background image

WejdŸ na stronê

http://wolnelektury.pl/

i zobacz, jak wiele mo¿liwoœci daje interaktywna wersja szkolnej biblioteki

internetowej Wolne Lektury.

Ten utwór nie jest chroniony prawem autorskim i znajduje siê w domenie publicznej, co oznacza, ¿e mo¿esz go
swobodnie wykorzystywaæ, publikowaæ i rozpowszechniaæ.

Stefan ¯eromski

Doktor Piotr

W pokoju pana Dominika Cedzyny ciemno i cicho, choæ stary jegomoœæ nie œpi. Opar³szy siê

plecami o poduszki, wpó³ le¿¹c na ³ó¿ku, zatopiony jest w dziwacznych myœlach, do niebywa³ego
ogromu podniesionych przez ciszê nocn¹. A noc jest cicha œmiertelnie. Œwiat³o ksiê¿ycowe,
przestrzeliwszy grub¹ warstwê szronu, co zabieli³ szyby niby wapno, stoi na powierzchniach
starych gratów, dwu œcian, czêœci sufitu i pod³ogi, bez ruchu, jakby z zimna skostnia³o, takie
samo zapewne, jakie oœwietlaæ musi tej nocy k³ody gnij¹ce na dnie wód przywalonych lodem. W
szparze szerokiego zapiecka odzywa siê czasami œwierszcz, w k¹cie pokoju ko³ace g³ucho stary
zegar szafkowy, ostatni zabytek œwietnoœci minionej. Œpiew œwierszcza i têpy szczêk wahad³a
sprawiaj¹ panu Dominikowi niejak¹, trudn¹ do okreœlenia ulgê. Gdyby nie te dwa litoœciwe
szmery, rozszarpa³yby mu chyba serce t³ok i burza uczuæ i odebra³a rozum nawa³nica ponurych
myœli. Gdy z mrocznych k¹tów izby wychylaæ siê poczn¹ zmory bojaŸni, gdy w sercu ¿arzyæ
siê poczyna ¿al bezsilny i ³zy okrutnego bólu pal¹ powieki – œwierszcz szepce g³oœniej, zupe³nie
jak gdyby wyraŸnymi s³owami, sylaba za sylab¹, mówi³:

„Wzywaj go w dzieñ utrapienia, a wyrwie ciê i czciæ Go bêdziesz”

1

.

To dziwne zdanie, ta rada czy modlitwa utajona w szmerze robaczka nocy, jest jedynym

i ostatnim punktem podparcia dla wytr¹conych ze zwyczajnej kolei myœli samotnika.

Kilkakrotnie zapala³ œwiecê s¹dz¹c, ¿e go œwiat³o uspokoi. Daremnie. Skoro zatli³ zapa³kê,

rzuca³ mu siê w oczy list syna i przypomina³, jakie i gdzie ta mêka ma Ÿród³o. Teraz ogarnê³a
go chêæ zajrzenia raz jeszcze nieszczêœciu w same œlepie, dŸwignê³a z niemocy ducha biedna
odwaga smutnych a¿ do œmierci

2

: zapuœciæ sondê w g³¹b rany, do cna j¹ wymacaæ, przekonaæ

siê naocznie i nieomylnie, ¿e jest niewyleczaln¹ – no, i niech tam wszystko jasne pioruny spal¹!

Na³o¿y³ okulary, odsun¹³ list za p³omieñ i powoli, pó³g³osem czytaæ zacz¹³:
Mój drogi ojcze!
Ze wszystkich moich z³otych marzeñ diabe³ sobie fidybus

3

skrêci³ i zapali³ cygaro. Che³pi³em

siê niegdyœ z moich zdolnoœci do matematyki, oczy mi na wierzch wy³azi³y z pychy, gdy
kole¿kowie kpinkowali, ¿e ja ju¿ w ³onie matki, w randze szeœciomiesiêcznego embriona,

1. (przyp. edyt.) Por. Ps 50:15.

2. (przyp. edyt.) W opowiadaniu wyraŸna jest stylizacja biblijna. Fraza „smutny a¿ do œmierci” w Nowym

Testamencie odnosi siê do ostatnich dni Jezusa.

3. (przyp. edyt.fidybus – skrawek papieru do zapalania fajki, kilkakrotnie z³o¿ony wzd³u¿, ¿eby d³u¿ej p³on¹³.

Szkolna biblioteka internetowa Wolne Lektury tworzona jest dziêki pracy Wolontariuszy oraz wsparciu Ministerstwa
Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Fundacji Rozwoju Spo³eczeñstwa Informacyjnego i Fundacji Kronenberga przy Citi
Handlowy. Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Bibliotekê Narodow¹ z egzemplarza pochodz¹cego ze zbiorów BN.

Sk³ad automatyczny tekstu zrealizowa³ Marek Ryæko przy u¿yciu systemu X E TEX i fontu Antykwa Pó³tawskiego.

Stefan ¯eromski, Doktor Piotr

1

background image

oczekuj¹c chwili wydostania siê na ten padó³ rachunku ró¿niczkowego, rozwi¹zywa³em
z nudów algebraiczne zadanie o goñcach. Teraz przeklinam i te niby zdolnoœci, i te g³upie
rachunki. Gdybym by³ pasa³ krowy na wygonie albo i same wieprzki…

Ale co to pomo¿e w bawe³nê obwijaæ! Awantura ma taki deseñ: Mniej wiêcej przed trzema

tygodniami prosi mnie do siebie profesor i daje do czytania list niejakiego Jonatana Mundsleya,
chemika, by³ego profesora w jednym z uniwersytetów angielskich. Ten pan porzuciwszy
katedrê urz¹dzi³ sobie laboratorium prywatne i prosi naszego starego o wskazanie mu
najzdolniejszego spomiêdzy asystentów naszej politechniki, chce bowiem takiemu facetowi
powierzyæ kierownictwo owej budy. Obiecuje p³aciæ dwieœcie franków miesiêcznie, daæ
mieszkanie, wszelkie materia³y, jakich chemiczna dusza zapragnie, opa³ i inne przyjemnoœci –
no, i prawie zupe³n¹ swobodê w pracy. Gdym list przesylabizowa³, profesor odebra³ go z r¹k
moich, z³o¿y³ starannie, schowa³ do szuflady, skrzywi³ siê swoim zwyczajem i podawszy mi
flegmatycznie koñczynê usiad³ przy biurku i wetkn¹³ nos w papiery. Patrza³em z podziwieniem
na jego ³ysy czerep, gdy ten stary niedojda mrukn¹³:

– Tam ju¿ napisa³em… Nale¿y wzi¹æ ciep³e spodnie i we³niane skarpetki. Wiadoma rzecz…

mg³y… Miasto Hull nad morzem. Je¿eli brak panu pieniêdzy, mogê po¿yczyæ trzysta franków
bez procentu na trzy miesi¹ce. Tak… Tylko na trzy miesi¹ce.

Zrobi³o mi siê haniebnie g³upio. Azali¿ ja – myœla³em – wzi¹wszy na siê postaæ najzdolniejszego

miêdzy chemiki, pojadê w we³nianych skarpetkach nad morze a¿ do miasta Hull? Czemu nie
kogo innego spotyka takie zaszczytne wyró¿nienie, taki los szczêœliwy? Bo to los! W pracowni
Mundsleya, bez troski o jutrzejszy obiad i dzisiejsze przyszczypki u butów, mo¿na pracowaæ
nie tylko nad zdobyciem nowych wiadomoœci, ale i zaspakajaæ hipotezy wyd³ubane z swego
w³asnego mózgu.

Ta chemia ma swoje psie figle… Skoro cz³owiek raz w to b³oto wlezie, je¿eli jeszcze pow¹cha

spraw niezbadanych a wiecznie nêc¹cych, porywa go taka przecie¿ szewska pasja odnajdywania
nowych „pr¹dzeñ”, ¿e gotów i o we³nianych skarpetkach mniej dok³adnie pamiêtaæ. A zreszt¹,
mój Tatku, zobaczyæ Angliê, jej prawdziwie wielki przemys³, te cuda cywilizacji, te kolosalne
skoki ludzkiego geniuszu! Zabra³em siê i wyszed³em. Posiedzia³em na Stapferwegu, a stamt¹d,
gnany niepokojem, ruszy³em na miasto. Zamiast wszak¿e zwo³aæ publikê do Kropfa, gdzie
tradycja surowo nakazuje oblewaæ wyj¹tkowe zdarzenia, puœci³em siê nad jezioro. Nie pamiêtam,
kiedy znalaz³em siê na drodze prowadz¹cej do Westmünster. Ciemna mg³a k¹pa³a siê we
wzburzonych falach: rude, obdarte, poszczerbione zbocza i up³azy gór wynurza³y siê z niej
kiedy niekiedy niby fantastyczne wyspy; ¿a³oœnie kraka³y mewy szybuj¹c nad sam¹ wod¹.

A wiêc jadꠖ myœla³em – do ziemi Angielczyków ziemnowodnych, jadê nad morze, nad dalekie

i nieznane morze… Nadaremnie tak d³ugo ³udzi³em siê nadziej¹, ¿e pojadê w inne strony, ¿e po
oœmiu latach inny zobaczê krajobraz. Nadaremnie w ci¹gu ostatnich trzech lat wys³a³em tyle
strzeliœcie rekomendowanych afektów do £odzi, Zgierza i tym podobnych Pabianic, upraszaj¹c
o posadê, z p³ac¹ czterdzieœci, trzydzieœci, niech tam zreszt¹ wszyscy diabli! – dwadzieœcia piêæ
rubli miesiêcznie. Na pró¿no wynosi³em pod niebiosa moje talenty chemiczne, cytowa³em moje
patenty, obiecywa³em wynaleŸæ nowe œrodki drukowania perkalików. Skompromitowa³em siê
tylko w oczach w³asnych i œwiêtej nauki. Tam ¿ydkowie i niemczykowie wszystko ju¿ wynaleŸli,
zatkali wszystkie miejsca i popychaj¹ wielki przemys³. Rozwia³y siê marzenia o tym, ¿e ciê, mój
Staruszku, mit Pompe und Parade zabiorê do siebie, ¿e posprawiamy sobie nowe przyodziewki
(samych butów koz³owych z cholewami po dwie pary na ch³opa), ¿e naznosimy tytoniu, cukru,
herbaty, kie³bas – licho wie zreszt¹ czego, ¿e siê bêdziemy wieczorami jak ostatnie szewcy
zgrywaæ w domino i œwiêtej pamiêci Kozików wspominaæ…

Kozików!… Czy te¿ ojciec pamiêta ten wydmuch piaszczysty za naszym ogrodem, obroœniêty

krzywymi sosnami i nisk¹, szorstk¹ traw¹? Sam nie wiem, czemu tak lubiê myœleæ o tej dziurze.

Pamiêtam raz… Po d³ugich i têgich mrozach, po ciê¿kiej zimie, nasta³ pierwszy dzieñ

ciep³y, prawie upalny. By³ to jeden z pierwszych dni marca. Oko³o po³udnia obna¿y³ siê
niespodziewanie ze œniegu szczyt owego wzgórza, wylaz³ ze skorupy i zaczernia³ nad bia³ym
widnokrêgiem jak garb potworny. Sta³em wtedy w oknie i wydawa³em lekcjê korepetytorowi
– pamiêta go Tatko? Kud³atemu Kawicy. Coœ mnie kolnê³o. Nie wiem, jakim sposobem
wykrêci³em siê z lekcji, wypad³em na dwór, zwo³a³em psy folwarczne i „co koñ skoczy” przez
zagony, przez pastwisko, bez czapki!… Do dziœ dnia mam w sercu tê chwilê, te uczucia, jakby to

Stefan ¯eromski, Doktor Piotr

2

background image

by³o wczoraj. Po ig³ach, ga³êziach, po korze odziemków sosnowych sp³ywa³y ogromne, brudne
krople, ciê¿ko kapa³y na zaspy i dziurawi³y je na wskroœ; ka¿dy skostnia³y badyl, ka¿dy pniak,
kamieñ, ka¿de drzewo, ka¿dy przedmiot wci¹ga³ w siebie, po³yka³ wszystkimi porami promienie
s³oñca i stawa³ siê w mgnieniu oka ogniskiem ciep³a. Doko³a drzew, krzaków, suchych ³odyg
chwastu, dooko³a kamieni i ko³ków dr¹¿y³y siê w oczach ogromne jamy i ukazywa³ w nich
jasny, wiotki piasek. Ka¿de jego ziarenko, nasycone ciep³em, zdawa³o siê ¿arzyæ i p³on¹æ,
szerzy³o na zamarzniêtych towarzyszów radosny ogieñ. Ziarnka piasku parzy³y œnieg ze spodu,
drzewa i krzaki chlusta³y nañ ciep³ymi kroplami, przykopy i zagony zdawa³y siê dŸwigaæ
zd³awione grzbiety. Z dalekich pól szed³ gêsty opar niby dym ciep³y, maga³ siê i przewala³
nad równinami, a trz¹s³ i po³yskiwa³ nad wzgórzem.

