ANDRZEJ PILIPIUK
NORWESKI DZIENNIK
TOM III
PÓŁNOCNE WIATRY
PROLOG
Pierwszego wrze nia, w sobot , na starej drodze cz cej Bodø i Geitvagan pojawi si
ś
ę
łą ą
ł ę
zielony, nieco zdezelowany opel ascona. Znad fiordu wstawa y poranne mg y, mi dzy
ł
ł
ę
drzewami widoczno
by
ść
ła ograniczona do kilku metrów. Nawet mocne halogenowe
reflektory niewiele mogły tu pomóc. Siedzący za kierownicą młodzieniec wyglądał na
zmęczonego. Koło ust odznaczyły się dwie bruzdy, oczy straciły blask. Nieoczekiwanie po
lewej stronie samochodu pojawiła się stara, zardzewiała siatka ogrodzeniowa. Kierowca
wyprostował się i zwolnił. Niebawem dotarł do otwartej bramy. Zakręcił energicznie i
zaparkował obok podobnego opla, tyle że białego. Cicho otworzył drzwiczki swojego wozu.
Spod siedzenia pasażera wyjął odrapany nieco pistolet. Ostrożnie obszedł drugi pojazd
dookoła, a potem dotknął dłonią maski. Była zimna. Spuścił powietrze w tylnym kole.
Zawrócił, zamknął bramę i spiął oba jej skrzydła kłódką. Nie lubił niespodzianek.
Spokojnym, miarowym krokiem ruszył przez las w stronę morza.
Wiązki laserów wyglądały we mgle jak długie czerwone nitki. Przybysz westchnął z
politowaniem. Przeskoczył nad dwiema, schyliwszy się, przeszedł pod trzecią. Poszukał
wzrokiem kamery. Zlokalizował ją i obszedł łukiem, przedzierając się między drzewami.
Czujnym spojrzeniem omiatał tonące w mlecznym oparze kępy choinek. Wszędzie
panował spokój. Chłopak dotarł wreszcie nad zatoczkę. Zatrzymał się w cieniu ostatnich
drzew i długo badał wzrokiem okolicę, zanim zdecydował się wyjść na otwartą przestrzeń.
Przemknął chyłkiem pod ścianę domu. Po półce skalnej dotarł do drzwi. Spodziewał się, że
będą zamknięte, ale nawet ich nie zatrzaśnięto. Chwiały się leniwie, poskrzypując na wietrze.
Zajrzał do środka, używając lusterka. Alarm? Jest… I to nie byle jaki. Pokonanie go
zajęło prawie dwadzieścia minut. Wargi wykrzywił chłopakowi złowrogi uśmiech. Wreszcie
wkroczył do domu. Cisza… Pchnął ostrożnie drzwi do kuchni, a następnie zaopiekował się
stojącym koło framugi sztucerem. Był tu po raz drugi w życiu, ale znał rozkład pomieszczeń.
Ruszył ostrożnie dalej. W bibliotece na dwu zestawionych fotelach drzemała zwinięta
w kłębek dziewczyna. Przez chwilę patrzył na nią, usiłując wydedukować, kim może być, aż
wreszcie sobie przypomniał. Ingrid. Dżinsowa bluza na piersiach była rozchełstana. To i owo
wychynęło na zewnątrz. Widok ten nie wzbudził w przybyszu jednak nawet śladowego
zainteresowania. Przemknął obok jak duch, a podłoga nie śmiała zaskrzypieć pod jego
stopami. Odwrócił się. Przez ułamek sekundy kontemplował koszmarny skórzany kapelusz
zakrywający czoło dziewczyny, a potem długim krokiem przesadził drzemiącego u stóp
schodów doga i zaczął wchodzić na piętro. Pies poznał człowieka i merdnąwszy ogonem,
opuścił łeb na łapy.
Powiał wiatr i obluzowane deski ścian zajęczały. W górnym korytarzu było ciemno,
ale przybysz bez wahania pchnął pierwsze drzwi na prawo. Tomasz Paczenko spał snem
sprawiedliwego we własnym łóżku. Na kocu w jego nogach drzemał mały czarny jamnik. W
zmierzwioną sierść zwierzęcia zaplątała się cała masa leśnych śmieci. Gość spod poduszki
śpiącego wyjął rewolwer i otworzywszy bębenek, wysypał naboje na stolik. Jamnik przecknął
się, ale obrzuciwszy znudzonym, zaspanym spojrzeniem dziwnego człeka, zapadł w dalszy
sen. Przybysz kopnął stołek i umieszczona na nim blaszana miska spadła na podłogę.
Zadźwięczała złowróżbnie. Pies znowu otworzył oczy, a potem pysk. Wyglądało na to, że
chce szczeknąć, lecz widocznie zrezygnował, bowiem z jego zapadniętej piersi wydobyło się
tylko westchnienie.
Chłopak w łóżku nadal spał jak zabity. Przybysz trącił go w nos. Tomasz wykonał
przez sen gest, jakby odganiał muchę, po czym leniwie otworzył jedno oko. Gość uniósł
pistolet, celując w sufit. Przeładował z trzaskiem, zabezpieczył i schował do kieszeni.
- I już nie żyjesz - powiedział spokojnie. - Gdyby mnie nasłali, już leżałby tu twój
trup, a piętro niżej dogorywałaby twoja przyjaciółka. Dom nie jest zabezpieczony. Każdy
może tu wejść. Każdy może was wystrzelać jak kaczki. W jednej chwili. Zresztą po co ja ci to
mówię? Umyj się, ubierz i zejdź do salonu.
Podłoga znowu nawet nie zatrzeszczała pod jego nogami. Z gracją zszedł po schodach,
a potem potrząsnął za ramię śpiącą Ingrid.
- Wybacz, moja droga - powiedział po norwesku, prawie bez cienia obcego akcentu. -
Będę potrzebował tych foteli. Idź do kuchni, zagrzej wodę na herbatę i przygotuj śniadanie.
Mogłabyś się także przebrać i umyć. - Z pewną odrazą popatrzył na jej sponiewierane dżinsy,
zabłocone adidasy, z których wyłaziły brudne skarpetki, oraz powalaną błotem flanelową
koszulę.
Ingrid wpatrywała się w chłopaka przez chwilę ze zdumieniem, po czym wyszła
posłusznie z biblioteki. Gość ustawił oba fotele przed wygasłym kominkiem i trwał czas jakiś
w zadumie. Z kuchni dobiegały dziwne dźwięki. Westchnął ciężko i ruszył w tamtą stronę.
Zatrzymał się w drzwiach i z rozbawieniem obserwował, jak Ingrid na kolanach zagląda pod
wszystkie szafki. Wyjął z kieszeni zamek od sztucera i obojętnie rzucił na stół.
- Tego szukasz? - zagadnął z kpiącym uśmiechem. - Zagrzej, proszę, wodę -
przypomniał i wrócił do biblioteki.
Włożył naręcze drewek do kominka, rozniecił ogień. W drzwiach stanął zdyszany
Sven. W dłoni trzymał pistolet.
- Macie tu szufelkę do popiołu? - zapytał gość, nie odrywając wzroku od płomieni. -
Będę też potrzebował wiadra lub kuwety i może pogrzebacza.
Strażnik łowiecki przełknął ślinę.
- Jak tyś tu wlazł? - zapytał po rosyjsku. - Przecież dom jest otoczony takim systemem
zabezpieczeń, że nawet mysz się nie prześlizgnie!
- Trzeba będzie cię wysłać, Sven, na uzupełnienie szkolenia. Zabezpieczenia
pokonałem z marszu. A co będzie, jeśli oni naprawdę tu przyjdą?
- Dobrze. Poprawię to. Wspominano nam, że niebawem przyjedziesz. Czy to znaczy,
że już nadszedł czas? Będziemy działać według wariantu D4?
- Tak. Ciii...
Zaskrzypiały schody i z piętra zszedł Tomasz. Umył się i ubrał, ale nadal wyglądał na
niewyspanego.
- Kim jesteś? - zapytał.
Gość odwrócił się w jego stronę.
- Zgadnij.
Gospodarz zafrasował się wyraźnie.
- Zdaje mi się, że wiem...
- Jestem Paweł Norwicki - oświadczył przybyły spokojnie. - Wydałem już dyspozycje,
zaraz powinna być herbata i śniadanie.
- Ekstra. Paweł, Pawcio, mój kumpel z dzieciństwa.
- A ty jesteś Tomasz Paczenko. Co sobie przypomniałeś?
- Nic. Może wreszcie dowiem się, co to za szopki?
- Nie zostałem upoważniony do przekazywania jakichkolwiek informacji. Niestety.
Musisz nadal ufać swojej pamięci.
- Trudno ufać czemuś, co nie istnieje...
- Co sobie przypomniałeś? - ponownie to samo pytanie zawisło w powietrzu.
Tomasz czuł, że musi odpowiedzieć.
- Nic. Tylko okruchy.
- Proces odzyskiwania wspomnień utraconych na skutek amnezji pourazowej u ludzi
trwa dość długo i odbywa się etapami. Zazwyczaj najpierw są przebłyski sytuacyjne, potem
pojawiają się sekwencje, wreszcie niemal z dnia na dzień odzyskuje się wszystko i tylko
niewielkie luki wskazują miejsca, w których zwoje mózgowe uległy nieodwracalnym
uszkodzeniom. Zważywszy, ile czasu już upłynęło, trzeba się liczyć z tym, że twój przypadek
nie jest typowy. Piątego są urodziny księżniczki Tatiany. Jesteś zaproszony...
- Wiem.
- Ja zresztą też - dokończył. - Złapiemy tam księcia Amiredżibi, umówicie się na
tomografię mózgu i EEG. W zależności od wyników podejmiemy dalsze kroki.
Ingrid wniosła tacę z herbatą i dwa talerze kanapek. Paweł podziękował jej i zaprosił
do stołu, ale dziewczyna speszona wycofała się do kuchni. Sven wyszedł w ślad za nią.
- Kim jest ta młoda dama? - zapytał Paweł. - Chyba nie wynająłeś sobie służby?
- Ingrid Roslin. Siostra Svena.
- Twoja dziewczyna? - W oczach gościa błysnęło wreszcie jakieś ludzkie uczucie.
- Chciałbym...
Jedli spokojnie i popijali herbatę. Paweł milczał, a powieki coraz bardziej mu się
kleiły.
- Mam dla ciebie kilka wiadomości - powiedział wreszcie. - Ale najpierw chciałbym
się przespać. Tymczasem ogarnij się trochę, bo wstyd tak wyglądać.
Wyszedł.
DZIENNIK TOMASZA PACZENKI
ZESZYT SIÓDMY
1 września 1984, sobota
- Kim jest ten szaleniec? - zapytała Ingrid, gdy Paweł poszedł na piętro.
- To mój znajomy - wyjaśniłem niechętnie. - Nie widzieliśmy się wiele lat, trochę się
zmienił.
- Tak czy siak, nic tu na razie po mnie - powiedział Sven i zarzuciwszy sobie sztucer
na ramię, poszedł. Ingrid westchnęła cicho.
- Co ci dolega? - zapytałem z uśmiechem. - Wiesz, Tomaszu… - wreszcie wymówiła
moje imię poprawnie. - To jakiś dziwny typek, ten twój przyjaciel.
- Dlaczego tak sądzisz?
- On tu będzie teraz rządził. Ma żelazną wolę. Zagonił mnie do robienia śniadania.
Wystarczyło tylko, że popatrzył mi w oczy.
- Może po prostu jest hipnotyzerem?
- Tobie też to nieźle wychodzi. - Uśmiechnęła się zalotnie. - Ja chyba też już sobie
pójdę.
- I zostawisz mnie z niebezpiecznym czarownikiem? - zdziwiłem się.
- Przecież sam przed chwilą twierdziłeś, że jest twoim przyjacielem.
Zabrała swój rower i pojechała. Zostałem sam. Siedziałem na progu i patrzyłem na
morze liżące skałę u moich stóp.
- Znowu zostałeś zabity - powiedział Paweł, stając mi za plecami.
- Aha - zgodziłem się. - No to zostałem. A przez kogo, jeśli wolno zapytać? Agentura
KGB nie zamordowała dotąd ani hrabiego Dereka, ani księcia Sergieja, ani cara
Włodzimierza. Nie sądzę, żebym był dla niej ważniejszym celem niż oni. Nic nie wiem, nie
mam pojęcia o waszych emigracyjnych knowaniach. Nie pamiętam nic, co mogłoby im się
przydać. A ty zapewne nie wyjaśnisz mi nic nowego?
- Trochę ci powiem - odezwał się cicho. - Choć nie powinienem. Nie sądzę, żeby
Derek miał rację z tą amnezją pourazową. W twoim mózgu ścieżki nie uległy zatarciu.
Straciłeś sporą część pamięci. Bezpowrotnie.
Popatrzyłem na niego zaciekawiony. Wreszcie ktoś gada coś nowego.
- Bezpowrotnie… Mam przebłyski. Czyli jest chyba szansa. Sam mówiłeś… Nie,
zaraz, powiedziałeś, że mój przypadek nie jest typowy. To oznacza...
- Tak. Derek nie jest psychologiem, tylko archiwistą. Wie o amnezji tyle, ile wyczytał
w tutejszym odpowiedniku „Domowego poradnika medycznego”. Przypominają ci się
okruchy. I czego się z nich dowiedziałeś?
- Niewiele. Prawie nic. Ale jednocześnie to, co sobie przypomniałem… Ojciec,
siostra. Bo to chyba moja siostra?
- Tak.
- Wcześniej nawet nie wiedziałem, że ją mam. I to chyba… bliźniaczkę?
- Tak. Widzę, że jesteś na dobrej drodze. Pamiętasz swojego ojca lub dziadka?
Usiadł obok mnie. Chyba zanosiło się na dłuższą rozmowę. Wpatrzyłem się w toń
wody i westchnąłem z rezygnacją.
- Nie. Nic nie pamiętam. Dziewczynkę i szklaną kulę pod stołem. Coś z wczesnego
dzieciństwa. I inne kawałki, które do niczego nie pasują. Gdy pojawił się Maciek, przez
chwilę szło jakby lepiej, a potem znowu nic.
W oczach Pawła błysnęło zaciekawienie.
- To i tak sporo - mruknął. - A pamiętasz, jak miała na imię? Twoja siostra?
- Nie wiem. Plącze mi się po głowie imię Łesia...
- Łesia. Lubiła to zdrobnienie. Po polsku należałoby powiedzieć Ola, to zdrobnienie
od imienia Aleksandra.
Zacisnąłem pięści i zebrałem siły, żeby teraz jemu zadać pytanie. Ważne pytanie.
- Słuchaj, czy jestem człowiekiem?
- Nie. To znaczy, no cóż, w pewnym stopniu jesteś. Mniej więcej tak jak, dajmy na to,
neandertalczyk. Bez urazy, nie mam tu na myśli stopnia rozwoju intelektualnego, tylko pewną
odmienność fizyczną.
- A wiesz może, skąd przyleciałem? - zagadnąłem ochrypłym głosem, siląc się na
spokój.
- Zaczekaj tu - powiedział, wstając. - Opowiem ci o tym.
Za moment wrócił, niosąc atlas nieba. Przez chwilę szukał odpowiedniej strony.
- Popatrz. - Wskazał mi niedużą konstelację. - To gwiazdozbiór Orła. Tu znajduje się
gwiazda Altair.
- Altair - powtórzyłem. - Ładnie brzmi. Gdzieś już słyszałem tę nazwę.
Popatrzył na mnie uważnie.
- Przypominasz sobie coś? - zapytał.
- Nic. To chyba tylko luźne skojarzenie.
- Altair to jedna z najjaśniejszych gwiazd, nieba. Na razie jest w fazie ciągu głównego,
ale szykuje się już powoli, aby stać się czerwonym olbrzymem. Znasz się na astronomii? To
taki...
- Czerwony olbrzym to gwiazda, która wypaliła już cały wodór zawarty w jądrze i
teraz bierze się za hel.
- Tak. Nasze Słońce też to w przyszłości czeka. No, nieważne. To będzie za pięć
miliardów lat, i tak tego nie doczekamy. Słyszałeś o projekcie Ozma?
- Coś mi się kołacze w głowie. Amerykański program poszukiwania rozumnego życia
poza Ziemią? Nasłuch radiowy sygnałów z kosmosu?
- Dokładnie. To był pierwszy projekt programu SETI. W wyniku tych eksperymentów
zgromadzono ogromne bogactwo szumów i trzasków radiowych wysyłanych przez źródła
leżące poza Układem Słonecznym. Już wówczas zaobserwowano znaczne nasilenie sygnałów
emitowanych z tego układu. Wiadomo też, że w okolicach Altair znajduje się silne źródło fal
radiowych sztucznego pochodzenia. Otrzymujemy stamtąd sieczkę sygnałów, wielokrotnie
ponakładanych na siebie i zniekształconych na skutek odległości i interferencji. Istnieje
pewien instytut naukowy, w którym zresztą pracuje mój ojciec. Analizuje się je od lat. Na
razie bez większych sukcesów.
- To znaczy, że...
- Najprawdopodobniej tam, przy gwieździe Altair, znajduje się cywilizacja o
nieznacznie wyższym niż nasz stopniu rozwoju. Od trzech lat odbieramy sygnały kierowane
w stronę Ziemi.
- Próbują nawiązać z nami kontakt?
- Raczej usiłują skomunikować się ze swoimi statkami zdążającymi w naszym
kierunku. Albo ze swoją agenturą działającą tutaj. Masz szczątkowy zmysł radiowy. Inni
przedstawiciele Equoidae Edoni mogą mieć tę część mózgu bardziej rozwiniętą.
- Jak daleko leży Altair?
- Szesnaście lat świetlnych od Ziemi.
- Dlaczego sądzisz, że to moi…?
- To proste, Tomaszu. Altair to gwiazda trochę starsza niż Słońce. Gdyby istniała obok
niej planeta zamieszkana przez istoty rozumne, to nawet przy powolnej ewolucji i cywilizacji
osiągnęliby bardzo wysoki stopień rozwoju.
- Stoją na nieco wyższym szczeblu rozwoju, więc już raz tu byli. Wysadzili moich
przodków i odlecieli. Dlaczego nie przybywają częściej?
- Może i przybywają - westchnął Paweł. - Na dzisiaj wystarczy tych rewelacji. A co do
twojego mózgu, to bez dokładnej tomografii komputerowej nie będziemy wiedzieli, co
straciłeś. Książę Amiredżibi oceni stan i stopień ubytków. Bardziej wierzę jego opinii niż
idiotycznym teoriom psychologicznym Dereka.
- Jeszcze jedno pytanie. - Tak?
- Czy mam jakichś żyjących krewnych?
- Tego nie wiemy. Twój ojciec zniknął bez śladu przed pięciu laty. Ihor
prawdopodobnie nie żyje. Ciągle nie możemy trafić na żaden ślad jego synów. Wciąż
szukamy - powiedział z naciskiem - od kiedy dowiedzieliśmy się o twoim istnieniu.
Czułem, że nie mówi całej prawdy. Zupełnie jak Derek. Postanowiłem na razie robić
dobrą minę do złej gry.
- Przylecą po mnie? - Wskazałem gestem niebo.
- Nie wiem. Trzeba by dać im jakoś znać, gdzie jesteś. - Uśmiechnął się. - E.T. phone
home… Pomyślimy o tym. Na razie trzeba będzie przystosować ten dom do nowych zadań.
Kosmos może poczekać.
Uniosłem brwi w niemym pytaniu.
- Dowiesz się niedługo. Poza tym musimy przeprowadzić remont, i to gruntowny. Ta
stara buda ledwo się trzyma kupy. To miłe dziewczątko...
- Ingrid - podpowiedziałem.
- Właśnie. Ingrid Roslin. Często tu bywa?
- Odwiedza mnie co kilka dni.
- To dobrze. W razie czego zapewni nam częściowe alibi. Chyba że… - urwał i
zamyślił się.
- Co ty chcesz zrobić? - zaniepokoiłem się.
- Dowiesz się. Wszystko w odpowiednim czasie.
Milczeliśmy dłuższą chwilę.
- Masz jakieś zadania związane ze mną - zaryzykowałem stwierdzenie. - Wiele zadań.
- Uczę się o tobie. Ciebie. Odruchy, sposób myślenia, działania, instynkty. Zbyt
rzadko spotykam się z Derekiem. A muszę poznać takich jak ty. Poznać bardzo dogłębnie.
Przestudiować, przeanalizować, wyciągnąć wnioski.
- Po co?
Zawahał się na moment.
- Żeby umieć was zabijać - powiedział wreszcie. - Nie wystarczy pistolet czy karabin.
Broń to tylko narzędzie. Walczy się głównie przy pomocy umysłu. Wiedzą, inteligencją.
Dlatego właśnie wroga trzeba znać.
- Zabijesz mnie?
Spojrzał ze zdziwieniem.
- Po co?
Nie zada em pyta cisn cych mi si na usta. Po obiedzie Pawe wsiad do swojego
ł
ń
ą
ę
ł
ł
opla i pojecha do Bodø. Zabra em si z nim, postanawiaj c zrobi przy okazji zakupy.
ł
ł
ę
ą
ć
- Niczego sobie to miasto - powiedział, gdy podjechaliśmy do dworca. - Przejdziemy
się.
Nie oponowałem. Wszedł do holu i rozejrzał się wokoło.
- Kamer nie ma - mruknął do siebie.
Wyszliśmy na peron. Paweł omiótł wzrokiem ścianę budynku.
- Tu też ich nie ma - stwierdziłem. - I co z tego wynika?
- To bardzo dobrze. Teraz przejedziemy się na lotnisko.
- Jest po drugiej stronie miasta - wyjaśniłem. - Zaraz obok supermarketów.
- Wiem.
Zaparkowaliśmy przed niezbyt dużym pawilonem. Zdecydowałem się zaczekać w
samochodzie. Paweł wszedł do budynku lotniska i widocznie też szukał elementów systemu
zabezpieczeń. Wyszedł po kilkunastu minutach zadowolony.
- Dwie - powiedział. - Przedpotopowe zabytki.
- Czemu szukasz w tym mieście kamer? - zapytałem. - Czyżby niewyżyty instynkt
filmowania?
- Nie. Wręcz przeciwnie. Nie lubię być filmowany.
- I dlatego pakujesz się wszędzie tam, gdzie mogą cię uwiecznić. - Uśmiechnąłem się
domyślnie.
- Z portu raczej nie będziemy korzystali - rzucił. - I bardzo dobrze.
- Przyznaj się: cierpisz na ostrą manię prześladowczą? - zagadnąłem.
- Ja nie, ale nasi goście mogą ją mieć - powiedział wreszcie. - Co gorsza, w niektórych
przypadkach może to być nawet usprawiedliwione okolicznościami. Co trzeba kupić? -
zmienił temat.
A więc będą jacyś goście… Wyciągnąłem listę zakupów i podałem mu. Przeleciał ją
wzrokiem - założyłbym się, że zapamiętał od razu w całości. Zanurkował do supermarketu i
siedział tam chyba z pół godziny. Ja w tym czasie podziwiałem wnętrze samochodu. W
skrytce obok kierownicy leżał atlas samochodowy Norwegii. Wyciągnąłem go i machinalnie
przekartkowałem. Przy niektórych miejscowościach naniesiono dziwne oznaczenia
ołówkiem: A4, B7, W329...
- To zmyła - powiedział Paweł, otwierając drzwiczki. - Nie śpij, bo cię zabiją.
- Jaka zmyła? - zainteresowałem się.
- To proste. Jeżeli włamią mi się do samochodu, to pewnie ukradną ten atlas. Niech
sobie potem dumają do upojenia.
Zamyśliłem się. Trzeba było przejmować inicjatywę strategiczną.
- Wiesz, co mi chodzi po głowie? - zagadnąłem. - A co, jeśli nie będą mogli złamać
tego szyfru, ale zaciekawi ich do tego stopnia, że porwą cię i w jakiejś gustownej piwniczce
spędzisz resztę życia, udowadniając, że to tylko zmyła? Choć zapewne koniec nadejdzie
szybko...
- A niech cię - westchnął. - W drogę.
Objechaliśmy miasto od północy i pomknęliśmy nową drogą do Geitvagan. Oczy
Pawła zimno obserwowały okolice.
- Tam mieszka Ingrid. - Wskazałem dom dziewczyny.
- Niezły kurnik - mruknął jakby do siebie.
Nie wiem, czy był to wyraz uznania, ale tak to zabrzmiało.
- Z żadnego miejsca w Geitvagan nie widać twojego domu?
- Nie.
- Znakomicie.
Zawrócił. Pomknęliśmy starą drogą, podskakując na wybojach.
- Nigdzie tu nie zamierzają się budować? - zagadnął trochę niegramatycznie.
- Nic mi na ten temat nie wiadomo - odpowiedziałem.
- Trzeba będzie sprawdzić na planach zagospodarowania przestrzennego. W siedzibie
okręgu powinni takie mieć. Zajmę się tym.
- Przyznaj się, ty chyba nie lubisz ludzi? Niechętnie skinął głową.
- Ty też ich nie lubisz - odparł. - To w sumie bez znaczenia, lubimy ich czy nie. I tak
nas otaczają. Czasem mogą stanowić zagrożenie. Nieważne...
- Ostra mania - zdiagnozowałem.
- Jak sobie życzysz.
Wjechaliśmy na działkę. Paweł zaszczycił zamykaną przeze mnie bramę przeciągłym
spojrzeniem.
- Trzeba będzie wymienić - powiedział.
- I może jeszcze wykopać rów przeciwczołgowy? - zacząłem być trochę złośliwy.
- Rów przeciwczołgowy? Na razie nie trzeba. Nie mogą przerzucić tu ciężkiego
sprzętu - zakpił.
Wprowadził samochód za kępę krzaków, w miejsce, w którym kiedyś stał jeep, a
potem cofnął się do drogi i długo patrzył pod różnymi kątami, czy czasem opla nie widać.
Podniosłem jedną z wypakowanych z bagażnika walizek i ruszyłem w stronę domu. Waliza
była ciężka i coś w niej chlupotało. Zapewne nitrogliceryna. Paweł dogonił mnie po chwili,
niosąc dwa pozostałe tobołki.
- Trzeba będzie zbudować dookoła domu sieć czujników. Te Svena są do niczego.
- Co?
- Wiązki lasera to przeżytek, wystarczy trochę mgły i widać je jak diabli. Może parę
lat temu to było nowoczesne, ale obecnie, gdy technika tak szybko idzie do przodu...
Policzyłem powolutku do dziesięciu.
- Sugerujesz, że Sven poustawiał wokół mojego domu alarmy jak w bankowym
skarbcu?
- Tak.
Popatrzyłem na Pawła uważnie. Nie żartował. A może faktycznie ma coś nie tak z
główką?
- Tu nie ma żadnych laserowych czujników!
- To popatrz na swoje nogawki - parsknął. Szedłem, gapiąc się w dół, i nagle
spostrzegłem, że mam na łydce krwistoczerwoną plamkę, która powstała w chwili, gdy
przeciąłem promień. Parę kroków dalej była kolejna wiązka. O choroba...
- A niech mnie - szepnąłem.
- Przydałoby się między nami odrobinę więcej zaufania - powiedział poważnie.
- Mam ufać człowiekowi, który budzi mnie ze spluwą w ręce i beztrosko oświadcza,
że chce się szkolić w polowaniu na przedstawicieli mojej rasy?
- Przynajmniej jestem szczery. - Wzruszył ramionami. - Ale jak sobie życzysz.
Zaniósł wszystkie trzy walizki do rupieciarni. Ustawił je w kącie i nakrył kawałem
starej szmaty.
- Jeśli pozwolisz, zajmę część pomieszczenia - powiedział.
- Dlaczego by nie. Bierz całe. To królestwo Maćka, zresztą śmieci - wskazałem stosy
wiórów - też jego. I tak nieczęsto tu bywam.
Otworzył jedną z walizek. Ze środka wyjął pudełko wypełnione, jak się okazało po
podniesieniu wieczka, czymś w rodzaju kredek. Wyczułem niebezpieczeństwo… Instynkt czy
ki diabeł?
- Urządzimy sobie zabawę z fajerwerkami? - zapytałem. - A może ryby w morzu
pogłuszymy, to na kolację będą?
- Ani mi się waż - powiedział miękko. - To nie zabawa.
- Znaczy się niebezpieczne? Mysz trąci walizkę i bum! - obudzimy się, stojąc u bram
raju?
Wzniósł oczy ku sufitowi.
- Rzeczy niebezpieczne będę składował w bunkrze Maćka. Dysponujemy bardzo
dobrym materiałem. Między innymi dlatego, że aby go odpalić, musisz mieć zapalnik.
Podał mi jeden ładunek. Podrzuciłem go w dłoni. Był grubości i długości ołówka.
- Co można zrobić taką bździną? - zdziwiłem się.
- Czterema takimi zamienię w ciągu dziesięciu sekund cały ten budynek w kłąb desek
wirujących w powietrzu - wyjaśnił. Delikatnie wyjął pałeczkę z mojej dłoni i umieścił ją
troskliwie w pudełku. - Masz może wiertarkę udarową?
- Leży za tobą, na szafce.
Ujął ją i odczytawszy dane z tabliczki znamionowej, skrzywił się z dezaprobatą.
- Trzysta watów - mruknął. - Mało, mało… Będą też potrzebne worki z piaskiem.
- Worki z piaskiem? - zdumiałem się. - Jeśli chcesz zabezpieczyć nimi okna przed
ostrzałem, to informuję cię, że ściany i tak są zbyt cienkie. Worki mam ze cztery, tylko z
piaskiem będzie pewien kłopot. Żwir ujdzie?
- Dobre i cztery. - Uśmiechnął się jakby kpiąco. - Żwir może być. No, nieważne...
Zjedliśmy wcześnie kolację, po czym Paweł zaraz walnął się spać w pokoju Maćka, a
ja, długo nie mogąc zasnąć, siedziałem w kuchni, wpatrując się w huczące za oknem morze.
Czułem, że wkroczyłem w nowy etap życia. Gdzieś na piętrze spał człowiek, który miał
ochotę zabijać takich jak ja. Może należało wstać, wdrapać się na poddasze i przy - dzwonić
mu siekierą w czachę? A potem iść na dworzec, gdzie nie ma kamer, i wskoczyć do pociągu?
Uwaliłem się na łóżko. Sen, dawno nie śniło mi się nic podobnego, nic równie
wyrazistego… Szedłem trotuarem. Obok mnie kroczyła Łesia. Byłem ubrany w biały mundur,
szamerunki połyskiwały złotem. Daszek czapki był za krótki. Sukienka dziewczyny, szyta z
haftowanego jedwabiu, szeleściła delikatnie przy każdym kroku. Ulicą sunął sznur
samochodów. Rozpoznałem tylko forda T.
- Głupio się czuję, mając u boku szpadę, a nie szablę - powiedziałem po rosyjsku.
- Jako członek korpusu dyplomatycznego nie możesz paradować po stolicy obcego
państwa z szaszką czy dragonką - próbowała być surowa, ale tylko mnie to rozbawiło.
Wokół nas wznosiły się drapacze chmur, na razie niezbyt wysokie, dziesięciopiętrowe.
- Kiedyś będzie to najdroższe miejsce świata - powiedziałem. - Już w tej chwili ceny
ziemi wzrosły niebotycznie.
- Jeśli okaże się, że miałeś rację, będę podziwiała twoją smykałkę do interesów. Ale na
razie, panie Paczenko, chciałabym to po prostu zobaczyć.
- Tak toczno… - bąknąłem speszony.
- Powiedz mi jeszcze jedno, mój niedźwiedziu, czemu akurat tutaj ulokowałeś swoje
oszczędności? Mało to pięknych miast u nas w Rosji czy w Kraju Pry… w Polsce - poprawiła
się.
- Nie wiem. Przeczucie. Kaiser coś knuje. Zdaniem carskich analityków wojna w
Europie jest nieunikniona. A wtedy może być różnie.
Po prawej otworzył się widok na pasaż handlowy. Kilka kamienic, na parterach sklepy
i sklepiki. Elewacje lśniły świeżo położonymi tynkami, wypucowane szyby odbijały światło.
- Prowadź. - Stuknęła mnie w pierś rękojeścią parasolki.
Przeszliśmy kawałek chodnikiem. Zatrzymaliśmy się przed witryną sklepiku. Na
przejrzystej szybie biało odcinały się trawione łacińskie litery i chińskie ideogramy.
- World of Tea - odczytała. - To znaczy „Świat herbaty”?
- Wejdźmy.
Bardzo stary Chińczyk w żółtej szacie stojący za ladą ukłonił nam się głęboko,
składając dłonie jak do modlitwy.
- Moja droga, poznaj mistrza Wu. Mistrzu, to moja żona...
- Jestem niezwykle rad, mogąc poznać panią. - Chińczyk ponownie się ukłonił. Mówił
biegle po rosyjsku. - Witam pana, panie Ałmaz. Księgi rachunkowe...
- To może zaczekać - uspokoiłem go. - Dziś tylko wpadłem w odwiedziny. Zresztą
mam do was pełne zaufanie.
Skłonił się znowu. Z zaplecza wyszedł jego syn, dźwigając dwa składane krzesła.
Ustawił je przed ladą i bez słowa wyszedł.
- Zdumiewające - powiedziała dziewczyna, patrząc na półki zastawione metalowymi
puszkami. Drugą ścianę zajmowała ekspozycja samowarów.
- Mamy na razie osiemdziesiąt cztery gatunki herbaty - wyjaśnił starzec. - Większość
pochodzi z Chin, ale są też pierwsze japońskie, indyjskie i wietnamskie. Pojutrze dostawca
przyniesie próbki z Birmy. Docelowo oferta ma liczyć trzysta gatunków. Chcę, aby nasi
klienci mieli większy wybór niż sam cesarz Pu Yi.
- A samowary?
- Te mosiężne są rosyjskie, niklowane to miejscowy wyrób. Mam nawet jeden nie na
węgiel, lecz napędzany elektrycznością. Analizując gusta tubylców, ze smutkiem muszę
skonstatować, że prawdopodobnie elektryczne ekspresy wyprą niedługo to pożyteczne
urządzenie.
- Hmm… - Łesia spojrzała na szklane naczynia z wymyślnymi sitkami wewnątrz. -
Kto wie… Dla mnie to zbyt nowoczesne.
Pożegnaliśmy się z właścicielem i wyszliśmy na ulicę.
- Ciekawy człowiek - powiedziała dziewczyna. - Gdzie go poznałeś?
- W Mandżurii. Japończycy wymordowali pół jego rodziny. Uratowałem mu wtedy
życie.
- Rozumiem - westchnęła. - Ale nadal nie wyjaśniłeś mi, po co ci ten sklep.
- Refugium. To ostateczne miejsce schronienia. Gdy coś pójdzie nie tak. Gdy car
dowie się o naszym romansie i wykluczy mnie ze służby. Gdy Rosję ogarnie szaleństwo
rewolucji… Niezależnie od wszystkiego tu mamy schronienie. W najgorszym razie, stojąc za
ladą, zarobimy na swoje utrzymanie.
- Ile on ma lat?
- Gdy go poznałem, nosił już żółtą szatę.
- Nie rozumiem?
- W Chinach ten kolor przysługuje jedynie cesarzowi i starcom, którzy przekroczyli
osiemdziesiąty rok życia. Na znak szacunku dla mądrości, którą niesie wiek.
- Paczenko… - Zauważyłem, że odwraca głowę, by przeczytać nazwę ulicy. Coś
trzasnęło. Wiedziałem, że to tylko sen, i czułem, że ona też zdaje sobie z tego sprawę.
- Jesteś kimś takim jak ja - powiedziałem.
- Co? - Spojrzała na mnie zaskoczona.
- Podróżniczką w czasie śniącą o przeszłości. To nie nasz czas. Nie nasz świat. Kiedyś
już o tym mówiliśmy.
- Tak. Co znaczą te sny? Indianie mówili, że istniejesz naprawdę.
- Śnię chyba przeszłość mojego rodu. Czy jesteś moją siostrą?
- Nie mam rodzeństwa. A w każdym razie nie w ludzkim znaczeniu...
- Jak możemy się spotkać?
Ocknąłem się zlany cuchnącym potem. Dom jęczał i trzeszczał pod naporem silnego
północnego wiatru. Dłuższą chwilę leżałem, patrząc w okno. Po niebie wicher pędził ciemne
burzowe chmury.
- To było naprawdę - szepnąłem. - Mój pradziadek miał w Ameryce sklepik z
herbatą… A może powinienem się tam udać?
2 września, niedziela
Obudziłem się i leniwie przechlapawszy w wodzie, zszedłem na parter. Paweł musiał
wstać dużo wcześniej, bo na stole stała opróżniona do połowy puszka szprotek i napoczęta
paczka chrupkiego chleba. Zajrzałem do łazienki. Klapa kryjąca wejście do podziemia była
otwarta, ale w lochu było pusto i cicho. Wyszedłem przed dom i wtedy zauważyłem strzałkę
ułożoną z gałązek. Ruszyłem w kierunku, który wskazywała. Niebawem znalazłem się w dość
gęsto zarośniętej części parceli, około trzydziestu metrów od domu. Uschłe choinki tworzyły
zbity gąszcz. Wyrastało zeń kilka wysokich świerków.
- Nieźle Maciek wybrał - powiedział Pawcio gdzieś ze środka kępy. - Spróbuj się tu do
mnie przedrzeć, tylko uważaj i nie wyłamuj drzewek.
Wszedłem, a raczej wcisnąłem się między uschnięte świerczki. Ta część lasu była
potwornie przygnębiająca. Drzewka oplecione zostały przez dziwne uschnięte badyle. Chyba
chmiel. Szarpałem się z nimi przez dłuższą chwilę, kierując się w stronę cichego
pogwizdywania, gdy nieoczekiwanie wyszedłem na kwadratową polankę o boku około ośmiu
metrów. Nie sądziłem wcześniej, że coś podobnego może kryć się wewnątrz tego gąszczu.
Potknąłem się o kawałek przepalonej cegły. Obok leżał kolejny i jeszcze jeden. Coś tu kiedyś
było? W podłożu ziała częściowo wypełniona liśćmi dziura o podejrzanie regularnym
kształcie.
- Tak to wygląda - powiedział Paweł. W jego głosie słychać było głębokie
zadowolenie. - Idealne miejsce. Strop piwnicy wprawdzie runął, ale to żaden problem. -
Wskazał dwa szpadle.
- Jeśli dobrze zrozumiałem, to stał tu jakiś budynek?
- Tak. Jest zaznaczony na planie z 1934 roku. - Podsunął mi wymiętoszoną odbitkę
ksero.
- Teraz rozumiem, dlaczego to urządzenie do wyciągania statków i wrak, który
rozwaliliśmy z Maćkiem, znajdują się w tym miejscu - powiedziałem. - To znaczy niedaleko
stąd, na brzegu - zreflektowałem się.
Kiwnął głową. Zeskoczył na dno dziury i spokojnie wbił łopatę w ściółkę. Przez
pięćdziesiąt lat kisiła się tam gruba warstwa gnijących liści. Zapach wydzielały dość
intensywny. Mój koński węch podpowiadał, że to danie już dawno utraciło przydatność do
spożycia. Sądziłem, że piwnicę wyrąbano w skale i będzie w niej stała woda, ale, jak się
okazało, myliłem się. Dwie ściany były z kamienia, a pozostałe dwie wymurowano z cegieł.
Dno stanowiła ubita warstwa tłucznia. Przy samym spągu ział wylot rury odprowadzającej
wodę gdzieś w stronę plaży. Do połowy wypełniała ją gleba, ale w oddali widać było
światełko.
- Drożna… - mruknąłem.
- Widocznie tu obok granit opada w głąb - powiedział Paweł, zręcznie machając
łopatą. - A tam mogli się przekopać przez ziemię i tylko ostatni odcinek przekuli.
- Nie rozumiem tego - westchnąłem. - Mam pod domem tunel wykuty w granicie,
długi na kilkadziesiąt metrów. Pod kuchnią jest dziura, jakby ktoś chciał się dokopać do
Australii… Hitlerowcy budowali tu wyrzutnie V - 2?
- Nie, niedouczku. Rakiety V - 2 miały czternaście metrów długości i ponad półtora
średnicy. Nie zmieściłyby się w naszych ciasnych tunelach - zakpił. - To ślady prac
górniczych z dziewiętnastego wieku - wyjaśnił. - Na wzgórzu za drogą są resztki sztolni.
Loch pod domem to pozostałości kanału odwadniającego wyrobisko.
- Nie mogli rowem po powierzchni? - zdziwiłem się.
- Widać mieli inną koncepcję.
Wreszcie zadowolony puknął styliskiem w skalną ścianę.
- Wiesz, gdzie jesteśmy? - zagadnął.
- O co chcesz zapytać? - nie zrozumiałem.
- Za tą skałą, a ściślej rzecz biorąc: w jej głębi, znajduje się właśnie tunel biegnący z
twojej łazienki do lasu - powiedział z uśmiechem.
- Chcesz się przebić? - wyraziłem swoje głębokie zdziwienie.
- Owszem. Wedle moich wyliczeń jesteśmy osiemnaście do dwudziestu metrów od
niego.
- Czyli przekuwamy się przez dwadzieścia metrów granitu. Gratuluję. Skończymy we
wrześniu dwa tysiące piątego roku.
- Cztery, może pięć dni - powiedział poważnie.
- Chyba dynamitem - zacząłem i zamilkłem.
- Niezupełnie dynamitem. - Uśmiechnął się lekko. - Ale z grubsza zgadłeś. No nic, na
razie wyłazimy z tych chaszczy.
Wyleźliśmy, ale zamiast do domu Paweł skręcił do samochodu.
- Gdy spałeś, odwiedziłem specjalistyczny sklep budowlany - powiedział. - I nabyłem
to.
Podniósł klapę bagażnika. Moim oczom ukazało się coś w rodzaju wielkiej wiertary.
- Co zacz? - zdziwiłem się.
- Młot udarowy. Można nim wykuć pół tony betonu w ciągu godziny.
- Pół tony to faktycznie sporo - mruknąłem - ale granit jest twardszy.
- O ile beton nie zostanie utwardzony.
- Nie masz chyba na myśli zbrojeń?
- Nie. Do płynnej masy betonowej można dolać na przykład kwas fluorokrzemowy.
Drugą metodą jest wymieszanie ze szkłem wodnym. Z tak przygotowanej masy odlewa się
potem korpusy wielkich pieców. Utwardzony beton jest twardszy od granitu. Jednak w tym
przypadku granit mamy wyjątkowo badziewny. - Kopnął odłamek skały.
- No to wykujemy sobie w skale uroczy tunel - rzuciłem z przekąsem. - To zapewne
poprawi znacznie nasze bezpieczeństwo. Nawiać do lasu będziemy mogli czy cóś...
- Widzę, że zaczynasz rozumieć, o co mi chodzi.
- Takie młoty to zapewne dość rzadki towar? - wyraziłem przypuszczenie.
- Nie - odpowiedział lakonicznie.
Uzbrojeni w latarki zeszliśmy do korytarza. Paweł odmierzył starannie odpowiedni
odcinek taśmą mierniczą i zaznaczył na ścianie kredą cztery gwiazdki.
- Zabierz się za kucie w tym miejscu, a ja pójdę po worki.
Założyłem ochronne nauszniki i uruchomiłem maszynę. Powietrze wypełnił
jednostajny huk. Przyłożyłem wybijak do ściany i z niejakim zaskoczeniem patrzyłem, jak
powolutku zagłębia się w twardą skałę. Paweł tymczasem przynosił worki do połowy
wypełnione żwirem. Każdy musiał ważyć dobre kilkadziesiąt kilogramów.
Jest bardzo wytrzymały fizycznie, pomyślałem. Choć nie wygląda przecież...
Mój kumpel obłożył starannie workami biegnące wzdłuż ściany rury doprowadzające
wodę.
- Wybuch mógłby je uszkodzić - wyjaśnił. - No, pokaż, jak ci poszło?
Kończyłem właśnie trzecią dziurę.
- Ładnie - ocenił, po czym przejął młot i wykuł ostatnią. - No to teraz pobawimy się
materiałami wybuchowymi. Miałeś z tym do czynienia?
- Maciek robił przy mnie bombę amonitową. Ale tylko patrzyłem przez ramię.
Oczy Pawła zrobiły się okrągłe.
- Szaleńcy. - Westchnął jakby z uznaniem. - Ofiary przeżyły?
- Tak, nawet straty materialne były niskie. - Opowiedziałem mu zdarzenie z Ingrid i
Niemcami.
Słuchał rozbawiony, lecz czułem w jego rozbawieniu jakiś fałsz. Wiedział już o tym.
Od Dereka, z podsłuchów Svena? Od Maćka? Czemu milczał? Dlaczego pozwalał mi mówić?
Chciał poznać relację z jeszcze jednej strony?
- Następnym razem staraj się unikać udziału w wypadkach, które mogłyby zwrócić na
ciebie uwagę policji - odezwał się, kiedy skończyłem. - To, czym się zajmiemy, będzie i tak
wystarczająco śliskie. Podejrzane.
Gwizdnąłem cicho przez zęby.
- To tutaj zbudowana zostanie bomba atomowa, która zmiecie Kreml podczas
kolejnego zjazdu KPZR? - spróbowałem zażartować, ale chyba mi nie wyszło.
W oczach mojego przyjaciela coś błysnęło. Jakaś tęsknota? Żądza krwi?
- Gdyby to było takie proste, to już by to zrobiono - powiedział cicho. - Nasze zadanie
jest inne. Mniej doniosłe i mniej dostrzegalne. Wyobraź sobie ZSRR jako wielką,
skomplikowaną maszynę. Maszynę, która posuwa się powoli i nieubłaganie, miażdżąc
wszystko na swej drodze. To, co będziemy robili, to sypanie piachu w łożyska, a od czasu do
czasu może uda nam się wyszczerbić jakiś trybik.
- Zabijanie to dla ciebie szczerbienie trybików?
- Tak. Są chwile, gdy jedna kula może zmienić historię, jak tego wieczora, gdy zginął
premier Stołypin. Zazwyczaj jednak trzeba wystrzelić wiele razy. No to teraz czegoś cię
nauczę o materiałach wybuchowych. Mamy tu… hm… Najbezpieczniej będzie to nazwać
„preparat X”. Jak sądzisz, w jaki sposób można to zdetonować? - Wetknął laskę w wykuty
otwór i delikatnie docisnął ją palcem. Tworzywo było miękkie niczym glina.
- Mówiłeś o zapalniku, więc zakładam, że nie jest to ten rodzaj materiału
wybuchowego, do którego wystarczy doczepić lont i podpalić koniec?
- Osobiście jestem zwolennikiem tradycyjnych zapalników inicjowanych elektrycznie.
Z kolejnego pudełka wyjął garść zapalników. Były mniej więcej wielkości papierosa.
Ich korpusy wykonano chyba z aluminium. Z końca każdego wychodziły kabelki, biały i
niebieski. Wcisnął cztery w otwory uprzednio wypełnione materiałem wybuchowym.
- Każdy głupi potrafi zrobić bombę - stwierdził. - Tylko na szczęście nie każdy ma
dostęp do odpowiednich substancji.
- Miałem nudne dzieciństwo - zażartowałem. - Wygląda na to, że teraz nadrobię
zaległości.
- Jak sobie życzysz.
Wyjął z plecaka zwitek dwużyłowego kabla, rozizolował końcówki, podczepił je
zręcznie do drutów od zapalników. Pozbieraliśmy resztę ładunków i pudełko z zapalnikami,
po czym wycofaliśmy się aż do łazienki. Paweł zatrzasnął klapę i nakrył ją dwoma workami.
Końcówkę kabla podłączył do detonatora.
- Chcesz sobie wcisnąć? - Wskazał spory czerwony guzik.
- Jasne.
Wdusiłem go. Worki podskoczyły razem z klapą, ale huk bardzo mnie rozczarował.
Paweł ściągnął zabezpieczenie z włazu i otworzył. Z podziemi wypłynął kłąb kurzu i dziwnie
cuchnącego dymu.
- Paskudny zapach - zauważyłem. - Kojarzy mi się ze śmiercią...
- Fantazjujesz.
Zeskoczyliśmy na dół. Drabinka też ocalała. W ścianie, w miejscu gdzie planowaliśmy
zrobić podkop, widniała imponująca, głęboka wyrwa. Paweł podszedł do niej z młotem i kuł
dobre dwadzieścia minut. Usuwałem gracką odłupane kamienie.
- No, mamy ponad pół metra - powiedział. - Skała jest spękana i dobrze się kruszy.
- Tak się zastanawiam… Wydaje mi się, że ten, jak to nazwałeś, „preparat X” jest
potwornie silny.
- Tak. Jest silny. - Popatrzył na mnie badawczo.
- To tajne? Znaczy się jakiś wynalazek, którego nie pokazujecie obcym.
- Zgadłeś. I nie pytaj o nic więcej.
Wykuliśmy kolejne cztery dziury i zaprawiliśmy je ładunkami. Znowu cofanie się,
tym razem nowy kawał kabla, bo z poprzedniego zostały tylko strzępki, ponownie detonacja,
która wydała się jeszcze cichsza niż poprzednia. Zyskaliśmy jeszcze półtora metra, trzeba
było jedynie młotem pokruszyć do reszty spękaną skałę. No i wyciągnąć kilkadziesiąt
paskudnie dużych kamieni. Zwaliliśmy je na razie w korytarzu.
- Potem wyciągniemy je do góry i zatopimy w fiordzie - wyjaśnił Paweł.
Wywaliliśmy jeszcze cztery dziury.
- Teraz sam załóż ładunki - zachęcił.
Uwinąłem się nad podziw szybko. Albo było to proste, albo miałem dryg do tej
roboty.
- Brawo. Zostajesz mianowany młodszym strzałowym - uśmiechnął się Paweł. -
Nominacja jest tajna, więc nie będzie gwiazdek na pagonach. Munduru też nie nosisz...
Do obiadu wykuliśmy prawie trzy metry. Przewaliliśmy rękami ładnych parę ton
kamienia.
- Na razie wystarczy - zadecydował. - Kiepsko tu z wentylacją, a lepiej za dużo tego
nie wdychać. Niech się kilka godzin przewietrzy. Widzisz, jakie to proste? A ty chciałeś
walczyć z granitem całe dwadzieścia lat.
- Rzeczywiście proste - przyznałem. - Tyle tylko, że ten chodnik jest wąski, niski i
dość kręty.
- No cóż, nie będziemy jeździli nim samochodem - powiedział. - To tylko odcinek
komunikacyjny. Klapę w łazience trzeba będzie lepiej zamaskować, myślę o położeniu
ładnych kafelków. Na dole też zamaskujemy. Pod kuchnią jest loszek?
- Piwniczka całkowicie zalana wodą - wyjaśniłem.
- I łączy się z korytarzem? Stoi tam taki mur z cegieł? To dobrze. Zaminujemy go
później.
- Po co? - zdumiałem się.
- Założymy też ładunek od strony morza, tak żeby można było jednym ruchem ręki
zatopić podziemia.
- Chyba miałeś trudne dzieciństwo - powiedziałem w zadumie.
- Bo ja wiem, czy takie trudne? - Wzruszył ramionami. - No, może trochę. Gdy
spaliliśmy z Maćkiem pewien samochód… - Przymknął na chwilę oczy. - Zresztą nieważne.
Zjedzmy coś.
Pogrzebałem w zamrażalniku i po zastanowieniu upiekłem dwie pizze.
- Masz chyba talent kulinarny - stwierdził Paweł po posiłku, ocierając usta serwetką.
- Miło mi to słyszeć, bo Maciek tylko psioczył.
- Powinienem udzielić ci drobnych wyjaśnień...
- Tu może być podsłuch - ostrzegłem go szeptem. - Sven naćkał cały ten dom
mikrofonami. Kasety wysyłał Derekowi.
- Cholera - syknął Paweł. - Nie o wszystkim Derek powinien wiedzieć.
Wyszliśmy z domu. Na plaży leżał kawał drewnianej kłody, w sam raz, by na nim
usiąść. Patrzyłem na fale leniwie liżące żwir. Wiał lekki wiatr od zachodu. Przypomniałem
sobie, jak kiedyś, dawno temu, oglądałem atlas geograficzny. Czy mogłem wtedy marzyć, że
w przyszłości zobaczę to morze na własne oczy?
- Chciałeś wiedzieć, co będziemy robić - zaczął.
- Ponieważ w tej okolicy nie ma nic ciekawego, nic, co usprawiedliwiałoby twoje
obsesje, zakładam, że będziemy się tylko bawili w szpiegów.
- Naprawdę uważasz, że nie ma tu nic ciekawego? Nic, co zainteresowałoby
prawdziwego szpiega? - Uśmiechnął się lekko.
- Co na przykład?
- Magazyny wojsk NATO w sztolniach pod górą Ronvik… Zresztą to nieważne.
Gramy po tej samej stronie.
- Czyli nie będziemy bawić się w szpiegów? W takim razie jak, siedząc tu, w
Norwegii, koło podziemnych magazynów czegoś tam, mamy sypać wspomniany piasek w
łożyska wielkiej machiny ZSRR? - zirytowałem się. - Chyba że masz za zadanie stworzyć
jakąś tajną strukturę na wypadek wkroczenia Armii Czerwonej? - zapytałem z przekąsem.
- Nie ma takiej potrzeby - uspokoił mnie. - Ta struktura już istnieje. Gdy wybuchnie
trzecia światowa i Ruscy się tu wedrą, spotkają gotowych na wszystko partyzantów. W
każdym większym mieście Europy Zachodniej jest placówka związku Gladie.
- Co to jest?
- Zakamuflowana organizacja, założona wiele lat temu przez NATO. Coś jakby
przygotowana zawczasu partyzantka.
Gdybym siedział na krześle, pewnie bym spadł.
- Tu też? - zdumiałem się.
- Najprawdopodobniej. Nie da się wykluczyć, choć oczywiście nie jesteśmy w stanie
tego sprawdzić. Ta struktura działa w najściślejszej konspiracji, nawet służby specjalne
poszczególnych krajów nie wiedzą, kto należy do organizacji.
- Czy grozi nam wojna?
- Zawsze istnieje takie ryzyko. Którejś jesieni, gdy w Polsce będzie klęska
nieurodzaju, a Rosja nie zdoła kupić zboża w wystarczającej ilości, mogą podjąć próbę
zbrojnego wypadu po żywność. Oczywiście prawdopodobieństwo czegoś takiego jest nikłe,
przynajmniej w chwili obecnej, ale nie da się całkowicie wykluczyć.
- To czym konkretnie będziemy się zajmowali?
- Będziemy stanowili jedną z kilkunastu stacji przerzutowych - wyjaśnił. - Tylko przez
kilka miesięcy, może nawet tygodni. ZSRR opuszcza nielegalnie pewna liczba ludzi.
Ponieważ władze większości krajów EWG mają brzydki zwyczaj deportowania uchodźców z
powrotem do ojczyzny, trzeba ich w ścisłej konspiracji wysyłać dalej. Do USA, Kanady,
Chile, Nowej Zelandii, Australii, RPA i dziesiątków innych państw.
- Hmm… Z pozoru wygląda to niegroźnie. Tylko że z pozoru wiele rzeczy wygląda
niegroźnie, a potem okazuje się, że człowiek tkwi po uszy w bagnie. Co nam zrobią tubylcy,
jak już nas złapią?
- Dokładnie nie wiadomo, dlatego lepiej, żeby nas nie złapali. Między innymi w tym
celu kujemy ten tunel… Co do bagna, to już w nim siedzimy, a błoto łaskocze nas w
podbródki. Ja liczę się z tym, że już się nie wygrzebię.
- Dużo jest takich punktów jak nasz? Wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia. Może kilka, może kilkanaście. Jedne są likwidowane, powstają
nowe. Będziesz musiał przestrzegać bardzo skomplikowanej procedury.
- Zamieniam się w słuch.
- Przede wszystkim osobom, które będą u nas czasowo przebywały, nie zdradzasz
niczego. Ani naszych nazwisk, ani imion. Za każdym razem będziemy się przedstawiali
inaczej. Ci ludzie w większości wypadków nie będą znali nazwy tej miejscowości. Postaramy
się też nie mówić im, w jakim państwie się znajdują.
- To jakaś bzdura - powiedziałem. - Wystarczy, że popatrzą za okno. Niewiele jest
krajów o tak ukształtowanej linii brzegowej.
- Tak. Ale możemy im zawsze wcisnąć kit, że są w Finlandii.
- W jakim celu będziemy ich okłamywać?
- No cóż, nie da się wykluczyć, że na którymś etapie podróży wpadną w ręce
kontrwywiadu lub służb imigracyjnych. W takim przypadku lepiej, żeby nie byli w stanie nas
zidentyfikować.
- Cudownie. Nie pomyślałeś tylko o jednym. Moje oczy...
- W walizce mam szkła kontaktowe zmieniające kolor tęczówki i kształt źrenicy -
powiedział spokojnie. - A na razie trzeba brać się dalej za nasz podkop.
Wróciliśmy do piwnicy i ponownie poszedł w ruch młot udarowy. Granit na szczęście
był bardzo kruchy. Widocznie wilgoć przenikała skałę od bardzo dawna, a może zaszły tu
także inne procesy geologiczne? Zakładaliśmy ładunki na zmianę i niebawem doszedłem w
tym do miłej sercu wprawy. Gruz nosiliśmy na górę i wysypywaliśmy do morza.
Szybko zaczął mnie upiornie boleć kręgosłup. Nie nawykłem do takiej ciężkiej pracy.
- Popracuj parę minut sam - poprosił w pewnym momencie mój towarzysz i zniknął.
Zakląłem w duchu, ale co było robić. Nosiłem ciężkie worki, wysypywałem ich
zawartość w fale. To „parę minut” zajęło Pawłowi blisko godzinę. W chwili gdy prawie już
podjąłem decyzję o buncie, wrócił i jakby nigdy nic zaczął mi pomagać. Wreszcie nieludzko
umęczeni przerwaliśmy robotę i siedliśmy w kuchni napić się herbaty.
- Możemy wyjść pogadać? - zapytałem.
- Mów.
- Ale… - Spojrzałem znacząco na ściany.
- Odłączyłem, gdy sprzątałeś na dole - uspokoił mnie. Nie wiem czemu, lecz jakoś nie
do końca mu wierzyłem.
- Sądzę, że skoro przebijamy się do tamtej zawalonej piwnicy - powiedziałem, gdy
Paweł okręcał końcówkę kabla wokół bieguna zapalarki - chcesz tam postawić jakiś szałas
czy coś?
- Nie, maleńki domek. Owszem, trochę kłopotu z tym będzie, bo materiały budowlane
trzeba będzie ciągnąć tunelem. Trzeba też jak najszybciej przystąpić do remontu i
maksymalnie go rozgrzebać. Nikogo nie będzie dziwiło, że kupuję materiały budowlane, a
nikt nie policzy, ile czego zużyliśmy...
- Sprytne - przyznałem, wciskając przełącznik zapalarki.
Gruchnęło zdrowo.
- Na dziś wystarczy tych wybuchów.
Zebrał wszystkie materiały i odniósł do bunkra Maćka. Usiadłem sobie na progu i
posługując się lusterkiem, założyłem na oko soczewkę kontaktową. Wydawało mi się zawsze,
że robione są z cienkiego szkła, ale teraz przekonałem się, iż są żelowe. Cieniutka błonka
przylgnęła ściśle do tęczówki. Popatrzyłem w lusterko. Oko wyglądało podejrzanie
normalnie, tylko zmieniło kolor na ciemnobłękitny.
- Pasuje? - zapytał Paweł.
- Chyba idealnie. Długo można to nosić?
- Do dwunastu godzin na dobę, przy czym najpierw musisz przyzwyczaić oczy do
obecności obcego ciała. Zaczynasz od dwudziestu minut, codziennie dorzucasz godzinkę.
Kiwnąłem poważnie głową.
- Nie ma ryzyka, że wypadnie ci podczas pracy - dodał. - Nie pęka, nie uciska,
rewelacyjna rzecz. Co robimy dziś wieczorem?
Zamyśliłem się.
- Moglibyśmy pojechać w odwiedziny do Ingrid - zaproponowałem. - Albo na cypel.
W lesie jest też jeziorko. Właściwie nie mamy tu zbyt wielu rozrywek. Chyba, że lubisz
spuszczać łomot tubylcom na dyskotekach.
- Nie lubię dyskotek - powiedział z niechęcią. - Hałas i podskakiwanie, czysty
atawizm.
- Widocznie też odczuwam niechęć do atawistycznych odruchów, bo również nie lubię
dyskotek - mruknąłem.
- To w twoim przypadku nie jest niechęć, tylko odrzucanie wyższego poziomu
cywilizacyjnego. Jeśli teorie są słuszne i jesteś potomkiem Equoidae Edoni, to zapewne twoja
rasa jest na tyle młoda, że nie przejawia jeszcze potrzeby wyższych doznań akustycznych -
zakpił.
- Jakiś ty miły - warknąłem. - Homo Sapiens, który ledwo zlazł z drzewa i jeszcze
nocami śni o małpach, wykazuje swoją wyższość gatunkową. Może jeszcze zaczniesz mnie
wyzywać od wyleniałych chabet?
- W twoim przypadku raczej od wyleniałych wałachów - zauważył pogodnie, zupełnie
nie przejmując się moją złością.
- Och, my, ogiery, nie przejmujemy się przygłupimi szympansami - podchwyciłem
ton. - Złościsz się, małpiszonie? Pewnie chcesz banana?
Paweł ryknął śmiechem.
- Dobra, kapituluję - wykrztusił. - Jesteśmy ludźmi, jesteśmy kumplami. Jedziemy na
wycieczkę. Może być do Ingrid. Przeproszę przy okazji za wczorajsze zachowanie.
Potraktowałem ją trochę instrumentalnie...
Poszedł na piętro i po chwili wrócił z butelką czerwonego wina. Wsiedliśmy do
samochodu i pojechaliśmy starą drogą do Geitvagan. Brama rezydencji Roslinów była
gościnnie otwarta. Wjechaliśmy na podwórze. Stała tu już mazda. Jeden bok samochodu był
trochę pokiereszowany. O latarnię zawadziła czy co? Karen grzebała pod uniesioną maską.
- Hej! - zawołałem. Dziewczyna podniosła pokryte smarem dłonie i uśmiechnęła się.
- Coś mi nie kontaktuje - powiedziała.
Przedstawiłem jej Pawła. Ingrid pokazała się na balkonie i zaraz zeszła do nas. Mój
kumpel wygłosił przeprosiny i wręczył dziewczynie wino. Zaczerwieniła się, co lekko mnie
zdziwiło, bo nie podejrzewałem jej o nieśmiałość.
- A teraz spójrzmy. - Mój przyjaciel odwrócił się w stronę Karen i pochylił nad
bebechami wozu. Zaczął coś sprawdzać.
- Z czym się zderzyłaś? - zapytałem łagodnie.
- Drzewo wyskoczyło mi na środek szosy - powiedziała z niepewnym uśmiechem.
- Wbrew pozorom nie było to nic skomplikowanego - stwierdził Paweł po kilku
minutach, prostując się i wycie - rając szmatką dłonie. - Powinnaś jednak jutro wpaść do
warsztatu, bo widzę, że w twoim samochodzie króluje prowizorka. Gdzie mógłbym umyć
ręce? - zwrócił się do Ingrid.
Gdy wrócił, usiedliśmy sobie w hallu. Rodziców najwyraźniej nie było w domu. Karen
zapadła w głęboki fotel i przymknęła lekko oczy. Paweł, jak zauważyłem, spoglądał na nią
badawczo.
- No i co tam u was słychać? - zapytała. - Jak się panu podoba Bodø?
Poprosił, żeby mówiła mu po imieniu.
- Miasto jest całkiem sympatyczne - powiedział. - Choć, szczerze mówiąc, bardziej
podobało mi się Bergen, szczególnie dzielnica Gamie Bryggen. Te hanzeatyckie budynki
portowe pamiętające tyle szczęśliwych stuleci...
Karen wstała i chwiejąc się lekko, wyszła.
- Rozbiła się dzisiaj? - zapytał.
- Tak - przyznała Ingrid.
- Nie powinna prowadzić po morfinie - mruknął bardziej do siebie niż do niej.
- W takim razie mogłaby już nie prowadzić nigdy - odpowiedziała moja przyjaciółka.
- Zatem może powinna dać sobie spokój już na zawsze...
Karen przyniosła swoją gitarę i zaczęła trącać struny. Melodia rwała się, tonęła w
dysonansach. Mój przyjaciel wyjął jej delikatnie instrument z rąk i chwyciwszy go z wprawą
znamionującą duże doświadczenie, sam zaczął przebierać palcami po strunach. Popłynęła
melodia.
- Nie to - powiedziała Karen po rosyjsku. - Čiurlionisa...
Na twarzy nie drgnął Pawłowi żaden mięsień. Odłożył gitarę i podszedł do pianina.
Usiadł, otworzył klapę, ułożył dłonie na klawiaturze. Popłynęła nowa melodia. Dziwna.
Bardzo smutna, choć żywa. Szarpała nerwy i koiła je zarazem. Ingrid słuchała zdumiona.
Kolejne akordy zdawały się wibrować w powietrzu. Grał znakomicie. Wreszcie zakończył i
jeszcze przez chwilę siedział bez ruchu.
- Tego mi było trzeba - powiedziała Karen. Pobladła bardzo, ale wyglądała na
szczęśliwą. Odkorkowaliśmy wino. Paweł tylko umoczył usta, wiedział, że przecież musi
prowadzić w drodze powrotnej. Usiłowałem go przekonać, że na starej drodze nie spotkamy
nikogo, ale był niewzruszony. Wzbudziło to mój szacunek. Ingrid wypiła kieliszek wina i od
razu zrobiła się dziwnie wesoła. Puszczała do mnie oko.
