazłysięwtrudnejsytuacji,po-
nieważnikomunieprzyszłodogłowy,dojakichpowikłańmożedoprowadzićwyda-
wałobysięprostezapaleniegardła.
Zorientowałasię,żesłuchaczejakjedenmążwstrzymalioddech.
–Przejdźmydorodziców.Gdydotrzedonich,cosięstałoijakłatwobyłotemu
zapobiec, zżera ich poczucie winy. Przekonywanie, że to nie ich wina, nie łagodzi
ichrozpaczy.Jedyniedziękiedukacjinawszystkichpoziomachmożnategooszczę-
dzićkolejnymrodzicomchorychdzieci.RodzicówThomasapoczuciewinygnębido
dziś,trzylatapotym,jaksiędowiedzieli,żeprzyczynątego,cospotkałoichuko-
chanegosyna,byłotakiesamozapaleniegardłajakto,którejegosiostraprzeszła
bezkomplikacji.Niemogąsięotrząsnąćnawetteraz,kiedyThomasprowadzinor-
malne życie. Rzecz w tym, że to nie powinno się zdarzać w takich nowoczesnych
krajachjakNowaZelandia.Niejesteśmyjedynymkrajem,gdziewystępujetenpro-
blem.Toschorzenienienależydohistorii.Jestwśródnasisiejezniszczenie.
Sięgnęłaposzklankęzwodą.
–Przejdęterazdoomówieniatrzechprzypadków.
Przyszłojejdogłowy,żenawetgdybyktośkrzyknął„Bomba!”,donikogowsali
konferencyjnej by to nie dotarło, bo całe audytorium było pochłonięte wsłuchiwa-
niemsięwtłumaczeniapłynącewsłuchawkach.Świetnie!Dobrzemiidzie.
Wtrzeciejczęściwystąpieniaporuszyłaminusyswojejpracy,kończącsłowami:
–Carolinebyłazbytsłaba,żebywalczyćożycie.Stratapacjentatoogromnatra-
gedia,aleniejestnamdanezwyciężaćzakażdymrazem.Staramsię,wierzciemi,
bardzo się staram. Ale… – rozejrzała się – ale medycyna nie jest doskonała… ani
medycy.
Benspoglądałnaniąwzrokiempełnympodziwu.Gdyichspojrzeniasięspotkały,
bezgłośniepowiedział:„Maszrację”.
– Na zakończenie pokażę państwu jeszcze jeden krótki filmik. – Na ekranie po-
nownieukazalisięmłodzizawodnicyrugby.AletymrazemThomasspacerowałza
liniąboczną,donośnymkrzykiemzagrzewająckolegówdowalki.
Zdawałasobiesprawę,żeoglądatenklipzuśmiechemnawargach.Byładumna
zeswojegopacjenta.Nakoniecwróciładomikrofonu.
–ObecnieThomasjesttreneremszkolnejdrużynyrugby,anapoczątkutegoroku
podjął studia nauczycielskie. Ale gdyby nie gorączka reumatyczna, miał szansę
awansowaćdoreprezentacjiNowejZelandii.Francjamożeodetchnąćzulgą.
Jeszczetylkosalwaśmiechuipowszystkim.Udałosię.BoBenpomógłjejzacząć.
MonsieurLeclarepocałowałjąwobapoliczki,poczymprzemówiłdozebranych.
–Szanownipaństwo,właśniedlategozaprosiliśmynatękonferencjęPaniąodSer-
ca.Tentytułotrzymałaodswoichmałychpacjentów,którzyrozumieją,jakbardzo
chceimpomóc.SwoimoddaniemsprawiechorychdziecidoktorWellsporuszyłanas
wszystkich. Jestem przekonany, że jej żarliwość przypomniała nam, każdemu
zosobna,pocozostaliśmylekarzami.
Ześciśniętymzewzruszeniagardłempatrzyła,jakwszyscypodnosząsięzmiejsc,
bypożegnaćjąoklaskami.Miałałzywoczach.ŁzyzpowoduThomasaijemupo-
dobnychdzieciaków,żeniepotrafiłazagwarantowaćimpowrotudonormalnegoży-
cia
PotempodszedłdoniejBen.
–Byłaśwspaniała,poprostuwspaniała.–Objąłjąserdecznie.
–Noproszę,ilemożesięzmienićwciągudwudziestuczterechgodzin.–Patrzył,
jakkolejnydelegatzatrzymujeTori,którastarałasięprzedrzećprzeztłumzgroma-
dzonywsali,gdziewydanokoktajldlasłuchaczy.
Poprzedniegowieczorutowarzyszyłamuniechętnie,terazwjejspojrzeniachwy-
czytał,żechcejaknajszybciejdoniegodotrzeć,choćbytylkopoto,byuwolnićsię
od natrętów. Mimo to łaskawie zatrzymywała się, żeby cierpliwie odpowiadać na
ichpytania.
–Prawdziwagwiazda–zauważyłaRita.–Kapitalnewystąpienie.
–Byłaśwsali?–NiemógłoderwaćwzrokuodTori.TakiejToriniedoświadczył
wcześniej…anitakiegozaangażowania.
–Johnmnieprzemycił.Chciałamsiędowiedzieć,jakajesttatwojaPaniodSerca,
ijużwiem.Niesamowita.Inieboisięprzyznać,żeniewszystkoiniezawszesięjej
udaje.
Taa…zrozumiałtęaluzję.Aleteżniewypierałsiębłędnejoceny.Przyznałsiędo
tegoprzedsądemlekarskim.
–Nicdziwnego,żeklinikadoktorWellszdobywarozgłos.–Czułdumę,ajedno-
cześnie smutek. Niestety Tori nie jest jego Panią od Serca, mimo że zawładnęła
jegosercem.–TorinieopuściNowejZelandii,żebygdzieindziejpodjąćpracę.
Dopiero gdy Rita dotknęła jego ramienia, zorientował się, że powiedział to na
głos.
–Zatotymożeszwrócićdoziemiprzodków.
Zrozumieniewjejgłosiegozaskoczyło.Starannieukrywałmieszaneuczuciawo-
becbyłejżony,amimotoprzyjacielezdawalisięwiedzieć,codziejesięwjegogło-
wieisercu,możenawetlepiejniżon.Alezdrugiejstrony,byliprzynim,gdyotrzy-
małpapieryrozwodowe.Johnsięznimupił,aranoRitagoprzytuliłaipodałamu
śniadanieszczególniezalecanenakaca.Zależycinazbliżeniu,pamiętasz?Niena
powtórce.
Szukałwmyślachneutralnegotematu,żebynienawiązaćdouwagiRity.
–Byłyściejużnazakupach?
Ritaszerokootworzyłaoczy.
–Nowiesz?!Niewyglądamszałowo?
–Tyzawszewyglądaszszałowo.
–Bezczelnytyp!–Szturchnęłagowramię.–PodziwiajTori.Taszmaragdowasu-
kienkależynaniejjakuszytanazamówienie.Doskonała.
PożerałToriwzrokiem.Niemógłoderwaćodniejoczuodmomentu,kiedyweszła
do sali. Sukienka rzeczywiście była rewelacyjna. Podkreślała kształty i niezwykły
koloroczu.Tegowieczorurozpuściławłosy,któreterazwsztucznymświetlelśniły
różnymiodcieniamimiedzi.Byłapiękna.Westchnął.Niestety,nietylkoonczekał,by
z nią porozmawiać. W tym tempie będzie miał szczęście, jeżeli uda mu się z nią
przywitaćprzedkońcemkoktajlu.
–Możemyjąporwać–zaproponowałaRita.
Chętniebytozrobił,aleteżniechciałjejpodpaść,skorotegodniaudałosięunik-
nąćzgrzytów.
–Cośty?Izepsućjejwieczór?Lepiejnie.
–Świętaracja–wtrąciłJohn.–Cobyśpowiedział,żebyśmypotymprzyjęciuwe
czwórkęposzlidojakiejśknajpki?
–Jestemza.–AleczyTorisiętospodoba?
– Zapytaj ją – doradziła mu Rita, wyraźnie wyczuwając jego wątpliwości. – Jeśli
dostanieszszansę.
–Torijestrozrywana–zauważyłzdumą.
Najciekawszym aspektem tego wystąpienia, oprócz swady prelegentki, było jed-
nakto,żeonasamaniezdawałasobiesprawy,jakbardzoporuszyłasalę,anawet
jeżelitowyczuła,podeszładotegonaderpowściągliwie.
Nocóż,takajestTori,dziewczyna,któranikomunienarzucaswojegozdania.Je-
dynyraz,kiedymusięwydawało,żepróbowałatozrobić,zgasiłją,zanimpadłoja-
kiekolwieksłowo.Niczymgranatzodbezpieczonązawleczką.Jakpotoczyłobysię
ichżycie,jakwyglądałobyichmałżeństwo,gdybyjejwtedywysłuchał?Gdybyusiadł
ipowiedziałjejwszystko,zwłaszczato,jaksobiewyobraziłuznaniekolegów,dumę
ojca, gdyby powiodło mu się przeprowadzenie nowej procedury jeszcze nie stoso-
wanejwNowejZelandii,acoskończyłosięśmierciąpacjentki?Nigdysięniedowie,
cowtedybypomyślała.Wstydwziąłgórę,aonniechciałzobaczyćwjejoczachpo-
gardy,niechciał,byprzestaławnimwidziećmistrzawswoimzawodzie.
John gestem wezwał kelnerkę z tacą zastawioną kieliszkami z winem i szampa-
nem.
–Rita?Ben?
–JestemweFrancji,więcwyłącznieszampan.
–Dlamnieteż.
Podnosząc kieliszek do ust, Ben szukał wzrokiem Tori, a gdy ją odnalazł, w jej
spojrzeniuwyczytałbłaganieoratunek.Częstowymienialisiętakimikomunikatami
podczasobowiązkowychprzyjęćujegorodziców.
–Potrzymasz?–PodałkieliszekJohnowi.–Zarazwracam.
Dopchałsiędoniejakuratwchwili,kiedydwajchirurdzyzNowegoJorkuzaczęli
jąwypytywaćoszczegółyoperacji.Podszedłdoniejizuśmiechemobjąłwtalii.Je-
denzjejwielbicielispojrzałnaniegojaknaintruza.Trudnomusiędziwić.Wpew-
nymsensiebyłintruzem.
–BenjaminWells?ZLondynu?–PodałrękęBenowi.–AdrianPacker,starszykon-
sultant.–WymieniłjedenzeznanychszpitaliwUSAtakimtonem,jakbywStanach
nie było innych. – Pańska żona nieźle nam dziś przytarła rogów, przypominając
orolipodstawowejopiekimedycznej.
Mojażona?Nocóż.Potrząsnąłdłoniąkolegi.
–Toritopotrafijakniktinny.
Rzuciłamuwyniosłespojrzenie.
– Naprawdę? Dziękuję, doktorze Wells – powiedziała, po czym zwróciła się do
rozmówców,którzysprawialiwrażeniegotowychdyskutowaćzniąprzezcaływie-
czór. – Panowie wybaczą, ale chciałabym dołączyć do Bena i naszych przyjaciół.
Czujęsięniecozmęczonacałymtymzamieszaniem.
AdrianPackeruśmiechnąłsięwyrozumiale.
–Drogapani,rozumiem.Domyślamsię,żemążjestzazdrosny,bonieskupiana
sobietyleuwagi.
Ben zauważył, że Tori już otwiera usta, by wyprowadzić Packera z błędu, więc
dyskretniepoklepałjąpobiodrze.Cidwajłaskawieprzystali,abyopuściłaichtowa-
rzystwo, ale gdyby się dowiedzieli, że nie jest jej mężem, mogłaby nie móc się od
nichuwolnićprzezkilkagodzin.Zrozumiałajegointencjęitrzymałajęzykzazęba-
mi.
– Dzięki, że mnie wyratowałeś z opresji – powiedziała chwilę później. – Przykro
mi,żewszyscybiorąnaszamałżeństwo.Jeżelimaszztymproblem,postaramsię,
żebystałosiędlawszystkichjasne,żejesteśmyporozwodzie.
Sercemusięścisnęło.Możetodziwne,alebyłomuobojętne,coludzieonichpo-
myślą.
–Powiesiszsobiekartkęnabiuście?
Zdradziłagojakaśnutawgłosie,boTorirzuciłamubacznespojrzenie.
–Ben…?
Niespodobałmusiętenostrzegawczyton.
–Chodź,RitaiJohnczekają.
Należałozapytać,czypójdziezniminakolację,aleobawiałsię,żeusłyszyodmo-
wę.
I wcale nie liczył na Ritę. Gdy wymieniły się komplementami na temat nowych
kreacji,Ritarzuciłamimochodem:
–Tori,pierwszegowieczoruodkryliśmyzJohnemgenialnąrestauracjęiwybiera-
mysiętamznowu.Dołączyszdonas?
Rita,onapowienie,pomyślał.Wstrzymującoddech,wbiłwzrokwpodłogę.
–Zprzyjemnością!Kuchniafrancuska?–Toriwyraźniesięrozluźniła.
–Ajakainna?–Ritadopiłaszampana,sponadkieliszkamrugnąwszydoBena.
Rozejrzałsięzakelnerem.
–Tori,dlaciebiewodagazowana?
–Tak,poproszę.–Bardzochłodnyton.
Toznaczy,żejeszczejestniewsosie.Wzruszyłramionami.Wporządku.Kolacja
zRitąiJohnembezwątpieniaupłyniewprzyjaznejiradosnejatmosferze.Byćmoże
podkoniecTorizłagodnieje.
–Super,jesteśmyumówieni.–Ritawyjęłaztorebkitelefon.–Tori,terazbędęcię
zanudzaćzdjęciaminaszychdzieci.
Torizdrętwiała,przełknęłałykwody,poczymprzysunęłasiędoRity.
–Śliczne.–Zamrugała.–Ilemająlat?
Benjakzauroczonyobserwowałjejreakcje.Torikochadzieci.Żebyimpomagać,
wybrałakardiologiędziecięcą.Kiedyśnawetrozmawialiozałożeniurodziny.Mar-
twisię,żeniebędziemiaławłasnychdzieci?Matrzydzieścisześćlat,więcjejzegar
biologiczny na pewno tyka już dość głośno. Skrzywił się. Nie bardzo mógł jej po-
móc.
Do kolacji nie doszło. Nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, ile tac z kanapkami
krążyposali,taksmakowitymi,żeniemożnabyłosięimoprzeć.
–Jużniemammiejscananicwięcej–sapnęłaRitadwiegodzinypóźniej.–Prze-
kładamynasząkolacjęnajutro?
– Jestem za – odezwał się John. – Konferencja kończy się późnym popołudniem,
więcitakmusielibyśmysamiosiebiezadbać.
–Szczerzemówiąc,jestemwykończona–westchnęłaTori.–Niebyłobyzemnie
żadnego pożytku. Gdyby udało się nam wymknąć, moglibyśmy pójść na spacer po
promenadzie,odetchnąćświeżympowietrzem.
Ritasięrozpromieniła,zatoBenpoczułsięzawiedziony.ZamierzałzaprosićTori
naprzechadzkę.Wedwoje.
– Zbieraliśmy się do wyjścia, prawda, John? – powiedziała Rita, opierając się
omęża.
–Jużniemogęsiędoczekać.–TakciepłopopatrzyłnaRitę,żeBenowimałoserce
niepękło.
Szczęściarzzniego.Wiadomo,dokądsięwybierają,napewnonienapromenadę.
–Dojutra.
–Dziękizazakupy.–ToriprzytuliłaRitę.
Benobserwował,jakJohnprzygarniadosiebieRitęicośjejszepczedoucha.
Targałanimzazdrość.Kiedyśteżtomiał…Nieoczekiwaniemiejscezazdrościza-
jęła złość. Podeptali to. Oboje. Głupcy. Skończeni głupcy. Zwłaszcza on. Mógł wy-
brać inny sposób załatwienia tego wszystkiego, pozwolić jej się zbliżyć, opowie-
dziećjejcałąhistorięodpoczątkudokońca,anietylkofragmenty.
Ruszył w stronę wyjścia, szukając ucieczki od gwaru, ale nie było to łatwe, bo
większość gości podążała w tym samym kierunku, jakby wszyscy wybierali się na
promenadę.Posuwającsięwolnoprzeztłum,poczuł,żektośdotykajegoramienia.
–Ben,idziesznaspacer?
–Takimamzamiar,Tori–mruknął–aleniewiem,czykiedykolwieksięstądwydo-
stanę.–Tesłowajązaskoczyły,alesięodwrócił.
Już go nie dotykała. Poczuł to od razu, ale gdy się rozejrzał, zobaczył, że Tori
zmierza w przeciwnym kierunku. Szła wyprostowana, z dumnie uniesioną głową
irozpuszczonymiwłosamisięgającymiprawiedopasa.
– Kurczę – jęknął, ruszając za nią. W końcu dopadł ją, dopiero gdy siadała przy
tymsamymstole,odktóregowstalikilkaminutwcześniej.
Dotknąłjejramienia,gdysięgałapobutelkęzwodą.Zesztywniała.
–Tori,przepraszam,żetaknaciebiewarknąłem.
– Dlaczego miałbyś nie warknąć? Dostało mi się za to, że sobie ubzdurałam, że
chceszmitowarzyszyć.Niejesteśmyjużrazem.Wieszco?Wciągutychdwóchdni
czasamitrudnobyłomiwtouwierzyć.–Odwróciławzrokiskupiłasięnanalewaniu
wodydodużegokieliszka.Większaczęśćwylałasięnaobrus.
Niedowierzałwłasnymuszom,alewolałsięniełudzić,żeistniejeszansanaugo-
dę.Napewnomiałanamyśliprzyjaźń,niemiłość.Pogodzeniesiętonietosamoco
zbliżenie.Usiadłnasąsiednimkrześleinapełniłjejkieliszek.
–Tak,wiem,comasznamyśli.
–Całatasytuacjajest…–wzruszyłaramionami–jakaśdziwna.–Podniosłakieli-
szekdoust.
Niepowiedziałby,żedziwna,raczejdelikatna,aleToriwyraziła,jaktoodbiera.
–Jakbyśchciała,żebywyglądałanaszarelacja?
Zachłysnęłasięwodą,poczymotarławargiporzuconąnastoleserwetką.Zaczer-
wienionawbiławzrokwplamęnaobrusie.
–Słowoprzyjaźńtegonieoddaje,aleczymwięcejmożemybyćdlasiebie?Staram
sięnadtymniezastanawiać.
–Plecieszbzdury.
Nadalnaniegoniepatrzyła.
–Tak,wiem.
Wyjąłjejkieliszekzrąk,oplótłpalcamijejdłońiwstał,podrywającjązkrzesła.
–Chodźnapromenadę.Muszęodetchnąć…ztobą.
Wkońcuniosłagłowę,byspojrzećmuwoczy,aonpoczuł,jaktopniejelódwjego
sercu.Teszmaragdoweoczyprzypomniałymuotym,czegojużnigdyniepowinien
pragnąć,ocobałsięwalczyć.Prawdopodobnieniezdawałasobiesprawy,żepodjej
spojrzeniemuczuciemiłościprzepełniajegoumysł,serceiduszę.Tonieprawda,że
sięzniejwyleczył.
–Chodźmy–szepnęła.
Czekała,ażBenzrobipierwszykrok.Zajęłomutoparęminut.Wkońcuobjąłją
ramieniemiwyprowadziłwmrokciepłejletniejnocy.
Wmilczeniudotarlidokońcaswojejtrasy,gdzieToriprzysiadłanaławceizrzuci-
łaszpilki.
–Dłużejniewytrzymam.
–Wcalesięniedziwię.–Usiadłobok,wyciągającnogiprzedsiebie.
–Jużniepuszyszsięjakdawniej.–Posłałamuuśmiech.Żebyzłagodzićswojesło-
wa?Czywprawićichwlepszynastrój?
Niestety,tauwaganiebyłazabawna.
–Życiemnieoduczyło.
Spoważniała.
–Opowiedzoprzesłuchaniu.
Zerwałsięzławki,przegarniającpalcamiwłosy,poczymspojrzałnanią.
–Nieprzyszłaś,abardzominatymzależało.–Potrzebowałemcię,potrzebnami
byłaświadomość,żebędzieszprzymnieniezależnieodtego,cosięstanie.–Cho-
ciażniechciałem,żebyśsiędowiedziała,żeźleoceniłemsytuację.
–Zabroniłeśmi.
–Miałaśtoprzejrzećimimotoprzyjść.–Chciałwtedyotymporozmawiać,ale
zabrakłomusłów,ponieważczuł,żecałeoburzenieorazurazęprzelałbynanią.
–Tylesiędomyśliłam.–Patrzyłanamorze.–Spóźniłamsię,booperacjatrwała
dłużej,niżprzewidywano.
–Przyszłaś?Niewiedziałem.–Rzadkowtedyrozmawiali,boprzygotowywałsię
doprzesłuchania,atrzymiesiącepóźniejsięwyprowadził.
–Próbowałamcipowiedzieć…–Zawahałasię.Staranniejejunikał,byniemusieć
sięprzyznać,jaksięzbłaźnił.Wzruszyłaramionami.–Spóźniłamsięijużmnienie
wpuścili.
–Tobyłozamknięte posiedzeniezarządu,komisjietyki iordynatorówdwóch in-
nychoddziałów.–Ordynatorajegooddziałuniedopuszczono,ponieważbyłjegooj-
cem. Jeffery Wells się wściekł, zamierzał manipulować wynikiem posiedzenia tak,
bysynwyszedłztegoczysty.
–Więcitakbymniewyproszono.
–Tak,alewiedziałbym,żetamjesteś.–Żeczekananiego,alenieczekała.Gdy
pokilkugodzinachopuściłsalę,byłinnymczłowiekiem.Zwątpiłwjejuczucie.
–Siedziałamnakorytarzu,alewkońcuwezwanomnienaoddział.
– O tym też nie wiedziałem. – Nikt mu tego nie przekazał. Stał się persona non
grata,alepowiniendowiedziećsięotymodTori.Stalisięsobieobcy.
–Przepraszam.
–Dzięki.–Miałochotęzapytać,dlaczegomiałagozawinnego,nieznającfaktów,
alebałsię,żeitymrazemTorizamkniesięwsobie.Terazjużwie,cozaszło.Wszy-
scywiedzą.Alewtedynieodważyłsięjakopierwszyjejtegoprzekazać.
Wzięłagozarękę.
–Cieszęsię,żewykazalisięotwartościąiprzyznalilekarzowiprawodobłędu.
–Mnieteżtocieszy.–Cobysięznimstało,gdybygowykreślonozrejestru?–
Kelnerembyłbymmarnym.
–Napewnobyłbyśświetny,alebyłabytowielkastrata.–Nieprzestawałagładzić
jegodłoni.
–Miłomitosłyszeć.–Podniósłsięzławki.–Robisięchłodno.Wracajmy.Nabo-
saka?
–Dodrzwihotelu.
Przedwejściemwłożyłaszpilki.
