1
ELIZABETH BEVARLY
Radosna chwila
Tytuł oryginału: Roxy and the Rich Man
2
PROLOG
Znów miał ten sam sen.
Spencer Melbourne usiadł na łóżku i bezskutecznie usiłował
przebić wzrokiem otaczające go ciemności. Mimo chłodnej, listo-
padowej nocy obudził się pokryty zimnym potem, który ściekał mu
teraz między łopatkami i zwilżał pierś.
Drżącą ręką odgarnął z czoła kosmyk wilgotnych, czarnych wło-
sów i głęboko wciągnął powietrze. Za wszelką cenę pragnął się
uspokoić.
Ten sam sen gnębił go od lat. Zwykle raz lub dwa razy w roku,
czasami częściej. Ostatnio jednak zaczął pojawiać się z niepokojącą
regularnością. Raz bądź nawet dwukrotnie w tygodniu. I, co gorsza,
stawał się coraz bardziej realistyczny. Za każdym razem przybywa-
ły w nim nowe szczegóły. Akcja snu szybko się rozwijała.
Spencer Melbourne oparł głowę na rękach. Usiłował u-
zmysłowić sobie, co nowego bądź odmiennego śniło mu się tej no-
cy. Nagle przed oczyma ujrzał twarz. Wynurzyła się jak z mgły. Po
raz pierwszy była aż tak wyrazista. Owalna i kre-dowobiała. Oto-
czona krótkimi włosami. Tak czarnymi, jak jego własne. I było to
wszystko. Nie widział we śnie żywych, niebieskich oczu ani wy-
datnych kości policzkowych, ani też wąskiego nosa i pełnej dolnej
wargi. Tego, co oglądał za każdym razem, gdy zdarzyło mu się zo-
baczyć w lustrze własne odbicie. Reszta szczegółów twarzy, która
mu się przyśniła, pozostawała nadal za mgłą.
R
S
3
Mimo to jednak Spencer Melbourne zdawał sobie sprawę z tego,
do kogo ona należy. Był przekonany, że do osoby, która żyje
gdzieś w świecie. Tę świadomość miał od wczesnych lat dzieciń-
stwa.
Za wszelką cenę pragnął odnaleźć właściciela twarzy. Nie miał
pojęcia, jak to zrobi i kiedy. Wiedział jednak, że dopnie swego.
Postanowił odszukać brata.
R
S
4
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Kiedy w dopiero co odziedziczonym przez nią biurze pojawił się
pierwszy klient, Roxy Matheny była właśnie w samym środku gi-
gantycznych porządków. Usłyszawszy pukanie do frontowych
drzwi, zamiast ucieszyć się, wydała pomruk niezadowolenia. Na
przyjęcie pierwszego klienta była jeszcze całkowicie nie przygoto-
wana.
Wyglądała okropnie. Miała na sobie obcisłe, krótkie szorty i wy-
brudzoną, rozciągniętą bawełnianą koszulkę z reklamowym napi-
sem ostrygowego baru: „Zjedz mnie na surowo". Jej włosy o bar-
wie mocnej kawy wysunęły się w nieładzie z końskiego ogona.
Była spocona.
Nie w takiej chwili powinna pokazać się ewentualnemu pierw-
szemu klientowi własnej agencji, uznała, patrząc na zarys wysokiej
sylwetki widocznej przez matową szybę frontowych drzwi. Ale co
miała robić? Była bez grosza. A klient płacił i to się liczyło.
Rozejrzała się wokoło. Ciasne pomieszczenie wyglądało w tej
chwili jeszcze bardziej nieprofesjonalnie niż jego właścicielka.
Akurat porządkowała kartoteki dziadka. Większość starych akt zdą-
żyła wrzucić do kartonowego pudła. Nadawały się do usunięcia.
Nikłe promienie słońca z trudem przedostawały się przez zmato-
wiałe, brudne szyby, a staroświeckie, żaluzjowe biurko stojące w
kącie pokoju, podobnie jak ustawione na nim kartoteki, było pokry-
te grubą warstwą kurzu. Nie działał jeszcze telefon. Nie istniała
R
S
5
też sekretarka, gdyż Roxy nie było stać na jej zatrudnienie. Nawet
nie zdążyła jeszcze umieścić nowej tabliczki na drzwiach. Zamiast
dotychczasowego „Bingo Matheny, detektyw" powinno być
„Agencja detektywistyczna Roxanne Matheny".
Przez chwilę miała ochotę nie reagować na pukanie do fronto-
wych drzwi. Przecież jeszcze nie otworzyła agencji i przed tą do-
niosłą chwilą musiała załatwić tysiące przeróżnych spraw. W porę
jednak przypomniała sobie o własnym ubóstwie. Stan jej bankowe-
go konta wynosił siedemdziesiąt osiem dolarów i trzydzieści sześć
centów.
Zaliczka od pierwszego klienta byłaby bardzo przydatna. Każdy
człowiek musi czasami coś zjeść, pomyślała smętnie.
Brzegiem bawełnianej koszulki otarła pot z czoła, przeszła do po-
czekalni i mocując się z zardzewiałym bolcem, z trudem otworzyła
frontowe drzwi.
Stanął w nich dość młody mężczyzna. Przedstawiciele płci brzyd-
kiej nie robili na Roxy większego wrażenia, ale ten człowiek zdołał
zaskoczyć ją swym wyglądem. Miał na sobie świetnie skrojony,
wytworny ciemnoszary garnitur, śnieżnobiałą koszulę i bezbłędnie
zawiązany, nobliwy krawat. Widząc, jak doskonale jest ostrzyżony,
Roxy uznała, że zjawił się u niej przez pomyłkę, zamiast pójść do
eleganckiego fryzjerskiego salonu, znajdującego się na parterze.
Nie mogła sobie wyobrazić ani jednego powodu, dla którego ktoś
tak wyglądający miałby zjawić się w jej biurze. Już na pierwszy
rzut oka było widać, jak bardzo ten facet jest nadziany.
- Czy pani jest Bingo? - zapytał. Głos miał głęboki i przyjemny.
- A czy wyglądam na Bingo? - chciała się dowiedzieć. Niezna-
jomy wyraźnie był zaskoczony.
- Nie mam pojęcia - odparł. - A jak wygląda Bingo?
R
S
6
Roxy podniosła rękę. Palcem wskazała wiszącą na ścianie foto-
grafię dziadka. Zrobiono ją w roku I942. Przedstawiała czterdzie-
stoletniego mężczyznę w kapeluszu naciśniętym na czoło, z rewol-
werem w garści. Jak zawsze, minę miał srogą.
- To jest Bingo - oświadczyła Roxy. - Mój dziadek.
Nieznajomy przyjrzał się fotografii i przeniósł wzrok na stojącą
przed nim młodą kobietę, jakby chciał doszukać się rodzinnego
podobieństwa.
- On też nie wygląda na Bingo - oznajmił po chwili.
- Ale to Bingo Matheny we własnej osobie. Ostatni z wielkich
detektywów.
- Czy mogę z nim mówić? Roxy zaprzeczyła ruchem głowy.
- Nie. Wącha stokrotki. Na cmentarzu w Baltimore.
- Ach, tak. - W głosie nieznajomego przebijało rozczarowanie.
- Mogę panu w czymś pomóc? - spytała.
- Jest pani prywatnym detektywem?
- Tak. - Roxy wytarła dłoń o szorty i wysunęła przed siebie. - Je-
stem Roxanne Matheny.
Nieznajomy przez chwilę popatrzył na wyciągniętą rękę, a do-
piero potem podał swoją. Uścisk miał mocny, dłoń suchą i ciepłą.
Spodobało się to Roxy. Uśmiechnęła się lekko. Nie znosiła ludzi o
dłoniach miękkich i lepkich. Wilgotny, gąbczasty uścisk wystar-
czyłby, żeby popsuć cały, skądinąd dobrze zapowiadający się
dzień.
- Niech pan wejdzie do środka - odezwała się do nieznajomego. -
Proszę nie zwracać uwagi na ten okropny bałagan. Właśnie wpro-
wadzam się do biura po dziadku. Zapisał mi je w testamencie.
- Co się z nim stało? - zainteresował się gość. Wszedł
R
S
7
głębiej i stanął pośrodku poczekalni. - Zginął podczas wykonywa-
nia służbowych obowiązków? Roxy parsknęła śmiechem.
- Można by tak to nazwać. Jakiś facet nakrył dziadka w łóżku ze
swoją żoną. To znaczy z żoną tego faceta - uściśliła szybko. - Bingo
nigdy się nie ożenił. Nawet z moją babką.
W oczach nieznajomego Roxy dojrzała cień przestrachu.
- Ktoś zamordował dziadka pani w napadzie szału zazdrości?
- Nie. Bingo zmarł na atak serca. Bądź co bądź, miał już dzie-
więćdziesiąt pięć lat. Nawet taki twardziel jak on nie wytrzymał
napięcia. Kochać się z kobietą i być przyłapanym in flagranti? To
nie byle jakie przeżycie.
Nieznajomy zmarszczył czoło.
- Dość beztrosko mówi pani o śmierci własnego dziadka - po-
wiedział z przyganą w głosie.
Roxy potarła czoło, odgarnęła włosy opadające na oczy i
uśmiechnęła się smutno.
- Źle odczytał pan moją reakcję. Bardzo przeżyłam odejście Bin-
ga. Brakuje mi go. Był... był zdumiewającym człowiekiem. Żył
długo. Czerpał z życia wszystko, co najlepsze. I odszedł tak, jak
tego pragnął. Szybko. Pora była odpowiednia, żeby przenieść się
gdzie indziej.
- Gdzie indziej - machinalnie powtórzył nieznajomy.
- Tak. A więc czym mogę panu służyć?
Spencer Melbourne uważnie przyjrzał się stojącej przed nim
młodej kobiecie. Zastanawiał się, czy nie byłoby rozsądniej poszu-
kać innej agencji. Jedynym powodem, dla którego tutaj się zjawił,
było to, że przed laty Bingo Matheny prowadził jakąś sprawę jego
ojcu. Była to sprawa delikatnej natury i staremu panu Melbo-
urne'owi zależało na tym, aby utrzymać ją w tajemnicy, a Bingo
R
S
8
Matheny uchodził za człowieka niezwykle dyskretnego, o niepo-
szlakowanej uczciwości, który nie zawiódł pokładanego w nim za-
ufania. Dlatego Spencer odszukał teraz jego adres na żółtych stro-
nicach „Panoramy firm". W zamieszczonym tam ogłoszeniu re-
klamowym zaznaczono, że agencja specjalizuje się w poszukiwa-
niu zaginionych osób. Spencer pragnął odnaleźć brata. Po namyśle
uznał, że znacznie lepiej niż on sam zrobi to rutynowany detektyw.
Jeszcze raz omiótł wzrokiem nędzne wnętrze agencji i jego wła-
ścicielkę. Powinien wynająć dobrego detektywa. Takiego, który zna
się na rzeczy i ma doświadczenie.
- A więc... - zaczął niepewnie. Nie chciał obrazić Roxanne Ma-
theny. Dopiero teraz uzmysłowił sobie, że jest to osoba niezwykle
młoda. - Od jak dawna pracuje pani w tym zawodzie? - zapytał.
Zobaczył, że oczy jego rozmówczyni lekko się rozszerzyły. Były
bardzo ciemne. Prawie tak ciemne jak jej włosy.
- W tym zawodzie? - powtórzyła. - Chodzi panu o mnie?
- Tak. Od kiedy zajmuje się pani pracą detektywistyczną?
- Hmm. - Do tej pory Roxy patrzyła Spencerowi prosto w oczy.
Teraz jej spojrzenie umknęło gdzieś w dół.
- Słucham.
Podniosła wzrok i zaraz znów go opuściła.
- No, prawdę mówiąc, od niedawna. Ale Bingo nauczył mnie
mnóstwa rzeczy. Zanim zostałam licencjonowanym detektywem,
pomagałam mu przy prowadzeniu wielu różnych spraw. - Roxy
spojrzała gościowi prosto w twarz. – Mam pełne kwalifikacje w
tym zawodzie, a licencja uprawnia mnie do pracy w stanie Wirgi-
nia. Wychowałam się w Dystrykcie Kolumbii. Znam więc świetnie
Waszyngton oraz jego okolice i mam instynkt lepszy niż gończy
pies. Potrafię zrobić wszystko, co pan mi zleci. Poprowadzę każdą
R
S
9
sprawę rozwodową, dotyczącą korupcji lub szantażu. A także mogę
się zająć poszukiwaniem zaginionej osoby.
- Chodzi o to ostatnie - oznajmił Spencer.
- Och, takie sprawy to łatwizna - z uśmiechem zapewniła go
Roxy. Zanim zdążył cokolwiek dodać, powiedziała: - Będę potrze-
bowała paru informacji. Przejdźmy do gabinetu.
Spencer zrobił, o co go poprosiła, przekonany, że wdając się w
dalszą rozmowę, być może popełnia wielki błąd. Drugi pokój, w
którym po chwili się znalazł, przedstawiał się jeszcze gorzej niż po-
przedni. Zaniedbany, wyglądał tak, jakby nie sprzątano go od dwu-
dziestu lat.
Spod stosów dokumentów porozkładanych na ogromnym biurku
Roxanne Matheny wygrzebała ołówek i blok papieru. Ze staro-
świeckiego krzesła na kółkach zepchnęła na podłogę stertę zaku-
rzonych akt. Podniosła stopę obutą w tenisówkę i z całej siły
pchnęła ruchomy mebel w drugi koniec pokoju. Trzeszcząc, sunął
na kółkach w stronę Spencera i zatrzymał się tuż przed nim.
Ze strony Roxanne Matheny był to idealnie wykonany ruch. Być
może ta młoda kobieta wie, co robi i zna się na rzeczy, pomyślał.
Zajął miejsce na krześle. Pani detektyw przysiadła na krawędzi sta-
roświeckiego biurka z żaluzjowym zamknięciem.
- A więc szuka pan kogoś? - spytała.
- Tak. Brata.
Roxy umieściła ołówek nad blokiem papieru. Była przygotowana
do robienia notatek.
- Kiedy widział go pan po raz ostatni?
Spencer zagryzł wargi. Nadeszła chwila na wyjaśnienia, które
wcale nie będą łatwe.
- Hmm, w ogóle go nie widziałem.
R
S
10
Pani detektyw podniosła głowę i zwężonymi oczyma popatrzyła
na swego pierwszego klienta.
- To znaczy, nie pamiętam, abym kiedykolwiek go spotkał - uści-
ślił Spencer.
- Zechce pan mi to wyjaśnić?
- Jestem adoptowanym dzieckiem. W chwili adopcji miałem po-
dobno osiemnaście miesięcy.
Roxanne Matheny coś zanotowała.
- Jasne. I chce się pan dowiedzieć, czy nie ma pan naturalnego
rodzeństwa.
- Nie. Ja wiem, że mam brata. To mój bliźniak. Pani detektyw
badawczo przyjrzała się Spencerowi.
- Skąd pan o tym wie? Od rodziców?
- Nie. Ludzie, którzy mnie adoptowali, nigdy nawet nie wspo-
mnieli, że mam brata - powiedział. - Ale ja wiem, że on istnieje.
- Proszę posłuchać, panie... - Roxanne Matheny zawiesiła głos i
zmarszczyła brwi. - Jak pan się właściwie nazywa?
- Melbourne - odparł. - Jestem Spencer Melbourne.
- A więc, panie Melbourne, oświadczam panu jedno. Przyda mi się
trochę forsy, podobnie jak każdemu następnemu detektywowi, do
którego pan się uda, ale pozwoli pan, że oszczędzę mu zbędnych
wydatków. Bo jeśli to tylko domysły. ..
- To nie są domysły - z przekonaniem zaprzeczył Spencer.
- Ale...
Wiedział, że pewnie pożałuje swego wyznania, ale stało się.
- Miałem sen - oznajmił.
Roxanne Matheny uśmiechnęła się lekko i dopiero teraz Spencer
uzmysłowił sobie, że mimo niechlujnego wyglądu wcale nie jest
R
S
11
brzydka. Z rozpogodzoną twarzą wydawała się nawet atrakcyjna.
- Proszę posłuchać - odezwała się. - Wszyscy mamy sny. Mnie
śni się, że wygrałam...
- Pozwoli mi pani mówić dalej? - przerwał jej Spencer.
Przestała się uśmiechać.
- Przepraszam. - Znów skierowała czubek ołówka w stronę kart-
ki papieru. - A więc miał pan sen.
- Tak. Powtarzający się od dzieciństwa. Nie jest to wiele. Śni mi
się tylko, że jestem z kimś w jakimś miejscu, którego nie rozpozna-
ję, a ta druga osoba... - Jak ma to opisać, żeby nie wyjść na waria-
ta? zastanawiał się. - Ta druga osoba wygląda identycznie jak ja.
- A więc widział pan jej twarz?
- Nie.
- To skąd pan wie, że wygląda tak samo?
- Wiem. Po prostu wiem.
Obserwował Roxanne Matheny. Znów coś zanotowała. Za-
stanawiał się, czy rejestruje podawane przez niego fakty, czy też
pisze błagalny apel, coś, co wyrzuca się przez okno na kartce. Na
przykład „Jestem na trzecim piętrze, uwięziona przez psychopatę.
Wezwijcie policję!"
- Proszę pani...
Podniosła do góry prawą rękę. Lewą notowała dalej.
- Chwileczkę - mruknęła od nosem.
Pewnie usiłuje sobie przypomnieć, jak pisze się słowo „psycho-
pata", pomyślał Spencer. Otworzył usta, że powiedzieć, że przez
„ch", ale spojrzała na niego ponownie.
- W porządku. A więc wydaje się panu, że ma pan brata bliźnia-
ka.
- Nie wydaje mi się. Ja wiem, że tak jest. Czy kiedykolwiek czy-
tała pani coś na temat bliźniaków? - zapytał.
R
S
12
Zaprzeczyła ruchem głowy.
- Chyba nie.
- Wyniki badań nad zachowaniem się bliźniaków są fascynujące.
Zwłaszcza dotyczące dzieci rozłączonych tuż po urodzeniu, które
po latach zetknęły się ponownie. Wykazują wiele podobieństw,
często w odniesieniu do spraw uważanych za zależne od warunków
otoczenia, a mogących być pochodzenia genetycznego. Na przy-
kład, po latach, okazywało się, że bliźniaki rozłączone w dzieciń-
stwie ożeniły się z kobietami bardzo do siebie podobnymi lub no-
szącymi identyczną liczbę pierścionków na tych samych palcach
bądź też takimi, które nadały dzieciom identyczne imiona. Dość
często zdarza się, że na pierwsze spotkanie po długiej rozłące bliź-
niaki przychodzą ubrane prawie identycznie. A także często mają
takie same emocjonalne reakcje... - Widząc, że pani detektyw chce
mu przerwać, Spencer Melbourne dodał szybko: - Oraz odczuwają
wzajemne psychiczne więzy. Bez względu na to, czy wiedzą o
swoim istnieniu, czy nie.
- I pan właśnie doświadczył istnienia takiego psychicznego
związku?
Spencer zamknął oczy. Ogarnęło go przygnębienie. Wiedział, że
to, co mówi, brzmi idiotycznie. Zachowywał się jak maniak od
zjawisk paranormalnych. Z pewnością pani Matheny zdążyła go
już zaliczyć do tej kategorii.
Otworzył oczy, odważnie wytrzymał jej badawczy wzrok i przy-
taknął.
- Doświadczyłem.
- W jaki sposób?
Tego pytania się obawiał. Wstał i zaczął nerwowo przemierzać
niewielkie, duszne pomieszczenie.
- Od czasu do czasu mam takie odczucie. Bez konkretnej przy-
czyny.
R
S
13
- Co to za odczucie?
Stanął. O krok od pani detektyw. Zamiast usiąść na krześle, usa-
dowił obok niej na blacie biurka i zaczął ją obserwować.
Czarne włosy pani Matheny były miejscami poprzetykane srebr-
nymi nitkami. Wokół ciemnobrązowych oczu widniały drobne
zmarszczki. Wargi miała pełne i mocno zarysowane, z wyraźnie
zaznaczonymi kącikami. Nie była tak młoda, jak początkowo są-
dził. Uznał, że ma przed sobą prawie rówieśniczkę. Myśl ta pod-
trzymała go na duchu.
- Przeświadczenie, że nie jestem sam - odpowiedział wreszcie
spokojnym głosem. - Że istnieje ktoś bliski, kto o mnie myśli. Że...
mam brata. Jestem przekonany, że to bliźniak. Pani Matheny, pra-
gnę go odnaleźć. Mogę liczyć na pani pomoc?
Roxy spojrzała Spencerowi w twarz. Czarne włosy i niebieskie
oczy. Fantastyczne połączenie, uznała z zazdrością. Na widok obu
tych rzeczy i męskich rysów twarzy już raz wpakowała się w
koszmarne tarapaty. Na szczęście, romans z panem Melbourne'em
nie wchodził w grę. Mogła więc czuć się bezpiecznie. Ten przy-
stojny facet był pewnie niewiele wart. To tylko bogaty ekscentryk.
Nieco stuknięty. Nie mogli więc mieć z sobą nic wspólnego.
No i nie ma żadnego sposobu na spełnienie jego dziwacznego ży-
czenia, chwilę później pomyślała Roxy. Bo ktoś, kogo szukał, w
ogóle nie istniał. Ale Spencer Melbourne był tak przejęty i tak bar-
dzo pragnął poznać prawdę, że nie miała serca powiedzieć mu, aby
nie podejmował żadnych działań, bo skończą się fiaskiem.
- Czy pańscy przybrani rodzice jeszcze żyją? - zapytała.
- Nie. Gdy mnie adoptowali, byli już dobrze po czterdziestce.
Oboje umarli przed rokiem. W niewielkim odstępie czasu. Do cze-
go potrzebna pani ta informacja?
R
S
14
Zamiast odpowiedzieć, Roxy pytała dalej:
- Ma pan braci lub siostry? Mam na myśli przybraną rodzinę.
- Nie. Dlaczego pani chce to wiedzieć?
- A kuzynów, ciotki, stryjów, kogokolwiek?
- Nie. Czemu pani pyta?
Roxy zamyśliła się na chwilę.
- Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale... ale może pańskie odczucia
wywodzą się stąd, że stracił pan swoich bliskich?
Spencer Melbourne popatrzył na Roxy lodowatym wzrokiem.
- Sugeruje pani, że ulegam złudzeniom?
- Nie. Może jest pan po prostu samotny i odczuwa brak kogoś
bliskiego.
Wcale nie zamierzała go urazić. Przecież większość ludzi jest
samotnych i odczuwa brak drugiej osoby. Ona też do nich należała.
Taka była rzeczywistość i nie trzeba było się jej wstydzić. Spencer
Melbourne potraktował jednak komentarz Roxy jako osobistą ura-
zę.
- Pani Matheny, należę do waszyngtońskiej elity. Do naj-
wybitniejszych ludzi w mieście - oświadczył cierpkim tonem.
W porządku. I to jest prawdziwy powód, dla którego puka pan
do moich drzwi, pomyślała Roxy. Facet miał forsę, o czym świad-
czyły kosztowne ciuchy, w które był ubrany. Musiała przyznać, że
są gustowne. Ale czy rzeczywiście był kimś wybitnym? Co do tego
miała wiele wątpliwości. Należał po prostu do bogatych, samotnych
mężczyzn, którzy w piątkowy wieczór nie mają nic lepszego do ro-
boty, jak tylko zajmować się wydumanymi historiami. No, niech
sobie wierzy, że jest ważniakiem, jeśli to go bawi, uznała wspania-
łomyślnie.
- Och! - odezwała się po chwili, udając, że oświadczenie gościa
R
S
15
gościa zrobiło na niej wrażenie. - Należy pan do najwybitniejszych
obywateli naszego miasta? Naprawdę?
- Naprawdę - zapewnił ją lodowatym tonem. - Stoję na czele jed-
nej z największych amerykańskich korporacji. Mam więcej inwe-
stycji i akcji, niż jest pani w stanie sobie wyobrazić. Jestem człon-
kiem Instytutu Smithsona, słynnej na cały świat organizacji finan-
sującej badania naukowe. Należę do sponsorów Centrum Kennedy-
'ego. Działam na rzecz wszystkich najpoważniejszych instytucji
dobroczynnych. A moja rodzina należy do najstarszych i najbar-
dziej poważanych.
- Też jestem członkiem Instytutu Smithsona - z uśmiechem na
twarzy oznajmiła Roxy, gdy Spencer skończył wyliczać swoje za-
sługi dla ludzkości. - Prawda, że świetna jest ta dziesięcioprocen-
towa zniżka w sklepie z upominkami?
- Pani Matheny, ja nie żartuję - sucho oznajmił Spencer Melbo-
urne. - Stać mnie na wynajęcie każdego prywatnego detektywa w
tym kraju.
- A mimo to wybrał pan mnie - powiedziała Roxy. - To mi po-
chlebia. Czuję się zaszczycona. Naprawdę.
- Ja pani nie wybrałem - przypomniał gość. - Chciałem skorzy-
stać z pomocy pani dziadka. Przyszedłem tutaj, bo przed laty Bin-
go Matheny wykonał dla mojego ojca pewne bardzo delikatne za-
danie, zachowując przy tym niezbędną dyskrecję.
- Co to było za zadanie?
Spencer Melbourne zawahał się na chwilę.
- Wolałbym o nim nie mówić.
- Rozumiem. Obawia się pan mojej niedyskrecji. Zupełnie niepo-
trzebnie. Zapewniam, że jestem ostrożna. Aż do przesady.
Ten komentarz Roxy Spencer pominął milczeniem. Zapytał tyl-
ko:
R
S
16
- Chce pani dla mnie pracować czy nie? Bierze pani moją sprawę?
Spencer Melbourne zaintrygował Roxy. Nie potrafiła zdobyć się
na to, by mu odmówić. Był wprawdzie stuknięty, lecz zdetermino-
wany. Bardzo zależało mu na odnalezieniu brata, który nie istniał.
Był w stanie wydać mnóstwo pieniędzy na zatrudnienie dowolnego
prywatnego detektywa, no i z pewnością to zrobi, zdaniem Roxy,
wyrzucając je w błoto. Dlaczego więc nie miałaby sama inkasować
tej forsy, zamiast oddawać sprawę któremuś z kolegów po fachu,
mniej niż ona potrzebujących gotówki? Póki Spencer Melbourne
będzie miał przy sobie książeczkę czekową, poty ona, Roxanne
Ma-theny, będzie się zajmowała jego sprawą.
- Zgoda. Wezmę tę robotę - oznajmiła, wyciągając rękę do swe-
go pierwszego klienta. - Zacznijmy od mojego honorarium. Od ra-
zu potrzebna mi będzie zaliczka...
R
S
17
ROZDZIAŁ DRUGI
Pod koniec października, w jesiennych barwach, Potomac wyglą-
dał przepięknie. Siedząc na brzegu rzeki Roxy podziwiała jego nie-
zaprzeczalną urodę. Patrzyła na powierzchnię wody marszczoną
wiatrem i na tańczące promienie słońca, rozbijające się na tysiące
małych, lśniących diamentów. W górę rzeki, w stronę Roxy, płynę-
ły dwie łodzie. Dzięki pracującym równo wioślarskim osadom su-
nęły gładko, niemal bezszelestnie przecinając wodę. Ciszę poranka
przerywały tylko odgłosy komend dochodzące z obu łodzi.
Powiew zimnego wiatru niosącego jesienne liście uderzył Roxy w
twarz i zmierzwił jej włosy. Odgarnęła je z czoła. Ziemia, na której
przysiadła, była chłodna i jeszcze wilgotna od rosy. Poranek był
idealnie spokojny. Roxy nie zamierzała zakłócać jego uroku. Cisza
i spokój nieczęsto towarzyszyły w jej pracy. Nie była na tyle głu-
pia, by rezygnować z nielicznych dobrych chwil, jakie podarowuje
życie.
Łodzie przedefilowały środkiem rzeki. Ich eleganckie, smukłe
sylwetki wyraźnie rysowały się na de różowego nieba. Były zbyt
daleko, by z brzegu dało się rozróżnić członków ich osad, ale Roxy
wiedziała, że w jednej z łodzi płynie Spencer Melbourne. Wkrótce
dotrze on do klubowej przystani odległej o kilkaset metrów od
miejsca, w którym teraz się znajdowała.
Roxy wiedziała o tym dlatego, że Spencer Melbourne umówił się
R
S
18
tam z nią skoro świt, o siódmej. Do spotkania zostało jeszcze dwa-
dzieścia minut.
Wstała, otrzepała czarne legginsy, obciągnęła spłowiała, czer-
woną bluzę od dresu i wsunęła ręce do kieszeni. A więc w taki to
sposób bogaci ludzie rozładowują swoje napięcia, pomyślała, ru-
szając brzegiem rzeki w stronę klubowej przystani. Uznała, że spo-
sób nie jest zły. Ale codzienne wstawanie o tak nieprzyzwoicie
wczesnej porze nie mogło być frajdą. Największą zaletę wykony-
wanego przez nią zawodu stanowiło to, że była panią swego czasu i
sama decydowała o godzinach pracy.
No, zazwyczaj, lecz nie zawsze, poprawiła się w myśli. Od czasu
do czasu zdarzy się jej pewnie jakiś ranny ptaszek. Klient rozpo-
czynający dzień wczesnym rankiem. Człowiek, który zechce zała-
twiać interesy w porze, gdy inni, normalni ludzie dopiero otwierają
zaspane oczy i po omacku szukają przy łóżku rannych pantofli.
Podeszła do drzwi dużego, piętrowego pawilonu, w którym, jak
się dowiedziała, mieścił się klub korporacji kierowanej przez
Spencera Melbourne'a. Ziewając przeraźliwie, Roxy nacisnęła
klamkę i weszła do wnętrza pawilonu. Była niewyspana. Pracując
dla Spencera Melbourne'a, będzie musiała zrezygnować z siedzenia
do późna przed telewizorem. I dobrze, uznała. Jej czarno-biały apa-
rat odbierał fatalnie. A kiedy Arnold Schwarzenegger lub Sylvester
Stallone wysadzali kogoś w powietrze, zazwyczaj zasypiała. Nie
były to bowiem filmy, które kobiety lubią najbardziej oglądać w
nocy.
Gdy tylko otworzyła drzwi, znalazła się w przestronnym, ele-
gancko urządzonym pomieszczeniu klubowym, z podłogą wyłożoną
grubymi dywanami. Jakaś kobieta, dwukrotnie od niej starsza, lecz
ubrana niemal identycznie, weszła do środka przez przeciwległe
R
S
19
drzwi. Idąc w stronę Roxy, ręcznikiem wycierała twarz.
- Czym mogę pani służyć? - zapytała.
- Mam tu się spotkać o siódmej ze Spencerem Melbourne'em.
Kobieta skinęła głową.
- Zaraz go poproszę.
Zniknęła w wewnętrznych drzwiach i po chwili Roxy usłyszała
głośne wołanie:
- Spencer! Jesteś potrzebny w klubie!
Kobieta wróciła. Wyciągnęła rękę.
- Nazywam się Diana Brent. Jestem wiceprezesem do spraw re-
klamy w Melbourne Communications Systems - oznajmiła.
Roxy uścisnęła jej rękę.
- Jestem Roxanne Matheny - przedstawiła się krótko.
Diana Brent przyglądała się jej z zainteresowaniem, ale nie pytała o
nic. Zarzuciła ręcznik na szyję.
- Spencer zaraz się zjawi - powiedziała.
- Dziękuję.
Diana Brent obdarzyła ją zdawkowym uśmiechem i po schodach
znajdujących się za plecami Roxy wbiegła na piętro. Gdy tylko
zniknęła, ukazał się Spencer.
Roxy zaskoczył jego wygląd. Niczym nie przypominał człowie-
ka, który zjawił się w jej biurze cztery dni temu. Zamiast ciemnego,
szykownego garnituru miał na sobie znoszone, granatowe spodnie
od dresu i szarą przepoconą bluzę, na której widniały trzy wielkie
litery. Skrót nazwy renomowanego uniwersytetu, który zapewne
ukończył. Podobnie jak Diana Brent, Spencer Melbourne miał
ręcznik na szyi i włosy mokre od potu. Jego oczy wydawały się
jeszcze bardziej niebieskie niż w ostatni piątek. Pod wpływem wil-
goci włosy skręciły mu się w kosmyki i Roxy ledwie się po-
R
S
20
wstrzymała przed odruchowym wyciągnięciem ręki i wygładzeniem
niesfornej fryzury.
Spokój, dziewczyno, opanuj się, powiedziała do siebie. Facet
świetnie wygląda, kiedy jest spocony, ale to wcale nie musi ozna-
czać, że masz się pocić razem z nim.
- Dzień dobry - przywitał Roxy. Tego ranka nawet jego głos był
bardziej zrelaksowany niż przy pierwszym spotkaniu. - Przepra-
szam, że ściągnąłem tu panią o tak wczesnej godzinie, ale to jedyna
pora, o jakiej mógłbym się dziś z panią zobaczyć.
- Nic się nie stało - zapewniła go Roxy. - O czym chce pan ze
mną rozmawiać?
Spencer Melbourne obejrzał się i ruchem głowy wskazał drzwi,
przez które przed chwilą wszedł.
- Proszę za mną - powiedział ostrym tonem.
- Rozkaz! - mruknęła Roxy.
Po chwili znaleźli się w obszernej sali, w której stało kilka grup
foteli. Ściany wyłożono elegancką, ciemną boazerią. Podłogę zdo-
bił duży, wschodni dywan. Za panoramicznymi oknami było widać
Potomac w całej jego krasie. Ogromny kryształowy żyrandol zwisa-
jący z sufitu rzucał łagodne, żółte światło. Idąc dalej za Spencerem,
Roxy weszła do następnego pomieszczenia. Było ono podobne do
poprzedniego, lecz mniejsze, z wejściem do kuchni.
- Napije się pani kawy? - zapytał Spencer Melbourne. Zatrzymał
się przy supernowoczesnym ekspresie.
- Chętnie - odparła. - Bez cukru i mleka.
Napełnił kawą dwie filiżanki, jedną z nich podał Roxy i bez sło-
wa ruszył dalej. Zatrzymał się przy drzwiach wychodzących na tyły
pawilonu i przepuścił gościa przed sobą. Po chwili znaleźli się w
małym pokoju, urządzonym w identycznym stylu jak poprzedni.
R
S
21
To pomieszczenie było jednak bardziej sympatyczne i przytulne.
