Juliusz Verne
Pan Dis i panna Es
I
Było nas w szkole w Kalfermatt około trzydzie
ś
ciorga dzieci: dwudziestu
chłopców, w wieku od sze
ś
ciu do dwunastu lat, oraz dziesi
ęć
dziewczynek, od
czterech do dziewi
ę
ciu lat. Je
ś
li chcecie wiedzie
ć
dokładnie, gdzie si
ę
znajduje ta mie
ś
cina, to, według mojej Geografii (s. 47), le
ż
y ona w katolickich
kantonach Szwajcarii, niedaleko jeziora Konstancji
1
, u stóp gór Appenzel.
– Hej tam, panie Josephie Müller?
– Tak, panie Valrügis? – odrzekłem.
– Co pan tam pisze podczas mojej lekcji historii?
– Notuj
ę
, prosz
ę
pana.
– Dobrze.
Tak naprawd
ę
to rysowałem ludzika, kiedy nauczyciel opowiadał nam po
raz tysi
ę
czny histori
ę
Wilhelma Tella
2
i nieokrzesanego Gesslera
3
. Nikt jej nie
znał tak jak on. Jedynym punktem do wyja
ś
nienia była nast
ę
puj
ą
ca kwestia:
do jakiego gatunku, renet czy kalwilli, nale
ż
ało historyczne jabłko, które
bohater Helwecji
4
poło
ż
ył na głowie swojego syna; jabłko, które było
przedmiotem równie za
ż
artych dyskusji jak to, które nasza matka Ewa
zerwała z drzewa wiadomo
ś
ci dobrego i złego.
Miasto Kalfermatt jest przyjemnie poło
ż
one na dnie jednej z tych dolin,
które nazywane s
ą
van, wgł
ę
bionej z drugiej strony góry, gdzie promienie
słoneczne nie mog
ą
si
ę
gn
ąć
nawet latem. Szkoła, ocieniona obfitym
listowiem, na kra
ń
cu miasteczka, nie ma wcale ponurego wygl
ą
du zakładu
podstawowego nauczania. Ma wygl
ą
d wesoły, o miłym wyrazie, z du
ż
ym
zazielenionym podwórzem, z beczk
ą
na deszczówk
ę
i mał
ą
dzwonniczk
ą
,
której dzwonek
ś
piewa jak ptak w
ś
ród gał
ę
zi.
Rz
ą
dzi szkoł
ą
pan Valrügis, tak naprawd
ę
to wespół ze sw
ą
siostr
ą
Lisbeth, star
ą
pann
ą
, surowsz
ą
od niego. Wystarczy ich dwoje do nauczania:
czytanie, pisanie, rachunki, geografia, historia – historia i geografia Szwajcarii
oczywi
ś
cie. Mamy lekcje codziennie, prócz czwartków i niedziel.
Przychodzimy na ósm
ą
, z koszykiem i ksi
ąż
kami zwi
ą
zanymi rzemieniem. W
koszyku jest co
ś
do jedzenia na obiad: chleb, mi
ę
so na zimno, ser, owoce,
połówka butelki rozcie
ń
czonego wina. W
ś
ród ksi
ąż
ek jest co wybra
ć
do nauki:
dyktanda, cyfry, problemy. O czwartej odnosimy do domu koszyk opró
ż
niony
do ostatniego okruszka.
– Panna Betty Clère?
– Tak, panie Valrügis? – odpowiada dziewczynka.
– Nie wydajesz si
ę
panna uwa
ż
a
ć
na to, co dyktuj
ę
. Gdzie to jeste
ś
my?
– W momencie – mówi Betty j
ą
kaj
ą
c si
ę
– kiedy Wilhelm odmawia
pokłonienia si
ę
czapce...
– Bł
ą
d!… Nie jeste
ś
my ju
ż
przy czapce, ale przy jabłku, bez wzgl
ę
du na to
jakiej jest ono odmiany!...
Panna Betty Clère, cała zawstydzona, opu
ś
ciła oczy po przesłaniu mi
tego miłego spojrzenia, które tak lubiłem.
– Bez w
ą
tpienia – podj
ą
ł ironicznie pan Valrügis – gdyby t
ę
histori
ę
si
ę
ś
piewało, miast j
ą
recytowa
ć
, przy waszych ch
ę
ciach do
ś
piewu mieliby
ś
cie z
niej wi
ę
cej przyjemno
ś
ci. Ale nigdy
ż
aden muzyk nie o
ś
mieli si
ę
takiego
tematu przenie
ść
do muzyki
5
.
By
ć
mo
ż
e miał racj
ę
nasz nauczyciel? Który
ż
kompozytor upierałby si
ę
,
ż
e
potrafi tak porusza
ć
struny! A jednak, kto wie?... W przyszło
ś
ci...
Tymczasem pan Valrügis prowadził dalej swe dyktando. Duzi i mali,
słuchali
ś
my z nastawionymi uszami. Usłyszeliby
ś
my
ś
wist strzały Wilhelma
Tella przecinaj
ą
cej klas
ę
… po raz setny od ostatnich wakacji.
II
ewne jest,
ż
e pan Valrügis nadawał muzyce bardzo niewielkie znaczenie.
Miał racj
ę
? Byli
ś
my zbyt młodzi, aby mie
ć
na ten temat swoje zdanie.
Pomy
ś
lcie, byłem w
ś
ród dorosłych a nie miałem jeszcze nawet dziesi
ę
ciu lat.
A jednak dobry tuzin spo
ś
ród nas kochał bardzo piosenki naszego regionu,
stare kol
ę
dy, a tak
ż
e hymny uroczystych
ś
wi
ą
t, antyfony z antyfonarza
6
wykonywane przy akompaniamencie organów ko
ś
cioła w Kalfermatt. Kiedy
dr
żą
witra
ż
e, dzieci z chóru wznosz
ą
swe głosy do falsetu,
7
kadzielnice
kołysz
ą
si
ę
i wydaje si
ę
,
ż
e wersety, motety, responsoria
8
ulatuj
ą
po
ś
ród
aromatycznych oparów…
Nie chc
ę
si
ę
chwali
ć
, bo jest to złe, i chocia
ż
byłem jednym z pierwszych
w klasie, nie do mnie nale
ż
y o tym mówi
ć
. Je
ż
eli spytacie mnie teraz,
dlaczego ja, Joseph Müller, syn Guillaume’a Müllera, obecnie, jak mój ojciec,
naczelnik poczty w Kalfermatt i Marguerity Has, otrzymałem wtedy przezwisko
Dis i dlaczego Betty Clère, córka Jeana Clère’a i Jenny Rose, karczmarki z
opisywanego miejsca, nosiła pseudonim Es, odpowiem wam – cierpliwo
ś
ci,
dowiecie si
ę
tego wkrótce. Nie p
ę
d
ź
cie szybciej, ni
ż
potrzeba, moje dzieci.
Pewne jest tylko,
ż
e nasze dwa głosy ł
ą
czyły si
ę
przyjemnie w oczekiwaniu,
ż
e zostaniemy sobie oddani. Moje dzieci, w dniu, kiedy pisz
ę
t
ą
histori
ę
, mam
ju
ż
swoje lata i znam sprawy, których wówczas nie znałem – nawet w
muzyce.
O tak! Pan Dis po
ś
lubił pann
ę
Es i jeste
ś
my bardzo szcz
ęś
liwi. Wiodło
nam si
ę
dobrze dzi
ę
ki naszej pracy i przykładnemu
ż
yciu!… Je
ż
eli szef poczty
nie umiałby si
ę
zachowa
ć
, to kto wie, jak by było?…
A wi
ę
c, jakie
ś
czterdzie
ś
ci lat temu,
ś
piewali
ś
my w ko
ś
ciele, bo, trzeba
wam to wiedzie
ć
,
ż
e zarówno małe dziewczynki jak i mali chłopcy nale
ż
eli do
chóru w Kalfermatt. Zwyczaju tego nie uwa
ż
ano za mijaj
ą
cy si
ę
z moralno
ś
ci
ą
– i miano racj
ę
. Któ
ż
by zastanawiał si
ę
kiedykolwiek nad płci
ą
serafinów
9
pochodz
ą
cych z nieba?
III
Szkoła
ś
piewu ko
ś
cielnego naszej mie
ś
ciny miała wielkie uznanie dzi
ę
ki
swemu dyrektorowi, organi
ś
cie Eglisakowi. Jakim był on nauczycielem
solfe
ż
u
10
i jakich umiej
ę
tno
ś
ci u
ż
ywał, aby nauczy
ć
nas wokalizy!
11
Uczył nas
metrum, warto
ś
ci nut, skal, tonacji, budowy gam! Wspaniały, wspaniały,
czcigodny Eglisak! Mówiono,
ż
e jest genialnym muzykiem, kontrapunkcist
ą
,
12
nie maj
ą
cym godnych siebie rywali, i
ż
e skomponował wspaniał
ą
fug
ę
,
13
fug
ę
czterocz
ęś
ciow
ą
!
Poniewa
ż
nie wiedzieli
ś
my za bardzo co to jest, zapytali
ś
my go wi
ę
c o to
pewnego dnia.
– Fuga… – powtórzył, unosz
ą
c głow
ę
w kształcie pudła kontrabasu.
– To utwór muzyczny? – powiedziałem.
– Muzyki transcendentalne,
14
mój chłopcze.
– Chcieliby
ś
my j
ą
usłysze
ć
– wykrzykn
ą
ł mały Włoch, o imieniu Farina,
obdarzony ładnym kontratenorem,
15
wznosz
ą
cym si
ę
… wznosz
ą
cym… a
ż
do
nieba.
– Tak – dodał mały Niemiec, Albert Hoct, którego głos schodził…
schodził… a
ż
do
ś
rodka ziemi.
– No wi
ę
c, panie Eglisak?… – powtarzali inni chłopcy i dziewczynki.
– Nie, moje dzieci. Poznacie moj
ą
fug
ę
dopiero, gdy b
ę
dzie sko
ń
czona…
– A kiedy to b
ę
dzie? – zapytałem.
– Nigdy!
Popatrzyli
ś
my na siebie i na niego, a on u
ś
miechał si
ę
lekko.
– Fuga nigdy nie jest sko
ń
czona – rzekł. – Mo
ż
na zawsze do niej doda
ć
nowe cz
ęś
ci.
Nigdy nie usłyszeli
ś
my słynnej fugi profana
16
Eglisaka; ale dla nas napisał
on muzyk
ę
do Hymnu do
ś
wi
ę
tego Jana Chrzciciela. Znacie ten rymowany
psalm, którego pierwszych sylab Guido z Arezzo u
ż
ył do oznaczenia nut
gamy:
17
Ut queant laxis
Resonare fibris
Mira gestorum
Famuli tuorum,
Solve polluti,
Labii reatum,
Sancte Ioannes.
Si nie istniało jeszcze za czasów Guida z Arezzo. Dopiero w 1026 niejaki
Guido
18
uzupełnił gam
ę
dodaniem czułej nuty,
19
co wydaje mi si
ę
bardzo
słuszne.
Tak naprawd
ę
, kiedy
ś
piewali
ś
my ten psalm, niejeden przybywał z daleka
tylko po to, aby go słucha
ć
. Co znaczyły te dziwaczne słowa, nikt tego w
szkole nie wiedział, nawet pan Valrügis. Wierzono,
ż
e pochodz
ą
one z łaciny,
ale nie było to pewne. A jednak wydaje si
ę
,
ż
e psalm ten b
ę
dzie
ś
piewany na
S
ą
dzie Ostatecznym i mo
ż
liwe jest,
ż
e Duch
Ś
wi
ę
ty, który mówi wszystkimi
j
ę
zykami, przetłumaczy go na j
ę
zyk Edenu.