–Cieszęsię,żetasprawaskończyłasiędlaciebiepozytywnie,alebardzożałuję,
żenamsięnieudało.–Szybkimkrokiemruszyławstronęwindy.
Tori,skarbie,jateżtegożałuję.Alecosięstało,tosięnieodstanie.
Minąłrecepcję,kierującsiędobaru.
ROZDZIAŁCZWARTY
TużprzedniąstałJefferyWells.
– Przemów Benowi do rozumu. Musi skorzystać z mojej pomocy, żeby wyjść
ztegobezuszczerbku.
Spiorunowałateściaspojrzeniem.
–Niesądzisz,żedecyzjanależydoniego?
–Chceszmuzniszczyćkarierę?!–ryknąłJeffery.
–Tegoniepowiedziałam.
–Jasne.Uważasz,żepowiniendostaćnauczkęzanieswojebłędy.
–Ale…jeżelinieonsiętegodopuścił,tokto?
Zagotowałosięwniej.Odwróciłasięiotworzyłaoczy.Ben?Włóżkugoniebyło.
Jakzawszesiedziałwpokojudziennymzewzrokiemwbitymwścianę.
Usiadłazdziwionaciemnościąpanującąwsypialni.Poomackusięgnęładowłącz-
nika lampki. W jej świetle zorientowała się, że jest w pokoju hotelowym w Nicei,
aniewsypialniwichdomu.
Przyśniłjejsiękoszmar.Wkolorachizeszczegółami.Jefferybyłwyjątkoworeal-
ny.Sposób,wjakistarałsięjązdominować,spoglądającnaniązgóry,odpowiadał
rzeczywistości.Chociażjużwiedziała,żetobyłsen,czułasięprzytłoczonajegosło-
wamitakjakwtedy,kiedywtargnąłdoichmieszkania,byjąpouczać,jakmazBe-
nempostępować.Zato,żemusiępostawiła,teśćjąznienawidził.
Wstałazłóżka.
NiedoniejnależałomówićBenowi,comarobić,alebyłaskłonnaznimotymroz-
mawiać.Gdybywspomniała,jakąpresjęwywierananiąjegoojciec,wzruszyłbyra-
mionamiipowiedział:„Tojegosposób”.
Czylirządyżelaznejrękiibiadakażdemu,ktomusięprzeciwstawi.Benuwielbiał
ojcaicałeżycierobiłwszystko,byojciecbyłzniegodumny.Byłotojakwspinanie
sięnanieskończenieoddalonyszczyt,kiedyzosiągnięciemkażdegoambitnegoeta-
pustawianoprzednimkolejnycel.
Niespełniłażądańteścia,ponieważBenzniąnierozmawiał.Napewnonieozgo-
niepacjentki.Kurczę,wtedynawetniepytał,czyzapłaciłazaprąd.
Siedząc przy oknie, patrzyła na opustoszałą promenadę. Była czwarta rano. Za
wcześnieizaciemnonaspacer,żebyuporządkowaćmyśli.
Benśpi?Rozwalonyjakzwykleprawienacałymłóżku?Czymożenauczyłsięle-
żećnaboku?
Och,Ben,jakjaciękochałam.Mieliśmywszystko.Taksięnamwydawało.Conam
niewyszło?Moglibyśmierćpacjentkiuznaćzaprzyczynęichporażki,alegdybyko-
chalisięnaprawdę,znaleźlibysposóbnaporadzeniesobiezkryzysem.Naiwnieso-
biewyobrażała,żemiłośćpokonawszelkieprzeciwieństwalosu.
Jakinnisobieradzą?Jejmatkaniewyszłapowtórniezamąż,więcniemiałaoka-
zjiobserwować,jakbypostępowaławtakiejsytuacji.ZwiązekrodzicówBenaspra-
wiałwrażeniesolidnego,alematkagodziłasięnawszystko.
Poprzedniego wieczoru rozmawiali jak za dawnych czasów. Prawie, bo w głębi
duszywiedziała,żetonieprawda,alekiedyobejmującją,prowadziłzpowrotemdo
hotelu, niemal uwierzyła, że przeszłość była złym snem, z którego w końcu się
otrząsnęła.
Ben, Benji. Gdyby miała choćby połowę szansy, bez namysłu wróciłaby do tego
związku.
Niemamowy.Drugirazbytegonieprzeżyła.Zwłaszczarozstania.Gdywycho-
dziłzichmieszkania,czuła,jakbyktośwyrywałjejserce.
Zaczęłaprzechadzaćsiępopokoju,szukajączajęcia.Sięgnęłapokomórkę.Żad-
nych esemesów, dziewięć e-maili, głównie z pracy. To dobrze. Przestanie myśleć
oBenie.
Uśmiechając się, patrzyła na zdjęcie załączone do e-maila od Deana Coxa. Pro-
mieniejącychłopakwkolorowymT-shircieispodenkachprzedwejściemdokliniki.
Kilkatygodniwcześniejjegostanbyłtakpoważny,żenależałomuwszczepićdole-
wejkomoryurządzeniewspomagającepracęserca.Zabiegprzeprowadziłapięćdni
przed wylotem do Europy i codziennie otrzymywała raporty na temat stanu jego
zdrowia.
ZdjęcieDeanabyłodowodem,żeoperacjasięudała.Miałjużuniejwyznaczoną
wizytę kontrolną, ale pilnowała, by wszyscy jej mali podopieczni wiedzieli, że za-
wszemogąsięzniąskontaktować.
Zapisałasobiewagendzieprzypomnienie,bykażdemudzieckukupićweFrancji
T-shirt. Znała wszystkie rozmiary. Potrzebna będzie trzecia walizka. Ciekawe, co
pomyślącelnicy,gdyzadeklarujewalizkępełnąkoszulekibutów?
Odpowiadałanalisty,ażwzeszłosłońce,więcsięubrała,wzięłaplanmiastaiwy-
szła.
Skręciławlewo,wQuaiRaubaCapeu,skądrozciągałsięwidoknaport.Schody
prowadzące na wzniesienie okazały się całkiem strome, dzięki Bogu, bo miała na
czymsięskupić.
–Dlatakiegowidokuwartosięzasapać!–zawołał,mijającją,młodyjogger.
Zgóryobserwowałaogromnywypasionyjachtprzycumowanydonabrzeża,oile
jeszczemożnatobyłonazywaćjachtem.Najejoczachnatrapwyjechałydwalśnią-
ce czarne mercedesy, po czym dwaj kierowcy w liberiach otworzyli tylne drzwi
przedczteremamężczyznamiwgarniturach.
Kompletnie inne życie, nieosiągalne. Ale, westchnęła, mogłaby w takim luksusie
spędzićdzieńalbodwa.No,możetydzieńalbodwatygodnie.
Stojącprzedpomnikiemkuczciofiarpierwszejwojnyświatowej,uznała,żepora
wracaćdohotelu.Podrodzewjakiejśkafejcezjeśniadanie.
TegodniapierwszybyłpaneldyskusyjnyprowadzonyprzezBenaorazjegokole-
gów.
–Cześć.Dzwoniłem,żebyzaproponowaćciwspólneśniadanie–powiedział,sia-
dającobokniejwsali.–Trafiłacisięlepszaokazja?
–Poszłamsięprzejść.
–Dobrzesięczujesz?–Jegouwadzenieuszłyjejpodkrążoneoczy.
–Odzywasiębraksnu–wyjaśniłabezbarwnymtonem.
–Weźmieszdzisiajcoś,żebysięwyspać?
–Miałamzłysen.–Patrzyłagdzieśdalekopozanim.
–Jaki?–Torinigdyniemiałaproblemówzespaniem.Koszmarydręczyłyinnych,
nieją.
–Twójojciec–powiedziałatakcicho,żeledwiejąusłyszał.
–Mójtata?–Dlaczego?
Pokiwałagłową.
Dlaczego? Potrzebował przesłuchania w sprawie pomyłki lekarskiej, by zrozu-
mieć, że żadne jego osiągnięcia ojca nie zadowolą. Jedną z przyczyn śmierci pa-
cjentkibyłajego,Bena,chęćzaimponowaniaojcu.
–Coojciecrobił?
–Przyszedł,żebywywrzećnamniepresję.
–Żebyścozrobiła?–Któregoświeczoru,gdywracałdodomu,zobaczyłodjeżdża-
jąceautoojca.
Zanimzaparkował,wezwanogozpowrotemdoszpitala,więcgdywkońcumiał
okazję porozmawiać z Tori, sprawa wydała mu się niewarta dociekań. To też
schrzanił?Usiadłtak,bymócpatrzećwjejpiękneoczy,iująłjejdłoń.
–Opowiedz.
Rozejrzałasięposali.
–Nieteraz.Niedługotwojakolej.
– Dopiero za godzinę. Zmiana w programie. – Pierwsza sesja interesowała go
zdecydowanie mniej niż to, co tak wyraźnie unieszczęśliwiło Tori. – Chodźmy na
kawę.
Zdziwiło go, że się nie opierała. Wstała, przewiesiła torbę przez ramię i wyszła
zsali.
Usiedliwpobliskiejrestauracjiotejporzeserwującejśniadania.
–Ben,przepraszam.Samaniewiem,dlaczegociotympowiedziałam.Dotejpory
twój ojciec nigdy mi się nie śnił. To chyba efekt uboczny spotkania z tobą. –
Uśmiechnęłasiębezprzekonania.
–Mów.
–Ojciecnalegał,żebymcięprzekonała,żejegorozwiązaniejestnajlepsze.Żenie
powinieneśbraćnasiebieodpowiedzialnościzaśmierćtejkobiety,aobwinićkogoś
innego.
Zakręciłomusięwgłowie.
–Toznaczy,żewiedziałaśotym?
–Tak,alenieznałamszczegółów.
–Dałaśmuodpór?–Toniebyłołatwe.Ojciecpotrafiłbyćnieustępliwy.
–Oczywiście.–Wzruszyłaramionami.–Decyzjanależaładociebie.Nieważne,co
myślałonalboja.
– Dziękuję. Miałaś rację. – Nic dziwnego, że ojciec już więcej o Tori nawet nie
wspomniał.
–Postąpiłeśsłusznie,przyznającsiędowiny.
–Teżtakuważam,alepowinienembyłowszystkimcipowiedzieć.–Mimożetego
niezrobił,niedałasięojcuzastraszyć.Jużzasamotomożnająkochać.
–Niewielewtedyzsobąrozmawialiśmy–zauważyłazesmutkiem–aletosięza-
częłojeszczeprzedtymincydentemnabloku.
–Nazywaszto„incydentem”?–Łagodniepowiedziane.Mimotobyłzadowolony,
żeToriniedrążytematu.
–Naszedrogirozchodziłysięstopniowo.Albomieliśmydyżuryoróżnychporach,
albowwolnychchwilachprzygotowywaliśmysiędoegzaminów.Przysięgaliśmy,że
wiemy,conasczekaiżenadtymzapanujemy,aletegoniedopilnowaliśmy.Wraca-
łam do domu tak wykończona, że wypijałam kilka drinków i szłam spać. Zdarzało
się,żekupowałamwhurtownigóręubrań,boniemiałamsiłyzaładowaćpralki.
Pokiwałgłową.
–KupiłaśmisiedemT-shirtówznadrukiemkolejnychdnitygodnia.Powiedziałaś,
żepatrzyłaśjedynienarozmiar.–Uśmiechnąłsię.–Cościpowiem.Czasamitylko
dziękitymnadrukomorientowałemsię,którytodzień.
–Tobyłkoszmarnyokres–wykrztusiła.–Wpewnymsensieprzygotowywałnas
nato,cosięstało,przyczyniłsiędotego,żeniepotrafiliśmysobieztymporadzić.
–DziękiBogumamytojużzasobą.Zobacz,tymaszwłasnąklinikę,ajapracuję
wLondynie.Właśniepototakharowaliśmy.
Jakim kosztem? Na początku ich związek należał do najszczęśliwszych. Dzielili
się wszystkim od prac domowych przez naukę po romantyczne kolacje, często na
wynos, bo brakowało im czasu albo energii na gotowanie. Mógłby spróbować po
razdrugi.Podwarunkiemżebędziedrugiraz.
Kelnerkapostawiłaprzednimikawęicroissanty.
–Cieszęsię–ciągnąłBen–żesprzeciwiłaśsiętacieiniepróbowałaśmnieprze-
konywać, że ma rację. Chciałem to załatwić bez niczyjej presji. – Westchnął. – To
byłamojawina.Takobietażyłabydotejpory,gdybynieto,żechciałemzdobyćsła-
wę.–Nareszcietozsiebiewyrzucił.Nawetjeżeliwiedziałatojużwtedy,toteraz
usłyszałatozjegoust.
–Ben,anity,anijaniecofniemyczasu.Cobyło,minęło,zacząłeśnoweżycie.Ja
też.Roztrząsanie,żecośmogliśmyzrobićinaczej,jestrozdrapywaniemzabliźnio-
nychran.Jateżniebyłamwporządku.
Dobrze, że wspomniała o sobie, źle, że jest przekonana, że nie ma dla nich na-
dzieinawspólneżycie.Toriniepatrzywstecz,aonchybajeszczedotegoniedoj-
rzał.
Odkądchodzimupogłowie,żemająjakąśszansę?
Odchwili,kiedyzauważyłjąwtłumieuczestnikówkonferencji,dostrzegłjejtycja-
nowskiewłosy,któregoprzyzywały.Amożeodwczorajszegośniadania?
Odspacerupromenadą?Odjejwykładu,kiedyztakimżaremopowiadałaoswo-
ichmałychpacjentach?Możliwe,alejużwtedywiedział,żejejprzyszłośćjestniero-
zerwalniezwiązanazNowąZelandią,więcniemaszansynawspólnąprzyszłość.
Na odległość? Nonsens. To gorsze niż życie pod jednym dachem i niewidywanie
się.NiemożewyjechaćzAnglii.Rozpoczynaniekarieryporaztrzeciświadczyłoby
obrakusolidności,aonmusipokazać,żejakochirurgpotrafiosiągnąćtakwysoki
poziom,jakisobiewymarzył.Dowieśćtegoprzedewszystkimsobie,adopieropo-
teminnym.
Niesłuchała,comówiLucLeclare,przedstawiającBenaorazjegozespół,pochło-
niętatym,cousłyszałaprzykawiarnianymstoliku.
Tak,Benniedorósłdosytuacji,aleionasięwtedyniesprawdziła.Nieokłamywał
jej,poprostunieprzedstawiłswojejwersjiwydarzeń,nieusiadłznią,bypoważnie
porozmawiaćotym,coczujeicozamierzazrobić.Nadalniemogłapojąć,dlaczego
odniejodszedł.Tobardzoprzykre.
Ztrudemprzełknęła,żenaodchodnympowołałsięnabrakporozumieniamiędzy
nimioraznato,żemusisięskoncentrowaćnapracy,byzrzucićpiętnośmiercipa-
cjentki,coznaczyło,żebędziemiałdlaniejjeszczemniejczasu.Alekiedydodał,że
jużjejniekocha,zabrakłojejsłów.Uczucieumieraraz,nieodwracalnie.Takprzy-
najmniejsobiewmawiałaprzezminionelata.
Jednak i ona nie do końca była szczera. Odejście Bena było potwornym ciosem,
ale jeszcze większym okazała się strata dziecka. Ale było już za późno. Co by to
dało,gdybysięotymdowiedział?Gdybypoprosiła,oczywiściebywrócił,byjejpo-
móc,aleczuła,żepojegopowtórnymodejściujużbysięniepozbierała.Przyjęłaby
gozpowrotem,gdybyjąkochał,atakniebyło.
–Jużsięzaczyna.–Johndotknąłjejramienia.
Na jego twarzy malował się niepokój, więc zrobiło się jej głupio. Od kiedy zajął
obokniejmiejsceBena,zamieniłaznimledwiekilkasłów.
–Dzięki.
–Niemasprawy.
Posłała szeroki uśmiech Benowi. Niezależnie od tego, co ich dzieliło, była zado-
wolona,żemogątenczasspędzićrazem.Zrosnącymzaciekawieniemsłuchała,co
czterej kardiolodzy mają do powiedzenia na temat nowatorskiej procedury trans-
plantologicznej.
–Tooznacza–Benodpowiadałnapytaniezsali–wzrostliczbyuratowanychpa-
cjentów.
–Czytenwskaźnikjestwyższywprzypadkuprzeszczepieniasercareanimowane-
gopośmiercidawcy?
–Tametodajestjeszczewpowijakach,więcnaraziemamyzamałodanych,żeby
odpowiedziećnatopytanie.Aleniewidzęprzeszkód,żebyrezultatbyłtakisamjak
przyżywymsercu.
Wyraztwarzy,postawa,gestykulacja,wszystkotodowodziłojegoentuzjastyczne-
gopodejściadopracy.Benjestuszczytuformy,pomyślała.Zawszewiedziała,żeją
osiągnie.DziękiBoguradalekarskawykazałasiędalekowzrocznościąipozwoliła,
bybezprzeszkódkontynuowałpracęwzawodzie.
–Rewelacja,prawda?–zwróciłsiędoniejJohnwtrakcieowacjinazakończenie
sesji.
–ChcieliściegozatrzymaćwSydney?
–Zdecydowanie,alesięuparł,żemusileciećnadrugikoniecświataipokazać,że
dorównujenajlepszym.Prawdęmówiąc,niewierzę,żetobyłgłównypowód,bonie
jestsnobem.Cośinnegozmusiłogodowyjazdu.
–ByćmożechciałsięznaleźćjaknajdalejodAuckland.–Johnwie,cosięwyda-
rzyło?
Wzruszyłramionami.
–Słuchającgodzisiaj,niepowiem,żeźlewybrał.Trafiłnaswojąniszę.
– Zdecydowanie. On nie wróci na antypody. Zwłaszcza jeżeli dostanie awans,
o którym mi wspomniał. – Im prędzej ona to zaakceptuje, tym prędzej przestanie
onimmyśleć.Conajwyżejjakoodawnymznajomym.
–Tori,BenmożerobićprzeszczepyrówniedobrzewNowejZelandii.
–Jakmamtorozumieć?–JohnniechcegowSydney?
–Decyzjęowyjeździepodjąłwdniuorzeczeniawaszegorozwodu.Poprzedniego
wieczoruurżnąłsięwtrupa.
–Chybaniepowinieneśmiotymmówić.–Niechcęotymwiedzieć.Zapóźno.
–Bentomójkumpeliżyczęmujaknajlepiej.–Johnposmutniał.–Błyskotliwaka-
rierazawodowatojedno,alesąsprawyważniejsze.Widziałem,jaksiębawizmo-
imidziećmi,widziałempojegooczach,żemarzymusięwłasnarodzina.
Spoglądając na Bena, przeżuwała słowa Johna. Ben wyjechał tak daleko, by nie
byćbliskoniej?Nonsens.Nieprosiłagoodrugąszansę.Tylkorazsięznimspotka-
ła,błagałagowtedy,bychociażwyjaśnił,dlaczegojużjejniekocha,alewobecjego
twardegostanowiskauniosłasięhonoremidałaspokój.Apotemporoniła.Niebyło
jużodwrotu.
John sugeruje, że Ben nie palił się do wyjazdu? Albo że chce wrócić? Wątpliwe.
Niktgoniezmuszał.MógłzostaćwSydney,anawetwrócićdoAuckland.Zawsze
miałtakąmożliwość.
Zdezorientowanabardziejniżkiedykolwiekpodniosłasięzfotela.Czuła,żenogi
majakzwaty.
–Hej,Tori!–GłosBenaniósłsięponadgłowamiwychodzącychzsali.
Benprzepychałsięwjejkierunku.
–Hej,Ben–wyszeptała.
Poczuła potrzebę natychmiastowego wyjścia na zewnątrz, by pozbierać myśli
iochłonąć,zanimbędziewstanieznimrozmawiać.Zebraćsiły,byzakażdymra-
zem,gdygowidzi,niemarzyćotym,żebypaśćmuwramiona.Nazawsze.
Uodpornićsięnajegourok,przyjacielskiegesty,troskliwość…
ROZDZIAŁPIĄTY
Wybiegłaprzedbudynekhoteluzuczuciem,żesiędusi.Miaławrażenie,żenapie-
ra na nią kilkusetosobowy tłum uczestników konferencji, który zabiera jej powie-
trze,ogłuszanieustannymgwarem.
–DoktorWells,dobrzesiępaniczuje?–TużobokstałdoktorLeclare.
–Tak.Wsalibyłoduszno,więcwyszłamzaczerpnąćpowietrza.–Przecieżniepo-
wietemusympatycznemuczłowiekowi,żezamierzałapójśćnawagary.
–Przysłuchiwałaśsiępanelowi?
–Tak,uważam,żebyłświetny.
–Czuję,żejesteśzdenerwowana.Uważam,żepowinnaśtrochęodpocząćodtego
zbiegowiska.
Otóżto.Zwłaszczaodpewnejosoby.
–Chciałamsięprzejśćpodczastejprzerwy.
–Non,non.Mamlepszypomysł.Urwijsięnakilkagodzin.SkorojesteśwEuro-
pie, to musisz zobaczyć jakieś zabytki. – Nim zdążyła wyjaśnić, że ma w planach
wypadtam,gdzienienatkniesięnaBena,Leclarepstryknąłpalcaminakonsjerża.
Nie nadążając za jego szwargotem, nie miała szansy powiedzieć, co chciałaby
zwiedzić, więc z zaciekawieniem czekała na decyzję, jak upłynie jej reszta dnia.
Tegojejbyłotrzeba.
Kilkadziesiątminutpóźniejzajęłamiejscewwagoniepociągu,doktóregopopro-
wadziłjąkierowcataksówki.Rozejrzałasiępowspółpasażerach.Turyścizplecaka-
mi,kobietywracającezzakupów,emeryci.PociągzmierzałdogranicyzWłochami,
miałabiletpowrotny.MogłanapawaćsięFrancjąiniczymsięniestresować.
Kilkalatwcześniej,bysięrozluźnić,wypiłabyparękieliszkówwina,alenieteraz.
Przezalkoholstraciładziecko.Niemyślotym.Proszę,niedzisiaj.
Zachłanniechłonęłazapierającedechwidoki.Jakzfolderówbiurturystycznych,
alejeszczebardziejbarwne,tętniąceżycieminiepowtarzalne.
Robiła zdjęcie za zdjęciem, nieraz uwieczniając na pierwszym planie słup elek-
trycznyalbodrzewo.
Wysiadła w Ventimiglia na granicy z Włochami, poszła na spacer, wypiła kawę,
zjadłapizzęiprzeszłasiępotargowisku,gdziekupiłakilkapamiątek.Gdywkońcu
wypoczętawsiadładopociągudoNicei,czułasięnasiłachstawićczołokolacjizBe-
nemijegoprzyjaciółmi.
–Gdziebyłaś?–zapytał,gdyszliprzezzabytkowączęśćNiceidorestauracjire-
komendowanejprzezJohnaiRitę.
– We Włoszech – odparła ku zdziwieniu całej trójki. – Pojechałam pociągiem
wzdłużwybrzeża,przezMonakodosamejgranicy.
–Miałaśdosyćsalkonferencyjnych?–zapytałaRita.
