Wejd na stronê
i zobacz, jak wiele mo¿liwoci daje interaktywna wersja szkolnej biblioteki
internetowej Wolne Lektury.
Ten utwór nie jest chroniony prawem autorskim i znajduje siê w domenie publicznej, co oznacza, ¿e mo¿esz go
swobodnie wykorzystywaæ, publikowaæ i rozpowszechniaæ.
Stefan ¯eromski
Doktor Piotr
W pokoju pana Dominika Cedzyny ciemno i cicho, choæ stary jegomoæ nie pi. Opar³szy siê
plecami o poduszki, wpó³ le¿¹c na ³ó¿ku, zatopiony jest w dziwacznych mylach, do niebywa³ego
ogromu podniesionych przez ciszê nocn¹. A noc jest cicha miertelnie. wiat³o ksiê¿ycowe,
przestrzeliwszy grub¹ warstwê szronu, co zabieli³ szyby niby wapno, stoi na powierzchniach
starych gratów, dwu cian, czêci sufitu i pod³ogi, bez ruchu, jakby z zimna skostnia³o, takie
samo zapewne, jakie owietlaæ musi tej nocy k³ody gnij¹ce na dnie wód przywalonych lodem. W
szparze szerokiego zapiecka odzywa siê czasami wierszcz, w k¹cie pokoju ko³ace g³ucho stary
zegar szafkowy, ostatni zabytek wietnoci minionej. piew wierszcza i têpy szczêk wahad³a
sprawiaj¹ panu Dominikowi niejak¹, trudn¹ do okrelenia ulgê. Gdyby nie te dwa litociwe
szmery, rozszarpa³yby mu chyba serce t³ok i burza uczuæ i odebra³a rozum nawa³nica ponurych
myli. Gdy z mrocznych k¹tów izby wychylaæ siê poczn¹ zmory bojani, gdy w sercu ¿arzyæ
siê poczyna ¿al bezsilny i ³zy okrutnego bólu pal¹ powieki wierszcz szepce g³oniej, zupe³nie
jak gdyby wyranymi s³owami, sylaba za sylab¹, mówi³:
Wzywaj go w dzieñ utrapienia, a wyrwie ciê i czciæ Go bêdziesz
1
.
To dziwne zdanie, ta rada czy modlitwa utajona w szmerze robaczka nocy, jest jedynym
i ostatnim punktem podparcia dla wytr¹conych ze zwyczajnej kolei myli samotnika.
Kilkakrotnie zapala³ wiecê s¹dz¹c, ¿e go wiat³o uspokoi. Daremnie. Skoro zatli³ zapa³kê,
rzuca³ mu siê w oczy list syna i przypomina³, jakie i gdzie ta mêka ma ród³o. Teraz ogarnê³a
go chêæ zajrzenia raz jeszcze nieszczêciu w same lepie, dwignê³a z niemocy ducha biedna
odwaga smutnych a¿ do mierci
2
: zapuciæ sondê w g³¹b rany, do cna j¹ wymacaæ, przekonaæ
siê naocznie i nieomylnie, ¿e jest niewyleczaln¹ no, i niech tam wszystko jasne pioruny spal¹!
Na³o¿y³ okulary, odsun¹³ list za p³omieñ i powoli, pó³g³osem czytaæ zacz¹³:
Mój drogi ojcze!
Ze wszystkich moich z³otych marzeñ diabe³ sobie fidybus
3
skrêci³ i zapali³ cygaro. Che³pi³em
siê niegdy z moich zdolnoci do matematyki, oczy mi na wierzch wy³azi³y z pychy, gdy
kole¿kowie kpinkowali, ¿e ja ju¿ w ³onie matki, w randze szeciomiesiêcznego embriona,
1. (przyp. edyt.) Por. Ps 50:15.
2. (przyp. edyt.) W opowiadaniu wyrana jest stylizacja biblijna. Fraza smutny a¿ do mierci w Nowym
Testamencie odnosi siê do ostatnich dni Jezusa.
3. (przyp. edyt.) fidybus skrawek papieru do zapalania fajki, kilkakrotnie z³o¿ony wzd³u¿, ¿eby d³u¿ej p³on¹³.
Szkolna biblioteka internetowa Wolne Lektury tworzona jest dziêki pracy Wolontariuszy oraz wsparciu Ministerstwa
Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Fundacji Rozwoju Spo³eczeñstwa Informacyjnego i Fundacji Kronenberga przy Citi
Handlowy. Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Bibliotekê Narodow¹ z egzemplarza pochodz¹cego ze zbiorów BN.
Sk³ad automatyczny tekstu zrealizowa³ Marek Ryæko przy u¿yciu systemu X E TEX i fontu Antykwa Pó³tawskiego.
Stefan ¯eromski, Doktor Piotr
1
oczekuj¹c chwili wydostania siê na ten padó³ rachunku ró¿niczkowego, rozwi¹zywa³em
z nudów algebraiczne zadanie o goñcach. Teraz przeklinam i te niby zdolnoci, i te g³upie
rachunki. Gdybym by³ pasa³ krowy na wygonie albo i same wieprzki
Ale co to pomo¿e w bawe³nê obwijaæ! Awantura ma taki deseñ: Mniej wiêcej przed trzema
tygodniami prosi mnie do siebie profesor i daje do czytania list niejakiego Jonatana Mundsleya,
chemika, by³ego profesora w jednym z uniwersytetów angielskich. Ten pan porzuciwszy
katedrê urz¹dzi³ sobie laboratorium prywatne i prosi naszego starego o wskazanie mu
najzdolniejszego spomiêdzy asystentów naszej politechniki, chce bowiem takiemu facetowi
powierzyæ kierownictwo owej budy. Obiecuje p³aciæ dwiecie franków miesiêcznie, daæ
mieszkanie, wszelkie materia³y, jakich chemiczna dusza zapragnie, opa³ i inne przyjemnoci
no, i prawie zupe³n¹ swobodê w pracy. Gdym list przesylabizowa³, profesor odebra³ go z r¹k
moich, z³o¿y³ starannie, schowa³ do szuflady, skrzywi³ siê swoim zwyczajem i podawszy mi
flegmatycznie koñczynê usiad³ przy biurku i wetkn¹³ nos w papiery. Patrza³em z podziwieniem
na jego ³ysy czerep, gdy ten stary niedojda mrukn¹³:
Tam ju¿ napisa³em Nale¿y wzi¹æ ciep³e spodnie i we³niane skarpetki. Wiadoma rzecz
mg³y
Miasto Hull nad morzem. Je¿eli brak panu pieniêdzy, mogê po¿yczyæ trzysta franków
bez procentu na trzy miesi¹ce. Tak
Tylko na trzy miesi¹ce.
Zrobi³o mi siê haniebnie g³upio. Azali¿ ja myla³em wzi¹wszy na siê postaæ najzdolniejszego
miêdzy chemiki, pojadê w we³nianych skarpetkach nad morze a¿ do miasta Hull? Czemu nie
kogo innego spotyka takie zaszczytne wyró¿nienie, taki los szczêliwy? Bo to los! W pracowni
Mundsleya, bez troski o jutrzejszy obiad i dzisiejsze przyszczypki u butów, mo¿na pracowaæ
nie tylko nad zdobyciem nowych wiadomoci, ale i zaspakajaæ hipotezy wyd³ubane z swego
w³asnego mózgu.
Ta chemia ma swoje psie figle Skoro cz³owiek raz w to b³oto wlezie, je¿eli jeszcze pow¹cha
spraw niezbadanych a wiecznie nêc¹cych, porywa go taka przecie¿ szewska pasja odnajdywania
nowych pr¹dzeñ, ¿e gotów i o we³nianych skarpetkach mniej dok³adnie pamiêtaæ. A zreszt¹,
mój Tatku, zobaczyæ Angliê, jej prawdziwie wielki przemys³, te cuda cywilizacji, te kolosalne
skoki ludzkiego geniuszu! Zabra³em siê i wyszed³em. Posiedzia³em na Stapferwegu, a stamt¹d,
gnany niepokojem, ruszy³em na miasto. Zamiast wszak¿e zwo³aæ publikê do Kropfa, gdzie
tradycja surowo nakazuje oblewaæ wyj¹tkowe zdarzenia, puci³em siê nad jezioro. Nie pamiêtam,
kiedy znalaz³em siê na drodze prowadz¹cej do Westmünster. Ciemna mg³a k¹pa³a siê we
wzburzonych falach: rude, obdarte, poszczerbione zbocza i up³azy gór wynurza³y siê z niej
kiedy niekiedy niby fantastyczne wyspy; ¿a³onie kraka³y mewy szybuj¹c nad sam¹ wod¹.
A wiêc jadê myla³em do ziemi Angielczyków ziemnowodnych, jadê nad morze, nad dalekie
i nieznane morze
Nadaremnie tak d³ugo ³udzi³em siê nadziej¹, ¿e pojadê w inne strony, ¿e po
omiu latach inny zobaczê krajobraz. Nadaremnie w ci¹gu ostatnich trzech lat wys³a³em tyle
strzelicie rekomendowanych afektów do £odzi, Zgierza i tym podobnych Pabianic, upraszaj¹c
o posadê, z p³ac¹ czterdzieci, trzydzieci, niech tam zreszt¹ wszyscy diabli! dwadziecia piêæ
rubli miesiêcznie. Na pró¿no wynosi³em pod niebiosa moje talenty chemiczne, cytowa³em moje
patenty, obiecywa³em wynaleæ nowe rodki drukowania perkalików. Skompromitowa³em siê
tylko w oczach w³asnych i wiêtej nauki. Tam ¿ydkowie i niemczykowie wszystko ju¿ wynaleli,
zatkali wszystkie miejsca i popychaj¹ wielki przemys³. Rozwia³y siê marzenia o tym, ¿e ciê, mój
Staruszku, mit Pompe und Parade zabiorê do siebie, ¿e posprawiamy sobie nowe przyodziewki
(samych butów koz³owych z cholewami po dwie pary na ch³opa), ¿e naznosimy tytoniu, cukru,
herbaty, kie³bas licho wie zreszt¹ czego, ¿e siê bêdziemy wieczorami jak ostatnie szewcy
zgrywaæ w domino i wiêtej pamiêci Kozików wspominaæ
Kozików! Czy te¿ ojciec pamiêta ten wydmuch piaszczysty za naszym ogrodem, obroniêty
krzywymi sosnami i nisk¹, szorstk¹ traw¹? Sam nie wiem, czemu tak lubiê myleæ o tej dziurze.
Pamiêtam raz Po d³ugich i têgich mrozach, po ciê¿kiej zimie, nasta³ pierwszy dzieñ
ciep³y, prawie upalny. By³ to jeden z pierwszych dni marca. Oko³o po³udnia obna¿y³ siê
niespodziewanie ze niegu szczyt owego wzgórza, wylaz³ ze skorupy i zaczernia³ nad bia³ym
widnokrêgiem jak garb potworny. Sta³em wtedy w oknie i wydawa³em lekcjê korepetytorowi
pamiêta go Tatko? Kud³atemu Kawicy. Co mnie kolnê³o. Nie wiem, jakim sposobem
wykrêci³em siê z lekcji, wypad³em na dwór, zwo³a³em psy folwarczne i co koñ skoczy przez
zagony, przez pastwisko, bez czapki!
Do dzi dnia mam w sercu tê chwilê, te uczucia, jakby to
Stefan ¯eromski, Doktor Piotr
2
by³o wczoraj. Po ig³ach, ga³êziach, po korze odziemków sosnowych sp³ywa³y ogromne, brudne
krople, ciê¿ko kapa³y na zaspy i dziurawi³y je na wskro; ka¿dy skostnia³y badyl, ka¿dy pniak,
kamieñ, ka¿de drzewo, ka¿dy przedmiot wci¹ga³ w siebie, po³yka³ wszystkimi porami promienie
s³oñca i stawa³ siê w mgnieniu oka ogniskiem ciep³a. Doko³a drzew, krzaków, suchych ³odyg
chwastu, dooko³a kamieni i ko³ków dr¹¿y³y siê w oczach ogromne jamy i ukazywa³ w nich
jasny, wiotki piasek. Ka¿de jego ziarenko, nasycone ciep³em, zdawa³o siê ¿arzyæ i p³on¹æ,
szerzy³o na zamarzniêtych towarzyszów radosny ogieñ. Ziarnka piasku parzy³y nieg ze spodu,
drzewa i krzaki chlusta³y nañ ciep³ymi kroplami, przykopy i zagony zdawa³y siê dwigaæ
zd³awione grzbiety. Z dalekich pól szed³ gêsty opar niby dym ciep³y, maga³ siê i przewala³
nad równinami, a trz¹s³ i po³yskiwa³ nad wzgórzem.
