James Eloisa
Książę jej marzeń
Żaden mężczyzna nie potrafi oprzeć się wdziękom Jemmy... oprócz jej własnego męża.
Ledwie przebrzmiały weselne dzwony, gdy nowo poślubiona księżna Beaumont znalazła
się daleko od książęcego pałacu i powściągliwego małżonka. Przez kilka lat wiodła nader
swobodne życie, wzniecając skandal za skandalem - jeśli dać wiarę pikantnym plotkom.
Książę Beaumont wierzy im bez zastrzeżeń, lecz nieoczekiwany wypadek każe mu wezwać
swawolną żonę do powrotu. Jemma jednak stawia warunek - a pragnie czegoś doprawdy
niebywałego...
1
Beaumont House, londyńska rezydencja księcia Beaumont,
26 marca 1784 roku
Żadna z dam się nie stroiła, żeby wywrzeć wrażenie na własnym mężu. W
każdym razie żadna ze znajomych księżnej Beaumont. Szczerze mówiąc, gdy
któraś tak czyniła, to tylko po to, by olśnić i zadziwić przyjaciółki lub żeby
zachęcić kogoś do uwodzenia czy do romansu.
Mężowie się tu liczyli nie bardziej niż węgiel w kopalni lub trzoda w
chlewiku.
Dlatego też Jemma, wspomniana księżna, nie mogła się tego wieczoru
zdecydować, w jakim stroju pokazać się mężowi, by wzbudzić w nim
pożądanie. Elijah był jej małżonkiem od lat. Od dawna żyli wprawdzie osobno,
lecz teraz zgodzili się, i to w sposób niepokojąco rzeczowy, że gdy on powróci
po dwóch tygodniach spędzonych w rezydencji premiera, powinni...
Co takiego powinni?
Mieć dziecko. Spłodzić dziedzica lub przynajmniej starać się o to, by po
dziewięciu miesiącach potomek przyszedł na świat. Czyli pójść razem do łóżka.
Podjęli tę decyzję rok wcześniej. Gdy po raz pierwszy powróciła z Paryża,
była zbyt rozgniewana, by brać pod uwagę małżeńskie pożycie, lecz potem
gniew minął. Nadal jednak mieli oddzielne sypialnie. Upokarzające było zaś to,
że Elijah wcale nie wydawał się nią zbytnio zainteresowany.
Najpierw stwierdził, że nie będzie z nią dzielił łoża, póki ona nie zakończy
szachowego turnieju z księciem Villiers, skoro wszyscy wiedzą, że ów turniej
jest jedynie pretekstem do romansu. Potem zaś, gdy pozwoliła wygrać
Villiersowi, Elijah oznajmił, że wyjeżdża na prowincję wraz ze sprzyjającą
premierowi Pittowi częścią rządu.
Nie mogła sobie wręcz wyobrazić, by jakikolwiek inny mężczyzna
oświadczył, że nie będzie z nią się kochał, bo jest zbyt zajęty. Zbyt zajęty, żeby
uwodzić księżnę Beaumont?
Niepodobieństwo.
Jemma nie uważała się za osobę próżną. Po prostu była realistką.
Doświadczenie mówiło jej, że mężczyźni przedkładają pożądanie nad
obowiązek. Odkąd zaś skończyła lat szesnaście, wiedziała z całą pewnością, że
właśnie ona jest kimś, kogo namiętny mężczyzna chciałby widzieć w swoim
łożu.
Miała błękitne oczy, włosy w kolorze ciemnego złota, bardzo zgrabny
nosek (podobał się jej szczególnie) i pąsowe usta. Prawda, że ich czerwień była
wynikiem hojnego użycia różu, lecz nawet jeśli się na szczęście nie ma wąskich,
zaciśniętych warg, to i tak warto się postarać, by przyciągały uwagę.
Mimo dwudziestu ośmiu lat wciąż wyglądała dziewczęco, ale osiągnęła
wyrafinowanie i stała się świadomą świata, których to cech szesnastolatka
jeszcze nie zdążyła w sobie wyrobić.
Nadal też miała wszystkie zęby.
Elijah, niestety, widział w niej jednak tylko żonę, a nie kobietę.
W słowie „żona" nie ma nic zmysłowego! Jemma wzdrygnęła się. Żony
zrzędzą i narzekają, noszą czepeczki na poszarzałych włosach, a biodra mają
zbyt szerokie od częstych ciąż.
Cóż za okropność być żoną! A jeszcze gorzej - żoną, z którą mąż nie chce
dzielić łoża!
Było dla niej nowym i raczej przykrym doznaniem, że to ona jest bardziej
zainteresowana mężczyzną niż on nią. Nawykła do tego, że mężczyźni starali się
ją uwieść. Gdy przebywała przez długie lata na dworze w Wersalu, dworacy
uznali ją za owoc dojrzały do zerwania, zważywszy że jej mąż pozostał w
Anglii. Puszyli się przed nią, demonstrując umięśnione łydki, paradne
haftowane stroje, emaliowane tabakierki. Ofiarowywali jej róże, frukta,
poematy.
Ona zaś uśmiechała się, wabiła ich ku sobie - i odprawiała, stroiła się zaś
dla własnej satysfakcji lub po to, by olśnić dwór. Żeby wzbudzić podziw i
poczuć swoją siłę. Z pewnością nie dlatego, by zachwycić mężczyzn: ich
zachwyt był dla niej czymś oczywistym.
Jednak tego wieczoru toaleta wyglądała zupełnie inaczej. Chciała w nią
włożyć tyle samo pasji i energii, ile jej mąż w przemówienia wygłaszane w Izbie
Lordów i tyczące losu Anglii. Pragnęła, by mąż spojrzał na nią z taką samą
namiętnością, jaką okazywał, walcząc w parlamencie o nową ustawę. Chciała
mieć Elijaha u swoich stóp.
Zapewne nie mogło to się stać jej udziałem. Podobnie zresztą jak i każdej
innej żony.
Brigitte, jej pokojówka, wślizgnęła się do pokoju z plikiem wizytówek.
- Wszyscy pani admiratorzy są na dole i chcieliby asystować przy toalecie -
oznajmiła. - Oczywiście są tam lord Corbin, wicehrabia St. Albans, a także
Delacroix oraz lord Piddleton.
Jemma zmarszczyła nosek.
- Nie sądzę, bym teraz przyjęła któregokolwiek z nich.
- To pani chce się ubierać sama jedna, wasza wysokość? - zdumiała się
Brigitte.
- Przecież nigdy nie bywam sama. Mam ciebie, Mariette i Lucindę. Kobieta
zatrudniająca aż trzy pokojówki, które o wszystkim mają tak stanowcze zdanie,
nie może się skarżyć na brak asysty.
Brigitte przymrużyła oczy.
- Ach, rozumiem, wasza wysokość planuje pewnie jakiś wyjątkowy strój na
dzisiejszą uroczystość. Czy mam powiadomić tych dżentelmenów, że pani nie
życzy sobie ich rad?
Jemma już jednak zmieniła zamiary, bo dostrzegła błysk w oku Brigitte.
Pokojówka wiedziała, że książę uda się od razu na przyjęcie u króla. Służba
plotkuje... służba wiele wie.
Jemma podejrzewała, że cały dom już wie o jej żenującym i upokarzającym
zauroczeniu własnym mężem. Przez ostatni miesiąc siadywała w bibliotece
przed szachownicą, czekając, aż Elijah wróci z Izby Lordów. Przejrzała wtedy
wszystkie gazety, zwracając uwagę przede wszystkim na wystąpienia księcia
Beaumont. Była... Była niemądra. Powinna zachowywać się tak, jakby nie
wydarzyło się nic niestosownego. Nieważne, że mąż bawił przez dwa tygodnie
na prowincji. Modna żona nie może zwracać uwagi na obecność lub
nieobecność kogoś tak nieistotnego jak małżonek.
- Po prostu boli mnie głowa - powiedziała, starając się, by zabrzmiało to
odpowiednio żałośnie. - A Corbin i Delacroix potrafią być tacy nieciekawi!
Gdyby tu był choćby Villiers...
Z oczu pokojówki zniknęła podejrzliwość.
- Z pewnością potrafiłby sprawić, by ten ból głowy przeminął. A poza tym -
i Brigitte uśmiechnęła się chytrze - jest jak najdalszy od bycia nieciekawym!
Jemma uśmiechnęła się mimo woli.
- Villiers nigdy się jednak nie zniży do asystowania przy damskiej toalecie.
Podejrzewam też, że ubieranie się zajmuje mu jeszcze więcej czasu niż mnie.
Przypuszczam więc, że powinnam przyjąć przynajmniej Corbina. Jakże ja się w
tym prezentuję?
Miała na sobie gorsecik koloru jasnego miodu ozdobiony czarną wstążką.
Brigitte wyciągnęła szybko rękę i ułożyła jej pukiel włosów tak, by zwisał z
ramienia, podkreślając jasną karnację skóry i muśniętego pudrem nosa. Włosy
były oczywiście spiętrzone w piramidę loków, choć czekały jeszcze na
dodatkowe ozdoby oraz upudrowanie. Jedna z jej trzech francuskich pokojówek,
Mariette, była pod tym względem istnym geniuszem i dwie ostatnie godziny
tego popołudnia spędziła, pracując nad stylem odpowiednim na królewską fetę.
Jemma przejrzała się w lustrze nad toaletką. W niczym jednak, jak sądziła,
nie wyglądała korzystniej niż w dezabilu, z twarzą wprawdzie umalowaną, ale z
nieupudrowanymi włosami, z nogami prześwitującymi przez cieniutki batyst
koszuli. Gdybyż tylko Elijah zajrzał tu po południu... lecz on nigdy tego nie
robił.
Jedynie obcy - lub w najlepszym razie znajomi - tłoczący się niżej, w
salonie, błagali, by wolno im było przykleić jej do twarzy muszkę lub wybrać
suknię.
Widocznie mężów nie interesuje przyglądanie się żonom podczas toalety,
bo znają już wszystkie ich sekrety i nic nie budzi w nich dreszczyku, jaki daje
nowość. Tylko że ona i Elijah nie widzieli się w takich okolicznościach od
całych dziewięciu lat, można się było zatem spodziewać po nim choćby
odrobiny zaciekawienia. Gdy ostatnim razem spali ze sobą, ona była jeszcze
niedoświadczoną dwudziestolatką o płaskiej figurze.
- Czy przyjmie pani Villiersa, jeśli się tu pojawi? - spytała Brigitte i
zręcznym ruchem wytrząsnęła zawartość pudełka ze wstążkami na toaletkę,
całkiem jakby przygotowywała scenerię do jakiegoś epizodu w teatrze, a potem
położyła na połyskujących kolorowych wstęgach oprawne w srebro lusterko
Jemmy.
- Villiers jest niebezpieczny - stwierdziła jej pani.
Był on wszystkim tym, czym Corbin i Delacroix nie byli, na przykład
świetnie grał w szachy. Miał równie bystry umysł, jak ona, jego intrygi nie
trąciły niczym banalnym i... I pragnął jej.
A jego pożądanie w niczym nie przypominało błahych uczuć mężczyzn,
którzy czekali na dole. Była pod jego urokiem, czarował ją jego cyniczny
uśmiech i zachwycające oczy odziedziczone po matce Francuzce. Brigitte
westchnęła, a to westchnienie mówiło wszystko.
- Oczywiście, jest Francuzem, co wszystko zmienia.
- Tylko po matce.
- Assez! Wystarczy! Całkiem wystarczy.
Brigitte miała rację. Odziedziczona po matce francuska krew istotnie
wystarczała... wraz z angielską męskością i siłą. Kobieta mogła przy nim stracić
spokój ducha, nie mówiąc już o reputacji.
- Czy wpuścić tylko Corbina? - spytała Brigitte, zbierając bilety wizytowe.
Na ogół dama pozwalała wejść do buduaru dwóm, trzem, a nawet czterem
dżentelmenom, by pomogli jej wybrać muszki i koronki. Zaproszenie tylko
Corbina zakrawało na skandal; któż jednak by uwierzył, że ona zamierza
nawiązać romans akurat z nim?
Był jej ulubionym partnerem w menuecie, miłym towarzyszem wieczoru.
Znakomity tancerz, doskonały doradca w kwestii strojów, mężczyzna o
błyskotliwym umyśle. Czuła jednak wyraźnie, że w równie małym stopniu
interesował go romans z nią, i ją romans z nim.
Ale co się stanie, jeśli Elijah nie przyjdzie wieczorem, mimo że się
umówili? Jeśli sprawy państwowe wezmą górę nad sercowymi?
Z pewnością nic.
Brigitte wybiegła za drzwi, żeby odprawić pozostałych oraz wpuścić
jedynie Corbina, a prócz tego ożywić ploteczki o tym, kogo Jemma faworyzuje.
Chwilę później Corbin zatrzymał się u drzwi na tyle długo, by Jemma
mogła oszacować jego strój i by on mógł ocenić efekt starań Brigitte. Szczere
uznanie malujące się w jego wzroku bardzo Jemmie pochlebiało.
- Napiłabym się szampana - powiedziała do Brigitte. - Lordzie Corbin, czy
to panu odpowiada?
- Jak najbardziej - wycedził.
Był synem ziemianina, którego ten najstarszy syn przyprawiał o
zakłopotanie lub wręcz przerażał. Peruka Corbina była bez skazy, biała jak
śnieg, a obcasy - wyższe od obcasów Jemmy i zdobione deseniem z kwiatów.
Tylko dzięki szerokim barkom i kanciastemu podbródkowi nie sprawiał
wrażenia całkowicie zniewieściałego. Frak był koloru zwiędłej róży, mankiety i
spodnie sięgające do kolan - w kolorze pomarańczowym, a pończochy...
- Co za wspaniałe pończochy - zawołała. Były jasnokremowe z różowymi
strzałkami po bokach.
Corbin zgiął się we wdzięcznym ukłonie.
- Najpierw zobaczyłem takie same na lordzie Stittle, jeśli możesz to sobie
wyobrazić!
Siadł w fotelu przy niej, co pozwoliło mu poprawić jej fryzurę.
- Wolę sobie nie wyobrażać.
- Wiem, wiem. Powiedziałem mu, że ma na to zbyt grube łydki. A może
stopy? W każdym razie z trudem mi przyszło dowiedzieć się, u kogo je kupił,
ale dopiąłem swego. U Williama Łowna Bond Street, wyobraź sobie. A ja
myślałem, że on handluje tylko topornymi pończochami dla hreczkosiejów.
W jego oczach błysnęło rozbawienie, a Jemmie z miejsca poprawił się
humor.
- Muszę dzisiejszego wieczoru wyglądać najlepiej, jak tylko można -
stwierdziła i zbyt późno zdała sobie sprawę, że powiedziała to z nadmiernym
przejęciem.
- Moja droga, przecież ty zawsze tak wyglądasz. - Corbin uniósł brwi. -
Zawsze! Czyż dotrzymywałbym ci towarzystwa, gdybyś nie była
najwytworniejszą księżną w Londynie?
- To samo można powiedzieć o tobie.
- Oczywiście. - Corbin uśmiechnął się szeroko. - A jeśli już o tym mówimy,
czy widzisz moją bródkę? Hodowałem ją przez cały tydzień na wsi, żeby
wyglądała jak należy na królewskiej fecie.
Jemma przyjrzała mu się uważniej. Podziwiając pończochy, nie zwróciła
uwagi na kilka zaledwie jedwabistych włosków pod dolną wargą, tworzących
coś w rodzaju litery V.
- Owszem - powiedziała z wolna - podoba mi się, że zacząłeś hołdować tej
modzie. Wyglądasz z bródką doroślej, a nawet trochę niebezpiecznie.
- Kobietę szpeciłaby niewiarygodnie, ale mężczyźnie dodaje uroku - odparł
rozpromieniony. - A przynajmniej mężczyźnie w moim wieku. Czy wolno mi
spytać, czemu się tak przejmujesz dzisiejszym wieczorem? Chciałbym wierzyć,
że nie ma to nic wspólnego z Delacroix. Minąłem się z nim na schodach, a nie
lubię przebywać w jego pobliżu z obawy, że udzieli mi się jego pospolitość.
- Nie bądź taki skromny, mój drogi! - roześmiała się. - Delacroix uważa się
za wcielenie wyrafinowania.
- Można by to uznać za młodzieńcze niedoświadczenie, ale jest jednak na
nie za stary. Stara się też ogromnie, żebym źle się czuł na sam jego widok.
Takiej szczerości powinno się zakazać.
- Ależ jesteś bezwzględny. - Jemma wzięła do ręki kilka wstążek, spojrzała
na nie pod światło i odłożyła je z powrotem na toaletkę.
Byłyby odpowiednie dla niewinnego dziewczęcia, a ona miała na dzisiejszy
wieczór całkowicie inne zamiary.
- Czy planujesz la grande toilette? - spytał Corbin, pojmując w lot, o co jej
chodziło.
- Cała rzecz w tym - Jemma wskazała dłonią na łóżko - że nie mogę się
zdecydować.
Rzecz jasna, Corbin wstał, żeby przyjrzeć się dwóm strojom, które Brigitte
rozłożyła na łóżku.
Po jednej stronie leżała przepiękna suknia z jedwabiu w kolorze morskiej
wody. Zdobiły ją małe zielone różyczki, które dodawały sukni pikantnego
wdzięku. Poły spódnicy rozwierały się w środku, ukazując cieniutki spód w
jaśniejszym odcieniu. - A co wepniesz we włosy?
- Róże dobrane do koloru sukni.
- Wybornie - uznał. - Założę się, że środki różyczek są ze szmaragdów, a
nie z zielonego szkła, prawda? - Bardzo maleńkie szmaragdy. - Wzruszyła
ramionami. - Wręcz niedostrzegalne.
- Jestem za luksusem - uznał Corbin, obracając w palcach jedną z różyczek.
- Zwłaszcza za takim, który nie rzuca się w oczy. - Prawdę mówiąc, były
strasznie drogie.
- W takim razie powinna je nosić jedynie kobieta, która nie musi się
martwić o pieniądze. Chociaż teraz przyszło mi do głowy, że jeśli będzie je
miała na sobie kobieta tonąca w długach, to taki ekstrawagancki popis uśmierzy
niepokój wierzycieli.
- Istotnie, są raczej ekstrawaganckie.
- Księżna może sobie na to pozwolić. - Corbin nachylił się nad drugą
toaletą. - Jeśli jednak pierwsza suknia ma olśnić ekstrawagancją, to kogo i
dlaczego chcesz olśniewać tą drugą? - Choć jego głos ociekał słodyczą,
wyczuwało się w nim zgorszenie.
- To ostatni krzyk mody - zaprotestowała Jemma, stając przy nim. -
Szmizjerka. Królowa Maria Antonina ma ich co najmniej cztery, zapewniam
cię.
- Ach, ale ta szczęśliwa władczyni nie żyje w Anglii. - Corbin uniósł suknię
w palcach.
Była z powiewnej tkaniny w odcieniu jasnego morelowego różu, ozdobiona
tu i ówdzie perełkami, cienka jak koszulka, w przeciwieństwie do sukien z
atłasu. Ledwie zakrywała piersi i spływała w dół w długich fałdach niczym
delikatny strój nocny.
- Czyż my w Anglii jesteśmy tacy zacofani? - spytała Jemma.
- Tacy chłodni, dosłownie i w przenośni. Moja droga księżno, kobiety na
twój widok będą trząść się ze złości, a mężczyźni również zadrżą, ale z całkiem
innego powodu. Ty zaś dostaniesz dreszczy.
- Dreszczy? - Jemma spojrzała na suknię.
- Nic nie jest mniej atrakcyjne od gęsiej skórki - mruknął Corbin. - A
królewska zabawa odbędzie się na wielkiej łodzi. Na rzece. Jeśli nie chcesz
przez cały wieczór tęsknić za kominkiem i wełnianym szalem, to włóż zieloną.
Nawiasem mówiąc, jest wspaniała.
- Ależ...
- I nie doprowadzi cię do rozpaczy.
Jemma się odwróciła.
- Ja nigdy nie rozpaczam!
Corbin napotkał jej wzrok utkwiony w lustrze.
- A więc skąd ten nastrój? - spytał cicho.
- Ja nie rozpaczam. Ja jestem...
- Zainteresowana? - Corbin uniósł brwi, a jego uśmiech świadczył o takim
rozbawieniu, że nie mogła go nie odwzajemnić.
- Moim mężem - rzuciła impulsywnie.
Zaskoczyła go. Wychylił się z fotela mniej beztroski niż zwykle.
- Mężem? Twoim mężem?
- Nikim innym. Nigdy nie romansowałam z żonatym mężczyzną.
Był to wątpliwy powód do chwały, ale innego nie miała.
- Myślałem, że zdecydowałaś się na Villiersa.
- Nie.
Przemilczała, że niewiele brakowało.
- Chodzi ci o własnego męża? Nie mam pojęcia, co ci doradzić. Mężowie
są tacy... tacy...
- Nieciekawi?
- Oczywiście, Beaumont jest kimś godnym uznania.
- Wiem - westchnęła Jemma, przykładając do siebie szmizjerkę i
spoglądając w lustro.
- Zależy od niego cała przyszłość kraju, z tego, co słyszałem.
- Jest taki nudny.
- Tego bym nie powiedział. Rzecz jasna, kieruje się niewzruszonymi
moralnymi zasadami.
- W przeciwieństwie do mnie - przyznała z przygnębieniem i rzuciła
powiewną suknię na łóżko.
- Dobrze, że zdajesz sobie z tego sprawę. Życie jest o wiele bardziej
interesujące, gdy ludzie rozumieją, czym się różnią anioły od diabłów.
Słyszałem, że jego wysokość książę jest najbardziej szczery z całej Izby. Można
by... - tu się zawahał - .. .uwierzyć we wszystko, co mówi.
- Wiem, wiem. - Jemma również westchnęła. - Prawdziwy z niego
purytanin.
- Potrzeba nam porządnych ludzi - stwierdził stanowczo Corbin. - Szkoda
tylko, że są tacy... tacy...
- Porządni.
- Zapewne odczuwam to tak tylko dlatego, że sam nigdy nie miałem
zamiaru zasiadać w parlamencie. Wszyscy - absolutnie wszyscy! - noszą tam te
okropne peruki, całkiem jak żołnierze na paradzie.
- A ja łatwo mogę sobie wyobrazić ciebie w parlamencie. - Jemma zmieniła
pozycję tak, by móc spojrzeć przyjacielowi w oczy, patrząc w lustro nad
toaletką. - Z pewnością jesteś o wiele inteligentniejszy niż większość tych ludzi.
Corbin się roześmiał.
- Chyba jesteśmy przyjaciółmi tylko dlatego, że mylisz się całkowicie w
ocenie mojego charakteru.
- Przyjaźnimy się, bo jesteś zabawny. No i potrafisz mi wytknąć, że moje
pończochy nie pasują kolorem do pantofli, a także plotkujesz bezlitośnie o
wszystkich i udajesz, że nie obmawiasz mnie za plecami.
- Wcale nie udaję. W tej chwili w moim sercu jest miejsce tylko dla jednej
kobiety. Jesteś nią ty.
Jemma cmoknęła go w policzek.
- Świetnie do siebie pasujemy - odparła, siadając przy nim.
- Ale ty dziś jesteś w nastroju dziwnie serio.
- A czy wolno nam na serio rozmawiać tylko o pończochach?
Namyślał się nad odpowiedzią o wiele dłużej, niż to było jej zdaniem
konieczne.
- Mówiłem całkiem serio o skandalu.
- A o namiętności nie?
Zmarszczył nos, ale w jego oczach widniało współczucie.
- Dzięki Bogu żadne zauroczenie nie zmusi mnie do tego, żebym je brał na
serio. Piękna kobieta nigdy nie powinna zachowywać się serio, księżno.
- Dlaczego?
- Świadczyłoby to o tym, że czegoś nie może osiągnąć. My zaś, którzy nie
jesteśmy aż tak piękni, wolelibyśmy wierzyć, że ty osiągasz w życiu wszystko,
czego chcesz. To zresztą sedno piękności.
- Czuję, że z każdą chwilą mówię bardziej szczerze - odparła Jemma. -
Może to wina mojego wieku?
- Wieku i namiętności! - Corbin wydawał się nieco znudzony. - Chyba
winienem poprosić twoją pokojówkę o brandy, jeśli dalej zamierzasz ciągnąć
rozmowę w tym stylu.
- A więc nie powinnam wkładać szmizjerki?
- Absolutnie nie. A biorąc pod uwagę to, co mi już powiedziałaś, zielony
jedwab odsłoni niemało z twoich wdzięków.
- Mężowi?
- Twojemu mężowi. Bo książę jest... - tu Corbin dyskretnie urwał. - No cóż,
gdyby był kobietą, z pewnością chodziłby w długich sukniach z jak
najmniejszym dekoltem.
Jemma kiwnęła głową.
- Nie potrafię przeobrazić się w purytańską żonę tylko po to, żeby spodobać
się Elijahowi. Musi mnie brać taką, jaką jestem.
- Niech mi będzie wolno spytać: co właściwie masz na myśli, mówiąc, że
on ma cię brać?
- Musimy mieć potomka. - Oczywiście, ale to nie wymaga od ciebie
namiętności, a już z pewnością nie musisz się niepokoić. Wystarczy, że
postawisz na nocnym stoliku butelkę brandy, z której można co jakiś czas
pociągnąć łyczek po cichu.
- Chcę czegoś więcej.
- Czy stąd to pragnienie namiętności?
- Och, chyba jestem całkiem niemądra.
- Nie ty pierwsza, ale nie będzie to łatwe zadanie, księżno.
- Lepiej mów mi po imieniu - stwierdziła ze smutkiem. - Tylko ty o tym
wiesz.
- Nikomu tego nie zdradzę. Ty też nie powinnaś. Musisz się więc nauczyć,
jak wzbudzić namiętność we własnym mężu.
- Włożę tę zieloną suknię.
- Frywolny strój tu nie pomoże. Nie zrobi wrażenia na...
- ...moim małżonku. - Jemma zaczęła okręcać różową wstążkę wokół palca.
- Jeśli włożysz szmizjerkę, tylko go rozzłościsz. Albo poczuje się
zażenowany. Taka suknia ma sprawić, żeby mężczyzna gwałtownie zapragnął
czegoś nieosiągalnego, o czym nie może nawet zamarzyć. Natomiast mąż...
- A właśnie. Mąż.
- Musisz go czymś zaskoczyć. Żeby cię zobaczył z całkiem nieznanej mu
strony.
- Ależ ja nie mam żadnych stron! - powiedziała z rozpaczą. - Gram za to w
szachy. On o tym wie. Od czasu do czasu grywamy ze sobą.
- Niczym stare małżeństwo! - Corbin aż jęknął.
- W bibliotece. Kiedy rozmawiamy o tym, co się tego dnia zdarzyło. - Coś
ją uderzyło w spojrzeniu Corbina. - Co masz na myśli? - spytała.
- Owszem, jest w tobie coś, czego on nie zna.
- Co takiego?
- Jesteś kobietą z przeszłością, Jemmo. Co więcej, kobietą z pewną
reputacją.
- Jemu nie podoba się moja przeszłość. Nigdy też nie akceptował
nieokiełznanej strony mojej natury. Kilka lat temu złożył mi wizytę w Paryżu na
Trzech Króli. Trzeba ci było widzieć jego minę, kiedy mu oznajmiłam, że
wszyscy mężczyźni mają przyjść na mój bal przebrani za satyrów! Oczywiście
odmówił i kiedy Francuzi zjawili się w takich właśnie kostiumach, on był we
fraku, całkiem jakby nie chodziło o maskaradę.
- Oczywiście. Nigdy też nie łączył się z nim nawet cień skandalu.
- Miał co prawda kochankę, ale nikt tego nie uważał za skandal
-powiedziała, rzucając wstążkę na stos pozostałych.
- No, bo kochanka to przecież coś zwykłego. Jednakże dla mężczyzny z
jego charakterem istnienie takiej kobiety w dawnym życiu musi być teraz czymś
żenującym.
Jemma spojrzała na niego pytająco.
- Kochankom się płaci, żeby czyniły zadość fantazjom, które się snują w
głowie każdego mężczyzny - wyjaśnił.
- Fantazje! - wybuchnęła Jemma. - On się z nią regularnie spotykał we
własnych pokojach w parlamencie w porze lunchu! Czy można to nazwać
fantazjami?
- W takim razie był to zwyczajny związek, pewnie jeszcze sprzed
małżeństwa, a on po prostu zapomniał go zerwać. Ile miał lat, kiedy
odziedziczył tytuł?
- Och, niewiele. Czy słyszałeś o okolicznościach śmierci starego księcia?
Wiązały się z ogromnym skandalem.
- Oczywiście! Zmarł zaskoczony in flagranti z czterema naraz...
- Z dwiema. Tylko z dwiema nierządnicami. Założę się jednak, że Pałac
Salome zaspokajał dosyć szczególne gusty, a był to ulubiony przybytek księcia.
- Nic dziwnego, że twój mąż uczynił kochankę częścią swego oficjalnego
życia. Gdzież lepiej mógł dowieść, że nie ma zboczonych upodobań, jeśli nie w
miejscu pracy?
- Elijah powiedział, że ją kocha - odparła niemal niedosłyszalnie.
- Jeśli go nękałaś pytaniami, mógł tak powiedzieć w gniewie. Bardzo
trudno kochać kogoś, komu się płaci za tę najbardziej intymną z przyjemności.
Pieniądze niszczą całą satysfakcję.
- Przerażasz mnie.
- Czy rozumiesz, co ci podsuwam? - spytał.
- Nie.
- Jeśli chcesz wzbudzić namiętność w mężu po tylu latach małżeństwa, to
musisz ukazać mu tę stronę swojej natury, którą demonstrowałaś w Paryżu.
- Szmizjerka?
- Nie. Ma zbyt jawnie zmysłowy charakter. Musisz się wykazać
wyobraźnią. Musisz zrobić coś, czego nigdy nie widziano w pomieszczeniach
Izby Lordów i czego z pewnością książę nie zaznał w objęciach kochanki.
Powinnaś być spontaniczna, trywialna i wesoło się bawiąca.
- Nie mogę sobie wyobrazić, żeby Elijah...
- Wesoło się zabawiał? - Corbin założył ręce na piersi. - Ja też nie. Stoisz
przed wyzwaniem, księżno. Myślę również, że on musi wybrać właśnie ciebie, a
nie żadną inną.
- Czy sądzisz, że powinnam zachęcać do flirtu Villiersa? - Jemma
zmarszczyła brwi.
- Być może. Ale sądzę również, że księciem powinna zainteresować się
jakaś równie piękna i atrakcyjna kobieta, jak ty.
- Chyba nie wymagasz ode mnie, żebym namówiła inną kobietę do
uwodzenia mego męża?
- Żadna kobieta w Londynie nie ośmieli się tego zrobić, jeśli wyraźnie nie
dasz do zrozumienia, iż ciebie to nic a nic nie obchodzi, a twoja obojętność
ułatwi ci zadanie. Żaden mężczyzna nie pragnie kobiety, która pada przed nim
plackiem. - Oczy Corbina powędrowały gdzieś w dół, jakby już widział damskie
dłonie na własnych kostkach.
- Ani myślę tego robić!
- Ja tylko ci sugeruję, żebyś nie rozgłaszała wszem wobec swoich uczuć.
Niech mąż sam przyjdzie do ciebie. Jeśli to możliwe, bądź zalotna wobec
jakiegoś innego mężczyzny. Beaumont ożenił się młodo i z oczywistych
względów nigdy nie pozwolił sobie na żadne frywolne wyskoki.
- Ale w zeszłym roku uganiała się za nim pewna młoda kobieta. Nie
pamiętasz panny Tatlock?
- Co, ta zgryźliwa pannica z długim nosem? Jemmo, twoją rywalką może
być tylko kobieta równa ci urodą, inteligencją i stanem.
- Jego kochanka nazywała się Sarah Cobbett.
- To prostackie nazwisko mówi samo za siebie. Cóż mogła taka kobieta
ofiarować biedakowi oprócz krótkich chwil intymności? Płakać mi się chce,
kiedy o tym pomyślę.
- Czy to konieczne, Corbinie, żebym znalazła dla Elijaha własną rywalkę?
- Absolutnie. Nigdy przedtem nie rywalizowały o niego dwie kobiety. Jeśli
ty będziesz jedną z nich, spodoba mu się taka sytuacja.
Jemma uznała, że Corbin może mieć rację.
- Skąd czerpiesz tę wiedzę?
- Lubię obserwować innych - odparł w zadumie. - Niektórzy z nas, jak ty,
droga księżno, rzucają się w wir życia. Inni, a w ich liczbie ja, mu się
przyglądają.
- Wiedziałam o tym. Powinieneś zająć miejsce w parlamencie i
manipulować takimi biednymi ludźmi jak ja, którzy nie zdołali nabyć mądrości.
Nigdy się zbytnio nie zastanawiała nad tym, czemu właściwie Elijah kochał
się wówczas z Sarah na biurku... A właśnie ten incydent zniszczył ich
małżeństwo, złamał jej serce i sprawił, że wyjechała do Paryża. Oczywiście,
większość mężczyzn umieszcza swoje kochanki w domkach na przedmieściu i
nie spotyka się z nimi w miejscu pracy. O miłosnych spotkaniach Elijaha każdy
człowiek zatrudniony w jego służbowych apartamentach musiał wiedzieć.
Brigitte wniosła srebrną tacę z szampanem i kieliszkami.
- Dzięki Bogu - westchnął Corbin, ujmując jeden z nich. - Wszystkie te
poważne rozważania sprawiły, że poczułem pragnienie.
- Zdecydowałam się na zieloną - oznajmiła Jemma pokojówce, a potem
wstała, żeby Brigitte mogła na nią włożyć stelaż podtrzymujący suknię.
- Dwie muszki - zdecydował Corbin. - Jedna tuż koło ust, a druga pod
okiem.
Zielony jedwab opadł na stelaż z łagodnym szelestem. Gorset uwypuklił
piersi i podał je do przodu. Jemma spojrzała spod oka na Corbina.
- Znakomicie - uznał. - Zachwycające, ale w pełni dozwolone. A skoro
twoja suknia harmonizuje z moim surdutem, pozwolę sobie od czasu do czasu
pojawić się u twego boku.
Jemma uśmiechnęła się, patrząc w kieliszek. Poweselała.
- Brigitte, na dziś wieczór czerwona szminka.
- Masz być frywolna - zauważył Corbin.
Godzinę później tak właśnie wyglądała. Włosy miała upudrowane i
przybrane błyszczącymi zielonymi różyczkami, których szmaragdowe wnętrze
rzucało tajemnicze błyski, oczy jarzyły się ponad muszką, a druga muszka
przyciągała wzrok ku szkarłatnym ustom. Była frywolna - niejawnie dostępna,
nie skandalizująca, ale figlarna.
- Jesteś idealna - powiedział Corbin, wstając.
- A ty wprost cudowny - i Jemma ucałowała go w policzek.
Corbin uśmiechnął się z satysfakcją.
- Zawsze uważałem, że najlepiej jest się bawić po swojemu. Ten wieczór
może być naprawdę interesujący, księżno.
2
Wiejska siedziba Wittiama Pitta, Cambridge,
26 marca 1784 roku
Od godziny książę Beaumont usiłował wymknąć się z domu premiera.
Kilku najpotężniejszych ludzi w państwie spędziło tam ostatnie dwa tygodnie na
dyskusjach nad polityką i prawem, by udaremnić knowania Foxa i pokrzyżować
jego zamiary, wyszukując rozmaite dające się zaakceptować argumenty.
Elijah przez długie godziny walczył o sprawy, które uważał za słuszne, na
przykład o to, by w Anglii zaprzestano handlu niewolnikami. Niektóre z tych
walk wygrał, inne przegrał. W polityce tak już jest, że trzeba brać pod uwagę
zarówno nieuchronne klęski, jak i możliwe zwycięstwa.
- Powiadomię o pańskim zaniepokojeniu Jego Królewską Mość - mówił,
składając ukłon premierowi, czcigodnemu Williamowi Pittowi. - Oczywiście w
sposób bardzo taktowny. Zgadzam się, że niebezpiecznie byłoby urządzić
królewską fetę tak blisko statków ze skazańcami.
- Proszę mu powiedzieć, że te pływające monstra nie były wcale
przeznaczone na więzienia - podkreślił lord Stibblestich, rumiany mężczyzna,
którego oczy ledwie były widoczne zza fałd tłuszczu w pulchnych policzkach.
Miał krzepkie ciało, w porównaniu z którym twarz wydawała się jeszcze
bardziej nalana. Wystawał z niej duży nos. Elijah wolał milczeć, choć na końcu
języka miał odpowiedź. Król doskonale wiedział, że te stare okręty wojenne
nigdy nie miały być kazamatami. Stały teraz zakotwiczone na Tamizie równie
wysłużone i zniszczone, jak cała angielska flota.
Obecność setek przetrzymywanych tam przestępców była jednak
problemem, z którym Jego Królewska Mość nie chciał się zmierzyć otwarcie.
Prawdę mówiąc, Elijah rozumiał, że to parlament powinien jakoś rozwiązać tę
kwestię. - W zeszłym tygodniu doszło do próby buntu więźniów - dodał cierpko
Stibblestich, łudząc się, że mówi coś, o czym inni nie słyszeli.
- Kamerdyner doniósł mi, że pański lokaj już przychodzi do siebie po
niedyspozycji żołądkowej - zwrócił się do Elijaha Pitt. - Wyślę go do Londynu
najszybciej, jak tylko można.
- Przepraszam za ten kłopot. Wiem, że Vickery również jest wdzięczny za
okazaną mu przez pana troskliwość - odparł Elijah, po czym skłonił się,
odwrócił i wyszedł. Czekała na niego kareta, która miała go dowieźć od razu na
„Pielgrzyma", wielką łódź królewską. A tam...
A tam spotka się ze swoją żoną. Z Jemmą.
Choć był niezwykle znużony dwoma tygodniami spędzonymi na
usiłowaniach uzmysłowienia członkom własnego stronnictwa, jak nieetyczne są
ich przekonania, nie mógł się doczekać chwili, kiedy stanie na pokładzie
„Pielgrzyma". Drzemał w kącie karety, budząc się tylko wtedy, gdy koła
podskakiwały na londyńskim bruku.
Wyciągnął zegarek z kamizelki i sprawdził godzinę. Miał czterdzieści
minut na dojazd. W przeciwnym razie „Pielgrzym" odbije od brzegu bez niego.
Król uparł się, że wypłynie z biesiadnikami na środek Tamizy, a potem łódź
popłynie w dół rzeki, rozjarzona światłami i rozbrzmiewająca muzyką.
W tejże chwili powóz zakołysał się i nagle stanął. Elijah musiał uzbroić się
w cierpliwość. Ulice Londynu były zatłoczone i nieraz powstawały na nich
zatory.
Przeczekał dwie minuty, aż wreszcie zastukał w dach.
- Co się do licha dzieje, Muffet?
- Jedziemy przez Aldgate, ale ulica gdzieś przed nami jest zablokowana,
wasza miłość! - zawołał stangret.
Elijah zaklął i wychylił się zza drzwi. Stajenni zeskoczyli już z tylnej części
karety i stali przy koniach. Na ulicy kłębił się tak gęsty tłum, że nie można było
dostrzec przyczyny zakłócenia ruchu.
- Co się tam dzieje? - spytał, ponownie wychylając się na zewnątrz.
- Sami dobrze nie wiemy - odparł Muffet - ale proszę spojrzeć, wasza
miłość: w poprzek Sator Street stoi barykada i wciąż ją umacniają.
Istotnie, ulicę zagradzała rosnąca z każdą chwilą sterta domowych
sprzętów, beczek po piwie i różnych rupieci. Jacyś ludzie nieśli akurat
wyściełany fotel, gdy jedna z beczek potoczyła się po ulicy. Gdzieś z boku
błyskały ogniska, na których najwyraźniej pieczono ziemniaki.
- Czy ktoś ich atakuje?
- Nic takiego nie widzę - rzekł Muffet - i niełatwo nam się przyjdzie stąd
wydostać.
Wskazał na coś palcem i Elijah dostrzegł, że ich powóz jest pierwszym z
mnóstwa pojazdów nadjeżdżających od strony Londynu, które utknęły pod
bramą miejską. Niektórzy je cofali lub próbowali to zrobić, lecz uniemożliwiali
im to inni, którzy najwyraźniej postanowili utorować sobie drogę siłą.
Elijah spojrzał na swój ubiór. Miał na sobie dworski strój, stosowny na tę
okazję: złocisty surdut haftowany w kwiaty koloru musztardy, ze złoconymi
guzikami. Wyglądał w nim pośród tłumu niczym jakiś absurdalny nagietek.
Podszedł ku migoczącym ogniskom u stóp barykady. Gdy stanął w ich
świetle, wesołe okrzyki umilkły. Młodzieniec o gładkich, czarnych włosach,
który właśnie wciągnął szafę na jej szczyt, zamarł z otwartymi ustami. Krzepki
mężczyzna, który mu w tym pomagał, oprzytomniał szybciej.
- ...bry wieczór! - zawołał ku niemu.
- Dobry wieczór! - odparł Elijah. - Czy wolno mi spytać, po co wznosicie tę
barykadę?
- Dziś w mieście niespokojnie! - odkrzyknął mu mężczyzna. Wskazał
palcem za siebie. - Limehouse nigdy się nie buntowało i dzisiejszej nocy też nie.
Nie chcemy tylko wpuścić tych wcielonych diabłów tu, gdzie mieszkamy!
Elijah spojrzał na barykadę.
- Wygląda na niełatwą do sforsowania. Mężczyzna się rozpromienił.
- Jużem mówił, że my się wcale nie buntujemy! A stawiania barykad
nauczyłem się od mojego starego! Możemy ją wyrychtować raz dwa i robimy
to, kiedy tylko trzeba. Straże o tym wiedzą - dodał jakby w swojej obronie - i
wszystkie schowały się z tyłu za barykadę!
- Czy bunt na pewno wybuchnie tej nocy? - zawołał Elijah.
- Jak amen w pacierzu. Lepiej pan zrobisz, jak zabierzesz stąd tę swoją
karetę. Niemało tu różnych łobuzów, co by chętnie sobie zabrali twoją parę
siwków, milordzie! - odkrzyknął mężczyzna i znów dźwignął szafę.
- Naprawdę potrafisz wznieść raz dwa taką przeszkodę?! - zawołał Elijah.
- A jakże! - odparł mężczyzna, stawiając szafę na jakimś fotelu.
Szafa niebezpiecznie się zakołysała, grożąc upadkiem. Elijah cofnął się
szybko. Szafa runęła z przeraźliwym trzaskiem. Młodzieniec z otwartymi
niczym ryba ustami zdołał uskoczyć.
Elijah się obejrzał. Wąską uliczkę całkowicie zablokowały powozy.
Aldgate będzie nieprzejezdna przez długie godziny, jeśli nie przez całą noc.
Jeśli istotnie bunt wybuchnie, to on straci konie. Chyba że... Elijah
przyjrzał się barykadzie. Bez szafy, nie była zbyt wysoka. Miała co najwyżej
półtora metra. Czuł jednak, że bunt jest już blisko, domyślał się go, widząc
podniecenie ludzi, gwałtowność, z jaką piętrzyli sprzęty, i całkowitą
nieobecność dzieci. - Hej, ty - zawołał do tęgiego mężczyzny, który gapił się na
barykadę i przeklinał wyjątkowo soczyście.
- Nie mam czasu na gadanie! - odkrzyknął tamten.
- Chcę się tędy przedostać z końmi i ludźmi. Zrób mi miejsce po drugiej
stronie!
Muffet stanął u jego boku.
- Wasza miłość, kareta próbowała przebić się przez Aldgate, ale jakiś
głupiec rąbnął w nią i uszkodził podwozie. A wyjechać się stąd nie da. Musi się
pan wdrapać na barykadę. Po drugiej stronie byłby pan bezpieczny, a stajenni i
ja bronilibyśmy powozu i koni.
- Za nic! Nie mogę tu zostawić moich ludzi ani koni. Bunt może się zacząć
właśnie z powodu tej barykady, wziąwszy pod uwagę, jak wygląda sytuacja na
ulicy za nami. Myślę, że poleje się krew.
- Nigdy nie pozwolą nam tędy przejechać - powiedział Muffet.
- Nie chcą ani nie mogą tego zrobić - odparł Elijah, przyglądając się
uważnie barykadzie. Składała się dosłownie ze wszystkiego, od krzeseł po stoły
z jadalni, powiązane chaotycznie sznurami, i wyglądało na to, że jej rozbiórka
mogłaby potrwać nawet parę dni.
- Wyprzęgaj konie! Za nic nie chcę ich stracić w żadnym buncie! Niech
powóz stanie pod tamtym domem. Może ten budynek się spali, ale nie bardzo w
to wierzę. Ilu mamy stajennych? Dwóch? Wyślij obydwóch na barykadę. Niech
przez nią przeleżą i poczekają na konie.
- Nie przedostaniemy się przez nią razem z końmi! - zaprotestował Muffet.
- Mogę ich bronić, wasza wysokość. Mam pistolety.
- Nie zostawię cię tutaj! - sprzeciwił się Elijah. A prócz tego za pół godziny
muszę być na łodzi królewskiej. Wyprzęgnij konie, pokonamy z nimi barykadę.
- Musiałby ją pan na nich przeskoczyć!
- Galileusz poradzi sobie bez trudu z tą przeszkodą, więc ty go dosiądziesz.
Ja pojadę pierwszy na Ptolemeuszu.
- To zbyt niebezpieczne, wasza miłość! Koni nie uczono skoków. Co
będzie, jeśli Ptolemeusz się potknie?
- Nonsens - odparł Elijah. - Nie będę się teraz z tobą spierał. Muszę tobie i
koniom zapewnić bezpieczeństwo, a potem dostać się na królewską łódź, nim
odpłynie. Jeśli Ptolemeusz sobie poradzi, nie będzie żadnego kłopotu. Galileusz
jest silniejszy. Chwilę później woźnica powrócił, prowadząc konie. - James
pochodzi z Limehouse - wyjaśnił - i może się dogadać z tymi ludźmi, więc go
odesłałem. - Dobrze zrobiłeś.
- Wasza miłość... - zaczął zdesperowany Muffet.
Elijah już jednak ściągnął lejce, a potem wskoczył na Ptolemeusza.
- Mam się tam spotkać z księżną! - zawołał do stangreta. - Dalej, za mną!
Zaczął się cofać z koniem, żeby ten mógł wziąć rozbieg. Czuł się znów jak
wtedy, gdy będąc chłopcem, pędził na oklep z Villiersem przez łąki za swoimi
posiadłościami, przeskakując przez wszystko, co się dało, zataczając koła i
skacząc ponownie. Ptolemeusz był koniem cugowym, a nie do jazdy wierzchem,
choćby nawet na oklep. Stawał gwałtownie dęba, usiłując oswobodzić łeb.
Elijah owinął lejce wokół prawej ręki, a lewą go uspokajał. Gdy już cofnął
się tak daleko, jak tylko mógł, zwrócił zwierzę ku barykadzie spiętrzonej
między domami i oświetlonej płomieniami. Ptolemeusz znów spróbował się
zbuntować, lecz Elijah zdołał go poskromić. Lubił obydwa kosztowne konie i
nie miał najmniejszej ochoty tracić ich z powodu zamieszek ani też narażać z
tego powodu swoich ludzi na niebezpieczeństwo.
- Spokój! - mruknął. - Stój!
Potem zaś popuścił mu cugli i Ptolemeusz ruszył posłusznie, galopując
wprost ku barykadzie. Elijah ocenił dystans, biorąc poprawkę na kiepską
widoczność, wybrał właściwe miejsce i dał zwierzęciu znak.
Ptolemeusz wspiął się na potężne tylne nogi i skoczył. Przez moment
zdawało się, że nagromadzone sprzęty zwalą się na nich i Elijah kątem oka
dostrzegł, że jakiś mosiężny, podłużny przedmiot omal się nie wbił w koński
brzuch, lecz za chwilę, po gwałtownym wstrząsie, obaj wylądowali na dole.
Elijah zacisnął zęby. James podbiegł do niego. Elijah rzucił mu lejce.
- Zabierz go gdzieś w bezpieczne miejsce - polecił lokajowi, który
pospiesznie odprowadził konia na bok, tak by Muffet i Galileusz mogli do nich
dołączyć.
- Nie będzie z tym kłopotu, wasza miłość - odparł James, uchylając
kapelusza. - O dwie ulice dalej są stajnie. - Myślałem, że zamknięto cały ten
kwartał.
- O nie. Barykady wzniesiono tylko w Limehouse, a wewnątrz jest tam
dobre osiem tysięcy ludzi. W Limehouse mieszkańcy nie lubią obcych, znani są
z tego. Wszyscy, co tu żyją, wiedzą, że tak jest bezpieczniej. Proszę spojrzeć, o
tam są straże.
Rzeczywiście, kilku stróżów bezpieczeństwa grzało sobie ręce nad ogniem.
- Muszę się znaleźć nad Tamizą - powiedział do Jamesa Elijah, gdy tylko
Muffet na Galileuszu bez problemów przesadził barykadę. - Nie mam pojęcia,
gdzie jesteśmy.
James przygryzł dolną wargę.
- Musiałby wasza miłość przedostać się przez barykadę na Bramble Street.
Zostawię konie Muffetowi.
- Nie trzeba, żebyś...
- Nie poradzi pan sobie tutaj beze mnie - odparł James. - To inne ulice niż
te, którymi wasza miłość zwykł chadzać. Nie oszczędzą tu nikogo, bo myślą, że
tak będzie lepiej. Wybrzeże jest niedaleko stąd, ale niełatwo będzie tam dojść.
Elijah szedł za lokajem od jednej krętej uliczki do drugiej. Za osłoną barykad
panował wręcz świąteczny nastrój.
Okna były pootwierane, ludzie powychodzili z ciasnych domków o
spiczastych dachach, śpiewali pieśni w miejscowym dialekcie, którego dobrze
nie rozumiał, i wrzeszczeli coś jeden przez drugiego. Milkli, gdy ich zauważali,
ale bez żadnej wrogości. Tej nocy wrogami ich nie byli bogacze jak on, ale
gwałtownicy. Bunt przykuwał uwagę wszystkich, od starców, którzy chwalili
dawne czasy i dawniejsze barykady, do młodych kobiet smażących kiełbaski,
które potem rozdawały.
Elijah ni stąd, ni zowąd zapragnął, żeby Jemma była tu razem z nim. Jego
piękną księżnę ucieszyłby ten osobliwy wieczór. Z przyjemnością podążałaby w
ślad za nim tymi uliczkami.
Barykada na Bramble Street wyglądała solidniej niż poprzednia, choć
składała się również z bezładnej sterty sprzętów. Mężczyźni dzierżyli zaś w
rękach długie, ostre przedmioty.
- Co to u diabła za drągi? - spytał Elijah. - Dzidy - odparł James, torując
sobie drogę przez tłum.
- Na co im dzidy?
- Mają kilka pistoletów, ale w ciemnościach dzidami łatwiej im będzie
odstraszyć napastników, choć nikt od jakichś dwudziestu lat nie zdobył jeszcze
w Limehouse barykady, bo musiałby wpierw całkiem rozum stracić. Większość
buntowników woli zatem kierować się gdzie indziej, ku rozczarowaniu
mieszkańców, którzy wznoszą jak największe barykady w nadziei, że ktoś się
wreszcie okaże na tyle głupi, by się u nich pojawił.
- Jak się przez nią przedostaniemy?
Lokaj wyszczerzył w uśmiechu zęby, które błysnęły w świetle płomieni.
- Wasza wysokość sam zobaczy.
Dopiero przy samej barykadzie Elijah dostrzegł, że stoi pod nią grupka
ludzi przełażących przez zostawiony w dolnej części otwór. - Zatkają tę dziurę
dopiero wtedy, kiedy się dowiedzą, że bunt już wybuchł - wyjaśnił James,
przeciskając się między nimi.
Elijah poczuł się nieswojo z powodu stroju z brokatu, nie mówiąc już o
wysokich obcasach czy peruce. Dawno już zrezygnował z wyglądu i zachowań,
które większość jego otoczenia uważała za niezrozumiałe; zresztą i on sam, w
zaciszu swego gabinetu, też miał je często za niezbyt mądre.
Ciężki jedwab surduta owinął się wokół niego, a ludzie cofnęli się, robiąc
przejście.
- Lepiej się pospieszmy - mruknął James, niemalże przepychając go przez
otwór. - Mówią, że lada chwila się zacznie.
- Skąd oni to, u licha, wiedzą? - Elijah spojrzał na zegarek.
Łódź królewska musiała już podnieść kotwicę. On jednak nie mógł ani nie
chciał spóźnić się na spotkanie z Jemmą.
- Ano, wiedzą i już - odparł James. - A oto i Tamiza, wasza wysokość.
Zaraz poproszę o łódź jakiegoś człowieka. Proszę tu czekać.
Kilka minut później Elijah odesłał Jamesa, każąc mu pilnować koni, w
razie gdyby - choć było to mało prawdopodobne - barykada padła, a sam
wskoczył do łódki z wiosłami; należała do mężczyzny o niewyszukanym
imieniu Twiddy.
Choć wioślarz nie wiedział o blokadzie Limehouse, domyślał się jednak, że
coś się dzieje w Londynie. Ognie płonęły w całym mieście: nie były to pożary,
lecz małe ogniska, przy których ludzie zbierali się, żeby ogrzać ręce,
pogawędzić i poplotkować.
Twiddy był spracowanym mężczyzną w podartym odzieniu. Mógł mówić
jedynie połową ust, bo drugą unicestwiła szkaradna blizna, dzieląca jego twarz
na dwie części.
- Chcesz pan się dostać na wielką królewską łódź? - spytał.
- Tak.
- Bunt wybuchnie lada chwila - dodał Twiddy z czymś, co wyglądało na
drwiący uśmiech, ale tylko dlatego, że druga połowa jego twarzy pozostała
nieruchoma.
Elijah chciał go spytać, czy władze o tym wiedzą, ale zrezygnował.
Musiałyby być głupie jak but, gdyby nic nie zauważyły, nawet jeśli nikt im
oficjalnie nie powiedział czegoś w rodzaju: „Och, nawiasem mówiąc, panie
konstablu, punkt o dziesiątej zanosi się dziś na zamieszki''.
Chciał dostać się na pokład „Pielgrzyma", powiedzieć kapitanowi o buncie,
a potem sprawić, by łódź odholowano w bezpieczne miejsce. On zaś zabrałby
żonę bezpiecznie do domu i tak by się wszystko skończyło. Londyn mógł sobie
płonąć, byle tylko on zdołał uratować Jemmę. To by mu wystarczyło. Twiddy
ujął za wiosła.
- Łódź popłynęła ku Tower. - Królewska łódź?
- Tam, gdzie te statki z przestępcami.
- W takim razie płyń za nią jak najprędzej.
- Nie dam rady, wasza miłość. - Twiddy pokręcił głową i splunął w ciemną
wodę pluskającą o boki łódki. Jedynym źródłem światła była tu pochodnia za
jego plecami, przytwierdzona do dziobu.
- Zapłacę ci w dwójnasób - zaproponował Elijah, ale już w chwili gdy
wymawiał te słowa, zrozumiał, że popełnił błąd.
Twiddy poczerwieniał, a nieruchoma lewa strona ust opadła mu
gwałtownie w dół.
- Przyskrzynią mnie, jak się tylko zbliżymy do tych statków. Nie zrobię
tego. Ani za pańskie złoto, ani za nic. Mam dwie córki.
- Na łodzi jest moja żona. Czemu mieliby cię aresztować?
Twiddy ponownie splunął.
- Zwolnili mnie z wojska.
Elijah zrozumiał, że to były żołnierz, co wyjaśniało bliznę na twarzy, ale
nie mówiło, czemu nie chciał się zbliżyć do statków - więzień.
- Kiedy dawny żołnierz choćby się do nich zbliży, to zaraz strzelą do niego
- powiedział Twiddy - bo są tam tacy, co go znają. Kamraci z wojska.
Wojowałem razem z nimi, a oni teraz siedzą tam jeden przy drugim i gorzej im
niźli kurom w kojcu. Nie chcę mieć nic wspólnego z buntownikami.
- A więc bunt ma się zacząć dziś wieczorem na tych statkach?
Twiddy nie chciał jednak tego powiedzieć otwarcie i zamilkł na dobre.
- Muszę dopłynąć do łodzi królewskiej - tłumaczył mu Elijah. - Obiecuję ci
osobiście, że nikt nie wtrąci cię do więzienia. Jestem książę Beaumont, jeden z
najznaczniejszych ludzi w tym kraju. Muszę zabrać stamtąd moją żonę!
Twiddy wlepił w niego oczy, lewa strona jego twarzy drgnęła nieznacznie.
- Mam wielki majątek ziemski na wsi. Zatrudnię cię tam, jeśli zechcesz, a
żona i dzieci mogą się w nim znaleźć razem z tobą.
- Zona nie żyje - mruknął.
- W takim razie zabierzesz tam twoje córki. Świeże powietrze wiejskie
dobrze im zrobi i będą bezpieczniejsze. Mówisz jak ktoś, kto nie zna życia.
Człowieku, czy to jest miejsce, gdzie można wychować dzieci? - A czy ja sobie
to miejsce wybierałem, żeby je wychowywać?
Elijah zaklął w duchu. Miał reputację świetnego mówcy, ale tej nocy wena
mu wyraźnie nie dopisywała.
- Zabiorę cię stąd - obiecał, siadając ciężko na ławeczce.
Serce dudniło mu nieregularnie w piersi, ale nie chciał teraz o tym myśleć.
- Poślę cię na wieś i dam ci przyzwoitą pracę za porządną zapłatę, ale
musisz dopłynąć ze mną do tej łodzi, żebym mógł zabrać stamtąd moją żonę.
- Jakże to zrobić? Nie wpuszczą mnie chyba na królewską łódź. Nie w taką
noc jak ta.
- Oni o niczym nie wiedzą. Nie mają pojęcia o buncie albo postanowili nie
zwracać na niego uwagi.
Twiddy splunął w wodę jeszcze raz. Elijah miał szczerą chęć zrobić tak
samo, ale książęta nie spluwają, a na zmianę manier było już w jego życiu za
późno. Chwilę później Twiddy ujął wiosła i bez słowa zaczął nimi poruszać.
Płynęli w górę rzeki. Twiddy trzymał się jak najbliżej brzegu, najwyraźniej z
obawy przed wielkimi pływającymi więzieniami zakotwiczonymi pośrodku
nurtu. Elijah z zadowoleniem zauważył na wszystkich pokładach żołnierzy w
czerwonych mundurach. Może zdołają zapobiec buntowi? Płynęli w milczeniu.
Skrzypienie wioseł zagłuszały częste wrzaski dobiegające z brzegu.
- Widać ją już przed nami - mruknął w końcu Twiddy.
Elijah wychylił się z łódki, schwycił za brzeg burty i dostrzegł złocisty
blask bijący od „Pielgrzyma". Z tej odległości łódź królewska wydała się wręcz
baśniowym zjawiskiem. Zalśniła niby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Pomiędzy łódką a nią znajdowały się jednak dwa statki - więzienia, pełne
skazańców skutych tam łańcuchami.
- Większość z nich odwala kitę już po roku - odezwał się Twiddy, co
zabrzmiało tak, jakby zaklął pod nosem.
Elijah walczył przeciwko tym statkom od dawna.
- Jedna czwarta z nich umiera po trzech latach - odparł.
Twiddy przestał nagle wiosłować.
- Wiesz pan o tym? Jużem myślał, że wy o nich ani trochę nie dbacie.
- Starałem się, jak mogłem, żeby przeforsować ustawę przeciw
użytkowaniu tych statków jako więzień. Przegrałem...
- Ustawa... - Twiddy znów splunął.
- W Izbie Lordów.
Podpływali powoli do pierwszego ze statków. Roiło się na nim od
strażników. Być może król nie wiedział o narastającym buncie, ale oni z
pewnością wiedzieli, nie wiadomo jednak, czy zdołaliby ugasić pożar na
pokładzie. Kolejny statek znajdował się pomiędzy łódką Elijaha a łodzią
królewską. Twiddy zbliżył się do niego tak bardzo, że kadłub statku otarł się
niemal o wytworny surdut Elijaha.
- Sza! - szepnął Twiddy tak cicho, że jego głos zabrzmiał jak szelest.
Elijah przyjrzał się statkowi. Tu nie było czerwonych mundurów na
pokładzie. Nie czuło się też jednak obecności zbuntowanych więźniów.
- Pusty - wyszeptał Elijah.
Twiddy pokręcił głową. Elijah dostrzegł, że wioślarzowi ręce się trzęsą.
Zdjął z palca sygnet i podał mu go. Obydwaj spojrzeli na zdobiący go szafir.
Odbiło się w nim światło pochodni i kamień rozbłysnął błękitnym blaskiem.
- Przynieś mi go, jeśli znajdziemy się z dala od siebie - poprosił Elijah. -
Powiedz im, że dostałeś go ode mnie, jeśli cię zatrzymają.
Dłoń Twiddy'ego sięgnęła po pierścień, który zniknął w jego kieszeni.
Prawie już minęli statek, kierując się dalej, ku łodzi królewskiej. Doleciała
do nich muzyka z pokładu, a Elijah mógł dostrzec kolorowe postacie, które to
zbliżały się do siebie, to oddalały. Zobaczył pulchną kobietę, która śmiała się z
głową tak bardzo przechyloną do tyłu, że wysoka peruka o mało z niej nie
spadła.
Twiddy podpłynął do burty i rzucił linę komuś z obsługi, a ten zwinął ją,
gdy tylko spojrzał na Elijaha.
- Szukam księżnej - powiedział Elijah. - Dla niej jest to przygoda.
Powinniśmy jej...
W tejże chwili łódź przechyliła się tak gwałtownie, jakby jakaś olbrzymia
ręka uniosła ją lekko w górę, a potem ponownie opuściła.
- Zaczęło się - wychrypiał Twiddy i gwałtownie nabrał powietrza.
Mroczny, milczący statek skazańców, który wydawał się całkiem
pusty, ruszył nagle z miejsca, gdzie był zacumowany, uderzył w
„Pielgrzyma" i odbił się od niego.
Elijah dał potężnego susa w górę i wdrapał się na pokład łodzi.
- Wrócę za dwie minuty! - wrzasnął do Twiddy'ego.
Człowiek z obsługi uciekł, Elijah musiał więc sam przeciągnąć linę od
łódki Twiddy'ego do pozłacanego relingu i wpaść pomiędzy krzyczących z
przerażenia arystokratycznych gości.
Serce waliło mu tak, że mógł jedynie iść, a nie biec. Gdzie była Jemma?
Dojrzał wiele znanych mu z widzenia osób. Lady Fibble zemdlała w ramionach
męża; lord Randulf miał wyjątkowo głupią minę i przekrzywioną perukę.
Elijah rozglądał się pośród mnóstwa białych, utrefionych fryzur, szukając
żony. Jemma mogła mieć we włosach róże i klejnoty, lecz na pewno nie
miniaturowe statki lub repliki mostów.
Wreszcie ją dostrzegł. Stała poza kłębiącym się przy relingu tłumem i
spokojnie czekała, sądząc zapewne, że to jakiś drobny incydent. Elijah był
jednak głęboko przeświadczony, że milczący, mroczny statek skazańców, który
znów zbliżał się do łodzi, nieprzypadkowo dryfuje po Tamizie.
Jemma znajdowała się na samym końcu pokładu, tuż przy szalupach, i się
rozglądała. Szukała jego.
Rzucił się ku niej poprzez napierający na niego tłum. Podbiegli do relingu,
co wszystko ułatwiło. Słudzy króla zaczęli już spuszczać szalupy.
Przez moment ujrzał monarchę, który w szalupie pełnej śmiejących się
dworaków płynął do brzegu. Statek skazańców zbliżał się coraz bardziej. Elijah
pochwycił Jemmę w ramiona, ucałował ją mocno i pociągnął ku relingowi,
gdzie czekał Twiddy. Kadłub statku dotykał już niemal łodzi. Goście,
zaśmiewając się wsiadali do szalup, które niosły ich ku brzegowi, i nie zwracali
uwagi na pozornie pusty statek.
- Elijah, dlaczego... - zawołała resztką tchu Jemma.
Schwycił ją wpół i rzucił prosto w ręce Twiddy'ego, jakby była tobołkiem
brudnej bielizny. Potem przesadził reling i wskoczył do łódki. Nie musiał dawać
wioślarzowi żadnych poleceń.
Twiddy trzymał już wiosła w pogotowiu i walczył z prądem, chcąc jak
najprędzej oddalić się i od łodzi, i od statku.
- Elijah! - krzyknęła Jemma właśnie w momencie, gdy huknął strzał z
pistoletu.
- Schyl się! - wrzasnął, pchnął ją na dno łódki i nakrył własnym ciałem.
Twiddy zaklął pod nosem, wiosłując z całą siłą, na jaką było go stać.
Elijah spojrzał w górę i ujrzał, że pokład statku pełen jest więźniów.
Pięciu lub sześciu z nich przeskoczyło z rozmachem na królewską łódź.
Jakiś zwlekający z opuszczeniem łodzi dworak, który nie zdążył wsiąść do
szalupy, zaczął krzyczeć i skoczył do wody z głośnym pluskiem. Twiddy
wiosłował co sił, a odległość między jego łódką a łodzią królewską zaczęła się
powiększać. Elijah pozwolił Jemmie wstać. Włosy spływały jej w nieładzie na
ramiona, ale wyglądała równie pięknie jak zawsze. Brzeg był teraz jasno
oświetlony i przybijały do niego szalupy z królem oraz dworzanami. A na
pokładzie „Pielgrzyma" skazańcy wymachiwali pistoletami i wrzeszczeli
wyzywająco. Twiddy pokiwał głową i spojrzał w inną stronę, a potem
odchrząknął i znów zaczął szybko wiosłować.
- Więźniowie - wyszeptała niemal bezgłośnie Jemma.
- Mogłaś zostać ranna - odezwał się Elijah.
Jakaż mu się wydała piękna! Nie tylko z powodu złotych włosów, koloru
oczu, zarysu ponętnych piersi. Urzekało go wdzięczne wygięcie jej warg i jej
śmiejące się do niego oczy, dotyk smukłych palców, którymi trzymała go za
ramię. Ujął jej dłoń i ostrożnie ściągnął z niej rękawiczkę, a potem przycisnął
dłoń do ust.
Już samo zetknięcie się jego warg z tą drobną rączką sprawiło, że serce
zaczęło mu bić jeszcze szybciej niż wtedy, gdy biegł, wskakiwał na konia lub do
łódki.
Wyszeptała „Elijah!" z oczami wciąż utkwionymi w jego oczach.
A potem znalazła się w objęciach męża. Twiddy pruł wiosłami nurt
Tamizy, a książę Beaumont całował swoją żonę.
3
Jemma była zarumieniona, szczęśliwa i podniecona. Wydała mu się
szczęśliwsza niż kiedykolwiek. Może nawet bardziej niż w pierwszych dniach
ich małżeństwa.
Nie okazywali jednak radości już nigdy więcej.
A Jemma była szczęśliwa nie tylko dlatego, że udało im się wydostać na
brzeg i bezpiecznie dotrzeć do domu. Mąż objął ją na siedzeniu dorożki i
całował namiętnie. Chwila zaś, gdy omdlewała w jego ramionach, obejmując
go, w niczym nie przypominała mu ich niezręcznych poczynań sprzed wielu lat.
Był ogarnięty jedną jedyną myślą tak przemożną jak fala przypływu. Gdy
znajdą się wreszcie w domu, wniesie Jemmę po schodach. Do diabła ze służbą,
która mogłaby to zobaczyć. Zaniósłby ją prosto do swojej sypialni.
Wreszcie, po latach, własna żona znowu należała do niego. Była jego.
- Prawie nic o sobie nie wiemy - szepnęła Jemma.
Siedziała mu na kolanach, z głową wspartą o jego ramię.
- Ja ciebie przecież znam. Na imię ci Jemma i jesteś moją żoną. - A
niebawem poznam cię lepiej, dodał w duchu.
- Rozdzieliliśmy się na dziewięć lat - powiedziała, patrząc na męża. - A
przedtem zmarnowaliśmy nasze małżeństwo. Nie chcę, żeby znów się coś
takiego stało. To ważne.
Nachylił się i musnął palcem jej wargę.
- Obiecuję ci, że już nigdy tak nie będzie.
Zaśmiała się, a potem zamilkła, gdy pocałował ją z całego serca. Czas mu
teraz sprzyjał. Nareszcie zetknął ich razem. Było to ważniejsze od życia, a
nawet od śmierci.
Przerwała mu te rozmyślania.
- Uznałam, że powinniśmy więcej przebywać ze sobą. Jakbyśmy się do
siebie zalecali, jeśli to ma jakiś sens.
Nie mógł jej powiedzieć... Nie. Nie powinien jej powiedzieć.
- Będę się do ciebie zalecał - odparł, całując jej palce.
Nagle się przeraził.
- Jemmo, ale chyba nie chcesz mi powiedzieć, że nie powinniśmy wspólnie
spędzić tej nocy?
Ta myśl go zmroziła.
- Nie - powiedziała, patrząc mu w oczy.
Mimo całego wyrafinowania jego Jemma nie uciekała się do wykrętów,
kiedy chodziło o coś ważnego.
Trącił nosem jej policzek i zniżył głos do uwodzicielskiego szeptu:
- A gdzie chcesz spać?
Do tej gry trzeba było dwojga. Odwróciła twarz ku niemu, przytknęła usta
do jego warg i z cichym westchnieniem wyznała:
- Z tobą. - A potem dodała, jeszcze ciszej: - Z tobą.
Jej błękitne oczy zasnuła mgła. Chętnie widywałby to co dnia. Serce
zatrzymało mu się na moment. Potem znów zaczęło szybko bić.
- Ale to ja powinnam cię uwodzić.
- Kobiety tego nie robią - odparł z roztargnieniem.
Starał się nie myśleć o swoim sercu, bijącym w synkopowanym rytmie niby
krople deszczu zaczynające bębnić o dach pojazdu.
Uśmiech Jemmy sprawił, że zrobiło mu się nagle gorąco.
- Nigdy nie przywiązywałam wagi do tych reguł. Nie muszę być uwodzona.
- A ja muszę?
- Owszem. Czy nie mógłbyś znaleźć trochę czasu dla siebie w następnych
kilku tygodniach? Przekonaj Pitta i całą resztę, że kraj zdoła przetrwać bez
twojego udziału.
- Wygrałaś - stwierdził. W jego głosie zabrzmiał niski, głęboki ton. -
Możesz uznać, że mnie uwiodłaś, Jemmo.
Zaśmiała się z twarzą tuż przy jego twarzy i odchyliła w tył.
- Jeszcze nie.
- Nie mam kochanki, Jemmo. Nie musisz mnie nikomu odbijać, obiecuję ci.
- Chodziło mi o coś innego, choć miło mi to słyszeć.
- Już nigdy nie zobaczysz mnie z nią na blacie biurka - odparł, powracając
do przykrej prawdy. - Ani z inną.
Jemma spojrzała na niego z najwyższym zdumieniem.
- Widzisz, uznałem, że albo ty, albo żadna.
Była zbyt zaskoczona, żeby coś powiedzieć. Elijah zdusił w sobie uśmiech.
- Czyż nie możesz teraz stwierdzić, że wygrałaś?
Ujęła jego twarz w dłonie.
- Zapragnęłam cię uwieść, bo chcę, żeby to było czymś innym niż dziewięć
lat temu. Chcę doczekać z tobą starości.
Musiał się zdobyć na największą odwagę, żeby się do niej uśmiechnąć.
- A w jaki sposób księżna Beaumont uwodzi, kiedy się już na to zdecyduje?
- To zależy. Kiedyś lubiłam dostawać wiersze, ale jakoś nie widzę siebie w
roli ich autorki. Może powinniśmy zacząć od szachów? Mieliśmy zagrać ze
sobą, pamiętasz?
Powóz skręcił za róg. Już niedługo znajdą się w domu. Czuł, jak krew
pulsuje mu w całym ciele, obiecując niewypowiedzianą satysfakcję.
Zmusił się do lekkiego, żartobliwego tonu.
- Jakże mógłbym nie pamiętać? Jesteś mi winna jedną partię. Jeśli mnie
pamięć nie myli, wiązały się z nią pewne reguły.
- Mieliśmy grać z zawiązanymi oczami - odparła.
- A także w łóżku - powiedział z wolna, przesuwając palcem po jej kolanie.
- Co za niezwykły sposób uwodzenia, Jemmo. Podoba mi się jednak.
- Mam nadzieję, że ci się spodoba - stwierdziła tonem dziewczynki, która
napchała sobie kieszenie gorącymi ciastkami wykradzionymi z kuchni. - Może
pozwolę ci ukraść mi pionka.
Pojazd wreszcie stanął. Pogratulował sobie opanowania, jakiego nauczył
się przez lata w parlamencie. Nie mógł przecież cisnąć żony na łóżko, a potem
rzucić się na nią niczym dzikie zwierzę.
Jemma wysiadła pierwsza, schylając się, żeby nie uderzyć głową o drzwi, a
jej pośladki zakołysały się przy tym prowokacyjnie. Nawet mimo absurdalnej
krynoliny jedwab opiął się na ich krągłości. Na ten widok Elijah o mało nie
postradał zmysłów. Zapragnął dotknąć jej za wszelką cenę. Ogarnięty
namiętnością nie poznawał wręcz samego siebie. Jej zresztą też nie.
W okamgnieniu opadł z niej zmysłowy wabik, który zachwycał Elijaha w
powozie. Pozdrowiła Fowle'a u szczytu schodów, wyglądając iście po
królewsku, jakby nie została uratowana tuż przed straszliwymi wydarzeniami na
łodzi, lecz wracała z towarzyskiej herbatki od innej księżnej.
Elijah wbiegł na schody, przeskakując po dwa stopnie naraz. Jemma
spojrzała na niego przez ramię i podała rękawiczki lokajowi.
- Właśnie mówiłam Fowle'owi, że Twiddy przyjdzie tu jutro, żeby...
Wtedy już do cna stracił rozum, wpadł do salonu, ciągnąc ją za rękę, a
potem zatrzasnął drzwi kamerdynerowi przed nosem.
- Elijah! - zawołała Jemma z rozbawieniem. - Zapewniam cię, że...
Rzucił się na nią i zaczął ją całować w desperackim zapamiętaniu. Pragnął
uczynić ją swoją własnością. W każdym znaczeniu tego słowa. Całował ją
wręcz dziko, ogarnięty lękiem, który czuł wtedy, gdy stała na „Pielgrzymie" bez
żadnej ochrony, bez niego, i mogło się z nią stać absolutnie wszystko.
- Jesteś moja. - Głos jego w niczym teraz nie przypominał głosu
opanowanego polityka. Był głęboki, pełen namiętności.
- Ja...
Znów ją pocałował, nie pozwalając się odezwać, mówiąc bez słów, że ona
nie ma wyboru, że tylko on może jej dać rozkosz, że niebezpieczeństwo, którego
dopiero co uniknęli, było zaledwie cieniem tego, co może się zdarzyć, jeśli ona
go odepchnie.
- Kiedyś pozwoliłem ci odejść.
- Tak - odparła, chwytając z trudem oddech.
- Nigdy więcej tego nie zrobię. - Ton, jakim to powiedział, świadczył, że
naprawdę tak uważa.
Wyglądała na zaskoczoną. A potem uśmiechnęła się i coś drgnęło w głębi
jego serca. To był łobuzerski uśmieszek. Jakby wstęp do...
- Możesz się do mnie zalecać jutro - powiedział, a własny głos zabrzmiał
dla niego obco. - Dziś pora na co innego.
Nadal zaskoczona, szybko oprzytomniała.
- A więc nie będzie gry w szachy?
Nadąsała się, wydymając wargi, co świadczyło, że dobrze wie, jak on na to
zareaguje.
- Jemmo... - powiedział cicho i miękko.
Serce tańczyło mu w niekontrolowanym rytmie; pragnął jej tak bardzo, że
jego głos brzmiał chrapliwie.
- Muszę się wykąpać! - odparła ze śmiechem.
- Nie.
- Ależ muszę to zrobić! Zostałam wrzucona do łódki, opryskana wodą z
rzeki. Ja... - urwała i wykonała gest ręką z udaną zgrozą... - nie jestem sobą. -
Bezradność kryła się w jej wspaniałych oczach.
- Jesteś dla mnie piękna, nawet gdybyś się wytarzała w błocie. Każ
przygotować kąpiel, a ja zastąpię twoją pokojówkę. Nawet w ciemności salonu,
w przygaszonym, wpadającym przez okna świetle latarni, dostrzegł, że się
zarumieniła. - Zawsze kąpię się sama.
- Po dzisiejszej nocy będę znał każdy zakamarek twojego ciała. Kąpiel
tylko mi to ułatwi.
- Jesteś niezwykle pewny siebie - rzekła nieco speszona; niczym już nie
przypominała aroganckiej księżny, która błyskotliwością i urodą podbiła cały
Paryż.
Uśmiechnął się.
- A widzisz? Zaczynasz mnie już znać lepiej. Wcale nie potrzeba nam
wzajemnych zalotów.
Jego żona nie była jednak potulnym dziewczęciem. Cofnęła się.
- Za godzinę zapraszam cię, książę, do mojej sypialni.
Nie mógł dłużej protestować. Nie byli dziećmi. Jemma mogła mieć jednego
czy drugiego kochanka w Paryżu w ciągu tych lat, kiedy przebywali z dala od
siebie, lecz najwyraźniej nie dopuściła nieszczęsnych Francuzów do prawdziwej
poufałości.
Pocałował ją jeszcze raz. Wiedział już teraz na pewno, że była jedyną
kobietą odpowiednią dla niego i że będzie nią zawsze. Wiedział też, że czas nie
działa na jego korzyść i że jeśli jej zaloty będą trwały zbyt długo, może to być
ich ostatni pocałunek.
4
Jemmie z trudnością przyszło sformułowanie kilku prostych zdań, lecz na
szczęście pokojówki były zbyt przejęte zamieszkami i rozgadane, by to
zauważyć.
Przez chwilę była przerażona, lecz zaraz potem całe jej ciało zaczęło wręcz
płonąć z gorąca. Poczuła, że osuwa się w jakieś cudowne szaleństwo, rodzaj
obłąkańczego stanu, w którym nie zwraca się uwagi na to, co inni myślą.
Uznała, że Elijah już się w nim znalazł. Na myśl o zaskoczonej minie Fowle'a,
kiedy mąż zatrzasnął mu drzwi przed nosem, miała ochotę roześmiać się na
głos.
Wciąż jeszcze była w wannie, gdy usłyszała dyskretne pukanie. Brigitte
wpadła do pokoju z błyszczącymi oczami.
- Zaraz skończymy panią kąpać, wasza wysokość.
Książę prosi, żeby pani zjadła z nim lekką kolację w jego sypialni. Już ją
podano, a jego wysokość odesłał lokaja na całą noc.
Głos Brigitte zdradzał podniecenie. Wszystkie trzy pokojówki zamarły bez
słowa, a potem zaczęły gorączkowo rozmawiać o jakichś błahostkach. Jemma
wstała i pozwoliła się wytrzeć ręcznikami. Cztery kobiety doskonale rozumiały,
co ma się wydarzyć w nocy, a jednak nie skomentowały tego ani słówkiem.
Pokojówki wiedziały, rzecz jasna, że ona i Elijah od lat nie żyli ze sobą.
Zapewne wiedziały i to, że wróciła z Paryża, bo książę powinien był spłodzić
dziedzica, a już prawie na pewno dostrzegły, że księżna jest do szaleństwa
zauroczona mężem.