Przy ścianach pomalowanych na zielono stały półki z książkami
na temat wędkarstwa, wioślarstwa i prowadzenia biznesu. Meble
były staroświeckie i eleganckie. Roxy domyśliła się, że ten mały
pokój służy wyłącznie Melbourne'owi. Jest jego prywatnym azy-
lem w klubie, przez który przewija się ciągle mnóstwo ludzi. Pa-
nowała tu cisza. Szef Melbourne Communications Systems mógł
więc odpocząć tu i w spokoju pozbierać myśli.
Roxy nie miała pojęcia, skąd wzięła się jej pewność, że to pokój
Spencera Melbourne'a. Przecież wcale nie znała tego człowieka.
Zamknął drzwi i podszedł do okna. Patrzył na rzekę, a Roxy roz-
glądała się wokół siebie. Zauważyła parę osobistych przedmiotów
należących do Spencera. Na ścianach wisiały fotografie przedsta-
wiające go w grupach różnych sportowców.
Odwrócił się od okna i niezbyt przytomnym wzrokiem spojrzał
na Roxy. Przez chwilę wyglądał tak, jakby w ogóle zapomniał o jej
istnieniu.
- Hmm - chrząknęła. - Dlaczego chciał pan ze mną rozmawiać? -
spytała lekko schrypniętym głosem.
Zamrugał powiekami.
- Przepraszam panią - powiedział. - Zamyśliłem się.
Roxy skinęła głową, akceptując wyjaśnienie, lecz milczała wycze-
kująco.
- W piątkową noc, po naszej rozmowie, znów miałem ten dziwny
sen - oznajmił. - Powtórzył się wczoraj.
-Tak?
- Za każdym razem różnił się nieco od poprzednich.
- Pod jakim względem?
R
S
22
- Och, gdzie się podziały moje dobre maniery! – Spencer Melbo-
urne zmienił nagle ton. - Niech pani siada, bardzo proszę. - Wska-
zał małą kanapkę, stojącą pod oknem.
Roxy usiadła. Filiżankę z kawą postawiła obok na stoliku. Spen-
cer Melbourne przysiadł na blacie biurka. Zachowywał się bardziej
naturalnie niż poprzednio, gdy go widziała, lecz nadal nie brakło
mu ogromnej pewności siebie. W tym otoczeniu wydawał się jed-
nak bardziej przystępny. Nie wyglądał jak szef wielkiej korporacji
ani jak absolwent renomowanego uniwersytetu. I nie przypominał
osobnika, którego bawią tak elitarne sporty, jak wioślarstwo.
Miał wygląd przeciętnego człowieka, który miewa normalne sny i
zwyczajne pragnienia. I, jak oceniła Roxy, w gruncie rzeczy był
właśnie taki. A teraz zależało mu tylko na jednym. Na nawiązaniu
kontaktów z kimś z rodziny, której nigdy nie znał, a więc na
czymś, czego ani wykształcenie, ani bogactwo, ani władza nie były
w stanie mu dać. Pragnąc odzyskać rodzinę, a więc zaspokoić zwy-
kłe ludzkie pragnienie, zwrócił się do kogoś zupełnie przeciętnego.
Do Roxy Matheny. I fakt ten sprawił, że młoda pani detektyw sama
natychmiast przestała czuć się jak człowiek przeciętny.
- Co z tym snem? - spytała, zachęcając rozmówcę do dalszych
zwierzeń.
- Po raz pierwszy wiedziałem, gdzie się znajduję - o-świadczył z
przejęciem.
- O czym pan mówi? - Roxy domagała się wyjaśnień.
Spencer Melbourne przeciągnął palcami po włosach, westchnął
głęboko i nieświadomie zaczął rozcierać kolano, tak jakby odczu-
wał w nim ból.
- Przedtem podczas tych snów nigdy nie miałem pojęcia, gdzie
jestem - wyznał. - Były to miejsca nieokreślone. Zamazane i nie-
wyraźne. Sny upewniały mnie tylko w jednym.
R
S
23
Że jest ze mną brat bliźniak! Fragment snu, który go dotyczył, był
zawsze bardzo wyraźny.
Roxy zaproponowała powrót do głównego wątku rozmowy.
- Ale ostatnim razem zorientował się pan, gdzie się znajduje -
przypomniała.
- Tak. W pewnym sensie. - Zamilkł.
Roxy czekała na dalszy ciąg wyznań. Z narastającą ciekawością.
- Znajdowałem się na tyłach jakiegoś starego domostwa.
Samego budynku nie rozpoznałem, ale podwórze tak. Widziałem
rozwieszony sznur do suszenia bielizny, huśtawkę i przewrócony
czerwony wózek. To zdumiewające, że nagle zacząłem dostrzegać
takie szczegóły. Zauważyłem nawet farbę, odchodzącą płatami od
tylnej ściany domu, i wyrośniętą trawę, domagającą się strzyżenia.
Do tej opowieści Roxy miała stosunek sceptyczny. We śnie, któ-
ry podobno zawsze był niewyraźny i mglisty, ni stąd, ni zowąd po-
jawiło się wiele szczegółów. Być może fakt, że Spencer Melbourne
powiedział o śnie drugiej osobie, sprawił, iż w jego mózgu otworzy-
ły się jakieś klapki.
- Sądzi pan, że był to dom pana rzeczywistych rodziców? - zapy-
tała.
Tym razem Spencer odrzekł bez wahania:
- Tak. Jestem tego pewny. Roxy nadal miała wątpliwości.
- Skąd to przypuszczenie?
Wpatrując się w twarz Roxy, odparł zdecydowanie:
- To nie przypuszczenie, lecz pewność.
- Podobnie jak to, że gdzieś żyje pański brat bliźniak? Roxy zo-
baczyła, że Spencer Melbourne zaciska zęby. Jego oczy zrobiły się
obce i zimne.
R
S
24
- Tak.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, wstał i zaczął nerwowo chodzić po
pokoju.
- Proszę posłuchać, pani Matheny - zaczął, nie patrząc na Roxy -
odnoszę wrażenie, że trudno pani uwierzyć w prawdziwość moich
słów. Taka postawa może uniemożliwić pani wykonanie zadania.
Zdziwił ją postawiony zarzut.
- Nie uniemożliwi - oświadczyła.
Spencer Melbourne zatrzymał się i zimnym wzrokiem zmierzył
swoją rozmówczynię.
- A więc przyznaje pani, że mi nie dowierza? Wzruszyła ramio-
nami.
- Tego bym nie powiedziała.
Stanął tuż przed nią. Wziął się pod boki i zakołysał. Przenosił cię-
żar ciała z jednej nogi na drugą. Taka postawa świadczyła o dużej
pewności siebie. Nie spodobała się Roxy.
- A co by pani powiedziała? - zapytał ostrym tonem.
Zagryzła wargi. Nie miała zamiaru pozwolić temu mężczyźnie,
by traktował ją w ten sposób. Podniosła się z miejsca, oparła dłonie
na biodrach. A potem groźnym wzrokiem popatrzyła na krnąbrnego
klienta.
Jej reakcja musiała zaskoczyć Spencera, gdyż na chwilę nieco się
odprężył. Ale ze swej władczej postawy zrezygnować nie zamie-
rzał.
- Powiedziałabym, że jest pan przyzwyczajony do wydawania
rozkazów i otrzymywania tego, czego tylko pan zechce - odparła
szczerze. - Facetem, który dysponuje wystarczającą ilością forsy i
władzy, żeby bez przerwy otaczać się służalczymi potakiwaczami.
Człowiekiem, który do tej pory był w stanie kupić i osiągnąć
wszystko, czego sobie zażyczył.
Teraz jednak chce pan odzyskać utraconego członka rodziny i
R
S
25
wreszcie pan zrozumiał, że żadne pieniądze tego nie załatwią. Są-
dzę, że przesłania to panu obraz całej sprawy.
Spencer Melbourne zmrużył oczy. Poczerwieniał na twarzy. Gdy
zaczął oddychać szybko i nierówno, Roxy była już pewna, że trafi-
ła celnie i zraniła go do żywego. Była zła na siebie. Nigdy nie po-
trafiła trzymać języka za zębami. Tym razem postąpiła identycznie
jak zawsze. Może to i dobrze, pomyślała, bo niby dlaczego miałaby
nagle zmieniać swoje zwyczaje. No i Spencer Melbourne nie wy-
glądał na faceta, z którym należało obchodzić się jak z jajkiem.
Winna była mu szczerość. I prawdę. Nie wierzyła, że uda mu się
odnaleźć wyimaginowanego brata, jako że jego rodzina po prostu
nie istniała.
- Rozumiem - odparł. - Sądzi pani, że wszystko to wymyśliłem.
A moje sny zostały wywołane niedawną śmiercią przybranych ro-
dziców. Sądzi pani, że jestem żałosnym, samotnym facetem.
Roxy westchnęła. Po raz pierwszy w życiu żałowała, że ma nie-
wyparzony język i gada prosto z mostu. Czyżby Spencer Melbourne
spowodował u niej wyrzuty sumienia? Ujawnił poczucie przyzwo-
itości, zaletę, o której posiadanie nigdy się nie posądzała? Dlaczego
nagle zapragnęła wziąć go za rękę i zapewnić, że nikt inny, tylko
ona, prywatny detektyw Roxanne Matheny, odnajdzie, jeśli to w
ogóle możliwe, jego brata? Skąd wzięła się u niej nieprzeparta chęć
złożenia głowy na piersi tego mężczyzny? Pragnęła pogładzić go
po czole, przycisnąć wargi do skroni i...
Co za idiotyzm, uznała. Wszystko przez ten jego niezwykły wy-
gląd. Zawsze czuła słabość do niebieskich oczu, a Spencer Melbo-
urne miał najpiękniejsze, jakie zdarzyło się jej kiedykolwiek oglą-
dać. Teraz wyzierał z tych oczu beznadziejny smutek.
R
S
26
Odarła tego człowieka ze złudzeń. Poczuła się winna.
Na litość boską, jak mogła potraktować go tak okropnie? Na do-
miar złego jeszcze brała za to pieniądze. Dopiero co stracił przybra-
nych rodziców, a ona bezlitośnie i bez ogródek oświadczyła mu, że
pozostał sam i nie ma już nikogo bliskiego.
Rób, co do ciebie należy, pouczyła samą siebie. Za to ci płacą.
Nie daj zbić się z tropu facetowi tylko dlatego, że jest przystojny,
seksowny i ma wspaniałe, niebieskie oczy. Wiesz z doświadczenia,
że takie sytuacje dla ciebie kończą się źle.
- Panie Melbourne - odezwała się po chwili. Miała nadzieję, że
uda się jej przynajmniej częściowo naprawić popełniony błąd. -
Przepraszam za moje słowa. Nie chodzi o to, żenie wierzę w istnie-
nie pańskiego brata. Nie chcę budzić w panu płonnych nadziei.
- Dlaczego pani tego nie chce? Zaskoczyło ją to pytanie.
- A dlaczego pan chce się tego dowiedzieć?
- Co w tym złego, że będę miał nadzieję?
- Czeka pana rozczarowanie.
- Pani Matheny, zapewniam panią, że nie jestem smętnym, sa-
motnym facetem, za jakiego pani mnie bierze, który potrzebuje z
pani strony współczucia i sympatii. Nie zrozumiała pani, o co mi
chodzi. Nie doznam rozczarowania, bo mój brat istnieje i gdzieś ży-
je. Jeśli zaś jest pani pozbawiona identycznego przekonania, stanie
się lepiej, gdy wynajmę innego detektywa i on zajmie się poszuki-
waniami.
Prawdopodobnie byłoby to najlepsze wyjście, pomyślała Roxy.
Było bezspornym faktem, że dla niej liczyła się zaliczka. Nadal
jednak sama nie była pewna, dlaczego w ogóle zainteresowała się tą
sprawą. Może sprawiło to przeświadczenie Spencera Melbourne'a,
R
S
27
że ma brata? A może zrozumiała, co to znaczy chcieć za wszelką
cenę odzyskać rodzinę?
Beż to razy, gdy była małym dzieckiem, wymyślała przeróżne hi-
storie o cudownych rodzicach, braciszku i siostrzyczce, którzy ko-
chali ją bezgranicznie i zawsze chcieli być obok niej? Wielokrotnie
nie mogąc zasnąć leżała po ciemku w łóżku, czekając, aż ktoś do
niej zajrzy. Wtedy przekonywała samą siebie, że jako niemowlę
została odłączona od rdzennie amerykańskiej rodziny, która szalała
z rozpaczy po stracie uwielbianego dziecka i za wszelką cenę stara-
ła się je odzyskać.
De razy zawiodły ją nadzieje? Jakże często była rozczarowana,
gdyż nikt nigdy jej nie szukał.
Roxy była samotnym dzieckiem. Niemal zaraz po jej urodzeniu
ojciec porzucił rodzinę, a kilka lat później ulotniła się matka. Roxy
przekazywali sobie różni krewni. Mając szesnaście lat przyjechała
na wakacje do dziadka. Od razu oboje przypadli sobie do gustu. I
dopiero Bingo Matheny stworzył jej dom.
Dziadek był dziwakiem, chodzącym własnymi drogami i o róż-
nych porach. Niewiele zajmował się Roxy. Nadal była samotna, ale
zyskała życiową stabilizację. Miała na kim się oprzeć. Bingo był
mądrym człowiekiem. Miał gotowe odpowiedzi na każdy temat i
zupełnie sensowną filozofię życia.
To, co mówił, może nie zawsze było na sto procent prawdziwe, ale
potrafił podtrzymać Roxy na duchu. Bingo Matheny był dobrym
człowiekiem. Roxy kochała go tak, jak w gruncie rzeczy nie kocha-
ła przedtem nikogo innego.
Uznała, że jest jeszcze jeden powód, dla którego powinna zająć
się sprawą Spencera Melbourne'a. Była w stanie zrozumieć tego
człowieka lepiej niż jakikolwiek inny detektyw.
I być może przy okazji poszukiwania jego brata zyska coś
R
S
28
jeszcze. Pozbędzie się wreszcie głęboko tkwiącego w niej pragnie-
nia, aby odnaleźć swoją rodzinę, o której wiedziała, że już nie ist-
nieje.
- Nie musi pan szukać innego detektywa - oznajmiła po chwili. -
Jeśli w ogóle komuś uda się odnaleźć pańskiego brata, to tylko
mnie. Daję panu słowo.
Widocznie jej zapewnienie wypadło wiarygodnie i przekonująco,
gdyż zobaczyła, że Spencer Melbourne się odprężył. Reagowała na
każdy ruch jego ciała. Uznała, że ten facet ma niezaprzeczalny
urok. Ale dlaczego w ogóle zaprzątała sobie tym myśli? Była to
zwykła głupota. Przecież raz już się sparzyła, mając do czynienia z
podobnie przystojnym młodym człowiekiem. Byłaby skończoną
idiotką, gdyby znów popełniła ten sam błąd.
- Mam jedną prośbę - oświadczył Spencer Melbourne.
- Słucham pana - zachęciła Roxy. - O co chodzi?
- Właściwie to warunek.
- Nie lubię warunków.
- To źle. Bo ten jest bardzo istotny.
- O co chodzi?
- Chcę uczestniczyć w poszukiwaniach.
Słowa te nie zachwyciły pani detektyw.
- Co pan przez to rozumie? - chciała się dowiedzieć.
Spencer Melbourne przeszedł powoli na drugą stronę pokoju.
Spojrzał na wiszącą na ścianie swoją fotografię w towarzystwie se-
natora z Wirginii. Stali obaj pośrodku rzeki i obaj trzymali w rę-
kach po jednej złowionej rybie. Spencer odwrócił się w stronę
Roxy.
- Chcę być informowany o każdym pani kroku - oznajmił. Tylko o
to mu chodziło? To niewiele, uznała.
- Żaden problem.
- Chcę znać każde posunięcie, zanim je pani wykona.
R
S
29
- Żaden problem.
- O wszystkim, czego pani się dowie, natychmiast chcę mieć in-
formację.
- Żaden problem,
- I chcę jeździć z panią wszędzie tam, gdzie okaże się to ko-
nieczne.
- A to jest problem.
- Co takiego?
Roxy zmierzyła wzrokiem swego klienta.
- Powiedziałam, że to jest problem. I to duży. Nie zgadzam się.
- Dlaczego?
- Bo pracuję samotnie.
Spencer Melbourne stanął przed nią i ponownie przyjął postawę
władcy.
- Tym razem będzie inaczej - oznajmił nie znoszącym sprzeciwu
głosem.
- Nie będzie.
- Będzie.
- Proszę posłuchać, panie Melbourne...
- Niech pani słucha. Jest to najważniejsze przedsięwzięcie mego
życia. Nie zaufam osobie, której wcale nie znam.
- Mówił pan, że Bingo dobrze i dyskretnie wykonał jakieś zadanie
dla pańskiego ojca - przypomniała mu Roxy. - Już mówiłam, dzia-
dek nauczył mnie wszystkiego. Jestem szczytem dyskrecji.
- Przedtem mówiła pani, że ostrożności.
- I tego, i tego. Zalet mam wiele.
- Pani Matheny...
- Nie pozwolę panu włóczyć się za mną, dokądkolwiek się ruszę.
Nie pozwolę!
- Wobec tego nie zostanę pani klientem.
R
S
30
Roxy westchnęła zdesperowana.
- Każdy inny detektyw powie panu dokładnie to samo. Nikt nie
zgodzi się, aby klient deptał mu po piętach, zadręczał pytaniami i
utrudniał pracę.
- Obiecuję, że nie będę niczego utrudniał.
- I ja mam w to wierzyć?
Roxy wydawało się, że na wargach Spencera Melbourne'a do-
strzegła lekki uśmiech, który zniknął tak szybko, jak się pojawił.
- Daję słowo.
Z góry wiedziała, że gorzko tego pożałuje, ale się zgodziła. Przy-
stała na warunki Spencera Melbourne'a.
- W porządku. Może pan szwendać się za mną. Ale jeśli choć raz
przeszkodzi mi pan w pracy, odeślę pana do służbowego gabinetu w
Melbourne Communications Systems. Jasne?
- Jasne.
- To dobrze.
Wyciągnął rękę. Roxy niechętnie podała mu swoją. Dłoń Spence-
ra Melbourne'a była ciepła, a uścisk zdecydowany i silny. Ten fa-
cet nigdy się nie poddaje, uznała z westchnieniem.
To stwierdzenie wcale nie podtrzymało jej na duchu.
R
S
31
ROZDZIAŁ TRZECI
- Przyszła pani Matheny.
Spencer Melbourne oderwał wzrok od leżącego przed nim sche-
matu i pomyślał o ciemnowłosej i ciemnookiej kobiecie, która miała
odszukać jego brata. Wcisnął guzik wewnętrznego telefonu i polecił
sekretarce, aby wpuściła gościa.
Prywatny detektyw Roxanne Matheny niczym nie przypominała
żadnej ze znanych mu osób. Od skrajnej nieśmiałości przechodziła
błyskawicznie do ostrej ofensywy. No i była całkowicie odporna na
jakiekolwiek emocje. Nic nie robiło na niej wrażenia. Nic ani nikt.
Nikt to znaczy on sam. Mimo wszystko jednak przy każdym na-
stępnym spotkaniu z tą kobietą czuł się coraz lepiej. Może właśnie
dlatego, że ani na jotę nie udawało się jej onieśmielić.
Od śmierci rodziców nie miał nikogo bliskiego, komu mógłby
się zwierzyć. Większość znajomych stanowili ludzie, których po-
znał na polu zawodowym. Wszyscy w gruncie rzeczy pracowali albo
dla niego, albo dla konkurencji, a on przestrzegał zasady niewykra-
czania poza czysto profesjonalne stosunki. Również ci, którzy nie
byli współpracownikami, trzymali się od niego z daleka. Pochodził
z bogatego domu i sam pomnożył rodzinną fortunę. Bez względu na
to, czy mu się to podobało, czy nie, utrzymywali odpowiedni dy-
stans.
Nawet kobiety, z którymi Spencer umawiał się od czasu do czasu,
zachowywały się powściągliwie. Ze względów zawodowych bądź
R
S
32
towarzyskich podtrzymywał różne znajomości dlatego, że po prostu
nie znał innego sposobu na życie.
W swojej korporacji miał kilku ludzi, których lubił i przy których
potrafiłby się odprężyć, ale nigdy nie pozwalał sobie na naruszenie
służbowej hierarchii. Był szefem. Panem i władcą. I każdy, kto dla
niego pracował, znał swoje miejsce i nie odważyłby się spoufalać z
szefem. Dlatego Spencer właściwie przy nikim nie czuł się napraw-
dę dobrze.
W obecności Roxanne Matheny rzecz miała się inaczej. Nie mu-
siał okazywać swej wyższości. Wprawdzie pani detektyw też pra-
cowała dla niego i płacił za to, ale nie decydował o jej poczyna-
niach. Nie miał zresztą na to ochoty. Pani Matheny otrzymała do
wykonania ściśle określone zadanie i to ona kierowała własną pra-
cą. Była sobie sterem i okrętem. Z tej to przyczyny Spencer uznał,
że nie musi stwarzać między nimi żadnego dystansu.
Ta jego postawa nie wpłynęła jednak na rozluźnienie wzajemnych
stosunków. Pani Matheny nie korzystała z otrzymanych prerogatyw
i przez cały czas zachowywała się bardzo profesjonalnie, nie wy-
kraczając poza ramy ściśle zawodowego układu.
Co do tej postawy pani detektyw Spencer miał mieszane uczucia.
Z jednej strony odpowiadał mu zachowywany przez nią dystans, z
drugiej jednak pragnął bardziej zażyłych stosunków.
Nie bardzo wiedział, co się dzieje. W zachowaniu Roxanne Ma-
theny było coś odpychającego. Coś, co niweczyło jego wysiłki, by
ta znajomość nie była tylko i wyłącznie profesjonalna.
Weszła do jego gabinetu, ubrana niemal po męsku. W obszerne,
brązowe tweedowe spodnie i podobnie workowatą, białą koszulę
pod czarno-brązową, kraciastą kamizelką. Przez chwilę Spencer
R
S
33
zastanawiał się, czy w sekretariacie nie zostawiła męskiego kapelu-
sza i płaszcza, a także dlaczego nie nosi złotego zegarka z dewizką.
Takiego, jakie niezmiennie wyciągali z kieszeni rasowi detektywi
we wszystkich znanych mu filmach. Może zastawiła go w lombar-
dzie po to, żeby kupić sobie naboje? zdążył jeszcze pomyśleć, za-
nim wziął się w garść. W wyglądzie Roxanne Matheny było coś, co
przypominało mu słynnego Marlowa.
- Przepraszam za najście bez uprzedzenia - oznajmiła na wstępie.
- Byłam w pobliżu.
- Nic się nie stało - uspokoił ją Spencer. Wstał i obszedł biurko.
Uścisnął kordialnie dłoń Roxy i wskazał gestem stojące obok krze-
sło. Ruch okazał się zbędny, jako że gość zdążył zająć je chwilę
wcześniej. - Czego pani się dowiedziała? - zapytał.
Poczekała, aż Spencer wróci na miejsce za biurkiem i u-siądzie.
- Dowiedziałam się, że nie będzie to tak łatwe, jak
sądziłam.
Usłyszana wiadomość przykro zaskoczyła Spencera.
- Jak to? Przecież mówiła pani, że odnajdywanie ludzi to fraszka.
- To była prawda. Kiedy żył Bingo. Miał znajomych i przyjaciół
w przeróżnych środowiskach. Także wśród znanych osób. Oni jed-
nak nie wykazują ochoty, żeby pomagać mi tak jak dziadkowi.
- Dlaczego?
- Widocznie Bingo dysponował jakimiś specjalnymi in-
formacjami, których nie miał okazji mi przekazać.
- Jakimi?
- Och, rozmaitymi. Na przykład, kto sypia z żoną członka kongre-
su lub z członkiem kongresu. Kto podwędził forsę swemu szefo-
R
S
34
wi. Czyje dziecko pochodzi z nieprawego łoża poważanego zagra-
nicznego dyplomaty z kraju, w którym surowo przestrzega się mo-
ralności. O, takie tam rzeczy.
- Rozumiem.
- Mały szantaż potrafi zdziałać więcej niż długoletnia przyjaźń.
Spencer nie skomentował uwagi Roxy. Wrócił do głównego wąt-
ku rozmowy.
- A my jak postąpimy? - zapytał.
Roxanne Matheny założyła nogę na nogę, odchyliła się na krześle
i objęła rękoma jedno kolano.
- Panu się to nie spodoba - oznajmiła spokojnie.
- Tak?
- Tak. Zdobycie odpisu dokumentu o pańskiej adopcji i oryginal-
nego świadectwa urodzenia leży na pograniczu niemożności.
Spencer usiłował zachować spokój. Wiedział z doświadczenia, że
nie ma rzeczy nie do zdobycia. Ze słów pani Matheny wynikało
jednak, że jest cień szansy. Istniał więc jakiś sposób dotarcia do
starych akt.
- Dlaczego? - spytał krótko.
- Zazwyczaj w naszym stanie, gdy ktoś chce dotrzeć do adopcyj-
nego rejestru i odszukać swych naturalnych rodziców, musi uzyskać
na to zezwolenie sądu. I to nie lokalnego, lecz okręgowego. W tym
celu trzeba złożyć podanie do państwowej rady adopcyjnej z proś-
bą o przesłuchanie.
- Tylko tyle?
- Jeśli nawet rada zgodzi się przesłuchać pana, to i tak może od-
mówić udostępnienia rejestru.
- Dlaczego?
- Bo kiedy uda się panu wyłożyć swoje powody, aż trzej sędzio-
wie będą musieli uznać, czy są na tyle ważne, by usprawiedliwiały
R
S
35
dostęp do adopcyjnych akt. Szczerze powiedziawszy, zwykłe zain-
teresowanie się losami dawno utraconego brata, który być może
nawet nie istnieje, z pewnością nie okaże się wystarczającym ar-
gumentem.
Rozumowanie Spencera szło innym torem. Nikt nie potrafi prze-
widzieć, co postanowi jakiś sędzia.
- A jeśli przystaną na moją prośbę i zgodzą się na ujawnienie mi
tych dokumentów?
- To może nie wystarczyć. Począwszy od roku I972 do rejestrów
adopcyjnych bywa załączana specjalna klauzula tajności. Na żąda-
nie jednej lub obu zainteresowanych stron.
- Co to oznacza?
- Gdy sąd otworzy pański rejestr i znajdzie w nim pisemne żąda-
nie utajnienia akt podpisane przez pańską naturalną matkę lub natu-
ralnego ojca, wówczas cały rejestr zostanie ponownie zapieczęto-
wany i ani pan, ani nikt inny nie uzyska do niego dostępu. No, chy-
ba że - dodała Roxy po chwili wahania - chodzi o jakąś superważną
sprawę. Śmiertelną chorobę, gdy do uratowania życia człowieka
jest niezbędny przeszczep szpiku kostnego od członka rodziny, czy
coś w tym rodzaju. W innych, mniej ważnych przypadkach legalny
dostęp do akt nie istnieje.
- Mówiła pani, że nie zawsze do akt są załączane klauzule tajno-
ści.
- Fakt.
- Może ani mój ojciec, ani moja matka nie złożyli tego typu
oświadczenia?
- W takiej sytuacji byłaby pewna szansa. Niewielka. Ale, jak już
mówiłam, musi pan mieć ważny, przekonujący powód, by sąd ze-
zwolił na dostęp do akt.
- A więc jest szansa. Niewielka - powtórzył Spencer.
Roxy potakująco skinęła głową.
R
S
36
- Podobnie mała jak to, że Ziemia wyskoczy ze swej orbity i
wpadnie na Słońce.
Zignorował tę uwagę. Spojrzał na swą rozmówczynię.
- A więc proszę zacząć działać. Trzeba wprowadzić w ruch kółka
całej machiny.
Roxy westchnęła.
- Już to zrobiłam.
Zdziwiło to Spencera, ale się nie odezwał.
- Uznałam, że takie drobiazgi jak sąd okręgowy i trzech sędziów
nie powstrzymają pana przed działaniem. Nie wygląda pan na face-
ta, który szybko się łamie.
Nie wiedział, czy uznać to za komplement, więc na wszelki wypa-
dek wolał milczeć.
- Mogą też wystąpić sprzyjające okoliczności - dodała Roxy, na
widok posmutniałej twarzy swego klienta.
- Jakie?
- Jeśli pańska matka nie żyje, a w akcie urodzenia nie figuruje
żaden ojciec, bez większych ceregieli sędziowie mogą przystać na
pańską prośbę.
- Nie żyje? - powtórzył zaskoczony Spencer. Dopiero teraz zdał
sobie sprawę z tego, że nie przemyślał różnych możliwości. - Jej
śmierć nazywa pani sprzyjającą okolicznością?
- No, w innym sensie...
- Ja nawet nie próbuję odszukać matki. Chcę znaleźć brata. Co
będzie, jeśli...
Roxy podniosła rękę do góry.
- Jak już mówiłam, w takich sprawach zwykły tryb postępowania
polega na wystąpieniu do sądu o odszukanie matki. Wcale nie jest
powiedziane, że tak właśnie zrobimy. To znaczy nie tylko tak.
Mimo woli odetchnął z ulgą.
- Zechce pani to wyjaśnić? - poprosił.
R
S
37
- Jak powiedziałam, w pańskim imieniu już złożyłam w sądzie
odpowiednią petycję. Uważam to jednak za posunięcie czysto for-
malne. Równocześnie spróbuję pociągnąć za inne sznurki. Nie tylko
Bingo miał przyjaciół. Ja też ich mam. No, może tylko są nieco
mniej... wpływowi.
Spencer nie był pewien, czy chciałby usłyszeć coś więcej na ten
temat. Zobaczywszy, że klient mruży oczy, pani Matheny uznała, iż
jej nie dowierza. Postanowiła nieco rozwinąć temat.
- Starzy kumple, nic więcej. Wie pan, co mam na myśli.
Będę musiała raz lub dwa spotkać się z nimi. No i dla dwóch
z nich zrobić to, co lubią najbardziej. To znaczy te ciastka,
które nie wymagają pieczenia, zrobione z czekolady, płatków
owsianych i masła orzechowego. - Roxy spuściła wzrok i słabym
głosem dodała: -I przy Dougu będę musiała gadać jak idiotka. Ga-
worzyć jak dziecko. A dla Phila włożyć ten okropny czerwony biu-
stonosz...
Spencer nie potrafił powstrzymać uśmiechu. Żeby Roxy przestała
być tak bardzo spięta, oświadczył:
- Przepadam za tymi nie pieczonymi ciastkami z czekolady, płat-
ków owsianych i masła orzechowego. Jedna z naszych kucharek
przyrządzała je co roku na Boże Narodzenie. - Do gaworzenia i
czerwonego biustonosza nie odważył się nawiązać. Coś mówiło
mu, że kiepskim pomysłem byłoby wyobrażanie sobie Roxanne
Matheny w samej tylko bieliźnie. Wydawało mu się, że przez jej
twarz przewinął się lekki uśmiech. Gdy podniosła wzrok, minę
miała całkowicie obojętną.
- Ted pracuje w budynku, w którym Sąd Rodzinny archiwizuje
akta. W zamian za jakąś niewielką przysługę mogłabym namówić
go na to, żeby podczas przerwy na lunch przypadkowo zaintereso-
wał się pewnymi papierami.
R
S
38
Spencer miał ochotę zapytać Roxy, czemu w ogóle umawia się z
jakimś typem o podejrzanej etyce zawodowej, ale się rozmyślił.
Uznał, że lepiej nic na ten temat nie wiedzieć. To nie był jego inte-
res. Ale, prawdę powiedziawszy, ciekawiło go jednak prywatne
życie Roxanne Matheny.
- Jak pani zamierza to załatwić? - zapytał.
- Zaraz pojadę do Teda. Wszystko będzie grało, jeśli on jest
nadal... hmm... - odchrząknęła - to znaczy jeśli jeszcze ma ochotę.
Rozumie się, na czekoladę. - Zanim Spencer zdołał się odezwać,
dodała: - Nie musi pan jechać ze mną. Miałabym. .. skrępowane
ruchy.
Przed oczyma Spencera pojawił się ni stąd, ni zowąd przedziwny
obraz. Roxanne Matheny, ubrana w kusą, obcisłą czerwoną kieckę,
w pantoflach na gigantycznych obcasach, ze sznurem pereł na szyi
i z długą cygarniczką w dłoni, uwodziła jakiegoś urzędnika. Wi-
dział, jak przy dźwiękach dochodzącej z oddali melancholijnej mu-
zyki facet bierze ją za rękę, wsuwa palce w jej włosy i na wargach
żarliwie wyciska namiętny pocałunek.
Po chwili obraz nieco się zmienił. Z niewiadomego powodu miej-
sce urzędnika zajął nie kto inny, lecz Spencer Melbourne.
Klient Roxanne Matheny zatrzymał przewijający się przed oczy-
ma film z panią detektyw w roli femme fatale i sobą jako amantem.
Uczynił to nie dlatego, że nie ciekawił go ewentualny dalszy ciąg
filmu, lecz ze względu na to, iż istnieją sprawy, o których mężczy-
zna woli nie myśleć.
Przynajmniej na razie.
Rzucił okiem na ostatnią stronicę „The Wall Street Journal", po-
rządnie złożył gazetę na pół i spojrzał na siedzącą przed nim kobie-
tę. Nadal nie był pewny, dlaczego postanowił towarzyszyć
R
S
39
Roxanne Matheny w prowadzonych przez nią poszukiwaniach bra-
ta. Miał przecież na głowie wiele innych, pilnych obowiązków. I
zamiast zajmować się korporacją, spotykał się ze szczupłą, czarno-
włosą kobietą, która mówiła i zachowywała się dokładnie tak, jak-
by oboje byli postaciami żywcem wyjętymi z powieści kryminalnej
Raymonda Chandlera.
Uczestniczył we wszystkich poczynaniach Roxanne Matheny z
kilku ważnych powodów. Postanowił pilnować, żeby nie zrobiła
czegoś niestosownego, co mogłoby zniweczyć poszukiwania.
Upewnić się, czy rzeczywiście jest taka dobra w swoim fachu, jak
się reklamowała. Nie był pewny, czy może jej zaufać. W miarę
jednak upływu czasu zaczynał wątpić w prawdziwość tych powo-
dów.
Zastanawiał się, czy Roxanne Matheny nie miała racji, uznając
go już przy pierwszym spotkaniu za faceta nie spełnionego. Czy to
możliwe, żeby człowiek, który ma w życiu wszystko, nie był
szczęśliwy?