20
Nie ulega w
ą
tpliwo
ś
ci,
ż
e pan Eglisak uchodził za wielkiego kompozytora.
Niestety, dotkn
ę
ło go godne po
ż
ałowania kalectwo, które wydawało si
ę
powi
ę
ksza
ć
. Z wiekiem jego ucho stawało si
ę
coraz bardziej nieczułe.
Zauwa
ż
ali
ś
my to, ale on nie chciał tego przyj
ąć
do wiadomo
ś
ci. Tote
ż
, aby go
nie martwi
ć
, zwracaj
ą
c si
ę
do niego, krzyczeli
ś
my i nasze falsety dawały rad
ę
poruszy
ć
dr
ż
eniem jego b
ę
benki. Ale godzina, w której jego głuchota sta
ć
si
ę
miała całkowita, nie była daleka.
Nast
ą
piło to pewnej niedzieli na nieszporach. Ostatni psalm Komplety
21
sko
ń
czył si
ę
, a Eglisak, graj
ą
c na organach, zapomniał si
ę
w kaprysach swej
imaginacji. Grał, grał i nie miało to ko
ń
ca. Nie o
ś
mielano si
ę
wychodzi
ć
w
obawie,
ż
e sprawi mu to przykro
ść
. Ale oto kalikant,
22
nie mog
ą
c ju
ż
wi
ę
cej
dmucha
ć
, przestał. Organy pozbawione zostały oddechu… Eglisak tego nie
zauwa
ż
ył. Akordy, arpeggia
23
płyn
ą
i silnie brzmi
ą
pod jego palcami. Ani jeden
d
ź
wi
ę
k si
ę
nie unosi, gdy tymczasem w jego duszy artysty – wci
ąż
brzmi…
Zrozumiano: nieszcz
ęś
cie wła
ś
nie go dopadło. Nikt nie o
ś
mielił si
ę
mu o tym
powiedzie
ć
. Tymczasem kalikant zszedł w
ą
skimi schodkami z chóru…
Eglisak nie przestał gra
ć
. I tak trwało cały wieczór, cał
ą
noc i jeszcze
nazajutrz: jego palce przebiegały milcz
ą
c
ą
klawiatur
ę
. Trzeba było go
wyci
ą
gn
ąć
sił
ą
… Biedny człowiek w ko
ń
cu zdał sobie z tego spraw
ę
. Był
głuchy. Ale to nie przeszkodziłoby mu sko
ń
czy
ć
fugi. Tyle,
ż
e nie słyszałby jej,
to wszystko.
Od tego dnia wielkie organy nie grały ju
ż
w ko
ś
ciele w Kalfermatt.
IV
in
ę
ło sze
ść
miesi
ę
cy. Nadszedł listopad, bardzo zimny. Biały płaszcz
okrywał góry i schodził a
ż
do ulic. Przychodzili
ś
my do szkoły z czerwonymi
nosami i zsiniałymi policzkami. Czekałem na Betty, okr
ąż
aj
ą
c plac. Jak
ś
licznie wygl
ą
dała pod swym opuszczonym kapturkiem!
– To ty, Josephie? – spytała.
– To ja, Betty. Ale mro
ź
no dzi
ś
rano. Dobrze si
ę
otul! Zapnij pelis
ę
…
24
– Tak, Josephie. A mo
ż
e by
ś
my tak pobiegli?
– O,
ś
wietny pomysł. Daj mi swoje ksi
ąż
ki, ponios
ę
je. Uwa
ż
aj,
ż
eby
ś
si
ę
nie przezi
ę
biła. To byłoby wielkie nieszcz
ęś
cie, gdyby
ś
straciła swój
ś
liczny
głosik…
– A ty swój, Josephie!
Rzeczywi
ś
cie, to byłoby bardzo pechowe. Dmuchn
ą
wszy par
ę
razy na
palce, pobiegli
ś
my p
ę
dem, aby si
ę
rozgrza
ć
. Na szcz
ęś
cie w klasie było
ciepło. Piec huczał. Nie oszcz
ę
dzano drewna. Jest go tyle u stóp gór, bo wiatr
obala drzewa… Wystarczy tylko zada
ć
sobie troch
ę
trudu i pozbiera
ć
… Jak te
gał
ą
zki wesoło trzaskały!
Zebrali
ś
my si
ę
wokół pieca. Pan Valrügis pozostawał w futrze, a czapa
futrzana opadała mu a
ż
na oczy. Petardy wybuchały jakby brały udział w
strzelaniu z rusznic w historii Wilhelma Tella. Pomy
ś
lałem,
ż
e gdyby Gessler
miał tylko czapk
ę
, musiałby si
ę
przezi
ę
bi
ć
, gdyby rzecz toczyła si
ę
w zimie, a
czapka sterczałaby na ko
ń
cu tyczki.
Dobrze wtedy pracowali
ś
my – lektura, pisanie, liczenie, recytacje,
dyktando – tote
ż
nauczyciel był zadowolony. Ale muzyka umilkła. Nie
znaleziono nikogo zdolnego do zast
ą
pienia starego Eglisaka. Oczywi
ś
cie
zapominali
ś
my wszystko, czego nas nauczył! Có
ż
za nieszcz
ęś
cie,
ż
e do
Kalfermatt nie przybył inny dyrektor chóru ko
ś
cielnego! Gardła rdzewiały,
organy tak
ż
e, a kosztowały one coraz wi
ę
cej od naprawy do naprawy…
Proboszcz wcale nie ukrywał swojego zmartwienia. Teraz, kiedy nie
towarzyszyły mu organy, jak
ż
e fałszywie brzmiał biedak, zwłaszcza podczas
Prefacji!
25
Głos opadał stopniowo, a kiedy dochodził do supplici confessione
dicentes
26
na pró
ż
no szukał tonów. U niektórych powodowało to
ś
miech. U
mnie wywoływało to lito
ść
, u Betty równie
ż
. Nic nie było równie smutne jak
msze w tym czasie.
Na Wszystkich
Ś
wi
ę
tych nie było pi
ę
knej muzyki. Zbli
ż
ało si
ę
Bo
ż
e
Narodzenie ze swymi Gloria, Adeste Fideles, Exultet!…
27
Ksi
ą
dz proboszcz spróbował innego sposobu. Chciał zast
ą
pi
ć
organy
serpentem.
28
A przynajmniej z serpentem ju
ż
nie brzmiałby fałszywie.
Trudno
ść
nie polegała na znalezieniu tego przedpotopowego instrumentu.
Jeden, od lat nie u
ż
ywany, zawieszony był na
ś
cianie zakrystii. Ale gdzie
znale
źć
serpentyst
ę
? Czy nie mo
ż
na byłoby zatrudni
ć
kalikanta od organów,
b
ę
d
ą
cego aktualnie bez pracy?
– Dmuchałe
ś
? – spytał pewnego dnia proboszcz.
– Tak – odpowiedział ten dzielny człowiek – moim miechem, ale nie
ustami.
– Có
ż
za ró
ż
nica? Spróbuj, czy dasz rad
ę
…
– Spróbuj
ę
…
I spróbował. Dmuchn
ą
ł w serpent, lecz d
ź
wi
ę
k, jaki si
ę
z niego wydobył,
był wstr
ę
tny. Od kogo pochodził? Od niego, czy od dzikiego zwierza? Lepiej
nie pyta
ć
. Trzeba było wi
ę
c zrezygnowa
ć
i wielce prawdopodobnym stało si
ę
,
ż
e
ś
wi
ę
ta Bo
ż
ego Narodzenia b
ę
d
ą
równie smutne jak ostatnia uroczysto
ść
Wszystkich
Ś
wi
ę
tych. Poniewa
ż
organy nie grały z powodu braku Eglisaka,
szkoła
ś
piewu nie funkcjonowała tak
ż
e. Nikt nie mógł nam dawa
ć
lekcji, nikt
nie wybijał taktu – oto dlaczego Kalfermatczycy byli zasmuceni. A
ż
wreszcie
mie
ś
cina zbuntowała si
ę
.
To było 15 grudnia. Panował ostry zi
ą
b z tych, jakie przynosz
ą
wiatry z
daleka. Jakikolwiek głos ze szczytu gór dotarłby w tym momencie a
ż
do
miasteczka; strzał z pistoletu oddany w Kalfermatt słycha
ć
byłoby w
Reischarden, i jeszcze dobr
ą
mil
ę
dalej.
Była sobota. Poszedłem wtedy na obiad do pana Clère’a. Nazajutrz nie
było lekcji. Kiedy przepracowało si
ę
cały tydzie
ń
, mo
ż
na sobie odpocz
ąć
w
niedziel
ę
– nieprawda
ż
?. Wilhelm Tell ma te
ż
prawo do nieróbstwa, kiedy jest
zm
ę
czony po sze
ś
ciu dniach
29
sp
ę
dzonych w centrum uwagi pana Valrügisa.
Dom ober
ż
ysty znajdował si
ę
na małym placu, na lewo, prawie naprzeciw
ko
ś
cioła. Słycha
ć
tam było skrzypienie chor
ą
giewki na szczycie spiczastej
dzwonnicy.
U Clère’a było jakie
ś
pół tuzina klientów, ludzi miejscowych, a ustalono,
ż
e tego wieczoru Betty i ja za
ś
piewamy im
ś
liczny nokturn Salviatiego
30
.
Po sko
ń
czeniu posiłku posprz
ą
tano i ustawiono na miejsce krzesła.
Wła
ś
nie zaczynali
ś
my, kiedy odległy d
ź
wi
ę
k dotarł do naszych uszu.
– Co to jest? – kto
ś
zapytał.
– Wydaje si
ę
,
ż
e dochodzi to z ko
ś
cioła – odrzekł kto
ś
inny.
– Ale
ż
to organy!…
– Chod
ź
my! Czy
ż
by organy grały same?…
A tymczasem d
ź
wi
ę
ki rozchodziły si
ę
wyra
ź
ne, to crescendo, to
diminuendo,
31
nadymaj
ą
c si
ę
niekiedy jakby wychodziły z grubych piszczałek
instrumentu.
Mimo zimna otworzyli
ś
my drzwi ober
ż
y. Stary ko
ś
ciół był zaciemniony,
ż
adne
ś
wiatło nie przenikało poprzez witra
ż
e nawy. To wiatr, bez w
ą
tpienia,
prze
ś
lizgiwał si
ę
przez otwory w murach. Pomylili
ś
my si
ę
. Wieczorek miał by
ć
znów wznowiony, kiedy zjawisko powtórzyło si
ę
z tak
ą
intensywno
ś
ci
ą
,
ż
e nie
mogło by
ć
mowy o pomyłce.
– Kto
ś
gra w ko
ś
ciele! – krzykn
ą
ł Jean Clère.
– To na pewno diabeł – powiedziała Jenny.
– Czy diabeł umie gra
ć
na organach? – zareplikował ober
ż
ysta.
„A czemu nie?” – pomy
ś
lałem sobie.
Betty wzi
ę
ła mnie za r
ę
k
ę
.
– Diabeł? – spytała.
Tymczasem wychodz
ą
ce na plac drzwi pomału kolejno si
ę
otwierały,
ludzie pokazywali si
ę
w oknach. Zastanawiali si
ę
. Kto
ś
w ober
ż
y powiedział:
– Ksi
ą
dz proboszcz pewnie znalazł i sprowadził organist
ę
.
Jak mogli
ś
my nie pomy
ś
le
ć
o wyja
ś
nieniu tak prostym? Faktycznie,
proboszcz pojawił si
ę
na progu plebanii.
– Co si
ę
dzieje? – spytał.
– Graj
ą
na organach, ksi
ęż
e proboszczu – wykrzykn
ą
ł ober
ż
ysta.