Brigitte wyjęła z szafy nocny strój i rozłożyła go, by Jemma mogła ocenić,
czy się jej podoba. Wybrała najbardziej ekstrawagancką, najrozkoszniejszą
francuską nocną koszulę. Była z różowego jedwabiu, tak cienkiego, że niemal
przezroczystego, a głęboki dekolt otaczały wyhaftowane czerwone róże, które
przyciągały uwagę do piersi.
Jemma skinęła głową z aprobatą, a Brigitte włożyła tę koszulę przez jej
głowę. Strój podkreślał krągłość kształtów, a u dołu kończył się małym trenem.
- Wepnę pani róże we włosy - powiedziała Mariette, dzierżąc w ręku
szczotkę niczym miecz.
- Czy to nie będzie zbyt wymyślne? - spytała Jemma.
- Tylko jedną lub dwie. - Dziewczyna uśmiechnęła się z iście francuskim
wdziękiem! - Mała różyczka tu i tam.
Jemma spojrzała w lustro i poczuła się, nie po raz pierwszy zresztą,
szczerze zadowolona z własnej urody. Jako osoba inteligentna, nigdy jednak nie
pozwoliła sobie na myśl, że uroda czyni z niej osobę więcej wartą od innych.
Gdy jednak z lekką trwogą oczekuje się na przejmujące, lecz mimo to
ekscytujące przeżycia, lepiej jest być piękną. Dodaje to odwagi. Włosy spływały
jej w złocistych pasmach na plecy, a różyczki wokół dekoltu nadawały wygląd
swawolny z jakiegoś pogańskiego święta, kojarzącego się z wiosennym lasem i
satyrami. Zarumieniła się.
- Całkiem nieźle - uznała Brigitte. - Może muszkę? Tylko jedną?
- Idę do łóżka, a nie na bal - zaprotestowała Jemma.
Brigitte jednak nawet jej nie chciała słuchać.
- Tylko tutaj - mruknęła i przylepiła skrawek welwetu tuż nad kącikiem jej
warg. - Wprost się prosi o całowanie. I podkreśla kolor ust.
Jemma sięgnęła po słoiczek z ulubionym przez nią różem, lecz Brigitte
podsunęła jej inny.
- Różowy odcień będzie na dziś wieczór lepszy od czerwieni, wasza
wysokość.
Doprawdy to dziwne, że pokojówki rozstrzygają o kolorze różu i o
kwiatach w jej włosach! Uśmiechnęła się do nich serdecznie, woląc nic nie
mówić. Były służącymi, ale też i przyjaciółkami, a w ich wzroku wyczytała
nadzieję, że spędzi przyjemną noc.
- Sądzę, że powinnam dołączyć do jego wysokości, zanim potrawy ostygną.
Możecie się już wszystkie położyć.
Dziewczęta dygnęły i wyszły, wyrażając swoim zachowaniem niemą
zachętą.
Jemma zaczerpnęła głęboko tchu. Zaczynało się dla nich obojga coś
całkiem nowego. Małżeństwo ich od dawna było czymś przykrym i gorzkim, ale
to się zmieniło. Oni również. Ta noc będzie pełna radości.
A także czułości. Nauczyła się w latach rozstania, że czułość jest o wiele
rzadsza i dużo cenniejsza od fizycznej satysfakcji. Wstała, wyprostowała się i
otworzyła drzwi sypialni.
Elijah oprzytomniał nagle, jak zawsze. Osuwał się w omdlenie niczym w
ciemność. Zwykle po tych chwilach nieświadomości oglądał nad sobą
przerażoną twarz kogoś, kto sądził, że on już nie żyje i z ulgą stwierdzał, że to
nieprawda.
Potem poczuł, że serce gwałtownie wali mu w piersi, jakby próbowało na
nowo uchwycić właściwy rytm i go utrzymać.
Kiedy zemdlał w obecności całej Izby Lordów, ocknął się, czując, że
potrząsa nim przerażony lord Cumberland. Książę Villiers, gdy znalazł go
nieprzytomnego w bibliotece, zaczął go z rozmachem klepać po twarzy.
Pewnego razu Elijah odzyskał przytomność, siedząc w fotelu, a Fowle krzyczał
mu coś do ucha. Kamerdyner się cofnął z rumieńcem zmieszania na policzkach.
Tym razem było jednak najgorzej. Jemmie cała krew odpłynęła z twarzy, a
palce, którymi trzymała go za nadgarstki, drżały.
- Strasznie mi przykro - powiedział po chwili.
- Och, mój Boże - głos się jej trząsł jak małemu dziecku. - Proszę, powiedz
mi, że to tylko zły sen!
Zdobył się z trudem na uśmiech.
- Czy serce... odmawia ci posłuszeństwa jak twemu ojcu?
- Ale ja nie umarłem. Już się przyzwyczaiłem do tych ataków. Mogę tak
żyć przez długie lata, od czasu do czasu mdlejąc.
Uniósł rękę. Puściła jego nadgarstek. Klęczała przy fotelu, tam gdzie
osunęła się, przerażona. Elijah położył dłoń na jej włosach i mała różyczka
spadła mu na kolana. Jak róże rzucane do grobu na pogrzebie, pomyślał w
przypływie litości nad sobą.
Jemma nie wstawała z klęczek.
- O Boże, Elijah, przecież tak być nie może.
- Nie wiedziałem, jak ci o tym powiedzieć.
Jej włosy była ciepłe, gęste i sprężyste.
- Odkąd o tym wiesz?
- Od kiedy zemdlałem w Izbie Lordów zeszłego roku.
- Ale... my...
Objął ją za szyję i łagodnie przyciągnął do siebie.
- Chodź.
- Nie wolno ci się zmęczyć! - krzyknęła przerażona.
- Nie trzeba się już niczego obawiać. Atak minął. - Posadził ją sobie na
kolanach, a ona przytuliła się mocno do niego.
- Nie mogę w to uwierzyć! - powiedziała po chwili. - Nie chcę uwierzyć!
Jesteś taki młody. Będziemy mieli dzieci i zestarzejemy się razem.
Oparł policzek ojej włosy.
- Nieważne, jak długo trwa życie. Liczy się tylko to, jak się wykorzysta
dany nam czas.
- Wiedziałeś o tym już wtedy, kiedy wezwałeś mnie do powrotu z Paryża,
prawda? - spytała nagle i zadrżała w jego ramionach, jakby lodowaty wiatr
owiał pokój.
- Mój ojciec zmarł w trzydziestym czwartym roku życia. Byłbym głupcem,
gdybym przypuszczał, że będę żyć dużo dłużej.
- Kiedy sobie z tego zdałeś sprawę?
- Gdy miałem osiem lat.
- Nie, nie! - jęknęła, chwytając go kurczowo za koszulę.
- Moją siłą napędową, moją pasją było przekonanie, że do czegoś w życiu
dojdę.
- Bo twój ojciec nie zdołał?
- Nie zdążył. Przez jakiś czas go nienawidziłem, ale potem zrozumiałem, że
nie miał tego, co daje mi przewagę. Brakło mu idei przewodniej. Był młody.
Może okazałby się wartościowym mężczyzną, gdyby dane mu było żyć przez
następnych czterdzieści lat.
- Zmarnował życie na szaleństwa. Och, ty nigdy nie miałeś sposobności,
żeby szaleć. Tak mi... tak mi strasznie przykro.
Przez chwilę milczeli. Oczy Jemmy były suche.
- Jeśli umrzesz wcześniej ode mnie... obojętne, gdzie się wtedy znajdziesz,
poczekaj na mnie.
Zaśmiał się.
- Co ty sobie wyobrażasz?
- Brak mi zupełnie wyobraźni, ale chcę, żebyś tam na mnie czekał.
- Poczekam - powiedział, całując ją.
- Czy to boli?
- Masz na myśli moje zapadanie w sen?
- Nie uważam tego za sen, ale rzeczywiście o to mi chodzi.
- Ani trochę. Zwykle zdarza się tak, kiedy siadam. Całkiem jakby ogarnęła
mnie nagle ciemność. Czuję nieznaczny ból, budząc się, i to wszystko. - A twoje
serce?
- Ciężko pracuje, żebym wrócił do przytomności. A ja do niej wracam,
Jemmo. W tym sensie te ataki nie są wcale cięższe niż rok temu. Za każdym
razem odzyskuję świadomość.
- Nie udawaj bohatera - odparła, wymachując gwałtownie rękami. - Nie
zniosę tego.
Pogładził ją po policzku, ale nie wiedział, co jej powiedzieć. Z łatwością
znajdował właściwe słowa, gdy stał przed Izbą Lordów. Nie umiał się jednak
wysłowić w najważniejszych momentach życia, a wszystkie wiązały się z jego
żoną.
- Nic na to nie można poradzić, Jemmo. Będę żył tak długo, jak mi będzie
dane. Ludzie umierają niespodziewanie.
Niestety atakom zawsze towarzyszył ból głowy i Elijah czuł jego żelazny
uścisk.
- Nie wierzę ci, że to nic nie boli. Przecież zaciskasz powieki.
- Boli mnie głowa. Fowle ma jakiś środek przeciw temu.
Poderwała się z miejsca i pociągnęła za dzwonek, żeby wezwać lokaja.
- To Fowle wie?
- W końcu muszę ci o tym powiedzieć.
- Kto jeszcze?
- Vickery.
- A Vickery nic mi nie zdradził!
- Nie pozwoliłbym mu na to. No i Villiers.
- Powiedziałeś Villiersowi, a mnie...
- Pewnego razu znalazł mnie nieprzytomnego w bibliotece.
Elijah wstał, choć z trudem, bo czuł taki ból, jakby kowal walił jego głową
o krzesło i jeszcze pomagał sobie przy tym młotem.
- Usiądź - poprosiła Jemma, popychając go ku fotelowi. - Nie powinieneś
wstawać.
- Fizyczny wysiłek jest mi niezbędny - wyjaśnił, całując ją delikatnie. -
Żyję już dłużej od ojca, bo dbam o kondycję.
- Skąd wiesz, że atak się zbliża?
- Doszedłem do wniosku, że następuje po nagłym, znacznym wysiłku. Na
przykład zanim zemdlałem w Izbie Lordów, z wielką pasją zabrałem głos na
ważny dla mnie temat, wzbudzający we mnie ogromny gniew. A dziś
wieczorem, kiedy dojrzałem cię na łodzi, tak się o ciebie bałem, że serce
struchlało mi ze strachu i straciło zwykły rytm.
- Musisz więc unikać wysiłku. Powinieneś teraz leżeć w łóżku!
Elijah uśmiechnął się smętnie.
- To nie żadna kuracja, tylko więzienie. Te ataki nie pojawiają się
nieustannie, Jemmo. Pewnie nie będę miał następnego co najmniej przez
tydzień.
Pokręcił głową, usiłując złagodzić rozsadzający ją ból.
- Przekonałem się, że ruch bardzo mi pomaga. Jeśli moje serce zaczyna bić
nieregularnie, mogę uniknąć ataku, wyruszając na konną przejażdżkę. Zmuszam
wtedy serce do regularnego rytmu i pomagam mu odnaleźć ten właściwy.
Spojrzał na żonę.
- Jestem głęboko przekonany, że pożycie małżeńskie wywrze taki sam
skutek.
Jemma patrzyła jednak na niego zachmurzona.
- Czy radziłeś się doktora?
- To bez sensu.
- Nie zgadzam się!
- Nikt nie wyleczy chorego serca.
Zaczęła płakać, a on przeklinał swoje serce nie za to, że jest chore, lecz za
to, że złamało drugie serce.
5
27 marca
Jemma wstała następnego ranka z uczuciem pustki, które ogarnęło ją po
chwilach głębokiego żalu. Poprzedniej nocy zmusiła Elijaha, żeby napił się
grzanego wina z korzeniami zaprawionego mlekiem, a potem udała się do
siebie. Wyjęła z włosów zwiędłe różyczki, umyła twarz, przebrała się w
ulubioną bawełnianą koszulę nocną i płakała przez kilka godzin.
Płacz w niczym jej nie ulżył. Doszła do jednego jedynego wniosku: Elijah
musi zerwać współpracę z Pittem. Ta nieustanna, wyczerpująca praca zagrażała
jego zdrowiu. Elijah zapewne nie mylił się, twierdząc, że nie umrze dziś lub
jutro. Gdyby jednak poniechał harówki o najróżniejszych porach, jakiej
wymagała Izba Lordów, mógłby żyć jeszcze przez rok. Albo przez pięć lat.
Albo...
Ubrała się ostrożnie, unikając wzroku Brigitte. Oczywiście, służba
wiedziała o chorobie serca nękającej ich pana. Wyczuwało się to po pełnej
smutku ciszy.
W jadalni nie było Elijaha. Gdy Fowle oznajmił, że jego wysokość został
wezwany na pilne posiedzenie w siedzibie burmistrza Londynu, Jemma poczuła,
że narasta w niej gniew.
- Czy książę zostawił mi jakąś wiadomość na piśmie? - spytała, choć znała
już, rzecz jasna, odpowiedź. Fowle odchrząknął.
- Posłańcy przybyli wczesnym rankiem i jego wysokość prosił mnie
jedynie, żeby waszą miłość gorąco przeprosić.
Elijah sam się zabijał. I po cóż to robił? Żeby rządowi angielskiemu łatwiej
się pracowało przez jeden dzień lub nawet przez tydzień?
- Jego wysokość nie był pewien, kiedy może wrócić - ciągnął Fowle, kładąc
przed nią egzemplarz „Morning Post".
Gniewanie się na Elijaha było absurdem. A jednak jak mógł tak po prostu
odejść bez słowa, zwłaszcza po tym, co stało się w nocy? A jeśli dzisiejszego
dnia on umrze? Czy zostawi ją bez żadnego pocałunku, bez słowa? Przestała
jednak nad tym rozmyślać, pojmując, że skończyłoby się to tylko na płaczu.
- Czy mąż mówił, że nie wróci na kolację, Fowle? - spytała, udając
obojętność.
- Obawiam się, że jego wysokość uważał za możliwe, iż wróci dopiero
późno w nocy - odparł Fowle i z miejsca podjął inny temat ze zręcznością
doświadczonego kamerdynera. - Książę polecił mi, żebym wysłał pana
Twiddy'ego do Swallowhill, jeśli on się tu dzisiaj zjawi. Kamerdyner ze
Swallowhill wspominał mi, że niełatwo tam znaleźć ludzi do robót w ogrodzie.
Na pewno wdzięczny będzie za tę pomoc.
A więc Elijah nie zapomniał o Twiddym, choć zdawał się zapomnieć o
żonie. Narastał w niej gniew.
Kamerdyner położył przed nią inną gazetę.
- Przyniosłem też „Morning Chronicie", wasza wysokość. Porównują tam
wczorajsze rozruchy z tymi sprzed pięciu lat, choć - dzięki Bogu - wczoraj było
mniej ofiar, a więzienie nie spłonęło, jak wtedy.
Elijah był wczorajszego wieczoru taki wyczerpany! Oczywiście, choć
zmęczony nadal wyglądał bardzo atrakcyjnie. Ciemne brwi i oczy podkreślały
zarys kości policzkowych; jego oblicze miało surowe piękno posągu rzymskiego
męża stanu. A może to był wyraz oczu? Pełne powagi zaangażowanie w służbie
dobru rysowało się na twarzy tego mężczyzny.
Gdyby teraz jednak siedział razem z nią w tym pokoju, zwymyślałaby go
niczym przekupka na targu rybnym.
Czy choć raz nie mógł pomyśleć o sobie? Musi zrezygnować z zasiadania
w Izbie Lordów! Corbin miał rację, choć nie znał prawdziwych przyczyn. Elijah
powinien był korzystać z życia, a nie zrywać się o świcie, żeby zdążyć na
spotkanie w sprawie rozruchów i statków ze skazańcami.
Wpatrywała się bezmyślnie w gazetę, czytając w kółko jedno i to samo
zdanie, początek artykułu mówiącego o oszustwie popełnionym w pobliżu
katedry Świętego Pawła. „Pan Bartlebee, przeświadczony, iż salon w jego
rezydencji nawiedził diabeł, dał egzorcyście złoty łańcuch w zamian za
przepędzenie intruza". Potem zaś przeszła do zdania następnego: „Jeremy, syn
pana Bartlebee, również przeświadczony o obecności diabła..."
Czy mogli teraz starać się o potomstwo? Elijah w dzieciństwie miał
bladozłote wijące się kędziory; ich dzieci mogłyby wyglądać podobnie.
Wyobraziła sobie ślicznego chłopczyka o urodzie Elijaha i jego poważnym
spojrzeniu. Poczuła, że coś ściska ją w gardle, i odłożyła posmarowaną masłem
grzankę. Nic nie mogła zrobić. Absolutnie nic. Nawet pomysł partii szachów
wydał się jej teraz czymś okropnym. Całkiem jak gra na lirze, gdy płonął Rzym.
Rozpaczliwie starała się ułożyć jakiś plan, który mógłby tu coś pomóc.
Wpadła tylko na jeden, dość żałosny, pomysł. Jeśli mężowi zostało
niewiele życia, powinna dołożyć starań, by cieszył się każdą chwilą. Oznaczało
to, że należy pójść za radą Corbina. Uwodzić Elijaha. Odbić go innej kobiecie.
A może to właśnie Elijah powinien odbić ją jakiemuś innemu mężczyźnie?
Wróciła znów do artykułu w gazecie. „Sądząc z woni siarki, konstabl uznał,
że diabeł naprawdę musiał nawiedzić salon".
Nie mogła jednak flirtować z jakimś mężczyzną tylko po to, by Elijah mógł
ją mu odbić. Jaskrawy fałsz tej sytuacji wzbudzał w niej obrzydzenie. Nawet
jeśli mąż pospieszył do pracy, nie fatygując się nawet, by jej zostawić kilka słów
wyjaśnienia, nie mogła przecież flirtować z kimś dla żartu. Z pewnością za to
mogła zainscenizować uwiedzenie - lub próbę uwiedzenia - Elijaha przez inną
kobietę. Wymagało to jedynie zachęcenia rywalki. Elijah znał przecież
wszystkie Angielki, z którymi utrzymywała towarzyskie stosunki, a zresztą...
Nagle zamarła z grzanką uniesioną do ust.
Przez osiem lat pobytu w Paryżu miała rywalkę w osobie markizy de
Perthuis, a o ich współzawodnictwie wiedziało całe miasto. Rywalizowały
obydwie zarówno pod względem modnych strojów, jak i manier, a także
celowały w dokuczaniu sobie pod pozorem prawienia wzajemnie
komplementów. Markiza przebywała teraz w Anglii, a Elijah prawie jej nie znał.
Louise była błyskotliwa, lecz nie tak piękna, by Jemma skręcała się z zazdrości.
Pozostawał tylko jeden problem: jak zetknąć oboje ze sobą. Nie było to
łatwym zadaniem. Markiza dbała o nieskazitelną reputację. Jemma wiedziała, że
nie tylko ze względu na zachowanie cnoty. Louise była tak nieprzytomnie
zakochana we własnym rozpustnym mężu, że w ogóle nie interesowali jej inni
mężczyźni.
Mogła zatem postąpić zgodnie z zamierzeniami Jemmy, jedynie chcąc
zrobić jej na złość. Było to prawdziwym wyzwaniem. Jak nakłonić markizę do
uwiedzenia Elijaha w taki sposób, żeby tamta nie zorientowała się, jakie są
prawdziwe intencje Jemmy? Wściekle trudne zadanie! Wręcz makiaweliczne.
Jemma zjadła grzankę i zmusiła się do przeczytania relacji o buncie więźniów.
Nim zdołano ich poskromić, skazańcy spalili sporo domów, choć na dostęp do
większych obszarów miasta nie pozwoliła im przezorność mieszkańców,
broniących się zza wzniesionych barykad.
„Morning Post" oskarżał burmistrza Londynu i rząd Pitta. Jak to możliwe,
by obywatele musieli bronić się sami miotłami i kubłami na śmieci? Czemu nie
wezwano pułku królewskich wojsk, żeby ukrócić ekscesy kryminalistów?
Jemma nie mogła czytać dalej. Przywodziło jej to na myśl mowy, które Elijah
wygłaszał w Izbie Lordów. Odrzuciła gazetę i wstała.
- Muszę włożyć najelegantszy strój - powiedziała chwilę później do
Brigitte. - Wybieram się do markizy. Spostrzegłam ją wczoraj na łodzi
królewskiej, stąd wiem, że jest w Londynie.
Brigitte, oniemiała ze zdumienia, zabrała się do pracy ze wzmożoną
gorliwością pokojówki, która wie, że jej starania będzie oceniać pokojówka
rywalki jej pani. Kilka godzin później Jemma wchodziła do salonu markizy w
toalecie odpowiedniej, by zasiąść do obiadu z samą królową Marią Antoniną.
Nosiła perukę, co rzadko czyniła. W przeciwieństwie do sfatygowanych i
(jak czuła) niezbyt czystych peruk, które zwykle widywała w salach balowych,
składała się ona z białych loczków tak delikatnych, że wyglądały jak zrobione z
waty cukrowej. Peruka była imponująco wysoka, lecz zdobiło ją jedynie kilka
wetkniętych w nią kwiatków. Suknia jej miała ten sam odcień bladego różu, co
kwiaty, a jej dół rozchylał się na boki, ukazując spodnią część o barwie nieco
ciemniejszej, z obszyciem w kolorze złocistego bursztynu. Najbardziej
efektowne ze wszystkiego były jednak, zdaniem Jemmy, pantofelki: na
wysokich obcasach, z różowego jedwabiu, zapinane na maleńkie złote klamerki.
Czekała ponad dwadzieścia minut, nim wreszcie do salonu weszła markiza.
Jemma wstała i złożyła jej krótki dyg. Był to sygnał świadczący o pominięciu
różnicy ich pozycji. Dyg markizy był głębszy, co oznaczało, że doceniła
dyskretny komplement Jemmy i chce się zrewanżować gestem, który byłby
wyrazem głębokiego respektu.
W końcu usiadły obydwie na stojących naprzeciw siebie dwóch sofach, a
nie na krzesłach, a to z powodu szerokości krynolin. Strój markizy był nawet
bardziej elegancki niż Jemmy. Markiza zawsze ubierała się tylko na czarno i
biało, co podkreślało jej ciemne oczy i włosy. Tego ranka spódnica sukni była
biała, wyszywana w wymyślne esy floresy czarną jedwabną nicią.
Kiedy wypiły herbatę i zaczęły gawędzić o zamieszkach w mieście, Jemmie
przypomniały się słowa Elijaha, że markiza wygląda w swoich dwubarwnych
strojach niczym szachownica.
- Jakże się pani miewa? - spytała, spoglądając na Louise znad filiżanki. -
Kiedy się widziałyśmy ostatnim razem, wybierała się pani do Lincolnshire... - tu
zawiesiła głos zachęcająco.
Markiza zmarszczyła brwi.
- Zdołałam się wreszcie dowiedzieć, gdzie przebywa mój mąż, a
przynajmniej, gdzie był. Zatrzymał się w jakiejś wiosce z tą... z tą ladacznicą, za
którą pojechał do Anglii. Kazałam lokajom rozpytywać się o niego.
Bolesny ton jej głosu jawnie świadczył o upokorzeniu.
- Najwyraźniej mieszkali tam obydwoje, lecz potem on nagle wyjechał, a
ona została dzień czy dwa dłużej... - Ale przynajmniej już nie przebywali razem
ze sobą?
- Tak. - Louise poweselała. - Wieśniacy to potwierdzili. Henri po prostu
wyjechał. Najwyraźniej chciał się jej pozbyć. Mówiono wprawdzie, że
pozostawił w oberży, gdzie razem mieszkali, swoje odzienie, aleja temu nie
wierzę. Henri nigdy by nie podróżował bez odpowiednich strojów.
Przypuszczam, że wrócił do Francji.
Markiza napoczęła cytrynową tartę.
- Trudno mi uwierzyć, że on w ogóle mógł opuścić Francję dla tej kobiety,
nawet jeśli się w niej zadurzył. Ostatnie słowa markiza wręcz wyrzuciła z siebie.
- Czy powróci pani w ślad za nim do Francji?
- Skądże. Czy po to, żeby myślał, że pojechałam za nim do Anglii z
powodu jego haniebnych poczynań? - Markiza wyniośle zignorowała fakt, że
wybrała się w pogoń za małżonkiem właśnie z tego powodu, i niedbale
wzruszyła ramionami. - Najzupełniej mnie nie obchodzi, co Henri robi, a on
doskonale o tym wie. Zostanę tu tak długo, jak mi się spodoba. Londyn jest
zachwycającym miejscem.
Jemma zrozumiała tę deklarację, jak następuje: Louise zostanie w
Londynie, dopóki nie będzie miała pewności, że mąż nie ośmieli się
kwestionować jej obecności w Anglii.
Nadszedł już czas na zniewagę, która wywołałaby furię Louise. Jemma
rozłożyła wachlarz i zakryła nim dolną część twarzy, jakby miała zamiar
powiedzieć coś, o czym lepiej byłoby nie wspominać. Wachlarze były
niezwykle użytecznym rekwizytem w sztuce obrażania. Zniżyła głos, mówiąc
poufnym tonem:
- Moja droga markizo, gdyby potrzebowała pani jakiejś rady tyczącej
mężów, wystarczy tylko zapytać.
Louise zmrużyła oczy.
- Jakiego rodzaju rady, droga księżno?
- Och, to tylko drobna sugestia. Czy brała pani pod uwagę zmianę swego...
- Tu Jemma pomachała dłonią, jakby nie mogła nawet w myśli użyć tego słowa.
- Mojego czego?
- Musimy być ze sobą szczere, czyż nie? - Jemma opuściła wachlarz nieco
niżej, by ukazać szeroki uśmiech. - Przecież jesteśmy przyjaciółkami.
- Naturellement - odparła markiza, a każdy cal jej zesztywniałego ciała
wyraźnie świadczył, że nienawidzi szczerości. - Nosiła pani niesłychanie
wytworne stroje na francuskim dworze. Mogły im dorównać jedynie toalety
Marii Antoniny. Pani twarz zawsze jest zachwycająca, a...
- Niewątpliwie - syknęła lodowato Louise.
- A jednak nie można ignorować faktu, że wygląda pani... och... niczym
szachownica, droga markizo. A któryż mężczyzna pragnąłby sypiać z
szachownicą? Nie ubiera się pani jak kobieta, która pragnie uwodzić, lecz jak
ktoś, kto pragnie zrobić wrażenie, być zauważonym... choć, rzecz jasna, jest
pani bardzo piękna.
Louise najwyraźniej miała ochotę zgrzytnąć zębami.
- Mój mąż nigdy nie zboczył z drogi cnoty.
Jemma złożyła wachlarz.
- A dlaczego, markizo? Dlaczego?
- Z pewnością dlatego, że pani też jest cnotliwa - odparła markiza
bezbarwnym głosem.
- Niestety, to prawda! Mój drogi Elijah nigdy, przez wszystkie lata mego
pobytu we Francji, nawet nie spojrzał na inną kobietę. Pragnęłabym, by pani
również zaznała takiego szczęścia. - Uśmiech Jemmy z pewnością grał markizie
na nerwach niczym pisk szczurów w zaułku. - Przyjaciele winni zawsze czuwać
wzajemnie nad tym, by działo im się jak najlepiej.
- A więc pani sądzi, że Henri wywiózł tę kobietę do Lincolnshire, bo nie
lubi mojej elegance?
Można było podziwiać, jak markiza potrafi wyrazić miażdżącą pogardę
jedynie za pomocą nieznacznej zmiany tonu głosu. Nadszedł czas na ostateczny
atak.
- Mój mąż - ciągnęła Jemma - nigdy nawet nie spojrzał na inną kobietę. Nie
tylko dlatego, że moje suknie są nieco mniej eleganckie niż pani wytworna
czerń i biel, ale też z tego powodu, że nie noszę serca na dłoni.
Nozdrza Louise pobladły.
- Och, to jakiś wasz angielski idiom. Nie rozumiem go. Gdzie niby ma być
moje serce?
- Nie każdy powinien je widzieć. Pani nigdy nie flirtuje, tylko otwarcie
okazuje swoje uczucia, wpatrując się w męża. - A więc mam je w oczach?
- Oczywiście, wiele osób będzie pani współczuć, lecz niektóre panią
wyśmieją. Należałoby okazywać więcej obojętności, moja droga. Jawna
namiętność budzi politowanie.
- Ach - powtórzyła markiza. - Politowanie...
- Elijah nigdy nie patrzy na inne kobiety - powtórzyła jeszcze raz Jemma,
obawiając się jednak, czy nie przesadziła.
Markiza tak mocno jednak uchwyciła swój wachlarz, że paznokcie wpiły
się w delikatny papier, rozdzierając go. - Już wiem! - zawołała Jemma, prostując
się w fotelu, jakby nagle wpadła na pewien pomysł. - Mogłaby pani tu, w
Anglii, wywołać jakiś skandal. Coś, o czym słuchy doszłyby nawet do Paryża.
Mąż przekonałby się wtedy, że nie on jeden rządzi pani sercem.
Louise parsknęła śmiechem.
- Chyba pani nie sądzi, księżno, że powinnam zadać sobie trud znalezienia
kogoś, komu nie będzie przeszkadzać moja... szachownica?
- Och nie, nie! Proszę nie brać tego tak dosłownie. Przecież ja nie sugeruję,
że ma pani płaski biust. Nigdy bym czegoś takiego nie powiedziała! Bez
wątpienia jednak wielu mężczyzn zachwyciłoby się - nazwijmy to tak - czymś
skromniejszym.
Oczy Jemmy prześlizgnęły się po imponującym biuście markizy, jakby
chciała ją za to przeprosić. Ciągnęła dalej:
- Oczywiście, kobiety bywają dla siebie takie okrutne! Kiedyś pewna moja
znajoma, która ma straszną skłonność do gaf, wyraziła się o pani bardzo
lekceważąco - doprawdy, jest bardzo źle wychowana - porównując panią, zdaje
się, do jakiegoś ptaka. Chyba do wrony. W każdym razie ja pani broniłam.
Powiedziałam, że jest pani jedyną osobą, która ma błyskotliwy umysł i urok
godny wielkich kurtyzan.
Louise wciągnęła gwałtownie dech.
- Uważam, że to wielki komplement - dodała Jemma. - Mogłaby pani mieć
każdego mężczyznę, gdyby tylko zechciała. - Urwała na chwilę. - Oczywiście
prócz mego drogiego Elijaha. On jest mi tak bardzo oddany!
- Nie zależy mi na Anglikach - odparła markiza, przełykając z trudem kęs
tarty. - Przeważnie mają fatalne maniery i nie umieją się wytwornie ukłonić.
Brak im też elegancji, tak powszechnej na francuskim dworze. Francuskiej
gracji. A także dyskrecji.
- Co do elegancji ma pani całkowitą słuszność, lecz niektórzy z Anglików
odznaczają się męską urodą, którą uznaję za pociągającą. Zawsze uważałam, że
mój mąż, książę Beaumont, wygląda niczym Gerard de Ridefort, lecz bez jego
afektacji. A wie pani przecież, że Maria Antonina nazwała Rideforta
najpiękniejszym mężczyzną w Paryżu.
- Pani mąż... - rzekła w zadumie Louise - och, przypominam sobie jakieś
osobliwe plotki, ale jestem pewna, że to tylko plotki i nic więcej. - Markiza
rozłożyła wachlarz i zakryła twarz aż po oczy.
Jemma znów wzruszyła ramionami.
- W każdym razie nie wplątał się w żaden skandal.
- Już wiem! - wykrzyknęła markiza. - To z tego powodu wyjechała pani
wówczas do Francji. On jawnie przyznał, że kocha inną.
- Swoją kochankę - odparła Jemma tonem absolutnej obojętności.
- Znakomicie pani zrobiła, wybierając się do Paryża. W pierwszym roku
pobytu tam brakowało pani jeszcze wdzięku i wyrobionego gustu, ale teraz -
proszę tylko spojrzeć! Przybyło pani lat, umie się pani jednak ubrać.
- Wiele się nauczyłam w Wersalu. Nie ma pani pojęcia, jaka byłam
wówczas naiwna. Szczerze wierzyłam, że mąż naprawdę kocha tę kobietę.
Trudno mi teraz uwierzyć, że byłam na tyle niemądra, by wyjechać za granicę z
tak błahego powodu jak ten, iż mąż ma kochankę!
Markiza dopiero po chwili zdołała się uspokoić.
- Ach, i o cóż tu się martwić - odparła, poruszając uszkodzonym
wachlarzem.
- Byłam bardzo młoda.
- Jak to dobrze, że pani po latach wszystko tak dobrze pamięta. Mnóstwo
ludzi tego nie potrafi.
- Oczywiście, jestem bardzo zaborcza - dodała Jemma - co moje, to moje.
Uważałabym za najgorszą zniewagę, gdyby jakaś kobieta ośmieliła się zbliżyć
do mego męża. A choć jemu tylko się zdawało, że kocha swoją kochankę, nie
potrafiłam pohamować gniewu. Wiem, że to było bardzo dziecinne. W Paryżu
zrozumiałam, że pozyskam jego serce, dopiero wtedy gdy zignoruję jego
niewybredny postępek. Markiza po raz trzeci dołożyła sobie cytrynowej tarty.
- Uważam, że kochanki są częścią męskiego świata, jego, że tak powiem,
niezbędnym uzupełnieniem. Mężczyźni popisują się nimi i wymieniają je
między sobą, tak jak kobiety popisują się i wymieniają wachlarzami. Wymaga
tego ich - nie wiem, jak to się nazywa po angielsku - l'amour propre. Miłość
własna? - Raczej chodzi tu o próżność. Owszem, myślę, że ma pani rację.
Byłam jednak młoda i naiwna, uciekłam więc do Francji. Na szczęście Elijah
szybko pojął lekcję i odtąd nawet nie spojrzał na inną kobietę. Przypisuję to
temu, że we Francji ja również miałam kilku przyjaciół. Elijah doszedł wtedy do
wniosku, że wszystkich trzeba mierzyć tą samą miarą.
- Jakoś nie rozumiem, dlaczego pani swobodne obyczaje miałyby
przemienić go w świętego - rzekła kwaśno Louise.
- Proszę tylko pomyśleć. Henri nigdy nie musiał się martwić, że pani
obdarzy uczuciem kogoś, z kim musiałby współzawodniczyć. Uważa, że może
się zakochać i zachowywać tak niemądrze, jak tylko mu się spodoba. Zawsze też
ma pewność, że pani będzie w domu czekać na niego.
Markiza dość nerwowo przeżuwała kęs tarty.
- Nigdy nie chciałam się zniżyć do jego poziomu!
- Bo, jak sądzę, nigdy nie uznała pani żadnego mężczyzny za równego
jemu - powiedziała współczująco Jemma. - Sama jestem bardzo wybredna, gdy
chodzi o męską aparycję, i nigdy mnie nie zachwycał sposób, w jaki pani mąż
zmiata wszystko z talerza. Co za apetyt! Oczywiście, u mężczyzny jest on
czymś godnym podziwu - dodała bez przekonania.
- Czy ośmiela się pani sugerować, że Henri jest otyły?
- Ach, oczywiście, że nie! W końcu mężczyzna w jego wieku powinien
nawet nabrać trochę tuszy. To świadczy o powadze i odpowiedzialności. Proszę,
niechże pani je, markizo. Chociaż ja sama nigdy nie jadam rano słodyczy.
Obydwie spojrzały na półmisek.
- Och, doprawdy! - jęknęła Jemma. - Nawet nie zauważyłam, że nic już na
nim nie zostało. W każdym razie, jak już mówiłam, podziwiam pani męża. Jest
niezwykle skromny... oczywiście, ma po temu powody.
Markiza zacisnęła zęby w taki sposób, jakby chciała dać Jemmie do
zrozumienia, że powinna zamilknąć, bo inaczej dostanie półmiskiem po głowie.
Jemma wstała pospiesznie od stołu.
- Jakże miło sobie pogawędziłyśmy! Chętnie zdradziłabym pani nazwisko
mojej krawcowej, ale nigdy nie daję jej adresu nawet najbliższym
przyjaciółkom. Jest z pewnością najlepsza w całym Londynie, a jeśli nawet
płacę jej trzy razy więcej, to dlatego, że potrafi uszyć suknię wręcz
błyskawicznie. Jedną wykonała mi z dnia na dzień!
Louise udało się zachować obojętność. Pół Londynu wiedziało bowiem, że
Jemma korzysta z usług madame Montesquieu przy Bond Street.
- Mam nadzieję, że się wkrótce spotkamy - oświadczyła beztrosko Jemma.
-Jutro idziemy wieczorem do Vauxhall... chyba nigdy tam pani nie widziałam.
Czy nie chce pani czasami się zabawić?
- Przyznam, że wybierałam się do Vauxhall od dawna - odparła markiza. -
Czy nie nosi się tam czasem domina?
- Zawsze.
- W takim razie nikt nie zauważy mojej skromnej sukni - stwierdziła Louise
z ostentacyjną zgryźliwością. - Bardzo się z tego cieszę!
Jemma zdecydowała się wymierzyć jej ostatni cios. Zamiast dygu,
wyciągnęła rękę do ucałowania.
Louise, oczywiście, nachyliła się nad nią niemalże z wdziękiem, lecz jej
spojrzenie obiecywało zemstę. Jemma pożegnała się z uśmiechem.
Nie miała władzy nad wieloma rzeczami, na przykład nad sercem męża,
które nie pracowało, jak należy. Elijah wiele znaczył dla rządu. Ona nic nie
znaczyła dla niego.
Była jednak obdarzona szczególnymi talentami.
6
Wracając od markizy, Jemma przypomniała sobie, że nie rozwiązała
jeszcze pewnego zadania ze Stu problemów szachowych Francescha Vicenta.
Wręczyła pelisę Fowle'owi i poszła prosto do biblioteki -oraz do szachownicy.
- Wasza wysokość - powiedział kamerdyner - ma gości.
Jemma myślała jednak wyłącznie o grze.
- Nie mogę teraz nikogo przyjąć, Fowle. Muszę zajrzeć do biblioteki.
- Pani rękawiczki! - powiedział kamerdyner z wymuszonym uśmiechem.
- Och, zapomniałam. - Jemma ściągnęła je i podała służącemu.
- Czeka na panią książę Villiers - oznajmił kamerdyner, mówiąc do jej
pleców.
Odwróciła się z irytacją.
- To Villiers tu jest? Cóż on tutaj robi, na miłość boską?
- Składa pani wizytę. A że w salonie czeka wciąż kilka dam, poprosił, żeby
mógł pójść do biblioteki. Siedzi tam nad szachami.
- Ach - odparła z uśmiechem - chyba lepiej, żeby te damy sobie poszły,
Fowle. - Urwała na moment. - Czy wiedzą o wizycie Villiersa?
- Zdaje mi się, że nie.
- To świetnie! - I Jemma skierowała się ku bibliotece. - Strasznie mnie boli
głowa, Fowle. Przeproś je w moim imieniu, a za jakąś godzinę przynieś mi coś
lekkiego do zjedzenia.
Gdy weszła do biblioteki, książę wstawał właśnie znad szachownicy.
Villiers był osobliwą mieszaniną najmodniejszej elegancji i jej przeciwieństwa.
Pogardzał perukami, związując włosy zwykłą wstążką z tyłu głowy - oczywiście
nieupudrowane. Mimo to nosił równie imponujący strój, jak ona.
Pod pewnymi względami stanowił całkowite przeciwieństwo Eli-jaha.
Brakowało mu jego uderzającej urody. Rysy miał zbyt kanciaste, by można jego
aparycję nazwać wytworną, a spojrzenie zbyt chłodne, aby je uznać za kuszące.
Nie dbał ani trochę o opinię elity, nie mówiąc już o tym, co sam o niej myślał.
Nigdy nie zajął należnego mu miejsca w Izbie Lordów i, jak Jemma wiedziała,
miał tylko jedną jedyną namiętność, którą zresztą podzielała: szachy.
Poczuła szczerą zazdrość na widok jego surduta, a było to uczucie, które
rzadko w niej budził męski ubiór.
- Przeszedłeś samego siebie - stwierdziła zamiast powitania. - Kremowy
jedwab i wiśniowy haft! Nigdy nie słyszałam o czymś podobnym.
Villiers zgiął się w ukłonie równie wytwornym, jak jego ubiór.
- Wymarzyłem go sobie, choć mój krawiec narzekał, pewnie z obawy, że
surdut mógłby się łatwo zabrudzić lub zniszczyć na deszczu.
Jemma się roześmiała.
- Czyżby deszcz ośmielił się padać na jego wysokość księcia Villiers?
- Zabrudzenie to coś, co przytrafia się tylko innym - powiedział z
przewrotnym błyskiem w oczach. - Podobnie jak grzech czy bankructwo.
- Jeśli masz nadzieję uniknąć grzechu - stwierdziła Jemma, siadając za
szachownicą - nie spodziewaj się pouczeń z mojej strony.
- To właśnie jedna z rzeczy, które w tobie lubię - rzucił przyjaźnie. - A
jedyną, co do której mam pewność, jest twoja elegancja. Skoro zaś sama
ubierasz się wspaniale, nie potrzebuję dawać ci rad. Podoba mi się ta twoja
peruka.
- Cudowna - przytaknęła mu, głowiąc się, czy z nim pomówić o chorobie
Elijaha.
Lepiej było jednak tego nie robić. Jeszcze by się rozpłakała. Co za okropna
myśl! Zaczęła pospiesznie ustawiać na nowo figury.
- Kiedy rozmawiałam z tobą po raz ostatni, odmówiłeś rozegrania ze mną
partii. Skoro zaś siadłeś już naprzeciw mnie, mam nadzieję, że zmieniłeś
zdanie?
- Twój mąż powiedział mi, że postanowiłaś powstrzymać się przed ostatnią
partią w naszym turnieju - westchnął. - Co, mówiłeś o niej z Elijahem?
- Miała być rozegrana z zawiązanymi oczami i w łóżku - przypomniał
smętnie.
- Przecież przegrałam z tobą! Powinieneś się z tego cieszyć co najmniej tak,
jakbyś grał z zawiązanymi oczami.
- Ku mojemu zdziwieniu stwierdzam, że się nie cieszę - odparł z
zaskoczeniem.
- W takim razie dam ci satysfakcję i zagram z tobą - powiedziała,
ustawiając szybko figury. - Możesz grać białymi, będą pasować do surduta.
- Ależ on jest kremowy - Villiers wzdrygnął się lekko - a nie biały. Nie
cierpię białego jedwabiu, a biały atłas jest jeszcze gorszy. Przywodzi mi na myśl
anioły, świętych i takie tam rzeczy.
- Nie widzę nic złego w aniołach - zauważyła Jemma. - Zawsze podobały
mi się skrzydła, choć nie aureola, bo ona przypomina jakiś okropny kapelusz.
- W takim razie spodoba ci się powód moich odwiedzin - odparł Villiers,
robiąc ruch pionkiem - bo zamierzam postarać się o własną.
- Zdumiewasz mnie - mruknęła.
Grali przez chwilę w milczeniu. Villiers wykonał ruch wieżą, a Jemma
zagroziła jednemu z jego pionków swoim gońcem.
- Mam kłopot - powiedział i rozgrywał partię dalej, póki nie wykonał ruchu
królem.
Jemma uniosła brew.
- I tobie, wielkiemu Villiersowi, przydarzyło się coś tak plebejskiego jak
kłopot?
Villiers westchnął.
- Nie ośmieliłbym się o nim wspominać, gdyby nie był żenujący.
- Przecież wszystkie kłopoty są takie. Choć uważałam, że nieżonaci
mężczyźni bez zobowiązań mają ich najmniej ze wszystkich.
- Niestety, dorobiłem się kilku zobowiązań, choć, jak na razie, nie żony -
odparł w zadumie. - Nawet nie zauważyłem, jak do tego doszło, że nisko
upadłem, stając się godnym szacunku człowiekiem.
- Godnym szacunku? - Jemma parsknęła śmiechem. - Powinieneś się
szczycić czymś wręcz przeciwnym, mając tyle nieślubnych dzieci.
- Co za wulgarny koncept. Całkiem niegodny ciebie.
Jemma zaśmiała mu się prosto w twarz.
- Uważam, że wulgarność bardzo odświeża. A dzieci istotnie sprawiają
kłopoty, ale nieprawe potomstwo, trzymane z dala od siebie, chyba
niekoniecznie?
- Również tak myślałem. - Długie palce Villiersa bawiły się pionkiem,
którego właśnie strącił z szachownicy. - W takim razie...
- Jak sobie może przypominasz, kiedy leżałem chory po moim
nieszczęsnym zeszłorocznym pojedynku, obiecałem sobie solennie, że się zajmę
moimi dziećmi.
- Przysięga na łożu śmierci, najgorszego rodzaju?
- Jesteś nie tylko wulgarna, ale i nieuprzejma - odparł z udaną powagą.
- Właśnie, właśnie. A tak nawiasem mówiąc, komu składałeś tę przysięgę?
Nie przypominam sobie, żeby nad twoim łożem czuwała jakaś osoba duchowna.
- Panna Charlotte Tatlock.
- Żadna z niej purytanka - skrzywiła się Jemma.
- Ta sama, która zbyt długo adoruje twojego męża. Wiesz przecież, że się
jej oświadczyłem.
- Cieszę się, że dała ci kosza - stwierdziła Jemma z satysfakcją.
- Kto ci mówił, że tak zrobiła?
- Na balu w święto Trzech Króli weszłam do własnej bawialni i ujrzałam ją
w namiętnym uścisku z twoim spadkobiercą. Nie mogła przecież jednocześnie
całować się z nim i mieć zamiar poślubienia ciebie.
- Czemu cię więc irytuje, że mogła z sukcesem uwodzić twojego męża?
- Wcale się tym nie zirytowałam. Nigdy nie ulegam tak mieszczańskiemu
uczuciu jak irytacja.
- Owszem, zirytowało cię to. Spojrzałaś wtedy na nieszczęsnego Elijaha
całkiem jak pies ogrodnika! Sama nie zjesz, ale drugiemu nie dasz.
- Wróćmy lepiej do twoich kłopotów - odparła Jemma i zaatakowała wieżę
Villiersa.
- Dziś rano otrzymałem właśnie wiadomość, że mój spadkobierca bardzo
nieodpowiedzialnie i niestosownie poślubił pannę Tatlock za specjalnym
zezwoleniem.
- Jakież to romantyczne.
- Twój ton jest wyraźnie nieuprzejmy i wyzuty ze współczucia. Czy wiesz,
że już druga z moich narzeczonych wyszła za mąż za specjalnym zezwoleniem?
- Najpierw moja bratowa, a teraz panna Tatlock. No, no! Czy to ten
problem, o którego rozwiązanie mnie prosisz? Mam ci znaleźć narzeczoną, która
cię nie rzuci i nie ucieknie z pierwszym lepszym zawadiaką?
- Nie musisz szydzić z moich kłopotów - odparł Villiers, wykonując ruch
pionkiem. - A zresztą nie zależy mi na szukaniu sobie żony. Miałem na myśli
inne poszukiwania.
Jemma wstrzymała oddech. Villiers patrzył na nią, a jego palce nadal
trzymały figurę szachową. Nie miała wątpliwości, o jakich poszukiwaniach
myśli. Nie uśmiechał się już, a wyraz jego oczu wiele mówił. Spytała
pospiesznie:
- A więc cóż to za kłopot?
Przez chwilę milczał, pozwalając się jej domyślić, że nie zmylił go ten
wykręt. Rozbawienie i pożądanie widoczne w jego oczach sprawiło, że się
nieznacznie uśmiechnęła. Nic w tym uśmiechu nie zapowiadało jednak, by
chciała zdradzić Elijaha.
- Dzieci. Obiecałem Charlotte, że znajdę jej idealnego męża. Nie zaufała
moim zdolnościom w tej mierze i nalegała, mówiąc, że jeśli podołam temu
zadaniu, będę musiał okazać się ojcem, a ona - żoną.
- A czy nią została? Wpadłeś, Villiers, wpadłeś po uszy!
- Myślałem, że zwrócisz się do mnie po imieniu, czyli: Leopoldzie. Chyba
jesteśmy już na tyle spoufaleni.
Atmosfera znowu się ochłodziła. Jemma wróciła do poprzedniego tematu.
- Cóż ona miała na myśli, mówiąc, że musisz okazać się ojcem?
- Powiedziała coś w tym rodzaju, że dowiedziała się o dzieciach.
- Przecież łożysz na ich utrzymanie, prawda? - spytała, wiedząc, że Villiers
istotnie tak robi.
Nawet jeśli ponosił tu winę, nigdy się nie uchylał od finansowej
odpowiedzialności.
Skinął głową.
- Powinieneś chyba zrozumieć, czym jest ojcostwo.
- Trudno mi określić, co to takiego.
- Chyba nigdy nie miałam okazji spotkać twego ojca. Mój nauczył mnie
grać w szachy.
- Równie dobrze mógłbym to zrobić ja. - Mina Villiersa nieco złagodniała.
Jemma spojrzała na niego spod oka.
- Nauczył mnie również, jak się pozbyć niechcianego adoratora, i zagroził,
że mnie zabije, jeśli tego nie będę umiała zrobić.
- A to dopiero - mruknął smętnie Villiers, bijąc jednego z jej skoczków. -
Co za brutalność!
Jemma poczuła lekką irytację. Ojciec słusznie ją przestrzegał przed
rozpustnikami w rodzaju Villiersa.
- Większość z jego nauk przyswoiliśmy sobie, żyjąc razem z nim. Ojcostwo
pociąga za sobą pewną bliskość.
Villiers nawet nie mrugnął okiem.
- Dzieci są...
- O jak wielu dzieciach mówimy? - spytała Jemma, a gdy nie odpowiedział,
dodała:
- Chyba wiesz, ile ich masz?
- Oczywiście, ale tu właśnie zaczynają się komplikacje.
Jemma strąciła z szachownicy gońca.
- Jakie znowu?
- Sześcioro - odparł.
- Sześcioro? Spłodziłeś sześcioro nieślubnych dzieci?
Oczy Villiersa uważnie śledziły jej palce, w których nadal trzymała gońca.
- Zważywszy, ile kobiet kochałem w życiu, nie jest to wcale liczba nie do
pomyślenia.
- Nie do pomyślenia! I kto tu jest wulgarny?
- Zapewniam cię, że nie bawię się w dwuznaczniki.
- Myślałam, że masz może dwoje.
- Sześcioro.
- Powinieneś być ostrożniejszy - skarciła go.
- Niewątpliwie.
- Nigdy nie pomyślałeś o tych nieszczęsnych bękartach ani o ich
niezamężnych matkach?
- Nie.
Teraz Jemma miała wykonać kolejny ruch, lecz się zawahała. Poczuła się
trochę nieswojo. Lubiła Villiersa, czyli Leopolda. Naprawdę go lubiła. A
nawet...
- Przecież jestem księciem - stwierdził, ale nic się nie dało wyczytać z jego
głosu. - Po cóż miałbym sobie zaprzątać głowę czymś takim?
- No, przynajmniej łożysz na nie.
- Mógłbym nawet zapełnić nimi cały dom podrzutków, a ty i tak byś
pochwaliła moją cnotliwość.
- Nie spodziewałabym się, że zrobisz coś takiego - odparła nieco
ostrzejszym tonem, niż zamierzała - ale to haniebne, że nie myślisz wcale o
kobietach, z którymi...
- Spałem. Przeciwnie, myślę bardzo dużo o niektórych, z którymi spałem
lub mam nadzieję spać.
Był to niewybredny żarcik. Jemma spojrzała na niego ze wzgardą.
- Co za różnica, czy jest ich dwoje, czy też sześcioro? - spytał.
- Jedno dziecko z nieprawego łoża to błąd. Dwoje to nierozwaga. A troje...
lub sześcioro... to po prostu podłość. Podłość!
W jego ciemnych oczach mignęło coś takiego, że jej gniew osłabł.
- Rozumiesz to chyba? - spytała. - Chyba nie doceniasz tego, kim jest
książę.
- Nie ośmielisz mi się chyba wmawiać, że matki twoich dzieci cieszyły się,
mogąc zajść w ciążę z kimś tak wysoko postawionym!
- Nie. - W jego oczach zagościł przelotny uśmiech. - Wychowywano mnie
w przekonaniu, że wszyscy niżej stojący ode mnie nic nie znaczą. Ze
odziedziczone przeze mnie pieniądze, władza i tytuł dają mi prawo robić, co
tylko chcę. A tak się również składa, że nie cierpię prezerwatyw i przez wiele lat
nie pozbyłem się niechęci do nich.
- Nie ma w tym nic honorowego - odparła zjadliwie. - Dobrze, że nie
spłodziłeś czternaściorga! Kim one są?
- Dzieci?
- Matki. Wiem, że jedno z nich urodziła ci kobieta wysokiego rodu, lady
Caroline Killingrew. I że odmówiłeś poślubienia jej.
- W rzeczywistości ta właśnie dziewczynka nie jest moim dzieckiem.
- Czy to znaczy, że nie należy jej wliczać do tych sześciorga?
- Należy, ale tylko dlatego, że ją również objąłem swoją opieką. Mówiłem
ci, że wystąpiły pewne komplikacje.
- Ależ oczywiście, że ona jest twoim dzieckiem. Lady Caroline mówiła o
tym wszystkim. A jej ojciec powiedział mojemu wujowi Edmundowi, że
przyznałeś się do tego związku, potem zaś nie chciałeś się z nią ożenić.
Wszyscy jej współczuli, a... - spojrzała mu w oczy i urwała. - Mój Boże! W
takim razie kim był ojciec?
- Nie mam pojęcia. - Villiers wzruszył ramionami. - Ja z pewnością z nią
nie spałem. Myślę, że mówiła to wszystko z rozpaczy. Uznałem, że jako
dżentelmen muszę odegrać rolę, jaką mi w tym dramacie wyznaczyła.
- Może miała nadzieję, że zmusi cię do ożenku?
- Nie sądzę. Gdyby chciała zyskać męża, oskarżyłaby kogoś niżej stojącego
ode mnie, kto byłby rad z dużego posagu, jaki chciał jej dać ojciec.
- A więc ocalił ciebie twój tytuł? Czemu więc odegrałeś tę rolę?
- Z trudem mi się to udało - odparł cierpko. - Nie chciałem się z nią żenić i
o mały włos nie zacząłem głośno mówić, że prawie jej nie znam. Ona z kolei
wpatrywała się we mnie tragicznym wzrokiem na balach, póki ojciec nie
wyprawił jej do Kanady. Dziecko wysłano po paru miesiącach z powrotem do
Anglii z niezbyt miłym listem, gdzie była mowa o tym, że mam je utrzymywać.
Cóż więc mogłem zrobić prócz uznania go za swoje?
- Czy wiesz, gdzie dzisiaj jest jego matka?
- Czemuż miałbym się tym zajmować?
- Istotnie.
- No i jej dziecko jest teraz jednym z moich sześciorga.
- A pozostałe pięć matek? Czy to wszystko ladacznice?
- Graj, Jemmo, graj - Villiers machnął ręką - bo mam zamiar z tobą wygrać.
Nie, nie ma między nimi ladacznic. Mam zbyt wiele szacunku dla siebie i
zanadto obawiam się chorób, a ryzyko jest tu przerażające.
- Dzielisz włos na czworo. - Jemma zrobiła ruch królem. - Jeśli chcesz,
nazwij je kurtyzanami.
- Obojętne mi, czy są nimi, czy nie - rzekł z naciskiem.
Tak jak się spodziewała, Villiers skupiony na rozmowie nie zauważył, że
goniec, który jej pozostał, zagrozi wkrótce jego hetmanowi.
- Nie zgodziłabym się z tobą. Przecież wychowują twoje dzieci. No i, jak
się spodziewam, nie uczą ich grać w szachy. Wyobraź sobie tylko wszystkie te
pożyteczne nauki, które się wpaja dziewczętom.
- W istocie tylko jedno z nich wychowuje jego matka.
- A któż się troszczy o pozostałe?
- Mój radca prawny zapewnia mnie, że wszystkie mają należytą opiekę.
- Przecież nic o tym nie wiesz.
- A po co miałbym wiedzieć? Czy ty...
- Gdybym ja miała dziecko, chciałabym wiedzieć, gdzie ono jest!
- Jak dotąd, mamy tylko dwie pozycje na liście ojcostw - westchnął z
zadziwiającym spokojem. - Ciekawe, kto też je wychowuje i uczy grać w
szachy.
- Powinieneś, moim zdaniem, sam się nimi zająć, jak mówiliśmy kilka
tygodni temu. Chociaż muszę przyznać, że wówczas była mowa tylko o dwojgu.
- Wykonała ruch pionkiem, kalkulując liczbę innych, potrzebnych jej, by
zagrozić jego królowej.
- Wtedy jednak żartowałaś i chciałbym wierzyć, że teraz również.
- Ani trochę! Czy dotknąłeś tego pionka, bo zamierzasz go przesunąć?
Villiers spojrzał na szachownicę, zmarszczył lekko brwi i zrobił nim ruch.
- Dzieci powinny być razem z rodzicami. To część obowiązków
ojcowskich.
- Nie mów bzdur. Ja nie mam żony.
- Czyż hrabia Ballston nie wychował co najmniej tuzina nieprawych
potomków?
- On miał żonę.
- Dwoje z tych dzieci było jej, sądząc z tego, co mówiono. Trzeba więc
znaleźć ci żonę... właściwą żonę.
- Masz na myśli taką, która nie będzie kręcić nosem na moje nieślubne
potomstwo, bo ma już własne?
- Dobrze by ci to zrobiło. - I Jemma parsknęła śmiechem na widok jego
miny.
- Myślisz, że ja naprawdę powinienem żyć razem z tymi wszystkimi
dziećmi?
- Ee... nie. - Jemma przesunęła gońca na inne pole. - Szach i mat!
Villiers patrzył bez słowa na zastawioną przez nią pułapkę.
- O Boże! Całkiem mnie zagadałaś!
- Szkoda, że nie mogłeś widzieć swojej miny, kiedy ci podsunęłam myśl,
żebyś wziął te dzieci do siebie. Coś cudownego!
- Mógłbym wziąć jedno.
- Co takiego?
- Zdołałbym zająć się jednym. Czy nie sądzisz, że to wystarczy?
- Wystarczy do czego? - Jemma spojrzała na Villiersa tak, jakby widziała
go po raz pierwszy. - Ja tylko starałam się wygrać tę partię i wygrałam. Czy
mam ci powiedzieć, kiedy zrobiłeś błędny ruch?
- Nie. - Villiers wzruszył ramionami. - W końcu ty wygrałaś. Przepraszam,
muszę pomyśleć.
Jemma zerwała się na nogi.
- Czy ty naprawdę zamierzasz wziąć do siebie te nieślubne dzieci? Ja tylko
żartowałam, Villiers! Naprawdę! Żadna przyzwoita kobieta nie będzie chciała
wtedy za ciebie wyjść. Nigdy bym tego nie mówiła na serio.
Villiers wstał i podszedł do niej. Był wysoki, prawie tak wysoki jak jej
mąż, i Jemma musiała zadrzeć głowę do góry.
- Nie chcę się żenić z przyzwoitą kobietą - wycedził z wolna.
W jego oczach dojrzała coś, czego tam nigdy wcześniej nie było.
Flirtowali ze sobą prawie od roku, odkąd wróciła z Francji i zaczęła z nim
grać w szachy. Turniej między nimi nigdy nie został zakończony i nigdy też nie
będzie. Musiałby bowiem skończyć się w łóżku.
- Leopoldzie... - wyszeptała. - Nie wolno ci...
- Mówię teraz poważnie. Jesteś mężatką. Wyszłaś za mojego przyjaciela z
czasów dzieciństwa, Elijaha. A Elijah... - Villiers zaczerpnął tchu, jakby chciał
zmienić temat. - Chcę ci tylko powiedzieć, Jemmo, że kiedy jakiś mężczyzna cię
pozna, nie bardzo już ma ochotę szukać innej.
Jemmę głęboko poruszył ten komplement. Wiedziała też dlaczego. Tkwiła
w niej jeszcze tamta młodziutka dziewczyna, zrozpaczona, że jej mąż woli
towarzystwo kochanki niż żony.
Skinęła głową. Nigdy więcej nie zdradziłaby Elijaha.
- Zamierzamy mieć dziecko - powiedziała, mając nadzieję, że z sercem
męża nie jest aż tak źle.
- A ja mam ich już kilkoro i sądzę, że nadszedł czas, żebym je poznał.
Villiers cofnął się, a Jemma nagle poczuła, że mimo woli podaje mu rękę
do pocałunku. Ton jego głosu świadczył o smutku, ale też o samoakceptacji,
choć tliła się w nim iskierka humoru.
- Jeszcze się w kimś zakochasz, Leopoldzie. Ktoś podbije twoje serce, nim
sobie zdasz z tego sprawę.
Villiers pokręcił głową.
- Wybieram się dziś wieczór do Vauxhall. Przyjdź tam, a poznam cię z
najbardziej uroczą kobietą, jaką znam.
Villiers ukłonił się, pożegnał i wyszedł.
Jemma długo siedziała nad szachownicą, rozmyślając, jak bardzo się
zmienił. Gdy skończyli grę, analizowali ją potem na kilka różnych sposobów i
spierali się o poszczególne ruchy. A teraz on sobie poszedł po tym, jak rozegrała
z nim najprostszą z omawianych w książce partii, rozpraszając jego uwagę
rozmową.
Tym, co sprawiło, że poczuła się nieswojo, patrząc na rozrzucone figury,
była świadomość, że wiedziała, co dojrzała w jego oczach. Nieczęsto się jej
zdarzało to ujrzeć.
Nie tego się po nim spodziewała. Villiers czuł do niej coś, czego nie
powinien był czuć do nikogo... poza własną żoną, gdyby w ogóle ją miał.
7
Zapadła noc, a Elijah nie wracał do domu. Jemma zjadła samotnie kolację o
dziewiątej i zasiedziała się nad nią aż do dziesiątej, a potem znów poszła do
biblioteki. Zajęła się tam pewnym problemem szachowym, po czym zasiadła do
rachunków domowych.
W rzeczywistości jednak śledziła zegar. Rozpaczliwie chciała ujrzeć
Elijaha i z niesłychaną determinacją pragnęła namówić go do opuszczenia Izby
Lordów.
Kiedy mąż wszedł wreszcie do biblioteki, posępny i wyczerpany, pragnęła
rzucić mu się w objęcia, a jednocześnie go zwymyślać. Na szczęście nie musiała
dokonywać wyboru, bo obecność Fowle'a oraz lokajów czyniła i jedno, i drugie
niewykonalnym.
Elijah nachylił się nad jej dłonią i ucałował ją tak, jakby byli co najwyżej
parą znajomych. Fowle zjawił się, nim zdążyli zamienić choćby jedno słowo, a
za nim trzech lokajów wniosło mały stolik z półmiskami i porcelaną.
Jemma siadła tam, gdzie zwykle, czując się tak, jakby stąpała po tłuczonym
szkle. Ona, która zawsze rozmawiała tak swobodnie, teraz nie mogła sklecić
nawet kilku najprostszych zdań. Siedzieli w milczeniu, gdy Fowle postawił
stolik przed Elijahem, zdjął pokrywę półmiska z befsztykami i nalał wina do
kieliszków.
- Możesz zostawić wszystko mnie, obsłużę się sam - powiedział Elijah.
Fowle, urażony, zacisnął wargi, lecz Elijah jednym spojrzeniem go oddalił.
- Co dziś robiłaś? - spytał Elijah, gdy za Fowle'em i lokajami zamknęły się
drzwi.
Jemma pociągnęła łyk brandy.
- Och, bawiłam się całkiem dobrze - odparła beztrosko. - Rankiem
odwiedziłam przyjaciółkę, a po południu wygrałam z Villiersem w szachy.
Elijah spoważniał.
- Jakże on się miewa?
- Dobrze, choć wyznał mi, że ma sześcioro nieślubnych dzieci. Dłoń
Elijaha, w której trzymał widelec z befsztykiem, zatrzymała się w połowie drogi
do ust.
- Sześcioro - powtórzyła Jemma - i co więcej, nie jest wcale ojcem dziecka
lady Caroline Killingrew. Przypominasz sobie, ile było plotek, kiedy odmówił
poślubienia jej?
Elijah skinął głową.
- Postąpił zadziwiająco wielkodusznie, pozwalając im krążyć. Mówił, że
tylko w ten sposób zachowa się jak dżentelmen.
- Niepowszedni u niego impuls - odparł sucho Elijah.
- Tylko Villiers mógł nie dbać o swoją reputację do tego stopnia, żeby
pozwolić się oczerniać prawie nieznanej mu damie.
- To przywilej porzuconych - stwierdził Elijah nieco zgryźliwie.
- On jest dużo bardziej cnotliwy, niż daje po sobie poznać. Myślę, że uważa
złą reputację za coś pożytecznego.
- Sądzi widocznie, że jako grzesznik jest bardzo atrakcyjny -przyznał
Elijah, unosząc pokrywę półmiska i nakładając sobie na talerz solidną porcję
płastugi.
- Podczas gdy ty, człowiek godny szacunku, jesteś bardzo wyczerpany -
odparła Jemma.
Spojrzał na nią sponad talerza.
- Wiem, co masz zamiar powiedzieć.
- Nie powinnam więc tego robić, bo nie ma nic gorszego niż uprzykrzona
żona, która mówi coś, o czym mąż doskonale wie.
Uśmiech męża sprawił, że serce nagle zaczęło jej bić szybciej.
- Wcale nie uważam, żebyś mi się naprzykrzała.
- Nie powinieneś mnie do tego zachęcać - powiedziała, siląc się na ton
lekkiego flirtu. - Tak długo żyliśmy z dala od siebie, że zapomniałeś, jaką
potrafię być sekutnicą.
- Nigdy nią nie byłaś - mruknął.
Spojrzeli sobie w oczy.
- Nawet mnie nie zwymyślałaś, gdy zobaczyłaś mnie z kochanką.
- Czyżby? -Jemma nie mogła sobie jednak niczego przypomnieć poza
żółtymi włosami Sarah Cobbett zwisającymi z blatu wielkiego biurka Elijaha.
- Spojrzałaś tylko na mnie z pobladłą twarzą i upuściłaś kosz piknikowy,
który trzymałaś w ręce, a potem uciekłaś bez słowa.
Jemma posłała mu dyskretny uśmiech.
- Nie myśl, że nadal byłabym taka milcząca. Gdybym teraz zobaczyła
podobną scenę, urządziłabym piramidalną awanturę. - Wiedziała jednak, że
Elijah nigdy więcej już nie zrobi czegoś podobnego. Że on się zmienił i ona się
zmieniła, i że żadna inna kobieta nie stała już między nimi.
- Widok twojej twarzy był jak cios sztyletem - powiedział Elijah.
- Och, z pewnością...
- Nie, nie przesadzam. Już raz taką kobiecą twarz wcześniej widziałem.
- Naprawdę?
Wskazał widelcem na ściany.
- Usunęłaś dowód.
Jemma spojrzała na ściany. Kazała pokryć je nową boazerią i pomalować
na kolor ciemnej czerwieni, kiedy na święta Bożego Narodzenia wyjechali na
wieś.
- Były przedtem dębowe - powiedziała zmieszana. - Nie nazwałabym ich
dowodem zbrodni, choć uważałam je za niemodne.
- Duży obraz z Judytą i Holofernesem wisiał niegdyś naprzeciwko biurka
mego ojca - wyjaśnił Elijah, wracając do posiłku. - Było to wyjątkowo
sugestywne malowidło, na którym Judyta unosi odciętą głowę Holofernesa z
wyraźnym triumfem. Zapewne moja matka sądziła, iż zmusi w ten sposób ojca,
by dostrzegł, jak ją rozgniewał. Wątpię jednak, czyjej się to udało. Nie był zbyt
uważnym obserwatorem.
- Czy twoją matkę gniewało, że ojciec ma kochanki? - spytała ostrożnie
Jemma.
- Coś w tym rodzaju.
Rozmowa nie przebiegała tak, jak Jemma ją sobie zaplanowała.
Upodobania poprzedniego księcia Beaumont były interesujące, ale nieistotne.
- W rzeczywistości miałam okropny dzień - wyznała nagle.
Elijah natychmiast odłożył widelec.
- Bardzo mi przykro, że stan mego zdrowia przyczynił ci zmartwień.
- Zmartwień... - przez chwilę nie mogła nic mówić, jakby słowa uwięzły jej
w gardle. - Rano potraktowałam w sposób dosyć przykry kobietę, która jest
moją znajomą, jeśli nie przyjaciółką. A w dodatku namawiałam Villiersa, żeby
wziął swoje nieślubne dzieci do domu.
- Nie może tego zrobić - zasępił się Elijah. - Nawet jego wysokie urodzenie
nie uchroniłoby go wtedy przed potępieniem. Cóż ty sobie myślałaś, Jemmo?
- Wcale nie myślałam. - Jemma zadarła podbródek, usiłując się nie
rozpłakać. - Byłam tak zła na ciebie, że wyszedłeś rano, nie zostawiając mi
nawet kartki z paroma słowami, że zachowywałam się jak... - głos zadrżał jej
mimo wszystko, ale pokonała skurcz w gardle - ...jak najokropniejsza z osób, bo
chciałam wygrać w obydwu wypadkach, nie dbając o to, ile narobię szkód.
- Wygrać? Cóż u licha chciałaś wygrać u swojej przyjaciółki?
- Nieważne, obawiam się zresztą, że to koniec tej przyjaźni.
- Postąpiłem bardzo nieuprzejmie, pozostawiając cię bez żadnych
wyjaśnień, zwłaszcza po wstrząsie, jaki przeżyłaś ostatniej nocy. Przepraszam. -
Spojrzał na nią życzliwie i ze współczuciem. - Nie zachowam się więcej tak
nieelegancko.
No i ona okazała się sekutnicą, a on - mężem doskonałym.
- Dziękuję - odparła - ale należy mi się jakieś wyjaśnienie.
- Myślałem, że uda mi się to zrobić wcześniej - odparł, unosząc kieliszek z
winem do ust. - Wiem, że musimy poważnie porozmawiać. Oczywiście,
zaczniesz zaraz mówić o dziecku. O następnym księciu. Już oznajmiłem Pittowi,
że jutro mnie nie będzie w Izbie.
Spojrzał na nią czule. Najwyraźniej zamierzał spędzić cały dzień w łóżku.
Razem z nią.
- To nie załatwia sprawy ostatecznie - odparła ostrożnie, usiłując puścić
mimo uszu zimną rzeczowość, z jaką wspomniał o dziecku.
- Co jeszcze?
- Chciałam, żebyś w ogóle zrezygnował z zasiadania w Izbie Lordów. Z
powodu twojego zdrowia.
Te słowa zawisły w powietrzu. Spojrzenie Elijaha spoważniało, jakby
nigdy nie było w nim cienia serdeczności. Siedziała teraz naprzeciw
doświadczonego polityka. Jak zwykle, niczego nie zamierzał udawać.
- Rząd stoi w obliczu buntu więźniów, zbliżających się wyborów,
zubożenia ludu. Fox i książę Walii uwłaczają całemu narodowi swoimi
pijackimi wybrykami, a król najwyraźniej nie potrafi okiełznać własnego syna.
Nie mogę zdecydować się na tak drastyczny krok.
- Nie dziwi mnie, że nie mogą się bez ciebie obejść, dziwię się tylko, że ty
nie możesz się obejść bez nich.
- Nie bardzo ciebie rozumiem.
- Z pewnością premier boryka się w tym roku z wieloma trudnościami, ale
moim zdaniem Pitt potrafi sprostać tym wyzwaniom. W końcu po to go
wybrano! Ciebie, Elijahu, nie wybierano.
- Odpowiedzialnym jest się i bez wyboru. - Elijah spojrzał na nią z powagą,
całkowicie zdeterminowany.
- Twoje serce odmówi ci posłuszeństwa, jeśli w nocy aż do rana będziesz
walczył o sprawy, o których większość równych ci pozycją ludzi czyta jedynie
w gazetach, jeśli w ogóle do nich zagląda. Villiers nigdy nie zasiadał w Izbie, a
zeszłego roku, po ranie odniesionej w pojedynku, przez całą rekonwalescencję
nie opuszczał łóżka.
Elijah odstawił kieliszek na stół.
- Różnię się bardzo od niego. On rozpatruje problemy etyczne niczym
rozgrywkę na szachownicy.
- Nie słuchałeś chyba, co mówiłam - odparła, usiłując opanować gniew. -
Villiers o mało nie umarł zeszłego roku, ale wydobrzał, bo zaszył się we
własnym domu. Gdyby zrywał się o świcie, uważając błędnie, że nikt inny nie
jest zdolny uporać się z trudnymi sprawami, dawno by już nie żył.
Elijah zacisnął usta.
- Chyba nie chcesz mi wmówić, że powinienem resztę życia spędzić w
łóżku, leżąc w nim plackiem, tak jak on, i co najwyżej grając od czasu do czasu
w szachy? - Odsunął od siebie talerz z niedojedzonym daniem. - To byłoby już
przesadą.
Mówił uprzejmie, jak zwykle, lecz widziała, że narasta w nim gniew.
- Czyżbym, twoim zdaniem, aż tak bardzo cenił swoje życie, żeby w nim
zastygnąć niby mucha w bursztynie? Żeby porzucić wszelkie ambicje, chęć
zrobienia czegoś wartościowego w czasie, który mi jeszcze pozostał?
- Nie powinieneś... - zaczęła Jemma, lecz przerwał jej stanowczy ton osoby,
która potrafi przekrzyczeć tłum gardłujących polityków.
- Chciałabyś, żebym postępował jak Villiers, który nie dba o swoje
potomstwo, ukrywane gdzieś po okolicznych wsiach? Jak ktoś, kto myśli
jedynie o kolejnej partyjce szachów? Choć ty zapewne powitałabyś to z
nieuzasadnioną aprobatą. W końcu Villiers dba o swój wygląd, więc może i
mnie wolno byłoby pięknie się ubierać i grać w szachy.
Jemma daremnie usiłowała zaczerpnąć tchu.
- Miałbym chodzić ze szpadą u boku, mając absolutną pewność, że góruję
nad wszystkimi niczym archanioł, bo urodziłem się księciem i nie musiałem
nawet palcem kiwnąć, żeby zyskać swoją pozycję?
Elijah z głośnym trzaskiem przykrył srebrny półmisek wiekiem.
- Pozwól sobie wyraźnie powiedzieć, Jemmo - zacisnął wargi - że
wolałbym się zastrzelić, niż stać się kimś takim jak Villiers.
- Traktujesz mnie nieuprzejmie. - Głos Jemmy drżał nieco, choć szczerze
się za to znienawidziła.
Nie była z natury wojownicza i spierała się jedynie z mężem. Ze swym
zaciekle prostolinijnym i szlachetnym mężem.
Elijah z pewnością to wyczuł, bo wstał, podszedł do szafki i nalał do
obydwu kieliszków rubinowego płynu, a potem podał jej jeden z nich.
- Ten trunek jest dziełem francuskich mnichów. Pędzą go z owoców lub
kwiatów wiśni.
Jemma spróbowała go i zakrztusiła się, tak ją zapiekło w gardle i żołądku.
- Szczególne rozrywki księcia Villiers nie mają tu zresztą nic do rzeczy -
zaczął Elijah, siadając znów za stołem - ale jesteśmy obaj niepodobni do siebie.
Nie mógłbym żyć, wałęsając się po Londynie i przystając tu i ówdzie, by
pogawędzić z przyjacielem lub zagrać z nim w szachy. Czy zapraszałaś go dziś
do siebie?
Czekał na odpowiedź, unosząc brew. Jemma pokręciła głową.
- A więc wstąpił tu przypadkiem, ty zaś spędziłaś z nim bez wątpienia miły
wieczór, dworując sobie z liczby jego nieślubnych dzieci i flirtując z nim?
Zaskoczył ją nieskrywany gniew w jego głosie.
- Przecież nie możesz być o niego zazdrosny! Nie po tym, jak
zrezygnowałam z szachowego turnieju między nim a mną!
- Dlaczego nie miałbym być zazdrosny o kogoś, kto spędza wieczór na
chwaleniu twojej urody?
Otwierała już usta, kiedy uniósł dłoń, nakazując jej milczenie.
- Nie powiesz mi chyba, że nie prawił ci komplementów, Jemmo. Jeśli to
powiesz, uznam, że zrobiłem z siebie durnia!
Milczała.
- On się w tobie zakochał - rzekł głucho Elijah.
- To nie znaczy, że ciebie zdradziłam. Obojętne, z Villiersem lub
kimkolwiek innym.
- Wiem o tym.
Jemma po raz drugi upiła nieco sherry, które było niczym strużka ognistej
słodyczy. Coś okropnego!
- Zeszłej nocy Fox kazał artylerzystom otworzyć ogień do buntowników w
Lambeth, dystrykcie, który mu podlega.
- To straszne - wyszeptała.
- Nie mam wątpliwości, że zdusił bunt, ale spróbuj to powiedzieć młodej
matce, której dziecko zginęło, kiedy tuliła je w ramionach, sądząc, że oboje są
bezpieczni we własnym domu. Trafiła je zabłąkana kula.
- Szczerze mi jej żal, ale czy to znaczy, że nie wolno ci się oszczędzać?
Słuchając cię, można by pomyśleć, że tylko ty możesz powstrzymać Foxa i Pitta
przed aktami przemocy. Czy przypadkiem nie przeceniasz własnego znaczenia?
W końcu i ty jesteś w parlamencie z tego powodu, że urodziłeś się księciem.
Czy nie sądzisz niekiedy, że nie miałbyś tej samej władzy i wpływów, gdybyś
nim nie był?
Twarz Elijaha nabrała nieodgadnionego wyrazu.
- Czy zawsze byłaś o mnie tak kiepskiego zdania? - powiedział z lekkim
zaciekawieniem, jakby pytał, czy woli ziemniaki, czy groszek.
- Nigdy! Ja tylko chciałam ci podsunąć myśl, żebyś nie próbował się
obwiniać za to, że Fox kazał artylerii strzelać, a jakaś kula przypadkowo trafiła
dziecko. Czy osobiście aprobowałeś tę jego fatalną decyzję?
W jego oczach błysnął gniew, ale to jej odpowiadało. Nie było bowiem nic
gorszego niż jego obojętność, obojętność męża stanu.
- Czy chcesz wiedzieć, co się wczoraj zdarzyło, Jemmo? Naprawdę chcesz?
- No, powiedz. Czekam na to z zapartym tchem.
- Twój sarkazm jest, jak sądzę, usprawiedliwiony. Z pewnością dużo
łatwiej i przyjemniej było zostać w domu i wygrać partię szachów.
Jemma zerwała się na nogi i podeszła do kominka. Odwróciła się szybko,
gdy miała już pewność, że nie będzie gwałtownie oddychać. Gdyby dała po
sobie poznać rozsadzającą ją wściekłość, wszystko by przepadło.
- Skoro kobiety nie mogą zasiadać w parlamencie, twoje uwagi są nie tylko
nieuprzejme, ale też niesprawiedliwe.
Elijah również podniósł się z krzesła. Nigdy by nie siedział przy stojącej
kobiecie.
- Przepraszam cię. Miałaś całkowitą rację. A w takim razie nie mówmy już
o tym, jak spędziłaś dzień, tylko o Villiersie.
- Och, na litość boską! - wykrzyknęła.
- Spędził bardzo miłe popołudnie, opowiadając ci smutną historyjkę o
swoich dzieciach i o podjętym ostatnio postanowieniu, że okaże się dobrym
ojcem. Zaskarbił sobie twoje współczucie i zainteresowanie, otwierając przed
tobą serce. Prawda, przegrał partię szachów, lecz zyskał dużo więcej, bo stał ci
się bardziej bliski. Bliższy, jak się spodziewam, niż każda inna osoba na
świecie.
Mówił to wszystko obojętnym tonem. Jemma znów odetchnęła głęboko.
- Albo sądzisz, że nie dochowam ci wiary, albo...
- Jesteś bardzo niemądra, jeśli uważasz, że niewierność może dotyczyć
jedynie ciała.