Stado wróbli wygrzewa³o siê na ga³êziach suchej wierzby i æwierka³o jak na trwogê.
Rozpuszczone, jak u indyków, ich skrzyd³a strzepywa³y z ga³¹zek lód i osêdzieliznê, dzioby ku³y
niecierpliwie w próchno obwieszone soplami. Zdawa³o mi siê wtedy, ¿e ca³e to stadko piewa
jedn¹ pieñ dziwn¹ i nigdy nie s³yszan¹, przejmuj¹c¹ do szpiku koci. I pop³ynê³y nareszcie
pierwsze wody wiosenne, bujne, nag³e, gwa³towne, jak ³zy niespodziewanego szczêcia. S¹czy³y
siê bruzdami, ¿³obi³y sobie g³êbokie ³o¿yska w posinia³ych kolejach wyr¿niêtych przez sanice,
la³y siê po wierzchu niegowej skorupy, z cicha, radonie szemrz¹c. W naszym strumieniu woda
wezbra³a, powstawa³y wiry hucz¹ce, ods³ania³y siê brzegi i sp³ywa³a po nich, jak ropa, ¿ó³ta,
rzadka, rozmoczona glina. Pnie brzóz nadwodnych zanurzy³y siê w rzekê i ssa³y korzeniami tê
wodê ¿yw¹
Wpad³em w sza³: spuszcza³em strumyki, u³atwia³em spadek wodospadom, kopa³em kana³y,
stawia³em tamy
Cieszy³em siê w g³êbi serca, ¿e skostnia³ym badylom ciep³o, ¿e ju¿ ¿aden
wróbel nie zamarznie, i wyci¹ga³em po raz pierwszy w ¿yciu dzieciêce ramiona do tej wielkiej
niewiadomej
Czy te¿ to miejsce jest tam jeszcze? Pytanie godne g³owy i pióra doktora Piotra Cedzyny.
Nieprawda¿? Ach tak!
Cz³owiek, któremu odejm¹ strzaskan¹ rêkê, czuje ci¹g³y ból w pró¿ni
równaj¹cej siê d³ugoci rêki. Czêsto budzê siê po twardym nie z tym nieujêtym bólem w pró¿ni.
Oto przyjdzie nowa wiosna
Zobaczê j¹ w mg³ach przydymionych sadz¹ fabryczn¹ a zarówno
tam jak tutaj bêdê niós³ w sobie k³y upiora, g³êboko zapuszczone w duszê
I tak zawsze, bez
koñca
Zapomnia³em, o czym w³aciwie chcia³em ci pisaæ, mój Stary, mój Drogi Stary Jestem sam na
wiecie i ciebie mam tylko jak drug¹ po³owê siebie, jak oddart¹ i niezmiernie daleko uwiêzion¹
po³owê duszy. Nie gniewaj siê, ¿e piszê rzeczy nieciekawe piszê jakby do siebie
Gdym
tedy sta³ nad brzegiem jeziora, by³o mi strasznie podle. Wielkie, przezroczyste, jasnozielone
fale bieg³y z jakiego nieznanego miejsca schowanego we mgle, trzepa³y siê u brzegu, pêka³y
rozp³atane przez ostrza kamieni, a ka¿da zelizguj¹c siê w g³êbinê, zda³o siê, wzdycha³a: Jeste
jak mrówka wychowana w lesie, gdy j¹ na rodek stawu wiatr zaniesie
4
Pan Dominik odrzuca list ze z³oci¹ i podpar³szy brodê piêciami siedzi nasro¿ony jak kania
5
.
Nie mêcz¹ go ju¿ teraz fantastyczne, bezprzedmiotowe rojenia, ale za to skupiaj¹ siê i kojarz¹
logiczne, nie mniej przeto bolesne myli. Czemu taki koniec wziê³o ¿ycie? Gdzie przyczyna tych
wszystkich wypadków? Dlaczego jedyny syn nie s³ucha ani prób, ani zaklêæ, ani przedstawieñ,
ani rozkazów i zamiast siê uniewinniaæ, pisze rzeczy sentymentalne i niezrozumia³e? Dlaczego
nie powraca? Gdyby siê tylko zjawi³, przy protekcji, podeptawszy nieco, znalaz³oby siê dla niego
doskona³e miejsce, posa¿n¹ pannê
Dlaczego?
To rzecz jasna. Cz³owiek nie mo¿e ¿yæ i pracowaæ odpowiada sobie pan Cedzyna jeli
kto nie ¿y³ przed nim i nie pracowa³ dla niego. Ten kto któ¿ to jest? Ojciec. Przez
urodzenie ojciec nie daje jeszcze synowi ¿ycia daje tylko obietnicê ¿ycia, wychowanie poczyna
je, a dziedzictwo dopiero zapewnia i uzupe³nia. Tu jest ród³o koniecznoci dziedziczenia
w rodzie ludzkim. Ono jest wêz³em, co spaja pokolenia umieraj¹ce z rodz¹cymi siê, wyp³ywa
4. (przyp. edyt.) W³ac.: Jestem jak mrówka wychowana w lesie,
Gdy j¹ na rodek stawu wiatr zaniesie dwa koñcowe wersy wiersza Adama Mickiewicza Morlach w Wenecji
(powst. 1827
1828) opisuj¹cego wyobcowanie emigranta.
5. (przyp. edyt.) kania tu: ptak z rodziny jarzêbiowatych.
Stefan ¯eromski, Doktor Piotr
3
z tego, co jest niezbêdne we wzglêdzie potrzeby cia³a, tworzy i uwiecznia rodzinê. Rodzina bez
dziedzictwa jest stosunkiem niedorzecznym, bolesnym, jest mêczarni¹ narzucon¹ cz³owiekowi
przez Opatrznoæ
Tak¹ kl¹twê my na sobie dwigamy z Piotrusiem! Dziedzictwo dopiero jest
znamieniem cz³owieczeñstwa; przez nie, razem z owocami pracy, pozostawia synowi ojciec
owoc swych wra¿eñ, pojêæ, rozwagi, odkryæ i domys³ów, wszystkiego, s³owem, co móg³ nabyæ
d³ugoletnim dowiadczeniem. Syn do punktu, w którym siê ojciec zatrzyma³, postêpuje i siêga
dalej na drodze bogactwa oraz inteligencji a tym porz¹dkiem praca przechodzi z r¹k do r¹k,
gromadzi siê, rozwija, opiera jedna na drugiej i formuje piedesta³, na którym wznosi siê coraz
wy¿ej
cywilizacja. W rosn¹cym postêpie spo³eczeñstwa, je¿eli kto raz utraci w¹tek, ju¿ go nie
podobna pochwyciæ i je¿eli ojciec by³ niedo³ê¿nym w pracy, syn cierpi za winy niepope³nione,
a nieszczêcie z krwi¹ siê przekazuje. Dziedzictwo trzyma dzieci w obrêbie progów domowych
i zaspakaja ostatni¹ i dlatego mo¿e tak wielk¹ i gwa³town¹ namiêtnoæ staroci, namiêtnoæ
obcowania z potomkami
Ja to wszystko straci³em szepce pan Dominik ciskaj¹c sobie skronie i straci³em na
zawsze! G³os staroci wo³a na mnie o ducha i krew, a ja jestem jak rzebiarz, od którego ¿¹daj¹
w terminie skoñczonego pos¹gu, podczas gdy on, prócz idealnego w duszy obrazu, nie ma
ani garci gliny. Osiemnastoletniego wyrostka puci³em bez grosza, samopas za granicê
có¿
dziwnego, ¿e wyrós³ na obcego mym wyobra¿eniom, na nowo¿ytnego cz³owieka? Czym¿e ja
go przyci¹gnê? Mi³oci¹, mierteln¹ têsknot¹?
Co nas ³¹czy? Nazwisko chyba, które on po
nowomodnemu lekcewa¿y sobie. To nowoczesny cz³owiek: uczyni ze sob¹, co chce i jak chce.
Za moich czasów syn by³ w rêku ojca, s³ucha³ go i czci³, nie mia³ prawa opuciæ pod
grob¹ surowego wyroku naszych ludzi, nie zasmuci³ ojca, bo wisia³o nad nim twarde i mocne,
niepisane prawo. Teraz ono rozwi¹zane le¿y, odk¹d znikn¹³ nasz obyczaj szlachecki. Synowie
nasi odeszli w wiat
Szukaj¹ nowej prawdy. Spiesz¹ po twardym gociñcu, w skwarze i znu¿eniu
zdaje im siê bowiem, ¿e na najbli¿szym wzgórzu tej drogi le¿y nie tylko ten skarb, ale i szczêcie
ducha. Nas wstrzymywa³a w biegu m¹droæ rodzicielska, pokazuj¹c, ¿e ta nadzieja czczym jest
mamid³em. Ich nic nie wstrzyma, tote¿ w duszach ich nie ma miêkkich w³ókien czu³oci.
S³abych i nikczemnych mieli ojców. Ach! wielka nasza wina!
ale czy¿ nasza tylko?
My, cz³onkowie szeroko rozpostartej rodziny szlacheckiej, stanowilimy odrêbn¹ spo³ecznoæ,
bylimy cennym zbo¿em, rosn¹cym na pocie t³umu jak na nawozie. Czy nie tworzylimy postêpu,
nie piastowali cywilizacji, nie rozwijali prawid³owo naszej myli? Duch czasu wsia³ nas w gminy,
jakby kto æwieræ dorodnego ¿yta wsia³ w pole nêdznej wyki. Rozbilimy siê na jednostki,
zwyrodnieli i zgo³a znikli. Có¿ z tego, ¿e ja przystosowa³em siê, ¿e poszed³em na s³u¿bê
do pierwszego lepszego bêkarta losu, do syna jakiego przekupnia, do parweniusza, który
rozmaitymi protekcjami, stypendiami z lewej rêki, pokornym ca³owaniem mankietów doszed³
do dyplomu in¿yniera i mo¿noci zgarniania pieniêdzy na torach kolejowych? Co z tego, ¿e
wy³ama³em ze stawów moje harde mylenie z takim trudem, jakbym wy³amywa³ koci, ¿e
nauczy³em siê zginaæ kark i pracowaæ jak ostatni z moich niegdy parobków? Co z tego, ¿e
zd³awiwszy w sobie obrzydzenie wsiad³em na karuzelê pojêæ nowoczesnych? Nie przesta³em
byæ sob¹ i nie zosta³em mieszczuchem.
Co stokroæ gorsza, nie rozumiem mego syna, nigdy nie bêdê jego przyjacielem, nigdy nie
bêdê godnym jego wspó³czucia, jego, co jest jedyn¹ na ca³ym szerokim wiecie istot¹ z mojej
krwi. I nic siê ju¿ nie zdarzy w tym plugawym ¿yciu oprócz jednego wypadku godnego
uwagi, oprócz mierci. Piotru pojedzie do Anglii. To znaczy, ¿e gdy ja bêdê umiera³, gdy kto
litociwy wezwie go telegraficznie, on, przy najwiêkszym popiechu, mo¿e przyjechaæ nazajutrz
po moim pogrzebie. Po mojej nêdznej mierci
Nigdy ju¿ nie pomacam rêkami jego w³osów
ani nie us³yszê g³osu. Zapomnia³em, jak on mówi, i nie mogê sobie przypomnieæ tego dwiêku.
Ci¹gle siê w czyjej mowie odzywa, kr¹¿y mi ko³o uszu i ci¹gle zawodzi. Nigdy nie obejmê
oczami jego postaci, jego mêskich, szerokich ramion. Taki by³ wtedy chuderlawy, mizerny tego
wieczora, kiedym go odprowadza³ nie przeczuwaj¹c, ¿e na zawsze. Do koñca bêdê nas³uchiwa³,
wyczekiwa³ jak g³upi do ostatniej minuty ¿ycia nadaremnie.