Karen wręcz przeciwnie - spochmurniała.
- Zagraj „Podmoskiewskie wieczory” - poprosiła mnie. Znowu mówiła po rosyjsku.
Teraz ja usiadłem do pianina. Biel klawiszy, pałce dotknęły chłodnego tworzywa
udającego kość słoniową. Zagrałem. Karen obserwowała mnie płonącymi oczyma. Nie
patrzyłem na nią, ale czułem wzrok dziewczyny na swoich plecach.
- Rozluźnij choć trochę nadgarstki - dobiegł mnie życzliwy szept po polsku.
To Paweł. Mimo że bardzo się starałem, granie nie wychodziło mi dobrze. Zastąpił
mnie. Uderzał w klawisze niezwykle lekko, z ogromną gracją i precyzją. Melodia płynęła.
Czy tego słuchał Czechów, pisząc swoje nowele?
Otrząsnąłem się z trudem. Skończył. Karen zasnęła. Paweł podszedł i podniósł
dziewczynę z fotela.
- Gdzie ją położymy? - zapytał Ingrid.
- Na piętrze.
Bez wysiłku wspiął się po schodach. Dziewczyna spała bardzo głębokim,
nienaturalnym snem. Ingrid otworzyła drzwi pokoju. Paweł położył Karen na tapczanie i
delikatnie rozprostował jej zgięte nogi. Ingrid rozsznurowała buty. Poprosiła nas wzrokiem o
wyjście. Mój przyjaciel zawahał się na moment. Ujął śpiącą za nadgarstek i zbadał puls.
Pokręcił ponuro głową. Wyszliśmy. Po minucie dołączyła do nas gospodyni.
- Zajrzyj do niej ze dwa razy w nocy - poprosił ją. - Może w każdej chwili umrzeć.
Powinna leżeć w szpitalu.
- Jeśli mi tu umrze, jakoś’ to zniosę - powiedziała dzielnie. - Przywykłam już do
myśli, że wkrótce nie będzie jej z nami. Niedługo… Już jej wybija na skórze.
Przytaknął.
- No cóż - powiedział. - Już pójdziemy, chyba że wolisz, żebyśmy jeszcze trochę z
tobą posiedzieli?
- Poradzę sobie. A w razie czego mam telefon. Zadzwonię po pogotowie.
- Powinna zmienić rodzaj przyjmowanych środków przeciwbólowych - zauważył. -
Morfina bardzo źle działa na serce.
Wracaliśmy do domu w milczeniu.
- Tak to wygląda - odezwałem się wreszcie, tylko po to, żeby coś powiedzieć.
- Czasami tak bywa - westchnął. - Nigdy nie mogłem się przyzwyczaić do tego, że
ludzie giną. Tobie też będzie trudno. Szkoda dziewczyny. Ma w sobie coś...
- Zna rosyjski. Podejrzewałem to już wcześniej. Wiesz, zna Čiurłionisa. Gdzie mogła
go usłyszeć?
Zamyślił się i dłuższą chwilę jechaliśmy w milczeniu.
- Sądzisz, że może udawać? - zapytał wreszcie.
- Chyba nie. Widać po oczach, że bardzo cierpi.
- To można dość łatwo symulować - odparł. - Wystarczy włożyć za ciasne buty i
pochodzić w nich kilka godzin. Powłóczy trochę jedną nogą. Sadzę, że to nowotwór uszkodził
jej nerwy. Jeśli się mylimy, to jesteśmy ugotowani. Co o niej wiesz?
- Nic.
- Spokojnie. Coś musisz wiedzieć.
- Żyje tu zupełnie sama. Rozbija samochody, musi mieć bardzo bogatych rodziców.
Mieszkają gdzieś na południu, a ona zajmuje dom swojego dziadka, który był stąd.
- Na Litwinkę nie wygląda - zastanawiał się. - W jej twarzy nie widać żadnych
domieszek ras kaukaskich ani paleoeuropeidalnych. Wymawia trochę twardo. Założę
ostrożnie, że jest Niemką. Być może półkrwi, ale skąd w takim razie rosyjski?
- Nie można tego jakoś… sprawdzić?
- Jeśli znasz nazwisko Karen.
- Nie znam.
Zerwał gałązkę choinki i powoli przeżuł jej koniec. Pewnie zamierzał zebrać myśli, a
to zastępowało mu zaciąganie się papierosem.
- Sądzę - rzekł wreszcie - że jest mniej więcej w moim wieku, to znaczy ma około
osiemnastu lat. Jest o rok lub dwa starsza od Ingrid. Do, nazwijmy to, młodzieżowej
przybudówki przy KGB przyjmują od piętnastego roku życia, jednak w ZSRR osoby poniżej
szesnastego roku uważane są za zagrożenie dla tajności. Do operacji zagranicznych kieruje się
ludzi, którzy mają nie mniej niż dwadzieścia jeden lat, o ile oczywiście nasze dane są ścisłe…
Nie da się wykluczyć wyjątków. Ale w jej przypadku nie sądzę. Za słabo się maskuje.
- Chyba że to prowokacja - podsunąłem.
- Tylko czemu miałaby służyć? Wzruszył ramionami.
- Punkt dla Karen. Przy najbliższej okazji zapytaj, gdzie nauczyła się rosyjskiego.
Może od emigrantów, którzy pracowali na formie jej ojca, a może w szkole. Tu kilka lat temu
mieli odchył i uczyli się rosyjskiego. Niewykluczone, że ci po prostu powie. Bywa u ciebie?
- Czasem wpada z Ingrid.
- Jeśli jest podstawiona, to po ukończeniu kryjówki za tunelem przyda nam się. Jako
alibi.
- O ile nie zorientuje się, co robimy.
- O ile. Wybacz głupie pytanie: spałeś z nią? Już nie musisz odpowiadać, po twojej
minie widzę, że nie.
- Jakie to ma znaczenie?
- Oni lubią stosować takie metody.
- Odwala ci… - Spojrzałem na Pawła spod oka. Kurczę, wyglądało na to, że mówi
szczerze. Może sam wierzył w te głupoty? A może...
- Załóżmy, że mnie namierzyli, że wiedzą, gdzie jestem.
- Liczę się z takim ryzykiem. Nie będziesz już nigdzie chodził sam. Ale gdyby
zależało im na dorwaniu przedstawiciela twojej rasy, zaczną raczej od Dereka. Jemu
wystarczy sypnąć czegoś do piwa, gdy siedzi w knajpie.
- On jest posłem. Jego będą szukali. Mnie nie.
- Nie mogę wykluczyć, że masz rację. Ale mimo wszystko to nie takie łatwe. Jesteś
azylantem. Rząd Norwegii udzielił ci prawa pobytu, gdyż w Polsce twoje życie było
zagrożone. Jeśli znikniesz, będą cię szukać równie zaciekle jak Dereka. Na razie nie przejmuj
się tym. Trzeba będzie trochę ograniczyć twoje kontakty z Rosjanami.
- To dobrze...
- Nie lubisz ich?
- Ty chyba też nie? - Popatrzyłem na kumpla zaciekawiony. - Obaj jesteśmy im do
czegoś potrzebni… Więc są naszymi przyjaciółmi. Albo udają.
- Są. Dla nich narzucanie przyjaźni to normalna praktyka. Owszem, pracuję dla
Rosjan, ale - spojrzał mi prosto w oczy - realizuję przy okazji cele ważne dla nas. Dla Polski.
Dziś są silni. A my jesteśmy słabi. Lecz nie zawsze tak będzie.
Dotarliśmy do domu. Wcześnie tego dnia poszedłem spać.
* * *
Strażnik Ducha powoli nabił fajkę. Odruchowo podsunął tytoń Miszczukowi, ale ten
pokręcił głową.
- A więc w czasie popołudniowej drzemki śniłaś znowu ten dziwny sen - powiedział.
- To chyba nie jest przypadek - zauważył mikrobiolog. - To jakieś zagadkowe
przesłanie, wezwanie...
- Ja też sądzę, że to ważne - powiedziała Łucja.
- O czym śniłaś tym razem? - Szaman bawił się otwieraczem do butelek ozdobionym
plemiennymi symbolami.
- Szłam ulicą w towarzystwie tego mężczyzny. Byłam jego żoną, chyba mieliśmy już
dziecko. Coś było nie tak z tym naszym związkiem. Wzięliśmy ślub potajemnie i w kościele,
a nie w cerkwi. Bał się, że car się dowie i wyleje go z pracy.
- Ulica - mruknął Strażnik Ducha. - Gdzieś w Rosji?
- W Nowym Jorku.
Indianie wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
- I co było dalej?
- Weszliśmy do uroczego sklepiku z herbatą. Znajdował się w pasażu albo zaułku, na
parterze kamienicy. Prowadził go stary Chińczyk.
- Czy pamiętasz nazwę ulicy?
- Chyba Fifth Avenue. Piąta Aleja. Odczytałam tabliczkę, lecz nie zapamiętałam
numeru budynku.
Obaj Indianie ponownie popatrzyli na siebie. Tym razem nie uszło to uwadze Semena.
- Coś wam to mówi? - zapytał. - Czy to miejsce istnieje naprawdę?
- Nie mam wątpliwości - powiedział Strażnik Ducha. - To nie był sen.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - dociekał mikrobiolog.
- To wizja. Projekcja wydarzenia z przeszłości, która powstała w chwili, gdy dwa
umysły odnalazły się poprzez przestrzeń.
- To nie może być projekcja z przeszłości - stwierdziła dziewczyna. - Rozmawiałam z
nim o teraźniejszych sprawach.
- Pamięć tamtego wydarzenia to tylko swojego rodzaju matryca - odezwał się szaman.
- To miejsce nadal istnieje. Ten budynek wchłonęła nowsza zabudowa, ale sklepik od ponad
osiemdziesięciu lat znajduje się stale w tym samym miejscu.
- Jak to?! - zdumiała się.
- To nie była wizja. To było swojego rodzaju wezwanie. Tam się spotkacie. Ty i ten
chłopak. Tu jest adres. - Zapisał na kartce. - Tam spotkacie swoich braci. Wyruszycie jutro.
- Dopiero teraz mówisz? - zirytował się mikrobiolog. - Dlaczego?!
- Przyjacielu, oni już dawno przewidzieli, że ktoś może tu dotrzeć. Nie wiem, kto
zesłał tę wizję, lecz adres mieliśmy wam podać dopiero w przypadku, gdyby się pojawiła.
- I co mam z tym fantem zrobić? - Łucja obróciła papierek w ręce. - Pojechać tam?
Może lepiej wysłać kartkę?
- Decyzja należy do ciebie. Kazali przekazać, że kimkolwiek jesteście, będziecie mile
widziani.
- Kimkolwiek… - podchwyciła.
- Może po prostu chcą zebrać swoje plemię - wyjaśnił Strażnik Ducha.
- Ten chłopak we śnie był moim mężem. Może jeszcze mamy powtórzyć to, co stało
się wtedy? - prychnęła. - W tajemnicy przed carem mamy się pobrać i spłodzić dzieci?!
- Nie. - Strażnik Ducha pokręcił głową. - To nie jest inkarnacja. Wasze ścieżki losu nie
biegną tak jak waszych przodków. Poza tym jesteście zbyt blisko spokrewnieni. Sądzę jednak,
że poznacie się i będziecie blisko, jak brat i siostra.
- Macie w wiosce telefon. Mogłabym skorzystać?
- Oczywiście, ale nie zostawili numeru.
- To może wskazywać, że preferują kontakt osobisty - powiedział ojciec Łucji. -
Spakuj się. Pora ruszać w drogę. A wam - skłonił się Indianom - dziękujemy serdecznie za
gościnę.
- Zawsze będziecie tu mile widziani - rzekł Strażnik Ducha. - Jeśli nie spodoba się
wam w Nowym Jorku, wróćcie do nas. Przyjmiemy was do plemienia. Tu znajdziecie spokój,
a wykształcony człowiek zawsze się przyda...
Odprowadził wzrokiem dziewczynę. W długiej sukience z cienkiej skóry zdobionej
paciorkami i frędzelkami zaskakująco przypominała swoje indiańskie rówieśniczki.
- Jeśli znajdzie swoich krewnych, to może powinna tam zostać - powiedział Semen. -
Wtedy wrócę tu do was.
- Nie rób nic wbrew sobie - poradził mu szaman. - Krew to nie wszystko. Ona jest
twoją córką. Tak wybrałeś.
- Masz rację.
- Kto wie, może tam znajdziecie lek...
- Z grzywą na plecach też ładnie wygląda. - Mikrobiolog wzruszył ramionami.
3 września, poniedziałek
- Koćko do tablicy! - darta się pani Pszczółka. - Napiszesz nam datę po rosyjsku.
Stanąłem koło zielone) planszy. W dłoni trzymałem kredę. Zacząłem pisać datę.
Słownie dzień, miesiąc i rok… Litery cyrylicy skręciły mi się przed oczyma, znowu nie
wiedziałem, gdzie wstawić znaki miękkie. Stałem bezradnie, daremnie usiłując powstrzymać
napływające do oczu łzy.
- A więc jednak chcesz dostać dwóję. - Uśmiechnęła się ironicznie, otwierając
dziennik.
Krzyknąłem rozpaczliwie i usiadłem na łóżku. Norwegia. Z westchnieniem ulgi
opadłem na poduszkę.
- Co się stało? - zapytał Paweł zza ściany.
- Koszmarny sen - odpowiedziałem. - To tylko zmora o nazwisku Pszczółka.
- Aha - mruknął. - Znam babsztyla. Śpij...
Zamknąłem oczy, jednak sen nie nadchodził. Zegarek pokazywał czwartą rano.
Ubrałem się ciepło i wyciągnąłem z rupieciarni rower. Pojechałem starą drogą w stronę
Geitvagan. Dom Roslinów stał milczący, spowity we wstające znad fiordu mgły.
Zatrzymałem się przed bramą i dłuższą chwilę wpatrywałem w wijące się stalowe ozdoby -
wzmocnienia. Objechałem go od tyłu i wtedy zobaczyłem w oknie mojej przyjaciółki światło.
Pewnie zapomniała zgasić, pomyślałem. Usłyszałem dźwięk zapalanego silnika.
Objechałem dom i znowu byłem przed bramą. Z podwórza wytoczyła się mazda Karen.
Właścicielka siedziała za kierownicą. Na mój widok uśmiechnęła się, jak gdyby nasze
spotkanie niemal w środku nocy nie było niczym nadzwyczajnym.
- Witaj, Thomas - powiedziała, spuszczając szybę. - Ranny z ciebie ptaszek.
- Nie mogłem zasnąć. Ty, jak widzę, też nie.
- Zaczep rower o tylny bagażnik i wsiadaj! Przejedziemy się!
Posłusznie przyczepiłem rower do specjalnych uchwytów z tyłu samochodu. Usiadłem
obok dziewczyny.
- Nie rozbijesz nas? - zapytałem.
- Teraz jestem akurat wystarczająco przytomna, by prowadzić - powiedziała z
uśmiechem.
Siedzenia mazdy wyłożone były skórami reniferów. Zapadłem się w nie jak w puch.
Ruszyła powoli, gdy wjechaliśmy na nową szosę, dodała gazu. Po kilkunastu minutach
byliśmy w Bodę. Miasto spało, ale sklepik na stacji benzynowej był czynny. Zatankowała, a
ja kupi em cztery kawa ki kie basy zapakowane w foli . Pomkn li my pod gór i niebawem
ł
ł
ł
ę
ę ś
ę
znale li my si na prze czy. Zostawi a samochód na parkingu. Góra opada a tu do stromo
ź ś
ę
łę
ł
ł
ść
w stron Geitvagan. U stóp mieli my u pione Bodø. A jeszcze kawa ek dalej drze
ę
ś
ś
ł
mało
górskie jezioro.
Dziewczyna wytaszczyła z bagażnika pięciokilogramowy worek węgla drzewnego i
kilka kostek rozpałki. Wyciachałem zręcznie dwa kijki. Porozumiewaliśmy się bez słów.
Siedliśmy na fotelach wyciągniętych z samochodu. Przy brzegu jeziora płonęło ognisko, a my
piekliśmy na kijach kiełbaski. Zjedliśmy po jednej i zasiliłem żar kolejną porcją opału. Karen
wstała z fotela. Stanęła tyłem do mnie. Rozbierała się spokojnymi, miarowymi ruchami.
Najwyraźniej nie czuła wstydu. Blask płomienia rzucał refleksy na jej nagą skórę. Ostrożnie
pomacała wodę stopą, a potem weszła po pas.
- Nie jest zbyt zimno? - zapytałem. - Przeziębisz się, może cię też złapać skurcz.
- Skutkiem ubocznym stosowania silnych środków przeciwbólowych jest zanik
wrażliwości skóry - powiedziała, wchodząc trochę głębiej.
Odwróciła się w moją stronę. Zauważyłem, że ma niezwykle kształtne, choć
niewielkie piersi. Na skórze Karen widać było kilka czarnych plamek. Wiedziałem, że to
nowotwór, który ją zabija. Były jedynym defektem jej nieziemskiej urody...
- Nie masz ochoty popływać? - zapytała.
Rozebrałem się do gatek i wszedłem za nią. Woda była lodowata. Wysiedzieliśmy w
niej może ze trzy minuty. Błyskawicznie straciłem czucie w palcach u nóg.
Karen wyszła na ląd i kucnęła przy ognisku. Usiadłem po jego drugiej stronie.
Patrzyliśmy na siebie, powietrze drżało od żaru. Mokre włosy opadały Karen na ramiona.
Pierwszy raz w życiu widziałem zupełnie nagą dziewczynę. Nie czułem pożądania, tylko
dziwny smutek. Powoli odsunęła się od ognia i zaczęła ubierać. Po chwili znowu usiadła na
fotelu.
- Wybacz - powiedziała. - Dawno nie pływałam, a to pewnie ostatnia okazja, żeby
zakosztować chłodnej i czystej wody górskiego jeziora. Nim znów zrobi się na tyle ciepło, by
można było tu pływać, będziecie już sami.
Podałem jej patyk z upieczoną kiełbasą i też się ubrałem. Ranek był zimny. Karen
uśmiechnęła się lekko. Przypominała w jakiś nieuchwytny sposób Małgorzatę. Pachniała
podobnie - jaśminem. Wystarczyło, żebym przymknął oczy, i znowu czułem muśnięcie
włosów na policzku i szept: „Powodzenia, źrebaczku”.
- Jesteś Rosjanką? - zapytałem.
- Nie, ale mój tata był na kontrakcie w Związku Sowieckim. Mieszkaliśmy tam przez
trzy lata. W Wilnie - powiedziała. - Uprzedzając twoje kolejne pytanie: nie wstąpiłam do
KGB.
Dojadła drugą kiełbaskę i przyniosła sobie z samochodu pudełko oraz strzykawkę.
- Zaczyna się - powiedziała. - Przychodzi falami.
Zręcznie naciągnęła centymetr sześcienny cieczy z ampułki i zastrzyknęła sobie. Przez
moment nic się nie działo. Potem jej ciało przebiegł silny dreszcz i odprężyła się. Na twarzy
odmalował się wyraz ulgi.
- Zazwyczaj dobrze obliczam dawkę - powiedziała. - A czasami za dużo, czasami za
mało… Trzeba wracać do domu i spróbować zasnąć. Może lepiej będzie, jeśli ty
poprowadzisz?
- Mogę spróbować - powiedziałem, siląc się na obojętność.
Zalaliśmy ognisko wodą. Karen usiadła po stronie pasażera, a ja za kierownicą.
Uruchomiłem silnik, przekręcając kluczyk w stacyjce. Wdepnąłem sprzęgło i przestawiłem
drążek na pierwszy bieg. Gdy powolutku ruszyłem w dół krętą drogą, wyrzuciłem na luz.
- Dobrze ci idzie - powiedziała.
Na dole wrzuciłem drugi bieg i pojechałem do jej domu.
- Dziękuję - powiedziała. - Pomożesz mi wysiąść? Chwiała się na nogach jak pijana.
Nie wiedziałem, czy to skutek narkotyku, czy choroby. Nie była ciężka, zarzuciłem sobie jej
ramię przez bark, ująłem drugą ręką nogi pod kolanami i zaniosłem ją do sypialni. Ostrożnie
położyłem na łóżku.
- Już dobrze - powiedziała po rosyjsku. - Nie boli… Tylko te zawroty głowy.
Sięgnęła do guzika dżinsów, lecz palce nie chciały słuchać. Pomogłem jej rozpiąć
spodnie.
- Do diabła - mruknęła, usiłując zsunąć portki z bioder.
Pociągnąłem za nogawki, pomagając jej pozbyć się garderoby. W normalnym świetle
wszystko widać było wyraźniej. Białe markowe majteczki obwiedzione koronką. Pod cienką,
elastyczną tkaniną wypukły wzgórek łona. Pojedyncze kręcone włoski w pachwinach.
Twarde, mocne uda, dołeczki pod kolanami. Ściągnęła bluzkę przez głowę. Piersi Karen
wyraźnie rysujące się pod niepotrzebnym stanikiem przypominały kształtem i rozmiarami
połówki pomarańczy. Choć w mieszkaniu było ciepło, spostrzegłem, że pokrywa ją gęsia
skórka.
Opanowałem się. Troskliwie nakryłem dziewczynę cienką kołdrą. Wzorzysta,
kolorowa poszewka była pognieciona.
- Nie zmarzniesz? - zapytałem. - Może dam ci jeszcze na wierzch pled?
- Poproszę - szepnęła.
Opatuliłem ją. Czułem, jak drży.
- Jeśli źle się czujesz, mogę przy tobie posiedzieć - zaproponowałem.
- Nie, dziękuję, przestaw tylko telefon tak, abym miała go w zasięgu ręki.
Wypełniłem jej prośbę.
- Powiedz mi dlaczego? - zapytała, patrząc na mnie półprzytomnie.
- Co: dlaczego? - nie zrozumiałem.
- Jesteś inny… Chłopak w twoim wieku, sam wiesz. Zobaczyłeś mnie nago nad
jeziorem. Teraz leżę tu prawie naga, a ty… Żadnych świńskich komentarzy, żadnych aluzji o
tym, żeby wykorzystać sytuację.
- Wyglądasz uroczo. I w ubraniu, i bez. I skłamałbym, mówiąc, że widok ten nie
podziałał na mnie. Jestem podniecony. - Wzruszyłem ramionami. - Ale widzę też dystans.
Rozebrałaś się, bo chciałaś popływać bez ubrania. To nie była propozycja. Nie masz ochoty
na, nazwijmy to, zacieśnienie więzów naszej przyjaźni.
- Ładnie to ująłeś - szepnęła. - Tak delikatnie… Ingrid będzie z tobą szczęśliwa. O ile
to doceni...
- Ingrid?
- Musisz trochę nad nią popracować, to dzika gąska, której brakuje ogłady. Idźcie
razem do teatru, do muzeum, zmuś ją, aby więcej czytała. Diament wymaga szlifu. Cieszę się,
że trafiła właśnie na ciebie.
- Dziękuję za zaufanie.
- Kocham ją jak własną siostrę. Norwegowie tego nie rozumieją, myślą, że uczucie
między dziewczynami musi od razu oznaczać jakieś świństwa. Miłość platoniczna tu, na
Zachodzie, dawno temu odeszła do lamusa. Przyjaźń albo od razu seks. Żadnych etapów
pośrednich. Nie sądzą, że może być coś jeszcze pomiędzy...
- Zbudowali kulturę, w której seks jest wszechobecny - westchnąłem - więc nic
dziwnego, że teraz wszystko kojarzy im się z jednym.
- Twoi kumple, ta ironia w ich oczach… Im też wydawało się, że rozgryźli, co jest
między nami… To dobre chłopaki, ale ich myśli mimowolnie skręcają w stronę błota.
- Ingrid też cię nie rozumiała.
- Nigdy nie powiedziałam jej, jak bardzo lubię po prostu siedzieć ze świadomością, że
jest blisko. Ona też… To mnie najbardziej bolało. Jej lęk. Za każdym razem, gdy jadłyśmy
kolację przy świecach, bała się, że spróbuję zaciągnąć ją potem do łóżka. Dwa razy zdrowo
się spiła w nadziei, że wykorzystam sytuację i że będzie miała to już za sobą. A ja po prostu
lubiłam spać z nią w jednym pokoju, tak blisko, choć nigdy jej nie dotknęłam… Nie umiem
jej tego wytłumaczyć. Ty też nie próbuj. - Spojrzała na mnie jakby z przestrachem.
- Zachowam pełną dyskrecję.
- Wracaj już do siebie, zaraz zasnę. Zatrzaśnij drzwi. I nie myśl o tym, może po prostu
zwariowałam… Może jestem głupią lesbijką - usta jej drgnęły, gdy wymawiała to słowo -
która po prostu nie rozumie, czego chce...
- Nie sądzę. - Pokręciłem głową. - To chyba tylko samotność. Gdy dziewczyna
obejmuje konia za szyję, wtula twarz w jego grzywę czy całuje go w nos, też nie mówimy o
zoofilii.
- Dziękuję - szepnęła. - Dziękuję, że mnie zrozumiałeś.
- Śpij dobrze. - Poprawiłem jej poduszkę. - Miłych snów.
Odczepiłem swój rower od bagażnika i pojechałem do siebie. Gdy dotarłem na
miejsce, była siódma rano. Paweł napalił w piecu. W kuchni było bardzo ciepło i przyjemnie.
- Gdzie byłeś? - zagadnął. - Ciągnie od ciebie dymem, paliłeś domostwa swoich
wrogów?
- Niezupełnie. Pływałem w jeziorze i piekłem kiełbasę na ognisku.
- Dedukuję, sądząc po białych włoskach renifera na twoim odzieniu, że w
towarzystwie Karen?
- Tak wyszło.
- Prosiłem, żebyś nie włóczył się sam - przypomniał łagodnie.
- Zapomniałem. - Spuściłem głowę. Nie czynił mi więcej wyrzutów.
- Przedyskutujmy sprawę remontu - zaproponował.
- Chyba trzeba będzie kupić drewniane belki - zasugerowałem. - Zastosować
konstrukcję sumikowi - łątkową, jak w Biskupinie. Do tego oczywiście deski na pokrycie
ścian, bo te są do dupy. Paweł przytaknął.
- Wnętrze przydałoby się wyłożyć czymś ładnym - snułem dalej wizję - choć nagie
belki też będą nieźle wyglądały.
- Dobrze - powiedział. - Zrobimy po mojemu. Kupimy kilkanaście metrów
sześciennych styropianu. Zrobimy coś w rodzaju pruskiego muru, tylko położymy styropian
zamiast cegieł.
Uniosłem brwi w zdumieniu.
- Po wierzchu obudujemy faktycznie drewnianymi listwami, a od środka puścimy
boazerię.
- Czy to aby dobry pomysł? - zapytałem z niepokojem.
- Dobry, a przy tym tani. Dwudziestocentymetrowa warstwa styropianu wytrzymuje
bez problemu mróz do czterdziestu stopni. A tu damy przeszło trzydzieści centymetrów.
Styropian jest przy tym lekki, trwały, nie łapie wilgoci. Wytrzyma bez problemu dziesięć czy
nawet piętnaście lat.
- Domy należy budować tak, żeby przetrwały całą wieczność - zauważyłem.
Uśmiechnął się.
- Nie w dzisiejszych czasach - powiedział. - I nie w tym klimacie. Poza tym, Tomaszu,
sądzę, że nie pozostaniemy tu długo. - Posmutniał. - Szkoda, bo to piękny kraj, ale i tobie, i
mnie pisane co innego… Za najdalej kilka miesięcy trzeba będzie ruszać w drogę.
Kiwnąłem ponuro głową, udając, że rozumiem, choć oczywiście nie zrozumiałem.
Poszliśmy do samochodu. Usiadłem na miejscu pasażera, a Paweł za kierownicą.
- Prowadziłem dziś w nocy - pochwaliłem się.
- I jak ci szło? - zaciekawił się.
- Jak po grudzie.
- Czyżby Karen bała się siąść za kółkiem?
- Ano tak. Miała bóle i musiała się znieczulić.
- Dobrze, że zachowała wystarczająco dużo rozsądku, żeby powierzyć ci kierownicę. -
Popatrzył na mnie i uśmiechnął się do swoich myśli.
Zdawałem sobie sprawę, co chciał powiedzieć. Wiedział, że nie mam żadnego
doświadczenia.
- Oto jedna z tajemnic tego pojazdu - oznajmił, otwierając klapkę poniżej półki na
radio. - Widzisz?
- Przyciski jak w tutejszych automatach telefonicznych.
- Wduszasz 1 - 2 - 6, a potem czerwony guzik.
- Aha. I co się wtedy dzieje?
- Po upływie siedmiu sekund samochód wylatuje w powietrze. Różnie może się dziać.
- Sądzisz, że jestem gotów popełnić samobójstwo?
- Nie wiem, czy ja sam jestem gotów - westchnął. - A od ciebie nikt tego na razie nie
będzie wymagał.
Przejechaliśmy koło domu Karen. Ubranie suszyło się na sznurze, więc pewnie już się
obudziła. Czerwona mazda stała tam, gdzie ją zostawiłem. Zatrzymaliśmy się przed
supermarketem budowlanym na południu miasta, w pobliżu lotniska.
- Czego wypatrujesz? - zagadnął Paweł, widząc, że patrzę na znikającą za zakrętem
drogę.
- Tam niedaleko jest stadnina - wyjaśniłem. - Mam tam znajomego staruszka.
- Możemy się na dniach wybrać pojeździć konno - zaproponował. - Ja też umiem.
- Skąd wiesz, że ja…?
- Macie to we krwi. Zresztą Julie Ann mi powiedziała.
Zanurkowaliśmy do sklepu. W wielkiej hali nie było specjalnie wielu kupujących.
Paweł wybrał kafelki i zamówił ich czterdzieści metrów kwadratowych, potem oglądaliśmy
płyty gipsowo - kartonowe oraz boazerie. Przy boazeriach zatrzymał się na dłużej. Grymasił i
przebierał, wreszcie kupił znowu kilkadziesiąt metrów.
- Co by nam się jeszcze przydało? - zastanawiał się. - Ach, styropian.
Kupiliśmy kilka metrów sześciennych styropianu, metalowe rynny, zwoje kabla,
kontakty i oprawki, plastikowe rurki i całą masę innych artykułów. Wreszcie przy kasie Paweł
uregulował rachunek kartą kredytową. Suma, którą musieliśmy zapłacić, oszołomiła mnie
lekko. Facet z kasy obiecał dostarczyć wszystko partiami w ciągu dwu dni. Zadowoleni
wróciliśmy do domu.
- Dobra - powiedział mój przyjaciel. - Teraz pora na odrobinę nauki.
- Czego mam się uczyć? - zaciekawiłem się.
- Przynieś broń.
Poszedłem i po chwili wróciłem z rewolwerem. Zeszliśmy do lochu. Daleko w
korytarzu ustawił tablicę z wyrysowaną sylwetką i oświetlił ją latarką.
- Pokaż, jak umiesz strzelać.
Wycelowałem i pociągając raz za razem, wystrzelałem cały bębenek. Podszedł do
sylwetki i westchnął.
- Celność fatalna - powiedział. - Spróbuj jeszcze raz.
Załadowałem bębenek nabojami z pudełka, które przyniósł ze sobą, i powtórzyłem
wyczyn. Poszło mi jeszcze gorzej.
Pokręcił głową.
- Stań tak. - Ustawił mnie w lekkim rozkroku. - Trzymasz broń w ten sposób. Tu
sztywno. - Klepnął mnie po łokciu. - Szarpiesz strasznie za spust. A trzeba ciągnąć równo i z
jednakowym naciskiem. To musi być jeden ruch. No, do dzieła.
Wystrzeliłem i teraz wszystkie sześć kul utkwiło w sylwetce.
- I znowu - zażądał. - Tym razem szybciej.
Strzelałem. Obejrzał efekty.
- Będą z ciebie ludzie - powiedział. - No cóż, pora pobawić się w terenie.
Ze swojego pokoju przyniósł karabin snajperski w futerale. Wdrapaliśmy się na
stanowisko Svena. Na plaży, na lewo od mojego domu, leżała spora kłoda.
- Dystans sto pięćdziesiąt metrów - stwierdził, majstrując przy lornetce wyposażonej
w dalmierz. - Teraz uważaj. Karabin składa się tak. - Kilkoma wprawnymi ruchami
zmontował broń. Założył celownik, popatrzył przez lunetkę. - Dobra. Ustawiamy dystans
dzielący nas od celu. Nowsze modele mają dalmierz wmontowany w celownik, żebyś się
kiedyś nie zdziwił. Tego typu broń jest najczęściej pięciostrzałowa, zresztą bazuje na starych
konstrukcjach. To zmodyfikowany mosin.
- Ktoś nas może usłyszeć - zauważyłem, widząc, jak wkłada naboje do ładownicy.
- Spokojna marchewka. - Przykręcił do karabinu tłumik długości około trzydziestu
centymetrów.
- Karabin trochę odda moment pędu pocisku - powiedział. - Mówiąc po ludzku: będzie
odrzut.
- Nie wybije mi oka? - zaniepokoiłem się.
- Nie, nie powinno. Po to jest ten gumowy kołnierz na obiektywie. Gotów? Trzymasz
w tej pozycji. - Oparł mi krótką kolbę o ramię. - Potem wyjaśnię ci, jak strzelać na stojąco. -
Na kłodzie zaczepił się kawałek jakiegoś czerwonego sznurka. - Trafisz w węzeł.
Popatrzyłem w lunetę i po chwili odnalazłem cel.
- Gotów.
- Ognia!
Szarpnąłem za spust. Poczułem ból w ramieniu. Ależ kopnęło! Popatrzyłem przez
lunetę, aby ocenić skutki ostrzału.
- Źle - powiedział Paweł. - Gotów? No to jeszcze raz.
Strzeliłem. Popatrzył przez lornetkę.
- Nieźle. Już zbliżasz się do celu. Jeszcze raz.
Kolejne dwa pociski.
- Nie najgorzej. - Uśmiechnął się lekko. - Nabij i walimy dalej.
- Jak tłumik wpływa na celność? - zagadnąłem.
- Jeśli jest dobrze założony, to minimalnie zwiększa rozrzut.
- A co to jest rozrzut?
Westchnął cicho.
- Jak by ci to wytłumaczyć? Gdy testowano ten karabin, po nagwintowaniu lufy
zakręcono go w specjalne imadło i strzelano do tarczy oddalonej o dwieście metrów. Lufa nie
mogła się poruszyć, ale pociski trafiały w cel i w promieniu sześciu centymetrów wokół
niego. To właśnie rozrzut. Po dokręceniu tłumika zwiększył się do dwunastu centymetrów.
Wówczas karabin spisano na straty. Snajperzy muszą strzelać z większą precyzją. W ten
sposób dostałem karabin zupełnie za darmo.
- Jeśli chcecie zrobić ze mnie snajpera, to najpierw chyba wypadałoby spytać, czy się
zgadzam.
- Nonsens - powiedział. - No nie, czekaj, nonsens nie w pytaniu, tylko w robieniu z
ciebie snajpera. Snajperem może zostać każdy, a my jesteśmy przeznaczeni do wyższych
celów.
- No więc nie będę snajperem...
Naładowałem karabin kolejnymi nabojami i przyłożyłem kolbę do policzka. Z
odległego pniaka posypały się drzazgi.
- Znakomicie - pochwalił. - Na dziś wystarczy.
Niechętnie oddałem mu broń. Uśmiechnął się, wsuwając w lufę wycior.
- Łatwo się przyzwyczaić? - zagadnął.
- Tak, ręka instynktownie lubi zacisnąć się na kolbie.
Kiwnął w zadumie głową.
- Tak bywa - powiedział wreszcie.
- A jak ty strzelasz? - zapytałem.
Zza paska z tyłu wyciągnął rewolwer i prawie nie celując, wypalił. Pocisk trafił w
kłodę. Poczułem mimowolny szacunek.
- Mam dwa tysiące naboi do uzi - powiedział. - Ranki będziesz miał pracowite. Musisz
zżyć się z tą bronią.
- Nauczysz mnie też o materiałach wybuchowych?
- Jeśli sobie życzysz...
Wróciliśmy do domu, ugotowaliśmy obiad. Po posiłku zabrałem rower i pojechałem
do Karen. Paweł zgodził się, ale kazał mi zabrać rewolwer. Zatrzymałem się przy płocie i
oddychałem dłuższą chwilę, żeby się uspokoić. Czy dobrze postąpiłem, przyjeżdżając tutaj?
Może nie życzyła sobie mojego towarzystwa. Stałem przez jakiś czas, a potem wskoczyłem
na rower i odjechałem. Przeciąłem miasto i wjechałem na drogę do Fauske. Uciekałem.
Uciekałem od nocnego wspomnienia kształtnych piersi oświetlonych refleksami ognia.
Wreszcie zatrzymałem się koło paru skał. Biło tu źródełko. Piłem lodowatą wodę, później
zwinąłem się w kłębek na grubym mchu. Kilka brzóz szumiało mi nad głową. - Powoli się
wyciszyłem. Mogłem już spokojnie myśleć. Wspomnienie bladło.
Może tutaj takie zwyczaje, rozważałem. A może od tych wszystkich środków
przeciwbólowych pomieszało jej się w głowie? Może po prostu nie skojarzyła, że fakt, iż jest
naga, tak silnie na mnie zadziała...
Zerwałem długie pasmo trawy i przeżułem. Smakowało mi. Bezwiednie zerwałem
drugie. Gdy po godzinie siadłem na rower, żołądek miałem sympatycznie pełen.
Popedałowałem do domu.
Na polance koło bramki leżały duże białe bloki. Styropian opakowany w folię.
- O - wyraziłem zdumienie. - Niezła piramida. Pawcio, niczym faraon, siedział na
szczycie.
- Nie najgorsza - przyznał. - Mam dla ciebie dwie wiadomości. Obie złe. Po pierwsze,
trzeba to przeciągnąć bliżej domu, po drugie, jest szesnasta, więc za remont proponuję brać
się od razu.
Nosiliśmy paczki po kilkanaście naraz. Były bardzo lekkie. Później przytargałem
sobie drabinkę i zabrałem się za odrywanie desek od ściany przy kuchni. Szło nam to raczej
opornie, przybito je dość starannie. Wreszcie poradziliśmy sobie. Paweł dokładnie obejrzał
belki konstrukcyjne.
- Trochę jeszcze wytrzymają - ocenił. - No to do dzieła.
- Mówisz: pruski mur?
Skinął poważnie głową. Rozpruliśmy pierwszą paczkę. Styropian przywieziono nam w
postaci klocków. Każdy z nich miał metr długości, pół metra szerokości i trzydzieści
centymetrów grubości. Dolną belkę pociągnęliśmy warstwą specjalnego kleju. Położyliśmy
bloki, dociskając je porządnie. Następna warstwa. Powstająca ściana była piękna. Biała i
gładka, aż przyjemnie było popatrzeć. Jeszcze jedna warstwa...
- Już dziesiąta na zegarze - zauważył mój przyjaciel. - Położyliśmy siedemdziesiąt
pięć kawałków w trzy godziny. Sądziłem wprawdzie, że pójdzie nam szybciej, ale trudno.
Taki jest widać opór materii.
Byłem dziwnie zmęczony. Poszedłem od razu spać. Nie czułem głodu.
4 września, wtorek
- Jesteś małym, bezczelnym gnojem - powiedział pedagog szkolny, mierząc mnie
zimnym spojrzeniem. - Powinniśmy cię odesłać do Tworek, ty czubku.
Krzyknąłem i obudziłem się. Sufit z desek. Delikatny szum morza.
- Co się stało? - zapytał Paweł przez ścianę. Chyba znowu go obudziłem krzykiem,
miał bardzo zaspany głos.
- Koszmarny sen - westchnąłem.
- Wczoraj i dziś… Chcesz coś na uspokojenie? - zapytał. - Mam bardzo dobry środek.
W tym momencie poczułem, jak żołądek podchodzi mi do gardła. Zbiegłem na parter i
zwymiotowałem do kibla. Torsje szarpały mną kilkakrotnie, za każdym razem wyrzucałem z
siebie kłęby nadtrawionej trawy.
Przyjaciel zszedł i potrzymał mnie za ramiona.
- Cholera - zaklął. - Nie powinieneś jeść tyle tego na raz.
Popatrzyłem na niego z obłędem w oczach.
- Pawcio...
- Wiem, o co chcesz zapytać. Jedzenie trawy jest dla ciebie instynktowne. Wczoraj po
prostu zjadłeś za dużo. Natura domaga się siana, ale konstrukcja i enzymy ludzkie - go
żołądka nie pasują do tego, co masz zapisane w głowie. Lubisz jeść trawę, ale nie jesteś w
stanie jej strawić w takiej ilości.
Ponownie chwyciły mnie torsje, ale tym razem nic nie poszło. Paweł przyniósł z
kuchni butelkę mineralnej. Spuściłem wodę.
- Napij się, to ci pomoże - powiedział. - Na razie masz bardzo podrażniony żołądek.
Spokojnie.
Usiedliśmy w bibliotece. Nakryłem się skórą renifera, bo było mi dziwnie zimno.
- Zaplątałem się - powiedziałem. - Sam nie wiem, co się ze mną dzieje...
Opowiedziałem mu o Karen nad jeziorem, ale pominąłem milczeniem późniejszą
rozmowę u niej w domu.
- Spala mnie pożądanie - wyznałem. - Tak nagle. A przecież nic właściwie się nie
stało. Po prostu zobaczyłem dziewczynę, która nago się kąpała, a potem suszyła przez
moment przy ognisku. Przedtem nie czułem do niej żadnego pociągu fizycznego. Teraz też
nie czuję… Ale chwilami mnie bierze.
- Feromony - powiedział sucho. - Prawdopodobnie zbliża się jej cykl najwyższej
płodności.
- Zuriko Amiredżibi mówił mi o tym - mruknąłem. - Ale wtedy to nie było tak
gwałtowne.
- Och, nałożyły ci się bodźce wzrokowe i zapachowe. Musisz z tym uważać, bo twój
organizm reaguje bardzo silnie. Dużo silniej niż normalnie.
- Nie chcę działać jak jakiś królik! - wybuchnąłem. - A tymczasem...
- Spokojnie. - Położył mi rękę na ramieniu. - To do opanowania. Nie wiem, jak blisko
świata zwierzęcego jest twoja rasa, ale po to właśnie mamy cywilizację, żeby móc zapanować
nad instynktem… Nie jedz za dużo trawy, szkodzi ci.
Popatrzyłem na zegarek. Szósta rano. Nie było już sensu kłaść się spać. Poszedłem na
dwór i otworzyłem wiaderko z klejem. Paweł nadszedł po chwili. Podawał mi kolejne kostki,
a ja z zapałem lepiłem. Do ósmej ściana była ukończona.
- Hmm - powiedział mój przyjaciel, patrząc na nią. - Czegoś mi tu brakuje.
- Zewnętrznego pokrycia zapewne - zauważyłem. - Od góry została szpara...
- To nic, zakleimy ją pianką montażową. Na razie chodźmy na śniadanie, bo coś
zgłodniałem...
Weszliśmy do kuchni i odruchowo zapaliłem światło. Paweł zaklął.
- Kumplu, zapomnieliśmy o oknie!
Faktycznie, ciemność wewnątrz pomieszczenia wynikała z braku odpowiedniego
otworu.
- Poprzednie odstawiłem pod drzewem - poinformowałem go. - Wytniemy i po
problemie.
- Zamówiłem nowe okna z PVC. Jak przywiozą, to będziemy się martwili.
Zasiedliśmy przy świetle gołej żarówki. Pomyślałem, że przydałaby się lampa… Po
śniadaniu odrywaliśmy deski tworzące boczną i tylną ścianę biblioteki. Niektóre były nowe,
te odkładaliśmy na bok. Reszta nadawała się wyłącznie do spalenia.
- To dziwne - mruknął Paweł. - Ten dom chyba nigdy nie został wykończony.
- Z czego to wnosisz?
- Bo to na dobrą sprawę stodoła. Do belek konstrukcyjnych poprzybijano na odwal
deski. I tylko z zewnątrz. Tymczasem powinny być dwie warstwy. Deski od zewnątrz, deski
od wewnątrz, a pomiędzy nimi jakieś sensowne wypełnienie.
- Ale ktoś tu mieszkał, i to chyba kilka lat - zauważyłem - Wnętrze było strasznie
zapuszczone.
Kiwnął bez przekonania głową.
- Może użytkowano dom tylko latem? - Zamyślił się. - Albo nie zdążono ukończyć?
O dziesiątej dostarczono okna, deski pokryciowe, boazerię i całą masę innych rzeczy.
Skończyliśmy budować styropianową ścianę i osadziliśmy w niej okno. Potem poprawiliśmy
też kuchnię. Zajęło nam to czas prawie do czwartej.
- Uff, osłabłem - sapnął. - Przydałaby nam się jakaś pomoc.
- Masz pewnie w Tromo jakichś znajomych? - zauważyłem.
- Henry i Zuriko ciężko pracują, więc raczej nie będę ich odrywał od zajęć. Ale znam
pewnego gastarbeitera, który jest godzien zaufania.
- Zamieniam się w słuch.
- Znasz go.
- Maciek Wędrowycz?
Paweł wyszczerzył zęby.
- Można wysłać mu zaproszenie. Wpadnie na jakieś dwa tygodnie. Wprawdzie to
partacz rzadkiej klasy, ale do prostych prac może się przydać.
- Partacz? - zdziwiłem się. - Widziałeś, jakie ładne drzwi zrobił na piętrze?
- Ładne. Nawet klamki mają… Ale ściany cienkie. No nic, to się skoryguje… Boję się,
że piętro jest za ciężkie. Zwróć uwagę, że opierać się będzie na ścianach o niezbyt dużej
trwałości, czyli na dobrą sprawę na belkach konstrukcyjnych. No nic, szkielet jest stabilny,
skoro ten kurnik nie chwieje się podczas wiatrów. Powinien wytrzymać.
- Tylko czy Maciek będzie mógł przyjechać? - zapytałem. - Zwróć uwagę, że znikał
stąd w pośpiechu...
- Ale nikt go nie powiązał z tamtym nocnym rajdem po mieście.
- Poza tym w Polsce zaczął się rok szkolny.
- Tu trwa już od dwu tygodni - powiedział Paweł. - Byłbym zapomniał. My też na
dniach mamy się pojawić w szkole. Rodzice powinni go puścić, a w Warszawie mamy
znajomego lekarza, który jest pierońsko pazerny na dolary. Sądzę, że bez problemu wypisze
mu dwa tygodnie zapalenia oskrzeli. Zaległości Maciek nadrobi bez kłopotu, to zdolny
chłopak.
Uśmiechnąłem się pod nosem. Pawcio zarządził fajrant. Nie miałem apetytu. Chciałem
nakarmić kota, ale miseczka nad bojlerem była pełna zsiadłego mleka. Pewnie zwierzak miał
dość psów i ludzkich gości i wyniósł się do lasu na stałe.
- Pojadę sobie - poinformowałem kolegę, wyciągając z rupieciarni rower.
- Znowu bez celu?
- Nad jezioro.
Popatrzył na mnie uważnie i zmarszczył brwi.
- Pojadę z tobą - zaproponował. - Weźmiemy samochód.
- Chciałem, aby wiatr owiewał moje genialne czoło...
- Możemy otworzyć okno.
Wsiedliśmy do samochodu. Od morza wiał silny wiatr. Niebo zasnuły chmury.
Popędziliśmy serpentynami pod górę. Paweł zwolnił nieco i w tym momencie zza zakrętu
wyskoczyła czerwona mazda. Mój przyjaciel szarpnął ostro kierownicą w bok. Samochody
otarły się o siebie, zerwane lusterko trzasnęło w boczną szybę. Uderzyliśmy przednim
zderzakiem w spory kamień i to uchroniło nas przed wpadnięciem do rowu. Usłyszałem huk
za plecami. Odwróciłem się. Mazda stała kawałek dalej, opierając się o drzewo. Odpiąłem
pasy. Niemal jednocześnie wyskoczyliśmy z wozu. Karen siedziała za kierownicą, włosy
miała mokre i całkowicie nieobecnym spojrzeniem wpatrywała się w coś, co tylko ona mogła
zobaczyć. Pomachałem jej przed oczyma, ale nie zaobserwowałem żadnej reakcji.
- Cholera - zaklął Paweł. - Totalny odjazd. Zawrócił do opla i wyjechał tyłem na
drogę. Wysiadł i rozpiąwszy dziewczynie pas bezpieczeństwa, przesunął ją na boczne
siedzenie. Zaczęła powoli reagować. Popatrzyła na niego zaskoczona, a potem jej oczy znowu
straciły przytomny wyraz. Obejrzałem bok samochodu. Poza otarciem lakieru nie ucierpiał
specjalnie. Przedni zderzak tylko był rozbity niemal w drobny mak. Paweł przekręcił kluczyk
w stacyjce mazdy. Silnik zamruczał.
- Odwieziemy ją do rodziców… Ach tak, mieszka sama. Wiesz gdzie?
- Tak.
- Bierz opla. Będziemy jechali wolno. Staraj się naśladować moje ruchy, nie znasz
przecież przepisów...
- Prawa jazdy też nie mam.
- W razie czego powiedz, że zostawiłeś w domu. Oni tu nie ewidencjonują wydanych.
Nie, cholera. Musisz jechać pierwszy, ja przecież nie wiem dokąd...
Przez chwilę poczułem jakąś dziwną zawiść, że to Paweł siądzie sobie na wygodnym
fotelu przykrytym białą skórą renifera, ale potem znalazłem się za kierownicą jego wozu i
uczucie znikło.
No i pojechaliśmy. Na szczęście w bocznych uliczkach miasta nikogo nie spotkaliśmy.
Zaparkowałem przed domem Karen, Paweł wjechał na podwórze. Zamknąłem samochód.
Dźwignął ją i wniósł na ganek.
- Sprawdź jej kieszenie - powiedział. - W którejś powinna mieć klucze.
Miała w bocznej kieszeni dżinsów. Otworzyłem drzwi i przez niewielki hol weszliśmy
do salonu.
Pokój jak pokój. Nic nadzwyczajnego. Umeblowany sprzętami z IKEA, brzydkimi i
funkcjonalnymi. Rozejrzałem się, szukając czegoś’ niezwykłego. Jakiegoś osobistego
akcentu. Nic… Nawet obraz na ścianie był sztampowy, ot, zwykły bohomaz.
Położył Karen na kanapie. Po chwili usiadła. Nadal wyglądała, jakby nie miała
kontaktu z rzeczywistością. Zamknęła oczy.
- Przedawkowała morfinę - zasugerowałem.
- Nie. Morfina tak nie działa. To musi być coś innego. Delikatnie sprawdził zawartość
kieszeni dziewczyny i z jednej wydobył torebkę z resztą dziwnego proszku ogniście żółtego
koloru. Delikatnie nabrał odrobinę na palec i dotknął końcem języka.
- I co to jest? - zaciekawiłem się.
- Być może się mylę, ale to może być to nowe świństwo destylowane z gałki
muszkatołowej - powiedział. - Na receptę, tak czy siak, tego nie kupiła. Powinna się przebrać
w coś suchego… W tym stanie zaziębienie może ją zabić.
Popatrzyłem ponownie na obraz wiszący nad wersalką. Był dość duży. Przedstawiał
kulę ziemską, tylko kontynenty były źle zaznaczone. Na kuli opierał się tron, a na nim z kolei
siedziała sylwetka w filigranowej koronie na głowie. Paskudztwo.
- To obraz Konstantasa Čiurlionisa - stwierdził Paweł, przeglądając notes. - Niezła
kopia.
Raz jeszcze przyjrzałem się płótnu. Khm… Moim zdaniem ten człowiek lepiej
komponował niż malował. Ale mojemu przyjacielowi chyba się spodobało.
- To co teraz zrobimy?
- Ponieważ jesteśmy ze Wschodu, zgodnie z naszymi tradycjami posiedzimy tutaj, aż
jej przejdzie. Tubylcy pewnie zostawiliby ją samą.
- Nie należałoby przewieźć Karen do szpitala na jakieś odtrucie?
- Sądzę, że narkotyk już się rozkłada. Jeśli za pół godziny nie dojdzie do siebie,
wezwiemy pogotowie.
Kiwnąłem poważnie głową.
- A to - zgniótł torebkę w dłoni - lepiej niech myśli, że zgubiła...
Nakrył dziewczynę pledem i wyszliśmy przed dom. Siedliśmy na ganku.
- Nie podoba mi się ta sprawa - powiedział. - Rozumiem Karen, długo już nie pożyje,
ale jeżdżąc w takim stanie, stanowi śmiertelne zagrożenie dla innych.
- Przekonanie jej nie powinno być trudne.
- Mylisz się. Jest niemożliwe. To tak jak z pijakiem. Obiecuje, obiecuje i nigdy nie
dotrzyma słowa. Narkotyki dlatego są tak potwornie zdradliwe, że w pierwszej kolejności
uszkadzają tę część mózgu, która zawiaduje logicznym myśleniem i przewidywaniem
skutków. Zabijają odpowiedzialność.
- Rozumiem.
- Jest jeszcze coś - mruknął. - To się nazywa fachowo samobójstwem wspomaganym.
Czasami ktoś, kto pragnie rozstać się z tym światem, pociąga za sobą innych. Nie mogę
oczywiście mieć pewności, czy tu to zachodzi. Ale na wszelki wypadek trzeba uważać. Mamy
teraz duży problem. - Westchnął, wskazując kciukiem drzwi. - Jeśli chcemy uruchomić nasz
punkt przerzutowy, to najlepiej byłoby poczekać, aż ona umrze.
Wzdrygnąłem się.
- Takie są wymógł bezpieczeństwa - rzekł zimno. - Osoby nadużywające alkoholu i
zażywające narkotyki, chore umysłowo, młodociane i tym podobne są uważane za zagrożenie
dla tajności. Przepraszam...
- Rozumiem. Czy to znaczy, że nie należy powierzać im tajemnic? Mam na myśli...
- To znaczy, że nie należy podejmować żadnych ryzykownych działań, jeśli są w
pobliżu.
- Hm… Podejmiemy?
- Tak. Będziemy musieli tylko trochę bardziej uważać. Teraz wymyślmy coś z
samochodem Karen. Trzeba go unieruchomić.
- Myślę, że to się nie uda. Bo niby jak? Zepsujemy coś, to wezwie mechanika i na
drugi dzień będzie naprawiony.
- Mam lepszy pomysł. Napiszemy na nią donos. Skrzywiłem się.
- Wiem. - Uśmiechnął się smutno. - Donosicielstwo jest kiepsko widziane w
cywilizacji łacińskiej. Lecz jutro może wpaść na kogoś o wolniejszym refleksie niż mój. I
może być z tego nieszczęście. Skoro i tak, niestety - wskazał dłonią ziemię - po co ma jeszcze
kogoś za sobą pociągnąć...
Kiwnąłem bez przekonania głową. Zajrzeliśmy do salonu. Dochodziła już do siebie.
- Ach! - westchnęła zaskoczona. - To wy?
- Pamiętasz coś? - zapytał rzeczowo Paweł.
Zmarszczyła czoło.
- Rozbiłaś mi samochód - oznajmił twardo. - Będzie potrzebna interwencja blacharza i
lakiernika.
Wyjęła z torebki książeczkę czekową.
- Ile? - zapytała konkretnie.
- Przyślę rachunek. Nie wygląda to poważnie.
- Wypiszesz sobie sam. - Podała mu blankiet. - Mógłbyś nie zdążyć odebrać, gdybyś
poczekał. Napijecie się herbaty? - Usiłowała wstać, ale nogi się pod nią ugięły i schwyciwszy
się mojego ramienia, opadła na kanapkę.
Dotknęła swoich włosów.
- Pływałam - przypomniała sobie. - Dorwały mnie utopce… Nie pamiętam, jak tu
przyjechałam...
- Przywieźliśmy cię - wyjaśniłem.
Wstała z kanapy, pozostawiając po sobie krwawą plamę. Narzuciła ją poduszką.
Złapała się ściany, jednak zdołała utrzymać się na nogach.
- Chcecie herbaty? - zapytała ponownie.
- Jeśli nie potrzebujesz naszej pomocy, pójdziemy już - powiedział Paweł.
Kiwnęła głową.
- Poradzę sobie. - Strumyczek krwi wyciekł z nogawki i plamił skarpetkę.
Pożegnaliśmy się, wyszliśmy i wsiedliśmy do samochodu.
- Co jej się stało? - zapytałem.
- No cóż, kobietom się to co jakiś czas zdarza - powiedział Paweł. - Raz w miesiącu
mniej więcej.
- Aż tyle? Poza tym miała okres jakieś dwa tygodnie temu. Wspominała.
- Może przerzut gdzieś w narządach rodnych spowodował krwawienie, a może
organizm, czując, że egzystencja się kończy, przyspieszył zegar biologiczny. Ludzie ciężko
chorzy są zazwyczaj płodni, na własne nieszczęście… - mruknął.
Wyczułem w nim niechęć do kontynuowania tematu.
- Tu kładę - powiedział, wrzucając dwie pary kluczyków do skrytki.
- To od jej samochodu? Razem z zapasowymi? - zapytałem.
Potwierdził.
- Sądzę, że zrozumie.
- Tubylcy są bardzo odporni na aluzje - zauważyłem.
Po południu zerwaliśmy całą ścianę tylną i sporą część bocznej. Murowanie ze
styropianu było zabawnym zajęciem. Klej lekko nadtrawiał masę, bloki lepiły się
natychmiast, musieliśmy więc uważać, żeby nie trzeba było poprawiać.
- Uśmiechasz się - powiedział Paweł. - Nie wierzysz, że to dobra technologia.
- Jakoś dziwnie tak - powiedziałem, klepiąc białą ścianę. - To przecież...
- Masz rację, to zakazane - przyznał. - Gdybym chciał zbudować od podstaw dom ze
styropianu, każdy urząd natychmiast by mnie wyklął. Zrozum, że ta technologia to najtańszy
sposób wznoszenia ścian.
- To dlaczego nie jest stosowana na szeroką skalę?
- Właśnie dlatego. Gdyby każdy mógł budować sobie dom za psie pieniądze i we
własnym zakresie, to splajtowałaby rzesza budowlańców, producentów cegieł, no, może w
tym kraju nie mają specjalnie dużo do roboty. Poza tym, jeśli mieszkasz w bloku, jesteś
niewolnikiem. Zakręcą ci parę kurków i kaput. Ani wody spuścić, ani kuchenki włączyć. A
jeśli masz własny dom, jesteś wolny. I czynszu nie musisz płacić...
Zabraliśmy się za obijanie domu deseczkami. Robota była bardzo łatwa, dzięki
nacięciom można było szybko je połączyć. Do siódmej skończyliśmy całą jedną ścianę. Tego
wieczora, gdy wszedłem do środka, poczułem po raz pierwszy różnicę. Wiatr nie wędrował
już swobodnie przez pomieszczenia. Dom stał się naprawdę ciepły. Przeciągnęliśmy część
materiałów budowlanych do piwniczki.
- Nikt nie policzy, ile zużywamy - oświadczył Paweł z zadowoleniem. - Nikt nie
interesuje się tym, co robimy. I bardzo dobrze. Chodź, czegoś cię nauczę - dodał, patrząc na
zegarek.
Weszliśmy do pokoju Maćka, Paweł wyciągnął spod łóżka sporą walizkę. Była
pokryta skórą. Miała cyfrowe zamki. Ustawił ją, a potem otworzył.
- Wiesz, to ważne, jeśli nieprawidłowo wpisze się kod i próbuje otworzyć, wylatuje się
w powietrze - powiedział z powagą.
- Zdradzisz mi kod? - zainteresowałem się.
- Dostaniesz własną walizkę, jeśli zajdzie taka konieczność. - Uśmiechnął się.
- A silny ten wybuch? - Teraz ja przyozdobiłem swoją twarz odpowiednim grymasem.
- W ściankach są ponad dwa kilogramy trotylu.
- Niewiele mi to mówi.
- Za pomocą dwustu gramów można zerwać tor kolejowy - powiedział. - Dwa
kilogramy wystarczą, by gościa, który się dobierze, wysłać na orbitę.
Wewnątrz walizy było kilkanaście potencjometrów, jakieś zegary, przełączniki i
świecące przyciski. Wydobył kabel, dotąd ukryty w obudowie, i podłączył go do gniazdka.
Potem wcisnął przełącznik i wstukał kolejny kod.
- Na tym etapie pracy też można wylecieć w powietrze? - zaciekawiłem się.
Potwierdził.
- Tym maleństwem można podsłuchać wszystko - oznajmił z dumą. - Nawet rozmowy
milicjantów w Moskwie. Tyle tylko, że aby tam sięgnąć, trzeba mieć odpowiednią antenę.
Wprowadził kolejny kod. Czułem zimno w żołądku. Jeśli w każdej chwili narażaliśmy
się na wybuch… Widocznie jednak wiedział, co robi.
Założył na uszy słuchawki.
- Gęś wzywa stado - rzucił w mikrofon.
W odpowiedzi ktoś zagdakał z ożywieniem. Mówił jednak za cicho, abym mógł
zrozumieć.
- Przyjęte - powiedział Paweł nagle pobladły. - Potwierdzam. Bez odbioru.
Wyłączał po kolei przyciski. Światełka gasły.
- Mamy jakiś problem? - zapytałem.
- Tak. Musimy przenocować kobietę i dwójkę dzieci.
Kiwnąłem głową.
- Dzisiaj?
- Na szczęście dopiero jutro.
Uderzył dłonią w nieheblowane deski ściany.
- Cholera - zaklął. - Dom jeszcze niegotowy, o kryjówce nie wspominając.
- Będziemy musieli zamelinować ich gdzieś tutaj - stwierdziłem. - Na piętrze są
przecież pokoje.
- Nieszczęsny… Pokoje… Masz, Tomaszu, odchyły od norm estetycznych.
- Bunkier Maćka odpada. Tam jest zbyt wilgotno.
- I będzie nam potrzebny do czego innego. No trudno. Musimy kupić ze cztery
składane łóżka… i chyba śpiwory.
Przymknął na chwilę oczy.
- Gdzie mamy ich odebrać?
- W Fauske.
Zeszliśmy do biblioteki. Styropianowe ściany wydały mi się nagle mniej zabawne.
Poczułem wstyd.
- Teraz posłuchaj, to ważne. Zniszcz albo ukryj wszystkie miejscowe gazety, plany
miasta i inne duperelki mogące wskazywać na to, gdzie się znajdujemy.
- Zwariowałeś?
- Takie są względy bezpieczeństwa.
- Ale to idiotyzm! Przecież dowiedzą się, gdzie są, po prostu patrząc przez okno! Przy
szosie są tablice z nazwami miast i odległościami. Chyba że przywiozą ich w trumnach z
workami na głowach i przepakują nam do bagażnika...
- Idiotyzm… Owszem. W tym przypadku tak. Ale czasem przerzuca się ludzi w
zamkniętych furgonetkach i oni faktycznie nie wiedzą, gdzie trafili. Procedura jest jedna dla
wszystkich. Żeby się przyzwyczaić i żeby się nie pomylić.
Zrozumiałem, że ma rację. Trefnych przedmiotów nie było dużo. Wszystkie starannie
schowałem.
- Będziesz miał na imię Andrzej - powiedział Paweł nieoczekiwanie.
Zmarszczyłem brwi.
- Narodowość? - zagadnąłem.
- Pomyślmy. Oni będą z Litwy… W takim razie Andriej i jesteś Ukraińcem.
- Zapamiętam. A bardziej szczegółowa legenda?
- Nie będzie potrzebna. Ja będę grał tubylca dukającego trochę po rosyjsku. Musisz
założyć szkła kontaktowe. Wyruszamy o szóstej rano.
Dłuższą chwilę siedziałem przed domem, zastanawiając się. Gdy wreszcie poszedłem
spać, śniły mi się jakieś głupoty. Obudziłem się w środku nocy. Drżałem, nie z zimna, do tego
byłem już przyzwyczajony. Dotknąłem policzka. Wspomnienie z Warszawy. Dotyk włosów
pachnących jaśminem. Delikatne muśnięcie warg na policzku.
Dwaj radzieccy oficerowie. Przyjechali po mnie i musieli umrzeć. Oni zginęli, a ja
ocalałem. Tak po prostu zostali zabici w ruszającej odrapanej nysce. Jutro spotkamy kogoś,
kto tak jak ja musiał uciekać… Dlaczego wszystko wokoło naznaczone było piętnem
cierpienia? Karen, księżniczka Tamara, Paweł… Blask żaru na jasnej skórze. Ciemne plamy i
strzykawka z morfiną. Piętno zagłady...
„Powodzenia, źrebaczku”...
* * *
- Poznaję to miejsce - powiedziała Łucja. - Ale we śnie wyglądało trochę inaczej...
- Minęło sto lat.
- Masz rację, tato.
Weszli przez obrotowe drzwi i znaleźli się w rozległym holu. Po lewej i prawej stronie
ciągnęły się zachowane fasady stuletnich kamienic. Ich resztę wyburzono i zastąpiono nową
konstrukcją. Na wysokości czwartego piętra dawny zaułek nakryty był szklanym dachem.
Sklepik z herbatą odnaleźli po trzech minutach. Z zewnątrz wyglądał prawie tak samo.
Napisy trawione w szkle wzbogacono tylko o jedną informację: Since 1908.
Stary Chińczyk za ladą w nieuchwytny sposób przypominał mistrza Wu.
- Szukamy właściciela - powiedział Semen.
- To ja. - Sprzedawca skłonił głowę.