- Zawsze byłam zdania, że niewierność przejawia się rozmaicie, od chwili
gdy...
- Wiem, wiem. Od chwili, kiedy mnie zobaczyłaś na biurku z kochanką.
Nigdy jednak nie zrozumiałaś, jak mało znaczy coś takiego w porównaniu z
prawdziwie intymną relacją.
- Jeśli chcesz mi wmówić, że pozostawaliśmy w dogłębnej zażyłości przez
tamte wszystkie lata, to nie mogę się z tobą zgodzić.
- Nie, rzeczywiście tak nie było. Spodziewam się jednak, że jesteście teraz
oboje z Villiersem bardziej zaprzyjaźnieni i spoufaleni, a w rezultacie bliżsi
sobie niż ty i ja w początkach naszego małżeństwa. Wiem jednak doskonale, że
nigdy nie dzieliliście ze sobą łoża.
Już chciała mu się odciąć, ale Elijah nie czekał na odpowiedź.
- Pozwól, niech ci coś wyjaśnię. Nie będę marnował czasu. Nigdy bym
sobie nie życzył takiego popołudnia jak wasze, nawet gdybym miał jutro
umrzeć. Już w wieku ośmiu lat zrozumiałem, że albo umrę ze świadomością, iż
zdołałem coś zmienić w otaczającym mnie świecie, albo też zejdę z niego,
zostawiwszy go dokładnie takim samym, całkiem jakbym był bezwolną
marionetką. Postanowiłem, że się nią nie stanę. Nigdy nie zrobisz ze mnie
Villiersa. Nigdy!
- Nie żądam, żebyś się stał takim jak on! - krzyknęła Jemma. - Myślałam
jedynie, że mimo wszystkich niesprawiedliwości, z jakimi się stykasz, nie
musisz się tak zamęczać! Nie musisz wieść próżniaczego życia, ale to, które
prowadzisz, po prostu cię zabija!
- Uważam, że to bez znaczenia - odparł po chwili.
- Czy twoje życie naprawdę nie ma znaczenia?
- Zawsze wiedziałem, że będzie ono krótkie. Czemu mam poświęcić
wszystko, co jest mi drogie, dla kilku dni bezczynności?
Wpatrywała się w niego, niezdolna się odezwać.
- Chciałabyś, jak widzę, żebym rzucił wszystko i pozostał przy tobie -
powiedział, krążąc po pokoju.
- Chciałabym...
Nigdy jeszcze Elijah nie przerwał jej aż tyle razy. Odwrócił się i stanął
przed nią.
- Jesteśmy na tyle dorośli, żeby spojrzeć prawdzie w oczy, Jemmo. Nie
wątpię, że po mojej śmierci ty i Villiers będziecie ze sobą szczęśliwi.
- Jak śmiesz mówić mi coś takiego?
- Bo to prawda.
- Sądzisz, że czekam na twoją śmierć?! - krzyknęła z furią. - Znieważasz w
ten sposób i mnie, i Villiersa!
- Leopold jest moim najbliższym przyjacielem - odparł spokojnie. -
Uważałem go za takiego nawet wtedy, gdy się odsunąłem od niego. Tylko że ja
nigdy nie byłem i nie będę tak czarującym towarzyszem życia, na jakiego
zasługujesz. Nie dbam o zdrowie, ale to nie znaczy, że deprymuje mnie
świadomość, iż on się okaże lepszym partnerem dla ciebie.
- Trudno mi wprost uwierzyć w twoją arogancję. Wmawiasz mi, że czekam
na twoją śmierć, a potem padnę w ramiona swemu partnerowi i przeżyję resztę
życia w błogim nieróbstwie?
- Ty to nazywasz arogancją, a ja logiką. - Znów się odwrócił i zatrzymał tuż
przed nią. - Próbuję tylko być wobec ciebie uczciwy, Jemmo. Potraktowałbym
cię protekcjonalnie, nie wyrażając własnego zdania.
- Rozumiem - wycedziła, usiłując opanować gniew - chcę się jednak
upewnić, czy dobrze rozumiem twój punkt widzenia: choć uważasz, że Villiers
jest półgłówkiem, nie masz jednak wątpliwości, że po twojej śmierci rzucę mu
się w ramiona?
- Poetycko to ujęłaś - stwierdził sucho.
- Co więcej, nie kiwniesz nawet palcem, żeby ratować swoje życie, i
pędzisz prosto ku śmierci, nie myśląc ani trochę o... o tych, których tu
zostawiasz.
- Myślę o tobie, Jemmo.
- Naprawdę? Dlaczego? Przecież jestem jedynie frywolną domatorką,
kobietą, która poślubi Villiersa, gdy tylko wydasz ostatnie tchnienie!
- To już coś więcej niż poetyckie ujęcie, to wręcz szekspirowskie.
Jemma odwróciła się gwałtownie i wpatrzyła w ciemne okno, przygryzając
do krwi wargę, żeby powstrzymać płacz, który dusił ją w gardle. Serce waliło jej
ciężko, ale zdołała, choć ze smutkiem, zrozumieć: mężowi na niej zależało.
- Szczerze bym pragnął, żebym właśnie ja był tym, którego byś wybrała.
Głos Elijaha dobiegł ją jakby z oddali.
Opanowała się z trudem.
- W takim razie, po co ściągałeś mnie z Paryża?
Elijah odchrząknął.
- Nie rozumiem twojego rozgoryczenia. Skoro nie chcesz wyjść potem za
Villiersa, to nie rób tego. Ja tylko... - głos mu zadrżał i nagle poczuła jego dłonie
na swoich ramionach. Odwrócił ją twarzą ku sobie. - Do licha, Jemmo, ja mu po
prostu zazdroszczę! Zazdroszczę mu miłego popołudnia, partii szachów,
współczucia widniejącego w twoich oczach, waszego wzajemnego
przywiązania.
Jemma ze złością otarła łzy.
- Przecież ty gardzisz takimi rzeczami!
- Nie nadaję się na dworaka.
Cóż miała mu odrzec? Że była niemądra i myślała, że ją kocha?
Wsparła głowę o chłodną szybę. Nie było winą Elijaha, że przedkładał
honor nad żonę. Powinna go za to podziwiać. Wszyscy go zresztą podziwiali za
szlachetność.
Ponownie otworzyła oczy i spojrzała na swego pięknego, honorowego
męża. Na tego głupca, który chciał ją przekazać Villiersowi niczym bezcenny
prezent.
- Przepraszam, jeśli sprawiłem ci przykrość - powiedział, a ona poczuła, że
naprawdę tak uważał.
- Przykrość? - Z trudem przemogła skurcz w gardle. - No pewnie, przykro
jest przecież myśleć o śmierci męża. Zabrzmiało to tak ostro, że aż się cofnął.
- Nie powinniśmy się tak traktować - powiedział, a jego ręce prześlizgnęły
się wzdłuż jej ramion aż do dłoni. - Chyba byliśmy...
- No, jacy?
Nie dokończył. Miał piękne, ciemnobłękitne oczy, zbyt piękne jak na
mężczyznę.
- Najwyraźniej uważasz mnie za dodatek do majątku - powiedziała
oskarżycielskim tonem. - Za coś, co można przekazać z ręki do ręki!
- Jemmo, zaczynasz histeryzować...
- Pozwól mi wreszcie skończyć! - przerwała mu. - Skoro nic nie znaczy dla
ciebie więcej od pracy, kwestia spadkobiercy nie powinna ci spędzać snu z
powiek. Od ponad roku wiesz, że źle z tobą, mówiąc najoględniej, a jednak nie
chciałeś, żebym dzieliła z tobą łoże, póki nie wygram w szachy z Villiersem.
Elijah zacisnął wargi.
- Z uwagi na dobro dziecka. Nie chcę, aby wszyscy myśleli, że mojego
spadkobiercę spłodził ktoś inny. - W takim razie postawię sprawę tak jasno, jak
ty jasno odmówiłeś opuszczenia Izby Lordów. Nie będę z tobą spać. Nie jestem
klaczą rozpłodową, której można dosiadać w tych rzadkich chwilach, kiedy nie
dyskutujesz o czymś z Pittem lub burmistrzem Londynu.
- Jemmo!
- Tak?
- Pragnąłem nocy z tobą jak łyku wody na pustyni.
Elijah nigdy nie okazywał, że można go zranić. Gdy nic nie odpowiedziała,
ucałował najpierw wnętrze jednej jej dłoni, a potem drugiej.
- Przecież pragniemy się nawzajem, Jemmo!
- Nie - odparła zimno. - A raczej... tak. Pragniemy się, ale to nie wszystko.
Puścił jej ręce. Wzrok miał nieprzenikniony.
- W takim razie przekonajmy się o tym wzajemnie.
- Co takiego?
- Wiem, czym jest zabieganie o czyjeś względy. Obserwuję to każdego dnia
w Izbie Lordów. Trzeba komuś wytrwale pochlebiać, by doszedł do wniosku, że
nie ma racji. Że popełnił poważny błąd, powstrzymując handel niewolnikami
albo obniżając podatek od zboża. Jeśli słuszność jest po twojej stronie, a ja
daremnie marnowałem czas, to przekonaj mnie o tym.
- Czy mam to zrobić podczas tych pięciu minut, które mi poświęcasz przed
wyjściem do Izby Lordów?
- Poddajesz się?
Spojrzała na niego ze złością.
- Myślałem, że nigdy się nie poddajesz, że zawsze chcesz wygrać. Że mi w
tej chęci dorównujesz, Jemmo.
- Nie mogę zdziałać cudu.
- Dam ci trochę czasu. Zrezygnowałem z niektórych moich zobowiązań. -
Spojrzał na nią z bliska. Jemmą targały na przemian żal i złość. - Chcę tego, co
dajesz Villiersowi - dodał.
- Och, na miłość boską! - Cofnęła gwałtownie głowę.
- No proszę, uwodź mnie.
- Ależ ja nie uwodziłam Villiersa.
- Proszę cię! - Ujął ją za obie dłonie. - Nie pójdę jutro do Izby Lordów.
Pozwól, żebym dotrzymał ci towarzystwa.
- Gdzie?
- Gdzie tylko pójdziesz. We wszystkim, co będziesz robić.
- Nie będę zbawiać świata ani nawet więźniów. Jutro jest czwartek, co
znaczy, że powinnam pójść na targ kwiatowy.
- A więc czy okażesz mi życzliwość, choć jestem głupcem, który
doprowadza cię do: szału? - spytał cicho, lecz wyczuła napięcie w jego głosie.
- O tak, strasznie mnie złościsz - parsknęła, dolewając w ten sposób oliwy
do ognia, ale nie mogła długo wytrwać w gniewie.
Zbyt silne uczucie wzbudzał w niej własny mąż.
Dotknęła jego policzka. Był już trochę zarośnięty, bardzo męski, tak różny
od jej gładkich policzków. Elijah milczał, pozwalając, by nadal przesuwała
dłonią po jego podbródku. Jeden z jej palców musnął jego wargę, drugi kość
policzkową. Elijah przymknął oczy. Ciemne rzęsy znów przykryły oczy.
- Nie chcę z tobą spać. Nie pójdę z tobą do łóżka tylko po to, żebyś spłodził
dziedzica rodu. Niech twój kuzyn dziedziczy wszystko. Nie dbam o to.
- A z innego powodu też nie chcesz tego zrobić?
Cóż miała na to odrzec? Że zrobi tak, jeśli on zapragnie jej mocniej niż
tego, żeby ulepszać wszystko naokoło? Nigdy się tak nie stanie. Taki już był.
Nie da jej tego, czego pragnęła. Na wpół tego żałowała, a na wpół pragnęła go
mimo wszystko. Pragnęła jego pocałunków, wyrazu uczuć, które brała za
miłość.
Gdy otworzył oczy, głos jego zabrzmiał ochryple, gardłowo.
- Jesteś moja. Czy to rozumiesz?
I nagle zrozumiała. Nie mogła pojąć, czemu nie rozumiała od samego
początku powodu, dla którego Elijah upierał się, że zagra z nią w szachy nie
wcześniej, niż gdy Villiers skończy swój turniej. Pojęła, czemu chciał z nią
dzielić łoże dopiero wtedy, gdy skończy go i ona.
Przez cały czas poruszała się między nimi dwoma, jakby między
przeciwległymi biegunami. Była zbyt głupia, żeby sobie z tego zdać sprawę.
- Jestem twoja... - zaczęła, czując głęboki smutek w swoim głosie.
- Nie mówisz tego z radością.
- .. .ale ty nie jesteś mój, Elijahu.
I wyszła, nim zdołał powiedzieć coś więcej.
8
28 marca
Następnego ranka, gdy zeszła na dół, pojawił się jej mąż. Lepiej wyglądał,
bo nie musiał zrywać się o świcie. Mimo to nigdy nie sprawiał wrażenia kogoś
wątłego, bo na jego harmonijnie zbudowanym ciele nie było widać oznak
wyczerpania. Elijah został przez naturę szczodrze obdarzony szlachetnym
zarysem podbródka, wyrazistymi oczami i pięknymi ustami.
Postanowiła okazywać mu, jak bardzo się jej podoba, choć rozumiała, że
jego uczucia wiązały się z rywalizacją z Villiersem, której by nigdy nie
sprowokowała. Będzie go zatem uwodzić, nie spodziewając się wygranej, lecz
każda chwila spędzona poza Izbą Lordów wyjdzie na dobre jego sercu. Nawet
jeśli - jak w duchu przyznała - te same chwile sprawią, iż jej serce będzie pękać.
- Gdzie idziemy? - spytał.
Najwyraźniej każdego dnia spodziewał się jakiejś odmiany w życiu.
- Wybierzemy się na targ kwiatowy, do Covent Garden, zrobić sprawunki.
Czasem decydują się na to nawet księżne, chcąc się wydać osobami
pożytecznymi. Co - dodała - nie zdarza im się zbyt często.
Pomógł jej wsiąść do powozu i, jak to on, nie dał poznać po sobie, że jest tą
wyprawą znudzony.
Pół godziny później szli wzdłuż kramów z kwiatami i wśród okrzyków
straganiarzy, którzy zachwalali swój towar.
- Fiołki! - powiedziała Jemma, zatrzymując się przed wielką donicą pełną
drobnych kwiatków.
- Ach, te liliowe? - spytał Elijah, patrząc na nie. - Już je chyba gdzieś
widziałem.
- Nie wiesz, jak wyglądają fiołki?
- Nie za bardzo - odparł, wzruszając ramionami. - A czy powinienem
wiedzieć?
- Przecież znasz się chyba na botanice? Wiedza ogólna i tak dalej.
- Nie. - Najwyraźniej nie przejmował się tą luką w swoim wykształceniu.
Jemma wybrała bukiecik miękkich jak aksamit kwiatuszków spośród wielu
innych i podsunęła mu pod nos.
- To właśnie fiołki.
- Przyjemnie pachną. Czy weźmiemy wszystkie?
- Co, cały ten kubełek? - zaśmiała się. - Nie. Są nietrwałe. Zwiędłyby za
dzień czy dwa. Lepiej postawić mały bukiecik przy łóżku. Kupienie tylu fiołków
byłoby rozrzutnością. Nieraz mnie o nią oskarżałeś, ale w rzeczywistości jestem
bardzo oszczędna.
- Nie przypominam sobie, żebym tak robił - zaprotestował.
- Zdaje się, że to było w Paryżu. Bardzo cię zmartwił koszt mojego
kryształowego lasu, pamiętasz?
- Tysiąc funtów za jedno drzewko! - przypomniał sobie. - A jednak. ..
królowi się podobał.
- A kryształy szybko odsprzedano potem temu samemu kupcowi, u którego
je kupiono. Oczywiście ze stratą. Fiołki jednak więdną i odsprzedać ich nie
sposób.
Wyciągnęła kilka kwiatków z wiązanki i przypięła mu do surduta.
- O tak. Teraz nie wyglądasz już tak srogo.
Elijah spojrzał na czarny aksamit swego ubioru.
- Czy prezentuję się zbyt poważnie?
- Wyglądasz jak mąż stanu. Fiołki nadają ci bardziej dobrotliwy wygląd.
- Czy chciałabyś, żebym ubierał się jak Villiers?
Powiedział to z takim powątpiewaniem, że wybuchnęła śmiechem.
- Villiers nigdy by ci nie dał adresu swoich hafciarzy, możesz być
spokojny, Elijahu!
Uniósł do ust jej dłoń w rękawiczce.
- Zwróciłaś się do mnie po imieniu.
Jemma poczuła, że się nieco rumieni.
- Przecież często tak robię.
- Ale nie publicznie.
- W końcu... jesteśmy małżeństwem - odparła, przeklinając się w duchu za
tę pauzę.
- Nie sądzę, żeby moja matka w ogóle wiedziała, jak jej mężowi na imię -
powiedział, puszczając jej rękę.
Jemma podała pozostałe fiołki lokajowi.
- Weź te i kup jeszcze jeden bukiecik, Jamesie - rzuciła, a potem wsunęła
rękę pod ramię męża. - Z pewnością wiedziała, tylko po prostu nie zwracała się
tak do niego w twojej obecności. Czy nie sądzisz, że mogłaby nam złożyć
wizytę? A może uważasz - zawahała się przez moment - że to ja powinnam
złożyć jej wizytę? Przyznaję z przykrością, że jestem dość niedbałą synową.
- Gdyby matka zechciała ciebie zobaczyć, przysłałaby ci list z
zawiadomieniem o swojej decyzji. A jak się nazywają te białe kwiaty?
- Przecież to kwiecie jabłoni! - jęknęła. - Ach, jak je lubię! Oznaczają, że
wiosna już nadeszła. A tamte to kwiaty wiśni. Chyba powinniśmy ich mieć
sporo w sypialni. Tam zaś jest bukszpan.
Elijah powąchał bukszpan i cofnął się o krok.
- Całkiem niemiły zapach.
- Bukszpan nie pachnie tak ładnie, jak wygląda - zgodziła się Jemma i
skinęła na Jamesa. - Kupmy dużo ukwieconych gałązek wiśni! - Po czym
odciągnęła Elijaha dalej, tak by lokaj nie usłyszał, co ona powie. - Czy
powinnam wybrać się z wizytą do twojej matki?
- Możemy ją odwiedzić razem - odparł z wyraźnym brakiem entuzjazmu. -
Widzisz, to trochę jak wizyta u króla. Musielibyśmy się wpierw o nią postarać.
Nie widziała mnie od jakichś dwóch lat. - Namyślał się przez chwilę. - Chyba
nawet dłużej.
Jemma się zatrzymała.
- Może jest chora?
- Och, nie. Pisze do mnie co tydzień. Strategia to jej konik. Przez całe lata
dawała mi niezwykle dobre rady w bardzo wielu sprawach, ale ma zbytnią
skłonność do ubliżania innym. Zawsze doradzała mi też, żebym postępował
bezwzględnie.
Matka męża przyozdobiła dom wizerunkiem Judyty z ociekającą krwią
głową Holofernesa, Jemma nie dziwiła się więc wcale, słysząc ojej
bezwzględności. Nachyliła się, chcąc obejrzeć błękitne dzwonki.
Staruszek, który je sprzedawał, wyglądał jak nastroszona sowa z
wypukłymi oczami i haczykowatym nosem.
- Rosną kępami na gnoju - mruknął. - Zawsze miałem najładniejsze
dzwonki w całym Londynie, wcześniej niż inni. Przez ten gnój! Pół pensa za
pęczek, jeśli łaska.
Elijah przypatrywał się dzwonkom z prawdziwym zainteresowaniem,
jakiego nie wzbudziły w nim żadne inne kwiaty na targu.
- Jak pan sądzi, dlaczego tak się dzieje? - spytał sprzedawcę. - Czy z tego
powodu, że gnój zatrzymuje ciepło?
- Ano, mój dziadek powiadał, że nie masz lepszego nawozu nad łajno konia
karmionego ziarnem. Dzwonki lubią mieć ciepło i od góry, i od dołu. -
Staruszek nie ośmielił się jednak przy tych słowach przewrócić oczami, bo nie
robi się tego przy bogaczu w aksamitnym surducie.
- A tamte? Co to za jedne? - spytała Jemma, wskazując na długie łodygi z
mnóstwem kwiatów podobnych do dzwonków, ale w kolorze purpury.
- Nie trza tego ruszać! - burknął handlarz.
- Mówi pan z księżną, dobry człowieku - zauważył szorstko Elijah.
- No bo one szkodzą! - parsknął zirytowany sprzedawca. - Nie darmo
mówią na nie: dzwonki nieboszczyka! Szkodzą, psiajuchy!
- Są trujące - wyjaśniła mężowi Jemma. - Ale jakie piękne! Czy hoduje je
pan dla aptekarzy?
- Ano, jeden dochtór kupuje, ile ich tylko mam, i jakieś tam wywary z nich
robi. - Staruszek cmoknął językiem. - Nie powiem, sporo od niego za nie biorę,
ale niech mnie diabli, żebym miał pić te jego wywary!
- Przecież kwiaty nie trują chyba, jeśli się ich tylko dotyka? - spytał Elijah,
trochę zniecierpliwiony.
- A kto tam wie. Z tego, co dochtór gadał, lepiej ich nie ruszać -upierał się
sprzedawca. - Pono niektórzy ducha oddali, jak się tylko napili wody, co w niej
stały!
- Postawię te dzwonki na stole w jadalni - zdecydowała Jemma. - Weź
przynajmniej połowę z nich, Jamesie - poleciła lokajowi.
Elijah wybrał kilka łodyżek.
- Idealnie pasują do twoich włosów - powiedział, przyglądając się Jemmie,
i zatknął jej jedną z nich za ucho. - Masz takie jasne... takie... złociste włosy.
Nie potrafię prawić komplementów.
- Jak żółtka?
- Jak słońce - powiedział, wsuwając jej we włosy kolejne dzwonki.
- Prawdziwie poetyckie porównanie.
Elijah uśmiechnął się i ujął ją pod ramię.
- Może napiszę odę na twoją cześć. Pewnie zakochane pary podczas
zalotów tak postępują?
- Nigdy nie słyszałam, żeby kobieta pisała odę na cześć mężczyzny -
zaśmiała się Jemma - ale może spróbuję, obawiam się jednak, że żałośnie brak
mi wyobraźni. Potrafię tylko grać w szachy!
- Dla Jemmy, która włosy majak słońce - zaczął Elijah - a oczy niby...
- Marmury? - podsunęła mu ze śmiechem.
Elijah zmierzył ją wzrokiem.
- Widzę, że nie masz w sobie ani źdźbła romantyczności. Powinienem
chyba przejąć kontrolę nad tymi zalotami.
- Ach, skądże. Kontrolujesz zbyt wiele innych spraw. Już ja się tym zajmę.
Dziś wieczorem pójdziesz do Vauxhall.
- Co, tylko ja? Nie my oboje?
- Pójdę tam również, oczywiście w masce. Będziesz mnie musiał odszukać.
- Jemmo! - jęknął. - Jestem godnym szacunku księciem, zbyt już
wiekowym, żeby...
- Co też ty mówisz? Masz ledwie trzydzieści cztery lata! Kiedy ostatni raz
byłeś w Vauxhall?
- Nie tak dawno temu - odparł bez przekonania.
- Ale nie ze mną. Nie mogę sobie zaś wyobrazić, żebyś się tam wybrał sam.
Pewnie to się działo jeszcze przed naszym ślubem?
- Zasiadam w Izbie, odkąd skończyłem dwadzieścia jeden lat. Nie miałem
czasu...
- Nie miałeś czasu! Brakło ci czasu, żeby pójść do jednego z
najsłynniejszych.... Muszę stwierdzić, że twoi rodzice dobrze zrobili, żeniąc cię
tak młodo. W przeciwnym razie zostałbyś naburmuszonym starym kawalerem i
ani by ci w głowie nie postało małżeństwo.
- Tylko w tym wypadku, gdybym nigdy cię nie zobaczył.
Ucieszyło ją to niebywale.
- Wcale nie wyglądałeś wtedy na zachwyconego - odparła, starając się
robić wrażenie zupełnie obojętnej. - A ja po prostu głowę straciłam dla ciebie,
co zresztą wypadało mi zrobić. Nawet to nie może jednak zatrzeć wrażenia, że
nie ucieszył ciebie specjalnie twój ożenek.
- Fascynowała mnie wówczas władza, podobnie jak innych mocne trunki.
Wiesz chyba, że mój ojciec stracił u ludzi szacunek?
- Czy myślisz o niefortunnych okolicznościach jego śmierci?
- O nich również, ale i o tym, że zasiadł w Izbie Lordów. Nie wiadomo, po
co to właściwie zrobił, bo najwyraźniej ani trochę go ona nie obchodziła.
Przewodził zaś kilku lordom, którzy uparli się, żeby robić tam same głupstwa.
Jemma zmarszczyła brwi, nie bardzo rozumiejąc, co mąż miał na myśli.
- Gdy debatowano nad jakąś ustawą, wygłaszali długie, bzdurne przemowy
za lub przeciw niej, a czasami w połowie wywodu przeskakiwali na jakiś inny
temat. Chcieli też wprowadzać różne nowe prawa, żeby na przykład wszystkim
mężczyznom w kraju rozdawano za darmo prezerwatywy lub każdą ladacznicę
uczono tańca brzucha.
- Och...
- Było ich tak wielu, że w sumie udaremnili uchwalenie kilku ustaw i bez
końca przeszkadzali innym członkom Izby, którzy ciężko pracowali na rzecz
rządu.
- Pewnie trudno ci było przejąć po nim miejsce - domyśliła się.
- Tak, bo przyjaciele ojca nadal w niej zasiadali i przezwali mnie nawet
Sprośnym Beaumontem, sądząc, że będę się zachowywać tak samo jak on.
- Ale nie zrobiłeś tego.
Elijah uśmiechnął się z przygnębieniem.
- Nie zrobiłem. Wiele czasu i wysiłku kosztowało mnie jednak zwalczenie
fatalnej reputacji ojca, gdyż Izba spodziewała się, że go będę naśladować.
Obawiam się, że małżeństwo niezbyt mnie w tych okolicznościach obchodziło, a
miesiące, które je poprzedziły, były dla mnie szczególnie ciężkie. Wiele się
natrudziłem, żeby wyrobić sobie dobrą opinię, i trudno mi się było
skoncentrować na czymś innym.
- Muszę cię przeprosić - szepnęła Jemma.
Elijah wpiął jej ponownie łodyżkę dzwonków we włosy.
- Tamte ci już wypadły.
- Wiem, że skandale, które powodowałam we Francji i tutaj, przyczyniły ci
zmartwień. Nie miałam jednak najmniejszego pojęcia, że walczyłeś z tym
szkaradnym przezwiskiem. Obiecuję ci, że już więcej o moich wyskokach nie
usłyszysz.
- Niedobrze się stało, że nigdy ci nie mówiłem o moich codziennych
kłopotach.
- Tak. A kiedy cię pytałam, mówiłeś tylko, nad czym obradowano.
Chciałam w tym uczestniczyć, ale o niczym nie wiedziałam.
- Dopiero po kilku latach zrozumiałem, czym właściwie były początki
naszego małżeństwa. Rano, kiedy przy mnie leżałaś, zasypywałaś mnie
pytaniami, a ja, istny głupiec, myślałem jedynie, by jak najszybciej znaleźć się
znów w Izbie. Nie miałem dla ciebie czasu. To było jedno z moich
największych głupstw, Jemmo.
- Miałeś inne kłopoty.
- Zasłużyłem na to, żeby cię stracić. I straciłem.
- Ale teraz już tu jestem. - Jemma uśmiechnęła się do niego. - Dzisiaj będę
w Vauxhall. Oczywiście zamaskowana. Masz chyba domino?
- Chyba tak. Czy ty również je włożysz?
Skinęła głową.
- Jakiego jest koloru?
- Będziesz się musiał tego domyślić - zaśmiała się. - Podczas zalotów
trzeba najpierw wybrać sobie kobietę, której ma się zamiar nadskakiwać!
- Przecie to ty miałaś mnie uwodzić - przypomniał jej z satysfakcją. - Czy
mam się spodziewać, że jakaś piękna, zamaskowana kobieta podejdzie do mnie i
rozpocznie flirt?
- No właśnie! - zaśmiała się.
Spojrzał na nią podejrzliwie. Wzruszyła ramionami.
- Z pewnością od razu mnie rozpoznasz, no bo któż inny chciałby flirtować
z tobą?
9
Książę Villiers, który dla siebie samego był Leopoldem, a dla wszystkich
innych kimś nie do zniesienia, doszedł do wniosku, że jedynej kobiety, jakiej
pragnął, czyli Jemmy, nie mógł zdobyć, bo należała do jego starego przyjaciela.
Villiers nie uważał zaś, by Elijah miał umrzeć w młodym wieku, jak jego ojciec.
Coś w nim jednak pragnęło - jakaś drobna cząstka - by kochał go ktoś, kto
nie kocha nad życie Elijaha.
Pierwszą kobietą, w jakiej się zakochał, była czarująca szynkareczka
imieniem Bess. Wystarczyło jednak, by Elijah kiwnął palcem, a Bess już mu się
rzuciła w ramiona.
Bez wątpienia miała na to wpływ aparycja Villiersa. Miał kanciastą twarz, a
jej rysy bynajmniej nie złagodniały w miarę upływu lat. Pasma siwizny we
włosach również nie dodawały mu uroku, podobnie jak wielki, haczykowaty
nos. No cóż, wyglądał fatalnie. Do diabła z tym!
Miał już dość kobiet. Hm, trzeba było zrewidować tę myśl. Nie, nie potrafi
mieć ich dość, póki - niech Bóg broni - lędźwie nie odmówią mu posłuszeństwa.
Musi jednak porzucić myśl o porządnej kobiecie, to znaczy takiej, z którą można
się ożenić. Jemma, jako żona Elijaha, nie wchodziła tu w grę.
Może więc należało się rozejrzeć za jakąś niezbyt wprawdzie godną
małżeństwa damą, lecz za to podobną do Jemmy? No i wartą tego, by się za nią
uganiać.
Villiers potrafił sobie radzić z przykrymi chwilami. Gdy tylko wpadał w zły
nastrój, odpędzał go jadowitym przekleństwem.
Do biblioteki wszedł kamerdyner, Ashmole. Pracował u niego od wielu lat,
zgarbiony i znużony tą służbą.
- Wolałbyś pieniężną odprawę czy domek na wsi? - spytał, nim jeszcze
Ashmole zdążył otworzyć usta.
Było to zresztą pytanie, które zadawał mu nie po raz pierwszy.
Ashmole spojrzał na niego groźnie niczym stare, drapieżne ptaszydło,
wychudłe i nastroszone. Villiersowi przyszło nagle do głowy, że i on będzie tak
wyglądał, kiedy stuknie mu siódmy krzyżyk. Była to nieprzyjemna myśl.
- A czemu niby miałbym stąd odchodzić? - burknął służący. - Akurat teraz,
kiedy jaśnie pan nie w humorze i przemyśliwa, jak by się tu zabawić?
Villiers spojrzał na niego z ukosa. Że też dostał mu się w spadku sługa,
który wcześniej go łajał jak smarkacza, nic sobie nie robił z tego, że jego pan ma
zostać księciem, i zmywał mu głowę, bo panicz zwędził kawałek placka z
jeżynami! Nigdy się chyba nie nauczy należnego chlebodawcy szacunku.
- Wyglądasz, jakby cię mięli zawieźć zaraz na cmentarz - burknął.
- A panicz niczym jakaś głupia papuga! - odciął się Ashmole, potem zaś
wyprostował plecy, co oznaczało, że wstęp ma już za sobą. - Radca prawny
Templeton czeka, żeby go jaśnie pan był łaskaw przyjąć.
- Daj go tutaj i idź, do diabła, przespać się trochę. Nie chcę, żeby
Templeton się przestraszył, że wyzioniesz ducha, biorąc od niego płaszcz.
Ashmole wycofał się bez słowa, co oznaczało, że istotnie pójdzie się
przespać i wie, że mu tego trzeba. Villiers westchnął. Nie chciało mu się ani
trochę przyjmować niczyich wizyt.
Templeton był istnym wzorem odpowiedzialnego prawnika. Miał sterczący
podbródek, usta, na których nigdy chyba nie zagościł uśmiech, i wyglądał, jakby
wyłonił się nagle spomiędzy kart opasłego tomu paragrafów.
Villiers dał mu znak, żeby skończył z nieustannymi ukłonami i usiadł.
- Postanowiłem zapewnić dom moim nieślubnym dzieciom - zaczął bez
ogródek.
- Zapewniam waszą wysokość, że one wszystkie mają należyte domy.
- Chcę je wziąć tutaj, do siebie.
Templeton z pewnością miał wielki sekretarzyk, w nim co najmniej ze
czterdzieści szufladek, a w każdej z nich dokumenty tyczące jakiejś części
majątku Villiersa. Akta nieślubnych dzieci leżały zapewne w którejś z
najniższych, gdzie jak najrzadziej zaglądano, a zgrozę widoczną w spojrzeniu
prawnika spowodowało widocznie to niewczesne naruszenie hierarchii.
- Wasza wysokość...
- Odnajdź je wszystkie - polecił mu zwięźle Villiers. – Czekaj... czy
jednego z nich nie wychowuje jego matka?
Templeton odkaszlnął.
- Gdyby wasza wysokość dał mi trochę czasu, przyniósłbym cały spis.
- Ileż ich jest w takim razie? - prychnął Villiers. - Z pewnością wiesz, co się
z nimi dzieje, prawda?
Nawet i on mógł dojrzeć we wzroku prawnika dezaprobatę.
- Przecież ci je powierzyłem - stwierdził.
- Są pod dobrą opieką - mruknął Templeton z niejaką satysfakcją. - Nie
znajdzie pan niczego złego w ich papierach.
- Ani myślę ich przeglądać. Po prostu zmieniłem zdanie. Dzieci mają
zamieszkać tutaj. Wszystkie. No, może bez tego, którym zajmuje się własna
matka. Nie mam tu żadnej innej.
Templeton odchrząknął i wyjął mały notatnik.
- Te są bez matek - powiedział słabym głosem.
- W takim razie bez trudu je tu zgromadzisz. Po prostu pójdziesz po nie i
przywieziesz do mnie. Opiekunów zwolnisz.
- Mam je tu przywieźć? - Templeton rozejrzał się po pokoju, z desperacją
unosząc wzrok ku górze.
Villiers musiał w duchu przyznać, że jego biblioteka wygląda wręcz
karykaturalnie. Czy on sam jednak nie przypominał własnej parodii? Rok
wcześniej kazał przyozdobić sufit scenami z życia na Olimpie. Od dawna
uważał, że mity greckie to dobra pożywka dla męskiej wyobraźni (zwłaszcza
Jowisz pod postacią złotego deszczu uwodzący Danae). Bawiło go ulokowanie
księgozbioru w pomieszczeniu nadającym się raczej na sypialnię. Jowisz
widniał tu wszędzie - jako byk, jako łabędź zawsze w pogoni za jakąś nagą
nimfą. Villiers pouczył malarza, żeby nie malował nigdzie włoskich kupidynów,
tylko piersiaste niewiasty.
Malarz wywiązał się z tego obowiązku wręcz entuzjastycznie. Villiers
wszędzie teraz odkrywał jakiś nowy biust, którego wcześniej nie zauważał.
Templeton najwyraźniej nie pochwalał takiej dekoracji, lecz Villiers ani myślał
dbać o jego opinię.
- To byłoby wszystko - oznajmił, spoglądając na leżące przed nim papiery.
- Wasza wysokość... - zaczął błagalnie Templeton.
Villiers, głosem, w którym pobrzmiewały jednocześnie irytacja, znudzenie i
cień groźby, zapytał:
- Co?
- Kto się ma zająć tymi dziećmi?
- Pani Ferrers. Może jej pan o tym wspomnieć. Niech wynajmie kilka
nianiek albo kogoś w tym rodzaju.
Templeton wydał taki dźwięk, jakby się czymś zadławił. Villiers znów na
niego spojrzał.
- Jeśli się pan boi mojej gospodyni, wystarczy mi powiedzieć, a wtedy sam
się tym zajmę.
Templeton wstał, usiłując zachować resztki godności.
- Życzę waszej wysokości miłego dnia - odparł, kłaniając się.
Villiersowi nagle coś się przypomniało.
- Templeton...
- Słucham, wasza wysokość. - Radca znowu się ukłonił.
- Czy jakaś rozumna... nie, miłosierna... osoba uzna, że powinienem sam się
zająć tymi dziećmi?
Templeton otworzył szeroko usta.
- Co by też o tym sądziła panna Tatlock? - mruknął do siebie Villiers.
- Panna Tatlock? - wystękał Templeton.
- Obecnie pani Dautry, skoro wyszła za mojego spadkobiercę - mruknął
Villiers. - Dałem ci ten list, prawda? Z pewnością dałem. Z żądaniami, jakie
zmiany wprowadzić do mego testamentu. Jestem prawie pewien, że
dziedziczenie zostało już zapewnione. Niewątpliwie spłodzi ona teraz mnóstwo
uroczych niemowląt, wszystkie z prawego łoża, czego o moich potomkach
powiedzieć nie można.
- Tak, wasza wysokość... to znaczy, jestem tego całkiem pewien, wasza
wysokość.
- Może myśli, że zapewnię im utrzymanie - rzekł Villiers, utwierdzając się
w swoim postanowieniu. - Dobrze, Templeton. Przyślij mi rano ten spis, razem z
imionami i adresami. Spróbuję się jakoś tym zająć. Czekają mnie bardzo
pracowite dni. Obiecałem księżnie Beaumont, że będę dziś w Vauxhall,
Parsloemu zaś przyrzekłem, że z nim zagram w szachy. A teraz znów to!
Zwiesił głowę na piersi.
Templeton wydusił z siebie, jak Villiers się spodziewał, coś w rodzaju
piskliwego skrzeku, w którym pobrzmiewało zgorszenie i zgroza. Villiers
powitał to z zaciekawieniem. Dlaczego prawnika tak przerażała myśl, że on
chce wziąć do siebie nieślubne dzieci?
- Wasza wysokość chyba nie zamierza...
- Zamierzam. - Villiers utkwił w nim wzrok. - Wolałbym jednak,
Templeton, otrzymać ten spis już za godzinę.
Templeton wybiegł pospiesznie z pokoju.
10
Wieczorem tego samego dnia
Louise de Perthuis czuła się bardzo niepewnie.
- W tym stroju wyglądam jak cyrkówka! - powiedziała do swego
towarzysza, owijając się mocniej fioletowym dominem.
- Prezentuje się pani wspaniale - uznał jednak lord Corbin, łapiąc za
uchwyt, gdy powóz skręcił za róg ulicy. - Z pewnością w Vauxhall wszyscy tak
pomyślą.
- Czyż jednak Vauxhall nie jest miejscem o dwuznacznej reputacji? Doszły
mnie takie słuchy. Chyba Balthazar Monoconys mówił mi, że bywa tam również
mocno podejrzane towarzystwo i że raz w bardzo poufały sposób został
zaczepiony przez jakąś zamaskowaną kurtyzanę, która chciała się z nim napić
miodu.
Lord Corbin poklepał ją po ręce.
- Bez czerni i bieli wygląda pani niezwykle pięknie, markizo. Nie pozwolę
jednak nikomu namawiać pani na kieliszek.
- Naprawdę sądzi pan, że dobrze mi w tym kolorze? - Louise bała się, by
Corbin nie zauważył jej niepewności. Był jednak niezwykle współczujący, a
oprócz tego pozostawał na bardzo poufałej stopie z Jemmą. - Najpierw więc
zamierzała odbić jej jego, a potem samego księcia.
- Absolutnie. Ten fiolet w błękitnym odcieniu jest bardzo twarzowy - uznał
Corbin. - Czerń mogłaby panią postarzać.
Markiza zbyła milczeniem tę uwagę. Choć nigdy nie wybaczyła księżnej
Beaumont groteskowej niegrzeczności, może to i dobrze, że zmieniła ona jej
upodobanie do czarno-białych strojów. Uśmiechnęła się do Corbina.
- A co się robi w Vauxhall?
- Zajmiemy stolik tuż przy orkiestrze. Jest tam pawilon w stylu
mauretańskim, który uzna pani za interesujący. Nie trzeba się o nic martwić. Nie
odstąpię pani ani na krok.
- Mon Dieu! - zawołała, rozkładając gwałtownie wachlarz. - Nie jestem
dzieckiem, którego trzeba pilnować, milordzie! W gruncie rzeczy spodziewam
się spotkać tam kogoś.
Lord Corbin nie wydawał się bynajmniej urażony tym wyznaniem. Było to
coś, czego się spodziewał. Zrozumiał, że nie ma szans, by markiza wzięła jego
awanse na serio. Był bardzo atrakcyjny i pięknie ubrany, a doskonałe maniery
pozwalałyby go wziąć nawet za Francuza. Jeśli jednak markiza de Perthuis
postanowiła mieć romans, to nie padłaby w ramiona komuś z jego pozycją,
niższą od pozycji markizy.
- Widzi pan - ciągnęła, pochylając się ku niemu, jakby chciała zdradzić mu
wielki sekret - książę Beaumont i ja jesteśmy parą bardzo bliskich przyjaciół.
Corbin był znanym plotkarzem i właśnie dlatego wybrała go sobie na
towarzysza. Cały Londyn musiał się dowiedzieć o tym wieczorze.
- O Boże - westchnął Corbin z czarującym uśmiechem - winszuję, markizo.
Przyznam się, że uważałem księcia raczej za purytanina. Nikt jednak, rzecz
jasna, nie oprze się kobiecie z pani urodą. - Jest pan zbyt uprzejmy. - Markiza
odsunęła się od niego, ale podziękowała za komplement uśmiechem.
- Czy uważa go pani za miłego rozmówcę? - spytał Corbin. - Obawiam się,
że niewiele wiem o rządzie, za to on jest pod tym względem, oczywiście,
znawcą.
- Nigdy nie rozmawiam na podobne tematy - odparła Louise. - Przede
wszystkim nie czytam angielskich gazet. Nie mówię biegle po angielsku, a poza
tym one są takie przygnębiające! Zresztą francuskie również, ale te
przynajmniej rozumiem.
- Całkiem się z panią zgadzam. Żurnaliści piszą jakby dla siebie samych i
nigdy o ciekawych rzeczach. Dziwne, że w ogóle ktoś ich czytuje!
- Zawsze donoszą o jakichś nieznanych ludziach - stwierdziła z
rozdrażnieniem Louise. - Na przykład o dzikusach i tak dalej.
- Nie cierpię czytać o Ameryce - zgodził się z nią Corbin. - To po prostu
jakieś chorobliwe zainteresowanie. No i mnóstwo tam wiadomości o ludziach
mordujących się nawzajem z najniezwyklejszych powodów.
- Nie, ja miałam na myśli tutejszych dzikusów - uściśliła Louise. - Jeśli
wierzyć francuskim gazetom, wszędzie naokoło żyją jakieś zdumiewające typy.
Gazety wręcz z satysfakcją roztrząsają różne straszne wiadomości o trucicielach
i tym podobnych przestępcach. Człowiek boi się po prostu zatrudnić kucharkę!
- Co za śmiała myśl! - uznał Corbin. - Ale i nudna. Spodziewam się, że
książę Beaumont byłby rad ze zmiany tematu.
- Oczywiście - odparła Louise, głowiąc się, o czym też będzie rozmawiać z
Beaumontem. Może powinna była zajrzeć do „Morning Chronicie"?
- Czy wolno mi wiedzieć, jak księciu na imię? - spytał Corbin.
Louise najeżyła się gniewnie, lecz on spoglądał na nią bez żadnej
złośliwości w oczach.
- Nigdy nie mówię mężczyźnie po imieniu - oznajmiła.
- Ogromnie przepraszam, ale słyszałem, jak książę Villiers zwrócił się do
pani „Louise"...
- Nigdy nie pozwalam na taką poufałość. Poza tym Villiers to mój kuzyn, a
nie mężczyzna.
- W przeciwieństwie do tego, co sobie wszyscy myślą. - Corbin wydawał
się uradowany tym konceptem.
Gdy powóz stanął, Louise nałożyła maskę i obydwoje poszli ku centrum
parku. W cieniu topoli wiele par obejmowało się w sposób całkiem
jednoznaczny.
- Niczego innego tu nie ma niż to, co można by ujrzeć w Lasku Bulońskim
- uznał Corbin, gdy stwierdziła, że ci ludzie zachowują się wulgarnie.
- Nigdy nie byłam w Lasku Bulońskim - powiedziała Louise - a po tym, co
od pana usłyszałam, noga moja tam nie postanie.
Corbin zamówił lożę z kolacją w możliwie mało uczęszczanym miejscu.
Poprosił o dwie butelki szampana i talerz przekąsek.
- Aż dwie butelki? - zdumiała się Louise, unosząc maskę, żeby widzieć
trochę wyraźniej.
- Możemy coś przekąsić, bo książę Beaumont chyba się jeszcze nie zjawił.
- Nie przyszłam tu tylko po to, żeby się z nim spotkać - odparła Louise
wyniośle, choć nieszczerze.
Corbin nie przejął się tym.
- Mam nadzieję, że nie. Damom nie wypada uganiać się za mężczyznami.
Mogłoby to zbytnio wbić w dumę płeć brzydką.
Louise desperacko pociągnęła łyk szampana.
- Trudno coś dojrzeć przez tę maskę, ale zdaje mi się, że poznaję kilka
osób.
- W Vauxhall nie trzeba się oficjalnie przedstawiać - zapewnił ją Corbin.
Przełknęła tę informację bez słowa. Doprawdy, Anglicy bardzo się różnili
od Francuzów. Żadna z wysoko urodzonych Francuzek nie zniosłaby czegoś
podobnego. Nie należało jednak okazywać tego, bo Corbin był na tyle uprzejmy,
by jej towarzyszyć w tej wyprawie.
- Te lampy w kształcie gwiazd są wcale ładne - stwierdziła.
Corbin dolał jej szampana. Ujęła kieliszek tak nabożnie, jakby był pełen
życiodajnego eliksiru.
- Czy widzi pan gdzieś księcia?
- Jeszcze nie.
- Niech pan tam spojrzy! - zawołała. - To chyba kurtyzany?
Wskazana przez nią kobieta zdjęła już maskę lub w ogóle jej nie miała.
- No, no, co za elegancka suknia. Czy ona się orientuje, że widać jej cały
biust?
- Jasne! - parsknęła Louise. - Nikt nie nosi tak głębokiego dekoltu
przypadkowo. Muszę przyznać, że jeszcze nigdy nie znalazłam się tak blisko
pań z półświatka. Oczywiście, żartuje się na temat hrabiny de Montbard, że jest
jedną z nich, ale to tylko kpiny.
- O tak, ona hojnie obdarza swoimi względami, tylko że całkiem za darmo -
mruknął Corbin.
- Ciekawe, jak się one upominają o zapłatę. - Louise znów upiła łyk
szampana. - Przyznam, że byłabym bardzo zakłopotana, gdyby to mnie przyszło
wymienić cenę.
- Pewnie są do tego przyzwyczajone - rzekł Corbin tonem towarzyskiej
pogawędki.
Siedzieli obydwoje w małej loży, obserwując tancerzy, póki oczy Louise
nie spoczęły na wysokim mężczyźnie o władczej postawie i pięknym mimo
maski profilu. Nie było wątpliwości: miała przed sobą księcia Beaumont.
- Przepraszam pana na chwilę - powiedziała, wstając z niejakim trudem, ale
zdołała jednak utrzymać się na nogach. - Widzę kogoś znajomego. Zabiorę z
sobą ten kieliszek szampana.
- Zaraz do pani dołączę - zapewnił ją Corbin.
Louise skierowała się wprost ku tańczącym. Książę stał w otoczeniu
wianuszka kurtyzan, pomyślała więc, że powinna się pospieszyć. Księżna z całą
pewnością myliła się co do niezłomnej wierności małżonka. Zabolała ją nagle
myśl, że ona podobnie myśli o własnym mężu.
- Peter, cóż ty tu robisz? - powiedziała Jemma, siadając na opuszczonym
przez markizę krzesełku. - Znajduję cię w samym środku mojej intrygi, choć
przyznam, że to całkiem na miejscu. W końcu pomysł wyszedł od ciebie.
- Droga księżno. - Corbin ucałował jej palce. - Winszuję skuteczności. Nie
przypuszczałem, że powiedzie ci się już w ciągu dwudziestu czterech godzin.
- Nie byłam pewna, czy markiza połknie przynętę - zwierzyła się. -
Uznałam jednak, że Vauxhall daje wiele sposobności. Ale gdzie jest Elijah?
- Dokładnie naprzeciw nas. Chyba rozmawia z jakąś kurtyzaną.
- Daj mi kieliszek szampana. Elijah powinien to docenić! A otóż i Louise.
- Ledwie trzyma się na nogach. Wypiła już chyba ze trzy kieliszki. Skąd
mogłem wiedzieć, że ma taką słabą głowę?
- Cóż ona robi najlepszego?
- Kręci się wokół twojego męża. Proszę, nie chichocz, Jemmo, jeśli mam
uważać, że jesteś trzeźwa.
- Uważaj sobie, co tylko chcesz. Czy rzuci mu się w ramiona?
- Gotowa się potknąć o własny płaszcz.
- Ależ on ją czule objął! - zauważyła. - Nie sądzisz, że Elijah pomylił ją ze
mną?
- Nie teraz, kiedy wziął ją w objęcia - odparł Corbin pogodnie. - Ważysz
dużo więcej niż ona.
- Piękne dzięki za komplement!
- Masz wagę proporcjonalną do biustu. Mężczyźni zauważają takie rzeczy.
- No, przynajmniej stawiają na nogi. Ależ on się śmieje! - powiedziała. -
Elijah się śmieje!
- Purytanizm strasznie krępuje. - Corbin dolał jej szampana. - Musimy
wypić za...
- Wypij sam! - Jemma zerwała się na nogi. - Idę odzyskać męża! Markiza
właśnie pocałowała go w ucho. Tego nie było w planie!
Naciągnęła maskę na twarz i podbiegła ku nim. Markiza uwiesiła się u
prawego ramienia Elijaha; wyglądała na niezbyt trzeźwą, lecz i
zdeterminowaną. Jakaś nieznana Jemmie dama przytulała się zaś do niego z
lewej strony, jeszcze energiczniej niż Louise i tak samo zdeterminowana.
- Witam - zaczęła Jemma, podchodząc bliżej, i świadomie powiedziała to
dość zmienionym głosem, w nadziei, że Elijah jej nie rozpozna.
Nie wiedziała, czy ją poznał, czy nie.
- Dzień dobry - odparł uprzejmie, a potem zwrócił się do damy po lewej:
- Obawiam się, że nie tańczę zbyt dobrze, lecz dziękuję za zaproszenie.
- Każdy dżentelmen umie tańczyć. - Jemma przy tych słowach zbliżyła się
do nich jeszcze bardziej.
Markiza wsparła głowę na ramieniu Elijaha.
- Ja umiem tańczyć - rzekła, najwyraźniej poznając Jemmę, i wyprostowała
się natychmiast. - Bardzo chciałabym zatańczyć z panem - uśmiechnęła się do
Elijaha - bo jest pan taki przystojny. Ogromnie lubię, kiedy mężczyzna jest
przystojny. Pan zapewne o tym nie wie?
Elijahowi drgnął mięsień w policzku i Jemma pomyślała, że bliski jest
wybuchu śmiechu. Było to czymś o wiele lepszym od przypływu pożądania.
- Mogę pana nauczyć tańczyć - odezwała się dama po lewej w szkarłatnym
dominie. Miała gardłowy głos, który obiecywał coś więcej prócz tej nauki.
W oku Elijaha pojawił się podejrzany błysk. Może arogancja?
Jemma wsparła rękę na biodrze i odezwała się jeszcze wyższym głosem,
tonem znacznie bardziej zachęcającym niż nieznajoma lady po lewej.
- Niektórzy mężczyźni mają łzy w oczach, gdy odmawiam zatańczenia z
nimi.
Elijah spojrzał wyczekująco ku damie po lewej. Lustrowała dokładnie
Jemmę zmrużonymi oczami, cal po calu.
- Z niektórymi damami nie warto tańczyć, bo są zbyt zarozumiałe, żeby się
można było z nimi dobrze zabawić.
Markiza odstąpiła od Elijaha i rzuciła jej jadowite spojrzenie.
- Une allure honteus.
- Co ona o mnie powiedziała? - spytała dama w czerwieni.
- Że jest pani bezwstydnym babskiem - przetłumaczył Elijah.
- Co takiego?!
Louise z triumfem pociągnęła Elijaha za sobą w tłum tancerzy. Jemma
otwarła usta ze zdumienia.
- Na rany Chrystusa! - odezwała się kobieta w szkarłatnym dominie. - Już
myślałam, że mi się udało, kiedy nie wiadomo skąd wkręciła się tu ta pijaczka i
poderwała mi go! Wszystko dlatego, że to Francuzica!
- Naprawdę?
- Chłopy zawsze myślą, że Francuzka będzie im przez pół nocy siedzieć na
kolanach. Najgorsze, że miał forsy jak lodu! - Uśmiechnęła się do Jemmy
szeroko. - I takie duże ręce. A miałam nadzieję, że będzie mój!
Jemma rozejrzała się naokoło.
- Lepiej poszukaj sobie kogoś gdzie indziej - poradziła jej kobieta w
czerwieni. - Od razu zagięła na niego parol, widziałam, jak się śmiał z tego, co
mówiła, a potem z nim drapnęła raz dwa.
Jemma patrzyła na nią zdumiona.
- Strzała Amora, jak powiadają - ciągnęła tamta - ale ja sobie myślę, że tu
chodzi o coś grubszego od strzały - powiedziała z obleśnym uśmiechem. -
Szczęście mi dziś nie sprzyja! - dodała i się wycofała.
Jemmie nie spodobało się to, co usłyszała. Spojrzała na tancerzy. Louise
wytrzeźwiała już na tyle, że zdołała zatańczyć menueta, lecz potem potknęła się
i padła w objęcia Elijaha. Roześmiał się.
Jemma zgrzytnęła zębami. Miała już tego dosyć!
11
Tańce w Vauxhall o tej nocnej porze w niczym nie przypominały pląsów w
balowych salach Wersalu i - siedziby królów Anglii - pałacu świętego Jakuba.
Muzyka była taka sama; duża orkiestra przygrywała z wysokiego podium. Ale
tancerze pozwalali sobie tutaj na o wiele większą poufałość.
Niektórzy z nich zdawali się wiedzieć, że grany właśnie menuet to dworski
taniec o ściśle ustalonych układach, inni jednak uważali go raczej za taniec
ludowy. Nikt się nie fatygował zamianą partnerki: po cóż przekazywać komuś
tancerkę, skoro to znaczy, że już się jej więcej nie ujrzy?
Tylko purytanie mogli się upierać, że bywalcy Vauxhall są większymi
amatorami trunków niż ci z eleganckich sal balowych. Elijah widywał już na
salonach ludzi błękitnej krwi bardziej skorych do bójki na pięści. Ciż sami
purytanie nie mogliby też nazwać tutejszych tancerzy bardziej wyuzdanymi od
innych, bo pożądanie ogarnia arystokratę z równą mocą co człowieka z gminu.
Główną różnicą było zdaniem Elijaha to, że szlachetnie urodzeni tańczyli,
nie dotykając partnerki, natomiast ci z Vauxhall łączyli się w pary. Pozwalało to
zbliżyć się do partnerki, a ta bliskość zachęcała do jej obmacywania.
On jednak nie miał najmniejszego zamiaru tego robić. Rozpoznał swoją
partnerkę natychmiast, choć bez szczególnej satysfakcji.
Podtrzymywał zatem markizę de Perthuis jednym ramieniem, tańcząc z nią
żałosną wersję menueta, i zastanawiał się, gdzie, u licha, może teraz być Jemma.
I nagle dostrzegł ją. Stała na brzegu parkietu i zirytowana tupała nogą.
Okręcił markizę w tańcu tak szybko, by Jemma nie zauważyła, że
uśmiechnął się z zadowoleniem.
- O Boże - jęknęła markiza - ależ jest pan szybki w tańcu!
- To pani piękność mnie tak porusza.
Spojrzała na niego dość podejrzliwie, on zaś musiał przyznać, że markiza
naprawdę wygląda dziś ślicznie. Może dlatego, że szampan uderzył jej do
głowy? Na ogół markiza zachowywała się oficjalnie i sztywno, dlatego nikomu
nie przychodziło do głowy uznać ją za piękność.
O dziwo, Jemma właśnie jego, gdy dochodziło między nimi do sprzeczek,
zawsze oskarżała o sztywność. Mówiła też, że jest ograniczonym, nudnym
moralistą. Spojrzał na markizę zaniepokojony. Moraliści nie byli lubiani... choć
on nigdy siebie za moralistę nie uważał.
Markiza zaczerpnęła gwałtownie tchu i pokręciła głową.
- Chyba wypiłam dużo więcej szampana, niż należało.
- Wszyscy czasem przebieramy miarę - odparł, rozglądając się za Jemmą.
Byłaby bardzo zła, widząc, jak mocno obejmuje markizę, choć w istocie robił to
tylko dlatego, żeby nie osunęła się na ziemię.
- Ja nigdy nie przebieram miary - odparła. - Kto sobie pobłaża, ten diabła w
konkury zaprasza. Tak mawiała moja matka i bez wątpienia miała rację.
Chciała powiedzieć coś jeszcze, lecz Elijah znów ją szybko obrócił w
tańcu, żeby spojrzeć tam, gdzie przedtem widział Jemmę. Stała nadal w tym
samym miejscu, ale już nie sama.
Rudowłosy mężczyzna w znoszonym błękitnym dominie i masce tej samej
barwy skłonił się przed nią. Wyglądał jak marynarz w przerwie między dwoma
rejsami. Miał w sobie coś z młodego londyńskiego hulaki; na pewno nie
sprawiał wrażenia dżentelmena. Elijah zaczął się przeciskać z markizą przez
krąg tancerzy.
- Proszę mieć wzgląd na moją suknię! - powiedziała. - Czy widział pan
kiedyś tyle ladacznic naraz? - spytała z wyraźną fascynacją. - Bardzo mi się tu
wszystko podoba. Gdybym wiedziała, jak tutaj jest, przyszłabym do Vauxhall
dawno temu. Pan chyba bywał tu już wiele razy?
- Ehm - mruknął Elijah.
Mężczyzna w błękitnym dominie zaczął tańczyć z Jemmą, a ona
uśmiechała się do niego tak zachęcająco, że ciarki przeszły Elijahowi po
plecach. Chwilę później udało mu się tak pokierować markizą, by znaleźć się
tuż koło żony.
Po serdecznym uśmiechu, jakim Jemma obdarzyła partnera, domyślił się
łatwo, że dobrze wie o obecności męża.
Zakręcił znów markizą, a potem nachylił się i szepnął Jemmie do ucha:
- Pragnę cię!
Spojrzała na niego z rozbawieniem. Mężczyzna w błękitnym dominie
niczego nie zauważył i pociągnął ją w przeciwnym kierunku. Miał rude baczki,
które Elijah uznał za wyjątkowo nieatrakcyjne. Potem mężczyzna nachylił się,
bez wątpienia po to, żeby powiedzieć Jemmie coś zuchwałego. Zaśmiała się.
Elijah ujrzał, jak wdzięcznie wygina się jej szyja, i zalała go fala ślepego
pożądania. Zapragnął przesuwać ustami po całym jej ciele, wyczuwać drżenie
każdego mięśnia, a tymczasem ona...
Przypomniał sobie w końcu o markizie i objął ją mocniej. Im dłużej
tańczyli, tym wydawała się trzeźwiejsza.
- Wie pan co, Beaumont - oznajmiła - myślę, że mój mąż Henri uwielbia to
miejsce.
- Naprawdę? - Elijah spotkał przedtem markiza de Perthuis tylko raz.
Zapamiętał jednak tego mężczyznę o chudej, wydłużonej twarzy. Taką
twarz ma ktoś pragnący czegoś więcej od rozwiązłych tańców. Mąż Louise miał
wygląd sfrustrowanego malarza lub wynalazcy.
- Henri nienawidzi tego, że jest markizem. Mówi, że szlachcice i kanalie
niczym się nie różnią. Niech pan sobie tylko wyobrazi!
Elijah mógł bez trudu to sobie wyobrazić. Markiz nienawidził siebie
samego i najwyraźniej rozciągał tę niechęć na całą klasę społeczną, do której
należał. Markiza nadal paplała o dziwnych skłonnościach męża, lecz Elijah już
przepychał się z nią przez ciżbę, byle tylko zbliżyć się znów do Jemmy.
Mężczyzna, z którym tańczyła, zachowywał się wobec niej zbyt poufale, a to się
Elijahowi zupełnie nie podobało.
Tamten patrzył tak na Jemmę, jakby była łakomym kąskiem do schrupania.
Rozumiał go zresztą. Jemma wyglądała bardzo apetycznie niczym soczysta
brzoskwinia. Ale to była jego brzoskwinia. Udało mu się wreszcie dotrzeć z
markizą blisko Jemmy. Markiza wciąż coś mówiła, choć stracił już wątek.
Elijah Tobier, książę Beaumont, nigdy nie był wulgarny. Nawet w męskim
towarzystwie nie pozwalał sobie na rubaszne żarty. Śmiał się, słysząc je, ale
milczał. Teraz jednak cisnęły mu się na usta najbardziej nieprzyzwoite słowa. I
nie chciał, by słyszeli je mężczyźni na tej sali. Chciał, by usłyszała je jedna
jedyna kobieta. Zdołał musnąć wargami jej włosy i szepnąć w ucho coś
krańcowo wulgarnego. Tylko ona mogła to dosłyszeć. Znów w tańcu oddalił się
od niej, dobiegał go jednak jej chichot i wybuch śmiechu.
Markiza zrobiła nadąsaną minę, zaczął więc słuchać, o czym mówi.
- Jak już powiedziałam, spotkał tę kobietę u markiza Lafayette. Pomogła
Henriemu przetłumaczyć jakiś amerykański dokument, deklarację czegoś tam na
francuski. Może pan sobie wyobrazić coś podobnego? Byłoby dużo łatwiejsze,
gdyby się zadurzył w kobiecie równej mi stanem - westchnęła z
przygnębieniem. - Wtedy by rozumiała, że... - i markiza zaczęła gestykulować. -
Wszystko by rozumiała. A tymczasem ona zażądała, żeby z nią uciekł. Uciekł!
- A czy to zrobił? - spytał Elijah.
- Zrobił. - Pokiwała energicznie głową i znów nadepnęła na własną suknię.
- Uciekł z nią i zostawił mnie. Mnie! - dodała, otwierając szeroko oczy.
- Absurdalna decyzja.
- A ja brylowałam na dworze Marii Antoniny! - pochwaliła się. - Wszędzie
mówiono o moich strojach, miałam nieskazitelną reputację. Nigdy nie
zamierzałam urządzać ekscesów.
- Ekscesów?
- Wie pan dobrze jakich.
Elijah nie wiedział, ale i tak niewiele go to obchodziło.
- Pan jest moim pierwszym ekscesem - oznajmiła.
Spojrzał na nią zdumiony.
- Czyż można mnie uznać za eksces?
- Oczywiście. Może napijemy się jeszcze szampana? - spytała, najwyraźniej
zapominając, że przyszła tu z kim innym. - Na naszym stoliku stoją jeszcze
butelki.
- Czy ktoś pani towarzyszy? - spytał, mając szczerą chęć zwrócić ją temu
komuś i wyrwać Jemmę z objęć marynarza.
- Oczywiście. - Markiza zmarszczyła brwi. - Pan. A pan i ja... - usiłowała
znaleźć właściwe słowo - uwodzimy się nawzajem.
- Naprawdę? - zdumiał się.
- Jeszcze nie zdecydowałam, jak daleko się posunę - odparła wyniośle - bo
to zależy od szampana. - Rozejrzała się dokoła z zastanowieniem. - Łatwiej
uwodzić po jednym czy dwóch kieliszkach. Chciałabym napić się jeszcze trochę
szampana. Mam nadzieję, że zdołam go sobie sama nalać.
I bez dalszych wyjaśnień odeszła.
Elijah patrzył w ślad za nią przez chwilę, lecz jakiś mężczyzna kiwał na
markizę dłonią od stolika, ona zaś już się nie zataczała. Przez chwilę rozmyślał
nad tym, jak markiza mogła tu w ogóle trafić, lecz wkrótce zaczął rozglądać się
za Jemmą.
Nadal tańczyła z tym samym mężczyzną, który albo za wiele wypił, albo
też był zbyt rozochocony. Próbował przyciągnąć ją do siebie, lecz Jemma
nastąpiła mu na nogę ostrym obcasem i marynarz się zachwiał.
Oczywiście, Jemma dawała sobie przecież w Paryżu radę całymi latami.
Nie potrzebowała wcale jego pomocy. Zacisnął wargi, przypominając sobie o
tym. Nawet się nie wycofała z kręgu tancerzy, gdy jej partner usiłował skraść jej
całusa, tylko nadal tańczyła z tym niegodziwcem, jak gdyby nigdy nic.
- Cóż za zaskakująca rozrywka - powiedział ktoś tuż obok niego.
Nie musiał się nawet odwracać. Nie spuszczał wzroku z Jemmy.
- Villiers.
- Na kogo tak patrzysz? Ach, na własną żonę.
- Nie zdaje sobie sprawy, że ten mężczyzna jest pijany.
Villiers się zaśmiał.
- Jemma doskonale o tym wie. Zawsze mnie to zresztą zaskakiwało.
Marynarz nachylił się, jakby chciał ją chwycić zębami za ucho. Jemma
uchyliła się zgrabnie.
- Czemu go, do licha, nie zostawi?
- Bo za dobrze się bawi, odgrywając przed tobą tę komedię.
Najokrutniejsze byłoby, gdybyś chciał teraz odejść.
Nie było takiej możliwości. Wycofywać się, gdy jakiś mężczyzna usiłuje
uwodzić jego żonę? Nie mówiąc już o tym, że musiała przecież mieć jakieś
romanse w Paryżu. Tylko że on świadomie nie pojechał tam trzy - nie, cztery -
lata temu, kiedy doszły go słuchy, że cały tydzień spędziła z jakimś głupkiem
nazwiskiem Du Puy. Miała prawo tak postąpić po krzywdzie, jaką jej wyrządził.
To była jego wina.
Tym razem jednak chodziło o coś innego.
Teraz gotów był zabić tego, z kim tańczyła. Rudowłosy marynarz znowu
się nachylił, usiłując skraść jej całusa. Już miał to zrobić...
Elijaha powstrzymała czyjaś mocna dłoń. To był Villiers.
- Co ty masz zamiar zrobić najlepszego?
- Odzyskać żonę.
- Nie możesz wdawać się w bójkę.
- A dlaczego, do licha?
Villiers się zawahał.
- Jesteś politykiem.
- Większości znanych mi mężczyzn nie powstrzymałoby to od rękoczynów.
- Sam wiesz najlepiej, dlaczego ci tego nie wolno uczynić. Jemma
najwyraźniej odpychała łokciem natrętnego amanta. Elijah spytał gniewnie: - O
czym ty mówisz?
- Twoje serce. Powinieneś teraz być w domu i wypoczywać.
- Do diabła z tym! - Elijah dostrzegł kątem oka, że mężczyzna znów się
dobiera do Jemmy. Był większy i mocniejszy od niej. Usiłowała go odepchnąć,
ale...
Elijah w jednej chwili znalazł się przy nich. Schwycił marynarza za ramię.
Przez ułamek sekundy widział jego zdziwioną twarz i wargi złożone do
pocałunku, nim trzasnął go na odlew tak mocno, że mężczyzna uniósł się lekko
w górę, a potem runął ciężko na wznak.
Rozległ się chóralny krzyk i tancerze odskoczyli na bok. Mężczyzna
dźwignął się na nogi.
- Za co? - ryknął z wściekłością. - Nie zrobiłem niczego wbrew woli tej
lafiryndy! Kim ty u diabła jesteś, jej sutenerem?
- Mężem - odparł cicho Elijah. - Tylko mężem. - Widział, jak mężczyzna
przestępuje z nogi na nogę, nie mogąc się zdecydować, czy zdzielić go pięścią,
czy nie.
- Cieszę się, że nie mam takiej żony! - wrzasnął.
Zaciekawiony tłum otoczył obydwu kołem. Przy ostatnich słowach
marynarza rozległ się szmer aprobaty.
- Niełatwo utrzymać żonę przy sobie! - przyznał ktoś.
Rudzielec pokazał wszystkie zęby w uśmiechu.
- Zwłaszcza jak jej czegoś w domu nie dostaje! A ta się rozglądała za
czyimś towarzystwem.
Elijah zacisnął pięści i zrobił krok naprzód.
- Żadnej kobiety nie wolno tak po grubiańsku traktować.
- Wolno jej tańcować, z kim tylko chce! - zawołała ostrym tonem jakaś
przysadzista niewiasta w gęstniejącym tłumie.
- Ale jemu wolno się o nią bić, choćby i była z niej latawica! - huknęła
druga.
Gdzieś z tyłu za nim rozległ się bezradny śmiech Jemmy. Elijah popełnił
błąd, gdy uśmiechnął się, słysząc go.
- Jeszcze się ze mnie naśmiewasz, ty łobuzie? Nic nie zrobiłem twojej żonie
bez jej woli. To gorzej niż latawica, to... - mężczyzna zamilkł nagle, może na
widok spojrzenia Elijaha.
Nie skończył rozpoczętego zdania, tylko z przygiętym karkiem rzucił się ku
niemu niczym byk, trafiając go prosto w pierś. Elijah spodziewał się uderzenia
w twarz, gdyż tak się walczyło w salonach bokserskich, gdzie bywał częstym
gościem. Ledwie zdołał utrzymać się na nogach, marynarz zaś zaczął się
skradać wokół niego, gotów do następnego ciosu.
W ułamku sekundy Elijah ocenił szybkość ruchu przeciwnika i jego niższy
wzrost, a potem zacisnął pięści i czekał, aż szczęka rywala zderzy się z nimi.
Marynarz ruszył do ataku, ale oberwał tak, że padł nieprzytomny. Nim
zdążył ucichnąć odgłos upadku, rozległo się oficjalne:
- Co tu się dzieje?
- Ach... to strażnik - powiedział półgłosem Villiers.
Elijah zwrócił głowę w jego stronę.
- Stałeś za mną? I nic?
Villiers wzruszył ramionami.
- Mógł przecież mieć brata. Jak się czujesz?
Elijah odczekał chwilę, otrzepał się, a potem uśmiechnął.
- Wspaniale. Gdzie Jemma?
- Och, ty durniu - wymamrotał Villiers, robiąc krok do przodu.
Wyglądał imponująco. Zwykłe domino by mu nie wystarczyło, musiało
oczywiście być czarne, obszyte bladoliliowym wykończeniem. Srebrna laska
wyglądała jak szpada, która zresztą była w niej ukryta. Tłum zamilkł na jego
widok. Villiers trącił leżącego końcem buta.
- Pijany.
- Powiedziano mi, że się tu biją, i myślałem, że... - zaniepokojony stróż
porządku urwał w połowie słowa.
Lodowate spojrzenie Villiersa zmroziłoby samego diabła.
- Chyba się, człowiecze, musiałeś pomylić.
Villiers rozejrzał się po obecnych.
- On się pomylił, prawda?
W Vauxhall bywali ludzie różnych klas, ale nie głupcy.
- Upił się w sztok! - powiedziała pospiesznie krępa kobieta stojąca
najbliżej. - Całkiem jak mój ojciec, tylko że go tu dzisiaj nie ma.
- Hm... - mruknął strażnik.
- Chyba trzeba go gdzieś położyć na osobności, żeby się przespał -
westchnął Villiers. - A to za fatygę! - Brzęknęły cicho gwinee przekazane z ręki
do ręki.
- No, no, a teraz rozejść się, ludzie! - zawołał strażnik. - Po co macie stać i
gapić się na tego moczymordę.
Jemma stała z boku, wciąż jeszcze chichocząc.
- Jesteś lekkomyślną bezwstydnicą. - Elijah ujął ją za ręce.
- Nie! - zaprotestowała, ale w oczach nadal tliły się jej iskierki śmiechu.
- Ośmielałaś go do tego, żeby cię całował.
- Gotowa byłam zrobić coś jeszcze gorszego, żebyś tylko zaczął być o mnie
zazdrosny.
- Doprawdy? - Elijah nałożył Jemmie maskę na twarz.
- Villiers tu jest.
- Widziałem go.
- Mogłabym... - zaczęła z pomrukiem niezadowolenia. - Co ty robisz?
Bez zbędnych wyjaśnień pociągnął ją za sobą.
- Zabieram cię tam, gdzie będę mógł dać należytą nauczkę nieposłusznej
żonie.
Z tyłu za nim rozległy się entuzjastyczne okrzyki.
- Brawo! Trzeba ją nauczyć porządku!
Elijah odwrócił się ku nim.
- Tak właśnie zrobię... Villiers! - zawołał.
- Nie przyznaję się do znajomości z tobą - oznajmił przyjaciel. - Czy
pracujesz może w tutejszych dokach? - Jest tu gdzieś markiza de Perthuis, chyba
że się całkiem upiła. Może się nią zajmiesz? Ja muszę zabrać stąd moją żonę.
Villiers ukłonił mu się i zniknął.
- A to ci dopiero! - wrzasnął ktoś. - Naucz ją rozumu w domu, a przestanie
się wdzięczyć do pierwszego lepszego gałgana!
Jemma nadal się śmiała. Rozczochrane włosy przesłoniły jej twarz, tak że
nic nie mogła zobaczyć.
- Elijah! - zdołała tylko wykrztusić.
- Będę za moment do twojej dyspozycji - odparł uprzejmie.
- Wypiłam za dużo szampana - odparła po chwili.
Znajdowali się na jednej z cienistych ścieżek odchodzących na wszystkie
strony od pawilonu orkiestry, oświetlonych z rzadka lampionami.
- Nie wiem, gdzie właściwie jesteśmy. Czy nie ma tu żadnej dorożki? Dużo
wypiłaś tego szampana?
Jemma przysiadła na ławce.
- Chyba nie powinnam była flirtować z tym rudym nicponiem.
- A dlaczego? - spytał uprzejmie.
- Bawiła mnie świadomość, że na mnie patrzysz.
- Tylko że on tego nie wiedział.
- Nie powinien mnie gwałtem całować.
- Miał powody, by sądzić, że chętnie przyjmujesz jego awanse. Przecież
tańczyłaś z nim.
- No, cóż... Sprawiasz, że czuję się podle. Nie cierpię, gdy tak postępujesz.
Posadził ją sobie na kolanach jednym szybkim ruchem.
- Porozmawiajmy o regułach małżeńskich.
- O regułach małżeńskich?
- Nie wolno ci całować nikogo obcego.
- Doprawdy? - Już się opanowała, bo powiedziała to z głębokim
rozrzewnieniem.
- Nigdy więcej.
- Pomyślę o tym.
Uścisnął ją mocniej.
- Żadnego myślenia. Żadnego całowania.
- W takim razie wyrecytuję ci drugą regułę.
- Dobrze.
- Musisz mieć baczenie, gdy ktoś ma zamiar mnie całować. Podczas tańca
albo w jakiejś innej sytuacji - wyszeptała.
Jemma wsparła głowę o jego pierś, tak żeby nie patrzeć mu w oczy.
- Kiedy uciekłam do Paryża, nie pojechałeś tam za mną. Całymi miesiącami
płakałam po nocach, ale oczekiwałam, że pewnego dnia jednak się pojawisz. A
potem zrozumiałam, że nie możesz przyjechać, bo akurat trwała sesja
parlamentu.
Elijah jęknął głucho.
- Ale potem sesja się skończyła, a przyjaciele donieśli mi listownie, że
jesteś w Kent, w majątku hrabiego Chatham. Sądziłam, że nie możesz przerwać
pracy - ciągnęła.
- A ja nadal nie przyjeżdżałem.
- Tak. Nigdy nie przyjechałeś.
- Nie mogłem.
Nic nie powiedziała.
- Nie z powodu pracy, tylko dlatego, że... że... nie miałem prawa, Jemmo.
- Prawa do czego?
- Do pojechania tam za tobą. To ja zniszczyłem nasze małżeństwo.
Zrobiłem to samo, co zrobił ojciec mojej matce, nie zdając sobie nawet z tego
sprawy. Złamałem ci serce. Odebrałem wiarę.
Jemma by go pocieszyła, ale wszystko, co mówił, było prawdą.
- Dlaczego więc nie pojechałeś za mną do Paryża? - spytała żałośnie, jak
mała dziewczynka.
- Czekałem.
- Na co?
- Aż kogoś znajdziesz.
- Przecież nie chciałam nikogo!
Objął ją jeszcze mocniej.
- Miałaś prawo.
- Zabolało mnie, kiedy ujrzałam cię z kochanką. Zraniłeś mnie głęboko,
mówiąc, że ją kochasz. Ale naprawdę złamałeś mi serce, dopiero wtedy kiedy
pojęłam, że wcale nie dbasz o to, co robiłam. Tak mało dla ciebie znaczyłam, że
nawet się nie pofatygowałeś przez całe lata, żeby mnie odwiedzić.
- Trzy lata, dziesięć miesięcy i czternaście dni.
W głębi parku zaświergotał senny ptak. Jemma wyprostowała się i
spojrzała Elijahowi w oczy.
- Co masz na myśli?
- Tyle czasu ci to zajęło. W końcu nawiązałaś romans z tym Du Puy, ale
trwał on tylko...
- Trzy dni - dokończyła. - Wiedziałeś o tym?
Skinął głową.
- Moi przyjaciele donosili mi w listach o tobie równie pilnie, jak twoi o
mnie. No i oczywiście to, że Du Puy tak głęboko się w tobie zakochał, uznano
za ważną wiadomość dla twojego męża.
- Przyjechałeś wtedy na święta Bożego Narodzenia.
- Jak tylko parlament przestał obradować. Żywiłem nadzieję...
- Że...
- Że wszystko się dobrze skończy. Ale ty byłaś na mnie wściekła. A ja... ja,
mimo wmawiania sobie, iż masz prawo do romansów, miałam ochotę cię wtedy
udusić.
- To, co mi wtedy mówiłeś, tylko zachęcało mnie do jeszcze większych
ekscesów.
Elijah powiódł powoli palcem po jej policzku.
- Wiem. Przyjechałem znów za rok, ale...
- Nigdy jeszcze nie kłóciliśmy się tak bardzo jak wtedy.
- Uważałaś, że jestem nudnym moralizatorem. Byłem nim. A ty stałaś się
taka wytworna, wyrafinowana i piękna. Zniszczyłem wszystko i nie wiedziałem,
co mam począć. Wróciłem więc do Anglii i do Izby Lordów. Zważ jednak, że
już nigdy więcej nie wziąłem sobie kochanki, Jemmo.
- Zdumiewające - odparła. Wpatrywała się w jego oczy, lecz było już za
ciemno, by mogła w nich cokolwiek dostrzec.
- Trzecia reguła małżeńska - powiedział.
Objęła go za szyję, czując, że targają nią uczucia tak mocne, że nie potrafi
ich nawet nazwać.
- Jak ona brzmi?
- Nie wolno się nam już na siebie gniewać, bo znów rozdzieli nas morze.
Stracili mnóstwo czasu. Jakże to smutne. Jemmie odeszła ochota na śmiech.
Nim zdążyła odpowiedzieć, Elijah pocałował ją, a ona gotowa była przysiąc, że
w dotyku jego warg, jego dłoni pieszczących jej włosy krył się taki sam smutek.
Rozproszyło go dopiero zetknięcie ich warg.
Po chwili uwolnił się z jej objęć i wstał, powoli stawiając ją na ziemi.
- Muszę, moja księżno, bezpiecznie odwieźć cię do domu. Pewnie się
ucieszysz, słysząc, że jutro nie spotykam się z Pittem. Cieszyłbym się, gdybyś
mi towarzyszyła.