W tej chwili stary szlachcic czuje znowu w sobie mrone powiewy obawy.
On zupe³nie o mnie zapomni szepce zbiela³ymi wargami. Ani razu o mnie nie
pomyli
Ale co
nie pomyli! On dobrowolnie, umylnie zerwie, przestanie pisywaæ, zaprze
siê. Ogarn¹ mu umys³ jakie wyobra¿enia. Co to jest ojcostwo? zada sobie pytanie jaki
Stefan ¯eromski, Doktor Piotr
4
filozof nowoczesny. Nagromadzi dowodów i wyka¿e z oczywistoci¹ nieodpart¹, ¿e ojcostwo
to z³udzenie uczuæ, to pewien nawyk moralny, który dla takich a takich przyczyn wytrzebiæ
by z dusz warto. Mo¿e nawet
o, rozpaczy!
bêdzie mia³ s³usznoæ! Nie bêdzie wcale pod³y
ani g³upi, tylko wykszta³cony. Nikt go za to nie skarze, nikt nawet nie obwini. Jakie¿ jest na to
prawo?
Trzeba siê ratowaæ mówi starzec za³amuj¹c rêce.
Zimny pot sp³ywa mu z czo³a, serce uderza twardym, g³onym, powolnym têtnem. Za pomoc¹
si³y ducha, mocnej a cienkiej, jakiej jani nagle skupionej i wy³amanej z g³êbi istoty moralnej,
stara siê zbadaæ swój rozum, podnieciæ go, wyæwiczyæ i wyostrzyæ do walki z sofizmatami syna.
Ja ciê nauczê, b³anie, ja ci wyt³umaczê, ja ciê przekonam, ¿e ³¿esz mówi g³uchym
i twardym g³osem.
Bolesny, natê¿ony, bezowocny paroksyzm poznania podpowiada mu zdania cudaczne
i plugawe. Starzec chwyta je i pomija, szuka innych i znowu tropi coraz nikczemniejsze myli
synowskie, zupe³nie tak, jak ogar tropi lady sarny podczas zamieci niegowej, gdy wicher je
zwiewa.
Chemia ma swoje psie figle Dlatego leci na koniec wiata. Có¿ znaczy stary jaki dziad,
któremu los odbiera³ po kolei wszystko, a¿ do ostatniej szmaty odzie¿y i ostatniego z³udzenia!
Wszystkimi potêgami ojcowskiego serca klnie tê naukê. Jaka umiejêtnoæ, co, czego nie
mo¿na ani zniweczyæ, ani nawet nienawidziæ porwa³o ch³opca jak mieræ.
Oddaj mi go! skamle. Wypo¿ycz na jeden dzieñ ca³y. Wiêcej nie chcê.
Gdzie nieskoñczenie daleko, w zaspach niegu rozlega siê wist przelatuj¹cego poci¹gu,
nag³y, przeszywaj¹cy jak wo³anie na pomoc. Potem nastaje znowu cisza g³êboka. Blask
ksiê¿ycowego wiat³a z wolna siê przysuwa do ³ó¿ka starca, który zwin¹wszy siê w k³êbek
miota siê, p³acze w tym ciemnym k¹cie i mruczy monotonn¹, ¿a³osn¹ swoj¹ skargê.
Pan Teodor Bijakowski (vel Bijak) ukoñczy³ Instytut Komunikacji w tym samym okresie,
kiedy nieuniknione warunki ekonomiczne roztworzy³y pugilares szepcz¹c: zagrabiaj, o piêkny
pos¹gu!
Nie tylko tendencja pisarstwa piewa³a kantatê na czeæ in¿yniera i owietla³a jego
postaæ ogniami bengalskimi, ale jeszcze, na domiar szczêcia, panny m¹dre
6
, które, jak wiadomo,
najsprytniej umiej¹ zw¹chaæ ducha czasu, zapali³y znienacka lampy swe, ods³oni³y ³ona ³abêdzie
i czuwaj¹c oczekiwa³y na ko³atanie pozytywnego oblubieñca. Pan Teodor zrozumia³ jeszcze
dok³adniej ni¿ panny ducha czasu i postanowi³ o¿eniæ siê odpowiednio. Bywa³ tedy w domu
bogatego warszawskiego powronika, którego urocza córka pielêgnowa³a w pamiêci swej kilka
pierwszych stronic z dzie³a Buckle'a.
Pan Teodor urodzi³ siê w miecie Warszawie, bodaj¿e na Krochmalnej ulicy, gdzie ojciec
jego skromny, ubogi, ale chêdogi szynczek naro¿ny utrzymywa³. W latach pacholêcych bawi³
siê ma³y Teo wraz z czered¹ m³odszego i starszego rodzeñstwa, ¿e tak powiem, w rynsztoku,
wybija³ szyby s¹siadom starozakonnym i by³by by³ pozosta³ na zawsze w stanie barbarzyñstwa,
gdyby nie jedna szczêliwa okolicznoæ. Oto w³acicielka domostwa, gdzie mieci³ siê instytut
starego Bijaka, dama draniêta zêbem czasu i przedziwnie uczuciowa, dosta³a pewnego piêknego
poranku celny strza³ z procy naci¹gniêtej rêk¹ ma³ego urwipo³cia. Kamieñ utkwi³ w samym
koku i przyprawi³ podstarza³¹ pannê o kilka dni p³aczu i cierpieñ moralnych.
Rozkaza³a przywo³aæ do siebie Teosia, patrza³a nañ d³ugo, a wreszcie rzek³a:
Pójd, dzieciê, ja ciê uczyæ ka¿ê
7
.
Ch³opiec by³ nadspodziewanie zdolny, w lot naukê w sztubie poch³on¹³ i w sekrecie
nawet przed zapijaj¹cym wszelkie sprawy Bijakiem-seniorem zda³ do gimnazjum. I tam szed³
z nagrodami z klasy do klasy, cicho a skromnie. Opiekunce na imieniny pisa³ laurki, ca³owa³
kolana i rêce, a po jej mierci musia³, sierotka, wiele naca³owaæ siê mankietów, nim wreszcie
6. (przyp. edyt.) U¿ycie sformu³owania panny m¹dre stanowi stylizacjê biblijn¹ (tu wyranie ironiczn¹), odsy³aj¹c
do ewangelicznej przypowieci. Wskazuje na to równie¿ wzmianka o lampach tych¿e panien oraz oblubieñcu,
którego oczekuj¹.
7. (przyp. edyt.) Koñcowy wers z wiersza Marii Konopnickiej Przed s¹dem, stanowi¹cy rodzaj formu³y streszczaj¹cej
program spo³eczny pozytywistów skierowany do wydziedziczonych najbiedniejszych warstw ludu.
Stefan ¯eromski, Doktor Piotr
5
zda³ do Szko³y G³ównej, ukoñczy³ wydzia³ matematyczny i przy pomocy tych i tamtych dosta³
siê do Instytutu.
Wszystko to g³adko mu posz³o. Nie bêdê opiewa³ wszystkich jego promocji, przygód,
zachodów, zmian sposobów mylenia i miejsc pobytu doæ bêdzie, gdy powiem, ¿e budowa³
wiele piêknych mostów, du¿ych dworców, wielk¹ iloæ dystansów i ¿e, nim up³ynê³o lat dziesiêæ
od ukoñczenia studiów, pos¹g nasz mia³ ju¿ kilkadziesi¹t tysiêcy rubli ulokowanych bezpiecznie
i wietnie. Do posad przy eksploatacji nie kwapi³ siê, wola³ zawsze trzymaæ z grubymi
rybami i asystowaæ przy budowie dróg nowych. Pieni¹dze p³ynê³y do jego kieszeni szerokim
³o¿yskiem, drobna niejednokrotnie us³uga, s³ówko zgrabnie pochlebne, dzielna, niewinna na
pozór operacyjka, co wiêcej, szczêliwy dowcip warszawski nape³nia³y na nowo pugilares,
po jakiej in¿ynierskiej bachanalijce
8
chwilowo opró¿niony. Nie mówiê o rezultatach g³êboko
i systematycznie obmylanych planów dzia³ania
Wród umiechów losu in¿ynier nasz, wyznaæ trzeba, nie zapomnia³ o ubogiej familii
z Krochmalnej ulicy. Prowadza³ za sob¹ kohortê nie tylko braci, ale bli¿szych i dalszych
kuzynów, z których ka¿dy ju¿ po tygodniu operowania pod okiem dobroczyñcy chadza³ przy
zegarku i rujnowa³ siê na modne haweloki
9
. Na po³udniowym wybrze¿u Krymu pan Teodor
posiada³ wytworn¹ willê, gdzie królowa³a piêknie rozkwit³a ma³¿onka jego, czytelniczka
niegdy Buckle'ów i Millów. Cudownie tam by³o: w oddali falowa³o morze, doko³a rozciela³
siê las podzwrotnikowych krzewów. Zdawa³o siê, ¿e pan Teodor do koñca ¿ycia bêdzie sobie
w wolnych chwilach odczytywa³ to tê, to inn¹ stronicê Dekamerona
10
(m¹dre bowiem ksiêgi
rozda³ na pami¹tkê niewyspanym telegrafistom), gdy oto niespodziewanie zjawi³ siê demon
niepokoju
Wówczas w³anie poczêto w kraju budowaæ drogê ¿elazn¹. Pan Teodor zjawi³ siê i wzi¹³
nowy dystans.
Zaraz po objêciu robót przypl¹ta³ siê do niego zrujnowany do szczêtu obywatel ziemski,
Dominik Cedzyna. Pocz¹tkowo pe³ni³ na buduj¹cym siê plancie obowi¹zki zwyczajnego
dozorcy, poganiacza ludzkiego stada, póniej zaskarbi³ sobie wzglêdy naszego przedsiêbiorcy
i do innych celów u¿ytym zosta³. Dziwnie wygl¹da³ ten elegancki, wyprostowany starzec z min¹
pana, zawsze wytwornie i czysto ubrany, g³adko uczesany i wygolony starannie, kiedy sta³
w pobli¿u drzwi wobec Bijakowskiego rozwalonego niedbale na krzele. In¿ynier dowiadcza³
demokratycznej rozkoszy, trzymaj¹c przy drzwiach by³ego panka i mówi¹c do niego: pójdziesz
mi, mój panie Cedzyna
albo: tyle ju¿ razy mówi³em panu Cedzynie
albo: trzeba byæ
mazgajem, panie ten
panie Cedzyna.
Twarz starego szlachcica nie zdradza³a nigdy ani ladu gniewu, ani cienia obrazy, ani pozoru
zdziwienia. Czasami tylko po zaciêtych jego wargach przemyka³ siê têskny, dzieciêcy niemal
umiech, czasami wyp³owia³e oczy zachodzi³y mg³¹ jeszcze bardziej i zdawa³y siê nic nie
widzieæ. Nigdy wszak¿e ¿r¹ce go upokorzenie nie wynurza³o siê na zewn¹trz w dwiêku mowy
lub treci s³ów.
To tak¿e honor, to punkt honoru myla³. Ja i tak pan, a ty i tak cham
.
Mia³ ten cz³owiek jedn¹ tylko pociechê i nadziejê. Skoro nadchodzi³ wieczór, gdy robotnicy,
zlani do suchej nitki potem, rzucali ³opaty i zjad³szy strawê padali w sen kamienny, gdy panowie
in¿ynierowie zasiadali do winta
11
Cedzyna szed³ wzd³u¿ plantu do s¹siedniego miasteczka.
8. (przyp. edyt.) bachanalijka pijatyka, lecz niewinna, jak mo¿na s¹dziæ po u¿yciu w formie zdrobnia³ej
i ¿artobliwej wyrazu odwo³uj¹cego siê do bachanaliów. By³y to obchodzone w staro¿ytnej Grecji (potem
równie¿ w Etrurii i Rzymie) uroczystoci ku czci Dionizosa (rzymskiego Bachusa), których wiêtowanie opiera³o
siê w g³ównej mierze na piciu wina, szalonych tañcach i swobodnych zachowaniach seksualnych.