– Dobrze. To pewnie Eglisak zasiadł za swoj
ą
klawiatur
ą
.
Rzeczywi
ś
cie, bycie głuchym wcale nie przeszkadza porusza
ć
palcami po
klawiszach. Mo
ż
liwe,
ż
e stary profesor miał fantazj
ę
wej
ść
na chór wraz z
kalikantem. Trzeba zobaczy
ć
. Ale kruchta była zamkni
ę
ta.
– Josephie – powiedział do mnie proboszcz – id
ź
do pana Eglisaka.
Pobiegłem tam, trzymaj
ą
c Betty za r
ę
k
ę
, poniewa
ż
nie chciała mnie
opu
ś
ci
ć
.
Pi
ęć
minut pó
ź
niej byli
ś
my z powrotem.
– No, wi
ę
c? – spytał mnie proboszcz.
– Nauczyciel jest u siebie – powiedziałem, ledwo łapi
ą
c oddech.
To była prawda. Jego słu
żą
ca o
ś
wiadczyła mi,
ż
e
ś
pi w swoim łó
ż
ku jak
zabity i cały hałas, jaki wydaj
ą
organy, nie mógłby go obudzi
ć
.
– No wi
ę
c kto tam jest? – zamruczała pani Clère niepewnie.
– Dowiemy si
ę
! – zawołał proboszcz, zapinaj
ą
c pelis
ę
.
Organy brzmiały nadal, jakby wychodziła z nich burza d
ź
wi
ę
ków. Rejestr
szesnastostopowy pracował na cały dech: niski głos pomocniczy wydawał
intensywne d
ź
wi
ę
ki; nawet trzydziestodwustopowy rejestr, ten, który ma
najni
ż
szy d
ź
wi
ę
k, mieszał si
ę
do tego ogłuszaj
ą
cego koncertu. Plac wydawał
si
ę
jak wymieciony burz
ą
d
ź
wi
ę
ków. Mo
ż
na było powiedzie
ć
,
ż
e ko
ś
ciół był ju
ż
tylko wielkimi organami, wraz ze sw
ą
dzwonnic
ą
jak burdon,
32
który wydawał
swe fantastyczne F-kontra.
Powiedziałem,
ż
e drzwi kruchty były zamkni
ę
te, ale kiedy okr
ąż
yli
ś
my
ko
ś
ciół, zobaczyli
ś
my,
ż
e małe drzwiczki, dokładnie naprzeciw lokalu
Clère’ów, były uchylone. To t
ę
dy musiał wej
ść
intruz. Do
ś
rodka wszedł
najpierw proboszcz, potem doł
ą
czył do niego ko
ś
cielny. Przechodz
ą
c,
zanurzyli z ostro
ż
no
ś
ci palce w muszli z wod
ą
ś
wi
ę
con
ą
i prze
ż
egnali si
ę
. Za
nimi podobnie uczynili pozostali.
Nagle organy ucichły. Melodia grana przez tajemniczego organist
ę
urwała
si
ę
na kwarcie i sek
ś
cie,
33
które zanikn
ę
ły pod ciemnym sklepieniem.
Czy
ż
by wej
ś
cie tych wszystkich ludzi tak gwałtownie uci
ę
ło natchnienie
artysty? Łatwo było w to uwierzy
ć
. Teraz nawa, przed chwil
ą
pełna
harmonijnych d
ź
wi
ę
ków, znowu zapadła w cisz
ę
. Mówi
ę
cisz
ę
, bo wszyscy
milczeli
ś
my w
ś
ród filarów, odczuwaj
ą
c emocj
ę
podobn
ą
tej, jak
ą
odczuwa si
ę
,
kiedy po nagłej błyskawicy słyszy si
ę
huk gromu.
Nie trwało to długo. Trzeba było dowiedzie
ć
si
ę
, czego mamy si
ę
trzyma
ć
.
Ko
ś
cielny i inni dwaj czy trzej najbardziej odwa
ż
ni skierowali si
ę
w gł
ą
b nawy,
do kr
ę
tych schodków prowadz
ą
cych na chór. Pokonali stopnie, lecz
przybywszy na galeri
ę
, nie znale
ź
li tam nikogo. Pokrywa klawiatury była
opuszczona. Miech, w połowie jeszcze nad
ę
ty powietrzem, które nie mogło
si
ę
ulotni
ć
z powodu małego otworu, pozostawał nieruchomo, z uniesion
ą
r
ą
czk
ą
.
Najprawdopodobniej, korzystaj
ą
c z zamieszania i ciemno
ś
ci, intruz mógł
zej
ść
po kr
ę
tych schodkach, ulotni
ć
si
ę
poprzez małe drzwiczki i uciec przez
miasteczko.
Niewa
ż
ne! Ko
ś
cielny pomy
ś
lał,
ż
e byłoby mo
ż
e dobrze, tak na wszelki
wypadek, odprawi
ć
egzorcyzmy.
34
Ale proboszcz sprzeciwił si
ę
temu i miał
racj
ę
, bo dostałoby mu si
ę
za nie.
V
azajutrz miasteczko Kalfermatt liczyło jednego, mo
ż
e nawet dwóch
mieszka
ń
ców wi
ę
cej. Mo
ż
na było zobaczy
ć
ich spaceruj
ą
cych po placu, tam i
z powrotem wzdłu
ż
głównej ulicy, id
ą
cych a
ż
do szkoły i w ko
ń
cu wracaj
ą
cych
do ober
ż
y Clère’ów, gdzie zamówili dwuosobowy pokój na czas, którego nie
okre
ś
lili.
– To mo
ż
e by
ć
jeden dzie
ń
, jeden tydzie
ń
, jeden miesi
ą
c, jeden rok –
powiedział wa
ż
niejszy z tych dwóch osobników; według tego, co doniosła mi
Betty, kiedy tylko doł
ą
czyła do mnie na placu.
– Czy
ż
byłby to wczorajszy organista? – zapytałem.
– Ha, to mo
ż
liwe, Josephie.
– Ze swoim kalikantem?
– Bez w
ą
tpienia grubym – odpowiedziała Betty.
– A jacy oni s
ą
?
– Jak wszyscy.
Jak wszyscy, to oczywiste, bo mieli głowy na ramionach, r
ę
ce
przyczepione do tułowia, stopy na ko
ń
cach nóg. Ale mo
ż
na mie
ć
to wszystko
i nie by
ć
podobnym do nikogo. I wła
ś
nie o tym si
ę
przekonałem, kiedy około
jedenastej dostrzegłem w ko
ń
cu tych dwóch obcych, tak dziwacznych.
Szli jeden za drugim. Jeden miał mi
ę
dzy trzydzie
ś
ci pi
ęć
a czterdzie
ś
ci lat.
Był to osobnik wychudły, suchy, rodzaj ogromnej czapli, upierzonej w wielk
ą
ż
ółtaw
ą
kapot
ę
. Nogi miał podwojone w
ą
skim wywini
ę
ciem po
ń
czoch, spod
których wystawały spiczaste stopy. Przyozdobiony był w czapk
ę
z piórem.
Jaka
ż
w
ą
ska, gładka twarz! Oczy zmru
ż
one, małe, ale przenikliwe, z ognikiem
w gł
ę
bi
ź
renicy; ostre, białe z
ę
by, nos zw
ęż
ony, usta zaci
ś
ni
ę
te, podbródek
wystaj
ą
cy. A jakie dłonie! Palce długie, długie… z tych, jakie mog
ą
na
klawiaturze obj
ąć
półtorej oktawy!
35
Drugi – przysadzisty, o szerokich barach,
szerokim torsie, wielkiej głowie rozczochranej pod szarawym pil
ś
niowym
kapeluszem, o twarzy upartego byka, z brzuchem wygi
ę
tym jak klucz f .
36
To
osobnik maj
ą
cy około trzydziestki, silny tak bardzo,
ż
e mógłby pobi
ć
najt
ęż
szego miejscowego osiłka.
Nikt nie znał tych ludzi. Po raz pierwszy przybywali w nasze strony. Na
pewno nie byli Szwajcarami, raczej pochodzili ze Wschodu, spoza gór, od
strony W
ę
gier.
37
I faktycznie tak było, o czym dowiedzieli
ś
my si
ę
pó
ź
niej.
Po zapłaceniu w ober
ż
y Clère’ów za tydzie
ń
z góry, zjedli z wielkim
apetytem obiad, nie odmawiaj
ą
c sobie dobrych rzeczy. Teraz spacerowali po
okolicy, jeden przed drugim, wielkim krokiem, rozgl
ą
daj
ą
c si
ę
, gadaj
ą
c,
pod
ś
piewuj
ą
c, poruszaj
ą
c bez przerwy palcami, gestem szczególnym
uderzaj
ą
c podstaw
ę
karku dłoni
ą
i powtarzaj
ą
c:
– Wolno
ść
…wolno
ść
! Dobrze!
Patrzyłem na nich szeroko otwartymi oczami, kiedy du
ż
y spojrzał na mnie
i dał mi znak, abym si
ę
zbli
ż
ył.
Naprawd
ę
, to miałem nieco stracha, ale w ko
ń
cu zaryzykowałem a on
powiedział do mnie cieniutkim głosikiem dzieci
ę
cia z chóru:
– Mały, gdzie jest dom proboszcza?
– Dom pro… proboszcza?…
– Tak. Zechciałby
ś
mnie tam zaprowadzi
ć
?
My
ś
lałem,
ż
e proboszcz mnie skrzyczy za przyprowadzenie mu tych
dwóch osób, zwłaszcza du
ż
ego, którego spojrzenie mnie fascynowało.
Chciałem odmówi
ć
. Ale było to niemo
ż
liwe i poprowadziłem ich w stron
ę
plebanii.
Dzieliło nas ode
ń
pi
ęć
dziesi
ą
t kroków. Pokazałem drzwi i uciekłem
biegiem, kiedy kołatka biła ósemki, po których nast
ę
powała
ć
wier
ć
nuta.
Koledzy czekali na mnie na placu. Pan Valrügis był wraz z nimi.
Wypytywali mnie. Opowiedziałem, co si
ę
wydarzyło. Patrzyli na mnie… Nie
do pomy
ś
lenia! On si
ę
do mnie odezwał!
Ale to, co mogłem powiedzie
ć
, niewiele zdołało wyja
ś
ni
ć
, co ci dwaj
przybysze mieli zamiar robi
ć
w Kalfermatt. Dlaczego chcieli rozmawia
ć
z
proboszczem? Jak on ich przyj
ą
ł? Czy nic złego mu si
ę
nie stało? A jego
słu
żą
cej, starej gospodyni, której czasami mieszało si
ę
w głowie?
Wszystko wyja
ś
niło si
ę
po południu.
Ten dziwaczny typ – wi
ę
kszy – nazywał si
ę
Effarane. Był to W
ę
gier,
jednocze
ś
nie artysta, stroiciel i wytwórca organów, organista – jak mówiono –
zajmuj
ą
cy si
ę
naprawami, je
ż
d
żą
cy z miasta do miasta i tym sposobem
zarabiaj
ą
cy na
ż
ycie.
To on, domy
ś
lali
ś
my si
ę
, poprzedniego dnia, wszedłszy z drugim
osobnikiem, swym pomocnikiem i kalikantem, przez boczne drzwi, obudził
echa starego ko
ś
cioła, wywołuj
ą
c burze harmoniczne. Ale słyszało si
ę
,
ż
e
instrument w niektórych miejscach jest uszkodzony i wymaga napraw, a on
ofiarował si
ę
zrobi
ć
to za niewielkie pieni
ą
dze. Certyfikaty
ś
wiadczyły o jego
zdolno
ś
ci w pracach tego typu.