Stado wróbli wygrzewa³o siê na ga³êziach suchej wierzby i æwierka³o jak na trwogê.

Rozpuszczone, jak u indyków, ich skrzyd³a strzepywa³y z ga³¹zek lód i osêdzieliznê, dzioby ku³y
niecierpliwie w próchno obwieszone soplami. Zdawa³o mi siê wtedy, ¿e ca³e to stadko œpiewa
jedn¹ pieœñ dziwn¹ i nigdy nie s³yszan¹, przejmuj¹c¹ do szpiku koœci. I pop³ynê³y nareszcie
pierwsze wody wiosenne, bujne, nag³e, gwa³towne, jak ³zy niespodziewanego szczêœcia. S¹czy³y
siê bruzdami, ¿³obi³y sobie g³êbokie ³o¿yska w posinia³ych kolejach wyr¿niêtych przez sanice,
la³y siê po wierzchu œniegowej skorupy, z cicha, radoœnie szemrz¹c. W naszym strumieniu woda
wezbra³a, powstawa³y wiry hucz¹ce, ods³ania³y siê brzegi i sp³ywa³a po nich, jak ropa, ¿ó³ta,
rzadka, rozmoczona glina. Pnie brzóz nadwodnych zanurzy³y siê w rzekê i ssa³y korzeniami tê
wodê ¿yw¹…

Wpad³em w sza³: spuszcza³em strumyki, u³atwia³em spadek wodospadom, kopa³em kana³y,

stawia³em tamy… Cieszy³em siê w g³êbi serca, ¿e skostnia³ym badylom ciep³o, ¿e ju¿ ¿aden
wróbel nie zamarznie, i wyci¹ga³em po raz pierwszy w ¿yciu dzieciêce ramiona do tej wielkiej
niewiadomej…

Czy te¿ to miejsce jest tam jeszcze? Pytanie godne g³owy i pióra doktora Piotra Cedzyny. –

Nieprawda¿? Ach tak!… Cz³owiek, któremu odejm¹ strzaskan¹ rêkê, czuje ci¹g³y ból w pró¿ni
równaj¹cej siê d³ugoœci rêki. Czêsto budzê siê po twardym œnie z tym nieujêtym bólem w pró¿ni.
Oto przyjdzie nowa wiosna… Zobaczê j¹ w mg³ach przydymionych sadz¹ fabryczn¹ – a zarówno
tam jak tutaj bêdê niós³ w sobie k³y upiora, g³êboko zapuszczone w duszꅠI tak zawsze, bez
koñca…

Zapomnia³em, o czym w³aœciwie chcia³em ci pisaæ, mój Stary, mój Drogi Stary… Jestem sam na

œwiecie i ciebie mam tylko jak drug¹ po³owê siebie, jak oddart¹ i niezmiernie daleko uwiêzion¹
po³owê duszy. Nie gniewaj siê, ¿e piszê rzeczy nieciekawe – piszê jakby do siebie… Gdym
tedy sta³ nad brzegiem jeziora, by³o mi strasznie podle. Wielkie, przezroczyste, jasnozielone
fale bieg³y z jakiegoœ nieznanego miejsca schowanego we mgle, trzepa³y siê u brzegu, pêka³y
rozp³atane przez ostrza kamieni, a ka¿da zeœlizguj¹c siê w g³êbinê, zda³o siê, wzdycha³a: „Jesteœ
jak mrówka wychowana w lesie, gdy j¹ na œrodek stawu wiatr zaniesie…”

4

Pan Dominik odrzuca list ze z³oœci¹ i podpar³szy brodê piêœciami siedzi nasro¿ony jak kania

5

.

Nie mêcz¹ go ju¿ teraz fantastyczne, bezprzedmiotowe rojenia, ale za to skupiaj¹ siê i kojarz¹
logiczne, nie mniej przeto bolesne myœli. Czemu taki koniec wziê³o ¿ycie? Gdzie przyczyna tych
wszystkich wypadków? Dlaczego jedyny syn nie s³ucha ani próœb, ani zaklêæ, ani przedstawieñ,
ani rozkazów i zamiast siê uniewinniaæ, pisze rzeczy sentymentalne i niezrozumia³e? Dlaczego
nie powraca? Gdyby siê tylko zjawi³, przy protekcji, podeptawszy nieco, znalaz³oby siê dla niego
doskona³e miejsce, posa¿n¹ pannꅠDlaczego?

To rzecz jasna. Cz³owiek nie mo¿e ¿yæ i pracowa栖 odpowiada sobie pan Cedzyna – jeœli

ktoœ nie ¿y³ przed nim i nie pracowa³ dla niego. Ten ktoœ – któ¿ to jest? – Ojciec. Przez
urodzenie ojciec nie daje jeszcze synowi ¿ycia – daje tylko obietnicê ¿ycia, wychowanie poczyna
je, a dziedzictwo dopiero zapewnia i uzupe³nia. Tu jest Ÿród³o koniecznoœci dziedziczenia
w rodzie ludzkim. Ono jest wêz³em, co spaja pokolenia umieraj¹ce z rodz¹cymi siê, wyp³ywa

4. (przyp. edyt.) W³aœc.: „Jestem jak mrówka wychowana w lesie,

Gdy j¹ na œrodek stawu wiatr zaniesie” – dwa koñcowe wersy wiersza Adama Mickiewicza Morlach w Wenecji

(powst. 1827

1828) opisuj¹cego wyobcowanie emigranta.

5. (przyp. edyt.kania – tu: ptak z rodziny jarzêbiowatych.

Stefan ¯eromski, Doktor Piotr

3

background image

z tego, co jest niezbêdne we wzglêdzie potrzeby cia³a, tworzy i uwiecznia rodzinê. Rodzina bez
dziedzictwa jest stosunkiem niedorzecznym, bolesnym, jest mêczarni¹ narzucon¹ cz³owiekowi
przez Opatrznoœæ… Tak¹ kl¹twê my na sobie dŸwigamy z Piotrusiem! Dziedzictwo dopiero jest
znamieniem cz³owieczeñstwa; przez nie, razem z owocami pracy, pozostawia synowi ojciec
owoc swych wra¿eñ, pojêæ, rozwagi, odkryæ i domys³ów, wszystkiego, s³owem, co móg³ nabyæ
d³ugoletnim doœwiadczeniem. Syn do punktu, w którym siê ojciec zatrzyma³, postêpuje i siêga
dalej na drodze bogactwa oraz inteligencji – a tym porz¹dkiem praca przechodzi z r¹k do r¹k,
gromadzi siê, rozwija, opiera jedna na drugiej i formuje piedesta³, na którym wznosi siê coraz
wy¿ej… cywilizacja. W rosn¹cym postêpie spo³eczeñstwa, je¿eli kto raz utraci w¹tek, ju¿ go nie
podobna pochwyci栖 i je¿eli ojciec by³ niedo³ê¿nym w pracy, syn cierpi za winy niepope³nione,
a nieszczêœcie z krwi¹ siê przekazuje. Dziedzictwo trzyma dzieci w obrêbie progów domowych
i zaspakaja ostatni¹ i dlatego mo¿e tak wielk¹ i gwa³town¹ namiêtnoœæ staroœci, namiêtnoœæ
obcowania z potomkami…

– Ja to wszystko straci³em – szepce pan Dominik œciskaj¹c sobie skronie – i straci³em na

zawsze! G³os staroœci wo³a na mnie o ducha i krew, a ja jestem jak rzeŸbiarz, od którego ¿¹daj¹
w terminie skoñczonego pos¹gu, podczas gdy on, prócz idealnego w duszy obrazu, nie ma
ani garœci gliny. Osiemnastoletniego wyrostka puœci³em bez grosza, samopas za granicꅠcó¿
dziwnego, ¿e wyrós³ na obcego mym wyobra¿eniom, na nowo¿ytnego cz³owieka? Czym¿e ja
go przyci¹gnê? Mi³oœci¹, œmierteln¹ têsknot¹?… Co nas ³¹czy? Nazwisko chyba, które on po
nowomodnemu lekcewa¿y sobie. To nowoczesny cz³owiek: uczyni ze sob¹, co chce i jak chce.

Za moich czasów syn by³ w rêku ojca, s³ucha³ go i czci³, nie mia³ prawa opuœciæ pod

groŸb¹ surowego wyroku naszych ludzi, nie zasmuci³ ojca, bo wisia³o nad nim twarde i mocne,
niepisane prawo. Teraz ono rozwi¹zane le¿y, odk¹d znikn¹³ nasz obyczaj szlachecki. Synowie
nasi odeszli w œwiat… Szukaj¹ nowej prawdy. Spiesz¹ po twardym goœciñcu, w skwarze i znu¿eniu
– zdaje im siê bowiem, ¿e na najbli¿szym wzgórzu tej drogi le¿y nie tylko ten skarb, ale i szczêœcie
ducha. Nas wstrzymywa³a w biegu m¹droœæ rodzicielska, pokazuj¹c, ¿e ta nadzieja czczym jest
mamid³em. Ich nic nie wstrzyma, tote¿ w duszach ich nie ma „miêkkich w³ókien” czu³oœci.
S³abych i nikczemnych mieli ojców. Ach! wielka nasza wina!… ale czy¿ nasza tylko?

My, cz³onkowie szeroko rozpostartej rodziny szlacheckiej, stanowiliœmy odrêbn¹ spo³ecznoœæ,

byliœmy cennym zbo¿em, rosn¹cym na pocie t³umu jak na nawozie. Czy nie tworzyliœmy postêpu,
nie piastowali cywilizacji, nie rozwijali prawid³owo naszej myœli? Duch czasu wsia³ nas w gminy,
jakby ktoœ æwieræ dorodnego ¿yta wsia³ w pole nêdznej wyki. Rozbiliœmy siê na jednostki,
zwyrodnieli i zgo³a znikli. Có¿ z tego, ¿e ja przystosowa³em siê, ¿e poszed³em na s³u¿bê
do pierwszego lepszego bêkarta losu, do syna jakiegoœ przekupnia, do parweniusza, który
rozmaitymi protekcjami, stypendiami z lewej rêki, pokornym ca³owaniem mankietów doszed³
do dyplomu in¿yniera i mo¿noœci zgarniania pieniêdzy na torach kolejowych? Co z tego, ¿e
wy³ama³em ze stawów moje harde myœlenie z takim trudem, jakbym wy³amywa³ koœci, ¿e
nauczy³em siê zginaæ kark i pracowaæ jak ostatni z moich niegdyœ parobków? Co z tego, ¿e
zd³awiwszy w sobie obrzydzenie wsiad³em na karuzelê pojêæ nowoczesnych? Nie przesta³em
byæ sob¹ i nie zosta³em mieszczuchem.

Co stokroæ gorsza, nie rozumiem mego syna, nigdy nie bêdê jego przyjacielem, nigdy nie

bêdê godnym jego wspó³czucia, jego, co jest jedyn¹ na ca³ym szerokim œwiecie istot¹ z mojej
krwi. I nic siê ju¿ nie zdarzy w tym plugawym ¿yciu oprócz jednego wypadku godnego
uwagi, oprócz œmierci. Piotruœ pojedzie do Anglii. To znaczy, ¿e gdy ja bêdê umiera³, gdy ktoœ
litoœciwy wezwie go telegraficznie, on, przy najwiêkszym poœpiechu, mo¿e przyjechaæ nazajutrz
po moim pogrzebie. Po mojej nêdznej œmierci… Nigdy ju¿ nie pomacam rêkami jego w³osów
ani nie us³yszê g³osu. Zapomnia³em, jak on mówi, i nie mogê sobie przypomnieæ tego dŸwiêku.
Ci¹gle siê w czyjejœ mowie odzywa, kr¹¿y mi ko³o uszu i ci¹gle zawodzi. Nigdy nie obejmê
oczami jego postaci, jego mêskich, szerokich ramion. Taki by³ wtedy chuderlawy, mizerny tego
wieczora, kiedym go odprowadza³ nie przeczuwaj¹c, ¿e na zawsze. Do koñca bêdê nas³uchiwa³,
wyczekiwa³ jak g³upi do ostatniej minuty ¿ycia – nadaremnie.