9. (przyp. edyt.) hawelok popularny na prze³omie XIX i XX wieku p³aszcz mêski bez rêkawów, z pelerynk¹,
pod któr¹ umieszczone by³y otwory na rêce (nazwa pochodzi od nazwiska angielskiego genera³a H. Havelocka).
10. (przyp. edyt.) Dekameron s³awne dzie³o literackie Giovanniego Boccaccia, XIV-wiecznego pisarza w³oskiego;
z³o¿one ze stu nowel, które w ci¹gu dziesiêciu dni opowiada sobie dla zabicia czasu dziesiêcioro szlachetnie
urodzonych mieszkañców Florencji. G³ównym tematem tych narracji jest mi³oæ w jej rozmaitych odmianach
ma³¿eñska i cudzo³o¿na, zmys³owa i platoniczna, tragiczna i idylliczna. Ca³oæ stanowi wspania³y opis obyczajów
panuj¹cych we W³oszech okresu Renesansu.
11. (przyp. edyt.) wint dawna gra w karty, podobna do wista.
Stefan ¯eromski, Doktor Piotr
6
G³owa jego podnosi³a siê wtedy dumnie, oczy nabiera³y blasku, usta szepta³y: Piotru och,
Piotru.
Puka³ do okna poczmistrza i ugrzecznionym, bojaliwym g³osem pyta³, czy nie ma listu do
Dominika Cedzyny. Je¿eli ten list upragniony otrzyma³, oddala³ siê szybko, pieszcz¹c kopertê
palcami i do warg j¹ przytulaj¹c. Potem w swej nêdznej izdebce stawia³ wiecê przy ³ó¿ku
i zaczyna³ czytaæ. Czyta³ powoli, w sposób dziwaczny: nie przebiega³ oczyma od razu ca³ego
listu, lecz wykrada³ jedno, dwa zdania, kilka s³ów i sk³ada³ pismo. Czasami koniec listu
odczytywa³ dopiero trzeciego dnia po otrzymaniu. Gdy mu dokuczono, gdy go obra¿ono, gdy
czu³, ¿e mu klatkê piersiow¹ co gnieæ zaczyna niby obrêcz ¿elazna i krew uderza do g³owy
maca³ boczn¹ kieszeñ surduta, gdzie nosi³ paczkê listów od syna i odzyskiwa³ spokój.
W ka¿dej chwili wytchnienia, podczas obiadu czy chwilowej przerwy w robocie, wydobywa³
arkusik i wmyla³ siê w jakie zwyczajne zdanie. Wtedy umiech ³agodny jak promyk s³oñca
wypogadza³ jego twarz drewnian¹ i skrzep³¹ na niej troskê niweczy³.
W odleg³oci wiorsty
12
od dwigaj¹cego siê nasypu, stanowi¹cego czêæ dystansu pana
Teodora, stercza³o poród pól wynios³e wzgórze poroniête ja³owcem i uwieñczone szarym,
zêbatym grzbietem ska³ wapiennych. Góra nale¿a³a do folwarku Zap³ocie, a folwark do
niejakiego pana Juliusza Polichnowicza. In¿ynier zwróci³ uwagê na owo wzgórze zaraz po
rozpoczêciu robót, zbada³ ska³y, znalaz³ w nich obfitoæ wêglanu wapna i niewielk¹ iloæ
obcych przymieszek, dostrzeg³, ¿e zbocza i osypiska wykazuj¹ piêkne pok³ady wyborowej
gliny tote¿ w kilka dni po przyjedzie zabra³ ze sob¹ pana Cedzynê i pojecha³ do folwarku
Polichnowicza.
Zmierzch zapada³, kiedy furmanka zbli¿a³a siê do Zap³ocia. Folwark sta³ u samego podnó¿a
góry. Zabudowania otacza³ szeroki czworobok usychaj¹cych topól. Budynki by³y w stanie
op³akanym: wali³a siê w gruzy stara gorzelnia i wyci¹ga³a ku niebu obdarte z poszycia krokwie
jak kociotrupie piszczele, nachyla³y siê ku ziemi dachy stodó³, tu i owdzie stercza³y ¿erdzie
rozwalonych p³otów. Kamienista droga, urozmaicona zatrwa¿aj¹cymi wyrwami, mija³a pewien
rodzaj bramy i prowadzi³a przez dwór. Ogromny, czarny dach domostwa zje¿d¿a³ ze cian w ty³
i jednym swoim krañcem dosiêga³ prawie ziemi.
Kiedy was¹g
13
naszych przedsiêbiorców zatrzyma³ siê przed gankiem, w dwu oknach
b³yszcza³o wiat³o. Jaka figura zjawi³a siê we drzwiach.
Czy to ty, Szulim? zapyta³ g³ono stoj¹cy na progu.
Nie, to nie Szulim odpowiedzia³ Bijakowski. Czy dziedzic jest w domu?
Któ¿ tam, u diab³a?
Czy dziedzic tutejszy jest w domu?
Dziedzic?
Mo¿na siê z nim widzieæ?
Osoba znik³a i jednoczenie prawie wiat³o w oknach zgas³o. Wêdrowcy nasi wst¹pili na
ganek, lecz znaleli drzwi zamkniête. Bijakowski zastuka³.
¯adnej odpowiedzi.
Dziwna rzecz! zauwa¿y³ pan Dominik.
In¿ynier zeszed³ z ganku i zajrza³ za wêgie³ dworu szukaj¹c innego wejcia. Musia³y tam byæ
jakie drzwi, biegano bowiem tamtêdy, bia³e postacie wsuwa³y siê do dworu i wymyka³y do
ogrodu, dwigaj¹c jakie ciê¿kie przedmioty, co w rodzaju szaf, luster, kanap, sto³ów, ³ó¿ek,
obrazów.
Nadzwyczajny dom mówi³ do siebie zaciekawiony do ¿ywego bourgeois
14
. Ten obywatel
wyprowadza siê widocznie, czy co u licha? O tej porze panie Cedzyna
Pan Dominik pokiwa³ melancholijnie g³ow¹ i cicho westchn¹³.
Spomiêdzy pokrzyw i kêp bzu wysunê³a siê wreszcie jaka babina, podesz³a do Bijakowskiego
i bezczelnie zagl¹da³a mu w oczy.
Cocie to za jedni, ludzie? Sk¹decie?
12. (przyp. edyt.) wiorsta rosyjska jednostka d³ugoci wynosz¹ca ok. 1,067 km.
13. (przyp. edyt.) was¹g (z niem. Fassung) czteroko³owy powóz bez resorów (w Polsce u¿ywany do pocz¹tków
XX w.) lub wóz gospodarski.
14. (przyp. edyt.) bourgeois (z franc.) tu: mieszczanin.
Stefan ¯eromski, Doktor Piotr
7
Jestemy z kolei, chcemy rozmówiæ siê z tutejszym panem mówi³ do niej pan Cedzyna.
Mamy do pana interes. Chcemy od niego kupiæ kamieñ
S³yszysz? Jest ten wasz pan? Mo¿na
go widzieæ?
Pana niby? namyla³a siê baba.
Naturalnie, ¿e nie ciebie.
W tej chwili wynurzy³ siê z mroku cieñ inny.
Panowie kolejarze
aha
Proszê, bardzo proszê
Maryna, rypaj zapaliæ lampê. Ka¿ wnosiæ
na powrót. Proszê panów Jestem Polichnowicz.
Drzwi prowadz¹ce z ganku do sieni otwar³y siê znowu i przybysze wprowadzeni zostali
do obszernego pokoju o bardzo niskiej powale. Sta³o tam mnóstwo mebli i sprzêtów
w szczególniejszym ugrupowaniu: komoda wysuniêta by³a na rodek pokoju, na niej le¿a³o kilka
obrazów w grubych, z³oconych ramach i lustro, stó³ zarzucony by³ stosem rzemieni, uzd, batów,
szpicrut, poprêgów, torb myliwskich z przyborami do polowania; roztwarty kufer ods³ania³
wnêtrze pe³ne brudnej bielizny i zniszczonej odzie¿y. Na ³ó¿ku okrytym podart¹ ko³dr¹
spoczywa³o olbrzymie psisko z familii dogów, a na wygniecionej kanapie spa³ maleñki kud³aty
piesek. Gospodarz usi³owa³ za pomoc¹ forsownego wykrêcania knota wydobyæ z zakopconej
lampki wiêkszy p³omieñ. By³ to m³ody cz³owiek, lat oko³o trzydziestu, nieco przygarbiony,
o twarzy wywiêd³ej i zu¿ytej.
Siadajcie, panowie mówi³ rzucaj¹c z krzese³ek ma ziemiê porozmiatane
15
czêci mêskiego
odzienia i przysuwaj¹c gociom kulawe krzes³a. U mnie tu cokolwiek po kawalersku, ale bo
to z tymi sekwestratorami
Fintik! Won, podlecu!
Kud³aty piesek podniós³ ³eb niechêtnie i machaj¹c ogonem zsun¹³ siê na pod³ogê.
Proszê pana zacz¹³ Bijakowski taki jest nasz interes: Do pana nale¿y góra, w pobli¿u
której prowadzimy plant kolejowy?
Góra? wiñska krzywda? No, do mnie nale¿y
i có¿ z tego?
Pan z niej ¿adnego zysku nie ci¹gnie?
Jaki¿ ja zysk mogê ci¹gn¹æ z takiej góry? Kpisz pan czy co?
Pastwisko pewne wtr¹ci³ pan Cedzyna niemia³o.
Jakie pastwisko! oburzy³ siê Polichnowicz. Kamieñ ma kamieniu i trocha ja³owcu. Miejsce
ustêpowe dla trznadli
16
chcia³e pan chyba powiedzieæ. Ale co panom znowu do tej góry?
Fintik! Won, podlecu!
Piesek zeskoczy³ znowu z kanapy, na któr¹ siê by³ wdrapa³.
Krótko mówi¹c ci¹gn¹³ in¿ynier ja bym kupi³ od pana kamieñ z tej góry i prawo
wybierania gliny. Czy zgadza siê pan?
Kamieñ? A prawda
Owszem, panie dobrodzieju, z najwiêksz¹ przyjemnoci¹.
I co by te¿ pan ¿¹da³?
Polichnowicz zacz¹³ krêciæ w palcach papierosa, za³o¿ywszy nogê na nogê w taki sposób,
¿e koñcem spiczastego buta dotyka³ prawie swego nosa. Milcza³. Dopiero gdy za³atwi³ proces
umieszczania papierosa w cygarnicy i otoczy³ siê k³êbami dymu, wypali³ mia³o:
Odst¹piê panu za osiemset rubli.
Bijakowski zacz¹³ siê miaæ krzykliwie:
Siedemset rubli!
Bagatela! I to za miejsce ustêpowe dla trznadli
Cha!
Cha!
Wie pan, co
Nie siedemset, lecz osiemset rubli! Mów pan, co dajesz! Nie lubiê, gdy mi siê kto w nos
mieje! Fintik! Wyrzucê ciê za drzwi, kpie jeden, i tyle u mnie zarobisz
Piesek znowu zlaz³ z kanapy. Bijakowski spowa¿nia³ i nad¹³ siê.
Pan s¹dzisz, ¿e masz z frajerem do czynienia mówi³ m³ody obywatel przymru¿aj¹c lewe
oko. Ja, panie, jestem dublañczyk i wiem, co jest warta taka glinka zmieszana z pewn¹ iloci¹
piasku, bynajmniej nie t³usta
Znajd pan tu w okolicy tak¹ glinkê i taki kamieñ.
Kto wie? Mo¿e i znajdê powiedzia³ in¿ynier, wstaj¹c i zabieraj¹c siê do wyjcia.
15. (przyp. edyt.) porozmiatane porozrzucane, od: miotaæ rzucaæ.