–Wiem,niewypadataksięurywać,aleniewiadomo,czyjeszczekiedyśtuprzyja-
dę. – Nie zamierzała przepraszać ani przejmować się nieskrywanym rozczarowa-
niemBena.Musiałaodniegoodetchnąć,apozatymdostałapozwolenieodLecla-
re’a.
–Nietłumaczsię–skwitowałaRita.–Bardzodobrzecitozrobiło.
Johnmilczał.DziękiBogu.Zapewnesięzastanawia,czypojechałanawycieczkę
porozmowieznim?
Porazmienićtemat.Uniosławysokogłowę,bypopatrzećnabudynekzlewejstro-
ny.
–Niesamowite,prawda?Czegośtakiegounasnieznajdziesz.
Benprzytaknął.
– A mnie się podoba taka niska zabudowa. Te ciasne uliczki nie są jak tunele
wśróddrapaczychmur.–Gdyspotkalisiępółgodzinywcześniej,potraktowałjąra-
czejchłodno.Zapewnenaszłygowątpliwości,czyabyniespędzazniązadużocza-
su.
–Totutaj.–Johnwskazałstolikiprzednimi.
–Kolacjanadworze.Super–ucieszyłasięTori.–Dziękuję,żemniezaprosiliście.
–Całaprzyjemnośćponaszejstronie.–Ritająuściskała.–Siadajmyicieszmysię
towarzystwem.
Odsuwająckrzesło,Toripociągnęłanosem.
–Oczywiście,czosnek.
–Cebula,owocemorzaipomarańcze.–Benhamowałuśmiech.–Tymrazemzło-
żyszzamówieniepofrancuskuczypoangielsku?
– Jasne, że po angielsku. Chcę mieć pewność, że dostanę to, co zamówiłam. –
Zmierzyłagospojrzeniem.–Zdajesię,żecieszyszsiętaksamojakja.
–Masięrozumieć.Czekaj,ażznajdziemysięwParyżu.–Nareszciesięuśmiech-
nął.
Ścisnęłojąwdołku.Paryż.Niejechalitamrazem,alemielisięspotkaćnauniwer-
syteciemedycznym.SamawParyżu.Pocojejotymprzypomniał?
–Mamwplaniezwiedzaniemiasta.
–CobyśpowiedziałanawieżęEifflanocą?–Dotknąłjejręki,spoglądającwoczy.
–Przedewszystkim.
–Zemną?
– Oczywiście – odparła bez zastanowienia. A miała trzymać dystans… Ale zwie-
dzanieParyżawpojedynkęnijakbysięmiałodozwiedzaniawjegotowarzystwie.
–Jesteśmyumówieni–odrzekłzuśmiechem.
Randka?Zbyłymmężem?Jejuwadzenieuszło,żeRitanieznaczniekiwnęłagło-
wą. Podobnie jak John uznała, że ona, Tori, powinna bardziej się starać o Bena.
Zmówilisięprzeciwkoniej?
– Jesteśmy umówieni – powtórzyła jak echo. Ale skoro już się zgodziła na tę
„randkę”,będziesięcieszyćkażdąminutą.
Cośtyzrobił?!Wbiłwzrokwkartędań,czując,żestraciłapetyt.Nienależałojej
zapraszać.Przecieżmiałzachowywaćdystans.Odkądranozwierzyłamusięzesnu
ojegoojcu,umacniałsięwprzeświadczeniu,żerezerwajestkoniecznością.Niepo-
ruszyła go propozycja ojca, lecz jej wiara w niego, przeświadczenie, że postąpi
słusznie.Wkrytycznychdniachtegoodniejoczekiwał,alefakt,żemuotympowie-
działa,ująłgozaserce.Dawnoniebyłtakskołowany.Dowiedziawszysię,żeTori
będziewNicei,powinienbyłwykręcićsięodwyjazdunatękonferencję.
Alebyłotoniewykonalne.Tęskniłdoniejprzezsiedemdługichlat,więcpodjąłto
ryzyko.Bardzochciałjązobaczyć,szczerzewierząc,żepomożemutoodniejsię
uwolnić.Aterazumówiłsięzniąnarandkę!
–Cozamawiacie?–zapytałJohn,gdystawiłsiękelner.
–Befsztyk,krwisty.–Benwskazałpozycjęwkarcie,nacoToriwybuchnęłaśmie-
chem,spoglądającnaRitę.
–Przegrałaś.Mamuciebiedwadzieściaeuro.
–Ocochodzi?–WpatrywałsięwRitę,którawyjęłazportfelabanknotipodałago
Tori.
–Założyłysię,cowybierzesz.Befsztykczyowocemorza.
Niezauważyłtego?Zabardzobujawobłokach.Torimusiaławygrać,bojegoulu-
bionąpostaciąbiałkazawszebyłybefsztyki.
– Jesteśmy we Francji, więc taki wybór chyba jest oczywisty. A ty, Tori, paella,
tak?
–Kaczkaàl’orange,albojakośtak.
Jednaksiępomylił.WToripodobałomusięrównieżto,żepotrafiłagozaskoczyć.
Niechcisięwniejniczabardzoniepodoba,pomyślał.
JohnzamówiłszampanaorazwodędlaTori.
–Niewiesz,cotracisz–powiedział.
–Wiem–odrzekłazszerokimuśmiechem.
–Kiedywyrzekłaśsięwina?–zainteresowałsięBen.
–Jakiśczastemu.
–Przypominamsobie…–Zawahałsię,aonarzuciłamuostrzegawczespojrzenie.
–Żepiłamzadużo.
Jak powiedziała, że jej marzeniem jest wypić szampana w Paryżu. Najwyraźniej
jejprzeszło.
–Zamawiajmy–ponagliłaichRita,kątemokaspoglądającnaTori.
Jedzenie było wyśmienite, a do tego niezwykła sceneria oraz towarzystwo. Ben
odsunął talerz po deserze, po czym sięgnął po kieliszek. Dawno nie trafiła mu się
takakolacja.
–Kochani,dziękuję.Tobardzoudanywieczór.–Uniósłkieliszek,bywznieśćtoast
zaprzyjaciół.ZaTori?Toriprzyjacielem?Zbrakuinnegosłowatak,alesprawajest
bardziejskomplikowana.Toritoktoświęcejniżprzyjaciel,amniejniżżona.
–Zgadzamsię.–Johnuniósłniemalpełnykieliszek.
–John,nieprzypadłocidogustu?–Jakoznawcawinzawszekorzystałzokazji,by
skosztowaćnowości.
–Jestwporządku.
Wino pochodziło z jednej z najbardziej znanych winnic w Europie. Ben jednak
wstrzymałsięodkomentarza.Skorokumpelunikawyjaśnień,ontouszanuje.Być
możeniechce,bykelnerusłyszał,jakkrytykujemarkę.
–Widzę,żeteżnieruszyłeśdeseru.Mogęspróbować?–zainteresowałasięRita.
–Bardzoproszę.–Johnpodsunąłjejtalerz.–Wiedziałem,żesięnieoprzesz.
–Mm…zczekoladą.Uszczknękawałek.
–Chybamamatakserca–powiedziałnagleJohn.
Cotakiego?!
–John…Tori,wezwijkaretkę.–Benbłyskawicznieznalazłsięobokprzyjaciela.–
Sprawdzamtętno.Pociszsię.Gdziecięboli?
Toribiegładokierownikasali.Naszczęścieznałangielskinatyle,byzrozumieć,
o co jej chodzi. W takiej sytuacji nie należało poddawać próbie szkolnej francusz-
czyzny.
–John…–Ritaupuściłałyżkę.–Proszę,powiedz,żetotykożart.
Johnpowiódłdłoniąpopiersiiżebrachażpobark.
–Tutaj.
– John, wytrzymaj do przyjazdu karetki! Pomyśl o dzieciach. Błagam… – Rita
chwyciłagozarękę.–Kochany,nieważsięchorować.Niepozwalam!
Bendotknąłjejramienia.
–Wkrótceznajdziesięwszpitalu.
–Dziesięćminutstądjesthotelpełenkardiologów–krzywiącsięzbólu,zażarto-
wałJohn.–Kochanie,będziedobrze.
–Jużwezwalikaretkę–zameldowałaTori.
–Skądtapewność?–żachnęłasięRita.
–Rozmawiałamzwłaścicielką.Mówipoangielsku.Odrazusiętymzajęła.
–Wewnątrzjestkanapa.–Chwilępóźniejdoichstołupodeszłaszefowa.–Można
gotamprzenieść.
–Dziękuję.–Torisięrozejrzała.–Przydałbysiędrugimężczyznadopomocy.
– Kelner zrobi to z przyjemnością. – Kobieta przekazała mężczyźnie, o czym
mowa.
Benpodniósłprzyjacielazkrzesła.
–Idziemy,stary.Tambędzieciwygodniej.
Johnnieodpowiadał.Zustciekłamuślina.
Zpomocąkelnerapowoliwprowadziligodośrodka,poczymułożylinakanapie.
ToritymczasemprzekonałaRitę,byusiadłaoboknakrześle.
–PomogęBenowi,okej?Johnjestwdobrychrękach.
BenzdjąłJohnowikrawatirozpiąłkoszulę,poczymzacząłliczyćoddechy.
–Jakból?
–Silniejszy–wykrztusiłJohn.
–Liczętętno–poinformowałagoTori,spoglądającnajegotwarz.–Bardzoblady.
–Miałeśjużtakiebóle?–dopytywałBen.
–Nie.
–Tętnosłabe.
– Czy mam państwu pomóc dogadać się z ratownikami? – zapytała właścicielka
restauracji.
– Tak, bardzo proszę. Proszę im powiedzieć, że oboje jesteśmy kardiologami. –
Żebyniczegoniezaniedbali.
Johnzwiesiłgłowę.
–Braktętna.
KobietaprzysunęłasiębliżejRity,aBenprzełożyłJohnanapodłogę.
–Tori,jauciskam,tyoddychasz.
UklękłaprzyJohnie,ściągajączkrzesłapoduszkę,żebypodłożyćmująpodgło-
wę.Bentymczasemprzystąpiłdouciskaniamostka.
–Pięć,sześć,siedem.–Gdzietacholernakaretka?!
Powinnajużtubyć.Ratownicymajądefibrylator.Jakdalekodonajbliższegoszpi-
tala?Albopogotowia?Jakionitumająsystem?John,dlaczegoakuratweFrancji?
Mamskrępowaneręce.Obcyjęzyk,nieznanysystem.Nieważne,gdziesą.Tucho-
dzioJohna,serdecznegoprzyjaciela,więcwtakiejchwilioddałbywszystko,byzo-
baczyć,jakotwieraoczyipyta,cosięstało.
–Dwadzieściajeden,dwadzieściadwa…
Nim doliczył do trzydziestu, Tori wykonała dwa wydechy. Będą robili to aż do
skutku.Kurczę,dawnonieczułsiętakbezradny.
Bolałygoplecy,omdlewałyramiona,alesięniepoddawał.BotoJohn.
Wyciesyrenyprzyjąłzulgą,alereanimacjinieprzerwał,dopókiniewbieglidwaj
ratownicyzdefibrylatorem.Błyskawiczniepodłączylipacjentadoelektrodurządze-
niaorazdoelektrokardiografu.Ujrzeliprostąlinię.Bendotejporynieoswoiłsię
ztymprzygnębiającymwidokiem,mimożewkarierzewidziałgosetkirazy.Spoj-
rzałnawłaścicielkęrestauracji.
–Proszęimpowiedzieć,żeakcjasercaustałamniejniżtrzyminutytemu.–Mają
szansę.Niewielką,aletolepszeniżzerowa.
Gdy ratownik polecił wszystkim się odsunąć, wbili wzrok w monitor obrazujący
pracęsercaJohna,jakbysiłąwolichcieliprzywrócićgodożycia.Nic.
–No,John…–wyszeptałazapłakanaRita.–Potrafisz.Musisz.Kurczę,zacznijod-
dychać,błagamcię.Pomyślodzieciach.
Benczułsięnicniewart.Nibybyłkardiologiem,aniepotrafiłuratowaćprzyjacie-
la.Czującczyjąśdłońnaramieniu,domyśliłsię,żetoTori.Jejobecnośćniczegonie
zmieni,alejemuzrobiłosięlżejnasercu.
Gdybystałosięnajgorsze…Toniemożliwe.Wykluczone.
–Proszęsięodsunąć.–Drugiepodejście.
CiałoJohnalekkosięuniosło,poczymopadłonapodłogę.
–Mamytętno.–Benuznał,żetakiebyłoznaczeniesłówratownika,którywskazał
naekranmonitora.
Tojużniebyłaliniaprostaudołuekranu,afalista.Nieznaczytojednak,żeJoh-
nowijużnicniegrozi,alejestlepiejniżkilkasekundwcześniej.
Ritaprzyklękłaprzynim.
–Czyon…?
–Wtejchwilisercepracuje,aledalekomudodoskonałości.–Koniecznabyładia-
gnoza,leczenieidłuższyczasleżeniawłóżku.–Oddycha.
Doświadczeniegonauczyło,żerodzinompacjentównależyprzekazywaćjedynie
prosteinformacje.WtejchwiliRitaniebyławstaniepojąćżadnychszczegółowych
danychprócztego,żeJohnżyje.
– Ratownicy przewiozą go do szpitala, a tam zostanie podłączony do aparatury
wspomagającejpracęserca.
Jedenzratownikówpodszedłdonichznotesem.
–Nom?
–OnprosiodaneJohna–wyjaśniłaTori,przejmującnotesodratownika.–Rita,
jakbrzmijegopełneimięinazwisko?
–JohnBarryMcIntyre.
–Dataurodzenia?
Wypełnienie formularza poszło zadziwiająco sprawnie, ale gdy mężczyzna o coś
jązapytał,przechyliłagłowę.
–Pardon?
–Onmówi,żewszpitalunależypodaćnumerpolisyubezpieczeniowej–wyjaśniła
właścicielka.
–Alepolisajestwhotelu.Niepójdęponią–oświadczyłaRita.–JadęzJohnem.
Niespuszczęgozoka.
–Powiedz,gdzietrzymaciedokumenty,tojeprzywiozę.Alejeżelimaszprzysobie
kartękredytową,chybabytowystarczyło.
–Wszystkojestwsejfie.Cztery,pięć,trzy,dwa.
–Dajmikluczdopokoju.
–Jasne!Tori,nicmusięniestanie?
Pytanie nieuczciwe, ale zrozumiałe. Odpowiedzi nikt nie znał. Ben wybawił Tori
zkłopotliwejsytuacji.
–Rita,jegostanjestciężki,ależyje.Trzymajsiętego.
–Gdziejestnaszanowaznajoma?–zainteresowałasięTori.–Potrzebujemytak-
sówkiorazinformacji,dokądgozawiozą.
–Wszystkojużzałatwione.Jednataksówkapojedziedoszpitala,drugazawiezie
paniądohotelu,tamzaczeka,apotemzawieziedoszpitala.
–Dziękujęzapomoc.–Benuścisnąłwłaścicielcedłoń.
–Tomójobowiązek.Życzę,żebytosiędobrzeskończyło.–SpojrzałanaRitę.–
Wtakichchwilachkażdywolałbysięznaleźćwswoimkraju.
Nic dodać, nic ująć, pomyślał Ben, prowadząc Ritę do taksówki. Szczęście, że
wNiceisąświetneszpitale.Obserwując,jakratownicywsuwająnoszezJohnemdo
karetki,powiedział:
–Rita,możeszjechaćzJohnem.
–Chciałabym.Aleczymipozwolą?
–Chybatak,bowidzę,żecięprzyzywają.Idź.Pojadęzawami.–GdybyserceJoh-
naznowustanęło,ambulanssięzatrzyma,byratownicymogligoreanimować,więc
onszybkodonichdołączy.AleRicieniebędziełatwo,boniebędziemiałapojęcia,
cosięprzyniejmówi.
Gdyzatrzasnęłysiędrzwikaretki,rozejrzałsięzaTori.Właśniewsiadaładotak-
sówki.
Uśmiechnęłasiędoniego,awtymuśmiechuopróczwspółczuciabyłocośjeszcze.
Możemiłość?Nie,pudło.To,żetegopragnie,nieznaczyło,żetodostanie.
–Dozobaczeniawkrótce.
Taksówkaruszyłazpiskiemopon,jakbywiozłaJohna,anieTori.
Tori. Była przy nim, kiedy jej teraz potrzebował. Zaradna, uważna, czasami na-
wetkrokprzednim.Działalizgodnie…niejakpodkonieczwiązku.
Jegotaksówkarzjechałrównozakaretką,niespieszyłsię,bydowieźćgodoszpi-
talaprzednią.Odpowiadałomuto.GdybyserceJohnaznowusięzatrzymało,chciał
wtedybyćznimizRitą.
John,kurczę,jakdługoźlesięczułeś?Odrana?Odtygodnia?Dłużej?
Gdysięspotkaliwpierwszymdniukonferencji,zauważył,żeJohnbardzoutył,ale
wyglądałzdrowo.Zatopodczaskolacjisprawiałwrażenieprzygaszonego,prawie
nie tknął jedzenia. No, stary, dostaniesz niezły ochrzan za to, że napędziłeś Ricie
imnietylestrachu.OrazTori.
Tori.Jegożona.Możebyła,alenadaltojestTori.Trochęsięzmieniła.Rzadziej
sięśmieje.Pokochałjąmiędzyinnymizpowoduśmiechu.Bardzopoważniepodcho-
dziładoswojejpracy,aletryskałaradościąirozpierałojąszczęście.
–Ici,monsieur.
–Słucham?–Okazałosię,żejużsąprzedszpitalemorazżekaretkapodjeżdżado
wejścia na oddział ratunkowy. Sowicie zapłacił taksówkarzowi, po czym ruszył do
Rity.CzułsięzobowiązanyotoczyćtroskąiJohna,iją.Liczyłosiętylkoto,byroko-
wanieJohnaokazałosięoptymistyczne.
Nicinnegoiniktinny.
Tori,kiedytudojedziesz?
ROZDZIAŁSZÓSTY
– Idźcie coś zjeść. – Stanęła przed nimi Rita. Wyglądała na wyczerpaną. – Albo
chociażnamocnąkawę.
Toriwstałazniewygodnegoplastikowegokrzesła,naktórymwpoczekalnispędzi-
łapółnocy.Przeciągnęłasię,zrobiłakilkaskłonów,byrozprostowaćkości.Tobyła
długa noc. Co jakiś czas udawało się im zdobyć okruch informacji na temat stanu
Johna.
–Niejestemgłodna–powiedziała–alekawadobrzebymizrobiła.Chodźznami.
Możemypójśćdoszpitalnegobufetu,więcbędzieszbliskoJohna.
–Jakonsięma?–zapytałBen.
Ritapotarłatwarzdłońmi.
– Trzyma się. Lekarz powiedział, że potrzebuje spokoju i musi leżeć. Miał dużo
szczęścia.Myteż.
Rita zapewne nie zdawała sobie sprawy, jak mało brakowało, by straciła męża.
Albodokońcażyciabędziesięzamartwiałakażdymjegomrugnięciem.Wnocyod-
wiedziłichdoktorLeclare.Fakt,żewszyscyuczestniczyliwkonferencji,usunąłba-
rierynormalniewznoszonewokółpacjenta.
–Chodźznami,zróbsobieprzerwę–nalegałaTori.
– Nie. Tutejsze pielęgniarki są fantastyczne, poją mnie kawą i spełniają każde
moje życzenie. Ale wy powinniście odetchnąć i… – Powstrzymała ich gestem. –
Pójdźciegdzieś,wróćciedohotelu,weźcieprysznic,prześpijciesię.–Cotozadziw-
nybłyskwjejoku?–Tori,możeszmiprzywieźćubranienazmianę?
–Eh,jaktyumieszmniepodejść.Pójdziemysobie,alepodwarunkiemżezadzwo-
nisz,gdybycośsiędziało.
–Cokolwiek–dodałBengroźnymtonem.
–Obiecuję.
Nazewnątrzprzywitałichchłód.PorazpierwszyodichprzyjazdudoNiceiniebo
byłozachmurzone,jakbywspółczułoRicieiJohnowi.Ritaitojejspojrzenie.Czyżby
wzięłanasiebierolęswatki?Przyokazji,kiedyRitabędziespokojniejsza,wytłuma-
czyjej,żeniedojdziedopojednaniazBenem.
Dlaczego?Bonie.
ZatoBenniemiałnicprzeciwkotemu,żebybylirazem.
–Chodźtu.–Gdyjądosiebieprzygarnął,nieoponowała.Dopierowtedypoczuła,
jakbardzojestzmęczona.Dochodziłaósmarano.
–Tobyłabardzodługanoc.
–Bezkońca.Pozorniejesteśmydotegoprzyzwyczajeni,aletymrazemsytuacja
byłainna.
–Dotknęłanasbezpośrednio.–Poznałaichledwietrzydniwcześniej,aleBensię
znimiprzyjaźnił.–Trzymaszsię?
– Przyznam, że mocno mnie to ruszyło. John jest ode mnie starszy o dwa lata.
Wiem, że to bez znaczenia, bo serca robią, co chcą, ale tym razem to co innego.
Prawdęmówiąc,przerażające.Nieskarżyłsięnażadnedolegliwości.–Przystanął.
–Chceszwracaćdohotelunaśniadanie?
–NiemamochotyodpowiadaćnapytaniaoJohna.–Byłapewna,żewszyscywie-
dzą,cozaszło.Jakwkażdymszpitalu.Dyskrecja,owszem,czasami;milczenie,nig-
dy.Ziewnęła.–Poszukajmyjakiejśkafejki.
Benzatrzymałtaksówkę.
–Mamlepszypomysł.Zamówimyśniadaniedopokoju.Wiążesiętozprzemknię-
ciemprzezrecepcję,alewiększośćgościpowinnabyćzajętaśniadaniemalboleniu-
chujeprzedrozpoczęciemobrad.
Nieoczekiwanietenpomysłwydałsięjejnajlepszy.
–Jedziemy.
Mimoskrajnegowyczerpania,gdywchodzilidojejpokoju,czułakażdymnerwem
jegobliskość.
–Jakdługo?–zapytała,gdyprzeztelefonzamówiłśniadaniedladwóchosób.
–Maksymalniedwadzieściaminut.Mamnadzieję,żeniezasnędotejpory.
Wolałaby,żebyjednakniepadłwjejpokoju.
Podszedłdookna.
–Mógłbymgozabićzato,żenastakprzestraszył.
Podeszładoniego,objęławpasieioparłamugłowęnatorsie.
–Dobrzesięczujesz?
–Chybatak.–Lekkojąprzytulił.
Stalitakbezsłowa,dodającsobieotuchy.Toriniemiałabypretensji,gdybyśnia-
daniesięniezjawiło,alewkońcurozległosiępukaniedodrzwi.
Benpocałowałjąwczoło.Gdyzapachbekonupołaskotałjejnozdrza,zapomniała
obrakuapetytu.AlezamiastśniadaniaprzeztenczasmogłabycałowaćBenjiego,
mimożebyłobytonadernierozsądne.
