ROGER ZELAZNY
DZIEWIĘCIU KSIĄŻĄT
AMBERU
Pierwszy tom z cyklu
„The First Chronicles of Amber”
Tłumaczył: Piotr W. Cholewa
Wydanie polskie: 1999
1
Wydanie oryginalne: 1970
2
Rozdział 1
Koszmar zbliżał się ku końcowi, lecz miałem wrażenie, że trwał całą wieczność.
Spróbowałem poruszyć palcami u nóg – udało mi się. Leżałem na szpitalnym łóżku i miałem
obie nogi w gipsie, ale przynajmniej wciąż je miałem.
Trzykrotnie zacisnąłem i otworzyłem powieki.
Pokój przestał mi wirować przed oczami.
Gdzie, u diabła, byłem?
Po chwili zaćmienie zaczęło ustępować i wróciła mi częściowo pamięć. Przypomniałem
sobie długie noce, pielęgniarki i igły. Za każdym razem, kiedy zaczynało mi się nieco
rozjaśniać w głowie, ktoś wchodził i coś mi wstrzykiwał. Tak to wyglądało, dokładnie tak.
Teraz jednak, skoro przyszedłem już trochę do siebie, będą musieli z tym skończyć.
Ale czy skończą?
I naraz jak obuchem uderzyła mnie myśl: niekoniecznie.
Wrodzony sceptycyzm co do szlachetności ludzkiej natury nie pozwolił mi na zbytni
optymizm. Zrozumiałem, że od dłuższego czasu odurzano mnie narkotykami. Nie miałem
pojęcia dlaczego, ale też nie widziałem powodu, dla którego miano by zaprzestać tych
praktyk, jeśli im za to płacono. Musisz zachować zimną krew i udawać, że jesteś nadal
zamroczony – podpowiedziało mi moje drugie, gorsze, choć zapewne i mądrzejsze ja.
Tak też uczyniłem.
Kiedy w jakieś dziesięć minut później zajrzała przez drzwi pielęgniarka, oczywiście
wciąż słodko chrapałem. Odeszła. Przez ten czas zdążyłem już częściowo zrekonstruować, co
zaszło.
Uprzytomniłem sobie niejasno, że miałem jakiś wypadek. To, co było potem, pamiętałem
jak przez mgłę, a tego, co było przedtem, nie pamiętałem zupełnie. Ale przypomniałem sobie,
że najpierw przebywałem w szpitalu, a dopiero później przeniesiono mnie tutaj. Dlaczego?
Nie miałem pojęcia.
Czułem, że nogi mi się już zrosły i są na tyle silne, że mogę spróbować stanąć. Nie
zdawałem sobie sprawy, ile czasu upłynęło od ich złamania, ale wiedziałem, że były złamane.
3
Usiadłem. Kosztowało mnie to sporo wysiłku, gdyż bolały mnie wszystkie mięśnie. Na
dworze było już ciemno i zza okna mrugało na mnie kilka gwiazd. Odmrugnąłem im i
przerzuciłem nogi przez krawędź łóżka.
Zakręciło mi się w głowie, ale tylko przez chwilę; wstałem i trzymając się poręczy u
wezgłowia zrobiłem ostrożnie pierwszy krok.
W porządku. Trzymałem się na nogach.
A więc teoretycznie mogłem wyjść stąd o własnych siłach.
Wróciłem do łóżka, wyciągnąłem się i zacząłem rozmyślać. Ciało miałem zlane potem i
trząsłem się jak w febrze. Przed oczami migotały mi kolorowe plamki.
Coś się psuje w państwie duńskim...
To był wypadek samochodowy, uzmysłowiłem sobie. Cholernie nieprzyjemny wypadek...
Wtem drzwi się otworzyły wpuszczając trochę światła i przez wpółprzymknięte powieki
zobaczyłem pielęgniarkę ze strzykawką. Miała szerokie biodra, ciemne włosy i muskularne
ręce. Kiedy zbliżała się do łóżka, usiadłem.
– Dobry wieczór – powiedziałem.
– Ależ... dobry wieczór – odparła.
– Kiedy stąd wychodzę? – spytałem.
– Będę musiała zapytać lekarza.
– Świetnie, niech pani zapyta.
– Proszę podwinąć rękaw.
– Nie, dziękuję.
– Muszę zrobić panu zastrzyk.
– Nic podobnego. Nie potrzebuję żadnego zastrzyku.
– O tym decyduje lekarz.
– Więc niech tu przyjdzie i sam mi to powie. A na razie nic z tego.
– Przykro mi, ale muszę słuchać poleceń moich przełożonych.
– Tak samo tłumaczył się Eichmann i sama pani wie czym się to dla niego skończyło –
pokręciłem wolno głową.
– Skoro tak – oświadczyła – będę musiała zameldować o tym...
– Doskonale. I proszę przy okazji powiedzieć, że jutro rano się wypisuję.
– To niemożliwe. Nie może pan nawet chodzić... i miał pan obrażenia wewnętrzne...
– Zobaczymy – powiedziałem. – Do widzenia.
Odwróciła się i wyszła bez odpowiedzi.
Leżałem i rozmyślałem. Byłem chyba w jakiejś prywatnej klinice – a więc ktoś musiał
pokrywać rachunek. Kto? Przed oczami nie stanęli mi żadni krewni. Ani przyjaciele. Któż
więc pozostawał? Wrogowie?
Usiłowałem przywołać ich w pamięci.
Pustka.
4
Nie zgłosił się żaden kandydat do tego miana.
Nagle przypomniałem sobie, że auto, którym jechałem, spadło ze skały prosto do jeziora.
I to było wszystko, co pamiętałem.
Jestem...
Wytężyłem pamięć i znów poczułem, że oblewa mnie pot.
Nie wiedziałem, kim jestem.
Żeby się czymś zająć, usiadłem i odwinąłem bandaże. Wyglądało na to, że pod spodem
wszystko jest w porządku i że postąpiłem słusznie. Za pomocą metalowego pręta, wyjętego z
wezgłowia łóżka, zerwałem teraz gips z prawej nogi. Miałem nieodparte wrażenie, że muszę
się szybko stąd wydostać, że czekają na mnie jakieś nie cierpiące zwłoki sprawy.
Sprawdziłem, jak spisuje się moja prawa noga. Była zdrowa. Zerwałem gips z lewej nogi,
wstałem i podszedłem do szafy. Nie wisiało w niej żadne ubranie.
Wtem usłyszałem kroki. Wróciłem do łóżka i przykryłem się, zasłaniając zerwany gips i
zdarte bandaże. Drzwi ponownie się otworzyły.
Rozbłysło światło – przy ścianie z ręką na kontakcie stał muskularny osiłek w białym
fartuchu.
– Podobno wojuje pan z pielęgniarką? I co zrobimy z tym fantem? – zapytał i trudno już
było udawać, że śpię.
– No właśnie – odparłem. – Co z nim zrobimy?
Zmarszczył brwi skonsternowany, a potem oznajmił:
– Pora na zastrzyk.
– Czy jest pan lekarzem? – spytałem.
– Nie, ale otrzymałem polecenie, żeby zrobić panu zastrzyk.
– A ja się nie zgadzam – powiedziałem – do czego mam pełne prawo. I co pan na to?
– Dostanie pan swój zastrzyk tak czy inaczej – oświadczył i podszedł z lewej strony do
łóżka. Trzymał w ręce strzykawkę, którą dotąd chował za plecami.
Wymierzyłem mu paskudny cios, jakieś dziesięć centymetrów poniżej pasa, który rzucił
go na kolana.
– ...! – zaklął, kiedy odzyskał głos.
– Spróbuj podejść do mnie Jeszcze raz, kochasiu – zagroziłem – to dopiero zobaczysz.
– Już my mamy swoje sposoby na takich pacjentów – wysapał.
Zrozumiałem, że najwyższy czas działać.
– Gdzie moje ubranie? – spytałem.
– ...! – powtórzył.
– Wobec tego będę musiał wziąć pańskie. Proszę mi je dać.
Trzecia wiązanka już mnie znudziła, zarzuciłem mu więc kołdrę na głowę i stuknąłem go
metalowym prętem.
Nie minęły dwie minuty, a byłem od stóp do głów w bieli, niczym Moby Dick lub lody
5
waniliowe. Obrzydlistwo.
Wepchnąłem osiłka do szafy i wyjrzałem przez okno. Zobaczyłem księżyc w nowiu
wiszący nad rzędem topoli. Trawa była srebrzysta i połyskująca. Noc przekomarzała się
niemrawo ze świtem. Nie dostrzegłem niczego, co by mi pomogło zlokalizować to miejsce.
Stałem na drugim piętrze jakiegoś budynku, a kwadratowa plama światła w dole na lewo
wskazywała, że na parterze ktoś pełni dyżur.
Wyszedłem z pokoju i rozejrzałem się po korytarzu. Na lewo kończył się ścianą z oknem
i miał jeszcze czworo drzwi, po parze z każdej strony. Zapewne prowadziły do podobnych
pokoi jak mój. Podszedłem do okna: tak samo trawnik, drzewa, noc – nic nowego.
Odwróciłem się i skierowałem w drugą stronę.
Drzwi, drzwi, drzwi, spod żadnych smugi światła, a jedyny odgłos to moje kroki w za
dużych, pożyczonych butach.
Zegarek osiłka wskazywał piątą czterdzieści cztery. Za paskiem, pod białym kitlem
sanitariusza, miałem metalowy pręt, który przy każdym ruchu ocierał mi się o biodro. Z sufitu
co jakieś pięć metrów padało blade, czterdziestowatowe światło żarówki.
Schody skręcały w prawo w dół, były puste i wyłożone chodnikiem. Pierwsze piętro
wyglądało tak samo jak drugie: rzędy pokoi, nic więcej; schodziłem więc dalej. Kiedy
znalazłem się na parterze, skierowałem się w prawo szukając drzwi, spod których sączyło się
światło.
Znalazłem je tuż przy końcu korytarza i nie zadałem sobie trudu, żeby zapukać.
Za wielkim lśniącym biurkiem siedział facet w jaskrawym płaszczu kąpielowym
przeglądając jakąś kartotekę. Spojrzał na mnie ze złością i usta już złożyły mu się do krzyku,
który jednak uwiązł mu w gardle, może z powodu mojej groźnej miny. Wstał szybko zza
biurka.
Zamknąłem drzwi za sobą, podszedłem i powiedziałem:
– Dzień dobry. Narobił pan sobie kłopotów.
Najwyraźniej kłopoty zawsze budzą ciekawość, bo już po trzech sekundach, jakie zajęło
mi przejście przez pokój, padły słowa:
– Co to znaczy?
– To znaczy – wyjaśniłem – że czeka pana proces o przetrzymywanie mnie w
odosobnieniu oraz drugi proces o niedozwolone praktyki lekarskie i nadużywanie
narkotyków. Jeśli o mnie chodzi, to już cierpię na głód narkotyczny i mogę zrobić coś
nieobliczalnego...
Stał i patrzył na mnie.
– Proszę stąd wyjść – zażądał.
Zobaczyłem na biurku paczkę papierosów. Poczęstowałem się i powiedziałem:
– Niech pan siada i zamknie buzię. Mamy parę spraw do omówienia.
Usiadł, ale buzi nie zamknął.
6
– Przekroczył pan cały szereg przepisów – stwierdził.
– Wobec tego sąd rozstrzygnie, po czyjej stronie leży wina – zareplikowałem. – Proszę
oddać mi ubranie i wszystkie rzeczy.
– W pańskim stanie zdrowia nie może pan...
– Nikt pana nie pytał o zdanie. Albo się pan pospieszy, albo będzie pan odpowiadał przed
sądem.
Sięgnął do dzwonka na biurku, ale trzepnąłem go w rękę.
– Trzeba to było zrobić, kiedy wszedłem. Teraz jest już za późno. Poproszę ubranie –
powtórzyłem.
– Panie Corey, pańskie zachowanie jest doprawdy...
Corey?
– Nie ja wybierałem sobie tę klinikę i z pewnością mam prawo w każdej chwili
zrezygnować z waszych usług. Teraz właśnie ta chwila nadeszła.
– Ależ pańska forma w żadnym razie nie pozwala mi pana wypisać. Nie mogę do tego
dopuścić. Muszę wezwać kogoś, żeby odtransportował pana do pokoju i położył do łóżka.
– Niech pan tylko spróbuje – powiedziałem – a przekona się pan, w jakiej jestem formie.
A teraz do rzeczy. Przede wszystkim mam kilka pytań: kto mnie tu umieścił i kto za mnie
płaci?
– Jak pan sobie życzy – westchnął, a jego rzadkie, rudawe wąsy opadły jeszcze niżej.
Otworzył szufladę i sięgnął do niej, ale ja miałem się na baczności. Wytrąciłem mu rewolwer
z ręki, zanim zdążył go odbezpieczyć – był to automatyczny colt kaliber 32, bardzo zgrabny.
Sam odbezpieczyłem zamek, wycelowałem w niego i powiedziałem:
– Teraz odpowie mi pan na moje pytania. Najwyraźniej uważa mnie pan za kogoś
niebezpiecznego. Być może ma pan rację.
Uśmiechnął się niewyraźnie i zapalił papierosa, co było błędem, jeśli chciał mi
udowodnić, że zachował zimną krew. Ręce mu się trzęsły.
– Niech będzie, Corey – powiedział. – Skoro ma to pana uszczęśliwić: umieściła tu pana
pańska siostra.
? – pomyślałem.
– Która siostra? – spytałem.
– Evelyn – odparł.
Nic mi to nie mówiło.
– Ależ to nonsens – zaprotestowałem. – Nie widziałem jej od lat. Nie wiedziała nawet,
gdzie jestem.
Wzruszył ramionami.
– Niemniej...
– Gdzie ona teraz mieszka? Chciałbym ją odwiedzić – powiedziałem.
– Nie mam jej adresu pod ręką.
7
– To niech go pan wyszuka.
Wstał, podszedł do kartoteki, otworzył ją, przejrzał, wyciągnął kartę.
Przeczytałem ją uważnie. Pani Evelyn Flaumel... Nowojorski adres również był mi nie
znany, ale wbiłem go sobie do głowy. Jak wynikało z karty, miałem na imię Carl. Świetnie.
Coraz więcej danych.
Wsadziłem rewolwer za pasek obok pręta, oczywiście uprzednio go zabezpieczywszy.
– No dobra – powiedziałem. – A teraz gdzie jest moje ubranie i ile zamierza mi pan
zapłacić?
– Pańskie ubranie zostało zniszczone podczas wypadku – odparł – i nie ulega
najmniejszej wątpliwości, że miał pan złamane obie nogi, lewą nawet w dwóch miejscach.
Prawdę mówiąc nie rozumiem, jakim cudem stoi pan o własnych siłach. Minęły zaledwie dwa
tygodnie...
– Zawsze szybko wracałem do zdrowia – wyjaśniłem. – Przejdźmy teraz do kwestii
pieniędzy...
– Jakich pieniędzy?
– W ramach ugody, dzięki której nie zaskarżę pana do sadu za niezgodne z etyką lekarską
praktyki i te inne sprawy.
– Niech pan nie będzie śmieszny.
– Kto tu jest śmieszny? Zgodzę się na tysiąc, w gotówce, do ręki.
– Nie ma nawet o czym mówić.
– Niech się pan lepiej zastanowi, czy to się panu opłaci, niech pan pomyśli o szumie, jaki
się podniesie wokół kliniki, jeśli nadam sprawie rozgłos jeszcze przed procesem. Z całą
pewnością skontaktuję się ze Stowarzyszeniem Lekarzy, z prasą, z...
– To szantaż – powiedział. – Nie zamierzam się przed tym ugiąć.
– Będzie pan musiał zapłacić teraz albo potem, po procesie – ciągnąłem. – Mnie jest
wszystko jedno. Ale teraz będzie taniej.
Wiedziałem, że jeśli zmięknie, to znaczy, iż moje podejrzenia były słuszne.
Patrzył na mnie ponuro, sam nie wiem jak długo. W końcu powiedział:
– Nie mam przy sobie tysiąca dolarów.
– To niech pan wymieni jakąś rozsądną sumę.
Znów zamilkł, a potem rzekł:
– To złodziejstwo.
– Nie w przypadku, kiedy kupuje pan za to milczenie. No więc, ile pan proponuje?
– Mam w sejfie jakieś pięćset dolarów.
– Niech będzie.
Po zbadaniu zawartości małego sejfu w ścianie oznajmił, że znalazł tylko czterysta
trzydzieści dolarów, a ja nie zamierzałem zostawiać tam odcisków palców tylko po to, żeby
sprawdzić, czy mówi prawdę. Przyjąłem więc tę sumę i wepchnąłem banknoty do kieszeni.
8
– Gdzie jest najbliższe przedsiębiorstwo taksówkowe obsługujące tę okolicę?
Podał mi nazwę, wyszukałem ją w książce telefonicznej i przekonałem się, że jestem w
stanie Nowy Jork. Kazałem mu wezwać taksówkę, bo nie znałem nazwy kliniki, a nie
chciałem się zdradzać przed nim z lukami w pamięci. Ostatecznie jeden z bandaży, które
zdjąłem, był okręcony wokół mojej głowy.
Kiedy zamawiał taksówkę, usłyszałem adres: Szpital Prywatny w Greenwood.
Zgasiłem papierosa, wyjąłem następnego i ulżyłem moim nogom o jakieś sto kilogramów,
siadając w brązowym fotelu przy półce z książkami.
– Poczekamy sobie tutaj, a potem odprowadzi mnie pan do drzwi – powiedziałem.
Nie odezwał się już ani słowem.
9
Rozdział 2
Było około ósmej rano, kiedy taksówkarz wysadził mnie na pierwszym lepszym rogu
najbliższego miasta. Zapłaciłem mu i przez jakieś dwadzieścia minut wałęsałem się bez celu.
W końcu wszedłem do restauracji, usiadłem przy stoliku i zamówiłem sok pomarańczowy,
dwa jajka na boczku, grzanki i trzy filiżanki kawy. Boczek był za tłusty.
Poświęciłem na śniadanie dobrą godzinę, a potem poszedłem na poszukiwanie sklepu z
odzieżą i poczekałem do dziewiątej trzydzieści, aż go otworzą.
Kupiłem spodnie, trzy sportowe koszule, pasek, bieliznę i parę wygodnych butów. A
także chusteczkę do nosa, portfel i grzebień.
Następnie znalazłem dworzec autobusowy i wsiadłem do autobusu do Nowego Jorku.
Nikt nie próbował mnie zatrzymać. Nikt mnie nie śledził.
Podczas drogi obserwowałem jesienny, wietrzny krajobraz pod jasnym, zimnym niebem i
sumowałem w myślach wszystko, co wiem o sobie i swojej sytuacji.
Zostałem umieszczony w szpitalu w Greenwood jako Carl Corey przez moją siostrę
Evelyn Flaumel. Stało się to na skutek wypadku samochodowego, który wydarzył się jakieś
piętnaście dni temu i w którym połamałem sobie obie nogi, obecnie już zrośnięte. Nie
pamiętałem swojej siostry Evelyn. Lekarze z Greenwood dostali polecenie, żeby utrzymywać
mnie w stanie zamroczenia i przestraszyli się konsekwencji prawnych, kiedy zagroziłem im
sądem. Dobrze. Ktoś z jakichś przyczyn się mnie boi. Rozegram tę grę do końca i zobaczymy,
co z tego wymknie.
Zmusiłem się, żeby wrócić pamięcią do wypadku samochodowego i rozpamiętywałem to
aż do bólu. To nie był wypadek. Odniosłem takie nieodparte wrażenie, choć nie wiedziałem
dlaczego. Ale dowiem się, jak było naprawdę, i ktoś mi zapłaci. Ktoś mi drogo zapłaci.
Gniew, straszny gniew chwycił mnie za gardło. Każdy, kto podniósł na mnie rękę, kto
próbował zrobić mi krzywdę, czynił to na własne ryzyko i teraz otrzyma stosowną zapłatę;
kimkolwiek by był. Ogarnęła mnie żądza mordu, żądza unicestwienia przeciwnika i czułem,
że zdarza się to nie po raz pierwszy i że ulegałem już tej żądzy w przeszłości. I to nieraz.
Patrzyłem przez okno na opadające liście.
10
Po przyjeździe do metropolii przede wszystkim poszedłem do fryzjera ogolić się i
ostrzyc, a potem zmieniłem w toalecie koszulę i podkoszulek, bo nie cierpię drapiących
resztek włosów na plecach. Automat kaliber 32, należący do bezimiennego indywiduum z
Greenwood, spoczywał w prawej kieszeni mojej marynarki. Gdyby ktoś z kliniki albo moja
siostra chcieli, aby mnie zatrzymano, posiadanie broni bez zezwolenia stanowiłoby dobry
pretekst. Mimo to postanowiłem go nie wyrzucać. Najpierw musieliby mnie znaleźć i mieć ku
temu powód. Zjadłem szybki lunch, przez godzinę jeździłem po mieście metrem i
autobusami, a potem wziąłem taksówkę i kazałem się zawieźć do Westchester, pod adres
Evelyn, mojej domniemanej siostry, której widok, jak się łudziłem, wpłynie ożywczo na moją
pamięć.
Jeszcze zanim dojechałem, przemyślałem całą taktykę, jaką zamierzałem obrać.
Toteż kiedy w odpowiedzi na moje pukanie po jakichś trzydziestu sekundach otworzyły
się drzwi do wielkiej starej rezydencji, wiedziałem, co powiedzieć. Przemyślałem to idąc
długim, krętym, wysypanym białym żwirem podjazdem, między ciemnymi dębami i jasnymi
klonami; liście szeleściły mi pod stopami, a wiatr chłodził świeżo podgolony kark pod
podniesionym kołnierzem marynarki. Zapach mojego płynu do włosów mieszał się z duszącą
wonią bluszczu, który oplatał ściany tego szarego ceglanego domostwa. Nie było tu nic
znajomego. Miałem wrażenie, że jestem tu po raz pierwszy.
Zapukałem i w środku rozległo się echo.
Wpakowałem ręce do kieszeni i czekałem.
Kiedy drzwi się otworzyły, uśmiechnąłem się i skinąłem głową obsypanej pieprzykami
pokojówce o śniadej cerze i portorykanskim akcencie.
– Tak? – spytała.
– Chciałbym się widzieć z panią Evelyn Flaumel.
– Kogo mam zaanonsować?
– Jej brata. Carla.
– Och, proszę wejść – powiedziała.
Hall, do którego wszedłem, miał mozaikową podłogę z maleńkich łososiowo-
turkusowych płytek i mahoniowe ściany, a na lewo stała długa, wielka donica, pełna
zielonych liściastych roślin. Z góry szklano-emaliowany sześcian rzucał żółte światło.
Dziewczyna odeszła, a ja rozglądałem się za czymś znajomym.
Nic.
Czekałem więc.
W końcu pokojówka wróciła, uśmiechnęła się, dygnęła i powiedziała:
Proszę za mną. Pani przyjmie pana w bibliotece.
Poszedłem za nią trzy stopnie w górę, a potem korytarzem obok dwojga zamkniętych
drzwi. Trzecie na lewo były otwarte i te właśnie pokojówka mi wskazała. Wszedłem i
zatrzymałem się na progu.
11
Biblioteka, jak wszystkie biblioteki, była pełna książek. Wisiały w niej także trzy obrazy,
dwa przedstawiające sielskie widoki, a trzeci spokojne morze. Na podłodze leżał gruby
zielony dywan. Obok dużego biurka stał wielki globus zwrócony do mnie Afryką, a z tyłu
ciągnęło się na całą ścianę okno, osiem wielkich tafli szklą. Ale nie dlatego zatrzymałem się
w progu. Kobieta za biurkiem była ubrana w turkusową suknię z szeroką krezą i dekoltem w
szpic, miała fryzurę z długą grzywką i włosy koloru pośredniego między barwą obłoków o
zachodzie słońca a drgającym płomieniem świecy w ciemnym pokoju. Jej oczy – co jakimś
cudem wiedziałem – skryte za okularami, których chyba nie potrzebowała, były błękitne jak
jezioro Erie o trzeciej po południu w bezchmurny, letni dzień; a kolor jej powściągliwego
uśmiechu pasował do włosów. Ale nie to sprawiło, że stanąłem w progu jak wryty.
Skądś ją znałem, ale nie wiedziałem skąd.
Podszedłem, przykleiwszy do twarzy uśmiech.
– Jak się masz – powiedziałem.
– Siadaj, proszę – wskazała mi przepastny, pomarańczowy fotel z rodzaju tych, w jakie
człowiek z lubością się zagłębia.
Usiadłem, a ona uważnie mi się przyjrzała.
– Cieszę się, że znów jesteś na chodzie – powiedziała.
– Ja tez – odparłem. – A co u ciebie?
– Wszystko dobrze, dziękuję. Muszę przyznać, że nie spodziewałam się twojej wizyty.
– Wiem – zablefowałem – ale przyszedłem podziękować ci za twoją siostrzaną pomoc i
opiekę. – Nadałem temu lekko ironiczny ton, żeby zobaczyć jej reakcję.
W tym momencie do pokoju wszedł ogromny pies – wilczarz irlandzki – i położył się
przed biurkiem. Tuż za nim wsunął się drugi okaz i wolno okrążył dwa razy globus.
– No cóż – odparła z równą ironią – przynajmniej tyle mogłam dla ciebie zrobić.
Powinieneś jeździć ostrożniej.
– Na przyszłość będę bardziej uważał, przyrzekam. – Nie wiedziałem, jaka gra się tu
toczy, ale ponieważ ona nie wiedziała, że ja nie wiem, postanowiłem wyciągnąć z niej jak
najwięcej informacji. – Pomyślałem sobie, że będziesz ciekawa, w jakim jestem stanie, więc
przyjechałem się pokazać.
– Tak, oczywiście – odpowiedziała. – Czy jadłeś coś?
– Lunch kilka godzin temu.
Zadzwoniła na pokojówkę i kazała podać posiłek.
– Podejrzewałam, że sam zechcesz wynieść się z Greenwood, jak tylko poczujesz się na
siłach – oznajmiła. – Ale nie przypuszczałam, że nastąpi to tak szybko i że się tutaj zjawisz.
– Wiem – odparłem. – I dlatego tu jestem.
Poczęstowała mnie papierosem, podałem jej ogień i sam zapaliłem.
– Zawsze byłeś nieobliczalny – oświadczyła w końcu. – I chociaż w przeszłości często ci
to pomagało, w tej chwili bym na to nie liczyła.
12
– Co masz na myśli? – spytałem.
– Stawka jest za wysoka na blef, a chyba tego właśnie próbujesz, przychodząc tu sobie
jakby nigdy nic. Zawsze podziwiałam twoją odwagę, Corwin, ale nie bądź głupcem. Znasz
sytuację.
Corwin? Trzeba zanotować to w pamięci pod „Corey”.
– Niekoniecznie – odparłem. – Nie zapominaj, że ostatnio dłuższy czas przespałem.
– Chcesz przez to powiedzieć, że się z nikim nie kontaktowałeś?
– Nie miałem okazji, odkąd odzyskałem przytomność.
Przechyliła głowę na ramię i zmierzyła mnie swoimi cudownymi oczami.
– Niezbyt to roztropne – powiedziała – ale możliwe. Całkiem możliwe. Zwłaszcza jeśli
chodzi o ciebie. Załóżmy, że mówisz prawdę. W takim razie postąpiłeś mądrze i bezpiecznie.
Niech no pomyślę.
Zaciągnąłem się papierosem z nadzieją, że powie coś jeszcze, Ale milczała, wobec tego
postanowiłem wykorzystać punkt zdobyty w tej grze, dla mnie nie zrozumiałej, z nieznanymi
graczami i niejasnym celem.
Sam fakt, że tu przyszedłem, coś znaczy – powiedziałem.
– Tak – odparła – wiem. Ale ponieważ jesteś sprytny, może to znaczyć niejedno.
Poczekamy i zobaczymy.
Poczekamy na co? Co zobaczymy?
Przyniesiono steki i dzban piwa, zostałem więc na chwilę zwolniony od czynienia
ogólnikowych i mętnych uwag, które ona mogła interpretować jako subtelne lub
wieloznaczne. Stek był doskonały, krwisty w środku i soczysty; z przyjemnością zagłębiłem
też zęby w świeżym, chrupiącym chlebie i pociągnąłem łyk piwa, zaspokajając głód i
pragnienie. Evelyn śmiała się, obserwując mnie i dziobiąc widelcem w talerzu.
– Lubię patrzeć, jak umiesz cieszyć się życiem – powiedziała. – I dlatego wolałabym,
żebyś nie musiał się z nim rozstawać.
– Ja też – przyznałem z pełnymi ustami.
Jadłem i przyglądałem się jej. Zobaczyłem ją naraz w wydekoltowanej, wieczorowej
sukni, szmaragdowej jak morze, na tle muzyki, tańców, głosów... Ja byłem w srebrno-
czarnym stroju i... Obraz się rozpłynął. Ale wiedziałem, że wspomnienie było prawdziwe i
kląłem w duchu, że trwało tak krótko. Co ona wtedy do mnie mówiła, kiedy stała w swojej
szmaragdowej sukni przede mną ubranym na czarno i srebrno, tej nocy z muzyką, tańcami i
szmerem głosów w tle?
Dolałem piwa i zdecydowałem się zapuścić sondę.
– Pamiętam pewną noc – powiedziałem – kiedy byłaś w szmaragdowej sukni, a ja w
swoich kolorach. Jakie to były szczęśliwe chwile... i ta muzyka...
Na jej twarzy pojawił się cień melancholii, a rysy złagodniały.
– Tak... – powiedziała. – To były czasy, prawda...? Rzeczywiście z nikim się nie
13
kontaktowałeś?
– Słowo honoru – przysiągłem, nie bardzo wiedząc, o co chodzi.
– Sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót – mówiła – a Cienie kryją okropności, o jakich
się nam nawet nie śniło...
– I...? – pytałem dalej.
– On nadal ma kłopoty – skończyła.
– Och!
– Tak – dodała – i będzie chciał wiedzieć, gdzie stoisz.
– Tutaj – odparłem.
– To znaczy...?
– Na razie – dopowiedziałem, może zbyt szybko, bo jej oczy rozszerzyły się trochę za
bardzo – dopóki nie poznam całokształtu sprawy. – Cokolwiek to miało znaczyć.
– Och!
Skończyliśmy nasze steki i piwo, a kości rzuciliśmy psom. Przy kawie poczułem
przypływ braterskich uczuć, ale je zdusiłem.
– A co z resztą? – spytałem, starając się, by brzmiało to neutralnie i bezpiecznie.
W pierwszej chwili wystraszyłem się, że spyta, co mam na myśli, ale ona wyciągnęła się
wygodniej w fotelu, wlepiła wzrok w sufit i powiedziała:
– Jak zwykle, od nikogo nie słychać nic nowego. Może ty postąpiłeś najrozsądniej. Mnie
się to w każdym razie podoba. Ale jak można zapomnieć... czasy świetności?
Spuściłem oczy, bo nie byłem pewien, co powinny wyrażać.
– Nie można – powiedziałem. – Nigdy nie można.
Nastąpiła długa, niezręczna cisza, którą przerwała pytaniem:
– Czy mnie nienawidzisz?
– Oczywiście, że nie – odparłem. – Jak mógłbym cię nienawidzić... zważywszy na
okoliczności?
Chyba ją to ucieszyło, bo pokazała w uśmiechu piękne białe zęby.
– To dobrze, dziękuję ci – rzekła. – Cokolwiek by mówić, jesteś dżentelmenem.
Skłoniłem się z emfazą.
– Zawrócisz mi w głowie.
– Wątpię – powiedziała. – Zważywszy na okoliczności...
Zrobiło mi się nieswojo.
Wciąż palił mnie gniew i ciekaw byłem, czy ona wie, kto na ten gniew zasłużył. Miałem
wrażenie, że tak. Poczułem nieodparte pragnienie, aby ją o to zapytać wprost, ale się
powstrzymałem.
– No więc, co proponujesz? – zagadnęła w końcu.
Przyparty w len sposób do muru odrzekłem:
– Oczywiście, nie ufasz mi...
14
– Jak moglibyśmy ci ufać?
Postanowiłem zapamiętać to „my”.
– Cóż, na razie jestem gotów oddać się w twoje ręce. Z chęcią pozostanę u ciebie, co
pozwoli ci mieć mnie na oku.
– A potem?
– Potem? Zobaczymy.
– Sprytnie – powiedziała. – Bardzo sprytnie. I stawiasz mnie w niezręcznej sytuacji.
(Zaproponowałem to tylko dlatego, że nie miałem gdzie się podziać, a reszta wymuszonych
szantażem pieniędzy nie na długo by mi starczyła). Naturalnie, możesz zostać. Ale ostrzegam
cię – tu pokazała wisiorek na łańcuszku, który nosiła na szyi – to jest ultradźwiękowy
gwizdek na psy. Donner i Blitzen mają czterech braci, a cała szóstka świetnie radzi sobie z
niepożądanymi osobnikami i reaguje na mój gwizdek. Nie próbuj więc myszkować tam, gdzie
cię nie proszą. Jeden gwizd i nawet ty nic przeciwko nim nie wskórasz. To dzięki tej właśnie
rasie w Irlandii nie ma już wilków, wiesz.
– Wiem – przyznałem i uzmysłowiłem sobie, że to prawda.
– Tak – ciągnęła. – Erykowi się to spodoba, że jesteś moim gościem. To powinno go
skłonić do zostawienia cię w spokoju, a przecież o to ci właśnie chodzi, n’est-ce pas?
– Oui – przyznałem.
Eryk! To imię coś mi mówiło! Znałem jakiegoś Eryka i była to bardzo ważna znajomość.
Ten Eryk, którego znalem, nadal najwyraźniej kręci się gdzieś w pobliżu, i to też było ważne.
Dlaczego?
Przede wszystkim dlatego, że go nienawidziłem. Nienawidziłem go tak bardzo, że
mógłbym go zabić. I niewykluczone, że próbowałem.
Uświadomiłem też sobie, że łączy nas pewna więź.
Rodzinna?
Tak, właśnie tak. Żaden z nas nie był tym zachwycony, że jesteśmy... braćmi! Tak, teraz
sobie przypomniałem: potężny, władczy Eryk o krętej, lśniącej brodzie i oczach – dokładnie
takich samych jak oczy Evelyn!
Zalała mnie nowa fala wspomnień, zaszumiało mi w skroniach, poczułem ciepło
rozlewające się na karku.
Zachowałem jednak kamienną twarz i jakby nigdy nic zaciągnąłem się papierosem
popijając piwo, choć jednocześnie uzmysłowiłem sobie, że Evelyn jest rzeczywiście moją
siostrą! Tylko że nie nazywa się Evelyn. Nie mogłem sobie przypomnieć, jak się naprawdę
nazywa, ale nie Evelyn. Postanowiłem być ostrożny i nie zwracać się do niej po imieniu,
dopóki sobie nie przypomnę.
A kim ja jestem? I co się właściwie wokół mnie dzieje?
Nagle poczułem, że Eryk musiał mieć coś wspólnego z moim wypadkiem. Miał to być
wypadek śmiertelny, ale udało mi się przeżyć. I to on był sprawcą? Tak – podpowiedziało mi
15
przeczucie. To musiała był sprawka Eryka. A Evelyn z nim współpracowała, opłacając szpital,
żeby trzymano mnie w stanie odurzenia. Lepsze to niż śmierć, ale...
Równocześnie zdałem sobie sprawę, że przychodząc do Evelyn oddałem się niejako w
ręce Eryka i jeśli tu zostanę, będę jego więźniem, wystawionym na kolejny atak.
Niemniej ona twierdziła, że jako jej gość mogę liczyć na spokój z jego strony. Należało
się nad tym zastanowić. Nie wolno mi o niczym decydować pochopnie, muszę mieć się
nieustannie na baczności. Może byłoby lepiej, gdybym stąd odszedł i poczekał, aż stopniowo
wróci mi pamięć.
Ale zżerała mnie jakaś straszna, gorączkowa niecierpliwość. Musiałem jak najszybciej
poznać całą prawdę i zacząć odpowiednio działać. Popychał mnie do tego nieodparty przymus
wewnętrzny. Jeśli nawet za odzyskanie pamięci przyjdzie mi ponieść koszty ryzyka i
niebezpieczeństwa, to trudno. Zostanę.
– Pamiętam też... – mówiła Evelyn i uprzytomniłem sobie, że opowiada coś od dłuższej
chwili, a ja nie słucham. Może przyczyną był refleksyjny ton jej słów, nie wymagający
odpowiedzi, może mój własny natłok myśli. – Pamiętam, jak kiedyś zwyciężyłeś Juliana w
jego ulubionej grze; a on zaklął i rzucił w ciebie kielichem pełnym wina. Wtedy ty chwyciłeś
z wściekłością swoje trofeum i zamierzyłeś się, a on się przestraszył, że posunął się za daleko.
Ale ty się nagle roześmiałeś i przepiłeś do niego. Było mi przykro, że ty, zawsze taki chłodny
i opanowany, wpadłeś w taki gniew, a w Julianie wzbudziłeś tego dnia zawiść. Pamiętasz?
Wydaje mi się, że od tej pory pod wieloma względami usiłuje cię naśladować. Ale ja nadal go
nienawidzę i mam nadzieję, że go wkrótce diabli wezmą... Coś czuję, że tak będzie...
Julian, Julian, Julian. Tak i nie. Jakaś gra, kłótnia i utrata mojej niemal legendarnej zimnej
krwi. Było w tym coś znajomego, lecz nie, nie mogłem sobie przypomnieć, o co właściwie
chodziło.
– A Caine, jego to dopiero wystrychnąłeś na dudka! Wciąż cię nienawidzi, wiesz...
Zrozumiałem, że nie jestem osobą szczególnie lubianą. Ale to uczucie w dziwny sposób
sprawiało mi przyjemność.
A imię Caine także zabrzmiało swojsko. Nawet bardzo Eryk, Julian, Caine, Corwin. Te
imiona dudniły mi w uszach i rozsadzały czaszkę.
– To było tak dawno temu – powiedziałem niemal bezwiednie i chyba zgodnie z prawdą.
– Corwin, nie bawmy się w ciuciubabkę. Chcesz czegoś więcej niż bezpiecznego kąta,
wiem o tym. I jesteś wciąż dość silny, żeby zdobyć coś dla siebie, jeśli odpowiednio to
rozegrasz. Nie mam pojęcia, co knujesz, ale może moglibyśmy dojść do porozumienia z
Erykiem. – Teraz słówko „my” przeszło najwyraźniej na naszą stronę. Musiała uznać, że
jestem coś wart w tej grze, o cokolwiek się ona toczy. Zobaczyła szansę osiągnięcia własnych
korzyści. Uśmiechnąłem się kącikiem ust. – Czy dlatego tu przyszedłeś? – ciągnęła. – Masz
jakąś propozycję dla Eryka i szukasz kogoś, kto mógłby posłużyć jako pośrednik?
– Może... – powiedziałem. – Ale muszę się najpierw zastanowić. Ledwo wróciłem do
16
zdrowia i mam sporo spraw do przemyślenia. Jednak na wszelki wypadek wołałem ulokować
się w miejscu, z którego mógłbym szybko działać, gdybym doszedł do wniosku, że w moim
interesie jest zawrzeć pakt z Erykiem.
– Uważaj – powiedziała. – Wiesz, że powtórzę każde twoje słowo.
– Oczywiście – przytaknąłem, wcale o tym nie wiedząc i szukając szybkiego wyjścia z
sytuacji – chyba że w twoim interesie będzie współpracować ze mną.
Ściągnęła brwi, między którymi pokazały się leciutkie zmarszczki.
– Nie bardzo wiem, co mi proponujesz.
– Jeszcze nic. Jestem tylko z tobą całkiem szczery i mówię ci, że na razie sam nie wiem,
co dalej. Nie mam pewności, czy chcę dochodzić do porozumienia z Erykiem. – W końcu... –
specjalnie zawiesiłem głos, bo czułem, że powinienem coś zaproponować, a nie wiedziałem
co.
– Masz inną propozycję? – zerwała się nagle na równe nogi, chwytając za gwizdek. –
Bleys! Oczywiście!
– Siadaj – powiedziałem – i nie bądź śmieszna. Czy oddałbym się tak chętnie i bez
namysłu w twoje ręce, żeby zostać rzuconym na pożarcie psom w chwili, gdy przyjdzie ci do
głowy Bleys?
Odprężyła się, a nawet jakby trochę skuliła, a potem usiadła.
– Może i nie – przyznała w końcu. – Ale wiem, że lubisz stawiać wszystko na jedną kartę,
i wiem też, że jesteś podstępny. Jeśli przyszedłeś tu z zamiarem pozbycia się przeciwnika, to
szkoda fatygi. Nie jestem taka znów ważna. Powinieneś już tyle wiedzieć. Poza tym zawsze
myślałam, że mnie lubisz.
– Lubiłem cię i lubię – zapewniłem ją – więc nie masz się czego obawiać. Ciekawe, że
wspomniałaś akurat to imię.
Żeby tylko połknęła przynętę! Tylu rzeczy musiałem się dowiedzieć!
– Dlaczego? Czyżby rzeczywiście skontaktował się z tobą?
– Wolałbym o tym nie mówić – odparłem mając nadzieję, że da mi to jakąś przewagę i
teraz, znając już płeć owego Bleysa, dorzuciłem: – Nawet gdyby tak było, odpowiedziałbym
mu to samo, co Erykowi: „Muszę to przemyśleć”.
– Bleys – powtórzyła, a ja dodałem w myślach: Bleys, lubię cię. Nie pamiętam dlaczego i
może nawet niekoniecznie mam ku temu powody, ale cię lubię. Tyle wiem.
Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu i poczułem, że ogarnia mnie zmęczenie, ale nie
chciałem tego po sobie pokazać. Powinienem być silny. Wiedziałem, że muszę być silny.
Uśmiechnąłem się więc i powiedziałem:
– Ładną masz bibliotekę.
A ona odparła:
– Dziękuję.
– Bleys – powtórzyła znów po chwili. – Naprawdę uważasz, że ma szansę?
17
Wzruszyłem ramionami.
– Kto to może wiedzieć? Na pewno nie ja. Może ma, a może nie.
Oczy jej się rozszerzyły, spojrzała na mnie z otwartymi ustami.
– Chyba nie zamierzasz... nie zamierzasz sam spróbować?
Roześmiałem się, głównie po to, żeby ją uspokoić.
– Nie bądź niemądra. Ja? – Ale wiedziałem, że mówiąc to, poruszyła we mnie jakąś
strunę, jakieś głęboko ukryte pragnienie, które odpowiedziało potężnym: „Czemu nie?”
I naraz ogarnął mnie wielki strach.
Ona w każdym razie wyglądała na uspokojoną moim odżegnaniem się od tego, od czego
się odżegnałem. Uśmiechnęła się i ruchem głowy wskazała wbudowany w ścianę barek na
lewo ode mnie.
– Napiłabym się trochę Irish Mist – powiedziała.
– Ja też, skoro już o tym mowa – przyznałem, podniosłem się i nalałem nam po kieliszku.
– Wiesz – powiedziałem, usadowiwszy się znów wygodnie w fotelu – przyjemnie jest tak
pobyć znów razem, nawet jeśli to tylko na krótko. Od razu nasuwa się tyle wspomnień.
Odpowiedziała uśmiechem, z którym jej było bardzo do twarzy.
– Masz rację – przyznała, pociągając łyczek. – Czuję się przy tobie niemal jak w Amberze
– a ja omal nie wypuściłem kieliszka z ręki, Amber! To słowo uderzyło we mnie jak grom!
W tym momencie ona zaczęła płakać, podszedłem więc i objąłem ją pocieszająco
ramieniem.
– Nie płacz, siostrzyczko, proszę cię, nie płacz. Sprawiasz mi ból. – Amber! Coś się w
tym kryło, coś porywającego i potężnego, – Jeszcze znów nadejdą dobre czasy – dodałem
pocieszająco.
– Czy naprawdę w to wierzysz? – spytała.
– Tak – potwierdziłem z mocą. – Wierzę!
– Jesteś szalony – powiedziała. – Może właśnie dlatego zawsze byłeś moim ulubionym
bratem. Niemal wierzę w to, co mówisz, choć wiem, że jesteś szalony. – Chlipnęła jeszcze raz
i drugi, i przestała. – Corwin – ciągnęła – gdyby ci się udało... gdyby jakimś
nieprawdopodobnym cudem ci się udało, będziesz pamiętać o swojej siostrze Florimel?
– Tak – obiecałem, zdając sobie sprawę, że to jej prawdziwe imię. – Tak, będę o tobie
pamiętał.
– Dziękuję ci. Powiem Erykowi tylko to, co konieczne, nie wspomnę ani słowem o
Bleysie i zatrzymam dla siebie swoje najnowsze podejrzenia.
– Dziękuję, Floro.
– Ale pamiętaj, że ci nie ufam ani na jotę – dodała.
– To się rozumie samo przez się.
Wezwała pokojówkę, która zaprowadziła mnie do pokoju, gdzie ledwo zdołałem się
rozejrzeć, a potem padłem na łóżko i spałem przez jedenaście godzin.
18
19
Rozdział 3
Rano jej nie było i nie zostawiła dla mnie żadnej wiadomości. Pokojówka podała mi w
kuchni śniadanie i wróciła do swoich obowiązków. Zrezygnowałem z pomysłu, żeby starać
się wyciągnąć z niej jakieś informacje, bo albo nic nie wiedziała, albo nic by mi nie zdradziła,
a za to z pewnością powiedziałaby o moich indagacjach Florze. Ale ponieważ miałem dom do
swojej dyspozycji, postanowiłem wrócić do biblioteki i rozejrzeć się trochę. Poza tym lubię
biblioteki. ściany pełne pięknych i mądrych słów dają mi poczucie komfortu i
bezpieczeństwa. Zawsze przyjemniej jest wiedzieć, że można czymś się obronić przed
Cieniami.
Donner czy Blitzen, czy też któryś z ich krewnych pojawił się skądś w hallu i węsząc
kroczył sztywno moim śladem, Próbowałem się z nim zaprzyjaźnić, ale przypominało to
wymianę uprzejmości z policjantem, który kazał ci zjechać na pobocze. Po drodze zaglądałem
do innych pokoi – wyglądały normalnie i niewinnie.
Wszedłem do biblioteki, z której nadal spoglądała na mnie Afryka. Zamknąłem za sobą
drzwi przed psami i ruszyłem wzdłuż ścian czytając tytuły tomów na półkach. Najwięcej było
książek historycznych. Znalazłem także sporo książek o sztuce w albumowych, drogich
wydaniach i parę z nich przekartkowałem. Zwykle najlepiej mi się myśli, kiedy pozornie
jestem zajęty czymś innym.
Zastanawiałem się nad źródłem oczywistego bogactwa Flory. Czy, skoro jesteśmy
krewnymi, znaczyło to, że i ja cieszę się pewną zamożnością? Usiłowałem przypomnieć sobie
swoją sytuację materialną i socjalną, zawód, pochodzenie. Odnosiłem wrażenie, że nigdy nie
musiałem martwić się o pieniądze, że zawsze jakimś cudem miałem ich pod dostatkiem. Czy
byłem także właścicielem równie wspaniałego domu? Nie pamiętałem.
Jaki był mój zawód?
Usiadłem za biurkiem i starałem się uprzytomnić sobie, czy znam tajniki jakiejś
szczególnej dziedziny wiedzy. Bardzo trudno jest egzaminować samego siebie, toteż niewiele
z tego wynikło. Nasza wiedza jest cząstką nas samych, integralnym elementem całości i
trudno ją oddzielić.
20
Lekarz? Przyszło mi to do głowy, kiedy przeglądałem anatomiczne rysunki Leonarda da
Vinci. Niemal bezwiednie zacząłem przebiegać w myśli poszczególne fazy operacji
chirurgicznych. Zdałem sobie sprawę, że kiedyś w przeszłości musiałem operować.
Ale nie było to jeszcze to, czego szukałem. Z chwilą gdy uświadomiłem sobie, że
odebrałem wykształcenie medyczne, zrozumiałem, że była to tylko część jakiejś ogólniejszej
wiedzy. Wiedziałem, że nie jestem chirurgiem. Kim więc? Co jeszcze wchodziło w rachubę?
Coś przyciągnęło mój wzrok.
Siedząc za biurkiem miałem przed sobą przeciwległą ścianę, a na niej, obok innych
rzeczy, wisiała antyczna szabla kawaleryjska, której poprzednio nie zauważyłem. Wstałem,
podszedłem do niej i zdjąłem ją z uchwytów.