16. (przyp. edyt.) trznadel niewielki, mierz¹cy kilkanacie centymetrów ptak wêdrowny z rzêdu wróblowych,
o charakterystycznym ¿ó³tym ubarwieniu g³owy i spodu cia³a wystêpuj¹cym u samców w okresie godowym;
ró¿ne podgatunki trznadla zamieszkuj¹ Europê i zachodni¹ czêæ Azji, od Norwegii i Anglii po Ba³kany; ¿ywi siê
owadami i nasionami traw.
Stefan ¯eromski, Doktor Piotr
8
No
có¿ pan dajesz? Niech s³yszê.
W ka¿dym razie nie wiêcej jak sto rubli.
Pan Polichnowicz wpad³ w g³êbok¹ zadumê.
Dawaj pan na rêkê dwiecie rubli
i niech tam diabli!
Nie, panie rzek³ zimno Bijakowski.
No, to trudno
Dajesz pan sto piêædziesi¹t?
In¿ynier mia³ siê pod w¹sem ironicznie.
Spiszemy kontrakcik
co tam!
Mo¿e herbaty?
Aj no, herbaty! odezwa³ siê niespodziewanie g³os z s¹siedniego pokoju. Pan bêdzie
czêstowa³, a ja nie wiem, sk¹d panu wezmê tej herbaty. Widzicie!
Milczeæ, ma³po jedna! rzek³ Polichnowicz wcale nie odwracaj¹c g³owy. Mo¿e panowie
kwanego mleka z kartoflami?
Nie, dziêkujemy. Sto rubelków p³acê, piszemy umowê na dwie rêce, jest wiadek, pan
Cedzyna
Pan Cedzyna! zawo³a³ m³ody cz³owiek obrzucaj¹c gocia ognistym spojrzeniem pan
Cedzyna z Kozikowa?
Tak, niegdy
Có¿ znowu? Ju¿ pana wyleli! Cha! Cha!
To dopiero pogrom na ziemiañstwo! Koleje pan
dobrodziej teraz budujesz?
Pracujê odpowiedzia³ skromnie pan Dominik.
Phy! A no, có¿ robiæ!
Piszmy ten kontrakt. Bêdzie przynajmniej co wsadziæ jutro w zêby
panom starozakonnym.
Spisano kontrakt i póno w noc przedsiêbiorcy opucili folwark.
Po up³ywie kilkunastu dni u podnó¿a góry funkcjonowa³a maszyna do wyrabiania ceg³y, a na
ska³ach roi³y siê ludzkie postacie. In¿ynier zjawia³ siê na szczycie góry i rozci¹gaj¹cy siê u stóp
jej obszar ciekawym i zamylonym obejmowa³ okiem.
By³ koniec sierpnia, czas orki. Na polach Polichnowicza panowa³ zupe³ny spokój. Bijakowski
nie zna³ siê na gospodarce rolnej, z mozo³em odró¿nia³ pszenicê od jêczmienia w k³osie,
zastanawia³a go wszak¿e szczególna predylekcja
17
dziedzica Zap³ocia do ugorów. Te d³ugie,
szare smugi gruntu, pokarbowanego niegdy przez równe zagony, sprawia³y wra¿enie smutne
jak cmentarz. Gdzieniegdzie jednostajn¹ barwê od³ogu przerywa³o pólko cierniska albo kartofli
za nimi ukazywa³ siê on znowu i gin¹³ a¿ w oddali, jednocz¹c siê z nieu¿ytkami i pastwiskiem.
M³ody dziedzic przychodzi³ codziennie na górê, siada³ na kamieniu, æmi³ papierosa za
papierosem i gawêdzi³.
Pañski folwark mówi³ do niego Bijakowski pewnego razu widziany z tej góry, podobny
jest do trupa.
Dobrze, dobrze Do trupa! Wzi¹³em po ojcu folwark le prowadzony, musia³em zaprowadziæ
p³odozmian umiejêtny
P³odozmian? Gdzie¿ tu i jakie p³ody pan zmieniasz? Tu ¿adnych p³odów wcale nie ma.
Jak to nie ma?
Nie znam siê na tym, ale nie widzê ani ¿yta
A bobik?
Co za bobik?
No i bierzesz siê pan do krytykowania! Widzisz pan ten pas zielony?
Có¿ panu przyjdzie z pasa zielonego albo i z samego tam bobiku? ¯yta nie widzê.
A tamto ciernisko to po czym¿e?
Po kapucie z baranin¹?
Ale¿ to ch³op przecie dwa razy wiêcej ¿yta wysiewa!
Bo ch³op niszczy glebê, sieje ¿yto po ¿ycie. Ch³opu pan pozwól tylko, to panu na placu
Teatralnym zimioków nasadzi, ale wcale z tego nie wynika, abymy mieli, id¹c za jego
przyk³adem, wyniszczaæ grunta. Tu rzeczywicie trzeba trochê mieæ kapita³u
Nie pamiêtam dok³adnie, jak siê to sta³o, doæ ¿e nadesz³a ta chwila. Gdy pierwsze
lokomotywy wistaæ poczê³y na nowej drodze ¿elaznej, Jules Polichnowicz wyje¿d¿a³ z Zap³ocia,
unosz¹c w podró¿nym saku kilka setek rubli. Folwark z ugorami, pustymi stodo³ami i litani¹
17. (przyp. edyt.) predylekcja sk³onnoæ, upodobanie.
Stefan ¯eromski, Doktor Piotr
9
d³ugów sta³ siê w³asnoci¹ in¿yniera Bijakowskiego. Nowy dziedzic przez czas pewien spogl¹da³
z rozkosz¹ na pochylone pola, zapadaj¹cy siê w ziemiê dwór staroszlachecki i wysokie topole
z uschniêtymi szczytami. W³asny maj¹tek! Stare domostwo marzy³ przeznaczy siê dla rz¹dcy;
na wzgórzu, frontem do plantu, wzniesie skromny, ale stylowy pa³acyk. Zbyt d³ugo wszak¿e
in¿ynier nasz by³ cz³owiekiem praktycznym, aby idealne marzenie o pa³acyku usun¹æ mog³o
na plan drugi myl o ugorach.
Co pocz¹æ z tymi ugorami? Czyli¿ doprawdy osi¹æ w takim Zap³ociu i zacz¹æ uzbierane
pieni¹dze wk³adaæ w bruzdy, stodo³y, owczarnie? Jedziæ co niedziela z rodzin¹ do wiejskiego
koció³ka, zas³ugiwaæ siê Panu Bogu, aby ¿yta gradem nie wybija³ i strzeg³ od podpalacza?
Przyjechaæ na lato do siedziby wiejskiej, obserwowaæ z ma³¿onk¹ zachody s³oñca, uganiaæ siê
(wraz z t¹¿ ma³¿onk¹) po pachn¹cych ³¹kach za ró¿nobarwnymi motylami, czytaæ Giovanniego
Boccaccia w cieniu lip odwiecznych, nawet kie³bie ³owiæ na wêdkê w strumieniu s³odkie to
s¹ przyjemnoci, ani s³owa; ale siedzieæ tu zim¹ i ³ypaæ oczami na przebiegaj¹ce poci¹gi to co
najmniej nierozs¹dek.
Zupe³nie inne uczucia miota³y dusz¹ pana Dominika Cedzyny. Nabycie przez in¿yniera
folwarku da³o mu nadziejê otrzymania posady rz¹dcy, powrotu na wie, do roli, rozporz¹dzania
siê, jak tego dusza pragnie, mieszkania pod strzech¹ starego dworu. Tote¿ zas³ugiwanie siê jego
Bijakowskiemu, pos³uszeñstwo i niemi³osierna pilnoæ przechodzi³y wszelkie granice.
Ten pan in¿ynier wie dobrze myla³ stary szlachcic co wart jest pan Cedzyna. Wie, ¿e
to nie dorobkiewicz goni¹cy za zyskiem; wie, ¿e taki Cedzyna zdechnie z g³odu, a nie ruszy
tego, co nale¿y do dziedzica; ¿e wypruje ze siebie ¿y³y dla tego, komu s³u¿y, bo to jest cz³owiek
posiadaj¹cy nieznany dzisiejszym ludziom przymiot, mieszny maleñki przymiot staroszlachecki
honor.
Nie spe³ni³y siê nadzieje pana Dominika.
Zjawili siê indywidualici
18
i zaproponowali in¿ynierowi rozparcelowanie
19
folwarku. Po
g³êbokim namyle, po sp³aceniu d³ugów Bijakowski rozsprzeda³ ugory pozostawiaj¹c sobie
zabudowania, skalist¹ górê i ma³y skraweczek ornego gruntu poza ogrodem.
Do niepoznania zmieni³a siê postaæ tego kawa³ka ziemi. Kud³aci indywidualici zwlekli siê
wkrótce na pola folwarku wraz z ¿onami, dzieæmi, sprzê¿ajem i dobytkiem. Chude szkapy
osadników ci¹gnê³y z lasu belki i gonty
20
, ko³a wozów ¿³obi³y nowe drogi wzd³u¿ dzikich
miedz; wybierano studnie, grodzono p³oty i na gwa³t wznoszono domostwa. Po ca³ych dniach
s³ychaæ by³o ³oskot siekier. Kwane pastwiska, poroniête nêdzn¹, kêdzierzaw¹ trawk¹, które
historycznie rzecz bior¹c, od czasów ko³odzieja Piasta a¿ do dublañczyka Polichnowicza s³u¿y³y
tylko za miejsce igrzysk i spacerów dla bystronogich zajêcy, pustki podlene i obumar³e ugory
nabra³y teraz tak wielkiej wartoci, ¿e siê sta³y czêci¹ sk³adow¹ wielu istnieñ ludzkich. Liczne
oczy wpatrywa³y siê w te kawa³ki ziemi z niepokojem i serca osnuwa³y na nich nadzieje.
Gdy nadesz³a wiosna, wysz³y na ugory p³ugi i odwróci³y skiby przeroniête muraw¹
Gdy nadesz³a wiosna, u podnó¿a góry, nosz¹cej w mowie gminu nazwê wiñskiej krzywdy,
bucha³y wielkie k³êby dymu. Przyparty do zbocza góry olbrzymi cylinder szachtowego
wapiennika wyrzuca³ w mokre mg³y snopy iskier. D³uga, nad przepaci¹ zawieszona ³awa
³¹czy³a okopcony szczyt komina z podnó¿em bia³ych turniczek. O kilkaset kroków dalej, bli¿ej
dworu, wznosi³ siê wysmuk³y, czerwony komin cegielni.
Smugi dymu, p³yn¹ce po przestworzu niebieskim, wywabi³y z dalekich wiosek, w lasach
ukrytych, gromadê bezspodniowców z zapadniêtymi brzuchami i wyd³u¿onym przewodem
pokarmowym wskutek bezwstydnego prze³adowywania go samymi kartoflami. Przyszli i stanêli
przed obliczem twórcy cywilizacji. In¿ynier wejrza³ okiem mêdrca na ich wywiêd³e kad³uby, na
brudem obros³e ich dzieci, na znikome resztki spódnic ich ¿on, córek, kochanek i mi³osiernie
wyznaczy³ im miejsce w postêpie ludzkoci.
Ze zrzynów od belek pobudowano lokale mieszkalne w miejscach przez in¿yniera wskazanych
i poumieszczano tam przyby³ych. Zwierzchnictwo nad ca³¹ produkcj¹ obj¹³ pan Dominik
18. (przyp. edyt.) indywidualici tu zapewne: indywidualni, drobni kupcy.
19. (przyp. edyt.) rozparcelowanie podzielenie na niewielkie kawa³ki gruntu, parcele.
20. (przyp. edyt.) gont deseczka z drewna drzewa iglastego o specjalnym kszta³cie; gonty u¿ywane s¹ do pokrycia
dachu, ³¹czy siê je ze sob¹, wsuwaj¹c jedn¹ deseczkê w drug¹.
Stefan ¯eromski, Doktor Piotr
10
Cedzyna, osadzony w dwu mieszkalnych izbach dworu. In¿ynier opuci³ dziedzictwo i uda³
siê tam, dok¹d powo³ywa³y go nieuniknione warunki ekonomiczne. Przed wyjazdem nauczy³
starego szlachcica, jak siê ma zapatrywaæ na sprawy spo³eczne, gdzie zak³adaæ kopalnie gliny,
jak zsypywaæ do pieca bry³y kamienia i formowaæ z nich sklepienie, jak poznawaæ po mocnym
wietle wapna, ¿e kwas wêglany wypêdzony z tych bry³ zosta³, jak unikaæ tworzenia siê
wilków, jak normowaæ p³omienie wchodz¹ce do pieca z oddzielnych ognisk itd.
