Steve Mille & Sharon Lee Wszechświat Liaden 01 Sprawa honoru

background image

Steve Miller - Sharon Lee

Sprawa Honoru

Tytuł oryginału: Conflict of Honors
Przełożył: Witold Nowakowski
Cykl: Wszechświat Liaden tom 1
Schody Dziewic
1002 rok czasu lokalnego
1375 rok czasu standardowego
Osiem śpiewów po Półpieśni, zmierzch.
Tłum zbierał się powoli na placu przed Schodami Dziewic. Przybywali widzowie
obojga płci, strojni w różnobarwne szaty. Tu i ówdzie powiewały zwiewne
szafirowe i
srebrne suknie członkiń Koła.
Ostatnie echo ósmego śpiewu odbiło się od gładkich ścian Domu Koła. Tłum zamarł
w pełnej oczekiwania ciszy.
W wąskiej uliczce odchodzącej w bok od placu pojawiła się jakaś drobna postać.
Poprawiła sakwę zwisającą z ramienia nie spuszczając oka ze Schodów, na których
stały dwie
Wiedźmy z Wewnętrznego Kręgu Koła.
Niższa z nich uniosła ręce, wzywając do milczenia. Widzowie wstrzymali oddech, a
nad placem zawirował kurz uniesiony niesfornym podmuchem wiatru. Postać w
bocznej
uliczce drgnęła i przywarła mocniej do muru.
- Zebraliśmy się tutaj - zawołała wyższa z kobiet stojących na Schodach - aby
polecić
Matce dusze naszej siostry, córki i przyjaciółki. Od dzisiaj bowiem nie ma wśród
nas tej,
którą zwano Moonhawk.
Rozpostarła ramiona. Niemal w tej samej chwili niższa opuściła ręce i
zaintonowała
drugą cześć inwokacji.
- Nie martwcie się, bowiem Moonhawk została wezwana przez Tę, która jest nam
Matką, która przekaże jej swoją wiedzę i przygotuje ją do następnego spotkania z
nami.
Cieszcie się zatem i radujcie, że Moonhawk miała tyle szczęścia, aby znaleźć się
u boku
Matki.
Tłum odpowiedział cichym „oleee”, a niższa Wiedźma mówiła dalej hipnotycznym
głosem, w którym czuło się potęgę wielkiej magii:
- Odeszła do Matki po wiedzę i nauki. Nie ma już wśród nas Moonhawk. Przez całe
pokolenie będzie siedziała u stóp Matki, pławiąc się w jej chwale. Już nie
ujrzymy jej tu
więcej. W tym Obrocie nikt z nas jej nie zobaczy, bowiem odeszła. Tak...
odeszła,
zdmuchnięta niczym pyłek.
- Zdmuchnięta niczym pyłek - jak echo powtórzyła wyższa Wiedźma.
- Zdmuchnięta niczym pyłek - głośno zawołali ludzie.
Szczupła postać uparcie milczała, cofnięta w głąb uliczki. Odnalazł ją tam
podmuch
wiatru i przez chwilę igrał z jej krótko obciętymi włosami, zanim uciekł w
poszukiwaniu
innej zabawy.
Wysoka kobieta stojąca na skraju tłumu drgnęła nagle, jakby czymś wzburzona.
Postać w zaułku bezdźwięcznie wyszeptała: „mamo...”. I jeszcze głębiej cofnęła
się w
uliczkę.
To na nic. Przecież Moonhawk umarła z rozkazu tej, która w tym Obrocie mieniła
się
jej matką. Stos pogrzebowy z jej dobytkiem podpalono dokładnie w czas Półpieśni,

background image

a matka
patrzyła na to z nieruchomą twarzą i suchymi jak pieprz oczami. Moonhawk także
tam była i
płakała - trochę pewnie za matką. Ale pora łez już dobiegła końca.
Dziewczyna westchnęła cicho. W torbie na ramieniu miała wszystkie rzeczy, które
pozwolono jej zabrać z celi w Skrzydle Dziewic wielkiego Domu Koła. Ubranie
kupiła w
sklepie ze starzyzną na bulwarze. Ciemna koszula o trochę przydługich rękawach
drapała ją w
piersi, nieprzywykłe do tak zgrzebnego stroju. Obcisłe spodnie też były ciemne,
z wyjątkiem
jaśniejszej łaty na prawym kolanie. Buty z innego świata miały zdarte podeszwy.
Kolczyki,
wpięte przed wieloma laty przez dwie starcze dłonie, drżące z dumy były jej
własne. Siedem
srebrnych bransolet ukrytych w torbie nie należało do niej. W rękawie miała
monetę -
dziesięciobitówkę z Terry.
Obie Wiedźmy zniknęły ze schodów. Tłum rozpadł się na mniejsze i bardziej
hałaśliwe grupki. Szczupła postać odeszła w głąb zaułka, zaprzątnięta swoimi
planami na
przyszłość.
Moonhawk nie żyje. Zdmuchnięta niczym pyłek.
U wylotu uliczki skręciła w stronę odległej czerwonawej poświaty.
Mogłabyś, pomyślała w duchu, iść do Milczących Sióstr z Caleithy. Nie zapytają
cię o
nazwisko, o to, skąd pochodzisz, ani też po co przyszłaś... Zostaniesz z nimi.
Nie będziesz
mówić, nie będziesz wychodzić - i nigdy już nie dotkniesz innego człowieka.
- Raczej umrę! - warknęła i roześmiała się na całe gardło.
Ostry, chrapliwy śmiech dziwnie zabrzmiał w jej uszach. Miał w sobie coś
nienaturalnego. Dziewczyna wsunęła palce w dziwacznie postrzępione włosy i
szarpnęła nimi
tak mocno, aż łzy zapiekły ją pod powiekami. Już się nie śmiała. Poszła dalej w
kierunku
coraz mocniej jaśniejącego światła.
32 rok czasu pokładowego
148 dzień podróży
Druga wachta
Godzina 10.30
- Liadenowie! Banda obleśnych, bezbożnych kanalii!
Zmięty kłąb ciuchów poleciał w stronę otwartego worka. Rzut był niecelny, bo
wykonany bardziej ze złością niż precyzją. Priscilla zwinnym ruchem zerwała się
z koi,
przechwyciła pocisk i niemal od niechcenia włożyła go do worka. O dziwo, tym
razem Shelly
nie wspomniała, że to zwyczajna strata jej talentu i czasu.
- Zasrana krypa! - piekliła się dalej, dając prawdziwy popis swoich możliwości.
-
Jedna wachta, druga wachta, na koniec Ziemianie, i p r o s z ę, zwracajcie uwagę
na słowa,
rozmawiając z jakimś Liadenem! Kara za to, kara za tamto... Żadnej przepustki,
żadnej
prywatności! Nic, tylko robota. Śpij na zmianę, rób na zmianę... Cholera by to
wzięła!
Spakowała ostatnią część garderoby, na wierzch wepchnęła pudło z wideoksiążkami
i
zamknęła worek z taką siłą, że Priscilla aż wzdrygnęła się mimo woli.
- Pierwszy oficer to zwyczajna szuja, a drugi to kawał lesby... Masz! -
Gwałtownym
ruchem podała Priscilli grubą kopertę.

background image

Dziewczyna zamrugała oczami.
- Co to jest?
- Kopia mojego kontraktu i wykupne - kantra. A co, myślałaś, że pozwolę, żeby
któreś
z nich położyło na tym łapę? Oskubali mnie do gołej skóry, ale wolę nie mieć
roboty i
oszczędności, niż siedzieć dłużej na tej zawszonej łajbie! - Shelly pochyliła
się groźnie w jej
stronę i popukała ją palcem w ramię. - Pamiętaj, dziecko, oddaj to Kupcowi i
powiedz mu, że
mnie tu już nie ma. A jeśli masz choć trochę oleju w łepetynie, to przy okazji
sama też poproś
o zwolnienie.
Priscilla pokręciła głową.
- Nie stać mnie, żeby spłacić kontrakt, Shelly.
- Ale uciekłabyś, gdybyś mogła, prawda? - westchnęła jej koleżanka. - No,
pamiętaj,
że cię ostrzegałam. Wytrzymasz jakoś do końca rejsu?
- To tylko pół roku czasu standardowego, Shelly. - Priscilla wzięła ją za rękę.
- Dam
sobie radę.
- Hmmm... - Shelly zarzuciła worek na ramię i w dwóch krokach pokonała
przestrzeń
dzielącą ją od drzwi. W korytarzu spojrzała przez ramię. - Trzymaj się, mała.
Szkoda, że nie
poznałam cię w lepszych czasach.
- Trzymaj się, Shelly - odparła Priscilla. Chyba miała zamiar jeszcze coś
powiedzieć,
lecz Shelly odwróciła się i odeszła, garbiąc ramiona i nisko pochylając głowę,
jakby w ten
sposób chciała zaprotestować przeciwko panującej na statku ciasnocie.
Priscilla poszła w drugą stronę - do kajuty Kupca. Też się pochyliła. Co prawda
nie
była tak wysoka, jak inni mieszkańcy Terry i między jej głową a sufitem
pozostawało prawie
dziesięć centymetrów luzu, ale „Daxflan” miał w sobie coś takiego, co odruchowo
zmuszało
wszystkich do pochylania się.
Bzdury, pomyślała, skręcając za róg korytarza.
Ale to nie były bzdury. Shelly mówiła prawdę. Pracownicy z Terry należeli na
„Daxflanie” do drugiej kategorii. Kajuty mieli tuż obok luków towarowych, a w
stołówce
dostawali na wpół zimne ochłapy. Kupiec w ogóle nie mówił w ich języku, a
kapitan znała
tylko parę słów, więc rozkazy wydawała w języku handlowym, bez bawienia się w
subtelności typu „proszę” i „dziękuję”.
Priscilla westchnęła głęboko. Pracowała już z Liadenami na innych frachtowcach,
ale
na liadeńskim była po raz pierwszy. Ciekawe, czy na wszystkich dzieje się to
samo? -
pomyślała. Shelly niemal codziennie zarzekała się, że już nigdy więcej nie
wsiądzie na
liadena. W gruncie rzeczy radziła sobie dobrze, dopóki nie odszedł Medyk,
zastąpiony przez
zwykłego medbota. Mówili, że to tylko na chwilę. „Kolejne liadeńskie kłamstwo! -
złościła
się Shelly. - Kłamcy. Sami kłamcy!”
Pierwszy oficer to zwyczajna szuja, a drugi to kawał lesby ... - Priscilla
pokręciła
głową. Liadenowie i Terrańczycy byli tak podobni, jakby wyszli z łona tej samej
matki.

background image

A może Kupiec zatrudniał tylko określony typ ludzi? W takim razie ciekawe, co
sobie
pomyślał o niejakiej Priscilli Mendozie, cholernie napalonej na robotę przy
nadzorze
załadunku. Tak napalonej, że aż zapomniała rozejrzeć się, kiedy podpisywała
kontrakt. Nic w
tym dziwnego. W ciągu zaledwie dziesięciu lat awansowała z „asystentki
ochmistrza” - czyli
zwykłej pomywaczki - na pełnoprawnego członka załogi, a potem do cargo. W
gruncie rzeczy
marzyła o licencji pilota, ale dobrze wiedziała, że nie doczeka się tego,
zostając na
„Daxflanie".
Kajuta Kupca była zamknięta. Dotknęła czujnika przy drzwiach, ale nikt nie
zaprosił
jej do wejścia. Czyli nic z tego.
Westchnęła ciężko, kiedy zegar wydzwonił jedenastą. Znów zarwę kolejną wachtę
przeznaczoną na spanie...
Kapitan musi mi wystarczyć. Ruszyła w kierunku mostka, lecz nagle przystanęła,
słysząc gdzieś z prawej dwa głosy. Mężczyzna mówił coś gniewnym, podniesionym
tonem, a
kobieta próbowała go cicho uspokoić.
Priscilla skręciła w tamtą stronę. Koperta ciążyła jej w dłoni.
Drzwi do świetlicy były otwarte na oścież. Wściekły jak diabli Sav Rid Ołanek
wyciąga rękę i podsuwa swojej kuzynce, kapitan Chelsie yo'Vaade jakiś urzędowy
papier.
- Odmówili! - ryczał górnoliadeńskim. Głos łamał mu się z gniewu. - Bezczelni!
Właśnie wtedy, gdy zostawiłem sobie wolny jeden palec na sygnet Handlomistrza!
Błysnął kuzynce przed oczami upierścienioną dłonią. Mrugnęła odruchowo,
oślepiona
blaskiem klanowych i akademickich klejnotów oraz innych, mniej ważnych dla
melant'i Sav
Rida.
- Piszą tutaj, że za jakiś czas możesz złożyć ponowną prośbę, kuzynie -
powiedziała z
wahaniem. - Musisz tylko odczekać standardowy okres.
- Ba! - wrzasnął Sav Rid, tak jak się tego spodziewała. - Ponowną? Zaraz
zobaczysz,
co z tym zrobię! - Wyrwał jej z ręki list, przedarł go dwukrotnie i skrawki
rzucił na podłogę. -
W ich oczach nie jestem godzien? To dostaną dotkliwą nauczkę! Pokażę im, co
potrafi
„Daxflan” pod kierunkiem prawdziwego Kupca!
Odwrócił się i w tej samej chwili zobaczył cień za drzwiami.
- Hej, ty tam! - burknął w języku handlowym, szybkim krokiem podchodząc do
progu.
- Czego chcesz, Mendoza?
Priscilla skłoniła się i podała mu kopertę.
- Nie chciałabym panu przeszkadzać - powiedziała w tym samym języku - ale Shelly
van Whitkin prosiła, żeby to panu oddać.
- I co z tego?
Rozerwał kopertę, bez zbytniego zainteresowania zerknął na dokument i od
niechcenia
potarł monetę w palcach. Potem wsunął ją za pas.
Jedna kantra, pomyślała z rozpaczą Priscilla. Tyle forsy, że nawet nie ma co
marzyć,
żeby kiedyś pójść w ślady Shelly. Co prawda, zawsze mogła po prostu zwiać ze
statku, ale to
byłaby cholerna hańba. Na myśl o tym aż mocniej ścisnęło ją w dołku. - Możesz
odejść,
Mendoza - warknął Kupiec. Skłoniła mu się powtórnie. Na odchodnym usłyszała

background image

jeszcze, że
znów coś powiedział do kapitan yo'Vaade. Z grubsza chodziło o to, że zarobił
kantrę i pozbył
się jednej gęby do żywienia.
32 rok czasu pokładowego
151 dzień podróży
Pierwsza wachta
Godzina 1.30
„Daxflan” był dwa dni od Alcyone. Kolacja wyglądała strasznie. Spedytor
Priscilla
Mendoza z ociąganiem wzięła swoją tacę i zaniosła ją do zatłoczonej i zadymionej
mesy
Terrańczyków. Kątem oka zauważyła, że macha do niej drugi oficer Dagmar Collier.
Udała,
że tego nie widzi, i podeszła do pustego stolika w samym rogu. Miała szczerą
ochotę usiąść
tyłem do sali, ale nie pozwalał jej na to instynkt samozachowawczy.
Z kwaśną miną spojrzała na papkowatą zupę, odłożyła łyżkę i uniosła do ust
popękany
plastikowy kubek. Skrzywiła się, popijając mdłą „kawę”. Przypomniała sobie, że
Shelly nigdy
nie zaczynała jeść na „Daxflanie”, dopóki w dosadnych słowach nie powiedziała
tego, co
naprawdę myśli o armatorze statku, na którym serwują taką lurę zamiast
prawdziwej kawy.
Zdaniem Shelly, była to jeszcze jedna złośliwa zagrywka Kupca. Priscilla
słyszała
jednak rozmowę paru Liadenów, narzekających, że to, co tutaj nosi nazwę herbaty,
na pewno
nigdy nie widziało Solcintry. Shelly znała zaledwie kilka miejscowych wyrażeń w
górno- czy
niskoliadeńskim, więc po prostu nie wierzyła Priscilli, że cała załoga jest
marnie traktowana.
Priscilla odstawiła kubek i ponownie wzięła do ręki łyżkę. Na zdrowy rozum, musi
zjeść kolację. Do wyboru miała zakalcowatą bułkę i kleistą pecynę sera, od
której od razu
dostawała mdłości. Z dwojga złego wolała już tę zupę.
Nabrała pełną łyżkę i znów, po raz nie wiadomo który od przedostatniej wachty,
pomyślała o ładunku zabranym z Alcyone Prime. Towar był zapieczętowany. Niby nic
specjalnego - miała przecież listy przewozowe i specyfikacje z określeniem wagi
i portu
przeznaczenia. Wszystko na pozór zgodne z przepisami. A jednak...
Z głośnym szuraniem i jeszcze głośniejszym stęknięciem Dagmar znalazła się przy
jej
stoliku. Priscilla drgnęła jak oparzona i wylała zupę na rękaw. Z całej siły
zacisnęła zęby i
wbiła wzrok w talerz, żeby tylko nie patrzeć na Dagmar. Ta skrzywiła usta w złym
uśmiechu,
rozparła się na krześle i wyciągnęła nogi przed siebie.
- Przestraszyłam cię, Prissy?
Priscilla lekko zesztywniała. Dagmar uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
- Zamyśliłam się. - Cichy głos spedytorki nie zdradzał żadnych emocji.
- To cała nasza Prissy - lekceważąco powiedziała Dagmar. - Ciągle myśli. -
Pochyliła
się nad stolikiem i delikatnie dotknęła wąskiej dłoni swojej towarzyszki.
Priscilla szybko
cofnęła rękę. Dagmar uśmiechnęła się z zadowoleniem. - Co robisz po kolacji? -
spytała. -
Może chociaż na chwilę zapomnisz o myśleniu i trochę się zabawimy?
- Bardzo mi przykro - odparła Priscilla. Miała nadzieję, że zabrzmiało to
przekonująco. - Niestety, mam spore zaległości w rozdzielnikach. Coś mi się

background image

zdaje, że
większą część tej wachty przesiedzę przy papierach.
Dagmar pokręciła głową. W duchu bawiło ją to, że kolejny raz dostała kosza.
Podchody trwały już trzy miesiące, lecz wychodziła z założenia, że łup wart jest
zachodu.
Zapewne poszłoby jej łatwiej, gdyby dziewczyna nie była tak oddana pracy - i
lubiana przez
resztę załogi. Priscilla nie zadzierała nosa i nie sypiała z kim popadło. Ale
Dagmar wiedziała,
że w końcu ją dorwie. Przecież musi choć na chwilę zapomnieć o czujności, a
wtedy nagroda
będzie przyjemniejsza...
- Nie ma sprawy - powiedziała łagodnym tonem. - Możesz harować, ile wlezie.
Lubię
pracusiów, zwłaszcza wśród nowych członków załogi. A jak się sprawdzisz, to pod
koniec
rejsu dostaniesz ode mnie nagrodę. - Lekko zmrużyła oczy. Chciała się upewnić,
czy przez
twarz Priscilli nie przemknął cień przerażenia. Uspokojona, wyciągnęła asa z
rękawa.
- Nagrodę - powtórzyła i ujęła chłodną dłoń dziewczyny. - Co powiesz na to, żeby
po
skończonym rejsie... tylko we dwie... spędzić razem pełne Sto Godzin? Sto godzin
pieszczot i
miłości, wystawnych drinków i obżarstwa. Podoba ci się?
Pewnie, że podoba, westchnęła w duchu Priscilla. Tylko nie w tym towarzystwie.
Ostrożnie zabrała rękę.
- Hojny prezent - mruknęła. - Ale...
Dagmar z powrotem zamknęła jej dłoń w swojej dłoni.
- Przemyśl to. Masz mnóstwo czasu. - Ścisnęła ją nieco mocniej, aż chrupnęły
kostki.
- Masz ładne długie paluszki - powiedziała. - Powinnaś nosić jakąś biżuterię. -
Z uśmiechem
poruszyła ręką. Światło zamigotało mętnie na brudnych pierścieniach, których
miała po trzy
na każdym serdelkowatym palcu.
- Kupię ci laki - dokończyła ciszej - gdy dobiegnie końca nasze Sto Godzin.
Priscilla głęboko zaczerpnęła tchu, żeby zwalczyć ogarniającą ją chęć mordu.
Wstała.
- Już idziesz? Skinęła głową.
- Kupa roboty na mnie czeka. - Czym prędzej opuściła mesę.
Pierścień! Święta Matko! Priscilla niemal biegła niskim korytarzem. Zwolniła
kroku,
rozluźniła mocno zaciśnięte pięści i na pozór zupełnie spokojnie poszła do
swojej kwatery.
W głębi duszy wciąż jeszcze kipiała ze złości. Dzień po dniu musiała się opędzać
od
natrętnej Dagmar, ale to dopiero pół biedy. Nie dalej jak na poprzedniej wachcie
odwiedził ją
w kantorku pierwszy oficer, Pimm tel'Jadis. Im mniej będzie o tym myślała, tym
lepiej...
Znalazła się dosłownie między młotem a kowadłem. Kupiec i kapitan nie stawali po
stronie Terrańczyków przeciwko Liadenom. Nie interweniowali także w wewnętrznych
sporach Terrańczyków. Priscilla z rozmachem walnęła otwartą dłonią w czujnik
przy
drzwiach. Zanim weszła do maleńkiej kabiny, wcisnęła przełącznik światła na
PEŁNĄ
JASNOŚĆ.
Kajuta była pusta.
Oczywiście, mruknęła w duchu. Weszła do środka i zamknęła drzwi. Oparła głowę o
framugę i na chwilę zamknęła oczy. Ciągły stres, podłe żarcie, niewyspanie... to

background image

wszystko
razem cholernie działało jej na nerwy. Przecież tel'Jadis nie zakradnie się do
jej kabiny i nie
będzie tu na nią czekał.
Przynajmniej jeszcze nie teraz.
- Szlag by to trafił! - zawołała. Wśliznęła się do ciasnej kabiny prysznicowej.
Zdjęła
ubranie, wrzuciła je do czyścibota i przekręciła programator na EKSTRA CZYSTE.
Ostrożnie
wyjęła z uszu opałowe kropelki w srebrnej oprawie i schowała je do szuflady pod
niewielkim
lustrem. Ustawiła termostat na GORĄCO, siłę strumienia na BICZOWANIE i zanurzyła
się
w parującej cieczy.
32 rok czasu pokładowego
152 dzień podróży
Trzecia wachta
Godzina 19.45
Priscilla przetarła zapuchnięte oczy i ze zmarszczonymi brwiami spojrzała na
monitor.
Miała rację. Początkowo nie dowierzała swoim wyliczeniom, więc sprawdziła
wszystko
jeszcze dwa razy. Nie było żadnej wątpliwości. Zastanawiała się, co robić dalej.
Nie chciała
mieć nic wspólnego z przemytem narkotyków, a przecież jako spedytor, podpisała
lewe
papiery!
Pokręciła głową i pochyliła się nad klawiaturą.
Najpierw, powiedziała sobie, trzeba wszystkie dane umieścić w zbiorze z
etykietką
„tajne”. Potem warto wziąć zimny prysznic i przygotować się do bezsennej nocy.
Dziewczyno, przecież za godzinę masz dyżur! Wstała i przeciągnęła się.
Postanowiła poczekać z ostateczną decyzją aż do następnej wachty. Nie chciała
popełnić błędu.
- „Następujący członkowie załogi stawią się w doku numer dwa o dwudziestej zero
zero - wychrypiał głośnik nad drzwiami. - Drugi oficer Dagmar Collier, pilot
Bern dea'Maan,
główny spedytor Priscilla Mendoza, ładunkowy Tailly Zeld ładunkowy Nik Laz
Galradin.”
- Co takiego?! - zawołała Priscilla. Razem z krzesłem odwróciła się w stronę
głośnika.
Drugi dok o dwudziestej? Przecież to za niecałe dziesięć minut!
Wyłączyła monitor i omiotła szybkim spojrzeniem, nie większą od szafy kabinę.
Popatrzyła na swój mały dobytek. Nic z tego nie przyda jej się na Jankalimie.
Lekko
przygładziła włosy i wyszła.
Dopiero po drodze do doku numer dwa zastanawiała się, po co w ogóle ją wezwano?
Jankalim był zaledwie punktem przeładunkowym. Takie rzeczy zazwyczaj załatwiał
podoficer z dwoma lub trzema dokerami.
Może zaszła jakaś pomyłka? Na liście dyżurów nie wpisano jej żadnego wyjścia.
Tego
była zupełnie pewna. Kiedy tak o tym myślała, doszła do wniosku, że to głupie
ściągać
głównego spedytora do tak prostej roboty. Równie głupie jak obecność Kupca.
Gwałtownie skręciła za róg korytarza i niemal wpadła na idącego przed nią
człowieczka.
Kupiec Olanek zerknął przez ramię i bez uśmiechu skinął głową.
- Mendoza - mruknął. - Jak zwykle punktualna.
Mówił w języku handlowym, dziwacznie akcentując słowa.
- Dziękuję panu - odpowiedziała i poszli dalej. Priscilla szła teraz wolniej,
żeby

background image

Kupiec mógł jej dotrzymać kroku. Jakoś nigdy nie przyszło jej do głowy, by mu
powiedzieć,
że trochę zna liadeński. Popatrzyła na niego z ukosa. O humorach Kupca krążyły
już na całym
„Daxflanie” legendy. Dzisiaj wydawał się tak samo naburmuszony jak zwykle.
- Pan też schodzi ze statku? - zapytała z należnym szacunkiem.
- Pewnie, że schodzę. Inaczej by mnie tu nie było. Starała się nie zwracać uwagi
na
jego opryskliwość. - Zaszła jakaś zmiana w rozkładzie zajęć? - brnęła dalej. -
Z moich danych wynika, że Jankalim to jedynie niewielki punkt przeładunkowy.
Jeżeli mamy zabrać coś większego...
- Z przykrością stwierdzam, że masz niekompletne dane - burknął Kupiec, już
wyraźnie zirytowany.
Priscilla zagryzła wargi. Nie należało się z nim kłócić. Lekko skinęła głową i
przepuściła go pierwszego przy wejściu na prom. Potem z cichym westchnieniem
zajęła
pierwszy wolny fotel i zamknęła oczy. Pół godziny lotu na planetę. Przynajmniej
zdąży się
zdrzemnąć.
- Cześć, Prissy - zabrzmiało tuż przy jej uchu. Nienawidziła tego głosu. - Nie
śpisz?
Czyjaś dłoń spoczęła wysoko na jej udzie. Priscilla zacisnęła zęby, otworzyła
oczy i
usiadła wyprostowana.
Na Jankalimie był tylko jeden kosmodrom, wzniesiony na najbardziej wysuniętym na
wschód cyplu najbardziej położonego na południe kontynentu. Było to o rzut
kamieniem od
brzegu morza i na skraju drugiego co do wielkości miasta na całej planecie.
Jak większość kosmicznych portów, ten też był mocno zaniedbany. Priscilla ze
znudzoną miną obserwowała dwójkę dokerów uwijających się przy rozładunku
kontenerów i
palet. W gruncie rzeczy jedynie po to tutaj zawinęli. W kosmodromie były trzy
lądowiska dla
statków żeglugi lokalnej, cztery stanowiska promowe i ze dwadzieścia stalowych
hal
magazynowych. Na lądowiskach panowała pustka, lecz przy ostatnim rękawie stał
jakiś prom,
na dodatek w zadziwiająco niezłym stanie.
Priscilla popatrzyła na przeżarty rdzą hangar po prawej stronie. Napis głosił,
że mieści
się tam kapitanat portu. Kupiec Olanek zniknął za żelaznymi drzwiami zaraz po
wylądowaniu, zabierając ze sobą Dagmar. Kroczyła za nim na kształt ogromnego
cienia.
Właśnie w tej chwili stanęła w progu hangaru, jakby przywołana myślami
Priscilli.
Powoli przeszła przez dziedziniec.
- Pomożesz mi, Prissy? Kupiec chce wziąć kilka pudeł z tamtego magazynu.
Przeniesiemy je razem. Chyba damy radę.
Priscilla popatrzyła na nią ze zdumieniem, a potem spojrzała szybko na krępą
Tailly i
maleńkiego Nika, którzy właśnie w tym momencie uporali się z ostatnią paletą.
- Daj im spokój! - burknęła Dagmar. - Niech sobie zrobią małą przerwę. Dosyć się
już
naharowali.
Na ogół nie troszczyła się tak o podwładnych. Prawdopodobnie chciała zostać sam
na
sam z Priscilla i znów popróbować szczęścia. Tym razem nie było jak się
wykręcić. Priscilla
niechętnie kiwnęła głową i poszła z Dagmar, cały czas trzymając się od niej z
dala.
Światło zapaliło się automatycznie, kiedy weszły do pierwszej hali. Dagmar

background image

zdecydowanie skręciła w prawo. Priscilla czujnie trzymała się kilka kroków za
nią. Po paru
kolejnych zakrętach dotarły do jakiegoś bocznego, zapyziałego korytarza. Było tu
ciemniej
niż gdzie indziej i śmierdziało stęchlizną. Po obu stronach ciągnęły się dwa
rzędy zwykłych
żelaznych drzwi, bez żadnych oznaczeń.
„Ciekawe, co też Kupiec znalazł w tej ruderze?” - zastanawiała się Priscilla.
Potem
wzruszyła ramionami. Była jedynie spedytorem. Na dobrą sprawę to nie jej
interes.
Byłoby jednak miło, pomyślała zaraz, gdyby Kupiec choć jednym słowem
poinformował swojego spedytora, że zamierza coś zabrać z Jankalimu.
Dagmar powoli szła korytarzem. Liczy drzwi, domyśliła się Priscilla. Nagle
stanęła i
wsunęła kartę w czytnik.
Zamigotało zielone światełko, ale drzwi się nie otworzyły.
- Ty lepiej znasz się na komputerach - mruknęła Dagmar. - Zrób coś z tym.
Coś w jej głosie sprawiło, że Priscilla poczuła się nieswojo. Wzięła jednak
kartę i
wsunęła ją w szczelinę. Tym razem oprócz światełka rozległ się szczęk zamka.
Dagmar pchnęła drzwi i znów zaburczała pod nosem.
- Cholerny złom... Zaciął się. Chodź no tu, Prissy. O, właśnie. Ja pociągnę,
żeby
ruszyły z miejsca. Jak zobaczysz szczelinę, to właź i pchaj, rozumiesz?
- Rozumiem.
Mocno chwyciła rękami wystający fragment futryny i pociągnęła z całej siły.
Przez
chwilę wydawało się, że mechanizm jednak nie ustąpi. Potem pojawiła się wąska
szpara.
Priscilla wcisnęła w nią palce i popchnęła. Drzwi przesunęły się odrobinę.
Szpara była już na
tyle duża, że Priscilla mogła się w nią wepchnąć i oprzeć plecami o futrynę.
Zaparła się
nogami i naprężyła wszystkie mięśnie.
Jakiś cień poruszył się za nią.
- Gdzie twój wrodzony spryt, Prissy? - usłyszała głos Dagmar.
Potem coś trzasnęło tuż przy jej uchu i ciężko zwaliła się na ziemię.
Port kosmiczny Jankalim
209 rok czasu miejscowego
Na szczęście w celi było małe okno. Na nieszczęście drzwi były zamknięte od
zewnątrz. Głowa bolała ją jak cholera i to chyba było najgorsze. Mniej dokuczało
jej
mrowienie twarzy i ból ramienia, a także łupanie w żebrach.
Z największą ostrożnością Priscilla podeszła do okienka, wspięła się na palce i
wyjrzała na zewnątrz. Wiedziała, że tędy na pewno się nie wydostanie. W oknie
była solidna
kuloodporna szyba, a sam otwór wydawał się za mały, żeby mogła się przezeń
przecisnąć.
W porcie stał tylko jeden prom.
Drugi, ten z „Daxflan”, zniknął.
Zostawili mnie, pomyślała przez mgłę bólu i oszołomienia. Nagle dotarło do niej
pełne znaczenie tej myśli odruchowo zaczerpnęła tchu i przez ułamek sekundy
miała
wrażenie, że ktoś wbija jej nóż w ciało. Zostawili mnie! Zostawili... zamkniętą
na cztery
spusty. Dlaczego? Przecież Kupiec zaraz by zauważył... A jeśli nawet nie Kupiec,
to
pozostali! Tailly, Nik Laz, Bern... Jak mogli tak odlecieć...
Nie zwracając uwagi na ból, powtórnie wzięła głęboki oddech.
- Nie będę histeryzować - powiedziała sama do siebie z powagą.

background image

Jej głos odbił się echem od pustych ścian i wrócił do niej jakby o wiele
spokojniejszy.
Priscilla zamknęła oczy i po chwili zapanowała nad zdenerwowaniem.
Muszę się stąd wydostać, pomyślała rzeczowo.
Zbadała swoje więzienie. Puste. Bez odrobiny kurzu. Ciemne. Jedyne światło
wpadało
przez okno. Musi zatem uporać się ze wszystkim jeszcze przed zmierzchem.
Oparła się plecami o ścianę i przeszukała wszystkie kieszenie. Pisak, kartka
papieru,
identyfikator, taśma samoprzylepna, grzebień, dwie terrańskie całobitówki,
miarka
magnetyczna, scyzoryk, kalkulator - nic takiego, czym można by podważyć drzwi
albo wybić
potrójną szybę.
Znowu wyjrzała na zewnątrz. Plac był zupełnie pusty, tak jak jej cela. Usadowiła
się
wygodniej tuż pod samą ścianą i ponownie dokonała małej inwentaryzacji.
Pisak. W zasadzie do niczego. Powędrował z powrotem do kieszeni. W ślad za nim
poszła kartka, grzebień, ID i pieniądze.
Taśma? Na razie niech zostanie. Scyzoryk? Może... Miarka? Nie... tak. Zaraz,
zaraz...
Magnes... zamek... karta magnetyczna!
Klęknęła przy drzwiach, żeby szczelinę zamka mieć na wysokości oczu, i spojrzała
do
środka. Może mi się uda...
Rozwinęła miarkę i spróbowała oderwać palcami cieniutkie kwadratowe blaszki. Nie
udało jej się. Musiała pomóc sobie scyzorykiem. Kwadrans później na drzwiach tuż
przy
zamku, na długich ogonkach z taśmy, wisiały równo cztery płaskie magnesy.
Czubkiem noża pojedynczo wepchnęła je do szczeliny. Dzięki Bogini, mechanizm był
wyposażony tylko w cztery łącza, bo przecież nikt nie planował, że magazyn
będzie służył za
więzienie.
Umieściła ostatni magnes, wyciągnęła scyzoryk ze szpary i wstrzymała oddech...
Nic.
Zła kombinacja, westchnęła w duchu i cierpliwie pracowała dalej. Zmieniła
polaryzację magnesów, przesuwając je jak najdalej w lewo.
Wypróbowała w sumie dwanaście kombinacji, aż w końcu zaczęły jej latać przed
oczami różnobarwne plamy. Nareszcie usłyszała delikatny szczęk. Serce podeszło
jej do
gardła i z niedowierzaniem spojrzała w górę.
Nad drzwiami zapaliło się światełko.
Priscilla wstała, machinalnie złożyła scyzoryk i schowała go do kieszeni.
Wsparła ręce
o blachę, natężyła siły - i w tej samej chwili drzwi otworzyły się z cichym
szmerem.
Priscilla zachwiała się, jęknęła i odzyskała równowagę, zanim stojący w progu
człowiek zdążył ją podtrzymać. Chwycił ją za rękę.
- Hola! - zawołał, szybko zmieniając uchwyt. - A kim ty, do diabła, jesteś?
- Priscilla Mendoza... Główny spedytor z „Daxflan”.
- Naprawdę? - popatrzył na nią spode łba. - To chyba nie twój teren?
- Bez wątpienia. - Zagryzła zęby z bólu i zmusiła się, żeby mówić spokojnie. -
Zaszła... pomyłka. Jestem pewna, że Kupiec Olanek będzie mnie szukał. Był tutaj,
w
kapitanacie portu...
- Pewnie, że był - zgodził się nieznajomy. - A potem sobie poszedł. Nic nam nie
mówił, że zaginęłaś. Musisz wymyślić lepszą bajeczkę. Teraz pójdziemy do pana
Farleya. -
Pociągnął ją za sobą. - Idziemy tędy.
Priscilla zacisnęła zęby i starała się nie zostawać w tyle.
Blask dnia zmusił ją do zamknięcia oczu. Wzdrygnęła się i skrzywiła z bólu. W

background image

gruncie rzeczy była nawet wdzięczna, że nie musi iść o własnych siłach. Na pewno
by się
przewróciła.
Z blasku weszli w cień. Obcy zatrzymał się i przyłożył dłoń do czujnika. Drzwi
rozsunęły się. Priscilla posłusznie przekroczyła próg i znalazła się w jakiejś
wielkiej hali.
Cztery terminale były zupełnie puste. Na wiszącej u góry tablicy odlotów
połyskiwała w
półmroku tylko jedna nazwa, wypisana wyraźnie pomarańczowymi literami: „KRYTY
PASAŻ” SOLCINTRA LIAD.
Priscilla przystanęła nagle i wlepiła wzrok w tablicę. Na Boginię, naprawdę
odlecieli!
Zeszli z orbity, opuścili sektor... Bez niej. Zostawili ją na pastwę losu w tej
zapomnianej
dziurze!
- Chodź, chodź, panienko. Przecież nie będziemy tutaj sterczeć całymi dniami. -
Obcy
mocno pociągnął ją za rękę. Priscilla poszła za nim jak otępiała.
W zasadzie powinna być wkurzona, ale zwyciężyło uczucie bólu i szok. Najchętniej
położyłaby się gdzieś w kącie i zasnęła. Ale nie... Najpierw czeka ją rozmowa w
kapitanacie
portu i nudne wyjaśnienia.
Kapitan Farley okazał się tęgawym mężczyzną o żółtych obwisłych wąsach i
przepraszającym spojrzeniu. Na widok Priscilli zamrugał niebieskimi oczami i
czym prędzej
przeniósł wzrok na jej towarzysza.
- Coś ty mi tu sprowadził, Liam?
Liam w odpowiedzi mocniej ścisnął ją za rękę i stanął niemal na baczność, jakby
za
chwilę miał zamiar strzelić obcasami.
- Komputer wskazał, że ktoś majstruje przy zamku w pomieszczeniu magazynowym
numer trzy, korytarz siódmy, hala pierwsza - wyrecytował. - W pustym sektorze,
panie
kapitanie.
Farley pokiwał głową.
- Poszedłem sprawdzić... Pan rozumie, myślałem, że to jakaś usterka. - Pchnął
Priscillę do przodu. - I znalazłem ją w środku. Twierdzi, że nazywa się
Priscilla Mendoza i
jest spedytorem na „Daxflanie”. A „Daxflan” właśnie odleciał.
Kapitan ponownie zamrugał oczami.
- Ale... Po coś ty tam polazła, dziewczyno? Magazyny od lat stoją puste...
Priscilla wzięła głęboki oddech. Ból w boku jakby trochę zelżał.
- Byli tu u pana Kupiec Olanek i drugi oficer Collier - powiedziała. - Ja
zostałam na
zewnątrz, żeby mieć nadzór nad rozładunkiem. Po pewnym czasie wyszła do mnie
Collier i
powiedziała, że Kupiec chce coś zabrać z magazynu. Otworzyła drzwi, ale musiałam
jej w
tym trochę pomóc, bo się zacinały...
- Nic dziwnego - mruknął Liam. - W tej dekadzie nikt ich nie otwierał.
- A potem - ciągnęła Priscilla - uderzyła mnie w głowę i zamknęła drzwi. Gdy
odzyskałam przytomność, chciałam otworzyć zamek za pomocą magnesów z miarki...
Farley gapił się na nią jak zaczarowany.
- Uderzyła cię w głowę i zamknęła drzwi? Dlaczego? Przecież jesteście z tej
samej
załogi.
- Skąd mam wiedzieć? - burknęła Priscilla, lecz chwilę później zdobyła się na
bolesny
uśmiech. - Pozwoli pan, że usiądę? Łeb mi pęka.
- Ależ tak... tak. - Wyglądał na lekko speszonego. - Liam...
Magazynier niechętnie puścił jej rękę i ustawił na wprost biurka krzesło.

background image

Priscilla
usiadła ostrożnie, zaciskając dłonie na plastikowych poręczach. Liam stanął tuż
za jej
plecami.
- Dziękuję.
- Bardzo proszę. - Kapitan Farley westchnął ciężko i zabębnił palcami w metalowy
blat biurka. Na moment zamknął oczy, skrzywił się i znów je otworzył. - Masz
oczywiście
jakiś dowód tożsamości.
Skinęła głową i syknęła z bólu. Przed oczami zatańczyły jej czarne plamki.
Drżącą
ręką wyciągnęła identyfikator. Denerwowała ją własna niemoc.
Farley wziął od niej pakiet i po kolei wsuwał karty do czytnika. Przez pewien
czas
wpatrywał się w monitor, po czym westchnął i spojrzał na dziewczynę.
- Wygląda na to, że papiery masz w porządku. Spedytor na „Daxflanie”,
zamustrowana na Liadzie, w Chonselcie. Wszystko czarno na białym - pokręcił
głową. - Będę
z tobą zupełnie szczery. Nie mam pojęcia, dlaczego ktoś miałby cię tu zostawić.
Spedytor to
ważna funkcja, zwłaszcza na frachtowcu. Jeszcze do tego to uderzenie w głowę...
Zupełnie mi
to do siebie nie pasuje. Powiem ci coś: Kupiec Olanek gawędził ze mną przez
chwilę. Ale
tej... Collier nigdy nie widziałem. Tak samo jak ciebie.
- I dlatego mi pan nie wierzy. Uspokajająco zamachał rękami.
- Sama przyznaj, że to brzmi raczej mało wiarygodnie.
- Przyznaję - odparła Priscilla. - Tak samo jak pan nie wiem, o co chodzi.
Wprawdzie
oficer Collier miała do mnie pretensje, ale nie takie, żeby zaraz rozbijać mi
głowę.
Stąd wniosek, że działała z polecenia Kupca, pomyślała nagle z przedziwną
jasnością.
Na własną rękę nie zrobiłaby czegoś takiego. Próbowałaby mnie raczej zgwałcić,
gdybym
zalazła jej za skórę. To bardziej w jej stylu. A skoro kupiec maczał w tym
palce, to znaczy...
Kapitan Farley poruszył się na skrzypiącym krześle.
- Cóż, dziewczyno... Mogę tylko powiedzieć, że co się stało, to się nie
odstanie.
Wobec nas nic nie zawiniłaś. Prawda, Liam?
- Tak, panie kapitanie - z nie ukrywanym żalem odparł magazynier. - Na to
wygląda.
Farley pokiwał głową.
- Najlepsze, co mogę zrobić, to oddać ci ID i puścić cię wolno. Idź sobie w
swoją
stronę.
Podał jej pakiet kart. Priscilla popatrzyła na niego.
- W swoją stronę - powtórzyła jak echo. - Ale jak? Nie mam pieniędzy i nie znam
tu
nikogo. - To wszystko robota Kupca. Tak jak podejrzewała, „Daxflan” przewoził
dużą
dostawę narkotyków. W jaki sposób kupiec dostał się do danych chronionych jej
osobistym
hasłem? Nieważne. Znał ją na tyle, żeby wyczuć zagrożenie - i postanowił jej się
pozbyć.
- Idź do swojej ambasady - uprzejmie poradził jej kapitan Farley. - Na pewno
wyślą
cię do domu.
Do domu?
- Nie - odpowiedziała niemal bez tchu. - Muszę polecieć... do Arsdred.

background image

To był następny port na trasie „Daxflan”. A potem? - zapytała w duchu, zdziwiona
swoją gorliwością. Na razie nie próbowała znaleźć odpowiedzi na to pytanie.
- Arsdred - powtórzyła z przekonaniem. Farley zrobił zdziwioną minę.
- Cóż, skoro mus, to mus. Nie mnie pytać, jak to zrobisz. Powiedziałaś, że nie
masz
pieniędzy...
- A ten statek na waszej orbicie? „Kryty Pasaż”? To frachtowiec?
Przytaknął zaskoczony, mrugając.
- Znakomicie. - Wzięła głębszy oddech i zmusiła swój bolący łeb do myślenia. -
Kapitanie Farley, wprawdzie nie ma pan wobec mnie żadnych zobowiązań, ale chcę
pana o
coś prosić. Pomoże mi pan się zamustrować?
- To nie ten adres, dziewczyno. Lepiej porozmawiaj z agentem, panem
Saundersonem.
Cumują tutaj regularnie, raz na trzy lata.
Co to za statek, co regularnie zawija na Jankalim? Na dodatek liadeński.
Priscilla
milczała przez chwilę, starając się wyobrazić sobie coś trochę mniej paskudnego
od
„Daxflan”. Niestety, nie udało jej się. Z lekkim przymusem uśmiechnęła się do
kapitana.
- Gdzie znajdę pana Saundersona?
- Ma biuro w mieście - za jej plecami zabrzmiał głos Liama. - Każdy pokaże ci
drogę.
- Właśnie - bez pośpiechu zgodził się Farley. A potem wyprostował się i
nastroszył
wąsy. - Jak chcesz, to możesz stąd zadzwonić.
Tym razem uśmiech Priscilli był zupełnie szczery.
- Dziękuję bardzo.
- Nie ma za co, dziewczyno. Cieszę się, że mogę ci jakoś pomóc - mruknął
zaczerwieniony Farley. - Liam zaprowadzi cię do centralki.
Zaczął dłubać coś przy komputerze z pozornie zaaferowaną miną. Priscilla wstała.
Liam łypnął na nią ponuro, jakby chciał ją z powrotem złapać za rękę. Przeszli
ramię
w ramię krótkim korytarzem do kabiny komunikacyjnej. Liam wskazał jej monitor,
zawahał
się chwilę i wystukał numer do pana Saundersona. Spiekł raka, kiedy Priscilla
uśmiechnęła
się do niego.
Pan Saunderson był stary, a jego twarz pokrywała sieć głębokich zmarszczek,
wśród
których, niczym dwa kawałki obsydianu, błyszczały czarne oczy. Priscilla podała
mu swoje
personalia, wspomniała, że do niedawna latała na „Daxflanie”, i że teraz
chciałaby się
zaciągnąć na statek orbitujący wokół Jankalimu. Wysłuchał jej ze spokojem.
- Wydaje mi się, że „Kryty Pasaż” ma komplet załogi - odparł. - Jeżeli jednak
poczeka
pani chwilę, zaraz to sprawdzę. Nie chciałbym się pomylić.
- Bardzo panu dziękuję i przepraszam za kłopot.
- Nic nie szkodzi. Za moment się odezwę.
Twarz starca zniknęła, a na monitorze pojawił się jakiś krajobraz w seledynowo-
pomarańczowych barwach. Nie był to widok łagodzący dokuczliwy ból głowy.
Priscilla
zamknęła oczy, żeby go nie widzieć.
- Panno Mendoza?
Błyskawicznie otworzyła oczy i zaczerwieniła się ze wstydu. Pan Saunderson
uśmiechał się do niej.
- Kapitan chętnie porozmawia z panią osobiście i zaprasza do siebie - chrząknął
w
dystyngowany sposób. - Przy okazji przypomniał mi, że ma u siebie świetnego

background image

spedytora. Nie
chciałby zatem robić pani zbyt wielkich nadziei, jeżeli interesuje panią
wyłącznie ta funkcja.
Priscilla zastanawiała się przez krótką chwilę. Nie wiedziała, co mogą jej
zaproponować, lecz tak czy owak, musiała dostać się do Arsdred.
Popatrzyła na pana Saundersona, który cierpliwie czekał na jej odpowiedź.
Ciekawe,
czy opisał mnie dokładnie kapitanowi? - pomyślała. Posiniaczoną gębę i to
wszystko... Mimo
woli uśmiechnęła się do własnych myśli.
- Jest pan szalenie miły - powiedziała powoli do wiekowego dżentelmena. -
Przyjmę
każdą pracę na statku. Kiedy i gdzie mam się stawić u pana kapitana?
- Wyślę po panią naszego pilota, pannę Dyson. Może być za dwadzieścia minut?
Odwiezie panią na orbitę. Powiadomię kapitana yos'Galama o pani wizycie.
- Jest pan szalenie miły - powtórzyła.
- Ależ skądże - uśmiechnął się pan Saunderson. - Życzę szczęścia, panno Mendoza.
Rozłączył się.
Priscilla z głębokim westchnieniem opadła na oparcie fotela. Miała dwadzieścia
minut
do przylotu panny Dyson. Popatrzyła na Liama.
- Mogę gdzieś tutaj umyć twarz i ręce? Parsknął pod nosem i wskazał głową za
siebie.
- W głąb korytarza, pierwsze drzwi na lewo. Ale bez luksusów.
- Wystarczy, żeby działało. - Z trudem podniosła się z fotela i wyszła z kabiny.
Liam
poczłapał za nią. Przed drzwiami do łazienki oparł się o ścianę i skrzyżował
ręce na piersiach.
Priscilla ze zdumieniem rozejrzała się po ciasnym wnętrzu. Liczyła na to, że
gorąca
kąpiel orzeźwi ją trochę i pomoże zapomnieć o bólu. Prysznica jednak nie było. W
zamian za
to znalazła kran, umywalkę i mydło. Cóż, musi wystarczyć.
Odruchowo uniosła ręce, żeby zdjąć kolczyki, i znieruchomiała, gdy jej palce
dotknęły
uszu. Powoli podeszła do niewielkiego lustra wiszącego na przeciwległej ścianie.
Zobaczyła swoje odbicie: bladą owalną twarz, zmierzwioną chmurę czarnych jak
heban włosów, duże czarne oczy pod cienkimi brwiami i kształtny nosek, rozdęty
teraz ze
złości. Delikatna skóra na prawym policzku była mocno zaczerwieniona. W
zgrabnych uszach
widniały dwie maleńkie dziurki. Wokół lewej zakrzepła kropla krwi.
Jak ona mogła?! - Priscilla z furią pomyślała o Dagmar. Moje kolczyki, które
dostałam
w dzień inicjacji! Należały do mojej babki! Jak ona mogła?! Nagły gniew sprawił,
że
zapomniała o strachu i bólu. Zadygotała na całym ciele, marząc w tej chwili
jedynie o tym,
żeby zacisnąć ręce na gardle złodziejki.
Arsdred, powtórzyła w duchu. Próbowała się uspokoić. Dopadnę oboje. Zabierzcie
mnie tylko do Arsdred.
Wreszcie udało jej się zapanować nad złością. Tak jak ją uczono, odłożyła swoje
emocje na później, na odpowiedni moment.
Podeszła do umywalki, pochyliła się i obmyła twarz zimną wodą.
65 rok czasu pokładowego
130 dzień podróży
Czwarta wachta
Godzina 18.00
- Śpisz, Mendoza? - odezwała się Dyson z fotela pilota. Priscilla otworzyła oczy
i
wyprostowała.

background image

- Trochę odpoczywałam.
- Mnie to naprawdę nie przeszkadza. Dolatujemy za pięć minut. Słyszałam, że ktoś
cię
odbierze przy luku i zaprowadzi do kapitana. Wszystko jasne?
- Tak, dziękuję.
Dyson parsknęła pod nosem.
- Nie musisz mi dziękować. Po prostu przekazuję informację. Włączyła
komunikator,
podała swoje namiary i wymruczała kilka słów potwierdzenia, po czym na powrót
zajęła się
sterami.
Niemal od niechcenia, gładko i bez problemów weszła na orbitę. Priscilla
przypatrywała się jej z niekłamanym podziwem i żal jej było, że sama wciąż nie
ma licencji
pilota.
Rozległa się długa seria metalicznych zgrzytów i trzasków, zakończona głuchym
stukotem. Dyson jednym ruchem ręki wyłączyła tablicę rozdzielczą.
- Dobra, Mendoza. Wysiadka. Priscilla odpięła pasy i wstała.
- Dzięki.
- Daj spokój. Za co mi płacą? Priscilla uśmiechnęła się.
- Do zobaczenia.
Przeszła przez śluzę, otworzyła drzwi - i zatrzymała się ze zdziwienia.
U jej stóp rozciągał się puszysty dywan. Liczne lampy oświetlały przestronny
hol...
lub raczej salę recepcyjną luksusowego hotelu albo restauracji.
Trudno się było oprzeć takiemu porównaniu. Po lewej stronie, niecałe trzy metry
od
niej, stały fotele i kanapy - podzielone równo pomiędzy Liadenów i Terrańczyków.
Pod
ścianą był nieduży podest, a tuż za nim - ogromny mural przedstawiający
rozłożyste zielone
drzewo. Wyżej, jakby troszeczkę przytłoczony wielkością drzewa, czaił się odlany
z brązu
groźny skrzydlaty smok. Jego zielone oczy patrzyły wprost na Priscillę. W dole,
pomiędzy
korzeniami, napisano coś po liadeńsku.
Priscilla westchnęła cicho. Przypomniał jej się mały Fin Ton, który w zamian za
partię
gry go uczył ją trochę liadeńskiego. Uczył mówić, ale nie czytać. Potem
popatrzyła w prawo,
na imponujący zbiór rycin i fotografii. Po prostu źle trafiła. Powinna chyba
wrócić do śluzy i
znaleźć inne drzwi, za którymi miał czekać ktoś z eskorty, żeby zaprowadzić ją
do kapitana.
Stwierdziła jednak, że odwrót jest niemożliwy. Nad wyjściem, jasnym światłem
paliła
się rubinowa lampka na znak, że w śluzie panuje idealna próżnia.
„Drzwi na wprost?” - pomyślała. A może lepiej będzie skorzystać z interkomu?
Przecież tak wielkie pomieszczenie musi mieć łączność z resztą statku.
W głowie roiło jej się od natrętnych pytań. Na żadnym ze znanych jej frachtowców
nie było foyer ani takiej sali. Na tej powierzchni zmieściłyby się ze trzy
ładownie z
„Daxflan”.
Później się będziesz nad tym zastanawiać, powiedziała sobie w duchu. Teraz
znajdź
interkom.
Nagle otworzyły się drzwi i z korytarza wpadła jakaś mała, zdyszana postać.
Chłopiec.
Zatrzymał się pół metra przed Priscillą i złożył niezgrabny ukłon.
To nie Liaden, z ulgą pomyślała dziewczyna. Ale... dziecko?
- Pani Mendoza? - zapytał chłopiec i nie czekając na odpowiedź, paplał dalej. -

background image

Cholera! Strasznie przepraszam. Miałem tu na panią czekać. Kapitan na pewno
obedrze mnie
ze skóry.
Uśmiechnęła się do niego. Był pulchnym Terrańczykiem, nie starszym niż
jedenaście
standardów, ubranym w zwykłe spodnie i koszulę. Prawy rękaw i podbródek miał
umazane
jakimś smarem. Na lewym ramieniu widać było haftowaną naszywkę z napisem
„Arbuthnot”.
- Dopiero weszłam - powiedziała Priscilla. - Za to chyba cię nie ukarze?
Chłopiec namyślał się przez chwilę, przechyliwszy głowę na bok jak jakiś mały
ptaszek.
- No nie wiem... Kazał mi tutaj być przed panią. Przecież to niegrzeczne -
wychodzi
sobie pani z promu, a tu nikogo nie ma - westchnął. - Naprawdę przepraszam.
Chciałem
zdążyć.
- Przyjmuję przeprosiny - odparła Priscilla. - To właśnie z tobą mam iść do
kapitana?
- Cholera! - znów wykrzyknął chłopiec i wybuchnął śmiechem. - Zdaje mi się, że
ostro namieszałem. Kazał mi także serdecznie powitać panią na pokładzie. - Piwne
oczy z
nadzieją spojrzały na Priscillę. - Udało mi się?
- Bez wątpienia! - zapewniła go, walcząc z rzadką u niej ochotą do śmiechu.
- To dobrze - odpowiedział z ulgą. Odwrócił się i dał znak, żeby poszła za nim.
-
Nazywam się Gordy Arbuthnot. Jestem tu chłopcem okrętowym.
- Bardzo mi miło - mruknęła z powagą Priscilla. Starała się zanadto nie
rozglądać po
szerokim i widnym korytarzu. Ten statek regularnie raz na trzy lata zawija na
Jankalim?
Przecież już w tym, co widziała do tej pory, zmieściłby się cały „Daxflan”.
Chciała zapytać
Gordy'ego, ile tu mają ładowni, lecz w ostatniej chwili ugryzła się w język i
zadała inne
pytanie:
- Co to było za pomieszczenie, w którym mnie przywitałeś? W pierwszej chwili
myślałam, że pomyliłam śluzy.
- Sala recepcyjna - rzucił niedbałym tonem. - Przeznaczona wyłącznie dla gości.
Załoga zwykle woli wchodzić przez luki towarowe.
- A ja jestem gościem? - Priscilla zmarszczyła brwi. – Często was... ktoś
odwiedza?
Gordy wzruszył ramionami.
- Kapitan czasem urządza przyjęcia. Poza tym zdarza się, że mamy pasażerów. Lecą
z
nami, bo docieramy tam, gdzie nie dochodzą zwyczajne liniowce, albo dlatego, że
jesteśmy
szybsi.
- Aha.
Weszli do windy. Chłopiec nacisnął szybko kilka przycisków. Po pewnym czasie
drzwi otworzyły się na znacznie węższy korytarz. Tutaj zmieściłoby się zaledwie
czterech
Liadenów ramię w ramię. Priscilla pociągnęła nosem i poczuła wyraźny zapach
cynamonu,
żywicy i skóry. Wzięła głęboki oddech i na moment zatrzymała powietrze w
płucach.
Gordy wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Najładniejszy zapach na całym statku. To z luku numer sześć. - Potem wyciągnął
rękę. - Tam jest kajuta kapitana.
Priscilla westchnęła ciężko i zagryzła usta, bo znów ją załupało w głowie.
Nie ma się czego bać, wmawiała sobie. Kapitan chce tylko z tobą porozmawiać.

background image

Najgorsze, co się może zdarzyć, to że nie dostaniesz pracy. Wtedy pomyślisz, jak
inaczej
dostać się do Arsdred.
Gordy zbliżył dłoń do czujnika na czerwonych drzwiach kabiny. Rozległ się cichy
gong, a po nim stłumione: „proszę”.
Drzwi rozsunęły się.
Priscilla weszła za chłopcem do środka i stanęła w progu jak wryta.
Znowu poczuła się przytłoczona ogromem przestrzeni. Po jednej stronie zauważyła
wielki regał pełen wideoksiążek, oprawnych druków i taśm z nagraniami. Po
drugiej wisiał
ciemnoczerwony gobelin, połyskując starym złotem, nefrytową zielenią i błękitem.
Pod nim
był barek, a obok znów pełna taśm i bibelotów półka. Na wprost, pośrodku, stały
dwa fotele i
duże drewniane biurko z monitorem oraz stosem płyt i dyskietek. W lewo od biurka
widać
było oznaczone ukośną czerwoną linią drzwi. W rogu stał jeszcze jeden głęboki i
wygodny
fotel, a na dywanie leżały rozrzucone książki i szkicownik. Jeszcze więcej
książek piętrzyło
się na niewielkim stoliku. Na drugim rozstawiona była szachownica, nad którą
pochylał się
siwowłosy mężczyzna w granatowej koszuli.
A więc kapitan jest stary. Priscilla odetchnęła z ulgą.
Gordy Arbuthnot podszedł do stolika i chrząknął.
- Panie kapitanie? - powiedział po terrańsku. - Przyprowadziłem pannę Mendozę.
- Już? Tak szybko? Tym razem Dyson przeszła samą siebie. - Kapitan westchnął i
pokręcił głową nad szachownicą. - Coś mi się zdaje, że nie ma wyjścia z tej
głupiej sytuacji.
Podszedł do Priscilli i lekko skłonił się na powitanie.
- Jestem Shan yos'Galan, panno Mendoza.
Był wysoki. Prawdziwy olbrzym wśród Liadenów. Spoczęło na niej czujne spojrzenie
srebrnych oczu, okolonych gęstymi czarnymi rzęsami. Do tego wcale nie był
starcem -
zmyliły ją siwe włosy. Sprawiał wrażenie, że jest mniej więcej w jej wieku.
Lecz, na Boginię, cóż to za wygląd! Ogromny nos, wystające kości policzkowe,
wydatne usta, szerokie czoło, trójkątna broda i cienkie białe brwi nad dużymi
oczami... nie
przypominało to w niczym delikatnych rysów Liadenów, jakie spotykało się po tej
stronie
Yxtrangu.
Priscilla drgnęła i ukłoniła się dość sztywno na terrańską modłę.
- Kapitanie yos'Galan - powiedziała. - Cieszę się, że pana widzę.
- W takim razie należy pani do wyjątków - zauważył. Mówił jak wykształcony
Terrańczyk, bez najmniejszego śladu liadeńskiego akcentu. - Tylko rodzina mnie
toleruje. Ale
oni od dawna mogli się przyzwyczaić. Gordy, panna Mendoza chciała się czegoś
napić. I...
gdzieś zniknął mój kieliszek. Nie szukaj go, i tak jest pusty. Za co ja ci
właściwie płacę?
Chłopiec uśmiechnął się i podszedł do barku. Po drodze zerknął przez ramię na
Priscillę.
- Polecam czerwone wino - powiedział poważnym tonem. - Chociaż białe też jest
całkiem niezłe. Nie jestem pewny co do koniaku...
- Skąd ty to wszystko wiesz? - spytał kapitan. - Popijasz sobie, jak nie patrzę?
Kto ci
powiedział, że właśnie czerwone jest najlepsze? Polegasz na swoim smaku?
- Pan zwykle pija czerwone wino, panie kapitanie.
- Prostak bez czci i wiary. Proponujesz koniak, gdy mamy rozmawiać o pracy? Weź
się w garść.
- Tak jest - odparł Gordy, na którym tyrada kapitana nie zrobiła żadnego

background image

wrażenia. -
Panno Mendoza? Mamy tutaj czerwone wino, białe, żółte, zielone, niebieskie... to
znaczy
misravot... kawę i herbatę...
Priscilla mało co znów nie parsknęła śmiechem. To na pewno histeria, pomyślała,
zmuszając się do powagi.
- Poproszę białe - powiedziała. Gordy skinął głową i zajął się kieliszkami.
- Proszę usiąść - uprzejmie odezwał się kapitan i wskazał jej fotel przed
biurkiem.
Światło zamigotało w jego sygnecie - wielkim, kunsztownie rzeźbionym ametyście
Handlomistrza.
Priscilla posłusznie przeszła we wskazane miejsce i z ulgą usiadła na fotelu.
Handlomistrz? Ten brzydki, przerośnięty obywatel Liadu ma być Handlomistrzem? I
na
dodatek kapitanem statku? Z nieobecnym uśmiechem odebrała kieliszek z rąk
Gordy'ego.
Na „Daxflanie” zwykły Kupiec, Sav Rid Olanek, i kapitan yo'Vaade dzielili się
swoimi obowiązkami wobec statku i załogi. „Daxflan" nie różnił się pod tym
względem od
innych frachtowców. Kapitan miał mnóstwo roboty, a Kupiec jeszcze więcej.
Tymczasem
tutaj stał przed nią człowiek, który łączył obie te funkcje. Ba, na pewno robił
jeszcze coś
więcej. W całej galaktyce były zaledwie ze dwa deksony - dwa tuziny tuzinów -
Handlomistrzów.
- Gordy... - W czystym i pięknym głosie kapitana zabrzmiała łagodna nuta
wyrzutu.
Priscilla oderwała się od własnych myśli i wróciła do rzeczywistości.
- Panie kapitanie? - Chłopiec znieruchomiał, podając mu kieliszek.
Shan yos'Galan westchnął i dotknął palcem tłustej plamy na jego rękawie. Gordy
spłonął rumieńcem i zagryzł usta.
- A drugą plamę masz na brodzie. Czyżby zabrakło nam wody albo mydła? Czy też
ciąży na tobie jakiś atawistyczny zwyczaj paradowania w miejscach publicznych z
taką
usmarowaną twarzą? A może chodzi o względy religijne? Może zrobiłeś to
specjalnie,
przekonany, że tym zdobędziesz względy obecnej tu panny Mendozy? Miałeś
nadzieję, że jak
się jej spodobasz, to nie zwróci uwagi na twoje spóźnienie?
- Skąd pan wie... - Gordy urwał nagle i uniósł głowę, żeby spojrzeć na kapitana.
- Nie
jestem Liadenem, panie kapitanie.
- Zauważyłem to. Twoim zdaniem to coś tłumaczy? - Yos'Galan wziął kieliszek i
wygodnie rozsiadł się w fotelu.
- Tak jest.
- Intrygujące... Proszę zatem o dalsze wyjaśnienia. Gordy zaczerpnął tchu i
wyprostował zgarbione ramiona.
- Liadenowie uważają twarz za... za „zwierciadło charakteru”. Z tego powodu, w
odróżnieniu od mieszkańców Terry, nie używają żadnych kosmetyków. Nie upiększają
się i
nie maskują... - przerwał. Kapitan zachęcającym ruchem ręki, w której trzymał
kieliszek,
ponaglił go, żeby mówił dalej.
- Twarz ma dla nich także pewne znaczenie... erotyczne. Są sytuacje, w których
Liadenowie ściskają się nawzajem w sposób zakazany przez zwyczaje Terry, lecz z
drugiej
strony, muszą być naprawdę zżyci - jak na przykład członkowie rodziny - by
dotknąć ręką
twarz drugiego lub przytulić się policzkiem do policzka. - Znów wziął głęboki
oddech. -
Wniosek stąd, że przywiązują nadmierną wagę do czystości twarzy. Terrańczycy,

background image

nie
skrępowani tak silnym tabu, podchodzą do tego swobodniej.
Nastąpiła króciutka pauza. Shan yos'Galan uniósł do ust kieliszek.
- „Tabu” to zbyt mocne słowo - zauważył. - Wolałbym raczej określenie
„tradycja”.
Tak, Liadenowie kochają tradycję. Zbytnio wszystko uogólniasz, Gordy. - Znowu
uniósł
kieliszek, lecz tym razem pociągnął łyk wina.
- Ale jak dotąd, twój wywód nie odbiega od prawdy - powiedział z namysłem. -
Niestety, coś mi podpowiada, że wyciągasz niewłaściwe wnioski. Zauważyłem -
poprzez
obserwację, żeby nie powiedzieć: doświadczenie - że przyjemniej być czystym
aniżeli
brudnym. Przyjemniej też popatrzeć na czyste oblicze. Ale spiszmy to na karb
moich
upodobań. Mogę się przecież mylić. Jestem jednak kapitanem statku, więc nikt
mnie nie
ukarze za ekstrawagancję, zwłaszcza tak nieszkodliwą. Powtarzam zatem po raz
czwarty:
Gordonie, wolałbym na przyszłość widzieć cię bez żadnych plam i kropek, o ile to
możliwe. -
Ponownie upił łyk wina. - Następnym razem będę zmuszony cię ukarać. Jaką grzywnę
uznasz
za odpowiednią?
Chłopiec spuścił wzrok i potarł plamę na rękawie. Po chwili znów uniósł głowę.
- Dziesięć bitów?
- Uczciwa propozycja - uśmiechnął się kapitan. - Masz w sobie zadatki na
hazardzistę.
Albo na Kupca. Podaj nam lunch za mniej więcej pół godziny.
Gordy zamrugał oczami.
- Lunch?
- Właśnie tak, lunch. Czyżbym użył niewłaściwego słowa? Ser, owoce, pieczywo...
i
tak dalej. Przekaż to Billy Jo. A teraz znikaj.
- Tak jest. - Gordy wyszedł. Drzwi zamknęły się za nim z cichym stuknięciem.
Shan yos'Galan pokręcił głową.
- Opieka nad małymi dziećmi... - westchnął. - Takie już moje przeznaczenie. -
Uniósł
kieliszek. - No cóż... Gotowa pani do rozmowy? Może zmieniła pani zdanie?
Priscilla wypiła łyk wina i spojrzała mu prosto w oczy.
- Jestem gotowa, panie kapitanie.
- Dzielna dziewczyna. - Wyciągnął rękę i pokręcił na biurku dwie gałki. - Proszę
podać nazwisko i planetę pochodzenia.
- Nazywam się Priscilla Delacroix y Mendoza. Urodziłam się na Sintii. Jestem
obywatelką Terry.
- Zatem wierzy pani w Boginię? - zapytał z nagłym zainteresowaniem. - Postępuje
pani w myśl jej nauk?
- Postępowałam - odparła ostrożnie. - W gruncie rzeczy była częścią naszej
codziennej
egzystencji... Ale od szesnastego roku życia służę na frachtowcach, a w
galaktyce moc Bogini
jest mniejsza niż na Sintii.
- Od szesnastego roku życia - powtórzył. - Co pani umie? Uniosła brwi.
- Umiem gotować dla dwudziestu osób, prać dla trzydziestu trzech, czytać kody i
szyfry i szyfrować. Umiem jeździć busem, przeliczać miary i wagi, prowadzić spis
towarów.
Wszędzie, gdzie tylko mogłam, brałam udział w kursach pilotażu. Dziewięćdziesiąt
razy na
sto trafiam z wiatrówki w cel odległy o dwieście kroków. Znam język handlowy,
dialekty
Terry, krenijski i sinti. Liadeński rozumiem lepiej, niż się nim posługuję. W

background image

razie potrzeby
mogę prowadzić astrogację.
Pokiwał głową.
- Ostatni przydział?
- Główny spedytor na ,,Daxflanie”, port macierzysty Chonselta.
- Jak długo pani tam służyła?
- Cztery miesiące - odpowiedziała z wymuszoną beztroską. - Zamustrowałam się w
Tulonie.
- Naprawdę? - Sięgnął po kieliszek. - A co sprawiło, że chce pani pracować
właśnie
dla mnie?
- Nie mam innego wyjścia.
- Pan Saunderson wciąż prowadzi przymusowy pobór? Daję pani słowo honoru, że już
dawno kazałem mu odwołać wszystkich werbowników.
Po raz trzeci w ciągu godziny Priscilla miała szczerą ochotę się roześmiać.
Upiła łyk
wina.
- Przepraszam. To niegrzeczne z mojej strony. Chciałam powiedzieć, że
zostałam...
zwolniona z „Daxflana”, a pański statek był jedynym w pobliżu Jankalimu.
- Rozumiem. - Wypił nieco wina. - Zwolniono panią nagle? - Bardzo nagle, można
powiedzieć.
Ponownie skinął głową, poprawił się w fotelu i wsparł ręce o blat biurka.
- Panno Mendoza, mam przed sobą kopię pani dokumentów... - Odwrócił monitor w
jej stronę.
Priscilla przebiegła wzrokiem długą listę danych. „Biedronka”... „Jak wam się
podoba”... „Tyrunner”... „Salda”... „Dante”...
„Daxflan”.
- Bezbożny, kłamliwy pomiot... - krzyknęła i umilkła. Dopiero teraz dotarła do
niej
cała potworność tego, co zobaczyła... Popatrzyła w oczy Shana yos'Galana. - To
kłamstwo.
Kapitan odwrócił monitor do siebie.
- Kiepska sprawa. „Podejrzenie o kradzież. Zbiegła ze statku na Jankalimie,
standard
1385”. - Rozparł się wygodniej w fotelu i popijał wino, nie odrywając wzroku od
jej twarzy. -
Żaden porządny kapitan nie zatrudniłby kogoś z taką opinią, chociaż pozostałe
wpisy są
raczej pochlebne. Co się stało z pani kolczykami?
- Dagmar Collier uderzyła mnie w głowę - odparła Priscilla, usiłując zapanować
nad
zdenerwowaniem. - Kiedy doszłam do siebie, już ich nie miałam.
- Dziwne zachowanie jak na oficera - zauważył. - Ale może istniał ku temu jakiś
powód. Nie lubiłyście się nawzajem?
- Ja jej nie lubiłam. Ona wręcz przeciwnie. - Bawił się z nią i wciągał do
rozmowy,
choć w gruncie rzeczy wszystko już sobie powiedzieli. Priscilla ścisnęła
kieliszek w ręce i
próbowała zachować spokój. Na jego statku, w jego władzy... Kto uwierzy
złodziejce, która
po cichu zwiała ze statku? Kto jej uwierzy, gdyby go chciała o coś oskarżyć? Na
pewno
spojrzał w jej dokumenty podczas rozmowy z Saundersonem i od razu znalazł tę
opinię.
Yos'Galan poruszył się gwałtownie.
- Lubiła panią - mruknął - a jednak dała pani po głowie i ukradła kolczyki. -
Upił łyk
wina. - Z całym szacunkiem, panno Mendoza, lecz to brzmi dziwnie.
- Kupiec jej kazał - powiedziała. Doszła do wniosku, że tylko prawda może ją
ocalić.

background image

Niech mnie wysłucha, o Bogini, błagała w duchu. Niech mi uwierzy.
- Ach, drogi Sav Rid. - Na twarzy kapitana pojawił się wyraz zakłopotania. -
Faktycznie, lubi robić kawały. Lecz, gdyby naprawdę chciał mieć pani kolczyki,
to przecież
znalazłby jakiś inny sposób, żeby je dostać. Dlaczego miałby wysługiwać się
swoją
podwładną? Nie mógł ich po prostu kupić? - Lekko strzelił palcami. - A może
zaproponował
pani grubszą sumkę, lecz mimo wszystko spotkał się z odmową. W nagłym przypływie
desperacji...
- Dość! - Priscilla pochyliła się nad biurkiem i spojrzała mu prosto w oczy. -
Kapitanie
yos'Galan, proszę... Muszę się dostać do Arsdred. Mam nadzieję, że pan też tam
zmierza.
Przyjmę każdą robotę. Odpracuję przelot, choćby mnie pan wyznaczył do pomocy w
kuchni i
na noc zamykał w szafie! Wcale nie musi mi pan wierzyć. Niech pan myśli, co
chce... Moim
zdaniem, nie ma w tym nic śmiesznego, że ktoś został porzucony na obcej planecie
z opinią,
która uniemożliwia podjęcie... uczciwej pracy - dokończyła łamiącym się głosem.
Zagryzła
usta i mocno zacisnęła pięści, żeby powstrzymać drżenie rąk. - Muszę się dostać
do Arsdred.
Yos'Galan odwrócił wzrok, wypił nieco wina i zamieszał resztką na dnie.
- Zemsta - powiedział cicho, zwracając się do kieliszka. - Jest dla Liadenów
niemal
dziełem sztuki. Ale w tym przypadku obowiązują nas pewne reguły. Uważamy, że
niektóre
kary nie są odpowiednią zemstą. - Zerknął na Priscillę. - Na przykład śmierć.
Czy wyrządzona
krzywda była aż tak wielka, że nie mamy innego wyboru... - Wzruszył ramionami. -
No cóż...
- Odstawił kieliszek i spojrzał na nią z bardzo bliska. - Na moim statku nie ma
miejsca dla
morderców.
Priscilla wytrzymała jego spojrzenie.
- Ale przyjąłby pan złodzieja?
- Przecież powiedziała pani, że to kłamstwo. A może się przesłyszałem?
Dygotała niemal na całym ciele. Bolały ją napięte mięśnie ramion i łydek.
Wierzył jej,
czy dokumentom? Z jego twarzy nic nie mogła wyczytać.
- Zapis z „Daxflan” jest wierutnym kłamstwem - wycedziła. - Niczego nie ukradłam
i
nie uciekłam ze statku.
- Potwierdzi to pani publicznie? Pokręciła głową.
- Przecież nie mogę tego udowodnić. „Podejrzenie o kradzież”? Jego zeznania
przeciw
moim... W dodatku on jest Kupcem.
„Ucieczka”? - Zdobyła się na wątły uśmiech. - Rzeczywiście, teraz mnie tam nie
ma.
Dlaczego jednak ktoś przy zdrowych zmysłach miałby uciekać w tak zapadłej
dziurze jak
Jankalim, z dwoma bitami przy duszy...
- ...i bez kolczyków - dokończył yos'Galan. - A może panią przyłapali i musiała
pani
uciekać? Jankalim był ostatnią okazją do zachowania wolności... bo kajdany z
reguły
strasznie krępują. Wszystko da się logicznie wytłumaczyć. Dlaczego Sav Rid
miałby panią
krzywdzić? W gruncie rzeczy śmiem twierdzić, że to zrobił ze względu na

background image

kolczyki.
- Nic mu nie mogę udowodnić - powtórzyła - ale podejrzewam, że chodzi tutaj o
grubszy przemyt.
- Naprawdę? Cóż za osobliwy pomysł! Powiedziała to pani Sav Ridowi, a on - co
jest
zupełnie zrozumiale - poczuł się trochę urażony.
- Nie jestem aż tak głupia - mruknęła. - W ostatnim porcie zabraliśmy
zapieczętowane
cargo. Dostałam listę przewozową, więc teoretycznie wiedziałam, co jest w
środku. Ale coś
mi nie pasowało. Sprawdziłam zatem wszystko od początku, żeby mieć pewność, że
tylko mi
się przywidziało.
- I coś pani znalazła?
- Z moich wyliczeń wynikało, że kapitan albo jest głupia, albo dokładnie wie, o
co
chodzi. - Głęboko zaczerpnęła tchu. - Porównałam gęstość ładunku...
- Tak? - pochylił się w jej stronę. - Ale w jaki sposób... Prawda, ma pani za
sobą parę
kursów pilotażu. Proszę wybaczyć, że przerwałem. Sprawdziła pani zatem stan
faktyczny z
wyliczeniami kapitana i...
- I wyszło na to, że mam rację. Dane na liście były sfałszowane. „Daxflan”
przewozi
głównie lekarstwa. - Pokręciła głową. - Moim zdaniem to bellaquesa, zapisana
jako
aserceryna. To w żadnym razie nie jest aserceryna. W grę wchodzi tylko
bellaquesa... no i
cukier. Ale po co ktoś miałby ukrywać, że wiezie cukier?
Wzruszyła ramionami.
- Niestety - powiedziała - nie mam żadnych dowodów. Nigdy na własne oczy nie
widziałam, co naprawdę jest w tych pojemnikach. I założę się o ostatniego bita,
że wszystkie
moje dane zniknęły z komputera, mimo tego że założyłam hasło.
Kapitan odchylił się w fotelu i wbił nie widzące spojrzenie w sufit. Priscilla
dopiła
wino i starannie odstawiła kieliszek. „Co dalej?” - pomyślała. Starała się, by
choć na zewnątrz
zachować pozory spokoju. Ręce ułożyła swobodnie na kolanach.
Yos'Galan nagle odwrócił się w jej stronę.
- Za czternaście godzin odlatujemy z Jankalimu - powiedział powoli. - Zanim
przejdziemy do szczegółów, muszę panią poddać kilku testom. To niestety zabiera
trochę
czasu, a ja na dzisiejszy wieczór jestem umówiony w porcie. Jeżeli nie ma pani
nic przeciwko
temu, to badania zaczną się po lunchu. Każę oddać kajutę do pani dyspozycji i o
siódmej
wrócimy do rozmowy. Zgoda?
- Zgoda.
Skinął głową. Priscilla odniosła wrażenie, że chciał jeszcze coś dodać, lecz w
tej
samej chwili w drzwiach ukazał się czysty jak łza Gordy, pchając wózek pełen
wiktuałów.
- W samą porę! - zawołał Shan yos'Galan, wyłączając monitor. - Teraz już możesz
podać koniak...
65 rok czasu pokładowego
131 dzień podróży
Pierwsza wachta
Godzina 1.30
Były spedytor Priscilla Mendoza rozsiadła się wygodnie w fotelu i upiła z kubka
łyk

background image

prawdziwej kawy. Przed nią stał talerz z resztkami wyjątkowo smacznego posiłku.
Badania trwały długo - i okazały się raczej dziwne. Poza powszechnie stosowanym
testem na skojarzenia i definicje różnych wyrażeń, musiała także opowiedzieć o
swoich
upodobaniach z dziedziny literatury, sportu, malarstwa i muzyki. Pytano ją też o
opinię w
najprzeróżniejszych sprawach.
Z lubością popijała kawę. Była zmęczona, myśli leniwie snuły jej się po głowie.
Czekał ją jeszcze powrót do kajuty przez plątaninę długich korytarzy. Ale
nareszcie mogła
odpocząć. Siedziała zatem, zadowolona, i od niechcenia rozglądała się po
wielkiej, niemal
pustej sali. Dyżurny kucharz dał jej do zrozumienia, że rzadko mu się zdarza
karmić kogoś o
pierwszej godzinie. Usiłowała go przeprosić, ale on tylko się roześmiał i
nałożył jej na talerz
kopiastą porcję jedzenia. Potem postawił na tacy biały kubek z parującą kawą.
- To na początek - oznajmił z szerokim uśmiechem. - A gdyby pani jeszcze była
głodna, to proszę przyjść i powiedzieć.
- Dziękuję - odparła Priscilla i ze zdumieniem spojrzała na tace. Zdarzało się,
że przez
cały miesiąc nie widziała tyle jedzenia. Kucharz roześmiał się ponownie i zajął
się swoją
robotą.
Powieki ciążyły jej jak ołów. To zabawne, pomyślała sennie, że czuje taki błogi
spokój...
Drgnęła, usiadła prosto i jednym haustem wypiła do końca kawę. W gruncie rzeczy
jej
poranna rozmowa z kapitanem mogła zakończyć się powrotem na Jankalim. Co wtedy?
Nic,
poza wspomnieniami o sutym posiłku. Wróci do punktu wyjścia. Wszystko zależy od
wyników badań - i od samego kapitana. Czy jej uwierzył?
Niby dlaczego miałby mi wierzyć? Westchnęła i uniosła głowę.
Przed nią stał jakiś niewysoki Terrańczyk, też z kubkiem kawy w ręku.
Przypatrywał
jej się z wyraźnym zachwytem.
Priscilla poczuła znajomy ucisk w dołku. Znów się zacznie... - przebiegło jej
przez
głowę.
- Cześć - rzucił zdawkowym tonem. - Jesteś jedyną osobą na pokładzie, która do
tej
pory nie wysłała żadnych wiadomości.
- Pewnie dlatego, że właściwie nie jestem na pokładzie - powiedziała Priscilla i
uśmiechnęła się. - Przyleciałam na krótką rozmowę...
- Tak? - spytał z zainteresowaniem i wyciągnął pulchną prawicę. - Rusty
Morgenstern,
radiotechnik. Bardzo mi miło. A pani?
- Mendoza. - Witając się z nim, z zadowoleniem stwierdziła, że nie próbował
przytrzymać jej dłoni dłużej niż potrzeba. - Priscilla Mendoza. I darujmy sobie
tę „panią”.
- Dzięki. - Klapnął na krzesło, oparł ręce na stole i zamknął kubek w obu
dłoniach. -
Nie chcę być wścibski, ale ciekawi mnie, kogo już znasz z załogi. Jak mogli cię
zostawić
samą tutaj, w mesie?
- Może nie wyraziłam się zbyt jasno. Szukam roboty. Przed chwilą odbębniłam parę
obowiązkowych testów, a o siódmej czeka mnie pogawędka z kapitanem. Zobaczymy,
co z
tego wyjdzie - westchnęła. - Nie wiem, czy mi się uda, bo pan Saunderson, agent
z Jankalimu,
wyraźnie stwierdził, że macie kompletną załogę.

background image

- To prawda. - Przerwał na chwile, żeby przełknąć łyk kawy. - Czym się
zajmujesz?
- Na poprzednim statku byłam spedytorem. Rusty pokręcił głową.
- Mamy takiego. Świetny facet, Ken Rik. Czterdzieści lat starszy od Szatana i co
najmniej dwa razy cwańszy. Nie graj z nim w karty. - Znów wypił nieco kawy. -
Ale to
jeszcze nic nie znaczy. Jeśli kapitan dojdzie do wniosku, że się nadajesz, to na
pewno
dostaniesz przydział.
Priscilla zamrugała oczami.
- Słucham?
- Na przykład... - Wycelował w nią palcem. - Chłopiec okrętowy. Poznałaś
Gordy'ego?
Uśmiechnęła się.
- Zaraz po wejściu na pokład.
- Fajny chłopak. Sęk w tym, że miał już wielu poprzedników. Jeden był
astrogatorem.
Dziewczyna, która po nim przyszła, więcej czasu spędzała z Kenem Rikiem wśród
tabel i
dokumentów, niż przy kapitańskim barku. Przedostatni... Głównie grał w szachy. A
Gordy?
Uczy kapitana... zaraz, zaraz, jak to się nazywa? Odtworzony celtycki? Coś w tym
guście.
Jakiś pradawny terrański dialekt. Zdaje się, że mówią tym na co dzień w jego
kraju.
- Kapitan bierze lekcje od Gordy'ego? - Priscilla smutno zerknęła w głąb pustego
kubka. - Po co?
Rusty wzruszył ramionami.
- Lubi sobie pogadać.
- Zauważyłam. Ale... po terrańsku? Jakąś dawną gwarą?
- Sama go spytaj. Ja tam nie wiem. Ale wracając do tematu... Jeśli wyniki badań
będą
pomyślne, to zostaniesz z nami. I będziesz miała pracę. - Uśmiechnął się. - Tu
wszyscy
pracują.
- Ale to Gordy jest teraz chłopcem okrętowym - przypomniała mu Priscilla.
- Kapitan coś wymyśli - odparł zdecydowanym tonem. - Chcesz jeszcze kawy?
Podziękowała mu uśmiechem.
- Tak, poproszę.
- Żaden kłopot. Jaką pijasz? Czarną? Za moment wracam.
Rzeczywiście niemal natychmiast zjawił się z powrotem i podał jej kubek. Przez
chwilę stał przy stoliku, mierząc ją bacznym spojrzeniem. Priscilla ostrożnie
upiła pierwszy
łyk. Miała nadzieję, że Rusty nie wyskoczy z czymś głupim.
- Jeśli masz odrobinę czasu... - zaczął. Mocno zacisnęła zęby. - To przejdźmy
się do
świetlicy. Mamy tam duży ekran. Pospekujemy trochę i może podsuniesz mi jakiś
dobry
pomysł, jak szybko zarobić grubszą forsę. Mówiłaś przecież, że byłaś spedytorem.
Priscilla westchnęła z ulgą, uśmiechnęła się i wstała.
- Zgoda.
- Tędy.
Poszli razem.
- Co to jest spekowanie? - zapytała.
- Inaczej: spekulacja - wyjaśnił Rusty i roześmiał się, widząc jej zdziwione
spojrzenie.
- Każdy z nas, jeśli tylko zechce, może dać zastaw pod spodziewany procent
zysków ze
sprzedaży towaru. Mnie na przykład najbardziej interesuje drewno. Są też
perfumy... ale z
nimi nigdy nic nie wiadomo, choć Lina radzi sobie całkiem nieźle. Instrumenty

background image

muzyczne...
Sam nie wiem. Jakiś czas temu mieliśmy kawior z Grestwellinu. To odkrycie
Gordy'ego.
Całość rozeszła się w najbliższym porcie. - Pokręcił głową. - Ten chłopak będzie
kiedyś
znakomitym Kupcem. Chodzi o to, żeby przewidzieć, co się dobrze sprzeda na
następnym
postoju - chociaż nikt poza kapitanem nie wie, dokąd lecimy. No, jesteśmy na
miejscu.
Drzwi rozsunęły się przed nimi. W świetlicy panował przyjemny półmrok i słychać
było dźwięk stłumionych rozmów. Rusty pomachał w stronę jaśniejszego kąta, gdzie
kilku
mężczyzn grało w karty. Dwóch lub trzech odpowiedziało mu skinieniem głowy.
Inni,
gawędzili cicho, albo siedzieli sami przy lekturze lub innych zajęciach.
- Tam jest Lina - oznajmił Rusty i skręcił w stronę wygodnego fotela, w którym
siedziała z książką w ręku ciemnowłosa Liadenka.
Z uśmiechem uniosła głowę.
- Ra-sti! Tak szybko cię wypuścili z klatki?
- O wiele za późno - odparł i dał znak Priscilli, żeby podeszła bliżej. - To
jest Priscilla
Mendoza. Podczas tej wachty będzie naszym gościem. Potem czeka ją rozmowa z
kapitanem.
Priscillo, to Lina Faaldom, nasza bibliotekarka.
Lina skierowała na nią spojrzenie złotych jak miód oczu. Pod wpływem jakiegoś
niejasnego impulsu Priscilla zrobiła to, na co nigdy nie odważyłaby się w
obecności Sav Rida
Olanka lub innych członków załogi „Daxflan”. Złożyła ukłon obowiązujący „między
równymi sobie”, tak jak ją uczył Fin Ton, i powiedziała, zwracając pilną uwagę
na akcent:
- Jestem szczęśliwa, że mogę cię poznać, Lino Faaldom. Liadenka klasnęła w
dłonie.
- Mówi po naszemu! Nie wstyd ci, Ra-sti? - Wstała i z wdziękiem odwzajemniła
ukłon. - Cała przyjemność po mojej stronie, Priscillo Mendoza.
Wyprostowała się i dodała po terrańsku:
- Może przekonasz tego lenia, żeby też się trochę poduczył. - Nie... -
odpowiedział bez
entuzjazmu Rusty. - Teraz idziemy zagrać na giełdzie. Pokibicujesz?
- Nie wiem, a co to znaczy.
- Popatrzysz nam przez ramię - wyjaśniła Priscilla. - Rusty chce, żebym mu
pomogła
zgarnąć większą sumę.
- Forsa, forsa... Ra-sti ma już więcej, niż mógłby kiedykolwiek przegrać. Po co
mu
jeszcze! Ale dobrze, pokibicuję.
Ekran był w drugim rogu pomieszczenia. Rusty przesunął dłonią nad czujnikiem i
wstukał swoje hasło. Lina przysiadła obok niego na poręczy fotela, a Priscilla
usadowiła się
wygodnie na pufie, podciągając nogi pod siebie.
- Co my tu mamy? Luk szósty. Dwadzieścia kilo mahoniu, dziesięć kilo żółtej
sosny...
pięćdziesiąt osiem galonów perfum „Szał pożądania”... „Szał pożądania”? - Rusty
skrzywił
się i popatrzył na siedzącą przy nim kobietę.
- To taki zapach - z powagą wyjaśniła Lina.
- Ty tu jesteś ekspertem od zapachów. Czterysta buszli surowej bawełny i trzysta
osiemdziesiąt cztery butelki „Esencji z Themngo”. - Pokręcił głową. - Lepiej,
żeby chłopak
się nie pomylił... Co ty na to, Priscillo?
- Prawidłowy wybór - powiedziała szczerze. - Same luksusy. Ale zupełnie nie znam
się na drewnie. Trzydzieści kilo to dużo, czy mało?

background image

- Tu chodzi o artystów - wyjaśniła jej Lina. - Spotykamy ich dosłownie wszędzie
i
wciąż poszukują czegoś nowego. Ra-sti zaczął od drewna... och, dawno temu, jak
jeszcze
ojciec kapitana był naszym kapitanem. Teraz już mamy zamówienia. Drewno stało
się
czymś... czymś normalnym. Czekają na nas.
- Czy cały fracht podlega spekulacji? A co z opłatą za składowanie?
- To już należy do kapitana. Statek przed nami zabiera swoją część wypracowanego
zysku... a także uczestniczy w stratach. To chyba uczciwy układ.
- O wiele bardziej niż uczciwy. - Przełknęła łyk stygnącej kawy. - Wasz kapitan
to
doprawdy niezwykły człowiek.
- A do tego jest świetnym dowódcą - powiedziała Lina.
- „Pasaż” to dobry statek - dodał Rusty i odwrócił się od ekranu. - Większość
drewna
idzie do Arsdred na zamówienie tamtejszej Gildii Rzeźbiarzy. Może coś tam
weźmiemy...
Chociaż jest mała szansa, bo w Arsdred stają niemal wszystkie statki. Obawiam
się, że
odlecimy z zupełnie pustym lukiem. - Popatrzył na Priscillę. - W ten sposób się
nie zarabia.
- Sam mówiłeś, że drewno jest już zamówione - odparła. - Dostaniesz więc swoją
dolę.
- Chyba tak. - Poweselał nagle. - Wiesz, co ci powiem? W porcie wyjdziemy na
przepustkę i rozejrzymy się po okolicy. A nuż trafi się coś fajnego?
Priscilla obrzuciła go przeciągłym spojrzeniem.
- Jeszcze nie wiem, czy w ogóle polecę do Arsdred - mruknęła. Wypiła resztkę
kawy i
pokręciła głową. - Wy wszyscy dbacie o zyski armatora? To co robi Handlomistrz?
Lina wybuchnęła śmiechem.
- Jak to co? Handluje - z powagą odpowiedział Rusty. - My nie, ale każdy może na
coś
trafić. A kapitan jest tylko jeden, wiec nie da rady być w trzech miejscach
naraz. Miałby przez
to przegapić jakiś dobry kontrakt? Nie... Wszyscy schodzimy na ląd i jak ktoś
zobaczy coś
ciekawego, to w te pędy gna do wideofonu i dzwoni do kapitana albo Kyazin
Ne'Zame. To
pierwszy oficer - dodał tonem wyjaśnienia. - Po spisaniu umowy, szczęśliwy
znalazca dostaje
należną działkę. - Zamrugał oczami. - Co ci się nie podoba?
- Nic. Po prostu... na ostatnim statku, na którym służyłam, nikt nie zachęcał
załogi do
takich poszukiwań. Wszystkim zajmował się Kupiec.
- To głupie - sucho stwierdził Rusty.
- Zupełnie bez sensu - spokojnie przytaknęła Lina. - Przecież taki frachtowiec
jest
naszym wspólnym dobrem. Wszyscy po trochu korzystamy i tylko od nas zależy, czy
zyski
będą odpowiednio duże. To nas zmusza do lepszej pracy. - Uważnie spojrzała na
Priscillę. -
Może ostatnio byłaś na gorszej jednostce?
- Być może - zgodziła się Priscilla i zakryła usta dłonią, żeby ukryć
ziewnięcie. -
Przepraszam. Miałam dzisiaj naprawdę ciężki dzień. Lepiej poszukam swojej
kajuty... -
Rozprostowała nogi i wstała.
Rusty zdawkowo skinął głową, wyłączył ekran i podniósł się z fotela. Jeden z
karciarzy zerknął w jego stronę i przywołał go ruchem ręki.
- Zaraz przyjdę! - krzyknął Rusty i odwrócił się do Priscilli. - Chętnie założę

background image

się o trzy
bity, że polecisz z nami do Arsdred.
- Nie mam trzech bitów - przyznała ze wstydem. - Ale dzięki za dobre słowo. Miło
było cię poznać.
- Do zobaczenia - mruknął i odszedł.
- Wybacz mu - Lina machnąwszy dłonią w jego stronę. - Wiesz, jak stąd dojść do
kajuty?
- Miałam gdzieś plan... - powiedziała Priscilla i zaczęła szperać po
kieszeniach.
Lina roześmiała się.
- Chcesz wracać na okrągło głównym korytarzem? Znam krótszą drogę. Nie będziesz
miała mi za złe, jeśli cię odprowadzę? Coś mi się zdaje, że już dawno powinnaś
być w
łóżku...
- Nie chciałabym ci robić kłopotu... - bąknęła Priscilla.
- To żaden kłopot - zapewniła ją Lina. - Poczekaj, tylko wezmę książkę.
Po wyjściu ze świetlicy od razu skręciły w lewo, a nie w prawo, tak jak na
planie, i
pokonały kilka krótkich, krętych korytarzy. Szybko dotarły do głównego holu.
Minęły
zamknięte drzwi, jedne z napisem „SALA GIMNASTYCZNA”, drugie z napisem „BASEN”,
i znalazły się w znacznie węższym i ciemniejszym przejściu.
Miłym uśmiechem i lekkim ukłonem Lina pożegnała Priscillę pod trzecimi drzwiami
po prawej stronie.
- Śpij dobrze, Priscillo Mendoza. Zobaczymy się jutro.
- Śpij dobrze, Lino Faaldom - odpowiedziała Priscilla po liadeńsku. - Dziękuję
za
opiekę.
Była tak zmęczona, że wnętrze kajuty rozmazywało jej się przed oczami w jedną
kolorową plamę. Znalazła czyścibota i wrzuciła doń swoje ubranie. Miała
nadzieję, że czarna
plama na żółtym mankiecie zejdzie po pierwszym praniu.
Na półce przy łóżku stał budzik. Nastawiła go na godzinę szóstą i z cichym
westchnieniem zwinęła się w kłębek pod mięciutką kołdrą. Sennym ruchem machnęła
dłonią
nad czujnikiem.
Zasnęła, zanim w kajucie zapanowała ciemność.
65 rok czasu pokładowego
131 dzień podróży
Druga wachta
Godzina 6.55
- Priscilla Mendoza?
Drgnęła, nieomal rozlewając resztkę kawy, i ze zdumieniem spojrzała na drobną
osóbkę, która znienacka wyrosła tuż przy jej stoliku. Była to Liadenka, mniej
więcej w
średnim wieku, o złotej cerze, głębokich zmarszczkach wokół ust i oczu i jasnych
włosach,
gęsto przetykanych siwizną.
Priscilla uśmiechnęła się.
- Przepraszam. Trochę się zamyśliłam. Czym mogę służyć? Na poważnej twarzy
Liadenki nie drgnął ani jeden mięsień.
- Ukłony od kapitana, panno Mendoza. Jeżeli jest już pani po śniadaniu, to pan
kapitan
zaprasza do siebie. - Po chwili milczenia lekko skinęła głową. - Jestem Kayzin
Ne'Zame -
pierwszy oficer.
Priscilla odsunęła krzesło od stołu i wstała z promiennym uśmiechem.
- Właśnie skończyłam. Tylko sprzątnę tacę i już idę. - Znała drogę, bo przy
śniadaniu
dokładnie przestudiowała plan wszystkich korytarzy.
- Odprowadzę panią - nie znoszącym sprzeciwu tonem oznajmiła Kayzin Ne'Zame.

background image

Powróciło uczucie strachu. Priscilla nie wiedziała, czy w gruncie rzeczy chce
stąd
uciec, czy pozostać na statku. Co gorsze? Śniadanie zaciążyło jej w żołądku jak
kamień.
Nagle przypomniała sobie inną, poznaną minionej nocy Liadenkę. Chętnie by z nią
porozmawiała.
Odstawiła tacę na taśmociąg i odwróciła się do swojej towarzyszki.
- Dziękuję pani, Kayzin Ne'Zame. Jestem gotowa.
Kapitan siedział za biurkiem i bębnił w klawiaturę. W zasięgu ręki miał
kieliszek z
winem. Obok stosu wczorajszych papierów pojawiły się dwa bliźniacze stosy.
- Przyszła panna Priscilla Mendoza, panie kapitanie - oficjalnym tonem
zakomunikowała Kayzin Ne'Zame. - Chciał pan z nią porozmawiać.
Popatrzył na nią z roztargnieniem.
- panna Mendoza... Dzień dobry. Za chwilę się panią zajmę. Kayzin, kochana,
zajrzyj
do nas za jakąś godzinę, dobrze?
- Wedle rozkazu, panie kapitanie. - Kayzin skłoniła się z wyraźnym
niezadowoleniem,
ale on już z powrotem wpatrywał się w monitor i tego nie zauważył, zmarszczyła
więc brwi,
odwróciła się na pięcie i wyszła. Priscilla miała wrażenie, że drzwi zamknęły
się za nią
głośniej niż zwykle.
Mdliło ją ze zdenerwowania. Stała pośrodku kajuty, zagryzała wargi i patrzyła na
zajętego pracą kapitana. Odczuwała strach pomieszany z ciekawością.
Shan yos'Galan stanowił nie lada zagadkę. Był wysoki, cerę miał raczej ciemną
niż
złotą. Jak wszyscy Liadenowie, których wcześniej spotkała, nie nosił brody.
Twarz miał
gładką jak dziecko, bez śladu zarostu. Kontrastowały z tym siwe brwi i niemal
biała czupryna.
Wydatne usta i kości policzkowe nie sprawiały przykrego wrażenia.
W gruncie rzeczy, pomyślała Priscilla, gdyby nie był Liadenem, mógłby nawet
uchodzić za przystojniaka.
Pod luźną koszulą prężyły mu się mięśnie barków i ramion. Siedział prosto, ale
nie
sztywno, a jego duże dłonie niemal z gracją poruszały się po klawiaturze. Nie
były tak
dziecięco miękkie, jak Rusty'ego Morgenstema.
Nagle oderwał się od monitora, rozparł w fotelu i wyciągnął rękę po kieliszek.
Zmarszczył krzaczaste brwi.
- Sav Rid cierpiał na manię wielkości? Niech pani siada. Jadła już pani? A może
drinka? Dobrze się pani spało?
Priscilla spojrzała na niego.
- Nie wiem. Dziękuję. Tak. Nie. Bardzo. A panu?
- Nie najgorzej - powiedział i uniósł kieliszek. - Chociaż przyjęcia u
Saundersona
bywają ryzykowne. Było nieco zabawy i śpiewów. Najmłodsza z panien Saunderson
zmuszała mnie do obietnicy, że ją poślubię, kiedy dojdzie do odpowiedniego
wieku. -
Pokręcił głową. - Bardziej jednak jest zakochana w podróżach międzygwiezdnych,
niźli w
mojej pięknej osobie, tak więc radosne swaty zmieniły się w błagania. Mam już
wyniki pani
testów. Chce je pani przedyskutować?
Priscilla uczyniła niemały wysiłek, by utrzymać zawartość żołądka na miejscu.
- Tak, panie kapitanie. Przebiegł palcami po klawiszach.
- Fizyka, matematyka, astrogacja... Tak. Kolory: czerwień... błękit. Upodobania
literackie... Tak - Zerknął na nią. - Prebatut. Pamięta pani to pytanie? „Ile
palców powinien

background image

mieć prebatut?”. I odpowiedź Priscilli Mendozy: „Tyle, ile uzna za stosowne”.
Oprócz pani, tylko jedna znana mi osoba odpowiedziała w podobny sposób.
- Naprawdę? - priscilla miała ręce zimne jak lód. - Też była domniemaną
złodziejką?
- Raczej był. Nie, zwiadowcą. Chociaż te dwie profesje są trochę podobne...
Zwłaszcza w handlu. Nigdy nie zastanawiałem się nad tym. Kiedy spotkamy się
następnym
razem, muszę go spytać... - Mrucząc coś pod nosem, znowu wbił wzrok w monitor.
Priscilla pomaleńku zacisnęła palce na poręczach fotela. Nie dała się złapać na
przynętę - o ile to była przynęta. Niech sobie gada, pomyślała. Od razu widać,
że to lubi.
Shan yos'Galan przeciągnął się i po raz ostatni stuknął w klawiaturę. Potem
wygodnie
rozparł się w fotelu.
- Nie ma pani licencji pilota? To niedobrze. Pomyślmy... Czterdziestu ośmiu
członków
załogi, wliczając w to kapitana. Ośmiu pilotów. To za mało. Będzie pani musiała
przyłożyć
się do nauki, panno Mendoza. Co dziewiątą wachtę przyjdzie pani na mostek na
niewielką
lekcję.
- Chwileczkę. - Wzięła głębszy oddech. - Chce mnie pan przyjąć? Na pilota?
- Na pilota? - powtórzył. - Nie, tego mi nie wolno. Przecież nie jest pani
pilotem,
prawda? Stąd wziął się pomysł z lekcjami. O licencję proszę się nie martwić.
Jestem
dyplomowanym instruktorem, mam wszelkie zezwolenia... Coś nie tak?
- Bardzo przepraszam - powiedziała ostrożnie. - Sądziłam, że jest pan
kapitanem... i
oczywiście Handlomistrzem. Ale pilotem?
- Trochę tym, trochę tamtym. „Pasaż” to nasze wspólne rodzinne przedsięwzięcie.
Właścicielem i armatorem statku jest klan Korval. A latanie mamy we krwi, jeżeli
można tak
powiedzieć. Pierwszy stopień pilotażu zdałem jako szesnastostandardowy młokos.
Oczywiście już dużo wcześniej siedziałem za sterami. Prowadziłem ten statek
samodzielnie,
jak miałem czternaście standardów. Ale przepisy są przepisami, więc na licencję
musiałem
jeszcze poczekać dwa pełne standardy. Mówiłem jednak... Właśnie, o czym to ja
mówiłem?
Ach, prawda. Ponieważ jestem instruktorem, niech się pani niczym nie martwi.
Dostanie pani
certyfikat. Na pewno nie ma pani licencji? Nawet pilota trzeciej klasy?
- Na pewno, panie kapitanie. - To wszystko działo się zbyt szybko. - Zatem...
kim bym
była?
- Hmmm? Och... bibliotekarką. Od zwierząt. - Od zwierząt?!
- Mamy całkiem niezłe zbiory - odpowiedział zupełnie poważnie. - A teraz trochę
o
szczegółach. Jesteśmy prawie w połowie rejsu. Mogę pani zaoferować gołą pensję z
Jankalimu do Solcintry... To wychodzi około jednej dziesiątej kantry. Poza tym
ma pani
prawo do najniższej stawki procentowej od zysku wypracowanego przez statek.
Znaleźne i
premie takie same dla wszystkich członków załogi, są wyliczane na podstawie
wartości
towarów oraz osobistych zasług. Tu decyduje wola większości. - Uniósł kieliszek.
- Jakieś
pytania?
Miała ich całe mnóstwo, lecz w tym momencie tylko jedno przyszło jej do głowy:
- Dlaczego cały czas macha pan kieliszkiem, a nie pije? - warknęła z irytacją.

background image

Uśmiechnął się.
- Ależ piję... Czasami. Inne pytania? Westchnęła ciężko.
- Ile mnie będzie kosztował wspomniany kurs pilotowania?
- Jeśli nie zgłosi się pani na lekcję po dziewiątej wachcie, kapitan wyznaczy
grzywnę
w wysokości dwudziestu bitów. Trzy nieusprawiedliwione nieobecności spowodują
natychmiastowe zerwanie kontraktu. Proszę zrozumieć, panno Mendoza, że trening
pilotażu
będzie należał do pani obowiązków. Nie dopuszczę do żadnych zaniedbań. Za to
grożą
surowe kary. - Przerwał, patrząc jej prosto w twarz. - Czy to jasne?
- Tak, panie kapitanie. - Zagryzła usta. - Chodzi o to... że na innych statkach
płaciłam
za takie kursy. Mało tego, mogłam w nich uczestniczyć tylko w godzinach wolnych,
poza
służbą. Na „Daxflanie” w ogóle odmówiono mi nauki.
- Sav Rid, Sav Rid... - Pokręcił głową. - Tak czy owak, to nie „Daxflan” i nie
musimy
stosować się do ich reguł. Idźmy dalej. Armator udzieli pani kredytu na zakup
potrzebnej
odzieży.
Stosowna kwota zostanie odliczona od pani wypłaty na zakończenie rejsu. Proszę
wziąć z magazynu wszystko, co pani potrzebne. Pani zwierzchniczką będzie szefowa
biblioteki, Lina Faaldom.
- Poznałam ją wczoraj wieczór...
- Tak? Zapozna panią z naszą kolekcją i wyznaczy zakres obowiązków. Pewnie nie
będzie pani miała zbyt wiele do roboty, więc w miarę potrzeb proszę uczestniczyć
we
wszelkich innych zadaniach. Kurs pilotażu poprowadzi Janice Weatherbee. Zastąpię
ją, gdyby
była potrzebna gdzieś indziej. To chyba wszystko... Przyjmuje pani te warunki?
- Byłam pewna, że dziś rano z powrotem trafię na Jankalim -odpowiedziała
szczerze. -
Tak, panie kapitanie, przyjmuję. - Przerwała i przyjrzała mu się nieco uważniej.
W czasie
rozmowy pozbyła się obaw i poczuła niemal obezwładniającą błogość. - A tak
prywatnie, po
co panu taka... bibliotekarka?
- Bo jej nie mamy - odparł krótko i odwrócił monitor w jej stronę. - Zatem
doszliśmy
do porozumienia. Odcisk dłoni poproszę.
Shan yos'Galan odchylił się w fotelu i założył ręce za głowę. Patrzył na
kryształową,
ruchomą konstrukcję, wiszącą w rogu na suficie. Miał niemal rozmarzony wyraz
twarzy.
Nawet nie drgnął, kiedy stuknęły drzwi, jakby w ogóle nie zauważył, że ktoś
wszedł do
kabiny.
Ale Kayzin Ne'Zame za dobrze go znała, żeby się na to nabrać. Sztywno zajęła
miejsce, w który jeszcze przed chwilą siedziała Priscilla Mendoza, i obrzuciła
go niechętnym
spojrzeniem. Jej plecy były odsunięte od oparcia fotela o dobre pięć
centymetrów.
- Przyjąłeś ją? - spytała po górnoliadeńsku zimnym i pełnym dezaprobaty tonem.
- Przecież mówiłem ci już wcześniej, że mam zamiar ją przyjąć - odparł po
terrańsku
Shan yos'Galan, nie odrywając oczu od mobila. Potem odwrócił się powoli razem z
fotelem,
przeciągnął i usiadł prosto. - O co chodzi, Kayzin?
- Jest zbyt piękna. - Terrańskie słowa zabrzmiały nie mniej chłodno.
- To nie jej wina. Ludzie nie wybierają sobie twarzy. Gdyby tak było, to

background image

pierwszy
chciałbym o tym wiedzieć.
Kayzin zrobiła taką minę, jakby usiłowała ukryć rozbawienie.
- W gruncie rzeczy, szkoda mi jej.
- A co złego może ją spotkać?
- Co złego? Jeszcze pytasz? Czy to jeszcze jedna z twoich głupawych zagrywek?
Proszę cię, nie pakuj się w kłopoty... - Urwała, żeby zapanować nad narastającym
zdenerwowaniem. - Czy nie pomyślałeś, jak ucierpi statek i załoga, twój klan i
sam Shan
yos'Galan, jeżeli Sav Rid Olanek okaże się równie sprytny jak podły? Co będzie,
jeśli to
piękne i nieszczęsne dziecko okaże się sztyletem wymierzonym prosto w twoje
gardło? Co się
stanie...
- Kayzin... - powiedział Shan yos'Galan uspokajająco. Widać było, że się o nią
martwi.
Ne'Zame zapadła się w fotelu.
- To mój ostatni rejs, Shan. Nie chcę niepotrzebnych przygód.
- Czego się boisz, moja droga? Myślisz, że Sav Rid chciałby podrzucić mi... bo
ja
wiem kogo? Mordercę? Szpiega? Przecież już dopiął swego. Śmieją się ze mnie we
wszystkich knajpach i tawernach. Ależ głupi ten Shan yos'Galan... - Uśmiechnął
się kwaśno. -
i mają trochę racji, prawda?
Niecierpliwe machnęła dłonią, lecz nic nie powiedziała.
- Niepotrzebnie się martwisz, Kayzin. Zupełnie bez powodu. Moim zdaniem, to
zwykły zbieg okoliczności. Sav Rid na pewno nie zamierzał podrzucić mi Mendozy.
Chyba
już prędzej wolałby ją widzieć martwą. Drugi raz postąpił w takiej sytuacji
niemal w ten sam
sposób i ciekawe, że w pewnym momencie ofiary się spotkały... Lecz we
wszechświecie
wszystko jest możliwe.
- Możliwe także, że Olanek stał się ostrożniejszy - albo bardziej chciwy. Miałby
olbrzymią satysfakcję, gdyby udało mu się rzucić klan Korval na kolana...
Shan zmarszczył brwi.
- Myślisz, że mógłby? Cóż, bez wątpienia jest chciwy... i bardzo lekkomyślny.
Lecz
obiecuję ci, że reszta rejsu przebiegnie bez zakłóceń. Zadbam o to choćby ze
względu na te
wszystkie lata, kiedy mnie wychowywałaś i kiedy byliśmy razem. Tymczasem, proszę
cię,
bądź miła dla Priscilli. - Wziął do ręki kieliszek i wypił łyk wina. - Nie
sądzisz, że o wiele
lepiej jest widzieć ostrze noża, niż narażać się na cios w plecy? Oczywiście, o
ile w tym
wypadku w ogóle mamy do czynienia z nożem... Uśmiechnęła się.
- Dasz mu właściwą zapłatę?
- Już podjąłem odpowiednie kroki w celu wyrównania naszych rachunków - odparł i
wysączył kieliszek do końca.
65 rok czasu pokładowego
135 dzień podróży
Druga wachta
Godzina 9.30
Z kieliszkiem w ręku Shan yos'Galan zmierzał w kierunku świetlicy. Przed sobą
dostrzegł smukłą postać w malinowej tunice przepasanej seledynową szarfą.
Przyspieszył
kroku i dogonił ją przed salą gimnastyczną.
- Witaj, Lino.
Popatrzyła na niego z promiennym uśmiechem.
- Shan! Cieszę się, że cię widzę.

background image

- I nawzajem. Jak zwykle wyglądasz wyjątkowo pięknie. Idziesz na jakąś imprezę?
A
może weźmiesz mnie ze sobą? Przyrzekam, że nie wykorzystam swojej władzy. Jak ci
się
podoba nowa asystentka?
Roześmiała się.
- Właśnie o niej chciałam z tobą porozmawiać! Masz chwilę czasu? Wiem, kapitan
zwykle jest zajęty. Rzadko mam okazję podziwiać...
- Jak się lenię? - Zerknął na nią i lekko uniósł kieliszek w żartobliwym
toaście. - Ale
mów, mów... Zwłaszcza o Priscilli. Jak ją przyjęli nasi ulubieńcy? Dajesz sobie
z nią radę? A
może lepiej będzie odesłać ją do Ken Rika?
- Och, tylko nie do niego. Maleństwa są wniebowzięte. Master Frodo aż mruczy z
rozkoszy. Dobrze wiedziałeś, że tak będzie. - Zatrzymała się nagle i spojrzała
mu prosto w
oczy. -
Mimo wszystko z nią jest coś nie tak. Możesz mi zdradzić, o co chodzi? Są
chwile,
gdy wyczuwam, że chciałaby się cieszyć... ale nie może. A może nie chce?
- Też straciłabyś chęć do śmiechu, gdyby ktoś walnął cię w głowę i zostawił
zupełnie
samą, bez pieniędzy i przyjaciół, z zapaskudzoną kartoteką.
- Tu jednak chodzi o coś więcej - nie ustępowała Lina. - Ona wymaga Uzdrowienia.
- Co ty powiesz? - Wypił łyk wina. - Więc może zdołasz...
- Nie. Nic z tego. Może ty ...
- Ja? - Wybuchnął śmiechem. - Oj, Lino, Lino... Wolę być kapitanem, niż
Uzdrawiaczem.
- Zbyła jego słowa lekceważącym machnięciem ręką. - Mówisz tak, jakbyś nie miał
talentu i nie był przeszkolony. - Przekrzywiła głowę i spod oka popatrzyła na
jego smętną
minę. - Shan?
Wzruszył lekko ramionami i zmarszczył czoło.
- Co to za perfumy?
- Te, które kupiliśmy. „Szał pożądania”. - Zachichotała. - Ra-sti nie lubi tej
nazwy.
- Nie dziwię mu się. - Yos'Galan cofnął się o dwa kroki. - Niezwykle silne! Nie
mówiłaś, że mogą być afrodyzjakiem.
- Bo nie mogą! - Uśmiechnęła się pod nosem. - Jesteś pewny, że to tylko wpływ
perfum?
- Wybacz - mruknął. - Od dawna mi się podobasz, ale akurat dzisiaj nie mam
ochoty
na amory. A skoro to nie afrodyzjak, to co takiego? Mogłabyś mi powiedzieć, jak
to
naprawdę działa?
- Chodzi o zapach... - Przeprosiła go ruchem ręki i przeszła na niskoliadeński,
używany w rozmowach między przyjaciółmi. - Potęguje woń ciała. Jeżeli kogoś
lubisz, to
perfumy wzmacniają to uczucie. Możesz mi wierzyć, to zupełnie niegroźna zabawa.
- Nie jestem do końca przekonany - powiedział po terrańsku. W wielu światach
obowiązuje zakaz używania perfum oraz innych substancji, które... zaraz, jak to
brzmiało?
„Stanowią groźbę dla ludzkiej woli i skłaniają do nie zamierzonych czynów”. Coś
mniej lub
bardziej pompatycznie. - Upił nieco wina i jeszcze bardziej się cofnął. - Zrób
mi przysługę,
Lino, i oddaj resztę fiolki do laboratorium. Nie mam zamiaru iść za kratki.
- To zupełnie niegroźne - powtórzyła ze zmarszczonymi brwiami. - Nikomu nie
odbiera woli - nie bardziej niż Uzdrawiaczka namawiająca do radości...
Shan uśmiechnął się.
- Pytałem wcześniej, czy idziesz na imprezę. Chętnie pójdę z tobą - ze względów

background image

czysto naukowych. Chciałbym wiedzieć, jak twoje zapachy podziałają na grono
niczego nie
podejrzewających osób.
- Idę popatrzeć, jak Ra-sti i Priscilla grają w ping- ponga. Jeśli chcesz, to
możesz się
przyłączyć. Choć z drugiej strony, kiedy widzę, jak ciągle się cofasz...
Roześmiał się na całe gardło i podsunął jej ramię.
- Już mi przeszło - powiedział. - Zajmijmy się ping- pongiem.
Rusty pocił się i sapał z wyczerpania.
Priscilla natomiast odwrotnie, grała spokojnie i niemal od niechcenia, prawie
nie
patrząc na piłkę. A jednak co pewien czas przełamywała jego zaciętą obronę i
zdobywała
kolejne punkty.
- Dwadzieścia jeden - powiedział lekko łamiącym się głosem. - Nie wierzę.
- To lepiej uwierz, Ra-sti - pospieszyła z pomocą Lina. - Dwadzieścia jeden dla
Priscilli. Ja też liczyłam.
- Właśnie dlatego w to nie wierzę! - Rusty ciężko oparł się o stół i pokręcił
spoconą
głową. - Już dawno tak nie dostałem w dupę. Zdarzało się, że w ogóle nie
widziałem lecącej
piłki.
- To dlatego, że ruszasz się jak mucha w smole - mruknął Shan.
Rusty łypnął na niego ponuro.
- Wielkie dzięki.
- Zawsze do usług...
- A może właśnie nie powinieneś patrzeć na piłkę? - zapytała Priscilla, żeby
zażegnać
sprzeczkę. - Ja nigdy tego nie robię.
- To skąd wiesz, gdzie jest? - Otarł czoło rękawem i westchnął głośno. - Och,
Cilla...
Naprawdę jestem niezły w te klocki. W ping- ponga grywam od lat!
- Ale nie z pilotami - wtrącił kapitan, popijając wino.
- A co to ma do rzeczy?!
- Bardzo dużo. Po pierwsze, masz długi czas reakcji. Po drugie, brak ci
płynności.
Poruszasz się seriami krótkich, gwałtownych ruchów i nie jesteś w stanie
przewidzieć, gdzie
nadleci piłka. - Uniósł kieliszek. - Ale nie przejmuj się, mój przyjacielu.
Każdy z nas w końcu
odnajdzie swoje miejsce... Ja na przykład nie mogę się doczekać, kiedy nareszcie
trafisz do
nas na mostek lub zajmiesz się...
- Jeszcze długo sobie poczekasz - mruknął Rusty, leniwie kręcą rakietką po
stole.
- Słucham?
- Nic takiego. - Wyprostował się nagle i podał rakietkę Shanowi. - Niech pan z
nią
zagra.
Yos'Galan zamrugał powiekami.
- Dlaczego?
- Jest pan pilotem. Ona także. Może się czegoś nauczę. - Rusty uśmiechnął się i
usiadł
na bocznym krzesełku. - A poza tym muszę odpocząć. Chce pan, żebym tu padł z
wyczerpania?
- Nie, to byłaby tragedia. Taki młody, przystojny i bogaty... Niech sobie żyje
jak
najdłużej. Co pani na to, panno Mendoza? Rozegramy małą partyjkę? Proszę jedynie
nie
znęcać się nad zgrzybiałym starcem.
Priscilla z trudem powstrzymywała się od śmiechu.

background image

- Oczywiście, panie kapitanie. Z radością zagram z panem. Da mi pan jakieś fory?
- To raczej ja powinienem je dostać - odparł. Odstawił kieliszek i podszedł do
stołu. -
Aha... Mam bardzo delikatną skórę i łatwo robią mi się siniaki. Proszę o tym
pamiętać. Pani
serwuje?
Priscilla skinęła głową i piłka gładko pomknęła nad siatką... po to tylko, by
wrócić,
odbita z ogromną siłą. Zatańczyła tuż przy krawędzi stołu i znów, wirując w
zawrotnym
tempie, poszybowała z powrotem, wyłapana w powietrzu, skoczyła na drugą stronę.
Z trudem
zmieściła się w polu, dotknęła rakietki i już była tam, gdzie przedtem - po
stronie kapitana.
- Dwadzieścia siedem do dwudziestu pięciu - oznajmiła Priscilla prawie
czterdzieści
minut później i uśmiechnęła się do przeciwnika. - Dobra gra, panie kapitanie.
- Dzielnie walczyła pani o każdą piłkę - mruknął z uznaniem i wrócił do swojego
wina. - Zauważ, Rusty, że z trudem wygrałem. Nauczyłeś się czegoś?
- Nie... Raczej mam zamiar wybrać się do domu starców. - Rusty pokręcił głową. -
Za
szybcy jesteście dla mnie. Gdybym nie słyszał stuku piłki, zacząłbym
podejrzewać, że to
zwykłe oszustwo. Że tylko udajecie, że gracie.
Priscilla podeszła do Liny i usadowiła się na poręczy krzesła. Liadenka
uśmiechnęła
się do niej.
- Znakomicie grałaś, kochana.
Kochana. W ustach Liny było to czymś normalnym, a jednak Priscilli zrobiło się
cieplej na sercu. Znów pozwoliła sobie na lekki uśmiech.
- Dziękuję. - Poruszyła się, bo coś ją zabolało w plecach. - Ale to jeszcze nie
powód,
żeby nie spać w nocy.
Lina założyła nogę na nogę.
- Nie możesz spać? Na naszym statku?
Priscilla nie przestawała się uśmiechać. Sama nie wiedziała, dlaczego.
- Sypiam tutaj o wiele lepiej... niż gdziekolwiek. - Znowu poruszyła ramionami.
- To
nic takiego. Można się przyzwyczaić.
- Za dwa dni będziemy w Scandalous - powiedziała pozornie bez związku Lina. -
Ale
tylko na krótko. Trzy dni później zacumujemy w Arsdred. Przyznaj: przez ten
tydzień
zdążyłaś nas polubić?
- To już tydzień? - W uszach zabrzmiał jej głos Shana yos'Ga-lana i uśmiechnęła
się
jeszcze szerzej, niemal z rozmarzeniem. -Strasznie was wszystkich lubię... -
Oczywiście z
wyjątkiem Kayzin Ne'Zame. To temat na oddzielne rozważania. Priscilla poczuła,
że
złotoskóra dłoń Liny spoczywa na jej kolanie. Dziwna rzecz, sprawiało jej to
przyjemność i
dawało poczucie bezpieczeństwa. Niewiele myśląc, położyła rękę na dłoni Liadenki
i -
zdumiona swoim zachowaniem - spojrzała jej prosto w oczy.
Lina popatrzyła na nią z uśmiechem.
Priscilla westchnęła. Kochana, pomyślała, ściskając palce Liny. Poczuła ciepły
dotyk i
znów się uśmiechnęła, chyba już czwarty raz w ciągu ostatnich pięciu minut.
Jakby z oddali
słyszała cichy szmer głosów: to Rusty mówił coś do kapitana.

background image

- Chyba jestem bardziej zmęczona, niż sądziłam...
- Tak? Chcesz się już położyć? Jeśli się nie pogniewasz, to mogę cię
odprowadzić.
Priscilla spojrzała na przyjaciółkę. O Bogini, ciężko mi będzie ją pożegnać...
-Chodź ze mną - powiedziała cicho. - Będzie mi bardzo miło.
- Mnie również - odparła Lina i wstała, ciągle trzymając ją za rękę.
Rusty westchnął z nie ukrywanym bólem.
- Myślałem, że mnie trochę lubi - poskarżył się kapitanowi. - A teraz poszła
sobie z
Liną!
Shan rozejrzał się po sali, jakby wyrwany z zamyślenia.
- Nie miałeś najmniejszej szansy - mruknął. - Lina użyła nowych perfum.
- Serio? - Rusty poderwał głowę z nagłym zainteresowaniem. - O, cholera... W
takim
razie będziemy bogaci.
Doszły do kajuty i razem weszły do środka. Drzwi zamknęły się za nimi jak zwykle
bezszelestnie. Lina stanęła tuż za progiem i z uśmiechem spojrzała na o wiele
wyższą
przyjaciółkę. Delikatnie dotknęła sińca na bladym policzku Priscilli.
- Kochana, tak mi przykro, że musiałaś tyle wycierpieć...
- W gruncie rzeczy nic się nie stało - wymruczała Priscilla, patrząc jej prosto
w oczy.
Pomalutku, z niezwykłą czułością, pochyliła się i pocałowała Linę prosto w usta.
65 rok czasu pokładowego
136 dzień podróży
Trzecia wachta
Godzina 11.30
W pobliżu Scandalous
Master Frodo, zamruczał uszczęśliwiony i pognał w kierunku wejścia tak szybko,
na
ile pozwalały mu na to krzywe łapy.
Pozostała trójka o wiele wolniej podniosła się z legowiska i podreptała za nim.
Tiny
zdobył się nawet na dostojne i ciche „bwrrr” na powitanie.
Priscilla starannie odmierzyła trzy porcje karmy i postawiła miski w
wyznaczonych
miejscach. Tiny, Delm Briat i Lady Selph zajęły się jedzeniem. Master Frodo,
drżąc z
niecierpliwości, czekał na swoją kolej. Wreszcie wyciągnął małą pazurzastą łapkę
i delikatnie
szarpnął Priscillę za rękaw.
- Myślisz, że o tobie zapomniałam? - spytała, kiedy wgramolił się na jej rękę. W
odpowiedzi potarł łebkiem o jej palce.
Z uśmiechem posadziła go sobie na ramieniu. Skulił się i przycupnął na tylnych
łapkach, przytrzymując się włosów nad jej uchem. Podała mu kawałek kukurydzy.
Natychmiast wypchał nim policzek.
- Dziś muszę być na wieży - oznajmiła po skończonym karmieniu. - O dwunastej mam
się zameldować u Tonee sig'Elli.
Jej rozmówca nie odpowiedział, lecz swoim zachowaniem dał jej do zrozumienia, że
Tonee sig'Ella cieszy się szacunkiem wszystkich porządnych zwierzątek.
Priscilla wcale nie była tym zaskoczona, bo skądinąd wiedziała, że Tonee czasem
odwiedza ich siedliska. Podziękowała za rekomendację i lekko podrapała
zwierzątko za
uszami, zanim włożyła je z powrotem do kojca.
Master Frodo z cichym westchnieniem usadowił się na piaszczystej podściółce,
przekrzywił łepek i proszącym gestem uniósł przednią łapkę.
Priscilla uśmiechnęła się.
- Nic z tego - powiedziała i delikatnie dotknęła palcem jego brzuszka. - Robisz
się
coraz grubszy.
Master Frodo wyjaśnił prędko, że uważa otyłość za całkiem atrakcyjną. Oczywiście

background image

Priscilli to nie dotyczy, chociaż, jego zdaniem, mogłaby czasem zjeść nieco
kukurydzy i w ten
sposób poprawić swoje wątłe kształty.
Priscilla, pogrążona w tej niemej rozmowie, powoli pokręciła głową.
- Zawsze byłam chudzielcem - powiedziała i zamknęła kojec.
Gadam do siebie jak Seer, pomyślała. Ktoś mnie na tym przyłapie i powędruję do
czubków, zanim Master Frodo udzieli mi następnej rady.
Ale wcale się tym nie przejmowała. Prawdę mówiąc, Lina już widziała taką
„rozmowę”. Pociągnęła wówczas zwierzaka za okrągłe uszko i ostrzegła Priscillę,
żeby nie
dała się nabrać na jego błagania.
- To mały łobuz - powiedziała, śmiejąc się z jego zabawnych ruchów. - Tylko się
w
nim nie zakochaj, bo wykorzysta to bez wahania.
Priscilla wyszła z „czytelni dla zwierząt” drzwiami wiodącymi do głównej
biblioteki.
Lina siedziała przy swoim biurku, z powagą patrząc w monitor, lecz na widok
przyjaciółki
uśmiechnęła się. Priscilla wciąż nie mogła przywyknąć do objawów sympatii, jaką
jej tu
okazywano.
- Skończyłam obchód - rzuciła lekkim tonem. - Teraz idę na wieżę.
- Tak? Ciekawe, czy Tonee wciąż mnie jeszcze pamięta? Rzadko go widywałam
podczas tego rejsu. - Lina lekko dotknęła wąskiej dłoni Priscilli. - Spotkamy
się na kolacji,
kochana?
- Tak - odpowiedziała cicho Priscilla. Serce waliło jej jak oszalałe.
Lina uśmiechnęła się.
- W takim razie do zobaczenia w stołówce. Bywaj, Priscillo.
- Bywaj, Lino.
Wieża wznosiła się po przeciwnej stronie statku niż biblioteka, sześć pięter w
górę,
stanowiąc jakby swoistą przeciwwagę dla głównego mostka, zlokalizowanego kolejne
sześć
poziomów niżej. Priscilla wsiadła do windy, nacisnęła odpowiednie przyciski i
oparła się
plecami o ścianę.
Bibliotekarka od zwierząt. Jak dotąd, spędziła zaledwie jedną wachtę wśród
swoich
podopiecznych. Zaraz po przebudzeniu, czytała listę dziennych obowiązków,
wypisaną na
stojącym w jej kabinie monitorze. Na nakarmienie wszystkich stworzeń miała
wystarczająco
wiele czasu. Potem z reguły odsyłano ją do innych zadań - do sekcji technicznej,
żeby
pomogła przy przeglądzie wysokiemu i chudemu Sethowi, do kuchni, gdzie królowała
gadatliwa Billy Jo, i do ładowni, w której stary, złośliwy Ken Rik zazwyczaj
ślęczał nad
dokumentami. No i były jeszcze obowiązkowe lekcje pilotażu z drugim oficerem i
zarazem
pierwszorzędnym pilotem, Janice Weatherbee.
W ciągu tygodnia byłam już chyba wszędzie, pomyślała Priscilla. Taka
różnorodność
zajęć wcale jej nie przeszkadzała. Wręcz przeciwnie, działało to na nią kojąco.
Śmieszyła ją
wielorakość ludzkich charakterów.
Ludzie. Ktoś pewnie mógłby tu znaleźć przyjaciół. Ona znalazła sobie jedną
przyjaciółkę. Ale do tej pory nie wiedziała nawet, co to jest „przyjaźń” ...
Winda stanęła i za otwartymi drzwiami ukazał się fragment żółtego korytarza.
Priscilla poszła nim do samego końca. Miękka wykładzina tłumiła echo jej kroków.
Pchnęła

background image

kolejne drzwi i weszła. Wokół niej migotały rozmaite lampki, buczała głośno
jakaś maszyna.
Na dużym ekranie połyskiwały pomarańczowe liczby: siedem cyfr, przerwa i
powtórka. Nie
widać było nikogo z załogi. -Halo?
- Tak! Chwileczkę! - Coś zaszeleściło za centralną tablicą rozdzielczą.
Priscilla dała
krok w tamtą stronę i niemal zderzyła się z wychodzącym stamtąd człowieczkiem.
- Priscilla Mendoza, tak?
- Zgadza się - odparła, składając stosowny ukłon. - Tonee sig'Ella?
- A niby kto? Chociaż... Chyba jeszcze się nie znamy, zatem nie możesz mnie
pamiętać. - Ukłonił się zdawkowo. Ciekawe, co by na to powiedział Fin Ton,
pomyślała, ale
Tonee już chwycił ją za rękę i pociągnął w stronę konsoli. Był silniejszy, niż
przypuszczała.
- Znasz się na szyfrach, prawda? Obsługiwałaś kiedyś szyfrator? Pamiętasz
wszystkie
symbole? Mam tu niewielką dłubaninkę przy systemie łączności wewnętrznej. Zajmie
mi to
nieco czasu, a listy nie mogą czekać. Wiesz, o co chodzi? Musisz po prostu
odszyfrować
nadchodzącą pocztę i zakodować to, co jest do wysłania. Ja zajmę się swoją
robotą i w ten
sposób nie będzie opóźnienia. Wszystko się uda! - zakończył triumfalnie i
podsunął jej
krzesło.
Priscilla usiadła i omiotła spojrzeniem monitory, odbiorniki i nadajniki. Zwykłe
wyposażenie, nie powinna z tym mieć kłopotu.
- A jak przekazać pocztę ludziom na pokładzie? - zapytała. - Skoro łączność
wewnętrzna na razie nie działa...
- Rozmawiałem o tym z kapitanem - przerwał jej Tonee, zacierając chude ręce. -
Przyśle nam tutaj Gordy'ego, żeby zabawił się w posłańca. Będzie odbierał listy
od ciebie. To
jak? Dasz sobie radę?
- Dam. Na pewno - odparła Priscilla śmiertelnie poważnym tonem, chociaż z trudem
powstrzymywała się od śmiechu. Głośno przełknęła ślinę. - Lina Faaldom prosiła,
żeby cię
pozdrowić. Nie widzieliście się już kupę czasu.
- Lina! - Uśmiech rozjaśnił pospolite rysy mechanika. Oczy mu zabłysły. - Pójdę
do
niej! Przyrzekam! Będę błagał o wybaczenie! - Roześmiał się i w przelocie
dotknął ramienia
Priscilli. Nagle została sama. Tonee był już w drugim kącie wieży i zdejmował
pokrywę z
buczącej maszyny.
Priscilla pokręciła głową i zajęła się swoją robotą.
Gordy przed chwilą wybiegł z trzecim naręczem listów. Priscilla usłyszała odgłos
otwierania drzwi, ale nawet nie oderwała się od monitora. To nie mogło być nic
ważnego.
Odczytanie ostatniej depeszy sprawiało jej pewną trudność.
Czy to naprawdę będzie: „wymaga dopełnienia obrzędów religijnych”? -
zastanawiała
się z palcami na klawiszach. List skierowany był do Handlomistrza „Krytego
Pasażu”. Lepiej
posiedzieć nad nim trochę dłużej i mieć całkowitą pewność...
- Co ty tu robisz? - rozległ się nagle silnie zabarwiony akcentem głos.
Priscilla poderwała głowę. Aż ją zemdliło ze zdenerwowania. Koło pulpitu stała
Kayzin Ne'Zame. Była wyraźnie rozgniewana.
- Dostałam przydział... - zaczęła Priscilla.
- Nie masz dostępu do tych danych! - warknęła Kayzin. - Kto cię tu przysłał?
- Przed rozpoczęciem każdej wachty dokładnie czytam listę zadań z mojego

background image

monitora
- wyjaśniła Priscilla, starając się zapanować nad drżeniem głosu. - O dwunastej
miałam się
zgłosić do Tonee sig'Elli.
- Kto jest twoim przełożonym? - sucho spytała Kayzin.
- Lina Faaldom.
- Lina Faaldom. Uważasz, że bibliotekarka ma prawo przysłać cię na wieżę do
szyfrowania i deszyfrowania listów? - Głos pierwszego oficera pobrzmiewał jawnym
sarkazmem.
- Miała prawo wysłać mnie do maszynowni, do luków towarowych, do kuchni i do
cieplarni hydroponicznej - odcięła się Priscilla. - Skąd mogłam wiedzieć, że ten
przydział
różni się od pozostałych?
- Tak? - Kayzin spojrzała na nią z zagadkowym wyrazem twarzy. Odwróciła się i
rozejrzała po całej kabinie. Z błyskiem w oku dostrzegła skulonego w odległym
kącie
człowieczka. -Radiomechanik!
Tonee podbiegł z westchnieniem.
- Na rozkaz.
- Skąd się tu wzięła ta dziewczyna? Wybałuszył oczy ze zdziwienia.
- Takie były rozkazy, pani oficer. Czekałem na nią o dwunastej, tak jak
przykazał mi
kapitan.
- Kapitan...
- Nadal jest mi potrzebna! - zawołał nagle Tonee, jakby dopiero teraz wpadło mu
do
głowy, do czego mogą prowadzić te pytania. - Bez niej nie dałbym sobie rady.
Przyrzekam, że
naprawię łącza, zanim zejdziemy z orbity, ale ona musi tu zostać! Chodzi o
korespondencję...
Na pewno zdaje sobie pani sprawę, jakie to cholernie ważne!
Kayzin bez wątpienia wiedziała, o co chodzi. Widać to było po jej minie.
Przeniosła
wzrok z sig'Elli na siedzącą sztywno Priscillę i niemal niedostrzegalnie skinęła
głową.
- Chodziło mi tylko o potwierdzenie dostępu do danych. Nie ma o czym mówić,
skoro
oboje dostaliście zgodę kapitana.
Odwróciła się na pięcie i wyszła.
Priscilla i Tonee popatrzyli na siebie. Mały mechanik zamachał rękami w geście
zdumienia.
- Znakomita robota. Ekrany będą zupełnie puste, zanim zejdziemy z orbity. A
jeśli
chodzi o Ne'Zame... - Wzruszył chudymi ramionami. - Jak zwykle trochę nerwowo.
Nie
przejmuj się.
Delikatnie klepnął ją w ramię i odszedł. Priscilla została sama ze swoim
zdziwieniem i
robotą.
65 rok czasu pokładowego
137 dzień podróży
Pierwsza wachta
Godzina 1.30
Priscilla odwróciła się - i zamarła ze zgrozy. Gęsty tłum wypełniał całą
szerokość
uliczki. Widziała groźnie zaciśnięte pięści i poważne twarze. Cofnęła się,
zapominając o
niebezpieczeństwie za jej plecami...
Ktoś wydarł jej z ręki cenną torbę i tak mocno walnął między łopatki, że aż
upadła na
kolana.

background image

Zerwała się w jednej chwili i z wściekłością spojrzała na Dagmar.
- To moje! Oddaj mi to!
- Twoje? - wycedziła Dagmar. Dołączył do niej rechoczący Pimm tel'Jadis. -
Słyszałam raczej coś innego, Prissy.
Szarpnięciem otworzyła torbę i wsunęła rękę do środka. Potem z głośnym okrzykiem
triumfu wyjęła siedem srebrnych bransolet Koła Dziewic.
Tłum zafalował z oburzenia.
Ciśnięty kamień, trafił Priscillę w udo. W tej samej chwili twarda pięść Dagmar
wylądowała na jej twarzy.
Drugi kamień uderzył ją mocno w prawą rękę. Trzasnęła kość.
Trzeci trafił ją w żebra. Z głośnym krzykiem padła na brudną ulicę i zwinęła się
w
kłębek, chroniąc głowę przed gęstym gradem pocisków, padających z coraz większą
siłą.
Tłum ryczał na całe gardło:
- Oszustka! Tchórz! Bydlę! - Priscillo!
Poczuła na sobie czyjeś ręce, więc zaczęła walczyć.
- Priscillo! Nie, tak nie wolno... - Głos był znajomy i pełen troski.
- Lina? - Skamieniała w bezruchu, nie wierząc własnym uszom.
- Oczywiście, że Lina. A któż by inny? - Miękka dłoń dotknęła jej twarzy i
włosów... -
Otwórz oczy, denubia. Nie bój się na mnie spojrzeć.
- Nie, ja... - Priscilla uniosła powieki i ujrzała nad sobą strapioną twarz
przyjaciółki. -
Przepraszam, Lino.
- Ja też. Strasznie się bałaś. Co to było? - Lina gładziła ją po głowie.
Priscilla poczuła,
jak fala kojącego ciepła rozlewa się po całym jej ciele. Westchnęła ciężko.
- Nic takiego. Zły sen.
- Naprawdę? - Smukłe palce musnęły jej policzek i przebiegły po szyi. Lina
wsunęła
dłoń między jej nagie piersi. - Bardzo zły. Serce ci wali jak młotem.
- Śniło... śniło mi się ... że chcą mnie ukamienować. - Priscilla zadygotała i
wzięła
głęboki oddech, żeby się trochę uspokoić.
- Ukamienować? - powtórzyła Lina.
- To taki zwyczaj z mojego... świata. Z mojej planety. Ludzie rzucają w
przestępcę
kamieniami... aż umrze.
- Qua'lechi! - Lina wyprostowała się gwałtownie i przesunęła palcem po czole
Priscilli. - Nic dziwnego, że się przeraziłaś. - Lekko przechyliła głowę. - Ale
w rzeczywistości
to ci się nigdy nie przytrafiło?
Priscilla zdobyła się na wątły uśmiech.
- Oczywiście, że nie. - Wreszcie odnalazła mocno wydeptaną ścieżkę do spokoju i
wkroczyła na nią bez wahania. - Nie jestem za bardzo odważna - cicho powiedziała
do Liny.
Po chwili zamknęła oczy i zaczęła równo oddychać. Liadenka zmarszczyła brwi.
Pomału zaczęła rozwijać psychiczną wić Uzdrawiaczki i prowadzić wzdłuż niej
przyjaciółkę... Niemal krzyknęła, kiedy Priscilia dotarła na miejsce. Starannie
zamknęła
drzwi.
Wysoki, barczysty mężczyzna wszedł do biblioteki i z kieliszkiem w ręku stanął
pośrodku sali. Sącząc powoli wino, w milczeniu obserwował drobną postać
pochyloną nad
głównym komputerem. Minęło dobre pięć minut, zanim Lina z westchnieniem
wyprostowała
się w fotelu i spytała swobodnym tonem, świadczącym o łączącej ich zażyłości.
- Powiedz mi, czy wśród Terrańczyków są Uzdrawiacze? Zamyślił się i podszedł
bliżej.
- Można rzec... nieoficjalnie. - Pochylił się nad monitorem i zmrużył oczy,

background image

czytając do
góry nogami. - Szukasz „empaty”, moja droga. Zajrzyj pod „paranormalne”.
- Paranormalne! - Lina popatrzyła nań z błyskiem w oku.
- Ja go tam nie zapisałem - łagodnie zauważył Shan. - To tylko moja dobra rada.
Ostatnim razem widziałem go właśnie w tym miejscu.
A ów „ostatni raz” mógł być przed wieloma laty, pomyślała Lina i uśmiechnęła
się.
- Wybacz. Marnie mi wszystko idzie, chociaż bardzo się staram. Jestem trochę...
podminowana.
Skłonił się lekko.
- Mógłbym ci pomóc.
- Mógłbyś. - Uśmiechnęła się znowu i dotknęła jego gładko wygolonego policzka. -
Dziękuję, przyjacielu od łoża i stołu. Wyświadcz mi tę przysługę i daj więcej
czasu.
- Proszę bardzo. - Wypił łyk wina. - Tylko nie zarwij całej wachty, Lino.
- Ba! A co z tobą? Kapitan wcale nie sypia? - Parsknęła śmiechem, lecz zaraz
spoważniała. - Kayzin skarżyła mi się, że Priscilla dostaje niewłaściwe zadania.
- Tak, słyszałem. - Shan pokręcił głową. - Czego ona właściwie ode mnie chce?
Najpierw mi mówi, że to jej ostami rejs i żebym jej o nic nie pytał, a potem
wścieka się, gdy
postępuję zgodnie z jej zaleceniami. Mówię ci, Lino, strasznie ciężki jest żywot
kapitana!
- W to nie wątpię. - Z trudem powstrzymała się od śmiechu. Wyszczerzył zęby i
wzniósł toast.
- Owocnych poszukiwań... i śpij dobrze.
- Ty też śpij dobrze, Shan. Ale on już odszedł.
65 rok czasu pokładowego
139 dzień podróży
Trzecia wachta
Godzina 16.00
„Kryty Pasaż” gładko ześliznął się z orbity, bez najmniejszych kłopotów pokonał
starannie wytyczoną drogę do punktu Skoku i wszedł w nadprzestrzeń.
Priscilla jeszcze raz sprawdziła wyliczenia, potwierdziła kurs i spodziewany
czas
przybycia, i wreszcie z ulgą rozparła się w fotelu. Nie kryła uśmiechu
zadowolenia.
- Całkiem nieźle, Mendoza - odezwała się siedząca na miejscu drugiego pilota
Janice
Weatherbee. Popatrzyła na zegar na tablicy rozdzielczej. - Na dzisiaj koniec. Do
zobaczenia.
- Do zobaczenia - odruchowo odpowiedziała Priscilla, wciąż gapiąc się na szary
ekran.
Tym razem to nie była symulacja lotu, ale główny ekran i główny mostek na
wielkim
frachtowcu. I wszystko działo się naprawdę. To ona, Priscilla Delacroix y
Mendoza, obliczyła
kurs, wyznaczyła współrzędne i podała odległość od miejsca przeznaczenia,
korzystając tylko
z własnej wiedzy i umiejętności.
Zamknęła oczy i przez chwilę siedziała nieruchomo, ciesząc się z odkrytej na
nowo
wiary w siebie. To było dziwne uczucie. Na kilka sekund przestała być
bezimiennym
wyrzutkiem, mającym takie samo prawo do nazwiska Mendoza, co na przykład Rusty
Morgenstern.
- Śpi pani, panno Mendoza? To faktycznie wygodny fotel, lecz może ktoś jeszcze
chciałby na nim usiąść?
Otworzyła oczy i uśmiechnęła się do kapitana. Shan yos'Ga-lan, z kieliszkiem
wina w
ręce, stał oparty o pulpit sterowniczy.
- Przepraszam, panie kapitanie. Najzwyczajniej w świecie wpadłam w samozachwyt.

background image

- To mnie pani trochę pocieszyła - odparł z uśmiechem. - Bo już się bałem, że
jest pani
osobą bez skazy. Moim zdaniem, nasza współpraca układa się całkiem nieźle.
Janice na ogół
bywa lakoniczna, prawda?
- W przeciwieństwie do pana - wyrwało się Priscilli. Z przerażeniem zagryzła
usta.
Shan yos'Galan wybuchnął śmiechem.
- Może, może... Dobrze, że jest ktoś taki, choćby dla równowagi. Pracuje pani na
dwie
zmiany? Tu obowiązuje panią przerwa na posiłek. Kwestia przepisów. A poza tym...
nie
pozostało tutaj już nic do roboty. - Od niechcenia rzucił okiem na ciemny ekran.
- Wszystko
w porządku. Proszę odpocząć przez jedną lub dwie wachty.
- Dziękuję, panie kapitanie - odpowiedziała. - Tak zrobię. Do widzenia.
- Do widzenia, panno Mendoza. - Lekko uniósł kieliszek.
O siedemnastej Lina i Rusty mieli czekać na nią w stołówce. Priscilla skręciła z
windy
w lewo. Zamierzała pójść nieco dłuższą drogą, by rozprostować nogi zdrętwiałe po
długim
siedzeniu w fotelu pilota.
Pogrążona w przyjemnej zadumie, przeszła dobre czterysta metrów i dotarła do
końca
korytarza. Zjechała piętro niżej i powędrowała dalej, po drodze uśmiechając się
do
skwaszonego jak zwykle Ken Rika.
Dobrze mi, mam przyjaciółkę. Pierwszą prawdziwą przyjaciółkę od czasów
dzieciństwa na Sintii. Ta przyjaźń była niezależna od ich intymnego związku. W
przeszłości
Priscilla miewała już kochanków. Wielokrotnie była kochana i pieszczona, ale
teraz
najbardziej cieszyło ją, że w miarę swoich możliwości odwzajemnia to niezwykłe
uczucie
przyjaźni. Coraz częściej myślała nad zmianą swoich planów.
W jej uszach znów zabrzmiał ciepły głos:
- Priscillo? Śpij spokojnie, denubia. Nic się nie stało.
Nic się nie stało. Po raz pierwszy od wielu lat przyszło jej do głowy, że być
może
znalazła przystań. Może powinna zostać na tym statku, w towarzystwie dziwnego
kapitana,
niezgrabiasza Rusty'ego Morgensterna, Gordy'ego, starego spedytora, zwierzaczka
imieniem
Master Frodo. Oczywiście, Liny.
Gdyby została... Gdyby udało jej się zapomnieć o Dagmar Collier i Sav Rid
Olanku...
Gdyby skupiła się wyłącznie na myślach o przyjaźni i budowaniu własnej
przyszłości, to
może kiedyś...
- Co ty tu robisz?
Drgnęła na dźwięk ostrego głosu i rozejrzała się po zupełnie nie znanym jej
otoczeniu.
Nie pamiętała, kiedy skręciła w ten korytarz. Przed nią stała Kayzin Ne'Zame.
Priscilla
powitała ją lekkim skinieniem głowy.
- Bardzo przepraszam. Zamyśliłam się i pewnie zgubiłam drogę. Nie wolno mi tutaj
wchodzić? To już sobie idę.
- Naprawdę? - wycedziła Kayzin przez zaciśnięte zęby. - Tak po prostu sobie
pójdziesz? Nie słyszałaś, o co pytałam? Co tutaj robisz? Żądam odpowiedzi.
- Przepraszam, Kayzin Ne'Zame - ostrożnie powtórzyła Priscilla. - Już
odpowiedziałam. Zamyśliłam się i zgubiłam drogę.

background image

- Tak się zgubiłaś, że doszłaś do głównego komputera? Powiesz mi prawdę, i to
natychmiast. Po co tu przyszłaś?
- A co to panią obchodzi? - nie wytrzymała Priscilla. - Skoro mi pani nie
wierzy, to po
co mam powtarzać w kółko to samo?
- Ty mała... - Kayzin nie posiadała się z wściekłości. - Ile ci płaci? -
spytała. Pod
wpływem gniewu mówiła z coraz wyraźniejszym obcym akcentem.
Priscilla popatrzyła na nią ze zdumieniem.
- Jedną dziesiątą kantry, kiedy dotrzemy do Solcintry...
- Dosyć! - Nastąpiła chwila milczenia. Kayzin zmierzyła dziewczynę pogardliwym
wzrokiem. Wciąż z tym samym wyrazem twarzy otworzyła usta, żeby coś powiedzieć,
ale
nagle spojrzała gdzieś ponad jej ramieniem.
- Idź stąd! - warknęła. - Na drugi raz postaraj się nie pomylić. Nie przychodź
tutaj.
Słyszałaś?
- Słyszałam, Kayzin Ne'Zame - spokojnie odparła Priscilla. Skinęła głową i
odwróciła
się, żeby odejść.
Za nią stał Shan yos'Galan z nieodłącznym kieliszkiem w dłoni. Ręce miał
nonszalancko skrzyżowane na piersiach. Priscilla głęboko zaczerpnęła tchu.
- Dobrej wachty, panie kapitanie.
- Dobrej wachty, panno Mendoza - odpowiedział beznamiętnym tonem. Minęła go i
skręciła w boczny korytarz.
Shan spojrzał na Kayzin.
- Popraw mnie, jeśli się mylę... - mruknął półgłosem. - Załodze wolno poruszać
się po
całym statku?
- Tak, panie kapitanie.
- Tak, panie kapitanie - powtórzył, przypatrując jej się leniwie. - Priscilla
Mendoza
należy do załogi. Nie mam pojęcia, dlaczego o tym zapomniałaś, ale na przyszłość
unikaj
takich luk w pamięci. Poza tym sądzę, że należą jej się przeprosiny.
Wzięła długi, niemal bolesny oddech.
- Powiedz w dodatku, że jej ufasz!
- Ufam jej - powiedział sucho.
- Jesteś pijany!
- Zapewniam cię, że jestem całkiem trzeźwy - odparł zimno po terrańsku. A potem
przeszedł na górnoliadeński niczym szlachcic, zwracający się do wasala. - Czynię
to, co
powinienem, to co jest konieczne.
Kayzin skłoniła się głęboko. Pomimo poniżenia, była z niego naprawdę dumna.
Niektórzy powiadali, że pewna dama podsunęła Er Thoma yos'Galanowi terrańskie
dziecko,
twierdząc, że to jego pierworodny. Ech, gdyby teraz zobaczyli Shana stojącego
dumnie z
marsem na twarzy i lodowatym błyskiem w oku! Któż by wątpił, że to prawdziwy
Korval z
krwi i kości?
- Proszę o wybaczenie, panie kapitanie - wymruczała. - Będzie tak, jak pan
rozkaże.
- Cholernie miło mi to słyszeć - odparł po terrańsku.
Port Arsdred
728 rok czasu lokalnego
Pora południowego targu
W porcie Arsdred huczało jak w ulu. Gród rozpychał się, piał, jodłował, śpiewał,
błyszczał, tu i ówdzie kusił nagością, i pławił się od stóp do głów w kolorach i
deszczu
klejnotów. Barw przydawały mu nieprzebrane tłumy kłębiące się wśród straganów,

background image

sklepów i
wozów załadowanych Bogini wie, jakimi różnościami. Wśród kupców i przechodniów
przeważali rodowici mieszkańcy Arsdredu, gładkoskórzy, o wielkich oczach i
haczykowatych
nosach. Ubrani byli w ciężkie, wielowarstwowe szaty z błyszczącej materii, ale
żaden się nie
pocił w duszącej spiekocie słońca. Niezmordowanie dobijali targu.
Najwięcej hałasu wyczyniali nie przekupnie, ale ich klienci. Na wąskich
uliczkach
portu widać było z pół tuzina rozmaitych nacji: Terrańczyków wszelkiej odmiany,
wdzięcznych Liadenów, ciemnookich Peladinów, bezwłosych Trimuwatów i milczących
Uhlworanów. Priscilla zwolniła kroku, widząc kątem oka gigantyczną sylwetkę
górującą nad
ludzką ciżbą. Czyżby nawet Ykstrang tutaj zawitał? Nie, to był wysoki Aus z
jasną czupryną i
złocistą brodą, pochylony w stronę maleńkiej przekupki i tłumaczący jej coś
dudniącym jak
dzwon głosem.
- Ogniopławy, piękna pani? Mam najwspanialsze... W sam raz dla twojej białej
skóry i
kruczoczarnych włosów! Tobie, prześliczna, pasuje tylko lazur! Za jedyne
dwadzieścia
bitów... Niech to będzie z mojej strony ofiara na ołtarzu twojej urody! Sprawdź
i zobacz, że to
ci pasuje...
- Stroje, nadobna damo? Szale? Szkarłat, złoto, serpentynowa zieleń, ksantyna,
indygo! Można je nosić na głowie, na ramionach, w pasie... Uczciwa cena,
szlachetna pani.
- Porcelana, panienko? Mapy... Lody... Kadzidła... Biżuteria... Priscilla
skręciła w
mniej uczęszczaną uliczkę i odetchnęła z ulgą. Dostała przepustkę na pierwszy
dzień postoju
w porcie. Rusty i Lina mieli wolne dopiero pojutrze, co Liadenka przyjęła z
lekko nadąsaną
miną, a Rusty zbył wzruszeniem ramion.
- Może następnym razem...
Ale Priscilla była w duchu zadowolona. Nie chciała, żeby ktoś wiedział, że nie
ma
pieniędzy. Nie zamierzała martwić przyjaciół swoimi kłopotami i czułaby się
głupio, gdyby
któreś z nich z dobrego serca zaproponowało jej pożyczkę, albo - co gorsza -
datek.
Tak jest lepiej, pomyślała, wlokąc się pomału rozgrzaną uliczką. Dzień
odpoczynku. Z
rozkładu dyżurów wynikało, że na jutro wyznaczono ją do wyładunku. Miała pomagać
spedytorowi yo'Lannie.
Zdążyła dojść do skrzyżowania, kiedy usłyszała radosny okrzyk:
- Panno Mendoza! Pani też ma dziś wolne? Pobuszujemy trochę razem?
Odwróciła się i zobaczyła roześmianą - i kryształowo czystą - twarz Gordy'ego
Arbuthnota.
- Boję się, że tylko bym ci przeszkadzała - powiedziała ostrożnie. Potem dodała
lżejszym tonem:
- Tylko mi nie mów, że jesteś tu zupełnie sam. Roześmiał się.
- Coś w tym rodzaju. Kapitan mówi, że mam dość rozsądku, by nie pakować się w
kłopoty, lecz z drugiej strony wypadki przecież się zdarzają, a mój dziadek
dałby mu w gębę,
gdyby coś mi się przytrafiło. Poszliśmy zatem na kompromis. - Wyjął coś zza pasa
i pokazał
jej. Był to przenośny komunikator.
- Dzięki temu mam stałą łączność z kapitanem. Prywatnym kanałem. Jeśli wdam się
w

background image

najmniejszą choćby awanturę, mam od razu włączyć nadajnik i wrzeszczeć. - Gordy
westchnął ciężko, robiąc dobrą minę do złej gry. - Mam nadzieję, że to nie
najgorsze, co
mogło mnie spotkać. Jak pani myśli, panno Mendoza?
- Powinieneś być dumny z takiego kapitana - odparła zupełnie szczerze. - To
bardzo
rozsądny pomysł, zwłaszcza, że wielu ludzi widzi w tobie małego chłopca.
- Cóż, to prawda - przyznał. - Nawet mama powiedziała coś takiego, kiedy dziadek
obgadał wszystko z kapitanem. A przecież mogła się wkurzyć, wciąż słysząc, że
Shan nie
należy do rodziny - no i nie jest Liadenem - dokończył niemal bez tchu. - Takie
głupoty
każdego mogą wyprowadzić z równowagi.
- W to nie wątpię - zgodziła się z rozbawieniem. - Kapitan jest twoim krewnym?
Gordy pokiwał głową i z powrotem zawiesił nadajnik u pasa.
- Mama Shana była siostrą mojego dziadka. Zatem jesteśmy kuzynami - Shan, Val
Con, Nova i Anthora. Nie - poprawił się. - Nie Val Con. On jest wychowankiem.
Ale jego też
traktuję jak kuzyna. A poza tym jest spokrewniony z Shanem, więc w pewnym sensie
także z
nami. - Roześmiał się. - To co? Idziemy w miasto?
Priscilla pokręciła głową.
- Chyba raczej powłóczę się po okolicy, odpocznę trochę i spróbuję pozbierać
myśli.
Jutro mam pomóc Ken Rikowi.
Gordy znów zachichotał.
- W takim razie niech pani rzeczywiście odpocznie. Ken Rik to fajny facet, ale
potrafi
zaleźć za skórę. Takie ma hobby i jest w tym niezły. Coś pani powiem. Wracam na
statek
ostatnim promem, w ostatniej godzinie wachty. Może polecimy razem? Co pani na
to?
- Zgoda. - Uśmiechnęła się do niego. - I możesz mi mówić: Priscilla. Wszyscy tak
mówią.
- Oprócz kapitana - zauważył i ruszył w swoją stronę. - Nie ma sprawy. Zatem do
zobaczenia... Priscillo.
- Do zobaczenia... panie Arbuthnot.
To wywołało u niego kolejny wybuch śmiechu. Priscilla pokręciła głową i wciąż
uśmiechnięta skręciła w lewo, w boczną uliczkę, z dala od głosów targowiska.
Było tuż po dziewiętnastej czasu pokładowego. Priscilla czuła błogie
rozleniwienie.
Przed chwilą wyszła z miejskiego parku i powoli wędrowała sobie wąziutką ulicą
wiodącą do
portu.
Większość sklepów była już zamknięta właśnie mijała rzęsiście oświetloną
wystawę,
na której stał komplet szachów, kunsztownie rzeźbionych z czerwonego i białego
drewna i
wysadzanych drogimi kamieniami. Przystanęła, żeby na nie popatrzeć. Bardzo się
różniły od
szachów kapitana. Tamte były co prawda z kości i hebanu - lecz były dla zwykłego
gracza, a
nie kolekcjonera egzotycznych osobliwości.
Poszła dalej. W następnym oknie pod szyldem „SKARBIEC TEELI” piętrzył się stos
rozmaitych rzeczy. Rzeźbiony wachlarz z kości słoniowej leżał tuż obok bogato
wysadzanej
klejnotami tiary. Złoty naszyjnik o lekko zielonkawym odcieniu jakby przypadkiem
upadł na,
starą i na pewno nie mniej odeń cenną książkę, a plastikowy wazon kontrastował z
filigranową miską z przedniej porcelany.
Priscilla z ciekawością przytknęła nos do szyby i patrzyła. Tu drewniane

background image

puzderko z
pękniętym zawiasem, tam para antycznych okularów i - aż jej dech zaparło w
piersiach -
kryształowy tryglant, który przycupnął na wysokiej stercie talerzyków malowanych
w kwiaty
ze zwiniętymi do połowy skrzydłami i ogonem ułożonym zgrabnie na przednich
łapach.
Wspaniałe dzieło sztuki - i w dodatku jej własność.
Najcenniejsza z tych niewielu rzeczy, które mogła zabrać ze sobą z Sintii.
Zrobiona na
jej zamówienie i opłacona własną pracą.
To ona wykonała aksamitne puzderko, w którym zazwyczaj spoczywał tryglant.
Złodziej widocznie myślał, że puzderko nie jest nic warte.
Priscilla weszła do sklepu, zaciskając w dłoni dwie całobitówki. Kwadrans
później
wyszła ze starannie zawiniętą w papier figurką w kieszeni. Nadłamaną,
przypomniała sobie, i
czekała na przypływ strachu.
Ale poczuła jedynie zadowolenie. Miała tryglanta. Miała koję na statku. Miała
jedną
dziesiątą kantry, czekającą na nią do chwili, kiedy zawiną do Solcintry. To
wystarczy. Miała
przyjaciółkę... nie, troje przyjaciół. Miała tyle, że nie było już w niej
miejsca na rozpacz - no,
może na niewielki żal, że reszta skradzionego jej dobytku wciąż pozostaje w
rękach
właściciela Skarbca Teeli.
Skręciła w najbliższą przecznicę. Teraz chciała jak najszybciej dostać się do
portu.
Jakiś cień poruszył się po jej prawej stronie. Spojrzała w bok.
- Cześć, Prissy - z szerokim uśmiechem powiedziała Dagmar i podeszła dwa kroki
bliżej.
- Do widzenia, Dagmar - rzuciła Priscilla przez zaciśnięte zęby i poszła dalej.
Dagmar, uśmiechając się jeszcze szerzej, zastąpiła jej drogę.
- Ależ, kotku... Nie pozwolisz chyba, żeby tak lekki ból głowy zniszczył naszą
długotrwałą przyjaźń? Wykonywałam tylko rozkazy. Bardzo się cieszę, że znów cię
widzę.
- A ja nie. Do widzenia. - Priscilla próbowała ją wyminąć. Dagmar złapała ją za
ramię,
szarpnęła w przód i drugą ręka sięgnęła do jej piersi.
Priscilla zamachnęła się i z całej siły walnęła ją w twarz, prosto w ten
przeklęty
uśmiech. Potem zrobiła nagły obrót, żeby wyrwać się z jej uścisku.
Dagmar skoczyła za nią i przytrzymała ją za koszulę. Rozległ się głośny trzask
dartej
tkaniny i Dagmar zatoczyła się w tył, wymachując rękami, by złapać równowagę.
To była dobra okazja do ucieczki. Priscilla rzuciła się naprzód.
Dagmar była większa - i bez wątpienia silniejsza. Na pewno bardziej przywykła do
takich sytuacji.
Lecz brakowało jej szybkości.
Priscilla patrzyła na wszystko oczami pilota i poruszała się z szybkością
pilota.
Zdążyła zadać niewiarygodną liczbę ciosów, chociaż sama też nieźle oberwała.
Uchyliła się kolejny raz i uderzyła Dagmar w głowę - ale za słabo. Niemal w tej
samej
chwili poczuła tępy ból w prawym ramieniu.
Jeszcze chwila i będzie po wszystkim, pomyślała. Z wolna zdobywała przewagę.
Zrobiła obrót, by przyjąć stabilną pozycję...
...i usłyszała złowieszczy dźwięk. Bez namysłu rzuciła się na ziemię i ciężko
przetoczyła na bok. Żałowała, że nie posłuchała głosu rozsądku i nie uciekła
wcześniej.

background image

Dagmar wyciągnęła wibronóż.
Gordy był już spóźniony.
Przebiegł przez park, stadko miejscowych pseudokaczek, i wpadł na Parkton. Nawet
nie spojrzał na pyszniące się na wystawie szachy, chociaż zwolnił na wysokości
Skarbca
Teeli, ho niecałą przecznicę dalej zobaczył policjanta.
Boczna uliczka wiodła w stronę portu. Skręcił w nią bez wahania - i stanął jak
wryty.
Przed sobą miał Priscillę, w rozdartej koszuli i przyczajoną niczym piękny
dwunożny
drapieżnik. Jej przeciwniczką była dużo większa, mocno umięśniona baba.
Obie stanęły teraz w taki sposób, że Gordy wyraźnie je widział. Większa kobieta
trzymała w ręce nóż.
Gordy z trudem przełknął ślinę i pognał z powrotem.
Priscilla beznamiętnie spojrzała na połyskujące ostrze. Na pewno mi się uda,
pomyślała. Była szybka - w przeciwieństwie do Dagmar. Musiała jednak bardzo
uważać. Nie
znała zasad walki na noże. Skoczyła.
Dagmar szarpnęła się w bok - o wiele za wolno - i palce Priscilli zacisnęły się
na jej
przedramieniu. Brzęczący nóż poszybował w powietrzu i zniknął gdzieś w jakimś
cieniu.
Dagmar chwyciła Priscillę w pół i próbowała objąć jej nadgarstki swoją wielką
łapą.
Dziewczyna traciła oddech...
- Dosyć! Spokój! Wystarczy tej zabawy! - zamajaczyły przed nią czyjeś silne
ręce.
Uścisk zelżał. Znów mogła swobodnie oddychać.
Była tak wdzięczna za ten łyk powietrza, że nawet nie protestowała, gdy
policjant z
trzaskiem założył jej kajdanki. Zobaczyła, że Dagmar jest w dużo gorszym stanie.
Zdaje się,
że dostała paralizatorem, bo stała teraz pod ścianą i rzygała.
Policjant skuł ją, odwrócił się i ze zdziwioną miną znów sięgnął po paralizator.
- Żarty skończone, chłopcze. Najlepiej zrobisz, jak oddasz mi to po dobroci.
Gordy zamrugał oczami, obrócił wibronóż w dłoni i podał go policjantowi. Ten
ostrożnie, wziął broń, a potem nagłym ruchem odebrał chłopcu nadajnik i
przyczepił go do
własnego pasa.
- To moje!
W takim razie dostaniesz po przesłuchaniu. Wyciągnij ręce
- Nie dam się zakuć w kajdanki. - Gordy zacisnął zęby.
- To cię ogłuszę i zaniosę - ostrzegawczo mruknął policjant. - po drodze mogę
cię
upuścić...
Gordy spojrzał pytająco na Priscillę. Zdobyła się na wątły uśmiech i skinęła
głową.
Posłusznie wysunął ręce do przodu.
Port Arsdred,
Sala Posiedzeń Miejskich
728 rok czasu lokalnego
Pora wieczornego targu
Na podłużnym stole pod lewą ścianą spoczywały dowody: wibronóż, przenośny
komunikator i kupka kryształowych odłamków, które jeszcze niedawno były
tryglantą.
Więźniowie siedzieli po prawej. Szczupła dziewczyna trzymała się blisko chłopca
i
jak najdalej od krępej kobiety z posiniaczoną twarzą. Z polecenia sędziego całej
trójce podano
środki uspokajające. Choć siedzieli spokojnie, policjant nie spuszczał ich z
oka. Z

background image

obcoziemcami nigdy nic nie wiadomo.
Priscilla z trudem walczyła z otępieniem. Nie potrafiła zebrać myśli. Policjant
stwierdził, że muszą poczekać na wyższych rangą oficerów z „Daxflan” i „Pasażu”.
Dopiero
przy nich można będzie rozpocząć przesłuchanie.
Kayzin Ne'Zame... - z wysiłkiem pomyślała Priscilla. Nie lubi mnie... Teraz sama
Bogini daje jej okazję, żeby się mnie pozbyć... Lina. Co powie na to Lina? Czy
dadzą mi choć
przez chwilę szczerze z nią porozmawiać? Wszystko wyjaśnić, zanim statek na
dobre zejdzie
z orbity? Dopiero teraz w pełni zdała sobie sprawę z tego, co ją może spotkać.
Miała ochotę
rzucić się na ziemię i płakać.
Głupia, zwymyślała się w duchu. Powinnaś była uciekać! Na korytarzu rozległy się
jakieś głosy. Gordy pochylił się w jej stronę.
- Mam nadzieję, że to wreszcie sędzia - szepnął. - Oby... Crelm! Wiesz, ile już
jesteśmy spóźnieni? Shan obedrze mnie ze skóry!
Nie zdążyła mu odpowiedzieć, bo policjant zawołał:
- Proszę wstać! Sąd idzie! Czcigodny sędzia Kelbar! Priscilla wstała. Drgnęła
lekko,
kiedy Gordy niespodziewanie wziął ją za rękę.
- Ty też! - warknął na Dagmar przedstawiciel prawa. Zamruczała coś gniewnie pod
nosem i podniosła się z ławki.
Sędzia Kelbar dostojnie wkroczył na salę, wystrojony w obszerną żółtą togę. Jego
wejście zrobiło na wszystkich wrażenie. Groźnie spojrzał piwnymi oczami na
trójkę
winowajców i usadowił się na swoim tronie. Potem machnął ręką.
- Więźniowie, siadać! - przetłumaczył to policjant. Dagmar z głuchym pomrukiem
opadła ciężko na ławkę. Priscilla usiadła cicho, a Gordy westchnął teatralnie.
„O Bogini, niech to się jak najszybciej skończy...” - błagała w myślach
Priscilla.
W tej samej chwili, jakby w odpowiedzi, do sali wszedł jakiś niewielki człowiek.
Był to Sav Rid Olanek. Chyba go ściągnięto z jakiegoś przyjęcia, pomyślała
Priscilla.
Kupiec miał na sobie błyszczącą jedwabną koszulę różowej barwy i jasne aksamitne
spodnie.
Klejnoty połyskiwały mu na palcach, w uszach i na sprzączce od szerokiego paska.
Na szyi
miał tytanową kryzę, wartą co najmniej dwie pensje Priscilli. Pensje... -
przebiegło jej przez
głowę. Jak tak dalej pójdzie, to nigdy nie dotrę do Solcintry...
Sędzia od razu zauważył Kupca, więc machnął na więźniów, by znowu wstali i
podeszli bliżej.
- Dobry wieczór łaskawemu panu! - zawołał znośnym językiem handlowym. - Bardzo
mi przykro, że musieliśmy pana tu sprowadzić. To drobna sprawa, którą w mig
załatwimy,
kiedy tylko zjawi się pański szanowny kolega. Jestem sędzia Kelbar.
Kupiec łypnął na niego bladymi oczami i skinął głową tak nieznacznie, że tylko
przy
odrobinie dobrej woli można to było wziąć za ukłon.
- Jestem Sav Rid Olanek, Kupiec z „Daxflan”, z Liad - powiedział chłodno. -
Pański
optymizm, panie sędzio, jest nieco przesadny.
Tu wskazał na Priscillę. Popatrzyła na niego z wymuszonym spokojem.
- To groźny przestępca. Bez wątpienia złodziejka. Co jeszcze może mieć na
swoim...
- Dobry wieczór! - rozległ się wesoły okrzyk po terrańsku i na sali zjawiła się
kolejna
postać. Sav Rid Olanek urwał w pół zdania, a Gordy nerwowo przestąpił z nogi na
nogę.
To nie była Kayzin Ne'Zame.

background image

Przybysz odziany był w koszulę odrobinę jaśniejszą niż jego białe włosy i
miękkie
czarne spodnie. Ornament na srebrnej klamrze u jego pasa raz przypominał
Priscilli kwiat, a
raz fantastycznego ptaka. Ametystowa łezka, którą nosił w prawym uchu, pasowała
barwą do
kamienia zdobiącego sygnet Handlomistrza.
Priscilla odetchnęła z ulgą. Na ten właśnie widok czekała. Teraz już wszystko
będzie
dobrze, pomyślała, sama nie wiedząc, dlaczego.
Kapitan uśmiechnął się do sędziego, skłonił z gracją i podszedł z wyciągniętą
ręką.
- Jestem Shan yos'Galan, panie sędzio. Spóźniłem się? Proszę mi wybaczyć. Byłem
u
Herr Sasoniego... ale być może nie powinienem mówić więcej. Wspomnę tylko, że
zamierzałem właśnie dobić... hmmm... dobrego targu. Pański posłaniec miał dużo
szczęścia,
że mnie znalazł.
Sędzia roześmiał się na całe gardło i potrząsnął jego prawicą.
- Ależ to straszne! - krzyknął. - Drogi panie, nigdy bym sobie nie wybaczył...
- Nic się nie stało - przerwał mu łagodnie kapitan. - Jestem pewny, że w ciągu
kilku
minut załatwimy sprawę i wrócę... Właśnie! Co to w ogóle za sprawa, panie
sędzio? Ja... -
Spojrzał w bok i jakby po raz pierwszy spostrzegł swojego adwersarza.
- Dobry wieczór, Sav Rid - powiedział grzecznie po górnoliadeńsku.
- To ty! - burknął Kupiec.
- Pewnie, że ja. Przecież nie mogę nagle stać się kimś innym. Ale widzę, że się
denerwujesz. To z powodu tej małej scysji? Cóż, za moment będzie po wszystkim.
Sędzia
sprawia dobre wrażenie. Tak jak przed chwilą mu mówiłem... Zaraz, prawda,
zupełnie
zapomniałem, że nie znasz terrańskiego! Trochę szkoda, bo wiele osób się nim
posługuje,
lecz widocznie masz swoje powody.
- Mam, tylko że to nie twoja sprawa. - Kupiec Olanek niecierpliwie machnął ręką
w
stronę aresztantów, ale nie spuszczał wzroku z kapitana. - Zmuś do wysiłku swój
ograniczony
umysł i skup się na tym, po co tu przyszliśmy. Zaraz ci przejdzie ochota do
śmiechu.
- Tak? - Srebrzyste oczy kapitana spoczęły na całej trójce. - Cóż, widzę raczej,
że to
twoja podopieczna - bo podejrzewam, że to o nią chodzi - wygląda nieszczególnie.
Popiła
sobie, prawda? Ale ty przecież jesteś zbyt doświadczonym Kupcem, żeby przez
jakieś błahe
wybryki załogi marnować sobie cały wieczór.
- Panowie - odezwał się w języku handlowym sędzia Kelbar.
- Czy możemy rozpocząć przesłuchanie? Jestem pewny, że każdy z nas wolałby być
gdzie indziej. - Z łopotem szat wrócił na swoje miejsce i ruchem ręki wezwał
oskarżonych. -
Zechcą panowie potwierdzić tożsamość tych osób?
Kupiec Olanek pierwszy wyciągnął palec.
- To Dagmar Collier, drugi oficer na„Daxflanie”.
- Czy jako jej przełożony zechce pan za nią odpowiadać?
- Tak - odparł po krótkim wahaniu.
- Zaś dwójka pozostałych - wesołym tonem dodał kapitan - to moi ludzie. Ten
młody
dżentelmen to Gordon Arbuthnot, chłopiec okrętowy na „Krytym Pasażu” i zarazem
mój

background image

krewniak...
- Przyznajesz się do tych koligacji?! - warknął Kupiec, tonem wyrażającym
najgłębszą
dezaprobatę. - Przecież to pochodzi z Terry! Nie masz poczucia przyzwoitości
wobec
własnego klanu?
- W gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy na wpół Terrańczykami - łagodnie
odpowiedział
kapitan. - Wiedziałeś o tym, zalecając się do mojej siostry, prawda? A Gordy to
dobry
chłopak.
- Chyba nie mówisz tego poważnie.
- Jest pod opieką klanu Korval. - Głos kapitana zmienił się niedostrzegalnie,
nabierając chłodniejszych tonów. - Nie ma tu mowy o pomyłce.
- Phi! Klan Korval tak rozciąga nad nim skrzydła, że nie wyjdzie mu to na
zdrowie. A
ta suczka obok niego?
Priscilla aż zesztywniała z nagłej złości...
- Priscillo! - rzucił ostro kapitan. Zaczerwieniona, rozluźniła napięte mięśnie.
- Lepiej trzymaj to na krótkiej smyczy - mruknął Kupiec. - Ile to zarabia? A
może
służy ci za darmo, dla czystej rozkoszy oglądania twojej pięknej twarzy?
Kapitan pokręcił głową.
- Za tę zniewagę na jej planecie zapłaciłbyś własnym życiem. Masz szczęście, że
nie
poznała jeszcze wszystkich niuansów naszego języka. A niech mnie! - zawołał
nagle. - Znów
zapomniałem o dobrych obyczajach! - Popatrzył na Priscillę. - Nie powitasz
szanownego
Kupca?
Przyjrzała mu się. Czyżby naprawdę wymagał od niej... A potem przypomniała sobie
lekcje Fin Tona. Puściła rękę Gordy'ego i ukłoniła się głęboko.
- Wybacz mi nietakt, Handlomistrzu - powiedziała po górnoliadeńsku, starannie
wymawiając każde słowo. - Uwierz mi, że to dla mnie szczęście znowu cię oglądać.
- Co takiego?! - ryknął wyraźnie wstrząśnięty Sav Rid. - Jak śmiesz...
- Panowie - wtrącił sędzia. - Nalegam, byśmy wrócili do sprawy.
- Oczywiście, panie sędzio. - Kapitan był wzorem uprzejmości. - Z całego serca
proszę nam przebaczyć. Mój kolega zajmuje się genealogią i właśnie doznał
olśnienia,
ustaliwszy miejsce Gordona na gałęziach rodowego drzewa. Ale kontynuujmy... Ta
dama w
podartej koszuli to Priscilla Dealcroix y Mendoza. Podpisała umowę z kapitanem
„Krytego
Pasażu”. Jest bibliotekarką i pilotem przyuczanym do objęcia funkcji drugiego
oficera. -
uśmiechnął się. - Odpowiadam za chłopca i za nią.
Co takiego? Pilotem? Z perspektywami na drugiego oficera? Priscilla próbowała
przypomnieć sobie dokładnie treść kontraktu, ale rozpraszał ją głos sędziego.
- A zatem... skoro cała trójka może odpowiadać za popełnione czyny, wysłuchamy
teraz zarzutów. Oto fakty: rzeczony nóż należy do Dagmar Collier. Potwierdzają
to odciski
palców i ona sama też temu nie zaprzecza. Warto tu jednak zauważyć, że na
trzonku noża
znaleziono odciski jeszcze dwóch innych osób oprócz policjanta, który dokonał
aresztowania.
Jedne z nich należą do Gordona Arbuthnota, drugie zaś, mocno rozmazane,
prawdopodobnie
do Priscilli Mendozy.
Sędzia umilkł na chwilę i chrząknął z powagą.
- Teraz wysłuchamy zeznania policjanta. Oświadczenie było niezwykle krótkie i
rzeczowe. Policjant został wezwany przez Gordona Arbuthnota okrzykiem, że na

background image

Halvington
wybuchła jakaś bójka. Po przybyciu na miejsce zdarzenia zobaczył „dwie obecne
tutaj osoby
płci żeńskiej” w mocnym uścisku. Większa z osób wyraźnie chciała udusić
mniejszą.
Policjant doszedł do wniosku, że ten zamiar ma wszelkie szansę powodzenia, więc
użył
służbowego paralizatora do ogłuszenia większej osoby. Potem założył kajdanki
uczestniczkom bójki, odwrócił się i zobaczył Gordona Arbuthnota - „z tym tutaj
nożem, panie
sędzio” - w ręku. Dla porządku wspomniany Gordon także został skuty i cała
trójka trafiła na
posterunek. Policjant przerwał, podrapał się po głowie i dodał, że tuż przed
aresztowaniem
odebrał Gordonowi niewielki przedmiot z zaczepem do paska. Prawdopodobnie był to
zupełnie nieszkodliwy przenośny komunikator, ale w takich razach nigdy nic nie
wiadomo.
- Bardzo słusznie - powiedział z uznaniem kapitan, a policjant uśmiechnął się
nieśmiało.
Sędzia odprawił go ruchem ręki.
- Dagmar Collier. Co macie nam do powiedzenia? Dagmar wstała powoli i rzuciła
szybkie spojrzenie na Kupca Olanka. Nie patrzył na nią.
Usiłowała stanąć prosto, ale nie bardzo jej się to udawało. Mówiła chropawym
głosem, bardzo niewyraźnie. Mam nadzieję, że ci wybiłam wszystkie zęby,
pomyślała
Priscilla.
- Prissy jest moją starą przyjaciółką - oznajmiła Dagmar. - Służyłyśmy razem na
„Daxflanie". Kiedy ją zobaczyłam dzisiaj na ulicy, podeszłam i powiedziałam
„cześć”.
Wydawało mi się to czymś normalnym. - Wzruszyła ramionami. - Chyba była pijana,
proszę
Wysokiego Sądu, bo zaczęła mnie bić i szarpać.
Nastąpiła krótka chwila ciszy.
- To już koniec waszej wypowiedzi? - sucho zapytał sędzia. Dagmar skinęła głową.
- Tak jest.
- Rozumiem. Być może przypomnicie sobie coś jeszcze po zeznaniach Priscilli
Mendozy.
Priscilla dala krok naprzód.
- Nigdy nie byłam przyjaciółką pani Collier - powiedziała z przejęciem. -
Okradła
mnie i cały łup sprzedała... sprzedała w graciarni przy Parkton...
Sędzia uniósł rękę.
- To nie należy do sprawy. Interesuje nas wyłącznie przebieg wypadków na ulicy
Halvington.
Priscilla zagryzła usta.
- Spotkałam panią Collier właśnie na Halvington, w drodze powrotnej do portu -
zaczęła. - Odezwała się do mnie. Odpowiedziałam na jej pozdrowienia i chciałam
odejść, ale
pani Collier nagle złapała mnie w objęcia. Podejrzewam, że chciała mnie
zgwałcić... Mogę się
mylić, ale w tamtej chwili byłam o tym przekonana i... - urwała, żeby spojrzeć
na kapitana - i
trochę mnie poniosło - dokończyła sucho.
Skinął głową, więc z powrotem przeniosła wzrok na sędziego.
- Próbowałam się bronić przed jej atakami. W pewnym momencie pani Collier wyjęła
z kieszeni nóż. Rozbroiłam ją, ale wtedy zaczęła mnie dusić. Dalszą bójkę
przerwało dopiero
nadejście policjanta. - Westchnęła. - To całe moje oświadczenie, Wysoki Sądzie.
- Jasne i przejrzyste, panno Mendoza. Dziękuję.
- Chciałbym podkreślić - gwałtownie wtrącił Sav Rid Olanek - że wspomniana bójka
była wynikiem wcześniejszego zatargu...

background image

- Właśnie - przerwał mu kapitan. - Nic więc dziwnego, że obie przeciwniczki
nabrały
ochoty, że się tak wyrażę, do „rozładowania” nabrzmiałych emocji. Grzywna, rzecz
jasna, jest
całkiem na miejscu jako kara za zakłócanie porządku publicznego. Lecz z drugiej
strony,
wziąwszy pod uwagę, że nie spotkają się już nigdy więcej...
Rozpromieniony sędzia Kelbar uśmiechnął się do niego.
- Jestem pewien, że panowie dopilnują swoich załóg do końca postoju. W tej
sytuacji
nawet nie będę się domagał, by obie uczestniczki zajścia dostały ścisły zakaz
schodzenia z
pokładu, ale nie wolno im poruszać się poza obrębem portu. A teraz grzywna... -
chrząknął
dystyngowanie. - Za bójkę w miejscu publicznym po sto bitów na głowę. Za użycie
niebezpiecznej broni dwieście pięćdziesiąt bitów. Za posiadanie wymienionej
broni bez
zezwolenia wystawionego przez władze miasta Arsdred sześćset bitów. Za opór w
czasie
aresztowania... - Uniósł głowę i z uśmiechem najpierw popatrzył na Gordy'ego, a
potem na
kapitana. - To możemy sobie darować. Opłata za przewóz po pięćdziesiąt bitów.
W sumie od Dagmar Collier, za pośrednictwem jej przełożonego, Sav Rida Olanka,
wpłynie do kasy miejskiej równo tysiąc bitów. Od Priscilli Mendozy, za
pośrednictwem jej
przełożonego, Shana yos'Galana, sto pięćdziesiąt bitów. Od Gordona Arbuthnota,
za
pośrednictwem jego przełożonego, Shana yos'Galana, pięćdziesiąt bitów. Każdy z
panów
może zapłacić gotówką w kasie przy wyjściu.
Wstał i dostojnie opuścił salę. Policjant podreptał za nim.
Olanek stał z zaciętą miną. Shan zerknął na niego spod oka.
- Tysiąc bitów - mruknął współczująco, posługując się językiem handlowym. -
Wysupłasz tyle z kieszeni? Jak chcesz, mogę ci pożyczyć.
- Wielkie dzięki! Nie trzeba! - warknął Kupiec i gwałtownym ruchem głowy wezwał
Dagmar do siebie.
Shan westchnął.
- Co się tak wściekasz, Sav Rid? Mam nadzieję, że nie jesteś chory. Nie
podejrzewam,
że dręczy cię poczucie winy. A przy okazji... Panna Mendoza zgubiła gdzieś
szczególne
kolczyki. Znasz Calintaka, tego z Medusy? Wspaniały człowiek, taki grzeczny...
Spec od
miniaturyzacji. Żebyś ty widział, co on potrafi zmieścić w maleńkiej
przestrzeni! Czujniki,
nadajniki, i tak dalej. Polecani ci go, gdybyś kiedyś potrzebował czegoś ekstra.
Znam twoje
zamiłowanie do biżuterii...
Dagmar podeszła bliżej, mrużąc podpuchnięte oczy.
- Czujniki? - zapytała drżącym z napięcia głosem. - Jak małe?
- Ciekawi cię to? Ale uprzedzam, Calintak nie jest tani. Jak małe? Maciupeńkie.
Znajdzie dość miejsca nawet w oczku pierścionka lub kolczyka. Artysta pełną...
- Och, dość tego! - burknął Sav Rid i odwrócił się na pięcie. - Nie słuchaj go,
to
skończony głupiec. Chodź już!
Odszedł, zabierając ze sobą Dagmar.
Shan pokręcił głową i wyciągnął rękę do Gordy'ego. Chłopiec natychmiast do niego
podbiegł.
- A zatem, dzieci... Panno Mendoza?
Priscilla pieczołowicie zbierała ze stołu maleńkie okruchy kryształu. Jeden po
drugim

background image

układała je na dłoni.
- Crelm! - mruknął Gordy i podszedł do niej. - Co ty robisz? Tego nie da się już
naprawić.
Nie przerwała swojej pracy.
- To wszystko, co mi pozostało. Chcę to zabrać. - Mówiła cichym, beznamiętnym
tonem, który sprawił, że Shanowi włosy zjeżyły się z przerażenia. Podszedł
szybko i wyjął z
rękawa jedwabną chusteczkę. Rzucił ją na stół.
- Zawiń w to szkło, bo się pokaleczysz.
- Dziękuję - odparła na pozór obojętnie, lecz jemu wydawało się, że coś
dosłyszał...
Gordy cierpliwie czekał, trzymając go za rękę, póki ostatni okruch kryształu nie
trafił
do zawiniątka. Potem ujął dłoń Priscilli i całą trójką, ramię przy ramieniu,
udali się do kasy.
65 rok czasu pokładowego
143 dzień podróży
Pierwsza wachta
Godzina 2.00
- Mogę cię o coś prosić, Gordy? - mruknął kapitan. - Nie mów nic mamie o tym, że
cię
aresztowano, dobrze?
- Aresztowano? - zająknął się chłopiec. - Eee... To nieprawda. Przecież nic mi
się nie
stało.
Shan roześmiał się.
- Mimo to byłeś aresztowany. Na innych światach ta procedura różni się nieco
szczegółami, ale zasady są te same: kajdanki, przesłuchanie, sędzia oraz
grzywna. Nie
wszystkie matki lubią o tym słuchać, nawet kiedy nie było w tym naszej winy.
Właśnie... Coś
sobie przypomniałem. Skąd na nożu twoje odciski palców?
- Priscilla przegrywała - spokojnie wyjaśnił Gordy. - A nóż leżał obok mnie na
ziemi.
Zastanawiałem się, jak on działa...
- Tak? I co zamierzałeś zrobić?
- Pomyślałem sobie, że dziabnę Dagmar w rękę, żeby puściła Priscillę.
- Po śniadaniu, zgłosisz się do Pallina Kornada - oznajmił kapitan. - Najwyższa
pora,
żebyś nauczył się samoobrony.
- Tak jest, panie kapitanie. - Gordy umilkł na chwilę. - Shan?
- Tak, acushla?
- A... dziadkowi mogę powiedzieć? Chyba niczego złego nie zrobiłem... - dodał z
wyraźnym powątpiewaniem.
Kapitan przyklęknął na jedno kolano i spojrzał chłopcu prosto w oczy.
- Oczywiście, że możesz - powiedział zdecydowanym tonem i położył mu ręce na
ramionach. - Na pewno będzie z ciebie dumny. Postąpiłeś bardzo rozsądnie i
honorowo,
spiesząc na pomoc przyjaciółce. Przecież Priscilla należy do naszej załogi. -
Lekko
uszczypnął go w policzek. - Dobra robota, Gordy. Dziękuję.
- Właśnie. - Priscilla miała wrażenie, że jej głos dobiega gdzieś z dala. -
Dziękuję,
Gordy. Ocaliłeś mi życie. Spojrzał na nią ponad ramieniem kapitana.
- Naprawdę? Skinęła głową.
- Dusiła mnie. Zupełnie nie mogłam oddychać. Dobrze zrobiłeś.
Pomyślała, że może powinna powiedzieć coś więcej, ale okazało się to
niepotrzebne.
Gordy od razu poweselał i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Jestem bohaterem.
- Jesteś niepoprawną małpą! - Kapitan wstał i wyciągnął rękę. - I już dawno

background image

powinieneś być z powrotem na statku. Chodź.
Przez dłuższą chwilę szli w milczeniu. Priscilla potknęła się, wciąż jeszcze
była pod
działaniem środków uspokajających. Pokonała nieśmiałość i zapytała ponad głową
Gordy'ego.
- O co chodziło z tą pańską siostrą?
- To taki dowcip Sav Rida - beztrosko odparł kapitan. - Oświadczył się mojej
najstarszej siostrze. Pewnie myślał, że to zabawne.
- Co takiego?! - ze zgrozą zawołał Gordy. - Ten... osobnik i kuzynka Nova?
- W rzeczy samej. Kuzynka Nova. A kto, twoim zdaniem, lepiej pasowałby do
Anthory? Ona śniada, on blondyn... Ale wolał blondynkę. Nie można go za to
winić, Gordy.
O gustach się nie dyskutuje.
- Ale co ty zrobiłeś? - dopytywał się dalej Gordy. Kapitan spojrzał na niego.
- A co mogłem zrobić? Nawet mnie nie było w domu. Poza tym Nova umie sama z
każdym sobie poradzić. Oznajmiła konkurentowi, że prędzej by się przespała ze
śluzojadem z
Gethy, i kazała mu się wynosić. - Westchnął. - Nie przypadło mu to gustu. Skąd
miała
wiedzieć, że czuł wyjątkowy wstręt do śluzojadów? Gdyby wiedziała, na pewno
porównałaby
go z czymś innym, chociaż nie mniej paskudnym. To bardzo mądra dziewczyna.
Wiesz,
Gordy, chyba miałeś rację... Im dłużej o tym myślę, tym bardziej mi się to
podoba. Anthora
byłaby dużo lepsza! Doprawdy szkoda, że Sav Rid sam nie wpadł na ten pomysł,
tylko
rozglądał się za jakąś ładną buźką. A może mu zaproponować...
- Ładną buźką?! - Chłopcu aż dech zaparło. - Kuzynka Nova jest przepiękna!
- Pewnie masz rację - przytaknął brat wspomnianej damy. - Ale nie powinieneś tak
się
tym przejmować. To się zdarza. Najważniejsze, że nie brak jej rozumu.
Doszli do lądowiska i w milczeniu zbliżyli się do promu. Jakiś cień zamajaczył w
otwartych drzwiach kabiny. Pilot z szacunkiem przytknął dwa palce do daszka
czapki.
- Dobry wieczór, panie kapitanie.
- Dobry wieczór, Seth. Mam dla ciebie dwoje pasażerów. Uważaj na nich, bo zaraz
zadziwią się na śmierć. To dobre słowo?
- Oczywiście - odparł z humorem zapytany. - Pan nie leci?
- Interesy, Seth. Obowiązek wzywa.
- Nie dała mu klucza - usłużnie podsunął Gordy.
- Utrapienie z tobą - westchnął kapitan. - Nie zapomnij na następnej wachcie
poćwiczyć z Pallinem.
- Nie, panie kapitanie... To znaczy: tak, panie kapitanie. Nie zapomnę.
Shan roześmiał się i już miał odejść, kiedy nagle zawrócił i sięgnął do
kieszeni.
- Ach, ta przeklęta pamięć! Wiedziałem, że mam coś jeszcze do załatwienia. Panno
Mendoza?
Drgnęła.
- Tak, panie kapitanie?
Podał jej jakiś płaski przedmiot, coś w rodzaju karty. Odruchowo wyciągnęła
rękę.
- Niech pani tylko tego nie zgubi - powiedział z ledwo uchwytną drwiną. - Bo
potem
będzie pani żałować. Dobranoc. - Odszedł.
Priscilla zerknęła na prezent, ale w przyćmionym świetle nic nie mogła dojrzeć.
Wetknęła prezent do kieszeni, w której miała potłuczony kryształ, wzięła
Gordy'ego za rękę i
weszła na pokład promu.
Gordy spał, kiedy dobili do burty statku. Szczęk zapadających sworzni wyrwał
Priscillę z drzemki, ale jego nie mogła dobudzić, choć bardzo się starała.

background image

Westchnęła ciężko, wyplątała się z uprzęży i rozpięła pasy Gordy'ego. Kilka razy
usiłowała podnieść go z fotela. Ta szarpanina obudziłaby nawet umarłego,
pomyślała sennie.
Gordy zamruczał coś niezrozumiale i głębiej wtulił się w oparcie. Priscilla
otarła czoło
wierzchem dłoni i próbowała się zastanowić, co robić.
- Zaczynani odliczanie - usłyszała z boku głos Setha. - Muszę lecieć na dół.
Zaniesiesz
go czy mam wezwać Vilta?
Priscilla uśmiechnęła się do niego. Przynajmniej miała nadzieję, że to był
naprawdę
uśmiech.
- Zaniosę. Problem w tym, jak go wziąć na ręce.
- Problem? Coś ty... Chłopak śpi jak zabity.
Pochylił się, dźwignął Gordy'ego i odwrócił się do Priscilli.
Przejęła chłopca i pozwoliła się odprowadzić aż do luku. Drzwi stanęły przed nią
otworem. Weszła i zmrużyła oczy przed żółtym, beznamiętnym światłem.
Tuż przed sobą ujrzała ciemną sylwetkę skrzydlatego smoka. Nie. To było tylko
ścienne malowidło, zmniejszona kopia fresku z sali recepcyjnej. Pod skrzydłami
Korvalów... -
przypomniała sobie. Poprawiła swój bagaż i rozpoczęła długą wędrówkę do kwater
załogi.
Szła, co pewien czas się potykając. Ledwo zdążyła skręcić w stronę kajuty
Gordy'ego,
kiedy usłyszała za sobą kroki i zaniepokojony okrzyk:
- Priscillo! Czy to... Gordon? Co się... Wszystko w porządku, kochana?
- W porządku? - Błędnym wzrokiem patrzyła na Linę. Minęło kilka sekund, zanim
dała sensowną odpowiedź. - Gordy... w porządku. To tylko ten głupi zastrzyk,
który nam dali
na posterunku. Robi... wodę z mózgu i usypia. Sama też śpię.
- Och... - zająknęła się Liadenka. - Na posterunku? Kapitan wie o tym?
Priscilla najpierw energicznie pokiwała głową, a potem znieruchomiała, żeby
odzyskać równowagę.
- Wykupił nas... o, Bogini! - Urwała i nieomal rozpaczliwie przycisnęła chłopca
do
piersi. Mruknął coś, nie otwierając oczu. - O, Bogini! - zawołała znowu, choć
zdaniem Liny,
nie zabrzmiało to zbyt nabożnie. - Sto pięćdziesiąt bitów! Potrąci mi to z
jednej dziesiątej
kantry. A koszula... - Wzięła głęboki oddech i ruszyła w dalszą drogę. - W
strzępach. Jestem
zupełnie spłukana.
Lina powstrzymała się od dalszych pytań. Kiedy doszły do kajuty Gordy'ego,
przytknęła rękę chłopca do czujnika.
Priscilla położyła go na koi, zdjęła mu buty i otuliła dokładnie kołdrą. Lina
stanęła w
drzwiach i obserwowała ją w milczeniu.
Gordy poruszył się przez sen. Priscilla pochyliła się nad śpiącym chłopcem i
pogładziła go po głowie.
- Mama? - wymruczał, nie otwierając oczu.
Priscilla znieruchomiała na chwilę, a potem znów go pogłaskała.
- To ja, Priscilla. Śpij dobrze.
Lina wyszła za nią na korytarz. Ledwie mogła dotrzymać jej kroku. Priscilla
bowiem
prawie biegła. Skręciła w prawo. Lina złapała ją za rękę.
- Dokąd idziesz? Twoja kajuta jest w drugą stronę.
- Muszę zajrzeć do biblioteki - zaprotestowała. - Teraz.
- Nic z tego - zdecydowanie odpowiedziała Lina. - Najpierw odpoczniesz. Do
biblioteki pójdziesz na następnej wachcie.
Priscilla pokręciła głową.
- Muszę przeczytać mój kontrakt.

background image

- Kontrakt? Priscillo, przecież to czysty... conselem... absurd! Co ci przyjdzie
teraz z
przeczytania go? Lecisz z nami aż do Solcintry. W ciągu najbliższych czterech
miesięcy na
pewno zdążysz go przeczytać. Chodź do łóżka.
- Kłamał. - Piękne usta Priscilli mimo woli skrzywiły się w podkówkę.
Lina westchnęła.
- Kto? Kapitan? - Popatrzyła na swoją przyjaciółkę. - To do niego zupełnie
niepodobne, denubia. Na pewno źle go zrozumiałaś.
- Dość mam wszelkich nieporozumień - oznajmiła Priscilla bardzo wyraźnym głosem.
- Muszę przeczytać kontrakt.
- Pewnie, że musisz - zgodziła się Lina. - Nie powinnaś mieć żadnych zatargów z
kapitanem. Ale chodźmy do ciebie. Przeczytasz kontrakt na swoim monitorze. -
Objęła ją w
pasie.
Priscilla zesztywniała i odsunęła się trochę. Lina spojrzała na nią ze
zdziwieniem i bez
słowa cofnęła rękę.
- Niech ci będzie - nieco przytomniej odparła Priscilla. - Dobry pomysł.
Dziękuję,
Lino.
- Przecież wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć - powiedziała ostrożnie Lina,
kiedy
skręciły w lewo. - Co się stało? Nastąpiła długa chwila ciszy. Wreszcie
Priscilla wyznała: -
Napadnięto mnie na ulicy. Gordy próbował mi pomóc i wszystkich nas aresztowano.
Potem
ściągnięto kapitana z jakiegoś przyjęcia... żeby nas bronił.
- Bardzo słusznie - odparła Lina. Przystanęła, czekając, aż jej przyjaciółka
otworzy
drzwi kajuty.
Priscilla przez moment sprawiała wrażenie, że nie wie, co się dzieje. Wreszcie
dotknęła dłonią zamka. Rozległ się dźwięk otwieranych drzwi. Lina weszła za nią
do środka.
- Bardzo słusznie - powtórzyła Priscilla, stając pośrodku pomieszczenia i
rozglądając
się po wszystkich kątach, jakby niczego tu nie poznawała.
- Zapłacił za mnie sto pięćdziesiąt bitów! - krzyknęła z niespodziewaną pasją. -
Sto
pięćdziesiąt! A ja... w Solcintrze miałam dostać dziesiątą część kantry. Już i
tak mam długi za
ubrania... i... i... skradziono mi cały mój dobytek...
Nagle usiadła na łóżku i niecierpliwym ruchem wsunęła palce w kędzierzawe włosy.
Lina podeszła i położyła jej rękę na ramieniu. Priscilla wzdrygnęła się.
- To nie ja cię napadłam - z powagą powiedziała Lina. Priscilla uniosła głowę i
spojrzała na nią przepraszająco. Lina uśmiechnęła się i końcami palców
delikatnie musnęła jej
pobladły policzek.
- Nie mogłabym tego zrobić. Jestem za dobrze wychowana - zażartował i leciutko
pociągnęła ją za kosmyk włosów. - A jeśli chodzi o pozostałe sprawy... Statek ma
pewien, że
tak powiem, „oficjalny” fundusz. Ponieważ to ty zostałaś napadnięta, armator
zapłaci za
ciebie grzywnę. Porozmawiaj o tym z kapitanem. Był na ciebie zły?
Priscilla przymknęła oczy.
- Chyba nie. A w ogóle bywa? Lina wybuchnęła śmiechem.
- Na pewno byś zauważyła, gdyby naprawdę się rozgniewał. Na twoim miejscu nie
martwiłabym się o pobory. Moim zdaniem, dostaniesz całą sumę. A teraz poczekaj
chwilę,
ściągnę kopię umowy.
Podeszła do monitora.

background image

Priscilla chwiejnym krokiem powlokła się do toaletki i wyjęła wszystko z
kieszeni.
Zawiniątko z okruszkami kryształu położyła obok pozostałych rzeczy. Jej ręka
trafiła na coś
jeszcze. Była to karta, którą kapitan wręczył jej na przystani promowej tuż
przed rozstaniem.
Obejrzała ją i serce zamarło jej w piersiach.
- Lina!
Liadenka błyskawicznie znalazła się przy niej.
- Tak?
Priscilla wyciągnęła do niej trzęsącą się rękę.
- Co to jest?
Lina wyjęła kartę z jej dłoni i zerknęła na nią z jednej i z drugiej strony.
Uśmiechnęła
się.
- To tymczasowa licencja pilota drugiej klasy, wystawiona na nazwisko Priscilli
Delacroix y Mendozy. Ge'shada, wspaniale się spisałaś!
- Wspaniale. Wspaniale... - Priscilla gapiła się na nią przez chwilę, a potem
odrzuciła
głowę w tył i wydała jakiś dziwny dźwięk, którego w żadnym wypadku nie można
było
nazwać śmiechem. Potem zwinęła się w kłębek i wybuchnęła płaczem.
Lina objęła ją i z niezawodnym instynktem Uzdrawiaczki sięgnęła wicią w głąb jej
jaźni i chlasnęła po tłumionym bólu.
Priscilla krzyknęła głośno i osunęła się na kolana. Linie wystarczył ten jej
wybuch
emocji.
Po pewnym czasie szloch ucichł. Lina pomogła Priscilli trafić do łóżka i
położyła się
koło niej. Znów ją delikatnie zbadała.
Priscilla poruszyła się, otworzyła załzawione oczy i ostrożnie przesunęła palcem
po
twarzy przyjaciółki, zdziwiona własnym wyczerpaniem.
- Widzę cię, siostro - wymruczała. A potem zasnęła, utulona ciepłym, przyjemnym
uczuciem.
65 rok czasu pokładowego
143 dzień podróży
Druga wachta
Godzina 6.00
- Dlaczego nie możemy tutaj sprzedać tych perfum? - zapytał Rusty, patrząc na
Linę.
Całkiem zapomniał, że przed chwilą zamierzał spróbować znakomitego deseru
lodowego.
Liadenka westchnęła głośno.
- Bo to... no i masz, zapomniałam słowa. Takie coś, co zmusza do miłości...
- Afrodyzjak - podpowiedziała jej Priscilla, zajęta śniadaniem. - Na niektórych
planetach nielegalny. Zdaje się, że także i w Arsdred.
Rusty ponuro spojrzał w talerz.
- Nie przejmuj się! - zawołała ze śmiechem Lina. - I jedz, bo się zmarnuje.
Sprzedamy
to w następnym porcie. - Z udawaną powagą pogroziła mu palcem. - Myślałeś, że
przeze
mnie poniesiesz stratę? Sam się przekonasz, mój kochany — wszystko pójdzie, i to
za dobrą
cenę!
Nie wydawał się zbytnio przekonany. Lina znów się roześmiała.
- Priscillo? - rozległ się zdyszany głos za plecami dziewczyny. Obejrzała się.
Za nią
stał chłopiec okrętowy z jakimś pudłem w rękach.
- Dzień dobry, Gordy - powiedziała i obdarzyła go uśmiechem. - Myślałam, że dziś
od

background image

rana jesteś na lekcji samoobrony.
- Crelm! - rzucił z westchnieniem. - Ależ byłem godzinę temu!
Wręczył jej pudło. Popatrzyła nań ze zdziwieniem.
- Z pozdrowieniami od pana kapitana - oświadczył oficjalnym tonem. - Proszę
przyjąć
jego najszczersze przeprosiny za to, że puścił panią do portu bez opieki. -
Przechylił głowę. -
Prawdę mówiąc, powiedział, że zachował się jak skończony dureń, ale chyba nie
chciał, żeby
ci to powtarzać.
- Na pewno nie chciał - przytaknęła. - Więc udawajmy, że nic nie wiem.
- Ekstra. Muszę już lecieć. Na razie, Lino! Cześć, Rusty!
Priscilla siedziała nieruchomo z pudłem na kolanach. Siedziałaby tak pewnie
jeszcze
dłużej, gdyby Rusty nie zapytał jej, czy nie zamierza sprawdzić, co jest w
środku.
- Już, już... - mruknęła, w dalszym ciągu nie wykonując najmniejszego ruchu. Za
to,
że nie dał mi opieki? To jakiś sprawdzian, na Boginię? - przemknęło jej przez
głowę. Chciał
się przekonać, czy mimo wszystko nie zrezygnowałam z zemsty? Coś mi się zdaje,
że kapitan
czuwa nade mną bardziej, niż myślałam. Pokręciła głową i wzięła nóż ze stołu.
Bez trudu rozcięła taśmę i zajrzała do pudła. Zobaczyła kilka przedmiotów
owiniętych
w cienką bibułkę.
Wyjęła niezwykle powoli pierwszy z nich. Wydawało jej się, że rozpoznaje znajomy
kształt i ciężar.
Był to grzebień z różanego drewna, kunsztownie rzeźbiony w roje gwiazd i
kwiatów,
o zębach wygładzonych przez lata czesania długich do pasa włosów, a potem
krótkiej,
wiecznie zmierzwionej czupryny.
Priscilla wzięła głęboki oddech. Położyła grzebień przed sobą i z powrotem
wsunęła
rękę do pudełka. Znalazła szczotkę i lusterko, tej samej roboty co grzebień,
kilka figurek z
palonej gliny, cienki album z flatpiksu, oprawny w mosiądz kalejdoskop, cztery
drukowane
książki, dziewięć audiokaset i trzy cienkie srebrne bransolety.
Przez chwilę trzymała je w dłoni. Kiedyś miała ich siedem, jak przystało Pannie-
prawie-Żonie. Cztery sprzedała w różnych odstępach czasu, zależnie od potrzeby.
Komplet
byłby wart więcej, zwłaszcza dla kolekcjonera magicznych utensyliów. Za każdym
razem,
kiedy którąś z nich sprzedawała, doznawała prawie fizycznego bólu.
Dołożyła je do pozostałych przedmiotów. Na dnie pudła było coś jeszcze - małe
puzderko z czerwonego aksamitu. Zmarszczyła brwi i wzięła je do ręki.
- Co to jest? - spytał Rusty, przerywając ciszę.
- Mój... dobytek - odparła z wahaniem Priscilla. - Moje rzeczy, które zostały na
„Daxflanie”. - Uniosła czerwone puzderko. - Z wyjątkiem tego.
Zdjęła wieczko.
Kolczyki.
Ale nie jej kolczyki. Tamte były bogato zdobione i stare. Te były nowe i bez
żadnych
ozdób - ot, dwa zwykłe kółka, lecz ich waga i połysk zdradzały, że są z platyny.
Jubiler
musiał być z nich bardzo dumny, bo na obu wygrawerował swój podpis.
Priscilla popatrzyła na Linę.
- To nie moje.
- Aha.

background image

- Dlaczego? - szepnęła.
Lina wzruszyła ramionami.
- Pewnie w ramach przeprosin. Poczuwa się do winy. Najlepiej sama go o to
spytaj.
- Dobrze... - Priscilla zamknęła wieczko i położyła pudełko na stole.
Rusty wziął kalejdoskop i przytknął go do oka.
- Fajne - mruknął.
- Matko, wiecie, która godzina?! - krzyknęła nagle Priscilla, zrywając się z
krzesła. -
Jestem gorsza od Gordy'ego! Ken Rik na pewno obedrze mnie ze skóry! Lino...
- Wszystkim się zajmę - zapewniła ją przyjaciółka. Z powrotem zawinęła lusterko
w
bibułę i z uśmiechem spojrzała na Priscillę. - Leć. I ucałuj ode mnie Ken Rika.
- Fe! Sama go sobie ucałuj! - zawołała Priscilla i uciekła. Rusty niezgrabnie
zapakował kalejdoskop w serwetkę.
- Kapitan zachowuje się co najmniej dziwnie - powiedział z namysłem.
Lina uniosła głowę.
- Tak sądzisz?
- Tak. - Patrzył na nią przez chwilę, zanim na powrót zajął się resztkami
śniadania. - I
nie próbuj mi wmawiać, że tego nie dostrzegasz. Za dobrze się znamy.
- Cóż - westchnęła Lina. - Podejrzewam, że ma swoje powody. Mogłabym wyliczyć
ich co najmniej kilka.
Rusty wyszczerzył zęby i wypił do końca kawę.
- Wiedziałem, że masz kosmate myśli! - zawołał triumfalnie. Wstał od stołu. -
Przyjdź
potem na wieżę. Musisz mi o tym opowiedzieć.
Priscilla niemal bez tchu wpadła do ładowni. Ken Rik ledwie rzucił na nią okiem,
po
czym wręczył jej plik formularzy i wysłał ją do nadzorowania rozładunku luku
numer cztery.
Mruknął tylko z wrodzoną sobie złośliwością, że do tej pory już chyba zdążyła
dobrze poznać
ładowność poszczególnych promów transportowych.
Popatrzyła na niego spod oka.
- Dziękuję, że mi przypomniałeś - szepnęła. - Lina miała rację. Porządny z
ciebie
facet.
Ken Rik zerknął na nią podejrzliwie. Odparł naburmuszony, że Lina na pewno nigdy
w życiu nie powiedziałaby nic takiego. Nie zabrzmiało to jednak zbyt
przekonująco.
W czwartym luku były przede wszystkim produkty rolne: belemkit i trasweld,
przeznaczone - zgodnie z zapisem w karcie przewozowej - do magazynów Herr
Polifanta
Sasoniego, Bazar Planetarny, Arsdred. Zawartość ostatniego kontenera została
określona jako
„próbki”. Priscilla poszła za wózkiem aż do promu. Myślami wciąż była przy
śniadaniu.
Ken Rik spojrzał w formularze, sprawdził jej obliczenia, pociągnął nosem na
znak, że
wszystko się zgadza, i ruchem ręki odesłał ją do promu.
Z przyzwyczajenia chciała usiąść w fotelu drugiego pilota. Ken Rik popatrzył na
nią
jak na wariatkę.
- Odbiło ci? - spytał i zajął jej miejsce. Priscilla gapiła się na niego, aż
wreszcie
burknął coś niecierpliwie i wskazał jej stery. - Rusz się, dziewczyno! Tracimy
czas.
- Mam... poprowadzić?
- Nie, skądże. Prom sam poleci - odparł zgryźliwie. - Słyszałem, że jesteś
pilotem. No

background image

to pilotuj. - Zapiał pasy, skrzyżował ręce na piersiach, odchylił głowę w tył i
zamknął oczy.
Priscilla usiadła w fotelu pilota. Najpierw nieśmiało, a potem coraz pewniej
zaczęła
przebiegać palcami po klawiszach. Sprawdziła kąt lotu, odległość i siłę wiatru w
górnych
warstwach atmosfery. Wybrała trajektorię, odłączyła przewody i dała sygnał
gotowości do
startu.
Prom delikatnie oderwał się od statku i łagodnym łukiem pomknął w stronę
planety.
Chwilę później z niemal niewyczuwalnym drgnieniem wszedł w atmosferę i zaczai
schodzić
zgodnie z wytycznymi kontroli lotów w Arsdred. Silny wiatr sprawiał Priscilli
odrobinę
kłopotów, ale nie dała się zepchnąć z kursu. Mocno zagryzła dolną wargę i pewną
ręką
wodziła po głównym pulpicie.
Wylądowali gładko jak na stole. Priscilla przebiegła wzrokiem wszystkie
wskaźniki i
przyrządy, wyłączyła silniki, odblokowała pokrywę luku i odpięła pasy.
Ken Rik już stał koło niej.
- Jak na pierwszy raz to całkiem nieźle - burknął. Uśmiechnęła się.
- Dziękuję za pochwałę.
- Hmmpf! - mruknął i poszedł sobie.
Bazar Planetarny, Arsdred
728 rok czasu lokalnego
Pora porannego targu
- W dodatku - powiedział tłuścioch w szkarłatnym elektrycznym burnusie - mamy
jeszcze czternaście tuzinów najpiękniejszych ogniopławów. Podwójna tęcza!
Multikolor!
Jestem przekonany, że tak szacowny Kupiec nie odmówi sobie niebiańskiej
przyjemności
zakupu takich klejnotów!
Shan spokojnie pyknął z wodnej fajki, podsuniętej mu przez gospodarza. Słodki
dym
działał jak narkotyk - bardziej jednak na rozmówcę niż na niego. Przed
przyjściem tutaj
nafaszerował się antytoksynami.
- Ogniopławy - mruknął z namysłem, puszczając kółka z dymu. - Szacowny Kramarz
raczy żartować. Dlaczego miałbym je kupować, skoro są w całej galaktyce? Równie
dobrze
mógłbym przewozić lód. Albo atmosferę.
Grubas uśmiechnął się, ani na chwilę nie tracąc dobrego humoru.
- Widzę, że szacowny Kupiec jest człowiekiem wyrafinowanym, ceniącym rzadkie i
piękne przedmioty. Tak się składa, że w naszych magazynach leżą jedwabie
pierwszej
jakości, dowiezione z Tuso, beczki przedniego wina elbam, praqilly furleng,
tytoń, który w tej
chwili wdychamy z taką lubością...
Szacowny Kupiec ziewnął i znowu dmuchnął dymem.
- Proszę łaskawie mi wybaczyć, Herr Minata! Herr Sasoni mówił mi o panu... o
pańskich składach i osobliwościach... Ale chyba źle go zrozumiałem. To moja
wina, że
posiadłem tak słabą znajomość waszego języka. Tysiąckrotnie przepraszam za to
nagłe
najście i za to, że zabrałem panu tyle czasu! Proszę mi wierzyć, pański
uniżony... - Wstał,
skłonił się bardziej z kurtuazją aniżeli wstydem i odwrócił się, żeby odejść.
- Handlomistrzu!
Z zatroskanym wyrazem twarzy obejrzał się przez ramię.

background image

- Tak, Herr Minata? Czym mogę panu służyć?
Tłuścioch spuścił wzrok i przez chwilę bawił się rąbkiem burnusa.
- Może znajdziemy kiedyś chwilę czasu, by znowu porozmawiać? - zaproponował
delikatnie.
- Sprawiłoby mi to ogromną radość - odparł Shan z zadowoleniem. - Jak zwykle
będę
w naszym stoisku na Placu Ochry, w obrębie portu. Każdy pokaże panu drogę.
Proszę tam
zajrzeć. Wyświadczy mi pan wielką przysługę.
Jeszcze raz się ukłonił i wyszedł. Kramarz go nie zatrzymywał.
Po wyjściu Shan głęboko wciągnął w płuca haust rozgrzanego powietrza i
pogratulował sobie w duchu. Tę rybę miał już w sieci. Praqilly furleng - wonny
olej, który dla
jednych był zwykłym pachnidłem, a dla innych boskim darem... Jedwabie z Tuso. W
myślach
ujrzał smukłą postać Priscilli spowitą w zwiewną, niemal przezroczystą szatę...
Musi się udać, pomyślał twardo, odpędził marzenia i wtopił się w tłum
przechodniów
zmierzających w kierunku Bazaru. Skrzynia z próbkami na pewno już dotarła, a Ken
Rik
śmiertelnie się obrazi, jeśli kapitan nie będzie osobiście asystował przy
stawianiu stoiska na
Ochrze.
Towar dotarł do magazynów Herr Sasoniego. Przystojny młodzieniec z posępną miną
starannie sprawdził i policzył wszystkie kontenery, podpisał kwit i oddał go
Priscilli.
Wracała z wolna na Plac Ochry i do Ken Rika. Wokół niej przemykali ludzie i
pojazdy, ona jednak jechała bez pośpiechu, pogrążona w głębokiej zadumie.
Pierwszy raz od
czasu wczorajszej bójki z Dagmar znalazła okazję do zastanowienia.
Tymczasowa licencja nie była fałszerstwem ani tworem wyobraźni. Została wydana
wczoraj i zarejestrowana przez miejscowe biuro Galaktycznego Związku Pilotów na
wniosek
mistrza astronautyki i astronawigacji, Shana yos'Galana.
Każdy pilot - nawet tymczasowy pilot drugiej klasy - wszędzie mógł znaleźć
pracę.
Priscilla skręciła ostrożnie na zatłoczonym skrzyżowaniu. Czerwono-żółta
plastikowa karta,
którą miała przy sobie w kieszeni, była dla niej przepustką do przyszłości.
Otwierała przed
nią zupełnie nowe przestrzenie, zwłaszcza, gdyby w Solcintrze chciała odejść z
„Pasażu”.
Musiała jeszcze bardziej zwolnić w gęstniejącej ciżbie. Wreszcie utknęła w
korku.
Jakiś pojazd stał w poprzek jezdni, usiłując zawrócić. To na pewno zajmie mu
nieco czasu,
pomyślała. Westchnęła, oparła się wygodniej i powiodła wzrokiem po ruchliwej
ulicy.
Jaka różnica w porównaniu z Jankalimem! Zewsząd dobiegało stłumione buczenie
silników i nieco głębszy pomruk wagonów jednoszynowej kolejki nadziemnej,
śmigającej po
estakadach zawieszonych nad całym portem. I oczywiście zgiełk ludzkich głosów:
śpiewy,
kłótnie, rozmowy...
Priscilla ziewnęła i wróciła do poprzednich rozmyślań. Przypomniała sobie, że
nie
przeczytała ponownie kontraktu. Postanowiła zrobić to jak najprędzej, już na
następnej wolnej
wachcie. Dopiero potem pomówi z kapitanem.
Popatrzyła na ruchliwą, kolorową masę przelewającą się chodnikiem. Miała co
najmniej kilka spraw do obgadania z Shanem yos'Galanem. Na przykład jak wszedł w

background image

posiadanie rzeczy, które zostały w jej kajucie na „Daxflanie”? Zdaniem Liny,
czuł się za nią
odpowiedzialny. Bzdura. Była Terranką, żaden prawdziwy Liaden nie dbałby o nią
ani w taki,
ani w żaden inny sposób. Co zatem chciał jej udowodnić swoim postępowaniem? I
dlaczego,
w imię Bogini, dał jej w prezencie kolczyki?
Priscilla drgnęła nagle i zmrużyła oczy, bo wyłowiła z tłumu znajomą
przysadzistą
postać, która właśnie skręcała w Aleję Turmalinu.
Dagmar.
Priscilla kurczowo chwyciła drążek sterowy i ze świstem wciągnęła oddech przez
zaciśnięte zęby. Stój! - rozkazała sobie w duchu. Ten, kto kiedyś był w służbie
Bogini, nie
powinien czuć nienawiści wobec innych istot...
Głośno przełknęła ślinę i wróciła myślą do stworzonej przez jej przyjaciółkę
zacisznej
przystani.
- Hej, maleńka! Rusz się wreszcie! Droga wolna!
Priscilla drgnęła, odruchowo włączyła silnik i pojechała dalej. Powstrzymała się
od
dalszych rozważań.
- Wyraźnie ci się nie spieszyło - wycedził Ken Rik takim tonem, jakby nie
oczekiwał
żadnej odpowiedzi. - Flirtowałaś z magazynierem?
- Mikrobus stanął w poprzek ulicy, tuż przed Placem Koralowym - sucho odparła
Priscilla. Wysiadła i podała mu podpisane kwity.
Wziął je do ręki i obrzucił ją ostrym spojrzeniem. Wzruszyła ramionami.
Zwłaszcza u
niego ostre spojrzenia wcale jej nie dziwiły.
- Dobra - mruknął po chwili. - Pomóż mi przy rozładunku próbek i eksponatów.
Stoisko rozstawimy po przyjściu kapitana.
- A kapitan już przyszedł, więc możecie od razu brać się do roboty - powiedział
Shan
yos'Galan, podchodząc do nich z uśmiechem. - Dzięki bogom. A już myślałem, że
się
naprawdę spóźnię i że solidnie mnie ochrzanisz, mistrzu!
- Jest pan cholernie niepoprawny, panie kapitanie - z naganą w głosie zauważył
Ken
Rik.
- Jednak się doczekałem! Serdeczne dzięki, kochany druhu. A teraz... - Pomaleńku
obrócił się na pięcie, uważnie mierząc wzrokiem otoczenie. - Pięknie, pięknie...
Tuż obok
mamy biuro pośrednictwa pracy. Nie zwracajmy na to uwagi i polegajmy na własnym
poczuciu estetyki. Moim zdaniem, najlepiej się ustawić tam, w południowo-
wschodnim
narożniku. Prawda, Ken Rik? Dostarczyłeś towar do Herr Sasoniego?
- Priscilla właśnie wróciła z magazynu. Lot do portu wypadł nienagannie.
- Nienagannie?! - krzyknęła. - A do mnie warknąłeś tylko: „nieźle”!
Ken Rik pociągnął nosem i zagrzebał się w skrzyni z towarami.
- Ot, czasami mówi kwiecistym stylem - wyjaśnił yos'Galan. - To mu się zdarza
dosyć
często. Mój ojciec lubi z nim rozmawiać.
Stary spedytor nie mógł ścierpieć tak okrutnego pomówienia. Poderwał głowę i
ponurym wzrokiem popatrzył na kapitana.
- Rozstawi pan w końcu ten pawilon?
- Już się robi! Za nic w świecie nie przegapiłbym takiej okazji! Przed chwilą
miałem
krótką pogawędkę z Kramarzem Herr Minatą. Mogłaby pewnie potrwać kilka godzin,
bo
znaleźliśmy wspólny temat, lecz twardo powiedziałem: nie! Przepraszam, ale musze

background image

zająć się
stoiskiem. Mistrz Ken Rik trzyma mnie żelazną ręką.
Priscilla wydała jakiś dziwny odgłos, coś pomiędzy kaszlem a kichnięciem.
Kapitan
spojrzał na nią podejrzliwie.
- Dobrze się pani czuje?
- Znakomicie, panie kapitanie. Dziękuję. - Pochwyciła śliskie płótno namiotu i
wbiła
wzrok w ziemię.
Ken Rik wręczył kapitanowi drugą zwiniętą płachtę.
- Można zaczynać.
Trochę trwało, zanim ustawili rogi tak, żeby był zadowolony. Wreszcie im się
udało.
Zamknęli zawory i pawilon zaczął się nadymać.
Priscilla stanęła z boku i patrzyła na rosnące ściany. Zobaczyła brązową plamę
na
żółtej tkaninie i radośnie skinęła głową, jakby pozdrawiała starego przyjaciela.
- Korval to smok czy drzewo? - zapytała.
- Ani jedno, ani drugie - odparł kapitan. - A może wszystko naraz? Drzewo to
Jelaza
Kazone, w przeszłości symbol klanu Torvin, z Unii yos`Thelium. Smok to Megelaar
z klanu
Alkia, linia yos'Galan. Razem stanowią klan Korval.
Lekko zmarszczyła brwi.
- Dwa rody dały początek trzeciemu?
- Właściwie nie miały wyboru - odpowiedział z uśmiechem. - Cantra yos`Thelium
dotarła na Liad jako jedyna z klanu - z wyjątkiem nie narodzonego dziecka. Tor
An yos'Galan
znalazł się w tej samej sytuacji. Chociaż nie... Ponieważ nie był w ciąży, to
jego sytuacja była
jeszcze gorsza. On pełnił funkcję pierwszego pilota, ona drugiego. Kiedy
wylądowali
bezpiecznie na planecie Cantra spytała go, czy zajmie się maleństwem, gdyby
przypadkiem
coś jej się stało. Tor An zgodził się bez wahania, gotów porzucić Alkię na rzecz
Torvinów,
ale Cantra chciała być uczciwa.
Tak więc klan Torvin i Alkia przestały istnieć, a na ich miejsce powstał klan
Korval. -
Wzruszył ramionami. - takie były te rodzinne dzieje.
- Zatem klan powstał po tym, jak ich statek doleciał do Liadu? - Popatrzyła na
niego z
zadumą. To musiało być bardzo dawno temu.
- To młody ród - odparł wesoło. - Klan parweniuszy. Znam takich, co swój rodowód
wywodzą jeszcze ze Starego Świata. Taki Sav Rid na przykład...
- Kapitanie? - odezwał się Ken Rik, wsiadając do transportera. - Skoczę do
Thessel
zapytać, co nowego. Chyba, że pan woli jechać?
- Wolę urobić ręce po łokcie przy rozstawianiu pawilonu - powiedział Shan. -
Jedź do
Thessel i przekaż jej ode mnie wszystkie słodkie słówka, które tak uwielbia.
Ken Rik niespodziewanie uśmiechnął się. Transporter gładko wśliznął się w sznur
pojazdów i odjechał na zachód.
Kapitan podszedł do kontenera, pogrzebał w nim trochę i wyjął skrzynkę z
narzędziami i ciemny nerligig.
Potem usiadł na jakimś pudle przed powoli rosnącym pawilonem i położył nerligig
na
kolanach.
- Równie dobrze można posiedzieć i poczekać - mruknął. - Spokojnie może pani iść
na
spacer, panno Mendoza. Na razie nie ma tu nic do roboty.

background image

Zawahała się, lekko zdziwiona tą nagłą odprawą. Kapitan siedział nisko schylony
nad
mechanizmem i wydawał się być całkiem pochłonięty swoją pracą. Odeszła więc
powolnym
krokiem.
Wokół placu kłębiło się mnóstwo ludzi, dlatego że tuż obok - A w zasadzie ponad
placem - była stacja kolejki jednoszynowej. Panował tu ciągły hałas. Priscilla
oglądała stoiska
i namioty innych Kupców z takiej odległości, aby wyraźnie dać do zrozumienia, że
nie jest
potencjalną klientką. Z drugiej strony kusiło ją wiele rzeczy i bardzo żałowała
straconych
pieniędzy. Dagmar prawdopodobnie zatrzymała wszystko, co tylko znalazła w jej
kabinie.
Kiedy wróciła ze spaceru, pawilon był już napompowany, za to Shan jeszcze nie
skończył dłubaniny. Wygląda... tak kojąco, pomyślała nagle Priscilla. Po prostu
sobie siedzi,
precyzyjnie manipulując olbrzymimi dłońmi przy delikatnej aparaturze.
Priscilla poczuła się raźniej na widok kapitana. Nie była pewna, czy ma się z
tego
cieszyć. Zirytowana, odwróciła głowę.
Nagle zobaczyła transporter bez kierowcy. Jechał coraz szybciej, trzymając w
przednich kleszczach podwójny ładunek. I zmierzał wprost na namiot.
Priscilla nie pamiętała później, jak przebiegła odległość dzielącą ją od
kapitana.
Wpadła na niego z brutalną siłą, strąciła go z pudła i sama wywinęła zgrabnego
fikołka. Shan
yos'Galan znalazł się na ziemi. Tuż koło nich rozległ się głośny huk. Priscilla
poturlała się
jeszcze trochę dalej, aż rąbnęła plecami o mur pośredniaka.
Z przerażeniem uniosła się na kolana.
Shan leżał opodal niej z zamkniętymi oczami, oparty o ścianę. Oddychał wyjątkowo
cicho.
- Panie kapitanie? - szepnęła i ostrożnie pogładziła go po policzku.
Zmarszczył krzaczaste brwi i gwałtownie otworzył powieki.
- Nie rób tego, Priscillo.
Cofnęła rękę i popatrzyła nań niepewnie. - Jest pan ranny?
- Nie - odpowiedział krótko. - Nie jestem.
Usiadł i szeroko rozwartymi oczami spojrzał ponad jej ramieniem. Odwróciła się.
Pawilon zniknął, zastąpiony jakimś skotłowanym kłębem, w którym coś wyło i
piszczało niczym schwytany w potrzask wilmab. Wokoło gęstniał tłumek gapiów.
- Podaj mi rękę, Priscillo - powiedział kapitan, nie spuszczając wzroku z
miejsca
wypadku.
Wstała i wyciągnęła do niego dłoń. Złapał ją za nadgarstek i ciężko dźwignął się
z
ziemi.
- Panie kapitanie... - zaczęła cicho. Musiała to powiedzieć. - Widziałam
przedtem
Dagmar w Alei Turmalinu...
- Miała do tego pełne prawo. Przecież to jeszcze w obrębie portu, Priscillo. O,
jest
policjant. Jak miło. - Ciągle trzymając ją za rękę, podszedł do przedstawiciela
prawa.
Priscilla, chcąc nie chcąc, musiała iść za nim.
65 rok czasu pokładowego
143 dzień podróży
Druga wachta
Godzina 10.30
Na szczęście w bibliotece nikogo nie było. Priscilla nie miała najmniejszej
ochoty na

background image

rozmowy, nawet z Liną. Usiadła przy monitorze w pobliżu drzwi do zwierzyńca i
stuknęła
palcami w klawisze.
Spotkanie z policjantem okazało się bardzo ciekawe. Po wyplątaniu transportera z
resztek namiotu jakiś chuderlawy jegomość w wiśniowo- białej szacie rozpoznał go
jako
własność swojego pryncypała, niejakiego Herr Reyesa. Wehikuł zniknął ponoć
dwadzieścia
minut wcześniej. Jegomość zgłosił kradzież i piechotą wracał do miasta.
Przypadkowo znalazł
się na Placu Ochry dokładnie w tej chwili, w której Smok i Drzewo krzyknęły
wielkim
głosem, zadrżały i upadły.
Dokonane przez policję szybkie oględziny, nie wykazały żadnych odcisków palców
na
drążku sterowniczym. W tym momencie Priscilla otworzyła usta, ale kapitan lekko
ścisnął ją
za rękę.
Powtórzyło się to jeszcze trzykrotnie podczas rozmowy Shana z policjantem i raz
w
trakcie późniejszej konwersacji z wyraźnie przejętym Ken Rikiem. Potem kapitan
kazał mu
zabrać Priscillę z powrotem na statek.
- Co?! - wrzasnęła. - Dlaczego? Popatrzył na nią bez mrugnięcia okiem.
- To był dla ciebie ciężki dzień, Priscillo. Zrób sobie wolne i bądź u mnie
jutro rano.
Ken Rik! Jak ją odwieziesz, natychmiast wracaj. Trzeba tu trochę posprzątać.
Porozmawiam z
człowiekiem od Kramarza Reyesa. - Odwrócił się i odszedł.
Monitor nagle zamigotał. Priscilla drgnęła, wyrwana z zamyślenia. Wpisała
polecenie
i przez chwilę czekała, aż komputer odszuka i wyświetli odpowiednie dane.
PRZEBIEG SŁUŻBY. PRISCILLA DELACROIX Y MENDOZA.
Niecierpliwie skrollowała dokument. Nagle wcisnęła PAUZĘ i spojrzała na ekran.
STANDARD 1385, TULON. OKRESOWO ZAMUSTROWANA NA
„DAXFLANIE”, GŁÓWNY SPEDYTOR. JANKALIM, PRZENIESIENIE ZA
POROZUMIENIEM STRON, „KRYTY PASAŻ”, PILOT (TYMCZ. 2 KL.),
BIBLIOTEKARKA. UWAGI: TALENTY PRZYWÓDCZE, WDROŻONE
PRZYGOTOWANIE DO FUNKCJI DRUGIEGO OFICERA.
Przeczytała to jeszcze dwa razy od początku do końca, linijka po linijce. Nie
było ani
słowa o ucieczce ze statku i kradzieży. JANKALIM, PRZENIESIENIE ZA
POROZUMIENIEM STRON.
Dobrnęła do samego końca dokumentu i popatrzyła na elektroniczny stempel biura
rejestrowego w YanDyk.
Widniała na nim data sprzed standardowego tygodnia.
- To niemożliwe - powiedziała Priscilla do ekranu. Stempel nie zniknął. Znów
przeczytała cały fragment i wypisała nowe polecenie.
UMOWA POMIĘDZY PRISCILLĄ DELACROIX Y MENDOZĄ, ZWANĄ DALEJ
PRACOWNIKIEM, I SHANEM YOS'GALANEM, KAPITANEM „KRYTEGO PASAŻU”,
ZWANYM DALEJ PRACODAWCĄ. PRACOWNIK ZGADZA SIĘ PODJĄĆ PRACĘ W
BIBLIOTECE ZWIERZĄT I PRZYSTĄPIĆ DO LEKCJI PLIOTAŻU TRWAJĄCYCH
JEDNĄ WACHTĘ CO DZIEWIĘĆ WACHT ORAZ DO WYKONYWANIA WSZELKICH
DODATKOWYCH ZAJĘĆ I UDZIAŁU W SZKOLENIACH UZNANYCH PRZEZ
PRACODAWCĘ ZA KONIECZNE.
Priscilla odchyliła się w krześle. No i proszę... Zbyt późno przypomniała sobie
dane
jej kiedyś ostrzeżenie:
- Posłuchaj mnie uważnie, dziecko. Nigdy w życiu nie podpisuj liadeńskiej umowy,
choćby zdawało ci się, że znasz ją na pamięć. Jeśli nie zechcą podpisać twojej,
to lepiej

background image

zrezygnuj z kontraktu. Tak jest bezpieczniej.
Oczywiście w samym szkoleniu nie było nic złego. Szkoda tylko, że kapitan
wcześniej
jej o tym nie powiedział. Ale na pewno chciał jak najlepiej.
Dopiero, kiedy wyłączyła monitor i wyszła z biblioteki, zadała sobie pytanie:
dlaczego
,,na pewno”?
65 rok czasu pokładowego
143 dzień podróży
Trzecia wachta
Godzina 16.00
Priscilla wyszła z windy i śmiałym krokiem ruszyła w stronę kajuty kapitana.
Ubrana
była w tę samą żółtą koszulę i spodnie koloru khaki, które miała na sobie przy
ich pierwszym
spotkaniu. W kieszeni miała tymczasową licencję pilota drugiej klasy. Resztę
dobytku
zostawiła w kabinie. Wszystkie ubrania poskładała starannie i położyła na koi
obok
plastikowego pudła.
Muszę pamiętać, żeby mu powiedzieć o bransoletach, pomyślała. Niech je sprzeda
jakiemuś zbieraczowi. Ich wartość na pewno przekracza mój dług wobec armatora.
Skręciła przy luku szóstym i niemal wpadła na Kayzin Ne'Zame. Liadenka pierwsza
odzyskała rezon i złożyła zaskakująco niski ukłon, jakby witała się z kapitanem,
w dodatku
kończąc go zakrętasem, który zupełnie zbił dziewczynę z tropu.
- Miło cię widzieć, Priscillo Mendoza - powiedziała dźwięcznym głosem, całkiem
odmiennym od jej zwykłego sposobu mówienia. - Niestety kompletnie zaniedbałam
przeprosiny za moje zachowanie w czasie rozmowy, którą odbyłyśmy kilka wacht
temu w
pobliżu głównego komputera. - Nabrała tchu i uniosła głowę. - Serdecznie proszę
cię o
wybaczenie. Byłam w błędzie i źle postąpiłam.
Priscilla gwałtownie zamrugała i natychmiast też się ukłoniła, chociaż nie tak
głęboko
i bez zawijasa, którego nie umiałaby nawet powtórzyć.
- Zrób mi ten zaszczyt i zapomnij o tym, Kayzin Ne'Zame. Ja zrobię to samo.
Liadenka skinęła głową.
- Jesteś łaskawa. Niech tak będzie, jak mówisz.
- Bywaj, Kayzin Ne'Zame - wyszeptała Priscilla i dotknęła drzwi kajuty kapitana.
- Proszę!
Shan stał, wsunąwszy dłonie zapas i pochylał się nad szachownicą. Rozwiązywał
kolejny problem. Całkiem nowy. Ciekawe, czy rozwiązał tamten? - zastanawiała się
Priscilla.
Shan spojrzał w stronę drzwi i uśmiechnął się.
- Cześć, Priscillo. Wypoczęłaś przez ostatnią wachtę?
- Zajrzałam do Mastera Frodo - powiedziała i stanęła między fotelem i kanapą.
- Bardzo słusznie. To dobry kumpel. W każdym bądź razie też go lubię. Ken Rik
śmieje się z niego, że jest obrzydliwie słodki, ale on woli węże. Czego się
napijesz?
- Niczego. Dziękuję, panie kapitanie. — Wybrała fotel koło biurka. Dała dwa
kroki i
przycupnęła na poręczy.
- Niczego? - Shan zmarszczył białe brwi i przeszedł na drugą stronę kajuty. -
Jesteś
zła? A może to ja się gniewam? Nie... jeśli chodzi o mnie, to mogę cię zapewnić,
że nic mi
nie dolega. Ty natomiast... No chyba zdajesz sobie sprawę, że musiałem cię
stamtąd odesłać. I
tak cię naraziłem na masę niebezpieczeństw.
- Pan mnie naraził? - spytała ze zdziwieniem. - Było odwrotnie, panie kapitanie.

background image

To
przeze mnie ma pan kłopoty. Właśnie dlatego nie chcę drinka. Nie zabawię tu
długo. -
Zmusiła się, żeby spokojnie popatrzeć mu w oczy. - Moim zdaniem, najmądrzej
będzie, jak
natychmiast zejdę z pokładu.
- Serio? - Milczał przez chwilę. - Ciekawy przejaw mądrości. A gdybyś jednak
została
na tyle, żeby się napić, to co wybierasz? Czysto teoretycznie, rzecz jasna. - W
jego oczach
zamigotały kpiące ogniki.
- Nie mam czasu na takie spekulacje - odparła sucho. - Przyszłam tylko, żeby
powiedzieć...
- ...że najmądrzej będzie, jak natychmiast zejdziesz z pokładu - przerwał jej,
unosząc
obie dłonie. - Już powiedziałaś. Słyszałem. Teraz ty mnie posłuchaj. To bardzo
ważne.
Mogłabyś przy okazji wziąć pod uwagę także moje uczucia? Pić mi się chce, a ty
pleciesz
bzdury, których równie dobrze mógłbym wysłuchiwać jak cywilizowany człowiek,
przy
kieliszku wina. - Przechylił głowę. - Zdobądź się na uprzejmość, moja droga.
Bezskutecznie usiłowała zachować powagę. Wprawdzie udało jej się nie roześmiać,
ale wydała z siebie dziwny odgłos, przypominający czkawkę.
- Dla mnie czerwone - mruknęła, patrząc na niego wilkiem.
- Czerwone - powtórzył i podszedł do barku. - Wspaniały wybór, nawet Gordy ci to
powiedział. Oczywiście, nic nie brakuje też białym, nefrytowym i niebieskim
trunkom. -
Podał jej kryształowy kieliszek. Odruchowo zacisnęła palce na filigranowej
nóżce. - Co
ważniejsze, czerwone wino nie psuje apetytu przed posiłkiem. Masz czas, żeby
zjeść ze mną,
Priscillo? Szczerze przyznaję, że chyba powinienem najpierw zapytać cię o plany,
ale nie
chciałem być niegrzeczny. Nie powinnaś wyłącznie dla mnie rezygnować z dobrej
kolacji.
Pociągnęła łyk wina i spróbowała od początku: - Panie kapitanie... Moja obecność
na
tym statku stwarza dla pana zagrożenie. Jeśli odejdę, to...
- Wiesz, Priscillo, że czasami w kółko powtarzasz wciąż to samo? - przerwał jej,
usiadł na krawędzi biurka i zaczął wymachiwać nogą.
Priscilla zacisnęła zęby i wstała.
- Bardzo dziękuję za wszystko, co pan dla mnie zrobił, ale już sobie pójdę.
- Sęk w tym, że nie możesz, Priscillo. Zawarliśmy pisemną umowę. Musisz pozostać
z
nami przynajmniej do Solcintry. To na dobrą sprawę jeszcze cztery miesiące. Masz
wykupne?
Nie sądzę. - Uniósł swój kieliszek. - Utknęłaś tu na dobre, dziecko. Lepiej
usiądź i dopij wino.
- Nie jestem dzieckiem!
- A niby skąd mam o tym wiedzieć, skoro nie postępujesz jak dorosła? Na pierwszy
ogień pozbądź się skłonności do rezygnacji i melodramatu.
- Melodramatu! - Spojrzała nań z wściekłością i zacisnęła palce na kieliszku. -
Pan za
to jest wyniosły i...
-Wyniosły?!
- Tak, wyniosły - zapewniła go z mściwą satysfakcją. - Despotyczny i uparty.
Jakby
pan o tym nie wiedział...
- Ja wyniosły? O wszystko można mnie... Wiesz, Priscillo? Kiedy dotrzemy na
Solcintrę, to przedstawię cię ciotce Kareen. Wtedy nazwij mnie wyniosłym! Ale

background image

zanim z nią
porozmawiasz, poćwicz górnoliadeński. Akcent masz wprost obrzydliwy. Jeszcze
jedno! Kto
ci dał prawo do wystawiania mi cenzurki? Brak ci poczucia wstydu? Przecież
prawie się nie
znamy.
- I nie zdążymy poznać lepiej - oznajmiła z nagłym opanowaniem. Odstawiła
kieliszek
na biurko. - Właśnie odchodzę, bez względu na umowę. Proszę mnie podać do sądu.
- Nie podam. Ale na pewno każę cię aresztować, jeżeli mnie do tego zmusisz. - Z
poważną miną stanął przed nią. - Pomyśl przez chwilę. Dziś mi uratowałaś życie.
Zdajesz
sobie z tego sprawę?
Popatrzyła na niego z rozpaczą. Miała chęć chwycić go za ramiona i potrząsnąć.
- A pan? W pańskim postępowaniu nie ma krzty... Kapitanie yos'Galan! Skoro pan
wie
o tym, to dlaczego pan mi nie pozwala odejść? Przecież im szybciej sobie pójdę,
tym szybciej
będzie pan bezpieczny! Ludzie przestaną na pana czyhać...
- Nie, zaczekaj. - Silną, ciepłą dłonią pochwycił ją za rękę. - Proszę cię...
Zrób mi tę
przysługę. Chodź tu, usiądź... Weź kieliszek. Teraz mi opowiedz o tym, co się
wydarzyło w
porcie.
Usiadła ostrożnie, wypiła łyk wina i odczekała chwilę, by uspokoić puls i
oddech.
- Sam pan wie, co się stało. Był pan przy tym.
- Byłem - przytaknął i znów usadowił się na biurku. - Ale jestem Liadenem, a ty
Terranką. Z tego, co mi powiedziałaś, wnoszę, że mamy różny pogląd na tę sprawę.
- Pochylił
się lekko i z napięciem popatrzył jej w oczy. - Opowiedz mi o tym, Priscillo.
Bardzo proszę.
Wypiła następny łyk i odpowiedziała mu równie poważnym spojrzeniem.
- Wczoraj, ktoś z premedytacją próbował pana zabić. Rozpędził transporter,
zablokował stery i wyskoczył. Dzięki Bogini, byłam wystarczająco blisko, żeby
odepchnąć
pana na bok. - Głęboko zaczerpnęła tchu. - Moim zdaniem, chociaż nie umiem tego
udowodnić, zrobiła to Dagmar Collier. Właściwym sprawcą jest jednak Sav Rid
Olanek, który
wprost nienawidzi pana za to, że udzielił mi pan schronienia. Wniosek nasuwa się
sam z
siebie. Jeśli natychmiast zejdę ze statku, to nie będzie więcej zamachów.
- Więc to tak... - mruknął cicho, z zamyśloną miną. - Dobrze, na chwilę
przyjmijmy,
że masz rację. Powiedz mi w takim razie, dlaczego chcesz się poświęcić?
- Jestem dla pana zagrożeniem - odparła cierpliwie. - Zatem powinnam odejść. To
dla
mnie sprawa honoru.
- Tak? - Uniósł kieliszek, pomyślał chwilę i odstawił go z powrotem. - W takim
razie,
tu mamy sprzeczne zdania. Mnie także wychowano w głębokim poczuciu honoru. Skoro
już
dopuściłem do takiej sytuacji, w której musiałaś ratować mi życie, to
zaciągnąłem wobec
ciebie ogromny dług wdzięczności. Zdążyłem już na tyle poznać panią Collier, aby
wiedzieć,
że gdybym teraz zostawił cię zupełnie samą, dopuściłbym się morderstwa. Winien
ci jestem
najlepszą ochronę. Nie wolno mi cię tu zostawić samotnej i bezbronnej. To
szaleństwo.
Okazałbym się człowiekiem bez czci i wiary. Lepiej więc będzie - zgodnie z

background image

honorem i w
ramach twoich obowiązków - żebyś została tu, gdzie bezpieczniej. - Tym razem
wypił
powoli, opuścił rękę i pokręcił głową.
- Sęk w tym, Priscillo, że nie znasz całej prawdy. Owszem, przyznaję, że i pani
Collier
też ma niewielki wkład w tę sprawę, lecz to w zasadzie niczego nie zmieniło.
Główne punkty
są wciąż te same. Wystarczająco cię już nastraszyłem, czy powinienem raczej
włożyć
pelerynę i wydać z siebie nieprzyjemny rechot?
- A umie pan rechotać? - zapytała z zaciekawieniem.
- Chyba nie. - Uśmiechnął się. - Ale spróbuję cię przekonać do moich
despotycznych,
wyniosłych i... co tam jeszcze było?
- Upartych - usłużnie podpowiedziała mu Priscilla, choć przy okazji sama spiekła
raka.
- Całkiem rzetelny wykaz wad i przywar. Zapomniałaś tylko o wścibstwie i
gadatliwości. A przy okazji, wydaje mi się, że zupełnie niesłusznie podejrzewasz
Sav Rida.
Na pewno nie kazał mnie zabić. Podejrzewam, że pani Collier działała na własną
rękę.
Byłoby głupio, gdyby Sav Rid chciał mnie zamordować, a przecież nawet jego
głupota ma
gdzieś swoje granice. - Wypił łyk wina. - Nie przestraszyłem go aż tak bardzo.
Priscilla zamrugała oczami.
- Co pan próbuje przez to... Och, chodzi o kolczyki?
- O kolczyki. Miałem nadzieję, że pani Collier popełni jakąś niedyskrecję. To
tymczasem zmusiło ją do działania. Bardzo przykre. Sav Rid powinien trochę
lepiej dobierać
swoich ludzi. Widziałem akta pani Collier. Tak sobie, z czystej ciekawości...
Kiedyś była w
piechocie morskiej. Zdegradowana i usunięta ze służby z powodu ciągłych utarczek
w
oddziale. - Przechylił głowę. - Powiedziałem, że była w wojsku, Priscillo.
Słuchasz mnie?
Niewiele brakowało, żebyś ją zabiła.
- Wcale nie... - zaczęła i urwała. Kłamstwo nie przeszło jej przez gardło.
Spojrzała w
dół, a potem znów podniosła wzrok na kapitana. - Za wolno się poruszała. Mimo
to, kiedy
wyciągnęła nóż, miała nade mną przewagę. To ona prawie mnie zabiła.
- Najzwyczajniej zabrakło ci doświadczenia. Ale na przyszłość będzie inaczej. W
gruncie rzeczy miałaś dobry pomysł... Wybacz.
Znów coś kręcił, i to o wiele bardziej niż zwykle. Ale teraz chodzi o ważniejszą
sprawę... - pomyślała Priscilla. Tamto może poczekać.
- Jak zatem wygląda prawda, panie kapitanie? - prawda... - Urwał i przyjrzał jej
się
badawczo. – Komu wczoraj ocaliłaś życie?
- Shanowi yos'Galanowi - odpowiedziała ze zdziwieniem.
- Naprawdę? Dobrze. To trochę nam uprości pewne zagadnienie. Pora zatem na
chwilę prawdy... A nie wolałabyś wysłuchać przedtem pewnej śmiesznej historii?
Wiedziałabyś, czego się trzymać, bo pamięć mi nie dopisuje. Może masz lepszą?
- Bardzo wątpię - mruknęła ze śmiertelną powagą. - Ale posłucham pańskiej
historyjki.
Uśmiechnął się.
- Nieźle, Priscillo. Przy odrobinie wprawy staniesz się przekonująca. Dolać ci
wina?
Nie? To trudno.
Dopił do końca, odstawił kieliszek i splótł dłonie na kolanie.
- Dla dobra sprawy - zaczął uroczystym tonem - powiedzmy sobie, że znaczącą rolę

background image

odgrywa tutaj familia Sav Rida, czyli klan Plemia. To jeden z najstarszych i
najbardziej
szanowanych rodów, który w ciągu ostatnich stu standardów przeżywał wyjątkowo
ciężkie
chwile... nie zarabiając tyle, co poprzednio. Fortuny rosną i upadają, lecz
sytuacja Plemii,
chociaż trudna, nie należała do najtragiczniejszych. Kilka udanych związków
małżeńskich
wyprowadziłoby ich na prostą. Przynajmniej po pewnym czasie. - Przerwał i
wzruszył
ramionami.
- Niestety, Sav Rid nie grzeszy cierpliwością. Wymyślił zatem, że tu i teraz
dźwignie
rodzinę na wyżyny i przywróci jej dawny splendor. Chyba dość długo zastanawiał
się, jak to
najlepiej zrobić. Wreszcie doszedł do wniosku, że weźmie sobie żonę. Mógł się
pochwalić
szacownym rodowodem, obejściem, elegancją i urodą. Jednym słowem - stanowił
znakomitą
partię. Nie trzeba dodawać, że zwracał na siebie uwagę całej Plemii.
Priscilla uśmiechnęła się.
- I oświadczył się pańskiej siostrze.
Kapitan skinął głową.
- W gruncie rzeczy, to nie był najgorszy pomysł. Nova jest w odpowiednim wieku.
Może wybrać na towarzysza życia każdego kandydata, który jej się spodoba. Ma
rodowód,
obejście, elegancję, urodę - i na dodatek, całkiem przypadkowo, jest strasznie
bogata. Na
dobrą sprawę, mogliby być ze sobą ogromnie szczęśliwi.
Priscilla znów wydała jakiś podejrzany odgłos, ale tym razem nie była to ani
czkawka,
ani tym bardziej kichnięcie. Brzmiało to raczej jak stłumiony chichot, pełen
nieskrępowanej
wesołości.
- Ale ona dała mu kosza i posłała do diabła.
- Owszem. Chociaż szczerze mówiąc, to sam się o to doprosił. Nie zrozumiał,
kiedy
mu powiedziała ,,nie” i dalej ją nachodził. Ostatnim razem zjawił się z samego
rana,
wyłącznie po to, żeby znów popróbować szczęścia. - Shan westchnął. - Niestety,
moja rodzina
nie należy do najspokojniejszych. Wszyscy yos'Galanowie są trochę narwani, a
yos`Theliumowie chyba jeszcze gorsi. W każdym bądź razie, wspomniana wizyta
trwała
bardzo krótko i Sav Rid wyleciał na zbity pysk. - Z niepokojem zerknął na
Priscillę. - Nie
miej jej tego za złe. Starała się jak mogła.
- Bez wątpienia. To strasznie wkurzające, kiedy ktoś nie rozumie tego, co się do
niego
mówi. - Spoważniała. - Lecz w takim razie... Kupiec Olanek... miałby powód do
zemsty.
Prawda, panie kapitanie? Gdyby przypadkiem uznał, że został obrażony...
- Powinienem cię ostrzec, że to długa opowieść - odparł Shan, wziął do ręki
pusty
kieliszek i westchnął. - Chcesz jeszcze trochę wina? W gardle zasycha od
gadania.
- Myślałam, że dla pana to wcale nie pierwszyzna.
- I tu się mylisz. Na ogół jestem strasznym milczkiem. A już przez sen to
podobno w
ogóle nic nie mówię. - Stanął przy barku. Priscilla odwróciła się razem z
fotelem. Popatrzyła

background image

na jego elegancką koszulę, skórzany pas i spodnie, rozszerzane poniżej linii
kolan. Zawsze
ubierał się prosto, lecz nienagannie. Zauważyła teraz, że wszystkie jego stroje
szyte były na
miarę z najlepszych materiałów. Żadnej „tandety” ze sklepu lub nawet bazaru.
Odwrócił się z zafrasowaną miną.
- Tak?
- Mówił pan wcześniej, że pański klan - Korval - to ród... parweniuszy? - Urwała
nagle. Chciała zapytać o coś więcej, lecz nie wiedziała, jak to zrobić, żeby go
czasem nie
urazić.
Uśmiechnął się i wręczył jej kieliszek.
- Mimo to, cieszymy się sporym poważaniem. Jak by nie było, wywodzimy swoje
pochodzenie od Torvinów i Alkiów, a to nas pośrednio łączy ze Starym Światem.
Można
mieć za złe memu ojcu, że zadał się z Terranką, choć sam nie widzę w tym nic
zdrożnego.
Terrańska krew jest równie dobra, jak każda inna. Puryści tu się trochę krzywią,
ale przecież
na dobrą sprawę, niemal w każdym klanie znajdzie się domieszkę Terry. Brat mi
mówił, że
żółwie-Clutche wszystkich nas nazywają najzwyczajniej „ludźmi” i „klanami
ludzi”. Z ich
punktu widzenia jesteśmy jedną rasą. Nie ma Terrańczyków, nie ma Liadenów, nie
ma
mieszańców. - Uniósł kieliszek. - Gotowa na rozdział drugi?
- Jak najbardziej.
- A zatem znów zaczniemy od Sav Rida. Dlaczego nie? Od niego i Chelsy yo'Vaade,
także z klanu Plemia. Chelsa jest nawet niezłą pilotką, ale brak jej rozumu.
Zrobi wszystko,
co Sav Rid jej każe. Trochę szkoda. W tej historii ważny jest także Shan
yos'Galan, który,
pamiętaj, zasłużył sobie na miano skończonego głupca. - Przerwał i uniósł brwi.
- Co
mówiłaś, Priscillo?
- Zapytałam, jak głupiec stał się Handlomistrzem? - powtórzyła.
Uśmiechnął się.
- To łatwiejsze, niż myślisz. Zresztą musiałem spełnić wolę ojca. - Nagle
spoważniał
odrobinę. - Wiele osób uważa mnie za głupca. Mają do tego pełne prawo. Inni z
kolei sądzą,
że wcale nie brak mi rozumu, lecz zaraz mogę cię pocieszyć, że Sav Rid do nich
nie należy.
Idźmy więc dalej. Podczas któregoś rejsu, Sav Rid trafił na spory ładunek
korzeni
mezzika - nietrwałych, ale bardzo cennych, jeśli ktoś tylko zdoła dowieść je do
Brinix. Sav
Rid nabył korzenie. Wszedł w nadprzestrzeń w pobliżu Tulonu i poleciał do
Brinix. Wrócił
jakąś godzinę po tym, kiedy „Pasaż” zacumował przy Tulon Prime. Spotkaliśmy się
w
miejscowym barze i tam opowiedział mi swoją wersję zdarzeń. Ponoć „Daxflan”, na
pilne
wezwanie klanu, musiał zboczyć z trasy i lecieć gdzie indziej. Korzenie mogły
się
zmarnować. Nie wybierasz się czasem do Brinix? - spytał mnie Sav Rid. A może byś
tak
wziął cały transport po cenie zakupu? W ten sposób trochę mi pomożesz i przy
okazji się
wzbogacisz.
Kapitan wzruszył ramionami.

background image

- Gra była warta świeczki, więc przystałem na jego propozycję. Czasem się
zdarza, że
dla dobra rodu trzeba na pniu odsprzedać całe cargo. Nic nie wiedziałem o
szacownym
Kupcu. Nic - ponadto, że pokłócił się z moją siostrą. Ale zupełnie tym się nie
przejąłem. Sam
też z nią ciągle koty darłem. Zapłaciłem więc, ile żądał i przeniosłem towar do
ładowni. A
ponieważ już przedtem załatwiłem wszystkie pozostałe sprawy, zabrałem statek i
czym
prędzej poleciałem do Brinix. Tam zaś się okazało, że port i miasto objęte są
kwarantanną,
która miała potrwać coś około miejscowego roku. Korzenie nigdy nie wytrzymałyby
tak
długo. - Przerwał i wypił nieco wina.
- Dyżurny z kontroli lotów potraktował mnie bardzo uprzejmie. Zdziwił się, że o
niczym nie wiem, bo przecież przed paroma dniami był tu „Daxflan", dowodzony
przez
kapitan yo'Vaade. Obiecała mu, że przekaże do Tulonu wiadomość o kwarantannie.
Priscilla zaczerpnęła tchu.
- Ile pan stracił?
- Czterdzieści kantr. Ale w zamian zdobyłem niemałą popularność i sławę, jako
skończony dureń. W sumie wiec wyszedłem na swoje. - Pokręcił głową.
- Kiedy wróciłem do Tulonu, o niczym innym nie mówiono. Wieść gruchnęła
dokładnie dwie minuty po tym, jak „Pasaż” wszedł w nadprzestrzeń. „Daxflan”
odleciał, z
nowym spedytorem na pokładzie.
- I wszystko po to, żeby... wyrównać rachunki z pańską siostrą? - z napięciem
zapytała
Priscilla.
- Nie byłbym tego taki pewny - odparł kapitan. - Nova jest wystarczająco duża,
aby
zadbać o własną godność. Gdyby tylko nawymyślała Sav Ridowi, to miałby żal
wyłącznie do
niej. On chyba jednak nabrał przekonania, że ja też maczałem w tym palce, i że
jako „głowa
rodu” sprzeciwiałem się ich małżeństwu. A to nieprawda! Nigdy bym się nie
sprzeciwiał,
gdybym wiedział, że Nova go kocha. O wszystkim usłyszałem dopiero po fakcie, po
kawałeczku, od Val Cona, który uprzejmie wskazał Sav Ridowi drzwi tuż po jego
rozmowie z
Novą. - Próbował wzruszyć ramionami, ale nie bardzo mu to wyszło.
- Tak czy owak, mam pewien dług wobec Sav Rida. Jego zdaniem, jestem za głupi,
żeby mnie uważać za porządnego... - urwał nagle, ze zmarszczonym czołem. - To mi
się
rzadko zdarza... - mruknął. - Wybacz, Priscillo, ale zabrakło mi terrańskiego
słowa. Może być
„partnera w długu”? - Powoli sącząc wino, wbił skupione spojrzenie w dywan.
- Niech tak będzie - oznajmił po chwili. - Brzmi mniej głupio od innych
sformułowań.
Priscilla poruszyła się w fotelu.
- To stało się w Tulonie? Uniósł głowę.
- Tak. Na początku rejsu.
- I w dalszym ciągu wysokość długu wynosi... o Bogini... czterdzieści kantr? -
Kwota
była wręcz przerażająca.
- Zaledwie czterdzieści. Winien mu jestem przede wszystkim lekcję dobrego
wychowania, szacunku dla kontrahentów i zwykłej uczciwości. - Popatrzył na nią.
- A takie
rzeczy wymagają czasu i pilnych przygotowań.
- Zatem ucieszył się pan, kiedy przyszłam poprosić o pracę? - zapytała,

background image

nareszcie
widząc pewną logikę w jego zachowaniu. - Byłabym pożyteczną bronią.
- Priscillo! Na litość wszechświata, tylko mi znowu nie leć w jakiś obłęd! -
Stanął tuż
przed nią i rozpostarł ręce. - Przyjąłbym cię nawet, gdyby Sav Rid był moim
najlepszym
przyjacielem! Tylko idiota mógłby z ciebie zrezygnować. - Uśmiechnął się. - A ja
kolei może
jestem głupi, ale daleko mi do idioty. Wcale też się nad tobą nie lituję.
Zarobiłaś na swoją
pensję.
- Tak? - zapytała, walcząc z nagłą ochotą, by dłużej być pocieszana. - A kiedy
zacznę
kurs na oficera?
- Już zaczęłaś - odparł i powoli opuścił ramiona. - Ken Rik bardzo cię chwali.
Tak
samo Tonee. I Lina. I Seth, Yilobar, Gordy, Billy Jo, Vilt, Rusty i Master
Frodo. Tylko tak
dalej, a dostaniesz awans w Solcintrze. Masz w sobie duży talent. Gniewasz się,
Priscillo? Nie
chcesz się więcej uczyć?
- Pewnie, że chcę - odpowiedziała poirytowanym tonem. - Ale wolałabym nie
dowiadywać się tego przez przypadek.
- Fakt, jestem troszeczkę za despotyczny i wyniosły - mruknął ze skruchą. -
Staram się
nad tym zapanować, ale od razu nie oczekuj cudów. Zbyt długo żyłem własnym
życiem.
- Nie jest pan dużo starszy ode mnie - rzuciła cierpko. - A jak udała się ta
sztuczka z
moją kartoteką? Tam widnieje data zaledwie sprzed tygodnia! I ani słowa o
kradzieży, ani
ucieczce ze statku.
- Och... - Wrócił do biurka, usiadł i sięgnął po kieliszek. - To znowu ten mój
arogancki
upór. Spróbuj jednak ze mną wytrzymać, Priscillo. - Wypił nieco wina. - Na moją
prośbę,
kapitan „Dantego” dał ci drugą rekomendację. Przyjąłem jego słowa za dobrą
monetę i
przekazałem optycznie wiadomość do YanDyk, z adnotacją, że ten wpis anuluje
wszystkie
poprzednie.
Uśmiechnął się.
- Sav Rid próbował zniszczyć ci reputację w całym sektorze. Ale to sknera, a
kurier
leciałby do YanDyk przez co najmniej parę miesięcy. Wyobraź sobie jego minę, gdy
dostanie
moją aktualizację. Może myślisz, że złoży oficjalną skargę? Że zaryzykuje
oficjalne śledztwo
w sprawie twoich domniemanych „zbrodni”?
Że naprawdę chciałby znów zobaczyć swój niepochlebny wpis wśród tylu pochwał? -
Wzniósł toast. - Nie sądzę.
- Optycznie... Kapitanie, czy zdaje pan sobie sprawę, ile kosztuje takie
połączenie?
- Nie. Powiedz mi. - Srebrne oczy śmiały się z jej zmieszania. Priscilla
zmarszczyła
brwi, złapała swój kieliszek i pociągnęła solidny łyk wina.
- Nie przejmuj się tym, dziewczyno. Mamy własny nadajnik. To ulubiona zabawka
Rusty'ego. Mniej nowoczesne porty chętnie korzystają z naszego pośrednictwa przy
przesyłaniu danych. Oczywiście, za pewną opłatą. A mnie wystarczy miła
świadomość, że
Sav Rid przeczyta... No, nareszcie kolacja! - przerwał na szmer otwieranych

background image

drzwi.
Gordy uśmiechnął się, pchając stolik na kółkach.
- Przychodzę punktualnie - oznajmił ze zrozumiałą dumą. Zaparkował i podszedł do
Priscilli. - Teraz ty także jesteś bohaterką.
- Nie - odparła stanowczym tonem. - Nie jestem, Gordy. Przekrzywił głowę z
wyraźnym zdumieniem i popatrzył na kapitana.
- To prawda, Shan?
- Przecież sama ci to powiedziała. Ludzie na ogół mają pełne prawo, żeby o sobie
decydować. Jeśli Priscilla teraz nie chce być bohaterką, to nią nie jest. A
wszystko przez to,
że zgłodniała. Sam powiedz, czy na głodnego byłbyś bohaterem?
Gordy roześmiał się, wrócił do stolika i zaczai odsłaniać półmiski i talerze. W
powietrzu uniósł się smakowity zapach. Priscilla poczuła nagle, że naprawdę jest
okropnie
głodna.
- Ken Rik kazał ci przekazać, że nerligig pracuje bez zarzutu - rzucił chłopiec
przez
ramię pod adresem kapitana.
Shan spojrzał na niego.
- Naprawdę? Dokładnie sprawdził wszystkie ustawienia? Gordy skinął głową.
- pokrywa mocno się pogięła, ale to wcale nie szkodzi, bo i tak ma zwracać
uwagę. -
Przerwał na chwilę i popatrzył na kuzyna. - Naprawdę tak powiedział.
- Wierzę. Ken Rik nigdy nie liczył się ze słowami. Zląkłbym się o jego zdrowie,
gdyby to zrobił właśnie teraz. A poza tym, poznałem go, gdy byłem młodszy od
ciebie i dwa
razy bardziej niezdarny. W takim przypadku trudno domagać się szacunku. A co z
namiotem?
Udało się na nowo skompletować towar? Ciekawe, czy... Zresztą nieważne. Później
tam się
wybiorę i sam z nim porozmawiam. Dania gotowe?
- Tak jak rozkazał Johnny Galen - mruknął Gordy z przesadnym akcentem.
Kapitan roześmiał się i pociągnął z kieliszka. - utrapienie z tobą, hultaju! Ale
to
wszystko wina twojego dziadka. Pamiętaj tylko, że jestem troszeczkę większy i
silniejszy.
- Brutal - powiedział Gordy i zaczął rozstawiać nakrycia, robiąc przy tym
mnóstwo
hałasu.
- Raczej despota - poprawił go Shan yos'Galan i uśmiechnął się do Priscilli.
Czym
prędzej spuściła wzrok.
Gordy dał krok do tyłu.
- Już. Mam zostać?
Kapitan popatrzył nań z zaskoczeniem.
- Czyżbym zapraszał cię na kolację, Gordonie? Wybacz, chyba o tym na śmierć
zapomniałem. Słyszałem właśnie, że masz spore zaległości w nauce, a na to ci,
niestety, nie
mogę pozwolić, choćby przez wzgląd na mojego wuja, a twojego dziadka. Zrobimy
mały
sprawdzian, dobrze? Przy śniadaniu.
Gordy głośno przełknął ślinę.
- Tak jest, panie kapitanie.
- Aż tak źle? - Shan uniósł kieliszek. - Zatem zaczniemy od powtórki. I
pamiętaj,
żebyś był w łóżku o rozsądnej godzinie. Na dzisiaj cię już nie potrzebuję.
- Tak jest, panie kapitanie - powtórzył Gordy z komiczną rozpaczą. Priscilla
szybko
wypiła łyk wina, żeby się nie roześmiać.
- Dobranoc, panie kapitanie. Dobranoc, Priscillo.
- Dobranoc, Gordy - odpowiedziała z ciepłym uśmiechem.

background image

- Dobranoc, Gordy. - Kapitan wyciągnął rękę i lekko poczochrał go po czuprynie.
-
Śpij dobrze.
Chłopiec uśmiechnął się do niego, skłonił się niezgrabnie i uciekł. Drzwi
zamknęły się
za nim z sykiem.
- Przysuń się z fotelem bliżej, Priscillo, i pozwól, że ci nałożę. Mam nadzieję,
że
dorównasz mi apetytem.
Jakiś czas później, po zaspokojeniu głodu, odchyliła się do tyłu i przez chwilę
spoglądała na jego gęste, równo przystrzyżone włosy, połyskujące w miękkim
świetle.
- Johnny Galen? - spytała. Z uśmiechem uniósł głowę.
- To fantazje wuja Richarda. Dla niego wszyscy Liadenowie są „małymi ludźmi” z
legend Starej Terry. Stąd wziął się Arthur Galen, Johnny, Nora i Annie Galen. I
oczywiście
ich przyrodni brat, władca Krainy Elfów.
- O, nie! - wyrwało jej się mimo woli.
- O, tak! - zapewnił ją Shan. - Razem ze zwrotami typu „łaskawy panie” i „wasza
wysokość”. Bardzo zabawne. Mój ojciec w końcu tego zabronił. Podejrzewam, że
uciekł się
wręcz do groźby.
- Ale przedtem pozwalał nazywać się Arthurem i mówić do pana per „Johnny”?
- No... niezupełnie - odparł i sięgnął po kieliszek. - Nie reagował na imię
„Artur”. Jeśli
wuj Dick naprawdę chciał z nim porozmawiać, to zwracał się doń „Er Thom”.
„Joanny” mi
wcale nie przeszkadzał. Mama najczęściej wołała do mnie „Shannie”, a Anthorę
zawsze
nazywała „Annie”. O ile sobie dobrze przypominam, to Nova nie chciała być Norą.
- Upił łyk
wina. - Val Con chyba nie czuł się skrzywdzony „królewskim” pochodzeniem. Bardzo
w to
wątpię. Wuj Richard, mimo swoich wad, jest wspaniałym bajarzem. Val Con zawsze
lubił go
słuchać.
Priscilla przez moment wpatrywała się w stół.
- Panie kapitanie? - spytała. - Kto to jest „partner w długu”? Odstawił
kieliszek i wziął
do ręki szczypce, jakby na powrót zamierzał zająć się jedzeniem. Priscilla
czekała chwilę, a
potem też zerknęła w talerz. Nie była pewna, czy kapitan przypadkiem się nie
obraził.
- „Partner w długu” - powoli odezwał się Shan - to ktoś, z kim masz rachunek do
wyrównania. - Spojrzał na nią przelotnie spod wpół przymkniętych powiek. - Jak
już ci
kiedyś wspominałem, istnieje bardzo wiele zasad dotyczących zemsty... czy raczej
„bilansu”.
Jedna z nich głosi, że prawo do bilansu mają jedynie „szanowani ludzie”. Żadne
zwierzę nie
może domagać się zemsty. - Przerwał, obserwując ja pilnie spod oka. Ręka
Priscilli zawisła w
powietrzu.
- „To”... - szepnęła dziewczyna. - Tak nas nazywał w magistracie. Mnie i
Gordy'ego.
- Owszem - ostrożnie przytaknął kapitan. - Niestety, w górnoliadeńskim łatwo
kogoś
poniżyć. To jedna z nieprzyjemnych cech tego języka. - Popatrzył na nią całkiem
otwarcie. -
Ja nie mówię o tobie „to”, Priscillo. Byłbym ostatnim z wszystkich ludzi w
galaktyce, który

background image

ośmieliłby się to zrobić. Ale Sav Rid uważa, że ci z nas, którzy nie są
Liadenami, nie są w
ogóle ludźmi. - uniósł do ust kieliszek. - Nie zrobiłby innemu Liadenowi tego,
co zrobił ci w
Jankalimie. Nawet takiemu, którego w gruncie rzeczy uważałby za głupca i
zaprzańca, nie
dbającego o swój ród i statek. - Uśmiechnął się. - Na pewno mu się wydawało, że
ci umknął,
Priscillo. Wyobraź sobie, jakim szokiem był dla niego mój widok. Nie tylko ci
dałem pracę,
ale też zapłaciłem kaucję i wspomniałem coś o kolczykach, o winie i karze... To
niby w sumie
nic takiego, lecz jednocześnie dostatecznie wiele, żeby zrozumiał, że się nie
wywinie.
Najwyżej może powątpiewać, czy naprawdę zdołam go dopaść. Ale wie, że będę
próbował.
Priscilla powoli odłożyła łyżkę.
- Ale... zwierzę... nic nie może zdziałać.
Shan, nie spuszczając z niej wzroku, spokojnie popijał wino.
- Przecież nie jesteś zwierzęciem. Należy ci się szacunek! Będziesz zwierzęciem
tylko
wtedy, kiedy sama się do tego przyznasz. Możesz to pokazać Sav Ridowi, że jesteś
dzielną i
mądrą o s o b ą, ze wszech miar godną przebywania w gronie innych szacownych
osób. -
Odstawił kieliszek i zacisnął usta. - Okradł cię. Zabrał ci godność, pieniądze i
dobytek. A ty
chcesz teraz być zwierzęciem? Chcesz się poświęcić dla mnie? Czyżbyś naprawdę
nie chciała
się zemścić? Jakim prawem Sav Rid dopuścił się przemocy? Jakim prawem odebrał ci
pieniądze, które uczciwie zarobiłaś, rzeczy, które przy sobie miałaś, i twoją
reputację? A
przede wszystkim jakim prawem naraził na szwank twój honor, robiąc cię
spedytorem na
statku przemytników? - Wyciągnął rękę. - Nie wolisz zostać, Priscillo? Odpłacimy
mu razem.
Uścisnęła mu dłoń bez wahania.
- Tak - powiedziała dobitnym tonem. - Na pewno to zrobimy.
65 rok czasu pokładowego
143 dzień podróży
Czwarta wachta
Godzina 18.00
Priscilla przyłożyła dłoń do drzwi. Otworzyły się na dźwięk dobiegającego z
wewnątrz cichego „proszę”. Lina z uśmiechem zerwała się zza biurka.
- Priscilla! Witaj, kochana przyjaciółko!
- Witaj. - Priscilla uśmiechnęła się i ścisnęła lekko jej szczupłe i drobne
dłonie. -
Jesteś zajęta? W zasadzie to nic pilnego...
- Ależ nie! Chodź, porozmawiaj ze mną. Jeśli jeszcze chwilę spędzę nad tym
raportem, to na pewno dostanę potwornej migreny - odpowiedziała ze śmiechem Lina
i
pociągnęła ją za ręce. - Ratuj mnie!
Usiadły na koi. Lina na samym środku, podwijając nogi pod siebie, a Priscilla na
brzeżku.
- Mów. Co to za sprawa?
- Może to ci się wyda bez sensu... - przepraszającym tonem zaczęła Priscilla,
miętosząc w rękach rąbek kołdry. - Powiedz mi, Lino, czy Shan yos'Galan jest
kapitanem tego
statku?
Liadenka popatrzyła na nią ze zdumieniem.
- Oczywiście! Żartujesz ze mnie, kochana?

background image

- Mówiłam, że to bez sensu - westchnęła Priscilla. - Jadłam dzisiaj kolację z
kapitanem... - Przerwała. Lina skrzyżowała ręce na piersiach i czekała.
- Jadłam dzisiaj kolację z kapitanem - powoli powtórzyła Priscilla. - Przed
wyjściem
zapytałam go o moje rzeczy. Powiedział, że zostały kupione przez armatora i
stanowią rodzaj
premii lub rekompensaty za przykrości, których przedtem doznałam. - Znów urwała
i
zmarszczyła brwi. - Potem spytałam o kolczyki. Oświadczyłam, że nie są moje.
- I…? - łagodnie ponagliła ją Lina.
- Odparł, że kolczyki są prezentem od Shana yos'Galana, a kapitan nie ma z tym
nic
wspólnego.
- Tak powiedział? - Wzruszyła ramionami. - Więc to prawda. Priscilla westchnęła
ciężko.
- Ale, Lino... Skoro Shan yos'Galan jest kapitanem...
- Zapewne wiesz, że kapitan działa... w imieniu statku - z powagą wyjaśniła
Lina. -
Natomiast Shan odpowiada wyłącznie za siebie. To... Nie znam odpowiedniego
terrańskiego
słowa... Powiedzmy, że Shan yos'Galan... odgrywa rozmaite role! Jest kapitanem,
Handlomistrzem, pilotem - czyli trzema osobami naraz. Na Liadzie jest także
lordem
yos'Galanem. W tym przypadku wyraźnie dał do zrozumienia, która z tych trzech
postaci
zrobiła ci ten prezent.
Priscilla patrzyła na nią szeroko rozwartymi oczami.
- A co to za różnica? Przecież to zawsze ten sam człowiek, bez względu na
tytuły!
- Zgadza się. Ale kapitan ma zupełnie inne obowiązki niż Handlomistrz. To samo
dotyczy pilota. - Lina niepewnie zagryzła wargę. - To tylko melant'i, Priscillo.
- Westchnęła,
widząc spojrzenie przyjaciółki, i spróbowała od początku. - Posłuchaj... Shan
yos'Galan
naprawdę jest kapitanem. Ale kapitan nie jest Shan yos'Galanem.
- Przemyślę to — powiedziała Priscilla z przepraszającym uśmiechem. - Może w
terrańskim nie ma podobnego słowa? - przekrzywiła głowę. - Czy ja mam straszny
akcent?
- Wcale nie. Kto ci to powiedział? Po prostu widać, że wciąż jeszcze się uczysz.
- Wiem to od kapitana... To znaczy myślę, że od kapitana, choć równie dobrze
mógł to
być yos'Galan. Zarzucił mi, że mój akcent jest wręcz obrzydliwy... i że zapozna
mnie ze
swoją ciotką... lub ciotką brata.
- Lady Kareen? Illanga kilachi... No nie, Priscillo, naprawdę chce to zrobić?
- Tak powiedział - odparła z leciutkim rozbawieniem. - To takie straszne?
- Nawet sobie nie wyobrażasz. Lady Kareen jest straszną purystką... Musisz na
dobre
wziąć się do nauki. Pomogę ci. Jutro wybierzemy odpowiednie taśmy. Możesz się
uczyć
przez sen? Tak? To dobrze. Do tego lekcje etykiety... - Lina gwałtownie za
machała dłońmi i
popatrzyła na Priscillę. - Co go do tego skłoniło? Lady Kareen...
- Wytknęłam mu, że jest wyniosły - przyznała się dziewczyna.
- A on chce ci pokazać, co to rzeczywiście znaczy - uśmiechnęła się Lina. -
Będziesz
miała za swoje. Ale dlaczego byłaś taka niegrzeczna?
- Nie wiem. Poniosło mnie, kiedy powiedział, że mam skłonności do melodramatu...
Lina śmiała się już na dobre.
- To musiała być niezła kolacja! Same komplementy!
- Przyda mi się nauka zasad etykiety - zgodziła się Priscilla. Nagle

background image

spoważniała. -
Lino? A co złego w tym, że ktoś powie do kapitana albo Handlomistrza, że... że
to dla niego
szczęście znowu go oglądać?
Lina spojrzała na nią z przerażeniem.
- Tak powiedziałaś? Do Shana? Przy ludziach?
- W górnoliadeńskim - ze wstydem przytaknęła Priscilla. - Nie da się tego
odkręcić?
- Nic dziwnego, że dał ci kolczyki! - krzyknęła Lina, chwytając ją za rękę. -
Pamiętaj,
nigdy więcej tego nie rób, Priscillo! To zwrot zastrzeżony... dla brata lub
kogoś, z kim się
razem dorastało... dla towarzysza albo towarzyszki życia!
- Naprawdę? W takim razie, cieszę się, że to powiedziałam. Nie pomyliłam się.
- Priscillo... - jęknęła Lina. - To wbrew zasadom. Nie wolno ci tego robić!
- Dobrze. Chyba nie będę musiała. - Roześmiała się cicho. - Biedny Sav Rid!
Lina znalazła Shana w sali gimnastycznej. Stanęła w progu i patrzyła, jak
ćwiczy.
Ruch rakietki, uderzenie, odbicie o ścianę, obrót, uderzenie, odbicie, wypad,
uderzenie - i
coraz szybciej, aż piłka stała się białą smugą, rozciągniętą pomiędzy rakietką i
ścianą. Shan
poruszał się płynnie, bez chwili przerwy. Nigdy nie pudłował.
Odczekała chwilę, a potem podeszła dalej, do ściany. Usłyszała stuk piłki tuż
nad
swoim ramieniem.
- Lino! Niewiele brakowało, żebym cię uderzył!
- Nie - powiedziała spokojnie. - Na to jesteś za szybki, przyjacielu.
- Wypadki chodzą po ludziach. - Shan podszedł do niej. W jednej ręce trzymał
rakietkę, w drugiej piłkę. Przylepione do czoła mokre włosy nadawały mu lekko
diabelski
wygląd. Dyszał ciężko, na jego bordowej koszuli widać było ciemne plamy potu.
Lina w
duchu przegnała odruch współczucia i spojrzała na niego z powagą.
- Zabawiasz się w pocieszyciela! - powiedziała w górnoliadeńskim jak senior do
młokosa.
- Zawsze to robię - odparł łagodnie po terrańsku. - Nie powinnaś tym być
zaskoczona.
- Masz przestać. Natychmiast! - rzuciła ostro rozkazującym tonem.
- A niech mnie... - mruknął Shan i przyjrzał się jej rozbrajająco cielęcym
wzrokiem. -
Pozwolisz może, że usiądziemy?
Roześmiała się i podeszła do ławki. Shan podążył za nią.
- Jesteś niemożliwy! - powiedziała po terrańsku. - Powinieneś dostać porządną
burę!
- Jak zwykle - zgodził się bez wahania. Wrzucił rakietkę i piłkę do schowka w
ścianie,
usiadł i wyciągnął nogi przed siebie. - Zaczynaj.
Lina zmarszczyła brwi. Był w buntowniczym nastroju.
- Shan - zaczęła ostrożnie. - To poważna sprawa. Proszę cię... Możesz wyrządzić
komuś krzywdę.
Wysunęła swoją psychiczną wić.
I od razu spotkała się z oporem z barierą Uzdrawiacza. Rzadko bronił się w ten
sposób. Przez wszystkie lata, które spędzili razem, nie bronił jej do siebie
dostępu. Ani tuż po
tragicznej śmierci matki, ani później, kiedy Er Thom yos'Galan odwrócił się od
rodziny i nie
poszedł w jej ślady.
Cofnęła wić i przyjrzała mu się w milczeniu.
- Uzdrawiacze nie powinni się kłócić o sposób leczenia - powiedziała cicho. -
Zwłaszcza wówczas, kiedy Kuracja już się rozpoczęła.

background image

- To prawda - odparł.
- Świetnie. Wiec przyznam się, że jestem bardzo zdumiona. Przecież rozmawialiśmy
o
tym na początku. Ustaliliśmy, że to ja zajmę się Priscillą. Stwierdziłeś
wówczas, przyjacielu,
że wolisz być kapitanem.
- Zgadza się. W tym przypadku nie pełnię roli Uzdrawiacza. Lina stłumiła
westchnienie. To właśnie cały Shan... Skryty i uparty jak większość Korvalów. W
pewnym
sensie miało to swoje dobre strony. Wprawdzie ona nie mogła go odczytać, ale on
też nie
mógł jej odgadnąć. Mur działał na obie strony. Jak cała Kuracja.
Zastanowiła się nad tą ostatnią myślą. Uzdrawiacz nawiązuje silną więź z
uzdrawianym... A Priscillą? Chociaż otumaniona bólem, może boi się swojej
własnej, nowo
nabytej siły?
- Czego naprawdę chcesz, przyjacielu? - spytała.
- Być jej przyjacielem.
- I jej kochankiem! - warknęła. Jeśli sam jeszcze tego nie wiedział...
- Nie jestem z kamienia - odparł powoli. - Nie muszę ci tego mówić.
- W takim razie to ty powinieneś zająć się jej leczeniem! Dobrze wiesz, że
Kuracja
przez seks jest szybsza. Dlaczego zatem...
- Miała sobie pomyśleć, że przyjąłem ją tylko po to, żeby z niej zrobić
kapitańską
flamę? Nie, dziękuję - powiedział lodowatym tonem niczym prawdziwy Korval.
Lina spojrzała na niego ze zdumieniem.
- Skąd te obawy? Shan westchnął.
- Przyszła do mnie - do kapitana - z prośbą o opiekę. Pewien Liaden pozbawił ją
ludzkiej godności. Chyba nie byłaby zadowolona, gdyby następny... - Zrobił gest
zniecierpliwienia. - Priscillą jest Terranką, Lino. Nie rozumie pojęcia
melant'i. Dla niej to ja
jestem kapitanem. Wierzy w to. Moje starania poczytałaby za próbę gwałtu. Za
najpodlejszą
zdradę zaufania... - Głęboko zaczerpnął tchu i przeczesał dłonią posklejane od
potu włosy. -
popełniłem błąd, przyjaciółko. Zachowałem się jak Uzdrawiacz, chociaż wcale tego
nie
chciałem.
- Ja też jestem Liadenką - powiedziała cicho Lina - i jej przełożoną.
- Ale wy darzycie się przyjaźnią. Poza tym - wybacz, że to mówię - jest pewna
różnica
między kapitanem i bibliotekarką.
Zapadła długa, nabrzmiała cisza. Nagle Shan pochylił się do Liny i wziął ją za
ręce.
- Chcę, żeby była zdrowa. Radosna.... To dla mnie najważniejsze. Chcę, żeby
została
moją przyjaciółką, lecz do niczego nie będę jej zmuszał. Para kolczyków? Uznaj,
Lino, że to
jedynie drobna spłata tego, co jej zrobił Kupiec Olanek.
- Sam już jej powiedziałeś, że to prezent - zauważyła. - Ale chyba nic się nie
stało. -
Uśmiechnęła się ciepło. - Dobrze mieć przyjaciół.
- Też tak uważam. - Odchylił się. - Całkowicie oddaję ci Kurację. Masz na to
moje
słowo.
- Dzięki - odparła z zadowoleniem. - O mały włos byłabym zapomniała o jeszcze
jednej sprawie. Nie miej jej za złe czułego powitania w sądzie. Wyjaśniłam jej,
o co chodzi, i
to na pewno już się więcej nie powtórzy. Mam nadzieję, że się nie gniewasz.
- Gniewam? - Wybuchnął śmiechem. - Jestem wręcz zachwycony! Spisała się o wiele

background image

lepiej, niż mógłbym oczekiwać. Miałem ochotę ją ucałować. Co za bolesny cios dla
Sav Rida!
Szkoda, że nie widziałaś jego miny.
- Nie wolno ci jej zachęcać do złego zachowania - z naganą w głosie powiedziała
Lina. - I chcesz być jej przyjacielem? A gdzie nauka dobrych manier? Przecież
masz zamiar
przedstawić ją lady Kareen!
- Tak, Lino - odparł z udawaną skruchą. Pokręciła głową.
- Sama zajmę się jej edukacją. Popracujemy nad akcentem. Będzie się uczyła we
śnie.
Lady Kareen padnie z wrażenia.
- Podrażniłem twoją ambicję? Roześmiała się i wstała.
- Jesteś zupełnie niemożliwy. Dobranoc, przyjacielu. - Lekko dotknęła jego
policzka,
czując, że Mur między nimi ciągle stoi na swoim miejscu. - Śpij dobrze.
65 rok czasu pokładowego
144 dzień podróży
Pierwsza wachta
Godzina 1.30
Nie spał dobrze. Nie pomogła mu nawet wieczorna rozmowa z Gordonem. Od
początku warczał na niego i wściekał się na siebie w duszy, że w takich chwilach
najbardziej
przypomina ojca.
Ze złością podszedł do barku i nalał sobie kieliszek wina. Przed lotem na
planetę miał
jeszcze kilka ważnych spraw do załatwienia. Potem czekał go tydzień targów.
Usiadł w fotelu
i włączył monitor.
Bzzzt!
Shan uniósł głowę. Nie potrafił zlokalizować źródła tego dźwięku.
Bzzzt!
Gwałtownym ruchem przełożył zaśmiecające biurko papiery i odsłonił błyszczący
niebieski pulpit z dwoma klawiszami. Nacisnął jeden na chybił-trafił.
- Tak?
Bzzzt!
Westchnął i nacisnął drugi.
- Tak?
- Panie kapitanie? Tu Rusty. Przepraszam, że przeszkadzam.
- Rusty? Przecież miałeś dzisiaj iść na przepustkę. Myślałem, że już od dawna
tańczysz na ulicy z kochanką pod pachą.
- Chciałem - z powagą odpowiedział Rusty. - Ale w porcie czekało na nas dwóch...
hrnmm... osobników. Powiedzieli, że cała załoga „Pasażu” została objęta zakazem
zejścia na
ląd, panie kapitanie. Zamierzają przylecieć na statek. - Nastąpiła maleńka
przerwa. - Podobno
mają nakaz.
- Naprawdę? I co to ma wspólnego z urlopem dla załogi? Mów trochę jaśniej,
Rusty.
Dzisiaj mam niewielkie kłopoty z myśleniem.
- Oświadczyli, że muszą się z panem widzieć. Resztę powiedzą sami.
- Cudownie. Co to za... ludzie? Z Ambasady? Zwykli policjanci? A może zatroskani
mieszczanie?
-Hmmm... Kapitan Er Thom powiadał zawsze, że gdy ktoś taki przychodzi z nożem,
lepiej mieć nóż i sztylet.
- To do niego całkiem podobne.
- W takim razie niech pan weźmie co najmniej trzy sztylety i maczetę.
Shan uśmiechnął się.
- I to mają być moi goście? Zrób mi przysługę, Rusty, i poproś Setha, żeby
dostarczył
ich tu jak najprędzej. Niech Gordy ich przyprowadzi. Ty nie musisz.
- Dziękuję. Nie mam zamiaru z ich powodu tracić śniadania. Chyba zabiorę się z

background image

Ken
Rikiem, bo jego też stąd przegnali.
- Wyśmienicie. Wielkie dzięki za pogawędkę, Rusty. Ty zawsze znajdziesz jakiś
ciekawy temat do rozmowy.
Rusty roześmiał się i w głośniku zapanowała cisza. Shan obrócił się z fotelem,
nacisnął przycisk wzywający Gordy'ego i zaczął grzebać w papierach leżących w
szufladzie.
W otwartych drzwiach stanął pobladły chłopiec okrętowy.
- Panie kapitanie?
Shan przepraszającym gestem wyciągnął do niego rękę.
- Wybacz mi, acushla. To wszystko przez ten mój cholerny temperament. Wcale nie
chciałem, żeby to zabrzmiało aż tak groźnie.
Gordy uśmiechnął się nieśmiało.
- Nie ma sprawy. Sam wiem, że nie uczyłem się tyle, co potrzeba. Możesz mi urwać
głowę.
- To rozumiem! - radośnie zawołał jego kuzyn, strzelając palcami. Zaraz jednak
spoważniał. - Alarm, Gordy. Pędź do Selny i przynieś próbkę drewna. O, taką. W
powrotnej
drodze weź od Calypso kilka antyków. Migiem!
Gordy zniknął w mgnieniu oka.
W zadziwiająco krótkim czasie zjawił się z powrotem ze wszystkim, o co go
proszono. Złożył swój łup na biurku.
- Świetnie - pochwalił go Shan, oglądając dokładnie każdy przedmiot. - A teraz
następne zadanie. Idź do głównego holu, zaczekaj tam na dwóch panów i
przyprowadź ich do
mnie.
- Tak jest! - krzyknął chłopiec i ruszył w stronę wyjścia.
- Och...Gordy!
- Tak, panie kapitanie?
Shan błysnął zębami w uśmiechu.
- Tym razem nie musisz się spieszyć.
Goście nie byli zachwyceni. Szli za swoim przewodnikiem, głośno szeleszcząc
szatami barwy surowej siarki. Dłonie trzymali na rękojeściach mieczy. Wreszcie
stanęli przed
czerwonymi drzwiami. Nie zorientowali się, że aż dwukrotnie przeszli cały
statek. Gordy
przyłożył dłoń do czujnika.
- Proszę! - rozległ się donośny głos Shana.
Gordy wszedł pierwszy. Shan siedział wygodnie rozparty w fotelu za biurkiem, z
którego zniknęły wszystkie papiery, a pozostał jedynie dębowy pieniek z głęboko
wbitym
toporem. Kapitan uniósł kieliszek w geście powitania i zrobił zdziwioną minę.
Gordy, pamiętając o dobrym wychowaniu, skłonił się z kurtuazją.
- Kapitanie yos'Galan, to Budoc i Relgis. Chcą z panem porozmawiać.
- Witam szanownych panów. Piękny dzień dzisiaj, prawda? Czym mogę służyć?
Łysy Relgis wyszedł przed Gordy'ego i wykonał kanciasty ukłon.
- Dzień dobry, panie kapitanie - powiedział chrapliwie po terrańsku. - Jesteśmy
urzędnikami Trybunału w Arsdred. Mam obowiązek poinformować pana, że na mocy
nakazu
sądowego pańskim ludziom nie wolno schodzić z pokładu przez czas potrzebny
władzom
Arsdred na inspekcję pańskiego ładunku. Ten sam nakaz zabrania panu prowadzenia
w tym
czasie wszelkich transakcji handlowych, a to ze względu na podejrzenia ciążące
na
frachtowcu „Kryty Pasaż” i osobie jego kapitana, Handlomistrza Shana yos'Galana.
-
Przerwał i nastroszył krzaczaste brwi. Shan wypił łyk wina.
- Oskarżenie - ciągnął Relgis oskarżającym tonem - dotyczy przemytu
niedozwolonych środków farmakologicznych i zakazanych zwierząt.
- „Kryty Pasaż” ma coś przemycać? - z przesadną łagodnością zapytał kapitan. -

background image

Chciałbym wiedzieć, kto wysunął takie oskarżenie.
Relgis spojrzał na niego, zastanawiając się nad odpowiedzią. Jego kolega
skorzystał z
chwili przerwy, żeby wyjaśnić, że na razie nie ma mowy o oskarżeniach wobec
statku lub
kapitana.
- Relgis się przejęzyczył. Do sądu wpłynęło pismo zawierające pewne podejrzenia.
Mam nadzieję, że pan zgodzi się ze mną, że to bardzo poważna sprawa.
- Zgadzam się - odparł Shan i sięgnął po kieliszek. - Zwłaszcza wtedy, gdy
podejrzenia dotyczą mojego statku.
Budoc zrobił zbolałą minę.
- To... całkiem zrozumiałe - przyznał, wymieniwszy spojrzenie z Relgisem. -
Dobrze
zdajemy sobie sprawę, że zakaz urlopów i handlu może spowodować pewne
komplikacje w
pańskich najbliższych planach. Ale z drugiej strony, jeśli jest pan niewinny - a
wierzę, że tak
jest w istocie - nie stanie się przecież nic złego. Za kilka dni spokojnie wróci
pan do
interesów.
- Rada Miejska musi w jednoznaczny sposób potwierdzić lub odrzucić wspomniane
podejrzenia - oświadczył Relgis. - Do tego czasu wzmożona czujność nie zawadzi.
- Rozumiem. Coś jeszcze, panowie? - Regis znowu zapomniał języka w gębie, zbity
z
tropu zdawkowym tonem kapitana. Budoc chrząknął głośno i pospieszył mu z pomocą.
- Mamy także zabrać stąd niejaką Priscillę Delacroix y Mendozę z załogi„Krytego
Pasażu”. Po wstępnym przesłuchaniu zostanie zatrzymana do dalszych wyjaśnień.
- Pod jakim zarzutem? - cicho zapytał Shan. Pochylił się nad biurkiem i odstawił
kieliszek.
- Jest podejrzana o kradzież. - Relgis odzyskał rezon.
- Naprawdę? - Shan przyjrzał mu się z nagłym zainteresowaniem. - Moim zdaniem,
panna Mendoza odznacza się wyjątkową - wręcz przesadną - uczciwością. Kto ją
oskarża?
- Sprawa została zgłoszona przez Kupca Sav Rida Olanka. Po otrzymaniu wszystkich
dokumentów sąd wyda orzeczenie, czy rozprawa odbędzie się przed naszym
Trybunałem, czy
zostanie skierowana do władz galaktycznych.
- A jeśli panna Mendoza okaże się niewinna? - spytał Shan, podpierając ręką
brodę.
Druga ręka spoczęła tuż obok pieńka.
- Wtedy na pewno ją zwolnimy - wielkodusznie obiecał Budoc.
- Co niewątpliwie ją ucieszy, zwłaszcza, gdy stwierdzi, że ,,Pasaż” już
odleciał. - Shan
przesunął palcem po stylisku topora. - Niby co ukradła Kupcowi Olankowi?
Ubranie? Bo nic
innego nie miała przy sobie, kiedy ją pierwszy raz ujrzałem.
Urzędnicy spojrzeli po sobie.
- To bez wątpienia będzie opisane...
- W papierach dostanych przez Olanka - podsunął Shan. - Oczywiście. Czy mogę
zobaczyć ów nakaz? Przyznam szczerze, że wątpię w winę panny Mendozy. Chcecie
tak
sobie zabrać ją ze statku i osadzić w areszcie? Ile potrwa, zanim nadejdzie
komplet
dokumentów?
- Nie mówiliśmy jeszcze o tym - warknął Relgis. - Nie dłużej niż dziesięć dni
miejscowych.
Potem Relgis łypnął spode łba, wyjął zza pazuchy plik jakichś papierów i nie
siląc się
zbytnio na uprzejmość, wręczył je yos'Galanowi.
- Dziękuję - powiedział Shan. Wziął nakaz niedbałym ruchem i zerknął na wyraźnie
zdenerwowanego chłopca okrętowego. - Gordonie, z łaski swojej, sprowadź tu pannę

background image

Mendozę.
- O, nie! Nic z tego! - warknął Relgis i zastąpił Gordy'emu drogę. Groźnie
położył
dłoń na rękojeści miecza. - To sprytny pomysł, panie kapitanie, ale na pewno się
panu nie
uda! Wysłać chłopaka! Może z ostrzeżeniem? Za chwilę wróci z wieścią, że
uciekła!
- Uciekła? - Shan zrobił minę wyrażającą tępe zdumienie. - Niby dokąd? Przed
chwilą
usłyszałem na własne uszy, że nikt z mojej załogi nie może zejść z pokładu. -
Wziął do ręki
kieliszek i z głęboką zadumą pociągnął łyk wina. – Oczywiście „Pasaż” to całkiem
spory
statek - dodał po dłuższej chwili. - Ale chyba nie aż tak wielki? Jestem pewny,
że gdyby
nawet gdzieś się schowała, znaleźlibyśmy ją bez najmniejszego trudu.
Zobaczył krople potu na łysej głowie Relgisa i trochę spuścił z tonu.
- Idź po pannę Mendozę - cichym głosem zwrócił się do Gordy'ego. - Powiedz jej,
że
ma się tu natychmiast stawić. I nic nie mów o tych dwóch panach.
Gordy oniemiał na krótką chwilę, po czym bąknął „tak jest”, skłonił się i
wyszedł.
Relgis przepuścił go, skarcony ostrym spojrzeniem swojego towarzysza.
Shan wypił następny łyk wina i od niechcenia zagłębił się w lekturze sądowych
dokumentów.
Nie minęło nawet pięć minut, gdy zabrzęczał dzwonek.
- Proszę! - zawołał Shan, nie odrywając oczu od papierów, choć znał już całą
treść na
pamięć.
Obaj urzędnicy wsparli dłonie na mieczach, gotowi stawić czoło groźnemu
przestępcy. Priscilla weszła sama do kajuty.
Relgis potrafił ukryć swoje zaskoczenie. Budoc po prostu się na nią gapił.
Priscilla obdarzyła ich ciepłym, chociaż lekko zdziwionym uśmiechem, i podeszła
do
biurka.
- Chciał się pan ze mną widzieć, panie kapitanie?
Uniósł głowę i z bólem zauważył, że w dalszym ciągu nie nosi kolczyków. Przyjął
to
jednak mężnie.
- Dzień dobry, panno Mendoza. Przepraszam, że tak nagle panią tu wezwałem, lecz
ci
panowie... - Urwał i ze zmarszczonym czołem popatrzył na Budoca i Relgisa. -
Gdzież moje
wychowanie! Panno Mendoza, to są panowie Relgis i Budoc, urzędnicy miejscowego
Trybunału. Przyszli dostarczyć pani ten dokument. - Podał jej papier.
Priscilla rzuciła mu szybkie spojrzenie, zanim zaczęła czytać. Poczerwieniała
jak
piwonia, a potem nagle pobladła. Shan miał ochotę chwycić ją za rękę.
Powstrzymał się
jednak, sięgnął po kieliszek z winem i zasłonił Murem swoje wewnętrzne oko.
- Czy on nigdy nie przestanie? - zawołała Priscilla i rzuciła dokument na
biurko. -
Napada na mnie, wyzywa od kryminalistek, zostawia na pewną śmierć... A teraz
jeszcze każe
mnie aresztować i poddać przesłuchaniu?! Co on tym osiągnie? Kupiec na statku
pełnym
zboczeńców i bezbożnych głupców! - Odwróciła się jak tygrysica w stronę obydwu
urzędników. Relgis cofnął się pół kroku, Budoc nerwowo oblizał usta.
- „Podejrzana o kradzież”? - zapytała z gniewem. - „Dalsze informacje”? Chcą
mnie
traktować jak złodziejkę na podstawie fałszywych oskarżeń? Reszta papierów nigdy

background image

nie
nadejdzie! Możecie być pewni! - Wyprostowała się jak struna. - Nie weźmiecie
mnie stąd.
- Nie ma pani wyboru - ostrożnie powiedział Budoc. - To legalny nakaz
aresztowania.
Musimy panią zabrać. Takie jest prawo.
- To liadeński statek. Nie macie tu żadnej władzy.
- Ale pani jest Terranką - zauważył Budoc z rozbrajającą logiką.
- Może udzielę pewnych wyjaśnień - delikatnie wtrącił się Shan. - Panna Mendoza
służy na moim statku na mocy kontraktu zawartego między nią i spadkobiercą klanu
Korval.
Zapadła chwila ciszy. Wreszcie napiętym głosem, w którym pobrzmiewał
jednocześnie zachwyt i groza, Budoc zapytał, czy może chodzi o ród Drzewa i
Smoka,
handlowych przedstawicieli Świata Trellenów?
- Właśnie Drzewa i Smoka! - ucieszył się Shan yos'Gallan. -Właśnie Trellenów!
Nasza
umowa obowiązuje już od prawie dwustu standardów. Ależ pan jest inteligentny!
Rełgis nie podzielał jednak uczuć swego partnera. Widział w tym jedynie zgoła
bezczelną próbę ominięcia przepisów prawa. Sprężył się i dał krok w stronę
Priscilli.
- Być może - powiedział twardo. - Jednak prawo musi być prawem. Ta kobieta
pochodzi z Terry, a zatem pójdzie z nami. - przeniósł wzrok na mężczyznę za
biurkiem i
dorzucił przez zaciśnięte zęby: - Nie jest Liadenką, chociaż może jest nim
ten... następca. Nie
zabieramy jej kontraktu. Przyszliśmy tu tylko po nią!
- Spadkobierca - grzecznie poprawił go Shan. - Dziękować bogom, nie następca.
Wie
pan co? Moim zdaniem, to jednak my mamy rację. Taki kontrakt czyni spadkobiercę
prawnym opiekunem obecnej tu panny Mendozy. Jest więc chroniona przez klan
Korval. A
klan Korval, jakby nie patrzeć, należy do liadeńskiego świata. - Dopił wino i
odstawił
kieliszek. - Ciekawe, prawda?
Coś mi się zdaje, że prawnikom nie wystarczy dziesięć miejscowych dni na pełne
omówienie tej kwestii.
- Ależ panie kapitanie! - zawołał Budoc. - Niech pan będzie rozsądny. Nikomu z
nas
nie zależy na takich dyskusjach. Nie lepiej będzie, jak ją zabierzemy? Może
sędzia odeśle ją z
powrotem, zaraz po przesłuchaniu? Choćby przez wzgląd na wspomniany kontrakt. -
Ponownie nerwowo oblizał usta. - Jestem pewny, że coś wymyślimy.
- Świetnie. Ja też pomyślę. - Shan chwycił leżący na biurku nakaz i przez chwilę
udawał, że się zastanawia. - Nic tu nie ma o kaucji... - zamruczał. Czuł na
sobie uważne
spojrzenie Priscilli. - Pewnie to zwykłe przeoczenie. Kto to podpisał?... Och!
Sędzia Zahre?
Co za cudowny zbieg okoliczności! - Wyszczerzył zęby w głupawym uśmiechu,
starannie
omijając wzrokiem dziewczynę.
- Zaraz wszyściutko załatwimy! - zaświergotał. - Znam sędziego. Co za przypadek!
-
Przesunął przełącznik na biurku.
- Wieża - odezwał się cierpki głos.
- Witam wieżę. Bardzo jesteście zajęci? Czy moglibyście znaleźć mi sędziego
Abrahanthana Zahre z portu Arsdred? Chciałbym z nim porozmawiać.
- Już się robi, panie kapitanie. Przełączyć obraz do kajuty?
- Byłbym niezmiernie wdzięczny. Dziękuję. Zróbcie to w miarę szybko, bo mam
gości
i nie chciałbym ich przetrzymywać.

background image

- Tak jest. - Połączenie zostało przerwane.
Shan z zadowoleniem pokiwał głową i wysunął ze szczeliny w biurku płaski ekran
komunikatora. Potem popatrzył na komputer. Nacisnął kilka klawiszy. Kątem oka
dostrzegł,
że Priscilla przysiadła na poręczy jego krzesła. Patrzyła raz na niego, raz na
urzędników.
Budoc i Relgis bez słowa wymienili spojrzenia. Relgis miał nadzieję, że sędzia
wygłosi jedno z jego grzmiących kazań i zrobi z dowódcą „Pasażu" porządek.
Zabrzęczał komunikator.
Shan nacisnął fioletowy przycisk po lewej stronie ekranu. Skinął głową posępnej
postaci w rubinowych szatach. Sędzia Zahre nosił także rubinowy turban spięty
nelafanową
broszą. Oczy miał ciemne, blisko osadzone, a nos - chyba nawet większy od Shana.
- Jestem sędzia Zahre - oznajmił beznamiętnie.
- Oczywiście! - podchwycił Shan. - Znamy się, chociaż wątpię, żeby mnie pan
pamiętał. Razem z moim ojcem, Er Thomem yos'Galanem, podejmowaliśmy pana na
„Krytym Pasażu”. To było kilka standardów temu. Świętowaliśmy pański awans do
miejskiej
palestry.
Twarz na ekranie trochę odtajała. Usta drgnęły.
- Pewnie, że pana pamiętam. Z przyjemnością wspominam tamten wieczór. Jakże się
miewa pański ojciec? A może wpadniecie do mojej rezydencji? Oczywiście jeśli nie
macie
jakichś innych planów. Byłbym niezmiernie zaszczycony.
Shan wziął nieco głębszy oddech. Słowa: „ojciec nie żyje!” straciły już swój
emocjonalny wydźwięk i powodowały tylko niewielką iskierkę bólu.
- Przykro mi - powiedział wolno, czerpiąc słowa z górnoliadeńskiego - ale serce
mojego ojca przestało bić już prawie trzy standardy temu.
Zahre pochylił głowę.
- Niezmiernie przykro mi to słyszeć. Znajomość z nim, chociaż tak krótka, na
zawsze
wzbogaciła moje życie.
- Powtórzę pańskie słowa krewnym. Dziękuję. Zahre pokiwał głową.
- A teraz proszę mi powiedzieć, w czym mogę pomóc synowi Er Thoma yos'Galana.
Shan uśmiechnął się.
- Zaszło pewne nieporozumienie. Przynajmniej moim zdaniem. - Podniósł nakaz w
ten
sposób, żeby sędzia mógł go zobaczyć. - Przynieśli to dwaj urzędnicy Trybunału w
Arsdred,
Budoc i Relgis. To nakaz aresztowania i przesłuchania mojej podkomendnej, panny
Priscilli
Delacroix y Mendoza. Kupiec Sav Rid Olanek oskarżył ją o kradzież.
Sędzia Zahre ponownie skinął głową.
- Przypominam go sobie. Nie bardzo mi się podobało, że odleciał zaraz po
złożeniu
zeznań, ale upierał się, że ma jakieś pilne sprawy, więc złożył przysięgę i
wniósł wszystkie
opłaty skarbowe plus grzywnę za nieobecność podczas konfrontacji. Obiecał, że w
ciągu
dziesięciu dni dośle kurierem resztę dokumentów. Wszystko było zgodnie z
kodeksem, więc
dopełniłem swojego obowiązku.
- W to nie wątpię - szybko zapewnił go Shan. - Jest jednak kilka dodatkowych
kwestii,
o których pan może nie wiedzieć. Otóż Kupiec Olanek nie lubi panny Mendozy. Nie
znam
dokładnie przyczyny tej niechęci, ale naprawdę to on ją okradł, a nie ona jego.
W dniu
wczorajszym czasu lokalnego podkomendna Kupca Olanka sprzedała rzeczy należące
do
panny Mendozy w sklepie „Skarbiec Teeli” przy ulicy Parkton. Właścicielką sklepu

background image

jest Frau
Pometraf. Ma bardzo dobrą pamięć.
- Jestem panu niezmiernie wdzięczny za tę informację - odparł sędzia. -
Oczywiście
zaraz każę to sprawdzić. - Uniósł głowę i lekko zmrużył powieki. - Nie
powiedział pan
jeszcze, czym mogę panu służyć, yos'Galanie.
- To naprawdę drobnostka. Zwykłe przeoczenie. - Shan zaszeleścił papierami. -
Nie
ma tu mowy o wpłacie kaucji. Panna Mendoza jest mi bardzo potrzebna na statku.
Nie
chciałbym jej zwalniać nawet na dziesięć minut, a co dopiero na dziesięć dni...
Więc co mam
zrobić?
Sędzia zacisnął usta, ale po chwili musiał przyznać się do błędu. Powiedział, że
w
istocie chodzi tu o przeoczenie.
- Musi pan jednak zrozumieć, panie kapitanie, że dokument nabrał mocy prawnej -
dodał. - A prawa należy przestrzegać.
- Oczywiście! - Shan odwrócił w jego stronę monitor komputera. - Omal nie
zapomniałem... Tutaj są akta panny Mendozy. Pytam pana: czy ktoś taki
ryzykowałby swoją
reputację na rzecz zwykłej kradzieży?
Nastąpiła dłuższa przerwa.
- Moim zdaniem, wystarczy kaucja w wysokości kantry - rozległ się wreszcie głos
sędziego. - Płatna gotówką, ma się rozumieć. Daje pan słowo, że panna Mendoza
stawi się w
sądzie, gdyby doszło do rozprawy?
- Ma pan gwarancje klanu Korval - odpowiedział oficjalnie Shan i ruchem głowy
wskazał na dwóch otępiałych ze zdumienia urzędników. - Mogę dać im pieniądze?
Czy
wolałby pan raczej...
- Relgis i Budoc to ludzie ze wszech miar godni zaufania.
- Bez wątpienia. Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby ich podejrzewać. Ale...
kantra, mówił pan, prawda? A może lepiej przydzielić im uzbrojoną eskortę?
Relgis wydał gniewny pomruk, a sędzia uśmiechnął się pod wąsem.
- To na pewno zupełnie zbędne, panie kapitanie. Dziękuję za pańską troskę.
- Wzmożona czujność nigdy nie zawadzi - odparł z przejęciem Shan. - Zdarza się,
że
niewinny człowiek pada na ulicy ofiarą napadu. - Westchnął i rozłożył ręce. -
Był pan dla
mnie bardzo uprzejmy. Niestety, muszę pana zapoznać z jeszcze jedną sprawą. -
Uniósł do
góry drugi dokument.
Sędzia szybko przebiegł pismo wzrokiem i pokręcił głową.
- To już nie leży w moich kompetencjach. Ale znam dobrze sędziego Bearmerta,
którego podpis widzę tu pod spodem. Poproszę go, żeby osobiście z panem
porozmawiał.
- Jest pan niezwykle uprzejmy - powtórzył Shan. - Przepraszam za kłopot.
- To żaden kłopot. Mam obowiązek stać na straży prawa, a nie ścigać niewinnych
ludzi. - Skłonił się sztywno. - Bywaj, Shanie yos'Gałanie. Zapraszam jutro na
kolację.
- Z chęcią bym przyszedł, panie sędzio, ale obawiam się, że nie mogę. Cała
załoga,
łącznie ze mną, dostała ścisły zakaz schodzenia z pokładu statku.
- Bzdura - cierpko odpowiedział sędzia. - Mój jacht przewiezie pana prosto do
mojego
domu. Nie będzie pan miał żadnych kłopotów.
Shan uśmiechnął się.
- W takim razie przyjdę z przyjemnością. Bardzo dziękuję.
- Świetnie. Zatem do jutra. - Ekran pociemniał.

background image

Shan nacisnął żółty przycisk i komunikator zniknął w szczelinie biurka. Kapitan
wysunął prawą szufladę i wyciągnął poobijane puzderko z laki.
- Kantra... - zamruczał i wysypał zawartość na biurko. Zabrzęczał metal. Monety
toczyły się po blacie i uderzały o pieniek z toporem. Terrańskie bity wszystkich
nominałów,
pieniądze z Liadu i lokalne waluty z pół tuzina światów. Znalazło się nawet
kilka grubo
ciosanych cytrynów i kawałek przewierconego w środku malachitu.
- Kantra... - ponownie mruknął Shan, po czym z przesadną pieczołowitością
oddzielił
od sterty dziesięć monet o wartości jednej dziesiątej kantry każda i ruchem ręki
wezwał
urzędnika.
- Raz, dwa, trzy... - Starannie liczył błyszczące krążki spadające na spoconą
dłoń
Budoca. - Dziesięć. Zgadza się?
- Tak, panie kapitanie - wysapał Budoc.
- To znakomicie. - Shan wskazał na Relgisa. - Teraz pan. Proszę pokwitowanie.
Relgis spojrzał na niego spode łba, ale posłusznie sięgnął po kwitariusz. Shan
przełączył coś na biurku i niemal w tej samej chwili brzęknał dzwonek przy
drzwiach.
- Proszę - powiedział kapitan. W progu stanął ponury Gordy. Shan uśmiechnął się.
- Ci panowie wychodzą, Gordonie. Odprowadź ich do sali recepcyjnej i podaj coś
do
picia. Seth odwiezie ich na planetę. - Odwrócił się do urzędników i popatrzył na
ich miny. -
Wielkie dzięki za odwiedziny. Miło mi było panów poznać. Do widzenia.
- Do widzenia, panie kapitanie - z niskim ukłonem odparł Budoc. Relgis parsknął
pod
nosem i bez słowa pochylił głowę. Potem wyszli, poprzedzani przez Gordy'ego.
Priscilla odczekała chwilę, aż drzwi się zamknęły, po czym wstała z wyciągniętą
ręką.
- Dolać panu wina, panie kapitanie? Przyjrzał jej się uważnie.
- Tak, dziękuję, Priscillo. Czerwonego, jeśli jesteś tak uprzejma. I sobie też
nalej.
Przez moment patrzyła na pieniek z toporem, a później odwróciła się i podeszła
do
barku.
- To Pendragon - powiedziała nagle. Shan wlepił wzrok w jej plecy.
- Pendragon? Ach, ten od stołu. To jedna z ulubionych baśni Val Cona. Któregoś
ze
swoich kotów nazwał imieniem Merlin. - Zmarszczył czoło. - Bajania wuja
Richarda. Sama
wiesz, że praktycznie w całej galaktyce można usłyszeć tylko o smokach. Podała
mu kieliszek
i usadowiła się w fotelu.
- Przedwczoraj sto bitów, wczoraj chwila prawdziwej grozy, a dzisiaj kantra. Ile
pan
wyda na mnie jutro? - Mówiła cicho i patrzyła na niego z powagą.
- Zapewne nic, Priscillo. Prawdę mówiąc, dzisiaj też nic mnie nie kosztowałaś.
Sav
Rid chce mi utrudnić życie, a to znaczy, że nareszcie traktuje mnie poważnie.
Bardzo się z
tego cieszę. -Wypił nieco wina. – Oskarżył „Pasaż” o przemyt. To pewna nowość,
prawda?
Na pokład wejdą kontrolerzy Trybunału z Arsdred.
- Chyba, że przyjaciel pańskiego przyjaciela skorzysta ze swoich wpływów -
zauważyła cierpkim tonem.
- Szczerze wątpię, bo niby po co? Oczywiście warto spróbować. Naszego agenta,
pana
dea'Gaussa, wezwiemy tylko w razie potrzeby. Moja siostra, Pierwsza Mówczyni,

background image

wymaga,
aby był zawsze pod ręką. Swoim taktem oraz finezją równoważy jej temperament. A
propos,
spisałaś się znakomicie.
- Tak myślałam. - W jej czarnych oczach wciąż widać było tłumiony gniew. Nagle
pokręciła głową i uśmiechnęła się leciutko.
- Naprawdę jest pan spadkobiercą Korvalów?
- Oczywiście. W takich sprawach na ogół nie kłamię. Miałbym się z pyszna, gdybym
to zrobił. Z drugiej strony, jeżeli chcesz znać prawdę, to wolałbym być raczej
kimś innym.
Zwłaszcza, że Val Con wciąż włóczy się gdzieś po wszechświecie, bada planety i
nie
zamierza wcisnąć własnego spadkobiercy między mnie i przeznaczenie. - Westchnął.
- Boję
się, że nie będę dobrym Delmem.
Nastąpiła chwila milczenia. Priscilla, popijając wino, spoglądała na topór.
Naraz
przeniosła wzrok na Shana i spytała jakby z wahaniem:
- Wyświadczy mi pan pewną grzeczność?
- Bez wątpienia spróbuję - odparł ostrożnie. - A o co chodzi?
- Chciałabym, żeby pan wymienił wszystkie... swoje wcielenia. Żebym w końcu
wiedziała, kogo o co prosić.
Uśmiechnął się.
- Niestety, pełna lista nie będzie zbyt krótka. Kilka funkcji jest tak
podobnych, że
tylko Liaden dostrzeże różnicę. - Odstawił kieliszek i zaczął wyliczać na
palcach:
- Głowa rodu yos'Galan. Spadkobierca Korvalów. Strażnik kontynuacji rodu... nie,
żartuję. Brat Val Cona, Novy i Anthory. Kuzyn Val Cona. Strażnik Anthory. Ojciec
Padi.
Mistrz pilotowania...
Znowu westchnął.
- To nudne, Priscillo. Mów mi po prostu Shan, a ja już całą resztę jakoś
dopasuję.
- A nie mogę mówić do pana „kapitanie”?
- Wiedziałem, że to powiesz - jęknął. Uśmiechnęła się niespodziewanie i wskazała
na
topór.
- Co to za pomysł?
-„Kiedy ktoś przychodzi z nożem, lepiej mieć nóż i sztylet”. Tak mawiał mój
ojciec.
Prawdopodobnie myślał o czymś innym, ale dziś rano, tuż przed przybyciem naszych
miłych
gości, znów usłyszałem to od Rusty'ego. - Wyrwał topór z pnia. Rozłupane kawałki
drewna
poturlały się po wypolerowanym blacie.
- Mój brat z kolei lubi powtarzać, że nagie ostrze skłania do refleksji. -
Machnął
toporem. Priscilla odruchowo wtuliła się w fotel. - Widzę, że miał rację.
Pomyślałem sobie, że
dobrze będzie postawić na widoku taką oznakę władzy. - Błysnął zębami w
uśmiechu. -
Liadeńskie sztuczki, Priscillo. Wybacz.
Wzruszyła ramionami.
- Najważniejsze, że podziałało. Ale ich repertuar wcale nie był gorszy.
Zachowywali
się tak, jakby mieli za sobą calutką sprawiedliwość tutejszego świata.
- Faktycznie, byli wręcz wyniośli.
- Chyba już nigdy się od tego nie uwolnię - westchnęła. - Może wystarczy, jeżeli
powiem, że mi naprawdę przykro?
- A jest ci przykro? Lepiej powiedz „wybacz”, jeśli uważasz, że czuję się

background image

dotknięty.
Liadenowie na ogół nie mówią, że im przykro. To w pewnym sensie przyznanie się
do winy.
Prosząc o wybaczenie uznajesz, że twój rozmówca ma prawo czuć się urażony, lecz
jednocześnie dajesz dowód, że nie jesteś winna.
Popatrzyła na niego ze zdumieniem.
- To dlatego Kayzin Ne'Zame była taka wściekła, gdy mnie zastała przy głównym
komputerze! Wciąż powtarzałam: przykro mi, przepraszam... - Pociągnęła łyk wina
i zapadła
w milczącą zadumę.
Shan bawił się toporem. Wymachiwał nim, obracał, ważył w dłoni... Wreszcie
odłożył
go na biurko i sięgnął po kieliszek. Z przyjemnością patrzył spod oka na
Priscillę.
Chyba poczuła jego spojrzenie, bo nagle uniosła głowę i uśmiechnęła się do
niego.
- Czy coś jeszcze, panie kapitanie? Za chwilę mam lekcję latania.
- Uczysz mnie, jak dowodzić statkiem? - Machnął kieliszkiem w stronę drzwi. -
Wracaj do pracy. Dziękuję ci, że przyszłaś.
- Proszę bardzo, panie kapitanie - odparła pogodnym tonem. - To żaden kłopot.
Port Arsdred
Pora południowego targu
Pan dea'Gauss rozparł się w fotelu i pogratulował sobie w duchu. Jak dotąd
wszystko
szło świetnie. Nie pogodził się wprawdzie z myślą, że w ciągu godziny wysłano go
z Liadu na
krańce galaktyki, ale ucieszył go fakt, że jego następczyni zawarła właśnie
kontrakt małżeński
wiążący ją z planetą. Gdyby nie to, interesy klanu spoczęłyby teraz w młodszych
i mniej
sprawdzonych rękach dea'Gaussów. Z satysfakcją poinformował Pierwszą Mówczynię
Korvalów, że jest do jej dyspozycji.
Lady Nova przyjęła jego oświadczenie lekkim skinieniem głowy i dźwięcznym
głosem przedstawiła mu plan działania. Pan dea'Gauss poczuł przyjemne ciepło w
okolicy
serca. Była bardzo podobna do ojca i dojrzała jak na swoje lata.
Da sobie radę, z zadowoleniem pomyślał pan dea'Gauss. Wszyscy sobie poradzą. To
naprawdę szkoda, że tak potężny klan jak Korval przedwcześnie trafił w ręce
ludzi zbyt
młodych, aby mogli podołać wszelkim obowiązkom. Nawet najstarszy, Shan, obecnie
Thodelm yos'Galan, nie osiągnął pełnej dojrzałości. A młody pro-Delm, Val Con,
jest
zupełnym młokosem, choć sprawdził się jako zwiadowca.
Starszy dżentelmen dźwigał na swoich barkach niemały obowiązek. Linia dea'Gauss
od pokoleń dbała o interesy Korvalów - oczywiście z obopólną korzyścią.
Mądre dzieciaki, pomyślał z dumą. Szybko się uczą. Mój ród okazałby się niegodny
swojego stanowiska, gdyby dopuścił do upadku klanu, zanim Val Con włoży Wielki
Sygnet
na palec.
Taksówka stanęła. Pan dea'Gauss otworzył oczy i wyjrzał przez okno. Zadowolony,
zabrał swoją teczkę i pulpit podróżny, wcisnął terrańską monetę w łapę
taksometru i wysiadł.
Zamrugał oczami, przez chwilę przytłoczony feerią barw, dźwięków i zapachów
unoszących
się nad Bazarem. Potem dystyngowanym krokiem ruszył w stronę przystani promowej.
Przy stanowisku siedemset dwanaście stała zbrojna warta. Pan dea'Gauss wcale się
tym nie przejął. Spodziewał się, że tak będzie. Zdumiała go natomiast obecność
dwóch
innych osób, toczących zawzięty spór ze strażniczką.
- Nic mnie to nie obchodzi! - wołała gruba dama z wplecionymi w warkocze
klejnotami. - Możesz mieć rozkazy nawet od Czterech Tysięcy Gospodarzy Nieba!

background image

Jestem
ambasadorem! Grittle ze Skansion! Oglądałaś mój paszport! Potwierdziłaś moją
tożsamość!
Mam ważną sprawę do załatwienia na pokładzie...
- Nie wolno - lakonicznie odpowiedziała strażniczka. - Polecenie sędziego
Bearmerta.
Twarz kobiety nabrała barwy głębokiej czerwieni, nawet przyjemnie kontrastującej
z
cienkimi srebrnymi liniami namalowanymi wokół jej oczu. Głos zabrał drugi z
petentów.
- Jestem Chon Lyle, miejscowy przedstawiciel Świata Trellenów. Koniecznie muszę
wejść na statek. Klan Korval oficjalnie reprezentuje nasze interesy w całej
galaktyce. Zarzut
przemytu pod adresem ich flagowego statku jest ciosem wymierzonym także w
Trellenów.
Pan dea'Gauss natychmiast się rozchmurzył. Dostrzegł w tym rękę Pierwszej
Mówczyni Korvalów. Podszedł bliżej i skłonił się lekko strażniczce, jak
przystało ważnej
osobistości w kontaktach z najemnikami. Popatrzyła na niego ze znudzeniem.
- Nic pan nie musi mówić. Chce pan wejść na pokład „Pasażu”.
- Właśnie - odparł z niezmąconym spokojem. Podał jej złożony na trzy
pomarańczowy
pergamin. - Oto pismo sędziego Bearmerta, przyznające mi ten przywilej. Co
więcej, mogę
zabrać ze sobą każdego, kto mógłby mi się przydać w czasie wypełniania moich
obowiązków.
- Wskazał na panią ambasador i agenta Trellenów. - Mam na myśli tych państwa.
Proszę
dokonać niezbędnych formalności. Spieszy mi się.
Wartowniczka westchnęła ciężko, wzięła dokument i go rozwinęła. Szybko
przebiegła
pismo wzrokiem, po czym wróciła do początku i przeczytała je trochę wolniej. Nie
odrywając
oczu od pergaminu, sięgnęła po komunikator, wcisnęła kciukiem jakiś przycisk i
wymruczała
parę słów do mikrofonu. Potem słuchała chwilę i w końcu skinęła głową.
- Dobra, konusie - powiedziała, oddając papier panu dea'Gaussowi, który na
powrót
złożył go starannie i schował do rękawa. - Droga wolna. - Zajrzała do korytarza.
- Hej, Seth!
Masz pasażerów! - Potem znów stanęła w bojowej pozycji, na szeroko rozstawionych
nogach,
z dłońmi splecionymi pod brzuchem.
Na skraju rampy pojawił się wysoki Terrańczyk o szczurzej twarzy. Spojrzał na
trójkę
pasażerów i skłonił się starszemu Liadenowi.
- Tak, psze pana?
Liaden uśmiechnął się w odpowiedzi. Korvalowie zatrudniali starannie dobranych
ludzi. Wszystko było tak, jak być powinno.
- Nazywam się dea'Gauss i jestem plenipotentem Korvalów. Lord yos'Galan mnie
oczekuje. - Wskazał na swoich towarzyszy. - A to pani ambasador Grittle ze
Skansion i pan
Chon Lyle ze Świata Trellenów. Jego lordowska mość z radością ich przyjmie.
Seth skinął głową i odsunął się na bok.
- Witamy na pokładzie, panowie... i pani. Polecimy, jak tylko wieża da nam
zgodę.
365 rok czasu pokładowego
147 dzień podróży
Trzecia wachta
Godzina 15.00
- Ten ładunek jest opieczętowany!

background image

Wyższy z dwóch kontrolerów odwrócił się z westchnieniem i już dziewiąty raz
zaczął
tłumaczyć, że jego obowiązkiem jest sprawdzić...
- ...wszystkie ładownie, towary, wyposażenie i przesyłki przewożone przez statek
,.Kryty Pasaż”, dowodzony przez kapitana i Handlomistrza, Shana yos'Galana -
wyrecytował
Ken Rik i rozłożył ręce w geście desperacji. - Wiem. Ale wiem także, że ten
ładunek jest
opieczętowany. Rozumie pan, co to znaczy? Po pierwsze: towar został dostarczony
przez
firmę, która wykupiła przewóz, załadowała go na statek i opieczętowała. Po
drugie: w takich
przypadkach przewoźnik udziela gwarancji - za którą zresztą trzeba zapłacić - że
towar dotrze
nienaruszony do miejsca przeznaczenia. Po trzecie: jeśli wy dwaj złamiecie tę
pieczęć,
armator straci opłatę przewozową w wysokości piętnastu kantr - A to, dla waszej
wiadomości,
aż pięćset dwadzieścia pięć tysięcy bitów! - i w przyszłości co najmniej
dziesięć razy tyle, bo
nikt nie zechce powierzać mu towaru.
Wyższy kontroler znów westchnął.
- Znam kursy walut, proszę pana. Znam także swoje obowiązki. Na pewno pan
rozumie, że w przypadku kontrabandy nie możemy polegać wyłącznie na manifeście
statku.
Ken Rik aż się zająknął.
- Jak pan śmie... - Zabrakło mu terrańskich słów, żeby wyrazić swoją irytację.
Zacisnął zęby, przeszedł kilka kroków, stanął przed wejściem do ładowni i
skrzyżował
ramiona na piersiach. - Ten towar jest zapieczętowany - powiedział z kamiennym
spokojem,
w którym czaiła się ukryta groźba. - I takim też pozostanie.
- Całkiem słusznie - odezwał się jakiś głos z lewej strony. - Chyba, że któryś z
panów
jest oficjalnym przedstawicielem firmy, której pieczęć widnieje na drzwiach
ładowni.
- Pan dea'Gauss!
Plenipotent Korvalów skłonił się.
- Pan yo'Lanna. Miło mi pana widzieć.
- Mnie również, proszę pana - zawołał Ken Rik, uśmiechając się z okrucieństwem
do
obu kontrolerów. - Czym mogę panu służyć?
Dea'Gauss zastanawiał się przez chwilę.
- Potrzebuję miejsca do pracy. Jak rozumiem, ci dwaj panowie to kontrolerzy,
hmmm... z Trybunału?
- W rzeczy samej! - wykrzyknął wyższy z nich i podszedł do niego z wyciągniętą
ręką. - Jestem Jenner Halothi, a to Krys William. Musimy... - z napięciem rzucił
okiem na
spedytora - sprawdzić, czy na tym statku nie są przypadkiem przemycane jakieś
niedozwolone medykamenty lub towary.
- Mam nadzieję, że ów nakaz nie obejmuje ładowni opieczętowanych przez firmy
niezależne od klanu Korval - odparł dea'Gauss, udając, że nie widzi ręki
kontrolera. - Chyba,
że za zgodą i w obecności reprezentanta danej firmy. - Potoczył wkoło bacznym
wzrokiem,
jakby gotując się do bitwy. - Powód tego jest dwojaki. Przedstawiciel musi
potwierdzić
zgodność towaru ze specyfikacją i występuje w roli świadka złamania pieczęci
oraz
przeszukania. Po drugie, jeżeli się okaże, że wymieniony towar, w części lub
całości jest

background image

nielegalny, będą panowie mogli od razu aresztować sprawcę. Czy mamy tutaj
przedstawiciela
- spojrzał na napis na pieczęci - manufaktury Pinglit, panie yo'Lanna?
- Nie, proszę pana - z niekłamaną radością odpowiedział Ken Rik. - Jest jednak
ambasador May z Winegeldu, gdzie mieszczą się zakłady Pinglit. Są także
ambasadorowie
Sharpe, Sunagaki i Gomez z kooperujących planet.
- Świetnie, świetnie... - W oczach starego dżentelmena zamigotały wojownicze
błyski.
- W takim razie zapraszam wszystkich... Pan wybaczy, panie yo'Lanna, ale gdzie
moglibyśmy
się tu ulokować?
- Najlepiej w moim biurze, proszę pana - serdecznie zaproponował Ken Rik. -
Tędy,
proszę.
- Z całym szacunkiem, panie... hmmm... dea'Gauss? Mamy swoje obowiązki...
- Ależ wiem! - zgodził się bez wahania Liaden. - Wszyscy je mamy. Lecz w tym
momencie moje obowiązki są ważniejsze od pańskich. - Ukłonił się zdawkowo, ledwo
zachowując pozory grzeczności. - Proszę panów do siebie.
Shan yos'Galan leniwym krokiem skręcił za załom korytarza. W prawym ręku trzymał
kieliszek z winem, a pod lewą pachą dźwigał dużą doniczkę z jakąś zieloną
rośliną. Nagle
stanął i z głupawą miną gwałtownie zamrugał oczami. Badyl zachwiał się lekko tuż
nad jego
głową.
- Kontrolerzy już poszli, Ken Rik? Czy też może, starym zwyczajem, zrobiłeś
sobie
przerwę na herbatkę? Nie to, żebym ci wymawiał...
Ken Rik wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Jest tutaj pan dea'Gauss.
- Tak? To znakomicie. Pokazaliście mu kajutę? A teraz idziesz w odwiedziny?
Głupiec ze mnie... Pewnie, że idziesz. Przecież jesteście przyjaciółmi.
Rozegracie ze dwie
partyjki, pogadacie, popijecie wina. Ale...kontrolerzy?
- Pan dea'Gauss się nimi zajął. Szukał waszej lordowskiej mości, przyszedł do
ładowni
i przejął sprawy w swoje ręce. Wysłał mnie po nadajnik i kolorowe monitory, żeby
móc lepiej
pracować.
- Zostawiłeś ich samych z dea'Gaussem? - Shan uśmiechnął się szeroko. -
Biedni... A
może powinienem iść im na ratunek? Nie chcę, żeby do listy poprzednich zarzutów
dopisano
mi jeszcze znęcanie się nad ludźmi. Zwłaszcza takimi, co w gruncie rzeczy
niewiele
rozumieją.
- Chyba na razie są bezpieczni. Pan dea'Gauss wezwał też na wykład czworo
obecnych tu ambasadorów. - Ken Rik pociągnął nosem. - Wie pan, że wynajęliśmy
kilku
księgowych z Arsdred, żeby nam obliczyli straty portu i statku, wynikające z
kwarantanny?
Shan popatrzył nań z podziwem.
- Serio? To bardzo sprytne z naszej strony. A jak to zrobiliśmy?
- Zamieściliśmy ogłoszenie w gazecie gospodarczej - odparł Ken Rik nieco mniej
pewnym głosem.
Kapitan ryknął tak donośnym śmiechem, że aż donica zachybotała się
niebezpiecznie
w jego dłoniach.
- A niech mnie! Niemożliwe! W miejscowej gazecie?! Ken Rik, to padnie czarną
plamą na nasze nieśmiertelne dusze! Dopuściliśmy zawodowca do ligi amatorów!
Powinienem tam się pojawić, przynajmniej jako sędzia. Moja lordowska mość nie

background image

może
przegapić takiego pokazu... Zresztą, nieważne. - Uniósł donice. - Zrób mi te
przysługę i
zanieś to do kwatery ambasador Kelmik. Żaliła mi się, że nie potrafi żyć bez
zieleni...
Ken Rik westchnął.
- W bibliotece wszystko w porządku?
- Lina i Priscilla dają sobie radę. Przyznam ci się, że naprawdę mamy wspaniałą
załogę. Gdy wychodziłem, obaj kontrolerzy wili się w krwi na ziemi. Paniom jak
dotąd nic się
nie stało.
- I się nie stanie - z zadowoleniem zawyrokował spedytor. - Niech pan przekaże
panu
dea'Gaussowi, że o nim nie zapomniałem. Zaraz przyniosę wszystko, o co prosił.
- Nie ma sprawy - odparł Shan i odszedł długim, nonszalanckim krokiem. Ken Rik
uśmiechnął się i skręcił w stronę gościnnych kwater. Nad jego głową ustawicznie
chwiał się
zielony badyl.
- Należy także wziąć pod uwagę to - mówił pan dea'Gauss do grupki słuchaczy,
kiedy
Shan yos'Galan wkroczył do kantorka - że ludzie zatrudniani przez klan Korval
otrzymują
uposażenie wyższe o około dziesięć do piętnastu procent, niż członkowie załóg
innych
statków. Dzięki temu, oczywiście wydają dużo więcej podczas postoju w porcie.
Dokładne
liczby podam państwu za... Wasza miłość! - Wstał natychmiast i pokłonił się
głęboko.
Shan westchnął w duchu i pochylił głowę.
- Bardzo się cieszę, że pana widzę, panie dea'Gauss. Proszę wybaczyć, że od razu
nie
powitałem pana osobiście.
- Wasza lordowska mość jest bardzo łaskaw. Są przecież ważniejsze sprawy. Pan
yo'Lanna nadzwyczaj dzielnie mi pomaga. Chyba nie będę zbytnim optymistą, jeżeli
powiem,
że zbliżamy się do szczęśliwego końca tej całej niepotrzebnej awantury.
- Wszyscy mamy taką nadzieję - posępnie mruknął jego lordowska mość. - Lecz
proszę sobie nie przerywać. Zawsze lubiłem obserwować pana podczas pracy. To dla
mnie
bardzo inspirujące.
Pan dea'Gauss podziękował mu skinieniem głowy i usiadł z powrotem. Shan
przeszedł
na lewą stronę kabiny, wymienił uprzejme uśmiechy z czworgiem ambasadorów i
usiadł tak,
żeby widzieć ekran, obsługiwany przez dea'Gaussa, i twarze kontrolerów.
- Wkrótce powinniśmy otrzymać odpowiedź z firmy Pinglit - podjął mówca. - Jeśli
wyrażą zgodę na naszą propozycję... Chodzi o to, wasza miłość, że obecni tu
dyplomaci:
May, Sharpe, Gomez i Suganaki, zastąpiliby przedstawiciela wymienionej firmy na
czas
inspekcji. Powtarzam zatem, jeśli wyrażą zgodę, to przystąpimy do przeszukania
luku
czterdzieści trzy. A tymczasem, moi panowie... - Zerknął na zgnębionych
kontrolerów. -
Proszę o spis wszystkich zrewidowanych pomieszczeń, razem z pisemnym orzeczeniem
-
oddzielnym dla każdego pomieszczenia.
- Orzeczeniem? - jęknął niższy z nich. William, pomyślał Shan. - Jakim
orzeczeniem?
Pan dea'Gauss spojrzał na niego spod ściągniętych brwi.
- Chodzi mi o świadectwo, że kontrola nie wykazała żadnych nieprawidłowości -

background image

wyjaśnił cierpliwie. - Że nie znaleziono nic nielegalnego. Proszę o to, bo wiem,
że tak jest w
istocie. Przecież nie może być inaczej.
Kontrolerzy spojrzeli po sobie.
- Było inaczej? - zaniepokoił się pan dea'Gauss. Niższy gwałtownie przełknął
ślinę.
- Ależ skądże! W tamtych... w tamtych ładowniach nie znaleźliśmy żadnej
kontrabandy. Tylko... otrzymaliśmy polecenie najpierw przeszukać cały statek, a
na końcu
spisać raport.
- To nie wystarczy - oznajmił pan dea'Gauss i odwrócił się w stronę ekranu. -
Poza
tym, muszę stwierdzić, że dwie ekipy kontrolerów to grubo za mało. Na statku tej
wielkości?
Przecież to po prostu śmieszne. W czasie, kiedy trwa rewizja, klan Korval
traci... - Musnął
klawisz tak czułym ruchem, jakim ktoś inny wolałby zapewne pogładzić policzek
kochanki. -
Siedem kantr na dobę. Port Asrded w tym samym czasie traci cztery przecinek
osiem
dziesiątych kantry. To nie uwzględnia strat tych kontrahentów, którzy wcześniej,
znając naszą
rzetelność, podpisali umowy odbioru towarów. Moim zdaniem, potrzeba jeszcze co
najmniej
dwóch ekip.
- Byłabym zaszczycona, mogąc nadzorować pracę kontrolerów - odezwała się cicho
ambasador Suganaki. - Choćby jednej ekipy. To niedorzeczne, aby załoga statku
brała na
siebie cały ciężar związanych z tym obowiązków. Jest nas tutaj wystarczająco
wielu, aby
zapewnić państwu odpowiednią pomoc. Dobrze wiem, że niezależnie od zaistniałej
sytuacji,
załodze nie wolno lekceważyć rutynowych zadań.
Shan skłonił się.
- Bardzo pani dziękuję. Rzeczywiście, przyda nam się każda para rąk do pomocy.
Gdybym przewidział taką sytuację, to już na początku rejsu zatrudniłbym więcej
osób.
- Nikt z nas nie mógł tego przewidzieć, kapitanie - z powagą powiedziała
Suganaki,
ale w jej oczach zamigotały iskierki wesołości. - Przy kolacji wspomnę o tej
sprawie
pozostałym członkom korpusu dyplomatycznego. - Odwróciła się do dea'Gaussa. -
Proponowałabym ściągnięcie tutaj nawet czterech dodatkowych ekip. Jak pan już
wcześniej
słusznie zauważył, „Pasaż” to bardzo duży statek.
- Cenna uwaga, pani ambasador. Dziękuję z całego serca. Spytam sędziego
Bearmerta
jak szybko może przysłać tutaj swoich ludzi. A teraz... - Przerwał mu brzęk
komunikatora.
Pan dea'Gauss wcisnął klawisz połączenia. - Tak?
- Tu wieża - oficjalnym tonem oznajmił Rusty. - Firma Pinglit przystała na
pańską
propozycję. Statek kurierski przywiezie pisemne potwierdzenie. Są gotowi do
dalszej
współpracy i proszą o natychmiastowy kontakt w razie wątpliwości.
- Znakomicie. Dziękuję bardzo. - Pan dea'Gauss przerwał połączenie i z
satysfakcją
spojrzał na zebranych. - Chodźmy zatem do luku numer czterdzieści trzy.
Dużo później, gdy kontrolerzy odlecieli na nocny spoczynek, Shan spotkał się z
dea'Gaussem w gościnnym salonie.
-Wasza lordowska mość... Mam wiadomość od Pierwszej Mówczyni - mruknął stary

background image

dżentelmen po górnoliadeńsku. - Zawiadamia pana, że klan pokryje wszelkie
wydatki
związane z tą sytuacją. Jej zdaniem jest to atak wymierzony we wszystkich
Korvalów, a nie
tylko w ,,Pasaż” lub pana.
Shan machinalnie pokiwał głową.
- Pierwsza Mówczyni, czyli moja siostra, jest doprawdy niezwykle hojna.
To była najwłaściwsza odpowiedź. Pan dea'Gauss chrząknął z cicha, jakby chciał
jeszcze coś powiedzieć. Rzadko zdarzało się, aby jego lordowska mość był tak
potulny.
Zazwyczaj zaraz potem następował jakiś nieprzemyślany wybryk.
- