Kathy Reichs & Brendan Reichs
Wirusy
PROLOG
Strzał z pistoletu to najgłośniejszy dźwięk we wszechświecie.
Zwłaszcza gdy pocisk mknie w twoją stronę.
Bach! Bach!
Kule szatkowały leśny okap. Gdzieś u góry rozpierzchły się rozwrzeszczane małpy.
A w dole biegłam ja.
Ciężko stawiając kroki, przebijałam się przez zarośla. W głowie miałam pustkę. Czułam
wyłącznie przerażenie.
Szukaj ścieżki!
W mroku przemykały kształty. Drzew, krzewów, wystraszonych zwierząt... Uzbrojonych
zabójców? Nie wiedziałam. Z walącym sercem rzuciłam się w zapierający dech sprint. Na
oślep.
Zahaczyłam stopą o korzeń i upadłam. W nodze eksplodował ból.
Wstawaj! Wstawaj! Wstawaj!
Coś dużego poruszyło się w ciemnościach. Zastygłam.
– Ben?!
Żadnej odpowiedzi. Nagle wszystko zamarło w bezruchu.
Czekanie oznacza śmierć. Szybciej!
Podniosłam się na nogi i popędziłam w noc.
Czy Hi był gdzieś przede mną? Shelton skręcił w lewo i rzucił się w listowie.
Kto tam biegł? Błagam, żeby to był Ben.
Nie mieliśmy żadnego planu. Bo i po co? Nikt nie wiedział, że tu jesteśmy ani co robimy.
Kto, do diabła, próbuje mnie zastrzelić?
Wykończona, łapczywie chwytałam powietrze.
Później, po przemianie, mogłabym biec bez końca. Szybko, niezmordowanie,
doskonałym wzrokiem przewiercając cienie nocy. A teraz zachłystywałam się powietrzem,
zagubiona w bezkształtnej ciemności.
Ci bandyci, kimkolwiek byli, nie mieliby żadnych szans. Nie z naszymi mocami. Sfora
rozerwałaby ich na strzępy. Uzgodnilibyśmy plan, nie wypowiadając ani słowa, a potem
wytropilibyśmy ich i załatwili jak zgraję bezbronnych kotków.
Ale nie tej nocy. Miałam kłopoty. Opadałam z sił, przerażona jak jasna cholera.
Więc biegłam co tchu. Gałęzie raniły mi ręce i nogi, zdzierały skórę. Aż wreszcie
dotarłam na otwartą przestrzeń.
Plaża! Już blisko.
Z mroku doleciał syczący głos:
– Tory! Tutaj!
Shelton.
Dzięki Bogu.
W blasku gwiazd dostrzegłam niewyraźny zarys łodzi. Przeskoczywszy nad relingiem,
odwróciłam się, by przeczesać wzrokiem wybrzeże. Czysto. Przynajmniej na razie.
– Gdzie jest Hi? I Ben? – wydyszałam, mokra od potu. Emocje wciąż górowały nad
rozsądkiem.
– Jestem. – Z mroku wynurzył się Ben. Jeden szybki sus i już znalazł się w łodzi.
Zamarł za panelem sterowania z kluczykiem w ręku, bojąc się włączyć silnik. A zarazem
bojąc się, że jeśli szybko tego nie zrobi...
Ale Hi ciągle gdzieś tam był.
Siedzieliśmy w napięciu, czekając. Odwaga wyciekała mi butami.
No dalej, Hi. Pokaż się. Błagam, och, błagam, błagam...
ROZDZIAŁ 1
Wszystko zaczęło się od nieśmiertelnika. A właściwie od małpy z nieśmiertelnikiem.
Wybierzcie sami. W każdym razie powinnam była się zorientować, że to oznacza kłopoty.
Powinnam była to przeczuć. Tylko że wtedy nie grzeszyłam spostrzegawczością. Nie
przemieniłam się. Jeszcze nie.
Zaraz.
Za daleko wybiegam myślami.
To był typowy sobotni poranek w domu, chociaż mój dom nie ma w sobie absolutnie nic
typowego. Jest jedyny w swoim rodzaju – w zasadzie dziwaczny. Co oznacza, że świetnie
do niego pasuję.
Tam, gdzie mieszkam, można znaleźć mnóstwo ciekawych rzeczy, o ile lubi się spędzać
czas pod gołym niebem. Nie jesteś miłośnikiem przyrody? W takim razie możesz uznać moją
okolicę za dość... oderwaną od rzeczywistości.
A to dlatego, że mieszkam na bezludnej wyspie. Cóż, po prostu dosyć pustej.
Morris Island. Oto mój dom, leżący z dala od zwyczajnych domów. Koniec świata,
wygwizdowo, najgłębsze zadupie Charlestonu. Nie takie znów złe, jeśli potrafisz poradzić
sobie z samotnością. Ja nie potrafię, ale mniejsza z tym. Nauczyłam się doceniać mój ciasny
zakątek świata.
W porównaniu z innymi wyspami Morris Island nie jest zbyt okazała – to zaledwie
cztery mile kwadratowe powierzchni. Po północnej stronie znajduje się nieciekawe pasmo
pofałdowanych piaszczystych wzgórz, które w centralnej części wznoszą się na wysokość
trzydziestu – czterdziestu stóp i ciągną dalej na południe, gdzie wyspa się rozszerza.
Zachodnia część to bujne tereny bagniste, otoczone płytkimi basenami pływowymi, od
wschodu jest bezkresny Ocean Atlantycki.
Wydmy, bagna, plaże. I cisza. Mnóstwo ciszy.
Na tym miniaturowym obszarze istnieją tylko dwa ślady współczesnej ingerencji
człowieka. Pierwszy to kompleks, w którym mieszkam. Drugim jest Droga przez duże „D” –
jedyne połączenie ze światem zewnętrznym; jednopasmowa, wąska i nieoznakowana wstęga
asfaltu wijąca się na południe przez wydmy i moczary, która opuszcza Morris Island obok
latarni morskiej i dociera do Rat Island, Wyspy Szczurów. Łączy się z drogą szybkiego ruchu
przebiegającą przez Folly Beach, Plażę Szaleńców, i przecinając Goat Island, Wyspę Kóz,
prowadzi dalej w stronę miasta.
Szczury. Kozy. Szaleńcy. Musielibyście zapytać w Towarzystwie Historycznym
Charlestonu, kto wybrał tak urocze nazwy. Mamy ich znacznie więcej.
To wszystko jeszcze do niedawna było dla mnie całkiem nowe. Rok temu nie
wiedziałam, że na południe od Pensylwanii istnieje jakiś świat. Aż pewnego dnia wpadłam na
mojego ojca.
A zatem kilka słów o tak zwanym współlokatorze...
Jest nim Christopher „Kit” Howard, czyli mój ojciec. Oboje dowiedzieliśmy się o tym
fakcie dokładnie pół roku temu. Właśnie wtedy przeprowadziłam się do Karoliny
Południowej, by z nim zamieszkać.
Po tym, co stało się z mamą, nie miałam wyboru.
Po wypadku.
Nie jestem pewna dlaczego, ale mama nigdy nie powiedziała mi o Kicie, a on nie miał
pojęcia, że został ojcem. To znaczy, że był nim od czternastu lat.
Kit do tej pory nie otrząsnął się z szoku – wciąż zdarza mi się dostrzec to na jego twarzy.
Czasami budzi się z drzemki albo wychodzi zaczerpnąć świeżego powietrza po długiej pracy
i dosłownie podskakuje na mój widok. Patrzę, jak jego umysł rejestruje: To moja córka. Mam
czternastoletnią córkę, która ze mną mieszka. Jestem jej ojcem.
Mnie nie jest łatwiej, tatuśku. Ale też nad tym pracuję.
Jak opisałabym mojego nowo odkrytego ojca? Trzydziestojednoletni biolog morski
i badacz z instytutu na wyspie Loggerhead. Pracoholik.
A także zupełnie niepozbierany rodzic.
Być może to wszystko jest dla niego zbyt nowe – być może jeszcze nie poradził sobie
ze zdumieniem płynącym z faktu, że ma prawie dorosłą córkę. A może wciąż pamięta własną
szaloną młodość. W każdym razie Kit jest zupełnie zielony w kwestii postępowania
z czternastoletnią dziewczyną. Jednego dnia gawędzimy jak starzy kumple, a drugiego
traktuje mnie jak dziecko.
Szczerze mówiąc, sama ponoszę część winy za to, że sprawy wyglądają tak ślisko. Nie
jestem aniołkiem i myśl, że mam ojca, wprawia mnie w podobną konsternację.
W każdym razie tak to wygląda – ja i on, razem na końcu świata.
Tamtego dnia przyporządkowywałam muszle do właściwych gatunków. Brzmi
głupkowato? Być może. Mam fioła na punkcie nauki. Żyję po to, by szukać odpowiedzi
i rozwiązywać zagadki. Mama zawsze żartowała, że trudno wychowuje się dzieciaka, który
jest mądrzejszy od większości swoich nauczycieli.
Moje zdanie? Po prostu robię to, co lubię.
Na kuchennym stole piętrzyły się stosy muszli. Muszle z gatunku Architectonica
perspectiva potocznie nazywane zegarami słonecznymi, Neverita duplicata, czyli rekinie
oczy, Arca zebra, znane też jako indycze skrzydła. Dopiero co oczyszczone i wypolerowane,
lśniły w świetle wczesnego poranka.
Sięgnęłam do wiaderka u moich stóp po kolejny okaz, uważając, by nie pochlapać
ubrania wybielaczem. Tym razem trafiłam na Semicassis granulata, czyli szkocki beret, który
dość łatwo rozpoznać: biały, o jajowatym kształcie, z czerwonymi i brązowymi plamkami
wokół żłobkowanej powierzchni zewnętrznej. Zadowolona z rzadkiego znaleziska, odłożyłam
muszlę na bok, by wyschła.
Ręka w dół. Ręka w górę.
Następny okaz stanowił zagadkę. Arkowate? Sercówkowate? Obie te rodziny występują
obficie wzdłuż wybrzeży Karoliny Południowej.
Mimo że muszla moczyła się w wybielaczu od dwóch godzin, wciąż była oblepiona
podwodnymi śmieciami. Wąsonogi i osad zakrywały wszystkie istotne szczegóły.
Super. Tylko czekałam na okazję, żeby skorzystać z moich elektronarzędzi. Dostałam je
w prezencie od ciotki Tempe.
Niewykluczone, że już o niej słyszeliście.
Byłam zszokowana, gdy się dowiedziałam. Jestem spokrewniona z doktor Temperance
Brennan, najsłynniejszym antropologiem sądowym świata. Uważam ją za coś w rodzaju
osobistego idola. Kiedy Kit mi o tym wspomniał, z początku mu nie uwierzyłam, ale
wszystko się zgadzało. Siostra Tempe, Harry, to moja babcia.
A zatem mamy w rodzinie gwiazdę, znakomitego naukowca. Kto by pomyślał?
No dobra, do tej pory spotkałam się z ciotką Tempe tylko raz, ale to nie jej wina.
W końcu – tak samo jak Kit – wie o moim istnieniu dopiero od sześciu miesięcy.
Praca ciotki Tempe to nie przelewki. Identyfikacja ciał. Powaga. Ciało człowieka może
być spalone, rozłożone albo zmumifikowane. Może być żerowiskiem robaków albo samym
szkieletem. To bez znaczenia. Ciotka Tempe ustala, do kogo należy – czy raczej należało –
a później razem z policją próbuje wydedukować, jaka była przyczyna śmierci.
Fajna sprawa, o ile ma się mocny żołądek. Ja chyba mam.
Świadomość, kim jest moja ciocia, pozwoliła mi lepiej zrozumieć samą siebie. Już wiem,
dlaczego muszę znaleźć odpowiedź na każde pytanie i rozwiązać każdą zagadkę. Dlaczego
wolę czytać o skamielinach dinozaurów albo globalnym ociepleniu, niż jeździć na zakupy.
Nic na to nie poradzę. Mam to w genach.
Specjalnością ciotki Tempe jest wydobywanie informacji z kości. Czy istnieje lepszy
sposób na wykorzystanie jej prezentu niż czyszczenie muszli martwych mięczaków?
W końcu to wszystko są skorupy. Kości.
Wyciągnąwszy z zestawu bezprzewodowe narzędzie Dremel, założyłam końcówkę
ze szczotką szczecinową i delikatnie zeskrobałam z muszli warstwę osadu. Po kilku chwilach
przeszłam na głowicę do szlifowania, by usunąć resztę brudu.
Kiedy już pozbyłam się większych pozostałości wąsonogów, wzięłam mikropiaskarkę
firmy Neytech. Podłączyłam ją do niewielkiego kompresora i delikatnie oczyściłam
powierzchnię muszli tlenkiem glinu. Aby usunąć ostatnie drobinki brudu, użyłam kirety
stomatologicznej.
Po spłukaniu brudu irygatorem Water Pik ponownie złapałam za narzędzie obrotowe, lecz
tym razem z końcówką do polerowania. Gotowe.
Muszla lśniła przede mną na stole. Nakrapiany, jasnobrązowy owal z fioletowawym
wnętrzem, długi na jakieś cztery cale. Wyraźne promieniste żeberka biegnące od szczytu
do krawędzi.
Dwukrotnie sprawdziłam w przewodniku po wybrzeżu Karoliny Południowej,
by potwierdzić swój strzał. Sercówka wielka. Dinocardium robustum.
Zagadka rozwiązana – odłożyłam muszlę na właściwą kupkę i sięgnęłam do wiaderka.
Puste.
Czas zająć się czymś innym.
Postanowiłam zrobić sobie przekąskę. Marne szanse, ponieważ Kit od ponad tygodnia
nie był w Piggly Wiggly. Stłumiłam ukłucie irytacji. Supermarket znajdował się trzydzieści
minut stąd, na James Island; to nic, że Kit mijał go każdego dnia w drodze z pracy do domu...
Życie rozbitka na wyspie. Po prostu super.
Zdecydowałam się na stare słupki marchewkowe oraz dietetyczną colę – uległam
podszeptom uzależnienia. Wiem, co sobie myślicie. Naprawdę staram się jeść zdrowo, ale
zostawcie w spokoju moją kofeinę. W końcu serce nie sługa.
Sprawdziłam telefon. Spóźniali się. Żadnych wiadomości.
Rozważyłam inne opcje. W telewizji jak zwykle kicha, a żadna pozycja z mojego stosiku
książek nie domagała się natychmiastowego przeczytania. W Internecie wiało nudą – zero
wiadomości na Facebooku.
Żadnych zadań domowych na ten weekend. Zdaje się, że pod koniec maja nauczycielom
zależało równie mocno, jak uczniom, aby zakończyć rok z wdziękiem.
Byłam uziemiona. Mając czternaście lat, raczej nie mogłam wskoczyć do samochodu
i odjechać. A zresztą dokąd? Do kumpli, żeby powłóczyć się po mieście? Błagam... Wszyscy,
którzy mnie lubią, to takie same odludki jak ja.
Pozostawały mi wyłącznie możliwości lokalne. Ograniczone, mówiąc oględnie.
Gdzie oni się podziewali?
Wspominałam już, że moje osiedle to najbardziej odizolowane skupisko domów
w Charlestonie, a może i na całej kuli ziemskiej? Nikt nie mieszka obok nas. Na większości
map nawet nie widać, że wyspa jest zaludniona. Całe sąsiedztwo to dziesięć domów
mieszczących się wewnątrz wzmocnionej betonowej bryły o szerokości czterystu trzydziestu
stóp. W sumie czterdzieści dusz. To wszystko.
Samochodem trzeba jechać dwadzieścia minut, zanim napotka się pierwszy znak
drogowy. Wciąż jest stamtąd daleko do cywilizacji, ale przynajmniej człowiek znajduje się
na właściwym szlaku. Zwykle omijamy z przyjaciółmi Drogę szerokim łukiem i podróżujemy
łodzią.
Jesteście pod wrażeniem? Powinniście być. W końcu ilu znacie ludzi, którzy mieszkają
w przerobionych barakach wojskowych? I nie mówię tu o budowli z tego stulecia. Ta rudera
jest stara jak świat.
Podczas wojny secesyjnej Morris Island strzegła południowej strony wejścia do zatoki
Charleston. Konfederaci zbudowali tu twierdzę, Fort Wagner, aby zablokować dostęp do
wyspy od północy. Trzeba przyznać, że instynkt ich nie zawiódł. Rebelianci mieli tam wielkie
grzmiące działa, a na drodze Jankesów stał wyłącznie Fort Wagner.
Fort Wagner, Fort Moultrie na Sullivan’s Island oraz Fort Sumter, stworzony przez
człowieka kawał betonu pośrodku zatoki, stanowiły serce obrony Charlestonu przed atakiem
z morza. W 1863 roku armia Unii przypuściła szturm na Fort Wagner. Na czele ataku szedł
54. Ochotniczy Pułk Piechoty Massachusetts, jeden z pierwszych amerykańskich oddziałów
złożonych wyłącznie z czarnych żołnierzy. Bitwa była wyjątkowo okrutna – i, niestety,
zakończyła się sromotną klęską. Zginął nawet dowódca.
Widziałam film o tych wydarzeniach. Wydaje mi się, że Denzel dostał za niego Oscara.
Zasłużył na niego, sprawił, że się popłakałam, a ja rzadko płaczę na filmach. Może powinnam
była kibicować żołnierzom z Charlestonu, lecz w głębi serca jestem dziewczyną z
Massachusetts.
A poza tym nigdy nie będę trzymać strony właścicieli niewolników, nie ma mowy. Do boju,
Unio!
Fort Wagner został po wojnie opuszczony, ale budowla przetrwała. Obecnie Morris
Island to rezerwat przyrody, który znajduje się pod opieką Uniwersytetu Charleston, miejsca
pracy mojego ojca, a także pozostałych mieszkańców wyspy. Przerobiwszy Fort Wagner na
osiedle, władze uniwersyteckie zaoferowały darmowe zakwaterowanie pracownikom
naukowym zatrudnionym w ośrodku na wyspie Loggerhead. Loggerhead Island jest jeszcze
mniejsza i bardziej odizolowana od świata niż Morris Island.
Ojciec momentalnie rzucił się na tę propozycję. Próbowaliście kiedyś wyżyć z pensji
nauczyciela akademickiego?
Czekałam niecierpliwie. Planowałam dostać się do Folly Beach, ale mój środek
transportu zaginął w akcji.
Wyglądało na to, że nic z tego nie wyjdzie, więc postanowiłam trochę pobiegać – tak się
składa, że do tej czynności nasza wyspa jest wprost stworzona. Ruszyłam po schodach na
górę, żeby się przebrać.
W moim świecie wszystkie domy są identyczne – trzypiętrowe, wąskie i wysokie.
Ewentualne różnice, jeśli chodzi o dekoracje i zagospodarowanie przestrzeni, wynikają
wyłącznie z osobistego gustu.
W naszym przypadku na parterze mieści się biuro oraz garaż na jeden samochód.
Na pierwszym piętrze mamy kuchnię, jadalnię i salon, na drugim znajdują się dwie sypialnie
– Kita z tyłu, a moja z przodu, z widokiem na podwórze.
Ostatnie piętro pełni funkcję centrum multimedialnego Kita. Nazywam je Męską
Jaskinią.
Wychodzi na taras z zapierającym dech w piersiach widokiem na ocean. W sumie całkiem,
całkiem, choć trzy kondygnacje schodów potrafią dać w kość.
Zawiązując sznurowadła adidasów, wyjrzałam przez okno. Molem przystani sadziła susy
znajoma postać – Hiram mknący z maksymalną prędkością. Co, mówiąc bez ogródek, nie
wygląda zbyt imponująco.
Sapał ciężko, wspinając się po wzniesieniu w stronę głównego budynku. Miał czerwone
policzki, a włosy kleiły mu się do twarzy.
Hi nie biega dla przyjemności.
Chwyciłam klucze i popędziłam na dół.
Coś się święciło.
ROZDZIAŁ 2
Postanowiłam zaczekać na Hi przed wejściem.
Stałam na podwórzu ciągnącym się wzdłuż rzędu domów. Słońce lśniło na trawniku
wielkości połowy boiska do futbolu, który był jedynym skrawkiem zieleni w całej okolicy.
Za podwórzem wystawały z piasku krzywe drzewa palmowe, zdeterminowane, by nadać
otoczeniu nieco charakteru. Były jedyną przeszkodą zasłaniającą morze.
Przysłoniwszy dłonią oczy, spojrzałam na zachód. Delikatna poranna mgiełka spowijała
powierzchnię oceanu, ograniczając widoczność. Gdzieś tam jest Loggerhead, pomyślałam. I
Kit, znów pracujący w weekend.
Z dala od mojego wzroku, z dala od moich myśli. Wszystko jedno. I tak rzadko spędza
ze mną czas.
Gdzie jest Hi?
Choć był dopiero maj, temperatura już przekraczała trzydzieści stopni. Powietrze
wydawało się gęste od zapachu trawy, słonych bagien i rozgrzanego słońcem betonu.
Przyznaję, pocę się jak mysz w połogu. I właśnie teraz zaczęłam. Jak ludzie z Południa
znoszą te upały?
W Massachusetts późna wiosna wciąż jest przyjemnie chłodna. Idealna pogoda,
by żeglować po zatoce Cape Cod. Ulubiona pora roku mamy...
Na podwórzu wreszcie pojawił się Hi. Dyszał ciężko, a włosy i koszulę miał całkiem
mokre. Nie trzeba było wróżki, by zgadnąć, że wpakował się w jakieś kłopoty.
Dowlókł się do mnie resztkami sił. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, uniósł palec,
błagając o jeszcze chwilę. Oparłszy dłonie na kolanach, próbował złapać oddech.
– Jedna... – wdech – ...minutka... – wydech – ...proszę.
Czekałam, obawiając się, że zaraz straci przytomność.
– Patrząc na to z perspektywy czasu, dochodzę do wniosku, że bieg był kiepskim
pomysłem. – Zaczerpnął powietrza, chociaż bardziej przypominało to czkawkę niż oddech. –
Musi być chyba ze czterdzieści stopni. Gacie mi się usmażyły.
Cały Hi, jak zwykle dżentelmen.
Hiram Stolowitski mieszka trzy budynki ode mnie i Kita. Pan Stolowitski senior, Linus,
jest technikiem laboratoryjnym na Loggerhead, a poza tym cichym, dystyngowanym
mężczyzną.
Hi raczej się w niego nie wdał.
– Spadajmy stąd. – Wciąż szybko oddychał, choć nie tak gwałtownie, jak jeszcze przed
chwilą. – Jak matka mnie tu zdybie, zawlecze mnie do synagogi albo coś w tym rodzaju.
Potrzeba znalezienia kryjówki nie wynikała wyłącznie z jego paranoi. Napady
pobożności u pani Stolowitski bardzo często kończyły się czterdziestominutową przejażdżką
do synagogi Kahal Kadosh Beth Elohim w centrum Charlestonu. Musiałam sporo ćwiczyć,
żeby nauczyć się właściwie wymawiać tę nazwę.
Choć nasze poglądy w sprawach wiary czasem mogą się różnić, większość wyspiarzy
z Morris Island jest zgodna co do jednego: żyjemy zbyt daleko od świata, by regularnie
odwiedzać kościoły. Albo synagogi.
Szczerze mówiąc, kościół prezbiteriański, do którego rzekomo uczęszczam, znajduje się
zdecydowanie bliżej niż synagoga Hi. Kiedyś wybraliśmy się z Kitem na nabożeństwo.
Wystarczyło mi dziesięć sekund, by się zorientować, że nigdy wcześniej tam nie był. I nigdy
więcej tam nie wróciliśmy.
Słyszałam, że Najjaśniejszy jest bardzo wyrozumiały. Mam taką cichą nadzieję.
Ruth Stolowitski zarządza także programem straży sąsiedzkiej w naszym kompleksie.
Niepotrzebnie? No jasne. Ale nie mówcie o tym Ruth. Jest przekonana, że tylko jej nieustanna
czujność zapobiega wybuchowi przestępczości na Morris Island. Moim zdaniem wystarczy
całkowita izolacja. Kto miałby nas okraść? Krab na cracku? Naćpana meduza?
Przeszliśmy z Hi za budynek, aby ukryć się przed przenikliwym wzrokiem jego matki.
Dzięki Bogu był tam cień i temperatura spadła o jakieś sześć stopni.
Hi nie jest gruby, ale nie należy też do chudzielców. Krępy? Pulchny? Sami wybierzcie.
W każdym razie z falującymi brązowymi włosami i słabością do barwnych koszul z
kwiatowym nadrukiem Hi zdecydowanie wyróżnia się w tłumie.
Tego ranka miał na sobie żółto-zielony wzór winorośli i jasnobrązowe szorty z rozdartą
lewą kieszenią. Oj, oj, żeby tylko Ruth tego nie zobaczyła...
– Już w porządku? – zapytałam. Jego twarz zmieniła kolor ze śliwkowego na malinowy.
– Nigdy nie czułem się lepiej – odparł, wciąż walcząc o haust powietrza. – Po prostu
świetnie. Dzięki za troskę. Co ja bym bez ciebie zrobił.
Hi Stolowitski to mistrz sarkazmu.
– Co cię opętało, żeby tak pędzić tu z samej przystani? – Gdy tylko to powiedziałam,
zdałam sobie sprawę, jak szalony był mój plan przebieżki w pełnym słońcu.
– Ben rozbił łódkę, łowiąc kulbaki w Schooner Creek. Było za płytko i wpakował się
na mieliznę. – Hi wreszcie wyrównał oddech, wyraźnie zmartwiony. – Przewrócił się i rozciął
na czymś nogę. Źle to wygląda.
Ben Blue mieszka w naszym kompleksie, ale czasami nocuje u mamy w Mount Pleasant.
To właśnie Ben i Hi mieli mnie zabrać do Folly Beach.
– Jak źle? I kiedy to się stało? Gdzie on jest? – Kiedy się denerwowałam, dostawałam
słowotoku.
– Udało mu się dopłynąć do bunkra. Tam mnie znalazł, ale wtedy padł silnik – odparł Hi
i uśmiechnął się smętnie. – Wiosłowałem w starym kanoe, żeby się tu dostać i odszukać
Sheltona. Myślałem, że tak będzie szybciej. Głupi pomysł. Trwało to całą wieczność.
Zrozumiałam, dlaczego Hi był taki zmęczony. Wiosłowanie na morzu to ciężka praca,
szczególnie gdy płynie się pod prąd. Bunkier znajdował się zaledwie półtorej mili od
kompleksu mieszkalnego, Hi powinien był pójść piechotą. Postanowiłam mu tego nie
wytykać.
– Co teraz? – zapytał. – Powiemy jego ojcu?
Ojciec Bena, Tom Blue, obsługiwał łódź pływającą pomiędzy Morris i Loggerhead oraz
prom łączący Morris Island z właściwym Charlestonem.
Wymieniliśmy z Hi spojrzenia. Ben dostał swoją motorówkę niespełna miesiąc temu,
a jego ojciec miał fioła na punkcie bezpieczeństwa. Gdyby się dowiedział o wypadku, Ben
z pewnością straciłby ulubioną zabawkę.
– Nie – odparłam. – Gdyby Benowi zależało na pomocy ojca, wróciłby tu razem z tobą.
Mijały kolejne sekundy. Na plaży mewy wywrzaskiwały ptasie wydarzenia dnia, a nad
naszymi głowami formacja pelikanów mknęła z szeroko rozpostartymi skrzydłami, by złapać
najlepszy wiatr.
Decyzja. Mogłabym sama opatrzyć Bena, ale jeśli rana jest poważna, i tak będzie
wymagać pomocy lekarza – wściekli rodzice niczego tu nie zmienią.
– Spotkajmy się na ścieżce – rzuciłam, biegnąc w stronę domu, by zabrać apteczkę. –
Pojedziemy do bunkra na rowerach.
Pięć minut później mknęliśmy na północ ubitą piaszczystą drogą wijącą się pomiędzy
potężnymi wydmami. Wiatr chłodził moją śliską od potu skórę, a włosy powiewały za głową
w tradycyjnym rudym bezładzie.
Za późno przypomniałam sobie o kremie do opalania. Moja blada nowoangielska cera
miewa tylko dwa odcienie: mlecznej bieli bądź dorodnego raka. A od słońca natychmiast
wyskakują mi piegi.
Okej, czas się ujawnić. Agencje modelingowe nie wydzwaniają do mnie w dzień i w
nocy ani nic w tym rodzaju, ale na wygląd raczej nie mogę narzekać. Nie będę owijać w
bawełnę. Mam już ponad pięć stóp i pięć cali wzrostu i wciąż liczę na więcej – natura
obdarzyła mnie wysoką, smukłą figurą mojej mamy. Przynajmniej tyle mi po niej zostało.
Szlak, którym jechaliśmy, ciągnął się na północny zachód z kompleksu mieszkaniowego
aż do cypla Cumming’s Point. Po lewej mieliśmy teraz wysokie wydmy, po prawej plażę
opadającą w stronę morza.
Hi pedałował za mną, sapiąc jak lokomotywa parowa.
– Mam zwolnić?! – krzyknęłam przez ramię do tyłu.
– Tylko spróbuj, a po tobie przejadę! – odkrzyknął Hi. – Jestem jak Lance Armstrong.
Żyję, by walczyć.
Jasna sprawa, Hi. A ja jestem jak Lara Croft.
Zwalniałam bardzo powoli, żeby niczego nie zauważył.
Ponieważ Morris Island to przede wszystkim bagna i piasek, tylko północna część wyspy
nadaje się pod jakąkolwiek zabudowę. Właśnie tam powstał Fort Wagner, a także inne proste
obiekty wojskowe, takie jak rowy, okopy i inne dziury.
Ale nie nasz słodziutki bunkier. To po prostu odlot. Natknęliśmy się na niego, gdy
zginęło nam frisbee. Zupełnym przypadkiem. Jest tak dobrze schowany, że trzeba wiedzieć,
gdzie szukać, żeby go znaleźć. Opuszczono go tak dawno temu, że nikt już chyba nie pamięta
o jego istnieniu. A nam bardzo zależy, aby tak pozostało.
Po kolejnych pięciu minutach pedałowania skręciliśmy ze ścieżki i okrążyliśmy ogromne
wzgórze, a następnie zjechaliśmy w nieckę. Jeszcze ze trzydzieści jardów i wreszcie
ujrzeliśmy ścianę bunkra, ledwie widoczną między wydmami.
Jakieś dziesięć jardów na prawo od wejścia zauważyłam ślady prowadzące na plażę.
Motorówka Bena, przywiązana do częściowo zanurzonego słupka, kołysała się leniwie na
falach obmywających brzeg.
Zeskoczyłam z roweru i rzuciłam go na piasek. W tej samej chwili z bunkra doleciało
stłumione przekleństwo.
Zaniepokojona dałam nura w ciemność.
ROZDZIAŁ 3
Przecisnąwszy się przez ciasne wejście, weszłam do środka, mrugając, by przyzwyczaić
oczy do nowych warunków. Pierwsze uderzenie światła i cienia to zawsze szok dla
organizmu.
Jeśli chodzi o kryjówki, nasza prawdopodobnie nie ma sobie równych.
Główne pomieszczenie – mniej więcej trzydzieści na piętnaście stóp – tworzą
wzmocnione drewnianymi belkami ściany o wysokości dziesięciu stóp. Naprzeciwko wejścia
ciągnie się szczelina okienna z odjazdowym widokiem na zatokę Charleston, a od zewnątrz
drewniana maskownica skutecznie zakrywa jakiekolwiek ślady otworów.
Drugi, mniejszy pokój znajduje się po lewej stronie. Prowadzi do niego przejście równie
ciasne, jak to od frontu. Na jego tyłach w głąb wzniesienia biegnie ciemny, zasypany
częściowo szyb. Przerażający jak wszyscy diabli, nigdy tam nie wchodzimy.
Ben leżał niedbale na starej ławce w kącie głównego pomieszczenia, opierając zranioną
nogę na krześle. Z głębokiego rozcięcia na goleni skapywała krew.
Zmierzył mnie wzrokiem z góry na dół, po czym rzucił:
– Miał być Shelton.
Ben jest oszczędny w słowach.
Mnie też miło cię widzieć.
Wyczułam, jak stojący za mną Hi wzrusza ramionami.
– Tory pierwsza mnie znalazła. Spróbuj ją kiedyś przekonać, żeby zrobiła to, o co
prosisz.
Ben przewrócił oczami. Pięknymi, ciemnymi oczami o rzęsach, za które oddałabym
duszę.
Zmarszczyłam brwi, by dać chłopakom do zrozumienia, co myślę o ich komentarzach.
– Przyniosłam apteczkę. Daj mi spojrzeć na tę nogę.
Ben nachmurzył się, uważnie obserwując moje ruchy. Przejrzałam go na wylot –
obawiał się, że sprawię mu ból, ale był zbyt wielkim macho, by dać to po sobie poznać.
I dobrze. Powinieneś się bać, tchórzu.
W odróżnieniu od reszty naszej paczki Ben osiągnął już magiczny wiek szesnastu lat.
Shelton dostąpi tego zaszczytu jesienią, natomiast Hi tej wiosny obchodził piętnastkę.
Podczas gdy my nareszcie pozbędziemy się etykietek pierwszoroczniaków, Ben skończy
drugą klasę gimnazjum.
Zamiast kupić samochód, tak jak większość normalnych ludzi, Ben postanowił
zainwestować wszystkie oszczędności w starą, szesnastostopową motorówkę firmy Boston
Whaler. Nazywa ją Sewee.
Nie wiecie, skąd taka dziwaczna nazwa? Ja też nie.
Ben twierdzi, że w jego żyłach płynie krew Indian z plemienia Sewee. Wątpliwe, gdyż
Sewee zostali wchłonięci przez plemię Catawba ponad sto lat temu. Skąd mógłby wiedzieć,
że łączy go z nimi jakieś pokrewieństwo? Ale Ben łatwo wpada w złość, więc nie ma sensu
dyskutować z nim na ten temat.
W każdym razie motorówka jest lepsza niż nic. To znaczy działająca motorówka.
– Mogę wiedzieć, skąd przyszedł ci do głowy pomysł, żeby popisywać się ewolucjami
w basenie pływowym? – Delikatnie przemywałam nogę Bena jodyną. Na szczęście szycie nie
było konieczne, chociaż rozcięcie wyglądało paskudnie.
– Nie popisywałem się. – Ben wciągnął z sykiem powietrze, kiedy zobaczył, jak
rozwijam bandaż. – Próbowałem podpłynąć bliżej brzegu, bo tam były ryby. Źle oceniłem
głębokość.
– Złapałeś cokolwiek? – zapytałam niewinnie.
Grymas niezadowolenia na jego twarzy od razu się pogłębił. Trafiony, zatopiony.
– I może byś tak założył koszulę, co, koleżko? – dogryzł mu Hi.
Ben zgromił go spojrzeniem.
– Hej! – krzyknął Hi, rozkładając ręce. – Ten bunkier to nie byle melina!
Wyraziwszy swoją opinię na temat etykiety klubowej, Hi podszedł do stołu i usiadł.
Koślawe drewniane krzesło przechyliło się na bakburtę. Szybko zmienił zdanie, przenosząc
się na ławkę.
Tymczasem Ben założył za ucho kosmyk gęstych czarnych włosów i oparł się
muskularnym ramieniem o ścianę. Ben jest średniego wzrostu, ani grama tłuszczu. Ma
ciemnobrązowe oczy, a odcień skóry, w zależności od pory roku, miedziany lub brązowy.
– Myślałem, że Shelton będzie wiedział, jak naprawić łódź – stwierdził.
Dyplomata. Próbował mnie przeprosić, nie używając słowa „przepraszam”.
Ma fioła na punkcie swojej motorówki. Czując, że martwi się o uszkodzenia bardziej, niż
daje to po sobie poznać, postanowiłam przyjąć gałązkę oliwną.
– Jeśli tylko będzie można ją naprawić, Shelton na pewno sobie poradzi.
Przytaknął.
Jego mama, Myra Blue, jest właścicielką luksusowego apartamentu nieopodal przystani
jachtowej w Mount Pleasant, ale Ben mieszka z ojcem na Morris. Choć status małżeński
państwa Blue jest niejasny, bierzemy przykład z Bena, wyznając politykę „nie pytać, nie
mówić”.
Jeśli miałabym zgadywać, powiedziałabym, że Ben kupił motorówkę, bo znacznie
łatwiej śmignąć do Mount Pleasant przez zatokę, niż robić samochodem wielkie kółko.
– Mam komórkę – oznajmiłam. – Wyślę Sheltonowi wiadomość.
– Daj znać, jak złapiesz zasięg – wtrącił swoje trzy grosze Hi, kiedy szłam w stronę
wyjścia. Ben się nie odezwał, ale czułam na plecach jego ciężki wzrok.
Hi miał rację. Złapanie zasięgu na Morris Island bywa trudne, a w okolicach bunkra
graniczy z cudem. Na szczęście po dziesięciu minutach spacerowania tam i z powrotem
wiadomość wreszcie wyszła, a kiedy schodziłam po wydmie w stronę bunkra, usłyszałam
sygnał SMS-a. Shelton już jechał.
Przeciskając się do bunkra, pomyślałam o Benie. Był całkiem milutki, ale te jego
humory... Przeprowadziłam się na Morris Island pół roku temu i od tego czasu spotykamy się
niemal codziennie, a mimo to wciąż nie mogę powiedzieć, że go rozumiem.
Czy go lubię? A czy ta sympatia tłumaczyłaby nasze słowne potyczki? Subtelne
flirtowanie? Może Ben jest jedyną rybą pływającą w bardzo, bardzo małym stawie?
A może po prostu zwariowałam?
Z tą wesołą myślą wśliznęłam się do bunkra.
Hi drzemał, a Ben wciąż leżał na ławce. Podeszłam do szczeliny okiennej i
wskoczywszy na betonowy występ, umościłam się wewnątrz starego stanowiska armatniego.
Zbudowany na zatoce Fort Sumter prezentował się niczym miniaturowy zamek Camelot.
Szary i byle jaki zamek Camelot. Zaczęłam błądzić myślami. Myślałam o Arturze i jego
rycerzach, o Kicie, o biednej Ginewrze...
O matce. O wypadku.
Głęboki oddech. Wspomnienia wciąż były zbyt żywą raną. Lepiej nie dotykać.
Wypadek mamy spowodował zeszłej jesieni pijany kierowca, mechanik Alvie Turnbauer.
Przejechał na czerwonym i wbił się w jej corollę. Mama wiozła do domu pizzę, a Turnbauer
wracał z baru Sully’s, gdzie przez całe popołudnie wlewał w siebie jedną coronę za drugą.
Turnbauer wylądował w więzieniu, mama na cmentarzu Resthaven Memorial Garden, a
ja w Karolinie Południowej.
Stop. Jeszcze za wcześnie.
Spróbowałam skupić się na czymś innym. Na sandałach, które widziałam na targu,
na kolorach farb, które ładnie wyglądałyby w mojej sypialni, i na plamce na zębie
trzonowym, która mogła być zaczątkiem próchnicy.
Chwilę później w bunkrze rozszedł się echem donośny głos:
– Ktoś wzywał mechanika?
Do środka wczołgał się Shelton, trzymając w ręku instrukcję i teczkę wypchaną jakimiś
papierami. Ben natychmiast ożył.
Shelton Devers jest niski, chudy i nosi okrągłe okulary o grubych szkłach. Po ojcu
Afroamerykaninie odziedziczył czekoladową cerę, ale oczy i kości policzkowe zdradzają
azjatyckie pochodzenie jego matki. Oboje rodzice pracują na Loggerhead – Nelson jako
specjalista IT, Lorelei jako technik weterynarii.
– Wiedziałeś, co robisz, prosząc o radę specjalistę. – Shelton uniósł ręce. – Bądź
spokojny, bracie Benie, uratuję twoją łódkę.
Ułamek sekundy później jego uroczyście kpiący wyraz twarzy zamienił się w szeroki
uśmiech. Ben roześmiał się i podniósł, by nie zwlekać ani chwili.
Trudno się dziwić, że najbardziej zależało mu na pomocy Sheltona. Ten chłopak to
geniusz we wszystkim, co składa się z elementów, części albo pikseli. Kocha łamigłówki,
szyfry i liczby w każdej postaci. Och, i komputery. Chyba można by go nazwać technicznym
guru. Zresztą sam tak o sobie mówi.
Jego słabe strony? Boi się wszystkiego, co pełza. Upiera się, żebyśmy trzymali w
bunkrze spray na robaki. Nie zdobędzie też żadnych nagród w sporcie.
Rozłożył instrukcję i papiery na stole, a już chwilę później sprzeczali się z Benem
na temat natury usterki i sposobów jej usunięcia.
Kto wie, gdyby nie udało im się naprawić motorówki, być może nie popłynęlibyśmy
tego popołudnia na Loggerhead. Być może nic by się nie stało.
Ale popłynęliśmy.
I stało się bardzo wiele.
ROZDZIAŁ 4
– Jeśli nie wiesz, w czym problem, to po prostu powiedz – w głosie Bena pobrzmiewała
ostra nuta. – Nie chcę jeszcze bardziej pogorszyć sprawy.
Sheltona wyraźnie drażnił brak zaufania okazywany przez Bena. Całe ciało miał
napięte, a w każdym razie jego „południową” część, bo głowa i ramiona tkwiły we
wnętrznościach Sewee.
– Po prostu sprawdzam po kolei różne możliwości. – Głowa Sheltona wynurzyła się
z motorówki. – Wyluzuj, człowieku. Zaraz się wszystkiego dowiem. – Ściskając w dłoni
schemat, zanurkował z powrotem między kable instalacji elektrycznej. Ben wisiał nad nim
z rękami skrzyżowanymi na piersi.
– Mogę jakoś pomóc? – zapytałam.
– Nie – odpowiedziały chórem dwa głosy.
Jak sobie chcecie.
Nie zamierzając przeszkadzać im w kłótni ani zawracać głowy Hi, który wylegiwał się
w bunkrze, postanowiłam usiąść na plaży. Zejść im z drogi.
Dokładnie przed naszym domkiem klubowym kamienne wypiętrzenie wchodzi łukiem
w ocean, tworząc niewielką ukrytą zatoczkę. Ta skalna odnoga chroni brzeg przed
uderzeniami fal, osłania motorówkę i słupek, do którego ją przywiązujemy, oraz – i to jest jej
największa zaleta – wydziela fragment chłodnej plaży o długości zaledwie pięciu jardów.
Zerknęłam wzdłuż ścieżki prowadzącej do naszego sanktuarium. Nawet z tak niedużej
odległości otwory okienne były zupełnie niewidoczne. Niesamowite.
Shelton twierdzi, że w czasie wojny secesyjnej nasz bunkier stanowił część systemu
okopów znanego pod nazwą baterii Gregga. Zbudowany, by chronić zatokę Charleston, ów
labirynt wciąż pozostaje niezbadany.
To miejsce należy do nas. Musimy je chronić.
Podniesione głosy przerwały moje rozmyślania.
– Akumulator jest podłączony?
– Oczywiście, że jest. Czuć benzyną – może zalało silnik. Poczekajmy chwilę, żeby
wysechł.
– Nie, nie, nie. Może w silniku jest za mało benzyny. Pompuj tę gumową kulkę.
– Chyba żartujesz. Ej, i sprawdź, czy srebrny przełącznik jest wciśnięty w osłonę,
bo inaczej nigdy nie zapali.
Zirytowana własną bezużytecznością, postanowiłam dołączyć do Hi. Bez względu
na temperaturę na zewnątrz w bunkrze zawsze panował przyjemny chłód. W połowie drogi
usłyszałam warkot budzącego się do życia silnika, a zaraz potem wrzaski triumfu dwóch
mechaników amatorów. Odwróciłam się. Ben i Shelton przybijali sobie piątki, głupio
rechocząc.
– Dobra robota, drużyno geniuszy – powiedziałam. – Jestem pod wrażeniem.
Nadęli się jak dwa pawie. Mężczyźni naprawić łódź! Mężczyźni być silni!
– Co teraz? – zapytałam szybko, żeby nie zaczęli bić się w pierś.
– Popływajmy trochę, żeby sprawdzić, czy wszystko działa – zaproponował Ben. –
Może do Clark Sound?
Całkiem niezły pomysł. W końcu pływanie motorówką było elementem naszego
pierwotnego rozkładu dnia. Aż nagle mnie olśniło.
– Dlaczego nie na Loggerhead? Może uda nam się namierzyć wolfdogi. Od dawna nikt
ich nie widział.
Muszę wam coś wyznać – jestem wielką miłośniczką psowatych. Kocham psy,
prawdopodobnie bardziej niż ludzi. Stop, cofam to „prawdopodobnie”. W końcu psy nie
obgadują cię za plecami i nie próbują poniżyć tylko dlatego, że jesteś najmłodszy w klasie. I
nie zabijają się, jeżdżąc za szybko samochodami.
Psy są szczere, czego niestety nie można powiedzieć o większości ludzi.
– Dlaczego nie? – odparł Shelton. – Chętnie pooglądałbym małpy.
Ben wzruszył ramionami, bardziej przejęty samą podróżą niż jej celem.
– Nie wierzę, że udało wam się ją naprawić, pajace. – W stronę plaży zmierzał Hi.
– Lepiej uwierz, błaźnie. Żadna usterka nie ma szans z połączonymi siłami naszych
umysłów. – Wciąż puchnąc z dumy, Shelton przybił Benowi kolejną piątkę.
– Och, nie wątpię. – Hi przeciągnął się i ziewnął. – Zgaduję, że był to problem
zaawansowany technicznie? Usterka wymagająca rozwiniętych zdolności mechanicznych?
Nic tak banalnego, jak dociśnięcie kabla czy wduszenie przełącznika?
Ben poczerwieniał, a Shelton nagle zaczął przejawiać ogromne zainteresowanie swoimi
trampkami.
Punkt dla Hi.
– Piszesz się na przejażdżkę na Loggerhead? – zapytałam.
– Dlaczego nie? Małpy są spoko. Z małpami można konie kraść, co nie? – Hi zamilkł. –
No chyba że pragną twojej krwi, szprycują się albo coś w tym rodzaju. Wtedy jest problem,
ze złymi małpami zawsze są problemy.
Hi wskoczył do motorówki, nieświadomy naszych spojrzeń.
Kilka minut później mknęliśmy po grzbietach fal. Muszę przyznać, że było bosko, nawet
dla osoby, która spędza na łodziach tak dużo czasu, jak ja.
Mogę się założyć, że nie znacie nikogo, kto podróżuje między domem a szkołą promem.
Dwa razy dziennie przez zatokę, od poniedziałku do piątku. Tam i z powrotem. W naszym
przypadku prom jest jedynym sensownym środkiem transportu.
Nasza paczka uczęszcza do Bolton Preparatory Academy w centrum Charlestonu. To
wyjątkowo szpanerska dzielnica – domy sprzed wojny secesyjnej, porośnięte oplątwą drzewa
i tak dalej. Budynek szkoły, z fasadą w bluszczu i obsranymi przez ptaki rzeźbami, jest
równie pretensjonalny, jak cała okolica.
Nie powinnam tyle narzekać. Bolton to jedna z najlepszych prywatnych szkół w kraju.
Kita nie byłoby stać na czesne, ale uniwersytet pokrywa większość kosztów. Kolejny bonus
dla rodziców pracujących na Loggerhead.
Jest tylko jeden drobny problem. Nikt nas tam nie lubi.
Pozostali uczniowie pochodzą z superdzianych rodzin i większość nawet na chwilę nie
pozwala nam o tym zapomnieć. Wiedzą, jak dostaliśmy się do szkoły i dlaczego codziennie
rano zjawiamy się tam całą paczką. Nie potrafiłabym zliczyć wyzwisk, jakimi nas obrzucają.
Dzieciaki z łajby. Żebracy. Wieśniaki.
Mazgaje z funduszem powierniczym. Nadęte palanty. Snoby.
Prawdę powiedziawszy, byłam przeszczęśliwa, że mogę tego dnia wybrać się gdzieś
po szkole.
Wyspiarze z Morris Island trzymają się razem. Chłopaki – a zwłaszcza Shelton i Ben –
stanowiły zgraną paczkę, jeszcze zanim się tam sprowadziłam. Hi to trochę dziwak. Czasami
wątpię, czy ktokolwiek z nas potrafiłby go rozgryźć, ale na pewno nie pozwala nam się
nudzić.
Chłopcy z miejsca mnie zaakceptowali. Za mało opcji, żeby wybrzydzać. A ponadto,
co może zabrzmieć trochę nieskromnie, od razu zorientowali się, że jestem bystra – równie
bystra, jak oni.
W odróżnieniu od większości klasowych rówieśników lubimy się uczyć nowych rzeczy.
Najwyraźniej mamy to w genach. Spotkanie z dzieciakami, które kręci nauka, było dla mnie
jak wykopanie zaginionego skarbu.
Kit nie wyglądał na zachwyconego, gdy się dowiedział, że moi jedyni znajomi to trzej
chłopcy. Przypomniałam mu jednak, że nikt z pozostałych uczniów z Bolton nie mieszka
na Morris Island. I że przecież Kit zna ich rodziców. Nie doczekałam się odpowiedzi i tym
samym ostatnia osoba, która wciąż jeszcze próbuje zdzierać tę płytę, to jego dziewczyna,
Whitney.
Choć może z początku byliśmy tylko znajomymi z konieczności, naszą czwórkę
połączyły naprawdę mocne więzy. Oczywiście wówczas nie zdawałam sobie jeszcze sprawy,
jak te więzy niebawem się zmienią. Ani dlaczego.
Ben wybrał dłuższą trasę na Loggerhead, aby ominąć płycizny. Nadrabialiśmy drogi, ale
podczas odpływu skrót jest zbyt ryzykowny. Lepiej dmuchać na zimne.
Shelton stał na przedzie, wyglądając delfinów, a ja siedziałam z tyłu, obok Hi.
Dziób i rufa, przypomniałam sobie. Chłopcy poświęcali długie godziny na naukę
żeglarskiej terminologii. Może zamierzali zostać piratami? W telewizji ciągle trąbili, że piraci
wracają na morza.
Raz na jakiś czas dziób unosił się i uderzał o fale, a wtedy zalewał nas deszcz morskiej
wody. Chłonęłam każdą kropelkę.
Czułam, jak na twarz wypływa mi uśmiech. Zapowiadał się piękny dzień.
Po jakichś dwudziestu minutach na horyzoncie zamajaczył rozmazany niebiesko-zielony
kształt. Patrzyłam, jak rośnie i przybiera kształt lądu.
Kiedy znaleźliśmy się wystarczająco blisko, zwolniliśmy, by dryfować wolno wzdłuż
plaży białej jak cukier.
Miała szerokość zaledwie dziesięciu stóp. Rosnące dalej drzewa o wysokich koronach
i gęsty podszyt całkowicie przesłaniały widok w głąb lądu. Fale leniwie omywały brzeg, a
rechot żab i bzyczenie owadów zlewały się w popołudniowy koncert. Czasem w oddali
zaszeleściła gałąź albo odezwało się jakieś zwierzę.
W zasięgu wzroku nie było ani jednej rzeczy stworzonej przez człowieka.
Ben zmniejszył obroty silnika. Motorówka kołysała się lekko na wodzie, podczas gdy
my w milczeniu podziwialiśmy krajobraz.
Spowijała go aura tajemniczości. Czegoś pierwotnego. Nieoswojonego. Dzikiego.
Oto Loggerhead Island.
ROZDZIAŁ 5
– Hola, hola! Wchodzisz za szybko! Daj po hamulcach!
Sheltonem szarpnęło, gdy Sewee przydzwoniła o pomost. Straciłam grunt pod nogami
i uderzyłam tyłkiem o pokład. Mocno.
Motorówka otarła się o nabrzeże, skrzypiąc żałośnie w proteście. Trudny dzień dla tego
wspaniałego okrętu. Na całą stronę książki skarg i zażaleń.
Poderwałam się na nogi i jakimś cudem złapałam za końcówkę cumy przywiązanej
do nabrzeża. Łódź ustabilizowała się i zatrzymała. Dokowanie zakończone.
Coś nie poszło nam to śpiewająco, kapitanie.
– Niestety, motorówki nie mają hamulców. – Ben skrzywił się, rozczarowany swoimi
umiejętnościami żeglarskimi. – Parkowanie bywa zdradliwe. Pracuję nad tym.
– Za mało się starasz. – Hi potarł stłuczone kolano. – Chwilowo jesteś do kitu.
– Ja na pewno nie zrobiłabym tego lepiej – stwierdziłam, mając nadzieję, że Ben nie
będzie się nadymać.
Zamiast tego zaśmiał się pod nosem.
– Nie było to moje najlepsze podejście, ale motorówka jeszcze pływa. – Z rozmachem
klepnął Hi w ramię. – Daj spokój, Hiram. Przecież nic się nie stało.
Hi ostentacyjnie wskazał na swoje kolano.
Ben wzruszył ramionami.
– Do wesela się zagoi?
– Jasne. Ale teraz bolą mnie jeszcze plecy, więc i tak masz przerąbane.
Shelton wskoczył na pomost, żeby zabezpieczyć linę. Kilka pętli, szarpnięć i motorówka
była przycumowana. Dobrze mieć parkingowego.
– Gotowe.
– Ruchy, ludzie! Nie ma czasu do stracenia! – Hi, zielony na twarzy, wygramolił się
na pomost i chwiejnym krokiem pognał w zarośla. – Tylko coś załatwię w tamtych krzakach!
Choroba morska to nie przelewki.
Zeszłam z pokładu i ruszyłam za chłopakami.
W porównaniu z Morris Island wyspa Loggerhead to pyłek na mapie. Pół mili
kwadratowej powierzchni, żadnych mieszkańców, żadnych dróg, żadnego Starbucksa – tylko
kilka budynków upchniętych na jej południowym krańcu. Nie dajcie się jednak zwieść
pozorom – z pewnością nie jest to wyspa rekreacyjna. Zaawansowana technologia, laboratoria
najlepszej klasy, sprzęt z najwyższej półki i działający całą dobę system zabezpieczeń. Pyłek,
ale bardzo kosztowny.
Instytut Badawczy Loggerhead Island. IBLI. Samo „Loggerhead” też wystarczy.
Wyspa otrzymała swoją nazwę od gatunku żółwi morskich, które zamieszkują wschodni
brzeg. Jako pierwsi pojawili się tu europejscy piraci. Uznawszy, że taki skrawek lądu będzie
wspaniałą kryjówką przed władzami kolonialnymi, Czarnobrody i jego kolesie
przechowywali na Loggerhead „sprzęt” pomiędzy atakami na statki handlowe. Albo na
innych piratów. Choć może z innymi piratami urządzali sobie popijawy? Sama nie wiem.
W każdym razie ten etap nie trwał zbyt długo. Wkrótce Brytyjczykom udało się
przepędzić piratów i jakiś tam lord Upudrowana Peruka założył tu plantację bawełny. Rzecz
jasna, pracą zajmowali się niewolnicy. Dupek. Ale w końcu go dopadli. Jeśli jesteś palantem,
który handluje ludźmi, nie zakładaj biznesu położonego wiele godzin drogi od najbliższej
pomocy. Kiedy twoim niewolnikom przyjdzie do głowy wyrazić sprzeciw, masz przerąbane.
Następnie wyspę przejęło wojsko. Postawiono na niej twierdzę, działa i tak dalej. Później
przez kilka dekad była zupełnie pusta. W latach siedemdziesiątych prawa własności
przekazano Uniwersytetowi Charleston, a naukowcy zapełnili ją naczelnymi.
Bez kitu. Większą część obszaru Loggerhead zajmuje obecnie kolonia małp, całych setek
skaczących po drzewach i biegających na wolności rezusów. Bo niby gdzie miałyby uciec?
Za daleko, żeby gdziekolwiek popłynąć.
To prawda, instytut jest ogrodzony, ale raczej po to, by odciąć ludzi od małp, a nie po to,
by więzić je w środku. Siatka sprawdza się połowicznie, co rusz na drugą stronę prześlizguje
się jakiś mały drań. Są jak kieszonkowi ninja.
Wyspa Loggerhead to naprawdę niesamowite miejsce. Kiedy człowiek natknie się
na bójkę małp, wrzask jest wprost ogłuszający. Rozumiecie chyba, o co mi chodzi – kto nie
chciałby od czasu do czasu posiedzieć w gigantycznej klatce z małpami?
Żeby było jasne – instytut nie przeprowadza żadnych testów na zwierzętach ani nic z
tych rzeczy. Badania dotyczą wyłącznie medycyny weterynaryjnej oraz czegoś w rodzaju
studiów behawioralnych. Gdyby było inaczej, nigdy bym tu nie przypłynęła ani nie pozwoliła
Kitowi pracować w ośrodku.
Brzmi nieźle, co nie? Na całym kontynencie znajduje się zaledwie kilka podobnych
placówek. Przyjeżdżają tu naukowcy z całego świata. Żeby wejść do środka, trzeba się
uśmiechnąć do jakichś piętnastu zdjęć i okazać tyle samo przepustek.
W każdym razie tak to działa w przypadku większości ludzi. My po prostu wpraszamy
się na imprezę.
Zeszłam z pomostu na wąską plażę ograniczoną z obu stron wysokimi skalnymi cyplami.
Stadko mew umknęło nam z drogi, piszcząc z rozdrażnieniem. Rozejrzałam się.
Wyspa Loggerhead ma kształt pingwina z głową zwróconą w kierunku
północno-zachodnim. Pośrodku nieco się rozszerza, dzięki czemu ptak wygląda na dobrze
odżywionego. Przystań znajduje się na południu, robiąc za domniemany kuper, a widok
z miejsca, w którym właśnie stałam, przysłaniał mi krajobraz tworzący ptasią stopę.
Po prawej z południowo-wschodniego cypla wyrasta Tern Point, stożkowaty pagórek;
po lewej gęsto usiany drzewami płaskowyż wznosi się stromo w kierunku wysokich
na dwadzieścia stóp klifów wychodzących na morze. Niewielka zatoczka, do której
przybiliśmy, leży wtulona między cypel i płaskowyż, dzięki czemu plaża i przystań są
całkowicie osłonięte od strony morza.
Nie dziwota, że piraci upodobali sobie to odosobnione miejsce. Wspaniała lokalizacja,
by w sytuacji awaryjnej szybko ukryć statek. Jo-ho-ho i butelka rumu!
Północna część wyspy to bagniska, które przechodzą w niewielką błotną równinę.
Ostatnie sto jardów jest zupełnie niedostępne – zbyt grząsko. Zresztą z całego serca odradzam
spacery, tamte tereny należą do aligatorów. Kłap, kłap.
Chociaż górna i dolna część wyspy nie grzeszą gościnnością, lewa i prawa są piękne.
Same plaże o białym piasku. Długa i wąska plaża zachodnia ze względu na swój kształt nosi
nazwę Chile Beach, lecz jej stali bywalcy wolą określenie Zdechły Kot. Wystarczy raz
usłyszeć skowyt fal przyboju na mieliznach, by zrozumieć dlaczego. Najcenniejszy skarb leży
jednakże na wschodnim brzegu: Turtle Beach. Krótsza, lecz szersza, przypomina prawdziwy
raj. Najwspanialszy na świecie.
To tyle, jeśli chodzi o obrzeża. Natomiast centralna część to gęsty las, wzdłuż i wszerz
poprzecinany strumykami. I zamieszkany przez hordę małp.
Z pomostu ścieżka pnie się na północny wschód przez wzniesienie osłaniające budynki
IBLI. Hi znajdował się mniej więcej w jego połowie.
– Na łodzi żaden z niego pożytek – stwierdził Ben.
To prawda. Hi potrafił się rozchorować nawet na promie.
– Dajmy mu chwilę, żeby się... wyluzował – powiedziałam.
– Szuka jakiegoś miejsca, gdzie mógłby puścić pawia. – Shelton podszedł do sprawy
bardziej bezpośrednio. – W trudnych chwilach mężczyzna potrzebuje prywatności.
Nikt nie zamierzał się spierać. Każdy z nas widział już show pod tytułem Rzygający
Hiram. Kontynuacje zawsze rozczarowują.
– Naprawdę chcesz szukać tych psów? – Shelton zaczął skubać ucho. Zawsze tak robił,
gdy się denerwował. – Z nimi nie ma żartów, Tory. Ostatnio ci się poszczęściło. To było
wariactwo.
Po części musiałam się z nim zgodzić – rzeczywiście zachowałam się głupio. Dzikie psy
potrafią być nieprzewidywalne, a nawet zabójcze. W szczególności krzyżówki z wilkami. Bez
wątpienia naraziłam się na niebezpieczeństwo, ale nie sądzę, by szczęście odegrało wtedy
jakąkolwiek rolę.
Jedno jest pewne: nigdy w całym swoim życiu nie czułam się zagrożona przez psy czy
wilki. W jakiś sposób psowate mnie rozumieją, jakbyśmy posługiwali się tym samym
językiem. Nie potrafię wyjaśnić tego fenomenu.
Nie bałam się sfory i z niecierpliwością czekałam na kolejne spotkanie, ale zdawałam
sobie sprawę, że innym pomysł podchodzenia zbyt blisko nie przypadnie do gustu.
– Shelton ma rację – przyznał Ben. – Nawet jeśli jesteś zaklinaczem psów, nie możesz
drugi raz tak ryzykować. – Cisnął kamykiem w wodę. – Już myślałem, że po tobie. Gdybym
nie widział tego na własne oczy, nigdy bym nie uwierzył.
– To wszystko ciągle wydaje mi się takie nierealne – zgodził się z nim Shelton.
No więc to było tak.
Kilka lat temu pewien świeżo upieczony absolwent, opuszczając placówkę badawczą
w Montanie, znalazł w zaspie ledwie żywego szczeniaka, samicę wilka. Nie mając innego
wyjścia, wbrew wszelkim przepisom przemycił ją do następnej placówki – na Loggerhead.
Jednak w jakiś sposób stracił podopieczną z oczu i po zakończeniu projektu opuścił wyspę,
zupełnie o niej zapominając.
Z biegiem czasu wilczyca stała się nieoficjalną maskotką pracowników Loggerhead.
Ochrzczono ją Mgiełką; poruszała się cicho jak obłok dymu, przybiegając na posiłki i zaraz
potem znikając w lesie.
Mgiełka rosła i dojrzewała. Dobrze karmiona, lubiła figlować z ludźmi i była niegroźna
dla rezusów. Choć nigdy nie otrzymała oficjalnego pozwolenia, mogła żyć wszędzie, gdzie
przyszła jej na to ochota, i swobodnie biegać po wyspie.
Mniej więcej rok później na scenę niespodziewanie wkroczył owczarek niemiecki. Nikt
nie wie, jak dostał się na Loggerhead – żaden swat nie przyznał się do winy.
Psi kawaler musiał natychmiast wpaść w oko pannie Mgiełce, ponieważ już kilka
miesięcy później urodziło się szczenię – wolfdog, czyli mieszaniec wilka z psem. Przez
następny rok sfora liczyła trzy osobniki, aż w końcu w rodzinie pojawiło się drugie młode.
Wypatrzyłam je jako pierwsza dwa miesiące po moim przybyciu na Morris Island, w
listopadzie. Nadałam mu nawet imię.
Jak się poznaliśmy?
Całą paczką wylegiwaliśmy się na Turtle Beach, gdy nagle usłyszeliśmy w lesie trzaski.
Zaciekawiona ruszyłam na palcach między drzewa, spodziewając się, że będę świadkiem
jakichś małpich wygłupów. Zamiast tego zobaczyłam psy, które ujadały i wyły, kręcąc się
niespokojnie wokół jamy. Gdzieś z dołu dolatywało ciche piszczenie.
Musiały mnie usłyszeć lub wyczuć, bo raptem sfora zamarła. Wpatrywały się we mnie
trzy pary oczu.
Zastygłam w bezruchu, żeby nie kiwnąć choćby palcem.
Mgiełka patrzyła w moją stronę z uniesionym pyskiem, węsząc. Wielka przewodniczka
stada, pełnej krwi wilczyca. Wściekła. Na mnie.
Ups.
Zaczęłam się pocić jak ruda mysz.
Z gardła Mgiełki wydobył się pomruk. Z postawionymi uszami i nastroszoną sierścią
zrobiła krok w moją stronę.
Rozsądny człowiek natychmiast by się wycofał, ale na punkcie psów mam zupełnego
fioła. Coś w tej jamie potrzebowało mojej pomocy, byłam tego pewna.
Przesuwałam się ostrożnie, cal po calu, pragnąc, by Mgiełka mnie zrozumiała.
Zaufaj mi. Nie jestem zagrożeniem.
Jej oczy były tak wielkie, że wyraźnie widziałam białka. Podwinęła wargi, obnażając
lśniące siekacze, a pomruk przemienił się w warczenie.
Drugie ostrzeżenie.
– Ciii... – próbowałam ją uspokoić. – Jestem przyjacielem. – Pół kroku. – Tylko tam
zajrzę. Obiecuję, że nie zrobię ci krzywdy.
Kątem oka dostrzegłam ruch. Zerknęłam w bok.
Moi przyjaciele, stojąc w bezpiecznej odległości, obserwowali mnie z niedowierzaniem.
Zignorowałam ich i zrobiłam kolejne pół kroku.
Mgiełka skoczyła do przodu. Zatrzymała się dwie stopy ode mnie.
Trzecie warknięcie, pełnym gardłem. Dołączyły do niej pozostałe psy. Warczenie było
dzikie, przeraźliwe.
Poczułam uderzenie adrenaliny.
Może to jednak nie był najlepszy pomysł.
Spuściwszy wzrok, powoli rozłożyłam ręce. Trwałam w bezruchu, błagając Mgiełkę,
by mnie zrozumiała. Wiedziałam, że balansuję na krawędzi.
Nic nie mów. Nie ruszaj się.
W uszach dudniła mi krew, po plecach spływały krople potu.
Wciąż trzymając głowę nisko, popatrzyłam w górę. Mgiełka uchwyciła moje spojrzenie.
Miałam wrażenie, że się waha, analizuje sytuację na swój wilczy sposób.
I nagle okrążyła mnie, by stanąć obok towarzysza i dziecka. Wszyscy troje jednocześnie
spojrzeli na jamę, a potem na mnie.
Dostałam pozwolenie. Tak mi się wydawało. Miałam nadzieję.
Zaryzykowałam kolejny ostrożny krok. Sfora nie spuszczała ze mnie wzroku, ale nie
drgnęła.
Szybko, Tory. Kończy ci się czas.
Podeszłam bliżej i zajrzałam do jamy. Okazało się, że to opuszczony szyb. Ktoś przykrył
go deskami, ale zbutwiałe drewno nie wytrzymało.
Dziesięć stóp niżej skowyczała żałośnie mała puszysta kulka, spoglądając w górę
idealnie niebieskimi oczami. Młode psa i wilka.
Na mój widok szczeniak wspiął się na tylne łapy. Drapał pazurami o ścianę szybu,
zdesperowany, by dołączyć do matki.
Bez namysłu padłam na brzuch, chwyciłam za długie pnącze, zwiesiłam nogi z krawędzi
szybu i zaparłam się o ścianę. Kurczowo ściskając łodygę, zaczęłam się opuszczać
zmodyfikowaną techniką zjazdu na linie.
Jeden skok. Drugi.
Coś zasłoniło słońce. Spojrzałam do góry – nad moją głową wisiały trzy pyski, ślepia
uważnie obserwowały każdy mój ruch. Żadnej presji.
Zjeżdżałam dalej ostrożnie jak jasny gwint.
Trzy. Cztery. Pięć.
W połowie drogi namacałam stopami serię wąskich występów. Używając ich jak stopni,
pokonałam dystans dzielący mnie od przerażonego szczeniaka. Ujadał podekscytowany, nie
mogąc doczekać się ratunku.
Usiadłam, by zaczerpnąć oddechu. Mój nowy przyjaciel siedział na pękniętej beczce
ze stemplem Gotowane orzechy z Cooper River. Wlazł mi na kolana i polizał mnie po twarzy.
Uroczy.
To właśnie wtedy nadałam mu imię. Cooper.
Z góry doleciało ostre szczeknięcie. Mgiełka zaczynała się niecierpliwić.
Ostrożnie podniósłszy puchaty ładunek, oparłam się plecami o ścianę, by rozpatrzyć
wszystkie możliwości. Szyb nie był idealnie gładki, tu i tam ze ścian sterczały głazy i
korzenie.
Stosunkowo łatwa wspinaczka.
Łatwa, gdy nad głową nie wisi człowiekowi sfora wściekłych drapieżników, gotowych
pożreć go na śniadanie.
Podtrzymując szczeniaka w zgięciu jednej ręki, zaczęłam podciągać się drugą, wolno,
stopa za stopą. Chwyt, podciągnięcie, krok. Chwyt, podciągnięcie, krok.
Mój ruchliwy pasażer zaszczekał zabawnie cienkim głosem.
– Jasna sprawa, Coop. Lepiej się trzymaj.
Myślałam, że odpadną mi ręce, gdy moja głowa wreszcie wydostała się ponad poziom
gruntu. Nos w nos z wilkiem.
Mgiełka. Ze szczękami kilka cali od mojego gardła.
Niespiesznym ruchem położyłam Coopa na ziemię. Wilcza mamuśka chwyciła go
zębami za kark i skoczyła w krzaki.
Dwa kolejne mignięcia i sfora zniknęła.
Drżąc, wydostałam się z szybu, po czym zaczęłam czyścić ubranie.
Uśmiechnęłam się od ucha do ucha. Misja wykonana, a ja ciągle żyję.
Strzepując z siebie ziemię, spojrzałam w kierunku moich towarzyszy. Hi z trudem łapał
powietrze, Ben i Shelton kręcili głowami. Mimo to wrażenie zbiorowej ulgi było niemalże
namacalne.
Wszyscy trzej kazali mi przysiąc, że już nigdy nie zachowam się tak lekkomyślnie.
Przysięgłam, ale tylko po to, żeby ich udobruchać. Wiedziałam, że gdybym miała okazję,
zrobiłabym to ponownie.
Kiedy wracaliśmy na plażę, z prawej strony raczej wyczułam, niż usłyszałam szelest.
Zerknęłam w stronę drzew – w półmroku lśniła para złotych oczu. Mgiełka. Przyglądała mi
się przez chwilę, po czym zniknęła w lesie.
Chyba nigdy nie byłam bardziej dumna.
Od tego zajścia minęły całe miesiące, a ja nie spotkałam więcej wilczycy ani jej sfory.
Czy wciąż by mnie pamiętali, gdybym ich odnalazła? Czy Coop by mnie pamiętał?
Tak. Na pewno.
Z tą radosną myślą byłam gotowa przemierzyć całą wyspę.
Daliśmy Hi jeszcze kilka chwil na uspokojenie żołądka, po czym ruszyliśmy w górę
wzniesienia, a później ścieżką do instytutu badawczego.
I wpakowaliśmy się prosto w kłopoty.
ROZDZIAŁ 6
Hi został pojmany przez wroga.
Dobra, trochę przesadzam. Ale tylko trochę.
Gdy wspięliśmy się na grzbiet pagórka, u jego podnóża wyrósł kompleks IBLI.
Na obszarze otoczonym przez stalową siatkę o wysokości jakichś ośmiu stóp stał tuzin ciasno
upchniętych budynków. Te ze stali i szkła mieściły w swych wnętrzach laboratoria badawcze,
natomiast aluminiowe hangary zapewniały przestrzeń magazynową na sprzęt, pożywienie dla
małp, zaopatrzenie i pojazdy. W ogrodzeniu znajdowały się tylko dwa przejścia: główna
brama prowadząca do przystani oraz mniejsza wychodząca na Turtle Beach.
Hi stał przy głównej bramie. I nie był sam.
– No to się doigrał... – Shelton przysłonił dłonią oczy, spoglądając w dół wzniesienia. –
Urządzą nam przez niego piekło.
– Niech to szlag – w głosie Bena było słychać napięcie. – To Karsten.
Oczywiście, pomyślałam. Któż by inny.
– Macha, żebyśmy zeszli – zauważył Shelton. – To co, zwiewamy, gdzie pieprz rośnie? –
dodał, próbując swoich sił w sarkazmie. Nie było sensu uciekać, doktor Karsten wiedział, kim
jesteśmy. Co gorsza, wiedział też, kim są nasi rodzice.
A niech to.
– Chodźmy – powiedziałam zdecydowanie pewniej, niż się czułam. – Karsten wie,
że wolno nam tu przebywać, jeśli nie łamiemy przepisów. Nie rozumiem, dlaczego za każdym
razem suszy nam głowę.
Wyspa Loggerhead jest w zasadzie zamknięta dla ludzi z zewnątrz. Ponieważ jednak
pracują tu nasi rodzice, zarząd zezwolił nam na odwiedziny – pod warunkiem że nie
będziemy sprawiać problemów i wałęsać się po obszarach o ograniczonym dostępie.
– Doktorowi K. nigdy się nie podobało, że wolno nam chodzić po wyspie – stwierdził
Shelton. – Mój tato mówił, że on cały czas próbuje zakazać nam wstępu, ale nie ma
wystarczającego poparcia. Ten dupek zachowuje się tak, jakbyśmy byli jakimiś terrorystami.
– W końcu zepsułeś ten samochód terenowy – zauważył śmiertelnie poważnie Ben.
– Jasne. – Shelton przewrócił oczami. – Shelton zepsuł samochód. Nie Ben i Shelton,
ponieważ Ben lepiej chowa się w lesie. Więc tylko Shelton. – Szturchnął Bena w ramię. – A
tak na marginesie, nie ma za co, panie Blue.
– Przecież już mówiłem, że mam u ciebie dług.
Ruszyliśmy w dół zbocza. Po obu stronach ścieżki widać było tylko drzewa. Bez
niespodzianek – pomijając główną jednostkę instytutu badawczego, na wyspie nie ma
żadnych trwałych konstrukcji. Przecina ją tylko kilka zarośniętych ścieżek. Od samego
początku IBLI projektowano w taki sposób, by jakakolwiek ingerencja człowieka na wyspie
była niewidoczna. Rzeczywistość nie odbiega zbytnio od tych założeń.
Schodząc ze wzniesienia, rozmyślałam o wszystkich odjazdowych badaniach, jakie
prowadzono na Loggerhead. Najbardziej podobała mi się kolonia naczelnych, ale była tu też
stacja zwierząt morskich. To właśnie tam Kit studiuje życie swoich ukochanych żółwi i
delfinów. Rezerwaty przyrody przyciągają wszelkiej maści ornitologów i botaników, więc jest
ich pod dostatkiem. I facetów od motyli. Bagniska obudziły zainteresowanie wielbicieli
aligatorów, a archeolodzy prowadzą wykopaliska na płaskowyżu i w głębi lądu.
Elitarne zrzeszenie kujonów. Moje ziomy.
Zanim dotarliśmy z Sheltonem i Benem do bramy, Karsten zdążył zaciągnąć Hi na teren
ośrodka. Gdy się zbliżyliśmy, obrócił się i pokazał, że mamy do niego podejść.
Nie było wyjścia – posłuchaliśmy.
Doktor Marcus E. Karsten, kierownik Instytutu Medycyny Weterynaryjnej
na Uniwersytecie Charleston i dyrektor IBLI.
Osobiście wolę określenie „główny dupowłaz”, bo właśnie tam przez większość czasu
trzyma swoją głowę.
Znany przede wszystkich z prac na temat wirusa Ebola, Karsten mógł się poszczycić
nienaganną reputacją wśród epidemiologów zwierząt. Nadzorował wszystkie badania
prowadzone na Loggerhead.
Był również absolutną gadziną.
Z pewnością nie grzeszył urodą. Przed sześćdziesiątką, kościsty, w okularach; ciemne
rzednące włosy, supermodnie zaczesane na łysinę. Fartuch laboratoryjny wykrochmalony tak
mocno, że fałdami można by kroić ser.
Jedno trzeba mu przyznać: nie traktował nas jak dzieci. Traktował nas jak kryminalistów.
Stał razem z Hi przed budynkiem numer jeden, największym w kompleksie. W środku
znajdowały się najlepiej i najdrożej wyposażone laboratoria. W jedynce pracował ojciec
Hi. A także Kit. Poza tym mieściły się tam biura ochrony. Po prostu świetnie.
– Chodźcie tutaj i wytłumaczcie się.
Spełniliśmy pierwsze żądanie, ale drugiego już nie.
Karsten skupił uwagę na Hi.
– Panie Stolowitski, dlaczego przekrada się pan przez las?
– W dżungli rozbił się mój samolot. Mieszkam na tej wyspie od miesięcy.
Stul dziób, Hi! To nie było mądre.
– Okropne – rzucił Karsten lodowatym tonem. – Ale twoja mama będzie zachwycona,
gdy się dowie, że przeżyłeś. Mam zadzwonić do niej już teraz?
Oczy Hi na chwilę zrobiły się wielkie jak spodki.
– Rozchorowałem się... – wymamrotał. – Ciężka przeprawa.
Współczułam mu. Wyglądał okropnie.
– A reszta? Wy też źle się czujecie? Może przyszliście na terapię weterynaryjną?
– Doktorze Karsten, czy zrobiliśmy coś nie tak? – zapytał wyjątkowo uprzejmie Shelton.
– Myślałem, że wolno nam przypływać na wyspę, skoro jesteśmy na zatwierdzonej liście.
Może pan sprawdzić, chętnie zaczekamy.
– Cudownie. – Karsten nie dał się nabrać. Nigdy nie dawał. – Wolno wam tu przebywać
wyłącznie pod warunkiem, że nie będziecie sprawiać kłopotów. – Zlustrował całą naszą
paczkę. – A zawsze sprawiacie.
Czułam, jak robię się czerwona ze złości.
Człowieku, zaraz tego pożałujesz. Co za absurd!
– Doktorze Karsten, chciałam zobaczyć się z tatą. Przyszłam tutaj prosto z przystani. O
ile się nie mylę, wszystkie moje szczepienia są w najlepszym porządku. Mogę panu jeszcze w
czymś pomóc? Trochę się spieszę.
Słyszeliście kiedyś dźwięk, jaki wydaje igła gramofonowa na starej płycie? Ja właśnie
usłyszałam.
Chłopaki cofnęły się trochę.
Karsten wlepił we mnie wzrok. Mijały długie, bolesne sekundy, aż w końcu uśmiechnął
się złośliwie.
– Panna Brennan. Jak zwykle urocza. – Jeszcze przez chwilę nad czymś się zastanawiał,
po czym dodał półgłosem: – I nie jest ani trochę podobna do ojca. – Pauza. – Ale za to wypisz
wymaluj Tempe.
Wydaje mi się, że nie miałam usłyszeć tych słów. Chociaż nie dałam tego po sobie
poznać, poczułam, jak rozpiera mnie duma. Karsten znał ciotkę Tempe na gruncie
zawodowym, nie słyszałam jednak całej historii i nie byłam pewna, czy to pokrewieństwo
działało na moją korzyść, czy może wręcz odwrotnie.
Niespodziewanie Karsten przybrał rzeczowy ton:
– Trzymajcie się z dala od Turtle Beach, przeprowadzamy tam testy ekologiczne. Chile
Beach jest chyba otwarta. Do Tern Point tradycyjnie nie wolno się zbliżać. – Spojrzał na
zegarek. – I przede wszystkim nie wchodźcie nikomu w drogę.
Odwrócił się i ruszył ciężkim krokiem w stronę budynku, ale nagle przystanął.
– Panno Brennan?
Przełknęłam głośno ślinę.
– Tak, proszę pana?
– Doktor Howard ma pacjenta. Śruba łodzi zraniła żółwia, który płynął przez kanał. Pani
ojcu nie wolno teraz przeszkadzać. – Kolejny obrót i już go nie było.
Uff.
Obserwowały mnie trzy pary oczu.
– No, co jest?
– Ciągle nie wierzę, że odważyłaś się przygadać doktorowi K. – Shelton wyglądał
na wstrząśniętego.
Hi zachichotał.
– Masz większe jaja niż ja.
– Dzięki, Hi. Na pewno to sobie zapamiętam.
– Wszystko jedno, ważne, że zadziałało – odezwał się Ben. – Dobra robota, Tor.
Podobała mi się wymówka z tatusiem. Masz zimną krew. – Rzucił okiem na tyły kompleksu.
– Ale może powinniśmy darować sobie wykurzanie piesków z lasu?
– Wolfdogów – poprawiłam go. – Cóż, w każdym razie dwa z nich to wolfdogi. –
Dostrzegłam swoje odbicie w szybie budynku numer jeden. Pomyślałam, że fajnie byłoby
spotkać się z Kitem, ale nie chciałam igrać z ogniem.
Wybacz, Kit. Nie da rady.
– Nie ma mowy – odparłam. – Idziemy szukać sfory.
– I może jakichś małp. Koniecznie chcę zobaczyć małpy. – Hi odzyskał dobry humor. –
Won’t you take me to Monkey Town! – Popisał się ruchem tanecznym znanym powszechnie
pod nazwą „wózek na zakupy”.
– Jasna sprawa, Hi – odpowiedziałam, wciąż patrząc w stronę laboratorium. – Zabiorę
cię do Monkey Town. Tylko błagam, nigdy więcej tego nie śpiewaj.
– Tragedia – zgodził się ze mną Ben. – Okropny, okropny dowcip. Wstydź się.
Hi kiwnął poważnie głową.
– Rzeczywiście, nie był to mój najlepszy numer.
– Na koń, drużyno! – Shelton zakręcił palcem w powietrzu, gotowy na wyprawę.
Niczym krasnale Królewny Śnieżki, gęsiego wymaszerowaliśmy przez tylną bramę.
Hej, ho, hej, ho, do lasu by się szło...
ROZDZIAŁ 7
Mężczyzna wyjrzał przez okno biura Karstena. Miał blisko osadzone oczy i sterczący
między nimi bulwiasty nos pokryty siateczką żyłek.
Patrząc, jak czwórka nastolatków znika za bramą prowadzącą na Turtle Beach,
nieznajomy strzelił palcami, zaniepokojony i wściekły jednocześnie.
Jacyś gówniarze na Loggerhead? Co oni tu robią?
Podszedł do biurka i opadł krzepkim ciałem na skórzany fotel. Odchyliwszy się w nim,
zapalił cygaro.
Czas przypomnieć Karstenowi, kto tu rządzi.
Chwilę później do biura wpadł doktor, nieświadomy obecności intruza. Zatrzymał się jak
wryty, czując zapach tytoniu.
Dostrzegłszy mężczyznę przy biurku, zesztywniał.
– Dlaczego banda jakichś dzieciaków wałęsa się po terenie? – chłodnym tonem zażądał
odpowiedzi nieznajomy.
– Nie mogę zabronić im wstępu. – Karsten przełknął ślinę. – Dzieci pracowników
instytutu mają pozwolenie na odwiedzanie plaż.
– Nie jesteś tu przypadkiem dyrektorem? Nie masz kontroli nad własną placówką?
Karsten nastroszył się, ale nic nie powiedział.
– Wszyscy ludzie z zewnątrz mają mieć zakaz wstępu na wyspę – oznajmił twardo
mężczyzna. – I to od zaraz. Niech nie łażą po lasach.
– Co ty tu w ogóle robisz? Przecież to szaleństwo, gdyby ktoś zobaczył nas razem...
– Zadbałem o to, nikt nic nie wie. – Ton z chłodnego stał się lodowaty. – I uważaj, jak się
do mnie odzywasz. Przyjechałem, bo nie wykazujesz postępów. Być może zapomniałeś o
naszej umowie.
– Pracuję nad tym.
– Coś mi obiecałeś. Masz zobowiązania.
– To, na czym ci zależy, jest niezwykle skomplikowane. Tych spraw nie można
przyspieszać.
Nieznajomy milczał.
– Daj mi więcej czasu – jęknął Karsten. – Jestem już blisko.
– Lepiej, żebyś był. Moi partnerzy zawsze wywiązują się z umów. Pamiętaj o tym.
Mężczyzna wstał i zaciągnął się cygarem, po czym wyrzucił rozżarzoną końcówkę
do kosza.
– Zaimponuj mi, doktorku. Zegar tyka.
Wyszedł, nie oglądając się za siebie.
ROZDZIAŁ 8
Błysk światła.
Coś mignęło z boku i zniknęło.
Co to było?
Już trzeci czy czwarty raz złapałam kątem oka ten ruch. Wydawało mi się, że światło
rozbłyskiwało za drzewami, ale nie byłam pewna. Przeszukiwałam wzrokiem baldachim liści,
licząc na jakieś wskazówki.
Domyśliłam się, o co chodzi, kiedy dostałam w czoło twardym owocem ambrowca.
– Auć! – Zaskoczona podniosłam rękę. – Małpa mnie bombarduje!
Siedziałam na polance, odwrócona plecami do drzew. Znajdowaliśmy się daleko
od zabudowań IBLI, w rzadko odwiedzanej części lasu. Obok mnie leżał rozciągnięty Hi,
doceniając uroki cienia.
Ben i Shelton szukali ścieżki. Znowu.
Przebywaliśmy na terenie zamkniętym, ale co z tego? Maszerowanie przetartym
szlakiem na Zdechłego Kota było zbyt nudne. Kiedy Ben zauważył zarośniętą odnogę
prowadzącą na północ, natychmiast postanowiliśmy zejść ze ścieżki.
Chrzań się, Karsten.
Nie zdołaliśmy odnaleźć sfory. Raczej mnie to nie zaskoczyło – psowate są mistrzami
kamuflażu, a cała wyspa należała do nich. Mogły być wszędzie.
W zeszłym roku pewien pomysłowy technik laboratoryjny zainstalował uruchamiany
czasowo dozownik z jedzeniem w jaskini pod Tern Point. Mgiełce i jej paczce urządzenie od
razu przypadło do gustu i od tego czasu rzadko widywano ją w okolicach instytutu.
Cóż, dopóki nie zaczęło się wycie.
Od niedawna sfora każdej nocy okrążała ośrodek, wyjąc do księżyca. Nikt nie wiedział
dlaczego. Strażnicy ze strachu robili w portki.
Martwiła mnie ta zmiana zachowania. Wiedziałam, że jeśli sfora będzie za bardzo
hałasować, prędzej czy później przyciągnie uwagę. Przecież tak naprawdę na wyspie w ogóle
nie powinno być żadnych wilków.
Na tym jednak nie kończyły się moje zmartwienia. Co gorsza, pod ośrodkiem widywano
tylko troje członków rodziny. Brakowało Coopa.
Choć nasza misja zakończyła się niepowodzeniem, wycieczka przebiegała całkiem miło.
Podczas marszu przestraszyliśmy stadko małp przy dozowniku karmy. Przyzwyczajone
do widoku ludzi, uciekły na drzewa, by obserwować nas z bezpiecznej odległości.
Samce piszczały i bujały się na gałęziach, robiąc dla nas małe przedstawienie. Młode
wyglądały zza pleców mam albo spod ich brzuchów. Wielkie uszy, wielkie oczy... Po prostu
przesłodkie. Samice iskały się nawzajem jak przed balem maturalnym.
Na tym etapie nasza wycieczka była bombowa.
Jednakże gdy po spotkaniu z małpami ruszyliśmy w dalszą drogę, ścieżka zaczęła się
zwężać, aż w pewnym momencie całkiem zanikła. Musieliśmy przyznać ponuro, że się
zgubiliśmy. Zauważywszy polankę, ruszyliśmy na przełaj w jej stronę, licząc, że po drugiej
stronie znajdziemy dalszą część ścieżki.
Nic z tego.
Tym sposobem wylądowałam na polanie, gdy nagle zaatakowała mnie jedna z małp.
Wreszcie dostrzegłam napastnika – sporą samicę o szarobrązowej sierści
i z wystrzępionym uchem. Na piersi miała tatuaż: Y-7.
Y-7 nie wyglądała na zadowoloną. Niespokojnie przeskakiwała z gałęzi na gałąź
i od czasu do czasu zatrzymywała się, by groźnie na mnie syknąć. Ze strachu i złości
podwijała wargi, ukazując pełny garnitur zębów.
Przypuściła kolejny atak i szybko się wycofała.
Ma franca oko! Potarłam obolałe ramię. I parę w łapach też. Doskoczyłam do drzewa,
by się schować.
– Zdaje się, że masz nową wielbicielkę – zauważył Hi.
– Zamknij się. – Wyjrzałam zza pnia, próbując namierzyć napastniczkę. – Nigdy
wcześniej nie widziałam takiego zachowania u samicy. – W powietrzu coś świsnęło,
przelatując tuż obok mojego ucha. – Co, do jasnej... Jest tu gdzieś w pobliżu jej młode? Nie
widzę żadnego.
Znów wyjrzałam zza drzewa. Kolejny pocisk zmusił mnie do cofnięcia głowy.
– Wygląda na rozzłoszczoną – stwierdziłam dość delikatnie.
– Co ty nie powiesz, Wujku Dobra Rada. – Pomimo ostrzeżenia Hi został na miejscu.
Błąd. Łups! Oberwał centralnie z góry.
Przeklinając, odtoczył się z linii ognia.
– Rozzłoszczona? Ta krwiożercza małpa ma wściekliznę. Celowała w moje stłuczone
kolano. – Chwycił kolczasty owoc ambrowca, który spadł z drzewa. – To oznacza wojnę.
Wstał i wycelował.
– Zemsta! Nie zaczynaj bitwy, której nie możesz wygrać.
Y-7 z łatwością uniknęła słabego rzutu Hi i odpowiedziała ogniem.
Uskoczył, dysząc ciężko.
– Jesteśmy otoczeni. Wezwij posiłki!
Błysk.
Między gałęziami znów mignęło światło.
– Widziałeś to? – zapytałam.
– Taa. – Hi przyklęknął obok mnie, patrząc w górę. – Nasz King Kong chyba nosi coś
na nadgarstku.
Tymczasem ponad naszymi głowami Y-7 rozpostarła łapy, skoczyła i wylądowała
na drzewie obok. Gałąź zachwiała się niebezpiecznie, a małpa zniknęła nam z oczu.
Dostrzegłam kolejny błysk.
Chyba zaczynałam rozumieć.
– Ma coś w łapie. Coś odblaskowego.
– Aha – zgodził się Hi. – Coś metalowego. Albo szklanego.
Staliśmy ściśnięci za pniem dębu, zbyt wąskim, by osłonić naszą dwójkę. Jak sardynki
w ukryciu. Kaczki na odstrzał.
Zaalarmowana skoczyłam do tyłu i zwinęłam się w kłębek. Ugryzienia małp nie są zbyt
przyjemne.
Y-7 rzuciła błyszczącym pociskiem.
Gałęzie zaszeleściły.
Cisza.
Usiadłam, zdejmując ręce z głowy. Koszulę miałam całą w ziemi, a moją twarz
przyozdabiały gałązki. Pięknie.
– Hi, kiedy następnym razem przyjdzie ci do głowy, żeby rzucać czymś w małpę, proszę,
nie rób tego.
– To był tylko owoc.
Kiedy ja uskakiwałam do tyłu, Hi wturlał się w niewielkie zagłębienie w ziemi.
Wyprostował się i spojrzał na podrapany łokieć.
– Ludzie, to chyba nie jest mój dzień.
Zaciekawiona podniosłam z ziemi pocisk Y-7.
– Co tam robicie, durnie? – zawołał Shelton. Nasi niedorobieni przewodnicy, których
ominęła krótka walka, właśnie wracali ze zwiadów.
– Małpi nalot. – Hi wywlókł się z zagłębienia w ziemi. – Wróg miał przewagę
w powietrzu, ale przeżyliśmy. – Klepnął Bena w ramię. – Nic się nie martw, wysłałem im
wiadomość. Nie wrócą.