I pop³ynê³y jednostajne, równe i bardzo d³ugie dni rzetelnej pracy. Nadzorca wstawa³ o wicie,
budzi³ i prowadzi³ do roboty czeladkê, a póna noc przypêdza³a go dopiero do starej rudery.
Odwieczne kamienie jêcza³y pod m³otami, wali³y siê ca³e urwiska niestrudzonymi uderzeniami
podkopywane, zlatywa³y ze szczytów i kruszy³y siê na drobne cz¹stki ogromne bry³y,
podwa¿one wysi³kiem ramion. G³êbokie miejsca wszczepiania i oparcia ¿elaznych dr¹gów,
¿³oby i garby wykute dziobem ciê¿kiego kilofa, pozosta³y na zawsze, wiadcz¹c, ile tam
cz³owiek w³o¿y³ si³y miêniowej. Za pomoc¹ dwigni dr¹ga i oskarda zepchniêto z posad
ca³e ska³y, zdruzgotano kolosalne formacje. Braki narzêdzia zast¹pi³ prostacki sposób na
przyrodê, wymys³ nie mózgu, ale raczej miêni. Codziennie o wicie zaczyna³o siê to spotkanie
siepaczy z kamiennymi masami, które, nim uleg³y zuchwa³ej napaci cz³owieka, mci³y siê na
nim, czyha³y na ka¿d¹ chwilê jego nieuwagi, na ka¿dy moment omdlenia. Nawis³e z³omy, gdy
rozpêtano nieopatrznie ich utajon¹ energiê, zlatywa³y niespodziewanie jak uderzenie piorunu,
zabijaj¹c i kalecz¹c; ka¿dy g³az, zanim wtr¹cony zosta³ w czeluæ pieca, do ostatka rani³,
gniót³, kara³ ciê¿arem, twardoci¹, ostr¹ powierzchni¹, parzy³ ogniem i dusi³ dymem, jak wróg
miertelny wy¿eraj¹c ¿ycie.
Bezkszta³tne obna¿enia warstw g³êbokich i u³amane wierzcho³ki stoj¹ na tym pobojowisku
jak p³yty grobowe i jak sarkofagi. Szarugi jesienne i wichry zimowe wy¿³abiaj¹ na ich
powierzchniach tajemnicze znaki mo¿e imiona rycerzy kultury, co tam polegli w boju
z przyrod¹.
Pan Dominik zasn¹³ dopiero nad ranem. Nie by³ to posilny odpoczynek, lecz starcze
pó³czuwanie. Zjadliwa, b³êdna boleæ nie usunê³a siê, nie ukoi³a, lecz jak topór kata, ciê¿ka
i nieujêta, wisia³a w postaci snu nad znêkan¹ jego dusz¹. ni³o mu siê, ¿e stoi na rozmiêk³ej
grobli
21
, u brzegu zamarzniêtego stawu. Lód na nim by³ siny, kruchy i nasi¹k³y wod¹. Nagle
zobaczy³ id¹c¹ ku niemu z przeciwnego koñca stawu postaæ omglon¹. Widmo sz³o, lekko siê
ko³ysz¹c, zgrabnie zatacza³o ko³a, ledwo-ledwo dotykaj¹c stopami g³adkiej powierzchni. I oto
w mgnieniu oka zobaczy³ tu¿ przy brzegu, prawie u stóp swoich, falê zwijaj¹c¹ siê ogromnym
k³êbem, lód popêkany na drobn¹ krê, a na wodzie rozmoczone, jasne jak len w³osy. Cudne
kêdziory m³odzieñcze to rozbiega³y siê na wodzie, tworz¹c jakby koronê, to lgnê³y kosmykami
do czo³a, do jasnego czo³a Piotrusia. Starzec usi³uje krzyczeæ, ale gard³o ma ciniête i zatkane
jakby skrzepami zsiad³ej krwi; chce rzuciæ siê w wodê, lecz nie wiedzieæ czemu, nie mo¿e jej
dosiêgn¹æ. Zanurza wreszcie rêce po ³okcie i czuje zimno, cinaj¹ce, okropne, miertelne zimno
w ¿y³ach, w piersiach i w sercu. Gdyby móg³ wydaæ jêk, jeden tylko jêk, jeden okrzyk
gdyby
chocia¿ móg³ westchn¹æ
Brzask zimowego witu ubieli³ zamarzniête szyby. Da³ siê s³yszeæ ³oskot drzwi roztwieranych
w czworakach, odg³os skrzypi¹cego st¹pania po zamarzniêtym niegu i rozmów ludzkich. Pan
Cedzyna ockn¹³ siê i ciê¿kim wzrokiem powiód³ po swej izbie. Maleñka miara pociechy sp³ynê³a
do jego duszy, gdy siê uwiadomi³, ¿e to, co widzia³ przed chwil¹, snem tylko by³o. Niestety! To,
co czu³ przed chwil¹, ci¹gle trwa³o. Przedsenne zgryzoty rzuci³y siê nañ znowu i jak mciwe,
rozz³oszczone pszczo³y ci¹æ poczê³y jego serce. Obejmowa³a go z³owieszcza niechêæ do tej izby,
do nadchodz¹cego dnia, mo¿e do siebie wreszcie.
Na pó³ rozebrany usiad³ na ³ó¿ku i têpym, bezsilnym wzrokiem patrza³ w k¹t pokoju.
Niedos³yszalnie dla samego siebie, zaledwie ruchem warg wymówi³:
¯eby to ju¿ raz, do cholery
umrzeæ
Rozleg³o siê stukanie w szybê, jakim jeden z robotników pe³ni¹cy obowi¹zki stró¿a dawa³
znaæ nadzorcy, ¿e idzie z narêczem drew paliæ w piecu. Pan Dominik nie poruszy³ siê. Dziki
21. (przyp. edyt.) grobla wa³ ziemny wzd³u¿ brzegu zbiornika wodnego s³u¿¹cy utrzymaniu wody wewn¹trz tego
zbiornika.
Stefan ¯eromski, Doktor Piotr
11
wstrêt i bezmylna nienawiæ zaciska³y jego piêci. Wszystka jego inteligencja osiad³a na jednej
trzewej myli:
¯eby to ju¿ raz
Stukanie w szybê powtórzy³o siê i nieznany g³os zawo³a³:
Czy pan Dominik Cedzyna jest w domu?
Stary zerwa³ siê na równe nogi. Wszystko jedno, kto to stuka byleby kto obcy, jaki cz³owiek
nieznany, byleby nie ten parobek w cuchn¹cym ko¿uchu.
Panie Cedzyna! zawo³a³ kto zza okna.
Wszystka krew sp³ynê³a nagle do serca starowiny. Popiesznie wci¹ga³ d³ugie buty, zarzuci³
na ramiona lisiurê
22
i pobieg³szy na palcach do okna zacz¹³ chuchaæ na szybê i wycieraæ
w szronie otwór okr¹g³y. Naraz przerwa³ tê czynnoæ i raptownie odwróci³ siê do ciany. Zgi¹³
siê w pa³¹k, oczy mu zasz³y bielmem, twarz skurczy³a siê bolenie, rêce zacisnê³y spazmatycznie
i mówi³, nie wiedzieæ do kogo, cichym, równym g³osem:
Je¿eli tam, za oknem, jest Piotru, to ja oddam
ty wiesz, ¿e ja nie sk³amiê
ja ci oddam
Raz jeszcze mocno, mocno cisn¹³ sobie rêce i spokojnie poszed³ ku drzwiom. Odrzuci³ haczyk
i wyszed³ do sieni, szeroko otworzy³ drzwi na ganek i stan¹³ w progu. Na cie¿ce sta³ m³ody
cz³owiek w krótkim paltocie, z walizk¹ podró¿n¹ w rêku. W niebieskim mroku przedwitu stary
nie móg³ rozpoznaæ rysów jego twarzy, ale tamten posun¹³ siê o krok naprzód i wymówi³ cicho,
z niewypowiedzian¹ s³odycz¹:
To chyba ojciec.
Stary Cedzyna g³ucho szlochaj¹c, wyci¹gn¹³ ramiona i ogarn¹³ przychodnia d³ug¹, czu³¹
i nienasycon¹ pieszczot¹ ojcowsk¹.
Potem zacz¹³ go forsownie ci¹gn¹æ do pokoju, be³kocz¹c pojedyncze sylaby wyrazów
urwanych i po³kniêtych razem ze ³zami. Wydar³ mu z r¹k walizkê, rozpi¹³ palto, wystawi³
ze szafy na stó³ wszystkie butelki z octem, z naft¹, z terpentyn¹ i gorza³k¹, szuka³ kieliszka
w stosie rzemieni i ¿elastwa le¿¹cym w k¹cie izby i ci¹gle dygoc¹cymi usty mrucza³:
Pisa³
do Anglii
do miasta
Doktor Piotr wodzi³ za starcem za³zawionymi oczyma i nie móg³ przyjæ do s³owa. Nareszcie
pan Dominik oprzytomnia³.
Zzi¹b³e
co? zapyta³ nakrywaj¹c oczy d³oni¹, jakby patrza³ pod s³oñce.
Nie
Ale! Gadanie! Zaraz ja w piecu napalê.
Skoczy³ ku zapieckowi i pocz¹³ wyrzucaæ suche drwa na rodek pokoju. Zaczerwieniony
i zziajany k³ad³ je póniej do pieca.
Niech ojciec da pokój przerwa³ mu m³ody doktor. Tu ciep³o. Ja bym siê, szczerze mówi¹c,
przespa³ trochê.
wiêta prawda! Niespodziewany cymba³ ze mnie starego! Malec jecha³ tyli wiat
23
. Chod,
przyniesiemy sofê mam jeszcze nasz¹ zielon¹ sofê wiesz zielon¹
Weszli do s¹siedniej, zimnej izby, zawalonej przeró¿nymi statkami i rupieciami, i przydwigali
do pierwszej staro¿ytn¹, familijn¹ sofê z wierzchem ruchomym.
Pan Dominik rozpostar³ na niej swoj¹ pociel i u³o¿y³ syna do snu. Sam, zabawnie wykrêcaj¹c
nogi, aby st¹paæ na palcach, wyniós³ siê z mieszkania.
Zaledwie doktor Piotr przy³o¿y³ g³owê do poduszki, zapad³ w senne marzenie, jakie jest
skutkiem zmêczenia siê d³ugotrwa³¹ jazd¹ w wagonie. Powieki mu siê klei³y, ale nie dawa³
mu zasn¹æ mocno jakby nieustaj¹cy trzask dzwonków elektrycznych, utajony w nerwach. Na
niezliczonej iloci stacji kolejowych dzwoneczki te bi³y za szybami wagonu g³osem cichym,
przeszywaj¹cym, natarczywym i okrutnym, a¿ zaczê³y dzwoniæ w uchu bez przerwy. Zdawa³o
mu siê, ¿e wci¹¿ trwa jeszcze ostatnia, a trzecia z rzêdu noc spêdzona w wagonie. Drzemie
nie pod strzech¹ ojcowsk¹, lecz w w¹skim przedziale, z g³ow¹ opart¹ o dr¿¹c¹ drewnian¹
cianê. S³yszy jeszcze ³oskot kó³ bij¹cych w koñce szyn, skróconych od mrozu, gdy poci¹g
gna³ na pó³noc od Oderberga i to ponure dudnienie skostnia³ej ziemi, co g³ucho stêka pod
22. (przyp. edyt.) lisiura dawne okrelenie na futro z lisa, okrycie wierzchnie podbite futrem lisa lub czapkê
mêsk¹, najczêciej z lisiego futra.
23. (przyp. edyt.) jecha³ tyli wiat gw.: jecha³ z tak daleka.