Syknąłem w duchu gniewnie na jej opłakany stan. Chętnie przywróciłbym jej należytą
świetność za pomocą zwykłej osełki i kawałka naoliwionej szmatki. Znałem się na
starodawnej broni, zwłaszcza białej.
Szabla leżała mi w dłoni jak ulał i czułem, że potrafię się nią posługiwać. Odparowałem i
natarłem parę razy. Tak, umiałem sobie z nią radzić.
O czym to mogło świadczyć? Rozejrzałem się po pokoju w poszukiwaniu czegoś jeszcze,
co by pobudziło mi pamięć. Nic nie znalazłem, odwiesiłem więc szablę i wróciłem do biurka.
Siadając za nim, postanowiłem je przejrzeć. Zacząłem od środkowej szuflady poprzez tę po
lewej i wszystkie szuflady po prawej stronie aż do samego dołu. Papier listowy, koperty,
znaczki, spinacze, resztki ołówków, gumki – nic nadzwyczajnego.
Wyciągałem każdą szufladę na całą długość i opierałem ją na kolanach przeglądając
zawartość. Nie był to mój pomysł. Postępowałem tak na skutek otrzymanego niegdyś
przeszkolenia, które kazało mi badać każde ścianki i dno.
A jednak pewna rzecz omal nie uszła mojej uwagi i spostrzegłem ją dopiero w ostatniej
chwili: tył niższej szuflady po prawej stronie nie sięgał tak wysoko, jak tyły innych szuflad.
To musiało coś oznaczać – kiedy ukląkłem i zajrzałem w głąb, zobaczyłem u góry coś na
kształt małego pudełeczka. Była to osobna szufladka, schowana na samym tyle i zamknięta.
Spróbowałem się do niej dobrać spinaczem, agrafką, a w końcu metalową łyżką do
butów, znalezioną w innej szufladzie; okazała się najbardziej pomocna i po jakiejś minucie
zamek puścił.
Szufladka zawierała pudełko z talią kart. A jego wierzch zdobił herb, na którego widok
zesztywniałem, oblał mnie zimny pot i nie mogłem złapać oddechu. Herb przedstawiał
białego jednorożca na zielonym polu, wzniesionego na tylnych nogach, zwróconego na
prawo. Wiedziałem, że znam ten herb, i zakłuło mnie boleśnie, że nie potrafię go nazwać.
Otworzyłem pudełko i wyjąłem karty. Były to karty tarokowe, przedstawiające zwykłe
dla nich berła, pentagramy, kielichy i szpady, ale Figury Atutowe – Wielkie Arkana – były
całkiem inne. Wsunąłem najpierw obie szuflady, nie zamykając tej mniejszej, i dopiero potem
przystąpiłem do bliższych oględzin.
21
Figury Atutowe wyglądały niemal jak żywe, miało się wrażenie, że zaraz zejdą z
lśniącego obrazka na ziemię. Karty były przyjemne i chłodne w dotyku.
Naraz zrozumiałem, że i ja sam byłem kiedyś posiadaczem takiej talii.
Rozłożyłem karty na blacie.
Pierwsza przedstawiała uśmiechniętego drobnego mężczyznę, o chytrym wyrazie twarzy,
ostrym nosie, ze strzechą słomianych włosów na głowie. Był ubrany w coś w rodzaju
kostiumu renesansowego w kolorach pomarańczowym, czerwonym i brązowym. Nosił długie
pończochy i obcisły, haftowany kubrak. Znałem go. Miał na imię Random.
Z następnej karty patrzyło na mnie beznamiętne oblicze Juliana; długie, ciemne włosy
opadały mu do ramion, niebieskie oczy były zimne i bez wyrazu. Od stóp do głów skrywała
go biała łuskowa zbroja, nie srebrzysta ani metaliczna, ale jakby emaliowana. Wiedziałem
jednak, że mimo na pozór odświętnego i dekoracyjnego wyglądu była twarda i odporna na
ciosy. Tego właśnie człowieka pobiłem w jego ulubionej grze, za co rzucił we mnie
kielichem. Znałem go i nienawidziłem.
Teraz przeniosłem wzrok na śniadą, ciemnooką twarz Caine’a, ubranego w czarno-
zielony atłas oraz w ciemny, założony z fantazją, trójgraniasty kapelusz z zielonym
pióropuszem spływającym na plecy. Stał profilem, podparłszy się jedną ręką pod bok, a u
pasa miał wysadzany szmaragdami sztylet. Jego wizerunek wywołał we mnie mieszane
uczucia.
Potem był Eryk. Należało mu przyznać, że był przystojny. Włosy miał tak czarne, że
niemal granatowe, broda wiła mu się wokół stale uśmiechniętych ust, a ubrany był po prostu
w skórzaną kurtkę, pelerynę, wysokie czarne botforty i spięty rubinem czerwony pas, u
którego wisiał srebrzysty miecz. Wysoki, czarny kołnierz osłaniający szyję obszyty był na
czerwono, podobnie jak rękawy. Stał z kciukami zatkniętymi za pas – jego ręce wyglądały na
bardzo silne i sprawne. Nad prawym biodrem sterczały zza pasa czarne rękawice. Byłem teraz
pewien, że to właśnie on próbował mnie zabić tego dnia, kiedy omal nie zginąłem.
Przyjrzałem mu się uważnie i nie bez trwogi.
Następny był Benedykt, wysoki i surowy, o pociągłej twarzy i szczupłym ciele, ale tęgim
umyśle. Ubrany był na pomarańczowo-żółto-brązowo i nasuwał mi na myśl stogi siana, dynie,
strachy na wróble i legendy o zapadłych miasteczkach. Miał długą, mocno zarysowaną
szczękę, piwne oczy i proste, brązowe włosy. Stał obok gniadego konia, opierając się na lancy
oplecionej wiankiem z kwiatów. Rzadko się uśmiechał. Lubiłem go.
Zastygłem, kiedy odkryłem następną kartę i serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi.
To byłem ja.
Znałem tę twarz, która codziennie przy goleniu patrzyła na mnie z lustra. Zielone oczy,
ciemne włosy, czarno – srebrny strój. Miałem na sobie pelerynę, lekko wzdętą jakby przez
wiatr. Miałem też czarne botforty, podobnie jak Eryk i jak on miecz przy boku, tylko mój był
cięższy, choć nieco krótszy. Nosiłem rękawice, srebrne i łuskowe. Klamra przy szyi była w
22
kształcie srebrnej róży.
Oto ja, Corwin.
Z następnej karty spojrzał na mnie wysoki, potężny mężczyzna. Był do mnie bardzo
podobny, tylko miał silniej zarysowaną szczękę i wiedziałem, że jest wyższy ode mnie, lecz
bardziej ociężały. Jego siła była legendarna. Był ubrany w niebiesko-szary strój spięty na
środku szerokim, czarnym pasem i stał z wesołą, roześmianą miną. Z szyi zwisał mu na
sznurze srebrny róg myśliwski. Miał wystrzępioną bródkę i mały wąsik. W prawej ręce
trzymał kielich wina. Poczułem do niego nagłą sympatię i wtedy przypomniałem sobie jego
imię. Nazywał się Gerard.
Teraz przyszła kolej na mężczyznę o ognistej brodzie i płomiennych włosach, z mieczem
w prawej dłoni i pucharem białego wina w lewej, w czerwono-pomarańczowych jedwabiach.
W jego oczach, równie błękitnych jak oczy Flory i Eryka, igrał diablik. Miał drobny
podbródek, ale przykryty brodą. Jego miecz był kunsztownie inkrustowany złotem. Na prawej
ręce błyszczały dwa ogromne pierścienie, a na lewej jeden: szmaragd, rabin i szafir.
Wiedziałem, że to Bleys.
Następna postać nosiła w sobie podobieństwo zarówno do Bleysa, jak i do mnie.
Mężczyzna miał moje rysy, choć drobniejsze, moje oczy, włosy Bleysa, był bez brody. Miał
na sobie zielony strój jeździecki i siedział na białym koniu zwróconym na prawo. Była w nim
siła i słabość, niepokój i rezygnacja. Odpychał mnie i pociągał, budził zarówno moją
sympatię, jak niechęć. Wystarczyło mi rzucić na niego okiem, by wiedzieć, że nazywa się
Brand.
Zdałem sobie teraz jasno sprawę, że znam ich wszystkich, pamiętam ich, a wraz z nimi
ich mocne i słabe trony, zwycięstwa i porażki.
– Byli to moi bracia.
Zapaliłem papierosa, którego podkradłem Florze z pudełka na biurku, wyciągnąłem się w
fotelu i podsumowałem zebrane w pamięci fakty.
Tych ośmiu dziwnych mężczyzn w dziwnych strojach to byli moi bracia. Czułem jednak,
że ich sposób ubierania się był dla nich tak oczywisty i naturalny, jak dla mnie czerń i srebro.
W tym momencie zakrztusiłem się dymem, zdając sobie sprawę, co mam na sobie, co
kupiłem w tym małym sklepiku w miasteczku, w którym się zatrzymałem po opuszczeniu
Greenwood. Byłem w czarnych spodniach, jednej z trzech nabytych tam srebrzystoszarych
koszul i czarnej marynarce.
Powróciłem do kart. Zobaczyłem Florę w turkusowej sukni koloru morza, w której
przypomniała mi się poprzedniego wieczoru, a po niej brunetkę o podobnych błękitnych
oczach i długich rozpuszczonych włosach, ubraną całą na czarno, przepasaną srebrnym
paskiem. Nie wiem, dlaczego na jej widok łzy zakręciły mi się w oczach. Miała na imię
Deirdre. Dalej przyszła kolej na Fionę, o włosach jak Bleys i Brand, moich oczach i cerze jak
masa perłowa. Poczułem do niej nienawiść od pierwszego spojrzenia. Później była Llewella,
23
której odcień włosów pasował do oczu koloru nefrytu. Ubrana była w migotliwą, szarozieloną
suknię z lawendowym paskiem i patrzyła smutno, jakby przez łzy. Przeczucie mówiło mi, że
jest jakaś inna od reszty z nas. Ale ona także była moją siostrą.
Ogarnęło mnie gorzkie poczucie oddalenia i rozłąki z nimi wszystkimi, choć jednocześnie
miałem jakby wrażenie ich fizycznej bliskości. Karty były tak zimne w dotyku, że je
odłożyłem, aczkolwiek niechętnie wypuszczałem je z ręki. Więcej Figur Atutowych nie było,
resztę stanowiły zwykle karty. Skądś mimo to wiedziałem – i znów: skąd? – że kilku Atutów
brakuje. W żaden sposób nie mogłem sobie jednak przypomnieć, kogo te Atuty
reprezentowały. Dziwnie mnie to zasmuciło, wziąłem następnego papierosa i zamyśliłem się.
Dlaczego wszystko tak łatwo do mnie wracało, kiedy patrzyłem na karty? Wracało bez
konieczności wygrzebywania z pamięci jednej informacji po drugiej? Znałem już teraz twarze
i imiona mojego rodzeństwa – ale nic więcej.
Nie mogłem zrozumieć, dlaczego zostaliśmy wszyscy umieszczeni na kartach do gry,
niemniej czułem przemożną chęć posiadania takiej talii. Gdybym wziął tę Flory, zaraz by to
spostrzegła i znalazłbym się w tarapatach. Odłożyłem więc karty do małej szufladki za dużą
szufladą i zamknąłem jak poprzednio. A potem zacząłem sobie znów usilnie łamać głowę nad
własną przeszłością, lecz niewiele mi z tego przyszło.
Dopóki nie przypomniałem sobie magicznego słowa.
Amber.
To słowo poprzedniego wieczora tak mnie wytrąciło z równowagi, że starałem się potem
o nim nie myśleć. Ale teraz je przywołałem. Obracałem je w myślach na wszystkie strony,
badając skojarzenia, jakie we mnie budziło.
Niosło ze sobą ogromną tęsknotę i potężną nostalgię. Było w nim zapomniane piękno,
świetność i moc, straszna, niemal niezwyciężona moc. Należało do mojego codziennego
słownictwa. Było zrośnięte ze mną, a ja byłem zrośnięty z nim. Nagle przypomniałem sobie.
Była to nazwa miejscowości. Miejscowości, którą niegdyś znałem. Ale wraz z tym nie
przyszły żadne obrazy, tylko wzruszenie.
Nie wiem, jak długo tak siedziałem. Czas przestał istnieć. W końcu wyrwało mnie z
zamyślenia delikatne pukanie do drzwi. Potem gałka wolno się przekręciła i weszła
pokojówka o imieniu Carmella, pytając, czy nie mam ochoty na lunch. Uznałem to za dobry
pomysł, poszedłem więc z nią do kuchni, gdzie zjadłem pół kurczaka i wypiłem litr mleka.
Potem wziąłem ze sobą do biblioteki dzbanek kawy, omijając po drodze psy.
Piłem właśnie drugą filiżankę, kiedy zadzwonił telefon. Miałem wielką ochotę go
odebrać, ale byłem pewien, że w domu jest więcej aparatów i że zrobi to Carmella. Myliłem
się. Telefon ciągle dzwonił. W końcu nie mogłem się dłużej oprzeć.
– Halo, tu rezydencja pani Flaumel – powiedziałem.
– Czy mógłbym mówić z panią Flaumel? – usłyszałem męski głos, urywany i trochę
nerwowy. Zdyszane słowa dobiegały niewyraźnie poprzez trzaski i szum głosów
24
międzymiastowej.
– Niestety, nie ma jej w domu. Czy mam jej przekazać jakąś wiadomość albo prosić, żeby
zadzwoniła?
– Z kim mówię? – chciał wiedzieć mężczyzna.
Zawahałem się, lecz odpowiedziałem:
– Tu Corwin.
– Wielkie nieba! – wykrzyknął i zapadła dłuższa cisza. Myślałem już, że odłożył
słuchawkę, i spytałem:
– Halo? – lecz w tym momencie on znów się odezwał.
– Czy ona jeszcze żyje? – spytał.
– Oczywiście, że żyje! Z kim, do diabła, rozmawiam?
– Nie poznajesz, Corwin? Tu Random. Słuchaj, jestem w Kalifornii i mam kłopoty.
Dzwonię do Flory, żeby udzieliła mi schronienia. Czy trzymasz z nią?
– Chwilowo – odpowiedziałem.
– Rozumiem. Czy zapewnisz mi swoją opiekę? – Umilkł i dodał: – Proszę cię, Corwin.
– Zrobię, co będzie w mojej mocy – obiecałem – ale nie mogę podejmować żadnych
zobowiązań w imieniu Flory.
– A obronisz mnie przed nią?
– Tak.
– To mi wystarczy. Postaram się jakoś dotrzeć do Nowego Jorku. Muszę wybrać okrężną
trasę, więc nie wiem, ile czasu mi to zajmie. Jeśli uda mi się ominąć nie sprzyjające Cienie, to
prędzej czy później się spotkamy. Życz mi powodzenia.
– Powodzenia – powiedziałem.
Usłyszałem trzask słuchawki, a potem już tylko odległe echo dzwoniących telefonów i
głosów jak z zaświatów. A więc buńczuczny mały Random wpadł w tarapaty! Miałem
wrażenie, że nie powinienem się tym szczególnie przejmować. Ale teraz był on jednym z
kluczy do mojej przeszłości, a może i do przyszłości. Toteż postaram się mu pomóc, w miarę
swoich sił, dopóki nie dowiem się od niego wszystkiego, na czym mi zależy. Czułem, że
więzy braterstwa między nami nie zostały jeszcze zbytnio nadszarpnięte. Ale wiedziałem też,
że to chytra sztuka; bystry, przebiegły, a jednocześnie dziwnie sentymentalny w najgłupszych
sprawach: z drugiej strony jego słowo było niewiele warte i zapewne bez skrupułów
sprzedałby moje zwłoki najbliższej akademii medycznej, gdyby mu się to opłacało. Owszem,
pamiętałem tego gnojka i nawet czułem do niego cień sympatii, zapewne w powodu paru
miłych chwil, które razem spędziliśmy. Ale żebym miał mu ufać? Co to, to nie.
Postanowiłem, że powiem Florze o jego przyjeździe dopiero w ostatnim momencie. Może się
zdarzyć, że posłuży mi jako as atutowy lub przynajmniej jako walet.
Dolałem sobie trochę gorącej kawy i wolno ją wypiłem. Przed kim uciekał? Nie przed
Erykiem, bo nie zwróciłby się tutaj o pomoc. Ciekawe, czy spytał o życie Flory dlatego, że
25
mnie tu zastał? Czyżby wiązało ją tak silne przymierze z bratem, którego nienawidziłem, iż
cała rodzina zakładała, że i na niej wywrę zemstę? Wydawało mi się to dziwne, ale przecież
zadał to pytanie.
I w czym byli tak sprzymierzeni? Jakie było źródło tego napięcia, tej walki? Dlaczego
Random uciekał?
Amber.
Oto odpowiedź.
Amber. Klucz do wszystkiego tkwił w Amberze. Tajemnica całej historii leżała w
Amberze, w jakimś wydarzeniu, które miało tam miejsce niezbyt dawno temu, jak należało
przypuszczać. Muszę poruszać się na palcach. Muszę udawać, że wiem to wszystko, czego
nie wiem, a jednocześnie kawałek po kawałku wyciągać informacje od innych. Byłem
pewien, że mi się to uda. Przy tej dozie nieufności, jaką sobie tu wszyscy okazywali,
nietrudno być enigmatycznym. Tego się będę trzymał. Wyduszę od nich to, co mi potrzebne,
zdobędę, co zechcę, będę pamiętał o tych, którzy mi pomogli, a resztę stratuję. Wiedziałem
bowiem, że właśnie takie zasady obowiązują w mojej rodzinie, a ja byłem nieodrodnym
synem mojego ojca...
Nagle rozbolała mnie głowa, tępym, dojmującym bólem, który niemal rozsadzał mi
czaszkę. Wiedziałem, czułem, byłem pewien, że wywołała to myśl o ojcu. Ale nie miałem
pojęcia, jak to się stało i dlaczego. Po jakimś czasie ból trochę ustąpił i zdrzemnąłem się w
fotelu. Po jeszcze znacznie dłuższym czasie drzwi się otworzyły i weszła Flora. Na dworze
było już ciemno, nastała kolejna noc.
Flora była ubrana w zieloną jedwabną bluzkę i długą wełnianą spódnicę koloru szarego
oraz w turystyczne buty i grube skarpety. Włosy miała ściągnięte do tyłu, a twarz lekko
przybladłą. Nadal nie rozstawała się ze swoim gwizdkiem.
– Dobry wieczór – powiedziałem wstając.
Nie odpowiedziała. Podeszła szybko do baru, nalała sobie sporą porcję whisky i wypiła ją
jednym haustem, jak mężczyzna. Potem dopełniła szklankę i usiadła z nią w fotelu. Zapaliłem
papierosa i podałem jej. Podziękowała skinieniem głowy i powiedziała:
– Droga do Amberu najeżona jest trudnościami.
– Dlaczego?
Spojrzała na mnie ze zdumieniem.
– Kiedy ostatnio z niej korzystałeś?
Wzruszyłem ramionami.
– Nie pamiętam.
– Niech ci będzie – powiedziała. – Zastanawiam się tylko, czy to twoja sprawka.
Nie odpowiedziałem, bo nie miałem pojęcia, o czym ona mówi. Naraz uprzytomniłem
sobie, że jest łatwiejszy sposób na znalezienie się w miejscu zwanym Amber.
– Brakuje ci kilku Atutów – oznajmiłem raptem nie swoim głosem.
26
Zerwała się na równe nogi, wychlapując sobie na rękę połowę szklanki.
– Oddaj je natychmiast! – krzyknęła sięgając po gwizdek.
Podszedłem i chwyciłem ją za ramiona.
– Nie mam ich. Powiedziałem to tylko tak sobie.
Odprężyła się i zaczęła szlochać; pchnąłem ją delikatnie z powrotem na fotel.
– Myślałam że wziąłeś moją talię, a nie że bawisz się w głupie i niestosowne uwagi.
Nie przeprosiłem. Czułem, że byłoby to nie na miejscu.
– Jak daleko udało ci się dotrzeć?
– Niezbyt daleko. – Raptem roześmiała się i spojrzała na mnie z nowym błyskiem w
oczach. – Wiem już, co zrobiłeś, Corwinie – oświadczyła, a ja zapaliłem papierosa, żeby nie
musieć odpowiadać. – Niektóre z tych przeszkód pochodziły od ciebie, prawda?
Zablokowałeś mi drogę do Amberu, zanim tu przyszedłeś, tak? Wiedziałeś, że udam się do
Eryka. Teraz już nie mogę, muszę czekać, aż on przyjdzie do mnie. Bardzo sprytnie. Chcesz
go tu ściągnąć, tak? Ale on przyśle posłańca, nie będzie fatygował się osobiście.
W głosie tej kobiety, która przyznawała, że właśnie miała zamiar wydać mnie w ręce
wroga i to zrobi przy pierwszej okazji, brzmiała nuta podziwu, kiedy mówiła o rzekomym
pokrzyżowaniu przeze mnie jej planów. Jak można okazywać tak jawny makiawelizm w
obliczu niedoszłej ofiary? Odpowiedź nasunęła mi się sama: tacy już jesteśmy. Nie musimy
bawić się w subtelności między sobą. Niemniej pomyślałem, że Florze brak finezji
prawdziwego mistrza.
– Czy sądzisz, że jestem aż tak głupi, Floro? – spytałem. – Uważasz, że zjawiłem się tu
tylko po to, żebyś mogła wydać mnie Erykowi? Nie wiem, co ci stanęło na drodze, ale dobrze
ci tak.
– Pamiętaj, że nie gram w twojej drużynie! A poza tym ty też jesteś na wygnaniu! A więc
nie byłeś znowu taki sprytny!
W jej zapalczywych słowach wyczułem fałsz.
– Nie mów bzdur! – powiedziałem ostro.
Roześmiała się.
– Wiedziałam, że cię to rozzłości. Dobrze, niech ci będzie, masz własne powody, żeby
zamieszkiwać Cienie. Jesteś szaleńcem.
Wzruszyłem ramionami.
– Czego chcesz? Po co naprawdę tu przyszedłeś? – pytała dalej.
– Byłem ciekaw, jakie są twoje plany – odparłem. – To wszystko. Nie możesz zatrzymać
mnie tu siłą, jeśli postanowię odejść. Nawet Eryk nic na to nie poradzi. Może po prostu
chciałem cię odwiedzić. Może staję się sentymentalny na stare lata. W każdym razie zostanę
tu jeszcze trochę, a potem pójdę na dobre. Gdybyś się tak nie śpieszyła po nagrodę za
wydanie mnie, mogłabyś wyjść na tym znacznie lepiej, młoda damo. Prosiłaś, żebym
pamiętał o tobie pewnego pięknego dnia...
27
Upłynęło parę sekund, zanim dotarło do niej to coś, co miałem nadzieję dać jej do
zrozumienia. Wykrzyknęła:
– A więc masz zamiar spróbować! Naprawdę masz zamiar spróbować!
– Święta racja – potwierdziłem, zdając sobie sprawę, ze rzeczywiście mam zamiar
spróbować, cokolwiek to miało znaczyć – i możesz to powiedzieć Erykowi, jeśli chcesz, ale
pamiętaj, że może mi się udać. Nie zapominaj, że wtedy lepiej należeć do moich przyjaciół.
Dużo dałbym za to, żeby wiedzieć, o czym mówię, ale poznałem już kluczowe słowa i
przywiązywaną do nich wagę, posługiwałem się więc nimi bezbłędnie, nie mając pojęcia, co
właściwie znaczą. Niemniej czułem, że brzmią całkiem naturalnie, aż nadto naturalnie...
Naraz Flora objęła mnie i pocałowała.
– Nic mu nie powiem, Corwinie, naprawdę! Myślę, że może ci się udać. Z Blyesem będą
kłopoty, ale Gerard pewno ci pomoże, a może i Benedykt. Caine też się przyłączy, jak
zobaczy, co się święci...
– Planowanie zostaw mnie – przerwałem.
– Odsunęła się. Nalała dwa kieliszki wina i podała mi jeden.
– Wypijmy za przyszłość – powiedziała.
– Z przyjemnością.
Spełniliśmy toast. Nalała mi drugi kieliszek i przyjrzała mi się uważnie.
– To musi być któryś z was trzech: Eryk, Bleys albo ty – stwierdziła. – Jedynie wy macie
dość odwagi i rozumu. Ale zniknąłeś z horyzontu na tak długo, że przestałam brać cię pod
uwagę.
– To tylko dowodzi, że nigdy nic nie wiadomo.
Sączyłem wino marząc, żeby choć na chwilę umilkła. Miałem wrażenie, że trochę zbyt
nachalnie próbuje rozwijać każdy pomysł, jaki jej przychodzi do głowy. Coś mnie
zaniepokoiło i chciałem to w spokoju przemyśleć.
Ile miałem lat?
Ta kwestia wyjaśniała po trosze moje gorzkie poczucie oddalenia i rozłąki z osobami
przedstawionymi na kartach taroka. Byłem starszy, niżby na to wskazywał mój wygląd.
(Patrząc w lustro dawałem sobie około trzydziestki, ale wiedziałem, że to dlatego, iż Cienie
mnie okłamują. Byłem znacznie, znacznie starszy i upłynęło już bardzo dużo czasu, odkąd
widziałem swoje rodzeństwo żyjące zgodnie, razem, w dobrej komitywie, bez napięć i tarć –
jak na owej talii kart.
Usłyszeliśmy dźwięk dzwonka i kroki Carmelli idącej do drzwi.
– To nasz brat, Random – powiedziałem pewien, że się nie mylę. – Jest pod moją opieką.
Jej oczy rozszerzyły się, a potem się uśmiechnęła. Jakby wyrażając uznanie dla mądrego
posunięcia, które wykonałem.
Oczywiście nie było w tym żadnej mojej zasługi, ale nie miałem nic przeciwko temu,
żeby tak myślała.
28
Dawało mi to większe poczucie bezpieczeństwa.
29
Rozdział 4
Nowo zdobyte poczucie bezpieczeństwa towarzyszyło mi wszystkiego może trzy minuty.
Prześcignąłem Carmellę w drodze do drzwi i otworzyłem je na oścież. Random wpadł do
środka, natychmiast zamykając je za sobą i zasuwając zasuwę. Jego jasne oczy były
podkrążone i nie miał na sobie kolorowego kubraka ani długich pończoch. Był nie ogolony i
ubrany w brązowy wełniany garnitur. Przez ramię miał przerzucony gabardynowy płaszcz, a
na nogach ciemne zamszowe buty. Ale był to bez wątpienia Random, ten sam Random,
którego widziałem na karcie tarokowej, tylko jego śmiejące się usta wykrzywiał teraz grymas
zmęczenia, a pod paznokciami miał obwódki brudu.
– Corwin! – powiedział i objął mnie.
Uścisnąłem go za ramię.
– Chyba przydałby ci się łyk czegoś mocniejszego – zauważyłem.
– Tak. Tak. Tak... – zgodził się i pociągnąłem go do biblioteki.
Jakieś trzy minuty później, kiedy usiadł ze szklanką w jednej ręce, a papierosem w
drugiej, powiedział:
– Gonią mnie. Za chwilę tu będą, Flora wydala stłumiony okrzyk, który zignorowaliśmy.
– Kto? – spytałem.
– Jacyś faceci z Cieni. Nie wiem, kim są ani kto ich nasłał. Jest ich czterech albo pięciu,
może nawet sześciu. Byli ze mną w samolocie. Leciałem odrzutowcem. Spostrzegłem ich
koło Denver. Kilka razy zmieniałem samolot, żeby się ich pozbyć, ale nic z tego, a nie
chciałem za bardzo zbaczać z trasy. Zgubiłem ich dopiero na Manhattanie, ale to tylko
kwestia czasu. Sądzę, że wkrótce tu będą.
– I nie domyślasz się, kto ich nasłał?
Uśmiechnął się leciutko.
– Cóż, myślę, że możemy bez większego ryzyka ograniczyć krąg podejrzanych do
rodziny. Może Bleys, może Julian, może Caine. A może nawet ty, żeby mnie tu ściągnąć. Ale
mam nadzieję, że nie. To nie ty, prawda?
– Nie ja – zapewniłem go. – Czy wyglądają bardzo groźnie?
30
Wzruszył ramionami.
– Gdyby było ich tylko dwóch albo trzech, mógłbym spróbować wciągnąć ich w
zasadzkę, ale z całą tą bandą...
Był drobnym mężczyzną, liczącym niewiele ponad metr sześćdziesiąt wzrostu i ważącym
najwyżej sześćdziesiąt parę kilo. Mimo to mówił najwyraźniej serio. Byłem przekonany, że
rzeczywiście, bez wahania stawiłby sam czoło dwóm lub trzem napastnikom. Zaciekawiło
mnie nagle, czy i ja dysponuję podobną siłą fizyczną będąc jego bratem. Czułem się pod tym
względem nie najgorzej. Bez większych obaw byłbym gotów zmierzyć się w równej walce z
każdym przeciwnikiem. Jaki mogłem być silny?
W tej chwili zrozumiałem, że już niedługo będę miał okazję się przekonać.
Do drzwi frontowych rozległo się pukanie.
– Co robimy? – spytała Flora.
Random roześmiał się, rozwiązał krawat i rzucił go na płaszcz leżący na biurku. Potem
zdjął marynarkę i rozejrzał się po pokoju. Jego wzrok padł na szablę – w jednej chwili był
przy niej i trzymał ją w ręku. Wymacałem rewolwer w kieszeni marynarki i odbezpieczyłem.
– Co robimy? – powtórzył. – Istnieje prawdopodobieństwo, że sforsują wejście – ciągnął
– i wobec tego zaraz się tu znajdą. Kiedy walczyłaś po raz ostatni, siostro?
– Wieki temu.
– Więc lepiej szybko to sobie przypomnij, bo nie mamy dużo czasu. Mówię wam, ktoś
nimi steruje. Ale nas jest trójka, a ich najwyżej dwa razy tyle. O co więc tu się martwić?
– Nie wiemy, co to za jedni – zauważyła Flora.
– Co za różnica?
– Żadna – odparłem. – Czy mam ich wpuścić?
Oboje nieco zbledli.
– Równie dobrze możemy poczekać...
– A może by tak wezwać policję? – zaproponowałem.
W odpowiedzi wybuchnęli niemal histerycznym śmiechem.
– Albo Eryka – dodałem, patrząc na nią badawczo.
Ale ona tylko potrząsnęła głową.
– Nie starczy czasu. Mamy jego Atut, lecz zanim zdąży powiedzieć, jeśli w ogóle zechce,
będzie już za późno.
– A może to jego sprawka, co? – mruknął Random.
– Wątpię – odparła. – Bardzo wątpię. To nie w jego stylu.
– To prawda – dorzuciłem dla zasady, żeby dać im znać że się orientuję.
Znowu rozległo się pukanie, tym razem znacznie głośniejsze.
– A Carmella? – spytałem, tknięty nagłą myślą.
Flora potrząsnęła głową.
– To mało prawdopodobne, żeby ona poszła otworzyć.
31
– Nie wiesz, co ryzykujesz! – krzyknął Random i wypadł z pokoju.
Wyszedłem za nim do hallu i sieni w samą porę, żeby powstrzymać Carmellę przed
otwarciem drzwi. Wystaliśmy ją do jej pokoju z nakazem, żeby się zamknęła, a Random
zauważył: – Oto dowód, jaką silą dysponują nasi przeciwnicy. Kto tu właściwie za kim stoi,
Corwin?
Wzruszyłem ramionami.
– Gdybym wiedział, nie omieszkałbym ci powiedzieć. W każdym razie my w tej chwili
stoimy ramię w ramię. – Cofnij się. – I otworzyłem drzwi.
Najbliższy napastnik usiłował odsunąć mnie na bok, ale unieruchomiłem mu rękę w
żelaznym uścisku i odepchnąłem go. Było ich sześciu.
– Czego chcecie – spytałem.
W odpowiedzi nie padło ani jedno słowo, tylko ujrzałem lufy. Błyskawicznie
zatrzasnąłem drzwi i zaciągnąłem zasuwę.
– Okay, rzeczywiście tam są – powiedziałem. – Ale skąd mogę wiedzieć, że to nie jakiś
twój podstęp?
– To prawda – przyznał – niemal sam żałuję, że tak nie jest. Wyglądają na skończonych
oprychów.
Miał rację. Faceci na progu byli potężnie zbudowani i mieli kapelusze naciągnięte
głęboko na oczy. Ich twarze pozostawały w cieniu.
– Chciałbym wiedzieć, kto tu za kim stoi – powtórzył Random.
W tym momencie poczułem w bębenkach uszu przeraźliwą wibrację. Zrozumiałem, że to
Flora zrobiła użytek ze swojego gwizdka. Dobiegł mnie brzęk rozbijanej szyby i nie
zdziwiłem się, gdy po chwili usłyszałem głuche warczenie i ujadanie.
– Wypuściła na nich psy – powiedziałem. – Sześć przeraźliwych, dzikich bestii, które w
innych okolicznościach mogły być poszczute na nas.
Random kiwnął głową i ruszyliśmy w kierunku, skąd dobiegał hałas. Kiedy weszliśmy do
salonu, dwóch mężczyzn już tam było i obaj mieli broń. Jednym strzałem położyłem
pierwszego z nich i padłem na podłogę celując do drugiego. Random przeskoczył nade mną
wywijając szablą i zobaczyłem, jak głowa tamtego spada z ramion. Tymczasem dwaj inni już
drapali się przez okno. Wypróżniłem do nich magazynek, słysząc warczenie psów i jakieś
obce strzały. Trzech mężczyzn leżało już martwych na podłodze i tyleż psów Flory. Z
satysfakcją pomyślałem, że załatwiliśmy już połowę napastników i gdy nadbiegła reszta,
zabiłem jeszcze jednego w sposób, który mnie samego zdumiał. Bez namysłu chwyciłem
ciężki fotel i rzuciłem nim jakieś dziesięć metrów przez pokój, przetrącając facetowi
kręgosłup.
Skoczyłem do pozostałych dwóch, ale Random już zdążył przeszyć jednego szablą,
zostawiając resztę roboty psom, i właśnie zabierał się do następnego, kiedy tamtego powalił
jeden z wilczarzy. Wilczarz padł, ale jego zabójca nigdy już nikogo nie zabił – zginął
32
uduszony przez Randoma.
Okazało się, że dwa psy są martwe, a jeden ciężko ranny. Random dobił go jednym
ruchem i skierowaliśmy teraz uwagę na mężczyzn.
W ich wyglądzie było coś dziwnego. Weszła Flora (wspólnie ustaliliśmy co. Po pierwsze,
wszystkich sześciu miało bardzo mocno nabiegłe krwią oczy, co jednak w ich przypadku
wydawało się czymś normalnym. Po drugie, przy palcach u rąk mieli o jeden staw więcej, a
na wierzchu dłoni ostre, zakrzywione ostrogi. Ich szczęki były kwadratowe i wydatne, po
rozwarciu ust zaś naliczyłem u jednego z nich czterdzieści cztery zęby, na ogół dłuższe niż u
ludzi i znacznie ostrzejsze. Ich ciała miały szarawy odcień, były twarde i lśniące. Z pewnością
dałoby się zauważyć więcej różnic, ale już te zdawały się potwierdzać jakieś przypuszczenie.
Wzięliśmy ich broń i z przyjemnością zatrzymałem sobie trzy małe, płaskie pistolety.
– Wypełzli z Cieni, to jasne – powiedział Random, a ja skinąłem głową. – Muszę
przyznać, że miałem szczęście. Nie spodziewali się, że wesprą mnie takie posiłki: waleczny
brat i pół tony psów. – Podszedł i wyjrzał przez zbite okno; nie kwapiłem się, aby mu
towarzyszyć. – Nic i nikogo – powiedział po chwili. – Z pewnością załatwiliśmy już
wszystkich. – Zaciągnął ciężkie pomarańczowe zasłony i przysunął do nich parę mebli o
wysokich oparciach, podczas gdy ja sprawdzałem kieszenie zabitych. Jak można się było
spodziewać, nie znalazłem w nich nic, co pomogłoby ich zidentyfikować.
– Wracajmy do biblioteki – powiedział Random. – Chciałbym skończyć swojego drinka.
Zanim usiadł, wyczyścił starannie szablę i odwiesił ją na ścianę. Ja tymczasem nalałem
Florze kieliszek czegoś mocniejszego.
– No cóż, zapewne teraz, kiedy trzymamy się w trójkę, dadzą mi na razie święty spokój –
stwierdził Random.
– Zapewne – zgodziła się Flora.
– Boże, od wczoraj nie miałem nic w ustach! – oznajmił.
Wobec tego Flora poszła powiedzieć Carmelli, że może już wyjść ze swojego pokoju,
tylko ma trzymać się z daleka od salonu i przynieść do biblioteki solidny posiłek. Ledwo
wyszła za próg, Random zwrócił się do mnie z pytaniem:
– Jak jest teraz między wami?
– Lepiej miej się przed nią na baczności.
– Nadal trzyma z Erykiem?
– O ile mi wiadomo.
– To co tutaj robisz?
– Próbowałem zwabić Eryka, żeby sam się po mnie pofatygował. Wie, że tylko w ten
sposób może mnie dosięgnąć, i chciałem sprawdzić, jak bardzo mu na tym zależy.
Random potrząsnął głową.
– Nic z tego nie będzie. Ani cienia szansy. Dopóki ty jesteś tutaj, a on tam, po co miałby
wychylać nosa? Przecież ma nadal silniejszą pozycję. Jeśli chcesz się z nim zmierzyć, to ty
33
będziesz musiał udać się do niego.
– Właśnie doszedłem do takiego samego wniosku.
Jego oczy zalśniły, a na ustach pojawił się znajomy uśmieszek. Przeciągnął ręką po jasnej
czuprynie i nie spuszczał ze mnie wzroku.
– Czy naprawdę zamierzasz to zrobić? – zapytał.
– Może – odparłem.
– Nie zbywaj mnie, stary. Masz to wypisane na twarzy. Wiesz, sam miałbym ochotę się
do ciebie przyłączyć. Ze stosunków międzyludzkich najbardziej odpowiada mi seks, a
najmniej stosunki rodzinne z Erykiem.
Zapaliłem papierosa rozważając w duchu jego słowa.
– Zastanawiasz się, jak widzę – ciągnął Random zgodnie z prawdą. – Myślisz: „Na ile
mogę mu tym razem ufać? Jest przebiegły, kłamliwy, nieobliczalny i gotów sprzedać mnie za
miskę soczewicy”. Tak?
Skinąłem głową.
– Pamiętaj jednak, braciszku Corwinie, że jeśli nawet nie zrobiłem ci niczego dobrego, to
i nie wyrządziłem ci nigdy szczególnej krzywdy. Oprócz paru niewinnych figli. Wszystko
razem wziąwszy można powiedzieć, że stosunki między nami układały się najlepiej z całej
rodziny, to znaczy nie wchodziliśmy sobie w drogę. Przemyśl to. Chyba nadchodzi już Flora
albo jej pokojówka, więc zmieńmy temat... Ale zaraz! Pewno nie masz przy sobie talii
ulubionych kart rodzinnych, co?
Potrząsnąłem przecząco głową.
Weszła Flora i oznajmiła:
– Carmella zaraz przyniesie coś do jedzenia.
Wypiliśmy z tej okazji i Random mrugnął do mnie za plecami Flory.
Nazajutrz rano ciała z salonu już uprzątnięto, nie było plam na dywanie, a szyby zostały
wstawione. Random wyjaśnił, że „zajął się, czym trzeba”. Nie wypytywałem go dalej.
Pożyczyliśmy mercedesa Flory i pojechaliśmy na przejażdżkę. Okolica była dziwnie
zmieniona. Nie potrafiłem sprecyzować, na czym to polegało, ale miałem wrażenie, że jest
jakoś inaczej. Przy próbie rozwiązania tej zagadki znów rozbolała mnie głowa, postanowiłem
więc na razie o tym nie myśleć.
Siedziałem przy kierownicy, a Random obok. Mimochodem rzuciłem, że chciałbym
znaleźć się znów w Amberze, po prostu, żeby się przekonać, co mi odpowie.
– Ciekaw jestem, czy chodzi ci tylko o zemstę, czy o coś więcej – powiedział, odrzucając
w ten sposób piłeczkę i zostawiając mi z kolei pole do odpowiedzi, jeśli uznam to za
stosowne. Uznałem. Uciekłem się do ogólnikowego stwierdzenia:
– Sam się nad tym zastanawiałem, próbując ocenić swoje szansę. Może jednak
zaryzykuję...
Odwrócił się do mnie (do tej pory patrzył przez okno) i powiedział:
34
– Myślę, że wszyscy mieliśmy podobne ambicje lub przynajmniej podobne myśli. W
każdym razie ja miałem, choć dość wcześnie, wycofałem się z gry. Tak czy owak uważam, że
warto spróbować. Jak rozumiem, pytasz mnie, czy ci pomogę. Odpowiedź brzmi: „Tak”,
choćby po to, żeby zrobić na złość reszcie. – Potem dodał: – A co z Florą? Myślisz, że stanie
po naszej stronie?
– Bardzo wątpię – odparłem. – Przyłączyłaby się, gdybyśmy byli pewni swego. Ale jak tu
można być czegoś pewnym w tej sytuacji?
– Czy w każdej innej – dorzucił.
– Czy w każdej innej – powtórzyłem, jakbym się właśnie takiej odpowiedzi spodziewał.
Wolałem nie zwierzać mu się z utraty pamięci. Bałem się mu zaufać. Musiałem się
dowiedzieć tylu rzeczy, a nie miałem od kogo! Rozmyślałem nad tym prowadząc samochód.
– No to kiedy zaczynamy? – spytałem.
– Kiedy będziesz gotów.
Masz ci los! Co mam teraz z tym fantem zrobić?
– A może by tak od razu? – zaproponowałem.
Milczał. Zapalił papierosa, pewno dla zyskania na czasie. Poszedłem w jego ślady.
– Dobrze – powiedział w końcu. – Kiedy byłeś tam po raz ostatni?
– Tak cholernie dawno temu – odparłem – że nawet nie jestem pewien, czy trafię.
– W porządku, wobec tego musimy najpierw odjechać, zanim będziemy mogli wracać. Ile
masz benzyny?
– Trzy czwarte baku.
– Na następnym rogu skręć w lewo i zobaczymy, co się stanie.
Skręciłem i po chwili wszystkie chodniki wzdłuż ulicy zaczęły się iskrzyć.
– Do diaska! – zaklął Random. – Nie robiłem tego od jakichś dwudziestu lat i teraz za
szybko przypominam sobie różne rzeczy.
Jechaliśmy dalej, a ja się zastanawiałem, co się, u diabła, dzieje. Niebo stało się
zielonkawe, potem poróżowiało. Zagryzłem usta powstrzymując się od zadawania pytań.
Przejechaliśmy pod mostem, a kiedy wynurzyliśmy się po drugiej stronie, niebo miało znów
normalny kolor, wszędzie wokół nas stały wielkie żółte wiatraki.
– Nie martw się – powiedział szybko Random, – Mogło być gorzej.
Zauważyłem, że ludzie, których mijaliśmy, mieli dziwne stroje, a droga była brukowana.
– Skręć w prawo.
Skręciłem. Słońce zakryły purpurowe chmury i zaczęło padać. Błyskawice przecinały
niebo, a nad naszymi głowami przetaczał się głuchy grzmot. Moje wycieraczki pracowały
pełną parą, lecz niewiele to pomagało. Zapaliłem reflektory i jeszcze bardziej zwolniłem.
Byłbym przysiągł, że minąłem jeźdźca na koniu jadącego w przeciwną stronę, ubranego
od stóp do głów na szaro, z wysoko podniesionym kołnierzem i głową pochyloną przed
deszczem.
35
Później chmury rozeszły się i jechaliśmy wzdłuż morza. Wysokie fale rozbijały się o
brzeg, a nisko nad nimi krążyły olbrzymie mewy. Deszcz ustał, wyłączyłem więc światła i
wycieraczki. Teraz nawierzchnia drogi była tłuczniowa, ale okolica wydawała mi się całkiem
obca. W lusterku wstecznym nie było ani śladu miasta, które właśnie minęliśmy. Zacisnąłem
mocniej ręce na kierownicy, widząc nagle na skraju szosy szubienicę, z której zwisał szkielet
szarpany przez wiatr.
Random palił papierosa i wyglądał przez okno, a tymczasem droga odeszła od brzegu
morza i skręciła w bok, pnąc się wokół wzgórza. Po prawej mieliśmy bezdrzewną równinę
porosłą trawą, a po lewej piętrzył się rząd wzgórz. Niebo miało teraz intensywny
ciemonofioletowy kolor, jak woda w głębokim, czystym, krytym basenie. Nigdy dotąd czegoś
podobnego nie widziałem.
Random otworzył okno, żeby wyrzucić niedopałek, i wpuścił podmuch zimnego
powietrza, który przyniósł ze sobą zapach morza, wilgotny i ostry.
– Wszystkie drogi prowadzą do Amberu – stwierdził sentymentalnie, jakby wygłaszał
starą prawdę.
Wtedy przypomniałem sobie, co powiedziała mi Flora poprzedniego dnia. I mimo obaw,
aby nie wziął mnie za durnia lub nie posądził o zatajenie ważnych informacji, uznałem, że dla
naszego wspólnego dobra muszę mu to powtórzyć.
– Wiesz – zacząłem ostrożnie – mam wrażenie, że kiedy zadzwoniłeś wczoraj podczas
nieobecności Flory, ona w tym czasie starała się dotrzeć do Amberu, lecz okazało się, że
droga jest zablokowana.
Roześmiał się na to.
– Ta kobieta nie ma krzty wyobraźni – odrzekł. – Oczywiście, że w takiej chwili droga
będzie zablokowana. Z pewnością my też będziemy w końcu musieli iść pieszo i wytężać
wszystkie siły i całą pomysłowość, żeby się przedrzeć, o ile nam się to w ogóle uda. Czy ona
myślała, że wróci sobie jak księżniczka po dywanie z kwiatów? Głupia baba. Nie zasługuje na
to, aby żyć, ale nie mnie o tym decydować, przynajmniej na razie. Na skrzyżowaniu skręć w
prawo – polecił nagle.
Co się działo? Zdawałem sobie sprawę, że Random jest w jakiś sposób odpowiedzialny
za egzotyczne zmiany zachodzące wokół nas, ale nie miałem pojęcia, jak on to robi ani dokąd
nas prowadzi. Dużo dałbym za to, żeby zgłębić jego sekret, a nie mogłem go przecież zapytać
wprost, bo zdradziłbym się ze swoją niewiedzą. I byłbym wtedy zdany na jego łaskę.
Pozornie siedział całkiem bezczynnie, palił tylko papierosa i patrzył przez okno, lecz gdy
pokonaliśmy niewielkie wzniesienie, znaleźliśmy się raptem na błękitnej pustyni pod
różowym słońcem na migotliwym niebie. W lusterku wstecznym widać było za nami całe
mile tej pustyni ciągnącej się aż po horyzont. Niezła sztuczka, trzeba przyznać.
Naraz silnik zacharczał, uspokoił się i po chwili powtórzył swój występ. Kierownica
zmieniła kształt w moich rękach. Stała się półokrągła, a siedzenie jakby odsunęło się do tyłu,
36
samochód przywarł do ziemi, szyby okienne zrobiły się bardziej skośne.
Nic nie powiedziałem, nawet kiedy rozpętała się wokół nas lawendowa burza piaskowa.
A kiedy opadła, zaparło mi dech.
Na drodze przed nami wyrósł gigantyczny, ciągnący się na jakieś pół mili korek
samochodowy. Wszystkie auta stały nieruchomo i trąbiły.
– Zwolnij – powiedział Random. – To pierwsza przeszkoda.
Zwolniłem i w tym momencie ogarnął nas następny podmuch burzy piaskowej. Zanim
zdążyłem zapalić światła, już było po wszystkim i ze zdumieniem zamrugałem parę razy
oczami. Samochody zniknęły i ucichł ryk klaksonów. Ale droga iskrzyła się teraz jak
przedtem chodniki i słyszałem, że Random przeklina kogoś lub coś pod nosem.
– Jestem pewien, że ominąłem tę pułapkę właśnie tak, Jak tego chciał ten, co nam ją
zastawił – powiedział. – I wściekam się, że zrobiłem to, czego się spodziewał: rzecz
oczywistą.
– Eryk? – spytałem.
– Zapewne. Jak myślisz, co powinniśmy teraz zrobić? Zatrzymać się i spróbować
trudniejszej drogi czy jechać dalej i czekać na następną przeszkodę?