–Dlaczegotaksięuśmiechasz?–Gdykelnerwyszedł,pocałowałjąwczoło.
–Chybazezmęczenia.
–Rozumiem.–Jegowzrokpowędrowałwstronęogromnegołoża.–Obawiamsię,
żejeżelipołożęsięnatedwiegodziny,któredałanamRita,toprzedpółnocąsięnie
obudzę.
Niebędziemydzielilitegołoża,żebynawzajemsiębudzić.Wtymstanienieza-
śniemy.
–Obojemusimysięchociażzdrzemnąć.Nastawiębudzikwtelefonieorazpopro-
szęrecepcję,żebymnieobudzonoodziesiątejtrzydzieści.
Benjestrozczarowany?
–Siadajmydośniadania–powiedział.
Jedzeniedodałojejsił.
–PójdęporzeczyRity,nawypadekgdybyśmymusieliwpośpiechujechaćdoszpi-
tala.
–Mogęzamówićsobiejeszczejednąkawę,bozachwilępadnę?
–Oczywiście.Zarazwracam.PokójRityjestpiętrowyżej.
–Dzisiajdużogościwyjeżdża,więcmożebyćproblemzwindą–ostrzegłją,po
czymziewnął.
–Gdybycośsięzmieniło,spotkajmysięnadoleojedenastej.
Wróciładziesięćminutpóźniej.
–Nadalzajmujeszcałełóżko–westchnęła,spoglądającnaBena.Spałjakkamień.
Nawetniezdjąłbutów.Zdjęłamuje,poczymrozebrałasiędobieliznyiwsunęła
pod kołdrę, układając się na niewielkiej przestrzeni niezajętej przez różne części
ciałamęża.Byłegomęża.BenjiegoalboBena.Nieważneprzezktórego.Tojedyny
mężczyzna,któregokocha,aleniestetybyły.Tori,przestań.
Uśmiechnęła się na odgłos cichego chrapnięcia. To też zapamiętała. Kurczę, to
tylkochrapanie.Czuła,jakjejopadająpowieki,jakwyrównujesięoddech.Byłojej
ciepło i niewygodnie. W końcu ułożyła się na boku, zwinęła w kłębek i odpłynęła
wobjęciaMorfeusza.
Obudziłojąogłuszającelarumkomórkisprzężonezujadaniemtelefonu.Gdysię-
gaładosłuchawki,nabokupoczułamiłyznajomyciężar.
–Merci.–Odłożyłasłuchawkę,poczymwyłączyłabudzik.
–Zakrótko–mruknąłBen.
–Spałeś,jakwróciłamzrzeczamiRity.
–Piłemkawę.Niemampojęcia,jaktosięstało,żeznalazłemsięnatwoimłóżku.
– Zamyślił się. – Czy to ważne? Jestem tutaj i spałem. – Jego spojrzenie dopowie-
działoresztę.Ztobą.
Wpewnymsensie.Leżałnanarzucie,onapodkołdrą.
–Musiszsięruszyć,żebymmogławstać.
–Zachwilę.–Wpatrywałsięwnią.–Tori,brakmiciebie.Tamtejbliskości.
–Byłonamdobrzerazem.–Oczymonamówi?Otym,jaksiękochali?Czywogó-
le?Owspólnymżyciu,miłości,owszystkim.
–Zaszybkosiępoddaliśmy?–szepnął,poczymjegowargipowędrowałyzjejczo-
ładoust.
–Ben!–Rozchyliławargi.Ben.Benji.Jejmiłość.
Przyciągnąłjąbliżejtak,żedzieliłaichtylkogrubośćkołdry,nieprzerywającpo-
całunku,aonawpatrywałasięwniego,cieszącwzrokkażdąnajmniejszązmarszcz-
ką,każdymwłoskiembrwi.Benji.
Takbyło.Poprzebudzeniuzawszewitalisięgorącympocałunkiem.Jegożarda-
wałjejenergięnacałydzień.Czuła,żeiteraztakbędzie.Ciepłorozlewałosięod
ichzłączonychustdojejwzbierającychpiersi,brzuchaoraztegomiejsca,któredo-
magałosięBena,tęskniłozanim.Czyznajdąsposób,żebyznowubyćrazem?Wtej
chwiliwszystkojestmożliwe.
–Kurczę…przepraszam.–Odsunąłsię.
–Przepraszasz?–Trudnosobiewyobrazićwiększązniewagę.To,żeniepowinni
sięcałować,niemiałozwiązkuzczymkolwiek.Cogorsza,jejciałodomagałosięgo
aż do bólu. Z powodu jednego pocałunku. Namiętnego pocałunku pełnego wspo-
mnieńorazwszystkiego,czegotakdługojejbrakowało.
Wstałzłóżka,podniósłbuty,poczymnaniąspojrzał.
–Tak,przepraszam,bowiem,żetegoniechcesz,pomimotwojejreakcji.
Zaczerwieniłasię.Totakieoczywiste?Jasne.
–Tyteżtegoniechcesz.–„Skończone.Niejesteśmysobieprzeznaczeni”.Słowa,
którychniezapomniała,padływewłaściwejchwili,byjejprzypomniećprawdę.Ben
odszedł od niej, uciekł na drugi koniec świata. Nie będą razem, więc wykluczona
jestnawetprzygoda.
Usiadłnakrześle,żebywłożyćbuty.
–Marzyłemotakimpocałunku,odkiedysięprzywitaliśmypierwszegodniakonfe-
rencji–mruknął,zawiązującsznurowadło.
Ateraz,kiedytosięspełniło?Jużmiałamuodpowiedzieć,alenieznalazłasłów,
porażonatymwyznaniem.Niemógłtegochcieć,niepotylulatach.Zatoonazare-
agowała na niego w ułamku sekundy. Dlaczego nie miałby doświadczyć takich sa-
mychdoznań?
– Tori, wystarczy jeden pocałunek. – Skierował się do drzwi. – Za pół godziny
wholu?
Gdy zniknął jej z oczu, rozejrzała się po pokoju. Naprawdę był tu Ben? Czy to
wszystkojejsięprzyśniło?Niejestimpisaneznowubyćrazem.
Bensłowemotymnienapomknął.Zależałomutylkonapocałunku,alezwiązekto
coświęcejniżpocałunek.Albonawetpocałunki.
Powlokłasiędołazienki.Jednakbliskierelacjezaczynająsięodpocałunku.Hm,
akończąprzykrymiokrutnymisłowami.Zapamiętaje.
Wysiadającztaksówkiprzedszpitalem,Benwdalszymciąguwyrzucałsobiepo-
całunekzTori.Jakmógłsiętegodopuścić?!Dlaczegopowiedział,żetozamało?
Bogdynaniegopopatrzyła,poczuł,żenicgoniepowstrzyma.Pragnieniepoca-
łunkunarastałownimoddniaprzyjazdudoNicei.NatonałożyłsięzawałJohna.To
gozgubiło.Obudziwszysięnajejłóżku,tużobokniej,zgłupiał.
Aletenpocałunek…Sercemusięścisnęło.Tylelatpracowałnadtym,byosiągnąć
wżyciucoś,coprzypominanormalność,aterazzaczynaodnowa.
Sięgnął po torbę Rity w tej samej chwili co Tori, tak że ich dłonie się dotknęły.
Toriniemalodskoczyła.
–Jająwezmę–powiedziałpółgłosem.
–Okej.–Ruszylidowindy.
–KiedywyjeżdżaszdoParyża?
–Jutro.
–Ajakiemiałaśplanynadzisiaj?ZanimJohndostałzawału?
– Zarezerwowałam wycieczkę po okolicy. – W jej oczach dostrzegł łzy. – Ale już
straciłamnatoochotę.PosiedzęzRitąalboprzyJohnie,jakonapójdziesięprze-
spać.
DlaczegoToripłacze?
–Jeślicisięuda.Ritanapewnomaswojeplany.–Naprzykładzaproponujeim,
żebytendzieńspędziliwedwoje.BędziezmuszonypoprosićRitę,bysobieodpuści-
ła,żeoswoichrelacjachbędziedecydowałsam.
–Twardazniejdziewczyna.–Torigwałtowniezamrugała.
–Dlaczegopłaczesz?Albopowstrzymujeszsięodpłaczu?–Gdypłakała,zawsze
czułsięwinny,żeniepotrafizapewnićjejszczęścia.
–Samaniewiem.Teostatnieczternaściegodzinbyłyemocjonalniezabójcze.
Łączniezpocałunkiem,tak?
–Zgadzamsię.
–Ben,niemogęogarnąć,cosiędzieje.
Toaluzjadonich,awjejoczachsmutekikonsternacja.Takjaktegodnia,kiedy
powiedział,żeodchodzi.Tendzieńnajchętniejwymazałbyzhistorii.
Windazatrzymałasiętużprzywejściudooddziałuintensywnejopieki.
–Przyznamsię,żeijawszystkiegonieogarniam,abardzobymchciał.–Przysta-
nowisku pielęgniarek upewnili się, czy mogą Johna odwiedzić. – Miałabyś ochotę
spędzićzemnątrochęczasuwParyżu?Możeudałobysięnampoznaćodpowiedź.
Zzapartymtchemczekałnajejreakcję,bospoglądałananiegoszerokootwarty-
mioczami,zdziwionaalbo…zszokowana.Alenieuciekłajakprzedwariatem.
Wkońcu,gdypoczuł,żeladamomentzemdlejezbrakutlenu,wyszeptała:
–Odpowiadamito.
–Fajnie.Super.–Uśmiechnąłsię,aleostrożnie,bynieokazaćprzesadnegoentu-
zjazmu.Jednakjużniemógłsiędoczekać,kiedywyruszyzToriwpowrotnąpodróż
dotego,cokiedyśichłączyło.Tori,jegożona.Niepotrafiłmyślećoniejjakobyłej
żonie.–Odczegozaczniemy?
–ChodźmydoJohna–odparłapragmatycznie.–Możliwe,żeprzyjdzienamzostać
wNiceikilkadnidłużej.
PielęgniarkaskontaktowałasięzRitą,poczymzaprosiłaichdoJohna,tymbar-
dziejżeRitachciałatrochęsięprzespać.
MimozaczerwienionychipodpuchniętychoczuRitapowitałaichserdecznie.
–Lekarzegobadali.PrzyszedłznimidoktorLeclareipodjąłsięrolitłumacza.Ju-
troJohndostaniedwastenty.–Zaniepokoiłasię.–Będziedobrze,prawda?–Powio-
dławzrokiemodToridoBena,któryserdeczniejąobjął.
–Tostandardowyzabiegwprzypadkuzablokowanychnaczyńkrwionośnych.
–Niezdążyszsięobejrzeć,jakstanęnanogi–odezwałsięsłabymgłosemJohn.
Benprzytaknął,zwracającsiędoRity.
–CzyLeclarewamwyjaśnił,naczympolegatenzabieg?
–Żedonaczyniakrwionośnegowpachwiniewprowadzasiędrut,którydopycha
stent we właściwe miejsce? Tak. Brzmi to okropnie, ale skoro tak się to robi, to
niechdziałająjaknajszybciej.–Zerknęłagroźnienamęża.–Miejmynadzieję,żepo
tymjużwięcejniebędzieszmiałzawałów.
–Będzieszzmuszonyinaczejsięodżywiać.–Benniemógłsiępowstrzymać,mimo
żewiedział,żeiJohn,iRitadoskonalezdająsobieztegosprawę.
–Lepiejwymyślciecośinnego.
–John,lubiszjeść,prawda?–zapytałazszerokimuśmiechemTori.
Ritaniedopuściłagodogłosu.
–O,tak.Wydawałobysię,żejakolekarzbędzieżywiłsięsałatą,alenie,niema
mowy.Odterazbędzieszżyłnieprzyzwoiciezdrowo.–Potarłaoczy.–Wszyscysątu
przemili,alechcęwracaćdodomu,zabraćgotam,gdzieczujęsięusiebie.
Toripokiwałagłową.
–PrzedpodróżądoSydneyJohnmusijakiśczasodpocząć–powiedziała.
– Kiedy tylko lekarze pozwolą – odezwał się Ben – zabieram was do siebie, do
Londynu.Tambędziewamdobrze.Iuwolniciesięodstresuwynikającegozbariery
językowej.
–Uff,jużmilżej–sapnęłaRita,niekryjącradości.–Dziecimogądonasdołączyć?
Obiecuję,żeniebędąsprawiałykłopotu.
–Stęskniłemsięzatymiłobuziakami.Jeszczedzisiajzarezerwujębilety.
Johnuniósłkciuk.
–Super.
–Pojedzieciepociągiem,bonarazieJohnniemożelatać.
Johnprzytaknął.
–Rita…–szepnął–Onamusiodpocząć.
–Jużjązwalniamy.Przezkilkagodzinjesteśskazanynanaszetowarzystwo.–By
pokazać,żeniezamierzawyjść,rozsiadłsięnakrześle.–Comamcipoczytaćna
dobranoc?
–To,oczymmyślę,nienadajesięwtymgronie.–Johnbladosięuśmiechnął.
–Zdrzemnijsię.Dobrzecitozrobi.
–Niemusiciemniepilnowaćciągle.Kręcisiękołomniecałytabunpielęgniarek.–
Mówiłcorazciszej,jakbyjużzasypiał.
–Idlategosięstądnieruszę.Żebyimniedoglądały–zażartowałBen,zerkając
naTori,którarozmawiałazRitą.JegouwagakoncentrowałasięwyłącznienaTori.
Tylko ona go interesowała, tylko ją pokochał, a ona teraz stoi na wyciągnięcie
ręki.Zgodziłasięspędzaćznimczas,żebyzobaczyć,jakimsięukłada.
–Totajedyna,prawda?
Awydawałomusię,żeJohnśpi.
–Tak,totajedyna–przyznał.
Nigdynieprzestałjejkochać,mimożebardzosięstarał.Udawałomusięprzez
jakiśczasoniejniemyśleć,alenieoczekiwaniejakżywastawałamuprzedoczami.
Niezaufałjejmiłości,aleodchodzącodniej,czuł,żepostępujesłusznie.
Przegarnąłwłosypalcami.
–Dobrzezrobiłemczyźle?–pytałsamsiebie.
–Nieznamszczegółów,alesądzącpotym,coostatniowidziałem,touważam,że
źle.
Toznaczy,żesłuchJohnanieucierpiał.
–Teżtakmyślę.
ToriobejmowałaRitę.Zaprzyjaźniłysięniemalnatychmiast,mimożeTorimiała
niewieleserdecznychprzyjaciółekopróczDianeiLynley,któreznałaoddziecka.
Musimiećjązpowrotem.Tymrazemniemożetegoschrzanić.
–Masznatokilkadni.
–John,miałeśspać,anieorganizowaćmiżycie.
–Zrozumiałem,jakszybkożyciepotrafisięzmienić.NiepozwólToriodejść.Po-
starajsię.
Oto słowa człowieka, który o mało nie odszedł na zawsze. Co by zrobił, gdyby
Johnumarł?Trudnobyłobymusiępozbierać.Jakwtedy,kiedywykreśliłTorizży-
cia.
–Umówmysię,stary.Tyzaśnij,ajazacznęsięzdobywaćwobecniejnaszczerość
wkilkukwestiach.
Nawetnajlepszyprzyjacielniebędziemiałdostępudotego,codziejesięwjego
głowie,no,powiedzmy,wsercu.Napewnoniewsytuacji,wktórejjegopodchody
mogąsięzakończyćporażką.Jakmająbyćrazem,skoromieszkająnaprzeciwnych
końcachświata?Poczuł,jakJohnkładziedłońnajegoręce.
–Jeszczeciniepodziękowałem.Niebyłobymnie…–Głosmusięurwał.
–Niemyślotym.Toriteżsięprzysłużyła.
Działaliwtandemie,każdebezchwiliwahaniarobiło,codoniegonależało.Ichje-
dynymcelembyłoratowanieJohna.Isięimudało.
Tochybadobryznak.
ROZDZIAŁSIÓDMY
–TojestLaDamedelaCoeur.–MarcDupontprzedstawiłTorimałejdziewczyn-
cesprawiającejwrażeniejeszczemniejszejnadużymłóżku.
PozbadaniuJohnadoktorMarcDupont,któryusłyszałojejreferacie,zaprosiłją
naoddziałdziecięcy.Przyjęłazaproszeniezradością,tymbardziejżezrezygnowała
zwycieczki.
–Maelee,przywitajpaniądoktor.
–Bonjour.–Jużsamświszczącyoddechświadczyłociężkiejchorobieserca.
–Bonjour,Maelee.–Abydzieckanieonieśmielać,Toriprzykucnęłaprzyłóżku.–
Przyjechałamzbardzodalekiegokraju,zNowejZelandii.
SądzącpominieMaelee,jejfrancuskipozostawiałwieledożyczenia.Spróbowała
jeszczeraz.
–Wmoimkrajuopiekujęsięchorymidziećmi.
Dziękitłumaczeniulekarzatwarzdziewczynkisięrozjaśniła.
–Chcemniepanizbadać?
Żebyzdobyćjejzaufanie,zpomocątłumaczaporozmawiałazniądłuższąchwilę.
–Maelee,ilemaszlat?
–Sześć.
Zamłoda,żebytakcierpieć.
–Wcolubiszsiębawić,jakjesteśwdomu?–Jakiezabawylubiłobyjejdziecko?
Teżmiałobyterazsześćlat.Ciekawe,czydręczyłobyjąokucykatak,jakonamę-
czyłaswojąmamę?
–Wgrykomputerowe.–Zawahałasię,byodetchnąć.–Alewolałabymjeździćna
rowerzejakkoleżanki.
Biedactwo.WswojejkomórceToripokazałajejzdjęcieDeana.
–Tenchłopiecteżchorujenaserce.
–Aleonsięśmiejeimacharęką.
–Dlatego,żemupomogliśmy.Tafotkazostałazrobiona,jakwychodziłzeszpitala.
MaeleeprzyglądałasięDeanowi.
–Podobamisię.Jateżchcędodomu.
Toripoinformowano,żeranoczekaMaeleeoperacjawymianywadliwejzastawki.
–Najpierwmusiszlepiejsiępoczuć.Deanteżmusiał.Czymogęposłuchaćtwoje-
goserca?
–Oui. – Maelee podciągnęła górę piżamki, obnażając chudziutką klatkę piersio-
wą.–Bijebardzoszybko.Puk,puk,puk.
Osłuchującją,Torirzuciłalekarzowiwymownespojrzenie.Tociężkochoredziec-
ko.Pooperacjispędzikilkadninaoiomie,gdzieaktualnieleżałJohn.
Poprawiającpiżamkę,zapytała:
–MogęDeanowiotobieopowiedzieć?Jestempewna,żewyśleciesemesa.
GdyMaeleeprzytaknęła,Toriwystukaławiadomośćdochłopca.Odpowiedźprzy-
szłabłyskawicznie.
„Hej.Dlaczegojestpaniwszpitalu?Niewracapanidonas?”.
Otejporzepowinienspać.Jegomatkabędziezła,żegoobudziła,bowNowejZe-
landii było już po północy. Zasępiła się. Dean znowu ma problemy ze spaniem?
Przedoperacjąstalebyłzmęczony,aleniemógłspać.
„Oczywiście,żewracam.Chcęcięznowuzbadać.CobyśchciałpowiedziećMa-
elee?”.
„Niechbędziedzielna.Iniechpanijejpowie,żewyzdrowiejejakja”.
PrzekazałaMaeleewiadomośćodDeana,pożegnałasięzniąiwrazzdoktorem
Dupontemwyszłazsali,byporozmawiaćonajbliższejoperacji.
– Dlaczego w przypadku Maelee tak długo zwlekano ze specjalistycznym lecze-
niem?–zapytała.
– Matka ignorowała objawy. Choroba została ujawniona, dopiero jak pewnego
dniaMaeleeźlesiępoczuławszkole,apielęgniarkazwróciłauwagęnajejoddech
irytmserca.Towadawrodzona,ponieważmatka,będącwciąży,zachorowałana
różyczkę.
–Poporodzieniezażądałazbadaniacórki?
MarcDupontpokręciłgłową.
–Mówi,żetozrobiła,aleobjawywystąpiłydopierowpiątymrokużycia.
Dziewczynkęnależałomonitorowaćodsamegopoczątku,alenieznającszczegó-
łów,Toripowstrzymałasięodkomentarza.Pozatymtoraczejmatkaniewykazała
sięczujnością,niżzawiodłasłużbazdrowia.
–Zajrzędoniejpopołudniu,powizycieuJohna–powiedziała.–Jeśliniemasznic
przeciwkotemu.
–Ależskąd.Merci.
„MartwięsięoDeana.Chybamaproblemyzespaniem.Załatwmujaknajszyb-
ciejwizytęuConrada”.Tejtreściesemesawysłaładoszefowejpielęgniarekwswo-
jejklinice.Conradpodjąłpracęwklinicepółrokuwcześniejjakostażysta.Poroku
miałzamiarprzeprowadzićsiędoAnglii.Niebyłotopojejmyśli,bookazałsięnie-
oceniony.Cowięcej,przepadalizanimmalipacjenci.
Pogódźsięztym.Uprzedziłcięotymjużnasamympoczątku.Westchnęła.
–Dlaczegowzdychasz?–usłyszałazaplecami.
Niemal podskoczyła. Rozmyślała o swoim domu, bo jej domem była klinika. Nie
matamwprawdzieaniłóżka,aniszafyzubraniami,alespędzałatamwiększączęść
każdejdoby…Jakdawniej.Czaspoświęconypracypomagajejukryćsięprzedrze-
czywistością.Wstrząsająceodkrycie:pozapracąniemadlaniejżycia.
–Tori,zobaczyłaśzjawę?–zażartowałBen.
Otrząsnęłasię.
– Czuwam nad losem swoich pacjentów w Auckland. – Opowiedziała mu o kore-
spondencjizDeanem,byniesłyszećnatrętnejmyśli…Żyjeszwyłączniejakokardio-
log, żyjesz wyłącznie jako kardiolog… O czym to mówiła? Pacjenci, Dean. Wspo-
mniałaoConradzie.–Jestzadobry,żebygowypuścićzkliniki,aleniemogęznaleźć
bodźca,którybypozwoliłzatrzymaćgonastałe.
– Młodzi lekarze często wyprawiają się za granicę – przyznał. – Myślałaś, żeby
zaproponowaćmukontrakt,jakwróci?
–Tak,aleonniechcesięwiązać.Przesadzam,niemamnajmniejszychtrudności
zdoboremlekarzy.
–Alenielubiszzmian.–Szerokosięuśmiechnął.
–Jaktywszystkopamiętasz!–Roześmiałasię,aonwzniósłoczydonieba.
–„Tori,dlaczegoniemożemyiśćdokinawniedzielę?
–Bojalubięwsobotę.Takimamzwyczaj”.
Klepnęłagowramię.
–Nieprawda.
–Taaak?
–Okej,lubięmiećwszystkouporządkowane,alekinotylkowsobotę?Niewydaje
misię.