No, nie miał wszystkiego. Nie odnalazł jeszcze brata. I z tego
właśnie powodu prywatny detektyw Roxanne Matheny wkroczyła
w jego życie.
Jak na razie, to znaczy od tygodnia, zachowywała się przyzwoicie.
Dotrzymywała danego słowa. Informowała o swoich poczynaniach i
odkryciach dotyczących faktów sprzed trzydziestu dwóch lat. Po-
zwalała towarzyszyć sobie w wyprawach do różnych instytucji,
które wydawały mu się ogromnie tajemnicze, a nawet niebezpiecz-
ne. Do takich jak Biuro Ewidencji Ludności, miejskie archiwa,
Wydział Pojazdów Samochodowych, a nawet Biblioteka Kongresu.
W tych to miejscach prywatni detektywi czuli się jak ryby w wo-
dzie. Mieli prawdziwe pole do popisu i świetnie sobie radzili. Zy-
skiwali tu dostęp do prawdziwej kopalni faktów.
R
S
40
Do ich dyspozycji stały różne bazy danych. Spencera nieco
zdziwił fakt, że Roxanne Matheny nie kazała mu występować w
przebraniu, by ukryć jego tożsamość. Sama też nie włożyła długie-
go, obszernego płaszcza ani przynajmniej ciemnych okularów.
Obserwując teraz Roxanne Matheny usadowioną przed czytni-
kiem mikrofiszek i skrupulatnie je przeglądającą, zaczął się zasta-
nawiać, czy jego zainteresowanie całą sprawą ograniczało się tylko
do poszukiwania brata. Kiedy rano sekretarka powiadomiła go, że
dzwoni pani Matheny, poczuł nagły przypływ radości. A jeszcze
bardziej ucieszył się, gdy pani detektyw zaproponowała rychłe spo-
tkanie w Bibliotece Kongresu.
Nie miał pojęcia, skąd wzięła się u niego taka reakcja. Ich wspól-
ne wyprawy były w gruncie rzeczy nużące, a Roxanne Matheny ani
razu nie okazała zadowolenia z jego towarzystwa. Nie zależało mu
na tym, bo niby dlaczego miałoby zależeć? I dlaczego ona miałaby
się cieszyć jego obecnością? Łączyły ich interesy, tylko i wyłącz-
nie. Płacił za usługę, a ona wykonywała zlecone zadanie. To, czy
czuli się dobrze we własnym towarzystwie i byli z niego zadowole-
ni, nie miało żadnego znaczenia.
Podczas wspólnych wypraw stałym zajęciem Spencera stało się
przyglądanie Roxy.
Zauważał wiele szczegółów. Jak siedząc przy czytniku z gracją
obraca pokrętłem, z uwagą przeglądając treść przesuwającego się
tekstu mikrofiszek. Światło z ekranu co chwila oświetlało jej twarz,
uwidaczniając rysy. Nie były piękne w tradycyjnym znaczeniu te-
go słowa, ale z dnia na dzień coraz bardziej podobały się Spence-
rowi.
Roxy miała wydatne kości policzkowe. Nadawały twarzy szla-
chetny wygląd. Jej oczy, barwy kawy z ekspresu, były duże i wy-
R
S
41
raziste. Głębię i dramatyzm spojrzenia podkreślał gęsty woal dłu-
gich rzęs. Ale uwagę Spencera przyciągały przede wszystkim usta.
Początkowo wydawały mu się zbyt szerokie. Potem zmienił zdanie.
Były wydatne i pełne wyrazu, a wykrój dolnej wargi świadczył o
zmysłowości jej właścicielki.
Usta Roxanne Matheny były podniecające. Aż prosiły się, by je
całować.
Z odurzenia wyrwał Spencera dźwięk głosu pani detektyw.
- Klapa. Niczego nie znalazłam - oznajmiła, odchylając się na
krześle i spoglądając na Spencera. Widział, że jest rozczarowana.
Westchnął. Znajomy Roxy dostarczył im odbitkę akt adopcyj-
nych, ale Spencer znalazł w nich niewiele nowych dla siebie infor-
macji. Poznał tylko nazwisko prowadzących sprawę prawników i
nazwę państwowej agencji, która zajmowała się zorganizowaniem
adopcji. Jeden z prawników zmarł przed sześciu laty. Drugi prze-
szedł na emeryturę i wyniósł się na koniec świata, bo zamieszkał na
Kajmanach. Całą uwagę skupiła więc Roxanne Matheny na agencji
do spraw adopcji.
Stąd Spencer uzyskał tylko bardzo ogólnikowe informacje, nie
pozwalające na zidentyfikowanie rodziców. Dowiedział się, że na-
turalna matka była średniego wzrostu niebieskooką blondynką.
Urodziła go mając dwadzieścia cztery lata. Pracowała w sklepie
spożywczym jako kasjerka. W jej karcie zdrowia nie było żadnych
adnotacji o przebytych chorobach, a sam poród odbył się normal-
nie. Ojciec Spencera był wysokim, wówczas dwudziestosześciolet-
nim mężczyzną o czarnych włosach i brązowych oczach. Też nie
chorował. Pracował w szkole jako woźny.
A więc byli to uczciwi, solidni ludzie. Sól tej ziemi. Dlaczego
więc oddali obcym obu swych synów? Czy wtedy, kiedy dzieci
R
S
42
przyszły na świat, nie byli małżeństwem i obawiali się opinii pu-
blicznej? A może mieli własne rodziny? Dręczyły ich jakieś kłopo-
ty finansowe? A może po prostu nie chcieli się obarczać potom-
stwem?
Spencer był przekonany o prawdziwości odpowiedzi zupełnie in-
nej. Oboje musieli umrzeć. Nie widział bowiem żadnego innego
wytłumaczenia powstałej sytuacji. I nagle zaczął czule myśleć o
swych rodzicach, podobnie jak o bracie.
Dopóki o ojcu i matce nie wiedział nic, wcale nie zaprzątał sobie
nimi głowy. Za prawdziwych rodziców uważał ludzi, którzy go ad-
optowali. Ich wzajemne stosunki były tak bliskie i serdeczne, że nie
miał powodu wracać myślami do ludzi, którym zawdzięczał tylko
poczęcie.
Teraz, uzyskawszy z agencji garść wiadomości o naturalnych ro-
dzicach, zaczął się zastanawiać nad ich losem. A przeświadczenie,
że nie żyją, sprawiło mu wiele bólu.
- W żadnej z gazet wychodzących w stanie Wirginia nie mogę
znaleźć anonsu o urodzeniu bliźniaków. Ani tu, ani w stanie Mary-
land, ani w Dystrykcie Kolumbii ówczesna prasa nie odnotowała
takiego wydarzenia - oznajmiła Roxy.
- Czy powinniśmy więc zacząć szukać w innych stanach? - zapy-
tał Spencer.
- Nie. Wygląda na to, że nie było takiego anonsu. Musimy znów
zacząć działać skrycie i podstępnie.
- Gdzie?
- Wrócimy do agencji, w której dokonano adopcji.
- Przecież tam odmówili nam podania nazwisk rodziców i innych
ważnych szczegółów. A także udostępnienia mojego oryginalnego
świadectwa urodzenia bez zezwolenia sądu. -Spencer podejrzliwym
wzrokiem spojrzał na Roxy. - Czyżby znała pani kogoś, kto pracuje
dla tej agencji i ukradnie moje papiery w zamian za przebalowaną
z nim noc?
R
S
43
- Nie. Ale umiem otwierać zamki. Najlepiej w całym Dystrykcie
Kolumbii.
Tym razem Spencer nie wytrzymał.
- O, nie. Jeśli chce pani zrobić coś nielegalnego, na przykład do-
konać włamania, nie chcę nic o tym słyszeć.
- Hej, a kto sobie zażyczył, żebym informowała go o wszystkim,
co i gdzie zamierzam robić? - przypomniała Roxy. - Przecież to
pan łazi wszędzie ze mną. Mówiłam, że nie zgadzam się na depta-
nie po piętach, ale zdało się to psu na budę... A teraz, gdy sprawy
stały się nieco... śliskie, tchórzy pan jak żółtodziób.
Po tej tyradzie Roxanne Matheny natychmiast zatopiła wzrok w
notesie leżącym obok czytnika, tak że Spencer nie wiedział, czy
mówiła serio, czy też był to żart. W każdym razie nazwanie go żół-
todziobem wymagało reakcji.
Zmrużył oczy.
- Nazwała mnie pani żółtodziobem? - powtórzył w formie zapy-
tania.
Odparła obojętnie:
- Nie nazwałam, lecz powiedziałam, że tchórzy pan jak żółto-
dziób. A to jest różnica.
- Nie jestem żółtodziobem.
- W porządku. Nie jest pan. - Kiedy wreszcie podniosła oczy
znad notesu, Spencer dostrzegł w nich wesołe iskierki. - Ma pan
czarną narciarską kominiarkę i jakieś ciemne ciuchy?
Był pewny, że Roxy stroi sobie z niego żarty. Na wszelki wypa-
dek jej słowa potraktował poważnie.
- Spodziewa się pani, że wezmę udział w czymś podobnym? -
zapytał z oburzeniem w głosie.
- Przecież to pan oświadczył, że chce...
- Dobrze, już dobrze. W całą tę aferę sam się wplątałem. Mam
R
S
44
teraz za swoje. Moja wina. Gdzie się spotkamy i o której?
Pani detektyw uśmiechnęła się lekko.
- W moim biurze. W piątek wieczorem. O jedenastej. Przedtem
muszę obejrzeć dokładnie całe miejsce i sprawdzić, kto kiedy
wchodzi i wychodzi. Niech pan się nie spóźni. Czekać nie będę.
Westchnął głęboko.
- Pani Matheny, proszę obiecać mi jedno.
- Może pan mówić mi po imieniu. Jestem Roxy. Bądź co bądź
staliśmy się partnerami. Wspólnie wkraczamy na drogę przestępczą.
- W porządku. Proszę też zwracać się do mnie po imieniu.
- Zgoda. A co mam obiecać?
- Że kiedy znajdę się w więzieniu, przyśle mi pani ciasto własnej
roboty i włoży do środka moją metrykę.
Roxanne Matheny uśmiechnęła się Szeroko.
- Jakie ciasto lubisz najbardziej? I nie narzekaj, jeśli będzie z za-
kalcem.
R
S
45
ROZDZIAŁ CZWARTY
- Nie mogę uwierzyć, że dałem się wplątać w tę aferę.
- A ja nie mogę uwierzyć, że zapomniałeś wziąć czarną komi-
niarkę.
Roxy poczuła na sobie palący wzrok Spencera.
- O przebraniu mówiłaś serio? - zapytał.
Wzruszyła ramionami.
- Jeśli sprawy przybiorą zły obrót, trzeba będzie sadzą wysmaro-
wać twoją bladą buźkę. - Spojrzała na trzymane w ręku narzędzia i
dodała półgłosem, ale wyraźnie: - Trochę brudu może ci nawet do-
brze zrobi.
- Co masz na myśli?
- Nic. Absolutnie nic - mruknęła.
Drażnił ją ten wypielęgnowany, wyrafinowany mężczyzna z wyż-
szych sfer. Nie potrafiła się powstrzymać, aby mu nie dociąć. Przez
cały ostatni tydzień, gdy bezustannie znajdował się tuż obok niej,
miała zmącony umysł. Na myślenie o prowadzonej sprawie poświę-
cała niewiele czasu. Znacznie więcej pochłaniało go wyobrażanie
sobie Spencera Melbourne'a w różnych, bardziej intymnych sytu-
acjach.
Jak na jej gust facet ten był stanowczo zbyt przystojny. Teraz
jednak, ubrany w czarne dżinsy, czarny golf i czarne, wysokie bu-
ty, z jednodniowym zarostem na twarzy i czupryną czarnych wło-
sów, niczym nie różnił się od mężczyzn, z jakimi zwykle się uma-
wiała. Twardy i nieprzejednany. Gotowy na wszystko. Niestety, by-
ły to tylko pozory, gdyż na co dzień Spencer nie miewał nic wspól-
R
S
46
nego z kobietami pokroju Roxy. Był przy niej teraz wyłącznie dla-
tego, że płacił jej sporo i bał się, że pani detektyw schrzani zleconą
jej robotę.
Do diabła z tym wszystkim, pomyślała rozgoryczona. Spojrzała
na zegarek. Do północy brakowało trzydziestu minut. O tej porze
pomieszczenie agencji do spraw adopcji było opustoszałe. Portier
wyszedł godzinę temu. I chociaż dużego administracyjnego budyn-
ku pilnował strażnik, Roxy uznała, że jest mała szansa, aby nakrył
ją i Spencera. Dla kogoś, kto zna alfabet, znalezienie właściwych
akt nie powinno potrwać dłużej niż piętnaście lub dwadzieścia mi-
nut, jeśli na to, czego szuka, natrafi od razu po dostaniu się do po-
mieszczenia agencji.
- Chyba mamy wszystko, czego nam trzeba - oznajmiła. - Idzie-
my. - Wetknęła narzędzia za pasek czarnych legginsów i naciągnę-
ła na biodra czarną bluzę od dresu. Jak rasowy detektyw miała na
sobie czarne buty na gumowych podeszwach. Bezszelestnie ruszyła
w stronę drzwi. Przed wyjściem zatrzymała się, odwróciła i zapyta-
ła Spencera:
- Wziąłeś rękawiczki?
Skinął głową, wyciągnął z kieszeni parę czarnych, samo-
chodowych rękawiczek i pokazał je Roxy.
- Dobrze.
- Nadal nie wierzę, że zamierzasz zrobić to wszystko -odezwał
się Spencer. - To znaczy, że zamierzamy oboje - poprawił się szyb-
ko.
Roxy zmierzyła go wzrokiem.
- Nie musisz chodzić ze mną. Sądziłam, że chcesz się upewnić,
czy działam jak trzeba. Jeśli jednak wolisz tutaj poczekać, to ja sa-
ma...
- Nie - przerwał jej Spencer. - Idę z tobą. Jeśli wpadniesz w tara-
R
S
47
paty, to z mojej winy, więc powinienem być przy tym obecny.
- Jeśli wpadnę w tarapaty, sama będę za to odpowiedzialna.
- Ja cię wynająłem - przypomniał.
- A ja powinnam bezproblemowo wykonać zleconą mi robotę -
oświadczyła Roxy.
- Jeśli przydarzy ci się coś złego, to będę...
- Panie Melbourne...
- Spencer.
Roxy wcale nie była pewna, czy przejście na ty było fortunnym
pomysłem.
- A więc, Spencer, czy zechcesz wreszcie powiedzieć,
o co, do diabła, właściwie ci chodzi? - wybuchnęła.
Aż go na chwilę zatkało z wrażenia.
- Nie wiem, co masz na myśli.
- Odkąd mnie wynająłeś, zachowujesz się jak stara, zrzędliwa
ciotka. Na każdym kroku mnie pilnujesz. Chcesz wiedzieć, co ro-
bię, dokąd chodzę i kiedy. Twierdzisz, że sam odpowiadasz za
mnie i za wynik poszukiwania, podczas gdy w rzeczywistości rzecz
się ma zupełnie przeciwnie. Nie rozumiem twego zachowania. -
Roxy odgarnęła włosy z czoła i popatrzyła na Spencera. - Od
dziecka zajmuję się taką robotą. Zawsze pomagałam dziadkowi.
Nie musisz martwić się o mnie. Nigdy jeszcze nie zostałam przyła-
pana na gorącym uczynku. Jestem dobra. Daję słowo, że nie zrobię
nic, co by mogło cię skompromitować lub przeszkodzić w odszu-
kaniu brata. Czy będziesz skłonny mi zaufać?
- Ufam ci - odparł Spencer. - Tylko że...
- Że co? Spuścił wzrok.
- Tylko że nie chcę, Roxy, aby stało ci się coś złego.
Po raz pierwszy zwrócił się do niej po imieniu. Znów zaczęła
R
S
48
żałować, że pozwoliła mu na tę poufałość. Nie miała pojęcia, dla-
czego w ogóle mu to zaproponowała. Zrobiło się jej ciepło w okoli-
cy serca. Zapragnęła, by jeszcze raz powtórzył jej imię.
- Nic mi się nie stanie - zapewniła. Przynajmniej jako włamy-
waczce, dodała w myśli. Groźny dla niej może okazać się sam
klient. A wszystko przez te jego szałowe, niebieskie ślepia...
- Idę z tobą - oświadczył.
- Wobec tego ruszajmy.
Otworzył drzwi i przepuścił ją przed sobą.
Do takich eleganckich gestów Roxy nie była przyzwyczajona.
Mężczyźni, z którymi się umawiała, zachowywali się zupełnie ina-
czej niż Spencer. Pierwsi przechodzili przez drzwi, nie oglądając
się na nią, w restauracji pierwsi zamawiali potrawy, sami wybierali
film lub sportową imprezę, nie pytając jej nawet o zdanie, i każdym
gestem dając do zrozumienia, że oni są najważniejsi.
Wyjaśniało to, dlaczego w życiu Roxy nie istniały żadne roman-
se. Nie znała facetów, którzy umieli zachowywać się grzecznie.
Kulturalni mężczyźni albo obracali się w innych społecznych krę-
gach, albo byli już zajęci.
Nie wszyscy, bo właśnie takiego osobnika miała teraz obok siebie.
Jednego jedynego, bo inni nie zechcieliby mieć z nią nic wspólne-
go. Nie dlatego, że było z nią coś nie w porządku. Należała do innej
sfery.
Spencer Melbourne chciałby, żeby jego kobieta już w wieku szes-
nastu lat paradowała w białych rękawiczkach, a nie w czarnych
otwierała wytrychem cudze zamki. Żeby wydawała huczne przyję-
cia, które ludzie wspominaliby całymi miesiącami, zamiast krót-
kiego okrzyku bojowego przed powaleniem jednym ciosem prze-
ciwnika na ziemię. Żeby jego ukochana nosiła jedwabie i koronki,
R
S
49
a nie bawełniane szorty i podkoszulek z napisem „Moja mama sie-
dzi w mamrze, a to nędzne odzienie jest wszystkim, co mi pozosta-
ło". No i bez wątpienia Spencer Melbourne pragnąłby, żeby wy-
branka jego serca była kobieca i powściągliwa, a nie twarda i napa-
lona, gdy tylko znajdował się w pobliżu.
Idąc obok Spencera, Roxy przypadkowo musnęła ramieniem jego
pierś, jak się okazało, solidną jak skała. Był pewnie jedynym dyrek-
torem w całym mieście, który nie miał zwiotczałego ciała, nie był
łysy ani nudny. Dlaczego zjawił się u niej? Mając do wyboru całą
masę innych prywatnych detektywów, dlaczego zapukał akurat do
jej drzwi?
Spencerowi wydało się, że Roxy nagle się zachwiała i zaczęła
tracić równowagę. Więc ją podtrzymał. Poczuła na ramieniu ciężką
rękę. Gdy podniosła wzrok, przez jedną krótką chwilę w oczach
Spencera widziała coś, co obawiała się nazwać wprost. Przez uła-
mek sekundy nawet sądziła, że zaraz ją pocałuje.
Puścił Roxy, cofnął ręce i szepnął do siebie pod nosem:
- Tylko ostrożnie.
Ma rację, uznała.
Tę radę Spencera powinna wziąć sobie do serca. Ale Roxy Ma-
theny nie miała zwyczaju słuchać niczyich rad ani ostrzeżeń. Nawet
własnych.
Bez słowa weszła do gmachu, w którym mieściła się agencja do
spraw adpocji Kiedy Spencer poszedł w jej ślady, ruszyła w stronę
wind znajdujących siępo drugiej stronie holu. Na górze wysiedli. Po
chwili weszli do jakiegoś pomieszczenia.
Po raz trzeci Spencer uderzył się boleśnie w kolano. W cie-
mnościach nie widział nic. Miał dość tej eskapady. Gdzie, do licha,
podziewała się Roxy? I dlaczego z taką łatwością przestał o niej
myśleć jak o obcej pani Matheny?
R
S
50
Nagle po drugiej stronie pokoju usłyszał jakiś ruch. Zobaczył pa-
nią detektyw przy pracy. Maleńką latarką oświetlała napisy na me-
talowych szufladach kartoteki. Poświata wokół jej głowy sprawiła,
że Spencerowi przypomniał się obraz Madonny, który widział w
Galerii Narodowej.
Roxy wyglądała jak zjawisko. Wpatrywał się w nią zachwycony.
A powinien przestać myśleć o tej kobiecie. Był ostatnim mężczy-
zną, jakim mogłaby się zainteresować. Zaakceptowałaby tylko
partnera zakochanego po uszy i po wsze czasy.
Pewnie zasługiwała na kogoś takiego, uznał Spencer po namyśle.
On sam nie nadawał się do tej roli. Miał na swym koncie wiele ro-
mansów i wiedział, jak szybko nudzą go kobiety. Gdy tylko obiekt
jego zainteresowań tracił urok nowości, Spencer był gotów zakoń-
czyć znajomość. Uwielbiał jedno. Swoją pracę. A gdy odnajdzie
brata, nic więcej do szczęścia nie będzie mu potrzebne.
Ciągle jednak myślał o Roxy. Ta kobieta była zagadką. Bez prze-
rwy go intrygowała. Nie przypominała znanych mu kobiet. Wie-
dział jednak, że gdyby zdecydował się na intymny związek, prze-
stałaby się różnić od całej reszty innych dam. A on sam znudziłby
się szybko i ją zostawił. Nie, ich romans nie wchodził w grę. A
zresztą Roxy Matheny zasługiwała na lepszy los, wspaniałomyślnie
uznał Spencer.
Przynajmniej z tego powodu powinien trzymać się z dala od tej
kobiety. Niestety, jego ręce były przeciwnego zdania. Od chwili
gdy ją podtrzymały, kiedy się zachwiała, bez przerwy miały ochotę
ją obejmować. Co więcej, on sam zapragnął pocałować Roxy. Led-
wie się powstrzymał przed wykonaniem tego nierozważnego kroku,
ale nie miał żadnej pewności, czy przy następnej okazji uda mu
się"wykrzesać z siebie aż tyle samozaparcia.
R
S
51
- Są - szepnęła Roxy. Trzymając w zębach latarkę, z wysuniętej
szuflady wyciągnęła jakieś akta.
Serce Spencera zabiło żywszym rytmem.
- Moje? - zapytał szeptem.
Wyjęła latarkę z ust i uśmiechnęła się szeroko.
- Spencerze Melbourne - powiedziała zabawnie dostojnym gło-
sem, wyciągając w jego stronę rękę z aktami – oto twoje przeszłe
życie.
Sięgnął po papiery, lecz właśnie w tej chwili z sąsiedniego pokoju
dobiegły odgłosy ciężkich kroków, kierujących się w ich stronę.
Roxy błyskawicznie zgasiła latarkę. Znów ogarnęły ich zupełne
ciemności. Po chwili Spencer poczuł jej dłoń zaciskającą się na
nadgarstku.
Kiedy usłyszeli obracającą się gałkę u drzwi, Roxy pociągnęła
Spencera za sobą na ziemię, tuż za jakimś obszernym meblem. Na-
krył ją całym ciałem, lecz po chwili zsunął się na bok. Gdy zapaliło
się górne światło, zastygli w bezruchu i wstrzymali oddech. Spen-
cer zobaczył, że wylądowali za ogromną, staroświecką kanapą i że
od strony drzwi nikt ich nie dojrzy. Pod warunkiem, że nie przej-
dzie przez pokój.
Tuż obok siebie Spencer dostrzegł także coś innego. Rozszerzone
oczy Roxy. Źrenice miała ogromne. Była pobudzona fizycznie. Co
do tego nie miał żadnych wątpliwości. Odwzajemnił się spojrze-
niem równie wymownym.
Natychmiast je odczytała, gdyż jej oczy zrobiły się jeszcze więk-
sze, a oddech stał się krótki i nierówny. Gdy bezskutecznie usiło-
wała nad nim zapanować, poczerwieniały jej policzki. Wreszcie
przeciągnęła językiem po zaschniętych wargach i zamknęła oczy.
Spencer przywarł do niej całym ciałem.
Po drugiej stronie kanapy znajdował się jakiś mężczyzna. Po-
gwizdywał znaną melodię. Po paru sekundach usłyszeli, jak zawra-
R
S
52
ca do drzwi, otwiera je i gasi światło, wychodząc z pokoju.
Cały epizod trwał krócej niż minutę. Ale Spencerowi wydał się
wiecznością. Serce biło mu jak szalone. Czuł się tak jak po dwóch
godzinach spędzonych na boisku. Leżał przy atrakcyjnej kobiecie,
która była odpowiedzialna za to, że nagle odżył i poczuł w uszach
szum krwi. Roxy Matheny była miękka, ciepła i tak samo podnie-
cona jak on.
Znów ogarnęły ich ciemności. Spencer zrobił to, co w tych oko-
licznościach wydawało się jak najbardziej na miejscu. Pocałował
swą towarzyszkę. Mocno i namiętnie. Tak jak od dawna tego pra-
gnął.
Niemal odruchowo odwzajemniła pocałunek. Po chwili jednak
odsunęła się od Spencera. Słyszał nierówny oddech. Wyczuł, że
Roxy nie wie, co robić, jest niezdecydowana. Postanowił nie dać jej
wyboru i wziąć sprawę w swoje ręce. Podniósł się na łokciach i
pchnął Roxy na podłogę. A potem przycisnął wargi do jej ust. Ca-
łował jeszcze mocniej niż poprzednio. Tym razem dawał Roxy do
zrozumienia, że z objęć jej nie wypuści.
Nie protestowała. Wręcz przeciwnie. Zanurzyła palce we wło-
sach Spencera i mocno przywarła do jego ust. Uniosła się i nakryła
go ciałem. Poczuł gwałtowny przypływ pożądania. Wysunął się
spod Roxy i po chwili niemal całkowicie nią zawładnął. Przygniótł
do ziemi. Przeciągnął wargami wzdłuż jej szyi. Bezceremonialnie
wsunął rękę pod bluzę od dresu.
Dopiero wtedy uzmysłowił sobie, że nie zdjął rękawiczek. Pod-
niecenie i niecierpliwość sprawiły, że zupełnie o nich zapomniał.
Teraz przesuwał okrytymi dłońmi po gładkiej skórze Roxy, a ona
coraz namiętniej całowała go w usta.
Rozpiął jej biustonosz i mocno objął pierś. Przez cienką ręka-
wiczkę poczuł, jak napręża się sutek. Opuścił głowę i językiem za-
R
S
53
czął kreślić zawiłe wzory. Potem wziął czubek piersi do ust.
Roxy jęczała cicho, lecz przyzwalała na pieszczoty. Co więcej,
przycisnęła Spencera do swego ciała. Ogarnęło go prawdziwe sza-
leństwo. Już miał ją wziąć, gdy nagle oprzytomniał. Uzmysłowił
sobie, co robią i gdzie się znajdują. Przestraszył się nie na żarty.
- Musimy stąd wyjść - powiedział szeptem. -I to natychmiast.
Podnieśli się z podłogi. Roxy bez słowa podeszła do drzwi i
otworzyła zamknięty zamek. Gdy wyszli, ponownie użyła wytry-
cha, by po ich bytności w agencji nie pozostał żaden ślad. W mil-
czeniu bez przeszkód zeszli po schodach i po chwili znaleźli się na
parkingu na tyłach budynku. Idąc, Roxy poprawiała i zapinała biu-
stonosz. Nie odzywając się do siebie, przemaszerowali piechotą spo-
ry kawałek drogi, zanim dotarli do miejsca, w którym zostawili sa-
mochód.
Dopiero gdy ruszyli, Spencer odważył się spojrzeć na Roxy. I
znów jego serce zaczęło bić szybszym rytmem. W bladym świetle
mijanych ulicznych latarni zobaczył czerwone plamy na twarzy
swej towarzyszki. Nie z emocji. Jej delikatną skórę podrapał swym
ostrym zarostem. Potargane włosy wysunęły się jej częściowo z
końskiego ogona. Miała rozerwany dekolt bluzy od dresu. Na boku
szyi widniał ślad ugryzienia.
Spencer widział, że nie doszła jeszcze do siebie. Nadal oddycha-
ła szybko i nierówno. Jego zachowanie się ogromnie go zaskoczyło.
Nie miał pojęcia, dlaczego tak brutalnie rzucił się na tę kobietę.
Zamiast wyrzutów sumienia odczuł jednak ponowny przypływ
podniecenia. Pragnął wziąć Roxy w ramiona. Całować powoli i
bardzo łagodnie. Położyć się obok i delikatnie pieścić każdy zaka-
marek jej ciała. Zrobi to następnym razem, postanowił. Tak właśnie
zrobi.
R
S
54
Następnym razem.
- Przepraszam - odezwał się łagodnym tonem.
Słowo to samo wyrwało mu się z ust. Było mu przykro tylko dla-
tego, że tak obcesowo obszedł się z Roxy Matheny. Ta kobieta
obudziła w nim bestię. Dla Spencera było to, szczerze mówiąc,
wspaniałe odczucie. Ale uważał, że w stosunku do Roxy w żadnym
razie nie powinien zachowywać się jak zwierzę. Zasługiwała na
lepsze traktowanie.
- Nic się nie stało - powiedziała cicho.
Po tonie jej głosu wyczuł, że jest przeciwnie. Była zdener-
wowana.
- Nie chciałem zrobić ci krzywdy - zaczął się tłumaczyć.
- Nie zrobiłeś. Chodzi nie o to.
- A o co?
- Och, daj spokój. - Nie widzącym wzrokiem patrzyła przed sie-
bie. - Zapomnijmy o wszystkim. Dobrze?
- Roxy...
- Daj spokój.
Spencer nie miał ochoty dawać jej spokoju. Zamierzał kontynu-
ować rozmowę. Ryzykując, że jeszcze bardziej zdenerwuje swą to-
warzyszkę, powiedział:
- Nie miałem pojęcia, że stan zagrożenia tak bardzo podnieca i
zaostrza zmysły. Nigdy przedtem nie zdarzyło mi się nic podobne-
go. Nie chciałem cię wykorzystać. Ja tylko...
- Uważasz, że mnie wykorzystałeś? - spytała zaskoczona.
Kiedy odwróciła głowę, aby spojrzeć na Spencera, na jej twarzy
dojrzał ślady przeżytych emocji. W niej też musiało się ocknąć ja-
kieś dzikie zwierzątko.
- Roxy, ja...
- Zamilcz, proszę.
Podniosła rękę, żeby go powstrzymać. Dopiero wtedy zobaczył,
że drży. Cała się trzęsła.
R
S
55
Serdecznym gestem przyciągnął ją do siebie, lecz natychmiast się
wyrwała.
- Stało się i tyle - mruknęła niechętnie. - Nie ma o czym gadać.
Zapomnijmy o całej sprawie. Zgoda?
Spencer nie chciał zapomnieć. Zdarzenie w agencji zamierzał lo-
gicznie wyjaśnić. Jeśli, oczywiście, było to możliwe.
- Zgoda? - powtórzyła Roxy.
- Tak - przystał z niechęcią. - Chwilowo. Otworzyła usta, żeby
zaprotestować, lecz Spencer położył jej palce na wargach. Delikat-
nie przytulił ją do siebie i wargami musnął rozchylone usta.
Zamknęła oczy. Otworzyła je dopiero wówczas, gdy z powrotem
się odsunął.
- Chwilowo - powtórzył łagodnie. - To jeszcze nie koniec, Roxy.
R
S
56
ROZDZIAŁ PIĄTY
- Do licha - mruknęła Roxy. Przetarła zmęczone oczy i jeszcze
raz spojrzała na akta rozłożone na biurku. Czarno na białym stwier-
dzono w nich fakt, który już wcześniej Spencer uważał za pewnik.
Mimo to jednak odkryta informacja zaskoczyła panią detektyw.
W małym pomieszczeniu prowadzonej przez nią agencji, na
zniszczonej, skórzanej kanapie siedział Spencer. Nadal miał na so-
bie czarny strój. Wyglądał w nim groźnie i, jak na gust Roxy, sta-
nowczo za seksownie. Po raz kolejny musiała zapanować nad my-
ślami, które przypominały o niedawnych przeżyciach. Za wszelką
cenę starała się psychicznie odciąć od tego, co zaledwie przed go-
dziną wydarzyło się między nią i Spencerem.
Nadal jednak na samą myśl o męskiej dłoni obciągniętej cienką,
skórzaną rękawiczką, błądzącej po jej ciele, Roxy przeszywał
dreszcz rozkoszy. Dotknęła odruchowo rozdartego dekoltu bluzy, a
potem delikatnie przeciągnęła palcem po piekącym, zaczerwienio-
nym policzku. Dość obcesowy sposób, w jaki pieścił ją Spencer
Melbourne, uznała za zachwycający.
Zawsze słyszała, że powinna rozglądać się za jakimś spokojnym,
ugrzecznionym chłopakiem. Pozory jednak często były mylące. Bo
gdy tylko znajdował się za zamkniętymi drzwiami, w obecności
kobiety wstępował w niego bojowy duch.
R
S
57
Epizod ze Spencerem trwał zaledwie minuty. Zaczął się tak nagle,
jak skończył. W milczeniu wrócili do biura Roxy, gdzie Spencer bez
słowa usiadł na kanapie. Roxy zabrała mu teczkę z aktami, którą
beztrosko rzucił obok siebie na poduszki, i zaniosła na biurko. Za-
pytała Spencera, czy życzy sobie jako pierwszy obejrzeć zdobyte
dokumenty. Była zaskoczona jego reakcją. W odpowiedzi potrzą-
snął przecząco głową. A potem rozciągnął się na kanapie i ręką za-
krył oczy. Tak jakby nie chciał niczego się dowiedzieć o własnej
przeszłości. I tak jakby obawiał się tej konfrontacji.
- Nie myliłeś się - oznajmiła.
Usłyszawszy spokojny głos Roxy, podniósł się i usiadł sztywno.
Zacisnął ręce tak, że zbielały mu kostki palców. Patrzył tępo przed
siebie, a jego niebieskie oczy zrobiły się nagle lodowate i nabrały
stalowego połysku.
- Co takiego? Co powiedziałaś? - zapytał nieswoim głosem.
- Nie myliłeś się - powtórzyła. - Rzeczywiście masz brata bliź-
niaka.
Jakby nie rozumiejąc, co się do niego mówi, Spencer patrzył
przez chwilę na Roxy, a potem puścił zaciśnięte dłonie i całkowi-
cie się rozluźnił. Dopiero w tej chwili Roxy zdała sobie sprawę z
tego, że do tej pory żył w bezustannym napięciu, gdyż nie był cał-
kowicie przekonany o istnieniu brata.