- Zatem może chodzi nam o współwłaściciela - odezwała się Łucja. - Jeśli oczywiście
Paczenkowie nadal posiadają udziały w tym przedsiębiorstwie.
- Zobaczę, co mogę dla pani zrobić. - Ukłonił się ponownie i zniknął na zapleczu.
- To idiotyzm - westchnęła. - Przychodzić do sklepu i pytać o człowieka, który tylko
mi się śnił… Z drugiej strony ten sklep też tylko mi się śnił, a przecież istnieje naprawdę.
- Indianie musieliby śnić dokładnie to samo.
Z zaplecza wyłonił się mężczyzna. Mógł liczyć około pięćdziesiątki. Spojrzał na
interesantów i na jego twarzy odmalował się wyraz głębokiego zdumienia.
- A niech mnie - odezwał się po ukraińsku.
- Semen Miszczuk, a to moja przybrana córka Łucja. - Mikrobiolog wyciągnął dłoń na
powitanie.
- Przyjaciele, póki ich miałem, nazywali mnie Nikita. - Sprzedawca mówił z miękkim
akcentem, musiał długo przebywać na wschodzie Ukrainy. Chwilami jednak w jego głosie
pobrzmiewały dziwne nuty. Nie był to jego język ojczysty. - Miło mi was poznać.
Patrzył przez dłuższą chwilę w twarz Łucji.
- Udało się sukinsynom - mruknął z uznaniem i zgrozą. - A może nie powinienem
pana tak otwarcie obrażać. - Spojrzał na Semena wyzywająco.
- Nie będę zaprzeczał. Przyłożyłem do tego rękę. Teraz jestem zdrajcą i renegatem.
- Naprawdę wam się udało… Jest tylko jedna? - ponownie zwrócił się do Miszczuka.
- Tak.
- Echo. - Nikita puknął się palcami w skroń. - Czułem je, wiedziałem, że ktoś z
naszych przybył znowu w te strony.
- Skąd pan wiedział, że pojawimy się akurat w tamtej wiosce? - zapytała dziewczyna.
- Bo to szczególne miejsce. Szczególni ludzie. Coś sprawia, że od czasu do czasu
przyciąga tam kogoś z naszych. Choć nie spodziewałem się, szczerze mówiąc, krewnych.
- Krewnych? Jesteśmy spokrewnieni? - zapytała Łucja.
- Jesteś moją córką - wyjaśnił. - W pewnym sensie...
- To pomyłka - zaprotestował Semen. - Myli się pan...
Nikita wyjął z kieszeni portfel, wyłuskał z niego fotografię i rzucił na stolik przed
mikrobiologiem.
- Założymy się?
Semen podniósł zdjęcie i popatrzył na nie zdumiony. Na fotografii widniała Łucja i
jednocześnie nie - Łucja. Sfotografowana dziewczyna była o jakieś dwa lata starsza. Miała
nieco gęściejsze włosy, grubsze brwi. Była też brunetką, a nie popielatą blondynką.
- Kto to jest? - zapytał.
- Moja córka Aleksandra. Ale wołamy ją Łesia.
- Przecież sam widziałem dokumentację medyczną - jęknął Miszczuk. - Łucja została
wyklonowana.
Nikita skinął głową.
- Tak, ale przecież skądś musiała się wziąć. Zmajstrowali ją z krwi pobranej mojej
córce. Widać różnice fenotypu, więc genotyp poddano zapewne jakiejś modyfikacji.
- Cholera. I co dalej?
- Jedną córkę już mam - powiedział. - Nie chcę ingerować w wasze życie. Po prostu,
Semenie Iwanowiczu...
- Skąd pan zna moje otczestwo? - zdumiał się mikrobiolog.
Gość strzelił w powietrzu palcami.
- Tak mi się wydawało - powiedział zawstydzony.
Łucja podniosła zaciekawione spojrzenie.
- To cecha gatunkowa? - zapytała. - Czy też raczej osobnicze predyspozycje?
- Wydaje mi się, że gatunkowa - powiedział poważnie. - Też to czujesz? Fragmenty
myśli innych ludzi?
Kiwnęła zawstydzona głową.
- Co zamierzacie dalej? - zapytał.
- No cóż, dysponuję pewnym niewielkim kapitałem - powiedział biolog. - Ale...
- Rodzina Wu od wieku sukcesywnie wykupuje ten zaułek. Po kawałku, sklepik po
sklepiku. Jeśli szukacie pracy, znajdziemy coś dla was.
- Może to i pomysł. Tylko jest jeden problem. Nie mamy wystarczająco dobrych
dokumentów.
- Więc zapraszam do mnie do domu. Jeśli nie boicie się kurzu tysięcy książek,
pościelimy wam w bibliotece. Moja córka też będzie wam rada. Zawsze chciała mieć siostrę.
O dokumenty nie musicie się martwić, wszystko załatwimy.
- Przy okazji chcielibyśmy dowiedzieć się czegoś więcej… - Łucja omiotła wzrokiem
ekspozycję.
Antyczne samowary i stuletnie ekspresy do herbaty zajmowały tę samą witrynę co w
jej śnie.
- Moja wiedza, choć niekompletna, jest do waszej dyspozycji - powiedział Nikita
poważnie.
- Najważniejsze pytanie: skąd pochodzę… pochodzimy? - zapytała dziewczyna.
- Najbardziej rozpowszechniona teoria mówi, że nasza rasa, a właściwie istoty,
których geny nosimy, Equoidae Edoni, mają dom na planecie Edon obiegającej gwiazdę
Altair - odpowiedział.
- Uczono nas o tym. Eohippusy, inna planeta, ewolucja wspomagana przez
domniemanych Edonitów… Ale Otto Sigridsen to zbrodniarz i idiota. Zawsze gryzło mnie
pytanie, w jakim stopniu ta teoria jest prawdziwa - odezwał się mikrobiolog.
- W zerowym. Semenie Iwanowiczu, miejcie odwagę uwierzyć we własne odkrycie.
Przecież niedawno rozgryźliście ten problem.
- A te wszystkie wizje? - zapytała Łucja. - To nie jest pamięć genetyczna czy coś
takiego. Sądzę, że to przekaz z zewnątrz. Telepatia albo podobne zjawisko. Ktoś wyświetla
mi fragmenty, obrazy z przeszłości? Chyba po to, abym lepiej zrozumiała, kim jestem.
- Brawo, młoda damo - rozległo się za jej plecami.
Głos brzmiał głucho, najwyraźniej należał do bardzo starego człowieka. Mikrobiolog
poczuł przerażenie, ale nie miał dość siły, by się obejrzeć.
DZIENNIK TOMASZA PACZENKI
ZESZYT ÓSMY
5 września, środa
Czerwone słońce wychyliło się zza gór. Mała stacyjka w Fauske spowita mgłami
ciągnącymi znad fiordu wyglądała nierealnie. Osada spała. Pierwsi mieszkańcy dopiero
wygrzebywali się spod ciepłych kołder. Paweł zaparkował samochód o rzut kamieniem od
peronu.
- Mgła - westchnął. - Wiesz, co jest w niej najgorsze?
- Zasłania widok? - próbowałem się domyślić.
Pokręcił głową.
- To oczywiście nie jest bez znaczenia. Gorsze jest to, że mgła oszukuje nasze zmysły.
Działa trochę jak soczewka, to ostatecznie drobiny wody zawieszone w powietrzu.
Przedmioty bliskie wydają się oddalone, te zaś, które są daleko...
- Rozumiem - ziewnąłem. - To utrudnia na przykład celowanie.
- Na przykład - potwierdził, rozcierając dłonie. - Z drugiej strony mgła dziś będzie
naszym sojusznikiem.
- Jeśli posadzili jakiegoś obserwatora na pobliskim wzgórzu, to nie będzie w stanie nas
wypatrzyć - uzupełniłem.
- Oczywiście musielibyśmy mieć gigantycznego pecha, żeby ktoś przybył tu nas
obserwować. Operacja przerzucenia kogoś pomyślana jest zawsze tak, by maksymalnie
utrudnić wrogom zadanie. Jesteś gotów?
- Żeby oddać życie za nie swoje sprawy?
- Teraz są tak samo twoje, jak i moje, i masz rację, cudze. - Wykonał ręką osobliwy
gest. - Tkwimy w tym obaj po uszy… To znaczy w sumie ja tkwię, bo ty masz inne kłopoty.
Jeśli się boisz...
Zamyśliłem się.
- Rozumiem - rzekł cicho po chwili. - Masz szesnaście lat. Wymagam od ciebie za
dużo. Tak samo jak za dużo wymaga się czasami ode mnie. Pomyśl, w ten sposób właśnie
dokładamy małe kamyczki do lawiny.
- Nie przejmuj się. Dam radę. Właśnie! Czy nie mają kogoś innego, kogo mogliby tu
przysłać?
W oczach Pawła odmalował się smutek.
- To, co powiem, może być dla ciebie szokiem. Nie ma nikogo innego. Ludzi godnych
tak bezwzględnego zaufania jak ja jest niewielu. I z pokolenia na pokolenie ich liczba spada.
Coraz mniej jest takich, którzy gotowi są dla ocalenia swojego honoru poświęcić życie. To
wszystko. Nasza cywilizacja schodzi na psy. Miarą wartości człowieka staje się pieniądz. A
miarą uczciwości kwota, za jaką człowiek gotów jest sprzedać sprawę, ojczyznę, sumienie...
- I z tak szczupłymi siłami chcecie stawić czoła imperium? A jeśli zginiemy w tej
walce i nikt więcej już jej po nas nie podejmie?
- To trudno. Ale ja swoje zadania wykonam.
Wyjął spod siedzenia pistolet, odbezpieczył. Wręczył mi go dyskretnie, patrząc
uważnie w oczy. Wytrzymałem jego spojrzenie.
- Nie sądzę, żebyś musiał go użyć - powiedział poważnie. - Lecz jeśli przyjdzie co do
czego, strzelaj. Na wyrzuty sumienia będzie czas później.
- Bardzo kiepsko strzelam.
- Tak. Kiepsko. Wal na oślep. Panika też bywa cennym sprzymierzeńcem.
Kiwnąłem głową. I nagle się uśmiechnąłem.
- Co się stało? - zaniepokoił się.
- Gdy sobie pomyślę o kumplach z klasy, którzy siedzą teraz w szkole...
Ścisnął moje ramię. Mocno. A potem wysiadł z samochodu i ruszył w mgłę.
Przesiadłem się na jego miejsce. Silnik chodził na jałowym biegu. Oparłem jedną stopę na
sprzęgle, drugą na pedale gazu. Czy w razie czego będę umiał uciec? Czy zdążę podjechać po
niego? Stacyjka, peron, kępa świerków, ulica o nawierzchni utwardzonej asfaltem… Gdyby
nie idealna czystość, to miejsce wyglądałoby jak kawałek Polski.
Zamknąłem oczy. Broń leżała na kolanach nakryta kurtką. Wystarczyło wsunąć dłoń,
by poczuć chłód metalu pod palcami. Szorstką powierzchnię spustu. Otworzyłem okno, żeby
w razie czego nie strzelać przez szybę. Chyba zapomniał mi o tym powiedzieć.
Dotyk włosów pachnących jaśminem na policzku. Szept: „Powodzenia, źrebaczku.
Nie daj się zabić”.
Nie mówiła jakoś nic o strzelaniu do innych. A jeśli będzie trzeba? No to będzie...
Paweł wszedł na jasny betonowy peron i ustawił się w połowie jego długości.
Czekaliśmy. Rozglądałem się od czasu do czasu, czy nic nam nie grozi. Niżej, nad wodą,
ludzie szli do sklepów. Przejechała dziewczyna na rowerze, wyobraziłem sobie, jak strzelam
do wrogów kłębiących się na peronie. Pociski odbijają się od burty wagonu, wszędzie
czerwienieją kałuże krwi...
Nie, co za bzdura!
Pociąg nadjechał. Wysiadło z niego tylko kilka osób. Wszystkie minęły Pawła
obojętnie. Czekał jeszcze chwilę, a potem ruszył wzdłuż składu. Po paru minutach zawrócił i
spokojnie podszedł do samochodu. Przesiadłem się z powrotem na miejsce pasażera.
- I co? - zapytałem. - Nici z naszej akcji?
- Na to wygląda - mruknął.
Wrzucił pierwszy bieg i pojechaliśmy. Po lewej otwarła się rozlega zatoka, końcowy
odcinek fiordu. Odpływ odsłonił setki głazów leżących w mule i płytkiej wodzie.
- Ktoś nam nie ufa?
- Nie, to nie dlatego - powiedział. - Czasem w ostatniej sekundzie zmienia się trasę.
Albo, choć to mało prawdopodobne, coś może pójść nie tak. W naszym przypadku mogło się
rozchorować któreś z dzieci. Powiem ci od razu: częściej będziemy jeździli na próżno.
Kiwnąłem głową. Kłamał, czułem to. Po co tu przyjechaliśmy? Miał coś odebrać?
Komuś się pokazać? Coś oddać?
- Wiesz, wyobraziłem sobie strzelaninę na peronie - powiedziałem.
- I do jakich wniosków doszedłeś?
- Głównie zastanawiałem się, jak odebraliby to mieszkańcy miasteczka. Byliby chyba
nieźle zszokowani. Cisza, spokój, a tu nagle przybywa kilkunastu świrów, by mordować się
pod ich oknami. Matki bałyby się wypuszczać dzieci na podwórko. Potem nocami męczyłyby
ich koszmary...
- Och, nie przesadzaj. Może faktycznie taka strzelanina w środku spokojnej osady
stałaby się na długo przedmiotem rozmów, ale nie sądzę, żeby kogoś od tego dręczyła
bezsenność. Skoro jednak jesteśmy przy tym problemie, to udzielę ci kilku wskazówek. Tak
na przyszłość. Skinąłem.
- Pamiętaj, że jesteśmy w miejscu publicznym, więc jak dojdzie do wymiany ognia,
trzeba uważać na przypadkowe ofiary.
- Zdarzyło się kiedyś coś takiego? - zaciekawiłem się.
- Tak. - W jednej chwili zrozumiałem, że sam brał udział w czymś podobnym.
Zaciął się, przez dłuższy czas milczał ze wzrokiem utkwionym w szosie. Zaraz,
zaraz… Nie tak dawno były jakieś porachunki gangów w centrum handlowym w Oslo?
- Gdy będziesz walił, musisz prowadzić lufę nisko, tak aby cele stały na tle ściany
wagonowej - powiedział wreszcie. - Ale, broń Boże, nie na tle okien. Widzisz, kula,
przebijając się przez warstwę blachy, ocieplenie i wykładzinę, w środku może komuś jeszcze
złamać kość czy wywołać rozległe stłuczenie, lecz jej energia będzie na tyle nikła, że raczej
nikogo nie zabije. Jeśli przejdzie tylko przez szybę, to pomijając możliwość trafienia kogoś,
wszędzie będzie masa odłamków szkła. No i przygotuj się, że jeśli wywalisz magazynek,
powiedzmy, piętnaście pocisków, to w cel trafi nie więcej niż cztery, pięć. Oczywiście
zakładamy, że najpierw nauczysz się dobrze strzelać. Reszta leci dalej.
- Rozumiem.
- Stacja to fatalne miejsce. Dużo ludzi… Zabrałem cię ze sobą, bo ktoś musiał
pilnować mi pleców.
Wciąż kłamał. Albo raczej nie mówił całej prawdy. Nie potrzebował obstawy.
Zwłaszcza nie potrzebował do tego mnie. W razie jakiejś zadymy nie zdołałbym przecież
skutecznie pomóc, raczej sam bym, przez braki w wyszkoleniu, zginął.
Braki? - roześmiałem się w duchu. Przecież ja nie mam za sobą nawet wojskowej
unitarki. A strzelam tak, że dla Pawła bezpieczniej byłoby zostawić mnie w domu...
Zaciekawiłem się, czy naboje w magazynku w ogóle były prawdziwe. Sprawdzał
mnie? A może tylko podpuszczał? Chciał, żebym poczuł się ważny? Albo sam usiłował
sprawić takie wrażenie?
Gdy dotarli my do Bodø, mg y ju opad y. Co jak co, ale ulokowano mnie w fajnym
ś
ł
ż
ł
miejscu. Szeroka zatoka, góry po drugiej stronie. Sporo zieleni i szare granitowe masywy.
Niewielkie drewniane domki, proste, lecz funkcjonalne, o pomalowanych na biało ścianach.
Ogródki otoczone płotkami sięgającymi najwyżej do kolan. Ludzie spokojni, psów prawie się
nie trzyma, to po co wyższe? Mógłbym żyć tak jak oni… Kupić sobie mieszkanko w
paskudnym kompleksie stawianych właśnie niskich bloków, pracować w księgarni albo w
sklepie z tkaninami na rogu. Odmierzać kolejne miesiące wypłatami, łazić po górach w
wolnych chwilach, odwiedzać dyskotekę, pływać z Ingrid i Karen w jeziorze… O ile ta druga
by żyła. Po paru latach kupiłbym sobie żaglówkę albo używany samochód.
Pomknęliśmy przez las. Znajoma bramka… Przyjemnie było wejść do ciepłego domu.
Odwaliliśmy kawał dobrej roboty, choć jeszcze dużo pozostawało do zrobienia. Tego dnia
Paweł zdecydował się zabrać za dach. Od środka poddasza przykręciliśmy do łat płyty sklejki.
Sporą część trzeba było dopiero przyciąć na wymiar. Od razu jednak zrobiło się na strychu
dużo cieplej. Potem zwinęliśmy częściowo papę, którą przybiłem zaraz po przyjeździe, i od
góry na płytach położyliśmy kostki styropianu. Praca nad pierwszą ćwiartką dachu zajęła nam
czas aż do południa, Paweł jednak twierdził, że i tak mamy niesamowite tempo. Później
poszedł robić obiad, a ja pouszczelniałem wypełnienie za pomocą pianki montażowej. Gdy
zszedłem na dół, w talerzach czekało już gorące leczo z grubo pokrojoną kiełbasą. Na deser
Paweł zaserwował morele z puszki.
- Świat nie jest taki zły - powiedziałem z zadowoleniem, klepiąc się po brzuchu.
- Wiesz, to zabawne - rzucił mój przyjaciel - ale to samo powtarzał często twój
dziadek Józef.
- Nie pamiętam - skrzywiłem się. - I wydaje mi się, że osiągnąłem już granicę. Że nic
więcej nie zdołam sobie przypomnieć.
- Może spróbujemy regresji hipnotycznej - mruknął. - Choć to jeszcze zawsze
zdążymy… Powinieneś też pojechać do Doniecka i Wojsławic, tylko że to z kolei
niemożliwe. Bywałeś w dzieciństwie na Krymie.
- I tam też nie pojadę - westchnąłem. Po obiedzie Paweł sprawdził, czy pianka dobrze
zastygła.
- Całkiem, całkiem - cmoknął.
Przyciągnął bele folii paroprzepuszczalnej. Obiliśmy wykończony fragment, a potem
zabraliśmy się za pokrywanie tego miejsca gontem bitumicznym. Do zmroku skończyliśmy.
- Uff - westchnąłem. - Chyba nie nadaję się na budowlańca...
- Wręcz przeciwnie. Sadzę, że masz spory talent - zaoponował. - Trzeba będzie się
wyspać - zmienił temat. - Mamy za sobą ciężki dzień, a jutro jedziemy.
- Rzeczywiście to już jutro - przypomniałem sobie. - Imieniny księżniczki Tatiany.
- Urodziny - sprostował. - Kończy szesnaście lat. Wkracza w najgorszy wiek.
- Protestuję - powiedziałem z godnością.
Nie przejął się specjalnie. Zasypiałem pod nowym sufitem. W pokoju zrobiło się
jeszcze cieplej niż ostatnio, a zdążyłem się już przyzwyczaić do chłodu. Było mi duszno.
Uchyliłem okno. Potem pomyślałem, jak dobrze się stało, że nikt nie przyjechał tym
pociągiem. Gdybyśmy mieli gości, pewnie nie moglibyśmy pojechać do Mo.
6 września, czwartek
Kolejny chłodny, wilgotny ranek. Języki mgły snuły się pomiędzy choinkami. Paweł
otworzył korek i wlał z kanistra benzyny do baku.
- To już jesień - powiedział, obserwując chmury. - A po niej bardzo szybko, szybciej
niż w Polsce, nastąpi zima. Trzeba będzie się pospieszyć z tym dachem. I z budową domku w
krzakach...
- A na razie mamy dwa dni z głowy - westchnąłem. - Czy księżniczka nie mogła
urządzić tej imprezy w niedzielę?
- Nie lubi chodzić do szkoły, więc urodziny są w środku tygodnia. - Zachichotał. -
Rozumiem ją.
- Tutejsza szkoła… Zapewne nie jest nawet w połowie tak obrzydliwa jak ta, do której
musiałem chodzić w Polsce.
- Tu raczej nastawiają się, żeby wycisnąć z uczniów to, co najlepsze. W Polsce
najbardziej wkurzało mnie właśnie równanie na siłę do średniej. A średnią mamy wyższą, niż
się to wydaje władzom oświatowym. Nie wiem, czy zwróciłeś uwagę, ale lista lektur dobrana
jest, jakby sądzono, że uczniowie są kompletnymi debilami.
Wywróciłem oczami, zrobiłem minę zachwyconego szympansa i podrapałem się po
czubku głowy. Pawcio udawał, że nie widzi, lecz wyraz twarzy go zdradził. W końcu
uruchomił silnik i dłuższą chwilę przysłuchiwał się jego pracy. Potem sprawdził światła i
kopnął w opony.
- Dbasz o samochód, chodzi jak w zegarku...
- Czeka nas długa droga, w tym częściowo przez góry. Wolałbym nie korzystać z
pomocy drogowej. Zainstalowałem w środku trochę dodatkowego sprzętu.
- Moduł do wysadzania w powietrze. - Uśmiechnąłem się domyślnie.
- To także. Gdzieś za rok trzeba będzie wymienić wóz. Właściwie to powinienem
wymieniać go co miesiąc, żeby się nie opatrzył, jeśli ktoś nas obserwuje, ale sam rozumiesz...
- Że osiemnastolatek wymieniający samochody co miesiąc zwróciłby na siebie
natychmiast uwagę - dokończyłem.
- Właśnie.
Wyjechaliśmy na starą drogę. Ingrid czekała przed domem. Miała na sobie obcisłą
czarną mini i czarne pończochy. Do tego białą bluzkę. Ramiona nakryła bordową kamizelką.
- Rany, chyba nie wybiera się tak na bal - mruknął zgorszony Paweł.
- Ma jeszcze sukienkę - uspokoiłem go.
Z mojej strony widać było zawiniętą w folię kreację z błękitnego jedwabiu.
- Gotowa? - zapytał z uśmiechem.
- Oczywiście. Wracamy jutro? - upewniła się.
- Tak, jutro przed wieczorem. Pojedziemy w głąb lądu, muszę jeszcze po drodze
zgarnąć jedną znajomą.
- Bal u księżniczki - westchnęła Ingrid w rozmarzeniu, gdy jechaliśmy przez miasto. -
Sądzisz, że będą fajerwerki? - zapytała mnie.
- Będą - odpowiedział poważnie Paweł. - Fajerwerki i ognisko, i muzyka, i cała reszta
tych atrakcji.
- Będzie Julie Ann? - zagadnąłem.
- Na szczęście w tym roku nie.
Ingrid szybko skleiły się oczy. Nie mogłem zrozumieć, jak można spać, gdy za oknem
przesuwają się tak piękne widoki. Za Fauske wjechaliśmy w góry. Szosa pięła się ku
wysokim przełęczom. Gdzieniegdzie na szczytach leżała cienka warstewka śniegu.
- To już chyba tegoroczny - rzucił Paweł. - Zima przyjdzie wcześnie i będzie ciężka…
Nie masz zawrotów głowy?
- Dlaczego? - zdziwiłem się.
- Jesteśmy już prawie kilometr nad poziomem morza. A minęła zaledwie godzina.
Niektórym ludziom ciężko się tak przestawić.
- Nic mi nie jest - uspokoiłem go.
Chłonąłem widok. Rozległe doliny porośnięte brzozowymi i świerkowymi
zagajnikami. Mroczne lasy, dzikie rzeki, piana wody rozbijającej się na olbrzymich głazach.
Maleńkie domki zagubione tu i ówdzie. Farmy, których właściciele zajmowali się chyba
wyłącznie zbieraniem jagód.
- To piękny kraj - westchnąłem.
- Piękny - potwierdził. - I wielki. I tak doskonale bezludny. Sąsiadów dzielą dziesiątki
kilometrów. Tu, w głębi kraju, można w razie czego zaszyć się na dobre. Zbudować domek
nad potokiem, łowić ryby, a od czasu do czasu wybrać się do lasu z kuszą i upolować coś
grubszego. Oglądać telewizję satelitarną i pędzić bimberek z żurawin...
Rozmarzyłem się.
- Pozostaje tylko pytanie, kiedy uciec i z czego żyć...
Zamilkł.
- Czyżbyś czuł się już zmęczony nieustannym szumem morza? - zapytał wreszcie.
- Nie, to nie to, ale ta jazda rozpala we mnie coś...
- Potrzebę włóczęgi. Żądzę wędrówki. Znam to uczucie. Jechać przez cały dzień
konno, każdego wieczora położyć głowę na innym kamieniu. Patrzeć nocami w północne
konstelacje...
- Podróżowałeś tak? - domyśliłem się.
- W zeszłe wakacje po Szwecji i Norwegii. Trzy miesiące w siodle. Ponad dwa tysiące
kilometrów. Chodziło mi o to, żeby nabrać trochę odporności, tężyzny, nauczyć się znosić
nocny chłód… A z drugiej strony wyciszyć się, złapać dystans. Przemyśleć pewne sprawy i
zapomnieć o innych.
Ingrid poruszyła się przez sen.
- Sądzisz, że ja też będę mógł? - zapytałem.
- Tak. W przyszłe lato. Chcesz zabrać ją ze sobą?
- Nie wiem. Może… Ale myślę, że nie zechce.
Kiwnął poważnie głową, jakby już dawno o tym wiedział.
- Może znajdziesz inną dziewczynę, aby z nią włóczyć się po świecie - powiedział. -
Może nie będzie to ta, o której myślisz, ale jakaś na pewno się znajdzie. Wyciągniemy od
hrabiego Dereka forsę na dwa konie dla ciebie i dla niej.
- Nie chcesz jechać ze mną?
- Nie wiem. Jeśli mnie zaprosisz. Jeśli mi pozwolą. Jeśli jeszcze będę żył...
- Nie znam nikogo, z kim mógłbym… Nie chcę ruszać w drogę z księżniczką Tatianą.
- Wiem. Ja też bym nie chciał.
Przymknąłem oczy. Karen. Drobne, kształtne piersi, poblask ognia na skórze.
Przyjdzie lato, a jej już nie będzie.
Wąska żużlówka odchodziła w bok od szosy. Nie była w żaden sposób oznakowana,
ale Paweł jej nie przegapił. Maleńki, wysypany tłuczniem placyk przeznaczony dla kilku
samochodów. Solidne ławy i stół, wykonane z grubych drewnianych belek. Z boku pędziła,
skrząc się na kamieniach, dzika górska rzeka.
- Jesteśmy na miejscu spotkania - szepnął. - W razie czego zapamiętaj: jeśli poczekasz
tu wystarczająco długo, wcześniej czy później pojawi się na tym parkingu ktoś z naszych.
- A jak ich rozpoznam?
- Być może będzie to ktoś, kogo już znasz. Istnieją pewne hasła i gesty rozpoznawcze.
Później przyjdzie czas na ich naukę.
Wysiadłem z samochodu. Ingrid przeciągnęła się i otworzyła oczy.
- Postój - wyjaśnił Paweł. - Możemy zjeść drugie śniadanie.
Było trochę po jedenastej.
- Tu spotkamy tę twoją znajomą? - zainteresowała się.
- Owszem. Przyjedzie niedługo - odparł.
Nabrałem sobie w dłonie lodowatej wody z rzeki i ugasiłem pragnienie. Była bardzo
smaczna. Paweł rozłożył na stole kanapki zawinięte w folię. Było chłodno, a z głębi doliny
wiał wiatr. Liście brzóz pożółkły. Od czasu do czasu któryś z nich odrywał się i gnany
wiatrem przelatywał nam nad głowami.
- Jesień - westchnąłem.
- W Bodø jej skutków nie odczuwamy a tak silnie - powiedzia .
ż
ł - Morze trochę nas
podgrzewa. Tu, w górach, zima przychodzi bardzo szybko. Zapamiętaj to, jeśli zdecydujesz
się zamieszkać w którejś z tych dolin. Za dwa miesiące będzie tu kupa śniegu i ze czterdzieści
stopni mrozu.
Ingrid odkręciła butelkę z colą i wypiła łyk z gwinta. Miała ładne usta. Wąskie wargi,
na dolnej zatrzymała się brązowa kropelka imperialistycznego napoju. Wyobraziłem sobie,
jak by to było musnąć je delikatnie swoimi...
- Jadą - powiedział nagle Paweł.
Jak zdołał wyłowić dźwięk zagłuszony przez szum przetaczającej się między
kamieniami wody?
- Ja nic nie słyszę - poskarżyła się Ingrid nieco rozkapryszonym tonem.
Samochód zatrzymał się na szosie tylko na moment. Wysadził kogoś i odjechał. Za
moimi plecami dał się słyszeć delikatny chrzęst żwiru. Odwróciłem się w stronę zagajnika.
Drogą nadeszła, kulejąc trochę, księżniczka Tamara. Trzymała w dłoni swoją cienką
bambusową laskę, a przez jedno ramię przerzuciła plecaczek. Dotychczas widywałem ją w
sukni do kostek, więc nie od razu poznałem. Miała na sobie błękitne dżinsy, wysokie
kozaczki z brązowej skóry i szaro - czerwoną turystyczną kurtkę. Włosy splotła w gruby
warkocz. Ucieszyłem się z tego spotkania tak bardzo, że aż mnie to zdumiało. Ona też
rozpromieniła się na mój widok. Pomyślałem, że z nią chętnie wyruszyłbym na konną
włóczęgę.
Paweł uśmiechnął się szeroko i ruszył Tamarze na spotkanie. Objęli się i pocałowali
trzykrotnie po rosyjsku. Pomyślałem, że to pewnie pozostanie najdłużej. Ich dzieci nie będą
już znały języka przodków, ale przetrwają pewne gesty, obco brzmiące nazwiska… Ile lat, ile
pokoleń potrzeba, by grupka emigrantów rozpłynęła się bez śladu w masie tubylców? A
gdyby kiedyś udało im się wrócić do Rosji, gdyby faktycznie obalono komunizm, czy nadal
będzie to ich kraj? Czy ludzie ukształtowani przez przedrewolucyjną tradycję pomieszaną z
zachodnim stylem życia kiedykolwiek i gdziekolwiek będą tak naprawdę u siebie?
Wyrwałem się z zamyślenia. Tamara stała tuż koło mnie. Popatrzyła znad okularów.
- Nad czym tak rozmyślasz?
- Witaj, księżniczko - szepnąłem.
Nadstawiła mi policzek. Jej skóra pod moimi wargami była chłodna i gładka. Ale
jednocześnie miękka...
Jak atłas, pomyślałem.
Paweł przedstawił księżniczce zaspaną Ingrid. Patrzyłem na nie z boku. Uścisnęły
sobie dłonie. Dłoń księżniczki była wysmukła, z bardzo długimi palcami i krótko przyciętymi
paznokciami. Miała jasną cerę, jednak wyglądała zdrowo.
Dłoń Ingrid była bardziej masywna, a paznokcie, co zauważyłem dopiero teraz,
pomalowane bezbarwnym lakierem. Także twarze były inne. Obie wprawdzie miały lekko
wystające kości policzkowe, w przypadku Ingrid podejrzewałem lapońską krew, księżniczka
prawdopodobnie miała wiele pokoleń wstecz domieszkę mongolskiej, lecz wykrój twarzy,
kształt warg i oczu były inne. Skojarzyły mi się z dwiema rasowymi klaczami, przy czym
księżniczka byłaby arabską, a Ingrid kucykiem pony. Nagle zawstydziłem się swoich myśli.
Paweł otworzył drzwi i wykonał zachęcający gest. Tamara podziękowała mu
skinieniem głowy. Prosty ruch, z jakim zajmowała miejsce, jednocześnie tyle gracji… Po
chwili obok usadowiła się Ingrid.
- Ile pokoleń wstecz sięga pamięć twojej rodziny? - zapytałem Pawła znienacka po
polsku.
- Pierwsi Norwiccy zostali odnotowani w annałach ludzkości - uśmiechnął się kpiąco -
gdzieś w końcu szesnastego wieku. W siedemnastym po raz pierwszy zetknęliśmy się z
Wędrowyczami. A dlaczego pytasz?
- Aby wzbudzić w sobie kompleks niższości - mruknąłem, wsiadając do wozu.
Zatopiłem się w myślach. Księżniczka Tamara. Jej drzewo genealogiczne sięgało
Bizancjum, a pewnie po kądzieli nawet Cesarstwa Rzymskiego. Norwiccy snuli się po
świecie od czterystu lat albo i dłużej. Dzieje Wędrowyczów, którzy nawet nie byli szlachtą,
notowano od trzystu. Dom Roslinów przybrał swój ostateczny kształt w osiemnastym wieku.
A ja? Dawniej nawet nie wiedziałem, jak nazywał się mój dziadek...
- I jak, silny ten kompleks? - zapytał Paweł, nie odrywając wzroku od szosy.
- Silny - przyznałem.
- Pociesz się. Na wyprawę kosmiczną mieszkańcy planety Edon nie wysłali byle
łapserdaków, tylko najgodniejszych - powiedział cicho po polsku.
Obejrzałem się. Księżniczka i Ingrid grały na tylnym siedzeniu w karty.
- Jest wiele rzeczy, o których chciałbym porozmawiać - szepnąłem.
- Wiem, lecz to musi poczekać...
Zajechaliśmy do Nowoorłowa wczesnym popołudniem. Paweł odebrał na bramie
kopertę. Wydobył z niej kartkę papieru i pospiesznie przebiegł ją wzrokiem. Twarz leciutko
mu się wydłużyła.
- Niech będzie i tak - mruknął.
- Co się stało? - zapytałem.
- Masz spotkanie z księciem Potiomkinem.
- Nie wiedziałam, że tato jest tutaj - zdziwiła się Tamara. - Ale to dobrze.
- Spotkasz się z nim później. - Posłał jej uśmiech, choć jego oczy pozostały spokojne.
Zrozumiała natychmiast.
- Najpierw trzeba coś zjeść i umyć się po podróży - powiedziała mocno kulawym
norweskim. - Moja droga, chciałabym cię prosić o pomoc...
- W czym? - zainteresowała się Ingrid.
- Zobaczysz. Gdzie się zatrzymamy? - zwróciła się do Pawła.
- Mamy zaproszenie od Mikołaja i Ziny - wyjaśnił. - Ty, Tomaszu, dołączysz do nas w
porze obiadu.
Skłoniłem głowę. Czułem, że dzieje się coś ważnego, i choć niezbyt wiedziałem co,
serce biło mi nieco szybciej. Przejechaliśmy przez osadę i mój przyjaciel zatrzymał samochód
obok szkoły.
- Drugie piętro. Sala numer dwadzieścia osiem - poinformował mnie. - Drzwi
zatrzaśniesz za sobą.
Wysiadłem i spokojnie ruszyłem w stronę szkoły. Powietrze było chłodne, rześkie,
nieoczekiwanie zacząłem trząść się z zimna. W samochodzie, ogrzewanym przez pracujący
silnik i cztery ciała, było ciepło… Drzwi zamknęły się za mną bezgłośnie. To chyba nie te
miałem zatrzasnąć? W każdym razie ani zamek, ani klamka nie wyglądały na przystosowane
do zablokowania. Wszedłem po drewnianych schodach na piętro. Korytarz ciągnął się w dwie
strony. Wyłożony był klepką, wyfroterowany. Trwały właśnie lekcje. Zza drzwi słyszałem
głosy nauczycieli, a czasami lekki gwar. Na ścianie wisiały rzędem portrety absolwentów, a
po drugiej stronie reprodukcje podobizn kolejnych carów. Za Mikołajem II wisiały jeszcze
dwa: Kiryła i Włodzimierza. Nacisnąłem klamkę drzwi opatrzonych numerem 28. Były
zamknięte, ale pod klamką wypatrzyłem zamek. Tkwił w nim klucz. Przekręciłem i
wyciągnąłem go, jednocześnie otwierając. Wszedłem do pustej sali lekcyjnej i zgodnie z
instrukcją zatrzasnąłem za sobą drzwi. Klucz wsunąłem w zamek, lecz tylko kawałek, żeby
ktoś, kto będzie chciał otworzyć z zewnątrz, nie miał z tym problemu.
Rozejrzałem się. Ładne stoliki z litego bukowego drewna, półka z książkami, szerokie
biurko nauczyciela, tablica, rzutnik do slajdów i ekran. Na końcu pomieszczenia - szafy
wypełnione książkami. Zdecydowaną większość wydrukowano w ZSRR, jednak były też i
carskie, i emigracyjne. Krzesła dla dzieci wykonano z profilowanej sklejki. Wysunąłem sobie
jedno z nich i usiadłem na próbę. Było bardzo wygodne. Rozległ się dźwięk ręcznego
dzwonka, a potem korytarz wypełnił gwar uczniów, rozmowy, śmiech. Tkwiłem w pustej
klasie jak owad zatopiony w bursztynie. Pauza trwała chyba nie dłużej niż pięć minut.
Usiadłem wygodniej. Czekałem. Przerwa się skończyła. Podszedłem do okna i ostrożnie,
starając się, aby nikt mnie nie zauważył, wyjrzałem. Widziałem stąd cerkiew i fragment ulicy
prowadzącej do pałacu.
Nagle zamek zachrobotał i do środka wszedł książę Potiomkin. Niósł brązową
skórzaną walizeczkę. Zatrzasnął drzwi identycznie jak ja i rzucił na stół klucz.
- Witaj, Tomaszu - powiedział spokojnie.
- Witajcie, Wasza Wysokość.
- Wybacz, że musiałeś czekać. Przybyłem natychmiast, gdy poinformowano mnie, że
już jesteś. Siadaj.
Ponownie usiadłem na krześle. Książę otworzył neseser i pomajstrował przez chwilę
wewnątrz. Coś lekko prztyknęło mi w uszach.
- To naprawdę niezłej klasy zagłuszarka - powiedział. - Dzięki temu będziemy mogli
konwersować zupełnie swobodnie. Oczywiście podsłuch to nie wszystko. Wypowiedziane
słowa zapisują się jeszcze tutaj. - Stuknął się palcem w środek czoła. - W tym wypadku
powstaną dwie kopie. Nic z tego, co padnie tu między nami, nie ma prawa opuścić tych
murów - powiedział po polsku trochę niegramatycznie. - Ani, co ważniejsze, naszej pamięci.
- Rozumiem.
- Domyślasz się, po co się tu spotykamy? - przeszedł na rosyjski.
Zastanowiłem się.
- To ma coś wspólnego z waszą konspiracją… - wysunąłem ostrożne przypuszczenie.
Powoli kiwnął głową, ale nic nie powiedział.
- Paweł pracuje dla was. Derek także. Jak sądzę, to wasze struktury, wasi ludzie
uratowali mi życie wtedy w Warszawie - brnąłem.
Zaprzeczył. Mógł potwierdzić, ale był uczciwy. Derek nigdy nie mówił wszystkiego.
Wyczuwałem echo myśli siedzącego przede mną księcia: były czyste, jasne, logiczne...
- Niezupełnie. To nasi przyjaciele. Czasem my pomagamy im, czasem oni nam. Ale
nie im podlegamy, oni nam również nie. To NTS, stowarzyszenie rosyjskich solidarystów,
założone przez Arkadiusza Stołypina. Sojusznicy… Lecz nasze cele są odrobinę rozbieżne.
- Moi przyjaciele pracują dla was. Czy to spotkanie oznacza, że nadeszła moja kolej?
- Nie pracują dla mnie. Tylko współpracujemy, i to raczej luźno. Słyszałeś o związku
Gladie?
Wahałem się przez ułamek sekundy. Czy mogłem sypnąć Pawła?
- Obiło mi się o uszy - przyznałem.
- Osoby poniżej osiemnastego roku życia uważane są we wszystkich wywiadach
świata za zagrożenie dla poufności działań. My jednak postanowiliśmy zrobić wyjątek.
Poczułem kroplę potu spływającą po plecach.
- Czy jesteś gotów służyć nam? - zapytał cicho książę.
- To znaczy komu? Związkowi Gladie?
- Tajnej strukturze, która się z niego wyłoniła. Gladie nie podlega nikomu. My też już
nie.
- Nie rozumiem. - Wzruszyłem ramionami. - Przecież musi być jakaś centrala
dowodzenia...
- Amerykanie zainicjowali powstanie. Dali pieniądze na początek. Puścili w ruch
organizację i pozwolili, abyśmy dalej radzili sobie sami. Słyszałeś o wojskowych sieciach
komputerowych? O schemacie ich działania?
- Coś czytałem. Komputery i banki pamięci są jakoś powiązane. Mogą między nimi
przepływać informacje, ale nie ma komputera centralnego. Jeśli część zostanie zniszczona,
cała sieć nadal może działać.
- Tak samo działa Gladie. Kilkaset grup. Każda niezależna. Każda ma systemy
kanałów łączności z paroma innymi grupami. Ścisły zakaz kontaktu fizycznego czy
zdradzania tożsamości. Wszystko tajne. Jeśli Sowieci wedrą się do Europy Zachodniej,
przeciw nim stanie kilku - dziesięciotysięczna podziemna armia. Armia, której poszczególne
komórki mogą działać zupełnie autonomicznie. Armia, która nie posiada jednego centrum
dowodzenia. Którą można zniszczyć, tylko jeśli wyłapie się absolutnie wszystkich członków.
- Brzmi niegłupio.
- Służby specjalne poszczególnych krajów wiedzą oczywiście o istnieniu związku. Na
pewnych szczeblach współpraca jest dopuszczalna… Jednak mało kto wie, że w ramach
Gladie istnieje także wewnętrzna struktura, która zajmuje się tym, czego oficjalne czynniki
nie mogą zaaprobować. Jej zadania to głównie przemyt ludzi oraz likwidacja zdrajców i
wrogich agentów. Lecz nie tylko.
Poczułem kolejną kroplę potu spływającą mi wzdłuż kręgosłupa. Ciekawe, po co mi to
gada? Wygląda na to, że chcą mnie zwerbować...
- Tym się pan zajmuje? Tym pan kieruje?
- Nie. Ja jestem tylko godnym zaufania pośrednikiem. Porównaj mnie z listonoszem.
Mam przekazać ci zaproszenie.
- Rozumiem. A później przekaże pan gdzieś moją odpowiedź...
Potwierdził.
- Czy chcesz się do nas przyłączyć? - zapytał.
Zapadła cisza. Coś mi tu nie grało. Otrzymałem za mało informacji. Co niby miałbym
robić? Brakuje mi wykształcenia. Kiepsko strzelam. Trzeba się jakoś inteligentnie wyplątać...
- W zamian za deklarację oferujecie śmiertelne ryzyko, być może tortury i śmierć.
Krótkie, intensywne życie, koszmary męczące po nocach, konieczność własnoręcznego
likwidowania wrogów… - prawie nie poznałem swojego głosu.
Popatrzył na mnie w skupieniu.
- Trafnie oceniłeś sytuację - powiedział spokojnie.
Co mówił Paweł? Aby pociągać za spust, gdy się celuje do człowieka, trzeba wyzbyć
się wielu odruchów właściwych istocie ludzkiej… Chciałem znaleźć się jak najdalej stąd.
- Do tego, co odgadłeś, dodam jeszcze życie w nieustannym napięciu, ciężkie
szkolenie praktyczne i teoretyczne. W przypadku wojny za niewykonanie rozkazu kula w
łeb...
Poczułem dreszcze.
- Wojna… Czy ona wybuchnie?
- W tej chwili wielu mądrych ludzi po obu stronach żelaznej kurtyny pracuje ciężko
nad tym, aby komunizm w miarę łagodnie zdemontować. Prawdopodobnie imperium rozleci
się jak domek z kart. Jednak równie dobrze któryś z władców na Kremlu może dojść do
wniosku, że nie zaszkodziłaby mała zwycięska wojenka. Jeśli wybuchnie, nie będziesz mógł
się wycofać, mówiąc, że nie zostałeś ostrzeżony. Jeśli się do nas przyłączysz, możesz zginąć.
Ale ty i tak zostałeś’ przez nich skazany. Już żyjesz z ciążącym nad sobą wyrokiem śmierci,
choć może nie do końca zdajesz sobie z tego sprawę.
- Naprawdę jestem wam potrzebny?
- Tak.
- Ale dlaczego? - jęknąłem.
Zapatrzył się w okno.
- W ósmej klasie podstawówki miałeś wedle programu zajęcia z rachunku
prawdopodobieństwa… Przypomnij sobie, co się tam wydarzyło.
Jakim cudem się o tym dowiedział?! Przymknąłem oczy...
Młoda matematyczka trzasnęła moim zeszytem o ławkę.
- Coś ty tu powypisywał? To jakieś bzdury!
Praca domowa polegała na tym, aby rzucić sto razy monetą i zapisać wyniki. Ile razy
wypadnie orzeł, a ile reszka. Wyniki wszystkich uczniów podstawione do odpowiedniego
diagramu zilustrować miały częstotliwość wystąpienia poszczególnych przypadków. Wszyscy
uzyskali wyniki zbliżone do uświęconego prawami rachunku prawdopodobieństwa, pół na
pół. Tylko u mnie orzeł wypadał dziewięćdziesiąt siedem razy pod rząd.
- Patrz, głuptasie. - Wyjęła z kieszeni dwudziestozłotówkę z Nowotką.
Rzucała ją na mój zeszyt raz za razem. Wypadał orzeł. Zawsze orzeł. Wymieniła
monetę na inną. Uczniowie zaczęli się odwracać i pokazywać mnie palcami. Ciągle wypadał
orzeł. Wreszcie matematyczka, zdenerwowana, wetknęła pieniądz do kieszeni i wydobyła z
niej kostkę. Nim jeszcze rzuciła, wiedziałem, że wypadnie szóstka. Zacząłem się bać.
Zrobiłem to co zwykle. Wyobraziłem sobie, że jestem daleko od klasy. Że nie ma tej
przeklętej kostki. Tym razem wyniki zadowoliły nauczycielkę. Były doskonale różnorodne.
Wiedziałem jednak, że gdy tylko skupię myśli na klasie, natychmiast zaczną wypadać szóstki.
Znowu wyjęła monetę. Rzucała nią i zapisywała wyniki. Wyszło 51:48. Ostatni rzut.
Wróciłem do rzeczywistości o sekundę za wcześnie. Moneta upadła na krawędź i tak już
została. Wszyscy wpatrywali się w nią jak zahipnotyzowani. Wreszcie nauczycielka uderzyła
dłonią i dwudziestka upadła na laminowany blat ławki.
- Szkoła to nie miejsce dla iluzjonistów - powiedziała poirytowana. - Na przyszłość
nie radzę ci stosować podobnych sztuczek.
Otworzyłem oczy. Znowu klasa, nawet podobna do tamtej wielkością, lecz pełna
spokoju i ciepła. Opowiedziałem księciu, co sobie przypomniałem.
- To odpowiedź na pytanie, po co jesteś nam potrzebny - oznajmił. - I po co jest nam
potrzebny Derek i jego syn...
- Żeby rzucać monetą? Czy może mam coś obstawić w kasynie w Monte Carlo? -
Spróbowałem się uśmiechnąć. - Tak zdobywacie fundusze na działalność?
- Jesteście chodzącymi anomaliami - rzekł, nie patrząc na mnie. - Wasze zaistnienie na
tej planecie jest tak bardzo mało prawdopodobne, że zaburzacie odwieczne rytmy tego, co
Indianie nazywają pacha. Rzeczywistość wokół was podlega nieco innym prawom. Dlatego
chcemy mieć was po naszej stronie...
- A jeśli nie zechcę? Może lubię żyć długo i mieć święty spokój? Jeśli gdzieś się
zaszyję, nie znajdziecie mnie nigdy.
Wyczuł wahanie w moim głosie. Popatrzył mi badawczo w oczy. I zrozumiał, że chcę
stanąć po ich stronie. Że chcę działać. Chcę być taki jak Paweł lub on.
- Boisz się?
- Tak - odparłem zupełnie szczerze. - To, co proponujecie, jest oczywiście potrzebne,
ale nie sądzę, żebym nadawał się do waszej drużyny.
- Fakt, że masz wątpliwości, paradoksalnie przemawia na twoją korzyść. Gdybyś
zgodził się natychmiast, twoja kandydatura zostałaby automatycznie odrzucona. Jesteś
rozsądnym człowiekiem. Teraz posłuchaj mnie uważnie. Nie podejmiesz decyzji już teraz.
Kandydatowi dajemy zawsze rok lub dwa do namysłu.
- Czyli równo za rok mam dać odpowiedź? - upewniłem się.
- Tak.
No to się zdziwią, bo za rok powiem „nie”.
- Jak się domyślam, nie będzie żadnej uroczystej odprawy, na której mógłbym poznać
kolegów po fachu?
- Twoje przypuszczenia są słuszne. Żaden z agentów nie ma prawa znać więcej niż
dwóch innych członków organizacji. Nikt nie ma prawa znać więcej niż pięciu ludzi, którzy
mu podlegają… Ja i Paweł - to wystarczy. Reszty dowiesz się w stosownym czasie.
- Paweł… Ma mnie jakoś wprowadzić w temat?
- Nie. Dla niego przewidziano inne zadania.
- Obserwować mnie i uczyć się, jak w przyszłości zabijać takich jak ja...
- Między innymi. Rozumiem, że masz prawo czuć się zaszokowany.
- Sami powiedzieliście kiedyś, że przedstawiciele mojej rasy bywają i dobrzy, i źli.
Czy mieliście na myśli, że niektórzy grają po tamtej stronie? Czy może chodziło o takich jak
Derek? O drani, z których usług chwilowo się korzysta, ale których wcześniej czy później
trzeba będzie zastrzelić?
- Obie odpowiedzi są w zasadzie prawidłowe...
- A ja?
- Jeśli zajdzie konieczność, zostaniesz oczywiście zlikwidowany. Nie obrażaj się.
Mamy całą listę ludzi, którzy mogą kiedyś okazać się niebezpieczni.
- Ja, Derek, jego syn i pewnie jeszcze inni. Aż tak się nas boicie?
- Po prostu nie dopuścimy do sytuacji, w której musielibyśmy się was bać. I jeszcze
jedno - powiedział. - To jutrzejsza gazeta.
Położył przede mną artykuł odbity ze szczotki. Przedstawiał kominek w salonie domu
Mikołaja. Dwa ciała nakryte prześcieradłami leżały na podłodze. Spod jednej płachty
wystawały drobne dziewczęce stopy.
Poczułem, jak serce podchodzi mi do gardła. Tytuł rozpływał mi się przed oczyma,
wreszcie zdołałem zogniskować wzrok na tyle, by móc przeczytać i zrozumieć.
Tragedia w kolonii rosyjskiej. Piętnastoletni emigrant Mikołaj Melechow zastrzelił
swoją przyjaciółkę, a następnie popełnił samobójstwo.
Wpatrywałem się z przerażeniem w leżącą przede mną kartkę papieru. Umysł
rozpaczliwie miotał się w poszukiwaniu punktu zaczepienia. Przypomniałem sobie, jak książę
otworzył aktówkę i wyjął kartę. Położył ją tekstem do dołu i rozmawiając ze mną, nie zerknął
ani razu...
- Darujcie jej życie - poprosiłem. - Ma dopiero piętnaście lat i nic złego wam nie
zrobiła...
Spojrzał mi prosto w oczy.
- Mam prośbę.
Poczułem zawrót głowy. Każe mi ich pozabijać czy ki diabeł?
- Możesz uratować oboje. To dopiero jutrzejsza gazeta. Potraktuj to jako pierwszy test
na inteligencję. Chcemy zobaczyć, co zrobisz i czy się do nas nadajesz. Masz jakieś
dwanaście godzin. Rusz swoim umysłem godnym Einsteina - dodał jakby kpiąco. - A na razie
do zobaczenia.
Wręczył mi swoją wizytówkę i otworzył drzwi. Kolejna lekcja dobiegła końca.
Dzieciarnia w różnym wieku wypełniła korytarz. Nieoczekiwanie w ciżbie mignęły dwa
wysoko upięte kucyki. Przepchnąłem się w tamtą stronę.
Nie myliłem się. Księżniczka Tatiana. Podkradłem się od tyłu i zasłoniłem jej oczy.
- Zgadnij, kto to? - zapytałem głuchym głosem.
- Tomek!
Odwróciła się i pocałowaliśmy się trzykrotnie. Rosyjskie zwyczaje zaczęły mi się
podobać. Zauważyła moje przygnębienie.
- Co ci się stało? - zapytała. - I skąd się tu wziąłeś?
- To nic takiego - głos mi na szczęście nie drżał. - Zmęczenie po podróży. Byłem
ciekaw, jak wygląda wasza szkoła, i tak sobie zajrzałem.
W tym momencie z sali obok wyszła Zina.
- Witaj - powiedziała na mój widok. - Przyjechaliście na urodziny księżniczki?
Nie zawahałem się ani sekundy. Postąpiłem krok do przodu i złapawszy ją, okręciłem
w powietrzu.
- Zina! Jak się cieszę, że cię widzę! - wykrzyknąłem z udawaną radością.
- Zatrzymujesz się ze swoim przyjacielem Pawłem, dobrze zapamiętałam imię, u nas?
- Tak, takie dostaliśmy instrukcje.
- Fajnie, to będzie jeszcze czas porozmawiać po południu. Mnie tu została jeszcze
jedna lekcja… Będę za pół godziny.
- To tu takie krótkie? - zdziwiłem się.
- Wuj zarządził skrócenie z uwagi na naszą małą uroczystość - odparła z dumą
księżniczka.
Pożegnałem się i wyszedłem ze szkoły. Gdy zamykałem drzwi, bez trudu wyobraziłem
sobie ponurego pedla w mundurze, z dzwonkiem w ręce. Zalała mnie fala chłodnego
powietrza, wróciło echo strasznej rozmowy. Ruszyłem w stronę domu Mikołaja i
jednocześnie rozpaczliwie myślałem, jak uratować chociaż Zinę. Jeśli ich ostrzegę, to
prawdopodobnie uda im się uciec. Mikołaj, jeśli rzeczywiście jest szpiegiem, musiał zadbać o
taką możliwość. Idiotyczny pomysł. Szpieg mający piętnaście lat… Choć z drugiej strony nie
było to takie wykluczone. Oni uciekną, ale ja nie.
Wyobraziłem sobie park koło pałacu. Dadzą mi saperkę i każą wykopać własny grób.
A potem poczuję dotyk lufy na potylicy… Usiadłem ciężko na ławce koło cerkwi.
- Co robić? - szepnąłem do siebie. - Gdzie szukać pomocy?
Popatrzyłem na stojącą przede mną świątynię. Drzwi były lekko uchylone. Ruszyłem
w ich stronę. Prześlizgnąłem się przez szparę i znalazłem w ciemnym wnętrzu. Gdy tylko
wzrok przyzwyczaił się do półmroku, spostrzegłem kolejne drzwi, tym razem mniejsze.
Pchnąłem je i wszedłem do głównej sali. Była pusta, jedynie przed ikoną na jednym z
bocznych ołtarzy klęczała jakaś kobieta. Woń rozgrzanego wosku… Poczułem, jak pamięć
powoli mi się odtyka. Z koszyka wziąłem cienką, długą świecę, wrzuciłem do skarbonki
dziesięć koron. Odpaliłem knot od płomienia innej świecy i ustawiłem ją przed ikoną
przedstawiającą warz Chrystusa. Czas zatrzymał się w miejscu. Ukląkłem i zacząłem się
modlić po ukraińsku. To przyszło nagle. Czułem obok siebie obecność dziewczyny. Miałem
może siedem lat, może osiem. Klęczała tam, wystarczyło tylko sięgnąć ręką, ale bałem się
odwrócić głowę. Zamknąłem oczy, a gdy je otworzyłem, wrażenie obecności już się rozwiało.
- Łesia - usłyszałem własny szept.
Modliłem się nadal. Myśli, dotąd goniące w moim umyśle jak chmury na niebie,
uspokoiły się. Przyszło oświecenie. Teraz wiedziałem już, co powinienem zrobić.
Rozwiązanie problemu okazało się nagle proste. Wzniosłem oczy w górę i popatrzyłem w
twarz malowaną na desce. Złocenie wokoło lśniło, a z oblicza Zbawiciela płynął spokój.
Przeżegnałem się na prawo, a potem na wszelki wypadek jeszcze na lewo i pozostawiwszy
płonącą świecę, ruszyłem do wyjścia.
Zajdź jeszcze kiedyś - myśl narodziła się w mojej głowie, choć nie byłem pewien, czy
pochodzi z mojego mózgu, czy też z zewnątrz. Nie miało to większego znaczenia.
Wiedziałem, że niebawem tu powrócę.
Na dworze nadal było chłodno, lecz już nie kojarzyło mi się to z chłodem śmierci. W
chwili gdy przekraczałem bramę w murze otaczającym cerkiew, jednolita dotąd powłoka
chmur pękła nieoczekiwanie i na ziemię spłynął snop światła. Jak znak mający mi dodatkowo
dodać otuchy.
Dotarłem wreszcie do domu Mikołaja. W holu stał Paweł. Na mój widok skinął dłonią,
ale w jego oczach dostrzegłem frasunek.
- Tu nie możemy rozmawiać - szepnął.
Nie zdążyłem nic odpowiedzieć. Z biblioteki wyszedł Mikołaj.
- Tomasz Paczenko - ucieszył się. - Witaj. Co dobrego słychać?
- Jakoś się pomału żyje. Mamy rozgrzebany remont domu.
- Zina powinna niedługo przyjść. - Popatrzył na zegarek. - Zjemy lekką przekąskę i
lecimy na bal do księżniczki.
- Gdzie Ingrid i Tamara? - zapytałem Pawła.
- Przebierają się na górze - wyjaśnił. - Na nas też powoli czas. Zwaliłem twoje rzeczy
w ostatnim pokoju po lewej stronie.
Wszedłem po szerokich, jasnych, wygodnych schodach. W górnym holu spotkałem
Ingrid. W swojej błękitnej jedwabnej sukience i z włosami pozwijanymi w loki wyglądała
uroczo.
- I jak? - Okręciła się przede mną. Prezentowała się zdecydowanie lepiej niż
zazwyczaj. Na jej nagich, opalonych ramionach widać było sploty delikatnych, dziewczęcych,
ale twardych mięśni. Dłonie były prawie tak szerokie jak moje, a nos lekko zadarty.
- Wyglądasz jak córka bogatego norweskiego farmera - powiedziałem. - I tak jest
chyba dobrze. Widać po tobie trudy, które cię zahartowały...
- Paweł powiedział, że wyglądam jak zwiewny motyl lub rusałka z rosyjskiej bajki
przeglądająca się o świcie w spokojnym oczku wodnym - oznajmiła jakby z pretensją w
głosie.
Żeby wyglądać jak rusałka, powinna być naga, lecz tego jej nie powiedziałem. Jak się
domyśliłem, przyjaciel też nie wdawał się w takie szczegóły...
- Taki jest Paweł. Każdemu mówi dokładnie to, co ten chciałby usłyszeć, choć
oczywiście zawsze stara się jednocześnie mówić prawdę. Jak Tamara?
- Kończy się ubierać - powiedziała moja przyjaciółka. - Wiesz, po co byłam jej
potrzebna?
- Hm?
- Założyła gorset wiązany na plecach. A do tego jakąś strasznie wymyślną suknię
rodem z dziewiętnastego wieku...
- Cóż. Są epoki, które przypominają im o dawnej świetności. Co do gorsetu, może ma
problemy z kręgosłupem?
- Może. Sądzisz, że będzie tańczyć? Nosi skarpetki do kolan, ale i tak nie zdołała
przede mną ukryć, że ma protezę jednej stopy...
- Zobaczymy - mruknąłem. - Może zdoła tańczyć. A może tylko chce sobie
popatrzeć...
- Widziałam ją nago - zniżyła głos. - Za taki widok, Tomaszu, dałbyś się zastrzelić.
- Widział nie tylko nagie kobiety, ale nawet kobiety kompletnie obdarte ze skóry -
zacytowałem „Mistrza i Małgorzatę” Bułhakowa.
A potem długo musiałem wyjaśniać Ingrid kontekst kulturowy.
- Tak czy siak, jest wspaniale zbudowana - podsumowała.
Przypomniałem sobie te podejrzenia jej ojca. Czyżby skrywane skłonności? W oczach
Ingrid widziałem tylko zazdrość. I stanęła mi w pamięci Karen nad jeziorem, płomienie
ogniska odbijające się w operlonej zimną wodą skórze. Przeprosiłem dziewczynę i poszedłem
się przebrać. Wystrojony odświętnie zszedłem na parter. W salonie zebrali się już wszyscy.
Mikołaj miał na sobie białogwardyjski Mundur z szamerunkami, choć bez orderów.
Księżniczka ubrała się w białą suknię haftowaną jedwabną nicią, tylko Paweł wyglądał
jeszcze zupełnie zwyczajnie.
- Mam do ciebie pytanie - zwróciłem się do niego.
- Tak? - Uniósł lekko brwi.
Wyciągnąłem go do sieni.
- Jakiego jestem wyznania? - zapytałem.
- Dlaczego pytasz?
- Wszedłem do cerkwi i wiedziałem, co trzeba zrobić.
- A jak się żegnałeś?
Rzeczywiście, w cerkwi odruchowo przeżegnałem się w sposób prawosławny, potem
odwrotnie. Czyli sam kontakt z cerkiewną atmosferą wyzwolił we mnie zakodowany gest...
- Czy mój ojciec wyznawał prawosławie?
- Nie, byliście grekokatolikami. Wspaniała religia, biorąca to, co najlepsze, z
prawosławia i katolicyzmu. Rzecz dla mnie bez znaczenia, ja jestem protestantem. Czyli dla
was heretykiem - rzekł zaczepnie.
- Rozumiem - mruknąłem.
Poszedł na górę. W drzwiach stanęła Zina. Była odrobinę zasapana, widocznie biegła
całą drogę.
- Jak przygotowania? - zapytała.
- Jesteśmy prawie gotowi. Przebieraj się ładnie i do dzieła.
Uśmiechnęła się radośnie i też pobiegła na górę. Przez chwilę czułem zapach jej potu.
Przymknąłem oczy i węszyłem. Tak, percepcja znowu uległa wyostrzeniu. Wszedłem do
salonu. Paweł z Tamarą rozmawiali koło kominka. Opowiadał jej coś, a ona się uśmiechała.
Mikołaj położył na blacie parę pudełek z tabletkami, dobierał odpowiednią kompozycję.
- Aż tyle? - zdziwiłem się, widząc, jak połyka kilka sztuk i popija wodą mineralną ze
szklanki.
- Tyle, ile trzeba. - Uśmiechnął się smutno.
Zina i Ingrid zbiegły z góry. Widocznie zdążyły się już poznać, teraz rozmawiały.
Zina założyła norweski strój ludowy z okolic Mo - i - Rany. Spódnica, kamizelka zapinana na
zatrzaski podobne do góralskich parzenic, aplikacje z koralików. Jej grube, gruzińskie brwi,
warkocz i głębokie, ciemne oczy mile komponowały się z ubiorem pochodzącym z drugiego
końca świata.
- Niezły kontrast - Ingrid oceniła Zinę.
- Ale bardzo ładnie wygląda - wtrącił się Paweł. - Swojego czasu widziałem w
reportażu o brazylijskiej Polonii Murzynkę w stroju krakowskim. Nawet całkiem dobrze
mówiła po polsku. Jej pradziadek był Polakiem. I też nie robiło to wrażenia czegoś
niestosownego.
Ruszyliśmy na bal. Brama pałacu była szeroko otwarta, młodzież schodziła się
grupkami. Migały mi najróżniejsze stroje, mundury, suknie balowe, japońskie kimona… W
parku, o dziwo, było całkiem ciepło, jakby nagle wróciło lato.
- Grzejniki olejowe, podobne do tych, których używa się w Ameryce do ogrzewania
plantacji cytrusów. - Paweł wskazał mi białe kształty majaczące tu i ówdzie między
krzewami. Na drzewach wisiały setki chińskich lampionów.
- O rany - jęknęła z zachwytem Ingrid. - To robi wrażenie.
Księżniczka Tatiana, w sukni kremowego koloru, przyjmowała hołdy na placyku koło
ogniska. Złożyliśmy jej życzenia. Czułem się jak we śnie. Zabawa szybko się rozkręciła.
Kapela zagrała, na trawniku zrobiło się tłoczno. Paweł porwał księżniczkę Tamarę w objęcia i
zawirowali wśród innych par.
- Niezła - mruknęła Ingrid.
Księżniczka płynęła niczym niesiona wiatrem, kręciła piruety. Wprawdzie widziałem
wyraźnie, że stara się nic obciążać kalekiej nogi, ale i tak wrażenie było niesamowite.
- Gdzie ona się tego nauczyła? - zapytała mnie przyjaciółka.
- Zapewne w szkole baletowej - wyjaśniłem. - Mogę cię prosić?
Tańczyłem kiepsko, lecz rozbawiony tłum nie zwracał na nas uwagi. Taniec zawładnął
moją duszą. Ingrid roześmiała się.