– Jedźmy dalej – zdecydowałem. – W końcu to była dopiero pierwsza.
– Dobrze – zgodził się, ale dodał: – Kto wie, jaka będzie ta druga?
Drugą była rzecz – nie wiem, jak inaczej to nazwać.
Rzecz, która wyglądała jak piec hutniczy z ramionami, przycupnięty na środku drogi,
sięgający po auta i pożerający je.
Gwałtownie zahamowałem.
– Co robisz? – spytał Random. – Jedź dalej. Jak inaczej go wyminiesz?
– Trochę mną to wstrząsnęło – przyznałem, a on spojrzał na mnie dziwnie z ukosa, i znów
owiała nas chmura piasku.
Zrozumiałem, że powiedziałem coś niewłaściwego.
Kiedy pył opadł, jechaliśmy znów po pustej drodze.
A w oddali widać było wieże.
– Myślę, że go załatwiłem – odezwał się Random. – Połączyłem kilka w jedną i chyba na
tej się nas nie spodziewał. W końcu nikt nie może zagrodzić wszystkich dróg do Amberu.
– To prawda – przyznałem z nadzieją, że uda mi się zatrzeć złe wrażenie wywołane moim
nieświadomym faux pas.
Zerknąłem spod okna na Randoma. Drobny, niepozorny człowieczek, który mógł równie
łatwo jak ja zginąć poprzedniego wieczoru. Na czym polegała jego moc? I co znaczyło to całe
gadanie o Cieniach? Coś mi mówiło, że poruszam się wśród nich nawet teraz. W jaki sposób?
Działo się to za sprawą Randoma, a ponieważ nie było najwyraźniej związane z wysiłkiem
fizycznym, gdyż jego ręce spoczywały bezczynnie na kolanach, doszedłem do wniosku, że
robi to siłą umysłu. Ale jak?
37
Mówił o „dodawaniu” i „odejmowaniu”, jakby świat, w którym się porusza, był jednym
wielkim równaniem. Nagle ogarnęła mnie dziwna pewność, że dodaje on i odejmuje różne
elementy otaczającej nas rzeczywistości, żeby zbliżyć się do tego osobliwego miejsca,
zwanego Amberem, do którego się przedzierał.
Ja też kiedyś to umiałem. I w przebłysku olśnienia zrozumiałem, że klucz do wszystkiego
leży w przypomnieniu sobie Amberu. Ale nie mogłem sobie nic przypomnieć.
Szosa nagle skręciła, zostawiając pustynię z tyłu i wjeżdżając w pola porosłe wysoką,
niebieską, ostrą trawą. Po chwili teren stał się pagórkowaty, a u stóp trzeciego wzgórza dobra
nawierzchnia się skończyła i wjechaliśmy w wąską polną drogę. Była ubita i wiła się między
coraz wyższymi wzgórzami, na których zaczęły się teraz pojawiać niskie krzewy i podobne
do bagnetów osty. Po jakiejś półgodzinie wzgórza zostały w tyle i wjechaliśmy w las
rozłożystych drzew o grubych pniach i romboidalnych liściach w jesiennych kolorach purpury
i żółci. Zaczął padać drobny deszcz, wśród krzewów przesuwały się cienie. Nad kobiercem
mokrych liści unosiła się warstewka mgły. Gdzieś na prawo rozległ się skowyt.
Kierownica zdążyła już trzy razy zmienić kształt w moich rękach, na ostatek przyjmując
postać drewnianego ośmiokąta. Samochód miał teraz wysokie podwozie, a na masce figurkę
w kształcie flaminga. Powstrzymałem się od wszelkich komentarzy, dostosowując się do
zmian położenia siedzenia i coraz to nowych warunków prowadzenia pojazdu. Znów rozległ
się skowyt. Random zerknął na kierownicę, potrząsnął głową i nagle drzewa stały się o wiele
wyższe, oplecione pnączami winorośli i błękitną woalką hiszpańskiego mchu, a samochód
niemalże wrócił do normy. Spojrzałem na wskaźnik paliwa i zobaczyłem, że mamy połowę
baku.
– Posuwamy się do przodu – zauważył Random, a ja przytaknąłem.
Droga raptownie się poszerzyła i zrobiła asfaltowa. Po obu stronach stały rowy pełne
błotnistej wody. Pływały w nich liście, gałęzie i kolorowe piórka. Nagle zakręciło mi się w
głowie i poczułem się jakby odurzony.
– Oddychaj wolno i głęboko – powiedział szybko Random, zanim zdążyłem się do tego
stanu przyznać. – Jedziemy na skróty, więc atmosfera i grawitacja będą przez jakiś czas nieco
inne. Mieliśmy do tej pory sporo szczęścia; chcę to wykorzystać i jak najszybciej dostać się
jak najbliżej. – Świetna myśl – pochwaliłem go.
– Może tak, a może nie – odparł – ale warto spróbo... Uważaj!
Wjechaliśmy na szczyt wzgórza, raptem z przeciwnej strony wyłoniła się ciężarówka i
toczyła prosto na nas. Skręciłem, aby ją wyminąć, ale i ona skręciła. W ostatniej chwili
zdołałem zjechać z drogi na miękkie pobocze na lewo tuż przy skraju rowu. Ciężarówka po
prawej zahamowała. Usiłowałem wrócić z pobocza z powrotem na szosę, lecz utknęliśmy w
rozmokłej glinie.
Usłyszałem trzask drzwiczek i zobaczyłem, że kierowca wyskakuje z kabiny po prawej
stronie, co znaczyło, że to jednak on jechał zapewne po właściwym pasie, a nie my. Byłem
38
pewien, że nigdzie w Stanach nie ma ruchu lewostronnego, ale jednocześnie miałem
przeczucie, że już dawno opuściliśmy Ziemię, którą znałem.
Ciężarówka okazała się cysterną. Dużymi, czerwonymi literami miała wypisane na boku:
„ZUNOCO”, a pod spodem slogan reklamowy: „Jesteśmy wszędzie”. Kierowca obrzucił
mnie wyzwiskami, ledwo wysiadłem z wozu, żeby go przeprosić. Był równie wysoki jak ja,
gruby jak beczka łoju i trzymał w ręku lewarek.
– Przecież mówię, że bardzo mi przykro – powtórzyłem. – Co jeszcze mam zrobić?
Ostatecznie nic się nikomu nie stało.
– Takich pieprzonych kierowców nie powinno się puszczać na szosę! – wrzeszczał. – To
śmierć w oczach!
Random wysiadł z samochodu i warknął:
– Zjeżdżaj pan! – W ręce miał rewolwer.
– Odłóż to – powiedziałem, ale odbezpieczył broń i wycelował.
Facet odwrócił się i zaczął biec, oczy miał rozszerzone z przerażenia i opadniętą szczękę.
Random podniósł rewolwer i wycelował mu w plecy – zbiłem mu rękę w chwili, gdy naciskał
cyngiel.
Pocisk uderzył w bruk i odbił się rykoszetem.
Random odwrócił się do mnie z pobielałą twarzą.
– Ty cholerny głupcze! Mogłem trafić w cysternę!
– Mogłeś też trafić w człowieka, do którego mierzyłeś.
– No to co? Nigdy więcej się tu nie znajdziemy, w każdym razie za życia tego pokolenia.
Ten bydlak miał czelność obrazić księcia Amberu! Stanąłem w obronie twojego honoru!
– Sam potrafię zadbać o swój honor – powiedziałem i nagle zawładnęło mną poczucie
siły, które włożyło mi w usta słowa: – Decyzja, czy go zabić, należała do mnie, nie do ciebie
– co mówiąc poczułem autentyczną wściekłość.
Drzwi szoferki zatrzasnęły się i ciężarówka czym prędzej ruszyła, a Random skłonił
przede mną głowę i rzekł:
– Przepraszam, bracie. Nie chciałem wkraczać w twoje prawa. Poczułem się urażony
słysząc, jak jeden z nich mówi do ciebie w ten sposób. Wiem, że powinienem poczekać, aż
sam zrobisz, co uznasz za stosowne, albo przynajmniej cię spytać.
– No dobra – powiedziałem – postarajmy się jakoś dostać z powrotem na szosę i ruszyć w
drogę.
Tylne koła ugrzęzły w błocie aż po osie. Patrzyłem na nie, zastanawiając się, co zrobić z
tym fantem, gdy Random zawołał:
– Podniosę przedni zderzak, a ty weź tylny i wyniesiemy wóz na szosę. Ale lepiej
postawmy go tym razem na lewym pasie.
Wcale nie żartował.
Mówił coś przedtem o mniejszej sile przyciągania, ale ja nie czułem się znów aż taki
39
lekki. Wiedziałem, że jestem silny, lecz miałem niejakie wątpliwości, czy będę w stanie
udźwignąć mercedesa.
Musiałem jednak spróbować, bo Random najwyraźniej tego po mnie oczekiwał, a nie
mogłem dać mu okazji do podejrzeń, że mam luki w pamięci. Przykucnąłem więc, zaparłem
się, chwyciłem zderzaki i zacząłem powoli się prostować. Tylne koła z klaśnięciem wydobyły
się z mokrej gliny. Trzymałem tył samochodu pół metra nad ziemią. Był ciężki – do diaska!
był porządnie ciężki – lecz dałem mu radę!
Przy każdym kroku zapadałem się głęboko w ziemię. Ale go niosłem! A Random
pomagał mi z drugiego końca. Postawiliśmy samochód na szosie. Zdjąłem buty, opróżniłem je
z błota i wyczyściłem kępkami trawy, wykręciłem skarpetki, wrzuciłem je wraz z butami na
tylne siedzenie, otrzepałem nogawki i usiadłem boso za kierownicą.
Random zajął miejsce przy mnie i rzekł:
– Posłuchaj, chciałem cię raz jeszcze przeprosić...
– Nie mówmy już o tym – uciąłem. – Było, minęło.
– Ale nie chciałbym, żebyś żywił do mnie urazę.
– Nie mam zamiaru. Proszę cię tylko, żebyś na przyszłość trzymał na wodzy swoją
popędliwość, jeśli chodzi o odbieranie ludziom życia w mojej obecności.
– Dobrze – obiecał.
– No to w drogę – powiedziałem i ruszyliśmy.
Jechaliśmy przez skalisty kanion, a potem przez miasto, które wyglądało, jakby było
zrobione całe ze szkła albo szkłopodobnej materii, przez jego mieszkańców zaś przeświecało
różowe słońce, ukazując ich organy wewnętrzne i resztki ostatniego spożytego posiłku.
Przyglądali się nam i gromadzili na rogach ulic, ale nikt nie próbował nas zatrzymać ani nam
przeszkodzić.
– Tutejsi naukowcy będą z pewnością opisywać to wydarzenie przez wiele lat –
powiedział mój brat.
Przytaknąłem.
Później w ogóle nie było drogi i jechaliśmy po czymś w rodzaju gładkiego silikonu bez
początku i końca. Po jakimś czasie zwęził się i stał naszą drogą, a jeszcze potem po obu
stronach rozlały się moczary, zarosło, brunatne i cuchnące. I przysiągłbym, że widziałem
diplodoka, który podniósł głowę i uważnie nam się przyglądał. Potem przeleciał nam nad
głowami olbrzymi cień o skrzydłach nietoperza. Niebo było teraz granatowe, a słońce koloru
złotej ochry.
– Mamy już mniej niż jedną czwartą baku – zauważyłem.
– Dobra – powiedział Random. – Zatrzymaj się.
Stanąłem i czekałem.
Przez dłuższy czas – około sześciu minut – milczał, a potem powiedział.
– Jedź dalej.
40
Po jakichś trzech milach dojechaliśmy do ogrodzenia z bali, wzdłuż którego ruszyłem.
Wreszcie trafiliśmy na bramę i Random rzekł:
– Stań i zatrąb.
Po chwili wielkie żelazne zawiasy zaskrzypiały i drewniane wrota otworzyły się do
środka.
– Możesz wjechać – powiedział Random. – Nic nam nie grozi.
Na lewo stały trzy kopulaste pompy benzynowe, a za nimi mały budyneczek z rodzaju
tych, które widywałem niezliczoną ilość razy w bardziej przyziemnych okolicznościach.
Zatrzymałem się przy jednym z dystrybutorów i czekałem.
Facet, który do nas wyszedł, miał jakieś półtora metra wzrostu, talię jak beka, nos
przypominający truskawka i bary szerokie na metr.
– Do pełna? – spytał.
Skinąłem głową.
– Niech pan podjedzie trochę bliżej – zarządził.
Podjechałem i spytałem Randoma:
– Czy moje pieniądze są tutaj ważne?
– Obejrzyj je sobie – zaproponował.
Mój portfel był wypchany plikiem pomarańczowych i żółtych banknotów z rzymskimi
cyframi w rogach, po których następowały litery D.R. Random uśmiechnął się zadowolony z
siebie.
– Widzisz, zadbałem o wszystko.
– Wspaniale. A propos, jestem głodny.
Rozejrzeliśmy się wokół i zobaczyliśmy tablicę z facetem znanym mi skądinąd z reklamy
kurczaków z rożna, a tu polecającym pobliską knajpę.
Truskawkowy Nos strzepnął resztę benzyny na ziemię dla równego rachunku, odwiesił
węża, podszedł i powiedział:
– Osiem Drachae Regums.
Znalazłem pomarańczowy banknot oznaczony V D.R. i trzy inne oznaczone I D.R. i
podałem mu.
– Dziękuję – rzekł i wsadził je do kieszeni. – Sprawdzić olej i wodę?
– Tak.
Dolał trochę wody, powiedział, że poziom oleju jest w porządku, i maznął brudną ścierką
przednią szybę. Potem nam pomachał i zniknął w budyneczku.
Podjechaliśmy do reklamowanej knajpy i kupiliśmy kilkanaście porcji jaszczurki z rożna i
galon słabego, słonawego w smaku piwa. Potem umyliśmy się w przybudówce, zatrąbiliśmy
przed bramą i poczekaliśmy cierpliwie, aż przyszedł człowiek z halabardą przewieszoną przez
prawe ramię i nas wypuścił. Znów ruszyliśmy w drogę.
W pewnej chwili wyskoczył nam przed maskę tyranosaurus, zawahał się przez moment i
41
ruszył swoją drogą, na lewo. Nad naszymi głowami przeleciały kolejne trzy pterodaktyle.
– Niechętnie porzucani niebo Amberu – powiedział Random, cokolwiek to miało
znaczyć, a ja mruknąłem coś potwierdzająco w odpowiedzi. – Ale boję się próbować
wszystkiego naraz – ciągnął. – Moglibyśmy zostać rozerwani na strzępy.
– Zgoda – przyznałem.
– Z drugiej strony, nie podoba mi się to miejsce.
Kiwnąłem głową i jechaliśmy dalej, aż silikonowa równina się skończyła i rozciągnął się
przed nami goły kamień.
– Co zamierzasz dalej? – zaryzykowałem.
– Teraz, kiedy mam już niebo, nastawię się na teren – powiedział.
Kamienna pustynia zaroiła się skałami, między którymi prześwitywała ciemna ziemia. W
miarę upływu czasu ziemi było coraz więcej, a skał coraz mniej. W końcu zobaczyłem plamy
zieleni. Najpierw tu i ówdzie kępki traw. Ale była to bardzo, bardzo jasna zieleń, koloru nie
spotykanego na Ziemi.
Wkrótce było jej więcej.
Później pokazały się drzewa, rosnące gdzieniegdzie przy drodze.
I wreszcie las.
Ale jaki!
Nigdy nie widziałem takich drzew – potężnych i majestatycznych, o głębokiej, soczystej
zieleni ze złotym połyskiem. Pięły się ku niebu, wznosiły do chmur. Były tu wielkie sosny,
dęby, klony i wiele innych, których nazw nie znałem. Kiedy opuściłem trochę szybę, owionął
mnie podmuch wspaniałego, wonnego powietrza. Odetchnąłem parę razy głęboko i
postanowiłem jechać dalej przy otwartym oknie.
– Las Ardeński – powiedział człowiek, który był moim bratem i którego zarówno
kochałem, jak i zazdrościłem mu jego wiedzy i mądrości.
– Bracie – zwróciłem się do niego – spisujesz się świetnie. Lepiej, niż się spodziewałem.
Dziękuję.
Był najwyraźniej zdumiony. Jakby po raz pierwszy usłyszał dobre słowo od kogoś z
rodziny.
– Staram się, jak mogę – powiedział. – I dalej będę się starał, obiecuję. Spójrz tylko!
Mamy już niebo i mamy las! Aż za dobre, żeby było prawdziwe! Minęliśmy już połowę drogi
i nic się nam na razie specjalnego nie dało we znaki. Myślę, że mamy dużo szczęścia. Czy
dasz mi własne księstwo?
– Tak – odparłem, nie wiedząc, o co mu chodzi, ale gotów zaspokoić jego zachciankę jeśli
będzie to leżało w granicach moich możliwości.
Skinął głową i rzekł:
– Jesteś w porządku.
Krwiożerczy mały gnojek, który zawsze, jak pamiętałem, miał duszę buntownika.
42
Rodzice starali się go jakoś utemperować, ale bez większych rezultatów. Zdałem sobie w tym
momencie sprawę, że mieliśmy wspólnych rodziców, w przeciwieństwie do mnie i Eryka, do
mnie i Flory, Caina, Bleysa i Fiony. I może jeszcze innych, ale co do tych byłem pewien.
Jechaliśmy po twardej, ubitej drodze leśnej pośród nawy ogromnych drzew. Ciągnęły się
bez końca. Czułem się tu bezpiecznie. Raz i drugi spłoszyliśmy jelenia i wystraszyli zająca
przy drodze. Gdzieniegdzie widać było odciski końskich kopyt. Promienie słońca
przeświecały tu i ówdzie przez liście, przypominając napięte złote struny jakiegoś
hinduskiego instrumentu muzycznego. Powietrze było wilgotne i ożywcze. Zaświtała mi
myśl, że znam to miejsce, że w przeszłości często przebywałem tę drogę. Jeździłem po Lesie
Ardeńskim na koniu, chodziłem pieszo, polowałem, leżałem na plecach pod tymi potężnymi
konarami, z rękami pod głową, wpatrując się w niebo. Wspinałem się na niektóre z tych
gigantów, patrząc z góry na ruchomy, zielony świat. – Kocham ten las – powiedziałem
bezwiednie na głos, a Random odpowiedział:
– Zawsze go kochałeś. – W jego głosie kryła się jakby nuta rozbawienia, ale nie byłem
pewien.
Wtem z oddali usłyszałem dźwięk, który instynktownie rozpoznałem jako głos rogu.
– Jedź szybciej – rzekł nagle Random. – To chyba róg Juliana.
Posłuchałem go.
Róg zabrzmiał znowu, tym razem bliżej. – Te jego cholerne psy rozszarpią nasz
samochód na strzępy, a ptaszysko wydziobie nam oczy! – powiedział Random. – Wolałbym
nie spotykać się z nim akurat w chwili, kiedy jest w pełnej gotowości bojowej. Nie wiem, na
co poluje, ale z pewnością chętnie porzuci tę zwierzynę dla łupu w postaci dwóch swoich
braci.
– Żyj i daj żyć innym, oto moja najnowsza dewiza – oznajmiłem.
Random zachichotał.
– Co za osobliwy pomysł. Założę się, że przetrwa nie dłużej niż pięć minut.
Róg odezwał się ponownie, jeszcze bliżej, i Random zaklął:
– Niech to diabli!
Szybkościomierz wskazywał siedemdziesiąt pięć mil na godzinę, w dziwnych, runicznych
cyfrach, i bałem się jechać szybciej na tej leśnej drodze. Znów wyraźnie usłyszeliśmy róg z
lewej strony, trzy długie sygnały, którym towarzyszyło ujadanie psów.
– Jesteśmy bardzo blisko prawdziwej Ziemi, chociaż wciąż daleko od Amberu –
powiedział mój brat. – Ucieczka przez sąsiednie Cienie na nic się nie zda, bo jeśli to Julian
nas goni, podaży za nami. Albo jego Cień.
– Co robimy?
– Dodaj gazu i miejmy nadzieję, że nie nas ściga.
Tym razem róg zabrzmiał tuż-tuż.
– Na czym on tak pędzi, na lokomotywie? – spytałem.
43
– Raczej na swoim potężnym Morgenstemie, najszybszym koniu, jakiego stworzył.
Obracałem to ostatnie słowo w myślach, starając się je rozszyfrować. Jakiś głos
wewnętrzny mówił mi, że to prawda, że rzeczywiście stworzył Morgensterna, czerpiąc z
Cieni, wyposażając bestię w prędkość huraganu i siłę kafara.
Przypomniałem sobie, że mam swoje powody bać się tego zwierza – i właśnie w tym
momencie go zobaczyłem.
Morgenstern był o sześć piędzi wyższy od każdego innego konia, miał oczy martwego
koloru, jak wyżeł weimarski, szarą maść i kopyta z polerowanej stali. Pędził jak wiatr za
naszym samochodem, a w siodle siedział Julian, taki, jakim go pamiętałem z talii kart – miał
długie czarne włosy, błękitne oczy i łuskową białą zbroję. Uśmiechnął się do nas i pomachał,
a Morgenstern podrzucił w górę łeb i jego wspaniała grzywa zafalowała na wietrze jak flaga.
Nogi śmigały mu jak błyskawice.
Przypomniało mi się, że Julian ubrał kiedyś swojego pachołka w moje ubranie i kazał mu
dręczyć to zwierzę. Oto dlaczego Morgenstern próbował mnie stratować podczas pewnego
polowania, kiedy zsiadłem z konia, żeby oprawić jelenia.
Zamknąłem okno, aby zapach nie zdradził mojej obecności. Ale Julian wypatrzył mnie
już i wiedziałem, co to znaczy. Wokół niego biegła sfora krwiożerczych ogarów o niezwykłej
wytrzymałości i zębach jak stal. One też pochodziły z Cieni, bo żaden normalny pies nie
mógłby tak biec. Ale wiedziałem, że słowo „normalny” tak czy owak nie ma tu zastosowania.
Julian dał mi znak, żebyśmy się zatrzymali. Spojrzałem pytająco na Randoma, a on
kiwnął głową.
– Jeśli go nie posłuchamy, to nas stratuje.
Nacisnąłem hamulce, zwolniłem, stanąłem.
Morgenstern zarżał, stanął dęba, zarył wszystkimi czterema kopytami w ziemię i zaczął
tańczyć w miejscu. Psy dreptały wokół z wywieszonymi językami, ciężko dysząc. Koń był
pokryty lśniącą warstwą potu. Spuściłem okno.
– Co za niespodzianka! – powitał nas Julian swoim rozwlekłym, lekko zacinającym się
głosem, a gdy to mówił, wielki sokół o czarno-zielonkawym upierzeniu zatoczył w powietrzu
koło i usiadł mu na lewym ramieniu.
– Tak, rzeczywiście niespodzianka – przyznałem. – Jakże się miewasz?
– Doskonale, jak zawsze. A ty i nasz drogi brat Random?
– Jestem w dobrej formie – powiedziałem, a Random skinął mu głową i zauważył:
– Sądziłem, że w dzisiejszych czasach znajdziesz sobie inną rozrywkę niż polowanie.
Julian pochylił się i spojrzał na niego drwiąco przez przednią szybę.
– Lubię zabijać dzikie bestie – powiedział – a przy tym dzień i noc myślę o swoich
krewnych.
Zimny dreszcz przeszedł mi po plecach.
– Przerwałem polowanie słysząc w oddali warkot samochodu – ciągnął. – Nie sądziłem
44
jednak, że jadą nim takie dwie osobistości. Przypuszczam, że nie wybraliście się na
przejażdżkę dla czystej przyjemności, lecz macie przed sobą jakiś cel, na przykład Amber.
Zgadza się?
– Zgadza – przyznałem. – Mogę spytać, dlaczego jesteś tutaj, a nie tam?
– Eryk kazał mi pilnować tej drogi – odparł, a moja ręka automatycznie powędrowała do
pistoletu zatkniętego za pasek. Miałem jednak wrażenie, że kula nie przebije jego zbroi.
Rozważałem, czyby nie zastrzelić Morgensterna.
– Cóż, bracia – rzekł Julian z uśmiechem – witam was i życzę dobrej podróży. Z
pewnością zobaczymy się wkrótce w Amberze. Do widzenia. – Zawrócił konia i zniknął w
lesie.
– Uciekajmy stąd czym prędzej – powiedział Random. – Na pewno planuje zasadzkę albo
pogoń. – Co mówiąc wyciągnął pistolet zza pasa i położył na kolanach.
Prułem przed siebie z całkiem przyzwoitą prędkością.
Po jakichś pięciu minutach, kiedy już byłem gotów odetchnąć, usłyszałem róg.
Nacisnąłem pedał gazu, wiedząc, że Julian i tak nas dogoni, ale chciałem zyskać na czasie i
odjechać jak najdalej. ścinaliśmy zakręty, pokonywaliśmy z rykiem wzgórza i doliny, w
pewnej chwili omal nie potrąciliśmy jelenia, ale szczęśliwie udało nam się go wyminąć nie
wytracając prędkości.
Róg brzmiał coraz bliżej i Random klął pod nosem.
Coś mi mówiło, że mamy przed sobą jeszcze długą drogę przez las, i nie dodawało mi to
ducha.
Trafił nam się jeden długi, prosty odcinek, kiedy mogłem przycisnąć pedał do deski i
trzymać przez prawie minutę. Dźwięk rogu Juliana nieco się oddalił. Ale polem wjechaliśmy
w teren, gdzie droga wiła się i kręciła, i musiałem zwolnić. Julian znów zaczął nas doganiać.
Po jakichś sześciu minutach pokazał się we wstecznym lusterku, pędząc galopem w
otoczeniu zażartej, ujadającej sfory. Random otworzył okno, a po chwili wychylił się i zaczął
strzelać.
– Niech diabli porwą tę jego zbroję! – zaklął. – Jestem pewien, że trafiłem go dwukrotnie
i nic mu się nie stało.
– Niechętnie myślę o zabiciu tej bestii – powiedziałem – ale spróbuj wycelować w konia.
– Już próbowałem, nawet kilkakrotnie – odparł, rzucając pusty pistolet na podłogę i
wyjmując drugi – i albo jestem gorszym strzelcem, niż sądziłem, albo to prawda, co wieść
niesie: że Morgensterna można zabić tylko srebrną kulą.
Pozostałymi nabojami położył sześć psów, ale jeszcze zostało ich ze dwa tuziny. Podałem
mu jeden z moich pistoletów i załatwił dalszych pięć bestii.
– Ostatni nabój zostawiłem na głowę Juliana, jeśli podjedzie dostatecznie blisko – rzekł.
Byli już kilkanaście metrów za nami i szybko się zbliżali, nacisnąłem wiec hamulce. Nie
wszystkie psy zdążyły się zatrzymać, ale Julian nagle zniknął, tylko nad głowami przeleciał
45
nam czarny cień.
Morgenstern przeskoczył samochód! Odwrócił się w miejscu i w chwili, gdy koń wraz z
jeźdźcem stanęli przed nami, nacisnąłem gaz zrywając wóz do przodu.
Morgenstern błyskawicznie uskoczył na bok. W lusterku zobaczyłem, że dwa psy
porzucają błotnik, który oderwały, i ruszają w dalszą pogoń. Przyłączyło się do nich jeszcze
piętnaście czy szesnaście sztuk, reszta leżała na drodze.
– Niezły numer – powiedział Random – ale miałeś szczęście, że nie rozszarpały opon.
Pewno nigdy dotąd nie polowały na samochód.
Podałem mu mój drugi pistolet z poleceniem:
– Celuj w psy.
Strzelając dokładnie i precyzyjnie położył jeszcze sześć. Julian był już przy samochodzie,
w prawej ręce trzymał miecz.
Nacisnąłem klakson, żeby spłoszyć Morgensterna, lecz ten ani drgnął. Skręciłem prosto
na nich, a wtedy koń się usunął. Random pochylił się w siedzeniu, złożony do strzału,
oparłszy prawą rękę z pistoletem o lewe przedramię.
– Poczekaj – powiedziałem. – Spróbuję wziąć go żywcem.
– Oszalałeś – zaprotestował, kiedy hamowałem. Ale opuścił broń.
– W chwili gdy stanęliśmy, otworzyłem błyskawicznie drzwi i wyskoczyłem –
zapomniałem, że wciąż jestem na bosaka, niech to diabli!
Dałem nura pod jego mieczem, chwyciłem go za rękę i wysadziłem z siodła. Zdążył
uderzyć mnie tylko raz swoją opancerzoną lewą ręką, ale poczułem potworny ból i
zobaczyłem wszystkie gwiazdy.
Leżał bez ruchu na ziemi, nieco zamroczony, a ja opędzałem się od szarpiących mnie
psów, które Random na prawo i lewo raczył kopniakami. Podniosłem miecz Juliana i
przytknąłem mu szpic do gardła.
– Każ im się uspokoić! – zażądałem. – Albo przyszpilę cię do ziemi.
Wychrypiał rozkaz i psy się cofnęły. Random tymczasem trzymał za cugle niespokojnego
Morgensterna.
No wiec, drogi bracie, co masz do powiedzenia na – swoją obronę? – spytałem.
W jego oczach pojawił się zimny niebieski błysk, ale twarz pozostała nieruchoma.
– Jeśli masz zamiar mnie zabić, to na co czekasz – powiedział.
– Wszystko w swoim czasie – odparłem, nie bez przyjemności patrząc na jego
nieskazitelną zbroję, teraz utytłaną w błocie. – A na razie powiedz mi, ile jest dla ciebie warte
twoje życie?
– Wszystko co mam, oczywiście.
Cofnąłem się.
– Wstawaj i siadaj na tylne siedzenie samochodu – zarządziłem, zabierając mu
jednocześnie sztylet. Random zajął swoje poprzednie miejsce i trzymał pistolet z ostatnim
46
nabojem wymierzonym w głowę Juliana.
– Dlaczego go po prostu nie zabijesz? – spytał.
– Może nam się przydać – wyjaśniłem. – Jest parę rzeczy, których chciałbym się
dowiedzieć. A przed nami jeszcze długa droga.
Ruszyłem. Psy wciąż krążyły w pobliżu, a i Morgenstern pocwałował za samochodem.
– Obawiam się, że niezbyt wam się przydam jako jeniec – odezwał się Julian. – Nawet na
torturach mogę zdradzić tylko to, co wiem, a wiem niewiele.
– To może od tego zacznijmy – zaproponowałem.
– Eryk ma obecnie najsilniejszą pozycję jako ten, który był na miejscu w Amberze, gdy
wszystko się rozpadło. W każdym razie ja tak to widzę, dlatego ofiarowałem mu swoje
poparcie. Gdyby to był któryś z was, pewno zrobiłbym to samo. Eryk wyznaczył mi straż w
Ardenie, gdyż tędy wiedzie jedna z głównych tras, Gerard ma pod kontrolą południowe szlaki
morskie, a Caine północne.
– Co z Benedyktem? – spytał Random.
– Nie wiem. Nic o nim nie słyszałem. Może jest z Bleysem. Może przebywa w którymś z
Cieni i w ogóle jeszcze o niczym nie słyszał. A może nawet nie żyje. Już od lat nic o nim nie
wiadomo.
– Ilu masz ludzi w Ardenie? – ciągnął Random.
– Ponad tysiąc. Niektórzy z nich pewno cały czas was obserwują.
– I jeśli wolisz zostać przy życiu, lepiej, żeby się do tego ograniczyli – stwierdził
Random.
– Niewątpliwie masz rację – odparł Julian. – Muszę przyznać, że Corwin postąpił sprytnie
biorąc mnie jako zakładnika. Może dzięki temu uda się wam wydostać z lasu.
– Mówisz tak, bo chcesz żyć – odparował Random.
– Oczywiście, że chcę żyć. Mogę?
– Jak to?
– W zamian za informacje, których wam dostarczyłem.
Random roześmiał się.
– Twoje informacje są niewiele warte, jestem pewien, że można by wydrzeć z ciebie
znacznie więcej. Przekonamy się, jak tylko nadarzy się okazja, żeby stanąć, co, Corwin?
– Zobaczymy – powiedziałem, – Gdzie jest Fiona?
– Chyba gdzieś na południu – odparł Julian.
– A Deirdre?
– Nie wiem.
– Llewella?
– W Rebmie.
– W porządku. Mam wrażenie, że powiedziałeś mi wszystko, co wiesz.
– Owszem.
47
Jechaliśmy dalej w milczeniu i w końcu las zaczął się przerzedzać. Dawno już straciłem z
oczu Morgensterna, choć krążył jeszcze nad nami sokół Juliana. Droga wiodła teraz do góry
ku przełęczy pomiędzy dwoma purpurowymi szczytami. Mieliśmy już zaledwie ćwierć baku
benzyny. Po godzinie przejeżdżaliśmy między wysokimi skalnymi grzbietami.
– To idealne miejsce na zablokowanie drogi – powiedział Random.
– Zupełnie możliwe – zgodziłem się. – Co na to powiesz, Julianie?
Julian westchnął.
– Macie rację – przyznał. – Zaraz będzie zapora. Wiecie, jak się przedostać.
Wiedzieliśmy. Kiedy podjechaliśmy do bramy i wyszedł do nas strażnik w zielono-
brązowym skórzanym stroju i z odsłoniętym mieczem, wskazałem kciukiem na tylne
siedzenie i spytałem:
– Czy coś ci to mówi?
Poznał nie tylko Juliana, ale i nas. Czym prędzej podniósł szlaban i zasalutował, kiedy
przejeżdżaliśmy.
Czekały nas jeszcze dwie zapory, zanim minęliśmy przełęcz; po drodze zgubiliśmy
sokoła. Byliśmy teraz na wysokości kilkuset metrów – zatrzymałem samochód na wąskim
odcinku biegnącym po gołej półce skalnej. Na prawo nie było nic tylko ziejąca przepaść.
– Wysiadaj – powiedziałem. – Czeka cię mały spacer.
Julian zbladł.
– Nie mam zamiaru się przed tobą płaszczyć – rzekł. – Nie sądź, że będę cię błagał o
litość. – I wysiadł.
– Szkoda – stwierdziłem. – Dawno nikt się przede mną nie płaszczył... A teraz podejdź do
krawędzi. Jeszcze trochę bliżej. – Random cały czas trzymał mu pistolet przy głowie. –
Niedawno oświadczyłeś, że stanąłbyś po stronie każdego, kto miałby taką pozycję jak Eryk.
– To prawda.
– Spójrz pod nogi.
Posłuchał. Oko nie sięgało dna.
– Zapamiętaj swoje słowa w razie, gdyby sytuacja się zmieniła. I zapamiętaj, kto darował
ci życie, choć może nie każdy by tak postąpił. Chodź, Random, jedziemy.
Zostawiliśmy go nad przepaścią; stał ze ściągniętymi brwiami, ciężko dysząc.
Wjechaliśmy na szczyt na resztkach benzyny. Włączyłem jałowy bieg, zgasiłem silnik i
puściłem się w długą drogę w dół.
– Jak widzę, nie straciłeś nic z dawnej przebiegłości – odezwał się Random. – Ja bym go
na pewno zabił za karę. Ale myślę, że postąpiłeś słusznie. Zapewne nas poprze, jeśli uda nam
się uzyskać przewagę nad Erykiem. Tymczasem jednak oczywiście o wszystkim mu
zamelduje.
– Oczywiście – przyznałem mu rację.
– Poza tym miałeś własne powody, żeby go uśmiercić.
48
Uśmiechnąłem się.
– W polityce i w interesach nie należy kierować się emocjami.
Random zapalił dwa papierosy i jednego mi podał.
Patrząc w dół przez mgłę ujrzałem morze. Jego wody pod granatowym niebem, na
którym wisiało złote słońce, były tak intensywnej barwy – fioletowopurpurowe, gęste jak
farba i pofałdowane niczym kawałek materiału – że od tego widoku niemal rozbolały mnie
oczy. Nagle złapałem się na tym, że mówię coś na głos w języku, który nawet nie wiedziałem,
że znam. Recytowałem „Balladę o wilku morskim”, a Random słuchał, dopóki nie
skończyłem, i spytał:
– Czy to prawda, że sam ją napisałeś?
– To było tak dawno – powiedziałem – że już nie pamiętam.
Grań skręciła w lewo i jadąc jej zboczem w dół ku zadrzewionej dolinie mieliśmy coraz
większy obszar morza przed oczami.
– Spójrz, latarnia morska w Cabrze – powiedział Random, pokazując ogromną szarą
wieżę wyrastającą pośród morza. – Całkiem o niej zapomniałem.
– Ja też – przyznałem. – To bardzo dziwne uczucie, wracać do domu – dodałem i zdałem
sobie naraz sprawę, że nie mówimy po angielsku, lecz w języku zwanym thari.
Po jakiejś półgodzinie byliśmy na dole. Jechałem siła rozpędu, jak długo mogłem, a
potem włączyłem silnik. Na jego dźwięk z pobliskiego krzaka zerwało się stadko czarnych
ptaków. Szary cień, podobny do wilka, wypadł z kryjówki i pomknął w stronę zarośli, jeleń
zaś, którego podchodził, dotąd niewidoczny, umykał teraz wielkimi susami. Byliśmy w
dolinie obfitości – choć nie tak gęsto i bujnie zalesionej jak Las Ardeński – która łagodnie
opadała w stronę morza.
Na lewo piętrzyły się góry. Im dalej zapuszczaliśmy się w dolinę, tym wyraźniej widać
było ogrom masywu skalnego, z którego pomniejszego szczytu zjechaliśmy. Góry potężniały
w swoim marszu ku morzu, przywdziewając barwny płaszcz mieniący się zielenią, fioletem,
purpurą, złotem i indygo. Ich czoło zwrócone ku morzu pozostawało dla nas niewidoczne, ale
z najwyższego, ostatniego wierzchołka spływał leciutki welon z przejrzystych chmur, a
promienie słońca rozjarzały jego czubek żywym ogniem. Oceniłem, że dzieli nas jeszcze
jakieś trzydzieści pięć mil od tego pulsującego światłem miejsca, a wskaźnik paliwa stał na
zerze. Wiedziałem, że celem naszej podróży jest ten najwyższy szczyt, i zaczęło mnie
ogarniać coraz większe podniecenie. Random patrzył w tym samym kierunku.
– Jest wciąż na swoim miejscu – odezwałem się.
– Już prawie zapomniałem... – westchnął Random.
Zmieniając biegi zauważyłem, że moje spodnie nabrały dziwnego połysku, którego
przedtem nie miały. Zwężały się też wyraźnie ku dołowi, a mankiety zniknęły. Zwróciłem z
kolei uwagę na moją koszulę. Przypominała teraz bardziej marynarkę, była czarna i
lamowana srebrem, a mój pasek znacznie się poszerzył. Po bliższym zbadaniu okazało się, że
49
mam też srebrne lampasy na spodniach.
– Widzę, że jestem już w odpowiednim rynsztunku – skonstatowałem, chcąc się
przekonać, jaki to odniesie skutek.
Random zachichotał i dopiero teraz spostrzegłem, że ma na sobie brązowe spodnie w
czerwone paski i pomarańczowo-brązową koszulę. Brązowa czapka z żółtą lamówką leżała
obok na siedzeniu.
– Ciekaw byłem, kiedy zauważysz – powiedział. – Jak się czujesz?
– Zupełnie nieźle – odparłem. – Ale, nawiasem mówiąc, jedziemy na ostatnich kroplach
benzyny.
– Za późno już, żeby coś na to poradzić. Jesteśmy teraz w prawdziwym świecie i sztuczki
z Cieniami kosztowałyby za dużo wysiłku. A ponadto nie przeszłyby niepostrzeżenie.
Niestety, będziemy musieli iść pieszo, kiedy wóz stanie.
Stanął dwie i pół mili dalej. Zjechałem na skraj drogi i zatrzymałem się. Słońce żegnało
się już z nami na zachodzie i rzucało długi cień.
Sięgnąłem za siebie na tylne siedzenie po buty, które tymczasem przekształciły się w
długie, czarne botforty, i wyjmując je usłyszałem metaliczny brzęk. Jak się okazało, był to
dobrze wyważony srebrny miecz wraz z pochwą. Pochwa idealnie pasowała do mojego pasa.
Leżała tam także czarna peleryna z zapinką w kształcie srebrnej róży.
– Myślałeś pewno, że na zawsze są stracone? – zapytał Random.
– Tak jakby – odparłem.
Wysiedliśmy z samochodu i ruszyliśmy pieszo. Wieczór był chłodny i rześki. Na
wschodzie pokazały się już gwiazdy, słońce chowało się za horyzont. Szliśmy drogą, a
Random zauważył:
– Coś tu nie gra.
– Co masz na myśli?
– Za łatwo nam poszło. Nie podoba mi się to. Dojechaliśmy do Lasu Ardeńskiego niemal
bez przeszkód. Co prawda Julian próbował nas zatrzymać, ale sam nie wiem... Tak gładko
dotarliśmy aż tutaj, że zaczynam podejrzewać, iż nam na to pozwolono.
– Mnie też to przyszło do głowy – skłamałem. – Jak sądzisz, co to może znaczyć?
– Obawiam się – odparł – że idziemy prosto w pułapkę. Przez kilka minut szliśmy w
milczeniu.
– Myślisz o zasadzce? – spytałem. – Ten las wydaje mi się dziwnie spokojny.
– Bo ja wiem.
Przeszliśmy jeszcze jakieś dwie mile, zanim słońce zaszło. Zapadła ciemna noc
rozjarzona gwiazdami.
– Niezbyt to dla nas odpowiedni sposób podróżowania – zauważył Random.
– To prawda – przyznałem.
– Ale trochę się boję zdobywać teraz rumaka.
50
– Ja też.
– Jaka jest twoja ocena sytuacji? – zapytał Random.
– W każdej chwili może nam grozić śmiertelne niebezpieczeństwo.
– Czy sądzisz, że powinniśmy zejść z drogi?
– Zastanawiałem się nad tym – znów skłamałem. – Nic nam nie zaszkodzi pójść trochę
skrajem lasu.
Weszliśmy pomiędzy drzewa i ciemne cienie skał i krzewów. Powoli wzeszedł księżyc,
srebrzysty, rozjaśniający noc.
– Męczy mnie przeczucie, że nie może nam się udać – odezwał się Random.
– Na czym je opierasz?
– Na jednej zasadniczej rzeczy.
– Jakiej?
– Wszystko poszło za szybko i za łatwo. Wcale mi się to nie podoba. Teraz, kiedy
jesteśmy w prawdziwym świecie, za późno już, żeby się cofać. Nie możemy igrać z Cieniami,
musimy polegać na własnych mieczach. (Sam miał u pasa krótką, wypolerowaną do połysku
klingę). Podejrzewam, że to za sprawą Eryka dotarliśmy aż tutaj. Nic już na to nie możemy
poradzić, ale teraz żałuję, że nie musieliśmy walczyć o każdy cal przebytej drogi.
Przeszliśmy jeszcze milę i zatrzymaliśmy się na papierosa. Paliliśmy, osłaniając dłońmi
żarzący się czubek.
– Co za piękna noc – powiedziałem do Randoma i chłodnego wietrzyku.
– Tak, zapewne... Co to takiego?
Za nami zaszeleściło coś w krzakach.
– Może to jakieś zwierzę...
Random już trzymał miecz w ręku. Zamarliśmy w bezruchu, ale nic więcej nie
usłyszeliśmy. Random schował miecz i ruszyliśmy w dalszą drogę. Z tyłu nie dobiegały już
żadne dźwięki, lecz po chwili usłyszałem coś przed nami. Na moje spojrzenie Random
odpowiedział skinięciem głowy i zaczęliśmy iść jeszcze ostrożniej.
W oddali widać było delikatną łunę, jaką daje ognisko. Nie słyszeliśmy żadnych głosów,
ale porozumiawszy się bez słów zgodnie skierowaliśmy się w tamtą stronę.
Minęła prawie godzina, zanim dotarliśmy do obozowiska. Wokół ognia siedziało czterech
mężczyzn, dwóch innych spało w cieniu. Dziewczyna przywiązana do pala miała wprawdzie
odwróconą głowę, lecz na jej widok serce zabiło mi żywiej.
– Czyżby to była...? – szepnąłem do Randoma.
– Tak, to może być ona – przyznał.
Dziewczyna zwróciła twarz w naszą stronę i wtedy ją rozpoznałem.
– Deirdre!
– Ciekawe, co ta lala zmalowała? – powiedział Random. – Sądząc po ich barwach,
zabierają ją z powrotem do Amberu.
51
Mężczyźni mieli stroje czarno-czerwono-srebrne, które to zestawienie, jak pamiętałem z
kart tarokowych i jeszcze skądś, było charakterystyczne dla Eryka.
– Skoro Eryk chce ją mieć, to wystarczający powód, aby jej nie dostał – oświadczyłem.
– Nigdy nie żywiłem szczególnych uczuć do Deirdre – powiedział Random – ale wiem,
że ty wręcz przeciwnie, wobec tego... – I wyciągnął miecz z pochwy. Poszedłem w jego ślady.
– Szykuj się – poleciłem, gotując się do skoku.
Spadliśmy na nich jak piorun. W dwie minuty było już po wszystkim, Deirdre
obserwowała nas z napięciem, jej twarz w świetle ognia wyglądała jak wykrzywiona maska.
Krzyczała, śmiała się i powtarzała nasze imiona wysokim i przestraszonym głosem, dopóki
nie rozciąłem jej więzów i nie pomogłem wstać.
– Bądź pozdrowiona, siostro. Czy przyłączysz się do nas w naszej Drodze do Amberu?
– Nie – odpowiedziała. – Dziękuję za uratowanie mi życia, ale wolałabym od razu go nie
stracić. Po co właściwie idziecie do Amberu?
– Jest tam pewien tron do zdobycia – odparł Random, co było dla mnie nowością – a my
jesteśmy nim zainteresowani.
– Jeśli macie choć odrobinę oleju w głowie, to radzę wam trzymać się z daleka i nie
nadstawiać karku – powiedziała. Była naprawdę urocza, choć wymęczona i umorusana.
Wziąłem ją w ramiona i uścisnąłem. Random tymczasem znalazł bukłak wina i napiliśmy się
wszyscy po łyku.
– Eryk jest jedynym księciem w Amberze – ciągnęła Deirdre – i wojsko jest mu oddane.
– Nie boję się Eryka – oświadczyłem, choć w głębi duszy wcale nie byłem tego taki
pewien.
– Nigdy nie wpuści was do Amberu – mówiła dalej. – Sama byłam tam więźniem, dopóki
dwa dni temu nie udało mi się wydostać sekretnym przejściem. Myślałam, że schronię się
pośród Cieni, dopóki wszystko się jakoś nie ułoży, ale niełatwo tam przejść tak blisko od
rzeczywistego świata. Toteż dziś rano jego ludzie mnie znaleźli i wieźli z powrotem do
Amberu. Możliwe, że po powrocie kazałby mnie zabić, choć nie jestem tego pewna. W
każdym razie i tak byłabym nic nie znaczącą kukiełką. Wydaje mi się, że Eryk może być
obłąkany, ale tego też nie jestem pewna.
– A co z Bleysem? – zapytał Random.
– Wysyła różne stwory z Cieni i Eryk jest mocno zaniepokojony. Ale nigdy dotąd nie
zaatakował wprost, więc Eryk nie wie, co o tym myśleć, a sprawa sukcesji korony dalej jest
nie rozstrzygnięta, choć Eryk dzierży teraz berło w garści.
– Rozumiem. Czy mówił coś o nas?
– O tobie nie, ale o Corwinie owszem. Nadal boi się jego powrotu do Amberu. Jeszcze
przez jakieś pięć mil nic wam nie grozi, potem jednak na każdym kroku czyha na was
śmiertelne niebezpieczeństwo. Każde drzewo i każda skała kryją pułapkę lub zasadzkę,
wszystko na cześć Bleysa i Corwina. Eryk chciał, żebyście dotarli aż tutaj, gdzie Cienie wam
52
nie pomogą i będziecie w jego mocy. To absolutnie niemożliwe, aby udało się wam ominąć
niezliczone pułapki i dostać się do Amberu.
– A jednak ty uciekłaś...
– To co innego. Ja starałam się wydostać, a nie wtargnąć do środka. Zapewne też z
powodu mojej płci i braku ambicji nie poświęcał mi tyle uwagi, co wam. A poza tym, jak
widzicie, i tak mi się nie udało.
– Teraz to się zmieni, siostro – obiecałem. – Póki mam miecz w garści, jestem na twoje
usługi. – A ona ucałowała mnie i uścisnęła mi rękę, na co zawsze byłem łasy.