- Gdzie mamy się wybrać?
- W miejsce mniej barwne niż targ kwiatowy.
- Czy mam się ubrać na czarno?
- Nie pójdziemy na cmentarz, ale może byłoby lepiej, gdyby twój ubiór nie
był zbyt szykowny.
- Zrezygnuję z biżuterii.
- I z peruki.
- Twarde warunki - roześmiała się. - Mam jednak nadzieję, że jeśli ktoś
mnie ujrzy w tak żałosnym stanie, moja reputacja na tym zbytnio nie ucierpi.
12
29 marca
- Wybierzemy się na Cow Cross - powiedział następnego ranka Elijah.
- Gdzie to jest?
- W Spitalfields.
Zdumiała się. Spitalfields, jedna z najuboższych dzielnic Londynu, była
gąszczem nędznych ruder i miejscem podejrzanych interesów. Tamtejsze
garkuchnie nie przestrzegały przepisów i regularnie oskarżano je o to, że podaje
się w nich kotlety ze szczurów. Kto by jednak poznał, z czego je robiono, skoro
wszędzie śmierdziało tam smażoną cebulą i zjełczałą fryturą?
Żadna księżna nie odwiedzała Spitalfields. Jemma zaryzykowałaby nawet
twierdzenie, że jedyne damy, jakie mogły tam zaglądać, były misjonarkami,
kobietami z natury odpornymi i wyposażonymi w broń schowaną w bucie.
- Zabieram cię do domu, który nie jest tak piękny jak targ kwiatowy, ale
równie ciekawy - powiedział Elijah takim tonem, jakby to było czymś zupełnie
zwyczajnym.
- Czy Cow Cross leży na granicy Spitalfields?
- W samym środku. - Elijah pomógł jej wsiąść do powozu. - To mała
uliczka pomiędzy kanałem ściekowym a Simple Boy Lane. Wielu ludzi nie ma
nawet pojęcia o ich istnieniu - podkreślił, choć sama dobrze o tym wiedziała.
- Nie mogę powiedzieć, żeby mi się zdarzyło odwiedzić kogoś na Simple
Boy Lane. Któż tam mieszka?
- Na Cow Cross żyją głównie rzemieślnicy zajmujący się
wydmuchiwaniem szkła.
- No i?...
- Mój ojciec miał tam dom, który po nim odziedziczyłem.
- To ty jesteś właścicielem domu w Spitalfields? - spytała ze zdumieniem. -
Ty, Elijah, obrońca biedaków?
- Uważasz, jak widzę, że powinienem się go pozbyć?
Jemma ostrożnie dobierała słowa:
- Zaskoczyło mnie, że jesteś kamienicznikiem w podobnej dzielnicy.
- Ktoś nim musi być - odparł rzeczowo, a potem dodał łagodniejszym
tonem - nie wynajmuję tam zresztą mieszkań.
- Czy to może sierociniec? - spytała z pewną nadzieją.
No, oczywiście, Elijah na pewno zajmował się dobroczynnością.
- Nie chodzi o dzieci. Zapewne nie spodoba ci się tam z początku.
Odziedziczyłem dom w spadku po ojcu i go utrzymuję. Jest to jednak haniebne
przedsięwzięcie.
- Czemu go w takim razie nie sprzedasz?
- To dość skomplikowane. - Po chwili dodał: - Należy do nas wytwórnia
szkła na Cacky Street.
- Och - spytała niepewnie - czy to jakaś duża fabryka? W Spitalfields?
- Tam właśnie się mieści.
Był tego ranka w złym nastroju i Jemma nie wiedziała, jak się ma
zachować. Dopóki pędziła życie osobno, nie musiała się liczyć z niczyimi złymi
nastrojami prócz własnych, co było jedyną dobrą stroną ich separacji. Jeśli nie
miała humoru, pozostawała w domu i grała z samą sobą w szachy, póki nie
poczuła się lepiej.
Co jednak począć z mężem w złym humorze? Zerknęła ukradkiem na
Elijaha, lecz on, zasępiony, wyglądał przez okno. Ulice, przez które
przejeżdżali, były coraz węższe i coraz mroczniejsze. Po chwili zdjęła
rękawiczki i ściągnęła z palca brylantowy pierścionek, prezent od matki. Nie
uważała wprawdzie, że Elijah nie zdoła jej obronić, ale nie należało robić
głupstw. Wsunęła go w kieszeń przy siedzeniu.
- Czy Muffet na nas poczeka? - spytała.
- Oczywiście, ale możemy też pójść tam pieszo.
Chodzić pieszo po Spitalfields? Robiła już w życiu ryzykowne rzeczy.
Jeździła niegdyś konno na oklep. Opuściła męża i przebywała na dworze w
Wersalu, nim pojęła, jak się ubierać kosztownie (to znaczy nieskazitelnie).
Sprowokowała pewną kobietę, by ta zalecała się do jej męża.
Nigdy jednak świadomie nie narażała życia. Wrodzona inteligencja łączyła
się u niej z instynktem samozachowawczym. Wszystko za szybą powozu
wyglądało obco. Sklepy były stłoczone po kilka razem, nędzne, obskurne, bez
wątpienia istne nory. Widziała kręte zaułki, nad którymi niemal stykały się
dachy domostw, tak że prawie nie docierało tam światło słoneczne, a mrok
wydawał się wręcz dotykalnie gęsty.
- Elijahu - chrząknęła.
- Co? - Mąż wyglądał wprawdzie przez okienko powozu, ale tak, jakby
patrzył gdzieś w przestrzeń.
- Nigdy bym się sama nie wybrała do Spitalfields.
- Zapewniam cię, nic ci się przy mnie nie stanie.
Jemma przygryzła wargę.
- To całkiem bezpieczne miejsce - dodał. - Oczywiście, niemądrze byłoby
pójść tam w nocy. Ale hordy dzikusów nie roją się po ulicach Spitalfields,
Jemmo. To po prostu miejsce, gdzie żyją najbiedniejsi z biednych i gdzie
próbują, na ogół desperacko, zapewnić sobie posiłek, wychować dzieci, zdobyć
pieniądze na jedną czy dwie kołdry.
- Nie cierpię, kiedy to robisz.
- Co? - spytał zaskoczony.
- Gdy mnie zmuszasz, żebym się czuła podle.
- Nie miałem takiego zamiaru.
- Pewnie nic na to nie możesz poradzić. Czy nigdy cię nie męczy bycie
takim strasznie dobrym? Zawsze...
- Co zawsze?
Chciała mu powiedzieć, że zawsze cechuje go poczucie wyższości nad
innymi, niepoważnymi, frywolnymi, zwykłymi ludźmi, ale się nie ośmieliła.
- Nie jestem ani lepszy, ani gorszy od innych. Znajduję kompromisowe
wyjście, kiedy czuję, że z tego najlepszego, najuczciwszego, trzeba
zrezygnować.
Powóz stanął.
- Nie obawiaj się - powiedział Elijah i podał jej rękę, uśmiechając się
życzliwie. - Wierzę, że cię to zaciekawi, Jemmo. A poza tym powinnaś poznać
to miejsce.
- Dlaczego? - spytała, gdy lokaj otwierał już drzwi.
- Dlatego, że będziesz się nim musiała potem zająć - odparł niezbyt jasno.
Jemma zrozumiała jednak od razu, co miał na myśli, i serce załomotało jej
z lęku. Zdołała się opanować. W jej żyłach płynęła krew trzech niepokornych
księżnych. Z pewnością przetrzyma jakoś wizytę w Spitalfields.
Wysiedli na ulicę, która zapewne brukowana była kocimi łbami, lecz te
nikły pod grubą warstwą gnijących resztek warzyw. Uginała się ona sprężyście
pod stopami Jemmy jak materac z końskiego włosia.
- Powóz nie zmieści się w Cow Cross - wyjaśnił Elijah, biorąc ją pod ramię
- ale to bardzo blisko.
Cow Cross była jedną z wąziutkich przecznic, które wybiegały nagle w bok
od większych ulic niczym zając w ucieczce przed lisem. Ta wiodła na lewo, a
potem ginęła gdzieś w gęstym mroku, jaki panował również na innych ulicach,
dostrzeżonych przez Jemmę z powozu.
- A widzisz? - spytał Elijah z niejakim rozbawieniem. - Nikt nie kryje się na
Cacky Street, czyhając na księżnę, która być może ukrywa klejnot w pantofelku.
Była to prawda. Jemma nigdzie nie zauważyła ani jednej żywej istoty prócz
stada kruków siedzących na dachu zrujnowanego domostwa. Ptaszyska zdawały
się patrzeć na nich z dezaprobatą niczym kaznodzieje w czarnych szatach
kraczący ze zgorszeniem na widok książęcego powozu.
- Gdzież się wszyscy podziali? - spytała Jemma, błędnie przekonana, że
nędzarze żyją na ulicy.
Tak ich właśnie opisywano w gazetach: mieli jakoby gotować, spać i bić się
pod gołym niebem. Kręta Cacky Street ziała jednak pustką, drzemiąc w biały
dzień.
- Śpią - rzucił Elijah - albo pracują. - Spojrzał na nią nieco dziwnie i
dorzucił: - Albo się kochają. Jeśli ktoś nie jest na tyle bogaty, żeby mieć
mnóstwo pokoi, to się przytula rankiem do swojej żony, a wtedy mężczyznom
różne rzeczy przychodzą do głowy.
Jemma zignorowała jego słowa.
- No, a gdzież są ci dmuchacze szkła?
- Na parterze po lewej - odparł, znowu z nieprzeniknioną miną.
Najwyraźniej zadała niewłaściwe pytanie.
- Może w takim razie wejdziemy w Cow Gross?
Gdy już się na niej znaleźli, nie wydała się wcale tak ciemna, jak oglądana
od strony Cacky Street. Trochę słońca przedostawało się tam jednak pomiędzy
domami, nachylonymi ku sobie jak pijane staruszki dzielące się sekretami.
Elijah poruszał się tu tak swobodnie, jakby cała ulica należała do niego, co
zresztą chyba było prawdą.
Uliczka skręcała w lewo, a potem się urywała.
- To tutaj - powiedział.
Był to największy z domów, co nie znaczy, że ogromny, i z pewnością w
najlepszym stanie. No oczywiście, należał przecież do Elijaha. Wiodły do niego
wielkie drzwi z zardzewiałą kołatką, lecz Elijah po prostuje pchnął.
- Już od lat przestałem ich prosić, żeby je zamykali.
- Czemu nie chcą tego robić?
- Gdyby ktoś chciał tu się włamać i tak nie przejąłby się zamkiem. W końcu
to Spitalfields. Wolą więc nie zamykać drzwi przed gośćmi. Oszczędzają sobie
w ten sposób zmartwień. Ach, Knabby, witaj.
Niski, gruby człowieczek wyszedł im naprzeciw, mrużąc oczy w mroku
korytarza.
- Wasza wysokość! - zawołał radośnie. - Co za miła wizyta. Przychodzi pan
na urodziny, prawda? Że też pamiętał wasza wysokość o tym! Cully będzie
bardzo rad!
Jemma już miała powiedzieć, że Elijah nie pamięta o żadnych urodzinach,
ale on wysunął ją przed siebie ze słowami:
- Knabby, czy mogę ci przedstawić księżnę, moją żonę?
Knabby zamrugał niespokojnie.
- Księżna! - rzekł. - Kobieta! - A potem, jakby sobie nagle przypomniał o
wymogach grzeczności, zgiął się w czymś pośrednim między dygnięciem a
ukłonem.
- Miło mi pana poznać - odparła.
- Co za przyjemny głos - powiedział, przechylając głowę na bok. - Mówi
jak prawdziwa księżna, powinienem był przecież to pamiętać. A więc tak brzmi
głos księżnej!
Jemma zdała sobie nagle sprawę, że Knabby wcale nie mruży oczu. On nie
widzi. Spojrzała pytająco na Elijaha.
- Knabby stracił wzrok - wyjaśnił jej.
- No, no, trochę jednak widzę - zaprzeczył Knabby. - Światło i cień. Lepiej
niż inni.
- Przykro mi to słyszeć - odparła.
Wiedziała, że Elijah zajmuje się jakimś dobroczynnym przedsięwzięciem.
Było to bardzo do niego podobne. Uśmiech zamarł jej jednak na ustach, gdy
zobaczyła, jak surowo na nią spojrzał.
- Knabby stracił wzrok, bo pracował w naszej wytwórni szkła - wyjaśnił
lodowato.
Knabby odwrócił się i szedł prędko przed nimi ciemnym korytarzem.
- Proszę tu do nas na urodziny! - zawołał. - Och tak, wydmuchiwałem
szkło, milady. A jakże mam się do pani zwracać? „Wasza wysokość" czy może
„proszę księżnej"?
- Jak się panu podoba. - Jemma zebrała suknię i pospieszyła za nim.
- Czy opowiesz mi, co się tu dzieje, nim udamy się na przyjęcie
urodzinowe? - spytał go Elijah.
Knabby zatrzymał się tak nagle, że Jemma o mało na niego nie wpadła, i
zaczął mówić tak prędko, że ledwo go mogła zrozumieć.
- Żona Nibble'a na jakiś czas została przy nim, ale kłócą się okropnie, więc
przeniosłem ich na tyły, gdzie nikt nie słyszy, jak ona go tłucze.
- Bije go? - Jemma nie zdołała się powstrzymać od pytania.
Knabby zwrócił twarz ku niej.
- O, strasznie z niej mocna baba, a jak jej dać rondel, to zaraz mu robi
łubudu, zwłaszcza kiedy Nibble sobie wypije... Pewnie, z niego też nie święty.
Nieraz mnie aż ręka świerzbi, żeby mu przyłożyć rondlem, jeśli pani rozumie,
co mam na myśli.
- A co porabia Waxy? - spytał Elijah. - To wiekowy dżentelmen - wyjaśnił
Jemmie - pewnie ma już koło sześćdziesiątki, co, Knabby?
- Płuca mu dokuczają, ale córka odwiedza go regularnie, razem z dwojgiem
dzieci, a Waxy się wtedy raduje, jakby mu kto w kieszeń napluł.
- Czy doktor przychodzi tu co tydzień?
Knabby znów skierował się w stronę korytarza.
- Strata pieniędzy, wasza wysokość, czysta strata i nic więcej. On nic dla
nas nie może zrobić, a nam tu całkiem dobrze. Chociaż wyrwał kiedyś ząb
Cully'emu.
- A Cully ma się dobrze?
- Nie najgorzej. Toż właśnie jego urodziny dzisiaj i już sobie dogodził,
choć niemiło mi o tym gadać. No, ale to cały Cully! - Knabby zatrzymał się tuż
przed wielkimi drzwiami. - Siedzą tam na podwórzu, żeby się w słonku
wygrzewać. Ale muszę powiedzieć, że majster zrezygnował i lada dzień
spodziewamy się nowego. Nazywa się Berket. Niezbyt dobrze go sobie dobrze
przypominam, bo zaczął pracować, kiedy ja już przestałem.
- A wystarczy miejsca dla niego? - spytał Elijah.
- Jeszcze go zostanie! Zyskaliśmy więcej miejsca, kiedy Lasher nas opuścił,
będzie już z miesiąc temu. A pokój Nicholsona wciąż pusty, bo panna Sophisba
nie chce tam zamieszkać. Przyszła tu dzisiaj i chętnie zobaczy waszą wysokość.
- Wystarczy, żebyś wysłał chłopca po Towse'a - powiedział Elijah i spojrzał
na Jemmę. - Towse jest jednym z moich radców prawnych.
- Niczego nam nie trzeba - oświadczył pogodnie Knabby. - Wielce
podziwiamy te owoce z cieplarni, jakie wasza wysokość nam przysyła, ale
prawdę mówiąc, nikt z ludzi ich nie śmie jeść, wolą nie ryzykować, tylko na nie
popatrują, jeśli wasza wysokość rozumie, o czym mówię, chociaż dzieciska to i
owszem, używają sobie.
- Kim jest panna Sophisba? - spytała szeptem Jemma, gdy Knabby otwarł
drzwi. - No i...
- Sama zobaczysz - odparł Elijah, a w jego głosie zabrzmiał taki smutek, że
Jemma zamilkła.
W pierwszej chwili wydało się jej, że na małym podwórku odbywa się
kinderbal, lecz po chwili Jemma dostrzegła, że więcej tam kurcząt niż dzieci,
chociaż i jedne, i drugie robiły mnóstwo wrzawy. Troje dzieci uganiających się
za jednym szczenięciem wygrało te zawody.
- Spójrzcie tylko, kto przyszedł na urodziny Cully'ego! - oznajmił Knabby.
- Książę we własnej osobie, wy obiboki!
Na podwórzu stał krąg rozklekotanych foteli. Ludzie, którzy w nich
siedzieli, w większości mężczyźni, zwrócili twarze w tę stronę, z której
dochodził głos Knabby'ego. Jemma w tejże chwili zrozumiała, że wszyscy są
niewidomi.
Stanowili doprawdy dziwne zbiorowisko. Przede wszystkim nie każdy z
nich miał na sobie kompletne ubranie. Dwóch mężczyzn było bez spodni i
wyciągało blade, kościste nogi ku słońcu. Jeden z nich miał tak długą brodę, że
zatknął ją za pasek fartucha, którym się obwiązał, pod nim zaś nosił,
wyglądający tu zgoła niestosownie, surdut w szkocką kratę.
Były tam i dwie kobiety; jedna z nich, starsza już, o zaciśniętych ustach,
musiała być, jak sądziła Jemma, panią Nipple. Łatwo ją sobie było wyobrazić
wymachującą rondlem.
Drugą była zapewne panna Sophisba. Była młodsza i choć nie wyglądała na
piękność, sprawiała wrażenie kogoś, kto stara się ładnie wyglądać, o czym
świadczyły głównie umalowane wargi i zdumiewająco złociste włosy, które
miały zapewne przyciągać uwagę mężczyzn. Wydawało się to dziwne, skoro
nikt ich nie mógł widzieć prócz jednej pani Nibble. Ta zaś z pewnością nie była
osobą, która podziwiałaby szkarłatną szminkę i żółte włosy.
Jeden z na wpół gołych mężczyzn podniósł się z fotela.
- Hej, wstańcie, wy wszawi łachmaniarze! - wrzasnął nagle. - Książę nas
odwiedził! Trzeba stanąć na baczność i pięknie go powitać! To moje urodziny, a
ja mam wszystko w... w...
I nagle usiadł z powrotem. Knabby się nie mylił. Cully miał już w czubie
mimo wczesnej pory.
- A ze mną przyszła księżna - rzekł uprzejmie Elijah. Nie był już
zachmurzony i zachowywał się tak, jakby się znajdował w towarzystwie wysoko
urodzonych osobistości na herbatce w pałacu Kensington. - Przyprowadziłem
wam moją żonę, najpiękniejszą księżnę w całym królestwie.
- Chętnie byśmy ją sobie obejrzeli - powiedział brodacz, patrząc w
przestrzeń. - Nigdy żem nie widział prawdziwej księżnej, choć na królową raz
mi się udało okiem rzucić. Ale wielgą perukę miała! - Trącił łokciem panią
Nibble. - Hej, czy ona ma taką na głowie?
- Jest w aksamitnej sukni - odparła tamta, po czym podniosła się i dygnęła
pospiesznie, i znów usiadła. - Nie ma na głowie żadnej peruki; myślę, że to jej
własne włosy, trochę tylko upudrowane, jak to wielmożni robią.
Elijah podszedł do Cully'ego, żeby mu złożyć życzenia, a potem zatrzymał
się przy kolejnym fotelu i zaczął rozmawiać o rozruchach. Jemma czuła, że coś
powinna zrobić. Nie mogła przecież stać bez ruchu niczym manekin. Podeszła
więc do obydwu kobiet. Panna Sophisba z miejsca zerwała się na nogi z
wystraszoną miną.
- Czy to pani dzieci? - spytała Jemma. - Są po prostu urocze. - Wcale tak
zresztą nie myślała. Były zbyt brudne, by ktokolwiek mógł je uznać za urocze,
wyglądały jednak na dobrze odżywione i wesołe.
Starsza z niewiast znów wstała.
- Ona nie ma żadnych dzieci! - powiedziała i pokiwała pogardliwie głową.
Panna Sophisba ją zignorowała.
- To są dzieci siostry Knabby'ego. A może jego bratanicy. Ona się trudni
farbowaniem odzieży. Okrutnie ciężka harówka, a dzieci żyją tutaj. Zazwyczaj
wnuki Waxy'ego też tu przychodzą, tylko późniejszą porą. Jego córka pracuje w
stajni i dlatego wysyła je do nas.
- Nie chodzą do szkoły?
- Nieczęsto - odparła panna Sophisba z nieśmiałym uśmiechem. - W
Spitalfields rzadko kto chadza do szkół.
- Chyba tu wcale szkoły nie było - odezwała się pani Nibble. - Nie za mojej
pamięci.
- Och - westchnęła Jemma.
- Jakie śliczne te rękawiczki - powiedziała panna Sophisba. - Nigdy takich
nie widziałam.
- Może je pani przymierzy? - spytała skwapliwie Jemma.
Zignorowała prychnięcie pani Nibble i ściągnęła je z dłoni.
- Jakżebym śmiała. - Pannie Sophisbie aż zaparło dech.
Rękawiczki leżały jednak na jej małych, brudnych rączkach jak ulał.
- Niech je pani sobie weźmie. - Jemma uśmiechnęła się do niej.
Panna Sophisba zbladła.
- Nie mogę!
- Ano, nie może - burknęła pani Nibble. - Mąż je z niej ściągnie szybciej,
niż zdążyłby dorwać dziwkę. - Nagle się zreflektowała. - Proszę mi wybaczyć
brzydkie słowo, milady.
- Mogę je gdzieś schować - wpadła na dobry pomysł panna Sophisba - i
tylko oglądać od czasu do czasu, kiedy tu przyjdę. - To nie zawsze pani tu jest?
- Tylko kiedy jej męża wsadzą do ciupy - wyjaśniła pani Nibble - a ona nie
ma się gdzie podziać. Jego wysokość łaskawie jej pozwala, żeby wtenczas
siedziała tutaj.
- Proszę je dla niej zatrzymać, pani Nibble - poprosiła Jemma tonem tak
bardzo książęcym, że jej rozmówczyni zaniemówiła. - Kiedy panna Sophisba
będzie przebywać na Crow Cross, wtedy może je nosić.
Panna Sophisba gładziła ostrożnie rękawiczki, jakby były żywym
stworzeniem.
- Wielkie dzięki - wyszeptała ledwo dosłyszalnie. - To najpiękniejsza rzecz,
jaką w życiu widziałam.
- A pani Nibble dostanie tę chusteczkę za fatygę - postanowiła Jemma.
Pani Nibble zmarszczyła nos.
- Nie trzeba mi za to łapówki. Ja tam nią nie gardzę z przyczyny tego, jak
zarabia na życie.
Chusteczka Jemmy była obszyta belgijską koronką, a na środku miała
starannie wyhaftowane wielkie B, skrót od „księżna Beaumont".
- O, tu jest B - zauważyła pani Nibble, obracając chusteczkę w ręku. - A
mnie na imię Bertha.
- To nie łapówka, tylko dar - wyjaśniła Jemma.
- To miejsce jest prawdziwym darem. - Panna Sophisba chwyciła
rękawiczki. - Wie pani o tym, panno księżno?
- Nie tak się mówi - poprawiła ją pani Nibble - tylko „pani księżno" albo
„milady".
Na podwórko wbiegł jakiś malec, krzycząc donośnie, co oznaczało, że
chciał, by go zauważono. A żeby się o tym do reszty upewnić, sypnął Jemmie
pod nogi garść drewnianych kulek.
Pani Nibble go zbeształa. Jemma schyliła się i pozbierała kulki, a chłopiec
dostał po głowie od pani Nibble, na szczęście jednak nie rondlem.
- Jakże to zręcznie pomyślane! - wykrzyknęła Jemma, obracając jedną z
kulek w palcach.
Wyrzeźbiono na niej roześmiane oblicze z wielkim nosem i oczami.
Obejrzała następną. Widniała na niej głowa złośliwego skrzata ze spiczastymi
uszami i ostrą bródką. Na trzeciej wyobrażono pyzatą kobietę.
- Robi je Pie - wyjaśniła panna Sophisba. - On zawsze coś musi wyrzezać -
i wskazała na jednego z mężczyzn w kręgu foteli.
Pie obrabiał właśnie małym, ostrym nożykiem kawałek drewna. Spod jego
palców sypały się na ziemię drobne wiórki.
- Przecież on jest niewidomy!
- Mówi, że widzi palcami - wyjaśniła panna Sophisba.
Jemma podeszła do niego.
- Są po prostu cudowne - powiedziała, kładąc mu jedną z kulek na dłoni,
żeby zrozumiał, o czym mówi.
Uśmiechnął się.
- Drewno samo mi powie, co u niego siedzi w środku.
Elijah zbliżył się do nich.
- Pie pracował w wytwórni szkła jako dmuchacz.
- Jak i my wszyscy - powiedział pogodnie Knabby - najlepsi dmuchacze
szkła z Cacky Street. Teraz nikt tej roboty nie bierze.
- Nie chcą tam pracować?
- Jego wysokość nie chce zatrudniać czeladników; za młodzi są, mówi,
żeby sami mieli decydować o tym, czy oślepną. Ale ci z nas, co już nabyli
zręczności, nigdzie indziej by już nie chcieli pracować niż na Cacky Street.
- Dlatego, że mają to? - Wskazała ręką podwórze.
- A jakże. Wszystko jest opłacone, a do tego jeszcze mamy tu wyżywienie i
jeszcze nam na nim zbywa. Możemy tu mieszkać z żonami, jeśli chcemy, no i
jeżeli one chcą tutaj być. Zawsze tu ciepło, nawet o najzimniejszej porze roku.
Elijah zakołysał się w tył i w przód na obcasach.
- Przynajmniej tyle możemy dla was zrobić - powiedział głucho. - Jesteśmy
odpowiedzialni za utratę przez was wzroku.
- Och, nie - wtrącił się nieoczekiwanie Pie. - Szkło go nam odebrało, całe to
piękne szkło. Nie chciałbym robić nic innego. Kiedy się je dmucha, szkło
człowiekowi mówi, co ma w sobie - ciągnął z twarzą zwróconą tam, gdzie - jak
sądził - stali Jemma i Elijah. - Książę pan nigdy tego nie pojmie, choć się czuje
winien, zresztą niepotrzebnie. Szkło było niczym nasza kochanka. Myślałem, że
zmysły postradam, kiedy już nie mogłem go dłużej dmuchać. A potem ktoś
wsadził mi w rękę nóż, drewno i tak już zostało. Ale ja wtenczas myślałem, że
rozum stracę - powtórzył.
- Mamy jeden jego puchar z dmuchanego szkła - oznajmił Elijah. - Stoi w
salonie.
- Czy to może ten zielony ze żłobkowanym brzegiem? On jest po prostu
wspaniały, panie Pie!
Pie się rozpromienił.
- Szkło do mnie gadało, co z nim zrobić, a ja mu tylko nadawałem kształty i
tyle. A teraz stoi sobie w książęcym domu - mówił, a jego ręce ani na chwilę nie
przestały obrabiać trzymanego na kolanach klocka. - Nic lepszego już nie
zrobię.
- Jeszcze raz złożę ci życzenia, Cully - powiedział Elijah.
Cully jowialnie pomachał w ich stronę butelką i czknął.
- Dałem mu najlepszego trunku z okazji urodzin - wyjaśnił Knabby. -
Pierwszorzędny gin.
Elijah ujął Jemmę za dłonie bez rękawiczek.
- Do widzenia wszystkim.
Wszyscy zwrócili ku niemu twarze i chóralnie powiedzieli „do widzenia".
Dzieci biegały z wrzaskiem po podwórku, panna Sophisba nieśmiało pomachała
im rękawiczkami, a pani Nibble rzuciła na nich spojrzenie z głębi fotela,
stojącego tuż przy mężowskim.
- Czy oślepli dlatego, że pracowali w wytwórni szkła na Cacky Street, która
do nas należy? - spytała Jemma, gdy tylko wsiedli do powozu.
- W szkle jest coś, co niszczy oczy - odparł Elijah. - Lekarze sądzą, że to
dym. Płuca też na tym cierpią. Dmuchacze szkła nie żyją długo. Dwóch zmarło
w ciągu ostatnich sześciu miesięcy.
Jemma milczała.
- Sądzisz pewnie, że powinienem zamknąć tę wytwórnię?
- Nie, ale...
- Jeśli to nawet zrobię - przerwał jej - ludzie i tak nie przestaną kupować
szklanych wyrobów. A jeśli ją sprzedam, rzemieślnicy nie będą się mieli gdzie
podziać, kiedy oślepną. Mnóstwo z tych, co pracują w innych wytwórniach,
kończy w nędznych przytułkach.
- Elijah...
- Myślałem o tym, żeby przenieść ich na wieś, gdzie mieliby lepsze
powietrze i mniej brudu wokół, a jakaś porządna kobieta mogłaby dbać o nich i
gotować im posiłki. Ale za nic nie chcieli się zgodzić. Wolą żyć tu, w
Spitalfields, razem ze starymi znajomymi, gdzie mogą sobie gawędzić i coś
przegryźć. Żywimy połowę łudzi w sąsiedztwie.
- Elijah... - powtórzyła.
- Knabby prowadzi garkuchnię. Może nie powinienem był pozwolić, żeby
zamieszkała z nimi Sophisba, ale mężczyznom jej towarzystwo sprawia
przyjemność...
- Elijah! - Dotknęła jego policzka.
Dopiero wtedy zauważył, że ona coś do niego mówi.
- O co chodzi?
- Myślę, że to wspaniały dom, że zrobiłeś właśnie to, co należało.
Chciałabym ci tylko podsunąć dwa pomysły.
- Doprawdy? - ożywił się. - Czy nie sądzisz, że powinienem...
- Lepiej nie zmieniaj tam niczego - odparła stanowczo. - Może jednak
dobrze byłoby, żebyś wynajął jakąś kobietę, by bawiła się z dziećmi i uczyła je
czytać.
- Nie będzie to wcale trudne - odparł zaskoczony.
- A także pomyśleć o tym, żeby dmuchacze podczas pracy nosili coś na
głowach... tak, żeby dym nie dostawał się im do oczu.
- Naprawdę?
- Pie mógłby wyrzeźbić z drewna coś na kształt hełmu, a z przodu... och,
nie wiem, jak do dokładnie opisać... zrobić jakby przeszklone okienko, tak żeby
mogli widzieć, co robią, ale chronić przy tym oczy przed dymem.
Elijah patrzył na nią bez słowa.
- Przecież mógłbyś spróbować!
- Do diabła!
- Nigdy nie słyszałam, żebyś klął! - Jemma parsknęła śmiechem.
- Do stu tysięcy diabłów! - powiedział i się zamyślił.
- Jeszcze tylko jedno pytanie. Co miałeś na myśli, mówiąc, że towarzystwo
Sophisby sprawia im... przyjemność? W jaki sposób ona...
Elijah nie słuchał jej.
- Już zaczynam sobie wyobrażać to, o czym mówiłaś. Z lekkiego drewna
albo ze skóry. Jeszcze się nad tym zastanowię. - Spojrzał na nią. - Sophisba
bywa tam tylko wtedy, gdy jej mąż ląduje w kozie. Kiedy zaś wychodzi z
więzienia, wysyła ją na ulicę. To córka pani Nibble. Domyśliłabyś się tego?
- Nigdy w życiu.
- Ma tam własny pokój. Nie sądzę, żeby świadczyła im swoje usługi, ale w
każdym razie... sprawia im radość.
- Dlatego, że jest młoda?
- Flirtuje z nimi. - Elijah ujął ją za dłoń. - Lubię twoje ręce bez rękawiczek.
A także podoba mi się ten twój pomysł hełmu. Myślę, że powinniśmy się tym
zająć.
- Przekonasz się wkrótce, że we wszystkich innych wytwórniach szkła też
się go zacznie używać - powiedziała uradowana.
- A teraz chcę poflirtować z najpiękniejszą księżną w całym Londynie -
oświadczył Elijah, całując jej dłoń.
- Najlepiej mi się flirtuje nad szachownicą.
- To zagrajmy w szachy. Czy robiłaś to kiedyś na łonie natury?
- Masz na myśli piknik? To brzmi bardzo atrakcyjnie!
- Rano muszę być w parlamencie, ale po południu możemy wybrać się na
piknik - odparł znacząco.
- Nie! - Jemma pokręciła głową. Powóz stanął. - Umówiłam się na
jutrzejsze popołudnie, ale mógłbyś mi przecież towarzyszyć. Parsloe będzie grać
podczas publicznej sesji w Klubie Szachowym, a ja zamierzam zostać jego
członkinią.
- Czy przyjmują tam kobiety? W takim razie okazali się niezwykle
przewidujący.
Lokaj otworzył drzwi.
- Nie. Nie przyjmują - przyznała Jemma - ale uważam to za absolutny błąd.
Jakoś nie pomyśleli, że kobieta też może grać w szachy, dopóki nie pojawiła się
pani Patton. Pamiętasz ją chyba z naszego przyjęcia na święto Trzech Króli?
- Ekscentryczna i niezwykle inteligentna - zauważył Elijah. - I ma cięty
język. Powiedziała mi, że Izba Lordów powinna się wstydzić, skoro
zignorowała wniosek kwakrów w sprawie zakazu handlu niewolnikami. I miała
rację.
- Pani Patton zdała sobie sprawę, że nic nie stoi na przeszkodzie, by kobieta
brała udział w publicznej sesji, postanowiła zagrać kolejno ze wszystkimi, póki
nie położy ich na obie łopatki.
- No i zrobiła to! - roześmiał się.
- Odwiedziła klub w zeszłym roku. Nikt nie może zostać do niego przyjęty,
póki nie wygra wszystkich partii na publicznej sesji. Dokonam tego jutro -
powiedziała. - Ty też mógłbyś się o to pokusić.
- Czyżbym miał zastąpić jakiegoś zmarłego członka? Jak rozumiem,
Parsloe wciąż bezlitośnie ogranicza ich liczbę do setki. W takim razie nie
możemy obydwoje wejść jutro do Klubu Szachowego.
Jemma wsparła się na ręce męża, wysiadając z powozu.
- Powinnam spytać Fowle'a, czy jutro będzie na kolację coś wyjątkowo
smakowitego, żeby złagodzić twoje rozczarowanie.
Elijah lubił ten błysk w jej oczach. Żałował, że musi rozwiać jej nadzieje.
- Czy placek z agrestem należy do twoich ulubionych?
- Najbardziej ze wszystkich.
- Fowle, powiedz pani Tulip, że jej wysokość będzie potrzebować jutro
wieczorem czegoś na otarcie łez - polecił kamerdynerowi.
- Pycha prowadzi do zguby! - zaśmiała się Jemma, wchodząc na górę.
Lokaje popatrzyli na nich ze zdumieniem. Elijah się zatrzymał.
- Czy ty się zakładasz, Fowle, kto wygra? I nie próbuj mi wmawiać, że
służba nie będzie robić zakładów o to, czyjej wysokość i ja odniesiemy
zwycięstwo w Klubie Szachowym.
Fowle uniósł jedną brew. Przynajmniej raz ten idealnie opanowany
kamerdyner stracił zimną krew.
- Nie będę się zakładał, jeśli chodzi o moich państwa - odparł i się ukłonił.
- A w jakim przypadku?
- Gdyby chodziło o księcia Villiers.
- Przecież on jest już członkiem Klubu.
- No właśnie.
- Czy masz na myśli to, że póki któreś z nas nie wygra tego turnieju, nie
staniemy się jego członkami?
- Jak się obawiam, wasza wysokość będzie odpowiedzialny za to, iż wielu
chętnych powstrzyma się przed grą u Parsloego. Zdaje mi się, że Klub liczy
teraz tylko siedemdziesięciu trzech stałych członków.
- Dobry Boże - zdumiał się Elijah. - Czy ty może wiesz, kto chciałby
wygrać z Villiersem i dołączyć do Klubu?
- Zrobiła to pani Patton, kiedy wasza wysokość nie poczekał na publiczną
sesję - odparł Fowle. - Ale pani Patton wygrała z nim później. Wielu graczy
przeklnie dzień, w którym jego wysokość postanowił wejść do londyńskiego
Klubu Szachowego.
- Jesteś prawdziwą studnią informacji, Fowle.
Fowle się skłonił. Kamerdyner doskonały mógłby uważać za hańbę to, że
nie przewidział pytań, jakie jego pan mógł mu zadać. Nigdy by jednak nie
zdołał przewidzieć następnego pytania księcia.
- Czy sądzisz, że powinienem przegrać?
Fowle zamrugał ze zdumienia.
- Przegrać, wasza wysokość?
- Z księżną.
Elijah najwyraźniej zadał to pytanie całkiem serio. Po raz pierwszy od
Fowle'a zażądano rady w sprawach małżeńskich. Kamerdyner wyprężył się jak
struna.
- Z całą pewnością nie - odparł. - Księżna byłaby przerażona.
- Dziękuję ci, Fowle.
Kamerdyner wciąż jeszcze patrzył w ślad za księciem, usiłując sobie
przypomnieć, kiedy ostatni raz zdarzyło mu się widzieć go uśmiechającego się
w ten sposób. Elijah zatrzymał się na stopniu schodów i odwrócił.
- Wiesz, Fowle...
- Słucham, wasza wysokość?
- Gdybym był tobą, nie zakładałbym się o to, że książę Villiers wygra.
I jeszcze raz się uśmiechnął.
13
30 marca
Dom Parsloego na St. James Street był dość bezbarwną siedzibą jak na
organizację, która miała tak potężną władzę nad sercami angielskich szachistów.
Elijah wysiadł z powozu i podał rękę Jemmie. Ze czterdzieści osób usiłowało
dostać się na ścieżkę wiodącą do rezydencji, lecz zawracało je kilku lokajów ze
zbolałymi minami.
144
- Niech wygrywa najlepszy! - powiedziała Jemma do męża.
- To ona, z pewnością! - zawołał ktoś. - To księżna! Spójrzcie tylko na jej
włosy!
Promienny uśmiech Jemmy zniknął z jej twarzy i zaczęła kroczyć ścieżką.
Ze zwykłej kobiety nagle przeistoczyła się w księżną. Tak jakby księżne były
jakąś odmienną rasą, pomyślał Elijah, idąc za nią. Noszące na głowach
gigantyczne fryzury i stąpające ledwo dotykając stopami ziemi. Jednak z Jemmą
żadna księżna nie mogła się równać. Jemma, jego żona, wyglądała przepięknie,
wręcz wyzywająco, i nosiła kosztowny strój.
Tęga kobieta w wyświechtanym futrzanym szalu odezwała się, przecząc
jego opinii.
- Ano, ta nie nosi znów tak wiele drogich kamieni.
- Maje na pantoflach - wyjaśnił Elijah.
Gruba niewiasta zaniemówiła ze zdumienia i nie zdołała nic odpowiedzieć,
mimo że druga, ze spiczastym nosem, stojąca za nią, mruknęła:
- Pani Mogg, mówi pani do księcia!
- Skąd się tu, do licha, wszystkie wzięłyście? - spytał panią Mogg, widząc,
że Jemma weszła już do rezydencji i powoli zdejmuje pelisę, kapelusz,
rękawiczki oraz wszystkie inne dodatki do stroju, jakie księżne mają na sobie,
kiedy wychodzą z domu.
Pani Mogg wciąż jeszcze nie mogła zdobyć się na odpowiedź, więc jej
towarzyszka wyjaśniła:
- Cały Londyn wie, że książę i księżna idą bić się z innym księciem o
miejsce w tym ichnim klubie.
- I nie pozwolą, żeby się kto temu przypatrywał - zdołała się wreszcie
odezwać pani Mogg.
- Zajmie to ładnych parę godzin - powiedział Elijah. - Powinna pani wrócić
tu... gdzieś koło czwartej.
- Elijah! - krzyknęła Jemma.
- Zona pana woła - powiedziała kobieta ze spiczastym nosem.
- Całkiem tak samo, jak ja mogłabym wołać mojego Henry'ego -stwierdziła
pani Mogg, gapiąc się ciągle na Elijaha. "wyświechtane fu-
145
terko unosiło się i opadało w rytm jej oddechu. - Postawię moją forsę na
pana - mruknęła.
Elijah, przyzwyczajony do wyrazów uznania ze strony posłów w Izbie
Lordów, złożył jej głęboki ukłon.
- To dla mnie wielki zaszczyt, madame. Pani Mogg nabrała gwałtownie
tchu.
Elijah wszedł do środka, myśląc, że powinien był jednak pogadać z
Fowle'em. Zakłady czynione w czterech ścianach własnego domu to jedno, ale
wciąganie całego Londynu w tak wariackie przedsię-wzięcie było czymś
niestosownym.
Na pierwszym piętrze apartamentów Parsloego znajdowała się obszerna
sala balowa, cała zastawiona teraz stolikami i krzesłami. Aspirujący do
członkostwa siedzieli, jak Elijah się zorientował, pod ścianami, natomiast
członkowie - na samym środku i zdawali się dumni z tego, że tam grają.
- Pan Parsloe był tak uprzejmy, by pozwolić nam nie brać udziału w
początkowej turze turnieju - oznajmiła mu Jemma.
Prezes Klubu Szachowego powitał ich ukłonem.
- Zważywszy na sławną zręczność ich wysokości w tej grze, nic innego mi
nie pozostawało.
- Nie widzę Villiersa - powiedział z rozczarowaniem Elijah, rozglądając się
wokoło. Gdyby książę nie pokazał się, nie byłaby to prawdziwa batalia.
- Jego wysokość nigdy się tu nie pojawia przed późnym wieczorem -
wyjaśnił Parsloe - a wtedy pierwsza i druga runda już się kończą. Jak pan wie, w
tej grze istnieje pewna hierarchia, a gracze zgod-nie z nią są szeregowani jako
należący do pierwszej, drugiej i trzeciej kategorii.
- Do której z nich zalicza się Villiers?
- Do trzeciej - odparł Parsloe - choć przychodzi tutaj często i grywa z
każdym, kogo spotka. Jego wysokość książę Villiers jest czołowym graczem
Klubu.
- Ależ to wszystko interesujące! - zawołała Jemma. - Drogi panie, proszę
wyznaczyć mi przeciwnika.
Parsloe zawahał się, lecz trzech lub czterech dżentelmenów zmierzało już
ku niej. Lord Woodward Jourdain szedł na ich czele, ale Saint Albans wysunął
się energicznie przed niego i poprowadził Jemmę ku stolikowi.
- Księżna sobie poradzi. - Elijah zakołysał się na obcasach. - Czy może mi
pan znaleźć przeciwnika, Parsloe?
- Oczywiście, wasza wysokość. Ale proszę mi wybaczyć: mamy dopiero
jedną członkinię i nie byłbym pewien...
- Jej wysokość ani się nie spodziewa, ani nie chce, by ją traktować w
sposób wyjątkowy - zapewnił go Elijah.
- Lord Woodward będzie znakomitym partnerem dla jego wysokości -
odparł Parsloe, raz jeszcze spoglądając na Saint Albansa i Jemmę. - To gracz
drugiej kategorii, który ma skłonność do ekscentrycznej, lecz energicznej gry.
Elijah skłonił się mu.
- Czuję się zaszczycony.
Dwie minuty później wiedział już, że wygra, lecz bawiło go to, że szybko
potrafi zakończyć partię.
Jemma uznała początkowo lorda Saint Albans za osła, lecz lord przejawiał
wyraźne zamiłowanie do elegancji, co zapewne wzbudzało jej szczery podziw.
Tego dnia nosił wysoką perukę i surdut z opa-lizującego, turkusowego
jedwabiu. Oczywiście nie zaczęli gry bez uprzedniej dyskusji o swoich strojach.
Podziwiali wzajemnie jego emaliowane guziki, jej suknię, a nawet pantofelki.
Nie spodziewała się wiele po tej partii. Okazało się jednak, że sprytne, choć
często złośliwe komentarze Saint Albansa świadczą o jego bystrości.
Oczywiście wygrała, ale dopiero po ostrożnym posłużeniu się wieżą.
- To było całkiem zabawne - powiedziała do Saint Albansa, który
wpatrywał się w szachownicę jakby z zaskoczeniem. - Myślę, że ten pański ruch
skoczkiem, który zagroził gońcowi, był doprawdy błyskotliwy.
- Naprawdę? - spytał, a potem, gdy zdołał oprzytomnieć, dodał: - Jest pani
niezwykle zręcznym graczem, wasza wysokość. Wygrała pani ze mną w ośmiu
ruchach! To mi się jeszcze dotąd nie zdarzyło.
Uśmiechnęła się do niego.
- Czy mam jeszcze zagrać z kimś innym? - spytała, bo wokół nich
zgromadził się już spory krąg obserwatorów.
Zbliżył się do nich Parsloe.
- Wygrana, wasza wysokość? Czy mógłbym pani zasugerować lorda
Feddringtona jako następnego partnera?
- Zaliczam się do wyższej kategorii niż Feddrington - podkreślił lord
Wigstead.
- Potrzebuję pana do gry z innym partnerem - odparł Parsloe i odszedł
razem z nim.
- Świetnie się bawiłam na balu lady Feddrington dwa tygodnie temu -
wyznała Jemma swemu przeciwnikowi, gdy zręczny lokaj poustawiał na nowo
figury.
- Szachy nie są tak ciekawe jak tańce, prawda? - Feddrington miał wygląd
jowialnego jegomościa, przekonanego, że kobiety nie są dostatecznie
inteligentne, by uprawiać tę wymagającą wysiłku umysłowego grę. -
Spodziewam się, że wygram z panem - oświadczyła.
- Ma pani renomę dobrej szachistki, lecz może zdołam panią jeszcze czegoś
nauczyć. Zwyciężyłem Philidora, kiedy tu przyjechał, a on uważany jest za
najlepszego gracza we Francji.
Jeden z kibiców prychnął pogardliwie, a Feddrington spojrzał na niego
nieprzychylnie.
- Oczywiście Philidor też ze mną wygrał raz czy dwa. W szachach tak już
bywa. Nawet najlepszy nie zwycięża za każdym razem.
Jemma uśmiechnęła się i zrobiła ruch pionkiem. Wkrótce Feddrington miał
bardzo niezadowoloną minę, a krąg widzów wokół nich stał się jeszcze gęstszy.
- Ja to nazywam błyskawicznym matem - powiedziała słodkim głosem. - A
jeśli już mowa o matach, co też porabia mój mąż?
Parsloe pojawił się, by odprowadzić Feddringtona od stolika, a lokaj
skwapliwie zabrał się do ustawiania figur.
- Jego wysokość wygrał właśnie drugą partię - wyjaśnił Parsloe. - Gra teraz
z panem Pringle'em. Czy mogę pani przedstawić następnego przeciwnika,
doktora Belsize'a? To jeden z naszych najlepszych graczy w drugiej kategorii.
Doktor Belsize był dżentelmenem o sympatycznym wyglądzie. Na nosie
miał wielkie okulary.
- Chyba już się gdzieś spotkaliśmy - powiedziała Jemma, głowiąc się, gdzie
mogło to nastąpić.
- Obawiam się, że nie - odparł Belsize - ale ja wyglądam tak pospolicie,
wasza wysokość! Niczym się nie wyróżniam. Ludzie często mylą mnie z jakimś
od dawna niewidzianym wujkiem.
- Ach, już wiem, jest pan naukowcem! Słuchałam pańskiego odczytu w
Royal Society.
- Zaszczyca mnie obecność jej wysokości wśród moich słuchaczy. Nie
dziwię się teraz, że pani zainteresowania obejmują również szachy, co nie jest
częste wśród przedstawicielek płci pięknej. Uważam, że nauka i szachy mają ze
sobą wiele wspólnego.
Parsloe spojrzał uważnie na szachownicę i się wycofał. Jemma już po
dwóch ruchach zdała sobie sprawę, że doktor będzie niezwykle groźnym
przeciwnikiem. Rozważała nawet w pewnej chwili możliwość rezygnacji, gdyby
on... lecz po pięciu kolejnych ruchach się rozmyśliła.
Belsize stracił sposobność i szansę uczynienia partii prawdziwie
pasjonującą. Jemma stłumiła ciche westchnienie. Właśnie dlatego wolała na
ogół nie grywać z nieznajomymi.
- Weszła pani teraz do trzeciej kategorii - potwierdził Parsloe kilka minut
później. - Czyjej wysokość nie pragnie wstać od stolika i czymś się pokrzepić?
Jemma wstała. Rozległy się chóralne gratulacje. Rozglądała się za Elijahem
i dostrzegła, że siedzi naprzeciw jakiegoś mężczyzny z wąsami
przypominającymi szczotkę ryżową.
- Co dalej? - spytała pana Parsloe'a.
- W rozgrywkach trzeciej kategorii należy przestrzegać ściśle ustalonych
hierarchicznych reguł. Skoro wygrała pani z doktorem Belsize'em, który został
sklasyfikowany pod numerem szesnastym, będzie pani teraz grać z następnym
partnerem o niższym numerze.
- A jego wysokość? - spytała, wskazując Elijaha.
- Jeśli książę wygra tę partię, będzie sklasyfikowany przed panem
Pringle'em pod numerem dwunastym.
Jemma nie okazała swego niezadowolenia z tego, że Parsloe wyznaczył jej
przeciwników niższej rangi niż Elijahowi. Postanowiła zademonstrować swoje
umiejętności. Już ona da nauczkę Klubowi Szachowemu; zagra lepiej od męża,
nie mówiąc o Villiersie.
Dwie godziny później pokonała kolejnego przeciwnika i wtedy pojawił się
Villiers. Jemma siedziała twarzą do ściany, otoczona kręgiem widzów. Nie
musiała podnosić wzroku znad szachownicy, żeby wiedzieć, że przyszedł.
Mężczyźni po jej lewej stronie nagle się ulotnili.
Villiers miał, rzecz jasna, nieupudrowane włosy związane wstążką. Nosił
surdut o barwie ciemnego cynamonu, haftowany czarną nicią. Obcasy jego
butów były wysokie, nogi - muskularne. Uśmiechnęła się do niego i wykonała
ostatni ruch.
- Szach mat! - oznajmiła oniemiałemu przeciwnikowi.
Wiedząc dobrze, że tylko dwóch graczy dzieli ją od zdobycia członkostwa,
Jemma uśmiechnęła się słodko do swej ostatniej ofiary i ściągnęła rękawiczki,
żeby rozprostować palce.
Parsloe robił wrażenie wytrąconego nieco z równowagi.
- Wasza wysokość - zwrócił się do Villiersa - książę Beaumont zwyciężył
pana Potemkina, co oznacza, że będzie teraz musiał zagrać z panem. W tym
czasie z Potemkinem zagra księżna Beaumont.
Jemma wstała od stolika i podała Villiersowi dłoń do ucałowania.
- Radzę ci grać z moim mężem niezwykle uważnie. On jest niesłychanie
przebiegły mimo pozorów prostolijności.
- Wezmę sobie tę radę do serca - odparł Villiers i skłonił się, eksponując
przy tym wspaniały strój.
- A potem ja cię pobiję na głowę - dodała Jemma, dając przez moment
ponieść się emocji.
Villiers spojrzał na nią lodowato, jak zwykle.
- Oczywiście, chętnie ci pozwolę spróbować.
Jemma usiadła ponownie przy stoliku, przestając chwilowo myśleć o
Villiersie. Potemkin musiał być, jak sądziła, groźnym przeciwnikiem, skoro
został sklasyfikowany pod numerem drugim, tuż za Villiersem. Ostatnią rzeczą,
jakiej teraz pragnęła, byłaby przegrana w tym punkcie turnieju.
Potemkin, okazało się, był Rosjaninem o nieśmiałym uśmiechu i brutalnym
stylu ataku. Słabą jego stroną, jak się przekonała, była zachłanność. Dzięki serii
błyskotliwych ofiar pozwoliła mu strącić stos jej figur, po czym bezlitośnie
zaszachowała jego królową.
I wygrała.
Potemkin nie wpatrywał się osłupiałym wzrokiem w szachownicę. Był
jedynym z jej przeciwników, który analizował każdy z ruchów, rozpatrując
wynikające z nich korzyści, pozycje i możliwości.
- Jest pani błyskotliwą szachistką - powiedział z wyraźnym obcym
akcentem, wstając i kłaniając się jej nisko.
- To była przepiękna partia - odparła. - Dziękuję panu za nią.
A potem odwróciła się ku Villiersowi i Elijahowi. Pozostawiono ją tutaj,
żeby wygrała ostatnią partię bez asysty widzów, bo wszyscy obecni w sali z
zapartym tchem śledzili rozgrywkę obydwu książąt.
Podeszła ku nim, a widzowie rozstąpili się przed nią niby Morze Czerwone.
Z miejsca dojrzała, że Villiers zdołał już przejąć kontrolę nad większością figur
Elijaha, z pewnością zaś nad tymi o mniejszym znaczeniu. Widzowie szeptali
między sobą przekonani, że Villiers raz jeszcze pokona nowego kandydata do
Klubu Szachowego.
- W takim razie nie będziemy mieli nowego członka - powiedział bez
ogródek Feddrington.
Elijah wyglądał na rozbawionego. Znała go. Znała ten wyraz głębokiego
zadowolenia w jego oczach.
Nachyliła się nad szachownicą. W całym budynku zaległa głucha cisza, gdy
Villiers wyciągnął rękę, na której nosił sygnet z rubinem, i ujął w pałce pionek
I nagle zrozumiała! Villiers był zmuszony do zabicia gońca Elijaha. Elijah
oderwał wzrok od szachów i uśmiechnął się do niej. Jeszcze dwa ruchy i
Villiers, który wciąż milczał, posłużył się królową, Elijah zaś skoczkiem.
- Szach mat - powiedział swoim niskim głosem, równie wyzbytym emocji,
jak jego twarz.
Otaczający ich widzowie wydali dźwięk pośredni między jękiem a
skowytem.
- Pobiłeś mnie na głowę - powiedział Viłliers wpatrzony w szachownicę. -
Kompletnie mnie pobiłeś. Grasz teraz lepiej niż w latach naszej młodości.
Elijah wzruszył ramionami.
- Czasami grywam z księżną. Pewnie nauczyłem się od niej niektórych
posunięć.
Parsloe złożył mu głęboki ukłon.
- Wasza wysokość, czy mogę pana przyjąć do londyńskiego Klubu
Szachowego? To prawdziwy zaszczyt... jest pan pierwszym nowo przyjętym
członkiem od kilku lat, a właściwie od czasu, gdy książę Villiers raczył wstąpić
do niego.
- Nie będę też ostatnim. Moja żona nie zagrała jeszcze z księciem.
- Wolno nam przyjąć więcej niż jednego członka - odparł pospiesznie
Parsloe.
Villiers po raz drugi ucałował jej dłoń.
- Cóż to za przyjemność grać z kolejnym Beaumontem. Czuję się już wręcz
jak ktoś z rodziny.
Jemma siadła za stolikiem.
- Podobnie jak to bywa w dramatach, które zdarzają się i w najlepszych
rodzinach, zamierzam potraktować cię bezlitośnie.
- Nieraz już stwierdziłem, że to prawdziwe szczęście nie mieć bliskich.
Lokaj wycofał się, a Parsloe uciszył salę jednym spojrzeniem. Jemma
przesunęła pionek na d4. W ciągu ostatniego roku grała z Villiersem wiele razy i
były to z obu stron bardzo śmiałe partie. Villiers był graczem pełnym inwencji.
Chcąc z nim wygrać, musiała przewidywać ruchy z dużym wyprzedzeniem.
Villiers wytrwale gromadził pionki. Jemma czekała. Nic by nie zyskała,
gdyby chciała mu teraz zagrozić bez dokładnego przemyślenia sytuacji na
szachownicy. A jednak... w końcu znalazła wyjście. Błyskotliwą kombinację w
siedmiu ruchach.
Po raz pierwszy uniosła wzrok znad szachownicy. Elijah stał po jej prawej
stronie. Oczy ich się spotkały i zrozumiała, że on wie, że widzi tę możliwość i ją
aprobuje.
Małżeństwo, pomyślała sobie, to bardzo dziwna sprawa.
Wygrała.
- Przyjdźcie do mnie na kolację - powiedział Villiers, usiłując przekrzyczeć
gwar rozgorączkowanych widzów. - Nie, nie, ja nalegam. Absolutnie nalegam.
W końcu mam prawo być przygnębiony. A nawet wpaść w melancholię. Jak
dotąd nigdy nie przegrywałem.
- Nie wyglądasz na przegranego - stwierdziła Jemma, przechylając głowę
na bok.
- Moja naturalna niechęć do przegrywania ściera się z właśnie przeze mnie
nabytą wiedzą, że będę teraz mógł częściej cieszyć się grą ze znakomitymi
partnerami.
- Z miłą chęcią odwiedzimy cię dzisiaj - zapewnił go Elijah.
Jemma patrzyła to na jednego, to na drugiego. Jak na przyjaciół z
dzieciństwa, którzy od lat ze sobą nie rozmawiali, pogodzili się nadzwyczaj
łatwo.
- Niech to licho, Villiers, musisz się dziś czuć mocno niewyraźnie! - huknął
Feddrington.
Chętnie by go klepnął po plecach, ale Villiers był człowiekiem, którego
nawet on nie ośmieliłby się potraktować tak poufale. Villiers spojrzał na niego
spod na wpółprzymkniętych powiek.
- Sprawiłeś mi przykrość, Feddrington.
- Wszyscy czasem przegrywamy - odparł tamten z głupawym uśmiechem. -
Ale powstał pewien problem. Obydwoje, książę i księżna, wygrali z Villiersem,
a on został sklasyfikowany jako pierwszy w Klubie. Kto w takim razie będzie
teraz pierwszy? - zwrócił się do Parsloe'a. - Czy oboje nie powinni zagrać ze
sobą?
- Bez wątpienia powinniśmy zagrać ze sobą przy wielu okazjach. - Elijah
wtrącił się zręcznie do rozmowy, nim Parsloe mógł przyznać mu numer
pierwszy, co - jak Jemma była pewna - miał właśnie zamiar zrobić! - Tak się
składa, że księżna i ja zamierzamy rozegrać tę finałową partię w naszym raczej
szeroko nagłośnionym turnieju, co nastąpi w najbliższej przyszłości.
Villiers uśmiechnął się nieznacznie.
- Księżna rozgrywała ze mną równie szeroko nagłośnioną partię kilka
miesięcy temu, lecz ją przerwała. Czy mamy przyjąć, że skończy ją z tobą? -
zwrócił się do Elijaha.
- Taka jest natura małżeństwa.
- Powinniśmy więc sklasyfikować tych dwoje graczy w zależności od
wyniku ich rozgrywki - odparł Villiers, łamiąc wszystkie zasady. - Jeśli wygra
księżna, to ona zostanie numerem jeden, i vice versa.
Jemma zamierzała zwyciężyć w końcowej rozgrywce z Elijahem. Jedyną
rzeczą, która dzieliła ją od zwycięstwa, była jej odmowa współżycia z mężem,
bo choć Elijah, wydawało się doskonale się bawił ich wzajemnymi zalotami, nie
spodziewała się jednak, by chciał zrozumieć jej punkt widzenia.
Jakoś zniesie to, że zostanie numerem drugim.
- Dziś wieczorem - rzuciła Villiersowi i wyślizgnęła się z sali.
Gdy znalazła się w powozie, musiała czekać na Elijaha, który wdał się w
rozmowę z parą starszych kobiet.
- Czy znasz je? - spytała zdziwiona, gdy do niej dołączył.
- Nie, ale pani Mogg założyła się, że wygram z Villiersem, czułem więc, iż
powinienem ją o tym powiadomić. Postawiła też szylinga i sześć pensów na
moją wygraną z tobą - dodał.
- Mam nadzieję - i Jemma uśmiechnęła się - że odłożyła trochę pieniędzy
na czarną godzinę, bo tego szylinga straci.
Elijah nachylił się ku niej.
- Pycha prowadzi do zguby... - powiedziała cicho. Nagle zmienił się nastrój
w powozie i każdy nerw w ciele Jemmy zadygotał. - Elijahu... - szepnęła.
Książę był mężczyzną, który wiedział, że wygrał grę, nawet jeśli do niej nie
zasiadł. Każdy, kto widział jego spojrzenie po zwycięstwie nad Villiersem,
rozpoznałby je teraz, kiedy obydwoje wysiadali z powozu przed rezydencją
Beaumontów.
Księżna była zarumieniona, miała przechyloną perukę i wyglądała na nieco
oszołomioną.
A książę się uśmiechał.
14
Londyńska rezydencja księcia Vinters, Picadiffy 15
Tego samego wieczoru
- Nie byłem tu, odkąd Villiers znalazł się niemal na progu śmierci -
zauważył Elijah, kiedy szli po schodach.
- A ja nigdy - stwierdziła Jemma, głowiąc się, czy powinna oddać pelisę
kamerdynerowi księcia.
Wyglądał na tak zgrzybiałego i kruchego, że ciężkie okrycie mogłoby
wręcz przygnieść go do ziemi. Elijah wybawił ją z rozterki, wręczając pelisę od
razu lokajowi.
- Jego wysokość i goście są w bawialni - oznajmił kamerdyner, idąc
chwiejnym krokiem przed nimi.
Jemma weszła do środka i stanęła jak wryta. Villiers zaprosił markizę de
Perthuis! A w dodatku nie wyglądała ona wcale tak jak na dworze w Wersalu.
Zamiast ufryzowanej karbowanej peruki, niemal równie szerokiej, jak wysokiej,
fryzura jej składała się teraz tylko z własnych włosów, choć upudrowanych.
Utrefione w loki okrywały całą jej głowę, a kilka pasm spływało z obu stron na
ramiona.
Co więcej, poniechała biało-czarnych strojów na rzecz szmizjerki,
dokładnie w tym stylu, który Corbin uznał za zbyt zmysłowy, by mogła go nosić
Jemma. Suknia, uszyta z błękitnej tkaniny w odcieniu hiacyntu, zafalowała
delikatnie, gdy markiza odwróciła się, by trzepnąć wachlarzem po ramieniu
mężczyznę, z którym właśnie rozmawiała. Zwrócił ku niej twarz i Jemma
poznała Corbina. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że markiza wyglądała wręcz
zachwycająco i była wprost skandalicznie pociągająca.
- Markiza o wiele lepiej się prezentuje, gdy jest trzeźwa - zauważył Elijah. -
Czy można? - Nie czekając nawet na Jemmę, wszedł do środka. Arogancki
uśmiech markizy zmienił się na rozkoszny i intymny.
Jemma zacisnęła wargi. Dekolt markizy był tak głęboki, że Elijah mógłby
chyba dojrzeć brodawki jej piersi.
U boku markizy pojawił się Villiers.
- Mój Boże - powiedział z typowym dla niego rozbawieniem w głosie - czy
postąpiłem niewłaściwie, zapraszając moją drogą kuzynkę na obiad? Byłyście
chyba w przeszłości zaznajomione ze sobą, jeśli nie zaprzyjaźnione.
- Oczywiście, twoja kuzynka zawsze jest uroczą towarzyszką - odparła
Jemma, widząc, że Elijah znów kłania się markizie.
Ta zaś rozłożyła zalotnie wachlarz i spojrzała sponad jego brzegu. Jemma
musiała przyznać, że markiza operuje wachlarzem jak śmiercionośną bronią.
Czyż nie tego właśnie sobie życzyła?
Oczywiście, że tak! Otworzyła swój wachlarz jednym ruchem i ruszyła
energicznie przed siebie. Nie miała na sobie szmizjerki, była ubrana w suknię ze
srebrzystego muślinu, która zakrywała jej biust, ale nadal pozostawała księżną
Beaumont.
- Ślicznie pani wygląda! - powiedziała tak donośnie, jakby składała jej
gratulacje.
Markiza dygnęła, co dało jej korzystną sposobność zaprezentowania
wszystkim trzem dżentelmenom - Villiersowi, Elijahowi i Corbinowi -
efektownego widoku swego biustu.
- Pani również - zrewanżowała się, lekko dysząc, jakby brakło jej tchu. -
Uwielbiam muślin! Zawsze go uwielbiałam. Brałam zresztą ślub właśnie w
takiej muślinowej sukni. - Uśmiechnęła się z niewinną miną. - Choć, rzecz
jasna, było to dość dawno temu.
Jemma wiedziała, że jeśli przymruży oczy, będzie to oznaczało bezsilną
zgodę na ten afront.
- Trudno sobie uprzytomnić, jak dużo nam przybyło lat, prawda? - spytała,
wiedząc doskonale, że markiza jest zaledwie dwa lata młodsza od niej. -
Musimy się pogodzić z tym, że już nie będziemy się stroić z radością życia
właściwą młodym. Nie ma nic gorszego, niż gdy matrona paraduje w strojach,
które mogą nosić tylko najmłodsze.
- Śmiałość to przecież esencja piękności - odparowała markiza. - Myślę, że
nie ma nic gorszego od kobiety bojaźliwej. Nic nie postarza bardziej od
przygnębienia.
- O mój Boże - Villiers uśmiechnął się przebiegle - ależ panie się
zaczerwieniły! Chyba zbyt mocne ciepło bije od kominka. Markizo, proszę mi
pozwolić, bym panią uwolnił od tego kłopotliwego gorąca.
Odprowadził ją na bok, podczas gdy Jemma obmyślała już następną
ripostę.
Elijah witał się właśnie z lordem Vesey, Jemma spytała więc Corbina:
- Od kiedy ma tyle tupetu?
- Odkąd wypiła drugi kieliszek szampana. Choć jej suknia sugeruje, że
prawdziwa markiza ukryła się za bielą i czernią. Ciekawe, w jakim stopniu
przyczynił się do tego przeobrażenia jej mąż.
- On wrócił do Francji, nie musi więc oglądać swojej żony w sukni, którą
nawet kobieta z półświatka uznałaby za zbyt wyzywającą.
- Właśnie pije trzeci kieliszek szampana - mruknął zamyślony Corbin. -
Nigdy nie powinienem był zamawiać tych dwóch butelek w Vauxhall. Nie
uwierzysz, ale przez ostatnich dwadzieścia minut mówiła mi w kółko, że dzisiaj
wieczorem znów chce się tam wybrać.
- Pasuje do Villiersa - mruknęła Jemma. - Obydwoje mają w sobie tę samą
francuską beztroskę.
- Powinnaś ją sobie przyswoić, bo wyglądasz niczym osowiały spaniel,
kiedy patrzysz, jak ona flirtuje z twoim mężem. - Nigdy nie mam wyglądu psa! -
oburzyła się Jemma.
- Owszem, i to takiego, któremu zabrano kość.
- To był przecież twój plan! - sarknęła. - Nie uważam, żeby się powiódł.
- Żeby tak się stało, musisz przejść do drugiego etapu. Innymi słowy,
trzeba, żebyś jej odbiła Beaumonta i sama zaczęła z nim flirtować.
- Znakomicie! Tylko że nie sądzę, by Elijah był w ogóle zainteresowany
flirtem. On jest taki prostolinijny!
- Ale najwyraźniej nie w tej chwili.
Jemma rozejrzała się. Markiza zostawiła Villiersa i stała teraz naprzeciw
roześmianego Elijaha.
- Markiza nie jest w ciemię bita - mruknęła.
- Chciałaś ostrej rywalizacji, no to ją masz - odparł cierpko Corbin. - Nie
jest w ciemię bita, trochę się wstawiła i daje aż nazbyt jasno do zrozumienia, że
nie będzie robiła żadnych trudności. Radziłbym ci, żebyś się sama trochę
zabawiła, nim zaczniesz walkę o męża - podsunął. - Jeśli zaczniesz na niego
groźnie spoglądać, nie będzie to dobrze wyglądało. Pamiętaj, że nic tak nie
postarza jak desperacja!
- Porozmawiam sobie z Villiersem - westchnęła Jemma.
- Zapewne o szachach?
Kiwnęła głową.
- Myślę, że wciąż nie może pogodzić się ze sposobem, w jaki go
zwyciężyłam dzisiejszego popołudnia. Możemy o tym podyskutować.
- Postaraj się, żeby to wyglądało na flirt - rzucił jej Corbin na pożegnanie.
Jemma podeszła pospiesznie do Villiersa, nie oglądając się nawet na
Elijaha. Gospodarz stał wsparty o kominek i wpatrywał się w ogień.
- Nie wmówisz mi, że nadal żałujesz przegranej - zaczęła.
Villiers się wyprostował.
- Nawet o tym teraz nie myślałem.
Uśmiechnęła się do niego sponad wachlarza.
- Byłeś znakomity. Niemal pożałowałam, że zrezygnowałam z pomysłu,
byśmy zagrali z zawiązanymi oczami.
Zauważyła, że spogląda na innych lodowato i z obojętnością, która
paraliżowała. Nigdy dotąd nie patrzył na nią w podobny sposób.
- Nie mów bzdur, Jemmo.
A kiedy otwierała usta, żeby mu się ostro odciąć, przerwał jej:
- Nie chciałabyś znaleźć się w moim łóżku, obojętne, czy z zawiązanymi
oczami, czy też nie. Nie zaprzeczaj. Nie próbuj psuć przyjaźni, którą zdołaliśmy
zawrzeć, bo ją sobie wysoko cenię. A ja nie mam zbyt wielu przyjaciół - dodał,
po czym spojrzał jej w oczy.
Postąpiła odruchowo do przodu i wyciągnęła ku niemu rękę. Patrzył przez
chwilę tak, jakby nie wiedział, co z tym zrobić, lecz potem jego długie, ciepłe
palce ujęły jej dłoń.
- Przepraszam - powiedziała. - Nie powinnam być tak nieszczera.
- Pewnie miałaś jakiś powód. - Villiers spojrzał ku Elijahowi
rozmawiającemu z markizą.
Jemma słyszała jej stłumiony chichot.
- Czy naprawdę znasz ją od wczesnej młodości? - spytała żywo.
- Była wtedy, jak możesz się domyślić, żałosną podfruwajką.
- Pewnie jednym z tych dzieci, które nigdy nie plamią sobie ubranek, a
guwernantka uwielbiała ją za to.
- Była niczym mały krzaczek o pozornie niewinnym wyglądzie, który
potrafi jednak ukłuć. Kiedy raz przegrała ze mną, grając w drewienka,
próbowała mnie dziabnąć ostrym patykiem prosto w pierś.
Jemma wybuchnęła śmiechem.
- No i udało się jej! Pewnie ty byłaś również nieznośnym stworzeniem -
zaprotestował.
Zdała sobie sprawę, że wciąż jeszcze trzymają się za ręce. Cóż to jednak
znaczyło? Była na przyjęciu w wąskim gronie i słyszała właśnie, jak Elijah
zaśmiewa się z kolejnego żarciku markizy. Najwyraźniej zażyłość Jemmy z
Villiersem nie budziła w nim zazdrości.
- Byłam uroczym dzieckiem, za to ty z pewnością okropnym łobuziakiem.
Spojrzał na nią spod długich rzęs. Jemma poczuła dziwny niepokój.
- W rzeczy samej - przyznał i przysunął się do niej trochę bliżej. - Byłem
nieznośny, czupurny i, z czego zdaję sobie dopiero teraz sprawę, rozpaczliwie
samotny.
- Och, Leopoldzie - ścisnęła mocniej jego dłoń. - Przykro mi, że się czułeś
osamotniony.
- Wiodłem bardzo niewesołe życie. Dawałem się solidnie we znaki mojej
służbie i tylko jeden człowiek potrafił sobie ze mną poradzić: Ashmole, mój
kamerdyner.
- Ten sam, którego masz dotąd?
- Regularnie spuszczał mi lanie. Nie bał się mnie ani trochę, choć był wtedy
tylko lokajem.
- Nie jesteś wcale taki zły, za jakiego pragniesz uchodzić w oczach
wszystkich.
- Świętym także nie jestem - odparł obojętnie. - Nie zwalniam Ashmole'a,
bo nie mam zamiaru zawracać sobie głowy wyznaczaniem mu emerytury.
Jemma roześmiała się i związała mu mocniej włosy na karku wstążką, spod
której wymknęło się jedno pasmo.
- Czy długo jeszcze będziesz pozwalać markizie na bałamucenie twego
męża? - spytał. - Wygląda to niczym gra towarzyska. Chyba nie jest ci obojętne
jej zachowanie?
- Elijah powinien się trochę zabawić. Doszłam do wniosku, że przez
wszystkie te lata był o wiele za poważny.
- A jak dobrze, twoim zdaniem, powinien się bawić? Wszystko to wygląda
niepokojąco niemoralnie.
Jemma trzepnęła go wachlarzem.
- Co za nieprzystojne myśli
- Och, miewam sporo nieprzystojnych myśli - odparł znudzonym głosem. -
To typowe dla mnie. Chyba każę Ashmole'owi podać kolację. Moja kuzynka
pije zbyt wiele szampana, a nie chciałbym, żeby tej kokietce zrobiło się
niedobrze.
- Włosy ciągle ci się wysuwają spod tej wstążki, Leopoldzie. - Jemma
założyła mu luźne pasmo za ucho, nim odeszła, poruszając otwartym
wachlarzem, i zaczęła przechadzać się z wolna po salonie.
Markiza mogła być na wpół naga, ale Jemma nie miała sobie równych w
sztuce flirtu.
Kwadrans później przekonała się, że owszem, może flirtować, ale tylko
wtedy, jeśli interesuje to mężczyznę. Markiza i Elijah siedzieli przytuleni do
siebie na małej kanapce. Elijah wstał wprawdzie, gdy się do nich zbliżyła, ale
spojrzał na nią dość obojętnie i po kilku słowach usiadł z powrotem, co było
niesłychanie grubiańskie. Jemma nie mogła uwierzyć, że w ogóle się tak
zachował. Elijah nigdy nie bywał grubiański.
Jemma przez chwilę stała bezradnie przed sofą niczym stremowana
debiutantka.
- Czy państwo pozwolą, że się włączę do rozmowy? - spytała, siląc się na
spokojny ton.
- Oczywiście. - Elijah spojrzał na nią przelotnie, jakby dopiero teraz do
niego dotarło, że ona tu w ogóle jest. - Przysunę ci krzesło.
Gdy się po nie oddalił, Jemma usiadła przy Louise.
- Jakże się pani czuje, droga markizo?
Louise spojrzała na nią nieco zamglonym wzrokiem, a potem zdobyła się
na uśmiech.
- Świetnie się bawię. Pani mąż jest najbardziej czarującym i pełnym
względów mężczyzną, jakiego spotkałam.
- Trudno mi sobie wyobrazić... - zaczęła Jemma, lecz w tejże chwili Elijah
powrócił z krzesłem.
- Mówiliśmy właśnie o szaleńczych psotach z czasów naszej młodości -
powiedział i ledwo spojrzał na Jemmę, koncentrując swoje zainteresowanie na
markizie. Zapewne na jej biuście.
Jemma wręcz zaniemówiła.
- Właśnie o tym samym rozmawiałam z Villiersem - odparła wesoło. -
Upierał się, że był nieznośnym chłopcem.
Elijah nareszcie spojrzał na nią.
- Dorośli mężczyźni bywają tacy sami jak w dzieciństwie - zauważył
dziwnie chłodnym tonem.
- A czy ty bywałeś urwisem? - spytała, poruszając lekko wachlarzem.
Rozmowa nie przebiegała dokładnie tak, jak ją sobie zaplanowała.
- Myślę, że łatwo byś ze mną wygrała w tej szczególnej konkurencji.
- Och, ja byłam trochę postrzelona - wtrąciła się markiza.
- Nie wierzę - powiedział Elijah serdecznie. - Na pewno chwalono panią nie
tylko za wyjątkową elegancję, ale także za nieskazitelne zachowanie.
Markiza zaśmiała się i zatrzepotała rzęsami.
- Zapewniam pana, że mocno dokazywałam, co moją matkę doprowadzało
do rozpaczy. W dodatku zawrócił mi w głowie Villiers. Korzystałam z każdej
sposobności, żeby z nim flirtować, choć matka utrudniała mi to, jak tylko mogła.
- On przyciąga kobiety - stwierdził Elijah. To wręcz zadziwiające z
logicznego punktu widzenia.
Jemma zrozumiała, że rozmowa ma jakiś podskórny nurt, którego nie
mogła uchwycić. Elijah wyjął markizie z rąk wachlarz, tak jakby Jemmy przy
nich nie było.
- Jakiż on wytworny - zauważył. - Co za piękna scena miłosna. - Wachlarz
nie jest jednak z pewnością prezentem od Villiersa, bo ta dama wygląda na
kokietkę, ale nie na rozwiązłą.
- Jak mogłabym przyjąć w prezencie cokolwiek od Villiersa! - obruszyła się
Louise, której najwyraźniej przypomniało się, że powinna zachowywać się
układnie. - Jestem mężatką, wasza wysokość!
- Natomiast ja przyjęłam wiele takich drobnych podarków - przerwała jej
Jemma. - Villiers podarował mi w zeszłym roku śliczny wachlarz... Och, nie
mogę sobie przypomnieć, co się z nim stało. Był jednym z moich
najulubieńszych.
Wiedziała doskonale, co się stało z wachlarzem. Elijah, gdy mu się
przyjrzał, rzucił go lokajowi i nigdy więcej nie zobaczyła tego prezentu.
- Zapewne ofiaruje ci inny - stwierdził Elijah. - Droga markizo, czyżby się
pani zarumieniła? A może jeszcze jeden kieliszek szampana?
Jemma już miała powiedzieć, że nie byłoby to korzystne (lub coś w tym
rodzaju), lecz markiza zerwała się pospiesznie z sofy i odeszła razem z
Elijahem, nim jego żona zdołała cokolwiek wyjąkać. Zostawili ją samą na sofie.
- Upadek może grozić nawet i największym. - Villiers opadł ciężko koło
niej i podał jej kieliszek.
Jemma, ku swemu przerażeniu poczuła, że jest bliska płaczu.
- Rozgniewał się z jakiegoś powodu i tyle.
- Pij szampana - poradził jej. - Oczywiście, że się rozgniewał. Elijah nie
interesuje się wcale moją kuzynką, tą słodką pijaną głuptaską. Nie bądź
niemądra.
Ton Villiersa sprawił, że poczuła się pewniej. Szampan też miał w tym
swój udział.
- Nie chciał ze mną flirtować - oznajmiła chwilę później dość smutnym
tonem.
- Ja również - powiedział Villiers. - Może chce od ciebie czegoś więcej niż
tylko flirtu. W końcu jesteś jego żoną.
- Ależ ja miałam zamiar uwodzić go w tym tygodniu! - jęknęła żałośnie.
- Mężczyźni nieraz pod tym względem przebierają miarę. Ja zresztą nie
mam w tych sprawach większego doświadczenia.
- W tym cała rzecz. Elijah nigdy jeszcze nie miał sposobności, żeby się
zabawić, flirtując z uwodzicielską kobietą. Ale to miała być zabawa!
- Czy jesteś pewna, że go to bawi?
- W tej chwili bez wątpienia - odparła i pociągnęła znów łyk szampana.
Widziała, jak stoją oboje tuż przy sobie i udają, że przyglądają się czemuś
w jednym z oszklonych sekretarzyków Villiersa.
- Nie sądzę. Jeśli chcesz usłyszeć moje zdanie...
- Nie chcę! - przerwała mu.
- ...Elijah nie chce wcale flirtować ani z markizą, ani z tobą. On jest
poważnym człowiekiem, Jemmo. Musisz to zrozumieć, jeśli chcesz go kochać.
- Ja... ja... A czy ona go kocha?
- Nie znasz go dobrze.
- Ty chyba też nie.
- Przez dziesięć lat byliśmy najlepszymi przyjaciółmi. Elijah nie lubił tracić
czasu na głupstwa. Zawsze miał ambitne plany.
- Czy on nie lubi rozrywek?
- Nigdy nie lubił. To nie leży w jego naturze.
- Przecież gra w szachy.