W tej chwili stary szlachcic czuje znowu w sobie mroŸne powiewy obawy.
– On zupe³nie o mnie zapomni – szepce zbiela³ymi wargami. – Ani razu o mnie nie

pomyœli… Ale co… nie pomyœli! On dobrowolnie, umyœlnie zerwie, przestanie pisywaæ, zaprze
siê. Ogarn¹ mu umys³ jakieœ wyobra¿enia. „Co to jest ojcostwo?” – zada sobie pytanie jakiœ

Stefan ¯eromski, Doktor Piotr

4

background image

filozof nowoczesny. Nagromadzi dowodów i wyka¿e z oczywistoœci¹ nieodpart¹, ¿e ojcostwo
to z³udzenie uczuæ, to pewien nawyk moralny, który dla takich a takich przyczyn wytrzebiæ
by z dusz warto. Mo¿e nawet… o, rozpaczy!… bêdzie mia³ s³usznoœæ! Nie bêdzie wcale pod³y
ani g³upi, tylko wykszta³cony. Nikt go za to nie skarze, nikt nawet nie obwini. Jakie¿ jest na to
prawo?

– Trzeba siê ratowa栖 mówi starzec za³amuj¹c rêce.
Zimny pot sp³ywa mu z czo³a, serce uderza twardym, g³oœnym, powolnym têtnem. Za pomoc¹

si³y ducha, mocnej a cienkiej, jakiejœ jaŸni nagle skupionej i wy³amanej z g³êbi istoty moralnej,
stara siê zbadaæ swój rozum, podnieciæ go, wyæwiczyæ i wyostrzyæ do walki z sofizmatami syna.

– Ja ciê nauczê, b³aŸnie, ja ci wyt³umaczê, ja ciê przekonam, ¿e ³¿esz – mówi g³uchym

i twardym g³osem.

Bolesny, natê¿ony, bezowocny paroksyzm poznania podpowiada mu zdania cudaczne

i plugawe. Starzec chwyta je i pomija, szuka innych i znowu tropi coraz nikczemniejsze myœli
synowskie, zupe³nie tak, jak ogar tropi œlady sarny podczas zamieci œniegowej, gdy wicher je
zwiewa.

– Chemia ma swoje psie figle… Dlatego leci na koniec œwiata. Có¿ znaczy stary jakiœ dziad,

któremu los odbiera³ po kolei wszystko, a¿ do ostatniej szmaty odzie¿y i ostatniego z³udzenia!

Wszystkimi potêgami ojcowskiego serca klnie tê naukê. Jakaœ umiejêtnoœæ, coœ, czego nie

mo¿na ani zniweczyæ, ani nawet nienawidzi栖 porwa³o ch³opca jak œmieræ.

– Oddaj mi go! – skamle. – Wypo¿ycz na jeden dzieñ ca³y. Wiêcej nie chcê.
Gdzieœ nieskoñczenie daleko, w zaspach œniegu rozlega siꠜwist przelatuj¹cego poci¹gu,

nag³y, przeszywaj¹cy jak wo³anie na pomoc. Potem nastaje znowu cisza g³êboka. Blask
ksiê¿ycowego œwiat³a z wolna siê przysuwa do ³ó¿ka starca, który zwin¹wszy siê w k³êbek
miota siê, p³acze w tym ciemnym k¹cie i mruczy monotonn¹, ¿a³osn¹ swoj¹ skargê.

Pan Teodor Bijakowski (vel Bijak) ukoñczy³ Instytut Komunikacji w tym samym okresie,

kiedy nieuniknione warunki ekonomiczne roztworzy³y pugilares szepcz¹c: zagrabiaj, o piêkny
pos¹gu!… Nie tylko tendencja pisarstwa œpiewa³a kantatê na czeœæ in¿yniera i oœwietla³a jego
postaæ ogniami bengalskimi, ale jeszcze, na domiar szczêœcia, panny m¹dre

6

, które, jak wiadomo,

najsprytniej umiej¹ zw¹chaæ ducha czasu, zapali³y znienacka lampy swe, ods³oni³y ³ona ³abêdzie
i czuwaj¹c oczekiwa³y na ko³atanie pozytywnego oblubieñca. Pan Teodor zrozumia³ jeszcze
dok³adniej ni¿ panny ducha czasu i postanowi³ o¿eniæ siê odpowiednio. Bywa³ tedy w domu
bogatego warszawskiego powroŸnika, którego urocza córka pielêgnowa³a w pamiêci swej kilka
pierwszych stronic z dzie³a Buckle'a.

Pan Teodor urodzi³ siê w mieœcie Warszawie, bodaj¿e na Krochmalnej ulicy, gdzie ojciec

jego skromny, ubogi, ale chêdogi szynczek naro¿ny utrzymywa³. W latach pacholêcych bawi³
siê ma³y Teoœ wraz z czered¹ m³odszego i starszego rodzeñstwa, ¿e tak powiem, w rynsztoku,
wybija³ szyby s¹siadom starozakonnym i by³by by³ pozosta³ na zawsze w stanie barbarzyñstwa,
gdyby nie jedna szczêœliwa okolicznoœæ. Oto w³aœcicielka domostwa, gdzie mieœci³ siê instytut
starego Bijaka, dama draœniêta zêbem czasu i przedziwnie uczuciowa, dosta³a pewnego piêknego
poranku celny strza³ z procy naci¹gniêtej rêk¹ ma³ego urwipo³cia. Kamieñ utkwi³ w samym
koku i przyprawi³ podstarza³¹ pannê o kilka dni p³aczu i cierpieñ moralnych.

Rozkaza³a przywo³aæ do siebie Teosia, patrza³a nañ d³ugo, a wreszcie rzek³a:
– PójdŸ, dzieciê, ja ciê uczyæ ka¿ê

7

.

Ch³opiec by³ nadspodziewanie zdolny, w lot naukê w sztubie poch³on¹³ i w sekrecie

nawet przed zapijaj¹cym wszelkie sprawy Bijakiem-seniorem zda³ do gimnazjum. I tam szed³
z nagrodami z klasy do klasy, cicho a skromnie. Opiekunce na imieniny pisa³ laurki, ca³owa³
kolana i rêce, a po jej œmierci musia³, sierotka, wiele naca³owaæ siê mankietów, nim wreszcie

6. (przyp. edyt.) U¿ycie sformu³owania „panny m¹dre” stanowi stylizacjê biblijn¹ (tu wyraŸnie ironiczn¹), odsy³aj¹c

do ewangelicznej przypowieœci. Wskazuje na to równie¿ wzmianka o lampach tych¿e panien oraz oblubieñcu,

którego oczekuj¹.

7. (przyp. edyt.) Koñcowy wers z wiersza Marii Konopnickiej Przed s¹dem, stanowi¹cy rodzaj formu³y streszczaj¹cej

program spo³eczny pozytywistów skierowany do „wydziedziczonych” – najbiedniejszych warstw ludu.

Stefan ¯eromski, Doktor Piotr

5

background image

zda³ do Szko³y G³ównej, ukoñczy³ wydzia³ matematyczny i przy pomocy tych i tamtych dosta³
siê do Instytutu.

Wszystko to g³adko mu posz³o. Nie bêdê opiewa³ wszystkich jego promocji, przygód,

zachodów, zmian sposobów myœlenia i miejsc pobytu – doœæ bêdzie, gdy powiem, ¿e budowa³
wiele piêknych mostów, du¿ych dworców, wielk¹ iloœæ dystansów i ¿e, nim up³ynê³o lat dziesiêæ
od ukoñczenia studiów, pos¹g nasz mia³ ju¿ kilkadziesi¹t tysiêcy rubli ulokowanych bezpiecznie
i œwietnie. Do posad przy eksploatacji nie kwapi³ siê, wola³ zawsze trzymaæ z grubymi
rybami i asystowaæ przy budowie dróg nowych. Pieni¹dze p³ynê³y do jego kieszeni szerokim
³o¿yskiem, drobna niejednokrotnie us³uga, s³ówko zgrabnie pochlebne, dzielna, niewinna na
pozór operacyjka, co wiêcej, szczêœliwy dowcip warszawski – nape³nia³y na nowo pugilares,
po jakiejœ in¿ynierskiej bachanalijce

8

chwilowo opró¿niony. Nie mówiê o rezultatach g³êboko

i systematycznie obmyœlanych planów dzia³ania…

…Wœród uœmiechów losu in¿ynier nasz, wyznaæ trzeba, nie zapomnia³ o ubogiej familii

z Krochmalnej ulicy. Prowadza³ za sob¹ kohortê nie tylko braci, ale bli¿szych i dalszych
kuzynów, z których ka¿dy ju¿ po tygodniu operowania pod okiem dobroczyñcy chadza³ przy
zegarku i rujnowa³ siê na modne haweloki

9

. Na po³udniowym wybrze¿u Krymu pan Teodor

posiada³ wytworn¹ willê, gdzie królowa³a piêknie rozkwit³a ma³¿onka jego, czytelniczka
niegdyœ Buckle'ów i Millów. Cudownie tam by³o: w oddali falowa³o morze, doko³a rozœciela³
siê las podzwrotnikowych krzewów. Zdawa³o siê, ¿e pan Teodor do koñca ¿ycia bêdzie sobie
w wolnych chwilach odczytywa³ to tê, to inn¹ stronicê Dekamerona

10

(m¹dre bowiem ksiêgi

rozda³ na pami¹tkê niewyspanym telegrafistom), gdy oto niespodziewanie zjawi³ siê demon
niepokoju…

…Wówczas w³aœnie poczêto w kraju budowaæ drogê ¿elazn¹. – Pan Teodor zjawi³ siê i wzi¹³

nowy dystans.

Zaraz po objêciu robót przypl¹ta³ siê do niego zrujnowany do szczêtu obywatel ziemski,

Dominik Cedzyna. Pocz¹tkowo pe³ni³ na buduj¹cym siê plancie obowi¹zki zwyczajnego
dozorcy, poganiacza ludzkiego stada, póŸniej zaskarbi³ sobie wzglêdy naszego przedsiêbiorcy
i do innych celów u¿ytym zosta³. Dziwnie wygl¹da³ ten elegancki, wyprostowany starzec z min¹
pana, zawsze wytwornie i czysto ubrany, g³adko uczesany i wygolony starannie, kiedy sta³
w pobli¿u drzwi wobec Bijakowskiego rozwalonego niedbale na krzeœle. In¿ynier doœwiadcza³
demokratycznej rozkoszy, trzymaj¹c przy drzwiach by³ego panka i mówi¹c do niego: „pójdziesz
mi, mój panie Cedzyna”… albo: „tyle ju¿ razy mówi³em panu Cedzynie”… albo: „trzeba byæ
mazgajem, panie ten… panie Cedzyna”.

Twarz starego szlachcica nie zdradza³a nigdy ani œladu gniewu, ani cienia obrazy, ani pozoru

zdziwienia. Czasami tylko po zaciêtych jego wargach przemyka³ siê têskny, dzieciêcy niemal
uœmiech, czasami wyp³owia³e oczy zachodzi³y mg³¹ jeszcze bardziej i zdawa³y siê nic nie
widzieæ. Nigdy wszak¿e ¿r¹ce go upokorzenie nie wynurza³o siê na zewn¹trz w dŸwiêku mowy
lub treœci s³ów.

„To tak¿e honor, to punkt honoru – myœla³. – Ja i tak pan, a tyœ i tak cham…”.
Mia³ ten cz³owiek jedn¹ tylko pociechê i nadziejê. Skoro nadchodzi³ wieczór, gdy robotnicy,

zlani do suchej nitki potem, rzucali ³opaty i zjad³szy strawê padali w sen kamienny, gdy panowie
in¿ynierowie zasiadali do winta

11

– Cedzyna szed³ wzd³u¿ plantu do s¹siedniego miasteczka.

8. (przyp. edyt.bachanalijka – pijatyka, lecz niewinna, jak mo¿na s¹dziæ po u¿yciu w formie zdrobnia³ej

i ¿artobliwej wyrazu odwo³uj¹cego siê do bachanaliów. By³y to obchodzone w staro¿ytnej Grecji (potem

równie¿ w Etrurii i Rzymie) uroczystoœci ku czci Dionizosa (rzymskiego Bachusa), których œwiêtowanie opiera³o

siê w g³ównej mierze na piciu wina, szalonych tañcach i swobodnych zachowaniach seksualnych.