– Jestem pewien, że nas śledzą – powiedział Random i wszyscy troje daliśmy nura w
ciemności.
Leżeliśmy bez ruchu za krzakiem, obserwując, czy ktoś się nie pokaże. Po pewnym
czasie z pospiesznej, przeprowadzonej szeptem narady wynikło jasno, że oczekują ode mnie
podjęcia jakiejś decyzji. Pytanie było proste: co dalej?
Na tak lapidarnie postawioną kwestię nie mogłem już dać wykrętnej odpowiedzi.
Wiedziałem, że nie należy im ufać, nawet drogiej Deirdre, a jeśli już miałem związać z kimś
swoje losy, to Random był przynajmniej wraz ze mną pogrążony po uszy, a Deirdre zawsze
darzyłem szczególną sympatią.
– Kochane rodzeństwo – zacząłem – muszę wam coś wyznać... – i ręka Randoma
natychmiast spoczęła na rękojeści miecza: oto jak przedstawiały się nasze braterskie stosunki.
Słyszałem niemal, jak mówi do siebie: Corwin uknuł zdradę.
– Jeśli uknułeś zdradę – powiedział – to żywcem mnie nie weźmiesz.
– Zwariowałeś? – odparłem. – Potrzebna mi jest twoja pomoc, a nie twoja głowa. A moje
wyznanie sprowadza się do tego, że nie mam pojęcia, o co, u diabła, w tym wszystkim chodzi.
Domyśliłem się pewnych rzeczy, ale tak naprawdę to nie wiem, gdzie jesteśmy, co to jest
Amber, co robi Eryk, kim jest Eryk i dlaczego chowamy się po krzakach przed jego ludźmi,
no i przede wszystkim kim ja właściwie jestem.
Zapadła nieznośnie długa cisza, przerwana wreszcie szeptem Randoma:
– Co to znaczy?
– Właśnie, co to znaczy? – zawtórowała mu Deirdre.
– To znaczy, że udało mi się wywieść cię w pole, Random. Nie wydawało ci się to
dziwne, że przez całą drogę moja rola sprowadzała się wyłącznie do prowadzenia
samochodu?
– Ty kierowałeś całą wyprawą. Sądziłem, że działasz według jakiegoś planu. Poza tym
wykonałeś kilka całkiem sprytnych posunięć. No i bądź co bądź, jesteś Corwinem.
– Ja sam dowiedziałem się o tym dwa dni temu – powiedziałem. – Wiem tyle, że jestem
kimś, kogo nazywacie Corwinem, ale niedawno miałem wypadek, podczas którego doznałem
obrażeń głowy – jak się rozjaśni, to pokażę wam bliznę – i od tej pory cierpię na amnezję. Nie
pojmuję całego tego gadania o Cieniach. Nie przypominam sobie nawet, jak wygląda Amber.
53
Pamiętam tylko moje rodzeństwo i fakt, że nie bardzo mogę mu ufać. Oto cała historia. I co
teraz zrobimy?
– Do diaska! – zaklął Random. – Tak, teraz rozumiem. To wyjaśnia różne drobiazgi, które
mnie dziwiły podczas drogi... Ale jak ci się udało tak kompletnie omamić Florę?
– Kwestia szczęścia i podświadomej przebiegłości. Chociaż nie! Ona po prostu jest
głupia. Teraz jednak naprawdę was potrzebuję.
– Czy sądzisz, że zdołamy przedrzeć się do Cieni? – spytała Deirdre, lecz nie zwracała się
z tym do mnie.
– Tak, ale jestem temu przeciwny – odparł Random. – Chciałbym ujrzeć Corwina w
Amberze, a głowę Eryka na palu. I nie cofnę się przed ryzykiem, żeby to zobaczyć, nie
zamierzam więc wracać do Cieni. Ty oczywiście rób, co chcesz. Zawsze uważaliście mnie za
mięczaka i pozera; teraz się przekonacie, że potrafię przeprowadzić raz powziętą sprawę do
końca.
– Dzięki, bracie – powiedziałem.
– Masz źle w głowie – stwierdziła Deirdre.
– Ciesz się, że już nie tkwisz przywiązana do pala – wypomniał jej i więcej się nie
odezwała.
Odpoczywaliśmy w trawie jeszcze przez chwilę, gdy wtem na polanę wkroczyło trzech
mężczyzn. Rozejrzeli się dokoła i dwóch z nich pochyliło się, wąchając ziemię. Później
spojrzeli w naszym kierunku.
– Ciekawe – szepnął Random, kiedy zaczęli się zbliżać.
Zobaczyłem to wyraźnie, choć tylko odbite w Cieniu. Mężczyźni opuścili się na
czworaki, a ich szare stoję uległy w świetle księżyca dziwnemu przeobrażeniu. I raptem
spojrzało na mnie sześcioro płonących oczu naszych tropicieli.
Przeszyłem pierwszego wilka mieczem i rozległ się ludzki jęk. Random jednym ruchem
ściął głowę drugiemu i ze zdumieniem zobaczyłem, że Deirdre podnosi trzeciego i z suchym,
krótkim trzaskiem łamie mu kręgosłup na kolanie.
– Chodź tu, szybko! – krzyknął Random. Przebiłem jeszcze ciało jego ofiary, a potem
przetrąconego wilka Deirdre, czemu towarzyszyły dalsze rozdzierające krzyki.
– Uciekajmy! – zarządził Random. – Tędy!
Podążyliśmy za nim i po jakiejś godzinie przemykania się pośród zarośli Deirdre spytała:
– Dokąd właściwie idziemy?
– Do morza – odparł Random.
– Po co?
– Bo tam się kryje pamięć Corwina.
– Jak to?
– W Rebmie, oczywiście.
– Zabiją cię tam i rzucą rekinom na pożarcie.
54
– Nie pójdę do samego końca. Od brzegu ty go poprowadzisz i porozmawiasz z siostrą
twojej siostry.
– Chcesz, żeby jeszcze raz przeszedł Wzorzec?
– Tak.
– To niebezpieczne.
– Wiem... Posłuchaj, Corwinie – zwrócił się do mnie – muszę przyznać, że zachowywałeś
się ostatnio w stosunku do mnie bardzo przyzwoicie. Jeśli przypadkiem nie jesteś Corwinem,
to będzie po tobie. Chociaż musisz nim być, nie możesz być nikim innym sądząc po tym, jak
sobie radziłeś mimo braku pamięci. Nie, głowę dam, że to ty. Zaryzykuj i przejdź drogę
wyznaczoną przez Wzorzec. Istnieje szansa, że przywróci ci to pamięć. Czy jesteś gotów?
– Chyba tak – odparłem. – Ale co to takiego ten Wzorzec?
– Rebma to miasto widmo. Stanowi odbicie zatopione w morzu. Jak w zwierciadle odbija
się w nim cały świat. Żyją tam ludzie Llewelli, tak jakby żyli w Amberze. Nienawidzą mnie
za kilka grzeszków z przeszłości, więc nie mogę ci towarzyszyć, ale jeśli wyjaśnisz im, co cię
sprowadza, i napomkniesz o swojej misji, to chyba pozwolą ci przejść przez Wzorzec Rebmy,
który będąc odwrotnością tego z Amberu, powinien odnieść ten sam skutek. To znaczy dać
synowi naszego ojca moc przebywania pośród Cieni.
– Co przez to zyskam?
– Zyskasz wiedzę o sobie samym.
– Wobec tego jestem gotów – oświadczyłem.
– Brawo! Skoro tak, to idziemy na południe. Zajmie nam to parę dni, zanim dotrzemy do
schodów – Zejdziesz z nim, Deirdre?
– Tak, zejdę tam z moim bratem Corwinem. Wiedziałem, że tak odpowie, i ucieszyłem
się, choć jednocześnie ogarnął mnie lęk.
Szliśmy całą noc. Wyminęliśmy trzy zbrojne oddziały, a nad ranem przespaliśmy się w
jaskini.
55
Rozdział 5
Dwie doby szliśmy do różowo-czarnych piasków oceanu. Trzeciego dnia rano dotarliśmy
na plażę, uniknąwszy szczęśliwie spotkania z kolejnym oddziałem. Nie chcieliśmy wychodzić
na otwartą przestrzeń, dopóki nie wypatrzymy miejsca, w którym znajduje się Faiella-bionin,
czyli Schody do Rebmy, i nie będziemy mogli szybko do nich podbiec.
Wschodzące słońce rzucało tysięczne refleksy na spienione fale i oślepieni ich
migotliwym tańcem nie mogliśmy dostrzec, co się dzieje pod powierzchnia wody. Przez
ostatnie dwie doby żywiliśmy się owocami, byłem więc wściekle głodny, ale zapomniałem o
tym patrząc na szeroką, opadającą ku morzu plażę, na jej kręte brzegi porośnięte czerwonym,
pomarańczowym i różowym koralowcem, na złoża muszelek i wypolerowanych kamyków, na
złoto-błękitno-purpurowe fale z cichym pluskiem ślące w dal swoją pieśń życia, niczym
błogosławieństwo spod różowej zorzy porannej.
Jakieś dwadzieścia mil na lewo w kierunku północnym, zwrócona ku wschodowi,
wznosiła się góra Kolvir, matczynym gestem chroniąca Amber w objęciach, a budzące się
słońce oświetlało ją złotą poświatą, rozpinając nad miastem welon tęczy. Random spojrzał w
tamtą stronę i zazgrzytał zębami – możliwe, że i ja bezwiednie uczyniłem to samo.
Deirdre dotknęła mojej ręki, wskazała przed siebie ruchem głowy i zaczęła iść na północ,
równolegle do brzegu. Random i ja podążyliśmy za nią. Najwyraźniej wypatrzyła jakiś znak.
Przeszliśmy może ćwierć mili, kiedy nagle ziemia jakby lekko zadrżała.
– Jeźdźcy na koniach! – syknął Random.
– Spójrzcie! – powiedziała Deirdre. Głowę zadarła do góry i patrzyła w niebo. Poszedłem
za jej wzrokiem. Nad nami krążył jastrząb.
– Jak daleko jeszcze? – spytałem.
– Tam, przy tym kopcu – odparła. Wznosił się jakieś sto metrów przed nami, wysoki na
ponad dwa metry, zbudowany z dużych szarych kamieni, wytartych przez piasek, wiatr i
wodę, usypanych na kształt ściętego stożka.
Odgłos kopyt rozległ się bliżej i towarzyszył mu dźwięk rogu, ale nie był to róg Juliana.
– Biegiem! – krzyknął Random i rzuciliśmy się naprzód.
56
Po jakichś dwudziestu pięciu krokach spadł na nas jastrząb. Runął na Randoma, ale ten
opędził się trzymanym w ręku mieczem. Wtedy ptaszysko rzuciło się na Deirdre.
Błyskawicznie wyciągnąłem miecz z pochwy i ciąłem. Poleciały pióra. Ptak uniósł się i znów
opadł – tym razem ostrze trafiło celnie i myślę, że jastrząb spadł na ziemię, ale nie mogę
przysiąc, bo nie miałem zamiaru zatrzymywać się i oglądać. Tętent słychać było już całkiem
blisko i wyraźnie, a sygnał rogu przewiercał nam uszy.
Dobiegliśmy do stożka. Deirdre zwróciła się pod kątem prostym do morza i ruszyła przed
siebie. Nie byłem w nastroju, żeby kwestionować decyzję tej, która zdawała się doskonale
wiedzieć, co robi. Poszedłem w jej ślady; kątem oka widziałem już jeźdźców. Byli jeszcze
dość daleko, ale pędzili galopem po plaży pośród ujadania psów i kakofonii rogów. Na ten
widok Random i ja rzuciliśmy się czym prędzej do wody za naszą siostrą. Byliśmy już po pas
w morzu, kiedy Random powiedział:
– Czeka mnie śmierć, czy zostanę, czy pójdę dalej.
– Ale tu grozi ci natychmiast, a tam można jeszcze próbować negocjacji. Chodź szybko!
Byliśmy na czymś w rodzaju kamiennego chodnika, który schodził w morze. Nie miałem
pojęcia, jak oni sobie wyobrażają oddychanie pod wodą, ale Deirdre najwyraźniej się tym nie
przejmowała, więc i ja starałem się nie okazywać niepokoju, choć mocno mnie to nurtowało.
Kiedy woda zaczęła nam podchodzić do gardła, byłem bliski paniki. Jednakże Deirdre szła
prosto przed siebie, a ja z Randomem za nią. Co parę kroków był stopień w dół. Schodziliśmy
po ogromnych schodach, które nazywały się Faiella-bionin, jak sobie naraz uprzytomniłem.
Przy następnym stopniu woda zamknie mi się nad głową – Deirdre już zeszła poniżej linii
morza! Wciągnąłem wiec głęboko powietrze i zanurzyłem się. Stopnie schodziły coraz niżej.
Nie mogłem się nadziwić, że woda nie wypycha mnie w górę, lecz idę sobie zupełnie
swobodnie jak po normalnych schodach, choć moje ruchy są nieco spowolnione. Zacząłem
się martwić, co zrobię, kiedy nie będę mógł dłużej wstrzymywać oddechu. Widziałem
pęcherzyki nad głową Deirdre i Randoma i starałem się podpatrzeć, jak oni to robią, ale nic
szczególnego nie rzucało mi się w oczy. Ich piersi unosiły się w normalnym rytmie oddechu.
Kiedy byliśmy już jakieś trzy metry pod wodą, dobiegł mnie z lewej strony glos Randoma
– jego słowa rozlegały się jakby z głębi studni, ale były całkiem wyraźne.
– Nie sądzę, aby psy poszły za nami, choćby nawet udało im się zmusić konie –
powiedział.
– W jaki sposób jesteś w stanie oddychać? – spróbowałem zapytać i jakby z oddali
usłyszałem własne słowa.
– Nie martw się – powiedział szybko. – Jeśli wstrzymujesz powietrze, to je wypuść i
odpręż się. Dopóki jesteś na schodach, możesz normalnie oddychać.
– Jak to możliwe?
– Jeśli nasz plan się uda, sam zrozumiesz – odpowiedział, a jego glos zadudnił głucho w
zimnej, płynnej zieleni.
57
Byliśmy już jakieś siedem metrów pod wodą – wypuściłem odrobinę powietrza i
spróbowałem leciutko wciągnąć oddech. Nie odczułem żadnych przykrych następstw,
wciągnąłem więc oddech głębiej. Poleciało jeszcze trochę bąbelków, ale oprócz tego nic
szczególnego nie nastąpiło. Nie czułem też parcia wody, a schody, po których schodziłem,
widziałem jak przez zieloną mgłę. Wiodły coraz niżej i niżej, prosto przed siebie. Gdzieś z
dołu sączyło się nikłe światło.
– Kiedy miniemy łuk, będziemy bezpieczni – powiedziała moja siostra.
– Wy będziecie bezpieczni – poprawił ją Random. Zastanawiałem się, co takiego mógł
zrobić, żeby zasłużyć sobie na podobny gniew w miejscu zwanym Rebmą. – Jeśli jadą na
koniach, które nigdy tędy nie szły, to będą musieli ścigać nas pieszo – ciągnął Random. –
Wtedy mamy szansę im uciec.
– W takim przypadku zapewne w ogóle zrezygnują z pogoni – zauważyła Deirdre.
Przyspieszyliśmy kroku. Kiedy byliśmy już kilkanaście metrów pod powierzchnią,
zrobiło się ciemno i zimno, ale poświata dobiegająca z dołu była coraz jaśniejsza i po
kolejnych paru stopniach zobaczyłem jej źródło.
Na prawo wznosiła się kolumna. Jej szczyt wieńczyło coś na kształt jarzącego się klosza.
Jakieś pięć metrów dalej stała druga taka kolumna, tym razem na lewo, a potem następna,
znów na prawo i tak dalej. Kiedy się do nich zbliżyliśmy, woda stała się cieplejsza, a schody
wyraźniejsze; były białe, w różowe i zielone żyłki; przypominałyby marmur, gdyby nie to, że
nie były śliskie mimo opływającej je wody. Miały jakieś piętnaście metrów szerokości i po
obu stronach ogradzała je balustrada z tego samego materiału.
Wokół nas pływały ryby. Obejrzałem się przez ramię, lecz nie dojrzałem żadnych śladów
pościgu.
Robiło się coraz jaśniej. Weszliśmy w krąg pierwszego światła i zobaczyłem, że to wcale
nie klosz zwieńcza czubek kolumny. Musiałem dodać sobie ów szczegół, próbując jakoś
zracjonalizować w myślach to zjawisko. Tymczasem okazało się, że był to półmetrowy
płomień, tańczący jak na wielkiej pochodni. Postanowiłem, że spytam o to później, a teraz
zachowam oddech – jeśli tak to można nazwać – na szybki marsz w dół.
Kiedy weszliśmy w aleję światła i minęliśmy sześć dużych pochodni, Random
powiedział:
– Gonią nas.
Obejrzałem się ponownie i zobaczyłem w dali kilka postaci, cztery z nich na koniach. To
dziwne uczucie śmiać się pod wodą i słyszeć własny śmiech.
– Proszę bardzo – oświadczyłem, dotykając rękojeści – teraz, kiedy doszliśmy aż dotąd,
wstąpiła we mnie dziwna moc!
Przyspieszyliśmy jednak kroku – na prawo i na lewo otaczały nas wody czarne jak
atrament. Oświetlone były tylko schody, po których zbiegaliśmy w dół co sił, aż wreszcie
dostrzegłem w oddali coś jakby wielki łuk. Deirdre przeskakiwała po dwa stopnie naraz, ale
58
już czuliśmy wibracje tworzone przez staccato kopyt końskich za nami.
Daleko z tyłu widać było zbrojny oddział wypełniający całą szerokość schodów. Czterej
jeźdźcy na koniach wysforowali się do przodu i powoli nas doganiali. Biegnąc za Deirdre, nie
zdejmowałem ręki z rękojeści.
Trzy, cztery, pięć. Dopiero minąwszy piąte światło odwróciłem się znowu i zobaczyłem,
że jeźdźcy są kilkanaście metrów nad nami. Pieszego oddziału nie było już prawie widać. W
dole majaczył łuk, od którego dzieliło nas jeszcze kilkadziesiąt metrów. Duży, lśniący jak
alabaster, zdobiony rzeźbami trytonów, nimf morskich, syren, delfinów. A po drugiej stronie
stali chyba ludzie.
– Muszą się dziwić, po co tu przychodzimy – powiedział Random.
– Jeśli nie zdołamy tam dotrzeć, ta kwestia pozostanie bez odpowiedzi – odparłem,
biegnąc ile sił, gdyż kątem oka dojrzałem, że jeźdźcy zbliżyli się jeszcze o kilka metrów.
Wyciągnąłem miecz z pochwy – jego ostrze błysnęło w świetle pochodni. Random poszedł za
moim przykładem. Jeszcze parę stopni i wibracje dochodzące z zielonej toni stały się tak
potężne, i musieliśmy stanąć i zmierzyć się z przeciwnikiem, by nie dać się zarąbać w biegu.
Napastnicy byli tuż-tuż. Od bramy dzieliło nas nie więcej niż trzydzieści metrów, ale póki
nie pokonamy czterech jeźdźców, równie dobrze mogło to być trzydzieści mil. Zrobiłem unik
przed ciosem nacierającego na mnie mężczyzny. Z prawej strony, nieco za nim, zbliżał się
następny napastnik, wobec tego przesunąłem się w lewo, bliżej balustrady. Zmuszało go to do
cięcia po przekątnej, jako że trzymał miecz w prawej ręce.
Jego cios sparowałem en quatre i zripostowałem. Był mocno wychylony z siodła i czubek
miecza przeszył mu szyję po prawej stronie. Silny strumień krwi niczym szkarłatny dym
uniósł się wirując w zielonej poświacie. Pomyślałem idiotycznie, że powinien to zobaczyć
Van Gogh. Koń przeszedł bokiem, a ja skoczyłem do drugiego napastnika i zaatakowałem go
od tyłu. Odwrócił się i odparł cios. Ale siła inercji w wodzie i moje uderzenie wysadziły go z
siodła. Kiedy spadał, kopniakiem podrzuciłem go w górę i gdy dryfował nade mną, znów
ciąłem. I tym razem sparował, lecz wypchnęło go to poza balustradę. Usłyszałem jeszcze
tylko jego krzyk, kiedy wessało go ogromne ciśnienie wody. Potem zapadła cisza.
Zwróciłem się teraz do Randoma, który zabił już jednego jeźdźca wraz z koniem i
właśnie walczył z drugim. Zanim do niego dobiegłem, zabił i jego i śmiał się w głos. Krew
falowała nad ciałami zabitych i nagle zdałem sobie sprawę, że naprawdę dawno temu znalem
szalonego, smutnego, nieszczęsnego Vincenta van Gogha, i to wielka szkoda, iż nie mógł tego
namalować.
Oddział pieszych znajdował się teraz jakieś trzydzieści metrów za nami, rzuciliśmy się
więc biegiem w kierunku łuku. Deirdre była już po drugiej stronie. Po chwili i my
przekroczyliśmy bramę. Mieliśmy obecnie do dyspozycji las mieczy i goniący cofnęli się.
Schowaliśmy broń, a Random powiedział:
– Dostanę teraz za swoje – po czym podeszliśmy do grupy ludzi, którzy stanęli w naszej
59
obronie.
Randomowi kazano natychmiast oddać broń – wzruszył ramionami i odpiął miecz.
Dwóch mężczyzn stanęło po jego bokach, a trzeci z tyłu i w ten sposób schodziliśmy dalej po
schodach.
Straciłem poczucie czasu w tym wodnym królestwie, ale musieliśmy chyba iść jakiś
kwadrans do pół godziny, zanim doszliśmy na miejsce.
Stały przed nami złote wrota Rebmy. Weszliśmy przez nie i znaleźliśmy się w mieście.
Wszystko widać było przez zieloną mgiełkę. Budynki, delikatnej konstrukcji i w większości
wysokie, tworzyły regularne wysepki, a ich kolory raniły mi oczy, wwiercając się w mózg i
natrętnie domagając się miejsca w mojej pamięci. Niestety, skończyło się na znanym mi już
bólu głowy, który odzywał się, ilekroć dawały o sobie znać rzeczy zapomniane lub na wpół
zapomniane. Wiedziałem jednak, że chodziłem już kiedyś po tych ulicach lub w każdym razie
po bardzo podobnych.
Random nie wypowiedział ani słowa, odkąd go aresztowano. Deirdre zapytała jedynie o
naszą siostrę, Llewellę, Upewniono ją, że Llewella jest w Rebmie.
Przyjrzałem się eskortującym nas mężczyznom. Ich włosy były zielonkawe, purpurowe
lub czarne, a oczy zielone, tylko jeden miał oczy piwne. Ubrani byli w łuskowate pantalony i
peleryny, mieli skrzyżowane na piersiach szelki i krótkie klingi u pasów nabitych
muszelkami. Wszyscy byli dość skąpo owłosieni. Nic do mnie nie mówili, ale przypatrywali
mi się ciekawie – Pozwolono mi zatrzymać broń.
W mieście poprowadzono nas szeroką aleją, jeszcze gęściej oświetloną płonącymi
kolumnami niż Faiella-bionin. Ludzie patrzyli na nas zza ośmiokątnych przyciemnionych
okien, a wokół pływały barwne ryby. Kiedy skręciliśmy na rogu, ogarnął nas zimny prąd,
niczym podmuch północnego wiatru, a po kilku krokach prąd ciepły, jak wiosenny zefirek.
Doprowadzono nas do pałacu w środku miasta, który znałem jak własną kieszeń. Był
odbiciem pałacu w Amberze, zamglonym przez zieloną toń i zniekształconym przez
niezliczone lustra umieszczone w najdziwniejszych miejscach. W szklanej sali, też mi
znajomej, siedziała na tronie kobieta o szmaragdowych włosach przetykanych srebrem,
ogromnych oczach koloru nefrytu i brwiach jak skrzydła Jaskółki. Miała małe usta, okrągły
podbródek i wysokie, wyraźnie zarysowane kości policzkowe. Przez jej czoło biegła obręcz z
białego złota, a szyję zdobił kryształowy naszyjnik ze wspaniałym szafirem rzucającym
błyski spomiędzy jej pięknych, gołych piersi, których czubki też były jasnozielone. Ubrana
była w niebieskie łuskowe spodnie i srebrny pasek, w ręku trzymała berło z różowego korala,
a na każdym palcu miała pierścionek z kamieniem w innym odcieniu błękitu. Powitała nas
bez uśmiechu.
– Czego tu szukacie, wygnańcy z Amberu? – spytała melodyjnym miękkim głosem.
Odpowiedziała jej Deirdre.
– Uciekamy przed gniewem księcia, który rządzi w prawdziwym mieście, czyli przed
60
Erykiem. Prawdę mówiąc, chcemy go obalić. Jeśli mu sprzyjacie, to znaczy, że oddaliśmy się
w ręce wroga i jesteśmy zgubieni. Ale przeczucie mi mówi, że tak nie jest. Przyszliśmy prosić
o pomoc szlachetna Moire...
– Nie dam wam posiłków do ataku na Amber. Jak wiecie, wszelkie rozruchy znajdą swoje
odbicie i w moim królestwie.
– Nie o to nam chodzi, droga Moire – odparła Deirdre – ale o niewielką przysługę, która
ani ciebie, ani twoich poddanych nie będzie nic kosztowała.
– Słucham więc. Eryk jest tutaj równie znienawidzony, jak ten renegat stojący po twojej
lewej ręce. – I wskazała na mojego brata, który patrzył jej prosto w oczy z zuchwałym
uśmieszkiem w kącikach ust.
Jeśli nawet przyjdzie mu zapłacić wysoką cenę za to, co zrobił, to wiedziałem, że zapłaci
ją z godnością, jak prawdziwy książę Amberu – podobnie jak to niegdyś uczyniło trzech
naszych nieżyjących braci, co sobie nagle uświadomiłem. Zapłaci ją drwiąc ze śmierci i
śmiejąc się ustami pełnymi krwi, a umierając rzuci klątwę, która się niechybnie spełni.
Zrozumiałem, że ja też mam taką moc i użyję jej, gdy okoliczności będą tego wymagać.
– Przysługa, o którą proszę – ciągnęła Deirdre – dotyczy mojego brata Corwina, a
zarazem brata lady Llewelli, która mieszka tu z tobą. O ile wiem, on sam nigdy w niczym ci
nie uchybił...
– To prawda. Ale dlaczego nie mówi sam za siebie?
– W tym cały problem, pani. Nie może, bo nie wie, o co prosić. Utracił pamięć po
wypadku, jaki mu się przytrafił, gdy żył pośród Cieni. Przybyliśmy tu właśnie po to, żeby
mógł ją odzyskać i stawić czoło Erykowi.
– Proszę cię, mów dalej – zachęciła ją kobieta na tronie patrząc na mnie spod rzęs
ocieniających oczy.
– Tu, w tym budynku – ciągnęła Deirdre – jest pewna komnata, rzadko odwiedzana. W tej
komnacie, odtworzony na podłodze gorejącą linią, mieści się duplikat tego, co nazywamy
Wzorcem. Bez utraty życia przebyć go może tylko syn lub córka ostatniego władcy Amberu.
Daje im to władzę nad Cieniami. – W tym miejscu Moire zamrugała parę razy oczami, a ja
zadałem sobie pytanie, ile też osób wysłała na tę ścieżkę, żeby zdobyć cząstkę owej władzy
dla Rebmy. Oczywiście bez rezultatu. – Uważamy, że przejście przez Wzorzec powinno
wrócić Corwinowi pamięć i wspomnienie dawnych dni, gdy był księciem Amberu. O ile nam
wiadomo, to jedyne miejsce, gdzie Wzorzec jest zduplikowany, oprócz Tir-na Nog’th, dokąd
naturalnie nie możemy się w tej chwili udać.
Moire zwróciła spojrzenie ku mojej siostrze, zmierzyła zimnym wzrokiem Randoma i
znów utkwiła oczy we mnie.
– Czy Corwin jest gotów poddać się tej próbie? – spytała.
Skłoniłem przed nią głowę.
– Jestem gotów, pani.
61
– Doskonale – powiedziała z uśmiechem. – Wobec tego udzielam ci mojego pozwolenia.
Nie mogę jednak zapewnić ci bezpieczeństwa poza granicami mojego królestwa.
– Jeśli o to chodzi, wasza wysokość – wtrąciła Deirdre – nie oczekujemy żadnych
przywilejów; po wyjściu stąd sami będziemy sobie radzić.
– Z wyjątkiem Randoma – oświadczyła Moire – który będzie miał tu zapewnioną opiekę.
– Co to znaczy? – spytała Deirdre, gdyż w tej sytuacji Random oczywiście milczał.
– Z pewnością przypominasz sobie, że pewnego razu książę Random przybył do mojego
królestwa jako przyjaciel, a potem w pośpiechu je opuścił z moją córką Morganthe.
– Słyszałam coś o tym, lady Moire, ale nie wiem, ile jest w tym prawdy.
– Tak właśnie było. W miesiąc później moja córka do mnie wróciła. Popełniła
samobójstwo w parę miesięcy po wydaniu na świat syna, Martina. Co masz nam na to do
powiedzenia, książę Randomie?
– Nic – odparł Random.
– Kiedy Martin doszedł do pełnoletniości – ciągnęła Moire – jako że płynęła w nim krew
władcy Amberu, uparł się przejść przez Wzorzec. Jemu jednemu z moich ludzi się to udało.
Oddalił się potem do Cieni i więcej go nie widziałam. Co masz na to do powiedzenia, lordzie
Randomie?
– Nic – powtórzył Random.
– Wobec tego wymierzę ci karę – oznajmiła Moire. – Ożenisz się z kobietą, którą ci
wskażę, i zostaniesz z nią w moim królestwie przez okrągły rok albo pożegnasz się z życiem.
Co ty na to, Randomie?
Random nic nie rzekł, ale gwałtownie pokiwał głową. Moire uderzyła berłem o poręcz
swojego turkusowego tronu.
– Dobrze – oświadczyła. – Niech więc tak będzie.
I tak się stało.
Udaliśmy się teraz do komnat gościnnych, żeby się trochę odświeżyć. Wkrótce potem
Moire pojawiła się w moich drzwiach.
– Witaj, Moire – powiedziałem.
– Lord Corwin z Amberu we własnej osobie – rzekła. – Zawsze chciałam cię poznać.
– A ja ciebie – skłamałem.
– Twoje bohaterskie czyny przeszły już do legendy.
– Dziękuję, ale sam niewiele z nich pamiętam.
– Czy mogę wejść.
– Oczywiście – usunąłem się na bok.
Weszła do pięknie urządzonej komnaty, którą mi przydzieliła, i usiadła na brzegu
pomarańczowej sofy.
– Kiedy chcesz spróbować swoich sił na Wzorcu?
– Jak najszybciej.
62
Zamyśliła się chwilę, potem spytała:
– Gdzie byłeś przebywając wśród Cieni?
– Bardzo daleko stąd – odparłem. – W miejscu które pokochałem.
– To dziwne, że książę Amberu posiada taką zdolność.
– Jaką zdolność?
– Do miłości.
– Może użyłem niewłaściwego słowa.
– Nie sądzę – odparła. – Ballady Corwina potrafią poruszyć strunę serca.
– Pani, jesteś bardzo łaskawa.
– Tylko prawdomówna.
– Pewnego dnia poświęcę ci balladę.
– Czym się zajmowałeś mieszkając wśród Cieni?
– Mam wrażenie, że byłem zawodowym żołnierzem. Walczyłem dla tych, którzy mi
płacili. A także pisałem słowa i muzykę do popularnych piosenek.
– Obie te rzeczy wydają mi się w twoim przypadku logiczne i naturalne.
– Powiedz mi, proszę, co będzie z moim bratem, Randomem?
– Ożeni się z moją poddaną, dziewczyną imieniem Vialle. Jest niewidoma i nie ma
konkurenta.
– Czy jesteś pewna – spytałem – że wyrządzasz jej tym przysługę?
– W ten sposób osiągnie wysoką pozycję, nawet jeśli on po roku odejdzie i nigdy nie
wróci. Bo cokolwiek by o nim mówić, jest jednak księciem Amberu.
– A co będzie, jeśli się w nim zakocha?
– Czy jego w ogóle można pokochać?
– Ja, na swój sposób, kocham go jak brata.
– Chyba po raz pierwszy syn powiedział coś podobnego i przypisuję to twojej poetyckiej
naturze.
– Niemniej, czy to w istocie najlepsze, co można dla niej uczynić?
– Przemyślałam to i jestem pewna, że tak. Wyleczy się z wszelkich ran, jakie on jej może
zadać, a po jego odejściu zostanie jedną z moich dam dworu.
– Niech więc będzie, co ma być – ustąpiłem, nie patrząc na nią i czując dziwny smutek na
myśl o biednej dziewczynie. – Cóż mogę dodać? – powiedziałem jeszcze. – Może postępujesz
słusznie. Mam nadzieję, że tak. – I pocałowałem ją w rękę.
– Lordzie Corwinie, jesteś jedynym księciem Amberu, który może liczyć na moją pomoc
– rzekła. – Może oprócz Benedykta. Ale nikt o nim nie słyszał od dwunastu lat i Lir jeden
wie, gdzie są pochowane jego kości. Szkoda.
– Nic o tym nie wiedziałem – odparłem. – Wszystko przez tę moją pamięć. Muszę cię
prosić o wyrozumiałość. Będzie mi brakować Benedykta, jeśli rzeczywiście nie żyje. Był
moim nauczycielem szermierki i nauczył mnie władać wszelką bronią. Lecz mimo to miał w
63
sobie dużo delikatności.
– Tak jak i ty, Corwinie – powiedziała, biorąc mnie za rękę i przyciągając do siebie.
– Nie, wcale nie – zaprotestowałem, siadając obok niej na kanapie.
– Mamy dużo czasu do kolacji – rzekła i oparła się o mnie krągłym ramieniem.
– Kiedy zasiadamy do stołu? – zapytałem.
– Wtedy, gdy to zarządzę – odparła, przylegając do mnie całym ciałem.
Wziąłem ją w ramiona i znalazłem zapinkę szaty skrywającej słodycz jej wdzięków. Jej
ciało było miękkie i uległe, a włosy zielone.
Na tej kanapie dałem jej obiecaną balladę. Jej usta odpowiadały mi bez słów.
Po kolacji – nauczyłem się jeść pod wodą, którą to sztukę może opiszę kiedyś dokładniej,
jeśli okoliczności będą tego wymagać – wstaliśmy od stołu w długim marmurowym hallu,
udekorowanym siecią i czerwonobrązowymi linami, i wyszliśmy na wąski korytarzyk na
tyłach, który zawiódł nas na spiralne schody żarzące się w absolutnej ciemności i biegnące
pionowo w dół aż pod dno morza. Po jakichś dwudziestu krokach mój brat zaklął, zszedł ze
schodów i dał nura w głąb.
– Rzeczywiście w ten sposób jest szybciej – zauważyła Moire.
– A to długa droga – dodała Deirdre, która znała tę odległość z Amberu.
Opuściliśmy więc wszyscy schody i popłynęliśmy wzdłuż ich jarzącej się spirali. Minęło
jakieś dziesięć minut, zanim dotknęliśmy podłogi, ale stanęliśmy na niej mocno i pewnie.
Wokół nas żarzyły się blade światełka pochodni umieszczonych w niszach.
– Dlaczego ta część oceanu otaczająca sobowtóra Amberu tak się różni od innych wód? –
spytałem.
– Bo tak jest – odparła Deirdre, co mnie zirytowało.
Byliśmy w ogromnej grocie, z której w różne strony rozchodziły się wydrążone tunele.
Poszliśmy jednym z nich. Po bardzo długim marszu zaczęły się po bokach pokazywać wnęki,
jedne chronione drzwiami lub kratami, inne nie. Przed siódmą wnęką stanęliśmy. Zamykały ją
ogromne szare drzwi, pokryte jakby łuską wykutą z metalu i dwa razy wyższe od mnie. Na
ten widok przypomniało mi się coś na temat wysokości trytonów. Moire uśmiechnęła się
patrząc prosto na mnie, wybrała ogromny klucz z kółka wiszącego przy pasie i włożyła do
zamka.
Nie mogła go jednak przekręcić. Może zbyt długo drzwi nie były otwierane. Random
sarknął niecierpliwie, odtrącił ją i sam chwycił za klucz. Rozległ się szczęk. Otworzył drzwi
kopniakiem i weszliśmy do środka.
W pokoju o rozmiarach sali balowej znajdował się Wzorzec. Podłoga była czarna i gładka
jak szkło, a na niej rozpościerał się Wzorzec.
Iskrzył się jak zimne ognisko, migotał, nadawał całej komnacie nierealny wymiar. Był to
skomplikowany, promieniujący dziwną energią ornament, złożony głównie z linii krętych,
choć bliżej środka było też parę linii prostych. Przypominał mi fantastycznie zagmatwaną,
64
wyolbrzymioną wersję jednego z tych labiryntów, po których wędruje się ołówkiem (czy też
długopisem), żeby znaleźć wyjście lub wejście. Niemalże widziałem słowo: „Początek”
wypisane z boku. Miał jakieś sto metrów szerokości i chyba sto pięćdziesiąt metrów długości.
Zaszumiało mi w głowie i krew uderzyła do skroni. Całe moje jestestwo wzdragało się
przed bezpośrednim kontaktem z tym przeraźliwym tworem. Ale jeśli byłem księciem
Amberu, to ten wzór był zakodowany gdzieś w moich genach, w moim systemie nerwowym,
gwarantując odpowiednią reakcję, która umożliwi mi przejście.
– Szkoda, że nie mam przy sobie papierosa – powiedziałem, na co kobiety zachichotały,
ale jakby zbyt nerwowo i za wysoko.
Random wziął mnie pod ramię i powiedział:
– To ciężka próba, ale możliwa do przebycia, inaczej byśmy cię tu nie przyprowadzali.
Idź bardzo wolno i nie myśl o niczym innym. Nie bój się fontanny iskier, która będzie tryskać
ci spod nóg przy każdym kroku. Jest niegroźna. Poczujesz przebiegający cię lekki prąd, a po
chwili ogarnie cię radosne podniecenie. Ale nie rozpraszaj się i pamiętaj – przez cały czas
posuwaj się naprzód. Pod żadnym pozorem nie przestawaj i nie schodź z wyznaczonej
ścieżki, bo zginiesz!
Szliśmy wzdłuż ściany po prawej ręce, okrążając Wzorzec, żeby znaleźć się na jego
drugim końcu. Panie szły za nami.
– Próbowałem wyperswadować jej ten plan w stosunku do ciebie, ale bez skutku –
szepnąłem do Randoma.
– Tak też myślałem, że spróbujesz – odparł. – Ale nie martw się. Rok mogę spędzić nawet
stojąc na głowie, a poza tym może wypuszczą mnie wcześniej, jeśli wykażę się wystarczająco
przykrym charakterem.
– Dziewczyna, którą ci wybrała, nazywa się Vialle. Jest niewidoma.
– Wspaniale – rzekł. – świetny kawał.
– Pamiętasz to księstwo, o którym mówiliśmy?
– Jasne.
– Wobec tego bądź dla niej miły i zostań przez cały rok, a ja będę hojny.
Żadnej odpowiedzi. Dopiero po chwili szturchnął mnie w bok.
– Jakaś twoja przyjaciółeczka, tak? – zarechotał. – Jaka ona jest?
– A więc załatwione? – spytałem dobitnie.
– Załatwione.
Stanęliśmy w miejscu, skąd zaczynał się Wzorzec, w rogu pokoju. Przysunąłem się bliżej
i przyjrzałem się ognistej linii biegnącej tuż obok mojej prawej nogi. Wzorzec stanowił
jedyne oświetlenie pokoju. Przemknął mnie zimny dreszcz.
Postawiłem lewą stopę na ścieżce. Obrysowała ją linia błękitnych iskierek. Teraz
dostawiłem prawą stopę i przeszył mnie prąd, o którym mówił Random. Zrobiłem krok do
przodu.
65
Rozległ się trzask i poczułem, że włosy stają mi dęba. Następny krok. Raptem ścieżka
gwałtownie skręciła zawracając. Zrobiłem jeszcze dziesięć kroków i natrafiłem na jakiś opór,
jakby wyrosła przede mną niewidzialna zapora odpierająca wszelkie moje próby jej
pokonania.
Forsowałem ją wytrwale. Nagle uprzytomniłem sobie, że jest to Pierwsza Zasłona.
Przedostanie się za nią będzie już stanowiło pewne zwycięstwo, dobry znak, dowodzący, że
istotnie jestem częścią Wzorca. Każde podniesienie i opuszczenie stopy wymagało teraz
nadludzkiego wysiłku, a z moich włosów leciały iskry.
Skoncentrowałem się cały na ognistej linii. Szedłem ciężko dysząc. Wtem opór zelżał.
Zasłona rozchyliła się przede mną równie nagle, jak przedtem zapadła. Przeszedłem na drugą
stronę i coś osiągnąłem. Zdobyłem cząstkę wiedzy o sobie samym.
Zobaczyłem wychudłe, obleczone papierową skórą szkielety ludzi pomordowanych w
Oświęcimiu. Byłem obecny na procesie w Norymberdze. Słyszałem głos Stephena Spendera
recytującego „Wiedeń” i widziałem Matkę Courage przemierzającą scenę podczas premiery
sztuki Brechta. Patrzyłem na rakiety strzelające w niebo z takich miejsc, jak Peenemiinde,
Yandenberg, Przylądek Kennedy’ego, Kyzyl-kum w Kazachstanie, i dotykałem ręką
Chińskiego Muru. Piliśmy piwo i wino, w pewnym momencie Szapur powiedział, że jest
pijany, i odszedł na bok zwymiotować. Błądziłem po zielonych lasach Zachodniego
Rezerwatu i w ciągu jednego dnia zdobyłem trzy skalpy. Podczas marszu nuciłem melodię,
którą inni podchwycili, i w ten sposób powstała piosenka „Auprós de ma Blonde”...
Przypominałem sobie coraz więcej szczegółów z mojego życia w Cieniu, który jego
mieszkańcy nazywali Ziemią. Jeszcze trzy kroki, a trzymałem w ręku zakrwawioną szpadę i
umykałem na koniu przed rewolucją francuską, zostawiając za sobą zwłoki trzech mężczyzn.
Nasuwały mi się coraz to nowe obrazy, aż wróciłem pamięcią...
Jeszcze jeden krok.
Wróciłem pamięcią...
Trupy. Leżały wszędzie wokół, a w powietrzu unosił się straszliwy fetor: odór
rozkładających się ciał. Z jakiegoś zaułka dolatywało rozpaczliwe wycie batożonego na
śmierć psa. Niebo zasnuwały kłęby czarnego dymu, a wokół mnie hulał lodowaty wiatr niosąc
kilka kropli deszczu. Gardło mnie piekło, ręce mi się trzęsły, głowę miałem w ogniu.
Kuśtykałem niepewnie przed siebie, widząc wszystko jak przez mgłę na skutek gorączki,
która mnie trawiła. Rynsztoki były pełne śmieci, zdechłych kotów i odchodów. Z turkotem i
dźwiękiem dzwonka przetoczył się obok wóz wypełniony trupami, ochlapując mnie błotem i
zimną wodą.
Nie wiem, jak długo tak się błąkałem, lecz w pewnej chwili chwyciła mnie za ramię jakaś
kobieta z pierścionkiem w kształcie trupiej czaszki na palcu. Powiodła mnie do swojej izby i
tam dopiero odkryła, że nie mam pieniędzy i jestem na wpół przytomny. Na jej wymalowanej
twarzy pojawił się wyraz strachu, wymazując uśmiech z karminowych warg. Uciekła, a ja
66
padłem na jej łóżko.
Po jakimś czasie – lecz znów nie wiem po jakim – pojawił się jej sutener, uderzył mnie w
twarz i wyciągnął z łóżka. Uczepiłem się jego prawego bicepsu, a on na pół ciągnąc, na pół
niosąc, dowlókł mnie do drzwi. Kiedy zdałem sobie sprawę, że chce mnie wyrzucić na ulicę,
zacisnąłem w proteście rękę, ściskałem go resztką sił mamrocząc coś błagalnie. Nagle przez
łzy i pot zalewający mi oczy zobaczyłem jego szeroko otwarte usta i usłyszałem krzyk
wydobywający się spomiędzy zepsutych zębów.
Złamałem mu kość w miejscu, gdzie go ściskałem.
Odepchnął mnie lewą ręką i upadł na kolana, łkając. Usiadłem na podłodze i na chwilę
rozjaśniło mi się w głowie.
– Zostaję – tutaj... – wymamrotałem – dopóki nie poczuję się lepiej. Wynoś się. Jeśli
wrócisz, zabiję cię.
– Jest pan chory na zarazę! – krzyknął. – Przyjdą tu jutro po pańskie kości! – Splunął,
wstał i wyszedł chwiejnie.
Dowlokłem się do drzwi i zaryglowałem je. Później doczołgałem się z powrotem do
łóżka i zasnąłem. Jeśli przyszli nazajutrz po moje kości, to się rozczarowali. Albowiem jakieś
dziesięć godzin później obudziłem się w środku nocy zlany potem i poczułem, że gorączka
minęła. Byłem osłabiony, ale zdolny do racjonalnego działania.
Zrozumiałem, że przemogłem zarazę.
Wziąłem męskie okrycie, które znalazłem w szafie, oraz trochę pieniędzy z szuflady. I
wyszedłem w noc na ulice Londynu w roku Wielkiej Zarazy, szukając czegoś...
Nie pamiętałem, kim jestem ani co robię. Oto jak się to wszystko zaczęło.
Przeszedłem już dobrych parę metrów Wzorca, a iskry wciąż tryskały mi spod stóp na
wysokość kolan. Nie orientowałem się już, w którą stronę idę ani gdzie stoją Random,
Deirdre i Moire. Raz po raz przebiegał przeze mnie prąd, a gałki oczne zdawały się wibrować.
Naraz poczułem mrowienie w policzkach i chłód na karku. Zacisnąłem zęby, żeby nimi nie
szczękać.
To nie wypadek samochodowy spowodował moją amnezję. Miałem częściowy zanik
pamięci od czasu panowania Elżbiety I. Flora musiała uznać, że na skutek wypadku zostałem
uleczony. Wiedziała o moim stanie. Nagle uderzyła mnie myśl, że przebywała na Cieniu
zwanym Ziemią głównie po to, żeby mieć mnie na oku.
Czyżby trwało to od szesnastego wieku?
Nie potrafiłem odpowiedzieć na to pytanie. Ale wkrótce się dowiem.
Zrobiłem sześć szybkich kroków dochodząc do końca łuku i początku linii prostej. Ledwo
postawiłem na niej nogę, poczułem, jak z każdym moim ruchem rośnie przede mną nowa
zapora. Była to Druga Zasłona.
Skręt na prawo, potem jeszcze jeden i jeszcze. A więc byłem księciem Amberu. Tak
przedstawiała się prawda. Było nas piętnastu braci i osiem sióstr, z czego nie żyło sześciu
67
braci i dwie, a może nawet cztery siostry. Spędzaliśmy dużo czasu przebywając pośród Cieni
albo w swoich własnych światach. To czysto akademickie, choć z punktu widzenia filozofii
doniosłe pytanie: czy osoba mająca moc nad Cieniami może stworzyć swój własny świat? Nie
wgłębiając się w meritum, praktycznie biorąc, może.
Wkroczyłem na kolejną krętą linię i sunąłem po niej krok po kroku, wolno, jak w smole.
Raz... dwa... trzy... cztery... Podnosiłem z trudem gorejące buty, brnąc naprzód. W głowie mi
huczało, a serce waliło jak młotem.
Amber!
Teraz, kiedy przypomniałem sobie Amber, droga znów była wolna. Amber to największe
miasto, jakie kiedykolwiek istniało lub będzie istnieć. Od zawsze było i zawsze będzie, a
wszelkie inne miasta są tylko odbiciem cienia którejś z faz Amberu. Amber, Amber, Amber...
Pamiętam cię i już nigdy cię nie zapomnę. Myślę, że gdzieś w głębi serca zawsze cię
pamiętałem, przez wszystkie te wieki, które spędziłem na Cieniu-Ziemi, gdyż często w nocy
widziałem w snach twoje zielone i złote iglice i rozległe tarasy. Pamiętam twoje szerokie
promenady i kolorowe, żółto-czerwone klomby kwiatów. Pamiętam wonne powietrze,
świątynie, pałace i niewysłowiony urok, który cię otacza, otaczał i zawsze będzie otaczać.