Stefan ¯eromski, Doktor Piotr
12
szynami: to ja, ot ja, to ja
Widzi do tej chwili pod przymkniêtymi powiekami nagi, roz³o¿ysty,
nieobesz³y krajobraz, jak go zobaczy³ wtedy, przycisn¹wszy twarz do szyby tê pustyniê
przywalon¹ zaspami. Daleko, w wielkim wietle ksiê¿yca s³abo czerniej¹ ch³opskie cha³upy.
D³ugim szeregiem stoj¹ na widnokrêgu het het
W piersi wêdrowca bije nie jego w³asne
mêskie serce, co ju¿ z³udzeñ przebola³o tyle, ale serce dziecka, dostêpne dla dawno minionych
trwóg i boleci. Jak kolka tarniny przebija je dzieciêcy ¿al czy wielka skrucha, i wylêk³e usta
szepcz¹:
Panie, nie jestem godzien
24
Pan Dominik powróci³ na paluszkach, nios¹c wi¹zkê suchych szczap, i pocz¹³ paliæ w piecu.
Doktor jak przez mg³ê widzia³ jego zgarbione plecy i siw¹, krótko przystrzy¿on¹ czuprynê.
Chwilami wydawa³o mu siê, ¿e ta droga g³owa usuwa siê i niknie, pozostawiaj¹c po sobie
tylko du¿y cieñ prze³amany na cianie i suficie. Morzy³ go przerywaj¹cy siê, p³ochliwy sen
Kiedy siê na pó³ przebudzi³, przed piecem siedzia³, jak poprzednio, starzec twarz¹ zwrócony
do ognia. W pobli¿u drzwiczek tli³a siê ju¿ zaledwie kupka wêgli. Wiotka, jasnofioletowa
perzyna powleka³a j¹ z wolna, a po niej miga³y siê raz za razem ró¿owe, pe³zaj¹ce iskierki. Pan
Dominik przypatrywa³ siê iskrom i rusza³ w¹sami, jakby tym b³êdnym wiate³kom opowiada³
tajemnicze historie. Co pewien czas wyci¹ga³ rêkê i odgarnia³ ko¿uch mietanki w garnuszku
przystawionym do wêgli.
U wezg³owia doktorowego pos³ania sta³ stary zegar. Wahad³o ko³ysa³o siê nad sam¹ jego
g³ow¹. Kiedy pomyka³o na lewo, w cieñ, na upstrzonej przez muchy jego powierzchni b³yska³
klinik wiat³a. Wydawa³o siê, ¿e stary perpendyku³
25
rozdziawia usta i pêka z radosnego
miechu. Wewn¹trz pud³a, przysypanego wieloletnim kurzem, stuka nieustaj¹cy chrzêst trybów,
niby bicie serca zestarza³ego gruchota. Melodia jego szeptu unosi siê nad rozmarzon¹ g³ow¹
pi¹cego, jak piew znajomy, rozkochany, têskny i niewys³owienie s³odki.
Ty nie wiesz piewa ty nie wiesz, dziecko, co to jest têsknota Spojrzyj tylko raz, spojrzyj
tylko, piochu, dwignij powiekê. Widzisz tê ³zê, co wytoczywszy siê z oka starszego pana
Cedzyny, jak ³ód na koñcu katapulty, zawis³a na koñcu najd³u¿szego w³osa w jego lewym
w¹sie? Co to za ciê¿ar, co to za ogromna ³za, jaka monstrualnie wielka ³za! Pac! Zlecia³a
z ³oskotem na przyszwê lewego buta. Co to? Co to? Wysuwa siê druga, jeszcze ogromniejsza,
jeszcze ciê¿sza
Kap! Ju¿ wisi na w¹sie. Starowina boi siê bardzo, aby nie upad³a na pogrzebacz
i g³onym upadkiem snu twego nie sp³oszy³a. Patrz, jak j¹ paradnie, jak miesznie i niezgrabnie
zdejmuje z w¹sa dwoma palcami
Te ³zy gada stary zegar by³y cieñszymi ni¿ nitka
pajêcza w³ókienkami w sercu, w tym miejscu, gdzie jest nigdy nieschn¹ca ranka têsknoty.
By³o ich mnóstwo, a ka¿da mia³a brze¿ki ostre jak ¿¹d³o komara. Siedzia³y jedna obok drugiej
komunikiem i nosi³y szumny tytu³ lasecznika têsknoty. Niejednemu te figlarne istoty wyssa³y
duszê, niejednemu odgryza³y rozum
tak, tak, czcigodny organizmie
A ty, mocarzu, zada³e
im truciznê jednym jedynym synowskim uciskiem.
Ka¿da skona³a i rozp³ynê³a siê w wielk¹ ³zê szczêcia. Ach, tylko pomyl gdyby choæ jedna
z tych ³ez upad³a na twoj¹ duszê!
Ach, tylko pomyl wszak ona str¹ci³aby ciê z oblicza ziemi
ach, tylko pomyl
W pochodzie kó³ek i walców gadatliwego klekota nast¹pi³ raptem jaki kataklizm, jakby
stary zegar przeci¹³ sobie jêzyk w³asnymi zêbami. Rozleg³ siê têpy szczêk, zamieszanie, ³oskot
i powoli, z majestatem, niedo³ê¿nie naladuj¹c g³os kuku³ki wybi³a dziesi¹ta. M³ody cz³owiek
oczami na pó³ rozwartymi wpatrywa³ siê w okno, odtaja³e w promieniach weso³ego s³oñca.
Widzia³ skrawek równiny iskrz¹cej siê od kryszta³ów niegu, smugê oddalonego lasu i kawa³ek
przeczystego, bladego nieba. Ogarnê³a go jaka boska fantazja. Czu³ wyranie, ¿e ta chwila,
co przemija, ten u³amek czasu, co trwa miêdzy jednym a drugim poruszeniem wahad³a to
najwy¿szy i najszczytniejszy, kulminacyjny moment, ¿e to jedyny na ca³e ¿ycie zenit m³odoci!
Có¿ to mog³o byæ przedtem i co mo¿e byæ potem? Jakie¿ uczucie mo¿na przyrównaæ do tego
ostrego widzenia ca³ej drogi ¿ycia, do tej twardej pewnoci: To, co w tej chwili postanowiê,
bêdzie nie tylko m¹dre i godziwe, ale i dobre
.
24. (przyp. edyt.) Panie, nie jestem godzien przytoczenie fragmentu tekstu liturgii mszy, wypowiadanego przez
wiernych w najbardziej podnios³ym jej momencie: przemienienia chleba (hostii) w cia³o Chrystusa.
25. (przyp. edyt.) perpendyku³ (z ³ac. perpendicularis: pionowy) wahad³o zegara, zegar z wahad³em; pion.
Stefan ¯eromski, Doktor Piotr
13
Nie, nie pojadê do ¿adnej Anglii myla³ pan Piotr. Nie nas braæ na kawa³! Odelê belfrowi
trzysta franków przecie zarobiê, choæbym mia³ gnój wyrzucaæ .
Po up³ywie kilku dni i nocy siarczycie mronych nasta³a odwil¿. Znik³a cudna przejrzystoæ
przestrzeni; opad³y delikatne py³ki mrozu, ko³ysz¹c siê nad twardymi jak kamieñ pok³adami
niegu, zgin¹³ szron, ró¿owy w promieniach s³oñca, co stroi³ suche szkielety topól, cienkie
prêty poprzeczek i obumar³e badyle wystaj¹ce spod niegu. Od rana kapa³y z dachów wielkie,
brudne krople; w powietrzu zawis³y ba³wany szaro¿ó³tej pary przyt³aczaj¹c sob¹ dym tu³aj¹cy
siê po dachach. Na krañcach widnokrêgu uwali³y siê mg³y nieprzejrzane na podobieñstwo
niezmiernych ciê¿arów, co zdo³a³y wgnieæ w ziemiê i wzgórza, i lasy, i wsie odleg³e.
O godzinie pierwszej z po³udnia pan Dominik powraca³ z powiatowego miasteczka wynajêt¹
furmank¹.
Chude ch³opskie szkapiêta brnê³y w roztaja³ym niegu; bose sanice dociera³y do gruntu
i sunê³y po grudzie jak po maglownicy albo zatacza³y siê w wyboje i zatoki. Stary jegomoæ
otula³ siê zrudzia³ymi szopami, nasuwa³ kaszkiet na oczy i æmi¹c niekosztowne cygaro myla³
sobie. Jedzi³ niegdy czwórk¹ wa³achów
26
i wspania³ymi saniami, z furmanem w z³otawej
liberii, otula³ siê niegdy kierej¹
27
, srogimi niedwiedziami podbit¹ Bo¿e drogi! ziemia dr¿a³a,
janczary s³ychaæ by³o o pó³ mili, konie parska³y, ch³opy i ¯ydy sta³y bez czapek
Phi
czy tam
teraz jest gorzej któ¿ to wie? Nigdy przecie jazda saniami przez puste pola nie sprawia³a mu
takiej przyjemnoci jak dzi, kiedy jedzie ch³opskim was¹giem
W domu czeka pan doktor Piotr
Cedzyna! Cha, cha!
Nu¿e, szkapy! Bierzcie siê w kupê! Jeszcze tylko jeden lasek, tylko ma³y
w¹wozik pod Zap³ociem
Ciekawa historia myli pan Dominik czy Piotrek zrobi³ i przepisa³ rachunki? Myla³,
huncwot
28
, ¿e mu dam ³aziæ ca³ymi dniami po cha³upach (pewnie dziewuchy niemieckiego
uczy ) i b¹ki zbijaæ. Aha posied no waæpan, moci chemiku, nad prowentowym
29
ka³ku³em
30
,
pododawaj cyferki, napisz ³adnym charakterem wykazy dla pana in¿yniera, wyrêcz starego ojca.
Za darmo ci bêdê zwozi³ tytoñ i traci³ fortunê na sardynki?
Konie wbieg³y na podwórze i zatrzyma³y siê przed gankiem dworu. Pan Cedzyna wylaz³ ze
sanek i wszed³ do sieni, z ha³asem otrzepuj¹c buty ze niegu. We drzwiach pokoju sta³ doktor
Piotr.
Co to? Ciebie, widzê, g³owa boli! zakrzykn¹³ pan Dominik.
Ale gdzie tam! odpowiedzia³ syn z przymusem.
A có¿e taki blady i skrzywiony!
M³ody cz³owiek mia³ w rzeczy samej minê nieweso³¹.
Spojrzenie oczu jego dziwnie wyziêb³o i przyæmi³o siê smutkiem. Chodzi³ z k¹ta w k¹t,
nerwowo pal¹c papierosa.
Ka¿ê ja Jagnie podaæ barszcz, to ty mi zaraz nabierzesz rezonu. Bez barszczu, mówiê ci,
cz³owiek zawsze kiepsko siê czuje.
Ja nie bêdê móg³ jeæ, a zreszt¹
ma³o mam czasu.
Ma³o masz czasu?
Tak powiedzia³ doktor Piotr szorstko; ja
widzi ojciec
ja muszê jechaæ. Trudna rada
muszê jechaæ dla objêcia tego miejsca w Hull.
Pan Dominik nic nie rzek³. Nie zdejmuj¹c futra ani czapki usiad³ na stoliku i zwiesi³ g³owê.
Nie zwa¿a³ na to, co syn robi nic nie widzia³. Czu³ tylko, ¿e mu duszno, ciasno we w³asnych
piersiach. Rad by by³ wyjæ na wie¿e powietrze, och³on¹æ i zebraæ myli, ale nie móg³ jako
dwign¹æ siê z miejsca. M³ody cz³owiek porz¹dkowa³ papiery i ksi¹¿ki rachunkowe, rozrzucone
26. (przyp. edyt.) wa³ach koñ wykastrowany, u¿ywany do pracy (w przeciwieñstwie do ogiera, wykorzystywanego
do jazdy wierzchem oraz w celach rozp³odowych).
27. (przyp. edyt.) kiereja (z tur. kereke) opoñcza, szuba, luny p³aszcz mêski noszony w Polsce przez szlachtê
w XVI-XVIII w.
28. (przyp. edyt.) huncwot (z niem. Hundsfott) nicpoñ, ³obuz.