9. (przyp. edyt.hawelok – popularny na prze³omie XIX i XX wieku p³aszcz mêski bez rêkawów, z pelerynk¹,

pod któr¹ umieszczone by³y otwory na rêce (nazwa pochodzi od nazwiska angielskiego genera³a H. Havelocka).

10. (przyp. edyt.Dekameron – s³awne dzie³o literackie Giovanniego Boccaccia, XIV-wiecznego pisarza w³oskiego;

z³o¿one ze stu nowel, które w ci¹gu dziesiêciu dni opowiada sobie dla zabicia czasu dziesiêcioro szlachetnie

urodzonych mieszkañców Florencji. G³ównym tematem tych narracji jest mi³oœæ w jej rozmaitych odmianach –

ma³¿eñska i cudzo³o¿na, zmys³owa i platoniczna, tragiczna i idylliczna. Ca³oœæ stanowi wspania³y opis obyczajów

panuj¹cych we W³oszech okresu Renesansu.

11. (przyp. edyt.wint – dawna gra w karty, podobna do wista.

Stefan ¯eromski, Doktor Piotr

6

background image

G³owa jego podnosi³a siê wtedy dumnie, oczy nabiera³y blasku, usta szepta³y: „Piotruœ… och,

Piotruœ”.

Puka³ do okna poczmistrza i ugrzecznionym, bojaŸliwym g³osem pyta³, czy nie ma listu do

Dominika Cedzyny. Je¿eli ten list upragniony otrzyma³, oddala³ siê szybko, pieszcz¹c kopertê
palcami i do warg j¹ przytulaj¹c. Potem w swej nêdznej izdebce stawia³ œwiecê przy ³ó¿ku
i zaczyna³ czytaæ. Czyta³ powoli, w sposób dziwaczny: nie przebiega³ oczyma od razu ca³ego
listu, lecz wykrada³ jedno, dwa zdania, kilka s³ów – i sk³ada³ pismo. Czasami koniec listu
odczytywa³ dopiero trzeciego dnia po otrzymaniu. Gdy mu dokuczono, gdy go obra¿ono, gdy
czu³, ¿e mu klatkê piersiow¹ coœ gnieœæ zaczyna niby obrêcz ¿elazna i krew uderza do g³owy
– maca³ boczn¹ kieszeñ surduta, gdzie nosi³ paczkê listów od syna – i odzyskiwa³ spokój.
W ka¿dej chwili wytchnienia, podczas obiadu czy chwilowej przerwy w robocie, wydobywa³
arkusik i wmyœla³ siê w jakieœ zwyczajne zdanie. Wtedy uœmiech ³agodny jak promyk s³oñca
wypogadza³ jego twarz drewnian¹ i skrzep³¹ na niej troskê niweczy³.

W odleg³oœci wiorsty

12

od dŸwigaj¹cego siê nasypu, stanowi¹cego czêœæ dystansu pana

Teodora, stercza³o poœród pól wynios³e wzgórze poroœniête ja³owcem i uwieñczone szarym,
zêbatym grzbietem ska³ wapiennych. Góra nale¿a³a do folwarku Zap³ocie, a folwark do
niejakiego pana Juliusza Polichnowicza. In¿ynier zwróci³ uwagê na owo wzgórze zaraz po
rozpoczêciu robót, zbada³ ska³y, znalaz³ w nich obfitoœæ wêglanu wapna i niewielk¹ iloœæ
obcych przymieszek, dostrzeg³, ¿e zbocza i osypiska wykazuj¹ piêkne pok³ady wyborowej
gliny – tote¿ w kilka dni po przyjeŸdzie zabra³ ze sob¹ pana Cedzynê i pojecha³ do folwarku
Polichnowicza.

Zmierzch zapada³, kiedy furmanka zbli¿a³a siê do Zap³ocia. Folwark sta³ u samego podnó¿a

góry. Zabudowania otacza³ szeroki czworobok usychaj¹cych topól. Budynki by³y w stanie
op³akanym: wali³a siê w gruzy stara gorzelnia i wyci¹ga³a ku niebu obdarte z poszycia krokwie
jak koœciotrupie piszczele, nachyla³y siê ku ziemi dachy stodó³, tu i owdzie stercza³y ¿erdzie
rozwalonych p³otów. Kamienista droga, urozmaicona zatrwa¿aj¹cymi wyrwami, mija³a pewien
rodzaj bramy i prowadzi³a przez dwór. Ogromny, czarny dach domostwa zje¿d¿a³ ze œcian w ty³
i jednym swoim krañcem dosiêga³ prawie ziemi.

Kiedy was¹g

13

naszych przedsiêbiorców zatrzyma³ siê przed gankiem, w dwu oknach

b³yszcza³o œwiat³o. Jakaœ figura zjawi³a siê we drzwiach.

– Czy to ty, Szulim? – zapyta³ g³oœno stoj¹cy na progu.
– Nie, to nie Szulim – odpowiedzia³ Bijakowski. – Czy dziedzic jest w domu?
– Któ¿ tam, u diab³a?
– Czy dziedzic tutejszy jest w domu?
– Dziedzic?
– Mo¿na siê z nim widzieæ?
Osoba znik³a i jednoczeœnie prawie œwiat³o w oknach zgas³o. Wêdrowcy nasi wst¹pili na

ganek, lecz znaleŸli drzwi zamkniête. Bijakowski zastuka³.

¯adnej odpowiedzi.
– Dziwna rzecz! – zauwa¿y³ pan Dominik.
In¿ynier zeszed³ z ganku i zajrza³ za wêgie³ dworu szukaj¹c innego wejœcia. Musia³y tam byæ

jakieœ drzwi, biegano bowiem tamtêdy, bia³e postacie wsuwa³y siê do dworu i wymyka³y do
ogrodu, dŸwigaj¹c jakieœ ciê¿kie przedmioty, coœ w rodzaju szaf, luster, kanap, sto³ów, ³ó¿ek,
obrazów.

– Nadzwyczajny dom – mówi³ do siebie zaciekawiony do ¿ywego bourgeois

14

. – Ten obywatel

wyprowadza siê widocznie, czy co u licha?… O tej porze… panie Cedzyna…

Pan Dominik pokiwa³ melancholijnie g³ow¹ i cicho westchn¹³.
Spomiêdzy pokrzyw i kêp bzu wysunê³a siê wreszcie jakaœ babina, podesz³a do Bijakowskiego

i bezczelnie zagl¹da³a mu w oczy.

– Coœcie to za jedni, ludzie? Sk¹deœcie?

12. (przyp. edyt.wiorsta – rosyjska jednostka d³ugoœci wynosz¹ca ok. 1,067 km.

13. (przyp. edyt.was¹g (z niem. Fassung) – czteroko³owy powóz bez resorów (w Polsce u¿ywany do pocz¹tków

XX w.) lub wóz gospodarski.

14. (przyp. edyt.bourgeois (z franc.) – tu: mieszczanin.

Stefan ¯eromski, Doktor Piotr

7

background image

– Jesteœmy z kolei, chcemy rozmówiæ siê z tutejszym panem – mówi³ do niej pan Cedzyna. –

Mamy do pana interes. Chcemy od niego kupiæ kamieñ… S³yszysz? Jest ten wasz pan? Mo¿na
go widzieæ?

– Pana niby? – namyœla³a siê baba.
– Naturalnie, ¿e nie ciebie.
W tej chwili wynurzy³ siê z mroku cieñ inny.
– Panowie kolejarze… aha… Proszê, bardzo proszꅠMaryna, rypaj zapaliæ lampê. Ka¿ wnosiæ

na powrót. Proszê panów… Jestem Polichnowicz.

Drzwi prowadz¹ce z ganku do sieni otwar³y siê znowu i przybysze wprowadzeni zostali

do obszernego pokoju o bardzo niskiej powale. Sta³o tam mnóstwo mebli i sprzêtów
w szczególniejszym ugrupowaniu: komoda wysuniêta by³a na œrodek pokoju, na niej le¿a³o kilka
obrazów w grubych, z³oconych ramach i lustro, stó³ zarzucony by³ stosem rzemieni, uzd, batów,
szpicrut, poprêgów, torb myœliwskich z przyborami do polowania; roztwarty kufer ods³ania³
wnêtrze pe³ne brudnej bielizny i zniszczonej odzie¿y. Na ³ó¿ku okrytym podart¹ ko³dr¹
spoczywa³o olbrzymie psisko z familii dogów, a na wygniecionej kanapie spa³ maleñki kud³aty
piesek. Gospodarz usi³owa³ za pomoc¹ forsownego wykrêcania knota wydobyæ z zakopconej
lampki wiêkszy p³omieñ. By³ to m³ody cz³owiek, lat oko³o trzydziestu, nieco przygarbiony,
o twarzy wywiêd³ej i zu¿ytej.

– Siadajcie, panowie – mówi³ rzucaj¹c z krzese³ek ma ziemiê porozmiatane

15

czêœci mêskiego

odzienia i przysuwaj¹c goœciom kulawe krzes³a. – U mnie tu cokolwiek po kawalersku, ale bo
to z tymi sekwestratorami… Fintik! Won, podlecu!…

Kud³aty piesek podniós³ ³eb niechêtnie i machaj¹c ogonem zsun¹³ siê na pod³ogê.
– Proszê pana – zacz¹³ Bijakowski – taki jest nasz interes: Do pana nale¿y góra, w pobli¿u

której prowadzimy plant kolejowy?

– Góra? „Œwiñska krzywda”? No, do mnie nale¿y… i có¿ z tego?
– Pan z niej ¿adnego zysku nie ci¹gnie?
– Jaki¿ ja zysk mogê ci¹gn¹æ z takiej góry? Kpisz pan czy co?
– Pastwisko pewne – wtr¹ci³ pan Cedzyna nieœmia³o.
– Jakie pastwisko! – oburzy³ siê Polichnowicz. – Kamieñ ma kamieniu i trocha ja³owcu. Miejsce

ustêpowe dla trznadli

16

… chcia³eœ pan chyba powiedzieæ. Ale co panom znowu do tej góry?…

Fintik! Won, podlecu!…

Piesek zeskoczy³ znowu z kanapy, na któr¹ siê by³ wdrapa³.
– Krótko mówi¹c – ci¹gn¹³ in¿ynier – ja bym kupi³ od pana kamieñ z tej góry i prawo

wybierania gliny. Czy zgadza siê pan?

– Kamieñ? A prawda… Owszem, panie dobrodzieju, z najwiêksz¹ przyjemnoœci¹.
– I co by te¿ pan ¿¹da³?
Polichnowicz zacz¹³ krêciæ w palcach papierosa, za³o¿ywszy nogê na nogê w taki sposób,

¿e koñcem spiczastego buta dotyka³ prawie swego nosa. Milcza³. Dopiero gdy za³atwi³ proces
umieszczania papierosa w cygarnicy i otoczy³ siê k³êbami dymu, wypali³ œmia³o:

– Odst¹piê panu za osiemset rubli.
Bijakowski zacz¹³ siꠜmiaæ krzykliwie:
– Siedemset rubli!… Bagatela! I to za miejsce ustêpowe dla trznadli… Cha!… Cha!… Wie pan, co…
– Nie siedemset, lecz osiemset rubli! Mów pan, co dajesz! Nie lubiê, gdy mi siê kto w nos

œmieje! Fintik! Wyrzucê ciê za drzwi, kpie jeden, i tyle u mnie zarobisz…

Piesek znowu zlaz³ z kanapy. Bijakowski spowa¿nia³ i nad¹³ siê.
– Pan s¹dzisz, ¿e masz z frajerem do czynienia – mówi³ m³ody obywatel przymru¿aj¹c lewe

oko. – Ja, panie, jestem dublañczyk i wiem, co jest warta taka glinka zmieszana z pewn¹ iloœci¹
piasku, bynajmniej nie t³usta… ZnajdŸ pan tu w okolicy tak¹ glinkê i taki kamieñ.

– Kto wie?… Mo¿e i znajdꠖ powiedzia³ in¿ynier, wstaj¹c i zabieraj¹c siê do wyjœcia.

15. (przyp. edyt.porozmiatane – porozrzucane, od: miota栖 rzucaæ.