Amber, nieśmiertelne miasto dające początek wszystkim innym miastom. Nigdy cię nie
zapomnę, podobnie jak i dnia, w którym znów ujrzałem twój obraz na Wzorcu w Rebmie,
pośród twoich odbitych ścian. I choć byłem przyjemnie syty po uczcie i miłości z Moire, nic
nie mogło się równać rozkoszy, jaką poczułem na to wspomnienie! Nawet teraz, kiedy stoję
kontemplując Dworce Chaosu i opowiadając tę historię jedynemu obecnemu świadkowi, żeby
mógł ją powtórzyć po mojej śmierci, nawet teraz przepełnia mnie miłość na myśl o tym
mieście, do rządzenia którym zostałem stworzony...
Jeszcze dziesięć kroków i wyrosły przede mną wirujące języki ognia. Wszedłem w nie, a
fale natychmiast zmywały tryskający ze mnie pot. Lecz oto czekała mnie nowa, diabelska
zaiste sztuczka: w wodzie wypełniającej pokój powstały nagle silne prądy, grożące
zepchnięciem mnie z Wzorca. Walczyłem z nimi, opierając się z całych sił. Instynktownie
czułem, że zejście ze ścieżki przed jej ukończeniem równa się śmierci. Nie śmiałem podnieść
oczu znad ognistej linii pod nogami, żeby zobaczyć, jaki dystans już przeszedłem i ile mi
jeszcze zostało.
Prądy ustąpiły i opadły mnie nowe wspomnienia, wspomnienia z mojego życia jako
księcia... Nie, proszę nie pytać, jakie – one należą tylko do mnie; niektóre są złe i okrutne,
inne piękne – wspomnienia z dzieciństwa w wielkim pałacu w Amberze, nad którym
powiewał zielony sztandar mojego ojca, Oberona, z białym jednorożcem, uniesionym na
tylnych nogach, zwróconym na prawo.
Random przeszedł przez Wzorzec, a nawet Deirdre, toteż wiedziałem, że i ja, Corwin,
muszę tego dokonać mimo wszelkich przeszkód.
Wyszedłem z ognia i wkroczyłem na Wielki Łuk. Wszystkie żywioły wszechświata
68
rozpętały się wokół mnie. Miałem jednak pewną przewagę nad innymi, którzy próbowali
przebyć tę drogę. Wiedziałem, że już raz ją pokonałem, wobec czego jestem w stanie zrobić
to po raz drugi. To pomogło mi zwalczyć śmiertelne obawy, które opadły mnie jak czarne
chmury, odpłynęły i powróciły ze zdwojoną siłą. Szedłem po Wzorcu i przypomniałem sobie
całą przeszłość, przypominałem sobie dni sprzed tych paru wieków spędzonych na Cieniu-
Ziemi i rozmaite miejsca na tym Cieniu, które były mi drogie i bliskie, zwłaszcza zaś jedno,
które szczególnie ukochałem, najbardziej po Amberze.
Przemierzyłem jeszcze trzy łuki, linię prostą i szereg ostrych zakrętów, znów w pełni
świadom swej mocy, której nigdy nie straciłem: mocy panowania nad Cieniami.
Kolejnych dziesięć zakrętów przyprawiło mnie o zawrót głowy, później przyszła kolej na
krótki łuk, linię prostą i Ostatnią Zasłonę. Każdy krok stanowił mękę. Wszystko sprzysięgło
się przeciwko mnie. Woda była raz zimna, raz wrząca. Fale napierały bezlitośnie. Walczyłem
z nimi, idąc stopa za stopą. Iskry tryskały mi teraz aż do piersi, wreszcie do ramion. Sięgały
oczu, były wszędzie wokół. Ledwo widziałem przez nie sam Wzorzec.
Teraz jeszcze krótki łuk, kończący się w ciemności.
Raz... dwa... Ostatni krok był jak próba przebicia się przez betonowy mur. Ale wyszedłem
z niej zwycięsko. Dopiero wtedy się odwróciłem się wolno i spojrzałem za siebie, na drogę,
którą przebyłem. Nie pozwoliłem sobie na luksus osunięcia się na kolana. Przecież byłem
księciem Amberu i nic nie mogło mnie zmusić do okazania słabości przed równymi sobie.
Nawet Wzorzec!
Pomachałem wesoło w kierunku, gdzie zapewne stali. Czy mnie widzieli, to już inna
sprawa.
Zadałem sobie teraz pytanie, co dalej. Znałem już moc Wzorca. Wrócić tą samą drogą to
żadna sztuka – Ale po co? Nie miałem swojej talii kart, lecz przecież mogłem się posłużyć
Wzorcem. Wprawdzie oni tam na mnie czekali, mój brat i siostra, i Moire o udach toczonych
z marmuru... Lecz z drugiej strony Deirdre mogła od tej pory radzić sobie sama – w końcu
uratowaliśmy jej życie. Nie czułem się w obowiązku opiekować się nią na stałe. Random był
na rok uwiązany do Rebmy, chyba że zbierze się na odwagę i skoczy na Wzorzec, którego
magiczna moc pomoże mu uciec. Jeśli chodzi o Moire, to miło mi było ją poznać i może los
znów nas ze sobą zetknie, co powitam z radością. Zamknąłem oczy i skłoniłem głowę.
Jednakże ułamek sekundy wcześniej mignął mi z dala jakiś cień. Czyżby Random
próbował szczęścia? Tak czy owak nie dowie się, dokąd się udałem. Nikt się nie dowie.
Otworzyłem oczy. Stałem w środku takiego samego Wzorca, lecz odwróconego. Było
zimno, a ja czułem się piekielnie zmęczony, ale byłem w Amberze – w prawdziwym pokoju,
którego tamten, przed chwilą opuszczony, stanowił tylko odbicie. Z Wzorca mogłem
przenieść się do dowolnego miejsca w Amberze. Z powrotem mogą jednak być kłopoty.
Stałem tak ociekając potem i zastanawiałem się, co robić. Jeśli Eryk zamieszkał w
apartamentach króla, mogę go tam poszukać. Albo w sali tronowej. Ale wtedy będę musiał
69
znów przejść przez Wzorzec, żeby dotrzeć do punktu, skąd możliwa jest ucieczka.
Przeniosłem się do znanego mi tajnego pomieszczenia w pałacu. Była to ciemna klitka
bez okna, do której wpadało trochę światła przez judasza wysoko w górze. Zamknąłem się od
środka na zasuwę, wytarłem z kurzu drewnianą pryczę przy ścianie, rozciągnąłem na niej
pelerynę i ułożyłem się do drzemki. Gdyby ktoś schodził tu z góry, usłyszę go znacznie
wcześniej, nim dotrze do drzwi. Zasnąłem.
Po jakimś czasie obudziłem się. Wstałem, wytrzepałem pelerynę i znów ją włożyłem.
Potem zabrałem się za pokonywanie długiego szeregu kołków w ścianie wiodących w górę do
pałacu. Wiedziałem, na jakim poziomie się znajduję, dzięki oznaczeniom na murze. Na
drugim piętrze wskoczyłem na niewielki podest i zajrzałem przez judasz, śladu żywego
ducha. W bibliotece było pusto. Przesunąłem więc ruchomą część ściany i wszedłem.
W pierwszej chwili poraziła mnie ogromna liczba książek. To zawsze robi na mnie
wrażenie. Później przejrzałem cały pokój, łącznie z gablotami, i w końcu podszedłem do
kryształowej szkatuły, w której – jak żartowaliśmy – krył się cały zjazd rodzinny. Zawierała
bowiem cztery talie rodzinnych kart i zacząłem się teraz zastanawiać, jak wydobyć jedną z
nich nie wzniecając alarmu, który uniemożliwi mi jej użycie. Po dziesięciu minutach
powiodło mi się, choć nie była to łatwa sztuczka. Później, z talią w ręku, usadowiłem się w
wygodnym fotelu, żeby pomyśleć.
Karty były takie same jak te Flory, więziły nas pod szkłem i były zimne w dotyku. Teraz
już wiedziałem dlaczego.
Potasowałem je i rozłożyłem przed sobą w należytym porządku. Odczytałem z nich, że
całą rodzinę czekają w najbliższych czasach kłopoty. Zebrałem je z powrotem, zostawiając
jedną kartę. Był na niej Bleys. Zapakowałem pozostałe karty do pudełka i włożyłem za pasek.
Potem zacząłem się przyglądać Bleysowi.
Właśnie w tym momencie usłyszałem szczęk klucza w zamku. Cóż mi pozostawało?
Poluzowałem miecz w pochwie i czekałem pochyliwszy się nisko za biurkiem. Po chwili
wyjrzałem ostrożnie i zobaczyłem, że to służący imieniem Dik, który najwyraźniej przyszedł
posprzątać, gdyż zabrał się do opróżniania popielniczek i koszy na śmieci oraz do odkurzania
pólek. Nie chciałem, żeby mnie odkrył w tej poniżającej pozycji, wstałem więc i
powiedziałem:
– Dzień dobry, Dik. Pamiętasz mnie?
Poszarzał, zbladł i omal nie uciekł. W końcu wyjąkał: – Oczywiście, panie. Jak mógłbym
zapomnieć?
– Sądzę, że po tak drugim czasie byłoby to całkiem możliwe.
– Nigdy, lordzie Corwinie – zapewnił mnie.
– Przybyłem tu raczej nieoficjalnie i w niezbyt przyjaznych zamiarach – powiedziałem
mu. – Jeśli Eryk rozzłości się na wieść, że mnie widziałeś, to przekaż mu, proszę, że
korzystam po prostu ze swoich praw i że niebawem sam mnie zobaczy.
70
– Zrobię, co pan każe – ukłonił się.
– Siądź ze mną na chwilę, przyjacielu, a powiem ci coś jeszcze. Był czas – zacząłem,
patrząc w jego sędziwe oblicze – że uważano mnie za zmarłego i bezpowrotnie straconego.
Ponieważ jednak wciąż żyję i jestem w pełni władz fizycznych i umysłowych, obawiam się,
że muszę zakwestionować pretensje Eryka do tronu. Nie jest ani pierworodnym synem, ani
nie może liczyć na powszechne poparcie, gdyby zjawił się inny kandydat. Z tych to oraz
innych, głównie osobistych względów mam zamiar wystąpić przeciwko niemu. Nie wiem
jeszcze, jak i kiedy, ale, na Boga!, najwyższy czas, żeby ktoś to zrobił! Powtórz mu to. Jeśli
chce mnie poszukać, niech wie, że mieszkam pośród Cieni, lecz innych niż poprzednio. Może
się domyśli, co przez to rozumiem. Nie pójdzie mu ze mną łatwo, bo będę się strzegł co
najmniej tak, jak on tutaj. Ma we mnie wroga na śmierć i życie i nie spocznę, póki jeden z nas
nie zginie. Co ty na to, stary sługo?
Uniósł moją rękę do ust i pocałował.
– Bądź pozdrowiony, lordzie Corwinie – powiedział i otarł łzę z oka.
W tym momencie skrzypnęły drzwi. Wszedł Eryk.
– Witaj – powiedziałem wstając, tonem najmniej przyjemnym z możliwych. – Nie
spodziewałem się spotkać cię w tak wczesnym stadium rozgrywki. Jak się mają rzeczy w
Amberze?
Oczy mu się rozszerzyły ze zdumienia, lecz odpowiedział mi głosem nabrzmiałym
sarkazmem:
– Rzeczy się mają dobrze, Corwinie. Gorzej, jeśli chodzi o inne sprawy.
– Szkoda – odparłem. – A jak moglibyśmy temu zaradzić?
– Znam sposób – rzekł i łypnął na Dika, który natychmiast wyszedł i zamknął za sobą
drzwi.
Eryk sięgnął do miecza.
– Chcesz zdobyć tron – oświadczył.
– Czyż nie chcemy tego wszyscy?
– Zapewne – przyznał z westchnieniem. – To prawda, że każdy z nas ma głowę
zaprzątniętą jedną myślą. Nie wiem, co za siłą pcha nas do walki o tę śmieszną pozycję. Ale
musisz pamiętać, że już dwukrotnie cię pokonałem, za drugim razem wielkodusznie
darowując ci życie na Cieniu-Ziemi.
– Nie było to znowu takie wielkoduszne. Zostawiłeś mnie na śmierć podczas Wielkiej
Zarazy. A za pierwszym razem, jak sobie przypominam, skończyło się remisem.
– A więc musimy to teraz rozstrzygnąć, Corwinie – oznajmił. – Jestem od ciebie starszy i
lepszy. Jeśli chcesz zmierzyć się ze mną, z przyjemnością stawię ci czoło, Zabij mnie i tron
jest twój. Spróbuj. Nie sądzę jednak, żeby ci się udało. Wolałbym też od razu odeprzeć twoje
pretensje. Nacieraj. Zobaczymy, czego się nauczyłeś na Cieniu-Ziemi.
Obaj mieliśmy już miecze w garści. Wyszedłem zza biurka.
71
– Ależ ty masz niebywałą czelność! – powiedziałem. – Dlaczego niby masz być lepszy od
nas i bardziej predestynowany do rządzenia?
– Bo to ja zająłem tron – odpowiedział. – Spróbuj mi go odebrać.
Spróbowałem. Zacząłem od cięcia w głowę, które sparował, ja zaś odpowiedziałem na
jego pchnięcie w serce cięciem w nadgarstek. Obronił się i pchnął między nas stołek, który
odrzuciłem kopniakiem, mając nadzieję, że rąbnę go w twarz, ale nie trafiłem. Odparłem jego
natarcie, a on moje. Walczyliśmy zaciekle bez większego skutku. Zastosowałem teraz bardzo
wymyślny atak, którego nauczyłem się we Francji, a który składał się z natarcia, zasłony
czwartej i szóstej oraz wypadu zakończonego niespodziewanym cięciem w nadgarstek.
Drasnąłem go i popłynęła krew,
– Piekielny bracie! – powiedział cofając się. – Jak mi donoszą, towarzyszy ci Random.
– To prawda. Więcej jest takich, którzy sprzysięgli się przeciwko tobie.
Natarł gwałtownie zmuszając mnie do cofnięcia się i zrozumiałem, że przy całym moim
kunszcie jest nadal lepszy. Był jednym z największych szermierzy, z jakimi przyszło mi
walczyć, i odczułem nagle, że nie dam mu rady, parowałem jak wściekły i z równą
wściekłością cofałem się krok po kroku pod jego naporem. Obaj mieliśmy za sobą wieki
treningu u najlepszych mistrzów klingi, z których największym był mój brat, Benedykt – w
obecnej chwili jednak nie mogłem liczyć na jego pomoc. Chwytałem rozmaite przedmioty z
biurka i rzucałem nimi w Eryka, lecz on stale uchylał się i nacierał nieubłaganie. Starałem się
zajść go od lewej strony, ale nie mogłem uciec od czubka jego miecza wymierzonego prosto
w moje lewe oko. I balem się. Eryk był wspaniały. Gdybym nie czuł do niego takiej
nienawiści, wyraziłbym mu uznanie za jego artyzm.
Tymczasem wciąż się cofałem, coraz jaśniej ze strachem uświadamiając sobie, że nie
zdołam go pokonać. W walce na miecze był lepszy ode mnie. Przeklinałem go w duchu, ale
nic nie mogłem na to poradzić. Jeszcze trzy razy próbowałem bardziej wymyślnych ataków,
lecz bez skutku. Parował każde pchnięcie i przeciwnatarciami wciąż zmuszał mnie do
odwrotu.
Chciałbym być dobrze zrozumiany. Ja sam jestem naprawdę niezłym szermierzem. Tyle
że on był lepszy.
Usłyszałem w hallu hałas i szczęk broni. Nadchodziła świta Eryka. Jeśli nawet Eryk nie
zabije mnie wcześniej, to z pewnością zrobi to któryś z jego ludzi – choćby strzałem z kuszy.
Prawy nadgarstek Eryka wciąż krwawił. Ręką nadal władał pewnie, miałem jednak
wrażenie, że w innych okolicznościach, walcząc defensywnie, mógłbym go dzięki tej ranie
zmęczyć i potem wykorzystać najmniejszy moment nieuwagi.
Zakląłem pod nosem, a on się roześmiał.
– Byłeś głupi, zjawiając się tutaj – powiedział.
Nie zorientował się, do czego zmierzam, aż do chwili, kiedy było już za późno. Cofając
się, znalazłem się tuż przy drzwiach – było to ryzykowne, bo nie zostawiało mi pola
72
manewru, ale lepsze niż pewna śmierć. Lewą ręką zdołałem zasunąć rygiel. Drzwi były
wielkie i ciężkie, będą musieli je teraz wyważyć, aby wejść. Zyskałem dzięki temu jeszcze
parę minut, lecz jednocześnie otrzymałem pchnięcie w lewe ramię, które mogłem tylko
częściowo odparować podczas zamykania rygla. Na szczęście, prawa ręka, którą walczyłem,
pozostała nietknięta. Uśmiechnąłem się, dodając sobie animuszu.
– A może to ty byłeś głupcem, wchodząc tutaj – powiedziałem. – Idzie ci coraz gorzej,
sam widzisz – i przypuściłem gwałtowny, bezlitosny atak. Odparował go, ale musiał się przy
tym cofnąć o dwa kroki. – Ta rana daje już o sobie znać – dodałem. – Ręka ci mdleje. Chyba
sam czujesz, że opuszczają cię siły...
– Zamknij się! – warknął i zrozumiałem, że powiedziałem prawdę. To zwiększyło moje
szansę o parę procent, natarłem więc z nowym impetem, wiedząc, że niezbyt długo będę mógł
utrzymać takie tempo.
Ale Eryk tego nie wiedział. Zasiałem w nim ziarno niepokoju i cofał się teraz przed moim
niespodziewanym zaciekłym atakiem.
Rozległo się walenie do drzwi, ale jeszcze przez parę minut nie musiałem się o to
martwić.
– Zaraz z tobą skończę, Eryku – powiedziałem. – Jestem twardszy niż dawniej i już po
tobie, bracie.
Zobaczyłem w jego oczach strach, który odbił się grymasem na twarzy i wpłynął na
zmianę stylu walki. Walczył teraz defensywnie; cofając się przed moim atakiem i byłem
pewien, że nie udawał. Najwyraźniej mój blef się udał, choć dotąd Eryk zawsze był lepszy
ode mnie. A może to przekonanie też wynikało głównie z mojego nastawienia psychicznego?
Może omal nie dałem się poskromić tym mitem, który Eryk pielęgnował? Może byłem
równie dobry jak on? Z dziwnym przypływem pewności siebie spróbowałem tego samego
natarcia co poprzednio i tym razem trafiłem go, zostawiając jeszcze jeden krwawy ślad na
jego przedramieniu.
– To było dość naiwne, Eryku, żeby dać się po raz drugi nabrać na ten sam trik –
powiedziałem, podczas gdy on cofał się za fotel. Walczyliśmy przez chwilę ponad oparciem, a
tymczasem walenie w drzwi ustało i pytające glosy zamilkły.
– Poszli po siekiery – wysapał Eryk. – Zaraz tu będą.
– Zajmie im to parę minut – odparłem nie przestając się uśmiechać – a to więcej, niż mi
potrzeba. Już ledwo stoisz na nogach i krew ci płynie coraz obficiej, spójrz tylko!
– Zamknij się!
– Zanim tu wejdą, w Amberze będzie tylko jeden książę, i to nie ty!
Raptem lewą ręką zgarnął z półki cały rząd książek, obsypując mnie nimi jak gradem. Nie
skorzystał jednak z okazji do ataku, lecz przebiegł przez pokój chwytając po drodze krzesło.
Zaklinował się w rogu, trzymając przed sobą w jednej ręce, krzesło, a w drugiej miecz. W
hallu dały się słyszeć szybkie kroki, a potem łomot siekier o drzwi.
73
– No chodź! – rzekł Eryk. – Spróbuj mnie teraz dostać!
– Boisz się, co?
Roześmiał się.
– Daj spokój! Nie możesz mi nic zrobić, zanim drzwi nie puszczą, a potem i tak już po
tobie.
Musiałem przyznać mu rację. W tej pozycji mógł bronić się skutecznie przed każdym
przeciwnikiem przynajmniej dobrych parę minut. Przeszedłem szybko przez pokój do
sąsiedniej ściany. Lewą ręką otworzyłem ukryte drzwiczki, przez które wszedłem.
– Dobra – powiedziałem. – Udało ci się... na razie. Masz szczęście. Następnym razem,
kiedy się spotkamy, nic ci już nie pomoże.
Splunął i obrzucił mnie gradem wyzwisk, a nawet odstawił krzesło, żeby zrobić
obraźliwy gest. Dałem nura w otwór i zasunąłem drzwiczki, a gdy je ryglowałem, rozległ się
trzask i tuż przy moim ramieniu zalśniło dwadzieścia centymetrów stalowej klingi. Rzucił we
mnie mieczem, co było ryzykowne, gdybym zechciał wrócić. Ale wiedział, że to mało
prawdopodobne, gdyż główne drzwi do biblioteki już pękały pod naporem sił.
Schodziłem po kołkach w ścianie jak najszybciej do miejsca, gdzie poprzednio spałem.
Jednocześnie myślałem o kunszcie, do jakiego doszedłem we władaniu mieczem. Początkowo
w trakcie walki mimo woli czułem lęk przed człowiekiem, który dwukrotnie mnie pobił.
Teraz jednak przyszło mi do głowy, że może te stulecia spędzone na Cieniu-Ziemi nie poszły
całkiem na marne. Może rzeczywiście czegoś się przez ten czas nauczyłem. Czułem, że
jestem nie gorszy od Eryka. Było to bardzo przyjemne uczucie. Jeśli się jeszcze kiedyś
zmierzymy, co niechybnie nastąpi, i jeśli nie przyjdą mu z pomocą okoliczności zewnętrzne,
to kto wie? Należałoby szybko poszukać takiej okazji. Dzisiejsza potyczka przestraszyła go,
byłem pewien. To może sprawić, że następnym razem zadrży mu ręka, że zawaha się na jedną
śmiertelną chwilę...
Puściłem się kolka i zeskoczyłem z ostatnich pięciu metrów lądując na ziemi na ugiętych
kolanach. Była to już przysłowiowa ostatnia chwila, ale nie traciłem nadziei, że zdążę umknąć
prześladowcom:
Miałem bowiem za paskiem talię kart.
Wyciągnąłem kartę z Bleysem i wbiłem w nią wzrok. Ramię mnie piekło, ale
zapomniałem o tym czując ogarniający mnie chłód.
Istniały dwa sposoby, żeby przenieść się z Amberu bezpośrednio do Cieni... Jeden to
Wzorzec, rzadko używany do tego celu, a drugi Atuty, pod warunkiem, że można było zaufać
któremuś z braci. Mój wybór padł na Bleysa. Był moim bratem i miał kłopoty, co znaczyło, że
mogę mu się przydać.
Wpatrywałem się intensywnie w jego ubraną na czerwono-pomarańczowo postać z
ognistą koroną włosów, z mieczem w prawem ręce, a kielichem wina w lewej. W jego
niebieskich oczach tańczyły diabliki, broda płonęła, a ornament na klindze przedstawiał – jak
74
sobie nagle uświadomiłem – fragment Wzorca. Jego pierścienie rzucały błyski. On sam
wyglądał jak żywy.
Nawiązanie kontaktu zwiastował lodowaty wiatr. Mężczyzna na karcie urósł do
naturalnych rozmiarów i zmienił pozycję. Poszukał mnie wzrokiem i poruszył ustami.
– Kto to? – spytał i usłyszałem te słowa całkiem wyraźnie.
– Corwin – odpowiedziałem, na co wyciągnął do mnie lewą rękę, w której nie było już
kielicha.
– Wobec tego chodź do mnie, jeśli chcesz.
Wyciągnąłem rękę i nasze palce się zetknęły. Postąpiłem krok naprzód. Nadal trzymałem
kartę w lewej ręce, ale staliśmy obaj na skale, po prawej stronie zionęła przepaść, a po lewej
wznosiła się wysoka forteca. Niebo nad nami było koloru ognia.
– Witaj, Bleys – powiedziałem, wtykając jego kartę do pozostałych za pasem. – Dzięki za
pomoc.
Nagle poczułem, że słabnę, i zobaczyłem krew tryskającą mi z lewego ramienia.
– Jesteś ranny! – zawołał, opasując mnie ręką, a ja kiwnąłem głową i zemdlałem.
Później tego wieczoru, wyciągnięty w fotelu w jednej z komnat fortecy, omówiłem z
Bleysem sytuację nad butelką whisky.
– A więc zjawiłeś się w Amberze? – Tak.
– I zraniłeś Eryka w pojedynku?
– Tak.
– Niech to diabli! Szkoda, że go nie zabiłeś! – Tu się zreflektował. – Choć może to i
dobrze. Wtedy ty objąłbyś tron. Kto wie, czy nie lepiej mi pójdzie z Erykiem, niż poszłoby mi
z tobą. Jakie masz plany?
Postanowiłem zagrać w otwarte karty.
– Wszyscy chcemy tronu – powiedziałem – wobec czego nie warto się okłamywać. Nie
mam zamiaru nastawać z tego powodu na twoje życie – byłaby to głupota – ale też nie myślę
zrezygnować z walki z wdzięczności za twoją gościnność. Random chciałby tego co my, lecz
nie ma szans. O Benedykcie nikt od dłuższego czasu nie słyszał. Gerard i Caine popierają
Eryka i nie zgłaszają pretensji. To samo z Julianem. Zostają Brand i nasze siostry. Nie mam
pojęcia, co knuje Brand, ale wiem, że Deirdre nic sama nie wskóra. Chyba że wesprze ją
Llewella i zgromadzą jakieś posiłki w Rebmie. Flora jest oddana Erykowi. Co z Fioną, nie
wiadomo.
– Wobec tego na polu walki zostajemy my dwaj – skonstatował Bleys, nalewając nam
następną szklaneczkę. – Tak, masz rację. Nie wiem, co chodzi po głowach całej reszcie, ale
oszacowałem siły każdego z nas i myślę, że mam największe szansę. Mądrze zrobiłeś
zwracając się do mnie. Poprzyj mnie, a dam ci księstwo.
– Serdeczne dzięki – powiedziałem. – Zobaczymy. Pociągnęliśmy ze szklaneczek.
– Co innego pozostaje do zrobienia? – spytał i zrozumiałem, że to ważne pytanie.
75
– Mogę jeszcze zebrać własną armię i przystąpić do oblężenia Amberu – powiedziałem.
– Gdzie pośród Cieni leży twoja armia? – zainteresował się.
– To już, oczywiście, moja sprawa – rzekłem. – Nie mam zamiaru powstawać przeciwko
tobie. Jeśli chodzi o sukcesję, chciałbym widzieć na tronie ciebie, siebie, Gerarda albo
Benedykta, o ile jeszcze żyje.
– Najchętniej naturalnie siebie.
– Oczywiście.
– Wobec tego rozumiemy się. I sądzę, że możemy na razie zjednoczyć swoje siły.
– Ja też tak sądzę. Inaczej nie oddałbym się w twoje ręce.
Uśmiechnął się w gęstwinie brody.
– Potrzebowałeś kogoś – powiedział – a ja byłem mniejszym złem.
– To prawda – przyznałem.
– Szkoda, że nie ma z nami Benedykta. Szkoda, że Gerard się sprzedał.
– Daremne żale. Na nic się nie zda rozpatrywać, co by było, gdyby...
– Masz rację.
Przez chwilę paliliśmy w milczeniu.
– Jak dalece mogę ci ufać? – zapytał.
– Tak dalece, jak ja tobie.
– Wobec tego zawrzyjmy umowę. Prawdę mówiąc, myślałem, że nie żyjesz. Nie przyszło
mi do głowy, że zjawisz się nagle w kluczowym momencie zgłaszając własne pretensje. Ale
skoro tu jesteś, to przesądza sprawę. Zawrzyjmy sojusz, połączmy nasze siły i razem
przystąpmy do oblężenia Amberu. Ten z nas, który przeżyje, zdobędzie tron. Jeśli zaś obaj
przeżyjemy, to cóż, zawsze możemy rozstrzygnąć sprawę przez pojedynek.
Zastanowiłem się nad tym i doszedłem do wniosku, że to zapewne najkorzystniejsza
propozycja, na jaką mogę liczyć.
– Chcę to jeszcze przemyśleć – powiedziałem. – Dam ci odpowiedź jutro rano, zgoda?
– Zgoda.
Wypiliśmy do dna i oddaliśmy się wspomnieniom. Ramię trochę mnie rwało, ale whisky i
maść dostarczona przez Bleysa łagodziły ból. Wkrótce ogarnął nas obu sentymentalny nastrój.
To dziwne uczucie mieć rodzeństwo, a zarazem go nie mieć, jako że każde z nas szło
przez życie osobno i własnymi ścieżkami. Dobry Boże! Rozmawialiśmy aż do świtu, zanim
zmogło nas zmęczenie. Dopiero wtedy Bleys wstał, klepnął mnie w zdrowe ramię,
powiedział, że zaczyna mu się już kręcić w głowie i że rano służący przyniesie mi śniadanie.
Kiwnąłem głową, objęliśmy się i wyszedł.
Podszedłem do okna, skąd miałem dobry widok na dolinę. W dole jak gwiazdy jarzyły się
punkciki ognisk. Były ich tysiące. Widziałem, że Bleys zgromadził potężne siły, i
pozazdrościłem mu. Ale, z drugiej strony, to bardzo dobrze. Jeśli ktoś mógł pokonać Eryka, to
właśnie Bleys. Nie byłby też złym władcą Amberu – tylko po prostu wolałem sam nim zostać.
76
Popatrzyłem jeszcze przez chwilę i dostrzegłem, że postacie kręcące się między
ogniskami mają dziwne kształty. Zaciekawiłem się, z jakiego rodzaju istot składa się jego
armia. Tak czy owak było to więcej, niż ja posiadałem.
Wróciłem do stołu i nalałem sobie szklaneczkę. Zanim ją jednak wypiłem, zapaliłem
lampkę nocną i w jej świetle wyjąłem skradzioną talię kart. Rozłożyłem je przed sobą i
wyciągnąłem tę z wizerunkiem Eryka. Położyłem ją na środku stołu, a resztę odsunąłem na
bok. Po chwili karta ożyła, zobaczyłem Eryka w stroju nocnym, z zabandażowaną ręką, i
usłyszałem słowa:
– Kto tam?
– To ja, Corvin. Jak się masz?
Zaklął, a ja się roześmiałem. Wdałem się w niebezpieczną grę i zapewne przyczyniła się
do tego whisky, ale kontynuowałem:
– Chciałem cię zawiadomić, że u mnie wszystko w porządku. Oraz przyznać ci rację co
do głów zaprzątniętych jedną myślą. Ty wszakże swojej głowy długo już nie ponosisz. Do
zobaczenia, bracie! Dzień, w którym ponownie przybędę do Amberu, będzie dniem twojej
śmierci. Pomyślałem sobie, że lepiej cię uprzedzić, bo to już niedługo.
– Przybywaj – odparł – i nie proś o litość, gdy przyjdzie ci umierać. – Spojrzał mi prosto
w oczy i przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem. Potem zagrałem mu na nosie i przykryłem
go dłonią – bo było to niczym odłożenie słuchawki telefonicznej – a następnie zmieszałem
jego kartę z resztą talii.
Zasypiając myślałem o armii Bleysa zgromadzonej w wąwozie i o jej szansach na
zdobycie Amberu. Nie będzie to łatwe.
77
Rozdział 6
Kraina zwała się Avernus, a żołnierze zwerbowani przez Bleysa różnili się nieco
wyglądem od ludzi. Obejrzałem ich podczas lustracji następnego ranka idąc za Bleysem.
Wszyscy mieli ponad dwa metry wzrostu, bardzo czerwoną skórę, skąpe owłosienie, kocie
oczy i sześciopalczaste dłonie oraz stopy. Ubrani byli w stroje lekkie jak z jedwabiu, ale
utkane z czegoś innego, i przeważnie szare lub niebieskie. Każdy z nich był uzbrojony w dwie
krótkie klingi, zakrzywione na końcu. Mieli spiczaste uszy, a ich palce zakończone były
pazurami. Klimat był tu ciepły, kolory zachwycające i wszyscy uważali nas za bogów.
Bleys znalazł miejsce, gdzie panowała religia opierająca się na wierze w braci-bogów,
którzy wyglądali jak my i mieli swoje kłopoty. Główną rolę w ich mitach grał oczywiście zły
brat, który zagarnął władzę i prześladował dobrych braci. I naturalnie towarzyszyła temu
opowieść o apokalipsie głosząca, że nadejdzie dzień, gdy oni sami zostaną wezwani na pomoc
skrzywdzonym dobrym braciom.
Chodziłem z lewą ręką na czarnym temblaku i przypatrywałem się tym, którzy wybierali
się na śmierć. Stanąłem przed jednym z nich i spytałem:
– Czy wiesz, kim jest Eryk?
– Księciem Ciemności – odparł.
Skinąłem głową.
– Bardzo dobrze – pochwaliłem go i poszedłem dalej.
Bleys dostał wykonane jak na zamówienie mięso armatnie.
– Z całym szacunkiem dla tych, którzy są gotowi oddać życie – powiedziałem mu – nie
możesz zdobyć Amberu z tą pięćdziesięciotysięczną armią, nawet gdybyś zdołał dotrzeć z
nimi wszystkimi do podnóża Kolviru, czego nie zdołasz. Sama myśl, żeby użyć tych
biedaków z ich szabelkami jak zabawki przeciw nieśmiertelnemu miastu, jest śmieszna.
– Wiem – przyznał – ale mam coś jeszcze.
– Musisz mieć znacznie, znacznie więcej.
– A co powiesz na trzy floty o połowę większe od tego, czym dysponują Caine i Gerard
razem wzięci?
78
– Jeszcze nie dość. To dopiero początek.
– Wiem. Nadal gromadzę siły.
– Więc lepiej zgromadźmy ich nieporównywalnie więcej. Eryk będzie siedział sobie
spokojnie w Amberze i zabijał nas podczas marszu przez Cienie. Kiedy pozostałe siły dotrą w
końcu do podnóża Kolviru, zostaną tam zdziesiątkowane. Potem trzeba jeszcze wspiąć się do
Amberu. Jak myślisz, ilu nas zostanie, kiedy wkroczymy do miasta? Garstka, z którą Eryk
rozprawi się w ciągu pięciu minut bez najmniejszego trudu. Jeśli to wszystko, czym
dysponujesz, drogi bracie, to mam złe przeczucie co do tej wyprawy.
– Eryk ogłosił, że jego koronacja odbędzie się za trzy miesiące – powiedział Bleys. – Do
tego czasu mogę co najmniej potroić swoje siły lub nawet zgromadzić pośród Cieni
ćwierćmilionową armię. Są inne światy podobne do tego, w których zbiorę taką armię
krzyżowców, jakiej dotąd nikt jeszcze przeciw Amberowi nie prowadził.
– Eryk będzie miał tyle samo czasu na przygotowanie działań obronnych – zauważyłem,
– Sam nie wiem, Bleys... to niemal samobójstwo. Nie znałem w pełni sytuacji, kiedy się do
ciebie zwróciłem...
– A ty sam, co masz do zaoferowania? – spytał. – Nic. Podobno byłeś dłuższy czas
dowódcą w wojsku. Gdzie twoje oddziały?
Odwróciłem się.
– Nic po nich nie zostało. Wiem to na pewno.
– Nie mógłbyś poszukać Cienia swojego Cienia?
– Nawet nie chcę próbować – odparłem. – Bardzo mi przykro.
– To jaki właściwie mam z ciebie pożytek?
– Odejdę więc – oświadczyłem – skoro pragniesz ode mnie jedynie więcej mięsa
armatniego...
– Zaczekaj! – krzyknął. – Tak mi się tylko wyrwało. Zależy mi już choćby na twojej
radzie. Zostań że mną, proszę. Mogę cię nawet przeprosić.
– Nie trzeba – powiedziałem, wiedząc, co to znaczy dla księcia Amberu. – Zostanę.
Sądzę, że mogę ci się przydać.
– Doskonale! – Klepnął mnie w zdrowe ramię.
– I sprowadzę ci posiłki – dodałem. – Nic się nie martw.
Dotrzymałem słowa. Udałem się miedzy Cienie i znalazłem rasę obrośniętych sierścią
stworzeń, z kłami i pazurami, nieco człekopodobnych i o inteligencji studentów z pierwszego
roku – przepraszam was, moi drodzy, ale mam na myśli to, że byli lojalni, oddani, uczciwi i
zbyt łatwo dający się omamić takim łajdakom, jak ja i mój brat, Czułem się jak ludożerca.
Znalazłem sto tysięcy wyznawców gotowych walczyć za nas z bronią w ręku. Wywarło to
odpowiednie wrażenie na moim bracie, który nie robił mi więcej żadnych uwag. Po tygodniu
ramię mi się wygoiło. Po dwóch miesiącach mieliśmy ćwierć miliona żołnierzy, a nawet
więcej.
79
– Corwin, Corwin! Pozostałeś w każdym calu sobą! – powiedział Bleys przepijając do
mnie.
Ale ja czułem się nieszczególnie. Większość z nich musiała zginąć, a ja byłem za to
odpowiedzialny. Miałem wyrzuty sumienia, choć znałem różnicę między Cieniem, a
Substancją. Ale wiedziałem też, że każda śmierć jest śmiercią prawdziwą.
Czasami w nocy siadałem nad talią kart. Były w niej także te Atuty, których brakowało w
poprzedniej talii. Jeden z nich przedstawiał sam Amber i wiedziałem, że mógłby mnie tam
przenieść. Na innych były wizerunki mojego zmarłego lub zaginionego rodzeństwa, a pośród
nich portret ojca, który szybko odłożyłem. Nie było go już wśród nas.
Wpatrywałem się długo w każdą twarz zastanawiając się, co mógłbym, od którego z nich
uzyskać. Kilka razy układałem karty i zawsze wskazywały na tę samą osobę. Na Caine’a.
Miał na sobie zielono-czarny atłasowy strój i trójgraniasty kapelusz z długim zielonym
pióropuszem. U pasa wisiał mu wysadzony szmaragdami sztylet. Był ciemnowłosy.
– Caine – wywołałem go.
Po chwili przyszła odpowiedź.
– Kto to? – zapytał.
– Corvin.
– Corvin? Czy to jakiś żart?
– Nie.
– Czego chcesz?
– A co masz?
– Dobrze wiesz. – Podniósł oczy i spojrzał prosto na mnie, lecz ja nie spuszczałem
wzroku z jego ręki spoczywającej blisko sztyletu. – Gdzie jesteś?
– Z Bleysem.
– Doszły mnie słuchy, że pokazałeś się niedawno w Amberze, dziwiło mnie też
zabandażowane ramię Eryka.
– Sprawcę tego masz przed sobą – powiedziałem. – Jaka jest twoja cena?
– Co masz na myśli?
– Pomówmy szczerze i bez ogródek. Czy sądzisz, że Bleys i ja możemy pokonać Eryka?
– Nie, i dlatego właśnie z nim trzymam. Nie mam też zamiaru odstąpić wam swojej
armady, a podejrzewam, że głównie o to ci chodzi.
– Domyślny braciszku – uśmiechnąłem się. – No to cóż, miło mi było z tobą
porozmawiać. Do zobaczenia w Amberze... może już wkrótce.
Zrobiłem ruch ręką, a on krzyknął:
– Poczekaj!
– Na co?
– Nie znam nawet twojej oferty.
– Owszem, znasz. Odgadłeś ją i nie jesteś zainteresowany.
80
– Tego nie powiedziałem. Ale wiem, po czyjej stronie leży słuszność.
– Czy też siła.
– Niech będzie siła. Co masz mi do zaproponowania?
Rozmawialiśmy przez jakąś godzinę, po której pomocne szlaki morskie zostały otwarte
dla floty Bleysa, mogącej po wpłynięciu oczekiwać posiłków.
– Jeśli się wam nie uda. Amber będzie świadkiem trzech egzekucji – powiedział Caine.
– Ale w gruncie rzeczy nie spodziewasz się tego, prawda?
– Nie sądzę, że ty albo Bleys obejmiecie tron. Ja jestem gotów służyć zwycięzcy. Własne
księstwo w zupełności mi wystarczy. Nadal jednak chętnie przyjąłbym głowę Randoma jako
część zapłaty.
– Nie ma mowy. Bierz, co ci daję, albo się wycofaj.
– Biorę.
Uśmiechnąłem się, zakryłem kartę dłonią i już go nie było. Gerarda postanowiłem
zostawić na następny dzień. Rozmowa z Caine’em była męcząca. Rzuciłem się na łóżko i
zasnąłem.
Gerard, kiedy poznał stawkę, zgodził się nas nie atakować. Głównie dlatego, że to ja się
do niego zwróciłem, a uznał, że z dwojga złego mogę okazać się potężniejszy niż Eryk.
Szybko dobiłem z nim targu, obiecując mu wszystko, co chciał, jako że nie prosił o niczyją
głowę.
Później ponownie zrobiłem przegląd wojsk i opowiedziałem im coś niecoś o Amberze.
Dziwnie, ale czerwonoskóre olbrzymy i owłosione karzełki współżyli zgodnie jak bracia.
Było to smutne, ale prawdziwe. Uważali nas za bogów i koniec, kropka.
Zobaczyłem flotę płynącą po wielkim oceanie koloru krwi. Zadumałem się. W świecie
Cieni, po którym płynęli, wielu z nich zginie na zawsze.
Pomyślałem o armii z Avernus i moich rekrutach z miejsca zwanego Ri’ik. Ich zadaniem
był marsz na Ziemię i do Amberu.
Potasowałem karty i rozłożyłem je. Wziąłem do ręki portret Benedykta. Przywoływałem
go przez dłuższy czas, lecz odpowiedzią było tylko zimno. Sięgnąłem po kartę Branda. Znów
przez dłuższą chwilę czułem tylko chłód. Potem usłyszałem krzyk. Przeraźliwy, ścinający
krew w żyłach krzyk.
– Pomóż mi!
– Jak?
– Kto to? – zapytał i zobaczyłem, że jego ciało się wije.
– Corwin.
– Wydobądź mnie stąd, Corwinie! Dam ci za to wszystko, co chcesz!
– Gdzie jesteś?
– Jestem... – Obraz zakłębił się ukazując rzeczy, które wzdrygałem się przyjąć do
wiadomości, i rozległ się ponowny krzyk, jakby ze śmiertelnej otchłani, po czym zapadła
81
głucha cisza. Znów ogarnął mnie chłód.
Poczułem, że się trzęsę, lecz nie wiedziałem dlaczego. Zapaliłem papierosa i podszedłem
do zasnutego nocą okna, zostawiając na stole rozrzucone karty.
Gwiazdy były małe i zasnute mgłą. Nie mogłem rozpoznać żadnej konstelacji. Mały,
niebieski księżyc sunął szybko w ciemnościach. Noc powiała nagłym, lodowatym chłodem i
szczelniej otuliłem się peleryną. Przypomniała mi się nasza nieszczęsna, zimowa kampania w
Rosji. Dobry Boże! Omal nie zamarzłem na śmierć! I do czego to wszystko prowadziło?
Do tronu Amberu, oczywiście. Ten cel uświęcał wszystko.
Ale co z Brandem? Gdzie był? Co się z nim działo, kto był tego sprawcą? Żadnej
odpowiedzi.
Zamyśliłem się patrząc w noc, śledząc wzrokiem błękitną elipsę księżyca. Czy
przeoczyłem coś w obrazie sytuacji, jakiś szczegół, który umknął mojej uwagi? Żadnej
odpowiedzi.
Usiadłem jeszcze raz przy stole z kieliszkiem w ręce. Przewertowałem wszystkie karty i
wyjąłem wizerunek ojca.
Oberon, władca Amberu, stał przede mną w swojej zieleni i złocie. Wysoki, dobrze
zbudowany, z włosami i brodą przetykaną srebrem. Na palcach pierścienie z zielonymi
kamieniami w złotej oprawie. Złoty miecz. Niegdyś sądziłem, że nic i nigdy nie odbierze mu
odwiecznego panowania nad Amberem. Co się stało? Nadal nie wiedziałem. Ale on odszedł.
Jaki koniec spotkał mego ojca?
Patrzyłem na kartę, skupiwszy całą uwagę.
Nic... nic... Coś?
Coś.
W odpowiedzi dał się zauważyć ledwo widoczny ruch, figura na karcie skurczyła się i
przeobraziła w cień człowieka, którego reprezentowała.
– Ojcze? – spytałem.
Cisza.
– Ojcze?
– Tak... – Bardzo słaby i odległy głos, jakby wydobywający się z muszli, zatopiony w jej
monotonnym szumie.
– Gdzie jesteś? Co się stało?
– Ja... – Długa pauza.
– Tak? To Corwin, twój syn. Co zaszło w Amberze, że cię nie ma?
– Nadszedł mój czas. – Jego głos dochodził z bardzo daleka.
– Czy to znaczy, że abdykowałeś? Żaden z braci nic mi nie powiedział, a nie ufam im na
tyle, aby pytać. Wiem tylko, że tron stoi otworem dla wszystkich chętnych. Eryk ma teraz
miasto we władaniu, a Julian sprawuje pieczę nad Lasem Ardeńskim. Caine i Gerard
kontrolują morze. Bleys jest gotów stawić im wszystkim czoło, a ja zawarłem z nim
82
przymierze. Jakie są twoje życzenia w tym względzie?
– Jesteś... jedynym, który o to pyta... Tak...
– „Tak”, co?
– Tak... Stawcie im opór...
– A co z tobą? Jak mogę ci pomóc?
– Mnie... nie można pomóc. Weź tron...
– Ja? Czy Bleys i ja?
– Ty!
– Tak?
– Masz moje błogosławieństwo... Weź tron... i pospiesz się!
– Dlaczego, ojcze?
– Brak mi tchu... Weź tron! – I zniknął.
A więc ojciec żył. To było interesujące. Co teraz robić? Popijałem whisky i rozmyślałem.
Żył gdzieś i nadal był królem Amberu. Dlaczego zniknął? Dokąd się udał? Co się za tym
kryło? Same zagadki. Nie potrafiłem udzielić odpowiedzi na żadne z tych pytań, lecz sprawa
nie dawała mi spokoju.
Tu muszę wyznać, że moje stosunki z ojcem nigdy nie układały się zbyt dobrze. Nie
czułem wprawdzie do niego nienawiści jak Random lub paru innych braci, ale nie miałem też
najmniejszego powodu, żeby darzyć go szczególną sympatią. Był silny, potężny i okupował
tron – to chyba wystarczy? Uosabiał też niemal całą znaną nam historię Amberu, a historia
Amberu sięga wstecz tyle tysiącleci, że nie warto ich nawet liczyć. Co było robić w tej
sytuacji? Jeśli chodzi o mnie, dopiłem whisky i poszedłem spać.
Nazajutrz rano zwołaliśmy naradę wojenną. Bleys miał czterech admirałów, z których
każdy dowodził mniej więcej jedną czwartą floty, i cały sztab oficerów piechoty. Razem było
nas jakieś trzydzieści osób, w połowie wielkich i czerwonoskórych, a w połowie małych i
owłosionych.
Narada trwała cztery godziny, po czym rozeszliśmy się coś zjeść. Uzgodniliśmy, że
wyruszamy za trzy dni. Ponieważ drogę do Amberu mógł otworzyć tylko ktoś królewskiej
krwi, ja miałem przewodzić flocie na okręcie flagowym, a Bleys miał poprowadzić piechotę
przez krainy Cieni.
Zastanowiło mnie to i zapytałem, co by zrobił, gdybym się nie zjawił, przychodząc mu z
pomocą. W odpowiedzi usłyszałem dwie rzeczy: że, po pierwsze, gdyby musiał polegać na
własnych siłach, poprowadziłby najpierw flotę i zostawił ją w odpowiedniej odległości od
brzegu, po czym wróciłby jednym z okrętów do Avernus, żeby powieść żołnierzy na
spotkanie o wyznaczonym czasie, a po drugie, że specjalnie szukał takiego Cienia, w którym
mógł liczyć na przybycie któregoś z braci gotowego go wesprzeć.
To ostatnie wzbudzało niejakie podejrzenia, a to pierwsze wyglądało mało realistyczne,
gdyż flota stałaby zbyt daleko w morzu, aby dostrzec jakieś sygnały z brzegu, a ryzyko
83
spóźnienia się na spotkanie było – przy tej liczbie wojska – zbyt duże, aby pokładać większe
nadzieje w tego rodzaju planie.
