background image

ROGER ZELAZNY

DZIEWIĘCIU KSIĄŻĄT 

AMBERU

Pierwszy tom z cyklu

„The First Chronicles of Amber”

Tłumaczył: Piotr W. Cholewa

Wydanie polskie: 1999

1

background image

Wydanie oryginalne: 1970

2

background image

Rozdział 1

Koszmar   zbliżał   się   ku   końcowi,   lecz   miałem   wrażenie,   że   trwał   całą   wieczność. 

Spróbowałem poruszyć palcami u nóg – udało mi się. Leżałem na szpitalnym łóżku i miałem 
obie nogi w gipsie, ale przynajmniej wciąż je miałem.

Trzykrotnie zacisnąłem i otworzyłem powieki.
Pokój przestał mi wirować przed oczami.
Gdzie, u diabła, byłem?
Po chwili zaćmienie zaczęło ustępować i wróciła mi częściowo pamięć. Przypomniałem 

sobie   długie   noce,   pielęgniarki   i   igły.   Za   każdym   razem,   kiedy   zaczynało   mi   się   nieco 
rozjaśniać w głowie, ktoś wchodził i coś mi wstrzykiwał. Tak to wyglądało, dokładnie tak. 
Teraz jednak, skoro przyszedłem już trochę do siebie, będą musieli z tym skończyć.

Ale czy skończą?
I naraz jak obuchem uderzyła mnie myśl: niekoniecznie.
Wrodzony sceptycyzm co do szlachetności ludzkiej natury nie pozwolił mi na zbytni 

optymizm. Zrozumiałem, że od dłuższego czasu odurzano mnie narkotykami. Nie miałem 
pojęcia   dlaczego,   ale   też   nie   widziałem   powodu,   dla   którego   miano   by   zaprzestać   tych 
praktyk, jeśli  im za to  płacono.  Musisz zachować zimną krew i  udawać,  że jesteś  nadal 
zamroczony – podpowiedziało mi moje drugie, gorsze, choć zapewne i mądrzejsze ja.

Tak też uczyniłem.
Kiedy  w   jakieś   dziesięć   minut   później   zajrzała   przez   drzwi   pielęgniarka,   oczywiście 

wciąż słodko chrapałem. Odeszła. Przez ten czas zdążyłem już częściowo zrekonstruować, co 
zaszło.

Uprzytomniłem sobie niejasno, że miałem jakiś wypadek. To, co było potem, pamiętałem 

jak przez mgłę, a tego, co było przedtem, nie pamiętałem zupełnie. Ale przypomniałem sobie, 
że najpierw przebywałem w szpitalu, a dopiero później przeniesiono mnie tutaj. Dlaczego? 
Nie miałem pojęcia.

Czułem, że nogi mi się już zrosły i są na tyle silne, że mogę spróbować stanąć. Nie 

zdawałem sobie sprawy, ile czasu upłynęło od ich złamania, ale wiedziałem, że były złamane.

3

background image

Usiadłem. Kosztowało mnie to sporo wysiłku, gdyż bolały mnie wszystkie mięśnie. Na 

dworze   było   już   ciemno   i   zza   okna   mrugało   na   mnie   kilka   gwiazd.   Odmrugnąłem   im   i 
przerzuciłem nogi przez krawędź łóżka.

Zakręciło mi się w głowie, ale tylko przez chwilę; wstałem i trzymając się poręczy u 

wezgłowia zrobiłem ostrożnie pierwszy krok.

W porządku. Trzymałem się na nogach.
A więc teoretycznie mogłem wyjść stąd o własnych siłach.
Wróciłem do łóżka, wyciągnąłem się i zacząłem rozmyślać. Ciało miałem zlane potem i 

trząsłem się jak w febrze. Przed oczami migotały mi kolorowe plamki.

Coś się psuje w państwie duńskim...
To był wypadek samochodowy, uzmysłowiłem sobie. Cholernie nieprzyjemny wypadek...
Wtem drzwi się otworzyły wpuszczając trochę światła i przez wpółprzymknięte powieki 

zobaczyłem pielęgniarkę ze strzykawką. Miała szerokie biodra, ciemne włosy i muskularne 
ręce. Kiedy zbliżała się do łóżka, usiadłem.

– Dobry wieczór – powiedziałem.
– Ależ... dobry wieczór – odparła.
– Kiedy stąd wychodzę? – spytałem.
– Będę musiała zapytać lekarza.
– Świetnie, niech pani zapyta.
– Proszę podwinąć rękaw.
– Nie, dziękuję.
– Muszę zrobić panu zastrzyk.
– Nic podobnego. Nie potrzebuję żadnego zastrzyku.
– O tym decyduje lekarz.
– Więc niech tu przyjdzie i sam mi to powie. A na razie nic z tego.
– Przykro mi, ale muszę słuchać poleceń moich przełożonych.
– Tak samo tłumaczył się Eichmann i sama pani wie czym się to dla niego skończyło – 

pokręciłem wolno głową.

– Skoro tak – oświadczyła – będę musiała zameldować o tym...
– Doskonale. I proszę przy okazji powiedzieć, że jutro rano się wypisuję.
– To niemożliwe. Nie może pan nawet chodzić... i miał pan obrażenia wewnętrzne...
– Zobaczymy – powiedziałem. – Do widzenia.
Odwróciła się i wyszła bez odpowiedzi.
Leżałem i rozmyślałem. Byłem chyba w jakiejś prywatnej klinice – a więc ktoś musiał 

pokrywać rachunek. Kto? Przed oczami nie stanęli mi żadni krewni. Ani przyjaciele. Któż 
więc pozostawał? Wrogowie?

Usiłowałem przywołać ich w pamięci.
Pustka.

4

background image

Nie zgłosił się żaden kandydat do tego miana.
Nagle przypomniałem sobie, że auto, którym jechałem, spadło ze skały prosto do jeziora. 

I to było wszystko, co pamiętałem.

Jestem...
Wytężyłem pamięć i znów poczułem, że oblewa mnie pot.
Nie wiedziałem, kim jestem.
Żeby się czymś zająć, usiadłem i odwinąłem bandaże. Wyglądało na to, że pod spodem 

wszystko jest w porządku i że postąpiłem słusznie. Za pomocą metalowego pręta, wyjętego z 
wezgłowia łóżka, zerwałem teraz gips z prawej nogi. Miałem nieodparte wrażenie, że muszę 
się szybko stąd wydostać, że czekają na mnie jakieś nie cierpiące zwłoki sprawy.

Sprawdziłem, jak spisuje się moja prawa noga. Była zdrowa. Zerwałem gips z lewej nogi, 

wstałem i podszedłem do szafy. Nie wisiało w niej żadne ubranie.

Wtem usłyszałem kroki. Wróciłem do łóżka i przykryłem się, zasłaniając zerwany gips i 

zdarte bandaże. Drzwi ponownie się otworzyły.

Rozbłysło światło – przy ścianie z ręką na kontakcie stał muskularny osiłek w białym 

fartuchu.

– Podobno wojuje pan z pielęgniarką? I co zrobimy z tym fantem? – zapytał i trudno już 

było udawać, że śpię.

– No właśnie – odparłem. – Co z nim zrobimy?
Zmarszczył brwi skonsternowany, a potem oznajmił:
– Pora na zastrzyk.
– Czy jest pan lekarzem? – spytałem.
– Nie, ale otrzymałem polecenie, żeby zrobić panu zastrzyk.
– A ja się nie zgadzam – powiedziałem – do czego mam pełne prawo. I co pan na to?
– Dostanie pan swój zastrzyk tak czy inaczej – oświadczył i podszedł z lewej strony do 

łóżka. Trzymał w ręce strzykawkę, którą dotąd chował za plecami.

Wymierzyłem mu paskudny cios, jakieś dziesięć centymetrów poniżej pasa, który rzucił 

go na kolana.

– ...! – zaklął, kiedy odzyskał głos.
– Spróbuj podejść do mnie Jeszcze raz, kochasiu – zagroziłem – to dopiero zobaczysz.
– Już my mamy swoje sposoby na takich pacjentów – wysapał.
Zrozumiałem, że najwyższy czas działać.
– Gdzie moje ubranie? – spytałem.
– ...! – powtórzył.
– Wobec tego będę musiał wziąć pańskie. Proszę mi je dać.
Trzecia wiązanka już mnie znudziła, zarzuciłem mu więc kołdrę na głowę i stuknąłem go 

metalowym prętem.

Nie minęły dwie minuty, a byłem od stóp do głów w bieli, niczym Moby Dick lub lody 

5

background image

waniliowe. Obrzydlistwo.

Wepchnąłem   osiłka   do   szafy  i   wyjrzałem   przez   okno.   Zobaczyłem   księżyc   w   nowiu 

wiszący  nad   rzędem   topoli.  Trawa   była   srebrzysta   i   połyskująca.   Noc   przekomarzała   się 
niemrawo ze świtem. Nie dostrzegłem niczego, co by mi pomogło zlokalizować to miejsce. 
Stałem na drugim piętrze jakiegoś budynku, a kwadratowa plama światła w dole na lewo 
wskazywała, że na parterze ktoś pełni dyżur.

Wyszedłem z pokoju i rozejrzałem się po korytarzu. Na lewo kończył się ścianą z oknem 

i miał jeszcze czworo drzwi, po parze z każdej strony. Zapewne prowadziły do podobnych 
pokoi   jak   mój.   Podszedłem   do   okna:   tak   samo   trawnik,   drzewa,   noc   –   nic   nowego. 
Odwróciłem się i skierowałem w drugą stronę.

Drzwi, drzwi, drzwi, spod żadnych smugi światła, a jedyny odgłos to moje kroki w za 

dużych, pożyczonych butach.

Zegarek   osiłka   wskazywał   piątą   czterdzieści   cztery.   Za   paskiem,   pod   białym   kitlem 

sanitariusza, miałem metalowy pręt, który przy każdym ruchu ocierał mi się o biodro. Z sufitu 
co jakieś pięć metrów padało blade, czterdziestowatowe światło żarówki.

Schody skręcały w prawo w dół, były puste i wyłożone chodnikiem. Pierwsze piętro 

wyglądało   tak   samo   jak   drugie:   rzędy   pokoi,   nic   więcej;   schodziłem   więc   dalej.   Kiedy 
znalazłem się na parterze, skierowałem się w prawo szukając drzwi, spod których sączyło się 
światło.

Znalazłem je tuż przy końcu korytarza i nie zadałem sobie trudu, żeby zapukać.
Za   wielkim   lśniącym   biurkiem   siedział   facet   w   jaskrawym   płaszczu   kąpielowym 

przeglądając jakąś kartotekę. Spojrzał na mnie ze złością i usta już złożyły mu się do krzyku, 
który jednak uwiązł mu w gardle, może z powodu mojej groźnej miny. Wstał szybko zza 
biurka.

Zamknąłem drzwi za sobą, podszedłem i powiedziałem:
– Dzień dobry. Narobił pan sobie kłopotów.
Najwyraźniej kłopoty zawsze budzą ciekawość, bo już po trzech sekundach, jakie zajęło 

mi przejście przez pokój, padły słowa:

– Co to znaczy?
–   To   znaczy   –   wyjaśniłem   –   że   czeka   pana   proces   o   przetrzymywanie   mnie   w 

odosobnieniu   oraz   drugi   proces   o   niedozwolone   praktyki   lekarskie   i   nadużywanie 
narkotyków.   Jeśli   o   mnie   chodzi,   to   już   cierpię   na   głód   narkotyczny   i   mogę   zrobić   coś 
nieobliczalnego...

Stał i patrzył na mnie.
– Proszę stąd wyjść – zażądał.
Zobaczyłem na biurku paczkę papierosów. Poczęstowałem się i powiedziałem:
– Niech pan siada i zamknie buzię. Mamy parę spraw do omówienia.
Usiadł, ale buzi nie zamknął.

6

background image

– Przekroczył pan cały szereg przepisów – stwierdził.
– Wobec tego sąd rozstrzygnie, po czyjej stronie leży wina – zareplikowałem. – Proszę 

oddać mi ubranie i wszystkie rzeczy.

– W pańskim stanie zdrowia nie może pan...
– Nikt pana nie pytał o zdanie. Albo się pan pospieszy, albo będzie pan odpowiadał przed 

sądem.

Sięgnął do dzwonka na biurku, ale trzepnąłem go w rękę.
– Trzeba to było zrobić, kiedy wszedłem. Teraz jest już za późno. Poproszę ubranie – 

powtórzyłem.

– Panie Corey, pańskie zachowanie jest doprawdy...
Corey?
–   Nie   ja   wybierałem   sobie   tę   klinikę   i   z   pewnością   mam   prawo   w   każdej   chwili 

zrezygnować z waszych usług. Teraz właśnie ta chwila nadeszła.

– Ależ pańska forma w żadnym razie nie pozwala mi pana wypisać. Nie mogę do tego 

dopuścić. Muszę wezwać kogoś, żeby odtransportował pana do pokoju i położył do łóżka.

– Niech pan tylko spróbuje – powiedziałem – a przekona się pan, w jakiej jestem formie. 

A teraz do rzeczy. Przede wszystkim mam kilka pytań: kto mnie tu umieścił i kto za mnie 
płaci?

– Jak pan sobie życzy – westchnął, a jego rzadkie, rudawe wąsy opadły jeszcze niżej. 

Otworzył szufladę i sięgnął do niej, ale ja miałem się na baczności. Wytrąciłem mu rewolwer 
z ręki, zanim zdążył go odbezpieczyć – był to automatyczny colt kaliber 32, bardzo zgrabny. 
Sam odbezpieczyłem zamek, wycelowałem w niego i powiedziałem:

–   Teraz   odpowie   mi   pan   na   moje   pytania.   Najwyraźniej   uważa   mnie   pan   za   kogoś 

niebezpiecznego. Być może ma pan rację.

Uśmiechnął   się   niewyraźnie   i   zapalił   papierosa,   co   było   błędem,   jeśli   chciał   mi 

udowodnić, że zachował zimną krew. Ręce mu się trzęsły.

– Niech będzie, Corey – powiedział. – Skoro ma to pana uszczęśliwić: umieściła tu pana 

pańska siostra.

? – pomyślałem.
– Która siostra? – spytałem.
– Evelyn – odparł.
Nic mi to nie mówiło.
– Ależ to nonsens – zaprotestowałem. – Nie widziałem jej od lat. Nie wiedziała nawet, 

gdzie jestem.

Wzruszył ramionami.
– Niemniej...
– Gdzie ona teraz mieszka? Chciałbym ją odwiedzić – powiedziałem.
– Nie mam jej adresu pod ręką.

7

background image

– To niech go pan wyszuka.
Wstał, podszedł do kartoteki, otworzył ją, przejrzał, wyciągnął kartę.
Przeczytałem ją uważnie. Pani Evelyn Flaumel... Nowojorski adres również był mi nie 

znany, ale wbiłem go sobie do głowy. Jak wynikało z karty, miałem na imię Carl. Świetnie. 
Coraz więcej danych.

Wsadziłem rewolwer za pasek obok pręta, oczywiście uprzednio go zabezpieczywszy.
– No dobra – powiedziałem. – A teraz gdzie jest moje ubranie i ile zamierza mi pan 

zapłacić?

–   Pańskie   ubranie   zostało   zniszczone   podczas   wypadku   –   odparł   –   i   nie   ulega 

najmniejszej wątpliwości, że miał pan złamane obie nogi, lewą nawet w dwóch miejscach. 
Prawdę mówiąc nie rozumiem, jakim cudem stoi pan o własnych siłach. Minęły zaledwie dwa 
tygodnie...

–  Zawsze  szybko  wracałem  do zdrowia  –  wyjaśniłem.  – Przejdźmy  teraz  do  kwestii 

pieniędzy...

– Jakich pieniędzy?
– W ramach ugody, dzięki której nie zaskarżę pana do sadu za niezgodne z etyką lekarską 

praktyki i te inne sprawy.

– Niech pan nie będzie śmieszny.
– Kto tu jest śmieszny? Zgodzę się na tysiąc, w gotówce, do ręki.
– Nie ma nawet o czym mówić.
– Niech się pan lepiej zastanowi, czy to się panu opłaci, niech pan pomyśli o szumie, jaki 

się  podniesie   wokół  kliniki,  jeśli  nadam  sprawie  rozgłos  jeszcze   przed  procesem.  Z  całą 
pewnością skontaktuję się ze Stowarzyszeniem Lekarzy, z prasą, z...

– To szantaż – powiedział. – Nie zamierzam się przed tym ugiąć.
– Będzie pan musiał zapłacić teraz albo potem, po procesie – ciągnąłem. – Mnie jest 

wszystko jedno. Ale teraz będzie taniej.

Wiedziałem, że jeśli zmięknie, to znaczy, iż moje podejrzenia były słuszne.
Patrzył na mnie ponuro, sam nie wiem jak długo. W końcu powiedział:
– Nie mam przy sobie tysiąca dolarów.
– To niech pan wymieni jakąś rozsądną sumę.
Znów zamilkł, a potem rzekł:
– To złodziejstwo.
– Nie w przypadku, kiedy kupuje pan za to milczenie. No więc, ile pan proponuje?
– Mam w sejfie jakieś pięćset dolarów.
– Niech będzie.
Po   zbadaniu   zawartości   małego   sejfu   w   ścianie   oznajmił,   że   znalazł   tylko   czterysta 

trzydzieści dolarów, a ja nie zamierzałem zostawiać tam odcisków palców tylko po to, żeby 
sprawdzić, czy mówi prawdę. Przyjąłem więc tę sumę i wepchnąłem banknoty do kieszeni.

8

background image

– Gdzie jest najbliższe przedsiębiorstwo taksówkowe obsługujące tę okolicę?
Podał mi nazwę, wyszukałem ją w książce telefonicznej i przekonałem się, że jestem w 

stanie   Nowy   Jork.   Kazałem   mu   wezwać   taksówkę,   bo   nie   znałem   nazwy   kliniki,   a   nie 
chciałem się zdradzać przed nim z lukami w pamięci. Ostatecznie jeden z bandaży, które 
zdjąłem, był okręcony wokół mojej głowy.

Kiedy zamawiał taksówkę, usłyszałem adres: Szpital Prywatny w Greenwood.
Zgasiłem papierosa, wyjąłem następnego i ulżyłem moim nogom o jakieś sto kilogramów, 

siadając w brązowym fotelu przy półce z książkami.

– Poczekamy sobie tutaj, a potem odprowadzi mnie pan do drzwi – powiedziałem.
Nie odezwał się już ani słowem.

9

background image

Rozdział 2

Było około ósmej rano, kiedy taksówkarz wysadził mnie na pierwszym lepszym rogu 

najbliższego miasta. Zapłaciłem mu i przez jakieś dwadzieścia minut wałęsałem się bez celu. 
W końcu wszedłem do restauracji, usiadłem przy stoliku i zamówiłem sok pomarańczowy, 
dwa jajka na boczku, grzanki i trzy filiżanki kawy. Boczek był za tłusty.

Poświęciłem na śniadanie dobrą godzinę, a potem poszedłem na poszukiwanie sklepu z 

odzieżą i poczekałem do dziewiątej trzydzieści, aż go otworzą.

Kupiłem spodnie, trzy sportowe koszule, pasek, bieliznę i parę wygodnych butów. A 

także chusteczkę do nosa, portfel i grzebień.

Następnie znalazłem dworzec autobusowy i wsiadłem do autobusu do Nowego Jorku. 

Nikt nie próbował mnie zatrzymać. Nikt mnie nie śledził.

Podczas drogi obserwowałem jesienny, wietrzny krajobraz pod jasnym, zimnym niebem i 

sumowałem w myślach wszystko, co wiem o sobie i swojej sytuacji.

Zostałem   umieszczony  w   szpitalu   w   Greenwood   jako   Carl   Corey  przez   moją   siostrę 

Evelyn Flaumel. Stało się to na skutek wypadku samochodowego, który wydarzył się jakieś 
piętnaście   dni   temu   i   w   którym   połamałem   sobie   obie   nogi,   obecnie   już   zrośnięte.   Nie 
pamiętałem swojej siostry Evelyn. Lekarze z Greenwood dostali polecenie, żeby utrzymywać 
mnie w stanie zamroczenia i przestraszyli się konsekwencji prawnych, kiedy zagroziłem im 
sądem. Dobrze. Ktoś z jakichś przyczyn się mnie boi. Rozegram tę grę do końca i zobaczymy, 
co z tego wymknie.

Zmusiłem się, żeby wrócić pamięcią do wypadku samochodowego i rozpamiętywałem to 

aż do bólu. To nie był wypadek. Odniosłem takie nieodparte wrażenie, choć nie wiedziałem 
dlaczego. Ale dowiem się, jak było naprawdę, i ktoś mi zapłaci. Ktoś  mi drogo zapłaci. 
Gniew,   straszny   gniew   chwycił   mnie   za   gardło.   Każdy,   kto   podniósł   na   mnie   rękę,   kto 
próbował zrobić mi krzywdę, czynił to na własne ryzyko i teraz otrzyma stosowną zapłatę; 
kimkolwiek by był. Ogarnęła mnie żądza mordu, żądza unicestwienia przeciwnika i czułem, 
że zdarza się to nie po raz pierwszy i że ulegałem już tej żądzy w przeszłości. I to nieraz.

Patrzyłem przez okno na opadające liście.

10

background image

Po   przyjeździe   do   metropolii   przede   wszystkim   poszedłem   do   fryzjera   ogolić   się   i 

ostrzyc,  a   potem  zmieniłem  w   toalecie   koszulę  i  podkoszulek,   bo  nie  cierpię  drapiących 
resztek włosów na plecach. Automat kaliber 32, należący do bezimiennego indywiduum z 
Greenwood, spoczywał w prawej kieszeni mojej marynarki. Gdyby ktoś z kliniki albo moja 
siostra chcieli, aby mnie zatrzymano, posiadanie broni bez zezwolenia stanowiłoby dobry 
pretekst. Mimo to postanowiłem go nie wyrzucać. Najpierw musieliby mnie znaleźć i mieć ku 
temu   powód.   Zjadłem   szybki   lunch,   przez   godzinę   jeździłem   po   mieście   metrem   i 
autobusami, a potem wziąłem taksówkę i kazałem się zawieźć do Westchester, pod adres 
Evelyn, mojej domniemanej siostry, której widok, jak się łudziłem, wpłynie ożywczo na moją 
pamięć.

Jeszcze zanim dojechałem, przemyślałem całą taktykę, jaką zamierzałem obrać.
Toteż kiedy w odpowiedzi na moje pukanie po jakichś trzydziestu sekundach otworzyły 

się drzwi do wielkiej starej rezydencji, wiedziałem, co powiedzieć. Przemyślałem to idąc 
długim, krętym, wysypanym białym żwirem podjazdem, między ciemnymi dębami i jasnymi 
klonami;   liście   szeleściły   mi   pod   stopami,   a   wiatr   chłodził   świeżo   podgolony   kark   pod 
podniesionym kołnierzem marynarki. Zapach mojego płynu do włosów mieszał się z duszącą 
wonią   bluszczu,   który  oplatał   ściany  tego   szarego   ceglanego   domostwa.   Nie   było   tu   nic 
znajomego. Miałem wrażenie, że jestem tu po raz pierwszy.

Zapukałem i w środku rozległo się echo.
Wpakowałem ręce do kieszeni i czekałem.
Kiedy drzwi się otworzyły, uśmiechnąłem się i skinąłem głową obsypanej pieprzykami 

pokojówce o śniadej cerze i portorykanskim akcencie.

– Tak? – spytała.
– Chciałbym się widzieć z panią Evelyn Flaumel.
– Kogo mam zaanonsować?
– Jej brata. Carla.
– Och, proszę wejść – powiedziała.
Hall,   do   którego   wszedłem,   miał   mozaikową   podłogę   z   maleńkich   łososiowo-

turkusowych   płytek   i   mahoniowe   ściany,   a   na   lewo   stała   długa,   wielka   donica,   pełna 
zielonych liściastych roślin. Z góry szklano-emaliowany sześcian rzucał żółte światło.

Dziewczyna odeszła, a ja rozglądałem się za czymś znajomym.
Nic.
Czekałem więc.
W końcu pokojówka wróciła, uśmiechnęła się, dygnęła i powiedziała:
Proszę za mną. Pani przyjmie pana w bibliotece.
Poszedłem za nią trzy stopnie w górę, a potem korytarzem obok dwojga zamkniętych 

drzwi.   Trzecie   na   lewo   były   otwarte   i   te   właśnie   pokojówka   mi   wskazała.   Wszedłem   i 
zatrzymałem się na progu.

11

background image

Biblioteka, jak wszystkie biblioteki, była pełna książek. Wisiały w niej także trzy obrazy, 

dwa   przedstawiające   sielskie   widoki,   a   trzeci   spokojne   morze.   Na   podłodze   leżał   gruby 
zielony dywan. Obok dużego biurka stał wielki globus zwrócony do mnie Afryką, a z tyłu 
ciągnęło się na całą ścianę okno, osiem wielkich tafli szklą. Ale nie dlatego zatrzymałem się 
w progu. Kobieta za biurkiem była ubrana w turkusową suknię z szeroką krezą i dekoltem w 
szpic, miała fryzurę z długą grzywką i włosy koloru pośredniego między barwą obłoków o 
zachodzie słońca a drgającym płomieniem świecy w ciemnym pokoju. Jej oczy – co jakimś 
cudem wiedziałem – skryte za okularami, których chyba nie potrzebowała, były błękitne jak 
jezioro Erie o trzeciej po południu w bezchmurny, letni dzień; a kolor jej powściągliwego 
uśmiechu pasował do włosów. Ale nie to sprawiło, że stanąłem w progu jak wryty.

Skądś ją znałem, ale nie wiedziałem skąd.
Podszedłem, przykleiwszy do twarzy uśmiech.
– Jak się masz – powiedziałem.
– Siadaj, proszę – wskazała mi przepastny, pomarańczowy fotel z rodzaju tych, w jakie 

człowiek z lubością się zagłębia.

Usiadłem, a ona uważnie mi się przyjrzała.
– Cieszę się, że znów jesteś na chodzie – powiedziała.
– Ja tez – odparłem. – A co u ciebie?
– Wszystko dobrze, dziękuję. Muszę przyznać, że nie spodziewałam się twojej wizyty.
– Wiem – zablefowałem – ale przyszedłem podziękować ci za twoją siostrzaną pomoc i 

opiekę. – Nadałem temu lekko ironiczny ton, żeby zobaczyć jej reakcję.

W tym momencie do pokoju wszedł ogromny pies – wilczarz irlandzki – i położył się 

przed biurkiem. Tuż za nim wsunął się drugi okaz i wolno okrążył dwa razy globus.

–   No   cóż   –   odparła   z   równą   ironią   –   przynajmniej   tyle   mogłam   dla   ciebie   zrobić. 

Powinieneś jeździć ostrożniej.

– Na przyszłość będę bardziej uważał, przyrzekam. – Nie wiedziałem, jaka gra się tu 

toczy, ale ponieważ ona nie wiedziała, że ja nie wiem, postanowiłem wyciągnąć z niej jak 
najwięcej informacji. – Pomyślałem sobie, że będziesz ciekawa, w jakim jestem stanie, więc 
przyjechałem się pokazać.

– Tak, oczywiście – odpowiedziała. – Czy jadłeś coś?
– Lunch kilka godzin temu.
Zadzwoniła na pokojówkę i kazała podać posiłek.
– Podejrzewałam, że sam zechcesz wynieść się z Greenwood, jak tylko poczujesz się na 

siłach – oznajmiła. – Ale nie przypuszczałam, że nastąpi to tak szybko i że się tutaj zjawisz.

– Wiem – odparłem. – I dlatego tu jestem.
Poczęstowała mnie papierosem, podałem jej ogień i sam zapaliłem.
– Zawsze byłeś nieobliczalny – oświadczyła w końcu. – I chociaż w przeszłości często ci 

to pomagało, w tej chwili bym na to nie liczyła.

12

background image

– Co masz na myśli? – spytałem.
– Stawka jest za wysoka na blef, a chyba tego właśnie próbujesz, przychodząc tu sobie 

jakby nigdy nic. Zawsze podziwiałam twoją odwagę, Corwin, ale nie bądź głupcem. Znasz 
sytuację.

Corwin? Trzeba zanotować to w pamięci pod „Corey”.
– Niekoniecznie – odparłem. – Nie zapominaj, że ostatnio dłuższy czas przespałem.
– Chcesz przez to powiedzieć, że się z nikim nie kontaktowałeś?
– Nie miałem okazji, odkąd odzyskałem przytomność.
Przechyliła głowę na ramię i zmierzyła mnie swoimi cudownymi oczami.
– Niezbyt to roztropne – powiedziała – ale możliwe. Całkiem możliwe. Zwłaszcza jeśli 

chodzi o ciebie. Załóżmy, że mówisz prawdę. W takim razie postąpiłeś mądrze i bezpiecznie. 
Niech no pomyślę.

Zaciągnąłem się papierosem z nadzieją, że powie coś jeszcze, Ale milczała, wobec tego 

postanowiłem wykorzystać punkt zdobyty w tej grze, dla mnie nie zrozumiałej, z nieznanymi 
graczami i niejasnym celem.

Sam fakt, że tu przyszedłem, coś znaczy – powiedziałem.
–   Tak   –   odparła   –   wiem.  Ale   ponieważ   jesteś   sprytny,   może   to   znaczyć   niejedno. 

Poczekamy i zobaczymy.

Poczekamy na co? Co zobaczymy?
Przyniesiono   steki   i   dzban   piwa,   zostałem   więc   na   chwilę   zwolniony   od   czynienia 

ogólnikowych   i   mętnych   uwag,   które   ona   mogła   interpretować   jako   subtelne   lub 
wieloznaczne. Stek był doskonały, krwisty w środku i soczysty; z przyjemnością zagłębiłem 
też   zęby   w   świeżym,   chrupiącym   chlebie   i   pociągnąłem   łyk   piwa,   zaspokajając   głód   i 
pragnienie. Evelyn śmiała się, obserwując mnie i dziobiąc widelcem w talerzu.

– Lubię patrzeć, jak umiesz cieszyć się życiem – powiedziała. – I dlatego wolałabym, 

żebyś nie musiał się z nim rozstawać.

– Ja też – przyznałem z pełnymi ustami.
Jadłem  i przyglądałem  się  jej.  Zobaczyłem  ją  naraz  w  wydekoltowanej,   wieczorowej 

sukni,   szmaragdowej   jak   morze,   na   tle   muzyki,   tańców,   głosów...   Ja   byłem   w   srebrno-
czarnym stroju i... Obraz się rozpłynął. Ale wiedziałem, że wspomnienie było prawdziwe i 
kląłem w duchu, że trwało tak krótko. Co ona wtedy do mnie mówiła, kiedy stała w swojej 
szmaragdowej sukni przede mną ubranym na czarno i srebrno, tej nocy z muzyką, tańcami i 
szmerem głosów w tle?

Dolałem piwa i zdecydowałem się zapuścić sondę.
– Pamiętam pewną noc – powiedziałem – kiedy byłaś w szmaragdowej sukni, a ja w 

swoich kolorach. Jakie to były szczęśliwe chwile... i ta muzyka...

Na jej twarzy pojawił się cień melancholii, a rysy złagodniały.
–   Tak...   –   powiedziała.   –   To   były   czasy,   prawda...?   Rzeczywiście   z   nikim   się   nie 

13

background image

kontaktowałeś?

– Słowo honoru – przysiągłem, nie bardzo wiedząc, o co chodzi.
– Sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót – mówiła – a Cienie kryją okropności, o jakich 

się nam nawet nie śniło...

– I...? – pytałem dalej.
– On nadal ma kłopoty – skończyła.
– Och!
– Tak – dodała – i będzie chciał wiedzieć, gdzie stoisz.
– Tutaj – odparłem.
– To znaczy...?
– Na razie – dopowiedziałem, może zbyt szybko, bo jej oczy rozszerzyły się trochę za 

bardzo – dopóki nie poznam całokształtu sprawy. – Cokolwiek to miało znaczyć.

– Och!
Skończyliśmy   nasze   steki   i   piwo,   a   kości   rzuciliśmy   psom.   Przy   kawie   poczułem 

przypływ braterskich uczuć, ale je zdusiłem.

– A co z resztą? – spytałem, starając się, by brzmiało to neutralnie i bezpiecznie.
W pierwszej chwili wystraszyłem się, że spyta, co mam na myśli, ale ona wyciągnęła się 

wygodniej w fotelu, wlepiła wzrok w sufit i powiedziała:

– Jak zwykle, od nikogo nie słychać nic nowego. Może ty postąpiłeś najrozsądniej. Mnie 

się to w każdym razie podoba. Ale jak można zapomnieć... czasy świetności?

Spuściłem oczy, bo nie byłem pewien, co powinny wyrażać.
– Nie można – powiedziałem. – Nigdy nie można.
Nastąpiła długa, niezręczna cisza, którą przerwała pytaniem:
– Czy mnie nienawidzisz?
–   Oczywiście,   że   nie   –   odparłem.   –   Jak   mógłbym   cię   nienawidzić...   zważywszy   na 

okoliczności?

Chyba ją to ucieszyło, bo pokazała w uśmiechu piękne białe zęby.
– To dobrze, dziękuję ci – rzekła. – Cokolwiek by mówić, jesteś dżentelmenem.
Skłoniłem się z emfazą.
– Zawrócisz mi w głowie.
– Wątpię – powiedziała. – Zważywszy na okoliczności...
Zrobiło mi się nieswojo.
Wciąż palił mnie gniew i ciekaw byłem, czy ona wie, kto na ten gniew zasłużył. Miałem 

wrażenie,   że   tak.   Poczułem   nieodparte   pragnienie,   aby   ją   o   to   zapytać   wprost,   ale   się 
powstrzymałem.

– No więc, co proponujesz? – zagadnęła w końcu.
Przyparty w len sposób do muru odrzekłem:
– Oczywiście, nie ufasz mi...

14

background image

– Jak moglibyśmy ci ufać?
Postanowiłem zapamiętać to „my”.
– Cóż, na razie jestem gotów oddać się w twoje ręce. Z chęcią pozostanę u ciebie, co 

pozwoli ci mieć mnie na oku.

– A potem?
– Potem? Zobaczymy.
– Sprytnie – powiedziała. – Bardzo sprytnie. I stawiasz mnie w niezręcznej sytuacji. 

(Zaproponowałem to tylko dlatego, że nie miałem gdzie się podziać, a reszta wymuszonych 
szantażem pieniędzy nie na długo by mi starczyła). Naturalnie, możesz zostać. Ale ostrzegam 
cię   –   tu   pokazała   wisiorek   na   łańcuszku,   który   nosiła   na   szyi   –   to   jest   ultradźwiękowy 
gwizdek na psy. Donner i Blitzen mają czterech braci, a cała szóstka świetnie radzi sobie z 
niepożądanymi osobnikami i reaguje na mój gwizdek. Nie próbuj więc myszkować tam, gdzie 
cię nie proszą. Jeden gwizd i nawet ty nic przeciwko nim nie wskórasz. To dzięki tej właśnie 
rasie w Irlandii nie ma już wilków, wiesz.

– Wiem – przyznałem i uzmysłowiłem sobie, że to prawda.
– Tak – ciągnęła. – Erykowi się to spodoba, że jesteś moim gościem. To powinno go 

skłonić do zostawienia cię w spokoju, a przecież o to ci właśnie chodzi, n’est-ce pas?

– Oui – przyznałem.
Eryk! To imię coś mi mówiło! Znałem jakiegoś Eryka i była to bardzo ważna znajomość. 

Ten Eryk, którego znalem, nadal najwyraźniej kręci się gdzieś w pobliżu, i to też było ważne.

Dlaczego?
Przede   wszystkim   dlatego,   że   go   nienawidziłem.   Nienawidziłem   go   tak   bardzo,   że 

mógłbym go zabić. I niewykluczone, że próbowałem.

Uświadomiłem też sobie, że łączy nas pewna więź.
Rodzinna?
Tak, właśnie tak. Żaden z nas nie był tym zachwycony, że jesteśmy... braćmi! Tak, teraz 

sobie przypomniałem: potężny, władczy Eryk o krętej, lśniącej brodzie i oczach – dokładnie 
takich samych jak oczy Evelyn!

Zalała   mnie   nowa   fala   wspomnień,   zaszumiało   mi   w   skroniach,   poczułem   ciepło 

rozlewające się na karku.

Zachowałem   jednak   kamienną   twarz   i   jakby   nigdy   nic   zaciągnąłem   się   papierosem 

popijając piwo, choć jednocześnie uzmysłowiłem sobie, że Evelyn jest rzeczywiście moją 
siostrą! Tylko że nie nazywa się Evelyn. Nie mogłem sobie przypomnieć, jak się naprawdę 
nazywa, ale nie Evelyn. Postanowiłem być ostrożny i nie zwracać się do niej po imieniu, 
dopóki sobie nie przypomnę.

A kim ja jestem? I co się właściwie wokół mnie dzieje?
Nagle poczułem, że Eryk musiał mieć coś wspólnego z moim wypadkiem. Miał to być 

wypadek śmiertelny, ale udało mi się przeżyć. I to on był sprawcą? Tak – podpowiedziało mi 

15

background image

przeczucie. To musiała był sprawka Eryka. A Evelyn z nim współpracowała, opłacając szpital, 
żeby trzymano mnie w stanie odurzenia. Lepsze to niż śmierć, ale...

Równocześnie zdałem sobie sprawę, że przychodząc do Evelyn oddałem się niejako w 

ręce Eryka i jeśli tu zostanę, będę jego więźniem, wystawionym na kolejny atak.

Niemniej ona twierdziła, że jako jej gość mogę liczyć na spokój z jego strony. Należało 

się nad tym zastanowić. Nie wolno mi o niczym  decydować pochopnie, muszę mieć się 
nieustannie na baczności. Może byłoby lepiej, gdybym stąd odszedł i poczekał, aż stopniowo 
wróci mi pamięć.

Ale zżerała mnie jakaś straszna, gorączkowa niecierpliwość. Musiałem jak najszybciej 

poznać całą prawdę i zacząć odpowiednio działać. Popychał mnie do tego nieodparty przymus 
wewnętrzny.   Jeśli   nawet   za   odzyskanie   pamięci   przyjdzie   mi   ponieść   koszty   ryzyka   i 
niebezpieczeństwa, to trudno. Zostanę.

– Pamiętam też... – mówiła Evelyn i uprzytomniłem sobie, że opowiada coś od dłuższej 

chwili,   a   ja   nie   słucham.   Może   przyczyną   był  refleksyjny  ton   jej   słów,   nie   wymagający 
odpowiedzi, może mój własny natłok myśli. – Pamiętam, jak kiedyś zwyciężyłeś Juliana w 
jego ulubionej grze; a on zaklął i rzucił w ciebie kielichem pełnym wina. Wtedy ty chwyciłeś 
z wściekłością swoje trofeum i zamierzyłeś się, a on się przestraszył, że posunął się za daleko. 
Ale ty się nagle roześmiałeś i przepiłeś do niego. Było mi przykro, że ty, zawsze taki chłodny 
i opanowany, wpadłeś w taki gniew, a w Julianie wzbudziłeś tego dnia zawiść. Pamiętasz? 
Wydaje mi się, że od tej pory pod wieloma względami usiłuje cię naśladować. Ale ja nadal go 
nienawidzę i mam nadzieję, że go wkrótce diabli wezmą... Coś czuję, że tak będzie...

Julian, Julian, Julian. Tak i nie. Jakaś gra, kłótnia i utrata mojej niemal legendarnej zimnej 

krwi. Było w tym coś znajomego, lecz nie, nie mogłem sobie przypomnieć, o co właściwie 
chodziło.

– A Caine, jego to dopiero wystrychnąłeś na dudka! Wciąż cię nienawidzi, wiesz...
Zrozumiałem, że nie jestem osobą szczególnie lubianą. Ale to uczucie w dziwny sposób 

sprawiało mi przyjemność.

A imię Caine także zabrzmiało swojsko. Nawet bardzo Eryk, Julian, Caine, Corwin. Te 

imiona dudniły mi w uszach i rozsadzały czaszkę.

– To było tak dawno temu – powiedziałem niemal bezwiednie i chyba zgodnie z prawdą.
– Corwin, nie bawmy się w ciuciubabkę. Chcesz czegoś więcej niż bezpiecznego kąta, 

wiem o tym. I jesteś wciąż dość silny, żeby zdobyć coś dla siebie, jeśli odpowiednio to 
rozegrasz. Nie mam pojęcia, co knujesz, ale może moglibyśmy dojść do porozumienia z 
Erykiem. – Teraz słówko „my” przeszło najwyraźniej na naszą stronę. Musiała uznać, że 
jestem coś wart w tej grze, o cokolwiek się ona toczy. Zobaczyła szansę osiągnięcia własnych 
korzyści. Uśmiechnąłem się kącikiem ust. – Czy dlatego tu przyszedłeś? – ciągnęła. – Masz 
jakąś propozycję dla Eryka i szukasz kogoś, kto mógłby posłużyć jako pośrednik?

– Może... – powiedziałem. – Ale muszę się najpierw zastanowić. Ledwo wróciłem do 

16

background image

zdrowia i mam sporo spraw do przemyślenia. Jednak na wszelki wypadek wołałem ulokować 
się w miejscu, z którego mógłbym szybko działać, gdybym doszedł do wniosku, że w moim 
interesie jest zawrzeć pakt z Erykiem.

– Uważaj – powiedziała. – Wiesz, że powtórzę każde twoje słowo.
– Oczywiście – przytaknąłem, wcale o tym nie wiedząc i szukając szybkiego wyjścia z 

sytuacji – chyba że w twoim interesie będzie współpracować ze mną.

Ściągnęła brwi, między którymi pokazały się leciutkie zmarszczki.
– Nie bardzo wiem, co mi proponujesz.
– Jeszcze nic. Jestem tylko z tobą całkiem szczery i mówię ci, że na razie sam nie wiem, 

co dalej. Nie mam pewności, czy chcę dochodzić do porozumienia z Erykiem. – W końcu... – 
specjalnie zawiesiłem głos, bo czułem, że powinienem coś zaproponować, a nie wiedziałem 
co.

– Masz inną propozycję? – zerwała się nagle na równe nogi, chwytając za gwizdek. – 

Bleys! Oczywiście!

– Siadaj – powiedziałem – i nie bądź śmieszna. Czy oddałbym się tak chętnie i bez 

namysłu w twoje ręce, żeby zostać rzuconym na pożarcie psom w chwili, gdy przyjdzie ci do 
głowy Bleys?

Odprężyła się, a nawet jakby trochę skuliła, a potem usiadła.
– Może i nie – przyznała w końcu. – Ale wiem, że lubisz stawiać wszystko na jedną kartę, 

i wiem też, że jesteś podstępny. Jeśli przyszedłeś tu z zamiarem pozbycia się przeciwnika, to 
szkoda fatygi. Nie jestem taka znów ważna. Powinieneś już tyle wiedzieć. Poza tym zawsze 
myślałam, że mnie lubisz.

– Lubiłem cię i lubię – zapewniłem ją – więc nie masz się czego obawiać. Ciekawe, że 

wspomniałaś akurat to imię.

Żeby tylko połknęła przynętę! Tylu rzeczy musiałem się dowiedzieć!
– Dlaczego? Czyżby rzeczywiście skontaktował się z tobą?
– Wolałbym o tym nie mówić – odparłem mając nadzieję, że da mi to jakąś przewagę i 

teraz, znając już płeć owego Bleysa, dorzuciłem: – Nawet gdyby tak było, odpowiedziałbym 
mu to samo, co Erykowi: „Muszę to przemyśleć”.

– Bleys – powtórzyła, a ja dodałem w myślach: Bleys, lubię cię. Nie pamiętam dlaczego i 

może nawet niekoniecznie mam ku temu powody, ale cię lubię. Tyle wiem.

Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu i poczułem, że ogarnia mnie zmęczenie, ale nie 

chciałem tego po sobie pokazać. Powinienem być silny. Wiedziałem, że muszę być silny. 
Uśmiechnąłem się więc i powiedziałem:

– Ładną masz bibliotekę.
A ona odparła:
– Dziękuję.
– Bleys – powtórzyła znów po chwili. – Naprawdę uważasz, że ma szansę?

17

background image

Wzruszyłem ramionami.
– Kto to może wiedzieć? Na pewno nie ja. Może ma, a może nie.
Oczy jej się rozszerzyły, spojrzała na mnie z otwartymi ustami.
– Chyba nie zamierzasz... nie zamierzasz sam spróbować?
Roześmiałem się, głównie po to, żeby ją uspokoić.
– Nie bądź niemądra. Ja? – Ale wiedziałem, że mówiąc to, poruszyła we mnie jakąś 

strunę, jakieś głęboko ukryte pragnienie, które odpowiedziało potężnym: „Czemu nie?”

I naraz ogarnął mnie wielki strach.
Ona w każdym razie wyglądała na uspokojoną moim odżegnaniem się od tego, od czego 

się odżegnałem. Uśmiechnęła się i ruchem głowy wskazała wbudowany w ścianę barek na 
lewo ode mnie.

– Napiłabym się trochę Irish Mist – powiedziała.
– Ja też, skoro już o tym mowa – przyznałem, podniosłem się i nalałem nam po kieliszku.
– Wiesz – powiedziałem, usadowiwszy się znów wygodnie w fotelu – przyjemnie jest tak 

pobyć znów razem, nawet jeśli to tylko na krótko. Od razu nasuwa się tyle wspomnień.

Odpowiedziała uśmiechem, z którym jej było bardzo do twarzy.
– Masz rację – przyznała, pociągając łyczek. – Czuję się przy tobie niemal jak w Amberze 

– a ja omal nie wypuściłem kieliszka z ręki, Amber! To słowo uderzyło we mnie jak grom!

W   tym   momencie   ona   zaczęła   płakać,   podszedłem   więc   i   objąłem   ją   pocieszająco 

ramieniem.

– Nie płacz, siostrzyczko, proszę cię, nie płacz. Sprawiasz mi ból. – Amber! Coś się w 

tym kryło, coś porywającego i potężnego, – Jeszcze znów nadejdą dobre czasy – dodałem 
pocieszająco.

– Czy naprawdę w to wierzysz? – spytała.
– Tak – potwierdziłem z mocą. – Wierzę!
– Jesteś szalony – powiedziała. – Może właśnie dlatego zawsze byłeś moim ulubionym 

bratem. Niemal wierzę w to, co mówisz, choć wiem, że jesteś szalony. – Chlipnęła jeszcze raz 
i   drugi,   i   przestała.   –   Corwin   –   ciągnęła   –   gdyby   ci   się   udało...   gdyby   jakimś 
nieprawdopodobnym cudem ci się udało, będziesz pamiętać o swojej siostrze Florimel?

– Tak – obiecałem, zdając sobie sprawę, że to jej prawdziwe imię. – Tak, będę o tobie 

pamiętał.

–  Dziękuję  ci.  Powiem Erykowi  tylko  to,  co  konieczne,  nie  wspomnę ani  słowem o 

Bleysie i zatrzymam dla siebie swoje najnowsze podejrzenia.

– Dziękuję, Floro.
– Ale pamiętaj, że ci nie ufam ani na jotę – dodała.
– To się rozumie samo przez się.
Wezwała   pokojówkę,   która   zaprowadziła   mnie   do   pokoju,   gdzie   ledwo   zdołałem   się 

rozejrzeć, a potem padłem na łóżko i spałem przez jedenaście godzin.

18

background image

19

background image

Rozdział 3

Rano jej nie było i nie zostawiła dla mnie żadnej wiadomości. Pokojówka podała mi w 

kuchni śniadanie i wróciła do swoich obowiązków. Zrezygnowałem z pomysłu, żeby starać 
się wyciągnąć z niej jakieś informacje, bo albo nic nie wiedziała, albo nic by mi nie zdradziła, 
a za to z pewnością powiedziałaby o moich indagacjach Florze. Ale ponieważ miałem dom do 
swojej dyspozycji, postanowiłem wrócić do biblioteki i rozejrzeć się trochę. Poza tym lubię 
biblioteki.   ściany   pełne   pięknych   i   mądrych   słów   dają   mi   poczucie   komfortu   i 
bezpieczeństwa.   Zawsze   przyjemniej   jest   wiedzieć,   że   można   czymś   się   obronić   przed 
Cieniami.

Donner czy Blitzen, czy też któryś z ich krewnych pojawił się skądś w hallu i węsząc 

kroczył  sztywno moim śladem, Próbowałem się z nim zaprzyjaźnić, ale przypominało to 
wymianę uprzejmości z policjantem, który kazał ci zjechać na pobocze. Po drodze zaglądałem 
do innych pokoi – wyglądały normalnie i niewinnie.

Wszedłem do biblioteki, z której nadal spoglądała na mnie Afryka. Zamknąłem za sobą 

drzwi przed psami i ruszyłem wzdłuż ścian czytając tytuły tomów na półkach. Najwięcej było 
książek   historycznych.   Znalazłem   także   sporo   książek   o   sztuce   w   albumowych,   drogich 
wydaniach i parę z nich przekartkowałem. Zwykle najlepiej mi się myśli, kiedy pozornie 
jestem zajęty czymś innym.

Zastanawiałem   się   nad   źródłem   oczywistego   bogactwa   Flory.   Czy,   skoro   jesteśmy 

krewnymi, znaczyło to, że i ja cieszę się pewną zamożnością? Usiłowałem przypomnieć sobie 
swoją sytuację materialną i socjalną, zawód, pochodzenie. Odnosiłem wrażenie, że nigdy nie 
musiałem martwić się o pieniądze, że zawsze jakimś cudem miałem ich pod dostatkiem. Czy 
byłem także właścicielem równie wspaniałego domu? Nie pamiętałem.

Jaki był mój zawód?
Usiadłem   za   biurkiem   i   starałem   się   uprzytomnić   sobie,   czy   znam   tajniki   jakiejś 

szczególnej dziedziny wiedzy. Bardzo trudno jest egzaminować samego siebie, toteż niewiele 
z tego  wynikło.  Nasza wiedza  jest cząstką nas samych,  integralnym  elementem całości i 
trudno ją oddzielić.

20

background image

Lekarz? Przyszło mi to do głowy, kiedy przeglądałem anatomiczne rysunki Leonarda da 

Vinci.   Niemal   bezwiednie   zacząłem   przebiegać   w   myśli   poszczególne   fazy   operacji 
chirurgicznych. Zdałem sobie sprawę, że kiedyś w przeszłości musiałem operować.

Ale   nie   było   to   jeszcze   to,   czego   szukałem.   Z   chwilą   gdy   uświadomiłem   sobie,   że 

odebrałem wykształcenie medyczne, zrozumiałem, że była to tylko część jakiejś ogólniejszej 
wiedzy. Wiedziałem, że nie jestem chirurgiem. Kim więc? Co jeszcze wchodziło w rachubę?

Coś przyciągnęło mój wzrok.
Siedząc   za   biurkiem   miałem   przed   sobą  przeciwległą   ścianę,   a   na   niej,   obok  innych 

rzeczy, wisiała antyczna szabla kawaleryjska, której poprzednio nie zauważyłem. Wstałem, 
podszedłem do niej i zdjąłem ją z uchwytów.

Syknąłem w duchu gniewnie na jej opłakany stan. Chętnie przywróciłbym jej należytą 

świetność   za   pomocą   zwykłej   osełki   i   kawałka   naoliwionej   szmatki.   Znałem   się   na 
starodawnej broni, zwłaszcza białej.