16. (przyp. edyt.trznadel – niewielki, mierz¹cy kilkanaœcie centymetrów ptak wêdrowny z rzêdu wróblowych,

o charakterystycznym ¿ó³tym ubarwieniu g³owy i spodu cia³a wystêpuj¹cym u samców w okresie godowym;

ró¿ne podgatunki trznadla zamieszkuj¹ Europê i zachodni¹ czêœæ Azji, od Norwegii i Anglii po Ba³kany; ¿ywi siê

owadami i nasionami traw.

Stefan ¯eromski, Doktor Piotr

8

background image

– No… có¿ pan dajesz? Niech s³yszê.
– W ka¿dym razie nie wiêcej jak sto rubli.
Pan Polichnowicz wpad³ w g³êbok¹ zadumê.
– Dawaj pan na rêkê dwieœcie rubli… i niech tam diabli!…
– Nie, panie – rzek³ zimno Bijakowski.
– No, to trudno… Dajesz pan sto piêædziesi¹t?…
In¿ynier œmia³ siê pod w¹sem ironicznie.
– Spiszemy kontrakcik… co tam!… Mo¿e herbaty?
– Aj no, herbaty! – odezwa³ siê niespodziewanie g³os z s¹siedniego pokoju. – Pan bêdzie

czêstowa³, a ja nie wiem, sk¹d panu wezmê tej herbaty. Widzicie!

– Milczeæ, ma³po jedna! – rzek³ Polichnowicz wcale nie odwracaj¹c g³owy. – Mo¿e panowie

kwaœnego mleka z kartoflami?…

– Nie, dziêkujemy. Sto rubelków p³acê, piszemy umowê na dwie rêce, jest œwiadek, pan

Cedzyna…

– Pan Cedzyna! – zawo³a³ m³ody cz³owiek obrzucaj¹c goœcia ognistym spojrzeniem – pan

Cedzyna z Kozikowa?

– Tak, niegdyœ…
– Có¿ znowu? Ju¿ pana wyleli! Cha! Cha!… To dopiero pogrom na ziemiañstwo! Koleje pan

dobrodziej teraz budujesz?…

– Pracujꠖ odpowiedzia³ skromnie pan Dominik.
– Phy! A no, có¿ robiæ!… Piszmy ten kontrakt. Bêdzie przynajmniej co wsadziæ jutro w zêby

panom starozakonnym.

Spisano kontrakt – i póŸno w noc przedsiêbiorcy opuœcili folwark.
Po up³ywie kilkunastu dni u podnó¿a góry funkcjonowa³a maszyna do wyrabiania ceg³y, a na

ska³ach roi³y siê ludzkie postacie. In¿ynier zjawia³ siê na szczycie góry i rozci¹gaj¹cy siê u stóp
jej obszar ciekawym i zamyœlonym obejmowa³ okiem.

By³ koniec sierpnia, czas orki. Na polach Polichnowicza panowa³ zupe³ny spokój. Bijakowski

nie zna³ siê na gospodarce rolnej, z mozo³em odró¿nia³ pszenicê od jêczmienia w k³osie,
zastanawia³a go wszak¿e szczególna predylekcja

17

dziedzica Zap³ocia do ugorów. Te d³ugie,

szare smugi gruntu, pokarbowanego niegdyœ przez równe zagony, sprawia³y wra¿enie smutne
jak cmentarz. Gdzieniegdzie jednostajn¹ barwê od³ogu przerywa³o pólko œcierniska albo kartofli
– za nimi ukazywa³ siê on znowu i gin¹³ a¿ w oddali, jednocz¹c siê z nieu¿ytkami i pastwiskiem.

M³ody dziedzic przychodzi³ codziennie na górê, siada³ na kamieniu, æmi³ papierosa za

papierosem i gawêdzi³.

– Pañski folwark – mówi³ do niego Bijakowski pewnego razu – widziany z tej góry, podobny

jest do trupa.

– Dobrze, dobrze… Do trupa! Wzi¹³em po ojcu folwark Ÿle prowadzony, musia³em zaprowadziæ

p³odozmian umiejêtny…

– P³odozmian? Gdzie¿ tu i jakie p³ody pan zmieniasz? Tu ¿adnych p³odów wcale nie ma.
– Jak to nie ma?
– Nie znam siê na tym, ale nie widzê ani ¿yta…
– A bobik?
– Co za bobik?
– No i bierzesz siê pan do krytykowania! Widzisz pan ten pas zielony?
– Có¿ panu przyjdzie z pasa zielonego albo i z samego tam bobiku? ¯yta nie widzê.
– A tamto œciernisko to po czym¿e?… Po kapuœcie z baranin¹?
– Ale¿ to ch³op przecie dwa razy wiêcej ¿yta wysiewa!
– Bo ch³op niszczy glebê, sieje ¿yto po ¿ycie. Ch³opu pan pozwól tylko, to panu na placu

Teatralnym „zimioków” nasadzi, ale wcale z tego nie wynika, abyœmy mieli, id¹c za jego
przyk³adem, wyniszczaæ grunta. Tu rzeczywiœcie trzeba trochê mieæ kapita³u…

Nie pamiêtam dok³adnie, jak siê to sta³o, doœæ ¿e nadesz³a ta chwila. Gdy pierwsze

lokomotywy œwistaæ poczê³y na nowej drodze ¿elaznej, Jules Polichnowicz wyje¿d¿a³ z Zap³ocia,
unosz¹c w podró¿nym saku kilka setek rubli. Folwark z ugorami, pustymi stodo³ami i litani¹

17. (przyp. edyt.predylekcja – sk³onnoœæ, upodobanie.

Stefan ¯eromski, Doktor Piotr

9

background image

d³ugów sta³ siê w³asnoœci¹ in¿yniera Bijakowskiego. Nowy dziedzic przez czas pewien spogl¹da³
z rozkosz¹ na pochylone pola, zapadaj¹cy siê w ziemiê dwór staroszlachecki i wysokie topole
z uschniêtymi szczytami. W³asny maj¹tek! Stare domostwo – marzy³ – przeznaczy siê dla rz¹dcy;
na wzgórzu, frontem do plantu, wzniesie skromny, ale stylowy pa³acyk. Zbyt d³ugo wszak¿e
in¿ynier nasz by³ cz³owiekiem praktycznym, aby idealne marzenie o pa³acyku usun¹æ mog³o
na plan drugi myœl o ugorach.

Co pocz¹æ z tymi ugorami? Czyli¿ doprawdy osi¹œæ w takim Zap³ociu i zacz¹æ uzbierane

pieni¹dze „wk³ada攠w bruzdy, stodo³y, owczarnie? JeŸdziæ co niedziela z rodzin¹ do wiejskiego
koœció³ka, zas³ugiwaæ siê Panu Bogu, aby ¿yta gradem nie wybija³ i strzeg³ od podpalacza?

Przyjechaæ na lato do siedziby wiejskiej, obserwowaæ z ma³¿onk¹ zachody s³oñca, uganiaæ siê

(wraz z t¹¿ ma³¿onk¹) po pachn¹cych ³¹kach za ró¿nobarwnymi motylami, czytaæ Giovanniego
Boccaccia w cieniu lip odwiecznych, nawet kie³bie ³owiæ na wêdkê w strumieniu – s³odkie to
s¹ przyjemnoœci, ani s³owa; ale siedzieæ tu zim¹ i ³ypaæ oczami na przebiegaj¹ce poci¹gi – to co
najmniej nierozs¹dek.

Zupe³nie inne uczucia miota³y dusz¹ pana Dominika Cedzyny. Nabycie przez in¿yniera

folwarku da³o mu nadziejê otrzymania posady rz¹dcy, powrotu na wieœ, do roli, rozporz¹dzania
siê, jak tego dusza pragnie, mieszkania pod strzech¹ starego dworu. Tote¿ zas³ugiwanie siê jego
Bijakowskiemu, pos³uszeñstwo i niemi³osierna pilnoœæ przechodzi³y wszelkie granice.

„Ten pan in¿ynier wie dobrze – myœla³ stary szlachcic – co wart jest pan Cedzyna. Wie, ¿e

to nie dorobkiewicz goni¹cy za zyskiem; wie, ¿e taki Cedzyna zdechnie z g³odu, a nie ruszy
tego, co nale¿y do dziedzica; ¿e wypruje ze siebie ¿y³y dla tego, komu s³u¿y, bo to jest cz³owiek
posiadaj¹cy nieznany dzisiejszym ludziom przymiot, œmieszny maleñki przymiot staroszlachecki
– honor.”

Nie spe³ni³y siê nadzieje pana Dominika.
Zjawili siꠄindywidualiœci”

18

i zaproponowali in¿ynierowi rozparcelowanie

19

folwarku. Po

g³êbokim namyœle, po sp³aceniu d³ugów – Bijakowski rozsprzeda³ ugory pozostawiaj¹c sobie
zabudowania, skalist¹ górê i ma³y skraweczek ornego gruntu poza ogrodem.

Do niepoznania zmieni³a siê postaæ tego kawa³ka ziemi. Kud³aci indywidualiœci zwlekli siê

wkrótce na pola folwarku wraz z ¿onami, dzieæmi, sprzê¿ajem i dobytkiem. Chude szkapy
osadników ci¹gnê³y z lasu belki i gonty

20

, ko³a wozów ¿³obi³y nowe drogi wzd³u¿ dzikich

miedz; wybierano studnie, grodzono p³oty i na gwa³t wznoszono domostwa. Po ca³ych dniach
s³ychaæ by³o ³oskot siekier. Kwaœne pastwiska, poroœniête nêdzn¹, kêdzierzaw¹ trawk¹, które
historycznie rzecz bior¹c, od czasów ko³odzieja Piasta a¿ do dublañczyka Polichnowicza s³u¿y³y
tylko za miejsce igrzysk i spacerów dla bystronogich zajêcy, pustki podleœne i obumar³e ugory
nabra³y teraz tak wielkiej wartoœci, ¿e siê sta³y czêœci¹ sk³adow¹ wielu istnieñ ludzkich. Liczne
oczy wpatrywa³y siê w te kawa³ki ziemi z niepokojem i serca osnuwa³y na nich nadzieje.

Gdy nadesz³a wiosna, wysz³y na ugory p³ugi i odwróci³y skiby przeroœniête muraw¹…
Gdy nadesz³a wiosna, u podnó¿a góry, nosz¹cej w mowie gminu nazwꠄŒwiñskiej krzywdy”,

bucha³y wielkie k³êby dymu. Przyparty do zbocza góry olbrzymi cylinder szachtowego
wapiennika wyrzuca³ w mokre mg³y snopy iskier. D³uga, nad przepaœci¹ zawieszona ³awa
³¹czy³a okopcony szczyt komina z podnó¿em bia³ych turniczek. O kilkaset kroków dalej, bli¿ej
dworu, wznosi³ siê wysmuk³y, czerwony komin cegielni.

Smugi dymu, p³yn¹ce po przestworzu niebieskim, wywabi³y z dalekich wiosek, w lasach

ukrytych, gromadê bezspodniowców z zapadniêtymi brzuchami i wyd³u¿onym przewodem
pokarmowym wskutek bezwstydnego prze³adowywania go samymi kartoflami. Przyszli i stanêli
przed obliczem twórcy cywilizacji. In¿ynier wejrza³ okiem mêdrca na ich wywiêd³e kad³uby, na
brudem obros³e ich dzieci, na znikome resztki spódnic ich ¿on, córek, kochanek – i mi³osiernie
wyznaczy³ im miejsce w postêpie ludzkoœci.

Ze zrzynów od belek pobudowano lokale mieszkalne w miejscach przez in¿yniera wskazanych

i poumieszczano tam przyby³ych. Zwierzchnictwo nad ca³¹ produkcj¹ obj¹³ pan Dominik

18. (przyp. edyt.indywidualiœci – tu zapewne: indywidualni, drobni kupcy.

19. (przyp. edyt.rozparcelowanie – podzielenie na niewielkie kawa³ki gruntu, parcele.

20. (przyp. edyt.gont – deseczka z drewna drzewa iglastego o specjalnym kszta³cie; gonty u¿ywane s¹ do pokrycia

dachu, ³¹czy siê je ze sob¹, wsuwaj¹c jedn¹ deseczkê w drug¹.

Stefan ¯eromski, Doktor Piotr

10

background image

Cedzyna, osadzony w dwu mieszkalnych izbach dworu. In¿ynier opuœci³ dziedzictwo i uda³
siê tam, dok¹d powo³ywa³y go nieuniknione warunki ekonomiczne. Przed wyjazdem nauczy³
starego szlachcica, jak siê ma zapatrywaæ na sprawy spo³eczne, gdzie zak³adaæ kopalnie gliny,
jak zsypywaæ do pieca bry³y kamienia i formowaæ z nich sklepienie, jak poznawaæ po mocnym
œwietle wapna, ¿e kwas wêglany wypêdzony z tych bry³ zosta³, jak unikaæ tworzenia siê
wilków, jak normowaæ p³omienie wchodz¹ce do pieca z oddzielnych ognisk – itd.