- Sądziłam, że tylko ja mam wątpliwości – powiedziała spokoj-
nie.
Spencer potrząsnął głową, lecz nadal nie patrzył na Roxy.
- Nawet sobie nie wyobrażasz, co to dla mnie znaczy - odezwał
się po chwili. Wyglądał na wykończonego. -I co przeszedłem przez
te ostatnie miesiące. Jakże często zastanawiałem się, czy... - Jego
głos załamał się w połowie zdania.
- Czy co?
R
S
58
Objął rękoma głowę. Nie odpowiadał, a Roxy nie nalegała. Nie
mylił się co do jednej rzeczy. Nie miała pojęcia, jak czuje się czło-
wiek, gdy odkryje nieznane fakty z własnej przeszłości bądź gdy
spełni się jego przemożne pragnienie posiadania kogoś z rodziny. A
także nie wiedziała, jak może czuć się człowiek, który właśnie
usłyszał, że nie jest sam na świecie.
- Czy nadal jestem przy zdrowych zmysłach - po dłuższej chwili
dokończył Spencer rozpoczęte zdanie. Gdy podniósł wzrok, Roxy
zobaczyła, że ma wilgotne oczy. Otarł je szybko ręką, podniósł się z
kanapy i zaczął chodzić po pokoju. -Skłamałem ci, Roxy - oznaj-
mił. - Wcale nie byłem przekonany, że mam brata. Teraz, gdy stało
się to pewne, czuję się wspaniale. Jak... jak człowiek więziony mie-
siącami w ponurej celi na widok szeroko przed nim rozwartego
okna. - Spencer zbliżył się do biurka, za którym siedziała Roxy.
Nadal jednak nie kwapił się, by zajrzeć do leżących przed nią papie-
rów. - Obawiałem się, że wariuję. Że mam halucynacje. Że sam
stworzyłem sobie fikcyjny obraz brata, aby wypełnić emocjonalną
lukę, która powstała po śmierci rodziców. Roxy, miałaś rację. By-
łem facetem samotnym. Ale teraz...
- Teraz już nie będziesz samotny, gdy tylko odnajdziemy twego
brata - dokończyła za Spencera.
Rzucił jej dziwne spojrzenie, którego nie rozumiała.
- Mogę obejrzeć? - zapytał wreszcie. Wyciągnął rękę w stronę
akt.
- Jasne. - Roxy przerzuciła kilka stronic. Podsunęła Spencerowi
najbardziej interesujący tekst. - Na twoim oryginalnym świadec-
twie urodzenia, w rubryce dotyczącej liczby równocześnie urodzo-
nych dzieci, wpisano: bliźnięta.
Spencer wziął dokument do ręki. Trzymał go tak ostrożnie, jakby
się bał, że pożółkła kartka papieru od razu się rozleci.
- Sherry McCormick - przeczytał na głos.
R
S
59
Roxy podniosła głowę.
- Co takiego?
- Tak nazywała się moja naturalna matka - wyjaśnił. -A ojcem
był James McCormick. Stanowili małżeństwo.
Roxy wstała, obeszła biurko i zatrzymała się za plecami Spence-
ra. Przez ramię zajrzała mu do akt.
- Aha.
- A mnie nazwali Stephenem Jamesem.
Roxy zamilkła. Zagryzła wargi. Dopiero teraz pojęła, że za sprawą
Spencera kryło się dużo więcej niż tylko odnalezienie brata. Nie
przyszło jej na myśl, że interesują go też rodzice. Chciał dowie-
dzieć się czegoś o nich i o sobie. Nic w tym dziwnego, uznała.
Każdy by chciał, znalazłszy się w podobnej sytuacji.
Własnych rodziców pamiętała niewiele, lecz ciągle, przez
wszystkie lata zastanawiała się, jacy byli. Wszelkie informacje, ja-
kie na ich temat uzyskiwała od krewnych, sprowadzały się do
stwierdzeń, że byli narwani, niedojrzali i nadzwyczaj nieodpowie-
dzialni. O swoich rodzicach wolała myśleć jako o przedstawicie-
lach cyganerii. Nie miało to jednak wpływu na fakt, kim sama się
stała.
- Stephen James McCormick - powtórzył Spencer. - Czyli po
prostu Steve McCormick. - Spojrzał na Roxy. - Jakiego człowieka
byś sobie wyobraziła, usłyszawszy imię i nazwisko „Steve McCor-
mick"?
Zastanawiała się przez dłuższą chwilę.
- Sądzę, że... że Steve McCormick to facet na średnimkierowni-
czym stanowisku. Pracujący, powiedzmy, w fabryce samochodów.
Ma żonę o imieniu Susan, a może Carol. W tym roku obchodzili
dziesiątą rocznicę ślubu. - Roxy zrobiła dłuższą przerwę. - Steve i
jego żona mają troje dzieci. Dwóch synów i córkę. Steve jest trene-
rem w małej lidze.
R
S
60
Zajmuje się małymi chłopcami. Rodzice posyłają córkę na lekcje
tańca, a wszystkie dzieci na letnie kolonie. Od czasu do czasu
Steve łyka pigułki przeciw nadkwasocie. Lubi oglądać mecze w te-
lewizji, ciągle postanawia, że wreszcie zacznie na serio uprawiać
jogging. Najbardziej smakują mu kanapki z gorącym rostbefem, a
także makaron i sery. Spencer rzucił okiem na akt urodzenia.
- Jak sądzisz, czy Steve byłby człowiekiem szczęśliwym? - zapy-
tał.
Roxy skinęła głową.
- Tak - uznała. - Z pewnością.
Uśmiech, jaki pojawił się na twarzy jej rozmówcy, był nieco
smutny.
- Też tak sądzę - potwierdził.
Roxy nie była pewna, do czego zmierza Spencer, lecz nie miała
ochoty przerywać rozmowy.
- Myślisz, że podobałoby ći się życie w skórze Steve'a McCor-
micka?
Spencer otworzył usta, lecz szybko je zamknął. Zamilkł. Wyda-
wał się zagubiony i zmieszany.
- Gdybym był Steve'em, to Spencer by nie istniał - odparł po
dłuższej chwili.
- Fakt - przyznała Roxy.
- Nie poznałbym swych przybranych rodziców. Jak wiesz, kocha-
łem ich bardzo.
- Fakt.
- Nie poznałbym wielu innych ludzi.
- Fakt.
- Byłbym zupełnie innym człowiekiem.
- To całkiem możliwe.
Spencer westchnął. Znów spojrzał na trzymaną w ręku kartkę
papieru.
R
S
61
- Nic tu nie napisano o moim bliźniaku - stwierdził z żalem w
głosie.
- To twój akt urodzenia, a nie twego brata - wyjaśniła Roxy. -
Jego adopcję pewnie załatwiano odrębnie, lecz prawdopodobnie
przez tę samą agencję. Najpierw musimy się dowiedzieć, jak teraz
się nazywa.
- W jaki sposób go odnajdziemy?
- Pójdziemy śladem naturalnych rodziców.
- W jaki sposób?
- Teraz, gdy już wiemy, jak się nazywają i że urodziłeś się w sta-
nie Wirginia, wystarczy znów pojechać do Biura Ewidencji Ludno-
ści i tam poszukać. Małe piwo - uznała Roxy, machając ręką. -
Mówiłam przecież, że pójdzie jak po maśle.
Spencer skinął głową.
- A czy uda ci się też dowiedzieć, co stało się z moimi rodzica-
mi? - zapytał. - Czy jeszcze...
- Dowiem się - obiecała. - Jeśli sobie tego życzysz.
- Życzę.
- To żaden problem.
Jeszcze długo wpatrywał się Spencer w trzymaną kartkę pożół-
kłego papieru. Roxy nie miała pojęcia, o czym on myśli. Nadal wy-
glądał na zmieszanego. Przez chwilę przyszło jej nawet do głowy,
że głupio się czuje ze względu na to, co stało się między nimi.
Przynajmniej częściowo.
Właśnie odwracała się, aby przejść na drugą stronę biurka, kiedy
nieoczekiwanie przytrzymał jej rękę.
- Roxy?
Spojrzała przez ramię. Jego oczy były teraz jeszcze bardziej nie-
bieskie i przepastne. Uznała, że może w nich utonąć, jeśli nie bę-
dzie ostrożna.
- Słucham?
R
S
62
- Dziękuję - powiedział Spencer.
Roxy uśmiechnęła się i lekko uścisnęła jego dłoń.
- Nie ma za co - odparła spokojnie. - To był mój obowiązek. Wy-
konywałam zleconą robotę.
O tym, co stało się z naturalnymi rodzicami Spencera, dowie-
działa się natychmiast po jego wyjściu. Z akt leżących na biurku.
Był tak przejęty odnalezieniem swego świadectwa urodzenia, że
nawet nie rzucił okiem na inne papiery w brązowej kopercie. Może
sądził, że nie znajdzie tam nic ciekawego, a może na razie w zupeł-
ności wystarczało mu to, czego właśnie się dowiedział.
W każdym razie o okropnym losie rodziców Roxy zdecydowała
się powiedzieć Spencerowi dopiero prawie po tygodniu. Przez ten
czas z wielu powodów trzymała się od niego z daleka.
Po pierwsze, była już trochę znużona tą sprawą, a jeszcze nie
wiedziała, co powinna zrobić, żeby jak najłatwiej odnaleźć jego bliź-
niaczego brata. Nie była pewna, jaka strategia będzie najlepsza.
Po drugie, uznała, że Spencer potrzebuje teraz czasu na oswoje-
nie się z tym, czego się dowiedział. Zanim pozna resztę faktów do-
tyczących własnej rodziny.
Był jednak jeszcze trzeci powód, w gruncie rzeczy najważniejszy,
dla którego Roxy nie kontaktowała się ze swym pierwszym klien-
tem od prawie tygodnia. Ona też musiała mieć czas na przemyśle-
nie. Ale nie sprawy, którą prowadziła dla Spencera, lecz tego, co
stało się między nimi. Nie miała zielonego pojęcia, co naszło ją
tamtej nocy. Głowiła się nad tym bez przerwy.
No, może powód by się znalazł. Jej samotność. Roxy potrafiła się
do niej przyznać. Od dawna z nikim się nie spotykała. Była jednak
R
S
63
kobietą o normalnych reakcjach i normalnych potrzebach. No, i nie
aż tak głupia, aby nie skorzystać z okazji. Gdy mężczyzna tak nie-
zwykle atrakcyjny fizycznie jak Spencer Melbourne całym ciałem
przygniata ją do ziemi i, podniecony, całuje ją namiętnie, jakby była
siódmym cudem świata.
Równocześnie jednak nie była na tyle głupia, żeby dać się zała-
twić. A tylko to mogło spotkać ją ze strony takiego faceta, jakim był
Spencer Melbourne. Gdyby mieli z sobą choć trochę wspólnego,
mogłaby zaryzykować i pozostawić dalsze wzajemne stosunki na-
turalnej kolei rzeczy.
Spencer Melbourne był jednak facetem niezwykłym. Roxy nigdy
nie miała do czynienia z kimś takim jak on. Może właśnie dlatego
nigdy nie uda się jej o nim zapomnieć. Od pierwszego spotkania
bez przerwy o nim myślała. Dlatego powinna położyć kres tej zna-
jomości. Nie chciała zostać skrzywdzona przez mężczyznę, dla któ-
rego bardziej niż miłość i duchowa wartość kobiety liczyły się jej
zewnętrzny wygląd i pozory.
Zdążyła już tego doznać. Było to obrzydliwe uczucie. I dlatego w
żadnym razie nie mogła dopuścić, aby znów przydarzyło się jej coś
podobnego.
Chcąc nie chcąc, ze Spencerem Melbourne'em musiała się spo-
tkać, aby przekazać mu informacje, które odkryła w jego adopcyj-
nych aktach. Nie miała pojęcia, jak przyjmie to, co miała do po-
wiedzenia.
W każdym razie postanowiła postępować bardzo ostrożnie. Uzna-
ła, że najlepiej będzie zobaczyć się ze Spencerem w jego własnym
domu. We wczesnych godzinach rannych, zanim pojedzie do pracy.
Gdy będzie sam, jeszcze nie zaabsorbowany bieżącymi sprawami
kierowanej przez niego korporacji.
Kiedy wysłucha tego, co ona ma do powiedzenia, będzie mógł
R
S
64
samotnie, w czterech ścianach domu, rozpamiętywać swoje nie-
szczęście i otrząsnąć się z wrażenia.
Po południu zadzwoniła do Spencera, aby umówić się z nim na
następny ranek. On jednak nalegał na natychmiastowe spotkanie.
Stała teraz po drugiej stronie ulicy, na wprost jego domu. Była
głodna, burczało jej w brzuchu. Spencer mieszkał w domu z czer-
wonej cegły w pobliżu uniwersytetu, z dala od sklepowego zgiełku i
ruchu, w dość spokojnej, szacownej, eleganckiej dzielnicy George-
town.
Po przeciwnej stronie domu, za plecami Roxy, znajdował się ma-
ry park. Rozłożyste dęby i klony jaśniały teraz blaskiem złotych i
rudych jesiennych liści. Pod czujnym okiem piastunek biegały małe
dzieci, pokrzykując wesoło. Roxy zatrzymała się przed wysokim
ogrodzeniem z żelaznych prętów, otaczającym park. Widok igra-
szek rozbrykanych maluchów wywołał mimowolny uśmiech na jej
twarzy.
- Roxy!
Usłyszawszy głośne wołanie, szybko odwróciła głowę. Po prze-
ciwnej stronie ulicy, w drzwiach domu z czerwonej cegły ujrzała
Spencera. Miał jeszcze na sobie przepisowy służbowy strój. Tym
razem nieskazitelny szary garnitur z niebieskim krawatem i niebie-
ską chusteczką. Na widok tego przystojnego mężczyzny serce Roxy
zaczęło bić jak szalone.
Niemal zahipnotyzowana zaczęła iść w stronę Spencera. Na
szczęście, wchodząc na jezdnię, uzmysłowiła sobie istnienie ulicz-
nego ruchu. Mimo społecznej przepaści, która dzieliła ją od tego
człowieka, było w nim coś, co ją pociągało. Nie potrafiła się temu
oprzeć.
Stanęła przed Spencerem.
Spotkały się ich oczy. Roxy zobaczyła smutek na jego twarzy.
Zamiast jednak spytać ją z miejsca, dlaczego zaproponowała
R
S
65
spotkanie, nad jej ramieniem skierował wzrok w stronę parku,
gdzie nadal uganiały się rozbawione dzieci.
- Prawda, że miło je obserwować? - odezwał się miękkim głosem.
Musiał zauważyć, że Roxy przyglądała się im chwilę
przedtem.
Spojrzała przez ramię w stronę dzieci, uśmiechnęła się i odwró-
ciła głowę ku Spencerowi.
- Tak. Na odległość - odparła.
- Nie lubisz dzieci? - zapytał zdziwiony, nadal obserwując to, co
działo się w parku.
Roxy wzruszyła ramionami.
- Są w porządku. Tak długo, jak należą do kogoś innego. Chyba
nie mam macierzyńskich instynktów. O dzieciach wiem niewiele.
- A ja bardzo je lubię - przyznał Spencer. - Czasami, po ciężkim
dniu pracy, z okna sypialni przyglądam się ich harcom. Dzieciaki
są pełne energii, szczęśliwe... Nieświadome tego, co w życiu może
je spotkać. Tak bardzo cieszą się chwilą, że nawet nie przyjdzie im
do głowy... - zawiesił głos. Po chwili, zamiast dokończyć rozpo-
częte zdanie, zamilkł nagle i uśmiechnął się smutno. Zatrzymał
wzrok na twarzy Roxy. - Po co przyszłaś? - zapytał. - Czego jesz-
cze się dowiedziałaś?
Była trochę rozczarowana, że skierował rozmowę na poważne
tory. Nie miała ochoty o nic wypytywać Spencera. Interesował ją,
to oczywiste. Była to jednak niezdrowa ciekawość. Roxy musiała
położyć jej kres. Należało jak najszybciej wrócić do poprzednich,
bardziej formalnych stosunków.
- Możemy wejść do środka? - spytała po chwili.
Spencer skinął głową. Chyba dopiero teraz zdał sobie sprawę z te-
go, że ciągle stoją w drzwiach domu i że nie jest to najlepsze miej-
sce do prowadzenia poważnej rozmowy. Cofnął się i przed się-
R
S
66
bie przepuścił Roxy. Tak jak to zrobił pamiętnego wieczoru sprzed
tygodnia.
Czy naprawdę było to tylko siedem dni temu? zastanawiała się
wchodząc do wnętrza domu. Jej samej wydawało się, że od tamte-
go zdarzenia upłynęło znacznie więcej czasu.
Mieszkanie Spencera było identyczne jak jego właściciel. Ele-
ganckie w każdym calu. Pełne antyków i cennych dzieł sztuki.
Roxy przyszło natychmiast do głowy, że wnętrze to powinno się
pokazać w jakimś czasopiśmie, a fotografie zatytułować na przy-
kład: „Oto jak żyją najbogatsi" lub „Ale ten facet ma gust!"
O dziwo jednak, mimo wytwornego wyglądu, wnętrze domu
Spencera robiło przyjemne wrażenie. Nie było to mieszkanie na
pokaz. Stare meble nosiły ślady zużycia. Na stoliku do kawy leżały
porozrzucane tygodniki. Fotografie na gzymsie kominka tworzyły
bezładną grupę. Na jednym końcu stołu znajdowała się filiżanka z
jeszcze parującą kawą. Od razu było widać, że to przyjazny, sympa-
tyczny dom. Roxy poczuła się w nim swojsko.
Rozglądała się wokoło stojąc pośrodku salonu, gdy zauważyła
utkwiony w niej ponury wzrok Spencera. Nic dziwnego, że nie był
w sosie. Nie mogła mieć o to do niego pretensji. Przez ostatni ty-
dzień prowadził podwójne życie. Własne i takie, jakie mogło być.
Tylko ślepy los sprawił, że zamiast Steve'em McCormickiem stał
się Spencerem Melbourne'em. Roxy powoli zaczynała rozumieć, na
czym polegał problem jej klienta.
Westchnął ciężko. Nie wiedział, dlaczego - będąc od prawie ty-
godnia w złej formie psychicznej - teraz czuł się jeszcze gorzej.
Mógł to być nadal rezultat szoku, który przeżył w ostatni piątek, i
odrętwienia, w jakim znajdował się od tamtej pory. Bądź też obawy
przed tym, co jeszcze może nastąpić.
R
S
67
A może dlatego, że nie potrafił przestać myśleć o Roxy? Najbar-
dziej ze wszystkiego zależało mu teraz na tej kobiecie i może
uświadomienie sobie tego faktu sprawiło, że poczuł się źle.
Od chwili poznania Roxy wiele rzeczy zaczynał widzieć w zu-
pełnie innym świetle.
Na przykład: dopóki nie stanęła pośrodku salonu, nie zwracał żad-
nej uwagi na umeblowanie domu. Ojciec kupił go, jako dodatkową
siedzibę, jeszcze przed pojawieniem się Spencera. Korzystał z niego
zawsze wtedy, kiedy pracował do późna lub wcześnie rano musiał
być w firmie. Ciągłe dojeżdżanie z podmiejskiego Falls Church,
gdzie mieściła się główna rezydencja rodziny, byłoby zbyt czaso-
chłonne. W owych czasach nie istniało jeszcze metro, umożliwiają-
ce szybką komunikację do centrum.
Później, mimo tego ułatwienia, Spencer nie chciał mieszkać poza
miastem, wśród wspomnień dzieciństwa, i po śmierci rodziców
sprzedał dom w Falls Church. Sam zamieszkał na stałe w George-
town już wcześniej, gdy po ojcu, który przeszedł na emeryturę, ob-
jął stanowisko szefa całej korporacji. Od tamtej pory zdążył już tak
przywyknąć do tego domu, że w ogóle nie zwracał uwagi jia jego
wystrój.
Aż do tej chwili.
Do chwili gdy zobaczył Roxy Matheny stojącą pośród staro-
świeckich mebli.
Miała na sobie jaskrawoczerwone legginsy i długi po kolana
sweter w identycznym kolorze, a na szyi luźno okręcony, żółty sza-
lik. Do jej bucików przywarły mokre, połyskliwe jesienne liście.
Skręcone kosmyki niesfornych, ciemnych włosów opadały jej na
twarz i ramiona. Od zimna panującego na dworze miała zaczerwie-
nione policzki.
Wyglądała jak jakiś barwny, egzotyczny kwiat, który zamiast
R
S
68
pozostawać w naturalnym otoczeniu, umieszczono w cieplarni.
Starocie, wśród których znajdowała się teraz Roxy, wcale do niej
nie pasowały. Spencer nie umiał jednak wyjaśnić, dlaczego.
Może dlatego, że znajdowała się w obcym dla siebie środowisku?
A może również dlatego, że zaczynał mieć wątpliwości, czy on sam
do niego przynależy?
- Napijesz się czegoś? - zapytał, podchodząc do stojącego w rogu
pokoju antycznego sekretarzyka, na którym stała cała bateria krysz-
tałowych karafek.
- Nie, dziękuję - odmówiła Roxy. Podeszła do Spencera.
- Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to ja się napiję -oświadczył.
- Nalał whisky do kryształowej szklanki. - Mam dziwne przeczucie,
że przyda mi się coś mocniejszego.
- Pij, co chcesz. Mnie to nie przeszkadza. Przecież to twój dom.
Jego dom, powtórzył w myśli. Czy chciała przez to dać mu coś do
zrozumienia? Może to, że każde z nich powinno przebywać we
własnym domu? A może, jak zwykle, obecność Roxy Matheny
mąciła mu umysł i nie był pewny, co właściwie się dzieje?
- To ładne mieszkanie - dodała po chwili. Delikatnie przeciągnę-
ła palcem po gładkiej, połyskującej powierzchni szlachetnego
drewna, z którego zrobiono sekretarzyk. – Masz tu kilka świetnych
rzeczy.
Spencer nieraz słyszał tę uwagę. Zwykle jednak w głosie chwalą-
cego przebijała przy tym albo odrobina pogardy, albo nuta zazdro-
ści. W ustach Roxy wypowiedziane przez nią słowa zabrzmiały zu-
pełnie inaczej. Jak zwykłe stwierdzenie faktu. W jej głosie nie wy-
czuł żadnych podtekstów. Ani pogardy dla bogactwa, ani zawiści.
Potrafił to docenić.
- Dziękuję. - Podniósł szklankę do ust i wypił łyk whisky.
R
S
69
Od razu poczuł się lepiej. Nadal jednak bliska obecność Roxy
wprawiała go w podniecenie. - To mieszkanie wiele lat temu dla
mojego ojca urządzała moja matka - wyjaśnił. - Jest ono raczej od-
biciem ich upodobań, a nie moich.
- W każdym razie podoba mi się - oznajmiła Roxy. - A co to ta-
kiego?
Wskazała palcem przedmiot znajdujący się za oszklonymi
drzwiami sekretarzyka. Nawet nie patrząc w tę stronę, Spencer od
razu wiedział, co zwróciło uwagę gościa. Przez szybę były widocz-
ne tylko dwie rzeczy. Książki i pluszowy miś.
Były to książki niezwykle cenne. Oprawne w skórę pierwsze wy-
dania najznakomitszych dzieł. A obok nich znajdował się czarno-
brązowy, ślepy na jedno oko, wyleniały i tysiąckrotnie cerowany
wypchany miś.
Białe kruki, kolekcjonowane przez lata, należały do ojca. Plu-
szowa zabawka od niepamiętnych czasów stanowiła własność
Spencera. Była w jego życiu czymś bardzo ważnym. Całym dzie-
dzictwem.
- On należy do świata Steve'a McCormicka - wyjaśnił. - Ma na
imię Charley. Jest wszystkim, co pozostało mi po pierwszej fazie
życia. Nowa mama mówiła mi, że jeszcze w kołysce, w żłobku
przy domu dziecka ściskałem tego misia i ani na chwilę nie chcia-
łem z nim się rozstać. Jest to jedyna rzecz, która przez wszystkie
lata była moją własnością.
Zadumana Roxy patrzyła na misia. Spencer nie miał pojęcia, jakie
myśli błądzą jej po głowie. Może uznała za co najmniej śmieszne
przechowywanie zniszczonej zabawki z pietyzmem przez całe lata.
Chyba potrafiłby wyjaśnić, jak bezcenną wartość ma dla niego ta
pamiątka. Nie był jednak pewny, czy Roxy potrafi to zrozumieć.
Nie dlatego, że była nieczuła, lecz ze względu na to, iż on sam nie
do końca pojmował, co łączy go z tą dziecięcą zabawką.
R
S
70
Pieczołowite przechowywanie jedynej rzeczy, jaka pochodziła z
pierwszej, nie znanej mu fazy jego życia, było zrozumiałe. Z drugiej
jednak strony, stał się już przecież dojrzałym człowiekiem. Z okre-
su przed adopcją nie pamiętał prawie niczego. Pozostały mu tylko
jakieś mgliste sny. I mały pluszowy miś, rozpadający się ze staro-
ści.
Spencer był bardzo przywiązany do Charleya. Uważał misia za
jedyną więź z utraconym bratem. I za najcenniejszą rzecz, jaka
znalazła się kiedykolwiek w jego posiadaniu.
- Czego jeszcze się dowiedziałaś? - zapytał, odpędzając natrętne
myśli.
Tak jakby dopiero teraz sobie przypomniała o celu swej wizyty,
Roxy wyjęła spod pachy dużą kopertę i wyciągnęła w stronę Spen-
cera.
Rozpoznał swe adopcyjne akta. Nie wziął ich jednak do ręki. Po-
czuł nagle, że nie chce niczego więcej dowiedzieć się o sobie.
- Są tu papiery, których tydzień temu nie zdążyłeś obejrzeć - ła-
godnym tonem oznajmiła Roxy.
Spojrzał jej w oczy.
- Wiem.
- Papiery, które powinieneś zobaczyć.
- Dobrze. - Nadal jednak nie zamierzał wziąć koperty do ręki.
Roxy była zaskoczona reakcją Spencera. Powoli opuściła wycią-
gniętą rękę.
- Nie chcesz ich przeczytać? - spytała ze zdziwieniem.
- Sam nie wiem - odparł szczerze.
- Wynająłeś mnie po to, żebym dowiedziała się czegoś o twojej
przeszłości.
- Nie - zaprotestował. - Miałaś tylko odnaleźć mojego brata.
R
S
71
Zawahała się na krótką chwilę, a potem zapytała spokojnie:
- Czy nigdy nie przyszło ci do głowy, że uzyskując informacje o
bracie, dowiesz się czegoś więcej o sobie? Bądź co bądź jesteście
bliźniakami.
Spencer westchnął głęboko, przełknął łyk whisky i przeszedł na
środek pokoju. Czuł się okropnie zagubiony, nawet we własnym
domu. Nie wiedział, co począć.
- Kiedy cię wynająłem - zaczął powoli - nie byłem w pełni świa-
domy, co mnie czeka. Co jeszcze pociągnie za sobą twoje docho-
dzenie. Nie miałem pojęcia, że szukając brata, dowiem się wielu
rzeczy o samym sobie. I wcale nie jestem pewien, czy mi na tym w
ogóle zależy.
Roxy podeszła do Spencera. Przełożyła kopertę do drugiej ręki.
- To całkiem zrozumiałe - oznajmiła.
Zastanawiał się, czy rzeczywiście była w stanie go zrozumieć.
Bardzo w to wątpił. Bo niby dlaczego bądź co bądź obca kobieta
miałaby pojmować wszystko to, czego on sam nie potrafił sobie
wyjaśnić?
Nerwowym krokiem podszedł do kanapy. Usiadł i gestem wska-
zał gościowi miejsce obok siebie.
- Siadaj - powiedział nieprzyjemnym, nie znoszącym sprzeciwu
tonem.
Roxy nie spodobało się polecenie Spencera. Widziała jednak, że
jest zmęczony i przejęty, więc dała spokój i nie zaprotestowała.
Usiadła. Ale nie obok niego, lecz po drugiej stronie pokoju, w fotelu
na biegunach, stojącym przy kominku. Jej reakcji Spencer chyba
nawet nie zauważył. Roxy chciała jednak dać mu do zrozumienia,
że żadnych poleceń nikt wydawać jej nie będzie.
- Mów, czego się dowiedziałaś - odezwał się po chwili.
Zmrużyła oczy. Powoli rozluźniła szalik na szyi. A potem wycią-
R
S
72
gnęła zawartość koperty, rozłożyła na kolanach i zaczęła ostrożnie,
z namysłem, przeglądać dokumenty. Robiła to wszystko niezwykle
powoli.
- Naprawdę chcesz się dowiedzieć? - spytała Spencera.
- Tak - odparł znużonym głosem.
- A więc dobrze. Pierwszą rzeczą, o której powinieneś wiedzieć,
jest to, że twoi naturalni rodzice nie żyją.
Spencer zaczerpnął nerwowo powietrza. Oddech miał urywany i
krótki. Był spięty.
- Zginęli w wypadku samochodowym niedaleko waszego domu w
Richmond. W tym czasie bliźniaki musiały pozostawać pod opieką
jakiejś niańki.
Odstawił whisky na stolik, na kolanach oparł łokcie, a na nich
głowę. Zamilkł. To, że rodzice nie żyją, nie powinno go zaskoczyć.
Sam podejrzewał, że było właśnie tak. Czemu więc wiadomość ta
uderzyła go teraz jak obuchem w głowę? Czując na sobie wzrok
Roxy, wyprostował plecy i popatrzył jej w twarz.
Zanim się odezwał, powiedziała więcej:
- Powinieneś jeszcze wiedzieć, że zdobyłam informacje o drugim
dziecku. I znalazłam akt jego urodzenia. Mam więc wszystko, cze-
go trzeba, żeby rozpocząć poszukiwania.
Serce Spencera biło jak szalone. Na tę wiadomość czekał od cza-
sów dzieciństwa. Odkąd pamiętał, nie sypiał nocami i często nie
potrafił skupić się przy pracy. Teraz wreszcie dowie się wszystkie-
go o utraconym bracie. Zapewne identycznym z wyglądu, lecz zu-
pełnie mu nie znanym.
Pozna mężczyznę, który tak długo jak on sam stąpa po ziemi,
który ma identyczne geny, lecz całkowicie odmienne życiowe do-
świadczenia.
Odnajdzie wreszcie swoje lustrzane odbicie. Będzie nim czło-
wiek zupełnie mu obcy.
R
S
73
- Masz? - z trudem wykrztusił jedno słowo. W odpowiedzi Roxy
skinęła głową.
- A jak... jak on ma na imię?
Zagryzła wargi. Uważnym wzrokiem popatrzyła na Spencera.
Milczała.
- Mów, Roxy - ponaglił. - Jak on ma na imię?
Na chwilę spuściła wzrok. Kiedy podniosła oczy, Spencer zoba-
czył, że się śmieje.
- Charlotte.
R
S
74
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Spencer zamknął oczy i mocno potarł powieki. Natychmiast jed-
nak uprzytomnił sobie, że gest ten nie sprawi, by słyszał lepiej. Był
przekonany, że źle zrozumiał słowa Roxy.
- Charlotte? - powtórzył niezbyt przytomnie. - Mój bliźniaczy
brat ma na imię Charlotte?
Uśmiech na twarzy Roxy zrobił się jeszcze szerszy.
- Nie. Twoja bliźniacza siostra ma tak na imię. Spencer nadal nie
był pewny, czy nie myli go słuch.
- Moja... moja siostra?
- Tak. Twoja siostra.
- Ale... ale to niemożliwe. Mam przecież bliźniaczego brata -
powtórzył z maniackim uporem.
Śmiejąc się Roxy potrząsnęła głową.
- Nie masz żadnego brata. Twoja mama urodziła bliźniaki jedno-
jajowe. Chłopca i dziewczynkę. Przyszli na świat Stephen James i
Charlotte Ellen McCormick. Ona jest starsza od ciebie. O siedem-
naście minut.
Teraz roześmiał się Spencer. Nerwowo, ale szczerze.
- Mam więc starszą siostrę? - zapytał z ciepłym błyskiem w
oczach.
- Tak. Serdecznie gratuluję. - Roxy skłoniła głowę. Wstała z fote-
la, przeszła przez pokój i usiadła obok Spencera. Otworzyła akta,
przerzuciła pożółkłe kartki i znalazła to, czego szukała. - Gdy po-
znałam nazwisko twojej matki - zaczęła wyjaśniać - wróciłam do
Biura Ewidencji Ludności. Bez trudu odszukałam tam informację o
R
S
75
drugim dziecku. Proszę, zobacz, jak wygląda oryginał aktu urodze-
nia twojej siostry.
Roxy wręczyła Spencerowi odbitkę dokumentu. Wszystkie rubryki
były wypełnione identycznie jak na jego świadectwie. Z wyjątkiem
płci noworodka.
- W jaki sposób udało ci się to zdobyć? - zapytał zdumiony.
- Na lewy dokument tożsamości - wyjaśniła spokojnie.
- Spreparowałam prawo jazdy stanu Wirginia z moją fotografią i z
nazwiskiem Charlotte. A potem na specjalnym formularzu zażąda-
łam wydania odpisu aktu urodzenia.
Spencer spojrzał na Roxy szeroko rozwartymi oczyma.
- Ile razy zamierzasz jeszcze łamać prawo, prowadząc moją
sprawę? - zapytał. Nadal wyglądał tak, jakby chwilę przedtem do-
stał obuchem w głowę.
Obojętnie wzruszyła ramionami.
- Tyle, ile będzie trzeba.
Spencer potrząsnął głową. Znów spojrzał na dokument trzymany
w ręku.
- A więc mam siostrę - oznajmił miękkim głosem. – Nie miałem
o tym pojęcia.
Roxy uznała za swój obowiązek od razu sprowadzić go na ziemię.
- Oczywiście, Charlotte Ellen McCormick już nie istnieje - przy-
pomniała. - Z pewnością nosi nazwisko ludzi, którzy ją adoptowali.
Będzie więc mały kłopot z dowiedzeniem się, jak teraz się nazywa.
A większy, jeśli wyszła za mąż i ponownie zmieniła nazwisko.
- Ale będzie to możliwe? - z niepokojem zapytał Spencer.
Roxy kiwnęła głową.