- Szachy mu odpowiadają, bo wymagają strategii. Musisz brać to pod
uwagę, jeśli nie chcesz się dziś zbytnio denerwować. A teraz... pomówmy o
szachach.
Jemma nie miała ochoty na taką rozmowę, ale była ona czymś lepszym niż
patrzenie, jak jej mąż śmieje się razem z obcą kobietą.
- Możemy na to spojrzeć jak na wielką szachownicę - zaczął Villiers.
- Tak? - W porządku.
Oczywiście nie przestała jednak patrzeć na tamtych dwoje. Czy Elijah
naprawdę ujął markizę za łokieć w tak poufały sposób?
- Oczywiście ja jestem czarnym królem - oznajmił Villiers.
Przeniosła w końcu wzrok na niego. Uśmiechał się przewrotnie jak to on.
- A ja? - spytała.
- Ty będziesz białą królową.
- To czyni z Louise czarną królową! - zwróciła mu uwagę.
- A z Elijaha białego króla, jak zawsze. - Villiers westchnął, ale oczy mu się
śmiały. - Nie mówiłem ci czasem, że zmieniłem się w świętego?
- Co przez to rozumiesz?
- Powinienem się poświęcić - powiedział, wstając, i podał jej rękę, by ona
zrobiła to samo. - Czarny król zmiata czarną królową z szachownicy. Szkoda, że
muszę to zrobić. Nie mam dziś szczęścia w szachach i z trudem znoszę porażki.
Jemma patrzyła ze swego miejsca, jak Villiers zręcznie odciąga kuzynkę od
Elijaha. Sama jednak nie podeszła do męża. Nie odpowiadał mu flirt i nie był w
najlepszym humorze. Przy kolacji Villiers siedział u szczytu stołu, flirtując
zuchwale z markizą, która z każdą chwilą stawała się coraz ładniejsza.
Elijah wdał się w żywą dyskusję z lordem Veseyem na temat Aktu
indyjskiego Pitta. Tematem rozmowy Jemmy i Corbina były owoce, którymi
księżna de Guise obwiesiła swoją perukę podczas ostatniej wizyty w Londynie.
- Już bym wolał kłosy jęczmienia jak u lady Kersnip - uznał Corbin. - Ale
pani wcale mnie nie słucha, wasza wysokość!
Rzeczywiście, bo podsłuchiwała rozmowę Elijaha. Lord Vesey prowadził
śledztwo na temat następstw rozruchów.
- Byłem przedwczoraj u burmistrza Londynu - mówił Elijah. - Wie pan
może, że lord Stibblestich jest łącznikiem między Izbą Lordów a ratuszem?
- Nie cierpię burmistrza - burknął Vesey.
- Stibblestich uważa, że wszystkich buntowników powinno się wystrzelać.
Corbin również słuchał tej rozmowy i się do niej wtrącił:
- Gazety stanowczo i zgodnie opowiadają się za taką właśnie karą. Nie
słyszałem, żeby się temu przeciwstawiano.
Spojrzenie Elijaha prześlizgnęło się po Jemmie i zwróciło ku Corbinowi.
- Stibblestich nie daruje buntownikom. Widzi pan, więźniowie umrą tak
czy inaczej. Na tych statkach szerzą się choroby i rośnie desperacja, a skazańcy i
tak umrą w ciągu kilku miesięcy, co oszczędzi wydatków na kule potrzebne do
ich rozstrzelania. To nie są więzienia, tylko skuteczny środek, dzięki któremu
rząd angielski może się szybko pozbyć mnóstwa niechcianych ludzi.
- Przecież to karygodne! - powiedziała Jemma, zwracając na siebie
powszechną uwagę.
- Stibblestich utrzymuje, że skoro buntownicy nie mają nic do stracenia -
mówił Elijah - musimy działać bezwzględnie, żeby zapobiec przyszłym
rozruchom.
- Chyba nie miał na myśli torturowania ich przed egzekucją? - spytał
Vesey.
- Nie. Wystąpił natomiast z pomysłem, aby aresztować wszystkich męskich
członków ich rodzin jako potencjalnych przestępców, a potem umieścić ich na
tych statkach - ciągnął Elijah. - Każdego mężczyznę. Ojców, braci, szwagrów i
synów, począwszy od jedenastoletnich chłopców.
Spojrzał na Jemmę, a potem znów na Veseya.
- Tak. Jedenastoletnich. Właśnie ten wiek wymienił.
- Zawsze miałem go za podłego człowieka - warknął Vesey. - A jego ojciec
był taki sam. Mam nadzieję, że zdoła go pan pokonać, wasza wysokość.
- Choć Stibblestich nic sobie nie robi ze zdania obieralnych urzędników, to
jednak czuje na szczęście pewien respekt przed ludźmi wysoko urodzonymi.
- Och, Boże - wyszeptała Jemma.
A więc to dlatego Elijah wyszedł wtedy tak wcześnie i nie zostawił jej
nawet kilku słów wyjaśnienia!
Odwrócił się, jakby był zbyt zmęczony lub zbyt zniechęcony, by dłużej na
nią patrzeć. Corbin rozpoczął zawiły monolog i rozprawiał o wszystkim, od
najnowszych fasonów kapeluszy do cen klamer u butów, podczas gdy Elijah i
lord Vesey nadal rozmawiali.
- Niech już będzie po tej kolacji - powiedziała Jemma, przerywając
Corbinowi chwilę później - bo wydaje mi się, że trwa bez końca.
- Czy nawet dość niezwykły widok naszego gospodarza flirtującego
otwarcie z markizą nie łagodzi pani znudzenia? - spytał Corbin. - Mąż jej dowie
się o tym w przyszłym tygodniu, nawet jeśli przebywa we Francji. Proszę tylko
spojrzeć, jak lady Vesey na nich patrzy.
Markiza tego właśnie chciała! Książę Villiers był w jej odczuciu nawet
kimś lepszym jako temat takich plotek, gdyż Henri nigdy by nie uwierzył, że ten
człowiek nie miał zamiaru uwodzić mu żony. Reputacja purytanina, jaką cieszył
się Elijah, nie zdołałaby wzbudzić u męża markizy zazdrości.
- Strasznie mnie boli głowa - wyznała Jemma i wcale nie kłamała.
- Zapewne droga markiza czuje się jeszcze gorzej - mruknął Corbin w
zadumie - bo pobladła i się słania. Och, Boże!
Podczas łoskotu, jaki towarzyszył osunięciu się markizy de Perthuis z
krzesła na podłogę, Elijah pojawił się przy Jemmie.
- Wyglądasz na zmęczoną.
A to świetnie, pomyślała i spojrzała nienawistnie na zamroczoną alkoholem
markizę.
- Prawdę mówiąc, wróciłabym już do domu - powiedziała, wstając.
Elijah zachował się bardzo odpowiedzialnie. Dwie minuty później siedzieli
już w powozie i jechali do domu w całkowitym milczeniu.
Większą część drogi powrotnej Jemma spędziła na rozmyślaniu, dlaczego
mężczyźni nie lubią się żenić. Chyba dlatego, że żony miewają złe nastroje,
które trzeba znosić.
- Czy od razu położysz się do łóżka? - spytał Elijah, pomagając jej zdjąć
pelisę, gdy już znaleźli się w domu.
Jemma chciała tylko jednego: uwolnić się od emocji, których nie
rozumiała.
- Miałam zamiar pójść do biblioteki. Mam nowy komplet szachów i nie
mogę się doczekać zagrania nimi.
Elijah poszedł za nią, nie mówiąc wcale, czy chce grać, czy też nie. Fowle
rozstawił szachy przy kominku. Figury wykonano ze wspaniale rzeźbionej kości
słoniowej i jaspisu. Każda z nich była małym dziełem sztuki.
Jemma usiadła za stolikiem.
- Czyż nie są piękne? - spytała, ujmując w palce króla.
Stał wsparty na wysuniętej do przodu nodze, z ramionami skrzyżowanymi
na piersi. Minę miał groźną, a jego ciało ginęło pod wielką koroną, kulistą i
ażurową.
- Spójrz - powiedziała, unosząc figurkę. - Jeśli zajrzysz do środka,
zobaczysz w środku kolejne kule, coraz mniejsze.
Elijah wziął od niej króla, a Jemma spojrzała na skoczka. On też był istnym
ucieleśnieniem szału bitewnego. Siedział na koniu z ręką uniesioną nad głową,
w pozie świadczącej o krańcowej zawziętości.
- Gdzie je kupiłaś? - spytał Elijah.
- To prezent - odparła. - Spójrz, wieża ma okienko, przez które wygląda
jakaś malutka postać.
- Czy masz na myśli to, że jestem zbyt powściągliwy?
Jemma spojrzała na męża. Mówił przez zaciśnięte zęby.
- Oczywiście.
- A więc, krótko mówiąc, nigdy nie mam takiej zawziętej miny, jak ten
król?
Jemma zapragnęła nagle się położyć.
- To był prezent od mężczyzny, prawda? - spytał Elijah, wciąż tym samym
dziwnie beznamiętnym tonem.
- Jeśli cię to tak złości, odłóżmy grę do jutra.
- Ten komplet szachów wart jest fortunę.
Jemma odstawiła figurę, która trzymała w palcach, i wstała.
- Dobrze wiem, kto ci je podarował, i nie chcę ich więcej widzieć.
- Trochę mnie zaskakuje ten wybuch zazdrości, zwłaszcza zważywszy
zainteresowanie, którym obdarzałeś dzisiejszego wieczoru inną kobietę. A
szczególnie jej biust.
- Nie bądź niemądra.
- Nie przezywaj mnie!
- I ty, i ja wiemy, że moje zainteresowanie można by nazwać co najwyżej
dyskretnym flirtem.
- W moich oczach wyglądało to inaczej! - przerwała mu.
- A ty i Villiers ograniczaliście się do wymiany konwencjonalnych
uprzejmości?
O to mu więc chodziło.
- Skądże! Rozmawialiśmy o szachach.
- Obserwowałem was oboje. Czy sądzisz, że jestem głupcem? - Nadal
mówił przez zaciśnięte zęby
- Czy to ma być komplement?
- To znaczy, że patrzyłem na ciebie bez przerwy, że widziałem, jak przy
kominku wzięłaś go za rękę, przygładzałaś mu włosy, mówiłaś do niego. To nie
był przelotny flirt kobiety na rauszu i mężczyzny, któremu postanowiła prawić
komplementy!
Chciała coś powiedzieć, ale nie dał jej dojść do słowa.
- Czy mogę wiedzieć, czemu popchnęłaś tę kobietę do flirtu ze mną?
Czułem się jak pies, któremu machają przed nosem przynętą. Czym sobie na to
zasłużyłem, Jemmo?
- Skąd o tym wiesz?! - krzyknęła. - To nie miała być kara! Chciałam, żebyś
się choć raz trochę zabawił! Myślałam, że zaloty innej kobiety będą dla ciebie
rozrywką!
- Chcesz znać całą prawdę?
Jemma była pewna, że nie chce, ale Elijah nie czekał na jej odpowiedź.
- Powiedziałem Villiersowi, żeby starał się uwodzić cię najlepiej, jak
potrafi, bo ja chcę cię w tej grze pokonać.
- Och, Boże! - Jemmę wręcz poniosło. - Chciałeś w takim razie, żeby
któryś z was mnie zdobył? A o moich uczuciach nie myślałeś?
Elijah uniósł rozpostartą dłoń. Stała na niej figura króla, zbrojnego i
groźnego.
- Powiedziałem, żeby spróbował cię uwodzić i posunął się jak najdalej, a
potem patrzył, co z tego wyniknie.
Jemma spojrzała na niego gniewnie.
Elijah jednym szybkim ruchem wrzucił białego króla do kominka. Figurka
roztrzaskała się o cegły. Jemma wstrzymała oddech. Biała królowa podzieliła
los małżonka. Słowa utkwiły Jemmie w gardle. Złożyła ręce na piersiach i
czekała. Było już za późno, żeby ratować szachy. Skoro król przepadł, to cała
reszta figur również.
Sądziła, że Elijah da sobie spokój, ale się myliła. Rozbijał każdą białą
figurę z kości słoniowej o kominek, a potem przyszła kolej na czarne. Rozbijały
się łatwiej. Widocznie jaspis był bardziej łamliwy.
A potem zwrócił się do niej:
- Czy teraz mam spokojną, rozumną twarz?
- Nie.
- Istnieją granice mojej cierpliwości, Jemmo. Nie chcę oglądać na własne
oczy waszej poufałości. Bawiłaś się jego włosami.
- Ależ...
- Ujęłaś go za rękę. Wobec co najmniej sześciu osób na proszonym
obiedzie. Wobec męża. Jestem mężczyzną, Jemmo! Należysz do mnie, a nie do
niego.
- Nie należę do nikogo! - zaprotestowała. Czuła się krańcowo zmęczona i
przybita. Wszystko zdawało się potwierdzać, że dla Elijaha relacje z Villiersem
są o wiele ważniejsze niż z własną żoną. - Czy mogę cię spytać, czemu moje
szachy skończyły w kominku?
- Dobrze wiesz dlaczego.
- Bo były prezentem od mężczyzny?
- Nie od pierwszego lepszego mężczyzny. Od Villiersa. Straciłem
panowanie nad sobą... - urwał, jakby go zaskoczyło to twierdzenie - bo...
- To nie on mi podarował te szachy - odparła, nadal z rękami założonymi na
piersiach.
- Oczywiście, że on.
- Nie. Przysłał mi je lord Strange.
Po tych słowach zapadła cisza. Jemma rozkoszowała się każdą jej sekundą.
Wreszcie Elijah powiedział:
- Przepraszam cię za te przeklęte szachy, Jemmo. Ale nie powinnaś była się
tak zachowywać wobec mnie.
- Dlaczego?
- Bo... bo jesteś moja. - Wzrok Elijaha był tak samo bezlitosny jak słowa.
- Czy jestem twoja, bo ci na mnie zależy, czy dlatego, że nie chcesz dzielić
się mną z Villiersem?
W bibliotece zapadła głucha cisza.
- Dlaczego, na litość boską, tak myślisz? - spytał w końcu.
Jemma odwróciła się i poruszyła pogrzebaczem resztki szachów.
- Bo to prawda. Bo twój instynkt posiadacza każe ci bardziej liczyć się z
Villiersem niż ze mną.
- Skądże. Nie mogę się tobą dzielić z żadnym mężczyzną, Jemmo. Nie
mogę i już - wykrztusił.
- Dobranoc, Elijahu.
Schwycił ją za ramię, gdy odwróciła się, by odejść.
- Czy jutro...
- Z pewnością Pitt zażąda twojej obecności.
- Powiedziałem mu, że będę nie do uchwycenia.
- No, a... w przyszłości? Mówiłeś z nim o tym?
- Nie. Nie mogę ot tak po prostu zrezygnować z wszystkiego, co jest dla
mnie ważne.
Jemma drgnęła.
- Miałem co innego na myśli - powiedział szybko.
- Nie musisz tego wyszczególniać. Rozumiem, co uważasz za
najważniejsze. - Czuła się rozpaczliwie znużona. - Myślę, że mogłabym
zaplanować na jutro jakąś rozrywkę. - Ton jej słów był raczej bezbarwny niż
gorzki, co oznaczało, że odniosła triumf nad samą sobą.
- Nie patrz na mnie w ten sposób - powiedział gniewnie. - Nie mogę tego
znieść.
A potem jego ręce objęty ją tak mocno, jakby były ze stali, wargi zaś
dotknęły jej ust twardo i władczo. Uniósł ją.
Nie było już słychać żadnego innego dźwięku prócz ich przyspieszonych
oddechów, pomruków i jęków. Dopiero brzęk klejnotu w kształcie kwiatu, który
wysunął się jej z włosów i upadł na podłogę, sprawił, że Jemma oprzytomniała.
- Nie - powiedziała. A potem trochę głośniej: - Nie, Elijahu.
- Dlaczego?
- Nie mogę. Po prostu nie mogę. - Cofnęła się.
Mruknął coś głucho, lecz wypuścił ją z objęć.
- Pozwól mi spędzić z tobą jutrzejszy dzień.
Nagle Jemma przypomniała sobie, gdzie zamierzała pójść po południu.
Wszystko jakby się sprzysięgło, by zniszczyć ostatnią przeszkodę, która
chroniła ją przed nim. Czuła instynktownie, że pójście z nim do łóżka ją
całkowicie załamie. Do rozpaczy doprowadzało ją nie tylko jego bezgraniczne
umiłowanie pracy, ale także to, że jego serce...
Ścisnęło ją w gardle. Odwróciła się.
- Muszę się położyć.
- Proszę bardzo.
Elijah nigdy nie błagał.
- W porządku - odparła i nie patrząc za siebie, niemal pobiegła ku drzwiom,
chcąc znaleźć się za nimi, nim się rozpłacze. - Możesz mi towarzyszyć.
Umówiłam się na spotkanie o trzeciej. Wychodzę godzinę wcześniej.
Gdy wyszła, zaczerpnęła z trudem tchu i zaczęła wchodzić na górę. Elijah
zdołał pozbawić ją kolejno wszelkich możliwości obrony. A jeśli szczęście jej
nie dopisze, to jutrzejsza wycieczka zlikwiduje ostatnią z nich. Zostanie
zdruzgotana.
Wiedziała, że nie postępuje logicznie, nawet uczciwie, zważywszy że jest
jego żoną. W końcu wróciła z Paryża tylko po to, by mąż mógł spłodzić
dziedzica. Było to godziwą sprawą. A jednak lęk ściskał jej gardło na samą myśl
o tym. Wszystko miałoby sens wcześniej, gdyby... Gdyby nie kochała go tak
bardzo.
Całą drogę do swojej sypialni przebyła biegiem, ale lokaj i tak dojrzał łzy
na jej policzkach.
15
31 marca
Elijah przewracał się z boku na bok, śnił, że Jemma jechała daleko przed
nim na białym koniu i zniknęła w dzikim, pełnym jeżyn lesie. Wołał za nią,
żeby zaczekała, ale była za daleko.
- Do licha, zbudź się - usłyszał chłodny głos.
Elijah otworzył oczy i ujrzał, że przy łóżku stoi Villiers. Vickery, służący,
pospiesznie rozsuwał zasłony.
Villiers, jak zawsze był doskonale ubrany, od surduta po śnieżnobiały
halsztuk.
- Ależ z ciebie śpioch - powiedział, kładąc dłoń na szpadzie.
- Jest wcześnie. - Elijah zwlókł się ciężko z łóżka, a potem dodał: -
Zaskoczyłeś mnie kompletnie. Myślałem, że jesteś z tych, co nigdy nie wstają
przed dziewiątą, a potem resztę poranka zajmuje im strojenie się.
- Ja tego nie robię - odparł Villiers, choć tak właśnie robił.
Elijah spojrzał w okno. Mogła być najwyżej siódma lub ósma, nie później.
Jemma obiecała zaś zabrać go ze sobą punkt o drugiej.
- Przestań się uśmiechać w ten sposób - warknął Villiers - bo aż mi się
niedobrze robi. Poczekam na dole. Mamy umówione spotkanie za czterdzieści
minut, więc pospiesz się z toaletą.
- Jakie spotkanie? - spytał Elijah, lecz drzwi się już zamknęły za
Villiersem, wstał zatem z łóżka.
Vickery nerwowo wyciągał ubrania z szafy.
- Czy chce pan włożyć dziś ten aksamitny surdut, wasza wysokość?
Surdut był czarny jak większość jego strojów.
- Powinienem wybrać się do krawca - powiedział - bo nie chcę dłużej
wyglądać niczym na pogrzebie.
- Oczywiście, wasza wysokość. - Vickery wydobył z szafy pończochy, buty
i koszulę.
- Nie jesteś tak nerwowy, kiedy to ja się spieszę, żeby wyjść - zauważył
Elijah, wkładając bieliznę.
Vickery aż zadrżał.
- Jego wysokość książę Villiers jest zawsze taki schludny i ma tak
doskonale dobrany ubiór!
Elijah czekał na dalszy ciąg.
- Perfekcyjny pod każdym względem - dodał Vickery zdławionym głosem.
- A jego lokaj... każdy wie, że Finchley jest najlepszym służącym w całym
Londynie. - Powiedział to takim tonem, jakby wspomniany Finchley był
alchemikiem, który może przemienić ołów w złoto.
- Czy Villiers jest aż tak wybredny w kwestii stroju? - spytał Elijah,
wciągając pantalony na pończochy.
- Pod każdym, absolutnie każdym względem! Wszystko musi być idealne -
biadał Vickery. - Słynie z tego, że potrafi wiązać halsztuk ze czternaście albo
piętnaście razy. Za każdym razem nowy, rozumie pan? A cała jego bielizna jest
z najcieńszego lnu. Jednego razu wyrzucił kalesony przez okno, bo były
niestarannie wyprasowane!
- Co za absurd - mruknął Elijah. - A czy ty prasujesz moje kalesony,
Vickery?
Służący zrobił obrażoną minę.
- Tylko halsztuki, wasza wysokość. Nikomu innemu nie mogę tego
powierzyć. To praczka prasuje kalesony, rzecz jasna.
- Mamy taką?
- Nawet kilka. - Służący klęknął, żeby pomóc mu wciągnąć buty. - Wasza
wysokość ma trzy osobiste służące, a także praczkę, która zajmuje się tylko
bielizną.
- Pół Londynu - zdumiał się Elijah - ciężko haruje po to, żeby dwie osoby
mogły się ubrać, jak należy!
Vickery podawał mu właśnie perukę. Elijah spojrzał na nią z niesmakiem.
- Książę Villiers nigdy nie nosi peruki - dodał z naciskiem.
- Nigdy. Wasza wysokość ma perukę we własnym stylu. - Głos Vickery'ego
zabrzmiał wręcz czołobitnie.
Elijah westchnął. Włosy nosił ostrzyżone niemal przy samej skórze, żeby
łatwiej było na nie nałożyć perukę, i musiał przyznać, że po tylu latach prawie
nie zwracał na nią uwagi. Nasadził ją na głowę i wziął od służącego laskę.
- Nie mieliśmy czasu na śniadanie - powiedział Villiers, kiedy Elijah zszedł
do niego na dół.
- A gdzie się wybieramy? - spytał Elijah, biorąc od Fowle'a kapelusz.
Villiers czekał jednak z wyjaśnieniem aż do chwili, kiedy wsiedli do
powozu.
- Umówiłem cię na wizytę u najlepszego specjalisty od chorób serca -
wyjaśnił, stukając laską lekko w drzwi na znak, by stangret ruszał.
Przez chwilę Elijah pomyślał w roztargnieniu o śniadaniu, a dopiero potem
dotarło do niego, o co chodzi.
- Moje serce?
- Nie powinieneś walczyć z tymi przykrymi dolegliwościami sam jeden.
Jestem zmuszony do podjęcia się roli pielęgniarki. A to wcale nie odpowiada
mojej osobowości.
- Ależ z ciebie arogant - zauważył Elijah, usiłując pohamować irytację.
- Naprawdę arogancki przyjaciel powiedziałby o wszystkim twojej żonie -
odparł Villiers głosem tak oschłym, że mógłby nim przemawiać do najgorszego
z wrogów.
- Ona wie.
- Ach, tak? To wyjaśnia wiele z tego, co się zdarzyło w ostatnich dniach.
- Całkiem niepotrzebnie się wtrącasz - mruknął Elijah.
- W takim razie ty nie powinieneś był ratować mojego życia, ale mój
służący jest zdania, że tego dokonałeś. Pozbylibyśmy się wówczas siebie
wzajemnie.
- Ależ jesteś miły tego ranka.
- To wcale nie ranek - odciął się Villiers - tylko koniec nocy.
- Nie kładłeś się wcale spać? - Elijah spojrzał na niego.
Villiers wyglądał nieskazitelnie. Włosy, jak zwykle, miał związane
aksamitną wstążką, a halsztuk zawiązany bez najmniejszej zmarszczki.
Uśmiechnął się nieznacznie.
- Zabawiałem pewną damę.
- Nie markizę?
- Louise była w takim stanie, że nikt nie mógłby jej zabawiać.
- Louise? - powtórzył Elijah, nie wiedząc przez moment, o kim mowa.
- Markiza de Perthuis - westchnął Villiers.
- Nie potrzeba mi wizyty u lekarza. Ani u specjalisty od chorób serca, ani u
żadnego innego.
- Nie zemdlałeś aby wczoraj?
- Od trzech dni nie - przyznał Elijah. - Może to wszystko już mi przeszło?
- Prędzej mi włosy na dłoni wyrosną. - Villiers machnął ręką. - Zarzucano
ci wiele rzeczy, ale tchórzostwa nigdy.
Elijah zbył milczeniem tę uwagę, po czym powiedział:
- To bezcelowe.
- Może on ci powie,, że cierpisz na jakąś rzadką chorobę, której
symptomem są omdlenia, i wykuruje cię z niej raz dwa.
- Mój ojciec zmarł na serce - prychnął Elijah - a moje najwyraźniej
szwankuje w podobny sposób...
Villiers zrobił tak groźną minę, że Elijah zamilkł.
- W takim razie - zaczął lodowatym tonem Villiers - powinieneś zrobić dla
żony przynajmniej tyle, by uporządkować swoje sprawy. Możemy dziś po
południu zdjąć z ciebie miarę na trumnę, skoro stanowczo sobie życzysz umrzeć
w najbliższym czasie.
- Moje sprawy są uporządkowane - odparł Elijah.
- Czy uaktualniłeś swój testament? - Villiers urwał, po czym dodał: - W
wypadku, gdybyś nie miał dziedzica, rzecz jasna.
Elijah poczuł, że jego serce, ten idiotyczny, wybrakowany organ, zabiło
raptownie.
Villiers zaś ciągnął dalej, bezlitośnie:
- Kto by się zajął uporządkowaniem twoich spraw, gdybyś zmarł bez
testamentu? Bo ja nie.
Odpowiedź Elijaha była niecenzuralna, ale szczera aż do bólu.
- Zrób to samo - powiedział pogodnie Villiers, potem zaś milczeli obydwaj,
póki nie zajechali pod gabinet doktora.
Doktor Chalus miał wielką, łysą głowę. Jego peruka leżała na szczycie
sterty książek. Jeszcze więcej książek piętrzyło się w stosach na podłodze i na
krzesłach. Cały pokój był zawieszony kotarami w kolorze krwistej czerwieni,
które wydzielały wyraźną woń kapusty.
Villiers po wejściu zatrzymał wzrok na lśniącej łysinie doktora.
- Proszę usiąść - powiedział lekarz, nie fatygując się nawet, żeby na nich
spojrzeć.
Jego służący pobladł, podszedł do swego pana i powtórzył przenikliwym
głosem:
- To książę Villiers i książę Beaumont. Obaj książęta życzą sobie zasięgnąć
u pana porady.
Doktor Chalus odpowiedział nieartykułowanym, gardłowym pomrukiem i
wreszcie podniósł wzrok. Oczy miał przekrwione i znużone. Elijah po raz
pierwszy poczuł przypływ słabej nadziei. Lekarz zdawał się pracować nad
leczeniem chorób serca tak samo ciężko, jak on nad naprawianiem
niedociągnięć angielskiego rządu.
- Cóż mogę zrobić dla waszych wysokości? - spytał lekarz takim tonem,
jakby się wcale nie przejmował ich obecnością.
Piętnaście minut później było już jasne, że doktor Chalus równie mało
mógł uczynić, by uzdrowić serce Elijaha, jak sam Elijah mógł naprawić sprawy
kraju w Izbie Lordów.
- Pańskie serce - słyszę to wyraźnie - bije nieregularnie - stwierdził lekarz. -
W tej chwili bardzo szybko.
- Czy może pan temu zaradzić? - spytał Elijah, choć domyślał się już
odpowiedzi.
Doktor patrzył na niego ze zbytnim współczuciem.
- Miewałem pewne sukcesy - odezwał się lekarz. - Pracuję nad specyfikiem
wzmagającym wydalanie moczu u pacjentów chorych na puchlinę wodną.
Obrzęk, który tak nazywamy, świadczy, że serce wkrótce przestanie działać. Pan
jednak nie ma spuchniętych kostek.
Elijah przyznał, że nie.
- Sądząc z tego, jak bije pańskie serce, może pan mieć defekt spastyczny;
coś złego się tu dzieje po prawej stronie. To rzecz niezwykła: w zasadzie
choroba serca łączy się z lewą stroną. Może to wyjaśnić...
Doktor Chalus zamilkł nagle, jakby zastanawiał się nad jakimś
argumentem, znanym tylko jemu. Villiers odchrząknął. Doktor oprzytomniał.
- Pańskie serce bije wprawdzie bardzo gwałtownie, ale, ku mojemu
zdziwieniu, nie ma u pana objawów, których mógłbym się spodziewać. Może
jakimś strukturalnym defektem po prawej stronie dałoby się wyjaśnić, czemu
nie cierpi pan na wodną puchlinę. Chciałbym wiedzieć...
- Czy mógłby pan stwierdzić, dlaczego tak się dzieje? - spytał Elijah.
Chalus pokręcił głową.
- Nie mogę.
- Skąd pan zatem czerpie wiedzę?
- Z sekcji zmarłych - odparł Chalus, wracając do biurka. - Ale zazwyczaj ci
z pacjentów na tyle zamożnych, żeby się do mnie zwrócić, nie pozwalają, bym
badał ich ciała po śmierci.
Elijah skinął głową. On też nie miałby na to ochoty.
- Nie ma pan pojęcia - ciągnął doktor - jak kłopotliwe są badania
medyczne. Jedyne ciała, jakie mogę poddać sekcji, to zwłoki skazańców. A
kiedy kogoś się powiesi, przyczyna śmierci jest przecież całkiem oczywista! Nie
pomaga mi to w badaniu serca. Zdziwiłby się pan - powiedział, chcąc wciągnąć
Villiersa do rozmowy - jak rzadko przestępcy cierpią na puchlinę wodną.
- Mogę sobie wyobrazić - mruknął Villiers.
- A więc nic się nie da zrobić - uznał Elijah.
Poczuł się nieco swobodniej, choć sam tak przecież przypuszczał.
- Nie mogę panu zaofiarować niczego, co nie byłoby, szczerze
powiedziawszy, paliatywem - powiedział Chalus z wyraźnym współczuciem. -
Ostatnio uzyskałem niezłe wyniki, doradzając moim pacjentom wdychanie pary
z gotowanych grzybów. Jak jednak mówiłem, pracuję nad terapią puchliny
wodnej, a pan nie ma jej objawów.
- Chyba nie jest pan jedynym lekarzem zajmującym się chorobami serca? -
spytał Villiers. - Zna pan jakichś innych? Kto jeszcze eksperymentuje z takimi
lekami?
- Oczywiście Darwin - odparł Chalus. - Erazm Darwin. Szczerze mówiąc,
ja uważam go jednak za błazna, a jego ostatnie publikacje były raczej słabe. Jest
też pewien człowiek, którego zamierzamy przyjąć do Royal Society. Zdaje mi
się, że miał osiągnięcia... - Chalus podszedł do biurka i zaczął grzebać w
stertach papierów.
Elijah nawet go nie słuchał. Villiers miał rację. Należało uporządkować
własne sprawy. Wezwie dziś swojego radcę prawnego.
- Ile mi jeszcze zostało czasu? - spytał nagle.
Doktor znieruchomiał.
- Pański przypadek jest dość nietypowy, wasza wysokość.
- Ale z pewnością może pan to w przybliżeniu określić.
- Mówił pan, że cierpi na krótkie omdlenia. Czy po gwałtownym wysiłku?
Elijah zaprzeczył ruchem głowy.
- Zeszłego wieczoru pobił się z kimś w Vauxhall i wyglądał potem jak okaz
zdrowia, a jednak zastałem go pewnego razu omdlałego w fotelu.
- Byłem wtedy zmęczony - wyjaśnił Elijah. - Jeśli jestem bardzo zmęczony
i usiądę...
- Ma pan w takim razie sporo szczęścia - stwierdził doktor. - Większość
pacjentów nie potrafi znieść gwałtownego wysiłku, a z panem, zdaje się, jest na
odwrót. Jak często się zdarzają te omdlenia?
- Mniej więcej raz na tydzień. Częściej po dużym wyczerpaniu.
- Radziłbym unikać wyczerpania, choć myślę, że i tak będzie pan
doświadczał tych objawów.
- A w takim razie...
- To może oznaczać miesiąc życia, a może i rok. Wybaczy pan, wasza
wysokość, ale nie jestem w stanie tego bliżej określić.
Znów zaczął grzebać w papierach.
- Ach, znalazłem wreszcie. William Withering. Kształcił się w Szkocji,
choć mieszka, jak mi się zdaje, w Birmingham. Opublikował bardzo ciekawą
pracę o grzybach; w rezultacie jeden z nich otrzymał nazwę Witheringia
solanacea.
- No i?... - spytał niecierpliwie Villiers.
- W ostatnim czasie osiągnął godne uwagi rezultaty, aplikując chorym na
serce wyciąg z rośliny Digitalis purpurea. To naparstnica. Mam tu gdzieś jego
artykuł. O, ten! Może pan to sobie zatrzymać - powiedział, podając kartki
Villiersowi. - Jako członek Royal Society bez trudu otrzymam drugi
egzemplarz.
Odwrócił się w stronę Elijaha, który wkładał właśnie surdut.
- Chciałbym jednak uprzedzić, że... - zaczął i urwał.
Villiers uniósł głowę. Elijah zwrócił się do lekarza:
- Chciał mi pan pewnie powiedzieć, że mogę nie przeżyć miesiąca? Ze
mógłbym nawet umrzeć tu na progu?
- Śmierć jest nieproszonym gościem - odparł doktor. - Każdy z nas może
zostać przejechany na ulicy przez pojazd.
- To prawda - przyznał Elijah.
Czym innym była jednak świadomość losu ojca, a czym innym prognoza
tycząca jego samego, w dodatku wyrażona tak otwarcie.
Villiers skłonił się, Elijah zrobił to samo. Wyszli na ulicę - zwykłą ulicę, w
zwyczajny blask słońca.
- Wyślę powóz do Birmingham - oznajmił Villiers.
Elijah zawahał się, ale nic nie powiedział. Kiedy się zna kogoś od
dzieciństwa, ma to pewne zalety. Gdy Villiers mówił coś takim tonem jak teraz,
nic nie było w stanie go powstrzymać.
- Powinienem napisać do Jemmy list - powiedział nagle Elijah. - Obiecałem
jej, że nigdy nie opuszczę domu bez zostawienia jej wiadomości. - Uśmiechnął
się krzywo.
- To zobowiązuje - uznał Villiers.
- Napiszę go, kiedy wrócę do domu, i włożę do biurka w bibliotece. Będzie
w dolnej szufladzie po lewej stronie. Oddasz go jej?
Villiers odpowiedział „tak" przez zaciśnięte zęby.
- Potrzeba mi co najmniej tygodnia - stwierdził Elijah. - O Boże, myśmy się
nawet nie zdążyli ze sobą przespać, Leopoldzie. Nie mogłem znieść myśli, że
ona się przerazi, gdybym miał nagle umrzeć podczas aktu miłosnego.
- Jesteś w dużo lepszej kondycji od twego ojca, a pamiętasz chyba, że był
nielichej postury.
- Był grubasem - poprawił go Elijah.
- Ale wysiłek fizyczny zwiększa chyba zagrożenie. - Villiers wsparł głowę
o aksamitne oparcie i przymknął oczy.
- W końcu i ty się zmęczyłeś - zauważył Elijah.
- Możesz zawsze zrobić to, co ja. - Villiers uśmiechnął się chłodno.
- To znaczy co?
- Nie ma sensu spać, jeśli partnerka jest chętna i pełna energii.
- Musi być chyba pełna wielkiej energii - odparł Elijah, unosząc brew.
- Na imię jej Marguerite. To wdowa, wciąż jeszcze w żałobie po starym
mężu. Przynajmniej tak sądzi jej rodzina. Oczekują, że będzie się modliła na
jego grobie co najmniej przez dwie godziny dziennie.
- O Boże.
- Mówi, że dużo łatwiej jej to zrobić po mojej wizycie.
- Miej się na baczności. Pewnie chce się za ciebie wydać.
- Gdzież tam.
- One wszystkie by tego chciały - odparł z rozbawieniem Elijah. - Wielki
książę Villiers... jeden z najbogatszych mężczyzn w całym królestwie i jeden z
najskuteczniej unikających ożenku. Jesteś dla nich wyzwaniem, Leopoldzie, a to
jedna z najniebezpieczniejszych rzeczy.
Villiers wzruszył ramionami.
- Chyba nie opłakujesz swojej narzeczonej? - spytał Elijah. - Tej, co uciekła
z bratem Jemmy?
- Chciałbym czegoś, co ty już masz.
Nagle objawiła im się cała prawda.
- Wiem - powiedział głucho Elijah.
- Nie Jemmy - uściślił Villiers - ale kobiety z jej inteligencją i urodą, która
patrzyłaby na mnie tak jak ona na ciebie. Gdybym miał taką kobietę przy sobie
choćby przez jeden dzień, umarłbym szczęśliwy.
- Chryste - mruknął Elijah - ja...
- Nie pozwól, żeby zazdrość zrobiła z ciebie błazna. - Głos Villiersa
zabrzmiał chrapliwie.
- Chryste - powtórzył Elijah.
Nie powiedzieli już nic więcej, póki powóz nie zatrzymał się przed
rezydencją Beaumontów. Wtedy Leopold spojrzał na Elijaha.
- Chciałeś, żebym umizgał się do Jemmy, tak żebym mógł zająć twoje
miejsce, jeśli umrzesz. Proszę, żebyś mnie zwolnił z tego obowiązku. Ja ją
kocham, choć nie w taki sposób, jak myślisz.
Powiedział to stanowczym tonem, a jego słowa były dla Elijaha jak balsam.
- A więc wybaczyłeś mi?
- Który z twoich licznych grzechów miałbym ci wybaczyć? - spytał Villiers
z sardoniczną ironią.
- Za to, że dawno temu odbiłem ci Bess... że cię wtedy źle potraktowałem.
- Och, nie. Do końca życia będę opłakiwać utratę względów tej
szynkareczki.
Elijah się zdumiał.
- Zawsze byłeś głupcem - mruknął Villiers i znów przymknął oczy.
- Uważaj - ostrzegł go Elijah.
- Bo co?
- Bo zostawię list również dla ciebie. - Elijah roześmiał się głośno, widząc
jego oburzenie.
16
Wieczorem tego samego dnia
- Gdzie się wybieramy? - spytał Elijah, pomagając żonie wsiąść do karety.
Z pewnością nie miało to być spotkanie w dobrym towarzystwie, bo Jemma
nie miała na sobie ani obszernego robronu, ani peruki.
Wybaczyła mu widocznie awanturę z poprzedniego wieczoru, bo
uśmiechnęła się figlarnie.
- To sekret. Już powiedziałam Muffetowi, gdzie ma jechać.
Przez ostatnich dziewięć lat Elijah karał samego siebie za brak żony lub
raczej za to, że miał ją, ale we Francji. Lekceważył nadskakujące mu kobiety,
które pragnęły jego towarzystwa, unikał tych, które pragnęły pieniędzy.
Zaspokajał sam siebie, we własnym pokoju. Nieczęsto i z przygnębieniem.
Teraz zaś czuł się jak hubka gotowa do skrzesania ognia, tak działał na
niego widok jej warg i różany zapach jej skóry.
- Nigdy przedtem nie lubiłaś perfum - zauważył, wsiadając za nią do
powozu.
Chętnie by siadł bliżej, ale jej szeroka suknia - choć i tak nie z tych
najszerszych - zajmowała większą część ławki w powozie.
- Rzadko ich używam. Dziś to zrobiłam, bo kiedy jestem naga, czuję się
dzięki nim bezpieczniej.
Odezwał się głosem tak zduszonym i gardłowym, jakby należał do innego
człowieka:
- Czyżbyśmy mieli być nadzy?
Uśmiechnęła się zagadkowo. Najwyraźniej nie zamierzała mówić nic
więcej. Przez całą resztę podróży męczył się, wyobrażając sobie jej kremową i
delikatną...
- Nie patrz tak na mnie! - powiedziała nadąsana, gdy tylko powóz stanął.
Elijah wysiadł na brukowaną kocimi łbami ulicę gdzieś w nieznanej mu
zupełnie części Londynu. Nie rozpoznawał nawet zapachu. Mógł rozróżnić woń
dymu wiszącą nad parlamentem i zapach farb do tkanin nad Tamizą. Topole w
Hyde Parku nie miały zapachu, tam pachniało raczej kurzem i końskim potem.
Poznawał Smithfield po odorze nawozu. A Limehouse, gdzie wybuchły
rozruchy, wydzielało woń morza i biedy, świeżo pieczonego chleba i nocników
wylewanych w mroku na ulice.
Ta ulica pachniała niczym bzy w wiejskim ogrodzie. Stali obydwoje przed
murem z małymi drzwiami. Mur był wiekowy, wzniesiony z okrągłych kamieni
i piaszczystej zaprawy, jakby pochodził z czasów Henryka IV lub jeszcze
dawniejszych.
Spojrzał na Jemmę, ale ona najwyraźniej nie miała zamiaru mówić mu
niczego. Stali zatem na ulicy i wdychali płynący skądś zapach bzu, póki lokaj
nie pociągnął za dzwonek przy drzwiach.
Otworzył im mały mnich w zniszczonym, białym habicie. Tego Elijah się
nie spodziewał. Kwestia nagości, choć niewyraźna, wciąż go nurtowała, wraz z
miłym przedsmakiem grzechu, naskórka i fizycznej błogości. Nie było tam
miejsca na mnichów.
- Kąpiel już gotowa, jak sobie jej wysokość życzyła - odezwał się mnich z
ukłonem.
- Dziękujemy serdecznie bratu - odparła Jemma.
Szpakowata głowa zakonnika szybko zniknęła za drzwiami.
Elijach schwycił żonę za ramię.
- Przecież w Anglii nie ma mnichów? Jestem pewien, że Henryk VIII
skończył z nimi na sto procent!
- To nie był mnich - odparła Jemma z uśmiechem. - On tylko tak wygląda.
- Kim w takim razie jest?
Jemma pociągnęła go za sobą. Za murem rozciągało się wielkie, błotniste,
źle utrzymane podwórze, tu i ówdzie porośnięte kępkami trawy i chwastów. Pod
murami kwitły bzy. Blade kwiatki otwierały się na znak wiosny. Wokół nich
krzewił się dziki czosnek, wydzielając niemiły odór.
Drzwi zamknęły się za nimi. Na podwórcu graniaste filary wznosiły się do
wysokości pierwszego piętra, gdzieniegdzie nakryte dachem, lecz po prawej
widniały jedynie ich szczątki. Daleko przed nimi mnich niknął już wśród
filarów. Jak na starego mężczyznę okazał się zaskakująco zwinny.
- Chodźmy. - Jemma ujęła Elijaha za rękę.
- Gdzie jesteśmy? - Elijahowi coś się niejasno przypominało, ale nie
wiedział dokładnie co.
Nad podwórcem śmigały między filarami jaskółki, fruwając to pod dachem,
to znów nad nim.
- W rzymskim balineum, kąpielisku.
- Ach, łaźnie. - Elijah wreszcie rozwiązał zagadkę. - Myślałem, że je
zburzono już dawno temu albo może same popadły w ruinę.
- Nie, wyłącznie w zapomnienie.
- Co będziemy teraz robili?
- Do łaźni idzie się tędy. - Wprowadziła go między filary, a potem skręciła
na prawo.
Ukazała się posadzka wykładana spękanymi i wytartymi błękitnymi
płytkami. Kiedyś były tutaj mozaiki. Pojedyncze błękitne oko spojrzało na
Elijaha z pękniętej płytki. Na drugiej widniał wygięty ogon lwa.
Jemma zeszła w dół szerokimi schodami. W powietrzu zaczęła unosić się
para. Szła teraz przed nim poprzez ciepłą mgiełkę, która osiadała jej na włosach
i na pelisie, tak że okrycie zmieniło kolor z ciemnej czerwieni na śliwkowy.
A potem znaleźli się w łaźni, bardzo obszernym pomieszczeniu
wypełnionym czystą, parującą wodą. Z trzech stron otaczały je ściany różnej
wysokości, a z czwartej wielka kępa wybujałych bzów. Nigdzie nie było ani
śladu małego mnicha. Jemma bez wahania obeszła sadzawkę wokoło i stanęła
po jej drugiej stronie. Elijah chciał pójść za nią, ale ona pokręciła głową.
- Nie widzisz, że są tu osobne miejsca dla mężczyzn i kobiet? -
powiedziała, wskazując coś w przejrzystej wodzie.
Płytki na dnie były nietknięte i wyraźnie podzielone na dwa odrębne działy.
Domyślił się, że kiedyś musiała między nimi stać ściana, ale widocznie rozpadła
się albo też ją zburzono. Na posadzce części męskiej, tam gdzie stał on,
wyobrażono scenę bitwy z mnóstwem koni i lanc. Mozaiki części kobiecej
ukazywały niewiasty, które przędły, słuchając harfiarza.
Jemma uśmiechnęła się do niego, zdjęła pelisę i położyła ją na ławie. Pod
spodem miała dużo prostszy niż zwykle strój, sznurowany z przodu. Zaczęła
rozsupływać tasiemki, a Elijah z całej siły starał się opanować.
- Będziemy się kąpać?
Skinęła głową, unosząc palec.
- Ale osobno. Jak przystoi w świętym miejscu.
Rozejrzał się naokoło.
- W świętym...
- Poświęcone jest Apollinowi. Rzymskiemu bogowi medycyny.
- Skąd, u licha, wiesz o istnieniu tego miejsca, Jemmo? - spytał zdumiony.
Nigdy by nie przypuścił, że jego wyrafinowana, wykwintna żona chodzi do
zrujnowanych łaźni. Pod wodą lśniły kolorami kafelki mozaiki. Wiosenna aura
była na tyle chłodna, że para wodna tworzyła między nimi obojgiem coś w
rodzaju przejrzystej kurtyny.
- Jak ona jest ogrzewana? Kiedy tu przyszłaś pierwszy raz? Kim był ten
mężczyzna i gdzie on teraz jest?
- Na dole. Podsyca ogień.
Pytanie zamarło mu na ustach, bo Jemma skończyła właśnie
rozsznurowywać swój ubiór i jednym ruchem odrzuciła suknię. Nie miała na
sobie gorsetu ani robronu, była w samej koszuli i Elijah mógł dojrzeć linię jej
bioder, krągłych i bujnych, talię i uwodzicielski zarys piersi.
- Jemmo - wykrztusił.
Uniosła ramiona i zaczęła wyjmować szpilki z włosów, które opadły jej na
ramiona i plecy, lśniąc barwą starego złota. Była najpiękniejszą kobietą, jaką
widział w całym swoim życiu. Mogłaby zmusić do jęku zachwytu nawet samego
Apollina.
Należała do niego, niech to licho. Była jego żoną, a on jej nie miał, nie
wziął jej...
Zrzucił perukę, zdarł z siebie surdut i cisnął go za siebie. Ściągnął koszulę
przez głowę.
Dostrzegł fascynację w jej oczach, spoglądając na nią pomiędzy
wzniesionymi ramionami. Zamarł na chwilę w miejscu, z rękami
skrzyżowanymi nad głową, przytrzymując jedną dłonią koszulę.
- Czy naprawdę muszę zostać po tej stronie? - spytał.
Ogarnął spojrzeniem swoje ciało. Lepiej się czuł w bokserskim salonie niż
po długich nocach bezużytecznych rozmów. Pierś miał więc bardziej
muskularną niż wielu innych mężczyzn.
Najwyraźniej Jemmie się to podobało, bo jej wargi utworzyły idealny,
czerwony krąg w kształcie litery „o". Pochylił się powoli i ściągnął buty.
- Czy mam zdjąć wszystko?
Kiwnęła głową.
- Wszystko?
Chrząknęła. Niech to licho, zaczynał się dobrze bawić.
- Wszystko - powiedziała stanowczo.
- Ale ty masz jeszcze coś na sobie.
Spojrzała na siebie, jakby teraz dopiero dotarło do niej, że o czymś
zapomniała.
- Myślę, że mogę zostać w koszuli - odparła i znów spojrzała na niego.
- W takim razie ja mogę nie zdejmować spodni.
Zaczął jednak je rozpinać, patrząc jej przy tym w oczy. Byli małżeństwem
od dawna, co miało swoje bardzo dobre strony. Żadnemu z nich nie brakło
doświadczenia.
- Zmieniłeś się! - parsknęła.
- Jak bardzo? - spytał i odpiął powoli kolejny guzik.
- Znam kształt twojego ciała - powiedziała, gestykulując dłonią w
powietrzu, jakby coś rysowała. - Znam je od lat i mogę wyczuć formę twojego
ramienia lub biodra czubkami palców.
Podniecenie opadło w nim na chwilę, ustępując miejsca żalowi.
- O Boże, ja...
Uprzedziła go jednak.
- Teraz jesteś o wiele... o wiele bardziej... rozrośnięty. Twoje ramiona. ..
twój wzrost... Musisz...
Żal go opuścił i Elijah roześmiał się; rozśmieszyło go zaskoczenie w jej
głosie, widoczne w oczach pragnienie i sposób, w jaki na niego patrzyła.
Rozpiął czwarty i ostatni guzik.
- Czy nie jesteś ciekawa reszty?
- Możesz się rozebrać do końca - odparła wspaniałomyślnie.
Z sadzawki uniosła się para i przeobraziła Jemmę w nimfę, lśniąc na jej
białej koszuli. Poczekał, aż woda z powrotem nabrała przejrzystości, tak by
Jemma mogła zobaczyć każdy ruch jego rąk. Ściągnął pończochy i odwrócił się
do niej tyłem.
Rozległ się cichy, zduszony dźwięk. Odwrócił się do niej, wciąż jeszcze z
ręką na spodniach.
- Czy coś mówiłaś?
- Nie...
Śmiała się, ona także, lecz śmiech przeistoczył się w falę pożądania. Znowu
odwrócił się do niej plecami.
- Tak! Nie rób tego!
Tym razem się odwrócił. Spodnie miał już częściowo opuszczone.
Wiedział, że chętnie by ujrzała przód. A jeśli chodziło o męskie przyrodzenie, to
jego nie należało do najmniejszych.
- Jak długo żyliśmy ze sobą w tamtym czasie? - spytał.
Oderwała wzrok od jego ciała.
- Dwa, może trzy tygodnie. - Uniosła jedno ramię.
- Myślę, że dłużej. Może miesiąc.
- Z pewnością jedna część twojego ciała wcale się nie zmieniła
-powiedziała z przewrotnym uśmieszkiem.
Elijah czuł się jednak tak, jakby było inaczej. Jakby sam jej widok sprawiał,
że niemal szalał z pożądania, co mu się nigdy nie zdarzyło. Nie pragnął wcale
swojej młodej żony, którą ledwie pamiętał. Nie pragnął też Sarah Cobbett,
kochanki posłusznej, ale pozbawionej wyobraźni.
- Nie przerywaj tego w tej chwili! - zawołała Jemma, a w jej zdławionym
głosie zabrzmiało coś, co wyzwoliło w Elijahu kogoś innego niż mężczyznę,
którego znał.
Ogarnął całą jej postać wzrokiem, zatrzymał oczy na piersiach, a potem
ściągnął wreszcie pantalony razem ze spodnią bielizną. Wiedział, że Jemma na
niego patrzy, więc opuścił dłoń i pogładził się lekko z przodu.
Usłyszał wybuch śmiechu z drugiej strony sadzawki i spojrzał żonie w
oczy, czując, że całe jego ciało pulsuje jednym pragnieniem. Długo przyszło mu
na to czekać i może dlatego pragnienie było o wiele potężniejsze, niż się
spodziewał. Kopnął na bok pantalony i stał, pozwalając żonie oglądać go całego.
Ileż ona właściwie miała tych osławionych romansów w Paryżu? Dwa, jak
słyszał, może trzy?
Wtedy myślał, że to jest jej zemstą i jej prawem. Uraził jej godność i
zniszczył ufność. Wolno jej było odpłacić mu tym samym. Wybrała sobie
jednak w tym celu jakichś nędznych wymoczków, niewartych jej pod żadnym
względem.
Jemma odwróciła od niego wzrok bez słowa i zbadała temperaturę wody,
zanurzając w niej jeden palec u nogi.
- Mam nadzieję, że nie pozostaniesz w koszuli?
Rzecz jasna, nie słuchała. Nigdy nie słuchała rad, jeśli jej nie odpowiadały.
Czekał, gdy schodziła po stopniach do sadzawki, radując się krągłością jej
bioder, różową barwą skóry, a wreszcie formą, w jakiej wilgotna koszula
przylgnęła jej do łydek, kiedy Jemma weszła głębiej w wodę.
Ku jego rozczarowaniu usiadła na środkowym stopniu, woda sięgała jej tam
do pasa. Końce odrzuconych na ramiona włosów dotykały powierzchni wody.
On również zszedł niżej. Woda była ciepła niczym w wanience dla
niemowlęcia. Znajdował się jednak w takim stanie, że samo zetknięcie z nią
wzmagało żar w jego ciele.
- Jemmo... - szepnął gardłowo.
- Co? - spytała, odchylając się w tył.
Biała koszula nabrała przejrzystości, gdy tylko się zanurzyła. Widział
długie, smukłe nogi, rozchylone lekko na stopniach. Wystarczyło to, by krew
zaczęła w nim wrzeć. Woda sięgała jej już do piersi.
- Zostanę po mojej stronie sadzawki, a ty pozostań po swojej
-zaproponował.
- Zgoda.
- Ale podejdę do ciebie, żeby cię lepiej poznać.
Otworzyła szeroko oczy. Podobnego spojrzenia należałoby jej zakazać dla
dobra ludzkości.
- Może porozmawiamy? - podsunęła mu.
- O Boże - wychrypiał.
- No, dalej...
- Co takiego? - Był tak oszołomiony, jakby w łaźni zabrakło nagle
powietrza.
- Naucz mnie czegoś o sobie - powiedziała.
Głos miała łagodny, lecz patrzyła na niego z podziwem.
- O Boże - powtórzył, a jego ręka ponownie powędrowała tam, gdzie
przedtem.
Jemma, zafascynowana, zanurzyła się głębiej, tak że woda zakryła jej
piersi. Gdy się uniosła, koszula, całkiem już przejrzysta, przylgnęła do ciała.
Elijah nie chciał już dłużej dotykać siebie samego. Pragnął dotknąć Jemmy.
Wciąż patrzył w wodę, tam, gdzie pomiędzy jej długimi, zgrabnymi nogami
widniał mroczny cień.
- Czy możemy tu wrócić, kiedy nam się spodoba? - zapytał.
Tak ją zafascynowały jego ręce, że zdołała mu odpowiedzieć dopiero po
chwili. Potem spojrzała wyżej, a on niemal się roześmiał na widok jej
przymglonych oczu. Wytworna, wyrafinowana księżna gdzieś zniknęła. Jej
miejsce zajęła kobieta o zaróżowionych policzkach i oczach pociemniałych
bynajmniej nie dzięki sztuce makijażu.
- Czy o coś pytałeś?
- Chciałem się tylko dowiedzieć, czy możemy tu później wracać. - W jej
wzroku było coś takiego, że radość zaczęła w nim narastać z równą siłą, jak
pożądanie. Może ci Francuzi umizgali się do jego księżny, ale nie zdołali
rozbudzić jej zmysłowości. On pragnął to uczynić.
- Oczywiście. Trzeba tylko przysłać lokaja dzień wcześniej, żeby zdążono
nagrzać wodę do kąpieli. Ci, którzy opiekują się tym miejscem, żyją z niego,
chętnie więc widzą tu gości.
- Jak, u licha, zdołałaś je znaleźć? - spytał tonem zwykłej rozmowy.
Rozstawił szeroko nogi, ciesząc się sprawnością własnych mięśni. Był
bardzo szczodrze obdarzony przez naturę i pantalony zawsze marszczyły się mu
nieelegancko na udach, co raziło jego lokaja, ale Jemma jakoś nie zwróciła na to
uwagi.
- Moja matka uwielbiała kąpiele - powiedziała dość roztargnionym tonem.
Elijah przesunął ręką po udzie, a jego męskość desperacko domagała się
kolejnego dotyku.
- Nie wygląda to na miejsce dla zaspokojenia macierzyńskich uczuć.
- Hm... - mruknęła jedynie.
- Czemu twoja matka cię tu przyprowadziła?
- To stary zwyczaj... - zaczęła, z trudem usiłując znaleźć odpowiednie
słowa. - Kiedy młoda dziewczyna dojrzewa...
- ...przychodzi tutaj? - Dłoń zacisnęła mu się odruchowo na myśl o Jemmie
jako nierozkwitłej jeszcze dziewczynce. Nieśmiałej, smukłej...
Jego żona nigdy nie była nieśmiała. Zmodyfikował swoje rojenia. Raczej
zbuntowana...
Jemma mówiła coś nadal o starych zwyczajach i kąpielach na cześć
Apollina.
- Jaka byłaś w tym wieku? - spytał.
- Romantyczna. Wierzyłam w dobre wróżki i czarodziejskie, uzdrawiające
źródła.
- Czy to magiczna sadzawka?
- Nie. - Pokręciła głową. - Magiczne źródełka można znaleźć tylko w głębi
lasów, po długiej wędrówce pośród wzgórz i kolczastych krzewów
zaczepiających o włosy. Moja niania wspaniale umiała opowiadać baśnie. Czy
nadal będziesz to robić?
- Co?
Wskazała dłonią na jego uda.
- Czy chciałabyś na to spojrzeć? - spytał, sięgając tam ponownie.
- Nigdy nie widziałam czegoś takiego.
- Czy nie zaspokajałaś się w ten sposób?
- Co ty sobie myślisz?
- Myślałem, że na pewno tak było - szepnął i odchrząknął. Bez dwóch zdań.
Uśmiechnęła się.
- Czy mi to zademonstrujesz? - spytał.
Poczerwieniała jeszcze bardziej.
- Nie. Nie w tej chwi...
- Nie?
- Nie dzisiaj.
On jednak poczuł się wyuzdany niczym rzymski bożek.
- Przecież ten stary mnich chyba się tu nie pokaże, co?
- Nigdy by się nie zbliżył do kobiecego kąpieliska. Kiedy będziemy stąd
wychodzić, też go nie ujrzymy.
- Myślę o tobie - powiedział zniżonym głosem.
Dłoń zacisnęła mu się na własnej męskości. Nie spuszczał oczu z Jemmy i
wypowiadał zdławionym, gardłowym głosem słowa, na które szanujący się
polityk nigdy by sobie nie pozwolił. O jej piersiach, o tym, gdzie pragnął ją
całować.
Jemma leżała w ciepłej wodzie tak bezwładnie, jakby jej ciało było
pozbawione kości, i patrzyła na niego, a on mówił i mówił, co chciałby z nią
robić. Miał przecież dar słowa.
- Nigdy mnie nie całowałeś w ten sposób! - parsknęła.
Zatopił się w swoich wyobrażeniach tak mocno, że zacisnął powieki, a gdy
je uniósł, ona siedziała już w wodzie z przymkniętymi oczami. Elijah przestał
zajmować się swoją męskością, choć przyszło mu to z największym trudem.
- Nigdy nie całowałem w ten sposób żadnej kobiety - odparł gwałtownie -
byłem zbyt młody i głupi, kiedy się pobraliśmy; nic mnie też specjalnie nie
ciągnęło do Sarah. A sposób, w jaki to z nią robiłem, wykluczał jej satysfakcję -
ciągnął z goryczą. - Choć nie powiem, była to pewna wygoda.
Jemma wstała i zstąpiła w dół po pozostałych stopniach. Woda obmywała
teraz jej piersi, jakby je pieszcząc. Czyżby szła do niego, łamiąc te bezsensowne
reguły?
Szła ku niemu, póki jej różowe palce nie dotknęły linii między męskim i
kobiecym kąpieliskiem, a potem nagle zanurkowała i wyłoniła się spod wody
niczym ociekająca kroplami nimfa, mieszkanka wód, lśniąca, gładka,
przepiękna.
Elijah zbiegł ze stopni tak szybko, że woda wokół niego zafalowała. Nie
musiał nawet patrzeć w dół, żeby się przekonać, czyjego męskość w pełni ożyła.
- Chyba wolno się całować podczas kąpieli? - spytał, podchodząc do niej.
Pokręciła głową. Wyglądała niezwykle tajemniczo, wzrok miała
rozmarzony. Mógł w niej teraz ujrzeć romantyczną dziewczynkę, która
przychodziła tu z matką, i młodą żonę zakochaną w mężu, choć było to
zaaranżowane przez innych małżeństwo, które on zmarnował.
- Tylko bez dotykania - powiedziała, a przewrotny uśmiech powrócił. -
Bo...
Była na wyciągnięcie ręki. Ręce same mu się kierowały ku jej piersiom.
Pragnął smakować brodawki wargami, przeciągnąć dłonią po gładkich plecach.
Serce waliło mu jak oszalałe, ale regularnie i równo. Nie dbał zresztą o to.
- Masz jakieś pomysły, których nigdy nie próbowałeś urzeczywistnić, kiedy
się pobraliśmy - zauważyła.
- Ale byliśmy małżeństwem, tak czy owak.
- Wiesz, co mam na myśli. Byliśmy... - i gwałtownie zanurzyła ręce w
wodzie.
Krople osiadły jej na piersiach, których tak pragnął dotknąć.
- ...dokładnie okryci kołdrą - powiedział z rezygnacją. - Byłem wtedy
bardzo młody. I głupi, ma się rozumieć. A także bardzo się bałem.
To ją zaskoczyło.
Stał tuż przed nią, przed jej ciałem, a trzymał ręce przy sobie! To go wręcz
zabijało. Jego męskość rwała się w przód, nie pozwalając się zmusić do
posłuszeństwa.
- Czy ktoś ci mówił, jak i gdzie umarł mój ojciec? - spytał.
Nienawidził współczucia, ale nie z jej strony. Ono by mu pomogło
przezwyciężyć coś, co mu ciążyło.
- Był wtedy u pewnych pań - zaczęła ostrożnie.
- W Pałacu Salome. Udało nam się zataić przed opinią publiczną szczegóły.
- Słyszałam, że chodziło o dwie kobiety.
- Prawdziwy skandal nie dotyczył wcale kobiet - odparł, gotów wyjawić jej
wszystko.
- Mężczyzny? - spytała tak zaskoczona, że otworzyła usta.
- Nie. Ale mój ojciec był... - słowa z trudem przechodziły mu przez gardło -
... przywiązany do łóżka. Miał dość szczególne upodobania.
- Aha...
- Dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, że chodziło tu o chłostę.
Jemma się zaśmiała. Był to uroczy, zachwycający śmiech, który zdawał się
do czegoś zapraszać, ale świadczył o zaszokowaniu.
- Wybacz mi - powiedziała rozbawiona - ale sama myśl o tym, że ktoś
mógłby chłostać ciebie, Elijahu, wydaje się absurdalna. Przecież taki z ciebie
książę! Nawet teraz. Nawet gdy jesteś nagi.
- Teraz jestem mężczyzną i nikim więcej.
- Nie! - Pokręciła głową ze śmiechem. - Stoisz tak, jakbyś brał ziemię w
posiadanie stopami. A w dodatku sposób, w jaki unosisz podbródek... Jest w
tobie coś do szpiku kości władczego.
- Coś sztywnego, chciałaś chyba powiedzieć? - Chętnie by odrzucił tę
swoją wyniosłą, moralistyczną osobowość, ale zapewne było już na to za późno.
- Chyba nie będę cię musiała przywiązywać do łóżka tasiemką od gorsetu?
Elijah oniemiał, lecz po chwili zrozumiał, że to był tylko żart. A ona wciąż
się śmiała. Do niego. Gotów już był objąć ją i przeciągnąć na swoją stronę, do
męskiej części kąpieliska.
- Mówię bzdury, prawda? - spytał chwilę później.
- Nie! Tylko że... cóż... zawsze myślałam, że mogłoby to być zabawne...
- Naprawdę chciałabyś mnie przywiązać do łóżka?!
- Nie! - parsknęła, cała czerwona.
Jej spojrzenie mówiło, że woli chwile wspólnej rozkoszy między
mężczyzną a kobietą od tych budzących wstręt praktyk.
- Moja matka chyba nie powinna mi była opowiadać o tym równie
szczegółowo - stwierdził, poruszając rękami tak, by widzieć, jak fale opływają
jej piersi.
- Ile lat wtedy miałeś?
- Siedem, może osiem.
Jemma pobladła.
- Czy matka opowiedziała ci dokładnie o śmierci ojca tuż po niej? Ze
wszystkimi szczegółami?
Nie zdawał sobie dotąd sprawy, jak bardzo go matka tym skrzywdziła. Nie
chodziło zresztą tylko o szczegóły: drżenie jej głosu świadczyło o obrzydzeniu,
gdy mówiła o obydwu kobietach, o rzemieniach, którymi zmarły książę był
spętany, o całej tej upokarzającej prawdzie.
Jemma mogła to poznać z wyrazu jego twarzy.
- Postąpiła bardzo niewłaściwie - uznała. - Nieważne, jak skandaliczne
upodobania miał twój ojciec. Powinna była oszczędzić szczegółów jedynemu
dziecku.
- Myślę, że nie była w stanie pohamować gniewu.
Po chwili milczenia Elijah poczuł z zadowoleniem, że cały jego dziecięcy
wstręt i strach rozpływają się, jakby je zmyto z niego ciepłą wodą.
- Czy któryś z tych Francuzów cię wiązał? - odważył się spytać.
Znów się zaczerwieniła.
- Oczywiście, że nie! Zresztą nie było ich znów tak wielu, a ty mówisz,
jakby chodziło co najmniej o setki! Tylko dwóch.
- Wiem.
Wątpił, czy czułby się wygodnie w takiej pozycji, lecz wyobraził sobie
nagle, jak oplata miękką wstążką jej nadgarstki. Jak przywiązuje ją do łóżka, tak
żeby jego wyrafinowana żona nie mogła go powstrzymać od tego, co zamierzał
robić z jej ciałem.
Musiała to wyczytać w jego oczach, bo zakryła piersi rękami, jakby w
nagłym odruchu obrony.
- Nie! - zawołał, mając dosyć narzuconych mu ograniczeń.
W następnej chwili trzymał ją w ramionach, a w przerwach między
pocałunkami mówił jej o wszystkim, co zrobi, jeśli wreszcie wpuści go do
swojego łóżka.
Na stercie poduszek.
- Jemmo - powiedział, unosząc twarz znad jej ust i przesuwając rękami po
plecach aż do krągłych pośladków. - Jeśli naprawdę upierasz się przy tym,
żebyśmy nie pozwolili sobie na nic w tej kąpieli, to czy mogę wrócić z tobą do
naszego domu i znaleźć się w twojej sypialni wieczorem?
Jemma poczuła się tak, jakby para unosiła się raczej znad jej ciała niż znad
wody. Elijah wpatrywał się w nią, wciąż trzymając ją mocno w ramionach, tuż
przy swoim spragnionym ciele.
- Tak - wyszeptała.
Wiedziała, że to złamie jej serce, ale nie była w stanie dłużej mu się
opierać. Prawdę mówiąc, było już za późno. O wiele za późno.
Był mężczyzną, którego kochała. Kimś, kto cenił honor bardziej niż życie,
a z pewnością bardziej niż żonę. Mogła się jedynie podporządkować jego
żądaniom.
A jednak ją zaskoczył. Powiódł dłońmi po jej ciele w sposób do bólu wręcz
delikatny, a potem się cofnął. Woda, która opływała jej uda, brzuch i wszystkie
inne miejsca, gdzie przedtem gościły jego ręce, stała się nagle lodowata.
- Wczoraj mi odmówiłaś.
Jakiż był piękny z tym poważnym spojrzeniem i mocno zarysowanymi
kośćmi policzkowymi.
- Kobietom przysługuje prawo do zmiany zdania - odparła, usiłując nie
zdradzić się z tym, że kocha go nad życie.
Bardziej niż on cenił własne.
Uśmiech męża zawrócił jej w głowie mocniej od wina i wydał się słodszy
od miodu. A że Elijah był mężczyzną, w uśmiechu tym był widoczny co
najmniej triumf.
17
Później
- Lady Banistre wydaje dziś wieczór bal dobroczynny - powiedziała
Jemma, wchodząc do gabinetu Elijaha.
Pomyślała, że wie, jaka będzie jego odpowiedź, ale... Elijah uniósł znad
papierów roztargniony wzrok.
- Co mówiłaś? Przepraszam, ale pisałem...
- Czy to coś ważnego? Czy mam przyjść później?
- Mogę to skończyć potem - odparł, kładąc bibułę na karcie.
Jemma przysiadła na poręczy jego fotela.
- Och! - zawołała, widząc, jak szybko zakrył rękopis. Nie miała wprawdzie
ochoty tam zaglądać, a jednak...
- Chyba muszę złożyć krótką wizytę memu radcy prawnemu - powiedział
Elijah. - Mogę nie wrócić do domu przed zachodem słońca.
Jemma zmarszczyła nos.
- Co za nudy. Czy to nie może poczekać?
- Niestety, nie. Myślałem, że moglibyśmy tego wieczoru pograć w szachy.
- W szachy?
- W łóżku - dodał niewymuszonym tonem.
W głowie jej zawirowało.
- Chodzi ci o ostatnią partię naszego turnieju? Dzisiaj?
Spojrzał na nią spokojnie; był w każdym calu księciem.
- Myślę, że powinniśmy oszczędzić Klubowi Szachowemu zbędnej fatygi i
sami rozstrzygnąć kwestię, kto jest najlepszym graczem.
Jemma poczuła, że się czerwieni, przypominając sobie ich umowę.
- Z zawiązanymi oczami?
Uśmiech Elijaha sprawił, że krew w niej zawrzała. Bez słowa mąż posadził
ją sobie na kolanach. W jego pocałunku, jak z trudem sobie uświadomiła, było
coś dzikiego i rozpaczliwego, coś...
- Elijahu - powiedziała, usiłując uchylić się od uścisku jego mocnych
ramion. - Co ci jest? O co chodzi?
- Po prostu sporządzam niełatwy tekst - odparł, całując ją w czoło. -
Zirytowało mnie to. Przepraszam cię.
- Och.
- A więc nasza partia zacznie się tego wieczoru, księżno. Punkt o
jedenastej. Dam ci godzinę na próbę wygrania, obojętne, z zawiązanymi oczami
czy też nie. - Zęby jego wydały się jej bardzo białe, gdy się uśmiechnął. - A
potem zwycięzcą zostanę ja.
Jemma prychnęła i zadarła nos do góry.
- Pycha prowadzi do zguby... proszę księcia.
- Twoja zguba nastąpi wcześniej od mojej - odparł, uśmiechając się
wyzywająco. - Padniesz na wznak.
Obaj francuscy kochankowie, których sobie wzięła tyle lat temu, byli skryci
i nieufni, przejęci do głębi tym, że kobieta uważana za najpiękniejszą Angielkę
w Paryżu wybrała właśnie ich. Nadskakiwali jej ochoczo. Nie byli władczy,
aroganccy ani zaborczy, tylko wdzięczni.
Można by to przypisywać temu, że nie byli też książętami, i pozostać przy
tym wyjaśnieniu. Tytuł nie wyjaśnia jednak wszystkiego, tak przynajmniej
uważała Jemma. Ani zachowania Elijaha, ani sposobu, w jaki na nią patrzył.
- Nie rozumiem - wyszeptała, mówiąc to raz jeszcze, choć już jej wcześniej
wyjaśnił - dlaczego tak łatwo pozwoliłeś mi odjechać. Co się zmieniło?
- Nie przyszło mi to wcale z łatwością. - Elijah zacisnął zęby. - Zresztą
pojechałem za tobą aż do Gravesend, nie wiedziałaś o tym?
- Pożegnałeś się ze mną poprzedniego wieczoru, jeśli można nazwać to w
ten sposób. Dokładnie pamiętam, co powiedziałeś. Ze wyjazd do Francji to moja
decyzja, nie chcesz mi więc stać na drodze.
- Nie mogłem zasnąć, aż wreszcie pojechałem powozem do Gravesend,
przybyłem tam o świcie i wypytałem kapitana, żeby się upewnić, czy statek jest
bezpieczny. A potem czekałem.
- Niemożliwe!
- Stałem na nabrzeżu, nie mogłaś mnie tam zobaczyć. A ty...
- Płakałam.
- Płakałaś, kiedy wchodziłaś na pokład - przytaknął głucho. - Zrozumiałem
wtedy, że zniszczyłem wszystko, że zrujnowałem nasze życie. Miałaś prawo
mnie opuścić. To był twój wybór, a ja musiałem ci na niego pozwolić.
- Wolałabym, żebyś tego nie robił - szepnęła, obejmując go.
- Gdybym w ten sposób postąpił, nie byłbym lepszy od mojego ojca.
- Jestem innego zdania. Mogłeś mi powiedzieć, że żałujesz... a ja bym
wtedy została.
- Potraktowałbym cię wówczas jak swoją własność. To byłoby nieetyczne.
Zaczęła się śmiać, z głową przytuloną do jego piersi, nasłuchując bicia jego
serca.
- A teraz?
- A teraz jesteś moja - mruknął gniewnie. Uścisk jego ramion się wzmógł. -
No i, Jemmo...
- Co?
- Dziś wieczór nie powinnaś nic mieć na sobie.
Uśmiech, który widniał w jego wzroku, był czystą arogancją.
- Nie rozumiem ciebie. - Jemma spojrzała mu w oczy. - Chyba zresztą
nigdy cię nie zrozumiem. A gdybym tak powiedziała, że dziś wieczór chciałam
grać w szachy z Villiersem, nie z tobą?
Oczy mu błysnęły.
- Nie myśl sobie, że kiedykolwiek mnie znów opuścisz - powiedział
miękko, cichym głosem.
Jemma zjadła kolację u siebie, a potem wzięła kąpiel. Zaprzątały ją dwie
kwestie, obie związane ze wspomnieniami z pierwszych tygodni ich
małżeństwa. Może nie miała wielu romansów w Paryżu, może trwały one
krótko, lecz jej zdaniem najwięcej o tym, co robić w łóżku, dowiedziała się
podczas rozmów z innymi kobietami. I nauczyła się wiele.
Podczas jej nieobecności Elijah zerwał jednak z kochanką i żył sam. Czy
nie zgorszy się nabytą przez żonę wiedzą? Co powinna robić, czego zaś unikać?
A jeśli on się rozgniewa, nabierze do niej wstrętu i dojdzie do wniosku, że
nie jest lepsza od byle latawicy? Słyszała na przykład o tym, gdzie kobiety
całują mężczyzn, choć sama nigdy nie miała takich chęci, a było to czymś wręcz
nie do pomyślenia względem Elijaha. Sama myśl o jego ciele sprawiała, że
zaczynała się rumienić.
Chciałaby... tak, chciałaby... żeby...
Nie mogła. Trzeźwy umysł Jemmy, który tak zręcznie radził sobie z
intrygami Wersalu, przestrzegał ją przed tym wyraźnie. Nawet gdyby zabrała się
do tego zręcznie, Elijah poczułby się nieswojo i byłby zażenowany.
Sądząc z jego słów, że pozwolił jej odjechać, bo „miała do tego prawo",
wydałaby mu się niewierną żoną.
Była bliska paniki. Nie przerażały jej co prawda męskie emocje, a jeśli
nawet miała jakieś romanse, to bardziej tu zawinił Elijah, jego sztywna
moralność i chłodna obojętność, która ją od niego odepchnęła. Jakim głupcem
musi być mężczyzna, jeśli nie odwiedzi żony, póki się nie dowie, że wzięła
sobie kochanka! Była to doprawdy gorzka myśl.
A tymczasem Jemma chciała po prostu być sobą. W łóżku i poza łóżkiem.
W jej wieku nie mogła już udawać niewinności. Dawno ją straciła i zyskała zbyt
wiele doświadczenia, by utrzymywać, że nie obchodzi ją erotyczna satysfakcja.
Przeciwnie, obchodziła.
Jeśli zaś pamiętała coś z samych początków ich współżycia, był to właśnie
prawie zupełny brak tej satysfakcji. Mężczyzna łatwo może ją sobie zapewnić
sam jeden, kobietom przychodzi to trudniej.
Gdyby chciała udawać naiwność, mogłaby odgrywać kobietę
niezaspokojoną, nieznającą tego, co Francuzi zwą la petite moń, szczytem
rozkoszy. Było to jednak nie do przyjęcia.
Wstała od stołu po prostym posiłku, całkowicie opanowana. Choć władczy
ton Elijaha zachwycał ją, jej mąż powinien się też nauczyć, jak być posłusznym.
- Dzisiejszego wieczoru sama podam małą kolację jego wysokości -
powiedziała Brigitte. - Przyjdzie do mnie na partię szachów.
- Wiem, wasza wysokość. Cały Londyn wie... wreszcie ten turniej się
skończy!
Jemma była zaskoczona. Już sam fakt, że służba chciała zachęcać własnych
państwa do dzielenia łoża, był dość żenujący, ale żeby cały Londyn...
- To z powodu zakładów - wyjaśniła Brigitte, widząc minę swojej pani. -
Mnóstwo ludzi się założyło. Fowle mówi, że cały londyński Klub Szachowy nie
może się wprost doczekać wyniku. A są w nim tylko dwie kobiety, o czym jej
wysokość dobrze wie: - pani i pani Patton.
- Słyszałam o tym - mruknęła Jemma.
- Większość założyła się, że pani wygra - ciągnęła rozanielona Brigitte - a
jeśli tak się stanie, zostanie pani pierwszym z graczy.
- Powinnam wygrać - oznajmiła Jemma.
Przez całe lata grała w szachy z samą sobą - ona czarnymi (bo grzeszyła), a
Elijah białymi (bo był cnotliwy). Lub raczej, skoro Elijah był w Anglii, a ona we
Francji, udawała Elijaha, grając białymi. Znała styl jego gry: miał umiejętność
przewidywania, odwagę i tajemniczą zdolność stawiania przeciwnika w sytuacji
bez wyjścia, a potem druzgotania jego - lub jej - oporu.
- Jak pani zdoła to zrobić? - próbowała ją wypytywać Brigitte. - Jeśli
obydwoje państwo będziecie mieć zawiązane oczy, to jak rozróżnicie figury?
Czy powie mi pani, jaki ruch chce zrobić, a ja go mam wykonywać?
- Och nie - odparła Jemma z roztargnieniem - na szczęście Elijah i ja
jesteśmy obydwoje mistrzami.
Zaskoczyło to Brigitte.
- Nie potrzeba nam szachownicy - uśmiechnęła się do niej Jemma. -
Rozegramy partię w wyobraźni.
- W wyobraźni? - Najwyraźniej Brigitte nie mieściło się to w głowie.
- Chyba że jego wysokość uzna, iż nie ma dość wprawy, by sobie
wyobrazić szachownicę. - Jemma uśmiechnęła się szeroko.
Nie miała pojęcia, czy Elijah grał kiedykolwiek bez szachownicy, ale mógł
to zrobić. Był w końcu jednym z najlepszych graczy, z jakimi się zmierzyła w
całym życiu. Lepszym niż francuski geniusz Philidor, lepszym (niekiedy) od
Villiersa, choć jej zdaniem Elijah, Villiers i ona sama byli sobie w gruncie
rzeczy równi.
Nie. To nieprawda.
Każde z nich miało swoją mocną stronę: Elijah - zdolność przewidywania,
Villiers - rozmach strategii, a ona - chwile błyskotliwej i pięknej gry.
Mieli też jednak i słabości. Elijah zawsze postępował bezkompromisowo,
było to jego namiętnością. Widział wszystko - także życie - w kategoriach
czerni i bieli, dobra i zła, słuszności i błędu.
A w szachach wszystko to było.
Nawet z zawiązanymi oczami i w łóżku... Musiała podnieść stawkę.