I pop³ynê³y jednostajne, równe i bardzo d³ugie dni rzetelnej pracy. Nadzorca wstawa³ o œwicie,

budzi³ i prowadzi³ do roboty czeladkê, a póŸna noc przypêdza³a go dopiero do starej rudery.

Odwieczne kamienie jêcza³y pod m³otami, wali³y siê ca³e urwiska niestrudzonymi uderzeniami

podkopywane, zlatywa³y ze szczytów i kruszy³y siê na drobne cz¹stki ogromne bry³y,
podwa¿one wysi³kiem ramion. G³êbokie miejsca wszczepiania i oparcia ¿elaznych dr¹gów,
¿³oby i garby wykute dziobem ciê¿kiego kilofa, pozosta³y na zawsze, œwiadcz¹c, ile tam
cz³owiek w³o¿y³ si³y miêœniowej. Za pomoc¹ dŸwigni – dr¹ga i oskarda – zepchniêto z posad
ca³e ska³y, zdruzgotano kolosalne formacje. Braki narzêdzia zast¹pi³ prostacki „sposób” na
przyrodê, wymys³ nie mózgu, ale raczej miêœni. Codziennie o œwicie zaczyna³o siê to spotkanie
siepaczy z kamiennymi masami, które, nim uleg³y zuchwa³ej napaœci cz³owieka, mœci³y siê na
nim, czyha³y na ka¿d¹ chwilê jego nieuwagi, na ka¿dy moment omdlenia. Nawis³e z³omy, gdy
rozpêtano nieopatrznie ich utajon¹ energiê, zlatywa³y niespodziewanie jak uderzenie piorunu,
zabijaj¹c i kalecz¹c; ka¿dy g³az, zanim wtr¹cony zosta³ w czeluœæ pieca, do ostatka rani³,
gniót³, kara³ ciê¿arem, twardoœci¹, ostr¹ powierzchni¹, parzy³ ogniem i dusi³ dymem, jak wróg
œmiertelny wy¿eraj¹c ¿ycie.

Bezkszta³tne obna¿enia warstw g³êbokich i u³amane wierzcho³ki stoj¹ na tym pobojowisku

jak p³yty grobowe i jak sarkofagi. Szarugi jesienne i wichry zimowe wy¿³abiaj¹ na ich
powierzchniach tajemnicze znaki – mo¿e imiona „rycerzy kultury”, co tam polegli w boju
z przyrod¹.

Pan Dominik zasn¹³ dopiero nad ranem. Nie by³ to posilny odpoczynek, lecz starcze

pó³czuwanie. Zjadliwa, b³êdna boleœæ nie usunê³a siê, nie ukoi³a, lecz jak topór kata, ciê¿ka
i nieujêta, wisia³a w postaci snu nad znêkan¹ jego dusz¹. Œni³o mu siê, ¿e stoi na rozmiêk³ej
grobli

21

, u brzegu zamarzniêtego stawu. Lód na nim by³ siny, kruchy i nasi¹k³y wod¹. Nagle

zobaczy³ id¹c¹ ku niemu z przeciwnego koñca stawu postaæ omglon¹. Widmo sz³o, lekko siê
ko³ysz¹c, zgrabnie zatacza³o ko³a, ledwo-ledwo dotykaj¹c stopami g³adkiej powierzchni. I oto –
w mgnieniu oka – zobaczy³ tu¿ przy brzegu, prawie u stóp swoich, falê zwijaj¹c¹ siê ogromnym
k³êbem, lód popêkany na drobn¹ krê, a na wodzie rozmoczone, jasne jak len w³osy. Cudne
kêdziory m³odzieñcze to rozbiega³y siê na wodzie, tworz¹c jakby koronê, to lgnê³y kosmykami
do czo³a, do jasnego czo³a Piotrusia. Starzec usi³uje krzyczeæ, ale gard³o ma œciœniête i zatkane
jakby skrzepami zsiad³ej krwi; chce rzuciæ siê w wodê, lecz nie wiedzieæ czemu, nie mo¿e jej
dosiêgn¹æ. Zanurza wreszcie rêce po ³okcie i czuje zimno, œcinaj¹ce, okropne, œmiertelne zimno
w ¿y³ach, w piersiach i w sercu. Gdyby móg³ wydaæ jêk, jeden tylko jêk, jeden okrzyk… gdyby
chocia¿ móg³ westchn¹æ…

Brzask zimowego œwitu ubieli³ zamarzniête szyby. Da³ siê s³yszeæ ³oskot drzwi roztwieranych

w czworakach, odg³os skrzypi¹cego st¹pania po zamarzniêtym œniegu i rozmów ludzkich. Pan
Cedzyna ockn¹³ siê i ciê¿kim wzrokiem powiód³ po swej izbie. Maleñka miara pociechy sp³ynê³a
do jego duszy, gdy siê uœwiadomi³, ¿e to, co widzia³ przed chwil¹, snem tylko by³o. Niestety! To,
co czu³ przed chwil¹, ci¹gle trwa³o. Przedsenne zgryzoty rzuci³y siê nañ znowu i jak mœciwe,
rozz³oszczone pszczo³y ci¹æ poczê³y jego serce. Obejmowa³a go z³owieszcza niechêæ do tej izby,
do nadchodz¹cego dnia, mo¿e do siebie wreszcie.

Na pó³ rozebrany usiad³ na ³ó¿ku i têpym, bezsilnym wzrokiem patrza³ w k¹t pokoju.

Niedos³yszalnie dla samego siebie, zaledwie ruchem warg – wymówi³:

– ¯eby to ju¿ raz, do cholery… umrzeæ…
Rozleg³o siê stukanie w szybê, jakim jeden z robotników pe³ni¹cy obowi¹zki stró¿a dawa³

znaæ nadzorcy, ¿e idzie z narêczem drew paliæ w piecu. Pan Dominik nie poruszy³ siê. Dziki

21. (przyp. edyt.grobla – wa³ ziemny wzd³u¿ brzegu zbiornika wodnego s³u¿¹cy utrzymaniu wody wewn¹trz tego

zbiornika.

Stefan ¯eromski, Doktor Piotr

11

background image

wstrêt i bezmyœlna nienawiœæ zaciska³y jego piêœci. Wszystka jego inteligencja osiad³a na jednej
trzeŸwej myœli:

„¯eby to ju¿ raz…”
Stukanie w szybê powtórzy³o siê i nieznany g³os zawo³a³:
– Czy pan Dominik Cedzyna jest w domu?
Stary zerwa³ siê na równe nogi. Wszystko jedno, kto to stuka – byleby ktoœ obcy, jakiœ cz³owiek

nieznany, byleby nie ten parobek w cuchn¹cym ko¿uchu.

– Panie Cedzyna! – zawo³a³ ktoœ zza okna.
Wszystka krew sp³ynê³a nagle do serca starowiny. Poœpiesznie wci¹ga³ d³ugie buty, zarzuci³

na ramiona lisiurê

22

i pobieg³szy na palcach do okna zacz¹³ chuchaæ na szybê i wycieraæ

w szronie otwór okr¹g³y. Naraz przerwa³ tê czynnoœæ i raptownie odwróci³ siê do œciany. Zgi¹³
siê w pa³¹k, oczy mu zasz³y bielmem, twarz skurczy³a siê boleœnie, rêce zacisnê³y spazmatycznie
– i mówi³, nie wiedzieæ do kogo, cichym, równym g³osem:

– Je¿eli tam, za oknem, jest Piotruœ, to ja oddam… ty wiesz, ¿e ja nie sk³amiꅠja ci oddam…
Raz jeszcze mocno, mocno œcisn¹³ sobie rêce i spokojnie poszed³ ku drzwiom. Odrzuci³ haczyk

i wyszed³ do sieni, szeroko otworzy³ drzwi na ganek i stan¹³ w progu. Na œcie¿ce sta³ m³ody
cz³owiek w krótkim paltocie, z walizk¹ podró¿n¹ w rêku. W niebieskim mroku przedœwitu stary
nie móg³ rozpoznaæ rysów jego twarzy, ale tamten posun¹³ siê o krok naprzód i wymówi³ cicho,
z niewypowiedzian¹ s³odycz¹:

– To chyba ojciec.
Stary Cedzyna g³ucho szlochaj¹c, wyci¹gn¹³ ramiona i ogarn¹³ przychodnia d³ug¹, czu³¹

i nienasycon¹ pieszczot¹ ojcowsk¹.

Potem zacz¹³ go forsownie ci¹gn¹æ do pokoju, be³kocz¹c pojedyncze sylaby wyrazów

urwanych i po³kniêtych razem ze ³zami. Wydar³ mu z r¹k walizkê, rozpi¹³ palto, wystawi³
ze szafy na stó³ wszystkie butelki z octem, z naft¹, z terpentyn¹ i gorza³k¹, szuka³ kieliszka
w stosie rzemieni i ¿elastwa le¿¹cym w k¹cie izby i ci¹gle dygoc¹cymi usty mrucza³:

– Pisa³… do Anglii… do miasta…
Doktor Piotr wodzi³ za starcem za³zawionymi oczyma i nie móg³ przyjœæ do s³owa. Nareszcie

pan Dominik oprzytomnia³.

– Zzi¹b³eœ… co? – zapyta³ nakrywaj¹c oczy d³oni¹, jakby patrza³ pod s³oñce.
– Nie…
– Ale! Gadanie! Zaraz ja w piecu napalê.
Skoczy³ ku zapieckowi i pocz¹³ wyrzucaæ suche drwa na œrodek pokoju. Zaczerwieniony

i zziajany k³ad³ je póŸniej do pieca.

– Niech ojciec da pokój – przerwa³ mu m³ody doktor. – Tu ciep³o. Ja bym siê, szczerze mówi¹c,

przespa³ trochê.

– Œwiêta prawda! Niespodziewany cymba³ ze mnie starego! Malec jecha³ tyli œwiat

23

. ChodŸ,

przyniesiemy sofꅠmam jeszcze nasz¹ zielon¹ sofꅠwiesz… zielon¹…

Weszli do s¹siedniej, zimnej izby, zawalonej przeró¿nymi statkami i rupieciami, i przydŸwigali

do pierwszej staro¿ytn¹, familijn¹ sofê z wierzchem ruchomym.

Pan Dominik rozpostar³ na niej swoj¹ poœciel i u³o¿y³ syna do snu. Sam, zabawnie wykrêcaj¹c

nogi, aby st¹paæ na palcach, wyniós³ siê z mieszkania.

Zaledwie doktor Piotr przy³o¿y³ g³owê do poduszki, zapad³ w senne marzenie, jakie jest

skutkiem zmêczenia siê d³ugotrwa³¹ jazd¹ w wagonie. Powieki mu siê klei³y, ale nie dawa³
mu zasn¹æ mocno jakby nieustaj¹cy trzask dzwonków elektrycznych, utajony w nerwach. Na
niezliczonej iloœci stacji kolejowych dzwoneczki te bi³y za szybami wagonu g³osem cichym,
przeszywaj¹cym, natarczywym i okrutnym, a¿ zaczê³y dzwoniæ w uchu bez przerwy. Zdawa³o
mu siê, ¿e wci¹¿ trwa jeszcze ostatnia, a trzecia z rzêdu noc spêdzona w wagonie. Drzemie
nie pod strzech¹ ojcowsk¹, lecz w w¹skim przedziale, z g³ow¹ opart¹ o dr¿¹c¹ drewnian¹
œcianê. S³yszy jeszcze ³oskot kó³ bij¹cych w koñce szyn, skróconych od mrozu, gdy poci¹g
gna³ na pó³noc od Oderberga – i to ponure dudnienie skostnia³ej ziemi, co g³ucho stêka pod

22. (przyp. edyt.lisiura – dawne okreœlenie na futro z lisa, okrycie wierzchnie podbite futrem lisa lub czapkê

mêsk¹, najczêœciej z lisiego futra.

23. (przyp. edyt.jecha³ tyli œwiat – gw.: jecha³ z tak daleka.