– Chłopaki, spójrzcie na to. – Potarłam palcem przedmiot, starając się oczyścić go
z brudu. Płaski i cienki, ważył może z uncję. Z jednej strony widniał nieduży otwór.
Shelton podszedł bliżej. Hi był zajęty opowiadaniem Benowi, ile ciosów musiał przyjąć,
zanim powalił przywódczynię małpiego gangu, ale jego publiczność wyglądała na
sceptyczną.
Broń, którą wybrała sobie Y-7, była długa na dwa cale i szeroka na cal. Choć
dziewięćdziesiąt procent powierzchni pokrywała skorupa zeschniętej ziemi, jeden z brzegów
lśnił w popołudniowym słońcu.
– Zdecydowanie metal – stwierdziłam.
Shelton przytaknął.
– Praktycznie skamieniały. Założę się, że przez jakiś czas leżał głęboko w ziemi.
Prawie stykaliśmy się nosami, gdy podsunęłam mu tajemniczy przedmiot do bliższej
inspekcji. Metal śmierdział rdzą i ziemią.
– Wygląda na bardzo zniszczony, ale widzę tu jakieś nacięcia – zauważyłam. – Może to
litery?
Shelton uśmiechnął się.
– No dalej, dziewczyno, rusz głową! Metalowy prostokąt z wybitymi znakami...
Cwaniak. Dobrze wiedział, co to jest.
– Coś jak matryca? – Nie znoszę zgadywanek, są zbyt nieprecyzyjne. – Jak do pieczątki
albo czegoś w tym rodzaju?
Gęba śmiała mu się coraz szerzej.
– Pomyśl trochę. Po co drukuje się tekst na kawałku stali?
No jasne! I jeszcze ten otwór. Idiotka.
Gdy nasze oczy się spotkały, szczerzyłam się tak szeroko, jak on.
– Właśnie! – Przybiliśmy żółwika. Shelton odwrócił się do pozostałej dwójki. – Hej,
ludzie, zgadnijcie, co znaleźliśmy.
– Nieśmiertelnik! – wypaliłam, kradnąc jego show. – Identyfikator wojskowy.
Shelton kiwnął głową.
– Powaga!
– Tylko co on tu robi? – zapytał Ben. – Pozostałość po wojnie secesyjnej?
– No coś ty – wyśmiał go Shelton. – Metalowe nieśmiertelniki pojawiły się po raz
pierwszy w czasie pierwszej wojny światowej. A w każdym razie te standardowe. Musi
pochodzić z zeszłego stulecia.
Podałam nieśmiertelnik Sheltonowi. I tak ściągnął na siebie cały blask reflektorów.
– Gdybyśmy wiedzieli, co tu było wybite, moglibyśmy ustalić dokładny czas jego
pochodzenia – stwierdził. – Rodzaj informacji umieszczanych na nieśmiertelnikach przez lata
bardzo się zmieniał. – Kolejna myśl. – Podobnie jak materiał, z którego je wykonywano.
Zmarszczyłam brwi.
– Przecież wyspa była opuszczona przez wiele dziesiątków lat – przez większą część
zeszłego wieku – zanim ostatecznie kupił ją uniwersytet.
– Jasne – odparł Hi. – Oficjalnie była pusta. Ale naprawdę sądzisz, że nikt tu nie
przypływał, żeby się zabawić?
Słuszna uwaga.
– Strata czasu – zawyrokował Ben. – Nie uda wam się tego odczytać, napis jest zbyt
zniszczony. – Zerknął na zegarek. – Powinniśmy ruszać. Znalazłem ścieżkę.
– My znaleźliśmy. – Shelton wzruszył ramionami i wyrzucił nieśmiertelnik, po czym
chłopcy ruszyli w drogę.
Gapiłam się na leżący w liściach skarb Y-7.
Czemu by nie spróbować go oczyścić? Nie różni się zbytnio od muszli.
Na nieśmiertelniku wybito czyjeś nazwisko. Tak po prostu go zostawić, nie postarać się
odczytać? Szaleństwo. Podniosłam go i w pośpiechu dołączyłam do grupy.
Ludzie.
Gdybym tego nie zrobiła, wszystko wyglądałoby dziś inaczej. Wszystko.
Ten kaprys zmienił całe moje życie.
Otworzył drzwi zmianom.
Wybrukował drogę do świata potworów.
ROZDZIAŁ 9
W domu czaiło się niebezpieczeństwo.
Katastrofa. Horror.
Ona.
Rozmowa zawsze przebiegała tak samo: najpierw zachwyty, później wyrzuty i w końcu
dowody bezmyślności. A wszystko to podlane sosem słówek słodkich jak melasa.
Bestia wyrwała się na wolność.
– Och, Tory, tylko spójrz na siebie! Wyrasta z ciebie taka śliczna kobietka! I te oczy,
anielskie!
O Boże...
– Ale, kochanie, dlaczego nie włożysz sukienki? Taka śliczna dziewczyna nie powinna
włóczyć się w podkoszulku i szortach.
Przestań.
– Już nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie pojedziemy ostrzyc cię, jak należy. Moja
fryzjerka, Da’Nae, będzie wiedziała, co zrobić z tą poplątaną szopą.
Dobijcie mnie. Dobijcie mnie, błagam.
Plany na kolację uległy drastycznym zmianom – „przyjaciółka” Kita została dopisana
do listy gości. Nikt nie zapytał mnie o zdanie, być może dlatego, że mój stosunek do tematu
Whitney był już wystarczająco jasny.
Chciałam przewiercić Kita wzrokiem. Na wszelki wypadek gapił się w talerz.
Dzięki za ostrzeżenie, palancie.
Panie i panowie, poznajcie Whitney Rose Dubois.
– Myślałaś o tym, co ci ostatnio powiedziałam, cukiereczku? – Whitney siliła się
na swobodę. Z marnym skutkiem.
– Tak, Whitney, myślałam – odparłam dyplomatycznie. – Ale wydaje mi się, że ja tam
nie pasuję.
– Ty? Nie pasujesz? – Whitney odrzuciła farbowane włosy i zatrzepotała długimi
wytuszowanymi rzęsami. – Nie pasujesz! – Machnąwszy dłonią z manikiurem, położyła ją
na sterczących piersiach. – Ależ oczywiście, że pasujesz! – W oczach wielkich jak spodki
lśnił zupełny brak zrozumienia.
Jak kulą w płot. Tylko jak by jej to delikatnie wyjaśnić?
– Cały ten pomysł jest głupi. Idiotyczny.
Proszę bardzo. Oprah byłaby ze mnie dumna.
– Tory! – odezwał się Kit. – Wystarczy.
Zwalczyłam impuls, by teatralnie westchnąć.
– Dzięki za propozycję, ale mnie po prostu nie kręci wizja debiutu.
Od jakiegoś miesiąca Whitney próbowała mnie przekonać, żebym zadebiutowała w roli
prawdziwej damy, co oczywiście spotkało się z mojej strony z całkowitym brakiem
zainteresowania. Biała suknia, satynowe rękawiczki... A potem będą mnie prezentować jak
dorodną sztukę bydła. Jednak podziękuję. Aż tak jej nie lubiłam.
W pośpiechu szukałam tematu zastępczego. Pustka.
– Ale, cukiereczku, niedługo skończysz piętnaście lat. Po prostu musimy pokazać cię
światu. – Whitney ćwiczyła na Kicie smutne oczy. Nie dało się tego nie zauważyć.
– Pokażę się światu w innym terminie.
– Bzdura! Tory, kochaniutka, jestem twoją wygraną na loterii! – Zadowolona z siebie,
położyła rękę na dłoni Kita. Ohyda. – Co prawda w tym sezonie zostało nam zaledwie sześć
miesięcy, ale tak się składa, że mam znaczący wpływ na decyzje komitetu. Możesz być
pewna, że cię wybiorą – oznajmiła rozpromieniona.
– Tory, Whitney daje ci niepowtarzalną szansę – dodał Kit, chcąc załagodzić sytuację. –
Mogłabyś spróbować poszerzyć horyzonty. To są najlepsze rodziny w Charlestonie.
Poczułam cień współczucia dla staruszka. To nie był jego pomysł, ale martwił się
brakiem babskich rozrywek w moim kalendarzu.
Zaraz jednak zdusiłam to uczucie w zarodku. Jedzenie kolacji z Whitney przypominało
mi tylko, że na zawsze straciłam mamę. Nie miała prawa zajmować jej miejsca. Na tym
terenie stał znak „wstęp wzbroniony”.
– Chodzę z tymi dziewczynami do szkoły, Kit – powiedziałam. – Wcale nie są takie
miłe.
– Ale w tym też mogę ci pomóc! – Determinacja na twarzy Whitney sprawiała mi ból. –
Znam się na etykiecie, mogę nauczyć cię tańczyć, wybiorę ci cudowne sukienki. – Nachyliła
się w moją stronę. – Poprowadzę cię jak po sznureczku.
Uciekaj. Zmień temat.
– A właśnie, Kit, jak tam... eee... żółw?
Kit zamrugał.
– Jak tam... Och, ten, który dostał śrubą? W porządku, to tylko draśnięcie. Ich skorupy są
naprawdę wytrzymałe.
Kit nabrał pełny widelec lazanii Whitney, które, trzeba to przyznać, były doskonałe.
Grrr...
– Żółwie morskie to naprawdę piękne zwierzęta – stwierdziłam, by podtrzymać kierunek
rozmowy. Kit chwycił przynętę.
– Tak. Poławiacze powinni uważać. Ale sternik pomyślał przynajmniej o tym, żeby
przypłynąć do nas z tym biednym zwierzęciem. Wielu po prostu by je zignorowało. Operacja
trwała jakąś godzinę i... – Nagle urwał i wycelował we mnie widelec. – Chwila. Kto ci
powiedział o tym żółwiu?
Niech to szlag.
– Kto... kto mi powiedział? – zająknęłam się.
– Skąd wiesz o tym zranionym żółwiu morskim? – powtórzył powoli Kit, jakby
rozmawiał z pięciolatkiem.
– No... popłynęliśmy dziś po południu na Loggerhead. Coop zaginął i zastanawiałam się,
co tak denerwuje sforę, więc...
– Zaraz, zaraz. Jacy „my”?
– Tylko ja i chłopaki. Hi, Ben i Shelton.
Whitney parsknęła z dezaprobatą. Miała bardzo zdecydowany pogląd na temat spędzania
czasu z chłopakami bez przyzwoitki. Błagam...
– Nie widziałem cię – powiedział Kit.
– Poszliśmy prosto na Zdechłego Kota. Nic wielkiego się nie stało. – No to zaraz się
zacznie. – Ale rozmawialiśmy przez chwilę z doktorem Karstenem.
– I? – Kit nadstawił uszu.
– Co i? Przecież dobrze go znasz. Nic nie zrobiliśmy, a on jak zwykle zaczął swoje: „Wy,
dzieciaki, zawsze sprawiacie problemy” i „Pewnie puścicie wyspę z dymem, tacy jesteście
głupi”. Więc poszliśmy z instytutu prosto na Zdechłego Kota. To wszystko.
No, prawie wszystko.
– Czy znowu będę musiał wysłuchiwać skarg Karstena?
– Nie, Kit – parsknęłam kpiąco. – Nie będziesz musiał „wysłuchiwać skarg Karstena”.
Znowu.
A przynajmniej miałam taką nadzieję.
– Nie rozumiem, czemu ktokolwiek chciałby w ogóle pływać na tę śmierdzącą wyspę. –
Whitney zmarszczyła śliczny nosek. I nagle coś sobie uświadomiła. Widziałam, jak ta myśl
krystalizuje się w jej głowie. – Chyba że ma tam pracę, tak jak twój tatuś. – Znowu zrobiła
do Kita słodkie oczy. – Ważną pracę.
– Jak już mówiłam, chciałam sprawdzić, co się dzieje ze sforą. Coop zniknął, a pozostałe
psy są podenerwowane.
Whitney przywdziała maskę wiecznej cierpiętnicy. Tak musiał wyglądać rodzic
w konfrontacji z dziecięcym uporem.
– Sądziłam, że zamknęliśmy temat psów. – Poważna mina. – Twój ojciec zamknął.
Dobra, chyba ją zadźgam. Prawdopodobnie dostałabym za to medal.
– Nie prosiłam o psa, Whitney. – Kit regularnie odmawiał moim prośbom.
Podejrzewałam, że za jego oporem stała Whitney, która nie cierpiała zwierząt. – Chodziło mi
o wolfdogi z Loggerhead. Zaginęło szczenię.
– Jestem pewien, że się znajdzie – zapewnił mnie łagodniejszym głosem Kit. Wiedział,
że niczego nie pragnę bardziej od psa. – To spora wyspa. Pewnie węszy gdzieś w pojedynkę.
– Ale to nie ma sensu. Wilki rozwijają silne więzi społeczne i utrzymują je przez całe
życie. Czują przywiązanie do rodziny, potrafią się dla niej poświęcić. – Im więcej o tym
mówiłam, tym bardziej zaczynałam się martwić. – Sfora nigdy nie pozwoliłaby Cooperowi
odejść. To jeszcze dziecko.
– Wilki? – Whitney wybałuszyła oczy. – Bawisz się z wilkami? – Odwróciła głowę
do Kita. – To straszne! Rozerwą ją na strzępy. Albo zjedzą!
Kit znalazł się w potrzasku między dwiema wściekłymi kobietami. Nie zazdrościłam mu.
– Tak naprawdę to tylko jedna wilczyca – wyjaśnił. – Zupełnie niegroźna.
– Niegroźny wilk?
– Żyje na wyspie od wielu lat. Jej partner to zwykły owczarek niemiecki.
– Ich młode to wolfdogi, mieszańce – dodałam. – W połowie psy, a w połowie wilki.
Coop jest najmłodszy. – Próbowałam wywołać w niej odruch naturalnej sympatii. – To
szczeniaczek, ma zaledwie kilka miesięcy.
– Chciałaś powiedzieć chory, zdziczały kundel! Ktoś chyba powinien sprowadzić tam
hycla. Czy te mieszańce nie są nielegalne?
Koniec. Przebrała się miarka.
– Dzięki za kolację. – Wstałam. – Muszę odrobić lekcje.
Pomachałam im w biegu.
Dotarłam do schodów, zanim którekolwiek zdążyło się odezwać.
W drodze na górę przeskakiwałam po dwa stopnie.
ROZDZIAŁ 10
Zamknięta w swoim pokoju, kipiałam ze złości.
Mogłabym się założyć, że na dole Kit i Whitney znów dyskutują nad tak zwanym
problemem Tory. Robili to za każdym razem, jakby był to stały punkt ich harmonogramu. Nie
podsłuchiwałam. Na pewno eksplodowałaby mi głowa.
Chore kundle? Co ona w ogóle wiedziała?
Wilki to szlachetne, opiekuńcze zwierzęta. Choć jak dotąd nikomu nie pisnęłam o tym
ani słowa, zastanawiałam się, czy nie poświęcić życia na studiowanie tych „chorych kundli”.
Na liście moich osobistych sympatii plasowały się znacznie wyżej niż Whitney Dubois.
Dziękuję za uwagę.
– Nie będę paradować jak jakiś jej wystawowy kucyk – przyrzekłam rzędowi figurek
psów, stojących na regale z książkami.
Nigdy w życiu. Żadnych idiotycznych przebieranek. Niet.
Uderzyłam pięścią w poduszkę.
Spokojnie. Nie obracaj wszystkiego przeciwko Whitney.
Dobra, przyznaję. Włożenie sukienki na pewno nie byłoby najgorszą rzeczą, jaka
kiedykolwiek mi się przytrafiła. Lubię nosić biel. A perły są ładne. Widziałam, jak
dziewczyny w szkole oglądały projekty sukienek. Pomyślałam wtedy, że mogłabym tak
wyglądać. Może nawet ktoś by się za mną obejrzał.
Ponadto – przygotujcie się na szok – w moim kalendarzu towarzyskim jest jeszcze trochę
wolnego miejsca.
– Kto wie... – rzuciłam w pustkę pokoju. – Być może w tę magiczną noc przystojny
młody kawaler z arystokratycznej rodziny wybierze właśnie mnie z menu dziewic do wzięcia.
Znów zaczynasz zrzędzić. Jak straszny może być ten bal debiutantek? I bądźmy ze sobą
szczere – w kwestiach typowo kobiecych potrzebujesz pomocy. A prawda jest taka, że nie
masz żadnej.
Wiedziałam, że Kit czuje się odpowiedzialny za mój brak koleżanek, ale to nie była jego
wina. Po prostu nie przypadłyśmy sobie do gustu z żadną z miejscowych zołz.
Okej, kawa na ławę: ponoszę część winy za swoją izolację. Jasne, dziewczyny z Bolton
Prep są okropnymi, podłymi, wypindrzonymi siksami. To prawda, mają niespożyte pokłady
energii, kiedy trzeba mi dokuczyć. Ale ja nie pozostaję im dłużna – uważam, że wszystkie są
płytkie, i nigdy nie okazałam najmniejszego zainteresowania ich bajkowym światem, więc
niechęć była obopólna. Poza tym jestem inteligentna, zależy mi na nauce i zawyżam średnią
na wszystkich testach. Takimi cechami nie wygrywa się konkursów popularności.
Fakt, że byłam najmłodsza w klasie, też wcale mi nie pomagał. Całkiem niedawno
skończyłam czternaście lat. Kiedy miałam dwanaście, przeskoczenie do wyższej klasy
uważałam za świetny pomysł, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, jakie będą skutki tej
decyzji, gdy pójdę do gimnazjum. Teraz odczuwałam je na własnej skórze. Na prawo jazdy
będę musiała poczekać aż do ukończenia ostatniej klasy.
Dobrze wiedziałam, jak wygląda standardowy plan postępowania – aby zdobyć
koleżanki, musiałabym udawać zainteresowanie głupotami, które te pustaki uważały za
istotne. A dla nich liczyli się chłopcy, zakupy i reality show z bogatymi, pozbawionymi
jakichkolwiek talentów ciemniakami.
Z drugiej strony brak znajomych gwarantował mi mnóstwo czasu na czytanie.
A więc byłam nisko sklasyfikowana w hierarchii towarzyskiej. No i co z tego?
Z trzeciej strony listopadowy bal poprzedzały comiesięczne spotkania. Spędzanie czasu
z pozostałymi debiutantkami mogłoby mi pomóc zawrzeć kilka przyjaźni z istotami ludzkimi
o podwójnym chromosomie X.
Kłopot w tym, że wówczas pozwoliłabym Whitney wygrać. Nie mogłam do tego
dopuścić. A może jednak mogłam?
Położyłam się na poduszkach, pozwalając, by zmartwienia wyparły wszystkie inne
myśli. Coop. Mgiełka. Kit. Whitney.
Myślenie o Whitney zawsze było bolesne. Kończyło się na wspomnieniach o mamie.
Moja mama, Colleen Brennan, dorastała w Westborough, małym miasteczku w Nowej
Anglii. Poznała Kita na obozie żeglarskim na półwyspie Cape Cod. Mieli wtedy po szesnaście
lat. Być może zwrócił na nią uwagę, ponieważ nosiła takie samo nazwisko, jak jego rodzina
ze strony matki. Być może nie miało to żadnego znaczenia – w końcu nazwisko „Brennan”
jest stosunkowo popularne. Być może wystarczył fakt, że mama uchodziła za ślicznotkę.
W przypadku większości facetów to wystarcza.
Kit i Colleen musieli dojść do wniosku, że nie są spokrewnieni, ponieważ zaczęli się
ze sobą umawiać. I nie próżnowali. Przyszłam na świat dziewięć miesięcy później.
Nie wiem, dlaczego mama ukrywała przed Kitem fakt mojego istnienia. Nigdy więcej się
z nim nie spotkała. Prawdopodobnie nie uważała go za modelowy materiał na ojca. Kto wie?
Niewykluczone, że miała rację.
Przez jakiś czas mieszkałyśmy z mamą u dziadków, ale oboje zmarli, gdy jeszcze nie
dosięgałam stołu. Wszystko, co pamiętam z tamtego okresu, to siwe włosy, ciastka i smród
papierosów. Mieli płuca jak ser szwajcarski, a mimo to wciąż palili. Może lepiej przemilczę
ten temat.
Samotne wychowywanie mnie musiało być dla mamy nie lada wyzwaniem. Nigdy nie
skończyła szkoły średniej, prawdopodobnie z mojego powodu. Pracowała jako kelnerka,
sprzedawczyni w Walmarcie i przez krótki czas w kinie, które niedługo później zamknięto. A
ja tymczasem pobierałam lekcje dla uzdolnionych uczniów, ponieważ moi nauczyciele
uważali, że jestem geniuszem. Mama nigdy nie dała po sobie poznać, że ją to gryzie.
Pogrążona we wspomnieniach, prawie przegapiłam sygnał telefonu. Zaskoczona
zaczęłam przekopywać się przez pościel, aż wreszcie odnalazłam komórkę. Wcisnęłam
zieloną słuchawkę.
Za późno. Zdążyła włączyć się poczta głosowa.
Sprawdziłam wyświetlacz. Nieodebrane połączenie – Jason Taylor.
Serce zabiło mi mocniej.
Pomijając chłopaków z wyspy, Jason jako jedyny pasował do wizerunku mojego
„kumpla ze szkoły”. Spotykaliśmy się na dwóch przedmiotach, co pewnie zresztą tłumaczyło
jego telefon. Zawsze uciekał z klasy równo z dzwonkiem, w związku z czym zdarzało mu się
zapomnieć, co trzeba przygotować na kolejne zajęcia.
Zdziwiło mnie jednak, że myślał o szkole o ósmej trzydzieści w sobotni wieczór. Był
chłopakiem z samego szczytu list popularności. Dlaczego nie bawił się teraz na jakiejś
imprezie, zdecydowanie zbyt odjazdowej dla takich kujonów jak ja?
Ze swoimi jasnymi włosami i niebieskimi oczami z powodzeniem mógłby wcielać się
w role skandynawskich bogów. Na przykład potężnego Thora. Był także gwiazdą lacrosse –
grał na pozycji napastnika. Całkiem nieźle jak na ucznia drugiej klasy.
Innymi słowy, Jason nie należał do mojej ligi. Zresztą to bez znaczenia, tak naprawdę nie
był w moim typie. Sama nie wiem dlaczego. Po prostu nie zaiskrzyło.
Mimo to Jason to naprawdę miły facet. Słuchał, gdy odzywałam się na zajęciach, i to nie
ze złośliwą miną jak inne popularne dzieciaki. Wręcz przeciwnie – wydawał się raczej
doceniać mój wkład.
Na komórkę przyszła wiadomość tekstowa.
Hej, Tory. Impreza@Charleston Harbor Marina. Szansa na łódkę. Zainteresowana?
Znów Jason. Wow.
Przeczytałam od początku. Nic się nie zmieniło, SMS był prawdziwy.
Właśnie dostałam zaproszenie na imprezę. Imprezę popularnych dzieciaków. Delikatnie
mówiąc, nie spodziewałam się tego. A tu – bach – jak grom z jasnego nieba.
Poleciałam do mojego MacBooka, żeby sprawdzić lokalizację. Patriot’s Point, Mount
Pleasant. Szlag, szlag, szlag! Nie miałam jak się tam dostać.
Kit by mnie zawiózł, gdybym go o to poprosiła, ale pokazywanie się na imprezie z ojcem
nie wchodziło w grę. A poza tym jazda samochodem trwałaby jakieś czterdzieści pięć minut.
Niedobrze.
Może przekonałabym Bena, żeby popłynął ze mną motorówką?
I co, zostawię go samego na przystani?
Za zimno. Odpada.
Byłam tak zajęta analizowaniem dostępnych środków transportu, że dopiero po chwili
dotarła do mnie pozostała część wiadomości.
Przeczytałam jeszcze raz. Szansa na łódkę. Czyli na co, na hazard? Na jeden z tych
promów z kasynem, które wypływają na wody międzynarodowe, żeby japiszony mogły sobie
pograć w kości?
Wtedy mnie olśniło. No jasne!
Szansa na łódkę Claybourne’a. A więc chcieli zorganizować imprezę na jachcie ojca
Jasona, zadokowanym w przystani.
To nie była byle jaka impreza, to była ta impreza.
A ja nie mogłam się tam dostać. Porażka.
I szczerze mówiąc, wielka ulga.
Napisanie odpowiedzi zajęło mi pół godziny. Przeczytałam ostateczną wersję na głos:
„Przepraszam, dziś nie dam rady. Nie baw się zbyt dobrze, uśmiechnięta buźka, wykrzyknik”.
Ostatnia chwila namysłu i wreszcie wcisnęłam klawisz Wyślij. Dziesięć sekund później
zaczęłam bardzo, bardzo żałować uśmiechniętej buźki; dwadzieścia sekund później nie
mogłam patrzeć na tę cholerną wiadomość.
Szukałam opcji anulowania SMS-a, kiedy nagle telefon znów zapiszczał. Wytrącona
z równowagi, upuściłam komórkę na podłogę. Podniosłam ją, obawiając się najgorszego.
Buu! W takim razie do następnego;)
Mrugająca buźka?
– Co, do jasnej?... – Uśmiechnęłam się, podniesiona na duchu. – Głupol! – rzuciłam,
mając na myśli nas oboje.
Zaraz potem zmarszczyłam brwi. Chwila, czyżby Jason mnie podrywał?
Weź się w garść i przestań nadinterpretować jedną linijkę tekstu!
Rozejrzałam się po pokoju w poszukiwaniu pilota do telewizora, by zająć czymś myśli,
ale, podobnie jak telefon, próbował mnie zwodzić, chowając się po kątach. Kiedy
przeturlałam się na drugi bok, by sprawdzić między łóżkiem a ścianą, coś ostrego ukłuło mnie
w pośladek.
Sięgnęłam do kieszeni i wyjęłam zaskorupiały nieśmiertelnik.
– A więc znów się spotykamy.
W łazience nalałam do zlewu gorącej wody, wrzuciłam do niej nieśmiertelnik i dodałam
pół butelki mydła w płynie marki Body Shop o zapachu papai. Klasa.
Wróciwszy do pokoju, włączyłam Discovery. Tydzień rekinów. Nieźle!
Po godzinie masakry na morzu przypomniałam sobie o nieśmiertelniku. Zlew był pełen
czekoladowej zawiesiny. Fuj.
Wyciągnęłam korek i woda zawirowała w odpływie. Nieśmiertelnik leżał na białej
porcelanie, wciąż brudny i niemożliwy do odcyfrowania.
Odkręciłam do oporu gorącą wodę i pod strumieniem zaczęłam ostrożnie oskrobywać
powierzchnię. Nic z tego. Nawet pod moją lampką biurową litery były niewidoczne.
Hm.
Miałam narzędzie obrotowe, ale nie chciałam porysować metalu, a mikropiaskarka
mogłaby uszkodzić napis. To zadanie wymagało delikatniejszych środków.
Trzeba było dać wtedy za wygraną. Wyrzucić ten przeklęty przedmiot. Ale tego nie
zrobiłam. Chciałam wiedzieć, co jest napisane na nieśmiertelniku, proste. Musiałam wiedzieć.
Czasem tak mam.
Przełączyłam się na tryb badawczy i już po kilku minutach udało mi się potwierdzić
przeczucia. W laboratoriach IBLI znajdowało się wszystko, czego potrzebowałam. Proces
oczyszczania potrwałby maksymalnie dwadzieścia minut.
Wrzuciłam krótką wiadomość na prywatną stronę naszej paczki. Kilka chwil później
przyszły trzy odpowiedzi – wszystkie pozytywne. Zgodnie z planem mieliśmy wyruszyć
następnego dnia z samego rana.
Czekała nas tajna misja.
ROZDZIAŁ 11
Porywy wiatru targały moim cieniutkim poncho z Gapa, a jednostajny deszcz wybijał
rytm techno na kapturze naciągniętym na głowę. Znów pożałowałam, że nie włożyłam kurtki
z North Face. Za późno. Przemokłam do suchej nitki.
Wilgotne włosy kleiły mi się do twarzy i ramion, oklapnięte od deszczu, parnego
powietrza i zaduchu gorącego dnia. Pot lał się ze mnie strumieniami.
Ignorując dyskomfort, starałam się skupić na aktualnym zadaniu – inwigilacji.
Przycupnąwszy za głazem na Turtle Beach z lornetką Kita w ręce, obserwowałam tylne
wejście do instytutu Loggerhead. Teren za ogrodzeniem, jakieś czterdzieści jardów od mojej
pozycji, wydawał się opuszczony.
– Droga wolna! – zawołałam.
Chłopcy jeden po drugim wynurzyli się zza skał.
Zarówno poranne niebo, jak i zmącone wody Atlantyku miały barwę ołowiu. Żadnych
szans, by słońce w najbliższym czasie przebiło się przez wiszącą nisko mgłę.
Pogoda pod psem, ale przynajmniej zapewniała doskonały kamuflaż. Idealna na akcję
szpiegowską.
Mało brakowało, a wzburzone fale pokrzyżowałyby naszą misję, ale w prognozie
pogody zapowiadali jedynie przejściowe nawałnice i wykluczyli możliwość sztormu.
Gdybyśmy nie wyruszyli tego dnia, musielibyśmy odłożyć wyprawę na przyszły tydzień.
Za bardzo gryzła mnie ciekawość, by tak długo czekać.
Shelton się zgodził, co pomogło Benowi podjąć decyzję. Hi był w mniejszości i musiał
ustąpić. Torba na wymiociny, którą ze sobą zabrał, spełniła swoje zadanie – i to dwukrotnie.
To była szalona przejażdżka.
Minęliśmy główną przystań, przebijając się przez fale w kierunku rzadko używanej
platformy sprzętowej przy Tern Point. Badacze żółwi korzystali z niej czasami podczas
obserwacji parzenia się zwierząt na plaży, lecz po okresie godowym stała pusta i zapomniana.
Była niewidoczna od strony kompleksu badawczego i w taką pogodę nikt nawet nie myślał,
by się do niej zbliżać. Mieliśmy zapewnioną anonimowość – a w każdym razie na to
liczyliśmy.
Zgodnie z przewidywaniami tylna brama prowadząca do IBLI była zamknięta.
W niedzielę – dniu wolnym od pracy – transport wyjeżdżał tylko w południe i o zmierzchu.
Zwykle byli to pracownicy z pacjentami wymagającymi stałej opieki. Dotarliśmy na wyspę
po dziewiątej, licząc, że nikogo nie zastaniemy.
Choć z daleka kompleks przypominał wymarłe miasteczko, na jego terenie na pewno
znajdowała się jedna, może dwie osoby. Sam i Carl, „strażnicy nadzwyczajni”, zmieniali się
co weekend. Któryś z nich siedział teraz w budce ochrony, jednym okiem łypiąc na monitor.
Albo, przy odrobinie szczęścia, ucinając sobie smaczną drzemkę.
Tak czy inaczej, wiedzieliśmy, jak uniknąć wykrycia. A przynajmniej wydawało nam się,
że wiemy. Podczas tej akcji po raz pierwszy wcielaliśmy teorię w życie.
Włamanie się do środka powinno być łatwe. Już wkrótce mieliśmy to sprawdzić.
Naszym celem było Laboratorium 6 znajdujące się na tyłach kompleksu. Hi usłyszał
przypadkiem biadolenie ojca, który stwierdził, że Karsten kilka tygodni temu zamknął
budynek, nie podając żadnego powodu. Nikt nie miał tam wstępu.
Dziwna sprawa. Laboratoria na Loggerhead zwykle pracują pełną parą, a lista
oczekujących nie ma końca. Zamknięcie szóstki mogło spowolnić inne badania, ograniczyć
dostępność sprzętu i rozjątrzyć pracowników.
Cóż, bez względu na to, co kryło się za decyzją doktora Karstena, nasze szczęście nie
podlegało dyskusji. Chciałam się dowiedzieć, jakie nazwisko widnieje na nieśmiertelniku.
Wkradnij się do środka, wyjdź, nie daj się złapać.
Hi czytał mi w myślach.
– Nadal możemy się wycofać. Moi staruszkowie dostaną szału, jeśli ktoś nas przyłapie.
Mama to się chyba przekręci.
– Nie potrzeba nam kolejnego ochrzanu od Karstena – zgodził się Shelton. –
Dożywotnio zabroni nam przypływać na wyspę.
– Nie złapią nas – rzuciłam, starając się mówić pewnym tonem. – Nasz plan nie ma
żadnych słabych stron.
Choć na twarzy Sheltona i Hi malowały się poważne obawy, żaden z nich nie wycofałby
się przed pozostałymi.
Za to Ben wyglądał na niewzruszonego. Jak zwykle.
Opuściwszy lornetkę na pierś, odwróciłam się, by podnieść towarzyszy na duchu.
Kapitan Tory. Przywódca drużyny.
Na pierwszy ogień wzięłam włamywacza.
– Shelton, potrafisz otworzyć każdy zamek w okamgnieniu. – Położyłam mu rękę
na ramieniu. – Wiesz, że potrafisz. Setki razy widziałam, jak ćwiczysz.
Niechętnie kiwnął głową.
– Ben, nagrywarka podłączona do systemu kamer jest zepsuta, zgadza się? Powiedziałeś,
że twój ojciec ma przynieść nową w przyszłym tygodniu. – Popukałam się w skroń. – A to
oznacza brak taśmy.
To był kluczowy punkt planu – żadnego nagrania, które Karsten mógłby obejrzeć
po całym zamieszaniu. Musieliśmy jedynie uniknąć wykrycia „na żywo”.
Ben uśmiechnął się niemrawo, kpiąc z mojej roli superprzestępcy. Skinęłam głową.
Uniósłszy lornetkę, jeszcze raz sprawdziłam okolicę ośrodka. Żadnego ruchu.
– Prom przypłynie dopiero za dwie i pół godziny. Wyspa jest pusta, nie licząc kolesiów
z ochrony, którzy i tak nigdy nie uważają. Będziemy na widoku najwyżej przez kilka sekund.
– Wyprostowałam się. – Ten plan musi wypalić.
Deszcz bębnił o skały, liście i gałęzie nad głowami. Wciąż wyczuwając zwątpienie,
postanowiłam spróbować mocy Jedi – siłą woli sprawić, by się zgodzili.
– Mógłbym popilnować motorówki – zaproponował z nadzieją w głosie Hi.
– Potrzebujemy cię. – Shelton wziął się w garść. – Ty już byłeś w Laboratorium 6, my
nie.
– Tylko raz – jęknął Hi. – Tato musiał coś zabrać, zaraz potem wyszliśmy. – Uniósł rękę,
by mnie uciszyć. – Dobrze wiem, co chcesz powiedzieć! Tylko ja potrafię obsługiwać
sonifikator. Szczęściarz ze mnie... – Westchnął głośno. – Dobra. Będę sonifikować.
– W takim razie ruszajmy – zakomenderowałam, zanim ktokolwiek zdążył wymięknąć.
– Trzeba było spisać testament. – Hi przysiadł, żeby dociągnąć sznurowadła tenisówek,
po czym skoczył na nogi, przybierając pozę sprintera. – Dobra. Po prostu krzyknij: „teraz”.
– Nie ciśnijcie się przy ogrodzeniu. – Shelton trzymał narzędzia tak mocno, jakby miał je
zaraz połamać. – Potrzebuję przestrzeni do pracy.
Odwróciłam się do Bena.
– Gotowy?
Kiwnął głową. Zaraz, czy on w ogóle się odezwał, odkąd wylądowaliśmy na wyspie?
Chyba nie. Mimo to byłam cholernie pewna, że jest gotowy.
Ostatni raz rzuciłam okiem na szlak. Czysto.
– Teraz!
Pognaliśmy sprintem w stronę ścieżki. W butach chlupotała nam woda.
Dwadzieścia sekund do ogrodzenia.
Siatka była zasłonięta zieloną plastikową folią i zakończona drutem kolczastym, więc
wspinaczka nie wchodziła w grę, a brama składała się z dwóch fragmentów ogrodzenia
na kółkach. Gdy ośrodek był zamknięty, zabezpieczano ją wielką kłódką. Rozwiązanie proste,
ale skuteczne.
Shelton przyklęknął, by ocenić sytuację.
Ponieważ byłam najdrobniejsza, przypadła mi w udziale rola obserwatora. Przyciskając
twarz do ogrodzenia, zajrzałam jednym okiem na teren ośrodka. Ben i Hi schowali się za kępą
krzaków.
Shelton odwinął zestaw narzędzi, który miesiąc wcześniej kupił na eBayu. Ćwiczył dzień
w dzień, chwaląc się, że otworzy każdy zamek w trzydzieści sekund. Teraz, kiedy stanął przed
prawdziwym wyzwaniem, nie wyglądał już na tak pewnego siebie.
Przygryzając kciuk, obserwowałam, jak Shelton wkłada do zamka i przekręca nieduży
klucz dynamometryczny w kształcie litery L. Następnie wepchnął do kłódki wytrych z
końcówką o kształcie półdiamentu i delikatnie przycisnął go kluczem.
Chociaż deszcz przeszedł w mżawkę, temperatura nie zamierzała okazać nam litości.
Spocona z gorąca i ze strachu przyrzekłam sobie, że po powrocie do domu wezmę bardzo
długi prysznic.
Słyszałam, jak w mojej głowie tyka zegar. W każdej chwili ktoś mógł dostrzec mnie
i Sheltona. Sam i Carl w przypływie niezrozumiałej odpowiedzialności zerkną na monitory
systemu bezpieczeństwa. Bylibyśmy ugotowani.
– Ruchy – szepnęłam. – Już minuta!
Z przygryzionym językiem i przymkniętymi oczami Shelton koncentrował się na swoim
zadaniu. Patrzyłam, jak porusza kluczem i dociska wytrych. Porusza, dociska, porusza,
dociska.
Klik.
Uśmiechnął się.
– Zrobione! – Szarpnął w dół i kłódka puściła.
Ostrożnie uchyliłam bramę. Hi i Ben wyskoczyli zza krzaków i stłoczyli się za moimi
plecami. Zawiesiłam kłódkę na siatce, żeby w drodze powrotnej szybko ją założyć.
Czas na ryzykowny etap.
Głęboki oddech.
Kiedy wszyscy dali mi znać, że są gotowi, uniosłam palce i zaczęłam bezgłośnie
odliczać. Raz. Dwa. Trzy. Wskoczyliśmy za bramę i pomknęliśmy w lewo wzdłuż
ogrodzenia.
Przez pięć przerażających sekund znajdowaliśmy się na otwartym terenie, wystawieni
na widok kamer ochrony i każdego, kto przebywał na dziedzińcu. Jak na dłoni. Żadnej
kryjówki. Niczym przestraszone myszy mknęliśmy w stronę azylu.
Czułam, jak adrenalina uderza mi do głowy, gdy skręcaliśmy za róg budynku, w którym
mieściło się Laboratorium 6. Przypadliśmy do ściany.
Poprzez łomot krwi w uszach nasłuchiwaliśmy odgłosów świadczących o tym,
że zostaliśmy wykryci.
Cisza.
Odliczywszy do sześćdziesięciu, przybiliśmy żółwika, dumni z pokonania pierwszej
przeszkody. Znajdowaliśmy się poza zasięgiem kamer.
Idąc na przedzie, skradałam się wzdłuż ściany budynku, dopóki nie dostrzegłam
niewielkiej wnęki. Drzwi obsługi.
Etap numer dwa.
Shelton zabrał się do roboty. Chociaż przy tradycyjnym zamku poszło mu jak z płatka,
drugi, wpuszczany, okazał się bardziej wymagający. Klucz. Wytrych. Shelton dociskał
zapadki,
ustawiając je w odpowiedniej konfiguracji.
Mijały kolejne minuty.
– Bingo. – Wysunął bolec z framugi.
Drzwi otworzyły się do środka, ukazując nieprzeniknioną ciemność.
ROZDZIAŁ 12
Mrok tchnął zimnym powietrzem, które czuć było środkami do dezynfekcji
i klimatyzacją.
Wśliznąwszy się do środka, zamknęliśmy za sobą drzwi.
– Włączcie to cholerne światło! – Shelton nie przepadał za ciemnością.
– Ciii. Chwila – wyszeptałam. Po omacku wodziłam dłońmi po ścianie, aż w końcu
udało mi się namacać panel z rzędem przełączników. Wciskałam je po kolei, dopóki nie
zapaliły się halogeny na suficie.
Staliśmy w pozbawionym okien betonowym pomieszczeniu; pustym, jeśli nie liczyć
krótkich schodów prowadzących do solidnych drewnianych drzwi.
Przeskoczyłam trzy stopnie i przekręciłam gałkę. Otwarte.
– Chodźmy. – Gestem pokazałam Hi, żeby prowadził. Reszta ruszyła za nim.
– Żadnego gadania, dopóki nie dostaniemy się do laboratorium.
Ostrzeżenie nie było potrzebne – nikt nie wydawał się szczególnie rozmowny. Właśnie
dopuściliśmy się poważnego przestępstwa.
Weszliśmy do niewielkiego wykafelkowanego lobby. Naprzeciwko nas znajdowało się
główne wejście do budynku; z tyłu, w lewym rogu – wąskie schody prowadzące na piętro.
Mdłe światło przebijało się przez szczeliny między zakurzonymi żaluzjami, rzucając poziome
smugi na bladozielone ściany, sztuczne drzewka i rząd połączonych aluminiowych krzeseł.
Dominowała korporacyjna monotonia, równie radosna i przytulna, jak wnętrze biura rzeczy
znalezionych.
Hi wskazał na otwarte dwuskrzydłowe drzwi po prawej stronie. Truchtem przebiegliśmy
przez krótki korytarz i kolejne drzwi prowadzące do Laboratorium 6.
W środku nie było okien, więc musieliśmy zaryzykować, zapalając światło. Sufitowe
jarzeniówki rozjaśniły pomieszczenie wielkości dużej klasy. W centralnej części znajdowały
się dwa rzędy stanowisk roboczych przytwierdzonych na stałe do podłogi – w sumie było ich
sześć – a każde z nich uginało się od specjalistycznego sprzętu.
Z trzech ścian wystawały blaty ze stali nierdzewnej, nad którymi wisiały przeszklone
szafki pełne zlewek i przyrządów naukowych – mikroskopów, soczewek i innych gadżetów
o nieznanym mi przeznaczeniu.
Prawy kąt pomieszczenia zajmował pleksiglasowy boks z najkosztowniejszymi
sprzętami, zamknięty na cztery spusty i zabezpieczony alarmem. Na szczęście nic stamtąd nie
potrzebowaliśmy.
– Dobra, na co czekasz? – Shelton pogonił Hi do pracy. – Szukaj tego sonifikatora.
Podszedłszy do trzeciego stanowiska w drugim rzędzie, Hi zdjął plastikową osłonę
z niewielkiego urządzenia.
– Mój ssskarb – wycharczał w swojej najlepszej imitacji głosu Golluma.
Urządzenie składało się z niedużego białego pojemnika przypominającego umywalkę
i panelu kontrolnego z wyświetlaczem LCD. Mniej więcej wielkości mikrofalówki,
wyglądało jak ładowana od góry miniaturowa zmywarka do naczyń ze zdjętą obudową.
– Śliczne, co nie?
Ojciec Hi, Linus Stolowitski, pracował w IBLI jako inżynier mechanik opiekujący się
sprzętem z całego ośrodka. Hi odziedziczył po nim zamiłowanie do wszelkich gadżetów.
– Sonifikator to po prostu krótsza nazwa myjki ultradźwiękowej – wyjaśnił Hi
najbardziej podniosłym tonem, na jaki potrafił się zdobyć. Tonem kapłana?
– Do czego służy? – zapytał Shelton.
– Generuje ultradźwięki stosowane do oczyszczania powierzchni przedmiotów. – Hi nie
przerywał pracy. Napełniał pojemnik jakimś płynem. – Przytwierdzimy obiekt jeden cal pod
powierzchnią środka czyszczącego.
Shelton zmarszczył nos.
– Jezu, to coś śmierdzi jak superskoncentrowany płyn do mycia okien.
– Nastawiłem częstotliwość najwłaściwszą dla materiału, jaki chcemy oczyścić, oraz
typu substancji, jaką próbujemy usunąć – ciągnął Hi. – W tym przypadku na metal i ziemię.
Shelton wyglądał na skołowanego, Ben na znudzonego.
– Sonifikator działa jak maszyna do czyszczenia za pomocą dźwięku – kontynuował
swój wykład Hi. – Ultradźwięki wspomagają skuteczność środka czyszczącego. – Na chwilę
urwał. – Wiecie, co to są pęcherzyki kawitacyjne?
Nie.
– Sonifikator zawiera przetwornik, który generuje w płynie fale ultradźwiękowe. W ten
sposób powstaje fala uderzeniowa rozsadzająca płyn i pozostawiająca po sobie miliony
„dziurek” albo inaczej „pęcherzyków próżniowych”. Nazywamy to kawitacją.
Aha. Brzmiało całkiem nieźle.
– W naszym przypadku pęcherzyki kawitacyjne będą penetrować mikroskopijne otwory,
szczeliny i wgłębienia na powierzchni nieśmiertelnika, a następnie gwałtownie się zapadną,
tworząc miejscowe uderzenia energii. Reakcja powinna usunąć nawet najmocniej utrwalone
cząsteczki.
– To znaczy, że gdy te bąbelki będą wybuchać, zniszczą brud? – podsumowałam.
– Właśnie. – Hi niewątpliwie czerpał mnóstwo przyjemności ze swojego wykładu. – Jak
mikroskopijny, oczyszczający dynamit.
– Po co trzymają tu to urządzenie? – zapytał Shelton.
– Sonifikatory są używane do czyszczenia szkła, biżuterii i przedmiotów z metalu,
takich jak monety i zegarki. A nawet części telefonów komórkowych. Dentyści, lekarze i
pracownicy szpitali wykorzystują to cudo do czyszczenia narzędzi.
– I naukowcy – Shelton odpowiedział sobie na pytanie.
Hi wyciągnął rękę w moją stronę. W otoczeniu zaawansowanej technologii po prostu
rozkwitał.
– Pierścień, Frodo.
Sięgnęłam do kieszeni po plastikową torebkę i wytrząsnęłam z niej nieśmiertelnik.
Na widok twardego jak cement brudu zwątpiłam odrobinę w powodzenie akcji.
– Lepiej, żeby to zadziałało – rzucił Shelton. – Ryzykujemy własne tyłki.
– Ile to potrwa? – odezwał się zniecierpliwiony Ben.
– Piętnaście minut. Zejdźcie ze mnie wreszcie, to może trochę krócej.
Ben spojrzał na zegarek i zniknął w korytarzu, którym tu przyszliśmy.
Shelton usiadł na jednym z krzeseł.
Zdając sobie sprawę, że po oczyszczeniu nieśmiertelnika będziemy musieli dokładnie
go obejrzeć, zaczęłam się rozglądać za urządzeniami optycznymi.
Na jednym z blatów stała lampa Luxo. Na ruchomym ramieniu z okrągłym szkłem
powiększającym zamontowana była żarówka jarzeniowa. Idealnie. W szufladzie znalazłam
kilka ręcznych lup i latarkę długopisową. Położyłam to wszystko obok lampy – stanowisko
badawcze gotowe.
– Jeszcze pięć minut – zaświergotał Hi. Najwyraźniej miłość do eksperymentów
przezwyciężyła strach przed wpadką.
– Pójdę po Bena – zaproponowałam.
Sprawdziłam korytarz i lobby, ale nigdzie go nie widziałam.
– Ben? – syknęłam tak głośno, jak tylko się odważyłam.
Żadnej odpowiedzi.
Przyszło mi do głowy, żeby krzyknąć w stronę piętra, ale po namyśle postanowiłam tego
nie robić. Nie chcąc błąkać się w ciemnościach, wróciłam do laboratorium.
Sonifikator serią piśnięć oznajmił, że proces czyszczenia został zakończony.
– No to do roboty! – Hi wyjął nieśmiertelnik z urządzenia i włożył go pod strumień
zimnej wody. Zajrzałam mu przez ramię.
Większość brudu zniknęła. Po raz pierwszy mogłam rozróżnić znaki wybite na
metalowej powierzchni.
Hi wytarł nieśmiertelnik papierowym ręcznikiem i podał mnie. Podekscytowana
położyłam oczyszczony przedmiot na blacie, włączyłam światło i ustawiłam ramię lampy.
– Potrafię coś odczytać! – wykrzyknęłam. Zabrzmiało to prawie jak kwik.
– Co widzisz? – Shelton stanął tak blisko, że czułam zapach jego dezodorantu.
– Najwyraźniejsze są litery w ostatnim rzędzie. Zaczekaj sekundę. – Dostroiłam szkło
powiększające. Litery rozmyły się i chwilę później wyostrzyły. – K-A-T. Dalej chyba O.
Reszty nie widzę.
– Katolik – odgadł Shelton. – W ostatnim rzędzie wybijano wyznanie żołnierza. Co
dalej?
Ponownie zerknęłam przez soczewkę.
– Rząd wyżej znów litery: O P-L. – No jasne! – Grupa krwi, zgadza się? 0 RH plus.
– Najprawdopodobniej. – Na chwilę się zamyślił. – Widzisz jakiekolwiek cyfry?
– Chyba tak. W następnych dwóch rzędach, ale trudno je odczytać. Wygląda na to,
że pierwszy rząd składa się z dziewięciu cyfr. Wyżej są i cyfry, i litery. – Szybko policzyłam.
– W sumie dziesięć znaków. Czemu pytasz?
Shelton w uśmiechu wyszczerzył zęby i podniósł obie ręce.
– Good morning, Vieeetnaaam! – na wpół szepnął, na wpół wykrzyknął, przeciągając
sylaby ostatniego słowa.
– Skąd wiesz? – zapytał Hi. – Przecież nawet nie spojrzałeś.
– No to teraz moja kolej na wykład, frajerze! – Rozpromieniony Shelton położył rękę
na ramieniu Hi. Drugą chciał objąć mnie, ale nagle zamarł, przypominając sobie o mojej płci.
Próbując ukryć pierwotną intencję, podrapał się uniesioną ręką po głowie.
Chłopcy...
– To dziewięciocyfrowy numer ubezpieczenia społecznego oraz złożony z dziesięciu
znaków kod zaciągu wojskowego. Rzadka sprawa. – Uwolniwszy Hi z uścisku, Shelton
wskazał na nieśmiertelnik. – Pod koniec lat sześćdziesiątych wojsko przeszło ze stosowania
własnych numerów identyfikacyjnych na numery ubezpieczenia społecznego. Przez kilka lat
wybijano jednak oba, tak na wszelki wypadek. – Dramatyczna pauza. – Miało to miejsce
wyłącznie podczas wojny w Wietnamie.
– Niesamowite – powiedziałam. – No to mamy przełom.
– Jasne – zgodził się Hi. – Może zwariowałem, ale czy nie dałoby się tego wyjaśnić
w jakiś łatwiejszy sposób? – W zamyśleniu zmarszczył czoło. – A gdyby tak... sam nie wiem,
przeczytać nazwisko faceta?
Słuszna uwaga. Z powrotem do lupy.
Jednak bez względu na to, jak bardzo przybliżałam czy oddalałam ramię lampy, nie
potrafiłam odcyfrować znaków.
– Są zbyt zniszczone – stwierdziłam. – Zupełnie zatarte.
Odwróciłam nieśmiertelnik na drugą stronę. Pod soczewką ukazały się niewyraźne
znaki.
– Na rewersie widać odrobinę lepiej, ale litery są odwrócone. Z drugiego rzędu potrafię
odczytać tylko F.
– Skup się na pierwszym – nalegał Shelton. – Tam wybijano nazwisko żołnierza. Jeśli je
odczytamy, będziemy mogli pogrzebać w sieci.
Korzystając z latarki długopisowej, oświetliłam nieśmiertelnik pod nieznacznym kątem.
Litery ukazały się w postaci cienia na metalowej powierzchni.
– Teraz działa. Widzę N, następnie C... Nie, to chyba O. – Zmieniłam nachylenie latarki.
– Dalej T-A-E. I na końcu H.
W myślach zamieniłam litery miejscami.
– Heaton.
– Cóż, zawsze to jakiś początek. – Hi zasalutował. – Miło pana poznać, panie F. Heaton.
Podsumowałam na głos wszystko, czego się dowiedzieliśmy:
– F. Heaton, katolik, 0 RH+. Służył podczas wojny w Wietnamie.
– Całkiem nieźle – stwierdził Shelton.
Całkiem nieźle? Czułam, że za chwilę zwariuję. Osiągnęliśmy cel, ale nasze odkrycie
prowadziło do kolejnych wątpliwości.
Kim był F. Heaton? Dlaczego jego nieśmiertelnik leżał zakopany w ziemi na
opuszczonej wyspie? Gdzie był teraz ten człowiek?
Nie znałam odpowiedzi na te pytania, ale byłam zdeterminowana, by je odnaleźć.
Teraz jednak musieliśmy uciekać. Szczęście nie trwa wiecznie.
Zakrywaliśmy sonifikator, kiedy przez dwuskrzydłowe drzwi do laboratorium wpadł
Ben.
– Ben, nazwisko tego...
Uciszył mnie machnięciem ręki.
– Znalazłem u góry drugie laboratorium. Zamknięte, ale chyba z niego korzystają –
wyjaśnił Ben. Mówił do wszystkich, ale skupiał wzrok na mnie. – Będziecie chcieli je
sprawdzić.
– Dostaliśmy to, po co tu przyszliśmy. Powinniśmy zwiewać, zanim nas nakryją.
– Coś tam jest. Coś żywego.
– O czym ty gadasz?
– Słyszałem szczekanie.
ROZDZIAŁ 13
Zatrzymaliśmy się przed grubymi stalowymi drzwiami. Próbowały pokrzyżować nam
szyki. Gdyby myśli miały siłę niszczenia, drzwi zamieniłyby się w dymiące zgliszcza.
Zrobiłabym wszystko, żeby dostać się na drugą stronę.
Lśniły nowością i były wyposażone w dziesięciocyfrowy zamek elektroniczny. W grę
wchodziły miliony kombinacji. Nie do sforsowania.
To nie były drzwi, które lubią zawierać nowe znajomości. Ich jedyna rola polegała
na zniechęcaniu. Czułam, jak ze mnie szydzą, złośliwe i zarozumiałe. Gotowe zrobić
wszystko, by nie przepuścić mnie na drugą stronę.
Gdy tylko usłyszałam rewelacje Bena, popędziłam na górę, a chłopcy tuż za mną.
Na końcu obskurnego korytarza, ciągnącego się przez całe piętro, czekało to monstrum. I
kazało mi się zatrzymać.
– Ben, czy jesteś pewien, absolutnie pewien, że słyszałeś szczekanie? – Z ogromnym
trudem utrzymywałam nerwy na wodzy.
Bez wahania skinął głową.
– Wiem, co słyszałem.
– Dobra – odparłam. – Shelton, pokaż, co potrafisz.
Shelton zaczął skubać prawe ucho.
– Przepraszam, Tory, ale to nie moja liga. Nie potrafię otworzyć zamka bez dziurki
od klucza.
Myśl! Musi być jakiś sposób.
– Potrzebujemy kodu. – Mój umysł w pośpiechu szukał rozwiązania. – Kto to w ogóle
zainstalował? Nie widziałam takich drzwi w innych budynkach.
Hi wskazał palcem na klawiaturę.
– Ten potwór jest zdecydowanie bardziej zaawansowany technologicznie niż zamki
bezkluczowe w głównym budynku. Tamte tak naprawdę nie są nawet elektroniczne, to tylko
stare systemy klawiszowe. – Machnął ręką. – Z tamtymi pewnie jakoś bym sobie poradził,
wszystkie mają takie same...
Hi odpłynął gdzieś myślami. Przymknąwszy oczy, otworzył i zamknął usta, po czym
podrapał się po głowie. Przestępując z nogi na nogę, zaczął coś mówić, ale niemal od razu
urwał. Znów zmienił pozycję.
– Skończ z tym tańcem – warknął Ben – i wykrztuś to wreszcie.
Hi wzruszył ramionami.
– To tylko strzał, ale spróbuj 3-3-3-3.
Wstukałam kombinację i nacisnęłam Enter.
Zielone światełko. Piiik! Zadanie wykonane. Pobierz dwieście.
– Hi, jesteś genialny! – Po raz drugi tego dnia mój głos zamienił się w pisk.
– Ale jakim cudem? – Shelton wyglądał na zdezorientowanego.
– Kod domyślny. – Hi wyszczerzył się od ucha do ucha. – Kiedy ktoś przenosi się
do nowego biura, dostaje taki kod. Oczywiście powinien go zmienić, ale w połowie
przypadków ludzie nie zawracają sobie tym głowy.
Pogłaskał z czułością framugę.
– To cudo jest nowiuteńkie. Pomyślałem sobie, że może ci sami pracownicy montują
wszystkie drzwi i używają tego samego kodu domyślnego. A potem doszedłem do wniosku,
że człowiek, który zamówił ten wyrafinowany zamek, też mógł zapomnieć o zmianie
kombinacji.
– Puścił do nas oko. – I chyba miałem rację!
– Dobra robota – pochwalił go Shelton. – Należy ci się ciasteczko.
– Wchodzę do środka – powiedziałam. – Idziecie ze mną?
Ben parsknął.
– Jasna sprawa. Jedno włamanie mniej czy więcej, co za różnica?
Niezbyt pocieszające. Pchnąwszy drzwi nasadą dłoni, otworzyłam je na oścież.
W ciemności migotały kolorowe światła, na monitorach tańczyły wygaszacze ekranu,
szumiała maszyneria. W powietrzu wciąż dało się wyczuć energię, która wskazywała, że ktoś
tu niedawno był.
Ben włączył światło.
Uderzyła w nas kaskada dźwięków. Podskoczyliśmy. Po chwili udało mi się wyłowić
z hałasu poszczególne elementy – poszczekiwanie, pisk i drapanie pazurów.
Pies! Wpadłam do środka, by odszukać ich źródło.
W odległym kącie pokoju znajdowała się przeszklona komora przypominająca budkę
telefoniczną, a w niej średniej wielkości klatka.
Uklęknąwszy, zajrzałam do miniaturowego więzienia w poszukiwaniu skazańca.
– Uważaj! – ostrzegł mnie Shelton. – Nie otwieraj. To mi wygląda na kwarantannę.
Ja jednak nic nie słyszałam; skupiałam wzrok na parze znajomych niebieskich oczu.
Świat wokół mnie wyparował. Zaglądałam w oszołomieniu do klatki, nie rozumiejąc okropnej
sceny, która się przede mną rozgrywała.
– Coop... – wyszeptałam. – Coop! – tym razem z mojego gardła wyrwał się krzyk. – To
Cooper jest w klatce!
Chłopcy stłoczyli się wokół mnie, nie chcąc uwierzyć. Nie było jednak żadnych
wątpliwości. Oniemiali patrzyliśmy na coś niepojętego. Coop stał się przedmiotem jakichś
chorych eksperymentów medycznych.
Między prętami zauważyłam przewody wystające z prawej łapy. Na szyję założono mu
kołnierz, by nie mógł ich wyrwać. Bok miał ogolony i zabandażowany.
Kotłowały się we mnie emocje: gniew, strach i obrzydzenie.
Próbując zapanować nad nerwami, obejrzałam zawartość przeszklonej komory. Stał
w niej wieszak na kroplówki – przewody od woreczków z płynami prowadziły do klatki.
Sama klatka, wykonana z ułożonych szczelnie metalowych prętów, była zamknięta tylko na
zasuwę. W środku znajdowała się zabrudzona mata i obdrapana miska na wodę.
I Coop. W niewoli.
Gniew zdominował wszystkie inne uczucia. Walcząc ze łzami wściekłości, spojrzałam
na jasnopomarańczową plakietkę przytwierdzoną do klatki. Pogrubionymi czarnymi literami
wypisano na niej:
OBIEKT A – PARWOWIRUS XPB-19.
O nie.
Parwowirus. Zabójczy, szczególnie dla szczeniąt.
Coop leżał spokojnie, a mnie pękało serce. Przytknęłam dłoń do szklanej ściany.
Zauważywszy mnie, chciał unieść głowę, ale zbyt zmęczony pierwszym wybuchem, nie
potrafił wykrzesać z siebie dość energii. Zaskomlał cicho. Moje serce znów pękło.
Jak się tam dostałeś? Kto ci to zrobił?
W jednej chwili zrozumiałam, dlaczego sfora co noc nawiedzała instytut. Jakiś potwór
wykradł matce dziecko.
Na ścianie przy komorze wisiała podkładka z zaciskiem. Zerwałam ją i zaczęłam
wertować dokumentację, rozwścieczona. W większości zupełnie nieczytelna, przypominała
szpitalną kartę gorączkową. Mój wzrok padł na odręczną notatkę u dołu strony:
Obiekt A nie reaguje na eksperymentalną terapię przeciwko parwowirusowi XPB-19.
Do natychmiastowego uśpienia.
Formularz był podpisany: dr Marcus E. Karsten.
Żyły nabrzmiały mi od gniewu jak u Niesamowitego Hulka.
Ten drań Karsten chciał zabić Coopa!
Nie pozwolę na to! Nigdy! Za żadne skarby!
– Zabieram stąd Coopa – rzuciłam nieznoszącym sprzeciwu tonem. – Zrozumiem, jeśli
nie będziecie chcieli mi pomóc.
Shelton postukał palcem w podkładkę.
– Tu jest napisane, że on ma jakąś infekcję – powiedział łamiącym się głosem. – To nie
jest bezpieczne.
– Na pewno mieli dobry powód, żeby zamknąć go w klatce – zawtórował mu Ben.
Pokręciłam gwałtownie głową.
– Coop ma parwowirusa. Słyszałam o nim. Jest groźny, ale nie dla ludzi, tylko dla innych
psów. Nam nie zagraża.
– Słuchaj, w innej sytuacji chętnie bym ci pomógł – wtrącił się Hi. – Też mi się to nie
podoba. Ale jeśli tego psa nie będzie, kiedy Karsten wróci, rozpęta się piekło. – W jego głosie
pobrzmiewał błagalny ton. – Złapią nas.
Oddychając głęboko, spojrzałam im w oczy. I szczerze mówiąc, nie zobaczyłam w nich
wsparcia.
– Nie złapią. – Moje myśli błądziły. Co im powiedzieć? Rozejrzałam się, jeszcze raz
próbując zrozumieć, co tak naprawdę znaleźliśmy.
Nagły przebłysk intuicji.
Oczywiście!
Tylko jak ich przekonać?
– Karsten łamie przepisy – zaczęłam, porządkując myśli. – Wszystkim się wydaje, że ten
budynek jest zamknięty, zgadza się? A tymczasem w środku znajdujemy zaawansowane
zabezpieczenia i tajne laboratorium. Nie wydaje wam się to podejrzane?
Gdy tylko wypowiedziałam te słowa, sama zaczęłam wierzyć w swoją teorię. Żadna inna
nie miała sensu.
– A te tajne eksperymenty? Cholera, Karsten testuje coś na psach. Psach, które usypia.
Słyszeliście kiedykolwiek o podobnych badaniach na Loggerhead?
Hi przygryzł wargę, a po minach Bena i Sheltona poznałam, że nawet jeśli nie byli
do końca przekonani, kiełkowało w nich ziarno niepewności.
– Karsten prowadzi tu jakieś gierki – podkreśliłam z przekonaniem. – Z dala od innych
ludzi. Na pewno nie zgłosi zaginięcia Coopa, bo Coopa nie powinno tu być.
– Ale dokąd go zabierzemy? – zapytał Shelton. – Jeśli ma jakąś psią chorobę, nie
możemy wypuścić go na wyspie, bo zarazi całą sforę.
Już o tym pomyślałam.
– Zabierzemy go do bunkra. Nikt nie wie o naszej kryjówce. Tam możemy się
zaopiekować Coopem.
Odpowiedziała mi cisza.
– Moglibyśmy chociaż dać mu szansę. Parwowirus nie zawsze jest śmiertelny.
Nie skłamałam, choć bez fachowej opieki weterynaryjnej częściej zabijał, niż oszczędzał
zwierzęta. Tego im jednak nie powiedziałam. Zdawałam sobie sprawę, że opieka nad Coopem
nie będzie łatwa, a poza tym nie mieliśmy żadnej gwarancji, że przeżyje. Nie istniało żadne
znane lekarstwo na parwowirozę, ale to także postanowiłam przemilczeć.
Wciąż żadnej odpowiedzi.
– I tak spróbuję. – Skrzyżowałam ręce na piersi, gotowa odeprzeć wszelkie protesty. –
Pomożecie?
Mijały kolejne sekundy. Pięć, dziesięć, dwadzieścia.
– Okej – mruknął Ben. Tego się nie spodziewałam.
– Dobra – zgodził się Shelton. – Ale mam nadzieję, że się nie mylisz, Tory. Nie jestem
stworzony do odsiadki w pace.
– Głupek, głupek, głupek... – mamrotał pod nosem Hi, aż w końcu podniósł wzrok. –
Zgoda, ale jeśli nas złapią, zwalę całą winę na waszą trójkę. Choćbym musiał zmyślać.
Do oczu cisnęły mi się łzy. Na szczęście zdołałam je powstrzymać.
– Chłopaki, jesteście najlepsi na świecie. I mówię to serio.
– To prawda – odparł Shelton – ale czas się zmywać.
Zrobiłam nalot na półki, zgarniając do plastikowego worka wszystkie zapasy medyczne.
Następnie otworzyłam niewielką lodówkę i przywłaszczyłam sobie kroplówki dożylne.
Dostrzegłam trzy fiolki z antybiotykami i także je zabrałam.
Na koniec wyłożyłam dno pojemnika do przenoszenia zwierząt fartuchem
laboratoryjnym. Tylko tyle mogłam zrobić, by zapewnić Coopowi odrobinę wygody.
Zadowolona podeszłam do jego celi. Szklana komora nie była zamknięta – gdy
nacisnęłam klamkę, drzwi otworzyły się z cichym sykiem.
Ściągnęłam ze stojaka kroplówki, uważając, by nie poplątać przewodów. Coop bardzo
potrzebował teraz płynów i uznałam, że lepiej nie zrywać wenflonów.
W końcu otworzyłam klatkę. Ze środka buchnęła nieprzyjemna woń. Przeszłam na
oddychanie ustami, pamiętając, że Coop nie może mnie zarazić.
Ben podniósł go, a ja zrobiłam porządek z przewodami kroplówek i kołnierzem. Razem
włożyliśmy Coopa do pojemnika. Ben miał być naszym tragarzem.
Z zamkniętymi oczami szczeniak ułożył się wygodnie, zbyt zmęczony, by stawiać
jakikolwiek opór.
– Gotowi? – zapytałam.
– Gotowi – odpowiedziały mi chórem trzy głosy.
W tej samej chwili włączył się alarm.
ROZDZIAŁ 14
Pulsujący, ogłuszający dźwięk rozchodził się echem po całym budynku. Zatrzasnęłam
drzwi klatki i zamarłam, licząc wbrew wszelkim nadziejom, że hałas ucichnie.
Pobożne życzenia. Pisk wdzierał się w nasze uszy równo co trzy sekundy.
– No to mamy przerąbane! – Hi był bliski paniki.
– Nie pękać! – warknęłam. – Nikt nas nie widział. Musimy się stąd wydostać!
Alarm wył i nie zamierzał przestać.
– Ruszać się! – syknął Ben. – Szybko i cicho, tą samą drogą, którą tu przyszliśmy.
Shelton rzucił się biegiem przez korytarz, a Ben za nim, przyciskając pojemnik z
Coopem do piersi. Byłam niemal gotowa go ucałować. Trzymałam się jak najbliżej, wlokąc
za sobą torbę z zapasem lekarstw.
Hi, który biegł jako ostatni, zatrzasnął stalowe drzwi.
Alarm ucichł.
Rzuciłam za siebie wzrokiem.
– Zamek elektroniczny włączył alarm – rzucił rozgoryczony Hi. – Trzeba było zamknąć
drzwi.
Teraz już za późno.
Gnając w stronę schodów, zaryzykowałam i spojrzałam przez okno na zewnątrz. Nie
przestało padać; strumyczki deszczówki ściekały po szybie, a na dziedzińcu tworzyły się
coraz większe kałuże.
Serce zamarło mi w piersi.
Alarm musiał się włączyć także w budce ochrony – ważący jakieś trzysta funtów Carl,
ubrany w przemoczony błękitny mundur, gramolił się w kierunku laboratorium.
– Carl będzie zaraz na frontowych schodach! – syknęłam.
– No to mamy przerąbane – powtórzył Hi.
Ben przejął dowodzenie.
– Najpierw pójdzie sprawdzić laboratorium na parterze. Schowamy się na schodach,
poczekamy, aż nas minie, i wtedy wybiegniemy tylnym wejściem. – Spoglądał na każdego z
nas z osobna. – Żadnych hałasów, zrozumiano?
Zrozumieliśmy. Wyglądało na to, że plan wypali. Carl poczłapał korytarzem w prawo,
chlapiąc wodą jak kaczka.
Wyśliznęliśmy się tylnymi drzwiami na zewnątrz. Zerknęłam za róg budynku, żeby
sprawdzić teren. Dziedziniec był pusty.
Ben rozłożył kurtkę na pojemniku Coopa, żeby osłonić szczeniaka przed deszczem.
Wymieniliśmy spojrzenia, zbierając siły na zabójczy sprint.
– Teraz! – zakomenderowałam.
Rzuciliśmy się do ucieczki.
Brnęłam przez głębokie do kostek kałuże, kilka razy omal nie tracąc równowagi.
Błyskawice rozcinały niebo, odciskając przed moim wzrokiem srebrzyste smugi. Nagle
usłyszałam, jak ktoś upada z pluskiem.
Gdy dobiegłam do bramy prowadzącej na Turtle Beach, odwróciłam się, by przepuścić
chłopaków. Hi, Ben i jego ładunek, ubłocony Shelton. Zniknęli w lesie.
Drżącymi rękami zamknęłam bramę i zacisnęłam kłódkę.
Głośny huk przebił się przez bębnienie deszczu. Ktoś trzasnął drzwiami?
Spanikowana, zanurkowałam za najbliższą osłonę – rzadkie pasmo ostrokrzewu przed
linią drzew. Obróciwszy się na brzuch, spojrzałam w kierunku ogrodzenia.
Z budynku wypadł Carl i rozejrzał się dookoła. Jego wzrok padł na tylną bramę. Stojąc
w rzęsistym deszczu, wyglądał na nieszczęśliwego, ale zdeterminowanego.
Moja kryjówka przy bliższej inspekcji zapewniała marny kamuflaż. Mógł mnie zdradzić
najmniejszy ruch. Na razie ratowała mnie wyłącznie ulewa.
W chwili gdy Carl podszedł do ogrodzenia, lunęło jak z cebra. Deszcz lał się dosłownie
strumieniami.
Carl spojrzał w górę, ponownie analizując sytuację. W końcu, kręcąc głową, wycofał się
w kierunku azylu zadaszonego świata.
Cud. Dziękując wszystkim znanym i nieznanym bóstwom, na klęczkach wycofałam się
między drzewa.
***
Nigdy wcześniej nie ucieszył mnie tak widok starego, dobrego bunkra.
Zarekwirowałam tylne pomieszczenie, by się rozebrać i wykręcić przemoczone do
suchej nitki ubranie. Porażka. Nadal się do mnie lepiło.
Dołączyłam do chłopaków w głównym pomieszczeniu, gdzie wspólnie urządziliśmy dla
Coopa prowizoryczny oddział weterynaryjny. Ben usiadł na ławce. Leżało przed nim
zawiniątko z ręczników plażowych, a w nim Coop, który na przemian drzemał i niemrawo
zlizywał wodę z sierści.
Podróż powrotna była koszmarna. Zmagaliśmy się z deszczem i morską wodą, podczas
gdy Sewee z trudem pokonywała fale sięgające ponad nasze głowy. Tym razem choroba
morska zebrała żniwo wśród większej liczby pasażerów.
Skulona na rufie robiłam, co mogłam, aby uchronić Coopa przed zmoknięciem. Wszyscy
wyglądali na zdenerwowanych. Gdy wreszcie wśliznęliśmy się do bunkra, wyszeptałam
krótką modlitwę dziękczynną. Do kogo, tego sama nie byłam już pewna.
– Co teraz? – Hi mierzwił wyjątkowo przerośnięte uszy Coopa. – Nie mam zielonego
pojęcia, jak należy się opiekować chorym psem.
– Zawiesimy na stojaku jego kroplówki – stwierdziłam. – Trzeba będzie je zmieniać,
kiedy się skończą. – Skradzione zapasy medyczne były poustawiane w rządku na stole. –
A do tego czasu musimy zadbać, żeby było mu ciepło, żeby się nie odwodnił i żeby chociaż
próbował jeść.
I lepiej trzymajmy za niego kciuki.
Tylko tyle mogliśmy zrobić.
Wymizerowany Coop leżał na boku. Najchętniej ściągnęłabym mu kołnierz, ale
wiedziałam, że to zły pomysł. Wyrwałby wenflony z łapy.
Zaproponowałam plan działania:
– Będziemy się zmieniać. Dziś ja go pilnuję. Spotkajmy się tu jutro przed szkołą, żeby
ustalić grafik. Przynieście wszelkie akcesoria dla psów, jakie znajdziecie w domu.
– I gęby na kłódkę – pouczył nas Hi. – To fiasko musi pozostać naszą tajemnicą albo
będziemy mieć przerąbane.
Shelton podniósł rękę.
– A co zrobimy, kiedy Coop wydobrzeje?
– Jeśli jego organizm poradzi sobie z wirusem, zyska całkowitą odporność – wyjaśniłam.
– Wtedy będziemy mogli poszukać mu normalnego domu. – Nie mogłam zatrzymać psa, Kit
nigdy by się na to nie zgodził. A poza tym znał Coopera. Musieliśmy zapewnić mu dobre
warunki gdzie indziej.
– Mówię śmiertelnie poważnie – nie dawał za wygraną Hi. – Tajemnica. Ani mru-mru.
Do grobowej deski. Złóżmy przysięgę krwi albo coś w tym rodzaju. I przybijmy pieczęć.
Shelton zarechotał pod nosem.
– Okej. – Uklęknął na kolano. – Przysięgam na swoje życie, że nie pisnę słowa o
Cooperze.
– Jak wyżej – rzucił Ben, ale Hi zgromił go wzrokiem. – No dobra, dobra! Przysięgam –
mruknął, robiąc cudzysłów palcami w powietrzu. – Zadowolony?
– Poniekąd. Tory?
– Przysięgam, Hi. Ani słowa.
Spojrzałam na Coopa, śpiącego w prowizorycznej norze.
– Zajmę się tobą – wyszeptałam. – Tylko błagam, wyzdrowiej.
Na zewnątrz zagrzmiał grom.
ROZDZIAŁ 15
Doktor Marcus Karsten poczuł, jak krew zastyga mu w żyłach.
Stojąc tuż za drzwiami tajnego laboratorium – za pancernym wejściem, które darzył tak
wielkim zaufaniem – zrozumiał, że spełniły się jego najczarniejsze sny.
Obiekt A zniknął.
Niemożliwe!
Jeszcze godzinę temu Karsten był w domu, gdzie przeglądał jakieś dokumenty.
Zadzwonił telefon. Zirytowany, że ktoś mu przerywa, odebrał.
Dzwonił Carl z instytutu. Ktoś włamał się do Laboratorium 6. Szanowany wykładowca
z Uniwersytetu Charleston upuścił z przerażenia słuchawkę i pognał do samochodu.
Pędził na przystań, nie zważając na czerwone światła, a gdy dotarł na miejsce, zabrał się
do odwiązywania cumy. Krzyknął do kapitana łodzi, że chce się dostać jak najkrótszą drogą
na Loggerhead, bez względu na wysokie fale i pływy. Zapłacił podwójnie. Liczył się tylko
czas.
Gdy łódź cięła grzywacze w rzęsistym deszczu, próbował zapanować nad skołatanymi
nerwami. Przecież nikt nie wie o laboratorium na piętrze, uspokajał sam siebie. Tajemnica
była bezpieczna.
Nawet strażnicy nie potrafili otworzyć elektronicznego zamka, który zamontował
specjalnie do tych drzwi. Nikt inny nie znał właściwej kombinacji. Jak tylko się dowiem,
co wywołało alarm, pójdę ukradkiem sprawdzić tajne laboratorium.
Strach Karstena powoli przeradzał się w gniew. Pewnie jakiś leniwy technik potrzebował
sprzętu, ale nie chciało mu się wypełniać formularzy. Typowe. Ktokolwiek uruchomił alarm,
gorzko tego pożałuje.
Gdy łódź przybiła do brzegu, ruszył z przystani prosto do Laboratorium 6. Ulewa nie
poprawiała mu humoru.
Carl czekał przy schodach. Ubrany w ogromny czarny płaszcz przypominał przerośniętą
kulę do kręgli z nogami. Wyjątkowo zdenerwowaną kulę do kręgli.
Karsten zmarszczył brwi na widok strażnika. Ten błazen to naprawdę szczyt naszych
ambicji w kwestii bezpieczeństwa?
– Do rzeczy – warknął. – Ktoś się włamał do środka? Coś zginęło?
– Eee... cóż... w zasadzie... Znaczy, sam nie wiem.
Pomimo swojej tuszy Carl miał zaledwie pięć stóp wzrostu. Karsten patrzył na niego
z góry, piorunując go wzrokiem.
– Proszę pana. Panie doktorze – dodał Carl, tak na wszelki wypadek.
– Sprawdź. Nagranie. Z kamery – wycedził Karsten. Nie miał czasu na użeranie się
z głupcami, a ten strażnik nie wyglądał na zbyt bystrego.
– W tym cały kłopot, proszę pana – odparł Carl, marząc, by znaleźć się teraz gdzie
indziej – gdziekolwiek, byle nie tu. – Nie mogę. W zeszłym tygodniu zepsuła się nagrywarka
i ciągle czekamy na wymianę.
Karsten zamknął oczy, próbując zapanować nad sobą. Jak przez mgłę pamiętał, że dostał
notatkę w tej sprawie.
– Sprawdziłeś zamki?
– Och, ależ oczywiście, proszę pana! – odpowiedział natychmiast Carl, szczęśliwy,
że wrócili na bezpieczniejszy grunt. – Bramy były pozamykane na kłódki, a obie pary drzwi
w budynku wyglądają na nienaruszone.
Strażnik podrapał się po głowie i przestąpił z nogi na nogę.
– Wszedłem nawet do środka. Nie widać, żeby cokolwiek zginęło, nikogo też nie
zauważyłem. – Przerwa. – Oczywiście nie mogłem sprawdzić pomieszczenia na piętrze.
– Nie masz tam czego szukać! – rzucił Karsten ostrzej, niż zamierzał. – Zapewniam cię,
że tamten sektor jest bezpieczny. Nikt nie wejdzie do środka.
Carl zbladł.
– Ale, proszę pana, włamania dokonano właśnie w tamtym sektorze.
Karsten zamarł.
– Słucham?
– Alarm, który się włączył... – wymamrotał Carl. Dobrze wiedział, że Karsten nie ucieszy
się z tych wiadomości. – Sygnał pochodził z nowego zamka elektronicznego na piętrze.
W głowie Karstena zaroiło się od najgorszych przypuszczeń. Dotychczas sądził,
że naruszenie systemu bezpieczeństwa dotyczyło wyłącznie pomieszczeń na parterze. Samo
wejście do budynku nie było podłączone do alarmu, ale drzwi wewnątrz – tak.
Myśl, durniu, sarknął w duchu Karsten. Bramy – pozamykane. Drzwi – to samo.
Żadnych śladów siłowego włamania, a mimo to coś uruchomiło najbardziej skomplikowany
system zabezpieczeń w całym kompleksie.
– Kto jeszcze tu jest?
– Nikt – odparł szybko Carl. – Sprawdziłem wszędzie. Ani żywej duszy, a łódź pana
Blue przypłynie dopiero za godzinę.
– Stalowe drzwi były zamknięte, kiedy wszedłeś na piętro, zgadza się?
– Tak, proszę pana. Panie doktorze.
Awaria alarmu, stwierdził w myślach Karsten. Nie widział innej możliwości.
– Najwyraźniej burza włączyła czujnik. Idź pisać raport, ja sprawdzę na górze.
Carl zawahał się.
– Powinienem sam sprawdzić, to znaczy, żeby napisać ten raport, albo...
– Strażniku – głos Karstena był twardy jak skała. – Możesz odejść. Dam ci znać, jeśli
będę potrzebować twojej pomocy.
Ta odpowiedź wystarczyła Carlowi.
Karsten odprowadził go wzrokiem, zanim wszedł do budynku.
Obiekt A, myślał, biegnąc po schodach na piętro. Oby tylko nic się nie stało obiektowi!
Wystarczyło jedno spojrzenie, by jego nadzieje legły w gruzach.
Wolfdog zniknął.
Karsten z trudem obejmował umysłem ogrom tragedii.
Profesjonaliści, doszedł do wniosku. Zawodowi włamywacze. Amatorzy nie poradziliby
sobie z bramą, drzwiami i zamkiem elektronicznym. Nikt inny nie wymknąłby się równie
swobodnie, nie zostawiając żadnych śladów przestępstwa.
Karsten zawsze podejrzewał, że istnieją pewne grupy, które pragną wykraść rezultaty
jego badań. Pewnego dnia te odkrycia będą warte miliony, jeśli nie miliardy dolarów. Tylko
jak dowiedzieli się o tym laboratorium?
Strzępy informacji połączyły się we wstrząsający wniosek. Włamywacze musieli
wiedzieć, że system nagrywania nie działa!
Mój Boże, to była robota wewnętrzna.
Nawet nie mają pojęcia, co zrobili.
Koszmarne wizje zalały umysł Karstena. Obiekt A był zarażony eksperymentalnym
szczepem parwowirusa. Chociaż doktor nikomu o tym nie wspominał, miał pewne
podejrzenia dotyczące XPB-19. Przerażające podejrzenia.
Chwycił za telefon i drżącymi palcami wybrał numer.
– Mówi doktor Marcus Karsten. Sprawa jest pilna.
Wsłuchiwał się w martwą ciszę, czekając na przekierowanie połączenia.
Kliknięcie, dwa długie sygnały i po drugiej stronie wreszcie odezwał się głos.
– Tak?
Karsten starał się, by jego głos brzmiał spokojnie:
– Mamy problem.
***
Parę minut później doktor Karsten czuł, jak skręcają mu się wnętrzności. Wciąż trzymał
słuchawkę w dłoni, a w głowie miał tylko jedną myśl. Muszę się napić.
Otrzymał bardzo proste instrukcje.
Znajdź psa.
Bo inaczej...
Pewne informacje zachował jednak dla siebie, najgorsze wolał ukryć nawet przed nim.
Do diabła, w szczególności przed nim. Ta wiadomość była zdecydowanie zbyt niebezpieczna,
by się nią dzielić. A jego sponsor – zdecydowanie zbyt groźny.
Karsten zaczął grzebać po kieszeniach w poszukiwaniu breloczka na klucze, a gdy go
znalazł, otworzył szufladę w biurku. Wyrzucając z niej teczki i papiery, dokopał się w końcu
do leżącego na dnie dokumentu.
Rozpoznał swoje pismo na samym dole strony. Przeczytał notatkę raz jeszcze, żałując,
że nie brzmi ona zupełnie inaczej.
Ale nic się nie zmieniło. Słowa krzyczały do niego z kartki. Oskarżały.
Należy zachować daleko posuniętą ostrożność. Ze względu na strukturę rodników szczep
parwowirusa XPB-19 może być zaraźliwy także dla ludzi.
ROZDZIAŁ 16
Podczas przerwy na lunch siedziałam w bibliotece Bolton Prep, szukając informacji.
Po jakichś dwunastu zapytaniach w Google znałam już mniej więcej mojego przeciwnika.
Paskudny. Bezlitosny. Seryjny zabójca, który uciekał się do podłych sztuczek. Ale udało mi
się też potwierdzić, że można go pokonać.
Parwowiroza. Plaga wśród szczeniąt.
Nieszczepione psy są wobec niej właściwie bezbronne. Mordując bez skrupułów,
parwowirus potrafił zabić w ciągu kilku dni od zakażenia komórek gospodarza.
Nie na mojej zmianie.
Poprzysięgłam, że ten szczeniak nie stanie się jego kolejną ofiarą.
Był poniedziałkowy poranek, początek szkolnego tygodnia, w związku z czym znów
musiałam zakuć się w szkolny mundur. Składał się z nudnego krawata w szkocką kratę
i plisowanej spódniczki o tym samym wzorze, a do tego zapinanej na guziki białej bluzki oraz
czarnych podkolanówek.
Ohyda.
Nie powinnam ciągle narzekać. Gdyby nie sztywne zasady dotyczące ciuchów, korytarze
Bolton Prep zamieniłyby się w wybiegi całorocznych pokazów mody, na których nie
miałabym czego szukać. W odróżnieniu od wielu innych dziewczyn ubieram się raczej prosto
i nie odkrywam ciała przy każdej okazji.
Informacje, które ściągnęłam, nie brzmiały zachęcająco. Pamięć służyła mi dobrze:
na parwowirozę psów nie istniało żadne lekarstwo, ale statystyki dotyczące przypadków
przeżycia dawały pewną nadzieję. Przylgnęłam do niej niczym anakonda.
Dokładnie zza mojego krzesła doleciał głos:
– Hej, Tory. Szukasz sukienki na bal?
Odwróciłam się, zwierając szyki. Byłam celem podobnych żartów przez cały rok, więc
doskonale wiedziałam, co będzie dalej.
Okazało się jednak, że to tylko Hi, który szedł do sąsiedniego stanowiska
komputerowego, ubrany w szkolną marynarkę wywróconą na lewą stronę z wyeksponowaną
niebieską jedwabną podszewką. Hi uważał, że wystarczy nosić wymagany strój – w
jakikolwiek sposób – aby spełnić szkolne zasady związane z ubiorem. Koniec kropka. Władze
miały na ten temat nieco inne zdanie, ale po roku stawiania oporu Hi zwyciężył – nauczyciele
coraz rzadziej zmuszali go, by się podporządkował.
Wciąż się zastanawiałam, dlaczego Hi próbuje igrać z siłą wyższą. Skłonność do buntu
obywatelskiego nie leżała w jego naturze, a jeśli jeszcze wziąć pod uwagę matczyną rękę
Ruth Stolowitski, takie zachowanie wydawało się co najmniej zadziwiające.
Pytany, Hi zazwyczaj odpowiadał, że chce zostać charlestońskim Bajerem
w Bel-Air. Cóż, każdemu według potrzeb.
Trzymając w jednej ręce nadgryzioną kanapkę z klopsikami, drugą zaczął wertować
moje wydruki.
– Świetny pomysł z tą kiecką. – Wyglądało na to, że próbuje wskoczyć na najwyższe
obroty sarkazmu. – Królowa balu musi wyglądać wystrzałowo. Może coś od Very Wang?
A może raczej coś w stylu Lauren Conrad?
– Dzięki – odparłam beznamiętnie. – Ale zakładam, że nadal jesteś moją parą, zgadza
się? Czy akurat gracie tego wieczoru play-offy? Jeśli tak, to zrozumiem. Bez naszej gwiazdy
rozgrywających chłopaki mogą sobie nie poradzić.
– Dam ci znać – rzucił radośnie Hi. – Bardzo możliwe, że będę wtedy jadł kolację
z Kristen Stewart. Albo z Billem Comptonem. W każdym razie z jakimś wampirem, jeszcze
nie wiem z którym.
Pomimo tych głupich żartów cieszyłam się, że go widzę. Mieliśmy identyczne plany
i większość przerw na lunch spędzaliśmy razem. Robienie z siebie durnia udawaniem
najpopularniejszego gościa w szkole było fajniejsze od samotnego opłakiwania braku
znajomych.
I bezpieczniejsze.
Przejrzeliśmy razem kilka stron.
– Nie wygląda to zbyt optymistycznie – zauważył, mniej skłonny do żartów niż jeszcze
przed chwilą.
Miał rację, Coopa czekały trudne zmagania.
Hi przeczytał jeszcze kilka fragmentów, po czym odłożył kartki na biurko.
– A jakieś dobre wiadomości?
– Niewiele – przyznałam, mając na myśli swój notatnik. – Parwowiroza jest jedną
z najbardziej rozpowszechnionych chorób zakaźnych psów. A także najgorszą. W przypadku
szczeniąt ryzyko zgonu jest ogromne. Istnieją szczepionki, ale sfora żyjąca dziko na
Loggerhead pewnie nigdy ich nie dostała.
Hi opadł na krzesło.
– Oczywiście, że nie. – Ugryzł kanapkę i przeżuwając, skinął, żebym kontynuowała.
– Najczęściej spotykany rodzaj parwowirozy ma postać jelitową – wyjaśniłam, wertując
wydruki. – Wszystkie objawy Coopa sugerują, że złapał właśnie to świństwo. Utrata apetytu,
senność, wymioty, biegunka i gorączka.
– No dobra, a jak ten mały szkodnik działa? – wybełkotał Hi z ustami pełnymi mięsa,
sera i sosu marinara.
– Wirus atakuje wyściółkę jelita cienkiego, uniemożliwiając przenikanie składników
odżywczych do krwiobiegu. Poza tym spójrz tu. – Weszłam na stronę o weterynarii. – Taki
parwowirus powoduje niedobór białych krwinek. Kiedy zwierzę słabnie, wirus przedziera się
przez system pokarmowy i powoduje kolejne infekcje.
Na moment urwałam, zanim przeszłam do swojej ulubionej części:
– Według niektórych źródeł śmiertelność w przypadku nieleczonej parwowirozy wynosi
około osiemdziesięciu procent.
Żadne z nas się nie odezwało. Bo nie było o czym gadać.
– Okej, ale gdzie w ogóle Coop zaraził się tą parwowirozą? – zapytał po chwili Hi.
– Sama chciałabym to wiedzieć.
Analizowałam to co najmniej kilka razy i wolałam nie ufać przeczuciu. Karsten nie
zaraziłby Coopa celowo, prawda?
Zepchnąwszy tę myśl na bok, podjęłam temat.
– Musimy być ostrożni. Największe zagrożenie wynika z faktu, że parwowirus bardzo
łatwo się rozprzestrzenia. Na takich rzeczach jak pościel czy klatki może przetrwać nawet
do sześciu miesięcy. Musimy wszystko wyczyścić – ubrania, buty i tak dalej.
– A czy to świństwo przemieszcza się powietrzem? – Hi wyglądał na zaniepokojonego.
– Nie. Zwykle przenosi się przez kontakt z psimi odchodami.
– Świetnie. Zarazki z psiej kupy. Tylko tego nam trzeba. – Reszta jego kanapki
powędrowała prosto do kubła na śmieci. Ja też straciłam apetyt.
– I na tym wniosku zakończmy naszą rozmowę. – Hi wstał z krzesła. – Nie nauczyłem
się jeszcze do testu z hiszpańskiego. – Ruszył leniwym krokiem w kierunku drzwi biblioteki,
gwiżdżąc pod nosem główny motyw z South Parku.
– Przypomnij Sheltonowi, że musimy się spotkać po szkole. – W Bolton Prep mieliśmy
dwie przerwy na lunch; Shelton i Ben jedli na następnej. – Wciąż musimy wytropić naszego
żołnierza.
Nie zapomniałam o F. Heatonie. Miałam nadzieję, że wycieczka do miejskiej biblioteki
pozwoli nam rozwikłać jego zagadkę. Ben mógłby się zająć Coopem, podczas gdy Hi,
Shelton i ja badalibyśmy sprawę nieśmiertelnika.