- Tak. Lecz zabierze sporo czasu. Moje śledztwo mogę prowa-
dzić różnymi sposobami, ale jeszcze nie wiem, który z nich naj-
R
S
76
szybciej doprowadzi nas do celu. Spencer, uprzedzam cię szczerze,
to może potrwać.
Ta wiadomość chyba go nie zmartwiła. Na razie wystarczała
świadomość, że na świecie jest ktoś bliski, z kim łączą go silne
więzy rodzinne. Fizyczne, emocjonalne i psychiczne.
- Rozumiem - odparł. - Miło wiedzieć, że nie jest się samemu na
świecie.
Roxy uśmiechnęła się ponownie. Lekko dotknęła ręki Spencera. W
odpowiedzi na ten gest zacisnął palce na jej dłoni.
- Dziękuję - szepnął.
- Nie ma za co. Już ci mówiłam, ja tylko wykonuję to, co do
mnie należy.
- Ale...
Roxy poruszyła się. Spencer wyczuł, że szykuje się do wyjścia.
Usiłowała wyrwać rękę, ale trzymał ją mocno, bo nie chciał zostać
sam. Świadomość tego faktu dotarła do Roxy. Dała spokój. Zaci-
snęła palce na dłoni Spencera. Gest ten sprawił mu dużą, nie znaną
dotychczas przyjemność.
- Zostawię ci całe akta - odezwała się po chwili. - Znajdziesz tu
też inne informacje, które udało mi się zebrać. O twoich rodzicach
i ich śmierci oraz o siostrze. O ile mogłam się zorientować, nie by-
ło żadnych żyjących krewnych, którzy mogliby wziąć dzieci do
siebie. Dlatego zajęła się wami państwowa opieka społeczna i zor-
ganizowała adopcję. Możesz zresztą sam sobie poczytać. Nie jest
tego wiele, ale to dopiero początek.
Roxy zaczęła podnosić się z kanapy, lecz Spencer znienacka
pchnął ją z powrotem na poduszki. Zdezorientowana, straciła rów-
nowagę, więc ją przytrzymał. Wziął w ramiona. Milczał. Przede
wszystkim dlatego, że nie wiedział, co powiedzieć. Na twarzy Roxy
zobaczył zmieszanie.
- Spencer... - szepnęła, napotykając jego wzrok.
R
S
77
- Zostań jeszcze - poprosił.
Chciała usiąść na kanapie, lecz trzymał ją mocno. Nie protestowała.
Wyczuł jednak, że jest bardzo spięta i życzy sobie, aby ją puścił. Nie
zrobił tego z czysto egoistycznego powodu. Mając Roxy tak blisko
siebie, było mu po prostu dobrze.
- W porządku - odparła. - Chciałam iść, bo uznałam, że już naj-
wyższy czas. Sądziłam, że wolisz w samotności pooglądać te akta.
A w razie jakichś wątpliwości, w każdej chwili będziesz mógł do
mnie zadzwonić.
- Wolę, żebyś była przy mnie, gdy będę przeglądał papiery. I ma-
jąc jakieś wątpliwości, od razu będę mógł prosić cię o wyjaśnienie.
- Ale...
- Jeśli jesteś głodna, zamówimy kolację do domu.
W tej chwili, jakby na zawołanie, Roxy głośno zaburczało w
brzuchu. Zrobiła się czerwona. Spencer roześmiał się.
- Na ulicy M jest świetna restauracja, w której ciągle zamawiam
jedzenie. Mają bogate menu. Właściwie wszystko, czego człowiek
zapragnie. Zadzwonić?
- Nie musisz - odparła Roxy. - Nie jestem aż tak bardzo głodna.
Jej pusty brzuch znów dał o sobie znać. Tym razem ona też się
roześmiała.
- Coś mi się wydaje, że zaraz padniesz z głodu. Kiedy jadłaś
ostatni raz?
Wzruszyła lekko ramionami.
- Rano. Trochę śniadaniowych płatków.
- A później nie miałaś nic w ustach?
Roxy nie zamierzała poddawać się dalszemu przesłuchaniu.
Ostatnie dwa dolary wydała na kubek kawy i los na loterię.
R
S
78
- Nie odczuwałam głodu. Aż do tej pory - skłamała.
- A więc zostaniesz na kolacji?
Znów mimo woli zwróciła uwagę na błękit jego oczu. Były takie
śliczne i takie... zagubione. Spencer nie należał do ludzi, którzy
mieli zwyczaj o cokolwiek prosić innych. W tej chwili jednak wy-
glądał jak obraz nieszczęścia. Taki był smutny.
- Zjedz ze mną - ponowił prośbę.
Roxy milczała.
Opuszkami palców delikatnie przesunął po jej wargach, a potem
wzdłuż szyi. Odkrył puls. Wyczuł, jak szybko bije jej serce.
Uśmiechnął się.
- Nie wychodź. Zostań ze mną. Na trochę. Tak, żebym mógł psy-
chicznie uporać się z tym wszystkim.
Skórę miała gorącą. Coraz cieplejszą. Swoim wzrokiem zupełnie
ją zauroczył. Pomyślała, że żaden mężczyzna nie powinien mieć aż
tak pięknych oczu.
- No, niech będzie - przystała wreszcie.
Powinna się wstydzić. Przynajmniej zmusi Spencera, żeby za-
mówił też deser.
Nadal jednak siedziała w milczeniu. Pragnąc, by trzymał ją jesz-
cze mocniej w objęciach, a zarazem obawiając się tego, co napraw-
dę mogłoby się wówczas wydarzyć. Na szczęście, oderwał ręce od
jej skóry. Wstał i odszedł od kanapy. Usłyszała, że bierze słuchaw-
kę do ręki, wystukuje jakiś numer i przez chwilę z kimś rozmawia.
Wrócił i stanął przed Roxy.
- Muszę jeszcze sprawdzić, czy mam w domu jakieś odpowiednie
wino - oznajmił i po chwili już go nie było w pokoju.
Roxy odetchnęła z ulgą.
R
S
79
Nie miała pojęcia, co Spencer rozumie przez zamówienie do do-
mu jedzenia. Gdy ona sama robiła coś takiego, z knajpki znajdującej
się w pobliżu jej agencji przybiegał długowłosy wyrostek i przyno-
sił pizzę. Roxy zjadała ją w pośpiechu, siedząc na biurowej kanapie
i równocześnie słuchając radia.
U Spencera natomiast wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Do
jego drzwi zapukali dwaj elegancko ubrani kelnerzy. Wnieśli do
mieszkania cały stos półmisków przykrytych kopulastymi pokry-
wami ze lśniącej, nierdzewnej stali. Szybko przeszli do jadalni,
sprawnie narzucili na stół śnieżnobiały, wykrochmalony obrus i
nakryli dla dwóch osób, korzystając z pięknej, porcelanowej za-
stawy.
Z rosnącym zdumieniem Roxy patrzyła, jak dwaj młodzi ludzie
w nieskazitelnie białych marynarkach, z czarnymi muszkami pod
szyją, zapalali świece i ozdabiali środek stołu kwiatami. Potem
szybko zniknęli w kuchni. Było widać, że świetnie znają ten dom.
Chwilę później pojawił się znów jeden z kelnerów. Na srebrnej tacy
wniósł dwa kieliszki białego wina.
Jeden kieliszek Spencer podał Roxy. Drugi podniósł do ust. Skinął
na kelnera, który bez słowa zniknął w drzwiach kuchni.
- Mam nadzieję, że nie masz mi za złe, że sam zadysponowałem
dzisiejsze menu dla nas obojga - powiedział po chwili pan domu.
Roxy nadal siedziała jak ogłuszona. Bez słowa skinęła głową.
Powoli sączyła wino.
- Nie masz mi tego za złe? - chciał się upewnić Spencer.
Rozkoszowała się wybornym smakiem szlachetnego trunku. Był
o niebo lepszy od znanych jej win, kupowanych w supermarkecie.
Znów skinęła głową.
- Czemu nie odpowiadasz? Mam nadzieję, że cię nie uraziłem.
R
S
80
W jego głosie wyczuła niepokój. Przełknęła łyk wina, które długo
trzymała w ustach.
- Nie uraziłeś - odparła wreszcie. -I nie mam ci niczego za złe.
I, o dziwo, naprawdę nie miała, mimo że w normalnych warun-
kach, gdyby jakiś znajomy mężczyzna bez uzgodnienia z nią za-
mówił w restauracji potrawy, uważałaby go za nieokrzesanego gbu-
ra. U Spencera uznała to za miły gest. W dobrym, staroświeckim
stylu.
- Nie zamówiłem niczego wyszukanego - wyjaśnił.
To znaczy, że całe te ceregiele są „niczym wyszukanym"? Jak
więc wygląda dla niego coś „wyszukanego"? zapytywała w myśli
Roxy.
Jeszcze raz uderzyła ją rozbieżność stylów, a właściwie pozio-
mów życia, jej i Spencera. Zastanawiała się, jak to jest, gdy dziecko
chowa się w ogromnym dobrobycie. Nie potrafiła sobie nawet tego
wyobrazić. Nie była też pewna, czy w ogóle chciałaby żyć w takich
warunkach, gdyby nawet okazało się to możliwe. Uważała luksus
za jeden wielki balast, pociągający za sobą mnóstwo kłopotów.
Czy Spencer zdawał sobie sprawę z tego, że gdyby dorastał jako
Steve McCormick, miałby pewnie ciężkie życie? Jego rodzice le-
dwie wiązaliby koniec z końcem. Byłby typowym przedstawicie-
lem niezamożnej amerykańskiej warstwy średniej, a nie wyższych
sfer. W jego egzystencji obowiązywałby odmienny system warto-
ści. Żyłby, kierując się koniecznością zaspokojenia podstawowych
potrzeb, a nie pomnażania posiadanych pieniędzy. On i Roxy mie-
liby wówczas wiele wspólnego. I uczucie, które między nimi za-
czynało się tlić, miałoby szanse rozgorzeć na dobre. Teraz ich
ewentualny emocjonalny związek nie miał, jej zdaniem, żadnej
przyszłości.
R
S
81
W każdym razie gdyby naturalnych rodziców nie spotkał tragicz-
ny los, Spencer byłby bez wątpienia dzieckiem bardzo przez nich
kochanym. Nie żyłby w luksusie i nie otrzymałby tak doskonałego
wykształcenia, jakie zapewnili mu ludzie, którzy go adoptowali, ale
pewnie cieszyłby się życiem i byłoby mu dobrze na świecie. Przed-
tem i teraz.
Roxy zastanawiała się, czy Spencer jest nieszczęśliwy. Nie miała
na to dowodów, ale nie wydawał się w pełni cieszyć życiem. Bra-
kowało mu czegoś, uznała. Ale czego? Miała nadzieję, że pomaga-
jąc odszukać siostrę, pomoże mu odnaleźć samego siebie.
Oj, nie za to ten facet ci płaci, upomniała samą siebie. Miała od-
naleźć mu siostrę, a nie pomóc się pozbierać.
Doskonale wiedziała, że obu tych spraw nie potrafi od siebie od-
dzielić. Może u podstaw chęci niesienia Spencerowi pomocy leżało
to, że sama miała kłopoty z własną osobą? Może zależało jej na
tym, żeby się pozbierał, dlatego że ona sama nie potrafiła tego zro-
bić i, co gorsza, wiedziała, że nigdy to się jej nie uda?
Uznała wreszcie, że myślenie o tych sprawach nie doprowadzi do
niczego. Powinna wykonać tę piekielną robotę, której się podjęła, i
dać sobie spokój ze Spencerem.
A także powrócić do normalnego życia.
W samotności.
Mimo wyszukanej oprawy, kolacja minęła spokojnie. Kiedy skoń-
czyli jeść, kelnerzy sprawnie sprzątnęli ze stołu, zrobili porządek w
kuchni i błyskawicznie opuścili mieszkanie. Roxy i Spencer wrócili
do salonu. Z resztkami wina w kieliszkach.
Spencer podszedł od razu do kanapy i wziął do ręki teczkę z ak-
tami. Nadal nie był pewny, czy chce głębiej się w nie wczytywać.
Skoro jednak zaczął całą sprawę, uznał, że powinien doprowadzić ją
R
S
82
ją do końca. Zamiast jak struś chować głowę w piasek, należało
sprostać nowej sytuacji i poznać wszystkie dostępne, związane z
nią fakty.
Zaniósł akta na biurko, usiadł przy nim i zapalił lampę. Włożył
okulary, rozluźnił krawat i otworzył teczkę. Kiedy ostatni raz rzucił
okiem na Roxy, przerzucała kartki najnowszego numeru miesięcz-
nika o architekturze.
Gdy po dwóch godzinach ponownie podniósł wzrok znad akt, był
oszołomiony. Roxy, zwinięta w kłębek, spała smacznie na kanapie.
Zdjęte buciki leżały na ziemi.
Przez chwilę nie wiedział, gdzie jest i co się z nim dzieje. Na
dwie długie godziny zatopił się w życiu Stephena Jamesa McCor-
micka i przeżywał tragiczne losy jego rodziców. Przebył cały
żmudny proces adopcji. Od podjęcia opieki nad dzieckiem przez
władze stanu Wirginia, przez miesięczny pobyt w sierocińcu, ra-
porty na temat przeszłości ludzi, których przez całe życie znał jako
jedynych rodziców, i wreszcie do ich domu, w którym się wycho-
wał.
Przez kilka pierwszych miesięcy odwiedzał go regularnie pra-
cownik opieki społecznej, żeby się przekonać, czy przybrani rodzi-
ce dobrze obchodzą się z dzieckiem. Oczywiście, Spencer nic sobie
z tego nie potrafił przypomnieć. Pamiętał natomiast uroczyste uro-
dziny, które co roku z wielką pompą wyprawiali mu rodzice, a także
wszystkie święta Bożego Narodzenia. Pary ludzi, którym zawdzię-
czał przyjście na świat, w ogóle nie pamiętał.
Stephen McCormick przeistoczył się w Spencera Melbourne^.
Przestał istnieć Steve. Został tylko Spencer.
Zdjął okulary i położył na biurku. Przetarł zmęczone oczy i wes-
tchnął głęboko. Zastanawiał się, dlaczego tak bardzo pragnął wy-
obrazić sobie życie człowieka, który nigdy nie istniał. Stephen Ja-
mes McCormick był tylko mitem.
R
S
83
Spencer nie potrafił jednak powściągnąć ciekawości dotyczącej
tego człowieka. Zamknął oczy i po raz chyba setny od tygodnia za-
dał sobie nurtujące go pytania. Kim byłby teraz, gdyby nie adopto-
wali go Melbourne'owie? Czy gdyby naturalni rodzice wyszli z
domu o dwie minuty później, też doszłoby do czołowego zderzenia
z ciężarówką transportującą meble?
Czy rzeczywiście, jak sugerowała Roxy, pracowałby jako kie-
rownik średniego szczebla w jakiejś fabryce samochodów? Czy w
jego szafie wisiałyby gotowe ubrania z domów towarowych, a nie
szyte na miarę i pochodzące od najlepszych krawców? Czy jeź-
dziłby samochodem jakiejś popularnej marki, na przykład dod-
ge'em, zamiast kabrioletem porsche 9II? Czy godzinami łamałby
sobie głowę, jak związać koniec z końcem? Z czego zapłacić ratę
hipotecznego kredytu, skoro w tym samym czasie należało kupić
córce zalecone przez ortodontę klamerki na zęby, a syn pragnął
brać lekcje gry na klarnecie? I czy gdzieś w pobliżu znajdowałaby
się kobieta, do której mógłby przytulać się co wieczór, gdy było mu
ciężko?
Steve mógł napotykać w życiu poważne przeszkody, o jakich ist-
nieniu Spencer nawet nie słyszał. Z drugiej jednak strony ten czło-
wiek mógł posiadać takie rzeczy, jakich Spencer nie miałby nigdy.
A więc tak naprawdę który z nich wiódłby szczęśliwsze życie?
Spencer oparł dłonie na biurku. Zacisnął pięści. Czuł się zupełnie
bezsilny. Na żadne z tych pytań nie potrafił sobie odpowiedzieć.
Powinien wreszcie dać spokój i przestać myśleć w kategoriach co-
by-było-gdyby-było. Wiedział jednak, że mimo usilnych prób być
może nigdy nie pozbędzie się dziwnego zażenowania, związanego
z podwójną tożsamością.
R
S
84
Wzrok Spencera powędrował w stronę kanapy i zatrzymał się na
skulonej, nieruchomej postaci. Roxy nadal spała głębokim snem,
nieświadoma zamętu, jaki powstał w umyśle pana domu. Od chwili
poznania tej kobiety Spencer bez przerwy był pod wrażeniem jej
pewności siebie. Mimo że miała niewątpliwie ciężkie życie, nie
traciła animuszu, nie szukała żadnych wymówek i nie tłumaczyła
niczego własną przeszłością. Czy się to komuś podobało, czy nie,
była po prostu sobą. Roxanne Matheny. Podziwiał ją za to.
Pragnął tej kobiety. Ale co potem miałby z nią zrobić?
Głośno odsunął krzesło od biurka. Roxy westchnęła, lecz nadal
leżała bez ruchu. Musi być z pewnością na ostatnich nogach, po-
myślał, bo tak wcześnie i szybko zasnęła w obcym domu. Miał na-
dzieję, że zlecone przez niego śledztwo jej nie wykończyło. Na-
tychmiast jednak egoistycznie uznał, że detektyw Roxanne Mathe-
ny powinna działać dalej, i to ze zdwojoną energią. Nie dlatego, że
bardzo zależało mu na odszukaniu siostry, lecz ze względu na to, iż
zapragnął nagle, aby jej życie splątało się z jego własnym.
Wstał zza biurka i na palcach podszedł do kanapy. Usiadł na pod-
łodze obok nieruchomej Roxy. Delikatnie przesunął dłonią po jej
policzku. Skórę miała ciepłą i niezwykle delikatną. Odetchnęła głę-
biej, lecz się nie przebudziła.
Spencer z uśmiechem przyglądał się śpiącej. Pewnie powinien ją
obudzić i odwieźć do domu. Nie miał jednak na to ochoty. Nie dla-
tego, że żal mu było ją budzić, gdy spała tak smacznie. Prawda by-
ła inna. Po prostu czuł się osamotniony i chciał, żeby ktoś pozostał
z nim w domu.
Podniósł się z podłogi. Rozłożył pled leżący w rogu kanapy i na-
krył nim Roxy. A potem wrócił do biurka i zgasił lampę.
Pokój zatonął w ciemnościach.
R
S
85
Może Steve McCormick miałby kobietę, każdego popołudnia z
niecierpliwością czekającą na jego przyjście z pracy? Kobietą tą nie
byłaby jednak Roxanne Matheny.
Podszedł do wewnętrznych schodów i ruszył powoli w górę. Tyl-
ko raz spojrzał za siebie. W bladym, nikłym świetle padającym od
strony ulicy zobaczył Roxy. Spała nadal.
Uśmiechnął się do siebie. Zupełnie bez powodu poczuł się raź-
niej. Nagle przyszło mu do głowy, że Steve McCormick wcale nie
musiałby być szczęśliwszym od niego człowiekiem.
R
S
86
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Obudziła się w znajomym otoczeniu. Leżała na kanapie, w poko-
ju było ciemno, tylko od ulicznej lampy przedostawało się do wnę-
trza trochę bladożółtego światła. Wszystko było jak zwykle, z wy-
jątkiem jednej rzeczy. Na ogół o tak wczesnej porze w sąsiedztwie
panował zgiełk i ruch. Dziś przywitała ją kompletna cisza.
Dopiero po chwili zauważyła, że światło ulicznej lampy przedo-
staje się do pokoju przez idealnie czystą, dużą szybę, a nie przez
małe, brudne okienko. Kanapa nie była wgnieciona, spało się na
niej idealnie.
Roxy uprzytomniła sobie, że znajduje się w domu Spencera.
Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętała wieczorem, był taki oto obrazek.
Pan domu siedział przy biurku, zatopiony w lekturze adopcyjnych
akt. W okularach na nosie wyglądał nawet lepiej niż bez nich.
Przypomniała sobie, że po winie zrobiła się śpiąca. Na minutkę
wyciągnęła się na kanapie. Tylko po to, żeby przez krótką chwilę
dać odpocząć oczom. Widocznie okazały się bardziej zmęczone,
niż przypuszczała.
Obróciła nadgarstek w stronę okna. W słabym świetle z trudem
odczytała godzinę na cyferblacie. Druga piętnaście. A więc sam
środek nocy. Wracanie o tej porze do domu byłoby równoznaczne z
samobójstwem. O północy starannie zamykała się od wewnątrz,
gdyż wówczas pod oknami biura zaczynała ożywać ulica. Z ciem-
R
S
87
nych zakamarków wynurzały się ciemne typy, gotowe obrabować
każdego napotkanego przechodnia, a także narkomani i sutenerzy.
Gdy kwitło nocne życie, zwykli ludzie pokroju Roxy siedzieli cicho
w domach i nie mieli odwagi wysunąć nawet nosa.
Druga piętnaście. O tej porze miałaby ogromne szczęście, gdyby
dotarła do biura z nie tkniętym portfelem i nie zgwałcona. To, że jej
portfel świecił pustką, nie miało większego znaczenia. Kobieta ży-
jąca w obskurnej dzielnicy ani na chwilę nie mogła tracić czujności.
Roxy przetarła oczy i przeciągnęła się na kanapie. Dopiero teraz
zauważyła pled owinięty wokół nóg. Uśmiechnęła się, zadowolona.
Widocznie Spencer nie miał nic przeciw temu, aby została na noc,
mimo że mógł ją obudzić i o ludzkiej porze odesłać do domu.
Uznała, że nie pozwoliła mu na to wrodzona przyzwoitość. Ona
jednak, Roxanne Matheny, nie należała do kobiet, które nadużywają
gościnności innej osoby. Zwłaszcza gdy wyżej wzmiankowana oso-
ba śpi sobie na piętrze. Tak łatwo byłoby pójść po schodach na gó-
rę i...
Z trudem powstrzymała rozpędzone myśli. Nie było sensu nie-
zdrowo się podniecać.
Roxy zaburczało w brzuchu. Była pewna, że Spencer nie weźmie
jej za złe, jeśli zabierze sobie te dwie brązowe bułeczki, które zosta-
ły z kolacji. Znalazła drogę do kuchni, podeszła do gigantycznej
lodówki i otworzyła ją. Jasne światło z wnętrza na chwilę poraziło
oczy.
Waśnie zamierzała zawinąć bułki w papierowy ręcznik, gdy na-
gle nad jej głową rozjarzyło się inne, ostre światło. Roxy błyska-
wicznie odwróciła się w stronę drzwi.
Stał w nich Spencer. Bosy, w granatowej, jedwabnej, roz-
chełstanej pidżamie i szlafroku rozpiętym na obnażonej piersi. Roxy
zagryzła wargi. Tors Spencera wyobrażała sobie od tygodnia.
R
S
88
Od chwili gdy na podłodze przykrył ją swoim ciałem. Rzeczywi-
stość pobiła na głowę wszelkie fantazje.
Górną część torsu pokrywało ciemne owłosienie. Zwężało się ku
dołowi ciała i jego cienki pasek ginął pod spodniami piżamy na
płaskim brzuchu.
Spencer miał przepiękne mięśnie. Idealnie zarysowane i widocz-
ne pod skórą. Gdyby Roxy miała ochotę, podeszłaby teraz do niego
i przeciągnęła palcami wzdłuż każdego z nich. Gdyby miała ocho-
tę? Już świerzbiły ją ręce.
Nie zdecydowała się jednak działać pod wpływem impulsu. Zaci-
snęła palce na bułkach, które nadal trzymała.
- Hmm, przyłapałeś mnie na gorącym uczynku - mruknęła zmie-
szana. Miała nadzieję, że jej głos brzmi spokojnie. - Kradnę ci pie-
czywo. Swego czasu za takie przewinienie groziły najcięższe kary.
Dożywotnie zesłanie na ciężkie robo ty do Australii. A jak jest
obecnie?
Nadal nie zdobyła się na odwagę, by spojrzeć Spencerowi w
twarz. Mimo to wyczuła, że kara, jaka przeszła mu przez myśl, by-
ła dla niej znacznie bardziej realna niż wsadzenie do pudła. Nie
wiadomo czemu wyobraziła sobie kajdanki...
Uśmiechnięty zapytał tylko:
- Wybierasz się dokądś? O tej porze?
- Hmm. - Roxy znów popatrzyła na obnażony tors. Z trudem ode-
rwała wzrok. - Muszę wracać do domu - oznajmiła niepewnie.
Z twarzy Spencera zniknął uśmiech.
- Czy ktoś na ciebie czeka i martwi się twoją nie obecnością?
- Nie - odparła bez zastanowienia. - To znaczy...
Gdyby przytaknęła, udałoby sięjej zachować dystans, który z minu-
ty na minutę stawał się coraz mniejszy.
R
S
89
Oblicze pana domu z miejsca się rozpogodziło.
- Skąd więc ten pośpiech? - zapytał. - Przecież to środek nocy, na
litość boską. Zostań do rana. Tu zjesz śniadanie.
Pokazała bułki trzymane w ręku.
- A jak myślisz, po co je wzięłam?
Spencer podszedł do Roxy i stanął tuż przed nią. Bez butów na
obcasach była od niego jeszcze niższa niż zwykle. Jej twarz znala-
zła się na wprost torsu Spencera. Jak urzeczona wpatrywała się w
obnażone ciało. Poczuła wspaniały, podniecający zapach. Korzenny
i bardzo męski. Uniosła głowę i zobaczyła, że Spencer ma zarost na
twarzy. Od razu przypomniała sobie, jak tydzień temu podrapał jej
policzek. Usiłowała przestać myśleć o namiętnym pocałunku, jakim
została wówczas obdarzona.
Na próżno.
Nie zdawał sobie sprawy z toku myśli Roxy, gdyż zapytał:
- Czy właśnie kradniesz coś na śniadanie?
- Hmm, niezupełnie... To znaczy... Raczej...
- Raczej co?
Westchnęła głośno.
- No, dobrze. Niech ci będzie. Kradnę. Ale kiedy zabiera się coś
przyjacielowi, nie jest to przestępstwem.
Popatrzył na nią z uwagą.
- Uważasz mnie za przyjaciela?
- Jasne.
- Więc zostań do rana.
- Och, chyba nie jest to dobry...
- Roxy, o co chodzi? Martwisz się o to, co może się wydarzyć
między nami?
- Oczywiście, że nie - skłamała szybko. - Skąd coś takiego w
ogóle przyszło ci do głowy?
Lekko wzruszył ramionami.
R
S
90
- Może dlatego, że ja sam się o to martwię.
Roxy zatkało. Zaniemówiła. Spojrzała Spencerowi prosto w
oczy. Zafascynował ją ogień, który w nich rozgorzał.
- Zszedłem na dół dlatego, że od dwóch godzin nie mo
głem zmrużyć oka. Przez cały czas zastanawiałem się, pod
jakim pretekstem mógłbym cię obudzić.
Nadal milczała jak zamurowana. Powinna powiedzieć coś, co
powstrzyma Spencera, ale nie potrafiła nic wykombinować. W
głębi serca pragnęła, aby mówił dalej. Czy, podobnie jak ona sama,
myślał o tym, żeby się kochać?
Dotknął włosów Roxy. Odgarnął jej z czoła parę niesfornych ko-
smyków.
- Chciałem być blisko ciebie - wyznał.
Z wysiłkiem przełknęła ślinę. Nadal jednak milczała.
- Bo gdybym był blisko... - zawiesił głos.
- To co? - Roxy udało się wreszcie wydobyć z gardła schrypnię-
ty z wrażenia głos.
- To bym cię rozebrał.
- Och, nie.
- I zaniósł do łóżka.
- Och, Spencer.
- I kochał się z tobą.
- Och.
Z oczu Spencera wyczytała, że jest zdecydowany urzeczywistnić
ten plan. W gruncie rzeczy ciekawiło ją, jak by to było. W porę
jednak przypomniała sobie, że powinna zmykać gdzie pieprz rośnie.
- Muszę iść - powtórzyła.
- Roxy...
- Spencer, muszę.
Odłożyła bułki na kuchenny blat Jedną ręką przytrzymała szalik
zsuwający się z szyi. Spencer chwycił za drugi koniec tkaniny i
R
S
91
mocno pociągnął, tak że Roxy znalazła się tuż przed nim.
- Nie odchodź - ponowił prośbę.
- Muszę.
- Dlaczego?
- Nie powinniśmy za bardzo zbliżać się do siebie.
- Dlaczego?
- Nasza znajomość nie ma żadnych perspektyw.
- Dlaczego?
- Bo...
- Roxy, dlaczego?
Świetnie znała odpowiedź na to pytanie. Z własnego, jakże przy-
krego doświadczenia. Wiele, wiele lat temu pewien bogaty chłopak o
czarnych włosach i niebieskich oczach obiecał jej wszystko, a zo-
stawił z niczym. Spencer należał do tej samej kategorii ludzi, tyle że
był już mężczyzną. Jego i Roxy dzieliło zbyt wiele rzeczy. Byli do
siebie zupełnie niepodobni. Pochodzili z krańcowo różnych środo-
wisk. Po pierwszym pojawieniu się Roxy w kręgu jego znajomych
pokazano by jej drzwi.
Wiedziała, jak to jest. Zdążyła już przeżyć coś w tym rodzaju.
Wiedziała świetnie, jak potraktuje ją Spencer, gdy znudzi mu się jej
sposób życia, który teraz jest dla niego przyjemną odmianą.
Nie powiedziała mu tego wszystkiego. Szepnęła tylko:
- Bo... bo to czyste szaleństwo.
- Nie - odparł. - To nie szaleństwo. Ale chcesz wiedzieć, co
sprawi, że oszalejemy?
Nie odezwała się ani słowem. Jak zahipnotyzowana wpatrywała
się w niebieskie oczy.
Chwycił za oba końce szalika i przyciągnął ją jeszcze bliżej ku
sobie. Zanim zdołała zareagować, przycisnął wargi do jej ust. Za-
czaj drażnić je czubkiem języka.
R
S
92
Roxy zrobiło się gorąco. Gdzieś ulotnił się jej opór i zniknęły
psychiczne zahamowania. Stała się całkowicie bezwolna. Jej dłonie
niemal odruchowo zaczęły błądzić po gładkiej tkaninie szlafroka.
Nigdy przedtem nie miała w ręku tak delikatnego jedwabiu. Pod
wpływem dotyku stawał się cieplejszy. Tak jak skóra na torsie
Spencera, którą odnalazła błądząca dłoń. Wsunęła palce w owłosie-
nie. Poczuła pod nimi bicie męskiego serca. Było mocne, lecz przy-
spieszone i nierówne.
Tak to ją zaabsorbowało, że nawet nie zauważyła, kiedy Spencer
przyciągnął do siebie jej biodra. Ocierał się, wykonując okrężne,
podniecające ruchy.
Roxy zaczęła jęczeć. Uciszył ją ponownymi pocałunkami. Wsu-
nął teraz język głęboko do jej ust. Męska dłoń znalazła sobie drogę
pod swetrem Roxy. Objęła pierś okrytą koronkową koszulką. Roxy
przywarła mocniej do Spencera, gestem tym zachęcając go do sil-
niejszej pieszczoty. Przesunął dłonie w dół jej ciała. Pod wpływem
zupełnie nowych i mocnych doznań pod Roxy ugięły się nogi.
Wziął ją na ręce. Tulił do siebie przez całą drogę do salonu. A po-
tem wniósł po schodach do sypialni i położył na łóżku.
W ciągu paru sekund zrzucił z siebie szlafrok i pidżamę. Stanął
przed leżącą, a księżycowa poświata osrebrzała jego nagie ciało.
- Masz rację - szepnęła Roxy. - To czyste szaleństwo. Nie
powinniśmy tego robić.
Mówiąc te słowa, wpatrywała się w obnażone ciało Spencera. I
mimo że dopiero co stwierdziła, że kochać się nie powinni, zaczęła
powoli ściągać sweter przez głowę.
- Poczekaj - powiedział Spencer, gdy sięgnęła do zapięcia biusto-
nosza. - Pozwól, że sam to zrobię.
R
S
93
Ukląkł przed nią na łóżku, ale zamiast uczynić to, o co prosił,
ujął w dłonie jej twarz.
- Jesteś ładna - wyszeptał. - Cała. Nie tylko zewnętrznie. Jesteś
taka... - miał kłopot z dobraniem właściwych słów. - Nigdy przed-
tem nie spotkałem podobnej kobiety.
Gdy usłyszała te słowa, coś ścisnęło ją w gardle. Usiłowała lo-
gicznie rozumować. Przekonać samą siebie, że podoba się Spence-
rowi tylko dlatego, że jest dla niego nowością i poza tym niczym.
Ponadto była dla niego kimś bezpośrednim, łatwym w obcowaniu,
a zarazem nieokiełznanym i nie podlegającym żadnym konwenan-
som. I to różniło ją od jego zwykłych, konwencjonalnych kocha-
nek.
Z tego wszystkiego świetnie zdawała sobie sprawę. A mimo to
nie potrafiła mu się oprzeć. Był jej potrzebny.
..-' W przyszłości, jeśli dopisze ci szczęście, też nie spotkasz kobiet
podobnych do mnie - powiedziała pół żartem, pół serio.
Spencer uśmiechnął się i otarł dłoń o policzek Roxy.
- Szczęście teraz mi dopisuje - oznajmił. - Nie muszę już dłużej
spotykać żadnych innych kobiet, podobnych do ciebie lub nie.
Otworzyła usta, żeby odpowiedzieć i zbagatelizować jego
stwierdzenie, ale właśnie w tej chwili poczuła na wargach -męską
dłoń.
'
- Nic nie mów — poprosił. Opuścił dłonie na ramiona Roxy. -
Odwróć się.
Spełniła obie prośby.
Ściągnął z niej koronkową koszulkę i rzucił na ziemię. A potem
przywarł do rozgrzanego ciała Roxy. Pieścił najpierw pierś, a po-
tem jego niespokojna ręka powędrowała w dół, Bardzo nisko, aż za
brzuch.
- Pozbądź się tego - odezwał się szeptem.
R
S
94
Wspólnie zsunęli obcisłe legginsy wraz z ukrytymi pod spodem
majteczkami.
- Teraz jest znacznie lepiej - stwierdził zadowolony
Spencer.
Podrażnił wargami brzeżek ucha Roxy. Potem całował jej kark i
szyję. Odwzajemniła się głaskaniem.
Nagle, nieoczekiwanie odsunął się. Zobaczył zaskoczoną minę
swej towarzyszki.