Ale jako taktyk Bleys zawsze był, moim zdaniem, niezrównany i kiedy rozłożył mapy
Amberu i okolic, które sam sporządził, i zaczął wyjaśniać taktykę, jaką zamierzał zastosować,
widziałem, że cechuje go spryt godny księcia Amberu.
Kłopot w tym, że naszym przeciwnikiem był inny książę Amberu, i to taki, który miał
niewątpliwie silniejszą pozycję. Trochę mnie to niepokoiło, lecz wobec zbliżającej się
koronacji nie pozostawało nam nic innego, jak pójść na całość. Jeśli przegramy, jesteśmy
zgubieni, a zdawałem sobie sprawę, że Eryk ma do swojej dyspozycji czas i najpotężniejsze
środki, czego myśmy nie mieli.
Przemierzałem krainę zwaną Avernus podziwiając jej zamglone doliny i przepaści, jej
dymiące kratery, jaskrawe słońce na zwariowanym niebie, mroźne noce i zbyt gorące dni,
skały i wydmy ciemnego piasku, małe, ale zjadliwe i niebezpieczne zwierzęta, wielkie
purpurowe rośliny, jak choćby pozbawione kolców kaktusy, a po południu drugiego dnia,
kiedy stałem na występie skalnym nad morzem, pod wieżą skłębionych cynobrowatych
chmur, doszedłem do wniosku, że lubię ten kraj i jeśli jego synowie zginą w walce za swoich
bogów, postaram się unieśmiertelnić ich pewnego dnia w poświęconym im hymnie.
Uspokoiwszy w ten sposób sumienie, objąłem dowództwo floty. Jeśli zwyciężymy, moi
wojownicy będą przez wieki opiewani na dworach i zamkach nieśmiertelnych władców. Ja
zaś byłem ich wodzem i przewodnikiem, który otwierał im drogę. Poczułem radość.
Nazajutrz wyruszyliśmy w morze, a ja dowodziłem z okrętu flagowego. Wprowadziłem
flotę w sztorm i wypłynęliśmy z niego o wiele bliżej miejsca przeznaczenia. Wprowadziłem
nas w ogromny wir i wyszło nam to na dobre. Przeprowadziłem flotę przez kamienną
mieliznę i wody oceanu pogłębiły się, a ich kolor zaczął przypominać toń wokół Amberu. A
więc nadal posiadałem tę umiejętność. Mogłem kształtować nasz los w czasie i przestrzeni.
Mogłem doprowadzić nas do domu. To znaczy, do mojego domu.
Przeprowadziłem okręty obok dziwnych wysp, na których krakały zielone ptaszyska, a
zielone małpy zwisały z drzew niczym owoce, powrzaskując coś do siebie i rzucając
kamieniami w naszym kierunku. Wyprowadziłem flotę daleko w morze, a potem zawróciłem
w stronę brzegu.
Bleys maszerował tymczasem przez równiny światów. Miałem dziwną świadomość, że
pokona wszelkie trudności i poradzi sobie z pułapkami Eryka. Porozumiewałem się z nim za
pomocą kart i wiedziałem o wszystkim, co zaszło po drodze. O tym, że stracił dziesięć tysięcy
ludzi w walce z centaurami, pięć tysięcy zginęło podczas wyjątkowo silnego trzęsienia ziemi,
tysiąc pięćset zmiotła trąba powietrzna, dziewiętnaście tysięcy zginęło lub przepadło bez
wieści w jakiejś dżungli, kiedy spadł na nich napalm z dziwnych huczących obiektów na
niebie; sześć tysięcy zdezerterowało w miejscu wyglądającym jak obiecany im raj; pięciuset
zginęło na piaszczystej równinie, gdy wybuchła obok wznosząc się do góry chmura w
84
kształcie grzyba; osiem tysięcy sześciuset zostało zabitych w dolinie walczących maszyn,
które wyjechały na gąsienicach miotając ogień; ośmiuset rannych i chorych zostawiono
własnemu losowi; dwustu porwały wezbrane wody rzeki; pięćdziesięciu czterech odniosło
śmiertelne rany w pojedynkach między sobą; trzystu zmarło po zjedzeniu trujących
miejscowych owoców; tysiąc stratował pędzący tabun bawołopodobnych stworzeń;
siedemdziesięciu trzech zginęło podczas pożaru namiotów; tysiąc pięciuset utonęło podczas
powodzi; dwa tysiące padło ofiarą tornada, które nadciągnęło od błękitnych wzgórz.
Byłem zadowolony, że sam straciłem w tym czasie tylko sto osiemdziesiąt sześć statków.
Zasnąć! Może śnić! – w tym sęk cały... Eryk zabijał nas cal po calu i godzina po godzinie.
Jego zapowiedziana koronacja miała się odbyć już za parę tygodni, a on najwyraźniej
wiedział, że nadciągamy, bo wymieraliśmy jak muchy.
Powiedziane jest, że tylko książę Amberu może się poruszać pośród Cieni, choć
oczywiście wolno mu przeprowadzić ze sobą, kogo chce. Wiedliśmy nasze wojska i
patrzyliśmy, jak giną, jeśli zaś chodzi o Cień, to mogę powiedzieć tyle: istnieje Cień i istnieje
Substancja, i to leży u podstaw wszechrzeczy. Z Substancji jest tylko Amber, prawdziwe
miasto na prawdziwej Ziemi, które zawiera w sobie wszystko. Z Cieni jest nieskończona
liczba rzeczy. Każda możliwość istnieje gdzieś jako Cień tego, co prawdziwe. Amber, poprzez
samą swoją egzystencję, rzuca cienie we wszystkich kierunkach. Co jeszcze można dodać?
Cień rozciąga się od Amberu do Chaosu i w jego granicach wszystko jest możliwe. Są tylko
trzy sposoby na przebycie go, każdy z nich trudny.
Książę lub księżniczka krwi może przemierzać Cienie nadając otoczeniu dowolne
kształty, dopóki nie przybierze ono pożądanej postaci – wtedy tam zostają. Cień ów staje się
ich własnym światem, w którym mogą robić, co chcą, o ile nie zakłóci im tego ktoś z rodziny.
W takim właśnie miejscu żyłem przez całe wieki.
Drugim sposobem są karty, zrobione przez Dworkina, Mistrza Rysunku, który stworzył je
na nasz obraz i podobieństwo, żeby ułatwić porozumiewanie się członkom rodziny
królewskiej. Był to sędziwy artysta, dla którego przestrzeń i perspektywa nie miały tajemnic.
Sporządził rodzinne Atuty, które umożliwiały nam bezpośredni kontakt na każdą odległość.
Miałem jednak wrażenie, że nie zawsze używaliśmy ich zgodnie z intencją autora.
Trzecim sposobem był Wzorzec, też narysowany przez Dworkina, po którym mógł
przejść tylko członek naszej rodziny. Stanowił on jakby wprowadzenie w system kart i po
przejściu dawał moc panowania nad Cieniami.
Karty i Wzorzec umożliwiały natychmiastowe przeniesienie się z Substancji przez Cień.
Inny sposób, wędrówka, był trudniejszy.
Wiedziałem, co Random robił torując nam drogę do prawdziwego świata. Jadąc, dodawał
w pamięci to, co zapamiętał z Amberu, i odejmował to, co się nie zgadzało. Kiedy wszystko
ze sobą korespondowało, wiedział, że przybyliśmy na miejsce. Nie była to jedynie sprytna
sztuczka, bo przy odpowiedniej wiedzy każdy człowiek mógłby dotrzeć do własnego Amberu.
85
Nawet teraz Bleys i ja mogliśmy poszukać Cieni Amberu, gdzie każdy z nas by rządził i
spędził na tronie całą wieczność. Ale to by dla nas nie było to samo. Bo żadne z tych miejsc
nie byłoby prawdziwym Amberem miastem, w którym się urodziliśmy, miastem, z którego
wszystkie inne biorą kształt.
Toteż dla celów naszej inwazji na Amber obraliśmy najcięższą drogę, wędrówkę przez
Cień. Każdy, kto o tym wiedział i dysponował dostateczną siłą, mógł stawiać nam na tej
drodze przeszkody. Eryk to robił i ginęliśmy w ich obliczu. Co z tego wyniknie? Nikt nie znał
odpowiedzi na to pytanie.
Gdyby Eryk został ukoronowany, znalazłoby to swój odpowiednik, swoje
odzwierciedlenie wszędzie. A każdy z nas, pozostałych braci, każdy z książąt Amberu, z
chęcią osiągnąłby ten status i pozwolił, aby odbiło się to w dowolny sposób w Cieniach
Minęliśmy widmową flotę, statki Gerarda – Latającego Holendra tego świata/tamtego
świata – i wiedziałem, że się zbliżamy. Posłużyły mi za punkt orientacyjny.
Ósmego dnia podróży byliśmy blisko Amberu. Wtedy właśnie rozpętał się sztorm. Morze
pociemniało, niebo zasnuły chmury, żagle opadły wskutek nagłej ciszy. Słońce schowało
swoją tarczę – błękitną i ogromną – i czułem, że Eryk w końcu nas dopadł.
Zerwał się wiatr i – jeśli można to tak nazwać – natarł z furią na mój statek. Znaleźliśmy
się w szponach burzy, w samym sercu nawałnicy, jak mówią poeci. Trzewia podeszły mi do
gardła, gdy uderzyły w nas pierwsze bałwany. Miotało nami od burty do burty, jakbyśmy byli
kośćmi do gry w rękach olbrzyma. Zalewała nas woda z morza i woda z nieba, które stało się
czarne, a deszcz ze śniegiem przesłaniał oblodzony, ściągający pioruny takielunek. Jestem
pewien, że wszyscy krzyczeli, ja też. Powlokłem się z trudem po szalejącym pokładzie do
opuszczonego steru. Przywiązałem się sznurami i chwyciłem koło. Eryk niewątpliwie poszedł
na całego.
Jedna godzina, druga, trzecia, czwarta i ani chwili wytchnienia – Pięć godzin. Ilu ludzi
straciliśmy? Nie miałem pojęcia.
Zadzwoniło mi w uszach, poczułem mrowienie i zobaczyłem Bleysa jakby na końcu
długiego, szarego tunelu.
– Co się dzieje? – pytał. – Nie mogę się z tobą skontaktować.
– Życie jest pełne niespodzianek – odparłem. – Właśnie staramy się stawić czoło jednej z
nich.
– Sztorm? – zapytał.
– Nie inaczej. Praprzodek wszystkich sztormów. Wydaje roi się, że widzę potwora
morskiego. Jeśli ma choć trochę w głowie, napadnie nas od spodu... Właśnie to zrobił.
– Przed chwilą nas też zaatakował – powiedział Bleys.
– Potwór czy sztorm?
– Sztorm. Zginęło dwieście osób.
– Nie trać ducha, broń fortu, porozmawiamy później, dobrze? Skinął głową, a za jego
86
plecami przeleciała błyskawica.
– Eryk zna naszą liczbę – dodał jeszcze, zanim zniknął. Musiałem się z tym zgodzić.
Dopiero po następnych trzech godzinach nawałnica zelżała nieco, a jeszcze później
dowiedziałem się, że straciłem połowę floty, na moim statku flagowym zaś aż czterdzieści
osób z załogi Uczącej sto dwadzieścia. Była to nielicha burza.
Zdołaliśmy jednak jakoś dopłynąć do oceanu nad Rebmą. Wyjąłem karty i zatrzymałem
wzrok na wizerunku Randoma. Kiedy się zorientował, kto go wzywa, pierwsze jego słowa
brzmiały:
– Zawracaj!
– Dlaczego?
– Llewella twierdzi, że Eryk rozbije was w proch. Radzi, żebyś trochę odczekał, aż
wszystko się uspokoi, i dopiero wtedy uderzy; może za jakiś rok.
Potrząsnąłem głową.
– Bardzo mi przykro – powiedziałem – ale nie mogę. Ponieśliśmy zbyt wielkie straty,
żeby dotrzeć aż tutaj. Teraz albo nigdy.
Wzruszył ramionami z miną: „Pamiętaj, że cię ostrzegałem”.
– Czemu miałbym się cofać? – spytałem.
– Głównie dlatego, że jak słyszę, Eryk sprawuje tu kontrolę nad pogodą.
– Mimo to musimy zaryzykować.
Znów wzruszył ramionami.
– Nic mów, że cię nie uprzedzałem.
– Jesteś pewien, że on o nas wie?
– Czy sądzisz, że jest kretynem?
– No nie.
– Wobec tego musi wiedzieć. Jeśli ja domyśliłem się tego w Rebmie, to tym bardziej on w
Amberze. A ja odgadłem prawdę po migotaniu Cienia.
– Niestety, mam złe przeczucia co do tej wyprawy – powiedziałem – ale to pomysł
Bleysa.
– Wycofaj się i niech on sam kładzie głowę pod topór.
– Nie mogę podjąć takiego ryzyka. A nuż wygra. Ja stoję na czele floty.
– Rozmawiałeś z Caine’em i z Gerardem?
– Tak.
– Więc pewno sądzisz, że na morzu masz szansę. Ale posłuchaj, jak wnoszę z tutejszych
plotek dworskich, Eryk posiadł tajemnicę Klejnotu Wszechmocy. Dało mu to władzę nad
pogodą i Bóg wie, nad czym jeszcze.
– Wielka szkoda – powiedziałem. – Będziemy musieli jakoś to znieść. Nie możemy dać
się wystraszyć paru sztormom.
– Corwin, muszę ci coś wyznać. Trzy dni temu sam rozmawiałem z Erykiem.
87
– Po co?
– Prosił mnie o to. Rozmawiałem z nim z nudów. Nakreślił mi ze szczegółami swoją linię
obronną.
– Dowiedział się od Juliana, że przybyliśmy tu razem i był pewien, że mi wszystko
powtórzysz.
– Zapewne. Ale to nie zmienia faktów.
– Masz rację.
– Więc niech Bleys walczy sobie na własną rękę, a ty uderz na Eryka później.
– Niedługo ma zostać ukoronowany.
– Wiem, wiem. Ale równie dobrze można zaatakować króla jak księcia, czyż nie? Co za
różnica, jaki będzie nosił tytuł w chwili, gdy go pokonasz? To będzie nadal ten sam Eryk.
– To prawda, ale związałem się z Bleysem. – Więc się odwiąż.
– Nie mogę tak postąpić.
– Wobec tego jesteś szalony.
– Może.
– Cóż, powodzenia.
– Dzięki.
– Do zobaczenia.
Na tym skończyliśmy rozmowę, która zasiała jednak we mnie ziarno niepokoju. Czyżbym
zmierzał prosto w pułapkę? Eryk nie był głupcem. Może zarzucił już na nas gigantyczną sieć
śmierci? Wzruszyłem ramionami i oparłem się o burtę, włożywszy karty ponownie za pasek.
To dumne i samotne uczucie być księciem Amberu, nie mogącym nikomu zaufać. W
danej chwili nie sprawiało mi to szczególnej satysfakcji, ale trudna rada...
Oczywiście, to Eryk był sprawcą sztormu, który na nas spadł, co by się zgadzało z
twierdzeniem Randoma, że jest panem pogody w Amberze.
Spróbowałem więc i ja pewnej sztuczki Poprowadziłem flotę w kierunku Amberu, nad
którym szalała śnieżyca. Była to najstraszniejsza nawałnica śnieżna, jaką mogłem wywołać.
Ogromne płatki śniegu zaczęły spadać także na ocean. Niech Eryk spróbuje poradzić sobie ze
zwykłym darem z Cienia, jeśli potrafi.
I poradził sobie.
W ciągu pół godziny śnieżyca ustała. Amber okazał się, praktycznie wodoszczelny – było
to naprawdę jedyne w swoim rodzaju miasto. Nie chciałem zbaczać z kursu, pozostawiłem
więc bieg rzeczy własnemu losowi. Eryk rzeczywiście panował nad pogodą w Amberze.
Co teraz robić?
Płynęliśmy dalej, prosto w objęcia śmierci.
Cóż mogę dodać?
Drugi sztorm okazał się jeszcze gorszy niż pierwszy, ale udało mi się utrzymać koło
sterowe. Burza była naładowana elektrycznością i skierowana głównie na flotę. Rozproszyła
88
nas po morzu i zabrała nam Jeszcze czterdzieści statków.
Bałem się skontaktować z Bleysem i usłyszeć, co jego spotkało.
– Zostało mi jeszcze dwieście tysięcy wojska – powiedział. – Mieliśmy potop.
Powtórzyłem mu, co usłyszałem od Randoma.
– Gotów jestem dać temu wiarę – odrzekł. – Ale nie ma co się nad tym rozwodzić. Panuje
nad pogodą czy nie, i tak go pobijemy.
– Miejmy nadzieję – odparłem.
Zapaliłem papierosa i oparłem się o dziób. Wkrótce powinniśmy zobaczyć Amber.
Umiałem już na powrót poruszać się pośród Cieni i wiedziałem, jak tam dotrzeć. Wszak
wszyscy miewają złe przeczucia i żaden dzień nigdy nie wydaje się odpowiedni... Płynęliśmy
więc dalej, kiedy spadła na nas nagła ciemność i rozpętał się najgorszy ze sztormów.
Uszliśmy jakoś przed jego czarnymi mackami, ale przeszył mnie strach. Byliśmy na
północnych wodach – jeśli Caine dotrzyma słowa, to wszystko w porządku, gdyby jednak
zamierzał nas wydać, to ma nad wyraz korzystną sytuację.
Przyjąłem, że nas zdradzi. Dlaczegóż by nie? Przygotowywałem właśnie flotę do bitwy –
pozostałe siedemdziesiąt trzy okręty – gdy zobaczyłem, że płynie w naszym kierunku. Karty
kłamały – lub też powiedziały całą prawdę – wskazując na niego jako na kluczową postać.
Jego statek wysunął się na czoło i popłynąłem mu na spotkanie. Stanęliśmy burta w burtę,
patrząc na siebie. Mogliśmy skomunikować się przez Atuty, ale Caine zdecydował inaczej, a
ponieważ miał silniejszą pozycję, etykieta rodzinna wymagała, aby to on wybrał odpowiedni
środek. Najwyraźniej chciał, żeby go wszyscy słyszeli, gdy krzyknął przez tubę:
– Corwin! Złóż broń! Mamy nad wami przewagę liczebną! Nie macie żadnych szans!
Spojrzałem na niego przez wodę i podniosłem swoją tubę do ust.
– Co z naszą umową? – spytałem.
– Uznaj ją za niebyłą – odparł. – Twoje siły są o wiele za słabe, żeby zdobyć Amber,
oszczędź wiec swoich ludzi i poddaj się.
Obejrzałem się przez ramię na słońce.
– Zechciej wysłuchać mej prośby, bracie, i pozwól, bym póki słońce nie stanie w zenicie,
mógł naradzić się z moimi kapitanami.
– Dobrze – odparł bez wahania. – Jestem pewien, że zdają sobie sprawę ze swojego
położenia.
Odwróciłem się i wydałem rozkaz odwrotu i dobicia do reszty naszych okrętów.
Gdybym spróbował uciec, Caine ścigałby mnie przez Cienie i niszczył jeden statek po
drugim. Proch się nie zapalał na prawdziwej Ziemi, ale wystarczyło odpłynąć dość daleko,
aby i on posłużył do naszej zguby. Gdybym uszedł sam, flota nie mogłaby przebyć morza
Cieni beze mnie i osiadłaby tu, na prawdziwych wodach, niczym stado kaczek. Cokolwiek
bym zrobił, załogę czeka śmierć albo uwięzienie.
Random miał rację.
89
Wyciągnąłem Atut z Bleysem i skoncentrowałem się na obrazku, póki się nie poruszył.
– Tak? – usłyszałem jego zaniepokojony głos. Z daleka dochodziły mnie jakby odgłosy
bitwy.
– Mam kłopot – powiedziałem. – Przebiłem się z siedemdziesięcioma trzema okrętami,
lecz Caine zażądał. abyśmy do południa się poddali.
– Niech to diabli! – zaklął Bleys. – Nie dotarłem aż tak daleko jak ty, a na dodatek jestem
teraz w samym środku bitwy. Kawaleria roznosi nas na strzępy. Nie mogę ci więc nic
rozsądnego doradzić. Mam własne problemy. Rób, jak uważasz za stosowne. Znowu
nacierają! – I kontakt się urwał.
Wyciągnąłem teraz kartę Gerarda. Kiedy rozmawialiśmy, zdawało mi się, że dostrzegam
linię brzegową za jego plecami. To by potwierdzało moje przypuszczenie, że jest na morzach
południowych. Z niechęcią wspominam tę rozmowę. Zapytałem go, czy może i zechce
udzielić mi wsparcia w walce przeciw Caine’owi.
– Zgodziłem się tylko cię przepuścić – odparł. – Dlatego wycofałem się na południe. Nie
zdążyłbym przyjść ci z pomocą, nawet gdybym chciał. Poza tym nie umawiałem się, że będę
ci pomagał w zabiciu naszego brata.
I zanim zdążyłem odpowiedzieć, już go nie było. Miał oczywiście rację. Zgodził się dać
mi sposobność do walki, a nie walczyć za mnie.
Cóż mi pozostawało?
Zapaliłem papierosa, chodząc tam i z powrotem po pokładzie. Robiło się coraz później.
Poranna mgła dawno się rozeszła, a słońce grzało w plecy. Niedługo będzie południe. Za
jakieś dwie godziny...
Obracałem w rękach karty, ważyłem je na dłoni. Mogłem przy ich użyciu wezwać Eryka
lub Caine’a na pojedynek woli. Dawały taką możliwość i zapewne jeszcze wiele innych, o
których nic nie wiedziałem. Zostały tak zaprojektowane na rozkaz Oberona, ręką szalonego
artysty Dworkina Barimena, garbusa o dzikim spojrzeniu, który był czarownikiem, księdzem
lub medykiem – różne wersje krążyły – z jakiegoś odległego Cienia, w którym ojciec
uratował go przed okrutnym losem, jaki sobie zgotował. Nikt nie znał szczegółów, ale od
tamtej pory Dworkin miał lekko pomieszane w głowie. Niemniej był wielkim artystą i
niewątpliwie posiadał dziwną moc. Zniknął wieki temu, po stworzeniu kart i wytyczeniu
Wzorca w Amberze. Często zastanawialiśmy się, co się z nim stało, ale nikt nie potrafił
udzielić odpowiedzi. Może to ojciec kazał go zgładzić, żeby na zawsze zachować jego sekrety
w tajemnicy.
Caine będzie przygotowany na taki krok z mojej strony i prawdopodobnie nie zdołam go
złamać, choć może uda mi się go przetrzymać. Lecz jego ludzie, tak czy owak, z pewnością
dostali rozkaz ataku.
Eryk będzie bez wątpienia gotowy na wszystko, ale skoro nie pozostawało mi nic innego,
to co mi szkodzi spróbować? Nie miałem nic do stracenia oprócz duszy.
90
Była też jeszcze karta przedstawiająca Amber. Za jej pomocą mogłem się tam przenieść i
próbować zabójstwa, ale szansę przeżycia miałbym wtedy jedną na milion.
Bytem gotów zginąć w walce, lecz po co ciągnąć za sobą na śmierć tych wszystkich
ludzi? Moja krew została najwyraźniej skażona, mimo władzy, jaką miałem nad Wzorcem.
Prawdziwy książę Amberu nie miałby takich skrupułów. Doszedłem do wniosku, że musiałem
się zmienić podczas tych stuleci spędzonych na Cieniu-Ziemi, które mnie zmiękczyły,
sprawiły, że stałem się inny niż moi bracia.
Postanowiłem, że poddam flotę, a sam przeniosę się do Amberu i wyzwę Eryka na
rozstrzygający pojedynek. Będzie głupcem, jeśli przyjmie wyzwanie, ale cóż do diabła, i tak
nie miałem nic do stracenia.
Odwróciłem się, żeby wydać rozkazy oficerom, gdy nagle chwyciła mnie w swe kleszcze
straszna siła, odbierająca mi dech i mowę. Poczułem, że ktoś szuka ze mną kontaktu i w
końcu udało się wykrztusić przez zaciśnięte zęby: „Kto tam?” Nie było odpowiedzi, tylko
powolne, uporczywe wiercenie w głębi czaszki, któremu z determinacją się przeciwstawiłem.
Po chwili, kiedy Eryk zorientował się, że nie złamie mnie bez długiej walki, usłyszałem jego
głos na wietrze:
– Jak ci idzie, bracie?
– Niespecjalnie – odparłem czy też pomyślałem, a on zachichotał, choć głos miał
zduszony, jakby brakło mu tchu po naszej potyczce.
– Wielka szkoda – powiedział. – Gdybyś wrócił mnie poprzeć, hojnie bym cię
wynagrodził. Teraz jest już oczywiście za późno. Pozostaje mi cieszyć się z twojej i Bleysa
porażki.
Nie odpowiedziałem, lecz zaatakowałem go z całą zaciekłością. Cofnął się trochę przed
tym natarciem, ale zdołał zatrzymać mnie w miejscu.
Gdyby któryś z nas pozwolił sobie na moment nieuwagi, dostałby się pod psychiczną
dominację drugiego lub wszedł z nim w kontakt fizyczny. Widziałem go bardzo wyraźnie we
wnętrzu pałacu. Żaden z nas nie śmiał zrobić najmniejszego ruchu, żeby nie dać przewagi
przeciwnikowi.
Toteż walczyliśmy ze sobą tylko wzrokiem i wewnętrzną silą woli. Cóż, rozwiązał jeden
z moich problemów atakując mnie pierwszy. Trzymał mój Atut w lewej ręce i wpatrywał się
we mnie ze zmarszczonymi brwiami. Szukałem słabego punktu, ale bez rezultatu. Moi ludzie
coś do mnie mówili, lecz nie słyszałem ich słów stojąc oparty o burtę.
Która to mogła być godzina?
Poczucie czasu opuściło mnie, odkąd zaczęło się nasze starcie. Czy mogły już minąć dwie
godziny? Nie miałem pojęcia.
– Odgaduję, co cię dręczy – rzekł Eryk. – Tak, współdziałam z Caine’em. Skontaktował
się ze mną po waszych pertraktacjach. Mogę cię tu trzymać, gdy tymczasem on rozbije twoją
flotę i wyśle ją do Rebmy rybom na pożarcie.
91
– Poczekaj – powiedziałem. – Oni są bez winy. Bleys i ja zwiedliśmy ich i myślą, że
prawo jest po naszej stronie. Ich śmierć nic ci nie da. Miałem zamiar poddać flotę.
– Trzeba było nie zwlekać z tym tak długo – odparł. – Teraz jest już za późno. Nie mogę
wezwać Caine’a i odwołać rozkazu nie zwalniając cię, a w momencie kiedy cię zwolnię,
dostanę się pod twoją psychiczną dominację albo zostanę przez ciebie napadnięty
bezpośrednio. Nasze psychiki są zbyt podobne.
– A gdybym dał ci słowo, że tego nie wykorzystam?
– Łatwo jest złamać słowo, żeby zdobyć królestwo.
– Czyż nie czytasz w moich myślach? Nie czujesz, że mówię prawdę? Dotrzymam słowa!
– Czuję jakąś dziwną litość z twojej strony w stosunku do istot, które zwiodłeś, i nie
wiem, czemu to przypisać, ale nie mogę się zgodzić. Sam rozumiesz. Nawet jeśli w tej chwili
mówisz szczerze, czego nie wykluczam, to pokusa będzie zbyt wielka w momencie, gdy
zdarzy się okazja. Sam to wiesz. Nie mogę ryzykować.
Miał rację. Amber płonął zbyt silnie w naszych żyłach.
– Twoja sztuka władania bronią znacznie wzrosła – zauważył. – Widzę, że wygnanie pod
tym względem ci posłużyło. Chyba ty jeden mógłbyś z czasem stać się moim równorzędnym
przeciwnikiem, nie licząc Benedykta, o ile on żyje.
– Nie pochlebiaj sobie – powiedziałem szybko. – Jestem pewien, że mogę cię pobić.
Prawdę mówiąc...
– Nie trudź się. Nie mam zamiaru się z tobą pojedynkować w obecnym stanie rzeczy. – I
uśmiechnął się, odgadując moją myśl, która płonęła aż nazbyt jasno.
– Niemal żałuję, że nie stoisz u mojego boku – rzekł. – Miałbym z ciebie więcej pożytku
niż z któregokolwiek z tamtych. Julianem gardzę. Caine jest tchórzem, a Gerard jest silny, ale
głupi.
Postanowiłem wtrącić dobre słowo za Randomem.
– Posłuchaj – powiedziałem. – To ja namówiłem Randoma, żeby tu ze mną przybył, on
się wcale do tego nie palił. Myślę, że byłby cię poparł, gdybyś się do niego zwrócił.
– Ten łajdak! Nie powierzyłbym mu nawet opróżniania nocników. Prędzej czy później
znalazłbym w swoim piranię. Nie, dziękuję. Może nawet darowałbym mu życie, gdyby nie
twoje wstawiennictwo. Chciałbyś, żebym przycisnął go do piersi i nazwał bratem, tak? O nie!
Zbyt szybko stanąłeś w jego obronie. To zdradza jego prawdziwe intencje, które niewątpliwie
znasz. Niech lepiej nie liczy na prawo łaski.
Poczułem dym i usłyszałem szczęk metalu o metal. To by znaczyło, że Caine już
nadciągnął i przystąpił do dzieła.
– Masz rację – powiedział Eryk, czytając w moich myślach.
– Powstrzymaj go! Proszę cię! Moi ludzie nie mają szansy przeciwko takiej sile!
– Nawet gdybyś się oddał w moje ręce – Urwał i zaklął. Pochwyciłem jednak jego
zamysł. Mógł kazać mi się poddać w zamian za ich życie i wcale nie przerwać rzezi. Z
92
przyjemnością by tak postąpił, ale w zacietrzewieniu wyniknęło mu się tych parę zdradliwych
słów.
Zaśmiałem się szyderczo z jego irytacji.
– I tak już wkrótce cię dostanę – warknął. – Jak tylko zdobędę okręt flagowy.
– A tymczasem masz! – krzyknąłem i natarłem na niego całą siłą woli, wgryzając mu się
w mózg, bombardując go swoją nienawiścią. Poczułem jego ból, co jeszcze dodało mi ostrogi.
Smagałem go bezlitośnie w rewanżu za wszystkie lata na wygnaniu, przynajmniej taką
wyznaczając mu zapłatę. Zaatakowałem granice jego zdrowych zmysłów w odwecie za
cierpienia, jakie zesłał na mnie podczas zarazy. Uderzyłem go z całym impetem za wypadek
samochodowy, którego był sprawcą, zadając mu mękę w zamian za własne udręki.
Zachwiał się jakby, co jeszcze wzmogło moją furię. Natarłem z nową energią i poczułem,
że jego duch słabnie.
– Ty diable! – krzyknął w końcu i zasłonił ręką kartę, którą trzymał. Kontakt się urwał;
stałem na pokładzie dygocząc jak w febrze.
Dokonałem tego. Pobiłem go w pojedynku woli. Mogłem się już nie obawiać mojego
brata tyrana w żadnej formie walki wręcz. Byłem od niego silniejszy.
Zaczerpnąłem kilka głębokich oddechów i stałem wyprostowany oczekując chłodnego
powiewu zwiastującego kolejny psychiczny atak. Wiedziałem jednak, że to mi nie grozi, w
każdym razie ze strony Eryka. Czułem, że przestraszył się mojej wściekłości.
Rozejrzałem się wokół – wszędzie wrzała walka. Pokłady już spływały krwią. Wrogi
okręt zahaczył o nas burtą, a inny próbował zrobić to samo z drugiej strony. Koło ucha
gwizdnęła mi strzała. Wyciągnąłem miecz i skoczyłem w wir walki.
Nie wiem, ilu ludzi zabiłem tego dnia. Po dwunastym czy trzynastym straciłem rachubę.
W każdym razie już podczas tej jednej potyczki było ich co najmniej dwa razy tyle. Wrodzona
siła książąt Amberu, dzięki której mogłem unieść mercedesa, dobrze mi tego dnia służyła i
byłem w stanie jedną ręką wyrzucić mężczyznę za burtę.
Wybiliśmy do nogi załogi wrogich statków i zatapiając luki wysłaliśmy obydwa do
Rebmy, żeby uradować Randoma taką masakrą. Z mojej własnej załogi została połowa, a ja
odniosłem niezliczone ukłucia i zadrapania, ale żadnej poważnej rany. Pospieszyliśmy na
pomoc bratniemu okrętowi i pobiliśmy kolejnych napastników. Wszyscy z naszych, którzy
ocaleli, przeszli na mój statek flagowy i znów miałem pełną załogę.
– Krwi! – krzyknąłem. – Krwi i zemsty! Dajcie mi to, dzielni wojownicy, a wasze imię w
Amberze nie zaginie!
Jak jeden mąż podnieśli broń wrzeszcząc: „Krwi!”
I popłynęły jej tego dnia już nie galony, ale całe rzeki. Zniszczyliśmy jeszcze dwie
jednostki Caine’a, uzupełniając załogę niedobitkami z naszej floty. Kiedy zmierzaliśmy do
szóstego statku, wspiąłem się na grotmaszt, żeby się rozejrzeć w sytuacji.
Wyglądało na to, że mają nad nami przewagę trzy do jednego. Z mojej floty zostało na
93
oko czterdzieści pięć do pięćdziesięciu pięciu statków.
Wzięliśmy szósty statek i nie musieliśmy rozglądać się za siódmym i ósmym. Same do
nas przypłynęły. Pobiliśmy je też, ale odniosłem parę ran podczas walki, po której znów
zostałem z połową załogi. Otrzymałem głębokie cięcie w lewe ramię i w prawe udo, a
ponadto rwało mnie rozpłatane prawe biodro.
Kiedy posłaliśmy te dwa statki na dno, ruszyły na nas następne. Uszliśmy przed nimi pod
osłoną jednej z naszych jednostek, która właśnie zwycięsko wyszła z własnej potyczki. Raz
jeszcze połączyliśmy siły, tym razem przenosząc banderę na tamten statek, mniej zniszczony
niż mój, który już zaczął nabierać wody i miał przechył na prawą burtę.
Nie mieliśmy niemal pola manewru, kiedy podpłynął następny wrogi okręt i jego załoga
zaczęła wdzierać się na nasz pokład. Moi ludzie byli zmęczeni i mnie też niewiele brakowało.
Na szczęście tamci byli w nie lepszym stanie. Zanim przybyto im na odsiecz, pokonaliśmy
ich i zawładnęli pokładem, po raz kolejny przenosząc banderę na lepszy statek. Odnieśliśmy
jeszcze jedno zwycięstwo i zostałem teraz z dobrym statkiem, czterdziestoma ludźmi i resztką
sił.
W zasięgu wzroku nie było już nikogo, kto mógłby nam przyjść z pomocą. Każdy z
moich pozostałych okrętów toczył boje z co najmniej jednym statkiem Caine’a. Musieliśmy
uciekać przed kolejnym napastnikiem. Zyskaliśmy w ten sposób jakieś dwadzieścia minut.
Usiłowałem wpłynąć do Cienia, ale to ciężki i powolny proces tak blisko Amberu. O wiele
łatwiej jest dostać się w tę stronę niż z powrotem, gdyż Amber jest samym środkiem,
przyczyną wszechrzeczy. Gdybym miał jeszcze dziesięć minut, może by mi się udało. Ale nie
miałem.
Kiedy ścigający nas podpływali coraz bliżej, zobaczyłem, że z oddali kieruje się w naszą
stronę jeszcze inny statek. Oprócz barw Eryka i flagi z białym jednorożcem dojrzałem
również czarno-zieloną banderę Caine’a. Chciał osobiście dokończyć dzieła.
Pokonaliśmy załogę pierwszego okrętu, lecz nie mieliśmy nawet czasu otworzyć grodzi,
kiedy zjawił się Caine. Stałem na zakrwawionym pokładzie z garstką mężczyzn wokół, gdy
Caine z dzioba swego statku wezwał mnie, żebym się poddał.
– Czy jeśli to zrobię, darujesz moim ludziom życie?
– Tak – odparł. – Inaczej sam musiałbym bez potrzeby stracić paru wojowników.
– Słowo księcia?
Pomyślał chwilę, potem skinął głową.
– Słowo – powiedział, – Każ załodze złożyć broń i przejść na mój pokład, kiedy
podpłynę.
Schowałem miecz do pochwy i zwróciłem się do moich ludzi.
– Stoczyliście wspaniałą walkę i kocham was za to. Niestety, przegraliśmy. – Mówiąc to
wycierałem ręce starannie w pelerynę, żeby nie poplamić dzieła sztuki Dworkina, po które
zaraz miałem sięgnąć. – Złóżcie teraz broń i wiedzcie, że wasze dzisiejsze czyny na trwałe
94
zapiszą się w pamięci. Pewnego dnia oddam wam sprawiedliwość na dworze w Amberze.
Mężczyźni, dziewięciu czerwonoskórych olbrzymów i trzech kudłatych karzełków,
płakali składając broń.
– Nie sądźcie, że wszystko stracone, jeśli chodzi o nasze miasto – pocieszyłem ich. –
Przegraliśmy tylko jedną bitwę, ale walka jeszcze trwa. Mój brat Bleys właśnie toruje sobie
drogę do Amberu. Caine dotrzyma słowa i daruje wam życie, nawet gdy zobaczy, że
odszedłem połączyć się z Bleysem. Przykro mi, że nie mogę wziąć was ze sobą.
Wyjąłem Atut Bleysa z talii i trzymałem go nisko, za burtą, zasłaniając przed tamtym
statkiem. Właśnie kiedy Caine się zbliżył, poczułem ruch pod zimną powierzchnią.
– Kto? – spytał Bleys.
– Corwin. Co u ciebie?
– Wygraliśmy bitwę, ale straciliśmy wielu ludzi. Odpoczywamy teraz przed podjęciem
marszu. A u ciebie?
– Udało nam się zatopić chyba połowę floty Caine’a, ale on zwyciężył. Zaraz wejdzie na
mój pokład. Pomóż mi uciec.
Bleys wyciągnął rękę, dotknąłem jej i upadłem mu w ramiona.
– Zaczyna mi to wchodzić w zwyczaj – mruknąłem i dopiero wtedy spostrzegłem, że i on
jest ranny. Głowę i lewą dłoń miał owinięte bandażem.
– Byłem zmuszony złapać gołą ręką ostrze sztyletu – wyjaśnił. – Piecze jak diabli.
Odetchnąłem głęboko i poszliśmy do jego namiotu, gdzie otworzył butelkę wina i
poczęstował mnie chlebem, serem i suszonym mięsem. Miał wciąż spory zapas papierosów;
wziąłem jednego i zapaliłem, podczas gdy lekarz wojskowy opatrywał mi rany.
Zostało mu jeszcze sto osiemdziesiąt tysięcy żołnierzy. Kiedy tego wieczoru patrzyłem ze
wzgórza na rozbite namioty, ujrzałem przed sobą nieskończenie długi szereg obozowisk, w
których koczowałem przez te wszystkie stulecia. I naraz poczułem, że łzy mi napływają do
oczu na myśl o ludziach, którzy w przeciwieństwie do władców Amberu żyją tylko krótką
chwilę, zanim obrócą się w proch, a jeszcze tylu z nich ginie na polach bitewnych całego
świata.
Wróciłem do namiotu Bleysa i skończyliśmy butelkę wina.
95
Rozdział 7
Tej nocy znów rozpętał się gwałtowny sztorm. Nie zelżał nawet, kiedy srebrzysty świt
przebił się zza chmur, lecz towarzyszył nam uparcie przez cały dzień.
Wędrówka w deszczu, i to zimnym, nie wpływa dobrze na morale. Zawsze nienawidziłem
błota, po którym byłem zmuszony maszerować przez całe wieki!
Szukaliśmy drogi w Cieniu, na której nie padałyby deszcze, ale nasze wysiłki nie
przynosiły żadnych rezultatów. Maszerowaliśmy do Amberu w ubraniach klejących się do
ciała, do wtóru piorunów i przy blasku błyskawic.
Następnej nocy temperatura opadła i rano powitały nas sztywne od mrozu chorągwie i
biały świat pod ołowianym, zasnutym śnieżycą niebem.
Nasi żołnierze, pomijając tych małych, kudłatych, nie byli odpowiednio wyposażeni do
takich okoliczności, toteż kazaliśmy im iść jak najszybciej, żeby zapobiec odmrożeniom.
Czerwone wielkoludy cierpiały. W ich ojczyźnie klimat był bardzo ciepły.
Tego dnia zaatakowały nas tygrys, niedźwiedź polarny oraz wilk. Tygrys, którego zabił
Bleys, mierzył od czubka nosa do końca ogona ponad cztery metry dwadzieścia centymetrów.
Maszerowaliśmy do późna w noc, aż do porannej rosy. Bleys poganiał żołnierzy, żeby
czym prędzej wyjść z zimnych Cieni. Atut Amberu ukazywał ciepłą, suchą jesień, a
zbliżaliśmy się już do prawdziwej Ziemi. Następnego dnia maszerowaliśmy do północy przez
topniejący śnieg, śnieg z deszczem, zimny deszcz, ciepły deszcz, aż do suchego lądu.
Wydaliśmy rozkaz, żeby tu rozbić obóz, z potrójnym kordonem straży. Biorąc pod uwagę
zmęczenie wojska, byliśmy łatwym łupem. Ale ludzie już ledwo trzymali się na nogach i nie
uszliby dużo dalej.
Atak nastąpił kilka godzin później, pod wodzą Juliana, czego się dowiedziałem
poniewczasie z opisu tych, co przeżyli. Skierował komandosów na najsłabiej obstawione
punkty naszego obozu, na tyłach. Gdybym wiedział, że to Julian, mógłbym spróbować go
przytrzymać za pomocą jego Atutu, ale dowiedziałem się tego dopiero po fakcie. Przez nagły
napad zimy straciliśmy niemal dwa tysiące ludzi i nie wiadomo, ilu jeszcze w walce z
Julianem.
96
Wojsku zaczynała zagrażać demoralizacja, niemniej posłuchali rozkazu wymarszu.
Następny dzień był jedną wielką pułapką. Armia naszej wielkości miała za małą możliwość
manewru, żeby sobie poradzić z podjazdami, które Julian przeciwko nam wysyłał. Zabiliśmy
wprawdzie paru jego ludzi, ale stosunkowo niewielu, może jednego na dziesięciu naszych.
W południe wkroczyliśmy w dolinę biegnącą równolegle do brzegu morza. Las Ardeński
znajdował się na północy, na lewo, a Amber prosto przed nami. Powietrze było chłodne i
przesycone aromatem ziemi i jej płodów. Opadło już parę liści. Amber leżał osiemdziesiąt mil
przed nami, widoczny tylko jako migotliwy blask nad horyzontem.
Po południu zebrały się chmury, spadł lekki deszcz i z nieba zaczęły walić pioruny. Potem
burza ucichła i wyjrzało słońce, osuszając świat.
Po jakimś czasie poczuliśmy dym. A po chwili zobaczyliśmy wokół języki płomieni. I
wkrótce strzeliły w niebo ruchome ściany ognia, które zbliżały się do nas z miarowym
trzaskiem, niosąc ze sobą żar i wzniecając panikę w naszych szeregach. Rozległy się krzyki,
kolumna rozpadła się i rzuciła do ucieczki. Zaczęliśmy biec.
Obsypał nas deszcz popiołu, a dym robił się coraz gęstszy. Pędziliśmy co sil, ale ogień był
szybszy. Płonące połacie lasu huczały i grzmiały wokół, zalewając nas falami gorąca.
Wkrótce płomienie były już przy nas, drzewa poczerniały, liście się spopieliły, mniejsze
drzewka zaczęły się chwiać. Droga przed nami była jedną rzeką płomieni.
Biegliśmy jak szaleni, bojąc się, że za chwilę będzie jeszcze gorzej. I nie myliliśmy się.
Teraz już i wielkie, grube drzewa padały nam pod nogi; musieliśmy je przeskakiwać i
okrążać. Całe szczęście, że byliśmy na szerokiej drodze leśnej...
Żar stał się nie do wytrzymania i oddychaliśmy z największym trudem. Mijały nas
jelenie, wilki, lisy i zające, ignorując naszą obecność i siebie nawzajem w panicznej ucieczce.
Nad dymem unosił się krzyk ptaków, które spadały masowo na ziemię, nie zwracając niczyjej
uwagi.
Spalenie tego wiekowego lasu, równie sędziwego jak Las Ardeński, wydawało mi się
niemal świętokradztwem. Ale Eryk był księciem Amberu i wkrótce miał zostać królem. Na
jego miejscu może zrobiłbym to samo...
Miałem osmalone brwi i włosy, a gardło spalone jak komin. Zadawałem sobie pytanie, ile
ofiar będzie nas ten pożar kosztować? Między nami i Amberem leżało jeszcze siedemdziesiąt
mil zalesionej doliny, za nami, do końca lasu, zostało ponad trzydzieści.
– Bleys! – wykrztusiłem. – Dwie lub trzy mile przed nami jest rozgałęzienie! Prawa
odnoga prowadzi do rzeki Oisen, płynącej do morza. To nasza jedyna szansa! Cała dolina
Garnath stoi w ogniu. Jedyna nadzieja w tym, że dotrzemy do wody!
Przytaknął. Biegliśmy dalej, ale ogień był szybszy. Dotarliśmy jednak do rozwidlenia,
gasząc płomienie na tlącym się ubraniu, wycierając popiół z oczu i wypluwając go z ust,
przeczesując rękami włosy, kiedy zagnieździły się w nich płomyki.
– Jeszcze tylko ćwierć mili – powiedziałem.
97
Kilkakrotnie spadały na mnie rozżarzone gałęzie, nie osłonięta skóra paliła mnie żywym
ogniem, a i te osłonięte części ciała miały się nie lepiej.
Biegliśmy przez płonącą trawę wzdłuż długiego zbocza i kiedy u podnóża dojrzeliśmy
wodę, jeszcze przyspieszyliśmy kroku, choć wydawało się to niemożliwe. Wskoczyliśmy do
rzeki, z ulgą zanurzając się w chłodną toń.
Trzymaliśmy się z Bleysem jak najbliżej siebie, walcząc z prądem, który unosił nas
krętym nurtem rzeki Oisen. Splątane konary drzew nad naszymi głowami wyglądały jak strop
płonącej katedry. Kiedy łamały się i spadały prosto na nas, musieliśmy ratować się
błyskawicznym kraulem lub głębokim nurem pod powierzchnię. Wodę wokół pokrywały
syczące, czarne szczątki, a wystające z niej głowy niedobitków naszej armii wyglądały jak
pływające orzechy kokosowe.
Rzeka była ciemna i zimna, wkrótce rozbolały nas rany, zaczęliśmy szczękać zębami i
dygotać. Przebyliśmy dobre parę mil, zanim zostawiliśmy z tyłu płonący las i dotarliśmy do
płaskiej, bezdrzewnej równiny biegnącej do morza. Pomyślałem, że to idealne miejsce dla
Juliana, aby zaczaić się na nas z łucznikami. Podzieliłem się tym z Bleysem, który zgodził się
z moją opinią, ale uznał, że niewiele możemy na to poradzić. Musiałem przyznać mu rację.
Tymczasem drzewa płonęły wokół nas, a my posuwaliśmy się naprzód płynąc i brodząc.
Wydawało się, że minęły całe godziny, ale w rzeczywistości musiało upłynąć znacznie
mniej czasu, zanim moje obawy się sprawdziły i spadł na nas pierwszy grad strzał.
Zanurkowałem i popłynąłem pod wodą, a ponieważ płynąłem z prądem, udało mi się
przebyć całkiem niezły dystans, zanim znów wynurzyłem się na powierzchnię. W tej samej
chwili zaświstały mi koło uszu następne strzały. Nie miałem pojęcia, jak długi może być ten
korytarz śmierci, ale nie paliłem się do tego, aby wychodzić na brzeg i sprawdzać.
Wciągnąłem głęboko powietrze i ponownie dałem nura. Dotknąłem dna i wymacując drogę
między kamieniami przesunąłem się jak mogłem najdalej, a potem skierowałem się do
prawego brzegu, wypuszczając po drodze powietrze. Wychyliłem się na powierzchnię,
wziąłem głęboki oddech i znów się zanurzyłem, nie rozglądając się przy tym zbytnio na boki.
Płynąłem, aż zaczęło rozsadzać mi płuca, wtedy znów wyjrzałem.