Nie odwracając się, Hi podniósł rękę i wystawił kciuk. Przekaże.
W myślach raz jeszcze przeprowadziłam inwentaryzację naszej prowizorycznej izolatki.
Musieliśmy wymyć mocnym wybielaczem wszystkie rzeczy Coopa, każdą plamkę jego
wymiocin i odchodów. W zasadzie wszystko, z czym miał kontakt, włączając w to nasze ręce,
ubrania i buty.
Kiedy już dojdzie do siebie – bo nie widziałam innej możliwości – wyszorujemy cały
bunkier, od fundamentów po dach.
Zdawałam sobie sprawę, że opiekowanie się Coopem nie będzie łatwe. Specjaliści byli
jednomyślni – w przypadku stwierdzenia parwowirozy pies powinien natychmiast trafić
do szpitala weterynaryjnego na specjalistyczne leczenie. Dziękowałam opatrzności za
lekarstwa, które ukradliśmy z laboratorium. Z kroplówkami i antybiotykami byliśmy prawie
tak kompetentni, jak weterynarz.
Na każdej stronie zalecano, by zachęcać psa do jedzenia, choć niektóre odradzały
podawanie pokarmów stałych na początku kuracji. Na jednej ktoś sugerował, by ugotować
pacjentowi mieszankę z mięsa mielonego i ryżu, gdy tylko przestanie wymiotować.
Zamierzałam wypróbować ten przepis jeszcze dziś wieczorem.
Nasz plan musiał zadziałać. Nic więcej nie mogliśmy zrobić.
Łzy napłynęły mi do oczu, gdy pomyślałam o szansach Coopa.
Przestań się mazać. Nie będziesz tą dziewczyną, która płacze w bibliotece.
Gdy zamykałam okno przeglądarki, uderzyła mnie myśl: przecież Coop był w połowie
wilkiem. Jak parwowiroza przebiega u mieszańca? Być może fakt, że miał również wilcze
geny, wpływał jakoś na diagnozę?
Przemknęłam palcami po klawiszach. Pięć minut surfowania po Internecie wystarczyło,
by zabić resztki mojego optymizmu. Parwowiroza była równie zabójcza wśród wilków, jak
wśród psów. Mieszane dziedzictwo Coopa niczego nie zmieniało.
Zniechęcona zaczęłam oglądać zdjęcia szczeniąt wolfdogów. Te figlarne małe urwisy
zawsze przywołują uśmiech na moją twarz.
Właśnie przez nie ciągle się do mnie podkradali.
ROZDZIAŁ 17
– A co to za wystawa psów? – usłyszałam jakieś dwa cale od mojego ucha. – To z tego
powodu ominęła cię impreza?
Już drugi raz! Nigdy nie siedź plecami do drzwi!
Gapiłam się w monitor, dopóki mój mentalny program do rozpoznawania głosu nie
zidentyfikował intruza. A wówczas w moim żołądku otworzyła się ogromna przepaść.
Odwróciłam się.
Klęczał przy mnie Jason Taylor, wpatrzony w stronę, którą przeglądałam. Miał na sobie
standardowe regalia królów z Bolton Prep: marynarski sportowy płaszcz z emblematem gryfa,
krawat „wiecznego zwycięzcy” w jaskrawe paski, niebieską koszulę, jasnobrązowe spodnie
i mokasyny. Wszystko równiutko wyprasowane, zawiązane, zmarszczone i wyglancowane.
A także założone właściwą stroną na zewnątrz.
Zamknęłam Firefoxa mniej więcej z prędkością światła. Zbyt wolno.
– Serio, Tory, powinnaś spędzać trochę mniej czasu na pożeraniu wzrokiem kundelków,
a więcej na bujaniu się na łódce. W tym przypadku dosłownie.
Otworzyłam usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. O czym on gadał?
– Przyjęcie na jachcie, Victorio. – W kącikach jego oczu pojawiły się zmarszczki. –
Sobota? SMS? Nie dzwoni? W żadnym kościele?
No jasne!
Może jeszcze kiedyś zmądrzeję. Błagam!
– Przepraszam, ale coś dzisiaj nie kontaktuję. Dzięki za zaproszenie. Jacht wciąż stoi
na wodzie? – zapytałam, siląc się na dowcip.
– Chyba tak. W zasadzie to nie było aż tak odlotowo, więc zbyt wiele nie przegapiłaś. –
Choć zaraz dodał na wpół kpiącym, na wpół surowym tonem: – Ale i tak powinnaś była
przyjechać.
– Przystań nie leży dokładnie o rzut beretem od mojego domu...
– Wiem. Więc co tam ostatnio słychać na Wyspie Gilligana? – Jason klapnął na to samo
krzesło, na którym siedział Hi.
Wydawał się osobliwie nonszalancki, ale przypomniałam sobie, że Jason należy do tych
miłych facetów.
– Jazda bez trzymanki. A jak tam w Mount Pleasant?
– Po staremu.
Klan Taylorów miał posiadłość w Old Village, jednej z najbardziej eleganckich dzielnic
przedmieścia bogaczy. Na terenie ich majątku znajdowała się prywatna przystań, która
wychodziła na zatokę Charleston. Nie najgorzej.
Wskazując palcem na ekran, Jason zmienił temat.
– Dlaczego oglądasz album ze zdjęciami... wolfdogów? Zaraz, chwila. Co to są w ogóle
wolfdogi?
Świetna robota, geniuszu. Posunięcie godne superprzestępcy.
Czy dziennikarze trąbili już w telewizji o wyspiarskiej aferze i porwaniu szczeniaka? Nie
miałam pojęcia. A mimo to, proszę bardzo – oglądałam zdjęcia szczeniąt na publicznym
komputerze.
Idiotka. W odróżnieniu od Jasona, który potrafił dodać dwa do dwóch.
– Och, takie tam – rzuciłam, ale chyba zabrzmiało to zbyt swobodnie.
Weź się w garść!
– Serio, nie mam pojęcia, co to było – skłamałam. – Szukałam informacji o wilkach.
Do referatu z angielskiego.
Zupełny bełkot. Moja improwizacja była do kitu.
Jason stracił zainteresowanie.
– Szkoda, że nie z biologii, bo moglibyśmy popracować razem. – Uśmiechnął się do
mnie zawadiacko.
O rany.
Pomimo że Jason był uczniem wyższej klasy, chodziliśmy razem na kurs z biologii.
Przydzielono mnie do jego grupy podczas pierwszego dnia w szkole. Sytuacja
pierwszoroczniaka
na zaawansowanym kursie z pewnością nie jest godna pozazdroszczenia. Na szczęście dla
mnie na te zajęcia chodzili również Hi i Ben.
W pewnym sensie Jason był moim najważniejszym sprzymierzeńcem w Bolton Prep.
Wyglądało na to, że mnie lubi, dzięki czemu inne dupki trzymały się ode mnie z daleka.
A w każdym razie w jego obecności.
Ostatnio jednak przejawiał bardziej bezpośrednie zainteresowanie moją osobą i z jakichś
niewyjaśnionych przyczyn sprawiał, że zaczynałam się przy nim denerwować. Jason był
świetnym gościem, ale jednak nie w moim typie.
Za to jego kolega, Chance...
Jason wyrwał mnie z zamyślenia.
– I co będziesz pisać o tych swoich czworonożnych przyjaciołach? Może o poezji wycia
do księżyca?
Poszukiwanie ciętej riposty zostało przerwane przez pojawienie się nowych gości.
Niech to szlag. Z deszczu pod rynnę.
– Jason, idziesz? – rzuciła Courtney Holt, chuda i głupia jak but z lewej nogi blondynka.
Zdumiałam się, że w ogóle znalazła drogę do biblioteki. Była ubrana w strój cheerleaderki,
choć tego dnia nikt nie grał. Klasyka.
I nie była sama.
– Idziemy obczaić nową beemkę Madison. – Ashley Bodford miała na opalonym
ramieniu torebkę od Prady. Wolną ręką odrzuciła z twarzy kosmyk idealnych czarnych
włosów. – Stary wreszcie przestał truć jej dupę o oceny.
Obok Ashley szła Madison Dunkle, również blondynka, lecz wyłącznie dzięki
niestrudzonym i kosztownym wysiłkom. Kolczyki, które miała w uszach, prawdopodobnie
były warte więcej niż mój dom.
Razem tworzyły żywy obraz starannie wyprodukowanej perfekcji. W myślach
nazywałam je Puszczalskim Trójnogiem.
Trójnóg uśmiechnął się do Jasona, w ogóle nie rejestrując mojej obecności. Za duże
obciążenie dla szarych komórek.
– Czemu nie – odparł Jason. – Madison nie dostała nowego wózka od... niech no
pomyślę... zeszłego semestru? – Odwrócił się do mnie i powiedział coś niespodziewanego: –
Tory, chcesz obejrzeć nowy samochód Madison?
Trójnóg zamarł, ozdabiając każdą z twarzy wyrazem osłupienia, wstrętu i rozdrażnienia.
Równie dobrze Jason mógłby puścić bąka.
Zwalczywszy pokusę, by wpełznąć pod jakiś kamień, powtórzyłam w myślach
przyrzeczenie: uważaj na swój tyłek.
Myśl szybciej.
– Och, nie, dzięki, ale chyba nie dam rady... – Język mi się plątał. – Muszę to skończyć.
Z tymi wilkami. Muszę się dowiedzieć, gdzie śpią. I co jedzą.
Cisza.
– Normalnie, na obiad – uściśliłam.
Postanowiłam zamknąć gębę. Rzadko robiłam z siebie aż takiego głupka.
Trójnóg nie spuszczał ze mnie wzroku.
– Wilki? – zachichotała Courtney. – Może jesteś jedną z tych hipisowskich lasek, które
się nie depilują i mieszkają w lasach?
– Nie, nie, ona mieszka na wyspie – parsknęła Ashley. – Twój ojciec to kapitan kutra
albo coś w tym rodzaju, zgadza się?
– Biolog morski – poprawiłam ją, czerwona z zażenowania. – Pracuje na Uniwersytecie
Charleston.
Ignorując ich pogardliwe spojrzenia, zwróciłam się bezpośrednio do Jasona:
– Dzięki, ale najpierw muszę to skończyć.
– Skoro tak mówisz. – Jason nachylił się i szepnął mi do ucha, zasłaniając usta dłonią: –
Ja też nie mam ochoty iść.
– No chodź, Jason. – Madison uśmiechnęła się słodko. I sztucznie jak manekin. –
Kociaczek musi dokończyć referat. Nie powinniśmy zawracać jej głowy.
– Dzięki – odparłam tępo. – Podobają mi się twoje buty.
– No jasne, że ci się podobają. To Ferragamo.
Auć.
Nagle do rozmowy wtrącił się kolejny nieproszony gość:
– Wygląda na to, że jesteśmy w bibliotece. – Południowego akcentu Chance’a
Claybourne’a nie dało się pomylić z niczyim innym. – Czy ktoś może mi to wyjaśnić?
Wydawało mi się, że Maddy dostała nowe auto do paradowania po mieście?
Miałam wrażenie, że serce zaraz wyskoczy mi z piersi. Kiedy w pobliżu był Chance,
czułam się jak w towarzyskim oku cyklonu Bolton Prep. A wokół żadnego wyjścia
awaryjnego...
Chance nosił taki sam mundurek, jak wszyscy. Większość facetów przypominała w nim
małych chłopców w obciachowej marynarce i krawacie tatusia, ale nie on. O nie, z pewnością
nie Chance.
Jeśli Jason był dniem, Chance był nocą. Typ mrocznego przystojniaka: czarne,
profesjonalnie zmierzwione włosy, głębokie brązowe oczy pod gęstymi brwiami... Kapitan
drużyny lacrosse, zbudowany niczym koń wyścigowy.
Krótko mówiąc, ciacho.
Jako syn Hollisa Claybourne’a, senatora stanowego i magnata farmaceutycznego,
Chance miał najrozleglejsze znajomości ze wszystkich uczniów Bolton. Claybourne’owie,
arystokracja Charlestonu z dziada pradziada, od ponad dwóch wieków byli właścicielami
rezydencji przy Meeting Street. Do ich przodków zaliczali się burmistrzowie, gubernatorowie,
a nawet kandydat na wiceprezydenta. O tak – w żyłach Claybourne’ów płynęła błękitna krew,
i to bez parszywych domieszek.
Historia samego Chance’a również była legendarna. Jego mama, Sally Claybourne,
zmarła przy porodzie, zostawiając ojca z obowiązkiem samotnego wychowania syna.
W przypadku Hollisa termin „surowy” nie oddawał nawet w połowie stanu faktycznego.
Pogłoski mówiły, że staruszek trzymał Chance’a na bardzo krótkiej smyczy.
Dla większości dziewczyn z Bolton Prep liczyły się tylko dwa słowa: jedyny
spadkobierca. W dniu najbliższych urodzin Chance miał odziedziczyć rodzinną fortunę. W
wieku prawie osiemnastu lat był niczym rakieta kosmiczna gotowa do startu.
– Jason gada z tą kujonką z łodzi – wyjaśniła Courtney zdecydowanie zbyt słodkim
tonem. – O jakichś wilkołakach.
Dobry Boże...
Ratunek przyszedł ze strony dziewczyny Chance’a, Hannah Wythe. Podziękowałam
w duchu za jej przybycie. Długie kasztanowe włosy, jasnozielone oczy – krótko mówiąc,
laska nie z tej ziemi. Co ciekawe jednak, Hannah wydawała się nieświadoma swojej urody.
Cecha, którą bardzo w niej ceniłam.
Chance objął ją w talii, przyciągnął i pocałował w policzek, nawet na chwilę nie
spuszczając ze mnie wzroku. Czułam się jak zbłąkany pies, obserwowany podejrzliwie przez
porannego biegacza.
Hannah uchodziła za najpopularniejszą dziewczynę w szkole, choć dla odmiany w jej
przypadku była to pozycja całkowicie zasłużona. Ciepła jak słońce na Południu, nigdy nikogo
nie obgadywała. W klasie zwykle skupiała się na swoich zadaniach, więc nie miałyśmy okazji
zbyt wiele porozmawiać, ale zawsze traktowała mnie życzliwie.
Hannah i Chance byli ze sobą trzy lata i bez wątpienia stanowili królewską parę Bolton.
Ich wspólna przyszłość stanowiła temat niezliczonych plotek, a ludzie robili zakłady
dotyczące daty zaręczyn.
– Moja wina, Chance. – Jason jak zwykle był dyplomatą. – Chciałem się tylko
przywitać.
Tory chodzi na biologię ze mną i z Hannah, jesteśmy w tej samej grupie.
– Nie ma sprawy. O ile pamiętam, zaprosiłeś pannę Tory na imprezę w zeszły weekend,
zgadza się?
Jason przytaknął.
Chance ukłonił się nisko w swoim typowym prześmiewczo-arystokratycznym stylu.
– Miło mi panią poznać, panno Tory. Bardzo mi przykro, że nie mogła pani przybyć. Czy
dołączy pani do nas dziś po południu?
Trójnóg milczał jak zaklęty. Nikt nie kłócił się z Chance’em Claybourne’em, ale miałam
wrażenie, że ich nieprzyjazne spojrzenia przewiercają mnie na wylot.
– Dzięki – odparłam – ale jestem uziemiona. Może następnym razem?
– Następnym razem? – parsknęła Ashley. – A o której odchodzi ostatnia barka? –
Madison i Courtney zachichotały złowieszczo.
– Wystarczy – rzucił stanowczo Jason. – Przestańcie jej dokuczać.
Złośliwe uśmieszki spłynęły im z twarzy, ale wiedziałam, że gdy tylko znajdą się na
osobności, nie zostawią na mnie suchej nitki. Mendy.
Chance zmarszczył brwi, poza tym jednak sprawiał wrażenie obojętnego. Zerknął na
zegarek, zaczynając się niecierpliwić. Hannah obdarzyła mnie współczującym spojrzeniem,
ale postanowiła nic nie mówić.
– Przepraszam za nie, Tory – odezwał się Jason. Wydawał się szczerze przejęty, jakby
czuł się współwinny. – Do zobaczenia jutro na zajęciach.
– Jasna sprawa. – Pomachałam mu na pożegnanie. Żenada. – Na razie. Bawcie się
dobrze.
Madison i jej skrzydłowe ruszyły do wyjścia, ignorując niższą formę życia, ale Chance i
Hannah uśmiechnęli się, zanim odeszli. Kilka sekund później byłam sama.
Położyłam głowę na biurku.
Byle do dzwonka.
ROZDZIAŁ 18
Trzecia po południu zastała mnie na głównych schodach Bolton Prep, gdzie niecierpliwie
czekałam na Hi i Sheltona. Jak zwykle się spóźniali. Towarzystwa dotrzymywały mi dwa
granitowe lwy strzegące kamiennej budowli w stylu gotyckim, ustawione w pozach
budzących autentyczną grozę.
Nuciłam piosenkę bez słów i melodii. Należę do tych, którym słoń nadepnął na ucho.
Pogoda była dość przyjemna – na niebie ani jednej chmurki, dwadzieścia kilka stopni.
Dziedziniec tętnił pieśnią wróbli i kardynałów.
Architekci krajobrazu cały rok pracowicie obsiewają trawniki, przystrzygają żywopłoty
i dbają o roślinność, by zamienić teren szkoły w widok prosto z pocztówki. Ścieżki wiją się
między nakrapiającymi główny dziedziniec drzewami, skalnymi ogródkami, kamiennymi
ławami i wokół niewielkiego stawu. Wizualnie okolica jest po prostu olśniewająca – rodzice
opłacający czesne nie zgodziliby się zresztą na nic gorszego.
Kampus zajmuje cały kwartał południowo-zachodniego nabrzeża Charlestonu, tuż przy
koniuszku półwyspu. Kosztowne grunty. Teren szkoły jest otoczony wysokim na jakieś
dziesięć stóp ceglanym murem, a wjazdu chronią kute żeliwne bramy przyozdobione
miedzianymi gryfami.
Za kampusem biegnie prosto na wschód ulica Broad Street, która przecina samo serce
starówki Charlestonu, a w odległości krótkiego spaceru znajduje się Bateria, gdzie okoliczne
dzieciaki mogą się wspinać na rozbrojone działa. Na najwspanialsze posiadłości miasta
można się natknąć dosłownie tuż za rogiem.
Nieco dalej na północ leży przystań – centrala jachtowa. Aby dotrzeć do Moultrie Park
lub Colonial Lake, wystarczy przejść kilka przecznic. Przycupnięta między tymi atrakcjami,
z oknami wychodzącymi na zatokę, James Island i miejscowy Country Club, stoi nasza
szkoła.
Taka lokalizacja zasługuje na tylko jedno określenie: pierwszorzędna.
Chłopcy wreszcie się pojawili. Hi zaczął przepraszać, tłumacząc, że zapodział swojego
iPhone’a. Wszystko jedno. Szczerze mówiąc, całkiem miło spędziłam czas z dwoma
granitowymi kociakami.
Ponieważ pogoda dopisywała, wybraliśmy malowniczą trasę – Broad Street.
Wiosną całe Charleston przypomina gigantyczny ogród, a każda przecznica stara się
przyćmić swym blaskiem sąsiednią. Gałęzie dębów i wysokie oleandry wiszą nad
zacienionymi ulicami, ich zapach miesza się z aromatem azalii, begonii i żółtego jaśminu, nad
trawnikami nachylają się kwitnące derenie i judaszowce. Z każdej strony atakują jaskrawe
kolory i intensywne zapachy.
– Nie mogę się przyzwyczaić do tych głupkowatych domów – skomentowałam złośliwie
podczas naszego spaceru.
– Kochaniutka, nie czepiaj się stylu mojego miasta – odparł Hi, przeciągając samogłoski
w imitacji południowego akcentu. – Ma swój unikalny smak.
– Unikalny smak? – parsknęłam. – Kto stawia domy bokiem do ulicy?
W Charleston starsze domy są długie i wąskie, z węższą stroną ustawioną równolegle
do chodnika. Drzwi skierowane w stronę ulicy wychodzą na długie ganki, nazywane
piazzami. Zwykle te jedno- i dwupiętrowe budynki są wyposażone w wielokondygnacyjne,
osłonięte balkony, z których rozciąga się widok na dziedziniec bądź ogród.
Miejscowi twierdzą, że ten styl narodził się z oszczędności, ponieważ podatek
od nieruchomości obliczano tu niegdyś na podstawie szerokości budynku mierzonego od
strony ulicy. Bardziej prawdopodobne wyjaśnienie? Wybrzeże Karoliny jest gorące. Domy
odwrócone w kierunku południowo-zachodnim wyłapują bryzę zatoki, a długie ganki chronią
okna przed zabójczym słońcem.
Osobiście wolę anegdotkę z podatkami.
Na Meeting Street zerknęłam w prawo. Trochę dalej na południe, w pobliżu Baterii,
majaczyła posiadłość Claybourne’ów. Poczta Chance’a przychodziła na jeden z najbardziej
luksusowych adresów w mieście. W dzielnicy bogaczy.
Skręciwszy w lewo, minęliśmy ratusz i białą iglicę kościoła episkopalnego św. Michała.
Nasza trasa przechodziła przez centrum dzielnicy handlowej Charlestonu. Szerokie witryny
prezentowały najmodniejsze ubrania, a restauratorzy nawoływali z drzwi swoich lokali,
żebyśmy weszli do środka.
Podążając dalej Meeting Street, przeszliśmy przez stare targowisko, często nazywane
targowiskiem niewolników, choć ludzi nigdy tu nie sprzedawano. Teraz znajduje się tu znany
na całym świecie kiermasz pod gołym niebem.
Czarnoskóre kobiety afrykańskiego pochodzenia, posługujące się językiem gullah,
wyplatały na chodnikach kosze z trawy, licząc na kilka dolarów od zamiejscowych. Turyści
w czapeczkach i tenisówkach oglądali błyskotki i wyroby rękodzielnicze porozkładane
na straganach. Nieco wyżej, przed wejściem do Hyman’s Seafood, stał ogonek głodomorów
liczących na ciepły posiłek.
Osiem przecznic dalej dotarliśmy wreszcie na Calhoun Street, do głównego oddziału
Biblioteki Publicznej Charlestonu. Zbudowany w 1998 roku gmach biblioteki to nowoczesne
połączenie cegły i sztukaterii.
Przeszliśmy przez jasno oświetlony dziedziniec do biura informacyjnego, którym
zarządzał niski mężczyzna o szczurzej twarzy. Chudy, na oko może trzydziestopięcioletni,
miał czarne, nasmarowane oliwką włosy z idealnym przedziałkiem. Nosił brązową kamizelkę
włożoną na beżową koszulę i żółty krawat z wymyślnym kwiatowym wzorem. Tego
najnudniejszego chyba zestawu garderoby, jaki kiedykolwiek widział świat, dopełniały
brązowe sztruksy.
– Mogę wam w czymś pomóc, dzieci? – Rozdrażnienie ściągnęło i tak wąską twarz
Szczurogębego. Przyciskał do piersi egzemplarz Bitwy o Ziemię.
Czas się trochę podlizać.
– Tak, proszę pana – zaświergotałam. – Bardzo na to liczę. Mamy tu pewien problem
badawczy, a mój nauczyciel powiedział mi, że tylko pracownicy Biblioteki Publicznej są na
tyle mądrzy, żeby mi pomóc.
Szczurogęby zareagował na moje pochwały głośnym sapnięciem, więc postanowiłam
kontynuować w tym samym tonie:
– Wiem, że ma pan teraz o wiele ważniejsze zajęcia, ale czy zechciałby pan poświęcić
nam chociaż chwilę?
Szczurza twarz pojaśniała.
– Ależ oczywiście, nie ma problemu! Nazywam się Brian Limestone. – Odłożył swoją
książkę. – A ty?
– Tory Brennan. A to moi przyjaciele, Shelton i Hiram.
– Miło mi was poznać. Dobrze, a więc jakiej pomocy potrzebujecie, drogie dzieci?
– Znaleźliśmy stary nieśmiertelnik – wyjaśniłam. – Chcielibyśmy zwrócić go
właścicielowi. Pomyśleliśmy, że właśnie tak należy postąpić.
– Cudownie! Co za sprytne, wyjątkowe dzieciaki! – Limestone zerwał się z krzesła
i okrążył biurko. – Mam pewien pomysł. Chodźcie! – Popędził w stronę schodów, zmuszając
nas do przyspieszenia kroku. Weszliśmy na drugie piętro, do pomieszczenia oznaczonego
jako „Archiwum Karoliny Południowej”.
– Proponuję, żebyście zaczęli tutaj – poinstruował nas. – Możecie sprawdzić, czy wasz
żołnierz był obywatelem hrabstwa Charleston. Katalogi sięgają aż do 1782 roku, książki
telefoniczne do 1931. – Powiódł dookoła ręką. – Gdyby jednak okazało się, że to nie
wystarczy, na mikrofilmach znajdziecie większość lokalnych gazet. Najstarsze dzienniki są
datowane na 1731 rok.
Rozejrzałam się po sporym pomieszczeniu. Wyglądało na to, że nie będzie łatwo, ale
w Internecie zapytanie „F. Heaton” generowało przytłaczającą liczbę trafień. Żmudne
przetrząsanie miejscowej dokumentacji wydawało się całkiem rozsądnym planem.
– Niezmiernie panu dziękuję, panie Limestone – powiedziałam z przesadnym naciskiem.
– Jest pan genialny. Gdyby nie pan, nie dalibyśmy sobie rady. – Szeroki uśmiech. – Zdaje się,
że to robota wprost stworzona dla nas!
– Zawołajcie mnie, gdybyście czegokolwiek potrzebowali – zaofiarował się Limestone.
– Cóż za urocze dzieci – stwierdził, drobnymi kroczkami wychodząc z archiwum.
Nawet nie zdążył porządnie zamknąć za sobą drzwi, kiedy Hi wypalił:
– Och, panie Limestone, dzięki Bogu, że pana znaleźliśmy! Posikałabym się w majtki,
gdyby nie pan! – Udał, że omdlewa w ramiona Sheltona, po czym obaj wybuchnęli
śmiechem, przyciągając krzywe spojrzenia innych czytelników.
– Mordy w kubeł – burknęłam, chichocząc. – Najważniejsze, że podziałało!
Znów się rozejrzałam, niepewna, gdzie powinnam zacząć.
Zapowiadało się długie popołudnie.
ROZDZIAŁ 19
Dwie godziny później górę wzięła frustracja.
Wertowanie książek adresowych i telefonicznych nie przyniosło żadnych rezultatów. To
samo, jeśli chodzi o akty urodzenia i zawarcia małżeństwa. Zaczynałam godzić się z faktem,
że F. Heaton jednak nie pochodził stąd.
Hi przerzucił się na źródła internetowe, ale guzik znalazł; Shelton przedzierał się przez
nekrologi w gazetach, szukając igły w stogu siana. Nasza wiara w sukces sięgnęła dna.
Nazwisko Heaton było po prostu zbyt popularne, by odszukać właściwego człowieka bez
dodatkowych informacji.
Została nam już tylko jedna, wyjątkowo marna szansa. Westchnąwszy, zaczęłam
kartkować rejestr sierocińca w Charlestonie. Lepsza marna szansa niż żadna.
Ten najstarszy sierociniec w Stanach Zjednoczonych został w 1951 roku zrównany
z ziemią przez władze stanowe. Zgodnie z prawem wszelkie akta należało przechowywać
przez siedemdziesiąt pięć lat, co oznaczało, że najstarsze dokumenty w archiwum sięgały
1935 roku. Nie liczyłam na zbyt wiele.
Kiedy więc w moje ręce trafiła zatęchła teczka z opisem Francis P. Heaton, z wrażenia
zaniemówiłam. Pobiegłam z nią do stolika.
– Chłopaki! Chyba coś znalazłam! – Nie musiałam się już martwić ściszaniem głosu,
bo zostaliśmy w archiwum sami.
Shelton i Hi przylgnęli do mnie, a ja otworzyłam teczkę – pierwszy trop tego dnia.
Jej zawartość prezentowała się dość mizernie. Zaledwie dwa dokumenty – ten na górze
wyglądał na standardowy formularz rejestracji. Zaczęłam przeglądać bardzo skromne
informacje:
Imię i nazwisko: Francis P. Heaton
Data urodzenia: 1934
Rodzice/krewni: Nieznani
Data przyjęcia do sierocińca: 15 lipca 1935
Okoliczności przyjęcia: Dziecko znaleziono na schodach sierocińca
– Zostawili go na cholernych schodach? – jęknął Shelton. – Trzeba nie mieć serca.
– W końcu to były czasy wielkiego kryzysu – zauważył Hi. – Gospodarczego
i psychicznego.
– Wystarczy – uciszyłam ich. – Jest tego więcej.
Pod standardową informacją wypisaną na maszynie znajdowało się kilka wersów
odręcznego, staromodnego pisma:
Niemowlę porzucono przed wejściem do sierocińca w nocy 15 lipca 1935 roku.
Do powijaków przyczepiono karteczkę, na której znajdowało się imię i nazwisko dziecka.
W toku śledztwa nie udało się uzyskać żadnych informacji na temat jego biologicznych
rodziców, w związku z czym Komisja postanowiła przejąć obowiązek opieki nad Francisem
P. Heatonem jako podopiecznym stanu Karoliny Południowej.
– Myślisz, że to nasz koleś? – zapytał Shelton. – Francis byłby w czasie wojny
wietnamskiej po trzydziestce.
– Bardzo możliwe – stwierdził Hi. – Co jest dalej?
Drugi dokument okazał się najzwyklejszą kartką z notesu. Odwróciłam ją i na drugiej
stronie znalazłam odręczną notatkę w formie zapisu z dziennika.
Na samym szczycie znajdowała się data: 24 listopada 1968. Charakter pisma, choć już
nie tak wyraźny, zgadzał się z tym z pierwszego dokumentu – a zatem notatkę musiała
sporządzić ta sama osoba, która przeszło trzydzieści lat wcześniej wypełniła formularz
rejestracyjny.
Okropne wieści na Święto Dziękczynienia. Frankie Heaton zginął w zeszłym
miesiącu podczas walk w delcie rzeki Mekong. Od wielu lat nie przychodziły od niego żadne
wieści. W „Gazette” ukazał się reportaż – podobno Frankie walczył bardzo dzielnie, gdy
ginęli wszyscy jego koledzy z oddziału.
Przygryzając wargę, zmuszałam się do czytania.
Co za tragiczna wojna! Pęka mi serce, kiedy myślę o córce Frankiego, Katherine.
Ma dopiero szesnaście lat, jej matka nie żyje, a teraz sama została sierotą. Niech dobry Bóg
ma w opiece duszę Frankiego i czuwa nad jego dzieckiem.
Pod notatką widniał nieczytelny podpis.
Wpatrywaliśmy się w zapiski w zupełnym milczeniu. Pierwszy odezwał się Shelton:
– Co to jest „Gazette”?
– Dziennik, który ukazywał się w Charlestonie na początku lat siedemdziesiątych –
odparł Hi.
– Wydaje mi się, że Frankie to rzeczywiście nasz facet. – Shelton sprawiał wrażenie tak
przygnębionego, jak sama się czułam. – Ale jeśli zginął w delcie Mekongu, jak jego
nieśmiertelnik znalazł się na Loggerhead Island?
– W 1968 jego córka miała szesnaście lat. – Hi zaczął liczyć w pamięci. – Teraz miałaby
pięćdziesiąt osiem.
– W takim razie nieśmiertelnik należy do niej – oświadczyłam stanowczo. – Musimy
odnaleźć Katherine i przekazać go w jej ręce.
Hi przytaknął.
– Spróbujmy przez Google. Mamy pełne dane, może tym razem się uda.
Odszedł razem z Sheltonem do stanowiska komputerowego, chcąc czym prędzej wyrwać
się z mojej orbity emocjonalnej. Nie poszłam za nimi. Ogarnął mnie nieopisany smutek –
większy, niż się spodziewałam.
Pomimo dzielących nas dekad połączyłam się w bólu z córką Francisa Heatona.
Doskonale wiedziałam, jak to jest, gdy traci się matkę, a ona na dodatek straciła ojca. Świat
potrafi być czasem okrutny.
A Francis? Dziecko porzucone przed drzwiami sierocińca wyrosło na mężczyznę, który
walczył za ojczyznę i za swoją odwagę zapłacił najwyższą cenę. Słowa nie potrafiły wyrazić
mojego smutku.
– Tory! – rzucił podekscytowanym głosem Shelton. – O kurczę, tylko spójrz na to...
Po przeczytaniu zawartości ekranu przeżyłam drugi szok.
Czy naprawdę może być jeszcze gorzej?
Po wpisaniu słów kluczowych w Google Shelton znalazł stronę poświęconą zaginionym
osobom. Zgodnie z zamieszczoną tam informacją szesnastoletnia Katherine Heaton zniknęła
bez śladu z Charlestonu w 1969 roku.
Wyparowała. Przepadła.
– To na pewno nie jest rzetelne źródło – stwierdziłam, oglądając stronę. – Stab Network?
Co to w ogóle za idiotyczny blog?
– Na pewno nie CNN – zgodził się Hi. – Sprawdź podstronę ze źródłami.
Choć autor notki zamieścił listę źródeł, żaden z linków nie działał. W tekście znajdowały
się jednak cytaty z artykułu opublikowanego w „Gazette”.
Popędziliśmy do czytnika mikrofilmów. Shelton odnalazł i założył na szpulę rocznik
„Gazette” z 1969. Przez następną godzinę staliśmy ściśnięci przy czytniku, zachłannie
wczytując się w sagę Katherine Anne Heaton.
Zniknięcie Katherine przyciągnęło uwagę całego Charlestonu. 24 sierpnia 1969 roku ta
młoda dziewczyna wyszła z domu, zmierzając w kierunku przystani na Ripley Point. Nigdy
więcej jej nie widziano. Policja przez całe tygodnie przetrząsała okolicę, ale bez rezultatów.
Poszukiwania odwołano w połowie września.
Podczas śledztwa w „Gazette” pojawiło się kilka artykułów na temat Katherine. Dorastała
w West Ashley, skromnej dzielnicy położonej na wschód od półwyspu. Uczyła się w St.
Andrews Parish High School, uzyskując świetne stopnie, zdobyła nawet wyróżnienie w
naukach ścisłych. Jej przyjaciele twierdzili, że po ukończeniu szkoły zamierzała podjąć studia
na Uniwersytecie Charleston.
Przeglądałam kolejne wydania „Gazette”, tydzień po tygodniu, rozpaczliwie marząc
o szczęśliwym zakończeniu. Na darmo. Historia Katherine po prostu się urwała.
Aż nagle – sensacja.
W październiku tego samego roku „Gazette” opublikowała na pierwszej stronie artykuł
przedstawiający sylwetki mieszkańców Charlestonu, którzy zginęli podczas wojny w
Wietnamie. Znajdował się wśród nich Francis „Frankie” Heaton. Autor artykułu przypomniał,
że Frankie Heaton był ojcem zaginionej Katherine Heaton. Podobno policja nadal nie trafiła
na żaden trop w jej sprawie.
– Chłopaki, słuchajcie! Według jakiejś ciotki Katherine dziewczyna nosiła
nieśmiertelnik ojca, by uczcić jego pamięć.
– Bingo! – Shelton zagwizdał. – Znaleźliśmy właściwego Heatona. Założę się, że to
Katherine zgubiła nieśmiertelnik na Loggerhead.
– Tylko skąd się tam wzięła? – zastanawiałam się na głos. – Jej notka biograficzna
sugeruje, że raczej nie była amatorką imprez na wyspach.
– Znaleźli ją w końcu? – zapytał Hi.
– Nie w 1969. – Shelton schował rolkę do pojemnika. – Przechodzimy do 1970?
– A niech mnie, ależ z was pracowite dzieciaki! Znaleźliście coś?
Odwróciliśmy się jednocześnie na dźwięk głosu Limestone’a.
– Tak, proszę pana, całkiem sporo, ale mamy kilka pytań.
– Wyśmienicie. Niedługo zamykamy bibliotekę, ale może jakoś wam pomogę.
Shelton przejął dowodzenie.
– Czy słyszał pan kiedykolwiek o zaginionej dziewczynie, Katherine Heaton?
Oczy Limestone’a zalśniły, ale już po chwili przygasły.
– Co powiedziałeś? – Jego marudny głos wydawał się o oktawę wyższy.
– Katherine Heaton – powtórzył Shelton. – Miejscowa dziewczyna, która zaginęła
w latach sześćdziesiątych. Jej tato był żołnierzem w Wietnamie. Słyszał pan o niej?
– Przykro mi, ale nie mogę wam pomóc. – Nagle stał przed nami zupełnie inny Brian
Limestone. Zniknął cały entuzjazm, a jego miejsce zajął niepokój. – Muszę teraz zamknąć to
pomieszczenie, więc gdybyście byli tak mili...
– Proszę wybaczyć, że zawracamy panu głowę – próbowałam go uspokoić. – Po prostu
chcielibyśmy wiedzieć, co się stało z Katherine. Utknęliśmy w tych starych artykułach z
gazet. Czy mógłby nam pan pokazać, gdzie znajdziemy coś więcej?
– Nie, nie mógłbym. Jestem bardzo zajęty. Wydawało mi się, że pracujecie nad
zadaniem domowym. – Kościsty palec wskazał drzwi. – Proszę wyjść. Będziecie musieli
wrócić kiedy indziej.
Wymieniliśmy spojrzenia – Limestone chciał nas spławić. Zdezorientowani zebraliśmy
nasze rzeczy i w pośpiechu wyszliśmy na zewnątrz.
Kiedy znaleźliśmy się na ulicy, spojrzałam w stronę budynku. Limestone stał w wejściu,
uważnie nas obserwując.
– Co to miało być? – zapytałam. – Zły brat bliźniak? Nie mógłby trochę wyluzować?
– Powaga – zgodził się Shelton. – Wystarczyło, żebym ja o coś zapytał, a facet zamienił
się w patentowanego dupka.
– Ci bibliotekarze – stwierdził Hi – wszyscy nienawidzą bliźnich. Całe szczęście, że nie
otworzyłem swojej żydowskiej gęby.
– Co racja, to racja – zaśmiał się Shelton. – Pewnie facet właśnie przywdziewa
prześcieradło i kaptur, salutując nazistowskiej fladze! Rasista.
Wyszczerzyłam się szeroko.
– Wielkim fanem kobiet też chyba nie jest.
Oczywiście robiliśmy sobie głupie żarty. Cokolwiek napadło Briana Limestone’a,
na pewno nie był to brak tolerancji.
Rozbawienie szybko jednak minęło, zagłuszone przez obawy. Przestraszyła mnie tak
gwałtowna zmiana postawy bibliotekarza.
Przypomniałam sobie jego twarz na chwilę przed tym, jak zmienił się w palanta.
Ten wyraz...
Czy to mógł być... strach?
ROZDZIAŁ 20
W drodze powrotnej promem na wyspę moje ciało zasypiało.
Ciało, ale nie umysł. Jednym okiem cały czas kontrolowałam otoczenie i moje miejsce
na ławce pomiędzy Hi i Sheltonem.
Mało brakowało, a nie zdążylibyśmy na prom. Na szczęście ojciec Bena zaczekał
dziesięć minut, zanim ruszył w ostatni rejs z miasta.
Zmierzch powoli ustępował przed ciemnością nocy, gdy płynęliśmy przez kanał
zasłaniający brzeg, zatokę i Fort Sumter.
Moja senna psychika błądziła między wizjami i wspomnieniami, uśpiona, lecz
jednocześnie dziwnie świadoma.
W tym śnie szłam głęboko w las, w ciemnościach, byłam sama. Chłód nocnego
powietrza przenikał do szpiku kości.
Nie bałam się, ale czułam niepohamowany przymus, by czegoś szukać. Choć trudna
do zdefiniowania, ta potrzeba wydawała się wszechogarniająca. Doskwierał mi brak
wielkiego, nieodzownego czegoś, a mój los zależał od tego, czy to coś odnajdę, czy nie.
Potrzebowałam tego, ale nie wiedziałam, co to jest.
Między drzewami, przy samej ziemi aż do wysokości kolan, unosiła się gęsta mgła.
Blady blask księżyca próbował przebić się przez mrok, ale z marnym skutkiem. Bez żadnej
orientacji w terenie, błądząc chwiejnym krokiem wśród oparów, przepatrywałam wytężonym
wzrokiem otoczenie w poszukiwaniu wskazówek. I nic.
Bezkształtna potrzeba narastała: tropić, określać, pytać. Tylko jak brzmiało pytanie?
Po kilku dalszych jardach niepewnego marszu zatrzymałam się. Znałam to miejsce.
Polanka, na której spotkałam Y-7. To właśnie tu znalazłam nieśmiertelnik.
Mój umysł przemierzał samo serce Loggerhead.
Głęboko w podświadomości odezwał się jakiś głos. Co mówił? Nie rozumiałam
przesłania.
Rozejrzałam się instynktownie. Gęste kłęby mgły zakrywały poziom drzew. Musiałam
patrzeć niżej, zbadać ziemię.
W tej zupie nic przecież nie znajdę.
Jakby na mój znak mgła rozstąpiła się i odpłynęła z polany. Zamarłam, zdezorientowana.
Aż w końcu przyszło zrozumienie.
Ja śnię. Mogę robić wszystko, co zechcę.
Zastanawiałam się, czy nie uciec od tych fantazji. Wiedziałam, że mogę, ale instynkt
kazał mi zostać, dawał do zrozumienia, że podświadomość chce mi coś przekazać.
Mój umysł przeszukiwał krajobraz snu. Polana wyglądała dokładnie tak, jak ją
zapamiętałam. Przeszłam z jednego końca na drugi, szukając czegoś – czegokolwiek –
co zwróciłoby moją uwagę. Wciąż nic.
A może chodzi o samą polanę?
Wzleciałam wysoko w powietrze, a na wysokości jakichś pięćdziesięciu jardów
obróciłam się, by spojrzeć w dół. Trwałam zawieszona w pustce bez żadnego oparcia,
spoglądając na ziemię.
Zbyt ciemno.
Przyzwałam światło dnia – jaskrawy blask rozpędził cienie. Skąpana w promieniach
słońca polana wyglądała dokładnie tak, jak podczas naszej weekendowej wyprawy.
Zaczynało mi się to podobać.
Niczym drapieżny ptak badałam wzrokiem otoczenie, licząc, że kropki same połączą się
w mojej głowie. Ale czego szukałam?
Próbowałam się skoncentrować. Rejestrowałam szczegóły: kształt polany, różnorodność
zieleni bujnej roślinności, wzburzenie Y-7.
Mój umysł krążył, chwytał się obrazów. Co one oznaczały?
Niespodziewanie grawitacja odzyskała nade mną kontrolę i pociągnęła mnie w dół.
Machałam rękami i nogami – na darmo. Spadałam jak kamień. Ziemia pędziła w moją stronę,
by mnie powitać.
Jakiś krzyk odbił się echem w mojej głowie. Mój?
Hi odskoczył, zabierając rękę z mojego ramienia.
– Jezu, Tory! Jesteśmy na miejscu.
Poderwałam głowę i rozejrzałam się, oszołomiona.
Przystań na Morris Island. Shelton. Hi. Zdumiony pan Blue.
– Przepraszam, Hi. Chyba na chwilę odpłynęłam.
– Nie ma sprawy. I tak bijesz jak baba. – Hi ściszył głos, by przypadkiem ojciec Bena go
nie usłyszał: – Zastąpię Bena na warcie i dam ci znać, co z Coopem. – Wylazł niezdarnie
na przystań. – No to narka!
Powoli dochodząc do siebie, pożegnałam się z Sheltonem i panem Blue, który zaraz
potem odpłynął, by zabrać z Loggerhead ostatnich maruderów. Między innymi Kita.
***
Minęło kilka godzin, a ja wciąż nie mogłam zmrużyć oka. Odtwarzałam w myślach
strzępy snu, raz za razem.
Polana. Dlaczego wciąż ukazywała mi się polana?
Niespokojna i otrzeźwiona red bullem włączyłam mojego MacBooka, weszłam na
Google Earth i zaczęłam przeglądać zdjęcia satelitarne wyspy Loggerhead. Poszukiwania z
lotu ptaka zabrały mi trochę czasu, ale w końcu udało mi się trafić na najbardziej
prawdopodobną lokalizację polany.
Gdy tylko zrobiłam powiększenie, rozpoznałam drzewo, za którym chowaliśmy się z Hi
przed atakiem Y-7. Bingo. Podekscytowanie ścisnęło mnie za serce.
Nawet przy maksymalnym powiększeniu jakość zdjęć była po prostu doskonała.
Co więcej, obraz, na który patrzyłam, dokładnie odpowiadał mojej wizji.
Tylko co w tym nie daje mi spokoju?
Zaczęłam katalogować informacje. Okrągła polana o średnicy mniej więcej dwudziestu
pięciu jardów. Solidny dąb stojący samotnie po lewej. Teren trawiasty, z niewielkim
obniżeniem w centrum polany.
Skąd więc to mentalne: „Hej, tutaj”?
Czyżby chodziło o obniżenie?
Przyjrzałam mu się dokładniej. Miało jakieś sześć stóp średnicy i wydawało się
porośnięte nieco ciemniejszą roślinnością.
A może to tylko cień?
Dobra, ale co z tego wynika? Teren się obniżył, więc w obniżeniu zbierała się woda.
Większa wilgotność ziemi przyciągnęła inne rośliny.
Przetarłam oczy, postanawiając zapomnieć o całej sprawie.
Stop!
Podprogowy SMS dotarł do skrzynki odbiorczej z napisem „Świadomość”.
Obniżenie terenu. Zmiany roślinności. Sześć stóp średnicy.
O mój Boże...
Na krótką, oszałamiającą chwilę zapomniałam o oddychaniu. Zaraz potem sześć czy
siedem razy szybko wciągnęłam powietrze, nie mogąc zapanować nad hiperwentylacją.
Czy to możliwe? Ale jak to sprawdzić?
Banalne. Po prostu tam idź.
Otworzyłam Twittera i wysłałam wiadomość do paczki: NA CZACIE, TERAZ!
Zalogowałam się na naszej stronie i czekałam, wpatrzona w okienko czatu.
Szybciej, no, szybciej.
Bębniłam palcami o blat biurka. Pięć minut. Dziesięć. Wreszcie się pojawili.
Napisałam:
Z powrotem na Loggerhead jutro po południu. Sytuacja wyjątkowa. Wyjaśnię po szkole.
Chłopcy odpowiedzieli szybko, zwięźle i z całkowitą jednomyślnością. Ben napisał,
że powrót na miejsce przestępstwa jest niesamowicie ryzykowny. Lekkomyślny. Shelton i Hi
natychmiast mu przytaknęli – Hi wielkimi literami, żebym nie miała problemów
ze zrozumieniem.
Nie chciałam dzielić się z nimi obawami przez Internet, ale ich opór nie pozostawiał mi
wyboru. Wstukałam na czat całą serię wiadomości, posyłając moje najgorsze podejrzenia w
eter.
Kiedy skończyłam, odchyliłam się z oczami wlepionymi w monitor, czekając na ich
reakcję. Potrzebowałam wsparcia. Wiedziałam, że sama sobie nie poradzę.
Przez jakieś pół minuty nic nie odpisywali. W końcu Ben i Shelton stwierdzili, że się
zastanowią. Hi, po imponującej wiązance przekleństw, poinformował mnie, że najpierw musi
się z tym przespać.
Wylogowując się ze strony, byłam niemal pewna, że paczka mi pomoże. A w każdym
razie bardzo na to liczyłam. Moje podejrzenia wydawały się po prostu zbyt okropne, żebym
mogła je zignorować. Jasne, wiedziałam, że będę musiała wtajemniczyć ich w szczegóły i
użyć całej siły perswazji, ale koniec końców zaufają mojej ocenie. W końcu byłam
siostrzenicą doktor Temperance Brennan. Wiedziałam to i owo.
W ciemnościach pod kołdrą konsekwencje mojej teorii przeraziły mnie.
Obyś nie miała racji!
Czy kiedykolwiek wcześniej miałam takie życzenie?
Ale musieliśmy wrócić na wyspę.
Z łopatami.
Musieliśmy sprawdzić, czy jest tam grób.
ROZDZIAŁ 21
Briana Limestone’a dręczył niepokój.
Choć instrukcje brzmiały zagadkowo, były jasne. Otrzymał je wiele lat temu... Tak
dawno, że prawie o nich zapomniał. Prawie.
Od tamtego dnia – pierwszego w nowej pracy – osiągnął znacznie wyższą pozycję.
Co więcej, czuł, że ma realną szansę na stanowisko głównego bibliotekarza, kiedy wiekowa
panna Wilkerson odejdzie na zasłużoną emeryturę.
Ta stara złośnica musi mieć już chyba z dwieście lat, pomyślał drwiąco. Z pewnością
długo nie pociągnie. A wtedy nadejdzie mój czas. Moja szansa.
Biblioteka była nieczynna, drzwi pozamykane. Limestone kończył układać materiały,
z których korzystali tego dnia naukowcy i studenci.
Pora wykonać rozkaz.
Zszedł trzy piętra niżej, do piwnicy, i starym mosiężnym kluczem otworzył drzwi
ciasnego biura. Nieużywane pomieszczenie było zakurzone i puste, jeśli nie liczyć
pojedynczej szafki na dokumenty. Otworzył ten zardzewiały relikt przeszłości i wyciągnął z
najniższej szuflady teczkę.
Piętnaście lat temu Brian Limestone siedział w tym samym pomieszczeniu z mężczyzną,
którego miał zastąpić w pracy. Fenton Dawkins był starym dziwakiem, człowiekiem
zazdrosnym i nieufnym. Limestone pamiętał, jak niechętnie Dawkins dzielił się z nim
wówczas swoją tajemnicą.
Umowa była banalnie prosta. Nieznany ofiarodawca płacił roczne stypendium
w wysokości tysiąca dolarów bibliotekarzowi naukowemu głównego oddziału Biblioteki
Publicznej w Charlestonie. W chwili, w której fakt istnienia owego stypendium zostałby
odkryty – wszystko jedno przez kogo – pieniądze przestałyby wpływać.
Z wynagrodzeniem wiązał się tylko jeden obowiązek: nieustanna czujność w sprawie
pewnego nazwiska.
Katherine Heaton.
Gdyby ktokolwiek dopytywał się o pannę Heaton, Limestone miał zrobić dwie rzeczy:
w każdy możliwy sposób utrudnić tej osobie poszukiwania, a następnie zejść do biura w
piwnicy i otworzyć zaklejoną kopertę, w której znajdowały się dalsze instrukcje.
To wszystko.
Limestone zgodził się bez wahania. Darmowa forsa to darmowa forsa.
Dlatego znalazł się w piwnicy, ściskając tajemniczą kopertę. Rozerwał ją zdecydowanie
i wyciągnął ze środka pojedynczą kartkę papieru.
Dziewięć cyfr napisanych na maszynie – nie odręcznie czy wydrukowanych z komputera.
Zdając sobie sprawę z oczywistości, wrócił do swojego biurka i wybrał numer.
Po trzecim sygnale odezwał się męski głos:
– Tak?
– Nazywam się Brian Limestone. Jestem bibliotekarzem naukowym z Biblioteki
Publicznej w Charlestonie.
Limestone czekał.
Martwa cisza.
– Wiele lat temu otrzymałem zadanie, by zadzwonić pod ten numer, gdyby doszło
do pewnego konkretnego zdarzenia. I dziś doszło.
Wciąż żadnej odpowiedzi.
Limestone zerknął na wyświetlacz telefonu, by sprawdzić, czy jego rozmówca się nie
rozłączył.
Wykrztuś to wreszcie, pomyślał. Robisz z tego wielkie mecyje.
– Troje uczniów odwiedziło dziś bibliotekę, między innymi dziewczyna o nazwisku Tory
Brennan. Nie udało mi się zdobyć nazwisk pozostałych. Te dzieci pytały o niejaką Katherine
Heaton.
Limestone zaśmiał się nerwowo.
– Czy cokolwiek to panu mówi?
Kolejna pauza, a potem ciche kliknięcie.
Sygnał wolnej linii.
– Halo?
Limestone czekał jeszcze przez sekundę, po czym trzasnął słuchawką.
– Wariat!
Wywiązawszy się z zadania, wyrzucił kartkę z numerem do kosza na śmieci i wrócił
do domu, do swoich kotów.
ROZDZIAŁ 22
Następnego dnia lekcje wydawały się trwać całą wieczność. Nie potrafiłam wyrzucić
z głowy podejrzeń, że na Loggerhead coś jest zakopane. Próbowałam się skupić, ale raz po
raz moje myśli wracały do tej potwornej możliwości.
Zanim złapałam poranny prom, poszłam sprawdzić, jak czuje się Coop. Nadal wyglądał
okropnie, „jak zbity pies”. Powiedziałam sobie, że nie mogę tracić nadziei, ale musiałam to
przyznać – sprawy nie przedstawiały się zbyt dobrze.
Została nam ostatnia kroplówka, a nie wiedzieliśmy, jak zdobyć następne. Antybiotyki
też się kończyły. Robiliśmy, co w naszej mocy, ale nawet gdy udało nam się nakłonić
szczeniaka do jedzenia, od razu wymiotował. Zdawaliśmy sobie sprawę, że musi mu się
poprawić, i to szybko – zanim jego organizm osłabnie za bardzo, by móc wyzdrowieć.
Ponieważ głowę miałam pełną zmartwień, na biologii byłam zupełnie rozkojarzona.
Jason i Hannah nic nie mówili, ale czułam, że ich cierpliwość się kończy. Próbowałam pozbyć
się negatywnych myśli. Mieliśmy pracę do wykonania.
– Sorki, ludziska – wymamrotałam. – Jakoś nie mogę się dziś skupić. Co mówiliście?
Jason parsknął.
– Nie możesz się skupić? Od pół godziny gapisz się w ścianę. Gdyby nie to, że
normalnie wykonujesz dziewięćdziesiąt procent całej pracy, byłbym wściekły.
– Wszystko w porządku – powiedziała Hannah, jak zwykle wyrozumiała. – Ale tak czy
inaczej, trzeba przez to przebrnąć. W przyszłym tygodniu mamy zaprezentować wyniki.
– Wiem, moja wina. To na czym stoimy?
Nasz projekt polegał na porównaniu ludzkiego DNA z DNA pewnych gatunków
zwierząt, by ustalić, z którymi jesteśmy najbliżej spokrewnieni.
– Na bardzo grząskim gruncie – westchnął Jason. – Spójrzmy prawdzie w oczy. Chyba
będziemy musieli... – przymknął powieki, krzywiąc się w teatralnym wyrazie agonii –
pracować w weekend.
Hannah zachichotała.
– Na to wygląda. Wymieńmy się numerami telefonów.
Czułam się dziwnie, wpisując numer Hannah do swojej komórki. Była popularna,
wyluzowana, podziwiana przez wszystkich... Jakbym wkraczała na cudzy teren.
Czyżby twoja wiara w siebie osiągała rekordowy poziom, Tory?
– W takim razie ja zajmę się genem mukowiscydozy – oznajmił Jason. – Czyli
porównaniem ludzi do szympansów, goryli i orangutanów. Stawiam na szympansy.
– Ja mogę wziąć morfogenetyczne białko kości – zaproponowałam. Do moich zwierząt
należałyby świnie, króliki i owce.
Hannah skinęła głową.
– Czyli dla mnie zostaje gen leptyny u krów, psów i koni.
Rozbrzmiał dzwonek kończący naszą udrękę.
– U mnie w niedzielę? – zapytał Jason, zmierzając już w stronę drzwi. – Moglibyśmy
przejrzeć wyniki i zaplanować prezentację.
– Okej – odpowiedziałyśmy chórem z Hannah. Zła wróżba.
Dzień nadal wlókł się niemiłosiernie. Spotkałam się z Hi w naszym tradycyjnym miejscu
– na kamiennej ławeczce za trawnikiem od strony wyjścia z kafejki. Zjadłam kanapkę z
ogórkiem i twarożkiem, a Hi wegetariańskie panini.
Chowając do torby opakowanie, zauważyłam, że zbliża się Jason.
– Co jest, do jasnej ciasnej? – wymamrotał pod nosem Hi. – Nadchodzi pan popularny
mięśniak. Ale to raczej nie mnie szuka.
– Wyluzuj.
– Tory, właśnie coś mi przyszło do głowy! – zawołał z daleka Jason.
– Po raz pierwszy w życiu – wyszeptał Hi.
– Cicho. Jason to miły gość.
– Miły. Jasne. No to patrz, nawet nie zauważy, że tu siedzę.
Klapnąwszy na trawę obok ławki, Jason kiwnął głową w stronę Hi.
– Co słychać?
– Nic, brachu – rzucił Hi, udając luzaka. – Się relaksuję. – Odchylił się, zakładając ręce
za głowę.
Jason przeniósł uwagę z powrotem na mnie.
– Masz iPhone’a, zgadza się?
Przytaknęłam, zaciekawiona, do czego zmierza.
– Świetnie! Ściągnij iFollow. – Wyświetlił ikonę programu na własnym telefonie. – To
darmowa aplikacja do łączności GPS.
– Okej. – Brzmiało dość prosto. – Mam się zapisać do jakiejś grupy?
Kiwnął głową.
– Do Bolton Lacrosse. Hasło: mistrz-stanu.
Zainstalowałam program i dołączyłam do grupy. Wraz ze mną liczyła siedmiu członków.
– Kliknij ikonę Lokator.
Kliknęłam. Na ekranie telefonu pojawiła się mapa miasta, a na niej siedem świecących
kropek ściśniętych wokół szkoły.
– Widzisz te kropki? – zapytał Jason. – To my. Kiedy jesteśmy zalogowani, widać nas
na mapie, gdziekolwiek byśmy poszli. Niezły bajer, co nie?
– Bomba – zgodziłam się.
Mówiłam całkiem serio. W głowie już świtał mi plan, żeby założyć osobną grupę dla
naszej paczki. Tylko dlaczego Jason wpadł na pomysł, żeby zaprosić mnie do grupy drużyny
lacrosse?
Tymczasem Jason przeszedł do menu Funkcje.
– Teraz, kiedy jesteś w grupie, możemy wymieniać wiadomości, rozmawiać, wgrywać
dokumenty i tak dalej. Przesyłanie informacji związanych z projektem będzie banalnie proste.
Hannah też już dołączyła.
No tak. Praca domowa.
– Tory, tylko nie ty!
Chance Claybourne potrafił zakradać się tak cicho, że czasem dostawałam dreszczy. Nie
słyszałam, kiedy do nas podszedł.
– Kolejna z fiołem na punkcie elektroniki? – Stał za Jasonem, a na jego idealnej twarzy
malował się wyraz dezaprobaty. – Skąd się bierze ten owczy pęd do „supernowoczesnych
aplikacji”? Prywatność wymiera.
– Ty też masz komórkę – odciął się Jason.
– Racja. – Chance wyciągnął model telefonu, który święcił triumfy za czasów Clintona.
– Staruszek chce mnie mieć na każde zawołanie, więc jestem skazany na to ordynarne
urządzenie. – Puścił do mnie oko. – Od rana trzy nieodebrane połączenia.
Jego komórka nie miała dostępu do Internetu, podstawowych funkcji multimedialnych
czy choćby odtwarzacza mp3. Mało tego, brakowało jej nawet wyświetlacza LCD. Ten grat
należał do muzeum.
– Obsesja na punkcie telefonów to choroba – stwierdził Chance. – Wszyscy
powariowali, od rana do wieczora wystukują wiadomości jak bezmózgie roboty.
Winna. Wystarczy, że zgubię iPhone’a na kwadrans, a dostaję dreszczy. Możecie mnie
nazywać technologiczną ćpunką, ale czuję się bez niego naga. Hi wyglądał na głęboko
urażonego.
– Dobrze znam to twoje marudzenie – burknął Jason. – Ty wolisz malować wiadomości
na ścianach jaskiń.
Dzwonek zakończył dalszą debatę na temat plusów i minusów nowoczesnej komunikacji.
– Do zobaczenia. – Chance pomachał mi na pożegnanie, gdy odchodzili z Jasonem.
– Zaczynasz przyciągać prawdziwych świrów – zauważył Hi, kiedy obaj znaleźli się poza
zasięgiem słuchu.
– Aha. – Bezwiednie śledziłam wzrokiem Chance’a.
– Przynajmniej nie próbowali mnie spławić. To trzeba im przyznać.
– Brachu? – podpuściłam go.
– Wziął mnie z zaskoczenia – odparł obronnym tonem Hi.
Wchodząc do szkoły, wyrzuciłam to spotkanie z głowy. Mieliśmy zadanie do wykonania.
Niewykluczone, że czekało nas makabryczne odkrycie.
Skup się. Zapomnij o Chansie Claybournie.
Jeszcze tylko kilka godzin.
ROZDZIAŁ 23
Gdy tylko zeszliśmy z pokładu promu Charleston – Morris, pognaliśmy do domów, żeby
się przebrać. Temperatura i wilgotność znów zaczynały dawać w kość, więc nie mogłam się
doczekać, aż wskoczę w szorty i T-shirt. Poza tym krawaty i marynarki nie są szczególnie
wyjściowym strojem podczas rozkopywania grobów.
Gdy nasza paczka zebrała się na podwórzu przed kompleksem, prom pana Blue
odpływał w głąb zatoki. Wybrzeże czyste. Wskoczyliśmy do Sewee i ruszyliśmy na
Loggerhead.
Była pora odpływu, więc nie mogliśmy popłynąć na skróty. Podróż wydłużyła się
o piętnaście minut, ale Ben nie chciał ryzykować, że utkniemy na mieliźnie. Nie po ostatnim
nieszczęściu na Schooner Creek.
Dziś zacumowaliśmy motorówkę na Zdechłym Kocie. Shelton wpadł na taki pomysł.
Z zachodniej plaży było bliżej na polanę Y-7, a poza tym unikaliśmy ryzyka wpadnięcia
na Karstena.
Brodząc w wodzie, wyszłam na brzeg. Na plecach niosłam brezentowy worek
marynarski, drugi podarunek od ciotki Tempe. Przyznaję, że narzędzia do wykopalisk są dość
specyficznym prezentem dla nowo poznanej siostrzenicy, ale jeśli się dobrze zastanowić,
moja ciotka jest pod każdym względem specyficzną kobietą.
Zresztą tym prezentem od razu u mnie zapunktowała. Tempe wydawała się rozumieć
mnie bez słów, a już z pewnością lepiej niż Kit.
Zaczęliśmy się rozglądać za główną ścieżką prowadzącą ze Zdechłego Kota do lasu.
Chociaż chłopcy starali się być pomocni, niosąc wiaderka i inne nieporęczne elementy
wyposażenia, wyczuwałam w powietrzu zniecierpliwienie. Nie chcieli płynąć na Loggerhead,
ale obdarzyli mnie kredytem zaufania.
W szkole wyłożyłam im swoją teorię, wspominając także o zdjęciach satelitarnych.
Zarzekali się, że uważają mnie za całkiem normalną, ale chyba po prostu mówili to, co
chciałam usłyszeć. W porządku. Przypłynęli. Tylko to się liczyło.
– Tam – rzucił krótko Ben, zanim zniknął między drzewami. Pospiesznie ruszyliśmy
za nim.
Kilka minut później trafiliśmy na mniejszą, wiodącą na północ ścieżkę. Maszerowaliśmy
w milczeniu przez gęsty las, dopóki wreszcie nie dostrzegliśmy polany. Nigdzie ani widu, ani
słychu Y-7 i jej stada.
Z brzegu polany ślady, które wzbudziły moje podejrzenia, były ledwie widoczne.
Obniżenie w ziemi, z daleka wyglądające jak głębszy cień, miało nie więcej niż sześć stóp
średnicy. Nie dziwota, że za pierwszym razem umknęło naszej uwadze.
Podchodząc bliżej, dostrzegałam jednak dalsze ślady rozkładu. Przede wszystkim
roślinność była gęstsza i o wiele bardziej zróżnicowana – wszędzie wokół rosła wyłącznie
trawa. Powierzchnia niektórych liści wydawała się też zbyt woskowata.
– Szkoda, że nie mamy psa na zwłoki – powiedziałam.
– Czego? – zapytał Shelton.
– Psa wyszkolonego do ostrzegania, gdy czuje woń rozkładu. Niektóre są ekspertami
w odszukiwaniu szkieletów, nawet bardzo starych.
– Ohyda – stwierdził Ben.
– Skoro już przy tym jesteśmy, pomódl się także o georadar, sondy powierzchniowe
i wykrywacz metali – wtrącił się Hi. – I od razu odeślij te zabawki.
– Zdaje się, że trzeba to zrobić klasyczną metodą. – Shelton napiął patykowate ramię. –
Siłą roboczą!
Jeszcze raz przyjrzałam się obniżeniu, by ustalić zasięg wykopalisk, a po wzrokowym
zbadaniu terenu oczyściłam z kamieni i innych śmieci kwadrat o szerokości dziesięciu stóp.
Wbiłam w ziemię cztery drewniane kołki i obwiązałam wokół sznur, wyznaczając
zewnętrzną granicę. Rozwinąwszy składaną siatkę do przesiewania, wyciągnęłam z worka
łopaty z teleskopowymi rączkami i podałam je opornym rekrutom.
– Możecie ładować górną warstwę ziemi do wiaderek, moi macho – poinstruowałam ich.
– Ja będę przesiewać. Gdy tylko zobaczycie ślady przebarwień, przejdziemy na łopatki
ogrodowe.
– Przebarwień? – zapytał Ben.
– Jakakolwiek różnica zabarwienia, struktury albo składu ziemi może oznaczać,
że w pobliżu znajduje się ciało. Jeśli zauważycie przebarwienia, krzyczcie.
Hi podniósł rękę.
– Tak?
– Kopanie jest do bani.
– Przyjęłam. Do roboty.
Pierwsze osiemnaście cali usunęliśmy mniej więcej w ciągu godziny. Chłopcy kopali, a
ja przesiewałam ziemię przez oczka o średnicy jednej czwartej cala, szukając fragmentów
kości, skrawków ubrań, biżuterii i wszystkiego, co nie pochodziło z ziemi.
Rozmowa przebiegała mniej więcej tak:
– Kopanie jest do kitu. – Shelton.
– Ja to powiedziałem. – Hi.
– Powiedziałeś, że jest do bani. – Shelton.
– Ta sama idea. – Hi. – Kiedy będę mógł coś sobie przesiać?
Nawet nie odpowiedziałam.
Chłopcy kopali.
Ja przesiewałam.
Kolejne dwie godziny i kolejne dwie stopy. Wciąż nic.
Zaczynałam czuć się jak idiotka. Chłopcy narzekali coraz głośniej.
Temperatura i wilgotność wcale nie pomagały, podobnie jak fakt, że na polanę zleciały
się chyba wszystkie kąsające owady z Lowcountry. I kilka przyjezdnych.
Właśnie zabijałam komara, gdy moją uwagę zwróciło coś nienaturalnego: cisza.
Odwróciłam się i ujrzałam trzy naburmuszone gęby. Zainteresowanie wykopaliskami spadło
do zera.
Jako pierwszy odezwał się Hi:
– Nie chciałbym marudzić, ale to do niczego nie prowadzi. Wykopaliśmy dziurę głęboką
na trzy i pół stopy i co znaleźliśmy? Guzik znaleźliśmy.
– Tu nic nie ma – poparł go Ben.
– Warto było spróbować. – Shelton podparł się, aby wyjść z dołu. – Lepiej spróbować,
niż żałować.
– Jeszcze piętnaście minut – zaczęłam błagać. – Proszę! Mam przeczucie. Możemy być
już blisko.
– Piętnaście. Jeden pięć. – Ben podniósł łopatę.
Wzruszywszy ramionami, Shelton poszedł za jego przykładem.
Hi rzucił mi spojrzenie z gatunku: „Jaja sobie robisz?”.
– Hi, zamień się ze mną – zaproponowałam. – Ty przesiewaj, a ja będę kopać.
Kiwnął głową.
Zejdziemy do czterech stóp. I na tym koniec.
Pogłębiając dół, czułam, jak moje uczucia zmieniają się niczym w kalejdoskopie. Ulga?
Rozczarowanie? Wstyd?
Podczas gdy jakaś część mnie chciała, żebym miała rację – by udowodnić chłopakom,
że naprawdę nie jestem wariatką – inna wcale by się nie obraziła, gdyby poszukiwania spełzły
na niczym. To prawda, zależało mi na rozwiązaniu zagadki Katherine Heaton, co nie znaczy,
że marzyłam o odkopaniu zamordowanego człowieka.
I wtedy to zobaczyłam. Ciemny owal materializujący się pod moimi stopami.
Chwyciwszy łopatkę ogrodową, uklęknęłam i zaczęłam odgarniać jedną warstwę ziemi
za drugą. Owal stawał się coraz większy i coraz ciemniejszy.
Kolejna warstwa, kolejna...
Wyczuwając moje podekscytowanie, Ben i Shelton przerwali pracę, by popatrzeć.
Ciach.
Ciach.
Trach.
Łopatka uderzyła o coś twardego.
Złapałam pędzel i działając z największą ostrożnością, zmiotłam ziemię z powierzchni
przedmiotu.
Do moich nozdrzy doleciał zapach stęchlizny. Wiekowy. Organiczny.
Dreszcz przebiegł mi po kręgosłupie.
Odgarniałam ostrożnie ziemię. Wyłaniał się spod niej jakiś obiekt. Wąskie walce ułożone
w znajomy kształt.
Zamarłam z łomoczącym sercem.
– Dobra, minęło piętnaście minut. – Hi odrzucił wiaderko po ziemi, którą przesiewał. –
Padam z nóg.
Wciąż ani drgnęłam. Podobnie jak Ben i Shelton.
– Tory? – odważył się odezwać Hi. – Jesteś smutna? Nikt nie ma do ciebie pretensji ani
nic z tych rzeczy. Gdybym bardziej interesował się trupami, pewnie zrobiłbym dokładnie to
samo.
Po prostu zaniemówiłam.
– Halo, Ziemia do Victorii Brennan! – krzyknął Hi. – Co z tobą?
Chmura zakryła słońce, rzucając cień na niewielki dół, w którym klęczałam. Świerszcze
cykały w swoich kryjówkach, a ja czułam, jak przepocona koszulka lepi mi się do pleców.
Nic do mnie nie docierało. Mój umysł skupił się na drobnych brązowych przedmiotach
wystających z ziemi.
Zmusiłam się do zaakceptowania prawdy.
Odkopałam delikatne kości ludzkiej dłoni.
ROZDZIAŁ 24
Wreszcie udało mi się wyrwać z transu.
Podniosłam szybko głowę.
– Mam tu kości.
– Gdzie? – Ben upuścił łopatę i zerknął mi przez ramię. – O w mordę! Miałaś rację!
Reakcja Sheltona była zdecydowanie mniej męska.
– Grób, grób! – wrzasnął, gdy tylko dostrzegł makabryczne odkrycie, i wygramolił się
z dołu.
Hiram spojrzał tylko raz i natychmiast zwymiotował.
Obaj upadli na trawę, czerwoni i zdyszani.
Tylko Ben nie stracił głowy.
– Ludzkie szczątki, zgadza się?
– Bez dwóch zdań. Jestem pewna na sto procent. – Bo byłam. Widziałam wystarczająco
wiele rycin ludzkiego szkieletu, żeby rozpoznać kości nadgarstka, śródręcza i paliczki.
– W takim razie dzwonimy po gliny – powiedział stanowczym tonem. – I to natychmiast.
Zapobiegliwość wzięła górę nad emocjami.
– Tak, ale najpierw musimy się upewnić.
Ben skinął głową.
– Jak?
– Muszę zobaczyć więcej niż kości dłoni. – Wzięłam głęboki oddech. – Chcę wiedzieć
dokładnie, co tu jest zakopane.
– Znaleźliśmy cholernego umarlaka, a ty chcesz dalej kopać? – Shelton wpadał w coraz
większy popłoch. – Zwariowałaś!
– To teraz sprawa policji – jęknął Hi. – Wkurzą się, jeśli będziesz grzebać w miejscu
przestępstwa. Szczególnie jeśli to ta Heaton.
– Nawet tak nie mów! – warknęłam. – Nie mamy żadnych dowodów, że to ona. – Nie
wiedzieć czemu, chciałam go walnąć jak worek treningowy.
– Rzeczywiście, ależ ze mnie głuptas. – Hi uniósł ręce. – Pokopmy trochę głębiej, może
to ktoś inny.
Shelton i Ben spojrzeli na mnie zdziwieni. Naskoczyłam na Hi za to, że stwierdził coś,
co wszystkim wydawało się oczywiste.
Spokojnie. A kogo innego spodziewałaś się znaleźć?
Wzięłam głęboki oddech i uznałam swój błąd. Nieważne jednak, jak bardzo wydawało
się to logiczne, nie chciałam zaakceptować, że Hi ma rację. Jeszcze nie.
– Przepraszam, Hi. Byłam niesprawiedliwa. Po prostu muszę się upewnić.
– Nie ma sprawy – rzucił. – Gadam, co mi ślina na język przyniesie. – Mimo to wciąż
wydawał się czujny, jak kot przechodzący obok śpiącego psa.
Ben i Shelton milczeli, ale ich twarze mówiły wystarczająco wiele. Oni też byli
przekonani, że znaleźliśmy Katherine Heaton.
– Wiem, co myślicie – powiedziałam. – Po prostu pozwólcie mi obejrzeć te kości.
Sceptyczne spojrzenia.
– Policja nam nie uwierzy, jeśli nie będziemy mieć jakichś dowodów – ciągnęłam. – Nie
te cwaniaczki z Folly Beach. Potrzebujemy zdjęć grobu, szkieletu... Wszystkiego, co uda nam
się znaleźć.
– Nie wolno nam niczego naruszyć – stwierdził Shelton.
– Będziemy ostrożni – obiecałam. – I zrobimy dokumentację, pracując. Żeby
zabezpieczyć dowody, na wypadek gdyby do grobu dobrały się małpy.
Chłopcy zgodzili się niechętnie.
Opracowałam plan. Ben miał mi pomóc w kopaniu, a strachajłom pozwoliłam zostać
na górze – Shelton otrzymał zadanie wynoszenia ziemi, Hi – robienia zdjęć iPhone’em.
Po dwóch godzinach ostrożnego, mozolnego kopania odkryliśmy w pełni zachowany
szkielet. Pociemniały, o barwie mocnej herbaty, wyglądał niczym relikt z innej epoki.
Wystarczyło jedno spojrzenie, by pozbyć się wszelkich wątpliwości.
Trafiliśmy na szczątki człowieka zakopane cztery stopy pod ziemią.
Przyklęknęłam, by przyjrzeć się z bliska czaszce.
– O Jezu!
Wskazałam na niewielką dziurę pośrodku czoła. Okrągły otwór o ostrych krawędziach.
– Jasny gwint. Czy to dziura po kuli? – zapytał Ben.
– Tak sądzę – odparłam lekko drżącym głosem.
Chłopcy obserwowali mnie uważnie, gdy oglądałam szkielet od głowy aż do stóp.
– Żadnych urazów na pozostałych kościach. Spróbuję ustalić płeć.
– Jak? – zapytał Hi.
Położyłam się na boku, by przyjrzeć się prawej kości miednicznej.
– Ogólny kształt szeroki. – Odwróciłam głowę, by lepiej widzieć brzuszną stronę kości.
– Część łonowa długa, a kąt pod spodem, tam gdzie prawa połowa styka się z lewą,
przypomina literę U, a nie V. To wszystko są cechy żeńskie.
Przypomniawszy sobie radę z książki ciotki Tempe, odszukałam otwór kulszowy. Nie
przesuwając kości, włożyłam do środka kciuk. Wciąż miałam sporo miejsca, by nim
poruszać.
Chłopcy jęknęli z obrzydzeniem.
– Nie bądźcie dziećmi – fuknęłam. – Czasami trzeba dotknąć kości.
– No i? – zapytał Ben.
– Kobieta.
– Ile miała lat? – Głos Sheltona brzmiał odrobinę spokojniej.
Podczołgałam się do czaszki i obejrzałam szwy czaszkowe – cienkie kręte linie
pomiędzy poszczególnymi kośćmi. Między tymi, które widziałam, były przerwy.
Zajrzałam do ust.
– Zdrowe uzębienie. Zęby mądrości niewyrżnięte do końca.
Przesunęłam się do torsu.
– Niewielkie chrząstki przy końcach kości długich twardnieją, gdy ich wzrost jest
zakończony. Ten proces nazywa się kostnieniem chrząstek nasadowych. Chrząstka kości
udowej jeszcze całkiem nie zanikła, to samo z obojczykiem.
– Chrząstka czego? – zapytał Ben.
– Obojczyka! – odpowiedzieli chórem Hi i Shelton.
– Z tego, co widzę, nie ruszając szkieletu, wynika, że była młoda – stwierdziłam.
– Jak młoda? – dopytywał się Hi.
– Poniżej dwudziestego roku życia. – Czułam, jak drętwieję.
– A więc w wieku Katherine Heaton – wymamrotał Shelton.
Przyporządkowanie nazwiska do szkieletu sprawiało, że tragedia stawała się realna. To
już nie był eksperyment ani przygoda grupki uczniów zwariowanych na punkcie nauki.
Klęczałam w samotnej, nieoznaczonej mogile młodej kobiety.
Nastolatki zamordowanej, zakopanej i zapomnianej wiele lat temu.
– Trzeba zadzwonić na policję. – W głosie Hi nie było ani odrobiny tak
charakterystycznego dla niego humoru.
Przytaknęłam.
– Słońce już zachodzi. Postaraj się przed zmierzchem zrobić jak najwięcej zdjęć.
Razem z Benem i Sheltonem zaczęliśmy zbierać sprzęt. Gdy wyciągałam z ziemi łopatkę
ogrodniczą, usłyszałam cichy brzęk.
Od razu zrozumiałam, co się święci.
Zaczęłam rozkopywać ziemię rękami, żeby sprawdzić, o co zahaczyła łopatka.
– Jasny gwint.
Chłopcy odwrócili się w moją stronę.
– To chyba zamyka sprawę. – Podniosłam wysoko moje znalezisko. Zalśniło w długich,
czerwonawych promieniach zachodzącego słońca.
Drugi nieśmiertelnik, identyczny z tym w mojej kieszeni.
Czytelny.
Francis P. Heaton.
Zapadała wieczorna szarość.
Chciałam płakać. Chciałam otworzyć tamy i wypuścić strumienie łez, ale wiedziałam,
że tego nie zrobię. Nie w tym życiu. Nigdy.
Zaciskając zęby, starłam z policzka pojedynczą łzę. Włożyłam wykopany nieśmiertelnik
do foliowej torebki i zaczęłam chować narzędzia do worka. Kołki, sznurek, łopaty...
Chłopcy czuli się niezręcznie – tak jak zwykle czują się mężczyźni w konfrontacji
z kobiecymi emocjami. Niepewni, jak zareagować i co powiedzieć, po prostu mnie
zignorowali.
Smutek krążył z krwią po moim ciele. Katherine Heaton nie żyła. Odnalazłam jej kości.
Koniec marzeń o magicznym happy endzie.
Pozostawało wyłącznie kwestią czasu, kiedy smutek przemieni się w gniew, a gniew
okrzepnie w determinację.
Zbrodnia była oczywista: najwstrętniejsze morderstwo z możliwych. Teraz nadszedł
czas, by ujawnić zabójcę.
Po cichu przyrzekłam Katherine, że ktoś za to zapłaci. Cztery dekady milczenia niczego
nie zmienią. Sprawiedliwość zwycięży.
Szybko musiałam odłożyć moją obietnicę na później.
Przyszli nas zabić uzbrojeni mężczyźni.
ROZDZIAŁ 25
– Ludzie, słyszeliście to? – zapytał Shelton.
– Co słyszeliśmy? – Hi zamarł z iPhone’em wyciągniętym w stronę dołu.
– Cicho.
Znieruchomieliśmy, nasłuchując dźwięków lasu. Zapadał zmrok. Moje oczy jeszcze nie
zdążyły się przyzwyczaić i widziałam na odległość wyciągniętej ręki.
Z początku słyszałam tylko świerszcze, żaby i bzyczenie komarów.
Zaraz potem do naszych uszu doleciał znajomy odgłos pisków i krzyków.
Gdy mój wzrok przystosował się do ciemności, zauważyłam poruszenie między
gałęziami na obrzeżach polany.
– Coś wystraszyło małpy – powiedział Ben.
Rezusy skakały po drzewach, przerażone i niepewne źródła zagrożenia. Młode samce
pokrzykiwały i pozorowały ataki w naszą stronę, by po chwili odwrócić się i powtórzyć swoje
przedstawienie w kierunku lasu.
– Wydają się zdezorientowane – zauważył Hi.
– Samce próbują onieśmielać wrogów – stwierdziłam. – Kłopot w tym, że nie wiedzą,
gdzie są wrogowie.
– Jacy wrogowie? – zapytał Ben.
– Czy możemy wreszcie stąd pójść? – Shelton najwyraźniej miał dość. – Nic nie widać,
małpy się na nas wydzierają, a my stoimy obok otwartego grobu.
– Wyluzuj – uspokoił go Ben. – Wziąłem latarkę...
Brzdęk. Brzdęk.
– Co to było? – wyszeptałam.
Ten hałas nie należał do naturalnych dźwięków lasu. Brzmiał raczej jak uderzanie
metalem o metal.
– Wilki? – Hi sprawiał wrażenie równie zdenerwowanego, jak Shelton. – Gdzieś
w pobliżu?
– Nie – odparłam cicho. – Nigdy byśmy nie usłyszeli sfory przekradającej się przez las.
Zresztą czym by tak stukały?
Szur.
Prask!
A zaraz potem wiązanka przekleństw.
Serce podeszło mi do gardła. Tam byli jacyś ludzie – a my, z workiem pełnym narzędzi,
staliśmy nad wykopanym szkieletem ofiary morderstwa.
Instynktownie cała nasza czwórka zbliżyła się do siebie.
Przerażone małpy zniknęły w listowiu. Ktokolwiek szedł w naszą stronę, przepędził tu
rezusy, dzięki czemu mogły nas ostrzec.
Las zamarł.
– I co teraz? – zapytał prawie niesłyszalnie Shelton. Nad drzewa wspinał się księżyc
dochodzący do pełni, dzięki czemu widziałam moich towarzyszy, ale za nimi już tylko
ciemność.
Machnęłam ręką, żeby nic nie mówili. Musieliśmy określić kierunek, z którego
dolatywały hałasy. Wstrzymałam oddech. W uszach dudnił mi puls.
Trzask!
Obróciłam głowę.
Trzask!
Sto osiemdziesiąt stopni od pierwszego dźwięku.
Szlag! A więc było ich więcej.
W mojej głowie pojawiały się kolejne pytania.
Dlaczego szli po ciemku? Dlaczego z przeciwnych kierunków? Ilu? I kto?
Personel IBLI nigdy nie przemierzał wyspy po zmroku, a przekradanie się przez las bez
latarek nie należało do normalnych procedur.
Hi był podobnego zdania.
– Coś tu nie gra! Zmywajmy się!
– Cicho! – warknął Ben.
Za późno.
– Halo, wy tam! – usłyszeliśmy męski głos. Głęboki. – Na polanie!
Zatrzeszczały łamane gałęzie, zadudniły kroki. Trzy snopy światła rozbłysnęły, szperając
w ciemnościach. Zawarczał silnik.
Światło było coraz bliżej.
– W nogi! – syknęłam. – Do motorówki!
Nie wiedziałam, którędy biegnie ścieżka ani jak ją znaleźć, ale jedno było dla mnie jasne
jak słońce – nie możemy dać się złapać.
Kierując się wyłącznie mglistym przeczuciem, gdzie leży Zdechły Kot, pognałam
w stronę zarośli.
Spomiędzy drzew wyłoniły się trzy postaci – ciemniejsze sylwetki na tle ciemnego lasu.
To z pewnością nie byli naukowcy.
Jeden z nieznajomych wskazał na mnie. Zatrzymał się, prostując obie ręce, z dłońmi
splecionymi przed twarzą.
Bach! Bach!
Ponad moją głową trzasnęła gałąź. Samotna małpa krzyknęła i zerwała się spanikowana
do ucieczki.
Pistolet! Pistolet! Pistolet! Pistolet!
Kiedy mój mózg zrozumiał, że ktoś do mnie strzela, pozwolił, by władzę nad ciałem
przejęły pierwotne instynkty. Pobudzona potężną dawką adrenaliny, gnałam bez namysłu
przez noc.
***
Choć nigdy nie dokończyłam tej historii, wiecie, co było dalej.
Jakimś cudem, biegnąc zupełnie na oślep, dotarłam na Zdechłego Kota. Klęczeliśmy
z Benem i Sheltonem w Sewee, błagając opatrzność, by na plaży pojawił się Hi.
Byłam tak przerażona, że nachodziły mnie naprawdę paskudne myśli. Setki pytań
domagały się odpowiedzi.
Co uzbrojeni bandyci robili na Loggerhead? Dlaczego do nas strzelali? Czy wiedzieli o
zwłokach? Czy wiedzieli, kim jesteśmy?
A spośród nich jedna próbowała zagłuszyć wszystkie pozostałe: ktoś próbował mnie
zabić.
Zabić. Na śmierć.
Morderca strzelił do mnie z pistoletu, chcąc odebrać mi życie.
Rzeczywistość groziła, że zmusi mnie do wduszenia przycisku z napisem Panika.
Udało ci się wymknąć. Już wszystko w porządku.
Ale nie wszyscy dotarli do motorówki. Gdzie się podziewał Hi? Mijały kolejne sekundy.
Prawie nie miałam odwagi, by oddychać.
– Zapal silnik! – krzyknął roztrzęsiony Shelton.
– Usłyszą – odpowiedział szybko Ben.
– Przecież i tak już złapali Hi! – Shelton balansował na granicy histerii. – Na pewno go
postrzelili!
Złapałam go za ramiona i mocno nim potrząsnęłam.
– Weź się w garść! Hi zaraz przybiegnie na plażę. Wie, gdzie zostawiliśmy motorówkę. –
Odwróciłam się do Bena. – Możemy chociaż podnieść kotwicę?
Ben zrobił to, o co prosiłam, a następnie wskoczył do sięgającej piersi wody, by uspokoić
rozkołysaną łódź.
– Do diabła, gdzie on jest? Zawsze musi się zgubić!
Shelton miał rację, Hi mógł być teraz wszędzie. Im dłużej zwlekaliśmy, tym bardziej
niepewny wydawał się nasz los.
Poza tym martwiło mnie coś jeszcze.
Zostawiłam narzędzia przy grobie.
Zaczęłam grzebać w pamięci... Na worku nie było moich inicjałów, a w środku znajdował
się wyłącznie sprzęt. Nic, co mogło prowadzić bezpośrednio do mnie.
Minuty przeciągały się w nieskończoność. Pięć, siedem... Tysiąc. Nie mogliśmy czekać
wiecznie. Prędzej czy później musieliśmy odpłynąć.
W chwili, kiedy zaczynałam tracić resztki nadziei, na plaży pojawił się Hi. W rozmytym
blasku księżyca z trudem rozpoznałam jego twarz. Wybiegł spomiędzy krzaków, desperacko
rozglądając się za motorówką.
Pomimo wysiłków Bena Sewee zdryfowała nieco od brzegu. Uderzając rękami o wodę,
próbowaliśmy zwrócić uwagę pędzącego Hi. Odwrócił się w kierunku morza i pochylił,
przygotowany zarówno do walki, jak i do biegu. Razem z Sheltonem machałam do niego jak
opętana.
Ulga rozlała się na jego twarzy. Przebiegł przez plażę i skoczył w fale. Ben wdrapał się
do motorówki, po czym złapał Hi, by przeciągnąć go nad relingiem.
– Nie odpłynęliście! – wysapał Hi, plując morską wodą. – Dzięki Bogu! Dzięki Bogu,
dzięki Bogu, dzięki Bogu!
– No coś ty, kolego – odezwał się Shelton. – Nawet przez myśl nam to nie przeszło.
– Chrzanisz, ale mam to gdzieś! – Hi klapnął ciężko na pokład. – Jesteście najlepsi.
Byłem pewien, że odpłyniecie beze mnie.
Ben uruchomił zapłon, przywracając motorówkę do życia. Jeśli ktokolwiek był w
pobliżu, na pewno nas usłyszał.
Patrzyliśmy, przerażeni.
Nikt nie wyłonił się z lasu.
Ben nie oszczędzał silnika. Uciekliśmy z wyspy, zostawiając za sobą białe wstęgi piany.
ROZDZIAŁ 26
– Powinniśmy w tej chwili pójść na policję! – Hi powtarzał to po raz trzeci. Siedział
z założonymi rękami, oparty o ścianę bunkra. – Ta sprawa nas przerasta.
– Jaka sprawa? – parsknął Shelton. – Zgubiłeś jedyny dowód.
Hi zamrugał z rozdziawioną gębą, aż w końcu powiedział powoli:
– Właśnie przebiegłem przez czarny las, zwiewając przed mordercami, którzy strzelali
do mnie z pistoletów. A na koniec musiałem jeszcze wskoczyć do wody i dopłynąć
do motorówki. – Rozłożył szeroko ręce. – Bardzo przepraszam, że jakimś cudem nie
zauważyłem, że wypadł mi telefon!
– Wiem, wiem – mruknął Shelton. – Ale miałeś tam wszystkie zdjęcia. Co teraz
pokażemy policji?
– W lesie jest zakopany cholerny szkielet! – wybuchnął Hi. – Myślę, że to wystarczy. Jak
uważasz?
Po naszej ucieczce z wyspy Ben obrał kurs prosto na bunkier. Mieliśmy mnóstwo rzeczy
do omówienia i potrzebowaliśmy prywatności.
Siedziałam na podłodze, głaszcząc Coopera po grzbiecie. Ostatnia kroplówka z solą
fizjologiczną była już sucha, więc wyciągnęłam mu igłę z łapy i zdjęłam kołnierz. Z rozkoszą
zaczął gryźć znienawidzony przedmiot.
Wyglądał nieco lepiej. Zjadł trochę stałego pokarmu i powoli wracała mu energia. Nie
chciałam angażować się emocjonalnie w jego sytuację, ale to było silniejsze ode mnie. Jego
powrót do zdrowia pomagał mi zapomnieć o przerażającym wieczorze.
– Ale dlaczego już dziś? – zapytał Ben. – Równie dobrze możemy powiedzieć im jutro.
Nie chcę bez powodu denerwować ojca o tej porze.
Hi zdębiał.
– Bez powodu? Przeoczyłeś ludzkie zwłoki w lesie? – Rozejrzał się z niedowierzaniem,
szukając poparcia, ale tym razem musiałam się zgodzić z Benem.
– Ben ma rację – stwierdziłam. – Jeśli powiemy rodzicom dzisiaj, każą nam powtórzyć
całą historię ze dwieście razy, a potem będziemy musieli pojechać do Folly Beach i wałkować
wszystko z gliniarzami. Jestem zbyt zmęczona, żeby odpowiadać na ich niekończące się
pytania.
Powiemy rodzicom rano.
– Jesteście pewni, że ktoś tam pracuje nocą? – zapytał Ben. – To mały posterunek.
Nikt nie wiedział. Folly Beach było sennym miasteczkiem.
– Ci ludzie to nie CSI – powiedział Shelton. – Jeśli nie dostarczymy im dowodu, mogą
nam nie uwierzyć. Nawet jeśli pojedziemy tam z rodzicami.