- Co się stało? - zapytałem.
- Bal, prawdziwy bal u księżniczki! To nieprawdopodobne. Żyjemy w dwudziestym
wieku.
- Nieprawdopodobne - przyznałem. - Ale przecież Norwegia jest monarchią.
- Córki naszego króla nie urządzają chyba balów. - Zamyśliła się. - A nawet jeśli…
Żadna mnie dotąd nie zaprosiła.
Zmieniła się muzyka. Ingrid poprosił do tańca miły młodzieniec, na oko
szesnastoletni. Ruszyli w tany, a ja usiadłem koło ogniska. Mignęła mi Zina z jakimś
chłopakiem, za moment Mikołaj z Tamarą. Tańczył kiepsko, dużo gorzej niż ja, ale nie miało
to chyba żadnego znaczenia. Nadszedł czas radości. Znowu przerwa.
- Co będzie, jeśli się zgubimy? - zapytała mnie Ingrid. Zjawiła się jak spod ziemi.
- Spotkamy się w domu Mikołaja. Trafisz?
- Jasne. Poznam po tych czerwonych kolumienkach. Nadszedł Paweł z Henrym
Gagarinem. Przedstawił go Ingrid, a ta zaczerwieniła się, gdy genetyk pocałował ją w rękę.
Po chwili tańczyli razem na zdeptanej już trawie.
- Zuriko też tu jest? - zapytałem.
- Niewykluczone - odpowiedział mój przyjaciel. - jeszcze go nie spotkałem. Chodź,
chcę cię komuś przedstawić.
Ruszyłem za nim. W altanie, obok której kiedyś pasły się konie, siedziała bardzo ładna
Azjatka licząca sobie około dwudziestu lat.
- To panna Wen Cisin - Gioro - przedstawił ją.
Wymieniłem swoje nazwisko. Wydawała się zaciekawiona. Chyba chciała zobaczyć
moje źrenice, ale maskujące szkła kontaktowe skutecznie to utrudniły. Zatańczyliśmy razem
dwukrotnie. Była mniej więcej mojego wzrostu. Bardzo wyraźnie czułem woń delikatnych
wschodnich perfum. Kolejny taniec. Ktoś zabrał ją i odpłynęła w tłum.
Paweł siedział w kucki koło ogniska i patrzył w płomienie.
- Dlaczego zależało ci, żebym ją poznał? - zapytałem.
- Płynie w niej cesarska krew. Krew cesarzy Chin.
- Masz ciekawe znajomości - zauważyłem z pewnym szacunkiem.
- Owszem. Fascynują mnie zwłaszcza bardzo stare rody. Wiesz, Derek przedstawił mi
kiedyś chłopaka pochodzącego po kądzieli z dynastii rządzącej Etiopią. Dynastia ta wywodzi
się od Menelika, syna króla Salomona, a więc ród liczy sobie dwa tysiące osiemset lat...
Gwizdnąłem cicho przez zęby.
- Mój kompleks niższości się pogłębia.
- Furda! - Klepnął mnie po ramieniu. - Jakie polecenia wydał ci książę Potiomkin?
- Obawiam się, że nie mogę powiedzieć, choć teraz cholernie przydałaby mi się dobra
rada - westchnąłem.
Sięgnął do kieszeni i bez słowa podał mi rewolwer.
- Może się przydać - powiedział cicho. - Nie wiadomo, co mu strzeli do głowy, a
prawdopodobnie jest uzbrojony. Musisz odbezpieczyć. Strzelaj z odległości nie większej niż
jeden metr.
Zatkało mnie. Przyjąłem broń jak w transie i umieściłem w kieszeni. A więc o to
chodziło? Wszedłem między drzewa i ścisnąłem skronie rękami. Czego ode mnie oczekiwali?
Że zabiję Mikołaja, a potem zastrzelę Zinę?
Nie. Powiedział przecież tylko, że może się przydać. Gdyby tego oczekiwali,
dostałbym broń solidniejszego kalibru, z tłumikiem… Schowałem spluwę do wewnętrznej
kieszeni. Zabawa rozkręcała się na całego. Spostrzegłem Ingrid, jak wiruje w tańcu z jakimś
chłopakiem. Zmęczona Tamara siadła koło mnie.
- Uch, to nie dla mnie - powiedziała. - Jednak te protezy nie są tak dobre, jak
opowiadają.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
Ingrid znowu przepłynęła niedaleko. Chłopak obracał nią w tańcu z niezwykłą
wprawą. Na jej twarzy odmalowała się ekstaza.
- Wiesz, z kim tańczy twoja przyjaciółka? - zapytała.
- Nie mam pojęcia. Kto to?
- Fiodor Nikitycz Romanow. Gdy umrą car Włodzimierz, Mikołaj i Dymitr, jego
ojciec będzie carem. A potem on.
Przyjrzałem mu się uważnie. Był trochę podobny do mnie, tylko włosy miał o ton czy
dwa ciemniejsze.
- Przyszłość rosyjskiej monarchii - mruknąłem. - Pod warunkiem, że tamci się nie
rozmnożą...
- Nasza przyszłość. - Kiwnęła głową.
Knuty, Sybir, rosyjska armia wlewająca się do Europy, ręka drętwiejąca od
podpisywania wyroków śmierci.
- Na drodze do korony może mu stanąć tylko jeden człowiek. - Uśmiechnęła się.
- Wnuk cara Włodzimierza?
- To też. - Zamyśliła się na chwilę. - Ale jest jeszcze ktoś. - Nachyliła się do mojego
ucha. - Mikołaj II miał córkę - Z, można powiedzieć, nieprawego łoża.
Popatrzyłem na nią zaciekawiony.
- Z baletnicą Krzesińską?
Zaprzeczyła.
- Niezbyt wiadomo, kim była ta kobieta. Zachował się tylko jeden portret… A córka
przepadła bez śladu podczas rewolucji. Choć może nie do końca bez śladu - mruknęła do
siebie.
- Jej potomkowie nie mieliby chyba żadnych praw - zauważyłem.
- Prawa carskiej Rosji odeszły w niebyt - szepnęła. - Czas pokaże...
Zatrzymał się przed nami Paweł. Wyciągnął dłoń.
- Można panią prosić? - zapytał, kłaniając się.
Schyliła wdzięcznie czoło i poderwała się z ławki. Przyjaciel pokazał mi zegarek.
Dochodziła północ. Zrozumiałem, że muszę się pośpieszyć. Zina tańczyła. Przez chwilę
śledziłem ją wzrokiem. A potem ruszyłem szukać Mikołaja. Siedział pod drzewem i z
apetytem jadł szaszłyk.
- Musimy pogadać - powiedziałem poważnie.
Spojrzał na mnie uśmiechnięty, ale widząc moją minę, spochmurniał.
- Nie tutaj zapewne? - Rozejrzał się.
Wszędzie kręcili się goście.
- Może chodźmy do ciebie.
Kiwnął głową. Poszliśmy. Zostawiliśmy za sobą tętniący życiem i muzyką park.
Osada drzemała. Szybko doszliśmy do jego domu. Powiesiliśmy okrycia w sieni i weszliśmy
do salonu.
- Sądząc z twojej miny, dzieje się coś niedobrego? - zapytał.
Skinąłem głową.
- Bardzo niedobrego.
Usiedliśmy przy stole. Wyjąłem z kieszeni wydruk od księcia Potiomkina i położyłem
przed Mikołajem. Przebiegł artykuł wzrokiem. Czytał o wiele za szybko. Musiał znać
norweski, zanim tu przybył...
- Jasna cholera - powiedział cicho.
A potem uniósł wzrok na mnie.
- Jak mam to rozumieć? - w jego głosie wyczułem rezygnację. - Mam ją zabić, a
potem popełnić samobójstwo?
- To jest test - wyjaśniłem. - Dla mnie na inteligencję, dla ciebie nie wiem na co… Nie
powiedzieli mi, czego od nas oczekują. Jeśli wymyślimy wspólnie rozwiązanie, zapewne
przeżyjecie.
- To już poszło do druku? Nie ma już innej przyszłości?
- Chyba nie ma.
Siedzieliśmy i patrzyliśmy na siebie. Wyciągnąłem rękę i zabrałem wydruk. Nie wiem
dlaczego. Może zadziałał instynkt. Nie zostawiać śladów.
- A więc jednak wiecie - westchnął.
- Wiemy. Wiedzą. Zawsze wiedzieliśmy. Od samego początku, gdy tylko tu przybyłeś.
Gdy budowali ten dom, mogli naćkać go mikrofonami. Może teraz siedzą ze słuchawkami na
uszach i analizują wszystko, co mówimy. Może już oblałem swój test. Może mam cię zabić, a
potem Zinę. Może za to, co ci powiedziałem, już kopią mi odpowiedni dołek między
drzewami.
Zamyślił się.
- Ciało Ziny, jeśli to jej stopa wystaje spod folii, nie będzie im potrzebne. Fotografia
już została wykonana...
- To może oznaczać, że darują wam życie - powiedziałem. - Przynajmniej mam taką
nadzieję...
- Jestem gotów się zastrzelić, aby tylko ona żyła. Chyba że to ty masz to zrobić.
Rewolwer jest w łazience, w skrytce za lustrem. Drugi pod progiem drzwi wiodących na
taras. Nie będę stawiał oporu. Jeśli taka ma być cena za jej życie… Jeśli taka ma być cena
tylko za twoje - trudno. Jeśli tego chcą, zabij mnie, potem poczekaj na nią. Postaraj się tylko,
żeby nie cierpiała. Zrób to z zaskoczenia… - głos mu się załamał. - Ty jeden wydajesz mi się
porządnym człowiekiem.
- Gdzie tam. - Wzruszyłem bezradnie ramionami. - Wiedziałem od dawna. Gdybym
był twoim kumplem, gdybym był tak dobrym kumplem, za jakiego mnie uważasz,
ostrzegłbym cię przecież. Kiwałem cię tak samo jak reszta.
- Ja ukrywałem, kto mnie tu przysłał… Więc można przyjąć, że w pewien sposób
jesteśmy kwita. Żałuję tylko, że nie było nam dane spotkać się w lepszym miejscu i lepszych
czasach...
Uścisnąłem dłoń Mikołaja. Wiedziałem, że mówi szczerze. Widziałem to w jego
oczach. Zimną, szaleńczą determinację.
- Może darują wam, jeśli sypniesz wszystko, co wiesz… - powiedziałem w zadumie. -
Niestety, ja nie znaczę w tej rozgrywce nic. Mogę spróbować ich przekonać… Nie wiem
nawet, jaka przyszłość jest wam pisana… Z jednym wyjątkiem. - Uderzyłem palcami w
trzymany ciągle wydruk.
Zapadło długie milczenie.
- Sądzisz, że pozwolą jej żyć? - Mikołaj wracał obsesyjnie do tego samego pytania.
- To zależy od tego, kim ona jest. Kim jest naprawdę… Bo możliwości mają. Ukryć
piętnastoletnią dziewczynę jest bardzo łatwo.
- Łatwo też zabić i oszczędzić sobie problemu - westchnął. - Choć z drugiej strony
mogłaby pracować gdzieś w sklepie lub na farmie. Gdzieś, gdzie nikt nigdy jej nie odnajdzie.
Nawet jeśli Armia Czerwona kiedyś tu przyjdzie...
Znowu milczał dłuższą chwilę.
- Jestem gotów - powiedział poważnie.
Podszedł do drzwi prowadzących na ganek. Zręcznie podważył próg ostrzem
scyzoryka i wydobył spod niego rewolwer oraz dziesięć kaset magnetofonowych. Złapał broń
za lufę, jakby trzymał zdechłego szczura za ogon.
- Tu jest wszystko, co wiem - powiedział. - Wszystko o tym, kto mnie szkolił, jak,
dlaczego i co miałem tu zrobić. Oraz czego nie zrobiłem.
- Przygotowałeś to...
- Spowiedź, testament, nazwij to, jak chcesz. Tyle jestem im winien za to, że się
zaopiekowali mną i moją dziewczyną. To moja zapłata, odszkodowanie za to, co przed nimi
ukrywałem.
Położył pudełka na stole. Podniosłem jedno w zadumie. Kaseta była lekka. A przecież
zawartość mogła być nieoceniona. Patrząc na taśmy, przestałem zwracać uwagę na to, co robi
Mikołaj. Gdy uniosłem wzrok, zobaczyłem, jak ujął broń i wycelowawszy w siebie,
wpatrywał się z rozpaczą w oksydowaną lufę.
- Najlepiej przyłożyć do skroni czy wycelować w podniebienie? - zapytał.
Usta lekko mu posiniały, bałem się, że za chwilę zemdleje.
- Nie wiem… Myślę, że lepiej będzie, jeśli zadzwonisz pod ten numer. - Wyjąłem z
kieszeni wizytówkę księcia.
- Co to jest? - Popatrzył ze zdumieniem na mały kartonik. - Telefon zaufania dla
radzieckich szpiegów przeżywających kryzys osobowości?
- Coś w tym rodzaju. Tak sądzę. - Spróbowałem się uśmiechnąć, ale zanadto drżały mi
wargi. - Większość państw nie likwiduje szpiegów, którzy zgłoszą się do kontrwywiadu…
Nowoorłowo to państwo w państwie.
- Dysponuje własnym wywiadem, własną policją, własnym szkolnictwem… -
mruknął. - Kontroluje firmy, gromadzi kapitały. Pakuje swoich ludzi na różne stanowiska.
Wywyższa lub niszczy.
Rozsunąłem palce i wizytówka cicho upadła na politurowany blat stołu.
- Jesteś pewien, że mogę tam zadzwonić?
- Książę dał mi ją dziś rano. Wie, że nie mam w domu telefonu, więc chyba
przeznaczona jest dla ciebie...
- I co mam powiedzieć?
- Chyba, że się poddajesz. Albo coś w tym guście.
Zwiesił głowę.
- Człowiek, który sam odbiera sobie życie, jest wolny - zacytował któregoś ze
starożytnych filozofów.
- Wszyscy jesteśmy niewolnikami - powiedziałem łagodnie. - Ja i ty. Nie znaczymy
nic, nie jesteśmy w stanie utrzymać się na powierzchni, w każdym razie nie sami. Jeśli twoje
winy nie są bardzo poważne, to może pozwolą ci żyć?
- Nie wykonałem dotąd nic z tego, co mi polecono… Zresztą jakie tam życie, zostały
mi miesiące.
- Samobójstwo może być dobrym rozwiązaniem, ale częściej to objaw tchórzostwa…
A w razie czego zawsze zdążysz.
Westchnął cicho. Ujął słuchawkę telefonu. Wybrał numer. Ktoś zadał mu pytanie.
- Jestem gotów - powiedział cicho. Posłuchał moment i rzucił:
- Dobrze. Czekam.
Odłożył słuchawkę na widełki.
- Będą za dwadzieścia minut - wyjaśnił.
Teraz, gdy trudny krok był już za nim, odprężył się lekko.
- Chcesz poznać prawdę? - zapytał.
Zawahałem się na ułamek sekundy.
- Tak.
Popatrzył w okno, na ciemne chmury kotłujące się nad morzem.
- Wybrali mnie, gdy miałem sześć lat. Nigdy nie znałem moich rodziców. Testy na
inteligencję przeszedłem najlepiej z całej grupy. I trafiłem do Kurczatowa.
- Co to?
- Tajne miasto - ściszył głos. - Laboratoria, w których powstają bomby atomowe.
Laboratoria, gdzie produkuje się broń biologiczną. I ośrodki szkoleniowe KGB. Szkolili mnie
przez siedem łat. Nie tylko mnie… Kiedyś miałem zostać szpiegiem.
- A Zina?
- Przyjechała do kołchozu w dolinie z grupą dziewcząt z Pskowa. Dostałem zadanie
wywiadowcze, takie ćwiczenie pomagające w zdobywaniu informacji. Zaprzyjaźnić się i
wycisnąć informacje. Nauczyć się, jak zadawać pytania, by pytana osoba sama wszystko
wypaplała. Miałem dowiedzieć się wszystkiego o domu dziecka w Pskowie. Pracowaliśmy
razem przy owcach. Lubię zwierzęta i byłbym szczęśliwy, mogąc to robić w przyszłości…
Spędzaliśmy razem po osiem, dwanaście godzin. Razem przy owcach, razem włóczyliśmy się
po stepie. Jedyne, co mogłem jej pokazać, wiesz, ja koniecznie chciałem Zinie czymś
zaimponować… Przeżyliśmy razem podziemny wybuch jądrowy. Bomba rozerwała się
siedemset metrów pod powierzchnią ziemi, w granitowym masywie. Siedzieliśmy w
odpowiednim miejscu i czekaliśmy. Ziemia drgnęła, przeszła fala sejsmiczna, ona mnie
pocałowała… A gdy znalazłem się tutaj, zdecydowałem się spróbować wyciągnąć ją stamtąd.
Szaleństwo, ale się udało.
- Szkolili cię do jakiegoś zadania, które miałeś wykonać tu, w Mo - i - Ranie?
Kiwnął głową.
- Spodziewano się, że wcześniej czy później przybędzie tu ktoś o kocich źrenicach -
szepnął. - Equoidae Edoni...
- Chodziło o mnie?
- Nie. Powiedzieli, że tobą zajmie się ktoś inny. Były też inne zadania.
- Co wiesz na temat mojej rasy?
- Tylko tyle, ile mi powiedziano. Jesteście tu obcy. I możecie stanowić śmiertelne
zagrożenie. KGB na całym świecie staje na uszach, by was odnajdywać i likwidować.
- To jakim cudem żyje jeszcze Derek Tomatow? - mruknąłem.
- Prawdopodobnie więcej korzyści przynosi jego obserwacja niż likwidacja. A może
chcą go kupić? Może już kupili...
Poczułem chłód.
- Wiedzą, gdzie mieszkam? Co zdążyłeś im przekazać?
- Nic. - Uśmiechnął się. - Miałem się zgłosić do siedzącego w Mo rezydenta
radzieckiego wywiadu. On miał mi wyznaczać zadania. Gdy tylko ten dom nadawał się do
zamieszkania, zgłosiłem się do niego. Gdy mieszkałem sam i mogłem wymknąć się nocą do
miasta… Dał mi broń, radiostację i inne takie. Trzymał to w skrytce w lesie. Zastrzeliłem go
zaraz obok. Pewnie ciągle tam leży.
Paweł miał rację. Broń mogła się przydać.
- Zabiłeś - mruknąłem.
- Tego mnie uczyli. Jestem naprawdę kimś innym, niż sądziłeś. Zabijałem dla
zdobycia wprawy. Sam już nie wiem, czym różni się dobro od zła...
- A Mikołaj Melechow? Ten prawdziwy?
- Nie żyje. Szkolili go do tego samego zadania. Mocno przeżył, gdy wyjawili mu, kim
jest. Nie wiem, może ciągle czuł się gdzieś tam w głębi szlachcicem. Może nie był w stanie
zaakceptować faktu, że będzie musiał szpiegować członków swojej rodziny. Podciął sobie
żyły. Bardzo fachowo, obie tętnice szyjne i obie udowe. Zanim go znaleźli i reanimowali,
mózg zdążył obumrzeć. Byłem do niego najbardziej podobny, testy zgodności tkanek też
wyszły nieźle. Padło na mnie.
Musnął dłonią włosy.
- Niewiele z Melechowa zostało...
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Wiedzieli, że książę Gagarin do badań genetycznych, zamiast pobierać krew, bierze
wycinek skóry z włosami. Ot, taka jego fanaberia, a im ułatwiła zadanie.
Poczułem, że zaraz zwymiotuję. Zdawałem sobie sprawę, że ci zwyrodnialcy zdolni są
do strasznych rzeczy, ale teraz miałem przed sobą namacalny przykład niezmierzonej otchłani
ich zezwierzęcenia.
Rozległo się pukanie do drzwi sieni. Wyjrzałem przez wizjer, zanim otworzyłem.
Książę Potiomkin, Henry i Paweł. Weszli ostrożnie. Rewolwer leżał daleko, na blacie stołu.
Mikołaj był blady jak trup.
- Darujecie mi tę resztę życia, która mi została? - zapytał.
Książę kiwnął głową.
- To da się zrobić, ale tu nie możecie zostać. Gazeta jest już wydrukowana… Spakuj
się. Zina przyjdzie za jakieś dziesięć minut. Wyjeżdżacie.
Paweł odwrócił się do mnie.
- A my chyba wracajmy na bal. Lepiej, żebyśmy byli daleko, gdy przyjedzie ekipa.
Pożegnaj się.
- Prawdopodobnie nie zobaczymy się więcej. - Uścisnąłem dłoń Mikołaja.
Ukłucie chłodu. Ręka, która już odbierała życie. I jednocześnie człowiek, który w
innych okolicznościach mógłby zostać moim przyjacielem.
- Do zobaczenia - powiedział Mikołaj.
Miałem wrażenie, że już go nigdy nie spotkam. Jeszcze jeden człowiek, który
przeleciał przez moje życie jak meteor i znika. Jeszcze jedno ludzkie istnienie, po którym nie
zostaje żaden ślad na piaskach czasu.
Wyszliśmy w ciemną noc. Nad wzgórzami wiał wiatr.
- Zdałeś test - oznajmił sucho Paweł.
- Cholera. Naprawdę darujecie im życie?
- Tak. To teraz bez znaczenia. I tak zostało mu najwyżej kilka tygodni, a co do Ziny,
będzie trzeba dokładnie sprawdzić na wariografie, czy i w jakim stopniu jest w to zaplątana.
Chyba nie jest. Zresztą to też mało istotne. Ta sprawa już nas nie dotyczy. Jutro wracamy do
siebie, na północ.
- I mam się zastanowić, czy chcę się do was przyłączyć… Może mi powiesz, czy
warto?
Zamyślił się.
- Wiesz, dlaczego się na to zdecydowałem? - zapytał.
- Mów, proszę...
- Bo chcę być potrzebny. Bo nienawidzę socjalizmu, a to jedyny dostępny mi sposób,
by naprawdę zaszkodzić czerwonej zarazie. Nie lubię ryzyka, ale to taki przypadek, kiedy
opłaca się je podjąć...
- Ja też nie lubię ryzykować. Czy to znaczy, że się nie nadajemy?
- Wręcz przeciwnie. To znaczy, że jesteśmy odpowiednimi ludźmi. Tylko głupcy nie
odczuwają lęku.
- Książę powiedział coś podobnego...
Bal ciągle trwał. Wypiłem duszkiem dwa kieliszki szampana. W głowie trochę mi
zawirowało. Niebawem spostrzegłem Ingrid. Wyglądało na to, że nie zauważyła mojej
nieobecności. Przetańczyliśmy następny taniec. Rozkręciłem się. Powoli cichły wspomnienia.
Widziałem, jak Paweł rozmawia z Ziną, i pomachałem im. Znikli oboje. Mój przyjaciel wrócił
po półgodzinie. Miał swoją walizkę oraz torby moją i Ingrid.
- Zmiana planów - powiedział, gdy zadyszana znalazła się obok niego. - Zanocujemy
w pałacu.
- Coś się stało? - zdziwiła się.
- Dojechało jeszcze parę osób i trzeba było nas trochę zagęścić. Będziesz spała z
Tamarą w jej apartamencie.
Zabawa już przygasała. Trzecia w nocy. Księżniczka jak spod ziemi pojawiła się koło
nas.
- Chodź, moja droga - odezwała się. - Pora trochę się zdrzemnąć.
Złapały się za ręce i powędrowały przez park.
- Na nas też już czas - mruknął Paweł.
W pokoju gościnnym, naprzeciwko pokoju Tatiany, zmieściło się rozkładane łóżko.
Sądziłem, że zmęczony szalonymi wypadkami dnia zasnę od razu jak zabity, ale tak się nie
stało. Nie mogłem usnąć. Piersi Karen oświetlone blaskiem żaru. Maciek montujący bombę w
puszce. Ingrid… Księżniczka Tamara ciężko wsparta na cienkiej bambusowej lasce. Książę
Potiomkin w pustej klasie. Mikołaj z rewolwerem w dłoni. Płomyk świecy drżący w
półmroku przed ikoną… Paweł też nie spał. Oddychał nierówno, rozmyślał o czymś.
Westchnął ciężko, to nie były wesołe rozważania. Zasypiałem już, gdy z głębin pamięci
wypłynęło jeszcze jedno wspomnienie. Muśnięcie pachnących jaśminem włosów na policzku.
I szept: „Powodzenia, źrebaczku”.
Powodzenia… Czułem, jak wokół mnie zaciska się sieć. Z każdym krokiem
schodziłem głębiej i głębiej w czeluść grobu...
7 września, piątek
- Mam wrażenie, że to tylko sen - powiedziałem. Leżałem na składanym, lecz
wygodnym łóżku i patrzyłem w zadumie w sufit.
- Co jest snem? - zdziwił się Paweł.
- Ta rzeczywistość, która nas otacza - mruknąłem. - Szalony bieg wypadków… Tu jest
podsłuch?
- Na pewno. Dziewiąta rano. Chyba pora się zbierać...
Wstałem i wlazłem na dziesięć minut pod lodowaty prysznic. Doszedłem do siebie.
Paweł też mył się długo i starannie, a potem założył czystą koszulę. W pałacu jeszcze
wszyscy spali. Wyszliśmy bocznymi drzwiami do ogrodu. Koło ogniska, które jeszcze ciągle
się żarzyło, na wygasłym grillu leżało kilka szaszłyków i przecięte na pół pieczone kartofle.
Podgrzaliśmy to na rozdmuchanym żarze, nałożyliśmy na tacę i powędrowaliśmy z
powrotem. Mój przyjaciel bez trudu odnalazł apartament gościnny, w którym nocowała
księżniczka Tamara. Zapukał.
- Proszę - rozległ się ze środka głos Ingrid.
Weszliśmy. Księżniczka siedziała przed lustrem, a moja przyjaciółka zaplatała jej
włosy w gruby warkocz. Paweł zaczerwienił się i spuścił wzrok. Zastanawiałem się przez
ułamek sekundy dlaczego. Czyżby układanie fryzury było zajęciem na tyle intymnym, że
poczuł się niezręcznie? Usiedliśmy do zaimprowizowanego śniadania. Pawcio skoczył gdzieś
w trzewia budynku po sztućce, przydźwigał też litrową butlę coli prosto z lodówki.
- Wyruszamy niebawem? - zapytała księżniczka, patrząc na zegarek.
- Tak - potwierdził mój przyjaciel.
- Tatianka jeszcze chyba śpi...
- Wszyscy śpią - powiedział. - Zostawimy im kartkę i w drogę.
Dziewczęta były już spakowane. Po chwili maszerowaliśmy przez park.
- Jakbyśmy tak opóźnili wyjazd, to pewnie nie udałoby się uniknąć przesłuchania -
zapytałem Pawła po polsku, korzystając z tego, że dziewczyny trochę nas wyprzedziły.
- Przesłuchania?
- Skoro chcą upozorować zabójstwo, muszą wszystko przygotować. Położyć trupy
wyjęte z lodówki, potem wezwać policję...
- E, ta wydrukowana gazeta była po to, żeby go postraszyć. Żadnych trupów, żadnego
dochodzenia… Po cholerę?
No tak, widać znowu popisałem się wyjątkową naiwnością… Kwadrans później
wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy w świat.
Dzień był całkiem ładny. Słońce jeszcze trochę grzało, po niebie sunęły lekkie białe
chmurki. Nad fiordami w okolicach Mo widać było rzednące mgły.
- I jak wam się spało? - zagadnąłem Ingrid.
- Och, cudownie. Mają tu naprawdę wygodne łóżka - powiedziała z ożywieniem.
Paweł zatrzymał się na moment w miasteczku i kupił miejscową gazetę. Popatrzyłem.
Na pierwszej stronie był artykuł o jakichś bzdurach.
- Takie to uczucie być prawdziwą księżniczką? - zapytała Ingrid.
- Po prostu wspaniałe. Budzę się każdego dnia rano i patrząc w lustro, cieszę się ze
swojego drzewa genealogicznego - zażartowała Tamara.
Droczyły się przez chwilę. Czułem radość. Koszmarne myśli poprzedniego dnia
rozwiały się nieomal bez śladu. Paweł też wyglądał na odprężonego.
- Gdy przyjedziemy do domu, zaczynam uczyć cię sambo - powiedział. - Trochę
umiejętności walki wręcz przyda ci się...
- Sambo - mruknąłem.
- Sztuka walki opracowana przez radzieckich fachowców - wyjaśniła księżniczka. -
Opiera się, niestety, nie na klasycznych kanonach nakazujących szanowanie przeciwnika, ale
wręcz odwrotnie. Zawiera wszystkie zdradzieckie i nieprzepisowe ciosy, jakie tylko można
sobie wymyślić. W sambo liczy się jedynie skuteczność w eliminacji wroga...
Ingrid patrzyła przez okno, od czasu do czasu rzucając uwagi na temat mijanych skał.
- Powinnaś się cieszyć - powiedziała Tamara. - Mieszkasz w naprawdę urokliwym
kraju.
- A ty? - zapytała. - Gdzie mieszkasz?
- Na Aptekarskim Ostrowiu w Petersburgu wznosi się dumny pałacyk książąt
Potiomkinów - mówiła księżniczka rozmarzonym głosem. - Od ulicy fasada wyłożona jest
piaskowcem, wnętrza wykończono kasztanową boazerią. Sufity zdobią sztukaterie wycięte w
alabastrze, a posadzki wykładane są marmurem. Pomiędzy pałacem a kanałem bruk ułożono
pierwotnie z białego granitu wydobywanego tylko w jednym miejscu na Syberii. Okna na
parterze i piętrze ozdabiają portale z piaskowca o delikatnie różowym odcieniu...
- To ładny dom - zachwyciła się Ingrid.
- Nigdy tam nie byłam - westchnęła księżniczka. - Może za kilka lat, gdy władza
radziecka upadnie, uda się odzyskać to, co nasze… A na razie mieszkam w Key West na
Florydzie.
- I codziennie kąpiesz się w ciepłym morzu - rzekła z zazdrością moja przyjaciółka.
- No, niezupełnie codziennie. Ale często. Dom wzniesiono w ubiegłym wieku z
cyprysowego drewna, z mojego pokoju widać plażę. Wpadnij kiedyś, jeśli będziesz w
pobliżu. - Wyłowiła z torebki wizytówkę i podała.
- A ty wdepnij do mnie - ucieszyła się Ingrid. - Mieszkam w Geitvagan.
- Mogę się zdrzemnąć? - zapytałem Pawła.
- Dlaczego pytasz? - zdziwił się.
- Myślałem, że może to ma znaczenie dla bezpieczeństwa - mruknąłem.
- Raczej nie ma. Śpij, jeśli jesteś zmęczony.
Nie zasnąłem. Spod wpółprzymkniętych powiek obserwowałem szosę i otaczający nas
kraj. Było mi dobrze. Zimne tchnienie śmierci, które czułem na plecach w ciągu ostatnich
kilku dni, znikło. Zatrzymaliśmy się w Fauske.
- Tu przychodzi nam się rozstać - powiedziała księżniczka.
Paweł poszedł kupić jej bilet na autobus.
- Kiedy spotkamy się znowu? - zapytałem.
- Może na wiosnę. Na razie wracam do siebie - powiedziała. - Chociaż… Może
wpadniecie do mnie na sylwestra?
- Z przyjemnością. Tylko, eee… paszporty, bilety… - Ingrid uśmiechnęła się słodko.
- Wobec tego podeślę wam zaproszenia. - Księżniczka zanotowała coś w niedużym
kalendarzyku oprawionym w jasną skórę. - Tomaszu, czy mógłbyś mi sprawdzić...
Wręczyła mi swoją cienką bambusową laskę.
- Ostrze nie wchodzi do końca.
Obróciłem bambus w dłoniach. Wewnątrz drewna ukryte było
siedemdziesięciocentymetrowe stalowe ostrze. Cienkie i długie jak szpada. Musnąłem
krawędź opuszką palca. Żyleta… Wysunąłem całą klingę. Przekręciłem ją w drugą stronę i
tym razem weszła w całości.
- Dziękuję. - Odebrała broń.
Uśmiechnąłem się do swoich myśli. Wyobraziłem sobie, jak ta drobna, szczupła
dziewczyna jednym pchnięciem wysyła potencjalnego napastnika na tamten świat.
Wrócił Paweł z biletem.
- Czy to bezpieczne? - zapytałem. - Tak wysyłać Tamarę zwykłym dalekobieżnym
autobusem?
- W zasadzie tak. Po pierwsze, nikt na nią już chyba nie poluje, po drugie, mają zbyt
mało danych, aby wiedzieć, gdzie teraz jest.
Zmroziło mnie to „chyba”.
- Mogą obstawić wszystkie przystanki w Norwegii.
- Wolne żarty. Wiesz, ilu potrzebowaliby ludzi? I ile by to kosztowało?
- Pora na mnie. - Księżniczka popatrzyła na zegarek. Wysypaliśmy się z samochodu.
Wyjąłem jej walizkę z bagażnika. Pocałowała Ingrid i Pawła na pożegnanie. Autobus
niebawem podstawili.
- Do miłego zobaczenia - powiedziała po polsku, a ściślej, wydawało jej się, że mówi
po polsku.
- Szerokiej drogi - odpowiedziałem w tym samym języku.
Pocałowaliśmy się. Skóra jej policzka, gładka jak atłas, chłodna. Delikatnie wyjęła mi
rączkę walizki z dłoni i zręcznie wspięła się po trzech schodkach. Pomachałem ręką, gdy
sadowiła się na miejscu. Obdarzyła mnie jeszcze jednym, smutnym uśmiechem, który tak
dobrze zapamiętałem z uroczystości otwarcia cerkiewki. Wreszcie autokar ruszył, a ja
powlokłem się do samochodu.
- No i pojechała - mruknęła Ingrid, rozwalając się na całą szerokość tylnego siedzenia.
- Miła dziewczyna. A żebyście zobaczyli, jaką nosi bieliznę… Dobrze się nie znam, ale te
koronki to chyba ręcznej roboty.
- I majtki z najcieńszego batystu - rzucił Paweł po polsku.
- Dlaczego z batystu? - zdziwiłem się.
- Kiedyś zrozumiesz...
Ruszył na zachód, nad fiordem, w stronę domu.
- Używa bardzo drogich perfum - ciągnęła Ingrid. - Pewnie po kilkaset koron za
flakonik. I jedwabnych chustek do nosa. I jedwabnych pończoch...
- Cóż, dziewczyna z klasą - odparłem. - Widzisz, znasz już dwie księżniczki. Jedna
chodzi w dresie, z diademem na głowie, druga ubiera się, jakby hołdowała od dawna
zapomnianym zwyczajom.
- Pałac był ekstra - ciągnęła Ingrid. - Choć trochę za bardzo wyrąbany w kosmos.
Rozumiem boazerię, ale tamta była zrobiona z kasztanowca… Nie lepiej z tego drewna meble
zmajstrować?
Słuchałem tej paplaniny i coraz bardziej chciało mi się śmiać. Półtorej godziny później
wysadziliśmy Ingrid przed jej domem i pojechaliśmy do siebie.
- I tak minął tydzień, od kiedy tu przybyłem - powiedział Paweł w zadumie,
zamykając samochód.
- Tydzień - mruknąłem. - Przybyłeś i wywracasz moje życie do góry nogami.
- Nie. Po prostu sprawiam, że zaczynasz żyć.
Popatrzyłem mu w oczy.
- Nie lubię cię, ale chyba jesteś moim prawdziwym kumplem - powiedziałem
poważnie.
- Dziękuję za zaufanie. Postaram się go nie zawieść.
Czy życie ma polegać na ciągłym igraniu z potężnymi i niszczycielskimi siłami? Nie
zadałem mu tego pytania. Obawiałem się odpowiedzi.
Weszliśmy do domu. Rozejrzałem się po wnętrzu. Ładne jasne boazerie. Nowo
położone, pełne sęków deski podłogi. Może wystrój nie był przejawem szczególnie dobrego
gustu, ale lubiłem ten dom. Wiedziałem, że nie chcę go na razie opuszczać. Było zimno.
Napaliłem w piecu w kuchni i w kominku w bibliotece.
- Jutro zabierzemy się za wymianę reszty dachu - odezwał się Paweł. - Całe ciepło
ucieka teraz górą. A to niedobrze. I trzeba będzie osuszyć piwnicę pod kuchnią, bo pójdzie
wilgoć.
- Zabezpieczyłem folią - odpowiedziałem.
- Lepiej mieć piwnicę do trzymania wrogów niż basen w domu.
- Pływałem tam z dziewczętami - westchnąłem. - Było fajnie...
Na kolację, czy też raczej obiadokolację, zrobiliśmy sobie cztery puszki leczo.
Jedliśmy z głębokiego talerza, przegryzając nieco już sczerstwiałym chlebem.
- Opowiedz mi o Equoidae Edoni - poprosiłem.
Wpatrzył się w zadumie w sufit.
- Widzisz, Tomku, to nie takie łatwe… Wasza rasa słabo poddaje się badaniom. W
Oświęcimiu odzyskano po wojnie część archiwum doktora Mengele. W Sachsenhausen -
archiwum Sigridsena.
- Słyszałem, byli hitlerowskimi zbrodniarzami wojennymi.
- Właśnie. Ahnenerbe… Słyszałeś kiedyś tę nazwę?
- Nigdy.
- To był instytut Himmlera. Analizowali wszelkie dziwne sprawy. W Poznaniu
pozostał po nich nieprawdopodobny zbiór kilkuset tysięcy dokumentów dotyczących
wszystkiego, co paranormalne. Od wilkołactwa po procesy o czary. Szukali także śladów istot
z innych planet. Wysyłali ekipy badawcze do Indii i Tybetu. Na wszystkich terenach zajętych
przez Trzecią Rzeszę poszukiwali ludzi o wrzecionowatych, kocich źrenicach. Należy
przypuścić, że kilkoro znaleźli. W większości przypadków kształt oka spowodowany był
kataraktą, ale w paru...
- Equoidae Edoni. Edon to planeta, z której pochodzimy?
- Nie wiadomo. Sigridsen użył tej nazwy jako pierwszy. Może któryś z was wiedział
coś więcej? Derek nie wie nic na temat swoich korzeni. Nic ponad to, czego dowiedział się od
przodków lub wydedukował. A może wie, ale nie chce, żeby inni się zorientowali? To dziwny
i tajemniczy człowiek. Współpracujemy od dawna, jednak nie zdołałam go rozgryźć.
- Kiedy przylecieliśmy?
- Możliwe, że w początkach dziewiętnastego wieku. Hrabia Tomatow pojął za żonę
dziewczynę o kocich źrenicach. Nie umiała albo nie chciała powiedzieć nic o swoim
pochodzeniu. Zmarła w połogu. Twojego przodka Hanusza, twojego prapradziadka, pradziad
Dereka poznał na Syberii. Pochodziliście z Wojsławic. Jest jeszcze kilkoro na świecie, o
których wie Derek.
- A może jesteśmy skazańcami za karę zsyłanymi na Ziemię? - mruknąłem. - Czyszczą
nam pamięć?
- Pamięć… To cecha gatunkowa. Są jakieś problemy białkami pamięciowymi. Wasze
mózgi produkują ich zbyt dużo. Czasami dochodzi do nagłego wymazania. Najczęściej
wtedy, gdy organizm nieoczekiwanie podejmuje walkę z własnymi komórkami nerwowymi.
Wasze DNA jest dziwne. Być może system immunologiczny dochodzi do wniosku, że są to
komórki obcych ciał.
- Hm. To chyba nie najlepiej rokuje...
- Niewykluczone.
- A inne cechy gatunkowe?
- Łatwiejszy przyrost masy mięśniowej. Szybkie gojenie się ran i stłuczeń. Szybkie
zrastanie kości. Regenerujące się połączenia nerwowe. Podwójna powieka, jak u konia.
Świetny węch, niezły słuch, u wielu z was słuch absolutny: zdolność rozpoznawania
wysokości bezwzględnej dźwięków. Do tego coś w rodzaju telepatii, prawdopodobnie zmysł
radiowy, zdolność do łapania szczątkowej emisji sygnałów wysyłanych przez ludzkie, a może
i zwierzęce mózgi. Na krótki dystans.
- A lewitacja? - spytałem z nadzieją.
- Telekinezy ani lewitacji nie zaobserwowano. Choć twój dziadek twierdził, że coś
tam mu się udawało.
Siedziałem zamyślony.
- To wszystko?
- Jest jeszcze coś. Nie powinniście krzyżować się między sobą.
- Wiem. Za to możemy z końmi - westchnąłem. - Dziwne te obce geny...
- One nie są obce - powiedział Paweł. - To zwykłe DNA. Nie ma w was ani jednego
białka, ani jednego aminokwasu, który nie występowałby na Ziemi. Także cząsteczka kwasu i
sposób kodowania informacji są zupełnie identyczne. Cała biosynteza białka… Wszystko.
- Cholera, a może jednak zmutowaliśmy tu, na Ziemi? - zadumałem się.
- Niemożliwe są mutacje powodujące przeskoczenie cech końskich do ludzkich i na
odwrót. To dwie odległe, stosunkowo odległe ścieżki ewolucji. A ewolucja nie powtarza się
w ten sposób.
- Może tak się zaczęło? Zmutanciały zoofil dobrał się nocą do swojej szkapy. Szkapa
też mogła być zmutowana. No i w końcu się udało. Zamiast źrebaka powstało dziecko.
- Może - mruknął. - Powiedz o tym Henry emu. To on jest fachowcem od genetyki. Ta
teoria jest niezła, ale nie wyjaśnia telepatii...
Zamilkliśmy.
- Po co tak naprawdę jestem potrzebny tym wszystkim kopniętym rosyjskim
monarchistom? - zapytałem. - Bo gdyby chcieli sobie po prostu pooglądać egzotyczne,
kosmiczne zwierzątko, to mają Dereka i jego syna.
- Twój przodek, Ałmaz, przejął część depozytu złota admirała Kołczaka. Wywiózł
kruszec i zdeponował w jednym z amerykańskich banków. A potem go wcięło. Gigantyczna
fortuna czeka na tego, kto przyjdzie i poda hasło. Wszyscy sądzą, że ojciec mógł ci o tym
powiedzieć. Lica, że sobie przypomnisz. Wtedy zaproponują ci spółkę.
- Tatiana… - Spojrzałem na niego wstrząśnięty. - Czy to znaczy, że...
- Tak. To najprawdopodobniej miał być element przetargowy. Ale chyba ci się nie
spodobała. Może doszli do wniosku, że Tamara będzie bardziej pasować.
- Im chodziło tylko i wyłącznie o pieniądze? Nadskakują mi, bo wydaje im się, że
mogę być kluczem do tej fortuny?
Wstałem i wyszedłem z biblioteki. Nachyliłem się nad urwiskiem i zwymiotowałem w
zimne, spienione fale. Torsje szarpały moim żołądkiem, aż wreszcie trochę się uspokoiłem.
Paweł usiadł koło mnie na mokrym kamieniu.
- W filmie dla dorosłych zaproponowałbym ci teraz papierosa albo kielicha -
powiedział.
- To wszystko jest ukartowane?
- Z tego, co wiem, książę postanowił przedstawić ci bratanicę i poczekać, czy
zapałacie do siebie uczuciem. Niewiele wiem. Bardziej się domyślam… Mogę się mylić.
Chodźmy na kolację. Łyknij wody, to żołądek się uspokoi.
- Nazwisko… Maciek już mi mówił, że chcą się dowiedzieć...
- Tak. Wiemy, w którym banku zdeponowano pieniądze. Konto jest na hasło. Hasłem
jest jakieś nazwisko. Wypróbowali już ze dwie setki. Bezskutecznie.
- I ja niby jakimś cudem miałbym je znać?
- Tak przypuszczają.
- Nawet jeśli kiedyś poznałem tę tajemnicę, to poszła się bujać razem z kawałem
mojego mózgu - westchnąłem. - A nawet gdybym ją znał, dlaczego sądzą, że powiedziałbym
akurat im?
- Organizacje, które pozakładali, prowadzą rozmaite działania. Potrzebują sponsora. A
ty byłbyś wtedy bardzo bogatym sponsorem. Gdybyś już miał te pieniądze, znaleźliby
dziesiątki sposobów, aby je od ciebie wyciągnąć. Jesteśmy niewolnikami.
- Niewolnikami...
- To wielopiętrowa kombinacja. Ktoś jest wyżej, ktoś Jest niżej. Wszyscy służą temu,
kto ma pieniądze… Wyrwiemy się. Za parę lat, gdy staniemy się na tyle silni, by móc °puścić
układ, usamodzielnimy się.
- Założymy polską komórkę związku Gladie?
- Zadania Gladie są trochę inne, ale możemy z współpracować. Trzeba coś wreszcie
zrobić dla naszej ojczyzny.
- Pieniądze… Tobie też by się przydały.
- Nie. No, może trochę. Nie liczę na to, że sobie przypomnisz. Nie sądzę, że w ogóle
mogłeś znać to hasło. Mam w Polsce trochę broni. Jest tam też kilku godnych zaufania ludzi.
Jeśli zechcesz mi pomóc, będę zaszczycony. Jeśli nie zechcesz ganiać z pistoletem, też to
zrozumiem… Za wcześnie o tym mówić, za wcześnie podejmować decyzje. Sytuacja
geopolityczna zmienia się jak w kalejdoskopie. Za parę lat może się okazać, że jesteśmy już
niepotrzebni. A może będę miał już tego tak dość, że się wycofam. O ile mi pozwolą.
- Właściwie moglibyśmy uciec już teraz - mruknąłem. - Pewnie już parę osób
przerzuciłeś na Zachód?
- Pomagałem przerzucać. Uprzedzę twoje pytanie. Dla nich byłem tylko jedną z
twarzy na drodze ucieczki. Człowiekiem, który wypełniał swój obowiązek. Ich krewni, którzy
rzecz opłacili, nie mogą być mi wdzięczni, bo po prostu o mnie nie wiedzą...
- Tak czy inaczej, może gdzieś w Kanadzie znajdzie się robota na farmach albo w
tartaku. Mikołaj marzył o takiej możliwości dla Ziny.
- To jest Zachód - powiedział. - Tu liczy się wykształcenie. Nie wiem, jak ty, ale ja
wolę pracować głową, a zajęcia wymagające wysiłku traktować jako rozrywkę. Zina… Cóż,
może coś podobnego jej znajdą. Gdy Mikołaj już… - Wskazał kciukiem podłogę.
Zamyśliłem się. Może za kilka lat mógłbym się nią zaopiekować? Milczałem chwilę.
- A jeśli ja zdecyduję się zniknąć?
Spojrzał mi prosto w oczy.
- Jestem twoim przyjacielem. Nie dlatego, że tak powiedział Derek, tylko z własnej
woli. Jeśli nie chcesz być niewolnikiem, pomogę ci. Ale to nie jest dobry moment na
ucieczkę...
- A ty? - zapytałem. - Chcesz zostać i służyć im?
- Czerwoni wymordowali połowę mojej rodziny - powiedział cicho. - Chcę wyrównać
porachunki. Chcę być tym, który będzie ich ścigał. Do ostatniego żywego. Współpraca z
Derekiem umożliwia mi zadawanie im bolesnych ciosów...
Wyjął z kieszeni pistolet i przeładował go.
- To jedynie narzędzie - powiedział. - Ale daje możliwość walki na pierwszej linii
frontu. Sam wybrałem, sam zdecydowałem, że będę ich zabijał. I jeśli trzeba będzie zginąć, to
chcę umierać z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.
Nie umiałem nic na to odpowiedzieć.
Poszedłem wcześnie spać. W pokoju było zimno, a para z oddechu widoczna była w
świetle lampki. Czyli temperatura spadła poniżej dziesięciu stopni Celsjusza. Zawinąłem się
w gruby śpiwór i nakryłem kocem. Szybko się zagrzałem. Przewracałem się z boku na bok,
rozmyślałem. Wreszcie niepostrzeżenie nadszedł sen.
8 września, sobota
Ósma rano. Salka na poddaszu szkoły. Światło słońca odbija się od blatu ławki. Nie
ma gdzie schować ściągi. Słownik norwesko - polski, czterdzieści dziewięć tysięcy słów. I
test liczący sobie czterdzieści stron maszynowego wydruku. Dwa stoliki stoją w odległości
prawie dwu metrów od siebie. Ale nawet gdyby stały bliżej, Paweł nie może mi pomóc.
Realizuje inny program, przygotowuje się już do matury. Mamy zupełnie różne zestawy
pytań. Hilding Ulv siedzi na biurku. Góruje nad nami, patrzy pod takim kątem, że wszelkie
matactwa natychmiast zostaną wykryte W jednym uchu ma słuchawkę od walkmana. Nie
wiem czego słucha, może muzyki, a może książki nagranej na kasetę.
Długopis, papier, własna głowa na karku. Blask od okna przesuwa się powoli. Sunie
cień. Można by zaznaczyć punkciki na blacie ławek i mieć zegar słoneczny. Ulv nie krzyczy.
Ulv nie rzuca wyzwiskami. Nie wyrywa do tablicy, nie szarpie za uszy, nie bije linijką po
twarzy, nie kłuje cyrklem po rękach. Nauczyciel idealny. Nic nie mówi. Nie uczy. Tylko
wskazuje kierunek, a gdy się czegoś nie wie, mówi, gdzie można doczytać.
Wyciąga z kieszeni zegarek na zerwanej metalowej bransolecie.
- Czas minął.
Ulv ma szablon do sprawdzania odpowiedzi, kartki papieru z wyciętymi dziurkami. W
ciągu pięciu minut jest w stanie sprawdzić, czy prawidłowo odpowiedziałem na czterysta
pytań. Przykłada szablon i ciągle milczy. Wygląda, jakby słuchał z uwagą tego, co szepcze
mu do ucha mikrofon słuchawki. To chyba jednak książka. Muzyce nie poświęciłby aż tak
wiele uwagi.
Spokojnie zanotował punktację na kartce i podał Pawłowi. Po chwili ja też dostałem.
- Nie jest źle - powiedział zdawkowo.
Pożegnaliśmy się i wyszliśmy.
- No i w porządku - mruknął mój przyjaciel. - Zjemy coś na mieście?
- Jeśli ty stawiasz.
Pojechaliśmy do „Chińskiego Ogrodu”. Sympatyczna mała restauracyjka, meble z
bambusa, w karcie dań różne paskudztwa pływające w morzu.
- I cóż by tu zjeść - zafrasowałem się, patrząc w menu. - Może jakieś morskie
okropności? Nigdy jeszcze nie próbowałem...
W końcu obaj zamówiliśmy kalmary z warzywami. Po chwili stały przed nami miski z
potrawą. Poczułem gwałtowny atak głodu. Jedliśmy w milczeniu. Paweł zastanawiał się nad
czymś.
- O czym myślisz? - zapytałem go.
- Tak ogólnie. - Wykonał dłonią nieokreślony gest. - Za dużo przebywałem z
Rosjanami i zaraziłem się ich narodową chorobą.
- Alkoholizmem?
- Melancholią… U mienja melancholija - powtórzył i naraz spojrzał na mnie z
błyskiem w oku. - Chcesz pojeździć konno?
Zastanowiłem się. A potem kiwnąłem głową.
- Weźmiemy Ingrid… I Karen.
- Sądzisz, że utrzyma się w siodle?
- Nie wiem. Może ją odwiedzimy? Zobaczymy co i jak. Wprawdzie nie darzy nas
chyba specjalnie ciepłymi uczuciami po tym, jak zabrałem jej kluczyki...
- O ile nas podejrzewa.
Poszliśmy. Wiatr od fiordu był bardzo zimny. Podmuchy szarpały listkami na
drzewach. Góry wokół miasta z dnia na dzień wyglądały coraz groźniej i mniej przystępnie.
Nagie krzewy nie zasłonią skały… Jesień.
Paweł szedł przez chwilę zamyślony. Nagle jakby się ocknął.
- Przypomniałeś sobie coś nowego?
- Na przykład gdzie mój pradziadek ukrył złoto Kołczaka? To znaczy wiadomo
gdzie… Więc może jak się do niego dobrać?
Uśmiechnął się.
- Czy pamiętasz, jak przyjechałeś kiedyś do Wojsławic jesienią? Tylko na weekend...
- Nie pamiętam. Słuchaj, jak to możliwe? Przecież mieszkałem na Ukrainie. Tam nie
dawali ludziom paszportów.
- Czasem dawali. Wojsławice to był pas przygraniczny, a ty miałeś w Polsce
dziadka… Spotkaliśmy się przed kościołem. Był też Maciek i jego pomylony dziadek Jakub.
Myślałem dłuższy czas. I nie przypomniałem sobie nic.
- Łesia powiedziała wtedy, że zabawnie wyglądam w kowbojskim kapeluszu. Szkoda,
że gdy gadałem z nią w zeszłym roku...
Celowałem w twarz. Odbił moją pięść w ostatniej chwili. Wyprowadziłem kolejny
cios, tym razem stopą. Runął na plecy, a ja rzuciłem się na niego. Zacisnąłem mu palce na
gardle.
- Ty ścierwo - dyszałem, dusząc go. - Ty bydlaku...
Uderzył mnie dłońmi w obie skronie jednocześnie. Cios nie był specjalnie silny, ale i
tak zobaczyłem wszystkie gwiazdy. Sekundę potem poczułem, że mój policzek dotyka
szorstkiej powierzchni chodnika. Paweł już wstał. Usta miał jeszcze sine i z wysiłkiem
masował sobie gardło. Po tym podwójnym ciosie chciało mi się wymiotować. Wstałem z
trudem i zogniskowałem wzrok. Mój wróg był spokojny, skoncentrowany. Prawie o głowę
wyższy, dziesięć kilogramów cięższy i bynajmniej nie porośnięty sadłem.
- Świnia - warknąłem, a później odwróciłem się na pięcie i odszedłem.
Zastanawiałem się, czy podąży za mną. Szedłem, nasłuchując. Kroki. Doganiał mnie.
Odwróciłem się nagłym ruchem, ziejąc żądzą mordu. Stał zupełnie spokojnie. Lecz
wiedziałem, że w razie czego jest gotów się bronić.
- Wybacz - powiedział cicho. - Masz prawo wiedzieć… Tylko nie pozwolono mi o
tym mówić. Oni twierdzili, że tak będzie lepiej. Że odetka ci się pamięć… To był pomysł
Dereka, sądził, że sobie przypomnisz. Że obecność moja i Maćka wystarczy, aby przebłyski
zaczęły zlewać się w całość...
- Od dawna nie miałem żadnego przebłysku - powiedziałem ze smutkiem.
- Chodźmy do domu. Mam w dupie wszystkie instrukcje. Powiem ci to, co wiem…
Choć od razu zaznaczę, że nie jest tego dużo.
Przytaknąłem. W uszach mi zaszumiało. Ale zaraz przeszło.
- Opowiadaj. - Gestem wskazałem mu uliczkę biegnącą w stronę lasu.
Ruszyliśmy ramię w ramię i wtedy zaczął mówić.
- Dobra. Widziałem się z nią rok temu w USA. Żyje. Ona i twój ojciec. Nie wiem
gdzie. Możesz w to wierzyć albo nie. Wpadliśmy na siebie przypadkiem w Metropolitan
Museum of Art. Chyba mieszkają gdzieś w Nowym Jorku.
- Derek wie?
- Chyba tak.
- To mu przekaż, że chcę dostać adres. I ma go w zębach przynieść!
- Przekażę.
- Co wiesz o mojej rodzinie? Nie do końca mogę to wszystko złożyć do kupy.
- Józef Paczenko, twój dziadek, miał dwóch synów: Igora i Mikołaja. Ihora i Nikitę,
tak zapisano w greckokatolickich metrykach. Gdy skończyła się wojna, mieli po kilka lat.
Wywieziono ich razem z ciotką, która się nimi opiekowała. Na Ukrainie założyli rodziny. Nie
mogli wrócić. Ale od czasu do czasu udawało im się przyjechać na parę dni.
- Ihor nie żyje?
- Skąd wiesz?
- Śnił mi się kiedyś. Wujek Ihor...
- To prawda. Zginął, gdy próbował cię przeprowadzić przez granicę. Jego żona
podobno popełniła wcześniej samobójstwo. Mieli dwóch synów: Piotrka i Sebastiana. Nie
wiemy, co się z nimi stało.
- W jakim byli… są wieku?
- Piotrek jest od ciebie dwa lata starszy. Sebastian o rok. Przypuszczam, że Ihor znał
przejścia przez góry do Polski. A tu prawdopodobnie miał kogoś, kto przerzuciłby was dalej
na zachód.
- Synowie…? Moi kuzyni...
- Albo przeprowadził ich wcześniej, albo zamierzał to zrobić później. Nie zdołaliśmy
ich odnaleźć. Przepadli jak kamień w wodę.
- Czy mogli być z nami wtedy na granicy i na przykład rozbito im głowy kolbami?
- Nie. Gdyby się tak stało, musieliby zginąć jeszcze po tamtej stronie. Po tej
znaleziono zastrzelonego Ihora, wisiał na zasiekach, i ciebie w stanie agonalnym. Przewieźli
cię do szpitala w Sanoku i tu się urwał trop Dereka.
- Dziadek Józef?
Paweł popatrzył w przestrzeń.
- Zamordowano go - powiedział cicho. - Ktoś odciął mu głowę szablą lub kataną. W
chałupie były ślady morderczej walki.
Milczałem, patrząc w przestrzeń.
- Mój ojciec i...
- Miał dwoje dzieci. Ciebie i twoją siostrę bliźniaczkę Łesię. Mówiąc po ludzku:
Aleksandrę, Olę.
- Jeśli zechcę mówić po ludzku - skrzywiłem się i spojrzałem spode łba - w jakim
języku powinienem to robić?
- Na pograniczu genealogie są tak splątane, że każdy może swobodnie wybrać, czy
chce być Polakiem, czy Ukraińcem. I na pewno się nie pomyli. Albo zawsze się pomyli.
- Mój dziadek, zdaje się, wybrał… Sądząc po imionach ojca i stryja.
- Twój pradziadek też. - Wzruszył ramionami. - Twój dziadek miał na imię Józef. Ty
masz na imię Tomasz. To chyba coś znaczy.
- Masz rację, przepraszam.
- Według waszych sąsiadów zniknęliście jednocześnie, co może świadczyć, że Nikita
poszedł przez góry inną trasą albo w ogóle inną drogą. Derek szukał i twierdził, że nie natrafił
na żaden trop. Ale twój ojciec kazał go pozdrowić, co wskazuje, że spotykają się od czasu do
czasu.
- Derek często kłamie, a w każdym razie nie mówi całej prawdy. A ich groby?
- Zwłoki Józefa Paczenki zabrała milicja. Przyjaciele chcieli go pochować, ale nie
wydano im ciała.
Zamknąłem oczy.
- Semen! - wykrzyknąłem imię.
- Tak. Stary kozak Semen. I hrabia Czernobajew z Chełma. Mój ojciec i dziadek
Maćka, Jakub Wędrowycz.
- A Ihor?
- Też nie wiadomo. Jeśli chcesz zapalić im świeczkę, możesz to zrobić gdziekolwiek...
Milczałem… Wróciliśmy do domu. Paweł poszedł do swojego pokoju i wrócił z
niedużym albumikiem. Siedliśmy przy stole w bibliotece.
- Twój dziadek. Wujek Ihor, jego synowie, twoja siostra, mama i tata. To ty w
Wojsławicach, miałeś chyba dziewięć lat.
Fotografie migały mi przed oczyma. I ciągle nic. Pokazywał mi wszystko. Blok w
Doniecku, gdzie mieszkaliśmy, wakacje na Krymie. Kolejne fotki z Wojsławic.
- Nic. - Pokręciłem z rozpaczą głową. - Wyrwało mi kawał mózgu. Ale te kilka
okruchów, które odszukałem j obracam sobie w umyśle, pasuje do reszty. Więc mogę chyba
założyć, że mówisz prawdę. I że faktycznie jestem Tomaszem Paczenką.
- Masz co do tego wątpliwości?
- W zasadzie powinienem mieć, prawda? KGB ma przecież swoje metody. Z
pewnością dużo potrafią. Wytrzeć człowiekowi pamięć można farmaceutykami. Potem pod
hipnozą załadować kilka fałszywych wspomnień… Ot, choćby pokazując zdjęcia podobne do
tych, tak abym miał przed oczyma obraz. Póki nie przypomnę sobie wszystkiego, nie
uzyskam pewności.
- Pod koniec miesi ca pojedziesz do Tromsø - powiedzia powa nie. - Tam zrobi ci
ą
ł
ż
ą
tomografi mózgu i b dzie mo na oceni prawdziwy stopie uszk
ę
ę
ż
ć
ń
odzeń. A później się
pomyśli dalej.
Kiwnąłem głową. Czułem się zmęczony. Dwoje zabitych i czworo zaginionych.
Byłem zupełnie rozbity psychicznie.
- Chodź - rzucił cicho Paweł, dotykając mojego ramienia. - Trzeba zabrać się za dach.
Posłusznie pozwoliłem się prowadzić. Płyty sklejki, styropian, pianka montażowa.
Powoli w wirze gorączkowej, pospiesznej pracy mój umysł zaczął się uspokajać. Robota
wymagała uwagi i zarazem ogłupiała. Pozwalała wyrwać się z pułapki obsesyjnego
roztrząsania zasłyszanych wiadomości. Zapadł wieczór. Paweł wyciągnął z domu dwie lampy
na przedłużaczach i pracowaliśmy dalej.
- Jutro niedziela - powiedział. - Może zaprosimy Ingrid na obiad?
- Sądzisz, że będzie chciała przyjść?
- Tego nie wiem. W ogóle powinieneś się bardziej postarać. Może zabrać ją do kina?
- Od tego trzeba zacząć. - Uśmiechnąłem się do swoich myśli. - Tylko czy jest tu
kino?
- W osiem godzin można dojechać pociągiem do Trondheim. Tam jest teatr.
Nie odpowiedziałem. Przypomniała mi się niedawna dziwna rozmowa z Karen.
Wierciłem cienkie otwory, wtykałem w nie śrubki. Dokręcałem elektryczną wkrętarką.
Gdy skończyliśmy układać styropian, była druga w nocy.
- Idź spać - rozkazał. - Ja poprzykręcam płyty.
Czułem takie zmęczenie, że nie zdobyłem się na protest. Poszedłem do mojego
pokoju. Było mi ciepło, a nawet w pewien sposób duszno. Przywykłem do chłodnych
powiewów ciągnących przez szpary między deskami. Teraz cienka kołdra i koc wydały mi się
nagle grube jak puchowe pierzyny. Sen przyszedł szybko.
9 września, niedziela
Obudziłem się i dłuższą chwilę leżałem, patrząc w zadumie w sufit. Nic mi się nie
chciało. Czułem się wyprany z wszelkich emocji. Powoli wracała pamięć wczorajszego dnia.
Dwoje zabitych, czworo zaginionych. Jeden odnaleziony. Ja… Wstałem i wyszedłem na
korytarz. Drzwi pokoju Pawła były uchylone. Leżał na łóżku, obok drzemały dwa psy. Musiał
wyczuć, że na niego patrzę, bo zauważyłem minimalne drgnięcie powiek. Obudził się, ale
udawał, że nadal drzemie.
Zszedłem na parter. Przeszedłem korytarzem i otworzyłem drzwi wejściowe. Od
morza wiał wiatr. Był chłodny i przyjemnie pachniał. Zauważyłem, że mój węch wraca do
normy. Ruszyłem po wąskiej półce skalnej i popatrzyłem na dach. Paweł musiał pracować
jeszcze przez wiele godzin po tym, jak poszedłem spać.
Drzewa lekko kołysały się pod naporem wiatru. Wszedłem pomiędzy pnie. Gałązki
choinek drapały mnie po twarzy. Było wilgotno i nie miałem jakoś ochoty położyć się na
mchu. Odnalazłem kamień nakrywający właz do Maćkowego bunkra. Otworzyłem go i po
drabince zszedłem. Pstryknąłem przełącznikiem, wnętrze zalało światło. W pierwszej chwili
wydawało mi się, że czuję obecność Maćka, lecz wrażenie to niemal natychmiast się
rozwiało.
Wciąż wracała do mnie wczorajsza rozmowa. Dwoje zabitych, czworo zaginionych.
Wylazłem z wilgotnej nory. W skrzynce na listy coś bielało. Wyciągnąłem pocztówkę.
Zapraszam serdecznie na podwieczorek. Najlepiej około 16.00.
Jeśli mogę cię prosić, przyjdź sam. Mamy parę rzeczy do obgadania
Karen
Widocznie przejeżdżała albo przechodziła tędy wczesnym rankiem. Czego mogła
chcieć? Sprawdzi się.
Paweł wstał jakieś dziesięć minut później. Przegryźliśmy pospiesznie co nieco i
zabraliśmy się do roboty. Poranek upłynął nam na obijaniu domu deszczułkami. Robota była
monotonna i upierdliwa. Mój przyjaciel milczał.
- Dzwoniłeś do Dereka? - zapytałem wreszcie. - Ach tak, adres… Nadałem
wiadomość przez radio w walizce. Nie było go w domu.
- Coś się stało?
- Drobne niepowodzenia w morzu sukcesów - próbował robić dobrą minę do złej gry. -
Zresztą co będę owijał w bawełnę. Dzieje się. Jest jakaś paskudna wsypa, a Ruscy zabili
wczoraj kilku naszych. Nikogo, kogo byś znał - dodał, widząc przestrach na mojej twarzy. -
Hrabia jeździ po Szwecji jak kot z pęcherzem i próbuje opanować sytuację.
- Czy to nam jakoś zagrozi?
- Raczej nie. Nasza chata z kraja.