Wiedziała dokładnie, jak Elijah widział dzisiejszą grę: jako środek do celu,
a tym celem było jej ciało i jej łóżko. Chciał wygrać, ale to, czego pragnął
naprawdę, miało nastąpić potem.
Szachy były jej najukochańszym towarzyszem podczas lat rozstania i teraz
też miały się nim stać. Należało wyciągnąć z tego korzyść, dostarczając
Elijahowi rozrywki.
Gdyby mąż mógł teraz widzieć jej dyskretny uśmiech, wycofałby się
zapewne z gry.
- Brigitte - powiedziała.
- Tak, wasza wysokość?
- Dzisiaj wieczorem będzie mi potrzeba jeszcze kilku innych rzeczy.
Gdybyś była tak dobra...
18
Jemma była ciekawa zwłaszcza jednego: co będzie miał Elijah na sobie,
kiedy stanie w jej drzwiach? Po namyśle uznała, że przyjdzie całkiem ubrany.
Ukazanie się w szlafroku oznaczałoby brak dżentelmeńskiej dyskrecji,
zważywszy zainteresowanie służby ich rozgrywką.
Ona zaś włożyła cudowną nocną koszulę z delikatnego kremowego
jedwabiu, lamowaną koronką, i dobrany do koloru szlafroczek. Kiedy leżała, a
dekolt uniósł się nieco, można było jednak dojrzeć niespodziewanie, że
podszewka jest ze wspaniałego wiśniowego jedwabiu. To było coś, czego się już
przed laty nauczyła od znajomych Francuzek.
- Zaskocz go! - Śmiała się pewna stara Francuzka. - Włóż skromny
szlafrok, ale z podszewką o barwie szkarłatu godnego nierządnicy. Udawaj
niewiniątko, a potem bądź łotrzycą! - Postąpiła zgodnie z jej radą, pamiętając
też o kilku bardzo przyziemnych pouczeniach tyczących męskiej anatomii; do
żadnego z nich się wprawdzie nie chciała stosować, ale przeciw ich
wypróbowaniu nic nie miała.
Makijaż jej był tak artystyczny, że tylko równie bystry człowiek jak Corbin
mógłby dostrzec, iż się w ogóle umalowała. Na włosach nie było ani okruszka
pudru. Spływały na ramiona, lśniące jak słońce.
- Jego wysokość będzie uszczęśliwiony - powiedziała Brigitte, nim wyszła
z pokoju.
Jemma spojrzała na nią zaskoczona. - Dziękuję! Choć tylko ty i ja wiemy,
ile moja piękność zawdzięcza błyskotliwym kreacjom signory Angelico, nie
mówiąc już o moim ulubionym różu do ust.
- Nie to miałam na myśli - odparła Brigitte - tylko myślę, że... że pani jest
dzisiejszym wieczorem zainteresowana, no nie? Jemma westchnęła w duchu.
Czy życie może być jeszcze bardziej kłopotliwe?
- Tak.
Brigitte zaśmiała się radośnie.
- Szczęściarz z niego!
Elijah pojawił się dokładnie o dziesiątej, wykazując, jak uważała, spore
zainteresowanie grą, a również, bez wątpienia, i tym, co zapewne miało po niej
nastąpić.
Oczywiście był całkiem ubrany.
Jemma otworzyła drzwi, jak najbardziej świadoma tego, że świece
ustawione wokół pokoju rzucają niezwykle korzystny blask na jej skórę.
Elijah nie odrywał oczu od jej twarzy. Wszedł jednak do sypialni tak, jakby
to był salon. Spojrzał na wytworny stoliczek przy jej łóżku, na wspaniałe
przekąski, przysłane przez panią Tulip, i starannie udrapowaną przepaskę, którą
wybrała do zawiązania oczu.
Ku jej zaskoczeniu zaczął się śmiać.
- Czuję się, jakbym wszedł do apartamentów jakiejś słynnej kurtyzany.
Jemma przygryzła wargę, a potem się uśmiechnęła.
- Czy mam zażądać zapłaty z góry, czy też zaufać twemu honorowi
dżentelmena, który zobowiązuje cię do zapłaty później?
- Och, z góry - powiedział poważnie, podchodząc do niej.
Coś w jego oczach złagodziło i napięcie, i zażenowanie, jakie w niej
wzbudził jego komentarz.
- Czy mogę cię pocałować? - Pytanie było proste, a jednocześnie bardzo w
jego stylu.
Z trudem opanowała dławienie w gardle.
- Tylko wtedy, jeśli będę się mogła zrewanżować tym samym.
Pocałował ją więc. Tak jak żaden mężczyzna nie całuje kurtyzany ani
kochanki. Ani żadnej kobiety, której płaci się za intymną satysfakcję. Pocałunek
zaczął się zetknięciem warg i niemym pytaniem.
Kurtyzana nie odpowiedziałaby na nie, bo nie byłaby zdolna odczytać
mnóstwa zawartych w nim sygnałów, od dotknięcia jego dłoni na jej ramionach
przez kontrolowany bezruch warg aż do nachylenia głowy.
- Tak - powiedziała, odpowiadając mu, również bez słów, muśnięciem jego
dolnej wargi. - Tak.
Cofnął się i spojrzał jej w oczy, a potem wziął ją w ramiona. Było to coś w
rodzaju przeżywania przez nich na nowo nocy poślubnej. Wtedy prawie się nie
znali, ona była nim zauroczona, a on ledwie mógł sobie przypomnieć jej imię.
Tym razem wszystko wyglądało inaczej. Elijah pozwolił jej działać, nic nie
mówiąc.
Ujęła jego dłoń i spytała:
- Czy chcesz zawiązać sobie oczy sam, czy może ja mam to zrobić? -
Zawahała się. - A jeśli zanadto ci to przypomina upodobania twego ojca,
możemy po prostu zrezygnować z opaski. To był zresztą głupi pomysł.
- Przenigdy - odparł, a jego uśmiech nie miał nic wspólnego ze smutnym
losem ojca. Ujął pasek różowego jedwabiu, który dobrała kolorem do koszuli. -
Sam go zawiążę, dobrze?
Chwilę później pasek ściśle przylegał do jego oczu, a ona zaśmiewała się,
patrząc, jak Elijah zderzył się z łóżkiem i wyciągnął ręce, usiłując ją złapać.
Dopiero gdy zaczął robić jej wyrzuty, że zachowuje się nie fair, wzięła
niczym nieozdobiony biały szaliczek, który wybrała dla siebie. Elijah złapał ją i
żartem próbował przewrócić na łóżko.
Cały świat zniknął, gdy zawiązała sobie opaskę wokół głowy.
- Och, Boże - westchnęła.
- Dziwne to, prawda? - spytał leniwie Elijah zadowolonym głosem, który
dotarł do niej gdzieś z prawej strony.
- Czy siedzisz na łóżku? - spytała niepewnie.
- Tak. Leżę tu, wyobrażając sobie, jak się potykasz, szukając mnie.
- Och, ty łotrze! - parsknęła, odwracając się w stronę, skąd dochodził jego
głos, z wyciągniętymi rękami. Potknęła się o łóżko i padła na wznak.
Objął ją i przyciągnął do siebie.
- Powinienem był zdjąć buty - stwierdził. - Czy nie złamię reguł, jeśli tak
zrobię? Nie wiem, czy zdołam tego dokonać z zawiązanymi oczami.
- Dobrze - zgodziła się i przesuwała z miejsca na miejsce, póki nie nabrała
pewności, że nie spadnie z łóżka.
- Ty także o czymś zapomniałaś. - Dał się słyszeć głuchy dźwięk, jakby but
uderzył o podłogę.
- Ale nie o szampanie. - Wiedziała dokładnie, gdzie się teraz znajdował - po
lewej stronie łóżka, przy wezgłowiu, a to znaczyło, że mały stoliczek z
kieliszkami szampana ma tuż koło swojej ręki.
Istotnie, był tam. Zdołała go wymacać końcami palców, a potem objąć
dłonią butelkę. Zrozumiała też, że może się go nawet napić.
- Zapomniałaś o szachownicy - powiedział z rozbawieniem. - O Boże,
będziemy musieli zająć się czymś innym.
- Nie potrzebujemy szachownicy. Czy ty... - wyciągnęła rękę - wracasz do
łóżka?
Materac ugiął się nieco; była to odpowiedź na jej pytanie.
- Tak.
- Mogę dać ci kieliszek szampana.
- Zawsze możemy przenieść się do mojego łóżka, jeżeli to przemoknie -
zauważył pogodnie Elijah.
Jemma zdołała odstawić własny kieliszek na stolik i wziąć z niego kieliszek
Elijaha. Choć ręce ich się zetknęły, nie upadł.
- Wypiję cały kieliszek teraz - powiedział jej prosto do ucha. - W
przeciwnym razie nie odpowiadam za jego bezpieczeństwo.
- Chętnie bym cię zobaczyła tak wstawionego jak markiza - odezwała się,
próbując ponownie wymacać swój kieliszek.
- Co ty wyprawiasz?
- Ja tylko... - rozległ się brzęk, a potem odgłos pękającego szkła. -
Chciałam jedynie znaleźć mój kieliszek - powiedziała ze smutkiem.
- Butelka wciąż jeszcze stoi. Nie ruszaj się. - Elijah wyciągnął rękę ponad
nią i najwyraźniej udało mu się ją chwycić. - Przypuszczam, że powinienem ci
nalać.
- Co? A jak zamierzasz tego dokonać?
- O, tak. - Nagle poczuła, że ciepła, duża dłoń przesuwa się po jej włosach,
głaszcząc je najdelikatniej, jak tylko można sobie wyobrazić.
Jeden z palców zatrzymał się na jej nosie, a potem zastąpił go pocałunek.
Drugi palec dotknął jej warg. I po nim również nastąpił pocałunek.
- Wyobraź sobie - szepnął - że gdzie tylko może trafić moja ręka, trafią też
moje wargi. Możliwości są... nieograniczone.
Nie mogła powstrzymać się od chichotu, ale z przewiązanymi oczami czuła
się jednak niepewnie. Nigdy jeszcze się nie kochała, nie kontrolując
jednocześnie tego, jaki efekt wywiera jej ciało na partnerze - czy to był Elijah
przed laty, czy jej dwaj francuscy kochankowie.
W istocie jej satysfakcja w dużej mierze zależała od tego właśnie zmysłu
kontroli i od wrażenia, jakie wywierała na mężczyźnie, który patrzył na jej
piersi. Gdy zmieniała nieco pozycję nóg, mężczyzna wydawał stłumiony jęk.
Gdy patrzyła w jego oczy, pociemniałe od żądzy, wyglądał tak, jakby go coś
bolało.
Ale teraz...
Z opaską na oczach była bezbronna, jakby cała jej zręczność i atrakcyjność
zniknęły razem ze wzrokiem.
- Dziwnie się czuję - szepnęła. - Może powinniśmy to przerwać?
Poczuła na wargach jego palce, a potem zimną szyjkę butelki z szampanem.
- Nie pijam prosto z butelki! - prychnęła.
- Dzisiaj to zrobisz. - Głos Elijaha był łagodnie wymruczanym rozkazem,
który sprawił, że poczuła się jeszcze bardziej bezbronna.
Zrobiła tak. Doznała dziwnego wrażenia, jakby wszystkie jej zmysły
ograniczyły się do zmysłu smaku zimnego wina. Elijah wcale jej nie dotykał, a
jednak czuła jego obecność: oddech męża unosił jej włosy, ciało spoczywało tuż
przy jej ciele. Pachniał wspaniałe - korzennymi przyprawami, mydłem i czystą
męską skórą.
- Już dosyć - krzyknęła, usiłując odzyskać kontrolę nad sobą.
Usłyszała odgłos odstawiania butelki.
- A teraz pozwól mi się przekonać, czy dobrze rozumiem, na czym będzie
polegać ta gra. Czy mamy leżeć jedno przy drugim - w końcu reguły żądają,
byśmy nie wychodzili z łóżek - i wyobrażać sobie szachownicę?
- Tak.
- Nigdy nie grałem w szachy bez niej - mruknął zamyślony.
- Możesz przegrać - stwierdziła.
Potarł jej ucho nosem, aż podskoczyła.
- Albo... ty możesz przegrać - uznał.
- Oczywiście, tak też może być. - Nagle poczuła, że przesunął po jej skórze
językiem.
- Elijah!
- Czuję się, jakbyśmy byli figurami na średniowiecznych nagrobkach.
- Co takiego?
Elijah bawił się jej uchem, zataczając kciukiem szerokie kręgi po jej szyi.
- No wiesz, na tych nagrobkach, gdzie lady jakiegoś tam imienia i jej
małżonek leżą przy sobie jako postacie z marmuru i patrzą prosto w górę. A w
dodatku mają zwykle ręce złożone do modlitwy. Czy właśnie tak zrobimy...
kiedy będzie już po wszystkim? - głos mu lekko drgnął pod koniec zdania.
- Hm... - Jemma usiłowała odzyskać kontrolę nad sobą, lecz czuła się
całkowicie wytrącona z równowagi.
Leżała wyciągnięta na łóżku, a więc chyba z niego nie spadnie. Elijah
przekomarzał się z nią, jakby była jedną z potraw czekających na nich z boku,
lecz ona czuła się unieruchomiona, bo nic nie widziała.
- Nie sprawią ci to przykrości? - spytała, zwracając ku niemu twarz, choć
nie mogła go zobaczyć.
- Nie. - Z tonu jego głosu mogła wywnioskować, że czuł się całkiem
normalnie.
- A ty jak się czujesz? - spytał.
- Jakbym była osamotniona - odparła niepewnie.
- Nie jesteś osamotniona. - Cień rozbawienia w jego głosie sprawił jej
przykrość.
- Nie podoba mi się to zbytnio. - Jemma sięgnęła ku opasce, jakby miała ją
zdjąć.
Ale on, rzecz jasna, jakimś dziwnym sposobem to przewidział. Nagle
znalazł się na niej, a duża dłoń chwyciła za obie jej ręce i uniosła je ponad
głową.
- Łamiesz reguły - szepnął, przesuwając wargami po jej ustach.
Ciało miał twarde. Właściwie nocnej koszuli z jedwabiu mogłoby w ogóle
nie być, bo czuła przez nią każdy guzik jego pantalonów, siłę napiętych mięśni,
wyprężoną męskość.
Okropna, bulwersująca niepewność, której powodem była niemożność
oglądania męża, przeobraziła się w coś innego, niewiarygodnie erotycznego.
Ręce Elijaha przytrzymywały jej ręce, uniesione nad ich głowami. Powinna czuć
się jeszcze bardziej bezsilna, a tymczasem było na odwrót.
Powoli wyprężyła się pod nim, ocierając się o niego niczym kotka. Nie tyle
słyszała jego pomruki, ile je czuła każdym calem ciała.
- O, tak już lepiej - powiedziała. - A skoro ty jesteś białymi szachami, to
zrób pierwszy ruch. - i uniosła nieznacznie ku górze swoje biodra.
- Trzeba ustalić pewne reguły. - Głos Elijaha stał się głębszy.
- Ja też tak uważam.
- Co masz na myśli?
- Za każdym razem, gdy gracz utraci jakąś figurę, wystąpi - on lub ona - z
prośbą lub też życzeniem. Może wtedy żądać, czego tylko zapragnie.
- A więc teraz poprosisz o coś? - Głos Elijaha był gardłowym pomrukiem.
Zrozumiała, że to, co robiła, sprawiło mu wielką przyjemność.
- Istotnie - odparła z powagą i znów legła płasko na łóżku.
- W zamian za każdą figurę? To by było...
- Dwanaście. Albo tylko pięć. To będzie zależało od tego, jak dobrze
zagrasz.
- To z kolei zależy od tego, jak dobrze potrafię sobie wyobrazić
szachownicę - powiedział i dotknął końcem palca jej dolnej wargi.
Zaśmiała się.
- A teraz, jak sądzę - mruknął - będziesz szaleć po całej szachownicy i
strącać z niej moje figury.
- Przecież często wygrywam dzięki poświęceniu wielkiej ich liczby.
Elijah leżał dotąd bez ruchu, pozwalając jej ocierać się o niego. Teraz
przygniótł ją sobą, choć na tyle tylko, by poczuła jego siłę. Instynktownie jej
ciało wyczuło jego potrzeby. Oplotła go nogami. Rozchyliła wargi, a on je
nakrył swoimi.
Całowali się zachłannie, gwałtownie, ulegle, powoli. Elijah puścił jej ręce.
Objęła go za szyję.
Z wolna pojęła, że najlepsze pocałunki są zawsze na ślepo. Pozwoliła mu
wniknąć w swoje usta. Czuła, co robił, i wyczuwała, co się z nim działo. Zniknął
gdzieś jej mąż dżentelmen. Mężczyzna, który ją przygniatał swoim ciałem, nie
był dżentelmenem. Nie był jej Elijahem, małżonkiem bezpiecznym i etycznym,
przypominał raczej rozbójnika, wyrzutka niewolącego niewinne dziewczę,
mężczyznę, który najpierw przemocą całuje damę, później robi to raz jeszcze, a
potem nagle znika bez słowa.
Czuła, jak zrywa się na kolana i zdziera z siebie surdut, który odrzuca na
bok. Leżała bez ruchu, niesłychanie podniecona, wyobrażając go sobie takiego,
jakiego widziała w rzymskiej łaźni.
W ślad za surdutem poszła koszula.
- Dotknij mnie! - mruknął jej prosto w ucho.
Jemma z szerokim uśmiechem założyła ręce pod głowę.
- Czy zdobyłeś prawo do prośby? - spytała. - Bo, jak mi się zdaje, białe
zaczynają grę i powinieneś wykonać jakiś ruch.
Elijah wydał z siebie pomruk i coś, co brzmiało jak przekleństwo, choć
nigdy nie klął.
- Przesuwam pionek na d4.
- Mój ruch będzie taki sam - odparła.
- O Chryste - jęknął i zaczął ciężko dyszeć. - Muszę się skoncentrować. Nie
mogę myśleć!
Nadal obejmował ją mocno nogami.
- Nie mogę cię zobaczyć! - rzuciła ze śmiechem.
- Wiem o tym - wymamrotał. - Ale chyba już się nie obawiasz tego, że nic
nie widzisz?
- Rzeczywiście.
Cofnął się.
- Siedzę przed szachownicą - powiedział chwilę później. - Czemu nie
przyłączysz się do mnie?
Jemma siadła ostrożnie. Teraz, kiedy jej nie dotykał, wrażenie bezradności i
bezbronności zniknęło.
- Gdzie jesteś?
Głos jej musiał zadrżeć, bo chwilę później poczuła wokół siebie jego
ramiona i Elijah przytulił ją do siebie.
- Tutaj. Trzymam cię.
Znów poczuła się dobrze.
- Twój ruch - powiedziała.
- Poczekaj chwilę. - Pomacał wokoło i odnalazł butelkę.
Dotknął palcami jej warg, potem poczuła na nich szyjkę butelki.
- Pij - rozkazał.
Pozwoliła, by szampan ochłodził jej gardło. Gdy odstawił butelkę, kilka
kropel stoczyło się jej po twarzy na szyję. Otarł je palcami, a za chwilę
językiem.
- Elijah! - wydyszała, gdy zlizywał krople wina z jej szyi.
Przeszedł ją dreszcz. Zacisnęła uda.
- Lubisz to? - spytał.
- Twoja kolej - powtórzyła, usiłując nie zwracać uwagi na to, co czuła.
- Pionek na e4.
Jej odpowiedź była natychmiastowa.
- Pionek bije pionka.
Elijah wydał pomruk, w którym pobrzmiewał śmiech.
- Czy ja mam cię o coś prosić, czy też ty mnie? Bo zapomniałem.
- Utraciłeś figurę, więc masz prawo do prośby.
- Jak szczegółowa może być?
- Bardzo - odparła, planując w wyobraźni cztery następne ruchy.
Zamierzała poświęcić trzy figury z rzędu. Zamierzała też wyrazić
niezwykle szczegółowe życzenia i byłaby niesłychanie zdumiona, gdyby Elijah
zdołał po tym dalej prowadzić grę.
- Chciałbym, żebyś dotknęła mojej piersi.
Mogła sobie wyobrazić, jak się uśmiecha, górując nad jej ciałem.
- Chętnie to zrobię, ale czemu się nie położysz?
Skoro przedtem przywarła ściśle do niego, znalazła się teraz nad nim, kiedy
położył się płasko na plecach. Przeciągnęła ręką po jego piersi, czując ciepło
skóry pod palcami. Miał wspaniałą klatkę piersiową, twardą, muskularną.
Zupełnie inną niż jej.
Jemmie nie wystarczyło jednak dotykanie jej końcami palców. Piersi jej
nabrzmiały i stały się ciężkie. Nachyliła się, muskając wargami jego twarz.
Delikatny jedwab nocnej koszuli opływał całe jej ciało niczym fale wody. Elijah
milczał.
- Czy lubisz, żeby cię tak właśnie dotykać? - wyszeptała.
- Tak - odparł wręcz modlitewnym tonem. - Tak. - Ręce Elijaha
powędrowały ku jej włosom, prześlizgując się po opasce, a o wszystkim, czego
nie mogła ujrzeć na jego twarzy ani wyczuć w jego głosie, dowiedziała się z
dotyku jego palców.
- Jak mi dobrze - mruknęła gardłowo, wracając do pozycji siedzącej.
Dłonie męża zsunęły się ku jej biodrom i je ścisnęły. Dziwne, ale i
cudowne było nie móc tego widzieć. Wyczuła jego brodawki i najpierw ledwie
ich dotknęła, a potem mocniej nacisnęła je kciukiem. Nadal nic nie mówił, czuła
jednak drżenie jego ciała.
- Królowa bije pionka - oznajmił tonem zbyt opanowanym, by się jej to
spodobało.
Ostrożnie ześlizgnęła się z niego, bojąc się trochę, że mogłaby spaść z
łóżka i rozpłaszczyć na podłodze.
- Jak wygląda pani życzenie, milady? - spytał. - Jestem do usług.
- Moja nocna koszula! Może zechcesz ją ze mnie zdjąć?
Nie ociągał się z tym. Uniosła ręce nad głową, oczekując szelestu jedwabiu,
lecz mocne dłonie schwyciły za brzeg dekoltu i zdarły z niej koszulę jednym
gwałtownym ruchem. Nagle poczuła, że jej skóra styka się już tylko z
powietrzem. Elijah cisnął koszulę jak najdalej, prawie jej nie dotykając. Wciąż
czuła jego ciało ponad sobą.
- Skoczek na c3 - powiedziała zachłannym szeptem.
- Królowa na h4.
Jemma oprzytomniała, usiłując zdusić w sobie pragnienie jego dotyku.
- Skoczek na f4.
- Skoczek na c3.
Jak głos Elijaha mógł być tak opanowany?
- Goniec na f4 - ciągnęła niemal szeptem.
Partia, którą rozgrywała w głowie, stawała się coraz bardziej
skomplikowana. Elijah grał defensywnie, lecz błyskotliwie. Zaatakowała,
przygotowując się do zabezpieczenia swego króla dzięki roszadzie. Elijah
odpowiedział na to atakiem na jednego z jej skoczków. Balet figur szachowych
stał się jeszcze bardziej zawiły w miarę ruchów na szachownicy.
- Pionek bije pionka - powiedział Elijah kilka minut później. - Milady...
Poczuła lekkie oszołomienie.
- Mam dwustopniowe życzenie.
- Nie wiem, czy to zgodne z regułą - odparł Elijah stłumionym, niskim
głosem, który podziałał na nią jak brandy.
Mówił teraz inaczej niż wtedy, gdy przeciwstawiał się Pittowi w Izbie
Lordów jako młody, budzący ogromne nadzieje polityk, który chciał ratować
angielski naród.
- Chciałabym, żebyś... dotknął moich piersi, tak jak ja przedtem twoich.
Nigdy jeszcze nie powiedziała czegoś takiego na głos i musiała opanować
jego drżenie.
- Gdybyś był taki dobry... No i chciałabym też, żebyś mi powiedział, co
wtedy czujesz.
- Co ja czuję?
- Tak - odparła, kładąc się na plecach i wyciągając ręce ponad głową, aż
sięgały do drewnianej deski zagłówka. - Powiedz mi, co czujesz, bo przecież
widzieć moich piersi nie możesz. Tak mi się podobało to, co mówiłeś mi w
łaźni.
Czuła szalone pożądanie, czekając na jego dotknięcie. Gdy nareszcie -
nareszcie! - mocne dłonie ujęły jej piersi, wydała bezwiednie jęk. A gdy zaczął
wodzić po nich kciukiem, poczuła, że cała drży i gwałtownie dyszy.
- No, powiedz! - wydyszała z trudem.
- Masz najpiękniejsze na świecie piersi - odparł, a gardłowy dźwięk jego
głosu zdradził jej wszystko, co chciała wiedzieć.
Stał się teraz nieco brutalniejszy i nic nie mogła poradzić na to, że drży pod
jego dotknięciem.
- Nie potrafię dobrze opisać tego, co czuję, ale...
Wargi Elijaha budziły w jej ciele żar. Mówił o słodkich, falistych liniach jej
ciała i porównywał coś do wiśni, ale go nie słuchała. Niczego nie widziała, ale
coś przejęło władzę nad jej ciałem. Musiała się bez przerwy poruszać, wyginać
pod dotykiem jego dłoni i warg, błagając go o coś, choć bez słów.
Z największym trudem przypomniała sobie o szachownicy. Zdołała to
jednak zrobić i grali, dopóki...
- Goniec bije skoczka - powiedział Elijah swoim łagodnym, głębokim
głosem.
- Mój ruch - odparła Jemma, oddychając głęboko.
Głowa Elijaha znalazła się w jej rękach. Przyciągnęła ją do swoich ust.
- Pocałuj mnie - szepnęła ledwo dosłyszalnie.
Pocałunki Elijaha były podobne do jego słów. Ten pocałunek był szorstką
pieszczotą, kontrolowanym ostrzeżeniem króla piratów przesłanym niewinnemu
dziewczęciu. Poczuła narastanie żaru w dole brzucha.
- Królowa bije gońca - oznajmiła, zdumiona pożądaniem skrytym w jej
głosie.
- A ja całuję cię, o tak - szepnął i naparł twardą męskością w nasadę jej
podbrzusza.
Kolejny pocałunek był jak ogień. Jemma instynktownie wygięła się pod
nim w łuk.
- Przesuwam pionek na c3 - mruknął Elijah.
Spróbowała sobie przypomnieć, jaki ruch powinna teraz wykonać ona.
Wiedziała to wszystko... wiedziała też, jaki ma być następny. Gdy jednak
niemalże go sobie przypomniała, Elijah powiódł dłonią w dół po jej ciele i nie
była już w stanie myśleć o niczym. Czy miała wykonać ruch pionkiem? Czy
może strącić jego skoczka?
Elijah przesunął się w stronę stolika, unosząc się nad nią. Próbowała
zignorować gwałtowne sygnały wysyłane przez jej ciało, gdy nagle wydała lekki
okrzyk. Elijah napił się widocznie szampana prosto z butelki, bo po jej szyi
przesunęły się chłodne wargi.
Skóra za to paliła ją żywym ogniem.
- Nie! - wyszeptała cicho, zwracając głowę ku niemu.
- To nie twoja kolej. Nie możesz teraz prosić o pocałunek - odparł na wpół
ze śmiechem. Nawet gdybyś o niego błagała, księżno.
- Nigdy o nic nie błagam. - Jemma wreszcie sobie przypomniała planowany
ruch. - Skoczek bije gońca. Ty wyrażasz życzenie.
Zimny język przesunął się po jej szyi.
- Och...
Wargi Elijaha paliły i jednocześnie mroziły jej policzki, krążyły koło
kącika jej ust. Rozwarła je, ale jego wargi umknęły.
- Chcę, żebyś błagała - powiedział. - Właśnie tego chcę. Bardziej niż
życzenia.
- Och...
- Wieża bije skoczka - wyszeptał jej prosto w ucho.
Już sam dźwięk jego głosu sprawił, że poczuła żar w dole brzucha.
Próbowała obmyślić następny ruch, ten, który miał zakończyć nieodwołalnie
całą grę i zapewnić jej czołową pozycję w Klubie Szachowym. Ale Elijah
ściskał jej ciało nogami, trącając nosem podbródek. Pachniał cudownie, a
wargami wodził po jej policzkach. Nie mogła o niczym myśleć. Chciała tylko
jednego: żeby zedrzeć z głowy opaskę i zanurzyć palce w jego włosach. A
potem całować go i całować bez końca.
- Twój ruch! - rozkazał.
Nie odpowiedziała i całym ciałem odczuła jego rozradowanie.
Nagle uświadomiła sobie coś, co powinna była wiedzieć od samego
początku. Czasami wygrana w szachy się nie liczy. Kochała Elijaha. Kochała go
całym sercem, co oznaczało, że chciała, by zwycięzcą został on. A raczej nie
dbała o zwycięstwo. Nie musiała wygrywać każdej partii szachów.
- Wygrałeś - powiedziała schrypniętym głosem i ucałowała go z całego
serca, a ten pocałunek nie miał już nic wspólnego ani z życzeniami, ani z
figurami szachowymi.
- Wygrałeś - powtórzyła.
A potem zdecydowanym ruchem ściągnęła opaskę. Tylko po to, by
spojrzeć w ciemne, roześmiane oczy Elijaha.
19
- Nie miałeś zawiązanych oczu! - wydusiła.
- Oszukiwałem. - Elijah zsunął się z niej i siadł.
Jemma zrobiła to samo.
- Ty... ty oszukiwałeś?
Nie mogła mu uwierzyć! Elijah, to wcielenie prawości, nie tylko oszukał ją,
zsuwając swoją opaskę z oczu, lecz również, jak się wydawało, nie czuł z tego
powodu żadnej skruchy.
- Czemu to zrobiłeś? Czekaj! Przecież zanurzyłam palce w twoich włosach!
Powinnam była to wyczuć...
Roześmiał się jej w twarz.
- Widocznie byłaś nieuważna.
- Ale dlaczego...
- Bo nie chciałem wygrać. - Elijah pochylił się i musnął wargami jej usta. -
Zdjąłem opaskę, gdy tylko rozpoczęliśmy grę. Nie chciałem tracić ani na chwilę
twojego widoku.
- Powinieneś był mi powiedzieć! - zawołała oburzona.
Elijah spojrzał na nią jednocześnie z czułością i bezwzględnością.
- Jesteś taka piękna, a prawie wcale cię nie widziałem, kiedy się przedtem
kochaliśmy. Zawsze byłaś nakryta kołdrą.
- A ja ciebie tak. Zwykle leżałam bardzo spokojnie, udając, że usnęłam,
kiedy ty się ubierałeś. Pamiętasz? Mieliśmy wtedy spać w pokoju pana domu.
Rozejrzał się wokoło z obojętnością.
- Nie widzę różnicy.
- Różnicą jest to, żeś ty przyszedł do mnie.
- Przyjdę do ciebie wszędzie, gdzie zechcesz - obiecał.
- Zrób to, a będę szczęśliwa - zaśmiała się.
Elijah jednak nie odwzajemnił się jej uśmiechem.
- Nie przypominam sobie, żebyś ty choć raz przyszła do mnie przez te
wszystkie lata.
Jemma czuła się wprawdzie cudownie, ale ogarnęło ją zażenowanie.
- Nie przyszłam.
- A czy dziś powiesz mi dokładnie, co lubisz?
- No...
- Czy zamierzasz mi wmawiać, że reputacja Francuzów jest przesadzona?
Z trudem przeszło jej przez gardło:
- Być może.
Jeżeli już miała wisieć, to przynajmniej chciała wiedzieć, za co.
- Ja nigdy... ja nie byłam tam tak długo, żeby...
Jemma nagle dostrzegła i zrozumiała, że jej mąż się śmieje. On się śmiał!
- Usiłuję ci powiedzieć coś ważnego! - zaprotestowała i odepchnęła go
nieznacznie.
- Szkoda, że o tym nie wiedziałem. A tymczasem ja tu, w Anglii,
przeżywałem męki piekielne, bo byłem przeświadczony, że znalazłaś tam dużo
lepszych kochanków ode mnie.
- Odrzucałam ich nie dlatego, że pożycie z nimi nie dawało mi satysfakcji,
ale z powodu ciebie.
- Mnie?
- Zawsze czułam, że cię zdradzam. Usiłowałam nawiązywać romanse na
zimno, ale nigdy mi się to nie udawało. Oni byli tacy nudni, że sypianie z nimi
niewiele mi dawało radości.
- Byliśmy obydwoje niemądrzy, Jemmo.
- Czy dzięki kochance nauczyłeś się czegoś, co chciałbyś uzyskać ode
mnie?
- Są pewne rzeczy, których chciałbym spróbować, ale żadna z nich nie ma
nic wspólnego z biedną Sarah. Chyba jednak powinniśmy o niej porozmawiać,
skoro już do tego doszło.
Jemma przygryzła wargę, ale chciała wiedzieć, co to takiego.
- Kochanka musi sobie czymś smarować intymne miejsca. Wiedziałaś o
tym?
- A więc mężczyzna... - Jemma otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.
- Właśnie. Przed naszym ślubem usiłowałem dać jej choć trochę rozkoszy.
Próbowałem dotykać jej piersi. Sarah była dobrą kobietą, lubiłem ją. Kiedy
jednak ożeniłem się z tobą, przestało mi to sprawiać jakąkolwiek satysfakcję. Po
prostują brałem i tyle. Jak najmniej mówiąc i możliwie jak najszybciej.
Jemma przygryzła wargę. Nagle poczuła, że robi się jej zimno.
- Obydwoje popełniliśmy ogromne błędy. Powinnam była walczyć o ciebie,
a zamiast tego uciekłam.
Milczeli przez chwilę.
- Nie przespałabyś się teraz trochę? - spytał w końcu. - Bez wątpienia po
tym wszystkim nie będzie ci wesoło - mruknął z poczuciem winy.
- Czy zamierzasz siedzieć tutaj, nękany wyrzutami sumienia z powodu
kobiety, której zapłacono sporo pieniędzy za to, żeby kochała się z kimś, kto
miał do dyspozycji jedno z najpiękniejszych ciał w całej Anglii? - spytała. - Czy
też prześpisz się wreszcie z własną żoną?
Mina Elijaha złagodniała, nadal jednak patrzył na nią tak, jakby się
spodziewał, że Jemma powie coś więcej. Przewróciła się więc na plecy ze
słowami:
- Oczywiście, wciąż jeszcze potrzebujemy ze sobą porozmawiać.
Skinął głową.
- Powiem ci, czego się nauczyłam we Francji.
Elijah zmarszczył czoło, dodała więc pospiesznie:
- Nie od moich dwóch kochanków. Obawiam się zresztą, że niewiele mi te
romanse dały, bez wątpienia z mojej winy, bo byłam obojętna i apatyczna. Dużo
więcej nauczyłam się od Francuzek - rzuciła z rozmarzeniem, przesuwając
dłonią po piersiach.
- Chcę usłyszeć wszystko. - Elijah nachylił się nad nią, ale jej nie dotykał.
- Czy wiedziałeś, że kobiety lubią być całowane tutaj? - spytała,
przesuwając palcem w dół brzucha.
- Słyszałem o tym i chętnie zrobiłbym coś takiego - mruknął gardłowo i
całkiem szczerze.
- A wiedziałeś, że niektórym mężczyznom bardzo się podoba, kiedy
kobiety ich całują o, tu..., prawie tak bardzo, jak w usta? I że czasami kobieta
doznaje większej przyjemności, jeśli kochanek dotknie jej tam w odpowiednim
momencie?
Wzrok Elijaha świadczył dobitnie o tym, że ledwie może się pohamować.
- Jemmo, może byś tak przestała?
Jemma, nie dając mu czasu na następne zdanie, przekręciła się na brzuch,
stanęła na czworakach i spojrzała na niego przez ramię.
- Chciałam jeszcze powiedzieć tylko jedną rzecz, której dowiedziałam się
od pewnej starej Francuzki. Że to jest najlepsza pozycja, żeby począć dziecko.
Elijah wydał nagle dziwny, zduszony dźwięk i legł na niej gwałtownie, a
potem spojrzał jej w twarz.
- Czy tak będzie, jak należy? - spytał.
Ujęła jego twarz w obie dłonie.
- Kocham cię.
Zabrzmiało to jak błogosławieństwo. Jak chłodny deszczyk w gorące lato.
Elijah po chwili wykrztusił z trudem:
- O Boże, Jemmo, naprawdę?
- Ponad życie - odparła po prostu. - Elijah...
Patrzył na nią tak, jakby była ze szczerego złota.
- Czy rzeczywiście?
- Czy miałbyś coś przeciwko temu, żebyśmy się teraz kochali? Bo zdaje mi
się, że już dłużej nie wytrzymam.
Całe ciało ją piekło, nogi drżały.
Elijah uśmiechnął się samym kątem ust, a jego dłoń spoczęła na jej piersi.
Sprawiło jej to taką radość, że wyprężyła się pod nim, tracąc dech, i
dopiero po chwili zdołała wykrztusić:
- Pragnę...
- Tego? - jego usta zastąpiły dłoń, co jej nie wystarczyło.
Trwało to już wszystko tak długo, że zapragnęła go wprost szaleńczo.
- Pragnę ciebie. - Zabrzmiało to w jej odczuciu dość infantylnie, wsunęła
więc mocno palce w jego włosy i przyciągnęła jego usta ku swoim, a gdy się
całowali, powtórzyła: - Pragnę cię teraz.
Książę Beaumont był człowiekiem, któremu wielu członków angielskiego
rządu nauczyło się ufać. Gdy mu mówiono, że istnieje jakaś rozpaczliwie pilna
potrzeba, robił wszystko, by ją zaspokoić, nawet gdy było to trudne lub
niemożliwe do urzeczywistnienia.
Bez słowa więc dotknął palcem najintymniejszych części jej ciała.
Jemma wyprężyła się pod nim z krzykiem, a w jego głosie nie było nic, co
by przypominało opanowanego polityka, gdy mówił:
- Jesteś cudowna.
A to, co robił, sprawiło, że ponownie się pod nim wyprężyła.
- Elijah! - wyszeptała, ale nie zdołała powiedzieć nic więcej, bo w ślad za
dłonią poszły jego usta, a jego język wywoływał wręcz dzikie doznania w całym
jej ciele. Zacisnęła powieki, jakby znów były przewiązane opaską. Elijah
bezlitośnie kontrolował jej pożądanie, każąc jej wzlatywać coraz wyżej.
Kiedy zaś wreszcie się cofnął, mruknął:
- Otwórz oczy, Jemmo. Spójrz na mnie.
Nie mogła mu się w żaden sposób sprzeciwić.
- Błagam cię! - zdołała wreszcie wykrztusić. - Błagam!
Była mała, a on potężny, zdołał w nią jednak wniknąć tak łatwo, jakby
kochali się co noc przez całe lata. Jakby wreszcie znalazł się tam, gdzie było
jego miejsce. Jakby nie minęło aż tyle czasu. To, co ją teraz ogarnęło, sprawiło,
że krzyknęła.
Namiętność, jaką teraz czuła, nie miała nic wspólnego z lękliwymi
doznaniami w początkach małżeństwa. Była wtedy niepewna, zażenowana,
przygryzała w milczeniu wargi, żeby nic nie wzbudziło w nim niesmaku. Teraz
nie mogła już hamować jęków, jakie wydawała, podobnie jak nie mogła zerwać
się z łóżka.
A jednak nie poruszali się jeszcze w idealnie równym rytmie, niekiedy on
nacierał, a ona wyginała się nie wtedy, kiedy trzeba. Raczej ścierali się ze sobą,
niż tworzyli harmonijną jedność.
Elijah zamarł nagle bez ruchu.
- Nie! - krzyknęła bez tchu, bo gdzieś w jej nogach zaczął narastać żar dużo
silniejszy niż ten, jakiego kiedykolwiek doznała, i rozpaczliwie go łaknęła. -
Proszę cię, nie przerywaj! - zawołała, drżąc cała, i znów wygięła się pod nim w
łuk.
- Ty prowadź, Jemmo - szepnął ochryple.
- Co takiego? - spojrzała na niego ze zdumieniem.
Elijah zręcznie uniósł jej ręce nad głową i unieruchomił je jedną dłonią.
- Wpuść mnie - powiedział przez zaciśnięte zęby.
Nie zrozumiała go jednak, mimo że już się w nią zagłębił. Ciepło, jakie
rozchodziło się po jej nogach, było czymś tak zachwycającym, że krzyknęła na
głos.
Elijah znów w nią wniknął, powoli i głęboko.
Było to coś tak oszałamiającego, że wręcz wiła się pod nim, nie mogąc
powstrzymać jęku.
Elijah wydał z siebie coś pośredniego między pomrukiem a śmiechem i
puścił jej ręce, unosząc z kolei jej biodra, tak że Jemma otoczyła go nogami,
niezdolna do żadnego innego ruchu.
- Elijah! - krzyknęła, zatrwożona swoją pozycją, w której stała się zupełnie
bezradna.
Nie słuchał jej jednak, tylko poruszał się w niej nadal, aż nagle
odwzajemniła jego ruchy we właściwym momencie.
- O tak - wycedził, patrząc na nią w napięciu, a jego ruchy stały się
zdecydowane, głębokie, ona zaś wyginała się pod nim gwałtownie w zgodnym
rytmie. Żar ogarnął całe jej ciało, drżała z pragnienia i podniecenia.
Elijah nie spuszczał z niej wzroku, a jego spojrzenie brało ją w posiadanie i
sprawiało, że wszystko, co czuła, wzmagało się coraz bardziej.
- Jemmo - wydyszał głosem równie twardym, jak jego ciało, a ona objęła
go kurczowo ramionami, czując, że coś przetacza się w niej niczym huragan.
Już nie było dawnej Jemmy. Pojawiła się nowa.
Elijah dotarł do szczytu w tej samej chwili, co ona, a jedynym słowem,
jakie usłyszała, nie była „ukochana", tylko „moja!" Ale całkiem jej ono
wystarczyło.
20
1 kwietnia, rano
Villiers spojrzał z niesmakiem na kartkę przysłaną mu przez Templetona.
Zawierała dokładnie osiem imion i osiem adresów. Dlaczego akurat osiem?
Wiedział przecież najlepiej ze wszystkich, że miał sześcioro dzieci. Lub raczej,
by powiedzieć dokładniej, miał ich pięcioro, a płacił za sześcioro.
Lista jednak nie wyjaśniała niczego. Czuło się w niej coś złowieszczego,
jakby Templeton, ten chytry niczym szczur doradca, zaszył się w jakiejś norze, z
której więcej nie będzie chciał wychynąć. A jeśli tak się właśnie sprawy miały,
to zabrał zapewne ze sobą niemało książęcych pieniędzy.
Lista nasuwała także wniosek, że Villiers ma teraz ośmioro dzieci, w co nie
chciało mu się wierzyć, lub też, że dwoje znalazło się na niej przez
nieporozumienie albo z powodu pomylenia adresów.
Villiers westchnął i kazał przygotować powóz.
Pod pierwszym z adresów mieścił się dom w całkiem przyzwoitej części
Stepney. Villiers najpierw zamierzał polecić lokajowi, by zapukał i po prostu
zabrał dziecko, lecz zmienił zdanie. Mieszkał tam bowiem - już sama myśl o
tym sprawiła, że poczuł się nieswojo - jego pierworodny syn.
Kobieta, która otworzyła drzwi, wyglądała na osobę przyzwoitą, ale coś w
jej spojrzeniu mówiło mu, że postanowiła stać się taką, gdy już innego,
weselszego życia pędzić nie mogła.
- Dzień dobry - zaczął. - Jestem książę Villiers. Czy mówię z panią Jobber?
- A bo co? - spytała, najwyraźniej zaskoczona pojawieniem się księcia.
Villiers nigdy się zresztą nie łudził, by ktokolwiek w całym królestwie
wyglądał bardziej po książęcemu od niego. Tego ranka miał na sobie strój z
bladoróżowego aksamitu, który mógłby wywołać podziw nawet na królewskim
dworze.
A tymczasem stał przed mizernym domkiem - jak na ironię, co zresztą
ciągle czuł. Można chadzać w najlepszych aksamitach, a jednak mieć dziecko
żyjące w nędznej ruderze.
- Przyjechałem po mojego syna.
W oczach pani Jobber błysnęło coś na kształt żalu.
- Zabiera go pan?
Oczywiście, mogła się przywiązać do chłopca. Każdy rozumny rodzic
wolałby, żeby tak właśnie było.
- Gdyby pani była na tyle uprzejma... - powiedział z ukłonem.
Kobieta cofnęła się, nie zamykając drzwi, Villiers mógł więc zostawić
lokaja na zewnątrz i wejść za nią do mrocznego pomieszczenia, gdzie unosiła
się woń mąki i jabłek.
- Właśnie śpi - szepnęła niewiasta.
- Śpi? - jak się Villiersowi zdawało, chłopiec musiał mieć teraz jakieś
dwanaście lat. W tym wieku już się nie sypia za dnia, przynajmniej tak sądził.
- Musimy nie robić hałasu, bo one, rzecz jasna, śpią wszystkie razem.
- Czy opiekuje się pani wieloma dziećmi?
- Teraz pięciorgiem, czterema dziewczynkami i nim. - Kobieta zatrzymała
się i założyła ręce na piersiach. - Czy ktoś nagadał, coś panu, względem tego, że
źle je traktuję? Wierutne kłamstwo! Nigdy nie ma ich tu więcej niż pięcioro i
każde śpi we własnym łóżeczku. Co niedziela chodzą do kościoła i każdego dnia
noszą czyste fartuszki. Tu nie ma...
- Nikt na panią nie nagadał - przerwał piastunce, lecz należało się jej
przecież jakieś wyjaśnienie, choć był to dla niego nieprzyjemny obowiązek -
Postanowiłem zabrać syna do mojego domu.
- Do pańskiego domu?
Villiers świadomie zrobił zniecierpliwioną minę, a potem oświadczył:
- Będę wychowywał moje nieślubne dzieci u siebie.
- O rety - kobieta nie wyglądała wcale na zmartwioną. - Lepiej przecie,
żeby się tam znalazł, choć go lubię.
Otworzyła drzwi pokoju pełnego podniszczonych, ale czystych mebli.
- Niech pan tu siądzie, a ja go zaraz przyniosę, tylko się boję, że będzie
trochę kaprysić.
- Nieraz sam bywałem rozkapryszony - stwierdził Villiers, siadając. - Syn
musiał odziedziczyć po mnie tę cechę.
Nie chodziło jednak o jego syna. Dziecko było pulchne niczym wyściełana
kanapa, jeśli może istnieć niemowlę o rozmiarze kanapy. Dwoje małych,
ciemnych oczu patrzyło z pyzatej buzi. Villiers z miejsca poczuł do niego
fizyczną niechęć.
Dziecko, sądząc z odgłosów, jakie zaczęło wydawać, czuło dokładnie to
samo.
Villiers wstał.
- Obawiam się, że zaszła jakaś pomyłka - zwrócił się do kobiety, która
energicznie poklepywała tłuste niemowlę i coś mu szeptała do ucha. - Mój syn
ma dwanaście lat, a na imię mu Tobias. - Nie było to imię, które sam by wybrał,
ale też nie uważał go za odstręczające.
- Co też pan mówi?
Villiers podniósł głos, chcąc zagłuszyć popłakiwanie dziecka.
- No, może ma z dziewięć czy nawet dziesięć lat - poprawił się, choć sam
nie był pewien wieku chłopca.
Kobieta siadła ciężko na krześle i patrzyła na niego głęboko zaskoczona.
- Przecie pan jest tatą Juby'ego, nie? Tyle tylko wiem, że jego tatko to ktoś
wysokiego rodu. Templeton zarzekał się, że właśnie ktoś taki.
- Książę musi być wysokiego rodu - wyjaśnił jej Villiers, z trudem
powściągając chęć, by wyjąć z kieszeni listę i spojrzeć na nią dokładniej. - A
mój syn z pewnością nazywa się Tobias, nie Juby.
- Wszyscy mówimy na niego Juby.
- Ach tak? - Villiers nie był zachwycony. Brzmiało to raczej jak imię konia
wyścigowego, który o mały włos nie wygrał derby. - Niech pani łaskawie
zawoła Tobiasa i zaraz sobie stąd pójdziemy.
- Nie ma go tu - kobieta wciąż wlepiała w niego oczy. - Podobne ma do
pana wzięcie, widzę teraz.
- Niechże go pani zawoła.
- Przecie mówię, że już go tu nie ma. Templeton gadał, że musi iść do szkół
- powiedziała ze smutkiem. - Nie powiem, żebym ja tego Templetona lubiła.
- Dlatego, że posłał chłopca na naukę? - spytał Villiers, dziwiąc się po
cichu, że prawnik podał mu ten właśnie adres, a nie szkoły.
- O, kiedy przychodził, to się po całym domu rozglądał, jakby sam był
jakim księciem! - burknęła niechętnie, kołysząc niemowlę, żeby znów usnęło. -
No i nigdy nic nie przynosił mu na imieniny. Nawet na Trzech Króli! A potem
przyszedł ni stąd, ni zowąd, żeby zabrać Juby'ego do szkół i ledwie powiedział
„do widzenia"!
- Nie chciałem szczędzić pieniędzy na dzieci - powiedział Villiers. -
Szkoda, że Templeton nie zadbał należycie o moje polecenia co do prezentów -
dodał, choć nigdy od niego tego nie żądał. Zakonotował sobie w pamięci, że
pani Jobber trzeba dać później sporą kwotę.
- Coś mi się widzi, że nic pan o tym nie wiedział - westchnęła z rezygnacją,
kołysząc niemowlę. - No, ale choć raz pan tutaj zajrzał. Dużo jest takich, co na
swoje dzieci ani nie spojrzą. Idą one potem ode mnie do terminu i tak się
wszystko kończy.
- Czy może mi pani dać adres tej szkoły? - spytał.
Tłuste dziecko śliniło się, przytulone do jej ramienia, a on chciał jak
najprędzej znaleźć się z dala od tego domu.
- Posłał go do jakiegoś Grindela w Wapping - odparła. - Ja bym tego nie
zrobiła. Nie z Jubym! On przecie taki ładny, mógłby go pan wykierować na
złotnika. Jeszcze którego dnia zostanie burmistrzem Londynu.
Villiers westchnął po cichu i się wycofał. Kobieta wyszła w ślad za nim,
wciąż mówiąc coś o Jubym.
- Przez ile lat opiekowała się pani Tobiasem?
- Ledwie parę tygodni miał, jak mi go przynieśli, a Templeton go zabrał
ode mnie ze dwa lata temu. Okrutnie było z niego mizerne maleństwo, nie
uwierzyłby pan - i kobieta przytuliła do siebie tłuste niemowlę. - Nie tak, jak
Edward. O, Edward to syn barona, wie pan? - Wyprostowała się dumnie. - Ja
tam biorę tylko samych najlepszych.
- Czy płacono pani należycie za starania?
- Cztery gwinee na miesiąc, tak jak żądałam, i dziękuję panu za to. A prócz
tego za wydatki na doktora, choć Juby nie jest chorowity. Kiedy go już
odkarmiłam, ciągle ciała nabierał.
Villiers jęknął w duchu i spojrzał na grube baroniątko o dziwnym imieniu.
- O, pan Tobiasa polubi! - powiedziała. - Brakuje go nam bardzo. Robił
dziewczynkom lalki z drewna i sznurków. Zawsze się do niego garnęły, żeby im
bajki opowiadał.
Juby nie mógł w żaden sposób być jego synem, pomyślał Villiers.
- Dziwne, że pan zabiera synka. Czy zostanie stajennym? Bo on lubi konie.
- Madame - odparł - nie, on nie będzie stajennym.
- Ale Juby nie nada się do kuchni, bo strasznie lubi jeść - powiedziała,
uśmiechając się z dumą. - Kucharka dostałaby apopleksji.
- Zrobię, co mogę, żeby go dobrze żywić.
Piastunka schwyciła go za rękaw. Villiers, który nie znosił, żeby go ktoś
dotykał, zesztywniał.
- Pozwoli mi pan na niego spojrzeć od czasu do czasu? Odkąd Templeton
zabrał go do Grindela, ledwie ze dwa czy trzy razy widziałam małego na oczy.
Dał raz stamtąd nogę, ale go zaraz złapali. Strasznie mi go brak.
- Oczywiście, że pozwolę - odparł uprzejmie, odsuwając się spiesznie, tak
by nie mogła dotknąć go po raz drugi, a potem ukłonił się jej i zostawił na
progu, razem z dzieckiem drzemiącym w jej ramionach.
Rozbolała go głowa i poczuł szczerą chęć, żeby dać sobie z tym wszystkim
spokój. Nie mógł mieć takiego dziecka jak Juby, to wprost nie do pomyślenia.
Był przecież Villiersem. Księciem.
Skąd czerpał pewność, że Juby nie jest właśnie jego? Powiedziała, że to syn
kogoś wysoko urodzonego. Pewnie Templeton mówił jej, że chodzi o dziecko
książęce.
Wszystko się w nim wzdrygało na wspomnienie zaślinionego niemowlęcia,
nonsensownego imienia i całego tego nędznego domostwa. Dżentelmeni nie
powinni mieć takich trosk. Nieślubny malec nie mógł być jego prawdziwym
synem - tylko że nie wiedział tego z całą pewnością.
Tobias nim za to był. Dosyć dobrze pamiętał jego matkę, ponętną włoską
śpiewaczkę operową imieniem Fenela. Jakże się rozzłościła, kiedy stwierdziła,
że jest w ciąży!
Krzyczała i tupała, a on się śmiał i w końcu przyrzekł opiekować się
dzieckiem, gdy ona będzie na tournee. Przypomniał sobie, że utrzymywał
wówczas tę operową trupę przez jakieś siedem miesięcy. Nie zaprzestali wtedy
wcale miłych nocnych spotkań, póki Fenela nie oświadczyła, że nienawidzi i
jego, i swoich spuchniętych w kostkach nóg.
W końcu Templeton powiadomił go o istnieniu syna, a potem o tym, że
dziecko umieszczono w przyzwoitym miejscu. I to było wszystko.
Wiedział nawet, czemu go nazwano Tobiasem. Fenela śpiewała akurat
partię niewinnej dziewczyny uwiedzionej przez niegodziwego barona o tym
imieniu, któremu udało się zdobyć uczucia dziewczęcia i przywieść je do zguby.
Tylko że złowieszczy baron przeobraził się w tłuste, różowiutkie niemowlę.
Juby. Też coś.
Villiers wzdrygnął się, wsiadając do powozu.
21
Później tego samego ranka
Elijah zbudził się z wyraźnym wrażeniem, że coś jest nie w porządku. Cóż
to jednak mogło być? Oboje z Jemmą zasnęli wreszcie bladym świtem, gdy
światło zaczęło już przenikać przez zasłony. Leżał teraz za nią, mając tuż przed
sobą jej krągłe pośladki, i obejmował ją ramionami.
Poczuł gwałtowny przypływ radości... a jednak nieznośne wrażenie czegoś
niepokojącego nie ustępowało. Po chwili zsunął się z łóżka. Jemma jęknęła
lekko, nie czując już na sobie jego ramion, a potem zagłębiła się znów w
pościel. Włosy miała splątane, ale jedwabiste, koloru wschodzącego słońca,
takie właśnie, jak jej powiedział.
Niepokój pojawił się znowu. Zazwyczaj już sam widok Jemmy wpływał na
niego pobudzająco. Ale nie tego ranka. Uświadomił sobie i to, i jeszcze coś
innego.
Jego serce nie chciało należycie bić. Właśnie dlatego się zbudził, co nie
zdarzyło mu się nigdy przedtem. Wstał z łóżka i zrobił kilka kroków. Niekiedy
nawet drobny wysiłek fizyczny wystarczał, by powrócił regularny puls. Tym
razem jednak serce tłukło mu się chaotycznie w piersi, jakby zapomniało o
właściwym rytmie.
Przejażdżka konna często go wyrównywała. Elijah opuścił pokój Jemmy i
wrócił do własnych apartamentów. Gdy skończył się myć, lokaj zastukał do
drzwi. Po kilku słowach wypowiedzianych szeptem, służący wrócił i oznajmił:
- Fowle z przykrością musi przeszkodzić waszej wysokości, bo Howard
Cheever-Chittlesford czeka na pana.
- Chryste - stęknął Elijah - czy wysłał go Pitt?
- Nie mówił tego, wasza wysokość. - Vickery podał mu perukę. - Razem z
nim przyszedł inny dżentelmen, lord Stibblestich.
Elijah stłumił jęk. Cheever-Chittlesford był pomniejszym biurokratą, który
szczycił się swoją elokwencją, ale jedynie Elijah uważał, że zawsze jej używał
w niewłaściwej sprawie. Cheever-Chittlesford mógł na przykład twierdzić, że
handel niewolnikami jest czymś całkiem na miejscu, a Pitt nie powinien zbyt
energicznie się starać o jego zniesienie.
Był on jednak bliskim doradcą Pitta, a Stibblestich pośredniczył między
Pittem a burmistrzem. Elijah poprawił więc perukę i zaczął schodzić na dół. Na
szczęście serce uspokoiło się i biło teraz spokojnie, choć niezbyt równo, ale też
bez zatrważającej nieregularności.
Cheever-Chittlesford stał przy oknie. Stibblestich przyjął ofiarowany mu
kieliszek brandy, choć był to ranek.
Elijah wszedł energicznym krokiem do biblioteki. Kiedy był jednym z
doradców Pitta, czuł się rozdarty między swoją godnością a funkcją. W
obecności Pitta stawał się bardziej doradcą niż księciem.
Teraz czuł się jednak księciem w każdym calu. A Cheever-Chittlesford,
przebiegły polityk, zrozumiał to natychmiast. Ukłonił mu się niżej i z większym
szacunkiem niż wtedy, gdy spotykali się w Izbie Lordów.
- Co dla panów mogę zrobić? - spytał żywo Elijah.
Cheever-Chittlesford nie lubił sam zaczynać rozmowy. Elijah widział już,
jak pozwalał to wielokrotnie robić innym. Umiał jednak sprowokować ostrą
dyskusję, podczas której obie strony siliły się na najlepsze argumenty. Słuchał
ich wtedy w milczeniu, nic nie mówiąc, a potem podejmował decyzję, kiedy ma
przejąć kontrolę nad debatą.
Stibblestich natomiast potrafił ją doskonale zainaugurować. Rzadko myślał,
nim zaczął mówić, a gdy już mówił, nieodmiennie komuś urągał.
- Chodzi o statki skazańców - rzucił tonem ważnej osobistości. - Król we
własnej osobie polecił nam znaleźć jakieś rozwiązanie w kwestii tych
pływających monstrów.
Elijah przybrał uprzejmą i obojętną minę.
- Są trudnym problemem, jak już przedtem uznaliśmy - mruknął.
- Radziłem, żebyśmy je spalili - powiedział Stibblestich. - To najlepsze
rozwiązanie. - Spalmy je! - rzucił, kręcąc energicznie głową. - Pełno tam
krwiożerczych kryminalistów. To pływająca zaraza. Oni są jak... jak szczury.
Tak, właśnie szczury - zakończył, najwyraźniej niezdolny znaleźć innego słowa.
Elijah zwrócił się do Cheevera-Chittlesforda:
- Rzecz jasna, wykorzystanie starych okrętów wojennych jako więzień było
znakomitym pomysłem.
Zbiło to z tropu jego rozmówcę, co było rzeczą niezwykłą, Elijah zaś
ciągnął dalej sardonicznym tonem:
- Co właściwie miał pan na myśli, mówiąc „spalmy je"? - spytał, zwracając
się do Stibblesticha.
- Po prostu zniszczenie ich ogniem i już - odpowiedział ten z miejsca. - To
rozwiąże wszystkie nasze problemy. Oczywiście, będziemy wtedy ponownie w
punkcie wyjścia, ale możemy przecież znaleźć jakieś inne miejsce, żeby w nim
zamknąć kolejnych przestępców. Podczas buntu sam król znalazł się w
niebezpieczeństwie! - dodał, wytrzeszczając oczy tak mocno, że cała twarz
naprężyła mu się gwałtownie.
Serce Elijaha uderzyło potężnie o żebra.
- Czy mam przez to rozumieć, że pan radzi spalić te statki razem z
więźniami?
Zrobiło się tak cicho, że usłyszał tykanie zegara wahadłowego, równie
głośne jak łomot własnego serca. To było coś niepojętego, barbarzyńskiego.
Poczuł, że musi mieć teraz bardzo groźną minę, bo targnęła nim taka
wściekłość, że cały zesztywniał.
Stibblestich znów zaczął swoją śpiewkę o zarazie. Elijah zwrócił się ku
Cheever-Chittlesfordowi, który spoglądał na niego przepraszająco, dzięki czemu
Elijah zrozumiał, że rząd istotnie zamierzał tak właśnie postąpić. Coś się w nim
zaczęło burzyć, a jednocześnie pełen był rozpaczy. Jacyż oni byli głupi. Jacyż
głupi! Jacyż bezwzględni!
Z wysiłkiem przemówił logicznie i ze spokojem, jak wtedy gdy wykazywał
tym szaleńcom błąd w ich postępowaniu.
- A więc zamierzają panowie spalić te statki?
- No właśnie - potwierdził Stibblestich z satysfakcją w głosie.
- Spalić je tam, gdzie są zakotwiczone?
- W tym właśnie rzecz! Powinno się to stać nauczką po takim buncie. Nie
można pozwolić, by im uszedł płazem: na łódź samego króla wdarło się
gwałtem występne pospólstwo. Do szlachetnych poddanych królewskich
strzelano! Ale to jeszcze nie jest najgorsze!
Elijah się zaniepokoił.
- A co w takim razie okazało się najgorsze?
- Na łodzi była księżna Cosway! Wpadła w łapy złoczyńców, którzy ją
sponiewierali, a może nawet zgwałcili...
Cheever-Chittlesford mu przerwał:
- Nie trwało to długo, bo uratował ją mąż.
- Przecież oni wrzucili księcia Cosway do wody! - Stibblestich jeszcze
bardziej podniósł głos. - Książę i księżna musieli wpław dotrzeć do brzegu!
- A to dopiero - rzekł Elijah, zastanawiając się, czy jego żona wie, iż jej
przyjaciółka Isidore została zmuszona do kąpieli w Tamizie.
- Zdarzały się już przedtem bunty na tych statkach - powiedział Stibblestich
- ale, jak panu wcześniej mówiłem, tym razem zaszło to za daleko! Musimy
rozprawić się z nimi, jak należy. Poturbowali przecież - nie, dopuścili się
napaści na kogoś wysokiego rodu. Nie, na dwoje ludzi wysokiego rodu!
Cheever-Chittlesford odchrząknął.
- Oczywiście, księciu i księżnej nic złego się właściwie nie stało.
- Dzięki Bogu, który czuwa nad sprawiedliwymi i niewinnymi - mruknął
Stibblestich, zionąc brandy. Elijah poczuł skurcz w żołądku.
- A także dlatego, że książę Cosway zdołał zwalić z nóg tych, którzy
napadli na jego żonę - dodał Cheever-Chittlesford.
- Jeśli ich przykładnie nie ukarzemy - ciągnął Stibblestich - nie będzie
końca takim ekscesom. Pospólstwo zacznie wtenczas atakować dobrze
urodzonych w ich wiejskich siedzibach i napastować ludzi błękitnej krwi. Nie
możemy pozwolić na coś równie odrażającego!
- Spalenie jednego ze statków, które wzięły udział w buncie, będzie
przestrogą dla innych - stwierdził Cheever-Chittlesford, kołysząc się na
obcasach.
Cheever-Chittlesford nie był złym człowiekiem, lecz jedynie
pragmatykiem, a Elijah domyślał się, że wywarto na niego presję. Nic innego
nie wyjaśniało jego obecności w tym domu poza faktem, że Elijah był czymś w
rodzaju sumienia Pitta, jedynego człowieka, któremu żądza bogactw i władzy
nie odebrała bez reszty rozumu i pozbawiła zasad moralnych.
- Spalenie tych ludzi wraz ze statkiem będzie błędem - powiedział Elijah i
dodał - a przy tym urąga prawom boskim i naszym.
- To parlament stanowi prawa - sprzeciwił mu się Stibblestich - wraz z
królem. Czasami zaś trzeba użyć najbezwzględniejszych sposobów w imię
wspólnego dobra. Rzecz jasna, każdemu z tych ludzi pozwoli się przystąpić do
świętej spowiedzi. Nie jesteśmy barbarzyńcami.
Tylko że, oczywiście, byli nimi. Elijah widział, że należałoby odwołać się
do nakazów przyzwoitości. Cheever-Chittlesford o tym wiedział. Wiedział też,
że popełnią błąd. Nie był to argument, który by mógł ich powstrzymać.
- Zamierzacie, panowie, spalić statek pełen skutych skazańców? - spytał
Elijah. - Na oczach całego Londynu? Chcecie nadać temu rozgłos?
- Jak najbardziej! - odparł żwawo Stibblestich. - Jakże inaczej kryminalny
element ma pojąć, że za atak na dobrze urodzonych powinny mu grozić
poważne konsekwencje, a za bunt słuszna kara wymierzona przez organa
sprawiedliwości? Będzie to nauczką dla wszystkich wichrzycieli nieustannie
knujących podobne zamachy.
- Większość z więźniów, jak panowie wiedzą, służyła przedtem we flocie
królewskiej. - Elijah pozwolił tym słowom niejako zawisnąć w powietrzu. - Na
tych statkach więzi się niegdysiejszych marynarzy. Za byle kradzież popełnioną
z głodu.
Nawet Stibblestich wiedział, że powracający z wojny żołnierze byli w
Anglii poważnym problemem.
- Powinny się tym zająć hrabstwa, gdzie mieszkają - rzucił bez
przekonania. Jednakże owych hrabstw nie było stać na wyżywienie i odzianie
kalek bez nogi lub bez ręki.
- Proszę sobie tylko wyobrazić - ciągnął Elijah - co pomyślą londyńczycy i
co będą czuli, patrząc na płonący statek.
Stibblestich miał oczywiście własne zdanie na ten temat.
- Londyńczycy lubią egzekucje! Setki ludzi przyglądają się wieszaniu
morderców w Tyburn, a jeszcze więcej widzów gromadzi włóczenie końmi albo
ćwiartowanie.
- Ależ tam nie ma już morderców - sprzeciwił mu się Elijah - bo ci dawno
zostali powieszeni przy aplauzie tłumów. Ci więźniowie to po prostu biedacy,
którzy dopuścili się kradzieży.
- Rabusie! - parsknął Stibblestich, jakby to słowo eksplodowało na jego
języku. - Biją i rabują ludzi, zwłaszcza starszych. Obrabowują starą kobietę,
ledwie ją spostrzegą!
- Londyńczycy bez wątpienia będą się temu przyglądać z brzegów - ciągnął
Elijah - i słyszeć krzyki.
W oczach Cheevera-Chittlesforda coś błysnęło.
- Więźniowie zostaną zgromadzeni pod pokładem, gdzie dosięgnie ich
dym. Tak w dawniejszych, niecywilizowanych czasach palono czarownice. ..
Obawiam się, że historia dostarcza nam tu złych wzorców.
- Wątpię... - wpadł mu w słowa Stibblestich.
Elijah nie dał sobie jednak przerwać.
- Więźniowie zaczną krzyczeć. Płomienie ukażą się wszędzie. A każda
osoba na brzegu będzie znała kogoś, kto zna z kolei któregoś ze skazańców.
Matki zaczną się wtedy rzucać w wodę i wrzeszczeć na całe gardło.
Cheever-Chittlesford zacisnął wargi.
- O tak, będą wrzeszczeć - Elijah skrzyżował ręce na piersi - a ja się
spodziewam, że ten płonący statek naznaczy na zawsze całe panowanie Jerzego
III. Nikt tego nie zdoła zapomnieć. Nikt, kto się będzie temu przyglądać z
brzegu, nie przestanie wspominać strasznej rzezi, aż do samej śmierci. - Elijah
odwrócił się nagle ku Cheeverowi-Chittlesfordowi. - Czy król zdaje sobie
sprawę, że tym jednym ruchem przekreśla swoje dziedzictwo?
Kwestia dziedzictwa Pitta wisiała w powietrzu, nie mówiąc już o
dziedzictwie Cheevera-Chittlesforda.
- Wątpię - odparł ten ostatni.
- A ja wątpię, czy można bardziej dramatyzować! - wybuchnął Stibblestich.
- Doprowadza nas pan do łez tym gadaniem o matkach i tak dalej. A prawda jest
taka, że londyńczycy lubią solidne wieszanie!
- O tak, lubią. Lubią wieszanie, jak należy, przestępcy, którego przyłapano i
któremu pozwolono spisać swoje wyznania, bo oni zawsze to robią, nawet gdy
potrafią co najwyżej nagryzmolić własne nazwisko. Ale nie palenie żywcem,
powolną, okrutną agonię za to tylko, że skradli kawałek chleba.
- W takim razie znajdzie się zapewne jakieś inne wyjście - chrząknął
Cheever-Chittlesford.
Elijah nie pozwolił sobie na najmniejszą nawet oznakę satysfakcji. Gdyby
ją okazał po swoim zwycięstwie, przegrałby tę debatę.
Wzrok Cheevera-Chittlesforda był nieprzenikniony, lecz Elijah wiedział, że
go przekonał. Ten człowiek nie pozwoli na spalenie statków. Spojrzał na
Stibblesticha, a potem znów na Cheevera-Chittlesforda.
- Politycy powinni podlegać ocenie otoczenia. Ludzie największej prawości
są zaporą przeciw niegodnym decyzjom.
- Cóż tu jest niegodnego? - spytał Stibblestich.
Mówił spokojniejszym tonem, kiedy już przegrał, ale wyglądał na
rozczarowanego. On pierwszy by się pewnie radował widokiem płonącego
statku.
- Może należałoby wziąć pod uwagę zsyłanie winnych pomniejszych
przestępstw do Australii - ciągnął Elijah. - To rozległa kraina i położona bardzo
daleko. - Cheever-Chittlesford nie wyglądał na przekonanego, więc Elijah
dodał: - Z biegiem lat stanie się zapewne kwitnącą kolonią, którą będzie można
opodatkować.
Cheever-Chittlesford zamyślił się jeszcze bardziej.
Nagle Elijah szczerze zapragnął, żeby obaj się wynieśli z jego domu, wraz
ze swoją chęcią do dyskusji na temat palenia ludzi żywcem, całkiem jakby to
była w ogóle rzecz możliwa do brania pod uwagę. Wściekłość go opuściła, jej
miejsce zajęło znużenie. Skłonił się im.
- Obawiam się, że muszą mi panowie wybaczyć. Mam już umówione
uprzednio spotkanie.
- Oczywiście - mruknął Cheever-Chittlesford.
Wreszcie ruszyli do wyjścia. Elijah zdołał jeszcze usłyszeć, jak Stibblestich
mówi z pogardą:
- Rzecz jasna, że Sprośny Beaumont jest z kimś umówiony. Pewnie z
lekarzem. Słyszałem, że nabawił się francy, domyśla się pan gdzie. Jaki ojciec,
taki syn. Zawsze to mówiłem.
Głos jego przycichł, gdy Cheever-Chittlesford znalazł się już za drzwiami.
Elijah nie przejął się nim wcale.
Szumiało mu w głowie niczym górski strumień. Był tak znużony, że ledwie
powłóczył nogami. Koniecznie musi wrócić do łóżka. Jednakże odległość
między biblioteką a sypialnią wydawała mu się drogą nie do przebycia.
Jemma nie mogła zobaczyć go w takim stanie. Zmusił się do ruszenia z
miejsca, a serce uderzyło gniewnie w odpowiedzi. Pragnął się już tylko położyć,
osunąć w ciemność, która zdawała się czekać na niego. Przebył schody tylko
dzięki ogromnej sile woli. Wślizgnął się do pokoju, zamknął za sobą drzwi i
wsparł o nie głowę. Coś złego działo się z jego wzrokiem, bo ściany zaczęły
falować.
Przemknęło mu przez myśl, że tym razem może się już nie ocknąć. Tylko
raz czuł się tak okropnie jak teraz, po omdleniu rok temu w Izbie Lordów.
Poczuł, że wzbiera w nim żal, ale zdołał się opanować. Przeżył przecież jedną
cudowną noc z Jemmą.
Zrobił pierwszy krok, potem drugi. Do łóżka nie było zbyt daleko. Ściany
stały się nagle szarawe i zamglone, jakby boazeria topniała w oczach. Czuł, że
jego serce bije w jakimś zająkliwym i zwolnionym rytmie. Jeśli ma teraz
umrzeć, to w łóżku: w ten sposób wszystko będzie wyglądać przyzwoiciej. Czuł
się tak, jakby wdrapywał się na jakąś górę, sądząc z wysiłku, lecz wreszcie
dotarł do łóżka. Wyciągnął przed siebie ręce i opadł na pościel. Potem pomyślał,
że powinien przewrócić się na bok, i zabrało mu to mnóstwo czasu.
Kiedy tak leżał w ubraniu, a znana mu dobrze ciemność zaczęła go już
ogarniać, pomyślał o swoim ojcu. Przez większą część życia nienawidził go za
okoliczności jego śmierci i za nieobliczalność, bo to, w jaki sposób umarł,
naznaczyło na zawsze jego życie.
A jednak gdyby ojciec nie prowadził tak ostentacyjnie niemoralnego życia,
czyż on sam stałby się osobą, którą politycy proszą o radę, gdy rozważają
podjęcie najokrutniejszych środków?
Byłby kolejnym księciem, zawsze w rozjazdach między wiejskim
majątkiem a miejską rezydencją, poślubiłby kobietę przeznaczoną mu na żonę i
od kołyski aż do grobu nie dbałby ani o wagę własnych słów, ani o życie.
Wraz z tą myślą doznał uspokojenia. Ojciec zmarł młodo i dlatego właśnie
Elijah czuł, że nie ma zbyt wiele czasu. To zaś kazało mu ciężko pracować i
niekiedy przeciwdziałać wielkiej krzywdzie wyrządzanej słabym lub
wydziedziczonym.
Właśnie dlatego wezwał do siebie Jemmę z Paryża i dlatego doznał z nią
wczoraj niewyobrażalnej wprost rozkoszy. Ojcu nie było nigdy dane zaznać
takiej miłości.
Zmarły książę żył w domu pełnym obrazów, na których widnieli mężczyźni
z uciętymi głowami. Jemu tymczasem przyszło żyć, choć tylko przez rok, w
domu rozjaśnionym urokiem Jemmy. Osunął się w ciemność z uśmiechem.
22
Elijah był bardziej zaskoczony tym, że się ocknął niż widokiem Jemmy
stojącej przy jego łóżku i przyglądającej mu się z przerażeniem. Powtarzała jego
imię ze szlochem.
- Wszystko w porządku - powiedział, z trudem wymawiając słowa. -
Wróciłem.
- Myślałam, że te ataki minęły. Ależ byłam głupia! - Jemma ścisnęła
kurczowo jego rękę. - Przestałam o nich myśleć. Czy wróciły dlatego, że...
- Nie! - zaprzeczył pospiesznie. - To przez Stibblesticha. Przyszedł tu z
samego rana.
Jemma z trudem przełknęła ślinę, a on mógł dostrzec, że żona z wysiłkiem
powstrzymuje się od kolejnych próśb, żeby opuścił parlament.
- Daj mi trochę czasu - mruknął. - Wypiję ten lek, który Vickery już z
pewnością przygotował, i przedrzemię się trochę.
Jemmie zadrżały wargi, ale opanowała się i puściła jego rękę. W godzinę
później Elijah wstał, już bez bólu głowy, czując tylko trochę żalu. Znalazł
Jemmę w bibliotece, wpatrzoną w pustą szachownicę. Nie przypuszczał jednak,
by rozgrywała partię w wyobraźni. Ucałował delikatnie jej włosy.
- Nie poszłabyś ze mną na spacer?
Spojrzała na niego oczami zamglonymi łzami.
- Tak mi przykro - powiedział bezradnie.
- Chętnie bym się przespacerowała, ale nie tutaj. Nie mam ochoty ujrzeć w
sąsiednich drzwiach lady Lister ani żadnej innej znanej mi osoby.
- A co powiesz na ogrody przy rzymskiej łaźni? Mówiliśmy przecież, że
kiedyś tam wrócimy.
Obydwoje rozumieli bez słów, że jeśli nie zrobią tego teraz, może to nie
nastąpić już nigdy.
Służba zazwyczaj dobrze wie, że czasem lepiej jest się usunąć w cień.
Znaleźli się w powozie, nie spotykając po drodze ani Fowle'a, ani lokajów.
Jemma tuliła się do niego jak zraniony ptak. A potem pojechali do łaźni.
Padał lekki deszczyk, taki, który jedynie podkreśla wiosenną zieleń. Każdy
listek wyglądał jak świeżo pociągnięty farbą. Nawet światło miało zielonkawy
odcień.
Mały mnich wpuścił ich bez żadnego zdziwienia, tak jak poprzednio.
Naciągnął kaptur tak nisko na twarz, że widać mu było tylko czubek nosa.
Kiwnął nim, gdy Elijah powiedział, że chcieliby się przejść po ogrodach, i zaraz
zniknął pomiędzy zrujnowanymi filarami.
- Kim on jest? - spytał Elijah, przerywając milczenie. - Czy wiesz, dlaczego
właściwie czuwa nad tymi łaźniami?
- Jest ich tu pięciu - odparła Jemma zbyt opanowanym tonem. W
rzeczywistości, jak się domyślił, pragnęłaby zapłakać. - Nie robią nic prócz
tego, że dbają o łaźnie.
- Z pewnością nie zaprzątają sobie głowy dbaniem o ogrody. - Były one w
równie kiepskim stanie, jak łaźnie.
Szli po ledwo widocznej, zarośniętej zielskiem ścieżce. Kwitnące pnącza
zwisały z niskich ścian, strącając z nich na dół pecyny gruzu. Pnie drzew
połyskiwały ciemno pod deszczem, listowie odbijało się w mijanych przez nich
kałużach.
- Myślę też, że się modlą - odparła po tak długim milczeniu, że Elijah
zdążył już zapomnieć, o co ją pytał.
- Do Apollina?
- Do boga uzdrowiciela - odparła, zaciskając nagle palce wokół jego dłoni.
- Och, czy nie byłoby to niedorzeczne, gdyby ich poprosić, żeby pomodlili się za
nas?
Ucałował ją w czubek nosa.
- Z pewnością. Nie wydaje mi się, żeby ludzie prosili Apollina o łaskę. Dał
im sztukę medycyny, ale nie obiecywał, że na przykład wyleczy lorda
Piddletona z podagry.
- Przecież nie cierpisz na podagrę.
- No, ale w każdym razie możesz ich poprosić.
Jemma zaczęła się jednak zastanawiać.
- Cała rzecz w tym, gdzie się należy zatrzymać? Jeśli poproszę mnichów,
będę też musiała poprosić kogoś z kościelnych dostojników.
- Co najmniej arcybiskupa - podsunął jej Elijah.
Na przekór wszystkiemu zaczął się czuć dziwnie zadowolony.
- Jak śmiesz kpić sobie ze mnie! - parsknęła.
- Nie umarłem dzisiaj - odparł pogodnie. - Spaceruję sobie z tobą, a ty
jesteś bez rękawiczek, czuję więc całkiem nieodpowiednią chęć, żeby
pocałować twoje palce. - I zrobił to. - A także twoje usta. - Co także zrobił. -
Masz najpiękniejsze ze wszystkich usta, Jemmo - szepnął jakiś czas później. -
Miękkie, pełne. Aż mnie bierze chęć, żeby spróbować ich zębami.
Śmiech Jemmy był tak uroczy, że pocałował ją znowu, a że mężczyzna nie
może jednocześnie całować powabnej kobiety i być w rozpaczy, zaczął
odczuwać coś całkiem innego niż rozpacz.
Jemma zarzuciła mu ręce na szyję i nie protestowała, gdy rozpiął jej pelisę i
wsunął pod nią ręce. O mało nie jęknął głośno. Ciężar trzymanych w dłoniach
piersi przyprawił go o zawrót głowy. Za chwilę zsunął pofałdowaną tkaninę
osłaniającą ich piękno.
W ogrodach było cicho jak makiem zasiał. Musieli już odejść dość daleko,
bo łaźnia zniknęła im z oczu. Elijah nie słyszał nic prócz ptaka rozradowanego,
że deszcz przestaje padać.
Nigdy chyba nie było lepszej pory na zabawę w Adama i Ewę. Elijah bez
ceregieli okręcił Jemmę wkoło i posadził ją na wąskiej ławce przy zakręcie
ścieżki. Wydała lekki okrzyk, zapewne z powodu kropel deszczu błyszczących
na marmurowej powierzchni.
Elijah jednak ukląkł przed nią, ignorując jej protesty. Przesuwał po
krągłościach piersi dłonią, a potem ustami. Jemma próbowała się oczywiście
buntować, szarpnęła go nawet za włosy. On jednak nie przestawał ich próbować
wargami, na wpół z żalem, na wpół z radością. Objął ją w talii właśnie w chwili,
gdy przestała mu się opierać. Odchyliła w tył głowę, wydając gardłowy okrzyk.
Jej gładka skóra była dla niego niczym miód i mleko, niczym
najcudowniejsze w świecie jadło. Jęknęła, czując lekkie ugryzienie, a ten
dźwięk sprawił, że Elijah poczuł ogień w całym ciele.
- Kochana - szepnął, obciągając suknię jeszcze niżej, tak by mógł robić z
lewą piersią to samo, co przedtem z prawą - ty mnie po prostu zabijasz.
Jemma zesztywniała.
Elijah znów ją lekko chwycił zębami.
- Oczywiście, nie bierz tego dosłownie, głuptasku - mruknął, jakby
przepraszając ją za tę obrazę.
- Jak śmiesz mnie przezywać? - spytała, ale tak pogodnym tonem, że Elijah
już wiedział: zdobył ją. Za nic nie chciał teraz umierać. Za nic.
I robił dalej to samo, póki nie zaczęła drżeć i póki nie chwyciła go za
ramiona, raczej chcąc przyciągnąć do siebie, niż odepchnąć - a wtedy wstał.
- Już na nas czas, kochanie - powiedział i pomógł jej się podnieść, patrząc z
uwielbieniem na nią, na kontrast między jej wykwintnym strojem a nagimi
piersiami, między nieprzytomnymi oczami a czerwonymi ustami.
- Co... co takiego?
Najbardziej go cieszyło, gdy jego wytworna Jemma miała taki wyraz oczu,
jakby nie mogła znieść tego, że przestał jej dotykać. Jakby tak bardzo go
pragnęła, że nie mogła dłużej myśleć ani o szachach, ani o logice czy też o
czymkolwiek, z czym doskonale sobie radziła. Pocałował ją więc jeszcze raz,
aby mieć pewność, że zyskał jej zgodę, a potem poprowadził ją dalej ścieżką.
W powietrzu wisiała mgła po porannym deszczu, lecz Elijah dojrzał, że
ścieżka kończyła się małym okrągłym placykiem ze statuą pośrodku.
Znakomicie! Nie dając Jemmie czasu do namysłu, położył ją płasko na swoim
rozpostartym płaszczu i na jej pelisie. Ściągnął również buty, czego zresztą
wcale nie zauważyła.
- Tylko jeden pocałunek - poprosiła - nie mam nic przeciwko niemu,
Elijahu, choć to jest okropnie...
Musiał się spieszyć, wsunął więc dłoń pod jej suknię. Była tam miękka i
wilgotna, a dźwięk, jaki wydała, zastąpił wszystkie pełne niepokoju słowa, które
próbowała wypowiedzieć. Za każdym razem, kiedy znów usiłowała coś mówić,
zmieniał ruch ręki z lekkiego na mocniejszy, z muskania na głaskanie. Udało się
jej jedynie wyjąkać zduszonym głosem coś w rodzaju „nie powinniśmy" lub
„czy to deszcz?" albo „nie!"
Elijah nie spieszył się, jego palce tańczyły, a usta tłumiły jej jęki, póki nie
wyprężyła się pod jego dłonią, wyginając całe ciało.
On zaś czekał... czekał... i ponawiał pieszczoty, póki Jemma nie mogła mu
się już dłużej opierać.
Deszcz znów zaczął kropić, ale na tyle jedynie, by obydwoje ochłonęli.
Jemma przestała mówić „nie" i wciąż powtarzała ledwie dosłyszalnym szeptem
jego imię, jak piosenkę. Było w tym dźwięku coś takiego, że zalała go fala
czułości i pokręcił instynktownie głową. Zamiast mówić coś szaleńczego, uniósł
jej suknię i osunął się niżej, tak by wyczuć palcami i ustami każdy dreszcz
przeszywający jej ciało. Wsunęła palce w jego włosy i wydała krótki okrzyk,
okrzyk absolutnej błogości.
- Elijah! Ja... - i dotarła do szczytu z taką siła, że wstrząsnęło to jej ciałem
aż po czubki palców.
Teraz nadszedł czas na niego. Zsunął pantalony i wszedł w nią głęboko.
Była nabrzmiała, jedwabista i ciasna. Wydał głuchy, stłumiony jęk.
- Och, twoje serce! - zawołała.
Spojrzał w szeroko otwarte z przerażenia oczy i musnął jej wargi swoimi.
- Nigdy nie czułem się lepiej! Wiesz, co najbardziej lubię? - spytał,
wchodząc w nią powoli, aż jęknęła. - Chyba się nie spodziewałaś, że będziesz
dziś naga.
- Oczywiście, że nie. - Wyprężyła się pod nim tak, że omal nie stracił
wątku. - Nie powinniśmy być nadzy - podkreśliła, ale bez przekonania.
- Perfumujesz się, kiedy sądzisz, że będziesz obnażona.
- Tak - wydyszała, cofając się dokładnie w tym momencie, co trzeba.
- Lubię, kiedy tego nie robisz. Twój zapach jest taki piękny - szepnął,
trącając ją nosem. - Pachniesz jak czysty deszcz i pełna temperamentu kobieta.
- Elijahu! - zawołała, starając się, by w jej głosie zabrzmiało zgorszenie, ale
on nie zwrócił na to najmniejszej uwagi.
- A teraz... - Elijah zbliżył usta do jej ucha i powiedział jej ze szczegółami,
co zamierza zrobić.
A że zabrzmiało to w sposób przeraźliwie wręcz szczery, po słowach
nastąpił pocałunek tak słodki, że aż go to zaskoczyło. Nigdy by nie
przypuszczał, że można się kochać z takim zapamiętaniem.
Poniechał tej myśli, odrzucił głowę w tył i poruszał się coraz szybciej.
Jemma jęknęła przenikliwie u szczytu i wczepiła się palcami w jego ramiona.
Był to jednak jęk podszyty strachem.
Otworzył oczy.
- Jemmo...
- Boję się o ciebie - wyszeptała.
Krople deszczu osiadły na jej nosie, lśniły we włosach i wydała mu się tak
piękna, że zrobił, co mógł, byle tylko pohamować ruchy bioder. Mimo to nie
zdołał się zatrzymać i musiał unieść się nieco na łokciach. Na tyle, by zyskać
pewność, że ona przeżywa teraz to samo, co on. I tak właśnie było, bo
zaczerpnęła gwałtownie tchu, a jej palce wpiły się w jego ramiona.
- Cały się spociłem - zauważył, gdy już położył się obok niej.
- Czy to źle?
- Nie! To dobrze. Pamiętasz chyba, jak ci mówiłem, że regularny wysiłek
fizyczny pomaga memu sercu?
- Tak, ale to nie jest...
- Owszem, jest. Jeśli teraz mnie powstrzymasz, będzie to strasznym
wstrząsem dla mojego ciała.
Zrobiła nadąsaną minę.
- Moje serce bije równo - uspokoił ją. - Posłuchaj.
Drobna dłoń Jemmy dotknęła jego piersi przez koszulę.
- Nie mogę wyczuć niczego! - krzyknęła zgnębiona.
Elijah z westchnieniem żalu wstał i ściągnął koszulę przez głowę.
- Teraz możesz kontrolować moje serce - powiedział, nie mogąc się
powstrzymać od uśmiechu.
- Przecież kochaliśmy się na łonie natury. Czy nie zdajesz sobie z tego
sprawy? A gdyby nadszedł ten mnich?
- Co, podczas deszczu? - prychnął. - Z pewnością siedzi sobie gdzieś
wygodnie przy kominku i popija poncz. Tak właśnie robią mnisi. Z pewnością
nie biorą się do ogrodnictwa.
- Jesteś pewny? - spytała, ale była bardziej podobna do siebie podczas tej
słownej utarczki. Nie wyglądała już na przerażoną, pobladłą kobietę, której nie
poznawał.
- A teraz, jak mówiłem, skontroluj moje serce. Nic się z nim nie dzieje.
- Skąd możesz wiedzieć?
- Bo nigdy nie mdleję, kiedy moje serce bije równo. Wysiłek najwyraźniej
mu pomaga. Dopiero kiedy siedzę bezczynnie lub spieram się ze Stibblestichem,
zaczyna ono tracić właściwy rytm.
- Och Boże, przecież teraz siedzisz bezczynnie! - Jemma uchwyciła się go
kurczowo.
- Masz rację - odparł, radując się każdą chwilą. - Lepiej już przestanę. Dla
mojego własnego dobra.
Spojrzała na niego gniewnie, a on wiedział, że udało mu się ją oszukać, i
nim znów zaczęła się z nim spierać, osunął się ponownie w kołyskę jej bioder.
Oczywiście zaprotestowała. Mogła zacząć się zastanawiać w ciągu dwóch
minut, które zajęło mu ściąganie odzieży.
- Elijah! Doprawdy, nie powinniśmy tego robić! Przecież jesteśmy na
widoku!
- Daj spokój! - mruknął. Widok Jemmy sprawił, że znikła gdzieś cała jego
uprzejmość i znowu był teraz tylko mężczyzną. - Pragnę cię.
Deszcz mżył i mżył, kropla za kroplą. Jedna z nich spadła na jej pierś,
błyszcząc niczym diament.
Zlizał ją językiem, a potem znów lekko ugryzł Jemmę, ona zaś zapomniała,
że jest na widoku i że nawet mnich skryty za kamienną ścianą mógłby słyszeć
odgłosy, jakie wydawała. A potem wszystko zaczęło się na nowo.
Najwyraźniej ta osobliwa księżna lubiła kochać się na łonie natury.
Wreszcie, kiedy miał ją już pod sobą, gdy tego pragnął, uniósł się na
kolanach i wszedł w nią jednym potężnym pchnięciem. A Jemma doszła do
szczytu z dzikim okrzykiem i z takim spazmem, że i on znalazł się niemal na
krawędzi utraty przytomności.
Jemma jednak nie byłaby sobą, gdyby nie zaczęła szukać dłonią jego serca.
Nie zatrzymał się jednak; jego ciało dążyło do spełnienia jednej jedynej
misji.
- Gdzież ono jest? - jęknęła, przesuwając ręką po prawej stronie jego piersi.
- Nie tutaj - zdołał wykrztusić.
Jemma nie zamierzała jednak zrezygnować z tego, co robiła, ujął więc jej
rękę i przyłożył do serca. Biło tak gwałtownie, że czuł jego puls w uszach, ale w
idealnie równym tempie.
- Moje serce - wychrypiał - jest szczęśliwe, Jemmo.
Palce jej przywarły do jego piersi, a potem dojrzał, że zaczęła się
uśmiechać.
- No, dość już tego - odparł, cofając się.
- Ależ...
- Kochaliśmy się znowu, Jemmo. Ja... - zaczął, ale nie potrafił znaleźć
właściwych słów, patrzył więc tylko na nią, gdy w nią wchodził, na jej piękność,
na niezmierną dobroć.
Ona też zresztą nie mogła mu się oprzeć. Z przymkniętymi oczami oplatała
wciąż rękami jego barki, jego pierś, przesuwała nimi coraz niżej po jego
plecach.
Wykonywał coraz mocniejsze ruchy, póki obydwoje nie zapomnieli o tym,
że pada deszcz. Byli dwiema istotami na tyle szczęśliwymi, żeby doświadczyć
zsyłanej im przez niebo największej rozkoszy.
Świat Elijaha zawęził się do zapachu ciała żony, smaku jej skóry, ruchów
jej bioder.
Nadal czekał na to, by jej lęk zniknął, póki nie krzyknęła na głos i nie
uniosła się cała ku niemu. A potem odpłynął w niebyt. Cały świat przeistoczył
się w dojmującą rozkosz, która płonęła w jego ciele.
Chwilę później opadł na śliskie kamienie, radując się ich wilgocią i
chłodem. Serce biło mu równo i rytmicznie.
- Czemu się śmiejesz? - spytała Jemma, choć i w jej głosie zabrzmiała
wesołość.
- Bo moje ciało jest szczęśliwe - odparł, przeciągając się.
Jemma siedziała już, poprawiając na sobie ubranie.
Elijah podłożył ręce pod głowę i patrzył na nią. Cudownie mu się leżało na
ciepłym deszczu. Nic by go nie wytrąciło z równowagi, nawet obecność mnicha.
Byłoby mu najzupełniej obojętne, gdyby nawet cała Izba Lordów postanowiła
pójść na spacer i zastała go tutaj, leżącego nago na wyłożonej kamieniem
ścieżce. Nikt mu nigdy nie mówił, że na krawędzi śmierci można czuć się
wyzwolonym ze wszystkiego.
- Mógłbym tu żyć - zaczął sennie - a ptaki śpiewałyby nade mną dniem i
nocą.
- A gdzie byś spał?
- Pod tym wielkim kasztanowcem. Leżelibyśmy tam na puchowym łożu i
kochalibyśmy się co dzień o świtaniu, nim jeszcze ptaki zaczęłyby się budzić.
- Brakowałoby mi porannej herbaty - zauważyła Jemma.
Podciągnęła gwałtownym ruchem suknię ku górze, na tyle by zakryć sutki.
- Ta suknia będzie już do niczego - stwierdził. - Wygląda, jakby pies ją
trzymał w pysku.
- Owszem, jeden się właśnie do niej dobrał - prychnęła. Rozejrzała się
wokoło i zauważyła, że Elijah ani myśli się ubierać. - Czy w tym stanie wrócisz
do domu? A może naprawdę chcesz spać pod kasztanem?
Elijah był zbyt szczęśliwy, by się ruszyć.
- Czemu nie? Za kołdrę mogłyby mi posłużyć te małe kwiatuszki z
czerwonymi środeczkami.
Jemma zgodnie ze swoim usposobieniem nie robiła mu żadnych wymówek.
Zaskoczyła go za to jeszcze raz, kładąc głowę na jego obnażonym brzuchu.
Deszcz rosił jej twarz.
- Nigdy sobie nawet nie wyobrażałem, żeby księżna mogła leżeć na ziemi i
w deszczu - powiedział po jakimś czasie.
- Właściwie to nie deszcz, ale masz rację. Księżne raczej na nim nie leżą.
- Zwłaszcza wraz z nagimi mężami - dodał.
- To coś jeszcze gorszego - zgodziła się.
Włosy miała potargane. Elijah zerwał garść kwiatków i zaczął je wpinać w
ich pasma.
- Co ty robisz? - spytała, przekręcając głowę na bok, tak by mogła go
dojrzeć.
- Przemieniam cię w pogańską boginię - mruknął.
- A dlaczego?
- Widzisz tam Apollina? - W środku małego, wykładanego kamieniami
placyku wznosiła się statua bóstwa okrytego jedynie skąpą przepaską. Stał na
wysokim kamiennym piedestale obrośniętym zielenią.
- Co się stało z ramionami nieboraka? - spytała.
- Utrącono je. Zdołał jednak zachować figowy listek. Jako mężczyzna, a co
więcej, bóstwo, wolał pewne części ciała zakrywać przez stulecia.
- Wygląda jakoś słabowicie - mruknęła. - Twoje nogi bardziej mi się
podobają. Kto tam wie, co się kryje pod jego figowym listkiem? Ty byś
potrzebował większego.
- Cicho bądź! Urągasz bóstwu, i to w świętym okręgu. - Elijah wpiął jej we
włosy kilka ostatnich kwiatków. - Całe szczęście, że Apollo nie może ożyć, bo
zażądałby, żebym mu cię oddał.
- Pamiętasz chyba, że nie miał szczęścia do kobiet? Czyż Dafne nie wolała
przemienić się w drzewo, niż mu ulec? Teraz już wiemy dlaczego. Miał zbyt
szczupłe nogi, nie mówiąc już o zbyt małym figowym listku! - Jemma usiłowała
usiąść, lecz Elijah ponownie pociągnął ją w dół. - Chcę się stać na powrót
księżną, bo mi tu zimno od spodu!
- Mogę ci to zapewnić. - Elijah zaczął jej rozcierać wspomniane części
ciała. Wyczuł przez wilgotną suknię miękkie krągłości. - O Boże, jaki
szczęściarz ze mnie.
Uśmiechnęła się tak zachwycająco, że musiał przerwać, żeby ją pocałować.
Wsparła głowę o jego pierś.
- Kocham cię - powiedziała, ale nie dodała, że jest szczęśliwa.
- Ja ciebie też. - Te słowa Elijaha płynęły prosto z serca. - Kocham cię,
Jemmo. Kocham. Nie zasłużyłem na to, żeby na końcu zaznać czegoś tak
cudownego - dodał, obejmując ją mocno. - Nie zasłużyłem też na ciebie.
- Może to nie jest wcale koniec? - spytała gwałtownie.
- Jeśli jest, doznałem więcej radości w ostatnich dniach niż przez całą resztę
mojego życia.
Ramiona Jemmy oplotły go mocno. Powiedziała coś, ale tak cicho, że nie
dosłyszał. Czuł jednak, że wyznała mu miłość, o czym już wiedział.
Podniósł się i pocałował ją jeszcze kilka razy, a potem poszli obydwoje ku
małym drzwiom, za którymi czekał powóz.
23
Wieczorem tego samego dnia
Elijah odprawił Fowle'a i lokaja. Zostali tylko we dwoje przy długim
mahoniowym stole, gdzie mnóstwo srebrnych naczyń połyskiwało w blasku
świec.
- Nie wiem, jak z tym teraz mamy żyć - odezwała się Jemma, daremnie
usiłując coś zjeść. Za każdym razem, gdy spoglądała na męża, gardło się jej
ściskało i czuła się okropnie.
- Nie myśl o tym - poradził Elijah.
On jadł. Jakże mógł jeść? Jak ktokolwiek mógłby jeść, spać czy myśleć w
tej sytuacji? Musiał istnieć jakiś sposób, żeby wyleczyć serce Elijaha.
- Byłeś u doktora? - spytała.
- To bez sensu.
- Ale czy poszedłeś do jakiegoś?
Uparty, irytujący małżonek Jemmy wzruszył tylko ramionami.
- Villiers zaciągnął mnie do jakiegoś medyka, specjalisty od chorób serca.
A on powiedział, że mogę z tym żyć całe lata.
- Albo i nie.
- Podobno w Birmingham mieszka jakiś doktor, który potrafi robić istne
cuda z takimi sercami jak moje. Villiers wyprawił tam kogoś powozem.
- Co za wielkoduszność. To całkiem nie w jego stylu. - Jemma chwyciła za
dzwonek. - Fowle, poślij kogoś do księcia Villiersa i dowiedz się, czy oczekuje
na powrót powozu z Birmingham. Poczekaj koniecznie na odpowiedź.
Fowle zniknął z miną człowieka, który ma świadomość, że jakaś kobieta
jest na samej krawędzi załamania nerwowego.
- Kochanie... - zaczął Elijah.
- Przestań! Nie teraz. - Zaczęła gorączkowo rozmyślać. - Przecież musi
istnieć jakaś kuracja. Ten doktor z Birmingham powinien tu przyjechać i cię
leczyć.
- Jedz kolację.
Ale Jemma odmownie pokręciła głową.
- Kiedy Villiers wysłał ten powóz? Słyszałam kiedyś o bardzo dobrym
lekarzu. Chyba nazywał się Siffle.
- Pisano o nim w „Morning Post" - powiedział Elijah, dokładając sobie
szparagów. - Podobno jest nadzwyczajny, jeśli chodzi o złamania.
- Może by on...
- Chodź tu do mnie. - Elijah odsunął krzesło i wyciągnął ku niej ręce.
Nie pozostała obojętna na to zaproszenie i przytuliła się do niego, czując,
jak gwałtownie wali mu serce. Biło jednak regularnie. Jęknęła mimo woli.
Gładził ją po głowie, jakby była kotką.
- Wszystko w porządku, Jemmo.
- Nie, wcale nie w porządku - wydusiła.
Milczeli obydwoje przez chwilę.
- No cóż, masz rację, ale...
- Nie mów mi, że to jest możliwe do przyjęcia, bo nie można się z tym
zgodzić i już.
- Nic na to nie poradzę - powiedział z takim bólem, że umilkła. - A ty też
nie.
- Czemu nie wyjawiłeś mi prawdy, kiedy wróciłam z Paryża? - wyszeptała,
wsparta o jego pierś. Wiedziałeś o wszystkim tylko ty. Mogłeś mi wtedy
powiedzieć!
- Rozgrywałaś wówczas swój turniej szachowy z Villiersem. A ja chciałem
pokonać potem ciebie.
- Przecież byłam i tak twoja - odparła z bólem. - Zawsze byłam twoja.
- Chciałem całej ciebie. Kiedy rozgrywałaś ten turniej z Villiersem,
skorzystałem ze sposobności, żeby wygrać samemu.
- Mogłeś mi powiedzieć.
- A co by nastąpiło potem? Czy pokochałabyś mnie ponownie, jak się w
końcu stało? - Nie odpowiadała, więc potrząsnął nią lekko. - Bo tak się stało,
prawda?
- I tak cię już kochałam.
- Ale ja chciałem, żebyś się we mnie zakochała na dobre.
- To było samolubne. Nie przypuszczałeś, że potrzebuję trochę czasu?
- Żeby mi przebaczyć?
Jemma pociągnęła nosem i położyła głowę na jego ramieniu.
- Nie.
- Nigdy nie byłem szczęśliwszy niż w ostatnich dniach. Wtedy, kiedy ty
mnie uwodziłaś. Kiedy się do mnie uśmiechałaś lub pozwalałaś mi się z tobą
kochać. Kiedy to ze mną robiłaś.
Poczuła, że ma oczy pełne łez.
- Mogło tak być już rok temu.
- Może mamy przed sobą kolejny rok. Zemdlałem w Izbie Lordów ponad
rok temu.
Poznała po jego tonie, że kłamał. On wiedział. Wiedział! Poczuła słony
smak łez na wargach.
- Dałaś mi coś, czego - tak sądziłem - nigdy nie zaznam.
- Nie mów tak, jakbyś miał jutro umrzeć! Nie zniosę tego! Nie zniosę!
- Byłaś na tyle silna, żeby mnie opuścić, kiedy należało tak zrobić, a także
by wrócić do mnie, gdy cię potrzebowałem. Zajmiesz się moim domem, moimi
ziemiami i tymi biedakami z Cacky Street. Potrafisz.
- Nie.
Elijah objął ją mocno.
- Nie płacz.
- Będę płakać, jeśli zechcę - odparła gniewnie. - Och Boże, teraz rozumiem,
czemu wdowy noszą żałobę.
- Nie wolno ci tak mó...
Ale Jemma już go nie słuchała.
- Bo jeśli umrzesz, nie będę w stanie nosić niczego poza czarnym strojem -
wyszlochała. - Będę płakać dniem i nocą i nikt mnie za to nie zgani. A nie
mogłam pojąć, dlaczego Harriet wciąż opłakuje swego męża, choć minęły już
całe dwa lata!
- Nie! - Elijah niemal krzyknął, lecz Jemma zaniosła się łkaniem gdzieś z
samych głębi trzewi.
Elijah nachylił się nad nią, a jego mocne, ciepłe ciało podtrzymało ją i
ogrzało.
- Nie mogę uwierzyć, że to prawda - szlochała - to nie jest prawda, nie, nie!
Wziął ją na ręce i zaniósł do łóżka, gdzie położyli się koło siebie. Jemmą
wstrząsnął ciężki szloch. Bo to była prawda. Elijah miał ją opuścić.
I tak się stanie, chyba że zdarzy się cud... a żadne z nich nie wierzyło w
cuda. Byli szachistami, ludźmi logicznymi, racjonalnymi. A jednak mieli
złamane serca. Gdy szloch Jemmy ucichł, Elijah powiedział:
- Myślę, że powinnaś mnie zostawić.
Siadła na łóżku i spojrzała na niego z niedowierzaniem.
- Co ty powiedziałeś?
- To straszne, żebyś musiała przejść przez wszystko wspólnie ze mną. Ty...
Urwał, bo uderzyła go gwałtownie w pierś otwartą dłonią.
- Nie odeślesz mnie stąd nigdzie! Nie rozumiesz? Dlaczego tego nie
rozumiesz?!
Znowu zaczęła płakać.
- Nigdy ci się nie uda odesłać mnie stąd!
- Przepraszam cię - powiedział, biorąc ją w ramiona. - Strasznie
przepraszam.
Jemma miała twarz boleśnie ściągniętą, ale spojrzała na niego z ogniem w
oczach.
- Popełniłeś błąd i znasz tylko połowę prawdy - rzekła cichym, ale
gwałtownym tonem. - Możesz sobie mówić, że jestem twoja, ale i ty jesteś
przecież mój.
I Elijah nagle zrozumiał: ona go kochała. Tak bardzo, że wybaczyła mu i
kochankę, i to, że nie pojechał za nią do Paryża. Musiał się wszakże upewnić co
do jednego. Ujął jej twarz w obie dłonie i ledwie do niego dotarło, że drżą mu
palce.
- Czy mi wybaczysz?
- Co? - zdziwiła się.
- Ze nie zdołałem zatrzymać cię przy sobie. Bo chciałem tego, Jemmo,
zapewniam cię.
- Wiem - wyszeptała, całując go lekko. - Wiem.
24
2 kwietnia
Następnego ranka Jemma zaczęła się zastanawiać, jak ma żyć z tą
świadomością. Nie mogła przecież chodzić wszędzie za Elijahem i prosić go, by
jej pozwolił posłuchać bicia jego serca. Nie zniósłby tego. Poza tym za każdym
razem, gdy wyczuwała w jego piersi nierówny rytm, jej własne serce zdawało
się palić ją żywym ogniem.
Zżerał ją lęk. Drżały jej palce, gdy ujmowała w nie szachową figurę. Już
miała zostawić szachy i pójść do gabinetu Elijaha, kiedy wszedł z ponurą miną
Fowle.
Jemma zerwała się tak pospiesznie, że wywróciła szachownicę. Figury
potoczyły się po podłodze.
- Czy on...
Fowle spojrzał na nią z głębokim współczuciem.
- Z jego wysokością wszystko w porządku. Gdyby znowu omdlał, zawołam
jej wysokość natychmiast.
Jemma siadła z powrotem w fotelu.
- Dziękuję, Fowle - odparła, ale palce trzęsły się jej niczym liście na
wietrze.
- Przyjechała księżna wdowa - oznajmił kamerdyner.
Zapomniała, że musiał przecież przyjść z jakąś wiadomością.
- Księżna... wdowa? Matka jego wysokości?
- Umieściłem ją w różowym pokoju - powiedział Fowle. - Księżna wyraziła
chęć widzenia się natychmiast z jej wysokością. Najwyraźniej zamierza zaraz
wracać do Szkocji.
- Wracać do Szkocji? Niemożliwe! Jestem pewna, że zmieni zdanie. Miała
tu przecież przyjechać na dłużej. Proszę powiadomić panią Tulip.
Teraz już rozumiała, czemu Fowle miał taką ponurą minę, gdy wszedł. Ona
również bardzo niemile wspominała swoją teściową. Księżna wdowa była
kobietą wysokiego wzrostu, gniewnego usposobienia i było w jej zachowaniu
coś dziwnie męskiego, co Jemmę przejmowało lękiem.
Jemma spędziła kilka pierwszych tygodni małżeństwa w domu pełnym
obrazów Judyty z głową Holofernesa (choć bez jego ciała) i bała się, co by
powiedziała księżna wdowa, gdyby ona zechciała je usunąć.
Zrobiła to jednak bez wahania po powrocie z Paryża.
- Witam waszą wysokość - powiedziała z szacunkiem chwilę później,
składając teściowej ukłon.
Gdy się zaś wyprostowała, stwierdziła, że księżna wdowa nic a nic się nie
zmieniła. Nadal była wysoka i choć podpierała się teraz laską, nie wyglądała ani
trochę na osobę słabą. Laska była dla niej najwyraźniej czymś takim jak dla
Villiersa szpada, która bardziej miała świadczyć o władczości, niż służyć jako
broń.
Księżna była urodziwą kobietą, miała wyraziste rysy i zamaszyste ruchy,
tylko że to, co u niego świadczyło o spokoju, u niej przeradzało się w
zawziętość i irytację.
- Jemmo - zaczęła - wdzięczna ci jestem za twój powrót z Paryża.
Początek zdawał się dobrze wróżyć rozmowie.
- Musimy usiąść - ciągnęła księżna. - Biodro strasznie mi w tych dniach
dokucza.
- Przykro mi to słyszeć - odparła Jemma, siadając naprzeciw niej. - Czy
Elijah napisał do pani?
- Nie.
- Ale... pani wie? - Na twarzy księżnej widniało coś bardzo zbliżonego do
jej przygnębienia.
- Wiedziałam, odkąd tylko zemdlał w Izbie Lordów. Nie wyglądasz mi na
kobietę brzemienną.
- Obawiam się, że nie - przyznała Jemma, usiłując nie okazywać
rozdrażnienia. - To znaczy... możliwe, że jestem w ciąży, ale jeszcze nie wiem o
tym.
- Boję się, że ten głupiec, daleki kuzyn Elijaha, i tak odziedziczy w końcu
jego tytuł. On musi ratować figurę krawieckimi sztuczkami, od łydek po piersi,
ale przynajmniej jest roztropny. Niemądra chęć zyskania podziwu dla swego
wyglądu jest mimo wszystko lepsza niż jej odwrotność.
- Oczywiście - przytaknęła Jemma, nie wiedząc dobrze, czy ma coś ganić,
czy pochwalać.
Przez chwilę siedziały w milczeniu.
- Przybyłam, żeby cię o coś spytać, moja droga - zaczęła księżna wdowa,
bawiąc się wysadzanym diamentami rogiem obfitości, który nosiła na piersi.
Palce miała zniekształcone reumatyzmem i Jemma poczuła, że ogarnia ją
współczucie. Pamiętała, że teściowa chodziła przedtem po domu energicznym
krokiem i mówiła ostrym, przenikliwym głosem. Miała wtedy mniej zmarszczek
i mocniejsze palce.
- Proszę bardzo - powiedziała Jemma. Wdowa utkwiła w niej wzrok. Oczy
miała zaś tak podobne do Elijaha, że Jemma dodała: - Proszę pytać o wszystko,
co pani zechce.
- Chcę - oświadczyła księżna stanowczo - nie, nalegam, abyś nie współżyła
z mężem i sypiała odtąd w swojej sypialni - oznajmiła z miną jednocześnie
posępną i wojowniczą.
- Ależ ja...
- Mój mąż znany był pod przydomkiem Sprośnego Beaumonta - ciągnęła
księżna. - Wiedziałaś o tym?
Jemma przytaknęła.
- A zmarł podczas haniebnych igraszek, mając na sobie koronkową nocną
koszulę i przywiązany do łóżka! - W głosie księżnej nie było właściwie złości,
mówiła rzeczowo, beznamiętnie. - W otoczeniu kilku kobiet, które go chłostały,
ubrane w skórzane stroje. Czerpał widocznie przyjemność z tego, czego dzieci
za wszelką cenę chcą uniknąć. Sporo to mówi o jego charakterze.
Jemma z trudem zdołała coś wyjąkać. Nie potrafiła jednak znaleźć
właściwych słów, by upewnić wdowę, że Elijah nie miał najmniejszych
skłonności do noszenia koronkowych koszul.
- Zawsze chciał za wiele - ciągnęła księżna. - Jednej ladacznicy było mu za
mało. Musiał mieć trzy lub cztery naraz! Robiliśmy, co tylko można, żeby te
szczegóły nie wyszły na jaw. Zapłaciłam setki funtów właścicielce zamtuza pod
nazwą Pałac Salome.
Teściowa wlepiła oczy w Jemmę.
- Odczekałam cały rok, a potem kazałam tę osobę uwięzić. Wychłostano ją
i oprowadzono po Londynie, karając za nierząd, a potem musiała przez cały
dzień stać pod pręgierzem. Wreszcie zamknięto ją w domu poprawczym. Zmarła
tam po kilku miesiącach... - W głosie księżny zabrzmiało szczere zadowolenie.
- Ależ Elijah nie ma wcale pociągu do takich praktyk - wtrąciła się
pospiesznie, nim księżna wdowa zaczęła mówić dalej.
- Wychowywałam go na cnotliwego człowieka, ale on się nim wcale nie
stał.
- Doprawdy? - Jemma wręcz oniemiała.
Nikt w Anglii nie ośmieliłby się kwestionować cnotliwości Elijaha, choć
nie wiedziano wcale o wytwórni szkła z Cacky Street.
Księżna wdowa spojrzała na nią bez drgnienia powiek.
- Wiem, czemu uciekłaś do Paryża. Mój syn odziedziczył haniebne
skłonności po swoim ojcu. Ładnie postąpiłaś, wracając, żeby mu umożliwić
spłodzenie dziedzica. Gdybym ja wówczas nie miała syna, też pragnęłabym
opuścić kraj.
- Mężczyźni dosyć często biorą sobie kochankę - zaczęła desperacko, choć
ledwie mogła uwierzyć, że broni teraz Elijaha, po tylu latach pretensji o tę
właśnie kobietę. - Pani syn nie ma żadnych skłonności do... do dziwacznych
praktyk, jakim hołdował poprzedni książę.
Księżna się skrzywiła.
- O kochankę nie miałabym pretensji, tak jak ty, ale Elijah nie zachowywał
dyskrecji jak inni mężczyźni, tylko afiszował się z nią publicznie. We własnym
urzędzie!
Księżna wyprostowała się na krześle i dodała ze spokojem:
- To wprost odrażające, ale mój mąż również lubił, by mu się wtedy
przyglądano.
- Ależ to wcale nie było celem jego syna! - jęknęła Jemma. - On pragnął
tylko udowodnić wszystkim, że nie ma spaczonego gustu, jak ojciec. Był wtedy
bardzo młody, wasza wysokość, i chciał dowieść, że jest całkiem normalny. Nie
chodziło o żadne zboczenie!
Jakiś cichy dźwięk kazał się jej obejrzeć. W otwartych drzwiach stał Elijah,
z twarzą przerażająco spokojną.
- Żądam jedynie - rzuciła księżna znużonym i pełnym rozdrażnienia głosem
- byście się powstrzymali od małżeńskiego pożycia. Jeśli Algernon Tobier
odziedziczy tytuł Beaumontów, bo obecny książę mdleje w Izbie Lordów,
przejdzie to bez echa. Jeśli jednak Beaumont umrze w łóżku koło kobiety, nawet
gdyby była to jego żona, nigdy już nie podźwigniemy się z tej hańby, bo
przejdzie do historii jako Sprośny Beaumont.
- Obawiam się, że nie może pani wybrać godziny zgonu syna - głos Jemmy
zadrżał; była tak bardzo wstrząśnięta, że zapomniała o
obecności Elijaha w
pokoju. - Gdyby dane mu było zgasnąć w momencie największej satysfakcji,
byłabym temu rada.
- Jesteś niemądra - westchnęła ciężko księżna. - Widzisz, nam, księżnym,
może przypaść w udziale długie życie. Mój mąż zabrał swoją rozpustę do grobu,
a mnie zostawił, żebym żyła wśród drwin i zawoalowanych docinków. Zostawił
mi jednak syna. Wystawił mnie na pośmiewisko, a mój syn zrobi to samo z tobą.
- Nie musimy martwić się o syna, skoro nie mamy dzieci... - rzuciła Jemma,
tak rozgniewana, że nie mogła dłużej mówić.
Elijah wszedł wreszcie do pokoju. Skłonił się przed matką i ucałował jej
doń.
- Przypuszczam, że słyszałeś, o czym mówimy - powiedziała ze spokojem,
lecz jej palce wciąż obracały diamentowy brelok na piersi.
- Trochę inaczej widzę moje obowiązki względem rodu, matko - odparł,
siadając koło Jemmy. - Będziemy się z żoną nadal starać o dziedzica.
- Jestem odmiennego zdania - oznajmiła księżna.
Nie mogła jednak być tak wyniosła teraz, kiedy syn siedział naprzeciwko.
Jemma zauważyła to i jej gniew przygasł.
- Elijah ma mocniejsze serce od ojca - oświadczyła, walcząc raczej z
własnym rozżaleniem niż z obraźliwymi słowami teściowej. - Słyszeliśmy też o
pewnym doktorze z Birmingham, który osiągnął świetne wyniki dzięki
odkrytemu przez siebie lekowi. My...
Elijah położył dłoń na jej ręce. Jemma zamilkła.
- Przepraszam, jeśli ci przysporzyłem jakichkolwiek upokorzeń - zwrócił
się do matki.
Palce wdowy zacisnęły się wokół klejnotu.
- Nie mogę tutaj zostać. Wyjeżdżam natychmiast do Aberdeen.
- Niechże wasza wysokość przynajmniej spędzi tu noc - powiedziała
Jemma.
Oczy wdowy prześlizgnęły się po jej twarzy.
- Czy mnie powiadomisz, gdy...
- Ja się nim zajmę! - odparła łagodnie Jemma, wstając, i zmusiła w ten
sposób męża, żeby również się podniósł.
Księżna wdowa podźwignęła się z fotela i spojrzała na syna tak, jakby
dzielił ich niezmierny dystans.
- Byłeś prześlicznym dzieckiem.
Elijah wyciągnął ku niej rękę, którą ujęła.
- I tak się uroczo uśmiechałeś. Zawsze miałeś piękny uśmiech.
Jemma poczuła, że łzy pieką ją pod powiekami. Elijah uśmiechnął się
swoim pięknym uśmiechem, jakby matka nigdy nie nazwała go zboczeńcem, i
ucałował ją w policzek.
- Mogę jeszcze żyć przez długie lata, matko.
Księżna spojrzała na Jemmę i obie zrozumiały, że znają prawdę.
Przymknęła na chwilę oczy, z palcami nadal zaciśniętymi wokół diamentowego
breloka.
- Zostanę na podwieczorek - oznajmiła, wspierając się na lasce. - A potem
ruszam w drogę.
Podczas posiłku rozmawiali o niczym. Ruchy księżny były niezręczne,
widelec wypadł jej kilka razy ze zniekształconych palców, aż wreszcie potrącił
kieliszek z winem. Jemma uznała jednak, że to zmartwienie uczyniło teściową
tak niezgrabną.
Tej nocy Elijah przyszedł do jej sypialni. Wyciągnęła ku niemu ręce, a on
zbliżył się do niej, ciepły, silny i wsunął rękę pod jej nocny strój.
- Musimy porozmawiać - wyszeptał, lecz jego dłonie wzbudziły w niej chęć
na coś innego niż rozmowa.
Zrozumiała, że czekała na to przez cały dzień. Nie miała powodów do
zmartwienia. Serce Elijaha biło mocno i równo.
- Porozmawiamy później - odparła, a jej ręce ześlizgnęły się niżej po jego
ciele.
- Ale...
- Chcę cię poczuć przy sobie - powiedziała, a wtedy jego oczy pociemniały,
może tak samo jak u matki, ale odepchnęła od siebie tę myśl.
Jej lęk w jakiś cudowny sposób znikł, bo czuła, jak w całym jego ciele
pulsuje krew. Rzucił jakieś niezrozumiałe słowo, ale nachylił się nad nią, a ona
się roześmiała.
Należał teraz do niej i był żywy, a to jej jak na razie zupełnie wystarczało.
25
3 kwietnia
Elijah spędził większą część następnego dnia w jej łóżku. Wczesnym
wieczorem obydwoje leżeli na plecach, ciężko dysząc, ze zmiętoszonymi
poduszkami wokół nóg.
- Muszę się wykąpać - powiedziała słabym głosem Jemma. Czuła się
wyczerpana i szczęśliwa. Leżała z jedną ręką wspartą na piersi Elijaha,
wewnątrz której serce biło mocno i równo. - Całkiem jakbyśmy naprawili zegar
- ciągnęła, zmieniając temat.
Elijah wyciągnął ręce nad głową i uśmiechał się, wpatrzony w gobelin przy
łóżku.
- Moje serce może bić normalnie, kiedy sobie o tym przypomni.
- Kochaliśmy się przez cały dzień - wyliczała Jemma. - Dwa razy. Rano i
wieczorem. Twoje serce mogło więc zapamiętać właściwy rytm.
Elijah się zaśmiał.
- Jeśli rozpowiesz o tym ludziom, każdy mężczyzna w Anglii będzie
udawać, że mdleje.
Przewrócił się na drugi bok i wsparł głowę na dłoni.
- Słyszałem twoją rozmowę z moją matką.
Jemma spróbowała zebrać myśli.
- Hm...
- Nie sądziłem, że się domyślisz, dlaczego Sarah Cobbett przyszła akurat do
moich apartamentów w Izbie.
Jemma uniosła głowę.
- A więc to było właściwym powodem? Myślałam, że chodziło ci o
oszczędzanie czasu.
- Nie mogłem pozwolić, żeby myślano, że wieczorem wymykam się
chyłkiem do Pałacu Salome. Miałem już po dziurki w nosie przezywania mnie
Sprośnym Beaumontem. Zawsze czaiła się w tym drwina. Wiedziałem, że za
moimi plecami inni lordowie stroją sobie żarty na temat lania, jakie tam miałem
jakoby odbierać.
Jemma splotła palce z jego palcami.
- W gruncie rzeczy wcale nie miałem ochoty brać sobie kochanki. Och,
oczywiście, bardzo chciałem przespać się z kimś... w tym wieku nie myśli się o
niczym poza kobietami i każda wydaje się wtedy niezwykle ponętna.
- Każda z nich ci się taką wydawała? - spytała Jemma zafascynowana.
- Kobiety mają przecież piersi - odparł takim tonem, jakby to wszystko
wyjaśniało. - No i także te inne części ciała.
Jemma zachichotała, wyobrażając sobie Elijaha, jak idzie ulicą, wpatrując
się w kobiece piersi. Wydawało się to czymś tak niepodobnym do niego!
- Nie miałem jednak czasu, zanadto byłem zajęty naprawianiem szkód,
jakie ojciec wyrządził naszej reputacji. Chciałem to zmienić.
- Matka nie powinna ci była o tym mówić. - Jemmie było szczerze żal
ośmioletniego chłopca, któremu opowiedziano wszystko ze szczegółami,
czyniąc to o wiele za wcześnie.
- Ona ma istną obsesję na punkcie reputacji Beaumontów. Słyszałaś chyba.
Zresztą ucierpiała o wiele bardziej ode mnie. Wiedziała oczywiście o jego
kochankach, ale nie miała pojęcia, jaki skandal wybuchnie po jego śmierci.
- Miał pecha, że umarł akurat w takiej chwili.
- Wiele o tym rozmyślałem jako chłopiec, bo wszystko wydawało mi się
takie zagadkowe. Dlaczego był w damskiej koszuli nocnej? Po co ta chłosta?
Wreszcie dorosłem na tyle, by zrozumieć, że nie sposób wyjaśnić tych
szczegółów. Stąd pewnie moja skłonność do logiki - dodał.
- Przepraszam cię. Musiałeś dźwigać przygnębiające brzemię.
- No i znalazłem sobie Sarah Cobbett - ciągnął, nadal wpatrzony w gobelin.
- Z początku myślałem, że wystarczy wziąć kochankę; potem jednak
zrozumiałem, że nikogo nie obchodzi, co robię poza Izbą. Wszyscy
przypuszczali, że noszę damskie koszule i błagam Sarah, żeby mnie biczowała.
Pewnego dnia powiedziałem jej więc, żeby tam do mnie przyszła.
Jemma kreśliła palcem kółka na jego piersi. Nie lubiła myśleć o Elijahu
współżyjącym z inną kobietą. Nie potrafiła jednak być zazdrosna o Sarah,
zważywszy okoliczności. A serce męża nadal biło równo pod jej dłonią.
- Och, to było okropne - odezwał się, przekręcając głowę na bok, tak by
mógł widzieć Jemmę. - Biurko okazało się straszliwie niewygodne. Nie było jej
miło, ale cóż mogła robić? Już po chwili miała wszystkiego dość, a ja także.
- Czy to zadziałało?
- Och, tak. Po jakimś miesiącu. Wszyscy klepali mnie wtedy po plecach,
mówiąc, że miałem świetny pomysł. Wszystko jakby przycichło. Ale byłem
nieufny i nadal kazałem Sarah tam przychodzić, dwa razy tygodniowo.
- Czemu jej nie odprawiłeś, kiedyśmy się pobrali? - spytała, dziwiąc się, że
te słowa przeszły jej przez gardło.
- Nie myślałem o niej w tych kategoriach. Każda z was była zupełnie inna,
a ty - taka urocza i atrakcyjna. Wiem, nie mieliśmy wtedy zbyt wielkiego
doświadczenia, ale myślałem wiele o tobie.
- Naprawdę?
- Pamiętasz, że kochaliśmy się każdej nocy? - spytał z uśmiechem. -
Zakochałem się w tobie nieprzytomnie. Kiedy miałem przemawiać w Izbie
Lordów, zaraz zaczynałem myśleć, jak miękkie masz usta, jak pięknie
zarysowane pośladki i zapominałem wówczas, o czym mam mówić.
- Kochaliśmy się tamtego ranka - przypomniała mu Jemma. - Właśnie to
zabolało mnie najbardziej. Odwróciłeś się ode mnie, byłam dla ciebie jedynie -
hors d'ceuvre, przystawką, a potem wziąłeś się do niej. - Mimo wszystkich
wysiłków w jej głosie zabrzmiało rozżalenie.
- Nie mogę ci powiedzieć niczego - jęknął - żeby cię pocieszyć. Pamiętam,
że zaspokoiłaś mnie w zupełności i nie miałem wcale ochoty na tamtą. Ale
kiedy jakaś kobieta legnie przed młodzieńcem z rozchylonymi nogami, poradzi
sobie z nią, choćby nawet był do cna wyczerpany. Jakżebym mógł wytłumaczyć
Sarah, że już jej dłużej nie chcę? Stała się w jakiś sposób częścią moich
obowiązków w Izbie. Jeśli ma to jakiś sens.
W męskim rozumieniu tych spraw miało, bo w końcu ledwie się wówczas z
Elijahem oboje znali, a o ich małżeństwie zadecydowali ojcowie wiele lat
wcześniej. Jemma była w nim wprawdzie zakochana, ale on nie musiał być
zakochany w niej.
Nagle nakrył ją swoim ciałem i poczuła go między udami, wyprężonego i
sztywnego.
- Jesteś najbardziej ponętna ze wszystkich.
- Naprawdę? - Ale jego ręka sięgała już ku jej piersiom i jego odpowiedź
okazała się tylko nieartykułowanym pomrukiem.
Kochali się przez kilka godzin. Elijah całował ją w łopatki, pod kolanami,
w czoło i koniuszki palców. A potem wziął ją szybko, bezwzględnie, bez
żadnych wstępów.
Jemma nie zamknęła oczu i patrzyła mu w twarz, czując się jak młoda żona
zakochana we własnym mężu.
- Tak bardzo cię kocham - szepnęła.
Czuła już narastanie żaru w ciele, który przenosił ją gdzieś daleko, w jakieś
miejsce, gdzie nie istniał żaden lęk.
Elijah trzymał w dłoniach jej twarz i mówił schrypniętym głosem coś,
czego nie słyszała, ale wiedziała, o co mu chodzi, bo obydwoje przepełniła
miłość. Nie trzeba było tego wyrażać słowami.
26
4 kwietnia
Fowle wszedł do gabinetu i skłonił się przed Jemmą.
- Książę Villiers z żalem każe zawiadomić, że jego powóz wrócił z
Birmingham pusty; ten lekarz przeniósł się widocznie do Londynu, ale nie
zostawił nikomu nowego adresu. Prócz tego pan Twiddy z dwiema córkami
przybył tu dziś rano. Odesłałem go do majątku na wsi, tak jak pan sobie życzył.
Elijah skinął głową.
- Dziękuję ci, Fowle.
Jemma przyjęła tę wiadomość, zaciskając jedynie powieki. Mąż objął ją i
usiłował pocieszyć.
- Nigdy przecież nie spodziewaliśmy się, że ten lekarz w czymś mi pomoże
- powiedział, żałując, że w ogóle o nim usłyszała.
- Chcę przeczytać tę rozprawę - zażądała, uwalniając się z jego objęć.
- Villiers ją ma. Ja...
Odwróciła się tyłem.
- Muszę ją mieć.
- Czekaj! Nie możesz...
Jemma już jednak wybiegła z pokoju. Elijah zgrzytnął zębami i wrócił do
swego zajęcia. Robił spis całego majątku, po kolei. Jeśli Jemma nie była przy
nadziei, to jego łysawy, bezmyślny kuzynek odziedziczy wszystko. Elijah
chciał, żeby spis był jasny i przejrzysty.
Godzinę później pisał list, pouczając dokładnie kuzyna, jak nadzorować
kolejne żniwa, gdy Jemma wpadła jak bomba do pokoju.
- Mam ją! Doktor nazywa się William Withering. Zaraz wynajmę agenta z
Bow Street, żeby go znalazł.
- Agenta?
- Czemu nie? Już posłałam Fowle'a, żeby tu przyprowadził któregoś. Ta
rozprawa Witheringa jest bardzo ciekawa - ciągnęła, siadając naprzeciw niego i
wymachując kartkami w powietrzu. - Uzyskał tę leczniczą substancję z
kwiatów. Jeśli weźmie się zbyt dużą dawkę, działa ona jak trucizna, ale w
małych ilościach zdaje się regulować akcję serca i... - urwała.
Elijah odłożył pióro.
- Czy on naprawdę uzyskał tę truciznę z kwiatu?
- Targ na Covent Garden! - Jemma zerwała się z krzesła.
- Przecież musi istnieć wiele trujących kwiatów o leczniczych
właściwościach. Pamiętasz, co nam o nich mówił ten stary sprzedawca?
- Nazwał je dzwonkami nieboszczyka. - Jemma szukała czegoś w artykule.
- Ale Withering pisze o jakimś zielu, które nazywa się Digitalis purpurea. Nie
rozumiem tego.
Preceptor Elijaha zamęczał go jednak łaciną aż do znudzenia.
- Purpurea znaczy fioletowa. A te kwiaty były fioletowe.
- Chodźmy tam zaraz! - krzyknęła Jemma.
Elijah nie wstał jednak zza biurka.
- Nie rób sobie daremnych nadziei.
- Nie robię sobie nadziei, tylko pragnę działać. Nie chcę siedzieć i czekać,
aż przy mnie umrzesz. Nie chcę!
Kiedy dotarli do Covent Garden, targ kwiatowy był zamknięty.
- Czynny jest we wtorki, czwartki i soboty - powiedział im lokaj, który
poszedł zasięgnąć języka.
- Zostań w powozie - powiedział do niego Elijah i podążył za Jemmą.
Przeciskała się między straganami z niesłychaną szybkością, zmierzając ku
miejscu, gdzie kwiatami handlował stary sprzedawca, który nie miał własnego
kramu, tylko kilka wiaderek.
Gdy skręcił za róg, zastał Jemmę wpatrzoną w ścianę, pod którą siedział
przedtem staruszek.
- Tak, to było tutaj - przypomniał sobie. - Wrócimy tu w sobotę i
znajdziemy go.
- Do soboty zostało trzy dni.
Elijahowi nie podobała się myśl, że mógłby nie przeżyć trzech następnych
dni, ale nie był w stanie protestować. Jemma krążyła wokół najpierw powoli, a
potem coraz szybciej.
Elijah szedł w ślad za nią. Zamknięte stragany wyglądały przygnębiająco,
jakby szykowały się znużone do snu. Wreszcie zrozumiał, gdzie Jemma się
kieruje. Wypatrzyła jeden kram, w którym ktoś siedział, i nachylona nad
kontuarem gawędziła z niską, starą kobietą okutaną w wełniany szal.
- Czy rozumie pani, o którego dżentelmena mi chodzi? - usłyszał, gdy
podszedł bliżej.
- Jaki tam z niego dżentelmen! - parsknęła śmiechem kobieta. - To
Stubbins. Ponder-Stubbins.
- Oczywiście. Czy zechce mi pani łaskawie powiedzieć, gdzie można
znaleźć pana Stubbinsa?
Kobieta znów parsknęła śmiechem.
- Dziwnie mi to brzmi, kiedy ktoś go zwie panem!
- Czy mieszka tu w pobliżu?
- O nie. Musi pani zaczekać, aż znowu otworzą targ. To tylko kilka dni. Ja
tu przyjdę z żonkilami, całe mnóstwo ich będzie. I tulipany. Lubi pan tulipany? -
spytała Elijaha.
Ukłonił się handlarce.
- Dobry wieczór, madame, owszem, lubię tulipany - choć nie miał
najmniejszego pojęcia, co to za kwiaty. Jego kucharka, pani Tulip, z pewnością
w niczym nie przypominała kwiatu.
- Chyba się pan nie pogniewa, jak coś powiem. Stara już jestem i pozwalam
sobie czasem językiem mleć. Pan to mi wygląda na prawdziwego księcia! -
mruknęła, wspierając się na kontuarze i znów zachichotała. - Chociaż nie ma w
państwie nic śmiesznego. Ale jaki znowu książę szukałby na targu starego
Stubbinsa?
Elijah uśmiechnął się do niej, a stara handlarka okryła się rumieńcem.
- Święci pańscy, ale pan ładniutki! Zawsze powiadam mojemu staremu, że
spotkam kiedy prawdziwego księcia. Tak sobie żartujemy. A ten książę zabierze
mnie stąd, wsadzi w karetę na złotych kołach i zrobi ze mnie pannę młodą, ładną
jak ta lala.
- A co na to pani mąż? - spytała Jemma.
- Ano gada, że daje mi co dzień coś lepszego od złotych kół! - zaśmiała się
na całe gardło. - Ale choćby pan był i księciem, nie znajdzie pan tu Stubbinsa,
póki targu nie otworzą. W paskudnym miejscu mieszka. Nie chodzę tam nigdy,
chyba że już muszę.
- A gdzie to jest?
- W Spitalfields. Państwo byście się tam nigdy nie wybrali.
- Owszem, byliśmy w Spitalfields niecały tydzień temu. Czy może nam
pani powiedzieć, gdzie go szukać? Nie mieszka przypadkiem gdzieś koło Cacky
Street?
Kobieta przestała chichotać i przymrużyła oczy.
- Chyba z was misjonarze, co? Już ja takich znam. Pewnie chcecie go
namówić, żeby chodził do kościoła, a potem mu dacie kapelusz i resztę łachów!
- Byłbym w takim razie cudotwórcą, a nie misjonarzem.
- Ano, choć tyle to pan wie.
- Chcemy tylko znaleźć doktora, który z kwiatów Stubbinsa robi lekarstwa
- wyjaśniła Jemma. - To ogromnie ważne. Może nam pani pomóc?
- Stubbins mieszka na Wiggo Lane - powiedziała kramarka. - Znajdziecie
go albo tam, albo za stajniami, to drugie pewniejsze. Hoduje w tym miejscu cały
swój towar, a myślę, że nieraz i sypia. - Przeszła jej najwyraźniej ochota do
śmiechu. - Pan pewnie z policji, co? Patrzcie no, wygląda pan niczym książę, a
tak naprawdę to z pana gliniarz?
- Gdzież tam! - oburzyła się Jemma.
- Jeszcze go z mojej winy wsadzicie do domu pracy przymusowej! Szkoda,
że zaczęłam z wami gadać!
- Nigdy byśmy tego nie zrobili - tłumaczył jej łagodnie Elijah. - A ja nie
mam nic wspólnego z policją. Tak się też składa, że naprawdę jestem księciem.
- No no, coś podobnego!
Elijah złożył jej ekstrawagancki ukłon.
- Książę Beaumont, do usług, madame. Owszem, zabrałbym panią ze sobą,
ale...
- Jego złote koła tak naprawdę są z mosiądzu - wyjaśniła Jemma, biorąc go
pod rękę.
- O rety, całkiem jak w bajce! - wrzasnęła kwiaciarka. - Książę i księżna.
Może się jeszcze kochacie jak dwa gołąbki, co?
Jemma poczuła, że jej uśmiech blednie.
- Coś w tym rodzaju.
- A macie powóz ze złotymi kołami?
- Nie. Ale mam za to piękną pannę młodą - pospieszył z wyjaśnieniem
Elijah.
Znaleźli Wiggo Lane bez trudności. Była to jedna z tych wąskich jak tunel
uliczek odchodzących od Cacky Street, niedaleko wytwórni szkła. Po południu
Spitalfields wyglądało zupełnie inaczej niż rankiem. Ludzie siedzieli na
schodkach, wszędzie kręciły się dzieci, wrzeszcząc i piszcząc z uciechy.
Suszono na powietrzu pranie, mimo że zaraz osiadał na nim dym z kuchenek
ulicznych.
Trudniej jednak było znaleźć Stubbinsa niż Wiggo Lane.
- Mieszkał tu przedtem - powiedział jakiś mężczyzna, nieżyczliwie
spoglądając na ich lokaja.
Większość pozostałych nie chciała nawet odpowiedzieć na pytania, tylko
odwracała się tyłem albo gapiła z niechęcią na powóz.
- To nam nic nie da - uznał Elijah, patrząc, jak James podchodzi do kogoś,
kto raczej mógłby lokaja powalić na ziemię, niż udzielić mu informacji.
Zawołał na sługę:
- Idziemy na Cow Cross, Jamesie!
Drzwi, jak przedtem, nie były zamknięte, korytarz mroczny, a na spotkanie
znów wyszedł im Knabby i tak samo mrużył oczy.
- To jeszcze raz ja, książę, a ze mną jest księżna - powiedział Elijah.
Knabby był wyraźnie zaskoczony.
- Jak miło znowu gościć księcia! Wszyscy są na podwórzu - oświadczył i
zaraz tam pospieszył.
- Próbujemy znaleźć kogoś, kto mieszka w Spitalfields - powiedział Elijah,
ale Knabby stał już w drzwiach wychodzących na podwórze.
Nie panowało tam takie samo ożywienie jak przedtem.
- Cully śpi - wyjaśnił Knabby. - Mąż Sophisby znów ją stąd zabrał, a pani
Nibble jest u siostry, która ma wrzód żołądka.
Elijah pozdrowił wszystkich i spytał:
- Próbujemy znaleźć Pondera Stubbinsa, który żyje w Spitalfields i hoduje
kwiaty. Czy ktoś go zna?
Po chwili ciszy Waxy powiedział:
- Książę to, rzecz jasna, książę. - Wyraźnie jednak toczyła się tu walka
między lojalnością wobec Spitalfields a lojalnością wobec wytwórni szkła.
- Nie zrobimy mu nic złego - odezwała się Jemma. - Chcemy tylko znaleźć
doktora, który kupuje od niego kwiaty.
- Och - Knabby'emu wyraźnie ulżyło - w takim razie powiem. Stubbins
mieszka tuż za rogiem. Gdzieś chyba na Wiggo, ale rzadko kiedy tam bywa, bo
jego żona to prawdziwa megiera. A sypia za stajniami na Fish Street.
- Świetnie. Jesteśmy niezwykle wdzięczni za pomoc. - Elijah obszedł
podwórze wokoło, potrząsając dłońmi, które wyciągały się ku niemu.
A potem odeszli.
Stajnie były drewnianą budą o dwóch kondygnacjach. Na dole znajdowało
się pomieszczenie dla koni, ochoczo produkujących nawóz, co ułatwiło
znalezienie Stubbinsa. Wystarczyło kierować się węchem. Był to szczególny,
intensywny odór - może dlatego, że tył stajni wychodził na wschód, a słońce
prażyło na końskie bobki przez cały ranek. Stubbins miał tam wszystko
starannie uporządkowane. Po lewej znajdowały się grządki kwiatowe, a po
prawej świeże kopczyki końskiego łajna.
- Och, to państwo przyszli? - spytał, odkładając łopatę. - Takem sobie i
myślał, że państwo wrócicie.
- Naprawdę? - zdumiała się Jemma. - Myślał pan, że tu za nim
przyjdziemy?
- Nie pani, madame, ale panin mąż. Widziałem, że ciekaw jest nawozu. Nie
pomyliłem się, co? - I nie czekając nawet na odpowiedź, zaczął pokazywać
wszystko Elijahowi.
- Nie może być za duży gorąc, boby kwiaty powiędły. Zbieram go tutaj, a
potem czekam jakie cztery czy pięć dni. Czasami kropię go świeżym mlekiem.
Wyjaśniało to, jak uznała Jemma, czemu smród był tak przenikliwy.
- A potem nasypuję go tu, to tam, trochę mieszam i wreszcie sadzę moje
kwiaty.
Pokazał im potem budkę, gdzie trzymał nasiona, a Elijah patrzył na
wszystko z wielką powagą i zadawał bardzo wnikliwe pytania. Jemma dopiero
teraz pojęła, dlaczego wytwórnia szkła na Cacky Street działa tak dobrze.
Właśnie dzięki niemu. Elijah był poważny, litościwy i tak prawy, że przyciągał
do siebie ludzi.
Kilka minut później Elijah spytał Stubbinsa o doktora.
- Kiedyś żył w Birmingham - potwierdził Stubbins - a potem się przeniósł
do jakiegoś dalekiego hrabstwa, ale nie wyszło to na dobre jego płucom. Wrócił
wtenczas do Londynu. Ma chyba mieszkanie na Harley Street. Ja tam nigdy nie
chodzę, rzecz jasna, a on tylko przysyła tu człowieka po moje kwiaty.
Serce podeszło Jemmie do gardła.
- To on! - powiedziała, chwytając Elijaha za rękę. - Doktor Withering!
Mówię ci, to musi być on!
Chwilę później wsiedli do powozu i szybko pojechali na Harley Street.
27
4 kwietnia
Dyrektorowi szkoły St. Paul nie jest znany żaden Grindel z Wapping -
powiedział Ashmole, zaglądając z miną godną drapieżnego ptaka do gabinetu
Villiersa. - On zresztą sądzi, że w Wapping nie ma żadnych szkół.
- Templeton nie dał znaku życia?
W oczach Ashmole'a ukazał się błysk satysfakcji, jak zawsze gdy ktoś ze
służby wpadał w tarapaty. Villiers już to widywał. Nie ma okrutniejszych ludzi
niż słudzy, gdy odkryją na przykład, że któraś z pokojówek jest w odmiennym
stanie.
Kamerdyner wyprostował się, prezentując w całej okazałości wzrost godny
dwunastoletniego chłopca.
- Pana Templetona nie ma w jego mieszkaniu.
Villiers był zwykle dumny z tego, że przyjmuje złe wieści z kamienną
twarzą, ale tym razem zaklął soczyście, co go samego zdziwiło.
- Ano właśnie, wasza wysokość, ptaszek wyfrunął. - Ashmole pokiwał
cienką szyją w geście solidarności.
- Dlaczego uciekł?
- Pieniądze, jak zawsze. - Ashmole nie darmo od lat stał na czele książęcej
służby. - Dużo pan mu zapłacił? - spytał i cmoknął językiem. - Czy mam posłać
ogrodnika, żeby powiedział kucharce, że trzeba oszczędzać na kuchni?
- Nie przypuszczam, żeby dużo nakradł, ale z pewnością będzie się miał
teraz za co urządzić. - Villiers dorzucił jeszcze kilka innych przekleństw.
- Możemy napuścić na niego agenta z Bow Street - powiedział Ashmole.
- Nie odzyskamy dzięki temu pieniędzy - odparł Villiers, coś go jednak
zmartwiło znacznie bardziej. - Ale dlaczego uciekł właśnie teraz, Ashmole?
Musi to mieć coś wspólnego z dziećmi.
Stary kamerdyner spojrzał na niego zaskoczony.
- Do diabła z nim! - prychnął Villiers. Dawał Templetonowi o wiele za
dużo swobody. - Owszem, każę go aresztować, ścigać, ale nie z powodu
pieniędzy, bo i tak nie dostanę ich z powrotem. Chcę tylko wiedzieć, co się
dzieje z tymi przeklętymi dziećmi.
- Tak, wasza wysokość. Czy mam wysłać lokaja do Wapping, żeby
odnalazł tę szkołę i przywiózł chłopca?
Villiers wyciągnął listę sporządzoną przez Templetona, nim ten się ulotnił.
- Pozostańmy na razie tylko przy tej kwestii. Sam pojadę do Wapping. Każ
mi przygotować powóz. A wieczorem chcę się zobaczyć z Plammelem i
Philasterem, obojętnie, czy są wolni, czy nie.
Oba te liryczne miana nosili zgoła nieskłonni do liryzmu ludzie, którzy
kierowali jego interesami. Ashmole znów cmoknął językiem. Villiers spojrzał
na niego.
- Oni już tutaj są - mruknął z niechęcią kamerdyner. - Templeton nie był
kimś, kto chciałby się dzielić zyskiem z innymi.
Villiers siedział w powozie pięć minut później. Na ogół spędzał co
najmniej pół godziny z lokajem, nim wyszedł z domu. Skoro pozwalał sobie na
to, żeby nigdy nie nosić peruki, żądał perfekcyjnego ułożenia włosów, nie
mówiąc o połysku butów i śnieżnej bieli koszuli...
A tym razem po prostu wyszedł z domu. Co, u diabła, stało się z tymi
dziećmi? Z tymi samymi dziećmi - zdawał się powtarzać mu jakiś cichy, uparty
głos w jego głowie - o które nie dbał ani trochę jeszcze miesiąc temu.
O tak, z tymi właśnie dziećmi. Czemu Templeton uciekł? Pani Jobber
wydawała się sympatyczną osobą i najwyraźniej zapewniała im dobry dom.
Ale... u licha... czemu nie było u niej innych? Przecież pozostawało jeszcze
pięcioro? Dlaczego nie trzymano ich razem?
A co się zdarzyło dwa lata temu, kiedy Templeton oddał najstarszego
chłopca do szkoły? Villiers był pewien, że on sam wcale o tym nie decydował.
Unikał mówienia i myślenia o tych dzieciach. Nigdy nie prosił Templetona o
żadne sprawozdanie na kształt tych, które tyczyły jego zboża czy dzierżawców.
Poczucie winy to bardzo uciążliwe doznanie.
Wioska Wapping wydawała się wyrastać wprost z Tamizy. Inne
miejscowości składały się z budynków na brzegu rzeki, w Wapping natomiast
wszystko się od niej zaczynało, a dopiero potem byle jak pięło się ku wybrzeżu.
Wietrzyk przynosił woń błota i śniętych ryb. Drzwi powozu się otworzyły.
- Wasza wysokość, Ashmole wspominał, żebyśmy poszli do kościoła. Czy
chce pan, żebym tam zasięgnął języka?
Villiers gestem dłoni odprawił lokaja i zamknął drzwi. Czuł się jak głupiec,
wyglądając przez okienko, ale Wapping go fascynowało. Właściwie nie
zasługiwało na miano biednego, zbyt wiele w nim było ożywienia, żeby je
można tak określić.
Tuż za oknem powozu widniały wielkie schody wiodące w dół ku Tamizie.
Pełno na nich było chłopców z podwiniętymi spodniami, którzy babrali się w
błocie. Przypływ zalewał stopnie, a potem się cofał, pozostawiając gruby
kożuch namułu.
Villiers przyglądał się chłopcom przez jakiś czas, a potem opadł na
siedzenie. Obaj z Elijahem taplali się niegdyś w rzeczce przepływającej między
ich majątkami. Odzwyczaił się potem od tego, ale ona zapewne płynie tam
nadal. Po co jednak uważać to za przeszłość? Nigdy już wprawdzie nie
odwiedził swego majątku, co nie znaczy, że przestał on istnieć. Lokaj znów
otworzył drzwi.
- Pastora nie ma w domu, ale zakrystian twierdzi, że nic mu nie wiadomo o
żadnej szkole dla chłopców prowadzonej przez Grindela... - służący się zawahał.
- Gadaj zaraz, co masz do gadania.
- Podobno mieszka tu jakiś niezbyt godny szacunku człowiek nazwiskiem
Elias Grindel, który się zadaje z pięcioma czy sześcioma ulicznikami.
Zakrystian mówi, że chodzi o sieroty. Ale to nie może być ten, kogo wasza
wysokość szuka, bo...
- Spytałeś, gdzie go można znaleźć? - przerwał mu Villiers.
- Tak, jaśnie panie.
Villiers dał znak, żeby drzwi zamknięto. Chciał odszukać Templetona, a
potem wtrącić go do więzienia, żeby tam gnił. Powóz znów ruszył, ale
zatrzymał się już po pięciu minutach. Villiers wysiadł i znalazł się na ulicy,
która opadała stromo ku rzece. Było tu więcej stopni i jeszcze więcej
wyrostków. Villiers poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła z obrzydzenia.
Chłopcy nie bawili się w błocie, oni w nim brodzili, żeby wydobyć coś, co
można sprzedać. A jego syn znajdował się zapewne pośród nich.
Potomek książąt brodził w tej kloace, choć słowo „brodził" było zbyt
łagodnym określeniem.
Grindel, gdy Villiers zdołał go wreszcie znaleźć w zapuszczonej ruderze
tuż nad rzeką, okazał się bardzo wojowniczym człowiekiem.
- Żadnemu z moich chłopaków nie jest na imię Tobias czy Juny! - warknął,
a dolna warga obwisła mu przy tym jak u wielbłąda.
- Juby - poprawił go Villiers.
Grindel spojrzał na niego złowrogo.
- Nie mam nic wspólnego z żadnym Templetonem. Nie prowadzę szkoły
dla chłopców. Pomylił mnie pan z kimś.
Villiers pomacał niby od niechcenia swoją szpadę u boku, jakby była laską,
a on chciał sprawdzić jej wagę.
- Słyszałem o jakimś innym Grindelu w Bagnigge Wells. Może to o niego
chodzi - oświadczył jego rozmówca.
Villiers obrócił szpadę w palcach. Pochwa, w której kryło się ostrze,
dawała wyraźnie do zrozumienia, że mieści w sobie broń, która może wyrządzić
krzywdę. Potem zwrócił ją czubkiem w dół. Ostrze wbiło się w spróchniałe
drewno u jego stóp.
- O, do licha - powiedział spokojnie - ale to tylko pochwa.
Grindel spojrzał na niego wrogo.
- Szukam chłopca imieniem Tobias, na którego czasem mówią Juby. Niech
pan zaraz pośle kogoś po niego albo...
- Albo co? - warknął Grindel. - Chcesz mnie pan może poszatkować za to,
że nie prowadzę szkoły dla chłopców? Wcale ich nie lubię! Nie cierpię mieć ich
koło siebie.
Villiers rozejrzał się po brudnej izbie, którą Grindel szumnie nazwał
„gabinetem". Był to jednak gabinet bez żadnych książek. Stały tam natomiast
spaczone drewniane kubełki, baryłki i wiklinowe koszyki. Wiaderko u jego stóp
pełne było guzików najróżniejszego kształtu. Dojrzał też uchylone wieko kosza
z węglem i dużą beczkę, na wpół zapełnioną drzazgami.
- Z czego pan w takim razie żyje? - spytał.
- Nie pana interes! - burknął Grindel, nie ruszając się z miejsca.
Był niski, spocony, na głowie miał pożółkłą perukę. Wystawały spod niej
pasma tłustych włosów, świadczące, że jej właścicielowi niezbyt zależało na
schludności.
Villiers trącił szpadą kolejny, stojący na samym skraju kredensu koszyk,
który zachwiał się i wypadła z niego istna kaskada zębów. Ludzkich, jak uznał
Villiers. Cofnął się o krok, a zęby potoczyły mu się z grzechotem pod nogi.
- Gromadzę różne rzeczy - odparł Grindel z niewinną miną.
Villiers szczycił się tym, że potrafi zachować pokerową twarz, ale
najwyraźniej trafił na lepszego od siebie.
- Wolałbym, żeby jaśnie pan więcej mi ich nie wywracał. Powiada się, że
dom Anglika to jego twierdza - ciągnął z jawnym już zuchwalstwem - i muszą
się z tym liczyć nawet tacy, co się wynoszą ponad innych.
- Dumny jestem z tego, że się wynoszę nad takich, co gromadzą zęby
nieboszczyków - odparł Villiers.
Trącił szpadą pokrywę kolejnego koszyka. Leżała w nim cała kolekcja
srebrnych łyżeczek do herbaty. Można było, mimo nalotu mułu, dostrzec, że
wiele z nich miało wygrawerowane inicjały lub nawet książęcą koronę.
- Czy zamierza je pan zwrócił właścicielom?
- Co wpadło do rzeki, to wpadło i należy mi się z prawa.
Drzwi za Villiersem otworzyły się nagle i ledwie zdążył odskoczyć. I tak
już martwiło go, że znów miał na sobie surdut z różowego aksamitu. Tylko
cudem mógłby opuścić „gabinet" Grindela, nie brudząc się o coś.
- Czego, u diabła pan chcesz?! - ryknął Grindel, a jego brwi złączyły się w
jedną linię na zmarszczonym czole.
Villiers uśmiechnął się dyskretnie. Najwyraźniej Grindel nie mógł być już
tak obojętny, jaki chciał się wydać.
Do pokoju wszedł mały, wychudzony chłopiec, nie zdradzając specjalnego
lęku, i powiedział:
- Fillibet skaleczył się tak paskudnie w nogę, że mu prawie pięta odpadła.
- Co mnie to obchodzi? - spytał Grindel i zwrócił się do Villiersa:
- Zaprzyjaźniłem się z okolicznymi chłopcami, a oni przychodzą do mnie
po radę - wyjaśnił, potem zaś powiedział do malca ze sztucznym uśmiechem: -
Nic na to nie poradzę, synu. Musisz z nim pójść do chirurga.
Chłopiec zerknął na Villiersa, a potem znów na Grindela.
- Pan chciał, żebyśmy już do niego więcej nie chodzili, ale Juby mówi, że
inaczej Fillibet wykorkuje, a konstabl pana za to zamknie.
- Co takiego?! - ryknął Grindel.
Gdy Villiers usłyszał imię „Juby", wyciągnął szpadę. Ostrze błysnęło, gdy
jego czubek wsparł się o brudną grdykę Grindela.
- Aha, Juby mówi - powtórzył cicho. - A pan, zdaje się, nie zna nikogo
takiego?
- Wszyscy znają Juby'ego - burknął Grindel - ale ja nigdy nie mówiłem, że
go nie znam, tylko że nie mam szkoły dla chłopców. Juby ze mną nie mieszka.
- My wcale z nim nie mieszkamy - wyjaśnił chłopiec, patrząc z
zaciekawieniem na szpadę. - On mówi, że śmierdzimy. Śpimy albo nad rzeką,
albo w kościele. Juby'emu się tam podoba.
Villiers nacisnął mocniej szpadę.
- Pytam raz jeszcze - powiedział spokojnie - czy zna pan Templetona?
- Może go i gdzieś spotkałem - stęknął Grindel pewny, że szpada przeszyje
mu zaraz gardło. - Od czasu do czasu przysyła mi chłopców.
- W jakim celu?
- Nie ma w tym nic zdrożnego, nie tak, jak to, co się tu dokoła dzieje! Ja się
z chłopakami nie zadaję w bezwstydnych celach! Prowadzę porządny dom,
zawsze to mówię. Może pan spytać strażników! Oni nie...
- Juby mówi, że straż mu nic nie zrobi, bo on jej za to płaci - wyjaśnił
chłopiec, najwyraźniej zachwycony tym, co się działo.
Villiers przyjrzał mu się. Malec miał mizerną, brudną twarzyczkę i
podobny był do myszy.
- Sprowadź mi tu Juby'ego, słyszysz?
Chłopiec wybiegł.
- Na co panu ten chłopak? - spytał Grindel. - Pewnie do jakichś
bezwstydnych praktyk, co?
Villiers z uśmiechem wzmocnił nieco nacisk na szpadę. Oczy Grindela
wyszły z orbit, gdy czubek ostrza przekłuł mu skórę.
- Nie jestem z tych zboczeńców - powiedział Villiers. - Ile pan dostał od
Templetona za tę „naukę" Juby'ego?
- Ani szylinga! - wychrypiał Grindel. - Biorę chłopaków, żeby zrobić dobry
uczynek, bo inaczej znaleźliby się w przytułku i musiałaby za nich płacić
parafia. Może pan spytać każdego z konstablów! Oni wiedzą, co robię. Płacę
smarkaczom porządnie za robotę, po trzy pensy dziennie. To daje ponad
szylinga tygodniowo!
Villiers cofnął szpadę tak raptownie, że Grindel o mało nie upadł. Na szyi
wykwitła mu plamka krwi, ale jakoś nie zamierzał jej ścierać.
- Wiem ja, coś ty za jeden - warknął. - Naszła cię chęć dobrego uczynku i
przyszedłeś tutaj, żeby sobie wybrać smarkacza z przytułku, a potem zrobić z
niego porządnego człowieka. Ha, może ci się powiedzie! Ten Juby to urodzony
szubienicznik, smarkacz z rynsztoka, zepsuty niczym...
Villiers uśmiechnął się w tak szczególny sposób, że przestraszony Grindel
zamilkł.
- Spodziewałem się tego.
- A to czemu?
- Ten chłopak z przytułku... ten urodzony szubienicznik... smarkacz z
rynsztoka, którego zmuszałeś, żeby dla ciebie harował w straszliwych
warunkach...
- Gadaj sobie zdrów! - Grindelowi znów obwisła warga jak zwierzęciu.
- ... to mój syn - dokończył Villiers.
Wyjął z kieszeni pięknie haftowaną chusteczkę i ostrożnie wytarł krew z
czubka szpady, a potem ze wstrętem rzucił ją na stół Grindelowi. - Możesz
dostać za nią co najmniej osiem pensów. To belgijskie koronki.
Grindel nawet na nią nie spojrzał.
- Twój... syn?
Villiers wsunął szpadę z powrotem do pochwy.
- Zabieram go stąd, rzecz jasna.
A potem w mgnieniu oka podjął kolejną decyzję.
- I wszystkich innych chłopców także.
- Ty podły sukin...
- Zrobię to dla twego własnego dobra - wycedził Villiers. - Przecież
mówiłeś, że tych chłopców nie cierpisz. Tyle kłopotu sprawia trzymanie ich w
ryzach. Dobrze ci zrobi, jeśli sam będziesz musiał babrać się w błocie. Stracisz
wtedy to wielkie brzuszysko. Najwyraźniej nie brakuje ci żarcia.
Grindel chętnie by wyskoczył zza biurka, gdyby nie strach przed szpadą.
Villiers dojrzał go w jego oczach, podobnie jak nienawiść, od której
brzuchaczowi trzęsły się palce.
- Dodam tylko, że Templeton uciekł i zaszył się gdzieś jak szczur w norze.
Jeśli go znajdę, jego następnym miejscem pobytu będzie ciężkie więzienie.
Dożywotnie, panie Grindel. Dożywotnie. Do licha! - dodał, przewracając
kopniakiem następny koszyk. Kawałki węgla rozsypały się po podłodze. - Och,
przepraszam za moją niezręczność - powiedział i szybko wywrócił cztery lub
pięć kolejnych. Odłamki węgla zatrzeszczały pod stopami chłopca, który wszedł
do izby.
Był niewyobrażalnie wprost brudny i cuchnący. Villiersowi wystarczyło
jednak spojrzeć na jego nos i dolną wargę, by zyskać pewność. Zresztą te
szczegóły nie miały aż tak wielkiego znaczenia, jak jego chód i kanciasty zarys
podbródka. Juby podszedł prosto do biurka i spojrzał zimno na Grindela.
- Zapłacisz pan zaraz za to, żeby Fillibeta obejrzał doktor, albo doniosę
konstablom na ciebie, ty zapijaczona beko łoju.
Tak, to musiał być jego syn, choć miał w sobie dużo więcej ludzkich uczuć
niż on sam kiedykolwiek.
Villiers czekał jedynie na odpowiednią chwilę. Juby był tak wychudzony,
że mógłby współzawodniczyć z Ashmole'em pod względem wyglądu. Trzymał
się jednak prosto. Villiers mógł dojrzeć jego łopatki sterczące pod podartą
koszulą.
Odchrząknął.
Chłopiec spojrzał na niego przelotnie spod długich rzęs.
- Gdzie pan masz tę szpadę? - spytał na samym wstępie. - Ropuch gadał, że
przyszedł tu jakiś jaśnie pan i o mało gardła nie poderżnął temu podlecowi, co
nas żyłuje.
- Hej, kogo ty śmiesz przezywać?! - huknął wściekle Grindel, zaciskając
pięści, jakby chciał rąbnąć nimi chłopca, mimo że dzielił go od niego stół.
Ale chłopiec tylko się zaśmiał, a ten jego śmiech był ostatecznym
dowodem, jeśli w ogóle Villiers go potrzebował. Grindel aż się cofnął na sam
jego dźwięk.
- Nie ośmielisz się mnie tknąć, Grindel - stwierdził z jawną satysfakcją
chłopak. - Pamiętasz, co się stało w zeszłym tygodniu?
- A bierz go pan sobie - parsknął Grindel, spluwając na podłogę. - W
Londynie roi się od smarkaczy, którzy będą mi wdzięczni za pieniądze i
mieszkanie. Każdy z chłopców ci to powie. Ja słynę z uczciwości!
- Zabieram wszystkich - powtórzył Villiers, odzywając się po raz pierwszy,
odkąd Juby wszedł do pokoju. Każ się tu zebrać chłopcom - powiedział, patrząc
synowi w oczy.
- Ktoś ty niby taki, żeby mi rozkazywać? - spytał Juby, opuszczając dolną
wargę całkiem jak Grindel.
Grindel wybuchnął śmiechem.
- A to dobre! Doigrałeś się! - zawołał z nagłą uciechą.
Chłopiec spojrzał spod rzęs na Villiersa po raz drugi.
- Czego od nas chcesz?
- Niczego specjalnego.
- Nie za wiele umiemy. A ty ani trochę nie wyglądasz na kogoś, kto by się
rozglądał za terminatorem.
Villiers czuł się tak, jakby to ktoś inny, a nie on sam rozmawiał z tym
chłopcem, podobnym do niego jak dwie krople wody, z wychudzoną, gniewną
wersją Leopolda Dautry, księcia Villiers, tylko że on sam był muskularny, a syn
wynędzniały.
Chłopiec jednak ani myślał ustąpić.
- Nie mamy niczego, co by pan chciał.
- Zostań ze mną, synu - Grindel zachichotał niczym wariat. - Będę cię
dobrze traktować. Zapłacę nawet za kurację Fillibeta, jak mnie ładnie poprosisz!
Villiers po raz pierwszy chyba zapomniał języka w gębie.
- Co mi tam Fillibet! - mruknął Juby, rozglądając się wokół. Skinął
podbródkiem na mniejszego od siebie malca, który czekał koło drzwi. - Zawołaj
tu chłopców!
Chłopiec wybiegł z izby pędem. Juby zwrócił się ponownie do Villiersa:
- Jeśli jesteś pan z tych, co lubią sprośności, to pożałujesz, że mnie
spotkałeś! - Jego oczy były lodowate.
Villiers znał ten wzrok. Widywał go co rano w lustrze.
- A on nie chce! - Grindel aż gwizdnął. - Nie przekonasz go pan!
Villiers rzucił mu spojrzenie, które zmusiło Grindela do milczenia.
- Jesteś moim synem - powiedział do chłopca. - Zabieram cię do domu.
Pozostałych chłopców także. Znajdą tam czystość i dobrą opiekę.
Tobias nie odpowiedział mu ani słowem. Villiers czuł szczere rozbawienie
i, ku swemu zaskoczeniu, niejaką dumę. Nie wiedział, jakiej odpowiedzi ma się
spodziewać, ale poczułby obrzydzenie, słysząc radosne „tatusiu!"
Zamiast tego Tobias bez słowa przypatrywał się jego upudrowanym
włosom i różowemu surdutowi. Oczy chłopca prześlizgnęły się po żółtych
rozetkach wyhaftowanych pracowicie wokół dziurek na guziki, a potem po
idealnie dopasowanych pantalonach i butach, trochę teraz zabrudzonych
skutkiem kopania koszyków Grindela. Pewne uznanie wzbudziła w nim szpada,
ale nietrudno było dostrzec w jego wzroku krańcową wzgardę, jaką obdarzył
całą resztę.
- Jesteś pan pewien, że tego chcesz? - spytał w końcu z taką dumą, jakby
każdy musiał się radować, mając śmierdzącego obdartusa imieniem Juby za
potomka.
Nie był to radosny wybuch miłości synowskiej, ale Villiers wcale się jej nie
spodziewał.
- Nie bądź durniem! - wrzasnął Grindel. - Tyle tylko zyskasz, że cię będą
teraz zwać bękartem! No i słusznie!
- Lepiej być bękartem księcia niż podłym bękartem - stwierdził Villiers,
odsuwając czubkiem buta rozsypane na podłodze zęby i podszedł do biurka.
Familijne spotkanie dobiegło końca, a on miał jeszcze jeden dług do
uregulowania.
Grindel cofnął się razem ze swoim obskurnym fotelem.
- Mój syn ma siniaka pod okiem - powiedział Villiers.
Po raz pierwszy rozpoznał własny ton, miarowy i chłodny, dojrzałą wersję
tego, który dopiero co słyszał. Nieraz robił z niego użytek.
- Pewnie się pobił z innymi. - Grindel spojrzał zezem na Tobiasa.
Wiedział równie dobrze jak Villiers, że chłopiec nie daruje nikomu
doznanego obrażenia. Nie było to w jego zwyczaju.
Villiers westchnął w duchu. Jego rękawiczki były tak nieskazitelnie czyste
tego ranka...
Grindel runął z trzaskiem za biurko, przewracając dwa kolejne koszyki i
wydając z siebie kwik godny zarzynanego wieprzka. Jeszcze jeden koszyk
zachwiał się, a potem przechylił. Wypadł z niego stos srebrnych łyżek, rezultat
poszukiwań w błocie i mule.
Gdy Villiers się odwrócił, w drzwiach stała gromadka chłopców - pięciu
lub sześciu - i gapiła się na niego w milczeniu. Byli niewiarygodnie wprost
brudni, a chude nóżki mieli pokryte licznymi skaleczeniami. Grindel jęknął
boleśnie, lecz nie był w stanie sam podnieść się z podłogi.
- Niech któryś z was pozbiera te łyżki i wsadzi je do koszyka - rozkazał
Villiers. - A tam na podłodze jest ich jeszcze więcej. - No i srebrne guziki -
dodał Tobias, nie zdradzając najmniejszej satysfakcji z powodu tego, co
spotkało Grindela.
- Zabierzcie je stąd. Możecie nimi zapłacić za terminowanie - powiedział
chłopcom. Wydawało się, że go nie zrozumieli, lecz Tobias powkładał łyżki do
koszyków kilkoma szybkimi ruchami i podał je chłopcu ze słowami:
- No, jazda!
Kolejny koszyk łyżek, pudło ze srebrnymi guzikami i drugie z pokrywką
zniknęły z pokoju, nim Grindel zdołał wstać.
- Hej, wy! - ryknął. - Co robicie? To moje!
Ku satysfakcji Villiersa prawe oko Grindela znikło w sinej opuchliźnie.
- Okradłeś mnie! - wrzasnął. - Żaden tam z ciebie książę, tylko zwyczajny
złodziej! Bo zawołam straże!
- Nie zrobisz tego. Znajdziesz sobie inny sposób, żeby się utrzymać.
Dopilnuję tego, a jeśli tylko usłyszę, że jakiś chłopiec znów jest w tej budzie,
każę ją spalić. Obojętne, z tobą w środku czy bez ciebie - dodał z absolutnym
spokojem.
- Widzę teraz podobieństwo!
- To zaszczyt dla mnie - uznał Villiers, dodając: - Miałem na myśli mego
syna. A to moje ostatnie słowo. - I zdzielił go pięścią w drugie oko.
Po czym wyszedł natychmiast.
- Gdzie jest ranny chłopiec? - spytał.
Tobias wskazał mu wyrostka leżącego po drugiej stronie ulicy. Krew
przesiąkała przez brudną szmatę, którą okręcił nogę. Villiers skinął na
stajennego, który stał koło powozu.
- Zawieź go do najbliższego chirurga, a potem dostarcz dorożką do pani
Jobber z Whitechapel. Woźnica będzie wiedział, gdzie to jest.
Później odwrócił się ku pięciu pozostałym chłopcom. Tobias stał na ich
czele, wyprostowany, z uniesionym podbródkiem i wyzwaniem w oczach.
Villiers polecił jednemu ze swoich lokajów:
- Zawieź ich także do pani Jobber. Adres dostaniesz od naszego stangreta.
Przeproś ją w moim imieniu i poproś, żeby umyła ich i odziała najlepiej, jak
może. Każę Ashmole'owi znaleźć zaraz dla nich jakąś szkołę. A potem daj to
pani Jobber - dodał, wręczając mu całą garść gwinei.
- Szkoła! - stęknął jeden z malców, wytrzeszczając oczy.
Tobias jakby złagodniał.
- Będziemy się tam dobrze sprawować... - oznajmił i dodał, choć nie bez
oporu - ... sir.
- Żaden tam „sir" - powiedział Villiers. - Trzeba się do mnie zwracać
„wasza wysokość" - dodał niczym jakiś pyszałkowaty głupiec. - A ty sam nie
pojedziesz wcale do pani Jobber, tylko do mnie.
- Nie chcę. A na imię mi Juby.
- Nazywasz się Tobias. Jesteś moim synem i wrócisz ze mną do domu.
- Chcę być u pani Jobber, a nie mieszkać z panem. - Skrzywił się.
Chłopcy gapili się na nich z otwartymi ustami.
Villiers przez chwilę zastanawiał się, czy nie byłoby rozsądniej przekazać
Tobiasa w ręce drugiego lokaja. Z bólem pomyślał o błocie - a może jeszcze i
czymś gorszym - w powozie. Ale woźnica i lokaj nie byliby chyba temu radzi.
Postawiłoby to Tobiasa w niewłaściwej sytuacji wobec służby, choć Bóg jeden
raczył wiedzieć, czy on, Villiers, sam rozumiał, jak ta jego sytuacja ma
wyglądać.
- Wsiadaj do powozu.
- Nie wsiądę!
Nie pozostało mu nic innego. Rękawiczki i tak były już do niczego, a
różowy surdut podzielił ich los. Jednym błyskawicznym ruchem Villiers złapał
Tobiasa i przerzucił go sobie przez ramię. Lokaj otworzył pospiesznie drzwi
karety, a Villiers wrzucił syna do środka. Potem wsiadł do powozu, zatrzaskując
drzwi.
Chłopiec momentalnie oprzytomniał i usiadł z oczami utkwionymi w
twarzy Villiersa.
Villiers nie widział powodu, żeby kontynuowali rozmowę. Siadł
naprzeciwko i zdjął zniszczone rękawiczki. Zaprzątały go teraz dwie sprawy.
Jedną z nich była przykra świadomość, że musi odnaleźć pozostałych pięcioro
dzieci. A drugą to, że potrzebował żony.
W dodatku od razu.
Może kobieta dogada się jakoś z tą młodszą wersją jego samego. On z
pewnością tego nie potrafił.
Potrzeba mu było żony jeszcze dziś, a najpóźniej jutro.
28
Doktor William Withering okropnie kaszlał. Gdy Elijah i Jemma weszli do
przedpokoju, usłyszeli, że z pokoju niosą się przygnębiające dźwięki: ktoś
krztusił się i jednocześnie zanosił od kaszlu.
- Doktor umiera! - zawołała z przerażeniem Jemma.
Elijah szybko doszedł do wniosku, że chory jest chyba w agonii, ale uznał,
że lepiej tego nie mówić. Jemma miała w oczach przerażenie, które teraz
opuszczało ją w gruncie rzeczy tylko wtedy, kiedy się kochali.
On sam natomiast czuł dziwne zadowolenie. Od czasu wizyty w ogrodzie
Apollina nie troszczył się więcej o przyszłość, obojętne, ile czasu mu zostało.
Podprowadził Jemmę do krzesła, a potem sam również usiadł.
Jemma znalazła na stole jakiś opublikowany już artykuł i zaczęła go czytać.
- Robił doświadczenia z jamajskim pieprzem w terapii płuc - rzekła po
chwili.
Doktor Withering wszedł do przedpokoju, nim Elijah zdążył jej
odpowiedzieć. Był wysoki i żywo marszczył krzaczaste brwi, ostro
kontrastujące z upudrowaną peruką. Oczy błyszczały mu pod nimi tak, jakby
myślał o czymś w napięciu lub miał gorączkę.
- Witam waszą wysokość - powitał go i skłonił się, a potem dodał,
dostrzegając Jemmę, z jeszcze głębszym ukłonem - i jej wysokość.
- Przyszedłem zasięgnąć rady co do pańskich badań nad Digitalis purpurea
- powiedział Elijah.
Oczy doktora błysnęły jeszcze mocniej, jeśli było to w ogóle możliwe.
- Fascynujący temat! Mam powód do umiarkowanego optymizmu w mojej
pracy.
- Cierpię na chorobę serca - ciągnął Elijah - i zapragnąłem pańskiej
konsultacji, jeśli może pan poświęcić mi czas.
- Lepiej przejdźmy do pokoju, tak bym mógł dokładnie pana przebadać.
Serce to skomplikowany organ i obawiam się, że Digitalis purpurea albo
naparstnica, jak się ją pospolicie nazywa, ma zastosowanie w niewielu
cierpieniach. Choć jeden z moich kolegów uważa...
Doktor zamilkł i wyszedł razem z Elijahem. Nie spojrzał już drugi raz na
Jemmę, upewniwszy się, że nie będzie jego pacjentką.
Jemma zdjęła pelisę, kapelusz i ponownie usiadła. Po raz pierwszy została
sama, odkąd dowiedziała się o chorobie Elijaha.
Naraz zrozumiała, że jeśli mężowi przyjdzie umrzeć, będzie przecież sama
przez większość czasu, i zmusiła się z wysiłkiem, żeby o tym nie myśleć.
Nigdy jeszcze sama nie przychodziła do lekarza. (Jeśli potrzebna była
porada medyczna, to zawsze lekarz przychodził do niej, a nie odwrotnie). Całą
ścianę przedpokoju Witheringa zajmowała masywna orzechowa sekretera z
mnóstwem małych szufladek.
Niektóre były na wpół wyciągnięte, inne zamknięte, tak że razem składało
się to na widok zadziwiającego chaosu. Mebel wyglądał jak poukładany przez
dziecko z klocków. Jemma podniosła się i podeszła ku niemu, sądząc, że kiedy
się wyprostuje, łatwiej jej będzie oddychać. Każdą z szufladek opatrzono
nalepką z pobieżnie nakreślonym napisem, jakby komuś nie wystarczało czasu
na dokładniejsze pisanie. Część zawartości bez wątpienia była lekami.
Szufladkę z napisem „Laudanum" wypełniały małe fiolki, o czym się
przekonała, zaglądając do środka. Napis na innej głosił: „Kamień
migdałowcowy". Otworzyła ją ostrożnie i zobaczyła stosik drobnych granulek.
Szufladka oznaczona jako „Czarne pióra" zawierała dwa zakurzone piórka kosa,
a inna, z „Wodą rzeczną", fiolki z kilkoma jej kroplami lub całkiem wyschnięte.
Jemma zajrzała jeszcze do kilku innych. W wielu znalazła proszek z
suszonych liści, a samo wysunięcie szufladki z „Gorczycą" zmusiło ją do
gwałtownego kichania. W końcu usiadła z powrotem na krześle. Wskazówki
zegara jakby przestały się poruszać. Jemma siedziała w ciszy i patrzyła, jak
promień słońca wędruje po klawesynie, który zajmował resztę miejsca w
pokoju. Kazało jej to sądzić, że doktor jest również muzykiem.
Zazwyczaj nigdy się nie nudziła, a w chwilach bezczynności po prostu
rozgrywała w myśli partię szachów, poprawiając błędy własne lub przeciwnika.
Teraz jednak nie potrafiła wyobrazić sobie dobrze szachownicy i pogubiła się w
grze już po siedmiu czy ośmiu ruchach.
Spróbowała czytać traktat doktora o zastosowaniu pieprzu jamajskiego, ale
uznała go za beznadziejnie nużący. Minuty płynęły jedna za drugą. Wreszcie
wyciągnęła chyłkiem z szufladek ziarnka czarnego i białego pieprzu, czyniąc z
nich zaimprowizowane szachy.
Ledwie sobie zdała sprawę, że przegapiła okazję zagrożenia białym
skoczkiem czarnej królowej, gdy Elijah i doktor Withering wrócili. Zerwała się
na nogi.
- Czy potrafi pan pomóc mojemu mężowi? - spytała, nie bawiąc się w
ceregiele.
Doktor zaczął nagle kasłać tak mocno, że aż zgiął się wpół.
- Istnieje możliwość terapii - zaczął Elijah, biorąc ją za ręce, lecz spojrzał
przy tym na nią tak, że jej uśmiech zbladł. - Możliwość?
- Naparstnica może pomóc - powiedział doktor, odzyskując oddech. -
Konsekwencje niepowodzenia byłyby jednak poważne, a więc, niestety, jak
wyjaśniłem to pani małżonkowi, nie mogę podjąć się leczenia jego wysokości.
Jemma zbladła i zacisnęła dłonie.
- Czy dlatego, że jest to trucizna?
- Doktor Withering uzyskał godne uwagi rezultaty - wyjaśnił Elijah - ale
jego badania wciąż jeszcze znajdują się w początkowej fazie.
- Możliwość zaaplikowania komuś zbyt wielkiej dawki jest
prawdopodobna. Odradziłem jego wysokości zażywanie tego leku.
Doktor skłonił się i najwyraźniej oczekiwał, że obydwoje z miejsca sobie
pójdą.
Jemma spojrzała Elijahowi w twarz.
- Co chcesz zrobić?
- Wrócić z tobą do domu. Niełatwo mi to przychodzi powiedzieć, Jemmo.
Doktor miał już wielu chorych na serce pacjentów i nie uważa, żeby mi zostało
wiele czasu.
- Pani mąż ma nitkowate tętno, a serce bije nieregularnie - stwierdził
Withering. - Muszę jednak podkreślić, że nikt nie potrafi przewidzieć, jak długo
ktoś może żyć. Niektórzy z moich pacjentów, którzy moim zdaniem stali już nad
grobem, żyli jeszcze miesiącami, a nawet całymi latami.
Jemma zdołała jednak wyczytać prawdę z jego wzroku. Withering nie
sądził, by Elijah mógł być jednym z nich.
Wysunęła ręce z uścisku Elijaha i spytała doktora:
- Ale pańskie lekarstwo pomogło niektórym chorym, prawda?
- Pomogło, ale... - lekarz zawahał się - w wielu wypadkach się to nie udało.
- Czy sądzi pan, że tych pacjentów zabiła naparstnica? - Jemma nie
zamierzała bawić się w półsłówka.
- Umarliby i tak, czy to z powodu puchliny wodnej, czy też nieregularnego
tętna - odparł, jakby chcąc się usprawiedliwić.
Elijah stanął za nią i położył jej ręce na ramionach.
- Księżna nie mówi wcale, że to nastąpiło skutkiem jakiegoś zaniedbania z
pańskiej strony.
- Laikowi trudno przeniknąć tajemnice nauki. Zbliżam się już do ustalenia
właściwej dawki. Ostatnio odkryłem, że sproszkowane liście mają dwukrotnie
większą moc niż kwiaty. A któregoś dnia będę zapewne mógł przypadkiem
stwierdzić, że wywar z tego proszku działa cztery razy mocniej.
Jemma zrozumiała, co chciał przez to powiedzieć. Siły działania leku
dowodziła zapewne śmierć pechowych pacjentów.
- W jaki sposób odkrył pan właściwości naparstnicy? - spytała.
- Powiedziałem pewnemu choremu, że nic więcej dla niego nie mogę
zrobić. Był cały spuchnięty, a ja próbowałem wszelkich znanych mi sposobów,
żeby go wyleczyć z puchliny. Nie zgodził się z moją diagnozą i poszedł po radę
do pewnej starej Cyganki znanej z umiejętności uzdrawiania.
- Do Cyganki?
Withering kiwnął głową.
- Dała mu jakiś napój i symptomy puchliny ustąpiły. A co ciekawsze, serce
zaczęło równiej bić. Rzecz jasna odszukałem ją, kiedy tylko o tym usłyszałem.
- A ten napój był z naparstnicy?
- Nie, z prawie dwudziestu różnych ziół - wyjaśnił Withering z niejaką
dumą. - Blisko rok zajęło mi jego badanie, nim doszedłem do wniosku, że to
działanie naparstnicy, i wtedy sobie zdałem sprawę z niezwykłych właściwości
tej rośliny. Najwyraźniej potrafi leczyć nierówne bicie serca.
- Nierówne bicie serca? - spytała Jemma niepewnie.
- Nieregularne tętno - wyjaśnił Withering. - Może też przyspieszyć zbyt
powolne.
- Musimy znaleźć tę Cygankę! - Jemma chwyciła kapelusz.
Elijah, rzecz niebywała, się roześmiał.
- Gdybym nawet ją znalazł i zażył ten lek, musiałbym potem stale go
przyjmować. Czy mam spędzić resztę życia, szukając jakiejś Cyganki po
wiejskich drogach? No bo przecież Cyganie wciąż wędrują.
- Poszukasz jej, skoro ma ci to uratować życie!
Elijahowi wystarczyło spojrzeć na żonę, która stanęła przed Witheringiem z
błyskiem w oczach. Niewielu ludzi potrafiło się jej przeciwstawić, kiedy czegoś
bardzo chciała, a doktor nie okazał się jednym z nich i zrezygnował.
- Czy pan jest zdania, że mój mąż ma przed sobą dość życia, by znaleźć tę
Cygankę?
- Nie doradzałbym mu podróży.
- Proszę mi odpowiedzieć na pytanie.
Doktor spojrzał na nią niespokojnie, a potem powiedział:
- Moim zdaniem pani mężowi zostało niewiele czasu.
- Jemmo, moje serce kilkakrotnie traciło właściwy rytm - wtrącił się Elijah
- gdy doktor Withering mnie osłuchiwał. Choć, rzecz jasna, leżałem przy tym, a
to jest najgorsza pozycja.
Skinęła głową. Czuła, że Elijah ma przed sobą najwyżej kilka dni życia.
Znów zwróciła się do doktora.
- Czy wszyscy pańscy pacjenci przeżyli, czy tylko ten od Cyganki?
- Nie badałbym dłużej naparstnicy, gdybym nie miał sukcesów - żachnął
się. - Znaczna liczba chorych miewa się dobrze. A jednak nie mogę zaaplikować
jej księciu. To bardzo niebezpieczne. Pani tego nie rozumie.
- Jak najbardziej rozumiem. Eksperymentował pan na biednych. - Jemma
podeszła do niego bliżej. - Brał pan sobie pacjentów ze Spitalfields, bo nikt nie
podnosił szumu, kiedy umierali.
- Czyniłem to dla dobra nauki! - odparł zduszonym głosem. - Przychodzili
do mnie, kiedy byli w beznadziejnej sytuacji, bo nikt już nie mógł im pomóc.
Oddałem ubogim niemało przysług. Leczyłem nie tylko choroby serca. Robiłem,
co mogłem, żeby im ulżyć w różnych chorobach, od puchliny wodnej po
skrofuły! - Ale książę to coś całkiem innego?
- Musi pani zrozumieć, że nie ukończyłem jeszcze moich badań, po których
mógłbym należycie...
- Da pan mojemu mężowi ten lek z samego rana - postanowiła Jemma. -
Nie pozwolę mu umrzeć, skoro istnieje specyfik, który go być może uzdrowi.
- Ale mój ostatni pacjent zmarł! - jęknął Withering. - W godzinę po zażyciu
tego lekarstwa! Może się okazać za silne. Wywar ze sproszkowanych liści dał
lekowi żądaną moc, ale była widocznie zbyt duża.
- No to niech się pan postara nie przesadzić z dawką jutro rano - mruknęła
posępnie Jemma. - Może przez noc zdoła pan określić właściwą, rozpatrując
ponownie przypadek tego ostatniego pacjenta? Przyjdziemy tu punkt o ósmej.
- Nie mogę! - krzyknął Withering. - Nie mogę! Nie rozumie mnie pani,
wasza wysokość! Jeśli książę umrze tu, w moim mieszkaniu, pójdę na
szubienicę! Nie będą chcieli słuchać moich usprawiedliwień. A moje badania?
Co z nimi będzie?
- On ma słuszność, Jemmo - powiedział Elijah.
- Nie, nie ma! - krzyknęła.
- Prowadzi poważne badania. Kilku jego pacjentów wprawdzie zmarło, ale
to, co odkrył, wydaje mi się bardzo ważne. Jeśli zmusimy go, żeby mi podał ten
lek, a ja umrę, powieszą go tylko dlatego, że jestem księciem - powiedział
beznamiętnym tonem. - Nie mogę pozwolić, Jemmo, żeby z mego powodu
kogoś powieszono. To zahamuje badania, które mogłyby pomóc mnóstwu ludzi.
- Nie bądź taki! - niemalże wrzasnęła.
- Nie mogę być inny, niż jestem - odparł z kamienną twarzą.
- Przestań być tak prawy! Pomyśl o sobie choć raz! Czy nie chcesz żyć?
Nie chcesz zostać na tym świecie? A jeśli zaszłam w ciążę? A co, jeśli... - głos
się jej załamał.
- Dałbym wszystko, żeby nadal żyć z tobą. - Elijah ujął ją za ramiona tak
mocno, że aż poczuła ból. - Oddałbym mój tytuł, wszystkie pieniądze co do
grosza, nawet prawą rękę, żeby pozostać z tobą i z dzieckiem, gdybyśmy je
mieli. Jakże możesz mnie o coś takiego pytać?
Spojrzała w jego piękne, ciemne oczy.
- W takim razie...
- Tak. Oddałbym moje pieniądze, Jemmo, mój tytuł książęcy, moje prawe
ramię. Ale nie życie kogoś innego i nie jego pracę. Nawet gdybym jakimś
sposobem zdołał mu zapewnić uniewinnienie, doktor nie mógłby prowadzić
dalej swoich badań. Dałbym wszystko, co moje, żeby zostać wśród żywych.
Wszystko.
Twarz mu się ściągnęła, a Jemma zrozumiała wreszcie, że naprawdę tak
myślał.
- Nie mogę ryzykować cudzego życia, żeby ratować własne - powtórzył.
Rozpacz zwyciężył honor.
Kochała Elijaha z całego serca. Niestety, nie mógł jednak być inny.
Szepnęła więc tylko „o mój Boże!", kiedy ją objął.
- Co za szkoda - rzekł bezradnie Withering - bo za jakieś sześć miesięcy
zdołałbym dużo lepiej poznać właściwości naparstnicy.
Jemmie szumiało w głowie niczym pijakowi.
- Nie mogę pozwolić, żebyś umarł - wyszeptała Elijahowi w surdut.
Objął ją jeszcze mocniej, ale nic nie mówił. Poczuła jego usta na własnych.
Wszystko przepadło. Wrócą teraz do domu, a tej nocy lub rano Elijah ją opuści -
o wiele za wcześnie.
Jemma wysunęła się z jego ramion i zwróciła do Witheringa.
- Jakie objawy miałby pacjent umierający z powodu zbyt dużej dozy
pańskiego lekarstwa?
- Mdłości i wymioty. Widziałby też świetliste kręgi wokół przedmiotów.
Zgon nastąpiłby wkrótce potem.
- Byłabym panu wdzięczna za dokładne podanie na piśmie ilości wywaru z
proszku, którą zażył zmarły pacjent. Zabierzemy ten opis ze sobą razem z
lekarstwem.
- Nie mogę pozwolić...
- Nikt się o tym nie dowie. Cała nasza służba dobrze wie, że książę cierpi
na serce. Oboje tej nocy będziemy sami. Gdyby nastąpiło najgorsze, wszyscy
uznają, że serce księcia nie wytrzymało, bo przecież tak będzie w istocie.
Spojrzała Witheringowi w oczy.
- Ja nigdy nie kłamię i teraz wyraźnie mówię: za nic pana nie zdradzę.
- Co za szkoda, że brak mi tych sześciu miesięcy! - jęknął Withering,
załamując ręce.
- Czy mógłby pan sporządzić dla nas notatkę, gdybyśmy postanowili
wypróbować ten lek? - spytał Elijah. Withering spojrzał na niego półprzytomnie.
- Szkoda, że państwo tu w ogóle przyszli.
- Nie udałoby się nam to - wyjaśniła Jemma - gdyby Elijah nie był równie
dobrze znany biedakom w Spitalfields, jak pan. - Proszę nas na chwilę zostawić
samych, doktorze - poprosił Elijah.
- Dobrze, napiszę, co chcecie, ale nie pochwalam tego. Nie pochwalam! -
Withering podreptał do swego pokoju, wciąż załamując ręce.
- Zdecydowałaś się już, prawda? - spytał Elijah.
- To twoja jedyna szansa.
- A co, jeśli przez całe lata będziesz tego żałować?
Chętnie by nim potrząsnęła, gdyby nie to, że nie dałaby rady.
- Jesteśmy małżeństwem. Będę przy tobie. Nie musisz o wszystkim sam
decydować. Proszę cię, zrób tak!
- Chyba to właśnie ty podejmujesz tę decyzję.
- Trzecia reguła małżeńska brzmi: nigdy nie pozwól, żeby znów nas
rozdzieliło morze. Śmierć jest czymś dużo rozleglejszym niż kanał La Manche.
Będę walczyć o tę regułę.
- Rozumiem. - Twarz mu złagodniała.
- Może dziś w nocy umrzesz - ciągnęła - ale ze mną przy boku. A jeśli
umrzesz, zawsze będę świadoma, że próbowaliśmy wszystkiego, co można,
żebyś tylko żył dłużej.
Stali, trzymając się w objęciach, póki Withering nie wrócił. A potem
odeszli z małą karteczką i pięcioma niedużymi fiolkami zawierającymi roztwór
wyciągu z „dzwonków nieboszczyka".
29
Jemma przeżyła następnych kilka godzin jak we śnie. Fowle przygotował
posiłek, więc go zjedli. Wszystko odczuwała z dziwną precyzją. Ryba pachniała
morzem. Marynowane brzoskwinie zostawiały jej na języku smak lata.
Rozchyliła usta, jakby chciała coś powiedzieć Elijahowi, ale zamknęła je
ponownie, bez jednego słowa.
Wreszcie obiad się skończył. Elijah powiedział do Fowle'a, co usłyszała
jakby z daleka, że dziś pójdą spać wcześnie. A potem poprosił o przygotowanie
kąpieli.
Jemma wiedziała dlaczego. Nie chciał, żeby służba musiała myć jego
martwe ciało. Wolał to zrobić sam.
Poszła na górę, pewna słuszności swojej decyzji.
- Myślę, że wypiję pół fiolki - powiedział Elijah, wchodząc do jej sypialni
po kąpieli.
Był w szlafroku i przyniósł ze sobą szklaneczkę do brandy.
- Czy Withering nie dał swemu ostatniemu pacjentowi całej fiolki?
Przeczytali nagryzmoloną przez niego karteczkę w powozie. Elijah
potwierdził.
- W takim razie czemu nie zaczniemy od jednej czwartej? - spytała. - Jeśli
nie poskutkuje, będziesz mógł wziąć następną ćwiartkę.
- To brzmi rozsądnie - uznał Elijah.
Wlał jedną czwartą fiolki do szklaneczki. Mikstura była mętnawa i robiła
wrażenie całkiem nieszkodliwej. Jemma zapragnęła nagle, żeby było tam więcej
składników. Wydało się jej dziwne, by zawdzięczać życie jednemu jedynemu
kwiatkowi.
Elijah postawił ostrożnie szklaneczkę na gzymsie kominka, a potem wziął
Jemmę w ramiona.
- Jakież to szczęście, że mogę cię kochać.
- Oboje mamy szczęście. Tak mi strasznie żal, że ja...
Łagodnie zakrył jej dłonią usta.
- Już się przeprosiliśmy za stracone lata
A potem ujął jej twarz w swoje dłonie i spojrzał żonie w oczy. Jemma
usiłowała zawrzeć w tym ostatnim pocałunku całą swoją miłość i oddanie.
Wiedziała, że to samo mówi jego czuły dotyk.
Elijah się cofnął. O wiele za wcześnie, jej zdaniem.
- Może poczujesz mdłości, ale nie umrzesz - powiedziała mu.
- Bo ty na to nie pozwolisz?
- Przecież jestem księżną! - odparła i nawet się nie uśmiechnęła.
Znów ją pocałował; trwało to krótko, ale było tak błogie, że serce powinno
jej było pęknąć, lecz ono zmieniło się tymczasem w coś twardszego niż kamień,
nic mu się więc nie stało. Elijah bez słowa opróżnił szklaneczkę.
A potem usiedli i czekali. Jemma trzymała mu rękę na piersi. Dwa lub trzy
razy już zaczynała mieć nadzieję, ale znów wyczuła uderzenia niemiarowe lub
przerywane.
- Myślę, że powinienem zażyć kolejną ćwiartkę - stwierdził Elijah dziesięć
minut później. - Pacjent Witheringa - ten, który zażył całą - był podobno
pulchny. A ja ważę pewnie więcej od niego, bo chyba nie odznaczał się
wysokim wzrostem.
- Przecież nie jesteś pulchny - zaprotestowała.
- Mięśnie są cięższe od tłuszczu - wyjaśnił. - Zauważyłem to u tych, co się
boksują. Tłusty mężczyzna waży mniej od muskularnego o tym samym
wzroście.
Wlał kolejną ćwiartkę do szklaneczki i wypił, nim zdołała zaprotestować.
Prawie natychmiast powiedział:
- Trochę mi niedobrze.
- Świetnie. To znaczy, że lekarstwo działa. Czy widzisz jakąś aurę wokół
tej świecy?
Podbiegła do kominka i zdjęła jedną z gzymsu.
- Skąd mogę wiedzieć? - spytał. - Świeca ma przecież naturalną aurę.
- No, to spójrz na moją głowę. Nie, spójrz na mnie! Czy widzisz świetlisty
krąg wokół mojej głowy?
- Co, próbujesz zmienić się w anioła? - spytał z uśmiechem. - Tak! Widzę
też skrzydła!
- Jak możesz żartować w takiej chwili?
- Jeśli nie można śmiać się w obliczu śmierci, to w takim razie kiedy?
A potem dodał jakby od niechcenia:
- Moje serce bije równo.
Nie mogła wydobyć z siebie głosu i zdołała jedynie przyłożyć głowę do
jego piersi, w której pulsował teraz cudowny, regularny rytm. Mijały sekundy -
jedna, druga, trzecia - ale on nadal był wyrównany.
- Nie skacze ci - powiedziała z przejęciem.
- Naparstnica zmusiła je do normalnego rytmu. Całkiem jak kochanie się z
tobą. Lekarstwo w butelce, a nie w łóżku.
Jemma przygryzła wargę.
- Po czym poznamy, kiedy powinieneś wypić go więcej? Zapomnieliśmy o
to spytać.
Elijah wstał i się przeciągnął.
- Jest tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać.
- Jaki?
Uśmiechnął się przebiegle, jak ktoś, kto niczego się nie lęka.
- Muszę się czymś zmęczyć. Pozwól mojemu sercu popracować.
Jemma pokręciła głową.
- Nie, nie sądzę, żeby to... - ale on już po nią sięgał. Zdołała jedynie
powiedzieć: - Tylko jeśli pozwolisz mi kłaść dłoń na twoim sercu, kiedy będę
tego chciała.
- Zamierzam się zmęczyć, kochając się z tobą. A potem wypiję lampkę
koniaku i legnę płasko na podłodze.
- To zbyt ryzykowne.
Ale on już kładł ją w łóżku na plecach i całował.
- Ze mną wszystko w porządku. Przekonaj się sama. - I przycisnął dłoń
Jemmy do swojej piersi.
A tam, pod jej palcami, poczuła najprawdziwszy cud: jego serce biło
mocno i równo, jakby nigdy w życiu nic mu nie dolegało. A przecież jeszcze nie
zaczęli się nawet kochać.
Łzy napłynęli jej do oczu.
- Elijah...
Nie zdołały jednak spłynąć po policzkach, bo jego ręce - i wargi -były
dosłownie wszędzie.
Wieczorem, kiedy służba poszła już spać, zeszli do biblioteki. Jemma miała
włosy rozpuszczone i była tylko w nocnej koszuli, a ramiona owinęła kołdrą.
Elijah nalał sobie dużą szklaneczkę koniaku, a potem napełnił drugą, dla
niej, bo nie chciał pić sam. Żar koniaku przeniknął ją aż po końce palców, lecz
nadal krążyła wokół pokoju, nie mogąc usiedzieć na miejscu.
- Powinniśmy wysłać list do twojej matki z samego rana - mówiła
pospiesznie. - No i, oczywiście, do Villiersa.
- A do doktora Witheringa nie? - przerwał jej Elijah. Leżał na podłodze, jak
się przedtem odgrażał.
- Co z twoim sercem?
Uśmiechnął się tylko i upił więcej koniaku. Jemma stanęła nad nim.
- Pij prędzej. Nie będę mogła należycie sprawdzić, póki się nie upijesz!
- Wpadłem na pewien pomysł - powiedział tak sennie, że - jak Jemma
uznała - miał chyba zamiar wrócić do łóżka.
Schwycił ją za kostkę u nogi i lekko ścisnął.
- Pocałuj mnie.
- Och, Elijah... - Uklękła jednak przy nim.
Pocałunek ich był raczej radosny niż desperacki i Jemma zamiast chęci do
płaczu poczuła coś dużo silniejszego: wiarę, że mąż będzie żył.
Powoli pocałunki zmieniły się i stały się gorętsze.
- Nie możemy tego zrobić jeszcze raz - wyjąkała.
- Kobieto małej wiary! - zaśmiał się, a poprawa jego stanu była już więcej
niż oczywista. - Tylko, rzecz jasna, muszę nadal leżeć na plecach. Postaraj się
mnie zmęczyć! - zażądał.
Jemma uniosła się ku górze, pozwalając mu, by połączył się z nią jednym
potężnym ruchem. Z ust wyrwał się jej okrzyk.
- Czy to cię boli? - spytał zduszonym głosem.
- Nie - szepnęła. - Zrób tak jeszcze... Och!
Próbowała przechylać się to do przodu, to w tył. Pozwoliła mu całować
swoje piersi, póki nie zaczęła cała drżeć i unosić się nad nim w równym,
zgodnym rytmie.
- Błagaj mnie - zażądała, przygryzając dolną wargę zębami - żebym robiła
to szybciej.
Palce Elijaha wpiły się w jej biodra.
- Lubię, kiedy mnie upominasz.
Jemma uklękła.
- Błagaj mnie.
- Ja... nigdy... nie błagam - wykrztusił Elijah.
Jemma zaśmiałaby się chętnie, ale musiała skoncentrować się na tym, by
pożądanie nie wzięło nad nią górę. Ujeżdżała go bezlitośnie, zatrzymując się na
samej granicy rozkoszy.
- Nie mogę... - jęknął przez zaciśnięte zęby, wyginając ciało, by z
wysiłkiem spełnić jej życzenie.
- A będziesz teraz błagał? - spytała, unosząc biodra tak, że z gardła wydarł
się jej zdławiony jęk, a potem ześlizgując się w dół z równą łatwością.
- Nie. Błaganie to coś haniebnego, jak możesz... - ale głos mu się załamał,
kiedy sięgnęła ręką do tyłu. - O Boże! Jemmo!
- Mmm... - mruknęła, poruszając się tak wolno, że nerwy paliły ją ogniem.
Każdy cal jej ciała pragnął, by nadal wszystko robiła tak zapamiętale, jak
tylko mogła. Ale w małżeństwie, w prawdziwym małżeństwie, nie mogła być
jedyną, która wiedziała, jak błagać.
Elijah nabrał głęboko tchu, jego muskularna pierś uniosła się, lecz Jemma
była nieugięta i swoim ciałem, palcami, wargami doprowadzała go do
szaleństwa. Wreszcie, choć nie bez oporu, odrzucił głowę w tył i jęknął
gardłowo:
- No, dobrze. Błagam cię!
Nim zdołała zareagować, jakby nawet najmniejsze podporządkowanie było
zbyt haniebne, by je znieść, jednym gwałtownym ruchem podrzucił ją w górę,
wchodząc w nią głęboko. Uchwyciła się go desperacko, szepcąc mu do ucha:
- Błagam, błagam, błagam!
Elijah wsparł ręce na podłodze i uderzał w nią z tak pierwotną siłą, że
zaczęła krzyczeć.
- Powiedz to! No, powiedz! - syczał z zaciśniętymi zębami. - Powiedz!
- Błagam cię - zaszlochała - kocham cię!
- A ja ciebie!
I znaleźli się obydwoje tam, gdzie istniały już tylko dwa ich ciała i dwa
serca. Bijące w jednym rytmie.
30
5 kwietnia
Villiers nie mógł spać. Wciąż myślał o chłopcu w pokoju dziecinnym na
górze, jeśli można go było nazwać chłopcem. A co z Elijahem? Czy jeszcze żył?
Z pewnością by już do niego doszły wieści o śmierci Elijaha.
Wstał o brzasku i zaczął krążyć po pokoju, nie mogąc zebrać myśli. Nie
wiedział, co ma teraz robić. Czy sprowadzić do domu kolejne dziecko? Sama
myśl o tym była wręcz przerażająca. Może byłoby lepiej pomyśleć najpierw o
żonie, żeby się wszystkim zajęła kobieca ręka. Jak wiele czasu mu to zabierze?
No i jeszcze Elijah! Villiers krążył po pokoju tak szybko, że się potknął o
dywan. Wyrównał go kopnięciem.
Wreszcie zaklął i zadzwonił na służącego. Potrzebował kobiecej porady w
sprawie małżeństwa. Jemma była kobietą, ale też żoną Elijaha, najpierw musiał
się więc upewnić, co z nim jest. W każdym zaś razie nie mógł znieść
przebywania we własnym domu. Nie z tym chłopakiem na górze. Może jeszcze
miałby tam pójść i powiedzieć coś do niego? Wzdrygnął się na samą myśl.
Przybył do rezydencji Beaumontów w groteskowo nieodpowiedniej porze,
punkt o ósmej, mając całkowitą pewność, że kamerdyner go nie wpuści.
Szczęściem kamerdynera Elijaha nie było na miejscu. Pyzaty lokaj wyjaśnił mu,
że książę jeszcze nie wstał.
- Znakomicie - rzekł gwałtownym tonem, rzucając słudze swój płaszcz, tak
że lokaj ledwo zdołał go złapać, a Villiers przeszedł koło niego.
- Będę w bibliotece. Kiedy książę się obudzi, powiedz mu, że tam czekam.
Pchnął drzwi do biblioteki i zatrzymał się bez ruchu na progu. Potem
przestąpił go i zamknął drzwi za sobą.
- No, no, no - zdołał tylko powiedzieć.
- Nie budź jej - mruknął Elijah.
Jemma, rzecz jasna, wyglądała zachwycająco. Otulona jedynie w kołdrę,
spała błogo jak dziecko w ramionach jego przyjaciela. Tylko że Elijah
przynajmniej miał na sobie szlafrok. W jakiś dziwny, niewytłumaczony sposób
Villiers zdołał patrzeć na tę scenę niemalże bez zazdrości. Odzyskanie syna
sprawiło, że jego uczucie względem Jemmy było już tylko dalekim
wspomnieniem.
- Bardzo wcześnie wstałeś - stwierdził Elijah.
- Przeżyłem wczoraj ciekawy dzień - zaczął Villiers, lecz nagle coś do
niego dotarło.
- Wyglądasz...
- Naparstnica działa.
- Działa?
- Moje serce biło normalnie przez trzynaście godzin po jej zażyciu. - Elijah
uśmiechnął się od ucha do ucha. - Kiedy Jemma się obudzi, wezmę następną
dawkę, bo w ciągu ostatnich kilku minut jego rytm już zaczął nieco utykać. -
Przyniosę ci to lekarstwo. Gdzie ono jest?
- Nonsens - odparł Elijah. - Książętom niczego się nie przynosi. Jemma
popędziła do ciebie po ten artykuł o naparstnicy, a ty teraz robisz to samo.
- Nie dorastamy do twoich książęcych oczekiwań? - spytał Villiers.
- W pewien sposób tak. Co ci się stało? Zmieniłeś się niesłychanie,
podobnie jak ja. Czy wiesz, że kolor wstążki, którą związałeś włosy, nie pasuje
do twego surduta?
Villiers złapał ją rano ze stołu, nie zważając na lamenty służącego.
- Przywiozłem wczoraj do siebie mojego najstarszego syna.
- Udało ci się go znaleźć?
Jemma zamruczała coś i odwróciła się na drugi bok. Jasne włosy rozsypały
się na kolanach Elijaha. Villiers z niejakim zaskoczeniem zdał sobie sprawę, że
jest mu to obojętne.
- Powierzono go jakiemuś podejrzanemu typowi, który kazał chłopcom
szukać cennych przedmiotów w nadbrzeżnym błocie.
Elijah zmarszczył czoło. On, jako jedyny z książąt w tym kraju, wiedział
dokładnie, czym się trudnią tacy chłopcy i jak ryzykowne prowadzą życie.
- Czy spotkała go tam jakaś krzywda?
- Ma pokaleczone nogi, ale chyba poza tym nic mu nie jest. Inny chłopiec o
mało nie stracił ciężko zranionej stopy.
- Wśród tych dzieci panuje wysoka śmiertelność.
Villiers poczuł się, jakby ktoś go pchnął prosto w żołądek.
- Ach, tak. No cóż, mój syn jest najwyraźniej żywy. Bardzo żywy. Prawdę
mówiąc, to prawdziwe półdiablę.
- Wyobrażam sobie. No, no, kto by pomyślał?
Villiers zignorował sarkazm Elijaha.
- Gdzie on jest? - spytał Elijah.
- Powierzyłem go opiece pani Ferrers, mojej gospodyni.
- Przekazałeś syna gospodyni? Nie wiesz nawet, gdzie on śpi?
- Jakiej gospodyni? - powiedziała Jemma, siadając i ziewając. - Która
godzina? - spytała i z jękiem opadła z powrotem na pierś Elijaha.
- A któż inny mógłby zająć się chłopcem? Był strasznie brudny. Czy może
ja miałbym to robić?
Villiers sam jednak zadawał sobie to pytanie. Czy powinien pójść do
pokoju dziecinnego i coś powiedzieć? Zabrać chłopca dokądś?
Jemma siadła po raz drugi i odrzuciła do tyłu włosy.
- Co ty tutaj, u licha, robisz, Villiers? - spytała, otulając się szczelniej
kołdrą.
- Przyszedłem usłyszeć dobre nowiny.
- Ach! - uśmiechnęła się promiennie. - Czy nie są cudowne?
- Tak.
- Ale co ty mówiłeś o twojej gospodyni?
- Poleciłem jej zająć się jednym z moich dzieci. Muszę znaleźć jeszcze
pięcioro innych. Bóg jeden wie, co z nimi zrobił mój radca prawny. Nawiasem
mówiąc, on gdzieś przepadł i, jak się spodziewam, razem z nim przepadły też
pieniądze.
- Kazałeś go odszukać agentowi? - dopytywał się Elijah.
- Owszem. Nie z powodu pieniędzy, ale w razie gdybym nie mógł odnaleźć
któregoś z tych dzieci.
- Musisz odszukać pozostałe - uznała Jemma. - No, na co czekasz?
- Na radę.
- Niczego nie wiem o dzieciach - odparła. - Zapewne powinieneś wynająć
piastunkę, nawet niejedną. A prócz tego guwernantkę. Może je wyszukać twoja
gospodyni.
- Nie o to mi chodzi. - Villiers ujął szpadę i patrzył na nią tak, jakby jej
nigdy przedtem nie widział. - Potrzeba mi żony. To znaczy, mogę nająć dwie
czy nawet trzy piastunki. Ale muszę mieć i żonę. A straciłem, jak dotąd, już
dwie narzeczone.
- Potrzeba ci, oczywiście, kogoś z niemałym temperamentem. - Jemma się
zawahała. - A czy jesteś pewien, Leopoldzie, że chcesz wychowywać te dzieci
we własnym domu? Mógłbyś przecież ulokować je na wsi, u jakiejś zacnej
rodziny, i często przyjeżdżać z wizytą.
- Nie. - Choć Villiers sam nie wiedział dlaczego, nie mógł jednak umieścić
Tobiasa gdzieś, gdzie nie byłby bezpieczny. Nigdy więcej. Nawet gdyby się
okazał odpychającym potworkiem. - Miałem wrażenie, że lubiłaś nieślubne
dziecko twego brata?
- Ale w zeszłym roku Elijah wpadł w złość na samą myśl, że chłopiec
mógłby mieszkać pod naszym dachem, a poza tym to było jedno dziecko, nie
sześcioro - odparła Jemma, trącając łokciem męża.
- Próbowałem wówczas skutecznie działać w parlamencie, ale nie zabrałem
się do tego we właściwy sposób - powiedział Elijah, całując żonę we włosy.
- Potrzeba ci kobiety, której nie przerazi sama myśl o twoich dzieciach -
ciągnęła Jemma - co, jak sądzę, wyklucza większość debiutantek. Zgodzisz się
ze mną, Elijahu?
- Wcale nie chodzi o to - rzekł z wolna Elijah - co teraz zrobić z tym
dziećmi, tylko co się z nimi stanie, kiedy dojrzeją do małżeństwa.
- Mogę je wyposażyć - odparł Villiers - jestem w końcu jednym z
najbogatszych ludzi w Anglii, a większa część tego, co mam, nie jest majoratem.
Te dzieci będą się mogły żenić, z kim tylko zechcą. - Wyczuł w swoim głosie
arogancję własnego ojca, a także ojca swego ojca, ale nie przejął się tym ani
trochę. - W takim razie może jakaś miła wdówka?
- Nie - wtrącił się po namyśle Elijah. - Księżna musi być równa stanem
Villiersowi.
- Rozumiem. Gdybyśmy mogli znaleźć jakąś książęcą córkę - przyznała
Jemma - może mógłbyś zmusić dobre towarzystwo do zaakceptowania tych
dzieci.
- Wątpię, czy purytanie by to kiedykolwiek zrobili - powiedział Elijah.
Villiers poczuł, że narasta w nim złość.
- To w końcu moje dzieci - rzekł z naciskiem.
- Piętna nieślubnego urodzenia łatwo się nie zetrze.
- W takim razie potrzeba mi książęcej córki - uznał Villiers, pozbywając się
wątpliwości.
- Cały problem w tym, jak znaleźć książęcą latorośl zdatną do małżeństwa -
zastanawiała się Jemma. - Nie mówiąc już o tym, że musi być skłonna do
poślubienia mężczyzny w twojej sytuacji.
- Znajdź mi tylko jakąś zdatną do małżeństwa, a ja od razu ją biorę -
mruknął Villiers.
- Nie możesz jej tak po prostu wziąć! - zbeształa go Jemma.
- Zróbcie mi przegląd.
- Może córka księcia Montague? - spytał Elijah.
- Montague ma aż trzy córki - zaznaczyła Jemma. - Najstarsza z nich to
Eleonora, ale ona jest dosyć dumna. Słyszałam, że nie bierze pod uwagę nikogo
poniżej hrabiego.
- Przecież jestem kimś stojącym wyżej od hrabiego - podkreślił Villiers. - A
czy następne dwie też tak zadzierają nosa? - Spotkałam młodszą z nich ledwie
dwa czy trzy razy, ale zdaje mi się, że jest równie wyniosła, jak siostry. Chyba
to ich rys rodzinny.
- Czy książę Gilner nie ma czasem córki? - spytał Elijah. - Zawsze go
lubiłem. Nieczęsto się pojawia w Izbie, ale jest bardzo inteligentny. - Ma na
imię Lisette, ale ona nie nadaje się na żonę.
- Dlaczego? - spytał Villiers.
- Bo to jest niespełna rozumu. Wszyscy mówią, że właśnie dlatego nie
może pokazać się publicznie.
- Przecież muszą być jeszcze jakieś.
Jemma pokręciła głową.
- W takim razie pozostaje mi tylko wybór pomiędzy siostrami Montague.
Mówiłaś, że najstarszej na imię Eleonora?
- One się nazywają Eleonora, Anna i Elizabeth, na cześć trzech angielskich
królowych. Chyba nie ma ich teraz w Londynie, ale mogę je zaprosić na herbatę,
kiedy tu przyjadą.
- Będę ci bardzo wdzięczny - powiedział Villiers. Zaczął się niepokoić o
Tobiasa, całkiem jakby chłopiec mógł uciec, jeśli się go nazbyt długo zostawi
samego. - Dziękuję, że na to wpadłeś - zwrócił się do Elijaha. - A teraz niech ci
lokaj przyniesie ten cudowny medykament.
- To my powinniśmy ci dziękować, bo ty nam znalazłeś doktora, od którego
dowiedzieliśmy się o istnieniu Witheringa.
- W takim razie nie czuję się dłużej winien tego, iż w zeszłym roku
uratowałeś mi życie po tym pojedynku.
Nie ucałowali się jednak. Angielscy książęta nie okazują ostentacyjnie
swoich uczuć, nawet w podobnych okolicznościach. Elijah odprowadził jednak
Villiersa do drzwi, idąc z nim ramię w ramię, jak w dzieciństwie.
Villiers wyszedł w wilgotny poranek, myśląc o książęcych córkach
noszących imiona na cześć angielskich królowych.
31
Dwa miesiące później, w połowie czerwca 1784 roku
Cały Londyn mówił o dobroczynnym balu kostiumowym na rzecz
renowacji dawnej rzymskiej łaźni. Krążyły pogłoski, że będą na nim co najmniej
cztery księżne, a może nawet zaszczyci go swoją obecnością sam król. Każdy
uczestnik, rzecz jasna, miał wystąpić w odpowiednim rzymskim kostiumie.
Pani Mogg i jej przyjaciele już na długo przed rozpoczęciem balu czekali w
małej uliczce koło łaźni. Patrzyli, jak całe mnóstwo lokajów nieustannie
przywozi girlandy kwiatów,
- Na pewno porozwieszają je na drzewach - powiedziała z ważną miną pani
Mogg. - Księżna Beaumont właśnie tak zrobiła na przyjęciu w Paryżu. -
Wszyscy jej znajomi przytaknęli. Panią Mogg uważano za kogoś w rodzaju
eksperta od Beaumontów. W każdym razie dwukrotnie rozmawiała z księciem
we własnej osobie. Wydawała się też wiedzieć wszystko, co tylko można, o
książęcej parze.
- To było wtedy, kiedy żyli z daleka od siebie - ciągnęła. - Księżna
mieszkała w Paryżu, a książę tutaj. Ale potem wróciła i oboje są w sobie
zakochani; całkiem jak w bajce!
- Ona jest najlepszą szachistką w całej Anglii - oznajmił pan Mogg, który
odkrył, że gdyby nie obsesja żony na punkcie książęcej rodziny, to nie mieliby o
czym rozmawiać ze sobą. No i na swój sposób on również stał się pod tym
względem ekspertem.
- Nie, myli się pan - wtrącił się jeden z widzów - to książę najlepiej gra w
szachy. Właśnie pisano w gazetach, że został graczem numer jeden w Klubie
Szachowym.
- Ale tylko dlatego, że książę i księżna odmówili grania ze sobą w tym
turnieju - upierała się pani Mogg. - Postawiłam szylinga i sześć pensów na rzecz
zwycięstwa księcia, a on przysłał do mojego domu lokaja, żeby mi powiedzieć,
że jednak rozegrali potem tę partię.
- A to dopiero! - zawołał widz, spoglądając na nią ponownie.
Pani Mogg wyprostowała się dumnie.
- Posłał tego lokaja prosto do mnie, żeby o tym powiadomić!
- No, a dlaczego nie chcieli wcześniej zagrać ze sobą? - spytał ktoś z
respektem, jaki należało okazywać w konwersacji z kimś, kto zna pewnego
księcia osobiście.
- Spodziewam się, że z miłości - odparła pani Mogg. - Kochają się, wie
pan. Ona do niego mówi „Elijah", sama wyraźnie słyszałam, jak teraz pana
słyszę.
- Czy naprawdę goście będą w prześcieradłach? - spytał ją ktoś z małym
notatnikiem w ręce. - Jestem reporterem „Morning Post", madame.
Wszyscy spojrzeli na nią z respektem.
- Tak przynajmniej słyszałam - odparła pani Mogg, patrząc, jak reporter
zapisuje odpowiedź.
Niektórzy jednak za nic nie chcieli włożyć togi. Na przykład markiza de
Perthuis wrzuciła otrzymane zaproszenie do kominka, wzdrygnąwszy się
uprzednio. Nie interesowało jej noszenie bezkształtnego białego stroju. Poza
tym pakowała się właśnie, bo wracała do Francji. Nie mając żadnych wieści od
męża, postanowiła zaszokować go (i resztę francuskiego dworu) olśniewającymi
szmizjerkami.
Lorda Corbina też to wzburzyło. Jakże bowiem można nosić porządną
perukę razem z togą? A co z obuwiem? Czyż starożytni Rzymianie nie nosili
prymitywnych sandałów odkrywających wielkie palce u stóp? Poszedł zamiast
tego do opery.
Jednakże większość angielskich arystokratów miała więcej odwagi albo też
była bardziej zaciekawiona.
- To się nosi tylko na jednym ramieniu! - narzekała Roberta, księżna
Gryffyn. - Co sobie ta Jemma myśli? Jeszcze ten strój ze mnie spadnie na ziemię
podczas tańca!
Damon, brat księżnej Beaumont, ucałował delikatnie jej gołe ramię.
- Będziesz wprost zachwycająco wyglądać w todze - powiedział nieco
schrypniętym głosem.
Roberta spojrzała na niego w lustrze, a ich oczy się spotkały, lecz tak się
pechowo złożyło, że ta wyjątkowa para przybyła na bal ze znacznym
opóźnieniem.
Dopiero kilka godzin później, gdy pani Mogg, pan Mogg, reporter z
„Morning Post" i mały tłumek widzów stali już dość długo, by poczuć
prawdziwe zmęczenie, a wszyscy lokaje, kucharze i inni zniknęli z małej uliczki
- pani Mogg zyskała prawdziwą sławę.
Książę i księżna Beaumont przybyli pierwsi. Było to całkiem rozsądne, bo
przecież pomysł wyszedł od nich.
Reporter zaczął skwapliwie notować, albowiem była to para, dla której toga
wydawała się wręcz wymarzonym ubiorem. Księżna miała nieupudrowane
włosy, a jedno czy dwa pasma spływały jej na ramiona. We włosach i na
pantofelkach migotały klejnoty. Książę wyglądał niczym sam Apollo, jak
napisał reporter, i przerwał na chwilę swoją pracę, żeby się zastanowić, czy
Apollo był bóstwem greckim, czy też rzymskim. Zresztą to i tak nie miało
znaczenia.
- Witam, pani Mogg. - Książę zatrzymał się przed nią z ukłonem.
Reporter przestał z wrażenia notować. Czyżby książę naprawdę skłonił się
przed panią Mogg?
Rzecz jasna, pani Mogg dygnęła również i zamieniła z księciem kilka słów,
jakby nie był kimś lepszym od byle tragarza. Reporter pokiwał głową. Nie, nie
opisze tego, bo nikt by mu nie uwierzył.
Kilka godzin później ogrody zaroiły się od rzymskich arystokratów, a
przynajmniej takimi się wydawali. Na drzewach wisiały festony, a w
ciemniejszych zakątkach błyszczały lampiony.
- To istny triumf. - Elijah szepnął Jemmie do ucha.
Uśmiechnęła się do niego.
- Czy król ci mówił, że sam zajmie się restauracją łaźni, bo to prawdziwy
skarb narodowy?
Elijah objął ją mocno.
- Trochę mi szkoda, że tracimy nasz sekretny zakątek, ale on ma rację.
Mozaiki powinny być odrestaurowane.
- Wiem - mruknęła, a potem dodała: - Czemu się tak chytrze uśmiechasz?
Ucałował ją w czubek nosa, jak już nieraz robił.
- Bo kiedy bal się skończy, księżno... - zaczął i wsunął dłoń pod togę - ...
będę miał dla ciebie niespodziankę.
- Czy mam udawać, że nie widzę? Nadal będziecie robić z siebie
widowisko? - wycedził ktoś.
- Daj spokój. - Elijah odwrócił się plecami do swego starego przyjaciela,
żeby wziąć żonę w objęcia.
- Potrzeba mi Jemmy - z rozbawieniem oznajmił Villiers. - To znaczy
raczej potrzeba mi żony, ale ona obiecała mi w tym pomóc.
- Och! - zawołała. - Pozwól mi odejść, Elijahu. Obiecałam przedstawić
Leopolda siostrom Montague. Właśnie widziałam Eleonorę. Przebrała się za
żonę Cezara.
Elijah pozwolił jej się oddalić, ale niechętnie.
- Później się spotkamy - szepnął jej do ucha.
A potem popatrzył w ślad za nią i Villiersem, wiedząc, że żywy rumieniec
na policzkach żony nie jest dziełem makijażu.
W miarę jak robiło się coraz później, gości stopniowo ubywało. Niektóre z
lampionów migotały, nadając ścieżkom tajemniczy nastrój. Powozy odjeżdżały,
zabierając grupy rozgadanych arystokratycznych gości. Rąbki ich kostiumów
były zabrudzone, a oni sami rozplotkowani. W sumie nocną zabawę uznano za
wyjątkowo udaną.
Wreszcie tylko pan i pani Mogg czekali wciąż w uliczce.
- Książę i księżna jeszcze nie wyszli! - upierała się pani Mogg.
- Przecież jesteśmy tu już od wielu godzin, Marge - narzekał Henry. -
Wiesz, że cię kocham, ale mam już dość tego wystawania tutaj. Musieliśmy
przegapić ich odjazd. A może wyszli na inną ulicę. Spójrz, już cała służba sobie
poszła i wszędzie jest ciemno. Pani Mogg wreszcie pozwoliła się odciągnąć,
choć nadal nie dowierzała mężowi. - Nie mogłam ich przegapić. Musi tu gdzieś
być inna brama.
- Z pewnością jakaś jest - upierał się Henry. - Pewnie wyszli wcześniej. Za
dużo ludzi było w tym ogrodzie, jeśli chcesz znać moje zdanie. Nie wszystkie
jednak lampiony zgaszono. Wciąż jeszcze świeciły się latarnie wiszące na
kolumnach łaźni, a książę i księżna zdążali zgodnie w ich kierunku.
- Nigdy tu nie byliśmy w nocy - zauważyła Jemma. - To wprost magiczne
miejsce, Elijah. Spójrz tylko na gwiazdy. - Mam niespodziankę dla ciebie.
Przeszli pomiędzy zrujnowanymi kolumnami, skręcili na prawo i zeszli po
stopniach ku sadzawce. Jemma stanęła jak wryta.
- Och!
W złotawym świetle wiszących naokoło latarń sadzawka wyglądała jak
fioletowe morze. Całą jej powierzchnię pokrywały setki pływających fiołków.
- Jak pięknie!
- Część kwiatów wyhodował w swoich nowych inspektach Stubbins -
stwierdził z satysfakcją Elijah - a resztę przysłano ze wsi.
- Ależ jesteś rozrzutny!
- Czekałem na tę chwilę przez cały wieczór. - Elijah zsunął togę z ramienia
żony. Opadła na ziemię, co ujawniło, że Jemma nie ma sobie nic poza bardzo
śmiałym wiśniowym gorsetem.
- Nie spodziewałem się znaleźć czegoś takiego pod antyczną szatą! -
stwierdził Elijah. Urwał na widok smukłych, długich nóg. Gorset unosił jej
piersi ku górze. Zdawały się wręcz tęsknić za męskim dotykiem. Jemma zbliżyła
się do niego o krok, kołysząc biodrami.
- Twój kostium, książę...
Jednym palcem ściągnęła go z ramienia.
W przeciwieństwie do księżny książę wolał nie mieć niczego pod
kostiumem.
Jemma wybuchnęła śmiechem.
- To był dobry pomysł. - Elijah chwycił ją w objęcia.
Przesunął dłonią po jej plecach i po gorsecie.
- Niestety, za każdym razem, gdy mogłem cię ujrzeć, musiałem się
odwracać i myśleć z wysiłkiem o szachach, bo przód tej przeklętej togi
wydymał się w jednoznaczny sposób.
Wziął Jemmę na ręce i zaniósł prosto do wody. Utorowali sobie drogę
przez fiołki, których zapach unosił się w powietrzu.
- Och, Elijah - westchnęła - to jest najbardziej romantyczna noc, o jakiej
mogłam marzyć.
- Czy wiesz, jakiej interesującej rzeczy dowiedziałem się od Stubbinsa tego
ranka? - spytał, przedzierając się przez fiołkowe morze.
- Czy to ma coś wspólnego z końskim nawozem? - spytała, przybliżając
głowę ku jego piersi, żeby jeszcze raz usłyszeć regularne uderzenia serca.
- Że można fiołki jeść. - Posadził ją ostrożnie na brzegu sadzawki, gdzie na
zimnym marmurze rozłożono długie poduszki, jak za rzymskich czasów.
- Co ty właściwie zamierzasz robić? - spytała Jemma, przeciągając się z
rozmarzeniem.
Z zadowoleniem dostrzegła, że jego oczy łakomie powędrowały wzdłuż
linii jej nóg.
- Zamierzam zrobić z ciebie pogańską boginię - oznajmił, zwinnie
wyciągając z jej włosów szpilki. Potem zabrał się do sznurówki gorsetu.
Jemma położyła się na plecach i uśmiechnęła do otwartego nieba. Wysoko
nad nią błyszczały wprawdzie gwiazdy, lecz mimo to pozbawiona dachu łaźnia
wydawała się najlepszym schronieniem na całym świecie. Elijah powpinał
kwiaty w każdy z loków Jemmy, a potem odstąpił w tył i przyjrzał się jej.
Przekręciła się na bok i wsparła głowę na dłoni.
- No i jakże wyglądam?
- Bardziej jak rozwiązła Rzymianka niż bogini - zauważył i znów się do
niej zbliżył.
- Czy tu również?! - jęknęła.
- Wszędzie - powiedział z satysfakcją. - Zważywszy zaś, że fiołki są
jadalne, możemy uznać twoje ciało za ucztę. Wetknij fiołki wszędzie tam, gdzie
mógłbym ich... spróbować. Czy widzisz, co robię?
- Przeobrażasz mnie w grządkę z kwiatami.
- Nie, bawię się. Właśnie tak, jak mnie nauczyłaś.
Uniosła się, żeby go pocałować.
- Owszem, jestem rozrzutny - ciągnął. - Ryzykuję bankructwo, żeby pokryć
cię kwiatami. Flirtuję z tobą, a teraz mam też zamiar się z tobą kochać.
- Hm... - Jemma położyła się na plecach i wyciągnęła rękę po fiołki. - Tutaj
- powiedziała, kładąc je na swoich piersiach. - O, i tu. - Uwielbiała, kiedy
całował jej brzuch. - A także...
Następna godzina (lub coś koło tego) była zachwycająca zarówno z
kulinarnego, jak i cielesnego punktu widzenia. Dopiero gdy siedli wspólnie na
stopniach wiodących w dół, do sadzawki, otoczeni przez ciepłą wodę, Jemma
się odezwała:
- Elijahu...
- Hm... - odparł. - Spójrz na te popękane kafelki nad nami, Jemmo. Jestem
przekonany, że niegdyś były mozaiką przedstawiającą Apollina i Dafne.
- To również niespodzianka.
- Zaskoczyła cię?
- Nauczyłam cię, jak można się bawić. A ty mnie czegoś równie ważnego.
- Lubię pochwały - powiedział. - Chwal mnie w dalszym ciągu.
- Nauczyłeś mnie, że nie we wszystkich grach trzeba koniecznie zwyciężać.
I że nie zawsze muszę się tak nieustannie kontrolować.
- To prawda - potwierdził. W jego głosie zabrzmiała satysfakcja. -
Nauczyłaś się błagać.
- I mam dla ciebie pewien podarek.
- Jakich to darów od ciebie nie otrzymałem, Jemmo, prócz mego życia? -
spytał z powagą, zaglądając jej w oczy.
Znów go pocałowała, a potem ujęła jego dłoń i położyła delikatnie na
swoim łonie.
- Tu jest mój dar.
- Jemmo!
Zaczęła się śmiać, widząc, jak na nią patrzy.
- Żartujesz - rzucił.
- Nigdy w życiu.
- Ty... ty będziesz miała dziecko?
- My będziemy je mieli - poprawiła go. Położył tam obydwie ręce.
- Jesteś pewna? Widywałem już kobiety przy nadziei, a ty jesteś taka
smukła.
- Skądże! - zaprotestowała. - Po prostu niczego nie zauważyłeś. Spójrz! -
Wstała. Uznała, że to chyba najpiękniejsza, najdelikatniejsza wypukłość, jaką w
życiu widziała.
Elijah wyszedł z sadzawki, ociekając wodą, i bez chwili namysłu ukląkł
przed nią, przyciskając usta do jej łona.
Jemma położyła dłoń na jego ciemnych włosach.
- Jakże cię kocham - powiedział zdławionym głosem. - Drugi raz
podarowałaś mi życie.
A ona w końcu się rozpłakała. On był zbyt szczęśliwy, by płakać.
Epilog
Wiele lat później
Bywały chwile, gdy księżnę Beaumont bardzo irytowało, że się starzeje.
Prawa noga bolała ją niekiedy w kostce, a biodra stały się bardziej zaokrąglone,
niżby tego chciała. Włosów zaś, niestety, nie można było już nazywać złotymi.
Gdy się schylała, by poprawić pantofelek z perłową klamrą, coś jej
strzykało w kolanie i musiała się z powrotem prostować.
- Co cię tak martwi? - spytał Elijah, wchodząc do pokoju i zdejmując
kurtkę do konnej jazdy.
Wrócił właśnie z Hyde Parku wraz z ich najstarszym synem, Evanem. Nie
czekając na odpowiedź, ciągnął:
- Muszę ci powiedzieć, co się zdarzyło podczas naszej przejażdżki. Twoja
przyjaciółka, księżna Cosway, zatrzymała mnie, chcąc się dowiedzieć czegoś
więcej o hełmach ochronnych używanych na Cacky Street. Wpadła na pomysł,
że jej wioskowy kowal używa czegoś w tym rodzaju.
- Och, jak się miewa Isidore? - spytała żywo Jemma. - Nie widziałam jej od
czasu balu na Trzech Króli.
- Nic się nie zmieniła - odparł Elijah, ściągając jeździeckie buty. - Nadal
jest piękną kobietą. Nie tak jak ty, oczywiście. Myślę jednak, że miała dobry
pomysł z tymi hełmami chroniącymi oczy kowali.
Jemma wzięła do ręki manuskrypt. Pracowała cały ranek nad swoim
ostatnim projektem, traktatem pod tytułem: Seria szachów Beaumonta. Złożone
zadania dla zaawansowanych graczy.
- To nadzwyczajne, mój drogi, pisałam przez cały ranek, ale myślę, że
zostawię rękopis w bibliotece i pójdę na spacer. Czy chciałbyś mi towarzyszyć?
- Ale nie zdążyłem ci jeszcze opowiedzieć, co się zdarzyło - mruknął z
niezadowoleniem Elijah, zdejmując koszulę.
Jemma odłożyła rękopis i spojrzała spod oka na męża, który się rozbierał.
Nawet teraz, dobiegając sześćdziesiątki, Elijah był wciąż szczupły i muskularny.
Ona sama nieco przytyła, lecz Elijah utrzymywał, że ćwiczenia fizyczne, przy
których wykonywaniu się upierał, przynajmniej w połowie przyczyniały się do
dobrego stanu jego serca; nadal biło tak regularnie jak wahadło zegara.
- Isidore towarzyszyła jedna z jej córek. Ta młodsza, o wspaniałych oczach.
- Lucia ma oczy matki, tak samo skośne.
- Między nami mówiąc, Lucia wygląda jak tancerka z haremu - zauważył
Elijah.
Ściągał teraz krótkie spodnie i Jemma pomyślała, że wygląda
zachwycająco. Nogi jego miały równie imponujący kształt jak wtedy, gdy liczył
sobie trzydzieści pięć lat. Jakże ją cieszyło, że mąż wydawał się jej wciąż
pociągający. Nie mogła się powstrzymać od uśmiechu.
- Nie bądź takim moralistą. Lucia jest bardzo miłą dziewczyną, a nie
tancerką z haremu. Kiedy w zeszłym roku debiutowała, doczekała się
przynajmniej czterech propozycji małżeństwa, a jedną z nich złożył jej dziedzic
hrabiego Derby!
- No właśnie! - zaprotestował Elijah. - Wszyscy normalni, nieżonaci
mężczyźni - z wyjątkiem Evana - krążą wokół niej, przyciągani jak opiłki żelaza
do magnesu.
- Evan nie zwraca na nią uwagi - westchnęła ze smutkiem Jemma.
- Bo jest podobny do mnie - powiedział Elijah po raz nie wiadomo który od
czasu, gdy po raz pierwszy uniósł malca na rękach.
Bez wątpienia było prawdą, że poważne, rozumne oczy ich najstarszego
syna spoglądały dokładnie tak samo, jak oczy ojca.
- Niezwykle się pasjonuje swoją pracą o chorobach serca i myśli jedynie o
najnowszych eksperymentach, nawet gdy interesuje się nim kobieta tak piękna,
jak Lucia.
Kiedy urodziła się Rosalind, Jemma rozpoznała niektóre własne cechy w
jednym ze swoich dzieci. Jasne włosy i śmiech Rosie chroniły Evana przed
zbytnią powagą w dzieciństwie.
Dopiero trzecie dziecko, Marguerite, połączyło w sobie cechy obojga
rodziców. Marguerite namiętnie walczyła o życie żaby, którą Evan zamierzał
poddać wiwisekcji, a potem z równą pasją upierała się, że podczas debiutu
będzie ubrana w hiszpański błękit, a nie w biel.
- Wiem, mój drogi - uśmiechnęła się Jemma. - Evan po prostu wdał się w
ciebie.
- On... - Elijah spojrzał na żonę. - Śmiej się z tego, jeśli chcesz, ale Evan
nie zdradza najmniejszego zainteresowania wybraniem sobie żony. Może
powinniśmy zaaranżować jego małżeństwo?
- Zaaranżowane małżeństwo okazało się w naszym przypadku udane. W
takim razie on nigdy się nie ożeni. Chyba Cosway mógłby się życzliwie odnieść
do sugestii, że chcemy Evana ożenić z Lucią. Może go o to poproszę?
- Nie. Marguerite przekonała Evana, żeby jej towarzyszył na balach w tym
sezonie. Znajdzie sobie kogoś sam.
- Słyszałaś - prychnął - że Marguerite pobiła na głowę Villiersa w szachach
zeszłego wieczoru? A w takim razie on nie złoży nam wizyty.
- Hm - mruknęła Jemma - myślę, że twoje serce może jednak utracić równy
rytm.
- Naprawdę? - Elijah nie przejął się jej słowami. - Wątpię.
- A ja nie. Ale ty wiesz dobrze, jakie jest najlepsze lekarstwo w takim
wypadku.
Uśmiech Elijaha był wręcz przewrotny.
- Jest druga po południu - powiedział z udaną surowością. - Czy próbujesz
sprowadzić mnie z właściwej drogi? Zamierzałem pracować nad...
Dotknęła wargami jego piersi. Elijah urwał. Chwilę później wziął ją na ręce
i położył na łóżku.
- Nie powinieneś mnie dźwigać - zaprotestowała Jemma. - Jestem zbyt
tęga.
- Ależ ja ubóstwiam brać cię na ręce. Czy już mówiłem, jak bardzo ci
jestem wdzięczny za to, że przestałaś nosić wszystkie te krynoliny i robrony?
- Tak - powiedziała, z trudem chwytając oddech, bo jego ręce zaczęły się
przesuwać po całym jej ciele.
- No i nie ważysz wcale za dużo, Jemmo, a wciąż jesteś tak pociągająca, że
gdy tylko cię widzę, zawsze mam ochotę się z tobą kochać.
- Och! - westchnęła.
- Podczas wczorajszej kolacji - Elijah przerwał na moment i spojrzał jej w
oczy - Marguerite gawędziła z jednym z chłopców Villiersa, a ty rozmawiałaś z
Rosalind o jakiejś krawcowej. Ja zaś wcale nie mogłem uważnie słuchać tego,
co mówił Villiers, bo patrzyłem na ciebie i myślałem o tym, jak pachniesz, jaki
smak ma twoja skóra i jak miękko...
Tu Elijah urwał, ale tylko po to, by ją pocałować.
Od autorki
Będę absolutnie szczera: gdy Elijah po raz pierwszy zemdlał w Izbie
Lordów (zarówno w moim życiu pisarki, jak i w czasach georgiańskich), nie
miałam pojęcia, jak go wyleczyć. Z fascynacją jednak odkryłam dzieło doktora
Williama Witheringa (1741-1799). Withering wynalazł lek digitalis dokładnie w
taki sposób, jaki opisałam w tej powieści, a mianowicie wpadł na ślad
cygańskiego remedium, wyizolował z niego naparstnicę i doszedł do tego, jak
otrzymać aktywną substancję. Jednakże nie ryzykował bynajmniej życia
ubogich pacjentów; przeciwnie, poświęcał wiele czasu dobroczynnej
działalności medycznej.
Nawiasem mówiąc, ciekawe jest, że stał się jedną z pierwszych ofiar
plagiatu naukowego. Erazm Darwin (dziadek Karola Darwina) poprosił go o
konsultację w przypadku pacjenta cierpiącego na wodną puchlinę. Wkrótce
potem przedłożył An Account of the Successful Use oj Foxglove in Some
Dropsies and in Pulmonary Consumption (Rozprawa o skutecznym
zastosowaniu naparstnicy w niektórych przypadkach puchliny wodnej i gruźlicy
płuc) Kolegium Lekarskiemu w Londynie, odnotowując eksperymenty
Witheringa jedynie w przypisie. Withering wpadł we wściekłość i nie bez
powodu! Darwin jednak żył dłużej od Witheringa i dokonał wielu odkryć, choć
w innej dziedzinie niż jego wnuk; wynalazł również mechanizm, który potrafił
wyliczać dziesięć przykazań (można mieć nadzieję, że nie zacinał się przy
ósmym!).
Niestety, statki-więzienia istniały naprawdę. W epoce georgiańskiej były
przycumowane na Tamizie i, na co słusznie wskazywał Elijah, panowała na nich
zastraszająca śmiertelność. Bunt, o którym piszę, jest tworem wyobraźni, choć
pewne szczegóły zapożyczyłam z autentycznego buntu Gordona, który zdarzył
się cztery lata wcześniej. Spłonęło wówczas całkowicie londyńskie więzienie o
ponurej sławie, zwane Clink.