– Niech pan to zrobi. Niech pan to zrobi! – powiedział proboszcz, który
bardzo si
ę
ś
pieszył z akceptacj
ą
tej oferty. I dodał:
– Nieba niech b
ę
d
ą
dwakro
ć
pochwalone,
ż
e wysyłaj
ą
nam mistrza
organów pa
ń
skiej klasy, a trzykro
ć
byłyby, gdyby zesłały nam jeszcze
organist
ę
…
– A wi
ę
c ten biedak Eglisak?… – spytał mistrz Effarane.
– Jest głuchy jak pie
ń
. Pan go zna?
– Ech, kto nie zna człowieka z fug
ą
!
– Od sze
ś
ciu miesi
ę
cy nikt ju
ż
nie gra w ko
ś
ciele, ani nie uczy w szkole.
Mieli
ś
my wi
ę
c msze bez muzyki na Wszystkich
Ś
wi
ę
tych, by
ć
mo
ż
e te
ż
i na
Bo
ż
e Narodzenie…
– Prosz
ę
si
ę
nie ba
ć
, ksi
ęż
e proboszczu – odpowiedział mistrz Effarane. –
Za pi
ę
tna
ś
cie dni naprawy mog
ą
by
ć
zako
ń
czone, a je
ż
eli ksi
ą
dz zechce, na
Ś
wi
ę
ta zagram na organach.
I mówi
ą
c to, poruszał bez przerwy nieko
ń
cz
ą
cymi si
ę
palcami, trzaskał w
stawach i naci
ą
gał je jak r
ę
kawiczki z gumy.
Proboszcz podzi
ę
kował arty
ś
cie dobrymi słowy i poprosił go, by rzekł co
my
ś
li o organach w Kalfermatt.
– S
ą
dobre – odpowiedział mistrz Effarane – lecz niekompletne.
– A czego im brakuje? Nie maj
ą
ci one dwudziestu czterech głosów, nie
wspominaj
ą
c o głosach ludzkich?
– Ach, to co im brakuje, ksi
ęż
e proboszczu, to dokładnie register, który ja
wymy
ś
liłem, a którym my
ś
l
ę
wzbogaci
ć
ten instrument.
– Jaki register?
– Register głosów dzieci
ę
cych – odpowiedział ten dziwaczny osobnik,
prostuj
ą
c si
ę
na cał
ą
sw
ą
długo
ść
. – O tak, wymy
ś
liłem to ulepszenie. B
ę
dzie
doskonałe, a moje imi
ę
przewy
ż
szy sław
ą
Fabriego, Klenga, Erharta, Smida,
André, Castendorfera, Krebsa, Müllera, Agricoli, Kranza, imi
ę
Antegnatiego,
Constanzy, Graziadei, Serassiego, Tronciego, Nanchininiego, Callidy, imi
ę
Sebastiana Erarda, Abbey’a, Cavaillé-Colla…
38
Proboszcz musiał uwierzy
ć
,
ż
e wyliczanie nazwisk nie zostałoby
sko
ń
czone do nieszporów, które wła
ś
nie zbli
ż
ały si
ę
.
A mistrz organów dodał, czochraj
ą
c sw
ą
fryzur
ę
:
– A gdyby mi si
ę
to udało z organami w Kalfermatt,
ż
adne nie mogłyby im
dorówna
ć
: ani te ze San Alekssandro w Bergamo, ani te ze Saint Paul w
Londynie, ani te z Fryburga, ani te z Haarlemu, ani te z Amsterdamu, ani te z
Frankfurtu, ani te z Weingarten, ani te z Notre Dame w Pary
ż
u, z Sainte
Madelaine, z Saint Roche, z Saint Denis, z Beauvais…
A mówił to wszystko z natchnionym wyrazem twarzy, gestykuluj
ą
c r
ę
kami
zakre
ś
laj
ą
cymi kapry
ś
ne koła. Na pewno przestraszyłby ka
ż
dego prócz
ksi
ę
dza, który kilkoma łaci
ń
skimi słowami mo
ż
e zawsze obróci
ć
diabła w
nico
ść
.
Na szcz
ęś
cie zad
ź
wi
ę
czał dzwon na nieszpory. Wzi
ą
wszy swój toczek,
39
którego piórko z lekka przyczesał mu
ś
ni
ę
ciem palca, mistrz Effarane
gł
ę
bokim ukłonem pozdrowił ksi
ę
dza i doł
ą
czył do swego kalikanta na placu.
A kiedy tylko wyszedł, stara słu
żą
ca poczuła sw
ą
d siarki. Prawda jednak była
inna – to dymił piec.
VI
czywi
ś
cie od tego dnia nie mówiono o niczym innym jak o wielkim
wydarzeniu, które pasjonowało mie
ś
cin
ę
. Ten wielki artysta, zw
ą
cy si
ę
Effarane, w dodatku wielki wynalazca, chciałby wzbogaci
ć
nasze organy o
registry dzieci
ę
cych głosów. A w nadchodz
ą
ce
ś
wi
ę
ta Bo
ż
ego Narodzenia, po
pasterzach i magach w towarzystwie tr
ą
bek, dzwonków i fletów, usłyszymy
ś
wie
ż
e i krystaliczne głosiki aniołów lataj
ą
cych wokół małego Jezusa i jego
Boskiej Matki.
Prace naprawcze zacz
ę
ły si
ę
nazajutrz. Mistrz Effarane i jego pomocnik
wzi
ę
li si
ę
do dzieła. W czasie przerw, ja i inni ze szkoły, chodzili
ś
my ich
ogl
ą
da
ć
. Pozwalano nam wchodzi
ć
na gór
ę
pod warunkiem,
ż
e nie b
ę
dziemy
przeszkadza
ć
. Całe organy były otwarte, obrócone w stan pierwotny. Organy
s
ą
tylko fletni
ą
Pana
40
dopasowan
ą
do podstawy, z miechem i registrem, to
znaczy ruchomym rz
ę
dem, który reguluje dopływ powietrza. Nasze były
modelem zawieraj
ą
cym dwadzie
ś
cia cztery główne głosy, cztery klawiatury o
pi
ęć
dziesi
ę
ciu czterech klawiszach, a tak
ż
e pedały do podstawowych basów
dwóch oktaw. Jak bardzo wielkim wydawał nam si
ę
ten las rur ze stroikami
lub otworami z drewna czy cyny! Zagubi
ć
by si
ę
mo
ż
na było wewn
ą
trz tego
bujnego, zwartego drzewostanu! A jak
ż
e
ś
mieszne nazwy wypływały z ust
mistrza Effarane: dubletki, krtaniówki, rejestrki, bombardy, prestantki, grube
mikstury! A
ż
trudno pomy
ś
le
ć
,
ż
e było szesna
ś
cie piszczałek w drewnie i
trzydzie
ś
ci dwie piszczałki cynowe! W tych rurach mo
ż
na by było zmie
ś
ci
ć
cał
ą
szkoł
ę
i pana Valrügisa równocze
ś
nie!
Obserwowali
ś
my to kł
ę
bowisko z pewnym zdumieniem, niemal
zachwytem.
– Henri – mówił Hoct, rzucaj
ą
c wymowne spojrzenie – to jest jak maszyna
parowa…
– Nie, raczej jak bateria – mówił Farina. – Armaty strzelaj
ą
ce kulami
muzyki!
Osobi
ś
cie nie znajdowałem porówna
ń
, ale kiedy my
ś
lałem o gwałtownej
zawierusze, jak
ą
mógłby podwójny miech wysła
ć
poprzez to olbrzymie
rurowanie, ogarniał mnie dreszcz, którym byłem wstrz
ą
sany przez całe
godziny.
Mistrz Effarane pracował w
ś
rodku tego kł
ę
bowiska, nigdy nie gubi
ą
c si
ę
w nim. Tak naprawd
ę
organy z Kalfermatt były w do
ść
dobrym stanie i
wymagały napraw niezbyt powa
ż
nych, raczej czyszczenia z wieloletniego
kurzu. To, co sprawiało wi
ę
cej kłopotów, to strojenie registru głosów
dzieci
ę
cych. Aparat ten znajdował si
ę
ju
ż
na miejscu w pudełku – zestaw
kryształowych fletów, które miały wydawa
ć
cudowne d
ź
wi
ę
ki. Mistrz Effarane,
doskonały stroiciel i organista, miał nadziej
ę
w ko
ń
cu osi
ą
gn
ąć
sukces w tym,
w czym dotychczas wci
ąż
ponosił pora
ż
ki. Ale widziałem,
ż
e tylko próbował
na
ś
lepo, podchodz
ą
c to z jednej, to z drugiej strony, a poniewa
ż
to nie
wychodziło, krzyczał jak rozzłoszczona papuga zniecierpliwiona swoj
ą
pani
ą
.
Brrr… Te krzyki wywoływały dreszcze na całym moim ciele i czułem jak
włosy staj
ą
mi d
ę
ba na głowie.
Podkre
ś
lam,
ż
e to, co widziałem, bardzo mnie intrygowało. Wn
ę
trze
szerokiego pudła instrumentu, tej wielkiej wypatroszonej bestii, której narz
ą
dy
le
ż
ały wsz
ę
dzie, poruszało mnie a
ż
do obsesji. Marzyłem o nich noc
ą
a za
dnia moja my
ś
l bez przerwy do nich wracała. Zwłaszcza pudełko z głosikami
dzieci
ę
cymi, którego nie o
ś
mieliłem si
ę
dotyka
ć
, wydawało mi si
ę
klatk
ą
pełn
ą
dzieci, jakie mistrz Effarane wychowywał po to, aby
ś
piewały pod jego
palcami organisty.
– Co ci jest, Josephie? – pytała mnie Betty.
– Nie wiem – odpowiadałem.
– By
ć
mo
ż
e to dlatego,
ż
e zbyt cz
ę
sto chodzisz do organów?
– Tak… to mo
ż
e by
ć
.
– Nie chod
ź
tam wi
ę
cej, Josephie.
– Ju
ż
tam nie pójd
ę
, Betty.
I wracałem tam ju
ż
tego samego dnia, wbrew własnej woli. Wielka mnie brała
ch
ęć
, aby zagubi
ć
si
ę
w
ś
rodku tego lasu rur, w
ś
lizgn
ąć
si
ę
do
najciemniejszych zak
ą
tków, aby i
ść
za mistrzem Effarane’em, którego
stukaj
ą
cy młoteczek słyszałem w
ś
rodku organów. Ale starałem si
ę
nic nie
mówi
ć
o tym w domu. Mój ojciec i moja matka pomy
ś
leliby,
ż
e zwariowałem.
VII
Osiem dni przed Bo
ż
ym Narodzeniem byli
ś
my rano w klasie, dziewczynki
z jednej strony, chłopcy z drugiej. Pan Valrügis rozsiadł si
ę
na swej katedrze.
Jego siostra-staruszka w swym k
ą
cie robiła na długich, niczym kucharskie
ruszta, drutach. I wła
ś
nie Wilhelm Tell przybył obrazi
ć
czapk
ę
Gesslera, kiedy
otworzyły si
ę
drzwi.
To wchodził proboszcz.
Zgodnie z obyczajem wszyscy wstali. Za proboszczem pojawił si
ę
mistrz
Effarane.
Obecni spu
ś
cili oczy pod jego przenikliwym spojrzeniem. Co on robił w
szkole? Dlaczego towarzyszył mu proboszcz?
Wydawało mi si
ę
,
ż
e patrzył szczególnie na mnie. Z pewno
ś
ci
ą
mnie
rozpoznawał. Poczułem si
ę
ź
le.
Tymczasem pan Valrügis zszedł z katedry, stan
ą
ł przed proboszczem i
zapytał:
– Co sprawia,
ż
e mam zaszczyt?…
– Panie magistrze, chciałbym przedstawi
ć
panu mistrza Effarane’a, który
zapragn
ą
ł odwiedzi
ć
pa
ń
skich uczniów.