Stefan ¯eromski, Doktor Piotr

12

background image

szynami: – to ja, ot ja, to ja… Widzi do tej chwili pod przymkniêtymi powiekami nagi, roz³o¿ysty,
nieobesz³y krajobraz, jak go zobaczy³ wtedy, przycisn¹wszy twarz do szyby – tê pustyniê
przywalon¹ zaspami. Daleko, w wielkim œwietle ksiê¿yca s³abo czerniej¹ ch³opskie cha³upy.
D³ugim szeregiem stoj¹ na widnokrêgu – het – het… W piersi wêdrowca bije nie jego w³asne
mêskie serce, co ju¿ z³udzeñ przebola³o tyle, ale serce dziecka, dostêpne dla dawno minionych
trwóg i boleœci. Jak kolka tarniny przebija je dzieciêcy ¿al czy wielka skrucha, i wylêk³e usta
szepcz¹:

– Panie, nie jestem godzien…

24

Pan Dominik powróci³ na paluszkach, nios¹c wi¹zkê suchych szczap, i pocz¹³ paliæ w piecu.

Doktor jak przez mg³ê widzia³ jego zgarbione plecy i siw¹, krótko przystrzy¿on¹ czuprynê.
Chwilami wydawa³o mu siê, ¿e ta droga g³owa usuwa siê i niknie, pozostawiaj¹c po sobie
tylko du¿y cieñ prze³amany na œcianie i suficie. Morzy³ go przerywaj¹cy siê, p³ochliwy sen…
Kiedy siê na pó³ przebudzi³, przed piecem siedzia³, jak poprzednio, starzec twarz¹ zwrócony
do ognia. W pobli¿u drzwiczek tli³a siê ju¿ zaledwie kupka wêgli. Wiotka, jasnofioletowa
perzyna powleka³a j¹ z wolna, a po niej miga³y siê raz za razem ró¿owe, pe³zaj¹ce iskierki. Pan
Dominik przypatrywa³ siê iskrom i rusza³ w¹sami, jakby tym b³êdnym œwiate³kom opowiada³
tajemnicze historie. Co pewien czas wyci¹ga³ rêkê i odgarnia³ ko¿uch œmietanki w garnuszku
przystawionym do wêgli.

U wezg³owia doktorowego pos³ania sta³ stary zegar. Wahad³o ko³ysa³o siê nad sam¹ jego

g³ow¹. Kiedy pomyka³o na lewo, w cieñ, na upstrzonej przez muchy jego powierzchni b³yska³
klinik œwiat³a. Wydawa³o siê, ¿e stary perpendyku³

25

rozdziawia usta i pêka z radosnego

œmiechu. Wewn¹trz pud³a, przysypanego wieloletnim kurzem, stuka nieustaj¹cy chrzêst trybów,
niby bicie serca zestarza³ego gruchota. Melodia jego szeptu unosi siê nad rozmarzon¹ g³ow¹
œpi¹cego, jak œpiew znajomy, rozkochany, têskny i niewys³owienie s³odki.

– Ty nie wiesz – œpiewa – ty nie wiesz, dziecko, co to jest têsknota… Spojrzyj tylko raz, spojrzyj

tylko, œpiochu, dŸwignij powiekê. Widzisz tê ³zê, co wytoczywszy siê z oka starszego pana
Cedzyny, jak ³ódŸ na koñcu katapulty, zawis³a na koñcu najd³u¿szego w³osa w jego lewym
w¹sie? Co to za ciê¿ar, co to za ogromna ³za, jaka monstrualnie wielka ³za! Pac! Zlecia³a
z ³oskotem na przyszwê lewego buta. Co to? Co to? Wysuwa siê druga, jeszcze ogromniejsza,
jeszcze ciê¿sza… Kap! Ju¿ wisi na w¹sie. Starowina boi siê bardzo, aby nie upad³a na pogrzebacz
i g³oœnym upadkiem snu twego nie sp³oszy³a. Patrz, jak j¹ paradnie, jak œmiesznie i niezgrabnie
zdejmuje z w¹sa dwoma palcami… Te ³zy – gada stary zegar – by³y cieñszymi ni¿ nitka
pajêcza w³ókienkami w sercu, w tym miejscu, gdzie jest nigdy nieschn¹ca ranka têsknoty.
By³o ich mnóstwo, a ka¿da mia³a brze¿ki ostre jak ¿¹d³o komara. Siedzia³y jedna obok drugiej
komunikiem i nosi³y szumny tytu³ lasecznika têsknoty. Niejednemu te figlarne istoty wyssa³y
duszê, niejednemu odgryza³y rozum… tak, tak, czcigodny organizmie… A ty, mocarzu, zada³eœ
im truciznê jednym jedynym synowskim uœciskiem.

Ka¿da skona³a i rozp³ynê³a siê w wielk¹ ³zê szczêœcia. Ach, tylko pomyœl… gdyby choæ jedna

z tych ³ez upad³a na twoj¹ duszê!… Ach, tylko pomyœl – wszak ona str¹ci³aby ciê z oblicza ziemi
– ach, tylko pomyœl…

W pochodzie kó³ek i walców gadatliwego klekota nast¹pi³ raptem jakiœ kataklizm, jakby

stary zegar przeci¹³ sobie jêzyk w³asnymi zêbami. Rozleg³ siê têpy szczêk, zamieszanie, ³oskot
– i powoli, z majestatem, niedo³ê¿nie naœladuj¹c g³os kuku³ki wybi³a dziesi¹ta. M³ody cz³owiek
oczami na pó³ rozwartymi wpatrywa³ siê w okno, odtaja³e w promieniach weso³ego s³oñca.
Widzia³ skrawek równiny iskrz¹cej siê od kryszta³ów œniegu, smugê oddalonego lasu i kawa³ek
przeczystego, bladego nieba. Ogarnê³a go jakaœ boska fantazja. Czu³ wyraŸnie, ¿e ta chwila,
co przemija, ten u³amek czasu, co trwa miêdzy jednym a drugim poruszeniem wahad³a – to
najwy¿szy i najszczytniejszy, kulminacyjny moment, ¿e to jedyny na ca³e ¿ycie zenit m³odoœci!
Có¿ to mog³o byæ przedtem i co mo¿e byæ potem? Jakie¿ uczucie mo¿na przyrównaæ do tego
ostrego widzenia ca³ej drogi ¿ycia, do tej twardej pewnoœci: – „To, co w tej chwili postanowiê,
bêdzie nie tylko m¹dre i godziwe, ale i dobre…”.

24. (przyp. edyt.Panie, nie jestem godzien… – przytoczenie fragmentu tekstu liturgii mszy, wypowiadanego przez

wiernych w najbardziej podnios³ym jej momencie: przemienienia chleba (hostii) w cia³o Chrystusa.

25. (przyp. edyt.perpendyku³ (z ³ac. perpendicularis: pionowy) – wahad³o zegara, zegar z wahad³em; pion.

Stefan ¯eromski, Doktor Piotr

13

background image

„Nie, nie pojadê do ¿adnej Anglii – myœla³ pan Piotr. – Nie nas braæ na kawa³! Odeœlê belfrowi

trzysta franków… przecie zarobiê, choæbym mia³ gnój wyrzuca慔.

Po up³ywie kilku dni i nocy siarczyœcie mroŸnych nasta³a odwil¿. Znik³a cudna przejrzystoœæ

przestrzeni; opad³y delikatne py³ki mrozu, ko³ysz¹c siê nad twardymi jak kamieñ pok³adami
œniegu, zgin¹³ szron, ró¿owy w promieniach s³oñca, co stroi³ suche szkielety topól, cienkie
prêty poprzeczek i obumar³e badyle wystaj¹ce spod œniegu. Od rana kapa³y z dachów wielkie,
brudne krople; w powietrzu zawis³y ba³wany szaro¿ó³tej pary przyt³aczaj¹c sob¹ dym tu³aj¹cy
siê po dachach. Na krañcach widnokrêgu uwali³y siê mg³y nieprzejrzane na podobieñstwo
niezmiernych ciê¿arów, co zdo³a³y wgnieœæ w ziemiꠖ i wzgórza, i lasy, i wsie odleg³e.

O godzinie pierwszej z po³udnia pan Dominik powraca³ z powiatowego miasteczka wynajêt¹

furmank¹.

Chude ch³opskie szkapiêta brnê³y w roztaja³ym œniegu; bose sanice dociera³y do gruntu

i sunê³y po grudzie jak po maglownicy albo zatacza³y siê w wyboje i zatoki. Stary jegomoœæ
otula³ siê zrudzia³ymi szopami, nasuwa³ kaszkiet na oczy i æmi¹c niekosztowne cygaro „myœla³
sobie”. JeŸdzi³ niegdyœ czwórk¹ wa³achów

26

i wspania³ymi saniami, z furmanem w z³otawej

liberii, otula³ siê niegdyœ kierej¹

27

, srogimi niedŸwiedziami podbit¹… Bo¿e drogi! – ziemia dr¿a³a,

janczary s³ychaæ by³o o pó³ mili, konie parska³y, ch³opy i ¯ydy sta³y bez czapek… Phi… czy tam
teraz jest gorzej – któ¿ to wie? Nigdy przecie jazda saniami przez puste pola nie sprawia³a mu
takiej przyjemnoœci jak dziœ, kiedy jedzie ch³opskim was¹giem… W domu czeka pan doktor Piotr
Cedzyna! Cha, cha!… Nu¿e, szkapy! Bierzcie siê w kupê! Jeszcze tylko jeden lasek, tylko ma³y
w¹wozik pod Zap³ociem…

„Ciekawa historia – myœli pan Dominik – czy Piotrek zrobi³ i przepisa³ rachunki? Myœla³,

huncwot

28

, ¿e mu dam ³aziæ ca³ymi dniami po cha³upach (pewnie dziewuchy niemieckiego

uczy…) i b¹ki zbijaæ. Aha… posiedŸ no waæpan, moœci chemiku, nad prowentowym

29

ka³ku³em

30

,

pododawaj cyferki, napisz ³adnym charakterem wykazy dla pana in¿yniera, wyrêcz starego ojca.
Za darmo ci bêdê zwozi³ tytoñ i traci³ fortunê na sardynki?”

Konie wbieg³y na podwórze i zatrzyma³y siê przed gankiem dworu. Pan Cedzyna wylaz³ ze

sanek i wszed³ do sieni, z ha³asem otrzepuj¹c buty ze œniegu. We drzwiach pokoju sta³ doktor
Piotr.

– Co to? Ciebie, widzê, g³owa boli! – zakrzykn¹³ pan Dominik.
– Ale gdzie tam! – odpowiedzia³ syn z przymusem.
– A có¿eœ taki blady i skrzywiony!
M³ody cz³owiek mia³ w rzeczy samej minê nieweso³¹.
Spojrzenie oczu jego dziwnie wyziêb³o i przyæmi³o siê smutkiem. Chodzi³ z k¹ta w k¹t,

nerwowo pal¹c papierosa.

– Ka¿ê ja Jagnie podaæ barszcz, to ty mi zaraz nabierzesz rezonu. Bez barszczu, mówiê ci,

cz³owiek zawsze kiepsko siê czuje.

– Ja nie bêdê móg³ jeœæ, a zreszt¹… ma³o mam czasu.
– Ma³o masz czasu?
– Tak – powiedzia³ doktor Piotr szorstko; – ja… widzi ojciec… ja muszê jechaæ. Trudna rada…

muszê jechaæ dla objêcia tego miejsca w Hull.

Pan Dominik nic nie rzek³. Nie zdejmuj¹c futra ani czapki usiad³ na stoliku i zwiesi³ g³owê.

Nie zwa¿a³ na to, co syn robi – nic nie widzia³. Czu³ tylko, ¿e mu duszno, ciasno we w³asnych
piersiach. Rad by by³ wyjœæ na œwie¿e powietrze, och³on¹æ i zebraæ myœli, ale nie móg³ jakoœ
dŸwign¹æ siê z miejsca. M³ody cz³owiek porz¹dkowa³ papiery i ksi¹¿ki rachunkowe, rozrzucone

26. (przyp. edyt.wa³ach – koñ wykastrowany, u¿ywany do pracy (w przeciwieñstwie do ogiera, wykorzystywanego

do jazdy wierzchem oraz w celach rozp³odowych).

27. (przyp. edyt.kiereja (z tur. kereke) – opoñcza, szuba, luŸny p³aszcz mêski noszony w Polsce przez szlachtê

w XVI-XVIII w.

28. (przyp. edyt.huncwot (z niem. Hunds–fott) – nicpoñ, ³obuz.

29. (przyp. edyt.prowentowy – dotycz¹cy rejestracji lub kontroli dochodu (prowentu) zw³aszcza z maj¹tku

ziemskiego.