Tym razem nie miałem szczęścia i dostałem strzałą w lewy biceps. Zdołałem zanurkować
i złamać drzewce, a potem wyciągnąłem grot i posuwałem się do przodu wyrzucając nogi
żabką i pomagając sobie ostrożnymi ruchami prawej ręki. Wiedziałem, że kiedy znów się
wynurzę, zastrzelą mnie jak kaczkę. Zmusiłem się więc do zostania pod wodą, aż przed
oczami zaczęły mi latać czerwone plamki i pociemniało mi w głowie. Musiałem wytrzymać
chyba pełne trzy minuty. Za to kiedy tym razem wyjrzałem na powierzchnię, spotkała mnie
cisza. Ciężko dysząc ruszyłem przez wodę do lewego brzegu i chwyciłem się zwisających
wici.
Rozejrzałem się wokół. Stało tu niewiele drzew i ogień dotąd nie dotarł. Oba brzegi były
puste, podobnie jak rzeka. Czyżbym był jedynym, który ocalał? Wydawało mi się to
98
niemożliwe, Przecież było nas jeszcze tylu, kiedy przystępowaliśmy do ostatniego marszu...
Bytem ledwo żywy z wyczerpania i obolały na całym ciele. Czułem się, jakbym miał
spalona skórę, lecz woda była tak zimna, że trząsłem się i siniałem. Wiedziałem, że muszę
szybko wyjść z rzeki, jeśli chcę utrzymać się przy życiu. Uznałem jednak, że stać mnie na
jeszcze parę podwodnych wycieczek, i postanowiłem odpłynąć trochę dalej, zanim opuszczę
bezpieczne głębiny.
Jakimś cudem zdołałem zanurkować jeszcze czterokrotnie, nim poczułem, że za piątym
razem mogę już nie wypłynąć. Przywarłem więc do przybrzeżnej skały, złapałem oddech i
wygramoliłem się na brzeg. Nie poznawałem tej okolicy, pożar jednak ją ominął. Na prawo
stała gęsta kępa krzewów, doczołgałem się do niej, wpełzłem do środka, upadłem na twarz i
natychmiast zasnąłem.
Kiedy się obudziłem, niemal tego pożałowałem. Bolał mnie każdy centymetr ciała i
byłem ciężko chory. Leżałem tak bez ruchu przez długie godziny, na wpół przytomny, aż
wreszcie z najwyższym trudem dowlokłem się do rzeki, żeby się napić wody. Potem wróciłem
do krzaków i znów zasnąłem.
Byłem nadal cały obolały, gdy wróciła mi przytomność, ale już trochę silniejszy.
Poszedłem do rzeki i z powrotem, a potem z pomocą lodowatego Atutu przekonałem się, że
Bleys żyje.
– Gdzie jesteś? – spytał, gdy nawiązałem kontakt.
– Sam nie wiem – odparłem. – Cieszę się, że w ogóle jeszcze jestem. Chyba gdzieś w
pobliżu morza. Słyszę w oddali fale i rozpoznaję zapach.
– Jesteś nad rzeką?
– Tak.
– Na którym brzegu?
– Na lewym, patrząc w stronę morza. Północnym.
– Zostań tam i nie ruszaj się z miejsca. Wyślę kogoś po ciebie. Zbieram nasze rozrzucone
siły. Mam już ponad dwa tysiące żołnierzy i z każdą chwilą ta liczba się powiększa. Julian
zostawił nas na razie w spokoju.
– Dobrze – powiedziałem i zostałem w miejscu, ułożywszy się do snu.
Usłyszałem jakiś ruch w krzakach i usiadłem zaniepokojony. Rozsunąłem paprocie i
wyjrzałem. Były to trzy czerwone wielkoludy.
Poprawiłem rynsztunek, wygładziłem ubranie, przeczesałem ręką włosy, stanąłem
wyprostowany, choć miałem nieco miękkie kolana, odetchnąłem parę razy głęboko i
wyszedłem.
– Jestem tutaj – oznajmiłem.
Dwaj z nich aż podskoczyli na dźwięk mojego głosu wyjmując błyskawicznie broń, ale
szybko się zreflektowali, powitali mnie z szacunkiem i zaprowadzili do obozu, który był
odległy o jakieś dwie mile. Przeszedłem ten dystans o własnych siłach. Bleys powitał mnie
99
słowami:
– Jest nas już ponad trzy tysiące. – Później wezwał lekarza wojskowego, oddając mnie
ponownie w jego ręce.
Tej nocy – która minęła spokojnie – i następnego dnia wróciła reszta naszych żołnierzy.
Było nas teraz jakieś pięć tysięcy. Z daleka widzieliśmy Amber.
Nazajutrz rano wyruszyliśmy. Do południa zrobiliśmy piętnaście mil. Maszerowaliśmy
wzdłuż plaży i nigdzie nie było widać ani śladu Juliana.
Oparzenia bolały mnie coraz mniej. Udo miałem już wygojone, ale ręka i ramię wciąż
mocno dawały mi się we znaki.
Maszerowaliśmy przed siebie i wkrótce od Amberu dzieliło nas już tylko czterdzieści mil.
Pogoda była łaskawa, a las na lewo zamienił się w wymarłą, czarną pustynię. Ogień zniszczył
całą roślinność w dolinie i przynajmniej to jedno obróciło się teraz na naszą korzyść.
Ani Julian, ani nikt inny nie mógł zastawić na nas pułapki – na odległość mili wszystko
widać było jak na dłoni. Przed zachodem słońca przeszliśmy dalszych dziesięć mil, a potem
rozbiliśmy obóz na plaży.
Nazajutrz uprzytomniłem sobie, że wkrótce ma się odbyć koronacja Eryka, i
przypomniałem to Bleysowi. Straciliśmy prawie rachubę czasu i teraz zrozumieliśmy, że
zostało nam już tylko parę dni.
Do południa wiedliśmy żołnierzy szybkim marszem, a potem stanęliśmy na odpoczynek.
Byliśmy dwadzieścia pięć mil od podnóża Kolviru. O zmroku ta odległość zmalała do
dziesięciu mil. I szliśmy dalej. Maszerowaliśmy do północy i dopiero wtedy rozbiliśmy obóz.
Tego dnia poczułem, że wracają mi siły. Spróbowałem zrobić mieczem parę cięć i wyszło to
nie najgorzej. Nazajutrz miałem się jeszcze lepiej.
Maszerowaliśmy, aż doszliśmy do stóp Kolviru, gdzie spotkały nas połączone siły Juliana
i Caine’a, którego flota przedzierzgnęła się teraz w piechotę.
Bleys zagrzewał żołnierzy okrzykami do walki; jak Robert E. Lee pod Chancellorsville, i
pobiliśmy ich.
Zostało nam trzy tysiące ludzi, kiedy skończyliśmy rozprawiać się z przeciwnikiem.
Julian oczywiście uciekł. Ale zwyciężyliśmy. Tej nocy było wielkie święto. Zwyciężyliśmy.
Niemniej gnębiły mnie coraz poważniejsze obawy i podzieliłem się nimi z Bleysem. Trzy
tysiące ludzi przeciwko Kolvirowi. Ja straciłem flotę, a Bleys dziewięćdziesiąt osiem procent
swojej piechoty. Nie było powodów do uciechy.
I wcale mi się to nie podobało.
Ale nazajutrz zaczęliśmy podejście. Kamienne schodki mieściły tylko dwóch mężczyzn
idących ramię w ramię, a wyżej jeszcze się zwężały, zmuszając nas do wchodzenia w
pojedynczym szeregu. Wspięliśmy się sto metrów, potem dwieście, trzysta. Wtem uderzył w
nas sztorm od morza i smagani bezlitośnie, przywarliśmy ciasno do skał. Lecz mimo to
straciliśmy kilkuset ludzi.
100
Podczas dalszej wspinaczki spadł na nas ulewny deszcz. Droga robiła się coraz bardziej
stroma, coraz bardziej śliska. Na mniej więcej jednej czwartej wysokości Kolviru zderzyliśmy
się ze schodzącą z góry zbrojną kolumną. Pierwsze szeregi zwarły się z naszą strażą przednią
i dwóch mężczyzn padło. Zdobyliśmy jeszcze dwa stopnie i padł następny trup.
I tak to się toczyło przez przeszło godzinę, podczas której zdołaliśmy jednak wdrapać się
na jedną trzecią wysokości, mimo przerzedzającego się szeregu. Mieliśmy szczęście, że nasi
czerwonoskórzy wojownicy byli silniejsi od ludzi Eryka. Co chwilę dawał się słyszeć szczęk
broni, krzyk i znoszono w dół kolejną ofiarę. Czasem był to któryś z naszych olbrzymów lub
porośniętych futrem karzełków, ale częściej żołnierze w barwach Eryka.
Weszliśmy do połowy góry, walcząc o każdy stopień. Wiedzieliśmy, że na szczycie
czekają na nas szerokie schody, których te prowadzące do Rebmy były zaledwie odbiciem.
Zawiodą nas one do Wielkiego Łuku, który stanowi wschodnie wejście do Amberu.
Nasza straż przednia liczyła teraz może pięćdziesiąt osób. Potem czterdzieści, trzydzieści,
dwadzieścia, tuzin...
Byliśmy już na dwóch trzecich wysokości, stopnie szły zygzakiem w górę po ścianie
Kolviru. Wschodnie schody są rzadko używane. Stanowią niemal dekorację. Początkowo
mieliśmy w planie przeciąć spaloną obecnie dolinę, okrążyć górę wspinając się zachodnim
szlakiem i wejść do Amberu od tyłu. Przez pożar i działania Juliana ten projekt upadł. Nigdy
nie zdołalibyśmy pokonać góry, jednocześnie ją okrążając. Mieliśmy do wyboru frontalny
atak albo nic. Ale nie zanosiło się na nic.
Trzech dalszych przeciwników padło i zdobyliśmy cztery stopnie. Z kolei nasz człowiek
idący na czele spadł w przepaść i straciliśmy jeszcze jednego wojownika.
Od morza wiał ostry i chłodny wiatr, u stóp góry zbierały się ptaki. Słońce wyjrzało zza
chmur, czyli że Eryk najwyraźniej zaniechał sterowania pogodą, teraz kiedy mierzyliśmy się z
jego siłami.
Zdobyliśmy sześć stopni i straciliśmy następnego żołnierza.
Było dziwnie, smutno i dziko...
Bleys stał przede mną i wkrótce miała nadejść jego kolej. A potem moja, jeśli zginie.
Zostało jeszcze sześciu ludzi.
Dziesięć kroków...
Teraz zostało tylko pięć.
Posuwaliśmy się naprzód cal po calu i jak okiem sięgnąć wszystkie stopnie w dół
poznaczone były krwią. Gdzieś w tym musi kryć się głęboki morał.
Piąty mężczyzna zabił czterech, zanim upadł, i znaleźliśmy się na kolejnym zakręcie.
Wspinaliśmy się zakosami coraz wyżej, a nasz obecny przewodnik bił się z bronią w obu
rękach. Dobrze, że walczył w świętej wojnie, bo każdy jego cios krył prawdziwą żarliwość.
Zanim zginął, wyprawił na tamten świat trzech przeciwników.
Następny już nie był tak żarliwy lub tak dobrze władający bronią. Padł natychmiast i
101
zostało tylko dwóch.
Bleys wyciągnął swój długi inkrustowany miecz i jego ostrze zalśniło w powietrzu.
– Zaraz się przekonamy – powiedział – co potrafią zdziałać przeciwko księciu.
– Mam nadzieję, że jeden książę wystarczy – odparłem, a on zachichotał.
Byliśmy chyba w trzech czwartych drogi, kiedy w końcu nadeszła jego kolej. Skoczył do
przodu, natychmiast rozprawiając się z pierwszym, który mu stanął na drodze. Drugiemu
błyskawicznie przebił gardło czubkiem miecza i niemal jednocześnie ściął głowę trzeciemu.
Przez chwilę walczył z czwartym, nim go zabił.
Posuwałem się za nim krok w krok, trzymając odkryty miecz w dłoni.
Był dobry, nawet lepszy, niż pamiętałem. Parł naprzód jak cyklon, a jego miecz ciął jak
błyskawica, zbierając śmiertelne pokłosie. Cokolwiek by mówić o Bleysie, tego dnia spisał
się jak przystało na człowieka jego rangi.
Zadawałem sobie pytanie, jak długo wytrzyma.
W lewej ręce trzymał sztylet, którym posługiwał się z bezwzględną skutecznością, ilekroć
udało mu się doprowadzić do bezpośredniego zwarcia. Zostawił go w gardle jedenastej ofiary.
Nie widziałem końca kolumny naszych przeciwników. Doszedłem do wniosku, że musi
ciągnąć się aż do samego szczytu. Miałem nadzieję, że moja kolej nigdy nie nadejdzie, i już
niemal w to uwierzyłem.
Obok mnie spadły jeszcze trzy ciała i stanęliśmy na występie skalnym na zakręcie. Bleys
oczyścił występ i zaczął się wspinać. Przez pół godziny obserwowałem, jak wysyłał wrogów
na tamten świat. Za sobą słyszałem pełne podziwu i nabożnego lęku szepty naszych żołnierzy.
Byłem gotów pomyśleć, że dojdzie aż do szczytu.
Używał wszelkich możliwych sztuczek. Machał przeciwnikom przed oczami peleryną,
podstawiał nogę, wykręcał ręce.
Doszliśmy do następnej półki skalnej. Dostrzegłem krew na jego rękawie, ale jemu
uśmiech nie schodził z ust, a wojownicy za plecami tych, których zabijał, mieli poszarzałe
strachem twarze. To też ułatwiało mu zadanie. Może do ich przestrachu i spowolnionej
nerwami reakcji przyczyniał się fakt, że stałem z tyłu gotów w każdej chwili wypełnić lukę.
Pamiętali przecież, co się działo podczas naszej bitwy morskiej.
Bleys stał już na kolejnym nawisie, oczyścił go, skręcił, zaczął posuwać się w górę.
Nigdy nie przypuszczałem, że dojdzie aż tak daleko. Sam chyba nie umiałbym tego dokonać.
Był to najbardziej fenomenalny pokaz sztuki szermierczej i wytrzymałości, jaki widziałem od
czasu, gdy Benedykt bronił przełęczy nad Lasem Ardeńskim przed Księżycowymi Jeźdźcami
z Ghenesh.
Jednak i on najwyraźniej powoli tracił siły. Gdybym tylko mógł go zluzować, zastąpić
choć na chwilę...
Ale to było niemożliwe, szedłem więc za nim, bojąc się, że każdy cios może już okazać
się ostatnim. Widziałem, że słabnie. Byliśmy w odległości zaledwie trzydziestu metrów od
102
szczytu.
Nagle poczułem do niego miłość. Był moim bratem i stał u mego boku. Chyba już nie
wierzył, że wygra, a jednak walczył... dając mi w efekcie szansę na tron.
Zabił kolejnych trzech mężczyzn, lecz jego miecz poruszał się coraz wolniej. Z czwartym
walczył przez prawie pięć minut, nim go pokonał. Byłem pewien, że następny przeciwnik
będzie ostatnim.
Ale się myliłem.
Gdy go dobijał, przełożyłem miecz z prawej ręki do lewej, a prawą ręką wyjąłem sztylet i
rzuciłem nim. Aż po rękojeść zagłębił się w gardle następnego przeciwnika. Bleys
przeskoczył dwa stopnie i podciął nogi kolejnemu mężczyźnie, zrzucając go w przepaść.
Potem jednym ruchem ręki rozpłatał brzuch jego następcy. Pospieszyłem wypełnić lukę i
stanąłem tuż za nim w pełnej gotowości. On jednak jeszcze mnie nie potrzebował. W nowym
przypływie energii uśmiercił następnych dwóch. Zawołałem, żeby podano mi z tylu sztylet,
poczekałem, aż Bleys się odsunie, i rzuciłem nim w mężczyznę, z którym walczył. Ten
właśnie robił wypad do przodu i sztylet trafił go nie tyle ostrzem, ile rękojeścią, lecz za to w
głowę. Jednocześnie Bleys przeszył mu ramię i mężczyzna padł. Ale zza jego pleców
wyskoczył z impetem następny przeciwnik i nadziawszy się na miecz, runął jak długi na
Bleysa, pociągając go za sobą w przepaść.
Instynktownie, niemal nie zdając sobie sprawy z tego, co robię, jednak w tej
jednotysięcznej części sekundy podejmując decyzję, którą człowiek uświadamia sobie
dopiero po fakcie, sięgnąłem do pasa, wyszarpnąłem moją talię Atutów i rzuciłem ją
Bleysowi, który zdawał się przez moment wisieć w powietrzu – tak szybko zareagowały moje
mięśnie i percepcja – krzycząc:
– Łap, głupcze!
Złapał.
Dalej nie miałem czasu patrzeć, co się dzieje, bo musiałem zająć się parowaniem i
zadawaniem ciosów.
Tak zaczął się ostatni etap zdobywania Kolviru.
Wystarczy powiedzieć, że dokonałem tego i stałem ciężko dysząc na szczycie, gdy moi
ludzie jeden po drugim do mnie dochodzili. Raz jeszcze skonsolidowaliśmy siły i ruszyliśmy
naprzód. Marsz do Wielkiego Łuku zajął nam godzinę. Przeszliśmy pod nim. Byliśmy w
Amberze.
Nie wiedziałem, gdzie jest Eryk, ale z pewnością nigdy nie przypuszczał, że dotrzemy aż
tutaj.
Zastanawiałem się też, gdzie jest Bleys. Czy zdołał wyciągnąć jakiś Atut i zrobić z niego
użytek, zanim sięgnął dna? Pewno nigdy się nie dowiem.
Przeceniliśmy nasze siły. Przeciwnik był znacznie liczniejszy i jedyne, co nam teraz
pozostawało, to walczyć godnie do końca. Dlaczego postąpiłem tak idiotycznie i oddałem
103
Bleysowi moje karty? Wiedziałem, że nie ma własnych, i chyba to wywołało we mnie taki
odruch, nabyty prawdopodobnie podczas tych lat spędzonych na Cieniu-Ziemi. A przecież
mógłbym ich użyć do ucieczki, gdyby sprawy przyjęły zły obrót.
Sprawy przyjęły zły obrót.
Biliśmy się aż do zmierzchu i z mojego wojska została niewielka grupka. Otoczono nas
zaraz za granicami Amberu, daleko od pałacu. Walczyliśmy już tylko w obronie życia i moi
żołnierze jeden po drugim ginęli. Przewaga wroga była miażdżąca.
Llewella albo Deirdre udzieliłyby mi schronienia. Dlaczego to zrobiłem?
Powaliłem kolejnego przeciwnika i odsunąłem to pytanie na dalszy plan. Słońce zaszło i
ciemności zasnuły niebo. Zostało nas tylko parę setek, lecz wcale nie byliśmy bliżej pałacu.
I wtedy zobaczyłem Eryka wydającego rozkazy. Gdybym tylko mógł się z nim
porozumieć! Ale nie mogłem. Najprawdopodobniej poddałbym się, żeby oszczędzić życie
moich żołnierzy, którzy służyli mi lepiej, niż na to zasługiwałem. Lecz nie było komu się
poddać, nikt do tego nie wzywał. Eryk nie usłyszałby mnie, nawet gdybym wrzeszczał co sił.
Był daleko i dowodził.
Walczyliśmy więc i wkrótce została nas tylko setka. Powiem krótko: w końcu zabili
wszystkich oprócz mnie. Rzucili na mnie sieci i obsypali gradem przytępionych strzał. Kiedy
padłem, ogłuszyli mnie i skrępowali powrozem jak wieprzka, po czym wszystko odpłynęło w
dal prócz koszmarów, które za nic nie chciały ustąpić.
Przegraliśmy.
Ocknąłem się w lochu głęboko pod Amberem, żałując, że dotarłem aż tak daleko. To, że
wciąż żyłem, znaczyło, iż Eryk ma co do mnie jakieś plany. Wyobraziłem sobie koło tortur i
kleszcze, ogień i szczypce. Leżąc na mokrej słomie ujrzałem swoją hańbę.
Jak długo byłem nieprzytomny? Nie miałem pojęcia.
Przetrząsnąłem celę w poszukiwaniu czegoś, co pomogłoby mi popełnić samobójstwo.
Niczego takiego nie znalazłem.
Rany paliły mnie żywym ogniem i byłem krańcowo wyczerpany. Położyłem się i
zapadłem w sen.
Po jakimś czasie obudziłem się, lecz nadal nikt się mną nie interesował. Nie było nikogo,
kogo można by przekupić, ani nikogo, kto chciałby mnie torturować. Nie było także nic do
jedzenia. Leżałem owinąwszy się w pelerynę i myślałem o wszystkim, co się zdarzyło, odkąd
opuściłem szpital w Greenwood, nie pozwalając sobie zrobić następnego zastrzyku.
Może byłoby lepiej, gdybym na to pozwolił?
Poznałem, co to rozpacz.
Lada chwila Eryk miał być ukoronowany. Może nawet już to nastąpiło. Lecz sen był taką
zbawczą rzeczą, a ja byłem taki zmęczony. Po raz pierwszy od dawna nie miałem nic do
roboty tylko spać i zapomnieć o wszystkim. Cela była wilgotna, ciemna i cuchnąca.
104
Rozdział 8
Nie wiem, ile razy się budziłem i znów zapadałem w sen. Dwukrotnie znalazłem na tacy
przy drzwiach chleb, mięso i wodę. W celi panowały ciemności i przejmujący chłód.
Czekałem i czekałem bez końca.
Wreszcie po mnie przyszli. Drzwi się otwarły wpuszczając słabe światło. Zamrugałem
oczami i kazano mi wyjść. Korytarz aż pękał w szwach od uzbrojonych po zęby ludzi, więc
nie miałem co próbować żadnych sztuczek. Potarłem szczecinę na brodzie i poszedłem
posłusznie ze strażą. Po długim marszu doszliśmy do hallu ze spiralnymi schodami, po
których zaczęliśmy wchodzić. Nie zadawałem żadnych pytań i nikt nie spieszył z żadnymi
wyjaśnieniami.
Po wejściu na górę zaprowadzono mnie do pałacu, a w nim do czystego, ciepłego
pomieszczenia, gdzie kazano mi się rozebrać. Czekała tam już na mnie parująca balia wody i
służący, który mnie wyszorował, ogolił i przystrzygł mi włosy. Polem dostałem świeży strój
w kolorze srebrnym i czarnym. Ubrałem się, a na plecy zarzucono mi czarną pelerynę z
zapinką w kształcie srebrnej róży.
– Gotowe – powiedział dowódca straży. – Idziemy.
Ruszyłem za nim, a za mną straż. Zaprowadzono mnie na tyły pałacu, gdzie kowal zakuł
mi ręce i nogi w kajdany z łańcuchem tak grubym, abym nie mógł go rozerwać. Gdybym się
opierał, z pewnością pobiliby mnie do nieprzytomności i rezultat byłby taki sam. Nie miałem
ochoty ponownie zostać tak pobity, więc się poddałem.
Następnie kilku strażników podniosło mój łańcuch i poprowadzono mnie z powrotem do
komnat pałacowych. Nie miałem nawet ochoty patrzeć na otaczający mnie przepych. Byłem
więźniem i wkrótce czekała mnie śmierć lub koło tortur. I absolutnie nic nie mogłem na to
poradzić. Rzut oka przez okno powiedział mi, że jest wczesny wieczór. Przechodząc przez
komnaty, w których bawiliśmy się jako dzieci, uznałem, że nie czas teraz i miejsce na
nostalgię.
Poprowadzono mnie długim korytarzem do sali jadalnej, w której za stołami siedziało
mnóstwo ludzi, wielu mi znajomych. Najwytworniejsze suknie i stroje mieniły się wszelkimi
105
odcieniami tęczy na przybyłych wielmożach, z oświetlonego pochodniami rogu pokoju
rozbrzmiewała muzyka, a stoły były już suto zastawione, choć nikt jeszcze nie jadł.
Zobaczyłem znajome twarze, jak twarz Flory, i sporo nieznajomych. Był tu też minstrel,
lord Rein, którego niegdyś sam pasowałem na rycerza i którego nie widziałem przez całe
stulecia. Odwrócił wzrok, kiedy nasze oczy się spotkały.
Podprowadzono mnie do krańca ogromnego głównego stołu i tam usadzono. Strażnicy
stanęli za mną. Przymocowali końce moich łańcuchów do żelaznych kółek świeżo
osadzonych w podłodze. Krzesło u szczytu stołu było jeszcze puste.
Nie znałem kobiety siedzącej po mojej prawej ręce, ale mężczyzną po lewej był Julian.
Zignorowałem go i spojrzałem na swoją sąsiadkę, drobną blondynkę.
– Dobry wieczór – powiedziałem. – Chyba się jeszcze nie znamy. Nazywam się Corwin.
Spojrzała w popłochu na mężczyznę po prawej, potężnego, piegowatego rudzielca,
szukając u niego pomocy, lecz on wdał się naraz w wielce ożywioną konwersację ze swoją
drugą sąsiadką.
– Może pani ze mną porozmawiać, przysięgam – ciągnąłem. – To nie jest zaraźliwe.
Uśmiechnęła się niepewnie i rzekła:
– Nazywam się Carmel. Jak się pan ma, lordzie Corwinie?
– Piękne imię – odparłem. – Mam się świetnie. Co taka miła dziewczyna jak pani robi w
takim miejscu? Wypiła szybko łyk wody.
– Corwin – powiedział Julian głośniej, niż to było konieczne – ta pani uważa twoje
zachowanie za obraźliwe i bezczelne.
– Ile opinii zdążyła już z tobą wymienić tego wieczoru? – spytałem uprzejmie, a on się
nawet nie zaczerwienił. Zbielał.
– Dość już tego!
Wstałem na te słowa i zagrzechotałem łańcuchami. Prócz efektu, jaki to wywołało,
miałem możność przekonać się, ile zostawiono mi luzu. Oczywiście, za mało. Eryk był
ostrożny.
– Podejdź bliżej i szepnij mi do ucha swoje zastrzeżenia – powiedziałem. Nie posłuchał.
– Posadzono mnie do stołu jako ostatniego, wiedziałem więc, że moment kulminacyjny
już się zbliża. I nie myliłem się,
Sześciu trębaczy dało pięciokrotny krótki sygnał i Eryk wkroczył do sali. Wszyscy się
podnieśli. Oprócz mnie.
Strażnicy poderwali mnie łańcuchami na nogi i tak przytrzymali. Eryk uśmiechnął się i
zszedł ze schodów po mojej prawej ręce. Ledwo widziałem jego barwy pod gronostajowym
futrem, które miał na sobie. Podszedł do szczytu stołu i stanął za krzesłem, a za nim jego
kamerdyner. Inni służący zaczęli obchodzić stoły, rozlewając wino. Kiedy skończyli, Eryk
wzniósł toast:
– Żyjcie szczęśliwie w Amberze, który jest wieczny!
106
Wszyscy podnieśli kieliszki. Oprócz mnie.
– Wypij! – rozkazał Julian.
– Udław się!
Spojrzał na mnie z wściekłością, lecz w tym momencie pochyliłem się i szybko wziąłem
kieliszek. Między mną a Erykiem, który nie spuszczał ze mnie oczu, siedziało kilkaset osób, a
mój głos zabrzmiał donośnie:
– Za Eryka, który siedzi na szarym końcu stołu!
Nikt się nie poruszył, tylko Julian wylał swoje wino na podłogę i po chwili wszyscy
poszli za jego przykładem, lecz ja zdołałem wziąć spory łyk, zanim wytrącono mi kieliszek z
ręki.
Eryk usiadł, goście poszli jego śladem, a i mnie pozwolono opaść na krzesło. Zaczęła się
uczta, a ponieważ byłem głodny, jadłem z równym apetytem jak wszyscy, a może i większym.
Muzyka grała nieprzerwanie i biesiada trwała przeszło dwie godziny. Nikt się już do mnie nie
odezwał, a i ja nie powiedziałem więcej ani słowa. Ale wszyscy czuli moją obecność i nasz
stół był cichszy niż inne.
Caine siedział wyżej stołu, po prawej ręce Eryka, z czego wnioskowałem, że Julian jest w
niełasce. Nie było ani Randoma, ani Deirdre. Dojrzałem jeszcze wielu znajomych, których
niegdyś zaliczałem do przyjaciół, lecz nikt nie ważył się spojrzeć mi w oczy. Zrozumiałem, że
pasowanie Eryka na króla Amberu to czcza formalność. Która zresztą niebawem stała się
faktem.
Po uczcie nie było żadnych mów. Po prostu Eryk wstał, znów zagrzmiały trąbki i wszyscy
przeszli w procesji do sali tronowej Amberu.
Wiedziałem, co teraz nastąpi.
Eryk stanął przed tronem i wszyscy zgięli się w niskim ukłonie. Oprócz mnie,
oczywiście. Niemniej, tak czy owak, rzucono mnie na kolana.
Dzisiaj był dzień koronacji.
Zapadła cisza. Potem Caine wniósł poduszkę, na której spoczywała korona Amberu.
Ukląkł i zastygł w tej pozie, ofiarowując ją Erykowi.
Szarpnięto mnie na nogi i powleczono w stronę tronu. Zrozumiałem, czego ode mnie
chcą, uzmysłowiłem to sobie w ułamku sekundy i stawiłem opór. Ale zostałem pobity i
rzucony na kolana przed stopniami tronu.
Muzyka zabrzmiała nieco głośniej – grano „Zielony zarękawek” – i Julian stojący za mną
powiedział:
– Oto zbliża się moment koronacji nowego króla Amberu! – A do mnie szeptem: – Weź
koronę i podaj ją Erykowi. On sam się ukoronuje.
Spojrzałem na koronę Amberu leżącą na purpurowej poduszce, trzymanej przez Caine’a.
Była srebrna i miała siedem pałek, każdą zwieńczoną klejnotem. Cała była wysadzana
szmaragdami i miała po dwa ogromne rubiny na każdej skroni. Nie poruszyłem się, myśląc o
107
czasach, kiedy widziałem pod nią twarz mojego ojca.
– Nie – powiedziałem krótko i poczułem uderzenie w lewy policzek.
– Weź ją i podaj Erykowi – powtórzył.
Zamachnąłem się na niego, lecz łańcuchy, na których mnie trzymano, były mocno
ściągnięte. Uderzył mnie ponownie. Spojrzałem na wysokie, ostre szpice korony.
– Dobrze – powiedziałem w końcu i sięgnąłem po nią.
Przez chwilę trzymałem ją w obu rękach, a potem błyskawicznie włożyłem ją sobie na
głowę, mówiąc:
– Ja, Corwin, koronuję się królem Amberu!
Zdjęto mi ją natychmiast i położono z powrotem na poduszce. Na moje plecy spadły razy,
przez salę przebiegł szmer.
– Spróbujmy jeszcze raz – powiedział Julian. – Weź ją i podaj Erykowi.
Znów cios.
– W porządku – zgodziłem się czując, że moja koszula wilgotnieje.
Tym razem rzuciłem Erykowi koronę prosto w twarz, mając nadzieję, że wykolę mu oko.
Chwycił ją prawą ręką i uśmiechnął się do mnie patrząc, jak mnie biją.
– Dziękuję ci – powiedział. – Ale teraz słuchajcie mnie wszyscy obecni i ci, którzy
pozostają w Cieniu. W dzisiejszym dniu przejmuję tron i koronę Amberu i biorę do ręki berło
królewskie. Wygrałem tron w uczciwej walce i słusznie mi się on z krwi należy.
– Kłamca! – krzyknąłem i czyjaś ręka zasłoniła mi usta.
– Koronuję się Erykiem Pierwszym, królem Amberu.
– Niech żyje król! – zakrzyknęli po trzykroć zebrani.
Wtedy Eryk nachylił się i powiedział do mnie zniżonym głosem:
– Twoje oczy właśnie ujrzały widok, który ci będzie musiał na długo wystarczyć... Straż!
Zaprowadzić go do miejsca kaźni i wypalić oczy! Niech dzisiejsza uroczystość na zawsze
pozostanie mu w pamięci jako ostatnia rzecz, którą widział. Później wrzućcie go do
najgłębszej ciemnicy pod Amberem i niech jego imię zostanie zapomniane.
Splunąłem i spadł na mnie grad razów.
Opierałem się zaciekle przez całą drogę, lecz wywleczono mnie z sali. Wszystkie oczy
odwracały się ode mnie, kiedy wychodziłem, i ostatnie, co pamiętam, to uśmiechnięty Eryk
na tronie rozdzielający swe łaski między wielmożów Amberu.
Jego rozkaz wykonano i na szczęście podczas kaźni straciłem przytomność.
Nie mam pojęcia, jak długo leżałem bez życia, zanim ocknąłem się w absolutnej
ciemności, z potwornym bólem rozsadzającym mi czaszkę. Może to wtedy rzuciłem klątwę, a
może zrobiłem to, gdy wżarło się we mnie rozpalone do białości żelazo. Nie pamiętam
dokładnie, wiedziałem jednak, że Eryk nigdy nie zazna spokoju na tronie, gdyż klątwa księcia
Amberu, rzucona w momencie niepohamowanej furii, zawsze się spełnia.
Szarpałem w rozpaczy słomę w tej najczarniejszej z cel, lecz nie wylałem ani jednej łzy. I
108
to było najstraszniejsze. Po jakimś czasie – tylko wy, bogowie, i ja wiemy, jak długim – znów
zasnąłem.
– Kiedy się obudziłem, głowa nadal pękała mi z bólu. Podniosłem się na nogi i
zmierzyłem wielkość celi. Miała cztery kroki szerokości i pięć długości. Dziura w podłodze
pełniła rolę ustępu, a w rogu leżał wypchany słomą materac. U dołu drzwi była szczelina, a za
nią taca ze stęchłym chlebem i butelką wody. Posiliłem się, ale nie przyniosło mi to ulgi. Ból
pulsował mi w skroniach i daleko mi było do spokoju ducha.
Starałem się jak najwięcej spać. Nikt do mnie ani razu nie przyszedł. Budziłem się,
przemierzałem celę, wymacywałem tacę pod drzwiami i jadłem, co mi dawano.
Potem znów szedłem spać.
Po siedmiu spaniach przeszedł mi ból w oczodołach. Nienawidziłem mojego brata, który
był królem Amberu. Wolałbym, żeby mnie zabił.
Ciekaw byłem reakcji ogółu, ale pozostawało to dla mnie tajemnicą. Wiedziałem jednak,
że gdy mrok obejmie sam Amber, Eryk pożałuje swojego czynu. To jedno wiedziałem na
pewno i z tego czerpałem pociechę.
Tak zaczęły się moje dni w ciemności, których nie miałem jak odmierzyć. Nawet gdybym
miał oczy, nie odróżniłbym dnia od nocy w tym lochu.
Czas płynął sobie obok, ignorując mnie. Czasem oblewał mnie zimny pot i drżałem jak w
gorączce na myśl o tym. Jak długo już tu jestem? Parę miesięcy? Może tylko parę godzin?
Tygodni? Czy lat?
Przestałem się nad tym zastanawiać. Spałem, spacerowałem (wiedziałem z największą
dokładnością, gdzie postawić stopę i kiedy zawrócić), rozmyślałem o wszystkim, czego
dokonałem i czego nie dokonałem. Czasem siadałem ze skrzyżowanymi nogami, oddychałem
wolno i głęboko, usuwałem z głowy myśli i starałem się wytrwać w takim stanie jak
najdłużej. To pomagało – o niczym nie myśleć.
Eryk był sprytny. Mimo że posiadałem w sobie moc, teraz była ona bezużyteczna.
Niewidomy nie może wędrować przez Cienie.
Broda urosła mi aż do pasa, włosy miałem długie i zmierzwione. Początkowo stale byłem
głodny, ale potem straciłem apetyt. Czasem kręciło mi się w głowie, gdy zbyt raptownie
wstałem. Miałem koszmary, podczas których śniło mi się, że widzę, i tym gorsze było
przebudzenie.
Jednakże po pewnym czasie wypadki, które mnie tu doprowadziły, wydały mi się czymś
odległym i nierealnym. Miałem wrażenie, że przydarzyły się komuś innemu. I było to w
pewnym sensie prawdą.
Straciłem sporo na wadze. Wyobrażałem sobie, jak wyglądam, blady i wychudły. Nie
mogłem nawet płakać, choć parę razy próbowałem. Coś było nie w porządku z moimi
kanalikami łzowymi. To straszne, żeby doprowadzić człowieka do takiego stanu.
Pewnego dnia usłyszałem lekkie drapanie w drzwi. Zignorowałem to. Powtórzyło się,
109
lecz znów nie zareagowałem. Wtedy dobiegło mnie moje imię, wypowiedziane pytającym
szeptem. Przeszedłem przez celę.
– Tak? – spytałem.
– To ja, Rein. Jak się czujesz? Roześmiałem się na to.
– Wspaniale, po prostu wspaniale! Noc w noc piję szampana i tańczę z dziewczętami.
Powinieneś sam kiedyś spróbować.
– Bardzo mi przykro, że nie mogę nic dla ciebie zrobić – powiedział i wyczułem w jego
głosie ból.
– Wiem – odparłem.
– Pomógłbym ci, gdybym tylko mógł.
– Wiem.
– Przyniosłem ci coś. Masz.
Klapka u dołu drzwi zaskrzypiała parokrotnie przy podnoszeniu.
– Co to jest? – spytałem.
– Czyste ubranie, trzy bochenki świeżego chleba, ser, mięso, dwie butelki wina, karton
papierosów i mnóstwo zapałek.
Ścisnęło mnie w gardle.
– Dziękuję, Rein. Jesteś porządnym człowiekiem. Jak ci się udało to przeprowadzić?
– Znam strażnika, który ma dzisiaj służbę. On nic nie powie. Za dużo jest mi winien.
– Oby nie zechciał zlikwidować swoich długów za pomocą szantażu – powiedziałem. –
Nie przychodź więcej, choć nie muszę ci mówić, jak bardzo ci jestem wdzięczny. Oczywiście
zniszczę wszelkie ślady.
– Żałuję, że tak się to skończyło, Corwinie.
– Ja też. Dziękuję, żeś o mnie nie zapomniał, pomimo rozkazu.
– Przyszło mi to bez trudu.
– Jak długo tu jestem?
– Cztery miesiące i dziesięć dni.
– Co nowego w Amberze?
– Eryk rządzi. To wszystko.
– Gdzie jest Julian?
– Z powrotem w Lesie Ardeńskim ze swoją strażą.
– Dlaczego?
– Jakieś dziwne rzeczy zaczęty ostatnio przenikać z Cieni.
– Rozumiem. Co z Caine’em?
– Jest nadal w Amberze i hula, ile wlezie. Przeważnie pije i zabawia się z dziewczętami.
– A Gerard?
– Jest admirałem całej floty.
Odetchnąłem z ulgą. Bałem się, że przyjdzie mu zapłacić za wycofanie się na południe
110
podczas naszej bitwy morskiej.
– A co z Randomem?
– Jest za kratkami.
– Co? Schwytali go?
– Tak. Przeszedł Wzorzec w Rebmie i zjawił się tutaj z kuszą. Zranił Eryka, zanim go
ujęto.
– Naprawdę? Dlaczego nie został zabity?
– Podobno ożenił się w Rebmie z damą dworu. Eryk nie chce w tej chwili żadnych
zadrażnień z Rebmą. Moire jest władczynią pięknego królestwa i mówi się, że Eryk chce
prosić ją o rękę. To wszystko plotki, oczywiście – Ale interesujące.
– Tak – powiedziałem.
– Lubiła cię, prawda?
– Poniekąd. Skąd wiesz?
– Byłem obecny, kiedy sądzono Randoma. Rozmawiałem z nim przez chwilę. Lady
Vialle, jego żona, prosiła, żeby pozwolono jej zamieszkać z nim w celi. Eryk nie wie jeszcze,
co odpowiedzieć.
Pomyślałem o niewidomej dziewczynie, której nigdy nie widziałem, i zadumałem się.
– Kiedy się to wszystko zdarzyło? – spytałem.
– Hm... Przeszło miesiąc temu. Wtedy właśnie pojawił się Random. A w tydzień później
Vialle wystąpiła ze swoją prośbą.
– Musi być dziwną kobietą, jeśli naprawdę pokochała Randoma.
– To samo pomyślałem. Nie mogę sobie wyobrazić bardziej niezwykłej pary.
– Jeśli będziesz miał okazję go zobaczyć, przekaż mu moje pozdrowienia i wyrazy
współczucia.
– Dobrze.
– Jak się mają moje siostry?
– Deirdre i Llewella są nadal w Rebmie. Lady Florimel cieszy się łaskami Eryka i
zajmuje wysoką pozycję na dworze. Nie wiem nic o Fionie.
– Czy są jakieś wieści o Bleysie? Jestem pewien, że zginął.
– Musiał zginąć – powiedział Rein. – Ale jego ciała nie odnaleziono.
– Co z Benedyktem?
– Jak kamień w wodę.
– A z Brandem?
– Żadnego kontaktu.
– To by chyba było całe drzewo rodzinne. Napisałeś jakieś nowe ballady?
– Nie – odparł. – Wciąż pracuję nad „Oblężeniem Amberu”, lecz w najlepszym razie
będzie to można śpiewać jedynie pokątnie.
Wyciągnąłem rękę przez szczelinę u dołu drzwi.
111
– Chciałbym uścisnąć ci prawicę – powiedziałem i poczułem, że jego dłoń dotyka mojej.
– Postąpiłeś bardzo szlachetnie, że do mnie przyszedłeś, ale nie rób tego więcej. Byłoby
głupotą narażać się na gniew Eryka. Chwycił mnie za rękę, wymamrotał coś i poszedł.
Wymacałem jego pakunek z darami i zabrałem się przede wszystkim do mięsa, które
najłatwiej się psuje. Zjadłem do niego mnóstwo chleba i uświadomiłem sobie, że niemal
zapomniałem już, jak smakuje dobre jedzenie.
Później ogarnęła mnie senność i położyłem się. Chyba nie spałem zbyt długo, a kiedy się
obudziłem, otworzyłem jedną z butelek wina.
Przy moim wycieńczeniu niewiele trzeba było, abym poczuł się na rauszu. Zapaliłem
papierosa, usiadłem na materacu, oparłem się o ścianę i oddałem się wspomnieniom.
Przypomniałem sobie Reina jako dziecko. Ja byłem już dorosły, a on był kandydatem na
królewskiego błazna. Chudy, mądry dzieciak, z którego wszyscy się naigrawali. Łącznie ze
mną. Komponowałem już wtedy muzykę i pisałem ballady, on natomiast zdobył skądś lutnię i
nauczył się na niej grać. Wkrótce śpiewaliśmy razem unisono i na dwa głosy; bardzo szybko
go polubiłem i zacząłem uczyć sztuki wojennej. Niezbyt dobrze mu to szło, ale czułem się
winny za to, jak go traktowałem przedtem, toteż nie szczędziłem mu łask, nawet na wyrost, i
w końcu nauczyłem go całkiem znośnie władać szablą. Nigdy tego nie żałowałem, i on
zapewne też nie. Wkrótce został minstrelem na dworze w Amberze. Przez cały ten czas
nazywałem go swoim paziem, i kiedy ogłoszono wojnę przeciwko ciemnym siłom przybyłym
z Cienia, zwanym Weirmonkenami, uczyniłem go swoim giermkiem i pojechaliśmy razem na
wojnę. Pasowałem go na rycerza na polu bitewnym pod Jones Falls i w pełni na to zasłużył.
Później przerósł mnie w materii układania pieśni. Był prawdziwie złotoustym śpiewakiem, a
nosił się w barwach szkarłatu. Kochałem go jako jednego z moich nielicznych przyjaciół w
Amberze. Nie przypuszczałem jednak, że ośmieli się zaryzykować przemycenie mi żywności.
Nikt by się nie ośmielił. Zapaliłem drugiego papierosa i pociągnąłem następny łyk na jego
cześć i za jego zdrowie. Był dobrym człowiekiem. Ciekawe, jak długo uda mu się zachować
skórę.
Wyrzuciłem niedopałki do dziury, podobnie jak później pustą butelkę. Nie chciałem, aby
w razie nagłej inspekcji cokolwiek zdradzało, że ktoś „umilał mi życie”. Pochłonąłem
wszystko, co mi przyniósł, i po raz pierwszy od momentu uwięzienia najadłem się aż do
przesytu. Drugą butelkę wina zachowałem na później, aby się upić i zapomnieć.
A gdy i to miałem już za sobą, znów naszła mnie fala gorzkich rozważań. Jedyną nadzieję
czerpałem z przekonania, że Eryk nie zna do końca granic naszych możliwości. Był królem
Amberu, to prawda, ale nie zgłębił jeszcze wszystkich tajemnic. Nie wiedział tego
wszystkiego, co ojciec. Istniała szansa, jedna na milion, że coś może obrócić się na moją
korzyść. Tylko tyle miałem na pociechę, żeby nie zwariować z rozpaczy. Ale całkiem
możliwe, że na jakiś czas postradałem zmysły – nie wiem. Są dni, których w żaden sposób nie
potrafię sobie odtworzyć, teraz kiedy stoję tutaj na krawędzi Chaosu. Bóg jeden wie, co się za
112
nimi kryło, a ja z pewnością nie wybiorę się do psychoanalityka, żeby to roztrząsać. Zresztą i
tak żaden lekarz nie dałby sobie rady z nikim z mojej rodziny.
Spędzałem czas leżąc lub chodząc w paraliżującej ciemności. Stałem się bardziej
wyczulony na dźwięki. Słyszałem harce szczurów w słomie, dalekie jęki innych więźniów,
echo kroków strażnika, gdy zbliżał się z tacą.
Nauczyłem się rozpoznawać po odgłosach odległość i kierunek.
Zapewne stałem się też bardziej wrażliwy na zapachy, lecz starałem się nie zwracać na to
uwagi. Oprócz oczywistego mdlącego smrodu, przez dłuższy czas mógłbym przysiąc, że
czuję odór rozkładającego się ciała.
Zastanawiałem się, jak długo by trwało, zanim by spostrzeżono, że nie żyję? Ile kromek
chleba i misek z pomyjami musiałoby się zgromadzić pod drzwiami, żeby strażnik postanowił
sprawdzić, co się stało?
Odpowiedź na to pytanie mogła być bardzo ważna.
Odór śmierci utrzymywał się w powietrzu dość długo. Próbując myśleć w kategoriach
czasu, uznałem, że trwało to przeszło tydzień.
Chociaż wydzielałem sobie papierosy bardzo ostrożnie, walcząc z gwałtowną chęcią i
łatwą do spełnienia pokusą, nadszedł w końcu dzień, kiedy wziąłem do ręki ostatnią paczkę.
Otworzyłem ją i zapaliłem. Miałem karton salemów, a więc wypaliłem jedenaście paczek.
Czyli dwieście dwadzieścia papierosów. Obliczyłem kiedyś, że palę jednego papierosa przez
siedem minut. To znaczy, że samo palenie zajęło mi tysiąc pięćset czterdzieści minut, czyli
dwadzieścia pięć godzin i czterdzieści minut. Byłem pewien, że między jednym papierosem a
drugim upływała co najmniej godzina, a raczej nawet półtorej. Powiedzmy półtorej godziny.
Spałem jakieś sześć do ośmiu godzin na dobę, czyli zostawało szesnaście do osiemnastu
godzin czuwania. Paliłem więc dziesięć do dwunastu papierosów dziennie. Czyli to by
znaczyło, że od wizyty Reina upłynęły jakieś trzy tygodnie. Powiedział mi, że siedzę tu cztery
miesiące i dziesięć dni, wobec tego do chwili obecnej od dnia koronacji musiało minąć około
pięciu miesięcy.
Hołubiłem moją ostatnią paczkę papierosów, rozkoszując się każdym z nich jak przygodą
miłosną, a kiedy się skończyły, ogarnęła mnie depresja. Czas płynął i płynął. Myślałem o
Eryku. Jak sobie radził jako władca? Jakie mógł mieć problemy? Jakie miał plany? Dlaczego
nie kazał mnie torturować? Czy to możliwe, by zapomniano o mnie w Amberze, nawet jeśli
tak nakazywał dekret królewski? Uznałem, że niemożliwe.
A co z moimi braćmi? Dlaczego żaden z nich się ze mną nie skontaktował? Nic
łatwiejszego, jak wyciągnąć mój Atut i złamać rozkaz Eryka. Ale nikt tego nie zrobił.
Długo myślałem o Moire, ostatniej kobiecie, którą kochałem. Co robiła? Czy mnie
wspominała? Pewno nie. Może była już kochanką Eryka albo jego żoną. Czy kiedykolwiek
mówiła z nim o mnie? Znów uznałem, że pewno nie.
Co porabiały moje siostry? Do diabła z nimi, wszystkie takie same.