- Chcę, żeby trwało to jak najdłużej - powiedział spokojnie. - A
to, co robimy, prowadzi do...
- Spencer, ja...
- Ciii - szepnął. - Koniec rozmów. Poddaj się. Rozluźnij.
- Ale...
- Ciii.
Ustąpiła, bo nie miała siły protestować. Objęła Spencera za szy-
ję, przyciągnęła go do siebie i pocałowała w usta. Mocno i namięt-
nie. Nachylił się nad nią. Dłonie oparł o materac po obu stronach
jej ciała.
Przesunął wargi w dół. Ssał naprężone koniuszki piersi. Wsunął
dłonie między uda Roxy i rozchylił je. Po chwili jego głowa znala-
zła się jeszcze niżej.
Nigdy przedtem Roxy nie doznawała aż tak intymnej, obezwład-
niającej pieszczoty. Leżała jak kłoda, zaskoczona rozkosznymi od-
czuciami. Zacisnęła dłonie na poduszce po obu stronach głowy i
przez krótką chwilę zastanawiała się, jak istota ludzka jest w ogóle
w stanie znieść podobne wrażenia i zaraz nie umrzeć.
Zamknęła oczy. Nagle pod opuszczonymi powiekami dojrzała ka-
lejdoskop najpiękniejszych barw. Zamieniły się w płomienie, a
słodka rozkosz, którą odczuwała w podbrzuszu, zaczęła powoli
rozprzestrzeniać się na całe ciało.
Było jej dobrze, a zarazem przerażająco, niemal nie do zniesie-
R
S
95
nia. Była przekonana, że zaraz umrze. Zaczęła drżeć na całym ciele
i po chwili coś w niej eksplodowało.
Błyskawicznie tuż nad nią pojawiła się twarz Spencera. Całował
ją w usta, powoli uspokajając rozedrgane ciało.
Po jakimś czasie - Roxy nie wiedziała, czy po sekundzie, czy po
godzinie - otworzyła oczy. Zobaczyła Spencera opartego na łokciu.
Drugą ręką obejmował i pieścił jej pierś.
- Dobrze się czujesz? - zapytał z uśmiechem. Ledwie miała siły,
żeby szepnąć:
- Chyba tak.
- To świetnie. - Uśmiech na twarzy Spencera stał się jeszcze szer-
szy. - Bo to dopiero był początek.
Popatrzyła na niego półprzytomnie.
- Tak?
- Tak.
Westchnęła ciężko. Znalazła w sobie jeszcze trochę sił i zarzuciła
mu ręce na szyję.
-Noto...
Nachylił się nad nią i sięgnął do szufladki w szafce nocnej. Roxy
wiedziała, po co. Środek ochronny był potrzebny. Spencer dbał za-
równo o nią, jak i o siebie.
Przestała myśleć, gdy znów zaczął ją pieścić. Jego palce przesu-
wały się po jej ciele.
- Ale ty sam nie... - zaczęła.
- Ciii.
- Ale ja...
- Ciii. Chodzi nie o mnie, lecz o ciebie.
- Tak?
- Tak. To znaczy o mnie też. Ale trochę później. Teraz chcę zna-
leźć się w tobie.
Zapragnęła mu powiedzieć, że już od dawna tkwił głęboko w niej.
Od chwili gdy tylko po raz pierwszy zjawił się w biurze, tak zmar-
R
S
96
twiony i zagubiony. Zanim jednak zdołała się odezwać, stało się i
słowa zamarły jej na wargach.
Było to niesamowite uczucie zespolenia. Całkowitej jedności.
Spencer znajdował się w niej, tak jak tego chciał. I Roxy wiedziała,
że pozostanie w niej na zawsze.
R
S
97
ROZDZIAŁ ÓSMY
Obudził się przed świtem. Zlany potem, z sercem walącym jak
młotem i płytkim, nierównym oddechem. Miał sen. Ale tym razem
nie mglisty, lecz niezwykle realny. Charlotte była w niebezpieczeń-
stwie. Nie miał już żadnych wątpliwości, że chodzi nie o bliźnia-
czego brata, lecz o siostrę. Groziło jej coś strasznego. Musiał jej
pomóc. A przede wszystkim ją odszukać.
Tym razem śniło mu się, że jest sam. Śmiertelnie przerażony.
Wśród ogarniających go płomieni. Nie mógł oddychać i nie widział
nic. Otaczały go ciemności i nieznośny żar. Czuł wypełniający płu-
ca dym.
W tym koszmarnym otoczeniu szukał czegoś. Nie, kogoś. Osoby
kochanej, która znaczyła dla niego bardzo wiele. Obawiał się nie o
własne życie, lecz o los tej najbliższej mu osoby.
Nagle usłyszał głośny huk, który go obudził. Najpierw sądził, że
coś stało się w domu, ale chwilę potem uprzytomnił sobie, że ten
przeraźliwy odgłos był częścią snu.
Obok Spencera spała smacznie Roxy. W nikłym świetle wcze-
snego poranka dostrzegł zarys jej piersi. Obejmowała go jedną ręką,
drugą wsunęła pod poduszkę. Spała z nogą przerzuconą przez udo
Spencera.
Ciepło promieniujące od jej ciała podrażniło jego zmysły. Ode-
tchnął głęboko i przeciągnął palcami po zwilgotniałych włosach.
Pożądał Roxy tak, jak nigdy nie pragnął żadnej innej kobiety. Tej
nocy kochali się dwukrotnie i to mu nie wystarczyło. Roxanne
R
S
98
Matheny obudziła w nim jakieś niemal zwierzęce instynkty. Pra-
gnął jej, pożądał i potrzebował.
Także teraz. W tej chwili.
Podniecony, całym ciałem przywarł do pleców śpiącej. Było mu
przy niej bardzo dobrze. Uznał, że pasuje do jego łóżka. Do licha,
nawet pasowała do jego życia. Przez chwilę fantazjował, jak by to
było, gdyby byli razem.
I nagle przypomniał sobie koszmarny sen.
Spojrzał na fosforyzującą tarczę budzika stojącego na szafce noc-
nej. Dochodziła piąta. Niedługo wzejdzie słońce. Czy jego siostra
zdoła jeszcze ujrzeć bladoróżowe, pierwsze promienie?
Gdziekolwiek się znajdowała, była w niebezpieczeństwie. A
Spencer jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak bardzo bezradny.
Korciło go, żeby obudzić Roxy, ale zrobiło mu się jej żal. Nadal
spała głębokim snem. Rano zdąży opowiedzieć jej o śnie. Zresztą bę-
dą musieli porozmawiać o różnych sprawach.
Kiedy zamknął oczy, jego myśli znów zaczęły krążyć wokół snu.
Miał nadzieję, że uda mu się w porę odszukać siostrę.
Gdy ponownie uniósł powieki, zobaczył, że Roxy wstała z łóżka
i właśnie się ubiera. Oparł się na łokciu, przetarł zaspane oczy i w
milczeniu zaczął się jej przyglądać. Widział, jak w różowym świe-
tle wczesnego poranka wkłada przez głowę czerwony sweter i przy-
gładza zmierzwione włosy.
Nie miała pojęcia, że jest obserwowana. W pewnej chwili pod-
niosła dłonie do oczu. Stała nieruchomo przez dłuższy czas, a po-
tem Spencer usłyszał, jak żałośnie pociągnęła nosem, opuściła ra-
miona i zaczęła wycierać oczy.
- Dzień dobry - odezwał się cicho.
Błyskawicznie odwróciła się w jego stronę. W sypialni było jesz-
R
S
99
cze dość ciemno, mimo to zobaczył, że Roxy jest przerażona. Dla-
czego? Nie miał pojęcia. Po takiej wspaniałej nocy, jaką spędzili
razem, powinna być zadowolona i zrelaksowana.
- Znów mnie przyłapałeś - powiedziała lekko schrypniętym gło-
sem.
- Co tym razem zamierzasz mi zabrać? - zapytał uśmiechnięty. -
Oczywiście, oprócz serca.
Nerwowo odwzajemniła uśmiech.
- Nic. Daję słowo. Wracając do biura kupię sobie bułki w pobli-
skim sklepiku.
- Odwiozę cię do domu - zaofiarował się Spencer. - Nie zrobił
jednak żadnego ruchu, aby wstać z łóżka. - Ale później. - Poklepał
znacząco puste miejsce obok siebie, nad którym unosił się jeszcze
ulotny zapach Roxy. - Chodź tu na chwilę. Jest wcześnie. Nikomu
z nas się nie spieszy.
Pokręciła głową.
- Jest bardzo późno.
Zanim Spencer zdążył zapytać, dlaczego tak sądzi, wymknęła się
z sypialni. Zerwał się z łóżka i nago pognał za nią.
- Dokąd idziesz? - zawołał.
- Po buty. Zostawiłam je na dole! - odkrzyknęła, nie zwalniając
kroku.
Dogonił ją na górnym podeście schodów. Złapał za ramię i zmu-
sił, żeby odwróciła się w jego stronę.
- Roxy, skąd ten nagły pośpiech? - zapytał.
Był przekonany, że chciałaby zostać. I to bardzo. Czytał to w jej
oczach. Stała, milcząc, bez ruchu.
- Roxy?
Nadal nie odpowiadała. Przyciągnął ją do siebie. W jego ramio-
nach od razu zrobiła się bezwładna.
- Wróć do łóżka - powiedział miękkim głosem.
R
S
100
Wyszeptała z wysiłkiem:
- Nie.
- Dlaczego?
Usiłowała wyzwolić się z jego uścisku, ale Spencer jej nie pusz-
czał.
- Proszę, pozwól mi iść.
- Pozwolę, ale dopiero wtedy, kiedy wyjaśnimy sobie parę spraw.
- Nie ma co wyjaśniać.
- Jest. I to sporo.
Ustąpiła z niechęcią.
- No, niech będzie, ale, na litość boską, włóż coś na siebie. Pocze-
kam na dole.
- Mam się ubrać? Dlaczego? - zapytał ze śmiechem. -Czyżby
rozpraszał cię widok mojej nagości?
- Mniej więcej - mruknęła pod nosem.
- Czy to coś złego?
- Bardzo złego.
Miał ponownie ochotę spytać, dlaczego. Uznał jednak, że w roz-
mowie powinien zachować jakąś sensowną kolejność i powyja-
śniać najpierw wcześniejsze sprawy, których nie rozumiał. Ponadto
obawiał się, że kiedy pójdzie się ubrać, Roxy cichaczem wymknie
się z domu.
Domyśliła się, co chodzi mu po głowie.
- Nie wyjdę. Słowo.
- W porządku - odparł z ociąganiem. - Daj mi pięć minut.
- Zaparzę kawę. Jeśli uda mi się uruchomić to twoje szczytowe
osiągnięcie techniki.
Roxy odwróciła się i idąc po schodach, narzekała półgłosem na
nowoczesne piekielne ekspresy, wzdychając do dawnych, dobrych
maszynek do kawy.
R
S
101
Spencer nie potrafił powstrzymać uśmiechu. Patrzył na schodzą-
cą na dół Roxy. Po nocnych wyczynach miała skołtunione włosy.
Wyglądała jak strach na wróble. Zapragnął wsunąć palce w jej
włosy i jeszcze bardziej je potargać.
Do tej chwili zupełnie nie pojmował, co naszło go wczorajszej
nocy. Nadal pożądał tej kobiety jak żadnej innej. Ona też chyba
pragnęła jego. Próba jej ucieczki była dla niego zaskoczeniem.
Wciągnął szybko spodnie od dresu i białą, bawełnianą koszulkę.
Boso zszedł na dół. Od strony kuchni dochodził delikatny aromat
zaparzonej kawy.
Zastał Roxy w salonie. Napięta jak struna siedziała wciśnięta w
kąt kanapy. Jej buty leżały nadal na podłodze. Spencer nie mógł
zrozumieć, dlaczego tak się zachowuje, skoro w nocy chętnie pod-
dawała się jego pieszczotom. Widząc, że Roxy nie ma ochoty na
żadne rozmowy, nie podszedł bliżej.
- Powiesz mi, co się dzieje? - zapytał od drzwi. - Dlaczego chcia-
łaś uciec, i to bez pożegnania?
Objęła rękoma kolana. Nie patrząc w stronę Spencera, odparła:
- Sądziłam, że tak będzie lepiej. Uniknie się takiej sceny.
- Jakiej sceny?
- Właśnie takiej jak ta. Pod nazwą „nazajutrz". Nie wiadomo, co
powiedzieć i jak się zachować. Jest wtedy zawsze okropnie głupio.
- Jak bogate pod tym względem są twoje doświadczenia? Czy du-
żo takich „nazajutrz" masz na koncie?
- Jasne, że nie. Ale znam życie. Nie jestem skończoną idiotką.
Wiem dobrze, co sobie teraz myślisz.
- W tej chwili nawet ja sam tego nie wiem.
- Ale ja tak.
Spencer westchnął. Zaczynał się niecierpliwić.
R
S
102
- Zechcesz łaskawie to wyjaśnić?
Roxy odetchnęła nerwowo.
- Myślisz, że przydarzyła ci się miła, nietuzinkowa przygoda.
Drobne urozmaicenie życia. Dla takiego faceta jak ty musiało być
odlotowo mieć mnie w łóżku. Gdyby miało to potrwać dłużej,
szybko jednak zacząłbyś kombinować, jak się mnie pozbyć.
Potrząsnął głową.
- Mylisz się. I to bardzo - oświadczył.
Roxy podniosła wzrok i popatrzyła mu prosto w twarz.
- Och, Spencer, nie zaprzeczaj. Ja naprawdę świetnie wiem, co
mówię. Już raz zdarzyło mi się przebyć identyczną drogę. Uwierz
mi. Jeśli jeszcze tak nie myślisz, to wkrótce zaczniesz.
- Roxy...
Powstrzymała go ruchem ręki.
- Wiem, co zaraz powiesz. Że wcale nie zamierzasz mnie się po-
zbyć, bo ci na mnie zależy. Że jestem wyjątkowa i przedtem nie
znałeś nikogo do mnie podobnego. Że takiej nocy, jak wczorajsza,
nie przeżyłeś nigdy.
Spencer zmarszczył czoło. Musiał uczciwie przyznać, że Roxy
trafiła niemal w dziesiątkę. Zamierzał powiedzieć właśnie coś takie-
go.
- Zaraz jeszcze oświadczysz - ciągnęła niewzruszenie - że chcesz
się ze mną częściej widywać. Że to, co stało się między nami, jest
dla ciebie zaskakujące, a zarazem wspaniałe. I że powinniśmy to
kontynuować.
Znów odgadła, co pewnie by oznajmił. Milczał, ciekawy, co dalej
usłyszy.
- Mogę jeszcze ci powiedzieć jedną rzecz. Czym to się skończy.
Parę razy będzie odlotowo, a potem powoli zaczniesz się nudzić.
Staniesz się nieuchwytny telefonicznie, z twojej strony zaczną się
R
S
103
wymówki, że masz dużo pracy i mało dla mnie czasu. A potem
znajdziesz sobie miłą, normalną kobietę z własnej sfery, która bę-
dzie potrafiła odpowiednio zachować się w towarzystwie. Taką, któ-
ra o niebo lepiej niż ja pasuje do twego stylu życia. - Roxy zamilkła
na chwilę. Nabrała powietrza. - Oczywiście, tego wszystkiego mi
nie powiesz. Będziesz mnie zwodził, jak długo się da. O tym, że
masz na warsztacie, a raczej na łóżku, kogoś innego, dowiem się
sama, kiedy pewnego pięknego ranka przyjdę do ciebie do domu,
żeby się dowiedzieć, dlaczego mnie unikasz.
Spencer zacisnął zęby. Wspaniale to sobie wymyśliła! Musiał jed-
nak przyznać, że rozumowanie Roxy, mimo że błędne, nie jest po-
zbawione logiki.
- Jesteś przekonana, że stanie się właśnie tak? - zapytał.
- Jasne - odparła bez chwili wahania. - Już ci mówiłam, że do-
brze znam takie numery. Na własnej skórze doświadczyłam, jak to
jest.
- Taka sytuacja wcale nie musi się powtórzyć.
- Zapewniam cię, że się powtórzy.
- Skąd ta pewność?
- Wy, wszyscy nadziani faceci, jesteście do siebie podobni. Nie
zrozum mnie źle. Majątku ci nie zazdroszczę, ale wiem, że forsa
wyczynia z ludźmi dziwne rzeczy. Spaczą charakter. Spencer, wca-
le nie twierdzę, że jesteś złym człowiekiem. Tyle, że innym niż ja.
- Uważasz, że bogaci lekceważą tych, którym na nich zależy?
Roxy zacisnęła wargi.
- Nie, ale pieniądze sprawiają, że inaczej patrzą na różne rzeczy.
Na przykład są przekonani, że im na kimś zależy, a w gruncie rze-
czy zależy im tylko na tym, co ten ktoś może dla nich zrobić.
R
S
104
- A co ty, Roxy, możesz zrobić dla mnie? - zapytał Spencer.
- Jestem smacznym kąskiem życia, jakiego nie posmakowałeś
jeszcze nigdy. Jestem słabo oświecona, w przeciwieństwie do cie-
bie. Jadam plebejskie potrawy, lubię masło orzechowe i galaretkę,
podczas gdy tobie kawior wychodzi już nosem.
- Nieprawda - zaprotestował. - Nigdy za nim nie przepadałem.
Roxy zignorowała niepoważną uwagę Spencera. Ciągnęła dalej:
- Chcę tylko powiedzieć, że gdy spowszednieje ci moja osoba,
znudzony, szybko mnie się pozbędziesz. Ale być może akurat wtedy
ja nie będę miała na to ochoty.
Spencer zmarszczył brwi. Chciał zaprzeczyć. Ale przecież sam
myślał identycznie! Miał ochotę na romans z Roxy, ale krótkotrwa-
ły. Zresztą bez względu na to, czy kobieta odpowiadała mu intelek-
tualnie i towarzysko, czy nie, rzadko kiedy interesował się nią przez
dłuższy czas. A wobec przepaści społecznej, jaka dzieliła go od
Roxy, czy nie porzuciłby jej znacznie wcześniej niż innych prze-
lotnych partnerek?
Pomyślał chwilę i uznał, że jest tylko jeden sposób, aby uzyskać
odpowiedź na swoje pytanie. Przekonać się na własnej skórze.
- A więc powinniśmy zmniejszyć istniejące między nami różnice
- oznajmił spokojnie.
Ta odpowiedź chyba zaskoczyła Roxy. Nadal patrzyła Spence-
rowi prosto w twarz, ale zaczęła mrugać powiekami.
- Co takiego?
- Powiedziałem, że powinniśmy zacząć działać w kierunku zli-
kwidowania istniejącej przepaści, na którą zwróciłaś uwagę. Na-
wiasem mówiąc, w przeciwieństwie do ciebie wcale nie uważam jej
za głęboką.
R
S
105
- Co to za gadka?
Po raz pierwszy od początku rozmowy Spencer oderwał się od
framugi drzwi. Przeszedł przez cały salon, stanął przy biurku i
wziął do ręki teczkę ze swoimi aktami. Bez pośpiechu zaczął prze-
glądać zawartość.
- Być może nie dzieli nas tak wiele, jak sądzisz.
- Spencer...
- Roxy, ja naprawdę nie różnię się niczym ani od ciebie, ani od
innych ludzi. Twoje przekonanie, że pieniądze demoralizują czło-
wieka i wypaczają jego charakter, jest mylne. Gdybym przeżył do-
tychczasowe życie jako Steve McCormick, byłbym niemal iden-
tyczny jak jestem. Oczywiście, mógłbym inaczej się ubierać i wy-
sławiać oraz mieć inną pracę, ale pozostałbym tym samym czło-
wiekiem.
- Nie.
- Tak.
- Nigdy mnie nie przekonasz.
- Przynajmniej daj mi szansę.
- Po kiego licha? Spencer, o co ci chodzi? - Roxy wstała z kana-
py i nerwowym krokiem zaczęła przemierzać pokój, z dala od
Spencera. - Nasz związek nie ma żadnych szans. Jak już mówiłam,
zbyt wiele nas dzieli.
- A ja ci mówię, że tak nie jest. - Roxy milczała, więc ciągnął da-
lej: - Daj mi szansę. Pozwól na jakiś czas wkroczyć w twoje życie.
Ty zrób to samo. Na własne oczy się przekonasz, że nie będzie tak
źle, jak ci się wydaje.
Popatrzyła na niego uważnie. Przez dłuższą chwilę trawiła w
milczeniu usłyszane słowa. Zaczęła iść w stronę Spencera. Robiła
to powoli, po trochu zmniejszając dzielący ich dystans.
Oby nie tylko dosłowny, lecz także w przenośni, z nadzieją! po-
myślał Spencer.
R
S
106
- Zgoda - odparła wreszcie. - Damy sobie szansę. Ale z góry za-
powiadam, że to nigdy...
- Roxy.
- O co chodzi?
Zlikwidował dystans w dosłownym znaczeniu tego słowa. Poło-
żył dłonie na ramionach Roxy. Nie przyciągnął jej jednak do siebie,
mimo że miał na to ogromną ochotę, lecz tylko lekko uścisnął. Po-
tem wziął ją za rękę.
- Jeśli z góry zakładasz, że nam się nie uda...
- W porządku - mruknęła niechętnie. - A więc damy sobie szan-
sę. Koniec. Kropka.
Uśmiechnął się ciepło i uścisnął jej rękę.
- Nie pożałujesz.
- To się jeszcze okaże.
Nie reagując na pesymistyczną uwagę, zapytał:
- Kiedy zaczynamy? Uśmiechnęła się krzywo.
- Możesz zacząć od razu i odwieźć mnie do domu. Odwzajemnił
uśmiech.
- Świetnie. A gdzie mieszkasz?
- Przecież to biuro twojej agencji - stwierdził, zatrzymując por-
sche przed rozpadającym się domem z czerwonej cegły.
- Tak. - Czekała na potok wymówek, którymi zaraz zasypie ją
Spencer.
Popatrzył na nią ze zdziwioną miną.
- Prosiłem, żebyś wskazała drogę do domu, a nie do biura - przy-
pomniał.
- To jest mój dom. Zmrużył oczy.
- Mieszkasz tutaj?
R
S
107
Skinęła głową.
- Dlaczego?
Wzruszyła ramionami i odparła szczerze:
- Na razie nie stać mnie na nic więcej.
- Ale...
- Biuro jest moją własnością. Zapisał mi je Bingo. To jedyna
rzecz, jaką posiadam. Oprócz umeblowania i ciuchów, które mam
na grzbiecie. Miałeś okazję na własne oczy oglądać moje luksusy.
- Ale...
- Wysiadajmy. Zrobię nam śniadanie.
Zanim Spencer zdołał zaprotestować, Roxy otworzyła drzwi i
wysiadła z samochodu. Była już w połowie schodów, kiedy ją do-
gonił. Pewnie włączanie alarmu zajęło mu dwie minuty.
Dobrze, że to zrobił, uznała. Na tej ulicy każdy samochód potra-
fiono obrabować ze wszystkiego tak szybko, że żadne urządzenie
sygnalizacyjne nie zdążyłoby w ogóle zadziałać. Zresztą też by je
ukradli. Bądź co bądź była to dzielnica zamieszkana przez profe-
sjonalnych złodziei, a nie jakichś tam amatorów.
- Lubisz wafle? - spytała Roxy przez ramię, znalazłszy się na
podeście drugiego piętra.
- Lubię.
- To dobrze.
Z przewieszonej przez ramię torebki wyciągnęła klucz i otworzy-
ła drzwi biura. Od razu podeszła do małej lodówki stojącej w kącie.
Wyjęła z niej plastykową torbę z zamrożonymi waflami, a właści-
wie ledwie zamrożonymi, jako że lodówka ciągłe płatała figle. Kil-
ka wafli wetknęła do starożytnego opiekacza, a potem czterokrotnie
wciskała guzik, zanim udało się jej uruchomić krnąbrne urządzenie.
R
S
108
- Zwykle maszeruję teraz do łazienki. Podgrzanie wafli zajmuje
dobry kwadrans, lecz w tym czasie trzeba ze trzy razy wciskać gu-
zik, bo sam wyskakuje - wyjaśniła. - Ale że byłeś tak dobry i po-
zwoliłeś mi skorzystać ze swego prysznica, nie muszę teraz nigdzie
chodzić. Tylko się przebiorę.
Otworzyła drzwi szafy ściennej na wprost lodówki i zaczęła prze-
glądać jej skromną zawartość. Była na dziś umówiona z nowym
klientem, chciała więc wyglądać w miarę przyzwoicie. Wyciągnęła
z szafy czarne spodnie, białą koszulową bluzkę i ciemnoniebieski
żakiet.
- Zaraz wracam - oznajmiła, wchodząc do szafy.
Po paru chwilach, już przebrana, zastała Spencera nadal stojące-
go pośrodku pokoju i spoglądającego w jej stronę. Wziął sobie
wolny dzień, ubrał się jak do pracy. W ciemny garnitur, który mu-
siał kosztować fortunę. Mimo tak formalnego stroju, wyglądał ina-
czej niż zwykle. Podniecająco. Błyszczały mu oczy. Wydawały się
ciemniejsze i bardziej tajemnicze niż wówczas, gdy po raz pierw-
szy wszedł do biura Roxy. Wyglądał teraz na człowieka mniej
skoncentrowanego na pracy, a bardziej na radościach życia.
Zaczynał pod tym względem przypominać Roxy.
- Sądzę, że wafle są gotowe - oznajmił, kiedy wynurzyła się z
szafy. - Jeśli gotowe oznacza: spalone na węgiel.
Roxy poczuła ostry swąd. Podbiegła do opiekacza.
- Co się stało? - wykrzyknęła. - Nigdy przedtem nie zrobił mi nic
takiego. - Podniosła piecyk do góry i potrząsnęła nim mocno. -
Cholerne brakoróbstwo lat siedemdziesiątych. Przecież ten opie-
kacz nie może mieć więcej niż dwadzieścia pięć lat. Gdzie się po-
działo przyzwoite rzemiosło?
- Może pójdziemy na śniadanie - zaproponował Spencer.
- Nie - sprzeciwiła się Roxy. - Przecież chcesz zobaczyć, jak żyję.
A ja nigdy nie jadam śniadań poza domem.
R
S
109
W tym momencie Spencer spostrzegł dwa małe plastykowe po-
jemniczki z syropem, jakie zwykle stoją na stołach w barach szyb-
kiej obsługi. Ktoś musiał przynieść je do tego domu.
- Nigdy? - zapytał z powątpiewaniem w głosie.
- No, prawie. Czasami jadam rano na mieście - przyznała Roxy. -
Kiedy bardzo się spieszę, bo jestem spóźniona, lub gdy prowadzę
dochodzenie.
- Teraz też prowadzisz - przypomniał.
- Tak, ale zaliczka od klienta zdążyła już wyparować.
- A więc powiedz klientowi, żeby zapłacił ci za już wykonane
zadania.
- Dobrze. Zaraz wystawię rachunek.
Roxy zajrzała do notesu, w którym prowadziła szczegółowe roz-
liczenia, i na świstku papieru wypisała jakieś liczby. Zanim wrę-
czyła go Spencerowi, dwukrotnie sprawdziła sumę.
Obejrzał rachunek, przekonał się, że pani detektyw nie zdarła z
niego skóry, a potem wyjął z kieszeni oprawną w skórę książeczkę,
wypisał czek i wręczył go Roxy.
Podziękowała, rzuciła okiem na wypisaną sumę, żeby sprawdzić,
czy jest właściwa, a potem staranie złożyła czek na pół i schowała
do kieszeni bluzki.
- W porządku. Śniadanie na mój rachunek – oświadczyła z
uśmiechem. - Najpierw jedziemy do banku, a potem do Denny'ego.
Spencer skinął głową.
- Rób to, co zwykle.
- U Denny'ego jest piekielnie drogo, ale co mi tam. Przecież wła-
śnie dostałam zapłatę.
Uśmiechnął się.
- A więc chodźmy.
R
S
110
Kiedy znaleźli się przed domem, zwolnił, dochodząc do swego
samochodu, ale Roxy szybko szła dalej.
- Dokąd idziesz? - zawołał zdziwiony Spencer.
- Na przystanek autobusowy.
- Dlaczego?
Pokręciła głową. Zawróciła i podeszła bliżej.
- Zawsze jeżdżę autobusem - wyjaśniła. - A gdy muszę jechać
tam, gdzie nie dociera, korzystam z metra.
- Ale ja mam tu własny wóz. Roxy uniosła brwi.
- Twój samochód nie jest częścią mego życia.
- Ale...
- Ruszaj wreszcie. Autobusy linii F chodzą jak w zegarku. Zostały
nam tylko dwie minuty. - Roxy odwróciła się i zaczęła iść szybko
w pierwotnym kierunku.
Spencer popatrzył żałośnie na samochód, tak jakby widział go po
raz ostatni. Roxy rozumiała jego duchową rozterkę. Powoli i bar-
dzo niechętnie wsadził ponownie kluczyki do kieszeni i równie
wolno i z oporami ruszył jej śladem.
Musieli biec, żeby zdążyć. Na szczęście Manny, kierowca auto-
busu, znał dobrze Roxy i, co więcej, bardzo ją lubił. Nie zatrzasnął
im więc drzwi przed nosem, jak to z największym upodobaniem
robią nagminnie inni kierowcy. Wsiedli w ostatniej chwili.
Znaleźli wolne miejsca, ale nie obok siebie. Roxy usiadła obok
elegancko ubranej starej damy w białych rękawiczkach i z miłym
uśmiechem na twarzy. Spencer znalazł się obok mężczyzny, który
wygłaszał mowę o hierarchii aniołów. W pewnej chwili zaczął pe-
rorować jeszcze głośniej i wymachiwać rękoma. Uderzył mocno
sąsiada.
Spencer podniósł się z miejsca i stanął obok Roxy.
- Często zdarzają się takie rzeczy? - zapytał cicho.
R
S
111
Uśmiechnęła się lekko.
- Raymond jest nieszkodliwy. Czasami tylko za bardzo się podnie-
ca. - Odwróciła się w stronę dziwaka i zagadała do niego.
Wydawało się jej, że w oczach Spencera widzi dezaprobatę.
- To moje życie - przypomniała łagodnym tonem. - Dostosuj się
albo spływaj.
Skinął głową.
- Dostosuję się. Na razie. Ale ja też będę miał swoją szansę.
Miała ochotę zapytać, co oznaczają te słowa, lecz w tej właśnie
chwili autobus ostro zahamował. Jakiś posłaniec na rowerze znie-
nacka zajechał mu drogę.
Spencer nie zdołał utrzymać równowagi. Upadł na kolana i oparł
się rękoma o podłogę.
- Ja też będę miał swoją szansę - powtórzył, kiedy wstał i otrze-
pał ubranie. - Doczekasz się, Roxy. Oj, doczekasz.
R
S
112
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Koniec dnia zastał ich siedzących w wynajętym fordzie w odlud-
nej części miasta, przed jakimś obdrapanym, opustoszałym maga-
zynem. Spencer był zupełnie skołowany. Od nadmiaru niecodzien-
nych wydarzeń bolała go głowa. Roxy zapewniała go jednak, że
każdy jej dzień wygląda podobnie.
Z knajpki Denny'ego pojechali do miejskiego zoo na spotkanie z
klientem. Mężczyzną, który podejrzewał żonę o to, że go zdradza,
a także kieruje przemytem narkotyków z amazońskiej dżungli. Mi-
mo że nie zachowywał się jak człowiek normalny, Roxy traktowała
go poważnie. Spisała wszystkie podejrzenia, począwszy od roz-
mów telefonicznych żony z ewentualnym kochankiem, aż do po-
dróży, którą odbyła w lecie do matki. Dama ta prowadziła z kolei
handel wymienny. Sprzedawała amerykańskie grzejniki w zamian
za kokainę.
Dalszy ciąg dnia był jeszcze bardziej dziwaczny. Roxy sprawdza-
ła słuszność podejrzeń klienta, wykonując niezliczone telefony do
facetów jeszcze mniej normalnych niż on, a także odbyła serię spo-
tkań. Ostatnie przywiodło ich do tego właśnie opustoszałego maga-
zynu w odludnej części miasta.
Minęła jedenasta wieczór. Spencer uznał, że powinni wreszcie
wrócić do domu. Roxy miała jednak inne plany.
- Sądzisz, że w podejrzeniach tego człowieka jest choć źdźbło
prawdy? - zapytał z sarkazmem chyba po raz dziesiąty.
R
S
113
- Jasne, że nie - odparła też po raz dziesiąty. - Ale płaci mi, więc
muszę całą sprawę potraktować poważnie.
- Facet jest zdrowo stuknięty.
- Podobnie jak większość moich klientów - odrzekła, obojętnie
wzruszając ramionami.
Spencer rzucił jej podejrzliwe spojrzenie.
- Tak, z tobą włącznie - dodała ze śmiechem.
- Piękne dzięki - mruknął.
- Nie ma za co.
Przeciągnął dłonią po tablicy rozdzielczej forda.
- Pewnie z mojego porsche'a zostały tylko smętne resztki - po-
wiedział zbolałym głosem.
Roxy stłumiła ziewnięcie.
- To bardzo prawdopodobne - przyznała pogodnie.
- Ogromnie lubiłem ten wóz.
- Kupisz sobie nowy.
- To już nie będzie to samo.
- Może nowy polubisz bardziej.
- Może...
- W termosie zostało jeszcze trochę kawy - stwierdziła. Sięgnęła
pod siedzenie.
- Nie, dziękuję. Już i tak za wiele wypiłem. Czuję, jak kawa wy-
chodzi mi nosem.
Roxy roześmiała się lekko. Milczała.
- Nosisz przy sobie broń? - zapytał nagle Spencer.
- Nie. Dlaczego pytasz?
- To miejsce wygląda na niebezpieczne. Byłem przekonany, że
prywatni detektywi zawsze są uzbrojeni.
- Większość z nich nie jest. Broń noszą detektywi w tele-
wizyjnych serialach. Nie lubię spluw. Bingo miał ich zawsze pod
dostatkiem, poukrywanych w różnych miejscach. Nie dlatego, że
był detektywem. On po prostu bardzo lubił broń.
R
S
114
Na jej widok zawsze przechodziły mnie ciarki. Poza tym statystyki
dowodzą, że jestem bezpieczniejsza bez spluwy niż z nią.
Spencer długo i badawczo przyglądał się Roxy.
- O co ci chodzi? - zapytała wreszcie. - Czemu tak się gapisz?
- Jesteś dla mnie zagadką.
- Czym?