Szabla leżała mi w dłoni jak ulał i czułem, że potrafię się nią posługiwać. Odparowałem i 

natarłem parę razy. Tak, umiałem sobie z nią radzić.

O czym to mogło świadczyć? Rozejrzałem się po pokoju w poszukiwaniu czegoś jeszcze, 

co by pobudziło mi pamięć. Nic nie znalazłem, odwiesiłem więc szablę i wróciłem do biurka. 
Siadając za nim, postanowiłem je przejrzeć. Zacząłem od środkowej szuflady poprzez tę po 
lewej i wszystkie szuflady po prawej stronie aż do samego dołu. Papier listowy, koperty, 
znaczki, spinacze, resztki ołówków, gumki – nic nadzwyczajnego.

Wyciągałem  każdą  szufladę   na  całą  długość  i   opierałem  ją  na  kolanach  przeglądając 

zawartość.   Nie   był   to   mój   pomysł.   Postępowałem   tak   na   skutek   otrzymanego   niegdyś 
przeszkolenia, które kazało mi badać każde ścianki i dno.

A jednak pewna rzecz omal nie uszła mojej uwagi i spostrzegłem ją dopiero w ostatniej 

chwili: tył niższej szuflady po prawej stronie nie sięgał tak wysoko, jak tyły innych szuflad. 
To musiało coś oznaczać – kiedy ukląkłem i zajrzałem w głąb, zobaczyłem u góry coś na 
kształt małego pudełeczka. Była to osobna szufladka, schowana na samym tyle i zamknięta.

Spróbowałem   się   do   niej   dobrać   spinaczem,   agrafką,   a   w   końcu   metalową   łyżką   do 

butów, znalezioną w innej szufladzie; okazała się najbardziej pomocna i po jakiejś minucie 
zamek puścił.

Szufladka zawierała pudełko z talią kart. A jego wierzch zdobił herb, na którego widok 

zesztywniałem,   oblał   mnie   zimny   pot   i   nie   mogłem   złapać   oddechu.   Herb   przedstawiał 
białego   jednorożca   na   zielonym   polu,   wzniesionego   na   tylnych   nogach,   zwróconego   na 
prawo. Wiedziałem, że znam ten herb, i zakłuło mnie boleśnie, że nie potrafię go nazwać.

Otworzyłem pudełko i wyjąłem karty. Były to karty tarokowe, przedstawiające zwykłe 

dla nich berła, pentagramy, kielichy i szpady, ale Figury Atutowe – Wielkie Arkana – były 
całkiem inne. Wsunąłem najpierw obie szuflady, nie zamykając tej mniejszej, i dopiero potem 
przystąpiłem do bliższych oględzin.

21

background image

Figury  Atutowe   wyglądały   niemal   jak   żywe,   miało   się   wrażenie,   że   zaraz   zejdą   z 

lśniącego obrazka na ziemię. Karty były przyjemne i chłodne w dotyku.

Naraz zrozumiałem, że i ja sam byłem kiedyś posiadaczem takiej talii.
Rozłożyłem karty na blacie.
Pierwsza przedstawiała uśmiechniętego drobnego mężczyznę, o chytrym wyrazie twarzy, 

ostrym   nosie,   ze   strzechą   słomianych   włosów   na   głowie.   Był   ubrany   w   coś   w   rodzaju 
kostiumu renesansowego w kolorach pomarańczowym, czerwonym i brązowym. Nosił długie 
pończochy i obcisły, haftowany kubrak. Znałem go. Miał na imię Random.

Z następnej karty patrzyło na mnie beznamiętne oblicze Juliana; długie, ciemne włosy 

opadały mu do ramion, niebieskie oczy były zimne i bez wyrazu. Od stóp do głów skrywała 
go biała łuskowa zbroja, nie srebrzysta ani metaliczna, ale jakby emaliowana. Wiedziałem 
jednak, że mimo na pozór odświętnego i dekoracyjnego wyglądu była twarda i odporna na 
ciosy.   Tego   właśnie   człowieka   pobiłem   w   jego   ulubionej   grze,   za   co   rzucił   we   mnie 
kielichem. Znałem go i nienawidziłem.

Teraz   przeniosłem   wzrok   na   śniadą,   ciemnooką   twarz   Caine’a,   ubranego   w   czarno-

zielony   atłas   oraz   w   ciemny,   założony   z   fantazją,   trójgraniasty   kapelusz   z   zielonym 
pióropuszem spływającym na plecy. Stał profilem, podparłszy się jedną ręką pod bok, a u 
pasa   miał   wysadzany   szmaragdami   sztylet.   Jego   wizerunek   wywołał   we   mnie   mieszane 
uczucia.

Potem był Eryk. Należało mu przyznać, że był przystojny. Włosy miał tak czarne, że 

niemal granatowe, broda wiła mu się wokół stale uśmiechniętych ust, a ubrany był po prostu 
w   skórzaną   kurtkę,   pelerynę,   wysokie   czarne   botforty   i   spięty   rubinem   czerwony  pas,   u 
którego wisiał srebrzysty miecz. Wysoki, czarny kołnierz osłaniający szyję obszyty był na 
czerwono, podobnie jak rękawy. Stał z kciukami zatkniętymi za pas – jego ręce wyglądały na 
bardzo silne i sprawne. Nad prawym biodrem sterczały zza pasa czarne rękawice. Byłem teraz 
pewien,   że   to   właśnie   on   próbował   mnie   zabić   tego   dnia,   kiedy   omal   nie   zginąłem. 
Przyjrzałem mu się uważnie i nie bez trwogi.

Następny był Benedykt, wysoki i surowy, o pociągłej twarzy i szczupłym ciele, ale tęgim 

umyśle. Ubrany był na pomarańczowo-żółto-brązowo i nasuwał mi na myśl stogi siana, dynie, 
strachy   na   wróble   i   legendy   o   zapadłych   miasteczkach.   Miał   długą,   mocno   zarysowaną 
szczękę, piwne oczy i proste, brązowe włosy. Stał obok gniadego konia, opierając się na lancy 
oplecionej wiankiem z kwiatów. Rzadko się uśmiechał. Lubiłem go.

Zastygłem, kiedy odkryłem następną kartę i serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi.
To byłem ja.
Znałem tę twarz, która codziennie przy goleniu patrzyła na mnie z lustra. Zielone oczy, 

ciemne włosy, czarno – srebrny strój. Miałem na sobie pelerynę, lekko wzdętą jakby przez 
wiatr. Miałem też czarne botforty, podobnie jak Eryk i jak on miecz przy boku, tylko mój był 
cięższy, choć nieco krótszy. Nosiłem rękawice, srebrne i łuskowe. Klamra przy szyi była w 

22

background image

kształcie srebrnej róży.

Oto ja, Corwin.
Z następnej karty spojrzał na mnie wysoki, potężny mężczyzna. Był do mnie bardzo 

podobny, tylko miał silniej zarysowaną szczękę i wiedziałem, że jest wyższy ode mnie, lecz 
bardziej ociężały. Jego siła była legendarna. Był ubrany w niebiesko-szary strój spięty na 
środku szerokim, czarnym pasem i stał z wesołą, roześmianą miną. Z szyi zwisał mu na 
sznurze   srebrny   róg   myśliwski.   Miał   wystrzępioną   bródkę   i   mały   wąsik.  W  prawej   ręce 
trzymał kielich wina. Poczułem do niego nagłą sympatię i wtedy przypomniałem sobie jego 
imię. Nazywał się Gerard.

Teraz przyszła kolej na mężczyznę o ognistej brodzie i płomiennych włosach, z mieczem 

w prawej dłoni i pucharem białego wina w lewej, w czerwono-pomarańczowych jedwabiach. 
W   jego   oczach,   równie   błękitnych   jak   oczy   Flory   i   Eryka,   igrał   diablik.   Miał   drobny 
podbródek, ale przykryty brodą. Jego miecz był kunsztownie inkrustowany złotem. Na prawej 
ręce   błyszczały   dwa   ogromne   pierścienie,   a   na   lewej   jeden:   szmaragd,   rabin   i   szafir. 
Wiedziałem, że to Bleys.

Następna   postać   nosiła   w   sobie   podobieństwo   zarówno   do   Bleysa,   jak   i   do   mnie. 

Mężczyzna miał moje rysy, choć drobniejsze, moje oczy, włosy Bleysa, był bez brody. Miał 
na sobie zielony strój jeździecki i siedział na białym koniu zwróconym na prawo. Była w nim 
siła   i   słabość,   niepokój   i   rezygnacja.   Odpychał   mnie   i   pociągał,   budził   zarówno   moją 
sympatię, jak niechęć. Wystarczyło mi rzucić na niego okiem, by wiedzieć, że nazywa się 
Brand.

Zdałem sobie teraz jasno sprawę, że znam ich wszystkich, pamiętam ich, a wraz z nimi 

ich mocne i słabe trony, zwycięstwa i porażki.

– Byli to moi bracia.
Zapaliłem papierosa, którego podkradłem Florze z pudełka na biurku, wyciągnąłem się w 

fotelu i podsumowałem zebrane w pamięci fakty.

Tych ośmiu dziwnych mężczyzn w dziwnych strojach to byli moi bracia. Czułem jednak, 

że ich sposób ubierania się był dla nich tak oczywisty i naturalny, jak dla mnie czerń i srebro. 
W   tym   momencie   zakrztusiłem   się   dymem,   zdając   sobie   sprawę,   co   mam   na   sobie,   co 
kupiłem w tym małym sklepiku w miasteczku, w którym się zatrzymałem po opuszczeniu 
Greenwood. Byłem w czarnych spodniach, jednej z trzech nabytych tam srebrzystoszarych 
koszul i czarnej marynarce.

Powróciłem   do   kart.   Zobaczyłem   Florę   w   turkusowej   sukni   koloru   morza,   w   której 

przypomniała  mi się poprzedniego  wieczoru, a  po niej  brunetkę o podobnych  błękitnych 
oczach   i   długich   rozpuszczonych   włosach,   ubraną   całą   na   czarno,   przepasaną   srebrnym 
paskiem. Nie wiem, dlaczego na jej widok łzy zakręciły mi się w oczach. Miała na imię 
Deirdre. Dalej przyszła kolej na Fionę, o włosach jak Bleys i Brand, moich oczach i cerze jak 
masa perłowa. Poczułem do niej nienawiść od pierwszego spojrzenia. Później była Llewella, 

23

background image

której odcień włosów pasował do oczu koloru nefrytu. Ubrana była w migotliwą, szarozieloną 
suknię z lawendowym paskiem i patrzyła smutno, jakby przez łzy. Przeczucie mówiło mi, że 
jest jakaś inna od reszty z nas. Ale ona także była moją siostrą.

Ogarnęło mnie gorzkie poczucie oddalenia i rozłąki z nimi wszystkimi, choć jednocześnie 

miałem   jakby   wrażenie   ich   fizycznej   bliskości.   Karty   były   tak   zimne   w   dotyku,   że   je 
odłożyłem, aczkolwiek niechętnie wypuszczałem je z ręki. Więcej Figur Atutowych nie było, 
resztę stanowiły zwykle karty. Skądś mimo to wiedziałem – i znów: skąd? – że kilku Atutów 
brakuje.   W   żaden   sposób   nie   mogłem   sobie   jednak   przypomnieć,   kogo   te   Atuty 
reprezentowały. Dziwnie mnie to zasmuciło, wziąłem następnego papierosa i zamyśliłem się.

Dlaczego wszystko tak łatwo do mnie wracało, kiedy patrzyłem na karty? Wracało bez 

konieczności wygrzebywania z pamięci jednej informacji po drugiej? Znałem już teraz twarze 
i imiona mojego rodzeństwa – ale nic więcej.

Nie mogłem zrozumieć, dlaczego zostaliśmy wszyscy umieszczeni na kartach do gry, 

niemniej czułem przemożną chęć posiadania takiej talii. Gdybym wziął tę Flory, zaraz by to 
spostrzegła i znalazłbym się w tarapatach. Odłożyłem więc karty do małej szufladki za dużą 
szufladą i zamknąłem jak poprzednio. A potem zacząłem sobie znów usilnie łamać głowę nad 
własną przeszłością, lecz niewiele mi z tego przyszło.

Dopóki nie przypomniałem sobie magicznego słowa.
Amber.
To słowo poprzedniego wieczora tak mnie wytrąciło z równowagi, że starałem się potem 

o nim nie myśleć. Ale teraz je przywołałem. Obracałem je w myślach na wszystkie strony, 
badając skojarzenia, jakie we mnie budziło.

Niosło ze sobą ogromną tęsknotę i potężną nostalgię. Było w nim zapomniane piękno, 

świetność   i   moc,   straszna,   niemal   niezwyciężona   moc.   Należało   do   mojego   codziennego 
słownictwa. Było zrośnięte ze mną, a ja byłem zrośnięty z nim. Nagle przypomniałem sobie. 
Była   to   nazwa   miejscowości.   Miejscowości,   którą   niegdyś   znałem.  Ale   wraz   z   tym   nie 
przyszły żadne obrazy, tylko wzruszenie.

Nie wiem, jak długo tak siedziałem. Czas przestał istnieć. W końcu wyrwało mnie z 

zamyślenia   delikatne   pukanie   do   drzwi.   Potem   gałka   wolno   się   przekręciła   i   weszła 
pokojówka o imieniu Carmella, pytając, czy nie mam ochoty na lunch. Uznałem to za dobry 
pomysł, poszedłem więc z nią do kuchni, gdzie zjadłem pół kurczaka i wypiłem litr mleka. 
Potem wziąłem ze sobą do biblioteki dzbanek kawy, omijając po drodze psy.

Piłem   właśnie   drugą   filiżankę,   kiedy   zadzwonił   telefon.   Miałem   wielką   ochotę   go 

odebrać, ale byłem pewien, że w domu jest więcej aparatów i że zrobi to Carmella. Myliłem 
się. Telefon ciągle dzwonił. W końcu nie mogłem się dłużej oprzeć.

– Halo, tu rezydencja pani Flaumel – powiedziałem.
– Czy mógłbym mówić z panią Flaumel? – usłyszałem męski głos, urywany i trochę 

nerwowy.   Zdyszane   słowa   dobiegały   niewyraźnie   poprzez   trzaski   i   szum   głosów 

24

background image

międzymiastowej.

– Niestety, nie ma jej w domu. Czy mam jej przekazać jakąś wiadomość albo prosić, żeby 

zadzwoniła?

– Z kim mówię? – chciał wiedzieć mężczyzna.
Zawahałem się, lecz odpowiedziałem:
– Tu Corwin.
–   Wielkie   nieba!   –   wykrzyknął   i   zapadła   dłuższa   cisza.   Myślałem   już,   że   odłożył 

słuchawkę, i spytałem:

– Halo? – lecz w tym momencie on znów się odezwał.
– Czy ona jeszcze żyje? – spytał.
– Oczywiście, że żyje! Z kim, do diabła, rozmawiam?
–   Nie   poznajesz,   Corwin?  Tu   Random.   Słuchaj,   jestem   w   Kalifornii   i   mam   kłopoty. 

Dzwonię do Flory, żeby udzieliła mi schronienia. Czy trzymasz z nią?

– Chwilowo – odpowiedziałem.
– Rozumiem. Czy zapewnisz mi swoją opiekę? – Umilkł i dodał: – Proszę cię, Corwin.
– Zrobię, co będzie w mojej mocy – obiecałem – ale nie mogę podejmować żadnych 

zobowiązań w imieniu Flory.

– A obronisz mnie przed nią?
– Tak.
– To mi wystarczy. Postaram się jakoś dotrzeć do Nowego Jorku. Muszę wybrać okrężną 

trasę, więc nie wiem, ile czasu mi to zajmie. Jeśli uda mi się ominąć nie sprzyjające Cienie, to 
prędzej czy później się spotkamy. Życz mi powodzenia.

– Powodzenia – powiedziałem.
Usłyszałem trzask słuchawki, a potem już tylko odległe echo dzwoniących telefonów i 

głosów   jak   z   zaświatów.  A  więc   buńczuczny   mały   Random   wpadł   w   tarapaty!   Miałem 
wrażenie, że nie powinienem się tym szczególnie przejmować. Ale teraz był on jednym z 
kluczy do mojej przeszłości, a może i do przyszłości. Toteż postaram się mu pomóc, w miarę 
swoich sił, dopóki nie dowiem się od niego wszystkiego, na czym mi zależy. Czułem, że 
więzy braterstwa między nami nie zostały jeszcze zbytnio nadszarpnięte. Ale wiedziałem też, 
że to chytra sztuka; bystry, przebiegły, a jednocześnie dziwnie sentymentalny w najgłupszych 
sprawach:   z   drugiej   strony   jego   słowo   było   niewiele   warte   i   zapewne   bez   skrupułów 
sprzedałby moje zwłoki najbliższej akademii medycznej, gdyby mu się to opłacało. Owszem, 
pamiętałem tego gnojka i nawet czułem do niego cień sympatii, zapewne w powodu paru 
miłych   chwil,   które   razem   spędziliśmy.   Ale   żebym   miał   mu   ufać?   Co   to,   to   nie. 
Postanowiłem, że powiem Florze o jego przyjeździe dopiero w ostatnim momencie. Może się 
zdarzyć, że posłuży mi jako as atutowy lub przynajmniej jako walet.

Dolałem sobie trochę gorącej kawy i wolno ją wypiłem. Przed kim uciekał? Nie przed 

Erykiem, bo nie zwróciłby się tutaj o pomoc. Ciekawe, czy spytał o życie Flory dlatego, że 

25

background image

mnie tu zastał? Czyżby wiązało ją tak silne przymierze z bratem, którego nienawidziłem, iż 
cała rodzina zakładała, że i na niej wywrę zemstę? Wydawało mi się to dziwne, ale przecież 
zadał to pytanie.

I w czym byli tak sprzymierzeni? Jakie było źródło tego napięcia, tej walki? Dlaczego 

Random uciekał?

Amber.
Oto odpowiedź.
Amber.   Klucz   do   wszystkiego   tkwił   w  Amberze.   Tajemnica   całej   historii   leżała   w 

Amberze, w jakimś wydarzeniu, które miało tam miejsce niezbyt dawno temu, jak należało 
przypuszczać. Muszę poruszać się na palcach. Muszę udawać, że wiem to wszystko, czego 
nie   wiem,   a   jednocześnie   kawałek   po   kawałku   wyciągać   informacje   od   innych.   Byłem 
pewien,   że   mi   się   to   uda.   Przy   tej   dozie   nieufności,   jaką   sobie   tu   wszyscy   okazywali, 
nietrudno być enigmatycznym. Tego się będę trzymał. Wyduszę od nich to, co mi potrzebne, 
zdobędę, co zechcę, będę pamiętał o tych, którzy mi pomogli, a resztę stratuję. Wiedziałem 
bowiem, że właśnie takie zasady obowiązują  w mojej  rodzinie, a ja byłem nieodrodnym 
synem mojego ojca...

Nagle   rozbolała   mnie   głowa,   tępym,   dojmującym   bólem,   który   niemal   rozsadzał   mi 

czaszkę. Wiedziałem, czułem, byłem pewien, że wywołała to myśl o ojcu. Ale nie miałem 
pojęcia, jak to się stało i dlaczego. Po jakimś czasie ból trochę ustąpił i zdrzemnąłem się w 
fotelu. Po jeszcze znacznie dłuższym czasie drzwi się otworzyły i weszła Flora. Na dworze 
było już ciemno, nastała kolejna noc.

Flora była ubrana w zieloną jedwabną bluzkę i długą wełnianą spódnicę koloru szarego 

oraz w turystyczne buty i grube skarpety. Włosy miała ściągnięte do tyłu, a twarz lekko 
przybladłą. Nadal nie rozstawała się ze swoim gwizdkiem.

– Dobry wieczór – powiedziałem wstając.
Nie odpowiedziała. Podeszła szybko do baru, nalała sobie sporą porcję whisky i wypiła ją 

jednym haustem, jak mężczyzna. Potem dopełniła szklankę i usiadła z nią w fotelu. Zapaliłem 
papierosa i podałem jej. Podziękowała skinieniem głowy i powiedziała:

– Droga do Amberu najeżona jest trudnościami.
– Dlaczego?
Spojrzała na mnie ze zdumieniem.
– Kiedy ostatnio z niej korzystałeś?
Wzruszyłem ramionami.
– Nie pamiętam.
– Niech ci będzie – powiedziała. – Zastanawiam się tylko, czy to twoja sprawka.
Nie odpowiedziałem, bo nie miałem pojęcia, o czym ona mówi. Naraz uprzytomniłem 

sobie, że jest łatwiejszy sposób na znalezienie się w miejscu zwanym Amber.

– Brakuje ci kilku Atutów – oznajmiłem raptem nie swoim głosem.

26

background image

Zerwała się na równe nogi, wychlapując sobie na rękę połowę szklanki.
– Oddaj je natychmiast! – krzyknęła sięgając po gwizdek.
Podszedłem i chwyciłem ją za ramiona.
– Nie mam ich. Powiedziałem to tylko tak sobie.
Odprężyła się i zaczęła szlochać; pchnąłem ją delikatnie z powrotem na fotel.
– Myślałam że wziąłeś moją talię, a nie że bawisz się w głupie i niestosowne uwagi.
Nie przeprosiłem. Czułem, że byłoby to nie na miejscu.
– Jak daleko udało ci się dotrzeć?
– Niezbyt daleko. – Raptem roześmiała się i spojrzała na mnie z nowym błyskiem w 

oczach. – Wiem już, co zrobiłeś, Corwinie – oświadczyła, a ja zapaliłem papierosa, żeby nie 
musieć   odpowiadać.   –   Niektóre   z   tych   przeszkód   pochodziły   od   ciebie,   prawda? 
Zablokowałeś mi drogę do Amberu, zanim tu przyszedłeś, tak? Wiedziałeś, że udam się do 
Eryka. Teraz już nie mogę, muszę czekać, aż on przyjdzie do mnie. Bardzo sprytnie. Chcesz 
go tu ściągnąć, tak? Ale on przyśle posłańca, nie będzie fatygował się osobiście.

W głosie tej kobiety, która przyznawała, że właśnie miała zamiar wydać mnie w ręce 

wroga i to zrobi przy pierwszej okazji, brzmiała nuta podziwu, kiedy mówiła o rzekomym 
pokrzyżowaniu  przeze  mnie jej  planów.  Jak można  okazywać tak  jawny makiawelizm w 
obliczu niedoszłej ofiary? Odpowiedź nasunęła mi się sama: tacy już jesteśmy. Nie musimy 
bawić   się   w   subtelności   między   sobą.   Niemniej   pomyślałem,   że   Florze   brak   finezji 
prawdziwego mistrza.

– Czy sądzisz, że jestem aż tak głupi, Floro? – spytałem. – Uważasz, że zjawiłem się tu 

tylko po to, żebyś mogła wydać mnie Erykowi? Nie wiem, co ci stanęło na drodze, ale dobrze 
ci tak.

– Pamiętaj, że nie gram w twojej drużynie! A poza tym ty też jesteś na wygnaniu! A więc 

nie byłeś znowu taki sprytny!

W jej zapalczywych słowach wyczułem fałsz.
– Nie mów bzdur! – powiedziałem ostro.
Roześmiała się.
– Wiedziałam, że cię to rozzłości. Dobrze, niech ci będzie, masz własne powody, żeby 

zamieszkiwać Cienie. Jesteś szaleńcem.

Wzruszyłem ramionami.
– Czego chcesz? Po co naprawdę tu przyszedłeś? – pytała dalej.
– Byłem ciekaw, jakie są twoje plany – odparłem. – To wszystko. Nie możesz zatrzymać 

mnie tu siłą, jeśli postanowię odejść. Nawet Eryk nic na to nie poradzi. Może po prostu 
chciałem cię odwiedzić. Może staję się sentymentalny na stare lata. W każdym razie zostanę 
tu   jeszcze   trochę,   a   potem   pójdę   na   dobre.   Gdybyś   się   tak   nie   śpieszyła   po   nagrodę   za 
wydanie   mnie,   mogłabyś   wyjść   na   tym   znacznie   lepiej,   młoda   damo.   Prosiłaś,   żebym 
pamiętał o tobie pewnego pięknego dnia...

27

background image

Upłynęło   parę   sekund,   zanim   dotarło   do   niej   to   coś,   co   miałem   nadzieję   dać   jej   do 

zrozumienia. Wykrzyknęła:

– A więc masz zamiar spróbować! Naprawdę masz zamiar spróbować!
–   Święta   racja   –   potwierdziłem,   zdając   sobie   sprawę,   ze   rzeczywiście   mam   zamiar 

spróbować, cokolwiek to miało znaczyć – i możesz to powiedzieć Erykowi, jeśli chcesz, ale 
pamiętaj, że może mi się udać. Nie zapominaj, że wtedy lepiej należeć do moich przyjaciół.

Dużo dałbym za to, żeby wiedzieć, o czym mówię, ale poznałem już kluczowe słowa i 

przywiązywaną do nich wagę, posługiwałem się więc nimi bezbłędnie, nie mając pojęcia, co 
właściwie   znaczą.   Niemniej   czułem,   że   brzmią   całkiem   naturalnie,   aż   nadto   naturalnie... 
Naraz Flora objęła mnie i pocałowała.

– Nic mu nie powiem, Corwinie, naprawdę! Myślę, że może ci się udać. Z Blyesem będą 

kłopoty,   ale   Gerard   pewno   ci   pomoże,   a   może   i   Benedykt.   Caine   też   się   przyłączy,   jak 
zobaczy, co się święci...

– Planowanie zostaw mnie – przerwałem.
– Odsunęła się. Nalała dwa kieliszki wina i podała mi jeden.
– Wypijmy za przyszłość – powiedziała.
– Z przyjemnością.
Spełniliśmy toast. Nalała mi drugi kieliszek i przyjrzała mi się uważnie.
– To musi być któryś z was trzech: Eryk, Bleys albo ty – stwierdziła. – Jedynie wy macie 

dość odwagi i rozumu. Ale zniknąłeś z horyzontu na tak długo, że przestałam brać cię pod 
uwagę.

– To tylko dowodzi, że nigdy nic nie wiadomo.
Sączyłem wino marząc, żeby choć na chwilę umilkła. Miałem wrażenie, że trochę zbyt 

nachalnie   próbuje   rozwijać   każdy   pomysł,   jaki   jej   przychodzi   do   głowy.   Coś   mnie 
zaniepokoiło i chciałem to w spokoju przemyśleć.

Ile miałem lat?
Ta kwestia wyjaśniała po trosze moje gorzkie poczucie oddalenia i rozłąki z osobami 

przedstawionymi   na   kartach   taroka.   Byłem   starszy,   niżby   na   to   wskazywał   mój   wygląd. 
(Patrząc w lustro dawałem sobie około trzydziestki, ale wiedziałem, że to dlatego, iż Cienie 
mnie okłamują. Byłem znacznie, znacznie starszy i upłynęło już bardzo dużo czasu, odkąd 
widziałem swoje rodzeństwo żyjące zgodnie, razem, w dobrej komitywie, bez napięć i tarć – 
jak na owej talii kart.

Usłyszeliśmy dźwięk dzwonka i kroki Carmelli idącej do drzwi.
– To nasz brat, Random – powiedziałem pewien, że się nie mylę. – Jest pod moją opieką.
Jej oczy rozszerzyły się, a potem się uśmiechnęła. Jakby wyrażając uznanie dla mądrego 

posunięcia, które wykonałem.

Oczywiście nie było w tym żadnej mojej zasługi, ale nie miałem nic przeciwko temu, 

żeby tak myślała.

28

background image

Dawało mi to większe poczucie bezpieczeństwa.

29

background image

Rozdział 4

Nowo zdobyte poczucie bezpieczeństwa towarzyszyło mi wszystkiego może trzy minuty.
Prześcignąłem Carmellę w drodze do drzwi i otworzyłem je na oścież. Random wpadł do 

środka,   natychmiast   zamykając   je   za   sobą   i   zasuwając   zasuwę.   Jego   jasne   oczy   były 
podkrążone i nie miał na sobie kolorowego kubraka ani długich pończoch. Był nie ogolony i 
ubrany w brązowy wełniany garnitur. Przez ramię miał przerzucony gabardynowy płaszcz, a 
na  nogach  ciemne zamszowe  buty.  Ale  był   to bez  wątpienia Random, ten  sam Random, 
którego widziałem na karcie tarokowej, tylko jego śmiejące się usta wykrzywiał teraz grymas 
zmęczenia, a pod paznokciami miał obwódki brudu.

– Corwin! – powiedział i objął mnie.
Uścisnąłem go za ramię.
– Chyba przydałby ci się łyk czegoś mocniejszego – zauważyłem.
– Tak. Tak. Tak... – zgodził się i pociągnąłem go do biblioteki.
Jakieś   trzy  minuty  później,  kiedy  usiadł   ze   szklanką   w   jednej   ręce,   a  papierosem  w 

drugiej, powiedział:

– Gonią mnie. Za chwilę tu będą, Flora wydala stłumiony okrzyk, który zignorowaliśmy.
– Kto? – spytałem.
– Jacyś faceci z Cieni. Nie wiem, kim są ani kto ich nasłał. Jest ich czterech albo pięciu, 

może nawet sześciu. Byli ze mną w samolocie. Leciałem odrzutowcem. Spostrzegłem ich 
koło Denver.  Kilka razy zmieniałem samolot, żeby się ich  pozbyć, ale nic  z tego, a  nie 
chciałem   za   bardzo   zbaczać   z   trasy.   Zgubiłem   ich   dopiero   na   Manhattanie,   ale   to   tylko 
kwestia czasu. Sądzę, że wkrótce tu będą.

– I nie domyślasz się, kto ich nasłał?
Uśmiechnął się leciutko.
–   Cóż,   myślę,   że   możemy   bez   większego   ryzyka   ograniczyć   krąg   podejrzanych   do 

rodziny. Może Bleys, może Julian, może Caine. A może nawet ty, żeby mnie tu ściągnąć. Ale 
mam nadzieję, że nie. To nie ty, prawda?

– Nie ja – zapewniłem go. – Czy wyglądają bardzo groźnie?

30

background image

Wzruszył ramionami.
–   Gdyby   było   ich   tylko   dwóch   albo   trzech,   mógłbym   spróbować   wciągnąć   ich   w 

zasadzkę, ale z całą tą bandą...

Był drobnym mężczyzną, liczącym niewiele ponad metr sześćdziesiąt wzrostu i ważącym 

najwyżej sześćdziesiąt parę kilo. Mimo to mówił najwyraźniej serio. Byłem przekonany, że 
rzeczywiście, bez wahania stawiłby sam czoło dwóm lub trzem napastnikom. Zaciekawiło 
mnie nagle, czy i ja dysponuję podobną siłą fizyczną będąc jego bratem. Czułem się pod tym 
względem nie najgorzej. Bez większych obaw byłbym gotów zmierzyć się w równej walce z 
każdym przeciwnikiem. Jaki mogłem być silny?

W tej chwili zrozumiałem, że już niedługo będę miał okazję się przekonać.
Do drzwi frontowych rozległo się pukanie.
– Co robimy? – spytała Flora.
Random roześmiał się, rozwiązał krawat i rzucił go na płaszcz leżący na biurku. Potem 

zdjął marynarkę i rozejrzał się po pokoju. Jego wzrok padł na szablę – w jednej chwili był 
przy niej i trzymał ją w ręku. Wymacałem rewolwer w kieszeni marynarki i odbezpieczyłem.

– Co robimy? – powtórzył. – Istnieje prawdopodobieństwo, że sforsują wejście – ciągnął 

– i wobec tego zaraz się tu znajdą. Kiedy walczyłaś po raz ostatni, siostro?

– Wieki temu.
– Więc lepiej szybko to sobie przypomnij, bo nie mamy dużo czasu. Mówię wam, ktoś 

nimi steruje. Ale nas jest trójka, a ich najwyżej dwa razy tyle. O co więc tu się martwić?

– Nie wiemy, co to za jedni – zauważyła Flora.
– Co za różnica?
– Żadna – odparłem. – Czy mam ich wpuścić?
Oboje nieco zbledli.
– Równie dobrze możemy poczekać...
– A może by tak wezwać policję? – zaproponowałem.
W odpowiedzi wybuchnęli niemal histerycznym śmiechem.
– Albo Eryka – dodałem, patrząc na nią badawczo.
Ale ona tylko potrząsnęła głową.
– Nie starczy czasu. Mamy jego Atut, lecz zanim zdąży powiedzieć, jeśli w ogóle zechce, 

będzie już za późno.

– A może to jego sprawka, co? – mruknął Random.
– Wątpię – odparła. – Bardzo wątpię. To nie w jego stylu.
– To prawda – dorzuciłem dla zasady, żeby dać im znać że się orientuję.
Znowu rozległo się pukanie, tym razem znacznie głośniejsze.
– A Carmella? – spytałem, tknięty nagłą myślą.
Flora potrząsnęła głową.
– To mało prawdopodobne, żeby ona poszła otworzyć.

31

background image

– Nie wiesz, co ryzykujesz! – krzyknął Random i wypadł z pokoju.
Wyszedłem za nim do hallu i sieni w  samą porę, żeby powstrzymać  Carmellę przed 

otwarciem drzwi. Wystaliśmy ją do jej pokoju z nakazem, żeby się zamknęła, a Random 
zauważył: – Oto dowód, jaką silą dysponują nasi przeciwnicy. Kto tu właściwie za kim stoi, 
Corwin?

Wzruszyłem ramionami.
– Gdybym wiedział, nie omieszkałbym ci powiedzieć. W każdym razie my w tej chwili 

stoimy ramię w ramię. – Cofnij się. – I otworzyłem drzwi.

Najbliższy napastnik  usiłował   odsunąć   mnie   na  bok,  ale   unieruchomiłem  mu   rękę  w 

żelaznym uścisku i odepchnąłem go. Było ich sześciu.

– Czego chcecie – spytałem.
W   odpowiedzi   nie   padło   ani   jedno   słowo,   tylko   ujrzałem   lufy.   Błyskawicznie 

zatrzasnąłem drzwi i zaciągnąłem zasuwę.

– Okay, rzeczywiście tam są – powiedziałem. – Ale skąd mogę wiedzieć, że to nie jakiś 

twój podstęp?

– To prawda – przyznał – niemal sam żałuję, że tak nie jest. Wyglądają na skończonych 

oprychów.

Miał   rację.   Faceci   na   progu   byli   potężnie   zbudowani   i   mieli   kapelusze   naciągnięte 

głęboko na oczy. Ich twarze pozostawały w cieniu.

– Chciałbym wiedzieć, kto tu za kim stoi – powtórzył Random.
W tym momencie poczułem w bębenkach uszu przeraźliwą wibrację. Zrozumiałem, że to 

Flora   zrobiła   użytek   ze   swojego   gwizdka.   Dobiegł   mnie   brzęk   rozbijanej   szyby   i   nie 
zdziwiłem się, gdy po chwili usłyszałem głuche warczenie i ujadanie.

– Wypuściła na nich psy – powiedziałem. – Sześć przeraźliwych, dzikich bestii, które w 

innych okolicznościach mogły być poszczute na nas.

Random kiwnął głową i ruszyliśmy w kierunku, skąd dobiegał hałas. Kiedy weszliśmy do 

salonu,   dwóch   mężczyzn   już   tam   było   i   obaj   mieli   broń.   Jednym   strzałem   położyłem 
pierwszego z nich i padłem na podłogę celując do drugiego. Random przeskoczył nade mną 
wywijając szablą i zobaczyłem, jak głowa tamtego spada z ramion. Tymczasem dwaj inni już 
drapali się przez okno. Wypróżniłem do nich magazynek, słysząc warczenie psów i jakieś 
obce   strzały.   Trzech   mężczyzn   leżało   już   martwych   na   podłodze   i   tyleż   psów   Flory.   Z 
satysfakcją   pomyślałem,  że   załatwiliśmy  już  połowę   napastników  i   gdy  nadbiegła  reszta, 
zabiłem jeszcze jednego w sposób, który mnie samego zdumiał. Bez namysłu chwyciłem 
ciężki   fotel   i   rzuciłem   nim   jakieś   dziesięć   metrów   przez   pokój,   przetrącając   facetowi 
kręgosłup.

Skoczyłem   do   pozostałych   dwóch,   ale   Random   już   zdążył   przeszyć   jednego   szablą, 

zostawiając resztę roboty psom, i właśnie zabierał się do następnego, kiedy tamtego powalił 
jeden   z   wilczarzy.   Wilczarz   padł,   ale   jego   zabójca   nigdy   już   nikogo   nie   zabił   –   zginął 

32

background image

uduszony przez Randoma.

Okazało się, że dwa psy są martwe, a jeden ciężko ranny. Random dobił go jednym 

ruchem i skierowaliśmy teraz uwagę na mężczyzn.

W ich wyglądzie było coś dziwnego. Weszła Flora (wspólnie ustaliliśmy co. Po pierwsze, 

wszystkich sześciu miało bardzo mocno nabiegłe krwią oczy, co jednak w ich przypadku 
wydawało się czymś normalnym. Po drugie, przy palcach u rąk mieli o jeden staw więcej, a 
na wierzchu dłoni ostre, zakrzywione ostrogi. Ich szczęki były kwadratowe i wydatne, po 
rozwarciu ust zaś naliczyłem u jednego z nich czterdzieści cztery zęby, na ogół dłuższe niż u 
ludzi i znacznie ostrzejsze. Ich ciała miały szarawy odcień, były twarde i lśniące. Z pewnością 
dałoby się zauważyć więcej różnic, ale już te zdawały się potwierdzać jakieś przypuszczenie. 
Wzięliśmy ich broń i z przyjemnością zatrzymałem sobie trzy małe, płaskie pistolety.

–   Wypełzli   z   Cieni,   to   jasne   –   powiedział   Random,   a   ja   skinąłem   głową.   –   Muszę 

przyznać, że miałem szczęście. Nie spodziewali się, że wesprą mnie takie posiłki: waleczny 
brat  i   pół  tony psów.  –  Podszedł  i  wyjrzał  przez  zbite  okno;   nie  kwapiłem  się,   aby  mu 
towarzyszyć.   –   Nic   i   nikogo   –   powiedział   po   chwili.   –   Z   pewnością   załatwiliśmy   już 
wszystkich. – Zaciągnął ciężkie pomarańczowe zasłony i przysunął do nich parę mebli o 
wysokich oparciach, podczas gdy ja sprawdzałem kieszenie zabitych. Jak można się było 
spodziewać, nie znalazłem w nich nic, co pomogłoby ich zidentyfikować.

– Wracajmy do biblioteki – powiedział Random. – Chciałbym skończyć swojego drinka.
Zanim usiadł, wyczyścił starannie szablę i odwiesił ją na ścianę. Ja tymczasem nalałem 

Florze kieliszek czegoś mocniejszego.

– No cóż, zapewne teraz, kiedy trzymamy się w trójkę, dadzą mi na razie święty spokój – 

stwierdził Random.

– Zapewne – zgodziła się Flora.
– Boże, od wczoraj nie miałem nic w ustach! – oznajmił.
Wobec tego Flora poszła powiedzieć Carmelli, że może już wyjść ze swojego pokoju, 

tylko ma trzymać się z daleka od salonu i przynieść do biblioteki solidny posiłek. Ledwo 
wyszła za próg, Random zwrócił się do mnie z pytaniem:

– Jak jest teraz między wami?
– Lepiej miej się przed nią na baczności.
– Nadal trzyma z Erykiem?
– O ile mi wiadomo.
– To co tutaj robisz?
– Próbowałem zwabić Eryka, żeby sam się po mnie pofatygował. Wie, że tylko w ten 

sposób może mnie dosięgnąć, i chciałem sprawdzić, jak bardzo mu na tym zależy.

Random potrząsnął głową.
– Nic z tego nie będzie. Ani cienia szansy. Dopóki ty jesteś tutaj, a on tam, po co miałby 

wychylać nosa? Przecież ma nadal silniejszą pozycję. Jeśli chcesz się z nim zmierzyć, to ty 

33

background image

będziesz musiał udać się do niego.

– Właśnie doszedłem do takiego samego wniosku.
Jego oczy zalśniły, a na ustach pojawił się znajomy uśmieszek. Przeciągnął ręką po jasnej 

czuprynie i nie spuszczał ze mnie wzroku.

– Czy naprawdę zamierzasz to zrobić? – zapytał.
– Może – odparłem.
– Nie zbywaj mnie, stary. Masz to wypisane na twarzy. Wiesz, sam miałbym ochotę się 

do   ciebie   przyłączyć.   Ze   stosunków   międzyludzkich   najbardziej   odpowiada   mi   seks,   a 
najmniej stosunki rodzinne z Erykiem.

Zapaliłem papierosa rozważając w duchu jego słowa.
– Zastanawiasz się, jak widzę – ciągnął Random zgodnie z prawdą. – Myślisz: „Na ile 

mogę mu tym razem ufać? Jest przebiegły, kłamliwy, nieobliczalny i gotów sprzedać mnie za 
miskę soczewicy”. Tak?

Skinąłem głową.
– Pamiętaj jednak, braciszku Corwinie, że jeśli nawet nie zrobiłem ci niczego dobrego, to 

i nie wyrządziłem ci nigdy szczególnej krzywdy. Oprócz paru niewinnych figli. Wszystko 
razem wziąwszy można powiedzieć, że stosunki między nami układały się najlepiej z całej 
rodziny, to znaczy nie wchodziliśmy sobie w drogę. Przemyśl to. Chyba nadchodzi już Flora 
albo   jej   pokojówka,   więc   zmieńmy   temat...  Ale   zaraz!   Pewno   nie   masz   przy   sobie   talii 
ulubionych kart rodzinnych, co?

Potrząsnąłem przecząco głową.
Weszła Flora i oznajmiła:
– Carmella zaraz przyniesie coś do jedzenia.
Wypiliśmy z tej okazji i Random mrugnął do mnie za plecami Flory.
Nazajutrz rano ciała z salonu już uprzątnięto, nie było plam na dywanie, a szyby zostały 

wstawione. Random wyjaśnił, że „zajął się, czym trzeba”. Nie wypytywałem go dalej.

Pożyczyliśmy   mercedesa   Flory   i   pojechaliśmy   na   przejażdżkę.   Okolica   była   dziwnie 

zmieniona. Nie potrafiłem sprecyzować, na czym to polegało, ale miałem wrażenie, że jest 
jakoś inaczej. Przy próbie rozwiązania tej zagadki znów rozbolała mnie głowa, postanowiłem 
więc na razie o tym nie myśleć.

Siedziałem   przy   kierownicy,   a   Random   obok.   Mimochodem   rzuciłem,   że   chciałbym 

znaleźć się znów w Amberze, po prostu, żeby się przekonać, co mi odpowie.

– Ciekaw jestem, czy chodzi ci tylko o zemstę, czy o coś więcej – powiedział, odrzucając 

w   ten   sposób   piłeczkę   i   zostawiając   mi   z   kolei   pole   do   odpowiedzi,   jeśli   uznam   to   za 
stosowne. Uznałem. Uciekłem się do ogólnikowego stwierdzenia:

–   Sam   się   nad   tym   zastanawiałem,   próbując   ocenić   swoje   szansę.   Może   jednak 

zaryzykuję...

Odwrócił się do mnie (do tej pory patrzył przez okno) i powiedział:

34

background image

– Myślę, że wszyscy mieliśmy podobne ambicje lub przynajmniej podobne myśli. W 

każdym razie ja miałem, choć dość wcześnie, wycofałem się z gry. Tak czy owak uważam, że 
warto spróbować. Jak rozumiem, pytasz mnie, czy ci pomogę. Odpowiedź brzmi: „Tak”, 
choćby po to, żeby zrobić na złość reszcie. – Potem dodał: – A co z Florą? Myślisz, że stanie 
po naszej stronie?

– Bardzo wątpię – odparłem. – Przyłączyłaby się, gdybyśmy byli pewni swego. Ale jak tu 

można być czegoś pewnym w tej sytuacji?

– Czy w każdej innej – dorzucił.
– Czy w każdej innej – powtórzyłem, jakbym się właśnie takiej odpowiedzi spodziewał.
Wolałem   nie   zwierzać   mu   się  z   utraty  pamięci.   Bałem  się   mu   zaufać.   Musiałem   się 

dowiedzieć tylu rzeczy, a nie miałem od kogo! Rozmyślałem nad tym prowadząc samochód.

– No to kiedy zaczynamy? – spytałem.
– Kiedy będziesz gotów.
Masz ci los! Co mam teraz z tym fantem zrobić?
– A może by tak od razu? – zaproponowałem.
Milczał. Zapalił papierosa, pewno dla zyskania na czasie. Poszedłem w jego ślady.
– Dobrze – powiedział w końcu. – Kiedy byłeś tam po raz ostatni?
– Tak cholernie dawno temu – odparłem – że nawet nie jestem pewien, czy trafię.
– W porządku, wobec tego musimy najpierw odjechać, zanim będziemy mogli wracać. Ile 

masz benzyny?

– Trzy czwarte baku.
– Na następnym rogu skręć w lewo i zobaczymy, co się stanie.
Skręciłem i po chwili wszystkie chodniki wzdłuż ulicy zaczęły się iskrzyć.
– Do diaska! – zaklął Random. – Nie robiłem tego od jakichś dwudziestu lat i teraz za 

szybko przypominam sobie różne rzeczy.

Jechaliśmy   dalej,   a   ja   się   zastanawiałem,   co   się,   u   diabła,   dzieje.   Niebo   stało   się 

zielonkawe,   potem   poróżowiało.   Zagryzłem   usta   powstrzymując   się   od   zadawania   pytań. 
Przejechaliśmy pod mostem, a kiedy wynurzyliśmy się po drugiej stronie, niebo miało znów 
normalny kolor, wszędzie wokół nas stały wielkie żółte wiatraki.

– Nie martw się – powiedział szybko Random, – Mogło być gorzej.
Zauważyłem, że ludzie, których mijaliśmy, mieli dziwne stroje, a droga była brukowana.
– Skręć w prawo.
Skręciłem. Słońce zakryły purpurowe chmury i zaczęło padać. Błyskawice przecinały 

niebo, a nad naszymi głowami przetaczał się głuchy grzmot. Moje wycieraczki pracowały 
pełną parą, lecz niewiele to pomagało. Zapaliłem reflektory i jeszcze bardziej zwolniłem.

Byłbym przysiągł, że minąłem jeźdźca na koniu jadącego w przeciwną stronę, ubranego 

od stóp do głów na szaro, z wysoko podniesionym kołnierzem i głową pochyloną przed 
deszczem.

35

background image

Później chmury rozeszły się i jechaliśmy wzdłuż morza. Wysokie fale rozbijały się o 

brzeg, a nisko nad nimi krążyły olbrzymie mewy. Deszcz ustał, wyłączyłem więc światła i 
wycieraczki. Teraz nawierzchnia drogi była tłuczniowa, ale okolica wydawała mi się całkiem 
obca. W lusterku wstecznym nie było ani śladu miasta, które właśnie minęliśmy. Zacisnąłem 
mocniej ręce na kierownicy, widząc nagle na skraju szosy szubienicę, z której zwisał szkielet 
szarpany przez wiatr.

Random palił papierosa i wyglądał przez okno, a tymczasem droga odeszła od brzegu 

morza i skręciła w bok, pnąc się wokół wzgórza. Po prawej mieliśmy bezdrzewną równinę 
porosłą   trawą,   a   po   lewej   piętrzył   się   rząd   wzgórz.   Niebo   miało   teraz   intensywny 
ciemonofioletowy kolor, jak woda w głębokim, czystym, krytym basenie. Nigdy dotąd czegoś 
podobnego nie widziałem.

Random   otworzył   okno,   żeby   wyrzucić   niedopałek,   i   wpuścił   podmuch   zimnego 

powietrza, który przyniósł ze sobą zapach morza, wilgotny i ostry.

– Wszystkie drogi prowadzą do Amberu – stwierdził sentymentalnie, jakby wygłaszał 

starą prawdę.

Wtedy przypomniałem sobie, co powiedziała mi Flora poprzedniego dnia. I mimo obaw, 

aby nie wziął mnie za durnia lub nie posądził o zatajenie ważnych informacji, uznałem, że dla 
naszego wspólnego dobra muszę mu to powtórzyć.

– Wiesz – zacząłem ostrożnie – mam wrażenie, że kiedy zadzwoniłeś wczoraj podczas 

nieobecności Flory, ona w tym czasie starała się dotrzeć do Amberu, lecz okazało się, że 
droga jest zablokowana.

Roześmiał się na to.
– Ta kobieta nie ma krzty wyobraźni – odrzekł. – Oczywiście, że w takiej chwili droga 

będzie zablokowana. Z pewnością my też będziemy w końcu musieli iść pieszo i wytężać 
wszystkie siły i całą pomysłowość, żeby się przedrzeć, o ile nam się to w ogóle uda. Czy ona 
myślała, że wróci sobie jak księżniczka po dywanie z kwiatów? Głupia baba. Nie zasługuje na 
to, aby żyć, ale nie mnie o tym decydować, przynajmniej na razie. Na skrzyżowaniu skręć w 
prawo – polecił nagle.

Co się działo? Zdawałem sobie sprawę, że Random jest w jakiś sposób odpowiedzialny 

za egzotyczne zmiany zachodzące wokół nas, ale nie miałem pojęcia, jak on to robi ani dokąd 
nas prowadzi. Dużo dałbym za to, żeby zgłębić jego sekret, a nie mogłem go przecież zapytać 
wprost,   bo   zdradziłbym   się   ze   swoją   niewiedzą.   I   byłbym   wtedy   zdany   na   jego   łaskę. 
Pozornie siedział całkiem bezczynnie, palił tylko papierosa i patrzył przez okno, lecz gdy 
pokonaliśmy   niewielkie   wzniesienie,   znaleźliśmy   się   raptem   na   błękitnej   pustyni   pod 
różowym słońcem na migotliwym niebie. W lusterku wstecznym widać było za nami całe 
mile tej pustyni ciągnącej się aż po horyzont. Niezła sztuczka, trzeba przyznać.

Naraz silnik zacharczał, uspokoił się i po chwili powtórzył swój występ. Kierownica 

zmieniła kształt w moich rękach. Stała się półokrągła, a siedzenie jakby odsunęło się do tyłu, 

36

background image

samochód przywarł do ziemi, szyby okienne zrobiły się bardziej skośne.

Nic nie powiedziałem, nawet kiedy rozpętała się wokół nas lawendowa burza piaskowa. 

A kiedy opadła, zaparło mi dech.

Na   drodze   przed   nami   wyrósł   gigantyczny,   ciągnący   się   na   jakieś   pół   mili   korek 

samochodowy. Wszystkie auta stały nieruchomo i trąbiły.

– Zwolnij – powiedział Random. – To pierwsza przeszkoda.
Zwolniłem i w tym momencie ogarnął nas następny podmuch burzy piaskowej. Zanim 

zdążyłem zapalić światła, już było po wszystkim i ze zdumieniem zamrugałem parę razy 
oczami.   Samochody   zniknęły   i   ucichł   ryk   klaksonów.  Ale   droga   iskrzyła   się   teraz   jak 
przedtem chodniki i słyszałem, że Random przeklina kogoś lub coś pod nosem.

– Jestem pewien, że ominąłem tę pułapkę właśnie tak, Jak tego chciał ten, co nam ją 

zastawił   –   powiedział.   –   I   wściekam   się,   że   zrobiłem   to,   czego   się   spodziewał:   rzecz 
oczywistą.

– Eryk? – spytałem.
–   Zapewne.   Jak   myślisz,   co   powinniśmy   teraz   zrobić?   Zatrzymać   się   i   spróbować 

trudniejszej drogi czy jechać dalej i czekać na następną przeszkodę?

– Jedźmy dalej – zdecydowałem. – W końcu to była dopiero pierwsza.
– Dobrze – zgodził się, ale dodał: – Kto wie, jaka będzie ta druga?
Drugą była rzecz – nie wiem, jak inaczej to nazwać.
Rzecz, która wyglądała jak piec hutniczy z ramionami, przycupnięty na środku drogi, 

sięgający po auta i pożerający je.

Gwałtownie zahamowałem.
– Co robisz? – spytał Random. – Jedź dalej. Jak inaczej go wyminiesz?
– Trochę mną to wstrząsnęło – przyznałem, a on spojrzał na mnie dziwnie z ukosa, i znów 

owiała nas chmura piasku.

Zrozumiałem, że powiedziałem coś niewłaściwego.
Kiedy pył opadł, jechaliśmy znów po pustej drodze.
A w oddali widać było wieże.
– Myślę, że go załatwiłem – odezwał się Random. – Połączyłem kilka w jedną i chyba na 

tej się nas nie spodziewał. W końcu nikt nie może zagrodzić wszystkich dróg do Amberu.

– To prawda – przyznałem z nadzieją, że uda mi się zatrzeć złe wrażenie wywołane moim 

nieświadomym faux pas.

Zerknąłem spod okna na Randoma. Drobny, niepozorny człowieczek, który mógł równie 

łatwo jak ja zginąć poprzedniego wieczoru. Na czym polegała jego moc? I co znaczyło to całe 
gadanie o Cieniach? Coś mi mówiło, że poruszam się wśród nich nawet teraz. W jaki sposób? 
Działo się to za sprawą Randoma, a ponieważ nie było najwyraźniej związane z wysiłkiem 
fizycznym, gdyż jego ręce spoczywały bezczynnie na kolanach, doszedłem do wniosku, że 
robi to siłą umysłu. Ale jak?

37

background image

Mówił o „dodawaniu” i „odejmowaniu”, jakby świat, w którym się porusza, był jednym 

wielkim równaniem. Nagle ogarnęła mnie dziwna pewność, że dodaje on i odejmuje różne 
elementy   otaczającej   nas   rzeczywistości,   żeby   zbliżyć   się   do   tego   osobliwego   miejsca, 
zwanego Amberem, do którego się przedzierał.

Ja też kiedyś to umiałem. I w przebłysku olśnienia zrozumiałem, że klucz do wszystkiego 

leży w przypomnieniu sobie Amberu. Ale nie mogłem sobie nic przypomnieć.

Szosa nagle skręciła, zostawiając pustynię z tyłu i wjeżdżając w pola porosłe wysoką, 

niebieską, ostrą trawą. Po chwili teren stał się pagórkowaty, a u stóp trzeciego wzgórza dobra 
nawierzchnia się skończyła i wjechaliśmy w wąską polną drogę. Była ubita i wiła się między 
coraz wyższymi wzgórzami, na których zaczęły się teraz pojawiać niskie krzewy i podobne 
do   bagnetów   osty.   Po   jakiejś   półgodzinie   wzgórza   zostały   w   tyle   i   wjechaliśmy   w   las 
rozłożystych drzew o grubych pniach i romboidalnych liściach w jesiennych kolorach purpury 
i żółci. Zaczął padać drobny deszcz, wśród krzewów przesuwały się cienie. Nad kobiercem 
mokrych liści unosiła się warstewka mgły. Gdzieś na prawo rozległ się skowyt.

Kierownica zdążyła już trzy razy zmienić kształt w moich rękach, na ostatek przyjmując 

postać drewnianego ośmiokąta. Samochód miał teraz wysokie podwozie, a na masce figurkę 
w  kształcie  flaminga.   Powstrzymałem  się  od  wszelkich   komentarzy,  dostosowując   się  do 
zmian położenia siedzenia i coraz to nowych warunków prowadzenia pojazdu. Znów rozległ 
się skowyt. Random zerknął na kierownicę, potrząsnął głową i nagle drzewa stały się o wiele 
wyższe, oplecione pnączami winorośli i błękitną woalką hiszpańskiego mchu, a samochód 
niemalże wrócił do normy. Spojrzałem na wskaźnik paliwa i zobaczyłem, że mamy połowę 
baku.

– Posuwamy się do przodu – zauważył Random, a ja przytaknąłem.
Droga raptownie się poszerzyła i zrobiła asfaltowa. Po obu stronach stały rowy pełne 

błotnistej wody. Pływały w nich liście, gałęzie i kolorowe piórka. Nagle zakręciło mi się w 
głowie i poczułem się jakby odurzony.

– Oddychaj wolno i głęboko – powiedział szybko Random, zanim zdążyłem się do tego 

stanu przyznać. – Jedziemy na skróty, więc atmosfera i grawitacja będą przez jakiś czas nieco 
inne. Mieliśmy do tej pory sporo szczęścia; chcę to wykorzystać i jak najszybciej dostać się 
jak najbliżej. – Świetna myśl – pochwaliłem go.

– Może tak, a może nie – odparł – ale warto spróbo... Uważaj!
Wjechaliśmy na szczyt wzgórza, raptem z przeciwnej strony wyłoniła się ciężarówka i 

toczyła  prosto na nas. Skręciłem, aby ją wyminąć, ale i ona skręciła. W ostatniej  chwili 
zdołałem zjechać z drogi na miękkie pobocze na lewo tuż przy skraju rowu. Ciężarówka po 
prawej zahamowała. Usiłowałem wrócić z pobocza z powrotem na szosę, lecz utknęliśmy w 
rozmokłej glinie.

Usłyszałem trzask drzwiczek i zobaczyłem, że kierowca wyskakuje z kabiny po prawej 

stronie, co znaczyło, że to jednak on jechał zapewne po właściwym pasie, a nie my. Byłem 

38

background image

pewien,   że   nigdzie   w   Stanach   nie   ma   ruchu   lewostronnego,   ale   jednocześnie   miałem 
przeczucie, że już dawno opuściliśmy Ziemię, którą znałem.

Ciężarówka okazała się cysterną. Dużymi, czerwonymi literami miała wypisane na boku: 

„ZUNOCO”,   a   pod   spodem   slogan   reklamowy:   „Jesteśmy  wszędzie”.   Kierowca   obrzucił 
mnie wyzwiskami, ledwo wysiadłem z wozu, żeby go przeprosić. Był równie wysoki jak ja, 
gruby jak beczka łoju i trzymał w ręku lewarek.

– Przecież mówię, że bardzo mi przykro – powtórzyłem. – Co jeszcze mam zrobić? 

Ostatecznie nic się nikomu nie stało.

– Takich pieprzonych kierowców nie powinno się puszczać na szosę! – wrzeszczał. – To 

śmierć w oczach!

Random wysiadł z samochodu i warknął:
– Zjeżdżaj pan! – W ręce miał rewolwer.
– Odłóż to – powiedziałem, ale odbezpieczył broń i wycelował.
Facet odwrócił się i zaczął biec, oczy miał rozszerzone z przerażenia i opadniętą szczękę. 

Random podniósł rewolwer i wycelował mu w plecy – zbiłem mu rękę w chwili, gdy naciskał 
cyngiel.

Pocisk uderzył w bruk i odbił się rykoszetem.
Random odwrócił się do mnie z pobielałą twarzą.
– Ty cholerny głupcze! Mogłem trafić w cysternę!
– Mogłeś też trafić w człowieka, do którego mierzyłeś.
– No to co? Nigdy więcej się tu nie znajdziemy, w każdym razie za życia tego pokolenia. 

Ten bydlak miał czelność obrazić księcia Amberu! Stanąłem w obronie twojego honoru!

– Sam potrafię zadbać o swój honor – powiedziałem i nagle zawładnęło mną poczucie 

siły, które włożyło mi w usta słowa: – Decyzja, czy go zabić, należała do mnie, nie do ciebie 
– co mówiąc poczułem autentyczną wściekłość.

Drzwi   szoferki  zatrzasnęły  się  i ciężarówka  czym  prędzej  ruszyła,  a  Random  skłonił 

przede mną głowę i rzekł:

– Przepraszam, bracie. Nie chciałem wkraczać w twoje prawa. Poczułem się urażony 

słysząc, jak jeden z nich mówi do ciebie w ten sposób. Wiem, że powinienem poczekać, aż 
sam zrobisz, co uznasz za stosowne, albo przynajmniej cię spytać.

– No dobra – powiedziałem – postarajmy się jakoś dostać z powrotem na szosę i ruszyć w 

drogę.

Tylne koła ugrzęzły w błocie aż po osie. Patrzyłem na nie, zastanawiając się, co zrobić z 

tym fantem, gdy Random zawołał:

–   Podniosę   przedni   zderzak,   a   ty   weź   tylny   i   wyniesiemy   wóz   na   szosę.  Ale   lepiej 

postawmy go tym razem na lewym pasie.

Wcale nie żartował.
Mówił coś przedtem o mniejszej sile przyciągania, ale ja nie czułem się znów aż taki 

39

background image

lekki.  Wiedziałem,  że   jestem  silny,  lecz   miałem  niejakie  wątpliwości,   czy będę   w   stanie 
udźwignąć mercedesa.

Musiałem jednak spróbować, bo Random najwyraźniej tego po mnie oczekiwał, a nie 

mogłem dać mu okazji do podejrzeń, że mam luki w pamięci. Przykucnąłem więc, zaparłem 
się, chwyciłem zderzaki i zacząłem powoli się prostować. Tylne koła z klaśnięciem wydobyły 
się z mokrej gliny. Trzymałem tył samochodu pół metra nad ziemią. Był ciężki – do diaska! 
był porządnie ciężki – lecz dałem mu radę!

Przy   każdym   kroku   zapadałem   się   głęboko   w   ziemię.  Ale   go   niosłem!  A  Random 

pomagał mi z drugiego końca. Postawiliśmy samochód na szosie. Zdjąłem buty, opróżniłem je 
z błota i wyczyściłem kępkami trawy, wykręciłem skarpetki, wrzuciłem je wraz z butami na 
tylne siedzenie, otrzepałem nogawki i usiadłem boso za kierownicą.

Random zajął miejsce przy mnie i rzekł:
– Posłuchaj, chciałem cię raz jeszcze przeprosić...
– Nie mówmy już o tym – uciąłem. – Było, minęło.
– Ale nie chciałbym, żebyś żywił do mnie urazę.
–  Nie  mam  zamiaru.  Proszę  cię  tylko,  żebyś  na  przyszłość  trzymał  na  wodzy swoją 

popędliwość, jeśli chodzi o odbieranie ludziom życia w mojej obecności.

– Dobrze – obiecał.
– No to w drogę – powiedziałem i ruszyliśmy.
Jechaliśmy przez skalisty kanion, a potem przez miasto, które wyglądało, jakby było 

zrobione całe ze szkła albo szkłopodobnej materii, przez jego mieszkańców zaś przeświecało 
różowe   słońce,   ukazując   ich   organy   wewnętrzne   i   resztki   ostatniego   spożytego   posiłku. 
Przyglądali się nam i gromadzili na rogach ulic, ale nikt nie próbował nas zatrzymać ani nam 
przeszkodzić.

–   Tutejsi   naukowcy   będą   z   pewnością   opisywać   to   wydarzenie   przez   wiele   lat   – 

powiedział mój brat.

Przytaknąłem.
Później w ogóle nie było drogi i jechaliśmy po czymś w rodzaju gładkiego silikonu bez 

początku i końca. Po jakimś czasie zwęził się i stał naszą drogą, a jeszcze potem po obu 
stronach rozlały się moczary, zarosło, brunatne i cuchnące. I przysiągłbym, że widziałem 
diplodoka, który podniósł głowę i uważnie nam się przyglądał. Potem przeleciał nam nad 
głowami olbrzymi cień o skrzydłach nietoperza. Niebo było teraz granatowe, a słońce koloru 
złotej ochry.

– Mamy już mniej niż jedną czwartą baku – zauważyłem.
– Dobra – powiedział Random. – Zatrzymaj się.
Stanąłem i czekałem.
Przez dłuższy czas – około sześciu minut – milczał, a potem powiedział.
– Jedź dalej.

40

background image

Po jakichś trzech milach dojechaliśmy do ogrodzenia z bali, wzdłuż którego ruszyłem. 

Wreszcie trafiliśmy na bramę i Random rzekł:

– Stań i zatrąb.
Po   chwili   wielkie   żelazne   zawiasy   zaskrzypiały  i   drewniane   wrota   otworzyły  się   do 

środka.

– Możesz wjechać – powiedział Random. – Nic nam nie grozi.
Na lewo stały trzy kopulaste pompy benzynowe, a za nimi mały budyneczek z rodzaju 

tych,   które   widywałem   niezliczoną   ilość   razy   w   bardziej   przyziemnych   okolicznościach. 
Zatrzymałem się przy jednym z dystrybutorów i czekałem.

Facet,   który   do   nas   wyszedł,   miał   jakieś   półtora   metra   wzrostu,   talię   jak   beka,   nos 

przypominający truskawka i bary szerokie na metr.

– Do pełna? – spytał.
Skinąłem głową.
– Niech pan podjedzie trochę bliżej – zarządził.
Podjechałem i spytałem Randoma:
– Czy moje pieniądze są tutaj ważne?
– Obejrzyj je sobie – zaproponował.
Mój portfel był wypchany plikiem pomarańczowych i żółtych banknotów z rzymskimi 

cyframi w rogach, po których następowały litery D.R. Random uśmiechnął się zadowolony z 
siebie.

– Widzisz, zadbałem o wszystko.
– Wspaniale. A propos, jestem głodny.
Rozejrzeliśmy się wokół i zobaczyliśmy tablicę z facetem znanym mi skądinąd z reklamy 

kurczaków z rożna, a tu polecającym pobliską knajpę.

Truskawkowy Nos strzepnął resztę benzyny na ziemię dla równego rachunku, odwiesił 

węża, podszedł i powiedział:

– Osiem Drachae Regums.
Znalazłem pomarańczowy banknot oznaczony V D.R. i trzy inne oznaczone I D.R. i 

podałem mu.

– Dziękuję – rzekł i wsadził je do kieszeni. – Sprawdzić olej i wodę?
– Tak.
Dolał trochę wody, powiedział, że poziom oleju jest w porządku, i maznął brudną ścierką 

przednią szybę. Potem nam pomachał i zniknął w budyneczku.

Podjechaliśmy do reklamowanej knajpy i kupiliśmy kilkanaście porcji jaszczurki z rożna i 

galon słabego, słonawego w smaku piwa. Potem umyliśmy się w przybudówce, zatrąbiliśmy 
przed bramą i poczekaliśmy cierpliwie, aż przyszedł człowiek z halabardą przewieszoną przez 
prawe ramię i nas wypuścił. Znów ruszyliśmy w drogę.

W pewnej chwili wyskoczył nam przed maskę tyranosaurus, zawahał się przez moment i 

41

background image

ruszył swoją drogą, na lewo. Nad naszymi głowami przeleciały kolejne trzy pterodaktyle.

–   Niechętnie   porzucani   niebo   Amberu   –   powiedział   Random,   cokolwiek   to   miało 

znaczyć,   a   ja   mruknąłem   coś   potwierdzająco   w   odpowiedzi.   –  Ale   boję   się   próbować 
wszystkiego naraz – ciągnął. – Moglibyśmy zostać rozerwani na strzępy.

– Zgoda – przyznałem.
– Z drugiej strony, nie podoba mi się to miejsce.
Kiwnąłem głową i jechaliśmy dalej, aż silikonowa równina się skończyła i rozciągnął się 

przed nami goły kamień.

– Co zamierzasz dalej? – zaryzykowałem.
– Teraz, kiedy mam już niebo, nastawię się na teren – powiedział.
Kamienna pustynia zaroiła się skałami, między którymi prześwitywała ciemna ziemia. W 

miarę upływu czasu ziemi było coraz więcej, a skał coraz mniej. W końcu zobaczyłem plamy 
zieleni. Najpierw tu i ówdzie kępki traw. Ale była to bardzo, bardzo jasna zieleń, koloru nie 
spotykanego na Ziemi.

Wkrótce było jej więcej.
Później pokazały się drzewa, rosnące gdzieniegdzie przy drodze.
I wreszcie las.
Ale jaki!
Nigdy nie widziałem takich drzew – potężnych i majestatycznych, o głębokiej, soczystej 

zieleni ze złotym połyskiem. Pięły się ku niebu, wznosiły do chmur. Były tu wielkie sosny, 
dęby, klony i wiele innych, których nazw nie znałem. Kiedy opuściłem trochę szybę, owionął 
mnie   podmuch   wspaniałego,   wonnego   powietrza.   Odetchnąłem   parę   razy   głęboko   i 
postanowiłem jechać dalej przy otwartym oknie.

–   Las  Ardeński   –   powiedział   człowiek,   który   był   moim   bratem   i   którego   zarówno 

kochałem, jak i zazdrościłem mu jego wiedzy i mądrości.

– Bracie – zwróciłem się do niego – spisujesz się świetnie. Lepiej, niż się spodziewałem. 

Dziękuję.

Był najwyraźniej zdumiony. Jakby po raz pierwszy usłyszał dobre słowo od kogoś z 

rodziny.

– Staram się, jak mogę – powiedział. – I dalej będę się starał, obiecuję. Spójrz tylko! 

Mamy już niebo i mamy las! Aż za dobre, żeby było prawdziwe! Minęliśmy już połowę drogi 
i nic się nam na razie specjalnego nie dało we znaki. Myślę, że mamy dużo szczęścia. Czy 
dasz mi własne księstwo?

– Tak – odparłem, nie wiedząc, o co mu chodzi, ale gotów zaspokoić jego zachciankę jeśli 

będzie to leżało w granicach moich możliwości.

Skinął głową i rzekł:
– Jesteś w porządku.
Krwiożerczy   mały   gnojek,   który   zawsze,   jak   pamiętałem,   miał   duszę   buntownika. 

42

background image

Rodzice starali się go jakoś utemperować, ale bez większych rezultatów. Zdałem sobie w tym 
momencie sprawę, że mieliśmy wspólnych rodziców, w przeciwieństwie do mnie i Eryka, do 
mnie i Flory, Caina, Bleysa i Fiony. I może jeszcze innych, ale co do tych byłem pewien.

Jechaliśmy po twardej, ubitej drodze leśnej pośród nawy ogromnych drzew. Ciągnęły się 

bez końca. Czułem się tu bezpiecznie. Raz i drugi spłoszyliśmy jelenia i wystraszyli zająca 
przy   drodze.   Gdzieniegdzie   widać   było   odciski   końskich   kopyt.   Promienie   słońca 
przeświecały   tu   i   ówdzie   przez   liście,   przypominając   napięte   złote   struny   jakiegoś 
hinduskiego   instrumentu   muzycznego.   Powietrze   było   wilgotne   i   ożywcze.   Zaświtała   mi 
myśl, że znam to miejsce, że w przeszłości często przebywałem tę drogę. Jeździłem po Lesie 
Ardeńskim na koniu, chodziłem pieszo, polowałem, leżałem na plecach pod tymi potężnymi 
konarami, z rękami pod głową, wpatrując się w niebo. Wspinałem się na niektóre z tych 
gigantów,   patrząc   z   góry  na   ruchomy,   zielony   świat.   –   Kocham   ten   las   –   powiedziałem 
bezwiednie na głos, a Random odpowiedział:

– Zawsze go kochałeś. – W jego głosie kryła się jakby nuta rozbawienia, ale nie byłem 

pewien.

Wtem z oddali usłyszałem dźwięk, który instynktownie rozpoznałem jako głos rogu.
– Jedź szybciej – rzekł nagle Random. – To chyba róg Juliana.
Posłuchałem go.
Róg   zabrzmiał   znowu,   tym   razem   bliżej.   –   Te   jego   cholerne   psy   rozszarpią   nasz 

samochód na strzępy, a ptaszysko wydziobie nam oczy! – powiedział Random. – Wolałbym 
nie spotykać się z nim akurat w chwili, kiedy jest w pełnej gotowości bojowej. Nie wiem, na 
co poluje, ale z pewnością chętnie porzuci tę zwierzynę dla łupu w postaci dwóch swoich 
braci.

– Żyj i daj żyć innym, oto moja najnowsza dewiza – oznajmiłem.
Random zachichotał.
– Co za osobliwy pomysł. Założę się, że przetrwa nie dłużej niż pięć minut.
Róg odezwał się ponownie, jeszcze bliżej, i Random zaklął:
– Niech to diabli!
Szybkościomierz wskazywał siedemdziesiąt pięć mil na godzinę, w dziwnych, runicznych 

cyfrach, i bałem się jechać szybciej na tej leśnej drodze. Znów wyraźnie usłyszeliśmy róg z 
lewej strony, trzy długie sygnały, którym towarzyszyło ujadanie psów.

–   Jesteśmy   bardzo   blisko   prawdziwej   Ziemi,   chociaż   wciąż   daleko   od   Amberu   – 

powiedział mój brat. – Ucieczka przez sąsiednie Cienie na nic się nie zda, bo jeśli to Julian 
nas goni, podaży za nami. Albo jego Cień.

– Co robimy?
– Dodaj gazu i miejmy nadzieję, że nie nas ściga.
Tym razem róg zabrzmiał tuż-tuż.
– Na czym on tak pędzi, na lokomotywie? – spytałem.

43

background image

– Raczej na swoim potężnym Morgenstemie, najszybszym koniu, jakiego stworzył.
Obracałem   to   ostatnie   słowo   w   myślach,   starając   się   je   rozszyfrować.   Jakiś   głos 

wewnętrzny mówił  mi,  że to prawda,  że rzeczywiście  stworzył  Morgensterna, czerpiąc  z 
Cieni, wyposażając bestię w prędkość huraganu i siłę kafara.

Przypomniałem sobie, że mam swoje powody bać się tego zwierza – i właśnie w tym 

momencie go zobaczyłem.

Morgenstern był o sześć piędzi wyższy od każdego innego konia, miał oczy martwego 

koloru, jak wyżeł weimarski, szarą maść i kopyta z polerowanej stali. Pędził jak wiatr za 
naszym samochodem, a w siodle siedział Julian, taki, jakim go pamiętałem z talii kart – miał 
długie czarne włosy, błękitne oczy i łuskową białą zbroję. Uśmiechnął się do nas i pomachał, 
a Morgenstern podrzucił w górę łeb i jego wspaniała grzywa zafalowała na wietrze jak flaga. 
Nogi śmigały mu jak błyskawice.

Przypomniało mi się, że Julian ubrał kiedyś swojego pachołka w moje ubranie i kazał mu 

dręczyć to zwierzę. Oto dlaczego Morgenstern próbował mnie stratować podczas pewnego 
polowania, kiedy zsiadłem z konia, żeby oprawić jelenia.

Zamknąłem okno, aby zapach nie zdradził mojej obecności. Ale Julian wypatrzył mnie 

już i wiedziałem, co to znaczy. Wokół niego biegła sfora krwiożerczych ogarów o niezwykłej 
wytrzymałości i zębach jak stal. One też pochodziły z Cieni, bo żaden normalny pies nie 
mógłby tak biec. Ale wiedziałem, że słowo „normalny” tak czy owak nie ma tu zastosowania.

Julian   dał   mi   znak,   żebyśmy  się   zatrzymali.   Spojrzałem   pytająco   na   Randoma,   a   on 

kiwnął głową.

– Jeśli go nie posłuchamy, to nas stratuje.
Nacisnąłem hamulce, zwolniłem, stanąłem.
Morgenstern zarżał, stanął dęba, zarył wszystkimi czterema kopytami w ziemię i zaczął 

tańczyć w miejscu. Psy dreptały wokół z wywieszonymi językami, ciężko dysząc. Koń był 
pokryty lśniącą warstwą potu. Spuściłem okno.

– Co za niespodzianka! – powitał nas Julian swoim rozwlekłym, lekko zacinającym się 

głosem, a gdy to mówił, wielki sokół o czarno-zielonkawym upierzeniu zatoczył w powietrzu 
koło i usiadł mu na lewym ramieniu.

– Tak, rzeczywiście niespodzianka – przyznałem. – Jakże się miewasz?
– Doskonale, jak zawsze. A ty i nasz drogi brat Random?
– Jestem w dobrej formie – powiedziałem, a Random skinął mu głową i zauważył:
– Sądziłem, że w dzisiejszych czasach znajdziesz sobie inną rozrywkę niż polowanie.
Julian pochylił się i spojrzał na niego drwiąco przez przednią szybę.
– Lubię zabijać dzikie bestie – powiedział – a przy tym dzień i noc myślę o swoich 

krewnych.

Zimny dreszcz przeszedł mi po plecach.
– Przerwałem polowanie słysząc w oddali warkot samochodu – ciągnął. – Nie sądziłem 

44

background image

jednak,   że   jadą   nim   takie   dwie   osobistości.   Przypuszczam,   że   nie   wybraliście   się   na 
przejażdżkę dla czystej przyjemności, lecz macie przed sobą jakiś cel, na przykład Amber. 
Zgadza się?

– Zgadza – przyznałem. – Mogę spytać, dlaczego jesteś tutaj, a nie tam?
– Eryk kazał mi pilnować tej drogi – odparł, a moja ręka automatycznie powędrowała do 

pistoletu zatkniętego za  pasek.  Miałem jednak  wrażenie,  że kula  nie przebije  jego zbroi. 
Rozważałem, czyby nie zastrzelić Morgensterna.

–   Cóż,   bracia   –   rzekł   Julian   z   uśmiechem   –   witam   was   i   życzę   dobrej   podróży.   Z 

pewnością zobaczymy się wkrótce w Amberze. Do widzenia. – Zawrócił konia i zniknął w 
lesie.

– Uciekajmy stąd czym prędzej – powiedział Random. – Na pewno planuje zasadzkę albo 

pogoń. – Co mówiąc wyciągnął pistolet zza pasa i położył na kolanach.

Prułem przed siebie z całkiem przyzwoitą prędkością.
Po   jakichś   pięciu   minutach,   kiedy   już   byłem   gotów   odetchnąć,   usłyszałem   róg. 

Nacisnąłem pedał gazu, wiedząc, że Julian i tak nas dogoni, ale chciałem zyskać na czasie i 
odjechać   jak   najdalej.   ścinaliśmy  zakręty,   pokonywaliśmy   z   rykiem   wzgórza   i   doliny,   w 
pewnej chwili omal nie potrąciliśmy jelenia, ale szczęśliwie udało nam się go wyminąć nie 
wytracając prędkości.

Róg brzmiał coraz bliżej i Random klął pod nosem.
Coś mi mówiło, że mamy przed sobą jeszcze długą drogę przez las, i nie dodawało mi to 

ducha.

Trafił nam się jeden długi, prosty odcinek, kiedy mogłem przycisnąć pedał do deski i 

trzymać przez prawie minutę. Dźwięk rogu Juliana nieco się oddalił. Ale polem wjechaliśmy 
w teren, gdzie droga wiła się i kręciła, i musiałem zwolnić. Julian znów zaczął nas doganiać.

Po   jakichś   sześciu   minutach   pokazał   się   we   wstecznym   lusterku,   pędząc   galopem   w 

otoczeniu zażartej, ujadającej sfory. Random otworzył okno, a po chwili wychylił się i zaczął 
strzelać.

– Niech diabli porwą tę jego zbroję! – zaklął. – Jestem pewien, że trafiłem go dwukrotnie 

i nic mu się nie stało.

– Niechętnie myślę o zabiciu tej bestii – powiedziałem – ale spróbuj wycelować w konia.
–  Już  próbowałem,  nawet  kilkakrotnie  – odparł,  rzucając  pusty pistolet  na  podłogę  i 

wyjmując drugi – i albo jestem gorszym strzelcem, niż sądziłem, albo to prawda, co wieść 
niesie: że Morgensterna można zabić tylko srebrną kulą.

Pozostałymi nabojami położył sześć psów, ale jeszcze zostało ich ze dwa tuziny. Podałem 

mu jeden z moich pistoletów i załatwił dalszych pięć bestii.

– Ostatni nabój zostawiłem na głowę Juliana, jeśli podjedzie dostatecznie blisko – rzekł.
Byli już kilkanaście metrów za nami i szybko się zbliżali, nacisnąłem wiec hamulce. Nie 

wszystkie psy zdążyły się zatrzymać, ale Julian nagle zniknął, tylko nad głowami przeleciał 

45

background image

nam czarny cień.

Morgenstern przeskoczył samochód! Odwrócił się w miejscu i w chwili, gdy koń wraz z 

jeźdźcem stanęli przed nami, nacisnąłem gaz zrywając wóz do przodu.

Morgenstern   błyskawicznie   uskoczył   na   bok.   W   lusterku   zobaczyłem,   że   dwa   psy 

porzucają błotnik, który oderwały, i ruszają w dalszą pogoń. Przyłączyło się do nich jeszcze 
piętnaście czy szesnaście sztuk, reszta leżała na drodze.

– Niezły numer – powiedział Random – ale miałeś szczęście, że nie rozszarpały opon. 

Pewno nigdy dotąd nie polowały na samochód.

Podałem mu mój drugi pistolet z poleceniem:
– Celuj w psy.
Strzelając dokładnie i precyzyjnie położył jeszcze sześć. Julian był już przy samochodzie, 

w prawej ręce trzymał miecz.

Nacisnąłem klakson, żeby spłoszyć Morgensterna, lecz ten ani drgnął. Skręciłem prosto 

na   nich,   a   wtedy   koń   się   usunął.   Random   pochylił   się   w   siedzeniu,   złożony   do   strzału, 
oparłszy prawą rękę z pistoletem o lewe przedramię.

– Poczekaj – powiedziałem. – Spróbuję wziąć go żywcem.
– Oszalałeś – zaprotestował, kiedy hamowałem. Ale opuścił broń.
–   W   chwili   gdy   stanęliśmy,   otworzyłem   błyskawicznie   drzwi   i   wyskoczyłem   – 

zapomniałem, że wciąż jestem na bosaka, niech to diabli!

Dałem nura pod jego mieczem, chwyciłem go za rękę i wysadziłem z siodła. Zdążył 

uderzyć   mnie   tylko   raz   swoją   opancerzoną   lewą   ręką,   ale   poczułem   potworny   ból   i 
zobaczyłem wszystkie gwiazdy.

Leżał bez ruchu na ziemi, nieco zamroczony, a ja opędzałem się od szarpiących mnie 

psów,   które   Random   na   prawo   i   lewo   raczył   kopniakami.   Podniosłem   miecz   Juliana   i 
przytknąłem mu szpic do gardła.

– Każ im się uspokoić! – zażądałem. – Albo przyszpilę cię do ziemi.
Wychrypiał rozkaz i psy się cofnęły. Random tymczasem trzymał za cugle niespokojnego 

Morgensterna.

No wiec, drogi bracie, co masz do powiedzenia na – swoją obronę? – spytałem.
W jego oczach pojawił się zimny niebieski błysk, ale twarz pozostała nieruchoma.
– Jeśli masz zamiar mnie zabić, to na co czekasz – powiedział.
–   Wszystko   w   swoim   czasie   –   odparłem,   nie   bez   przyjemności   patrząc   na   jego 

nieskazitelną zbroję, teraz utytłaną w błocie. – A na razie powiedz mi, ile jest dla ciebie warte 
twoje życie?

– Wszystko co mam, oczywiście.
Cofnąłem się.
–   Wstawaj   i   siadaj   na   tylne   siedzenie   samochodu   –   zarządziłem,   zabierając   mu 

jednocześnie sztylet. Random zajął swoje poprzednie miejsce i trzymał pistolet z ostatnim 

46

background image

nabojem wymierzonym w głowę Juliana.

– Dlaczego go po prostu nie zabijesz? – spytał.
–   Może   nam   się   przydać   –   wyjaśniłem.   –   Jest   parę   rzeczy,   których   chciałbym   się 

dowiedzieć. A przed nami jeszcze długa droga.

Ruszyłem. Psy wciąż krążyły w pobliżu, a i Morgenstern pocwałował za samochodem.
– Obawiam się, że niezbyt wam się przydam jako jeniec – odezwał się Julian. – Nawet na 

torturach mogę zdradzić tylko to, co wiem, a wiem niewiele.

– To może od tego zacznijmy – zaproponowałem.
– Eryk ma obecnie najsilniejszą pozycję jako ten, który był na miejscu w Amberze, gdy 

wszystko   się   rozpadło.  W  każdym   razie   ja   tak   to   widzę,   dlatego   ofiarowałem   mu   swoje 
poparcie. Gdyby to był któryś z was, pewno zrobiłbym to samo. Eryk wyznaczył mi straż w 
Ardenie, gdyż tędy wiedzie jedna z głównych tras, Gerard ma pod kontrolą południowe szlaki 
morskie, a Caine północne.

– Co z Benedyktem? – spytał Random.
– Nie wiem. Nic o nim nie słyszałem. Może jest z Bleysem. Może przebywa w którymś z 

Cieni i w ogóle jeszcze o niczym nie słyszał. A może nawet nie żyje. Już od lat nic o nim nie 
wiadomo.

– Ilu masz ludzi w Ardenie? – ciągnął Random.
– Ponad tysiąc. Niektórzy z nich pewno cały czas was obserwują.
–   I   jeśli   wolisz   zostać   przy   życiu,   lepiej,   żeby   się   do   tego   ograniczyli   –   stwierdził 

Random.

– Niewątpliwie masz rację – odparł Julian. – Muszę przyznać, że Corwin postąpił sprytnie 

biorąc mnie jako zakładnika. Może dzięki temu uda się wam wydostać z lasu.

– Mówisz tak, bo chcesz żyć – odparował Random.
– Oczywiście, że chcę żyć. Mogę?
– Jak to?
– W zamian za informacje, których wam dostarczyłem.
Random roześmiał się.
– Twoje informacje są niewiele warte, jestem pewien, że można by wydrzeć z ciebie 

znacznie więcej. Przekonamy się, jak tylko nadarzy się okazja, żeby stanąć, co, Corwin?

– Zobaczymy – powiedziałem, – Gdzie jest Fiona?
– Chyba gdzieś na południu – odparł Julian.
– A Deirdre?
– Nie wiem.
– Llewella?
– W Rebmie.
– W porządku. Mam wrażenie, że powiedziałeś mi wszystko, co wiesz.
– Owszem.

47

background image

Jechaliśmy dalej w milczeniu i w końcu las zaczął się przerzedzać. Dawno już straciłem z 

oczu Morgensterna, choć krążył jeszcze nad nami sokół Juliana. Droga wiodła teraz do góry 
ku przełęczy pomiędzy dwoma purpurowymi szczytami. Mieliśmy już zaledwie ćwierć baku 
benzyny. Po godzinie przejeżdżaliśmy między wysokimi skalnymi grzbietami.

– To idealne miejsce na zablokowanie drogi – powiedział Random.
– Zupełnie możliwe – zgodziłem się. – Co na to powiesz, Julianie?
Julian westchnął.
– Macie rację – przyznał. – Zaraz będzie zapora. Wiecie, jak się przedostać.
Wiedzieliśmy.   Kiedy   podjechaliśmy   do   bramy   i   wyszedł   do   nas   strażnik   w   zielono-

brązowym   skórzanym   stroju   i   z   odsłoniętym   mieczem,   wskazałem   kciukiem   na   tylne 
siedzenie i spytałem:

– Czy coś ci to mówi?
Poznał nie tylko Juliana, ale i nas. Czym prędzej podniósł szlaban i zasalutował, kiedy 

przejeżdżaliśmy.

Czekały   nas   jeszcze   dwie   zapory,   zanim   minęliśmy   przełęcz;   po   drodze   zgubiliśmy 

sokoła. Byliśmy teraz na wysokości kilkuset metrów – zatrzymałem samochód na wąskim 
odcinku biegnącym po gołej półce skalnej. Na prawo nie było nic tylko ziejąca przepaść.

– Wysiadaj – powiedziałem. – Czeka cię mały spacer.
Julian zbladł.
– Nie mam zamiaru się przed tobą płaszczyć – rzekł. – Nie sądź, że będę cię błagał o 

litość. – I wysiadł.

– Szkoda – stwierdziłem. – Dawno nikt się przede mną nie płaszczył... A teraz podejdź do 

krawędzi.  Jeszcze  trochę  bliżej. –  Random cały czas trzymał  mu  pistolet  przy  głowie.  – 
Niedawno oświadczyłeś, że stanąłbyś po stronie każdego, kto miałby taką pozycję jak Eryk.

– To prawda.
– Spójrz pod nogi.
Posłuchał. Oko nie sięgało dna.
– Zapamiętaj swoje słowa w razie, gdyby sytuacja się zmieniła. I zapamiętaj, kto darował 

ci życie, choć może nie każdy by tak postąpił. Chodź, Random, jedziemy.

Zostawiliśmy go nad przepaścią; stał ze ściągniętymi brwiami, ciężko dysząc.
Wjechaliśmy na szczyt na resztkach benzyny. Włączyłem jałowy bieg, zgasiłem silnik i 

puściłem się w długą drogę w dół.

– Jak widzę, nie straciłeś nic z dawnej przebiegłości – odezwał się Random. – Ja bym go 

na pewno zabił za karę. Ale myślę, że postąpiłeś słusznie. Zapewne nas poprze, jeśli uda nam 
się   uzyskać   przewagę   nad   Erykiem.   Tymczasem   jednak   oczywiście   o   wszystkim   mu 
zamelduje.

– Oczywiście – przyznałem mu rację.
– Poza tym miałeś własne powody, żeby go uśmiercić.

48

background image

Uśmiechnąłem się.
– W polityce i w interesach nie należy kierować się emocjami.
Random zapalił dwa papierosy i jednego mi podał.
Patrząc   w   dół   przez   mgłę   ujrzałem   morze.   Jego   wody   pod   granatowym   niebem,   na 

którym wisiało złote słońce, były tak intensywnej barwy – fioletowopurpurowe, gęste jak 
farba i pofałdowane niczym kawałek materiału – że od tego widoku niemal rozbolały mnie 
oczy. Nagle złapałem się na tym, że mówię coś na głos w języku, który nawet nie wiedziałem, 
że   znam.   Recytowałem   „Balladę   o   wilku   morskim”,   a   Random   słuchał,   dopóki   nie 
skończyłem, i spytał:

– Czy to prawda, że sam ją napisałeś?
– To było tak dawno – powiedziałem – że już nie pamiętam.
Grań skręciła w lewo i jadąc jej zboczem w dół ku zadrzewionej dolinie mieliśmy coraz 

większy obszar morza przed oczami.

– Spójrz,  latarnia morska w Cabrze – powiedział Random, pokazując  ogromną szarą 

wieżę wyrastającą pośród morza. – Całkiem o niej zapomniałem.

– Ja też – przyznałem. – To bardzo dziwne uczucie, wracać do domu – dodałem i zdałem 

sobie naraz sprawę, że nie mówimy po angielsku, lecz w języku zwanym thari.

Po jakiejś półgodzinie byliśmy na dole. Jechałem siła rozpędu, jak długo mogłem, a 

potem włączyłem silnik. Na jego dźwięk z pobliskiego krzaka zerwało się stadko czarnych 
ptaków. Szary cień, podobny do wilka, wypadł z kryjówki i pomknął w stronę zarośli, jeleń 
zaś,   którego   podchodził,   dotąd   niewidoczny,   umykał   teraz   wielkimi   susami.   Byliśmy   w 
dolinie obfitości – choć nie tak gęsto i bujnie zalesionej jak Las Ardeński – która łagodnie 
opadała w stronę morza.

Na lewo piętrzyły się góry. Im dalej zapuszczaliśmy się w dolinę, tym wyraźniej widać 

było ogrom masywu skalnego, z którego pomniejszego szczytu zjechaliśmy. Góry potężniały 
w swoim marszu ku morzu, przywdziewając barwny płaszcz mieniący się zielenią, fioletem, 
purpurą, złotem i indygo. Ich czoło zwrócone ku morzu pozostawało dla nas niewidoczne, ale 
z   najwyższego,   ostatniego   wierzchołka   spływał   leciutki   welon   z   przejrzystych   chmur,   a 
promienie słońca rozjarzały jego czubek żywym ogniem. Oceniłem, że dzieli nas jeszcze 
jakieś trzydzieści pięć mil od tego pulsującego światłem miejsca, a wskaźnik paliwa stał na 
zerze.   Wiedziałem,   że   celem   naszej   podróży   jest   ten   najwyższy   szczyt,   i   zaczęło   mnie 
ogarniać coraz większe podniecenie. Random patrzył w tym samym kierunku.

– Jest wciąż na swoim miejscu – odezwałem się.
– Już prawie zapomniałem... – westchnął Random.
Zmieniając   biegi   zauważyłem,   że   moje   spodnie   nabrały   dziwnego   połysku,   którego 

przedtem nie miały. Zwężały się też wyraźnie ku dołowi, a mankiety zniknęły. Zwróciłem z 
kolei   uwagę   na   moją   koszulę.   Przypominała   teraz   bardziej   marynarkę,   była   czarna   i 
lamowana srebrem, a mój pasek znacznie się poszerzył. Po bliższym zbadaniu okazało się, że 

49

background image

mam też srebrne lampasy na spodniach.

–   Widzę,   że   jestem   już   w   odpowiednim   rynsztunku   –   skonstatowałem,   chcąc   się 

przekonać, jaki to odniesie skutek.

Random zachichotał i dopiero teraz spostrzegłem, że ma na sobie brązowe spodnie w 

czerwone paski i pomarańczowo-brązową koszulę. Brązowa czapka z żółtą lamówką leżała 
obok na siedzeniu.

– Ciekaw byłem, kiedy zauważysz – powiedział. – Jak się czujesz?
– Zupełnie nieźle – odparłem. – Ale, nawiasem mówiąc, jedziemy na ostatnich kroplach 

benzyny.

– Za późno już, żeby coś na to poradzić. Jesteśmy teraz w prawdziwym świecie i sztuczki 

z   Cieniami   kosztowałyby   za   dużo   wysiłku.   A   ponadto   nie   przeszłyby   niepostrzeżenie. 
Niestety, będziemy musieli iść pieszo, kiedy wóz stanie.

Stanął dwie i pół mili dalej. Zjechałem na skraj drogi i zatrzymałem się. Słońce żegnało 

się już z nami na zachodzie i rzucało długi cień.

Sięgnąłem za siebie na tylne siedzenie po buty, które tymczasem przekształciły się w 

długie, czarne botforty, i wyjmując je usłyszałem metaliczny brzęk. Jak się okazało, był to 
dobrze wyważony srebrny miecz wraz z pochwą. Pochwa idealnie pasowała do mojego pasa. 
Leżała tam także czarna peleryna z zapinką w kształcie srebrnej róży.

– Myślałeś pewno, że na zawsze są stracone? – zapytał Random.
– Tak jakby – odparłem.
Wysiedliśmy   z   samochodu   i   ruszyliśmy   pieszo.   Wieczór   był   chłodny   i   rześki.   Na 

wschodzie   pokazały   się   już   gwiazdy,   słońce   chowało   się   za   horyzont.   Szliśmy   drogą,   a 
Random zauważył:

– Coś tu nie gra.
– Co masz na myśli?
– Za łatwo nam poszło. Nie podoba mi się to. Dojechaliśmy do Lasu Ardeńskiego niemal 

bez przeszkód. Co prawda Julian próbował nas zatrzymać, ale sam nie wiem... Tak gładko 
dotarliśmy aż tutaj, że zaczynam podejrzewać, iż nam na to pozwolono.

– Mnie też to przyszło do głowy – skłamałem. – Jak sądzisz, co to może znaczyć?
– Obawiam się – odparł – że idziemy prosto w pułapkę. Przez kilka minut szliśmy w 

milczeniu.

– Myślisz o zasadzce? – spytałem. – Ten las wydaje mi się dziwnie spokojny.
– Bo ja wiem.
Przeszliśmy   jeszcze   jakieś   dwie   mile,   zanim   słońce   zaszło.   Zapadła   ciemna   noc 

rozjarzona gwiazdami.

– Niezbyt to dla nas odpowiedni sposób podróżowania – zauważył Random.
– To prawda – przyznałem.
– Ale trochę się boję zdobywać teraz rumaka.

50

background image

– Ja też.
– Jaka jest twoja ocena sytuacji? – zapytał Random.
– W każdej chwili może nam grozić śmiertelne niebezpieczeństwo.
– Czy sądzisz, że powinniśmy zejść z drogi?
– Zastanawiałem się nad tym – znów skłamałem. – Nic nam nie zaszkodzi pójść trochę 

skrajem lasu.

Weszliśmy pomiędzy drzewa i ciemne cienie skał i krzewów. Powoli wzeszedł księżyc, 

srebrzysty, rozjaśniający noc.

– Męczy mnie przeczucie, że nie może nam się udać – odezwał się Random.
– Na czym je opierasz?
– Na jednej zasadniczej rzeczy.
– Jakiej?
–  Wszystko   poszło   za   szybko   i   za   łatwo. Wcale   mi   się   to   nie   podoba.  Teraz,   kiedy 

jesteśmy w prawdziwym świecie, za późno już, żeby się cofać. Nie możemy igrać z Cieniami, 
musimy polegać na własnych mieczach. (Sam miał u pasa krótką, wypolerowaną do połysku 
klingę). Podejrzewam, że to za sprawą Eryka dotarliśmy aż tutaj. Nic już na to nie możemy 
poradzić, ale teraz żałuję, że nie musieliśmy walczyć o każdy cal przebytej drogi.

Przeszliśmy jeszcze milę i zatrzymaliśmy się na papierosa. Paliliśmy, osłaniając dłońmi 

żarzący się czubek.

– Co za piękna noc – powiedziałem do Randoma i chłodnego wietrzyku.
– Tak, zapewne... Co to takiego?
Za nami zaszeleściło coś w krzakach.
– Może to jakieś zwierzę...
Random   już   trzymał   miecz   w   ręku.   Zamarliśmy   w   bezruchu,   ale   nic   więcej   nie 

usłyszeliśmy. Random schował miecz i ruszyliśmy w dalszą drogę. Z tyłu nie dobiegały już 
żadne   dźwięki,   lecz   po   chwili   usłyszałem   coś   przed   nami.   Na   moje   spojrzenie   Random 
odpowiedział skinięciem głowy i zaczęliśmy iść jeszcze ostrożniej.

W oddali widać było delikatną łunę, jaką daje ognisko. Nie słyszeliśmy żadnych głosów, 

ale porozumiawszy się bez słów zgodnie skierowaliśmy się w tamtą stronę.

Minęła prawie godzina, zanim dotarliśmy do obozowiska. Wokół ognia siedziało czterech 

mężczyzn, dwóch innych spało w cieniu. Dziewczyna przywiązana do pala miała wprawdzie 
odwróconą głowę, lecz na jej widok serce zabiło mi żywiej.

– Czyżby to była...? – szepnąłem do Randoma.
– Tak, to może być ona – przyznał.
Dziewczyna zwróciła twarz w naszą stronę i wtedy ją rozpoznałem.
– Deirdre!
–   Ciekawe,   co   ta   lala   zmalowała?   –   powiedział   Random.   –   Sądząc   po   ich   barwach, 

zabierają ją z powrotem do Amberu.

51

background image

Mężczyźni mieli stroje czarno-czerwono-srebrne, które to zestawienie, jak pamiętałem z 

kart tarokowych i jeszcze skądś, było charakterystyczne dla Eryka.

– Skoro Eryk chce ją mieć, to wystarczający powód, aby jej nie dostał – oświadczyłem.
– Nigdy nie żywiłem szczególnych uczuć do Deirdre – powiedział Random – ale wiem, 

że ty wręcz przeciwnie, wobec tego... – I wyciągnął miecz z pochwy. Poszedłem w jego ślady.

– Szykuj się – poleciłem, gotując się do skoku.
Spadliśmy   na   nich   jak   piorun.   W   dwie   minuty   było   już   po   wszystkim,   Deirdre 

obserwowała nas z napięciem, jej twarz w świetle ognia wyglądała jak wykrzywiona maska. 
Krzyczała, śmiała się i powtarzała nasze imiona wysokim i przestraszonym głosem, dopóki 
nie rozciąłem jej więzów i nie pomogłem wstać.

– Bądź pozdrowiona, siostro. Czy przyłączysz się do nas w naszej Drodze do Amberu?
– Nie – odpowiedziała. – Dziękuję za uratowanie mi życia, ale wolałabym od razu go nie 

stracić. Po co właściwie idziecie do Amberu?

– Jest tam pewien tron do zdobycia – odparł Random, co było dla mnie nowością – a my 

jesteśmy nim zainteresowani.

– Jeśli macie choć odrobinę oleju w głowie, to radzę wam trzymać się z daleka i nie 

nadstawiać   karku   –   powiedziała.   Była   naprawdę   urocza,   choć   wymęczona   i   umorusana. 
Wziąłem ją w ramiona i uścisnąłem. Random tymczasem znalazł bukłak wina i napiliśmy się 
wszyscy po łyku.

– Eryk jest jedynym księciem w Amberze – ciągnęła Deirdre – i wojsko jest mu oddane.
– Nie boję się Eryka – oświadczyłem, choć w głębi duszy wcale nie byłem tego taki 

pewien.

– Nigdy nie wpuści was do Amberu – mówiła dalej. – Sama byłam tam więźniem, dopóki 

dwa dni temu nie udało mi się wydostać sekretnym przejściem. Myślałam, że schronię się 
pośród Cieni, dopóki wszystko się jakoś nie ułoży, ale niełatwo tam przejść tak blisko od 
rzeczywistego  świata.  Toteż  dziś  rano   jego  ludzie  mnie  znaleźli  i   wieźli   z  powrotem  do 
Amberu.  Możliwe,   że  po  powrocie   kazałby  mnie   zabić,  choć  nie   jestem  tego  pewna.  W 
każdym razie i tak byłabym nic nie znaczącą kukiełką. Wydaje mi się, że Eryk może być 
obłąkany, ale tego też nie jestem pewna.

– A co z Bleysem? – zapytał Random.
– Wysyła różne stwory z Cieni i Eryk jest mocno zaniepokojony. Ale nigdy dotąd nie 

zaatakował wprost, więc Eryk nie wie, co o tym myśleć, a sprawa sukcesji korony dalej jest 
nie rozstrzygnięta, choć Eryk dzierży teraz berło w garści.

– Rozumiem. Czy mówił coś o nas?
– O tobie nie, ale o Corwinie owszem. Nadal boi się jego powrotu do Amberu. Jeszcze 

przez   jakieś  pięć  mil  nic   wam  nie   grozi,  potem  jednak   na  każdym  kroku  czyha   na  was 
śmiertelne   niebezpieczeństwo.   Każde   drzewo   i   każda   skała   kryją   pułapkę   lub   zasadzkę, 
wszystko na cześć Bleysa i Corwina. Eryk chciał, żebyście dotarli aż tutaj, gdzie Cienie wam 

52

background image

nie pomogą i będziecie w jego mocy. To absolutnie niemożliwe, aby udało się wam ominąć 
niezliczone pułapki i dostać się do Amberu.

– A jednak ty uciekłaś...
– To co innego. Ja starałam się wydostać, a nie wtargnąć do środka. Zapewne też z 

powodu mojej płci i braku ambicji nie poświęcał mi tyle uwagi, co wam. A poza tym, jak 
widzicie, i tak mi się nie udało.

– Teraz to się zmieni, siostro – obiecałem. – Póki mam miecz w garści, jestem na twoje 

usługi. – A ona ucałowała mnie i uścisnęła mi rękę, na co zawsze byłem łasy.

– Jestem pewien, że nas śledzą – powiedział Random i wszyscy troje daliśmy nura w 

ciemności.

Leżeliśmy  bez  ruchu za  krzakiem, obserwując,  czy ktoś  się nie  pokaże.  Po  pewnym 

czasie z pospiesznej, przeprowadzonej szeptem narady wynikło jasno, że oczekują ode mnie 
podjęcia jakiejś decyzji. Pytanie było proste: co dalej?

Na   tak   lapidarnie   postawioną   kwestię   nie   mogłem   już   dać   wykrętnej   odpowiedzi. 

Wiedziałem, że nie należy im ufać, nawet drogiej Deirdre, a jeśli już miałem związać z kimś 
swoje losy, to Random był przynajmniej wraz ze mną pogrążony po uszy, a Deirdre zawsze 
darzyłem szczególną sympatią.

–   Kochane   rodzeństwo   –   zacząłem   –   muszę   wam   coś   wyznać...   –   i   ręka   Randoma 

natychmiast spoczęła na rękojeści miecza: oto jak przedstawiały się nasze braterskie stosunki. 
Słyszałem niemal, jak mówi do siebie: Corwin uknuł zdradę.

– Jeśli uknułeś zdradę – powiedział – to żywcem mnie nie weźmiesz.
– Zwariowałeś? – odparłem. – Potrzebna mi jest twoja pomoc, a nie twoja głowa. A moje 

wyznanie sprowadza się do tego, że nie mam pojęcia, o co, u diabła, w tym wszystkim chodzi. 
Domyśliłem się pewnych rzeczy, ale tak naprawdę to nie wiem, gdzie jesteśmy, co to jest 
Amber, co robi Eryk, kim jest Eryk i dlaczego chowamy się po krzakach przed jego ludźmi, 
no i przede wszystkim kim ja właściwie jestem.

Zapadła nieznośnie długa cisza, przerwana wreszcie szeptem Randoma:
– Co to znaczy?
– Właśnie, co to znaczy? – zawtórowała mu Deirdre.
– To znaczy, że udało mi się wywieść cię w pole, Random. Nie wydawało ci się to 

dziwne,   że   przez   całą   drogę   moja   rola   sprowadzała   się   wyłącznie   do   prowadzenia 
samochodu?

– Ty kierowałeś całą wyprawą. Sądziłem, że działasz według jakiegoś planu. Poza tym 

wykonałeś kilka całkiem sprytnych posunięć. No i bądź co bądź, jesteś Corwinem.

– Ja sam dowiedziałem się o tym dwa dni temu – powiedziałem. – Wiem tyle, że jestem 

kimś, kogo nazywacie Corwinem, ale niedawno miałem wypadek, podczas którego doznałem 
obrażeń głowy – jak się rozjaśni, to pokażę wam bliznę – i od tej pory cierpię na amnezję. Nie 
pojmuję całego tego gadania o Cieniach. Nie przypominam sobie nawet, jak wygląda Amber. 

53

background image

Pamiętam tylko moje rodzeństwo i fakt, że nie bardzo mogę mu ufać. Oto cała historia. I co 
teraz zrobimy?

– Do diaska! – zaklął Random. – Tak, teraz rozumiem. To wyjaśnia różne drobiazgi, które 

mnie dziwiły podczas drogi... Ale jak ci się udało tak kompletnie omamić Florę?

–   Kwestia   szczęścia   i   podświadomej   przebiegłości.   Chociaż   nie!   Ona   po   prostu   jest 

głupia. Teraz jednak naprawdę was potrzebuję.

– Czy sądzisz, że zdołamy przedrzeć się do Cieni? – spytała Deirdre, lecz nie zwracała się 

z tym do mnie.

– Tak, ale jestem temu przeciwny – odparł Random. – Chciałbym ujrzeć Corwina w 

Amberze, a głowę Eryka na palu. I nie cofnę się przed ryzykiem, żeby to zobaczyć, nie 
zamierzam więc wracać do Cieni. Ty oczywiście rób, co chcesz. Zawsze uważaliście mnie za 
mięczaka i pozera; teraz się przekonacie, że potrafię przeprowadzić raz powziętą sprawę do 
końca.

– Dzięki, bracie – powiedziałem.
– Masz źle w głowie – stwierdziła Deirdre.
– Ciesz się, że już nie tkwisz przywiązana do pala – wypomniał jej i więcej się nie 

odezwała.

Odpoczywaliśmy w trawie jeszcze przez chwilę, gdy wtem na polanę wkroczyło trzech 

mężczyzn.  Rozejrzeli  się   dokoła  i   dwóch  z   nich  pochyliło   się,  wąchając  ziemię.   Później 
spojrzeli w naszym kierunku.

– Ciekawe – szepnął Random, kiedy zaczęli się zbliżać.
Zobaczyłem   to   wyraźnie,   choć   tylko   odbite   w   Cieniu.   Mężczyźni   opuścili   się   na 

czworaki,  a ich szare  stoję  uległy w  świetle  księżyca  dziwnemu przeobrażeniu. I raptem 
spojrzało na mnie sześcioro płonących oczu naszych tropicieli.

Przeszyłem pierwszego wilka mieczem i rozległ się ludzki jęk. Random jednym ruchem 

ściął głowę drugiemu i ze zdumieniem zobaczyłem, że Deirdre podnosi trzeciego i z suchym, 
krótkim trzaskiem łamie mu kręgosłup na kolanie.

– Chodź tu, szybko! – krzyknął Random. Przebiłem jeszcze ciało jego ofiary, a potem 

przetrąconego wilka Deirdre, czemu towarzyszyły dalsze rozdzierające krzyki.

– Uciekajmy! – zarządził Random. – Tędy!
Podążyliśmy za nim i po jakiejś godzinie przemykania się pośród zarośli Deirdre spytała:
– Dokąd właściwie idziemy?
– Do morza – odparł Random.
– Po co?
– Bo tam się kryje pamięć Corwina.
– Jak to?
– W Rebmie, oczywiście.
– Zabiją cię tam i rzucą rekinom na pożarcie.

54

background image

– Nie pójdę do samego końca. Od brzegu ty go poprowadzisz i porozmawiasz z siostrą 

twojej siostry.

– Chcesz, żeby jeszcze raz przeszedł Wzorzec?
– Tak.
– To niebezpieczne.
– Wiem... Posłuchaj, Corwinie – zwrócił się do mnie – muszę przyznać, że zachowywałeś 

się ostatnio w stosunku do mnie bardzo przyzwoicie. Jeśli przypadkiem nie jesteś Corwinem, 
to będzie po tobie. Chociaż musisz nim być, nie możesz być nikim innym sądząc po tym, jak 
sobie radziłeś mimo braku pamięci. Nie, głowę dam, że to ty. Zaryzykuj i przejdź drogę 
wyznaczoną przez Wzorzec. Istnieje szansa, że przywróci ci to pamięć. Czy jesteś gotów?

– Chyba tak – odparłem. – Ale co to takiego ten Wzorzec?
– Rebma to miasto widmo. Stanowi odbicie zatopione w morzu. Jak w zwierciadle odbija 

się w nim cały świat. Żyją tam ludzie Llewelli, tak jakby żyli w Amberze. Nienawidzą mnie 
za kilka grzeszków z przeszłości, więc nie mogę ci towarzyszyć, ale jeśli wyjaśnisz im, co cię 
sprowadza, i napomkniesz o swojej misji, to chyba pozwolą ci przejść przez Wzorzec Rebmy, 
który będąc odwrotnością tego z Amberu, powinien odnieść ten sam skutek. To znaczy dać 
synowi naszego ojca moc przebywania pośród Cieni.

– Co przez to zyskam?
– Zyskasz wiedzę o sobie samym.
– Wobec tego jestem gotów – oświadczyłem.
– Brawo! Skoro tak, to idziemy na południe. Zajmie nam to parę dni, zanim dotrzemy do 

schodów – Zejdziesz z nim, Deirdre?

– Tak, zejdę tam z moim bratem Corwinem. Wiedziałem, że tak odpowie, i ucieszyłem 

się, choć jednocześnie ogarnął mnie lęk.

Szliśmy całą noc. Wyminęliśmy trzy zbrojne oddziały, a nad ranem przespaliśmy się w 

jaskini.

55

background image

Rozdział 5

Dwie doby szliśmy do różowo-czarnych piasków oceanu. Trzeciego dnia rano dotarliśmy 

na plażę, uniknąwszy szczęśliwie spotkania z kolejnym oddziałem. Nie chcieliśmy wychodzić 
na otwartą przestrzeń, dopóki nie wypatrzymy miejsca, w którym znajduje się Faiella-bionin, 
czyli Schody do Rebmy, i nie będziemy mogli szybko do nich podbiec.

Wschodzące   słońce   rzucało   tysięczne   refleksy   na   spienione   fale   i   oślepieni   ich 

migotliwym   tańcem   nie   mogliśmy  dostrzec,   co  się   dzieje   pod   powierzchnia  wody.   Przez 
ostatnie dwie doby żywiliśmy się owocami, byłem więc wściekle głodny, ale zapomniałem o 
tym patrząc na szeroką, opadającą ku morzu plażę, na jej kręte brzegi porośnięte czerwonym, 
pomarańczowym i różowym koralowcem, na złoża muszelek i wypolerowanych kamyków, na 
złoto-błękitno-purpurowe  fale   z  cichym   pluskiem   ślące   w   dal   swoją   pieśń  życia,   niczym 
błogosławieństwo spod różowej zorzy porannej.

Jakieś   dwadzieścia   mil   na   lewo   w   kierunku   północnym,   zwrócona   ku   wschodowi, 

wznosiła się góra Kolvir, matczynym gestem chroniąca Amber w objęciach, a budzące się 
słońce oświetlało ją złotą poświatą, rozpinając nad miastem welon tęczy. Random spojrzał w 
tamtą stronę i zazgrzytał zębami – możliwe, że i ja bezwiednie uczyniłem to samo.

Deirdre dotknęła mojej ręki, wskazała przed siebie ruchem głowy i zaczęła iść na północ, 

równolegle do brzegu. Random i ja podążyliśmy za nią. Najwyraźniej wypatrzyła jakiś znak.

Przeszliśmy może ćwierć mili, kiedy nagle ziemia jakby lekko zadrżała.
– Jeźdźcy na koniach! – syknął Random.
– Spójrzcie! – powiedziała Deirdre. Głowę zadarła do góry i patrzyła w niebo. Poszedłem 

za jej wzrokiem. Nad nami krążył jastrząb.

– Jak daleko jeszcze? – spytałem.
– Tam, przy tym kopcu – odparła. Wznosił się jakieś sto metrów przed nami, wysoki na 

ponad dwa metry, zbudowany z dużych szarych kamieni, wytartych przez piasek, wiatr i 
wodę, usypanych na kształt ściętego stożka.

Odgłos kopyt rozległ się bliżej i towarzyszył mu dźwięk rogu, ale nie był to róg Juliana.
– Biegiem! – krzyknął Random i rzuciliśmy się naprzód.

56

background image

Po jakichś dwudziestu pięciu krokach spadł na nas jastrząb. Runął na Randoma, ale ten 

opędził   się   trzymanym   w   ręku   mieczem.   Wtedy   ptaszysko   rzuciło   się   na   Deirdre. 
Błyskawicznie wyciągnąłem miecz z pochwy i ciąłem. Poleciały pióra. Ptak uniósł się i znów 
opadł – tym razem ostrze trafiło celnie i myślę, że jastrząb spadł na ziemię, ale nie mogę 
przysiąc, bo nie miałem zamiaru zatrzymywać się i oglądać. Tętent słychać było już całkiem 
blisko i wyraźnie, a sygnał rogu przewiercał nam uszy.

Dobiegliśmy do stożka. Deirdre zwróciła się pod kątem prostym do morza i ruszyła przed 

siebie. Nie byłem w nastroju, żeby kwestionować decyzję tej, która zdawała się doskonale 
wiedzieć, co robi. Poszedłem w jej ślady; kątem oka widziałem już jeźdźców. Byli jeszcze 
dość daleko, ale pędzili galopem po plaży pośród ujadania psów i kakofonii rogów. Na ten 
widok Random i ja rzuciliśmy się czym prędzej do wody za naszą siostrą. Byliśmy już po pas 
w morzu, kiedy Random powiedział:

– Czeka mnie śmierć, czy zostanę, czy pójdę dalej.
– Ale tu grozi ci natychmiast, a tam można jeszcze próbować negocjacji. Chodź szybko!
Byliśmy na czymś w rodzaju kamiennego chodnika, który schodził w morze. Nie miałem 

pojęcia, jak oni sobie wyobrażają oddychanie pod wodą, ale Deirdre najwyraźniej się tym nie 
przejmowała, więc i ja starałem się nie okazywać niepokoju, choć mocno mnie to nurtowało. 
Kiedy woda zaczęła nam podchodzić do gardła, byłem bliski paniki. Jednakże Deirdre szła 
prosto przed siebie, a ja z Randomem za nią. Co parę kroków był stopień w dół. Schodziliśmy 
po ogromnych schodach, które nazywały się Faiella-bionin, jak sobie naraz uprzytomniłem.

Przy następnym stopniu woda zamknie mi się nad głową – Deirdre już zeszła poniżej linii 

morza! Wciągnąłem wiec głęboko powietrze i zanurzyłem się. Stopnie schodziły coraz niżej. 
Nie   mogłem   się   nadziwić,   że   woda   nie   wypycha   mnie   w   górę,   lecz   idę   sobie   zupełnie 
swobodnie jak po normalnych schodach, choć moje ruchy są nieco spowolnione. Zacząłem 
się   martwić,   co   zrobię,   kiedy   nie   będę   mógł   dłużej   wstrzymywać   oddechu.   Widziałem 
pęcherzyki nad głową Deirdre i Randoma i starałem się podpatrzeć, jak oni to robią, ale nic 
szczególnego nie rzucało mi się w oczy. Ich piersi unosiły się w normalnym rytmie oddechu.

Kiedy byliśmy już jakieś trzy metry pod wodą, dobiegł mnie z lewej strony glos Randoma 

– jego słowa rozlegały się jakby z głębi studni, ale były całkiem wyraźne.

–   Nie   sądzę,   aby   psy   poszły   za   nami,   choćby   nawet   udało   im   się   zmusić   konie   – 

powiedział.

– W jaki  sposób  jesteś  w  stanie oddychać?  – spróbowałem zapytać i  jakby z oddali 

usłyszałem własne słowa.

– Nie martw się – powiedział szybko. – Jeśli wstrzymujesz powietrze, to je wypuść i 

odpręż się. Dopóki jesteś na schodach, możesz normalnie oddychać.

– Jak to możliwe?
– Jeśli nasz plan się uda, sam zrozumiesz – odpowiedział, a jego glos zadudnił głucho w 

zimnej, płynnej zieleni.

57

background image

Byliśmy   już   jakieś   siedem   metrów   pod   wodą   –   wypuściłem   odrobinę   powietrza   i 

spróbowałem   leciutko   wciągnąć   oddech.   Nie   odczułem   żadnych   przykrych   następstw, 
wciągnąłem  więc  oddech  głębiej.   Poleciało  jeszcze  trochę  bąbelków,  ale  oprócz  tego  nic 
szczególnego nie nastąpiło. Nie czułem też parcia wody, a schody, po których schodziłem, 
widziałem jak przez zieloną mgłę. Wiodły coraz niżej i niżej, prosto przed siebie. Gdzieś z 
dołu sączyło się nikłe światło.

– Kiedy miniemy łuk, będziemy bezpieczni – powiedziała moja siostra.
– Wy będziecie bezpieczni – poprawił ją Random. Zastanawiałem się, co takiego mógł 

zrobić, żeby zasłużyć sobie na podobny gniew w miejscu zwanym Rebmą. – Jeśli jadą na 
koniach, które nigdy tędy nie szły, to będą musieli ścigać nas pieszo – ciągnął Random. – 
Wtedy mamy szansę im uciec.

– W takim przypadku zapewne w ogóle zrezygnują z pogoni – zauważyła Deirdre.
Przyspieszyliśmy   kroku.   Kiedy   byliśmy   już   kilkanaście   metrów   pod   powierzchnią, 

zrobiło   się   ciemno   i   zimno,   ale   poświata   dobiegająca   z   dołu   była   coraz   jaśniejsza   i   po 
kolejnych paru stopniach zobaczyłem jej źródło.

Na prawo wznosiła się kolumna. Jej szczyt wieńczyło coś na kształt jarzącego się klosza. 

Jakieś pięć metrów dalej stała druga taka kolumna, tym razem na lewo, a potem następna, 
znów na prawo i tak dalej. Kiedy się do nich zbliżyliśmy, woda stała się cieplejsza, a schody 
wyraźniejsze; były białe, w różowe i zielone żyłki; przypominałyby marmur, gdyby nie to, że 
nie były śliskie mimo opływającej je wody. Miały jakieś piętnaście metrów szerokości i po 
obu stronach ogradzała je balustrada z tego samego materiału.

Wokół nas pływały ryby. Obejrzałem się przez ramię, lecz nie dojrzałem żadnych śladów 

pościgu.

Robiło się coraz jaśniej. Weszliśmy w krąg pierwszego światła i zobaczyłem, że to wcale 

nie klosz  zwieńcza  czubek  kolumny.  Musiałem dodać  sobie ów  szczegół,  próbując  jakoś 
zracjonalizować   w   myślach   to   zjawisko.  Tymczasem   okazało   się,   że   był   to   półmetrowy 
płomień, tańczący jak na wielkiej pochodni. Postanowiłem, że spytam o to później, a teraz 
zachowam oddech – jeśli tak to można nazwać – na szybki marsz w dół.

Kiedy   weszliśmy   w   aleję   światła   i   minęliśmy   sześć   dużych   pochodni,   Random 

powiedział:

– Gonią nas.
Obejrzałem się ponownie i zobaczyłem w dali kilka postaci, cztery z nich na koniach. To 

dziwne uczucie śmiać się pod wodą i słyszeć własny śmiech.

– Proszę bardzo – oświadczyłem, dotykając rękojeści – teraz, kiedy doszliśmy aż dotąd, 

wstąpiła we mnie dziwna moc!

Przyspieszyliśmy  jednak   kroku   –   na   prawo   i   na   lewo   otaczały  nas   wody  czarne   jak 

atrament. Oświetlone były tylko schody, po których zbiegaliśmy w dół co sił, aż wreszcie 
dostrzegłem w oddali coś jakby wielki łuk. Deirdre przeskakiwała po dwa stopnie naraz, ale 

58

background image

już czuliśmy wibracje tworzone przez staccato kopyt końskich za nami.

Daleko z tyłu widać było zbrojny oddział wypełniający całą szerokość schodów. Czterej 

jeźdźcy na koniach wysforowali się do przodu i powoli nas doganiali. Biegnąc za Deirdre, nie 
zdejmowałem ręki z rękojeści.

Trzy, cztery, pięć. Dopiero minąwszy piąte światło odwróciłem się znowu i zobaczyłem, 

że jeźdźcy są kilkanaście metrów nad nami. Pieszego oddziału nie było już prawie widać. W 
dole majaczył łuk, od którego dzieliło nas jeszcze kilkadziesiąt metrów. Duży, lśniący jak 
alabaster, zdobiony rzeźbami trytonów, nimf morskich, syren, delfinów. A po drugiej stronie 
stali chyba ludzie.

– Muszą się dziwić, po co tu przychodzimy – powiedział Random.
–   Jeśli   nie   zdołamy  tam   dotrzeć,   ta   kwestia   pozostanie   bez   odpowiedzi   –   odparłem, 

biegnąc ile sił, gdyż kątem oka dojrzałem, że jeźdźcy zbliżyli się jeszcze o kilka metrów. 
Wyciągnąłem miecz z pochwy – jego ostrze błysnęło w świetle pochodni. Random poszedł za 
moim przykładem. Jeszcze parę stopni i wibracje dochodzące z zielonej toni stały się tak 
potężne, i musieliśmy stanąć i zmierzyć się z przeciwnikiem, by nie dać się zarąbać w biegu.

Napastnicy byli tuż-tuż. Od bramy dzieliło nas nie więcej niż trzydzieści metrów, ale póki 

nie pokonamy czterech jeźdźców, równie dobrze mogło to być trzydzieści mil. Zrobiłem unik 
przed ciosem nacierającego na mnie mężczyzny. Z prawej strony, nieco za nim, zbliżał się 
następny napastnik, wobec tego przesunąłem się w lewo, bliżej balustrady. Zmuszało go to do 
cięcia po przekątnej, jako że trzymał miecz w prawej ręce.

Jego cios sparowałem en quatre i zripostowałem. Był mocno wychylony z siodła i czubek 

miecza przeszył mu szyję po prawej stronie. Silny strumień krwi niczym szkarłatny dym 
uniósł się wirując w zielonej poświacie. Pomyślałem idiotycznie, że powinien to zobaczyć 
Van Gogh. Koń przeszedł bokiem, a ja skoczyłem do drugiego napastnika i zaatakowałem go 
od tyłu. Odwrócił się i odparł cios. Ale siła inercji w wodzie i moje uderzenie wysadziły go z 
siodła. Kiedy spadał, kopniakiem podrzuciłem go w górę i gdy dryfował nade mną, znów 
ciąłem. I tym razem sparował, lecz wypchnęło go to poza balustradę. Usłyszałem jeszcze 
tylko jego krzyk, kiedy wessało go ogromne ciśnienie wody. Potem zapadła cisza.

Zwróciłem   się   teraz   do   Randoma,   który   zabił   już   jednego   jeźdźca   wraz   z   koniem   i 

właśnie walczył z drugim. Zanim do niego dobiegłem, zabił i jego i śmiał się w głos. Krew 
falowała nad ciałami zabitych i nagle zdałem sobie sprawę, że naprawdę dawno temu znalem 
szalonego, smutnego, nieszczęsnego Vincenta van Gogha, i to wielka szkoda, iż nie mógł tego 
namalować.

Oddział pieszych znajdował się teraz jakieś trzydzieści metrów za nami, rzuciliśmy się 

więc   biegiem   w   kierunku   łuku.   Deirdre   była   już   po   drugiej   stronie.   Po   chwili   i   my 
przekroczyliśmy bramę. Mieliśmy obecnie do dyspozycji las mieczy i goniący cofnęli się. 
Schowaliśmy broń, a Random powiedział:

– Dostanę teraz za swoje – po czym podeszliśmy do grupy ludzi, którzy stanęli w naszej 

59

background image

obronie.

Randomowi   kazano   natychmiast   oddać   broń   –   wzruszył   ramionami   i   odpiął   miecz. 

Dwóch mężczyzn stanęło po jego bokach, a trzeci z tyłu i w ten sposób schodziliśmy dalej po 
schodach.

Straciłem  poczucie czasu w   tym  wodnym  królestwie,  ale  musieliśmy  chyba   iść jakiś 

kwadrans do pół godziny, zanim doszliśmy na miejsce.

Stały przed nami złote wrota Rebmy. Weszliśmy przez nie i znaleźliśmy się w mieście. 

Wszystko widać było przez zieloną mgiełkę. Budynki, delikatnej konstrukcji i w większości 
wysokie, tworzyły regularne wysepki, a ich kolory raniły mi oczy, wwiercając się w mózg i 
natrętnie domagając się miejsca w mojej pamięci. Niestety, skończyło się na znanym mi już 
bólu głowy, który odzywał się, ilekroć dawały o sobie znać rzeczy zapomniane lub na wpół 
zapomniane. Wiedziałem jednak, że chodziłem już kiedyś po tych ulicach lub w każdym razie 
po bardzo podobnych.

Random nie wypowiedział ani słowa, odkąd go aresztowano. Deirdre zapytała jedynie o 

naszą siostrę, Llewellę, Upewniono ją, że Llewella jest w Rebmie.

Przyjrzałem się eskortującym nas mężczyznom. Ich włosy były zielonkawe, purpurowe 

lub czarne, a oczy zielone, tylko jeden miał oczy piwne. Ubrani byli w łuskowate pantalony i 
peleryny,   mieli   skrzyżowane   na   piersiach   szelki   i   krótkie   klingi   u   pasów   nabitych 
muszelkami. Wszyscy byli dość skąpo owłosieni. Nic do mnie nie mówili, ale przypatrywali 
mi się ciekawie – Pozwolono mi zatrzymać broń.

W   mieście   poprowadzono   nas   szeroką   aleją,   jeszcze   gęściej   oświetloną   płonącymi 

kolumnami niż Faiella-bionin. Ludzie patrzyli na nas zza ośmiokątnych przyciemnionych 
okien, a wokół pływały barwne ryby. Kiedy skręciliśmy na rogu, ogarnął nas zimny prąd, 
niczym podmuch północnego wiatru, a po kilku krokach prąd ciepły, jak wiosenny zefirek.

Doprowadzono nas do pałacu w środku miasta, który znałem jak własną kieszeń. Był 

odbiciem   pałacu   w   Amberze,   zamglonym   przez   zieloną   toń   i   zniekształconym   przez 
niezliczone   lustra   umieszczone   w   najdziwniejszych   miejscach.   W   szklanej   sali,   też   mi 
znajomej,   siedziała   na   tronie   kobieta   o   szmaragdowych   włosach   przetykanych   srebrem, 
ogromnych oczach koloru nefrytu i brwiach jak skrzydła Jaskółki. Miała małe usta, okrągły 
podbródek i wysokie, wyraźnie zarysowane kości policzkowe. Przez jej czoło biegła obręcz z 
białego   złota,   a   szyję   zdobił   kryształowy   naszyjnik   ze   wspaniałym   szafirem   rzucającym 
błyski spomiędzy jej pięknych, gołych piersi, których czubki też były jasnozielone. Ubrana 
była w niebieskie łuskowe spodnie i srebrny pasek, w ręku trzymała berło z różowego korala, 
a na każdym palcu miała pierścionek z kamieniem w innym odcieniu błękitu. Powitała nas 
bez uśmiechu.

– Czego tu szukacie, wygnańcy z Amberu? – spytała melodyjnym miękkim głosem.
Odpowiedziała jej Deirdre.
– Uciekamy przed gniewem księcia, który rządzi w prawdziwym mieście, czyli przed 

60

background image

Erykiem. Prawdę mówiąc, chcemy go obalić. Jeśli mu sprzyjacie, to znaczy, że oddaliśmy się 
w ręce wroga i jesteśmy zgubieni. Ale przeczucie mi mówi, że tak nie jest. Przyszliśmy prosić 
o pomoc szlachetna Moire...

– Nie dam wam posiłków do ataku na Amber. Jak wiecie, wszelkie rozruchy znajdą swoje 

odbicie i w moim królestwie.

– Nie o to nam chodzi, droga Moire – odparła Deirdre – ale o niewielką przysługę, która 

ani ciebie, ani twoich poddanych nie będzie nic kosztowała.

– Słucham więc. Eryk jest tutaj równie znienawidzony, jak ten renegat stojący po twojej 

lewej ręce. – I wskazała na mojego  brata, który patrzył  jej prosto w  oczy z zuchwałym 
uśmieszkiem w kącikach ust.

Jeśli nawet przyjdzie mu zapłacić wysoką cenę za to, co zrobił, to wiedziałem, że zapłaci 

ją z godnością, jak prawdziwy książę Amberu – podobnie jak to niegdyś uczyniło trzech 
naszych  nieżyjących  braci,  co  sobie  nagle  uświadomiłem. Zapłaci  ją  drwiąc  ze  śmierci  i 
śmiejąc   się   ustami   pełnymi   krwi,   a   umierając   rzuci   klątwę,   która   się   niechybnie   spełni. 
Zrozumiałem, że ja też mam taką moc i użyję jej, gdy okoliczności będą tego wymagać.

–   Przysługa,   o   którą   proszę   –   ciągnęła   Deirdre   –   dotyczy   mojego   brata   Corwina,   a 

zarazem brata lady Llewelli, która mieszka tu z tobą. O ile wiem, on sam nigdy w niczym ci 
nie uchybił...

– To prawda. Ale dlaczego nie mówi sam za siebie?
– W tym cały problem, pani. Nie może, bo nie wie, o co prosić. Utracił pamięć po 

wypadku, jaki mu się przytrafił, gdy żył pośród Cieni. Przybyliśmy tu właśnie po to, żeby 
mógł ją odzyskać i stawić czoło Erykowi.

–  Proszę  cię,  mów  dalej  –  zachęciła  ją   kobieta  na  tronie  patrząc   na  mnie   spod  rzęs 

ocieniających oczy.

– Tu, w tym budynku – ciągnęła Deirdre – jest pewna komnata, rzadko odwiedzana. W tej 

komnacie, odtworzony na podłodze gorejącą linią, mieści się duplikat tego, co nazywamy 
Wzorcem. Bez utraty życia przebyć go może tylko syn lub córka ostatniego władcy Amberu. 
Daje im to władzę nad Cieniami. – W tym miejscu Moire zamrugała parę razy oczami, a ja 
zadałem sobie pytanie, ile też osób wysłała na tę ścieżkę, żeby zdobyć cząstkę owej władzy 
dla   Rebmy.   Oczywiście   bez   rezultatu.   –   Uważamy,   że   przejście   przez  Wzorzec   powinno 
wrócić Corwinowi pamięć i wspomnienie dawnych dni, gdy był księciem Amberu. O ile nam 
wiadomo, to jedyne miejsce, gdzie Wzorzec jest zduplikowany, oprócz Tir-na Nog’th, dokąd 
naturalnie nie możemy się w tej chwili udać.

Moire zwróciła spojrzenie ku mojej siostrze, zmierzyła zimnym wzrokiem Randoma i 

znów utkwiła oczy we mnie.

– Czy Corwin jest gotów poddać się tej próbie? – spytała.
Skłoniłem przed nią głowę.
– Jestem gotów, pani.

61

background image

– Doskonale – powiedziała z uśmiechem. – Wobec tego udzielam ci mojego pozwolenia. 

Nie mogę jednak zapewnić ci bezpieczeństwa poza granicami mojego królestwa.

–   Jeśli   o   to   chodzi,   wasza   wysokość   –   wtrąciła   Deirdre   –   nie   oczekujemy   żadnych 

przywilejów; po wyjściu stąd sami będziemy sobie radzić.

– Z wyjątkiem Randoma – oświadczyła Moire – który będzie miał tu zapewnioną opiekę.
– Co to znaczy? – spytała Deirdre, gdyż w tej sytuacji Random oczywiście milczał.
– Z pewnością przypominasz sobie, że pewnego razu książę Random przybył do mojego 

królestwa jako przyjaciel, a potem w pośpiechu je opuścił z moją córką Morganthe.

– Słyszałam coś o tym, lady Moire, ale nie wiem, ile jest w tym prawdy.
–   Tak   właśnie   było.   W   miesiąc   później   moja   córka   do   mnie   wróciła.   Popełniła 

samobójstwo w parę miesięcy po wydaniu na świat syna, Martina. Co masz nam na to do 
powiedzenia, książę Randomie?

– Nic – odparł Random.
– Kiedy Martin doszedł do pełnoletniości – ciągnęła Moire – jako że płynęła w nim krew 

władcy Amberu, uparł się przejść przez Wzorzec. Jemu jednemu z moich ludzi się to udało. 
Oddalił się potem do Cieni i więcej go nie widziałam. Co masz na to do powiedzenia, lordzie 
Randomie?

– Nic – powtórzył Random.
– Wobec tego wymierzę ci karę – oznajmiła Moire. – Ożenisz się z kobietą, którą ci 

wskażę, i zostaniesz z nią w moim królestwie przez okrągły rok albo pożegnasz się z życiem. 
Co ty na to, Randomie?

Random nic nie rzekł, ale gwałtownie pokiwał głową. Moire uderzyła berłem o poręcz 

swojego turkusowego tronu.

– Dobrze – oświadczyła. – Niech więc tak będzie.
I tak się stało.
Udaliśmy się teraz do komnat gościnnych, żeby się trochę odświeżyć. Wkrótce potem 

Moire pojawiła się w moich drzwiach.

– Witaj, Moire – powiedziałem.
– Lord Corwin z Amberu we własnej osobie – rzekła. – Zawsze chciałam cię poznać.
– A ja ciebie – skłamałem.
– Twoje bohaterskie czyny przeszły już do legendy.
– Dziękuję, ale sam niewiele z nich pamiętam.
– Czy mogę wejść.
– Oczywiście – usunąłem się na bok.
Weszła   do   pięknie   urządzonej   komnaty,   którą   mi   przydzieliła,   i   usiadła   na   brzegu 

pomarańczowej sofy.

– Kiedy chcesz spróbować swoich sił na Wzorcu?
– Jak najszybciej.

62

background image

Zamyśliła się chwilę, potem spytała:
– Gdzie byłeś przebywając wśród Cieni?
– Bardzo daleko stąd – odparłem. – W miejscu które pokochałem.
– To dziwne, że książę Amberu posiada taką zdolność.
– Jaką zdolność?
– Do miłości.
– Może użyłem niewłaściwego słowa.
– Nie sądzę – odparła. – Ballady Corwina potrafią poruszyć strunę serca.
– Pani, jesteś bardzo łaskawa.
– Tylko prawdomówna.
– Pewnego dnia poświęcę ci balladę.
– Czym się zajmowałeś mieszkając wśród Cieni?
–  Mam  wrażenie,   że  byłem  zawodowym  żołnierzem.  Walczyłem   dla  tych,   którzy mi 

płacili. A także pisałem słowa i muzykę do popularnych piosenek.

– Obie te rzeczy wydają mi się w twoim przypadku logiczne i naturalne.
– Powiedz mi, proszę, co będzie z moim bratem, Randomem?
–   Ożeni   się   z   moją   poddaną,   dziewczyną   imieniem  Vialle.   Jest   niewidoma   i   nie   ma 

konkurenta.

– Czy jesteś pewna – spytałem – że wyrządzasz jej tym przysługę?
– W ten sposób osiągnie wysoką pozycję, nawet jeśli on po roku odejdzie i nigdy nie 

wróci. Bo cokolwiek by o nim mówić, jest jednak księciem Amberu.

– A co będzie, jeśli się w nim zakocha?
– Czy jego w ogóle można pokochać?
– Ja, na swój sposób, kocham go jak brata.
– Chyba po raz pierwszy syn powiedział coś podobnego i przypisuję to twojej poetyckiej 

naturze.

– Niemniej, czy to w istocie najlepsze, co można dla niej uczynić?
– Przemyślałam to i jestem pewna, że tak. Wyleczy się z wszelkich ran, jakie on jej może 

zadać, a po jego odejściu zostanie jedną z moich dam dworu.

– Niech więc będzie, co ma być – ustąpiłem, nie patrząc na nią i czując dziwny smutek na 

myśl o biednej dziewczynie. – Cóż mogę dodać? – powiedziałem jeszcze. – Może postępujesz 
słusznie. Mam nadzieję, że tak. – I pocałowałem ją w rękę.

– Lordzie Corwinie, jesteś jedynym księciem Amberu, który może liczyć na moją pomoc 

– rzekła. – Może oprócz Benedykta. Ale nikt o nim nie słyszał od dwunastu lat i Lir jeden 
wie, gdzie są pochowane jego kości. Szkoda.

– Nic o tym nie wiedziałem – odparłem. – Wszystko przez tę moją pamięć. Muszę cię 

prosić o wyrozumiałość. Będzie mi brakować Benedykta, jeśli rzeczywiście nie żyje. Był 
moim nauczycielem szermierki i nauczył mnie władać wszelką bronią. Lecz mimo to miał w 

63

background image

sobie dużo delikatności.

– Tak jak i ty, Corwinie – powiedziała, biorąc mnie za rękę i przyciągając do siebie.
– Nie, wcale nie – zaprotestowałem, siadając obok niej na kanapie.
– Mamy dużo czasu do kolacji – rzekła i oparła się o mnie krągłym ramieniem.
– Kiedy zasiadamy do stołu? – zapytałem.
– Wtedy, gdy to zarządzę – odparła, przylegając do mnie całym ciałem.
Wziąłem ją w ramiona i znalazłem zapinkę szaty skrywającej słodycz jej wdzięków. Jej 

ciało było miękkie i uległe, a włosy zielone.

Na tej kanapie dałem jej obiecaną balladę. Jej usta odpowiadały mi bez słów.
Po kolacji – nauczyłem się jeść pod wodą, którą to sztukę może opiszę kiedyś dokładniej, 

jeśli okoliczności będą tego wymagać – wstaliśmy od stołu w długim marmurowym hallu, 
udekorowanym  siecią  i  czerwonobrązowymi  linami,  i  wyszliśmy  na wąski  korytarzyk  na 
tyłach, który zawiódł nas na spiralne schody żarzące się w absolutnej ciemności i biegnące 
pionowo w dół aż pod dno morza. Po jakichś dwudziestu krokach mój brat zaklął, zszedł ze 
schodów i dał nura w głąb.

– Rzeczywiście w ten sposób jest szybciej – zauważyła Moire.
– A to długa droga – dodała Deirdre, która znała tę odległość z Amberu.
Opuściliśmy więc wszyscy schody i popłynęliśmy wzdłuż ich jarzącej się spirali. Minęło 

jakieś dziesięć minut, zanim dotknęliśmy podłogi, ale stanęliśmy na niej mocno i pewnie. 
Wokół nas żarzyły się blade światełka pochodni umieszczonych w niszach.

– Dlaczego ta część oceanu otaczająca sobowtóra Amberu tak się różni od innych wód? – 

spytałem.

– Bo tak jest – odparła Deirdre, co mnie zirytowało.
Byliśmy w ogromnej grocie, z której w różne strony rozchodziły się wydrążone tunele. 

Poszliśmy jednym z nich. Po bardzo długim marszu zaczęły się po bokach pokazywać wnęki, 
jedne chronione drzwiami lub kratami, inne nie. Przed siódmą wnęką stanęliśmy. Zamykały ją 
ogromne szare drzwi, pokryte jakby łuską wykutą z metalu i dwa razy wyższe od mnie. Na 
ten widok przypomniało mi się coś na temat wysokości trytonów. Moire uśmiechnęła się 
patrząc prosto na mnie, wybrała ogromny klucz z kółka wiszącego przy pasie i włożyła do 
zamka.

Nie mogła go jednak przekręcić. Może zbyt długo drzwi nie były otwierane. Random 

sarknął niecierpliwie, odtrącił ją i sam chwycił za klucz. Rozległ się szczęk. Otworzył drzwi 
kopniakiem i weszliśmy do środka.

W pokoju o rozmiarach sali balowej znajdował się Wzorzec. Podłoga była czarna i gładka 

jak szkło, a na niej rozpościerał się Wzorzec.

Iskrzył się jak zimne ognisko, migotał, nadawał całej komnacie nierealny wymiar. Był to 

skomplikowany, promieniujący dziwną energią ornament, złożony głównie z linii krętych, 
choć bliżej środka było też parę linii prostych. Przypominał mi fantastycznie zagmatwaną, 

64

background image

wyolbrzymioną wersję jednego z tych labiryntów, po których wędruje się ołówkiem (czy też 
długopisem),   żeby   znaleźć   wyjście   lub   wejście.   Niemalże   widziałem   słowo:   „Początek” 
wypisane z boku. Miał jakieś sto metrów szerokości i chyba sto pięćdziesiąt metrów długości.

Zaszumiało mi w głowie i krew uderzyła do skroni. Całe moje jestestwo wzdragało się 

przed   bezpośrednim   kontaktem   z   tym   przeraźliwym   tworem.  Ale   jeśli   byłem   księciem 
Amberu, to ten wzór był zakodowany gdzieś w moich genach, w moim systemie nerwowym, 
gwarantując odpowiednią reakcję, która umożliwi mi przejście.

– Szkoda, że nie mam przy sobie papierosa – powiedziałem, na co kobiety zachichotały, 

ale jakby zbyt nerwowo i za wysoko.

Random wziął mnie pod ramię i powiedział:
– To ciężka próba, ale możliwa do przebycia, inaczej byśmy cię tu nie przyprowadzali. 

Idź bardzo wolno i nie myśl o niczym innym. Nie bój się fontanny iskier, która będzie tryskać 
ci spod nóg przy każdym kroku. Jest niegroźna. Poczujesz przebiegający cię lekki prąd, a po 
chwili ogarnie cię radosne podniecenie. Ale nie rozpraszaj się i pamiętaj – przez cały czas 
posuwaj   się   naprzód.   Pod   żadnym   pozorem   nie   przestawaj   i   nie   schodź   z   wyznaczonej 
ścieżki, bo zginiesz!

Szliśmy wzdłuż ściany po prawej  ręce, okrążając Wzorzec, żeby znaleźć się na jego 

drugim końcu. Panie szły za nami.

–   Próbowałem   wyperswadować   jej   ten   plan   w   stosunku   do   ciebie,   ale   bez   skutku   – 

szepnąłem do Randoma.

– Tak też myślałem, że spróbujesz – odparł. – Ale nie martw się. Rok mogę spędzić nawet 

stojąc na głowie, a poza tym może wypuszczą mnie wcześniej, jeśli wykażę się wystarczająco 
przykrym charakterem.

– Dziewczyna, którą ci wybrała, nazywa się Vialle. Jest niewidoma.
– Wspaniale – rzekł. – świetny kawał.
– Pamiętasz to księstwo, o którym mówiliśmy?
– Jasne.
– Wobec tego bądź dla niej miły i zostań przez cały rok, a ja będę hojny.
Żadnej odpowiedzi. Dopiero po chwili szturchnął mnie w bok.
– Jakaś twoja przyjaciółeczka, tak? – zarechotał. – Jaka ona jest?
– A więc załatwione? – spytałem dobitnie.
– Załatwione.
Stanęliśmy w miejscu, skąd zaczynał się Wzorzec, w rogu pokoju. Przysunąłem się bliżej 

i   przyjrzałem   się   ognistej   linii   biegnącej   tuż   obok   mojej   prawej   nogi.  Wzorzec   stanowił 
jedyne oświetlenie pokoju. Przemknął mnie zimny dreszcz.

Postawiłem   lewą   stopę   na   ścieżce.   Obrysowała   ją   linia   błękitnych   iskierek.   Teraz 

dostawiłem prawą stopę i przeszył mnie prąd, o którym mówił Random. Zrobiłem krok do 
przodu.

65

background image

Rozległ się trzask i poczułem, że włosy stają mi dęba. Następny krok. Raptem ścieżka 

gwałtownie skręciła zawracając. Zrobiłem jeszcze dziesięć kroków i natrafiłem na jakiś opór, 
jakby   wyrosła   przede   mną   niewidzialna   zapora   odpierająca   wszelkie   moje   próby   jej 
pokonania.

Forsowałem   ją   wytrwale.   Nagle   uprzytomniłem   sobie,   że   jest   to   Pierwsza   Zasłona. 

Przedostanie się za nią będzie już stanowiło pewne zwycięstwo, dobry znak, dowodzący, że 
istotnie   jestem   częścią  Wzorca.   Każde   podniesienie   i   opuszczenie   stopy  wymagało   teraz 
nadludzkiego wysiłku, a z moich włosów leciały iskry.

Skoncentrowałem się cały na ognistej linii. Szedłem ciężko dysząc. Wtem opór zelżał. 

Zasłona rozchyliła się przede mną równie nagle, jak przedtem zapadła. Przeszedłem na drugą 
stronę i coś osiągnąłem. Zdobyłem cząstkę wiedzy o sobie samym.

Zobaczyłem wychudłe, obleczone papierową skórą szkielety ludzi pomordowanych w 

Oświęcimiu. Byłem obecny na procesie w Norymberdze. Słyszałem głos Stephena Spendera 
recytującego „Wiedeń” i widziałem Matkę Courage przemierzającą scenę podczas premiery 
sztuki Brechta. Patrzyłem na rakiety strzelające w niebo z takich miejsc, jak Peenemiinde, 
Yandenberg,   Przylądek   Kennedy’ego,   Kyzyl-kum   w   Kazachstanie,   i   dotykałem   ręką 
Chińskiego Muru. Piliśmy piwo i wino, w pewnym momencie Szapur powiedział, że jest 
pijany,   i   odszedł   na   bok   zwymiotować.   Błądziłem   po   zielonych   lasach   Zachodniego 
Rezerwatu i w ciągu jednego dnia zdobyłem trzy skalpy. Podczas marszu nuciłem melodię, 
którą   inni   podchwycili,   i   w   ten   sposób   powstała   piosenka   „Auprós   de   ma   Blonde”... 
Przypominałem   sobie   coraz   więcej   szczegółów   z   mojego   życia   w   Cieniu,   który   jego 
mieszkańcy nazywali Ziemią. Jeszcze trzy kroki, a trzymałem w ręku zakrwawioną szpadę i 
umykałem na koniu przed rewolucją francuską, zostawiając za sobą zwłoki trzech mężczyzn. 
Nasuwały mi się coraz to nowe obrazy, aż wróciłem pamięcią...

Jeszcze jeden krok.
Wróciłem pamięcią...
Trupy.   Leżały   wszędzie   wokół,   a   w   powietrzu   unosił   się   straszliwy   fetor:   odór 

rozkładających   się   ciał.   Z   jakiegoś   zaułka   dolatywało   rozpaczliwe   wycie   batożonego   na 
śmierć psa. Niebo zasnuwały kłęby czarnego dymu, a wokół mnie hulał lodowaty wiatr niosąc 
kilka   kropli   deszczu.   Gardło   mnie   piekło,   ręce   mi   się   trzęsły,   głowę   miałem   w   ogniu. 
Kuśtykałem niepewnie przed siebie, widząc wszystko jak przez mgłę na skutek gorączki, 
która mnie trawiła. Rynsztoki były pełne śmieci, zdechłych kotów i odchodów. Z turkotem i 
dźwiękiem dzwonka przetoczył się obok wóz wypełniony trupami, ochlapując mnie błotem i 
zimną wodą.

Nie wiem, jak długo tak się błąkałem, lecz w pewnej chwili chwyciła mnie za ramię jakaś 

kobieta z pierścionkiem w kształcie trupiej czaszki na palcu. Powiodła mnie do swojej izby i 
tam dopiero odkryła, że nie mam pieniędzy i jestem na wpół przytomny. Na jej wymalowanej 
twarzy pojawił się wyraz strachu, wymazując uśmiech z karminowych warg. Uciekła, a ja 

66

background image

padłem na jej łóżko.

Po jakimś czasie – lecz znów nie wiem po jakim – pojawił się jej sutener, uderzył mnie w 

twarz i wyciągnął z łóżka. Uczepiłem się jego prawego bicepsu, a on na pół ciągnąc, na pół 
niosąc, dowlókł mnie do drzwi. Kiedy zdałem sobie sprawę, że chce mnie wyrzucić na ulicę, 
zacisnąłem w proteście rękę, ściskałem go resztką sił mamrocząc coś błagalnie. Nagle przez 
łzy   i   pot   zalewający  mi   oczy   zobaczyłem   jego   szeroko   otwarte   usta   i   usłyszałem   krzyk 
wydobywający się spomiędzy zepsutych zębów.

Złamałem mu kość w miejscu, gdzie go ściskałem.
Odepchnął mnie lewą ręką i upadł na kolana, łkając. Usiadłem na podłodze i na chwilę 

rozjaśniło mi się w głowie.

– Zostaję – tutaj... – wymamrotałem – dopóki nie poczuję się lepiej. Wynoś się. Jeśli 

wrócisz, zabiję cię.

– Jest pan chory na zarazę! – krzyknął. – Przyjdą tu jutro po pańskie kości! – Splunął, 

wstał i wyszedł chwiejnie.

Dowlokłem się do drzwi i zaryglowałem je. Później doczołgałem się z powrotem do 

łóżka i zasnąłem. Jeśli przyszli nazajutrz po moje kości, to się rozczarowali. Albowiem jakieś 
dziesięć godzin później obudziłem się w środku nocy zlany potem i poczułem, że gorączka 
minęła. Byłem osłabiony, ale zdolny do racjonalnego działania.

Zrozumiałem, że przemogłem zarazę.
Wziąłem męskie okrycie, które znalazłem w szafie, oraz trochę pieniędzy z szuflady. I 

wyszedłem w noc na ulice Londynu w roku Wielkiej Zarazy, szukając czegoś...

Nie pamiętałem, kim jestem ani co robię. Oto jak się to wszystko zaczęło.
Przeszedłem już dobrych parę metrów Wzorca, a iskry wciąż tryskały mi spod stóp na 

wysokość   kolan.   Nie   orientowałem   się   już,   w   którą   stronę   idę   ani   gdzie   stoją   Random, 
Deirdre i Moire. Raz po raz przebiegał przeze mnie prąd, a gałki oczne zdawały się wibrować. 
Naraz poczułem mrowienie w policzkach i chłód na karku. Zacisnąłem zęby, żeby nimi nie 
szczękać.

To   nie   wypadek   samochodowy   spowodował   moją   amnezję.   Miałem   częściowy   zanik 

pamięci od czasu panowania Elżbiety I. Flora musiała uznać, że na skutek wypadku zostałem 
uleczony. Wiedziała o moim stanie. Nagle uderzyła mnie myśl, że przebywała na Cieniu 
zwanym Ziemią głównie po to, żeby mieć mnie na oku.

Czyżby trwało to od szesnastego wieku?
Nie potrafiłem odpowiedzieć na to pytanie. Ale wkrótce się dowiem.
Zrobiłem sześć szybkich kroków dochodząc do końca łuku i początku linii prostej. Ledwo 

postawiłem na niej nogę, poczułem, jak z każdym moim ruchem rośnie przede mną nowa 
zapora. Była to Druga Zasłona.

Skręt na prawo, potem jeszcze jeden i jeszcze. A więc byłem księciem Amberu. Tak 

przedstawiała się prawda. Było nas piętnastu braci i osiem sióstr, z czego nie żyło sześciu 

67

background image

braci i dwie, a może nawet cztery siostry. Spędzaliśmy dużo czasu przebywając pośród Cieni 
albo w swoich własnych światach. To czysto akademickie, choć z punktu widzenia filozofii 
doniosłe pytanie: czy osoba mająca moc nad Cieniami może stworzyć swój własny świat? Nie 
wgłębiając się w meritum, praktycznie biorąc, może.

Wkroczyłem na kolejną krętą linię i sunąłem po niej krok po kroku, wolno, jak w smole. 

Raz... dwa... trzy... cztery... Podnosiłem z trudem gorejące buty, brnąc naprzód. W głowie mi 
huczało, a serce waliło jak młotem.

Amber!
Teraz, kiedy przypomniałem sobie Amber, droga znów była wolna. Amber to największe 

miasto, jakie kiedykolwiek istniało lub będzie istnieć. Od zawsze było i zawsze będzie, a 
wszelkie inne miasta są tylko odbiciem cienia którejś z faz Amberu. Amber, Amber, Amber... 
Pamiętam   cię   i   już   nigdy   cię   nie   zapomnę.   Myślę,   że   gdzieś   w   głębi   serca   zawsze   cię 
pamiętałem, przez wszystkie te wieki, które spędziłem na Cieniu-Ziemi, gdyż często w nocy 
widziałem w snach twoje zielone i złote iglice i rozległe tarasy. Pamiętam twoje szerokie 
promenady   i   kolorowe,   żółto-czerwone   klomby   kwiatów.   Pamiętam   wonne   powietrze, 
świątynie, pałace i niewysłowiony urok, który cię otacza, otaczał i zawsze będzie otaczać. 
Amber,   nieśmiertelne   miasto   dające   początek   wszystkim   innym   miastom.   Nigdy   cię   nie 
zapomnę, podobnie jak i dnia, w którym znów ujrzałem twój obraz na Wzorcu w Rebmie, 
pośród twoich odbitych ścian. I choć byłem przyjemnie syty po uczcie i miłości z Moire, nic 
nie mogło się równać rozkoszy, jaką poczułem na to wspomnienie! Nawet teraz, kiedy stoję 
kontemplując Dworce Chaosu i opowiadając tę historię jedynemu obecnemu świadkowi, żeby 
mógł ją powtórzyć po mojej śmierci, nawet teraz przepełnia mnie miłość na myśl o tym 
mieście, do rządzenia którym zostałem stworzony...