– Żeby nie zaogniać sytuacji, powstrzymam się od przytaczania innych podob-
nych… ustaleń, które rządziły naszym życiem, i zaproszę cię na spacer po starym
mieście.Słyszałem,żejesttammnóstwogaleriisztukiiantykwariatów.
–Tomisiępodoba.AJohn?Ritawróciła?
–Johnśpi,aRitaprzynimczuwa.–Wziąłjązarękęipociągnąłwstronęwindy.–
Poszukajmyjakiegośartystycznegostarociadotwojegomieszkania.
–Antyk?Verytrendy,panieWells.–Jużwcześniejzaplanowałakupnojakiejśce-
ramikidoswojejciąglerosnącejkolekcji.
–Otóżto,Tori.
Naszczęścieniepowiedział„paniWells”.Powinnacofnąćrękę.Zachwilętozro-
bi,alejeszczenieteraz.SiedemlattęskniłazafizycznymkontaktemzBenjim,ate-
raz ich splecione dłonie obudziły wspomnienia bliższej intymności, doznań, które
kiedyśwprawiałyjąwekstazę.Tak,Benjirobinaniejwrażenie…ponownie.
OnmanaimięBen.Ben,nieBenji.
Tak,tak,racja.
– Ta mi się podoba. – Wskazała pokaźną urnę w rogu antykwariatu. – Chcę ją
mieć.
Pokręciłgłową,spoglądającnametrowecudo.
–Jasne.Zabukowałaśdodatkowemiejscewsamolocie?
–Niebądźzłośliwy.–Alefakt,niełatwobędzieprzewieźćjąnaNowąZelandię.
Nietylkowysoka,aleibardzokrucha.–Ciekawe,czyzajmująsięwysyłką.
–Możesięokazać,żedodatkowemiejscewypadnietaniej.–Odsunąłkrzesło,by
mogłapodejśćbliżej.
–Piękna–westchnęła.Tonietocomaływazonik,jakizamierzałasobiesprawić.–
Dobrzebywyglądałaprzywejściu.–Niebieskikwiatowywzórprzyciągałbywzrok
natlekremowychścianijasnobłękitnejglazurynapodłodze.
– Poważnie? – Przyglądał się wazonowi. – Oby wytrzymała taką podróż. – Pod-
szedłdomężczyzny,któryichobserwowałzzarzeźbionejlady,żebywyjaśnićsytu-
ację.
Tori tymczasem przysiadła na krześle, by z bliska podziwiać „swój” antyk. Deli-
katniewodziłapalcamipochłodnejpowierzchni.WspaniałapamiątkazFrancji.Oby
udało się ją przewieźć. Właściciel chyba jest obeznany z wysyłaniem antyków za
granicę?Byłabyzrozpaczona,gdybyurnadotarławkawałkach.
–Myślę,żedasiętozałatwić–powiedziałBen.
–Naprawdę?Cudownie.–Spojrzałamuwoczy.Roześmiane,czarujące,pełne…
miłości?Doniej?Niemożliwe.–Ben…?
Musnąłjąwargamiwpoliczek.
–Madame,panichcewysłaćtęurnędoNowejZelandii?
Drgnęła.Tużobokstałwłaściciel,spoglądającnaniąrozbawionymwzrokiem.
–T-tak–wyjąkała.–Tojestmożliwe?
–Oczywiście,aletosporokosztuje.
–Jestemprzygotowana.
–Niezapytałaś,ile–przypomniałjejBen.
Zapóźno.Właścicielsklepumusiałbybyćwśpiączce,byniedostrzec,żejestgo-
towazapłacićBógwieile,izapewnewtejchwilipodnosiłcenę.
–Jakajestcenategowazonu?–zapytała.
Mężczyzna mówił po angielsku, więc wkrótce dobili targu, ustalili szczegóły
transportuorazubezpieczeniacennejprzesyłki.
–Muszęsięczegośnapić–powiedziałBen,gdywyszlinaulicę.Znowuwziąłjąza
rękę.Zaczynałasiędotegoprzyzwyczajać.Weszlidopobliskiegobaru.
Zamówiłdlaniejwodę,dlasiebiepiwo,poczymusiadłnawprostniej.
–Myślałem,żejakodszedłem,wyprowadziszsięztegomieszkania.
Tam były moje wspomnienia związane z tobą. Potrzebowałam ich, żeby przeżyć
długieisamotnedni,orazżebymiprzypominały,żekiedyśkochałam.
Wspomnienia odrobinę pomagały jej podnieść się po poronieniu, a kiedy indziej
wpędzałyjąwdepresję.
–Maidealnąlokalizację,pozatymmiałamtamwszystko,czegopotrzebowałam,
więcniewidziałampowodu,żebysięwyprowadzać.
Zdaniemkoleżanekwystarczającympowodembyłojegoodejście.Nierozumiały,
dlaczegoniechceopuszczaćtegomiejsca.Czasaminachodziłyjąwątpliwości,raz
nawetumówiłasięzpośrednikiem,alewostatniejchwilispotkanieodwołała.Chcia-
łauniknąćstresuzwiązanegozesprzedażąorazposzukiwaniemnowegolokum.
–Zrobiłaśremonttak,jakmiałaśwplanach?
Jakplanowalioboje.
– Totalny, łącznie z kuchnią, z której rzadko korzystam. Prawdę mówiąc, tylko
tamsypiam.
–Całyczasspędzaszwpracy?–Upiłłykpiwa.
Fascynujące wargi. Pięknie wykrojone, pełne, słodkie i zmysłowe. Zadrżała, po-
ważniejąc.Zdajesię,żezapytałopracę.Przytaknęła.
–Większośćczasuspędzamwklinice,pozatymmamdyżurynakardiologiiwAuc-
klandHospital.
–Podejrzewam,żetakanieustannapracasprawia,żestopniowostajemysięoszo-
łomami.
–Niemyślęotym.–Wzruszyłaramionami.–Aleczasami,kiedysłyszę,jakperso-
nel rozmawia o tym, co robili podczas weekendu, przychodzi mi do głowy, czy
oprócz pracy nie powinnam mieć też innych zajęć? Ale od czego zacząć? To zbyt
skomplikowane.
–CodziejesięzDianeiLynley?
–DalejmieszkająwAucklandimniejwięcejrazwmiesiącuwyciągająmnienako-
lacjęalboweekendwspa.–Imiwytykają,żeznikimsięniespotykam,żezaciężko
pracuję,żetrudnotonazwaćżyciem.–Opowiedz,jakżyjesięwLondynie.Chyba
jesttammnóstwoatrakcji.–Żebyśprzestałmniewypytywać.
–Czasamimuszęsięuszczypnąć,żebyuwierzyć,żeżyjęwśródzabytków,októ-
rychczytałemjakodziecko.Kiedyindziejmamręcetakpełneroboty,żewdomuko-
rzystamtylkozłazienkiisypialni.NiewielesiętoróżniodAucklandalboSydney.–
Bawił się szklanką. – Ale się nauczyłem regularnie robić sobie przerwy i wtedy
zwiedzamkraj.
Regularneprzerwy.
–Tyraliśmywtedyjakwoły.–Nawetdłużejniżonateraz.
–Niedlategowydarzyłosięto,cosięwydarzyło.Schrzaniłemoperacjęipacjent-
kazmarła,bouważałem,żewiemlepiejodinnych,jaknależytenzabiegprzepro-
wadzić.Tylkotaknależynatopatrzeć.
Baczniesięjejprzyglądał.Czegooczekuje?Zdziwiona,żeporuszyłtentemat,nie
odwróciławzroku.
–Niewszystkieoperacjedobrzesiękończą,tonietajemnica.Idlategoprzedza-
biegiempacjencipodpisujądeklarację.
–Tomniezniczegoniezwalnia.–Wjegogłosiewyczułanutęrezygnacji,niego-
ryczy.
–Wybaczyłeśsobie?
–Nie.–Dopiłpiwo.–Alezaakceptowałemfakt,żepopełniłembłąd,kierującsię
własnymego.Byłemżądnysławy,którąbymzyskał,gdybymisięudało.–Zależało
muprzedewszystkimnauznaniuzestronyojca.–Nieutrzymujękontaktuzojcem.
Czytawjejmyślach?Ujęłajegowolnądłoń.
–Toprzykre.
–Takinie.Kamieńspadłmizserca,kiedyzdałemsobiesprawę,ilerazyrobiłem
coś,żebybyłzemniedumny,aonledwiekiwałgłowąimówił,żenastępnymrazem
powinienembyćjeszczelepszy.Należałozrozumiećtodużowcześniejicośztym
zrobić.Żałosne,żetrzydziestoletnifacetstarasięzadowolićrodziców.
–Szkoda,żeodsamegopoczątkuniewiedziałam,cosięstało.–Niezwierzyłsię
jej. Odmawiał, ilekroć o to pytała, więc ostatecznie przestali z sobą rozmawiać,
aichzwiązekpraktyczniesięrozpadł.–Dlaczegoniechciałeśmiopowiedzieć,co
sięstało?
Głośnoodstawiłpustąszklankę.
–Wstydziłemsię.
Jakto?Benwie,cotowstyd?
–Wstydniepozwalałcirozmawiaćzemną?!Kiedywszpitaluhuczałoodplotek,
którerosływoczach?
– Uznałem, że będziesz mną gardzić. Byliśmy we wszystkim doskonali, więc nie
chciałem,żebyśpatrzyłanamniezgóry.–Odwróciłwzrok.–Rozumiesz?
– Niezupełnie, bo to uczucie jest mi obce. – Dlatego rozleciało się ich małżeń-
stwo?Bosobieubzdurał,żebędzienimgardzićzato,żepopełniłbłąd?
Cofnąłdłoń.
–Powinienembyłztobąrozmawiać,wyjaśnić,cosięstało,alebrakowałomisłów.
Byłaśmojąpołową,opoką,miłością,ajasięniesprawdziłem.Niemogłempogodzić
sięzmyślą,żebędzieszmnągardzićzpowodubłędu,jakiegotybyśniepopełniła.
–Kurczę,Ben,wgłowiebymitakamyślniepostała.–Poprostunieznałjejtak
dobrze,jaksobiewyobrażała.–Usłyszałamtyleplotek,żeprawdaztwoichustby-
łabyodtegostorazyłatwiejszadoprzełknięcia.
–Tak,wiem.–Rozejrzałsię,szukająckelnerki,byzamówićdrugąkolejkę.
Nie wypiła nawet połowy wody, ale to przemilczała. Tak długo czekała na taką
rozmowę,żeterazniewiedziała,cootymmyśleć.
–Niepotrafiłeśzaufaćmojemuuczuciu.
Położyłdłonienablacie.
–Skarbie,chroniłemsiebie.Tak,toniepowód,żebyztobąnierozmawiać,aletak
było.
–Ben…jakbyło?–Wypiładuszkiempółszklankiorzeźwiającejwody.
Gdyby z nią wtedy rozmawiał, razem stawiliby temu czoło, znaleźli rozwiązanie
dlaprzyszłościzwiązku.AleBenniechciał,więcniedasięcofnąćczasuiodnowa
napisaćtejhistorii.Małżeństwojestrównoznacznezmiłością,aleteżzakładadzie-
leniesię,szczerośćirozmowę.Atyco?Chceszpowiedzieć,żeniezrezygnowałaś
zkomunikowaniasięzBenem?Topiłaśswojeproblemywalkoholu,zamiastsięnimi
podzielić.Ataważnawiadomość,którejmunieprzekazałaś?Wcaleniebyłaślep-
sza.
–Tostraszne,wjakiebagnosięwpuściliśmy.–Sięgnęłapodrugąszklankę.
–Dziękuję,żepowiedziałaś„my”,ale…
–Niemażadnegoale–weszłamuwsłowo.–Możliwe,żeniedojrzeliśmydomał-
żeństwa.Gdybyśmybylibardziejdojrzali,przetrwalibyśmytekoszmarnemiesiące.
Wszystkieparymająproblemyiwiększośćwychodziznichcało,razem.Mynie.Jak
toująłeś,wszystkoschrzaniliśmy.–Wstała.–Przepraszam,alemamtegodosyć.
Zapłakana szła ulicą. Ani razu się nie obejrzała, by zobaczyć, czy Ben idzie za
nią.Prawdopodobnienadalsiedziałwkafejce,sączącpiwo.
Niemal na ślepo skręcała w kolejne uliczki, dopóki się nie zorientowała, że nie
wie,gdziesięznalazła.Ktobysiętymprzejmował?Nawetgdyrozbolałyjąstopy,
parłaprzedsiebie.Łzyjużobeschły,ustąpiłasuchośćwgardle,alesercepozostało
ciężkiejakwiadrocementu.
Benji,kochałamcię,aleniepotrafiliśmystworzyćdobregotrwałegozwiązku.Ato
znaczy,żenadaltegoniepotrafimy,więcznikajzmojejgłowy,zmojegosercaipo-
zwólmiżyć.Pozwólmisięuwolnićodzłudnejnadziei,żemamyszansęnawspólne
życie.Jednakzachowaniedystansuzkażdąminutąstawałosiętrudniejsze.
Zobaczył, jak Tori zwalnia, by ostatecznie zakończyć ten maraton po nicejskiej
starówce.Opadłanakrzesłoprzystolikujakiejśkafejki.Domyśliłsię,żesięzgubiła.
Nigdyniemiałazmysłuorientacji,więcodrazuruszyłjejtropem.Jasne,taksówka
bezpieczniedowiozłabyjądohotelu,aleToribyławzburzona,więcchciałmiećją
na oku. Zanim się do niej dosiadł, u kelnera stojącego przy wejściu zamówił dwie
kawy.
–Jużciprzeszło?
Poderwałagłowę.
–Cotyturobisz?!
Miała zaczerwienione oczy. Płakała? Owszem, rozmawiali o delikatnych spra-
wach,ależebyzarazpłakać?
–Sprawdzam,czywszystkowporządku.–Skorogonieodesłała,uznał,żemoże
usiąśćprzystoliku.–Alewidzę,żenie.
Odwróciławzrok.
– Nic mi nie jest. – Długą chwilę drapała paznokciem blat stołu, aż w końcu na
niegopopatrzyła.–Przepraszam.
Mawyrzutysumienia?Dlaczego?
–Tegowieczoru,kiedywróciłeś,żebyzabraćresztęswoichrzeczy…
Milczała, przygryzając wargę do białości. Gdy goście przy sąsiednim stoliku za-
częlirozmawiaćbardzogłośno,wyrzuciłazsiebie:
–Byłamwszpitalu.Poroniłam.
– Co?! – zawołał. Poronienie? Tori? Nie wiedział, że była w ciąży, że mieli mieć
dziecko.Nicmuniepowiedziała.Zakipiałownim.Stawiałtękobietęnapiedestale,
czasamiczuł,żejestszczeradobólu.–Niepowiedziałaśmi.
–Chciałam.
–Niemiałaśtelefonu?
–Zasłużyłamsobienato–powiedziałazgrymasemnawargach.
Lata całe nie mógł sobie wybaczyć, że nie zwierzył się jej z tego, co stało się
wsalioperacyjnej,miałpoczuciewiny,żenieodważyłsięmówićoswoimwstydzie.
AprzezcałytenczasToriukrywałacośrównieważnego.
–Powiedziałabyśmi,gdybyniedoszłodoporonienia?
–Oczywiście.
–Żadne„oczywiście”.Niewiedziałemaniociąży,anioporonieniu.
–Samaniewiedziałamociąży,dopókiniezaczęłamkrwawić.–Terazwjejoczach
pojawiłsięsmutek.
Musiałsiępowstrzymywać,byniezacząćjejpocieszać.Mimozłości,mimouczu-
ciaogromnegozawodu,chcejąpocieszać?Chłopie,cosięztobądzieje?
Kelnerkapostawiłaprzednimikawę,alejejnietknęli.Torimówiładalejbezbarw-
nymtonem,któregonienawidził.
–Zawszemiałamnieregularnemiesiączki,więcwtedy,jaksiętyledziało,nieza-
uważyłam,żedługojejniema.
–Którytobyłtydzień?
–Lekarzeocenili,żemniejwięcejdziewiąty.
– Spłodziliśmy chłopca czy dziewczynkę? – Po co pyta? To niczego nie zmieni,
atylkopogłębiżal.
–Zawcześnie,żebyokreślićpłeć.–Znowugryzławargęimrugałagwałtownie.
Powstrzymywałałzy?Nocóż,Torinadalopłakujetomaleństwo.Niewielesięzmie-
niła.
Miałochotęwstaćiuciec,byuwolnićsięodwrażenia,żeznalazłsięnakrawędzi
przepaści.Wgłowiemusięniemieściło,żeToriukrywałaprzednimcośtakogrom-
nejwagi.Czuł,jakpotspływamupoplecach.
–Dlaczegominiepowiedziałaś?
–Odszedłeś,ajabyłamwszoku…Nie,przepraszam,towymówka.Niechciałam,
żebyśwrócił,kierującsięprzeświadczeniem,żemusiszmipomócprzeżyćczaspo
poronieniu.
Cośwtymbyło.Oczywiścieuparłbysię,żezniązostanie,dopókiniedojdziedo
siebie,ale…
–Miałempełneprawobyćwtedyztobą.Tobyłonaszedziecko,nietylkotwoje.
Popatrzyłananiegozbezgranicznymsmutkiem.
–Myślisz,żetegoniewiem?Żeniemampoczuciawinyzpowodustratydziecka?
Wstydziłamsięprzyznać.
Pokazałamuzłotąbransoletkę,zktórąsięnierozstawała.
–Kazałamjązrobićnapamiątkęnaszegodziecka.Niemyśl,żeniewspominamgo
każdegodnia.
–Niewiem,comyśleć.Niemogęsiępogodzić,żetozataiłaś.–Musijaknajszyb-
ciej stąd wyjść, nie usiedzi, spokojnie, przeżuwając to, co usłyszał. Zerwał się
zmiejsca.–Tori,czyjakiedykolwieknaprawdęciępoznałem?
Ruszyłprzedsiebie,byledalejodniej.Niemiałsiłypatrzećnanią,najejpoczucie
winy, słuchać przeprosin. Bo sam doświadczył wyrzutów sumienia. Sam nie chciał
rozmawiaćopoważnychproblemach.Taksamodługonosiłwsobiepoczuciewiny.
I pomyśleć, że chciał spróbować od nowa. Teraz to niemożliwe, ponieważ nie
mogąmiećdosiebiezaufania.
Usłyszałpiekielnywizg.Cholera.Zszedłzchodnikaprostopodnadjeżdżającysa-
mochód.
–Przepraszam,chłopie!– krzyknąłdoprzeklinającegokierowcy. –Mojawina. –
Jakbyfacetmógłgozrozumieć.
Poprzeciwnejstronieulicydostrzegłbar.Ruszyłkuwejściu.Niechtobędziejego
pierwszyfrancuskikac.
ROZDZIAŁÓSMY
Trzymałjązałokieć,prowadzącdopostojutaksówekprzeztłumkłębiącysięprzy
wyjściuzparyskiegodworca.
Zdziwiłoją,żejejdotyka.PrzezcałąpodróżzNiceipraktyczniesięnieodezwał,
zapatrzonywwidokizaszybąalbowtablet.Trudno.Aledlaczegopostanowiłjejto-
warzyszyć, zamiast, jak planował, lecieć samolotem? Patrzył na nią bardziej przy-
chylnymokiem?
–Paryż…–Westchnęłaprzeciągle.Niepozwoli,byhumoryBenapopsułyjejna-
strój.–Chcemisięskakaćzradości.
Pokręciłgłowązdezaprobatą.
Jesteśdorosła,adoroślitegonierobią.
–Hura,jestemwParyżu!–Podskoczyławmiejscukilkarazy.Ktośsięroześmiał,
ktośzaklaskał,inniudawali,żeniewidząwariatkinadworcuGareduNord.
Benprzyglądałsięjejzponurąminą.
– Nieważne, czego dopuściłam się w przeszłości, w Paryżu nie zamierzam się
smucić.–Wargimudrgnęły.–No,rozchmurzsię,tonieboli.
Nareszciejegowzrokpojaśniał.
–Tojesttylkodworzec,jedenzwieluwParyżu.–Kręciłgłową.
–Aletojestparyskidworzec.Takichunasniema.
Uniósłbrwi.
–Hm,tologiczne.
–Marzyłamotymoddziecka.Nicminiezepsujetejnajważniejszejchwiliwży-
ciu.–Gdyspochmurniał,dodała:–Niechbędzie,żetojestjednaznajważniejszych
chwil.–Nadalnajważniejszybyłdlaniejdzieńślubu.
–Jedźmydohotelu,apotemwyruszymynawyprawępotwoimwymarzonymmie-
ście.–Poprowadziłjądotaksówki.
JestwParyżuzBenem.TegodniazdecydowaniezBenem,nieBenjim.Aleprze-
cieżmożeudawać,żetoBenjiiżesąmałżeństwem.Byłobytoryzykowne.
HotelwybrałzanichLucLeclare.Jedenznajlepszych.Torirzadkozatrzymywała
sięwluksusowychhotelach,aletobyłParyżitowarzyszyłjejBen.
–Ojej!CzubekwieżyEiffla!–Ledwiewidocznyponadkoronamidrzew.Niemogła
oderwaćwzroku,dopókiwieżaniezniknęłazazabytkowymibudynkamiwuliczce,
wktórąskręciłataksówka.
Bensiedziałpoważny,alesprawiałwrażeniebardziejrozluźnionego.
–Jesteśpewna,żenaobejrzeniewszystkiegowystarczycipięćdni?
–Pięćtygodnitozamało.Niepatrznamnie,tylkonatopięknemiasto.–Aledla
niego ciekawsze chyba było obserwowanie jej reakcji. Poza tym nie była to jego
pierwszawizytawParyżu.
Gdytaksówkazatrzymałasięprzednajokazalszymhotelem,jakiwidziała,jejen-
tuzjazmprzybrałnasile.
Zgasłbłyskawicznie,gdypodeszlidorecepcji.
– Chyba zaszła pomyłka – żachnęła się, gdy Benowi podano kartę magnetyczną
ztakimsamymnumerem.
Nie chciała dzielić z nim pokoju. Zgodziła się, by jej towarzyszył, ale nie przez
całądobę.
– Pani i pan Wells, prawda? Poproszono nas o rezerwację dla państwa jednego
znaszychnajlepszychapartamentów.Sątamdwiesypialnie,dwiełazienkiiwidok
napanoramęmiasta.Czegojeszczemożnaoczekiwać?–dopytywaławyraźniespe-
szonarecepcjonistka.
–Maciejakiśinnywolnypokój?
–Tak,jedynkęnatrzecimpiętrze.
–Tomiodpowiada.
–Tori–Benkręciłgłową–tamsądwiesypialnie,więcniebędziepotrzebydzielić
sięwszystkim.
Nie.Będzieczułajegoobecnośćnawetprzezzamkniętedrzwi,będzienasłuchi-
wała,corobi,chciałaznimrozmawiać.Będziesięzastanawiać,cooniejmyślite-
raz,kiedywieodziecku.