Kiwnęłam głową.
– Rano będą bardziej skorzy do współpracy.
– Świetnie – odparł Hi. – Zresztą Katherine nigdzie się dziś nie wybiera. – Jeszcze zanim
skończył mówić, skulił się, żałując swoich słów.
Zbyłam machnięciem ręki nadciągające przeprosiny. Wszyscy byliśmy zmęczeni.
– Musimy ustalić jakieś zeznania – przypomniałam chłopakom. – Powinniśmy
powiedzieć im prawdę, ale w taki sposób, żeby szerokim łukiem ominąć temat włamania.
Załóżmy, że pierwszy nieśmiertelnik był czytelny, kiedy go znaleźliśmy.
Nieśmiertelniki!
Przetrząsnęłam kieszenie. Puste. Gdzie mogłam je zostawić?
O nie...
Przypomniałam sobie. Schowałam nieśmiertelniki do worka na narzędzia, który został
w lesie.
– Cholera! Zostawiłam nieśmiertelniki razem ze sprzętem.
– No i co z tego? – Ben wzruszył ramionami. – Mogą zidentyfikować kości na podstawie
badania DNA.
Pokręciłam głową.
– Jeśli policja znajdzie pierwszy nieśmiertelnik, zorientuje się, że ktoś go oczyścił.
Karsten na pewno by zauważył.
– Pamiętacie, czy wyczyściliśmy sonifikator, zanim uciekliśmy z laboratorium? – zapytał
Shelton. – Bo jeśli nie, mogą skojarzyć nas z włamaniem.
– Jutro zaprowadzimy policjantów na polanę – stwierdził Ben. – Kiedy się tam
znajdziemy, idź prosto do worka. Dorośli będą stękać nad grobem, wykorzystasz chwilę ich
nieuwagi.
– Dobry pomysł – poparł go Shelton. – Gliniarze i tak nie potrzebują obydwu
nieśmiertelników.
– Jedno małe pytanie. – Hi bębnił palcami o ławkę. – Kto, do cholery, właśnie próbował
nas zamordować?!
Temat, którego chciałam uniknąć.
– Wrzuć na luz – próbował go uspokoić Ben.
– Wrzuć na luz? – pisnął Hi. – Strzelał do mnie pieprzony szwadron śmierci! Nie
zamierzam wrzucać na luz! Co oni tam w ogóle robili?
– Śledzili nas? – zastanawiał się Shelton. – Chociaż to mało prawdopodobne.
Przypłynęliśmy własną motorówką.
– Może natknęli się na nas zupełnie przypadkiem – powiedział Ben. – Polowali
nielegalnie na małpy?
Tego nie wzięłam pod uwagę. Z pewnością istniał jakiś czarny rynek handlarzy małpami.
Tylko czy rozwiązanie naprawdę było aż tak banalne?
Shelton pokręcił głową.
– Jeden z tych facetów krzyknął: „Tam są!” – jakbyśmy byli celami.
– Niekoniecznie my – zaoponowałam. – Może chodziło mu o małpy. Może wiedzieli,
że gromadzą się na polanie.
– Albooo... – rozważał na głos Hi. – Albo wiedzieli o szkielecie. I wiedzieli, po co tam
przyszliśmy.
Przerażające, ale czy możliwe? Skąd ktokolwiek wiedziałby o naszych planach? Czułam,
że wracamy do punktu wyjścia.
– Zajmiemy się tym jutro – zaproponowałam. – Po śniadaniu wyspowiadam się Kitowi,
a potem przyjdę po was.
Wszyscy trzej kiwnęli głowami.
– Tylko pamiętajcie. – Ben zaczął wyliczać na palcach: – Znaleźliśmy nieśmiertelnik,
poszliśmy do biblioteki, trafiliśmy na zdjęcia satelitarne. Jasne?
Jak słońce.
Hi miał jednak jeszcze coś do dodania:
– Ale tak na marginesie – wyjątkowo łatwo pogodziliście się z faktem, że ktoś chciał nas
zastrzelić.
– Morda w kubeł, Hi. – Miałam dość jak na jeden wieczór. – Jutro. Z samego rana.
Hi skrzywił się, ale zamilkł. Nareszcie.
Ponieważ nie było już o czym gadać, wróciliśmy do motorówki. Wątpiłam, czy zmrużę
tej nocy oko.
Zapowiadał się szalony dzień.
ROZDZIAŁ 27
Wzięłam Kita z zaskoczenia przed poranną kawą. Nie miałam wyboru. Była już siódma
i chłopcy na pewno zaczynali się niecierpliwić.
Kit zaniemówił z paczką płatków Frosted Flakes w ręce, a gdy skończyłam, musiałam
poczekać, bo moje słowa docierały do niego z wyraźnym opóźnieniem. Po trwającej całą
wieczność chwili odnalazł wreszcie język w gębie.
– Ktoś do was strzelał? Zeszłej nocy? Na Loggerhead?
Kiwnęłam głową.
– Znaleźliście ludzkie szczątki? – Z niedowierzaniem: – Wykopaliście je?
Drugie kiwnięcie.
Kolejna chwila ciszy. Kit przetarł oczy.
– Tory, jeśli chodzi o to, że spędzam z tobą za mało czasu, to bardzo mi przykro. Zdaję
sobie sprawę, że nie jestem najlepszym...
– Ja nie zmyślam! Naprawdę znaleźliśmy szkielet, a potem przybiegli jacyś bandyci
i zaczęli strzelać. Może chcieli nas zabić, może tylko odstraszyć. Nie wiem, ale tak właśnie
było.
– Okej, okej. – Kit podrapał się po skroni, myśląc intensywnie. – Widziałaś ich?
– Nie. Mieli czarne ubrania, a poza tym było zupełnie ciemno.
– I wydaje ci się, że szczątki należą do tej zaginionej dziewczyny, Keaton?
– Heaton. Katherine Heaton. Wiem, że to ona. – Nie wytłumaczyłam jednak skąd.
Najpierw musiałam odzyskać obciążający nas nieśmiertelnik.
Trzecia przerwa, podczas której umysł Kita starał się nadążyć.
– W takim razie jedziemy na policję – usłyszałam w końcu. – Natychmiast. Przygotuj
się, zadzwonię do pozostałych rodziców. Pojedziemy do Folly Beach. Wytłumaczysz mi
wszystko w samochodzie.
Następna godzina nie należała do najprzyjemniejszych.
Kit w pierwszej kolejności wybrał numer państwa Stolowitskich. Ruth nie zareagowała
na wiadomość zbyt dobrze. Po przesłuchaniu syna doszła do wniosku, że na Morris Island już
wkrótce uderzy zgraja zamaskowanych morderców.
Shelton zawczasu wyspowiadał się rodzicom. Lorelei zgodziła się towarzyszyć nam
w wyprawie na posterunek.
Ojca Bena złapaliśmy na nabrzeżu, gdy przygotowywał prom do wypłynięcia na zatokę.
Pan Blue spojrzał na syna z ukosa, ale powiedział, że po porannych kursach dołączy do reszty
na Loggerhead.
***
Miasteczko Folly Beach ciągnie się przez całe sześć mil wyspy barierowej oddalonej
o piętnaście minut drogi od śródmieścia Charlestonu. Tereny te nie spełniają wymogów
miejscowego high life’u, w związku z czym stały się mekką młodych surferów, którzy
szukają tanich kwater nad morzem i dobrych plaż.
Ponieważ jedyna istniejąca na Morris Island droga przebiega przez to niewielkie osiedle,
policjanci z Folly Beach odpowiadają za egzekwowanie prawa również na naszym terenie.
Wyspa Loggerhead ma prywatnego właściciela i trudno powiedzieć, czyjej jurysdykcji tak
naprawdę podlega, niemniej jednak wydział policji z Folly Beach wydawał się najlepszym
miejscem na złożenie doniesienia.
Posterunek mieścił się na parterze ratusza – budynku z różową sztukaterią
i niebiesko-białymi okiennicami, który przypominał raczej biuro wynajmu domków
wakacyjnych niż serce miejscowej administracji.
Pomieszczenie było ciasne. Poza sezonem życie w Folly Beach toczyło się sennie,
dopiero wraz z przyjazdem turystów rozdzwaniały się wszystkie telefony. Tylko garstka
policjantów pracowała tu w pełnym wymiarze godzin.
Ponieważ zaś lato dopiero budziło się do życia, a na posterunek dotarliśmy w środę
o ósmej rano, nie zdziwiło nas, że jesteśmy jedynymi petentami.
Jeśli Tom Blue zasługiwał na miano sceptycznego, sierżanta Carmine’a Corcorana
należało określić jako jawnie podejrzliwego. W dodatku w ogóle nie ucieszył się na nasz
widok.
Corcoran był dużym mężczyzną, z wyglądu tuż po czterdziestce, z bujnymi bokobrodami
i szczeciniastą czarną brodą. Potężny brzuch odznaczał się pod mundurem niczym worek
mokrego siana.
Kit i Corcoran uścisnęli sobie dłonie. Sierżant wskazał na metalowe krzesło stojące przy
biurku i rozłożył dwa inne dla Lorelei i Ruth. Troje dorosłych usiadło.
Razem z chłopakami stanęliśmy w szeregu pod ścianą. Dla zewnętrznego obserwatora
nie byłoby oczywiste, czy przyszliśmy zgłosić przestępstwo, czy przyznać się do jego
popełnienia.
Najzwięźlej, jak to możliwe, Kit opowiedział policjantowi o naszych przygodach
i o szczątkach, które odkryliśmy na Loggerhead.
Sierżant Corcoran spojrzał tęsknie na niedojedzonego McMuffina, po czym westchnął
i pokręcił głową.
– Panie Howard – odezwał się z południowym akcentem. – Muszę przyznać, że to
naprawdę niesamowita bajka.
– Doktorze Howard – wypaliłam. – I to nie jest żadna bajka. Tak właśnie było.
Kit uciszył mnie gestem.
– Sierżancie, nie przyjechaliśmy tutaj, żeby marnować pański czas. Te dzieciaki coś
znalazły i ktoś do nich strzelał.
– Tak tylko twierdzą. – Corcoran posadził swój kolosalny tyłek na zbyt małym krześle. –
Doktorze Howard.
Okej, może mój wkład nie okazał się zbyt pomocny.
– Dzieci często się mylą – ciągnął policjant. – Ciągle otrzymujemy podobne telefony
i zawsze okazują się fałszywe.
– Cała czwórka opowiada tę samą historię – nie dawał za wygraną Kit. – Proszę ich
przesłuchać, jeśli ma pan ochotę.
Corcoran uśmiechnął się półgębkiem.
– Proszę nie brać tego do siebie, ale odnoszę wrażenie, że szczególnie nauczyciele
akademiccy i ich dzieci są niepewnym źródłem informacji. Skłonnym do przesady, jeśli
można to tak ująć.
– Nie, nie można – odparł lodowatym tonem Kit.
Corcoran zignorował go.
– Chociaż, formalnie rzecz biorąc, nasz posterunek odpowiada za Morris Island, nie
dysponujemy wystarczającymi środkami ani odpowiednią liczbą ludzi, aby uganiać się
za duchami po Loggerhead. Wyspa należy do Uniwersytetu Charleston. Ochrona kampusu
powinna poradzić sobie z waszym problemem.
Kit otworzył usta, ale już po chwili je zamknął. Postanowił zmienić taktykę.
– Zgłaszam podejrzenie morderstwa. Odmawia pan zbadania sprawy?
– Proszę nie przekręcać moich słów, doktorze Howard. – Po raz pierwszy w zachowaniu
Corcorana dało się wyczuć niepewność. – Zabezpieczanie Morris Island w wystarczającym
stopniu nadweręża nasze skromne zasoby. Naraża nas na stratę czasu i sił. Utrzymywanie
porządku na Loggerhead nie wchodzi w grę.
– Nadweręża wasze zasoby?! – krzyk Ruth przeciął powietrze jak brzytwa. – Przecież
was tam nigdy nie ma! Naszą jedyną ochroną jest program straży sąsiedzkiej!
Zrywając się na równe nogi, Ruth złapała za krawędź biurka. Gruby sierżant wzdrygnął
się przestraszony i natychmiast tego pożałował. Wyprostował plecy.
– Mój chłopczyk mówi, że ktoś do niego strzelał – syknęła przenikliwie Ruth. – Albo
ruszy pan swoje cztery litery i zajmie się tą sprawą, albo – niech Bóg mi świadkiem – znajdę
się w biurze burmistrza szybciej, niż potrafi pan powiedzieć „kurza stopa”!
Dziesięć minut później płynęliśmy policyjną łodzią.
ROZDZIAŁ 28
Dalsza część poranka okazała się całkowitą katastrofą.
Przejażdżka z Folly trwała pół godziny. Sierżant Corcoran siedział w kabinie sternika,
unikając Ruth. Wyspiarze z Morris Island stłoczyli się na dziobie.
W oddali materializowała się wyspa Loggerhead. A wraz z nią poważny problem.
– O kurczę... – stęknął Kit.
Po przystani przechadzał się Marcus Karsten. Dostrzegłszy łódź policyjną, zatrzymał się
i splótł dłonie na piersi. Sęp czekający na ofiarę.
Na dodatek miał towarzystwo w osobach Linusa Stolowitskiego, Nelsona Deversa oraz
Toma Blue. Wyglądało na to, że ojcowie o wszystkim go poinformowali. Cała trójka stała
w milczeniu w bezpiecznej odległości.
– Co to za nonsens? – parsknął Karsten, zanim zdążyliśmy zacumować. – Te dzieci –
prawie splunął – twierdzą, że na mojej wyspie są jakieś szczątki? Absurd!
Twarz Kita stężała. Byłam z nim całym sercem. Ta rozmowa nie zapowiadała się zbyt
miło, ale wiedziałam, że już niebawem będę mogła go zrehabilitować.
– Doktorze Karsten – zaczął łagodnym, ale niewzruszonym głosem – te dzieci twierdzą,
że odnalazły w lesie ludzki szkielet. Jeżeli to prawda, może chodzić o poważne przestępstwo.
Powiedziały także, że ktoś je gonił i strzelał do nich z pistoletów. Nie pozostawało nam nic
innego, jak tylko zawiadomić policję.
Karsten zrobił się tak purpurowy, jakby miał za chwilę eksplodować.
Znów wtrąciłam się zupełnie nieproszona. Po prostu tak mam.
– Proszę nam tylko pozwolić zaprowadzić policję do tego cholernego grobu!
– Tory! – Kit zgromił mnie wzrokiem, po czym znów spojrzał na swojego szefa.
Karsten wycelował we mnie palec wskazujący, gotów rozszarpać mnie na strzępy, ale
po chwili namysłu wycedził tylko lodowatym tonem:
– Świetnie. Proszę prowadzić, panno Brennan. Ale lepiej, żeby miała pani rację. Dla
pani własnego dobra.
Ruszyliśmy w kierunku naszego wykopaliska. Za trzecim razem trafiliśmy bez pudła.
Na przedzie szła nasza paczka, a za nami Karsten i pocący się obficie sierżant Corcoran.
Pochód zamykało stadko nieszczęśliwych rodziców.
Ben odnalazł polankę.
To wtedy wszystko zaczęło się walić.
Gdy tylko dorośli zgromadzili się nad grobem, zgodnie z planem przemknęłam do
mojego worka. W środku znajdowały się narzędzia, wciąż zabrudzone ziemią, ale pobieżne
oględziny wykazały brak nieśmiertelników.
– O mój Boże! – zawyła Ruth Stolowitski. – Tu naprawdę są jakieś kości!
Linus podał żonie rękę.
W ponurej ciszy pozostali rodzice zajrzeli do dołu. Nie zabezpieczyliśmy go brezentem,
w związku z czym wiatr przykrył szczątki cienką warstwą ziemi.
– Ludzkie? Naprawdę? – Postawa sierżanta Corcorana w jednej chwili uległa zmianie.
Ha, a nie mówiłam? – pomyślałam z dumą, ale zaraz potem zrobiło mi się głupio. Moja
satysfakcja w niczym nie mogła pomóc Katherine Heaton.
Skupiłam się na ważniejszych sprawach. Gdzie, do diabła, podziały się nieśmiertelniki?
Byłam pewna, że włożyłam je do worka, który leżał dokładnie tam, gdzie go zostawiłam.
– W porządku – odezwał się Karsten. Mrużył oczy i marszczył nos, jakby przeprowadzał
jakiś nieprzyjemny eksperyment. – Doktorze Howard, proszę zejść na dół i zweryfikować
znalezisko.
Kit wskoczył do grobu, uważając, by nie nadepnąć na szczątki. Szybko pokręciłam
głową w stronę chłopaków. Odpowiedziały mi pytające spojrzenia. Wzruszyłam ramionami.
Skąd mam wiedzieć? Nieśmiertelniki po prostu wyparowały.
Minęło kilka sekund, zanim Kit wydał werdykt.
– Hm... słuchajcie, chyba się jednak pomyliliście.
Czyżby wyglądał na... zażenowanego?
– Pomyliliśmy? – Bzdura. Ugryzłam się w język, żeby nie powiedzieć tego na głos.
– Jestem pewien, że było po prostu zbyt ciemno. – Kit unikał mojego wzroku. – Łatwo
się wtedy pomylić.
– Pomylić? Przecież kości tam są!
Kit westchnął.
– Kochanie, to są kości małpy.
Pognałam do grobu, a chłopcy przybiegli za mną. Powiedzenie o oczach wyłażących
z orbit nagle przestało być tylko przenośnią.
Ludzki szkielet zniknął, a zamiast niego leżała sterta starych kości małpy. Każdy by się
zorientował, że nie należały do człowieka.
– Co jest, do cholery? – pisnął Shelton.
– To nie są kości, które znaleźliśmy! – krzyknęłam. – Wykopaliśmy szczątki młodej
kobiety z dziurą po kuli w czaszce. Nigdy wcześniej nie widziałam tych kości!
Hi i Ben przytakiwali mechanicznie, równie zdumieni.
– Dobry Boże! – Sierżant Corcoran rzucił mi jadowite spojrzenie. – Małpie kości
na małpiej wyspie, coś podobnego! – Zdegustowany pokręcił głową. – Domorośli
naukowcy...
Karsten zarechotał. Tak jak Corcoran, wydawał się bardzo zadowolony z naszego
zakłopotania.
Mama Hi wydawała się dziwnie małomówna. Rodzicom Sheltona wyraźnie ulżyło, a
Tom Blue tylko kręcił głową. Nasz poziom wiarygodności spadł do zera.
Ktoś podmienił kości!
– To ci ludzie z bronią! – parsknęłam. – To na pewno oni zabrali szkielet i wrzucili tu
szczątki małpy!
– Ludzie z bronią? – powtórzył za mną Corcoran. – Nadal chcesz się upierać przy tej
bajeczce z terrorystami?
– Tory – zaczął powoli Kit – było bardzo ciemno, pamiętasz? Może za bardzo się
podekscytowałaś, czytając o tej dziewczynie, i...
– Kule! – Pokazałam na drzewa. – Jeden ze strzelców trafił w gałąź. Gdzieś tu powinny
być kule.
Pognałam w stronę drzew, chłopcy za mną. Dorośli nawet nie drgnęli.
Gorączkowo przetrząsaliśmy podszycie.
Żadnych zniszczeń. Żadnych pocisków. Za plecami słyszałam, jak Kit próbuje ugłaskać
Corcorana i Karstena.
– Tory, patrz! Na jedenastej. – Shelton wskazał, o które miejsce mu chodzi. – Widzisz?
Przy pniu. Ktoś odpiłował gałąź i zamalował to miejsce sokiem drzewa.
Miał rację. Chciałam krzyczeć z frustracji.
– To ci goście z bronią zabrali nieśmiertelniki – stwierdził szeptem Ben. – Właśnie
dlatego nie mogłaś ich znaleźć.
– A później podmienili szczątki. Sprawiając, że wyszliśmy na zupełnych durniów. – Hi
zagwizdał. – Dostanę niezły ochrzan.
– Ani słowa, dopóki tego nie rozgryziemy – rozkazałam. – Kumacie?
Chłopcy zgodzili się. Ktoś wyjątkowo sprytny próbował pokrzyżować nam szyki. Nie
mogliśmy na ślepo wchodzić w kolejne pułapki.
Ze zwieszonymi głowami dołączyliśmy do dorosłych.
– Znaleźliście coś? – zapytał Kit.
Pokręciłam głową.
– Jestem pewna, że się wystraszyliście – powiedziała współczująco Lorelei. – Sami
w lesie, po zmroku... Każdy gwałtowny odgłos mógł przypominać huk strzału.
Shelton potulnie skinął głową. Nie było sensu się kłócić.
– Hiramie Moshe Stolowitski – zagrzmiała Ruth. – Łatwo się z tego nie wykaraskasz,
młody człowieku!
Hi przewrócił oczami, godząc się ze swym losem.
– Nie bądź dla niego surowa – odezwał się Kit. – Przecież nie zrobili tego złośliwie.
– Złośliwie czy nie, ta poranna wyprawa zepsuła mi cały poranek. – Corcoran odwrócił
się do Karstena. – Następnym razem proszę samemu zadbać o porządek w swoim ogródku,
doktorku.
– Nie prosiłem, żeby pan tu przyjeżdżał – warknął Karsten. – Za to teraz proszę, żeby
opuścił pan wyspę. Natychmiast.
Corcoran w jednej chwili pojął, że przecenił swoje siły, i bez słowa ruszył w dół ścieżki.
Pozostali skorzystali z okazji i także zaczęli się oddalać.
– Jest jeszcze jedna sprawa – zawołał do naszych pleców Karsten. – Włamanie
do Laboratorium 6 w zeszłym tygodniu.
Odwróciliśmy się, pełni niepokoju. Pomijając Ruth, wszyscy rodzice w jakimś stopniu
byli związani z IBLI.
– Przeprowadzam dochodzenie – ciągnął Karsten niczym inkwizytor w konfrontacji
z heretykami. – Spodziewam się pełnej współpracy.
– Oczywiście – odpowiedział Kit. Inni dorośli przytakiwali.
– Na początek chciałbym wiedzieć, dlaczego te dzieci tak często tu przypływają.
Co robią. Dokąd chodzą.
Chciałam zaprotestować, ale Kit złapał mnie za ramię. Mocno. Zrozumiałam przekaz.
– Coś jeszcze przyszło mi do głowy. – Karsten uśmiechnął się chłodno. – Gdybym to ja
zrobił coś głupiego – na przykład coś ukradł – próbowałbym wywieść władze w pole. –
Mówiąc to, przewiercał mnie wzrokiem na wylot.
Domyślał się. I chciał, żebym o tym wiedziała.
– A czy istnieje lepsza metoda na odwrócenie ich uwagi – dokończył – niż zmyślenie
historyjki o biegających po wyspie zamaskowanych terrorystach z bronią?
Po tych słowach przecisnął się obok nas i ruszył ścieżką w stronę instytutu.
ROZDZIAŁ 29
Kiedy wracaliśmy z Loggerhead, mój umysł kręcił się w kółko. Nie mogłam uwierzyć
w to, co się stało. Szkielet zniknął. Zostaliśmy upokorzeni.
Na co tak naprawdę trafiliśmy? Przeciwko komu musieliśmy walczyć?
Najgorzej miał się Hi, maglowany przez Ruth bez chwili wytchnienia. Kiwał albo kręcił
smętnie głową, odpowiadając na grad uszczypliwych pytań.
Lorelei Devers była przekonana, że w przypływie przerażenia wszystko sobie
wyobraziliśmy. Podchwyciwszy jej teorię, Shelton podkreślał, że istotnie pamięta całe zajście
jako bardzo „chaotyczne” i „niepokojące”. Lorelei połknęła haczyk.
Poczułam nagłe ukłucie smutku. Gdzie jest moja mama, gdy potrzebuję pocieszenia?
Dlaczego zawsze muszę dbać o siebie sama?
Ogarnął mnie przytłaczający żal, sprawiając, że do oczu napłynęły mi łzy. Pokręciłam
szybko głową, by pozbyć się nieprzyjemnych myśli. Nie chciałam teraz wracać do
przeszłości, nie przy tych wszystkich ludziach.
Obok mnie siedział Ben. Kit musiał zostać na Loggerhead, a pan Blue stał za sterami
łodzi, dzięki czemu byliśmy sami. Przynajmniej chwilowo. Odrobina szczęścia w pechowym
dniu.
Po rewelacjach Karstena Kit wydawał się mniej skłonny, by mi wierzyć. Co prawda, nie
powiedział tego otwarcie, ale z pewnością coś go gnębiło. Stwierdził, że „będziemy musieli
porozmawiać”, gdy tylko wróci do domu. Nie powiedziałabym, że czekam na tę rozmowę
z niecierpliwością. Wręcz przeciwnie.
– Wyszliśmy na idiotów – mruknął Ben.
– Na skończonych durniów – zgodziłam się. – A teraz Karsten podejrzewa, że to my
odpowiadamy za włamanie. To się nazywa niefart.
– Na pewno przyszli po szczątki – dodał Ben. – Przyszli, żeby wykopać Heaton. A my
stanęliśmy im na drodze.
– Też tak myślę. Zabrali szkielet i nieśmiertelniki, a do dołu wrzucili kości małpy, żeby
nas zdyskredytować. – Westchnęłam. – Te sukinsyny zatarły wszystkie ślady prowadzące
od Katherine do grobu.
Najbardziej niepokoiło mnie jednak ich wyczucie czasu.
– Tylko dopiero po czterdziestu latach? – myślałam głośno. – Czemu akurat teraz?
Dlaczego przyszli wykopać szczątki Katherine wczoraj, zaledwie dwadzieścia cztery godziny
po tym, jak dowiedzieliśmy się o jej zaginięciu?
Ben pokręcił głową. Żadnych odpowiedzi.
Zaczęłam analizować przebieg ostatnich kilku dni. Nie wierzyłam w zbiegi okoliczności
i coś nie dawało mi spokoju.
Moje synapsy rozgrzewały się do czerwoności. Przez głowę przemykały mi obrazy
i dźwięki...
Zasiały ziarno niepewności, które zaraz potem wypuściło korzenie.
Może.
Zostawiłam tę teorię dla siebie. Najpierw musiałam znaleźć dowód.
Gdy dotarliśmy na Morris Island, było już popołudnie. Ominął nas cały dzień w szkole.
Wyciągnęłam się, zmęczona. Kusiła mnie myśl o drzemce.
Najpierw musieliśmy dokładnie przeanalizować dzisiejsze fiasko. Wyłuskać znaczenie
z melodramatu, który rozegrał się na naszych oczach.
Tylko jak? Nie mieliśmy szans wymknąć się do bunkra.
– Napiszę do Sheltona i Hi SMS-a. Ściągnij iFollow. – Opowiedziałam Benowi
o aplikacji, którą pokazał mi Jason. – Zainstaluj ją też na laptopie, iFollow ma opcję
wideokonferencji. Spotkamy się w sieci wieczorem, po kolacji.
– Przyjąłem.
Podczas gdy Ben zajmował się swoją komórką, ja wysłałam wiadomość
w cyberprzestrzeń. Nie czekałam długo na odpowiedź.
Hi zerknął ostrożnie na swój nowiutki telefon, by nie zwracać uwagi matki. Po jakichś
dziesięciu sekundach pokazał mi za plecami uniesiony kciuk.
Shelton przeczytał SMS-a, trzymając komórkę w kieszeni. Wpatrzony gdzieś w siną dal,
niby przypadkiem kiwnął głową.
Odchyliłam się do tyłu, obracając w myślach moją teorię. Musiałam mieć pewność.
Od tej pory zamierzałam zgrywać idiotkę.
***
Przy kolacji starałam się zręcznie omijać pytania Kita. Mówienie prawdy nie miało sensu
– nigdy by mi nie uwierzył.
– Musiałam się pomylić. Byłam naprawdę wystraszona.
– Pomylić? – Kit zmrużył oczy. – W sprawie kości?
Wzruszyłam ramionami.
Zajęty własnymi problemami, Kit nie drążył tematu. Wyglądał dość mizernie. Cóż,
pewnie takie są skutki porządnej bury od szefa.
– Porozmawiamy o tym kiedy indziej – obiecał.
Dokończyliśmy posiłek w milczeniu.
Zamknąwszy się bezpiecznie w pokoju, odpaliłam MacBooka. Kliknęłam dwa razy
ikonę iFollow. Rozbrzmiała skoczna melodyjka, a ekran zalała powódź kolorów.
Gdy tylko aktywowała się funkcja śledzenia przez GPS, na mapie Charlestonu
wyskoczyło siedem jasnych kropek. Jedna z nich unosiła się nad Mount Pleasant.
Siemasz, Jason. Woda dziś ciepła?
Zmieniłam status na „niedostępny”. Nie miałam czasu na sprzeczki z Jasonem, nasza
wyspiarska paczka musiała się skupić na sprawach niecierpiących zwłoki.
Przełączyłam grupę z Bolton Lacrosse na Bunkier. Naprawdę powinniśmy wymyślić
lepszą nazwę.
Tym razem GPS pokazywał cztery kropki, skupione w jednym punkcie na Morris Island.
Nawet w sieci nasza okolica wyglądała na wymarłą.
Pik. Pik. Pik.
Chłopcy zgłaszali się jeden po drugim.
Przejdźcie do zakładki wideo – napisałam.
Ekran podzielił się na cztery części.
W każdej z nich widziałam twarz, trochę w stylu spotu otwierającego serial Grunt to
rodzinka. Moja znajdowała się w prawym górnym rogu. Czerwieniąc się, poprawiłam kilka
niesfornych kosmyków.
– Przestań się pindrzyć, miss Ameryki – rzucił Hi.
– Może ty powinieneś zacząć – zażartował Shelton.
Hi znajdował się w lewym górnym rogu, ubrany w naciągniętą na brodę piżamę
z podobizną Chucka Norrisa. Światło w jego sypialni było zgaszone. Zdaje się, że unikał
czujnego wzroku Ruth.
Twarz Bena wyświetlała się pod moją. Siedział w pokoju bilardowym przy rozlatującym
się stole do gry.
Shelton patrzył na mnie z ostatniego okienka. Za plecami miał ścianę oklejoną
plakatami Gwiezdnych wojen. Mokry po kąpieli, wyglądał na zmęczonego.
Od razu przeszłam do sedna:
– Ktoś nas szpiegował w bibliotece.
Shelton wybałuszył oczy, ale Hi i Ben kiwnęli zgodnie głowami.
– To ma sens – powiedział Ben.
Hi natychmiast przytaknął.
– Dowiedzieliśmy się o Heaton zaledwie wczoraj i już ktoś zwinął kości? To na pewno
nie był przypadek.
– Ale skąd ten szpieg mógł wiedzieć, że chcemy odkopać szczątki? – zapytał Shelton. –
I gdzie będziemy kopać? Nie rozmawialiśmy o tym w bibliotece.
Dobre pytanie. A ja nie znałam odpowiedzi.
– Może ktoś skopiował materiały, które przeglądaliśmy? – zastanawiałam się. –
Niewykluczone, że zaglądał nam przez ramię.
– Morderca – stwierdził krótko Hi. – Zrozumcie, cały czas rozmawiamy o mordercy.
Kto inny wiedziałby o grobie? Nie mam pojęcia, kto nas śledził, ale ten człowiek
prawdopodobnie zamordował Katherine Heaton.
Rozmowa utknęła w martwym punkcie.
W mojej głowie pojawiały się obrazy. Ciemne sylwetki w bardzo ciemnym lesie. Dwa
głośne strzały.
– Bibliotekarz? – zaproponował Shelton. – Nagle stał się bardzo dziwny.
– Heaton zniknęła w 1969 – zaoponowałam. – Limestone jest za młody. Poza tym mam
wrażenie, że to mięczak.
Niemniej jednak zachowanie Limestone’a nie dawało mi spokoju. Zostawiając go sobie
na później, podzieliłam się z chłopakami drugą teorią.
– Karsten był dzisiaj wściekły.
– Karsten zawsze jest wściekły – przypomniał mi Ben.
– To prawda – zgodziłam się. – Ale dzisiaj przeszedł samego siebie. Jakby coś ukrywał.
I wydawał się niemalże wzburzony obecnością policjanta.
– Karsten sprawuje władzę na Loggerhead od wielu lat. – Myśli Hi wędrowały tym
samym torem, co moje.
– I zabrania komukolwiek chodzić po lesie. – Podobnie jak myśli Sheltona.
– Poza tym facet zajmuje się jakimiś tajnymi eksperymentami. – Ben także zaczynał
nadążać.
– Trzy razy trafiony, zatopiony – stwierdziłam. – Pomyślcie tylko, co zrobił Coopowi.
No i ma dostęp do kości małp.
– Kto inny mógłby tak szybko wnieść i wynieść z lasu ciężki sprzęt? – zapytał Hi.
Zapadła niezręczna cisza. Przerwał ją Shelton:
– Więc uważasz, że to Karsten jest mordercą?
– Raczej głównym podejrzanym – odparłam. – Potrzebujemy dowodów.
– Ta rozmowa do niczego nie prowadzi. – Hi zaczął wyliczać na palcach: – Po pierwsze,
nie wiemy, kto nas śledził. Po drugie, nie mamy żadnych dowodów przeciwko Karstenowi.
I po trzecie, kolejne kłopoty to ostatnie, czego nam brakuje. – Opuścił ręce na biurko. – A
poza tym nie mam ochoty zginąć od strzału z pistoletu.
A więc w końcu dotarliśmy do powodu, dla którego zwołałam to spotkanie.
Hi miał rację we wszystkim, co powiedział, ale dla mnie to nic nie znaczyło. Połączyła
mnie z Katherine więź, której nie mogłam zignorować. Katherine potrzebowała obrońcy –
potrzebowała mnie.
– Nie zamierzam się poddać – oświadczyłam. – Katherine straciła matkę, tak jak ja,
a potem ojca. Ja jej nie opuszczę.
Katherine była równie twarda, jak ja. Nie dałaby za wygraną. W głębi duszy byłam tego
pewna.
– Ja też nie – odezwał się Ben. – Heaton została zamordowana. Nikt nie walczy za jej
sprawę. Więc my powinniśmy.
Prosto z mostu. Do rzeczy. Słowem – Ben Blue.
– Nie znoszę być tym przyziemnym, pragmatycznym gościem, ale teraz po prostu nie
wolno nam zrezygnować. – Shelton zaczął skubać ucho. – Ci mordercy mogą wiedzieć, kim
jesteśmy. Musimy ich przyskrzynić, zanim oni przyskrzynią nas.
Hi walnął głową o biurko. Trzy razy. A potem, nawet jej nie podnosząc, powiedział:
– Super. Kto chciałby żyć wiecznie?
– Jesteśmy drużyną, chłopaki. – Nagle poczułam przypływ dumy. – Jesteśmy sprytniejsi
od potworów, które to zrobiły. Pokonamy ich.
– Tylko co dalej? – Hi znów spojrzał w kamerę. – Nie mamy żadnych tropów.
Uśmiechnęłam się.
– Panowie, planowaliście coś na wieczór?
Trzy jęki.
Miałam wrażenie, że zaraz popękają mi kąciki ust.
ROZDZIAŁ 30
– Dlaczego wszystkie twoje genialne pomysły wiążą się z łamaniem prawa?
Hi wyglądał po prostu absurdalnie, ubrany w czarną koszulę z długimi rękawami, czarne
spodnie i maskę narciarską. Pot musiał lać się z niego strumieniami.
Cała nasza czwórka kryła się za krzewami azalii rosnącymi wzdłuż alejki za Biblioteką
Publiczną. Była godzina 00.42. Gdyby Kit zorientował się, że nie ma mnie w domu,
dostałabym szlaban na całe lato.
Wcześniej, zanim wylogowałam się z programu, przedstawiłam chłopakom swój plan.
Nie zdążyli zaprotestować, bo do pokoju zapukał Kit. W jednej chwili zamknęłam laptopa,
wskoczyłam do łóżka i udawałam, że śpię.
Usłyszałam, że się zawahał, ale w końcu zamknął drzwi i wrócił do sypialni. Niedługo
potem w korytarzu rozbrzmiało echo niedźwiedziego chrapania.
Czułam się źle, oszukując własnego ojca. Dla jego dobra – a przy okazji dla własnego –
miałam nadzieję, że mnie nie przyłapie.
Znad ramienia doleciał mnie ściszony głos Sheltona:
– W bibliotece musi być jakiś alarm, co nie? – powiedział chyba piąty raz. – W końcu to
stosunkowo nowy budynek.
– Nie dowiemy się, dopóki nie otworzysz zamka – powtórzyłam. – A jeśli włączy się
alarm, dajemy w długą.
Noc była gorąca i parna. Jakżeby inaczej. Chmury zasłoniły księżyc, a na miasto opadła
mgła. Idealne warunki na włamanie.
Policyjny radiowóz leniwie okrążył kwartał, po czym skręcił na wschód, na Calhoun
Street. Trzeci raz patrzyliśmy, jak przejeżdża.
– Teraz! – syknął Ben. – Nie będzie lepszej okazji.
Rzuciliśmy się biegiem w kierunku samotnych drzwi na tyłach alejki. Miałam nadzieję,
że jakoś poradzimy sobie z alarmem, ale zarówno zamek, jak i zasuwa wyglądały na nowe
i całkiem skuteczne.
– Hej. – Hi wskazał na okienko przy chodniku jakieś dziesięć jardów dalej.
Uchylone okienko.
Przesunęliśmy się szybko wzdłuż ściany.
Shelton włożył do środka obie ręce, by podważyć zatrzask.
Wszyscy wstrzymali oddech.
Żadnych dzwonków ani pisków. Wielkie włamanie drużyny superprzestępców.
Opuszczaliśmy się pojedynczo do środka. Ben zamknął za nami okno i rozpędził mrok
światłem latarki.
Znajdowaliśmy się w kwadratowym pomieszczeniu pełnym pustych regałów. Pośrodku
stał długi stół, a na nim kilkanaście książek i kubek wypełniony do połowy rozmoczonymi
petami.
– Dzięki, panie Nikotyno – mruknęłam pod nosem. Kryjący się po kątach miłośnik raka
płuc zapomniał zamknąć okno. Miałam nadzieję, że to był Limestone.
Czas jednak skupić się na misji. Ktoś dorwał w swoje ręce dokumenty, które
przeglądaliśmy w poniedziałek. Jak inaczej odkryliby nasze zamiary?
Tylko jak to udowodnić? A może nawet zidentyfikować palanta?
Odciski palców.
Nasz plan był zupełnym strzałem w ciemno, ale jeśli mieliśmy wroga, musieliśmy go
poznać. Szczególnie jeśli ten wróg posiadał broń i nie wahał się jej użyć.
Ruszyliśmy za światłem latarki Bena schodami na górę, rozglądając się w poszukiwaniu
kamer. Ponieważ żadnych nie dostrzegłam, poczułam się znacznie pewniej. Potrzebowaliśmy
zaledwie kilku minut, by zrobić, co trzeba.
Wśliznęliśmy się do archiwum Karoliny Południowej i podeszliśmy prosto do czytnika
mikrofilmów. Ponieważ w dobie Internetu mikrofilmy nie cieszyły się zbytnią popularnością,
wydawało się mało prawdopodobne, aby w ciągu ostatnich dwóch dni z urządzenia korzystał
ktokolwiek oprócz nas.
I oprócz człowieka, który patrzył nam na ręce.
– Gotowi na wielkie nic? – Włączyłam latarkę ultrafioletową, którą zwędziłam
z przybornika Kita, i przesunęłam światłem nad pokrętłami, licząc na cud.
Naiwna.
– Co to nam niby da? – zapytał Ben.
– Opuszki palców mają mikroskopijne wybrzuszenia i wcięcia, żeby zapewnić lepszy
chwyt – wyjaśnił Hi głosem stłumionym przez maskę. – Ich wzór jest unikalny dla każdego
człowieka.
– Tyle to sam wiem – odparł Ben. – Chodziło mi raczej o to, jak je ściągniemy.
– Palce są spocone i tłuste, dzięki czemu zostawiają ślady na praktycznie każdej
powierzchni. – Jeszcze raz sprawdziłam pokrętła.
Znów bez rezultatów.
– Czasami, choć raczej rzadko, widać je gołym okiem. Niewidoczne odciski palców
nazywa się utajonymi. I właśnie takich szukam.
Czytnik mikrofilmów był wykonany z połyskliwego ciemnego metalu, na którym
z pewnością pozostawały wszelkie odciski. Przesunęłam światłem po obudowie.
Kicha.
Przechodząc do etapu drugiego, wyciągnęłam z kieszeni buteleczkę proszku
daktyloskopijnego i pędzel magnetyczny.
– Jeśli są tu jakieś odciski, mikroskopijne cząsteczki w tym proszku przyczepią się do
łoju i potu – powiedziałam. – Dzięki temu zobaczymy linie papilarne.
Delikatnie naniosłam proszek na pokrętła – żadnych odcisków. Na obudowę –
bezskutecznie. Ekran – kolejna porażka. Wszystko na nic.
– Zmywajmy się – rzucił Shelton. – Wymyślimy jakiś inny plan. Może taki, po którym
nie trafia się za kratki.
Nagle coś przyszło mi do głowy.
– A gdzie się podziały nasze odciski? Powinny zostać na obudowie co najmniej przez
kilka tygodni.
– Może dozorca wyczyścił czytnik? – podsunął Hi.
– Albo ktoś je wytarł – powiedział Ben. – Żeby usunąć własne.
Szlag.
Włamaliśmy się do państwowego budynku zupełnie na darmo. Już miałam przyznać się
do porażki, kiedy zaświtał mi jeszcze jeden pomysł.
– Zanim wyjdziemy, sprawdźmy mikrofilm z rocznikiem „Gazette”. Nie sądzę, żeby
oglądał go ktokolwiek oprócz nas.
Hi stęknął żałośnie, ale pognał po pojemnik z mikrofilmem.
– Tylko sam go nie dotykaj! – syknęłam.
Korzystając ze swojej maski włamywacza, Hi zakrył ręce, ściągnął ostrożnie właściwy
pojemnik z półki i postawił go na stoliku.
Obejrzałam rolkę w świetle ultrafioletowym, trzymając ją za krawędzie.
Nic.
Zawiedziona, sprawdziłam z drugiej strony.
Moim oczom ukazał się biały owal, wielki jak księżyc w pełni.
Stłumiwszy pisk radości, naniosłam proszek daktyloskopijny na odcisk. Linie papilarne
zyskały niesamowitą szczegółowość.
– A niech mnie... – wymamrotał pod nosem Ben.
– Zdejmij go i spadajmy stąd wreszcie. – Shelton wręczył mi taśmę klejącą i kawałek
grubego kartonu.
Ostrożnie przycisnęłam taśmę do posypanego proszkiem odcisku, a następnie oderwałam
ją i przytknęłam do kartonu, odbijając na nim wyraźny kręty wzór.
Wreszcie wszystko szło po naszej myśli.
Przez ułamek sekundy.
Bach.
Ktoś zatrzasnął drzwi samochodu.
Hi pognał do okna.
– O cholera!
Na jego twarzy zamigotało niebiesko-czerwone światło.
– Przed biblioteką! – krzyknął. – Policja!
ROZDZIAŁ 31
Przypadłam do podłogi, podczołgałam się do okna i wychyliłam głowę nad parapet.
Na zewnątrz stały dwa radiowozy, a grupa trzech policjantów przeczesywała światłami
latarek teren biblioteki.
– Skąd? – Więcej nie potrafiłam z siebie wykrztusić. Czułam, że śnię.
Mieliśmy poważne kłopoty. To byli najprawdziwsi gliniarze, a my dopuściliśmy się
najprawdziwszego włamania. Tym razem nasi rodzice by nas nie uratowali.
– Cichy alarm? – Hi chował twarz w dłoniach. – Czujniki ruchu? Wróżki?
– Jasny gwint, jesteśmy najgorszymi włamywaczami na świecie. – Shelton położył się
na podłodze, wykończony przez huśtawkę emocjonalną ostatnich dni. – Chrzanić to. Poddaję
się!
Ben palnął go w głowę, wyrażając swoją opinię na temat kapitulacji. Przemknął nisko
pochylony do drzwi, by wyjrzeć do głównego lobby.
– Dwóch idzie od frontu – poinformował. – Tamtędy się nie wydostaniemy.
Podszedł do drzwi ewakuacyjnych z tyłu pomieszczenia. Nacisnął klamkę – otwarte.
Niczym szczury uciekające z klatki rzuciliśmy się biegiem po schodach, a na parterze
wśliznęliśmy się do pomieszczenia, przez które weszliśmy do biblioteki.
Nagle usłyszałam dolatujący od głównego wejścia chrobot kluczy. Skrzypieniu
zawiasów towarzyszyły głosy.
Przymknęłam drzwi.
– Gliny w alejce! – syknął Shelton. – Padnij!
Runęłam na podłogę jak głaz.
Przez alejkę toczył się radiowóz; słyszałam, jak radio wyłapuje zakłócenia. Zatrzymał się
tuż pod oknem. Oślepiająca wiązka światła przebiła się przez szybę, a ściany oblało
czerwono-niebieskie światło koguta.
Leżałam w bezruchu na podłodze, prawie nie oddychając. Dziękowałam wszystkim
znanym bóstwom, że po wejściu do biblioteki zamknęliśmy okienko.
Słup światła szperał po kątach naszej kryjówki. Serce waliło mi jak młotem.
Przyciskałam policzek do zatęchłego starego dywanu, wdychając biblioteczny brud z kilku
dziesięcioleci.
Minęła cała wieczność. Byłam pewna, że nas zauważą. Pomieszczenie wydawało się
zdecydowanie zbyt ciasne, by ukryć czworo nastolatków.
W końcu radiowóz potoczył się dalej alejką.
Nikt nawet nie drgnął.
Gdzieś niedaleko zaskrzypiała klamka. W korytarzu rozbrzmiały echem kroki. Czułam,
jak do mojego krwiobiegu trafia kolejna dawka adrenaliny.
Gliniarze. W środku. Sprawdzali pokój po pokoju.
Nasze drzwi nie miały żadnego zamka. Pomachałam gorączkowo do chłopaków.
Zrozumieli.
Niebiesko-czerwone światło bladło. W alejce zapadła ciemność, gdy radiowóz w końcu
skręcił za róg.
Ben poderwał się na równe nogi i otworzył okienko. Przecisnęłam się na zewnątrz jako
pierwsza, przemknęłam przez alejkę i skoczyłam w krzaki po drugiej stronie.
Za mną przybiegł Hi, potem Shelton. Ben wyszedł jako ostatni. Patrzyłam, jak się
męczy, próbując zamknąć okienko. Opadło nieznacznie i zablokowało się, uchylone może o
cal.
Miałam wrażenie, że serce zaraz wyskoczy mi z piersi.
Rusz się! Spływaj stamtąd!
Ben dał za wygraną i pognał w stronę krzaków. Znajdował się mniej więcej w połowie
drogi, kiedy zza rogu wyjechał następny radiowóz, przeczesując reflektorami ciemność.
Ben stratował azalie i pobiegł dalej. Shelton, Hi i ja ruszyliśmy za nim, nie oglądając się
za siebie.
***
Nie bacząc na ciemność i gęstą mgłę, mknęliśmy przez noc. Nawet Hi, któremu widmo
aresztowania pomogło przezwyciężyć fizyczne niedostatki.
Dwie przecznice za biblioteką usłyszeliśmy wycie syreny i zobaczyliśmy przejeżdżający
nieopodal samochód. Mgła? Kto wie. W każdym razie policjanci przeoczyli grupkę
zasapanych uczniów urządzających sobie nocne wyścigi środkiem ulicy.
Nie zwalnialiśmy. Szkoda, że nikt nie mierzył nam czasu – bez wątpienia cała nasza
czwórka pobiła życiowe rekordy.
Dziesięć minut później byliśmy na pokładzie Sewee, zdyszani i mokrzy od potu.
Ben zapalił silnik, a Shelton odwiązał cumę, i już po chwili płynęliśmy przez zamgloną
zatokę. Woda była spokojna i gładka jak szkło. Cicha i niewzruszona. Miła odmiana
po zamieszaniu ostatniej godziny.
Korzystałam z uroków sennej atmosfery, gdy nagle Shelton parsknął i zaczął rechotać.
– Może nie jesteśmy zbyt dobrymi włamywaczami, ale w spierniczaniu nie mamy sobie
równych!
Jego radość była zaraźliwa. Hi zachichotał, zadławił się powietrzem i zaczął kaszleć.
Zaniosłam się śmiechem. Nawet Benowi udzielił się nasz humor – kwiczał z radości,
pędząc motorówką pod wiatr. W jednej chwili całe napięcie uleciało i wyparowało
w ciemnościach nocy.
Przysunęłam się do Hi.
– Wszystko w porządku?
Kiedy podniósł głowę, oczy miał zmrużone, a szczękę wygiętą pod nienaturalnym kątem.
Chciał coś powiedzieć, ale jego usta zastygły. Przez jakąś sekundę jego źrenice odbijały blask
księżyca, a zaraz potem oczy cofnęły się konwulsyjnie pod powieki.
– Hi! – krzyknęłam.
Runął do przodu, nieprzytomny. Złapałam go, zanim uderzył głową o pokład.
– Ben! – zawołałam. – Coś się stało Hi!
Ben zgasił silnik i w pośpiechu przybiegł na rufę. Hi wciąż był nieprzytomny, ale
oddychał normalnie.
– Pamiętasz, czy nie walnął o coś głową? – Próbowałam sobie przypomnieć, jak należy
postępować w przypadku wstrząśnienia mózgu.
– Hiram, obudź się, człowieku! – Shelton uderzył Hi w twarz, a potem chwycił go
za ramiona. Nie miało to wiele wspólnego z kursami pierwszej pomocy. Delikatnie
odsunęłam go na bok.
Powieki Hi uniosły się, ukazując oczy, które wyglądały bardzo nie w porządku.
Jasnobrązowe tęczówki zniknęły, a w ich miejscu pojawiły się złote okręgi z czarnymi jak
węgiel źrenicami.
Instynktownie odskoczyłam, potknęłam się i uderzyłam o twarde deski pokładu.
Co to było?!
– Coś się stało z jego oczami! – krzyknęłam.
Ben i Shelton spojrzeli w moją stronę. Stali zbyt daleko, aby zauważyć to, co ja. Podeszli
do Hi, spodziewając się najgorszego.
Hi zamrugał i usiadł. Jego tęczówki znów miały normalną, orzechową barwę.
– To było dziwne. – Potrząsnął głową, próbując pozbierać myśli. – Odpłynąłem?
– Tak – odparł Shelton. – Wszystko w porządku? Jak twoje oczy?
Hi zamknął i otworzył powieki.
– A jak ma być? – zapytał spokojnie, lecz zaraz potem pisnął: – Zaraz, że co?!
A co z nimi nie tak? Wypłynęły mi z oczodołów?! Mówcie!
Shelton i Ben zerknęli na mnie pytająco.
– Nic się nie stało, Hi, to moja wina – powiedziałam. – Światło musiało mnie zmylić.
Przepraszam, nie chciałam cię nastraszyć.
Rzeczywiście, jego oczy wyglądały całkiem zwyczajnie. Cokolwiek w nich zobaczyłam,
zniknęło. Albo nigdy nie istniało.
– Oto, co się dzieje, kiedy mięczak przebiegnie sprintem milę – zaczął mnie
prowokować Shelton.
– Odezwał się mistrz lekkoatletyki.
– Wracajmy do domu. – Ben złapał za stery. – Już po drugiej, a jutro mamy szkołę.
– To znaczy, że wszystko w porządku, Tory? – Hi potrzebował mojego zapewnienia.
Musiałam mu napędzić niezłego stracha.
– Jasna sprawa. Mamy odcisk palca i nie daliśmy się złapać. Powiedziałabym, że jest
nawet lepiej niż w porządku.
Hi odchylił się i zamknął oczy.
– Dziwne – stwierdził. – Nigdy wcześniej nie zemdlałem. A teraz czuję się świetnie.
Próbowałam zapomnieć o tym obrazie, ale ciągle powracał. Złote tęczówki otaczające
czarne źrenice. Bezdenne, pierwotne. Przywodzące na myśl zupełnie inne stworzenie.
Nagle poczułam, jakbym była wyssana z życia. Mój umysł odpłynął, nagiął się i po
chwili odzyskał dawny kształt. Krążyła we mnie dziwna energia.
Chciałam się poruszyć, ale nie potrafiłam. Bezsilna, opadłam na siedzenie. Powieki mi
ciążyły...
Głęboko w moim ciele pękały, rozdzielały się i odradzały połączenia.
Otworzyłam oczy. Coś było nie tak, czułam to każdym włóknem istnienia. Tylko co?
Zaszła jakaś zmiana. Zajrzałam w głąb swej jaźni, próbując zrozumieć charakter tej zmiany,
ale nic nie znalazłam.
Czułam się lekka. Potężna. Przypływ wewnętrznej mocy wypłukał ze mnie zmęczenie
całego dnia.
Motorówka ślizgała się po spokojnych wodach zatoki. Wysoko nad naszymi głowami
majaczył garbaty księżyc. Patrzyłam na niego jak zaczarowana, zahipnotyzowana pięknem
srebrzystej tarczy. Słysząc wezwanie, którego nigdy dotąd nie słyszałam.
Spojrzałam na Hi. Spoglądał w niebo, tak jak ja, a jego oczy lśniły. Zrozumiałam, że czuł
to samo przyciąganie.
Moje wargi poruszyły się, bezwiednie wypowiadając imię.
– Mgiełka – powiedziałam, nie wiedząc dlaczego.
– Mgiełka.
Jej imię zawisło w powietrzu, po czym stopiło się z ciemnością ciepłej letniej nocy.
ROZDZIAŁ 32
Budzik wydzierał się przez dziesięć minut, zanim wreszcie otworzyłam oko.
Biiip. Biiip. Biiip.
Kit dobijał się do drzwi, chcąc mi przypomnieć, że nieobecność w szkole dwa dni z
rzędu nie wchodzi w grę.
– Już wstaję! – skłamałam.
Leżałam nieruchomo pod kołdrą, wciąż zmęczona po wczorajszych perypetiach.
Kombinowałam, co zrobić, żeby zostać dziś w łóżku. Bolały mnie wszystkie stawy, a głowa
ważyła chyba z tysiąc funtów. Miałam nadzieję, że nie złapałam żadnego świństwa.
Łup. Łup.
– Tory! Rusz się wreszcie!
Niech to szlag.
Jedna stopa na dywan, druga... Poruszałam się jak zombie i pomimo najszczerszych
wysiłków nie potrafiłam powstrzymać powiek przed opadaniem. Mozolnie załatwiłam
poranną toaletę i pognałam na przystań.
Chłopcy nie wyglądali ani trochę lepiej. Ben i Shelton byli rozczochrani, zrzędliwi i nie
wykazywali zainteresowania rozmową. Hi pochrapywał, od czasu do czasu zsuwając się na
ramię Bena, który odpychał go z irytacją.
W szkole czas znów stanął w miejscu. Zwykle dobrze się bawię na lekcjach, ale tego
dnia oddałabym wszystko za przycisk szybkiego przewijania. Musiałam porozmawiać z
Jasonem o odcisku palca.
Na biologii? Raczej nie. Moja prośba była dość niecodzienna i prawie nielegalna. Takich
spraw lepiej nie omawiać w szerszym gronie. A poza tym musiałam najpierw poczynić pewne
przygotowania.
Podczas przerwy na lunch spotkałam się z Sheltonem i Hi w bibliotece. Ponieważ Bena
z nami nie było, gdy korzystaliśmy z czytnika mikrofilmów, dostał rozgrzeszenie i krzyż
na drogę.
– Potrzebujemy naszych odcisków, żeby przeprowadzić test – powiedziałam.
Wyciągnąwszy poduszkę do pieczątek, umoczyłam w tuszu palec wskazujący, po czym
przycisnęłam go do kartonika i podpisałam swoimi inicjałami. Shelton i Hi zrobili to samo.
– Przypomnij mi, po co to robimy – odezwał się Shelton.
– Musimy się upewnić, czy odcisk z rolki nie należy do kogoś z nas – wyjaśniłam. – Nie
ma sensu uganiać się za własnym ogonem.
– Masz jakiekolwiek pojęcie, jak porównuje się odciski palców? – zapytał Hi.
– Trochę o tym czytałam. Istnieją trzy podstawowe typy: pętle, wiry i łuki. – Korzystając
ze szkła powiększającego, spojrzałam na kartonik. – Wasze to pętle. Shelton, twoje linie
papilarne biegną od lewej strony w kierunku środka opuszki, po czym wracają z powrotem
na lewo.
– Ale moje nie. – Hi zaglądał mi przez ramię na kartonik.
– Twój odcisk też ma kształt pętli, tylko że linie biegną z przeciwnej strony.
– Dawno zaginieni bracia odnajdują się po latach?
Shelton parsknął.
– Nie, po prostu niczym się nie wyróżniacie – odparłam. – Dwie trzecie populacji ma
właśnie pętle.
– Ja chcę wiry – oznajmił Hi. – Wiry brzmią ekstra.
– Osoby z wirami mają pośrodku opuszki zamknięte koło. – Podniosłam kartonik z moim
odciskiem. – Tak jak ja. Ten typ występuje u około jednej trzeciej ludzkości.
– W takim razie ostatni typ musi być bardzo rzadki – wydedukował Hi.
– Zgadza się. Łuki stanowią mniej niż pięć procent całej populacji. Pośrodku opuszki
widać wtedy wiele nałożonych na siebie „wzniesień”.
– A bohaterem zeszłej nocy jest... – Shelton z marnym skutkiem próbował naśladować
dźwięk werbli.
Włożyłam kartonik pod szkło powiększające.
– Łuk! – zapiał Hi.
– Czyli to żadne z nas – stwierdziłam.
Hi ułożył obok siebie wszystkie kartoniki.
– I jest ogromny! Zdecydowanie za duży na nasze palce.
– Tak dokładny odcisk musi być bardzo świeży – myślałam na głos. – Shelton, jesteś
pewien, że odłożyłeś rolkę na półkę? Nie zostawiłeś jej na wózku?
– Jestem pewien. Na sto dziesięć procent.
– W takim razie ten odcisk zostawił nasz prześladowca.
Zrobiłam telefonem zdjęcie odcisku i sprawdziłam godzinę. Zostało dwadzieścia minut
do końca przerwy. Czas odnaleźć Jasona.
Tylko że Jason zniknął bez śladu.
Szukałam wszędzie – na korytarzach, na trawnikach, w sali gimnastycznej i w kafejce.
I nic. Choć uczniowie nie powinni opuszczać terenu kampusu przed zakończeniem lekcji,
w przypadku dzieciaków z wpływowych rodzin strażnikom zdarzało się czasami patrzeć w
inną stronę.
Stwierdziwszy, że Jason wyskoczył do Poogan’s Porch na ciastka krabowe,
postanowiłam złapać go po ostatniej lekcji. Mieliśmy razem trygonometrię.
Popołudnie ciągnęło się leniwie jak pochód żałobny. Na trygonometrii Ole Zmruż-oczko
dał mi porządny wycisk. Dwa razy prawie walnęłam twarzą o blat. Odliczałam sekundy
do ostatniego dzwonka.
Drrrrrrr!
Wyskoczyłam z ławki jak na sprężynie.
– Jason! – Gnałam na złamanie karku, żeby złapać go na korytarzu. – Zaczekaj!
– Tak jest, psze pani! – Jason obdarzył mnie swoim szerokim uśmiechem. – Dla pani
wszystko.
– Masz minutę?
– Trening zaczyna się za dziesięć. Do tego czasu jestem cały twój.
Drużyna lacrosse z Bolton Prep broniła w tym roku mistrzostwa stanu i znajdowała się
obecnie na późnym etapie play-offów. Jason prowadził w klasyfikacji strzelców.
Cel namierzony. Do boju.
Ku własnemu przerażeniu nie wiedziałam jednak, jak sformułować moją prośbę.
Jason czekał, choć na jego twarzy malował się wyraz konsternacji. Po głowie krążyły mi
setki słów, gdy nagle pojawił się Ben.
– Pomoże? – zapytał, ignorując Jasona.
– Dopiero go złapałam – mruknęłam.
– Zakładam, że rozmawiacie o mnie – wtrącił się Jason. – Ty jesteś Ben, zgadza się?
– Tak. – Żadnego uśmiechu ani zwrotów grzecznościowych.
Jason w zdumieniu uniósł brwi.
Co, do jasnej? Doszłam do wniosku, że trzeba jak najszybciej ocieplić atmosferę.
– Znacie się?
Cisza. Patrzyli sobie głęboko w oczy, napięcie było prawie namacalne.
Na szczęście synowie charlestońskiej socjety od dziecka są uczeni dobrych manier
i wychowanie Jasona dało o sobie znać.
– Miło cię poznać – rzucił bez żadnych podtekstów, lecz gdy tylko zadośćuczynił
formalnościom, przeniósł uwagę z powrotem na mnie. Ben przestał dla niego istnieć.
– Mam pewien kłopot – zaczęłam szybko – i pomyślałam, że twój ojciec mógłby mi
pomóc.
Po zakończeniu nauki w Cytadeli – akademii wojskowej w Karolinie Południowej –
ojciec Jasona, ku niezmiernej konsternacji rodziny Taylorów, wypiął się na rodowe tradycje
i postanowił zostać policjantem. Po latach patrolowania ulic dochrapał się stanowiska
detektywa, aż w końcu został przydzielony do wydziału zabójstw. W tej chwili kierował
jednostką odpowiedzialną za ściganie przestępstw z użyciem przemocy.
– Mój ojciec? – w głosie Jasona dało się słyszeć zaskoczenie. – Zastrzeliłaś kogoś?
– Nie, nic z tych rzeczy. Ukradli mi laptopa – skłamałam, przechodząc do zmyślonej
historyjki. – Jestem kretynką. Zostawiłam go na schodach, żeby wyciągnąć pocztę ze
skrzynki, a kiedy wróciłam, już go nie było.
– Jacyś podejrzani?
– Żadnych, ale znalazłam ślad. – Sięgnęłam do kieszeni po kartonik z odciskiem palca. –
Zdjęłam go z puszki po napoju. Leżała tam, gdzie zostawiłam laptopa.
Miałam wrażenie, że bełkoczę jak idiotka, ale było już za późno, żeby się wycofać.
– Czy twój tato mógłby to sprawdzić?
– Sama go zdjęłaś? Serio? – Jason wyglądał na rozbawionego. – Jak ty się naprawdę
nazywasz, Jack Bauer?
Wzruszyłam ramionami.
– Rodzinny talent.
– Większość ludzi w wolnym czasie łowi ryby czy coś w tym rodzaju. – Namyślał się
przez chwilę. – Zgłosiłaś kradzież na policji?
– Właśnie w tym cały kłopot. – Przyszła pora na trudniejszą część. – Liczyłam,
że najpierw będę mogła sprawdzić ten odcisk. Chodzi o to, że złodziej może mieszkać na
naszym osiedlu.
– Niezręczna sytuacja.
– No właśnie. Wolałabym odzyskać komputer w taki sposób, żeby nikt nie trafił
do aresztu. Ludzie na Morris Island trzymają się dość blisko.
– Nie będzie łatwo... – Jason zmarszczył czoło. – Ojciec mógłby złożyć wniosek, ale
do tego potrzeba numeru sprawy. A nawet gdybyś go miała, procedura ciągnęłaby się
tygodniami.
– Nie mogą tego załatwić na boku? – zapytałam.
Jason pokręcił głową.
– Chłopaki z laboratorium robią przysługi wyłącznie w nagłych sytuacjach i zwykle
oczekują czegoś w zamian. Nie sądzę, żebym mógł ci pomóc.
Ben przewrócił oczami, a Jason rzucił mu spojrzenie, którego nie mogłam rozgryźć.
Czyżbym czegoś nie wiedziała?
– Tak czy inaczej, dzięki – powiedziałam. – Chyba po prostu...
– Chwila! – Jason pstryknął palcami. – Wiem, kto mógłby ci pomóc. – Zanim zdążyłam
zareagować, zawołał przez korytarz: – Chance! Chodź na sekundę!
Od razu skoczyło mi ciśnienie.
– Nie, nie – wydukałam. – Nie zawracaj mu głowy. To nic wielkiego!
– Wyluzuj – rzucił. – To najwłaściwszy facet do tej roboty.
Chance podszedł do nas z Hannah, która uczepiła się jego ramienia niczym jakiś
egzotyczny ptak.
– Znowu molestujesz Tory? – Puściwszy do mnie oko, odwrócił się do Bena. – My się
chyba nie znamy.
– To Ben – oznajmił Jason. – Równy koleś. Chociaż straszna z niego gaduła.
Ben zgromił go spojrzeniem.
Postanowiłam zainterweniować, by załagodzić sytuację.
– To mój dobry przyjaciel, Ben Blue.
– Chance – przerwał nam Jason. – Potrzebujemy kogoś wpływowego. Czyli ciebie.
Jason opowiedział wszystkim od początku moją zmyśloną historię o kradzieży. Chance
wydawał się... znudzony?
– Fatalna sprawa – stwierdził, odrywając od rękawa kurtki nieistniejącą nitkę. – Mam
nadzieję, że złapią złodzieja.
Jason trącił mnie w ramię.
– Pokaż mu.
Chcąc nie chcąc, wyciągnęłam w kierunku Chance’a kartonik z odciskiem palca. Miałam
nadzieję, że cała scena nie wygląda aż tak głupio, jak się czułam.
– Chyba mógłbym poprosić, żeby zerknął na to ktoś z Wydziału Ścigania... – wymamrotał
Chance. – Gram czasem w golfa z synem dyrektora. O ile się nie mylę, mój ojciec opłacił im
członkostwo w klubie.
Chance miał na myśli Wydział Ścigania Karoliny Południowej, stanową wersję FBI.
– Tylko czy ta sprawa naprawdę jest warta aż tyle zachodu? – Mniej entuzjazmu
wykazywałby tylko na ciężkich psychotropach.
– Chance! – napomniała go Hannah, cała w skowronkach. – Jeśli możesz pomóc Tory, to
powinieneś to zrobić. Chyba to nie będzie zbyt wielki kłopot?
– Nie, jasne, że nie. Przyjaciel Jasona jest także moim przyjacielem. – Znów puścił
do mnie swoje firmowe oczko. Jestem pewna, że ćwiczył je każdego dnia przed lustrem,
wiążąc krawat. – Tylko ani słowa mojemu ojcu, dobrze?
– Buzia na kłódkę. – Po prostu nie mogłam w to uwierzyć. – Wielkie dzięki!
– Nie ma sprawy. Ale nie zakładaj jeszcze kłódki na te śliczne usteczka. Może teraz, gdy
jesteśmy wspólnikami w naszym tajnym planie, będziesz je częściej otwierać. –
Konspiracyjnie spojrzał za siebie przez lewe, a potem przez prawe ramię.
Zamrugałam, zupełnie zbita z tropu.
Hannah zachichotała.
– Nie zwracaj na niego uwagi. – Wymierzyła mu babskiego kuksańca. – To po prostu
beznadziejny flirciarz.
– Winny postawionym zarzutom! – Chance parsknął śmiechem, po czym odwrócił się
do Jasona. – Idziesz na trening?
Jason kiwnął głową.
– Na razie, Tor.
– Na razie.
– Cześć, Ben – dodał bez cienia sympatii po chwili zastanowienia i razem z Chance’em
wymaszerował przez główne wejście.
Ben gotował się ze złości.
– Bezmózgie dupki ze złotych pałaców – burknął, gdy cała trójka znalazła się poza
zasięgiem słuchu.
Postanowiłam ugryźć się w język. Wiedziałam już, że dyskusja z wściekłym Benem
do niczego nie prowadzi.
Nie potrafiłam jednak wyrzucić z głowy Chance’a.
Te oczy... Czy przypadkiem nie przyglądał mi się zbyt uważnie? A mrugnięcia – były
tylko na pokaz? Ilu trzeba mrugnięć, żeby zaczęły coś znaczyć?
Dość. Naprawdę zaczynasz marzyć o najpopularniejszym chłopaku w szkole? Żałosne.
– Chodźmy, twardzielu – zażartowałam niewinnie z Bena. – Trzeba poszukać tego
mitycznego skradzionego komputera.
Najwyraźniej skrzywiona mina na stałe przykleiła mu się do twarzy.
– Jak tam chcesz – mruknął.
W porząsiu.
Powrót do domu był niezwykle radosny.
ROZDZIAŁ 33
Następnego ranka obudziłam się z uśmiechem na twarzy.
Był piątek. Każdy piątek to piękny dzień. Do wakacji zostały już tylko dwa tygodnie,
co oznaczało, że niebawem pozbędę się etykietki pierwszoroczniaka.
Mój uśmiech niewiele miał jednak wspólnego z kalendarzem.
Poprzedniego wieczoru byłam świadkiem cudu: biegającego i machającego ogonem
Coopa. Szczęśliwego Coopa. Po dziesięciu minutach odbijania się od ścian wylizał do czysta
miskę i zaczął trącać mnie nosem, prosząc o jeszcze.
Nienasycony apetyt stanowił czytelny sygnał, że szczeniak wreszcie dochodził
do zdrowia. System immunologiczny przezwyciężył wirusa. Uradowana nakarmiłam Coopa
po raz drugi. I trzeci.
Niestety, na froncie zdrowotnym nie wszyscy odnosili sukcesy. W przeciwieństwie
do Coopera czułam się zmęczona i apatyczna. W obawie, że łapie mnie grypa, połknęłam coś
na przeziębienie i popiłam wodą z echinaceą. Cios wyprzedzający.
Na tym jednak nie koniec kłopotów.
Karsten wezwał naszą paczkę na „rozmowę” z ochroną instytutu. Skutki ewentualnych
konsekwencji były zbyt przerażające, by o nich myśleć.
W szkole nie działo się nic ciekawego. Na biologii mieliśmy wykład, przez co nie
spotkałam się z Jasonem ani Hannah. Całe szczęście, bo nawet nie zaczęłam pracy nad
porównaniem DNA. Zanotowałam w głowie: zrobić to jeszcze przed spotkaniem w niedzielę.
W czasie przerwy na lunch cała nasza wyspiarska ekipa zgodnie z ustaleniami
zgromadziła się na przystani. Pan Blue zapędził nas na pokład i ruszył w stronę Loggerhead.
Staliśmy przy relingu, zbyt zdenerwowani, by usiedzieć w miejscu.
Przez cały ranek unikałam myślenia o nadchodzącym przesłuchaniu, ale teraz
zaczynałam trząść się jak osika.
Hi miał bardzo poważne obawy.
– Czy wszyscy rozumieją, że nie możemy tego spartolić? Nasze zeznania muszą się
zgadzać, i to co do joty.
– Jasne. – Shelton przewrócił oczami. – Znaleźliśmy nieśmiertelnik. Poszliśmy z nim
do biblioteki. Dowiedzieliśmy się o Heaton. Tory zauważyła coś dziwnego na polanie, więc
zaczęliśmy kopać i trafiliśmy na kości. Małpie, jak się później okazało. Proste.
– Ale ponieważ „wystraszyliśmy się” jak banda ostatnich durniów – nawet cudzysłów,
który Ben pokazywał w powietrzu palcami, wydawał się sarkastyczny – „wyobraziliśmy
sobie” strzały i ludzką czaszkę.
Aby uniknąć niepotrzebnej awantury, przystaliśmy na strategię zgrywania głupków.
Skoro i tak nikt nie chciał nam wierzyć, mówienie prawdy mijało się z celem. Wręcz
przeciwnie – narazilibyśmy się na dalsze podejrzenia.
Kiwnęłam głową, potwierdzając zeznania chłopaków.
Hi w geście frustracji uderzył się otwartą ręką w czoło.
– Nie, nie, nie!
– Co znowu? – zapytałam. – Tylko tyle możemy im powiedzieć.
– Szczegóły! – fuknął zirytowany Hi. – Jeśli chcemy, żeby uwierzyli w nasze kłamstwa,
musimy odpowiadać szczegółowo. Same ogólniki nie wystarczą, nie będziemy dla nich
wiarygodni.
Spojrzeliśmy na niego pytająco.
Westchnął głośno. Hi i jego niewyczerpane pokłady cierpliwości.
– Po pierwsze, potrzebujemy alibi na sobotę, a poza tym musimy przekonać Karstena,
że naprawdę pomyliliśmy się w sprawie kości.
– Damy sobie radę – stwierdził Shelton. – Przecież ten facet nie jest jasnowidzem.
– Czyżby? – Hi splótł ręce za plecami i spojrzał na Sheltona z góry. – Ty! – zagrzmiał
niczym sierżant podczas musztry. – Gdzie jest nieśmiertelnik?
– Co? – stęknął Shelton. – Zgu... zgubiliśmy.
– Gdzie?
– W lesie. Kiedy uciekaliśmy.
– Gdzie w lesie? I przed czym uciekaliście?
– Eee... Tory upuściła nieśmiertelnik, kiedy zwiewaliśmy przed... przed... no, tymi.
– Przed „no, tymi”?! – huknął Hi. – To widzieliście mężczyzn z bronią czy nie?
– Nooo... nie... chyba nie.
– Chyba?
– No bo... było ciemno. – Shelton zaczął się jąkać. – Ale teraz zdałem sobie sprawę,
że nikogo tam nie było.
– W takim razie co was spłoszyło?
– Cóż, te... trzaski. Jakby ktoś łamał patyki. – Odpowiedzi Sheltona wydawały się coraz
mniej przekonujące.
– To znaczy kto? Ilu ich było? I skąd dolatywały te dźwięki?
– Było... było ich mnóstwo. Dolatywały zewsząd.
Hi uniósł brwi.
– Słyszałeś mnóstwo dźwięków, jakby ktoś łamał patyki, i one dolatywały zewsząd?! To
chcesz mi powiedzieć?
– Zaraz, nie, nie zewsząd. Z... lewej strony?
Hi nacierał niczym pocisk Patriot.
– To w końcu ilu mężczyzn was goniło?
– Trzech – odpowiedział bez zastanowienia Shelton.
Cel namierzony.
– Wydawało mi się, że tylko wyobraziłeś sobie tych strzelców.
– Och, nie, to znaczy tak, miałem wrażenie, że widzę trzech mężczyzn, ale tak
naprawdę... – Włosy na czole Sheltona były wilgotne od potu. – Dobra! Wystarczy!
– Ty! – Hi wskazał Bena. – Co znaleźliście w grobie?
– Kości – odpowiedział Ben.
– Ile? Jakie kości?
Ben co prawda otworzył usta, ale nie opuścił ich żaden dźwięk.
– Dziura po kuli – ciągnął Hi. – W której kości?
– W czaszce.
Hi i Ben niemalże zetknęli się nosami.
– W czaszce małpy nie ma żadnej dziury po kuli!
– No tak... Myślałem, że tam była dziura, ale musiałem się pomylić.
– Myślałeś? Nie potrafisz odróżnić czaszki z dziurą w czole od czaszki bez dziury?
Ben zazgrzytał zębami.
– Jeszcze raz krzyknij mi w twarz, chłoptasiu, to zrobię dziurę w twojej czaszce.
Ignorując go, Hi odwrócił się do mnie.
– Gdzie byłaś o godzinie dziewiątej w sobotę rano?
– Słucham? – Nie pomyślałam o sobocie. – W domu. Spałam.
– Twój ojciec może to potwierdzić? Też był w domu, zgadza się?
Ups.
– Nie, teraz mi się przypomniało, byłam wtedy w bun...
Tego też nie mogę powiedzieć.
– Z Benem w motorówce – dokończyłam bez przekonania.
– Tylko ty i on?
Szlag. Co powiedzieliby inni?
– Może.
– Może?! – Hi uniósł ręce ku niebu.
– Mamy przerąbane... – wymamrotał Shelton.
– Dobra, Hi – powiedziałam. – Przekonałeś mnie. Mów.
– Szczegóły mają kluczowe znaczenie. – Hi machnął ręką, żebyśmy podeszli bliżej. –
Musimy ustalić tylko te najważniejsze. Jeżeli Karsten zapyta o coś nietypowego – nie wiecie
albo wymyślacie coś, czego inni nie będą musieli potwierdzać.
Wycelował palec w Sheltona.
– Nikt nikogo nie widział w lesie. Nie było świateł, głosów, nic z tych rzeczy.
– Kumam.
– Powiemy, że słyszeliśmy dokładnie dwa trzaski – ciągnął. – Jakby uderzenia bicza.
Jasne? Uderzenia bicza.
– Mam to – zgodził się Shelton. – To mogły być małpy na drzewach. Albo pękające
gałęzie, kto to wie?
– Jasne! Ale pozwólcie, żeby to oni wyciągnęli wnioski. My tylko zgrywamy durniów.
Te trzaski doleciały z „przeciwnej strony polany”. I tyle, więcej szczegółów nie trzeba. Okej?
Wszyscy przełączyliśmy się na tryb zapamiętywania. Na szczęście w te klocki byliśmy
całkiem nieźli.
– Nieśmiertelnik zgubiła Tory, więc może opowiedzieć, co jej się podoba. A reszta
co odpowiada na to pytanie?
– Nie wiemy – odparli chórem Ben i Shelton.
– Bingo. – Hi zerknął na zegarek. – Zostało nam trzydzieści minut. Wasze szczęście,
że sprawdziłem kilka rzeczy.
Przez pozostałą część rejsu staliśmy ściśnięci przy relingu, dopracowując alibi.
Błagam, żebym tylko tego nie zawaliła!
ROZDZIAŁ 34
– Panie Stolowitski. – Karsten zerknął na podkładkę z dokumentami. – Pan pierwszy.
Hi wstał i wszedł do sali konferencyjnej. W środku znajdowały się trzy krzesła
ustawione wokół rozkładanego stolika. Karsten usiadł obok Carla po jednej stronie, Hi zajął
miejsce po przeciwnej.
Karsten nie zamierzał marnować czasu.
– Gdzie byłeś w sobotę rano?
Carl pochylił się, opierając się rękami o stół, by onieśmielić przesłuchiwanego, ale jego
wysiłki poszły na marne.
– W sobotę rano? Niech no pomyślę... – Hi spojrzał w sufit. – Ach, no tak! Byliśmy
z Sheltonem, Benem i Tory na festiwalu psów w Charlestonie. Zostawiliśmy motorówkę Bena
w przystani jachtowej i stamtąd pieszo poszliśmy na Marion Square.
Oparł podbródek na pięściach.
– Pamiętam, że padał deszcz, a psy szczekały jak oszalałe. Ogromny doberman zerwał
się ze smyczy i przewrócił Bena. Biedny Ben, wylądował w wielkiej kałuży. Prawie
popłakałem się ze śmiechu! Musiał kupić nową koszulkę na stoisku, gdzie sprzedawali tylko
takie z nadrukami psów. Strasznie się wściekł i...
– O której godzinie dotarliście do parku? – przerwał mu Karsten.
– Hm... musiało być chyba koło wpół do dziewiątej. Tory chciała kupić ciasteczka dla
psów od producenta różnych psich przysmaków. Facet powiedział jej, że się skończyły, ale
jego wspólnik miał przynieść o dziewiątej batoniki z białej czekolady. Wiem, co sobie pan
myśli. Biała czekolada. Niezdrowa dla psów. Ale ten sprzedawca powiedział, że to kakao jest
szkodliwe, a biała czekolada nie zawiera kakao.
Karsten otworzył usta, lecz Hi był jak toczący się ze stromej góry głaz, który dopiero
nabiera rozpędu.
– W każdym razie kupiliśmy kilka dla psów do adopcji. Sami nie mogliśmy żadnego
przygarnąć, ale pomyśleliśmy, że chociaż...
– Wystarczy!
Karsten podniósł rękę, zatrzymując potok słów wylewający się z ust Hi. Carl już dawno
przestał cokolwiek notować.
– Ile czasu spędziliście na tym festiwalu? I zanim odpowiesz, pamiętaj, że i tak sam
wszystko sprawdzę.
– Jasna sprawa. – Hi odchylił się, splatając dłonie za głową. – Wydaje mi się, że byliśmy
tam mniej więcej do południa. Pamiętam, że ta ogromna kobieta z Karoliny Północnej
przygarnęła wtedy ostatniego greyhounda i...
– Nic mnie to nie obchodzi! – Nozdrza Karstena drgały. Na moment urwał, jakby
rozważał jakąś myśl. – Tak z ciekawości, jak się ostatnio czujesz?
Na twarzy Hi pojawiło się zaskoczenie.
– Słucham? Dobrze. Dlaczego pan pyta?
– Bez powodu. – Wzrok Karstena powędrował z powrotem na podkładkę. – O której
wróciliście do domu?
Hi potrząsnął głową, powracając do swej nieznośnie szczegółowej opowieści.
– Chyba koło wpół do pierwszej. Zaraz po tym, jak ta ogromna kobieta zabrała swojego
psiaka. Zdążyliśmy jeszcze na konkurs piękności, wygrał śliczny pudel toy. – Hi uśmiechnął
się. – Po prostu musi pan posłuchać o tym piesku!
***
– Więc wróciliście z festiwalu psów o jedenastej? – zapytał nieśmiało Karsten.
– Nie, proszę pana.
Shelton zaczął skubać ucho, wpatrzony w blat stolika.
– Było co najmniej południe, bliżej wpół do pierwszej. Pamiętam to dość dobrze, bo ta
gruba kobieta z symbolem Karoliny Północnej na koszulce, wie pan, taką nasmołowaną stopą,
zabrała greyhounda, a potem jeszcze poszliśmy na wystawę psów.
Carl zaczął ziewać, ale szybko zamknął usta, skarcony spojrzeniem Karstena.
– Kto wygrał? – dopytywał Karsten, udając brak zainteresowania.
– Taki mały pudelek – odparł Shelton.
Karsten zmienił temat.
– W niedzielną noc widzieliście w lesie trzech mężczyzn, zgadza się?
– Szczerze mówiąc, byłem tak przerażony, że sam już nie wiem, co widziałem. – Shelton
nie odrywał wzroku od stołu. – Pamiętam, że biegały tam małpy.
– Ale zgłosiliście na policji, że gonili was uzbrojeni mężczyźni. – Karsten zaczynał się
irytować. – Twierdziliście, że do was strzelali.
– Słyszałem dwa głośne dźwięki, takie „trzask, trzask”, coś jak uderzenia bicza. –
Shelton wzruszył ramionami. – W zasadzie nie wiem, co to był za hałas. Od razu rzuciłem się
do ucieczki.
– Nonsens – parsknął Karsten. – Czyli nikogo nie widzieliście tamtej nocy?
– Bardzo mi przykro, proszę pana. – Shelton wyjątkowo sprawnie odgrywał rolę
potulnego baranka. – Po prostu boję się ciemności. Proszę spytać moją mamę. W
ciemnościach podskakuję na widok byle cienia.
– To dlaczego uciekaliście, skoro nikt was nie gonił? – drążył Karsten.
– Znaleźliśmy kości o zachodzie słońca, a Tory powiedziała, że są ludzkie. Pan by się nie
wystraszył? Chwilę później usłyszeliśmy hałasy po drugiej stronie polany. – Po raz pierwszy
Shelton spojrzał Karstenowi w oczy. – I co mam panu powiedzieć? Po prostu się spietrałem.
Jestem tchórzem. Uciekłem.
– Więc nie było żadnych uzbrojonych mężczyzn? Ani strzałów? – Karsten podniósł ręce,
dając upust frustracji. – Twierdzisz, że nikt cię nie gonił? Że nic takiego nie miało miejsca?
– Przykro mi – wymamrotał Shelton. – Musiałem sobie to wszystko wyobrazić. Przecież
nikt nie znalazł kul, zgadza się?
***
– Gdzie zacumowaliście motorówkę? – zapytał Karsten.
– W miejskiej przystani jachtowej – odparł Ben. – Miejsce postojowe numer 134.
– Macie pokwitowanie?
– Nie. To miejsce jest opłacone z góry dla promu.
– Przez kogo, przez instytut?
Ben wzruszył ramionami.
Przez dłuższą chwilę Karsten nic nie mówił. Carl z nudów bawił się odznaką.
– Chorowałeś ostatnio? – zapytał w końcu Karsten.
– Nie – odparł zaskoczony Ben.
– W ogóle?
– Nie... – powtórzył Ben, tym razem podejrzliwie.
Karsten zmienił taktykę.
– Twierdzisz, że widziałeś ludzką czaszkę.
Cisza.
Uderzył ręką w stół.
– Widziałeś?
– Przepraszam, jak brzmiało pytanie?
– Niech pan sobie ze mną nie pogrywa, panie Blue. Znaleźliście czaszkę czy nie?
– Było ciemno.
Karsten spojrzał na niego bykiem.
– Czy w tej czaszce była dziura po kuli, tak jak wcześniej utrzymywałeś?
– Nigdy tego nie powiedziałem. Tory tak mówiła.
– Więc widziałeś tę dziurę czy nie?
– Było ciemno.
Karsten dwa razy odetchnął głęboko przez nos. Jedno z jego nozdrzy świszczało.
Ben czekał.
Carl zadał pierwsze tego dnia pytanie:
– Co się stało tuż po tym, jak dotarliście na festiwal psów?
Karsten wyglądał na rozdrażnionego, ale słuchał.
Ben zmrużył oczy, szperając w pamięci.
– No i? – naciskał Carl.
– Wpadł na mnie pies. Przewróciłem się i pobrudziłem koszulkę. Musiałem kupić nową,
z jakimś głupkowatym obrazkiem.
– To znaczy z jakim obrazkiem?
Ben zaniemówił.
Karsten pochylił się, licząc na jego potknięcie.
Ben obdarzył go uprzejmym uśmiechem.
– Jakiegoś psa.
– To wszystko – warknął Karsten.
***
– Tory Brennan.
Karsten zostawił mnie sobie na sam koniec. Żeby namieszać mi w głowie, tego byłam
pewna. Żeby wyprowadzić mnie z równowagi. Chyba mu się udało, ale postanowiłam, że nie
dam tego po sobie poznać.
– Miło cię widzieć. Usiądź.
Zajęłam rozgrzane przez chłopaków krzesło. Wydawało mi się, że jestem przygotowana.
Ćwiczyliśmy to do znudzenia.
Rób swoje, palancie.
– Zanim zaczniemy, chciałbym, żebyśmy sobie coś wyjaśnili. – Karsten zdjął okulary
i przetarł szkła krawatem. – Wiem, że twoi przyjaciele kłamią.
Ups.
Wytoczył przeciwko mnie ciężkie działa. To już nie było „zbieranie informacji”, to było
najzwyklejsze przesłuchanie.
– Ich historyjki brzmiały... – Karsten ostrożnie dobierał słowa – ...bezbłędnie. Żadnych
luk. – Założył okulary na nos. – Jakby były wyćwiczone.
– Nie rozumiem – odparłam niewinnie. – Dobrze się bawiliśmy na tym festiwalu dla
bezdomnych psów, jeśli o to panu chodzi.
Karsten przewiercał mnie wzrokiem zza rozmazanych plam na okularach.
– Carl, wyjdź na korytarz.
Ochroniarz zdębiał, nie spodziewając się takiego rozkazu.
– Mój przełożony powiedział, że powinienem obserwować przebieg spotkania.
– Natychmiast! – Karsten pokazał mu drzwi. – Albo będziesz wycierać klatki z małpiego
łajna do końca swojej kariery!
Kręcąc głową, Carl wyszedł z sali.
O rany...
Mój organizm przygotował się na ostre starcie, wylewając z siebie wiadro potu. Dzięki,
gruczoły potowe, na was zawsze można liczyć.
Gdy tylko drzwi się zamknęły, Karsten oznajmił spokojnie:
– Darujmy sobie tę szopkę, panno Brennan. Nie zamierzam marnować więcej czasu.
– Doktorze Karsten, popełniłam błąd – powiedziałam, starając się wyglądać
na zawstydzoną. – Wszystko mi się pomyliło. Byłam przerażona, bo znalazłam w
ciemnościach szczątki. I spanikowałam.
– Nie wierzę, żeby cokolwiek ci się pomyliło.
Najwyraźniej Karsten zamierzał walczyć bez rękawic.
– Czy wiesz, jak poznałem twoją ciotkę, Temperance Brennan? – zagaił
niezobowiązująco, jakbyśmy rozmawiali przy automacie do kawy.
Pokręciłam głową. Nie takich pytań się spodziewałam.
– Pięć lat temu mieliśmy okazję pracować razem na stanowisku archeologicznym
w Sudanie, gdzie niegdyś znajdowała się starożytna nubijska kolonia, znana pod nazwą
Tombos. Doktor Brennan to specjalistka w dziedzinie starych szkieletów. A ty ją uwielbiasz,
czytasz jej książki.
Karsten pochylił się. Czułam zapach krochmalu na jego fartuchu laboratoryjnym
i widziałam pory na nosie, wielkie jak kratery wulkaniczne.
– Nigdy nie pomyliłabyś małpich kości z ludzkimi.
Próbowałam sklecić w głowie odpowiedź, ale miałam wrażenie, że wpadłam prosto
w sidła. Nie przygotowałam się na bezpośredni atak.
– Ostatnio gorzej się czułaś – stwierdził Karsten. – Mam rację?
– Gorzej się czułam?
– Gorączka? Bóle głowy? Problemy z koncentracją? Zmęczenie?
– Wręcz przeciwnie.
– Gdzie jest pies?! – wybuchnął.
Adrenalina uderzyła mi do głowy.
Coop! Karsten wie!
– Słu... słucham? – zapytałam łamiącym się głosem.
– Gdzie. Jest. Pies. – Uderzył pięściami w stół. – Dość tych gierek! Chcę go z powrotem.
Natychmiast!
– Nie mam pojęcia, o czym pan mówi – wydukałam, ale moje słowa zabrzmiały
fałszywie, nawet ja to usłyszałam. Rozważywszy możliwość ucieczki, doszłam do wniosku,
że nic w ten sposób nie wskóram.
– Sama go ukradłaś? – syknął Karsten. – Jak udało ci się wejść do laboratorium?
Milczałam. Przez krótką przerażającą chwilę miałam wrażenie, że zemdleję.
– Kto ci powiedział, żeby szukać szczątków właśnie tam? – Kościsty palec zastukał
o blat. – Dokładnie w tamtym miejscu? – Oczy Karstena płonęły wrogością. – Dobrze wiem,
że dla kogoś pracujesz.
Cisza.
Karsten odchylił się na krześle, wyprostował ramiona i odetchnął głęboko. Kiedy się
znów odezwał, jego głos był inny. Zimny.
– Jeśli uważasz mnie za głupca, panno Brennan, to trafiłaś na niewłaściwego człowieka.
Dorwę cię. I odzyskam to zwierzę.
Lodowaty spokój Karstena wydawał się jeszcze bardziej niepokojący niż napad szału, ale
gniew trzymał mój strach w szachu. Wiedziałam, że Karsten zabiłby Coopera, gdyby tylko
nadarzyła się ku temu okazja.
Zerwałam się niespodziewanie z krzesła i nachyliłam nad stołem. Stary drań nie był
przygotowany na taki ruch.
– No to pokaż, co potrafisz – warknęłam mu prosto w twarz z odległości kilku cali.
Zanim zdążył zareagować, otworzyły się drzwi i do sali wpadł Kit.
– Dlaczego moja córka jest przesłuchiwana bez świadka?
– Już skończyliśmy. – Karsten wstał. – Możesz zabrać dziecko do domu.
Po tych słowach przemaszerował obok Kita i zniknął w korytarzu.
– Wszystko w porządku, mała? – Zauważyłam, że Kit jest wściekły. Wciąż patrzył
za Karstenem. Prawdopodobnie był o krok od zrobienia czegoś, co mogłoby poważnie
zagrozić jego karierze.
– Jasne. Porozmawialiśmy sobie trochę o wykopaliskach. Nic wielkiego.
– Jesteś pewna, Tor?
– Absolutnie. Karsten wcale nie wydaje się taki zły. – Kłamstwo z trudem przeszło mi
przez gardło, ale nie chciałam, żeby Kit zdecydował się na ruch, którego potem by żałował. –
Wracajmy do domu. W szkole znowu zawalili nas pracą.
Kit zawahał się.
– Dobrze. Porozmawiamy o tym później.
Zebrałam swoje rzeczy i na drżących nogach wyszłam z ośrodka. W drodze powrotnej
udało mi się nie zemdleć.
Chociaż nie było łatwo.
ROZDZIAŁ 35
Dyrektor Instytutu Badawczego Loggerhead Island był wściekły. I przy okazji
wystraszony jak diabli, delikatnie mówiąc.
Doktor Marcus Karsten siedział za biurkiem, w roztargnieniu gładząc czaszkę
szympansa, której używał jako przycisku do papieru. Zdobył ją wiele lat temu, gdy w dżungli
Zairu zajmował się badaniami wirusa Ebola. Jej namacalna obecność przypominała mu o
dawnych sukcesach. Dawała wiarę w niespokojnych czasach.
Takich jak teraz.
Podniósł ją i zajrzał w puste oczodoły. Całe moje życie obraca się wokół zabójczych
wirusów, rozmyślał. Czy jeden więcej cokolwiek zmieni?
Przeciągnął dłonią po wypolerowanej kości, próbując uspokoić skołatane nerwy.
Bezskutecznie.
Zdawał sobie sprawę, że nic nie osłodzi goryczy porażki. Przesłuchanie okazało się
całkowitą klapą. Dzieciaki były przygotowane i niczego się nie dowiedział.
Odłożył czaszkę na biurko, wciąż wzburzony. Bo to on, człowiek dorosły
i inteligentniejszy, dał się wyprowadzić z równowagi. Ba, mało tego, nie zdołał zdemaskować
nieletnich delikwentów. Ich zeznania zgadzały się w najdrobniejszych szczegółach.
Przeklęty festiwal psów? Wykluczone. Kłamali.
Doskonale słyszał, jak wymawiali to nazwisko: Katherine Heaton.
Dreszcz przebiegł Karstenowi po plecach. Co te szczyle wiedziały o Heaton?
Zabębnił palcami o biurko. Za jego plecami, za wysokim wykuszowym oknem,
przygasał blask popołudniowego słońca.
Nie pojmował, jak mogli zachować się tak zuchwale. Czy chociaż zapytali go o zgodę
na wykopaliska? Oczywiście, że nie. Po prostu zabrali się do roboty. Na jego wyspie!
Wiedzieli, że im odmówię, więc po prostu mnie zignorowali. Bezczelne gnojki.
Ale dlaczego kopali właśnie w tamtym miejscu? Dlaczego nie gdziekolwiek indziej? To
proste – ktoś ich przysłał. Tylko kto? Musiał się tego dowiedzieć, zanim narobią jeszcze
więcej szkód. Prawdziwych szkód.
Tory Brennan...
Palce Karstena wygrywały na biurku adagio. Położył je z powrotem na kojąco chłodnej
czaszce.
Tory Brennan stanowiła klucz. Arogancka, wszystkowiedząca i – musiał to przyznać –
genialna. Zadziwiająco inteligentna jak na swój wiek.
I na dodatek twarda sztuka. Ta pyskata smarkula zadrwiła z niego.
Zdenerwował się na samo wspomnienie tej sceny i przycisnął drżące dłonie do kości
ciemieniowych czaszki.
Straciłem nad sobą panowanie, próbując zastraszyć nastolatkę, myślał. Głupiec ze mnie.
A wyrzucenie Carla z sali? Wariactwo. Plan psychicznego osaczenia Brennan okazał się
ogromnym błędem.
Doktor Howard może zacząć sprawiać trudności. Od teraz muszę być ostrożniejszy.
Prędzej czy później, uniwersytet zacznie zadawać pytania i dowie się o tajnym
laboratorium. Nie zmuszę Carla do wiecznego milczenia.
Trzeba postępować bardzo ostrożnie. Nie przyciągać wzroku wścibskich oczu.
I trzeba znaleźć tego cholernego psa.
Patrzył, jak mandarynkowa tarcza słońca chowa się za drzewami zielono-czarnego lasu.
Wspaniały, oszałamiający widok, ale nie pomógł Karstenowi zdławić niepokoju, przeczucia,
że nadciąga nieuchronna zagłada.
Wciąż powracał do niego widok oczu Brennan, gdy dziewczyna wybuchła. Coś się w
nich czaiło, lecz nie był to strach, dezorientacja ani panika.
Coś bardziej niebezpiecznego. I coś bardzo dobrze znanego.
Wściekłość. Brennan oszalała ze złości.
Co mogłoby obudzić taki gniew w nastoletniej dziewczynie?
Strach o coś, co kochała.
Dłonie Karstena zacisnęły się kurczowo na czaszce.
O psa.
Brennan wiedziała, gdzie jest obiekt A. W zasadzie przyznała się do tej wiedzy.
Karsten nie miał wyboru, musiał go odzyskać najszybciej, jak to możliwe. Jego
zleceniodawca nie należał do ludzi wyrozumiałych ani tym bardziej do takich, którzy
obawiają się użyć przemocy.
W tej grze nie było drugiej szansy.
ROZDZIAŁ 36
– Carl powiedział, że za dużo gadam. Co za bałwan.
Hi klapnął na podłogę, tocząc z Coopem zacięty bój w przeciąganiu szmaty. Szczeniak
warczał i przewracał się z boku na bok, dając z siebie wszystko.
– Śmiej się, póki możesz, koleżko. – Shelton wygarnął łyżką psie żarcie z puszki. –
Karsten tak na mnie siadł, że prawie się wygadałem.
Zwęszywszy zapach karmy, Coop podreptał do miski, żeby zbadać jej zawartość.
– Podejrzewa nas – stwierdził Ben.
Wciśnięta w ulubione stanowisko armatnie, zastanawiałam się, czy opowiedzieć
chłopakom o tym, co wydarzyło się podczas mojego przesłuchania. Ben miał rację, Karsten
oskarżył mnie bez ogródek.
– Zgrywanie głupków chyba podziałało – powiedział Shelton. – Moi rodzice niczego się
nie domyślają.
– Wciąż musimy uważać na doktora Kretynstena – zauważył Hi, poeta nad poetami.
Spotkaliśmy się zaraz po kolacji. W weekendowe popołudnia dorośli zazwyczaj puszczali
nas samopas. Myśleli, że jesteśmy na plaży, ale my zaszywaliśmy się w bunkrze.
Shelton uśmiechnął się.
– Twoja rada była strzałem w dziesiątkę. Karsten pytał o drobiazgi. O upadek Bena,
o wielką kobietę z Karoliny Północnej, nawet o pudla. Było widać, że się wściekał.
Hi ukłonił się, nie wstając.
– Ściemnianie to moja specjalność. Gdybyś mieszkał u mnie w domu, też byłbyś w tym
mistrzem.
– Ten stary pierdziel zapytał nawet, gdzie zacumowałem motorówkę – odezwał się Ben. –
Mało tego, chciał się dowiedzieć, czy chorowałem. Pewnie próbował zbić mnie z tropu.
W mojej głowie rozbrzmiał cichutki alarm.
– O co konkretnie pytał?
– Tylko o to. Czy chorowałem. Jak teraz o tym myślę, wydaje mi się, że zadawał mi to
pytanie ze dwa razy.
– Zabawne, mnie pytał o to samo – stwierdził Hi. – I muszę przyznać, że mnie zaskoczył.
Ale skłamałem i powiedziałem, że nie. Nie zamierzałem wspominać mu o tej sytuacji po
naszej ucieczce, kiedy straciłem przytomność.
– Mnie też nie odpuścił. Chorował pan ostatnio, panie Devers? – Shelton naśladował głos
Karstena. – Może miał pan grypę? Albo czuł się osłabiony? – Przewrócił oczami. – O co mu
w ogóle chodziło?
– Musiał o to pytać z jakiegoś konkretnego powodu – powiedziałam. – Przy mnie
poruszył ten sam temat.
Choć zabrzmiało to wtedy bardziej jak oskarżenie, chwilowo wolałam nie wspominać
o tym chłopakom.
– Dlaczego miałby podejrzewać, że gorzej się czujemy? – Shelton ściągnął Coopowi
z wąsów kawałek jedzenia.
– Dlaczego w ogóle miałby się tym przejmować? – dodał Ben.
– Nie wiem – odparłam, ale nie mówiłam całkiem szczerze. – Włamaliśmy się
do laboratorium w czasie burzy. Może myślał, że włamywacze złapali katar?
Chłopcy spojrzeli na mnie takim wzrokiem, jakby już całkiem mi odbiło.
– Prawdę mówiąc, nie czuję się ostatnio najlepiej. – W głosie Hi pobrzmiewało
zdenerwowanie. – No i naprawdę zemdlałem na łodzi.
– Nie pękaj, mnie też coś łapie. – Zaśmiałam się sztucznie. – W końcu mamy za sobą
ciężki tydzień.
Nie byłam jeszcze gotowa, by wspominać o moich kłopotach ze zdrowiem.
– No dobrze – zaczął z ociąganiem Shelton. – Nie chciałem o tym mówić, ale wczoraj
przydarzyło mi się coś dziwnego.
Zamieniliśmy się w słuch.
– Nogi odmówiły mi posłuszeństwa. W jednej chwili brałem prysznic, a w drugiej
leżałem na kafelkach i nie mogłem się ruszyć. Zrobiło mi się cholernie gorąco. I nagle – bach
– wszystko wróciło do normy.
O rany. Atak Sheltona bardzo przypominał mój.
– Jak się czujesz od tamtej chwili? – zapytałam.
– W porządku. Żadnych objawów.
– Ze mną było dokładnie tak samo! – zaskrzeczał Hi. – Padłem jak kamień, zagotowałem
się w środku i nagle wszystko minęło. Ale od tego czasu czuję się wiecznie przemęczony.
– Ben? – Wciąż nie byłam gotowa na wyznania.
– Nic. Zdrowy jak ryba.
Może to tylko zbieg okoliczności. Nie panikuj.
– To pewnie przeziębienie – stwierdziłam. – W końcu, cokolwiek by mówić, rzeczywiście
padało wtedy przez cały dzień.
Shelton i Hi skinęli głowami, ale wciąż wyglądali na zaniepokojonych. To przeważyło
szalę – postanowiłam nie wspominać o tym, że sama na chwilę odleciałam.
Ani o oskarżeniach Karstena. Nie było sensu niepotrzebnie ich martwić.
Zmień temat.
– Gdyby Karsten miał przeciwko nam jakieś dowody, na pewno już by ich użył. Dopóki
będziemy siedzieć cicho – spojrzałam na szczeniaka – i trzymać Coopera z dala od jego oczu,
nic nam nie grozi.
Proszę bardzo. Brzmiało całkiem przekonująco.
Jakby na mój znak Coop podszedł do Sheltona i trącił go nosem, domagając się
pieszczot, a ponieważ Shelton nie zaprotestował, szczeniak położył się brzuszkiem do góry i
zamerdał ogonem. Był taki słodki, że mogłabym zwymiotować.
– Co dalej z Coopem? – zapytał Ben.
– Zaczynamy szukać mu domu. – Choć bardzo nie chciałam oddawać Coopa, zdawałam
sobie sprawę, że był jak tykająca bomba zegarowa. Gdyby Karsten kiedykolwiek go z nami
przyłapał, skończylibyśmy przed sądem dla nieletnich.
– To musi być ktoś godny zaufania – oświadczyłam. – Ale spoza miasta. Musimy go
oddać w takie miejsce, gdzie Karsten nigdy go nie znajdzie.
– A co z Heaton? – zapytał Shelton. – Nie mam na jutro żadnych planów, ale wolałbym
się przygotować, jeśli mamy napaść na bank albo coś w tym rodzaju.
– Bardzo zabawne – mruknęłam. – Powinieneś pisać scenariusze do Simpsonów.
– Zastanowię się nad tym. No to co z nią?
– W tej chwili naszym jedynym tropem jest odcisk palca. Jeśli to nie wypali, nie mam
więcej pomysłów.
– Musimy polegać na Chansie Claybournie. – Ben pokręcił głową. – Rewelacja.
– Nie jest aż taki zły – stwierdził Shelton. – Oczywiście jak na chłoptasia z funduszem
powierniczym.
– Na razie – rzucił Hi, wstając. – Zmywam się, zanim całkiem zetnie mnie z nóg. Moja
paranoja nie wymaga więcej pielęgnacji.
Miałam podobne odczucia.
Chłopcy potarmosili Coopa, zanim wyszli z bunkra. Zapiszczał, gdy zniknęli, ale zwinął
się w kłębek na swojej poduszce, a kilka chwil później już spał.
Pomyślałam, że niebawem będziemy potrzebować tu drzwi. Właściwie każdego dnia
Coop mógł zacząć biegać po wydmach. A to byłby spory problem.
– Słodkich snów, maluchu.
Wyszłam za chłopakami w noc.
ROZDZIAŁ 37
Sobota przywiała ciężkie burzowe chmury. Czekałam, aż Kit wyjdzie z domu, zanim
wstałam z łóżka.
Znalazłam kartkę przylepioną do moich drzwi. Kit chciał po pracy „pogawędzić”.
Świetnie. Wprost nie mogłam się doczekać.
Wszystko jedno. Dziś zamierzałam spędzić trochę czasu z Coopem. Wiedziałam, że już
niedługo będziemy musieli go oddać, i chciałam nacieszyć się jego szczenięcą miłością,
dopóki było to możliwe.
Kiedy pedałowałam do bunkra, zaczęło siąpić. Przyspieszyłam, okrążając ostatnią
wydmę, po czym rzuciłam rower w piasek i pognałam w stronę wejścia.
Bez żadnego ostrzeżenia z krzaków wyskoczył rozmazany szary kształt i złapał mnie
za nogi. Potknąwszy się, wylądowałam w mircie. Zaraz potem napastnik umknął w wysoką
trawę i tyle go widziałam.
Rozejrzałam się, czując, jak wali mi serce. Za aksamitnymi łodyżkami wiechliny
dostrzegłam zwrócony w moją stronę szary pysk, chude nogi i opadające uszy.
Sekundę później Coop rzucił mi się do kostek i złapał mnie za nogawkę, powarkując.
– I po co stamtąd wyłaziłeś? – Podrapałam go po głowie. – Powinieneś odpoczywać!
Coop łasił mi się do rąk, wywijając na wszystkie strony uszami. W jego oczach lśniła
energia. Wyszczekując udawaną groźbę, położył głowę na łapach i uniósł zad.
– Wujek Hiram pozwolił ci biegać wolno? Czy sam wybrałeś się na wycieczkę?
Wepchnęłam Coopa do bunkra i wpełzłam do środka. Ani śladu Hi, mimo że obiecał mi
pomóc w dezynfekcji.
– Dobra, koleżko. Zdaje się, że jesteśmy sami.
Coop przeturlał się na grzbiet. Podrapałam go po brzuchu, zachwycona, że wszystkie
objawy choroby zniknęły.
– Czas wysterylizować tę dziurę.
Ciało Coopa mogło rozsiewać wirusa jeszcze przez jakiś tydzień. Ponieważ choroba była
zakaźna, musieliśmy zadbać, by się nie rozprzestrzeniła.
Wyszorowałam cloroxem ściany i umyłam meble. Następnie spakowałam koce,
by później je wyprać.
Na zewnątrz oblałam wybielaczem „toaletowy szlak” Coopa. Nie było to zbyt
ekologiczne rozwiązanie, ale parwowirus potrafi przetrwać w ziemi nawet do sześciu
miesięcy. Nie chciałam, żeby jakiś hasający po wydmach psiak złapał to świństwo.
Coop leżał w kącie, zwinięty w kłębek, ignorując moją bieganinę z cloroxem.
Właśnie kończyłam wycierać podłogę, kiedy zakręciło mi się w głowie. Oparłam się
o ścianę i zamknęłam oczy.
Wirówka przyspieszyła.
Zaczęłam kaszleć, coraz szybciej i szybciej, aż w końcu z trudem łapałam powietrze.
Gwałtowny spazm eksplodował wewnątrz czaszki. Ciśnienie chciało rozsadzić mi oczy,
a po policzkach spłynęły gorące łzy.
To na pewno przez opary. Idź na zewnątrz, na świeże powietrze.
Rzuciłam się do wyjścia.
Czułam, że odpływam. Pomieszczenie bujało się niczym statek na wzburzonym morzu.
Ogarnęła mnie dziwna lekkość, a zaraz potem coś twardego uderzyło mnie w twarz.
W przebłysku świadomości zrozumiałam, że upadłam.
Mijały sekundy... Godziny?
Rzeczywistość wróciła na swoje miejsce.
Zorientowałam się, że mam na nosie wielkiego różowego ślimaka.
– Fuj! – Strzepnęłam go słabo. – Wystarczy!
Coop zabrał język z mojej twarzy. Cofnął się i zaszczekał.
Teraz jeść. Puszka.
– Jasne. Chwila.
W głowie wciąż mi się kręciło, a w ustach czułam posmak metalu. Zapominając
o dobrych manierach, splunęłam flegmą na podłogę, ale cierpkość nie zniknęła.
Z wysiłkiem podniosłam się na nogi. Miałam wrażenie, jakby mój mózg zamienił się
w poskręcane spaghetti.
Uch.
Znów nie mogłam zapanować nad chaotycznym oddechem.
Nadchodził drugi atak.
Eksplozja między skrońmi rzuciła mnie na kolana. Ciśnienie narastało. I ból. Skórę zrosił
mi zimny pot.
Po raz drugi padłam na podłogę.
W końcu jednak napad minął i wróciłam do sił.
– Co, do jasnej?...
Przygotowałam się na trzecie uderzenie.
Nic.
Potarłam skronie i obmacałam ciało, szukając obrażeń.
Wszystko było na swoim miejscu.
A ja czułam się całkiem dobrze. Nawet lepiej – czułam się energiczniejsza, silniejsza,
bystrzejsza. Jakbym wypiła duszkiem podwójne espresso.
Tak samo, jak wtedy na motorówce. Co jest, do diabła?
Coop zaszczekał głośno i stanowczo, po czym wspiął się na tylne łapy i zaczął mnie
drapać po boku.
– Wiem. – Poczochrałam go za uchem. – Chcesz żarcie z puszki.
Karmienie Coopa nie wymagało specjalnych kombinacji, więc po prostu otworzyłam
puszkę i przełożyłam jej zawartość do miski. Właśnie miałam postawić ją na podłodze, kiedy
do mojego wykrywacza absurdów dotarła wiadomość.
– Jasny gwint!
Gapiłam się na Coopa.
Coop gapił się na mnie.
Wykluczone.
– Czy ty ze mną... rozmawiałeś?
Gdy tylko to powiedziałam, poczułam się jak idiotka. Coop nie znał angielskiego i nie
mógł mówić. Psy nie mają strun głosowych, potrzebnych do ludzkiej mowy.
Ale tak czy inaczej, zrobił... coś.
Choć moja pamięć ostatnich chwil była dziurawa jak ser szwajcarski, towarzyszyło mi
silne przekonanie, że na jakimś poziomie udało nam się połączyć.
Coop podniósł głowę, pisnął i trącił mnie nosem w rękę. Najwyraźniej nie podobało mu
się tempo pracy obsługi lokalu.
Odstawiłam miskę na bok i chwyciłam jego pysk w dłonie.
– Gadaj, złożyłeś zamówienie? – zapytałam powoli. – W mojej głowie?
Coop pisnął i oblizał się.
Przestań zachowywać się jak wariatka. Zemdlałaś. To był tylko sen.
Kręcąc głową, przysunęłam mu miskę. Podskoczył radośnie i merdając ogonem, rzucił
się zachłannie na karmę.
– Wybacz, mały – powiedziałam łagodnie. – Mamuśka ma halucynacje.
***
Martwiło mnie, że Hi się nie pojawił. To nie było w jego stylu. Może on też miał kolejny
atak?
Coop zasnął z brzuchem pełnym brązowej papki. Kilka minut później wbiegałam
na frontowe schody domu państwa Stolowitskich.
Zapukałam dwa razy. Żadnej odpowiedzi.
Mimo to czekałam, znając przyzwyczajenia Ruth, która przed otwarciem drzwi
sprawdzała całą planetę.
Zazdrostka poruszyła się, szczęknęły łańcuchy, zgrzytnęły zamki.
– Słodziutka! – Ruth przytuliła mnie i wciągnęła do domu. – Masz ochotę coś zjeść?
Zesztywniałam w jej uścisku. Przez głowę przemknął mi obraz mamy. Kiedy ostatnio
ktoś mnie przytulał? Z Kitem nie dotarliśmy jeszcze do tego etapu.
Uchyliłam się przed pędzącym pociągiem wspomnień. To nie była właściwa pora.
– Dziękuję, ale nie jestem głodna – odparłam, szybko się cofając. – Zastałam Hirama?
– Och, ten Hiram! – zawołała z rozdrażnieniem Ruth, światowa mistrzyni
zniecierpliwienia. – Wyleguje się w pokoju. To okropny leń. – Odwróciła się w stronę
schodów i powiedziała podniesionym tonem: – Przekonaj go, żeby zrobił ze swoją sobotą coś
produktywnego. Tak dla odmiany!
– Jasna sprawa.
Hi otworzył drzwi, zanim zdążyłam zapukać. Pokazał mi szybkim, nerwowym ruchem,
żebym weszła do środka, po czym zatrzasnął je i klapnął na fotel, blady i zdyszany.
Ścisnęło mnie w dołku, kiedy zobaczyłam, w jakim jest stanie.
– Wyglądasz okropnie – rzuciłam na przywitanie.
– Uwierz mi, czuję się znacznie gorzej. Serce mi wali jak przy piosence Lady Gagi.
– Mnie też. – Poinformowałam go o moim napadzie, pomijając zajście z psią telepatią.
Potrzebowałam odpowiedzi, a nie głupich spojrzeń.
– Ty też zemdlałeś drugi raz? – zapytałam.
– Nie. – Hi unikał mojego wzroku. – Miałem inne... problemy.
Zachęciłam go gestem, żeby kontynuował.
– Nazwijmy to kłopotami z hydrauliką. Więcej nie musisz wiedzieć. Tylko nie mów nic
mojej mamie, wiesz, jak ona reaguje.
– Nie ma sprawy. Boję się, że złapaliśmy jakieś świństwo.
– Sprawdzałaś, co u Sheltona?
Pokręciłam głową.
– To mój następny przystanek.
– Może to jakiś wirus – wymamrotał Hi. – Nie powinniśmy wreszcie dać za wygraną
i zgłosić się do lekarza?
– Najpierw chcę sprawdzić, co z resztą. Bądź online.
– Nigdzie się nie ruszam. – Hi skinął w stronę drzwi łazienki. – Kibelek to teraz centrum
mojego wszechświata.
Ohyda. Za dużo informacji.
Dwa domy dalej wcisnęłam guzik dzwonka Deversów.
Cisza.
Zadzwoniłam jeszcze raz.
Nikogo nie było w domu.
Gdy pisałam wiadomość do Sheltona, zauważyłam Bena, który krzątał się po nabrzeżu
przy cumie Sewee.
– Hej! – zawołałam. – Nadal dobrze się czujesz?
– Tak. Dlaczego miałbym się czuć źle?
Opowiedziałam Benowi o moich omdleniach i dolegliwościach Hi. Odsunął się ode mnie,
zakrywając dłonią usta.
– Lepiej, żebym trzymał się od ciebie z daleka. Mam już dość problemów.
– Dzięki. Co ja bym zrobiła bez twojego współczucia.
Brak objawów u Bena uspokoił mnie odrobinę. Skoro on był zdrowy, mogło to oznaczać,
że złapaliśmy z Hi coś niegroźnego.
– Wyślij mi wiadomość, jeśli poczujesz się gorzej – poprosiłam.
– Dobra. A teraz spływaj, chodząca zarazo. Ja się nie piszę na świńską grypę.
– Mam nadzieję, że złapiesz to samo, co Hi – odgryzłam się i ruszyłam do domu.
Czas na drzemkę.
ROZDZIAŁ 38
Niestety, drzemka nie była mi pisana. Okazało się, że Kit nie popłynął na Loggerhead.
Kiedy wróciłam, czaił się w salonie, uzbrojony w zestaw pytań, które nie mogły czekać.
– Usiądź, Tory – powiedział, poklepując poduszkę obok siebie na sofie.
Pokerowa twarz. Nie mogłam dać po sobie poznać, jak się czuję. Kit miał hopla
na punkcie swych rodzicielskich niedociągnięć i mógłby próbować je nadrabiać przesadną
troską o moje zdrowie. Nie wybierałam się dziś do lekarza, byłam zbyt zmęczona.
Ignorując jego gest, podeszłam do fotela. Usiadłam i skrzyżowałam nogi.
Kit puścił mój mały bunt w niepamięć.
– Ostatnie dni były zwariowane – zaczął. – Bądź ze mną szczera. Co się dzieje?
Zirytowało mnie to pytanie. Skąd to nagłe zainteresowanie moim życiem?
– Już ci tłumaczyłam. Jeśli potrzebujesz więcej szczegółów, pogadaj ze swoim koleżką,
Karstenem.
Uderzenie poniżej pasa, ale miałam to gdzieś.
– Mnie też nie podoba się to, co zaszło w instytucie. – Na twarzy Kita rozlał się
rumieniec. Złość? Wstyd? Kto to wie...
Zapadła niezręczna cisza.
– Próbuję ci pomóc.
– Dlaczego?
– Bo jestem twoim ojcem.
– Dzięki, Kit – położyłam nacisk na jego imię – ale chyba się spóźniłeś. Przesłuchanie
było wczoraj. Za późno na odgrywanie roli supertatuśka.
Skrzywił się, jakby oberwał w twarz. Poczułam się okropnie. Dlaczego byłam dla niego
taką suką?
– Tory, przepraszam – powiedział, a ja słyszałam, że mówi to szczerze. – Nie
wiedziałem, że będzie cię maglować jak podejrzaną. Nie pozwoliłbym na to.
Wydawało mi się, że to nie wymaga żadnego komentarza, więc się nie odezwałam.
– Wiem, że nie zastąpię ci matki. Ale daję z siebie wszystko.
Znów cisza. Tym razem nie chciałam nic mówić, bo za mało sobie ufałam.
– Złożę w poniedziałek zażalenie – dodał. – Zachowanie doktora Karstena było
niedopuszczalne.
– Nie!
Przez moją niewyparzoną gębę Kit może wpaść w tarapaty.
– To naprawdę nic wielkiego, przysięgam. – Przesiadłam się na kanapę, przywołując
na usta swój najlepszy plastikowy uśmiech. – Po prostu zachowałam się jak rozwydrzony
bachor. Nie rób sobie w pracy problemów z mojego powodu.
– W tamtej sali konferencyjnej wyglądałaś, jakby poraził cię piorun. Karsten nie
powinien był przesłuchiwać cię w pojedynkę.
– Zareagowałam zbyt emocjonalnie. – Wzruszyłam od niechcenia ramionami. – Zresztą
ta sprawa z Karstenem jest już zamknięta.
– Zrobię, jak uważasz, Tory.
– Więc nie rób nic. Wolałabym o tym zapomnieć.
Napięcie natychmiast zniknęło z twarzy Kita zastąpione przez tradycyjny wyraz
przesadnej skromności.
– Świetnie. Pewnie i tak przysporzyłbym ci więcej kłopotów, niż ich rozwiązał.
Uśmiechnęłam się, tym razem szczerze. Kita naprawdę dało się lubić, kiedy po prostu
był sobą. Choć, prawdę mówiąc, to właśnie z mojego powodu rzadko mógł nim być.
– Ale i tak będziesz musiała mi wyjaśnić, co robiłaś przez ostatnie dni – zaznaczył Kit
rodzicielskim tonem. – Więc mów. Zacznij od festiwalu psów.
Krok po kroku opowiedziałam mu historię poprzedniego tygodnia – oczywiście tę
uzgodnioną przez naszą paczkę. Trudno było mi uwierzyć, że zaledwie siedem dni temu nie
słyszałam o żadnej Katherine Heaton.
Kit słuchał. Zadał kilka pytań, ale wydawało się, że mi wierzy. Pokręcił głową, kiedy
wreszcie zamilkłam.
– Wygląda na to, że ten tydzień porządnie dał ci w kość. A ja nawet tego nie
zauważyłem, bo ciągle byłem w pracy. Przepraszam, że nie możesz na mnie liczyć. Obiecuję,
że w przyszłości będę bardziej dostępny.
– Dobra, nie pękaj.
– Jak tylko uporam się z tymi testami zasolenia, zrobimy coś razem – zaproponował. –
Umowa stoi?
– Stoi. – Tylko co? – Jestem strasznie zmęczona. Pójdę się chyba zdrzemnąć.
– Jasne. Na kolację przyjdzie dziś Whitney, więc postaraj się nigdzie nie zniknąć.
Świetnie. Tylko jej mi tu brakowało.
– Dzisiaj chyba nie jest najlepszy...
Kit zbył moje protesty machnięciem ręki.
– Już ją zaprosiłem, za późno, żeby odwoływać. – Jego oczy wyglądały niemal żałośnie.
– Chyba nie jest aż tak zła?
– Cóż, to nie z ciebie próbuje zrobić tresowanego niedźwiedzia.
– Ha! – parsknął Kit. – Widać, jak mało wiesz.
***
Jeśli pominąć brzęk sztućców o talerze, kolacja przebiegała w ciszy. Nie próbowałam jej
przerywać, bo wiedziałam, że Jej Wysokość prędzej czy później weźmie mnie w obroty.
Zastanawiałam się tylko, jak to zrobi tym razem. Mimochodem, wspominając
od niechcenia o nowych sukienkach, które ostatnio widziała? A może prosto z mostu, pytając
mnie o wymiary?
Jedno było pewne: prędzej czy później, musiałam znaleźć się na celowniku. Byłam jej
laleczką Barbie – chciała mnie ubierać i obsadzać w swoich przedstawieniach.
A ja zdecydowanie byłam chora. Ból głowy, gorączka, katar, nudności...
Musisz tylko przetrwać kolację. To wszystko.
Whitney przygotowała wszystkie potrawy u siebie w domu. Jedząc, fantazjowałam
na temat jej jazdy z Tradd Street na Morris. Wyobraziłam sobie, jak wciska gwałtownie
hamulec, jak kociołek podskakuje, a krewetki z mamałygą rozbryzgują się na nieskazitelnej
tapicerce mercedesa i letniej sukience od Laury Ashley.
Niesprawiedliwe? Jasne, tyle że ta wizja wyjątkowo mnie bawiła.
Zwykle mam apetyt jak bokser wagi ciężkiej, ale tego wieczoru na samą myśl o jedzeniu
żołądek skręcał mi się w supeł.
Z drzemki wyszło niewiele. Gdy tylko moja głowa opadła na poduszkę, pokój zaczął
wirować, a jelita podniosły otwarty bunt. Co parę minut czołgałam się do porcelanowego
boga w oczekiwaniu na najgorsze, a po ostatnim „czyszczeniu” zwinęłam się na łóżku w
pozycji embrionalnej i wstałam dopiero wtedy, gdy Kit zawołał mnie na kolację.
A teraz goniłam jedzenie widelcem po talerzu, niczego nie biorąc do ust, i łudziłam się,
że za sprawą jakiejś kosmicznej transmisji żalu Whitney postanowi mnie oszczędzić.
Nadzieja matką głupich.
– Tory! Mam świetne wiadomości! – Trzeba przyznać, że Whitney potrafiła przeciągać
samogłoski jak prawdziwa Miss Południa.
Moje serce zamarło.
– Komitet zgodził się rozpatrzyć twoją kandydaturę na przyszłoroczny bal. A to oznacza,
że w zasadzie jesteś już przyjęta!
Już się zgodzili? Przecież nawet nie zapytała mnie o zgodę!
– A to jeszcze nie wszystko – ciągnęła, nic sobie nie robiąc z mojej konsternacji. – W tym
roku też możesz wystąpić, ale jako debiutantka juniorka. Czy to nie cudowne?
Nigdy nie odnajdą jej ciała.
– Moim zdaniem brzmi wspaniale – odezwał się Kit. – Będziesz mogła spędzać więcej
czasu ze znajomymi z klasy. – Kolejne słowa wymówił w pośpiechu: – Więc już tam
pojechałem, żeby cię zapisać.
Żeby mnie zapisać?! Do diabła, co on sobie myśli? Otworzyłam usta, żeby
zaprotestować, ale moje ciało miało inne plany.
Pod powiekami zobaczyłam nagle wybuchające jasne punkciki, a pod skórą poczułam
niewidzialne stonogi. Moje mięśnie płonęły. I raptem wszystko ustało. Miałam wrażenie, że
się przewracam i uderzam głową o coś twardego.
W mgnieniu oka przy moim boku znalazł się Kit.
– Tory, co się stało? Tory, powiedz coś!
Mój umysł był niczym sklejony pajęczynami. Walczyłam, by je pozrywać. Chciałam
oprzytomnieć, zanim na dobre odpłynę.
– Już okej... – Odtrącając rękę Kita, podniosłam się z podłogi. – Ależ ze mnie ofiara losu,
spadłam z krzesła. Dziwne, nie?
Oczy Kita były wielkie jak spodki, Whitney – jak talerze.
– Mam zadzwonić po lekarza? Albo po Lorelei?
– Nie! – Odpędziłam go niecierpliwie. – Za dużo słońca, to wszystko. Po prostu pójdę się
położyć.
Whitney rzuciła mu spojrzenie z gatunku „a nie mówiłam?”.
– Biedaczka, po prostu trzeba jej więcej kobiecych zajęć. Tak się kończy bieganie
po wydmach z chłopcami.
Kit uniósł rękę, by ją uciszyć.
– To nie jest dobry czas na...
Kłopot w tym, że Whitney podczas misji była nie do zatrzymania. Cały czas miała mnie
na celowniku.
Okrążyła Kita i złapała mnie za dłonie.
– Przyjdź chociaż na środowe tańce, cukiereczku. Żadnych zobowiązań. W głębi duszy
wiem, że ci się spodoba. – Jej głos ociekał słodyczą. – Zobaczysz, dobrze ci to zrobi.
Nie miałam siły, żeby z nią walczyć.
– Niech będzie. Ale najpierw muszę się wyspać.
– Dobra, mała, nie przemęczaj się. – Kit zmierzwił mi włosy – wyjątkowo rzadki pokaz
ojcowskiej miłości. – Później sprawdzę, jak się czujesz.
– Mam nadzieję, że wydobrzejesz, słodziutka. – Whitney uśmiechnęła się triumfalnie. –
Będziesz zachwycona tym przyjęciem. Obiecuję!
Wspinałam się po schodach na drżących nogach.
ROZDZIAŁ 39
Próbowałam uciekać, ale stopy miałam jak z ołowiu.
Pogoń zagrzmiała bliżej – pozbawione twarzy potwory, zdeterminowane, by zamienić
mnie w swój obiad. Młóciłam nogami powietrze, oddając im inicjatywę.
Zdesperowana, padłam na ręce i kolana. Moje biodra i kręgosłup zmieniły położenie,
kości wygięły się i odkształciły, ręce i nogi nabrzmiały mięśniami.
Na czterech łapach wystrzeliłam przed siebie niczym pocisk, zostawiając demony daleko
z tyłu. Przedzierałam się przez trawę, a wiatr świszczał mi w uszach.
Ekstaza czystej prędkości wyrwała mi dźwięk z gardła.
Poderwałam się z łóżka.
Czyżbym wyła przez sen?
Przeciągnęłam się i przetarłam oczy. Obrazy ze snu powoli odpływały.
Nawet moje sny są szalone.
Cyfry na wyświetlaczu zegarka pokazywały jedenastą rano.
Niemożliwe. Zerknęłam na telefon. A jednak – przespałam całą noc i większość poranka.
Sprawdziłam, co z moim organizmem. Gorzej, o wiele gorzej. Wszystkie systemy
zaatakowane.
Boląca głowa.
Skręcający się żołądek.
Ściśnięte płuca.
Musiałam to w końcu przyznać: złapałam coś paskudnego.
Odrzuciwszy kołdrę, wyśliznęłam się z łóżka.
TRACH.
W mojej głowie eksplodowało światło. Ugięły się pode mną kolana.
A później... Co? Nic.
Żadnego bólu, żadnych błysków, żadnych dolegliwości.
– Nieźle!
Niespodziewanie oszołomił mnie wyrazisty zapach. Rozejrzałam się zdezorientowana.
Smród bił falami z łazienki. Nie była to jednak pojedyncza woń, raczej odpychający
koktajl z tłuszczu, lawendy, mięty i róży.
Dziwne, nigdy wcześniej nie wyczuwałam tej toksycznej mieszanki. Nie kupowałam
ostatnio żadnych nowych kosmetyków ani nie zmieniałam przyzwyczajeń, a mimo to smród
był po prostu obezwładniający. Zatrzasnąwszy drzwi, obiecałam sobie, że wyszoruję łazienkę
od podłogi aż po sufit.
Ale później.
Teraz – kofeina.
Zbiegłam po schodach na pierwsze piętro.
Kiedy przechodziłam obok salonu, kolejny zapach zaatakował moje nozdrza. Mdlący
fetor wydawał się dolatywać spod stolika kawowego. Zadrżałam, zakrywając nos.
Jasny gwint, czy tam coś zdechło? Źródło smrodu musiało być naprawdę potężne, skoro
wyczuwałam je z przeciwnej strony pokoju. Zebrawszy się w sobie, przesunęłam stolik o
jakieś sześć cali w lewo.
Na podłodze leżał brązowy liść sałaty. Podniosłam go i powąchałam. Odór zgnilizny był
tak intensywny, że do oczu napłynęły mi łzy, a zawartość żołądka podeszła do gardła.
Ohyda.
To nie miało najmniejszego sensu. Pojedynczy listek sałaty wydzielał taki smród? Jak to
możliwe?
PACH.
Przed moimi oczami wybuchły iskry. Zachwiałam się, ale zdołałam utrzymać
równowagę.
– Jezu!
Nagle mój nos się wyłączył. Gnilny fetor zniknął niczym płomień zdmuchniętej świecy.
Co jest, do cholery?
Jeszcze raz uniosłam liść sałaty na wysokość nosa. Nic. Pod wpływem impulsu
pognałam na górę. Mydlano-kwiatowy bukiet także się ulotnił.
Zdezorientowana zeszłam z powrotem do salonu i przysiadłam na kanapie. W głowie
znów mi dzwoniło. Zamknąwszy oczy, pozwoliłam umysłowi odpłynąć.
TRACH.
Eksplozja światła.
Uderzenie bólu.
Skurcz wypchnął mi powietrze z piersi.
Słyszałam stukot – z początku cichy, lecz po chwili dołączyło do niego coś w rodzaju
pulsującego wycia, jakby ktoś włączył kosiarkę do trawy.
Obróciłam głowę w lewo i w prawo, starając się namierzyć źródło hałasu. Kuchnia.
Oczy dziwnie mrowiły, kiedy spojrzałam przez korytarz. Raptem każdy szczegół ukazał
mi się z krystaliczną czystością i precyzją.
Siedziałam w zupełnym bezruchu. Dziwne wrażenie – jakbym oglądała kuchnię przez
soczewkę teleobiektywu. Z dwudziestu stóp potrafiłam odczytać listę składników na paczce
płatków Cheerios.
Stukot i wycie stały się bardziej żywiołowe. Dołączył do nich nowy dźwięk,
przypominający na zmianę ssanie i kapanie.
Szeroko otwartymi oczami, z dokładnością lasera, skanowałam kuchnię. Nakierowałam
się na cel. Hałas dolatywał od okna.
Bzzzt!
Mój wzrok osiągnął jeszcze wyższy poziom dokładności. Zobaczyłam muchę
spacerującą po parapecie. Na celofanowych skrzydełkach odznaczały się czarne linie, a oczy
składały się z tysięcy malutkich czerwonych wybrzuszeń.
Badała otoczenie na delikatnych włochatych nóżkach. Z drżącymi skrzydełkami
próbowała rozwikłać zagadkę szkła. Jej trąbka przysysała się i analizowała bodźce.
Przysięgam, że dosłownie opadła mi szczęka.
Słyszę muchę z drugiego końca domu. I widzę drobinki brudu przyklejone do jej czułków.
PACH.
Obraz zamigotał i wrócił do zwykłych rozmiarów. Po ostrości widzenia ostatnich kilku
minut mój normalny wzrok wydawał się słaby, a obrazy rozmazane.
Nasłuchiwałam. Żadnego stukania ani wycia.
Skoczyłam na równe nogi i pognałam do okna kuchennego. Mucha wciąż tam była,
chociaż ledwie słyszałam jej ruchy, a skrzydełka i oczy wyglądały po prostu jak para
skrzydełek i dwie czerwone plamki.
Zdrętwiałą ręką otworzyłam okno. Owad umknął na wolność, nieświadomy mojego
ogłupienia.
Nie pękaj. Po prostu jesteś chora.
Węch, słuch, wzrok... Wszystkie moje zmysły wariowały.
Co mogło być przyczyną podobnych złudzeń?
Najwyraźniej zawiesił się system operacyjny w mojej głowie, a ja nie znałam komendy
resetowania. Postanowiłam skontaktować się z paczką. W trybie natychmiastowym.
Kaszląc i pocąc się, wbiegłam po schodach do sypialni i uruchomiłam MacBooka.
Świeciły się dwie ikonki – Shelton i Hi byli dostępni.
Moje palce przemknęły po klawiaturze:
Chłopaki, wy też dziwnie się czujecie? Mnie zwaliło z nóg.
Shelton odpowiedział jako pierwszy:
Rzygam jak kot.
Następnie zamrugała ikona Hi:
Umieram. Oddajcie moje rzeczy biednym.
O mój Boże. Więc nie byłam wyjątkiem. Napisałam:
Przełączcie się na iFollow. Tryb konferencyjny.
Zmieniłam program i czekałam. Mijały kolejne minuty. Kliknęłam z powrotem na czat
i znalazłam dwie nieprzeczytane wiadomości:
Shelton: Zbyt zmęczony. Wracam do łóżka. Może później.
Hi: Utknąłem w kiblu. Nie chcesz wiedzieć. Nara.
Niech to szlag.
Zamknęłam laptopa. Może prysznic? Prysznic wydawał się normalny. I bezpieczny.
Nie zdążyłam odkręcić wody.
Czułam, jakby w każdy cal mojego ciała ktoś wbijał igły. Ból wykrzywił mi twarz,
a z mojego gardła wyrwał się pierwotny skowyt. Zaraz potem, tak jak wcześniej, wszystkie
objawy w jednej chwili ustąpiły.
Usiadłam na podłodze łazienki i objęłam kolana, mokra od potu.
Jezu, o co w tym wszystkim chodzi?
W mojej głowie zrodziło się nieśmiałe podejrzenie i już po chwili rozwinęło zgodnie
z bezlitosną logiką, obojętne na towarzyszący mu lęk.
Przecież wiesz – szeptało. Przecież sama to rozpętałaś.
Włamanie do laboratorium Karstena. Eksperyment z parwowirusem.
Cooper.
Nie, parwowiroza psów nie jest zakaźna dla ludzi. Pies w żaden sposób nie mógł nam
zagrozić.
Coop był obiektem tajnego eksperymentu – szeptało mi do ucha podejrzenie. Skąd
możesz wiedzieć, na co tak naprawdę chorował?
Czy właśnie o to chodziło? Wirus się zmienił? Zmutował? Czyżby infekcja Coopa była
o wiele groźniejsza, niż początkowo zakładałam?
– Stop – rozkazałam sobie na głos. – Przestań wreszcie dramatyzować. Zbieżność czasu
to zupełny przypadek.
Problem w tym, że nie wierzyłam w przypadki.
Dlaczego wszyscy zachorowaliśmy w tym samym czasie? Czy Coop na pewno był
jedynym wspólnym czynnikiem? I co oznaczały te wszystkie niesamowite reakcje?
Zaraz, zaraz, przecież Ben niczego nie złapał, a to on wynosił Coopera z laboratorium,
więc był wystawiony na działanie wirusa w tym samym stopniu, co my.
Skończ już z tą histerią. Masz ważniejsze rzeczy do roboty.
Zupełnie znikąd uderzyła mnie inna myśl.
Grupa naukowa! W południe miałam się spotkać z Jasonem i Hannah.
Kontrola czasu – za piętnaście dwunasta. Nie miałam szans, by zdążyć, a co gorsza,
nawet nie zaczęłam pracy. Zupełnie wyleciało mi to z głowy.
To bez znaczenia. I tak nie byłam w formie, żeby się z kimkolwiek spotykać. Musiałam
odwołać spotkanie.
Ułożyłam wiadomość, uderzając w ton skruchy:
Jason, strasznie mi przykro, ale grypa rozłożyła mnie na łopatki. Nie mogę się dziś
spotkać. Proszę, przeproś ode mnie Hannah, dostarczę wam moją pracę w poniedziałek.
Moja wina, że odzywam się tak późno! Tory
Wyślij. Odliczałam minuty ze wzrokiem przyklejonym do wyświetlacza. Wreszcie
odezwał się sygnał wiadomości przychodzącej:
W porządku, kuruj się. Do zobaczenia, J.
Po przeanalizowaniu tej treści na każdy możliwy sposób mój mózg ostatecznie dał
za wygraną.
Zamknęłam oczy i zasnęłam.
***
Za piętnaście trzecia.
Świetnie. Jak dotąd trzydzieści minut aktywności. Zdecydowanie nie była to moja
najbardziej produktywna niedziela.
Chwiejnym krokiem zeszłam po schodach, zdając sobie sprawę, że umieram z głodu. Nic
dziwnego – nie zjadłam dziś ani śniadania, ani lunchu.
Przetrząsając zawartość lodówki, doszłam do wniosku, że nie mam ochoty na jogurt,
warzywa ani owoce. Moje ręce, poruszając się bez udziału świadomości, złapały paczkę
mielonej
wołowiny.
TRACH.
Jakby ktoś podłączył moje nerwy do prądu. W głowie rozbrzmiał mi donośny gong.
Bez zastanowienia zerwałam z opakowania folię i zatopiłam palce w wołowinie. Moje
gruczoły ślinowe oszalały. Chwyciłam pełną garść czerwonego surowego mięsa i zapchałam
nim sobie usta.
Przez krótką chwilę czułam wyłącznie czystą rozkosz, ale bardzo szybko dały o sobie
znać kubki smakowe.
– Fuj!
Wyplułam w połowie przeżutą papkę do zlewu.
Surowe mięso? Ohyda!
Nie mogłam jednak zaprzeczyć, że przez ułamek sekundy marzyłam wyłącznie o tym,
żeby pożreć pół funta krwawej wołowiny. Z dzikością i łakomstwem, których dotąd nie
znałam.
Okej. Straciłaś nad sobą kontrolę. Przyznaj to.
Koszmarna myśl ukryta w głębi mojego umysłu drwiła ze mnie niczym jakaś mroczna
postać. Odetchnęłam głęboko, próbując się opanować.
Spokojnie. Tylko spokojnie.
Gdy wreszcie podniosłam głowę, dostrzegłam na kranie wykrzywione odbicie mojej
twarzy. Patrząc na powykręcane rysy na lśniącej, chromowanej powierzchni, czułam się jak
w gabinecie luster w lunaparku.
Tylko że wcale nie było mi do śmiechu. Zamiast oczu miałam pierwotne złote ślepia.
– Nie!
Osunęłam się na podłogę i zacisnęłam powieki. Po policzkach spłynęły mi łzy.
Błagam, żeby to nie było prawdą – mówiły bezgłośnie moje usta.
PACH.
Wstrząsnęła mną pojedyncza fala dreszczu, rozpływając się po ciele.
Otworzywszy oczy, pobiegłam do lustra w łazience.
Odbicie wpatrywało się we mnie zielonymi tęczówkami. Normalnymi tęczówkami. Z
ulgą wypuściłam powietrze z płuc.
Odprężenie nie trwało jednak długo.
Działo się ze mną coś niedobrego. Coś poważnego i być może zabójczego.
Wróciłam myślami do chwili, gdy poczułam z Coopem dziwną więź. Przebłysk bliskości
i zrozumienia. Duchowej jedności.
– Co się ze mną dzieje? – zapytałam szeptem.
Odpowiedziała mi cisza.
ROZDZIAŁ 40
Poniedziałkowy ranek zaczął się dla mnie bardzo, bardzo wcześnie. Na pierwszą lekcję
przyszłam ledwo żywa.
Jason i Hannah czekali już przy naszym stanowisku, włączając komputery. Cały czas
obawiałam się chwili, gdy będę musiała przekazać im złe wiadomości.
– Przepraszam, ale nie zrobiłam jeszcze analizy. – Klapnęłam niemrawo na krzesło. –
Wiem, że obiecałam ją na dzisiaj, ale przez cały weekend chorowałam.
Hannah uniosła brwi, nic jednak nie powiedziała.
Jason pogroził mi pięścią, udając oburzenie.
– Skandal! Liczyliśmy, że przy tobie wyjdziemy na geniuszy.
– Zrobię to jak najszybciej, obiecuję. – Zdmuchnęłam z czoła niesforny kosmyk włosów.
– Byłoby wam łatwiej zrozumieć, gdybyście sami przeszli przez to piekło.
– Nie martw się – pocieszył mnie Jason. – Prezentację mamy dopiero w piątek. Twoją
część przesuniemy na sam koniec, przedstawisz rezultaty analizy tak, jak ci będzie pasować.
– Ale najpierw się wykuruj. – Troska Hannah brzmiała naprawdę szczerze. – To jest teraz
najważniejsze.
Podziękowałam jej uśmiechem. Szkolne lenistwo nie jest w moim stylu, ale poczucie
winy – jak najbardziej. Sumienie gryzło mnie od chwili, gdy się obudziłam.
– Co mamy dzisiaj na tapecie? – zapytałam.
– Będziemy obserwować wpływ bodźców węchowych na zachowanie myszoskoczków –
poinformował Jason. – Dostaliśmy dwa różne zapachy.
Hannah zaczęła czytać wskazówki:
– Punkt pierwszy: umieścić pojemnik zapachowy w klatce. Punkt drugi: odczekać pięć
minut. Punkt trzeci: zmierzyć czas zabawy myszoskoczka na kołowrotku treningowym.
Wydaje się dość łatwe.
– No to dawaj tu tego szkodnika – rzucił Jason.
Włożyłam do klatki pierwszy zapach – dzikiej lawendy. W powietrzu rozszedł się kojący
aromat prosto z wanny w spa.
Nasz obiekt badań, którego ochrzciliśmy imieniem Herbie, powąchał pojemniczek,
po czym szybko zwinął się w kulkę i zamarł w bezruchu.
– Lawenda działa na Herbmana jak tabletki nasenne – zanotował Jason.
Sprawdziliśmy zegarki. I po chwili jeszcze raz.
– Czas minął – powiedział Jason. – Proszę podać nowy zapach.
Hannah zamieniła pojemniki. Z drugiego roztaczała się woń grejpfruta.
– Podobno olejki cytrusowe posiadają właściwości energetyzujące – przypomniałam
sobie.
– Może, ale Herbie nadal jest sztywny – stwierdził Jason. – No dalej, chłopie, bierz się
za tego grejpfruta.
Jechaliśmy z Herbiem na tym samym wózku. Nie pamiętałam już, kiedy ostatnio
porządnie się wyspałam. Powieki mi opadły i prawie się skleiły.
Błąd. Sala zamieniła się w znajomą karuzelę.
Nie! Tylko nie tutaj!
TRACH.
Ból rozłupał mi na pół płat czołowy mózgu, a z piersi rozeszło się w kierunku kończyn
nieznośne gorąco. Oczy zaszły mi mgłą.
Potarłam skronie, desperacko walcząc o zachowanie przytomności. Na czoło wystąpiły
mi kropelki potu.
– Tory? Wszystko w porządku? – Hannah przyglądała mi się spod uniesionych brwi.
Zaśmiałam się głupio. Mówienie sprawiało mi kłopot.
– To tylko przemęczenie po grypie.
Wstałam, próbując zatrzymać karuzelę, ale mój mózg wydawał się dziwnie swobodny,
jakby nie ograniczały go żadne kości.
Woń grejpfruta stawała się obezwładniająca; nacierała przemocą na moje nozdrza
i łaskotała w gardło.
Zrobiło mi się niedobrze. Nie czas na wymówki, musiałam zwiewać.
Kiedy wstałam i szybkim krokiem ruszyłam w stronę łazienki, kątem oka złapałam ruch.
Herbie biegał na kołowrotku.
Wszystkie objawy natychmiast ustąpiły.
Nagle reszta świata przestała się liczyć – widziałam tylko myszoskoczka.
Przyklęknęłam obok klatki, skupiając wzrok na niedużym brązowym zwierzątku
sapiącym jak lokomotywa. Wyczuwałam jego sierść, wióry i piżmopodobną wydzielinę.
Powódź śliny zalała mi dziąsła i język.
– Tor? – Jason położył mi rękę na ramieniu. – Co jest, dziewczyno? Zaprowadzić cię
do pielęgniarki?
Wszystkie moje zmysły były skoncentrowane na gryzoniu.
Który nagle mnie spostrzegł.
Głęboko w malutkim mózgu włączył się alarm. Zapominając o kołowrotku, Herbie rzucił
się do swojego legowiska.
Moje ręce wystrzeliły w stronę klatki, strącając ją ze stołu. Na szczęście Jason zdążył ją
złapać, zanim rozbiła się o podłogę.
– Rany, Tory, co ty wyprawiasz?!
PACH.
Wewnętrzne drzwi zatrzasnęły się z hukiem.
Zapach uleciał.
Potrząsnęłam głową, próbując oczyścić umysł.
Rzeczywistość wróciła na swoje miejsce.
Wszyscy uczniowie gapili się na mnie w zdumieniu – niektórzy otwarcie, inni udając,
że patrzą w inną stronę. Zaraz potem zaczęły się docinki.
– To ta smarkula z łajby. Dostała ataku paniki. – Szept Madison wzbudził wśród jej
koleżanek powszechną radość.
– Boi się myszy – stwierdziła Ashley. – Na tej jej śmierdzącej wyspie żyją pewnie całe
stada myszy.
To myszoskoczek, idiotko.
– To po prostu zwykła histeryczka – zawyrokowała Courtney. – Małe dziewczynki takie
już są.
Trójnóg zaśmiał się z własnego dowcipu.
Czułam, jak się rumienię. Gorąco promieniowało z twarzy na głowę, wywołując napad
nudności. Zakryłam dłonią usta. Zbyt skołowana, by wybiec z klasy, zesztywniałam. Byłam
niemal pewna, że już za chwilę zawartość mojego żołądka udekoruje podłogę.
Z pomocą przyszła mi Hannah. Chwyciła mnie pod ramię i przytuliła w opiekuńczym
uścisku.
– Chodźmy, opłuczesz sobie twarz.
Zamknęłam oczy i pozwoliłam, by mnie poprowadziła. Przy każdym kroku
koncentrowałam się wyłącznie na powstrzymywaniu odruchów wymiotnych.
– Pani Davis! – zawołała Hannah. – Tory zasłabła. Zaprowadzę ją do toalety.
Nie zatrzymując się, pomogła mi szybko opuścić klasę. Przeszłyśmy przez korytarz
do damskiej ubikacji. Gdy wisiałam nad toaletą, spluwając i próbując zapanować nad
torsjami, stała z boku, żebym nie czuła się skrępowana. Wsunęła mi pod drzwiami
opakowanie chusteczek higienicznych.
Wynurzyłam się z kabiny z załzawionymi oczami i zasmarkanym nosem.
– Lepiej? – zapytała.
– Zdecydowanie. Nie wiem, jak ci dziękować. Sama bym sobie nie poradziła.
– Za nic nie musisz mi dziękować. – Poklepała mnie po nadgarstku. – Nie wyglądasz
dzisiaj zbyt dobrze. Tamte dziewczyny są wystarczająco wredne, obejdzie się bez
dodatkowych pokazów.
Pociągnęłam nosem i splunęłam, a ona podała mi szybko następną chusteczkę.
– Chyba za mną nie przepadają – stwierdziłam, wycierając podbródek.
– Nie zwracaj na nie uwagi. Zazdrość wydobywa z człowieka wszystko, co najgorsze.
– Zazdrość? – Zdziwił mnie jej dobór słów.
– Nie podoba im się, że Jason poświęca ci tyle uwagi. – Zachichotała. – Wolałyby, żeby
skierował swoje zainteresowanie na inny obiekt.
Szlag. W sprawie Jasona wciąż miałam w głowie mętlik. Najwyraźniej był mną
zauroczony, ale mnie podobał się Chance. Niezręczna sytuacja. I to podwójnie niezręczna –
wątpiłam, by Hannah okazywała mi tyle dobroci, gdyby wiedziała o moim zadurzeniu.
Wyczuła moje zakłopotanie, choć na szczęście nie jego źródło.
– Nie zwracaj na nie uwagi – powtórzyła. – Te trzy księżniczki są wyjątkowo
ograniczone, małostkowe i rzadko zadają się z kimkolwiek spoza swojego
uprzywilejowanego kręgu. Są przerażająco niedojrzałe.
– Ale nie ty. Ty jesteś świetna. I, możesz mi wierzyć, doceniam wszystko, co dla mnie
robisz. – Zawahałam się. Co znowu? – To był cholernie trudny rok.
– Cóż, naprawdę mam nadzieję, że nie jestem taka jak one. – Hannah zaśmiała się,
prezentując równiutkie białe zęby. – Ale mnie jest łatwiej. Ja mam Chance’a.
– Chance wydaje się bardzo miły. – Neutralna jak Szwajcaria.
– Bardzo się kochamy. Pewnego dnia weźmiemy ślub. – Znowu błysnęła perłowymi
zębami. – Jesteśmy sobie przeznaczeni.
– Życzę wam jak najlepiej. – Większa część mnie mówiła to całkiem szczerze. Jakieś
dziewięćdziesiąt procent. No, siedemdziesiąt pięć.
Zabrzęczał dzwonek na przerwę.
Jeszcze raz delikatnie wytarłam dłonie i twarz.
– Jak wyglądam?
– Ślicznie. – Hannah złapała mnie za rękę. – Chodźmy razem. Ta okropna trójka nie
zaczepi cię po raz drugi.
Wyszłyśmy z toalety ramię w ramię.
I wpadłyśmy prosto na Jasona i Chance’a.
– Tory, dobrze się czujesz? – Jason odepchnął się od ściany.
Miałam wystarczająco wiele wrażeń jak na jeden dzień. Nie potrafiłam zapanować nad
własnym ciałem i nie wiedziałam, kiedy znowu postanowi mnie zdradzić. Ostatnia rzecz,
jakiej potrzebowałam, to towarzystwo Jasona Taylora.
Ścisnąwszy Hannah za ramię w zakamuflowanym geście wdzięczności, pochyliłam się
i ruszyłam korytarzem.
– Już mi lepiej. Dzięki za troskę!
Nie podnosiłam wzroku, dopóki nie znalazłam się w gabinecie pielęgniarki.
ROZDZIAŁ 41
Pielęgniarka o nazwisku Riley sprawdziła mój język, obejrzała źrenice, wetknęła
termometr w usta.
Choć opukiwała mnie z każdej strony, żaden z objawów więcej się nie powtórzył. Moje
podstawowe procesy życiowe działały bez zarzutu. Zbita z tropu dała mi dwie tabletki
paracetamolu i kazała wrócić do klasy.
Oczywiście jej porażka wcale mnie nie zaskoczyła, bo nie powiedziałam jej prawdy. Nie
mogłam zdradzić, co naprawdę się stało. Jak straciłam nad sobą kontrolę.
Druga lekcja rozpoczęła się dobrą chwilę temu. Literatura angielska. Wręczywszy
nauczycielowi usprawiedliwienie, usiadłam między Sheltonem i Hi. Na mój widok odetchnęli
z wyraźną ulgą.
Pan Edde, wysoki tyczkowaty mężczyzna o latynoamerykańskim pochodzeniu,
właściciel ośmiocalowego afro, opowiadał uczniom o zaletach pentametru jambicznego.
Spróbowałam skupić się na lekcji.
– Tory – usłyszałam szept. – Tor!
Zerknęłam ukradkiem na prawo. Lśniący nowością telefon Hi leżał wygodnie między
stronami jego książki. Nawet na niego nie spoglądając, napisał SMS-a.
Niby od niechcenia wyciągnęłam z torby komórkę. Włączyłam ją.
W wiadomości od Hi znajdował się link.
Kliknęłam. Na wyświetlaczu pojawił się czat.
Spojrzałam w górę. Pan Edde był najskuteczniejszym łowcą telefonów w całej szkole.
W tym semestrze skonfiskował ich już kilkanaście.
Na szczęście los się do mnie uśmiechnął. Edde kazał przeczytać rozdział na temat
siedemnastowiecznej poezji, po czym wrócił za biurko. Przez chwilę wodził wzrokiem po
klasie, ale w końcu usiadł i skupił się na krzyżówce.
W sali zapadła cisza, jak makiem zasiał. Udając zainteresowanie twórczością Johna
Miltona, myślami przeniosłam się do cyberprzestrzeni.
Moim oczom ukazały się dwa awatary. Za wizerunkiem Napoleona Wybuchowca krył
się Hi, natomiast Shelton wybrał obrazek z człowiekiem śniegu pożerającym kolosalnego
robota.
Żadnych pytań.
Poza nimi dwoma na czacie znajdowałam się jeszcze ja – zamaskowana pod postacią
czarno-białego wilka.
Czekała na mnie wiadomość od Hi:
Napoleon: Gdzie się podziewałaś? Świrowałem ze strachu!!!
Poruszając palcami możliwie jak najdyskretniej, odpowiedziałam:
Wilk: Pielęgniarka. Nic nie powiedziałam, ale coś się ze mną dzieje.
Napoleon: Ze mną też! Nie tylko grypa. Dziwne rzeczy.
Człowiek śniegu: Mnie nie przebijecie. Zaczynam wariować!
Spojrzałam w lewo. Shelton tupał nerwowo o podłogę, jakby grał w Rock Band
na najwyższym poziomie trudności.
Po prawej Hi, bez marynarki i z rozpiętym kołnierzykiem koszuli, świszczał jak
dwustuletni dziadek, drapiąc się po rękach.
Nadzieja spakowała się i wyszła z sali, nawet nie machając na do widzenia. Moja
choroba nie stanowiła wyjątku. Wszyscy coś złapaliśmy. Coś paskudnego.
Napisałam szybko, obserwując jednym okiem pana Edde:
Wilk: Spotkanie. Dziś, bunkier. Do tego czasu ani słowa.
Po obu moich stronach palce roztańczyły się na klawiaturach. Pochyliłam głowę, mając
nadzieję, że pan Edde nie straci zainteresowania krzyżówką.
Człowiek śniegu: Zbyt chory. Boję się. Może powiem mamie.
Napoleon: Problem. Nie ma kibla w bunkrze.
Poczułam ukłucie irytacji. Czy oni naprawdę nie zdawali sobie sprawy, skąd wzięła się
nasza choroba? Nie mogliśmy powiedzieć rodzicom, nie z Karstenem patrzącym nam
nieustannie
na ręce.
Wprawiłam w ruch swoje palce.
Wilk: Najpierw musimy pogadać, chorzy czy nie! Na osobności. Bunkier. Po szkole.
Superważne.
Wilk: I ANI SŁOWA! Nawet między sobą.
Przednie nogi krzesła pana Edde opadły z powrotem na podłogę – wyraźny znak,
że krzyżówka będzie musiała poczekać. Koniec rozmowy.
Wrzuciłam komórkę do torby, a Hi schował swoją do kieszeni w spodniach. Uniosłam
brwi. No więc?
Przeciągnął dłońmi po włosach, udając, że je sobie wyrywa, ale kiwnął głową.
Shelton poruszył się niespokojnie na krześle i spojrzał na mnie krzywo, w końcu jednak
lakonicznie przytaknął.
Drużyna w komplecie.
Pozostawało tylko przetrwać dzień. Lekcja po lekcji.
***
Delikatna bryza owiewała przystań, niosąc ze sobą zapach słonej wody, hortensji i oleju
napędowego. W blasku popołudniowego słońca lśniły na zatoce białe żagle.
Zarówno temperatura, jak i wilgotność zbliżały się do wartości szczytowych. Nie
najlepszy dzień na wędrówki pod gołym niebem.
Gdy tylko weszliśmy na pokład promu, Shelton i Hi ruszyli prosto do częściowo
klimatyzowanej kabiny. Nie rozmawialiśmy od zajęć z literatury i nie zamierzaliśmy
rozmawiać, dopóki nie znajdziemy się sami w bunkrze.
Chłopcy nie wyglądali na zachwyconych, ale przynajmniej się nie buntowali. Jeszcze.
Na pewno czekał mnie później porządny ochrzan.
Przygryzałam kciuk, wodząc wzrokiem po nabrzeżu. Gdzie się podział Ben? Nie
widziałam go od biologii, bo nie przyszedł na żadną z popołudniowych lekcji.
Jego dobra kondycja była moim asem w rękawie. Gdyby Ben zachorował... Siemasz,
paniko.
Jakby na moje zawołanie, pojawił się, biegnąc w kierunku promu. Pan Blue odbił
od przystani w chwili, gdy jego syn wskoczył na pokład.
– Witamy na pokładzie, sir. Czy zaprowadzić pana do kajuty?
Ignorując mój dowcip, Ben rozsiadł się na rufie, rozprostował nogi i odchylił do tyłu.
Czekałam. Bena nie było sensu poganiać.
– Czuję się, jakby ktoś mnie przeżuł i wypluł – powiedział w końcu.
Niech to szlag.
– A co się stało?
– Wszystko. Boli mnie głowa, płuca, stopy, nawet zęby. To nie ma sensu.
Miało, i to przerażający.
– A to jeszcze nie wszystko.
Mówiąc to, Ben spoglądał na ciągnący się w stronę miasta kilwater. Stada mew
nurkowały z powietrza i podskakiwały na wodzie, licząc na jałmużnę.
– Moje ciało wariuje. Co chwilę wpadam w jakiś dziwaczny trans. Wczoraj, kiedy byłem
w garażu, serce zaczęło mi walić jak oszalałe. Czułem, jakby przez żyły przepływał mi ogień.
W pewnym momencie straciłem równowagę, więc złapałem się przybitego do ściany
metalowego regału.
Ben unikał mojego wzroku.
– Mój ojciec ma stary silnik, Z28, który chce zamontować w odrestaurowanym camaro.
Regał się przechylił, a silnik zsunął w moją stronę.
Nasze oczy wreszcie się spotkały.
– To draństwo waży chyba z tonę. Mogło mnie zabić.
– I co się stało?
– Złapałem go – odparł Ben, wciąż w to nie wierząc. – Błysnęło światło, a ja podniosłem
ręce i złapałem ten cholerny silnik. I nawet odłożyłem go z powrotem na regał. – Po jego
głosie domyśliłam się, że w wyobraźni musiał odtwarzać tę scenkę tysiące razy, bez końca. –
To niemożliwe, prawda?
– Wręcz przeciwnie – rzuciłam ostrożnie. – Mam ci wiele do powiedzenia.
ROZDZIAŁ 42
Coop szczypał moje palce, chcąc się bawić. Nie był to najlepszy moment. Właśnie
zwróciłam zawartość żołądka razem z wnętrznościami. Wszystkimi.
No, prawie.
– Więc teraz już wiecie, co się stało – zakończyłam. – A przynajmniej tak to pamiętam.
– Widziałaś wzór na skrzydłach muchy? Z przeciwnej strony domu?
– I milion mikroskopijnych receptorów, z których składały się jej oczy.
– No to jesteś lepsza ode mnie. – Shelton trzymał swoją marynarkę na kolanach. Nie
puściłam chłopaków do domu, bo intuicja podpowiadała mi, że już bym ich dzisiaj nie
zobaczyła. – Nagle oczy zaszły mi mgłą, więc zdjąłem okulary. I widziałem normalnie,
jakbym nie miał wady wzroku. A w każdym razie przez kilka sekund.
– Ja czułem się całkiem normalnie. Do wczoraj – powiedział Ben. – Potem to świństwo
walnęło we mnie jak pociąg towarowy. Nie zauważyłem u siebie supersłuchu ani węchu, ale
miałem napady łakomstwa. I wszystko miesza mi się w głowie.
– Coś jeszcze? – zapytałam.
– Czasem mam wrażenie, że moje kończyny płoną. A kiedy ból ustaje, jestem cholernie
silny, jakbym mógł burzyć gołymi rękami ściany. – Pokręcił głową. – Później zaczynam
rzygać, tracę przytomność i już nie jest tak pięknie.
– Zamienię się z tobą na moje objawy – zaproponował Hi. – Nie mogę zejść z kibelka
na dłużej niż kilka minut. I zemdlałem już chyba ze dwadzieścia razy. – Pokazał na mnie
palcem.
– Wspominałaś coś o zapachach? Trzepnęło mnie, kiedy jadłem twarożek. Nigdy więcej nie
tknę tego świństwa.
Hi chorował najciężej z nas wszystkich. Musiał znosić niewyobrażalne tortury.
– Zupełnie jakbym zatruł się jedzeniem, jednocześnie cierpiąc na malarię i oparzenia
po sumaku jadowitym – burknął. – I zapalenie mózgu. Posłuchajcie tego. Ostatnio
obserwowałem z tarasu mysz, która przekradała się przez trawę. Z pięćdziesięciu jardów
widziałem woskowinę w jej uszach. Ale to jeszcze nic. Miałem ochotę zeżreć małego
skubańca!
– Potarł czoło. – Ale tylko przez sekundę! Przysięgam!
– Rozumiem. Surowy hamburger, pamiętasz? – Wzdrygnęłam się. – Sam zresztą
widziałeś, jak próbowałam złapać Herbiego.
Hi przytaknął.
Próbowałam robić dobrą minę do złej gry, ale w środku trzęsłam się z przerażenia.
Opowieść Hi przypomniała mi o jeszcze jednej rzeczy, której nie ujawniłam.
Nie byłam gotowa, by rozmawiać o złotych oczach.
– Czasem słyszę wyraźnie najcichsze dźwięki. – Shelton zaczął skubać ucho. – Wczoraj
rano obudziła mnie cholerna linia wysokiego napięcia. Słyszałem prąd. Napady przychodzą
seriami, bez żadnego ostrzeżenia. Jakby coś mi się przełączało w głowie i – bum! –
Westchnął. – Mam już dość ciągłych omdleń.
W bunkrze zapadła cisza.
Podniosłam się z miejsca, zdecydowana powiedzieć to tu i teraz.
– Złapaliśmy poważną chorobę.
Hi i Shelton zwiesili głowy. Ben zesztywniał, zaciskając pięści.
– Nie ma sensu się oszukiwać – ciągnęłam. – Wszyscy mieliśmy nieco inne
doświadczenia, ale objawy są zbyt podobne, by je zignorować.
Zaczęłam wyliczać na palcach:
– Zmęczenie. Migreny. Nudności. Gorączka. Przekrwienie. Napady gorąca. Zimny pot.
Ostre bóle.
– Omdlenia – dodał Hi. – Wszystko sprowadza się do omdleń.
Ben i Shelton zgodnie przytaknęli.
– Omdlenia – zgodziłam się. Został mi już tylko jeden wolny palec. – Omdlenia i to,
co wywołują. Nasze zmysły wchodzą na wyższe obroty. Mózg na sekundę się wyłącza,
a po ponownym włączeniu jest... zdezorientowany.
Nie chciałam powiedzieć „szalony”. Ani „pierwotny”. Jeszcze nie teraz.
– Nigdy wcześniej o czymś takim nie słyszałem – stwierdził Ben.
– Cokolwiek by to było, nie możemy tego kontrolować – zauważył Hi.
Zawahałam się. Wiedziałam, że gdy już to powiem, nie będzie odwrotu.
– Wydaje mi się, że złapaliśmy coś od Coopa.
Cisza. A zaraz potem jednocześnie:
– Ale jak to możliwe? – Ben.
– Mówiłaś, że nie możemy zarazić się parwowirozą! – Shelton.
– No to mamy przesrane! – Hi.
– Powoli. Nie wiem, co się stało, ale Coop musi stanowić wskazówkę. To nasz jedyny
wspólny mianownik. – Odwróciłam się do Sheltona. – Parwowiroza psów nie jest zakaźna dla
ludzi. Sprawdziłam to dwa razy. Zaraziliśmy się czymś innym.
– Czym?
– Nie wiem. Ale nie panikujmy. – Starałam się, by mój głos brzmiał spokojnie. – Może
to nic poważnego.
– Masz chociaż jakieś domysły? – zapytał Shelton.
– Nie – przyznałam. – Nie będę was okłamywać. Nigdy nie słyszałam o chorobie, której
objawy przypominałyby to, co dzieje się z nami. Nie wiem, co złapaliśmy, ale to musi być coś
niezwykle rzadkiego.
– Rewelacja – mruknął Hi. – Banda dzieciaków zakażona tajemniczym, magicznym
wirusem. Ale z nas szczęściarze! Będziemy pierwszymi nosicielami! Brzmi całkiem nieźle.
– Eksperyment Karstena. – Ben zmarszczył brwi. – Tajne badania. Nie mamy pojęcia,
co on tam tak naprawdę badał.
Kiwnęłam głową.
– Ale się dowiemy.
Chłopcy patrzyli na mnie pytająco, więc brnęłam dalej.
– Przez kilka najbliższych dni lepiej się nie wychylać. Będziemy zbierać siły. Chorobę
zachowajmy w tajemnicy, nie sądzę, żebyśmy rozsiewali wirusa.
– Skąd wiesz? – Na twarzy Sheltona malowały się wątpliwości.
– Nikt inny nie zachorował, ani w naszych domach, ani w szkole. Ale na wszelki
wypadek nie przesiadujcie zbyt dużo wśród ludzi. Jeżeli mimo wszystko nasze organizmy
przenoszą chorobę, lepiej jej nie rozprzestrzeniać.
– Zachowajmy w tajemnicy? – Głos Sheltona wchodził na coraz wyższe rejestry. –
Przecież możemy być umierający!
Ups. Zaczyna się.
– Karsten wie, że ukradliśmy Coopa.
– Co?! – zawołali chórem chłopcy.
Opowiedziałam im o przesłuchaniu. Ze szczegółami. O zarzutach Karstena i o tym,
dlaczego wypytywał o nasze zdrowie.
Kiedy skończyłam mówić, miałam przed sobą trzy zszokowane twarze.
– Dlatego nie możemy iść do lekarza – dodałam. – Karsten na pewno będzie sprawdzać
przychodnie.
– Dlaczego nie powiedziałaś nam wcześniej? – W głosie Bena brzmiała wściekłość.
– Przepraszam. Nie chciałam, żebyście wpadli w histerię. A poza tym Karsten nie ma
żadnych dowodów. – Kiepska wymówka. Dobrze o tym wiedziałam.
Hi spuścił głowę, a Shelton otworzył usta.
Weszłam mu w słowo:
– Wytrzymajcie jeszcze kilka dni. Jeśli nam się nie polepszy, znajdziemy pomoc lekarską.
Obiecuję.
Shelton pokazał mi znak pokoju.
– Dwa dni. Ani jednego więcej. Dwa dni i mówię mamie.
– Umowa stoi.
– Załóżmy, że nam się polepszy. – Hi przeniósł wzrok ze mnie na Sheltona, a potem
na Bena. – Co wtedy?
– Wtedy – odparłam z ponurą determinacją – dowiemy się, co knuje Karsten.
ROZDZIAŁ 43
Zatrzasnęłam drzwi szafki.
Czas na lunch.
Shelton i Hi przechwycili mnie w drodze do kafejki. Powłócząc nogami, człapaliśmy
przez korytarz. Wyjątkowo smętna banda.
Poranek rozpoczął się od ogólnoszkolnego apelu. Głośniki trąbiły o potrzebie
oszczędzania energii, a gdy trajkotanie wreszcie ucichło, miałam wrażenie, że spokojnie
zakwalifikowałabym się do emerytalnego programu ochrony zdrowia.
Na lekcjach cała nasza czwórka siedziała z tyłu, nerwowo wydychając powietrze
wyłącznie na siebie i licząc, że uda nam się uniknąć zarażenia całej społeczności
uczniowskiej.
Z powodu inicjatywy ochrony środowiska obie przerwy na lunch zostały połączone
w jedną, podczas której oferowano specjalne menu. Organicznie hodowane warzywa,
wiejskie kurczaki... Po raz pierwszy tego roku nie zapakowałam do szkoły lunchu.
Shelton czuł się podle, Hi wcale nie lepiej. Żadnych nowych objawów, ale utrzymująca
się choroba nie podnosiła ich na duchu.
Ja też czułam się okropnie, postanowiłam jednak zachować to dla siebie. Przynajmniej
nie zaatakowałam żadnego gryzonia.
Ben czekał przed wejściem do kafejki. Razem weszliśmy do środka.
Kolejka była długa, ale szybko się przesuwała. Odebraliśmy nasze zamówienie
i zarekwirowaliśmy stolik w kącie sali, blisko wyjścia ewakuacyjnego.
Zabrałam się za warzywa. Marchewki, groszek, szparagi z masłem... Gdyby podawali to
na co dzień, już nigdy nie musiałabym przygotowywać jedzenia w domu.
Goniłam po talerzu ziarnko groszku, gdy nagle z zamyślenia wyrwał mnie zduszony jęk.
Podniosłam wzrok. Shelton upuścił widelec. Chwycił się za głowę, zaciskając powieki.
– Błagam – wymamrotał. – Tylko nie tutaj.
– Shelton, czy ty...
Brzęk sztućców kazał mi się odwrócić.
Oczy Bena były puste, a w kąciku jego ust zbierała się ślina.
– Ben? – powiedziałam łagodnie.
Żadnej reakcji.
– Hej! Blue! – zawołałam nieco głośniej.
Po drugiej stronie stolika Hi pozwolił, by widelec wysunął mu się z dłoni.
– Kurczak – wybełkotał. Zaraz potem machnął ręką, zrzucając warzywa z talerza.
Cukinia i kabaczki rozbryznęły się na blacie.
– Hi? Hiram?
Nieświadomy mojej obecności, Hi złapał udko kurczaka, oderwał od niego soczysty kęs
mięsa i wepchnął go sobie w usta.
Obok Ben obgryzał udko, miażdżąc zębami także kości. Patrzyłam, jak soki kurczaka
spływają mu po brodzie i plamią koszulę.
Przerażona, rozejrzałam się po sali. Wyglądało na to, że jeszcze nikt nie zwrócił na nas
uwagi, ale była to tylko kwestia czasu. Hi i Ben robili straszny bałagan.
Kiedy zastanawiałam się, jak zareagować, Shelton zacisnął zęby na piersi kurczaka
i zaczął nią dziko potrząsać.
Opuściłam wzrok na swój talerz.
TRACH.
Przez żyły popłynął mi gorący olej, a umysł się wykoleił.
O nie.
Zapach drobiu zdominował wszystkie pozostałe bodźce. Odruchowo ugryzłam kawałek
kurczaka. Smakował po prostu niewiarygodnie. Czułam, jak ślina zalewa mi usta.
Przestań. PRZESTAŃ!
Zamknęłam oczy i z całych sił zacisnęłam pięści, wbijając sobie paznokcie w dłonie.
Tak, żeby bolało. Żeby wyższe ośrodki mózgowe odzyskały kontrolę nad ciałem.
Mrugając konwulsyjnie, żeby zmyć mgiełkę sprzed oczu, rozejrzałam się.
Chłopcy rękami i zębami rozrywali mięso na kawałki, niepomni na dobre maniery.
I wtedy to zobaczyłam.
Tęczówki Sheltona promieniowały głęboką, szafranową żółcią.
Spojrzałam na Hi, a następnie na Bena. Serce waliło mi jak oszalałe. Oczy wszystkich
chłopaków lśniły tym samym złotym blaskiem.
Dobry Boże, miej nas w opiece!
Chłopcy kontynuowali makabryczną ucztę, ślepi na rozgrywającą się przy stole scenę
rodem z Króla Lwa. Musiałam coś zrobić. Blat przypominał krajobraz po bitwie – wszędzie
walały się porozrzucane sztućce, zmiażdżone kości i rozgniecione kawałki warzyw. W każdej
chwili ktoś mógł zwrócić na nas uwagę, a wtedy już nigdy nie przestaliby opowiadać o nas
dowcipów.
W głowie miałam zupełną pustkę. W moim przypadku zadziałała sztuczka z
paznokciami, ale nie wiedziałam, jak przywołać do rzeczywistości chłopaków. Nie potrafiłam
wymyślić nic lepszego, więc postanowiłam zrobić coś, co przynajmniej dawało mi gwarancję
szybkiego opróżnienia sali.
Na przekór wszelkim zasadom i wszystkiemu, co wydawało mi się słuszne, włączyłam
alarm przeciwpożarowy.
Głośniki systemu wczesnego ostrzegania zawyły przenikliwie.
Odskoczyłam od przycisku, pełna poczucia winy.
Fałszywy alarm nie przestawał zawodzić – natarczywie, nie dając się zignorować.
Będąc wciąż w transie, poczułam, że moje uszy są o wiele wrażliwsze niż zwykle. Ból
był prawie nie do zniesienia. Chłopcy zapomnieli o jedzeniu i drapali szaleńczo głowy.
Shelton padł na podłogę i zwinął się w kłębek.
Inni uczniowie, znając procedury postępowania i mając świadomość, że to nie są
ćwiczenia, wstawali szybko z miejsc. Przy akompaniamencie pobrzękiwania naczyń i kilku
krzyków zaniepokojony tłum napierał w stronę wyjścia. W zamieszaniu nikt nawet nie
spojrzał w naszą stronę.
Już po chwili zostaliśmy w kafejce sami.
– Wynośmy się stąd!
Wybiegłam przez wyjście ewakuacyjne, zdesperowana, by jak najszybciej umknąć przed
rozsadzającym czaszkę wyciem syren.
PACH.
Mniej więcej w połowie drogi przez dziedziniec kolana odmówiły mi posłuszeństwa,
jakby ktoś mnie postrzelił. Upadłam na trawę, przekoziołkowałam dwa razy i zamarłam.
Stopniowo wracała mi świadomość. Biegnący nauczyciele, stłoczeni uczniowie... I moi
przyjaciele leżący obok – zdyszani, oniemiali.
Powoli odzyskiwałam władzę nad ciałem. Mimo to przez długą chwilę żadne z nas się
nie poruszyło.
W końcu postanowiłam się odezwać.
– No i co, chłopaki, jak smakował wam kurczak? – zapytałam. – Mój był trochę suchy.
Martwa cisza.
Zaraz potem usłyszałam coraz głośniejszy, nerwowy śmiech.
Miód na moje zbolałe uszy.
ROZDZIAŁ 44
Następnego dnia do szkoły nie zaciągnęliby mnie nawet wołami.
Puściłam wodę pod prysznicem i postukałam kosmetykami, udając, że przygotowuję się
do wyjścia. Kit dał się nabrać. Gdy usłyszałam trzaśnięcie drzwi wyjściowych, wskoczyłam
z powrotem do łóżka.
Chłopcy nie mieli tyle szczęścia. Współczułam im.
Uzgodniliśmy we czwórkę, że poczekamy jeszcze jeden dzień, zanim zgłosimy się
na ostry dyżur. Albo na oddział dla umysłowo chorych – w zależności od tego, co wyda się
nam właściwsze.
To jednak nie szkoła spędzała mi sen z powiek.
Na dziś wieczór zaplanowano bal, podczas którego po raz pierwszy miałam się wcielić
w rolę debiutantki juniorki. Kit i Whitney za bardzo zapalili się do tego pomysłu, żebym
mogła im teraz odmówić. Pomijając pogrzeb mamy, nigdy wcześniej nie bałam się tak bardzo
publicznego wystąpienia.
Przespałam cały ranek i większą część popołudnia. Gdy się obudziłam, byłam ociężała,
ale nie czułam już przytłaczającego zmęczenia. Może wracałam do zdrowia.
Próbowałam zająć czymś myśli, pojechałam nawet zajrzeć do Coopa, ale pomimo moich
wysiłków wciąż powracałam do tematu tańców. Co mam na siebie włożyć?
Byłam przekonana, że inne dziewczyny wystąpią w kosztownych kreacjach znanych
projektantów mody, w sukniach prosto z czerwonego dywanu. Nie miałam nic, co by się do
nich umywało – fakt, który z pewnością nie umknąłby uwadze Madison i jej sabatu.
O godzinie 15.27 niechętnie otworzyłam drzwi szafy i natychmiast zorientowałam się,
jak bardzo nie doceniam Whitney.
Sukienka prawie sfrunęła z wieszaka, by wywinąć piruet. Marchesa. Jasnoróżowa, bez
ramiączek, ze złotymi akcentami. Musiała kosztować chyba z tysiąc dolców.
Ku mojej rozpaczy pasowała jak ulał. Pod sukienką leżała szkatułka na biżuterię, a w
niej dwa drobiazgi: srebrna bransoletka z perłowymi zakończeniami od Davida Yurmana oraz
naszyjnik z wielkim diamentem.
Z przerażeniem w oczach gapiłam się na ten zestaw.
Whitney naprawdę robiła ze mnie laleczkę Barbie. Taką z kiepskim gustem.
Róż? Spojrzałam w lustro – na moje rude włosy, zielone oczy i bladą cerę. Czyżby
zapomniała, jak wyglądam?
Szlag.
To z pewnością nie był zestaw pozwalający wtopić się w tło. Krzyczał raczej „spójrzcie
na mnie!”, i to wyjątkowo dobitnie. Ostatnia rzecz, której potrzebowałam.
Podwójny dylemat. Nic innego nie miałam, a poza tym nie chciałam zrobić Whitney
przykrości, zostawiając sukienkę w szafie.
Żadnego wyboru.
Podwójny megaszlag.
***
Jazda samochodem z Morris Island przypominała koszmar. Niekończące się wskazówki
Whitney, niezdarne komplementy Kita... Nie mogłam się już doczekać tańców – byle dalej od
tej dwójki.
– Biżuteria oczywiście jest moja, a sukienkę pożyczyłam od przyjaciółki, która prowadzi
butik na King Street. – Whitney była w swoim żywiole. – Oddamy ją w przyszłym tygodniu.
Daisy powiedziała, że pożyczy nam tyle strojów, ile tylko zapragnie twoje słodkie serduszko.
Czy to nie najcudowniejsza wiadomość na świecie?
Wyłączyłam się. Ta cała heca była jednym wielkim koszmarem. Wielkim i różowym.
Posiadłość Fenworth House, ze wszystkimi swoimi balkonikami, okiennicami i bramami
z powyginanego kutego żelaza, mogłaby stanowić wizytówkę Charlestonu. Ogromna i
dostojna, stoi przy Queen Street niedaleko starego magazynu prochowego i Muzeum Sztuki
Gibbesa.
Kazałam Kitowi wysadzić się na chodniku. Za żadne skarby nie pozwoliłabym, żeby
wprowadził mnie do środka za rączkę.
Z tremy ściskało mnie w dołku, kiedy przechodziłam przez rzeźbione dębowe drzwi,
chwiejąc się na wysokich obcasach i podzwaniając kosztowną biżuterią Whitney. Czułam się
jak przerośnięta truskawkowa beza.
Wpadłam w panikę. A jeśli cała reszta przyjdzie w dżinsach?
O to nie musiałam się jednak martwić – wszystkie debiutantki były tak odpicowane,
jakby za chwilę miał tu wpaść Brad Pitt, szukając pary na rozdanie Oscarów.
Choć tylko ja włożyłam róż.
Uroczo.
Salę balową przenieśli chyba żywcem z planu filmowego Przeminęło z wiatrem.
Obsypane brokatem zasłony okalały wysokie, ciągnące się od podłogi aż po sufit okna,
a gigantyczne kryształowe żyrandole wisiały nad akrami połyskującej dębowej podłogi.
Wokół parkietu stały nieduże stoliki nakryte śnieżnobiałymi obrusami.
Na scenie w jednym końcu sali muzycy stroili instrumenty. Saksofony, trąbki, puzony...
Czynele podzwaniały, a waltornie trąbiły, gdy orkiestra doskonaliła akustykę.
Do ściany po prawej przytulony był stół, który uginał się pod ciężarem porcelany,
wazonów z liliami, mis z ponczem i eleganckich srebrnych tac z przystawkami. Ciastka
krabowe, miniaturowe polędwiczki w cieście, przegrzebki zawijane w boczku... Krótko
mówiąc, całkiem przyzwoity wybór.
– Tory?
Przy bufecie stał Jason. W czarnym smokingu i szarfie wyglądał jak James Bond.
W wersji Daniela Craiga.
– Cześć – rzuciłam krótko.
– O rany, jak ty wyglądasz!
Zapiekły mnie policzki.
Idiotyczna beza! Głupia Whitney!
– Po prostu rewelacyjnie! – Jason zagwizdał. – Powinnaś częściej tak się ubierać. Serio,
zatkało mnie. – Odwrócił się i zawołał przez całą salę: – Chance, zobacz, kto przyszedł!
– Tory, a niech mnie! – Chance miał na sobie frak. Na każdym innym facecie taki strój
wyglądałby śmiesznie, ale na nim? Cud, miód i orzeszki.
Chance podniósł z patery ciastko krabowe, taksując mnie z góry na dół wzrokiem
niczym znawca sztuki oceniający obraz.
– Muszę przyznać, że twarda z ciebie sztuka – stwierdził. – Trzeba mieć sporo odwagi,
żeby przychodzić tu w taki sposób.
– W taki, czyli w jaki?
– Robiąc najlepsze wrażenie ze wszystkich debiutantek. Dziewczyny będą wściekłe.
Okej, jeszcze chwila, trzy, dwa, jeden... Proszę bardzo! Znów puścił do mnie oczko!
– Tylko nie mów o tym Hannah – rzuciłam bez zastanowienia. – Z tego, co wiem, jesteś
już zajęty.
Żołądek zwinął mi się w supeł. Czyżbym flirtowała z Chance’em? Najwyraźniej całkiem
mi odbiło. Może od razu złapię mikrofon i zaśpiewam Macarenę? Wariatka.
Brwi Chance’a uniosły się nieznacznie. Wykrzywił wargi, rozbawiony.
– Na szczęście moja księżniczka jeszcze nie dotarła. A skoro o tym mowa, chyba
powinienem zaczekać na jej powóz przed wejściem. Wybaczcie.
Zaraz potem zniknął.
– Nie wiedziałem, że jesteś debiutantką – odezwał się Jason.
– Juniorką – poprawiłam go. – To mój pierwszy bal i szczerze mówiąc, nie mam pojęcia,
co robić.
– W takim razie proszę pozwolić, mademoiselle, abym zaopiekował się panią w ten
uroczy wieczór. – Skłonił się nisko przede mną.
Musiał wyczytać z mojej twarzy zakłopotanie.
– Dziś ćwiczymy kroki na wielką uroczystość. Będzie ci potrzebny partner. Pozwoli
pani, że ją oprowadzę? – zapytał formalnym tonem.
– Och, ależ naturalnie, drogi panie.