– A to dlaczego?
– Spytał mnie, panie Valrügis, czy w Kalfermatt jest chór. Odpowiedziałem
twierdz
ą
co. Dodałem,
ż
e był on wspaniały za czasów, kiedy dyrygował nim
biedny Eglisak. Mistrz Effarane zapragn
ą
ł go usłysze
ć
. Wobec czego
przyprowadziłem mistrza dzi
ś
rano do pa
ń
skiej klasy, prosz
ą
c pana o
wybaczenie.
Pan Valrügis wcale nie miał za co przyjmowa
ć
przeprosin. Wszystko, co
czynił proboszcz, było dobre. Wilhelm Tell tym razem poczeka.
Na gest pana Valrügisa usiedli
ś
my. Proboszcz w fotelu, który mu
przyniosłem, mistrz Effarane na rogu stołu dziewczynek, które odsun
ę
ły si
ę
ż
ywo, aby zrobi
ć
mu miejsce.
Najbli
ż
ej siedziała Betty i widziałem doskonale,
ż
e biedactwo brzydzi si
ę
długich r
ą
k i długich palców, które rysowały koło niej kr
ę
gi w powietrzu.
Mistrz Effarane przemówił swoim przenikliwym głosem:
– Czy to s
ą
dzieci z chóru?
– Nie wszystkie do niego nale
żą
– odpowiedział pan Valrügis.
– Ile?
– Szesna
ś
cioro.
– Chłopcy i dziewczynki?
– Tak – powiedział proboszcz – dziewczynki i chłopcy, a poniewa
ż
w tym
wieku maj
ą
takie same głosy…
– Bł
ą
d – zareplikował
ż
ywo mistrz Effarane – a ucho znawcy si
ę
w tym nie
myli.
Czy byli
ś
my zaskoczeni t
ą
odpowiedzi
ą
? Dokładnie, gdy
ż
głos Betty i mój
miały tak podobny tembr
41
,
ż
e nie mo
ż
na było odró
ż
ni
ć
jej ode mnie kiedy
rozmawiali
ś
my. Pó
ź
niej oczywi
ś
cie musiało by
ć
inaczej, poniewa
ż
mutacja
42
niejednakowo zmienia barw
ę
dorosłych ró
ż
nej płci.
Ale jakby nie było, nie nale
ż
ało dyskutowa
ć
z tak
ą
osob
ą
jak mistrz
Effarane i wszyscy przyj
ę
li wypowied
ź
za pewnik.
– Prosz
ę
, aby wyst
ą
piły dzieci z chóru – poprosił, unosz
ą
c rami
ę
jakby to
była batuta dyrygenta orkiestry.
O
ś
miu chłopców, w tym ja i osiem dziewcz
ą
t, w tym Betty, ustawiło si
ę
w
dwóch rz
ę
dach naprzeciw siebie. Wtedy mistrz Effarane pocz
ą
ł nas
egzaminowa
ć
tak, jak nikt nigdy za czasów Eglisaka. Trzeba było otworzy
ć
usta, wyci
ą
gn
ąć
j
ę
zyk, wci
ą
gn
ąć
powietrze i długo wydycha
ć
, pokaza
ć
mu
gardło a
ż
do strun głosowych, które, wydawało si
ę
, chciał wr
ę
cz uszczypn
ąć
palcami. My
ś
lałem,
ż
e chce nas nastroi
ć
jak skrzypce i wiolonczele. Musicie
mi uwierzy
ć
, bali
ś
my si
ę
, zarówno dziewcz
ę
ta jak i chłopcy.
Proboszcz, pan Valrügis i jego stara siostra stali milcz
ą
co obok, nie wa
żą
c
si
ę
nawet na jedno słowo.
– Uwaga! – wykrzykn
ą
ł mistrz Effarane. – Gama od wysokiego c,
solmizuj
ą
c. Oto diapazon
43
.
Diapazon? Oczekiwałem,
ż
e wyjmie z kieszeni mały przedmiot o dwóch
ramionach, podobny do tego, jaki miał pan Eglisak, a której wibracje dawały
oficjalne a, tak w Kalfermatt jak i gdzie indziej.
Jednak zdziwiłem si
ę
mocno. Mistrz Effarane pochylił głow
ę
i kciukiem na
pół zło
ż
onym stukn
ą
ł krótko w podstaw
ę
swej czaszki.
O niespodzianko! Jego najwy
ż
szy kr
ę
g wydał metaliczny d
ź
wi
ę
k, a było to
precyzyjne a, o normalnych o
ś
miuset siedemdziesi
ę
ciu drganiach
44
.
Mistrz Effarane miał w sobie naturalny stroik. A c, o tercj
ę
mał
ą
wy
ż
ej
d
ź
wi
ę
ku, wywoływał, uderzaj
ą
c palcem wskazuj
ą
cym o koniec swego
ramienia:
– Uwaga! – powtórzył – Ad libitum
45
!
Solfizowali
ś
my gam
ę
od c, najpierw w gór
ę
, potem w dół.
–
Ź
le,
ź
le!… – zawołał mistrz Effarane, kiedy tylko ucichła ostatnia nutka.
– Słysz
ę
szesna
ś
cie oddzielnych głosów, a powinienem słysze
ć
tylko jeden.
Moim zdaniem wydał mi si
ę
zbyt surowy, poniewa
ż
mieli
ś
my zwyczaj
ś
piewa
ć
razem z wielk
ą
poprawno
ś
ci
ą
, co przysparzało nam moc pochwał.
Mistrz Effarane pochylił głow
ę
, rzucaj
ą
c na lewo i prawo spojrzenia
niezadowolenia. Wydawało mi si
ę
,
ż
e jego uszy, obdarzone pewn
ą
ruchliwo
ś
ci
ą
, wyci
ą
gały si
ę
jak uszy psów, kotów i innych czworonogów.
– Powtarzamy! – wykrzykn
ą
ł. – Teraz kolejno. Ka
ż
de z was musi mie
ć
własn
ą
nut
ę
, nut
ę
– jakby to powiedzie
ć
– fizjologiczn
ą
, i jedyn
ą
jakiej
powinien u
ż
ywa
ć
w zespole.
Jedyna nuta – fizjologiczna! Co miało oznacza
ć
to słowo? Chciałbym
wiedzie
ć
, jaka była nuta fizjologiczna tego oryginała, a jaka była proboszcza,
który to nut posiadał niezł
ą
kolekcj
ę
, sk
ą
din
ą
d jedn
ą
bardziej fałszyw
ą
od
drugiej!
Zacz
ę
li
ś
my nie bez powa
ż
nych obaw – czy ten straszny człowiek nie
potraktuje nas
ź
le? – i nie bez pewnej ciekawo
ś
ci, jaka jest ta nasza nuta
osobista, któr
ą
powinni
ś
my piel
ę
gnowa
ć
w naszym gardle jak ro
ś
link
ę
w
doniczce.
Zacz
ą
ł Hoct, i po spróbowaniu kilku ró
ż
nych nut gamy, g zostało mu
przyznane przez mistrza Effarane’a jako nuta fizjologiczna, najwła
ś
ciwsza,
najmocniej wibruj
ą
ca spo
ś
ród tych, jakie jego krta
ń
mogła wyda
ć
.
Po Hoccie przyszła kolej na Farina, który na zawsze został skazany na
naturalne a.
Potem inni moi koledzy przeszli ten dokładny egzamin i ich osobista nuta
otrzymała stempel zatwierdzaj
ą
cy mistrza Effarane’a.
Zbli
ż
yłem si
ę
.
– Ach to ty, mały! – powiedział organista.
I bior
ą
c moj
ą
głow
ę
, zacz
ą
ł obraca
ć
j
ą
w t
ą
i tamt
ą
stron
ę
, tak,
ż
e
zacz
ą
łem obawia
ć
si
ę
, i
ż
mi j
ą
odkr
ę
ci.
– Sprawd
ź
my twoj
ą
nut
ę
– podj
ą
ł.
Za
ś
piewałem gam
ę
od c do c, w gór
ę
i w dół. Mistrz Effarane nie wydawał
si
ę
zadowolony. Kazał mi zacz
ąć
jeszcze raz… Niedobrze… Niedobrze…
Byłem wyko
ń
czony. Ja, jeden z najlepszych w chórze, czy
ż
bym był
pozbawiony mojej indywidualnej nuty?
– Dalej! – wykrzykn
ą
ł mistrz Effarane. – Gama chromatyczna!… Mo
ż
e w
niej odnajd
ę
twoj
ą
nut
ę
.
I mój głos, post
ę
puj
ą
c interwałami półtonów, pod
ąż
ył w gór
ę
oktawy.
46
– Dobrze… dobrze! – powiedział organista. – Mam twój d
ź
wi
ę
k, a ty
utrzymuj go przez cał
ą
nut
ę
!
– Co to jest? – spytałem, dr
żą
c nieco.
– To d z krzy
ż
ykiem.
47
I za
ś
piewałem to d z krzy
ż
ykiem jednym tchem.
Proboszcz i pan Valrügis o
ś
mielili si
ę
uczyni
ć
gest zadowolenia.
– Kolej na dziewcz
ę
ta! – zakomenderował mistrz Effarane.
A ja pomy
ś
lałem:
– Gdyby Betty te
ż
mogła mie
ć
to dis! Nie zdziwiłoby mnie to, bo nasze
dwa głosy tak pi
ę
knie ze sob
ą
brzmi
ą
!
Dziewczynki zostały przeegzaminowane kolejno. Jedna miała naturalne h,
inna naturalne e. Kiedy przyszło do Betty Clère, stan
ę
ła do
ś
piewu przed
mistrzem Effarane’em bardzo onie
ś
mielona.
– No dalej, mała.
Zacz
ę
ła
ś
piewa
ć
swym słodkim głosikiem o tak miłym tembrze,
ż
e
wydawało si
ę
, i
ż
słycha
ć
ś
piew skowronka. Ale z Betty było tak, jak z jej
przyjacielem, Josephem Müllerem. Trzeba było uda
ć
si
ę
po pomoc do gamy
chromatycznej, aby znale
źć
jej nut
ę
, aby w ko
ń
cu przydzieli
ć
jej e z bemolem.
48
Najpierw byłem tym zasmucony, ale, po zastanowieniu si
ę
, jednak si
ę
ucieszyłem. Betty miała e z bemolem a ja d z krzy
ż
ykiem. To dobrze! Czy
ż
w
sumie nie było to samo?… Zacz
ą
łem klaska
ć
w dłonie.
– Co si
ę
z tob
ą
dzieje, mały? – spytał organista, unosz
ą
c brwi.
– Bardzo si
ę
ciesz
ę
, prosz
ę
pana – o
ś
mieliłem si
ę
odpowiedzie
ć
– bo
Betty i ja mamy t
ę
sam
ą
nut
ę
…
– T
ę
sam
ą
?… – zdziwił si
ę
mistrz Effarane.
Zacz
ą
ł wstawa
ć
tak długo,
ż
e wydawało si
ę
,
ż
e jego r
ę
ka dotknie sufitu.
– T
ę
sam
ą
nut
ę
! – podj
ą
ł. – Ach, wi
ę
c ty s
ą
dzisz,
ż
e d z krzy
ż
ykiem i e z
bemolem to to samo, nieuku? Zasługujesz na uszy osła! Czy to wasz Eglisak
takich głupot was uczył? A pan to znosił, proboszczu?… I pan równie
ż
,
magistrze… I pani to samo, stara panno!
Siostra pana Valrügisa szukała kałamarza, aby rzuci
ć
nim w jego głow
ę
.
Ale on kontynuował, oddaj
ą
c si
ę
całkowicie swojej w
ś
ciekło
ś
ci.
– Mały nieszcz
ęś
niku, wi
ę
c ty nie wiesz, co to jest coma,
49
ta ósemka
tonu, która odró
ż
nia d z krzy
ż
ykiem od e z bemolem, a z krzy
ż
ykiem od h z
bemolem i tak dalej? Ach, czy nikt tutaj nie jest zdolny doceni
ć
ósmych cz
ęś
ci
tonu? Czy w Kalfermatt s
ą
w uszach tylko b
ę
benki sfatygowane, stwardniałe,
zrogowaciałe, zniszczone?
Nikt nie o
ś
mielił si
ę
poruszy
ć
. Szyby w oknach dr
ż
ały pod wpływem
ostrego głosu mistrza Effarane’a. Było mi przykro,
ż
e wywołałem t
ę
scen
ę
.
Smutno mi było,
ż
e mi
ę
dzy głosem Betty i moim była ta ró
ż
nica, nawet o
ósm
ą
cz
ęść
tonu. Proboszcz patrzył na mnie złym wzrokiem, pan Valrügis
przesyłał mi spojrzenia…
Ale organista nagle uspokoił si
ę
i powiedział:
– Uwaga! Ka
ż
de na swe miejsce w gamie!
Zrozumieli
ś
my, co to oznacza, i ka
ż
dy ustawił si
ę
według swej osobistej
nuty, Betty na czwartym miejscu w randze swego e z bemolem, ja po niej,
zaraz za ni
ą
, w randze mojego d z krzy
ż
ykiem. Teraz stanowili
ś
my fletni
ę
Pana, lub raczej rury organów z jedn
ą
nut
ą
, jak
ą
ka
ż
de z nas miało prawo
wyda
ć
.
– Gama chromatyczna – wykrzykn
ą
ł mistrz Effarane. – I bez fałszu!
Albo…
Nie trzeba było powtarza
ć
drugi raz. Zacz
ą
ł nasz kolega, obarczony c,
potem nast
ę
pna nuta, potem Betty wydała swoje e z bemolem, potem ja z
moim d z krzy
ż
ykiem, pomi
ę
dzy którymi uszy organisty zdawały si
ę
słysze
ć
ró
ż
nic
ę
. Po wzniesieniu si
ę
gama opadła, trzy razy pod rz
ą
d.
Mistrz Effarane wydawał si
ę
nawet do
ść
zadowolony.
– Dobrze, dzieci! – powiedział. – Chyba uda mi si
ę
zrobi
ć
z was
ż
yw
ą
klawiatur
ę
.
A poniewa
ż
proboszcz pochylił głow
ę
, wyra
ź
nie niezadowolony mistrz
Effarane zapytał:
– A czemu nie? Zrobiono pianino z kotów, z kotów dobieranych według
ich miaukni
ęć
, jakie wydawały, kiedy szczypano im ogony! Pianino z kotów! Z
kotów! – powtórzył.
Zacz
ę
li
ś
my si
ę
ś
mia
ć
, nie wiedz
ą
c zbytnio, czy mistrz Effarane mówił
powa
ż
nie, czy nie. Ale potem dowiedziałem si
ę
,
ż
e powiedział prawd
ę
,
mówi
ą
c o tym pianinie z kotów, które miauczały, kiedy ich ogony były
szczypane przez mechanizm! Dobry Bo
ż
e! Czego to ludzie nie wymy
ś
l
ą
!
Bior
ą
c swój toczek, mistrz Effarane pozdrowił wszystkich, obrócił si
ę
na
pi
ę
cie i wyszedł, mówi
ą
c:
– Nie zapomnijcie swojej nuty, zwłaszcza ty, panie Dis, i ty te
ż
, panno Es!
VIII
Tak przebiegła wizyta mistrza Effarane’a w szkole w Kalfermatt. Zostałem
ni
ą
mocno poruszony. Wydawało mi si
ę
,
ż
e dis wibruje bez przerwy w gł
ę
bi
mego gardła.
Tymczasem prace przy organach post
ę
powały. Jeszcze osiem dni dzieliło
nas od Bo
ż
ego Narodzenia. Cały czas, kiedy byłem wolny, sp
ę
dzałem na
chórze. To było ode mnie silniejsze. Pomagałem jak najlepiej umiałem
organi
ś
cie i jego kalikantowi, z którego nie dało si
ę
wyci
ą
gn
ąć
ani słowa.
Teraz registry były w dobrym stanie, miechy gotowe do działania, klawiatura
odnowiona a jej złocenia błyszczały w półcieniu nawy. Tak, byli
ś
my gotowi do
ś
wi
ę
ta, no mo
ż
e oprócz tego, co dotyczyło słynnego aparatu głosów
dzieci
ę
cych.
Rzeczywi
ś
cie, przez niego to prace nie ko
ń
czyły si
ę
. Wida
ć
to było a
ż
nadto, ku urazie mistrza Effarane’a. Próbował, i znów próbował... Nie grało.
Nie wiem, czego brakowało jego rejestrowi. On te
ż
nie wiedział. St
ą
d wynikały
nieporozumienia, które objawiały si
ę
gwałtown
ą
zło
ś
ci
ą
. W
ś
ciekał si
ę
na
organy, na miechy, na kalikanta, na biednego Disa, który ju
ż
nie mógł tego
znie
ść
, ale… Czasami my
ś
lałem,
ż
e on wszystko połamie i uciekałem… A co
powiedziałaby cała społeczno
ść
Kalfermatt, zawiedziona w swej nadziei,
gdyby wielka doroczna msza nie była celebrowana, jak przystoi, z wielk
ą
pomp
ą
?
Nie nale
ż
ało zapomina
ć
,
ż
e podczas tego Bo
ż
ego Narodzenia chór nie
miał
ś
piewa
ć
, bo był w rozsypce i byli
ś
my zdani na gr
ę
organów.
Krótko mówi
ą
c, nadszedł ten
ś
wi
ą
teczny dzie
ń
. W czasie ostatnich
dwudziestu czterech godzin mistrz Effarane, coraz bardziej zdenerwowany,
oddał si
ę
takim wybuchom w
ś
ciekło
ś
ci,
ż
e mo
ż
na byłoby obawia
ć
si
ę
o jego
rozum. Czy
ż
by musiał zrezygnowa
ć
z tych dzieci
ę
cych głosów? Nie
wiedziałem, poniewa
ż
tak mnie przera
ż
ał,
ż
e nie o
ś
mielałem si
ę
wst
ę
powa
ć
na chór, a nawet do ko
ś
cioła.
W wigilijny wieczór zazwyczaj kładzie si
ę
dzieci zaraz po zachodzie
sło
ń
ca i
ś
pi
ą
one do mszy. Pozwala im to by
ć
rozbudzonymi w czasie
Pasterki. Tak wi
ę
c tego wieczora, po szkole, odprowadziłem a
ż
do drzwi mał
ą
Es – tak ju
ż
j
ą
teraz nazywałem.
– Nie opu
ść
mszy – powiedziałem jej.
– Nie, Josephie, a ty nie zapomnij swego modlitewnika.
– B
ą
d
ź
spokojna!
Wróciłem do domu, gdzie mnie ju
ż
oczekiwano.
– Id
ź
si
ę
poło
ż
y
ć
– powiedziała mi mama.
– Tak – odpowiedziałem – ale nie mam ochoty spa
ć
.
– Niewa
ż
ne!
– Ale jednak…
– Zrób, co ka
ż
e ci matka – powiedział ojciec – a obudzimy ci
ę
, kiedy
b
ę
dzie czas, by wsta
ć
.
Posłuchałem, ucałowałem rodziców i poszedłem na gór
ę
do mojego
pokoiku. Czyste ubrania były powieszone na oparciu krzesła, moje buciki,
wypastowane stały w pobli
ż
u drzwi. Nic, tylko zało
ż
y
ć
je, wyskakuj
ą
c z łó
ż
ka,
po umyciu sobie tylko twarzy i r
ą
k.
Szybko w
ś
lizgn
ą
łem si
ę
pod pierzyn
ę
, zgasiłem
ś
wiec
ę
, lecz pozostała
jeszcze po
ś
wiata spowodowana przez pokrywaj
ą
cy okoliczne dachy
ś
nieg.
Oczywi
ś
cie nie trzeba mówi
ć
,
ż
e wyszedłem ju
ż
z wieku, kiedy wstawia
si
ę
bucik do kominka, aby rankiem znale
źć
w nim
ś
wi
ą
teczne prezenty. Ale
zacz
ą
łem wspomina
ć
,
ż
e były to dobre czasy i
ż
al mi było,
ż
e nie powróc
ą
.
Ostatni raz było to trzy albo cztery lata temu. Moja droga Es znalazła
ś
liczny
srebrny krzy
ż
yk w swoim pantofelku… Nie mówcie jej o tym, ale to ja go tam
wło
ż
yłem!
Potem te wesołe sprawy uleciały z mej głowy. My
ś
lałem o mistrzu
Effarane. Widziałem go siedz
ą
cego koło mnie, w tej długiej kapocie, z długimi
nogami, długimi r
ę
kami, dług
ą
twarz
ą
… Mogłem sobie próbowa
ć
odwróci
ć
własn
ą
uwag
ę
, ale ci
ą
gle go widziałem, czułem jego palce przebiegaj
ą
ce
wzdłu
ż
mojego łó
ż
ka…
W ko
ń
cu, po kilkakrotnym odwróceniu si
ę
z boku na bok, udało mi si
ę
zasn
ąć
.
Ile czasu trwał mój sen? Nie wiem. Ale nagle zostałem gwałtownie
przebudzony, jaka
ś
r
ę
ka spocz
ę
ła na moim ramieniu.
– Chod
ź
my Dis! – powiedział mi głos, który rozpoznałem natychmiast. Był
to głos mistrza Effarane’a.
– Chod
ź
my wi
ę
c, Dis… ju
ż
czas… Chcesz spó
ź
ni
ć
si
ę
na msz
ę
?
Słuchałem, ale nie rozumiałem.
– Czy mam ci
ę
sił
ą
z łó
ż
ka wyci
ą
ga
ć
jak chleb z pieca?
Po
ś
ciel została gwałtownie odrzucona. Otworzyłem oczy i zostałem
o
ś
lepiony
ś
wiatłem lampy zwisaj
ą
cej na ko
ń
cu czyjej
ś
dłoni…
Jakie
ż
przera
ż
enie mnie ogarn
ę
ło! To faktycznie był mistrz Effarane,
mówił do mnie!
– Chod
ź
my Dis, ubieraj si
ę
.
– Ubra
ć
si
ę
?…
– Chyba,
ż
e chcesz i
ść
na msz
ę
w koszuli! Nie słyszysz dzwonu?
Rzeczywi
ś
cie, dzwon dzwonił z całych sił.
– No wi
ę
c, Dis, zechcesz si
ę
ubra
ć
?
Nie
ś
wiadomie, ale w ci
ą
gu jednej minuty byłem ubrany. To prawda, mistrz
Effarane pomagał mi a to, co on robił, zawsze robił szybko.
– Chod
ź
– powiedział, zabieraj
ą
c lamp
ę
.
– Ale mój ojciec, moja matka?… Czy ich zobacz
ę
?…
– S
ą
ju
ż
w ko
ś
ciele.
Zdziwiło mnie to,
ż
e wcale na mnie nie poczekali. Zeszli
ś
my na dół. Drzwi
domu zostały otwarte, potem zamkni
ę
te, i znale
ź
li
ś
my si
ę
na ulicy. Jak zimno!
Plac cały biały, niebo usłane gwiazdami. W gł
ę
bi, na jego tle, maluje si
ę
ko
ś
ciół a jego dzwonnica wydaje si
ę
o
ś
wietlona gwiazd
ą
.