–Okej,wezmętenpokójnatrzecimpiętrze.–Wzruszyłramionami.–Ten,które-
gooknawychodząnaścianęsąsiedniegobudynku,atobiezostawiampięknewidoki.
–Chwytponiżejpasa–mruknęła,starającsięnieuśmiechnąć.
–Oczywiście.–Czekał,żebysięzdecydowała.
To będą zachwycające widoki. Mogłaby go skazać na tę, powiedzmy, piwniczną
izbę?Nie,doktorLeclarepodjąłsięposzukaćbardzodobregohotelu,więcwczym
problem?Zamieszkawtymapartamencie,ajeżelisytuacjastaniesięniedowytrzy-
mania, poszuka innego pokoju. Kto wie? To, że już nie mają przed sobą tajemnic,
możesięokazaćkatalizatoremzbliżenia,jeżelitowogólejestmożliwe.Wczorajszy
idzisiejszydzieńpokazały,żetoniewchodziwrachubę.
–Chodźmydonaszegoapartamentu,żebyzostawićwalizki,boParyżczeka.
Miasto miłości. Nucąc tę melodię, szła bulwarem. Kilka razy przyłapała się na
tym, że chwyta Bena za rękę, po czym ją puszcza. Nic dziwnego, bo nadal był
wkiepskimnastroju.
–Chodźmyktórąśztychuliczekiposzukajmyjakiejśkafejki.Napijemysięczegoś
ipogapimynaludzi.–Jużprzechodziłnadrugąstronę.
–Czemunie?–Wybrałastolikwpełnymsłońcu.–TaksobiewyobrażałamParyż.
Nimdoniejdołączył,przyniósłpiwo,wodęorazpaluszkiserowe.
–ByłemwParyżudwarazy,aletegonierobiłem.
–Nieżartuj.–Jaktakmożna?
–Wpojedynkętopołowaprzyjemności.
–No,niewiem.Tylesiętudzieje,żeczłowiekjestjakwtransie.–Zasłuchałasię
wto,oczymrozmawiałaparaprzysąsiednimstoliku,poczymwestchnęła.–Powie-
działjej,żepotrzebnyjestnowyakumulatordoauta.Icotynato?Wszystkozrozu-
miałam.
– Pokonałaś taki szmat drogi, żeby podsłuchiwać, jak obcy facet rozmawia
zżoną?
–Oczywiście.–Nasłuchiwaładalej,popijającwodę.
–Kiedyodstawiłaśalkohol?
Zakrztusiłasię.
–Potymjakporoniłam.–Rzuciłamubłagalnespojrzenie.Mogąotymnierozma-
wiać?Mimotoczuła,żepewnesprawymusząsobiewyjaśnić.
–Chybaniełączyszalkoholuzporonieniem?–zapytałzdumiony.
Zakrztusiłasię,prychającwodąażnachodnik.
–Łączę,oczywiście.
–Niemasznatodowodów.Mogłodotegodojśćzprzyczynnaturalnychalbozpo-
woduogromnegostresu,doczegosięprzyczyniłem.–Puściłymuhamulce.Czyto
zpowoduatmosferymiastamiłościrozwiązałmusięjęzyk?Czyinformacjaodziec-
kusprawiła,żepoczuł,żemożemówićowszystkim?
–Zdałamsobiesprawę,żepiję,żebysięznieczulić,zamiastpowiedziećci,coczu-
ję.–Drżącąrękąpodniosłaszklankędoust.–Gdybymwiedziała,żejestemwciąży,
nietknęłabymalkoholu.
–Tori,wyobrażamsobie,jakbyłociciężko.Przepraszam,żeniebyłomniewtedy
przytobie.Podejrzewałem,żepijeszzadużo,aleprzymykałemoko,bowiedziałem,
żejesteśnieszczęśliwaprzezemnie.
Spoglądała na niego, potrząsając głową zaskoczona, że zrozumienie, jak bardzo
jątouraziło,zajęłomuażtyleczasu.
–Tori,posunąłemsięzadaleko?
–Tak.Ben,zostawmyprzeszłośćikorzystajmyztego,żejesteśmywParyżu,do-
brze?Nieporuszajmykontrowersyjnychtematów.–Obawiałasiękolejnegostarcia,
niechciała,żebydoszłodoniegowParyżu.Albogdziekolwiekindziej.
–Zgoda.
Tori go przekonała. Grzebanie w przeszłości odkryłoby miny, których nie umiał
rozbroić,niepowodującmasakry,więcprzezkilkanajbliższychdnibędzieżyłnor-
malnie,anakoniecpozwoliToriodejść.Terazniewydawałosiętotakieniemożli-
we,boszansanato,żeznowubędąrazem,przepadłapoprzedniegodnia.
Szczęśliwieobojemajądoczegowrócić.NaToriczekająchoredzieci,aon,aspi-
rującdoszefowaniaklinice,musipokazać,żejestlepszyodmłodegopyszałkowate-
golekarzazAuckland.ZadowoligojedyniepracawklinicenaHarleyStreet.Mato
nawyciągnięcieręki,więcmusizdobyćsięnacierpliwość.
–Gdziebyłeś?–Spojrzałananiegosponadciemnychokularów.
–Zrobiłemsobieprzerwęodmyślenia.
–Corobimywieczorem?
–Zobaczysz.–Zarezerwowałstoliknaluksusowymstatkuwycieczkowym.Paryż
nocą.–Sugerujęstrójwieczorowy.
–Kiedytozaplanowałeś?–zapytałauradowana.
–Zanimwyszliśmyranozhotelu.–Mimożeciąglebyłnaniązły,pragnął,byna
długozapamiętałapobytwParyżu.Rozummusiępomieszał?Możliwe.
Wycieczkaokazałasiępięknairomantyczna,aleBennieprzewidziałpięciooso-
bowejorkiestry.TrzymającToriwobjęciach,czuł,żemógłbyprzetańczyćzniącałą
noc.Nieprzewidziałteż,żebędziezmuszonytoczyćwalkęzrozszalałymihormona-
miiwręczobezwładniającympragnieniem,bysięzniąkochać.
– Nie mogę uwierzyć, że tu jestem – szepnęła, gdy mijali całującą się parę. –
Ztobą.
Nietakiplanowałdefinitywnykoniectejrelacji.
–Jakwbajce–przyznał,boinaczejbyłobynieuprzejmie.Niechciałpsućjejhu-
moru.
Gdy go pocałowała, poczuł ciepło na szyi. Dokładnie w najczulszym miejscu pod
brodą.Dochodziłapółnoc.
–Kopciuszku,porawracaćdohotelu.
Gdy zeszli ze statku, Tori splotła palce z jego palcami i się do niego przytuliła.
Kurczę,jakonmazachowaćstoickispokój?TylkoToritakgopodnieca!
–Októrejmamyjutrobyćnauniwersytecie?–zapytał,rozpaczliwieusiłującuspo-
koićskołataneserce.
–Odziewiątej.–Uśmiechałasięszeroko.–Przecieżwiem,żeniezapomniałeś.Ty
niczegoniezapominasz.
–Razzapomniałemotwoichurodzinach.–Czytoostudziatmosferę?
–Niechciałeśmniebudzić,kiedywróciłeśpóźnododomu,bobyłamposzesnasto-
godzinnymdyżurze.–Wpatrzonawniegopotknęłasię,więcjąpodtrzymałimocniej
przytulił.
–Byłaśwyczerpana.–Szławtulonawniego,aonczuł,żebędziemiałproblem.
Gdywspięłasięnaplace,poczymwpiłamusięwusta,jegodobreintencjejakza
dotknięciemczarodziejskiejróżdżkiprzykryłafalapożądaniaitęsknoty.
–Tori…–jęknął.–Nawetsobieniewyobrażasz,jakpotworniezatobątęskniłem.
Całowałagocoraznamiętniej,przylgnąwszydoniegojeszczebardziej,oilebyło
tomożliwe.Jejpiersinajegotorsie,jegodłonienajejbiodrach.
–Ben…
Wyłączyłmyślenieiskupiłsięwyłącznienaniej,ażzabrakłomutlenu.Odsunąłsię
namoment,byzaczerpnąćpowietrza,alenatychmiastwróciłdopocałunku.
Zamiatacze ulic pewnie natknęliby się na nich o świcie, gdyby grupka uczestni-
kówwycieczkinieobrzuciłaichniewybrednymikomentarzami.
–Smutasy–prychnęłapogardliwiepodichadresem.
OparłbrodęnajejgłowieiwdychałzmieszanyzapachToriorazParyża.Raj.Zna-
lazłsięwraju.Udręczony.Czyto…?Przestańmyśleć!
–Przejdziemysię?Wcaleniechcemisięspać–rzekłaniespodziewanieTori.
Pomimorozczarowaniabyłświadom,żepostąpiła,jaknależało.Pożądałjej,podej-
rzewał,żeczułatosamo,aleskokdołóżkadoniczegobyniedoprowadził.Amoże?
Kogochceoszukać?Toriteżmusichcieć.Tenpocałuneksugerował,żechybachce,
aleniebędzieryzykował.
Stary,krokpokroku.JeżeliniepójdzieszdołóżkazTori,możeuchroniszswoje
serce.Alezdrugiejstrony,gdybyścieposzlidołóżka,możeprzestałbyśsięzastana-
wiać,jakbytobyłoznowusięzniąkochać.
–Patrz,gdziejesteśmy.Wolałabymsięniezgubić.
Przezjakiśczasszliwmilczeniu.Pomimopóźnejporyulicetętniłyżyciem.
–Ben…–odezwałasięnagle.–Źlezrobiłam,całująccię,aleniemogłamnadtym
zapanować.Byłeśtakblisko…byłeśBenjim.
Jeżelimyślał,żepanujenadsytuacją,topowinienjeszczerazsięnadtymzastano-
wić.Poczułsiędotknięty.
–Niemartwsię,jakwrócimydohotelu,niezawlokęciędołóżka.
–Ben,wcalesięniemartwię,jatylkocięprzepraszamzato,żeniepotrafiłamsię
powstrzymać.–Zato,żeniezareagowałamtakjakty.
–Jestemfacetem,atypięknąkobietą.Uznałbymzanietaktzmojejstrony,gdy-
bymnaciebietakniezareagował.
Uśmiechnęłasię.Wjejspojrzeniuwyczytałtęsknotę,alemożemusięwydawało.
–Umówiliśmysię,żebędziemysięcieszyćParyżem,aletonietakiełatwe.Zwie-
lupowodów.
Przyspieszyłkroku,byjaknajszybciejzamknąćsięwswoimpokoju,narzucićdy-
stans.Niebędziełatwo,wiedząc,żeTorijestzaścianą.Dobrze,żeniepanowała
nadwszystkim.Ajeszczelepiej,żezapanowałanadsytuacją,nimtawymknęłasię
spodkontroli.
–Chceszspacerowaćcałąnoc?–Itakbyniezasnął.
–Zdecydowanienie.–Jejśmiechaniojotęniezmniejszyłjegowewnętrznegona-
pięcia.
ROZDZIAŁDZIEWIĄTY
Mocnozaniepokojonawyłączyłapocztęelektroniczną.Deanniereagowałnaan-
tybiotyki, które mu podano przeciwko zapaleniu gardła. Trzeciego na przestrzeni
kilkutygodni.
–Cosłychać?–Benwyszedłzeswojegopokoju.
Wrozpiętejkoszuli,takpociągający,żemożnabyłobygoschrupać.Zapnijsię,na-
tychmiast,zanimznowuzachowamsięjakidiotka.Obnażonytorsorazobojętność
nieidąwparzeibyłobywskazane,żebymtrzymałasięzdalekaodciebieitwojego
seksownegociała.Ale…Gdybyśmywkońcuzdobylisięnaszczerość,toczybyłaby
dlanasjakaśnadzieja?Żeznowubędziemyrazem?
Łączyłobysiętozwielomaproblemamilogistycznymi,alegdybyimbardzozale-
żało,iznimibysobieporadzili.
Popatrzyłanaswojąkomórkę.
–MartwięsięoDeana.Przedwyjazdemzałożyłammuurządzeniewspomagające
pracęserca.–Włączyłapocztęelektroniczną,żebypokazaćzdjęciechłopcasprzed
kilkudni.–Spójrznaniego.Okazzdrowia.
–Towczymproblem?
Zlubościązaciągnęłasięzapachemwodypogoleniu.
–Wysyłałammujakiśczastemuesemesa,agdyodrazuodpowiedział,zoriento-
wałamsię,żenieśpi.Znowumazapaleniegardła.Kolejne.
–Podejrzewasz,żekryjesięzatymcośniedobrego?
–Niewykluczone.Albotaproceduraokazałasięnieskutecznainależyjąpowtó-
rzyć. – Przeszła w głąb pokoju, by zwiększyć dystans między nimi, uwolnić się od
tegozapachu.Wszystkojąbolało.Zbrakusnu.Amożedlategożeprzewracałasię
zbokunabok,walczączchęciązłożeniawizytywłóżkuBena?Powstrzymałyjątyl-
koresztkirozsądku.–PowinnamwcześniejwrócićdoAuckland?
Benpodszedłtakblisko,żemusiałamupatrzećwtwarz.Teoczy,którewnocy
niepozwalałyjejzasnąć,byłypełneniepokoju.Onią?
–Napewnochcesztozrobić?Nieufaszswojemuzespołowi?
–Oczywiściezdajęsobieztegosprawę,aleczujęsięodpowiedzialna.Całajego
rodzinaprzeprowadziłasięzDunedindoAuckland,żebymiułatwićleczenie.
–Tori,niemiejwyrzutówsumieniazpowoduichdecyzji.
–Byćmożemaszrację,aleprzeztowcaleniejestmilżej.–Odkiedyotworzyła
klinikę,byłtojejpierwszy,krótkiurlop.
– Nie możesz poprosić rodziców, żeby wraz z lekarzami porozmawiali z tobą
przezkomunikator?
– Dobry pomysł. – W tej chwili bardzo jej ich brakowało z powodu zmęczenia
ichaosu,jakiwjejemocjachwywoływałBen.Mimotonieustanniemiałaochotęgo
całować.
–Mogęsięprzysłuchiwać,jeżelicitopomoże.
–Naprawdę?Tomisiępodoba.–Bycierazem.
–Jużterazustalgodzinę.–Spojrzałnazegarek.–Jeżelirodzicesąnamiejscu,to
mamycałągodzinędowizytywszpitalu.
–Zamałoczasu.Mieszkająnadrugimkońcumiasta,niezdążądojechać,alemo-
żemyporozmawiaćzConradem.–Wyminęłago,bywysłaće-mailadoConrada.Kil-
kaminutpóźniejujrzeligonaekranie.
– Conradzie, Ben Wells jest kardiochirurgiem z Harley Street. – Conrad zamru-
gał,słyszącznanenazwisko.–Przeprowadziłwieletakichoperacji.
– Conradzie, na początek zapytam o stan zdrowia chłopaka, okej? O operacji
wiemodToriiodnoszęwrażenie,żeprzebiegłabezkomplikacji.
–Deanmaobjawypodobnedotychsprzedzabiegu.
–Ranacałkiemzagojona?
– Nie ma stanu zapalnego, a Dean mówi, że nie boli. Niestety nie może zasnąć
ijestsłaby.Jegomamazezmartwieniaodchodziodzmysłów.–Conradteżmiałnie-
tęgąminę.–Zleciłembadaniekrwiimikrobiologię,żebyzobaczyć,czyniedoszło
doinfekcjiwpoluoperacyjnym.
–Benpodejrzewa,żeprzyczynąmożebyćcośinnego.Jakmyślisz?
–Wszystkowskazujenatosamocoprzedoperacją,alezlecędodatkowebadania.
Ostrożnośćniezaszkodzi.
ToridarzyłaConradapełnymzaufaniem,amimotowolałabybyćnamiejscu.
–Proszę,dajznać,jakjużbędzieszmiałwyniki,iinformujmnienabieżącoosta-
niejegozdrowia.
–Oczywiście.
Obrazzniknąłzekranu.
– Jeżeli to urządzenie się nie sprawdza, młodego może czekać transplantacja –
ostrzegłjąBen.
–Niechcęotymmyśleć.–Otrząsnęłasię.–Aleinnegowyjścianiema.
Transplantacja należy do największych osiągnięć medycyny, ale miała poważny
problemzusuwaniemwadliwegoorganu,żebyzastąpićgozdrowymsercemdawcy.
Najtrudniejsze było czekanie, żeby nowe serce zaczęło bić, podczas gdy pacjent
zotwartąklatkąpiersiowąleżałpodłączonydomaszynypodtrzymującejgoprzyży-
ciu.Zaczynałanormalnieoddychać,ajejnapiętemięśniestopniowosięrozluźniały,
dopierogdyprzeszczepionesercepodejmowałopracę.Onabyłajedynielekarzem,
acopowiedziećopacjencieijegobliskich?
–Niemyślmyotymzadługo,skupmysięnałatwiejszychrozwiązaniach.–Splótł
ramionanapiersi.DziękiBoguguzikijużbyłyzapięte.–Niewybiegajmyzadaleko
wprzyszłość.
TooDeanieczyonich?Tak,zastanawiałasię,czyzadrugimrazemmogłobysię
imudać.Hormonyniedawałyjejspokoju,domagającsięBena.Noproszę,ledwie
sięodsunął,ajejjużgobrakuje.Ledwiesiępowstrzymała,bywnocyniezakraść
siędojegopokoju.
Cobypomyślał,gdybysiędowiedział?Wieczoremodwzajemniłpocałunekispra-
wiałwrażeniezawiedzionego,gdysięskończył.Takjejpożądał,żeniesposóbbyło
tegoukryć.
Wyjęła z torebki szminkę. Umaluje się i wyjdzie z apartamentu. Ben w dalszym
ciągubędzieblisko,aleznajdąsięwotoczeniulekarzyrozmawiającychnatematy
ogólne.Bezniedomówień.
GdyjechalitaksówkądojednegoznajwiększychszpitaliwParyżu,porazkolejny
postawiłjejświatnagłowie.
–Czybyłabyśskłonnarozważyćmożliwośćrozstaniazkliniką,żebyzamieszkać
tutaj?
Zamurowałojąnakilkaminut.
–Nie–odparła.–Dlaczego?
–Przyszłomidogłowy,jakzawikłanajestnaszasytuacja.
–Bawiszsięzemną?–warknęła.
–Niemamtakiegozamiaru.–Wyglądałprzezszybę.–Tori,niebędękłamał.By-
łemzły,kiedydowiedziałemsięodziecku.Ty,takaotwarta,otymminiepowiedzia-
łaś.
Zacisnęła palce na pasku torby, żeby zdobyć się na spokojną i rozsądną odpo-
wiedź.
–Jakmamtorozumieć?
– Gdybym nie miał takich wyrzutów sumienia, że ukrywam przed tobą prawdę,
możebymnieodszedłinadalbylibyśmymałżeństwem.–Niepatrzyłnanią.
Odzyskałagłos.
–Ajabymcipowiedziałaociąży,jaktylkobymsięotymdowiedziała.Czylitej
nocy, kiedy poroniłam. – Znowu to koszmarne poczucie winy. Chyba nigdy jej nie
opuści.–JakimatozwiązekzprzeprowadzkądoParyża?
–Nigdynietrzymałemsięreguł.–Nieuśmiechnąłsięaninaniąniespojrzał.
Przypomniałasięjejpewnareguła.„Upraszasiępersonelonieużywaniemagazy-
nudocelówinnychniżmagazynowanie”.Szukaniepielęgniarkialbolekarza,którzy
bynieromansowaliwmagazynie,równałosięszukaniuigływstogusiana.Szansa,
żektośbyichnakrył,byłaznikomazpowodutakidealnieczystejpodłogi,żepisz-
czałapodstopami.
–Pewneregułysąnicniewarte.
–Aleakuratnieta.Zrozumiałem.–Dziwne,żewłaśniewtedysieuśmiechnął,jak-
byczekałagojakaśprzygoda.Błędnietozinterpretowała?
Należypołożyćtemukres.
–ChcęjaknajlepiejwykorzystaćczaswParyżu,aniebezprzerwymyślećotym,
comiędzynami.–Byłbydurniem,gdybywtouwierzył.Napewnowiedział,codzie-
jesięwjejgłowie.–Jeżelitoznaczy,żemamysięunikać,totakzrobimy.
Dotknąłpalcemjejdłoni.
–Będziemytrzymaćsięplanu.
–Plan,tobrzmipoważnie.–Równiepoważnierozczarowałająjegozgoda,mimo
żewłaśnietegopotrzebowała,bojużniedawałasobieradyzrozszalałymiemocja-
mi.–OktórejzaczynasięshowwMoulinRouge?
–Ojedenastej.Późno,więcpomyślałem,żemoglibyśmyprzedtempójśćnakola-
cję.–Cofnąłpalec,aleciepłonajejręcepozostało.
–Straszniesięcieszęnatenkabaret.LucLeclarejestgeniuszem,żewtakkrót-
kimczasieudałomusięzałatwićdlanasmiejsca.
–Pewniematamkogoś,ktomuwtympomaga.–Zerknąłzaszybę.–Jesteśmyna
miejscu.Zanosisięnabardzociekawyporanek.JeżelistudencimedycynyweFran-
cjisątaksamowymęczenijakciwNowejZelandii,tomusimybardzosiępostarać,
żebypodczastegospotkaniasięniepospali.
Roześmiałasię.
–Żebyichzainteresować,możemywymyślićjakąśabsurdalnąprocedurę.
–Naprzykład,doktorze,tenczłowiekczekanaprzeszczepserca?Mapanszczę-
ście,żewiem,gdziebiegająbezpańskieświnie.
Noproszę,doskonalesięrozumieją.Czasami.
– Myślisz, że twoja znajomość francuskiego doprowadzi nas do gabinetu Lecla-
re’a?–zapytał,wyciągającramię,bypomócjejwysiąśćztaksówki.
Nie skorzystała z jego pomocy. Może to dziecinada, ale tak jest bezpieczniej.
Wholuzapoznałasięzlistąoddziałównatablicyinformacyjnej.
–Wlewo.
Potemwlewo,wprawo,prosto,dwarazywlewoiwprawo.
–Moimzdaniemtenapisybyłypochińsku–mruknąłzakolejnymzakrętem.
–Todowód,żeznamtenjęzykświetnie,bootoigabinet,doktóregozmierzamy.–
Przeczytanieinformacjinatablicybyłotrochęłatwiejszeniżpytanieiwsłuchiwanie
sięwzawiłeodpowiedzi.
–Mojakobieta.Mądrala.
Mojakobieta?Chybasięzapomniał.Mimotomiałaochotęskakaćzradości.Na
szczęściesiępowstrzymała,boLucwłaśniewychodziłzgabinetu.Cudemuniknęła
kompromitacji.Aleszczerzemówiąc,targałyniąsprzeczneemocje.Miałabyćobo-
jętna,aleBensprawiał,żerobiłosięjejciepłokołoserca.
Od nowa się w nim zakochuje. Wstrzymała oddech. Gdy Ben przeniósł na nią
wzrok,potrząsnęłagłową,byusunąćtęmyśl,nawypadekgdybywłączyłswójdar
telepatii.Jakmożesięwnimzakochać,skoronigdyniewyrzuciłagozserca?