113
Straciłem już kiedyś wzrok, gdy oślepił mnie odrzut płomienia przy odpalaniu armaty w
osiemnastym wieku na Cieniu-Ziemi. Ale trwało to tylko około miesiąca, potem wzrok
odzyskałem. Jednakże Eryk wydając rozkaz wybrał radykalny środek. Nadal budziłem się z
krzykiem i dygotałem zlany zimnym potem, gdy wracał mi w pamięci obraz rozpalonych do
białości prętów – i ich dotyk!
Jęczałem bezgłośnie i chodziłem od ściany do ściany.
Nic absolutnie nie mogłem zrobić i to było najgorsze ze wszystkiego. Byłem bezradny jak
niemowlę. Oddałbym duszę za to, żeby odzyskać wzrok i dać upust dławiącej mnie
nienawiści. Żeby choć na godzinę móc z mieczem w dłoni stanąć jeszcze przeciwko bratu.
Położyłem się na materacu i zasnąłem. Kiedy się obudziłem, zjadłem swoją porcję i znów
zacząłem krążyć po celi. U rąk i nóg miałem szpony zamiast paznokci, broda sięgała mi za
pas, a włosy bez przerwy spadały na oczy. Byłem brudny i wszystko mnie swędziało.
Zastanawiałem się, czy mam wszy.
Na myśl, że można doprowadzić księcia Amberu do takiego stanu, trząsłem się z bezsilnej
furii, płynącej gdzieś z samego środka jestestwa. Wychowałem się w przekonaniu, że
jesteśmy niezwyciężeni, nieskazitelni, opanowani i twardzi niczym diamenty, jak nasze
portrety na Atutach. Najwyraźniej tak nie było.
Ale przynajmniej byłem na tyle podobny do innych ludzi, żeby szukać ratunku. Grałem
sam ze sobą w rozmaite gry, opowiadałem sobie historyjki, wspominałem różne przyjemne
chwile – a było ich wiele. Przywoływałem w myślach uroki przyrody: wiatr, deszcz, ciepłe
lato, rześkie podmuchy wiosny. Na Cieniu-Ziemi miałem mały samolot i bardzo lubiłem nim
latać. Teraz odtwarzałem w pamięci rozjaśnione słońcem panoramy, zminiaturyzowane
miasta, ogromne błękitne przestrzenie nieba, stada chmurek (gdzie one teraz są?) i wielkie
połacie oceanu pod skrzydłami. Przypominałem sobie kobiety, które kochałem, przyjęcia,
potyczki zbrojne.
A kiedy już nie mogłem się powstrzymać, myślałem o Amberze.
Pewnego dnia, przy podobnej okazji, moje kanaliki łzowe znów zaczęły funkcjonować.
Zapłakałem.
Po nieskończenie długim czasie, wypełnionym ciemnością i snem, usłyszałem kroki,
które zatrzymały się przed drzwiami mojej celi, i zgrzytnął klucz w zamku.
Było to tak długo po wizycie Reina, że zapomniałem już, jak smakuje wino i papierosy.
Nie potrafiłem określić, ile czasu minęło, ale byłem pewny, że upłynęło go dużo.
Na korytarzu stali dwaj mężczyźni. Poznałem to po krokach, jeszcze zanim usłyszałem
ich głosy. Jeden z głosów był mi znajomy. Drzwi się otworzyły i Julian zawołał mnie po
imieniu. Nie odpowiedziałem, powtórzył więc:
– Corwin? Chodź tutaj. Ponieważ nie miałem wielkiej możliwości wyboru, wstałem i
wyszedłem. Zatrzymałem się przed nim.
– Czego chcesz? – spytałem
114
– Chodź ze mną. – I wziął mnie za ramię.
Poszliśmy korytarzem; on nic nie mówił, a ja prędzej bym sobie język odgryzł, niż zadał
mu jakieś pytanie. Poznałem po odgłosach, że wchodzimy do hallu. Później powiódł mnie
schodami w górę, a następnie do pałacu.
Tam zaprowadzono mnie do jakiegoś pomieszczenia i usadzono na krześle. Golibroda
przystąpił do ścinania mi włosów i brody. Nie poznałem go po głosie, kiedy spytał, czy chcę
mieć brodę równo przyciętą czy zgoloną.
– Zgól – zaordynowałem, po czym zostałem oddany w ręce manikiurzystki, która zajęła
się wszystkimi moimi dwudziestoma paznokciami.
Zostałem wykąpany i ubrany w czysty strój, który na mnie wisiał. Zostałem także
odwszawiony, ale o tym nie mówmy.
Teraz zaprowadzono mnie do innego czarnego pomieszczenia wypełnionego muzyką,
zapachem smakowitych potraw, śmiechem i gwarem głosów. Domyśliłem się, że to sala
jadalna.
Gwar nieco ucichł, kiedy Julian wprowadził mnie i usadowił na krześle. Siedziałem tam,
aż rozległy się dźwięki trąbki i zmuszono mnie, żebym wstał.
Usłyszałem toast:
– Niech żyje Eryk Pierwszy, król Amberu! Niech żyje król!
Nie spełniłem toastu, ale nikt nic zwrócił na to uwagi. Wniósł go Caine, to jego głos
dobiegał ze szczytu stołu. Nie żałowałem sobie jedzenia, jako że był to najlepszy posiłek, jaki
dostałem od koronacji. Z dobiegających mnie rozmów zrozumiałem, że obchodzimy właśnie
rocznicę tego wydarzenia, co znaczyło, że spędziłem cały rok w ciemnicy.
Nikt się do mnie nie odezwał i ja nie próbowałem zagadywać do nikogo. Byłem tu
obecny jedynie w charakterze ducha. Po to, aby mnie upokorzyć i unaocznić moim braciom
cenę, jaką trzeba zapłacić za sprzeniewierzenie się władcy. Poza dzisiejszym wieczorem zaś
zostałem skazany na zapomnienie.
Trwało to do późnej nocy. Ktoś hojnie dolewał mi wina, a to już było coś. Przez resztę
nocy siedziałem gdzieś w kącie i słuchałem muzyki przygrywającej do tańca. Nad ranem,
pijanego do nieprzytomności, zawleczono mnie z powrotem do celi. I już było po wszystkim,
został mi na pociechę czysty strój. Żałowałem jedynie, że nie upiłem się dostatecznie, aby
zanieczyścić podłogę albo czyjeś odświętne szaty.
Tak skończył się mój pierwszy rok w ciemnicy.
115
Rozdział 9
Nie chcę się powtarzać, więc powiem krótko, że drugi rok był bardzo podobny do
pierwszego, z tym samym finałem. Podobnie jak trzeci. Podczas drugiego roku Rein
przyszedł do mnie dwukrotnie, przynosząc rozmaite dobra i plotki. W obu przypadkach
zabroniłem mu pokazywać się więcej. Trzeciego roku przyszedł sześć razy, co drugi miesiąc –
za każdym razem zabraniałem mu tego na nowo, choć z niekłamaną przyjemnością jadłem
przyniesioną żywność i słuchałem jego nowin.
Źle się działo w Amberze. Jakieś nieczyste siły przybywały z Cieni szerząc zniszczenie.
Rozprawiano się z nimi, oczywiście. Eryk zachodził w głowę, skąd się brały. Nie
wspomniałem nic o mojej klątwie, lecz później w samotności czerpałem radość z jej
spełnienia.
Random był nadal więźniem, jak i ja. Jego żona rzeczywiście się z nim połączyła.
Pozycja reszty mojego rodzeństwa pozostała nie zmieniona.
I tak przebrnąłem przez trzecią rocznicę koronacji mojego brata, gdy zdarzyło się coś, co
niemal przywróciło mnie życiu.
To coś...
To coś pojawiło się pewnego dnia i wprawiło mnie w tak doskonały humor, że
natychmiast otworzyłem ostatnią butelkę wina od Reina i ostatnie zaoszczędzone pudełko
papierosów. Paliłem, pociągałem z butelki i rozkoszowałem się myślą, że jednak pobiłem
Eryka. Gdyby się o tym dowiedział, oznaczałoby to mój koniec. Ale nie wiedział. Piłem,
paliłem i upajałem się światełkiem, które mi zamigotało.
Tak, światełkiem.
Dojrzałem jasną plamkę gdzieś na prawo. Czy macie pojęcie, co to dla mnie znaczyło?
Jak pamiętacie, odzyskawszy przytomność na łóżku szpitalnym dowiedziałem się, że
kości zrosły mi się znacznie szybciej, niż się ktokolwiek spodziewał. Rozumiecie już?
Zdrowieję w szybszym tempie niż inni. Wszyscy książęta i księżniczki Amberu są w pewnym
stopniu obdarzeni tą właściwością. Przeżyłem zarazę, przeżyłem marsz na Moskwę...
Regeneruję się prędzej i lepiej niż wszyscy inni. Nawet Napoleon zwrócił na to uwagę.
116
Podobnie jak generał MacArthur. Tkanka nerwowa potrzebowała po prostu więcej czasu,
żeby się odnowić, i tyle. Ta cudowna plamka światła na prawo oznaczała, że odzyskiwałem
wzrok. Jak się okazało, było to zakratowane okienko w drzwiach celi.
Moje palce powiedziały mi, że mam nowe gałki oczne. Trwało to trzy lata, ale się
dokonało. To była ta jedna szansa na milion, o której mówiłem wcześniej; szansa, której
nawet Eryk nie mógł przewidzieć z powodu zróżnicowanych możliwości poszczególnych
członków rodziny. I na tym polu go pobiłem: przekonałem się, że mogę sprawić sobie nowe
oczy. Zawsze wiedziałem, że mój organizm potrafi w stosownym czasie odnowić tkankę
nerwową. Podczas wojny francusko-pruskiej otrzymałem postrzał w kręgosłup i zostałem
częściowo sparaliżowany. Po dwóch latach to minęło. Żywiłem cichą nadzieję – przyznaję, że
zwariowaną – iż może coś takiego stanie się i w tym przypadku, i moje wypalone oczy się
zregenerują. I miałem rację. Sprawiały wrażenie zdrowych i całych, a wzrok powoli mi
wracał.
Ile czasu zostało do następnej rocznicy koronacji? Przestałem krążyć po celi i serce zabiło
mi mocniej. W chwili gdy ktoś zauważy, że odzyskałem oczy, znów je stracę. Muszę więc
uciec, zanim miną cztery lata.
Ale jak?
Do tej pory nie poświęcałem temu zagadnieniu większej uwagi, gdyż nawet gdybym
wymyślił sposób na wydostanie się z celi, nigdy nie udałoby mi się ujść z Amberu – czy
choćby z pałacu – bez oczu, bez niczyjej pomocy i bez żadnych szans na jedno czy drugie.
Jednakże teraz...
Drzwi celi były duże, ciężkie, okute mosiądzem, z malutkim zakratowanym okienkiem na
wysokości półtora metra, żeby można było zajrzeć do środka, czy jeszcze żyję, gdyby
kogokolwiek to obchodziło. Nawet gdybym zdołał wyrwać kratę, nie sięgnąłbym ręką do
zamka po drugiej stronie. Na dole była tylko wąska szczelina osłonięta klapką, przez którą
można było najwyżej wziąć pożywienie. Zawiasy znajdowały się po drugiej stronie albo
między drzwiami a framugą, ale tak czy owak poza moim zasięgiem. Innych drzwi nie było.
Nadal czułbym się jak ślepiec, gdyby nie nikłe, pokrzepiające na duchu światełko zza
kratki. Zdawałem sobie sprawę, że nie odzyskałem jeszcze w pełni wzroku i że to musi
potrwać, lecz i tak niewiele bym dojrzał w tych egipskich ciemnościach. Wiedziałem to,
ponieważ znałem lochy pod Amberem.
Zapaliłem papierosa chodząc od ściany do ściany, a potem oszacowałem swój dobytek
pod kątem tego, co by mogło mi być pomocne. Miałem ubranie, materac i ile dusza zapragnie
przegniłej słomy. Miałem także zapałki, ale szybko odrzuciłem myśl, żeby ją podpalić. Było
mocno wątpliwe, aby ktoś przyszedł i otworzył drzwi. Już prędzej strażnik odpowiedziałby
mi śmiechem, gdyby się w ogóle zjawił. Miałem jeszcze łyżkę, którą zwędziłem na ostatnim
bankiecie. Chciałem wziąć nóż, ale Julian zauważył, że go biorę do ręki, i wyrwał mi. Nie
wiedział jednak, że była to już moja druga próba i że zdążyłem przedtem wetknąć do buta
117
łyżkę.
Czy mogła mi się teraz do czegoś przydać?
Słyszałem te historie o facetach wydłubujących tunel z celi za pomocą
najnieprawdopodobniejszych rzeczy: klamerek od paska (którego nie miałem) – i tak dalej.
Aleja nie mogłem tracić czasu na metody hrabiego Monte Christo. Musiałem być na wolności
w ciągu paru miesięcy, w przeciwnym razie moje nowe oczy na nic mi się nie przydadzą.
Drzwi były drewniane. Dębowe. Opasane czterema metalowymi paskami. Jeden biegł
naokoło przy samej górze, drugi na dole, tuż nad szczeliną; dwa pozostałe z góry na dół po
obu stronach zakratowanego okienka. Wiedziałem, że drzwi otwierają się na zewnątrz i mają
zamek po lewej stronie. Jak pamiętałem z dawnych czasów, ich grubość wynosiła jakieś pięć
centymetrów; starałem się przypomnieć sobie mniej więcej położenie zamka, co
zweryfikowałem opierając się o drzwi i czując w tym miejscu opór. Wiedziałem, że są także
zamknięte na zasuwę, ale to zmartwienie zostawiłem sobie na potem. Może uda mi się ją
podważyć wsuwając trzonek łyżki między drzwi a framugę.
Klęcząc na materacu wyryłem łyżką czworokąt w miejscu, gdzie powinien znajdować się
w drzwiach mechanizm zamka. Później zabrałem się do pracy i nie ustawałem przez parę
godzin, dopóki ręka nie odmówiła mi posłuszeństwa. Przejechałem paznokciem po
powierzchni drzwi. Ledwo je zadrapałem, ale początek był zrobiony. Przełożyłem łyżkę do
lewej ręki i dłubałem dalej, dopóki i ona nie zaczęła mnie boleć.
Miałem nadzieję, że może Rein się pokaże. Byłem pewien, że uda mi się namówić go do
oddania mi swojego sztyletu, jeśli go przycisnę. Nie pokazał się jednak, więc nadal mozolnie
ścierałem drzwi łyżką.
Pracowałem tak dzień po dniu, aż wyżłobiłem prostokąt głęboki na przeszło centymetr.
Za każdym razem, kiedy słyszałem kroki strażnika, przesuwałem materac z powrotem do
przeciwległej ściany i kładłem się na nim plecami do drzwi. Gdy strażnik odchodził,
wracałem do roboty. Musiałem ją jednak na jakiś czas przerwać, choć z dużą niechęcią. Mimo
że owinąłem dłonie kawałkiem materiału oddartym z ubrania, były całe w bąblach, które
pękając odsłaniały żywe, krwawiące mięso. Byłem więc zmuszony dać im się wygoić, a ten
czas postanowiłem przeznaczyć na zaplanowanie, co zrobię po wyjściu.
Kiedy wydłubię już dostatecznie głęboki otwór w drzwiach, podniosę zasuwę. Łomot,
jaki wyda spadając, sprowadzi prawdopodobnie strażnika. Ja będę już wtedy na zewnątrz.
Parę kopniaków powinno wyłamać drzwi wokół zamka, a sam zamek może sobie zostać na
miejscu. Stanę twarzą w twarz ze strażnikiem, który w przeciwieństwie do mnie będzie
uzbrojony, lecz będę musiał go pokonać.
Z jednej strony może działać ze zbytnią pewnością siebie myśląc, iż jestem ślepy, lecz z
drugiej strony może też zachować pewną ostrożność, pamiętając, jak wkroczyłem do Amberu.
Tak czy owak zginie, a ja zdobędę broń. Pomacałem prawy biceps i czubki moich palców
niemal się zetknęły. Boże! Ależ byłem wychudzony! Ale nadal byłem księciem Amberu i
118
nawet w tym stanie powinienem dać radę zwykłemu człowiekowi. Może sam siebie
zwodziłem, ale musiałem spróbować.
Jeśli mi się powiedzie, to mając miecz w ręku nie cofnę się przed niczym, żeby dotrzeć
do Wzorca, a potem z jego centrum przeniosę się do dowolnego świata Cieni. Tam się
wykuruję, powrócę do sił i tym razem nie będę się spieszył. Nawet gdyby miało mi to zająć
całe stulecie, przygotuję wszystko do ostatniego szczegółu, zanim znów wyruszę na Amber.
Ostatecznie byłem jego legalnym władcą. Czyż nie ukoronowałem się w obecności całego
dworu jeszcze przed Erykiem? Mam więc słuszne prawo do tronu!
Gdyby tylko można było przejść do Cienia prosto z Amberu! Nie musiałbym wtedy
zawracać sobie głowy Wzorcem. Ale mój Amber stanowi centrum wszechrzeczy i nie tak
łatwo się go opuszcza.
Po jakimś miesiącu ręce mi się wygoiły i wkrótce po podjęciu pracy były znów całe w
odciskach. Pewnego dnia, słysząc kroki strażnika, jak zwykle przesunąłem materac do
przeciwległej ściany. Klapka skrzypnęła i mój posiłek przesunął się przez szczelinę. Zaraz też
kroki się oddaliły.
Wróciłem do drzwi. Nie patrząc na tacę wiedziałem, co zawiera: kromkę suchego chleba,
garnek wody i w najlepszym razie jeszcze kawałek sera. Wróciłem do poprzedniego zajęcia.
Byłem w nim na dobre pogrążony, gdy nagle usłyszałem za plecami zduszony śmiech.
Odwróciłem się. Przy ścianie na lewo stał jakiś człowiek i chichotał.
– Kim jesteś? – spytałem, a mój głos zabrzmiał mi w uszach jakoś dziwnie.
Uświadomiłem sobie, że to pierwsze słowa, jakie wypowiedziałem od dłuższego czasu.
– Szykujemy ucieczkę – odezwał się. – Próbujemy zwiać. – I znów zachichotał.
– Jak się tu dostałeś?
– Wszedłem.
– Którędy? W jaki sposób?
Zapaliłem zapałkę i choć zabolały mnie oczy, nie zgasiłem płomienia.
Miałem przed sobą niewielkiego mężczyznę. Właściwie nawet zupełnie małego. Miał
jakieś półtora metra wzrostu i był garbusem. Jego włosy i broda były w nie lepszym stanie niż
moje. Jedyną wyróżniającą go cechą pośród tej zmierzwionej gęstwiny był długi,
haczykowaty nos i czarne oczka, teraz zmrużone przed światłem.
– Dworkin – powiedziałem.
Znów zachichotał. – Zgadza się. A ty kim jesteś?
– Nie poznajesz mnie, Dworkinie? – Zapaliłem drugą zapałkę i przysunąłem ją do twarzy.
– Przyjrzyj mi się. Odejmij brodę i dodaj mi jakieś pięćdziesiąt kilo wagi. Wyrysowałeś mnie
z całą dokładnością na kilkunastu taliach kart.
– Corwin – powiedział w końcu. – Przypominam sobie, tak.
– Myślałem, że nie żyjesz.
– Żyję, żyję. Widzisz? – Zakręcił przede mną pirueta. – Jak się ma twój ojciec? Widziałeś
119
go ostatnio? Czy to on cię tu wpakował?
– Nie ma już Oberona – odparłem. – W Amberze rządzi mój brat Eryk, a ja jestem jego
więźniem.
– Wobec tego Ja mam pierwszeństwo, gdyż ja jestem więźniem Oberona.
– Naprawdę? Nikt z nas nie wiedział, że ojciec wsadził cię do więzienia.
Usłyszałem szloch.
– Owszem – powiedział po chwili. – Nie ufał mi.
– Dlaczego?
– Powiedziałem mu, że wymyśliłem, w jaki sposób można zniszczyć Amber. Opisałem
mu to, a on mnie zamknął.
– Niezbyt to było miłe z jego strony.
– Wiem – przyznał Dworkin – ale dał mi wygodne pomieszczenie i rozmaite rzeczy do
eksperymentowania.
Tylko że po jakimś czasie przestał mnie odwiedzać. Przyprowadzał ze sobą różnych ludzi,
którzy pokazywali mi kleksy z atramentu i kazali układać o nich historie. To było nawet
zabawne, ale pewnego dnia jeden kleks nie bardzo mi się spodobał i zamieniłem tego
mężczyznę w żabę. Król się rozzłościł, kiedy nie chciałem go przywrócić do poprzedniej
postaci. Teraz od tak dawna nikogo nie widziałem, że nawet byłbym gotów to zrobić. Raz...
– Jak dostałeś się tutaj, do mojej celi? – spytałem ponownie.
– Powiedziałem ci, wszedłem.
– Przez ścianę?
– Oczywiście, że nie. Przez ścianę Cienia.
– Przecież żaden człowiek nie może przejść przez Cień w Amberze. W Amberze nie ma
Cieni.
– No cóż, uciekłem się do oszustwa – przyznał.
– Jak to?
– Narysowałem nowy Atut i przeszedłem przez niego, żeby zobaczyć, co jest po tej
stronie ściany. Ojej! To mi przypomina, że nie mogę bez niego wrócić. Muszę narysować
następny. Masz coś do jedzenia? I coś do pisania? I kawałek papieru?
– Proszę, oto chleb – poczęstowałem go – a do tego kawałek sera.
– Dziękuję, Corwinie – połknął je z wilczym apetytem, popijając całą moją wodą. – Teraz
daj mi kawałek pergaminu i ołówek, bo muszę już wracać do siebie. Chcę skończyć czytać
książkę. Miło mi było się z tobą zobaczyć. Szkoda, że Eryk cię uwięził. Wpadnę do ciebie
jeszcze kiedyś na pogawędkę. Jak zobaczysz ojca, powiedz mu, żeby się na mnie nie gniewał,
bo ja...
– Nie mam ołówka ani pergaminu – przerwałem.
– Coś takiego! To barbarzyństwo!
– Wiem, ale też i Eryk ma barbarzyńskie zwyczaje.
120
– A co masz? Wolę mój własny pokój od tego miejsca. Przynajmniej jest lepiej
oświetlony.
– Zjadłeś ze mną kolacje – powiedziałem – a teraz chciałbym prosić cię o przysługę. Jeśli
ją spełnisz, przyrzekam, że zrobię wszystko, aby pogodzić cię z ojcem.
– Co byś chciał?
– Od dawna podziwiam twoją sztukę i jest coś, co bardzo chciałbym mieć namalowane
twoją ręką. Czy pamiętasz latarnię morską w Cabrze?
– Oczywiście. Byłem tam wiele razy. Znam nawet latarnika, Jopina. Grywałem z nim w
szachy.
– Przez całe swoje dorosłe życie marzyłem o tym, aby zobaczyć jeden z twoich
magicznych rysunków tej wielkiej szarej wieży – ciągnąłem.
– Bardzo wzruszająca prośba – odparł – a poza tym dość łatwa do spełnienia. Robiłem
kiedyś wstępne szkice tej latarni, ale nigdy poza nie nie wyszedłem, zawsze była jakaś
pilniejsza praca. Znajdę ci któryś z nich, jeśli sobie życzysz.
– Nie, chciałbym mieć coś trwalszego, coś co dotrzymywałoby mi towarzystwa tutaj, w
celi, i podtrzymywało mnie na duchu, a potem innych, którzy zajmą moje miejsce.
– To pięknie, ale jak to wykonać?
– Mam tu rylec – powiedziałem (łyżka była już dobrze wyostrzona) – i mógłbyś nakreślić
obraz na tamtej ścianie, żebym patrzył na niego przed snem.
Milczał przez chwilę, a potem rzekł:
– Trochę tu ciemno.
– Mam kilka pudełek zapałek i będę ci nimi przyświecał. Możemy nawet spalić trochę
słomy, jeśli zajdzie konieczność.
– Trudno to nazwać idealnymi warunkami do pracy...
– Wiem, i bardzo cię za to przepraszam, wielki Dworkinie, ale to wszystko, czym
dysponuję. Dzieło sztuki skreślone twoją ręką ze wszech miar umili mi moją nędzną
egzystencję.
Roześmiał się. – Dobrze więc. Ale musisz obiecać mi dość światła, żebym mógł potem
naszkicować sobie drogę powrotną do siebie.
– Zgoda – powiedziałem i przetrząsnąłem kieszenie. Miałem trzy pełne pudełka i resztkę
czwartego. Włożyłem mu łyżkę do ręki i podprowadziłem go w stronę ściany.
– Czy poznajesz, jakie narzędzie trzymasz? – spytałem.
– To naostrzona łyżka, prawda?
– Tak. Zapalę zapałkę, jak tylko powiesz, że jesteś gotów. Będziesz musiał się pośpieszyć,
bo mam ich ograniczony zapas. Przeznaczę połowę na latarnię morską, a drugą połowę dla
ciebie.
– Dobrze – zgodził się i zabrał do roboty, kreśląc szybko na wilgotnym, szarym murze.
Najpierw zrobił pionowy prostokąt jako obramowanie całości. Polem kilkoma zręcznymi
121
kreskami zaczął wyczarowywać obraz latarni morskiej. Jakimś cudem, choć sam był
pomylony, jego sztuka nic nie ucierpiała. Trzymałem zapałki na samym koniuszku,
obśliniałem lewy kciuk i palec wskazujący i kiedy już mnie parzyły, chwytałem drugą ręką za
zwęglony czubek, aby wypaliły się do samego końca.
Kiedy skończyło się pierwsze pudełko, latarnia już była gotowa i Dworkin zaczynał
pracować nad niebem i morzem. Zachęcałem go, jak mogłem, wyrażając zachwyt nad każdą
kreską.
– Wspaniałe, naprawdę wspaniałe – pochwaliłem go, gdy dzieło było już niemal
skończone. Zmusił mnie jeszcze do zmarnowania następnej zapałki, żeby się podpisać. W
drugim pudełku widać już było dno.
– Teraz możemy podziwiać mój obraz – powiedział.
– Jeśli chcesz się dostać do siebie – zauważyłem – to lepiej zostaw podziwianie mnie.
Mamy zbyt mało zapałek, żeby się w tej chwili bawić w krytyków sztuki.
Naburmuszył się trochę, ale przeszedł pod drugą ścianę i zaczął szkicować, jak tylko
zapaliłem zapałkę. Narysował mały pokój, czaszkę na biurku, obok niej globus, wokół ściany
pełne książek.
– W porządku – oznajmił, właśnie kiedy odrzuciłem trzecie pudełko i zabrałem się za
resztkę czwartego. Dokończenie rysunku kosztowało mnie jeszcze sześć zapałek, a podpis
siódmą. Przy ósmej – zostały mi już tylko dwie – spojrzał na swoje dzieło, postąpił krok
naprzód i już go nie było.
Tymczasem zapałka sparzyła mnie w palce, rzuciłem ją na podłogę, zaskwierczała
spadając na słomę i zgasła. Stałem dygocąc na całym ciele, pełen sprzecznych uczuć, gdy
wtem znów usłyszałem jego głos i poczułem, że jest obok. Dworkin wrócił.
– Coś mi przyszło do głowy – powiedział. – Jak chcesz podziwiać mój obraz, kiedy tu
jest tak ciemno?
– Nic nie szkodzi, nauczyłem się widzieć w ciemności – zapewniłem go. – Żyję w niej od
tak dawna, że zdążyłem ją oswoić.
– Rozumiem. Po prostu byłem ciekaw. Zapal światło, żebym mógł wrócić.
– Dobrze – przystałem, wyjmując moją przedostatnią zapałkę – ale kiedy wpadniesz
następnym razem, przynieś lepiej własną pochodnię. Ja będę już bez zapałek.
Kiedy zniknął ponownie, odwróciłem się szybko i zanim zapałka zgasła, spojrzałem na
latarnię morską w Cabrze. Tak, była w niej moc, czułem ją.
Jednakże czy moja jedyna, ostatnia zapałka wystarczy? Nie, chyba nie. Potrzebowałem
dłuższej chwili koncentracji, aby użyć Atutu jako furtki.
Co mógłbym spalić? Słoma była zbyt wilgotna i mogłaby się nie zająć. To straszne mieć
furtkę – drogę do wolności – tuż przed nosem i nie móc z niej skorzystać. Potrzebowałem
ognia, który potrwa przez jakiś czas.
Mój siennik. Był to zszyty kawałek zgrzebnego płótna wypchany słomą. Ta słoma
122
powinna być suchsza, a i materiał powinien się zapalić.
Uprzątnąłem połowę celi do gołego kamienia na podłodze. Później rozejrzałem się za
wyostrzoną łyżką, żeby przeciąć nią poszwę. Zakląłem. Dworkin wziął ją ze sobą. Targając i
szarpiąc rozerwałem siennik i wyciągnąłem ze środka suchą słomę. Zrobiłem z niej mały
kopczyk, a płótno położyłem obok, żeby je w razie potrzeby dorzucić do ognia. Ale im mniej
dymu, tym lepiej. Mógłby zwrócić uwagę przechodzącego strażnika. Nie było to na szczęście
zbyt prawdopodobne, gdyż dopiero co dostałem jedzenie, a przynoszą mi jeden posiłek
dziennie.
Zapaliłem moją ostatnią zapałkę i najpierw podpaliłem puste już pudełko tekturowe, a
kiedy się zajęło, przytknąłem je do słomy. Zatliła się i omal nie zgasła – była wilgotniejsza,
niż myślałem, mimo że wyciągnąłem ją z samego środka materaca. Ale w końcu rozjarzyło
się parę iskierek, a potem pokazał się płomień. Musiałem zużyć do tego celu dwa pozostałe
puste pudełka po zapałkach, toteż dziękowałem w duchu Bogu, że nie wyrzuciłem ich do
dziury kloacznej. Czwarte i ostatnie pudełko ściskałem w pogotowiu w garści, w lewej ręce
trzymając poszwę siennika i wpatrując się intensywnie w rysunek.
Kiedy płomienie poszły w górę, a ich blask ogarnął ścianę, skupiłem się na widoku
latarni, wywołując w myśli jej obraz. Zdawało mi się, że słyszę w dali krzyk mew i czuję
słony powiew wiatru na twarzy. Im dłużej patrzyłem, tym realniejszy stawał się widok przed
moimi oczami. Nie odrywając wzroku od rysunku dorzuciłem do ognia poszwę – płomienie
na moment przygasły, lecz zaraz wystrzeliły w górę.
Ręka Dworkina nie straciła swoich magicznych właściwości, gdyż wkrótce latarnia
morska wydawała mi się równie rzeczywista jak moja cela, a po chwili stała się jedyną
rzeczywistością, a cela tylko Cieniem za moimi plecami. Usłyszałem plusk fal i poczułem
ciepło popołudniowego słońca. Zrobiłem krok naprzód, lecz moja noga nie wylądowała w
ognisku.
Stałem na piaszczysto-skalistym brzegu małej wyspy zwanej Cabrą, na której znajdowała
się duża, szara latarnia morska, wskazująca w nocy drogę statkom płynącym do Amberu. Nad
moją głową krążyło stadko przestraszonych, wrzeszczących mew, a mój śmiech zlał się w
jedno z szumem fal i swobodną pieśnią wiatru. Amber leżał czterdzieści trzy mile za moim
lewym ramieniem.
Uciekłem.
123
Rozdział 10
Poszedłem do latarni i wspiąłem się po kamiennych schodach wiodących do wejścia po
zachodniej stronie. Drzwi były wysokie, szerokie, solidne i wodoszczelne. Były zamknięte.
Za mną wychodził w morze niewielki pomost, do którego przycumowano dwie łódki: łódź
wiosłową i małą kabinową żaglówkę. Kołysały się łagodnie na wodzie migoczącej blaskiem
słońca. Patrzyłem na nie przez chwilę. Tak długo nic nie widziałem, że przez moment wydały
mi się czymś nadziemskim. Zdusiłem szloch, który chwycił mnie za gardło.
Odwróciłem się tyłem i zapukałem do drzwi. Po nieskończenie długim czekaniu
zapukałem ponownie. Wreszcie usłyszałem jakiś ruch i drzwi się otwarły, skrzypiąc
niemiłosiernie.
Jopin, latarnik, spojrzał na mnie przekrwionymi oczami. Zalatywała od niego whisky. Był
niewysoki i tak zgarbiony, że przypominał mi Dworkina. Jego broda była równie długa jak
moja, więc naturalnie wydawała mi się jeszcze dłuższa i miała kolor popiołu, nie licząc paru
żółtawych plamek w okolicy pomarszczonych ust. Cerę miał porowatą jak skórka
pomarańczy, zbrązowiałą na słońcu i wietrze i wysuszoną na pergamin. Zamrugał parę razy
oczami i w końcu udało mu się skoncentrować wzrok na mojej twarzy. Jak wiele osób, które
nie dosłyszą, mówił dość głośno.
– Kim jesteście? Czego chcecie? – spytał.
Doszedłem do wniosku, że skoro trudno mnie poznać w obecnym opłakanym stanie, to
mogę równie dobrze zachować anonimowość.
– Jestem podróżnikiem z południa – powiedziałem. – Mój statek się rozbił, a ja
dryfowałem przez wiele dni uczepiony kawałka drewna, aż wreszcie morze wyrzuciło mnie tu
na brzeg. Spałem na plaży przez cale rano i dopiero teraz zebrałem dość sił, żeby dowlec się
do waszej latami.
Podszedł do mnie i chwycił mnie pod rękę. Drugą ręką objął mnie wpół.
– Chodźcie, chodźcie do środka – powiedział. – Oprzyjcie się na mnie. Tędy.
Zaprowadził mnie do swojej izby, która była nieprawdopodobnie zagracona i zarzucona
starymi książkami, wykresami, mapami i przyrządami okrętowymi. Nie szedł zbyt pewnie,
124
toteż nie opierałem się na nim za mocno, tylko tyle, żeby uwiarygodnić wersję o moim
wycieńczeniu, które starałem się zobrazować podtrzymując się framugi drzwi.
Podprowadził mnie do kanapy mówiąc, żebym się położył, i poszedł zamknąć drzwi
wejściowe oraz przynieść mi coś do jedzenia.
Zdjąłem buty, ale miałem tak brudne nogi, że włożyłem je z powrotem. Gdybym
dryfował po morzu, nie byłbym brudny. Nie chciałem zdradzać swojej historii, przykryłem się
więc kocem i wyciągnąłem wygodnie nareszcie odpoczywając.
Jopin wrócił z dzbankiem wody, dzbankiem piwa, dużą porcją mięsa i bochenkiem chleba
na drewnianej kwadratowej tacy. Jednym ruchem opróżnił wierzch małego stolika, który
kopnięciem przysunął do kanapy. Postawił na nim tacę i zachęcił mnie do jedzenia.
Nie trzeba mi było tego dwa razy powtarzać. Rzuciłem się żarłocznie na tacę, zmiatając
wszystko do ostatniej okruszynki. Opróżniłem też oba dzbanki. I poczułem, że ogarnia mnie
nieludzkie zmęczenie. Jopin widząc to, pokiwał tylko głową i kazał mi iść spać. Zasnąłem w
tej samej sekundzie.
Kiedy się obudziłem, była już noc. Od niepamiętnych czasów nie czułem się tak dobrze.
Wstałem i wyszedłem z budynku. Na dworze było chłodno, ale niebo było krystalicznie
czyste i lśnił na nim milion gwiazd. Za moimi plecami latarnia zapalała się i gada, zapalała się
i gasła. Woda była zimna, ale musiałem się umyć. Wykąpałem się i wyprałem ubranie. Zajęło
mi to chyba godzinę. Potem wróciłem do wieży, rozwiesiłem pranie na oparciu krzesła,
wsunąłem się pod koc i zasnąłem.
Rano, gdy otworzyłem oczy, Jopin był już na nogach. Przygotował mi solidne śniadanie,
które potraktowałem podobnie jak kolację zeszłego wieczoru. Później pożyczyłem od niego
brzytwę, lusterko i nożyczki; ogoliłem się i przystrzygłem włosy. Ponownie wykąpałem się w
morzu i kiedy włożyłem pachnące solą, sztywne i czyste ubranie, poczułem się jak nowo
narodzony.
Jopia spojrzał na mnie uważnie, gdy wróciłem znad brzegu morza, i powiedział:
– Coś mi się widzi, jakbym was skądś znał. – Wzruszyłem ramionami. – No to
opowiedzcie mi teraz o katastrofie waszego statku.
Więc mu opowiedziałem. Od początku do końca. Nie szczędziłem opisu żadnych
nieszczęść. Łącznie ze złamaniem się grotmasztu.
Poklepał mnie po plecach i nalał mi szklaneczkę. Przypalił mi cygaro, którym mnie
poczęstował.
– Odpocznijcie tu sobie – zaprosił mnie. – Odstawię was na ląd, kiedy tylko zechcecie,
albo dam znać któremuś z przepływających statków.
Skorzystałem z jego gościnności. Ratowała mi życie. Jadłem i piłem zapasy z jego
spiżarni i przyjąłem w prezencie czystą koszulę, która była dla mnie za duża. Należała do jego
przyjaciela, który się utopił.
Zostałem z nim przez trzy miesiące, nabierając sił. Pomagałem mu jak mogłem:
125
doglądałem latarni w te noce, kiedy miał ochotę się upić; sprzątałem wszystkie
pomieszczenia, a dwa pokoje nawet odmalowałem i wymieniłem pięć popękanych szyb;
podczas sztormów obserwowałem z nim morze.
Jak się dowiedziałem, polityka go nie interesowała. Nic go nie obchodziło, kto rządzi w
Amberze. Jego zdaniem, cała nasza cholerna rodzina była diabła warta. Dopóki mógł w
spokoju obsługiwać latarnię morską, jeść i pić do woli oraz kreślić swoje mapy, miał głęboko
w nosie, co się dzieje na brzegu. Zapałałem do niego prawdziwą sympatią, a ponieważ znałem
się nieco na mapach i wykresach, spędziliśmy na ich poprawianiu wiele przyjemnych
wieczorów. Dawno temu pływałem po morzach północnych i sporządziłem mu nowy wykres
oparty na moich wspomnieniach z tej wyprawy. Sprawiło mu to niekłamaną radość, podobnie
jak i opis tamtych stron.
– Corey (tak się kazałem nazywać), chciałbym tam kiedyś z tobą popłynąć – powiedział.
– Nie wiedziałem, że dowodziłeś własnym statkiem.
– Kto wie? – odparłem. – Przecież sam byłeś kiedyś kapitanem, prawda?
– Skąd wiesz?
Prawdę mówiąc, pamiętałem to z przeszłości, ale zatoczyłem ręką koło w odpowiedzi.
– Po tych wszystkich przedmiotach, które zebrałeś, i po twoim zamiłowaniu do
wykresów. Poza tym nosisz się jak ktoś przywykły do dowodzenia.
Uśmiechnął się.
– Tak, to prawda. Dowodziłem przez przeszło sto lat. Ale to było dawno temu... Napijmy
się.
Pociągnąłem łyk i odstawiłem szklankę. Podczas tych miesięcy, które z nim spędziłem,
musiałem przytyć ponad dwadzieścia kilo. Lada moment mógł mnie rozpoznać.
Zastanawiałem się, czy wydałby mnie Erykowi. Ostatecznie nie byliśmy znów aż tak blisko
zaprzyjaźnieni – miałem jednak wrażenie, że by mnie nie wydał. Ale wolałem tego nie
sprawdzać.
Pilnując latarni zastanawiałem się, jak długo powinienem tu jeszcze zostać? Dolewając
kroplę smaru do mechanizmu obrotowego doszedłem do wniosku, że niezbyt długo.
Zdecydowanie niedługo. Czas znów ruszać w drogę i udać się pomiędzy Cienie.
I raptem pewnego dnia poczułem nacisk, początkowo delikatny i jakby sondujący. Nie
miałem pojęcia, kto to może być. Natychmiast stanąłem bez ruchu; zamknąłem oczy i
opróżniłem umysł. Trwało to jakieś pięć minut, zanim czyjaś myszkująca obecność się
wycofała.
Zacząłem chodzić tam i z powrotem pogrążony w myślach i po chwili uśmiechnąłem się
sam do siebie z powodu krótkiego dystansu, na jakim krążyłem. Podświadomie dostosowałem
swoje kroki do wymiarów mojej celi w Amberze.
Ktoś próbował się ze mną skontaktować poprzez Atut.
Czyżby Eryk? Dowiedział się o mojej ucieczce i chciał mnie w ten sposób zlokalizować?
126
Chyba nie. Czułem, że obawia się naszego ponownego psychicznego zderzenia. A więc
Julian? Gerard? A może Caine? Ktokolwiek to był, całkowicie zamknąłem mu dostęp. I byłem
zdecydowany odmówić kontaktu z każdym członkiem mojej rodziny. Nawet gdybym miał
stracić przez to ważne nowiny lub ofertę pomocy, nie mogłem pozwolić sobie na ryzyko.
Próba kontaktu i wysiłek przy jej zablokowaniu napełniły mnie chłodem. Zadrżałem.
Myślałem o tym przez resztę dnia i postanowiłem, że pora odejść. Nic dobrego dla mnie nie
wyniknie z pozostawania tak blisko Amberu w sytuacji, gdy jestem całkiem bezbronny.
Byłem już dość silny, aby udać się między Cienie i poszukać dogodnego dla siebie miejsca,
jeśli mam kiedykolwiek zdobyć Amber, Opieka starego Jopina pozbawiła mnie czujności i
pogrążyła w niemal błogim spokoju. Przykro mi będzie go opuszczać, bo w ciągu tych
miesięcy, które spędziliśmy razem, szczerze polubiłem staruszka. Tego wieczoru, kiedy
skończyliśmy grać w szachy, powiedziałem mu, że wyjeżdżam.
Nalał nam po szklaneczce whisky i podnosząc swoją powiedział:
– Powodzenia, Corwinie. Mam nadzieję, że się jeszcze kiedyś zobaczymy.
Nie zaprotestowałem, kiedy nazwał mnie moim prawdziwym imieniem, a on się
uśmiechnął widząc, że nie umknęło to mojej uwagi.
– Byłeś dla mnie bardzo dobry, Jopinie – powiedziałem. – Jeśli moje plany się powiodą,
nie zapomnę o tobie.
Potrząsnął głową.
– Nic od ciebie nie chcę. Czuję się szczęśliwy tu, gdzie jestem, robiąc to, co robię. Lubię
tę cholerną latarnię. Jest dla mnie wszystkim. Jeśli to się powiedzie w tym, co planujesz... nie,
nie mów mi o tym, nie chcę nic wiedzieć to wpadnij do mnie któregoś dnia na partyjkę
szachów.
– Na pewno – obiecałem.
– Możesz jutro rano wziąć „Motyla”, jeśli chcesz.
– Dzięki.
„Motyl” to była jego żaglówka.
– Zanim odpłyniesz, radzę ci wziąć moją lunetę, wejść na latarnię i obejrzeć sobie Dolinę
Garnath – dodał.
– A cóż tam może być ciekawego?
Wzruszył ramionami.
– To już sam zobaczysz.
– Dobrze.
Przed pójściem spać wypiliśmy jeszcze parę szklaneczek i spędziliśmy miły wieczór.
Wiedziałem, że będzie mi brak starego Jopina. Był, obok Reina, jedyną przyjazną duszą, jaką
spotkałem od chwili powrotu. Zastanawiałem się, co też mogło zajść w dolinie, która gdy ją
ostatni raz widziałem, była rzeką płomieni. Co takiego niezwykłego działo się tam po
czterech latach?
127
Zasnąłem dręczony snami o wilkołakach i sabatach czarownic, dopiero gdy księżyc w
pełni zawisł już wysoko nad światem.
Wstałem o brzasku. Jopin jeszcze spał, co mi odpowiadało, bo nie lubię pożegnań, a
miałem dziwne przeczucie, że go więcej nie zobaczę.
Z lunetą u boku wdrapałem się do najwyższego pomieszczenia na wieży, w którym
znajdowała się latarnia. Podszedłem do okna wychodzącego na brzeg i skierowałem lunetę na
dolinę.
Nad lasem wisiała mgła – zimna, szara, wilgotna, opasująca wierzchołki karłowatych,
powykręcanych drzew. Ich czarne konary splatały się ze sobą, jak palce sczepionych dłońmi
zapaśników. Między nimi migały jakieś ciemne kształty, ale po ich locie widziałem, że to nie
ptaki. Raczej nietoperze. Jakieś zło zagnieździło się w tym wielkim lesie... I po chwili
zrozumiałem: to ja sam byłem tego sprawcą.
Sprowadziłem to moją klątwą. Przekształciłem spokojną Dolinę Gamath w to, czym teraz
była: w symbol mojej nienawiści do Eryka i tych wszystkich, którzy go otaczali i pozwolili
mu zagarnąć władzę, pozwolili mu mnie oślepić. Nie podobał mi się ten las i patrząc na niego
ujrzałem jasno, jak skrystalizowała się moja nienawiść, której sam nadałem ten kształt.
Otworzyłem nowe wejście do prawdziwego świata. Gamath była teraz ścieżką przez
Cienie. Ciemną i groźną ścieżką. Tylko Zło miało tędy dostęp. To było źródło „nieczystych
sił”, o których wspominał Rein, a które przyczyniały tyle zmartwień Erykowi. Poniekąd to
dobrze, że go niepokoiły. Ale przesuwając lunetę nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że
zrobiłem coś bardzo złego. W owym czasie nie wiedziałem, że jeszcze kiedyś ujrzę światło
dzienne. Teraz, kiedy tak się stało, zrozumiałem, że otworzyłem drogę dla czegoś, co będzie
bardzo trudno opanować. Cały czas poruszały się tam jakieś dziwne kształty. Zrobiłem coś,
czego nikt nie zrobił podczas całego panowania Oberona: otworzyłem nową drogę do
Amberu. I można się po tym spodziewać tylko wszystkiego najgorszego. Nadejdzie dzień,
kiedy władca Amberu – ktokolwiek nim wtedy będzie – stanie wobec problemu zaniknięcia
tej strasznej drogi. Wiedziałem to, patrząc na wytwór mojego bólu, gniewu i nienawiści. Jeśli
kiedyś zdobędę Amber, będę musiał walczyć z własnym dziełem, co jest zawsze piekielnie
trudną sprawą. Odjąłem lunetę, od oczu i westchnąłem. Co będzie, to będzie, pomyślałem. A
tymczasem Eryk ma zapewnionych kilka bezsennych nocy.
Przełknąłem szybko parę kęsów, przygotowałem łódkę, podniosłem żagle i wypłynąłem.
Jopin o tej porze zwykle już nie spał, ale może i on nie lubił pożegnań.
Skierowałem się na pełne morze, wiedząc, dokąd chcę się udać, ale nie wiedząc jak. Będę
płynąć przez Cień i obce wody, ale to lepsze niż droga lądowa z czającym się wytworem
mojej nienawiści.
Wybrałem za cel ląd, który skrzył się prawie tak jak Amber i był niemal równie
nieśmiertelny, ląd, który już nie istniał. Zniknął w Chaosie wieki temu, ale musiał gdzieś
przetrwać jego Cień. Należało go tylko znaleźć, poznać i z powrotem uczynić swoim, jak to
128
było dawno temu. Później, wsparty własną armią, dokażę w Amberze jeszcze jednego, nie
znanego dotąd wyczynu. Nie miałem gotowego planu, ale przysiągłem sobie, że w dniu
mojego powrotu ogień z dział wstrząśnie nieśmiertelnym miastem.
Kiedy wpływałem do Cienia, podfrunął do mnie biały ptak moich pragnień i siadł mi na
prawym ramieniu. Przytwierdziłem mu do nóżki podpisaną przez siebie wiadomość;
„Przybywam” i puściłem go w niebo.
Nie spocznę, dopóki nie wywrę zemsty i nie zdobędę tronu, i biada temu, kto stanie mi na
drodze.
Słońce wschodziło po mojej lewej ręce, wiatr dął w żagle i pchał mnie na szerokie wody.
Rzuciłem przekleństwo na głowę Eryka i roześmiałem się.
Byłem wolny i choć musiałem uciekać, to jednak dopiąłem swego. Obecnie stoi przede
mną nowa szansa, o której marzyłem.
Teraz podfrunął czarny ptak moich pragnień i siadł mi na lewym ramieniu. Napisałem
drugą kartkę, przywiązałem mu do nogi i wysłałem go na zachód.
Kartka głosiła: „Eryku, wrócę!” i była podpisana:
„Corwin, władca Amberu”.
Demon wiatru pchał mnie na wschód od słońca.
129
130