- Małą kobietką, która gada jak stary wyjadacz. Uprawiasz zawód
twardego mężczyzny, a jesteś zupełnie inna.
- Jestem twarda - zaprotestowała gwałtownie.
- Nie. Łagodna i miękka.
- Nieprawda. - Ton głosu Roxy wskazywał dobitnie, że jego właści-
cielka łagodność i miękkość uważa za najgorsze ludzkie przywary, a
słowa Spencera niemal za obelżywe. - Po krótkiej chwili zapytała za-
czepnie: - Posiłujemy się na rękę? Jestem pewna, że cię rozłożę.
Roześmiał się głośno.
- Nie dasz rady.
- Chcesz się założyć?
- Chcę.
- Stawiam dwadzieścia dolców.
- Niech będzie.
Roxy podwinęła rękaw żakietu i koszulowej bluzki. Oparła mocno
łokieć między siedzeniami. Wiedząc dobrze, czym skończy się ta za-
bawa, Spencer nie miał jednak wyboru. Został sprowokowany. Wes-
tchnął głęboko. Oparł łokieć obok.
- Gotowa? - zapytał.
- Jak zawsze.
- A więc zaczynamy. Na trzy...
Liczyli głośno. Pięć sekund wystarczyło, żeby Spencer docisnął
R
S
115
rękę Roxy do twardego oparcia. Co więcej, poderwał ją z siedzenia
kierowcy, tak że znalazła się na jego kolanach.
- Jesteś mi winna dwadzieścia dolarów - oznajmił.
- Potrącę z moich wydatków.
- Tylko nie zapomnij.
W ciemności ledwie widział rysy jej twarzy. Oczy były wyraź-
niejsze, bo odbijało się w nich światło księżyca. Oddychała szybko i
nierówno. Odruchowo odgarnął kosmyk włosów opadających jej
na twarz, a potem zaczął delikatnie obwodzić palcem rozchylone
wargi. Miał ogromną ochotę na pocałunek.
Roxy siedziała bez ruchu. Skórę miała ciepłą i gładką. Demon-
stracja krzepy poprzez siłowanie się na ręce odniosła skutek wręcz
przeciwny. W oczach Spencera uwidoczniła jej łagodność i zmy-
słowość. Roxy prowokowała go, a on byłby ostatnim głupcem,
gdyby nie skorzystał z okazji.
Pochylił głowę w jej stronę i zacieśnił uścisk. Gdy zetknęły się ich
usta, Roxy wsunęła palce w jego włosy, gestem tym prosząc o wię-
cej. Przesunął językiem po obrzeżu jej miękkich ust, przygryzł zę-
bami dolną wargę i znów pocałował. Tym razem mocno i namięt-
nie.
To, co teraz nastąpiło, przypominało nie pieszczoty, lecz walkę.
Pocałunkom nie poddawał się nikt. Oboje walczyli o więcej, tak
jakby każde z nich chciało dowieść, że to jemu bardziej zależy na
pieszczocie.
Wreszcie Spencer uzyskał przewagę. Mocniej przygarnął Roxy
do siebie. Wyciągnął z jej spodni poły bluzki, porozpinał guziki i
kiedy obnażał ramię, tuż nad ich głowami rozległ się głośny łomot.
Z wrażenia aż odskoczyli od siebie.
Przez zaparowane szyby widać było niewiele. Spencerowi udało
się dostrzec ciemną sylwetkę człowieka stojącego tuż przy oknie
R
S
116
od strony kierowcy. Nie miał pojęcia, czy obok w ciemnościach
nie kryją się inni.
Dopiero teraz uprzytomnił sobie, że wraz z Roxy znaleźli się w
odludnym miejscu. O dziwo jednak wcale się nie bał. Pragnął je-
dynie, aby człowiek, który przed chwilą uderzył pięścią w dach sa-
mochodu, wyniósł się jak najszybciej i umożliwił im dalsze robienie
tego, co zaczęli.
- Pozwól, że ja to załatwię - odezwała się Roxy, w pośpiechu za-
pinając bluzkę.
- Ale...
- Ja to załatwię - powtórzyła ostrym tonem, który nie-
dwuznacznie wskazywał na to, że gdyby Spencer odważył się nie
posłuchać, udusiłaby go gołymi rękoma.
Rozległo się następne uderzenie w dach. Tak silne, że mały po-
jazd się zachybotał. Roxy wygładziła włosy. Odkręciła szybę.
- Uważasz, że rozsądnie jest... ? - zaczął Spencer, ale Roxy z
miejsca zmroziła go wzrokiem.
Mimo ciemności, w stojącym przy wozie mężczyźnie rozpoznali
strażnika. Miał pistolet w kaburze.
- Jakiś problem, panie oficerze? - zapytała Roxy niewinnym gło-
sikiem słabej i bezradnej kobietki. Zanim strażnik zdążył się ode-
zwać, zasypała go potokiem dalszych słów:
- Tu wolno parkować, prawda? Nie znoszę stawać w miejscach
niedozwolonych. Raz to zrobiłam i policja zablokowała koła. To
było okropnie żenujące. Dziś też wypatrywałam znaków zakazu, ale
żadnego nie zauważyłam. Mój mąż wścieka się, gdy przydarzy mi
się coś takiego. Wtedy trzeba było zapłacić osiemdziesiąt dolarów,
żeby zdjęli blokady z kół!
Może pan wyobrazić sobie coś takiego? Wzięli aż osiemdziesiąt do-
larów.
Strażnik zniżył strumień światła latarki i nachylił się, żeby zajrzeć
R
S
117
w głąb samochodu. Miał najwyżej dwadzieścia jeden lat, oceniła
Roxy. Pewnie dopiero się ożenił i żeby związać koniec z końcem,
wziął dodatkową nocną robotę.
- Co pani tutaj robi? - zapytał.
Roxy udawała zmieszanie.
- Siedzę z... hmm... to znaczy z moim... przyjacielem.
- Nabrała głęboko powietrza. - Z przyjacielem - powtórzyła
pewnym głosem. - Czy to jest zbrodnia, panie oficerze?
Strażnik zajrzał głębiej do wozu i dopiero teraz zobaczył Spence-
ra.
- To przyjaciel pani? - strażnik powtórzył pytanie. - A czy on nie
przysporzy pani więcej kłopotów niż złe parkowanie?
Roxy obdarzyła pytającego szerokim uśmiechem.
- Nigdy pan chyba nie spotkał mego męża.
- Nie, proszę pani, chyba nigdy nie spotkałem.
- A więc to wszystko? - Dając do zrozumienia, że uważa rozmo-
wę za zakończoną, Roxy zabrała się do podkręcania szyby.
- Nie, proszę pani. To nie wszystko.
Opuściła szybę i pytającym wzrokiem popatrzyła na strażnika.
- To jest, proszę pani, teren prywatny - oznajmił. - O tej porze
nikt nie ma prawa tu przebywać. W jaki sposób przedostała się pani
przez elektronicznie zabezpieczoną bramę?
- Jaką bramę? - Roxy zwróciła się do Spencera: - Bob, czy wi-
działeś po drodze jakąś bramę?
Bez słowa zaprzeczył ruchem głowy, ale wyczuła, że jest wście-
kły.
- Bob też nie widział bramy. Macie tu w ogóle coś takiego? - z
niewinną miną spytała nocnego strażnika.
Strażnik westchnął ciężko.
R
S
118
- Proszę o dokument stwierdzający pani tożsamość - powiedział,
nie reagując na pytanie.
Roxy zaczęła grzebać w swoich rzeczach. Trwało to całe wieki.
Wreszcie wyjęła prawo jazdy i wręczyła strażnikowi.
- Panna McCormick - odczytał nazwisko.
- Pani McCormick - poprawiła go Roxy. Poczuła, jak Spencer
nagle zesztywniał, usłyszawszy, że legitymuje się fałszywym do-
kumentem z nazwiskiem jego siostry.
- Proszę tu zaczekać - polecił strażnik. Zatrzymał prawo jazdy. -
Muszę zatelefonować.
- Oczywiście, że poczekam - słodkim tonem przyrzekła Roxy.
Gdy tylko zniknął jej prześladowca, zapaliła silnik i bły-
skawicznie zawróciła. Gdy dojechała do elektronicznie sterowanej
bramy, w specjalną szparę wsunęła nieważną kartę kredytową, owi-
niętą aluminiową folią. Po chwili brama stanęła otworem.
Długo jechali w całkowitym milczeniu. Dopiero gdy Roxy wy-
raźnie zwolniła przed Brickskellar, Spencer otworzył usta.
- Do diabła, co to wszystko miało znaczyć? - wybuchnął wresz-
cie. - Czy zdajesz sobie sprawę z tego, ile razy złamaliśmy prawo?
Masz pojęcie, czym mogło to się dla mnie skończyć? Mogliśmy
oboje wylądować w areszcie! Ten strażnik oskarży moją siostrę!
- Zachowujesz się jak histeryk - upomniała Roxy Spencera. Wje-
chała na jakiś parking i zatrzymała samochód. -Przecież to ty do-
praszałeś się, żebym wzięła cię z sobą - przypomniała. - Wyluzuj
się i pozwól mi dalej pracować.
- Mam się odprężyć? - wykrzyknął. - Jak można zachować choć
odrobinę spokoju w twojej obecności? Człowiek nigdy nie wie, co
za chwilę go spotka.
- Jestem szybka. Lepiej przyzwyczaj się do tego.
R
S
119
- Roxy...
- Spencer, nic nam się nie stanie. Ten strażnik był zbyt zielony,
żeby zrobić coś sensownego. Dla niego jestem znudzoną, głupią
damulką z Silver Spring, która zdradza męża, gdzie tylko się da. A
jeśli nawet złoży raport, co jest niezwykle mało prawdopodobne, to
i tak nie znajdą winowajczyni. Charlotte McCormick przecież nie
istnieje. Jest kimś zupełnie innym. Areszt jej nie grozi.
- Ale...
- A poza tym ten chłopak nawet się nie pofatygował, żeby zapisać
numer rejestracyjny samochodu. Gdyby to zrobił, i tak bylibyśmy
kryci. Nie jestem taka głupia, żeby wynajmować wóz na własne na-
zwisko. Za kogo ty mnie właściwie masz? - spytała oskarżyciel-
skim tonem.
- Może gliniarze już na nas czekają za rogiem ulicy? Co będzie,
gdy stąd wyjedziemy?
- Kto ci powiedział, że tak zrobimy?
- Roxy...
- Samochód tu zostanie. Ten parking jest strzeżony całą dobę.
Spencer spojrzał podejrzliwie na Roxy.
- Zaufaj mi - poradziła. Przejęła inicjatywę. - No, wysiadaj
wreszcie. Idziemy na piwo.
Wsunęła kluczyki pod matę na dnie wozu i zatrzasnęła drzwi,
uprzednio sprawdziwszy, czy wszystkie są zamknięte od środka.
Weszli do Brickskellar. Było to jedno z niewielu miejsc, gdzie
Roxy czuła się swobodnie. W ciemnym wnętrzu piwnicy o nagich
ścianach z surowej cegły było jej jak w domu. Podawali tu mnó-
stwo gatunków piwa. Nawet facet o wyrafinowanym guście, taki
jak Spencer, z pewnością znajdzie tu coś godnego siebie.
R
S
120
Gdy tylko usiedli, zwrócił się do kelnera:
- Proszę o listę win.
Roxy i młody człowiek popatrzyli na niego ze zdumieniem.
- O co chodzi?
- Piwnica ta słynie ze swego piwa - wyjaśniła Roxy. -Masz tu do
wyboru sto pięćdziesiąt gatunków.
- Nie piję piwa - oświadczył.
- Spencer, chciałeś posmakować mego życia - przypomniała.
- W porządku. - Zacisnął szczęki. - Co polecasz?
- Pozwól, że zamówię sama - zaproponowała z uśmiechem.
W odpowiedzi zazgrzytał zębami.
Na życzenie Roxy kelner przyniósł jej to, co piła zwykle. Anchor
Steam.
- Ma wspaniały bukiet - oznajmiła po odejściu kelnera. - Na ję-
zyku zostawia ciekawy posmak. Drożdży. W rankingu piw maga-
zyn ,Beer Observer" przyznał mu wysoką lokatę.
- Bardzo śmieszne - warknął Spencer.
- O co chodzi? Czyżby przestał odpowiadać ci sposób, w jaki ży-
ję?
- Nie. Ale chyba zadajesz sobie mnóstwo trudu, żebym przy to-
bie czuł się źle.
Zarzut był zbyt absurdalny, aby na niego odpowiadać.
- Co powiesz klientowi? - przerwał milczenie Spencer.
- Prawdę. Że w magazynie nie ma żadnej kokainy. Nie znalazłam
dowodów na to, że żona go zdradza. A jej wyjazd do matki był
zwykłą podróżą.
- Zadowoli go to wyjaśnienie?
- Nie. Zaraz po rozmowie ze mną wynajmie następnego detekty-
wa. Ludzie tego pokroju są szczęśliwi dopiero wtedy, kiedy po-
twierdzą się ich najgorsze przypuszczenia. Skoro jesteśmy przy
R
S
121
zawodowych tematach, powiedz, co mam robić w twojej sprawie.
Spencer upił łyk piwa. Było dobre. Spojrzał na nalepkę.
- Chcę, żebyś odszukała moją siostrę. Przecież o tym wiesz.
- Tak. Ale czy rozważyłeś wszelkie ewentualne następstwa? A mo-
że twoja siostra wcale nie chce zostać odnaleziona?
- To niemożliwe.
- Może nie wie, że była adoptowanym dzieckiem? - Roxy wes-
tchnęła. - Jak teraz przyjmie taką wiadomość? Zrobisz jej krzywdę.
I może w ogóle nie zechcieć cię oglądać. Bierzesz pod uwagę taką
ewentualność?
Spencer długo milczał. Z coraz bardziej ponurą miną.
- Nazwij mnie wstrętnym egoistą, ale ogromnie zależy mi
na tym, żebyś odnalazła moją siostrę. Jeśli nie zechce mnie
znać, to jej sprawa. Ja jednak muszę ją zobaczyć. Chociaż raz.
Odszukaj ją, proszę.
Roxy westchnęła ciężko.
- Twoja wola. Ale za to, co potem się stanie, nie biorę żadnej
odpowiedzialności.
- W porządku, Roxy. W porządku.
R
S
122
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Inwazja Spencera w życie Roxy skończyła się podobnie, jak za-
częła. Kiedy o trzeciej w nocy podjechali pod jej biuro, okazało się,
że po pięknym porsche nie pozostało ani śladu. Skradziono go w
całości.
Na schodach wiodących do budynku, do którego Roxy i Spencer
musieli się dostać, dwóch podejrzanie wyglądających młodych lu-
dzi rozpoczęło przyjazną konwersację. Gorąco zapewnili Spencera,
że dostarczą mu rozkoszy podobnych do tych, które daje mu Roxy,
tyle że w lepszym gatunku i za mniejszą cenę. Trzeci podejrzany
osobnik spał rozciągnięty tuż pod jej drzwiami. Roxy zapropono-
wała Spencerowi, żeby uczynili to, co ona robiła normalnie, zmu-
szona wracać do domu nad ranem. Weszli na górę po prze-
ciwpożarowych schodach i do biura dostali się przez okno.
Wspięła się pierwsza i przecisnęła przez wąską framugę. Odwró-
ciła się, żeby podziękować Spencerowi za bezpieczne odstawienie
jej do domu, gdy zobaczyła, że on też gramoli się przez okno do
środka.
- Chcesz zostać? - spytała zdziwiona.
- A czy mógłbym zostawić cię samą?
- Pewnie.
- Tutaj? Samą?
- Każdej nocy jestem tu sama.
- Dziś nie będziesz - oznajmił stanowczo.
R
S
123
- Nie mam gdzie cię położyć. Na kanapie sama ledwie się miesz-
czę.
- Prześpię się na podłodze.
- Ale...
- Zdarzyło mi się spać w takich warunkach.
- Jasne. Podczas zabawy w harcerzyków - pozwoliła sobie na
drwinę.
- Nie. W celi federalnego więzienia.
- Co takiego?
- Spędziłem tam tylko jedną noc. Była to pomyłka. Od-
powiadałem rysopisowi człowieka poszukiwanego za morderstwo.
Sprawdzili, kim jestem, i mnie zwolnili.
Zaskoczył Roxy. Jej oczy rozszerzyły się ze zdziwienia.
- Wsadzili cię do mamra, bo federalni byli przekonani, że kogoś
zaciukałeś?
- Tak. Jak widzisz, mamy z sobą więcej wspólnego, niż sądziłaś.
- A guzik - zaprzeczyła Roxy. W jej głosie zabrzmiało święte
oburzeme. - Ja nigdy nie spędziłam nocy za kratkami - oznajmiła z
godnością.
Tym razem Spencer nie wytrzymał.
- Tylko dlatego, że dotychczas nikt nie przyłapał cię na gorącym
uczynku - odciął się ostro. - Łamiesz prawo na każdym kroku.
- No, dobrze, już dobrze. - Roxy postanowiła załagodzić sprawę.
- Dostaniesz koc i poduszkę. Jest ciepło. Nie będą mi potrzebne.
Spencer podwinął rękawy koszuli, ściągnął wytworne buty i prze-
czesał palcami zwichrzone włosy. Roxy uznała, że powoli przestaje
wyglądać na nadzianego biznesmena i zaczyna przypominać nor-
malnego faceta. Seksownego, którego chętnie poznałaby bliżej.
R
S
124
No, trochę już go poznała. Poprzedniej nocy, uzmysłowiła sobie.
Z górnej półki w szafie zdjęła koc i poduszkę. Bez słowa podała je
gościowi. Życząc mu miłych snów, przeszła szybko do sąsiedniego
pomieszczenia.
Pierwsze promienie słońca obudziły Spencera. Wstał i zajrzał
przez szybkę do drugiego pokoju. Roxy spała głębokim snem. Po
raz pierwszy widział ją całkowicie rozluźnioną. Widocznie we wła-
snych czterech ścianach czuła się najlepiej.
Podszedł do kanapy i pogładził policzek śpiącej. Rozchyliła usta i
wyszeptała:
- Spencer.
Delikatnie przesunął palcami po jej wargach. Były ciepłe i nad-
zwyczaj nęcące. Ukląkł obok i wziął Roxy w objęcia. Potrzebował
jej i wiedział, że odczucie to jest wzajemne. Pragnął zapewnić ją,
że już żadne z nich nie będzie musiało dłużej borykać się z samot-
nością.
Mocno pocałował Roxy. Żarliwie odwzajemniła pieszczotę.
Dopiero w tej chwili przebudziła się naprawdę. Widząc, co się
dzieje, szybko cofnęła głowę.
- Co... co robisz? - spytała niemal szeptem.
- Próbuję cię obudzić - odparł zgodnie z prawdą. Usiadła gwał-
townie.
- Też sobie znalazłeś sposób - mruknęła pod nosem. Wzruszył
ramionami. Objął Roxy za nogi.
- Dobrze mieć cię przy sobie - powiedział. - Zawsze. Z dezapro-
batą pokręciła głową.
- Zwariowany z ciebie facet.
- Być może. Ale tylko tacy mają u ciebie szanse. Mam rację? -
Milczała, więc ciągnął dalej: - Dlatego świetnie pasujemy do sie-
bie.
- Spencer...
R
S
125
- A teraz musimy się przekonać, jak ty poczujesz się w moim
świecie. - Uśmiechnął się i wyprostował plecy. Bez przerwy patrzył
na Roxy. Wyglądała niechlujnie, lecz piekielnie seksownie. Nadal
jej pożądał. Zanim jednak w stosunku do tej kobiety wprowadzi w
życie swoje zamiary, trzeba będzie wyjaśnić jeszcze parę rzeczy. -
Ubieraj się - powiedział. - Jedziemy na śniadanie. Dziś jednak bę-
dziemy żyć po mojemu.
Poczuł się lepiej godzinę później, wyjmując z pieca gorący omlet.
Roxy siedziała przy kuchennym stole. Była milcząca. Od wstania z
łóżka wypowiedziała zaledwie kilka słów.
Do domu Spencera pojechali taksówką. Zaraz agent ubez-
pieczeniowy miał im dostarczyć wypożyczony wóz i zająć się zała-
twieniem odszkodowania za skradzionego porsche'a. Spencer
wziął prysznic, ogolił się i ubrał jak do pracy. Od dawna nie czekał
z takim utęsknieniem na dalszy ciąg dnia. Dziś bowiem będzie ro-
bił coś zupełnie innego niż zwykle. Coś, czego nie doświadczył
nigdy przedtem. Będzie dzielił życie z Roxy Matheny.
- Zawsze jadasz takie śniadania? - zdziwiła się, kiedy postawił
przed nią smakowicie wyglądający omlet.
Przedtem nakrył starannie stół, identycznie jak przez całe lata
robiła to dla ojca jego matka. Na gładkich, niebieskich serwetkach
ustawił zwykłe białe, porcelanowe talerze i równie zwyczajne
szklanki do soku. Pośrodku stołu stały już naczynia z przyprawami
i cukierniczka. Nakrywając do śniadania, Spencer zrobił dziś tylko
jeden wyjątek. W srebrnym, smukłym wazoniku postawił obok za-
stawy długą, żółtą różę.
- Nie zawsze - odrzekł. - Dziś jest wystawne śniadanie. Odpo-
wiednik twojego u Denny'ego. Zwykle wypijam ze dwie filiżanki
R
S
126
kawy i chwytam bułkę, którą zjadam w drodze do pracy. Ciągle coś
mnie goni.
- Teraz nie - zauważyła Roxy.
- Masz rację. Dziś się nie spieszę.
- Skąd ta róża?
- Na specjalną okazję.
- Jaką?
Spencer uśmiechnął się i usiadł obok przy stole.
- Dzisiaj są moje urodziny.
Roxy zamknęła oczy. Usiłowała sobie coś przypomnieć.
- Fakt - przyznała. - Wiedziałam o nich, ale nie zdawałam sobie
sprawy, że to właśnie dziś.
- Dziś są urodziny moje i Charlotte. Ciekawe, co ona porabia w
takiej chwili. Czy rodzina wyprawi jej przyjęcie? Może ma rand-
kę? A może spędzi ten dzień zupełnie sama?
- W to ostatnie bardzo wątpię - oznajmiła Roxy.
- Dlaczego?
- Bo kto spędza samotnie taki dzień?
- Ja.
- Ty?
- Tak. Ale, oczywiście, nie dzisiaj.
- Dlaczego chciałeś być sam?
- Nie sam, lecz z bratem bliźniakiem. Bez przerwy o nim myśla-
łem. A teraz wszystkie moje myśli krążą wokół Charlotte.
- A więc... wszystkiego najlepszego.
- Dziękuję.
- Miło, że zechciałeś spędzić ze mną swoje święto. Nie zamar-
twiaj się niepotrzebnie. Odnajdziemy twoją siostrę. To tylko kwe-
stia czasu, niczego więcej.
- Dziękuję - powiedział spokojnie.
Jedli śniadanie w milczeniu, zatopieni we własnych myślach.
R
S
127
Wreszcie Spencer podniósł się zza stołu. Pozbierał talerze i wstawił
je do zlewu. Odwrócił się w stronę Roxy.
- Decydujesz się być dzisiaj częścią mego życia? - zapytał z po-
wagą.
- A mam inne wyjście?
- Nie.
- No to wszystko jasne. Podszedł i pocałował ją lekko w usta.
- Cały dzień przed nami - szepnął. -I noc.
- Ale...
- Dwadzieścia cztery godziny. Dokładnie tyle, ile ja spędziłem z
tobą.
- Ale...
Przed domem rozległ się donośny odgłos klaksonu. Spencer spoj-
rzał na zegarek.
- Przywieźli samochód - wyjaśnił. - Zrobiło się późno.
Musimy się pospieszyć.
- Czy nie zauważyłeś, że ten facet był całkiem stuknięty?
Roxy popatrzyła ze zdziwieniem na Spencera. Była zdumiona, że
aż tyle czasu poświęcił na ostatnią rozmowę.
- To, co on nazywa najnowocześniejszym w świecie systemem
transatlantyckiej łączności, jest dla mnie czymś w rodzaju dwóch
puszek po coli, związanych drutem przebiegającym na dnie oceanu.
Spencer uśmiechnął się do Roxy.
- Też to wychwyciłaś?
- Było jasne jak słońce, mimo że nie mam zielonego pojęcia o
żadnych technikach łączności. Dlaczego pozwoliłeś tak długo ga-
dać temu idiocie?
- Na tym między innymi polega moja praca. Byłbym niegrzeczny,
przerywając mu wywód w połowie. A ponadto nigdy nie wiadomo,
R
S
128
czy mimo wszystko nie trafi się jakaś cenna informacja.
- Dlaczego więc nie zatrudnisz człowieka do wysłuchiwania takiej
gadaniny? Kogoś, kto przynajmniej odsieje zupełnych czubków?
Spencer podniósł się z miejsca za biurkiem i przeszedł przez ga-
binet. Jak na gust Roxy, stanowczo zbyt nowoczesny. W każdym
razie niezwykle imponujący. Przestronne pomieszczenie, białe
ściany, oszczędne umeblowanie z hebanowego drewna oraz ociepla-
jące wnętrze nowoczesne, barwne dywany i dzieła sztuki.
Gabinet świadczył niezbicie o ogromnej zasobności i wysokiej
pozycji firmy, a także o potędze człowieka stojącego na jej czele.
- Nikogo nie zatrudnię dlatego, że sam kieruję działem prac ba-
dawczych i rozwojowych - wyjaśnił. Z barku pod ścianą wyjął bu-
telkę wody mineralnej w srebrnym kubełku i, po tym, jak Roxy
odmówiła gestem, otworzył ją i napełnił sobie szklankę. - Część
mojej pracy polega na wysłuchiwaniu rozmaitych propozycji inno-
wacyjnych. Dotyczących stosowania nowych technik komunikacji,
czym, jak już ci mówiłem, zajmuje się ta firma - ciągnął. - Pod-
szedł do czarnej, skórzanej kanapy, w której róg była wciśnięta
Roxy, i usiadł obok niej.
Uniosła sceptycznie brwi.
- Nie było tu mowy o żadnej nowej technice - stwierdziła, spo-
glądając w stronę drzwi, za którymi przed chwilą zniknął rozmówca
Spencera. - Facet bredził. Serwował ci same głupoty.
- Tak dzieje się często - przyznał Spencer. - Ludzie przychodzą z
pomysłami mającymi, ich zdaniem, zrewolucjonizować istniejące
środki komunikacji. I dopiero od nas dowiadują się, że są one od lat
R
S
129
ogólnie znane lub niewykonalne technicznie, albo że... - zawiesił
głos.
- Albo? - spytała Roxy. Spencer wypił łyk wody.
- Albo że ich autorzy są po prostu maniakami - przyznał.
- Tak jak ten ostatni.
- Jak większość twoich klientów.
Roxy podniosła wzrok i popatrzyła uważnie na Spencera. - Do
czego pijesz? - spytała podejrzliwie. Odstawił szklankę na stojący
obok stolik.
- Chciałem powiedzieć, że zarówno ty, jak i ja, mamy w pracy
często do czynienia z maniakami.
- Znów ta sama gadka - mruknęła Roxy.
Spencer położył rękę na jej ramieniu. Od rana dotknął jej po raz
pierwszy. Odetchnęła nerwowo. Po chwili przestał wodzić palcami
po skórze Roxy i wziął ją za rękę.
- Nie wiem, o co ci chodzi.
- Próbujesz udowodnić, jak wiele mamy z sobą wspólnego.
- A czy nie jest właśnie tak? Roxy zamaszyście pokręciła głową.
- Już mówiłam, nic z tego nie wyjdzie. Prawda, że parę razy cią-
gnęło nas ku sobie. Ale to niczego nie oznacza. Atrakcyjność fi-
zyczna nie działa długo. Stoimy na przeciwnych społecznych bie-
gunach i to się nie zmieni. Wszystko, co nas łączy, a jest tego nie-
wiele, może mieć tylko charakter przejściowy.
- Roxy...
Podniosła się z kanapy. Raźnym krokiem podeszła do biurka i na-
gle odwróciła się w stronę Spencera.
- Zapomnij o całej historii - powiedziała znużonym
głosem. - Zapomnij o nas jako o parze. Nic z tego nie wyjdzie.
R
S
130
Zamyślony Spencer popatrzył na Roxy, a potem rzucił okiem na
zegarek.
- Już pora kończyć pracę. Dzisiaj mam jeszcze, to znaczy mamy -
poprawił się szybko - jedno spotkanie. Wyłącznie w interesach. A
resztę wieczoru możemy spędzić w którymś z moich ulubionych
miejsc.
Roxy uniosła do góry głowę. Z głośnym westchnieniem utkwiła
wzrok w suficie.
- No, już sobie wyobrażam, jaka będzie to frajda - oznajmiła
drwiącym tonem.
- Spodoba ci się. Sama się przekonasz.
- Jasne. W porządku. Rozkaz, szefie. Zrobi się. Co tylko ze-
chcesz.
- Co tylko zechcę - powtórzył Spencer z uśmiechem na twarzy.
Jego pewna siebie mina wydała się Roxy wielce podejrzana. Fa-
cet coś kombinuje, uznała. Ale co? Nie powiedział jednak nic wię-
cej. Podniósł się z miejsca i energicznym krokiem skierował w
stronę wyjściowych drzwi.
Roxy jeszcze raz westchnęła ciężko. Nie pozostało jej nic innego,
jak ruszyć za Spencerem.
R
S
131
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Spotkanie w celach służbowych, które zapowiedział Spencer,
okazało się eleganckim przyjęciem koktajlowym biznesowych
wyższych sfer. W niebieskich dżinsach i powyciąganym swetrze
Roxy czuła się zupełnie nie na miejscu. Była zła na Spencera, że jej
nie uprzedził. Włożyłaby na siebie coś stosowniejszego.
Prawdę powiedziawszy, nie miała w szafie żadnych ciuchów na-
dających się na takie przyjęcie. Zauważyła jednak, że sporo osób
przybyło wprost z pracy i nie zdążyło się pozbyć przepisowych, co-
dziennych strojów. Włożywszy swój, Roxy potrafiłaby dotrzymać
kroku większości z nich. Z zasady była osobą praktyczną. Ubierała
się w służbowy uniform tylko wtedy, kiedy szła do pracy. W tej
jednak chwili pragnęła...
Och, do licha, skarciła się ostro za głupie rozmyślania. To, czego
pragnęła, nie miało najmniejszego znaczenia. Ostatnio jej życzenia
stawały się coraz śmielsze. I zupełnie nieosiągalne. Powinna wresz-
cie zejść z chmur i wrócić do rzeczywistego świata, a nie podniecać
się marzeniami o księciu z bajki. Jeśli będzie się trzymała wyty-
czonego, przyziemnego kursu, może uda się jej coś sensownego
osiągnąć.
Na przykład odnajdzie bliźniaczą siostrę Spencera. Roxy uznała,
że dobrze jej zrobi, gdy wreszcie przestanie marzyć i zabierze się
do tej konkretnej roboty. Zadanie to do złudzenia przypominało szu-
kanie igły w stogu siana. Jak odnaleźć osobę, znając tylko jej na-
zwisko sprzed wielu lat, i to z pewnością nieaktualne? Zamiast
R
S
132
Charlotte McCormick chodziła po świecie jakaś inna kobieta.
Ale gdzie? Z równym powodzeniem mogła się teraz znajdować
na drugim krańcu świata. Nawet mając dodatkowe informacje, takie
jak datę i miejsce urodzema, niewiele można było zdziałać.
Istniało jednak spore prawdopodobieństwo, że Charlotte nie opu-
ściła okolic, w których się wychowała. Ludzie urodzeni w Waszyng-
tonie i w jego pobliżu nie lubili na ogół nigdzie dalej się przenosić.
Niestety, w grę wchodził obszar duży i administracyjnie bardzo
zróżnicowany. Aż dwa stany, sześć okręgów oraz mnóstwo dzielnic
i gmin jednego z najgęściej zaludnionych miast świata. I tak odna-
lezienie jej mogłoby potrwać wiele miesięcy, a nawet całe lata.
Roxy westchnęła głęboko. Nie po raz pierwszy od chwili podję-
cia się sprawy Spencera żałowała, że nie ma przy sobie Binga. On
wiedziałby, co robić dalej. Odszukałby Charlotte. Jeśli chodzi o
odnajdywanie ludzi, dziadek wykazywał niemal nadprzyrodzone
zdolności. Był jak pies gończy, komputerowy bank danych i czło-
wiek obdarzony siódmym, telepatycznym zmysłem.
Roxy pragnęła mieć Binga blisko siebie także z innych powodów.
Od chwili poznania Spencera odczuwała nieodpartą potrzebę szcze-
rej rozmowy. Zarówno o samej sobie, jak i o życiu. A Bingo był
jedynym człowiekiem, który ją rozumiał. Ludzie uważali go na
ogół za nieokrzesanego gbura. Poza tym był człowiekiem serdecz-
nym, kochającym i przyzwoitym. Przynajmniej wtedy, kiedy cho-
dziło o wnuczkę.
Bingo był dobrym facetem. Jedynym człowiekiem, który kiedy-
kolwiek powiedział, że ją kocha. Mimo że słowom tym towarzyszy-
ło często solidne szturchnięcie, Roxy wiedziała, że dziadek mówi
prawdę.
R
S
133
Ona też go kochała, i to bardzo. Teraz ogromnie go jej brakowa-
ło. Poradziłby, jak ruszyć z miejsca sprawę Spencera. A ponadto nie
czułaby się tak bardzo osamotniona.
- Roxy, czy wszystko w porządku?
Przez chwilę wydawało się jej, że słyszy głos dziadka. Obok niej
stanął Spencer. Uprzytomniła sobie, że z tym człowiekiem nigdy
nie będzie mogła mieć tak serdecznych i szczerych stosunków jak z
Bingiem. Nie potrafił jej ani tak kochać jak dziadek, ani zrozumieć,
ani tym bardziej pocieszyć. Spencer Melbourne był człowiekiem
całkiem innego pokroju.
- Tak, w porządku - odparła po chwili. - Czemu pytasz?
- Wyglądałaś na zagubioną i trochę samotną.
Zaprzeczyła ruchem głowy. Miał rację, lecz wcale nie musiał o tym
wiedzieć.
- Myślałam o kimś - odrzekła zgodnie z prawdą.
- Ja robiłem dokładnie to samo.
Spencer dawał do zrozumienia, że mówi o niej. Żeby nie było
nieporozumień, wyjaśniła szybko:
- Wspominałam dziadka. Bardzo mi go brak.