Na obiad Paweł zrobił spaghetti. Nareszcie normalne jedzenie. Obrzydła mi już
puszkowina i leczo. Po posiłku nawet nie kazał mi zmywać, tylko znowu zabraliśmy się za
elewację. Czas mijał bardzo powoli.
- Mógłbym się urwać? - zapytałem, widząc, że do umówionej godziny spotkania
zostało mi nie więcej jak trzydzieści minut.
- Na randkę? - Uśmiechnął się. - Tak jakby...
- Jasne, goń. I tak cholernie mi dzisiaj pomogłeś. Masz smykałkę do pracy z drewnem.
* * *
Tomek wziął zimny prysznic, przebrał się i wsiadłszy na rower, pojechał do miasta.
Dotarł na czas. Karen otworzyła mu natychmiast, jakby czekała pod drzwiami.
- O, Tomasz - powiedziała prawie poprawnie. - Cieszę się, że cię widzę.
Uśmiechnął się skromnie. Dziewczyna chodziła po mieszkaniu o kulach. Jedna noga,
jak zauważył, niezbyt chciała jej słuchać.
- Zjesz coś? - zapytała.
Pokręcił głową.
- Jestem już po obiedzie. Ale napiłbym się herbaty.
- Obawiam się, że mam tylko yerba mate...
Po kilku minutach siedzieli, grzejąc dłonie o kubki wypełnione gorzkawym
zielonkawym naparem.
- Jak się czujesz? - zapytał.
- Kiepsko, ale to już nie potrwa długo - powiedziała ze smutnym uśmiechem. - Każdy
ma swoją drogę, a moja być może niebawem się skończy...
Wpatrzyła się w niego z dziwnym wyrazem twarzy. W jej wzroku była prośba i
jednocześnie dziwne pożądanie.
- Za dwadzieścia minut powinien wpaść mój tata - powiedziała. - Chciałby z tobą
porozmawiać.
- Z przyjemnością. Przedstawisz mi go...
- Nie muszę, wy się już znacie.
Popatrzył zaskoczony.
- Nie znam tu zbyt wielu ludzi - bąknął. - A on podobno mieszka gdzieś daleko...
Uśmiechnęła się lekko.
- Ty też przybywasz z daleka - powiedziała.
Ktoś, kogo znałem wcześniej? - pomyślał. Co, u diabła?
Pił mate, zastanawiając się intensywnie. Wreszcie rozległo się pukanie do drzwi, a
potem wszedł do środka człowiek, którego Tomek rzeczywiście znał. Przybysz stanął w
drzwiach i uśmiechnął się. W pierwszej chwili chłopaka zamurowało, ale zaraz wszystkie
elementy układanki z trzaskiem wskoczyły na swoje miejsca. Poczuł, jak krew uderza mu do
głowy.
- Karen Rauber… - wykrztusił.
- Owszem - potwierdził doktor. - Córka szpiega nasłanego z KGB. Rozumiem, że taka
jest twoja pierwsza interpretacja, i nie obrażam się. Masz prawo tak sądzić.
- Pułapka! - syknął Tomasz. - Ale żywcem mnie nie weźmiecie!
Wyjął z kieszeni rewolwer. Wycelował. Na doktorze nie zrobiło to żadnego wrażenia.
- Najpierw trzeba odbezpieczyć - podpowiedział życzliwie. - Gdybym chciał cię
dopaść, nie obroniłbyś się jednym pistolecikiem. - Postawił walizkę na podłogę. - Gdybym
chciał cię schwytać, straciłbyś teraz przytomność po wypiciu zawartości kubka, który
odstawiłeś na stolik. Gdybym chciał cię zabić, strzeliłbym przez okno. Gdybym się ciebie bał,
dom byłby otoczony przez kompanię żołnierzy radzieckich wojsk MSW.
Przeszedł sprężystym krokiem do kuchni, skąd wrócił z kubkiem mate. Usiadł przy
stole. Karen położyła się na sofie. Tomek patrzył na broń w swojej dłoni. Co mówił Paweł?
Że celując w człowieka, odczuwa się zawsze pewien opór wewnętrzny? A może dopiero
ciągnąc za spust? Nie czuł nic. Mógł doktora zabić. Dlaczego tego nie robił?
- To jakaś idiotyczna gra - mruknął.
- Tak. Tylko że to nie ja zagram z tobą - wyjaśnił gość. - Jeśli chcemy porównać
sytuację do hazardu, to ty w ogóle nie siedzisz przy stoliku. Jesteś tylko kartą rzuconą na
sukno, na której skupiły się spojrzenia kilku wytrawnych szulerów. Schowaj broń, nie będzie
ci potrzebna...
Tomasz popatrzył na doktora spode łba. Tamten miał miły uśmiech. Chłopak nie bał
się mężczyzny. On też nie bał się Paczenki.
- Szulerów - powtórzył za Rauberem. - A wy chcecie ich wszystkich wystawić do
wiatru.
- Nie siedzę wśród nich. To nie jest moja rozgrywka. Ale to nie znaczy, że nie jestem
w pewnym stopniu zainteresowany kartą leżącą na stole. Powiem ci parę rzeczy na stępie.
Owszem, jestem współpracownikiem KGB. Czasem wynajmują sobie po cichu zagranicznych
ekspertów, jeśli nie posiadają własnych odpowiedniej klasy. Zajmuję się pracą w pionie
kradzieży dzieł sztuki. Jestem detektywem i rzeczoznawcą, kimś takim jak ten - strzelił
palcami, usiłując sobie przypomnieć - Pan Samochodzik? Tak to chyba brzmi po polsku.
Derek nie wspominał?
- Mówił o obrazie, który niósł… A pan zakazał strzelać.
- Owszem. Nie sądzę, żeby powiedział ci specjalnie dużo. A jeszcze mniej było w tym
prawdy. Ten człowiek rozgrywa swoją własną partię… To oszust, złodziej, przemytnik,
zakochany we władzy manipulator. Między nami mówiąc, bydlę nie z tej ziemi. Pozwól, że
udzielę ci drobnej rady. Uważaj na niego. Derek przeważnie gra po swojej własnej stronie.
Jeśli interesy są zbieżne, możesz traktować go jako sojusznika. Chwilowego sojusznika. Mnie
też kilka razy pomógł. Jeśli się nad tym zastanowisz, zdasz sobie sprawę, że wszystkie jego
posunięcia mają przynieść korzyść przede wszystkim jemu samemu...
- Nawet jeśli, nie zdradzę go.
- Nie będę cię o to prosił. Masz wobec niego dług wdzięczności, nieważne z czego
wynikający. Nasza rozmowa nie dotyczy twoich spraw. Nie jestem zainteresowany, co tu
porabiasz i co zamierzasz w życiu robić.
Patrzyli sobie w oczy. Długo patrzyli i doktor pierwszy zrezygnował.
- Widzisz, Tomaszu… - zaczął. - Czy może wolisz imię Paweł? Paweł Koćko?
Chłopak zdrętwiał. - Wiecie?
- Masz na myśli KGB? Tak. Odnotowano twoje przybycie. Mamy programy
komputerowe, mamy dojścia do baz danych polskiej milicji. Dowiedzieliśmy się, że w dniu
kiedy pojawiłeś się na granicy z paszportem syna konsula Oseberga, zgłoszono zaginięcie
niejakiego Koćki… I dwu oficerów sowieckiego wywiadu.
- Zabije mnie pan?
Doktor uśmiechnął się dziwnie.
- Mnie pytasz? Nie wiem. Jestem historykiem sztuki, a nie fachowcem od mokrej
roboty. Tym zajmuje się zupełnie inny departament.
- Kłamie pan.
- Może… Parę razy i mnie zdarzyło się wykonywać mokrą robotę. Taka praca, taka
organizacja. Tylko nie tym razem. Ja zabijałem zupełnie kogo innego i za co innego. Ale
pomówmy o tobie. Czy w czasie pobytu tutaj nie poczułeś czasem narastającego niepokoju?
- Zbyt wiele osób wiedziało, gdzie mieszkam. I ten krąg się rozszerzał - powiedział
Tomek wolno.
- Bingo. Bywałeś też w Nowoorłowie.
- I tam również poznałem zbyt wiele osób. Dwa spore przyjęcia, całkiem jakby… -
urwał.
Domyślał się, że w towarzystwie tego człowieka lepiej nie mówić zbyt dużo.
- Jakby komuś zależało, żeby informacja, że jesteś w Norwegii, rozeszła się jak
najszerzej - dokończył doktor z satysfakcją.
- Wystawili mnie?!
- Oczywiście.
- Po co? Komu? Wam?
- Powiedzmy, nie mnie osobiście, tylko temu drugiemu departamentowi. Gra. Ktoś
wyciągnął nam z talii ważną kartę, a potem pokazał z daleka i zaproponował odkupienie.
Tomek popatrzył Rauberowi w oczy. Myśli szpiega były jasne i czyste, mówił prawdę.
To zaczynało się robić trochę przerażające.
- A w jakim celu rozmawiamy? - zaciekawił się chłopak.
- Masz coś, co jest nam potrzebne. Nie mojej organizacji, nie krajowi, który stał się
moją ojczyzną. Mam na myśli nas.
Zakreślił gest obejmujący siebie i córkę - teraz dopiero Paczenko zauważył uderzające
wręcz podobieństwo. Że też nie domyślił się wcześniej...
- Co takiego? - zdziwił się. - To legendarne hasło do sejfów w szwajcarskich bankach?
- Hasła i sejfy. - Szpieg westchnął jakby z ubolewaniem. - Legendy o carskiej fortunie
strzeżonej przez zaginionego bez śladu niezłomnego Ałmaza Paczenkę. Znam te
przedrewolucyjne depozyty, stosy zapleśniałych banknotów dawno wycofanych z obiegu.
Albo te konta przeliczone przez sprytnych bankierów wedle wszystkich tabel denominacji. Z
wpłaconych milionów zostają po latach pojedyncze franki. Na papierosy mnie stać. Na
zapałki też. Zresztą nie palę...
- To czego w takim razie ode mnie chcecie?
- Twoja krew - wyjaśnił łagodnie. - Krow - powtórzył po rosyjsku.
- Krew? - zdziwił się. - Czyżby to była prawda, że Breżniewa utrzymywano przy życiu
za pomocą krwi wytaczanej z dzieci? Ponoć jeździli po Polsce radzieccy lekarze w czarnej
wołdze...
- Bzdury. Gdyby zaszła potrzeba, mieli pod dostatkiem własnych. Poza tym czasy
Breżniewa dawno się skończyły, i całe szczęście.
- A po co wam moja krew?
- Zdajesz sobie sprawę ze swojej odmienności? Z tego, kim jesteś?
- Tak.
- Widzisz, książę Gagarin robił niezwykle ciekawe eksperymenty na królikach.
Niewiele o tym wiemy, tylko to, co udało się wydedukować z resztek, które wywalił na
śmietnik. Ja wiem jeszcze mniej, bo analizował to kto inny.
- Macie w ambasadzie departament, który grzebie ludziom po śmietnikach?! - Tomek
wykrzyknął z niesmakiem.
- Oczywiście. - Agent potwierdził bez mrugnięcia okiem. - Rzecz jasna, nie po
wszystkich śmietnikach, tylko po tych, gdzie wyrzucają śmieci ciekawi ludzie. Mamy całą
długą listę. A więc nasz przyjaciel eksperymentował z krwią hrabiego Dereka. W twoich
żyłach płynie coś dziwnego.
- Endemiczna grupa krwi.
- To też. Ale masz tam jeszcze symbionty. Obca forma życia, jak przypuszczam.
Niewiele wiem, tyle, co usłyszałem mimochodem w stołówce ambasady. Małe zielone
kuleczki i dłuższe fioletowego koloru. Stabilizują ci procesy życiowe. W niektórych
przypadkach po zastrzyknięciu próbek krwi królikom działy się rzeczy straszne, W innych
symbiont rozwijał się w króliczej krwi, adaptując się do nowego środowiska. Zamierzam
wstrzyknąć trochę twojej krwi Karen.
Tomasz popatrzył na niego zdumiony.
- Ależ po co?
- Nie jesteśmy w stanie rozwikłać zagadek twojej rasy. Ta krew w niektórych
przypadkach działa jak broń biologiczna. Atakuje wszelki materiał organiczny, przebudowuje
jego strukturę DNA… Zresztą sądzę, że to właśnie dlatego hrabia Derek Arturowicz mógł
spłodzić dziecko z klaczą. Zdziwiony?
- Yyyyy...
- Jednak w niektórych przypadkach, gdy symbiont się przyjmie, przystępuje on do
naprawiania drobnych uszkodzeń organizmu i bezlitośnie eliminuje pływające we krwi
paskudztwa w rodzaju wirusów lub bakterii.
- A nowotwory? - zapytał chłopak.
Chyba wiedział, do czego zmierza doktor.
- Nie próbowaliśmy. Lecz sądzę, że tak. Rozpozna je w każdym razie jako coś obcego.
Wiem, jak wielkie spustoszenia poczyniła choroba w ciele Karen, i nie mam pojęcia, czy po
zniszczeniu chorych tkanek będzie ona jeszcze zdolna do życia, ale postanowiliśmy
spróbować.
Tomek popatrzył w oczy Karen. Miała wzrok zranionej sarny.
- Proszę - powiedziała. - To moja ostatnia szansa...
Milczał długo.
- Po to tu zamieszkałaś? Po to się przyjaźniliśmy? Żebym gdy przyjdzie co do czego,
nie odmówił? A wtedy nad jeziorem… - urwał i umilkł.
Nie, to przecież nie była oferta. Nie reklamowała swoich wdzięków, nie obiecywała
seksualnych igraszek. Popływaliśmy sobie w wodzie i tyle, pomyślał.
- Mieszkam tu od wiosny, a wcześniej przyjeżdżałam do dziadków na wakacje. Jak
niby to sobie wyobrażasz? - prychnęła. - Że całe lata temu, ba, całe pokolenia temu,
przewidzieliśmy, że kiedyś tu trafisz? Gdybym chciała cię przekupić przy użyciu własnego
ciała, to wtedy nad jeziorem rzeczywiście była okazja. Albo potem, gdy odwiozłeś mnie do
domu...
Ucichła, ale Tomek wiedział, co chce mu powiedzieć.
- Wiem, przepraszam. - Spuścił wzrok, robiąc minę pełną skruchy.
- Gdybym cię nie znała, poprosiłabym teraz ojca, żeby wyszedł na pół godzinki. Na
takie rozwiązanie nie pozwala ci honor, więc wyznacz swoją cenę.
- Na szczęście poznaliśmy się wystarczająco dobrze. Przyjaciele nie żądają opłat za
przysługę. A zwłaszcza nie takich… Jeśli potrzebujesz mojej krwi, jest do waszej dyspozycji.
- Uniósł dumnie głowę.
Nawet nie wiedział, jak bardzo w tej chwili przypomina swojego pradziadka… Na
twarzy dziewczyny odmalowała się ulga.
- Jakie są rokowania? - zagadnął doktora. - Jeśli się na to zdecydujemy. Czy Karen ma
jakąś szansę?
- Sądzę, że około pięciu procent - westchnął Rauber. - Możesz odmówić. Wtedy nie
będę miał innego wyjścia i poproszę o pomoc hrabiego Dereka. Jeśli chcesz za to pieniędzy,
to moje konta są do twojej dyspozycji. - Wyjął z kieszeni książeczkę czekową.
Rzucił ją na blat. Dwadzieścia, może trzydzieści czeków opatrzonych jego podpisem
in blanco.
Ile może mieć odłożone? Ile KGB płaci ludziom, którzy dla niego pracują? - zamyślił
się Tomek. Zawahał się. Pieniądze nie dają szczęścia, one dają wolność… Myśli pchały mu
się do głowy jakby same, nieproszone. Wziąć czek na kilkadziesiąt tysięcy koron i zniknąć.
Zaszyć się gdzieś daleko od Dereka, Pawła i wszystkich tych porąbanych spraw. Wystawili
go? To może wytnie im paskudny numer? Co warta pułapka bez przynęty? Tylko co dalej?
Wahanie minęło. Sam przed chwilą powiedział, że przyjaciele nie potrzebują płacić.
Odsunął książeczkę.
- Jak już mówiłem, obejdziemy się bez pieniędzy - mruknął. - Ale w zamian za pomoc
chcę poznać prawdę.
- O czym?
- Mikołaj Melechow, Zina, moje pochodzenie, moja rodzina - wyliczył.
Szpieg zgarbił się lekko.
- Powiem ci wszystko, co wiem… Jednak nie jest tego dużo. Będziesz rozczarowany.
To nie jest dobry interes.
- Szczerze i wszystko, co pan wie.
Zapadła cisza i nagle chłopak zrozumiał, że oboje w napięciu czekają na jego zgodę.
Wyciągnął przedramię. I skinął. Spostrzegł lęk w oczach Karen. Rozumiał ją. Doktor
otworzył walizkę, wyjął z niej metalowy stojaczek i kilkanaście probówek wypełnionych
roztworami.
- Wiesz, czym są grupy krwi? - zapytał.
- Jeśli są różne, to lepiej ich nie mieszać - odparł Tomek.
- Właśnie. A wiesz dlaczego?
- Nie mam pojęcia. Następuje jakaś interakcja?
- Krwinki się sklejają. Jeśli dojdzie do tego w żyłach, osoba poddana takiej transfuzji
umrze. Oczywiście są wyjątki. Człowiek posiadający grupę krwi 0 jest idealnym dawcą. Jego
krew można przetaczać każdemu. Z kolei ktoś o grupie AB jest idealnym biorcą. Jemu można
przetoczyć każdą. Taką grupę krwi ma Karen, ale nie wiem, jak to pójdzie w przypadku
endemicznej… Ryzyko może być naprawdę duże.
- Sprawdzi pan?
- W tym celu przydźwigałem tutaj ten zestaw.
Spokojnie obwiązał Tomaszowi ramię gumową opaską i wkłuł się w żyłę. Naciągnął
do strzykawki kilka centymetrów. Potem po odrobinie wkraplał do kolejnych probówek. I
otrząsał ich zawartością i oglądał pod światło.
- Nie jest źle - ocenił. - Ba, powiedziałbym, że jest doskonale. Nie reaguje… Zupełnie
jakbyś miał 0...
- A gdyby zareagowała?
- Wtedy zastosowałbym zastrzyki domięśniowe. Ściągnę ci pięćset mililitrów.
Tomek odczuł lekki niepokój. Aż tyle? - zdziwił się w duchu. Ile człowiek ma w
sobie? Dorosły chyba jakieś pięć litrów. A ja?
- Będziesz po tym do wieczora nieco skołowany - powiedział Rauber. - Lecz to
bezpieczna ilość. Znam się na tym, miałem kurs podobny do tego, który przechodzą
sanitariusze.
- W KGB nauczą was wszystkiego - zażartował chłopak.
- Ażebyś wiedział...
Mus to mus… Tomek wyciągnął przedramię. Doktor pokręcił głową. Kazał mu się
położyć na kanapie. Z pudła wyciągnął sporą maszynę i wbił wenflon w żyłę. Aparat zaczął
powolutku pracować. Chłopak położył drugą dłoń na rękojeści rewolweru. Doktor uśmiechnął
się.
- Co za uroczy brak zaufania - powiedział po rosyjsku. - Z drugiej strony, no cóż, ani
się nie dziwię, ani nie potępiam. Sytuacja, w jakiej się obaj znaleźliśmy, jest dość
specyficzna.
- Tak bywa - mruknął Paczenko.
Krew powoli wypełniała plastikową zgrzewkę. Była bardzo czerwona.
- Większość ludzi ma z tym problemy - powiedział szpieg. - Nie wytrzymują.
- Problemy? - Tomek nie zrozumiał.
- Nie mogą patrzeć na krew. Mdleją… Nie mogą znieść myśli, że to, na co patrzą, jest
żywe… Niesie życie.
- Czy to ma oznaczać, że jestem szczególnie twardym, nieczułym draniem? -
Uśmiechnął się.
- Derek nie wahał się strzelać do ludzi. Może to cecha gatunkowa. Wy się nie
denerwujecie. Nie odczuwacie zaniepokojenia, podejmujecie decyzje. Walicie bez wahania
między oczy. Może to odmienna budowa mózgu… A może nie? Może to tylko zaburzona
gospodarka hormonalna.
- A może kwestia wychowania w specyficznych warunkach. W ciągłej ucieczce przed
waszymi siepaczami.
- E, nie przesadzajmy.
Wyłączył urządzenie. Tomek przycisnął nasączony spirytusem wacik do śladu po
ukłuciu. Usiadł powoli. Kręciło mu się w głowie, ale jednocześnie czuł lekką euforię. Doktor
odgadł jego stan.
- Obniżyłem ci ciśnienie - powiedział. - Mózg jest nieco słabiej ukrwiony, serce
pracuje trochę szybciej.
Nadeszła Karen. Była blada i wyglądała na przestraszoną, lecz chłopak się nie dziwił.
Sam by panikował na myśl, że mają mu ot tak wstrzyknąć krew jakiegoś ufoka.
- W niektórych filmach o wampirach tak właśnie się to odbywa - powiedziała
dziewczyna. - Przetacza się krew i nabiera mocy… Zaczyna się drugie życie.
- Boisz się? - zapytał.
Popatrzyła spokojnie, oczy miała świetliste, a na ustach igrał uśmiech.
- Gdy ktoś przyzwyczai się do myśli o rychłej śmierci, niewiele rzeczy jest go w stanie
tak naprawdę przerazić. Zresztą nie widziałam, co się stało z tamtymi królikami… I zostało
mi nie więcej niż dziesięć dni… Ale masz rację. Boję się.
Odzyskał już częściowo siły. Patrzył, siedząc w fotelu, jak Rauber zręcznie wkłuł w
żyłę córki igłę i uruchomił urządzenie. Drgnęła, gdy krew strumyczkiem wnikała w ciało.
Choroba przez ostatnie dni poczyniła straszliwe spustoszenia. Karen była chuda, a jej
skóra przybrała niezdrowy żółtawy odcień. Upłynęło czterdzieści minut, zanim urządzenie
przetoczyło całą zawartość zgrzewki.
- Zdrzemnę się chyba - powiedziała dziewczyna. - Jakoś tak osłabłam.
- Śpij - rzekł łagodnie doktor.
Odprowadził ją do sypialni i nakrył ciepłym kocem Zamknęła oczy. Cień rzęs padał na
policzki. Panowie pozbierali niepotrzebne już rurki i strzykawki i wrzucili do pieca w kuchni.
- Przeżyje? - zapytał Tomek.
Szpieg wzruszył ramionami.
- Skąd mogę wiedzieć? Konfliktu immunologicznego nie powinno być… A co będzie
dalej, może mógłby powiedzieć Zuriko albo Henry… Zresztą nie sądzę, żeby wyszli poza
etap eksperymentów na królikach.
- Pora wypełnić pańską część umowy.
- Chcesz poznać prawdę… Cóż, jak już mówiłem, nie będzie tego wiele. W 1980 roku
na terenie całego Związku Radzieckiego zainicjowano program Delta 2000. Polegać miał na
pobraniu krwi od grupy obywateli i określeniu, jaki procent populacji ma jaką grupę.
Następnie wedle tych danych miano dostosować zasoby krwi w szpitalach, aby lepiej
dopasować je do ewentualnych potrzeb… Chodziło o to, żeby na przykład tam, gdzie ludzi z
grupą krwi A jest więcej, zgromadzić większe zapasy.
- Rozumiem.
- Przy okazji chciano też zbadać różne grupy ludności, co do których zachodziło
podejrzenie, że osiadły w pewnych regionach bardzo dawno i zostały zrusyfikowane. Badania
krwi miały być wstępem do badań genetycznych. Nikita był sprytny i dowiedziawszy się, że
będzie pobierana krew do badań, urwał się tego dnia z pracy. Nie przewidział, że tydzień
później podobne badania odbędą się w szkole, do której chodziłeś z siostrą… Potem została
mu tylko ucieczka - W archiwum KGB zachowały się listy gończe za wszystkimi
Paczenkami. Lecz nie sądzili, że uda wam się przedrzeć za granicę. I jeszcze jedno - oni
wiedzieli. W programie Delta pobierano krew co setnego mieszkańca ZSRR. W Doniecku i
okolicy pobierano wszystkim. Wszystkim bez wyjątku. Oni mieli już próbkę - z
wcześniejszych anonimowych pobrań. Wiedzieli, że mają co najmniej jednego Equoidae na
swoim terenie. Szukali go. Was.
Tomek milczał dłuższą chwilę.
- Ciebie rozpoznałem bardzo łatwo. Wtedy na lotnisku. Po oczach...
- Nie prościej było zrobić powszechne badania okulistyczne?
- Nie. Wrzecionowatość źrenicy występuje tylko u około połowy istot twojej rasy.
Migotki mają nieliczni.
- Cholera. Tak czy inaczej, takich jak ja najłatwiej wyłuskać...
- Gdybyś miał szkła kontaktowe, byłby problem.
- Nie dali mi, bo wtedy zbyt łatwo zgubiłbym się w tłumie. A Mikołaj i Zina?
- Żaden z niego Melechow. Nauczyliśmy się całkiem nieźle kiwać testy genetyczne.
Rozpracował go kontrwywiad Nowoorłowa i gdzieś go wcięło… Zakładam, że wiesz o tym?
- Tak.
- W ambasadzie w Oslo szykowano już grupę likwidacyjną. Wyrwał się spod kontroli.
Co do jego dziewczyny, nie wiem nic… Ale podejrzewam, na podstawie mojego
doświadczenia, że też jest nasza. Podstawiona. I on wcale nie musiał o tym wiedzieć. W
Nowoorłowie mamy także kilka innych wtyczek. Nie jest to zresztą szczególnie ważne
miejsce.
- Co chcecie przez to powiedzieć?
- To zmyłka. Blef.
Chłopak policzył powoli do dziesięciu.
- Zmyłka… To znaczy, że udawali szalenie ważnych szpiegów, żeby wprowadzić
mnie w błąd?
- Nie. To znaczy tylko, że im się wydaje, iż są strasznie ważnymi szpiegami. Rolą
ludzi takich jak Derek, Amiredżibi czy Potiomkin jest utrzymywanie ich w tym
przeświadczeniu.
- Po co to?
- Dla takich jak ty. Dla ludzi, których chcą wykiwać. Nie każdy się na to łapie. Ty się
złapałeś. Zrozum, jeśli chce się kogoś wykorzystać, oskubać, wystawić do wiatru czy zmusić
do samobójczej misji, to łatwiej będzie go przekonać, gdy zobaczy baraczek gdzieś na
pustkowiu czy ogromną centralę szpiegowską? A żeby ludzie w niej zatrudnieni odpowiednio
zaangażowali się w swoje role, najłatwiej wmówić im, że to, co robią, jest bardzo ważne.
Piętrowe kłamstwo. Jedni oszukani oszukują kolejnych...
Wstał i poszedł do sąsiedniego pokoju. Karen spała. Ujął jej dłoń i liczył puls.
- Stan wygląda na stabilny - powiedział, wróciwszy. - Coś jeszcze chcesz wiedzieć?
- Za dużo można wydedukować z samych pytań - mruknął Tomasz. - Dwaj synowie
Ihora? Moi kuzyni?
- Masz na myśli swojego wujaszka Ihora Paczenkę, niepokornego poetę publikującego
w samizdacie pod pseudonimami Siepacz i Katowski? Nic mi o jego synach nie wiadomo...
Wyglądało, że doktor mówi szczerze. Teraz chłopak wstał i podszedł do wersalki.
Jego przyjaciółka spała. Wyglądała jakby lepiej, na jej policzkach, dotąd bladych, pojawił się
lekki rumieniec.
- Jeśli wyrosną jej długie zęby i zacznie nocami kąsać ludzi, wymyślimy coś -
oznajmił doktor żartobliwym tonem. - Osikowy kołek czy inne takie ludowe sposoby.
- Czosnek albo gardło sierpem - podpowiedział Tomek.
- Dobrze się czujesz?
Kiwnął głową. Zawroty ustępowały, ale był senny. I było mu odrobinę słabo.
- Kim była Łesia? Nie moja siostra, tylko ta, na której cześć dostała imię...
Doktor zamyślił się na ułamek sekundy.
- Chyba wiem, o kogo chodzi - rzekł. - W teczce twojej rodziny była taka kartka… Z
wnioskiem o likwidację zresztą. Twój pradziadek Ałmaz Paczenko związał się z dziewczyną
o tym imieniu. Łesia. Była nieślubną córką ormiańskiej baletnicy i cara Mikołaja.
Chłopak patrzył na Raubera zdumiony.
- W moich żyłach płynie...
- Tak. Ale nie oczekuj, że będę ci mówił „Wasza Wysokość”. - Rauber uśmiechnął się
z przekąsem. - Ostatecznie pracuję dla KGB między innymi dlatego, że wierzę w socjalizm.
Tomek potarł skronie. Był zupełnie skołowany. Ale czy należało się temu dziwić? To
popołudnie było kompletnie zwariowane.
- Dlatego Derek chciał, żebym zobaczył koronę? - wygadał się głupio.
Oczy doktora zabłysły.
- Koronę - podchwycił. - Czyli oni ją mają. Tak podejrzewałem. W Leningradzie
została kopia...
- To się nie trzyma kupy - przerwał mu Paczenko. - Skoro mnie wystawili, to przecież
powinni pilnować, żeby nikt od was mnie nie porwał. W tym celu powinni mnie ciągnąć
gdzieś, gdzie będę pod ręką i...
- Przecież byłeś pilnowany. - Szpieg wzruszył ramionami. - I to bardzo starannie.
Tomka zatkało.
- Przecież ten palant Sven...
- Ten palant, jak to określiłeś, był w norweskiej piechocie morskiej. Jest komandosem.
- Udawał przygłupa?
- Oczywiście. Przecież po to był. Żebyś spostrzegł, że ktoś cię śledzi, a poznawszy
szpiega, zaklasyfikował go jako nieszkodliwego idiotę. Podobny kamuflaż miał twój
przyjaciel - doktor skrzywił się ironicznie - Maciek. Miałeś zidentyfikować Svena, a potem
uznać Maćka za sojusznika w podkładaniu mu świni. Gdybyś okazał się bardzo przebiegły,
odkryłbyś drugie dno. Trzeciego nawet byś nie szukał.
- Był… Jest jeszcze ktoś?
- Tak przypuszczam… - Na twarzy Raubera odmalował się pewien niepokój. - Ja bym
tak zrobił - dodał cicho.
- Jakiś obserwator? Może nie wszystkie podsłuchy zainstalował Sven?
- Tu już mówimy o czwartym dnie.
- Ingrid? - wycedził chłopak.
- Ciekawa dziewczyna, nieprawdaż? Miła, udaje wiejską gąskę, świetnie mówi po
rosyjsku i w kilku innych językach. Przykleiła się do mojej córki jak rzep do psiego ogona.
Najlepsza, psiamać, przyjaciółka...
- Jej ojciec podejrzewał, że łączy je coś więcej… - Tomasz nie był pewien, czy
powinien to mówić. - Ale...
- Nie wierz w to. - Doktor pokręcił głową. - To bzdury. Dziewczęta mieszkają czasem
razem, a nawet sypiają w jednym łóżku, lecz niekoniecznie po to, by od razu uprawiać seks.
- A Paweł?
- To jest problem - westchnął szpieg. - Szukałem o nim czegoś i nie znalazłem prawie
nic. Jego brat zginął w wypadku samochodowym. Żadnych śladów, żeby dla kogoś pracował.
A on? Zwykły chłopak. Wyjechał w wieku lat czternastu z Polski z całą rodziną. Bywał
towarzysko w Nowoorłowie, mieszka w Tromsø, odwiedza Henry’ego, uczyli si gra na
ł
ł
ę
ć
skrzypcach. I tyle. A to mo e znaczy , e jest prawdziwym agentem. Zakonspirowanym jak
ż
ć ż
diabli.
- Może rzeczywiście jest nikim ważnym? - zaryzykował Tomek. Przecież doskonale
wiedział, że nie...
- Wierzysz w to? Sądzę raczej, że przysłali go tutaj, bo myślą, że etap prowokowania
naszych służb dobiega końca i ktoś przyjedzie cię stuknąć. Tylko w ich kombinacji to on ma
stuknąć naszego, naszych… Może się mylę - dodał z naciskiem - lecz pamiętaj, że przy tym
waszym pokerowym stoliku nie ma miejsca na bezinteresowne przyjaźnie. Nie daj się
oszukać.
- Może dlatego tak się daję wrobić, że potrzebuję choć jednego prawdziwego
przyjaciela. Albo przyjaciółki… - Tomek czuł, że niepotrzebnie mówi zbyt dużo, lecz nie był
w stanie przestać. - A po tym, co pan powiedział, mam poważne podejrzenia w stosunku do
Ingrid.
- I, jak mi się wydaje, słuszne...
Chłopak ścisnął skronie palcami.
- Moi koledzy...
- Czujesz się rozczarowany? Może nie do końca są nieszczerzy - zadumał się Rauber.
- To znaczy?
- Maciek i Ingrid mogą być naprawdę twoimi przyjaciółmi.
- Jaaasne.
- Nie wierzysz mi? Dlaczego?
- Przyjaciele nie donoszą. Chyba że mamy skutkiem odmiennych światopoglądów
zupełnie różne definicje słowa „przyjaźń” - zakpił młody Paczenko.
- Wiesz, jak najczęściej kupuje się i zmusza do współpracy ludzi, którzy są odporni na
inne metody werbunku? W KGB nazywamy to metodą na przyjaźń. Trzeba tylko wmówić
komuś, że jego kumpel znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, ale to właśnie on
może go chronić.. Jeśli powiedzieli Maćkowi, że ktoś na ciebie poluje i że ma cię pilnować, to
mógł codziennie zostawiać raport pod kamieniem obok furtki. Z czystej przyjaźni, strachu o
ciebie i poczucia obowiązku.
- A więc nie mam nikogo, komu mógłbym zaufać. Szpieg westchnął jakby z żalem.
- Nie licz na to - powiedział ciepło. - Po przysłudze, którą dziś oddałeś mnie i Karen,
możesz liczyć na naszą wdzięczność i pomoc. Ale nawet my nie będziemy twoimi
przyjaciółmi. Zresztą przecież nie chciałbyś...
- Ma pan rację. Nie chciałbym...
- Mimo to dam ci kilka przyjacielskich rad. - Doktor puścił do niego oko. - Byłoby
dobrze, gdybyś na kolację zjadł solidny talerz wątróbki. To stary indiański sposób. Pomaga
uzupełnić ubytki krwi. Lepiej weź taksówkę do domu… - Wręczył mu banknot o nominale
pięciuset koron. - A może nie powinieneś tam wracać? Za czterdzieści minut odchodzi pociąg
do Fauske. Tam możesz złapać autobusy na trzy strony świata, albo i nocny do Trondheim.
Tam masz dogodne przesiadki do Oslo czy Sztokholmu… I weź te czeki. Naprawdę mogą ci
się przydać...
Chłopak wyciągnął rękę i podniósł książeczkę czekową z blatu. Przekartkował ją i
odłożył. Miał pełną świadomość, że popełnia błąd, lecz nie był w stanie wziąć tych pieniędzy.
- Ostatnie pytanie? - Szpieg uśmiechnął się domyślnie.
- Kim są pastuszkowie?
- Przecież wiesz. Taki bystrzak jak ty musiał się domyślić...
I nagle Rauber zbladł jak ściana. Patrzył w stronę drzwi.
- Uciekaj! - krzyknął, wyrywając spod marynarki pistolet.
Zadziałał instynkt. Chłopak zanurkował szczupakiem pod stolik. W powietrzu
zawirowały drzazgi i pył z płyt gipsowo - kartonowych. Ciało doktora runęło na dywan tuż
obok. Tomek poderwał się i skoczył w drzwi prowadzące do kuchni. Nie trafił, uderzył
barkiem we framugę.
W tym momencie poczuł ukłucie w karku. Nogi ugięły mu się w kolanach. Odwrócił
się, waląc bezwładnie na podłogę. Doktor Rauber charczał zwinięty w kłębek. Dwaj barczyści
mężczyźni w czarnych kombinezonach i kominiarkach spoczywali pod ścianą jak zepsute
manekiny. Szpieg musiał ich trafić.
Kolejny napastnik celował do chłopaka z pistoletu maszynowego zaopatrzonego w
okazały tłumik. Jego oczy patrzyły zimno, choć czujnie. Tomek zrozumiał, że jeśli spróbuje
sięgnąć po rewolwer, ciągle ukryty w kieszeni, zastrzelą go natychmiast i bez wahania. Po
ciele rozlewał mu się ohydny martwy bezwład. Czwarty napastnik opuszczał właśnie
weterynaryjną strzelbę pneumatyczną na lotki usypiające.
Z pokoju Karen dobiegło obrzydliwe mlaśnięcie. Chłopak poczuł, jakby połknął kulę
lodu. Kolejny zamaskowany mężczyzna wyszedł stamtąd, chowając broń do kabury.
- Załatwione - zameldował po polsku. - Obiekt jeszcze przytomny?
- Są dość odporni, ale zaraz go zetnie - wyjaśnił ten ze strzelbą. - Wszyscy sztywni?
Pora na nas.
Weszło jeszcze dwóch, nieśli dziwaczne składane nosze. Narkotyk wygrał, Tomek
tracił świadomość. Z głębin pamięci wypłynął zapach jaśminu. Znowu poczuł tamto
muśnięcie włosów na policzku. Smutny pocałunek. A więc stało się. Przyjaciele sprzedali cię
jak na targu, wrogowie tylko czekali okazji. Dostali cię. To już koniec. Żegnaj, źrebaczku...
* * *
Ingrid zbiegła na dziedziniec po schodach. Pukanie do bramy nie ustawało.
- Chwileczkę! - krzyknęła.
Popatrzyła przez judasza. Paweł… Przesunęła zasuwkę.
- Co się stało? - zapytała.
- Jest u ciebie Tomek?
- Nie. Może włóczy się gdzieś z Karen?
- Możliwe. - Wyraz troski nie znikał z twarzy chłopaka. - No nic, sprawdzę… -
Skierował się do samochodu.
- Mogę jechać z tobą do miasta? Też chciałam ją odwiedzić. Martwię się o jej stan.
- Jasne.
Ingrid zachwycił prosty, ale wytworny gest, którym Paweł zaprosił ją, by zajęła
miejsce. Prowadził szybko, tak szybko, na ile pozwalały przepisy.
- Coś cię zaniepokoiło? - zapytała po rosyjsku, starannie dobierając słowa.
- Miał nie chodzić nigdzie sam. A teraz nie ma go od ładnych kilku godzin -
odpowiedział w tym samym języku.
Zrozumiała go. Poczuła dumę, że tak dobrze opanowała obcą mowę. I to jeszcze tak
trudną.
- A ci z osłony zewnętrznej?
- Nie jestem w stanie ich wywołać. - Usta Pawła zacisnęły się w kreskę.
- Sven ostrzegał, że coś się szykuje.
- Tak, ale miejmy nadzieję, że to jeszcze nie to - przeszedł na norweski. - Bo jeśli
dorwali go poza naszą maleńką pułapką… To jest gorzej niż źle.
Zaparkował nie przed domem Karen, lecz dwa domy dalej. Przez chwilę lustrował
uważnie okolicę, wreszcie przekręcił kluczyk i zgasił silnik.
- Może lepiej zostań tutaj. - Wyjął ze skrytki pistolet i przeładował odruchowo.
- Mowy nie ma. Byłam szkolona...
- Takie tam szkolenia - westchnął. - Taktyka Gladie to raczej zamachy terrorystyczne,
a nie bezpośrednia konfrontacja. Masz kamizelkę kuloodporną?
- Nie.
- Dobra, trzymaj się za mną. Masz broń?
- Nie.
Wręczył jej drugą spluwę. Odbezpieczyła. Ruszył chodnikiem. Szedł spokojnie,
niespiesznie i naturalnie. Prosto w stronę domu Karen. Jeszcze trzy schodki. Stanął na ganku i
zapukał. Odpowiedziała im głucha cisza.
- Pojechali gdzieś? - szepnęła.
- Samochód stoi...
Wyjął z kieszeni whispera, przyłożył do drzwi i wsunął słuchawkę do ucha. Długo
wsłuchiwał się w ciszę domu. Przekręcił potencjometr do końca skali. Ingrid starała się stać
zupełnie nieruchomo i nie oddychać.
- Ktoś tam jest - szepnął Paweł, wyłączając urządzenie. - Słyszę ciężki oddech i
szmery.
Ruszył wzdłuż ściany i ostrożnie, używając lusterka, zajrzał przez okno do wnętrza
saloniku.
- Jasna cholera! - syknął po polsku, a potem zawrócił biegiem do wejścia. - Czekaj tu -
rozkazał. - Jeśli wewnątrz dojdzie do strzelaniny, uciekaj natychmiast. W razie czego wal bez
ostrzeżenia. Wejdziesz, dopiero gdy zawołam.
- Tak jest.
Posłusznie stanęła obok ganku, przytuliła się plecami do ściany. Paweł zauważył, że
pobladła, ale jej dłoń trzymająca spluwę nie drżała. Może jednak dobrze ją wyszkolono? I
naraz poczuł żal. Ingrid miała długie, zgrabne palce. Powinna zostać skrzypaczką, może
pianistką lub sekretarką. Wyobraził sobie, jak szybko i z wprawą stuka w klawisze maszyny.
Jak po pracy idzie z przyjaciółmi na kawę… Roześmiana, beztroska, z elegancką teczką pod
pachą.
A zamiast tego stoi tu, trzyma w dłoni broń i nie zawaha si jej u y . Zamiast gra na
ę
ż ć
ć
skrzypcach, nauczy a si strzela i podk ada adunki wybuchowe, by móc ruszy dzielnie do
ł
ę
ć
ł
ć ł
ć
walki z okupantem. Kiedy , za kilka lat, gdy Ruscy wtargn do Europy Zachodniej, w
ś
ą
zau kach Bodø spotkaj j . Wojowniczk z Glad
ł
ą ą
ę
ie...
Boże, dlaczego, za co? - tłukły mu się w głowie myśli.
Przypomniał sobie śliczną Węgierkę zastrzeloną w Oslo. Przypomniał sobie tych
wszystkich, którzy zrozumieli, o jak wysoką stawkę toczy się gra. Tych, którzy szykowali się,
by bronić swojego kraju, i tych, którzy tak jak on walczyli daleko od okupowanej ojczyzny.
Dziewczęta. Poznał ich kilkanaście. Wszystkie takie same, twarde, nieustępliwe, gotowe. Ale
przez to, że wzięły broń do ręki, coś jednocześnie straciły… Zachciało mu się płakać. Lecz
wiedział, że nie można inaczej.
Drzwi nie były zamknięte. Wpadł do wnętrza z pistoletem w dłoni. Zajrzał do kuchni,
łazienki i sypialni. Sprawdzał pomieszczenia błyskawicznie i dokładnie, zajrzał do szaf i pod
łóżka.
Ściany były cieniutkie. Od kiedy przyjechał do Skandynawii, kochał ten styl budowy.
Oszczędna, prosta, funkcjonalna technologia. Dach stanowił jednocześnie stron Żadnych
piwnic, żadnych strychów. Zamiast pchać beton w glebę, lepiej ciągnąć ściany do góry…
Przekręcił wszystkie żaluzje, na wypadek gdyby gdzieś daleko ustawiono snajperów. Zapalił
światło.
Żadnych ludzi przyczajonych w zasadzce. Żadnych bomb podczepionych pod
meblami. Żadnych czujników ruchu, kamer, niczego, co mógłby zidentyfikować jako
elementy pułapki. Chyba czysto.
- Do mnie! - zawołał cicho.
Weszła zalękniona. Paweł, odłożywszy broń, klęczał nad doktorem Rauberem.
- To… - zaczęła.
- Nie wiem, co tu robi, ale znam go z widzenia - powiedział. - Ten człowiek jest
historykiem sztuki, rzeczoznawcą i agentem pracującym dla KGB.
- Jestem etatowym funkcjonariuszem, oficerem KGB, a nie żadnym agentem - szepnął
leżący i z wysiłkiem uchylił powieki.
Mrużył oczy, światło trochę go raziło.
- To ojciec Karen! - jęknęła Ingrid.
- Jedno drugiego nie wyklucza. Ważne, że jeszcze żyje… Pomóż, muszę go docucić.
- Pogotowie! Wezwij pogotowie! Jest ciężko ranny.
- Jeszcze nie!
Szpieg uchylił szerzej oczy.
- Ależ oberwałem… - szepnął. - Karen...
- Zastrzelili ją w łóżku, łajdaki! - wyjaśnił chłopak. - Przykro mi.
Za plecami usłyszał głuchy łomot. To Ingrid zatoczyła się na ścianę, lecz na szczęście
nie zemdlała. Nie miał teraz czasu, by się nią zajmować. Ranny powstrzymał Pawła gestem.
- Tu potrzebny jest lekarz. Mam obrażenia wewnętrzne, ale krwawienie jest
minimalne. Wiem o córce - szepnął konsultant. - Słyszałem, o czym gadali. Przyzwyczaiłem
się do myśli, że ona odejdzie, lecz przecież nie w ten sposób.
Usiłował wesprzeć się na łokciu.
- Doktorze Rauber, proszę się nie ruszać - polecił Paweł. - Ma pan chyba potrzaskane
żebra. Jej już nie możemy pomóc - westchnął.
- A mówili, że tkanina Szczepanika całkowicie pozbawia kule energii kinetycznej… -
Teraz dopiero chłopak spostrzegł, że mężczyzna ma pod marynarką sweter o bardzo dziwnym
splocie.
Tylko raz, kilka lat wcześniej, widział takie legendarne wdzianko. Sądzono, że
zachowały się nie więcej niż cztery egzemplarze. A tu proszę, piąty...
- Szczepanik nie przewidział istnienia broni tak dobrej jak nasza - powiedział. -
Opracował tkaninę dla znacznie niższej energii kinetycznej. Nie ta masa, nie ta prędkość
początkowa pocisku. Gdzie jest Tomek?
- Zabrali go.
- Wasi?
- Nie. Gadali po polsku. Sojusznicy za dychę. Poliaczki miatieżniki. Wspominali, że na
morzu czeka na nich okręt. Sądzili, że nie żyję… A musiało im na chłopaku bardzo zależeć,
skoro nie zawahali się walić we mnie bez ostrzeżenia.
- Hm… A tak właściwie co pan tu robi?
- Ciekawe pytanie w ustach kogoś, kto sam za wszelką cenę usiłuje uchodzić za
zwykłego licealistę. Bo co do panny Ingrid miałem już wcześniej pewne podejrzenia.
- Jestem tu zupełnie przypadkiem. Ona też wpadła tylko zobaczyć się z przyjaciółką.
- I zupełnie przypadkiem masz spluwę, i to o całkiem niezłym kalibrze, a na dodatek
wiesz, kim jestem. Panienka też uzbrojona - doktor oddychał z trudem, lecz nawet teraz nie
przestał kpić.
- Ja jej dałem broń.
- Tak, od razu widać, że pierwszy raz w życiu ma coś takiego w ręce - pokpiwał dalej.
- I oczywiście zupełnie przypadkiem stoi tak, by zabezpieczać ci plecy. Także przez
przypadek lustruje ulicę jednocześnie przez uchylone drzwi i okno. Na agentkę norweskiego
kontrwywiadu za młoda, nie jest Rosjanką, więc odpada teoria o przynależności do tej bandy
cudaków z Nowoorłowa. Zostaje nam zatem Gladie.
- Nigdy nie słyszałem o czymś takim. Co to niby jest? Stowarzyszenie gladiatorów?
- Ściśle tajna komórka NATO. Podziemna partyzancka armia stworzona zawczasu
przez… Zresztą co ci będę tłumaczył. Przecież wiesz o tym więcej niż ja.
- Jaja pan sobie robi. Jestem zwykłym chłopakiem. Pistolet noszę, bo uciekłem z
Polski, a mój ociec i brat wiele lat pracowali dla Amerykanów. Boję się, że kiedyś tacy jak
pan spróbują dorwać mnie i mojego kumpla Tomka. I tylko po to.
- Czort z tobą. I tak nie uwierzysz, po co tu przyjechałem. Zresztą to już bez
znaczenia. Karen nie żyje. Możesz wierzyć albo nie: nic mnie nie łączy z porwaniem waszego
przyjaciela...
Ingrid stała na posterunku, dyskretnie ocierając łzy. Paweł podszedł i objął ją
delikatnie ramieniem.
- Moja droga - powiedział - za chwilę podam doktorowi telefon, a potem musimy się
stąd szybko ulotnić. Dasz radę iść?
- Tak. Chcę się z nią pożegnać.
- Nie.
- Co? - Popatrzyła na niego bezradnie. - Dlaczego? To moja przyjaciółka!
- Strzelili jej w twarz i w mostek. Uwierz mojemu doświadczeniu. Nie możesz tego
oglądać. Zapamiętaj Karen taką, jaka była...
- Dobrze - westchnęła ciężko. - Puścimy go ot tak? - Spojrzała na leżącego.
- Czemu nie?
- Szpieg...
- Oczywiście. I co z tego? - Paweł wzruszył ramionami.
- Trzeba go przekazać kontrwywiadowi do rozpracowania. Albo na przykład...
- Nie gęgaj, gąsko, bo on słucha, a zaraz wygęgasz za dużo. - Uniósł ostrzegawczo
rękę. - Jeśli będzie trzeba, to go sobie złapią w dowolnej chwili. Choćby jutro. Skoro do tej
pory z jakiegoś powodu tego nie zrobili, nie wchodźmy im w paradę.
- Jak uważasz.
- Uważam, że profilaktycznie należałoby go zastrzelić - westchnął. - Doktorze, oto
aparat. - Podał rannemu telefon na przedłużaczu. - Jeśli mogę prosić, niech pan nie mówi
nikomu, że złożyliśmy tu wizytę. Podobno zawsze dotrzymuje pan słowa...
- Zgoda. Kamień w wodę. Choć generalnie też uważam, że należałoby was zastrzelić.
Profilaktycznie. Ale cóż. Wy nie zabiliście mnie, ja nie zabiję was. Przysługa za przysługę.
- Urazy powstały w wyniku postrzału. Jeśli zadzwoni pan po pogotowie, mogą być
poważne nieprzyjemności - ostrzegł chłopak.
- Czyli mam do wyboru naszych albo, jak to sugerowała ta młodą dama, norweski
kontrwywiad.
- Pańska decyzja. W każdym razie uszanujemy ją. Powinien pan przetrzymać jeszcze
kilka godzin, zanim pańscy kompani dotrą tu samolotem z Oslo albo Tromso. Oczywiście
miejscowi byliby dużo szybciej, co zwiększa pańskie szanse.
- Jestem patriotą Związku Radzieckiego - wymamrotał. - Wierzę w to, co robię.
- W takim razie radzę zadzwonić później także do dobrego psychiatry. Mam jeszcze
prośbę...
- Zdam oczywiście gdzie trzeba relację. Z wszystkimi szczegółami, już się nasi
polskiemu sojusznikowi solidnie dobiorą do zada. Własną krwią mi za śmierć córki zapłacą.
Swoimi wątrobami będą karmić lisy na Czukotce. Całkiem się buntowszczykom we łbach
poprzewracało, zabijać ludzi z KGB! - W oczach Raubera błyszczała zimna nienawiść. Nagle
spojrzał przytomniej. - A was tu nie ma i nigdy nie było - powiedział już prawie spokojnie.
- Dziękuję, na to właśnie liczyłem. - Paweł skłonił głowę. - Nie będę mówił „do
widzenia”, bo liczę, że już się nie spotkamy. A gdyby przypadkiem do tego doszło...
- Ja też mam taką nadzieję. - Doktor ujął słuchawkę. - Dedukuję, że źle by się to
mogło dla mnie skończyć. Ale gdybyśmy mieli się spotkać albo gdybym na przykład
przypadkiem dowiedział się, gdzie trzymają waszego przyjaciela, to zadzwonię.
- Nie mam telefonu.
Lecz doktor tylko wyszczerzył zęby w uśmiechu. Paweł przełknął nerwowo ślinę.
- Znam numer - powiedział Rauber. - Zmykajcie, dzieciaki, już czas...
Ulotnili się posłusznie.
* * *
Światło uderzyło, jakby ktoś wbijał mu gwóźdź w oko. Razem z rozbłyskiem wróciła
świadomość. Tomek próbował zacisnąć powiekę, ale czyjeś palce trzymały rzęsy. Usiłował
się szarpnąć, lecz też nic z tego nie wyszło. Tkwił unieruchomiony i oplątany czymś jak
mumia egipska.
Zaraz, zaraz, pomyślał, gdzie jestem i co się dzieje? Pamięć wróciła. Spuścił migotki,
by choć częściowo odgrodzić się od nieznośnego blasku.
- Dochodzi do siebie - usłyszał głos kobiety. - Dać jeszcze pół centymetra?
- Kłuj - tym razem odpowiedział mężczyzna. - Zaszkodzić nie zaszkodzi...
Głosy były lekko stłumione, jakby mówili przez maski. Żarówka zgasła. Przez zielone
plamy powidoków zobaczył dłoń w gumowej rękawiczce i cienką jak długopis latarkę w
palcach. Teraz dopiero do jego nosa dotarła wstrętna, jakby laboratoryjna woń. Tomek
szarpnął się, ostatni raz czuł coś takiego w szkolnym gabinecie dentystycznym.
Uchylił szerzej powieki i rozejrzał się wokoło. W jednej chwili zrozumiał, że to
wszystko, co do tej pory go spotkało, to pryszcz. Że prawdziwe problemy dopiero się
zaczynają.
Pomieszczenie miało jakieś trzy na sześć metrów. Akurat tyle, by wstawić łóżko typu
szpitalnego, dygestorium, biurko zastawione monitorami, oszkloną gablotkę z lekami i
metalową szafę. Okna nie było. Ściany odlano z betonu i pomalowano na biało. Wyraźnie
odcinały się ślady desek szalunków.
Powietrze było lekkie, świeże, coś Tomkowi podpowiadało, że choć wygląda to na
wnętrze bunkra, znajduje się jednak powyżej powierzchni ziemi. Po co komu taki pokoik
odlany z żelbetu? Zważywszy na fakt, iż drzwi były stalowe i nie posiadały od wewnątrz
klamki, można się było domyślać, że solidność murów też nie jest przypadkowa Cela. Cela
przeznaczona dla szczególnie niebezpiecznych przestępców. Więzienie? Zakład
psychiatryczny? Cholera wie.
Tomasza przywiązano do łóżka bardzo starannie. Dłonie przykuto kajdankami do
rurek zabezpieczających po bokach materaca. Kostki nóg - podobnie. Tułów chłopaka nakryto
grubym kocem i dociśnięto co najmniej sześcioma skórzanymi pasami, które dotkliwie
uwierały. Nie widział ich zapięć. Na szyję również założono mu grubą obrożę z dwoma
łańcuchami biegnącymi na boki. W zasadzie wygodnie poruszać mógł co najwyżej palcami i
gałkami oczu. Ładny gips. I jeszcze coś. Wszystkie elementy wyposażenia wyglądały na
używane. Widać nie był pierwszym, który tu trafił.
A gdyby jakimś cudem udało mu się uwolnić? Ściany z litego betonu. Maluśki otwór
wentylacyjny pod sufitem. Drzwi miały nieduże, pokryte siatką okienko. Stalowa ościeżnica,
dziurki od klucza z tej strony brak. W podłodze kratka ściekowa. Nawet polna mysz nie
miałaby szans.
W pomieszczeniu poza chłopakiem znajdowały się dwie odziane biało postacie.
Laboranci? Pielęgniarze? W każdym razie gadali po polsku.
- Gdzie jestem? - wychrypiał.
Gardło miał wyschnięte na wiór. Kobieta w masce i mężczyzna, który przedtem
trzymał latarkę, wymienili spojrzenia. Ale nic nie powiedzieli. Nie zrozumieli? Niemożliwe.
Nawet jeśli polscy komandosi porwali Tomka i przerzucili na przykład do Murmańska, to
pytanie każdy Rosjanin powinien bez trudu poj . Nie, bzdura, gadali przecie po polsku. Z
ąć
ż
trudem zebra my li. Co go zamuli o. Narkotyki? Co mu wstrzykn li… Wtedy w Bodø i w
ł
ś
ś
ł
ś
ę
znowu.
- Kim jesteście? - spróbował od innej strony. - Dlaczego zostałem uwięziony?
- Znajdujesz się w bezpiecznym miejscu - powiedział mężczyzna. - Niczym się nie
martw. Komandosi przedawkowali środek znieczulający, musieliśmy ratować ci życie.
Komandosi? Ta banda morderców zabijających ciężko chorą dziewczynę leżącą w
łóżku? - pomyślał Tomek i przekąsem. Polskie siły zbrojne chyba mocno ostatnio zeszły na
psy...
- Jestem obywatelem Królestwa Norwegii, żądam konsula - sformułował sensowną
wypowiedź.
- Nie, robaczku. - Kobieta chyba uśmiechnęła się pod maską. - Po pierwsze, nie
możesz być obywatelem, bo nie jesteś człowiekiem. Po drugie, nawet gdybyś był, to nigdy
nie zrzekłeś się obywatelstwa kraju pochodzenia, jak i tego, który cię przygarnął. Jesteś więc
nasz, na dobre i na złe.
- Nazywam się Tomasz Paczenko i jestem obywatelem...
- …Związku Radzieckiego. Chyba że wolisz się nazywać Paweł Koćko. Wtedy jest
szansa, że jesteś nasz i może nie trzeba będzie wysyłać cię gdzieś daleko, „gdzie diabeł się boi
powiedzieć dzień dobry” - mężczyzna zacytował słowa piosenki Rosiewicza.
Tomasz policzył powoli do dziesięciu. Mówili po polsku. To chyba oznaczało, że
przewieziono go nieprzytomnego do kraju. A może jednak tam? Hmm… Nie. W gablotce
były pudełka z preparatami. Widział z tej odległości tylko poszczególne litery, ale były
łacińskie. Po tamtej stronie Bugu używano w farmacji pewnie cyrylicy. Zatem chyba jest w
Polsce. No to pół biedy...
- Chcę iść do toalety.
- Nie musisz, zacewnikowaliśmy cię.
- Co?
- Sikaj sobie, a to rurką popłynie do słoika pod łóżkiem - wyjaśnił mężczyzna. - To
znaczy w ogóle nie sikaj, pęcherz będzie się opróżniał samoczynnie. Nie przejmuj się tym
drugim, jelita masz przeczyszczone, a dożywianie odbędzie się za pomocą kroplówki.
Odleżyn też się nie obawiaj, to materac masujący. Nawiasem mówiąc, pierońsko drogi.
Dbamy o ciebie.
Odleżyny? Tomek spanikował. Czyli będzie tak spoczywał miesiącami, aż zdechnie
albo nie zdechnie. Albo go odłączą, albo go wykończą. Nie ma co, milusie i cacane
perspektywy...
- Nie wyrażam zgody na żadne zabiegi medyczne!
- Tym się nie przejmuj. Twój prawny opiekun wyraził - mruknęła kobieta.
- Jaki prawny opiekun?
- Dyrekcja domu dziecka. Już zapomniałeś, skąd zwiałeś?
- Co chcecie mi zrobić?
- Naszym zadaniem jest tylko utrzymanie cię przy życiu i zapobieżenie wszelkim
próbom samobójstwa. A obrabiać cię będzie zupełnie kto inny - powiedział jej towarzysz. -
Teraz dostaniesz coś na sen. Musisz dobrze wypocząć po podróży. Nie co dzień wraca się do
domu w klimatyzowanej trumnie.
- Nie chcę!
- A ktoś cię pyta o zdanie?
Podczepił przewód od kroplówki do wenflonu. Tomasz Paczenko patrzył, jak
bezbarwna ciecz płynie rurką, a potem nagle poczuł, że zapada się w posłanie. Myśli zgasły.
* * *
Paweł zapukał do znajomych drzwi. Derek musiał na niego czekać, bo otworzył
natychmiast.
- Witaj - powiedział.
- Spieprzyłem...
- Wiem. Nie przejmuj się, czasem się zdarza. Nie po to cię wezwałem, żeby prawić
morały. Wejdź.
Przeszli do salonu. Pośrodku stołu stało spore tekturowe pudło. Chłopak popatrzył na
nie uważnie, rejestrując paski pieczęci i nalepkę firmy kurierskiej.
- Co to?
- Prezent dla ciebie - powiedział hrabia. - Mamy dwa problemy. Po pierwsze,
przyszedł na mój adres, po drugie, nie lubię nadawcy.
- Doktor Rauber - zgadł chłopak.
- Taaa… Jak sądzisz, co jest w środku?
- Bomba?
- To akurat sprawdziłem. Nie tyka, nie zawiera elementów aktywnych elektrycznie.
Ale skoro do ciebie, to wolałem nie otwierać.
- Choć rentgen pewnie zrobiłeś? - Paweł wyszczerzył zęby.
- Dobrze mnie poznałeś...
- Aż za dobrze, hrabio. A zatem co jest w środku?
- Wygląda na jakieś szmaty. Jest też chyba koperta z pismem, lecz nie dało się
odczytać. Zabezpieczył ją sreberkiem od czekolady.
Paweł rozpruł pakunek.
- O, sweter Szczepanika - stwierdził. - Będzie ciut luźny, ale darowanemu koniowi nie
zagląda się w zęby. A co do listu...
Wyjął z koperty kartkę papieru.
- Co mieści się w Warszawie przy ulicy Modlińskiej? - zapytał Dereka, podając mu
papier z adresem.
- Nie wiem, trzeba będzie sprawdzić.
- Pojedziesz, hrabio, ze mną do Polski?
- Hmm… Ten człowiek może ma dług wdzięczności wobec ciebie, ale mnie chyba
szczerze nienawidzi. To może być pułapka, z drugiej strony sweter… Nie widziałem czegoś
takiego, no, będzie z dziesięć lat.
- W takim razie pojadę sam.
- Sprawy tu, w Szwecji, i na południu w zasadzie zostały już uporządkowane -
powiedział Derek. - W Polsce też wyprostowaliśmy na ile się dało. Z drugiej strony, jeśli to
pułapka, chyba dostaniemy to, na co zasłużyliśmy?
* * *
Tomek obudził się w ciemności. W zamkniętym pomieszczeniu bez okien nawet jego
koci wzrok nie potrafił skutecznie się przez nią przebić. Przeciągnął się, na ile pozwalały
więzy. Gdzieś, w miejscu gdzie, jak zapamiętał, stał stolik, popiskiwała cicho aparatura
medyczna. Noc? Dzień? Cholera wie. Dobra, nie ma się nad czym zastanawiać, trzeba
kombinować, jak tu wywiać.
Poruszył ostrożnie nogami. Stopy miał bose. Zabrzęczał łańcuch. Bez przekonania
pociągnął, sprawdzając jego wytrzymałość. Gucio… Dobra, teraz ręce. Mniej więcej to samo.
Grube kajdanki, chyba dwuobręczowe. Maksymalnie wyginając palce, zdołał musnąć
powierzchnię metalu. Od nich łańcuchy idące w bok.
Diabli nadali, Tomek poczuł złość. Materaca nie wyłamie. Świetnie zrobiona, solidna
pułapka. Skurwiele muszą mieć doświadczenie w tej robocie albo dobrych nauczycieli…
Piknięcia aparatury były częstsze i głośniejsze. Monitorują jego akcję serca? Niewykluczone.
Czuł na ciele jakieś przedmioty. Zapewne okleili go elektrodami. Zacisnął zęby.
Skrzypnęły drzwi. Blask zapalanego światła poraził oczy. Zapalili czy zadziałała
fotokomórka? Drzwi zatrzasnęły się. Popatrzył na wchodzących. Stary mężczyzna w białym
kitlu wyglądał na lekarza. Towarzyszyła mu kobieta w garsonce.
- Jestem profesor Otto - przedstawił się przybyły. - To Laura, moja asystentka i
tłumaczka - wyjaśnił.
- Proszę zawiadomić ambasadę Norwegii...
- Małczi! - warknął, rzucając więźniowi niechętne spojrzenie. Przez chwilę analizował
wskazania aparatury. - Nazywałeś się Paweł Koćko - zwrócił się do chłopaka po rosyjsku. -
Chyba że wolisz Tomasz Paczenko.
- Paczenko. - Spojrzał profesorowi w oczy.
- To bez znaczenia. Sprawdzam tylko tożsamość. Od dziś jesteś preparatem
biologicznym A - 27.
Kobieta tłumaczyła. W zasadzie nie było to potrzebne, Tomek rozumiał doktora bez
najmniejszego problemu.
- Jestem obywatelem Królestwa Norwegii - spróbował poprzedniej linii obrony. - Nie
macie prawa mnie przetrzymywać.
- To bez znaczenia, zwierzęta nie mają praw.
- Co?
- Jesteś zwierzęciem. Nie człowiekiem, tylko zwierzęciem. Nawiasem mówiąc,
śmiertelnie niebezpiecznym. Przekonałem się o tym kilka razy… Nie rób takiej zdziwionej
miny, badam takich jak wy od czterdziestu lat.
Zaraz, zaraz. Co on powiedział?! Czterdzieści lat temu był przecież rok...
- Doktor Sigridsen! - Tomek nagle przypomniał sobie to, co kiedyś powiedział mu
Derek. - Hitlerowski zbrodniarz...
- Profesor Otto Sigridsen - sprostował tamten z godnością. - Mam tytuł akademika.
- Akademik to członek rzeczywisty Akademii Nauk ZSRR - podpowiedziała
tłumaczka.
Zupełnie niepotrzebnie. Znał to słowo. Władał rosyjskim dużo lepiej, niż im się
wydawało, zresztą pobyty u księżniczki też pomogły mu doszlifować język.