Co mi znów strzeliło do głowy? Nigdy w życiu nie brałam lekcji tańca. To mogło się
skończyć kosmiczną klapą.
Nagle usłyszałam szept:
– Maddy, zobacz! To ta brzydula z łajby.
Szlag... Courtney Holt. Skoro była tu jedna wywłoka, pozostałe dwie musiały się kręcić
w pobliżu.
– Co ona robi z Jasonem? – syknęła w odpowiedzi Ashley.
Nie odwracałam się, udając, że nie słyszę. Jason, skupiony na przekąskach, niczego nie
zauważył.
– Biedactwo. Musimy go uratować. – Chichot Madison ociekał złośliwością. – Skąd ona
się tu w ogóle wzięła?
– Przyszła tu jako juniorka, uwierzysz? – mruknęła Ashley. – Moja mama jest
w komitecie. Powiedziała mi, że wcisnęła ją ta Dubois. Nie mam pojęcia jak.
– Wygląda... całkiem dobrze. – Courtney sprawiała wrażenie szczerze zaskoczonej. –
A nawet bardzo dobrze. Dopiero teraz widać, że jest ładna.
– Wielka mi rzecz – burknęła Madison. – No więc ubrała się w sukienkę. Co z tego?
– Ładna, z jajami i w różu – stwierdziła Ashley.
– Daje radę – podsumowała Courtney. – Zobaczcie, jaką ma śliczną bransoletkę.
Ze zdumienia odebrało mi mowę. Przenajnieświętsza trójca uważała, że dobrze
wyglądam? Świat stanął na głowie.
Zaraz potem przyszła jednak kolej na zimny prysznic.
– Jeżeli ta przybłęda zacznie się kleić do Jasona, rozjadę ją samochodem. – Madison nie
kryła rozżalenia. – Małolata chyba zapomniała, że to nie jej liga.
Rozejrzałam się jak gdyby nigdy nic po sali. Trójnóg stał przy scenie jakieś dwadzieścia
jardów ode mnie. A z pewnością nie tak blisko, jak mi się wydawało.
Boże, nie! Tylko nie tutaj!
Wyczekiwałam oznak nadchodzącego ataku, gotowa rzucić się do ucieczki.
Co dziwne, czułam się całkiem nieźle. Właściwie to nawet świetnie. Serce biło mi jak
oszalałe, ale poza tym wszystko było w normie. Na razie.
Orkiestra zaczęła grać I’ve Got You Under My Skin Sinatry. Taka drobna ironia...
Debiutantki ustawiały się wokół parkietu w parach ze swoimi towarzyszami.
– Gotowa na fokstrota? – Jason podał mi rękę.
Rany jeża!
– Pewnie – odparłam, choć tak naprawdę nie byłam pewna niczego.
W tej samej chwili do sali weszła z gracją Hannah w eleganckiej białej sukni ze skromną
niebieską szarfą. Przekazałam jej tytuł najpiękniejszej dziewczyny balu.
Tymczasem do Jasona podeszła niespiesznie wystrojona w sukienkę od Very Wang
Madison, świecąc dekoltem, który wykazywał nieprzepartą chęć ekspansji.
– Gotów? – zapytała.
– Musisz mi dziś wybaczyć – odparł Jason, prowadząc mnie na parkiet. – Tory jest tu
po raz pierwszy i obiecałem, że się nią zaopiekuję.
Madison zatrzepotała rzęsami, które uginały się pod ciężarem tuszu.
– Jasne. Nie ma problemu.
Wiedziałam jednak, że problem jest, i to niestety mój.
Przystanęliśmy na chwilę z Jasonem, by złapać rytm, i zanim się zorientowałam, porwał
mnie do tańca.
Przy pierwszym kroku podeptałam mu buty, a przy następnych wcale nie było lepiej.
Odbijałam w lewo, gdy on prowadził mnie w prawo, plątały mi się nogi, gdy chciał mną
zakręcić. Madison uśmiechała się złośliwie znad ramienia partnera z drugiej ręki, rozbawiona
moją nieporadnością.
Szybko jednak dało o sobie znać moje wrodzone poczucie rytmu i już po chwili nie
miałam żadnych problemów, by nadążyć za krokami Jasona.
Wbrew wszelkim oczekiwaniom zaczęłam się całkiem dobrze bawić.
W połowie trzeciego numeru Jason zakręcił mną szybciej niż poprzednio. Popłynęłam
za ruchem jego ręki i wtuliłam się w jego pierś. Zaraz potem zakręcił mną w przeciwną stronę
i zatrzymaliśmy się bok w bok, z wyciągniętymi przed siebie rękami. Jak na zawołanie
pojawił się obok mnie Chance.
Jason jednym płynnym ruchem puścił moją dłoń i złapał dłoń Hannah. Pęd pchnął mnie
prosto w ramiona Chance’a.
Odwracając się instynktownie, zdołałam podchwycić tempo nowego partnera.
– Następnym razem dajcie nam jakiś znak! – zaśmiałam się.
– Żeby popsuć całą zabawę? Nie da rady.
Chance był jeszcze lepszym tancerzem niż Jason i trzymał mnie znacznie bliżej. Nie
żebym narzekała.
W połowie utworu postanowił pokazać mi nowe kroki.
– Nie znam tego! – pisnęłam, ale Chance pokierował mną z łatwością. Pozwoliłam mu
się poprowadzić i na koniec dodałam nawet własny smaczek.
– Wiedziałem, że dasz sobie radę – stwierdził. – Jesteś najlepszą tancerką na sali.
Kolejny obrót. Zbliżyliśmy się do siebie.
– I wciąż najpiękniejszą dziewczyną – wyszeptał.
Ups.
To już wykraczało poza zwykły przyjacielski flirt. Wykraczało? Nie miałam punktu
odniesienia.
Muzyka osiągnęła punkt kulminacyjny i po chwili ucichła.
Ukłoniwszy się, Chance puścił do mnie oko, po czym poszedł szukać Hannah.
Podbiegłam do bufetu i wlałam sobie prosto w gardło filiżankę ponczu.
Grejpfrutowo-melonowy. Wyjątkowe świństwo, ale musiałam się czegoś napić. Policzki mnie
piekły, a puls nie przestawał przyspieszać.
– Jesteś pewna, że nigdy wcześniej nie tańczyłaś fokstrota? – zapytał Jason, który nagle
znalazł się tuż obok.
Kiwnęłam głową, bojąc się zaufać swojemu głosowi.
– Cóż, w takim razie musisz mieć taniec we krwi. – Wrzucił do ust czekoladkę.
Orkiestra zaczęła grać My Favorite Things i uczniowie znów połączyli się w pary.
– Zobaczmy, jak pójdzie ci z walcem. – Jason złapał mnie za rękę i pociągnął w stronę
parkietu.
Nieco zbyt szybko.
Nieco zbyt mocno.
TRACH.
Przez moje ciało przepłynął strumień ognia, który podzielił się na miliony odłamków
lodu. Ból był nie do zniesienia.
Wyrwałam się z uścisku Jasona i przycisnęłam dłonie do skroni.
– Wszystko w porządku? – Jason chwycił mnie za ramię. – Przynieść ci wody?
– Nie dotykaj mnie!
Moje ręce, nie pytając o zgodę, uderzyły go w pierś.
Jason poleciał do tyłu i huknął głową o ścianę. Patrzyłam w zdumieniu, jak osuwa się
na podłogę.
PACH.
Znów zaczęłam jasno myśleć.
Żołądek mi się rozsupłał.
Jasny gwint!
– Jason! – Podbiegłam do niego. – Tak mi przykro!
Jason potarł stłuczoną potylicę, wyraźnie zdezorientowany.
– Co się stało?
– Popchnęłam cię. – Lepiej szybko coś wymyśl. – Miałam atak migreny. Odruch.
Zwiewaj stąd!
– Przepraszam, Jason, ale nie mogę tu zostać.
– Nie, czekaj – powiedział niewyraźnie Jason. – Nie idź jeszcze. Jesteś całkiem silna –
zauważył, podnosząc się na nogi.
Rozejrzałam się. Byliśmy jedyną parą, która nie tańczyła. Nikt nie widział, jak
odrzuciłam ważącego dobre sto osiemdziesiąt funtów sportowca na odległość pięciu jardów.
Bez najmniejszego wysiłku.
– Przepraszam, ale naprawdę muszę iść.
– Jasne. – Poprawił włosy. – Odprowadzę cię. Zawiozę. Do domu.
Piosenka się skończyła. Spojrzałam na parkiet. Ani Chance, ani Hannah, ani nawet
Madison nie patrzyli w naszą stronę. Gdybym teraz wyszła z Jasonem, znalazłabym się na
ustach wszystkich szkolnych plotkarek.
– Dam sobie radę. Na razie.
Zanim Jason zdążył zaprotestować, podreptałam do wyjścia.
Dopiero na frontowych schodach zdałam sobie sprawę ze swojego nieciekawego
położenia. Jak, do diabła, zamierzałam wrócić do domu? Nie miałam samochodu, ostatni
prom już dawno odpłynął, a taksówka kosztowałaby mnie pięćdziesiąt dolców.
Kit i Whitney pojechali do kina, więc pewnie wyłączyli telefony. Umówiliśmy się,
że odbiorą mnie o jedenastej.
Sprawdziłam godzinę – dwadzieścia po dziewiątej.
Cudownie. Uziemiona na niemal dwie godziny.
Przy chodniku przed wejściem stała taksówka na jałowym biegu. Kiedy roztrząsałam
nieliczne opcje, od strony kierowcy otworzyły się drzwi i z auta wysiadł mężczyzna w
czarnym garniturze. Rozmawiał przez komórkę.
Spojrzał na mnie, a ja na niego.
W świetle latarni widziałam, że jest niski i krępy, ma bladoniebieskie oczy i siwe, bardzo
krótko przycięte włosy. Na szczęce po prawej stronie zauważyłam białą bliznę.
Zamknął klapkę telefonu.
– Panna Brennan?
– Tak... – odparłam, zaskoczona.
– Pan Claybourne prosił, żebym panią odwiózł.
– Pan Claybourne?
– Młodszy pan Claybourne. – Wojskowy Fryz otworzył tylne drzwi taksówki i odsunął
się na bok. Przez chwilę miałam wrażenie, że trzaśnie obcasami.
Chance musiał zadzwonić, gdy tylko wyszłam. Co znaczy, że o mnie myślał.
– Przepraszam, jak się pan nazywa?
– Tony Baravetto – odpowiedział szorstko mężczyzna. – Jestem osobistym kierowcą pana
Chance’a Claybourne’a.
Zawahałam się. Przecież w ogóle nie znałam tego człowieka. Jestem z natury podejrzliwa
i nie miałam zamiaru wskakiwać do auta, ufając mu na słowo.
– Przepraszam bardzo, proszę pana, ale czy mogłabym zobaczyć pański telefon?
Nie kryjąc zdziwienia, Baravetto podał mi swoją komórkę. Sprawdziłam ostatnie
połączenie – Chance Claybourne.
Co robić?
Uch. A jak inaczej chcesz się dostać do domu?
– Dziękuję, panie Baravetto. Byłabym bardzo wdzięczna, gdyby mnie pan odwiózł.
***
Wśliznąwszy się do domu, zamknęłam drzwi na klucz i ruszyłam prosto do swojego
pokoju.
Kit i Whitney leżeli spleceni na kanapie w salonie. Gdy tylko usłyszeli moje kroki,
odskoczyli od siebie, poprawiając włosy i ubranie.
Ohyda. I kto tu jest dzieciakiem?
– Jak film? – zapytałam.
– Nie było wolnych miejsc. – Kit, wyraźnie zawstydzony, próbował udawać, że nic się
nie wydarzyło. – Wcześnie wróciłaś. Ktoś cię podwiózł?
Kiwnęłam głową.
– I jak się udały tańce? – zaćwierkała Whitney. – Chcę poznać każdy najpikantniejszy
szczególik!
– Było w porządku. Idę do łóżka. Dobranoc!
Ignorując ich pytania, wdrapałam się do sypialni tak szybko, jak tylko pozwalała na to
moja sukienka, po czym padłam na łóżko. Odetchnęłam swobodnie. Po raz pierwszy od wielu
godzin.
Zaraz potem przewróciłam się na brzuch i krzyknęłam w poduszkę. Co za wieczór...
Jadąc na Morris Island, rozmyślałam nad moim kotylionowym atakiem. Właśnie tak je
teraz nazywałam – ze względu na kontekst. Motorówkowy atak, „mucha na oknie” atak,
kafejkowy atak, kotylionowy atak i tak dalej.
Co było ich przyczyną? Pojawiały się losowo czy może coś je prowokowało?
Dzisiejszy był inny.
Poczułam, jak coś przełącza się w mojej głowie, ale nie straciłam przytomności.
W zasadzie pojawił się tylko jeden objaw – uszy działające jak radary. Zaraz potem zyskałam
niewiarygodną siłę, podobnie jak Ben, który złapał w garażu spadający silnik.
Jeśli dobrze się nad tym zastanowić, dzisiejszy atak był niegroźny. Podatny na kontrolę.
A w pewnym stopniu nawet użyteczny.
Czyżby schemat się zmieniał? Jak? I dlaczego?
Z naszymi ciałami stało się coś niesamowitego. Obawiałam się, że było to coś, o czym
nauka nie ma pojęcia. Bez względu na to, co złapaliśmy, jedno wydawało się jasne – choroba
nas przekształciła.
Nasze mózgi? DNA?
Nie wiedziałam. Wiedziałam tylko, że jesteśmy inni.
Wypaczeni do szpiku kości.
Nosiciele.
Postanowiłam, że się dowiem. Że znajdę odpowiedź.
Nieważne, jakim sposobem.
ROZDZIAŁ 45
Tej nocy szalejąca we mnie burza wreszcie ustała.
Spałam spokojnie. Nie dręczyły mnie niepokojące obrazy, a gdy się obudziłam, pierwszy
raz od tygodnia czułam się naprawdę wypoczęta. Żadnych migren, skoków ciśnienia,
gorączki czy bólu. Wszystkie systemy sprawne.
Hura!
Chłopcy zgodzili się spotkać jeszcze przed zajęciami. Miałam nadzieję, że oni też będą
mieć dobre wiadomości.
Zaledwie dwadzieścia minut po przebudzeniu weszłam do bunkra. W porównaniu
z poprzednim spotkaniem w środku panował iście szampański nastrój.
Hi i Shelton stali w przeciwległych kątach głównego pomieszczenia, rzucając sobie piłkę
tenisową, a Cooper gonił między jednym a drugim i próbował ją przechwycić. Ben siedział
przy stole, przyglądając się akrobacjom szczeniaka.
– Cześć, chłopaki!
– Dobrze, że zdążyłaś – odezwał się Hi. – Tylko pięć minut spóźnienia.
Shelton upuścił piłkę. Coop rzucił się na nią i przewrócił się na plecy, gryząc
zapamiętale zdobycz. Zdrowy i zadowolony.
– Jak się czujecie? – zapytałam.
– Świetnie! – Z oczu Sheltona wreszcie zniknął wyraz udręki. – Żadnych problemów.
– A wy dwaj?
– Silny – odparł Ben. – Cokolwiek to było, pokonałem drania.
– Ja się czuję jak dwa miliony dolarów – stwierdził Hi. – Dzięki Bogu.
– Nawet Cooper wygląda lepiej niż kiedykolwiek. – Shelton połaskotał szczeniaka
po brzuchu. – No nie, mały uciekinierze?
Coop przeturlał się na łapy i skoczył Sheltonowi prosto w ramiona. Zwarli się
w zapaśniczym uścisku.
Hi, odzyskawszy dawny humor, zapewnił nam barwny komentarz pojedynku człowieka
z psem, który toczył się na podłodze. Nawet Ben był radosny – kąciki ust miał lekko
uniesione, uśmiechał się półgębkiem.
Nie chciałam psuć dobrego nastroju, ale musieliśmy podjąć pewne decyzje.
– Cieszę się, że wszyscy wyzdrowieli – oznajmiłam. – Wydaje mi się, że najgorszy etap
już za nami.
– Lepiej, żeby tak było – odparł Hi. – Moje słodkie pośladki mają już dość kontaktów
z muszlą klozetową.
– Najgorszy etap? – Shelton wcisnął okulary głębiej na nos. – Sugerujesz, że są jeszcze
jakieś inne etapy?
– Musimy się upewnić, że naprawdę wyzdrowieliśmy – wyjaśniłam. – Jest na to tylko
jeden sposób – dowiedzieć się, co nam właściwie dolegało.
– Po co? – zapytał Ben. – Było, minęło.
– Chodzi o to, że może wcale nie minęło.
Opisałam chłopakom mój atak na balu. Słuchali, nie wtrącając się.
– I choć złapało mnie bez ostrzeżenia – powiedziałam na koniec – nie straciłam
przytomności.
– Dobrze, ale co z tego wynika? – zapytał Hi.
– Nie wiemy, czy napady nie będą się powtarzać. Te... – szukałam właściwego słowa –
...efekty uboczne. Reakcje. Wszystko jedno, nie jestem pewna, jak je nazywać.
– U mnie zawsze zaczyna się od szarpnięcia w głowie – stwierdził Shelton.
Przytaknęłam.
– Nie wiem, czy bardziej to czuję, czy słyszę, ale coś trzaska mi w mózgu i zaraz potem
pojawiają się te objawy. A po kolejnym trzaśnięciu wszystko wraca do normy.
– Właśnie – zgodził się Hi. – Wczoraj mój wzrok znów wariował. Zaczęło się od tego,
co opisujesz.
– Coś jak rozbłysk lampy błyskowej w aparacie – wtrącił swoje spostrzeżenie Ben. –
Musi istnieć coś, co wyzwala ten flesz.
Flesz. Trafił w samo sedno.
– Krótko mówiąc, potrzebujemy odpowiedzi – podsumowałam. – A znajdziemy je tylko
w jednym miejscu.
– Cholera. – Hi przymknął oczy. – Chyba nie chcesz powiedzieć, że tam wracamy?
– Tylko ja i Ben – uspokoiłam go. – Nie możemy zniknąć wszyscy naraz. To by było
zbyt podejrzane.
– Jak uważasz – rzucili jednocześnie Hi i Shelton.
– To dokąd się wybieramy? – zapytał Ben.
– Na Loggerhead. Po szkole. – Machnęłam lekceważąco ręką. – Nic wielkiego.
Włamanie do biura Karstena i przeszukanie dokumentacji.
– Pff – prychnął Ben, wydymając wargi. – Myślałem, że chodzi o coś niebezpiecznego.
– Wariaci. Samobójcy! – Shelton chyba chciał urwać sobie ucho.
– Może – odparłam. – Ale dla ciebie i Hi też mam zadanie.
– Co tym razem? – burknął Hi, choć wyglądał na pogodzonego ze swą niedolą. –
Kradzież samochodu? Inwazja na Rosję?
– Informacje o parwowirusie w Internecie są zbyt skąpe. Zgodnie z tym, co znalazłam,
nie powinniśmy byli się zarazić. Musimy dowiedzieć się czegoś więcej. Poszukacie razem
materiałów w uniwersyteckiej bibliotece medycznej.
Hi i Shelton odetchnęli z ulgą, zadowoleni, że ich misja jest całkowicie legalna.
– Zbadamy temat na wylot – obiecał Shelton.
– Nie zamierzam się też poddać w sprawie Katherine Heaton – dodałam. – Ciągle
czekam, aż Chance dostarczy mi wyniki analizy odcisku palca.
Chłopcy kiwnęli głowami, zdeterminowani, by doprowadzić śledztwo do końca.
– Baczność, Nosiciele! – krzyknął Hi jak sierżant musztrujący świeży narybek. – Mamy
misję do wykonania!
ROZDZIAŁ 46
Godzinę później zatrzymałam się na schodach przed wejściem do szkoły, przerażona
wszystkim, co czekało mnie za drzwiami.
Na pierwszej lekcji miałam się spotkać z Jasonem. Poprzedniego wieczoru spławiłam go
na oczach praktycznie wszystkich znajomych, nie wspominając o tym, że rzuciłam nim o
ścianę jak szmatą.
Zastanawiałam się, czy będzie wściekły. Co mi powie? Czułam w kościach, że ta
konfrontacja wypadnie bardzo niezręcznie.
Korytarze i zaułki Bolton Prep zawsze huczą od plotek. Zwykle unikam światła
reflektorów, ale nie byłam pewna, czy tym razem uda mi się ta sztuka. Podejrzewałam,
że opowieść o Różowym Potworze znajdzie się wśród wiadomości dnia.
Los pozwolił mi odwlec tragedię w czasie. Na biologii mieliśmy wykład i zajęcia
laboratoryjne zostały przełożone. Fuks. Wciąż pamiętając o flirciarskich komentarzach
Chance’a, z Hannah miałam ochotę spotkać się jeszcze mniej niż z Jasonem.
Podczas wykładu Jason kilka razy zerkał w moją stronę. Trzymałam głowę nisko
spuszczoną, ze wzrokiem przyklejonym do ekranu laptopa. Moje notatki były tak
szczegółowe, że mogłabym chyba wydać je w formie książki.
Równo z dzwonkiem popędziłam do wyjścia, a przez pozostałą część poranka starałam
się nie rzucać nikomu w oczy.
W czasie przerwy na lunch zaszyłam się w sali komputerowej, chcąc popracować nad
moją częścią prezentacji. Porównywanie sekwencji DNA zajęło mi prawie godzinę. Gdy tylko
skończyłam, wysłałam do Jasona i Hannah e-mail z wynikami.
Masz wiadomość! Widzisz, wcale cię nie unikam.
Idąc korytarzem, słyszałam wymawiane szeptem komentarze i widziałam ukradkowe
uśmiechy. Ucieczka z tańców została odnotowana.
W końcu wyczerpały się zapasy mojego szczęścia. Jason wypatrzył mnie po ostatnim
dzwonku, gdy wychodziłam ze szkoły.
– Tory! Zaczekaj.
Uciekać? Wyszłoby głupio.
Przystanęłam, próbując zachowywać się naturalnie.
– Gdzie się chowałaś przez cały dzień? – zapytał. – Wszędzie cię szukałem.
– Och, wybacz! Musiałam dokończyć projekt na biologię. Wysłałam wyniki porównania
na twoją skrzynkę na Gmailu.
– Aha, świetnie. – Jason potarł kark. – Ale ja chciałem porozmawiać o czymś innym.
No to się zaczyna...
– Chance musi się z tobą zobaczyć, mówi, że to poważna sprawa. Sprawdził ten odcisk
palca, który mu dałaś.
I co, to wszystko? Zastanawiałam się, czy powinnam czuć ulgę, czy złość.
Jason wyglądał na zaskoczonego moim milczeniem.
– Ciągle jest ci potrzebny, zgadza się? Ten odcisk palca.
– Och, tak, jak najbardziej. Dzięki – powiedziałam i zanim zdążyłam pomyśleć,
dodałam: – Wydawało mi się, że chcesz pogadać o tańcach.
Szlag. Co mi znowu strzeliło do głowy?
– No tak, skoro o tym mowa, rzeczywiście szybko się wczoraj zmyłaś. – Zaśmiał się. –
Przepraszam, straszna ze mnie niezdara.
– To nie ty powinieneś przepraszać. – O czym on w ogóle gadał? – To ja cię przepraszam.
Popchnęłam cię.
– Nie wiedziałem, że masz migreny – powiedział. – Słyszałem, że naprawdę potrafią dać
człowiekowi w kość. Nie powinienem był cię łapać.
– Hm.
– Wciąż nie mogę uwierzyć, że tak się potknąłem. Mam teraz na głowie guza wielkości
śliwki. – Zaśmiał się. – Opowiadam wszystkim, że to kontuzja po treningu, bo nie chcę
narobić sobie wstydu.
Wstrzymałam oddech. Jason nie miał pojęcia, co tak naprawdę się wydarzyło. Jeżeli nikt
inny nie widział tego zdarzenia, byłam bezpieczna.
– Tak czy inaczej – ciągnął – Chance chce się z tobą spotkać jutro przed treningiem,
żeby przekazać ci informacje. Może być?
– Jasne. Powiedz mu, że naprawdę doceniam jego pomoc. I podziękuj mu za samochód
wczoraj wieczorem. Pan Baravetto spadł mi jak z nieba.
– Nie ma sprawy. I nie przejmuj się tymi plotkami.
Och. Więc jednak mnie nie oszczędzili.
– To znaczy? – zapytałam, udając obojętność. – Co o mnie mówią?
– Nic ważnego. – Jason chyba zakładał, że już słyszałam. – Te dziewczyny uwielbiają się
wyzłośliwiać. Dzięki temu same czują się lepsze.
– Powiedz. Nie ruszają mnie takie rzeczy – skłamałam.
– To głupota. – Westchnął, czując się niezręcznie. – Kilka stwierdziło, że odstawiłaś
Kopciuszka. Że musiałaś oddać sukienkę, zanim zamkną sklep.
Musiałam się zrobić czerwona jak burak. To było po prostu upokarzające. I, co gorsza,
częściowo prawdziwe.
Chciałam wpełznąć pod najbliższą skałę, zmienić szkołę albo się zastrzelić, ale gniew
szybko wyparł zażenowanie.
– Kto tak powiedział?
– Zapomnij o tym, wyglądałaś cudownie. Były zazdrosne.
– Jason, błagam. Kto?
– Madison i jej koleżanki. Courtney i Ashley.
Trójnóg. Cokolwiek bym zrobiła, te trzy hieny tylko czekały, żeby podstawić mi nogę.
Tym razem im nie daruję. Chcą wojny, to będą ją miały.
– Skoro dzięki temu czują się dowartościowane... Dzięki, że mi powiedziałeś. –
Zmusiłam się do uśmiechu. – Przekaż Chance’owi, że spotkam się z nim w tym miejscu.
– Nie ma sprawy. Do zobaczenia. – Jason zrobił kilka kroków i odwrócił się na chwilę. –
I nie przejmuj się tymi bzdurami, które wygaduje Madison. Nikt jej nie wierzy.
– Dzięki – rzuciłam.
W drodze do przystani przyrzekłam sobie, że raz na zawsze załatwię sprawy
z Trójnogiem. Nikt nie będzie mnie obgadywać.
Ale nie dziś.
Dziś musiałam się skupić na działalności kryminalnej.
ROZDZIAŁ 47
Hi i Shelton maszerowali w pośpiechu przez Beaufain Street, mijając załogi wioślarzy
na Colonial Lake – stworzonym przez człowieka owalnym zbiorniku wodnym, który
zajmował cały kwartał. Między kajakami lawirowały rozwrzeszczane stadka kaczek. Skupieni
na swojej misji chłopcy ledwie je dostrzegali.
Bliżej dzielnicy handlowej domki jednorodzinne ustępowały miejsca schludnym
szeregom kamienic. W skrzyniach na kwiaty skrzyły się kolorami petunie, aksamitki i
lantany, a pszczoły pracowały bez wytchnienia w cieple popołudniowego słońca. Mimo to Hi
i Shelton pozostawali nieczuli na uroki pięknego wiosennego dnia.
Skręciwszy w lewo na King, dotarli wreszcie do kampusu Uniwersytetu Charleston –
trzech zespołów budowli z gotyckiego kamienia i bluszczu zacieśniającego znajomość
z nowoczesną cegłą i szkłem. Pod wiekowymi dębami i magnoliami psy uganiały się
za rzucanymi przez studentów frisbee.
Znak poprowadził chłopców do ogromnego kamiennego budynku na wschodnim krańcu
kompleksu.
– Miałeś dziś jakieś omdlenia? – zapytał Shelton, gdy dziarsko maszerowali ścieżką.
– Nie, ale zafleszowałem – odparł Hi. – Przez chwilę mogłem odczytać odpowiedzi
z klucza na biurku pana Hallmarka. Z ostatniego rzędu.
– Mnie trzepnęło w auli. Usłyszałem rozdzierający hałas w kiblu, jakby ktoś włączył piłę
spalinową. Kelvin Grace rozpinał rozporek. Dziesięć stóp ode mnie, za ścianką kabiny. Niezła
jazda, co?
– Kompletne wariactwo.
W bibliotece biologiczno-medycznej pracownik informacji skierował ich do skrzydła
weterynaryjnego. Na miejscu podzielili się zagadnieniami i zaczęli pracować. Dwie godziny
później porównali rezultaty.
– Przejrzałem jakiś milion czasopism medycznych – stwierdził Shelton. – I ani słowa
o chorobie z objawami podobnymi do naszych. O niektórych objawach w ogóle nie
wspominali.
– Dobra. Oto, czego dowiedziałem się o parwowirusie – powiedział Hi, wertując kartki.
– Skubaniec jest malutki, niektóre z nich to najmniejsze wirusy żyjące w naturze, z
pojedynczym łańcuchem DNA. Parvus oznacza po łacinie mały.
– Fascynujące – rzucił ze śmiertelną powagą Shelton. – Ale w czym nam to pomoże?
– Istnieje wiele szczepów parwowirusa właściwych różnym gatunkom zwierząt. Psom,
kotom, świniom, a nawet norkom. Ale posłuchaj tego. – Hi zaczął czytać na głos: – Każdy
szczep parwowirusa jest specyficzny dla gatunku, który zaraża, lecz jest to cecha w pewnych
warunkach elastyczna.
– Elastyczna? Co to znaczy? – dopytywał się Shelton.
– To znaczy, że te wirusy nie są w stu procentach ograniczone do jednego gatunku.
Parwowiroza psowatych zwykle zaraża tylko psy, wilki i lisy, ale pewne szczepy są zdolne
do zarażania innych zwierząt, na przykład kotów.
– Skoro więc psia wersja może przeskoczyć na kota, to dlaczego nie na człowieka?
Hi wzruszył ramionami.
– Cholera wie. Ale Tory miała rację, parwowiroza psów nie jest zaraźliwa dla ludzi.
– Więc to ślepy zaułek. – Shelton westchnął. – Lepiej szukajmy dalej.
Cienie stawały się coraz głębsze i dłuższe, aż w końcu niczym mroczne strzały
dosięgnęły drewnianych stolików pośrodku pomieszczenia. Shelton i Hi zaczynali tracić
nadzieję, gdy nagle trafili na nowy trop.
– Hi. Spójrz na to.
Hi wyciągnął szyję, by zerknąć na fragment tekstu, który Shelton zaznaczył palcem.
– Ludzie nie mogą się zarazić parwowirozą psów, ale inne wirusy z tej samej rodziny są
dla nich groźne – oznajmił podekscytowanym głosem Shelton.
– Naprawdę?
– W rodzinie parwowirusów istnieją trzy następujące rodzaje: Dependovirus, Bocavirus
i Erythrovirus. Do tego ostatniego zalicza się paskudztwo o nazwie parwowirus B19.
– Parwo B19... – Hi podrapał się po czole. – Dlaczego coś mi to mówi?
– B19 został odkryty w 1975 roku – Shelton skupił się na faktach. – Był to pierwszy
parwowirus, którego działanie zaobserwowano u ludzi. Nadal nie istnieje szczepionka
przeciw niemu. Ostatnia epidemia miała miejsce w 1998 roku. – Shelton spojrzał znad
czasopisma na Hi. – Zwykle zarażają się dzieci. W żłobkach albo w szkołach.
– No dobrze, ale jak ten wirus działa?
Shelton spojrzał z powrotem w tekst i przesunął po nim wzrokiem.
– Prowadzi do czegoś, co nazywa się chorobą piątą albo zespołem spoliczkowanego
dziecka. – Shelton zmarszczył brwi. – Te nazwy brzmią tak głupio, jakby były zmyślone.
W każdym razie wygląda na to, że B19 wywołuje kilkutygodniową nieprzyjemną wysypkę.
– No to tego na pewno nie mieliśmy.
Shelton czytał dalej:
– B19 rozprzestrzenia się drogą kropelkową. Chyba chodzi o kaszel. Zakażenie objawia
się gorączką i zmęczeniem.
– To już brzmi sensowniej.
Shelton przytaknął.
– Kiedy wirus B19 dostaje się do organizmu gospodarza, atakuje szpik kostny
odpowiedzialny za produkcję krwinek czerwonych. Objawy pojawiają się w kilka dni
po zarażeniu i trwają około tygodnia. Osoby zakażone rozsiewają wirusa wyłącznie przed
wystąpieniem pierwszych objawów.
– Złapaliśmy wirusa od Coopa – powiedział Hi. – Czy B19 występuje także u psów?
Shelton przejrzał kolejną stronę.
– Nie. Wyłącznie u ludzi.
– W takim razie to kolejny ślepy zaułek.
– Sam nie wiem... To wydaje mi się cholernie ważne. Musieliśmy coś przeoczyć.
– Zeskanuj ten artykuł. Przejrzymy bibliografię, na którą się powołują.
Cienie stopiły się z zapadającym zmierzchem, a w końcu z mrokiem wieczoru. Hi
i Shelton sprawdzali wszystkie dostępne źródła, lecz szybko wpadli w błędne koło i
niechętnie uznali, że nic więcej nie znajdą.
Po dziesiątej zatrzeszczał cicho interkom i surowy głos oznajmił, że biblioteka jest już
nieczynna.
– Wydaje mi się, że na coś trafiliśmy – stwierdził Hi. – Ale jeszcze nie jestem pewien
na co. Podrzućmy to pozostałym.
– Dobry pomysł.
Z głośników popłynęło drugie ostrzeżenie, wypowiedziane jeszcze chłodniejszym
tonem.
Chłopcy ruszyli do wyjścia.
ROZDZIAŁ 48
Stałam z Benem przed wejściem do IBLI, głęboko oddychając. Robiłam wszystko, by
się rozluźnić i uspokoić napięte jak struny nerwy.
Ostatnie, czego potrzebowaliśmy, to kolejny flesz.
Na szczęście tylko jakiś milion rzeczy mógł pójść nie tak. Cóż, nie mieliśmy wyboru.
Potrzebowaliśmy odpowiedzi, a dysponował nimi wyłącznie Karsten.
– Jeśli jest tu ten stary pierdziel, mamy przerąbane. – Ben, jak zwykle optymista.
– Nie ma go. W tej chwili powinien się znajdować w drodze do akwarium. A jeśli nawet
tu jest, sprzedamy mu naszą wymówkę i spadamy.
Starałam się, by mój głos brzmiał pewnie, ale Ben miał rację. Przetrząsanie biura
Karstena niewątpliwie okazałoby się dość kłopotliwe, gdyby Karsten siedział w środku.
Na szczęście istniała szansa, że udało nam się wyeliminować ten drobny problem.
– Gorzej, jeśli Karsten poznał mnie po głosie – burknął Ben. Od początku protestował
przeciwko mojemu pomysłowi.
– Rozmówca musiał brzmieć jak osoba dorosła. Dobrze wiesz, że ja bym sobie nie
poradziła. A poza tym tak rzadko się odzywasz, że pewnie nawet nie pamięta twojego głosu.
Pierwszy punkt planu okazał się nie lada wyzwaniem. Aby zapewnić naszej misji
jakiekolwiek szanse powodzenia, musieliśmy wywabić Karstena z wyspy.
Pomysł przyszedł mi do głowy, kiedy czytałam w Internecie jego biografię.
Doktor Marcus Karsten był honorowym dyrektorem i konsultantem weterynaryjnym
Akwarium Karoliny Południowej. Dzięki tej wiedzy usunięcie go ze sceny stało się proste jak
drut.
Pomimo zdenerwowania Ben zdobył się na uśmiech.
– Karsten dostanie piany na ustach, jak się dowie, że żadne pingwiny nie potrzebowały
jego pomocy.
O tak. Nie mieliśmy wiele czasu. Doktorek był już wystarczająco podejrzliwy i mógł się
zorientować, że ktoś celowo ściągnął go z wyspy. Pojawiłby się z powrotem w okamgnieniu.
Musieliśmy stąd zniknąć znacznie wcześniej.
– Gotów? – Rozluźniłam ramiona i podskoczyłam parę razy na palcach.
– Gotów – odpowiedział Ben.
Otworzyliśmy drzwi głównego budynku i ruszyliśmy prosto do stanowiska ochrony.
Za kontuarem siedział Sam. Pierwsza dobra wiadomość. Sam był mniej humorzasty od Carla,
a fizycznie stanowił jego dokładne przeciwieństwo. Chudy jak szkielet i łysy jak kula do gry
w kręgle, przypominał bardziej trupa niż strażnika.
Niechętnie odrywając oczy od czasopisma, zarejestrował naszą obecność.
– Świetnie. Rozrabiaki. Przyszliście podpalić budynek?
– Dzień dobry. – Zaatakowałam go najbardziej czarującym uśmiechem, na jaki było
mnie stać. – Chciałabym przekazać ojcu dokumenty.
– Zostaw je w skrzynce na korespondencję. – Wzrok Sama opadł z powrotem na „Broń
i Amunicję”.
– Nie mogę. Muszą być przefaksowane w ciągu trzydziestu minut.
Sam westchnął i wyciągnął do mnie rękę. Podałam mu formularze.
– Wakacyjny obóz matematyczny? – Zarechotał. – Potrzebujecie zdjęć do zgłoszenia
na obóz matematyczny? Może lepiej zastanówcie się, czy na pewno chcecie tam jechać.
– Ha, ha, ha. Błagam, możemy? Załatwimy to raz-dwa i już nie zawracamy panu du... –
ups – ...głowy.
Sam zawahał się. Bardzo możliwe, że słyszał to i owo o ostatnich napadach Karstena.
– Macie szczęście, że doktor K. akurat wyjechał. – Oddał mi dokumenty i pogonił nas
gestem. – Tylko szybko. I nie wpisujcie się, bo potem zmyje mi głowę.
– Dziękujemy! – Pognaliśmy w głąb budynku, zanim zdążył się rozmyślić.
– Nie wpisujcie się – wymamrotał Ben. – Głąb właśnie wyświadczył nam przysługę.
– No to czas na małe włamanie.
Ruszyliśmy schodami do biura Karstena, całe trzy piętra w górę. Kit to zapalony
windziarz, a nie chciałam ryzykować spotkania z kochanym tatuśkiem.
Na trzecim piętrze schody przechodziły w krótki korytarz. Na jego końcu znajdowały się
drzwi z matowego szkła, a za nimi gabinet dyrektora.
Musieliśmy tylko pokonać ostatnią przeszkodę: Smoczycę.
Brak tolerancji Karstena na hałas był po prostu legendarny. Tylko jednej osobie pozwalał
pracować w swym sanktuarium – sekretarce Cordelii Hoke. Powodzenie naszej misji zależało
od tego, czy zdołamy ją ominąć.
Najpierw jednak musieliśmy znaleźć kryjówkę.
Ben trącił mnie i wskazał schowek na środki czystości. Wśliznęliśmy się do środka.
Mogliśmy wyglądać na korytarz przez niewielkie okienko.
Minęła minuta. Pięć minut. Dziesięć. Zaczynałam się pocić. No jasne.
Nareszcie otworzyły się drzwi i Hoke poczłapała do windy. Jak zwykle przewidywalna...
Hoke, nałogowa palaczka, wymykała się z biura równo co godzinę, dziesięć po, na dwa
papieroski i telefon do chłopaka, który jeździł ciężarówką. Mieliśmy do dyspozycji co
najmniej kwadrans.
Zabawne. Przyzwyczajenia Smoczycy były znane wszystkim w instytucie oprócz jednej
osoby – jej własnego szefa.
Gdy tylko winda się zamknęła, podreptaliśmy cicho do pierwszego pomieszczenia,
w którym urzędowała sekretarka, a stamtąd do osobistego gabinetu Karstena.
Nastawiłam odliczanie. Dwanaście minut.
– Od czego zaczynamy? – wyszeptał Ben.
– Szukaj teczek, dokumentów, czegokolwiek, co wygląda jak harmonogram testów.
W gabinecie Karstena panowały pozytywnie spartańskie warunki. Cały wystrój tworzył
narożny regał zawalony specjalistycznymi wydawnictwami, biurko, szafka na dokumenty
oraz stojak na kapelusze.
Wydawało się oczywiste, że Karsten trzyma dokumentację gdzie indziej, ale nie
mieliśmy szans włamać się do tajnego laboratorium po raz drugi. Musieliśmy znaleźć coś
tutaj, i to szybko, bo czas uciekał.
Usiadłam przy biurku Karstena i zapatrzyłam się w komputer. Gdy kliknęłam prawym
przyciskiem myszy, na ekranie pojawiło się pytanie o hasło. No jasne.
Sprawdziłam szafkę na dokumenty. Zamknięta na klucz.
– Dziesięć minut – przypomniał mi Ben.
Przetrząsnęłam szuflady biurka. W trzech znajdowały się akcesoria biurowe – długopisy,
karteczki samoprzylepne, dziurkacz... Czwarta była zapchana przedłużaczami i kablami
komputerowymi.
Po drugiej stronie pomieszczenia Ben przeglądał zawartość regału.
– Na razie nic – powiedział. – Osiem minut.
– Potrzebujemy klucza do szafki. Dokumenty muszą być w środku.
Ben rozłożył bezradnie ręce, robiąc minę z rodzaju „wiedziałem, że tak będzie”.
Ignorując go, przyjrzałam się bliżej przedmiotom na biurku. Monitor, myszka, drukarka,
metalowy pojemnik z długopisami i spinaczami, niewielki zegarek...
Czaszka szympansa.
Hę?
Gdy ją podniosłam, w środku coś zagrzechotało. Przechyliłam pana Szympansa
i potrząsnęłam nim. Z dziury przy podstawie wypadł niewielki klucz.
– Bingo!
Odstawiłam czaszkę na miejsce, po czym włożyłam klucz do zamka szafki
i przekręciłam. Szuflada była otwarta.
Ben uklęknął obok. W pośpiechu przeglądaliśmy dokumenty.
– Sześć minut. – Napięcie w jego głosie było doskonale wyczuwalne.
Sprawdzałam teczkę za teczką.
Sprzęt, wydatki, ocena pracowników...
– Hej! – Ben trzymał teczkę podpisaną: IBLI – projekty w toku. W środku znajdował się
harmonogram, a ostatni wpis pochodził z tego tygodnia.
Przesunęłam po nim wzrokiem. Laboratorium 6 miało własną kolumnę, ale zamiast dat
powtarzał się w niej jeden komentarz: Nieczynne z powodu awarii. Pierwszego takiego wpisu
dokonano w połowie lutego.
– Wiedziałam – szepnęłam. – Projekt Karstena nie jest oficjalnie zarejestrowany. A więc
uniwersytet nic nie wie o eksperymencie z parwowirusem.
W co tak naprawdę grał Karsten?
Ben otworzył ostatnią szufladę. Znajdujące się w niej dokumenty nie były podpisane.
Wertowaliśmy je, cały czas nasłuchując, czy nie zbliża się Smoczyca.
– Trzy minuty – syknął Ben. – Musimy się zwijać.
– Co to? – Trzymałam w rękach teczkę zawierającą jakieś potwierdzenia z banku. W
polu Nazwa konta widniało: Dr Marcus E. Karsten.
– O cholera! Czek na pięćdziesiąt kawałków! – Przewracałam kartki. Dziesiątki wpłat,
wszystkie na tę samą kwotę. – Są z jednej firmy, Candela Pharmaceuticals.
– Spójrz na to. – Ben wyciągnął potwierdzenie z samego dołu. – Pierwsza wpłata
wpłynęła pół roku temu.
– Wszystkie czeki są wystawione na Karstena, a nie na Uniwersytet Charleston –
zauważyłam. – Coś go z nimi łączy.
Zewnętrzne drzwi otworzyły się i zamknęły. Tuż zza drzwi gabinetu Karstena doleciało
do nas nucenie Smoczycy.
Wepchnęłam jeden ze świstków bankowych do kieszeni, a następnie, poruszając się
najciszej, jak potrafiłam, zamknęłam szufladę i schowałam kluczyk z powrotem do czaszki.
Podkradliśmy się z Benem do drzwi, by zajrzeć do drugiego pomieszczenia.
Biurko Smoczycy stało dokładnie między nami a drzwiami prowadzącymi na korytarz.
Siedziała za nim, odwijając folię z pudełka czekoladek Godiva.
Znaleźliśmy się w potrzasku.
Nie mogliśmy czekać kolejnej godziny, ponieważ istniało ryzyko, że Karsten do tego
czasu zdąży wrócić. Gdyby nas tu przyłapał, zadzwoniłby na policję. Na samą myśl o tym
przyspieszył mi puls.
Nagle poczułam przypływ gorąca. A potem spadłam w długi mroczny tunel.
TRACH.
W mojej głowie rozbłysnęło światło.
Słyszałam, jak w palcach Smoczycy szeleszczą ogłuszająco papierki; czułam zapach
czekolady, orzechów i karmelu, przepoconego poliestru i wody toaletowej Chantilly.
Moje spojrzenie było skupione i precyzyjne niczym laser. Widziałam unoszące się
w powietrzu drobinki kurzu, roztocza uczepione drewnianego biurka i mikroskopijne rowki
wyżłobione w czaszce szympansa.
Ben stał koło mnie, na przemian zaciskając i rozluźniając pięści. Popatrzyliśmy na
siebie. Jego tęczówki promieniowały złotym blaskiem. Tak jak moje.
Nagle wiedziałam, co musimy zrobić. Ben skinął głową, choć nic nie powiedziałam.
Uchyliłam drzwi i przyklęknęłam.
Ben w gotowości zaczaił się za moimi plecami.
Sekretarka wreszcie pochyliła się, by wyciągnąć coś spod biurka.
Jak pustynny wiatr wyprysnęliśmy z biura Karstena, przemknęliśmy obok Smoczycy
i bezszelestnie zniknęliśmy w korytarzu.
Wolni.
***
Zaniepokojona gwałtownym ruchem powietrza, Hoke spojrzała w stronę wejścia.
Podwójne drzwi powoli się zamykały.
Dziwne.
Wstała, podeszła do nich i wysunęła głowę na korytarz.
Pusto.
Wzruszywszy ramionami, wróciła do biurka i zajęła się poważnym przedsięwzięciem –
konsumpcją czekoladek.
ROZDZIAŁ 49
Po wyjściu z biblioteki Hi i Shelton rozpoczęli piętnastominutowy marsz do przystani
jachtowej.
– Nie znoszę chodzić w nocy przez miasto – odezwał się Shelton. – Na ulicach prawie
nikogo nie ma.
– Jest dopiero dziesiąta, a my idziemy przez dzielnicę turystyczną – odparł Hi. – Boisz
się, że skopie nam tyłki jakaś babcia z Jersey?
– Mówię tylko, że jest ciemno.
– Bez obaw. – Hi machnął ręką w stronę witryn sklepowych. – Między Abercrombie
a Lacoste na pewno nic nam nie grozi.
W połowie przecznicy latarnie pogasły i ulica pogrążyła się w ciemnościach.
– No dobra – mruknął Shelton. – A co powiesz teraz?
– Po prostu idź, mazgaju.
Hi przyspieszył kroku. Chwilę później dostrzegł dwóch mężczyzn na rogu King i
Hasell.
Obaj mieli na sobie obcisłe czarne ubranie i obaj milczeli.
Chłopcy zatrzymali się bez słowa.
– Shelton... – Cichy alarm Hi migał jaskrawoczerwonym światłem. – Coś tu jest nie
w porządku.
– Bardzo nie w porządku.
– Chodźmy inną drogą.
– Inną drogą. Brzmi świetnie.
Przeszli przez King i ruszyli na wschód w dół Hasell Street – w niewłaściwym kierunku,
ale nie mieli nic przeciwko małemu kółku.
– Zaraz będzie moja synagoga. Tam możemy przeciąć następną przecznicę.
Skręcili przy Kahal Kadosh Beth Elohim, spoglądając za siebie, w zamglony mrok
ulicy. Pusto.
– Oto, jak los wynagradza mnie za nabijanie się z kolegi – powiedział Hi. – Teraz jestem
wystraszony bez żadnego powodu.
Shelton zaśmiał się.
– Co, nie zgrywamy już Jasona Bourne’a?
Zawstydzeni swoim tchórzostwem, chłopcy skręcili na południe. Dwie ulice dalej
dotarli do starego targowiska. W ciemnościach nocy jego mury wyglądały jak olbrzymi wąż
morski, który ciągnął się aż do Market Street, tworząc po bokach wąskie alejki.
– O cholera... – mruknął Hi.
Dwaj nieznajomi stali po przeciwnej stronie Market Street, obserwując chłopców. Jeden
palił papierosa.
– W mordę jeża... W nogi! – rzucił Shelton.
Pognali sprintem wąską uliczką prowadzącą na północ. Gdy tylko skręcili, mury
targowiska zasłoniły podejrzany duet.
– Biegniemy w złą stronę! – Głos Sheltona drżał od wysiłku.
– Nie mam zamiaru znów wpaść na tych facetów, a ty?! – odkrzyknął Hi.
Shelton nie odpowiedział.
Pędzili dalej na wschód przez starą część targowiska, ciemną i opuszczoną. Zatrzymali
się na najbliższym skrzyżowaniu, by spojrzeć do tyłu.
I prawie posikali się ze strachu.
Dwaj mężczyźni stali na końcu alejki biegnącej wzdłuż południowej strony targowiska,
czujni jak drapieżniki tropiące ofiarę.
– Ruchy – szepnął ponaglająco Shelton. – Nie zatrzymuj się.
– Bay Street – powiedział Hi. – Okrążymy całe miasto.
Obcasy zastukały o bruk. Chłopcy odwrócili się.
Nieznajomi przeszli przez ulicę, szybko zmniejszając dystans.
Hi i Shelton wymienili spojrzenia. Bić się czy uciekać? Nie mieli szans. Napięli mięśnie,
gotowi do biegu.
Świat się oddalił, zapadła ciemność.
Spadali...
TRACH.
Przez ciała Sheltona i Hi popłynął prąd. Otoczenie zyskało krystaliczną przejrzystość.
Stukot kroków przemienił się w trucht. Byli blisko, jeszcze chwila i skoczą im do gardeł.
– Biegnij! – krzyknął Shelton.
Chłopcy wystrzelili przed siebie ze zwinnością chartów. Za ich plecami buty dudniły
po ulicy. Pogoń siedziała im na karku.
Hi przeszywał ciemność wzrokiem, jakby patrzył przez noktowizor. Dostrzegł
ciemniejszą plamę między cieniami na targowisku.
Chwyciwszy Sheltona za rękę, skręcił w prawo. Shelton z łatwością zmienił kierunek
biegu. Niczym jedna istota wskoczyli w nieprzenikniony mrok zadaszonej konstrukcji
i przyklęknęli za przewróconym stolikiem. Wstrzymali oddechy.
Pogoń zatrzymała się tuż przed wejściem. Chłopcy słyszeli zdyszane oddechy mężczyzn,
głośne jak skowyt wiatru. Czuli ich zapach potu i zdenerwowanie.
– Gdzie oni są, do cholery?
– Niech to szlag! Sprawdzę ulicę, a ty rozejrzyj się tutaj. Tylko nie pozwól im uciec!
Mężczyźni rozdzielili się. Kroki jednego oddaliły się na wschód, drugi był coraz bliżej.
Żwir chrzęścił pod skórzanymi podeszwami jak strzelający popcorn.
I nagle – cisza.
Przyczajeni za stołem Hi i Shelton zobaczyli, że mężczyzna się zatrzymał. Żeby
przyzwyczaić oczy do ciemności?
– No, chłopcy, wychodźcie – odezwał się wysokim, płaczliwym głosem. – Tylko sobie
porozmawiamy.
Nieznajomy zrobił krok naprzód.
Ciszę przecięło kliknięcie.
Nadludzki słuch Hi i Sheltona rozpoznał ten dźwięk.
Spojrzeli po sobie. Ich tęczówki płonęły złoto.
Wiedzieli.
Mężczyzna odbezpieczył pistolet.
– Przecież nie zrobię wam krzywdy. – Głos dolatywał teraz z mroku po prawej.
Wyraźnie widzieli jego właściciela – był wysoki, a pod czarnym, przylegającym do ciała
materiałem odznaczały się mięśnie rąk i nóg.
Mężczyzna przesuwał się cal po calu, nie odrywając stóp od ziemi. Jedną rękę trzymał
przed sobą, badając otoczenie, a w drugiej ściskał pistolet.
Chłopcy jednocześnie pojęli ten sam prosty fakt. Nasz wróg nie widzi w ciemnościach.
A my widzimy. Rozejrzeli się lśniącymi oczami w poszukiwaniu broni.
Tam.
Dwie miotły o grubych drewnianych kijach stały oparte o ścianę.
Poruszając się bezszelestnie, Hi i Shelton złapali broń.
Czekaj.
Czekaj.
Napastnik wreszcie zbliżył się do ich kryjówki. Wymachiwał przed sobą pistoletem.
Amatorsko. Głupio.
Shelton przesunął się w jego stronę. Nie potrzebował żadnych wskazówek. Kij od miotły
zanurkował między nogi nieznajomego. Mężczyzna potknął się i zatoczył, ale jakimś cudem
utrzymał równowagę.
Hi z prędkością błyskawicy uderzył miotłą w wyciągniętą rękę. Pistolet zagrzechotał
o bruk i odtoczył się w ciemność.
Shelton nie czekał ani chwili – skoczywszy do przodu, wbił końcówkę kija między żebra
mężczyzny.
– Pff... – Napastnik zgiął się wpół i gwałtownie wypuścił powietrze z płuc.
Hi odwrócił chwyt, biorąc miotłą pełny zamach i uderzając w tył głowy przeciwnika.
Drewno trzasnęło o kość.
Mężczyzna padł bezwładnie na ziemię. Nie ruszał się.
Nie było czasu na świętowanie.
Wojownicy wyskoczyli z mroku kryjówki.
Mknęli ciemnymi ulicami.
Nie zatrzymywali się, dopóki nie dotarli do zatoki.
ROZDZIAŁ 50
– Gdzie się podziewaliście? Czekamy tu już parę godzin!
Kilka krzyków i od razu poczułam się lepiej. W moim ciele wciąż krążyła adrenalina.
– Wybacz – odparł Hi – ale grzebanie w materiałach trwało dłużej, niż zakładaliśmy.
A poza tym opóźnili nas płatni zabójcy.
– Jasne. – Przewróciłam oczami.
– Gonili nas jacyś faceci! – Shelton wydawał się jeszcze bardziej zdenerwowany ode
mnie. – Jednemu daliśmy w łeb, a drugiemu uciekliśmy.
Hi i Shelton przybili żółwika.
Ben podniósł rękę.
– Zaraz, chwila. Od początku.
Przerywali sobie co pół zdania, opisując, co się stało podczas ich powrotu z biblioteki.
– Więc kto was gonił? – zapytał Ben.
– Ci sami durnie, co na Loggerhead – odpowiedział Shelton.
– Ale dlaczego?
– Wiemy o śmierci Heaton, więc chcą nas uciszyć. Zgadza się?
– Może. – Wcale nie byłam tego taka pewna. – Sporo zachodu jak na zbrodnię sprzed
czterdziestu jeden lat.
– Tory, tym razem wykorzystaliśmy flesz – powiedział Hi. – Obdarzył nas supermocami.
Superzmysłem i supersiłą.
Shelton przytaknął.
– Było ekstra.
– No to przynajmniej nie jesteśmy sami. – Ben podzielił się z nimi opowieścią o naszych
przygodach w IBLI.
– Więc Karsten kasuje forsę za jakieś tajne eksperymenty? – Shelton zagwizdał. – A my
złapaliśmy go za rękę.
– Kłopot w tym, że w jego biurze nie ma żadnych protokołów badań – wyjaśniłam. –
Pewnie trzyma je w laboratorium. Dowiedzieliście się czegoś ciekawego?
– Możliwe.
Shelton i Hi znów na zmianę relacjonowali postępy w poszukiwaniach.
– A więc pewne rodzaje parwowirusa mogą przenosić się między gatunkami –
podsumował Hi. – I na pewno istnieją szczepy zaraźliwe dla ludzi. Tylko że ludzki szczep nie
zaraża psów, a psi nie zaraża ludzi.
Coś nie dawało mi spokoju... Tylko co? Odpowiedź czaiła się gdzieś w zakamarkach
mojej czaszki.
– Przypomnijcie mi, jak się nazywa ten ludzki szczep – poprosiłam.
– Parwowirus B19 – odparł Hi. – Facet, który go odkrył, znalazł pierwszego
przedstawiciela w dziewiętnastej szalce Petriego.
– B19 – mruknęłam bardziej do siebie niż do chłopaków. Jak brzmiała wiadomość, która
próbowała przebić się z mojej podświadomości? I dlaczego? Ta nazwa była tak pospolita,
że mogła kojarzyć się ze wszystkim.
Odpowiedź tkwiła uparcie na dnie mojego umysłu.
Zamknęłam oczy.
Myśl, dziewczyno. Myśl.
Nic z tego.
W tej samej chwili do bunkra wpadł Coop. Teraz, gdy był silniejszy i żwawszy,
pozwalaliśmy mu biegać samotnie po okolicznych wydmach.
Zaczął wykręcać ósemki wokół moich stóp. Ledwie trzymałam się na nogach.
– Coop, spokój!
Podkuliwszy ogon, szczeniak wczołgał się pod ławkę i zapiszczał cicho.
Pogłaskałam go po grzbiecie, mrucząc uspokajająco. Nie znosiłam, kiedy się bał.
Wycierpiał wystarczająco wiele w rękach Karstena.
Podprogowa wiadomość znalazła drogę do świadomości, gdy drapałam Coopa za uchem.
B19.
Dokładnie!
– Chłopaki! – krzyknęłam. – Już wiem, co się stało. Karsten musiał...
Sierść na karku Coopa zjeżyła się w postrzępiony grzebień. Zawarczał, spoglądając
w stronę wejścia do bunkra.
Natychmiast się odwróciłam.
Na zewnątrz słychać było drapanie, a zaraz potem doleciał nas dźwięk szurania o ściany
ciasnego przejścia.
Na podłogę padł cień.
Cofnęliśmy się do kąta, zszokowani, że ktoś odnalazł naszą kryjówkę. Ktokolwiek to
był, miał nas w potrzasku.
Niespodziewany gość wczołgał się do pomieszczenia i wyprostował, patrząc na nas
z nieskrywaną pogardą.
Spodziewałabym się każdego, ale z pewnością nie jego.
ROZDZIAŁ 51
– Tory Brennan – prychnął Karsten, jakby wypluwał coś odrażającego.
Wytrzeszczyłam oczy, oniemiała.
Nasz bunkier był praktycznie niewidoczny. Jak Karsten nas znalazł?
Chłopcy patrzyli na niego, milcząc ze smutkiem. Gra skończona. Przegraliśmy.
– A więc to tu szajka nieletnich rozbójników knuje swoje plany. – Karsten uśmiechnął się
złośliwie, rozbawiony swoim żartem. – Jak uroczo.
Niespodziewanie wybałuszył oczy, ale już po chwili zmrużył je, a ja podążyłam za jego
wzrokiem.
Coop.
Stał przede mną na rozstawionych szeroko łapach, z położonymi po sobie uszami
i nastroszoną sierścią. Podwinął wargi, odsłaniając lśniące zęby.
Patrzył na Karstena, a z jego gardła wydobyło się głuche warczenie.
– A więc to prawda. – Głos Karstena drżał z gniewu. – To wy go zabraliście.
– Tak – rzuciłam zdecydowanie. – To my.
Pogłaskałam Coopa po głowie. Wciąż był spięty, wyczulony na najmniejszy ruch
Karstena. Gotów zaatakować.
– Kto wam kazał to zrobić? – Karsten rozejrzał się i usiadł na krześle. Jego żółte
sportowe
buty były ubłocone. – Dla kogo pracujecie?
– O czym t-t-ty m-m-mówisz, człowieku? – jąkał się wzburzony Shelton. – Dla nikogo
n-n-nie p-p-pracujemy!
– Gówno prawda! – wybuchnął Karsten. Zamrugałam zdumiona – nigdy wcześniej nie
słyszałam, żeby przeklinał. – Jak otworzyliście wszystkie drzwi i zamki? Błagam, nie
ubliżajcie mojej inteligencji, twierdząc, że pracujecie sami!
– Tylko że to prawda. – Skrzyżowałam ręce na piersi. – Nawet nie przyszliśmy tam
po psa, ale nie mieliśmy wyboru, kiedy go znaleźliśmy.
– W takim razie po co? I jak to zrobiliście? Mów, wszystko!
Nie widząc innej możliwości, powiedziałam.
O małpie rzucającej w nas owocami, o zaskorupiałym nieśmiertelniku, o sonifikatorze,
o przypadkowym odkryciu tajnego laboratorium, o historii Katherine Heaton, o odnalezieniu
szkieletu, o strzałach w ciemnościach...
Karsten długo milczał, a gdy się w końcu odezwał, jego głos był spokojny.
– Naprawdę znaleźliście ludzki szkielet?
– Tak – odparł Ben.
– Szkielet Katherine Heaton – powtórzyłam, obserwując reakcję Karstena. – Ale
odstraszyli nas strzelcy. Na pańskiej wyspie.
Poznałam po jego oczach, że odpłynął gdzieś myślami.
– Katherine Heaton... – wyszeptał prawie niesłyszalnie. – Przez wszystkie te lata
na Loggerhead była tuż obok.
Z zaskoczeniem stwierdziłam, że smutek w jego głosie jest autentyczny.
Mimo to postanowiłam go przycisnąć.
– Był pan wściekły, że sprowadziliśmy policję. I ma pan dostęp do kości małp. To
wystarczy, by uznać pana za podejrzanego.
– Ty głupia dziewczyno! – Głos Karstena znów ociekał jadem. – Katherine była moją
koleżanką z klasy w St. Andrew’s. Przyjaciółką, bratnią miłośniczką nauki. – Kościsty palec
wycelowany w moją stronę przeciął powietrze. – Byłem zdruzgotany, gdy Katherine zniknęła.
Nie wypowiadaj się na tematy, o których nie masz pojęcia!
– Przepraszam. – Naprawdę mu współczułam. Jego słowa brzmiały zupełnie szczerze. –
Ale tak czy inaczej, ktoś zakopał ciało Katherine Heaton na Loggerhead. I ten człowiek
zadbał, żeby nikt się o tym nie dowiedział.
Karsten odwrócił wzrok – wydawało się, że znowu coś rozważa. W końcu powrócił
do rzeczywistości.
– Nie mam pojęcia. Śmierć Katherine to bardzo stara sprawa. Taka, której pewnie już
nigdy nie uda się wyjaśnić. – Wstał. – Popełniliście poważne przestępstwo. Poważniejsze, niż
wam się wydaje.
– Nie tylko my – odgryzł się Hi. – Nie miał pan upoważnienia do przeprowadzania tych
swoich pokrętnych eksperymentów.
Karsten poprawił okulary.
– Czyżby?
– Tak. Dziś po południu znaleźliśmy dowód. Jak się udała wycieczka do akwarium? –
Po prostu nie mogłam się powstrzymać.
Karsten zesztywniał.
No to kawa na ławę.
– Nie wpisuje pan swoich chorych testów do oficjalnego harmonogramu. – Wyciągnęłam
z kieszeni potwierdzenie bankowe. – I otrzymuje pan na boku jakieś pieniądze. Co pan na to,
doktorze Karsten?
Karsten zrobił się biały jak ściana. Zacisnął drżące dłonie w pięści.
Po raz pierwszy naprawdę się go wystraszyłam. Czy w przypływie szaleństwa mógłby
nam coś zrobić? Szaleństwa albo desperacji? W promieniu wielu mil nie było żadnej pomocy.
Ale zamiast wybuchnąć gniewem, zdjął okulary i przetarł oczy. A gdy grube szkła
znalazły się z powrotem na swoim miejscu, patrzył zza nich inny człowiek.
– Masz rację – przyznał cicho.
Słucham?
– To rzeczywiście był tajny projekt. Nielegalny. – Zrobił głęboki wdech i powoli
wypuścił powietrze z płuc. – Oby tylko szkody nie okazały się nieodwracalne.
– Takie jak torturowanie niewinnych szczeniąt? – zapytałam stanowczo.
Karsten spojrzał na Coopa, a Coop zawarczał.
– Dlaczego pan to zrobił? – zapytał Ben.
Karsten pokręcił głową.
– I tak mi nie uwierzycie.
– Może jednak.
– Żeby ocalić miliony psów od przedwczesnej śmierci. Stworzyć lekarstwo
na parwowirozę, a nie tylko szczepionkę. – Wykrzywił wąskie usta w ponurym uśmiechu. –
I żeby zbić na tym fortunę, nie zaprzeczam.
Po raz kolejny bez żadnego ostrzeżenia zmienił się jego nastrój. Uderzył pięścią
w otwartą dłoń.
– Zabezpieczyłem się na wszelkie możliwe sposoby! Te drzwi były podobno nie
do sforsowania. Oprócz mnie nikt nie wiedział o laboratorium.
– Skoro miał pan taki cel, dlaczego nie wystarał się pan o zezwolenie? – zapytał Shelton.
– Po co ryzykować, działając nielegalnie?
– Ja wiem.
W jednej chwili skupiłam na sobie wszystkie spojrzenia. Czułam, jak Karsten próbuje
czytać mi w myślach.
– Doktor Karsten stworzył nowego wirusa. Niebezpieczny, eksperymentalny szczep.
Krzyżówkę parwowirusa psów i B19.
Karsten zapadł się w sobie.
– Skąd mogłabyś to wiedzieć? – wyszeptał.
– Widzieliśmy podkładkę z dokumentami przy komorze Coopa. Zaraził go pan czymś
o nazwie parwowirus XPB-19. – Spojrzałam na Sheltona i Hi. – Dzisiaj wieczorem
dowiedzieliśmy się o ludzkim szczepie, parwowirusie B19. Nie trzeba być geniuszem, żeby
dodać dwa do dwóch.
Karsten, zdając sobie sprawę ze swojej porażki, nawet nie próbował protestować.
– Co prawda zbieżność nazw mogła być przypadkowa – ciągnęłam – ale fakty mówią
co innego.
– Jakie fakty? – zapytał cicho.
– Takie, że go złapaliśmy, doktorze Karsten. – Rozłożyłam szeroko ręce. – Przez pana
jesteśmy Nosicielami.
ROZDZIAŁ 52
– Chorowaliście? – Karsten zbladł. – Opiszcie mi swoje objawy.
Gdy tylko oderwał od ziemi żółty but, by zrobić krok w moją stronę, Coop zawarczał,
przeganiając go z powrotem na krzesło.
– Co się z wami działo? – Przyglądał mi się jak owadowi na szpilce. – Mówcie! I
niczego nie pomijajcie.
Nikt się nie odzywał.
– Tylko ja mogę wam pomóc – przekonywał. – Uwierzcie mi, nigdy nie chciałem nikogo
skrzywdzić. Sami widzieliście, jak bardzo dbałem o środki bezpieczeństwa.
– Jasne – parsknął Hi. – To może następnym razem niech pan zmieni domyślne hasło.
– Słucham? Domyślne? Mówili mi, że kod jest generowany losowo!
Ignorując go, spojrzałam pytająco na chłopaków.
– Skąd wiecie, że możemy mu zaufać? – Shelton był niespokojny.
– Zaraziliście się niebezpieczną odmianą parwowirusa – powiedział Karsten. Podniósł
rękę, by uciszyć nasze protesty. – Przyznaję, że postąpiłem głupio, ale na razie musicie o tym
zapomnieć. Teraz trzeba się upewnić, że wasze życie nie jest zagrożone.
Shelton wciąż miał wątpliwości; z twarzy Hi i Bena nie potrafiłam nic wyczytać.
Karsten złączył przed sobą dłonie i przemówił tonem wykładowcy:
– Domysły Tory są słuszne. Udało mi się umieścić DNA parwowirusa psów w kodzie
genetycznym B19. Szukałem mechanizmu, który pozwoliłby osłabić formę psią.
Karsten rozejrzał się po naszych twarzach.
– Nigdy się nie dowiemy, czy to podejście było słuszne. Zniszczyłem nowy szczep zaraz
po tym, jak pies został skradziony. Razem z całą dokumentacją.
– Po co ją niszczyć? – zapytałam.
– Badania wykazały, że wirus może zakażać ludzi. Nie postępowałem według ustalonych
w takich sytuacjach procedur. Kiedy wirus wydostał się na zewnątrz, spanikowałem.
Zagrożone było moje dobre imię.
– Dobre imię?! – wybuchnął Hi.
– Pozwólcie mi to naprawić! – prawie błagał Karsten.
– Dobra, powiedzmy mu – zdecydował w końcu Ben.
Po jakiejś sekundzie Hi i Shelton też się zgodzili.
Opowiedziałam Karstenowi o omdleniach, nudnościach i zmęczeniu. O drgawkach,
o poceniu się... O wszystkim po kolei. Z każdym nowym szczegółem sprawiał wrażenie coraz
bardziej zgarbionego.
– Te omdlenia minęły? – zapytał, kiedy skończyłam.
– Tak – odpowiedzieliśmy zgodnie.
– A objawy grypowe?
Znów przytaknęliśmy.
Karsten odetchnął z wyraźną ulgą.
Postanowiłam popsuć mu humor.
– Są efekty uboczne.
– Efekty uboczne?
– Nazywamy to fleszami.
Wyjaśniłam mu, jak działają nasze moce – jak poszerza się zakres zmysłów i wyostrza
percepcja albo jak na krótką chwilę zyskujemy nadludzką siłę i szybkość. Wspomniałam też
o płonących złotych tęczówkach.
Mało brakowało, a Karsten spadłby z krzesła. Na szczęście zdążyliśmy go złapać.
– Niesamowite. – Kiwał się z boku na bok. – Niesamowite – powtórzył.
– No dobra, doktorku – rzucił Hi. – Jesteśmy niesamowici. Ale co mamy teraz zrobić?
– Możecie... przywoływać te zdolności na zawołanie?
– Nie – odparłam. – Flesze przychodzą i odchodzą zupełnie przypadkowo.
– Chyba jednak nie – stwierdził Karsten. – Z twojego opisu wynika, że uruchamiają je
silne bodźce sensoryczne. I stres.
– Co to znaczy? – zapytał Shelton.
– Wydaje mi się, że te moce są uruchamiane poprzez stymulację układu limbicznego
w mózgu.
– Czyli...? – mruknął niecierpliwie Ben.
– Neuroanatomia jest skomplikowana – powiedział Karsten wymijająco.
– Ja też.
Słysząc w głosie Bena groźbę, Karsten na chwilę zamilkł, by zebrać myśli.
– Częścią układu limbicznego jest podwzgórze, które reguluje działanie autonomicznego
układu nerwowego poprzez produkcję i wydzielanie hormonów. Autonomiczny układ
nerwowy steruje między innymi rytmem serca, trawieniem, oddychaniem, produkcją śliny i
potu oraz średnicą źrenic.
– No i? – naciskał Ben.
– Podejrzewam, że wirus zmienił wasze DNA. I wydaje mi się, że ta zmiana wpłynęła
na pracę waszego mózgu.
Serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi.
– Sytuacje powodujące znaczny stres wyzwalają w ludzkim ciele reakcję hormonalną –
ciągnął Karsten, nie zdając sobie sprawy z niepokoju, jaki wywołały jego słowa. – Takie
reakcje nie są niczym niezwykłym, ale w waszym przypadku wytworzył się jakiś zupełnie
nowy poziom.
Gdy czujecie zagrożenie lub strach, zyskujecie sensoryczne i motoryczne zdolności zgodne
z naturą wilków. – Karsten przełknął ślinę. – W jakiś sposób krzyżówka szczepów
parwowirusa umieściła na waszej mapie genetycznej wilcze DNA.
W pomieszczeniu zapadła cisza; nieziemska martwota, która wsączyła się do bunkra
przez podziemne przejścia i szpary okienne od strony nieba, morza i wydm. Nasze serca
dudniły zgodnym rytmem.
Kiedy wreszcie częściowo odzyskałam głos, zapytałam cicho:
– Może nas pan wyleczyć?
– Nie wiem – odparł Karsten. – Ale mogę wam obiecać, że nie przestanę próbować.
Nagle Coop zawarczał groźnie.
Stanęłam między nim a doktorem, ale mnie zignorował. Patrzył w stronę wejścia.
– O co chodzi, malutki?
Spojrzał na mnie i z powrotem na wejście. Położywszy po sobie uszy, napiął twarde jak
stal mięśnie. Zaszczekał trzy razy – głośno i agresywnie.
Wszyscy zamarli.
Z zewnątrz doleciały głosy.
Mnóstwo głosów.
ROZDZIAŁ 53
– Ciii – szepnęłam. – Trzymajcie Coopa.
Przeczołgałam się przez ciasne wejście i wyjrzałam na zewnątrz. To, co zobaczyłam,
zmroziło mnie do szpiku kości.
Ciemne postaci, z których jedna trzymała broń. Stały jakieś dwadzieścia stóp od bunkra,
prowadząc ożywioną dyskusję.
Wpełzłam z powrotem do środka.
– Mamy towarzystwo. Trzy osoby. Z czego przynajmniej jedna uzbrojona.
– To pana znajomi? – zapytał Karstena Hi.
– Nie. Przyszedłem tu za wami. – Wskazał drżącym palcem na Hi i Sheltona. – Śledziłem
was od przystani. Nie wiem, kim są ci ludzie.
– Nie ma tu żadnego tylnego wyjścia. – Ben zacisnął pięści. – Nie wydostaniemy się.
Zaskoczymy ich, gdy wejdą do środka.
– Zwariowałeś? – Shelton złapał się za ucho. – Oni wszyscy mogą być uzbrojeni!
– A widzisz inne opcje? – warknął Ben. – Jesteśmy uwięzieni.
– Może tamte okna? – zapytał Karsten.
Pokręciłam głową.
– Zbyt duży spadek, a w dole są tylko skały.
Skinął w stronę wejścia do drugiego pomieszczenia.
– A tam?
– Tam jest jeszcze jedno okno i stary tunel – poinformował Hi.
– Tunel? – Nie tracąc czasu, Karsten zniknął w przejściu.
Ruszyliśmy za nim.
Podszedł do nieużywanego przejścia i przesunął dłonią wzdłuż luźnych desek, którymi
zastawiliśmy otwór.
– Czuję przeciąg – powiedział. – Wchodziliście tam?
– W życiu – odparł Shelton. – Ten tunel w każdej chwili może się zawalić.
– No dobra, dzieciaki. Wyłaźcie albo was wykurzymy! – zagrzmiał na zewnątrz męski
głos, skrzypiący jak żwir, który zsuwa się po stalowej rurze.
Coop zawarczał. Objęłam go za szyję, bałam się, że wybiegnie na zewnątrz.
– Brak zasięgu. – Shelton gorączkowo wciskał klawisze w komórce. – Nie mogę złapać
sygnału.
– Jeśli zafleszujemy, damy radę tym facetom. – Ben chwycił jedną z desek.
– Nie bądź głupi! Ci mężczyźni mogą być zawodowcami. – Karsten zmarszczył czoło,
analizując sytuację. – Do szybu, już.
– I tak za nami pójdą – zaprotestował Ben. – A główne wejście to wąskie gardło. Muszą
wchodzić pojedynczo. Rzucimy się na nich, to nasza jedyna szansa.
– Żadnych dyskusji! – Karsten pchnął mnie w stronę szybu. – Zatrzymam ich, a wy
w tym czasie uciekniecie. Raz-dwa, nie ma czasu.
Dlaczego napastnicy jeszcze nie weszli do środka? Może bali się tego, o czym
wspomniał Ben. Wiedziałam jednak, że nie będą zwlekać w nieskończoność.
Podczas gdy Hi i Shelton podważali i odrzucali na bok luźne deski, Ben wytaczał
kamienie z wejścia do szybu. Po jakieś minucie pracy udało mu się odsłonić przejście o
średnicy dwóch stóp.
Ziała tam absolutna ciemność.
– O nie, ja tam nie wejdę. – Shelton struchlał z przerażenia. – Zapomnijcie!
– To nasza jedyna szansa – próbowałam go przekonać.
– Przecież nawet nie wiemy, dokąd prowadzi ten cholerny tunel. – Był bliski płaczu. –
Jeśli w ogóle dokądkolwiek prowadzi. Równie dobrze to może być ślepy zaułek!
Bach!
– Hej tam, małe świnki! Jesteśmy uzbrojeni – zawołał głos. – Więc lepiej wychodźcie,
bo chuchniemy, dmuchniemy i odstrzelimy wam tyłki!
– Do szybu, już! – warknął Karsten.
– A co z panem?
– To nie mnie szukają. – Unikał mojego wzroku. – Dam sobie radę.
– Dziękuję. – Nie sprzeczałam się z nim. Tak było łatwiej.
– Idźcie – powtórzył. – Szybko.
Ben przeczołgał się przez otwór jako pierwszy, za nim Hi i Shelton, a ja na końcu,
popychając przed sobą Coopa. Podniosłam się na nogi. Tunel stromo opadał. Nad głowami
mieliśmy zaledwie sześć cali przestrzeni.
Spojrzałam za siebie. Karsten zastawiał otwór gruzem.
– Wybacz mi, Tory.
Dosunął ostatni kamień i w tunelu zapadła upiorna ciemność.
Pięć jardów dalej drogę zagrodził nam ogromny głaz. Ben naprężył się, próbując
przesunąć go na bok. Z pomocą Hi i Sheltona zdołał poruszyć go o kilka cali.
W tunelu rozbrzmiało echo podniesionych głosów. Coop zawarczał. Zacisnęłam palce
na jego pysku.
Bach! Bach! – huknęły dwa strzały.
Zaraz potem usłyszałam głuchy łomot.
Zakryłam usta, by zdusić krzyk.
– Patrzcie! – wrzasnął skrzypiący głos. – Tu jest jakieś przejście!
Przecisnęłam się obok głazu. Nasi prześladowcy odrzucali na bok kamienie blokujące
przejście, robiąc mnóstwo hałasu. Zaczynałam panikować.
TRACH.
Ciemność podzieliła się na pojedyncze cząsteczki, które powoli odpływały w niebyt.
Zadudniło mi w głowie.
Spojrzałam za siebie. Dwaj mężczyźni z wysiłkiem próbowali przesunąć głaz.
Moje uszy wychwyciły cichy dźwięk przypominający rozdzieranie materiału. Kręciłam
głową, starając się namierzyć jego źródło.
Dochodził z góry.
Krew zakrzepła mi w żyłach.
Sklepienie pokrywało się pajęczynką pęknięć.
Dźwięk darcia zmienił się w łomot.
– Chłopaki, szybciej!
W ciemnościach lśniły złoto cztery pary oczu. Ben, Shelton, Hi, Coop.
Wszyscy zrozumieli. Równym tempem szliśmy w dół tunelu, drapiąc paznokciami
o przewrócone belki i przeciskając się między kamieniami.
Łomot eksplodował, przechodząc w ryk.
Ze sklepienia posypały się chmury pyłu, oślepiając nas i utrudniając oddychanie.
Po policzkach spłynęły mi łzy.
Zasłaniając ręką usta, z mozołem posuwałam się naprzód.
Z tyłu coś gruchnęło. Padłam na kolana, krztusząc się zapylonym powietrzem.
Desperacko próbowałam złapać oddech, gdy niespodziewanie podmuch zatęchłego powietrza
rzucił moim ciałem. Pociemniało mi przed oczami.
ROZDZIAŁ 54
Zamrugałam, by odzyskać wzrok, i spojrzałam do tyłu.
Masywna ściana ziemi zasklepiła szyb kilka kroków od miejsca, w którym klęczałam.
Ledwie udało się nam uciec ze strefy uderzenia.
Otaczała nas nieprzenikniona ciemność. Nawet flesz niewiele pomagał.
– Wszyscy żyją? – zawołałam.
Chłopcy potwierdzili. Nawet Coop zaszczekał.
– Nie zatrzymujcie się. Teraz możemy iść już tylko w jednym kierunku.
Przeciskaliśmy się przez tunel, skupieni wyłącznie na stawianiu kroków i oddychaniu.
Woleliśmy nie rozważać wszystkich przerażających możliwości.
Co zrobimy, jeśli stąd nie ma wyjścia? A jeśli jest, czy zabójcy będą przy nim czekać?
I czym było głuche uderzenie, które usłyszałam zaraz po strzałach? Co się stało z Karstenem?
Skoncentruj się na marszu. Musisz stąd wyjść.
Szyb rozwidlał się.
– Którędy? – głos Sheltona dolatywał z lewej strony.
– W prawym korytarzu czuć przeciąg – odparł Hi. – I chyba zapach trawy.
Zmarszczyłam nos i wciągnęłam powietrze w nozdrza.
Hi miał rację – do zapachu pyłu, pleśni i gnijącego drewna dołączyła nowa woń. Trawy
i piasku.
Czułam, jak serce próbuje rozsadzić mi pierś.
Właśnie miałam się odezwać, gdy nagle usłyszałam ruch, a potem szczeknięcie i pisk.
– Coop też głosuje za prawym tunelem – powiedział Hi. – Chyba że postanowił mnie
przewrócić z innego powodu.
– No to prawy – zdecydował Ben.
Ciemność skrywała przed nami przeszkody widoczne dopiero z odległości kilku cali.
Przesuwaliśmy ostrożnie stopy po ziemi, potykając się o kamienie, belki i całe mnóstwo
innych, niezidentyfikowanych obiektów.
W moich żyłach musiało krążyć więcej adrenaliny niż krwi. Miałam wrażenie, że pęknie
mi czaszka, zbyt mała, by pomieścić pulsujący, obolały mózg.
Dlaczego ja ich posłuchałem... wiedziałem, że się zawali... nie mogę oddychać...
Co to było?
– Shelton, mówiłeś coś?
– Nie – odpowiedział niepewnie.
Zdezorientowana próbowałam przywołać w myślach zagubiony głos.
Bezskutecznie. Zniknął.
Ale naprawdę brzmiał jak Shelton. Skupiłam się na marszu.
Nie przewróć się. Oddychaj.
Zasadzka przy wejściu... Mogliśmy załatwić tych drani...
Nie powinienem czuć nic oprócz kurzu... Trawa? Jestem cholernym wybrykiem natury...
O mój Boże...
Słyszałam pozostałych Nosicieli.
W głowie.
Nie-moż-li-we.
Spróbowałam jeszcze raz, ale nie mogłam nawiązać połączenia. Nie mogłam otworzyć
kanału, który już się zamknął. Wytężyłam wszystkie zmysły, by znów usłyszeć ich głosy, ale
odpowiedziała mi cisza. Nic z tego.
Skoncentruj się, Tory.
Stopy. Płuca.
Smród... niebezpieczeństwo... gryźć, rozrywać... ocalić sforę...
Coop! Byłam tego pewna! Chciał nas chronić.
Rzuciłam się naprzód, złapałam szczeniaka i przytuliłam go do piersi.
Ciepło... przyjaciel matki... tarcza...
Tak mocno, jak tylko potrafiłam, siłą woli przekazałam wiadomość do jego głowy.
Nie pozwolę cię skrzywdzić, malutki. Będziemy bezpieczni. Obiecuję.
Coop zapiszczał, ocierając się pyskiem o moją twarz. Pocałowałam go w czubek głowy.
– Co to było? – Ben stanął jak wryty.
– Kogo nie pozwolisz skrzywdzić? – zapytał Shelton.
– Tory, to było dziwne – odezwał się Hi. – Gdzie jesteś? Mówiłaś do mnie?
– Tutaj – powiedziałam.
Czyżby wszyscy mnie usłyszeli? Wysłałam wiadomość testową:
Tu też jestem.
– O rany! – wrzasnęli jednocześnie Hi i Shelton.
– Siedzisz w mojej głowie. – Ben był zszokowany. – Wyłaź stamtąd, już!
Nie mogłam w to uwierzyć. Słyszeli mnie, inni Nosiciele naprawdę mnie słyszeli!
Zaraz potem dziwne uczucie minęło.
Próbowałam je odzyskać, ale bezskutecznie. Jakbym chciała powrócić do snu już
po przebudzeniu.
Wysłałam kolejną wiadomość.
Brak połączenia. Szlag.
– Jak to zrobiłaś? – zapytał Hi.
– Nie mam pojęcia.
– Spróbuj jeszcze raz.
– Nie mogę.
Puściłam Coopa. Pognał przed siebie w mrok, a zaraz potem usłyszałam dolatujące
z oddali szczekanie. Ruszyliśmy w jego kierunku jak szczury w labiryncie.
Parę minut później ciemność rozjaśniła się o jeden ton. Obietnica światła przyciągała nas
jak boja nawigacyjna.
– Drabinka! – zawołał idący na przedzie Ben.
Rzuciliśmy się w jego stronę.
Spojrzeliśmy w górę – na prostokątnym fragmencie nieba lśniły gwiazdy. Snop bladego
światła księżyca sączył się do szybu przez otwór.
Wreszcie znaleźliśmy wyjście. Chciało mi się płakać ze szczęścia.
Shelton wypróbował pierwszy szczebel, drugi, i już po chwili wspinał się na górę. Za
nim szedł Hi.
Ben, z Coopem na ramieniu, ruszył jako trzeci. Deptałam mu po piętach, gotowa złapać
szczeniaka, gdyby Ben stracił równowagę.
Drabinka prowadziła do ciasnego bunkra, ledwie zmieściliśmy się w środku. Szczeliny
okienne wychodziły na północ, w stronę zatoki.
Flesz wciąż trwał.
Wdychałam łapczywie nocne powietrze, czując, jak moje zmysły płoną, a przerażenie
powoli opuszcza umysł i organizm.
– Gdzie my jesteśmy? – zapytał Hi.
– Po drugiej stronie Morris Island, gdzieś w okolicy Schooner Creek. – Ben przepatrywał
okolicę. – To musi być jedno z piaskowych wzgórz.
Bunkier był położony wysoko nad poziomem morza. Rozciągał się z niego widok
na północny cypel wyspy i niebo ozdobione wielkim pyzatym księżycem. Dzięki moim
wilczym zmysłom widziałam okolicę tak wyraźnie, jakby słońce stało w zenicie.
– Patrzcie!
Shelton wyciągnął rękę na północny wschód, w stronę naszego klubowego bunkra,
oddalonego o dwieście jardów. Przy brzegu morza czterech mężczyzn siłowało się ze sporym
workiem, próbując załadować go na skif.
– Jezu, widzicie to? – zapytał Hi łamiącym się głosem.
Ten kształt, rozmiar, wyraźny wysiłek mężczyzn...
Przygryzłam wargę.
W pewnej chwili fala uniosła skif i niewygodny ciężar przechylił się na bok. Nieznajomi,
walcząc o odzyskanie równowagi, wypuścili z rąk róg worka.
Zsunął się, odsłaniając żółty but.
Oddech uwiązł mi w gardle.
Doktor Marcus Karsten. Strzały. Głuchy łomot.
Nie! To niemożliwe...
Przecież tylko on rozumiał naszą chorobę, tylko on mógł odwrócić jej skutki i cofnąć
zmiany, które zaszły w naszych organizmach.
Znów chciało mi się płakać, lecz tym razem z rozpaczy. Śmierć Karstena na zawsze
zatrzasnęła drzwi. Ci ludzie zamordowali nasze nadzieje razem z nim.
Ale dlaczego? Jakie stanowił zagrożenie? I dla kogo?
Mężczyźni w końcu zdołali wrzucić koszmarny ładunek na łódź. Usłyszeliśmy warkot
silnika i zaraz potem wypłynęli w morze.
Śledziliśmy ich, póki skif nie zniknął za horyzontem. Oczami, które płonęły
w ciemnościach złotym ogniem.
ROZDZIAŁ 55
Wróciłam do swojego stanowiska. Porażka na całej linii.
Jason nic nie powiedział, ale widziałam, jak zaciska szczęki. Hannah unikała mojego
wzroku, a po drugiej stronie klasy drużyna Madison głośno szeptała między sobą.
Moja prezentacja okazała się całkowitą klapą. Z trudem przebrnęłam przez część
opisową, pomyliłam wszystkie wartości i na koniec zapomniałam, jakie było znaczenie moich
wniosków.
Nawet pani Davis krzywo na mnie patrzyła.
I choć skompromitowałam się koncertowo, miałam to gdzieś. Po tragedii ostatniej nocy
wszystko inne wydawało się pozbawione znaczenia.
Karsten nie żył. Został zamordowany. Nikt nie mógł nam pomóc.
Miałam się skupić na lekcjach? Przecież byłam zmutowanym dziwolągiem, na którego
polowali zamaskowani mężczyźni. Przyszłam do szkoły tylko dlatego, że bałam się zostać
sama w domu.
Nie wspomniałam o niczym Kitowi. Bo niby o czym? Nie mieliśmy ciała Karstena.
Tak samo jak nie mieliśmy kości Heaton.
Nosiciele zgodzili się ze mną, że nie ma sensu powtarzać poprzedniej wpadki. Mieliśmy
już dość oskarżających spojrzeń dorosłych, którzy nie potrafili się zdecydować, czy jesteśmy
nienormalni, czy tylko kłamiemy.
Fakty pozostawały jednak faktami. Ktoś chciał naszej śmierci.
Wnętrzności skręciły mi się w kokardkę.
Dlaczego?
Przecież dobrze wiesz dlaczego. Sama znalazłaś Katherine Heaton.
Tylko dlaczego tym bandytom wciąż tak bardzo zależało na naszej śmierci? Przecież
kości zaginęły. Nikt nie wierzył w naszą historyjkę, nie mieliśmy żadnych dowodów i nikogo
nie potrafiliśmy zidentyfikować.
Morderca niczym nie musiał się martwić. Nie istniało absolutnie żadne zagrożenie,
że sprawa Heaton doczeka się wyjaśnienia.
A mimo to wciąż byliśmy na celowniku.
Czegoś tu brakuje...
Kto odważyłby się zamordować czwórkę dzieciaków? Sam pomysł wydawał się szalony.
Poczwórne zabójstwo uczniów Bolton Prep nie zniknęłoby z nagłówków gazet i czołówek
wiadomości przez wiele miesięcy. Policja zaangażowałaby w tę sprawę wszystkie dostępne
środki. Ryzyko wpadki było po prostu ogromne.
Morderca musiał czuć presję – co oznaczało, że jesteśmy blisko rozwiązania sprawy.
Dobre sobie. Nie mieliśmy nic. Zero. Null. Nada.
Powróciłam myślami do konfrontacji z Karstenem. Jego odpowiedzi wyjaśniły tajemnicę
naszej choroby. Wreszcie zrozumiałam, dlaczego nie kontroluję własnego ciała.
Zmodyfikowany genetycznie wirus poszatkował na kawałki moje DNA, a następnie je
poskładał, choć już nie w taki sam sposób.
Wzdrygnęłam się.
Gdzieś w środku, w głębi mojej istoty, w jądrach komórek wilcze DNA zmieszało się
z ludzkim. Przerażała mnie ta myśl. Co będzie dalej? A jeśli któregoś dnia zupełnie stracę nad
sobą kontrolę?
Za to masz teraz moce, pocieszałam się. Możesz robić rzeczy, których inni nie potrafią.
Wystarczy jeden flesz.
Kłopot w tym, że nie wiedziałam, jak te moce włączać i wyłączać, jak z nich efektywnie
korzystać. A Karsten nie mógł już spełnić swojej obietnicy. Nawet nie spróbuje. Poświęcił dla
nas życie.
My, Nosiciele, możemy polegać wyłącznie na sobie.
Samotni mściciele.
W tej sytuacji ze wszystkich koncepcji tylko jedna wydawała się sensowna – musimy
rozwikłać zagadkę śmierci Heaton. Znaleźć dowód i zdemaskować morderców, zanim
staniemy się ich ofiarami. Może to pozwoli nam uzyskać odpowiedzi, które odeszły wraz z
Karstenem.
Czas uciekał.
***
Po ostatnim dzwonku czekałam na Chance’a przed głównym wejściem. Spóźniał się.
Sfrustrowana, spacerowałam tam i z powrotem. Odcisk palca był naszym jedynym
tropem. Wiedziałam, że jeśli Chance zawiedzie, będziemy musieli skapitulować, bo nie
miałam innych pomysłów.
Czułam się zupełnie bezradna. Nasi prześladowcy gdzieś tam byli, może nawet
niedaleko.
Mogli się pojawić w każdej chwili.
Minuty ciągnęły się jak godziny, a kamienne lwy obserwowały mnie beznamiętnie.
Wreszcie Chance wyszedł ze szkoły. Na jego twarzy nie było jednak tradycyjnego
luzackiego uśmiechu – raczej grymas zatroskania.
– Tory, udało mi się czegoś dowiedzieć. – Skinął głową w stronę ławki na szkolnym
trawniku. – Usiądźmy.
Choć byłam zdenerwowana, nie umknęło mojej uwadze, że znów świetnie wygląda.
Strój do lacrosse wspaniale eksponował wszystkie wytrenowane mięśnie.
Skup się na jego twarzy. Od tych informacji może zależeć twoje życie.
– Odezwali się z Wydziału Ścigania – powiedział. – Udało im się zidentyfikować ten
odcisk palca.
– Kto to jest?
Otworzyłam notatnik. Długopis ślizgał mi się w spoconych palcach.
– Mężczyzna o nazwisku James Newman. Zgodnie z informacjami Wydziału Ścigania to
miejscowy kryminalista, powiązany z różnymi syndykatami przestępczymi na całym
południowym wschodzie.
Chance złapał mnie za dłoń.
– Ten człowiek oznacza kłopoty, Tory. Poważne kłopoty.
Zadrżałam od jego dotyku, ale udało mi się zostać myślami przy rozmowie.
– Wiedzą, gdzie teraz mieszka albo w co był ostatnio zamieszany?
– Nie, ale wygląda na to, że teczka Newmana jest gruba jak książka telefoniczna.
W ostatnich latach przerzucił się z drobnych kradzieży i napadów na włamania i handel
narkotykami. Niewykluczone, że ma na swoim koncie morderstwo. – Zacisnął mocniej swoje
palce na moich. – To nie jest facet, z którym chciałabyś zadzierać z powodu skradzionego
laptopa. Ani z jakiegokolwiek innego powodu.
– Okej, zgłoszę kradzież na policję – odparłam, ale w myślach już szukałam sposobu
na wytropienie Newmana.
Chance spojrzał na moje notatki.
– Nie chcę się wtrącać w twoje sprawy, ale dobrze ci radzę – cokolwiek zamierzasz, daj
sobie spokój. Z tego, co się dowiedziałem, to nie jest typ, który łazi po domach w
poszukiwaniu laptopów. Jeśli był na Morris Island, na pewno miał ważniejszy powód.
O tym wiedziałam aż nazbyt dobrze, ale niczego nie mogłam mu powiedzieć.
– Może masz rację. – Wzruszyłam ramionami. – Chyba będzie lepiej, jeśli o wszystkim
zapomnę. Nie ma sensu wkładać kija w mrowisko.
Chance spojrzał mi prosto w oczy, jakby chciał ocenić moją prawdomówność.
Zmieszana odwróciłam wzrok.
Wówczas zaczął delikatnie głaskać moją dłoń. Czułam, jak pali mnie skóra w miejscach,
których dotykał.
– Błagam, Tory, nie zadzieraj z tym człowiekiem. Lubię cię. Byłoby mi bardzo przykro,
gdyby coś ci się stało.
Nie ufałam sobie wystarczająco, żeby odpowiedzieć.
– Widzę, że nie jesteś typem osoby, która łatwo daje za wygraną, ale Jimmy Newman to
kłopoty. – Chance pochylił się do mnie i dodał śmiertelnie poważnym głosem: – Mogłoby cię
spotkać coś naprawdę przykrego.
Moje serce biło jak oszalałe.
– Obiecuję, Chance. Zostawię tę sprawę w spokoju.
Na jego pięknej twarzy pojawił się uśmiech. Boże, jaki on był cudowny...
Zanim zdążyłam zareagować, przyciągnął mnie i musnął ustami mój policzek.
– Zawsze można na ciebie liczyć – powiedział, po czym wstał i odszedł.
A ja tkwiłam na ławce jak przymurowana.
Pocałował mnie Chance Claybourne.
O wszyscy przenajświętsi...
ROZDZIAŁ 56
Rozejrzałam się, żeby sprawdzić, czy aby na pewno nie śnię.
I zauważyłam Hi – oczywiście w marynarce wywróconej na lewą stronę – który skradał
się po schodach do budynku.
A niech to.
– Stój! – krzyknęłam za nim.
Wyprostował się, odwrócił i podszedł niechętnie do mojej ławki.
– Siema – rzucił z wymuszoną nonszalancją. – Nie zauważyłem cię.
– Daj spokój, Hiram. – Oparłam ręce na biodrach. – Co to za krzywa mina? Wydaje ci
się, że niby co tutaj widziałeś?
– Och, na pewno nie ciebie i Chance’a migdalących się jak nowożeńcy, jeśli to masz
na myśli. – Hi uśmiechnął się i pokiwał palcem. – Nieładnie, nieładnie! Właśnie w taki
sposób dobre dziewczyny schodzą na złą drogę.
– To wcale nie tak. – Czułam, że płonę aż po czubki uszu. – A może... Sama nie wiem. –
Zakryłam twarz, wyglądając spomiędzy palców. – To on zaczął!
– Nie moja sprawa – odparł Hi. – Nie martw się. Gęba na kłódkę. Klucz spuściłem
w kiblu.
– Dzięki. I tak dla twojej informacji – nie jestem jedną z tych, które kradną
dziewczynom facetów. To on podrywał mnie. – Chwila zastanowienia. – Chyba.
– Jasne. – Hi puścił do mnie oko. – Cokolwiek powiesz, T.B.
Grrr.
– Dobra, lepiej opowiadaj, czego twój kochaś dowiedział się o odcisku palca.
Spojrzałam w notatki, szczęśliwa, że wreszcie możemy zmienić temat.
– Zostawił go facet o nazwisku James Newman. Miejscowy cwaniaczek, związany
z przestępczością zorganizowaną.
– Przestępczością zorganizowaną? – Brwi Hi ułożyły się w kształt litery V. – Brzmi dość
nieprzyjemnie. Gdzie się zwykle kręci?
– Sami musimy go znaleźć.
– Jasne. Gliny nie potrafią, ale nam się uda.
– Musi nam się udać. Facet sprawdzał, co robiliśmy w bibliotece, i w tej chwili jest
jedynym podejrzanym w sprawie Heaton.
– Właśnie się nad tym zastanawiałem. – Hi usiadł obok mnie na ławce. – Może
zabieramy się do tego od niewłaściwej strony. Ten cały Newman prawdopodobnie dla kogoś
pracuje, zgadza się? Może powinniśmy szukać jego pracodawcy.
– No dobrze, ale jak?
– Motyw – stwierdził. – Musimy się dowiedzieć, dlaczego Katherine została
zamordowana.
Brzmiało całkiem rozsądnie. I bezpieczniej niż uganianie się za wielokrotnie notowanym
przestępcą po całym Charlestonie.
– W takim razie jeszcze raz musimy zbadać sprawę zniknięcia Katherine – oznajmiłam.
– Znaleźć coś, co gliniarze przeoczyli w sześćdziesiątym dziewiątym.
– Gazety już sprawdzaliśmy. Co nam jeszcze zostaje?
Nagle przyszła mi do głowy pewna myśl.
– A co z rodziną Katherine?
– Jej ojciec był sierotą, a matka umarła przy porodzie.
– Katherine miała szesnaście lat, gdy Frankie Heaton zginął w Wietnamie. Pod jego
nieobecność musiała mieszkać z jakimś opiekunem.
– Może jej matka miała jakąś rodzinę? – podsunął bez przekonania Hi.
– Ktokolwiek by to był, może pamięta dzień, w którym Katherine zniknęła. O ile jeszcze
żyje.
Hi podrapał się po podbródku.
– A więc z powrotem do biblioteki?
– Mam lepszy pomysł.
***
– Co to jest Doe Network?
– Organizacja, która zajmuje się poszukiwaniem osób zaginionych – odpowiedziałam.
Siedzieliśmy z Hi w szkolnej pracowni komputerowej. – W szczególności starymi sprawami.
To tylko moje domysły, ale może mają w bazie Katherine.
Po zalogowaniu się do bazy danych wpisałam w polu „Szukaj” nazwisko Katherine.
Na następnej stronie pojawił się link.
– Tak! Coś tu mają.
Kliknęłam dwa razy, by otworzyć plik. Pojawiły się akta sprawy. Czytałam, wstrzymując
oddech.
– Zaginięcie zgłosiła niejaka Sylvia Briggerman.
– Już sprawdzam.
Hi usiadł przy następnym stanowisku komputerowym i włączył wyszukiwarkę.
– W obszarze Charlestonu znalazłem tylko jedną Briggerman – powiedział po chwili. –
Mieszka w Centerville na James Island. Zadzwonić?
Kiwnęłam głową.
Hi wybrał numer, chwilę słuchał i przerwał połączenie.
– To dom spokojnej starości. Bez numeru wewnętrznego nie dodzwonię się do jej pokoju.
Spojrzałam na zegarek – 15.45.
– Autobusem miejskim dojedziemy do Centerville w niecałe pół godziny.
– Miałem pomóc Sheltonowi przy Cooperze... – mruknął. – Biedak siedzi sam jak palec
w nowym bunkrze.
– Shelton da sobie radę, to jest ważniejsze – oświadczyłam. – Możliwe, że Briggerman
była ostatnią osobą, która widziała Katherine żywą.
ROZDZIAŁ 57
Autobus zatrzymał się niedaleko parku na James Island – sennej plątaniny ścieżek
wijących się między drzewami przez słone bagna. Przeszliśmy pieszo jakieś ćwierć mili,
skręciliśmy w Riverland, a później w lewo, w prywatną drogę dojazdową.
Ciągnąca się w cieniu olbrzymich wierzb alejka była przyjemnie chłodna. W zakłóconej
wyłącznie przez szum wody i bzyczenie owadów ciszy mijaliśmy leniwe strumyki i
porośnięte trzciną skarpy.
Para czapli obserwowała nas z daleka zza wysokich spartyn. Stały na długich
tyczkowatych nogach w wodzie i choć Hi coś do nich wołał, nawet nie mrugnęły.
Okolica była typowa dla krajobrazu Lowcountry – spokojna, błoga i parna jak sauna.
Mimo że towarzyszył nam charakterystyczny, słonawy smrodek bagien, spacer stanowił miłą
odmianę po szaleństwach ostatnich dwóch tygodni, które zupełnie rozbiły mój porządek
ćwiczeń.
Miałam nadzieję, że już wkrótce znowu zacznę biegać.
O ile wcześniej nikt mnie nie zastrzeli.
Parę minut później dotarliśmy do celu – wciśniętego między zielono-żółte bagna i rzekę
Stono zgrupowania niskich budynków przypominających bloki mieszkalne. Dom spokojnej
starości Zacienione Ogrody bez wątpienia zasługiwał na swą nazwę – wszechobecna oplątwa
sprawiała, że panował tu wieczny półmrok.
Gdy stanęliśmy przed wejściem i automatyczne drzwi rozsunęły się z sykiem, owionął
nas zapach klimatyzacji i środka do odkażania rąk.
Podeszliśmy do recepcji, by zapytać o Sylvię Briggerman.
Na naszej drodze stanęła pierwsza przeszkoda. Roberta Parrish.
Miała na sobie biały fartuch pielęgniarski z mosiężną plakietką z nazwiskiem.
Pomarańczowy odcień włosów musiał pochodzić prosto z butelki, a doklejane rzęsy
wyglądały na jej powiekach jak małe włochate stonogi.
Na nasz widok uśmiechnęła się sztucznie.
– Godziny odwiedzin już minęły. – Zatrzepotała stonogami. – Przykro mi, ale będziecie
musieli wrócić jutro.
– Nie da się nic zrobić, żebyśmy mogli porozmawiać z panią Briggerman jeszcze dziś? –
zapytałam. – Nie chciałabym się naprzykrzać, ale jechaliśmy tu aż z centrum...
Parrish pokręciła głową, zaciskając usta.
– Jak sami wiecie, pani Briggerman cierpi na demencję. Nie powinniśmy zakłócać jej
porządku dnia.
– Naprawdę to rozumiem, proszę pani – odparłam najgrzeczniej, jak potrafiłam. – Ale
potrzebujemy tylko kilku minut.
– Jesteście z rodziny?
– Tak, proszę pani – wtrącił Hi. – I nigdy nie możemy się spotkać z cioteczną babcią. –
Odwrócił się do mnie. – Widzisz, mówiłem tacie, że musimy przenieść babcię Sylvię bliżej
miasta. Tutaj jest za daleko, żebyśmy mogli ją odwiedzać.
Parrish natychmiast zareagowała na to zawoalowane ultimatum.
– No dobrze, dobrze. I po co te nerwy? Musiałam się upewnić, że jesteście krewnymi. –
Spojrzała na zegarek. – Jestem pewna, że znajdziemy parę minut na krótką wizytę.
– Super, dzięki! – rozpromienił się Hi. – Już rozumiem, dlaczego rodzice wybrali to
miejsce.
Parrish poprowadziła nas do rzędu apartamentów z oknami wychodzącymi na rzekę.
Bardzo starała się ukryć przed nami rozdrażnienie.
– Pójdziemy za to do piekła – syknęłam. – A jeśli cioteczna babcia Sylvia nas wyda?
– Przecież ma demencję – szepnął Hi. – Pewnie nawet się nie zorientuje.
– Jesteś okropny.
– Starsi ludzie zamknięci w takich miejscach uwielbiają wizyty gości. Nawet fałszywych
krewnych.
– Powtórzę jeszcze raz. Do piekła.
– Zrobimy dla niej coś miłego. Wlejemy wody do pojemnika na lód albo wytrzepiemy
poduszki. – Wzruszył ramionami. – Kurczę, przecież próbujemy rozwiązać sprawę
morderstwa! Myślę, że nam wybaczy.
– No, jesteśmy – odezwała się Parrish i zapukała w jasnoniebieskie drzwi. – Sylvio,
kochanie! Masz gości!
Zaraz potem otworzyły się drzwi.
Sylvia Briggerman miała nie więcej niż pięć stóp wzrostu, a jej kreacji nie powstydziłaby
się Lucille Ball. Dawałam jej co najmniej osiemdziesiątkę.
– O co chodzi? – Spojrzała na nas zza dwuogniskowych okularów, które powiększały jej
oczy do monstrualnych rozmiarów. – Jacy goście?
– Cioteczni wnukowie – powiedziała głośno Parrish, prawie sylabizując. – Przyjechali
w odwiedziny. Z miasta.
– Ale ja nie mam wnuków...
Świetnie. No to wpadliśmy.
Nagle twarz Sylvii pojaśniała.
– Katherine?
O Boże, tylko nie to...
Nie mogłam tego zrobić. To byłoby zbyt okrutne.
Hi szturchnął mnie w ramię. Dwa razy. A potem kopnął w piętę.
– Tak, babciu. – Byłam chyba czerwona jak burak. – To ja. Pamiętasz mnie, prawda?
– Ależ oczywiście, głuptasku! – Sylvia odwróciła się do Parrish. – Proszę nie trzymać
mojej wnuczki na progu. Niech pani wprowadzi ją razem z kolegą do środka.
Parrish popędziła nas machnięciem ręki.
– Na pewno zaraz cię rozpozna – wyszeptała do Hi, gdy przechodziliśmy obok. – Jej
pamięć co chwilę znika i powraca.
Hi kiwnął głową, z powagą marszcząc brwi.
– Dziękuję. Naprawdę się pani stara. Przekażę to rodzicom.
Oficjalne wieści ze świata – byliśmy potworami.
– Wrócę za kilka minut. – Parrish ostrożnie zamknęła za nami drzwi.
Salon był pomalowany na obezwładniająco kanarkowy kolor. Wzdłuż jednej ze ścian
ciągnął się regał, a w kącie stała maszyna do czytania. Poza tym w skład umeblowania
wchodziły sofa i fotele z jednego kompletu, stolik kawowy, telewizor pochodzący chyba z
czasów, gdy Lucy święciła największe triumfy, i sztuczne kwiaty na każdej płaskiej
powierzchni.
Staruszka usiadła na przykrytej folią kanapie i wygładziła fałdy sukienki, a gdy
podniosła głowę, na jej twarzy pojawił się wyraz zakłopotania.
– Przepraszam, w czym mogę państwu pomóc?
– Dzień dobry, pani Briggerman. – Koniec z kłamstwami. – Nazywam się Tory Brennan,
a to mój przyjaciel Hiram. Przyszliśmy w sprawie pani krewnej, Katherine.
– Och. – Poprawiła rękawy swojej kreacji. – Gdzie jest Katherine? Nie widziałam jej
dzisiaj.
– Nie jesteśmy pewni – odparłam ostrożnie. – My też jej szukamy.
Na razie sama prawda.
– Katherine nigdy nie narzeka na nadmiar czasu. – Sylvia uśmiechnęła się. – Zwykle
siedzi na plaży. Chce iść do college’u, żeby studiować ekologię. Szczerze mówiąc, nie wiem,
co to takiego, ale Frankie na pewno byłby z niej bardzo dumny.
– Frankie to pani brat? – zapytał Hi. – Wydawało nam się, że dorastał w sierocińcu.
– Naturalnie, młody człowieku. Tak jak ja.
Sylvia wskazała czarno-białe zdjęcie wiszące na ścianie nad regałem. Na placu zabaw
stali obok siebie chłopiec i dziewczynka, oboje w znoszonych, lecz starannie pocerowanych
ubraniach. Dziewczynka była odrobinę starsza i trzymała chłopca za rękę. Uśmiechali się jak
w bożonarodzeniowy poranek.
– Nie byliśmy spokrewnieni, ale dorastaliśmy razem jak rodzeństwo. Nam to
wystarczyło.
Katherine zawsze nazywała mnie ciocią Syl.
– Co robiła Katherine, gdy widziała ją pani po raz ostatni?
– Pracowała nad projektem naukowym – odparła Sylvia. – Przygotowywały go na
zajęcia razem z Abby. – Grymas zmartwienia pogłębił zmarszczki między siwymi brwiami. –
Mam nadzieję, że niebawem wróci, bo inaczej spóźni się na kolację.
– Kim jest Abby? – zapytałam, mając nadzieję, że umysł Sylvii nie cofnie się nagle
do innych czasów.
– Abby Quimby to najlepsza przyjaciółka Katherine. Naprawdę jej nie spotkaliście?
Przecież one wszystko robią razem!
Hi spróbował z innej strony:
– Którą plażę najbardziej lubi Katherine? Może właśnie tam poszła popracować nad
swoim projektem.
Blade oczy Sylvii zaszły mgłą. Przez kilka sekund wydawała się nieobecna, po czym
nagle zapytała:
– Przepraszam, w czym mogę państwu pomóc?
– Dzień dobry, pani Briggerman. – Uśmiechnęłam się ciepło. – Rozmawialiśmy właśnie
o Katherine.
– Katherine tu nie ma.
Spojrzałam na Hi. Czas się zmywać. Kiwnął głową.
– Bardzo dziękujemy, że poświęciła nam pani swój czas – powiedziałam. – Czy
moglibyśmy coś dla pani zrobić, zanim wyjdziemy?
– Tylko jeden drobiazg... – Z zaskakującą zręcznością poderwała się z kanapy i zniknęła
z salonu. Wymieniliśmy spojrzenia. Hi wzruszył ramionami. Po chwili wróciła, niosąc
jasnoniebieski sweter.
– Moglibyście dać go Katherine? To jej ulubiony. Lepiej, żeby się nie przeziębiła.
I co teraz? Nie mogłam wziąć tego swetra, ale jak jej odmówić?
Czułam się okropnie, okłamując tę biedną kobietę. Nie potrafiła sobie przypomnieć, że
jej bratanica zniknęła wiele lat temu. Miałam wrażenie, że zaraz pęknie mi serce.
Skręciły mi się wnętrzności, a do oczu napłynęły łzy.
Musiałam uciekać.
Natychmiast.
TRACH.
Przez moje ciało przepłynął prąd. Łzawiące oczy zapiekły, rozbłyskując złotym
blaskiem, a zmysły wskoczyły na wyższe obroty.
Hi dostrzegł moją przemianę i stanął pomiędzy mną a Sylvią.
– Pani Briggerman, nie brakuje pani lodu? Lepiej sprawdźmy pojemniki.
– Lodu?
Zaprowadził zdezorientowaną staruszkę do kuchni.
Tykanie zegara brzmiało niczym uderzenia piorunów odmierzane metronomem,
a w pomieszczeniu obok zawodziła lodówka.
Pod wpływem impulsu przytknęłam sweter Katherine do nosa i wciągnęłam powietrze
głęboko w nozdrza.
Z początku czułam wyłącznie wełnę i kurz, ale już po chwili fałdy materiału uwolniły
delikatną mieszankę zapachów. Szampon, pot i tonik do twarzy...
W mojej głowie pojawił się niewyraźny obraz.
I zaraz potem zniknął.
Zachowałam nowe wrażenia w skrytkach pamięci do późniejszej analizy.
Puk, puk.
– No dobrze, dzieci! – zawołała zza drzwi Parrish. – Sylvia musi teraz odpocząć.
PACH.
Flesz minął i mój umysł oczyścił się z obcych doznań, ale charakterystyczny zapach
swetra Katherine pozostał, zakopany w najgłębszych zakamarkach mózgu.
Zamachałam do Hi i kiwnęłam w stronę drzwi.
– Do widzenia, babciu Sylvio – powiedział głośno. – Niedługo znów cię odwiedzimy!
Sylvia usiadła na kanapie i rozprostowała fałdy długiej satynowej sukni. Nie zwracając
na nas uwagi, oparła się, zamknęła oczy i zaczęła chrapać.
Zostawiłam sweter koło niej.
***
Wracając do miasta autobusem, przetrząsałam w iPhonie Internet w poszukiwaniu
jakichkolwiek wzmianek na temat Abby Quimby. Znalazłam dwa numery.
Wybrałam pierwszy. Nieaktualny.
Spróbowałam zadzwonić pod drugi. Po trzecim sygnale odebrała kobieta.
– Abby Quimby? – zapytałam.
– Tak – odparła nieznajoma, bardziej zaciekawiona niż nieufna.
Postanowiłam nie marnować czasu.
– Katherine Heaton? – Quimby była zszokowana. – Nie słyszałam tego nazwiska
od czterdziestu lat. Dobry Boże, wreszcie ktoś ją znalazł?
– Przykro mi, niestety nie. – Nienawidziłam kłamać, ale musiałam zachować ostrożność.
– Aktualizuję bazę danych Doe Network i pomyślałam, że może ma pani jakieś informacje,
które okazałyby się istotne dla sprawy.
– Bardzo chciałabym pomóc, tylko że wszystko powiedziałam już policji. W dniu,
w którym Katherine zniknęła, byłyśmy umówione na lunch, a ona nie przyszła.
– Sylvia Briggerman powiedziała mi, że pracowała pani z Katherine nad jakimś
projektem naukowym.
– Tak, rzeczywiście. – Quimby zamilkła na chwilę. – Wie pani co, nie wydaje mi się,
żebym wspominała o tym projekcie w zeznaniach. Nikt nigdy nie pytał, a ja uznałam, że to
nie ma żadnego znaczenia.
– Proszę mi powiedzieć wszystko, co pani pamięta.
– Miałyśmy przeprowadzić pomiary ekologiczne. Naprawdę nic skomplikowanego –
odparła. – Chciałyśmy z Katherine uczyć się o zagrożonych gatunkach. To był rok
sześćdziesiąty dziewiąty i ruch ochrony środowiska dopiero nabierał rozpędu. Katherine
chodziła po plażach, badając populacje zwierząt.
– Czy pamięta pani, dokąd chciała iść tego dnia, gdy zniknęła?
– Mój Boże! – rzuciła podekscytowanym tonem kobieta. – Do latarni morskiej na Morris.
Całkiem o tym zapomniałam, ale teraz pamiętam tak dokładnie... Nie jestem pewna, czy
wspominałam o tym śledczemu, który mnie przesłuchiwał. Byłam wtedy bardzo
zdenerwowana.
Mój puls przyspieszył. W raporcie na stronie poświęconej osobom zaginionym nie było
ani słowa o latarni na Morris Island.
– A czy przypadkiem nie była to latarnia, którą w tym samym roku zamknięto?
– Tak. Zastąpiła ją latarnia na Sullivan’s Island. Katherine chciała sprawdzić, jakie
gatunki ptaków się tam gnieżdżą.
Zastanowiłam się nad tym. Latarnia na Morris Island stała na mieliźnie, a to oznaczało,
że nawet przy odpływie znajdowała się bardzo blisko wody.
– Jak Katherine zamierzała dostać się do latarni?
– Woziła w swoim vanie nieduży kajak. – Chwila ciszy. – Właśnie dlatego jej zniknięcie
było takie podejrzane. Przecież gdyby się wywróciła na morzu i utopiła, samochód stałby
tam, gdzie go zaparkowała, zgadza się?
– A nie stał?
– Nie. Nigdy go nie odnaleziono.
Czekałam, mając nadzieję, że Quimby powie coś więcej. Powiedziała.
– Zaraz, zaraz... – Nagle podekscytowanie znikło z jej głosu. – Tak, teraz sobie
przypominam. Policja sprawdzała latarnię w czasie poszukiwań. Nic nie znaleźli.
– Czy jest pani pewna, że Katherine tam popłynęła?
– Nie.
W słuchawce szumiała cisza.
– Choć rzeczywiście znalazła jakiś interesujący gatunek. Nie żeby miało to teraz
jakiekolwiek znaczenie, niech Bóg ma ją w swojej opiece.
– Jaki gatunek? – zapytałam.
– Szczerze mówiąc, nie mam zielonego pojęcia. Zostawiła mojej mamie wiadomość, ale
bez żadnych szczegółów. A potem zniknęła.
– Czy ktokolwiek inny mógłby to wiedzieć?
– Wątpię. Wie pani, chciałyśmy zostać wielkimi biolożkami. Trzymałyśmy nasze
odkrycia w tajemnicy. – Quimby wyśmiała swoją naiwność. – Po zniknięciu Katherine
dostałam kilkutygodniowe zwolnienie ze szkoły. Nigdy więcej nie myślałam o tym projekcie.
Znów cisza, a zaraz potem:
– Szkoda, że nikt nie znalazł notatnika Katherine.
– Notatnika? – Nadstawiłam uszu.
– Zapisywała w nim wszystkie swoje pomysły, nigdzie się bez niego nie ruszała. Jeśli
coś znalazła, na pewno wspomniała o tym w notatkach.
Skończyły mi się pytania.
– Bardzo dziękuję, pani Quimby. Uzupełnimy akta Katherine o te informacje.
– Przykro mi, że nie mogłam pomóc – westchnęła. – Policja szukała dosłownie
wszędzie.
I nic nie znaleźli.
– Naprawdę bardzo mi pani pomogła – zapewniłam ją. – Jeszcze raz dziękuję. – Podałam
jej swój numer. – Gdyby cokolwiek sobie pani przypomniała, proszę dzwonić.
– Na pewno tak zrobię. A pani niech koniecznie da znać, jeżeli pojawią się jakieś nowe
fakty.
– Oczywiście.
– No i? – zapytał Hi, gdy się rozłączyłam.
Streściłam mu całą rozmowę.
– Trop z pracą naukową jest nowy – powiedziałam. – W sześćdziesiątym dziewiątym
policja nic o tym nie wiedziała.
– Wiele tego nie ma. – Hi podrapał się po podbródku. – Okej, wiemy, że Heaton badała
plaże w poszukiwaniu zagrożonych gatunków. Powiedzmy, że policja o tym nie wiedziała.
Co z tego, skoro i tak sprawdzali bagna i wybrzeże?
– Dobre pytanie. W każdym razie jest to jedyna informacja, której wtedy nie posiadali.
Nie zdawali sobie sprawy, że Katherine szukała czegoś konkretnego.
– Więc co teraz?
Quimby podsunęła nam tylko jeden trop.
– Latarnia – rzuciłam. – Spróbujemy wywołać ducha.
ROZDZIAŁ 58
– Po co tam płyniemy? – Shelton jak zwykle panikował. – Przecież to jedna wielka
ruina...
Zebraliśmy się na pokładzie Sewee w przystani na Morris Island. Nasz bunkier odpadał,
za duże ryzyko. Ben i Shelton rozłożyli Coopowi legowisko w mniejszym bunkrze po drugiej
stronie wyspy – na razie nic więcej nie mogliśmy zrobić. Miałam nadzieję, że nie będzie
wybiegać zbyt daleko na wydmy.
– Bardzo możliwe, że Katherine popłynęła do latarni – odparłam. – I być może właśnie
tam została zaatakowana.
– Ale jej ciało zostało zakopane na Loggerhead – wtrącił się Ben. – My o tym wiemy,
nawet jeśli nikt nie chce nam wierzyć. Co za różnica, gdzie była wcześniej?
– Zgodnie z tym, co powiedziała Abby Quimby, Katherine zapisywała wszystkie swoje
odkrycia w notatniku. Jeśli go znajdziemy, być może uda nam się wyjaśnić kilka spraw.
– Zamierzasz szukać dziennika sprzed czterdziestu lat? – Ben nie krył się ze swym
sceptycyzmem. – Chyba nie mówisz poważnie. A poza tym policja sprawdzała latarnię.
– Ale nie wiedzieli wtedy o planach Katherine – przekonywałam go. – Może nie szukali
wystarczająco dokładnie. Może przeoczyli coś ważnego.
– Mała szansa – stwierdził Shelton. – Prędzej znaleźlibyśmy igłę w stogu siana.
– A masz inny pomysł? – zapytałam. – Chyba że wolisz uganiać się po Charlestonie
za byłym skazańcem, który uwielbia pociągać za spust.
– Powinniśmy pójść na policję – oświadczył z przekonaniem. Po raz enty. – Powiedzieć
rodzicom o morderstwie Karstena. Będą musieli nam uwierzyć, kiedy wyjdzie na jaw,
że doktorek zaginął.
– Gliny nam nie ufają – przypomniał mu Ben. – Już raz wystawiliśmy ich do wiatru,
pamiętasz? A jeśli będziemy siedzieć na tyłkach i dyskutować o głupotach, mordercy znajdą
nas, zanim podejmiemy jakąkolwiek decyzję.
– Sprawdzenie latarni i powrót zajmie nam najwyżej godzinę – zauważył Hi. –
Załatwimy to szybko i będziemy mogli odhaczyć ten punkt z listy.
– Jestem za. – Ben zapalił silnik.
***
Latarnia morska wyrasta z południowego krańca Morris Island niczym zniedołężniały
stary wartownik. Mielizna, na której stoi, często znajduje się pod wodą, przez co woda zalewa
jej najniższy poziom. Wiatr i deszcz zdarły ze ścian prawie całą farbę.
Był przypływ, więc Ben podpłynął motorówką niemal pod samo wejście.
Spojrzałam w górę, wzdłuż stu sześćdziesięciu stóp kruchego kamienia. Posępna,
samotna iglica, otoczona ze wszystkich stron oceanem, zdawała się medytować. Rozżalona,
że została sama jak palec? Że przegrywała bitwę z żywiołami?
Chyba nigdy wcześniej nie widziałam równie przygnębiającego miejsca.
– Całkiem spora – rzuciłam, nie oddając wrażenia nawet w połowie.
Hi przytaknął.
– W którym roku zbudowali tego potwora?
– W 1876. – Shelton miał książkę na temat latarni w Karolinie. Jak to Shelton. –
Zastąpiła poprzednią, zniszczoną w czasie wojny secesyjnej. Która zastąpiła jeszcze starszą,
zbudowaną w 1673.
– Myślisz, że światło jeszcze działa?
– Na pewno nie – odparł. – Wyłączyli ją ostatecznie w sześćdziesiątym drugim.
Co ciekawe, kiedy budowali tego maluszka, stał na suchym lądzie, ale od tego czasu poziom
wód stopniowo się podnosił.
– Więc teraz stoi samotnie na morzu. – Hi zagwizdał. – Zgroza.
– Był tu też dom latarnika, ale rozebrali go w latach trzydziestych, kiedy całkowicie
zautomatyzowali pracę latarni.
– Kto jest jej właścicielem? – zapytałam.
– Władze stanowe – odparł Shelton. – Jakieś organizacje non profit chcą ją
odrestaurować, ale chwilowo jest zamknięta dla zwiedzających.
– Co oznacza, że musimy się pospieszyć – stwierdził Ben. – Nie mam zamiaru trafić
do aresztu za włóczęgostwo.
Konserwatorzy zabezpieczyli teren za pomocą stalowej grodzi, by ochronić latarnię
przed wodami przypływów. Okrągłe ogrodzenie prezentowało się niczym gigantyczny filtr do
kawy wystający z wody na wysokość ośmiu stóp. Wewnątrz poziom wody został obniżony
do pierwotnego stanu.
Ben zakotwiczył Sewee przy ogrodzeniu. Wspiąwszy się na jego szczyt, pomostem
roboczym dotarliśmy do podstawy latarni. Stamtąd kilka ceglanych schodków prowadziło
do drzwi.
Wisiała na nich tabliczka z napisem:
GROZI ZAWALENIEM. NIE WCHODZIĆ!
Wielkie wytłuszczone litery nie pozostawiały zbyt szerokiego pola do interpretacji.
Gdy patrzyłam, jak Shelton majstruje przy kłódce, wiatr targał moimi włosami
i ubraniem. Zaczęłam żałować, że nie wzięłam kurtki.
W końcu kłódka puściła i mogliśmy wejść do środka.
Parter przypominał dno klatki dla ptaków – takiej, w której od dawna nikt nie sprzątał.
Gałęzie, pióra, galony ptasiego łajna... Ostry, gryzący smród amoniaku prawie uniemożliwiał
oddychanie.
– A to co? – Shelton przyglądał się szarym metalowym skrzynkom zawieszonym
na ścianach. Wystające z nich wiązki kabli rozchodziły się w kierunku pęknięć w kamieniu.
– Tensometry. Służą do pomiaru tych szczelin. Dzięki nim można sprawdzić, czy się nie
powiększają. – Hi wskazał na kolejne dwa urządzenia. – Prawdopodobnie mierzą też
nachylenie latarni. System wczesnego ostrzegania, na wypadek gdyby cała ta rudera pewnego
pięknego dnia postanowiła się gibnąć.
– Pocieszające – podsumował Ben.
Zardzewiałe spiralne schody prowadziły na szczyt latarni. Odchyliwszy się do tyłu,
spojrzałam w górę. Jakieś sto stóp nad nami schody znikały w podłodze wyższego piętra.
– No to co, idziemy? – rzuciłam.
– Ale czy to na pewno jest bezpieczne? – Shelton obiema rękami naparł na ścianę. –
Wygląda, jakby miał ją przewrócić silniejszy podmuch wiatru.
– Ta latarnia stoi tu od jakichś stu lat – odparł Hi. – Myślę, że wytrzyma ciężar kilkorga
nastolatków. Nawet tak dobrze zbudowanych jak ja.
– Dobra, ludzie, nie mamy całego dnia – ponaglił nas Ben.
Ruszył jako pierwszy. Jego buty zatrzeszczały cicho na stopniach, z których posypała
się chmura rdzy.
Utworzyliśmy za nim zwarty kordon: ja, Shelton i na końcu Hi.
Wspinając się, mijaliśmy wąskie, lecz wysokie otwory okienne bez szyb czy
okratowania.
Ze zniszczonych parapetów uciekały ptaki, zdumione naszą inwazją.
Zanim dotarliśmy na szczyt, sapałam jak lokomotywa parowa.
Zapamiętać: czas wyciągnąć z szafy buty do biegania.
Schody prowadziły do ciasnego okrągłego pomieszczenia, zagraconego fragmentami
starych gniazd, skorupami jaj i nawianym gruzem. Kilku lokatorów powitało nas strwożonym
piszczeniem i wyleciało przez okna.
– Śmierdzi jak w kurniku – burknął niezadowolony Ben.
– Tu kiedyś była maszynownia. – Shelton zakrył ręką nos. – Maszyny sterowały stąd
światłem na górze.
– A co jest tam? – Hi podszedł do schodów po przeciwnej stronie pomieszczenia.
– Nad nami powinna być laterna, czyli miejsce, gdzie znajdowała się cała aparatura
optyczna. – Shelton wskazał na wyjście mniej więcej w połowie klatki schodowej. – A
tamtędy dostaniecie się na główną galerię. Ale na mnie nie liczcie.
Wymieniliśmy puste spojrzenia.
– Galeria to stalowy balkon, który biegnie wokół latarni – wyjaśnił Shelton.
– Ekstra. – Wspięłam się do wyjścia i wyszłam na zewnątrz.
Oddech uwiązł mi w gardle.
Słońce stało nisko, oblewając seledynowy bezmiar oceanu różowożółtym blaskiem.
Daleko w dole linia brzegu stykała się z wodą niczym wymięty lniany obrus. Widziałam stąd
zabudowania na Morris, a jeszcze dalej Fort Sumter i Sullivan’s Island.
Po lewej miasteczko Folly Beach wyglądało jak przycupnięty na plaży rząd domków
z Monopoly. W półmroku czerwonego zmierzchu tu i ówdzie jakieś okno albo ganek
roztaczał ciepłe żółte światło.
Odwróciłam się i spojrzałam w górę. Latarnię wieńczyła olbrzymia klatka dla ptaków,
u góry przykryta stalową kopułą. Przestrzeń w środku była pusta, ale spomiędzy prętów
czujnie obserwowały mnie mewy, jakby chciały mi dać do zrozumienia, że nie jestem mile
widzianym gościem.
Spróbowałam wyobrazić sobie potężny snop światła, który niegdyś jak nóż rozcinał
ciemność, prowadząc żeglarzy bezpiecznie do przystani w Charlestonie. To musiał być
naprawdę wyjątkowy widok.
Na platformie pojawili się Hi i Ben.
– O w mordę. – Ben spojrzał w dół na motorówkę kołyszącą się na wodzie. Krew
odpłynęła mu z twarzy.
– Shelton, chodź zobaczyć! – zawołał Hi.
– Dzięki, ale łamanie karku zaplanowałem na inną godzinę.
– Twoja strata.
Obeszłam dookoła latarnię, podziwiając widoki. Legalnie czy nie, mogłabym tu zostać
na zawsze.
– Powinniśmy wracać. – Na czole Bena perliły się kropelki potu. Bardzo uważał,
by przypadkiem nie spojrzeć w dół. – Nic tu nie ma, a w pobliżu w każdej chwili może się
pojawić jakaś łódź.
– Jeszcze tylko jedno miejsce – powiedziałam.
Pochyliwszy się przed niskim nadprożem, weszłam do środka i wbiegłam po schodkach
do laterny. Była mniejsza od pomieszczenia znajdującego się piętro niżej, ledwie starczyło mi
miejsca, żeby się obrócić. Nad moją głową wznosił się ku niebu nieosłonięty stalowy kosz.
Żadnych mebli ani wyposażenia – tylko kilkanaście wściekłych mew. Nie miałam tu
czego szukać.
– Poddajemy się? – zapytał Hi.
Przytaknęłam. Sprawdziliśmy wszystkie zakamarki – latarnia była pusta, a nasza
wyprawa okazała się totalną klapą.
Stękając przesadnie głośno, chłopcy ruszyli w dół.
Co za strata czasu, pomyślałam. Nie zbliżyliśmy się do rozwiązania zagadki śmierci
Katherine ani o krok. Morderca wciąż mógł się czuć bezpieczny.
Przystanęłam, patrząc, jak głowy chłopaków oddalają się spiralnym ruchem.
Byliśmy naiwni, sądząc, że cokolwiek wskóramy. Że banda nastoletnich kujonów może
przechytrzyć przestępcę, który pewnie od samego początku śmiał się nam w twarz.
Kolejny punkt dla drużyny złych.
Sfrustrowana, zacisnęłam pięści, czując, jak się we mnie gotuje. Byłam tak wściekła,
że rozerwałabym ich wszystkich na strzępy.
TRACH.
Smród ptasich odchodów prawie zwalił mnie z nóg. Nie potrafiłam myśleć, nie potrafiłam
oddychać. Zawartość żołądka podeszła mi do gardła. Wstrzymałam oddech, desperacko
pragnąc świeżego powietrza.
Bez zastanowienia pognałam z powrotem na zewnętrzną galerię, jak najdalej
od toksycznych oparów.
Wciągnęłam w płuca haust czystego powietrza, oddychając łapczywie. Zbyt szybko.
Przed oczami zatańczyły mi białe plamki. Mój wzrok na chwilę się wyostrzył, lecz zaraz
potem wpadłam prosto w paszczę długiego ciemnego tunelu.
Obawiając się, że mogę spaść, usiadłam ostrożnie na metalowej platformie, ściskając
kurczowo słupek balustrady.
Głęboki oddech. Drugi. Trzeci. Czwarty.
Powoli dochodziłam do siebie. Umysł się oczyścił, a ciemność wycofała. Spojrzałam
w dół, na wodę.
– O rany...
Świat rysował się przede mną z niesamowitą szczegółowością. Najdrobniejsze
przedmioty widziałam z laserową wprost precyzją – kropelki wody wzlatujące nad spienione
fale, dżdżownicę wijącą się w dziobie wróbla, okna mojej sypialni.
Przemknęłam wzrokiem od przystani aż do serca Charlestonu. Wszędzie migotały teraz
światła – pastelowe, żółte prostokąty w domach położonych wzdłuż Baterii,
pomarańczowo-niebieskie neony przy starym rynku i sygnalizacja świetlna na skrzyżowaniu,
zmieniająca się z żółtej na czerwoną.
Przez gryzący smród amoniaku wyczuwałam setki innych zapachów. Soli, alg, gnijącej
roślinności, oleju napędowego...
I czegoś jeszcze. Czegoś nowego, a jednak znajomego.
Uniosłam głowę i pociągnęłam nosem.
Tak, to na pewno tam. Gdzieś w starej maszynowni.
Podczołgałam się do wejścia, wetknęłam głowę do środka i powąchałam. Dziwna woń
pojawiała się i znikała, prawie niewyczuwalna w smrodzie guana.
Nagły przebłysk zrozumienia wstrząsnął moim ciałem. To było coś, co już wąchałam,
choć tylko raz.
Podekscytowana wciągnęłam powietrze w nozdrza. Odrażający fetor wycisnął mi łzy
z oczu. Wytarłam je, szukając, tropiąc, próbując ustalić położenie.
Zapach sączył się z dołu, jego źródło musiało się znajdować obok schodów
prowadzących na galerię. Gdybym nie siedziała tak blisko, pewnie nigdy bym go nie
wyczuła.
Weszłam do środka i zaczęłam odgarniać gnijące liście. Ptasie kupy obklejały mi palce
i wciskały się pod paznokcie. Zwalczyłam odruch wymiotny.
Sześć cali niżej dokopałam się wreszcie do stalowej kratki zatkanej wieloletnimi
odpadami, piachem i kamieniami.
Wystraszył mnie jakiś hałas. Odwróciłam się.
– Tory, co ty tu robisz? – Ben dyszał, czerwony na twarzy. – Musiałem się wspinać
z samego dołu.
PACH.
Zamrugałam, potrząsając głową.
– Szlag. Straciłam flesz.
– Fleszowałaś? Tutaj? Ale dlaczego...
– Po prostu. Lepiej pomóż mi to podnieść. Wyczułam coś pod spodem.
Ben nie dyskutował. Wspólnie podważyliśmy kratkę, odsłaniając jeszcze więcej śmieci.
Wolałam nie wiedzieć, w co wkładam ręce. Po chwili namacałam jednak coś twardego. Serce
waliło mi jak oszalałe, gdy wyciągałam tajemniczy przedmiot do światła.
Pozostałości wyblakłego zielonego plecaka pokrytego skorupą soli morskiej
i wyschniętego błota. Był w połowie przegniły, ale mimo to zdołałam odczytać inicjały
wyhaftowane na klapie: K.A.H.
– No i co pan na to, panie Blue? – Oparłam się o ścianę.
– Niech mnie diabli. – Ben pokręcił głową, wciąż nie mogąc uwierzyć. – Udało ci się,
Tory. Znalazłaś plecak Katherine.
ROZDZIAŁ 59
W drodze powrotnej nie mogłam spokojnie usiedzieć w miejscu.
Naprawdę mi się udało! Wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu odnalazłam plecak
Katherine Heaton.
A wszystko, czego potrzebowałam, to mały flesz.
Śmiałam się sama do siebie, dumna z własnej przebiegłości.
Odnalezienie czegoś, co należało do Katherine, podniosło mnie na duchu, choć wydawało
się praktycznie niemożliwe – jakbym sięgnęła ręką w przeszłość. Zresztą, gdyby dobrze się
nad tym zastanowić, tak właśnie było.
Słońce zanurkowało pod wodę, gdy przecinaliśmy fale, a niebo przybrało barwę indygo
i okryło się płaszczem gwiazd. Nad naszymi głowami przeleciał samotny pelikan,
przygotowując się do snu albo wyruszając nad morze na ostatnią wieczorną przekąskę. W
takie wieczory Karolina jest miejscem, którego nie da się nie pokochać.
Chłonęłam atmosferę otoczenia, upojona wiarą w swoje siły. Damy radę, myślałam.
Możemy rozwiązać tę zagadkę.
Pomimo tej euforii potrafiłam jednak zapanować nad emocjami. Nawet nie zajrzałam
do plecaka. Musieliśmy być ostrożni – od ponad czterdziestu lat nikt go nie otwierał. Któż
mógł wiedzieć, w jakim stanie znajdował się notatnik?
Albo czy w ogóle tam był.
Ależ oczywiście, że był. Nie wspinałam się po najdłuższych schodach świata, by zejść
z latarni z pustymi rękami. Nie wspomnę już o tym, że prawie puściłam pawia i grzebałam
w ptasich odchodach, szukając czegoś, co zaginęło w czasach pierwszego lądowania
człowieka na Księżycu. Co to, to nie!
Dotarliśmy do przystani na Morris Island, gdy wieczór rozpanoszył się już na dobre.
Tuliłam do piersi śmierdzący plecak Katherine, podczas gdy chłopcy cumowali motorówkę.
Coraz bardziej niecierpliwa. Czas rozpakować to maleństwo.
– Gdzie teraz? – zapytałam.
– Do mnie – odparł Shelton. – Staruszkowie przerobili garaż na warsztat. Tato rozbiera
tam komputery na części, więc ma pęsety, rękawiczki i inne drobiazgi. A poza tym pojechali
do miasta na Cyganerię, więc wrócą dopiero za parę godzin.
Ben spojrzał na moje ręce, pokryte brudem od rękawów aż po koniuszki palców.
– A masz tam też zlew? I może jakiś szlauch?
Bardzo zabawne.
– Świetnie – powiedziałam. – W takim razie prowadź.
– Nie ma szans – mruknął Shelton.
– No. Najpierw się umyj – zawtórował mu natychmiast Hi.
– Leć. Poczekamy – zapewnił mnie Ben.
Pokazałam im język, ale pognałam w pośpiechu do domu, żeby się wyszorować.
Każdy dom na Morris Island jest wyposażony w garaż na jeden samochód, ale ten, który
należy do rodziny Deversów, i tak nie służy do parkowania. Wszystkie ściany są tam
zastawione metalowymi regałami, które uginają się od plastikowych, skrupulatnie opisanych
pojemniczków.
A czego tam nie ma – śruby, kable, wtyczki, druty, przetworniki, rozgałęziacze, płytki
montażowe... Warsztat Nelsona przypomina sklep elektroniczny sieci RadioShack upchnięty
do pomieszczenia o rozmiarach budki telefonicznej.
Dziesięć minut później, świeżo po kąpieli i w czystym ubraniu, dołączyłam
do chłopaków. Gotowa do działania. Siedzieli przy stole kreślarskim, a przed nimi leżał –
zgodnie z obietnicą, którą mi złożyli – nienaruszony plecak.
Mój czysty, pachnący strój wywołał gromki aplauz. Ben zagwizdał.
– Dużo, dużo lepiej – stwierdził Shelton.
– Sam nie wiem. – Hi przytknął palec do ust. – Te ptasie produkty przemiany materii
dodawały jej swoistego... je ne sais quoi.
– Bardzo zabawne – mruknęłam.
– Sir. – Shelton zrobił krok do tyłu, kłaniając się do samej podłogi. – Ustępuję przed
pańską wyższością w kwestii znajomości procedur naukowych.
– Och, zbytek łaski – odparł Hi. – A teraz otwórzmy to cholerstwo.
Ustawił nad plecakiem szkło powiększające. Światło jarzeniówki oblało blat stołu.
– Naprawdę wyczułaś ten plecak? – Wciąż nie mógł uwierzyć Shelton. – Pod kratką
podłogową? Przez warstwę łajna grubą na pół stopy?
– Co mam ci powiedzieć? – Wzruszyłam ramionami. – Powąchałam sweter Katherine
w mieszkaniu Sylvii, a potem wyczułam ten sam zapach w latarni. W obydwu sytuacjach
fleszowałam.
– Niesamowite... Też muszę kiedyś spróbować. Brzmi super.
– Może i brzmi, ale, zaufaj mi, na pewno nie pachniało super. Ten ptasi odór prawie mnie
zabił. – Mimo to musiałam przyznać, że mnie także podekscytował ten tropicielski wyczyn.
Flesze mogły jednak okazać się przydatne. A nawet bardzo przydatne. – No to co, gotowi? –
zapytałam.
– Gotowi.
Włożywszy parę lateksowych rękawiczek, Hi wsunął rękę do zaskorupiałego plecaka.
Jego twarz pojaśniała. Ostrożnie wyciągnął ze środka rozsypujący się notatnik.
Serce zabiło mi mocniej. Sukces! Odnaleźliśmy trop, który przeoczyła policja.
Ja odnalazłam, dziękuję za uwagę.
Okładka była cała popękana, a kartki pomarszczone i „napuchnięte” od wilgoci. Kiedy
Hi uniósł jeden róg, z grzbietu posypał się pył.
– Uważaj – ofuknęłam go. – Papier się kruszy.
– Myślisz, że nie wiem? – Hi odłożył notatnik na bok, po czym delikatnie przechylił
plecak. Ze środka wypadł ołówek i klamerka do włosów. To wszystko.
– Potrafisz coś odczytać? – Pochyliłam się. Koniecznie chciałam zobaczyć, czy pismo
jest czytelne, a kartki – nienaruszone.
– Do tyłu! – Hi odgonił mnie ręką. – Jak ja mam pracować w takich warunkach?
Cofnęłam się niechętnie. I zaraz potem znów bezwiednie nachyliłam.
Używając pęsety, Hi bardzo ostrożnie uniósł okładkę.
Przyroda wyraźnie odcisnęła na papierze swoje piętno. Woda deszczowa, sól morska,
odchody ptaków... Nadmiar wszystkich tych czynników spowodował, że treść notatnika była
zupełnie nieczytelna.
Hi przewracał kolejne strony. Nic.
Miałam wrażenie, że w garażu zaczyna brakować powietrza. Cóż za okrutne zrządzenie
losu – po czterdziestu latach udało nam się odnaleźć notatnik Katherine tylko po to,
by stwierdzić, że nie odczytamy ani słowa.
– Tu coś jest – rzucił nagle podekscytowanym głosem Hi. – Spójrz!
Dotarł już prawie do samego końca, ale ostatnie dwie strony wydawały się zachowane
lepiej niż cała reszta.
Wskazywał palcem na coś, co wyglądało jak szkic ptaka. Opis pod spodem był zbyt
rozmazany, żeby dało się go odczytać.
– Co to za ptak? – Shelton zaglądał mi na zmianę przez lewe i prawe ramię. – Drozd?
A może dzięcioł?
– Bielik – oznajmił z przekonaniem Ben.
– Jesteś pewien? – Zmrużyłam oczy, przyglądając się falistym kształtom, ledwie
widocznym na poplamionej kartce. Dla mnie to mógł być każdy ptak.
– Ciało ma bardzo niejednoznaczny kształt, ale głowa i ogon są białe – wyjaśnił Ben. –
No i popatrz na dziób. Albo na pazury. To na pewno jest bielik amerykański.
– Dlaczego Heaton rysowała bieliki? – zapytał Shelton.
– Kto wie? – Ben wzruszył ramionami. – Może była patriotką.
– Z drugiej strony coś widać – odezwał się Hi. – I to nawet całkiem wyraźnie.
Pomagając sobie szkłem powiększającym, zaczął czytać:
Znalazłam je! Cała kolonia bielików amerykańskich! Trzy ogromne gniazda, wysoko
w drzewostanie sosny długoigielnej, tuż przy rzece Stono. Kto by pomyślał, że bieliki
osiedliły się na Cole Island? Zagrożony gatunek na wyciągnięcie ręki! Abby umrze
z zachwytu! Nasz projekt będzie bezkonkurencyjny. Uniwersytet na pewno wyśle...
Pozostała część wpisu była rozmazana.
– Bielik amerykański. – Ben zacisnął pięść w geście triumfu. – A nie mówiłem?
– Cole Island? – Na twarzy Sheltona malował się wyraz zamyślenia. – Przecież tam nie
ma żadnych bielików. Do diabła, tam nie ma żadnych drzew, a co dopiero ptaków. Jeśli sobie
dobrze przypominam, stoi tam tylko fabryka.
– Katherine napisała to w sześćdziesiątym dziewiątym – przypomniał mu Hi. – Od tego
czasu wiele mogło się zmienić. Pewnie jakiś półgłówek wyciął drzewa.
Kropki połączyły się w moim mózgu.
– O nie... – Zasłoniłam ręką usta. – O cholera!
– Co się stało? – zapytał Hi.
Ben i Shelton gapili się na mnie, marszcząc brwi.
– Chłopaki, nie rozumiecie? – Nagle wszystko miało sens. Brutalny, tragiczny sens.
– Ale czego? – Ben podrapał się po głowie.
– Już wiem, dlaczego Katherine Heaton została zamordowana.
W garażu można by usłyszeć bzyczenie muchy.
Jednak potworna prawda spadła na mnie tak gwałtownie, że przez chwilę nie potrafiłam
wydobyć z siebie słowa.
– No i? – Hi skrzyżował ręce na piersi. – Oświeć nas wreszcie, agentko Scully.
– Katherine znalazła na Cole Island zagrożony gatunek – zaczęłam, gdy wreszcie
odzyskałam głos. – I to nie byle jaki. Znalazła bielika amerykańskiego, cholerny symbol
Ameryki!
– No i? – powtórzyli chłopcy, tym razem chórem.
– Takie odkrycie to nie w kij dmuchał – wyjaśniłam. – A szczególnie w latach
sześćdziesiątych – w czasach hipisów, gdy wszyscy dołączali do krucjaty ratowania Ziemi.
Ochrona środowiska była gorącym tematem.
– Ale to chyba dobrze. – Shelton wyglądał na zupełnie zdezorientowanego. – W ogóle
za tobą nie nadążam...
Chodziłam tam i z powrotem po garażu, myśląc na głos.
– Może komuś bardzo przeszkadzał fakt, że na Cole Island zagnieździli się
przedstawiciele zagrożonego gatunku.
– Kolonia bielików byłaby bardzo kłopotliwa dla kogoś, kto chciał zagospodarować
teren – podjął mój tok myślenia Ben. – Próba przeniesienia albo zabicia ptaków oznaczałaby
ogromny szum w mediach.
– A może ptaki były tam hodowane nielegalnie – zasugerował Shelton. – Posiadanie
i sprzedaż bielików bez zezwolenia są niezgodne z prawem.
– Poza tym zabijanie bielików to przestępstwo – powiedziałam. – Prawo chroni nawet
ich gniazda.
– Hej, ludziska – przerwał nam Hi. – Znalazłem coś jeszcze, na ostatniej stronie. U góry
jest wyraźniejszy wpis, a na dole jakieś bazgroły.
Poklepałam go znacząco po ramieniu. Skrzywił się, ale ustąpił mi miejsca. Zaczęłam
czytać na głos:
Muszę sprawdzić jeszcze dwa miejsca. Kto wie, może znajdę więcej bielików? Byłoby
klawo! Ale potem wracam prosto do domu. Gdziekolwiek się ruszę, łazi za mną jakiś facet.
Nie znam go, ale dostaję na jego widok dreszczy. Może spędziłam zbyt wiele czasu
na samotnych plażach? Kiawah Island, następnie latarnia na Morris... A później –
sayonara!
– O Boże. – Hi zrobił się blady jak ściana. – O Boże, to okropne.
– Ktoś ją śledził – wyszeptałam, zdjęta smutkiem. – Dlaczego od razu nie wróciła
do domu, skoro o tym wiedziała?
– No dobra, a co z tym drugim fragmentem? – zapytał Ben. – Na samym dole?
– Trudniej go odczytać. – Przesunęłam odrobinę lampę. – Wygląda na pismo tej samej
ręki, tylko jakby drżącej.
Przeczytałam ostatni fragment w myślach. I jeszcze raz.
Tym razem nie mogłam powstrzymać łez – przelały się przez moje powieki i spłynęły
ciurkiem po policzkach.
– Czytasz? – zapytał Hi.
Nie odpowiedziałam.
– Tory? – Shelton położył mi dłoń na ramieniu. – Co tam jest napisane?
Usunęłam się na bok. Chłopcy spojrzeli na mnie, zdezorientowani, po czym Shelton
podszedł do stolika i przeczytał:
Chyba ktoś jest na dole. Nie wiem kto, ale się boję. Poza mną nikogo nie powinno tu
być. Może na wszelki wypadek schowam dziennik. I sama gdzieś się ukryję.
Żal sparaliżował mój umysł. Zamknęłam oczy, nic to jednak nie dało. Wciąż widziałam
te ostatnie słowa, napisane drżącą ze strachu ręką.
Usłyszałam, jak Ben uderzył pięścią w ścianę. Hi przestępował z nogi na nogę, a
Shelton skubał ucho. Wszystkie te fakty docierały do mojego mózgu, ale jakby z daleka.
Jakby wcale mnie tu nie było.
Wyobraziłam sobie Katherine w chwili, gdy gryzmoliła swój ostatni wpis. Widziałam
pośpiech, gdy próbowała ukryć dziennik, a potem odwróciła się i stanęła twarzą w twarz
z napastnikiem. Czułam jej rozpacz, gdy nagle zrozumiała, że jest uwięziona na szczycie
opuszczonej latarni. Zupełnie sama. Bez jakiejkolwiek drogi ucieczki.
Katherine Heaton została zamordowana w najbardziej samotnym miejscu na ziemi.
Otarłam łzy, zdruzgotana, ale i zdeterminowana. Scena rozgrywająca się w moim
umyśle była tak prawdziwa, jakbym sama brała w niej udział.
Nie chciałam płakać. A może jednak chciałam. Chciałam płakać bez końca.
Ale po chwili przyszedł gniew. Niepohamowana, rozpalona do białości furia.
W porządku. Nie walcz z tym. Gniew jest lepszy od żalu.
Gardziłam człowiekiem, który to zrobił. Bezduszny potwór chodził wolno po ulicach,
przekonany, że ta ohydna zbrodnia uszła mu na sucho. Dumny, zadowolony z siebie. Nie
nękało go poczucie winy.
Odnowiłam przysięgę, którą złożyłam Katherine. Katherine i sobie. Złapię tego
mordercę. Ujawnię go i każę mu odpowiedzieć przed prawem.
Każę mu zapłacić.
ROZDZIAŁ 60
Następnego dnia wstałam wcześnie rano, paląc się do działania.
Ale po kolei.
Najpierw Cooper.
Po dziesięciominutowym spacerze dotarłam na zachodni brzeg Morris Island.
Rozejrzałam się po otoczeniu, zlokalizowałam drabinkę prowadzącą do bunkra i ostrożnie
wspięłam się do środka.
Coop zapiszczał na mój widok, nie panując nad ogonem. Stanął na tylnych łapach, żeby
polizać mnie po twarzy.
Wtuliłam twarz w jego sierść, wciągając w nozdrza ciepły zapach szczeniaka. A potem
złapałam za smycz, chcąc mu pokazać, kto tu jest mistrzem przeciągania liny. Z ogromnym
zapałem próbował mi udowodnić, że jednak on.
Na kilka minut wszystkie problemy odpłynęły w niebyt. Coop był teraz większy
i wystarczająco silny, by samotnie biegać po wydmach. Na szczęście ograniczał swoje
wycieczki do niezamieszkanej, zachodniej części wyspy. Nikt z naszego sąsiedztwa nie
skarżył się, że w okolicy grasuje zbłąkany wilk. Jeszcze nie. Musieliśmy znaleźć mu dom.
– Już niedługo – powiedziałam. – Obiecuję, że cię stąd zabierzemy.
Chciałam zostać dłużej, ale czas mnie gonił. Wymknęłam się z bunkra, gdy szczeniak
z wilczym apetytem pożerał śniadanie.
Zapowiadał się kolejny upalny dzień. W połowie drogi do zabudowań byłam mokra jak
po kąpieli.
Zadzwoniłam do pozostałych Nosicieli, gdy tylko mój telefon złapał zasięg. Umówiliśmy
się na spotkanie na trawniku w naszym sąsiedztwie.
– Czyich rodziców nie ma w domu? – zapytałam, gdy wszyscy dotarli na miejsce.
Hi podniósł rękę.
– Moi pojechali do synagogi. Wrócą najwcześniej w południe.
– W takim razie skorzystamy z twojego komputera.
– Co musimy sprawdzić? – zainteresował się Shelton.
– Kto w sześćdziesiątym dziewiątym miał prawo własności do Cole Island. Może
właściciel wiedział o bielikach albo przynajmniej powie nam, kto miał dostęp do wyspy.
Zawsze to jakiś początek.
– Dobry pomysł – poparł mnie Shelton. – Możemy zajrzeć do BIN-u.
– Do BIN-u? – zdziwił się Hi. – A co to takiego? Biuro matrymonialne dla kujonów?
– Bardzo zabawne. Chodzi mi o Biuro Informacji o Nieruchomościach naszego hrabstwa.
Można tam uzyskać dostęp do informacji o własnościach ziemskich. O aktach notarialnych,
granicach nieruchomości i tak dalej. Powinniśmy tam znaleźć właścicieli Cole Island.
– W takim razie oddaję panu głos, panie Devers – powiedziałam.
Popędziliśmy do pokoju Hi.
– Czekajcie chwilę. – Hi odsunął na bok książki, naczynia i stos brudnych ubrań, żeby
zrobić dla nas miejsce. – No. Czujcie się jak u siebie w domu.
– Nie wiedziałem, że mieszkasz w chlewie. – Ben podniósł tłusty talerz, krzywiąc się
z obrzydzeniem. – Ta pizza ma chyba z dziewięć tygodni.
– Właśnie jej szukałem! – Hi wrzucił zaschnięty kawałek pizzy do kosza na śmieci. –
Pewnie jest jeszcze całkiem dobra, ale po co ryzykować.
– Ohyda. – Ben odsunął się na drugą stronę pokoju.
– Cóż, bardzo państwa przepraszam. Nie spodziewałem się tego ranka gości. Zawsze
mogą państwo poszukać sobie innego zakwaterowania.
– Dobra, wyluzujcie – rzuciłam. – Nie mamy całego dnia.
– Tak jest, psze pani! – Hi zasalutował. – Już się robi, psze pani.
Włączył komputer i zrobił miejsce Sheltonowi.
Shelton wszedł na stronę hrabstwa Charleston, po czym kliknął przycisk „Pokaż
nieruchomość”. Pojawiła się przed nim czarno-biała mapa.
– Tutaj mamy plan całego obszaru Charlestonu. Widać granice wszystkich gruntów.
– Cole Island leży na południowy zachód od Folly – powiedziałam. – Przy zatoce rzeki
Stono.
– Zrobię zbliżenie tego obszaru. – Shelton powiększał mapę, dopóki nie zobaczyliśmy
granic pojedynczych parceli.
Cole Island nie była podzielona na części.
– Cała wyspa to pojedyncza działka. Teraz wejdę w dane własności... – Kliknął wyspę
i po prawej stronie wyskoczyło okienko z informacjami. – Bingo! – gwizdnął. – To ci się
chyba nie spodoba, Tory.
– To znaczy co?
– Cole Island należy do Candela Pharmaceuticals. – Nasze spojrzenia się spotkały. –
Dzwoni w którymś kościele?
– To ta sama firma, która opłacała eksperymenty Karstena – stwierdziłam. – Ktoś
z Candeli wypisywał mu czeki.
– Tylko co tajne badania nad lekarstwem na parwowirozę miały wspólnego z bielikami
amerykańskimi? – zapytał Hi.
– Albo z Katherine Heaton – dodał Ben.
– Candela musi być właścicielem fabryki na Cole Island – oświadczył Shelton.
– No dobrze, ale dlaczego miałoby mi się to nie podobać?
– Jeszcze nie powiedziałem wszystkiego – odparł Shelton. – Próbuję stopniować napięcie.
– Gadaj – ponaglił go Ben.
– Zgadnij, kto sprzedał Cole Island właścicielom Candeli Pharmaceuticals.
– Przecież wiesz, że nie zgadnę.
– Hollis Claybourne. – Shelton postukał palcem w ekran. – I wygląda na to, że skasował
całkiem przyzwoitą sumkę.
– Claybourne? – Ben zmarszczył brwi. – Chodzi ci o ojca Chance’a?
– Nie inaczej – odpowiedział Shelton. – O senatora stanowego H.P. Claybourne’a, ojca
złotego chłopca Bolton Prep, Chance’a Claybourne’a. A to jeszcze nie wszystko. Zgadnijcie,
kiedy Hollis sprzedał wyspę.
– Kiedy? – Miałam złe przeczucia.
– Czwartego stycznia 1970. Czyli zaledwie kilka miesięcy po zniknięciu Katherine.
– Podejrzane – przyznał Hi. – Heaton znika ze sceny, a Hollis sprzedaje wyspę.
– To jeszcze o niczym nie świadczy – zaprotestowałam. – Może to tylko zbieg
okoliczności.
Szlag. Znów te słowa.
– Mnie się to wydaje podejrzane – obstawał przy swoim Shelton. – Wczoraj wieczorem
siedziałem trochę w sieci i nie znalazłem absolutnie żadnej wzmianki na temat bielików na
Cole Island. Czyli nikt ich nie zgłosił.
Rozpaczliwie próbowałam połączyć te wszystkie informacje w sensowną całość.
Ojciec Chance’a Claybourne’a, Hollis, był właścicielem Cole Island w czasie, gdy
Katherine Heaton gromadziła informacje do projektu naukowego. Katherine znalazła na
wyspie kolonię bielików amerykańskich i niedługo później zniknęła bez śladu. Kilka miesięcy
później Hollis sprzedał wyspę firmie Candela Pharmaceuticals. Za grubą forsę.
Co to wszystko oznaczało?
– Możemy dowiedzieć się czegoś więcej na temat Candeli? – zapytałam.
– Sprawdzę w bazie firm... – Palce Sheltona zatańczyły na klawiaturze. – Trafiony,
zatopiony! Candela jest zarejestrowana w Karolinie Południowej. Mogę ściągnąć jakieś
archiwalne dokumenty.
– Może ten. – Wskazałam plik w formacie PDF. – Aneks do statutu z piątego stycznia
1970. Dzień po tym, jak Hollis sprzedał Cole Island.
Hi kliknął plik.
– O rany. Zgodnie z tym dokumentem Hollis został członkiem zarządu – zrobili z niego
wicedyrektora. Wychodzi na to, że dzień po sprzedaniu Cole Island dali mu stanowisko
dyrektorskie – podsumował. – Niezły interes.
– I nikt nie zgłosił, że na wyspie znajduje się kolonia bielików – powiedział Ben.
– Bielików, których już tam nie ma – dodałam.
– Za to jest głupia fabryka. – Shelton skrzywił się z niesmakiem. – Co za banda dupków.
Ben skrzyżował ręce na piersi.
– Claybourne’owie muszą być jakoś zamieszani w morderstwo Katherine.
– Chance’a nie było wtedy jeszcze na świecie. – Z jakiegoś powodu czułam się
zobowiązana, by go bronić. – A poza tym jeszcze nie udowodniliśmy, że sprzedaż miała
jakikolwiek związek ze śmiercią Katherine.
– Mam szczerą nadzieję, że Chance nic nie wie – odezwał się Hi. – Bo to on sprawdzał
dla nas odcisk palca. Mógł nas oszukać.
Niech to szlag. Słuszna uwaga.
Przytknęłam nadgarstki do skroni.
– Dajcie mi pomyśleć.
Chłopcy przewrócili oczami, ale się uciszyli. Znali moją sztuczkę z koncentracją.
Zaciskałam powieki, zamykając się na wszystkie bodźce zewnętrzne, i skupiałam się
wyłącznie na zmiennych. Analizowałam dane.
Mój mózg z ociąganiem dostarczył mi wynik.
Nie podobał mi się, ale jego logika była niepodważalna.
– Ben może mieć rację.
Ben zaczął skakać po pokoju. Zignorowałam go.
– A więc Hollis zabił Katherine, żeby powstrzymać ją przed złożeniem sprawozdania
na temat bielików – rozważałam na głos. – Następnie sprzedał Cole Island Candeli za kupę
forsy i wygodną posadkę. Zakopał Heaton w takim miejscu, żeby nikt jej nigdy nie znalazł.
Żeby nikt nie dowiedział się o ptakach.
Obracałam tę teorię w myślach, przyglądając się jej z każdej strony.
Skinęłam głową.
– Brzmi logicznie, ale to wszystko wydarzyło się dawno temu. Skąd Chance miałby
o czymkolwiek wiedzieć?
– Nie zapominaj o czekach dla Karstena – powiedział Hi. – Hollis to w Candeli gruba
ryba. Mógł wiedzieć o tajnych eksperymentach z parwowirusem.
– Więc myślicie, że to Hollis Claybourne jest człowiekiem, który chce nas zamordować?
– zapytał Shelton. – Że wtedy w bunkrze to byli jego ludzie?
– Na to wygląda – odparłam. – Przynajmniej na podstawie tego, co wiemy.
– Ale ten facet jest przecież milionerem. I senatorem stanowym. – Shelton zdjął okulary,
żeby wytrzeć szkła o koszulę. – Dlaczego miałby uciekać się do morderstwa? I wtedy, i teraz?
– Nie mam pojęcia – mruknęłam. – Ale to wszystko zaczęło się w dniu, w którym
znaleźliśmy kości Katherine. Tylko jej mordercy może na nas zależeć. A Hollis na pewno
dysponuje wystarczającymi środkami, żeby zatrudnić płatnych zbirów.
Nie chciałam w to wierzyć. Ojciec Chance’a jako główny podejrzany? Wydawało mi się
to szaleństwem, ale poszlaki prowadziły tylko w jego kierunku.
– No dobrze, a dlaczego Hollis zabił doktora Karstena? – zapytał Shelton. – Jeśli to on
sponsorował eksperyment z parwowirusem, wolałby mieć go żywego.
– Żeby zatrzeć ślady? – zasugerował Ben. – Eksperyment Karstena był w końcu
nielegalny. Może Karsten zagroził, że przyzna się do wszystkiego.
– A może po prostu znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie –
zastanawiał się Hi. – I oberwał rykoszetem.
– Dobra, wystarczy. – Miałam już dość marnowania czasu. – Wreszcie znaleźliśmy
podejrzanego. Teraz potrzebujemy dowodów, a nie teorii.
– Wątpię, by Hollis przyznał się do czegokolwiek. Przez cztery dekady udawanie Greka
szło mu całkiem nieźle – przypomniał nam Ben.
– W takim razie sami znajdziemy dowód – oznajmiłam. – Jeszcze dziś.
ROZDZIAŁ 61
Chłopcy zgodzili się zaczekać w okolicy przystani jachtowej w Charlestonie. Nie
podobał im się ten pomysł, ale niestety nie mieliśmy innego wyjścia. Musiałam działać sama,
jeśli chciałam, żeby moja historyjka była wiarygodna.
– Za duże ryzyko – stwierdził Shelton. – A jeśli wpadniesz na Chance’a? Albo, nie daj
Boże, na starego Hollisa?
– Powiem, że byłam akurat w okolicy i chciałam pogawędzić. Chance ubzdurał sobie,
że go lubię, więc niczego się nie domyśli.
Hi uśmiechnął się od ucha do ucha, ale nic nie powiedział.
– Zresztą – dodałam szybko – Chance na pewno jest przez cały weekend w Greenville,
bo rozgrywają tam finały lacrosse. A biorąc pod uwagę, że mamy teraz sesję ustawodawczą,
Hollis powinien być w Columbii. Lepszej szansy nie będziemy mieli.
– Skąd wiesz, że chłopaki z Bolton wygrały wczorajszy mecz? – zapytał Hi. – Bo jeśli
przegrali, Chance mógł już wrócić.
– Nic się nie martw, wciąż tam są. – Włączyłam w telefonie iFollow. – Widzisz? GPS
pokazuje grupę Lacrosse w Greenville. Wszystkich. A to oznacza, że jeszcze nie wypadli
z turnieju.
– Do boju, gryfy! – wrzasnął Hi.
– Tylko że Chance’a nie ma w tej grupie – przypomniał mi Ben. – W związku z czym nie
wiemy, gdzie on jest, i nie możemy go śledzić.
To prawda – zabytkowy telefon Chance’a nie obsłużyłby aplikacji, nawet gdyby bardzo
się starał. A Chance’owi na pewno na tym nie zależało.
– Ale Hannah ciągle jest w Greenville. – Postukałam palcem w wyświetlacz. – Co by
tam robiła bez Chance’a?
Ben nachmurzył się, ale kiwnął głową.
– Tak czy inaczej, ktoś będzie w domu – powiedział Hi. – Posiadłość Claybourne’ów ma
ze czterdzieści pokojów. Na pewno w każdym kącie czają się jacyś cichociemni lokaje.
Też się nad tym zastanawiałam.
– Podobno Hollis to straszna kutwa. Jason kiedyś wspomniał, że w weekendy prawie
cała służba ma wolne. Dom powinien być praktycznie pusty.
– Praktycznie pusty nie znaczy całkiem pusty – zauważył Ben.
– Wiem, ale muszę zaryzykować. Nie mamy innych opcji.
Zarzuciłam na ramię plecak. W środku znajdował się notatnik Katherine i potwierdzenie
bankowe Karstena. Potrzebowałam dowodów, na wypadek gdybym trafiła do aresztu. Nie
miałam żadnych złudzeń, czyje słowa brzmiałyby dla policji bardziej wiarygodnie – moje czy
senatora stanowego Hollisa Claybourne’a.
– Bądź ostrożna – ostrzegł mnie Shelton. – Gdyby ktoś cię złapał, udawaj, że pomyliłaś
tę ruderę z muzeum.
– A jeśli wpadniesz na Chance’a, odgrywaj zakochaną. – Hi puścił do mnie oko. –
Na pewno dasz sobie radę.
– Zakochaną? – Ben spojrzał na mnie spode łba. – O czym on gada?
– Och, znowu się wydurnia. Lepiej życzcie mi szczęścia. – Głupi Hi.
Ruszyłam Broad Street, a później skręciłam w Meeting, zmierzając w stronę Baterii.
Na południe od Broad wzdłuż obu stron drogi ciągnęły się olbrzymie posiadłości, a w
powietrzu czuć było woń starych pieniędzy i błękitnej krwi. Przywilejów. Czułam się tam jak
pospolity włóczęga.
W głowie cały czas analizowałam elementy planu. Wśliznąć się do środka, rozejrzeć
i zwiać. Brzmiało banalnie, co nie? Tym razem jednak zamierzałam iść prosto na policję,
jeżeli znajdę coś obciążającego. Koniec z gierkami. Stawka była zbyt wysoka.
Nie mogłam przestać myśleć o wpisach w notatniku Katherine. Znaleźć kolonię bielików
amerykańskich tak blisko, na wybrzeżu Karoliny Południowej... Niesamowite.
A jednak Katherine nawet nie dostała szansy, by podzielić się swoim odkryciem. Ktoś
postanowił zamknąć jej usta. Na zawsze. Niedługo później wyspa została sprzedana i
zbudowano na niej fabrykę. Pa, pa, ptaszki.
Ktoś przecież musiał wiedzieć o bielikach. Tylko że nie mieliśmy na to żadnych
dowodów – żadnych notatek prasowych, artykułów ani zdjęć. Co doprowadziło nas do
konkluzji, że dziennik Katherine był jedynym świadectwem ich istnienia.
Jeżeli Hollis Claybourne o nich wiedział, zanim sprzedał wyspę, to był głównym
podejrzanym w sprawie śmierci Katherine. Pozostawało mi tylko zdobyć dowód, który
potwierdziłby naszą teorię.
Na samą myśl o tym, co właśnie chciałam zrobić, dostawałam dreszczy. Osoba, która
zamordowała Heaton, prawdopodobnie zabiła też Karstena i polowała na mnie. To mógł być
właśnie Hollis – a ja zamierzałam włamać się do jego domu.
Coś jeszcze mnie dręczyło; pytanie za milion dolarów. Czy Chance wiedział o tym
wszystkim?
Dotarłam do celu mojej podróży.
Przedstawienie czas zacząć.
Posiadłość Claybourne’ów to zarejestrowany zabytek – ma nawet własną stronę
w Internecie. Przed wypłynięciem z Morris przejrzałam wszystkie zdjęcia, żeby mniej więcej
zaznajomić się z rozkładem pomieszczeń.
Piękna rezydencja powstała zaraz po wojnie secesyjnej na wzór dziewiętnastowiecznego
włoskiego majątku ziemskiego. Każdy detal jest wykonany ręcznie – kryształowe żyrandole,
drewniane obudowy kominków, kunsztowne gzymsy... Krótko mówiąc, był to dom dla
królów. A Claybourne’owie od wieków zasiadali na tronie.
Sprawdziłam statystyki podane w Internecie: trzy kondygnacje, czterdzieści pokojów,
dwadzieścia cztery kominki, sześćdziesiąt łazienek i hall wejściowy długi na pięćdziesiąt
stóp.
A ja zamierzałam wpaść na chwilę do środka i wszystko przeszukać. Rewelacja.
Dom był otoczony dziesięciostopowym murem zakończonym ostrymi kolcami. Podjazd
chroniła ozdobna kuta brama.
Przyglądałam się jej uważnie, przechodząc obok. Jak zaciekawiona turystka.
Pośrodku powyginanego wymyślnie żelaza znajdował się herb rodu Claybourne’ów –
szara tarcza z trzema czarnymi lisami, opasana czarnymi i czerwonymi winoroślami. U góry
widniało rodzinne motto: Virtus vincit invidiam. Cnota zwycięży zazdrość.
Litości.
Zajrzałam na teren posesji.
Strażnik siedział w ciasnej budce, skupiony na niewielkim czarno-białym telewizorze.
Nie zwalniając, kontynuowałam spacer.
Dwadzieścia jardów dalej mur skręcał i ciągnął się przez całą długość parceli. Sąsiedzi
z domu obok posadzili długi szpaler sumaków, aby odgrodzić się od widoku cegieł. Pomiędzy
krzewami a murem biegła wąska ścieżka.
Wzięłam głęboki oddech, rozejrzałam się w obie strony i ruszyłam biegiem. Piętnaście
jardów od chodnika dotarłam do niewielkiej furtki dla pracowników.
Dokładnie tam, gdzie miała być.
Padłam na kolana i zaczęłam poruszać cegłami u podstawy bramki. Jedna wydawała się
luźna – wystarczyło mocniej szarpnąć i wyskoczyła. W ziemi leżał klucz.
Uśmiechnęłam się szeroko. W stylu Kota z Cheshire.
Oto, czego człowiek może dowiedzieć się w klasie, jeśli uważnie słucha. Dzięki, Jason.
Najciszej, jak potrafiłam, otworzyłam furtkę. Za nią znajdowały się rozległe ogrody
posiadłości Claybourne’ów. Odłożywszy klucz na miejsce, weszłam do środka.
Już nie było odwrotu. Wtargnęłam na teren prywatny. Po raz kolejny.
Wzdłuż wybrukowanej ścieżki w dwóch schludnych rzędach rosły derenie, a za
drzewami rozciągały się wypielęgnowane trawniki. Tu i tam stały posągi – milczący
świadkowie wielopokoleniowych pikników, przyjęć ogrodowych i meczów krokieta.
Nie mając lepszego planu, ruszyłam boczną odnogą ścieżki w stronę nagiego cherubina,
który wyrastał z ogromnej kamiennej fontanny. Ze zbyt dużego rogu skośnym strumieniem
płynęła woda. Listek zakrywał genitalia aniołka. Klasyka.
Fontanna stała pośrodku niedużego dziedzińca, z którego cztery ścieżki rozchodziły się
we wszystkie strony świata. Ja przyszłam ze wschodu; ścieżka po lewej biegła na południe,
aż do głównego wejścia. Ruszyłam na północ, aby odszukać tylne drzwi.
Jak dotąd żadnego alarmu. Jeszcze nikt mnie nie wykrył.
Wchodziłam coraz głębiej na teren posiadłości. Po bokach pojawiły się sześciostopowe
żywopłoty, zamieniając ścieżkę w wąski tunel. Tu i ówdzie przecinały ją mniejsze odnogi,
przez co czułam się jak w labiryncie. Straciłam orientację.
Serce zabiło mi mocniej. To prawda, byłam teraz ukryta, ale sama nic nie widziałam.
W każdej chwili mogłam wpaść na jakiegoś człowieka.
Dotarłam do kolejnej fontanny. Z pyszczków trzech delfinów tryskała woda, a na dole
w sadzawce pływały ozdobne karpie. Wokół tego architektonicznego cudu, otoczonego
wysokim żywopłotem, stały trzy kamienne ławki.
Dokąd teraz?
Skręciłam w lewo, z nadzieją, że wciąż idę w stronę tylnej części posiadłości. Ścieżka
stała się wkrótce nieco szersza i skończyła przy niewielkim trawniku, graniczącym z domem.
Bingo. Zauważyłam drzwi. Z przodu cisza i spokój.
Przystanęłam, żeby dobrze się rozejrzeć. Droga wolna.
Podreptałam ostrożnie do ściany i oparłam się plecami o ciepłe cegły. Chwyciłam
za gałkę i spróbowałam przekręcić... Otwarte.
Głęboki oddech.
Wśliznęłam się do posiadłości Claybourne’ów.
ROZDZIAŁ 62
Chwilę trwało, zanim moje oczy przyzwyczaiły się do półmroku.
Stałam na końcu wąskiego korytarza dla pracowników, pełnego regałów, szaf
przemysłowych i schowków.
Ruszyłam w pośpiechu przed siebie, nadstawiając uszu. Żaden Claybourne z pewnością
nie korzystał z tego przejścia, ale służba – i owszem. Wytłumaczenie mojej obecności w tym
miejscu byłoby, mówiąc delikatnie, dość kłopotliwe.
Po jakichś dziesięciu jardach korytarz skręcał w prawo i kończył się przed wysokim
na cztery stopy przejściem.
Niczym Alicja w Krainie Czarów uchyliłam malutkie drzwi i spojrzałam przez szparę
na drugą stronę. Przede mną rozciągał się ów sławetny hall.
Światło słoneczne lśniło na posadzkach z białego marmuru i migotało na kryształach
żyrandoli wiszących dwadzieścia stóp nad podłogą. Pod ścianami stały pozłacane stoliki,
a na nich rzeźby i wazy, z których każda była zapewne warta więcej niż cały dorobek Kita.
Spokojnie można by tu zmieścić wielodzietną rodzinę Wookiee.
Daleko, daleko po lewej majaczyły frontowe drzwi – gigantyczne dębowe monstrum,
które prawdopodobnie przetrwałoby uderzenie pocisku ziemia – powietrze – a po prawej
biały marmur ciągnął się w głąb domu niczym czteropasmowa autostrada.
Zamknęłam za sobą niewymiarowe drzwi. Kliknęły cicho, stapiając się ze ścianą. Nie
miałam pojęcia, czy da się je otworzyć z tej strony.
Zgodnie z informacjami zamieszczonymi w Internecie główne schody znajdowały się
na końcu hallu, w związku z czym dotarcie na piętro oznaczało konieczność podróży
marmurową międzystanówką.
I tak nic z tego nie będzie.
Ruszyłam na palcach przez hall. Minęłam elegancką jadalnię, a później salon i pokój
muzyczny, w którym stał ogromny fortepian Steinwaya. Na ścianach wisiały portrety
nieżyjących Claybourne’ów, przy czym każdy następny wydawał się bardziej ponury i srogi
od poprzedniego.
Serce waliło mi jak młotem, a oczy nie przestawały zerkać na boki. To była
zdecydowanie strefa zagrożenia.
Długi hall wieńczyło okrągłe foyer, przykryte cudowną kopułą ze szkła witrażowego,
położoną na wysokości jakichś siedemdziesięciu stóp. Tęczowe smugi światła tańczyły
na marmurze. Wszystkie ściany zdobiły piękne freski, obramowane rzeźbionymi gzymsami.
Jakby ukradli to pomieszczenie prosto z Watykanu. Przez chwilę rozglądałam się z podziwem
niczym najprawdziwsza turystka.
Pośrodku foyer, dokładnie pod witrażową kopułą, stała ośmiostopowa rzeźba. Milton
Claybourne, projektant posiadłości – czoło groźnie zmarszczone, twarz zabandażowana, w
ręku muszkiet.
– Zabawny z ciebie gość – wyszeptałam. – I w dodatku całkiem skromny.
Nieco dalej schody rodem z Wersalu, o wypolerowanych drewnianych balustradach,
prowadziły na górę. Ruszyłam w ich stronę.
Korytarz na piętrze biegł równolegle z hallem na parterze. Po obu jego stronach ciągnął
się długi rząd drzwi.
W porównaniu z jasnością dnia na dole tutaj panował mrok nocy. Nie było okien, panele
ścienne wykonano z mahoniu, a nieliczne lampy wisiały daleko od siebie. Cienie czaiły się
w każdym kącie i zalegały na czerwonym dywanie.
Mój cel był jasny – gabinet Hollisa Claybourne’a. Instynkt podpowiadał mi, że
powinnam go szukać właśnie tutaj.
Gdzieś na dole otworzyły się drzwi.
W panice zaczęłam rozglądać się za kryjówką.
Sprawdziłam pierwsze pomieszczenie – schowek na pościel. Za mało miejsca.
Drzwi, z których wyszedł intruz, trzasnęły.
Złapałam za drugą klamkę.
Iiik...
W ciszy korytarza pisk zawiasów eksplodował jak krzyk spłoszonego zwierzęcia.
Wskoczyłam do środka i zamarłam, zasłaniając drżącą dłonią usta.
Słyszałam ruch w hallu. Postukiwanie porcelany. A potem, gdzieś dalej, kolejny raz
dźwięk otwierania i zamykania drzwi.
Sapnęłam, wypuszczając powietrze z płuc. Blisko. Zbyt blisko.
Odwróciłam się, by obejrzeć moje sanktuarium. Ulga przerodziła się w niepokój, a zaraz
potem w podekscytowanie.
Znajdowałam się w sypialni Chance’a.
Nie było co do tego wątpliwości. Na ścianach wisiały fotografie: Chance w Londynie,
Chance w Paryżu, Chance w Wenecji... Chance w stroju baseballisty, tenisisty i golfisty.
Hannah i Chance na kocu, w tle plaża.
Wysoki regał uginał się od przeróżnych trofeów i pamiątek, a na komodzie centralne
miejsce zajmowało jeszcze jedno zdjęcie – Hannah w białej sukni trzymająca pojedynczą
czerwoną różę. Wyglądała po prostu olśniewająco.
Fuj.
Zajrzałam do szafy – na niedopasowanych wieszakach wisiało kilka uniformów Bolton
Prep, a na podłodze walały się włoskie skórzane buty; na półce leżały pozwijane niedbale
jedwabne krawaty.
– Oj, Chance – westchnęłam. – Kto by pomyślał, że jesteś takim niechlujem. Same
niespodzianki.
Następnie przejrzałam zawartość półek na książki. Głównie literatura naukowa.
Szuflad nie sprawdzałam. Nawet ja mam swoje zasady. A poza tym wolałabym, żeby
nikt mnie nie nakrył z majtkami Chance’a w dłoni.
Wreszcie dotarłam do biurka. Luźne kable czekały na powrót laptopa, obok leżały
porzucone w pośpiechu książki i notatki. Skaner i drukarka nie były podłączone do prądu.
Z kubka z emblematem Cytadeli wystawały długopisy i markery.
Mój wzrok przyciągnęła koperta z szarego papieru. Nadawca zakleił ją czerwoną taśmą,
ale jeden koniec był rozcięty. Zauważyłam logo Wydziału Ścigania.
Analiza odcisku palca.
Wyciągnęłam ze środka pojedynczą kartkę z dopiętą notką: Informacje, o które prosiłeś.
Wisisz mi browara! Do usłyszenia w sieci, Chip.
Zmarszczyłam brwi. Dlaczego Chance nie przekazał mi tego raportu? Czyżby coś przede
mną ukrywał?
Wyluzuj.
Pewnie obiecał, że zachowa je dla siebie. A poza tym nie chciał, żebym uganiała się
za niebezpiecznym typkiem pokroju Newmana. Nic dziwnego, że nie dał mi tej koperty.
Mimo to spojrzałam z zaciekawieniem na kartkę. Kopia odcisku, który ściągnęłam
z czytnika mikrofilmów, a obok zdjęcie...
Prawie upuściłam wynik analizy.
Ta twarz! Przecież już ją widziałam. Krótko obcięte włosy i blizna na szczęce.
Przeczytałam wszystko od początku do końca. Dwa razy.
W raporcie nie było słowa o żadnym Jamesie Newmanie, odcisk palca należał do kogoś
innego.
Do kogoś, kogo już spotkałam.
Do Tony’ego Baravetta, osobistego kierowcy Chance’a. Tego samego człowieka, który
odwiózł mnie do domu po katastrofalnym balu.
Mój umysł pracował na zwiększonych obrotach. Co to wszystko znaczyło?
Przecież już wiedziałam.
Chance mnie okłamał.
Pojedyncze fakty łączyły się w zgrabną całość.
Baravetto śledził nas w bibliotece.
Baravetto zorientował się, że wiemy o Katherine Heaton.
Baravetto pracował dla Chance’a Claybourne’a, syna Hollisa Claybourne’a, głównego
podejrzanego w sprawie morderstwa Katherine Heaton.
A potem ostatni, nieunikniony wniosek.
Być może Chance Claybourne próbował mnie zabić.
ROZDZIAŁ 63
Chance zagrał mi na nosie.
A ja dałam się nabrać. Wtórując mu na organkach.
Jak zabujana po uszy idiotka.
Chodziło mu wyłącznie o to, aby chronić tajemnicę ojca. Bawił się mną, odwracał moją
uwagę od prawdy. A ja mu na to pozwoliłam.
Oblałam się rumieńcem. Jak mogłam być aż tak głupia? Chance pewnie myślał, że
owinął mnie sobie wokół małego palca.
Jeszcze się o tym przekonamy. Zadarłeś z niewłaściwą dziewczyną, koleżko.
Wiedziałam, co muszę zrobić. Znaleźć dowód. Zdemaskować obu Claybourne’ów.