30. (przyp. edyt.prowentowy ka³ku³ (rus.) – kalkulacje, obliczenia dochodu.

Stefan ¯eromski, Doktor Piotr

14

background image

na stole. Wzi¹³ w rêkê niewielki, stary, zat³uszczony notes, obwi¹zany brudn¹ tasiemk¹,
i przewraca³ w nim kartkê za kartk¹.

– Proszê ojca – rzek³ z ¿alem i smutkiem w g³osie – w tym notesie wyczyta³em, ¿e ciê¿y na

mnie d³ug, który muszê zap³aciæ bez zw³oki.

– Daj ty mi spokój, daj mi spokój! – odpowiedzia³ stary Cedzyna opieraj¹c g³owê na rêce.
– Zanim wyjadê, muszê ojcu wyt³umaczyæ, dlaczego powzi¹³em decyzjê wyjazdu.
– Co ty wyt³umaczysz, g³uptasie, co? – porwa³ siê starzec. – JedŸ, jeœli taka twoja wola. Tylko

mi ju¿, przez litoœæ, nie ka¿ podziwiaæ twojej m¹droœci.

– Chcê pomówiæ szczerze i otwarcie o interesie donios³ego dla mnie znaczenia. Przed czterema

laty przys³a³ mi tatko ratami dwieœcie rubli. W roku nastêpnym dwieœcie rubli. Potem dwieœcie
piêædziesi¹t rubli i zesz³ego roku znowu dwieœcie. Razem osiemset piêædziesi¹t. Pensja, jak¹
ojciec pobiera, wynosi trzysta rubli na rok. Sk¹d¿e?…

– Synku kochany… nie chciej mnie aby robiæ z³odziejem. Je¿eli uwa¿nie przejrza³eœ rachunki,

to musia³eœ dostrzec, ¿e nie przyw³aszczy³em sobie ani kopiejki Bijakowskiego. Wszystko jest
w wykazach. ¯e nie sprzeda³em potajemnie ani wapna, ani ceg³y, mo¿esz tak¿e przekonaæ
siê z rachunków. Dajê ci zreszt¹ s³owo honoru… nie mam na sumieniu ani jednej kopiejki
Bijakowskiego! Tak mi Bo¿e dopomó¿!

– Tak, to zupe³na prawda.
– Skoro wystêpujesz w roli oskar¿yciela, to powinieneœ znaæ siê trochê na interesach. Ca³y

sekret polega na tym, ¿e Bijakowski da³ mi upowa¿nienie do pobierania oryginalnej wprawdzie
tantiemy. Od sprzeda¿y nigdy mi jej przyznaæ nie chcia³, a natarczywe moje ¿¹dania zbywa³
zawsze jedn¹ œpiewk¹: „Produkuj pan taniej… a co na tym osi¹gniesz, to twoje”. Obieca³ ludziom
pocz¹tkowo po trzydzieœci kopiejek. Ja im da³em póŸniej po dwadzieœcia, no i, rozumie siê,
przystali, bo nigdzie wiêcej nie zarobi¹, a tu maj¹ zarobek pewny. Tym sposobem uzbiera³o siê
trochê grosza dla ciebie.

– Tak, to w³aœnie dostrzeg³em w rachunkach…
– I to jest ca³y sekret, oskar¿ycielu! Z³odziejem nie by³em i, da Bóg, nie bêdê!
– I ja nim byæ nie chcê, mój ojcze. Tote¿ osiemset piêædziesi¹t rubli muszê zwróciæ.
– Komu masz zwracaæ? Ja tych pieniêdzy nie przyjmꅠwiedz o tym… nie przyjmê. Nie mog³em

ci dawaæ na utrzymanie i edukacjê wiêcej, Bóg widzi… Ale co mog³em… Stara³em siê choæ trochê
wywi¹zaæ z powinnoœci ojcowskiej.

– To nie ojciec dawa³ mi na edukacjê i nie ojcu mam zwróciæ ten d³ug gorzki i straszny…
Dominik Cedzyna wysoko podniós³ brwi i ze zdumieniem patrza³ na syna.
– Ty chyba masz bzika, mój Piotrusiu. Có¿ ty pleciesz?
Doktor Piotr usiad³ przy stoliku, przysun¹³ arkusz czystego papieru i zacz¹³ mówiæ powoli:
– Wartoœæ ka¿dego towaru po ukoñczeniu produkcji sk³ada siê z kapita³u sta³ego (oznaczamy

go liter¹ c), z kapita³u zmiennego, czyli p³acy najemników (dajmy na to v), i z tak zwanej
wartoœci dodatkowej, czyli zysku, co oznaczam liter¹ p. Stosunek wartoœci dodatkowej do
kapita³u zmiennego czyli zysku do p³acy najemnika, p:v, pokazuje stopê wartoœci dodatkowej,
czyli normê wyzysku. Obliczmy, proszê ojca, skrupulatnie przychód i rozchód…

Nad wieczorem dopiero skoñczy³ siê zajad³y spór miêdzy ojcem i synem. Obydwaj zamilkli

pod wp³ywem tej zaciêtoœci, co zdaje siê zamykaæ serce jak zamyka wieko trumny nad drogimi
zw³okami.

Stary obojêtnie i z pogard¹ patrza³ na krz¹tanie siê doktora Piotra doko³a walizki. Od czasu

do czasu szyderczy uœmiech przemyka³ siê po jego wargach i oczy b³yska³y gniewem. Po d³ugim
milczeniu wynioœle i obojêtnie rzek³:

– Czy tutaj nie móg³byœ stanowczo zarobiæ, aby uczyniæ g³upim sentymentom?
– Nie móg³bym, proszê ojca, tak prêdko, jak tego pragnê. Tam mam miejsce i p³acê stosunkowo

niez³¹.

– Mo¿na by i tu znaleŸæ posadê. Bijakowski…
– Ja nigdy i nic wspólnego mieæ nie bêdê z panami Bijakowskimi. Nikt mnie nigdy nie

protegowa³, oprócz moich wiadomoœci i pracy.

– Pisa³eœ mi, ¿e ciê protegowa³ jakiœ profesor – rzek³ stary oschle. – Jesteœ w niezgodzie

z samym sob¹, znakomity filozofie.

Stefan ¯eromski, Doktor Piotr

15

background image

– Nie. Profesor poda³ moje nazwisko, poniewa¿ stosownie do ¿¹dania mia³ wskazaæ

czyjekolwiek nazwisko. Wskaza³ moje, bo uwa¿a³ to za s³uszne ze wzglêdu na moj¹ porz¹dna
pracê i usposobienie do samodzielnych doœwiadczeñ.

– Rzeczywiœcie, racja fizyka! Bijakowski równie¿, uwa¿a³by za s³uszne ze wzglêdu… i tak dalej…
– Nikt dobrowolnie nie zara¿a siê parchami… Tote¿ i mnie dobrze, pókim czysty…
Stary rozeœmia³ siê. Znowu nasta³o milczenie a¿ do chwili, kiedy m³ody cz³owiek zdj¹³ palto

z ko³ka i pocz¹³ leniwie naci¹gaæ je na ramiona.

– Czy¿ ty naprawdê?… – zapyta³ pan Dominik.
– Tak, ojcze.
– Oby ciê Bóg nie skara³ ciê¿ko, moje dziecko!
– Pierwsz¹ ratê mam nadziejê przys³aæ w maju. W tym notesie wyliczy³em nale¿ytoœæ ka¿dego

za cztery lata. Niech¿e ojciec raczy sumiennie…

– Precz, durniu! – krzykn¹³ grubiañsko pan Dominik w przystêpie wœciek³ego gniewu.
Rêce mu siê trzês³y, w oczach migota³ z³y ogieñ.
Doktor Piotr, blady jak papier, zbli¿y³ siê do niego ze ³zami w oczach i schyli³ mu siê do

nóg. Starzec odepchn¹³ go, usun¹³ siê w k¹t pokoju i odwróci³ plecami. S³ysza³, jak drzwi
z cicha skrzypnê³y i zawar³y siê za wychodz¹cym, s³ysza³ suchy szczêk klamki, ale nie odwróci³
g³owy. Zapada³ powoli w stan gnuœnego spokoju, obojêtnoœci tak zupe³nej, ¿e graniczy³a prawie
z zadowoleniem.

„Dobrze, ¿e powiedzia³em »durniu«! – pomyœla³. – To mu pójdzie w piêty…”
.

Po up³ywie kilkunastu minut wyjrza³ przez okno. Na podwórzu nie by³o nikogo. Pod

zachód s³oñca widaæ by³o przedmioty wyraŸnie. Na ka¿dej szybie rysowa³y siê i ros³y w oczach,
id¹c z do³u do góry, fantastyczne ga³¹zki mrozu. Starzec przypatrywa³ im siê z zajêciem i myœla³
o czymœ dawnym, ogromnie dawnym. Doznawa³ przez chwilê uczuæ ma³ego ch³opca, który
w piêknym dworze siedzi obok matki, piêknej, dobrej, kochanej matki, i patrzy na ga³¹zeczki
przymrozka… Nudzi mu siê, p³aka³by i kaprysi³, gdyby nie to, ¿e pe³zaj¹ce odnó¿ki, prêty i zêbate
liœcie tak go zaciekawiaj¹, tak bawi¹…

Z zadumy obudzi³ go dopiero daleki œwist lokomotywy. Ten dŸwiêk sprawi³ mu taki ból jak

uderzenie m³otkiem w czaszkê. Wzi¹³ czapkê i wyszed³ z pokoju.

Ku stacji kolejowej z wolna zbli¿a³ siê poci¹g, kopi¹c siê i nurzaj¹c w zaspach, jakby

je ¿elaznym kad³ubem roztr¹ca³ i przewierca³. Pan Dominik pocz¹³ iœæ ku dworcowi
wielkimi krokami. Zmrok pada³ ¿ywo i w miarê zwiêkszania siê ciemnoœci coraz wyraŸniej
b³yska³y latarnie na linii drogi ¿elaznej, niby duchy dobroczynne daj¹ce znaæ o wielkim
niebezpieczeñstwie. Gdy pan Cedzyna by³ na po³owie drogi, ujrza³ z daleka sylwetkê cz³owieka
id¹cego od stacji. Odetchn¹³ g³êboko w nadziei, ¿e doktor Piotr wraca. Wkrótce zrówna³ siê
z tym cz³owiekiem: by³ to strycharz z cegielni, m³ody i weso³y parobczak.

– Ty, gdzieœ chodzi³? – zapyta³ go rz¹dca ponuro.
– Na stacjê.
– Po co?
– Zanios³em zawini¹tko za m³odym panem…
– Za jakim m³odym panem?
– Ady za panem Pietrem.
– Pojecha³? – zapyta³ starzec obojêtnie.
– Pojecha³, proszê ³aski pana.
– Widzia³eœ?
– A no, i nie widzia³bym? Jeszczem mu tobó³ zaniós³ do maszyny.
– Mówi³ co do ciebie?
– E… mówiæ to ta nie mówi³ du¿o.
– Wracaj do domu.
Ch³opak oddali³ siê szybko brzegiem drogi. Potem przeskoczy³ przez rów i poszed³ ku górze

na prze³aj przez pole.

Pan Dominik patrzy³ za nim ci¹gle, wtedy nawet, kiedy tamten skry³ siê w ciê¿kim cieniu góry.

Twarz starca stuli³a siê i zmala³a, nos siê wygi¹³ i wyci¹gn¹³ ku brodzie, oczy nakry³y dolnymi
powiekami. Sta³ na miejscu i siêga³ co chwila rêk¹, jakby z zamiarem przywo³ania strycharza.
Nastêpnie poszed³ wolno, nie maj¹c ¿adnego ju¿ zamiaru ani wiadomoœci o kierunku, w jakim

Stefan ¯eromski, Doktor Piotr

16

background image

postêpuje. Schyla³ siê ku ziemi i przy œwietle ostatniego brzasku zorzy wieczornej rozpoznawa³
g³êbokie œlady stóp syna wyciœniête w miêkkim œniegu, które mróz mi³osierny utrwala³ dla
niego na tej okrutnej drodze. Nad ka¿dym z tych œladów zatrzymywa³ siê, maca³ go lask¹… Nad
ka¿dym z piersi jego wydziera³ siê cichy, nieprzerwany jêk, podobny do ¿a³osnego skomlenia
wiatru nad mogi³ami cmentarza.

Stefan ¯eromski, Doktor Piotr

17