Szedłem za mistrzem Effarane’em, ale ten, miast skierowa
ć
si
ę
ku
ko
ś
ciołowi, chodził ulicami, to tam, to tu. Zatrzymywali
ś
my si
ę
przed domami,
których drzwi zaraz si
ę
otwierały – nie musieli
ś
my nawet puka
ć
. Moi koledzy
wychodzili, ubrani w swoje
ś
wi
ą
teczne ubrania: Hoct, Farina, wszyscy, którzy
stanowili cz
ęść
chóru. Potem przyszła kolej na dziewczynki – pierwsza była
moja mała Es. Wzi
ą
łem j
ą
za r
ę
k
ę
.
– Boj
ę
si
ę
– powiedziała.
Bałem si
ę
odpowiedzie
ć
: „ja te
ż
”, obawiaj
ą
c si
ę
przestraszy
ć
j
ą
jeszcze
bardziej. W ko
ń
cu byli
ś
my w komplecie: wszyscy maj
ą
cy sw
ą
własn
ą
nut
ę
,
cała chromatyczna gama, ot co!
Jaki jest zamysł organisty? Czy, nie mog
ą
c uruchomi
ć
swego aparatu
głosów dzieci
ę
cych, postanowił sformowa
ć
taki rejestr za pomoc
ą
dzieci z
chóru?
Chcieli
ś
my czy nie, musieli
ś
my słucha
ć
tego niesamowitego osobnika, tak
jak muzycy słuchaj
ą
swego dyrygenta, kiedy batuta dr
ż
y w jego dłoniach.
Drzwi boczne ko
ś
cioła były tu
ż
. Przekroczyli
ś
my je dwójkami. Nikogo jeszcze
nie było w nawie, zimnej, ciemnej i cichej. A on powiedział mi,
ż
e moi rodzice
na mnie tu czekaj
ą
! Zapytam go, o
ś
miel
ę
si
ę
go spyta
ć
!
– Zamilcz Dis – odrzekł mi. – Pomó
ż
małej Es wej
ść
.
No i zrobiłem to. Weszli
ś
my wszyscy po w
ą
skich, kr
ę
tych schodkach i
doszli
ś
my do podestu chóru, który nagle cały si
ę
roz
ś
wietlił. Klawiatura
organów była ju
ż
otwarta, miech na miejscu, gotowy; mo
ż
na by było
powiedzie
ć
,
ż
e jest nad
ę
ty całym wiatrem miechów, tak wydawał si
ę
olbrzymi!
Na znak mistrza Effarane’a ustawiamy si
ę
w rz
ę
dzie. On wyci
ą
ga r
ę
k
ę
:
pokrywa organów otwiera si
ę
, potem zamyka nad nami…
Wszyscy szesna
ś
cioro zamkni
ę
ci jeste
ś
my w rurach wielkiego rejestru, ka
ż
de
z nas osobno, ale s
ą
siaduj
ą
c ze sob
ą
. Betty znajduje si
ę
w czwartej rurze
jako e z bemolem, a ja w pi
ą
tej jako dis! A wi
ę
c miałem racj
ę
, odgadłem my
ś
l
mistrza Effarane’a. Nie ma ju
ż
w
ą
tpliwo
ś
ci. Nie mog
ą
c nastroi
ć
swego
instrumentu, z członków chóru zło
ż
ył rejester dzieci
ę
cych głosów i kiedy
poprzez otwór w rurze dotrze do nas powiew, ka
ż
de z nas wyda sw
ą
nut
ę
! To
nie koty, to ja, to Betty, to nasi wszyscy koledzy b
ę
d
ą
uruchamiani
klawiszami!
– Betty, jeste
ś
tam? – wykrzykn
ą
łem.
– Tak, Josephie.
– Nie bój si
ę
, jestem koło ciebie.
– Cisza! – krzykn
ą
ł mistrz Effarane.
Zamilkli
ś
my.
IX
Tymczasem ko
ś
ciół zapełniał si
ę
powoli. Poprzez otwór w gwizdku mojej
rury mogłem widzie
ć
tłum wiernych rozchodz
ą
cych si
ę
po nawie, teraz
błyszcz
ą
co o
ś
wietlonej. To te rodziny, które nie wiedziały,
ż
e ich szesna
ś
cioro
dzieci zostało uwi
ę
zione w organach! Wyra
ź
nie słyszałem hałas kroków na
bruku nawy, szuranie krzeseł, stukot butów i obcasów, z tym szczególnym
pogłosem typowym dla ko
ś
ciołów. Wierni zajmowali swe miejsca na Pasterce,
a dzwon dzwonił dalej.
– Jeste
ś
tam? – zapytałem jeszcze Betty.
– Tak, Josephie – odpowiedział mi nikły, dr
żą
cy głosik.
– Nie bój si
ę
… nie bój si
ę
, Betty!… Jeste
ś
my tu tylko na czas mszy…
Potem nas wypuszcz
ą
.
W gł
ę
bi duszy my
ś
lałem,
ż
e to nieprawda. Nigdy mistrz Effarane nie
wypu
ś
ci tych ptaszków z klatki, a jego diabelska moc b
ę
dzie mogła nas
zatrzyma
ć
na długo… By
ć
mo
ż
e, na zawsze!
W ko
ń
cu zadzwonił dzwoneczek prezbiterium. Proboszcz i dwaj
ministranci podeszli ku stopniom ołtarza. Zaczynała si
ę
ceremonia.
Ale jak to mo
ż
e by
ć
,
ż
e nasi rodzice si
ę
o nas nie martwi
ą
? Zauwa
ż
yłem
mojego ojca i matk
ę
na ich zwykłym miejscu, całkiem spokojnych. Tak samo
byli spokojni pan i pani Clère’owie. Spokojne rodziny naszych kolegów. To
było niewyja
ś
nialne. Kiedy my
ś
lałem o tym, wielki podmuch wiatru przeszył
organy. Wszystkie rury zaj
ę
czały jak las pod naporem wiatru. Miech działał
cał
ą
moc
ą
.
Mistrz Effarane zacz
ą
ł wi
ę
c, w oczekiwaniu na Introit,
50
gra
ć
. Wielkie
registry, nawet pedały, były gło
ś
ne jak gromy. Zako
ń
czyło si
ę
to wspaniałym
ko
ń
cowym akordem, wyci
ś
ni
ę
tym na niskich piszczałkach
trzydziestodwustopowych. Potem proboszcz zaintonował Introit: Dominus dixit
ad me: Filius meus es tu.
51
I, wraz z Gloria, nast
ą
pił nowy atak mistrza
Effarane’a, tym razem na register tr
ą
bek.
Przestraszony, czekałem na moment, kiedy tchnienia miechów wpłyn
ą
do
naszych rur, ale bez w
ą
tpienia organista rezerwował nas na
ś
rodek mszy…
Po Oracji nadeszła Epistoła, po Epistole Graduał, zako
ń
czony dwoma
wspaniałymi Alleluja z akompaniamentem wielkich rejestrów.
Organy zamilkły na czas Ewangelii i Homilii, w której proboszcz
podzi
ę
kował organi
ś
cie za przywrócenie zamilkłych głosów instrumentowi
ko
ś
cioła Kalfermatt…
Ach, gdybym mógł krzycze
ć
, wysła
ć
moje dis poprzez otwór rury!
Oto Ofiarowanie, a na jego słowa: Laetentur coeli, et exultet terra ante
faciem Domini quoniam venit
52
– przyjemne preludium mistrza Effarane’a ze
współbrzmieniem d
ź
wi
ę
ków fletu poł
ą
czonego z dubletkami. To było
wspaniałe, trzeba to przyzna
ć
. Przy brzmieniu o niewysłowionym wdzi
ę
ku
nieba si
ę
ciesz
ą
i wydaje si
ę
,
ż
e chóry niebieskie
ś
piewaj
ą
chwał
ę
Bo
ż
ego
Dzieci
ą
tka.
Trwało to pi
ęć
minut, które wydały mi si
ę
pi
ę
cioma wiekami, poniewa
ż
czułem,
ż
e nadchodzi ju
ż
kolej na głosy dzieci
ę
ce. Miał to by
ć
moment
Podniesienia, na któr
ą
to chwil
ę
wielcy arty
ś
ci rezerwuj
ą
najsubtelniejsze
improwizacje swego geniuszu.
Tak naprawd
ę
– byłem bardziej martwy ni
ż
ż
ywy. Wydawało mi si
ę
,
ż
e
nigdy
ż
adna nuta nie b
ę
dzie mogła wyj
ść
z mego gardła, wyschni
ę
tego trem
ą
oczekiwania. Ale, mimo woli wstrzymuj
ą
c oddech, wyczekiwałem na moment,
kiedy mnie nadmie przeznaczony mi klawisz.
W ko
ń
cu nadeszło Podniesienie, którego tak si
ę
bałem. Dzwonek wydał
ostre d
ź
wi
ę
ki. Cisza ogólnego skupienia zapanowała w nawie. Czoła pochyliły
si
ę
, kiedy dwaj ministranci unie
ś
li ornat proboszcza…
Ja, mimo
ż
e byłem pobo
ż
nym chłopcem, nie byłem wcale skupiony!
My
ś
lałem jedynie o burzy, jaka miała wybuchn
ąć
pod mymi stopami!
Powiedziałem półgłosem, tak aby tylko ona mnie słyszała:
– Betty?
– Słucham, Josephie?
– Uwa
ż
aj, teraz b
ę
dzie nasza kolej!
– Ach, Jezus, Maria! – zawołała moja biedna mała.
Nie pomyliłem si
ę
. Rozległ si
ę
wyra
ź
ny d
ź
wi
ę
k. Był to odgłos ruchomego
regulatora, który kieruje nawiew wiatru do wej
ś
cia registru głosów
dzieci
ę
cych. Melodia, słodka i przenikaj
ą
ca, wzleciała pod sklepienie ko
ś
cioła
w momencie, gdy dokonywał si
ę
boski cud.
Słysz
ę
g Hocta, a Fariny; potem jest to e z bemolem mojej drogiej
s
ą
siadki. Nast
ę
pnie powiew wypełnia moj
ą
pier
ś
, powiew subtelnie
wymierzony, który wyrywa dis z moich ust. Chciałbym zamilkn
ąć
, ale nie
mog
ę
! Jestem ju
ż
tylko instrumentem w r
ę
kach organisty. Klawisz, jaki ma on
na klawiaturze, to jak zastawka mego serca, która si
ę
uchyla…
Ach, jakie
ż
to jest rozdzieraj
ą
ce! Nie! Je
ż
eli tak b
ę
dzie si
ę
działo dalej,
wtedy to, co z nas b
ę
dzie si
ę
wyzwalało, to ju
ż
nie b
ę
d
ą
nuty, ale krzyki,
krzyki bólu!… I jak odmalowa
ć
tortur
ę
, jak
ą
odczuwam, kiedy mistrz Effarane
wystukuje straszliw
ą
r
ę
k
ą
akord opadaj
ą
cej septymy,
53
w której zajmowałem
drugie miejsce: c, dis, fis, a!…
I gdy okrutny, nieprzejednany artysta ci
ą
gnie niesko
ń
czenie, zapadam w
omdlenie, czuj
ę
, jakbym umierał i… trac
ę
przytomno
ść
…
Sprawia to,
ż
e ta znana opadaj
ą
ca septyma, nie maj
ą
c ju
ż
swego dis, nie
mo
ż
e by
ć
zako
ń
czona zgodnie z regułami harmonii…
X
Co ci jest? – powiedział mój ojciec.
– Ja… ja…
– No, obud
ź
si
ę
, pora i
ść
do ko
ś
cioła…
– Pora?