Schowałam kopertę z analizą odcisku do plecaka.
Czerwona ze złości. Wściekła na Chance’a i na siebie.
Pozwalając gniewowi narastać w ekspresowym tempie, wyrzucałam sobie w myślach,
jaka byłam tępa, łatwowierna i niedojrzała. W jednej chwili furia rozkwitła.
Coś rozbłysnęło w moim mózgu.
Podwinęłam wargi.
Głęboko z mojego gardła wydobył się niski pomruk.
TRACH.
Czułam, jak moc flesza krąży w moich żyłach, jak dodaje mi energii i napełnia zabójczą
determinacją. Zmysły zaiskrzyły, sprawiając, że stałam się lekka.
Oczy zalśniły złotym blaskiem.
Uchyliłam drzwi prowadzące na korytarz i pociągnęłam nosem. Pomiędzy niezliczonymi
aromatami wyczułam zapach tytoniu. Skupiłam się, by wytropić jego źródło. Dolatywał od
strony głównych schodów.
Hollis Claybourne palił cygara, ta woń mogła mnie doprowadzić do jego gabinetu.
Przemknęłam korytarzem, przewiercając wzrokiem półmrok.
Szast.
Zamarłam i obróciłam głowę. Dźwięk był niewyraźny, ale się zbliżał. Z prawej strony.
Po lewej stała wysoka szafa. Wśliznęłam się w jej cień i przywarłam do niej ramieniem.
Czekałam. Parę sekund później przeszła koło mnie pokojówka. Spódnica podrygiwała w rytm
jej kroków.
Wreszcie mogłam odetchnąć.
O rany. Gdyby nie flesz, nigdy bym jej nie usłyszała.
Ruszyłam w stronę schodów, cały czas węsząc. Tytoniowy trop prowadził na drugie
piętro. Skradałam się jego śladem.
Weszłam na ostatni stopień. Przede mną rozciągał się długi korytarz, oświetlony
wiszącymi w równych odstępach świecznikami kinkietowymi z mosiądzu. Na ścianach
widniały mroczne freski – mężczyźni polujący na zwierzynę, mężczyźni walczący w bitwie,
mężczyźni podpisujący dokumenty gęsimi piórami.
Zapach dymu dolatywał zza drugich drzwi po prawej. Wśliznęłam się do środka.
Gabinet był ogromny. Okna naprzeciw wejścia zajmowały prawie całą wysokość ściany,
a po bokach wisiały czerwone aksamitne zasłony odsuwane za pomocą złotych sznurów. Poza
tym wszędzie stały regały na książki. Kończyły się pod samym stropem z drewnianych belek,
wiszącym na wysokości dobrych dwudziestu stóp. Wokół regałów jakieś trzy jardy nad
podłogą biegł podest z kutego żelaza, na który wchodziło się krętymi schodami ukrytymi w
lewym rogu pomieszczenia.
Pośrodku gabinetu znajdowały się cztery wygodne skórzane fotele, ustawione
w półokręgu wokół niskiego stolika kawowego, przodem do ogromnego kamiennego
kominka.
Nad nimi górowało biurko wielkości Kansas zwrócone tyłem do okien. Na jego blacie Hollis
poustawiał ramki ze zdjęciami, na których ściskał ręce przeróżnym sławnym osobistościom.
Rodzinne pamiątki członka wyższych sfer.
I co teraz?
Przy gabinecie Hollisa Claybourne’a nawet Koloseum wydawało się małe.
Przetrząsnęłam biurko, ale nie znalazłam nic podejrzanego.
Postanowiłam spróbować szczęścia w drewnianym sekretarzyku, który stał pod
gobelinem z podobizną generała Custera pod Little Bighorn. Szuflady były wypchane
strojami z okresu wojny secesyjnej, służącymi zapewne do inscenizacji bitew.
Okrążyłam pokój, sprawdzając wszystkie zakamarki za pomocą mojego laserowego
wzroku. W innych okolicznościach pewnie dobrze bym się bawiła.
Hollis Claybourne był kolekcjonerem. Pomijając książki i zdjęcia, na których zawsze
pozował w centrum kadru, półki uginały się od afrykańskich masek, rzeźb Inuitów i pamiątek
z każdego zakątka globu. Naprawdę rzadka kolekcja, zgromadzona przez człowieka, który
znał się na rzeczy.
Co z tego, skoro nie tego szukałam.
Sfrustrowana, zacisnęłam pięści.
A czego się niby spodziewałaś? Teczki z opisem Obciążające dowody?
Zacisnęłam powieki, desperacko próbując wymyślić jakiś plan. Byłam zupełnie sama
w gabinecie Hollisa Claybourne’a – taka okazja mogła się już nie powtórzyć.
Mój nos wychwycił nagle zapach ziemi, zupełnie nie na miejscu w tym nieskazitelnie
czystym gabinecie. I coś jeszcze. Coś nieorganicznego. Chemicznego.
Otworzyłam oczy. Znałam ten zapach. Ziemia, metal i ostra woń środka do czyszczenia,
jakby płynu do mycia okien.
Nieśmiertelniki! Były gdzieś w pobliżu.
Zamarłam, węsząc. Moje nozdrza znów wychwyciły ten zapach.
U góry.
Pognałam do krętych schodków i wskoczyłam na wąski podest. Biegnąc wzdłuż regałów,
minęłam całą ścianę i skręciłam w lewo, w stronę okien. Podest kończył się w kącie dokładnie
naprzeciwko drzwi.
W ścianę była wbudowana nieduża drewniana gablota. Zapach dochodził ze środka.
Złapałam za srebrny uchwyt.
Zamknięte na klucz.
Koniec z udawaniem grzecznej dziewczynki.
Podniosłam rękę i uderzyłam w drzwiczki nasadą dłoni. Trzasnęły, ale wytrzymały.
Ignorując ból, wzięłam drugi zamach. Drewno pękło, a na podłogę poleciały odłamki.
Obejrzałam skutki swojej interwencji. Drzwiczki miały grubość co najmniej cala. Mike Tyson
by ich nie połamał, a mnie udało się dwoma ciosami.
PACH.
Zakręciło mi się w głowie i upadłam na kolana.
Moje zmysły stępiały.
– Szlag!
Wstałam, by sprawdzić zawartość gablotki. W środku znajdowały się trzy przedmioty.
Stare czarno-białe zdjęcie Hollisa Claybourne’a. Młody Hollis stał przy zgrupowaniu
sosen długoigielnych, wskazując palcem na krążące nisko na niebie bieliki.
Cole Island! A więc ten drań wiedział o ptakach!
Pod zdjęciem leżała szara koperta, zawierająca jakieś dokumenty prawne.
Przekartkowałam je. Akt sprzedaży Cole Island, umowa zatrudnienia w Candeli... Dowody,
ale na pewno nie niepodważalne.
Na samym dnie gablotki znalazłam niewielkie aksamitne pudełko. Otworzyłam je.
Oczywiście w środku były schowane dwa nieśmiertelniki – jeden zabrudzony ziemią,
a drugi lśniący jak nowy.
Francis P. Heaton, katolik, 0 RH+.
– Skurwysyn – szepnęłam.
Każdy trzeźwo myślący człowiek zniszczyłby nieśmiertelniki, ale nie Hollis Claybourne.
Ten egoistyczny łajdak wolał je zachować jako trofea.
Znów rozgorzał we mnie gniew. Te nieśmiertelniki były symbolem śmierci Katherine,
a Hollis trzymał je w sejfie, żeby napawać się nimi w wolnych chwilach.
Potwór.
Zaskrzypiały drzwi, o dywan zaszurały buty.
– Co ty tu robisz, do cholery?
ROZDZIAŁ 64
– Tory? – Chance nawet nie zdążył się rozebrać ze stroju do lacrosse. – To ty?
No to wpadłam...
W głowie miałam zupełną pustkę.
– Co ty tutaj robisz? – wymamrotałam.
– Co ja tutaj robię? Ja tu mieszkam!
Chance wszedł do gabinetu. Próbowałam zasłonić przed nim rozbitą gablotkę, ale
na podeście i dywanie leżały odpryski drewna. Nie mógł ich przeoczyć.
– Jeśli pytasz, dlaczego tak wcześnie wróciłem – wyraz zdezorientowania zniknął pod
maską gniewu – to przegraliśmy dziś rano mecz. Reszta może obejrzeć finały beze mnie. Nie
zależy mi.
– Zostawiłeś Hannah samą? – Wciąż działałam w trybie paniki. Jak to sprytnie rozegrać?
Najswobodniej, jak potrafiłam, ruszyłam w stronę schodów, by zejść z podestu.
– Dziesięć minut temu odwiozłem Hannah do domu. – Chance śledził mnie wzrokiem. –
Próbowałaś do niej dzwonić? Zostawiła telefon w samochodzie Jasona.
Ups. O tym nie pomyślałam.
Podszedł do biurka i oparł się o nie, krzyżując ręce na piersi. Stamtąd mógł się dostać
do schodów szybciej, niż ja zdążyłabym zejść z podestu.
Zatrzymałam się dokładnie nad kominkiem.
– Lepiej mi powiedz, co tam robisz. – Spojrzenie Chance’a powędrowało w stronę
gablotki. – I dlaczego rozbiłaś skrytkę ojca.
Wiedziałam, że powinnam wymyślić jakąś dobrą wymówkę. Skłamać, zgrywać głupią
albo chociaż wybuchnąć płaczem.
Problem w tym, że mój gniew rozpalił się do czerwoności. Hollis Claybourne był
potworem, a jego syn próbował mnie zwodzić.
– Daj spokój, Chance. – Zacisnęłam kurczowo ręce na balustradzie. – Dobrze wiem,
że jesteś kłamliwym gnojem. A teraz mam na to dowód.
– Słucham? – Jego twarz pociemniała. – Przecież próbowałem ci pomóc, dziewczyno.
– Pomóc? – prychnęłam. – Okłamując mnie? Traktując jak idiotkę?
– Powiedziałem ci wszystko, co wiem – rzucił, ale jego oczy mówiły co innego.
– O Jimmym Newmanie? – Uśmiechnęłam się szyderczo. – Nie wciskaj mi więcej kitu!
Gdzie jest ten twój płatny zbir, Baravetto? Odwozi kogoś do domu?
Chance bez słowa wrócił do drzwi, zatrzasnął je i przekręcił klucz w zamku.
Byłam w pułapce.
Tymczasem on podszedł do fotela, rozsiadł się i założył nogę na nogę. Podniósł głowę,
patrząc w moją stronę.
– I jak ci się wydaje, co niby odkryłaś? – Jego aksamitny głos był twardy jak stal.
– Że twój ojciec jest mordercą.
– Jak śmiesz! – Chciał poderwać się z fotela, ale natychmiast odzyskał panowanie nad
sobą. – Powinnaś się cieszyć, że ojciec siedzi teraz w Columbii. Nie daj Boże, żeby to on cię
tu przyłapał.
– A co? Mnie też by zastrzelił?
Chance nie odpowiedział, ale widziałam, jak nerwowo kiwa stopą, wymachując
sznurowadłami trampka.
– Wiem wszystko o Cole Island – powiedziałam. – I o interesach z Candelą
Pharmaceuticals. Twój ojciec zamordował dziewczynę o nazwisku Katherine Heaton, żeby
zabezpieczyć swoje interesy.
– Nie możesz tego udowodnić. To jakaś kompletna bzdura. – Chance skinął w kierunku
rozbitej gabloty. – Popełniłaś przestępstwo. Nawet kilka.
– Bzdura? Naprawdę? – Pomachałam do niego nieśmiertelnikami.
Stopa w trampku przyspieszyła swój taniec.
– A to jeszcze nie koniec. – Dopiero się rozkręcałam. – Znalazłam dziennik Katherine.
Wiem, że odkryła kolonię bielików na Cole Island. To dlatego twój ojciec ją zabił.
Chance zacisnął usta. Przez chwilę milczał, aż niespodziewanie rzucił:
– To prawda. Moje gratulacje.
Oniemiałam. Chance właśnie potwierdził, że jego ojciec jest mordercą – i jednocześnie
przyznał się do swojej wiedzy w tym temacie.
– Znasz całą prawdę – stwierdził – i jesteś zbyt cwana, żeby znowu dać się oszukać. Nie
ma sensu tego ciągnąć. To prawda, ten stary łajdak zabił Heaton.
– Wiedziałeś o tym?
– Zawołał mnie tu dwa tygodnie temu – spojrzał w stronę biurka, jakby wyobrażał sobie
siedzącego za nim ojca – i opowiedział mi całą historię. O bielikach, o sprzedaży ziemi...
O jakiejś naprzykrzającej się dziewczynie, którą musiał wyeliminować. – Pokręcił głową. –
Mówił to z takim lekceważeniem. Tak chłodno. Śmierć Heaton absolutnie nic dla niego nie
znaczyła. Nie mogłem w to uwierzyć.
– Ale dlaczego ją zabił? – Głos mi się łamał. – Miała dopiero szesnaście lat.
– Bo w tamtym czasie Cole Island to był praktycznie cały jego majątek. – Chance
zaśmiał się ponuro. – Mój ojciec to wyjątkowo kiepski inwestor. Do sześćdziesiątego
dziewiątego zdążył roztrwonić rodzinny majątek i tonął po uszy w długach. Tylko jego
nazwisko odstraszało wierzycieli.
– To jeszcze nie usprawiedliwia morderstwa.
– Ojciec twierdzi, że to był wypadek. – Chance unikał mojego wzroku. – Że wcale nie
chciał jej zabić.
– A ty mu uwierzyłeś?
– Ani na chwilę.
– Więc czemu go chronisz?
– Bo Heaton w ogóle nie powinno tam być! – Uderzył pięścią w poręcz fotela. – Cole
Island to prywatna własność. Nasza własność. Gdyby Heaton zgłosiła, że na wyspie osiedliły
się bieliki, transakcja nie doszłaby do skutku. Ojciec nie mógł na to pozwolić. Stawka była
zbyt wysoka.
– Ale dlaczego nie spróbował innych rozwiązań? – zapytałam. – Może kolonię dałoby
się przenieść.
Chance pokręcił głową.
– Opinia publiczna zmusiłaby Candelę do wycofania się z umowy. Przepadłyby
pieniądze i stanowisko dla mojego ojca. Cała nasza przyszłość zależała od tej transakcji.
Spuściłam z obrzydzeniem wzrok.
– Więc chodziło o pieniądze?
– Ojciec musiałby sprzedać posiadłość Claybourne’ów!
– No i?
– No i?! – Chance spojrzał w górę, oburzony. – Ten majątek należy do naszej rodziny
od czasów wojny secesyjnej. Do nas i do nikogo więcej. Nigdy go nie sprzedamy.
Przynieślibyśmy wstyd całemu rodowi!
Po raz pierwszy miałam okazję zobaczyć prawdziwego Chance’a w akcji i zrobiło mi się
od tego widoku niedobrze.
– Pieniądze to nie wszystko – powiedziałam.
Zaśmiał się gorzko.
– Musiałabyś poznać mojego ojca. Ten człowiek nie zniósłby degradacji. Prędzej by się
zabił, niż zaakceptował życie klasy średniej.
– Jesteś odrażający! – Nie wierzyłam własnym uszom. – Ty pochwalasz to, co on zrobił.
– Licz się ze słowami! – Chance wycelował we mnie palec. – Nie jestem moim ojcem.
Nie jestem do niego ani trochę podobny!
– Co za bzdury. Przecież pomagasz mu wywinąć się od morderstwa.
Skinął głową.
– To wszystko wydarzyło się, kiedy miał dwadzieścia jeden lat. Pewnego dnia odpowie
za to, co zrobił, ale co się stało, to się nie odstanie. Nie zamierzam tracić całego dziedzictwa
z powodu incydentu, który miał miejsce przed moimi narodzinami.
– W takim razie jesteś dokładnie taki sam, jak on – stwierdziłam.
– To boli, kiedy ty to mówisz.
– Idź do diabła! – Zawrzała we mnie krew. – Cały czas się mną bawiłeś. Udawałeś, że
się o mnie martwisz, nazywałeś najpiękniejszą dziewczyną na sali. Litości, nigdy ci na mnie
nie zależało. Manipulowałeś moimi uczuciami, żeby chronić własny tyłek.
Wzruszył ramionami.
– To była najskuteczniejsza metoda.
– Okłamałeś mnie.
– Och, podałem ci fałszywe nazwisko – rzucił beztrosko. – Przyniosłaś mi odcisk palca
mojego kierowcy. Co miałem zrobić?
– Ale dlaczego w ogóle go za nami wysłałeś?
– Mamy wtyczkę w Bibliotece Publicznej. Facet dał ojcu cynk, że szukacie Heaton,
a ojciec wysłał tam Baravetta, żeby sprawdził, co dokładnie znaleźliście.
Wtyczka w bibliotece? Cholerny pokurcz Limestone!
– Naturalnie stary Hollis o niczym nie powiedział synkowi. – Chance zacisnął szczęki. –
Usechłby mu język, gdyby najpierw powiedział coś mnie, a nie mojemu kierowcy.
– W końcu ci jednak powiedział. Jesteś tak samo winny, jak on.
– Powiedział, bo musiał. Gdy Baravetto wrócił z biblioteki, staruszek zrobił się nerwowy.
Najwyraźniej uznał, że jestem wystarczająco dużym chłopcem, żeby wygrzebać z ziemi
szkielet. W przeciwnym wypadku o niczym bym nie wiedział.
– Biedny chłopiec – parsknęłam. – Tak mi przykro, że nie dogadujesz się z tatusiem.
Chance zgromił mnie wzrokiem, ale po chwili uśmiechnął się pod nosem.
– Niezła była ta twoja historyjka ze skradzionym laptopem. Niczego nie podejrzewałem,
dopóki nie zobaczyłem wyniku analizy. – Pokiwał palcem. – Całkiem sprytnie.
– To nie są żarty! – krzyknęłam. – Próbowałeś mnie zabić na Loggerhead.
– Zabić? Broń Boże. Strzelałem wam nad głowami.
– Taaa, jasne.
– Naprawdę. Ojciec kazał mi wykopać kości, to wszystko. A że przypadkiem byliście
w okolicy, postanowiliśmy was nastraszyć. – Znów zaczął nerwowo kiwać stopą. – Nie
mogłem uwierzyć, że znaleźliście szczątki przed nami. Całe szczęście, że nie popłynęliśmy
tam dzień później. A właśnie, wielkie dzięki. – Puścił do mnie swoje firmowe oczko. –
Oszczędziliście nam wielu godzin kopania.
– Pieprz się – warknęłam. – Gdybyś miał pewniejszą rękę, pewnie bym tu nie stała.
– Nie dramatyzuj. – Uśmiechnął się. – A jak ci się podobały małpie kości? To był mój
pomysł. Ojciec powiedział mi, gdzie mogę takie znaleźć. Ma znajomości w IBLI.
Szpiedzy na Loggerhead?
– Jakie znajomości?
Chance zignorował moje pytanie.
– Prawdziwe szczątki leżały sobie w skrzyni obok przystani. – Zaśmiał się głośno. –
Szkoda, że mnie tam nie było, kiedy prowadziłaś policję do grobu.
– Myślisz, że to takie zabawne? Z zimną krwią zamordowałeś Karstena!
Wyzywający uśmieszek spełzł mu z twarzy.
– Słucham?
– Dość tych gierek, Chance! Dobrze wiem, że jesteś mordercą. Byłam tam i widziałam
wszystko na własne oczy.
– Nikogo nie zamordowałem. Już ci mówiłem, strzelałem wam nad głowami. Masz
szczęście, że to ja byłem wtedy na Loggerhead. Ojciec wpadł w szał, gdy się dowiedział,
że pozwoliłem wam uciec.
– Nie na Loggerhead. Mówię o ataku na bunkier.
– Jaki bunkier? – Chance zmarszczył brwi. – Zaraz... twierdzisz, że ktoś zginął?
Teraz sama byłam zdezorientowana.
– W czwartek wieczorem na Morris Island. Razem ze swoimi oprychami zastrzeliłeś
doktora Karstena.
– W życiu nie byłem na Morris Island.
To nie miało żadnego sensu.
– A kto gonił Hi i Sheltona przez targ wcześniej tego wieczoru?
– Przez jaki targ? – Chance wstał z fotela i podszedł do schodów. – Żartujesz sobie
ze mnie? O czym ty w ogóle gadasz?
Ton jego głosu, wyraz twarzy... Z jakiegoś powodu wierzyłam, że Chance naprawdę nie
ma pojęcia o śmierci Karstena.
Nie wiem dlaczego, ale tak mi się właśnie wydawało.
– W czwartek wieczorem mieliśmy na Morris spotkanie z pewnym... przyjacielem.
Z dorosłym. – Uważnie przyglądałam się jego reakcjom. – Pojawili się jacyś mężczyźni. Byli
uzbrojeni i ubrani dokładnie tak jak ty na Loggerhead.
– Nie było mnie tam, przysięgam. – Chance sprawiał wrażenie autentycznie
zaskoczonego. – Co się stało?
– Uciekliśmy. Ale nasz przyjaciel został. – Moje palce zacisnęły się mocniej
na balustradzie. – Te gnojki go zastrzeliły.
Przez długą chwilę Chance gapił się w przestrzeń. Jego prawa ręka zadrżała.
– Nic o tym nie wiem – odezwał się bezbarwnym głosem. – Nic.
Zaraz potem spojrzał w górę, a w jego oczach lśniła determinacja.
– Oddaj mi plecak – zażądał.
– Słucham?
– Twój plecak. – Cofnął się, żeby lepiej mnie widzieć. – Znalazłaś notatnik Heaton.
Założę się, że masz go ze sobą. Oddaj mi go. I analizę odcisku palca. Wszystko, co ukradłaś
ze skrytki. Gra skończona.
Głupia, głupia, głupia. Po co brałaś ze sobą notatnik?
– Hollis zabił Katherine – powiedziałam ostrożnie. – Prawdopodobnie zlecił morderstwo
Karstena. Ludzie wkrótce zorientują się, że Karsten zniknął. Policja zacznie węszyć. Prędzej
czy później odnajdą ciało. Prawda wyjdzie na jaw bez względu na to, co zrobisz.
Chance pokręcił głową.
– Nieprawda. Pogrzebię przeszłość, niszcząc wszystkie dowody razem ze szczątkami
Heaton. Musisz się z tym pogodzić.
– Twój ojciec próbuje zabić mnie i moich przyjaciół!
– Powstrzymam go. – Słyszałam w głosie Chance’a pewność, ale w jego oczach już jej
nie było. – Ale nie poświęcę dobrego imienia rodziny z powodu morderstwa sprzed
czterdziestu lat. I nie pozwolę, by mój ojciec trafił za kratki.
Moje wysiłki były daremne. Zrozumiałam, że nie mogę liczyć na jego pomoc.
Rozejrzałam się w poszukiwaniu drogi ucieczki, ale na dół prowadziły tylko schody.
Walcz, nie daj się.
Zamknęłam oczy i skoncentrowałam wszystkie włókna swojego jestestwa na przywołaniu
wilczych mocy.
Bezskutecznie. Ne potrafiłam wywołać drugiego flesza.
– Tory.
Otworzyłam oczy. Chance obserwował mnie badawczo.
– Plecak. Już! – Uśmiechnął się posępnie. – Nie musimy chyba uciekać się do przemocy.
Musisz przetrwać. Przegrupować siły.
Zeszłam ze schodów na dywan. Chance wyciągnął rękę w moją stronę. Podałam mu
plecak i nieśmiertelniki. Co mogłam zrobić?
– Świetnie. – Kiwnął głową. – A teraz wynoś się z mojego domu i lepiej trzymaj gębę
na kłódkę. To będzie nasza mała słodka tajemnica.
Puścił mnie wolno. Był tak pewny siebie, że nawet nie zamierzał wyprowadzić mnie
z posiadłości. Wiedział, że zwyciężył.
Podeszłam do drzwi.
Odwróciłam się.
Pomachał mi złośliwie na do widzenia.
Uciekłam najszybciej, jak potrafiłam.
ROZDZIAŁ 65
Tory Brennan przeszła tuż obok bentleya.
Mało brakowało, a Hollis Claybourne zadławiłby się cygarem. Strzelił palcami. W jego
przerośniętym nosie pulsowały żyłki.
Ta mała dziwka myszkowała w jego domu!
W pośpiechu rozważał wszystkie możliwości. Gonić ją? Była zaledwie pół kwartału
dalej... Wreszcie by to zakończył. Raz na zawsze.
Nie. To zbyt niebezpieczne. Nie mógł ryzykować porywania jej z ulicy w biały dzień.
Młody będzie musiał się tym zająć.
I na pewno nie tutaj, pomyślał Hollis. Potrzebuję alibi.
Zapukał w szybę kabiny kierowcy.
– Zmiana planów – burknął. – Wracamy do Columbii.
– Na pewno, sir? – zapytał kierowca. – Przecież dopiero co stamtąd wróciliśmy.
– Szybciej, imbecylu!
Hollis zaczynał żałować, że zatrudnił bezmyślnego bratanka Baravetta, ale potrzebował
ludzi, którym mógł zaufać. Cała jego kariera wisiała na włosku.
Kiedy bentley zawracał na podjeździe, Hollis wyciągnął komórkę z kieszeni marynarki
i wcisnął klawisz szybkiego wybierania.
Po dwóch sygnałach odezwał się głos:
– Słucham.
– Ta dziewczyna, Brennan – warknął Hollis. – Trzeba ją natychmiast załatwić. Ją i jej
znajomych. Będę w Columbii.
Usłyszał, jak jego rozmówca wciąga powietrze i natychmiast wszedł mu w słowo:
– Tym razem nie chcę żadnych pomyłek!
ROZDZIAŁ 66
– Kłamie – stwierdził Shelton. – Musi kłamać.
Ben skinął głową.
Hi poruszył się niespokojnie na siedzeniu.
Cała nasza czwórka znajdowała się na pokładzie Sewee, która stała zacumowana
w przystani na Morris Island. Nikt nie miał pomysłu, co dalej.
Godzinę wcześniej uciekłam z posiadłości Claybourne’ów. Poniżona.
Marsz przez miasto zdawał się trwać całą wieczność.
Pozostali Nosiciele odetchnęli z ulgą, gdy zobaczyli, jak zbliżam się do przystani, ale
zaraz potem popsułam im humory, opowiadając o swojej sromotnej klęsce. W drodze
powrotnej nikt się nie odzywał.
– Myślę, że Chance mówi prawdę – mruknęłam cicho. – Ja mu wierzę.
– Ale przecież przyznał, że jego ojciec zabił Heaton – powiedział Shelton. – A potem
przyznał się, że sam ukradł jej szczątki z Loggerhead. Przyznał się nawet, że do nas strzelał! –
Wyrzucił w górę ręce. – Kto inny mógł zabić doktora K.?
– Do morderstwa na pewno by się nie przyznał – dodał Ben. – Jego ego nie jest aż tak
rozbuchane.
– W takim razie czemu puścił Tory? – zapytał Hi. – Jeśli chciał zabić nas wszystkich
w bunkrze, dlaczego jej nie wykończył, kiedy miał ją na widelcu?
– Bał się, że go przyłapiemy – stwierdził Shelton. – Wiedział, że Tory poinformowała
nas, dokąd idzie, a poza tym ma teraz w ręku wszystkie dowody. Co mu szkodziło puścić ją
wolno?
– Przepraszam bardzo, a co miałam niby zrobić? Skopać mu tyłek? – rzuciłam we
własnej obronie. – Jest ode mnie ze dwa razy większy!
Mimo to było mi cholernie wstyd, bo praktycznie zaniosłam Chance’owi notatnik
Katherine na srebrnej tacy. Idiotka.
– Próbowałaś zafleszować? – zapytał Hi. – Dałaś radę powalić Jasona na tamtym balu,
a Chance nie jest wcale dużo większy.
– Próbowałam, ale nie wyszło. – Zniechęcona pokręciłam głową. – Fleszowałam, zanim
się zjawił. Właśnie tak znalazłam gabinet Hollisa i nieśmiertelniki. Ale kiedy flesz minął, nie
mogłam go już przywołać.
– Zrobiłaś to, co należało – pocieszył mnie Ben. – Nie miałaś wyboru.
– No dobrze, ale co teraz? – zapytał Hi. – Chance może w każdej chwili zaatakować.
– Naprawdę uważam, że był ze mną szczery – powiedziałam. – Nie wydaje mi się, żeby
to on próbował nas zabić.
– Tory, wiem, że ten facet to...
– Posłuchaj mnie! – Pochyliłam się. – Chance przyznał się do podmienienia kości.
Ojciec wytłumaczył mu, gdzie jest grób. Ale jak odnalazł nasz bunkier?
– Może przyszedł za nami – zasugerował Shelton. – Tak jak Karsten.
Pokręciłam głową.
– Bena i mnie nikt nie śledził tamtego wieczoru w drodze powrotnej z Loggerhead.
Jestem tego pewna. A Karsten powiedział, że szedł za wami od przystani. Przysięgał, że
nikogo innego nie widział. To się po prostu nie trzyma kupy.
Hi podrapał się po podbródku.
– Więc zabójcy znaleźli bunkier w inny sposób.
– No dobrze, ale w jaki? – naciskałam. – Nie zauważyłbyś go, chodząc po okolicy.
– Okej, to teraz jak na spowiedzi – odezwał się Ben. – Kto z was wspominał
komukolwiek o naszej kryjówce?
– Ja nie.
– Ani ja.
– Nie puściłem pary z gęby.
– Ja też nie – uzupełnił Ben. – Nic już z tego nie rozumiem...
– Musimy się dowiedzieć, kto odkrył położenie bunkra – oznajmiłam. – I jak to zrobił.
Do tego czasu nie będziemy bezpieczni.
– Ale straciliśmy wszelkie dowody – rzucił markotnie Shelton. – I szczątki Heaton.
Krótko mówiąc, jesteśmy w kropce.
– Nie możemy pozwolić, żeby Claybourne’owie wygrali – stwierdziłam z przekonaniem.
– Nie możemy. – Ben również nie miał co do tego wątpliwości.
– Dobra, Tory. Ty tu rządzisz. – Hi zasalutował. – Co teraz?
– Chance powiedział, że zniszczy wszystkie dowody – przypomniałam chłopakom. –
Notatnik, nieśmiertelniki i kości Katherine.
– A więc wciąż ma szkielet – podsumował Hi.
– Właśnie.
– Już wiem, co zaraz powiesz – wymamrotał Shelton.
– Musimy to wszystko odzyskać. Znaleźć szczątki Katherine. Zwyciężyć.
– Ale gdzie Chance je trzyma? – zapytał Ben.
– W rodzinnej posiadłości. No bo gdzie indziej?
– Ona zaraz powie „dziś w nocy”, zgadłem? – Shelton, zrezygnowany, zwiesił głowę. –
Za każdym razem, gdy zapowiada się miły wieczór przed telewizorem, Tory każe nam
szturmować jakąś piekielną fortecę.
– Głowa do góry. – Uśmiechnęłam się podstępnie. – Tym razem zrobimy to po swojemu.
Na gorąco. Pokażemy Claybourne’om, co znaczy zadzierać z Nosicielami.
ROZDZIAŁ 67
– Szlag.
Odłożyłam cegłę na miejsce i odsunęłam się od furtki.
– Klucz zniknął.
Druga w nocy. Staliśmy przytuleni do muru posiadłości Claybourne’ów, ubrani na czarno
– w kreacjach profesjonalnych włamywaczy. Księżyc w pełni oświetlał ścieżkę. Liczyłam,
że sumaki osłonią nas przed przypadkowymi nocnymi spacerowiczami.
– Chance nie jest głupi – szepnął Hi. – Domyślił się, którędy weszłaś za pierwszym
razem.
Na to wyglądało. Musieliśmy znaleźć inną drogę.
– Przeskoczymy przez mur – zdecydowałam. – To nasza jedyna możliwość.
Shelton spojrzał na stalowe kolce wieńczące dziesięciostopową ścianę.
– Chyba ci odbiło.
– Lina. – Wyciągnęłam rękę.
Ben wyszarpnął z plecaka zwój podwójnie plecionej nylonowej liny. Zapasowa cuma
z Sewee. Zawiązałam pętlę, tworząc lasso o średnicy dwóch stóp.
– Ja to zrobię. – Ben rzucił lasso w stronę kolców bezpośrednio nad naszymi głowami.
Chybił. Próbował jeszcze dwa razy, ale z podobnym rezultatem.
– Mogę?
Podał mi linę.
Zakręciłam lassem nad głową, po czym wyprostowałam rękę i puściłam. Pętla wzbiła się
w powietrze i opadła prosto na kolec. Pociągnęłam mocno w dół, by ją zacisnąć.
– Obóz jeździecki – wyjaśniłam. – Srebrny medal w rzucaniu lassem do celu.
– Wszystko fajnie – odezwał się Hi – ale obudzę całą okolicę, próbując wspiąć się
na górę. Wątpię, czy dam radę.
– Nie ty – rzuciłam. – Ben?
Ben skwapliwie złapał linę.
– Czekaj! – Odwróciłam się do pozostałych chłopaków. – Bez naszych mocy nie damy
sobie rady. Musimy wywołać flesz.
– Ale jak? – zapytał ściszonym głosem Shelton. – Nie wystarczy pstryknąć palcami. Mój
pojawia się tylko wtedy, gdy jestem naprawdę wystraszony.
– Policja! – Hi padł na ziemię, a my wszyscy razem z nim.
– O cholera... – zaskomlał Shelton. Jego oczy płonęły złotym blaskiem.
Hi wstał, strzepując ziemię z brzucha.
– Podziękujesz mi później – powiedział i zacisnął powieki. Gdy je uniósł, w ciemnościach
zalśniła kolejna para złotych tęczówek.
– Dupek! – Shelton odepchnął go. – Jak ty to robisz?
– Po prostu przypominam sobie, w jaką kabałę się wpakowaliśmy. Voilà. Mocy,
przybywaj. – Hi wzruszył ramionami. – Ale nie zawsze działa.
Moja kolej.
Zamknęłam oczy, aby odszukać tkwiący we mnie gniew. Pomyślałam o morderstwie
Katherine, o ataku na bunkier i o eksperymentach na Cooperze.
Nic. Żadnego flesza.
Więc pomyślałam o Chansie. O jego uśmieszkach, o mrugnięciach, o tym, jak mnie
trzymał w tańcu, jak dotykał mojej ręki i jak pocałował mnie w policzek.
Jak zrobił ze mnie idiotkę.
Wściekłość falą płomieni rozlała się po całym moim ciele.
W mózgu trzasnęły iskry.
Wzrok mi się wyostrzył. Usłyszałam ślimaki, które pełzły przez ściółkę w ogrodzie,
i spienione fale rozbijające się o falochrony kilka przecznic dalej. Mój nos czytał powietrze
jak mapę drogową.
– Nie mogę. – Ben zacisnął pięści. – Nie chce przyjść!
– Ben?
Gdy się odwrócił, uderzyłam go otwartą ręką w twarz.
Siła uderzenia przewróciła go na bok.
Zaraz potem ścisnął mnie obiema rękami za ramiona, wpijając stalowe palce w moją
skórę. Oczy płonęły mu złotym blaskiem.
Wstrzymałam oddech.
– Dzięki – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Dobra robota.
– Nie ma sprawy. A teraz możesz mnie puścić.
Puścił.
Chwyciwszy za linę, zaczął ostrożnie, krok po kroku, wspinać się po murze. Na szczycie
złapał dwa stalowe kolce, zgiął nogi w kolanach i odepchnął się z całych sił. Wyrzucił stopy
ponad głowę, a następnie obrócił nadgarstki. Przez chwilę balansował na rękach; bicepsy
napięły się od ciężaru ciała. W końcu rozluźnił ręce, osłabił chwyt i dokończył przewrót,
znikając nam z oczu.
Usłyszeliśmy, jak po drugiej stronie jego buty uderzyły o ziemię.
– Ja pierdziu – stwierdził Shelton.
Nie miałam nic do dodania. Większości olimpijczyków nie udałaby się ta sztuka.
Zabrzęczał metal i furtka stanęła otworem. W milczeniu wprowadziłam Hi i Sheltona
do środka.
Nasłuchiwałam. Ciszy nie mąciło nic prócz szelestu liści i bzyczenia owadów.
Poruszając się zwinnie, pokierowałam grupę przez labirynt ogrodu. Dzięki
fantastycznemu księżycowi i mojemu podrasowanemu wzrokowi widziałam wszystko
wyraźnie jak w samo południe.
Niespodzianka – tylne drzwi znów były otwarte. Więc jednak Chance nie wykazał się
wystarczającą ostrożnością.
Tak jak poprzednim razem w mrocznym korytarzu dla służby panował bezruch.
Zatrzymałam się przy drzwiach z Krainy Czarów i wyjrzałam do hallu. Cisza, jak makiem
zasiał.
– O rany – wyszeptał Hi. – Niezła chata.
Shelton rozglądał się rozbieganym wzrokiem.
Ben milczał, nasłuchując czujnie.
Ruszyłam przodem. Przemknęliśmy przez hall i schody prowadzące na drugie piętro
do gabinetu Hollisa.
Zaczęłam węszyć, gdy tylko znaleźliśmy się w środku, ale Hi mnie uprzedził.
– Tam. – Wskazał na ogromne biurko.
Niewiarygodne.
Wszystkie dowody leżały na blacie: analiza odcisku palca, notatnik Heaton,
nieśmiertelniki i potwierdzenie bankowe Karstena. Śmieci, które czekały, aż ktoś wyrzuci je
do kosza.
Chance okazał się leniwy. Zlekceważył mnie, i to całkowicie. A teraz będzie musiał
zapłacić za zbytnią pewność siebie.
Schowałam dokumenty i notatnik do plecaka, a nieśmiertelniki do kieszeni.
– Spadajmy stąd – syknął Shelton.
– To nie wystarczy – odparłam. – Trzeba odszukać szczątki Katherine, zanim Chance je
zniszczy.
– Ale gdzie? – zapytał Hi. – Ta rudera ma wielkość lotniska.
– A gdzie schowałbyś ludzki szkielet, gdybyś mieszkał w takim starym domu?
– W piwnicy?
– Właśnie. Ten dom został zbudowany w czasach, gdy nie było elektryczności i lodówek.
Założę się, że tu jest mnóstwo podziemnych magazynów.
Zarzuciłam plecak na ramię.
– Musimy poszukać kuchni. Tam na pewno znajdziemy zejście do piwnicy.
Ben wyjrzał na korytarz.
– Czysto.
Gdy schodziliśmy na parter, mój wzrok z łatwością przewiercał ciemność, a uszy
wychwytywały tykanie jakiegoś tuzina zegarów. W powietrzu czułam całą gamę dziwnych
zapachów, ale żaden z nich nie był pomocny.
Posiadłość wydawała się zupełnie pusta i jak dotąd na nikogo nie trafiliśmy. Zanosiłam
modły do bogów, żeby to się nie zmieniło.
Na parterze w moje nozdrza uderzył intensywny zapach jedzenia.
– Tędy. – Wśliznęliśmy się do jadalni, a następnie krótkim korytarzem dotarliśmy
do wysokich białych drzwi. Za nimi znajdowała się ogromna kuchnia.
Szare kafle na podłodze i ścianach odbijały blask księżyca wpadający do środka przez
dwa wykusze. Nowoczesne naczynia ze stali nierdzewnej wisiały na okrągłym stelażu nad
wyspą kuchenną, na której spokojnie zmieściłby się łoś.
– Pst! – Shelton skinął w stronę ledwie widocznego przejścia w kącie.
Złapałam za gałkę.
Obróciła się w mojej dłoni.
ROZDZIAŁ 68
Krótki wąski korytarz prowadził do żelaznej bramki. Przez jej pręty widzieliśmy stare
kamienne schody, które niknęły w ciemnościach. Z dołu płynęła wyraźna woń stęchlizny
i zbutwiałego drewna.
– Okej, tędy na pewno dostaniemy się do piwnic.
Bramka postękiwała i skrzypiała, gdy ją otwieraliśmy. W obawie, że hałasy mogą kogoś
zaalarmować, postanowiliśmy jej nie zamykać.
Ostrożnie przesuwając stopy, schodziliśmy na dół. Zupełnie ślepi. Nawet podczas flesza
potrzebowałam choć odrobiny światła, by coś widzieć.
Schody wydawały się nieskończenie długie. Zanim dotarliśmy do ich podstawy, dłoń
zmarzła mi od przesuwania nią po ścianie. Drżałam z zimna.
Tak zapewne wyglądała ciemność absolutna. Powietrze było gęste od zapachu wilgotnych
kamieni, stuletniego kurzu i zardzewiałej stali. Oddychając głęboko, szukałam wyraźnej woni
śmierci, ale jak dotąd mój nos niczego nie rejestrował.
Ben podał mi latarkę. Włączyłam ją, a chłopcy zrobili to samo ze swoimi.
Cztery blade snopy światła przeszyły ciemność.
Staliśmy w olbrzymiej jaskini o stropie wspartym na betonowych filarach. Na samym
środku wokół okrągłego dębowego stołu ustawionych było sześć krzeseł, a obok nich niskie
kredensy pełne kryształowych kieliszków i przyborów do wina. Za stołem dwa rzędy dużych
drewnianych beczek ciągnęły się w głąb pomieszczenia.
Powoli przesuwałam latarkę.
Po lewej i prawej stały długie szeregi stojaków na wino, porozdzielane wąskimi
przejściami – jak regały w bibliotece. Musiało na nich leżeć tysiące zakurzonych butelek.
Skierowałam światło latarki w jedno z takich przejść, ale rozproszyło się w mroku, zanim
dotarło do ściany. Sprawdziłam inne – to samo.
– Mógłby się tutaj upić cały świat – stwierdził Hi. – Tych butelek jest chyba z dziesięć
tysięcy. Minimum.
– Skup się – skarcił go Ben. – Szukamy szczątków Heaton i spadamy.
– Powinniśmy się rozdzielić – zdecydowałam. – Kości muszą tu gdzieś być. Ben i Hi,
rozejrzyjcie się po prawej. Ja i Shelton po lewej.
– Latarka mi zgasła – wymamrotał Shelton drżącym głosem.
– Włącz telefon. Przy fleszu jego światło powinno ci wystarczyć.
Ruszyłam w lewo, węsząc niczym pies tropiący. Byłam zdeterminowana, by odnaleźć
zapach kości.
– Co za wariactwo... – Shelton deptał mi po piętach. – Próbuję wywęszyć szkielet
w piwnicy na wina pod domem Hollisa Claybourne’a. Dwa tygodnie temu sen z powiek
spędzał mi wyłącznie skład mojej baseballowej drużyny marzeń.
Miał rację – w ciągu tych dwóch tygodni nasze życie stanęło na głowie. Przez chwilę
zastanawiałam się, czy jeszcze kiedykolwiek wróci do normy.
– Lepiej poszukajmy kości – powiedziałam. – Sprawdzaj co drugi rząd. Ja zacznę tutaj,
a ty obok. Będziemy się przesuwać w stronę tylnej części piwnicy.
– Dobra – kiwnął głową – ale jak tylko wrócimy, złożę oficjalną skargę na przydział
latarek.
Przeszukiwałam rząd za rzędem. I nic.
Czyżbym się pomyliła?
Nie. Nie zamierzałam wychodzić z posiadłości Claybourne’ów bez kości Katherine.
– Ludzie! Tutaj! – krzyknął Hi.
Popędziłam za jego głosem. Stał przy stoliku, oświetlając samotną beczkę.
– Dwa razy przechodziłem obok niej, zanim wyczułem ten zapach.
Snop światła mojej latarki wyłowił z ciemności łom oparty o filar. Ben złapał za niego
i podważył wieko.
Prawie zwymiotowałam, gdy uderzył mnie odór śmierci.
W beczce leżała sterta ludzkich kości. Wystawała spomiędzy nich czaszka z niewielkim
otworem w czole.
– Szkielet Katherine!
Myślałam, że oszaleję z radości. Poślemy Hollisa Claybourne’a na dno!
Iiik.
Włoski na karku i rękach stanęły mi dęba.
W chwili gdy odwróciłam głowę w stronę schodów, w piwnicy rozbłysnęły jednocześnie
wszystkie żarówki. Zamrugałam, ale niespodziewane uderzenie światła zmusiło mnie
do zamknięcia łzawiących oczu.
Czułam, jak flesz wymyka się z mojego ciała.
Kiedy wreszcie udało mi się unieść powieki, zobaczyłam Chance’a. Stał pod schodami,
ubrany w szorty i biały podkoszulek, a jego włosy były zmierzwione. Wyglądało na to,
że obudził się dosłownie przed chwilą.
I uzbroił.
– Sukinsyny! – warknął, trzymając w dłoni sig-sauera, kaliber dziewięć milimetrów.
Lśniącego. Zabójczego. – Po prostu nie mogliście zostawić tego w spokoju!
Serce zamarło mi w piersi. W oczach Chance’a lśniło szaleństwo.
– Tam. Wszyscy! – Skinął pistoletem w stronę stolika. – Już!
Podnieśliśmy ręce i przesunęliśmy się powoli, uważając, by nie wykonywać żadnych
gwałtownych ruchów.
– Komórki na ziemię.
Znów posłuchaliśmy. Chance odkopnął telefony pod ścianę.
Zerknęłam ukradkiem na chłopaków – żadnych złotych tęczówek. Mógł nas powystrzelać
jak kaczki.
– I co mnie teraz powstrzyma przed zabiciem was wszystkich? Nikt nie wie, że tu
jesteście. Nikt by nigdy nie znalazł waszych ciał.
Wycelował we mnie.
– Nie trzeba było wracać, Tory. Myślałem, że wiesz, kiedy należy pogodzić się z
porażką. Ale chyba się myliłem.
– Chance...
– Stul pysk! Ani słowa więcej! – Jego źrenice drgały jak u ćpuna na metamfetaminie,
a czoło miał zroszone potem. – Nie powtórzę drugi raz tego samego błędu. I udowodnię ojcu,
że się myli.
Ruszył w moją stronę. Zaciskał palce na rękojeści pistoletu tak kurczowo, że pobielały
mu kłykcie, a mimo to lufa się trzęsła.
Serce waliło mi jak oszalałe.
Co robić? Uciekać? Zagadać go? Spróbować obezwładnić?
Wciągnął powietrze przez nos, przygotowując się do strzału.
Już po mnie.
Ku mojemu zdumieniu opuścił broń.
– Kogo ja oszukuję? – wyszeptał. – Nie zabiję czworga ludzi. Nie potrafię. Nie jestem
moim ojcem.
Nikt się nie poruszył.
Właśnie miałam coś powiedzieć, gdy zawiasy bramki znów zaskrzypiały.
– Chance? – doleciał z góry głos Hannah. – Jesteś w piwnicy?
– Hannah! – zawołałam. – Tutaj!
– Nie! – Chance uniósł drżącą rękę. – Przestań...
– Hannah, błagam! Pomóż nam!
Usłyszeliśmy pospieszne kroki na schodach.
– Co tu się dzieje? – Hannah miała na sobie jedwabną koszulę nocną i puchate kapcie
w kształcie misiów. Pomimo zagrożenia wciąż myślałam na tyle trzeźwo, by zadać sobie
pytanie, czy jej rodzice wiedzą, gdzie spędza noc.
– Dzieciaki z łajby włamały się do domu. – Chance wyglądał na przerażonego. – To
chyba miał być jakiś dowcip.
– Nie słuchaj go! – krzyknęłam. – Jego ojciec jest mordercą! Znaleźliśmy dowód, ale
Chance próbował go zniszczyć.
– Patrz! – Hi wyciągnął czaszkę Katherine z beczki.
– On ma pistolet! – pisnął Shelton.
– Pistolet? – Hannah spojrzała na Chance’a. – Co to ma znaczyć? Pokaż, co tam
trzymasz.
Chance spojrzał na Sheltona morderczym wzrokiem, ale opuścił broń.
– Mój Boże! – Hannah zamrugała z niedowierzaniem. – Chance, kochanie, co ty sobie
myślałeś? Natychmiast oddaj mi to paskudztwo!
– Ale...
– Żadnego ale!
Wyciągnęła przed siebie dłoń z nienagannym manikiurem. Przez chwilę wydawało się,
że Chance nie pozwoli, by nim dyrygowała, ale w końcu westchnął i przekazał jej broń.
Po raz pierwszy od dłuższej chwili odetchnęłam. Byliśmy bezpieczni.
Hannah z nieodgadnionym wyrazem twarzy zważyła pistolet w dłoni. A zaraz potem
odciągnęła zamek, ładując nabój do komory, i wycelowała prosto w moją głowę.
– Ty naprawdę jesteś głupia, Tory.
Jej idealny uśmiech był jak czyste zło.
– Przynieś dwie łopaty, kochanie. Będziemy musieli zakopać ciała.
ROZDZIAŁ 69
Wytrzeszczyłam oczy, a pozostali Nosiciele zastygli w zdumieniu.
Hannah nie spuszczała mnie z muszki. Patrzyłam prosto w wylot lufy, próbując sobie
wyobrazić, jak to jest, gdy kula rozrywa ci wnętrzności na strzępy.
– Hannah? – Chance wydawał się zdezorientowany. – Co ty robisz? Odłóż broń.
– Odłożyć broń? Nie sądzę. – Jej południowy leniwy akcent był powleczony warstwą
chłodnej stali. – Oni za dużo wiedzą. Mam zamiar to zakończyć.
Chance’owi odebrało mowę.
– Zamknij buzię, Chance. Wyglądasz jak ryba. – Obserwowała nas zuchwałym wzrokiem.
– Naprawdę myślałeś, że pozwolę ci to spartaczyć?
– O czym ty mówisz? Ostrożnie! Nie masz pojęcia, jak obchodzić się z bronią.
– Och, zaufaj mi, wiem, co robię. Wiem dużo więcej, niż ci się wydaje.
– To byłaś ty... – wymamrotałam. Fragmenty układanki wreszcie zaczynały tworzyć
spójną całość. – To ty doprowadziłaś zabójców do bunkra. I to ty zastrzeliłaś Karstena!
– Nie bądź idiotką. – Hannah zachichotała. – Nikogo nie zastrzeliłam. Baravetto zabił
tego niemądrego naukowca. Ja tylko się przyglądałam.
– Baravetto kogoś zabił? – Chance wyglądał, jakby oberwał pięścią w brzuch. –
Co robiłaś z moim kierowcą?
– Oj, Chance, Chance. – Pokręciła głową. – Czasem zachowujesz się jak dziecko. Ktoś
przecież musiał posprzątać bałagan po twoim ojcu. Niestety, kochanie, ty masz na takie
rzeczy za słaby żołądek.
– Jak nas znalazłaś? – Ben z trudem panował nad swoim gniewem. – Jak udało ci się
namierzyć nasz bunkier?
Hannah zerknęła bezwiednie w moją stronę. Czytelny sygnał.
– Dzięki iFollow – odgadłam. – Jesteśmy razem z Hannah w grupie Jasona. Dołączyłam
do niej, żeby wymieniać się materiałami na prezentację z biologii. Zapomniałam się
wylogować, dzięki czemu GPS cały czas śledził położenie mojej komórki. Nawet kiedy
byłam w bunkrze.
– Strzał w dziesiątkę. Ale trochę spóźniony. – Skinęła pistoletem. – Odłóż plecak na stół.
No, raz-dwa.
Ściągnęłam plecak z ramienia i rzuciłam go na blat.
– Do tyłu. Wszyscy.
Cofnęliśmy się kilka kroków, a Hannah podeszła do stołu, chwyciła plecak i wróciła pod
schody.
– Wyśledzenie was nie było wcale takie proste – powiedziała. – Na Morris jest
wyjątkowo słaby zasięg, więc cały czas pojawiałaś się na mapie i znikałaś. Ale jakoś daliśmy
sobie radę. – Kolejny promienny uśmiech. – No i gdyby nie iFollow, nie wiedziałabym,
że włamałaś się do domu.
Chance zrobił krok w jej stronę. Natychmiast wymierzyła do niego z pistoletu,
sprawiając, że zamarł w bezruchu.
– Nie rozumiem – rzucił, patrząc w czarną lufę. – Skąd wiedziałaś o interesach ojca?
– Podsłuchałam, jak Hollis opowiadał ci o Cole Island i Katherine Heaton. – Hannah
zmarszczyła czoło. – Słyszałam też, jak wyraźnie mówił, co masz zrobić. Szkoda, że nie
posłuchałeś. – Mocniej ujęła broń. – Cóż, kto inny musiał zadbać, żebyś nie zrujnował naszej
przyszłości.
– Miałem wszystko pod kontrolą! – krzyknął Chance.
Hannah spojrzała na mnie.
– Powiedz szczerze, Chance – naprawdę myślałeś, że wywiniesz się z tego bałaganu,
flirtując z tą dziewczynką? Że wystarczy twój urok osobisty?
– Nie powinnaś była mieszać się w interesy Claybourne’ów. – Na czole Chance’a
pulsowała nabrzmiała żyła.
– Słucham? A co, miałam zostawić je tobie? Brakuje ci charakteru, żeby zrobić to,
co konieczne. Żeby zrobić to, co twój ojciec zrobił wiele lat temu. – Dźgnęła pistoletem
powietrze, celując w jego twarz. – Jesteś słaby. Ale ja nie.
– Nie wolno ci tak do mnie mówić! – Miałam wrażenie, że żyła na jego czole zaraz
pęknie, tryskając krwią jak szyb naftowy. – Ta sprawa cię przerasta.
– Och, głuptasie, dam sobie z nią radę znacznie lepiej niż ty. Zapytaj tatusia.
Chance znieruchomiał.
– Co to ma znaczyć?
Spojrzeli sobie głęboko w oczy, na chwilę zapominając o naszej obecności. Rozejrzałam
się szybko w poszukiwaniu jakiegokolwiek użytecznego przedmiotu i dostrzegłam łom obok
beczki z kośćmi.
– Myślisz, że mogłabym rozkazywać ludziom twojego ojca bez jego zgody? – W głosie
Hannah pobrzmiewała odraza. – Boże, potrafisz być czasem głupi jak but. Sama poszłam
do Hollisa, skarbie. Powiedziałam mu, że nie poradzisz sobie z... sytuacją. A on się ze mną
zgodził.
– Jak śmiesz! – warknął Chance. – Nie miałaś prawa!
– Nie mogliśmy pozwolić, żeby twoja słabość zagroziła fortunie Claybourne’ów. Albo,
nie daj Boże, mojemu miejscu w rodzinie.
Hannah przeniosła na nas wzrok.
– Te wścibskie karaluchy widziały i słyszały rzeczy, których nie powinny były widzieć
ani słyszeć. – Uśmiechnęła się lekko. – Ale nie martw się, Chance. Odwalę za ciebie całą
brudną robotę.
W panice szukałam deski ratunku.
Zagadaj ją!
– Więc Baravetto zabił doktora Karstena – zaczęłam. – Dlaczego? Mogliście puścić go
wolno.
Hannah wzruszyła ramionami. Czemu nie odpowiedzieć? I tak byliśmy już martwi.
– Nie mogliśmy pozwolić, żeby wiarygodny człowiek poszedł na policję. Poza tym
Karsten wiedział zbyt wiele o innych sprawach. To, że akurat wpadliśmy na niego w waszej
śmierdzącej norze, było szczęśliwym zbiegiem okoliczności.
O innych sprawach?
– Eksperyment z parwowirusem – odgadłam.
Oczy Hannah zrobiły się wielkie jak spodki.
– Kto ci o tym powiedział? Nawet Chance nic o tym nie wie.
– Sprawdź mój plecak. Znalazłam potwierdzenia bankowe. Candela Pharmaceuticals
płaciła Karstenowi za nielegalne badania. Zgadza się?
Hannah znów wzruszyła ramionami.
– Hollis płacił Karstenowi za wynalezienie leku na parwowirozę psów. To miał być
następny wielki sukces Candeli.
Odwróciła się do Chance’a.
– A tak przy okazji, twój ojciec to prawdziwa szuja bez serca. Karsten miał
zaprojektować nowego wirusa, gdyby nie udało mu się znaleźć leku na parwowirozę. Czy to
nie brzmi elegancko? Zaprojektować wirusa.
– Co masz na myśli? – zapytałam.
– Hollis zgodziłby się na zupełnie nową chorobę – taką, na którą tylko Candela miałaby
lekarstwo. Zależało mu na wirusie zaraźliwym dla psów, żeby wciskać ich właścicielom lek
Karstena. Ten człowiek to geniusz biznesu.
– Co za podłość. Karsten nigdy by się na to nie zgodził.
– Kto wie? – Hannah machnięciem ręki odpędziła ten temat niczym natrętną muchę. –
Karsten popełnił błąd i musiał za niego zapłacić. A teraz wasza kolej.
Spojrzałam błagalnie na Chance’a.
– Nie pozwól jej tego zrobić.
– On na pewno wam nie pomoże. – Zmrużyła oczy. – I nie zbliżaj się do mnie, Tory.
Widziałam na balu, ile siły mają te twoje niepozorne rączki. Rzuciłaś Jasonem jak szmacianą
lalką.
– Hannah, oddaj mi pistolet – zażądał twardo Chance. – Nie wiem, jak mój ojciec zrobił
ci wodę z mózgu, ale będzie musiał za to zapłacić. Pójdę na policję.
– Wodę z mózgu? – rzuciła przenikliwym głosem. – Myślisz, że jestem głupia? Potulna
Hannah o ślicznej buzi sama nigdy by na to nie wpadła, tak? – Znów zaczęła wymachiwać
bronią w stronę Chance’a. – Nie jestem głupia, Chance. I nikt mnie w nic nie wrobił. Po
prostu zabieram to, co mi się należy.
– Czyli co? – zapytał lodowatym tonem. – Jesteś nikim. Między nami koniec. Nigdy
więcej nie postawisz stopy w tym domu.
Hannah zaśmiała się.
– Myślisz, że ta decyzja należy do ciebie? Jesteś uroczy!
Chance oniemiał, zupełnie zbity z tropu.
Zrobiłam kroczek w stronę łomu.
– Świetnie rozumiemy się z twoim ojcem, kochanie. W tej sprawie on ufa mnie, a nie
tobie. Uważa, że jestem lepszym materiałem na Claybourne’a niż ty.
– Ty chyba oszalałaś – wymamrotał Chance. – Nie jesteś Claybourne’em.
– Ale będę – odparła Hannah. – Twój ojciec mi to obiecał. Wyjdę za ciebie i będziemy
żyć długo i szczęśliwie. Tak jak zawsze marzyliśmy, pamiętasz?
Jej twarz stężała.
– Ta decyzja także nie należy już do ciebie.
ROZDZIAŁ 70
– Jesteś szalona. – Głos Chance’a drżał z gniewu. – Nigdy się z tobą nie ożenię. Nie
po tym wszystkim. Mam gdzieś, co ci powiedział mój ojciec.
– Zrobisz to, co ci każemy!
Chance wzdrygnął się, zaskoczony przeszywającym krzykiem Hannah.
Traciła nad sobą panowanie. W każdej chwili mogła nas zastrzelić.
Sięgnęłam w stronę beczki i koniuszkami palców dotknęłam łomu.
– Nie martw się, kochanie. – Twarz Hannah niespodziewanie złagodniała. – Jakoś sobie
poradzimy, obiecuję. Kiedy już pozbędziemy się tych wścibskich gówniarzy, zapomnimy o
całej sprawie. – Rozciągnęła usta w promiennym, czarującym uśmiechu. – Zobaczysz, będę
idealną żoną.
Wpatrzyła się w Chance’a, a my na chwilę przestaliśmy istnieć. Czas działać.
Odszukaj swoją moc.
Zamknęłam oczy, próbując wyobrazić sobie Tory Brennan.
Czternaście lat, wysoka, chuda. Piegowata cera, rude włosy, szmaragdowe oczy.
Obraz nabierał szczegółów.
Dodałam cechy charakteru: uparta, inteligentna, lekkomyślna, wierna.
Zagłębiłam się we wspomnieniach. Kino i popcorn z mamą. Pierwsze, niezręczne
spotkanie z Kitem. Czytanie książek ciotki Tempe na plaży.
Wyśniona Tory skrystalizowała się w moim umyśle. Wiedziałam, kim jest. Znałam ją.
Odsunąwszy tę wizję na bok, skupiłam się na drugiej części mojej psychiki. Tej
nikczemniejszej, kierowanej prymitywnymi potrzebami, zakodowanymi w genach.
Szukałam w sobie wilka.
Głos wołał z głębi tunelu.
U jego wylotu czekała postać. Coop, podskakujący i kręcący się w podekscytowaniu.
Skupiłam na nim całą uwagę.
Zaszczekał, po czym odwrócił się i pobiegł. Pognałam za nim w najgłębsze zakamarki
mojego umysłu.
Czas i przestrzeń rozmyły się, a z istoty szarej popłynęły dziwne wrażenia. Mój język
chłeptał lodowatą wodę z leśnego strumienia; zęby rwały mięso ciepłej nieruchomej padliny;
z głębi gardła wydobywało się wycie skierowane w stronę nocnego nieba, rozświetlonego
blaskiem księżyca.
TRACH.
Prąd popłynął przez moje ciało. Świat się wyostrzył, a oczy rozbłysły złotym ogniem.
Zafleszowałam.
Krzyknęłam głośno całym umysłem:
Nosiciele! Flesz, teraz!
Chłopcy drgnęli, wyraźnie odczuwając uderzenie wiadomości. Słyszałam ich myśli,
niewyraźne jak głosy płynące ponad taflą jeziora.
Wysłałam sygnał jeszcze raz, skupiając w sobie całą siłę woli:
FLESZ, TERAZ!
Ben złapał się za głowę. Shelton opadł na jedno kolano. Hi zachłysnął się powietrzem.
Wszyscy trzej spojrzeli na mnie płonącymi oczami.
Nie wiedziałam, jak to zrobiłam, ale zmusiłam ich do zafleszowania.
Teraz mieliśmy siłę. Mogliśmy walczyć.
Hannah obróciła twarz w naszą stronę. Pistolet podążył za jej spojrzeniem.
Wstrzymała oddech.
– Co się dzieje z waszymi oczami? – Spoglądała na nas po kolei rozbieganym wzrokiem.
– Co wy robicie? Przestańcie!
Odwróćcie jej uwagę!
Hi skoczył w stronę najbliższego rzędu stojaków na wino. Zniknął.
– Stój!
Hannah pobiegła za nim, strzelając zapamiętale w ciemne przejście.
Bach! Bach! Bach!
Szkło wybuchało, odłamki cięły powietrze. Piwnicę wypełnił gryzący smród prochu.
Hi padł na ziemię i zamarł w bezruchu. Spod jego brzucha sączyła się czerwona ciecz.
Chance stał jak sparaliżowany.
– Hi! – krzyknął Shelton.
Złapałam za łom. Wydawał się lekki jak piórko. Warcząc, zakręciłam nim nad głową jak
lassem i cisnęłam w stronę Hannah.
Krzyknęła i rzuciła się w bok. Rozpędzony kawałek stali uderzył w stojak za jej plecami.
Butelki pękły, a do smrodu siarki i dymu dołączyła woń oparów wina.
Ben zerwał się i uderzył w Chance’a ramieniem, powalając go na ziemię. Siłą rozpędu
dotarł do schodów, po czym zamachnął się pięścią w stronę przełącznika. Piwnicę w jednej
chwili zalała ciemność.
Hannah podniosła się na kolana i wypaliła dwa razy w kierunku Bena.
Bach! Bach!
Iskry strzelały w miejscach, gdzie pociski odbijały się od kamienia.
Rozdzielić się!
Pognałam w lewo, na tyły piwnicy.
Bach! Bach!
Kule świszczały w powietrzu, gdy Hannah posyłała je na ślepo gdzieś za moje plecy.
Wpadłam w przejście między stojakami z winem i zahamowałam.
Ślepy zaułek. Myśl!
Nagle usłyszałam szamotaninę i sapanie. Shelton? Ben? Zawróciłam, bo ktoś potrzebował
mojej pomocy.
W mroku rozległy się zduszone głosy.
– Oddaj mi broń! – krzyknął Chance. – Nie pozwolę ci nikogo zabić!
– Nie! – warknęła Hannah, dysząc. – Puszczaj!
Coś uderzyło o ścianę. Rzuciłam się naprzód, wytężając wszystkie zmysły.
Bach!
Hannah krzyknęła.
Nosiciele, z powrotem do stołu! Chance potrzebuje pomocy!
Podkradłam się do podwójnego rzędu beczek. Rozbłysnęło światło. Zamarłam, gotowa
do skoku w stronę najbliższej kryjówki, ale rozjarzyły się tylko żarówki wiszące nad stołem.
Pozostała część piwnicy wciąż tonęła w półmroku.
Usłyszałam szlochanie.
Wyjrzałam zza beczki. Między mną a stołem znajdował się jeden z kredensów,
a dwadzieścia stóp dalej widziałam niewyraźny zarys schodów.
Chance leżał na pierwszym stopniu; na jego białym podkoszulku rozlewała się powoli
ciemna plama. Obok klęczała Hannah, płacząc histerycznie.
Wciąż trzymała sig-sauera.
Chance dotknął swojego boku i spojrzał na zakrwawione palce. Zaraz potem jego oczy
zniknęły pod powiekami, a ręka bezwładnie opadła. Nie ruszał się.
– Nie! – zawyła Hannah.
Osłupiałam. Chance był ranny, może nawet martwy, a Hannah wciąż miała pistolet.
Nosiciele! Zajmijcie ją czymś!
Minęła sekunda. Ben wystrzelił z przejścia po prawej i przemknął przez otwartą
przestrzeń.
Hannah uniosła głowę, blada jak ściana. Jej włosy były splątane.
– To wasza wina! – krzyknęła, unosząc pistolet obiema rękami.
Bach! Bach! Bach!
Ben zanurkował między stojaki po przeciwnej stronie pomieszczenia. Rzuciła się za nim
w pościg.
Kiedy minęła jedno z przejść, wyłonił się z niego Shelton.
– Tutaj, suko! – Rzucił w nią butelką.
Padła na kolana, a pocisk przeleciał tuż nad jej głową i rozbił się z hukiem na drobne
kawałki. Shelton zawył, biegnąc przez piwnicę. Zniknął za przeciwległymi stojakami.
Hannah podniosła się na nogi i oddała jeszcze dwa strzały.
Bach! Bach!
Spudłowała. Kamienna podłoga tonęła w winie.
– Wy małe głupie gnojki! – wrzasnęła sfrustrowana Hannah. – Wszystkich was
pozabijam! – Zrobiła dwa kroki w stronę Sheltona.
Na jej twarz padł cień. Potężny, głęboki cień.
Spojrzała odruchowo w górę.
Za późno.
Hi runął na nią z najbliższego stojaka niczym pękaty zeppelin.
Hannah zatoczyła się do tyłu z wybałuszonymi oczami.
Uderzył w nią ramieniem, ale niepowstrzymany pęd odrzucił go na ścianę.
Pistolet zagrzechotał o podłogę.
Hi pokręcił głową, zdezorientowany.
Hannah pierwsza doszła do siebie. Złapała broń i wstała, odwrócona twarzą do Hi,
a plecami do stołu. I do mnie.
Hi nie miał gdzie uciekać.
Hannah uniosła pistolet.
Przeskoczyłam nad rzędem beczek, wylądowałam na kredensie i odbiłam się w stronę
stolika. Włożyłam rękę do beczki ze szczątkami Katherine i namacałam długą kość.
Hannah odwróciła się na pięcie. Dzieliło nas dziesięć stóp.
Czas zwolnił swój bieg.
Dwa kroki. Odepchnęłam się stopami od krawędzi stolika.
Hannah pociągnęła za spust.
Bach! Bach!
Wygięłam się w powietrzu.
Kule minęły moją głowę o kilka cali.
Spadłam na podłogę, przetoczyłam się i zerwałam się na równe nogi tuż przed Hannah.
Zaskoczona, podniosła sig-sauera na wysokość mojej twarzy.
Strzeliła.
Klik.
– Pusty.
Błyskawicznym ruchem jednej ręki wytrąciłam jej broń, a drugą, w której ściskałam
kość
udową Katherine, wzięłam zamach. Trafiłam prosto w skroń.
Oczy Hannah zaszły mgłą.
Uderzyłam jeszcze raz, tym razem trzymając kość jak kij do baseballu. Spadła na jej
głowę z obrzydliwym gruchotem. Hannah osunęła się na podłogę, nieprzytomna.
Odrzuciłam upiorną broń i padłam na kolana. Moja pierś unosiła się konwulsyjnie,
a po policzkach płynęły łzy. Nie mogłam uwierzyć w to, co właśnie zrobiłam.
PACH.
Flesz zbladł i zniknął. Byłam zbyt zmęczona, żeby się tym przejmować.
– Całkiem nieźle, Tor. – Hi stał oparty o ścianę. Złoty blask jego oczu przygasał. – Parę
ruchów na miarę Matrixa. Chociaż prawdziwy bohater uchyliłby się przed trzema kulami.
Shelton i Ben wynurzyli się zza stojaków z winem; ich oczy też wyglądały normalnie.
– Dobra robota. – Ben podniósł kość. – W zasadzie można by powiedzieć, że dosięgnęła
jej poetycka sprawiedliwość.
– Hiram! – Shelton popędził w stronę Hi. – Krwawisz? Widziałem, jak cię postrzeliła.
– Czerwone wino. Zobaczyłem, jak się rozlewa po podłodze, więc postanowiłem udawać
trupa. – Skrzywił się, gdy Shelton nacisnął palcem na jego brzuch. – Ale nigdy więcej nie
będę skakać z żadnych półek. To było akurat dość głupie.
– Chrzanisz, Supermanie! – Shelton poklepał go po ramieniu. – Skok był prima sort.
Hi zarechotał.
– Nikt nie ma szans z Latającą Baryłą.
Spojrzałam na Chance’a. Chociaż z początku działał przeciwko nam, gdy przyszło
co do czego, próbował nas uratować. Jak Karsten.
Ben przytknął dwa palce do jego szyi.
– Czuję puls.
– Trzeba wezwać lekarza! – Podbiegłam do leżącego pod ścianą stosu komórek
i wygrzebałam swoją. – Brak zasięgu. – Ruszyłam po schodach na górę. – Shelton i Hi,
pomóżcie
Chance’owi, jeśli potraficie. Ben, zwiąż porządnie Hannah i zabezpiecz dowody. Idę
zadzwonić po karetkę.
– I po policję – przypomniał mi Shelton.
– I po policję – zgodziłam się.
Pognałam schodami na parter i wąskim przejściem do kuchni.
Gdy mijałam drzwi, poczułam, jak na mojej szyi zamyka się silne ramię, a dłoń ciągnie
głowę w tył. Zakrztusiłam się. Lufa pistoletu pocałowała moje gardło, zmuszając mnie
do uniesienia podbródka.
– Dokąd to się wybierasz? – usłyszałam tuż przy uchu zachrypnięty szept. – Wygląda
na to, że sam będę musiał zrobić z wami porządek.
Baravetto odciągnął mnie do kąta, z dala od okien.
– Nigdy nie powierzaj chłopcu męskiej roboty.
Lufa przesunęła się do mojej skroni.
TRACH.
Uderzyłam go łokciem między żebra.
Baravetto stęknął, wydychając gwałtownie powietrze, a uścisk odrobinę zelżał.
Zgięłam nogę, kopiąc do tyłu. Trafiłam go w krocze.
Krzyknął z bólu i zwalił się na kolana.
Chwyciłam za wałek wiszący na ścianie za plecami.
Łup!
Baravetto wyłożył się jak długi. Na wszelki wypadek poprawiłam drugim ciosem.
PACH.
Zakręciło mi się w głowie. Pod moimi powiekami tańczyły gwiazdy. Chwiejnym
krokiem wypadłam na zewnątrz, by złapać zasięg.
Piiik!
Zadzwoniłam pod 911. Operator zapytał, czy chodzi o nagły wypadek.
– Ka... karetka – wydyszałam. – Terroryści zaatakowali posiadłość Claybourne’ów!
Zaraz potem straciłam przytomność i przewróciłam się na trawę.
ROZDZIAŁ 71
– Tory! – Hi potrząsnął mnie za ramię. – Tory, wszystko w porządku?
Zamrugałam.
Raz, drugi, trzeci.
– Cooo?... – Chwilowo tylko na tyle było mnie stać.
Leżałam pod ogromnym drzewem magnolii, kilkanaście jardów od drzwi kuchennych.
Wszystkie okna w posiadłości były rozświetlone, a na ścianach pulsował czerwono-niebieski
blask kogutów. Gdzieś za ogrodem stały radiowozy.
– Wszędzie cię szukaliśmy! – Twarz Hi była blada i mokra od potu. Jak brzuch żaby. –
Zaczekaj tutaj, powiem wszystkim, że żyjesz. Przyprowadzę lekarza.
– Zaczekaj... – Usiadłam, próbując odzyskać przytomność umysłu. – Najpierw mi
opowiedz, co się stało.
– Przyjechała policja. – Hi pomógł mi wstać. – Znaleźliśmy w kuchni Baravetta
i zaczęliśmy świrować. Nikt nie wiedział, gdzie jesteś.
– Zemdlałam. – Wspomnienia spadły na mnie z impetem górskiej lawiny. – Chance! Jak
on się czuje?
– Chyba... w porządku. – Na twarzy Hi pojawił się grymas. – Żyje, jeśli o to pytasz.
– Ale?
– Kula tylko go drasnęła. Powinien dojść do siebie.
Wyraźnie próbował wykręcić się od odpowiedzi.
– Ale? – powtórzyłam.
– Ale z nikim nie chce rozmawiać. W ogóle nic nie mówi. Patrzy się przed siebie i tyle.
Ta cała sytuacja chyba porządnie dała mu w kość.
Nie wspominając o tym, co powiedziała Hannah. I co zrobiła.
– Jak długo mnie nie było?
– Jakieś pół godziny – odparł Hi. – Gliniarze wpadli do domu chwilę po tym, jak poszłaś
na górę zadzwonić. Myśleli, że ktoś zaatakował posiadłość czy coś w tym rodzaju. Ściągnęli
nam kajdanki dopiero przed chwilą.
– Aresztowali Hannah i Baravetta?
Hi przytaknął.
– Gdy lekarze ją ocucili, zupełnie jej odbiło. Zaczęła wszystkich wyzywać. A
szczególnie ciebie – zachichotał.
A to ci niespodzianka.
– W ogóle nad sobą nie panowała – ciągnął. – W zasadzie do wszystkiego się przyznała.
To dlatego nas rozkuli.
Świetnie. Niech tą niewyparzoną jadaczką załatwi sobie urlop za kratkami.
– Baravetto leżał nieprzytomny, gdy go znaleźliśmy. Co mu zrobiłaś?
– Kopnęłam w klejnoty, a potem poprawiłam wałkiem w czajnik. Dwukrotnie.
– Strzał i dobitka. Niewykorzystane okazje się mszczą. A tak dla twojej informacji –
Hannah twierdzi, że to Baravetto zabił Karstena. Powiedziała nawet policji, gdzie znajdą jego
ciało.
– Boże, co ona sobie myślała?
– Zaufaj mi, ona nie myślała. Wpadła w histerię. Krzyczy, płacze... Powiedziałaby im
wszystko, byle tylko uratować własny tyłek. – Hi pokręcił głową. – Coś mi się zdaje, że
jeszcze kiedyś pożałuje tego długiego ozora.
– Jeśli policja znajdzie ciało Karstena, będzie mieć chyba dość dowodów, żeby skazać ją
i wszystkich jej wspólników.
– Zabrali Baravetcie jego broń. Prawdopodobnie właśnie z niej zastrzelono Karstena.
– Cudownie. Mam nadzieję, że on i Hannah trafią razem do przytulnej celi.
– Bardzo możliwe, że dołączy do nich stary Hollis – powiedział Hi. – Kiedy Hannah się
uspokoi, prokurator pewnie namówi ją do zeznawania. Policji będzie bardziej zależeć
na przyskrzynieniu grubej ryby.
– Przekazałeś im dowody?
– Wszystko. Zdjęcie bielików, dokumenty sprzedaży ziemi, kości Heaton, analizę
odcisku palca i dziennik Katherine. Ale nie mogliśmy nigdzie znaleźć nieśmiertelników.
Poklepałam się po kieszeni.
– Są tutaj. Bezpieczne.
– Opowiedzieliśmy detektywowi Borkenowi całą historię.
– Słucham?
– Nic się nie martw – uspokoił mnie Hi. – Słowem nie wspominaliśmy o eksperymentach
Karstena ani o tym, co się z nami stało.
Nagle ogarnęła mnie panika.
– Daliście im potwierdzenie bankowe?
– Nie, nie. Nie chcieliśmy, żeby ktokolwiek zaczął węszyć w sprawie sekretnych badań
Karstena nad parwowirusem.
Odetchnęłam.
– To dobrze.
Przypomniało mi się, co powiedziała Hannah. Czy Hollis rzeczywiście zatrudnił Karstena
po to, aby ten zaprojektował zupełnie nowego, zaraźliwego dla psów wirusa? Nie chciałam w
to wierzyć.
Hi czytał mi w myślach.
– Karsten korzystał z pieniędzy Hollisa, żeby wynaleźć lekarstwo na parwowirusa. Nie
stworzyłby nowej choroby. Jestem tego pewien.
Kiwnęłam głową, mając nadzieję, że Hi się nie myli.
– A więc wszystko, co dotyczy naszych mocy – włamanie do laboratorium, wirus
Coopera, choroba i flesze – wciąż jest wyłącznie naszą tajemnicą?
Hi uśmiechnął się.
– Oczywiście. Nikt nie wie o Nosicielach ani o tym, co potrafią.
– I niech tak pozostanie.
– A co z Chance’em i Hannah?
– Wątpię, żeby czegokolwiek się domyślali – stwierdziłam. – W tej piwnicy wszystko
potoczyło się zbyt szybko. A jeśli nawet oskarżą nas o posiadanie magicznych mocy, ludzie
pomyślą, że zwariowali.
– Mam nadzieję – mruknął Hi. – Wolałbym nie skończyć w roli szczura laboratoryjnego.
A jeśli wyjdzie na jaw, do czego jesteśmy zdolni...
– Nikomu nie powiemy – zapewniłam go. – Nigdy. Nawet naszym rodzicom.
– Zgoda. – Hi spojrzał w stronę posiadłości. – To co, gotowa na suszenie głowy?
– Jakie suszenie?
Hi parsknął śmiechem.
– Zapomniałem, że przez chwilę nie kontaktowałaś. Starzy już przyjechali. Czekają przed
bramą.
Mój jęk mówił sam za siebie.
***
– Tory! – Kit rzucił się biegiem przez podjazd. – Tory, nic ci nie jest?!
Mało brakowało, a zmiażdżyłby mnie w niedźwiedzim uścisku.
– Wszystko w porządku – odparłam. – Ale będę musiała wyjaśnić ci parę spraw.
Obok stali Shelton i Ben, rozmawiając ze swoimi rodzicami. Ben przewrócił oczami
w moją stronę ponad ramieniem ojca, a Shelton do mnie pomachał, roześmiany od ucha do
ucha. Obaj cali, zdrowi i rozgrzeszeni.
– Dlaczego włamaliście się do posiadłości Claybourne’ów? – zapytał Kit. – Kim jest ten
człowiek w kajdankach? I co tu się, u licha, dzieje?!
– Wszystko ci opowiem, Kit, obiecuję. – Wzięłam głęboki oddech. – Ale musisz
wiedzieć, że doktor Karsten został zamordowany.
– Doktor Marcus Karsten? Zamordowany? – Kit był wstrząśnięty. – Chwila, skąd ty to
wiesz?
– Cały czas mówiliśmy wam prawdę. Znaleźliśmy kości Katherine Heaton. Ten człowiek
– wskazałam Baravetta, który siedział skuty w radiowozie – i Chance Claybourne ukradli
szczątki z grobu na Loggerhead.
– Dlaczego?
– Bo Katherine Heaton zabił w 1969 roku Hollis Claybourne.
Kit zamrugał w osłupieniu.
Postanowiłam wykorzystać jego milczenie.
– Karsten śledził nas kilka dni temu na Morris Island. Chciał udowodnić, że włamaliśmy
się do laboratorium. Ciągle był przekonany, że to byliśmy my.
Kit zmarszczył brwi.
– Ale to on nas uratował – dodałam szybko. – Ten mężczyzna w radiowozie próbował
nas zabić i w ten sposób raz na zawsze pogrzebać prawdę o śmierci Katherine. Karsten zginął,
żeby umożliwić nam ucieczkę.
– A kim jest ta dziewczyna, którą wyprowadzili policjanci? – wypytywał Kit.
– Narzeczona Chance’a, Hannah Wythe – wyjaśniłam. – Kierowała atakiem w dniu,
w którym zginął Karsten. Nas też próbowała dzisiaj zabić, ale przypadkowo postrzeliła
Chance’a. Z tego, co wiem, nic mu się nie stało.
Kit myślał przez kilka chwil.
– Nic z tego nie rozumiem – powiedział w końcu.
Westchnęłam.
– Wszystko ci wyjaśnię, obiecuję, ale nie teraz. Musiałam dzisiaj uciekać przed
zabójcami, unikać kul i pozbawić przytomności dwie osoby. Padam z nóg.
– Dobrze. – Widziałam w oczach Kita tysiące pytań, ale chwilowo zdołał powstrzymać
swoją dociekliwość. – Detektywi mówią, że mogę zabrać cię do domu, ale rano będziesz
musiała złożyć zeznania. Narobiliście sporo bałaganu.
Miał rację.
Na ulicy stały cztery karetki pogotowia, kilkanaście samochodów policyjnych i jeden wóz
strażacki. Zjechało się już nawet kilka stacji telewizyjnych.
Kto by pomyślał, że posiadłość Claybourne’ów stanie się świadkiem takiego skandalu.
Zmierzając podjazdem w stronę samochodu, zauważyłam znajomą postać na noszach
w karetce. Chance, wpatrzony tępo w przestrzeń.
– Kit, poczekaj chwilę.
Podeszłam do Chance’a.
– Hej – powiedziałam łagodnie. – To ja, Tory.
Nie poruszył się, nawet nie mrugnął.
– Jesteś cholernym draniem – ciągnęłam – ale próbowałeś uratować mi życie. Wiem,
że nic to już teraz nie znaczy, ale dziękuję.
Oczy Chance’a były puste, a twarz martwa.
Pokręciłam głową i wróciłam do Kita.
Świerszcze dawały nocny koncert, wypełniając ciepłe powietrze Charlestonu swoją
kołysanką. Wysoko w górze cicho zagruchał gołąb.
Ziewnęłam.
Czas wracać do domu.
EPILOG
Słońce stało w zenicie, gdy Ben zakotwiczył Sewee przy Turtle Beach. Wyskoczyłam
za burtę, szczęśliwa, że mogę się zmoczyć i ochłodzić.
Delikatna bryza przeczesywała mi włosy, a zapach piasku i soli mieszał się z wonią mirtu
i palm sabalowych.
Wróciliśmy na Loggerhead Island.
Przez ostatnie dwa tygodnie miałam szlaban i cudownie było wreszcie móc zakosztować
wolności. Kit uznał, że kilka małych włamań to wystarczający powód, by mnie uziemić.
Dobrze, że nie wiedział o wszystkim.
Media dostarczyły nam sporo rozrywki. Policjanci skuli Hollisa Claybourne’a przed
kamerami na schodach senatu stanowego. Usłyszał zarzut zamordowania Katherine Heaton
i Marcusa Karstena plus jakiś tysiąc innych.
Hannah i Baravetto zostali oskarżeni o zabicie Karstena oraz cztery próby usiłowania
zabójstwa. Aresztowano także bratanka Baravetta, kolejnego z najemników Hollisa
Claybourne’a. Pojawiły się plotki, że Hannah pękła i będzie zeznawać przeciwko
wspólnikom.
Ciała Karstena jak dotąd nie odnaleziono. Hannah utrzymywała, że wrzucili je do morza.
Jego samochód stał na parkingu długoterminowym przy lotnisku w Charlestonie –
prawdopodobnie któreś z ich trojga pojechało tam w noc jego śmierci.
Chance miał odpowiedzieć za zbezczeszczenie ludzkich szczątków i matactwo, ale poza
tym udało mu się uniknąć poważniejszych zarzutów.
W jego przypadku prokurator musiał jednak uzbroić się w cierpliwość. Chance nadal nie
otrząsnął się z katatonii i nikt tak naprawdę nie wiedział, czy kiedykolwiek opuści szpital
psychiatryczny, w którym został umieszczony.
Brodząc w stronę plaży, chłonęłam piękno krajobrazu. Już to mówiłam, ale powtórzę:
Turtle Beach jest najwspanialszym zakątkiem na świecie. Gmerałam palcami stóp w piasku,
a dłońmi rozgarniałam wodę, napawając się widokiem dojrzałych palm.
Tak naprawdę nie był to dziś nasz pierwszy przystanek. Na początku tygodnia badanie
DNA pozwoliło ustalić, że kości, które znaleźliśmy na Loggerhead, należały do Katherine
Heaton. Tego ranka zostały pochowane na cmentarzu Świętego Krzyża.
Na uroczystości z pewnością nie było tłoku. Przyszedł leciwy ksiądz, detektyw Borken,
Sylvia Briggerman z pielęgniarką, Abby Quimby i niektórzy rodzice z Morris Island. No i,
rzecz jasna, Nosiciele.
Włożyłam do trumny nieśmiertelniki Francisa Heatona zawieszone na nowym
łańcuszku.
Spoczywaj w pokoju, Katherine.
– Tory! – wrzasnął z motorówki Hi. – Pomóż mi z tym kundlem!
Z dość marnym skutkiem próbował przesadzić Coopa przez nadburcie. Ważący
pięćdziesiąt funtów szczeniak najwyraźniej nie zamierzał się zmoczyć.
Wróciłam do Sewee, chichocząc. Coop zapiszczał, ale pozwolił się podnieść. Nawet
polizał mnie po twarzy.
– Chodź, malutki.
Przeniosłam go kilka jardów na rękach i postawiłam w głębokiej do kolan wodzie.
Zaskowyczał, pędząc w stronę brzegu. Otrzepał się jak dziki, po czym z uniesionym pyskiem
i położonymi po sobie uszami zniknął w gęstwinie.
Gdy tylko chłopcy zebrali się na plaży, zaczęliśmy go szukać, ale po szczeniaku nie było
śladu.
– Tyleśmy go widzieli – powiedział smutnym głosem Shelton. – Mały niewdzięcznik
nawet się nie obejrzał.
Nagle gdzieś w krzakach wybuchła kakofonia pisków i szczeknięć. Po chwili naszym
oczom ukazały się cztery zwierzęta splecione w wielką podskakującą kudłatą piłkę: jeden
owczarek niemiecki, jeden wilk i dwa wolfdogi – wszystkie merdały ogonami jak flagami
sygnałowymi.
Aż niespodziewanie Mgiełka zobaczyła nas na plaży. Zjeżyła się i zawarczała, stając
przed szczeniakiem.
Ben cofnął się w morze.
– O rany. Nie brzmiało to zbyt przyjacielsko.
– A więc tak kończy się ta historia – stwierdził Hi, nasz dyżurny dramaturg. –
Rozszarpani na strzępy przez wściekłą wilczycę. Świetny plan, Tory.
Staliśmy w bezruchu, gdy Coop uszczypnął matkę w bok. Mgiełka odwróciła głowę, a
on zaszczekał i prześliznął się obok niej, drepcząc w moją stronę.
Napięła mięśnie, ale nie drgnęła.
Uklękłam na jedno kolano. Coop położył mi łapy na ramionach i polizał mnie
po policzku, a ja wtuliłam twarz w sierść na jego głowie.
Mgiełka usiadła, uniosła pysk i postawiła uszy.
Odetchnęłam z ulgą. Coop wstawił się za dwunożnymi przyjaciółmi, a jego mama
postanowiła nas zaakceptować, choć nie bez zastrzeżeń.
Uśmiechnęłam się, szczęśliwa i zarazem smutna.
– Czas wrócić do rodzinki, malutki.
Coop zaszczekał i wykręcił wokół mnie kółko, po czym wrócił do sfory. Zaraz potem
cała czwórka zniknęła w lesie.
Ociągaliśmy się z powrotem, licząc, że jeszcze do nas wrócą, ale nic na to nie
wskazywało. Mimo to nie mogłam się ruszyć.
– Tam będzie mu lepiej – mruknął Ben. – Mnóstwo przestrzeni i święty spokój.
Zobaczysz, będzie szczęśliwy.
Kiwnęłam głową, chociaż ogarnęła mnie melancholia. Wiedziałam, że w przyszłości nie
będę widywać Coopa zbyt często, i bałam się, że o mnie zapomni.
– Gotowi? – zapytał Hi. – Ciągle mam szlaban. Musiałem błagać staruszków
o przepustkę, żeby tu przypłynąć.
– Gotowi – odparłam. Chociaż niekoniecznie.
Zatrzęsły się liście i z podszytu wyskoczył zdyszany Coop. Rodzinka deptała mu
po piętach. Nie zatrzymując się, podbiegł do mnie i usiadł u moich stóp.
Hau! Hau!
– No dobrze, koleżko. – Podrapałam go po głowie. – Teraz twoja mama tu rządzi. –
Delikatnie pchnęłam go w stronę sfory.
Coop przemknął obok mnie i wbiegł do morza. Rzuciłam się za nim, by go zatrzymać.
– Cooper! – Objęłam go za szyję i uklękłam w wodzie. – Co jest, mały? Nie chcesz
wrócić z rodzinką do lasu?
Polizał mnie po twarzy, po czym wyrwał się z uścisku, przeskoczył nad falą i zaczął
płynąć w kierunku motorówki.
– Co on robi? – zapytał Hi. – Ucieka do Anglii?
Odwróciłam głowę i spojrzałam na plażę.
Rodzinka Coopera wciąż czekała przy linii drzew. Zaniepokojona Mgiełka wstała
i szczeknęła ostro.
Obejrzałam się. Coop płynął w stronę Sewee.
W tej samej chwili podjęłam decyzję. Kit będzie musiał się z nią pogodzić.
– Pomóżcie mu dostać się na motorówkę – powiedziałam. – Coop dokonał wyboru.
Teraz jest częścią naszej sfory.
Ben i Hi przerzucili Coopa przez nadburcie. Otrzepał się, opryskując ich słoną wodą.
Wskoczyłam na pokład i przyciągnęłam zmoczonego szczeniaka do siebie. Na brzegu
Mgiełka wraz z resztą rodziny odwróciła się i zniknęła w lesie.
– A więc tym teraz jesteśmy? – zapytał z uśmiechem Shelton. – Sforą?
– No jasne – odparł Hi. – Sforą z supermocami. I mroczną tajemnicą.
– Tory potrafi mi rozkazywać wewnątrz mojej głowy – odezwał się Ben. – Jeśli to nas
do siebie nie zbliżyło, to sam już nie wiem co.
– Jesteśmy sforą. – Potarmosiłam Coopa za ucho. – Połączoną poszatkowanym DNA.
– Jesteśmy Nosicielami. – Hi wyciągnął przed siebie rękę. – Rodziną.
– Nosiciele. – Shelton nakrył jego dłoń.
– Nosiciele. – Dołączył do nich Ben.
– Nosiciele. –
Położyłam
swoją na szczycie.
Wyszczerzyłam się od ucha do ucha i krzyknęłam z wiatrem:
– I niech Bóg ma w opiece tych, którzy z nami zadrą!
Chłopcy zawyli zgodnie.
A razem z nimi Coop.