29. (przyp. edyt.) prowentowy dotycz¹cy rejestracji lub kontroli dochodu (prowentu) zw³aszcza z maj¹tku
ziemskiego.
30. (przyp. edyt.) prowentowy ka³ku³ (rus.) kalkulacje, obliczenia dochodu.
Stefan ¯eromski, Doktor Piotr
14
na stole. Wzi¹³ w rêkê niewielki, stary, zat³uszczony notes, obwi¹zany brudn¹ tasiemk¹,
i przewraca³ w nim kartkê za kartk¹.
Proszê ojca rzek³ z ¿alem i smutkiem w g³osie w tym notesie wyczyta³em, ¿e ciê¿y na
mnie d³ug, który muszê zap³aciæ bez zw³oki.
Daj ty mi spokój, daj mi spokój! odpowiedzia³ stary Cedzyna opieraj¹c g³owê na rêce.
Zanim wyjadê, muszê ojcu wyt³umaczyæ, dlaczego powzi¹³em decyzjê wyjazdu.
Co ty wyt³umaczysz, g³uptasie, co? porwa³ siê starzec. Jed, jeli taka twoja wola. Tylko
mi ju¿, przez litoæ, nie ka¿ podziwiaæ twojej m¹droci.
Chcê pomówiæ szczerze i otwarcie o interesie donios³ego dla mnie znaczenia. Przed czterema
laty przys³a³ mi tatko ratami dwiecie rubli. W roku nastêpnym dwiecie rubli. Potem dwiecie
piêædziesi¹t rubli i zesz³ego roku znowu dwiecie. Razem osiemset piêædziesi¹t. Pensja, jak¹
ojciec pobiera, wynosi trzysta rubli na rok. Sk¹d¿e?
Synku kochany nie chciej mnie aby robiæ z³odziejem. Je¿eli uwa¿nie przejrza³e rachunki,
to musia³e dostrzec, ¿e nie przyw³aszczy³em sobie ani kopiejki Bijakowskiego. Wszystko jest
w wykazach. ¯e nie sprzeda³em potajemnie ani wapna, ani ceg³y, mo¿esz tak¿e przekonaæ
siê z rachunków. Dajê ci zreszt¹ s³owo honoru
nie mam na sumieniu ani jednej kopiejki
Bijakowskiego! Tak mi Bo¿e dopomó¿!
Tak, to zupe³na prawda.
Skoro wystêpujesz w roli oskar¿yciela, to powiniene znaæ siê trochê na interesach. Ca³y
sekret polega na tym, ¿e Bijakowski da³ mi upowa¿nienie do pobierania oryginalnej wprawdzie
tantiemy. Od sprzeda¿y nigdy mi jej przyznaæ nie chcia³, a natarczywe moje ¿¹dania zbywa³
zawsze jedn¹ piewk¹: Produkuj pan taniej
a co na tym osi¹gniesz, to twoje. Obieca³ ludziom
pocz¹tkowo po trzydzieci kopiejek. Ja im da³em póniej po dwadziecia, no i, rozumie siê,
przystali, bo nigdzie wiêcej nie zarobi¹, a tu maj¹ zarobek pewny. Tym sposobem uzbiera³o siê
trochê grosza dla ciebie.
Tak, to w³anie dostrzeg³em w rachunkach
I to jest ca³y sekret, oskar¿ycielu! Z³odziejem nie by³em i, da Bóg, nie bêdê!
I ja nim byæ nie chcê, mój ojcze. Tote¿ osiemset piêædziesi¹t rubli muszê zwróciæ.
Komu masz zwracaæ? Ja tych pieniêdzy nie przyjmê
wiedz o tym
nie przyjmê. Nie mog³em
ci dawaæ na utrzymanie i edukacjê wiêcej, Bóg widzi
Ale co mog³em
Stara³em siê choæ trochê
wywi¹zaæ z powinnoci ojcowskiej.
To nie ojciec dawa³ mi na edukacjê i nie ojcu mam zwróciæ ten d³ug gorzki i straszny
Dominik Cedzyna wysoko podniós³ brwi i ze zdumieniem patrza³ na syna.
Ty chyba masz bzika, mój Piotrusiu. Có¿ ty pleciesz?
Doktor Piotr usiad³ przy stoliku, przysun¹³ arkusz czystego papieru i zacz¹³ mówiæ powoli:
Wartoæ ka¿dego towaru po ukoñczeniu produkcji sk³ada siê z kapita³u sta³ego (oznaczamy
go liter¹ c), z kapita³u zmiennego, czyli p³acy najemników (dajmy na to v), i z tak zwanej
wartoci dodatkowej, czyli zysku, co oznaczam liter¹ p. Stosunek wartoci dodatkowej do
kapita³u zmiennego czyli zysku do p³acy najemnika, p:v, pokazuje stopê wartoci dodatkowej,
czyli normê wyzysku. Obliczmy, proszê ojca, skrupulatnie przychód i rozchód
Nad wieczorem dopiero skoñczy³ siê zajad³y spór miêdzy ojcem i synem. Obydwaj zamilkli
pod wp³ywem tej zaciêtoci, co zdaje siê zamykaæ serce jak zamyka wieko trumny nad drogimi
zw³okami.
Stary obojêtnie i z pogard¹ patrza³ na krz¹tanie siê doktora Piotra doko³a walizki. Od czasu
do czasu szyderczy umiech przemyka³ siê po jego wargach i oczy b³yska³y gniewem. Po d³ugim
milczeniu wyniole i obojêtnie rzek³:
Czy tutaj nie móg³by stanowczo zarobiæ, aby uczyniæ g³upim sentymentom?
Nie móg³bym, proszê ojca, tak prêdko, jak tego pragnê. Tam mam miejsce i p³acê stosunkowo
niez³¹.
Mo¿na by i tu znaleæ posadê. Bijakowski
Ja nigdy i nic wspólnego mieæ nie bêdê z panami Bijakowskimi. Nikt mnie nigdy nie
protegowa³, oprócz moich wiadomoci i pracy.
Pisa³e mi, ¿e ciê protegowa³ jaki profesor rzek³ stary oschle. Jeste w niezgodzie
z samym sob¹, znakomity filozofie.
Stefan ¯eromski, Doktor Piotr
15
Nie. Profesor poda³ moje nazwisko, poniewa¿ stosownie do ¿¹dania mia³ wskazaæ
czyjekolwiek nazwisko. Wskaza³ moje, bo uwa¿a³ to za s³uszne ze wzglêdu na moj¹ porz¹dna
pracê i usposobienie do samodzielnych dowiadczeñ.
Rzeczywicie, racja fizyka! Bijakowski równie¿, uwa¿a³by za s³uszne ze wzglêdu
i tak dalej
Nikt dobrowolnie nie zara¿a siê parchami
Tote¿ i mnie dobrze, pókim czysty
Stary rozemia³ siê. Znowu nasta³o milczenie a¿ do chwili, kiedy m³ody cz³owiek zdj¹³ palto
z ko³ka i pocz¹³ leniwie naci¹gaæ je na ramiona.
Czy¿ ty naprawdê?
zapyta³ pan Dominik.
Tak, ojcze.
Oby ciê Bóg nie skara³ ciê¿ko, moje dziecko!
Pierwsz¹ ratê mam nadziejê przys³aæ w maju. W tym notesie wyliczy³em nale¿ytoæ ka¿dego
za cztery lata. Niech¿e ojciec raczy sumiennie
Precz, durniu! krzykn¹³ grubiañsko pan Dominik w przystêpie wciek³ego gniewu.
Rêce mu siê trzês³y, w oczach migota³ z³y ogieñ.
Doktor Piotr, blady jak papier, zbli¿y³ siê do niego ze ³zami w oczach i schyli³ mu siê do
nóg. Starzec odepchn¹³ go, usun¹³ siê w k¹t pokoju i odwróci³ plecami. S³ysza³, jak drzwi
z cicha skrzypnê³y i zawar³y siê za wychodz¹cym, s³ysza³ suchy szczêk klamki, ale nie odwróci³
g³owy. Zapada³ powoli w stan gnunego spokoju, obojêtnoci tak zupe³nej, ¿e graniczy³a prawie
z zadowoleniem.
Dobrze, ¿e powiedzia³em »durniu«! pomyla³. To mu pójdzie w piêty
.
Po up³ywie kilkunastu minut wyjrza³ przez okno. Na podwórzu nie by³o nikogo. Pod
zachód s³oñca widaæ by³o przedmioty wyranie. Na ka¿dej szybie rysowa³y siê i ros³y w oczach,
id¹c z do³u do góry, fantastyczne ga³¹zki mrozu. Starzec przypatrywa³ im siê z zajêciem i myla³
o czym dawnym, ogromnie dawnym. Doznawa³ przez chwilê uczuæ ma³ego ch³opca, który
w piêknym dworze siedzi obok matki, piêknej, dobrej, kochanej matki, i patrzy na ga³¹zeczki
przymrozka
Nudzi mu siê, p³aka³by i kaprysi³, gdyby nie to, ¿e pe³zaj¹ce odnó¿ki, prêty i zêbate
licie tak go zaciekawiaj¹, tak bawi¹
Z zadumy obudzi³ go dopiero daleki wist lokomotywy. Ten dwiêk sprawi³ mu taki ból jak
uderzenie m³otkiem w czaszkê. Wzi¹³ czapkê i wyszed³ z pokoju.
Ku stacji kolejowej z wolna zbli¿a³ siê poci¹g, kopi¹c siê i nurzaj¹c w zaspach, jakby
je ¿elaznym kad³ubem roztr¹ca³ i przewierca³. Pan Dominik pocz¹³ iæ ku dworcowi
wielkimi krokami. Zmrok pada³ ¿ywo i w miarê zwiêkszania siê ciemnoci coraz wyraniej
b³yska³y latarnie na linii drogi ¿elaznej, niby duchy dobroczynne daj¹ce znaæ o wielkim
niebezpieczeñstwie. Gdy pan Cedzyna by³ na po³owie drogi, ujrza³ z daleka sylwetkê cz³owieka
id¹cego od stacji. Odetchn¹³ g³êboko w nadziei, ¿e doktor Piotr wraca. Wkrótce zrówna³ siê
z tym cz³owiekiem: by³ to strycharz z cegielni, m³ody i weso³y parobczak.
Ty, gdzie chodzi³? zapyta³ go rz¹dca ponuro.
Na stacjê.
Po co?
Zanios³em zawini¹tko za m³odym panem
Za jakim m³odym panem?
Ady za panem Pietrem.
Pojecha³? zapyta³ starzec obojêtnie.
Pojecha³, proszê ³aski pana.
Widzia³e?
A no, i nie widzia³bym? Jeszczem mu tobó³ zaniós³ do maszyny.
Mówi³ co do ciebie?
E
mówiæ to ta nie mówi³ du¿o.
Wracaj do domu.
Ch³opak oddali³ siê szybko brzegiem drogi. Potem przeskoczy³ przez rów i poszed³ ku górze
na prze³aj przez pole.
Pan Dominik patrzy³ za nim ci¹gle, wtedy nawet, kiedy tamten skry³ siê w ciê¿kim cieniu góry.
Twarz starca stuli³a siê i zmala³a, nos siê wygi¹³ i wyci¹gn¹³ ku brodzie, oczy nakry³y dolnymi
powiekami. Sta³ na miejscu i siêga³ co chwila rêk¹, jakby z zamiarem przywo³ania strycharza.
Nastêpnie poszed³ wolno, nie maj¹c ¿adnego ju¿ zamiaru ani wiadomoci o kierunku, w jakim
Stefan ¯eromski, Doktor Piotr
16
postêpuje. Schyla³ siê ku ziemi i przy wietle ostatniego brzasku zorzy wieczornej rozpoznawa³
g³êbokie lady stóp syna wyciniête w miêkkim niegu, które mróz mi³osierny utrwala³ dla
niego na tej okrutnej drodze. Nad ka¿dym z tych ladów zatrzymywa³ siê, maca³ go lask¹
Nad
ka¿dym z piersi jego wydziera³ siê cichy, nieprzerwany jêk, podobny do ¿a³osnego skomlenia
wiatru nad mogi³ami cmentarza.
Stefan ¯eromski, Doktor Piotr
17