- Ach tak.
Bingo świetnie znał się na ludziach. Rozszyfrowywał ich bły-
skawicznie. Nigdy nie zawodził go instynkt. Roxy odziedziczyła
wprawdzie trochę cech po dziadku, ale pod tym względem nie
umiała mu dorównać. Nie nauczyła się także innej, bardzo ważnej
rzeczy. Trzymać na wodzy własne uczucia.
Wiedziała, kim jest Spencer i co sobą reprezentuje, nie potrafiła
jednak potraktować go obojętnie. Zakochała się w nim jak głupiut-
ka nastolatka. Mimo przykrych doświadczeń, ponownie rzucała się
głową w przepaść.
- Pomyślałam, że dziadek wiedziałby, od czego rozpocząć poszu-
R
S
134
kiwania Charlotte - wyjaśniła Spencerowi. - Bo ja nie mam poję-
cia. Brak mi jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Spencer spojrzał
serdecznie na Roxy.
- Wierzę w ciebie - szepnął.
- Zupełnie niepotrzebnie - mruknęła pod nosem. Położył dłonie
na jej ramionach. Poczuła zawrót głowy.
Była bliska poddania się. Zgodzenia na wszystko, co sten czło-
wiek miał jej do zaofiarowania. No, na prawie wszystko. Spuściła
wzrok. Spojrzała na szklaneczkę trzymaną w ręku. Lód dawno się
stopił. Upiła łyk ciepłego, niesmacznego napoju.
- Znajdziemy Charlotte - zapewnił ją Spencer.
- My? - zdziwiła się. - Sądziłam, że to moje zajęcie.
- Było to twoje zajęcie. Teraz to nasze wspólne zadanie. Roxy z
trudem pozbierała myśli krążące nieprzerwanie wokół Spencera.
- Mów za siebie. Prowadzę tę sprawę tylko dla forsy.
- Nieprawda. Zależy ci na odnalezieniu mojej siostry. Tak samo
jak mnie. I wcale nie dla pieniędzy - z przekonaniem oświadczył
Spencer. Zajrzał Roxy w oczy.
Odwróciła głowę. Wzruszyła ramionami.
- Dla mnie zwykła sprawa. I tyle.
Opuścił jedną rękę. Drugą ścisnął Roxy za ramię.
- Nigdy mnie o tym nie przekonasz.
- Myśl sobie i rób, co tylko chcesz.
Zobaczyła nagle, że Spencer zaczyna żegnać się ze stojącymi
obok ludźmi. Pociągnął ją za sobą do wyjścia.
Po chwili znaleźli się w garażu, gdzie wsiedli do zaparkowanego
samochodu. Spencer zajął miejsce przy kierownicy. Zamiast jednak
zapalić silnik, nachylił się w stronę Roxy i wziął ją w objęcia.
- Co to ma znaczyć? - spytała zaskoczona.
R
S
135
- Sama przed chwilą powiedziałaś, że mogę robić, co tylko ze-
chcę - przypomniał. - A więc chcę pieścić się z tobą w samocho-
dzie. Od poprzedniego wieczoru czułem się idiotycznie. Już wiem,
dlaczego doprowadzasz mnie do szaleństwa.
- Dlaczego? - mimo woli zapytała Roxy.
- Przy tobie czuję się jak wyrostek. Zapragnąłem znów rzeczy,
jakich nie robiłem od lat. I takich, jakich nie robiłem nigdy przed-
tem. - Z żalem spojrzał w głąb wozu. - Żałuję, że nie mam już mo-
jego starego mustanga. Miał większe siedzenia. Wystarczające.
- Wystarczające? Na co?
- Och, przecież wiesz - z uśmiechem mruknął Spencer.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz - skłamała Roxy.
- Mam ochotę pokonać jeszcze trudniejsze przeszkody - oświad-
czył. Uśmiechnął się szerzej.
Zanim Roxy zdołała zaprotestować, pocałował ją. Mocno i na-
miętnie. W mig ulotnił się cały jej opór. Dłonie Spencera podróżo-
wały teraz niemal wszędzie. Roxy zapragnęła, aby chwila ta prze-
mieniła się w wieczność.
Całowali się jak szaleńcy. Fakt, że byli tak bardzo do siebie niepo-
dobni i że dzieliło ich morze różnic, jeszcze silniej podniecał Roxy.
- Czemu mi to robisz? - po chwili spytała szeptem. - To czyste
szaleństwo. Świetnie o tym wiesz.
- Żadne szaleństwo. Po prostu silnie na siebie działamy. Idealnie
odpowiadamy na wzajemne pieszczoty. To naturalne.
- Nie, to jest takie...
- Jakie?
Tak namiętnie całował teraz jej szyję, że zaczęła jęczeć.
- Prymitywne.
- Naturalne.
R
S
136
- Wcale nie - zaprotestowała. - Spencer, to nie jest w porządku.
Nie powinniśmy tak...
- Zaufaj mi, Roxy. Zadbam o ciebie. Wiesz przecież, że możesz
na mnie liczyć, prawda?
„No, Roxy, zaufaj mi. Wiesz przecież, że zadbam o ciebie, tak jak
zawsze to robiłem, prawda?"
Już kiedyś, przed laty, słyszała te słowa. W ustach Spencera
brzmiały niemal identycznie.
Na wspomnienie tamtych okropnych chwil Roxy przeobraziła się
nagle w przerażoną, szesnastoletnią dziewczynkę. Oszukaną przez
bogatego chłopaka z dobrej rodziny.
Spencer przypominał jej Reggie'ego! Dopiero teraz uprzytomniła
to sobie. Też ciężko oddychał, miał spoconą twarz i serwował jej
słodkie słówka. Nawet samochód, w którym się znajdowali, był
podobny. Identycznego koloru, tej samej wielkości i takiej samej
klasy. Zapach skórzanej tapicerki też wydawał się znajomy. W ta-
kim to wozie Roxy została obrabowana z najcenniejszych rzeczy. Z
dziewictwa, niewinności i złudzeń.
- Roxy?
W pierwszej chwili nie wiedziała, czyj to głos. Reggie'ego? Nie,
nie oglądała go przecież od prawie piętnastu lat. Obok siedział te-
raz Spencer. A ona okazała się skończoną idiotką, pakując się w
historię identyczną jak przed laty.
- Roxy, co się stało?
Próbowała odepchnąć Spencera. Przytrzymał ją mocno.
- Zostaw mnie! - wykrzyknęła z niesamowitą wręcz gwałtowno-
ścią.
Puścił ją natychmiast. Odsunął się i przez parę minut uważnie się
jej przyglądał. Wreszcie zapytał:
- Zechcesz, do diabła, wyjaśnić, o co chodzi?
- Odwieź mnie do domu - zażądała Roxy.
R
S
137
Tymi samymi słowami odezwała się wówczas do Reggie'ego.
Wydawały się być na miejscu.
I, identycznie jak Reggie, Spencer pokręcił głową.
- Nigdzie nie pojedziemy, dopóki nie powiesz, co się stało.
- Odwieź mnie do domu - powtórzyła.
- Najpierw wyjaśnisz, o co chodzi.
- Proszę cię, Spencer...
Głos Roxy nagle się załamał. Drżącą ręką zakryła twarz, z naj-
większym wysiłkiem powstrzymując łzy cisnące się do oczu. Tam-
tej nocy, ani późniejszych, które potem nastąpiły, nie płakała. Uda-
ło się jej wreszcie przekonać samą siebie, że postąpiła dobrze. Ko-
chała i szanowała Reggie'ego. Obdarzyła go pełnym zaufaniem.
Przyrzekł się o nią troszczyć. Obiecał, że ją uszczęśliwi. Równie
dobrze mógł obiecać jej gwiazdkę z nieba.
- Kim był ten facet?
Ostry głos Spencera jak nóż rozdarł panującą ciszę.
- Kto? - spytała Roxy.
- Łajdak, który sprawił, że wystrzegasz się teraz wszelkiego uczu-
cia. Kim on był?
Westchnęła. Nie było sensu zaprzeczać. Reggie okazał się łajda-
kiem, który rzeczywiście sprawił, że potem jak ognia bała się ja-
kiegokolwiek bliższego związku z mężczyzną.
Nabrała głęboko powietrza.
- Nazywał się Reginald Bleeker Dodds III - oznajmiła matowym
głosem. - Starczy? - zapytała drwiącym tonem.
- Nie - odparł Spencer. - Powiedz coś więcej o tym facecie.
- Dlaczego?
- Mam prawo wiedzieć.
- Dlaczego?
- Zależy mi na tobie. Jeśli ktoś zrobił ci krzywdę, muszę o tym
wiedzieć.
R
S
138
- Niby dlaczego? - Roxy roześmiała się nienaturalnie. -Po co
wracać do czegoś, co stało się przed piętnastu laty?
- Bo to sprawiło, że nie potrafisz być szczęśliwa.
- Reggie to historia - wyjaśniła martwym głosem.
- Wobec tego możemy o nim pogadać spokojnie.
- Nie widzę powodu. To niczego nie zmieni.
- Skąd wiesz?
- Wiem.
- Roxy, mów, co się stało.
Teraz ona straciła cierpliwość.
- Przeleciał mnie pewien nadziany chłopak z bardzo dobrej ro-
dziny. Jesteś zadowolony?
- Oszukał cię bydlak i tylko dlatego, że był bogaty, do końca
zamierzasz utożsamiać z nim wszystkich innych zamożnych ludzi?
To nie ma sensu. Daj sobie spokój.
- To nie wszystko - mruknęła cicho.
- Wobec tego masz okazję opowiedzieć mi resztę.
- Klawo. - Roxy rozsiadła się wygodnie. Zapięła pas bez-
pieczeństwa. - Chcesz usłyszeć całe to plugastwo? Pojedziemy do
mnie, zrobię nam drinki i opowiem wszystko. Spodoba ci się moja
historia, Spencer. Jestem o tym przekonana.
- Miałeś jechać do mnie, a nie do siebie.
Bez słowa wyłączył silnik, zgasił reflektory i rozpiął pas. Wy-
siadł, obszedł wóz i otworzył drzwi od strony pasażera. Czekał na
Roxy.
- Nigdzie nie pójdę - oświadczyła. - Miałeś odwieźć mnie do do-
mu.
- Jesteś mi winna noc.
Ze zdumieniem pokiwała głową.
- O rany, bezczelności ci nie brakuje. Już jedną ze mną spędziłeś.
Czyżbyś o tym zapomniał?
R
S
139
- Och, nie! Zapamiętam ją do końca życia. Ale była to noc od cie-
bie w prezencie. Dzisiejsza mi się należy. - W oczach Roxy zoba-
czył stalowe błyski. - O ile pamięć mnie nie myli, bardzo ci się po-
dobała - ciągnął niewzruszenie. – Zwłaszcza gdy rozłożyłaś się na
mnie.
Roxy wyskoczyła jak strzała z samochodu. Z pięściami rzuciła
się na Spencera.
- A dziś ja cię rozłożę - dokończył z całym spokojem.
- Tylko spróbuj, frajerze - warknęła ze złością.
- Drinka? - zapytał Spencer, gdy znaleźli się w domu.
- Szkocką. Bez lodu i wody.
- Lubisz to co ja. Jak widzisz, mamy wiele wspólnego.
- Nic nas nie łączy.
- Na kogo głosowałaś w ostatnich wyborach?
- Na demokratów - odparła odruchowo.
- Ja też. Jakie filmy lubisz najbardziej?
- Przygodowe.
- Tak jak ja.
- Jakiej muzyki słuchasz przed pójściem do łóżka?
- Jazzu.
- Ja też. Wiele rzeczy robimy podobnie.
- Nieprawda. Przecież dwa ostatnie dni były zupełnie różne.
- I tu się mylisz. Zaraz to udowodnię. Po pierwsze, oboje rano
mamy zwyczaj za długo spać i potem spieszymy się okropnie, je-
dząc byłe co. Ale czasami traktujemy śniadania jak coś wyjątko-
wego. Po drugie, spędzamy dużo czasu na rozmowach z maniakami
i udajemy, że traktujemy ich poważnie. Po trzecie...
- Spencer, daj spokój.
- Po trzecie, wieczorami obściskujemy się w wynajętych samo-
chodach i ktoś nam w tym przeszkadza. Raz nocny strażnik, a raz
R
S
140
Reginald Bleeker Dodds III. Po czwarte, pod koniec dnia jak szaleni
pożądamy siebie nawzajem, ale nie robimy nic, żeby zaspokoić
pragnienie. - Zamilkł wreszcie.
Roxy spurpurowiała. Co się z nią dzieje? zastanawiał się Spen-
cer. Zobaczył nagle, że zaczęła okropnie drżeć.
- Zimno ci? - zapytał. Milczała. - Powiedz, co się stało. - Miał
przed sobą nie pewną siebie, energiczną młodą kobietę, lecz przera-
żone, bezbronne, małe stworzenie.
- Dobrze - przystała wreszcie. - Ale zaraz potem pojadę do do-
mu. Znajdę ci siostrę. Ale zapamiętaj, jestem dla ciebie tylko pry-
watnym detektywem i od jutra będziesz oglądał mnie wyłącznie w
tej roli.
Spencerowi nie spodobał się ton głosu Roxy. Ale, kto wie, może
on sam też tego zechce? Skinął głową. Postanowił odbyć rozmowę i
potem zdecydować, co robić dalej.
R
S
141
ROZDZIAŁ DWUNASTY
- Reggie pochodził ze starej, zamożnej rodziny - matowym gło-
sem zaczęła Roxy. - Był przystojny, pełen uroku i seksowny. Jak ty
- dodała, spoglądając na Spencera. - Był nawet do ciebie podobny.
Też ciemnowłosy i wysoki. Oczywiście, młodszy, ale gdyby piętna-
ście lat temu postawić was obok siebie, z powodzeniem mogliby-
ście uchodzić za braci.
- I to właśnie cię denerwuje? - zapytał Spencer. - Nasze podo-
bieństwo?
- Jasne, że nie.
- Więc co?
Roxy westchnęła ciężko. Unikała wzroku Spencera.
- Przypominał ciebie także pod innym względem. Lubił rzucające
się w oczy, kosztowne samochody. Podobał się ludziom. Miał po
ojcu przejąć stanowisko prezesa w jakiejś radzie nadzorczej.
- No i?
- I... i zrobił coś, czego nie powinien.
- Co?
- Był moim pieiwszym... no, wiesz, kim. - Mówiąc to czuła się
dziwnie zmieszana.
- Powiedz coś więcej - bez entuzjazmu zaproponował Spencer.
- Zaczęło się... tamtej nocy. To znaczy wtedy, kiedy...
- Mów, proszę.
- Zrobiliśmy to w zaparkowanym samochodzie. - Głos Roxy za-
R
S
142
łamał się niebezpiecznie. - Zaczęło się identycznie jak dziś. Jak z
tobą... Ale ja nie byłam jeszcze gotowa. Krótko znałam Reggie'ego
i nie chciałam odważyć się na... na pierwszy krok. Ale oboje cało-
waliśmy się. Byliśmy pobudzeni. No, sam wiesz, jak to jest, kiedy
ma się kilkanaście lat.
- Zdołałem zapomnieć - warknął Spencer.
- „Zaufaj mi, Roxy - powiedział wtedy Reggie. - Będę się o cie-
bie troszczył". Oznajmiłam, że mu ufam, ale nie byłam jeszcze psy-
chicznie przygotowana na zbliżenie. Mimo to wziął mnie. Bolało
ogromnie. Była to chyba najgorsza chwila w moim życiu.
W oczach Roxy dojrzał Spencer rozpacz i rozgoryczenie. Z bez-
silnej złości zacisnął zęby. Jak strasznie ów łajdak załatwił tę nie-
szczęsną dziewczynę!
- Dziś nazywa się to gwałtem - stwierdził, siląc się na spokój.
- Wtedy specjabie nie przejmowałam się całą sprawą -wyznała
dalej Roxy. - Chłopak był przystojny, kulturalny i bogaty. Obiecał
o mnie zadbać. Każda dziewczyna dałaby wiele, żeby znaleźć się
na moim miejscu.
- Oprócz ciebie.
- Wtedy nie byłam jeszcze przygotowana. Na... intymne zbliżenie
było dla mnie za wcześnie. Byłam przerażona. Reggie jednak to
zrobił, nie bacząc na nic.
Przez chwilę w pokoju panowało milczenie.
- Nie zostawiłam go po tamtej nocy - ciągnęła Roxy. - Było
okropnie, lecz uznałam, że tak widocznie musiało być. Dopiero po-
tem lepiej poznałam Reggie'ego. I ogromnie się rozczarowałam.
Okazał się egoistą w każdym calu. Dla mnie sprawy przybrały
kiepski obrót.
- Co się stało?
R
S
143
- Było mi bardzo źle. Coraz gorzej. Czy... czy możemy przestać
o tym mówić? - ze łzami w oczach spytała zrozpaczona Roxy.
- Nie, nie możemy.
- Reggie był nieufny. Kontrolował mnie na każdym kroku. Mu-
siał wiedzieć, co robię i z kim się widuję. W moim życiu wszystko
musiało od niego zależeć. Spotykaliśmy się prawie codziennie. I za
każdym razem mnie brał. Na swój... własny sposób. - Roxy zamil-
kła.
- A ty? Co robiłaś? - Spencer był wściekły.
Westchnęła głęboko. Kilka razy.
- Sądziłam... że go kocham. Robiłam wszystko, czego tylko za-
pragnął.
- Jak długo to trwało?
- Trochę dłużej niż rok.
- A co stało się potem?
Roxy roześmiała się sztucznie.
- Och, zakończenie było najlepsze ze wszystkiego. Bo nie ja rzuci-
łam Reggie'ego, lecz on mnie. Pewnego dnia oświadczył, że jest za-
ręczony z córką przyjaciół rodziny i że wkrótce się żeni. Zarządził
na ten czas małe rozstanie. Potem, po jego powrocie z podróży po-
ślubnej, mieliśmy spotykać się nadal. Tak jakby nic się nie wyda-
rzyło.
Roxy podniosła wzrok i po raz pierwszy spojrzała na Spencera,
który milczał.
- No, przyznaj, że miałam niewiarygodny fart. Gdyby nie zdecy-
dował się na inną, stałabym się jedną z nieszczęsnych żon, przez
całe życie psychicznie i fizycznie maltretowanych przez mężów.
- Co na to Bingo? - po chwili zapytał Spencer.
- Widział, co się dzieje. Nienawidził Reggie'ego. Groził, że po-
łamie mu kości. Ale uważał, że jestem już dorosła i że sama po-
R
S
144
winnam o siebie zadbać. Też tak sądziłam. Jak widać, pomyliliśmy
się oboje.
- Czy po powrocie z podróży poślubnej Reggie nawiązał z tobą
kontakt?
- Nie. Gdyby nawet chciał, nie miał możliwości. Wyprowadziłam
się z mieszkania, które zajmowałam wspólnie z inną dziewczyną,
nie zostawiając nowego adresu.
- A więc to ty rzuciłaś tego wrednego typa, a nie on ciebie.
- Och, nie. Zrobił to Reggie. Ja byłam zupełnie bezwolna. Mnie
nie starczyłoby siły.
- Sama zerwałaś. Okazałaś się mocna.
- Nie. Ja... Spencer, ty nic nie rozumiesz... Byłam niepodzielną
własnością Reggie'ego. Posiadł mnie pod każdym względem. Przy
nim byłam nikim. Kompletnym zerem. Wszystkiego się bałam. Tak
jak dziś przy tobie.
- Roxy, mnie nie musisz się obawiać. Przecież to, co było wtedy,
już się nie powtórzy!
- Spencer, boję się.
- Nie chcę mieć cię na własność.
- Naprawdę?
- Oboje czujemy do siebie dokładnie to samo. Zaczyna się miłość.
Roxy, myliłaś się co do jednej rzeczy. To, co wyczyniał z tobą Re-
ggie, z uczuciem nie miało nic wspólnego.
Spencer odruchowo zrobił krok w stronę Roxy, lecz zaraz się za-
trzymał. Nie chciał jej przestraszyć. W tej chwili poprzysiągł sobie,
że jeśli kiedykolwiek spotka na swej drodze Reginalda Bleekera
Doddsa III, to uczyni wszystko, aby nie przyszedł na świat Dodds
IV.
- Roxy, daj mi szansę - poprosił. - Pokażę ci, co znaczy miłość. -
Podszedł blisko i przytulił do siebie rozdygotaną dziewczynę. Po-
żądał jej jak nigdy w życiu. Wiedział jednak, że musi postępować z
największą rozwagą. I działać powoli.
R
S
145
- Kocham cię - powiedział miękkim głosem, delikatnie całując
Roxy w usta. Musiała uwierzyć, że z jego strony nic jej nie zagra-
ża.
Językiem zaczął łagodnie pieścić obrzeże warg. Mała, kobieca
dłoń, zaciśnięta w piąstkę na jego koszuli, rozwarła się powoli. Po
chwili wsunęła się we włosy Spencera, a potem oparła na jego kar-
ku.
Kiedy poczuł, że Roxy wyłączyła mechanizmy obronne i zaczęła
poddawać się pieszczocie, przeciągnął dłońmi wzdłuż jej bioder.
Zamrugała gwałtownie oczyma. Przywarł do niej całym ciałem.
Oboje jęknęli równocześnie. Pożądali się nawzajem.
Spencer wsunął rękę pod sweter Roxy i ściągnął go z niej przez
głowę. Szybko znów przytulił ją do siebie. Pieścił piersi, kreśląc na
nich koliste wzory. Potem, nie odrywając warg od ust Roxy, bardzo
powoli zdjął z niej biustonosz i koszulkę.
Odsunął głowę. Oddychał ciężko i nierówno. Musiał się uspoko-
ić i opanować rozszalałe zmysły. Pokaże Roxy, jak można się ko-
chać spokojnie i powoli.
- Nie zrobię ci krzywdy - szepnął jej do ucha. Ukląkł przed stoją-
cą Roxy. - Pragnę znaleźć się w tobie. Dlatego, że bardzo cię ko-
cham.
Zacisnęła palce kurczowo na jego włosach. W pierwszej chwili
nie wiedział, co to oznacza. Spojrzał w górę i odetchnął z ulgą.
Roxy usiłowała rozpiąć swoje dżinsy.
- Sam to zrobię - zaofiarował się, kładąc ręce na jej dłoniach.
Zsunął niebieskie spodnie, a wraz z nimi cienkie majteczki. Roxy
stała teraz przed nim zupełnie naga.
Objął ją za kolana i przycisnął twarz do podbrzusza. Zachwiała
się lekko. Pieścił ją językiem tak długo, aż odkrył najczulsze miej-
sce.
R
S
146
Zajęczała głośno.
- Och, Spencer!
- Należę do ciebie - wyszeptał. - Rób ze mną, co zechcesz.
Ręce Roxy znów zacisnęły się mocno na materiale koszuli Spen-
cera. Po chwili uniosła głowę.
- Weź mnie na górę - poprosiła.
Porwał ją w objęcia i wniósł na schody. Po drodze rozpinała gu-
ziki u jego koszuli. Zsunęła ją z ramion Spencera i pozostawiła na
schodach. Spod paska u spodni wyciągnęła podkoszulek.
Znaleźli się w sypialni. Spencer postawił Roxy na ziemi. Ścią-
gnęła z niego podkoszulek przez głowę. Potem jej palce przeniosły
się niżej. Pomogła mu pozbyć się reszty ubrania. Dotknęła obnażo-
nego podbrzusza. Nie cofnęła rozwartej dłoni.
Z wrażenia aż wstrzymał oddech. Całą siłą woli próbował opano-
wać pobudzone zmysły. Roxy wtuliła twarz w owłosienie na jego
torsie. Czubkiem języka podrażniła sutki. Powoli uklękła na podło-
dze. Obsypywała teraz pieszczotami dolne partie męskiego ciała.
- Poprzednim razem ty zadbałeś o mnie - powiedziała
szeptem. - Nadszedł czas rewanżu.
Pod wpływem doznań, jakie towarzyszyły tym słowom, umysł
Spencera przestał funkcjonować. Liczyły się tylko zmysły. Re-
agowały jak szalone.
Kiedy po paru chwilach serce o mało nie wyskoczyło mu z pier-
si, Roxy podniosła się z kolan. Spencer przyciągnął ją do siebie i
powoli doprowadził do łóżka. Posadził na materacu. Jedną ręką
podparł jej plecy, drugą rozsunął uda. Przez chwilę delikatnie pie-
ścił ją palcami. Głośno jęcząc, Roxy półprzytomnie odrzucała gło-
wę na boki. .
R
S
147
Nachylił się nad nią. Położył dłoń w miejscu, gdzie jak oszalałe
biło jej serce. Krzyknęła. Opuścił ją na łóżko i wszedł w nią jednym
zdecydowanym ruchem.
Gdy poczuła go w sobie, nagle zamarła. Po pierwszej chwili
przestrachu okazało się, że jest wspaniałe. Nieporównanie lepiej niż
przed laty. Spencer ofiarował jej część siebie. Dał to, czego od
Reggie'ego nie otrzymała nigdy. Tamten człowiek tylko brał.
Od Spencera już dostała tak wiele. Teraz chłonęła go każdym
nerwem swego ciała i wszystkimi porami skóry. Była pewna, że tak
właśnie reaguje osoba zakochana. Dzieli się sobą. Życiem i miło-
ścią. Roxy poczuła się szczęśliwa. Pozyskała siłę dwóch ludzi.
Własną i Spencera. I od dziś żadne z nich nie musiało już dłużej
walczyć w pojedynkę z przeciwnościami życia. Będą razem.
Wspólnie potrafią przenosić góry.
Spencer wysunął się na chwilę, by zaraz potem znaleźć się jeszcze
głębiej. Pieścił Roxy między udami. Coraz mocniej.
Niecierpliwie przyciągnęła go do siebie. Krzyknęła, gdy nastąpi-
ła chwila najwyższego uniesienia. Nigdy w życiu nie przeżyła cze-
goś podobnego. Już teraz wiedziała, jak to jest być w niebie.
Spencer padł na poduszkę obok Roxy. Wtulił twarz w za-
głębienie jej ramienia.
- Kocham cię - wyszeptał. - Kocham.
- Ja też - odparła szczęśliwa. - Ja też.
Przez długi czas leżeli w milczeniu. Oparty na łokciu, Spencer
badawczo przyglądał się Roxy.
- Jesteś o tym przekonana? - zapytał nagle.
- Aha.
- Naprawdę mnie kochasz?
- Aha.
R
S
148
- A więc zmieniłaś zdanie?
- Chyba nie. Od pierwszej chwili wiedziałam, że już po mnie.
Wpadłam. Ale musiałam sobie wszystko przetrawić. No, i był jesz-
cze Reggie... Zawsze powtarzałam sobie, że nie znoszę przebywać
w towarzystwie ludzi zamożnych, bo mi go przypominają. Przy
tobie jednak od razu poczułam się dobrze. Tak... naturalnie. W
domu, w służbowym gabinecie i na przyjęciu. Wszędzie.
- A nie mówiłem, że tak będzie? - Spencer uśmiechnął się do
niej czule.
- Dałeś mi tak wiele - ciągnęła Roxy. - Nigdy nie dowiesz się, co
to dla mnie znaczyło. Od śmierci dziadka czułam się okropnie. By-
łam przekonana, że do końca życia pozostanę sama. I...
Spencer położył palec na ustach Roxy.
- Ciii. Wiem dobrze, o czym myślisz. Już nigdy żadne z nas nie
będzie samotne. I bez siostry mam rodzinę. Ciebie.
- Odnajdziemy Charlotte - z przekonaniem w głosie oświadczyła
Roxy. - Przyrzekam.
- Z pewnością ci się to uda. Gdyby jednak...
- Nie zamartwiaj się na zapas. Zobaczysz, że ją odszukamy.
- Roxy, czynisz mnie szczęściarzem. - Przygarnął ją mocno do
siebie. - Z tobą przy boku mam wszystko, czego mi potrzeba. Po-
zwól należeć do siebie.
Uśmiechnęła się lekko.
- Czyżbyś proponował mi to, o czym myślę?
- Tak.
- Wobec tego przyjmuję oświadczyny.
Spencer roześmiał się głośno.
- Co powiesz na to, abyśmy przyspieszyli noc poślubną? - zapy-
tał z figlarnym błyskiem w oku.
- Mniam, mniam. - Zachwycona Roxy mlasnęła językiem. Zaraz
R
S
149
potem jednak dodała poważnym tonem: - Ale jutro trzeba będzie
wstać skoro świt. Pracuję od samego rana. Muszę odnaleźć bliźnia-
czą siostrę pewnego faceta.
Pocałował ją w szyję.
- Tak długo czekałem na tę chwilę, że nic się nie stanie, jeśli po-
czekam jeszcze trochę - oznajmił wspaniałomyślnie. - Nie przy-
spieszajmy biegu spraw. Niech wszystko odbędzie się tak, jak być
powinno.
Senna Roxy zamruczała z zadowoleniem i wsunęła się głębiej pod
kołdrę.
R
S
150
EPILOG
- Pospiesz się, Spencer, bo się spóźnimy.
Po raz ostatni poprawił krawat przed lustrem w łazience.
- Czyżby to miało dla ciebie jakieś znaczenie? - odkrzyknął roz-
bawiony.
- Jasne, że ma. - Z sypialni dobiegł głos Roxy. - Nie zamierzam
już więcej wysłuchiwać skarg i wyrzekań Edny Bison Morrow Van
Meter na nasz temat.
- Bighton, a nie Bison - skorygował Spencer, wysuwając głowę z ła-
zienki i spoglądając na żonę. - Jeśli jeszcze raz tak nazwiesz tę szacow-
ną damę, nigdy więcej nie zaprosi nas do siebie.
Roxy uśmiechnęła się słodko. Podejrzanie, uznał Spencer. Dopie-
ro teraz przejrzał gierkę ukochanej żony.
- W porządku. Nie będziemy przyjmować dalszych zaproszeń na
bale maskowe u Van Meterów, organizowane corocznie na cele do-
broczynne. Jeśli chcesz, zaraz napiszemy list przepraszający, że nie
możemy przyjść, i załączymy solidny czek.
- Mielibyśmy zrezygnować z pokazania się w naszych wspania-
łych kostiumach? - zaprotestowała Roxy.
Spencer uśmiechnął się lekko. Jak zawsze, on i Roxy podchodzili
do każdej sprawy inaczej. Doroczny bal maskowy u Van Meterów był
jedną z najokazalszych imprez w całym Dystrykcie Kolumbii. Uczest-
niczyły w niej same osobistości. Sławni przedstawiciele świata poli-
tyki, kultury, biznesu i wojska.
W tym roku Spencer postanowił wystąpić jako kapitan Kidd i za
R
S
151
wypożyczenie kostiumu zaprojektowanego przez wybitnego arty-
stę zapłacił masę pieniędzy.
Roxy podeszła do sprawy zupełnie inaczej. Za trzy dolary kupiła
używany kask hokeisty. Potem długo buszowała po kuchni i przynio-
sła z niej butelkę keczupu i rzeźnicki nóż. Zamierzała wystąpić jako
Jason z filmu „W piątek trzynastego". Resztę jej stroju miała stanowić
podarta i pokrwawiona bawełniana koszulka. Kostium ten miał spo-
wodować u innych gości reakcję w rodzaju: „Och, jaka szkoda, że
sami o tym nie pomyśleliśmy".
- Masz rację, nie możemy stracić takiej okazji. Trzeba pochwalić
się naszymi kostiumami - zgodził się Spencer, równocześnie za-
zdroszcząc Roxy, że pierwsza wpadła na pomysł przebrania się za
Jasona.
W wysokich butach i koszuli rozchełstanej na piersi niemal do
pępka czuł się nieswojo. Mimo spojrzenia Roxy, które niedwu-
znacznie wskazywało na to, że chodzą jej po głowie jakieś bezecne
myśli.
- Kostiumów nie zmarnujemy. Znajdzie się dla nich jakieś inne za-
stosowanie - oświadczyła z filuterną miną.
- Na przykład jakie? - podejrzliwie zapytał Spencer.
- Och, jeszcze nie wiem. - Wzruszyła ramionami. - Jako Sino-
brody wyglądasz całkiem sensownie.
- Jako kapitan Kidd - sprostował Spencer. - Nie zamierzam mor-
dować żony.
Uśmiechnęła się lekko.
- Jeszcze nie?
- Nigdy. - Spencer podszedł blisko i wziął Roxy w ramiona. - Je-
steś wyjątkowa - oświadczył. - Czy wiesz, że jeszcze nigdy nie ko-
chałem się z kobietą w hokejowym kasku?
- Mogę zejść do kuchni, odnieść keczup i wziąć na górę kubełek
bitej śmietany - zaofiarowała się Roxy.
- Świetny pomysł. Lubię tok twego rozumowania, droga
R
S
152
Roxanne Matheny-Melbourne. A czy wiesz, że nigdy jeszcze nie
kochałem się z kobietą pokrytą bitą śmietaną? Ale to będzie noc...
Złożona z samych nowości.
- A czy kiedykolwiek kochałeś się z kobietą w ciąży? - z miną
niewiniątka spytała Roxy.
Spencer otworzył usta, żeby machinalnie zaprzeczyć, gdy nagle
dotarł do niego pełny sens usłyszanych słów.
- Co powiedziałaś?
- Że zamierzasz uwieść przyszłą matkę.
- Jesteś pewna?
- Dwa domowe testy wypadły pozytywnie. Trzeci też, u lekarza.
Spencer rozpromienił się. Był wniebowzięty. Wkrótce przekona
się, jak to jest, gdy zostaje się ojcem rodziny.
- To załatwia sprawę. Nigdzie nie pójdziemy - skwitował sprawę
balu. - Tę radosną chwilę uczcimy w domu. W rodzinie.
- W domu - powtórzyła Roxy, tuląc się do piersi męża. - Przed-
tem rzadko używałam tego słowa i nie sądziłam, że kiedykolwiek
to się zmieni.
- W rodzinie - powtórzył Spencer, obejmując żonę. - Nigdy nie
sądziłem, że kiedykolwiek będę ją miał,
- Nie udało się nam jeszcze odszukać Charlotte - przypomniała
Roxy.
- Z pewnością ją znajdziemy - zapewnił Spencer. - Będzie za-
chwycona, że zostanie ciocią.
- Może urodzą się nam bliźniaki?
- Może. Ale bez względu na to, co się stanie, już nigdy więcej
żadne z nas nie zazna samotności.
R
S