To na nic. Ben robi wszystko, by pokazać, że nie jest zainteresowany, więc dla-
czegoodwzajemniłpocałunek?Iskądtakareakcjajegociała?
–Bonjour,witajciewnaszejklinice.–Leclaremusnąłjąwpoliczek,poczymuści-
snąłBenowidłoń.–JaksięmawaszprzyjacielJohn?
–Kiedygoranoodwiedziłem,byłbardzorozmowny.Todobryznak.Lekarzemó-
wią,żezaparędnibędziemógłpojechaćdoLondynu.–Wypowiadalisięostrożnie,
zapewnedlatego,żeJohnbyłjednymznich.–Mamwrażenie,żeciągleniemoże
sięotrząsnąćzwrażenia,jakiemiałszczęście.
–Tak,totrochętrwa.–Luckiwałgłową.–Apotembędziesięszarpał,żebyzro-
bićjaknajwięcej,nawypadekgdybymiałdrugiatak.–Wskazałdłoniąkierunek.–
Przejdźmydoauli,bostudencijużczekają.
Zaprowadziłichtam,skądwystartowali,alezdecydowaniekrótsządrogą.
–Tonapewnobyłopochińsku–szepnąłBendoTori.–Ontorozgryzł.
Wyszlinazewnątrz,byprzejśćdosąsiedniegobudynku,ażwkońcuznaleźlisię
w pełnej ludzi auli, gdzie panował niesamowity rejwach. Ben wyczuł, że Tori się
waha,alewyprostowałasię,gotowadoboju.
Leclareprzedstawiłimtłumacza.
–Nasistudencitakhałasujązradościnaspotkaniezwami.Jakzacznieciemówić,
zrobisięcichojakmakiemzasiał.
Ben poczuł się skrępowany komplementami Leclare’a. Owszem, Tori się należą,
aleniejemu.Nigdynatoniezasłuży,bogdzieśjestrodzina,któraopłakujematkę,
żonęisiostręzpowodubłędu,jakipopełnił.Częstomyślałotejpacjentce,jeszcze
częściej,odkądponowniespotkałTori.Nicdziwnego,botamtanieudanaoperacja
stałasięgwoździemdotrumnydlaichrozpadającegosięzwiązku.
–Uwaga!ProszęobrawadladoktoraBenaWellsazLondynu,awcześniejzNo-
wejZelandii.Niektórymzwasprzydasięwyjaśnienie,żetobardzomałepaństew-
konaantypodach.–Leclareodczekał,ażucichnąbrawa.
–Jakbardzomy,nowozelandzkiekangury,jesteśmyzaangażowaniwtędziedzinę
–wtrąciłBen–zrozumieciedopieropowysłuchaniudoktorToriWells.
–Chybajużtowiemy–półgłosempowiedziałdomikrofonuLucLeclare.
Salwaśmiechu.NatymznanymmugruncieLeclareokazałsiębardziejzrelakso-
wanyniżwrolidyrektorakonferencjinaukowej.
Benzabrałgłos.
–Namomentodejdęodtematutegospotkania.Wnaszejlondyńskiejkliniceza-
czynamy wykorzystywać serca, które nie są sztucznie utrzymywane przy życiu
wcieledawcówzorzeczonąśmierciąmózgu.Toinnowacyjnaproceduraoogrom-
nympotencjaleratowaniażycia.Martweorganypochodząceodpacjentówpodda-
nychsekcjizwłokumieszczasięwurządzeniu,wktórympanujedośćwysokatem-
peratura,wypełnionymspecjalnympłynemzapobiegającymniszczeniutkanek.Pro-
cedurata,nazwana„sercemwpudełku”,pozwalareanimowaćnieżyjąceserce.Ko-
lejnymkrokiemjestwznowieniejegopracyjużwcielebiorcy.
Studencisłuchaligozzapartymtchem.Nicdziwnego,botorewelacyjneosiągnię-
cie.
–Tatechnikaumożliwiawykorzystanieorganów,któreniebijąnawetdodwudzie-
stuminut.–Poranazakończenie.–Topiękneiekscytująceobliczemedycyny.Pod
warunkiem,żesięuda.Niedlaludzimałegoducha.Potencjałpopełnieniabłędujest
ogromnyiprzerażającynietylkodlapacjenta,aleidlalekarzy.Gdyoperacjasięza-
cznie,niemaodwrotu.–Pozytywnąkonsekwencjąbłędu,jakipopełniłwAuckland,
byłoto,żekażdemu,ktochciałgowysłuchać,wpajałkoniecznośćzachowaniaprzy-
tomnościumysłu,pamiętaniafaktóworazstałegopodnoszeniakwalifikacji.–Towy-
jątkowopoważnyzabieg.Zatonagrodakapitalnaidlategotymsięzajmuję.
Otworzyłserceprzedsetkamimłodychlekarzy,aleobchodziłagotylkoTori.Mia-
ławoczachłzy,agdysięuśmiechnęła,drżałyjejwargi.Klaskałaztakimsamymza-
pałemjakresztasłuchaczy,alejemuzależałowyłącznienaniej.
LucLeclarewstał.
–Dziękujemy,doktorzeWells.Wszyscyjakzauroczenisłuchaliśmypanakomuni-
katuotejinnowacyjnejmetodzie.–BenzająłmiejsceobokTori.
–Aterazgwiazdanaszegoshow–szepnąłjejdoucha.–Rozgrzejich,dziewczy-
no.
Uśmiechnęłasięczarująco.
–Słabotowidzę.Mojapracawcaleniejestażtakekscytująca.
–Jabyłemledwieprzystawką,terazkolejnadaniegłówne.–DopieroToriimpo-
każe.
Itakteżsięstało.Całeaudytoriumsłuchałojejwychylonedoprzodu,zotwartymi
ustami,zahipnotyzowanejejwizjąorazentuzjazmem.
Benpękałzdumy,rozgrzewałagoirozsadzałamuklatkępiersiową.Torijestnie-
samowita.Bezgranicznieoddanaswojejpracy.
Czywjejsercujestjeszczetrochęwolnegomiejsca?Dlaniego.Poczułnaplecach
chłód. Ona nie zrezygnuje z pracy, a on nigdy jej o to nie poprosi. Niby dlaczego
miałabytozrobić?Niewrócilidoetapu,naktórymmiłośćprzezwyciężawszystko.
Rozejrzałsię,bosalazgotowałajejowacjęnastojąco.
–Jeszczejedno.–Uniosładłoń,byjąuciszyć.–Bardzowasproszę,niezapominaj-
cieodrobiazgach,boonerozrastająsiędoogromnych,częstoszkodliwychproble-
mów naszych pacjentów. Gorączka reumatyczna może być tego doskonałym przy-
kładem.
Leclarejąuścisnął,poczymzwróciłsiędostudentów.
–PaniodSercaprzypomniałanamwszystkim,pocowybraliśmytęprofesję.Za-
pamiętajciesobietęlekcję.
Ben nie miał wątpliwości, że ten apel na zawsze zachowają w pamięci, bo Tori
wywarła niezatarte wrażenie. Na nim też. Co z tym zrobić? Pozostały im jeszcze
trzydniwParyżu.Itrzynoce.Zapomnijonocach.Tozakazanyowoc.
Zaraz, zaraz… Skoro czuje się wykorzystany i oszukany, to dlaczego chce się
zniąkochać?
–Idziesz?–GdyToriszturchnęłagowramię,zorientowałsię,żeaulaopustosza-
ła.
LucLeclareoprowadziłichpooddzialekardiologicznymwotoczeniulicznejgrupy
zainteresowanych.
–Letitio…–przemówiłwpewnejchwilidomłodejpacjentki,którależącwłóżku,
patrzyławokno.–PoznajPaniąodSerca.–ZwróciłsiędoToriiBena:–Letitiadwa
tygodnietemuprzeszłaatakserca.Przyczynanieznana.
Atakserca?Przecieżtodziecko.
–Możeuszkodzeniemięśniasercowegowewczesnymdzieciństwiewkonsekwen-
cjijakiejśchoroby?
Luczaprzeczył.
–Byłaokazemzdrowia,jeśliwierzyćjejlekarzowirodzinnemu.Tajemniczaspra-
wa.Mapiętnaścielat,więcjestzdecydowaniezamłodanacośtakiego.Chceszsię
zapoznaćzhistoriąchoroby?–zapytałBena.
–Przetłumaczysz?
Tori tymczasem przysiadła na łóżku. Mówiła bardzo powoli, żeby dziewczyna ją
zrozumiała.
–Możechorobysercawrodzinie?–zastanawiałsięBen.
– Nikt nic takiego nie zgłaszał. – Zniżył głos, by dziewczyna go nie usłyszała. –
Matkawypowiadałasiębardzoostrożnie.Podejrzewam,żewgręwchodzikwestia
ojcostwa.Obawiamsię,żewięcejinformacjiniezdobędę.
–Trudnasprawa.
–Bardzo.
PozakończonymobchodzieLucLeclarezaprosiłichdosiebienakawę.
–Wszędzietosamoniezależnieodkrajuczyjęzyka–stwierdziłaTori,gdywyda-
wałpoleceniasekretarce.–Tedzieciakisąwspaniałe,dzielniewalczą,żebypoko-
naćchorobę.
–Kiedyśnapoważnierozmawialiśmyodwójce–wyrwałomusię.Torizbladła.–
Przepraszam.Cośmidzisiajmieszawgłowie.
–Więctoprzegoń–wykrztusiła.
–Postaramsię,alesądzę,żebyłobylepiej,gdybyśmybylizsobąabsolutnieszcze-
rzyiczasamiporozmawialitakżenatematyzakazane.
–Wobectegowolęztobąnierozmawiać.
–Potrafisz?
Uniosławysokogłowę.
–Alboto,albowogólebędęcięunikać.Możetodziecinada,alechybakonieczne.
NiestetynaprawdęmuzależałonatychkilkudniachzTori,ponieważłudziłsięna-
dzieją, że dzięki temu na zawsze wybije sobie z głowy nieudane małżeństwo oraz
byłążonę.Ktowie,możenawetudałobymusięułożyćnoweżyciezinnąkobietą?
Nie?Okej,możeinie.
ROZDZIAŁDZIESIĄTY
– Mogłabym to oglądać w nieskończoność – szepnęła mu do ucha, gdy kurtyna
opadła.
–Rewelacja,prawda?
–Fantastyczne–westchnęła.Kolory,muzyka,pięknetancerkiiniesamowitasiła
tancerzy.MoulinRougeniezawiódł.
–Chodźmy.
–Dokądtaksięspieszysz?
–Taksówkibędąnawagęzłota.Otejporzesetkiludzibędąwracałydohoteli.–
Zabrzmiałotosensownie.AmożeBenjestznudzony?
–Wstąpmydojakiegośbaru.Albolepiejdoklubunocnego.Jeszczecałkiemwcze-
śnie.–Niemogłasobieprzypomnieć,kiedyporazostatniowpółdodrugiejbyłana
nogach.Dlaprzyjemności.–Idziesz?
Wstawałbardzopowoli.Niechętnie?
–Jasne.
–Niemógłbyśwykrzesaćwięcejentuzjazmu?
– Okej. – Uśmiechnął się, przyprawiając ją o dreszczyk, przypominając, jak do-
brzebyłoimrazem.
Bezceremonialniezaczęłaprzepychaćsięprzeztłum,żebyjaknajszybciejsięwy-
dostaćiwklubiebawićsięzBenem.Nocneżyciekwitło,takżeprzedklubami,więc
wpuszczonoichdopierodotrzeciego.Zdrinkamiwręceustawilisięwkącie.Tori
długoniewytrzymała.Ledwieupiłakilkałykówwody,ajużpociągnęłaBenanapar-
kiet.
Nieodmówiłanijednegotańca.Stawiałjejjednąwodęzadrugą,sobiewino,nie
protestował, kiedy kazała mu stać w miejscu i kołysać biodrami, a sama wiła się
iokręcaławokółniego.
–Trudnotonazwaćtańcem.Tobardziejprzypominaaerobikwpsiejbudzie–rze-
kłaprzyciśniętadoniego.
Zenigmatycznymuśmiechemnawargachtrzymałjąwtalii,szerokorozstawiając
palcetak,żebyczułakażdyznich.Jakkiedyś.
Dużobydała,bysiędowiedzieć,oczymmyśli.Wydawałosię,żemunaniejzale-
ży,skoroobejmujejąjakdawniej,zmiłością.
Dwiegodzinypóźniejweszlidoswojegohotelowegoapartamentu,gdziepowitało
ich przyćmione światło lampek przy łóżkach. Łóżka. Uśmiechnęła się, zrzucając
szpilki.Wcalenieczułasięzmęczona.Odwracającsię,chwyciłaBenazakrawat,by
godosiebieprzyciągnąć.Musnęłagowargami,aletojejniewystarczyło.
–Tori,napewnowiesz,corobisz?
Oczywiście. Chwyta chwilę. Pragnie Bena od jakiegoś czasu i bez względu na
konsekwencjetęchwilęwykorzysta.Niemanicdostracenia,awszystkomożezy-
skać,szukającsposobu,któryichpołączy.
–Tak,Ben,wiem.
Wpatrywałsięwniąprzezkilkasekund,ażwziąłjąnaręceizaniósłdojejsypial-
ni.Gdykładłjąnałóżku,takmocnopociągnęłagozakrawat,żenaniąopadł,bo
czekałanatojużzbytdługo.
Całował ją namiętnie, zachłannie. Benji. Trzymał jej twarz w dłoniach, jak za-
wsze.Oparłsięnałokciach,byjejnieprzygnieść,alepragnącpoczućnasobiejego
ciężar,odepchnęłajegoramiona.Takbyłodobrze.Gdynakryłjąciałem,czułajego
zapach,bijąceodniegogorąco.
Powiodłapalcamipojegoplecach,poczymwsunęłajemiędzyichrozedrganecia-
ła,bydotknąćjegowezbranejmęskości.Płonęłapożądaniem.
–Benji,teraz.Nieczekaj.Pragnęcię.–Jakwytrzymałabezniegotylelat?–Gdy
uniósłsięnadnią,zawołała:–Benji!
–Ben.JestemBen.
Namomentznieruchomiała.Tuniechodzioto,kimbyli,alekimsięstali.Okej,to
ostrzeżenie,byzbytdużosobienieobiecywała,aleitakjejciałodomagałosiętylko
jego.
–Ben,niekażmiczekać.
Wokamgnieniuzrzuciłkoszulęispodnie.Gdyrozpiąłzamekjejsukienki,stanęła
przed nim w czarnej koronkowej bieliźnie, czarnych podwiązkach i pończochach.
Zadbałaotownadziei,żetejnocyznajdąsięwtejsypialni.Dawnoniemiałanaso-
bietakwykwintnejbielizny.Prawdęmówiąc,odsiedmiulat.
–Tori,och…Jesteśtakapiękna–szeptał,pieszczącjejpiersi.–Wszystkopamię-
tam.Nigdyniezapomniałem.
Terazonabyłazdezorientowana.Tenjęzyk,tepalcedotykającemiejsc,któreza-
pomniały,cotomiłość,alenatychmiastsobieprzypomniałyiożyły.
–Ben,teraz…
Gdyjąposiadł,eksplodowałarozkoszą,rozsypującsięnamilionkawałków.Jaksię
jejudałobeztegoprzeżyćtyleczasu?BezBenjiego?
Wiedziała, kiedy wstał z łóżka. Bardzo się starał zrobić to jak najspokojniej.
Usiadł,odczekałchwilę,potemwstałinapalcachprzeszedłprzezpokój.Nieotwo-
rzyłaoczu,niechciaławidzieć,jakjąopuszcza.Zanicwświeciebygoniepoprosi-
ła,bywróciłdołóżka,żebyjątulić.
Odtrąciłją.Gdykochalisięporazdrugi,wyczuła,żeBenmyślamiiemocjamijest
gdzieindziej.NietakkochałsięzniąBenji.
Dotarłodoniej,żegostraciła,żeprzezkilkaostatnichdnioczekiwałatęczy,więc
starałasięzapamiętaćkażdypocałunekikażdąpieszczotę,bymiećcowspominać.
Niebyłołatwowyzbyćsiępoczuciarozczarowaniaczyurazy,aleskrzętniegroma-
dziławszelkieprzejawymiłości,apotemnagodzinęwtuliłasięwBena.
Usłyszałatrzaskzamkawdrzwiachdołazienki,achwilępóźniejszumprysznica.
Trwałotobardzodługo.Benusiłujespłukaćzsiebiejejzapach?
Zrozdartymsercemwpatrywałasięwsufit,zcałychsiłpróbującstłumićpragnie-
nie znalezienia się z nim pod prysznicem. Ma swoją godność, mocno wprawdzie
nadwerężoną,alejeszczejejniestraciła.
Nie miała ochoty wyczytać odtrącenia w tych pięknych oczach. Załamałaby się.
Pozwolisobienato,jakbędziesama.Benodchodzi.Byłategoabsolutniepewna.
Wkońcuodważyłasiępowiedziećmuodzieckuiprzeztogostraciła.Nadzieja,
że znowu będą razem, okazała się złudna. Od Nicei Ben wydawał się odległy,
uprzejmy,chętnyzwiedzaćParyż,alezdystansowany.Minionywieczórbyłwyjątko-
wy,więcdotegostopniastarałasięniezwracaćnauwaginatęzmianęjegonasta-
wienia,żewkońcusamasięoszukała.
Terazprzyszłojejstanąćokowokozprawdą.DoporozumieniazBenjimniedoj-
dzie.
Gdy skrzypnęły drzwi łazienki, odwróciła się plecami. Wydawało się jej, że po-
szedł do swojego pokoju, ale w pewnej chwili zorientowała się, że położył coś na
stolikunocnympodrugiejstroniełóżka.
Potemoddalającesiękroki.Icichyzgrzytzamkawdrzwiachwejściowych.
Ogarnęłojądobrzeznaneuczucieosamotnienia.
Płakałaipłakała,ażzabrakłojejłez.Wyczerpanawkońcuzasnęła.Obudziwszy
siępopołudniu,natknęłasięnazłożonąkartkępapieruznagłówkiemhotelu.
–Ciekawe,Ben,comaszmidopowiedzenia?„Dzięki,życzęmiłegodnia”?
Wyprostowałasię,westchnęła,poczymrozłożyłaarkusz.
„DrogaTori!
Wracam do Londynu najbliższym lotem. Nie chciałem cię budzić, bo spałaś bar-
dzokrótko,adozwiedzaniaprzydacisięnowaenergia”.
Uhm,jakbymmiałanatoochotęakuratteraz.
„Tori,cieszęsię,żemogłemspędzićztobątenczas.Odpierwszychdni,łącznie
z tą nocą. Zrozumiałem, że nie jest nam pisane być razem. Nawet gdybyśmy byli
skłonnispróbować,niemogęzrezygnowaćzkarieryzawodowej,bomuszęsamso-
biepokazać,nacomniestać,anieśmiałbymprosićciebie,żebyśzrezygnowałaze
swojejkliniki.Skarbie,uważajnasiebie.Robiszwspaniałąrobotę,więcniewątpię,
żeoPaniodSercausłyszęjeszczenieraz.Uściski,Ben”.
Wszystko schrzaniłeś, Ben, Benji albo jak tam ci na imię. Odrętwiała nawet nie
czułabólu,bosercejejpękłonakawałki.Śmiechuwarte,żebyłatakanaiwna,łu-
dzącsię,żepotrafiąpokonaćprzeszłość.
Zgniotłakartkę,wrzuciłajądokoszaipowlokłasiędołazienki.
Nałożeniemakijażunaopuchniętątwarzwymagałonieladawprawy,alewkońcu
uznała, że wygląda w miarę normalnie. Wypiła kawę zamówioną u obsługi, a na-
stępnieopuściłaapartament.Zdziwiłasięnawidokplakietkiznapisem„Nieprze-
szkadzać”zawieszonejnadrzwiachodstronykorytarza.
–Opiekuńczydosamegokońca–burknęła.
Zmieszałasięzbarwnymtłumemnaulicy,uznając,żesiedzeniewpokojuhotelo-
wymiużalaniesięnadsobąprzeztrzynastępnedniniewchodziwrachubę.
Jest w Paryżu, mieście swoich marzeń, więc musi zwiedzić jak najwięcej, zanim
wsiądziedosamolotuiwrócidorzeczywistości.
Wchodziłnapokładsamolotunaparyskimlotniskuzciężkimsercem.Niebyłgo-
towyzostawićTori,bywracaćdoLondynu.Wcalenieczułsięwolny,alełudziłsię,
żetoprzyjdzie,gdyporwiegowirpracywklinice.
Mimo że siedział przy oknie, nie widział pod sobą kanału La Manche, bo przed
oczamimiałtylkoobrazTori.Roześmianej,uskrzydlonejmiłością.
Tori.Jejwzrokpociemniałypoczuciemwinyidrżącewargi,gdymówiłaodziecku.
Powinna była go o tym zawiadomić, kiedy to się stało. To ich dziecko, nie jej.
Dzieckozmieniaczłowiekowicałeżycie.Jegostratabyładlaniejszokiem,oczym
świadczyłjejgłos,spojrzenie,czułegładzeniezłotejbransoletki,którąnosiłakupa-
mięcidziecka.
Jednak najbardziej go bolało to, że mu nie powiedziała. Rzuciłby wszystko, by
znaleźćsięprzyniej.Najakiśczaszapomniałbyokarierze.
Czykiedykolwiekdosiebiepasowali?Kiedyśbyłotymprzekonanyinadalchciał
wtowierzyć,alefaktymówiłycoinnego.
Czyżbykierowalisiępożądaniem,aniemiłością?Nie,toniemożliwe.Zawszebę-
dzienosiłjąwsercu.Jeżelijednakniepotrafiąrozmawiaćoistotnychsprawach,to
niemaszansy,byznowumoglibyćrazem.Bownajtrudniejszychchwilachokazali
sięosobnikami,którzysięnieporozumiewają,świadomiecośprzedsobąukrywają.
Oczekiwałodniejtransparentności.
Hipokryta.
Takjest.
Ale czy nie przeciwstawił się ojcu? Owszem. Jednak nie powiedział o tym Tori.
Okazałsiętchórzem,niewierzyłwsiłęjejuczucia.Terazznowujejnieufa.
–Proszęzapiąćpasy.
Otrząsnąłsię.Zaszybą,podskrzydłem,majaczyłyzielonepolaAnglii.Aktualnie
tutajjestjegodom.Odziwo,tenwidokwcalegonieucieszył.
KujegozdziwieniunalotniskupowitałgoJason,kolegazkliniki.
–Jason,coturobisz?
–Konferencjaudana?–Jasonniespieszyłsięzodpowiedzią.
–Wyjątkowo.
–Słyszałem,żezjawiłasiętamtwojabyłaiżeteżmiaławykładwParyżu–palnął
Jasonprostozmostu.
–Tak,byłaiwNicei,iwParyżu.Spędziliśmyrazemtrochęczasu.Nie,niepogo-
dziliśmysię.