Jeszcze dziesięć kroków i wyrosły przede mną wirujące języki ognia. Wszedłem w nie, a 

fale natychmiast zmywały tryskający ze mnie pot. Lecz oto czekała mnie nowa, diabelska 
zaiste   sztuczka:   w   wodzie   wypełniającej   pokój   powstały   nagle   silne   prądy,   grożące 
zepchnięciem mnie z Wzorca. Walczyłem z nimi, opierając się z całych sił. Instynktownie 
czułem, że zejście ze ścieżki przed jej ukończeniem równa się śmierci. Nie śmiałem podnieść 
oczu znad ognistej linii pod nogami, żeby zobaczyć, jaki dystans już przeszedłem i ile mi 
jeszcze zostało.

Prądy  ustąpiły  i   opadły  mnie   nowe   wspomnienia,   wspomnienia   z  mojego   życia   jako 

księcia... Nie, proszę nie pytać, jakie – one należą tylko do mnie; niektóre są złe i okrutne, 
inne   piękne   –   wspomnienia   z   dzieciństwa   w   wielkim   pałacu   w  Amberze,   nad   którym 
powiewał   zielony  sztandar   mojego   ojca,   Oberona,   z   białym   jednorożcem,   uniesionym   na 
tylnych nogach, zwróconym na prawo.

Random przeszedł przez Wzorzec, a nawet Deirdre, toteż wiedziałem, że i ja, Corwin, 

muszę tego dokonać mimo wszelkich przeszkód.

Wyszedłem   z   ognia   i   wkroczyłem   na   Wielki   Łuk.   Wszystkie   żywioły   wszechświata 

68

background image

rozpętały się wokół mnie. Miałem jednak pewną przewagę nad innymi, którzy próbowali 
przebyć tę drogę. Wiedziałem, że już raz ją pokonałem, wobec czego jestem w stanie zrobić 
to po raz drugi. To pomogło mi zwalczyć śmiertelne obawy, które opadły mnie jak czarne 
chmury, odpłynęły i powróciły ze zdwojoną siłą. Szedłem po Wzorcu i przypomniałem sobie 
całą przeszłość, przypominałem sobie dni sprzed tych paru wieków spędzonych na Cieniu-
Ziemi i rozmaite miejsca na tym Cieniu, które były mi drogie i bliskie, zwłaszcza zaś jedno, 
które szczególnie ukochałem, najbardziej po Amberze.

Przemierzyłem jeszcze trzy łuki, linię prostą i szereg ostrych zakrętów, znów w pełni 

świadom swej mocy, której nigdy nie straciłem: mocy panowania nad Cieniami.

Kolejnych dziesięć zakrętów przyprawiło mnie o zawrót głowy, później przyszła kolej na 

krótki łuk, linię prostą i Ostatnią Zasłonę. Każdy krok stanowił mękę. Wszystko sprzysięgło 
się przeciwko mnie. Woda była raz zimna, raz wrząca. Fale napierały bezlitośnie. Walczyłem 
z nimi, idąc stopa za stopą. Iskry tryskały mi teraz aż do piersi, wreszcie do ramion. Sięgały 
oczu, były wszędzie wokół. Ledwo widziałem przez nie sam Wzorzec.

Teraz jeszcze krótki łuk, kończący się w ciemności.
Raz... dwa... Ostatni krok był jak próba przebicia się przez betonowy mur. Ale wyszedłem 

z niej zwycięsko. Dopiero wtedy się odwróciłem się wolno i spojrzałem za siebie, na drogę, 
którą przebyłem. Nie pozwoliłem sobie na luksus osunięcia się na kolana. Przecież byłem 
księciem Amberu i nic nie mogło mnie zmusić do okazania słabości przed równymi sobie. 
Nawet Wzorzec!

Pomachałem wesoło w kierunku, gdzie zapewne stali. Czy mnie widzieli, to już inna 

sprawa.

Zadałem sobie teraz pytanie, co dalej. Znałem już moc Wzorca. Wrócić tą samą drogą to 

żadna sztuka – Ale po co? Nie miałem swojej talii kart, lecz przecież mogłem się posłużyć 
Wzorcem. Wprawdzie oni tam na mnie czekali, mój brat i siostra, i Moire o udach toczonych 
z marmuru... Lecz z drugiej strony Deirdre mogła od tej pory radzić sobie sama – w końcu 
uratowaliśmy jej życie. Nie czułem się w obowiązku opiekować się nią na stałe. Random był 
na rok uwiązany do Rebmy, chyba że zbierze się na odwagę i skoczy na Wzorzec, którego 
magiczna moc pomoże mu uciec. Jeśli chodzi o Moire, to miło mi było ją poznać i może los 
znów nas ze sobą zetknie, co powitam z radością. Zamknąłem oczy i skłoniłem głowę.

Jednakże   ułamek   sekundy   wcześniej   mignął   mi   z   dala   jakiś   cień.   Czyżby   Random 

próbował szczęścia? Tak czy owak nie dowie się, dokąd się udałem. Nikt się nie dowie.

Otworzyłem oczy. Stałem w środku takiego samego Wzorca, lecz odwróconego. Było 

zimno, a ja czułem się piekielnie zmęczony, ale byłem w Amberze – w prawdziwym pokoju, 
którego   tamten,   przed   chwilą   opuszczony,   stanowił   tylko   odbicie.   Z   Wzorca   mogłem 
przenieść się do dowolnego miejsca w Amberze. Z powrotem mogą jednak być kłopoty.

Stałem   tak   ociekając   potem   i   zastanawiałem   się,   co   robić.   Jeśli   Eryk   zamieszkał   w 

apartamentach króla, mogę go tam poszukać. Albo w sali tronowej. Ale wtedy będę musiał 

69

background image

znów przejść przez Wzorzec, żeby dotrzeć do punktu, skąd możliwa jest ucieczka.

Przeniosłem się do znanego mi tajnego pomieszczenia w pałacu. Była to ciemna klitka 

bez okna, do której wpadało trochę światła przez judasza wysoko w górze. Zamknąłem się od 
środka na zasuwę, wytarłem z kurzu drewnianą pryczę przy ścianie, rozciągnąłem na niej 
pelerynę i ułożyłem się do drzemki. Gdyby ktoś schodził tu z góry, usłyszę go znacznie 
wcześniej, nim dotrze do drzwi. Zasnąłem.

Po jakimś czasie obudziłem się. Wstałem, wytrzepałem pelerynę i znów ją włożyłem. 

Potem zabrałem się za pokonywanie długiego szeregu kołków w ścianie wiodących w górę do 
pałacu.   Wiedziałem,   na   jakim   poziomie   się   znajduję,   dzięki   oznaczeniom   na   murze.   Na 
drugim   piętrze   wskoczyłem   na   niewielki   podest   i   zajrzałem   przez   judasz,   śladu   żywego 
ducha. W bibliotece było pusto. Przesunąłem więc ruchomą część ściany i wszedłem.

W  pierwszej   chwili   poraziła   mnie   ogromna   liczba   książek.  To   zawsze   robi   na   mnie 

wrażenie. Później przejrzałem cały pokój, łącznie z gablotami, i w końcu podszedłem do 
kryształowej szkatuły, w której – jak żartowaliśmy – krył się cały zjazd rodzinny. Zawierała 
bowiem cztery talie rodzinnych kart i zacząłem się teraz zastanawiać, jak wydobyć jedną z 
nich   nie   wzniecając   alarmu,   który   uniemożliwi   mi   jej   użycie.   Po   dziesięciu   minutach 
powiodło mi się, choć nie była to łatwa sztuczka. Później, z talią w ręku, usadowiłem się w 
wygodnym fotelu, żeby pomyśleć.

Karty były takie same jak te Flory, więziły nas pod szkłem i były zimne w dotyku. Teraz 

już wiedziałem dlaczego.

Potasowałem je i rozłożyłem przed sobą w należytym porządku. Odczytałem z nich, że 

całą rodzinę czekają w najbliższych czasach kłopoty. Zebrałem je z powrotem, zostawiając 
jedną kartę. Był na niej Bleys. Zapakowałem pozostałe karty do pudełka i włożyłem za pasek. 
Potem zacząłem się przyglądać Bleysowi.

Właśnie w tym momencie usłyszałem szczęk klucza w zamku. Cóż mi pozostawało? 

Poluzowałem miecz w pochwie i czekałem pochyliwszy się nisko za biurkiem. Po chwili 
wyjrzałem ostrożnie i zobaczyłem, że to służący imieniem Dik, który najwyraźniej przyszedł 
posprzątać, gdyż zabrał się do opróżniania popielniczek i koszy na śmieci oraz do odkurzania 
pólek.   Nie   chciałem,   żeby   mnie   odkrył   w   tej   poniżającej   pozycji,   wstałem   więc   i 
powiedziałem:

– Dzień dobry, Dik. Pamiętasz mnie?
Poszarzał, zbladł i omal nie uciekł. W końcu wyjąkał: – Oczywiście, panie. Jak mógłbym 

zapomnieć?

– Sądzę, że po tak drugim czasie byłoby to całkiem możliwe.
– Nigdy, lordzie Corwinie – zapewnił mnie.
– Przybyłem tu raczej nieoficjalnie i w niezbyt przyjaznych zamiarach – powiedziałem 

mu.   –   Jeśli   Eryk   rozzłości   się   na   wieść,   że   mnie   widziałeś,   to   przekaż   mu,   proszę,   że 
korzystam po prostu ze swoich praw i że niebawem sam mnie zobaczy.

70

background image

– Zrobię, co pan każe – ukłonił się.
– Siądź ze mną na chwilę, przyjacielu, a powiem ci coś jeszcze. Był czas – zacząłem, 

patrząc w jego sędziwe oblicze – że uważano mnie za zmarłego i bezpowrotnie straconego. 
Ponieważ jednak wciąż żyję i jestem w pełni władz fizycznych i umysłowych, obawiam się, 
że muszę zakwestionować pretensje Eryka do tronu. Nie jest ani pierworodnym synem, ani 
nie może liczyć na powszechne poparcie, gdyby zjawił się inny kandydat. Z tych to oraz 
innych, głównie osobistych względów mam zamiar wystąpić przeciwko niemu. Nie wiem 
jeszcze, jak i kiedy, ale, na Boga!, najwyższy czas, żeby ktoś to zrobił! Powtórz mu to. Jeśli 
chce mnie poszukać, niech wie, że mieszkam pośród Cieni, lecz innych niż poprzednio. Może 
się domyśli, co przez to rozumiem. Nie pójdzie mu ze mną łatwo, bo będę się strzegł co 
najmniej tak, jak on tutaj. Ma we mnie wroga na śmierć i życie i nie spocznę, póki jeden z nas 
nie zginie. Co ty na to, stary sługo?

Uniósł moją rękę do ust i pocałował.
– Bądź pozdrowiony, lordzie Corwinie – powiedział i otarł łzę z oka.
W tym momencie skrzypnęły drzwi. Wszedł Eryk.
–   Witaj   –   powiedziałem   wstając,   tonem   najmniej   przyjemnym   z   możliwych.   –   Nie 

spodziewałem się spotkać cię w tak wczesnym stadium rozgrywki. Jak się mają rzeczy w 
Amberze?

Oczy   mu   się   rozszerzyły   ze   zdumienia,   lecz   odpowiedział   mi   głosem   nabrzmiałym 

sarkazmem:

– Rzeczy się mają dobrze, Corwinie. Gorzej, jeśli chodzi o inne sprawy.
– Szkoda – odparłem. – A jak moglibyśmy temu zaradzić?
– Znam sposób – rzekł i łypnął na Dika, który natychmiast wyszedł i zamknął za sobą 

drzwi.

Eryk sięgnął do miecza.
– Chcesz zdobyć tron – oświadczył.
– Czyż nie chcemy tego wszyscy?
–   Zapewne   –   przyznał   z   westchnieniem.   –   To   prawda,   że   każdy   z   nas   ma   głowę 

zaprzątniętą jedną myślą. Nie wiem, co za siłą pcha nas do walki o tę śmieszną pozycję. Ale 
musisz   pamiętać,   że   już   dwukrotnie   cię   pokonałem,   za   drugim   razem   wielkodusznie 
darowując ci życie na Cieniu-Ziemi.

– Nie było to znowu takie wielkoduszne. Zostawiłeś mnie na śmierć podczas Wielkiej 

Zarazy. A za pierwszym razem, jak sobie przypominam, skończyło się remisem.

– A więc musimy to teraz rozstrzygnąć, Corwinie – oznajmił. – Jestem od ciebie starszy i 

lepszy. Jeśli chcesz zmierzyć się ze mną, z przyjemnością stawię ci czoło, Zabij mnie i tron 
jest twój. Spróbuj. Nie sądzę jednak, żeby ci się udało. Wolałbym też od razu odeprzeć twoje 
pretensje. Nacieraj. Zobaczymy, czego się nauczyłeś na Cieniu-Ziemi.

Obaj mieliśmy już miecze w garści. Wyszedłem zza biurka.

71

background image

– Ależ ty masz niebywałą czelność! – powiedziałem. – Dlaczego niby masz być lepszy od 

nas i bardziej predestynowany do rządzenia?

– Bo to ja zająłem tron – odpowiedział. – Spróbuj mi go odebrać.
Spróbowałem. Zacząłem od cięcia w głowę, które sparował, ja zaś odpowiedziałem na 

jego pchnięcie w serce cięciem w nadgarstek. Obronił się i pchnął między nas stołek, który 
odrzuciłem kopniakiem, mając nadzieję, że rąbnę go w twarz, ale nie trafiłem. Odparłem jego 
natarcie, a on moje. Walczyliśmy zaciekle bez większego skutku. Zastosowałem teraz bardzo 
wymyślny atak, którego nauczyłem się we Francji, a który składał się z natarcia, zasłony 
czwartej i szóstej oraz wypadu zakończonego niespodziewanym cięciem w nadgarstek.

Drasnąłem go i popłynęła krew,
– Piekielny bracie! – powiedział cofając się. – Jak mi donoszą, towarzyszy ci Random.
– To prawda. Więcej jest takich, którzy sprzysięgli się przeciwko tobie.
Natarł gwałtownie zmuszając mnie do cofnięcia się i zrozumiałem, że przy całym moim 

kunszcie  jest  nadal  lepszy.   Był  jednym  z  największych  szermierzy,  z  jakimi  przyszło  mi 
walczyć,   i   odczułem   nagle,   że   nie   dam   mu   rady,   parowałem   jak   wściekły   i   z   równą 
wściekłością cofałem się krok po kroku pod jego naporem. Obaj mieliśmy za sobą wieki 
treningu u najlepszych mistrzów klingi, z których największym był mój brat, Benedykt – w 
obecnej chwili jednak nie mogłem liczyć na jego pomoc. Chwytałem rozmaite przedmioty z 
biurka i rzucałem nimi w Eryka, lecz on stale uchylał się i nacierał nieubłaganie. Starałem się 
zajść go od lewej strony, ale nie mogłem uciec od czubka jego miecza wymierzonego prosto 
w   moje   lewe   oko.   I   balem   się.   Eryk   był   wspaniały.   Gdybym   nie   czuł   do   niego   takiej 
nienawiści, wyraziłbym mu uznanie za jego artyzm.

Tymczasem wciąż się cofałem, coraz jaśniej ze strachem uświadamiając sobie, że nie 

zdołam go pokonać. W walce na miecze był lepszy ode mnie. Przeklinałem go w duchu, ale 
nic nie mogłem na to poradzić. Jeszcze trzy razy próbowałem bardziej wymyślnych ataków, 
lecz   bez   skutku.   Parował   każde   pchnięcie   i   przeciwnatarciami   wciąż   zmuszał   mnie   do 
odwrotu.

Chciałbym być dobrze zrozumiany. Ja sam jestem naprawdę niezłym szermierzem. Tyle 

że on był lepszy.

Usłyszałem w hallu hałas i szczęk broni. Nadchodziła świta Eryka. Jeśli nawet Eryk nie 

zabije mnie wcześniej, to z pewnością zrobi to któryś z jego ludzi – choćby strzałem z kuszy.

Prawy   nadgarstek   Eryka   wciąż   krwawił.   Ręką   nadal   władał   pewnie,   miałem   jednak 

wrażenie, że w innych okolicznościach, walcząc defensywnie, mógłbym go dzięki tej ranie 
zmęczyć i potem wykorzystać najmniejszy moment nieuwagi.

Zakląłem pod nosem, a on się roześmiał.
– Byłeś głupi, zjawiając się tutaj – powiedział.
Nie zorientował się, do czego zmierzam, aż do chwili, kiedy było już za późno. Cofając 

się,   znalazłem   się   tuż   przy   drzwiach   –   było   to   ryzykowne,   bo   nie   zostawiało   mi   pola 

72

background image

manewru,   ale   lepsze   niż   pewna   śmierć.  Lewą  ręką   zdołałem   zasunąć   rygiel.   Drzwi   były 
wielkie i ciężkie, będą musieli je teraz wyważyć, aby wejść. Zyskałem dzięki temu jeszcze 
parę   minut,   lecz   jednocześnie   otrzymałem   pchnięcie   w   lewe   ramię,   które   mogłem   tylko 
częściowo odparować podczas zamykania rygla. Na szczęście, prawa ręka, którą walczyłem, 
pozostała nietknięta. Uśmiechnąłem się, dodając sobie animuszu.

– A może to ty byłeś głupcem, wchodząc tutaj – powiedziałem. – Idzie ci coraz gorzej, 

sam widzisz – i przypuściłem gwałtowny, bezlitosny atak. Odparował go, ale musiał się przy 
tym cofnąć o dwa kroki. – Ta rana daje już o sobie znać – dodałem. – Ręka ci mdleje. Chyba 
sam czujesz, że opuszczają cię siły...

– Zamknij się! – warknął i zrozumiałem, że powiedziałem prawdę. To zwiększyło moje 

szansę o parę procent, natarłem więc z nowym impetem, wiedząc, że niezbyt długo będę mógł 
utrzymać takie tempo.

Ale Eryk tego nie wiedział. Zasiałem w nim ziarno niepokoju i cofał się teraz przed moim 

niespodziewanym zaciekłym atakiem.

Rozległo   się   walenie   do   drzwi,   ale   jeszcze   przez   parę   minut   nie   musiałem   się   o   to 

martwić.

– Zaraz z tobą skończę, Eryku – powiedziałem. – Jestem twardszy niż dawniej i już po 

tobie, bracie.

Zobaczyłem w jego oczach strach, który odbił się grymasem na twarzy i wpłynął na 

zmianę stylu walki. Walczył  teraz defensywnie; cofając się przed moim atakiem i byłem 
pewien, że nie udawał. Najwyraźniej mój blef się udał, choć dotąd Eryk zawsze był lepszy 
ode mnie. A może to przekonanie też wynikało głównie z mojego nastawienia psychicznego? 
Może   omal   nie   dałem   się   poskromić   tym   mitem,   który   Eryk  pielęgnował?   Może   byłem 
równie dobry jak on? Z dziwnym przypływem pewności siebie spróbowałem tego samego 
natarcia co poprzednio i tym razem trafiłem go, zostawiając jeszcze jeden krwawy ślad na 
jego przedramieniu.

–  To  było  dość  naiwne,   Eryku,  żeby  dać  się  po  raz   drugi  nabrać   na  ten   sam  trik   – 

powiedziałem, podczas gdy on cofał się za fotel. Walczyliśmy przez chwilę ponad oparciem, a 
tymczasem walenie w drzwi ustało i pytające glosy zamilkły.

– Poszli po siekiery – wysapał Eryk. – Zaraz tu będą.
– Zajmie im to parę minut – odparłem nie przestając się uśmiechać – a to więcej, niż mi 

potrzeba. Już ledwo stoisz na nogach i krew ci płynie coraz obficiej, spójrz tylko!

– Zamknij się!
– Zanim tu wejdą, w Amberze będzie tylko jeden książę, i to nie ty!
Raptem lewą ręką zgarnął z półki cały rząd książek, obsypując mnie nimi jak gradem. Nie 

skorzystał jednak z okazji do ataku, lecz przebiegł przez pokój chwytając po drodze krzesło. 
Zaklinował się w rogu, trzymając przed sobą w jednej ręce, krzesło, a w drugiej miecz. W 
hallu dały się słyszeć szybkie kroki, a potem łomot siekier o drzwi.

73

background image

– No chodź! – rzekł Eryk. – Spróbuj mnie teraz dostać!
– Boisz się, co?
Roześmiał się.
– Daj spokój! Nie możesz mi nic zrobić, zanim drzwi nie puszczą, a potem i tak już po 

tobie.

Musiałem przyznać mu rację. W tej pozycji mógł bronić się skutecznie przed każdym 

przeciwnikiem   przynajmniej   dobrych   parę   minut.   Przeszedłem   szybko   przez   pokój   do 
sąsiedniej ściany. Lewą ręką otworzyłem ukryte drzwiczki, przez które wszedłem.

– Dobra – powiedziałem. – Udało ci się... na razie. Masz szczęście. Następnym razem, 

kiedy się spotkamy, nic ci już nie pomoże.

Splunął   i   obrzucił   mnie   gradem   wyzwisk,   a   nawet   odstawił   krzesło,   żeby   zrobić 

obraźliwy gest. Dałem nura w otwór i zasunąłem drzwiczki, a gdy je ryglowałem, rozległ się 
trzask i tuż przy moim ramieniu zalśniło dwadzieścia centymetrów stalowej klingi. Rzucił we 
mnie   mieczem,   co   było   ryzykowne,   gdybym   zechciał   wrócić.  Ale   wiedział,   że   to   mało 
prawdopodobne, gdyż główne drzwi do biblioteki już pękały pod naporem sił.

Schodziłem po kołkach w ścianie jak najszybciej do miejsca, gdzie poprzednio spałem. 

Jednocześnie myślałem o kunszcie, do jakiego doszedłem we władaniu mieczem. Początkowo 
w trakcie walki mimo woli czułem lęk przed człowiekiem, który dwukrotnie mnie pobił. 
Teraz jednak przyszło mi do głowy, że może te stulecia spędzone na Cieniu-Ziemi nie poszły 
całkiem  na  marne.   Może   rzeczywiście  czegoś  się  przez   ten  czas  nauczyłem.  Czułem,  że 
jestem   nie   gorszy  od   Eryka.   Było   to   bardzo   przyjemne   uczucie.   Jeśli   się   jeszcze   kiedyś 
zmierzymy, co niechybnie nastąpi, i jeśli nie przyjdą mu z pomocą okoliczności zewnętrzne, 
to kto wie? Należałoby szybko poszukać takiej okazji. Dzisiejsza potyczka przestraszyła go, 
byłem pewien. To może sprawić, że następnym razem zadrży mu ręka, że zawaha się na jedną 
śmiertelną chwilę...

Puściłem się kolka i zeskoczyłem z ostatnich pięciu metrów lądując na ziemi na ugiętych 

kolanach. Była to już przysłowiowa ostatnia chwila, ale nie traciłem nadziei, że zdążę umknąć 
prześladowcom:

Miałem bowiem za paskiem talię kart.
Wyciągnąłem   kartę   z   Bleysem   i   wbiłem   w   nią   wzrok.   Ramię   mnie   piekło,   ale 

zapomniałem o tym czując ogarniający mnie chłód.

Istniały dwa sposoby, żeby przenieść się z Amberu bezpośrednio do Cieni... Jeden to 

Wzorzec, rzadko używany do tego celu, a drugi Atuty, pod warunkiem, że można było zaufać 
któremuś z braci. Mój wybór padł na Bleysa. Był moim bratem i miał kłopoty, co znaczyło, że 
mogę mu się przydać.

Wpatrywałem   się   intensywnie   w   jego   ubraną   na   czerwono-pomarańczowo   postać   z 

ognistą   koroną   włosów,   z   mieczem   w   prawem   ręce,   a   kielichem   wina   w   lewej.  W  jego 
niebieskich oczach tańczyły diabliki, broda płonęła, a ornament na klindze przedstawiał – jak 

74

background image

sobie   nagle   uświadomiłem   –   fragment  Wzorca.   Jego   pierścienie   rzucały   błyski.   On   sam 
wyglądał jak żywy.

Nawiązanie   kontaktu   zwiastował   lodowaty   wiatr.   Mężczyzna   na   karcie   urósł   do 

naturalnych rozmiarów i zmienił pozycję. Poszukał mnie wzrokiem i poruszył ustami.

– Kto to? – spytał i usłyszałem te słowa całkiem wyraźnie.
– Corwin – odpowiedziałem, na co wyciągnął do mnie lewą rękę, w której nie było już 

kielicha.

– Wobec tego chodź do mnie, jeśli chcesz.
Wyciągnąłem rękę i nasze palce się zetknęły. Postąpiłem krok naprzód. Nadal trzymałem 

kartę w lewej ręce, ale staliśmy obaj na skale, po prawej stronie zionęła przepaść, a po lewej 
wznosiła się wysoka forteca. Niebo nad nami było koloru ognia.

– Witaj, Bleys – powiedziałem, wtykając jego kartę do pozostałych za pasem. – Dzięki za 

pomoc.

Nagle poczułem, że słabnę, i zobaczyłem krew tryskającą mi z lewego ramienia.
– Jesteś ranny! – zawołał, opasując mnie ręką, a ja kiwnąłem głową i zemdlałem.
Później tego wieczoru, wyciągnięty w fotelu w jednej z komnat fortecy, omówiłem z 

Bleysem sytuację nad butelką whisky.

– A więc zjawiłeś się w Amberze? – Tak.
– I zraniłeś Eryka w pojedynku?
– Tak.
– Niech to diabli! Szkoda, że go nie zabiłeś! – Tu się zreflektował. – Choć może to i 

dobrze. Wtedy ty objąłbyś tron. Kto wie, czy nie lepiej mi pójdzie z Erykiem, niż poszłoby mi 
z tobą. Jakie masz plany?

Postanowiłem zagrać w otwarte karty.
– Wszyscy chcemy tronu – powiedziałem – wobec czego nie warto się okłamywać. Nie 

mam zamiaru nastawać z tego powodu na twoje życie – byłaby to głupota – ale też nie myślę 
zrezygnować z walki z wdzięczności za twoją gościnność. Random chciałby tego co my, lecz 
nie ma szans. O Benedykcie nikt od dłuższego czasu nie słyszał. Gerard i Caine popierają 
Eryka i nie zgłaszają pretensji. To samo z Julianem. Zostają Brand i nasze siostry. Nie mam 
pojęcia, co knuje Brand, ale wiem, że Deirdre nic sama nie wskóra. Chyba że wesprze ją 
Llewella i zgromadzą jakieś posiłki w Rebmie. Flora jest oddana Erykowi. Co z Fioną, nie 
wiadomo.

– Wobec tego na polu walki zostajemy my dwaj – skonstatował Bleys, nalewając nam 

następną szklaneczkę. – Tak, masz rację. Nie wiem, co chodzi po głowach całej reszcie, ale 
oszacowałem   siły   każdego   z   nas   i   myślę,   że   mam   największe   szansę.   Mądrze   zrobiłeś 
zwracając się do mnie. Poprzyj mnie, a dam ci księstwo.

– Serdeczne dzięki – powiedziałem. – Zobaczymy. Pociągnęliśmy ze szklaneczek.
– Co innego pozostaje do zrobienia? – spytał i zrozumiałem, że to ważne pytanie.

75

background image

– Mogę jeszcze zebrać własną armię i przystąpić do oblężenia Amberu – powiedziałem.
– Gdzie pośród Cieni leży twoja armia? – zainteresował się.
– To już, oczywiście, moja sprawa – rzekłem. – Nie mam zamiaru powstawać przeciwko 

tobie.   Jeśli   chodzi   o   sukcesję,   chciałbym   widzieć   na   tronie   ciebie,   siebie,   Gerarda   albo 
Benedykta, o ile jeszcze żyje.

– Najchętniej naturalnie siebie.
– Oczywiście.
– Wobec tego rozumiemy się. I sądzę, że możemy na razie zjednoczyć swoje siły.
– Ja też tak sądzę. Inaczej nie oddałbym się w twoje ręce.
Uśmiechnął się w gęstwinie brody.
– Potrzebowałeś kogoś – powiedział – a ja byłem mniejszym złem.
– To prawda – przyznałem.
– Szkoda, że nie ma z nami Benedykta. Szkoda, że Gerard się sprzedał.
– Daremne żale. Na nic się nie zda rozpatrywać, co by było, gdyby...
– Masz rację.
Przez chwilę paliliśmy w milczeniu.
– Jak dalece mogę ci ufać? – zapytał.
– Tak dalece, jak ja tobie.
– Wobec tego zawrzyjmy umowę. Prawdę mówiąc, myślałem, że nie żyjesz. Nie przyszło 

mi do głowy, że zjawisz się nagle w kluczowym momencie zgłaszając własne pretensje. Ale 
skoro   tu   jesteś,   to   przesądza   sprawę.   Zawrzyjmy   sojusz,   połączmy   nasze   siły   i   razem 
przystąpmy do oblężenia Amberu. Ten z nas, który przeżyje, zdobędzie tron. Jeśli zaś obaj 
przeżyjemy, to cóż, zawsze możemy rozstrzygnąć sprawę przez pojedynek.

Zastanowiłem się nad tym i doszedłem do wniosku, że to zapewne najkorzystniejsza 

propozycja, na jaką mogę liczyć.

– Chcę to jeszcze przemyśleć – powiedziałem. – Dam ci odpowiedź jutro rano, zgoda?
– Zgoda.
Wypiliśmy do dna i oddaliśmy się wspomnieniom. Ramię trochę mnie rwało, ale whisky i 

maść dostarczona przez Bleysa łagodziły ból. Wkrótce ogarnął nas obu sentymentalny nastrój.

To dziwne uczucie mieć rodzeństwo, a zarazem go nie mieć, jako że każde z nas szło 

przez życie osobno i własnymi ścieżkami. Dobry Boże! Rozmawialiśmy aż do świtu, zanim 
zmogło   nas   zmęczenie.   Dopiero   wtedy   Bleys   wstał,   klepnął   mnie   w   zdrowe   ramię, 
powiedział, że zaczyna mu się już kręcić w głowie i że rano służący przyniesie mi śniadanie. 
Kiwnąłem głową, objęliśmy się i wyszedł.

Podszedłem do okna, skąd miałem dobry widok na dolinę. W dole jak gwiazdy jarzyły się 

punkciki   ognisk.   Były   ich   tysiące.   Widziałem,   że   Bleys   zgromadził   potężne   siły,   i 
pozazdrościłem mu. Ale, z drugiej strony, to bardzo dobrze. Jeśli ktoś mógł pokonać Eryka, to 
właśnie Bleys. Nie byłby też złym władcą Amberu – tylko po prostu wolałem sam nim zostać.

76

background image

Popatrzyłem   jeszcze   przez   chwilę   i   dostrzegłem,   że   postacie   kręcące   się   między 

ogniskami mają dziwne kształty. Zaciekawiłem się, z jakiego rodzaju istot składa się jego 
armia. Tak czy owak było to więcej, niż ja posiadałem.

Wróciłem do stołu i nalałem sobie szklaneczkę. Zanim ją jednak wypiłem, zapaliłem 

lampkę nocną i w jej  świetle wyjąłem skradzioną talię kart. Rozłożyłem je przed sobą i 
wyciągnąłem tę z wizerunkiem Eryka. Położyłem ją na środku stołu, a resztę odsunąłem na 
bok. Po chwili karta ożyła, zobaczyłem Eryka w stroju nocnym, z zabandażowaną ręką, i 
usłyszałem słowa:

– Kto tam?
– To ja, Corvin. Jak się masz?
Zaklął, a ja się roześmiałem. Wdałem się w niebezpieczną grę i zapewne przyczyniła się 

do tego whisky, ale kontynuowałem:

– Chciałem cię zawiadomić, że u mnie wszystko w porządku. Oraz przyznać ci rację co 

do głów zaprzątniętych jedną myślą. Ty wszakże swojej głowy długo już nie ponosisz. Do 
zobaczenia, bracie! Dzień, w którym ponownie przybędę do Amberu, będzie dniem twojej 
śmierci. Pomyślałem sobie, że lepiej cię uprzedzić, bo to już niedługo.

– Przybywaj – odparł – i nie proś o litość, gdy przyjdzie ci umierać. – Spojrzał mi prosto 

w oczy i przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem. Potem zagrałem mu na nosie i przykryłem 
go dłonią – bo było to niczym odłożenie słuchawki telefonicznej – a następnie zmieszałem 
jego kartę z resztą talii.

Zasypiając   myślałem   o   armii   Bleysa   zgromadzonej   w   wąwozie   i   o   jej   szansach   na 

zdobycie Amberu. Nie będzie to łatwe.

77

background image

Rozdział 6

Kraina   zwała   się   Avernus,   a   żołnierze   zwerbowani   przez   Bleysa   różnili   się   nieco 

wyglądem od ludzi. Obejrzałem ich podczas lustracji  następnego ranka idąc za Bleysem. 
Wszyscy mieli ponad dwa metry wzrostu, bardzo czerwoną skórę, skąpe owłosienie, kocie 
oczy i sześciopalczaste dłonie oraz stopy. Ubrani byli w stroje lekkie jak z jedwabiu, ale 
utkane z czegoś innego, i przeważnie szare lub niebieskie. Każdy z nich był uzbrojony w dwie 
krótkie klingi, zakrzywione na końcu. Mieli spiczaste uszy, a ich palce zakończone były 
pazurami. Klimat był tu ciepły, kolory zachwycające i wszyscy uważali nas za bogów.

Bleys znalazł miejsce, gdzie panowała religia opierająca się na wierze w braci-bogów, 

którzy wyglądali jak my i mieli swoje kłopoty. Główną rolę w ich mitach grał oczywiście zły 
brat, który zagarnął władzę i prześladował dobrych braci. I naturalnie towarzyszyła temu 
opowieść o apokalipsie głosząca, że nadejdzie dzień, gdy oni sami zostaną wezwani na pomoc 
skrzywdzonym dobrym braciom.

Chodziłem z lewą ręką na czarnym temblaku i przypatrywałem się tym, którzy wybierali 

się na śmierć. Stanąłem przed jednym z nich i spytałem:

– Czy wiesz, kim jest Eryk?
– Księciem Ciemności – odparł.
Skinąłem głową.
– Bardzo dobrze – pochwaliłem go i poszedłem dalej.
Bleys dostał wykonane jak na zamówienie mięso armatnie.
– Z całym szacunkiem dla tych, którzy są gotowi oddać życie – powiedziałem mu – nie 

możesz zdobyć Amberu z tą pięćdziesięciotysięczną armią, nawet gdybyś zdołał dotrzeć z 
nimi   wszystkimi   do   podnóża   Kolviru,   czego   nie   zdołasz.   Sama   myśl,   żeby   użyć   tych 
biedaków z ich szabelkami jak zabawki przeciw nieśmiertelnemu miastu, jest śmieszna.

– Wiem – przyznał – ale mam coś jeszcze.
– Musisz mieć znacznie, znacznie więcej.
– A co powiesz na trzy floty o połowę większe od tego, czym dysponują Caine i Gerard 

razem wzięci?

78

background image

– Jeszcze nie dość. To dopiero początek.
– Wiem. Nadal gromadzę siły.
–  Więc   lepiej   zgromadźmy   ich   nieporównywalnie   więcej.   Eryk  będzie   siedział   sobie 

spokojnie w Amberze i zabijał nas podczas marszu przez Cienie. Kiedy pozostałe siły dotrą w 
końcu do podnóża Kolviru, zostaną tam zdziesiątkowane. Potem trzeba jeszcze wspiąć się do 
Amberu. Jak myślisz, ilu nas zostanie, kiedy wkroczymy do miasta? Garstka, z którą Eryk 
rozprawi   się   w   ciągu   pięciu   minut   bez   najmniejszego   trudu.   Jeśli   to   wszystko,   czym 
dysponujesz, drogi bracie, to mam złe przeczucie co do tej wyprawy.

– Eryk ogłosił, że jego koronacja odbędzie się za trzy miesiące – powiedział Bleys. – Do 

tego   czasu   mogę   co   najmniej   potroić   swoje   siły   lub   nawet   zgromadzić   pośród   Cieni 
ćwierćmilionową   armię.   Są   inne   światy   podobne   do   tego,   w   których   zbiorę   taką   armię 
krzyżowców, jakiej dotąd nikt jeszcze przeciw Amberowi nie prowadził.

– Eryk będzie miał tyle samo czasu na przygotowanie działań obronnych – zauważyłem, 

– Sam nie wiem, Bleys... to niemal samobójstwo. Nie znałem w pełni sytuacji, kiedy się do 
ciebie zwróciłem...

– A ty sam, co masz do zaoferowania? – spytał. – Nic. Podobno byłeś dłuższy czas 

dowódcą w wojsku. Gdzie twoje oddziały?

Odwróciłem się.
– Nic po nich nie zostało. Wiem to na pewno.
– Nie mógłbyś poszukać Cienia swojego Cienia?
– Nawet nie chcę próbować – odparłem. – Bardzo mi przykro.
– To jaki właściwie mam z ciebie pożytek?
–   Odejdę   więc   –   oświadczyłem   –   skoro   pragniesz   ode   mnie   jedynie   więcej   mięsa 

armatniego...

– Zaczekaj! – krzyknął. – Tak mi się tylko wyrwało. Zależy mi już choćby na twojej 

radzie. Zostań że mną, proszę. Mogę cię nawet przeprosić.

– Nie trzeba – powiedziałem, wiedząc, co to znaczy dla księcia Amberu. – Zostanę. 

Sądzę, że mogę ci się przydać.

– Doskonale! – Klepnął mnie w zdrowe ramię.
– I sprowadzę ci posiłki – dodałem. – Nic się nie martw.
Dotrzymałem słowa. Udałem się miedzy Cienie i znalazłem rasę obrośniętych sierścią 

stworzeń, z kłami i pazurami, nieco człekopodobnych i o inteligencji studentów z pierwszego 
roku – przepraszam was, moi drodzy, ale mam na myśli to, że byli lojalni, oddani, uczciwi i 
zbyt łatwo dający się omamić takim łajdakom, jak ja i mój brat, Czułem się jak ludożerca.

Znalazłem sto tysięcy wyznawców gotowych walczyć za nas z bronią w ręku. Wywarło to 

odpowiednie wrażenie na moim bracie, który nie robił mi więcej żadnych uwag. Po tygodniu 
ramię mi się wygoiło. Po dwóch miesiącach mieliśmy ćwierć miliona żołnierzy, a nawet 
więcej.

79

background image

– Corwin, Corwin! Pozostałeś w każdym calu sobą! – powiedział Bleys przepijając do 

mnie.

Ale ja czułem się nieszczególnie. Większość z nich musiała zginąć, a ja byłem za to 

odpowiedzialny.   Miałem   wyrzuty   sumienia,   choć   znałem   różnicę   między   Cieniem,   a 
Substancją. Ale wiedziałem też, że każda śmierć jest śmiercią prawdziwą.

Czasami w nocy siadałem nad talią kart. Były w niej także te Atuty, których brakowało w 

poprzedniej talii. Jeden z nich przedstawiał sam Amber i wiedziałem, że mógłby mnie tam 
przenieść. Na innych były wizerunki mojego zmarłego lub zaginionego rodzeństwa, a pośród 
nich portret ojca, który szybko odłożyłem. Nie było go już wśród nas.

Wpatrywałem się długo w każdą twarz zastanawiając się, co mógłbym, od którego z nich 

uzyskać. Kilka razy układałem karty i zawsze wskazywały na tę samą osobę. Na Caine’a.

Miał na sobie zielono-czarny atłasowy strój i trójgraniasty kapelusz z długim zielonym 

pióropuszem. U pasa wisiał mu wysadzony szmaragdami sztylet. Był ciemnowłosy.

– Caine – wywołałem go.
Po chwili przyszła odpowiedź.
– Kto to? – zapytał.
– Corvin.
– Corvin? Czy to jakiś żart?
– Nie.
– Czego chcesz?
– A co masz?
– Dobrze wiesz.  – Podniósł  oczy i  spojrzał prosto na  mnie,  lecz ja nie  spuszczałem 

wzroku z jego ręki spoczywającej blisko sztyletu. – Gdzie jesteś?

– Z Bleysem.
–   Doszły   mnie   słuchy,   że   pokazałeś   się   niedawno   w   Amberze,   dziwiło   mnie   też 

zabandażowane ramię Eryka.

– Sprawcę tego masz przed sobą – powiedziałem. – Jaka jest twoja cena?
– Co masz na myśli?
– Pomówmy szczerze i bez ogródek. Czy sądzisz, że Bleys i ja możemy pokonać Eryka?
– Nie, i dlatego właśnie z nim trzymam. Nie mam też zamiaru odstąpić wam swojej 

armady, a podejrzewam, że głównie o to ci chodzi.

–   Domyślny   braciszku   –   uśmiechnąłem   się.   –   No   to   cóż,   miło   mi   było   z   tobą 

porozmawiać. Do zobaczenia w Amberze... może już wkrótce.

Zrobiłem ruch ręką, a on krzyknął:
– Poczekaj!
– Na co?
– Nie znam nawet twojej oferty.
– Owszem, znasz. Odgadłeś ją i nie jesteś zainteresowany.

80

background image

– Tego nie powiedziałem. Ale wiem, po czyjej stronie leży słuszność.
– Czy też siła.
– Niech będzie siła. Co masz mi do zaproponowania?
Rozmawialiśmy przez jakąś godzinę, po której pomocne szlaki morskie zostały otwarte 

dla floty Bleysa, mogącej po wpłynięciu oczekiwać posiłków.

– Jeśli się wam nie uda. Amber będzie świadkiem trzech egzekucji – powiedział Caine.
– Ale w gruncie rzeczy nie spodziewasz się tego, prawda?
– Nie sądzę, że ty albo Bleys obejmiecie tron. Ja jestem gotów służyć zwycięzcy. Własne 

księstwo w zupełności mi wystarczy. Nadal jednak chętnie przyjąłbym głowę Randoma jako 
część zapłaty.

– Nie ma mowy. Bierz, co ci daję, albo się wycofaj.
– Biorę.
Uśmiechnąłem   się,   zakryłem   kartę   dłonią   i   już   go   nie   było.   Gerarda   postanowiłem 

zostawić na następny dzień. Rozmowa z Caine’em była męcząca. Rzuciłem się na łóżko i 
zasnąłem.

Gerard, kiedy poznał stawkę, zgodził się nas nie atakować. Głównie dlatego, że to ja się 

do niego zwróciłem, a uznał, że z dwojga złego mogę okazać się potężniejszy niż Eryk. 
Szybko dobiłem z nim targu, obiecując mu wszystko, co chciał, jako że nie prosił o niczyją 
głowę.

Później ponownie zrobiłem przegląd wojsk i opowiedziałem im coś niecoś o Amberze. 

Dziwnie, ale czerwonoskóre olbrzymy i owłosione karzełki współżyli zgodnie jak bracia. 
Było to smutne, ale prawdziwe. Uważali nas za bogów i koniec, kropka.

Zobaczyłem flotę płynącą po wielkim oceanie koloru krwi. Zadumałem się. W świecie 

Cieni, po którym płynęli, wielu z nich zginie na zawsze.

Pomyślałem o armii z Avernus i moich rekrutach z miejsca zwanego Ri’ik. Ich zadaniem 

był marsz na Ziemię i do Amberu.

Potasowałem karty i rozłożyłem je. Wziąłem do ręki portret Benedykta. Przywoływałem 

go przez dłuższy czas, lecz odpowiedzią było tylko zimno. Sięgnąłem po kartę Branda. Znów 
przez dłuższą chwilę czułem tylko chłód. Potem usłyszałem krzyk. Przeraźliwy, ścinający 
krew w żyłach krzyk.

– Pomóż mi!
– Jak?
– Kto to? – zapytał i zobaczyłem, że jego ciało się wije.
– Corwin.
– Wydobądź mnie stąd, Corwinie! Dam ci za to wszystko, co chcesz!
– Gdzie jesteś?
–   Jestem...   –   Obraz   zakłębił   się   ukazując   rzeczy,   które   wzdrygałem   się   przyjąć   do 

wiadomości, i rozległ się ponowny krzyk, jakby ze śmiertelnej otchłani, po czym zapadła 

81

background image

głucha cisza. Znów ogarnął mnie chłód.

Poczułem, że się trzęsę, lecz nie wiedziałem dlaczego. Zapaliłem papierosa i podszedłem 

do zasnutego nocą okna, zostawiając na stole rozrzucone karty.

Gwiazdy były małe i zasnute mgłą. Nie mogłem rozpoznać żadnej konstelacji. Mały, 

niebieski księżyc sunął szybko w ciemnościach. Noc powiała nagłym, lodowatym chłodem i 
szczelniej otuliłem się peleryną. Przypomniała mi się nasza nieszczęsna, zimowa kampania w 
Rosji. Dobry Boże! Omal nie zamarzłem na śmierć! I do czego to wszystko prowadziło?

Do tronu Amberu, oczywiście. Ten cel uświęcał wszystko.
Ale   co   z   Brandem?   Gdzie   był?  Co   się   z   nim   działo,   kto   był   tego   sprawcą?   Żadnej 

odpowiedzi.

Zamyśliłem   się   patrząc   w   noc,   śledząc   wzrokiem   błękitną   elipsę   księżyca.   Czy 

przeoczyłem   coś   w   obrazie   sytuacji,   jakiś   szczegół,   który   umknął   mojej   uwagi?   Żadnej 
odpowiedzi.

Usiadłem jeszcze raz przy stole z kieliszkiem w ręce. Przewertowałem wszystkie karty i 

wyjąłem wizerunek ojca.

Oberon,   władca  Amberu,   stał   przede   mną   w   swojej   zieleni   i   złocie.  Wysoki,   dobrze 

zbudowany,   z   włosami   i   brodą   przetykaną   srebrem.   Na   palcach   pierścienie   z   zielonymi 
kamieniami w złotej oprawie. Złoty miecz. Niegdyś sądziłem, że nic i nigdy nie odbierze mu 
odwiecznego panowania nad Amberem. Co się stało? Nadal nie wiedziałem. Ale on odszedł. 
Jaki koniec spotkał mego ojca?

Patrzyłem na kartę, skupiwszy całą uwagę.
Nic... nic... Coś?
Coś.
W odpowiedzi dał się zauważyć ledwo widoczny ruch, figura na karcie skurczyła się i 

przeobraziła w cień człowieka, którego reprezentowała.

– Ojcze? – spytałem.
Cisza.
– Ojcze?
– Tak... – Bardzo słaby i odległy głos, jakby wydobywający się z muszli, zatopiony w jej 

monotonnym szumie.

– Gdzie jesteś? Co się stało?
– Ja... – Długa pauza.
– Tak? To Corwin, twój syn. Co zaszło w Amberze, że cię nie ma?
– Nadszedł mój czas. – Jego głos dochodził z bardzo daleka.
– Czy to znaczy, że abdykowałeś? Żaden z braci nic mi nie powiedział, a nie ufam im na 

tyle, aby pytać. Wiem tylko, że tron stoi otworem dla wszystkich chętnych. Eryk ma teraz 
miasto   we   władaniu,   a   Julian   sprawuje   pieczę   nad   Lasem  Ardeńskim.   Caine   i   Gerard 
kontrolują   morze.   Bleys   jest   gotów   stawić   im   wszystkim   czoło,   a   ja   zawarłem   z   nim 

82

background image

przymierze. Jakie są twoje życzenia w tym względzie?

– Jesteś... jedynym, który o to pyta... Tak...
– „Tak”, co?
– Tak... Stawcie im opór...
– A co z tobą? Jak mogę ci pomóc?
– Mnie... nie można pomóc. Weź tron...
– Ja? Czy Bleys i ja?
– Ty!
– Tak?
– Masz moje błogosławieństwo... Weź tron... i pospiesz się!
– Dlaczego, ojcze?
– Brak mi tchu... Weź tron! – I zniknął.
A więc ojciec żył. To było interesujące. Co teraz robić? Popijałem whisky i rozmyślałem. 

Żył gdzieś i nadal był królem Amberu. Dlaczego zniknął? Dokąd się udał? Co się za tym 
kryło? Same zagadki. Nie potrafiłem udzielić odpowiedzi na żadne z tych pytań, lecz sprawa 
nie dawała mi spokoju.

Tu muszę wyznać, że moje stosunki z ojcem nigdy nie układały się zbyt dobrze. Nie 

czułem wprawdzie do niego nienawiści jak Random lub paru innych braci, ale nie miałem też 
najmniejszego powodu, żeby darzyć go szczególną sympatią. Był silny, potężny i okupował 
tron – to chyba wystarczy? Uosabiał też niemal całą znaną nam historię Amberu, a historia 
Amberu sięga wstecz tyle tysiącleci, że nie warto ich nawet liczyć. Co było robić w tej 
sytuacji? Jeśli chodzi o mnie, dopiłem whisky i poszedłem spać.

Nazajutrz rano zwołaliśmy naradę wojenną. Bleys miał czterech admirałów, z których 

każdy dowodził mniej więcej jedną czwartą floty, i cały sztab oficerów piechoty. Razem było 
nas jakieś trzydzieści osób, w połowie wielkich i czerwonoskórych, a w połowie małych i 
owłosionych.

Narada   trwała   cztery   godziny,   po   czym   rozeszliśmy   się   coś   zjeść.   Uzgodniliśmy,   że 

wyruszamy za trzy dni. Ponieważ drogę do Amberu mógł otworzyć tylko ktoś królewskiej 
krwi, ja miałem przewodzić flocie na okręcie flagowym, a Bleys miał poprowadzić piechotę 
przez krainy Cieni.

Zastanowiło mnie to i zapytałem, co by zrobił, gdybym się nie zjawił, przychodząc mu z 

pomocą. W odpowiedzi usłyszałem dwie rzeczy: że, po pierwsze, gdyby musiał polegać na 
własnych siłach, poprowadziłby najpierw flotę i zostawił ją w odpowiedniej odległości od 
brzegu,   po   czym   wróciłby   jednym   z   okrętów   do   Avernus,   żeby   powieść   żołnierzy   na 
spotkanie o wyznaczonym czasie, a po drugie, że specjalnie szukał takiego Cienia, w którym 
mógł liczyć na przybycie któregoś z braci gotowego go wesprzeć.

To ostatnie wzbudzało niejakie podejrzenia, a to pierwsze wyglądało mało realistyczne, 

gdyż  flota stałaby zbyt  daleko w morzu, aby dostrzec jakieś  sygnały z brzegu, a ryzyko 

83

background image

spóźnienia się na spotkanie było – przy tej liczbie wojska – zbyt duże, aby pokładać większe 
nadzieje w tego rodzaju planie.

Ale jako taktyk Bleys zawsze był, moim zdaniem, niezrównany i kiedy rozłożył mapy 

Amberu i okolic, które sam sporządził, i zaczął wyjaśniać taktykę, jaką zamierzał zastosować, 
widziałem, że cechuje go spryt godny księcia Amberu.

Kłopot w tym, że naszym przeciwnikiem był inny książę Amberu, i to taki, który miał 

niewątpliwie   silniejszą   pozycję.   Trochę   mnie   to   niepokoiło,   lecz   wobec   zbliżającej   się 
koronacji nie pozostawało nam nic innego, jak pójść na całość. Jeśli przegramy, jesteśmy 
zgubieni, a zdawałem sobie sprawę, że Eryk ma do swojej dyspozycji czas i najpotężniejsze 
środki, czego myśmy nie mieli.

Przemierzałem krainę zwaną Avernus podziwiając jej zamglone doliny i przepaści, jej 

dymiące kratery, jaskrawe słońce na zwariowanym niebie, mroźne noce i zbyt gorące dni, 
skały   i   wydmy   ciemnego   piasku,   małe,   ale   zjadliwe   i   niebezpieczne   zwierzęta,   wielkie 
purpurowe rośliny, jak choćby pozbawione kolców kaktusy, a po południu drugiego dnia, 
kiedy   stałem   na   występie   skalnym   nad   morzem,   pod   wieżą   skłębionych   cynobrowatych 
chmur, doszedłem do wniosku, że lubię ten kraj i jeśli jego synowie zginą w walce za swoich 
bogów, postaram się unieśmiertelnić ich pewnego dnia w poświęconym im hymnie.

Uspokoiwszy w ten sposób sumienie, objąłem dowództwo floty. Jeśli zwyciężymy, moi 

wojownicy będą przez wieki opiewani na dworach i zamkach nieśmiertelnych władców. Ja 
zaś byłem ich wodzem i przewodnikiem, który otwierał im drogę. Poczułem radość.

Nazajutrz wyruszyliśmy w morze, a ja dowodziłem z okrętu flagowego. Wprowadziłem 

flotę w sztorm i wypłynęliśmy z niego o wiele bliżej miejsca przeznaczenia. Wprowadziłem 
nas   w   ogromny   wir   i   wyszło   nam   to   na   dobre.   Przeprowadziłem   flotę   przez   kamienną 
mieliznę i wody oceanu pogłębiły się, a ich kolor zaczął przypominać toń wokół Amberu. A 
więc nadal posiadałem tę umiejętność. Mogłem kształtować nasz los w czasie i przestrzeni. 
Mogłem doprowadzić nas do domu. To znaczy, do mojego domu.

Przeprowadziłem okręty obok dziwnych wysp, na których krakały zielone ptaszyska, a 

zielone   małpy   zwisały   z   drzew   niczym   owoce,   powrzaskując   coś   do   siebie   i   rzucając 
kamieniami w naszym kierunku. Wyprowadziłem flotę daleko w morze, a potem zawróciłem 
w stronę brzegu.

Bleys maszerował tymczasem przez równiny światów. Miałem dziwną świadomość, że 

pokona wszelkie trudności i poradzi sobie z pułapkami Eryka. Porozumiewałem się z nim za 
pomocą kart i wiedziałem o wszystkim, co zaszło po drodze. O tym, że stracił dziesięć tysięcy 
ludzi w walce z centaurami, pięć tysięcy zginęło podczas wyjątkowo silnego trzęsienia ziemi, 
tysiąc  pięćset  zmiotła  trąba  powietrzna,  dziewiętnaście  tysięcy  zginęło  lub przepadło  bez 
wieści w jakiejś dżungli, kiedy spadł na nich napalm z dziwnych huczących obiektów na 
niebie; sześć tysięcy zdezerterowało w miejscu wyglądającym jak obiecany im raj; pięciuset 
zginęło   na   piaszczystej   równinie,   gdy   wybuchła   obok   wznosząc   się   do   góry   chmura   w 

84

background image

kształcie grzyba; osiem tysięcy sześciuset zostało zabitych w dolinie walczących maszyn, 
które   wyjechały   na   gąsienicach   miotając   ogień;   ośmiuset   rannych   i   chorych   zostawiono 
własnemu losowi; dwustu porwały wezbrane wody rzeki; pięćdziesięciu czterech odniosło 
śmiertelne   rany   w   pojedynkach   między   sobą;   trzystu   zmarło   po   zjedzeniu   trujących 
miejscowych   owoców;   tysiąc   stratował   pędzący   tabun   bawołopodobnych   stworzeń; 
siedemdziesięciu trzech zginęło podczas pożaru namiotów; tysiąc pięciuset utonęło podczas 
powodzi; dwa tysiące padło ofiarą tornada, które nadciągnęło od błękitnych wzgórz.

Byłem zadowolony, że sam straciłem w tym czasie tylko sto osiemdziesiąt sześć statków.
Zasnąć! Może śnić! – w tym sęk cały... Eryk zabijał nas cal po calu i godzina po godzinie. 

Jego   zapowiedziana   koronacja   miała   się   odbyć   już   za   parę   tygodni,   a   on   najwyraźniej 
wiedział, że nadciągamy, bo wymieraliśmy jak muchy.

Powiedziane   jest,   że   tylko   książę   Amberu   może   się   poruszać   pośród   Cieni,   choć 

oczywiście   wolno   mu   przeprowadzić   ze   sobą,   kogo   chce.   Wiedliśmy   nasze   wojska   i 
patrzyliśmy, jak giną, jeśli zaś chodzi o Cień, to mogę powiedzieć tyle: istnieje Cień i istnieje 
Substancja, i to leży u podstaw wszechrzeczy. Z Substancji jest tylko Amber, prawdziwe 
miasto na prawdziwej Ziemi, które zawiera w sobie wszystko. Z Cieni jest nieskończona 
liczba rzeczy. Każda możliwość istnieje gdzieś jako Cień tego, co prawdziwe. Amber, poprzez 
samą swoją egzystencję, rzuca cienie we wszystkich kierunkach. Co jeszcze można dodać? 
Cień rozciąga się od Amberu do Chaosu i w jego granicach wszystko jest możliwe. Są tylko 
trzy sposoby na przebycie go, każdy z nich trudny.

Książę   lub   księżniczka   krwi   może   przemierzać   Cienie   nadając   otoczeniu   dowolne 

kształty, dopóki nie przybierze ono pożądanej postaci – wtedy tam zostają. Cień ów staje się 
ich własnym światem, w którym mogą robić, co chcą, o ile nie zakłóci im tego ktoś z rodziny. 
W takim właśnie miejscu żyłem przez całe wieki.

Drugim sposobem są karty, zrobione przez Dworkina, Mistrza Rysunku, który stworzył je 

na   nasz   obraz   i   podobieństwo,   żeby   ułatwić   porozumiewanie   się   członkom   rodziny 
królewskiej. Był to sędziwy artysta, dla którego przestrzeń i perspektywa nie miały tajemnic. 
Sporządził rodzinne Atuty, które umożliwiały nam bezpośredni kontakt na każdą odległość. 
Miałem jednak wrażenie, że nie zawsze używaliśmy ich zgodnie z intencją autora.

Trzecim   sposobem   był   Wzorzec,   też   narysowany   przez   Dworkina,   po   którym   mógł 

przejść tylko członek naszej rodziny. Stanowił on jakby wprowadzenie w system kart i po 
przejściu dawał moc panowania nad Cieniami.

Karty i Wzorzec umożliwiały natychmiastowe przeniesienie się z Substancji przez Cień. 

Inny sposób, wędrówka, był trudniejszy.

Wiedziałem, co Random robił torując nam drogę do prawdziwego świata. Jadąc, dodawał 

w pamięci to, co zapamiętał z Amberu, i odejmował to, co się nie zgadzało. Kiedy wszystko 
ze sobą korespondowało, wiedział, że przybyliśmy na miejsce. Nie była to jedynie sprytna 
sztuczka, bo przy odpowiedniej wiedzy każdy człowiek mógłby dotrzeć do własnego Amberu. 

85

background image

Nawet teraz Bleys i ja mogliśmy poszukać Cieni Amberu, gdzie każdy z nas by rządził i 
spędził na tronie całą wieczność. Ale to by dla nas nie było to samo. Bo żadne z tych miejsc 
nie byłoby prawdziwym Amberem miastem, w którym się urodziliśmy, miastem, z którego 
wszystkie inne biorą kształt.

Toteż dla celów naszej inwazji na Amber obraliśmy najcięższą drogę, wędrówkę przez 

Cień. Każdy, kto o tym wiedział i dysponował dostateczną siłą, mógł stawiać nam na tej 
drodze przeszkody. Eryk to robił i ginęliśmy w ich obliczu. Co z tego wyniknie? Nikt nie znał 
odpowiedzi na to pytanie.

Gdyby   Eryk   został   ukoronowany,   znalazłoby   to   swój   odpowiednik,   swoje 

odzwierciedlenie wszędzie. A każdy z nas, pozostałych braci, każdy z książąt Amberu, z 
chęcią osiągnąłby ten status i pozwolił, aby odbiło się to w dowolny sposób w Cieniach

Minęliśmy widmową flotę, statki Gerarda – Latającego Holendra tego świata/tamtego 

świata – i wiedziałem, że się zbliżamy. Posłużyły mi za punkt orientacyjny.

Ósmego dnia podróży byliśmy blisko Amberu. Wtedy właśnie rozpętał się sztorm. Morze 

pociemniało,   niebo  zasnuły  chmury,   żagle  opadły wskutek  nagłej  ciszy.  Słońce   schowało 
swoją tarczę – błękitną i ogromną – i czułem, że Eryk w końcu nas dopadł.

Zerwał się wiatr i – jeśli można to tak nazwać – natarł z furią na mój statek. Znaleźliśmy 

się w szponach burzy, w samym sercu nawałnicy, jak mówią poeci. Trzewia podeszły mi do 
gardła, gdy uderzyły w nas pierwsze bałwany. Miotało nami od burty do burty, jakbyśmy byli 
kośćmi do gry w rękach olbrzyma. Zalewała nas woda z morza i woda z nieba, które stało się 
czarne, a deszcz ze śniegiem przesłaniał oblodzony, ściągający pioruny takielunek. Jestem 
pewien, że wszyscy krzyczeli, ja też. Powlokłem się z trudem po szalejącym pokładzie do 
opuszczonego steru. Przywiązałem się sznurami i chwyciłem koło. Eryk niewątpliwie poszedł 
na całego.

Jedna godzina, druga, trzecia, czwarta i ani chwili wytchnienia – Pięć godzin. Ilu ludzi 

straciliśmy? Nie miałem pojęcia.

Zadzwoniło mi  w uszach, poczułem mrowienie i zobaczyłem Bleysa jakby na końcu 

długiego, szarego tunelu.

– Co się dzieje? – pytał. – Nie mogę się z tobą skontaktować.
– Życie jest pełne niespodzianek – odparłem. – Właśnie staramy się stawić czoło jednej z 

nich.

– Sztorm? – zapytał.
–   Nie   inaczej.   Praprzodek   wszystkich   sztormów.   Wydaje   roi   się,   że   widzę   potwora 

morskiego. Jeśli ma choć trochę w głowie, napadnie nas od spodu... Właśnie to zrobił.

– Przed chwilą nas też zaatakował – powiedział Bleys.
– Potwór czy sztorm?
– Sztorm. Zginęło dwieście osób.
– Nie trać ducha, broń fortu, porozmawiamy później, dobrze? Skinął głową, a za jego 

86

background image

plecami przeleciała błyskawica.

– Eryk zna naszą liczbę – dodał jeszcze, zanim zniknął. Musiałem się z tym zgodzić.
Dopiero   po   następnych   trzech   godzinach   nawałnica   zelżała   nieco,   a   jeszcze   później 

dowiedziałem się, że straciłem połowę floty, na moim statku flagowym zaś aż czterdzieści 
osób z załogi Uczącej sto dwadzieścia. Była to nielicha burza.

Zdołaliśmy jednak jakoś dopłynąć do oceanu nad Rebmą. Wyjąłem karty i zatrzymałem 

wzrok na wizerunku Randoma. Kiedy się zorientował, kto go wzywa, pierwsze jego słowa 
brzmiały:

– Zawracaj!
– Dlaczego?
–  Llewella  twierdzi,  że  Eryk   rozbije  was  w  proch.  Radzi,  żebyś  trochę  odczekał, aż 

wszystko się uspokoi, i dopiero wtedy uderzy; może za jakiś rok.

Potrząsnąłem głową.
– Bardzo mi przykro – powiedziałem – ale nie mogę. Ponieśliśmy zbyt wielkie straty, 

żeby dotrzeć aż tutaj. Teraz albo nigdy.

Wzruszył ramionami z miną: „Pamiętaj, że cię ostrzegałem”.
– Czemu miałbym się cofać? – spytałem.
– Głównie dlatego, że jak słyszę, Eryk sprawuje tu kontrolę nad pogodą.
– Mimo to musimy zaryzykować.
Znów wzruszył ramionami.
– Nic mów, że cię nie uprzedzałem.
– Jesteś pewien, że on o nas wie?
– Czy sądzisz, że jest kretynem?
– No nie.
– Wobec tego musi wiedzieć. Jeśli ja domyśliłem się tego w Rebmie, to tym bardziej on w 

Amberze. A ja odgadłem prawdę po migotaniu Cienia.

– Niestety,  mam złe przeczucia co do tej  wyprawy – powiedziałem – ale to  pomysł 

Bleysa.

– Wycofaj się i niech on sam kładzie głowę pod topór.
– Nie mogę podjąć takiego ryzyka. A nuż wygra. Ja stoję na czele floty.
– Rozmawiałeś z Caine’em i z Gerardem?
– Tak.
– Więc pewno sądzisz, że na morzu masz szansę. Ale posłuchaj, jak wnoszę z tutejszych 

plotek dworskich, Eryk posiadł tajemnicę Klejnotu Wszechmocy. Dało mu to władzę nad 
pogodą i Bóg wie, nad czym jeszcze.

– Wielka szkoda – powiedziałem. – Będziemy musieli jakoś to znieść. Nie możemy dać 

się wystraszyć paru sztormom.

– Corwin, muszę ci coś wyznać. Trzy dni temu sam rozmawiałem z Erykiem.

87

background image

– Po co?
– Prosił mnie o to. Rozmawiałem z nim z nudów. Nakreślił mi ze szczegółami swoją linię 

obronną.

– Dowiedział się od Juliana, że przybyliśmy tu razem i był pewien, że mi wszystko 

powtórzysz.

– Zapewne. Ale to nie zmienia faktów.
– Masz rację.
– Więc niech Bleys walczy sobie na własną rękę, a ty uderz na Eryka później.
– Niedługo ma zostać ukoronowany.
– Wiem, wiem. Ale równie dobrze można zaatakować króla jak księcia, czyż nie? Co za 

różnica, jaki będzie nosił tytuł w chwili, gdy go pokonasz? To będzie nadal ten sam Eryk.

– To prawda, ale związałem się z Bleysem. – Więc się odwiąż.
– Nie mogę tak postąpić.
– Wobec tego jesteś szalony.
– Może.
– Cóż, powodzenia.
– Dzięki.
– Do zobaczenia.
Na tym skończyliśmy rozmowę, która zasiała jednak we mnie ziarno niepokoju. Czyżbym 

zmierzał prosto w pułapkę? Eryk nie był głupcem. Może zarzucił już na nas gigantyczną sieć 
śmierci? Wzruszyłem ramionami i oparłem się o burtę, włożywszy karty ponownie za pasek.

To dumne i samotne uczucie być księciem Amberu, nie mogącym nikomu zaufać. W 

danej chwili nie sprawiało mi to szczególnej satysfakcji, ale trudna rada...

Oczywiście,   to  Eryk   był   sprawcą  sztormu,  który  na  nas  spadł,  co   by  się  zgadzało  z 

twierdzeniem Randoma, że jest panem pogody w Amberze.

Spróbowałem więc i ja pewnej sztuczki Poprowadziłem flotę w kierunku Amberu, nad 

którym szalała śnieżyca. Była to najstraszniejsza nawałnica śnieżna, jaką mogłem wywołać. 
Ogromne płatki śniegu zaczęły spadać także na ocean. Niech Eryk spróbuje poradzić sobie ze 
zwykłym darem z Cienia, jeśli potrafi.

I poradził sobie.
W ciągu pół godziny śnieżyca ustała. Amber okazał się, praktycznie wodoszczelny – było 

to naprawdę jedyne w swoim rodzaju miasto. Nie chciałem zbaczać z kursu, pozostawiłem 
więc bieg rzeczy własnemu losowi. Eryk rzeczywiście panował nad pogodą w Amberze.

Co teraz robić?
Płynęliśmy dalej, prosto w objęcia śmierci.
Cóż mogę dodać?
Drugi sztorm okazał się jeszcze gorszy niż pierwszy, ale udało mi się utrzymać koło 

sterowe. Burza była naładowana elektrycznością i skierowana głównie na flotę. Rozproszyła 

88

background image

nas po morzu i zabrała nam Jeszcze czterdzieści statków.

Bałem się skontaktować z Bleysem i usłyszeć, co jego spotkało.
–   Zostało   mi   jeszcze   dwieście   tysięcy   wojska   –   powiedział.   –   Mieliśmy   potop. 

Powtórzyłem mu, co usłyszałem od Randoma.

– Gotów jestem dać temu wiarę – odrzekł. – Ale nie ma co się nad tym rozwodzić. Panuje 

nad pogodą czy nie, i tak go pobijemy.

– Miejmy nadzieję – odparłem.
Zapaliłem   papierosa   i   oparłem   się   o   dziób.   Wkrótce   powinniśmy   zobaczyć  Amber. 

Umiałem już na powrót poruszać się pośród Cieni i wiedziałem, jak tam dotrzeć. Wszak 
wszyscy miewają złe przeczucia i żaden dzień nigdy nie wydaje się odpowiedni... Płynęliśmy 
więc   dalej,   kiedy   spadła   na   nas   nagła   ciemność   i   rozpętał   się   najgorszy   ze   sztormów. 
Uszliśmy   jakoś   przed   jego   czarnymi   mackami,   ale   przeszył   mnie   strach.   Byliśmy   na 
północnych wodach – jeśli Caine dotrzyma słowa, to wszystko w porządku, gdyby jednak 
zamierzał nas wydać, to ma nad wyraz korzystną sytuację.

Przyjąłem, że nas zdradzi. Dlaczegóż by nie? Przygotowywałem właśnie flotę do bitwy – 

pozostałe siedemdziesiąt trzy okręty – gdy zobaczyłem, że płynie w naszym kierunku. Karty 
kłamały – lub też powiedziały całą prawdę – wskazując na niego jako na kluczową postać.

Jego statek wysunął się na czoło i popłynąłem mu na spotkanie. Stanęliśmy burta w burtę, 

patrząc na siebie. Mogliśmy skomunikować się przez Atuty, ale Caine zdecydował inaczej, a 
ponieważ miał silniejszą pozycję, etykieta rodzinna wymagała, aby to on wybrał odpowiedni 
środek. Najwyraźniej chciał, żeby go wszyscy słyszeli, gdy krzyknął przez tubę:

– Corwin! Złóż broń! Mamy nad wami przewagę liczebną! Nie macie żadnych szans!
Spojrzałem na niego przez wodę i podniosłem swoją tubę do ust.
– Co z naszą umową? – spytałem.
– Uznaj ją za niebyłą – odparł. – Twoje siły są o wiele za słabe, żeby zdobyć Amber, 

oszczędź wiec swoich ludzi i poddaj się.

Obejrzałem się przez ramię na słońce.
– Zechciej wysłuchać mej prośby, bracie, i pozwól, bym póki słońce nie stanie w zenicie, 

mógł naradzić się z moimi kapitanami.

– Dobrze – odparł bez wahania. – Jestem pewien, że zdają sobie sprawę ze swojego 

położenia.

Odwróciłem się i wydałem rozkaz odwrotu i dobicia do reszty naszych okrętów.
Gdybym spróbował uciec, Caine ścigałby mnie przez Cienie i niszczył jeden statek po 

drugim. Proch się nie zapalał na prawdziwej Ziemi, ale wystarczyło odpłynąć dość daleko, 
aby i on posłużył do naszej zguby. Gdybym uszedł sam, flota nie mogłaby przebyć morza 
Cieni beze mnie i osiadłaby tu, na prawdziwych wodach, niczym stado kaczek. Cokolwiek 
bym zrobił, załogę czeka śmierć albo uwięzienie.

Random miał rację.

89

background image

Wyciągnąłem Atut z Bleysem i skoncentrowałem się na obrazku, póki się nie poruszył.
– Tak? – usłyszałem jego zaniepokojony głos. Z daleka dochodziły mnie jakby odgłosy 

bitwy.

– Mam kłopot – powiedziałem. – Przebiłem się z siedemdziesięcioma trzema okrętami, 

lecz Caine zażądał. abyśmy do południa się poddali.

– Niech to diabli! – zaklął Bleys. – Nie dotarłem aż tak daleko jak ty, a na dodatek jestem 

teraz   w   samym   środku   bitwy.   Kawaleria   roznosi   nas   na   strzępy.   Nie   mogę   ci   więc   nic 
rozsądnego   doradzić.   Mam   własne   problemy.   Rób,   jak   uważasz   za   stosowne.   Znowu 
nacierają! – I kontakt się urwał.

Wyciągnąłem teraz kartę Gerarda. Kiedy rozmawialiśmy, zdawało mi się, że dostrzegam 

linię brzegową za jego plecami. To by potwierdzało moje przypuszczenie, że jest na morzach 
południowych.   Z   niechęcią   wspominam   tę   rozmowę.   Zapytałem   go,   czy   może   i   zechce 
udzielić mi wsparcia w walce przeciw Caine’owi.

– Zgodziłem się tylko cię przepuścić – odparł. – Dlatego wycofałem się na południe. Nie 

zdążyłbym przyjść ci z pomocą, nawet gdybym chciał. Poza tym nie umawiałem się, że będę 
ci pomagał w zabiciu naszego brata.

I zanim zdążyłem odpowiedzieć, już go nie było. Miał oczywiście rację. Zgodził się dać 

mi sposobność do walki, a nie walczyć za mnie.

Cóż mi pozostawało?
Zapaliłem papierosa, chodząc tam i z powrotem po pokładzie. Robiło się coraz później. 

Poranna mgła dawno się rozeszła, a słońce grzało w plecy. Niedługo będzie południe. Za 
jakieś dwie godziny...

Obracałem w rękach karty, ważyłem je na dłoni. Mogłem przy ich użyciu wezwać Eryka 

lub Caine’a na pojedynek woli. Dawały taką możliwość i zapewne jeszcze wiele innych, o 
których nic nie wiedziałem. Zostały tak zaprojektowane na rozkaz Oberona, ręką szalonego 
artysty Dworkina Barimena, garbusa o dzikim spojrzeniu, który był czarownikiem, księdzem 
lub   medykiem   –   różne   wersje   krążyły   –   z   jakiegoś   odległego   Cienia,   w   którym   ojciec 
uratował go przed okrutnym losem, jaki sobie zgotował. Nikt nie znał szczegółów, ale od 
tamtej   pory   Dworkin   miał   lekko   pomieszane   w   głowie.   Niemniej   był   wielkim   artystą   i 
niewątpliwie posiadał dziwną moc. Zniknął wieki temu, po stworzeniu kart i wytyczeniu 
Wzorca w Amberze. Często zastanawialiśmy się, co się z nim stało, ale nikt nie potrafił 
udzielić odpowiedzi. Może to ojciec kazał go zgładzić, żeby na zawsze zachować jego sekrety 
w tajemnicy.

Caine będzie przygotowany na taki krok z mojej strony i prawdopodobnie nie zdołam go 

złamać, choć może uda mi się go przetrzymać. Lecz jego ludzie, tak czy owak, z pewnością 
dostali rozkaz ataku.

Eryk będzie bez wątpienia gotowy na wszystko, ale skoro nie pozostawało mi nic innego, 

to co mi szkodzi spróbować? Nie miałem nic do stracenia oprócz duszy.

90

background image

Była też jeszcze karta przedstawiająca Amber. Za jej pomocą mogłem się tam przenieść i 

próbować zabójstwa, ale szansę przeżycia miałbym wtedy jedną na milion.

Bytem gotów zginąć w walce, lecz po co ciągnąć za sobą na śmierć tych wszystkich 

ludzi? Moja krew została najwyraźniej skażona, mimo władzy, jaką miałem nad Wzorcem. 
Prawdziwy książę Amberu nie miałby takich skrupułów. Doszedłem do wniosku, że musiałem 
się   zmienić   podczas   tych   stuleci   spędzonych   na   Cieniu-Ziemi,   które   mnie   zmiękczyły, 
sprawiły, że stałem się inny niż moi bracia.

Postanowiłem,   że   poddam   flotę,   a   sam   przeniosę   się   do  Amberu   i   wyzwę   Eryka   na 

rozstrzygający pojedynek. Będzie głupcem, jeśli przyjmie wyzwanie, ale cóż do diabła, i tak 
nie miałem nic do stracenia.

Odwróciłem się, żeby wydać rozkazy oficerom, gdy nagle chwyciła mnie w swe kleszcze 

straszna siła, odbierająca mi dech i mowę. Poczułem, że ktoś szuka ze mną kontaktu i w 
końcu udało się wykrztusić przez zaciśnięte zęby: „Kto tam?” Nie było odpowiedzi, tylko 
powolne, uporczywe wiercenie w głębi czaszki, któremu z determinacją się przeciwstawiłem. 
Po chwili, kiedy Eryk zorientował się, że nie złamie mnie bez długiej walki, usłyszałem jego 
głos na wietrze:

– Jak ci idzie, bracie?
–   Niespecjalnie   –   odparłem   czy   też   pomyślałem,   a   on   zachichotał,   choć   głos   miał 

zduszony, jakby brakło mu tchu po naszej potyczce.

–   Wielka   szkoda   –   powiedział.   –   Gdybyś   wrócił   mnie   poprzeć,   hojnie   bym   cię 

wynagrodził. Teraz jest już oczywiście za późno. Pozostaje mi cieszyć się z twojej i Bleysa 
porażki.

Nie odpowiedziałem, lecz zaatakowałem go z całą zaciekłością. Cofnął się trochę przed 

tym natarciem, ale zdołał zatrzymać mnie w miejscu.

Gdyby któryś z nas pozwolił sobie na moment nieuwagi, dostałby się pod psychiczną 

dominację drugiego lub wszedł z nim w kontakt fizyczny. Widziałem go bardzo wyraźnie we 
wnętrzu pałacu. Żaden z nas nie śmiał zrobić najmniejszego ruchu, żeby nie dać przewagi 
przeciwnikowi.

Toteż walczyliśmy ze sobą tylko wzrokiem i wewnętrzną silą woli. Cóż, rozwiązał jeden 

z moich problemów atakując mnie pierwszy. Trzymał mój Atut w lewej ręce i wpatrywał się 
we mnie ze zmarszczonymi brwiami. Szukałem słabego punktu, ale bez rezultatu. Moi ludzie 
coś do mnie mówili, lecz nie słyszałem ich słów stojąc oparty o burtę.

Która to mogła być godzina?
Poczucie czasu opuściło mnie, odkąd zaczęło się nasze starcie. Czy mogły już minąć dwie 

godziny? Nie miałem pojęcia.

– Odgaduję, co cię dręczy – rzekł Eryk. – Tak, współdziałam z Caine’em. Skontaktował 

się ze mną po waszych pertraktacjach. Mogę cię tu trzymać, gdy tymczasem on rozbije twoją 
flotę i wyśle ją do Rebmy rybom na pożarcie.

91

background image

– Poczekaj – powiedziałem. – Oni są bez winy. Bleys i ja zwiedliśmy ich i myślą, że 

prawo jest po naszej stronie. Ich śmierć nic ci nie da. Miałem zamiar poddać flotę.

– Trzeba było nie zwlekać z tym tak długo – odparł. – Teraz jest już za późno. Nie mogę 

wezwać Caine’a i odwołać rozkazu nie zwalniając cię, a w momencie kiedy cię zwolnię, 
dostanę   się   pod   twoją   psychiczną   dominację   albo   zostanę   przez   ciebie   napadnięty 
bezpośrednio. Nasze psychiki są zbyt podobne.

– A gdybym dał ci słowo, że tego nie wykorzystam?
– Łatwo jest złamać słowo, żeby zdobyć królestwo.
– Czyż nie czytasz w moich myślach? Nie czujesz, że mówię prawdę? Dotrzymam słowa!
– Czuję jakąś dziwną litość z twojej strony w stosunku do istot, które zwiodłeś, i nie 

wiem, czemu to przypisać, ale nie mogę się zgodzić. Sam rozumiesz. Nawet jeśli w tej chwili 
mówisz szczerze, czego nie wykluczam, to pokusa będzie zbyt  wielka w momencie, gdy 
zdarzy się okazja. Sam to wiesz. Nie mogę ryzykować.

Miał rację. Amber płonął zbyt silnie w naszych żyłach.
– Twoja sztuka władania bronią znacznie wzrosła – zauważył. – Widzę, że wygnanie pod 

tym względem ci posłużyło. Chyba ty jeden mógłbyś z czasem stać się moim równorzędnym 
przeciwnikiem, nie licząc Benedykta, o ile on żyje.

– Nie pochlebiaj sobie – powiedziałem szybko. – Jestem pewien, że mogę cię pobić. 

Prawdę mówiąc...

– Nie trudź się. Nie mam zamiaru się z tobą pojedynkować w obecnym stanie rzeczy. – I 

uśmiechnął się, odgadując moją myśl, która płonęła aż nazbyt jasno.

– Niemal żałuję, że nie stoisz u mojego boku – rzekł. – Miałbym z ciebie więcej pożytku 

niż z któregokolwiek z tamtych. Julianem gardzę. Caine jest tchórzem, a Gerard jest silny, ale 
głupi.

Postanowiłem wtrącić dobre słowo za Randomem.
– Posłuchaj – powiedziałem. – To ja namówiłem Randoma, żeby tu ze mną przybył, on 

się wcale do tego nie palił. Myślę, że byłby cię poparł, gdybyś się do niego zwrócił.

– Ten łajdak! Nie powierzyłbym mu nawet opróżniania nocników. Prędzej czy później 

znalazłbym w swoim piranię. Nie, dziękuję. Może nawet darowałbym mu życie, gdyby nie 
twoje wstawiennictwo. Chciałbyś, żebym przycisnął go do piersi i nazwał bratem, tak? O nie! 
Zbyt szybko stanąłeś w jego obronie. To zdradza jego prawdziwe intencje, które niewątpliwie 
znasz. Niech lepiej nie liczy na prawo łaski.

Poczułem   dym   i   usłyszałem   szczęk   metalu   o   metal.   To   by   znaczyło,   że   Caine   już 

nadciągnął i przystąpił do dzieła.

– Masz rację – powiedział Eryk, czytając w moich myślach.
– Powstrzymaj go! Proszę cię! Moi ludzie nie mają szansy przeciwko takiej sile!
–  Nawet  gdybyś  się  oddał   w   moje   ręce  –  Urwał  i   zaklął.  Pochwyciłem  jednak   jego 

zamysł. Mógł kazać mi się poddać w zamian za ich życie i wcale nie przerwać rzezi. Z 

92

background image

przyjemnością by tak postąpił, ale w zacietrzewieniu wyniknęło mu się tych parę zdradliwych 
słów.

Zaśmiałem się szyderczo z jego irytacji.
– I tak już wkrótce cię dostanę – warknął. – Jak tylko zdobędę okręt flagowy.
– A tymczasem masz! – krzyknąłem i natarłem na niego całą siłą woli, wgryzając mu się 

w mózg, bombardując go swoją nienawiścią. Poczułem jego ból, co jeszcze dodało mi ostrogi. 
Smagałem   go   bezlitośnie   w   rewanżu   za   wszystkie   lata   na   wygnaniu,   przynajmniej   taką 
wyznaczając   mu   zapłatę.   Zaatakowałem   granice   jego   zdrowych   zmysłów   w   odwecie   za 
cierpienia, jakie zesłał na mnie podczas zarazy. Uderzyłem go z całym impetem za wypadek 
samochodowy, którego był sprawcą, zadając mu mękę w zamian za własne udręki.

Zachwiał się jakby, co jeszcze wzmogło moją furię. Natarłem z nową energią i poczułem, 

że jego duch słabnie.

– Ty diable! – krzyknął w końcu i zasłonił ręką kartę, którą trzymał. Kontakt się urwał; 

stałem na pokładzie dygocząc jak w febrze.

Dokonałem tego. Pobiłem go w pojedynku woli. Mogłem się już nie obawiać mojego 

brata tyrana w żadnej formie walki wręcz. Byłem od niego silniejszy.

Zaczerpnąłem kilka głębokich oddechów i stałem wyprostowany oczekując chłodnego 

powiewu zwiastującego kolejny psychiczny atak. Wiedziałem jednak, że to mi nie grozi, w 
każdym razie ze strony Eryka. Czułem, że przestraszył się mojej wściekłości.

Rozejrzałem się wokół – wszędzie wrzała walka. Pokłady już spływały krwią. Wrogi 

okręt zahaczył o nas burtą, a inny próbował zrobić to samo z drugiej strony.  Koło ucha 
gwizdnęła mi strzała. Wyciągnąłem miecz i skoczyłem w wir walki.

Nie wiem, ilu ludzi zabiłem tego dnia. Po dwunastym czy trzynastym straciłem rachubę. 

W każdym razie już podczas tej jednej potyczki było ich co najmniej dwa razy tyle. Wrodzona 
siła książąt Amberu, dzięki której mogłem unieść mercedesa, dobrze mi tego dnia służyła i 
byłem w stanie jedną ręką wyrzucić mężczyznę za burtę.

Wybiliśmy   do   nogi   załogi   wrogich   statków   i   zatapiając   luki   wysłaliśmy   obydwa   do 

Rebmy, żeby uradować Randoma taką masakrą. Z mojej własnej załogi została połowa, a ja 
odniosłem niezliczone ukłucia i zadrapania, ale żadnej poważnej rany. Pospieszyliśmy na 
pomoc bratniemu okrętowi i pobiliśmy kolejnych napastników. Wszyscy z naszych, którzy 
ocaleli, przeszli na mój statek flagowy i znów miałem pełną załogę.

– Krwi! – krzyknąłem. – Krwi i zemsty! Dajcie mi to, dzielni wojownicy, a wasze imię w 

Amberze nie zaginie!

Jak jeden mąż podnieśli broń wrzeszcząc: „Krwi!”
I   popłynęły  jej   tego   dnia   już   nie   galony,   ale   całe   rzeki.   Zniszczyliśmy  jeszcze   dwie 

jednostki Caine’a, uzupełniając załogę niedobitkami z naszej floty. Kiedy zmierzaliśmy do 
szóstego statku, wspiąłem się na grotmaszt, żeby się rozejrzeć w sytuacji.

Wyglądało na to, że mają nad nami przewagę trzy do jednego. Z mojej floty zostało na 

93

background image

oko czterdzieści pięć do pięćdziesięciu pięciu statków.

Wzięliśmy szósty statek i nie musieliśmy rozglądać się za siódmym i ósmym. Same do 

nas przypłynęły. Pobiliśmy je też, ale odniosłem parę ran podczas walki, po której znów 
zostałem   z   połową   załogi.   Otrzymałem   głębokie   cięcie   w   lewe   ramię   i   w   prawe   udo,   a 
ponadto rwało mnie rozpłatane prawe biodro.

Kiedy posłaliśmy te dwa statki na dno, ruszyły na nas następne. Uszliśmy przed nimi pod 

osłoną jednej z naszych jednostek, która właśnie zwycięsko wyszła z własnej potyczki. Raz 
jeszcze połączyliśmy siły, tym razem przenosząc banderę na tamten statek, mniej zniszczony 
niż mój, który już zaczął nabierać wody i miał przechył na prawą burtę.

Nie mieliśmy niemal pola manewru, kiedy podpłynął następny wrogi okręt i jego załoga 

zaczęła wdzierać się na nasz pokład. Moi ludzie byli zmęczeni i mnie też niewiele brakowało. 
Na szczęście tamci byli w nie lepszym stanie. Zanim przybyto im na odsiecz, pokonaliśmy 
ich i zawładnęli pokładem, po raz kolejny przenosząc banderę na lepszy statek. Odnieśliśmy 
jeszcze jedno zwycięstwo i zostałem teraz z dobrym statkiem, czterdziestoma ludźmi i resztką 
sił.

W zasięgu wzroku nie było już nikogo, kto mógłby nam przyjść z pomocą. Każdy z 

moich pozostałych okrętów toczył boje z co najmniej jednym statkiem Caine’a. Musieliśmy 
uciekać przed kolejnym napastnikiem. Zyskaliśmy w ten sposób jakieś dwadzieścia minut. 
Usiłowałem wpłynąć do Cienia, ale to ciężki i powolny proces tak blisko Amberu. O wiele 
łatwiej   jest   dostać   się   w   tę   stronę   niż   z   powrotem,   gdyż  Amber   jest   samym   środkiem, 
przyczyną wszechrzeczy. Gdybym miał jeszcze dziesięć minut, może by mi się udało. Ale nie 
miałem.

Kiedy ścigający nas podpływali coraz bliżej, zobaczyłem, że z oddali kieruje się w naszą 

stronę   jeszcze   inny   statek.   Oprócz   barw   Eryka   i   flagi   z   białym   jednorożcem   dojrzałem 
również czarno-zieloną banderę Caine’a. Chciał osobiście dokończyć dzieła.

Pokonaliśmy załogę pierwszego okrętu, lecz nie mieliśmy nawet czasu otworzyć grodzi, 

kiedy zjawił się Caine. Stałem na zakrwawionym pokładzie z garstką mężczyzn wokół, gdy 
Caine z dzioba swego statku wezwał mnie, żebym się poddał.

– Czy jeśli to zrobię, darujesz moim ludziom życie?
– Tak – odparł. – Inaczej sam musiałbym bez potrzeby stracić paru wojowników.
– Słowo księcia?
Pomyślał chwilę, potem skinął głową.
–   Słowo   –   powiedział,   –   Każ   załodze   złożyć   broń   i   przejść   na   mój   pokład,   kiedy 

podpłynę.

Schowałem miecz do pochwy i zwróciłem się do moich ludzi.
– Stoczyliście wspaniałą walkę i kocham was za to. Niestety, przegraliśmy. – Mówiąc to 

wycierałem ręce starannie w pelerynę, żeby nie poplamić dzieła sztuki Dworkina, po które 
zaraz miałem sięgnąć. – Złóżcie teraz broń i wiedzcie, że wasze dzisiejsze czyny na trwałe 

94

background image

zapiszą się w pamięci. Pewnego dnia oddam wam sprawiedliwość na dworze w Amberze.

Mężczyźni,   dziewięciu   czerwonoskórych   olbrzymów   i   trzech   kudłatych   karzełków, 

płakali składając broń.

– Nie sądźcie, że wszystko stracone, jeśli chodzi o nasze miasto – pocieszyłem ich. – 

Przegraliśmy tylko jedną bitwę, ale walka jeszcze trwa. Mój brat Bleys właśnie toruje sobie 
drogę   do  Amberu.   Caine   dotrzyma   słowa   i   daruje   wam   życie,   nawet   gdy   zobaczy,   że 
odszedłem połączyć się z Bleysem. Przykro mi, że nie mogę wziąć was ze sobą.

Wyjąłem Atut Bleysa z talii i trzymałem go nisko, za burtą, zasłaniając przed tamtym 

statkiem. Właśnie kiedy Caine się zbliżył, poczułem ruch pod zimną powierzchnią.

– Kto? – spytał Bleys.
– Corwin. Co u ciebie?
– Wygraliśmy bitwę, ale straciliśmy wielu ludzi. Odpoczywamy teraz przed podjęciem 

marszu. A u ciebie?

– Udało nam się zatopić chyba połowę floty Caine’a, ale on zwyciężył. Zaraz wejdzie na 

mój pokład. Pomóż mi uciec.

Bleys wyciągnął rękę, dotknąłem jej i upadłem mu w ramiona.
– Zaczyna mi to wchodzić w zwyczaj – mruknąłem i dopiero wtedy spostrzegłem, że i on 

jest ranny. Głowę i lewą dłoń miał owinięte bandażem.

– Byłem zmuszony złapać gołą ręką ostrze sztyletu – wyjaśnił. – Piecze jak diabli.
Odetchnąłem   głęboko   i   poszliśmy   do   jego   namiotu,   gdzie   otworzył   butelkę   wina   i 

poczęstował mnie chlebem, serem i suszonym mięsem. Miał wciąż spory zapas papierosów; 
wziąłem jednego i zapaliłem, podczas gdy lekarz wojskowy opatrywał mi rany.

Zostało mu jeszcze sto osiemdziesiąt tysięcy żołnierzy. Kiedy tego wieczoru patrzyłem ze 

wzgórza na rozbite namioty, ujrzałem przed sobą nieskończenie długi szereg obozowisk, w 
których koczowałem przez te wszystkie stulecia. I naraz poczułem, że łzy mi napływają do 
oczu na myśl o ludziach, którzy w przeciwieństwie do władców Amberu żyją tylko krótką 
chwilę, zanim obrócą się w proch, a jeszcze tylu z nich ginie na polach bitewnych całego 
świata.

Wróciłem do namiotu Bleysa i skończyliśmy butelkę wina.

95

background image

Rozdział 7

Tej nocy znów rozpętał się gwałtowny sztorm. Nie zelżał nawet, kiedy srebrzysty świt 

przebił się zza chmur, lecz towarzyszył nam uparcie przez cały dzień.

Wędrówka w deszczu, i to zimnym, nie wpływa dobrze na morale. Zawsze nienawidziłem 

błota, po którym byłem zmuszony maszerować przez całe wieki!

Szukaliśmy   drogi   w   Cieniu,   na   której   nie   padałyby   deszcze,   ale   nasze   wysiłki   nie 

przynosiły żadnych rezultatów. Maszerowaliśmy do Amberu w ubraniach klejących się do 
ciała, do wtóru piorunów i przy blasku błyskawic.

Następnej nocy temperatura opadła i rano powitały nas sztywne od mrozu chorągwie i 

biały świat pod ołowianym, zasnutym śnieżycą niebem.

Nasi żołnierze, pomijając tych małych, kudłatych, nie byli odpowiednio wyposażeni do 

takich okoliczności, toteż  kazaliśmy im iść jak najszybciej,  żeby zapobiec odmrożeniom. 
Czerwone wielkoludy cierpiały. W ich ojczyźnie klimat był bardzo ciepły.

Tego dnia zaatakowały nas tygrys, niedźwiedź polarny oraz wilk. Tygrys, którego zabił 

Bleys, mierzył od czubka nosa do końca ogona ponad cztery metry dwadzieścia centymetrów.

Maszerowaliśmy do późna w noc, aż do porannej rosy. Bleys poganiał żołnierzy, żeby 

czym   prędzej   wyjść   z   zimnych   Cieni.   Atut   Amberu   ukazywał   ciepłą,   suchą   jesień,   a 
zbliżaliśmy się już do prawdziwej Ziemi. Następnego dnia maszerowaliśmy do północy przez 
topniejący   śnieg,   śnieg   z   deszczem,   zimny   deszcz,   ciepły   deszcz,   aż   do   suchego   lądu. 
Wydaliśmy rozkaz, żeby tu rozbić obóz, z potrójnym kordonem straży. Biorąc pod uwagę 
zmęczenie wojska, byliśmy łatwym łupem. Ale ludzie już ledwo trzymali się na nogach i nie 
uszliby dużo dalej.

Atak   nastąpił   kilka   godzin   później,   pod   wodzą   Juliana,   czego   się   dowiedziałem 

poniewczasie z opisu tych,  co przeżyli.  Skierował komandosów na najsłabiej  obstawione 
punkty naszego obozu, na tyłach. Gdybym wiedział, że to Julian, mógłbym spróbować go 
przytrzymać za pomocą jego Atutu, ale dowiedziałem się tego dopiero po fakcie. Przez nagły 
napad   zimy  straciliśmy  niemal   dwa   tysiące   ludzi   i   nie   wiadomo,   ilu   jeszcze   w   walce   z 
Julianem.

96

background image

Wojsku   zaczynała   zagrażać   demoralizacja,   niemniej   posłuchali   rozkazu   wymarszu. 

Następny dzień był jedną wielką pułapką. Armia naszej wielkości miała za małą możliwość 
manewru, żeby sobie poradzić z podjazdami, które Julian przeciwko nam wysyłał. Zabiliśmy 
wprawdzie paru jego ludzi, ale stosunkowo niewielu, może jednego na dziesięciu naszych.

W południe wkroczyliśmy w dolinę biegnącą równolegle do brzegu morza. Las Ardeński 

znajdował się na północy, na lewo, a Amber prosto przed nami. Powietrze było chłodne i 
przesycone aromatem ziemi i jej płodów. Opadło już parę liści. Amber leżał osiemdziesiąt mil 
przed nami, widoczny tylko jako migotliwy blask nad horyzontem.

Po południu zebrały się chmury, spadł lekki deszcz i z nieba zaczęły walić pioruny. Potem 

burza ucichła i wyjrzało słońce, osuszając świat.

Po jakimś czasie poczuliśmy dym. A po chwili zobaczyliśmy wokół języki płomieni. I 

wkrótce   strzeliły   w   niebo   ruchome   ściany  ognia,   które   zbliżały   się   do   nas   z   miarowym 
trzaskiem, niosąc ze sobą żar i wzniecając panikę w naszych szeregach. Rozległy się krzyki, 
kolumna rozpadła się i rzuciła do ucieczki. Zaczęliśmy biec.

Obsypał nas deszcz popiołu, a dym robił się coraz gęstszy. Pędziliśmy co sil, ale ogień był 

szybszy.   Płonące   połacie   lasu   huczały   i   grzmiały   wokół,   zalewając   nas   falami   gorąca. 
Wkrótce   płomienie   były  już   przy  nas,   drzewa   poczerniały,   liście   się   spopieliły,   mniejsze 
drzewka zaczęły się chwiać. Droga przed nami była jedną rzeką płomieni.

Biegliśmy jak szaleni, bojąc się, że za chwilę będzie jeszcze gorzej. I nie myliliśmy się. 

Teraz   już   i   wielkie,   grube   drzewa   padały   nam   pod   nogi;   musieliśmy   je   przeskakiwać   i 
okrążać. Całe szczęście, że byliśmy na szerokiej drodze leśnej...

Żar   stał   się   nie   do   wytrzymania   i   oddychaliśmy   z   największym   trudem.   Mijały   nas 

jelenie, wilki, lisy i zające, ignorując naszą obecność i siebie nawzajem w panicznej ucieczce. 
Nad dymem unosił się krzyk ptaków, które spadały masowo na ziemię, nie zwracając niczyjej 
uwagi.

Spalenie tego wiekowego lasu, równie sędziwego jak Las Ardeński, wydawało mi się 

niemal świętokradztwem. Ale Eryk był księciem Amberu i wkrótce miał zostać królem. Na 
jego miejscu może zrobiłbym to samo...

Miałem osmalone brwi i włosy, a gardło spalone jak komin. Zadawałem sobie pytanie, ile 

ofiar będzie nas ten pożar kosztować? Między nami i Amberem leżało jeszcze siedemdziesiąt 
mil zalesionej doliny, za nami, do końca lasu, zostało ponad trzydzieści.

– Bleys! – wykrztusiłem. – Dwie lub trzy mile przed nami jest rozgałęzienie! Prawa 

odnoga prowadzi do rzeki Oisen, płynącej do morza. To nasza jedyna szansa! Cała dolina 
Garnath stoi w ogniu. Jedyna nadzieja w tym, że dotrzemy do wody!

Przytaknął. Biegliśmy dalej, ale ogień był szybszy. Dotarliśmy jednak do rozwidlenia, 

gasząc płomienie na tlącym się ubraniu, wycierając popiół z oczu i wypluwając go z ust, 
przeczesując rękami włosy, kiedy zagnieździły się w nich płomyki.

– Jeszcze tylko ćwierć mili – powiedziałem.

97

background image

Kilkakrotnie spadały na mnie rozżarzone gałęzie, nie osłonięta skóra paliła mnie żywym 

ogniem, a i te osłonięte części ciała miały się nie lepiej.

Biegliśmy przez płonącą trawę wzdłuż długiego zbocza i kiedy u podnóża dojrzeliśmy 

wodę, jeszcze przyspieszyliśmy kroku, choć wydawało się to niemożliwe. Wskoczyliśmy do 
rzeki, z ulgą zanurzając się w chłodną toń.

Trzymaliśmy  się   z   Bleysem  jak   najbliżej   siebie,   walcząc   z   prądem,  który  unosił   nas 

krętym nurtem rzeki Oisen. Splątane konary drzew nad naszymi głowami wyglądały jak strop 
płonącej   katedry.   Kiedy   łamały   się   i   spadały   prosto   na   nas,   musieliśmy   ratować   się 
błyskawicznym   kraulem   lub   głębokim   nurem   pod   powierzchnię.  Wodę   wokół   pokrywały 
syczące, czarne szczątki, a wystające z niej głowy niedobitków naszej armii wyglądały jak 
pływające orzechy kokosowe.

Rzeka była ciemna i zimna, wkrótce rozbolały nas rany, zaczęliśmy szczękać zębami i 

dygotać. Przebyliśmy dobre parę mil, zanim zostawiliśmy z tyłu płonący las i dotarliśmy do 
płaskiej, bezdrzewnej równiny biegnącej do morza. Pomyślałem, że to idealne miejsce dla 
Juliana, aby zaczaić się na nas z łucznikami. Podzieliłem się tym z Bleysem, który zgodził się 
z moją opinią, ale uznał, że niewiele możemy na to poradzić. Musiałem przyznać mu rację. 
Tymczasem drzewa płonęły wokół nas, a my posuwaliśmy się naprzód płynąc i brodząc.

Wydawało się, że minęły całe godziny, ale w rzeczywistości musiało upłynąć znacznie 

mniej czasu, zanim moje obawy się sprawdziły i spadł na nas pierwszy grad strzał.

Zanurkowałem i popłynąłem pod wodą, a ponieważ płynąłem z prądem, udało mi się 

przebyć całkiem niezły dystans, zanim znów wynurzyłem się na powierzchnię. W tej samej 
chwili zaświstały mi koło uszu następne strzały. Nie miałem pojęcia, jak długi może być ten 
korytarz   śmierci,   ale   nie   paliłem   się   do   tego,   aby   wychodzić   na   brzeg   i   sprawdzać. 
Wciągnąłem głęboko powietrze i ponownie dałem nura. Dotknąłem dna i wymacując drogę 
między   kamieniami   przesunąłem   się   jak   mogłem   najdalej,   a   potem   skierowałem   się   do 
prawego   brzegu,   wypuszczając   po   drodze   powietrze.   Wychyliłem   się   na   powierzchnię, 
wziąłem głęboki oddech i znów się zanurzyłem, nie rozglądając się przy tym zbytnio na boki. 
Płynąłem, aż zaczęło rozsadzać mi płuca, wtedy znów wyjrzałem.

Tym razem nie miałem szczęścia i dostałem strzałą w lewy biceps. Zdołałem zanurkować 

i złamać drzewce, a potem wyciągnąłem grot i posuwałem się do przodu wyrzucając nogi 
żabką i pomagając sobie ostrożnymi ruchami prawej ręki. Wiedziałem, że kiedy znów się 
wynurzę, zastrzelą mnie jak kaczkę. Zmusiłem się więc do zostania pod wodą, aż przed 
oczami zaczęły mi latać czerwone plamki i pociemniało mi w głowie. Musiałem wytrzymać 
chyba pełne trzy minuty. Za to kiedy tym razem wyjrzałem na powierzchnię, spotkała mnie 
cisza. Ciężko dysząc ruszyłem przez wodę do lewego brzegu i chwyciłem się zwisających 
wici.

Rozejrzałem się wokół. Stało tu niewiele drzew i ogień dotąd nie dotarł. Oba brzegi były 

puste,   podobnie   jak   rzeka.   Czyżbym   był   jedynym,   który   ocalał?   Wydawało   mi   się   to 

98

background image

niemożliwe, Przecież było nas jeszcze tylu, kiedy przystępowaliśmy do ostatniego marszu...

Bytem ledwo żywy z wyczerpania i obolały na całym ciele. Czułem się, jakbym miał 

spalona skórę, lecz woda była tak zimna, że trząsłem się i siniałem. Wiedziałem, że muszę 
szybko wyjść z rzeki, jeśli chcę utrzymać się przy życiu. Uznałem jednak, że stać mnie na 
jeszcze parę podwodnych wycieczek, i postanowiłem odpłynąć trochę dalej, zanim opuszczę 
bezpieczne głębiny.

Jakimś cudem zdołałem zanurkować jeszcze czterokrotnie, nim poczułem, że za piątym 

razem mogę już nie wypłynąć. Przywarłem więc do przybrzeżnej skały, złapałem oddech i 
wygramoliłem się na brzeg. Nie poznawałem tej okolicy, pożar jednak ją ominął. Na prawo 
stała gęsta kępa krzewów, doczołgałem się do niej, wpełzłem do środka, upadłem na twarz i 
natychmiast zasnąłem.

Kiedy  się   obudziłem,   niemal   tego   pożałowałem.   Bolał   mnie   każdy  centymetr   ciała   i 

byłem ciężko chory. Leżałem tak bez ruchu przez długie godziny, na wpół przytomny, aż 
wreszcie z najwyższym trudem dowlokłem się do rzeki, żeby się napić wody. Potem wróciłem 
do krzaków i znów zasnąłem.

Byłem   nadal   cały   obolały,   gdy   wróciła   mi   przytomność,   ale   już   trochę   silniejszy. 

Poszedłem do rzeki i z powrotem, a potem z pomocą lodowatego Atutu przekonałem się, że 
Bleys żyje.

– Gdzie jesteś? – spytał, gdy nawiązałem kontakt.
– Sam nie wiem – odparłem. – Cieszę się, że w ogóle jeszcze jestem. Chyba gdzieś w 

pobliżu morza. Słyszę w oddali fale i rozpoznaję zapach.

– Jesteś nad rzeką?
– Tak.
– Na którym brzegu?
– Na lewym, patrząc w stronę morza. Północnym.
– Zostań tam i nie ruszaj się z miejsca. Wyślę kogoś po ciebie. Zbieram nasze rozrzucone 

siły. Mam już ponad dwa tysiące żołnierzy i z każdą chwilą ta liczba się powiększa. Julian 
zostawił nas na razie w spokoju.

– Dobrze – powiedziałem i zostałem w miejscu, ułożywszy się do snu.
Usłyszałem   jakiś   ruch   w   krzakach   i   usiadłem   zaniepokojony.   Rozsunąłem   paprocie   i 

wyjrzałem. Były to trzy czerwone wielkoludy.

Poprawiłem   rynsztunek,   wygładziłem   ubranie,   przeczesałem   ręką   włosy,   stanąłem 

wyprostowany,   choć   miałem   nieco   miękkie   kolana,   odetchnąłem   parę   razy   głęboko   i 
wyszedłem.

– Jestem tutaj – oznajmiłem.
Dwaj z nich aż podskoczyli na dźwięk mojego głosu wyjmując błyskawicznie broń, ale 

szybko się zreflektowali, powitali mnie z szacunkiem i zaprowadzili do obozu, który był 
odległy o jakieś dwie mile. Przeszedłem ten dystans o własnych siłach. Bleys powitał mnie 

99

background image

słowami:

– Jest nas już ponad trzy tysiące. – Później wezwał lekarza wojskowego, oddając mnie 

ponownie w jego ręce.

Tej nocy – która minęła spokojnie – i następnego dnia wróciła reszta naszych żołnierzy. 

Było nas teraz jakieś pięć tysięcy. Z daleka widzieliśmy Amber.

Nazajutrz rano wyruszyliśmy. Do południa zrobiliśmy piętnaście mil. Maszerowaliśmy 

wzdłuż plaży i nigdzie nie było widać ani śladu Juliana.

Oparzenia bolały mnie coraz mniej. Udo miałem już wygojone, ale ręka i ramię wciąż 

mocno dawały mi się we znaki.

Maszerowaliśmy przed siebie i wkrótce od Amberu dzieliło nas już tylko czterdzieści mil. 

Pogoda była łaskawa, a las na lewo zamienił się w wymarłą, czarną pustynię. Ogień zniszczył 
całą roślinność w dolinie i przynajmniej to jedno obróciło się teraz na naszą korzyść.

Ani Julian, ani nikt inny nie mógł zastawić na nas pułapki – na odległość mili wszystko 

widać było jak na dłoni. Przed zachodem słońca przeszliśmy dalszych dziesięć mil, a potem 
rozbiliśmy obóz na plaży.

Nazajutrz   uprzytomniłem   sobie,   że   wkrótce   ma   się   odbyć   koronacja   Eryka,   i 

przypomniałem  to   Bleysowi.   Straciliśmy  prawie   rachubę   czasu  i   teraz   zrozumieliśmy,   że 
zostało nam już tylko parę dni.

Do południa wiedliśmy żołnierzy szybkim marszem, a potem stanęliśmy na odpoczynek. 

Byliśmy   dwadzieścia   pięć   mil   od   podnóża   Kolviru.   O   zmroku   ta   odległość   zmalała   do 
dziesięciu mil. I szliśmy dalej. Maszerowaliśmy do północy i dopiero wtedy rozbiliśmy obóz. 
Tego dnia poczułem, że wracają mi siły. Spróbowałem zrobić mieczem parę cięć i wyszło to 
nie najgorzej. Nazajutrz miałem się jeszcze lepiej.

Maszerowaliśmy, aż doszliśmy do stóp Kolviru, gdzie spotkały nas połączone siły Juliana 

i Caine’a, którego flota przedzierzgnęła się teraz w piechotę.

Bleys zagrzewał żołnierzy okrzykami do walki; jak Robert E. Lee pod Chancellorsville, i 

pobiliśmy ich.

Zostało   nam   trzy   tysiące   ludzi,   kiedy  skończyliśmy  rozprawiać   się   z   przeciwnikiem. 

Julian oczywiście uciekł. Ale zwyciężyliśmy. Tej nocy było wielkie święto. Zwyciężyliśmy.

Niemniej gnębiły mnie coraz poważniejsze obawy i podzieliłem się nimi z Bleysem. Trzy 

tysiące ludzi przeciwko Kolvirowi. Ja straciłem flotę, a Bleys dziewięćdziesiąt osiem procent 
swojej piechoty. Nie było powodów do uciechy.

I wcale mi się to nie podobało.
Ale nazajutrz zaczęliśmy podejście. Kamienne schodki mieściły tylko dwóch mężczyzn 

idących   ramię   w   ramię,   a   wyżej   jeszcze   się   zwężały,   zmuszając   nas   do   wchodzenia   w 
pojedynczym szeregu. Wspięliśmy się sto metrów, potem dwieście, trzysta. Wtem uderzył w 
nas sztorm od morza i smagani bezlitośnie, przywarliśmy ciasno do skał.  Lecz  mimo  to 
straciliśmy kilkuset ludzi.

100

background image

Podczas dalszej wspinaczki spadł na nas ulewny deszcz. Droga robiła się coraz bardziej 

stroma, coraz bardziej śliska. Na mniej więcej jednej czwartej wysokości Kolviru zderzyliśmy 
się ze schodzącą z góry zbrojną kolumną. Pierwsze szeregi zwarły się z naszą strażą przednią 
i dwóch mężczyzn padło. Zdobyliśmy jeszcze dwa stopnie i padł następny trup.

I tak to się toczyło przez przeszło godzinę, podczas której zdołaliśmy jednak wdrapać się 

na jedną trzecią wysokości, mimo przerzedzającego się szeregu. Mieliśmy szczęście, że nasi 
czerwonoskórzy wojownicy byli silniejsi od ludzi Eryka. Co chwilę dawał się słyszeć szczęk 
broni, krzyk i znoszono w dół kolejną ofiarę. Czasem był to któryś z naszych olbrzymów lub 
porośniętych futrem karzełków, ale częściej żołnierze w barwach Eryka.

Weszliśmy   do   połowy   góry,   walcząc   o   każdy   stopień.  Wiedzieliśmy,   że   na   szczycie 

czekają na nas szerokie schody, których te prowadzące do Rebmy były zaledwie odbiciem. 
Zawiodą nas one do Wielkiego Łuku, który stanowi wschodnie wejście do Amberu.

Nasza straż przednia liczyła teraz może pięćdziesiąt osób. Potem czterdzieści, trzydzieści, 

dwadzieścia, tuzin...

Byliśmy już na dwóch trzecich wysokości, stopnie szły zygzakiem w górę po ścianie 

Kolviru.  Wschodnie   schody  są  rzadko  używane.  Stanowią  niemal   dekorację.  Początkowo 
mieliśmy w planie przeciąć spaloną obecnie dolinę, okrążyć górę wspinając się zachodnim 
szlakiem i wejść do Amberu od tyłu. Przez pożar i działania Juliana ten projekt upadł. Nigdy 
nie zdołalibyśmy pokonać góry, jednocześnie ją okrążając. Mieliśmy do wyboru frontalny 
atak albo nic. Ale nie zanosiło się na nic.

Trzech dalszych przeciwników padło i zdobyliśmy cztery stopnie. Z kolei nasz człowiek 

idący na czele spadł w przepaść i straciliśmy jeszcze jednego wojownika.

Od morza wiał ostry i chłodny wiatr, u stóp góry zbierały się ptaki. Słońce wyjrzało zza 

chmur, czyli że Eryk najwyraźniej zaniechał sterowania pogodą, teraz kiedy mierzyliśmy się z 
jego siłami.

Zdobyliśmy sześć stopni i straciliśmy następnego żołnierza.
Było dziwnie, smutno i dziko...
Bleys stał przede mną i wkrótce miała nadejść jego kolej. A potem moja, jeśli zginie.
Zostało jeszcze sześciu ludzi.
Dziesięć kroków...
Teraz zostało tylko pięć.
Posuwaliśmy   się   naprzód   cal   po   calu   i   jak   okiem   sięgnąć   wszystkie   stopnie   w   dół 

poznaczone były krwią. Gdzieś w tym musi kryć się głęboki morał.

Piąty mężczyzna zabił czterech, zanim upadł, i znaleźliśmy się na kolejnym zakręcie. 

Wspinaliśmy się zakosami coraz wyżej, a nasz obecny przewodnik bił się z bronią w obu 
rękach. Dobrze, że walczył w świętej wojnie, bo każdy jego cios krył prawdziwą żarliwość. 
Zanim zginął, wyprawił na tamten świat trzech przeciwników.

Następny już nie był tak żarliwy lub tak dobrze władający bronią. Padł natychmiast i 

101

background image

zostało tylko dwóch.

Bleys wyciągnął swój długi inkrustowany miecz i jego ostrze zalśniło w powietrzu.
– Zaraz się przekonamy – powiedział – co potrafią zdziałać przeciwko księciu.
– Mam nadzieję, że jeden książę wystarczy – odparłem, a on zachichotał.
Byliśmy chyba w trzech czwartych drogi, kiedy w końcu nadeszła jego kolej. Skoczył do 

przodu, natychmiast rozprawiając się z pierwszym, który mu stanął na drodze. Drugiemu 
błyskawicznie przebił gardło czubkiem miecza i niemal jednocześnie ściął głowę trzeciemu. 
Przez chwilę walczył z czwartym, nim go zabił.

Posuwałem się za nim krok w krok, trzymając odkryty miecz w dłoni.
Był dobry, nawet lepszy, niż pamiętałem. Parł naprzód jak cyklon, a jego miecz ciął jak 

błyskawica, zbierając śmiertelne pokłosie. Cokolwiek by mówić o Bleysie, tego dnia spisał 
się jak przystało na człowieka jego rangi.

Zadawałem sobie pytanie, jak długo wytrzyma.
W lewej ręce trzymał sztylet, którym posługiwał się z bezwzględną skutecznością, ilekroć 

udało mu się doprowadzić do bezpośredniego zwarcia. Zostawił go w gardle jedenastej ofiary.

Nie widziałem końca kolumny naszych przeciwników. Doszedłem do wniosku, że musi 

ciągnąć się aż do samego szczytu. Miałem nadzieję, że moja kolej nigdy nie nadejdzie, i już 
niemal w to uwierzyłem.

Obok mnie spadły jeszcze trzy ciała i stanęliśmy na występie skalnym na zakręcie. Bleys 

oczyścił występ i zaczął się wspinać. Przez pół godziny obserwowałem, jak wysyłał wrogów 
na tamten świat. Za sobą słyszałem pełne podziwu i nabożnego lęku szepty naszych żołnierzy.

Byłem gotów pomyśleć, że dojdzie aż do szczytu.
Używał wszelkich możliwych sztuczek. Machał przeciwnikom przed oczami peleryną, 

podstawiał nogę, wykręcał ręce.

Doszliśmy   do   następnej   półki   skalnej.   Dostrzegłem   krew   na   jego   rękawie,   ale   jemu 

uśmiech nie schodził z ust, a wojownicy za plecami tych, których zabijał, mieli poszarzałe 
strachem   twarze.  To   też   ułatwiało   mu   zadanie.   Może   do   ich   przestrachu   i   spowolnionej 
nerwami reakcji przyczyniał się fakt, że stałem z tyłu gotów w każdej chwili wypełnić lukę. 
Pamiętali przecież, co się działo podczas naszej bitwy morskiej.

Bleys  stał już na kolejnym nawisie, oczyścił go, skręcił, zaczął posuwać się w górę. 

Nigdy nie przypuszczałem, że dojdzie aż tak daleko. Sam chyba nie umiałbym tego dokonać. 
Był to najbardziej fenomenalny pokaz sztuki szermierczej i wytrzymałości, jaki widziałem od 
czasu, gdy Benedykt bronił przełęczy nad Lasem Ardeńskim przed Księżycowymi Jeźdźcami 
z Ghenesh.

Jednak i on najwyraźniej powoli tracił siły. Gdybym tylko mógł go zluzować, zastąpić 

choć na chwilę...

Ale to było niemożliwe, szedłem więc za nim, bojąc się, że każdy cios może już okazać 

się ostatnim. Widziałem, że słabnie. Byliśmy w odległości zaledwie trzydziestu metrów od 

102

background image

szczytu.

Nagle poczułem do niego miłość. Był moim bratem i stał u mego boku. Chyba już nie 

wierzył, że wygra, a jednak walczył... dając mi w efekcie szansę na tron.

Zabił kolejnych trzech mężczyzn, lecz jego miecz poruszał się coraz wolniej. Z czwartym 

walczył przez prawie pięć minut, nim go pokonał. Byłem pewien, że następny przeciwnik 
będzie ostatnim.

Ale się myliłem.
Gdy go dobijał, przełożyłem miecz z prawej ręki do lewej, a prawą ręką wyjąłem sztylet i 

rzuciłem   nim.   Aż   po   rękojeść   zagłębił   się   w   gardle   następnego   przeciwnika.   Bleys 
przeskoczył  dwa stopnie i podciął nogi kolejnemu mężczyźnie, zrzucając go w przepaść. 
Potem jednym ruchem ręki rozpłatał brzuch jego następcy. Pospieszyłem wypełnić lukę i 
stanąłem tuż za nim w pełnej gotowości. On jednak jeszcze mnie nie potrzebował. W nowym 
przypływie energii uśmiercił następnych dwóch. Zawołałem, żeby podano mi z tylu sztylet, 
poczekałem,  aż   Bleys  się   odsunie,   i   rzuciłem   nim   w   mężczyznę,   z   którym   walczył.  Ten 
właśnie robił wypad do przodu i sztylet trafił go nie tyle ostrzem, ile rękojeścią, lecz za to w 
głowę.   Jednocześnie   Bleys   przeszył   mu   ramię   i   mężczyzna   padł.  Ale   zza   jego   pleców 
wyskoczył z impetem następny przeciwnik i nadziawszy się na miecz, runął jak długi na 
Bleysa, pociągając go za sobą w przepaść.

Instynktownie,   niemal   nie   zdając   sobie   sprawy   z   tego,   co   robię,   jednak   w   tej 

jednotysięcznej   części   sekundy   podejmując   decyzję,   którą   człowiek   uświadamia   sobie 
dopiero   po   fakcie,   sięgnąłem   do   pasa,   wyszarpnąłem   moją   talię   Atutów   i   rzuciłem   ją 
Bleysowi, który zdawał się przez moment wisieć w powietrzu – tak szybko zareagowały moje 
mięśnie i percepcja – krzycząc:

– Łap, głupcze!
Złapał.
Dalej   nie   miałem   czasu   patrzeć,   co   się   dzieje,   bo   musiałem   zająć   się   parowaniem   i 

zadawaniem ciosów.

Tak zaczął się ostatni etap zdobywania Kolviru.
Wystarczy powiedzieć, że dokonałem tego i stałem ciężko dysząc na szczycie, gdy moi 

ludzie jeden po drugim do mnie dochodzili. Raz jeszcze skonsolidowaliśmy siły i ruszyliśmy 
naprzód. Marsz do Wielkiego Łuku zajął nam godzinę. Przeszliśmy pod nim. Byliśmy w 
Amberze.

Nie wiedziałem, gdzie jest Eryk, ale z pewnością nigdy nie przypuszczał, że dotrzemy aż 

tutaj.

Zastanawiałem się też, gdzie jest Bleys. Czy zdołał wyciągnąć jakiś Atut i zrobić z niego 

użytek, zanim sięgnął dna? Pewno nigdy się nie dowiem.

Przeceniliśmy  nasze   siły.   Przeciwnik   był   znacznie   liczniejszy  i   jedyne,   co   nam  teraz 

pozostawało, to walczyć godnie do końca. Dlaczego postąpiłem tak idiotycznie i oddałem 

103

background image

Bleysowi moje karty? Wiedziałem, że nie ma własnych, i chyba to wywołało we mnie taki 
odruch, nabyty prawdopodobnie podczas tych lat spędzonych na Cieniu-Ziemi. A przecież 
mógłbym ich użyć do ucieczki, gdyby sprawy przyjęły zły obrót.

Sprawy przyjęły zły obrót.
Biliśmy się aż do zmierzchu i z mojego wojska została niewielka grupka. Otoczono nas 

zaraz za granicami Amberu, daleko od pałacu. Walczyliśmy już tylko w obronie życia i moi 
żołnierze jeden po drugim ginęli. Przewaga wroga była miażdżąca.

Llewella albo Deirdre udzieliłyby mi schronienia. Dlaczego to zrobiłem?
Powaliłem kolejnego przeciwnika i odsunąłem to pytanie na dalszy plan. Słońce zaszło i 

ciemności zasnuły niebo. Zostało nas tylko parę setek, lecz wcale nie byliśmy bliżej pałacu.

I   wtedy   zobaczyłem   Eryka   wydającego   rozkazy.   Gdybym   tylko   mógł   się   z   nim 

porozumieć! Ale nie mogłem. Najprawdopodobniej poddałbym się, żeby oszczędzić życie 
moich żołnierzy, którzy służyli mi lepiej, niż na to zasługiwałem. Lecz nie było komu się 
poddać, nikt do tego nie wzywał. Eryk nie usłyszałby mnie, nawet gdybym wrzeszczał co sił. 
Był daleko i dowodził.

Walczyliśmy więc i wkrótce została nas tylko setka. Powiem krótko: w końcu zabili 

wszystkich oprócz mnie. Rzucili na mnie sieci i obsypali gradem przytępionych strzał. Kiedy 
padłem, ogłuszyli mnie i skrępowali powrozem jak wieprzka, po czym wszystko odpłynęło w 
dal prócz koszmarów, które za nic nie chciały ustąpić.

Przegraliśmy.
Ocknąłem się w lochu głęboko pod Amberem, żałując, że dotarłem aż tak daleko. To, że 

wciąż żyłem, znaczyło, iż Eryk ma co do mnie jakieś plany. Wyobraziłem sobie koło tortur i 
kleszcze, ogień i szczypce. Leżąc na mokrej słomie ujrzałem swoją hańbę.

Jak długo byłem nieprzytomny? Nie miałem pojęcia.
Przetrząsnąłem celę w poszukiwaniu czegoś, co pomogłoby mi popełnić samobójstwo. 

Niczego takiego nie znalazłem.

Rany   paliły   mnie   żywym   ogniem   i   byłem   krańcowo   wyczerpany.   Położyłem   się   i 

zapadłem w sen.

Po jakimś czasie obudziłem się, lecz nadal nikt się mną nie interesował. Nie było nikogo, 

kogo można by przekupić, ani nikogo, kto chciałby mnie torturować. Nie było także nic do 
jedzenia. Leżałem owinąwszy się w pelerynę i myślałem o wszystkim, co się zdarzyło, odkąd 
opuściłem szpital w Greenwood, nie pozwalając sobie zrobić następnego zastrzyku.

Może byłoby lepiej, gdybym na to pozwolił?
Poznałem, co to rozpacz.
Lada chwila Eryk miał być ukoronowany. Może nawet już to nastąpiło. Lecz sen był taką 

zbawczą rzeczą, a ja byłem taki zmęczony. Po raz pierwszy od dawna nie miałem nic do 
roboty tylko spać i zapomnieć o wszystkim. Cela była wilgotna, ciemna i cuchnąca.

104

background image

Rozdział 8

Nie wiem, ile razy się budziłem i znów zapadałem w sen. Dwukrotnie znalazłem na tacy 

przy   drzwiach   chleb,   mięso   i   wodę.   W   celi   panowały   ciemności   i   przejmujący   chłód. 
Czekałem i czekałem bez końca.

Wreszcie po mnie przyszli. Drzwi się otwarły wpuszczając słabe światło. Zamrugałem 

oczami i kazano mi wyjść. Korytarz aż pękał w szwach od uzbrojonych po zęby ludzi, więc 
nie   miałem   co   próbować   żadnych   sztuczek.   Potarłem   szczecinę   na   brodzie   i   poszedłem 
posłusznie   ze   strażą.   Po   długim   marszu   doszliśmy   do   hallu   ze   spiralnymi   schodami,   po 
których zaczęliśmy wchodzić. Nie zadawałem żadnych pytań i nikt nie spieszył z żadnymi 
wyjaśnieniami.

Po   wejściu   na   górę   zaprowadzono   mnie   do   pałacu,   a   w   nim   do   czystego,   ciepłego 

pomieszczenia, gdzie kazano mi się rozebrać. Czekała tam już na mnie parująca balia wody i 
służący, który mnie wyszorował, ogolił i przystrzygł mi włosy. Polem dostałem świeży strój 
w kolorze srebrnym i czarnym. Ubrałem się, a na plecy zarzucono mi czarną pelerynę z 
zapinką w kształcie srebrnej róży.

– Gotowe – powiedział dowódca straży. – Idziemy.
Ruszyłem za nim, a za mną straż. Zaprowadzono mnie na tyły pałacu, gdzie kowal zakuł 

mi ręce i nogi w kajdany z łańcuchem tak grubym, abym nie mógł go rozerwać. Gdybym się 
opierał, z pewnością pobiliby mnie do nieprzytomności i rezultat byłby taki sam. Nie miałem 
ochoty ponownie zostać tak pobity, więc się poddałem.

Następnie kilku strażników podniosło mój łańcuch i poprowadzono mnie z powrotem do 

komnat pałacowych. Nie miałem nawet ochoty patrzeć na otaczający mnie przepych. Byłem 
więźniem i wkrótce czekała mnie śmierć lub koło tortur. I absolutnie nic nie mogłem na to 
poradzić. Rzut oka przez okno powiedział mi, że jest wczesny wieczór. Przechodząc przez 
komnaty,   w   których   bawiliśmy   się   jako   dzieci,   uznałem,   że   nie   czas   teraz   i   miejsce   na 
nostalgię.

Poprowadzono mnie długim korytarzem do sali jadalnej, w której za stołami siedziało 

mnóstwo ludzi, wielu mi znajomych. Najwytworniejsze suknie i stroje mieniły się wszelkimi 

105

background image

odcieniami   tęczy   na   przybyłych   wielmożach,   z   oświetlonego   pochodniami   rogu   pokoju 
rozbrzmiewała muzyka, a stoły były już suto zastawione, choć nikt jeszcze nie jadł.

Zobaczyłem znajome twarze, jak twarz Flory, i sporo nieznajomych. Był tu też minstrel, 

lord Rein, którego niegdyś sam pasowałem na rycerza i którego nie widziałem przez całe 
stulecia. Odwrócił wzrok, kiedy nasze oczy się spotkały.

Podprowadzono mnie do krańca ogromnego głównego stołu i tam usadzono. Strażnicy 

stanęli   za   mną.   Przymocowali   końce   moich   łańcuchów   do   żelaznych   kółek   świeżo 
osadzonych w podłodze. Krzesło u szczytu stołu było jeszcze puste.

Nie znałem kobiety siedzącej po mojej prawej ręce, ale mężczyzną po lewej był Julian. 

Zignorowałem go i spojrzałem na swoją sąsiadkę, drobną blondynkę.

– Dobry wieczór – powiedziałem. – Chyba się jeszcze nie znamy. Nazywam się Corwin.
Spojrzała   w   popłochu   na   mężczyznę   po   prawej,   potężnego,   piegowatego   rudzielca, 

szukając u niego pomocy, lecz on wdał się naraz w wielce ożywioną konwersację ze swoją 
drugą sąsiadką.

– Może pani ze mną porozmawiać, przysięgam – ciągnąłem. – To nie jest zaraźliwe.
Uśmiechnęła się niepewnie i rzekła:
– Nazywam się Carmel. Jak się pan ma, lordzie Corwinie?
– Piękne imię – odparłem. – Mam się świetnie. Co taka miła dziewczyna jak pani robi w 

takim miejscu? Wypiła szybko łyk wody.

– Corwin – powiedział Julian głośniej, niż to było konieczne – ta pani uważa twoje 

zachowanie za obraźliwe i bezczelne.

– Ile opinii zdążyła już z tobą wymienić tego wieczoru? – spytałem uprzejmie, a on się 

nawet nie zaczerwienił. Zbielał.

– Dość już tego!
Wstałem   na   te   słowa   i   zagrzechotałem   łańcuchami.   Prócz   efektu,   jaki   to   wywołało, 

miałem   możność   przekonać   się,   ile   zostawiono   mi   luzu.   Oczywiście,   za   mało.   Eryk  był 
ostrożny.

– Podejdź bliżej i szepnij mi do ucha swoje zastrzeżenia – powiedziałem. Nie posłuchał.
– Posadzono mnie do stołu jako ostatniego, wiedziałem więc, że moment kulminacyjny 

już się zbliża. I nie myliłem się,

Sześciu trębaczy dało pięciokrotny krótki sygnał i Eryk wkroczył do sali. Wszyscy się 

podnieśli. Oprócz mnie.

Strażnicy poderwali mnie łańcuchami na nogi i tak przytrzymali. Eryk uśmiechnął się i 

zszedł ze schodów po mojej prawej ręce. Ledwo widziałem jego barwy pod gronostajowym 
futrem, które miał na sobie. Podszedł do szczytu stołu i stanął za krzesłem, a za nim jego 
kamerdyner. Inni służący zaczęli obchodzić stoły, rozlewając wino. Kiedy skończyli, Eryk 
wzniósł toast:

– Żyjcie szczęśliwie w Amberze, który jest wieczny!

106

background image

Wszyscy podnieśli kieliszki. Oprócz mnie.
– Wypij! – rozkazał Julian.
– Udław się!
Spojrzał na mnie z wściekłością, lecz w tym momencie pochyliłem się i szybko wziąłem 

kieliszek. Między mną a Erykiem, który nie spuszczał ze mnie oczu, siedziało kilkaset osób, a 
mój głos zabrzmiał donośnie:

– Za Eryka, który siedzi na szarym końcu stołu!
Nikt się nie poruszył, tylko Julian wylał swoje wino na podłogę i po chwili wszyscy 

poszli za jego przykładem, lecz ja zdołałem wziąć spory łyk, zanim wytrącono mi kieliszek z 
ręki.

Eryk usiadł, goście poszli jego śladem, a i mnie pozwolono opaść na krzesło. Zaczęła się 

uczta, a ponieważ byłem głodny, jadłem z równym apetytem jak wszyscy, a może i większym. 
Muzyka grała nieprzerwanie i biesiada trwała przeszło dwie godziny. Nikt się już do mnie nie 
odezwał, a i ja nie powiedziałem więcej ani słowa. Ale wszyscy czuli moją obecność i nasz 
stół był cichszy niż inne.

Caine siedział wyżej stołu, po prawej ręce Eryka, z czego wnioskowałem, że Julian jest w 

niełasce. Nie było ani Randoma, ani Deirdre. Dojrzałem jeszcze wielu znajomych, których 
niegdyś zaliczałem do przyjaciół, lecz nikt nie ważył się spojrzeć mi w oczy. Zrozumiałem, że 
pasowanie Eryka na króla Amberu to czcza formalność. Która zresztą niebawem stała się 
faktem.

Po uczcie nie było żadnych mów. Po prostu Eryk wstał, znów zagrzmiały trąbki i wszyscy 

przeszli w procesji do sali tronowej Amberu.

Wiedziałem, co teraz nastąpi.
Eryk   stanął   przed   tronem   i   wszyscy   zgięli   się   w   niskim   ukłonie.   Oprócz   mnie, 

oczywiście. Niemniej, tak czy owak, rzucono mnie na kolana.

Dzisiaj był dzień koronacji.
Zapadła   cisza.   Potem   Caine   wniósł   poduszkę,   na   której   spoczywała   korona  Amberu. 

Ukląkł i zastygł w tej pozie, ofiarowując ją Erykowi.

Szarpnięto mnie na nogi i powleczono w stronę tronu. Zrozumiałem, czego ode mnie 

chcą,   uzmysłowiłem  to  sobie   w  ułamku  sekundy i  stawiłem  opór.  Ale   zostałem  pobity  i 
rzucony na kolana przed stopniami tronu.

Muzyka zabrzmiała nieco głośniej – grano „Zielony zarękawek” – i Julian stojący za mną 

powiedział:

– Oto zbliża się moment koronacji nowego króla Amberu! – A do mnie szeptem: – Weź 

koronę i podaj ją Erykowi. On sam się ukoronuje.

Spojrzałem na koronę Amberu leżącą na purpurowej poduszce, trzymanej przez Caine’a. 

Była   srebrna   i   miała   siedem   pałek,   każdą   zwieńczoną   klejnotem.   Cała   była   wysadzana 
szmaragdami i miała po dwa ogromne rubiny na każdej skroni. Nie poruszyłem się, myśląc o 

107

background image

czasach, kiedy widziałem pod nią twarz mojego ojca.

– Nie – powiedziałem krótko i poczułem uderzenie w lewy policzek.
– Weź ją i podaj Erykowi – powtórzył.
Zamachnąłem   się   na   niego,   lecz   łańcuchy,   na   których   mnie   trzymano,   były   mocno 

ściągnięte. Uderzył mnie ponownie. Spojrzałem na wysokie, ostre szpice korony.

– Dobrze – powiedziałem w końcu i sięgnąłem po nią.
Przez chwilę trzymałem ją w obu rękach, a potem błyskawicznie włożyłem ją sobie na 

głowę, mówiąc:

– Ja, Corwin, koronuję się królem Amberu!
Zdjęto mi ją natychmiast i położono z powrotem na poduszce. Na moje plecy spadły razy, 

przez salę przebiegł szmer.

– Spróbujmy jeszcze raz – powiedział Julian. – Weź ją i podaj Erykowi.
Znów cios.
– W porządku – zgodziłem się czując, że moja koszula wilgotnieje.
Tym razem rzuciłem Erykowi koronę prosto w twarz, mając nadzieję, że wykolę mu oko. 

Chwycił ją prawą ręką i uśmiechnął się do mnie patrząc, jak mnie biją.

– Dziękuję ci – powiedział. – Ale teraz słuchajcie mnie wszyscy obecni i ci, którzy 

pozostają w Cieniu. W dzisiejszym dniu przejmuję tron i koronę Amberu i biorę do ręki berło 
królewskie. Wygrałem tron w uczciwej walce i słusznie mi się on z krwi należy.

– Kłamca! – krzyknąłem i czyjaś ręka zasłoniła mi usta.
– Koronuję się Erykiem Pierwszym, królem Amberu.
– Niech żyje król! – zakrzyknęli po trzykroć zebrani.
Wtedy Eryk nachylił się i powiedział do mnie zniżonym głosem:
– Twoje oczy właśnie ujrzały widok, który ci będzie musiał na długo wystarczyć... Straż! 

Zaprowadzić go do miejsca kaźni i wypalić oczy! Niech dzisiejsza uroczystość na zawsze 
pozostanie   mu   w   pamięci   jako   ostatnia   rzecz,   którą   widział.   Później   wrzućcie   go   do 
najgłębszej ciemnicy pod Amberem i niech jego imię zostanie zapomniane.

Splunąłem i spadł na mnie grad razów.
Opierałem się zaciekle przez całą drogę, lecz wywleczono mnie z sali. Wszystkie oczy 

odwracały się ode mnie, kiedy wychodziłem, i ostatnie, co pamiętam, to uśmiechnięty Eryk 
na tronie rozdzielający swe łaski między wielmożów Amberu.

Jego rozkaz wykonano i na szczęście podczas kaźni straciłem przytomność.
Nie   mam   pojęcia,   jak   długo   leżałem   bez   życia,   zanim   ocknąłem   się   w   absolutnej 

ciemności, z potwornym bólem rozsadzającym mi czaszkę. Może to wtedy rzuciłem klątwę, a 
może   zrobiłem   to,   gdy  wżarło   się   we   mnie   rozpalone   do   białości   żelazo.   Nie   pamiętam 
dokładnie, wiedziałem jednak, że Eryk nigdy nie zazna spokoju na tronie, gdyż klątwa księcia 
Amberu, rzucona w momencie niepohamowanej furii, zawsze się spełnia.

Szarpałem w rozpaczy słomę w tej najczarniejszej z cel, lecz nie wylałem ani jednej łzy. I 

108

background image

to było najstraszniejsze. Po jakimś czasie – tylko wy, bogowie, i ja wiemy, jak długim – znów 
zasnąłem.

–   Kiedy   się   obudziłem,   głowa   nadal   pękała   mi   z   bólu.   Podniosłem   się   na   nogi   i 

zmierzyłem wielkość celi. Miała cztery kroki szerokości i pięć długości. Dziura w podłodze 
pełniła rolę ustępu, a w rogu leżał wypchany słomą materac. U dołu drzwi była szczelina, a za 
nią taca ze stęchłym chlebem i butelką wody. Posiliłem się, ale nie przyniosło mi to ulgi. Ból 
pulsował mi w skroniach i daleko mi było do spokoju ducha.

Starałem się  jak  najwięcej  spać.  Nikt  do mnie  ani  razu  nie  przyszedł.  Budziłem się, 

przemierzałem celę, wymacywałem tacę pod drzwiami i jadłem, co mi dawano.

Potem znów szedłem spać.
Po siedmiu spaniach przeszedł mi ból w oczodołach. Nienawidziłem mojego brata, który 

był królem Amberu. Wolałbym, żeby mnie zabił.

Ciekaw byłem reakcji ogółu, ale pozostawało to dla mnie tajemnicą. Wiedziałem jednak, 

że gdy mrok obejmie sam Amber, Eryk pożałuje swojego czynu. To jedno wiedziałem na 
pewno i z tego czerpałem pociechę.

Tak zaczęły się moje dni w ciemności, których nie miałem jak odmierzyć. Nawet gdybym 

miał oczy, nie odróżniłbym dnia od nocy w tym lochu.

Czas płynął sobie obok, ignorując mnie. Czasem oblewał mnie zimny pot i drżałem jak w 

gorączce na myśl o tym. Jak długo już tu jestem? Parę miesięcy? Może tylko parę godzin? 
Tygodni? Czy lat?

Przestałem się nad tym zastanawiać. Spałem, spacerowałem (wiedziałem z największą 

dokładnością,   gdzie   postawić   stopę   i   kiedy   zawrócić),   rozmyślałem   o   wszystkim,   czego 
dokonałem i czego nie dokonałem. Czasem siadałem ze skrzyżowanymi nogami, oddychałem 
wolno   i   głęboko,   usuwałem   z   głowy   myśli   i   starałem   się   wytrwać   w   takim   stanie   jak 
najdłużej. To pomagało – o niczym nie myśleć.

Eryk   był   sprytny.   Mimo   że   posiadałem   w   sobie   moc,   teraz   była   ona   bezużyteczna. 

Niewidomy nie może wędrować przez Cienie.

Broda urosła mi aż do pasa, włosy miałem długie i zmierzwione. Początkowo stale byłem 

głodny, ale potem straciłem apetyt. Czasem kręciło mi się w głowie, gdy zbyt raptownie 
wstałem.   Miałem   koszmary,   podczas   których   śniło   mi   się,   że   widzę,   i   tym   gorsze   było 
przebudzenie.

Jednakże po pewnym czasie wypadki, które mnie tu doprowadziły, wydały mi się czymś 

odległym i nierealnym. Miałem wrażenie, że przydarzyły się komuś innemu. I było to w 
pewnym sensie prawdą.

Straciłem sporo na wadze. Wyobrażałem sobie, jak wyglądam, blady i wychudły. Nie 

mogłem   nawet   płakać,   choć   parę   razy   próbowałem.   Coś   było   nie   w   porządku   z   moimi 
kanalikami łzowymi. To straszne, żeby doprowadzić człowieka do takiego stanu.

Pewnego dnia usłyszałem lekkie drapanie w drzwi. Zignorowałem to. Powtórzyło się, 

109

background image

lecz znów nie zareagowałem. Wtedy dobiegło mnie moje imię, wypowiedziane pytającym 
szeptem. Przeszedłem przez celę.

– Tak? – spytałem.
– To ja, Rein. Jak się czujesz? Roześmiałem się na to.
– Wspaniale, po prostu wspaniale! Noc w noc piję szampana i tańczę z dziewczętami. 

Powinieneś sam kiedyś spróbować.

– Bardzo mi przykro, że nie mogę nic dla ciebie zrobić – powiedział i wyczułem w jego 

głosie ból.

– Wiem – odparłem.
– Pomógłbym ci, gdybym tylko mógł.
– Wiem.
– Przyniosłem ci coś. Masz.
Klapka u dołu drzwi zaskrzypiała parokrotnie przy podnoszeniu.
– Co to jest? – spytałem.
– Czyste ubranie, trzy bochenki świeżego chleba, ser, mięso, dwie butelki wina, karton 

papierosów i mnóstwo zapałek.

Ścisnęło mnie w gardle.
– Dziękuję, Rein. Jesteś porządnym człowiekiem. Jak ci się udało to przeprowadzić?
– Znam strażnika, który ma dzisiaj służbę. On nic nie powie. Za dużo jest mi winien.
– Oby nie zechciał zlikwidować swoich długów za pomocą szantażu – powiedziałem. – 

Nie przychodź więcej, choć nie muszę ci mówić, jak bardzo ci jestem wdzięczny. Oczywiście 
zniszczę wszelkie ślady.

– Żałuję, że tak się to skończyło, Corwinie.
– Ja też. Dziękuję, żeś o mnie nie zapomniał, pomimo rozkazu.
– Przyszło mi to bez trudu.
– Jak długo tu jestem?
– Cztery miesiące i dziesięć dni.
– Co nowego w Amberze?
– Eryk rządzi. To wszystko.
– Gdzie jest Julian?
– Z powrotem w Lesie Ardeńskim ze swoją strażą.
– Dlaczego?
– Jakieś dziwne rzeczy zaczęty ostatnio przenikać z Cieni.
– Rozumiem. Co z Caine’em?
– Jest nadal w Amberze i hula, ile wlezie. Przeważnie pije i zabawia się z dziewczętami.
– A Gerard?
– Jest admirałem całej floty.
Odetchnąłem z ulgą. Bałem się, że przyjdzie mu zapłacić za wycofanie się na południe 

110

background image

podczas naszej bitwy morskiej.

– A co z Randomem?
– Jest za kratkami.
– Co? Schwytali go?
– Tak. Przeszedł Wzorzec w Rebmie i zjawił się tutaj z kuszą. Zranił Eryka, zanim go 

ujęto.

– Naprawdę? Dlaczego nie został zabity?
– Podobno ożenił się w Rebmie z damą dworu. Eryk nie chce w tej chwili żadnych 

zadrażnień z Rebmą. Moire jest władczynią pięknego królestwa i mówi się, że Eryk chce 
prosić ją o rękę. To wszystko plotki, oczywiście – Ale interesujące.

– Tak – powiedziałem.
– Lubiła cię, prawda?
– Poniekąd. Skąd wiesz?
–   Byłem   obecny,   kiedy   sądzono   Randoma.   Rozmawiałem   z   nim   przez   chwilę.   Lady 

Vialle, jego żona, prosiła, żeby pozwolono jej zamieszkać z nim w celi. Eryk nie wie jeszcze, 
co odpowiedzieć.

Pomyślałem o niewidomej dziewczynie, której nigdy nie widziałem, i zadumałem się.
– Kiedy się to wszystko zdarzyło? – spytałem.
– Hm... Przeszło miesiąc temu. Wtedy właśnie pojawił się Random. A w tydzień później 

Vialle wystąpiła ze swoją prośbą.

– Musi być dziwną kobietą, jeśli naprawdę pokochała Randoma.
– To samo pomyślałem. Nie mogę sobie wyobrazić bardziej niezwykłej pary.
–   Jeśli   będziesz   miał   okazję   go   zobaczyć,   przekaż   mu   moje   pozdrowienia   i   wyrazy 

współczucia.

– Dobrze.
– Jak się mają moje siostry?
–   Deirdre   i   Llewella   są   nadal   w   Rebmie.   Lady  Florimel   cieszy  się   łaskami   Eryka   i 

zajmuje wysoką pozycję na dworze. Nie wiem nic o Fionie.

– Czy są jakieś wieści o Bleysie? Jestem pewien, że zginął.
– Musiał zginąć – powiedział Rein. – Ale jego ciała nie odnaleziono.
– Co z Benedyktem?
– Jak kamień w wodę.
– A z Brandem?
– Żadnego kontaktu.
– To by chyba było całe drzewo rodzinne. Napisałeś jakieś nowe ballady?
– Nie – odparł. – Wciąż pracuję nad „Oblężeniem Amberu”, lecz w najlepszym razie 

będzie to można śpiewać jedynie pokątnie.

Wyciągnąłem rękę przez szczelinę u dołu drzwi.

111

background image

– Chciałbym uścisnąć ci prawicę – powiedziałem i poczułem, że jego dłoń dotyka mojej. 

– Postąpiłeś bardzo szlachetnie, że do mnie przyszedłeś, ale nie rób tego więcej. Byłoby 
głupotą narażać się na gniew Eryka. Chwycił mnie za rękę, wymamrotał coś i poszedł.

Wymacałem jego pakunek z darami i zabrałem się przede wszystkim do mięsa, które 

najłatwiej się psuje. Zjadłem do niego mnóstwo chleba i uświadomiłem sobie, że niemal 
zapomniałem już, jak smakuje dobre jedzenie.

Później ogarnęła mnie senność i położyłem się. Chyba nie spałem zbyt długo, a kiedy się 

obudziłem, otworzyłem jedną z butelek wina.

Przy moim wycieńczeniu niewiele trzeba było, abym poczuł się na rauszu. Zapaliłem 

papierosa, usiadłem na materacu, oparłem się o ścianę i oddałem się wspomnieniom.

Przypomniałem sobie Reina jako dziecko. Ja byłem już dorosły, a on był kandydatem na 

królewskiego błazna. Chudy, mądry dzieciak, z którego wszyscy się naigrawali. Łącznie ze 
mną. Komponowałem już wtedy muzykę i pisałem ballady, on natomiast zdobył skądś lutnię i 
nauczył się na niej grać. Wkrótce śpiewaliśmy razem unisono i na dwa głosy; bardzo szybko 
go polubiłem i zacząłem uczyć sztuki wojennej. Niezbyt dobrze mu to szło, ale czułem się 
winny za to, jak go traktowałem przedtem, toteż nie szczędziłem mu łask, nawet na wyrost, i 
w  końcu   nauczyłem  go  całkiem  znośnie   władać  szablą.  Nigdy tego   nie  żałowałem,  i  on 
zapewne też nie.  Wkrótce  został  minstrelem na  dworze  w  Amberze.  Przez cały ten  czas 
nazywałem go swoim paziem, i kiedy ogłoszono wojnę przeciwko ciemnym siłom przybyłym 
z Cienia, zwanym Weirmonkenami, uczyniłem go swoim giermkiem i pojechaliśmy razem na 
wojnę. Pasowałem go na rycerza na polu bitewnym pod Jones Falls i w pełni na to zasłużył. 
Później przerósł mnie w materii układania pieśni. Był prawdziwie złotoustym śpiewakiem, a 
nosił się w barwach szkarłatu. Kochałem go jako jednego z moich nielicznych przyjaciół w 
Amberze. Nie przypuszczałem jednak, że ośmieli się zaryzykować przemycenie mi żywności. 
Nikt by się nie ośmielił. Zapaliłem drugiego papierosa i pociągnąłem następny łyk na jego 
cześć i za jego zdrowie. Był dobrym człowiekiem. Ciekawe, jak długo uda mu się zachować 
skórę.

Wyrzuciłem niedopałki do dziury, podobnie jak później pustą butelkę. Nie chciałem, aby 

w   razie   nagłej   inspekcji   cokolwiek   zdradzało,   że   ktoś   „umilał   mi   życie”.   Pochłonąłem 
wszystko, co mi przyniósł, i po raz pierwszy od momentu uwięzienia najadłem się aż do 
przesytu. Drugą butelkę wina zachowałem na później, aby się upić i zapomnieć.

A gdy i to miałem już za sobą, znów naszła mnie fala gorzkich rozważań. Jedyną nadzieję 

czerpałem z przekonania, że Eryk nie zna do końca granic naszych możliwości. Był królem 
Amberu,   to   prawda,   ale   nie   zgłębił   jeszcze   wszystkich   tajemnic.   Nie   wiedział   tego 
wszystkiego, co ojciec. Istniała szansa, jedna na milion, że coś może obrócić się na moją 
korzyść.   Tylko   tyle   miałem   na   pociechę,   żeby   nie   zwariować   z   rozpaczy.  Ale   całkiem 
możliwe, że na jakiś czas postradałem zmysły – nie wiem. Są dni, których w żaden sposób nie 
potrafię sobie odtworzyć, teraz kiedy stoję tutaj na krawędzi Chaosu. Bóg jeden wie, co się za 

112

background image

nimi kryło, a ja z pewnością nie wybiorę się do psychoanalityka, żeby to roztrząsać. Zresztą i 
tak żaden lekarz nie dałby sobie rady z nikim z mojej rodziny.

Spędzałem   czas   leżąc   lub   chodząc   w   paraliżującej   ciemności.   Stałem   się   bardziej 

wyczulony na dźwięki. Słyszałem harce szczurów w słomie, dalekie jęki innych więźniów, 
echo kroków strażnika, gdy zbliżał się z tacą.

Nauczyłem się rozpoznawać po odgłosach odległość i kierunek.
Zapewne stałem się też bardziej wrażliwy na zapachy, lecz starałem się nie zwracać na to 

uwagi.   Oprócz   oczywistego   mdlącego   smrodu,  przez   dłuższy  czas   mógłbym   przysiąc,   że 
czuję odór rozkładającego się ciała.

Zastanawiałem się, jak długo by trwało, zanim by spostrzeżono, że nie żyję? Ile kromek 

chleba i misek z pomyjami musiałoby się zgromadzić pod drzwiami, żeby strażnik postanowił 
sprawdzić, co się stało?

Odpowiedź na to pytanie mogła być bardzo ważna.
Odór śmierci utrzymywał się w powietrzu dość długo. Próbując myśleć w kategoriach 

czasu, uznałem, że trwało to przeszło tydzień.

Chociaż wydzielałem sobie papierosy bardzo ostrożnie, walcząc z gwałtowną chęcią i 

łatwą do spełnienia pokusą, nadszedł w końcu dzień, kiedy wziąłem do ręki ostatnią paczkę.

Otworzyłem ją i zapaliłem. Miałem karton salemów, a więc wypaliłem jedenaście paczek. 

Czyli dwieście dwadzieścia papierosów. Obliczyłem kiedyś, że palę jednego papierosa przez 
siedem minut. To znaczy, że samo palenie zajęło mi tysiąc pięćset czterdzieści minut, czyli 
dwadzieścia pięć godzin i czterdzieści minut. Byłem pewien, że między jednym papierosem a 
drugim upływała co najmniej godzina, a raczej nawet półtorej. Powiedzmy półtorej godziny. 
Spałem jakieś sześć do ośmiu godzin na dobę, czyli zostawało szesnaście do osiemnastu 
godzin   czuwania.   Paliłem   więc   dziesięć   do   dwunastu   papierosów   dziennie.   Czyli   to   by 
znaczyło, że od wizyty Reina upłynęły jakieś trzy tygodnie. Powiedział mi, że siedzę tu cztery 
miesiące i dziesięć dni, wobec tego do chwili obecnej od dnia koronacji musiało minąć około 
pięciu miesięcy.

Hołubiłem moją ostatnią paczkę papierosów, rozkoszując się każdym z nich jak przygodą 

miłosną, a kiedy się skończyły, ogarnęła mnie depresja. Czas płynął i płynął. Myślałem o 
Eryku. Jak sobie radził jako władca? Jakie mógł mieć problemy? Jakie miał plany? Dlaczego 
nie kazał mnie torturować? Czy to możliwe, by zapomniano o mnie w Amberze, nawet jeśli 
tak nakazywał dekret królewski? Uznałem, że niemożliwe.

A  co   z   moimi   braćmi?   Dlaczego   żaden   z   nich   się   ze   mną   nie   skontaktował?   Nic 

łatwiejszego, jak wyciągnąć mój Atut i złamać rozkaz Eryka. Ale nikt tego nie zrobił.

Długo   myślałem   o   Moire,   ostatniej   kobiecie,   którą   kochałem.   Co   robiła?   Czy   mnie 

wspominała? Pewno nie. Może była już kochanką Eryka albo jego żoną. Czy kiedykolwiek 
mówiła z nim o mnie? Znów uznałem, że pewno nie.

Co porabiały moje siostry? Do diabła z nimi, wszystkie takie same.

113

background image

Straciłem już kiedyś wzrok, gdy oślepił mnie odrzut płomienia przy odpalaniu armaty w 

osiemnastym   wieku   na   Cieniu-Ziemi.  Ale   trwało   to   tylko   około   miesiąca,   potem   wzrok 
odzyskałem. Jednakże Eryk wydając rozkaz wybrał radykalny środek. Nadal budziłem się z 
krzykiem i dygotałem zlany zimnym potem, gdy wracał mi w pamięci obraz rozpalonych do 
białości prętów – i ich dotyk!

Jęczałem bezgłośnie i chodziłem od ściany do ściany.
Nic absolutnie nie mogłem zrobić i to było najgorsze ze wszystkiego. Byłem bezradny jak 

niemowlę.   Oddałbym   duszę   za   to,   żeby   odzyskać   wzrok   i   dać   upust   dławiącej   mnie 
nienawiści. Żeby choć na godzinę móc z mieczem w dłoni stanąć jeszcze przeciwko bratu.

Położyłem się na materacu i zasnąłem. Kiedy się obudziłem, zjadłem swoją porcję i znów 

zacząłem krążyć po celi. U rąk i nóg miałem szpony zamiast paznokci, broda sięgała mi za 
pas,   a   włosy   bez   przerwy   spadały   na   oczy.   Byłem   brudny   i   wszystko   mnie   swędziało. 
Zastanawiałem się, czy mam wszy.

Na myśl, że można doprowadzić księcia Amberu do takiego stanu, trząsłem się z bezsilnej 

furii,   płynącej   gdzieś   z   samego   środka   jestestwa.   Wychowałem   się   w   przekonaniu,   że 
jesteśmy   niezwyciężeni,   nieskazitelni,   opanowani   i   twardzi   niczym   diamenty,   jak   nasze 
portrety na Atutach. Najwyraźniej tak nie było.

Ale przynajmniej byłem na tyle podobny do innych ludzi, żeby szukać ratunku. Grałem 

sam ze sobą w rozmaite gry, opowiadałem sobie historyjki, wspominałem różne przyjemne 
chwile – a było ich wiele. Przywoływałem w myślach uroki przyrody: wiatr, deszcz, ciepłe 
lato, rześkie podmuchy wiosny. Na Cieniu-Ziemi miałem mały samolot i bardzo lubiłem nim 
latać.   Teraz   odtwarzałem   w   pamięci   rozjaśnione   słońcem   panoramy,   zminiaturyzowane 
miasta, ogromne błękitne przestrzenie nieba, stada chmurek (gdzie one teraz są?) i wielkie 
połacie oceanu pod skrzydłami. Przypominałem sobie kobiety,  które kochałem, przyjęcia, 
potyczki zbrojne.

A kiedy już nie mogłem się powstrzymać, myślałem o Amberze.
Pewnego dnia, przy podobnej okazji, moje kanaliki łzowe znów zaczęły funkcjonować. 

Zapłakałem.

Po   nieskończenie   długim   czasie,   wypełnionym   ciemnością   i   snem,   usłyszałem   kroki, 

które zatrzymały się przed drzwiami mojej celi, i zgrzytnął klucz w zamku.

Było to tak długo po wizycie Reina, że zapomniałem już, jak smakuje wino i papierosy. 

Nie potrafiłem określić, ile czasu minęło, ale byłem pewny, że upłynęło go dużo.

Na korytarzu stali dwaj mężczyźni. Poznałem to po krokach, jeszcze zanim usłyszałem 

ich głosy. Jeden z głosów był mi znajomy. Drzwi się otworzyły i Julian zawołał mnie po 
imieniu. Nie odpowiedziałem, powtórzył więc:

– Corwin? Chodź tutaj. Ponieważ nie miałem wielkiej możliwości wyboru, wstałem i 

wyszedłem. Zatrzymałem się przed nim.

– Czego chcesz? – spytałem

114

background image

– Chodź ze mną. – I wziął mnie za ramię.
Poszliśmy korytarzem; on nic nie mówił, a ja prędzej bym sobie język odgryzł, niż zadał 

mu jakieś pytanie. Poznałem po odgłosach, że wchodzimy do hallu. Później powiódł mnie 
schodami w górę, a następnie do pałacu.

Tam zaprowadzono mnie do jakiegoś pomieszczenia i usadzono na krześle. Golibroda 

przystąpił do ścinania mi włosów i brody. Nie poznałem go po głosie, kiedy spytał, czy chcę 
mieć brodę równo przyciętą czy zgoloną.

– Zgól – zaordynowałem, po czym zostałem oddany w ręce manikiurzystki, która zajęła 

się wszystkimi moimi dwudziestoma paznokciami.

Zostałem   wykąpany   i   ubrany   w   czysty   strój,   który   na   mnie   wisiał.   Zostałem   także 

odwszawiony, ale o tym nie mówmy.

Teraz   zaprowadzono   mnie   do  innego  czarnego  pomieszczenia  wypełnionego  muzyką, 

zapachem   smakowitych   potraw,   śmiechem   i   gwarem   głosów.   Domyśliłem   się,   że   to   sala 
jadalna.

Gwar nieco ucichł, kiedy Julian wprowadził mnie i usadowił na krześle. Siedziałem tam, 

aż rozległy się dźwięki trąbki i zmuszono mnie, żebym wstał.

Usłyszałem toast:
– Niech żyje Eryk Pierwszy, król Amberu! Niech żyje król!
Nie spełniłem toastu, ale nikt nic zwrócił na to uwagi. Wniósł go Caine, to jego głos 

dobiegał ze szczytu stołu. Nie żałowałem sobie jedzenia, jako że był to najlepszy posiłek, jaki 
dostałem od koronacji. Z dobiegających mnie rozmów zrozumiałem, że obchodzimy właśnie 
rocznicę tego wydarzenia, co znaczyło, że spędziłem cały rok w ciemnicy.

Nikt  się do mnie  nie odezwał i ja  nie  próbowałem zagadywać do nikogo.  Byłem tu 

obecny jedynie w charakterze ducha. Po to, aby mnie upokorzyć i unaocznić moim braciom 
cenę, jaką trzeba zapłacić za sprzeniewierzenie się władcy. Poza dzisiejszym wieczorem zaś 
zostałem skazany na zapomnienie.

Trwało to do późnej nocy. Ktoś hojnie dolewał mi wina, a to już było coś. Przez resztę 

nocy siedziałem gdzieś w kącie i słuchałem muzyki przygrywającej do tańca. Nad ranem, 
pijanego do nieprzytomności, zawleczono mnie z powrotem do celi. I już było po wszystkim, 
został mi na pociechę czysty strój. Żałowałem jedynie, że nie upiłem się dostatecznie, aby 
zanieczyścić podłogę albo czyjeś odświętne szaty.

Tak skończył się mój pierwszy rok w ciemnicy.

115

background image

Rozdział 9

Nie   chcę   się   powtarzać,   więc   powiem   krótko,   że   drugi   rok   był   bardzo   podobny   do 

pierwszego,   z   tym   samym   finałem.   Podobnie   jak   trzeci.   Podczas   drugiego   roku   Rein 
przyszedł   do   mnie   dwukrotnie,   przynosząc   rozmaite   dobra   i   plotki.  W  obu   przypadkach 
zabroniłem mu pokazywać się więcej. Trzeciego roku przyszedł sześć razy, co drugi miesiąc – 
za każdym razem zabraniałem mu tego na nowo, choć z niekłamaną przyjemnością jadłem 
przyniesioną żywność i słuchałem jego nowin.

Źle się działo w Amberze. Jakieś nieczyste siły przybywały z Cieni szerząc zniszczenie. 

Rozprawiano   się   z   nimi,   oczywiście.   Eryk   zachodził   w   głowę,   skąd   się   brały.   Nie 
wspomniałem   nic   o   mojej   klątwie,   lecz   później   w   samotności   czerpałem   radość   z   jej 
spełnienia.

Random   był   nadal   więźniem,   jak   i   ja.   Jego   żona   rzeczywiście   się   z   nim   połączyła. 

Pozycja reszty mojego rodzeństwa pozostała nie zmieniona.

I tak przebrnąłem przez trzecią rocznicę koronacji mojego brata, gdy zdarzyło się coś, co 

niemal przywróciło mnie życiu.

To coś...
To   coś   pojawiło   się   pewnego   dnia   i   wprawiło   mnie   w   tak   doskonały   humor,   że 

natychmiast otworzyłem ostatnią butelkę wina od Reina i ostatnie zaoszczędzone pudełko 
papierosów. Paliłem, pociągałem z butelki i rozkoszowałem się myślą, że jednak pobiłem 
Eryka. Gdyby się o tym dowiedział, oznaczałoby to mój koniec. Ale nie wiedział. Piłem, 
paliłem i upajałem się światełkiem, które mi zamigotało.

Tak, światełkiem.
Dojrzałem jasną plamkę gdzieś na prawo. Czy macie pojęcie, co to dla mnie znaczyło?
Jak   pamiętacie,   odzyskawszy  przytomność  na   łóżku   szpitalnym   dowiedziałem   się,  że 

kości   zrosły   mi   się   znacznie   szybciej,   niż   się   ktokolwiek   spodziewał.   Rozumiecie   już? 
Zdrowieję w szybszym tempie niż inni. Wszyscy książęta i księżniczki Amberu są w pewnym 
stopniu   obdarzeni   tą   właściwością.   Przeżyłem   zarazę,   przeżyłem   marsz   na   Moskwę... 
Regeneruję  się  prędzej  i   lepiej  niż   wszyscy inni.  Nawet  Napoleon   zwrócił   na  to  uwagę. 

116

background image

Podobnie jak generał MacArthur. Tkanka nerwowa potrzebowała po prostu więcej  czasu, 
żeby się odnowić, i tyle. Ta cudowna plamka światła na prawo oznaczała, że odzyskiwałem 
wzrok. Jak się okazało, było to zakratowane okienko w drzwiach celi.

Moje   palce   powiedziały   mi,   że   mam   nowe   gałki   oczne.  Trwało   to   trzy   lata,   ale   się 

dokonało. To była ta jedna szansa na milion, o której mówiłem wcześniej; szansa, której 
nawet Eryk nie mógł przewidzieć z powodu  zróżnicowanych możliwości poszczególnych 
członków rodziny. I na tym polu go pobiłem: przekonałem się, że mogę sprawić sobie nowe 
oczy.  Zawsze wiedziałem, że mój  organizm potrafi w  stosownym czasie odnowić tkankę 
nerwową. Podczas wojny francusko-pruskiej  otrzymałem postrzał w  kręgosłup i zostałem 
częściowo sparaliżowany. Po dwóch latach to minęło. Żywiłem cichą nadzieję – przyznaję, że 
zwariowaną – iż może coś takiego stanie się i w tym przypadku, i moje wypalone oczy się 
zregenerują.   I   miałem   rację.   Sprawiały  wrażenie   zdrowych   i   całych,   a   wzrok   powoli   mi 
wracał.

Ile czasu zostało do następnej rocznicy koronacji? Przestałem krążyć po celi i serce zabiło 

mi mocniej. W chwili gdy ktoś zauważy, że odzyskałem oczy, znów je stracę. Muszę więc 
uciec, zanim miną cztery lata.

Ale jak?
Do tej pory nie poświęcałem temu zagadnieniu większej uwagi, gdyż nawet gdybym 

wymyślił sposób na wydostanie się z celi, nigdy nie udałoby mi się ujść z Amberu – czy 
choćby z pałacu – bez oczu, bez niczyjej pomocy i bez żadnych szans na jedno czy drugie. 
Jednakże teraz...

Drzwi celi były duże, ciężkie, okute mosiądzem, z malutkim zakratowanym okienkiem na 

wysokości   półtora   metra,   żeby   można   było   zajrzeć   do   środka,   czy   jeszcze   żyję,   gdyby 
kogokolwiek to obchodziło. Nawet gdybym zdołał wyrwać kratę, nie sięgnąłbym ręką do 
zamka po drugiej stronie. Na dole była tylko wąska szczelina osłonięta klapką, przez którą 
można  było  najwyżej   wziąć  pożywienie.  Zawiasy znajdowały  się  po drugiej   stronie  albo 
między drzwiami a framugą, ale tak czy owak poza moim zasięgiem. Innych drzwi nie było.

Nadal czułbym się jak ślepiec, gdyby nie nikłe, pokrzepiające na duchu światełko zza 

kratki. Zdawałem sobie sprawę,  że nie odzyskałem jeszcze w pełni wzroku i że to musi 
potrwać, lecz i tak niewiele bym dojrzał w tych egipskich ciemnościach. Wiedziałem to, 
ponieważ znałem lochy pod Amberem.

Zapaliłem papierosa chodząc od ściany do ściany, a potem oszacowałem swój dobytek 

pod kątem tego, co by mogło mi być pomocne. Miałem ubranie, materac i ile dusza zapragnie 
przegniłej słomy. Miałem także zapałki, ale szybko odrzuciłem myśl, żeby ją podpalić. Było 
mocno wątpliwe, aby ktoś przyszedł i otworzył drzwi. Już prędzej strażnik odpowiedziałby 
mi śmiechem, gdyby się w ogóle zjawił. Miałem jeszcze łyżkę, którą zwędziłem na ostatnim 
bankiecie. Chciałem wziąć nóż, ale Julian zauważył, że go biorę do ręki, i wyrwał mi. Nie 
wiedział jednak, że była to już moja druga próba i że zdążyłem przedtem wetknąć do buta 

117

background image

łyżkę.

Czy mogła mi się teraz do czegoś przydać?
Słyszałem   te   historie   o   facetach   wydłubujących   tunel   z   celi   za   pomocą 

najnieprawdopodobniejszych rzeczy: klamerek od paska (którego nie miałem) – i tak dalej. 
Aleja nie mogłem tracić czasu na metody hrabiego Monte Christo. Musiałem być na wolności 
w ciągu paru miesięcy, w przeciwnym razie moje nowe oczy na nic mi się nie przydadzą.

Drzwi były drewniane. Dębowe. Opasane czterema metalowymi paskami. Jeden biegł 

naokoło przy samej górze, drugi na dole, tuż nad szczeliną; dwa pozostałe z góry na dół po 
obu stronach zakratowanego okienka. Wiedziałem, że drzwi otwierają się na zewnątrz i mają 
zamek po lewej stronie. Jak pamiętałem z dawnych czasów, ich grubość wynosiła jakieś pięć 
centymetrów;   starałem   się   przypomnieć   sobie   mniej   więcej   położenie   zamka,   co 
zweryfikowałem opierając się o drzwi i czując w tym miejscu opór. Wiedziałem, że są także 
zamknięte na zasuwę, ale to zmartwienie zostawiłem sobie na potem. Może uda mi się ją 
podważyć wsuwając trzonek łyżki między drzwi a framugę.

Klęcząc na materacu wyryłem łyżką czworokąt w miejscu, gdzie powinien znajdować się 

w drzwiach mechanizm zamka. Później zabrałem się do pracy i nie ustawałem przez parę 
godzin,   dopóki   ręka   nie   odmówiła   mi   posłuszeństwa.   Przejechałem   paznokciem   po 
powierzchni drzwi. Ledwo je zadrapałem, ale początek był zrobiony. Przełożyłem łyżkę do 
lewej ręki i dłubałem dalej, dopóki i ona nie zaczęła mnie boleć.

Miałem nadzieję, że może Rein się pokaże. Byłem pewien, że uda mi się namówić go do 

oddania mi swojego sztyletu, jeśli go przycisnę. Nie pokazał się jednak, więc nadal mozolnie 
ścierałem drzwi łyżką.

Pracowałem tak dzień po dniu, aż wyżłobiłem prostokąt głęboki na przeszło centymetr. 

Za każdym razem, kiedy słyszałem kroki strażnika, przesuwałem materac z powrotem do 
przeciwległej   ściany   i   kładłem   się   na   nim   plecami   do   drzwi.   Gdy   strażnik   odchodził, 
wracałem do roboty. Musiałem ją jednak na jakiś czas przerwać, choć z dużą niechęcią. Mimo 
że owinąłem dłonie kawałkiem materiału oddartym z ubrania, były całe w bąblach, które 
pękając odsłaniały żywe, krwawiące mięso. Byłem więc zmuszony dać im się wygoić, a ten 
czas postanowiłem przeznaczyć na zaplanowanie, co zrobię po wyjściu.

Kiedy wydłubię już dostatecznie głęboki otwór w drzwiach, podniosę zasuwę. Łomot, 

jaki wyda spadając, sprowadzi prawdopodobnie strażnika. Ja będę już wtedy na zewnątrz. 
Parę kopniaków powinno wyłamać drzwi wokół zamka, a sam zamek może sobie zostać na 
miejscu.   Stanę   twarzą   w   twarz   ze   strażnikiem,   który  w   przeciwieństwie   do   mnie   będzie 
uzbrojony, lecz będę musiał go pokonać.

Z jednej strony może działać ze zbytnią pewnością siebie myśląc, iż jestem ślepy, lecz z 

drugiej strony może też zachować pewną ostrożność, pamiętając, jak wkroczyłem do Amberu. 
Tak czy owak zginie, a ja zdobędę broń. Pomacałem prawy biceps i czubki moich palców 
niemal się zetknęły. Boże! Ależ byłem wychudzony! Ale nadal byłem księciem Amberu i 

118

background image

nawet   w   tym   stanie   powinienem   dać   radę   zwykłemu   człowiekowi.   Może   sam   siebie 
zwodziłem, ale musiałem spróbować.

Jeśli mi się powiedzie, to mając miecz w ręku nie cofnę się przed niczym, żeby dotrzeć 

do  Wzorca,   a   potem   z   jego   centrum   przeniosę   się   do   dowolnego   świata   Cieni.  Tam   się 
wykuruję, powrócę do sił i tym razem nie będę się spieszył. Nawet gdyby miało mi to zająć 
całe stulecie, przygotuję wszystko do ostatniego szczegółu, zanim znów wyruszę na Amber. 
Ostatecznie byłem jego legalnym władcą. Czyż nie ukoronowałem się w obecności całego 
dworu jeszcze przed Erykiem? Mam więc słuszne prawo do tronu!

Gdyby tylko  można  było  przejść  do  Cienia prosto  z Amberu!  Nie musiałbym  wtedy 

zawracać sobie głowy Wzorcem. Ale mój Amber stanowi centrum wszechrzeczy i nie tak 
łatwo się go opuszcza.

Po jakimś miesiącu ręce mi się wygoiły i wkrótce po podjęciu pracy były znów całe w 

odciskach.   Pewnego   dnia,   słysząc   kroki   strażnika,   jak   zwykle   przesunąłem   materac   do 
przeciwległej ściany. Klapka skrzypnęła i mój posiłek przesunął się przez szczelinę. Zaraz też 
kroki się oddaliły.

Wróciłem do drzwi. Nie patrząc na tacę wiedziałem, co zawiera: kromkę suchego chleba, 

garnek wody i w najlepszym razie jeszcze kawałek sera. Wróciłem do poprzedniego zajęcia. 
Byłem w nim na dobre pogrążony, gdy nagle usłyszałem za plecami zduszony śmiech.

Odwróciłem się. Przy ścianie na lewo stał jakiś człowiek i chichotał.
–   Kim   jesteś?   –   spytałem,   a   mój   głos   zabrzmiał   mi   w   uszach   jakoś   dziwnie. 

Uświadomiłem sobie, że to pierwsze słowa, jakie wypowiedziałem od dłuższego czasu.

– Szykujemy ucieczkę – odezwał się. – Próbujemy zwiać. – I znów zachichotał.
– Jak się tu dostałeś?
– Wszedłem.
– Którędy? W jaki sposób?
Zapaliłem zapałkę i choć zabolały mnie oczy, nie zgasiłem płomienia.
Miałem przed sobą niewielkiego mężczyznę. Właściwie nawet zupełnie małego. Miał 

jakieś półtora metra wzrostu i był garbusem. Jego włosy i broda były w nie lepszym stanie niż 
moje.   Jedyną   wyróżniającą   go   cechą   pośród   tej   zmierzwionej   gęstwiny   był   długi, 
haczykowaty nos i czarne oczka, teraz zmrużone przed światłem.

– Dworkin – powiedziałem.
Znów zachichotał. – Zgadza się. A ty kim jesteś?
– Nie poznajesz mnie, Dworkinie? – Zapaliłem drugą zapałkę i przysunąłem ją do twarzy. 

– Przyjrzyj mi się. Odejmij brodę i dodaj mi jakieś pięćdziesiąt kilo wagi. Wyrysowałeś mnie 
z całą dokładnością na kilkunastu taliach kart.

– Corwin – powiedział w końcu. – Przypominam sobie, tak.
– Myślałem, że nie żyjesz.
– Żyję, żyję. Widzisz? – Zakręcił przede mną pirueta. – Jak się ma twój ojciec? Widziałeś 

119

background image

go ostatnio? Czy to on cię tu wpakował?

– Nie ma już Oberona – odparłem. – W Amberze rządzi mój brat Eryk, a ja jestem jego 

więźniem.

– Wobec tego Ja mam pierwszeństwo, gdyż ja jestem więźniem Oberona.
– Naprawdę? Nikt z nas nie wiedział, że ojciec wsadził cię do więzienia.
Usłyszałem szloch.
– Owszem – powiedział po chwili. – Nie ufał mi.
– Dlaczego?
– Powiedziałem mu, że wymyśliłem, w jaki sposób można zniszczyć Amber. Opisałem 

mu to, a on mnie zamknął.

– Niezbyt to było miłe z jego strony.
– Wiem – przyznał Dworkin – ale dał mi wygodne pomieszczenie i rozmaite rzeczy do 

eksperymentowania.

Tylko że po jakimś czasie przestał mnie odwiedzać. Przyprowadzał ze sobą różnych ludzi, 

którzy pokazywali mi kleksy z atramentu i kazali układać o nich historie. To było nawet 
zabawne,   ale   pewnego   dnia   jeden   kleks   nie   bardzo   mi   się   spodobał   i   zamieniłem   tego 
mężczyznę w żabę. Król się rozzłościł, kiedy nie chciałem go przywrócić do poprzedniej 
postaci. Teraz od tak dawna nikogo nie widziałem, że nawet byłbym gotów to zrobić. Raz...

– Jak dostałeś się tutaj, do mojej celi? – spytałem ponownie.
– Powiedziałem ci, wszedłem.
– Przez ścianę?
– Oczywiście, że nie. Przez ścianę Cienia.
– Przecież żaden człowiek nie może przejść przez Cień w Amberze. W Amberze nie ma 

Cieni.

– No cóż, uciekłem się do oszustwa – przyznał.
– Jak to?
– Narysowałem nowy Atut i przeszedłem przez niego, żeby zobaczyć, co jest po tej 

stronie ściany. Ojej! To mi przypomina, że nie mogę bez niego wrócić. Muszę narysować 
następny. Masz coś do jedzenia? I coś do pisania? I kawałek papieru?

– Proszę, oto chleb – poczęstowałem go – a do tego kawałek sera.
– Dziękuję, Corwinie – połknął je z wilczym apetytem, popijając całą moją wodą. – Teraz 

daj mi kawałek pergaminu i ołówek, bo muszę już wracać do siebie. Chcę skończyć czytać 
książkę. Miło mi było się z tobą zobaczyć. Szkoda, że Eryk cię uwięził. Wpadnę do ciebie 
jeszcze kiedyś na pogawędkę. Jak zobaczysz ojca, powiedz mu, żeby się na mnie nie gniewał, 
bo ja...

– Nie mam ołówka ani pergaminu – przerwałem.
– Coś takiego! To barbarzyństwo!
– Wiem, ale też i Eryk ma barbarzyńskie zwyczaje.

120

background image

–   A   co   masz?   Wolę   mój   własny   pokój   od   tego   miejsca.   Przynajmniej   jest   lepiej 

oświetlony.

– Zjadłeś ze mną kolacje – powiedziałem – a teraz chciałbym prosić cię o przysługę. Jeśli 

ją spełnisz, przyrzekam, że zrobię wszystko, aby pogodzić cię z ojcem.

– Co byś chciał?
– Od dawna podziwiam twoją sztukę i jest coś, co bardzo chciałbym mieć namalowane 

twoją ręką. Czy pamiętasz latarnię morską w Cabrze?

– Oczywiście. Byłem tam wiele razy. Znam nawet latarnika, Jopina. Grywałem z nim w 

szachy.

–   Przez   całe   swoje   dorosłe   życie   marzyłem   o   tym,   aby   zobaczyć   jeden   z   twoich 

magicznych rysunków tej wielkiej szarej wieży – ciągnąłem.

– Bardzo wzruszająca prośba – odparł – a poza tym dość łatwa do spełnienia. Robiłem 

kiedyś   wstępne   szkice   tej   latarni,   ale   nigdy  poza   nie   nie   wyszedłem,   zawsze   była   jakaś 
pilniejsza praca. Znajdę ci któryś z nich, jeśli sobie życzysz.

– Nie, chciałbym mieć coś trwalszego, coś co dotrzymywałoby mi towarzystwa tutaj, w 

celi, i podtrzymywało mnie na duchu, a potem innych, którzy zajmą moje miejsce.

– To pięknie, ale jak to wykonać?
– Mam tu rylec – powiedziałem (łyżka była już dobrze wyostrzona) – i mógłbyś nakreślić 

obraz na tamtej ścianie, żebym patrzył na niego przed snem.

Milczał przez chwilę, a potem rzekł:
– Trochę tu ciemno.
– Mam kilka pudełek zapałek i będę ci nimi przyświecał. Możemy nawet spalić trochę 

słomy, jeśli zajdzie konieczność.

– Trudno to nazwać idealnymi warunkami do pracy...
–   Wiem,   i   bardzo   cię   za   to   przepraszam,   wielki   Dworkinie,   ale   to   wszystko,   czym 

dysponuję.   Dzieło   sztuki   skreślone   twoją   ręką   ze   wszech   miar   umili   mi   moją   nędzną 
egzystencję.

Roześmiał się. – Dobrze więc. Ale musisz obiecać mi dość światła, żebym mógł potem 

naszkicować sobie drogę powrotną do siebie.

– Zgoda – powiedziałem i przetrząsnąłem kieszenie. Miałem trzy pełne pudełka i resztkę 

czwartego. Włożyłem mu łyżkę do ręki i podprowadziłem go w stronę ściany.

– Czy poznajesz, jakie narzędzie trzymasz? – spytałem.
– To naostrzona łyżka, prawda?
– Tak. Zapalę zapałkę, jak tylko powiesz, że jesteś gotów. Będziesz musiał się pośpieszyć, 

bo mam ich ograniczony zapas. Przeznaczę połowę na latarnię morską, a drugą połowę dla 
ciebie.

– Dobrze – zgodził się i zabrał do roboty, kreśląc szybko na wilgotnym, szarym murze.
Najpierw zrobił pionowy prostokąt jako obramowanie całości. Polem kilkoma zręcznymi 

121

background image

kreskami   zaczął   wyczarowywać   obraz   latarni   morskiej.   Jakimś   cudem,   choć   sam   był 
pomylony,   jego   sztuka   nic   nie   ucierpiała.   Trzymałem   zapałki   na   samym   koniuszku, 
obśliniałem lewy kciuk i palec wskazujący i kiedy już mnie parzyły, chwytałem drugą ręką za 
zwęglony czubek, aby wypaliły się do samego końca.

Kiedy  skończyło   się   pierwsze   pudełko,   latarnia   już   była   gotowa   i   Dworkin   zaczynał 

pracować nad niebem i morzem. Zachęcałem go, jak mogłem, wyrażając zachwyt nad każdą 
kreską.

–   Wspaniałe,   naprawdę   wspaniałe   –   pochwaliłem   go,   gdy   dzieło   było   już   niemal 

skończone. Zmusił mnie jeszcze do zmarnowania następnej zapałki, żeby się podpisać. W 
drugim pudełku widać już było dno.

– Teraz możemy podziwiać mój obraz – powiedział.
– Jeśli chcesz się dostać do siebie – zauważyłem – to lepiej zostaw podziwianie mnie. 

Mamy zbyt mało zapałek, żeby się w tej chwili bawić w krytyków sztuki.

Naburmuszył się trochę, ale przeszedł pod drugą ścianę i zaczął szkicować, jak tylko 

zapaliłem zapałkę. Narysował mały pokój, czaszkę na biurku, obok niej globus, wokół ściany 
pełne książek.

– W porządku – oznajmił, właśnie kiedy odrzuciłem trzecie pudełko i zabrałem się za 

resztkę czwartego. Dokończenie rysunku kosztowało mnie jeszcze sześć zapałek, a podpis 
siódmą. Przy ósmej – zostały mi już tylko dwie – spojrzał na swoje dzieło, postąpił krok 
naprzód i już go nie było.

Tymczasem   zapałka   sparzyła   mnie   w   palce,   rzuciłem   ją   na   podłogę,   zaskwierczała 

spadając na słomę i zgasła. Stałem dygocąc na całym ciele, pełen sprzecznych uczuć, gdy 
wtem znów usłyszałem jego głos i poczułem, że jest obok. Dworkin wrócił.

– Coś mi przyszło do głowy – powiedział. – Jak chcesz podziwiać mój obraz, kiedy tu 

jest tak ciemno?

– Nic nie szkodzi, nauczyłem się widzieć w ciemności – zapewniłem go. – Żyję w niej od 

tak dawna, że zdążyłem ją oswoić.

– Rozumiem. Po prostu byłem ciekaw. Zapal światło, żebym mógł wrócić.
– Dobrze – przystałem, wyjmując  moją  przedostatnią  zapałkę – ale  kiedy wpadniesz 

następnym razem, przynieś lepiej własną pochodnię. Ja będę już bez zapałek.

Kiedy zniknął ponownie, odwróciłem się szybko i zanim zapałka zgasła, spojrzałem na 

latarnię morską w Cabrze. Tak, była w niej moc, czułem ją.

Jednakże czy moja jedyna, ostatnia zapałka wystarczy? Nie, chyba nie. Potrzebowałem 

dłuższej chwili koncentracji, aby użyć Atutu jako furtki.

Co mógłbym spalić? Słoma była zbyt wilgotna i mogłaby się nie zająć. To straszne mieć 

furtkę – drogę do wolności – tuż przed nosem i nie móc z niej skorzystać. Potrzebowałem 
ognia, który potrwa przez jakiś czas.

Mój   siennik.   Był   to   zszyty   kawałek   zgrzebnego   płótna   wypchany   słomą.   Ta   słoma 

122

background image

powinna być suchsza, a i materiał powinien się zapalić.

Uprzątnąłem połowę celi do gołego kamienia na podłodze. Później rozejrzałem się za 

wyostrzoną łyżką, żeby przeciąć nią poszwę. Zakląłem. Dworkin wziął ją ze sobą. Targając i 
szarpiąc rozerwałem siennik i wyciągnąłem ze środka suchą słomę. Zrobiłem z niej mały 
kopczyk, a płótno położyłem obok, żeby je w razie potrzeby dorzucić do ognia. Ale im mniej 
dymu, tym lepiej. Mógłby zwrócić uwagę przechodzącego strażnika. Nie było to na szczęście 
zbyt   prawdopodobne,   gdyż   dopiero   co   dostałem   jedzenie,   a   przynoszą   mi   jeden   posiłek 
dziennie.

Zapaliłem moją ostatnią zapałkę i najpierw podpaliłem puste już pudełko tekturowe, a 

kiedy się zajęło, przytknąłem je do słomy. Zatliła się i omal nie zgasła – była wilgotniejsza, 
niż myślałem, mimo że wyciągnąłem ją z samego środka materaca. Ale w końcu rozjarzyło 
się parę iskierek, a potem pokazał się płomień. Musiałem zużyć do tego celu dwa pozostałe 
puste pudełka po zapałkach, toteż dziękowałem w duchu Bogu, że nie wyrzuciłem ich do 
dziury kloacznej. Czwarte i ostatnie pudełko ściskałem w pogotowiu w garści, w lewej ręce 
trzymając poszwę siennika i wpatrując się intensywnie w rysunek.

Kiedy płomienie poszły w górę,  a ich blask  ogarnął ścianę, skupiłem się na  widoku 

latarni, wywołując w myśli jej obraz. Zdawało mi się, że słyszę w dali krzyk mew i czuję 
słony powiew wiatru na twarzy. Im dłużej patrzyłem, tym realniejszy stawał się widok przed 
moimi oczami. Nie odrywając wzroku od rysunku dorzuciłem do ognia poszwę – płomienie 
na moment przygasły, lecz zaraz wystrzeliły w górę.

Ręka   Dworkina   nie   straciła   swoich   magicznych   właściwości,   gdyż   wkrótce   latarnia 

morska wydawała mi  się równie rzeczywista jak moja cela, a po chwili stała się jedyną 
rzeczywistością, a cela tylko Cieniem za moimi plecami. Usłyszałem plusk fal i poczułem 
ciepło popołudniowego słońca. Zrobiłem krok naprzód, lecz moja noga nie wylądowała w 
ognisku.

Stałem na piaszczysto-skalistym brzegu małej wyspy zwanej Cabrą, na której znajdowała 

się duża, szara latarnia morska, wskazująca w nocy drogę statkom płynącym do Amberu. Nad 
moją głową krążyło stadko przestraszonych, wrzeszczących mew, a mój śmiech zlał się w 
jedno z szumem fal i swobodną pieśnią wiatru. Amber leżał czterdzieści trzy mile za moim 
lewym ramieniem.

Uciekłem.

123

background image

Rozdział 10

Poszedłem do latarni i wspiąłem się po kamiennych schodach wiodących do wejścia po 

zachodniej stronie. Drzwi były wysokie, szerokie, solidne i wodoszczelne. Były zamknięte. 
Za mną wychodził w morze niewielki pomost, do którego przycumowano dwie łódki: łódź 
wiosłową i małą kabinową żaglówkę. Kołysały się łagodnie na wodzie migoczącej blaskiem 
słońca. Patrzyłem na nie przez chwilę. Tak długo nic nie widziałem, że przez moment wydały 
mi się czymś nadziemskim. Zdusiłem szloch, który chwycił mnie za gardło.

Odwróciłem   się   tyłem   i   zapukałem   do   drzwi.   Po   nieskończenie   długim   czekaniu 

zapukałem   ponownie.   Wreszcie   usłyszałem   jakiś   ruch   i   drzwi   się   otwarły,   skrzypiąc 
niemiłosiernie.

Jopin, latarnik, spojrzał na mnie przekrwionymi oczami. Zalatywała od niego whisky. Był 

niewysoki i tak zgarbiony, że przypominał mi Dworkina. Jego broda była równie długa jak 
moja, więc naturalnie wydawała mi się jeszcze dłuższa i miała kolor popiołu, nie licząc paru 
żółtawych   plamek   w   okolicy   pomarszczonych   ust.   Cerę   miał   porowatą   jak   skórka 
pomarańczy, zbrązowiałą na słońcu i wietrze i wysuszoną na pergamin. Zamrugał parę razy 
oczami i w końcu udało mu się skoncentrować wzrok na mojej twarzy. Jak wiele osób, które 
nie dosłyszą, mówił dość głośno.

– Kim jesteście? Czego chcecie? – spytał.
Doszedłem do wniosku, że skoro trudno mnie poznać w obecnym opłakanym stanie, to 

mogę równie dobrze zachować anonimowość.

–   Jestem   podróżnikiem   z   południa   –   powiedziałem.   –   Mój   statek   się   rozbił,   a   ja 

dryfowałem przez wiele dni uczepiony kawałka drewna, aż wreszcie morze wyrzuciło mnie tu 
na brzeg. Spałem na plaży przez cale rano i dopiero teraz zebrałem dość sił, żeby dowlec się 
do waszej latami.

Podszedł do mnie i chwycił mnie pod rękę. Drugą ręką objął mnie wpół.
– Chodźcie, chodźcie do środka – powiedział. – Oprzyjcie się na mnie. Tędy.
Zaprowadził mnie do swojej izby, która była nieprawdopodobnie zagracona i zarzucona 

starymi książkami, wykresami, mapami i przyrządami okrętowymi. Nie szedł zbyt pewnie, 

124

background image

toteż nie  opierałem się  na nim za  mocno,  tylko tyle, żeby uwiarygodnić wersję  o moim 
wycieńczeniu, które starałem się zobrazować podtrzymując się framugi drzwi.

Podprowadził mnie do kanapy mówiąc, żebym się położył, i poszedł zamknąć drzwi 

wejściowe oraz przynieść mi coś do jedzenia.

Zdjąłem   buty,   ale   miałem   tak   brudne   nogi,   że   włożyłem   je   z   powrotem.   Gdybym 

dryfował po morzu, nie byłbym brudny. Nie chciałem zdradzać swojej historii, przykryłem się 
więc kocem i wyciągnąłem wygodnie nareszcie odpoczywając.

Jopin wrócił z dzbankiem wody, dzbankiem piwa, dużą porcją mięsa i bochenkiem chleba 

na   drewnianej   kwadratowej   tacy.   Jednym   ruchem   opróżnił   wierzch   małego   stolika,   który 
kopnięciem przysunął do kanapy. Postawił na nim tacę i zachęcił mnie do jedzenia.

Nie trzeba mi było tego dwa razy powtarzać. Rzuciłem się żarłocznie na tacę, zmiatając 

wszystko do ostatniej okruszynki. Opróżniłem też oba dzbanki. I poczułem, że ogarnia mnie 
nieludzkie zmęczenie. Jopin widząc to, pokiwał tylko głową i kazał mi iść spać. Zasnąłem w 
tej samej sekundzie.

Kiedy się obudziłem, była już noc. Od niepamiętnych czasów nie czułem się tak dobrze. 

Wstałem  i  wyszedłem  z  budynku.  Na dworze  było  chłodno,  ale  niebo  było  krystalicznie 
czyste i lśnił na nim milion gwiazd. Za moimi plecami latarnia zapalała się i gada, zapalała się 
i gasła. Woda była zimna, ale musiałem się umyć. Wykąpałem się i wyprałem ubranie. Zajęło 
mi   to   chyba   godzinę.   Potem   wróciłem   do   wieży,   rozwiesiłem   pranie   na   oparciu   krzesła, 
wsunąłem się pod koc i zasnąłem.

Rano, gdy otworzyłem oczy, Jopin był już na nogach. Przygotował mi solidne śniadanie, 

które potraktowałem podobnie jak kolację zeszłego wieczoru. Później pożyczyłem od niego 
brzytwę, lusterko i nożyczki; ogoliłem się i przystrzygłem włosy. Ponownie wykąpałem się w 
morzu i kiedy włożyłem pachnące solą, sztywne i czyste ubranie, poczułem się jak nowo 
narodzony.

Jopia spojrzał na mnie uważnie, gdy wróciłem znad brzegu morza, i powiedział:
–   Coś   mi   się   widzi,   jakbym   was   skądś   znał.   –   Wzruszyłem   ramionami.   –   No   to 

opowiedzcie mi teraz o katastrofie waszego statku.

Więc   mu   opowiedziałem.   Od   początku   do   końca.   Nie   szczędziłem   opisu   żadnych 

nieszczęść. Łącznie ze złamaniem się grotmasztu.

Poklepał  mnie  po  plecach  i   nalał  mi   szklaneczkę.  Przypalił  mi  cygaro,   którym  mnie 

poczęstował.

– Odpocznijcie tu sobie – zaprosił mnie. – Odstawię was na ląd, kiedy tylko zechcecie, 

albo dam znać któremuś z przepływających statków.

Skorzystałem   z   jego   gościnności.   Ratowała   mi   życie.   Jadłem   i   piłem   zapasy   z   jego 

spiżarni i przyjąłem w prezencie czystą koszulę, która była dla mnie za duża. Należała do jego 
przyjaciela, który się utopił.

Zostałem   z   nim   przez   trzy   miesiące,   nabierając   sił.   Pomagałem   mu   jak   mogłem: 

125

background image

doglądałem   latarni   w   te   noce,   kiedy   miał   ochotę   się   upić;   sprzątałem   wszystkie 
pomieszczenia,   a   dwa   pokoje   nawet   odmalowałem   i   wymieniłem   pięć   popękanych   szyb; 
podczas sztormów obserwowałem z nim morze.

Jak się dowiedziałem, polityka go nie interesowała. Nic go nie obchodziło, kto rządzi w 

Amberze.   Jego  zdaniem,  cała  nasza  cholerna  rodzina  była   diabła  warta.   Dopóki   mógł  w 
spokoju obsługiwać latarnię morską, jeść i pić do woli oraz kreślić swoje mapy, miał głęboko 
w nosie, co się dzieje na brzegu. Zapałałem do niego prawdziwą sympatią, a ponieważ znałem 
się   nieco   na   mapach   i   wykresach,   spędziliśmy   na   ich   poprawianiu   wiele   przyjemnych 
wieczorów. Dawno temu pływałem po morzach północnych i sporządziłem mu nowy wykres 
oparty na moich wspomnieniach z tej wyprawy. Sprawiło mu to niekłamaną radość, podobnie 
jak i opis tamtych stron.

– Corey (tak się kazałem nazywać), chciałbym tam kiedyś z tobą popłynąć – powiedział. 

– Nie wiedziałem, że dowodziłeś własnym statkiem.

– Kto wie? – odparłem. – Przecież sam byłeś kiedyś kapitanem, prawda?
– Skąd wiesz?
Prawdę mówiąc, pamiętałem to z przeszłości, ale zatoczyłem ręką koło w odpowiedzi.
–   Po   tych   wszystkich   przedmiotach,   które   zebrałeś,   i   po   twoim   zamiłowaniu   do 

wykresów. Poza tym nosisz się jak ktoś przywykły do dowodzenia.

Uśmiechnął się.
– Tak, to prawda. Dowodziłem przez przeszło sto lat. Ale to było dawno temu... Napijmy 

się.

Pociągnąłem łyk i odstawiłem szklankę. Podczas tych miesięcy, które z nim spędziłem, 

musiałem   przytyć   ponad   dwadzieścia   kilo.   Lada   moment   mógł   mnie   rozpoznać. 
Zastanawiałem się, czy wydałby mnie Erykowi. Ostatecznie nie byliśmy znów aż tak blisko 
zaprzyjaźnieni   –   miałem   jednak   wrażenie,   że   by  mnie   nie   wydał.  Ale   wolałem   tego   nie 
sprawdzać.

Pilnując latarni zastanawiałem się, jak długo powinienem tu jeszcze zostać? Dolewając 

kroplę   smaru   do   mechanizmu   obrotowego   doszedłem   do   wniosku,   że   niezbyt   długo. 
Zdecydowanie niedługo. Czas znów ruszać w drogę i udać się pomiędzy Cienie.

I raptem pewnego dnia poczułem nacisk, początkowo delikatny i jakby sondujący. Nie 

miałem   pojęcia,   kto   to   może   być.   Natychmiast   stanąłem   bez   ruchu;   zamknąłem   oczy   i 
opróżniłem   umysł.   Trwało   to   jakieś   pięć   minut,   zanim   czyjaś   myszkująca   obecność   się 
wycofała.

Zacząłem chodzić tam i z powrotem pogrążony w myślach i po chwili uśmiechnąłem się 

sam do siebie z powodu krótkiego dystansu, na jakim krążyłem. Podświadomie dostosowałem 
swoje kroki do wymiarów mojej celi w Amberze.

Ktoś próbował się ze mną skontaktować poprzez Atut.
Czyżby Eryk? Dowiedział się o mojej ucieczce i chciał mnie w ten sposób zlokalizować? 

126

background image

Chyba   nie.   Czułem,   że   obawia   się   naszego   ponownego   psychicznego   zderzenia.  A  więc 
Julian? Gerard? A może Caine? Ktokolwiek to był, całkowicie zamknąłem mu dostęp. I byłem 
zdecydowany odmówić kontaktu z każdym członkiem mojej rodziny. Nawet gdybym miał 
stracić przez to ważne nowiny lub ofertę pomocy, nie mogłem pozwolić sobie na ryzyko. 
Próba   kontaktu   i   wysiłek   przy   jej   zablokowaniu   napełniły   mnie   chłodem.   Zadrżałem. 
Myślałem o tym przez resztę dnia i postanowiłem, że pora odejść. Nic dobrego dla mnie nie 
wyniknie   z   pozostawania   tak   blisko  Amberu   w   sytuacji,   gdy  jestem   całkiem   bezbronny. 
Byłem już dość silny, aby udać się między Cienie i poszukać dogodnego dla siebie miejsca, 
jeśli mam kiedykolwiek zdobyć Amber, Opieka starego Jopina pozbawiła mnie czujności i 
pogrążyła   w   niemal   błogim   spokoju.   Przykro   mi   będzie   go   opuszczać,   bo   w   ciągu   tych 
miesięcy,   które   spędziliśmy   razem,   szczerze   polubiłem   staruszka.   Tego   wieczoru,   kiedy 
skończyliśmy grać w szachy, powiedziałem mu, że wyjeżdżam.

Nalał nam po szklaneczce whisky i podnosząc swoją powiedział:
– Powodzenia, Corwinie. Mam nadzieję, że się jeszcze kiedyś zobaczymy.
Nie   zaprotestowałem,   kiedy   nazwał   mnie   moim   prawdziwym   imieniem,   a   on   się 

uśmiechnął widząc, że nie umknęło to mojej uwagi.

– Byłeś dla mnie bardzo dobry, Jopinie – powiedziałem. – Jeśli moje plany się powiodą, 

nie zapomnę o tobie.

Potrząsnął głową.
– Nic od ciebie nie chcę. Czuję się szczęśliwy tu, gdzie jestem, robiąc to, co robię. Lubię 

tę cholerną latarnię. Jest dla mnie wszystkim. Jeśli to się powiedzie w tym, co planujesz... nie, 
nie mów mi o tym, nie chcę nic wiedzieć to wpadnij do mnie któregoś dnia na partyjkę 
szachów.

– Na pewno – obiecałem.
– Możesz jutro rano wziąć „Motyla”, jeśli chcesz.
– Dzięki.
„Motyl” to była jego żaglówka.
– Zanim odpłyniesz, radzę ci wziąć moją lunetę, wejść na latarnię i obejrzeć sobie Dolinę 

Garnath – dodał.

– A cóż tam może być ciekawego?
Wzruszył ramionami.
– To już sam zobaczysz.
– Dobrze.
Przed pójściem spać wypiliśmy jeszcze parę szklaneczek i spędziliśmy miły wieczór. 

Wiedziałem, że będzie mi brak starego Jopina. Był, obok Reina, jedyną przyjazną duszą, jaką 
spotkałem od chwili powrotu. Zastanawiałem się, co też mogło zajść w dolinie, która gdy ją 
ostatni   raz   widziałem,   była   rzeką   płomieni.   Co   takiego   niezwykłego   działo   się   tam   po 
czterech latach?

127

background image

Zasnąłem dręczony snami o wilkołakach i sabatach czarownic, dopiero gdy księżyc w 

pełni zawisł już wysoko nad światem.

Wstałem o brzasku. Jopin jeszcze spał, co mi odpowiadało, bo nie lubię pożegnań, a 

miałem dziwne przeczucie, że go więcej nie zobaczę.

Z   lunetą   u   boku   wdrapałem   się   do   najwyższego   pomieszczenia   na   wieży,   w   którym 

znajdowała się latarnia. Podszedłem do okna wychodzącego na brzeg i skierowałem lunetę na 
dolinę.

Nad lasem wisiała mgła – zimna, szara, wilgotna, opasująca wierzchołki karłowatych, 

powykręcanych drzew. Ich czarne konary splatały się ze sobą, jak palce sczepionych dłońmi 
zapaśników. Między nimi migały jakieś ciemne kształty, ale po ich locie widziałem, że to nie 
ptaki.   Raczej   nietoperze.   Jakieś   zło   zagnieździło   się   w   tym   wielkim   lesie...   I   po   chwili 
zrozumiałem: to ja sam byłem tego sprawcą.

Sprowadziłem to moją klątwą. Przekształciłem spokojną Dolinę Gamath w to, czym teraz 

była: w symbol mojej nienawiści do Eryka i tych wszystkich, którzy go otaczali i pozwolili 
mu zagarnąć władzę, pozwolili mu mnie oślepić. Nie podobał mi się ten las i patrząc na niego 
ujrzałem jasno, jak skrystalizowała się moja nienawiść, której sam nadałem ten kształt.

Otworzyłem   nowe   wejście   do   prawdziwego   świata.   Gamath   była   teraz   ścieżką   przez 

Cienie. Ciemną i groźną ścieżką. Tylko Zło miało tędy dostęp. To było źródło „nieczystych 
sił”, o których wspominał Rein, a które przyczyniały tyle zmartwień Erykowi. Poniekąd to 
dobrze,   że   go   niepokoiły.  Ale   przesuwając   lunetę   nie   mogłem   oprzeć   się   wrażeniu,   że 
zrobiłem coś bardzo złego. W owym czasie nie wiedziałem, że jeszcze kiedyś ujrzę światło 
dzienne. Teraz, kiedy tak się stało, zrozumiałem, że otworzyłem drogę dla czegoś, co będzie 
bardzo trudno opanować. Cały czas poruszały się tam jakieś dziwne kształty. Zrobiłem coś, 
czego   nikt   nie   zrobił   podczas   całego   panowania   Oberona:   otworzyłem   nową   drogę   do 
Amberu. I można się po tym spodziewać tylko wszystkiego najgorszego. Nadejdzie dzień, 
kiedy władca Amberu – ktokolwiek nim wtedy będzie – stanie wobec problemu zaniknięcia 
tej strasznej drogi. Wiedziałem to, patrząc na wytwór mojego bólu, gniewu i nienawiści. Jeśli 
kiedyś zdobędę Amber, będę musiał walczyć z własnym dziełem, co jest zawsze piekielnie 
trudną sprawą. Odjąłem lunetę, od oczu i westchnąłem. Co będzie, to będzie, pomyślałem. A 
tymczasem Eryk ma zapewnionych kilka bezsennych nocy.

Przełknąłem szybko parę kęsów, przygotowałem łódkę, podniosłem żagle i wypłynąłem. 

Jopin o tej porze zwykle już nie spał, ale może i on nie lubił pożegnań.

Skierowałem się na pełne morze, wiedząc, dokąd chcę się udać, ale nie wiedząc jak. Będę 

płynąć przez Cień i obce wody, ale to lepsze niż droga lądowa z czającym się wytworem 
mojej nienawiści.

Wybrałem   za   cel   ląd,   który   skrzył   się   prawie   tak   jak  Amber   i   był   niemal   równie 

nieśmiertelny, ląd, który już nie istniał. Zniknął w Chaosie wieki temu, ale musiał gdzieś 
przetrwać jego Cień. Należało go tylko znaleźć, poznać i z powrotem uczynić swoim, jak to 

128

background image

było dawno temu. Później, wsparty własną armią, dokażę w Amberze jeszcze jednego, nie 
znanego   dotąd  wyczynu.  Nie   miałem  gotowego   planu,  ale  przysiągłem  sobie,   że  w   dniu 
mojego powrotu ogień z dział wstrząśnie nieśmiertelnym miastem.

Kiedy wpływałem do Cienia, podfrunął do mnie biały ptak moich pragnień i siadł mi na 

prawym   ramieniu.   Przytwierdziłem   mu   do   nóżki   podpisaną   przez   siebie   wiadomość; 
„Przybywam” i puściłem go w niebo.

Nie spocznę, dopóki nie wywrę zemsty i nie zdobędę tronu, i biada temu, kto stanie mi na 

drodze.

Słońce wschodziło po mojej lewej ręce, wiatr dął w żagle i pchał mnie na szerokie wody. 

Rzuciłem przekleństwo na głowę Eryka i roześmiałem się.

Byłem wolny i choć musiałem uciekać, to jednak dopiąłem swego. Obecnie stoi przede 

mną nowa szansa, o której marzyłem.

Teraz podfrunął czarny ptak moich pragnień i siadł mi na lewym ramieniu. Napisałem 

drugą kartkę, przywiązałem mu do nogi i wysłałem go na zachód.

Kartka głosiła: „Eryku, wrócę!” i była podpisana:
„Corwin, władca Amberu”.
Demon wiatru pchał mnie na wschód od słońca.

129

background image

130


Document Outline