– Tak! Z łó
ż
ka, albo opu
ś
cisz msz
ę
, a wiesz,
ż
e gdy nie ma mszy – to nie
ma Wieczerzy!
Gdzie ja byłem? Co si
ę
wydarzyło? Czy to wszystko było tylko moim
snem? Uwi
ę
zienie w rurach organów, kawałek z Podniesienia, moje p
ę
kaj
ą
ce
serce, moje gardło nie mog
ą
ce wyda
ć
swego dis? Tak, moje dzieci, od
momentu, kiedy zasn
ą
łem, a
ż
do chwili, gdy ojciec przyszedł mnie obudzi
ć
,
wszystko to
ś
niłem dzi
ę
ki mojej nadmiernie pobudzonej wyobra
ź
ni.
– A mistrz Effarane? – spytałem.
– Mistrz Effarane jest w ko
ś
ciele – odpowiedział mój ojciec. – Twoja
matka te
ż
ju
ż
tam jest. A ty ubieraj si
ę
!
Ubrałem si
ę
jakbym był pijany, słysz
ą
c cały czas t
ę
male
ń
k
ą
, torturuj
ą
c
ą
,
nieko
ń
cz
ą
c
ą
si
ę
septym
ę
…
Przybyłem do ko
ś
cioła. Zobaczyłem wszystkich na wła
ś
ciwych im
miejscach: moj
ą
mam
ę
, pana i pani
ą
Clère, moj
ą
drog
ą
mał
ą
Betty, dobrze
opatulon
ą
, bo było bardzo zimno. Dzwon d
ź
wi
ę
czał jeszcze za odgło
ś
nic
ą
54
dzwonnicy, mogłem go wi
ę
c jeszcze słysze
ć
w ostatnich frazach.
Proboszcz, odziany w ornat wielko
ś
wi
ą
teczny, stan
ą
ł przed ołtarzem i
oczekiwał brzmienia marsza triumfalnego. Ale jaka
ż
niespodzianka! Miast
wyda
ć
pierwsze tony, które winny poprzedzi
ć
Introit, organy milczały. Nic! Ani
nuty!
Ko
ś
cielny wszedł a
ż
na chór… Mistrza Effarane’a tam nie było.
Zacz
ę
to go szuka
ć
. Na pró
ż
no. Organista znikn
ą
ł. Znikn
ą
ł te
ż
kalikant.
Mistrz, w
ś
ciekły zapewne o to,
ż
e nie mógł osi
ą
gn
ąć
sukcesu w uło
ż
eniu
współbrzmienia chórku dzieci
ę
cego, opu
ś
cił ko
ś
ciół bez pobrania nale
ż
nej mu
zapłaty, nast
ę
pnie miasteczko, i nie zobaczono go ju
ż
nigdy w Kalfermatt.
Przyznaj
ę
, moje dziatki,
ż
e nie zmartwiło mnie to, bo w towarzystwie tej
dziwacznej osoby stałbym si
ę
szale
ń
cem i musiano by mnie zamkn
ąć
w
separatce!
A je
ż
eli bym zwariował, to dziesi
ęć
lat pó
ź
niej pan Dis nie mógłby po
ś
lubi
ć
panny Es – a mał
ż
e
ń
stwo to pobłogosławione zostało przez niebiosa, je
ż
eli
takie istniej
ą
. Dowodzi to,
ż
e mimo ró
ż
nicy ósmej cz
ęś
ci tonu, owej comy, jak
to mówił mistrz Effarane – mo
ż
na jednak by
ć
szcz
ęś
liwym w mał
ż
e
ń
stwie.
Przypisy
1
Jezioro Konstancji – dawna nazwa jeziora Bode
ń
skiego poło
ż
onego w
pn.-wsch. Szwajcarii, w kantonie Appenzel; Konstanz – miejscowo
ść
nad tym
jeziorem.
2
Wilhelm Tell – legendarny, szwajcarski bohater narodowy.
3
Gessler Hermann – habsburski wójt Altdorf (Uri), który zmusił Wilhelma
Tella, pod kar
ą
ś
mierci, do zestrzelenia jabłka z głowy swego małoletniego
syna za to,
ż
e ten nie chciał zło
ż
y
ć
ukłonu przed kapeluszem, symbolem
władzy cesarskiej; zastrzelony przez Tella, co stało si
ę
sygnałem do
powstania sprzysi
ęż
onych.
4
Helwecja – dawna, z j
ę
zyka łaci
ń
skiego pochodz
ą
ca nazwa Szwajcarii.
5
Przenie
ść
do muzyki – ju
ż
w 1829 roku odbyła si
ę
prapremiera opery
Gaetano Rossiniego Wilhelm Tell.
6
…Antyfony z antyfonarza – krótki tekst modlitewny, dawniej
ś
piewany
przez dwa chóry; antyfonarz – zbiór
ś
piewów liturgicznych, zwłaszcza antyfon.
7
Falset – głos m
ę
ski wy
ż
szy od naturalnego, na
ś
laduj
ą
cy głos kobiecy.
8
Wersety, motety, responsoria: werset – drobny fragment tekstu; motet –
utwór wokalny, polifoniczny, przeznaczony do wykonywania podczas
nabo
ż
e
ń
stw; responsorium – w mszy, liturgii, cz
ęś
ci odmawiane lub
ś
piewane
przez kapłana lub lub odpowiadaj
ą
cych mu wiernych.
9
Serafini – jeden z chórów anielskich, nosz
ą
cy trzy skrzydła.
10
Solfe
ż
– nauka czytania nut głosem z zastosowaniem solmizacji, bez
pomocy instrumentu.
11
Wokaliza –
ś
piew na samogłosce a, bez słów;
ć
wiczenie przy nauce
ś
piewu.
12
Kontrapunkcista – kompozytor wykorzystuj
ą
cy metod
ę
kontrapunktu,
czyli zestawiania według okre
ś
lonego wzoru linii melodycznych i uzyskuj
ą
cy
efekt polifonii (wielogłosowo
ś
ci).
13
Fuga – rodzaj polifonicznego utworu muzycznego, instrumentalnego lub
wokalnego.
14
Transcendentalna – wykraczaj
ą
ca poza tre
ść
i przedmiot poznania.
15
Kontratenor – najwy
ż
szy głos m
ę
ski.
16
Profan – tu: w znaczeniu kantor, organista, nauczyciel.
17
…Oznaczenia nut gamy – ten hymn miał ju
ż
dawno sw
ą
melodi
ę
,
zapisan
ą
w
ś
redniowiecznych neumach rzymskich (rodzaj notacji muzycznej
stosowanej w VIII-X wieku).
18
Guido z Arezzo (ok. 990 - ok. 1050) – włoski teoretyk muzyki, jeden z
najwybitniejszych w
ś
redniowieczu, twórca solmizacji, tj. przypisania
d
ź
wi
ę
kom odpowiednich głosek; Guido i Guido z Arezzo to ta sama osoba.
19
Czuła nuta – tzn. si, bo po włosku znaczy to „tak”; ut zast
ą
piono w XII
wieku sylab
ą
do, od nazwiska reformatora notacji muzycznej – J. B. Doniego.
20
Eden – mityczny raj.
21
Kompleta – cz
ęść
Mszy
ś
w., jedna z cz
ęś
ci Oficjum, to jest zbioru
modlitw na ka
ż
dy dzie
ń
roku ko
ś
cielnego.
22
Kalikant – pomocnik organisty, którego zadaniem jest d
ąć
w miech.
23
Arpeggio – wykonanie akordu polegaj
ą
ce na szybkim nast
ę
pstwie
składaj
ą
cych si
ę
na
ń
d
ź
wi
ę
ków.
24
Pelisa – rodzaj damskiego, futrzanego płaszcza zimowego.
25
Prefacja – cz
ęść
mszy
ś
wi
ę
tej.
26
Supplici confessione dicentes (łac.) – ko
ń
cowe słowa Prefacji na Bo
ż
e
Narodzenie, odpowiadaj
ą
ce w obrz
ą
dku polskim słowom:
ś
piewamy,
nieustannie wołaj
ą
c…
27
Gloria, Adeste Fideles, Exultet – tytuły pie
ś
ni na Bo
ż
e Narodzenie;
Gloria (in excelsis Deo) – Chwała (na wysoko
ś
ci Bogu); Adeste Fideles –
Zbli
ż
cie si
ę
wierni; Exultet – Niech si
ę
raduje…
28
Serpent – dawny instrument d
ę
ty, drewniany, skr
ę
cony jak w
ąż
.
29
Po sze
ś
ciu dniach – według wcze
ś
niejszych stwierdze
ń
autora, dzieci
miały wolne czwartki i niedziele, czyli w tygodniu było pi
ęć
dni pracuj
ą
cych.
30
Salviati – włoski kompozytor.
31
Crescendo – coraz gło
ś
niej – wzmocnienie d
ź
wi
ę
ku; diminuendo –
coraz ciszej – osłabienie d
ź
wi
ę
ku.
32
Burdon (z fr.) – wielki dzwon.
33
Kwarta, seksta – czwarty i szósty stopie
ń
skali diatonicznej.
34
Egzorcyzmy – rodzaj modlitwy odp
ę
dzaj
ą
cej złe duchy, obecnie prawie
nie odprawiane.
35
Oktawa – stopie
ń
interwału.
36
Klucz f – jeden z kluczy stosowanych w notacji muzycznej (?), klucz
basowy.
37
Od strony W
ę
gier – wła
ś
ciwie Austro-W
ę
gier.
38
Nazwiska słynnych organistów.
39
Toczek – rodzaj okr
ą
głego nakrycia głowy.
40
Fletnia Pana – in. multanka, prosty, d
ę
ty instrument muzyczny.
41
Tembr – charakterystyczne brzmienie głosów ludzkich lub
instrumentów.
42
Mutacja – wła
ś
ciwie dotyczy to tylko chłopców.
43
Diapazon – tu: kamerton, widełki stroikowe.
44
Osiemset siedemdziesi
ą
t drga
ń
– wła
ś
ciwie powinno by
ć
880 drga
ń
na
sekund
ę
.
45
Ad libitum (wł.) – dowolnie.
46
Oktawa – tu: gama.
47
Krzy
ż
yk – znak w zapisie nutowym podwy
ż
szaj
ą
cy d
ź
wi
ę
k o pół tonu; d
z krzy
ż
ykiem – dis.
48
Bemol – znak w zapisie nutowym obni
ż
aj
ą
cy d
ź
wi
ę
k o pół tonu; e z
bemolem – es.
49
Coma, pol. koma, komat – tu: niezwykle drobna ró
ż
nica wysoko
ś
ci
d
ź
wi
ę
ku, daj
ą
ca si
ę
zmierzy
ć
fizycznie jedynie bardzo czułymi przyrz
ą
dami.
50
Introit, Gloria, Oracja, Epistoła, Graduał, Alleluja, Ewangelia, Homilia,
Offertorium – kolejne cz
ęś
ci Mszy
ś
w. wg obrz
ą
dku łaci
ń
skiego.
51
Dominus dixit ad me: Filius meus es tu (łac.) – Pan rzekł do mnie: ty
ś
Synem moim (Ps. 2,7).
52
Laetentur coeli, et exultet terra ante faciem Domini quoniam venit (łac.)
– Niech niebo si
ę
weseli i ziemia raduje przed obliczem Pana, bo On
przychodzi (Ps. 95, 11-13).
53
Opadaj
ą
cej septymy – akord czterod
ź
wi
ę
kowy zmniejszony, uwa
ż
any w
klasycznej harmonii za niedopuszczalny, dysonansowy.
54
Odgło
ś
nica – zadaszenie w formie kopuły chroni
ą
ce dzwon przed
opadami atmosferycznymi i działaj
ą
ce jako pudło rezonansowe.