–Ijaksięztymczujesz?–drążyłJason.
–Jason,odwalsię,dobrze?
Kolegawzruszyłramionami.
–Samochódczekaprzedwejściemgłównym.
Bentleyzkierowcą.Podejrzanasprawa.
–Iściekrólewskiepowitanie.Cojestgrane?
–Porozmawiamywaucie.
Dziesięćminutpóźniej:
–Maxwelldonasniewraca.Wypisujesięzespółki.Jegożonamarakawątroby,
arokowaniejestsłabe.
BensłyszałochorobieżonyMaxwella,aletocośgorszego,niżpodejrzewał.
–Niemożewziąćurlopubezterminowego?
–Może,aleniechce.Żałuje,żeniezrezygnowałwcześniej.–Jasonpatrzyłprzed
siebie.
–Tobardzoprzykre.–Życiejesttakiekruche.UzmysłowiłmutoataksercaJoh-
na.Przyjacielesąbezcenni.Podobniejakjegobyłażona.
– Jeżeli za jakiś czas Maxwell zmieni zdanie, to będziemy się martwić dopiero
wtedy.Naraziemusimyszanowaćjegodecyzję.
Amniesięwydawało,żetojamamnajgorzej,zostawiającToriwParyżu,pomyślał
Ben.Naszczęściejestsilnaizdrowa,pozatymwiadomo,gdzienależyjejszukać,
gdybyznowuzatęskniłdojejpocałunków.Naraziejednakcierpiałiczułsięzagu-
biony.
Jasonkaszlnął.
–Zastanawialiśmysię,cozrobićwtejsytuacji.Stądpropozycja,żebyśprzystąpił
donaszejspółki.
Hura!Dopiąłswego.
NajegomiejscuToriskakałabyzradości.
Rozsadzałagoduma.WspółwłaścicielklinikinaHarleyStreet.Siedemlatpoka-
tastrofie spłacił dług. Chciał powiedzieć o tym Tori. Najpierw jej, potem Johnowi
iRicie,nakoniecrodzicom,przedewszystkimojcu.Dowiedzsię,tato,żeuczciwość
popłaca.
Pychajestprzywarą.
Pychąkierujesięojciec.Onie,onniejesttakijakojciec.Napewno?Toniemożli-
we.Możliwe.Kurczę,niemożliwe.Zatonapewnojesttaksamoambitny.
–Przemyśltosobie.–WgłosieJasonazabrzmiałanutaironii.
–Niemuszę.–Mimotosięwahał.
Jestpewien,żetegochce?OsiąśćwLondynienastałe?Zrezygnowaćzszansypo-
łączeniasięzTori?Przecieżniemadlanichprzyszłości.
–Natopracowałem.
–Czylitak?
–Zdecydowanie.
Podalisobiedłonie.
–Świetnie.Wspólnicybędązadowoleni.Zapraszamnakolację.Umnie.
BenprzyjąłodJasonakieliszekzszampanem.
–Totakiskromnytoastmiędzynamidwoma–wyjaśniłJason.–Kiedyzjawiłeśsię
nainterview,wiedziałem,żestawiamnawłaściwegokonia.
Popijającszampana,Benwkońcusięuśmiechnął.Naglepoczuł,jaksmutekustę-
pujemiejsceradości.Awansowałdorangipartnerawrenomowanejklinicekardio-
logicznejnaHarleyStreet!
–Niezadzwoniszdobliskich,żebyichzawiadomić?–zdziwiłsięJason.
–Nieomieszkam,alenarazieopijamtozjednymzewspólników.
Ociągałsię,ponieważniechciałporazkolejnyusłyszećodojca,żemógłbyposta-
raćsięjeszczebardziej.Słyszałtoprzezcałeżycie.
SchroniłsięprzeddeszczemwpubienieopodalSouthwarkBridge.
–Piwopoproszę.
Rozejrzałsiępohałaśliwejklienteli.TydzieńwcześniejotejporzesiedzielizTori
przykolacjiprzedspektaklemwMoulinRouge.TerazJohn,Ritaorazichdziecire-
zydująwjegoapartamencie,ToriwróciładoAuckland,aonzostałpartneremwkli-
nice.Osiągnąłcel.
Upiłłykpiwa,alewydałomusięcierpkie.Piwowporządku,towinajegonastroju.
Powinienskakaćzradości.
TęskniłdoTori,nicpozatym.Niezawiadomiłjejoawansie.Potymliście,który
zostawiłjejwParyżu?
Idiota.Napisał,żeniewidzimożliwościbyciarazem.Słabyruch.
Smakpiwasięniepoprawiał.
–Cośnietak?–zaniepokoiłsiębarman.
–Uhm,poproszęmałąwódkę.
Toniealkoholwywołałporonienie.Odpowiedzialnyzatojestwyłącznieon,boją
odtrącił,zamiastjejzaufać.
MyślioToriniedawałymuspokoju.
Przecieżmożedoniejzadzwonić.Zaraz.
Powinien? Jak zareaguje na jego głos w słuchawce? Najpewniej powie: Spadaj
idajmiświętyspokój.
Wódkawchodziłamuzdecydowanielepiej.
Opanujsię.Zadzwoniszdoniej,pochwaliszsię,żezostałeśpartnerem,pogadacie
oNiceiicodalej?Powiesz,żetęsknisz?Wyśmiejecięisięrozłączy.
–Nadrugąnóżkę?
Tak. I na trzecią. Tyle wystarczy. Upicie się niczego nie rozwiąże. Esemes. Od
Tori?
Jasne,żenie.
–Cześć,Rito,będęzadwadzieściaminut.Przynieśćcośnakolację?
– Swój tyłek. Johnowi przydałoby się męskie towarzystwo, bo rodzina doprowa-
dzagodoszału.–Wcaleniesprawiaławrażeniazdenerwowanej.
–Nudzimusięiuważa,żejużwyzdrowiał.
–Nowłaśnie.Ciąglejesteśwrobocie?
–Nie,wpubie.Jakwyszedłemzkliniki,zaczęłolać.
–Aha,rozumiem,Tori.Cześć.
Po raz pierwszy tego dnia się uśmiechnął. Rita rozumie, jak bardzo mu brakuje
Toriiniekrępujesięotymmówić.Cośprzeoczył?Zamiastbaćsię,żestraciszan-
sę,możepowinienspróbowaćcośztymzrobić?
ROZDZIAŁJEDENASTY
Podjejnieobecnośćepidemiagrypyzdziesiątkowałapersonelkliniki,więcprzeło-
żonowszystkiezabiegi,aleToriniezgodziłasię,byodwołanowizytypacjentów.
Dean poważnie się rozchorował i tego poranka przeszedł operację z powodu
krwawiącegowrzodużołądka.Dopieroprzywiezionogonaoddział.
Leżałteraztakspokojnie,żeniebyłowiadomo,czyoddycha.Byłooczywiste,że
oddycha,aleToriwolałabyzwolnićpielęgniarkęisamaczuwaćprzynim.Podrugiej
stroniełóżkasiedzielijegorodzice.
–Kochani,wszystkojestwporządku–orzekła.
–Onjesttakisłaby…–chlipnęłamatka.–Niewiem,czytymrazemztegowyj-
dzie.
–Cotywygadujesz?!–fuknąłojciec.
– Spójrz na niego i przypomnij sobie, jak wyglądał kilka tygodni temu. Nawet
przestałsięuśmiechać.
Toriwestchnęła.
–Zpowoduanemiiupłynietrochęczasu,zanimwrócidopoprzedniejformy.Ane-
miaodbieraenergię.Dostałnowąkrew,więcpowinienobudzićsięwlepszymna-
stroju.
–Skądtenwrzód?Wrzodymajądorośli,niedzieci.
–Napodstawieinformacji,jakieotrzymałamolekach,którebrałprzezostatnie
dwa lata, podejrzewam, że to wina tabletek na ból głowy. One często wywołują
wrzodyżołądka,zwłaszczaudzieci.–Dlaczegozaleciłjelekarzpierwszegokontak-
tu?–Dlategoaptekarzedoradzajązażywaćjewtrakciejedzenia.
– Zawsze pilnuję, żeby coś zjadł, zanim weźmie leki. Zawsze – wycedziła przez
zębymatka.
– Dobra informacja jest taka, że przyczyną nie jest urządzenie wspomagające
pracęserca.Jegosercepracujenormalnie.–DziękiBogu.
–Powinniśmybyćzatowdzięczni–zauważyłojciec,poprawiającsięnakrześle.–
Ciekawjestem,cojeszczenasczeka.
–Możecałkowitypowrótdozdrowia?–zasugerowałaTori.Niebyłopowodu,by
miałostaćsięinaczej,aletychdwojejeszczedługosięniezrelaksuje.–Przeznaj-
bliższądobęDeanbędziepodstałąopieką.Zróbciesobieprzerwę.Idźciedodomu,
zjedzciecośrazem,prześpijciesię.–Kochajciesięiprzypomnijciesobie,pocoje-
steściemałżeństwem.
PrzedNiceąiBenemnieprzyszłobyjejtodogłowy.Błędembyłospędzanierazem
wolnychchwil,alenicbyjejniepowstrzymało.Kochałagoidlategobyłanieostroż-
na.
–Będęmiałwyrzutysumienia,jeżelipójdędodomu–szepnąłojciec.
–Tori,jesteśmycibezgraniczniewdzięczni–odezwałasięmatka.–Dziękujęza
wszystko.Teżzato,żenasrozumiesz.
–Idźciejuż–rzuciłasurowymtonem,aleoczysięjejśmiały.Toogromneszczę-
ście,żemożepomócwielurodzinom.
Spoglądała za rodzicami Deana, którzy wychodzili, trzymając się za ręce. Co
przyniesiejejprzyszłość?Ben.Oddałabywszystko,bymiećgotutaj,byznaleźćsię
wjegoramionachiczerpaćznichsiły.
Odkiedytopotrzebujeczyjegośwsparcia?!
Odwiedziwszyinnąmałąpacjentkę,Katherine,pospieszyłazpowrotemdoDeana.
Jeszczenakorytarzupoczuła,żektośzaniąidzie.Odwróciłasię.Izamarła.
–Ben…?
Zezmęczeniamamhalucynacje,pomyślała.Chybazabardzotęsknięzajegora-
mionami. Urywa mi się kontakt z rzeczywistością. Ale stał przed nią Benji z krwi
ikości.
–Skarbie,toja.–Przytuliłją.–Wewłasnejosobie.
Spojrzaławukochaneciemneoczy.
–Tak,tochybaty.
–Och,czynieprzeszkadzamy?–usłyszałagłosmatkiDeana.
–Ależskąd.TodoktorBenWells,kardiologzLondynu.Ben,opowiadałamcioDe-
anie,atojegorodzice.
–Wymieniliścieurządzenie?–Witającsięznimi,zwróciłsiędoTori.
–Nie.–Wyjaśniła,cozaszło,czującsięprzytłoczonapytaniamikłębiącymisięjej
wgłowie.DlaczegoBenjesttutaj?Zkrótkąwizytą?Bozachorowałktośzrodziny?
Cosiędzieje?–Ben,przepraszam,aledokońcadniabędęzajęta.
–Słyszałemowaszychchwilowychkłopotachkadrowych.Przydasięwampomoc
wrozładowaniutejkolejkiwpoczekalni?
Byłobysuper.
–Mógłbyś?Kiedyprzyleciałeś?Zdążyłeśsięwyspać?
–Mamwrażenie,żejestemmniejzmęczonyodciebie.–Pogładziłjąpopoliczku.–
Wylądowałemosiódmejrano,więcmiałemczassięprzespać.Wsamolocieteżspa-
łem.
– Czuj się zatrudniony, bo mam wrażenie, że robię dwa kroki do przodu i trzy
wstecz.
–Uporamysięztym,apotemporozmawiamy.–Dotknąłjejłokcia.
Porozmawiamy?Cośnowego.
–Dzięki.Bardzosięnamprzydadodatkowapararąk.Gdybynieto,żemaszjuż
pracęnadrugimkońcuświata,odrazubymciętuzatrudniłanastałe.
Gdyruszyłzapielęgniarkądowolnegogabinetu,patrzyłazanimprzepełnionana-
dzieją.
JakiśczaspóźniejzastałagoprzyłóżkuDeana,pogrążonegowrozmowiezCon-
radem.
–Widzę,żeznaleźliściewspólnyjęzyk.–Sięgnęłapokartępacjenta.–Wszystko
wporządku.Dean,czujeszsięlepiej?
–Tak.Jaksięobudziłem,rozmawiałzemnądoktorBen.Mapanijakieświadomo-
ściodMaelee?
–Tak,dostałame-mailaodjejlekarza.Maeleedochodzidosiebiepooperacji.
PrzezcałyczasczułanasobiewzrokBena.
Należałobysiędowiedzieć,pocoprzyleciał.Gdybyniebyłatakaskonana…
–Cotynato,żebyśmyjużstądwyszliipojechalidodomu?Conradzrobiwieczor-
nyobchód,awnocybędziepodtelefonem.Czylinareszciebędęmogłasięwyspać.
–Potym,jakporozmawiamy.Możelepiejprzed?
– Czemu nie? – Uśmiechnął się. – Pod warunkiem że poprowadzę, bo ty się do
tegonienadajesz.
Wręczyłamukluczyki.Podrodzezadamukilkapytań,apotempójdziespać.
Co innego plany, a co innego ich realizacja. Obudziła się, gdy parkował pod do-
mem.
– Śpiochu, wysiadaj. – Pomógł jej wstać z fotela. – Marsz do domu. Zamówiłem
pizzę.Zaraztubędzie.
–Niejestemgłodna.–Tylkozmęczona.
–Niewolnopracowaćtylegodzinbezprzerwy.–Kiedyuniosłabrwi,dodał:–Tak,
wiem,codzisiajjadłaś.Prawienic.
Znalazłsięwichmieszkaniuporazpierwszyoddnia,kiedysięwyprowadził.Te-
raztojejdom,alemieszkalitupoślubie,razemjewybrali.Pocotuprzyleciał?
Topytanieniedawałojejspokoju,bodrugiegorozstaniabynieprzeżyła.
WholuwzrokBenapadłnazdjęcie,któreimzrobiławMoulinRouge.
–Jesteśnanimoszałamiającopiękna–zauważył,przypominając,cowydarzyłosię
pospektaklu.
Niemalwtejsamejchwilikurierdostarczyłpizzę.
Przydrugimkawałkuszerokoziewnęła.Nicizpoważnejrozmowy.
–Idźpodprysznic.–Pchnąłjąlekkowstronęłazienki.
–Odkiedypotrafisztaksięszarogęsić?–mruknęła,wlokącsiędołazienki.
Benjijesttutaj.Cotoznaczy?
Nigdy nie była tak skonana, nawet na stażu. Zasnęła, oparta o ściankę kabiny
prysznicowej.
–Tori,poradołóżka.–Dotknąłjejramienia,zajrzawszydoniejzaniepokojony.
–Benji?
–Ktoinnymiałbybyćztobąwłazience?
–Padamznóg.
–Widzę.–Zacząłjąwycierać,wybrawszynajbardziejpuszystyręcznik.
–Jakdługosiętuzatrzymasz?–zapytała,wychodzącnamatęprzedkabiną.
–Wróciłemnadobre.
–Super.–Nadobre?Cotoznaczy?
–Tori,niewracamdoLondynu.
–Apraca?–Skupsię,onmówicośważnego.
–Niedawnomijązaproponowałaś,niepamiętasz?
–Niewygłupiajsię!Byłabymzachwycona,gdybyśdołączyłdomojejkliniki,alety
pracujeszwLondynie.
Wziąłjąnaręceizaniósłdosypialni.
–Złożyłemrezygnację.Proponowanomipartnerstwo,alenieskorzystałem.
Tojąobudziło.
–Jakto?!Ciężkonatoharowałeś,naniczymtakbardzociniezależałojakwła-
śnienatym.
Wpatrywałsięwniąpłonącymwzrokiem.
– Czy zdarzyło ci się tak bardzo skoncentrować na osiągnięciu jednego celu, że
straciłaśzoczuinneniemniejważnesprawy?
–Tak.–Naklinice.Aletakibyłjejzamiar.Żebyonimzapomnieć.
Kilkadnipóźniej,gdywróciłzklinikidodomu,powitałgosmakowityzapachlaza-
nii,aToripodałamukieliszekwina.
–Możeszmipowiedzieć,dlaczegowtedywParyżuzostawiłeśmitenlist?Niemo-
głeśsięnormalniepożegnać?Bardzomnietozabolało.
–Tori,przestraszyłemsię.Otworzyliśmyprzedsobąserca,alezabardzotkwiłem
wprzeszłościiniewierzyłem,żeznowumożemybyćrazem.Tobyłbłąd.
–Cosięzmieniło?Dlaczegoodrzuciłeśpropozycjęprzystąpieniadospółki?
–Bowporęotrzeźwiałem.Jakjużopadłapierwszaradość,zrobiłemrachuneksu-
mieniaiostateczniedomniedotarło,żeokej,jestemzłyzpowodudziecka,aleod-
rzucanieztejprzyczynyszansy,żebybyćztobą,byłobyzbrodnią.
Milczała.
To dobrze czy źle? Czekał ze ściśniętym żołądkiem. A jeżeli ona nie zechce dać
mudrugiejszansy?Nocóż,jeżelidamukopa,przynajmniejbędziemógłsobiepo-
wiedzieć,żesięstarał.
–Kochamcię,więczadałemsobiepytanie,dlaczegoztobąniejestem.–Torisię
nieodzywała.–Kochamciętakbardzo,żechcęzacząćodnowa.Ztobą,wnowej
pracy.Chcęzałożyćztobąrodzinę.Tymrazemwiem,cojestmoimpriorytetem.–
Wystarczy.Czuł,jakpotspływamupoplecach.TerazwszystkowrękachTori.
–Jesteśtegoabsolutniepewny?
–Tori…–Zaschłomuwustach.Odważyłsięująćjejtwarzwdłonie.–Jestemtu
dlaciebie.Ztwojegopowodu.WNiceiiParyżuzrozumiałem,dokogonależymoje
serce.Kochamcię.Nigdynieprzestałem.
–Benji…–Łzyspływałyjejpopoliczkachnajegopalce.–Chciałamotobiezapo-
mnieć.Myślałam,żemisięudało,aletylkosobietowmawiałam.Wychodzączacie-
bie,nazawszeoddałamciserce.
Kamieńspadłmuzserca.Pocałowałją.
–Benji,witajwdomu–wyszeptała.
Dostałszansę.Przysiągłsobie,żetymrazembędzieostrożniejtraktowałjejuczu-
cie.Jasne,nieobędziesiębezproblemów,aleterazrazembędąimstawialiczoło.
Bezsłowapoprowadziłagodosypialni.
Sześćmiesięcypóźniej
Szepnąłjejdouchacoś,cowywołałorumieniecnajejpoliczkach.Lekkoszturch-
nęłagowbok.
–Prezentślubnydostajesiędopieropoślubie.
Jęknął.
–Muszęczekać,ażwymienimysięobrączkami,zjemykolacjęzpięciudańwPor-
cini’siprzetańczymypółnocy?
–Warto,obiecuję.
Rozsadzałająradość,bozachwilęmiałaporazdrugipoślubićukochanegomęż-
czyznę. Tym razem na zawsze. Mimo że wydorośleli i się zmienili, nadal byli tą
samązakochanaparą.
–Nazywacietoskromnąuroczystością?–PodszedłdonichJohnzRitąidwiema
córeczkami.
–Torilubirozmach–wyjaśniłześmiechemBen.–Opróczrodzinyiprzyjaciółza-
prosiłachybacałypersonelklinikiorazwszystkiedzieciaki,któreleczyła.
– Przesadzasz. – Uśmiechnięta rozejrzała się po zebranych. Przybyli wszyscy
opróczjednejosoby.
OpróczojcaBena,któryniemógłsiępogodzićzmyślą,żeToriwracadorodziny.
Benniezniżyłsię,bygoprosić,więcmatkaprzyjechałasama.Chybapostawiłamu
się po raz pierwszy w życiu. Na pewno nie miał pojęcia, ile czasu raz w tygodniu
spędzałazTorinakawiealbowybierajączniąubrankadladziecka.
Toriprzyłożyładłońdolekkozaokrąglonegobrzuszka.Jaksięmasz,maleństwo?
Benobjąłjąwtalii.
– Dlaczego tak długo trzeba na nie czekać? Ja już bardzo bym chciał zobaczyć
mojedziecko.
–Jesteśniecierpliwynietylkowtejkwestii–powiedziałazuśmiechem.
–Wobectegoczymprędzejzaczynajmy.–Zaklaskał,byuciszyćgości.–Zaprasza-
mynanabrzeże.Postarajciesiępospieszyć,bojużniechcędłużejczekać,ażpoślu-
biętępiękność.Imprędzejzałatwimyformalności,tymprędzejzaczniemyweseli-
sko.
PochyliłsiękuTori.
–Dlaczegozamówiłaśpięćdań?–szepnął.–Jednobyniewystarczyło?Pomyślą,
żeniechceszpójśćzemnądołóżka.
–Niczegobardziejniepragnę,alelubiękazaćciczekać.
–Kobieto,czekamsiedemlat.
Cotamszminka!Wspięłasięnapalce,żebynamiętniegopocałować.Rozdzielili
ichdopieroRitaiJohn.
–Chodźcie,podobnonaprzystanibędziejakiśślub–powiedziałJohn.–Niechce-
mytegoprzegapić.
–Toniedopomyślenia.–ToriwzięłaBenapodramię.–Wykluczone.
Tytułoryginału:Reunitedin…Paris!
Pierwszewydanie:HarlequinMills&BoonLimited,2015
Redaktorserii:EwaGodycka
Korekta:UrszulaGołębiewska
©2015bySueMacKay
©forthePolisheditionbyHarperCollinsPolskasp.zo.o.Warszawa2016
WydanieniniejszezostałoopublikowanenalicencjiHarlequinBooksS.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek for-
mie.
Wszystkiepostaciewtejksiążcesąfikcyjne.
Jakiekolwiekpodobieństwodoosóbrzeczywistych–żywychiumarłych–jestcałkowicieprzypadkowe.
Harlequin i Harlequin Medical są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited
izostałyużytenajegolicencji.
HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa
iznakniemogąbyćwykorzystanebezzgodywłaściciela.
IlustracjanaokładcewykorzystanazazgodąHarlequinBooksS.A.
Wszystkieprawazastrzeżone.
HarperCollinsPolskasp.zo.o.
02-516Warszawa,ul.Starościńska1B,lokal24-25
ISBN:978-83-276-2202-0
KonwersjadoformatuMOBI:
LegimiSp.zo.o.
Spistreści
Stronatytułowa
Rozdziałpierwszy
Rozdziałdrugi
Rozdziałtrzeci
Rozdziałczwarty
Rozdziałpiąty
Rozdziałszósty
Rozdziałsiódmy
Rozdziałósmy
Rozdziałdziewiąty
Rozdziałdziesiąty
Rozdziałjedenasty
Stronaredakcyjna