- Pracował pan dla nazistów. W Oświęcimiu. Przy tych pseudonaukowych badaniach
medycznych!
Tomasz sądził, że jest już wystarczająco przerażony, ale teraz dopiero zaczął się
naprawdę bać.
- Chyba nic w tym dziwnego. - Lekarz obraził się jakby. - Byłem kiedyś Niemcem.
Ech, Auschwitz, potem Sachsenhausen. To były wspaniałe miejsca - rozmarzył się.
Jak straszliwym bydlęciem trzeba być, by wspominać te piekła jako wspaniałe
miejsca?! Co tam, u diabła, robił, że mu się tak podobało? Otto chyba spostrzegł wyraz
zdumienia na twarzy więźnia, bo pospieszył z wyjaśnieniami:
- Takich możliwości badawczych nie miał nikt wcześniej i, niestety, nikt później.
Tysiące ludzi ze wszystkich zakątków kontynentu. Dziesiątki narodów i typów rasowych…
Pamiętam, jak siedzieliśmy kiedyś z doktorem Mengele i kroiliśmy taką jedną...
Jakby się ocknął.
- Było, minęło - westchnął. - Dla odmiany teraz mamy lepszą aparaturę naukową. No i
święty spokój. Żadne samoloty zwiadowcze nie latają nad głową, nikt nie przekazuje
meldunków ruchom oporu. A spokój w pracy naukowej jest bardzo ważny… - znowu popadał
w niekontrolowany słowotok.
Wygłaszał te bzdury, unosząc w natchnieniu wzrok ku sufitowi. Od jego mentorskiego
tonu Tomkowi chciało się wymiotować.
- Więc i wyniki naszych doświadczeń są lepsze. Bardziej kompletne - zakończył z
zadowoleniem.
- Doświadczeń...
- Badanie rasy Equoidae Edoni pozwala zdobyć wiedzę która popchnie nauki
biologiczne o kilka stuleci naprzód. Będziesz miał w tym swój znaczący udział.
- Co zamierzacie zrobić? - jęknął Tomek.
- Po pierwsze, szereg testów na tolerancję substancji w różnych stężeniach i testy
psychologiczne. Potem przejdziemy do bardziej szczegółowych analiz. W waszym przypadku
regeneruje się nieźle tkanka nerwowa. Będę próbował zrozumieć te procesy i czynniki, które
na to wpływają. Chcę zobaczyć również, jakie są granice możliwości twojego organizmu.
Zaczniemy od kontrolowanych uszkodzeń nerwów rdzeniowych, może przetniemy też
kręgosłup… Seria poprzednio wykonanych doświadczeń wskazuje też, że warto by zrobić
trepanację czaszki. Badania na otwartym mózgu mogą być szalenie emocjonujące. Wszystkie
testy potrwają oczywiście dwa, może trzy lata. Będziemy się starali ograniczyć do minimum
te najbardziej ryzykowne. Mamy bardzo mało materiału badawczego - westchnął. - Ale sam
rozumiesz, wcześniej czy później przestaniesz się nadawać do czegokolwiek.
- I co wtedy?
- Dobijemy. Po co masz się męczyć? Zresztą na hodowlach tkankowych też to i owo
da się sprawdzić.
Tomek nie bardzo był w stanie cokolwiek odpowiedzieć.
- Zaczniemy od tego. - Profesor wyjął z szafki strzykawkę z jakimś preparatem.
- Co to?
- Dla ciebie to nieistotne.
Podczepił strzykawkę do wenflonu i podał chłopakowi dwa centymetry sześcienne
płynu. Następnie założył mu na głowę dziwną obręcz i dokręcił kilka śrub. Tomek poczuł, jak
się zaciska. W paru miejscach igły wbiły się głęboko w skórę. Profesor podczepił jakieś
kable.
- Przenośne krzesło elektryczne? - Paczenko zażartował ponuro.
- Zwykła aparatura diagnostyczna - odburknął. - podrzucam ci temat do przemyśleń.
Zastanów się, gdzie mógłbyś pobiec, gdyby przypadkiem udało ci się zwiać.
- Na pewno dałbym wam takiego kopa...
- Lauro, próbki krwi mają być analizowane co trzy minuty.
Kobieta uśmiechnęła się sadystycznie i usiadła w kącie z „Trybuną Ludu” w garści.
Tomasz zadumał się. Co on bredził? Żeby się zastanowił, gdzie ucieknie? Przecież wie
bydlak, że nie ucieknie… Otrząsnął się. Nie, nie można się poddawać tak od razu. Co znaczy
„nie ucieknie”? Może jednak się uda, trzeba tylko poczekać na odpowiednią okazję. Albo...
- Tak się zastanawiam - powiedział Tomek, patrząc z ukosa na kobietę - jak można
pogodzić elementarną humanistyczną etykę z tym, co pani tu robi.
- A co robię? - Wzruszyła ramionami. - Czytam sobie gazetę. Wiesz, że kolejnego
amerykańskiego szpiona nasi złapali?
Ekstra...
- Mimo wszystko nie sądzę, że jest pani zdolna pomagać mordercom.
- Morduje to się, mój drogi, ludzi.
- Jestem człowiekiem.
- Gówno tam, a nie człowiekiem. - Tomkowi nie udało się wytrącić jej z równowagi. -
Jakbyś zobaczył swoje DNA pod mikroskopem, padłbyś na zawał. Z latającego talerza
wysiedliście.
- Wierzy w to pani?
- Co mam nie wierzyć? Przecież to jasne jak słońce.
Bez słowa naciągnęła strzykawkę krwi i przelała ją do probówki.
- Domyślam się, co ci chodzi po głowie. - Rozparła się wygodnie na krześle. - Sądzisz,
że uda ci się mnie skaptować i pomogę ci zwiać. Nie, mój drogi. Nic z tego.
- Teraz powinna pani powiedzieć, że to nic osobistego. - Choć Tomasza z minuty na
minutę ogarniało coraz większe przygnębienie, zarazem śmieszyły go idiotyczne wypowiedzi
Laury.
- Nie, to właśnie jest coś jak najbardziej osobistego. Nienawidzę takich pętaków jak
ty. Dlatego cholernie się ucieszyłam, gdy wiosną zaproponowano mi tę robotę.
Może wcale nie wieźli mnie do Legnicy, tylko tutaj, a NTS odbiło mnie zupełnym
fartem, bo częściowo pokrywały się trasy, pomyślał Paczenko.
- Zresztą nawet gdybyś mnie jakimś cudem przekonał, żebym cię uwolniła, nawet
gdyby udało ci się zwiać z tego obiektu, to i tak nie masz dokąd uciec.
- Raz już mi się udało.
- Nie o tym teraz mówimy. - Znowu wzruszyła ramionami.
Nie załapał, o co jej chodzi.
- Myśl, tępaku - syknęła. - Załóżmy, że zwiałeś. Pal diabli, załóżmy nawet, że pod
podwoziem TIR - a przedostałeś się za granicę. I co dalej?
- Wrócę do domu - zaczął i urwał.
- Do kumpli, którzy wystawili cię na odstrzał? - Zaśmiała się. - A może do tej twojej
Ingrid, która całkiem przypadkiem zaprzyjaźniła się z tobą i łaziła krok w krok, co wieczór
pisząc szczegółowy raport? Albo do tych monarchistycznych świrów, którzy sami nie wiedzą,
jak ofiarnie pracują dla radzieckich służb?
Co?! Skąd wiedziała? Tomasz był przerażony ogromem posiadanej przez kobietę
wiedzy.
- Poza tym, że jestem tłumaczką, jestem też laborantem i wykwalifikowanym
psychologiem. Pracowałam w zakładzie poprawczym. Twój przypadek był szczegółowo
analizowany, a decyzję o odłowieniu podjęto po starannych przygotowaniach.
Tym stwierdzeniem kobieta zabiła mu klina. I to nie byle jakiego. Faktycznie, dokąd
by się udać? Do Dereka? Tomasz zaśmiał się gorzko w duchu. Przecież to bydlę od samego
początku kombinowało, jak go wykorzystać. Obstawił chłopaka swoją agenturą i sprzedał jak
kota w worku… Ingrid? Doktor Rauber sugerował to samo co asystentka. Podstawiona,
fałszywa przyjaciółka. Dom… Stary dom Tomka nad zatoczką. To znaczy nie jego. Tylko
Dereka. Pieniądze? Kilka groszy w walizce pod łóżkiem. Co najmniej miesiąc na tym
przebieduje. Tylko najpierw trzeba by się tam dostać. A co potem? Cholera...
Założył, że jest w Polsce. Ba, zapewne nawet w Warszawie. Może odszukać Maćka.
Wie, że jego rodzice mają piekarnię gdzieś’ niedaleko szkoły...
Gówno. Maciek to zdrajca. Cały czas pracował dla tego wieprza Dereka, zresztą nigdy
się z tym nie krył. Ta para, przez którą Tomek został odbity w drodze na lotnisko? Małgorzata
i jej facet… Ona chyba była szczera. Pocałowała go, życzyła powodzenia. Tylko czy to
cokolwiek znaczy? A Ingrid? Ci ludzie świetnie umieją udawać. Omal się nie popłakał. Z
zamyślenia wyrwało go kolejne pobranie krwi.
Dość tego, trzeba coś wymyślić, bo go tu zarżną jak wieprzka. Gdzie ucieknie? Do
Wojsławic, rzecz jasna. To gdzieś w Lubelskiem, sprawdzi, jak już się stąd wydostanie. Tam
odszuka dziadka Maćka, starego Jakuba. Był kumplem dziadka Józefa. Nawet jeśli młody
Wędrowycz stał się czarną owcą, Jakub powinien Tomkowi pomóc przez wzgląd na dawne
czasy i dawne przyjaźnie… A co później - zobaczy. Na razie trzeba się skoncentrować na
problemie jak stąd wywiać.
- Tak sobie pomyślałem… Generalnie nie mam szczególnej ochoty tu zostawać.
- Chcesz mnie przekonać?
- Planowałem raczej zaproponować pani skromną gratyfikację finansową.
- Próbujesz mnie przekupić? - Uśmiechnęła się. - Szczeniaku, czym?
- Mój wujek Ihor Paczenko poza samizdatem swoje piękne wiersze publikował też pod
pseudonimem na Zachodzie - powiedział z niewinną miną. - Ponieważ nie było możliwości
przekazywania mu honorariów, składano je na koncie w jednym z angielskich banków. Udało
mi się załatwić sprawy spadkowe i obecnie jestem jego jedynym właścicielem.
Odłożyła gazetę i popatrzyła z zainteresowaniem. Co jak co, ale pazerna to ona chyba
była. Woniało od niej intensywnie markowym zachodnim dezodorantem.
- Mam tam, licząc z procentami, prawie osiem tysięcy dolarów - zablefował.
Milczała, najwyraźniej rozważając jego słowa.
- Na Zachodzie nie jest to jakaś oszałamiająca kwota - powiedziała wreszcie.
- Ale tutaj, w kraju, gdzie zarabia się na miesiąc dwadzieścia dolców, można za to
spokojnie żyć przez długie lata. Wystarczy raz na kwartał zanosić banknocik na bazar.
Trzasnęły drzwi, weszła dziewczyna w kitlu, odebrała probówkę i wyszła.
- Rozważę twoją propozycję - powiedziała asystentka. - Może rzeczywiście pora się
polubić?
Kilka minut później wszedł profesor. Tomasz słyszał, jak przez chwilę tamten stuka w
klawisze, a potem uszy chłopaka poraził jazgot igłowej drukarki.
- No, no - mruknął Sigridsen, porównując wydruk z papierami, które przyniósł ze
sobą.
- Zdałem? - więźniowi zebrało się na żarty.
- Podałem ci środek chemiczny wywołujący natychmiastowo kliniczną depresję -
wyjaśnił. - Analiza krwi wskazywała na gwałtowny spadek stężenia serotoniny. Po upływie
niespełna kwadransa mózg zaczął produkować endorfinę w ilościach wystarczających, by
zniwelować skutki działania preparatu. Jednocześnie obserwacja pobudzenia kory
mózgowej… - urwał w pół zdania. - A ty coś taki ciekawy? - warknął. - To jest tajne.
I wyszedł.
- Mamy kilka problemów - powiedziała Laura. - Po pierwsze, stąd nie da się uciec.
Nie mam kluczy od twoich kajdanek i nie wiem, gdzie mogłabym je zdobyć. Budynek jest
strzeżony. Po drugie, nawet gdybyś się stąd wydostał, za granicę i tak nie zwiejesz. Po trzecie
wreszcie, nawet gdybyś zwiał, nie masz możliwości przekazać mi tych pieniędzy. Po czwarte,
nie wierzę, że je masz.
- Przyślę pani kartę kredytową.
- I co z nią zrobię? W tym kraju jako zakładki do książki mogę używać.
- W dużych hotelach są bankomaty.
- Co?
- Urządzenia, z których po włożeniu karty można wypłacić pieniądze. Dolary -
wyjaśnił.
Zawahała się.
Tomasz widział, jak na jej gębie pojawia się wreszcie jakieś ludzkie uczucie.
Chciwość.
- Nie mam możliwości, by cię uwolnić - warknęła wreszcie. - Domyślą się, że to ja.
Poza tym jak drapniesz, jaką będę miała gwarancję, że dotrzymasz słowa?
- Proszę na spokojnie pomyśleć. Wierzę, że oba problemy zdoła pani rozwiązać.
Wszedł profesor.
- Odpocząłeś? - Spojrzał na Tomasza znad okularów. - No to zrobimy sobie kolejny
teścik. Zawsze mnie ciekawiło, jak działają wasze mózgi, a do tej pory nie miałem nikogo,
kto wygrzebałby się z takich obrażeń… - Puknął chłopaka palcami w czoło. - Rozległe pola
corteksu powinny być po tym urazie kompletnie martwe, zobaczymy, czy coś odrosło, czy
może myślisz partiami, którymi normalnie się nie myśli.
- Zamierza pan wstrzyknąć mu kontrast? - Nie wiadomo skąd pojawiła się
pielęgniarka.
- Oczywiście, choć u nich to kiepsko działa, organizm bardzo szybko wyrzuca
cząsteczki radioaktywne na zewnątrz - wyjaśnił profesor. - Zaczniemy od tomografii, potem
rezonans magnetyczny… Ale najpierw pół centymetra w kark. - Podał Laurze ampułkę. - Tak
- zwrócił się do Tomka - poddamy cię działaniu rewelacyjnego preparatu. To zresztą moje
dzieło.
Asystentka zdjęła chłopakowi obręcz z głowy, zakleiła ranki po igłach plasterkami.
Poczuł ukłucie, od tego miejsca zaczęło się rozchodzić paraliżujące zimno i dziwny
śmiertelny bezwład. Przestawał czuć swoje ciało, wreszcie jedyną częścią, którą mógł
poruszać, były gałki oczne. Obraz przesuwał się wolno - widocznie nawet mięśnie nimi
poruszające uległy częściowemu porażeniu.
- Jedziemy teraz na małą wycieczkę - powiedział profesor. - Nic się nie bój,
stosowaliśmy to niejeden raz.
Ktoś zakrył Tomkowi twarz kawałkiem materiału i łóżko potoczyło się korytarzem.
Nie czuł nic, również dotyku szmaty na twarzy. Zastanawiał się, czy jeszcze wyjdzie z tego
stanu.
Tkaninę zdjęto. Leżał na noszach narzucony tylko pledem.
- To nie będzie bolało - powiedziała pielęgniarka. - A nawet jeśli, to i tak nie
poczujesz.
Preparat musiał zaatakować i uszy, bo Tomasz słyszał ją jak przez grubą warstwę
waty. Czuł się zamknięty wewnątrz własnej głowy. Profesor osłuchiwał mu w tym czasie
serce.
- Wszystko w normie, koniku. - Poklepał Tomka po twarzy. - Niczym się nie martw,
to tylko takie specyficzne prześwietlenia. Zamknij oczy, mogą ci się jeszcze przydać.
Paczenko spróbował zastosować się do polecenia, ale powieki opadły mu tylko do
połowy. Profesor wyciągnął dłoń i opuścił je do końca. Jakby Tomek był trupem na katafalku.
Mężczyzna pchnął nosze - chłopak poczuł dalekie echo ruchu i wjechał do wnętrza
tomografu.
Coś trzasnęło mu pod sklepieniem czaszki.
- Nasza przeszłość w pewien sposób wpłynąć może na naszą przyszłość - mówił
dziadek Józef.
Siedzieli w szopie. Króliki gryzły koniczynę w swoich klatkach.
- Nasze pochodzenie automatycznie czyni nas ich wrogami. - Pyknął z fajki.
- Czy fakt, że jesteśmy potomkami cara, oznacza, że kiedyś moglibyśmy zasiąść na
tronie? - zainteresowała się Łesia.
- Nie. Chyba żeby wytłuczono wszystkich poważniejszych pretendentów. Aby mógł
wrócić car, musiałoby dojść co najmniej do kolejnej wojny światowej… A mam nadzieję, że
nie nastąpi to za waszego życia. Większy problem w tym, kim jesteśmy. Widzimy w
ciemności jak koty. Przeżyjemy najgorszy głód, najgorszą wojnę, jeśli tylko będziemy mieli
dostęp do trawy i wody. Nasze ciała bez trudu opierają się większości chorób. To wystarczy,
byśmy byli bardzo niebezpieczni jako żołnierze czy partyzanci. Ale jest jeszcze coś.
Telepatia. Potrafimy słyszeć swoje myśli, a czasami nawet myśli innych ludzi.
Łesia kiwnęła poważnie głową. Spryciara. Była w tym kierunku bardzo uzdolniona.
Gdy bawili się z Tomkiem w chowanego, zawsze potrafiła go odnaleźć...
- Co jeszcze? - głos chłopaka aż kipiał od podniecenia.
- Telekineza, jesteśmy w stanie przesuwać przedmioty, nie dotykając ich. Gdy miałem
siedem lat, dziedzic zamknął mnie za karę w piwnicy. Otworzyłem wtedy kłódkę bez klucza
czy wytrychu, nawet jej nie widząc.
Trzask. Tomasz otworzył z wysiłkiem oczy. Leżał znowu na łóżku, przypięty tak jak
poprzednio. Oddychał ciężko, ale był przytomny. Czucie powoli wracało. Profesor przeglądał
na podświetlanym ekranie klisze podobne do zdjęć rentgenowskich.
- Następne zrobimy za jakieś pół roku - powiedział, widząc, że chłopak się obudził. -
Szkoda, że nie zrobiliśmy badań wcześniej, ale wydaje mi się, gdy porównam to z tym, które
nam skradziono, a którego kopię wcześniej szczęśliwie wykonałem, że to i owo odrasta.
Przez chwilę więzień rozbierał sobie na czynniki pierwsze bełkot, którym profesor go
uraczył. Aha. Mózg odrasta. Ekstra… A to, co widział przed chwilą? Na czym pracuje taki
tomograf? Jakieś promienie pewnie. Może pobudził fragmenty do tej pory martwe i Tomasz
przypomniał sobie ten kawałek?
- Gotów na kolejne doświadczenie? - Sigridsen zwrócił się do chłopca. - Zobaczymy,
jak sobie z tym poradzisz. Krew co trzy minuty - polecił jak poprzednio i wyszedł.
Pielęgniarka wykonała związanemu zastrzyk.
- Tak sobie myślę… - powiedział Tomasz, patrząc na asystentkę szaleńca siedzącą na
krześle.
Kobieta wstała. Teraz dopiero zauważył, że ma bardzo długie paznokcie
polakierowane na czerwono. Bez słowa wbiła sobie jeden koło ucha. Z rany nie wyciekła ani
kropla krwi. Poszerzyła nacięcie, a potem zaczęła zdzierać swoją twarz.
- Co pani robi? - wykrztusił.
Ściągnęła ją do końca i jak ścierkę rzuciła na podłogę. Przed Tomkiem stała… pani
Pszczółka. Chciał się uszczypnąć, ale nie miał jak.
- To niemożliwe… - szepnął.
- Ty mały, bezczelny gnojku - warknęła przesłodzonym głosikiem. - Zapowiadałam ci,
że jeśli nie weźmiesz się do nauki, to marnie skończysz. I proszę: jak zwykle miałam rację. A
teraz...
Gdzieś z kąta wyciągnęła duży szkolny cyrkiel do rysowania na tablicy.
- Nie! - wykrztusił przerażony chłopak.
- Serce ci wyrwę… Albo nie. Jeśli poprawnie napiszesz datę na tablicy, to pomogę ci
w ucieczce. Ale jak zapomnisz choćby jednego znaku miękkiego, postaram się, abyś został tu
na zawsze.
Zadrżał. Wiedział, że nie da rady zrobić tego bezbłędnie.
- Gotów?
Stał pod ścianą, na której wisiała zwykła szkolna zielona tablica. Pod nią w
aluminiowej rynience leżała kreda. Ujął kawałek w dłoń. Obejrzał się bezradnie. Cała jego
klasa śmiała się szyderczo. I nagle znowu leżał na łóżku przypięty pasami. Laura pobierała
mu krew. Miała swoją normalną twarz, wcale nie zmieniła się w panią Pszczółkę.
- Co to było? - jęknął Tomek.
- Preparat wywołujący najgorsze lęki ukryte w podświadomości - wyjaśnił profesor
stojący w drzwiach. - Skuteczny?
- Jak cholera… - szepnął.
Ale w duchu chciało mu się śmiać. Jeśli najbardziej lękam się lekcji rosyjskiego, to
chyba mogę uważać się za szczęśliwego człowieka, pomyślał.
- Na dziś wystarczy - powiedział Sigridsen do pani Laury. - Jutro wykonamy inne
testy.
Kilka minut później Tomasz był w „swoim” pokoju. Światło zgaszono. Próbował
sondować pamięć, obracał w głowie wcześniejszą wizję, ale nie przypomniało mu się nic
więcej. Czarna plama dokuczająca jak ucięta ręka. Nic, co mógłby dopasować, złożyć w
sensowną całość… Leżał i w zadumie patrzył w ciemność.
Asystentka… Połakomi się na nieistniejące dolary czy nie? A może poczuje, że ją
oszukuje? Działanie preparatu, którym go naszprycowali, mijało. Mógł poruszyć już nawet
palcami stóp.
Kiedy się leży w stanie wymuszonej bezczynności, człowiek ma masę czasu na
rozmyślanie. Ba, odkrył błyskawicznie, że ma o wiele więcej czasu, niżby potrzebował.
Trzeba rozebrać sobie to wszystko na detale. Skąd wiedzieli, gdzie go dopaść? Cóż,
niefrasobliwość się mści - Mógł wcześniej pomyśleć i nikomu z Nowoorłowa nie gadać,
gdzie mieszka. Z drugiej strony Derek sam przywiózł do Tomka księżniczkę Tatianę i
Mikołaja… A on sam? No cóż, fakt, wykazał się totalną głupotą - ale przecież działał na
ślepo. Nie otrzymał żadnych instrukcji.
W dodatku - z wściekłości aż szarpnął łóżkiem - nikomu do głowy nie przyszło, że
jeśli będzie występował pod własnym nazwiskiem, zostanie błyskawicznie namierzony.
Nazywa się Tomasz Paczenko, pięknie, historycznie, połowa rozmówców zaraz wie, skąd się
wziął. Ale jest problem, bo pod tym samym mianem figuruje w rejestrach ludzi, którzy zwiali
z ZSRR. Doktor Rauber, gdy zobaczył go po raz pierwszy, wtedy w Sztokholmie, wiedział od
razu, kim Tomek jest. A był to przecież facet od zupełnie innych zadań. Z pewnością nie
tylko on potrafił dodać dwa do dwu.
Akcję NTS w Warszawie zlecił w trybie alarmowym Maciek. A może… Może to była
tylko inscenizacja? - Tomasz omal nie parsknął śmiechem. To przecież bardzo proste. Uszyć
dwa mundury, podrobić kilka papierków i odegrać scenkę z ruskimi oficerami, a potem
wmówić przestraszonemu dzieciakowi, że właśnie uratowano mu życie. W ten sposób można
było uzyskać jego lojalność i wdzięczność. A przy okazji solidnie go nastraszyć.
Tomek przypomniał sobie zapach jaśminowych perfum. Nie. Ona była szczera.
Zresztą to, czy został rzeczywiście cudem uratowany, czy też padł ofiarą mistyfikacji, nie
miało większego znaczenia. W obu przypadkach stał za tym hrabia Derek. W obu Tomek
trafił w jego ręce. W obu został umieszczony we wcześniej przygotowanym miejscu. A
później wziął udział w jakiejś grze, której zasad ani celu nie mógł zrozumieć...
Z jakiegoś powodu jestem cenny, pomyślał Tomasz, Derek nie wahał się zaangażować
znacznych środków, by wyciągnąć go z Polski. Tamci dwaj zastrzeleni oficerowie, jeśli byli
prawdziwi, chcieli wywieźć go w drugą stronę. Stał się także obiektem zainteresowania
polskiego wywiadu. A i książę Orłow czynił starania, żeby był pod ręką w Nowoorłowie…
Podano mu oczywiście kilka powodów, lecz prawdopodobnie wszystkie fałszywe. Ale jedno
jest pewne. Derek go wystawił. To nie podlega zastrzeżeniom. Można mieć tylko
wątpliwości, czy Tomka dopadli ci, którym go sprzedał, czy może ktoś popsuł Derekowi
plany?
* * *
Tomasz obudził się, słysząc skrzypnięcie otwieranych drzwi.
- Jak tam samopoczucie? - zapytał doktor Sigridsen po rosyjsku. - Nic nie dolega?
Chłopak spojrzał na niego ciężkim wzrokiem.
- Słuchajcie...
- Profesorze - podpowiedział doktor. - Tak należy zwracać się do lekarza z tytułem
naukowym. Jak samopoczucie? - powtórzone pytanie zawisło w powietrzu.
- Wszystko mnie swędzi i nie mogę się podrapać.
- Dwa, może trzy tygodnie i przywykniesz. Zresztą niebawem te drobne dolegliwości
zbledną wobec poważniejszych ran zadanych w trakcie testów. Coś jeszcze? Czy po
wczorajszym skanowaniu mózgu włączyły się jakieś wspomnienia?
- Nie - skłamał Tomek.
Nie widział najmniejszych powodów, by współpracować z doktorem. Niech się
udławi, głupi psychopata.
- Dziś poeksperymentujemy sobie z narkotykami.
Ekstra… Ćpanie za bezdurno, pomyślał z przekąsem. I jeszcze pod kontrolą lekarza.
Do pokoju weszła pielęgniarka. Przytaszczyła walizę. Profesor zachował się jak gentleman -
pomógł jej dźwignąć pakunek i położyć na stoliku. Stanęła plecami do nich przy dygestorium
i zaczęła coś majstrować. Tomek słyszał brzęk probówek. Był ciekaw, gdzie się podziewa
asystentka Laura. Może zauważyli, że chłopak dobrze rozumie po rosyjsku.
- Profesorze - zaczął - zastanawia mnie pewien problem.
- Tak?
- Porwali mnie polscy komandosi. Jesteśmy w Polsce? Dlaczego? Czy Związek
Radziecki nie zapewnia...
- Polskie służby są obecnie znacznie bardziej zainteresowane wynikami moich
doświadczeń niż pion badawczy KGB - westchnął Sigridsen. - Tamtym się wydaje, że
dotarłem do kresu moich możliwości. Ale zobaczymy jeszcze, kto kogo… - warknął. -
Mengele też sądził, że moje badania są gówno warte. I wzajemnie zresztą.
- Profesorze Sigridsen - powiedział Tomek - powszechnie wiadomo, że wyniki
pseudomedycznych doświadczeń i eksperymentów przeprowadzonych w Oświęcimiu...
- Wyniki badań doktora Mengele faktycznie można o kant dupy potłuc. Ale ten
prostak nie miał pojęcia, jak wykorzystać dostęp do tak fascynujących możliwości i takich
zasobów materiału badawczego. To tragiczne, że Trzecia Rzesza faworyzowała tego akurat
nieuka, nie doceniając znaczenia choćby moich eksperymentów.
- To rzeczywiście musiało być dla pana niezwykle przykre - Tomasz podtrzymywał
rozmowę.
- A w dodatku ja pracowałem w dużo trudniejszych warunkach - rzucił doktor. - On
miał surowca na pęczki.
Tomek wzdrygnął się. „Materiał”, „surowiec”… Ten świr traktował ludzi, których
pomordowali, jak jakieś preparaty.
- Z przeszło dwu milionów ludzi z całej Europy udało mi się wyselekcjonować setkę
kociookich. Z tego przeszło dziewięćdziesięciu okazało się mieć zwykłą kataraktę.
- I co, zagazowaliście ich? - wyrwało się Tomaszowi.
- Nie mieliśmy wtedy odpowiednio wydajnej instalacji na miejscu, do Birkenau i jego
komór było daleko, więc normalnie, strzał z karabinka w kark. Co do twoich pobratymców,
czterech poszło do doświadczeń, a jeden okazał się wysokiej rangi oficerem NKWD.
Opowiedział mi szalenie ciekawe rzeczy i złożył propozycję pracy dla nich.
- I co, pomógł mu pan w ucieczce?
- Nie, obiecałem, że go przeszmugluję poza obóz, a potem oczywiście zastrzeliłem.
Nie dało się inaczej, był okresowo w telepatycznym kontakcie ze swoimi, a ja czułem, że
wojna jest już przegrana i że trzeba sobie zapewnić odpowiednią odskocznię na wszelki
wypadek. Miałem oczywiście stracha, że wykryją, co się stało z ich kumplem, ale jakoś się
udało.
Sigridsen wiedział, że Niemcy przegrywają, miał w rękach człowieka, dzięki któremu
mógł nawiązać kontakt z Ruskimi, a mimo to po prostu go zastrzelił? - Tomek pokiwał w
duchu głową z niedowierzaniem. Pokrętna jakaś logika. A może liczył, że uda mu się uciec na
Zachód? Wykończył pięciu pobratymców Paczenków na stole operacyjnym. Ciekawe, co
zrobił z pozostałą piątką. Tomek postanowił na wszelki wypadek o to nie pytać.
- Zdobył pan wiedzę...
- Głównie anatomiczną. W warunkach permanentnej epidemii tyfusu i przy takim
zagęszczeniu wszechobecnych much niewiele dało się zrobić. Tłumaczyłem zresztą
doktorowi Mengele, że z przyczyn sanitarnych powinniśmy przenieść się poza obóz. Później
w ZSRR kontynuowałem badania, analizując dla odmiany waszą fizjologię i tolerancję na
leki. To był kolejny etap pracy. Zarażaliśmy materiał różnego rodzaju bakcylami i wirusami i
sprawdzaliśmy, co pomaga.
Coś się tu Tomkowi nie zgadzało. Żeby uzyskać sensowne dane, doktor musiał
przecież testować szczepionki czy leki na dziesiątkach, może setkach chorych!? Czyżby
przedstawiciele rasy Equoidae Edoni występowali w tamtych krajach aż tak licznie?
- I jak oceniono pańskie ogromne osiągnięcia? - Tomasz kontynuował rozmowę, sam
nie wiedząc po co. Może po prostu usiłował grać na zwłokę?
- Nijak - warknął doktor ze złością. - Uznali, że wyniki są ciekawe, tylko trudno
ocenić, czy miarodajne, bo próbka była za mała. Wierzą w statystykę, choć gołym okiem
widać, że w waszym przypadku te reguły zawodzą. Wasze ciała działają tak samo. Nie ma
różnic. Co szkodzi jednemu, identyczne objawy wywoła u wszystkich.
- Dużo jest takich jak ja?
Doktor jakby nie usłyszał pytania. Czyli trafiłem, ucieszył się więzień. Wykończył
kilku, może kilkunastu przez kilkadziesiąt lat. Nie więcej.
- Najbardziej martwi mnie, że leki stosowane bezpiecznie u koni, dają u was
niepożądane interakcje.
- Koni?
- A wydaje ci się, że czym jesteś?
- Wspomniał pan poprzednio, że jestem zwierzęciem.
- Koniem. No, przynajmniej z grubsza - dodał.
- Tylko dlatego, że mam podwójną powiekę?
- Nie, są jeszcze inne cechy. Jesteście rozumnymi eohippusami. Hm, może raczej
potomkami eohippusów uwięzionymi w ludzkiej powłoce.
- Muszę przyznać, że nic z tego nie rozumiem. Czy mógłby mi pan to wyjaśnić?
- Zapewne miliony lat temu ktoś odwiedził Ziemię...
Doktor urwał i obejrzał się, kontrolując, co robi kobieta. Z pozycji, w której leżał
Tomasz, widać było tylko ruch łokci i łopatek, gdy mieszała w dygestorium jakieś ciecze.
- I… - podchwycił chłopak.
- To przecież proste. Wysiedli sobie obcy z latającego talerza i zobaczyli sympatyczne
zwierzątka biegające po lesie. No to zabrali kilka ze sobą i wypuścili na swojej planecie. U
nas przodkowie koni wyruszyli z lasów na sawanny, paluszki poszły w kopyta i generalnie
zabrnęli w ślepy zaułek. Tam, na Edonie, zostali w lesie milion lat dłużej, wleźli na drzewa,
palce stały się chwytne, sylwetka się pionizowała. W tym czasie gospodarze planety, Edonici,
wymarli i konie, gdy tylko dorobiły się własnej archeologii, odkopały resztki tej cywilizacji.
- Sądzi pan, że po upływie tak długiego okresu cokolwiek dało się jeszcze znaleźć? Co
mogło zostać po układach scalonych? Metale skorodowały, kryształy też się pewnie jakoś
rozłożyły. Nawet tworzywa sztuczne nie miały szans przetrwać.
Lekarz jakby nie usłyszał kontrargumentów chłopaka.
- Prawdopodobnie mimo upływu milionów lat pewne urządzenia były jeszcze na tyle
dobrze zachowane, że udało się z ich pozostałości zdobyć wiedzę, jak działały. Koniki
wydarły z ziemi najpierw sekret maszyn latających, a następnie ruszyły w kosmos szukać
swej praojczyzny. Znalazły Ziemię, wysadziły ekipę badawczą, a może się rozbiły? Tak czy
siak, coś poszło nie tak jak trzeba i musiały się zamaskować, by żyć spokojnie między
ludźmi.
- To brzmi bardzo prawdopodobnie - przyznał Tomasz - lecz wyczuwam, że myśli pan
jeszcze o jakiejś innej możliwości.
- Tak. Jeśli Edonici nadał żyją, możecie być obcą wtyczką przysłaną tu, by podbić
naszą planetę - warknął profesor. - Albo wyszpiegować, ile się da, przed inwazją. Wleźliście
między nas, by nas badać, by tworzyć powiązania, które nas osłabią i wydadzą na łup
gwiezdnym agresorom. W takim przypadku moje badania mające na celu poznanie waszych
organizmów, włącznie z ich słabymi punktami, są po prostu bezcenne.
- Jaja pan sobie robi, profesorze - wykrztusił, choć był pewien, że tamten mówi
poważnie.
- No, ale my tu gadu - gadu o gadach - zażartował Sigridsen - a przecież samo się nie
zrobi.
Wziął strzykawkę i wprowadził do krwiobiegu Tomka odrobinę opalizującej
zawiesiny. Minęło może dwadzieścia sekund. Nic się nie działo. Paczenko już miał nadzieję,
że preparat nie zadziała, gdy nieoczekiwanie obraz zaczął rozmazywać mu się przed oczyma.
Najpierw wszystko wyglądało jak bohomaz impresjonisty, doktor coś mówił, lecz
chłopak nie rozumiał sensu słów. Widział jedynie, że pod wpływem dźwięków wszystko
faluje. Niebawem w ogóle nie widział już laboratorium, tylko szaloną gmatwaninę plam.
Zamknął oczy, ale nic to nie pomogło. W uszach pojawił się szum, co jakiś czas przerywany
trzaskami. Nawet zmysł smaku zdradził chłopaka. Czuł na języku coś obrzydliwego.
Zamrugał powiekami i nagle stwierdził, że posmak się zmienia. Nadal nic nie widząc,
spróbował zrobić zeza. Na języku poczuł więcej goryczy.
I już wiedział, co jest grane. To, co mu podali, rozregulowało układ nerwowy. Tomek
zaczął odbierać informacje nie tymi partiami mózgu, dla których były przeznaczone. Obraz
odbierał smakiem, dźwięk wzrokiem, jednolity szum w uszach był zapewne węchem.
- Zatkajcie mi uszy! - krzyknął, na co obraz przed nim eksplodował fioletem.
Zrozumieli? Czy nie słysząc tego, co mówi, był jeszcze w stanie wydawać sensowne
dźwięki? Nawet jeśli, to zignorowali jego prośbę. Męka była straszliwa. Najgorsze wydawało
się to, że Tomek nie mógł się od niej uwolnić Normalnie można zamknąć oczy, zatkać uszy
czy dziurki w nosie. Tu nic z tego… Zaciskając powieki, pozbył się goryczy z języka,
pozostał lekko słony posmak. Eksplozje barw stały się bardziej uporządkowane, chyba puścili
muzykę.
Ale najbardziej wkurzała chłopaka kompletna bzdurność tego doświadczenia. Z tej
męki nie płynął żaden pożytek. Gdyby profesor podczepił mu elektrody i obserwował na
elektroencefalografie, co robi jego mózg, może wtedy dałoby się wyciągnąć sensowne
wnioski...
A tak? Czego się dowie? Nie ustali nawet, które części kory mózgowej uległy
podrażnieniu. Minęła wieczność. Uwięziony we własnej głowie Tomasz nie był w stanie
ocenić upływu czasu. Lecz chaos powoli się uspokajał i wreszcie chłopak znowu widział
najpierw impresjonistyczną wizję celi, później stopniowo wszystko się wyostrzało. I wreszcie
doszedł do siebie. Leżał zlany potem.
- Cztery godziny, dwadzieścia minut - powiedział ten cały pseudonaukowiec, patrząc
na duży złoty zegarek.
Skąd wytrzasnął taką „cebulę”? Dostał od pracodawców czy stanowiła smutną
pamiątkę po kimś, kogo zamordowali w obozie? - mimo bólu Tomasz potrafił rejestrować
świat zewnętrzny. Pielęgniarka notowała skrzętnie.
- Opowiedz, co się działo? - polecił Sigridsen. Chłopak wzruszył ramionami, na ile był
w stanie. Więc w ten sposób profesor chciał zbadać efekty podania tego świństwa? Ażeby się
udławił, bydlak.
- Nic ciekawego - bąknął.
- Nie myśl sobie, gówniarzu, że będziesz nam tu sabotował badania! - doktor się
wkurzył.
Przeskok od skupienia do furii wydał się nagły i niespodziewany. W jednej chwili był
spokojnym uczonym, w następnej twarz ściągnęła mu się w szaleńczym grymasie. Czy tę
minę widzieli przed śmiercią ludzie, których mordował w obozie?
- To, co przeżyłem, jest skomplikowane. - Tomek postanowił grać na czas. - Nie
umiem tego precyzyjnie wyrazić po rosyjsku. Potrzebuję tłumacza. Sprowadźcie panią Laurę.
Sigridsen opanował się powoli.
- Hmm. Tak… Będzie z tym problem - zasępił się.
- Dlaczego?
- No cóż, złożyłeś jej pewne propozycje korupcyjne. Dziwnym trafem zapomniała
nam o tym powiedzieć przed wyjściem z instytutu. Lecz odsłuchując nagrania...
- Nagrania?
- Tak, tak, mamy tu ukryty mikrofon. Swoją drogą, zakłóciła przebieg testu. Miała
siedzieć i się nie odzywać. Dziś rano zrewidowaliśmy ją na portierni, gdy przyszła do pracy.
Znaleźliśmy nożyce do cięcia prętów, komplet ubrań pasujących na kogoś twojego wzrostu,
butelkę chloroformu i tampony, pojemnik milicyjnego gazu obezwładniającego oraz inne
takie bzdety.
- Inne takie?
- Przedmioty, które wydały jej się przydatne w akcji dywersyjnej.
Tomek przełknął nerwowo ślinę.
- Sam rozumiesz, że w tej sytuacji musieliśmy wywalić ją z roboty w trybie
dyscyplinarnym.
- To znaczy? - pytanie wyrwało mu się mimowolnie, choć wolałby nie wiedzieć.
- Zaprowadziliśmy do ambulatorium i wstrzyknęliśmy środek, który w połowie
dziewiętnastego wieku stosowany na plantacjach bawełny dla skracania cierpień starym lub
chorym Murzynom.
- Zabiliście ją?!
- Taka służba. Podpisała regulamin, konsekwencje znała...
Tomasz milczał. Świadomość, że w tej właśnie chwili gdzieś w piwnicy tego budynku
stygną zwłoki tłumaczki zmroziła go do szpiku kości. A może profesor tylko żartował? Nie,
chłopak czuł podświadomie, że to prawda.
- Coś tak zamilkł? - Sigridsen spojrzał na niego, podejrzliwie łypiąc okiem.
- A co mam mówić?
- Odpowiadaj na pytanie. Co widziałeś?
- Plamy, dziwne plamy różnego koloru. Poruszały się jakby w sposób uporządkowany,
ale nie rozumiem tego.
Postanowił nie mówić, że rozgryzł, co się stało. Że widział dźwięki. Chce sobie
ścierwo badać jego rasę? No to, na ile się da, Tomasz popsuje mu szyki. Tak jak zapewne
robili inni, ci, których wykończył wcześniej.
To był bardzo długi dzień… Jednak w końcu i po nim przyszła noc.
* * *
Tomasz leżał w półmroku. I wiedział, że musi stąd nawiać Z każdym dniem będzie to
trudniejsze. Trzeba uciekać. Ba, ale jak? Telepatycznie wezwać pomoc? Za pomocą bilokacji
przenieść się na korytarz i otworzyć drzwi od zewnątrz A może telekineza?
Skoncentrował myśli na długopisie leżącym pośrodku blatu biurka. Jak, u diabła,
sprawić, żeby się poruszył? Widział go niewyraźnie w zielonym blasku padającym z ekranu. -
Kurczę, co ja mogę zrobić w tym oświetleniu? - zawołał w duchu z rozpaczą.
Myśl była tak oczywista, że gdyby miał wolne ręce, walnąłby się w czoło. Po cholerę
męczy się po ciemku? Trzeba najpierw zapalić światło. Włącznik. Tomek wyobraził sobie
niewidzialną dłoń, która wciska go z całej siły. Wyobraził sobie, jak powietrze gęstnieje,
skrapla się miażdżone potwornym ciśnieniem, wreszcie uderza jako pędząca ciężka kropla w
biały plastikowy przycisk.
Nagły rozbłysk światła w pomieszczeniu kompletnie chłopaka zaskoczył. Zdążył
spostrzec, że na powierzchni ściany wokół włącznika błyskawicznie paruje błękitna plama
ciekłego powietrza. Szarpnął kajdankami, a potem się skoncentrował. Jak się ich pozbyć?
Rozpylić na atomy? Przyspieszyć entropię, aby skorodowały? Nie potrafił zrobić nic z tych
rzeczy. Złapać? Przesunąć? Tak. Obręcz poruszyła się, łańcuch, przecząc grawitacji, uniósł
się kawałek do góry.
Tomek przypomniał sobie jakiś epizod „Gwiezdnych wojen”. Skoro już raz złamał
prawa fizyki, to… Czy jest różnica między podniesieniem kamienia a podniesieniem statku
kosmicznego?
Pociągnął łańcuch naprawdę mocno. Liczył, że go zerwie, ale zamiast tego oderwał
łóżko z jednej strony od podłogi. Niewiele brakowało, a runęłoby na bok, miażdżąc więźnia
swoim ciężarem. Nie tędy droga. Więc jak, do cholery? Zamek kajdanek… Zapadki. Na
ruchomej części obręczy są ząbki, w które trafia taki fikuśny haczyk. Zacisnął oczy.
Wszystkie cztery obręcze trzasnęły jednocześnie.
Tomek zachichotał histerycznie. Uwolnił się powoli z pasów. Odczepił i rozpiął
obrożę. Wyrwał sobie rurkę z ptaszka. - Goło i wesoło, psiamać… Nie miał nic do ubrania.
Otworzył szafę w nadziei, że znajdzie w niej choćby kombinezon ochronny albo
fartuch laboratoryjny. Niestety. Dobra, bez paniki. Jak sforsować drzwi?
W tym momencie usłyszał cichutki chrobot w zamku. Ktoś wsunął delikatnie klucz do
dziurki. Tomasz błyskawicznie porwał ciężki metalowy stołek, uniósł nad głowę i stanął tak,
by drzwi, otwierając się, zasłoniły go skrzydłem. Uchyliły się ze znajomym zgrzytem
zawiasów.
Do celi wszedł Derek Tomatow. Mimo że stał do Tomka tyłem, ten poznał go
natychmiast. Walnął z całej siły. Uderzenie okręciło hrabiego w miejscu, padł na podłogę jak
podcięty. Z dłoni wypadł mu pistolet. Chłopak skoczył, porwał broń i trzymając nisko lufę,
wyjrzał na korytarz. Pusto, cicho, martwo… Dobra nasza.
Teraz dopiero przyjrzał cię ciału i strzelił pawiem na łóżko. Cios zmiażdżył równo pół
głowy. Kępy skóry z włosami, potrzaskane kości, szaroróżowe zwoje mózgu widoczne w
ranie. Derek Arturowicz Tomatow. Człowiek, który kiedyś uratował Tomkowi życie, który
potem wykorzystał go i sprzedał, a teraz… No właśnie, czego, do cholery, tu szukał?!
Nagle oko w nietkniętej połowie czaszki otworzyło się, a pierś uniosła w rwanym
oddechu.
- A więc to ty - mruknął. - Cóż, tak widać musiało być… Teraz posłuchaj bardzo
uważnie.
- Gówno - syknął Tomek. - Zdychaj, zdrajco!
- Wiem. Przepraszam. To nie tak miało być.
- Ty mnie przepraszasz?
Wściekłość szukała ujścia. Hrabia nie mógł już głośno mówić, więc chłopak
przyklęknął i nachylił się nad nim. Sam nie wiedział dlaczego. Chyba Derek zmusił go do
tego telepatycznie.
- Ja… przepraszam… ciebie… - Tomatowowi głos się rwał. - Ostatnie… musisz
wiedzieć… Nowy Jork, Fifth Avenue, galeria handlowa Falcon. Sklep… z… herbatą. Pracuje
tam… Johan Wurst. Odnajdź… go...
- Gówno. Nie będę wypełniał już żadnych twoich poleceń, ty mendo!
- To twój ojciec… Nikita. Dobij mnie teraz… Nie mogę wpaść żywy… w ich… ręce...
- Co jeszcze ukrywasz, łajzo? Czego jeszcze mi nie powiedziałeś?
- Dobij… mnie...
Tomasz rąbnął stołkiem, potem znowu i wreszcie po raz ostatni. Kości czaszki łamały
się z obrzydliwym trzaskiem. Maź mózgu i krwi bryzgała naokoło. Wreszcie zasapany
przerwał. Derek był martwy. Tomek ściągnął mu pospiesznie skórzaną kurtkę, spodnie,
skarpetki i buty. Pod kranem oczyścił kołnierz z krwi. Ubranie prawie na niego pasowało,
hrabia był tylko odrobinę wyższy. Tomek podniósł z podłogi pistolet. Odbezpieczony? Tak.
Więc przeładował. Przestąpił zwłoki i rosnącą kałużę krwi.
Wyjrzał na korytarz. Nadal był pusty. W prawo czy w lewo? W lewo. Doszedł do
zakrętu, szklane drzwi miały rozwalony zamek. Zaraz za nimi była wnęka, a w niej coś w
rodzaju dyżurki pielęgniarek. Tomek przez dłuższą chwilę stał, nie rozumiejąc tego, co widzi.
Dwaj strażnicy spoczywali na podłodze. Każdy z nich miał czarną dziurkę pośrodku czoła.
Dwa krwawe rozbryzgi na ścianie świadczyły, że stali w momencie, gdy oberwali.
Paczenko zrozumiał w jednym straszliwym ułamku sekundy. Derek… Niezależnie od
swoich mętnych planów nie był aż takim ścierwem. Nie zdradził chłopaka. Jakimś
nieprawdopodobnym fartem zdołał się dowiedzieć, gdzie jest, i przybył na ratunek. A on go
zabił...
Coś bezgłośnie wybuchło w mózgu Tomka. Ciemność, znajomy ucisk. Leży na łóżku
przypięty pasami i kajdankami - Złapali go? A może nigdy nie uciekł? Może ta wizja, że
zabija Dereka, to halucynacja wywołana narkotykami? A może sen?
Coś zachrobotało pod klamką i drzwi stanęły otworem.
- Moment - usłyszał szept hrabiego. Rozległ się trzask i zapaliło się światło.
- Musiałem zniszczyć kamerę - wyjaśnił.
Zgroza wgniotła więźnia w materac. Byłby przysiągł, że nie śpi, ale to nie mogła być
jawa. Tomatow stał obok łóżka ubrany dokładnie tak jak przed chwilą. Skórzana kurtka,
spodnie, buty… Tomasz rzucił okiem w kąt pomieszczenia. Zlew był zabryzgany czymś
czerwonym. Podłogę pokrywała jakaś breja. Cuchnęło krwią jak w centralnej rzeźni
miejskiej.
- Wiem - powiedział Derek. - Później ci wytłumaczę.
Wyjął z torby ciężkie nożyce do stalowych prętów i przeciął łańcuszki. Rozpiął pasy.
Tomek próbował wstać. Stawy zaprotestowały wściekle. Wyrwał rurkę z ptaszka.
Derek bez słowa zdjął z siebie kurtkę. Sięgnęła, tak jak chłopak pamiętał, do ćwierci
uda. Co się działo? - Paczenko poczuł się skołowany. Co, u diabła, pamiętał? Krew na
podłodze? Plama była dziwnego koloru...
- Osocze - Derek odgadł jego myśli. - Musimy jak najszybciej wiać - powiedział. - To
jest bardzo niestabilne.
Ruszył korytarzem z bronią skierowaną ku ziemi. Zakręt, szklane drzwi, znajoma
dyżurka. Dwa trupy, plamy krwi dokładnie w tych miejscach, gdzie je Tomek zapamiętał. Co
się dzieje?
Uszczypnął się. Chyba nie śpi. Wąskie schody prowadziły gdzieś na dół, pewnie do
piwnic albo kotłowni. Hrabia cisnął tam coś, co wyglądało jak górnicza petarda. Chłopak
usłyszał stukot o stopnie.
- Zapalnik czasowy - wyjaśnił Tomatow. - Mamy dziesięć minut. Daj mi rękę -
poprosił. - Boję się.
Choć ta prośba wydała się Tomkowi dziwna, ujął dłoń hrabiego. Drzwi na zewnątrz. I
w tym momencie gdzieś w głębi budynku zawył alarm. Wyszli na dziedziniec, w oddali
majaczyło jakieś blokowisko. Zaraz będzie świtać.
- Widzisz to? - szepnął Derek.
Przy ulicy, w odstępie może dziesięciu metrów, stały dwa identyczne samochody. W
każdym z nich ktoś siedział. Tomasz przysiągłby, że w obu był Paweł Norwicki.
Ten drugi, zaparkowany jakieś trzydzieści metrów dalej, mrugnął światłami, kierowca
zapuścił silnik i ruszył w ich stronę. Bezgłośnie uderzył w pierwszy, zlały się do kupy i już
jako jeden zahamowały przed furtką. Wskoczyli do wnętrza, zajmując miejsca, i Paweł ruszył
co koń wyskoczy.
Pistolet w dłoni hrabiego rozwiał się jak dym. Tomek zobaczył, że Derek jest spocony
jak mysz. Spojrzał na zegarek, a potem na zegar przy desce rozdzielczej.
- Niebezpieczeństwo minęło, chyba będę żył - szepnął.
- Widzieliście to? - zapytał Paweł. - Czy tylko ja mam zwidy? Witaj, Tomku...
- Cześć, bydlaki… - mruknął Paczenko. - Zdradzieckie chamy...
- Zaraz sobie wszystko wyjaśnimy - odezwał się hrabia. - Mamy sporo czasu.
Wracając do twojego pytania - zwrócił się do Pawła. - Chodzi ci o ten drugi samochód?
- Mógłbym się założyć, że w środku siedzę ja.
- Fazowaliśmy się.
- Co?
- Dziękuję - Derek zwrócił się do Tomasza. - To ty mnie uratowałeś.
- Co?
- Zabiłeś mnie. Konkretnie: zarąbałeś stołkiem - wyjaśnił. - A potem widać
przemyślałeś problem i cofnąłeś czas.
Szczęka nie opadła Tomkowi tylko dlatego, że już dawno była na dole. Paweł
prowadził w milczeniu, czekając na wyjaśnienia.
- Wszedłem do instytutu. Zastrzeliłem tych dwóch troglodytów. Rozwaliłem zamek,
wszedłem do twojej celi. A ty widać uwolniłeś się chwilę wcześniej i dałeś mi stołkiem w łeb.
Jak daleko uciekłeś?
- Do dyżurki. Tam zrozumiałem… - bąknął.
- Przykre… W każdym razie to twój mózg cofnął nas w czasie o jakieś dziesięć minut.
Podszedłem do dyżurki, strażnicy gapili się w monitory. Twoja cela była oświetlona, a na
podłodze leżał mój trup. Zastrzeliłem ich. Popatrzyłem w ekran. Moje ciało się rozpływało, za
to ty pojawiłeś się przypięty pasami do łóżka. Zrozumiałem wtedy, co się stało.
- Ja sobie przypomniałem, że kazałeś przeparkować auto - powiedział Paweł. -
Ruszyłem do przodu i nagle zorientowałem się, że tam za mną została jakby druga kopia.
- Nie mogą istnieć jednocześnie dwie rzeczywistości - wyjaśnił Derek. - Dlatego
wszystko w pewnej chwili zlało się z powrotem. Gdy mijaliśmy dyżurkę, miałem trzy minuty
różnicy między moim zegarkiem, a tym, który w niej wisiał. Do momentu gdy czasy się
wyrównały, bałem się, że jednak zniknę...
Tomek milczał. Chyba po raz pierwszy w życiu nie miał pojęcia, co powiedzieć. I, co
gorsza, kompletnie nie wiedział, co dalej robić. Przyjechali na ratunek? Nie bardzo chciało
mu się w to wierzyć. Za długo występował w charakterze celu wystawianego na odstrzał.
Raczej coś im nie wyszło i robią korektę planów… Uciekać? Szarpnąć za klamkę, wyskoczyć
z wozu? Tylko jak zwiewać prawie nago, bez dokumentów i pieniędzy? I niby co dalej robić?
Dotrzeć do norweskiej ambasady? To konsul krył ucieczkę Tomka...
- Na siedzeniu obok ciebie jest mój plecak - powiedział Paweł. - Mam ubranie na
zmianę, załóż. Będzie ciut luźne, potem coś ci dokupimy.
Tomasz usłyszał głuchy huk wybuchu. Niebo na ułamek sekundy pojaśniało. Co, u
diabła? Piorun? A może gaz gdzieś strzelił?
- I po instytucie - mruknął Norwicki.
- Jak to? - nie zrozumiał Tomek. - Ta maluśka bombka...
- Czerwona rtęć, prawie ćwierć kilo - powiedział wesoło hrabia.
Coś załomotało w bagażniku.
- Oho, doszedł do siebie.
- Kto? - Paczenko wytrzeszczył oczy.
- Doktor Otto Sigridsen oczywiście - wyjaśnił Derek. - A myślisz, że jakim cudem
wiedziałem, w której celi siedzisz? Zjedź w pole - polecił.
- Dorwaliście go...
- Poprosiliśmy, żeby opowiedział nam to i owo… I zabraliśmy ze sobą, na wypadek
gdyby okazało się, że kłamie.
- I teraz...
- No cóż, powiedział prawdę, ale nad hitlerowskim zbrodniarzem nie będziemy się
litować...
Zatrzymali się.
- Wypadałoby powiesić - zauważył Paweł.
- Nie mamy czasu… - westchnął Derek. - Ja obiecałem darować mu życie...
- Oczywiście. Więc ja to zrobię.
Paweł otworzył bagażnik. Tomek wolał się nie oglądać, ale poczuł lekkie szarpnięcie,
gdy jego przyjaciel wydobył skrępowanego więźnia, usłyszał łomot ciała upadającego na
ziemię.
- Daj te kajdanki. - Derek wyciągnął z kieszeni dentystyczny haczyk do dłubania w
zębach.
Tomasz wyciągnął nadgarstki. Hrabia wsadził drucik w zamek i po kilkunastu
sekundach rozpiął „obrączki”.
Norwicki wrócił po chwili, chowając pistolet do kabury.
- Rzuć na trupa rękawiczki i to. - Hrabia podał mu kartkę pokrytą robaczkami
hebrajskich literek.
Paweł znowu poszedł.
- Wyrok wydany w imieniu pewnej żydowskiej organizacji - wyjaśnił Derek,
rozpinając obręcze na kostkach nóg Tomka. - Jak milicja znajdzie trupa, będą wiedzieli, kto to
i za co… Przepraszam, może sam powinieneś łajdaka zabić, ale naprawdę nie sądzę, żebyś się
do tej roboty nadawał.
- Masz rację, nie nadaję się...
Paweł zasiadł za kierownicą. Wytoczył samochód na drogę. Ha, i co dalej? Myśli
nerwowo tłukły się Tomkowi pod czaszką.
- Chcesz o coś zapytać?
- Dokąd jedziemy? - Spojrzał na Dereka.
- Pora na wyjaśnienia. - Spoważniał. - Doszło do największej wsypy w historii naszej
wojny. KGB i temu podobne służby dokonały masowych aresztowań po tej stronie żelaznej
kurtyny, a na Zachodzie w ciągu jednej nocy zamordowano co najmniej siedemdziesięciu
działaczy różnych organizacji emigracyjnych i lokalnych współpracujących z nami. - Więc...
- To, że dopadli ciebie akurat tego dnia, nie by o przypadkiem. Musieli ci
ł
ę
obserwowa . W Bodø pojawi o si co najmniej pi ciu morderców. Na szcz
cie, gdy przyszli
ć
ł
ę
ę
ęś
wykona drugie zadanie, Paw a nie by o w domu, bo szuka ciebie. Za to zostawili mu, jako
ć
ł
ł
ł
niespodziank , kilka bomb - pu ape
ę
ł
k.
- Sądziłem, że to wy mnie wystawiliście...
- I poniekąd słusznie.
- Poproszę o wyjaśnienia.
- Pastuszkowie… Słyszałeś już to słowo.
- Zastanawiałem się nad nim. To tacy jak my, Equoidae Edoni. Tylko że grają po
drugiej stronie? Służą Sowietom...
- Brawo. I jeszcze jedno. Nie tak do końca służą. To raczej Sowieci służą im. Jest ich
trzydziestu, może czterdziestu. Pełnią bardzo różne funkcje. Jacyś wiceministrowie,
podsekretarze stanu. Takie pluskwy umieszczone w kręgach władzy. Nie podlegają nikomu,
kontaktują się między sobą. Prawdopodobnie otrzymują rozkazy z Moskwy. Wygląda na to,
że trzymają w garści rządy wszystkich krajów Układu Warszawskiego.
- Dlatego nazwaliście ich pastuszkami?
- Tak. Pilnują czerwonego bydła.
Tomek milczał dłuższą chwilę.
- Nasze zdolności… Czy one...
- Tak jak każdy talent, Tomaszu. Można je rozwinąć do nieprawdopodobnych
poziomów, ale trzeba wcześnie zacząć i intensywnie ćwiczyć. A potem, no cóż, telepatia,
telekineza, być może lewitacja… Nie radzę się tym chwalić - Nie wszyscy o tym wiedzą i
lepiej dla nas, żeby tak pozostało. Sądzę, że pastuszkowie są w stanie komunikować się
telepatycznie z równą łatwością, z jaką my korzystamy z telefonu.
- Jest jeszcze coś, o czym nie powiedziałeś - zauważył Tomek.
- Tak. To nie jest tylko hipoteza. Złożono taką propozycję mojemu ojcu, gdy miałem
trzy lata. Odmówił. Więc zastrzelili mojego brata, gdy miał dwanaście lat. Ja przeżyłem dwa
zamachy na swoje życie. I co najmniej cztery poważne próby porwania, gdy byłem
dzieckiem.
- Co…?
- Już wyjaśniam. Pastuszkowie nienawidzą „dzikich” Equoidae i tępią ich jak tylko
mogą. Ale nawet oni mają swoje problemy. Chorują, cierpią, mają problemy z płodnością.
Stąd ich spółka z doktorem Sigridsenem. Testuje leki, przeprowadza letalne operacje mające
na celu poznanie naszej biologii i fizjologii. Na Ukrainie jest cały wielki instytut badawczy.
Pracują tam głównie nad bronią biologiczną, my jesteśmy mniej ważni. Tu była druga
placówka, trochę mniejsza, gdzie pracowała grupa polskich badaczy. Tylko że Sigridsen to
dyletant… I poszedł w odstawkę. Do tego stopnia machnęli na niego ręką, że mógł przyjechać
tutaj i kontynuować swoje badania.
- Od chwili gdy dowiedzieliśmy się o istnieniu pastuszków, próbujemy ich zabijać -
powiedział Paweł. - Na razie udało nam się zlikwidować trzech.
- Kapuję - mruknął Paczenko. - Zresztą sam powiedziałeś, że zajmujesz się mną, by
obserwować i uczyć się zabijać takich jak ja.
- Staram się mówić prawdę. O ile to możliwe...
- Ale zapewne nie całą?
- Prawdę - wtrącił się Derek. - Chcesz poznać prawdę o sobie? O swojej roli?
- Tak.
Hrabia westchnął ciężko.
- Nawykłem kłamać - powiedział wreszcie. - Ale Paweł w razie czego potwierdzi moje
słowa. Tomatowowie byli, można powiedzieć, przyjaciółmi waszych rodzin.
- Hrabio, do cholery jasnej, miała być prawda! - syknął Norwicki.
- Czepiliście się tej prawdy, a ona przecież boli. Dobra. Poznaliśmy się w uroczych
okolicznościach przed setką z hakiem lat. Mój prapradziadek i jego brat byli oficerami
żandarmerii i prowadzili w konwoju na Sybir trzech buntow… To znaczy zesłanych na
katorgę. Tak się składa, że byli to protoplasci waszych rodów, dziedzic Norwicki i jego dwa
przydu… No, zaufani słudzy, Paczenko i Wędrowycz. Tomatowowie nie wiedzieli, że są inni,
a wtedy po raz pierwszy znaleźli kogoś podobnego do siebie, to znaczy twojego
prapradziadka. - Wskazał Tomasza gestem. - Wypuścili wszystkich trzech… To znaczy -
wzniósł oczy ku sufitowi auta - dali się przekupić. Ułatwili też później twojemu pradziadkowi
Anzelmowi służbę w korpusie kadetów, a następnie w korpusie kurierów.
- Kręcił się przy dworze i tam poznał nieślubną córkę cara Mikołaja - uzupełnił
Tomek.
- Więc wiesz.
- Tak.
- Pięć, nie, sześć lat temu, gdy twój ojciec Nikita zorientował się, że zostanie lada
chwila namierzony, spróbował zwiać z ZSRR. Rozdzielili się. On z twoją siostrą Łesią
pojechali w okolice Kłajpedy, tam zaiwanili kajak i popłynęli na Gotlandię. Z wyspy
zadzwonili do mnie. Młody szczurek wtedy byłem, ale to i owo mogłem załatwić. Ihor
poszedł z tobą przez góry. Zastrzelili go. Ty oberwałeś kolbą w głowę i zostawili cię
przekonani, że nie żyjesz. I teraz wyobraź sobie taki zbieg okoliczności: trafiłeś do Warszawy
i akurat do szkoły, do której...
- Chodziłem ja - powiedział Paweł. - Tylko że krótko. Tydzień po tym, jak
niespodziewanie zauważyłem cię na korytarzu, musieliśmy całą rodziną śmigać do Ameryki.
Tyle co zdążyłem się upewnić, że to naprawdę ty i że straciłeś pamięć.
- Nie bardzo miałem pomysł, co dalej, bo twój ojciec bardzo zręcznie zacierał za sobą
ślady. Gdy cię znaleźliśmy, nie miałem już z nim kontaktu.
- Znowu łżesz - westchnął chłopak.
- Nie. Tym razem mówię prawdę. Skorzystał z mojej pomocy i zniknął. Przez cztery
lata nie wiedziałem, co się z nim dzieje, lecz od pół roku znowu się kontaktujemy.
- A nocami nie męczą cię wyrzuty sumienia? - zapytał Tomek złośliwie.
- Oj tam. Przecież bym cię tam wysłał, tylko trochę później. Nieważne. A więc
wyczaiłem przez moją agenturę, do którego liceum idziesz, i posmarowałem gdzie trzeba,
żeby i Maciek tam trafił. Miał cię pilnować i obserwować.
- I nie ujawnił się, kumpel za dychę...
- To bardzo dobry przyjaciel - zaoponował hrabia.
- Tylko z lojalnością ma problemy.
- Mylisz się - odezwał się Paweł. - On uwierzył, że musi milczeć dla twojego dobra,
abyś sam mógł sobie wszystko przypomnieć. W każdym razie nigdy cię nie zdradził. Tak się
to robi. Człowiek, żeby dobrze i z oddaniem wypełnić misję, musi być przekonany, że jest
ona szalenie ważna. Czasem nie ma sensu angażować kogoś, by grał wyuczoną rolę. Lepiej
mu wmówić, że w ogóle nie stoi na deskach teatru...
- I co było potem?
- Potem wszystko zaczęło się pieprzyć - westchnął Derek. - Planowałem ściągnąć cię
do Norwegii za rok, gdy będziesz w wieku pozwalającym na wciągnięcie do naszych
organizacji, ale zostałeś namierzony. Maciek uratował cię wtedy przed wyjazdem do ZSRR,
gdzie generalnie czekałoby cię to, co w tym wesołym szpitaliku, który dopiero co opuściłeś…
Później przerzuciłem cię do Norwegii.
- I wystawiłeś jak...
- Owszem. Widzisz, pastuszkowie polowania na „dzikich” Equoidae traktują jak
swojego rodzaju sport ekstremalny. Duże ryzyko, ciekawe zdolności ofiary, czasem poważny
opór, jakiego nie daje polowanie na normalnych ludzi. Ulokowałem cię więc w domku, który
był jedną wielką pułapką. Przynęta… Rozumiesz? Jak w polowaniu na tygrysy. Pod drzewem
przywiązuje się beczącą kozę, a na drzewie siedzą myśliwi.
Wyglądało na to, że mówi prawdę. I jak tu nie nałożyć mu po ryju?
- W dodatku byłem śledzony niemal bez przerwy. Przez mojego przyjaciela - Tomek
skrzywił się - Maćka. Przez Ingrid, która z takim oddaniem udawała moją dziewczynę, przez
ekskomandosa Svena… Tylko dość dziurawa była ta ochrona. Na przykład w nocy spali.
- Nie. Wiedziałem, że możesz się domyślić, więc Sven celowo zachowywał się tak,
żebyś go rozszyfrował. Braliśmy pod uwagę, że możesz się zorientować, iż twoi przyjaciele
są podstawieni. Poza tym pilnowały cię jeszcze dwa zespoły po sześciu ludzi. Najlepsi
możliwi fachowcy. Specjalnie przeszkoleni łowcy pastuszków. Umiemy zrobić naprawdę
nieduże kamery. Całą okolicę kontrolowało przeszło dwadzieścia. Był też posterunek
obserwacyjny na górze Ronvik. Na wypadek gdybyś gdzieś nagle wypruł na rowerze,
namierzali sygnał z pluskwy pod siodełkiem, aby ochrona cię nie zgubiła.
Tomek zastanawiał się przed zadaniem kolejnego pytania:
- Co powiedzieliście Ingrid?
- Prawie prawdę - odparł hrabia. - Poprosiliśmy, żeby się z tobą zaprzyjaźniła. I nic
więcej. - Uniósł ostrzegawczo dłoń. - Jeśli między wami zaszło coś jeszcze, to była jej
inicjatywa. A może nawet było to szczere? To dobra dziewczyna, nie pasuje do naszej
zdegenerowanej, cynicznej drużyny...
- A Karen?
- Zgryz. Wpieprzyła się jak drugi grzyb w barszcz. W dodatku była z Ingrid
zaprzyjaźniona już przed laty. Sprawdziliśmy, że rzeczywiście choruje. I nie wiedzieliśmy,
jak to ugryźć. Nie sądziliśmy, że się spotkacie.
- Czy wtedy nad jeziorem… - zaczął Tomek.
- Masz na myśli ten poranek, gdy poszedłeś z Karen popływać nago? Oczywiście nie
spuścili z ciebie oka… Ale nie robili zdjęć. Za daleko i za słabe światło.
- Kuźwa… Ale jednak tamtym udało się mnie porwać… Czyli twoi ludzie dali ciała.
- O umarłych albo źle, albo wcale - Derek rzekł twardo. - Ale masz rację: zawiedli.
Tomka zmroziło. A więc zabito tych, którzy go pilnowali… Ilu jeszcze ludzi umrze,
aby on mógł żyć?
- W świetle tego, co powiedzieliście, nie sądzę, by jakakolwiek współpraca była
jeszcze możliwa - powiedział sucho.
- Spróbuj wytrzymać z nami jeszcze kilka dni - poprosił Derek.
Chłopak milczał, układając to sobie w głowie.
- Hmm… A ten cały cyrk z porwaniem Ingrid? To też było wyreżyserowane?
- Nie. Ale gdyby coś poszło źle, otrzymałbyś przypadkową pomoc. Zresztą Sven był
na miejscu bardzo szybko, błyskawicznie zawiadomili go przez radiotelefon. Niemców
sprawdziliśmy i generalnie okazało się, że to zwykłe obszczymurki. Dzieciaki bogatych
rodziców, które popłynęły sobie na coś w rodzaju obozu sportowego, by z dala od czujnego
oka rodziców ćpać i tankować wódę. Za parę groszy zgodzili się postraszyć Ingrid. A ty
wlazłeś przypadkiem.
- Co? Kto ich wynajął… Wy? Żeby zacieśnienie znajomości mojej i dziewczyny
wyglądało naturalnie?
- Nie. Norweskim służbom generalnie nie przypadła do gustu idea istnienia Gladie. A
że rozmowy wychowawcze, które odbywali ze Svenem, nie przyniosły rezultatu, postanowili
go postraszyć, używając tych gnoi.
- Skąd wiecie?
- Odwiedziło Niemiaszków kilku naszych fachowców, wypytało ich szczegółowo, a
potem skutecznie zniechęciło do dalszego zwiedzania okolicy. Choć słyszałem, że ich jachcik
jednak nie zatonął?
Tomek zamilkł. Opuścili Warszawę, pędzili szosą na Lublin. Wstawał świt. Szare
domy, brzydkie wsie zabudowane betonowymi klockami, zaśmiecone pobocza, żadnych
reklam czy przydrożnych billboardów… Chłopak rozglądał się zdumiony, odwykł od tej
siermiężnej rzeczywistości.
- Dokąd jedziemy? - zapytał.
- Do Wojsławic - wyjaśnił Derek. - Co jeszcze chcesz wiedzieć?
- Tylko po to byłem wam potrzebny?
- Tak - potwierdził Paweł. - Liczyliśmy, że uda nam się skasować dwóch lub trzech,
którzy przyjdą cię zabić, później przesiedlilibyśmy ci w okolice Tromsø. mier tych
ę
Ś
ć
dupków powinna podzia a na reszt jak p achta na byka. Tam za atwiliby my jeszcze kilku,
ł ć
ę
ł
ł
ś
potem przerzuciliby my ci do Kanady, gdzie czeka ju trzeci dom - pu apka...
ś
ę
ł ż
ł
- Możesz więc uznać, że byłeś dla nas ważny, choć z zupełnie innych powodów niż te,
które ci wmawialiśmy - uzupełnił Derek. - Oczywiście dla księcia Orłowa mieliśmy zupełnie
inną legendę.
- Niezłe z was skurwiele - warknął Tomek. - A gdybym zginął?
- Cóż, prowadzimy wojnę, a w czasie wojny cywile też czasem giną - powiedział
Tomatow pogodnie.
- Hrabio, czy ty w ogóle jesteś jeszcze zdolny do empatii?
- Ja już nie. Paweł jeszcze tak. Przynajmniej czasami. Czy wiesz, co chcemy osiągnąć?
- Wytłuc pastuszków.
- Tak. Lokalne komunistyczne mafie rządzące w krajach Układu Warszawskiego
dawno już zerwałyby się z łańcucha, rozwaliły system i na jego gruzach zaczęły kraść co się
da, gdyby nie ustawiczna kontrola ze strony Moskwy. Kontrola sprawowana przez istoty,
które z racji swoich zdolności i domniemanego kosmicznego pochodzenia budzą w tych
czerwonych kacykach ogromne przerażenie. Po prawdzie to przerażenie jest dużo większe niż
faktyczne możliwości pastuszków. Ale KGB bardzo sprytnie to wymyśliło. Speców od
psychologii mają pierwsza klasa.
- Pomogę wam - Tomasz podjął nagłą decyzję. - Jeśli chcą sportów ekstremalnych, to
niech zapolują na uzbrojoną przynętę.
- Nie nadajesz się. - Derek pokręcił głową. - Nigdy nie polubisz zabijania. Nawet w
obronie własnej przychodzi ci to z najwyższym wysiłkiem.
- Dlaczego tak sądzisz?
- Fakt, że siedzę tutaj i rozmawiamy, jest tego dowodem.
- Nie rozumiem.
- Smarkaczu! Rozwaliłeś mi łeb stołkiem na kawałki. I co, podobało ci się? Gówno,
wszedłeś z miejsca w taką traumę, że rozpieprzyłeś radośnie podstawowe prawa fizyki, byle
to cofnąć! Emocje nie są dobre w tym zawodzie.
- Nie. Zabiłem cię i ściągnąłem ubranie. Zmyłem krew z kołnierza. Na zimno i na
spokojnie. Dopiero gdy się zorientowałem, że się pomyliłem...
- Gucio prawda. Na zimno, mówisz? Widziałem obraz na monitorach, sądząc ze stanu
moich zwłok, walnąłeś z dziesięć razy!
- A jak niby powinienem?
- Raz, żeby zabić, i ewentualnie powtórnie kontrolnie.
- Skoro waliłem, to może mi się jednak podobało? - odszczeknął. - A co do ilości,
jakbyś sobie uciął pogawędkę z człowiekiem, który nie ma połowy łba, a patrzy przytomnie i
gada z sensem, to też byś się postarał rozsmarować mu mózg po dywanie możliwie jak
najdokładniej!
Derek spojrzał na Tomka bardzo bystro.
- A o czym rozmawialiśmy? - zainteresował się.
- Nic ci do tego. Moja sprawa.
- Może już wystarczy tych wzajemnych pretensji? - powiedział cicho Paweł. - Stało
się, potem szczęśliwie się odstało. Żyjecie i jesteście wolni. A zaraz się tu pozagryzacie.
- To nie ja chciałem znać całą prawdę! - zaznaczył Derek.
- Po co jedziemy do Wojsławic? - Tomek zmienił temat.
- Bo Wędrowycze byli na liście do wyłapania, ale gdzieś się pochowali. A zależy nam
na tym, by zabrać ze sobą Maćka.
- Może ich… - Paczenko przesunął dłonią po gardle.
- Nie. Zostawili w umówionym miejscu znacznik, że jest wsypa… Sądzę, że jedynym
sensownym miejscem, gdzie możemy zasięgnąć informacji, jest właśnie ta wiocha.
DZIENNIK TOMASZA PACZENKI
ZESZYT DZIEWIĄTY
14 września, piątek. Wojsławice
Gdy minęliśmy Krasnystaw, poczułem, jak jakieś echa wspomnień zaczynają budzić
się w mojej pamięci. Chaty zdobione na węgłach ciętymi w drewnie rombami, krzywe płoty,
kanki po mleku suszące się na żerdziach. Wszystko to wyglądało dziwnie znajomo, swojsko...
- Ile razy tu byłem? - zapytałem.
- Chyba cztery - odparł Derek. - Trudno było uzyskać zgodę na wyjazd, poza tym
koszty. Z Doniecka jest daleko. Ponad tysiąc kilometrów.
- Ryzykujemy jazdę przez miasteczko? - Paweł zadał konkretne pytanie.
- Nie bardzo mi się to uśmiecha, ale chyba nie ma wyjścia. On musi to zobaczyć.
Zaryzykujemy.
- Sądzisz, że mogli zastawić pułapkę? - mruknąłem.
- Nie, ale już raz się pomyliłem. Lepiej dmuchać na zimne. Najlepiej byłoby przebrać
cię za dziewczynę.
- Co?
- Jak ktoś wypatruje chłopaka, to wszystkie dziewczyny są dla niego niewidzialne.
Problem w tym, że nie bardzo byś się urodą nadawał - wyjaśnił Paweł.
Minęliśmy cerkiewkę na pagórku. Mignęła tablica z nazwą miejscowości - Bończa.
Czułem, że to już blisko Bardzo blisko.
Jeszcze kilka kilometrów. Młyn, furmanki na drodze...
- Piątek dzisiaj - mruknął Derek. - I bardzo dobrze.
- Odbywa się odpust! - pamięć znowu zaskoczyła.
- Łatwiej ukryjemy się w tłumie.
Zwolnił. Dziesiąta fala runęła mi na głowę. Stary budynek, dziadek opowiadał, że była
tu kiedyś szkoła… Punkt skupu owoców, pawilon, gdzie chodziłem po chleb jako dzieciak,
po drugiej stronie pagórek i kilka bardzo starych drzew, tu przed dwustu laty stała cerkiew,
krzyżówki i krzyż zespawany z żelaznych elementów. Kasówka: złe miejsce.
Gospodarstwo dziadka, chyląca się ku ruinie chałupa, szopa, stodoła, ogród zarośnięty
chwastem, pochylona ze starości jabłonka.
- Zwiedzisz sobie później - powiedział Derek. - Najpierw obowiązki.
- Rundka wokół rynku? - zapytał Paweł.
- Nie. Leć Grabowiecką, a potem przez pola.
Przebłysk, pokój, mieszkanie w bloku, na ścianie makatka. Pakuję ubrania do
tekturowej walizki obciągniętej dermą.
- Jedziecie na wakacje do Polski? Ale wam zazdroszczę! - Śliczna ciemnooka
dziewczynka. Lena, przyjaciółka mojej siostry.
Szary betonowy budynek szkoły. Stoję przed lustrem, usiłując zawiązać na szyi
czerwoną chustę pionierską. Do paska w krótkich spodenkach mam doczepioną skórzaną
koalicyjkę.
Parsknąłem radosnym śmiechem. Pamięć wracała. Łyk po łyku upijałem się własną
przeszłością.
Dziadek kuje na małym kowadle haczyk do drzwi stodoły.
- Widzisz, rolnik musi być po trosze wszystkim: stolarzem, szewcem, a nawet
kowalem...
Trzask… Szabla w jego dłoni.
- Podobną nosił kiedyś twój pradziadek Anzelm. To nie ta sama, tamtą zabrali mi po
wojnie w czasie rewizji.
Trzask… Stoję z szablą w dłoni, naprzeciw może jedenastoletni Paweł. Trzask. Stary,
wysoki mężczyzna podsadza mnie na siodło. Mimo upału ma na głowie karakułową papachę.
To przyjaciel dziadka, Semen. Trzask… Derek, młodszy o dobre pięć, może osiem lat.
- Ech, ty pomerdańcu - mówi ojciec Pawła. - Naprawdę sądzisz, że tam może być
cywilizacja?
- Jestem tego pewien.
- W trakcie programu Ozma badano tę część nieba. I nie wykryto absolutnie nic
podejrzanego.
- Macie obecnie o wiele lepszą aparaturę...
Wspomnienie zbladło. Jechaliśmy teraz wyboistą polną drogą. Po prawej stronie
minęliśmy wzgórze zarośnięte brzózkami.
- Kirkut - zidentyfikowałem.
Derek kiwnął głową. Przemknęliśmy przez pola. Wreszcie po wąskiej i paskudnej
drodze zjechaliśmy do wąwozu. Chałupy, niektóre kryte jeszcze strzechą.
- Stary Majdan! - rozpoznałem. - Jeździliśmy tu na rowerach. Do Maćka!
- Owszem - potwierdził Paweł. - Niejeden raz… Choć może przesadą byłoby
twierdzenie, że codziennie.
Dodał gazu i samochód wjechał na wzgórze. Jeszcze jeden zakręt. Poznałem
gospodarstwo Wędrowyczów. Norwicki minął je z pozoru obojętnie i zaparkował na zakręcie.
- Kocioł? - zaniepokoiłem się.
- Sąsiedzi by nas ostrzegli.
Derek wysiadł i ruszył w stronę zdezelowanej bramy. Czterech czy pięciu tubylców
pojawiło się znikąd, jakby zrodziła ich sama wiocha. W jednej chwili nie było tu żywego
ducha, w następnej wyrośli za plecami Dereka. Starzy, w kufajkach i gumofilcach. Jeden
trzymał w ręku widły, drugi solidną dębową lagę, trzeci odchylił połę kurtki, odsłaniając lufę
jakiegoś samopału.
- Kto Jakuba prześladuje, szybko pożałuje. - Najmłodszy zakręcił nad głową
styliskiem od szpadla.
Hrabia odwrócił się w ich stronę.
- Czekaj - warknął ten z widłami. - Poniechaj. Poznaje joho. To swojak.
- Jaki znowu swojak? Okulary ma! - ten od szpadla minimalnie podniósł głos, lecz
ponure spojrzenia kompanów stłumiły bunt w zarodku.
- Pamiętam tę mordę. Jakuba ni ma doma - chachłaczył wódz.
W tym czasie zza okolicznych płotów wyjrzały łby jeszcze co najmniej dziesięciu
miejscowych. Działali powoli, acz z chłopską morderczą konsekwencją. Na drodze za nami
leżały już brony odwrócone kolcami do góry. Od drugiej strony dychawiczny dwudziestoletni
traktor wyposażony w przyczepę obornika zatarasował przejazd.
- To fatalnie - westchnął Derek. - Mam pytanie. Czy dotarł tu jego wnuk Maciek?
- Tak i pojechali razem. Jeśli jesteś jego kumplem, wiesz, gdzie sprawdzić dokąd.
- Wiem.
Hrabia wszedł śmiało przez bramę, podszedł do szopy - Patrzyli uważnie, czy nie
zrobi jakiegoś fałszywego ruchu. Może i uznali go za swojaka, ale mord wisiał w powietrzu.
Derek ze ściany wyciągnął jedną cegłę. Ze skrytki wydobył zwitek papieru. Przejrzał
go, a potem odłożył na miejsce i zamaskował.
- Wiem już wszystko - zwrócił się do tubylców. - Dziękuję za pomoc.
Chyba raczej za darowanie życia… - pomyślałem.
- Ni ma za szczo - odpowiedział widlarz i rozeszli się bez słowa.
Obejrzałem się odruchowo. Kilku starców właśnie ściągało brony z drogi. Głowy
obserwujące zza płotów znikały jedna po drugiej. Po chwili wiocha znowu wyglądała jak
wymarła. Derek wrócił nieco zasępiony.
- Pojechali do Norwegii - powiedział. - Rodzice Maćka zaszyli się gdzieś w kraju, a on
z dziadkiem ruszyli, żeby cię ostrzec.
- Tak po prostu wsiedli w pociąg i pojechali, bez wiz, paszportów i pieniędzy, na
drugą stronę żelaznej kurtyny? Jaja sobie robicie! - wybuchnąłem.
- Jakub to umie. Wiele razy przekradał się na tamtą stronę Bugu - wyjaśnił Derek. -
Nie istnieje chyba granica, która mogłaby zatrzymać tego świra.
- Norwegia jest za morzem. A wcześniej jest jeszcze Szwecja.
- Tym lepiej. Brzeg jest długi, nie da się całego upilnować.
- Nie wierzę.
- Odwiedzał mnie trzy razy - mruknął hrabia.
Sądząc po jego niewyraźnej minie, nie wspominał tych wizyt szczególnie mile.
- A skąd wiedzieli, że coś się kroi? - zainteresowałem się. - Nawet jak była wsypa i
zaczęli ich zgarniać, to przecież nie mógł przypuszczać, że mnie też.
- Od tego są, żeby wiedzieć to i owo.
- Pracują jako szpiedzy?! Wasi szpiedzy? Są częścią jakiejś siatki? - za późno
ugryzłem się w język.
O takie rzeczy zapewne nie wolno pytać. Tak w każdym razie twierdzili bohaterowie
tych kilku filmów o szpiegach które do tej pory widziałem.
- To twoja interpretacja - odparł Derek obojętnym tonem. - Mamy problem. -
Spoważniał, a nawet jakby posmutniał.
- Duży?
- Jak cholera. Musicie znale si jak najszybciej w Bodø. Najlepiej jeszcze przed
źć ę
nimi. Zawiadomimy Svena, eby pilnowa dyskretnie domu.
ż
ł
- Jasne - powiedział Paweł. - Załatwione.
- A granica? - zapytałem nerwowo.
- Przeskoczycie. W Bodø dostaniecie dokumenty, e mucha
ż
nie siada, i możecie
ruszać dalej - uspokoił go Derek. - Ja muszę jeszcze trochę zostać w Polsce.
- Skoro już tu jesteśmy - zauważył Paweł - wpadłbym do wujka na Zarowie.
- Dobrze. Chwila nas nie zbawi. Zwłaszcza że i my mamy tu jeszcze coś do
załatwienia. Wysadzisz nas obok domu Paczenków i śmigaj. Masz dwie godziny.
- Tak jest.
I pojechaliśmy.
- Dom moich dziadków… - mruknąłem. - Chcesz, żebym go odwiedził?
- Tak. Czymś innym jest oglądanie zdjęć, a czymś innym odetchnięcie atmosferą
miejsca, gdzie żyli i gdzie bywałeś w dzieciństwie - powiedział Derek. - Chyba zresztą
czujesz?
- Nadal nie wszystko pamiętam, ale w życiu nie miałem tak wielu przebłysków i tak
wyraźnych!
- No i widzisz.
- A jeśli zastawili tam na nas pułapkę?
- Liczę się z tą ewentualnością, lecz jestem gotów walczyć.
Wszedłem na podwórze zarośnięte trawą. Każdy krok był dla mnie jak małe
objawienie. Każde spojrzenie powodowało kolejne wspomnienie. Odnajdowałem siebie.
Podmurówka, na której stawiałem miskę z mlekiem dla kotka. Ogródek, dwa wysokie słupki,
tu na huśtawce bujała się Łesia. Resztki ławeczki. Drzwi, zardzewiały zamek. Bezwiednie
uniosłem dłoń, namacawszy klucz na framudze, wsunąłem go w dziurkę, przekręciłem z
wysiłkiem i wszedłem do sionki. Stolik obity ceratą, na nim miska. Polskie mydło tak ładnie
pachniało… Na drzwiach zerwane paski milicyjnych pieczęci. Kuchnia. Piec, w którym tyle
razy sam rozpalałem. Pieczka, gdzie dziadek sypiał zimą. Puszka z cukrem… Pchnąłem
drzwi.
Czas stanął. Pokój z belką podtrzymującą dwustuletni strop. Przewrócony stół,
strzaskane krzesło, zgubiony kapeć. Na ścianie dwa haki i zerwany kawałek rzemienia.
Rozgrzebane łóżko. Wszystko zostało tak jak wtedy. Okulary na parapecie, obok unicki
modlitewnik oprawiony w wyślizganą ze starości skórę, z której czas starł większość złoceń,
pozostawiając tylko nieliczne ślady.
Dziadek albo jeszcze leżał w łóżku, albo właśnie wstał. Wyobraziłem sobie tę scenę.
Józef widzi mordercę, nie skacze do okna, by wezwać pomoc, tylko po szablę. Po drodze
wpada na stół, odrzuca go kopem, porywa broń. Zaczyna się walka. Osiemdziesięcioletni
starzec przeciw świetnie wyszkolonemu młodemu byczkowi.
Rozbryzg krwi na ścianie, dziadek musiał trafić choć raz. A potem zadał straszliwe
cięcie. Ostrze szabli tamtego ugrzęzło głęboko w słupie podpierającym sufit. Wymarzony
moment dla każdego szermierza, lecz jest już za późno… A może to mój dziadek, walcząc
bez okularów, spudłował i tak głupio pozbawił się możliwości obrony? Ile minut czy sekund
trwało to starcie?
Podniosłem z parapetu modlitewnik, okulary wsunąłem do skórzanego etui. Będę miał
coś na pamiątkę. Wszystką pozostałe rzeczy dawno już padły łupem jakiejś hołoty W drugim
pokoju nie było nic ciekawego, na ścianie pozostał jasny ślad - przypomniałem sobie obraz,
który kiedyś tu wisiał. Na tej wersalce spałem, mając dziewięć lat… Przez ułamek sekundy
miałem ochotę usiąść na niej, ale zawilgła, zardzewiałe sprężyny porwały materiał. Zajrzałem
pod spód. Tekturowe pudełko po zabawkach nadal tu leżało. Pociągnąłem je.
Wiedziałem, jaka powinna być jego zawartość. Scyzoryk, notesik, kilka szklanych
kulek, łuski znalezione na polach Białej Góry i w okopach w lesie. Niestety, i na te chłopięce
skarby ktoś się połaszczył. Nawet lustro z szafy wymontowano. Przeszedłem z kuchni do
małej spiżarki. Drabina prowadząca na strych… Wdrapałem się, ale tam znowu spotkało mnie
rozczarowanie. Wszystko znikło.
A może to dziadek uprzątnął przed śmiercią wszystkie szpargały? Może jakieś
przepisy przeciwpożarowe tak nakazywały? Przeszedłem cały strych. Przebłysk. To, co
przypomniałem sobie w instytucie. Dziadek stoi w niewielkim pomieszczeniu, widzę ściany z
desek. Tajemnica naszego rodu? Gdzie to mogło być?
Wyszedłem na podwórze. Derek siedział w szopie. Obok niego leżały dwa
zardzewiałe szpadle.
- Muszę jeszcze… - zacząłem.
- Wiem. Chcesz to zobaczyć na własne oczy.
- Co…?
- Po to tu przyjechaliśmy. I bardzo dobrze, że jesteśmy sami, bez Pawła. Chodź...
- Ale ja nawet nie wiem...
- Znam drogę.
Tu kiedyś wtaczano wozy. Komórka na narzędzia, dalej klatka na króliki, pusta… Po
lewej drewniane drzwiczki prowadzące do malutkiej pakamery. Derek uchylił je i zrobił
zachęcający gest.
Tak. To było to pomieszczenie.
- Czy ty...
- Wiem. Pokazał mi. Może to oznacza, że mam prawo. Ale jeśli chcesz zobaczyć sam,
nie widzę przeszkód. Zaczekam na zewnątrz. Potem podzielę się przemyśleniami. Trudno tak
na pierwszy rzut oka zrozumieć, co się widzi.
- Razem… Tak wolę. Możesz mi wytłumaczyć, jakbym czegoś nie wiedział. Nie
zrozumiał.
- Dobrze.
Wykopaliśmy trochę ziemi i naszym oczom ukazała się stara plastikowa płachta.
Chyba rozpruty worek po nawozie. Usunęliśmy ją. Poniżej była ceglana cembrowina, jak
wylot dużego komina. Derek uniósł drewnianą klapę.
- Trochę śmierdzi - powiedział jakby przepraszająco. - Oddychaj przez usta, aż
przywykniesz.
Z otworu wionęło takim zapachem padliny, że omal mnie nie zemdliło. Hrabia
wręczył mi latarkę. Po drewnianej drabince zeszliśmy do szybu. Jakieś trzy metry poniżej
poziomu gleby stanęliśmy na dziwnej połyskliwej masie. Była lekko chropowata i
pobrużdżona.
- Szkło?
- Jakiś spiek ceramiczny - odparł. - Cholera wie jak to zrobili. Dałem kawałek do
analizy. Są w tym związki krzemu powstające przy ciśnieniach rzędu osiemdziesięciu tysięcy
atmosfer. Może Edonici mają odpowiednie fabryki, a może umieją omijać bariery
technologiczne, które dla nas są nie do przeskoczenia...
Przez idealnie owalny otwór spuścił się w dół, do środka tego czegoś… Zeskoczyłem
w ślad za nim. Podał mi rękę łagodząc upadek. Okrągłe pomieszczenie wysokie na nie więcej
niż dwa metry. W półmroku majaczyły jakieś sylwetki.
Oświetliłem je latarką. Trzej hitlerowcy, jak prosto z filmu, zastygli w bezruchu z
wyrazem zaskoczenia na twarzach. Co, u diabła? Rzeźba? Hologram? Wypchani? Zamrożeni?
- Zaskoczyli go w szopie. Zbiegł tu, na dół. Chyba nie miał lepszego pomysłu, a może
liczył, że zamuruje ich ze zdziwienia. Ruszyli w pościg i tak utknęli. Otacza ich bąbel, w
którym czas przestał płynąć - powiedział poważnie hrabia.
- A jak bąbel pęknie? - Z niepokojem stwierdziłem, że jeden z Niemców sięga po
pistolet zatknięty za pasek na brzuchu.
- To będzie po nich. - Wskazał srebrne punkty wiszące nieruchomo w powietrzu.
- Pociski?
- Tak. Twój dziadek to przewidział. Wystrzelał do nich cały magazynek. Jeśli to pole
się wyłączy, zginą ułamek sekundy później. Sprytny był z niego gość, głowa nie od parady,
choć miał tylko pięć klas szkoły podstawowej.
W milczeniu rozglądałem się wokoło. Żadnych siedzeń, monitorów, urządzeń. Nijak
nie przypominało to filmów science fiction. Nierówna podłoga, krzywe ściany, pofałdowany
sufit...
- Tym przylecieli nasi przodkowie?
- Niezupełnie. To znaczy… My nie mamy przodków. Nie w tym znaczeniu jak inni
ludzie. Zaraz ci to wyjaśni? - To znaczy raczej przedstawię moje teorie - westchnął. Sam nie
znam odpowiedzi na wiele pytań.
- Słuchaj, co tu tak niemożebnie śmierdzi? - Ledwo mogłem oddychać. - Przecież oni
żyją...
- Oni tak. Ale on zdycha od dziesięcioleci.
- On?
- Zobacz. - Derek oświetlił ścianę. - Podejdź i obejrzyj to uważnie. Nie mam, niestety,
tym razem lupy.
Przyjrzałem się z bliska. Powierzchnia wyglądała, jakby wygryzły ją korniki.
Srebrzysta ni to gąbka, ni to pajęczyna. Między włóknami metalu resztki zaschniętego
paskudztwa.
- Co to jest?
- Gigantyczny mózg. Chyba. Wyskrobałem tego trochę. Coś jakby komórki, trzy
bąbelki wypełnione cytoplazmą, z nich wyrastają długie, rozgałęzione wypustki białka, jak
dendryty. Z metalu podobnie. Każdy element otoczony szczoteczką drucików, niczym
porośnięty futerkiem. Struktura biologiczno - cybernetyczna albo coś w tym guście.
- Co?
- Sądziłeś, że w czym jesteśmy?
- To chyba jasne, nie? - Rozejrzałem się bezradnie wokoło. - Pojazd kosmiczny jak z
niskobudżetowego filmidła.
- To nie jest statek. To istota. Mam nawet teorię, że to Edonita w ostatniej fazie
ewolucji.
- Pierdolisz - wyrwało mi się. - Przepraszam, chciałem powiedzieć...
- Dobra, dobra.
- No, w każdym razie to chyba niemożliwe - zdobyłem się na szczyty dyplomacji.
- Józef podkopał się pod spód. I wiesz, co znalazł - Żadnych układów napędowych.
Wszędzie to samo. Szklana skorupa, nie do ruszenia wiertłem czy młotem. Da się od biedy
zarysować diamentem.
- To jak to przyleciało?
- Cholera wie. Albo na orbicie mieli kosmolot długi na kilometry, który rozrzucił takie
kule po świecie, albo przerzucili tę sztukę z Edon za pomocą teleportacji. Jeśli leciało przez
atmosferę, to powolutku, nie ma żadnych śladów obtopienia na powierzchni. W każdym razie
to coś prawdopodobnie na początku osiemnastego wieku spadło na bagno, wryło się w błoto i
wypuściło korzenie jak drzewo. I przez pięćdziesiąt lat był spokój. Szukał, może regenerował
siły, może obserwował lub analizował. A może w chwili upadku miało metr średnicy, a potem
urosło jak trufla? Zresztą może w ogóle było inaczej, a nasze ziemskie analogie po prostu
kompletnie nie pasują. Nie umiemy opisać zjawisk, bo nie znamy odpowiednich słów...
- Osiemnasty wiek?
- Jest zapis w księgach grodzkich, że w środku nocy błoto wystrzeliło w górę i wstrząs
narobił bałaganu. Nie napisano nic o obiekcie, który spadłby z góry.
- Da się przejść gdzieś dalej?
- Nie. Cała reszta, na ile udało mi się zorientować, jest taka sama. Niklowo - irydowa
gąbka wypełniona gnijącą już masą organiczną. Kilka rur jak żyły, prowadzących do
urządzeń mechanicznych albo czegoś w tym rodzaju. Oglądałem przy użyciu endoskopu.
Zresztą to pomieszczenie zajmuje z osiemdziesiąt procent objętości. Ściana nigdzie nie jest
grubsza niż na półtora metra.
- Jak to?
- Obkopaliśmy go wokoło. Kształt, hm, no cóż, latającego talerza mniej więcej. Tylko
jest bardziej obłe. Jak patison czy zwykła dynia. Średnica osiem metrów, grubość cztery. W
dół ciągnie się kilka, może kilkanaście wypustek. Mają strukturę podobną do drewna
bambusowego. Złożone są ty tysięcy szklanych rurek, rozgałęziają się jak korzenie. Dlatego
sądzimy, że czerpał nimi wodę i jakieś składniki odżywcze z gleby. Być może krzem, bo to,
co gnije, w połowie składa się z fluorosilikonów, a w połowie z białek nieco podobnych do
naszych.
- A zatem kim jesteśmy? Skoro to coś to Edonita… A my też przybyliśmy z Edon.
- Kim jesteśmy? Tym...
Oświetlił kąt. W ścianie ziały wnęki. Zarastała je metalowa plątanina sieci. W
największej tkwił pożółkły, rozsypujący się szkielet źrebaka, obok był pies, dalej kot i
dziecko.
Odwróciłem wzrok.
- Zwabił je jakoś do wnętrza, a może na początku miał jeszcze do pomocy jakieś
automaty - powiedział Derek cicho. - Schwytał i poddał wiwisekcji, by zbadać, na jakiej
zasadzie działają; tak przynajmniej sądzę, patrząc na zachowane szczątki. Potem na bazie
pozyskanego kodu genetycznego stworzył wirusy Gagarina.
- Henry’ego Gagarina?
- No przecież nie Jurija. - Hrabia uśmiechnął się. - Henry nie chwalił ci się jeszcze
swoją teorią?
- Nie.
- To będzie długa opowieść. - Usiadł na podłodze.
Zająłem miejsce obok niego.
- Wiesz, jak przebiega ewolucja istot żywych?
- Kreacjoniści uważają, że zwierzęta powstały od razu w postaci gotowej.
- Trochę upraszczasz.
- Lamarkiści twierdzą, że organizmy żywe ukształtowały także czynniki środowiska, a
darwiniści, że przeżywały tylko istoty budową najbardziej do środowiska pasujące -
zreferowałem.
- Neodarwiniści, posiłkując się zdobyczami genetyki, uważają, że największe szansę
rozwoju mają osobniki posiadające zmutowane geny przystosowujące je do danych
warunków. To najpowszechniejsza teoria. Henry założył sobie, że ewolucja przebiega
kompletnie inaczej. Wiesz, jak rozmnażają się wirusy?
- Podczepiają się do komórki, wpuszczają do środka nitkę DNA i zmuszają ją, by
produkowała ich kopie...
- W uproszczeniu masz rację. Nasz przyjaciel założył, że mogą istnieć wirusy, dla
których namnażanie się nie jest priorytetem. Ich atak nie niszczy komórki, nie uszkadza jej w
stopniu odwracalnym. Ale oprócz DNA koniecznego do budowy repliki zostawiają też
fragmenty nitek, które stają się matrycą. I od tej pory komórka zachowuje się trochę inaczej
niż dotąd.
- I jeśli...
- I jeśli jest to komórka rozrodcza, to powstający osobnik nie będzie już podobny do
swojego rodzica. Będzie czymś nowym. Rozumiesz?
- Słonica zamiast słoniątka urodzi gigantyczny miot: pięć tysięcy góralków?
- Nie aż tak. Ale antylopa urodzi zebrę. Albo klacz urodzi płodnego osiołka. W
dodatku wirusy stworzone w nowych organizmach przechwytują fragmenty ich DNA i przy
ataku na kolejny gatunek mogą je tam zostawić. Cecha, która występowała u koni, pojawi się
na przykład u małp albo kotów. Łaciate mustangi i pieski dalmatyńczyki. Albo motylki
mające na skrzydłach dokładne odwzorowanie kory drewna. Rozumiesz?
- Teorię Darwina można by włożyć do pieca… O ile oczywiście da się to udowodnić.
- Dokładnie. Żadnych śladów kopalnych ogniw pośrednich, bo ich nie ma, nie było i
nigdy nie będzie. Zamiast tego następuje epidemia, po której stado mastodontów rodzi małe
słoniątka, a samo wymiera, zdawałoby się, bezpotomnie. Przeskok. Gigantyczny przeskok.
Podobne rozwiązania ewolucyjne u zwierząt należących do zupełnie odmiennych gałęzi.
Gruczoły jadowe u węży, pająków, ryb… Błony lotne u ropuch i nietoperzy. Błony pławne u
wydr, ptaków i szczątkowe u ludzi...
- Czy to pewne?
- Nie wiadomo. Nigdy nie zaobserwowano czegoś podobnego u zwierząt
hodowlanych, a przecież trzymamy ich miliardy sztuk. I z drugiej strony od czasów
Linneusza czy Darwina odkryto tysiące nowych gatunków zwierząt i roślin. Henry szuka.
Cały czas szuka. Próbował odnaleźć to w mojej krwi, lecz bez skutku. Jednak to truchło jest
dowodem. I te cztery nieszczęsne kupki kości.
- On...
- To, co ci powiedziałem, to największa tajemnica. Ani słowa nikomu. Nawet
Pawłowi. Maciek mógł słyszeć o tym od dziadka, ale na wszelki wypadek...
- Jasne.
- Pastuszkowie najprawdopodobniej tego nie wiedzą i nie mogą się dowiedzieć. Nie
spadliśmy z kosmosu. Stworzono nas tutaj. To coś zarżnęło miejscowego dzieciaka, pieska,
kotka i konika, a potem zaczęło się bawić. Dzieciak był przedstawicielem gatunku
dominującego na planecie. Posłużył za wzór. Od konia dostaliśmy podwójną powiekę i
żołądek, który trawi nawet celulozę.
- To znaczy...
- Że jeśli będzie źle, przeżyjesz, żrąc trawę, liście, siano, słomę, nawet trociny czy
papier.
- O, w mordę!
- Twój pradziadek dzięki temu przeżył obóz. Od psa mamy węch i słuch, od kota oczy,
które widzą w ciemności. Prawdopodobnie od siebie statek, Edonita, czy jak go tam zwać,
dodał szczątkowy zmysł radiowy albo zdolność wyłapywania innych, nieznanych ziemskiej
nauce fal, co pozwala nam czasem kontaktować się telepatycznie lub słyszeć przebłyski myśli
innych ludzi. Dodał jeszcze coś. Nie wiem nawet, jak to nazwać...
- To, co sprawia, że czasem wokół nas pewne rzeczy dzieją się wbrew prawom fizyki?
- Nic poza cudami czynionymi przez świętych nie działa wbrew prawom fizyki. -
Derek wzruszył ramionami. - To po prostu prawa, których jeszcze nie odkryliśmy. Pętle
czasowe, jak wtedy w instytucie, przewidziała fizyka kwantowa. Wprawdzie dla kwantów,
nawet nie dla atomów, ale widać i to jest możliwe.
- A regeneracja?
- W naszych organizmach żyją symbionty ułatwiające |odbudowę tkanek, a w
szczególności tkanki nerwowej.
- Hmm...
- Nie do końca wyszła mu ta zabawa. Nie możemy krzyżować się między sobą.
Zresztą prawie nie ma kociookich kobiet. Tylko w przypadku ciąży bliźniaczej mole powstać
istota płci żeńskiej.
- Czemu nazywamy się Equoidae Edoni?
- Edon to planeta, z której to coś przybyło - przypomniał. - A nazwę wymyślił nasz
stary znajomy, profesor Sigridsen. I jak zwykle spieprzył sprawę. Henry próbował mi kiedyś
wytłumaczyć całe to nazewnictwo łacińskie, mam nadzieję, że dobrze zapamiętałem.
Equoidae… - dae to końcówka zarezerwowana dla nazw rodzin, a nie rodzajów, poza tym
jeśli miał na myśli „koniowate”, to pierwszy człon powinien brzmieć Equidae. Mógł też do
Edoni dodać jako nazwę rodzajową Equus. Moglibyśmy się nazywać na przykład Equus
Edoni. Niestety, poza doktorem Sigridsenem - skrzywił się - nikt nie przejmował się
nomenklaturą i tak już zostało.
- Edon… to brzmi trochę jak „Eden”.
- Na pewno nie jesteśmy upadłymi aniołami. Bogiem a prawdą, większość
przedstawicieli naszego gatunku to cyniczne ścierwa. Ja sam… - zamilkł na chwilę. -
Powinienem cię ostrzec przed sobą, ale przecież wiesz. Rozszyfrowałeś mnie już dawno.
Może już nawet przy pierwszym spotkaniu?
- Czułem dziwną obawę.
- I słusznie. Z punktu widzenia psychologii jestem nieomal socjopatą.
- Equoidae… Mówiłeś coś o tym, że to była ewolucja na bazie eohippusa w
zbliżonych warunkach...
- Kłamałem. To znaczy zreferowałem ci kawałek teorii tego wariata. Sigridsen miał
hopla na punkcie konnej jazdy. Trzeciorzędne cechy gatunkowe uznał za pierwszorzędne.
- A po co kłamałeś?
- Z przyzwyczajenia… Poczułem, że zaraz zacznę wyć.
- Poza tym tamta teoria lepiej pasowała do sytuacji. Wolałem, żebyś nie znał od razu
całej prawdy.
- Ekstra… Mówiłeś też coś, że nie mogę mieć dzieci.
- Gdybyś przespał się z dziewczyną naszej rasy, wyszłoby coś w rodzaju
konioczłowieka. Przynajmniej jeśli wierzyć dokumentacji zabezpieczonej w Sachsenhausen.
Tylko że te istoty nie żyją długo. Są błędem. Wypaczeniem. Źle działają. Zdychają, czy może
umierają. Nie wiem. Nie mam pojęcia, czy są rozumne, czy mają duszę. Zresztą czym jest
dusza, jeśli nawet szczury niekiedy grzebią swoich zmarłych?
- Co zabezpieczono w archiwum doktora po wojnie?
- Szkice i trochę nadpalonych zdjęć. Wśród tych, których złapał i poddał swoim
pseudodoświadczeniom, była jedna kobieta. No to postanowił skrzyżować i zobaczyć, jakie
cechy recesywne wyjdą. Wyszło wszystko. To, co się urodziło, było małe, pokraczne,
podobne ni to do dziecka, ni to do źrebięcia. Pożyło kilka miesięcy i padło.
- Forma podstawowa… Tak powiedziałeś.
- Kłamałem. To znaczy inaczej. To jest forma podstawowa. Tylko że ten gatunek nie
istnieje. To jak muł, skrzyżowanie osła i konia. Albo jak krzyżówka niedźwiedzia brunatnego
z polarnym. Hybryda. Chyba bezpłodna, w każdym razie nie mająca szans dożycia wieku
rozrodczego. Zapewne nie bez powodów.
- Rozumiem… I co mam dalej robić?
- To znaczy?
- Ze swoim życiem...
- Żyj. Po prostu żyj. Jak umiesz najlepiej. Narób dzieci z Ingrid, jedź do Nowego
Jorku, pogadaj z ojcem. O, może wam błogosławieństwa udzieli… Ślub weź w zborze,
kościele albo cerkwi. Co ci sumienie dyktuje. Ja… Nie jestem może milionerem, lecz coś ci
odpalę na nową drogę życia. Powiedzmy, będzie to częściowe odszkodowanie za to, że
próbowałem cię wykorzystać. To było podłe z mojej strony. Teraz, gdy poznałem cię lepiej,
widzę własną głupotę. Wystarczyło poprosić, bez całego tego durnego kombinowania i
wmawiania ci, że jesteś Bóg wie kim.
- Masz rację. Nie odmówiłbym… A co do tego, kim jestem… Czy krew Romanowów
ma jakiekolwiek znaczenie?
- Co najwyżej świadomość pochodzenia z cesarskiego rodu może ci poprawić
samopoczucie. Dziś żyje co najmniej pięćdziesięciu potomków cara Pawła I, z których ze
trzydziestu pochodzi z legalnych małżeństw, a reszta różnie, od księżniczek po baletnice.
Jurni byli ci nasi carowie jak zarodowe buhaje. Pies im buźkę lizał, do dupy ta dynastia.
Wszystko spieprzyli.
- Mam dużą rodzinę. - Uśmiechnąłem się.
- O tak… Jeżeli chcesz, spiszę ci adresy, pojeździsz z wizytami. Oczywiście do tych,
którzy będą mieli ochotę poznać jeszcze jednego kuzyna z, nazwijmy to, nieprawego łoża.
Wiesz, to zabawne.
- Co?
- Twój prapradziadek, car Mikołaj II, został parę lat temu kanonizowany przez
cerkiew na wychodźstwie jako męczennik za wiarę prawosławną. Masz zatem wśród
przodków świętego. Może zapewni ci jakieś fory po tamtej stronie. Albo opiekę z nieba.
- Może już zapewnił. Miałem parę razy w życiu farta...
- To prawda.
Derek zamyślił się głęboko, jakby naraz zrozumiał, że to, co powiedział półżartem,
może kryć w sobie głębsze treści.
- A takich jak my? Ilu jest?
- Paczenków troje, przynajmniej dopóki nie znajdziemy synów Ihora. Tomatowów już
tylko dwóch, ja i mój syn. Spotkałem w życiu jeszcze ze trzech przedstawicieli naszej rasy.
Nie wszyscy nadal żyją. Zapewne jest jeszcze trochę takich. Może kiedyś ich spotkamy.
- Twój syn...
- Dedukuję, że ci powiedzieli.
- Że nie miał matki… - Zaczerwieniłem się.
- Pierdoły. To znaczy nie pierdoły, tylko wersja mająca wzbudzić zabobonny lęk
wśród tych, którzy źle nam życzą.
- Julie Ann! - wykrzyknąłem w nagłym przebłysku intuicji.
- Tak. Jest moją żoną, jednak dla dobra naszych spraw nikt nie może o tym wiedzieć.
Naprawdę uwierzyłeś, że ja tak po zoofilsku?
Wzruszyłem ramionami.
- Tak się nie da. Zbyt odległe gatunki. - Wyszczerzył zęby. - Ale co do samego seksu,
nie wiem. I nie mam ochoty sprawdzać. Pamiętam, że czułem się dziwnie, gdy dolatywał
mnie zapach klaczy w rui.
- Czyli po świecie chodzi trzydziestu, może nawet czterdziestu pastuszków -
zmieniłem temat.
- Tak. Oczywiście pracujemy nad zredukowaniem ich liczby. To nie jest łatwe.
- Raczej powinno być banalnie wręcz proste. Po oczach… Te wrzecionowate źrenice
są przecież...
Spojrzał na mnie ciężkim, zmęczonym wzrokiem.
- Po pierwsze, większość nosi szkła kontaktowe - powiedział. - Po drugie, ta cecha
występuje u mniej więcej połowy Equoidae.
- Są jakieś cechy, których nie mam?
Bez słowa ściągnął sweter i koszulę przez głowę. Odwrócił się tyłem. Na plecach miał
szeroki na jakieś trzy centymetry pas szczeciny.
- Gdybym tego nie golił, porosłaby mnie grzywa jak u konia - powiedział, ubierając
się.
- Czy wszyscy pochodzimy z Wojsławic?
- Nie wiadomo. Ale wszyscy, przynajmniej na ile udało mi się sprawdzić, otarli się o
tę wieś. On wypuścił wirusa jakoś przed powstaniem styczniowym. Potem przeszły tędy
oddziały powstańców, następnie Rosjanie, którzy, jak wiadomo, mordowali, palili i gwałcili.
Być może ktoś z Polaków złapany trafił na Sybir i tam zawlókł zarazę. A może było inaczej?
- Hmm… Wirus musiał szybko stracić zjadliwość, bo w przeciwnym razie po świecie
snułyby się obecnie stada kociookich telepatów. I byłby deficyt kobiet.
- Masz rację. Może przodkowie tych, którzy nie mają kocich oczu, otrzymali wirusa
już osłabionego? A może ich organizmy stawiały większy opór?
- Ta woń. Mówisz, że statek… to znaczy to coś umiera?
- Coś poszło nie tak. Sądzę, że ziemskie bakterie okazały się za silne. Może sam się
załatwił? - Wskazał nisze ze szkieletami. - Może taka ilość padliny spowodowała rozwój
ogromnej liczby bakterii i nie zdołał tego opanować?
- Dysponując taką wiedzą o wirusach, nie był w stanie się wyleczyć?
- Nie wiem. To hipoteza. Może ze starości kopnął w kalendarz? Albo życie mu
zbrzydło.
- Można by zrobić testy wieku izotopów metali.
- To nam nic nie da, bo na tamtej planecie złoża będą w innym wieku niż na Ziemi.
Poza tym nie wiemy, jak długo toto żyje. Kilkanaście lat temu można było z nim swobodnie
pogadać. Potem coraz gorzej i gorzej, aż zamilkł. Twój dziadek jeszcze całkiem niedawno był
w stanie się z nim porozumiewać. Teraz nie czuję już nawet jego obecności...
- Jeśli w jakiejś części jest z krzemu, to może umiera też na raty?
- Może. To, co u nas jest białkiem, tu rozkłada się o wiele wolniej. My się starzejemy,
to też jakby śmierć na raty, lecz kończy się konkretnym ustaniem procesów życiowych. Może
u nich przejście od życia do śmierci trwa dłużej? Gdybyśmy zapytali go kilka lat temu,
pewnie dostalibyśmy odpowiedź...
- Skąd wiesz, że nie umarł?
- Tak przypuszczam. - Oświetlił latarką trzech Niemców. - Jakby kojfnął, pole by się
wyłączyło. A może się mylę, może trzyma je automat? Na ile udało mi się sprawdzić, nie ma
tu żadnych poważniejszych źródeł energii. Dokładnie nie wiem, ta metalowa pajęczyna
utrudnia skanowanie. Kamera termowizyjna pokazuje, że gdzieniegdzie trzyma jeszcze stałą
temperaturę, podczas gdy kawałki martwe gniją mniej lub bardziej intensywnie. Tak czy siak,
sadzę, że już definitywnie po nim.
- Już nie wstanie?
- Chyba że gdzieś w tym są jajka, przetrwalniki czy coś takiego i gdy wszystko
wygnije, na oczyszczonym szkielecie narośnie nowa struktura biologiczna. Tu niczego nie
można być pewnym.
- A oni? - Wskazałem Niemców.
- Nie możemy im pomóc. Zresztą nawet gdyby… Wyobrażasz sobie, co by się stało,
gdyby wyleźli z tego lochu żywi, z dziurą w życiorysie na czterdzieści lat? Wyskakują tak
wkurzeni, jak wskoczyli, uzbrojeni, niebezpieczni… Lepiej niech sobie tu umrą.
- Do tego chyba nie chcemy im pomóc.
- Masz rację. To okupanci. Zasłużyli na śmierć.
Obszedłem pomieszczenie, raz jeszcze zaglądając we wszystkie kąty. Woń padliny
kręciła w nosie. Próbowałem wyczuć myśli tego czegoś, ale nie potrafiłem.
- Może opadł, niwelując grawitację siłą woli? - Zadumałem się. - A może
zminiaturyzował na tyle urządzenia napędowe, że ich nie rozpoznajemy?
- Może wykorzystywał do poruszania się prawa fizyki, których nie znamy. - Derek
wzruszył ramionami. - A może przez stulecia mknął przez wszechświat, wykorzystując jako
zapasy pożywienia zupę wypełniającą to pomieszczenie. Bo przecież do czegoś musiało
służyć...
- Jakieś wysokokaloryczne żarcie, jak żółtko w jajku? - zasugerowałem.
- A czemu nie? Bardzo wdzięczna teoria. Może i miało się coś z tego wykluć, ale się
nie udało? Nie zgadniemy tego, a nawet jak przypadkiem trafimy, nigdy nie będziemy
wiedzieli, czy to prawidłowa odpowiedź. To nie jest po prostu inny gatunek. To inny świat.
Inna rzeczywistość, ewolucja podlegająca zupełnie innym warunkom. Z pewnością jest to
najbardziej zagadkowa rzecz na naszej planecie. Setki uczonych mogą przy tym dłubać całe
dekady. A i to nie wiadomo, czy cokolwiek z tego wyniknie.
- Tak. - Kiwnąłem głową. - Masz rację. A ty, hrabio?
- Co: ja?
- Też jesteś zagadkowy. W każdym razie ja nie jestem w stanie rozgryźć, jaki jesteś
naprawdę...
- Tak. - Derek zdjął okulary i przez chwilę bawił się, polerując szkła o rękaw koszuli. -
Nikt tego nie wie. Na szczęście większość zadowala się tym, co wie. Ludzie lubią żyć w
przekonaniu, że zjedli wszystkie rozumy. Lubią wierzyć w to, co widzą. Wykorzystuję tę
elementarną wiedzę psychologiczną. Niech każdy znajduje we mnie to, co mu pasuje.
Wariata, który hoduje świnki morskie, idiotę, który fartem dostał się do szwedzkiego
parlamentu i przyszedł na obrady w białogwardyjskim mundurze. Albo wręcz przeciwnie,
wielkiego, wybitnego szpiega, przywódcę sprzysiężenia mającego poprowadzić świat do
kolejnej wojny z bolszewikami… Jest i inna maska. Drobny cwaniaczek, który tylko udaje
szpiega. Albo nieziemiec, który spłodził dzieciaka z klaczą.
- I która z tych twarzy jest prawdziwa? - dociekałem. - Może żadna?
- Żadna. A może po trosze każda? Gdy całe życie gra się kogoś, w którymś momencie
trudno się zatrzymać.
- A gdyby zedrzeć wszystkie maski?
- Może się okazać, że pod spodem nie ma już nic. Że prawdziwy Derek zmarł, mając
szesnaście lat, gdy zobaczył, jak czerwoni mordują jego ojca i brata… Może od tamtej pory
już nigdy nie byłem sobą. Może zawsze udawałem… Kłamałem, aż sam padłem ofiarą
własnej gry. Zatraciłem umiejętność odróżniania prawdy od fikcji.
- Jest coś, co trzyma to wszystko w kupie - powiedziałem.
- Tak. Wszyscy ludzie, których gram, mają jeden cel. Ponury i krwawy… Chodźmy.
Nic tu już po nas.
Paweł czekał na podwórzu. Niebawem dojechaliśmy do Chełma. Widok zespołu
katedralnego na Górce znowu zasypał moją głowę lawiną wspomnień. Lody z automatu,
bardzo dobre, o wiele lepsze niż te, które jadałem w ZSRR. Bazarek zawalony
nieprawdopodobnym bogactwem towarów. Kwietniki i tablice z hasełkiem „Naród z Partią”...
- Na ryneczek - zadysponował Derek.
Zatrzymaliśmy się u stóp schodów prowadzących na szczyt wzniesienia.
- Zaczekaj tu - polecił hrabia Pawłowi. - Powinniśmy się uwinąć w dwadzieścia minut,
może dwadzieścia pięć. Gdybyśmy się nie pojawili po trzydziestu...
- Pamiętam. Punkt numer dwa i czekać cierpliwie do jutra. - Norwicki kiwnął głową.
Przeszliśmy przez bramę parku. Drzewa gubiły liście. Jesień w Polsce bywa piękna.
- To morwy? - raczej stwierdziłem, niż zapytałem.
- Pamiętasz?
- Zdaje się, że zbieraliśmy je tu z Maćkiem do wiader, a potem stary Jakub pędził z
nich kaukaską wódkę. - Wspomnienia pchały się do mojej głowy całymi tabunami.
- Możliwe. Nie było mnie przy tym.
- Przyszliśmy pozwiedzać?
- Niezupełnie. Pora na seans łączności - wyjaśnił.
Minęliśmy sobór, przeszliśmy obok budynków dawnego klasztoru. Zardzewiała brama
prowadziła do kolejnego rozległego parku zajmującego wschodni stok wzgórza. Derek
zakręcił i ruszył koło muru. Wśród drzew pojawiły się zniszczone przez wandali grobowce.
Prowadził mnie dziką ścieżką coraz dalej i dalej. Wreszcie zatrzymaliśmy się przy starym,
omszałym grobowcu.
- Zapamiętaj to miejsce - powiedział poważnie. - Zapewne miną lata, zanim znowu
pojawisz się w tym kraju, ale kto wie czy ta wiedza kiedyś ci się nie przyda.
- Znam to miejsce. Tu w czasie wojny była bimbrownia mojego dziadka. Z krypty
tego grobu jest wejście do podziemi.
Zamarł na ułamek sekundy.
- Pamiętasz?
- Z godziny na godzinę coraz więcej.
- Otwórz.
- Nie mam śrubokręta.
- Proszę. - Podał mi narzędzie.
Płytę otaczała girlanda rzeźbionych w piaskowcu kwiatów. Otwór był cienki i trudny
do wypatrzenia. Wsunąłem ostrze, przekręciłem ćwierć obrotu. Zapadki poddały się z cichym
trzaskiem. Pchnąłem płytę, a ona bezszelestnie obróciła się na osi, odsłaniając wąskie
przejście w głąb. Weszliśmy do grobu.
Na podłodze stały dwie stare, zardzewiałe metalowe trumny. Derek otworzył pierwszą
z nich.
- Nie ruszaj tego nigdy sam - powiedział. - Wszystko zabezpieczone ładunkami.
Gdyby dobrał się do tego ktoś niepowołany...
- Autodestrukcja?
- No właśnie. Zabić nie powinny, ale cholera wie. To ciasne pomieszczenie.
Otworzył walizeczkę. Zabłysnął ciekłokrystaliczny wyświetlacz. Derek wprowadził po
kolei trzy kody, potem wpisał wiadomość.
- Nikt tego nie odczyta?
- Podwójne szyfrowanie. Nie ma szans. To znaczy dobry komputer i kilka tygodni
pracy, ale musiałby jeszcze wiedzieć, czego dotyczy informacja.
- Kto to odczyta? Każdy czy tylko adresat?
- Każdy, którego sprzęt nasłuchuje w tym paśmie. Lecz tylko adresat ma oba klucze
do szyfru. Zrobione.
Wyłączył urządzenie i zatrzasnął najpierw walizeczkę, następnie wieko trumny. Przez
trzy peryskopy sprawdził, czy teren wokół grobu jest czysty, i dopiero wyszliśmy na
zewnątrz.
- Z drugiej trumny jest wejście do lochów...
- Tak. Gdyby nas tu ktoś zaskoczył, zwialibyśmy tamtędy. Przez tunele do piwnic koło
rynku, albo i dalej. Całe miasto jest mocno poryte, jeśli wie się, gdzie są wejścia do tych
labiryntów, można tu dokonać prawdziwych cudów. Kilkuset Żydów przetrwało okupację,
siedząc w podziemiach.
Wróciliśmy inną drogą przez chaszcze i wyszliśmy prawie dokładnie na bramę.
- Nawet nie przyjrzeliśmy się budynkom - westchnąłem, sadowiąc się w aucie. - Z
parku niewiele było widać.
- Może kiedyś będziemy mieli trochę więcej czasu - powiedział hrabia. - Zresztą
bywałeś tu przecież.
Przymknąłem oczy. Mówił prawdę. Wystarczyło sobie przypomnieć, jak z Łesią,
Maćkiem i Pawłem buszujemy po krzakach pożerających starą nekropolię. Jak usiłujemy
czytać napisy na nagrobkach unickich biskupów… Odnalazłem siebie. Ziemia, która kiedyś
dała życie moim przodkom, przywróciła mi pamięć. Jeszcze nie wszystko wiedziałem,
jeszcze ciągle były tam dziury na miesiące i lata, ale wierzyłem, że powoli wszystko się
odblokuje.
Jechaliśmy na północny zachód. Zapadł już zmrok. Milczałem, trawiąc i układając
sobie w umyśle wszystko, co zobaczyłem w rodzinnej wsi. Obce cywilizacje istnieją… Niezłe
jaja.
- Jak opuścimy Polskę? - zapytałem.
- Wszystko jest już gotowe - wyjaśnił Derek mętnie. - Ja muszę tu jeszcze trochę
zostać. Tu są klucze od mojego domu. - Wyjął z kieszeni pęczek, co najmniej połowę
stanowiły kodowe.
- Nie będzie czasu. - Paweł pokręcił głową. - Musimy pruć od razu na północ.
Dochodziła dwunasta w nocy, gdy wjechaliśmy na podwórze poniemieckiego
gospodarstwa gdzieś na Pomorzu. W ciemności majaczył zarys murowanej obory i budynku
mieszkalnego. Siąpił paskudny drobny kapuśniaczek.
- Idealna pogoda. - Derek, nie wiadomo dlaczego, był radosny jak szczygiełek.
- W taką pogodę nawet terrorysty nie wyrzuca się z domu - zażartowałem ponuro. - Co
tu robimy?
- Rozstajemy się - powiedział hrabia. - Opuszczacie ojczyznę. Może na kilka lat, może
na zawsze.
- Zaraz powiesz, że w tej stodole ukryty jest samolot...
- Ale bystrzak. - Paweł uśmiechnął się z uznaniem. Policzyłem powoli do dziesięciu.
W ciemności pojawił się jasny prostokąt, ktoś otworzył drzwi. Wysiedliśmy z
samochodu. Przez błoto, człapiąc kaloszami, nadszedł jakiś stary dziadyga. W ręce niósł
wozacką lampę naftową.
- Wszystko gotowe? - zapytał hrabia.
- No ba...
Kuląc się przed deszczem, przebiegliśmy kawał ubłoconego placu i schroniliśmy się w
stodole. W świetle latarni | zobaczyłem wyżki, masę słomy i siana oraz smutnego konia
przeżuwającego obrok.
Paweł i Derek zaraz wytoczyli z kąta częściowo zdemontowaną motolotnię.
Uszczypnąłem się. Widziadło nie znikało. Stałem oparty o słup, a oni tymczasem instalowali
skrzydło nośne. Chłop przydźwigał dwa dziesięciolitrowe kanistry.
- Polecimy tym do Szwecji? - zapytałem Pawła. - Chyba ci odbiło! To przecież
niemożliwe!
- A niby jak inaczej chcesz pokonać Bałtyk? - zdziwił się. - Nie mamy wystarczająco
dobrych papierów, żeby zrobić to legalnie.
- Pora na was - powiedział Derek. - Tomku… Tomaszu. Tu są czeki. - Podał mi cztery
papierki. - Każdy na dwadzieścia pięć tysięcy dolarów.
- Ostatnio wszyscy chcą mi dawać jakieś czeki - mruknąłem.
- Dwa dla ciebie, jeden dla Maćka, jeden dla Svena. Powiesz im, że umowa zostaje
rozwiązana. Jestem zadowolony z ich usług, ale pora, by każdy z nas poszedł własną drogą.
- Spotkamy się jeszcze?
- Nie wiem. Jak Bóg da. Ale chyba już tylko towarzysko. Nie będę cię więcej plątał w
moje sprawy. W każdym razie będzie mi bardzo miło, jeśli uznasz, że jesteśmy kwita.
Skrzywiłem się w duchu. Z drugiej strony dwa razy uratował mi życie. W tym raz po
tym, jak wpadłem w kłopoty z jego winy. Ciekawe, czy z kimkolwiek utrzymuje kontakty
wyłącznie towarzyskie. Chyba rzeczywiście bezpieczniej byłoby nigdy więcej go nie
spotykać.
- Dobrze - powiedziałem. - Niech tak będzie. Jesteśmy od tej pory kwita.
Schowałem czeki. Miałem ochotę podrzeć papierki i cisnąć je Derekowi pod nogi, lecz
rozsądek zwyciężył. Przed nami daleka droga. Potem czeka mnie życie… Pieniądze mogą się
przydać. Za taką kwotę mogę spokojnie przeżyć na Zachodzie parę lat. Wynajmę mieszkanie,
skończę szkołę, poszukam roboty. Ale najpierw sprawdzę pewien adres.
- Pawle...
- Tak?
- Czy chcesz nadal pracować dla mnie? - zapytał hrabia.
- Tak. Choć przydałby mi się urlop zdrowotny. Albo wypoczynkowy. Muszę
przemyśleć kilka spraw.
- Dobrze, daj znać, gdy zechcesz wrócić do roboty. Jeśli uznasz, że masz dość, też
proszę o informację. Ale najpierw...
- Wiem - uciął.
Chłopina otworzył szeroko tylne drzwi stodoły.
- Pas startowy też tu macie? - nie byłem w stanie usiedzieć cicho.
To pewnie nerwy zmuszały mnie do mówienia. Miałem ochotę dziko chichotać.
- Motolotnia nie potrzebuje pasa startowego - wyjaśnił Paweł. - Wystarczy kawałek
równego terenu lub szosa. Tu jest placyk do skupu buraków zakończony rampą. To idealne
rozwiązanie. I jesteśmy zaledwie trzydzieści kilometrów od morza.
- Namierzą nas radarem!
- Nie demonizujmy. Jesteśmy daleko od stacji namiarowych. I będziemy lecieli nisko.
Poza tym to urządzenie zawiera bardzo niewiele metalu.
- Ubierajcie się. Do świtu nie więcej niż pięć godzin. Szkoda czasu - zrzędził
właściciel gospodarstwa. - I wysikajcie się, potem będzie z tym kłopot.
Użyźniłem glebę pod płotem. Posłusznie zakładałem podane przez Dereka grube
spodnie, skórzaną kurtkę na misiu, czapkę pilotkę, na wierzch papachę, gogle i rękawice.
- Będzie bardzo zimno? - domyśliłem się.
- To też, ale głównie dokuczy wam wiatr - wyjaśnił. - Silniki są, niestety, dość słabe,
będziecie grzać jakieś pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Z Bogiem, chłopaki.
Usiadłem na tylnym siedzeniu, zapiąłem pasy. Paweł zajął przedni fotel. Śmigła
zawyły, poczułem wibracje. I polecieliśmy.
* * *
Tańczył jak młody bóg. Wirował na parkiecie, kokaina rozpalała jego umysł. Młode
Niemki aż piszczały z uciechy, mogąc podrygiwać razem z nim. Wrzecionowate, jakby kocie
źrenice nie budziły lęku, tylko zwiększały fascynację dziewcząt młodym dyplomatą. Tuż po
północy na sali pojawiła się ślicznotka o orientalnych rysach. Nawet w kosmopolitycznym
Berlinie Zachodnim nieczęsto można było spotkać tak zjawiskowe istoty. Poprosił ją do
tańca. Nie odmówiła.
Kręcili się razem, patrzył jej w oczy. Miała dziwne spojrzenie. Była tam pustka, ale
uśmiechem dziewczyna dawała do zrozumienia, że jest gotowa pogłębić znajomość z
przystojniakiem zza żelaznej kurtyny. Między niedużymi piersiami miała dziwny wisiorek,
jakby kryształową fiolkę z kroplą opalizującej czerwonej cieczy.
Gdy zrobili sobie przerwę na drinka, powiedziała mu, że ma na imię Damao.
Dochodziła druga, gdy nieoczekiwanie w rogu sali pojawił się szef ochrony. Chłopak obrzucił
go niechętnym spojrzeniem, nie cierpiał, gdy przerywano mu zabawę. Goryl pokazał dwa
palce i wykonał gest, jakby coś przecinał.
Służba nie drużba… Dyplomata z westchnieniem oderwał dłoń od pośladka Azjatki i
ruszył za nim. Opuścili salę pełną ludzi i weszli w korytarzyk prowadzący do toalety. Dwaj
kafarzy pilnowali przejścia.
- Co się stało?
- Wynosimy się - wyjaśnił szef obstawy. - Tylko najpierw rzućcie, towarzyszu,
okiem...
Zajrzeli do środka. Na podłodze leżał na wznak mężczyzna. Dostał kilka kul w pierś.
- Czatował tu na mnie? - domyślił się pastuszek.
- Na to wygląda. - Ochroniarz wskazał pistolet maszynowy z tłumikiem pod jedną ze
ścian. - Chłopaki ubezpieczają drogę do samochodu. Sala sprawdzona, czysta, ale
zamachowcy rzadko chodzą w pojedynkę. Myślałem jednak, towarzyszu, że zechcecie sami
zobaczyć...
- Trzeba było fotkę cyknąć, a nie marnować mój czas. Poznaję chyba tę gębę. To
człowiek księcia Potiomkina. Nie pamiętam, jak się nazywał.
- Hans, on miał na imię Hans - rozległo się za nimi. Odwrócili się. Szef ochrony
automatycznym ruchem sięgnął po broń. Damao stała w drzwiach ze smutnym uśmiechem.
Jej eleganckie pantofelki zostawiały czerwone ślady, jakby przeszła przez dużą kałużę krwi.
W ręce trzymała swój wisiorek. Pastuszek domyślił się w jednej chwili i z przerażenia
rozdziawił usta.
- Tak, to czerwona rtęć - powiedziała dziewczyna. - Pozdrowienia z Birmy - dodała,
rozwierając palce.
Fiolka upadła na podłogę.
18 września, wtorek
Gdy wyjechali my na szos do Bodø, poczu em si wreszcie jak w domu. Pawe
ś
ę
ł
ę
ł
prowadzi niestrudzenie, lecz wid
ł
ać było, że jest już znużony. Motolotnią dolecieliśmy pod
Sztokholm. Samolotem przeskoczyliśmy do Narwiku. Stamtąd, w ostatniej chwili łapiąc
norweski pekaes, dostaliśmy się do Fauske, gdzie od Derekowego wspólnika pożyczyliśmy
samochód. Źle się śpi w autobusie. Trudno wypocząć w trakcie drzemki na fotelu.
- Miałeś, Tomku, dużo szczęścia - mruknął mój towarzysz.
- Że uszedłem z życiem?
- To też, ale chodziło mi raczej o to, że mieszkałeś przez dwa miesiące w tak uroczym
miejscu.
Oderwałem wzrok od pustej drogi. Woda fiordu w blasku zachodzącego słońca miała
barwę wiśniowego kisielu. Pasmo górskie po drugiej stronie rozlewiska pogrążało się w
mroku. Uchyliłem okno. Powietrze było rześkie, pachniało morzem i lasem. Minęliśmy
drogowskaz do Ronvik. Paweł dodał troch gazu. Bodø ukaza o si naszym oczom. Pawe
ę
ł
ę
ł
zatrzyma si ko o ko cio a, wysiad i podszed do budki telefonicznej. Wrzuci monet i
ł ę
ł
ś ł
ł
ł
ł
ę
przez chwil gada .
ę
ł
- I jak? - zapytałem.
- Sven siedzi na dworcu, godzinę temu był pociąg, lecz Maciek się nie zjawił. O
siódmej rano będzie nocny z Trondheim.
- Czyli wyprzedziliśmy go?
- Mam taką nadzieję. Miał ze czterdzieści osiem godzin przewagi, ale porusza się po
Skandynawii nielegalnie, więc w zasadzie pozostaje mu tylko kolej lub autobus. Lecąc
samolotem, zaoszczędziliśmy bardzo dużo czasu. Bo druga możliwość jest raczej mało
ciekawa. - Przesunął znacząco dłonią po gardle.
Po chwili jechaliśmy przez ciemny las. Paweł minął furtkę i zaparkował między
drzewami jakieś pięćdziesiąt metrów dalej.
- Używałeś kiedyś noktowizora? - zapytał. - Nie...
- No trudno.
Wyjął z bagażnika torbę, założył mi na czoło opaskę i opuścił przed oczy dwie krótkie
lunetki.
- Dobra. - Pstryknął gdzieś przełącznikiem i ekraniki rozbłysły zielenią. Mrok nocy
zmienił się w zielono - czarne akwarium.
Ciemny las, zielone cienie drzew… Poruszyłem głową i obraz trochę się rozmazał.
- Nie jest to, niestety, najnowszy model - powiedział Paweł. - Ma lekki bezwład.
Spojrzałem na niego - wyglądał jak jaskrawa plama. Jasna twarz, ciemniejsze spodnie,
jeszcze ciemniejsza kurtka.
- Ale bomba!
- Uważaj, bo wybuchniesz - zażartował. - Zaraz zobaczysz, ile w tym lesie życia.
Idziemy?
- Życia?
Ruszyłem za nim i wtedy to zauważyłem. Między drzewami tu i ówdzie świeciły
zielone punkty. Niektóre poruszały się, na co noktowizor reagował z właściwym sobie
opóźnieniem, rysując mi na ekranach jakby komety z jasnym jądrem i gasnącym powoli
ogonem.
- Myszy? - domyśliłem się.
- Tak. Myszy i inne gryzonie. Jeśli mogę cię prosić, rozglądaj się bardziej na boki.
- Jasne plamy wysokie na sto siedemdziesiąt pięć centymetrów, z automatem… -
próbowałem zażartować, ale mój głos zabrzmiał poważnie.
- Tak. Trzymaj się za mną - polecił. - Raczej nie ma tu żadnych niespodzianek, ale
wykluczyć nie możemy.
Przeszliśmy nad morze. Dom stał przed nami cichy i ciemny. Przyjaciel nakazał mi
gestem czekać, a potem wszedł do środka. Po chwili wyjrzał.
- Teren sprawdzony, czysto - zameldował.
- Czyli Maciek nie czeka na nas w środku?
- Nie… Zajrzę jeszcze pro forma do bunkra. Choć sądzę, że jesteśmy wcześniej.
Wszedłem do kuchni. W domu było chłodno, ale bez instrukcji nie chciałem palić w
piecach.
Wrócił po pięciu minutach.
- I jak? - zapytałem.
Pokręcił głową.
- Co robimy dalej?
- No cóż, jest to ryzykowne jak cholera, jednak poczekałbym tu do rana. To sprytny
chłopak. Jeśli jedzie pociągiem, może wysiąść na przykład stację wcześniej i przejść tu
naokoło. Może pojechać autobusem. Mógł teoretycznie pojechać do Narwiku i wtedy
przybędzie tu o szóstej rano. Nie wiem.
- A jutro...
- Tak. Najpóźniej jutro musimy stąd definitywnie znikać.
- Będą mnie tu szukać?
- Najpierw przekopią gruzy instytutu. Potem przeszukają mieszkania wszystkich,
których będą podejrzewali, że cię ukrywają. Pobuszują w Wojsławicach. Niewykluczone, że
nocnym pociągiem jedzie tu kto z ambasady w Oslo, eby zbada , czy nie pojawi e si
ś
ż
ć
ł ś ę
czasem w Bodø.
- A może był tu wcześniej?
- Zastawiliby zasadzkę.
- Sądzisz, że to w ogóle możliwe? Chyba by im palma musiała odbić. Szesnastolatek
ucieka ze szpitala i tak z marszu pokonuje granicę?
- Nie ucieka. Zostaje odbity. Odbity przez ludzi, którzy błyskawicznie zdołali ustalić
miejsce, gdzie jest przetrzymywany. Którzy porwali lekarza, zagranicznego gościa
mieszkającego w strzeżonej rządowej willi. I którzy na odchodnym wysadzili w powietrze
miejsce jego uwięzienia.
- Może masz rację.
Przeszliśmy do biblioteki. Zapaliłem światło. Bez ognia pełgającego na kominku
pomieszczenie wydało mi się dziwnie puste i nieprzyjazne.
- Cicho i martwo - mruknąłem.
- Nie gadaj tak, bo jeszcze zapeszysz - Paweł ofuknął mnie ostro.
- Wiesz, to jakoś… - Strzeliłem w powietrzu palcami. - Gdy dochodziliśmy do domu,
czułem, że nic z tego. Wydał mi się kompletnie pusty.
- Idź do siebie - polecił. - Jeśli Maciek się nie pojawi, poprosimy Svena, żeby tu na
niego poczekał. O dziesiątej rano ruszamy dalej. Spakuj teraz wszystko, co uważasz za
potrzebne do szczęścia.
Choć starał się zachowywać beztroskę, czułem w tym fałsz. Martwił się. Cholernie się
martwił. Wspięliśmy się po stromych schodkach na piętro.
- Uruchomię system bezpieczeństwa. - Wszedł do swojego pokoju. - Potem
zdrzemniemy się trochę.
- Jasne.
W milczeniu przeglądałem moje drobiazgi. Co zabrać ze sobą na, można powiedzieć,
nową drogę życia? Nie miałem wiele. Trochę znoszonych ubrań, jedna czy dwie książki,
kalkulator, ulubiony scyzoryk, ale tego nie można chyba wnieść na pokład samolotu. W
sumie po co mi kalkulator? Kopia brylantu rżnięta w cyrkonii, zestaw monet wybitych w
Nowoorłowie. Pomyślałem, że wezmę ze sobą tylko zdjęcia dziewczyn. Przesunąłem lampkę
i zamarłem.
Na ścianie miałem przypięte pinezką zdjęcie Ingrid, a pod nim schowane drugie -
Tatiany. Nie było ich. Zamiast tego wisiała tu fotka ikony wycięta z kolorowego magazynu.
Za ścianą usłyszałem trzask przełącznika, a chwilę potem miarowe buczenie.
Wyskoczyłem z pokoju i prawie wpadłem na Pawła.
- Co się dzieje?
- Czujniki ruchu. - Przyjaciel był blady jak ściana. - Mają nas.
- Co?
- Co najmniej kilkunastu. Otaczają dom, kryjąc się po lesie. Coś tak wyskoczył?
- Byli tu. Zabrali mi zdjęcia dziewczyn, zamiast tego wisi wycinek z gazety!
Rzucił szybkie badawcze spojrzenie.
- Kojarzysz ten obrazek?
- Tak. Miała go w swoich bagażach Zina. Dziewczyna Mikołaja...
- O kuźwa...
Podszedł i oderwał kartkę od ściany. Odwrócił. Po drugiej stronie nic nie było
napisane. Alarm wył paskudnym, drażniącym, pulsującym dźwiękiem. I nagle ucichł.
Spojrzałem na kumpla. Tym razem naprawdę się przestraszyłem. Jego spojrzenie
dziwnie przygasło. Wyglądało na to, że na zimno skalkulował nasze szansę.
- Wedrą się do domu? Może przygotujemy się jakoś do oblężenia? Zamkniemy klapę
i...
- Co to za twierdza z drewna i styropianu. - Zobaczyłem w oczach Pawła bezbrzeżny
smutek.
- Możemy wezwać kogoś na odsiecz? - zapytałem.
- Ludzie Glorssena zostali zdjęci z posterunków po tym, jak cię porwano.
- A twoja magiczna walizka z nadajnikiem radiowym?
- U Svena… A sam Sven w Bodø, na dworcu.
- Dlaczego tak? - zapytałem. - Gdyby chcieli nas po prostu zabić, wystarczyłoby
zaminować to i owo albo strzelić nam w plecy w lesie. A tymczasem...
- Wleźliśmy na jakiś podłożony czujnik i dlatego tu są. Siedzieli gdzieś ukryci, a alarm
postawił ich na nogi - wyjaśnił. - A dlaczego stosują taką taktykę? Albo chcą mieć nas
żywcem, albo przyszli zapolować...
- Co?
Bez słowa zanurkował do swojego pokoju, wyszedł i wręczył mi pistolet oraz granat.
Sobie zostawił uzi i rewolwer.
- Nie bardzo umiem z tego strzelać - powiedziałem.
- Wiem. To już bez znaczenia. Po prostu spróbuj trafić choć kilku. Najwyżej się nie
uda. I bądź ostrożny z tym granatem. Jest dużo silniejszy niż zwykłe. Prezent od księcia
Potiomkina.
Zobaczyłem, że Paweł płacze. Zaraz wziął się w garść, na jego twarzy odmalował się
wyraz wściekłości.
- Przepraszam - powiedział wreszcie. - Powinienem sam… Maciek to mój przyjaciel,
musiałem go ratować. Ale ty… Ty nie miałeś z tym nic wspólnego. Potrzebowałem
towarzystwa i przez to moje wygodnictwo znowu wpakowałem cię w bagno po uszy…
Gorzej, tym razem cię zabiłem - szepnął.
- Maciek jest tak samo moim kumplem, jak i twoim. Spróbujemy się przedrzeć? -
zapytałem. - Do łazienki i tunelem!
- Jest ślepy...
- Deski w rupieciarni ledwo się trzymają. W tamtej ścianie nie ma okien. Może nie
pilnują? Gdyby skoczyć w wodę i dopłynąć do plaży, a potem w las...
- Sądzę, że to zawodowcy. Pewnie to przewidzieli. No nic. Drogo sprzedamy skóry. -
Widziałem, jak ogarnia go spokojna, zimna determinacja. Już się opanował. - A może i coś
się uda.
- Sądzisz, że to pastuszkowie?
- Miejmy nadzieję, że nie! Choć z drugiej strony pociągnąć chociaż jednego ze sobą...
- Jednego i tak pewnie będzie mniej. - Dotknąłem piersi kciukiem.
- Ty się nie liczysz… Jesteś groźny tylko z bliska. No i jesteś po naszej stronie, a nie
po tamtej. A teraz po cichutku na parter. I do rupieciarni. Pewnie zaczną strzelać, gdy
pojawimy się na schodach. Ale spróbujemy ich trochę wykiwać.
- Tak jest!
Odbezpieczyłem spluwę.
- Tomku?
- Tak?
- Przepraszam cię… Za tamto też. Za to, że potraktowałem cię jak kozę uwiązaną do
drzewa.
- Policzymy się później - mruknąłem. - Jeśli zginę, przyjmijmy, że ci wybaczyłem.
Uścisnął mi dłoń.
- Dziękuję.
Zdjął kurtkę i rzucił ją w dół schodów. Zabrzęczały wybite szyby, usłyszałem trzask
łamanego drewna. Potem znowu zapadła głucha cisza.
- Co…?
- Jest źle. Mają noktowizory. Walili przez szyby z lasu, sądząc, że to któryś z nas
skacze - odszepnął.
- Nie było huku...
- Tłumiki. Tędy się nie przedostaniemy. Do ostatniego pokoju i spróbujemy przez
podłogę. Szkoda, że nie ma’ żadnego okna na drugą stro...
Trzasnęły drzwi wejściowe, rozległ się brzęk szyby - ktoś wybił okno do reszty i
skoczył do środka, lądując ciężko na podłodze. Cofnęliśmy się od dziury.
I nagle powietrze wokół nas wypełniło się drzazgami. Chciałem paść, ale Paweł
przytrzymał mnie stalowym chwytem dłoni. Sekundę później to samo powtórzyło się w
dalszej części korytarza. Zrozumiałem natychmiast. Ci w bibliotece i ci obok kuchni wypruli
po seryjce w sufit, licząc, że uda im się nas trafić. Za chwilę wyprują kolejną.
Zadziałałem instynktownie. Odgiąłem wąsy, docisnąłem z całej siły łyżkę,
pociągnąłem zawleczkę, czując, jak boleśnie wrzyna mi się w palec. A potem cisnąłem granat
do biblioteki.
- Nie! - Paweł zareagował ułamek sekundy za późno. Zobaczyłem, jak unosi ręce, by
zatkać uszy. Otworzył szeroko usta. Nie wiedziałem po co, ale zaufałem jego doświadczeniu i
zrobiłem to samo. Eksplozja była potworna. Czułem, jak cały dom podskoczył. Coś wbiło mi
się w obcas buta. I zaraz potem przez połamaną podłogę ciężko runęliśmy w dół. Upadłem jak
kot na cztery łapy. Kolanem trafiłem w jakieś ochłapy.
Żarówki diabli wzięli, a może i cała instalacja elektryczna przestała działać? Po mocno
nadwerężonej ścianie koło kominka przesunęły się trzy kropki laserowych znaczników.
Paweł upadł obok mnie i przetoczył się na bok. Trzasnęło rozdzierane pociskami
drewno, ale nie trafili. Resztki umeblowania tworzyły na szczęście barykadę zasłaniającą nas
choć trochę. Podmuch wypchnął częściowo ściany, naruszył konstrukcję budynku.
Widziałem, jak belki szkieletu powoli się przechylają. Za chwilę piętro runie nam na głowy.
Pomyślałem z żalem o tych wszystkich miłych godzinach, które spędziłem, siedząc w
fotelu naprzeciw kominka. Przeżyję czy nie, to już nie wróci...
W pomieszczeniu cuchnęło wręcz straszliwie. Dziwna mieszanina woni żarzącego się
drewna, trocin, moczu, rzygowin, kału, krwi, mięsa… Człowiek rozerwany na kawałki
śmierdzi wręcz niemożebnie.
Powiał wiatr. Piętro rozpadało się jak domek z kart. Paweł wychylił się i pociągnął
serię gdzieś w ciemność. Ktoś nieludzko zawył. Odpowiedzieli ogniem. Przypadłem do
podłogi. Wokół mnie fruwały kawałki drewna, okruchy styropianu, strzępy papieru
wydartego z książek. Poczułem żal. I zaraz za nim napłynęła idiotyczna myśl. Tak niewiele z
nich zdążyłem przeczytać...
Paweł gestem wskazał mi na wpół uchylone drzwi prowadzące do korytarzyka.
Zrozumiałem. Spróbujemy uciekać tamtędy. Przed momentem ktoś tam był, ale chyba zdążył
przejść do biblioteki, zanim nastąpił wybuch. Mój towarzysz wyjął z kieszeni kolejny granat
dziwnego kształtu.
- Petarda antyterrorystyczna - szepnął. - Rzucam i zwiewamy. Ja pierwszy, w razie
gdyby ktoś tam na nas czatował. Trzymaj się za mną. Naprzód!
Cisnął petardę w stronę największej wyrwy w ścianie. Oślepiający blask, wizg jakby
startującego odrzutowca. Paweł już znikał w korytarzyku, skoczyłem za nim w ostatniej
chwili. Połowa domu z biblioteką i piętrem ponad nią właśnie osiadała. Konstrukcja runęła mi
za plecami z łomotem. Drzwi zatrzasnęły się. Ułamek sekundy później wywaliłem się jak
długi na deski korytarzyka. Zahaczyłem o coś? Przekręciłem się, usiadłem i w tym momencie
rozbłysło światło.
Rzeczywiście, zahaczyłem o linkę. W poprzek korytarza przeciągnięto trzy struny -
potykacze. Ja przewróciłem się na pierwszej, Paweł dopiero na trzeciej, obok drzwi
prowadzących do łazienki. Pistolet maszynowy leżał poza zasięgiem jego ręki. Przy drzwiach
do kuchni stali dwaj pastuszkowie.
Zrozumiałem od razu, kim są. Czułem to gdzieś w głębi umysłu. A ułamek sekundy
później ich poznałem. Wyglądali tylko na kilka lat starszych ode mnie, ale widać było, że
mają ogromną wprawę w mordowaniu. Jeden trzymał rewolwer z długą lufą i jeszcze
dłuższym tłumikiem. Drugi, ubrany w drogi garnitur, przypasał szablę. Coś chrupnęło mi w
głowie i już wiedziałem, że to on zabił mojego dziadka Józefa. Ruszyli.
Paweł usiłował sięgnąć za pazuchę, lecz nie zdążył. Ten z bronią, przechodząc obok,
dwukrotnie strzelił mu w plecy. Zrobił to jakby od niechcenia, prawie bezmyślnie, wkładając
w odbieranie człowiekowi życia tyle zaangażowania, co w zabicie packą muchy na ścianie.
Nawet się nie obejrzał. Stanęli jakiś metr przede mną. Widziałem nieomal swoje odbicie w
wypolerowanych noskach ich butów.
Na widok ciała przyjaciela dławiło mnie w gardle, ale zacisnąłem zęby. Do diabła,
przecież dysponuję jakąś tam mocą. Telekineza, cofanie czasu, może nawet jestem w stanie
ich unieruchomić… Tylko jak?! Wytężyłem wszystkie siły, lecz nic się nie stało. Sufit nie
spadł im na głowy. Podłoga nie rozstąpiła się pod stopami. Nie rozpyliło ich na atomy, broń
nie chciała zardzewieć.
Za plecami miałem drzwi przywalone rumowiskiem belek. Znikąd ratunku, żadnej
możliwości ucieczki. Oczy pastuszków patrzyły na mnie chłodno, na twarzach mężczyzn
malowało się ponure zadowolenie. Pistolet… Zgubiłem go podczas upadku. Leżał pewnie
gdzieś w bibliotece, pod deskami i łatami z pierwszego piętra. Równie dobrze mógłby
znajdować się na księżycu.
- Tak, to już koniec - powiedział ten wyższy po polsku, spokojnym ruchem odkręcając
tłumik.
Schował spluwę do kabury. Jego towarzysz płynnym ruchem wyciągnął z pochwy
lśniącą szablę.
Kawaleryjska, wzór 1934, wyprodukowana w hucie Ludwików, przemknęło mi przez
głowę.
O mały włos nie zmoczyłem się ze strachu.
- To nic osobistego - odezwał się tym razem po ukraińsku. - Po prostu polowanie z
tobą w roli zwierzyny...
- Jesteście synami Ihora - syknąłem. - Poznałem was...
- Jesteśmy. - Wzruszył ramionami. - Nasza ojczyzna pozwoliła nam zmyć grzech
niewłaściwego pochodzenia. Z rodu Paczenków pozwolono żyć tylko nam. I tylko pod
warunkiem, że was zlikwidujemy.
- Porwały mnie polskie służby, trafiłem w ręce… - za wszelką cenę próbowałem grać
na zwłokę.
- Sigridsena - dokończył za mnie ten z szablą. - Wiemy. Wykończyliście go. W sumie
był już niepotrzebny, jego badania od lat nie wnosiły niczego nowego.
- Dlaczego teraz?
- Co: teraz?
- KGB od dawna wiedziało, że tu jestem. Więc czemu zmarnowaliście tyle czasu?
- Och tak, ale sam rozumiesz, mieliśmy wakacje… Szkoda tracić tak piękne dni.
Riwiera o tej porze roku jest cudownym miejscem. A ty i tak nie miałeś gdzie uciec. To po co
się spieszyć? Na prawdziwe przyjemności trzeba czasem trochę poczekać.
- I chciało wam się jechać taki kawał ze słonecznej Riwiery do deszczowej Norwegii?
Tylko po to, żeby wypatroszyć własnego krewniaka? Brata?
Zauważyłem, że Paweł podniósł się z podłogi. Cud? Nie myśleć o tym. Oni mogą
wyczuć moje myśli!
- Tam też zaczęło padać. Wybieraj, pchnięcie w pierś czy ucięcie głowy?
- A które mniej boli?
- Nie wiem. Dziadek Józef wolał głowę - poczułem, że skłamał.
- Daj mi broń i przejdźmy do kuchni. Mam prawo do jakiejś szansy. Mężczyzna
powinien ginąć z orężem w ręce. - Spojrzałem kuzynowi w oczy. - A wam będzie chyba
przyjemniej trochę się na koniec potrudzić, zanim mnie dostaniecie.
Nie zdążył odpowiedzieć. Paweł wypruł długą serię. Zdołałem uskoczyć, szabla wbiła
się w podłogę. Zasłoniłem twarz przed kroplami krwi i strzępami tkanki.
Mój przyjaciel wstrzymał ogień. Wstałem chwiejnie na nogi. Ująłem rękojeść
ludwikówki. Pasowała mi do dłoni, jakby zrobiono ją na obstalunek. Obaj pastuszkowie
jeszcze żyli. Leżeli w kałużach krwi, straszliwie podziurawieni, charczący, ale przytomni i
żywi...
- Kłamałeś - powiedziałem. - Mój dziadek nie wybrał śmierci z waszych rąk.
Ucięliście mu głowę, lecz najpierw stoczył z wami długą i ciężką walkę. Gdyby nie był stary i
słaby, gdybyście nie przyszli we dwóch, zdołałby się obronić przed takimi wszarzami jak wy.
- Nie… rób… tego… - wyjęczał ten, który przyszedł z rewolwerem. - Proszę… ja...
Jego palce powolutku pełzły w stronę kabury. Paweł strzelił mu z bliska trzy razy w
twarz.
- Dasz radę? - zapytał.
- Nie chciałem… - szepnął drugi pastuszek.
Zamknął oczy. Trząsł się jak osika.
- Nie rób tego. Mam pieniądze - wykrztusił. - Wystarczy ci na lata. Dogadamy się…
Jesteśmy braćmi...
- Tchórz! - splunąłem. - Nie wstyd ci, mendo? Twoje ofiary umiały umierać z większą
godnością.
Pchnąłem szablą, przebijając mu serce. Potem przeszedłem do drzwi kuchni,
podniosłem siekierę, zawróciłem i waląc obuchem, roztrzaskałem mu głowę na kawałki.
- Kumplu - rzekł Paweł - przepraszam… Musiałem...
- Nie przepraszaj. Musiałeś.
- To byli twoi cioteczni bracia.
- Tak. Ale to niczego nie zmienia. Zasłużyli.
- Jesteś teraz mężczyzną.
- Bo nauczyłem się zabijać? - prychnąłem z irytacją.
- Bo umiałeś pomścić krzywdę tego, kto nie zdołał się obronić. Bo potrafiłeś za krew
zażądać krwi.
- Biblia mówi, że krzywdy należy puszczać w niepamięć. Że należy wybaczać
wrogom. - Patrzyłem na czerwoną kałużę, która rozlewała się po deskach coraz szerzej i
szerzej.
- Własne krzywdy możesz odpuścić. Tych, którzy zginęli, należy pomścić.
Tak właśnie mi się wydawało...
Poczułem to nagle. Jednym uderzeniem zwaliłem Pawła na ziemię. Drzazgi znowu
zawirowały w powietrzu. Walili z kałaszy albo podobnej broni. Pociski przechodziły przez
ścianę kuchni, świszczały w korytarzyku, biły o wannę i sedes w łazience, strącały ze ścian
narzędzia w rupieciarni. Dla kuli kilka desek nie jest przeszkodą...
- Jest jeszcze co najmniej jeden - szepnął mój przyjaciel. - Na zewnątrz.
- Co?
- Jeszcze jeden pastuszek. Może nawet dwóch? Nie strzelali, póki nie sprawdził
telepatycznie, że ci dwaj na pewno nie żyją… Do rupieciarni. Przy podłodze!
Zabrałem rewolwer zabitego. Poczołgaliśmy się. Kanonada ucichła. Ktoś wskoczył
przez okno do kuchni. Paweł wystrzelił parę razy przez ścianę. Rozległ się głuchy łoskot, a
potem dziwny, obrzydliwy bulgot.
- Przebite płuco, topi się we własnej krwi - wyjaśnił szeptem mój przyjaciel.
Dopiero teraz zachciało mi się rzygać. Usłyszałem trzask desek elewacji. Ktoś szedł
po półce skalnej w stronę drzwi i najwidoczniej pchnięty wiatrem oparł się o ścianę. Paweł
oddał kilka ostatnich strzałów. Usłyszeliśmy wrzask i łomot. Amunicja się skończyła.
Przyjaciel odłożył obojętnie pistolet maszynowy. Walili przez ściany, kule śmigały nam
niziutko nad głową. Z biblioteki dobiegł nas rumor, później szuranie. Najwidoczniej
opanowali to pomieszczenie i teraz próbowali utorować sobie dostęp do drzwi.
- Ty lepiej strzelasz. - Podałem przyjacielowi zdobyczny rewolwer pastuszka.
Sprawdził pospiesznie bębenek. Dwie łuski po wystrzelonych nabojach, cztery
nietknięte spłonki.
Podniosłem z podłogi szablę. Ostrze zbryzgane posoką lśniło ponuro. Tą bronią zabito
mojego dziadka. Może mi się nie uda. Może zostanę tu już na zawsze, ale zmyłem krew
krwią. A przy odrobinie szczęścia wsadzę tę ludwikówkę komuś jeszcze w bebechy aż po
rękojeść… Poczułem, jak budzi się we mnie żądza zabijania.
Nagle rozległ się łoskot i odgłosy szurania ustały.
- Odsiecz. - Paweł odetchnął z ulgą.
- Co?
- Nie mówi się „co”, tylko „proszę” z zaakcentowanym na końcu pytaniem - pouczył
mnie. - Tak jest kulturalniej.
Miałem na końcu języka kilka bardzo niekulturalnych słów. Ale nadzieja, która mnie
opanowała, upajała jak wino, oszałamiała, odbierała dech.
- Żyjecie? - zapytał ktoś.
Znałem ten głos. Doskonale go znałem. Tylko skąd? Serce zabiło mi szybciej.
- Żyjemy! - odkrzyknął Paweł.
Nadal trzymał spluwę, nadal był spięty, lecz na jego twarzy odmalowała się ulga.
- A tak, jeszcze hasło. Co to miało być na te okazje? - silny wschodni akcent mile
pieścił moje uszy. - „Ohyrdea”?
- „Orchidea”...
- A. No to odzew chyba będzie „sterczyk”.
- „Storczyk”. - Mój przyjaciel z komiczną miną wzniósł oczy ku sufitowi. - Poza tym
to ja miałem podać odzew.
- No to podałeś - zrzędził głos. - Debilne zabawy. Wyłaźcie, teren oczyszczony,
zabezpieczony, czy jak się to w waszym szpiegowskim języku nazywa.
Paweł podniósł się i otrzepał spodnie. Wyciągnął do mnie dłoń. Pomógł wstać.
- Możemy mu zaufać? - zapytałem.
- Tak. Jeśli komukolwiek, to tylko jemu...
- Ale kto to, u diabła, jest?
- Stary Jakub - wyjaśnił, a widząc, że nie rozumiem, pokręcił z politowaniem głową. -
Dziadek Maćka.
- Skąd on się tu wziął?!
- Teren na pewno czysty?! - krzyknął Paweł, wychodząc na zewnątrz.
- No ba! Choć skoro trupy leżą, to czystym chyba nie ma co go nazywać!
Mój przyjaciel ruszył pierwszy, na wszelki wypadek ciągle z rewolwerem w dłoni. Nie
bardzo mi się to podobało, ale powędrowałem za nim. Na ścieżce wzdłuż urwiska były ślady
krwi, jednak trup leżał kawałek dalej. Widać ranny usiłował poczołgać się z powrotem i
dopiero koło węgła budynku dosięgła go śmierć.
- Tomek, aleś wyrósł! - Wysoki starzec uścisnął mnie mocno. - Szkoda, że Józwa tego
nie doczekał. On cały czas mówił, że na pewno żyjesz...
Poznałem go. Miał gębę wiejskiego przygłupa, lecz jego oczy patrzyły inteligentnie.
Spomiędzy drzew wyszedł drugi typek. Był, na oko sądząc, jeszcze starszy, ale trzymał się
prosto. Sumiaste kozackie wąsy i wygryziona przez mole wysoka papacha. Był o głowę
wyższy od swego towarzysza i choć zniszczony wiekiem, wyglądał na bardzo silnego i
sprawnego fizycznie. W ręce niósł radzieckie okulary noktowizyjne.
- Semen - zidentyfikowałem.
- Ja też się cieszę, że cię widzę - mruknął. - Wyglądasz całkiem jak twój dziadek, gdy
był w twoim wieku… Uhetałem się niemożebnie - zmienił temat. - Pracowita nocka była.
- Maciek, zarazo, gdzie żeś polazł? - Jakub rozejrzał się wokoło. - Na minutę z oka
spuścić nie można!
- Jestem! - Mój kumpel wyłonił się z krzaków w towarzystwie Svena. -
Sprawdzaliśmy jeszcze na fieldzie.
- Mamy u was siedem i pół litra piwa - powiedział zadowolony Wędrowycz,
przechodząc płynnie na rosyjski.
- Aha - zgodził się Paweł. - A jaki przelicznik?
- Jak we wojnę. Kufel za kpa.
Zrozumiałem. Nie wiem, jakim cudem, jednak załapałem od razu. Ci trzej, no, czterej,
zaszlachtowali właśnie w lesie piętnastu ludzi… A my… A ja...
- Macie szczęście, smarkacze, żeśmy przechodzili akurat obok - zażartował Semen.
- A za tamtych dwóch zapłacicie potrójną stawkę - dodał też po rosyjsku Sven.
Nawet się nie zdziwiłem.
- Tamtych? - zapytał Paweł.
- Cechy fizyczne pasujące do opisu, który mi podaliście. Zresztą, patrząc na Tomka,
nie mam żadnych wątpliwości. Identyczne ślepia mają.
- Czterech pastuszków w jedną noc - szepnął.
Dom wydał przeciągły jęk. Słyszałem, jak na piętrze z chrzęstem pękają kolejne deski.
Składał się i widać było, że spora część niebawem runie do wody.
- Maciuś! - Stary znowu rozglądał się za wnukiem. - Coś ty gadał, że czekają na nas
porządne warunki, pokoje gościnne, ciepła herbata i coś mocniejszego? Toż widać, że ta
rudera ledwo stoi. Wejść nie można, bo deski z sufitu na łeb lecą.
- Wszystko grało, póki ktoś nie rzucił w środku granatem - wyjaśnił Paweł.
Semen zapalił latarkę i przez wywaloną ścianę wszedł do biblioteki. On widać nie bał
się spadających desek.
- Kuso - powiedział. - Ze czterech rozchlapało tu na kawałki. Nie wyzbieramy tego,
chyba że grabiami.
- Spierniczymy co grubsze do morza, węgorze przez nockę zjedzą - burknął Jakub. - I
ślady zatrzemy, i rybkom zrobimy dobrze. Zresztą w miesiąc wygnije nie do rozpoznania,
byle czaszki i kawałki kości nie zostały, to chryi nie będzie.
- Woda wyrzuci. - Semen pokręcił głową.
- Masz worki z plastiku, takie jak tu do śmieci używają? - Wędrowycz zwrócił się do
Pawła.
- Tak. W kuchni.
- Dawaj. Ja to pozgarniam, za smarkaci jesteście na takie widoki. A wy ściągnijcie z
lasu truposzczaków i do bunkra. Niech se w ziemi leżą. Może nikt ścierwa nie znajdzie.
- Chodźmy - polecił Maciek.
- A kieszenie dobrze przepatrz, na taką akcję mogli dać im forsy jak lodu, a nam się
przyda - krzyknął za nami dziadek.
Robota była ciężka jak diabli i parę razy w jej trakcie zbierało mi się na wymioty. Nie
sądziłem, że jestem w stanie zrobić coś podobnego. Widać przekroczyłem wszelkie granice, a
może okazałem się twardszy, niż sądziłem? W mdłym blasku księżyca wlokłem zwłoki za
nogi i spychałem w czeluść bunkra, gdzie Paweł łapał i ciągnął je dalej w ciemność.
Stary Jakub, jego wnuk i Semen nie patyczkowali się. Większość nieboszczyków
miała w plecach głębokie rany zadane szablą, bagnetem albo podobnym narzędziem. Nasi
przyjaciele bili po kozacku: w kręgosłup, a nie w serce. Niektórym kontrolnie poderżnięto
gardło. Wielkie kałuże krwi wydawały się idealnie czarne.
Maciek przepatrywał kieszenie zabitych. Dokumenty i portfele wrzucał do torby.
- Daj spokój, obrzydzenie mnie bierze - poprosiłem.
- Z dziadkiem się nie dyskutuje. Kazał, to kazał. Ja mu nie fikam. Ciesz się, że nie
wpadł na pomysł wyrywania im złotych zębów.
- Ty sobie normalnie jaja robisz?
Nie odpowiedział. Spychanie ciał do loszku wydało mi się idiotyczne. Na co liczyli?
Ci, którzy ich nasłali, na pewno znają adres. Przyjdą tu, zaczną węszyć i odkryją trupy…
Sven pojawił się jak spod ziemi. Na ramieniu niósł skrzynkę. Poznałem ją natychmiast.
Amonit. Już powkładany w stalowe rurki. Paweł wyłonił się z bunkra. Maćkowy dziadek
nadszedł od strony domu.
- Mamy zapalniki naciągowe?
- Jasne. - Jakub otworzył torbę. - Podczep do wejścia i do belki sufitowej, w razie
gdyby nie znaleźli włazu i próbowali się przekopać. Jak wywąchają padlinę, zechcą ich
pewnie zabrać do kraju. Tylko ruszą, to polecą na księżyc. I poczekaj z pięć minut, jeszcze se
trupy obejrzę. Taka mnie myśl naszła. Może złotą koronkę na zębie któryś miał. - Wyjął z
kieszeni moje kombinerki.
- Dom też minujemy? - Maciek spojrzał na materiał wybuchowy z błyskiem w oku.
- Domu nie. Tylko podłogę zasypiemy kwaskiem cytrynowym, żeby szybciej się
rozłożyło.
Na skraju zagajnika leżała Zina. Spodziewałem się tego od chwili, gdy zobaczyłem
pocztówkę przypiętą do ściany, ale starałem się nie dopuszczać do siebie myśli o zdradzie
dziewczyny. Zatrzymałem się nad jej ciałem. Dostała co najmniej trzy kule. Maciek podszedł
bezszelestnie jak duch.
- To ja - powiedział. - Przepraszam. Musiałem.
Już drugi raz tego wieczora usłyszałem te słowa.
- Musiałeś wpakować piętnastolatce trzy kule w plecy? - Pięść sama zacisnęła mi się
do ciosu.
- Tak bywa. - Paweł, słysząc naszą rozmowę, też podszedł. - Gdyby jej nie zabił,
mógłby zginąć któryś z nas.
- Ale ona...
- Tomku, nie możesz być tak łatwowierny, bo kiedyś cię zaszlachtują. Mikołaj się
poddał. Tym samym miała wybór. Mogła przyznać się do wszystkiego i żyć albo działać
dalej, i wcześniej czy później tak właśnie skończyć...
- Nie pierdol! Ona nie mogła być agentką.
- Chcesz posłuchać jej historii? Mikołaj dogorywa w szpitalu uniwersyteckim w Lund
na południu Szwecji. Ją książę Orłow ukrył na jednej z okolicznych farm, aby była blisko
swojego chłopaka. I co się stało? Po kilku dniach nagle przepadła jak kamień w wodę.
Zobaczyła, że odsunięto ją na boczny tor, więc przerwała misję.
- Nie wierzę...
- A skąd by się tu wzięła? Poza tym czy twoim zdaniem tak ubiera się dziewczyna na
romantyczną przechadzkę po lesie? - warknął Maciek, wyraźnie rozeźlony.
Zina miała na sobie czarny, obcisły dres i kamizelkę taktyczną. Maciek pochylił się i
jednym pociągnięciem obrócił sztywniejące zwłoki na plecy. Za pasek zatknięte były trzy
pary jednorazowych kajdanek. Twarz uczerniła jakąś pastą. Pod pachą wisiała pusta kabura.
- Masz rację - wyszeptałem. - Przepraszam.
- Nie masz za co przepraszać. Mnie też jest łyso! Dziadek mówił, że kobiet się
zazwyczaj nie zabija, a ja musiałem. Dziadek powtarza, że strzela się twarzą w twarz, a tej
nocy, żeby mieć cień szansy i was uratować, musieliśmy atakować od tyłu!
- Raz my ich, raz oni nas - westchnął Paweł.
- Ale żeby dziewczynkę w tym wieku...
- Metody walki coraz brudniejsze. To może oznaczać, że czują już swój koniec.
- Pochowajmy ją przynajmniej w oddzielnej mogile - poprosiłem.
- Tomku, nie mamy na to czasu… - powiedział Paweł.
- Trudno...
- Pół godziny nas nie zbawi - warknął Maciek. - Łopata jest tam gdzie zwykle? Ja
strzelałem, więc oddam jej tę przysługę. A ty idź. Pospaceruj. Odpocznij...
Usiadłem na kamieniu i w zadumie popatrzyłem na zegarek. Druga w nocy. Z północy
ciągnął silny, zimny wiatr. Pozwoliłem, aby owiał mi twarz. Ktoś usiadł koło mnie. Jakub.
Nabił fajkę jakimś paskudztwem i zaraz spowiła nas chmura cuchnącego dymu.
- Co tak siedzisz? - zapytał przyjaźnie.
Wzdrygnąłem się.
- Nie wiem, poczułem, że zawadzam. Dla was wszystko to jest naturalne. Zastrzelić,
zakopać, zaminować ciała, na wypadek gdyby przyleźli kolejni. A ja...
Stary Wędrowycz pyknął z fajki. A potem wyciągnął zza pazuchy aluminiową
manierkę z czasów pierwszej wojny światowej.
- Uwierz mojemu partyzanckiemu doświadczeniu, łyczek nalewki dobrze ci zrobi.
- Dziękuję, ja...
Pękata butla nadal leżała w wyciągniętej ręce. Wziąłem ją, odkręciłem i pociągnąłem
łyk. Napój spłynął mi gładko przełykiem, a w żołądku zamienił się w kulę ognia.
- Nalewka?!
- Widać flaszki pomyliłem. - Puścił oko. Rzeczywiście poczułem się ciut lepiej.
- Twój dziadek też taki był - powiedział w zadumie Jakub.
- Nie lubił zabijać?
- Nie umiał zabijać. Przejmował się. Byliśmy razem w lesie. Zarżnęliśmy kupę
Niemców, Ruskich, Ukraińców, Polaków też się zdarzało, folksdojczy, konfidentów… Przy
mnie wykończył ze siedmiu. Oficera SS zarąbał szewskim młotkiem. Ale mimo wszystko
czuł obrzydzenie. Fachowo nazywa się to dehumanizacją przeciwnika. On tego nie potrafił.
Rozumiesz?
- Nie bardzo...
- Jest wojna. Siedzisz w okopie, w drugim siedzą wrogowie. A ty myślisz, że to tacy
sami kolesie jak ty. Przyszli tu, bo im Hitler kazał. Nie mają ochoty tu być, woleliby raczej
tankować z kufli piwo na Unter den Linden w Berlinie. I zaczynasz się wahać. Aż ktoś cię
zabija. Dehumanizacja to, mówiąc w skrócie, odmówienie drugiemu człowieczeństwa.
Przestajesz na niego patrzeć jak na normalną ludzką istotę. Obojętne, czy uznasz go za małpę
czy za coś innego, nie jest już w twoich oczach człowiekiem. Rozumiesz? Zabijasz go jak
zwierzę, starając się, żeby nie cierpiał, ale nie zaprzątając sobie głowy tym, kim jest i co tu
robi… Strzelasz do niego jak do flaszki po jabolu, jak do kółka narysowanego na tarczy.
Kłujesz bagnetem, jakbyś bił w serce świnię przed świętami.
- I wy…?
- Tak. Patrzymy na socjalistów jak na wszy opite po gardło naszą krwią. Czytałeś
kiedyś dzieła Marksa i Lenina?
- Nie.
- Ja czytałem. - Pyknął znowu. - Jeśli ktoś jest socjalistą, po tym jak je przeczytał, to
jest nieuleczalną swołoczą, którą trzeba zabić. Jeśli ktoś jest lewakiem, ale ich nie przeczytał,
to jest niebezpiecznym durniem, którego też trzeba zabić. Jasne?
- Tak… - potwierdziłem dla świętego spokoju. Stary wariat, takim lepiej grzecznie
przyznawać rację.
- Jak wszy - powtórzył. - Bez zbędnego okrucieństwa, lecz i bez emocji. Teraz ta myśl
cię odrzuca. Im dłużej będziesz żył, im więcej socjalistów poznasz, tym silniej będziesz czuł,
że mam rację.
- Maciek...
- Ma do tego smykałkę. Ale nie chcę, by się tym zajmował. A w każdym razie nie
zawodowo. Ja jestem stary, pewnie i tak pójdę do piekła, a przed nim całe życie. Co innego
mu pisane. Będzie kiedyś naprawdę wielkim człowiekiem, jeśli tylko dożyje.
- Zrobione. - Paweł zmaterializował się obok nas.
- Jesteś zombie czy cyborgiem? - zapytałem.
- Co?
- Widziałem, jak pastuszek wpakował ci dwie kule w plecy. I widziałem, jak potem
wstajesz zupełnie spokojnie, jakbyś się po prostu potknął. Co jest grane?
- Mam sweter Szczepanika.
Odpowiedź wydała mi się idiotyczna.
- Kto to jest Szczepanik? - mruknąłem. - I po kiego grzyba dał ci sweter?
- Nie on, tylko doktor Rauber.
- Z czego jest ten sweter? Z włókna szklanego czy stalowych płyt pancernych?
- Tkanina z jedwabiu - zamiast niego odpowiedział Jakub. - Splot nitek gruby na jakieś
dwa centymetry, pocisk, który w to wpada, więźnie jak w pajęczej sieci. Traci całą energię
kinetyczną, zanim przedrze się na drugą stronę.
- To jakaś bzdura! Jedwab jest za słaby! Uderzenie pozrywa nitki! - wybuchnąłem. -
Kevlar...
- I o to właśnie chodzi, żeby pozrywał - uśmiechnął się Wędrowycz. - Zrywa i zrywa,
traci przy tym siłę. Po kolei na każdą nitkę, na każdy splot, aż nie zostanie już nic. Cudowna,
zapomniana dawno temu technologia. Jeden z przykładów myśli naszych przodków, wobec
której stajemy zagubieni i porażeni ich geniuszem.
A obiecywałem sobie, że nic już mnie nie zdziwi.
- Panowie - Sven podszedł do nas - słyszałem, że obiecano wam kolację i wygodne
łóżka na noc. Ten dom już tego nie zapewni, ale zapraszam w gościnę do mnie.
- Czy to ten dom, który tak ciepło wspominał Ałmaz? - zapytał Jakub.
- Tak sądzę. Gdy go gościliśmy, nie było mnie jeszcze na świecie.
- Prowadź...
- Czy to bezpieczne? - zapytałem.
- Tak - potwierdził Sven. - Nie przejmuj się. Nasz dwór jest naprawdę dobrze
zabezpieczony. Przed paroma minutami postawiłem na nogi połowę siatki Gladie w Bodø i
okolicach. Je li Ruskie spróbuj jeszcze jakich numerów, tej nocy nasi ludzie b d mieli
ś
ą
ś
ę ą
okazj prze y chrzest bojowy. Jednak s dz raczej, e wrogowie w a nie li
rany.
ę
ż ć
ą ę
ż
ł ś
żą
Natychmiastowe zorganizowanie kolejnej operacji tak daleko od bazy przekracza ich
możliwości. Poza tym mam w skrytce nowe dokumenty dla was.
- Dokumenty - podchwyciłem. - Czy to oznacza...
- Tak - Paweł potwierdził moje przypuszczenia. - Czeka nas daleka podróż.
- Jak daleka?
- Do tych szczęśliwych krain, gdzie jeszcze o nas nie słyszeli...
* * *
Łucja ufarbowała włosy na czarno. Delikatnymi kreskami „przedłużyła” oczy, by
wyglądały na bardziej skośne.
- Nauka zajmie ci ładne parę miesięcy - powiedział mistrz Wu, biorąc do ręki
metalową szufelkę.
- Spamiętanie trzystu gatunków trochę potrwa.
Pokręcił głową.
- Żeby pracować u mnie, musisz mieć pewną rękę i oko - powiedział. - Przez pierwszy
rok będzie ci wolno pomylić się o pięć gramów. Przez drugi o dwa. Musisz nie tylko
zapamiętać, jak nazywa się który gatunek, ale także ile waży. Ile i której mam nabrać?
- Trzydzieści siedem gramów zielonej.
Zanurzył szufelkę w pojemniku, a potem sypnął na szalkę elektronicznej wagi. Gdy
uruchomił urządzenie, na wyświetlaczu zapłonęły zielenią cyfry. 37,10267.
- To margines błędu, który będzie ci wolno zachować w trzecim roku.
- Rozumiem.
- Może jednak wolisz pracować w drogerii?
- Wolę u pana.
- Ambitna bestyjka.
- Moja krew - odezwał się Nikita z kąta. - Hmm… No, może nie do końca moja, ale i
tak jestem dumny.
- Niech pan powie… - zagadnął Semen. - Zaoferował nam pan mieszkanie i pracę dla
mnie oraz dla córki, chce jej pan dać swoje nazwisko. Wyczuwam, że to nie jest zwykła
uprzejmość, jaką wyświadcza się dalekiej krewnej i jej opiekunowi.
- Drobna przyjacielska przysługa. Ma pan rację. Odczuwam wdzięczność. Usiłowałem
odnaleźć syna na wiele sposobów. Zarówno zwyczajnych, jak i kompletnie kuriozalnych.
Łucja jako pierwsza zdołała w swoich wizjach nawiązać z nim kontakt. Ałmaz twierdzi, że
tylko razem, wspierając się na ścieżkach ducha, zdołali wyśnić ten sklepik.
- Pański zaginiony syn zna zatem adres. Sądzi pan, że tu przybędzie?
- Wcześniej czy później na pewno. Zawsze był wyjątkowo ciekawskim smarkaczem i
miewał iście idiotyczne pomysły. Może choć raz ta cecha się do czegoś przyda...
19 września, środa
Mury kościoła Bodin pamiętają trzynaste stulecie. Wieża sygnaturki ozdobiona została
cebulastym hełmem. Jeszcze jeden ślad pobytu Rosjan w tej okolicy? Cmentarzyk
przykościelny od dawna popadł w zapomnienie. O ludziach, którzy tu spoczęli, przypominało
tylko osiemnastowieczne epitafium wpuszczone w ścianę świątyni i dwie żeliwne płyty
nagrobne w pożółkłej trawie.
Po drugiej stronie szosy leżała nowa nekropolia. Granitowe obeliski ozdobiono
trawionymi ornamentami. Wszystko od sztancy, wszystko na jedno kopyto. Z jednym
wyjątkiem. Stałem długą chwilę, patrząc na drewniany prawosławny krzyż wbity w kopczyk
piaszczystej ziemi. Dzień był wietrzny, słońce świeciło oślepiająco, ale już prawie nie grzało.
Karen Rauber - napis na tabliczce wykonano ozdobną cyrylicą.
- Szwedzkie imię, niemieckie nazwisko, wiara ze Wschodu. Urodzona cholera wie
gdzie, wychowana na okupowanej przez Sowietów Litwie, zastrzelona przez bydlaków z
Polski w małym miasteczku na północy Norwegii - powiedziałem w zadumie.
Ingrid łkała cicho. A ja myślałem o innej dziewczynie, tej, która stanęła po drugiej
stronie i teraz spoczywała pogrzebana w bezimiennym grobie na brzegu morza. Zina…
Zinajda Goczołkowidze. Kim była, jak nazywała się naprawdę? Miejsce jej spoczynku
oznaczono tylko trzema nacięciami na korze pobliskiego drzewa… A ci, których zabiłem,
zrzucając granat do biblioteki?
Tej nocy ponad dwudziestu ludzi dotarło tu, na koniec świata, aby mnie zabić.
Przyszedł ranek i to ja jestem żywy, a oni są martwi. Kim jestem? Ilu jeszcze umrze, abym
mógł żyć? Dlaczego to wszystko musi tak wyglądać? Czy ta spirala, istny wir śmierci,
wciągnie w końcu także mnie?
- Wiesz, ja i Karen… - zaczęła Ingrid. - Może z boku wyglądało to… No, sam
rozumiesz, dwie dziewczyny tak… Za blisko. Ale my… Nigdy ze sobą...
- Wiem.
Podniosła na mnie zdumione spojrzenie.
- Powiedziała mi. Rozumiem was. Rozumiem, co między wami było. Potrzebowała
siostry, a nie kochanki. Czuła się tu chyba rozpaczliwie samotna. A raczej nie, miała ciebie.
- Tak… Miała mnie. Sven powiedział mi już dawno, kim jest jej ojciec, ale nie dałam
się namówić, by pisać raporty.
- Zresztą i tak nie byłoby o czym. - Wzruszyłem ramionami.
Sven. Jeszcze jeden pechowiec, agent za dychę, któremu pozwolono wierzyć, że to, co
robi, jest szalenie ważne. Jeszcze jeden człowiek wplątany w kunsztowne piętrowe kłamstwa
hrabiego Dereka.
Położyłem na grobie białą różę. Z kieszeni wyjąłem modlitewnik po dziadku i
otworzyłem w założonym miejscu. Moja przyjaciółka stanęła tak, by też widzieć literki.
- To prawosławna modlitwa? - zapytała.
- Unicka. Ta religia odrobinę się różni, potem ci to wyjaśnię. Jeśli masz kłopoty z
czytaniem cyrylicy, odczytam na głos, a ty powtarzaj za mną...
Auto Roslinów czekało przed bramą. Siedliśmy z tyłu, doktor Lars zapuścił silnik.
- Panie doktorze, chciałbym przeprosić...
- Akurat ty najmniej tu narozrabiałeś - westchnął. - I do ciebie trudno mi mieć
pretensje. To Sven wciągnął moją córkę w te sprawy. Zresztą sam nie jestem bez winy, ale
współpraca z wami to tradycja mojej rodziny. Ingrid… Pamiętaj, żeby się nią dobrze
opiekować. A jakby co, zaproście mnie na ślub.
- Oczywiście, może mi pan zaufać.
- Psami się nie martw, będą miały u nas dobrze - dodał.
Mam niespełna siedemnaście lat. Cały mój majątek to dwa czeki spoczywające w
kieszeni i fałszywy paszport czyniący ze mnie obywatela Chile. Nie, mam jeszcze coś.
Odzyskałem pamięć. To bezcenny skarb, lecz jego wartość ma raczej charakter
sentymentalny, a nie użytkowy. To skrzynka wypełniona nie złotem, ale pamiątkowymi
drobiazgami. Tak czy inaczej, pamiętam wszystko. No, prawie.
Ciągle jeszcze nie mam pojęcia, dlaczego wypieprzono mnie z organizacji pionierskiej
ani dlaczego nie nauczyłem się na sprawdzian, jak działa ślimacznica. Przypomniałem sobie
też rzeczy, które lepiej byłoby na zawsze zapomnieć.
No i mam dziewczynę na utrzymaniu. Młodą kobietę, którą muszę zabrać ze sobą jako
towarzyszkę życia. Nie prosiłem o to. Los tak chciał. Jestem za młody, by zapewnić Ingrid
opiekę, ale nie ma nikogo innego, kto mógłby to zrobić. Doktor zaparkował koło pomostu.
Idąc po deskach, rozejrzałem się wokoło po raz ostatni. Żegnałem się z tym skrawkiem
świata… Wyjeżdżałem. Może na lata, może na zawsze. Może nie wrócę tu już nigdy.
Szeroki fiord wcinający się głęboko w ląd. Po jego drugiej stronie góry o zboczach
pokrytych śniegiem. Ciche, spokojne miejsce. Można by tu żyć. Mógłbym uczyć się jak do tej
pory, eksternistycznie, pójść do pracy w sklepie, w drodze do domu wpadać na obiad do
chińskiej restauracji. Jednak widać co innego mi pisane.
Tu jest tak pięknie. Nie tak jak na zapomnianym cmentarzu na zboczach chełmskiej
Górki, ale też ładnie.
Jakub i Semen stali na końcu pomostu. Ubrani w szwedzkie kurtki, dżinsy, wysokie
buty z żółtymi sznurówkami mimo wszystko wyglądali na obcych. Maciek, wyprężony przed
nimi jak struna, gniótł czapkę w dłoniach.
- Nie możemy płynąć z wami - mówił stary po ukraińsku. - Paweł rozwalił jednego
pastuszka, w nocy wykończyliśmy jeszcze czterech. Derek twierdzi, że w Budapeszcie
miejscowi zaciukali dwóch. Kolejnego wysadzono w powietrze w Berlinie Zachodnim.
Zaczęło się na dobre. Idą zmiany. Wielkie i wspaniałe, fundamentalne zmiany. Może za
dziesięć lat nie będzie już Związku Sowieckiego. Nasze miejsce jest w Polsce. Trzeba
wyciągnąć spluwy ze skrytek, naoliwić… Się nie uśmiechaj, gnoju, co ty sobie wyobrażasz,
że jak człowiek ma osiemdziesiąt lat, to znaczy, że już wrak?! Jeszcze sobie potańcujemy.
Jeszcze zobaczę, jak jeden i drugi wierzga nogami, jak go stryczek przydusi. Gminnemu
sekretarzowi od dawna się nazbierało. W zamieszaniu zlikwidujemy dziada.
- I może jeszcze paru z naszej czarnej listy - dodał skromnie Semen.
- Może w takim razie powinienem jechać z wami - zaproponował Maciek. - Przydam
się. Zresztą widzieliście w nocy! Sam zabiłem dwóch polskich komandosów!
- Już ci mówiłem - burknął dziadek. - Wrócisz, jak się uspokoi. Za młody jesteś, by
mieszkać w lesie. Poza tym jedynie ty i Ingrid macie pojęcie o żegludze. A pokonanie
Atlantyku o tej porze roku to nie przelewki.
Podszedłem. Wszyscy trzej jak na komendę odwrócili się w moją stronę.
- Gdybyś kiedyś spotkał swego pradziadka Ałmaza, pozdrów go ode mnie -
powiedział Semen. - Pewnie jeszcze pamięta starego towarzysza broni z Mandżurii.
- Na pewno już nie żyje. Miałby ze sto lat… - W mojej głowie otworzyła się kolejna
klapka.
Poświęcenie cerkiewki w Uppsali. Mija mnie samochód, czuję zza przyciemnianej
szyby czyjś świdrujący wzrok. Czy to możliwie? Czy ludzie mojej rasy żyją tak długo?
- Ja też nie jestem już młody. - Semen wzruszył ramionami. - A jak trzeba, to jeszcze
pół litra duszkiem wypiję. A i w mordę potrafię dać. Do korpusu kurierów byle mydłków nie
brali. Jeśli go gdzie nie zaszlachtowali, to pewnie jeszcze dycha.
- Żeby tylko w mordę - zaśmiał się Jakub. - Pamiętam, jak w zeszłym roku ubekowi
łeb szpadlem upitoliłeś.
- To był wypadek - odgryzł się kozak.
- Jeśli spotkam pradziadka, przekażę pozdrowienia - zapewniłem.
Ingrid skończyła się żegnać z rodziną. Wskoczyła na pokład. Na mnie też już czas.
Maciek zapuścił motor i stanął za sterem. Żagle postawimy, dopiero gdy wyjdziemy na
otwarte morze. Paweł rzucił cumy. Silnik wprawiał pokład w leciutkie drżenie. Czułem
zaklętą w nim moc. Pokona ocean.
- To dobry jacht, przetrzyma wiele sztormów. Można dopłynąć nim choćby na koniec
świata - powiedział doktor Lars, odpychając nas bosakiem od pomostu. - Budowałem dla
siebie. Nie sądziłem, że tak szybko będzie potrzebny… Bywajcie.
Brzeg oddalał się. Machający na pożegnanie ludzie stawali się coraz mniejsi.
Pomyślałem z żalem o czeczeńskich cuglach. Zapomniałem o nich w tym zamieszaniu,
zostały na ścianie w stajni. A może… Może tak będzie lepiej? Może dzięki temu kiedyś
znajdzie je mój syn albo i wnuk? Jacht… Przez najbliższe tygodnie to będzie nasz dom. Pod
pokładem są dwie kajuty. Mniejszą zajmie Ingrid, większą my trzej. Jakoś się pomieścimy.
- A dokąd tak właściwie płyniemy? - zapytałem.
- Do Ameryki - wyjaśnił Paweł. - Pomyślałem, że chcesz kupić herbatę w Nowym
Jorku.
- To prawda. Chcę. Znasz tę ulicę?
- Byłem tam kiedyś, nie wiem, gdzie konkretnie jest ta galeria handlowa, ale
znajdziemy.
Miasto przesunęło się obok, wyszliśmy za cypel. Cała naprzód. Lodowaty północny
wiatr uderzył mnie w twarz. Do Ameryki… Do Nowego Świata, po nowe życie, a może w
poszukiwaniu ostatnich roztrzaskanych elementów starego? Gdzieś w głębi mojej głowy
poruszały się trybiki. Jeszcze trochę wysiłku i odnajdę siebie. Jeszcze może parę tygodni i
wszystko ostatecznie ułoży się w jedną logiczną całość. Gdzieś tam, daleko, czekają na mnie
ojciec, siostra i ta dziwna dziewczyna ze snów.
Paweł usiadł na dziobie, Maciek ulokował się za sterem. Czy jestem wolny? Czy
zdołałem się wyrwać, czy nadal pozostaję nieświadomym, ale ważnym pionkiem w partii
szachów rozgrywanej przez hrabiego Dereka? Kim są dla mnie ci dwaj? Przyjaciele?
Wrogowie? Sojusznicy? Czy kiedykolwiek się tego dowiem?
Kątem oka spostrzegłem, że Ingrid stoi obok mnie. Wystarczyło wyciągnąć rękę, by
objąć ją i przyciągnąć do siebie. Wiedziałem, że na to czeka. Lecz w tym właśnie momencie
poczułem, że brakuje mi odwagi.
Warszawa - Wojsławice - Kraków 1986 - 2007
POSŁOWIE
Nie nawykłem pisać komentarzy do własnych utworów. Tekst literacki powinien
bronić się sam. W tym konkretnym przypadku uznałem to jednak za niezbędne. Nie chcę
zanudzać nikogo opisem moich szkolnych perypetii. Nie czas i nie miejsce na to. Wypada
jednak podsumować jakoś’ dwadzieścia lat spędzonych nad tą książką.
„Norweski dziennik” zacząłem pisać zimą 1986 roku. Byłem w szóstej klasie
podstawówki. Kontynuowałem tę, pracę przez kolejne siedem lat. Wersję prawie ostateczną
stworzyłem już u progu studiów. Potem książka głównie leżała i czekała lepszych czasów, a
ja w wolnych chwilach sobie przy niej dłubałem.
Ta powieść to efekt chęci zapisu przedsennych wizji. To próba spisania relacji z
krainy, do której wycofywałem się przed ohydną rzeczywistością kolejnych szkół.
Wspomnienia chłopca, który nie mogąc uciec fizycznie, podjął próbę wędrówki w głąb
własnej wyobraźni. I który zaszedł zdecydowanie za daleko. Życiorys alternatywny: to
przeżyłem, gdy byłem wewnątrz swojej głowy.
„Norweski dziennik” to także zapis choroby. Dziś, gdy czytam pierwsze, bardzo
niedoskonałe jeszcze wersje, z przerażeniem znajduję setki detali wskazujących na głęboką
depresję piszącego. Zderzam się z moimi obsesjami i szkolnymi lękami. Z mojego „dzisiaj”
patrzę na siebie „wówczas”. Po drugiej stronie zapisanych maczkiem zeszytów widzę
nastolatka ignorowanego przez rówieśników i zaszczutego przez nauczycieli. Wrażliwego
dzieciaka wdeptanego w masę, doprowadzonego na skraj obłędu. Chłopca, który tylko
szczęśliwym trafem zdołał wrócić do rzeczywistości.
Dziś widzę to równie wyraźnie jak wtedy. Tylko pracowite skrobanie w kolejnych
brulionach uratowało mnie przed autodestrukcją. Ocaliłem fragmenty duszy, tworząc kopię
zapasową i ukrywając ją w małym drewnianym domku nad fiordem. Gdy śmiertelne
niebezpieczeństwo minęło, mogłem dzięki temu odbudować siebie. A może zbudować od
nowa?
Publikując trzeci i ostatni tom tej opowieści, zamykam tamten rozdział mego życia na
zawsze. Dom nad fiordem został zniszczony. Bohater przeżył w obu światach. To był dobry
dom. Kryjówka, która nigdy mnie nie zawiodła. Budynkom nie stawia się pomników, lecz
„Norweski dziennik” to taki właśnie pomnik. Jestem pisarzem, więc zbudowałem go ze słów i
z papieru.
„Norweski dziennik” to także autoterapia. Ostateczne wynurzenie na powierzchnię
życia. Osiemset stron włóczęgi po zakamarkach duszy dobiegło końca. Choroba zwalczona.
Dzieło zakończone. Pora się obudzić...
Andrzej Pilipiuk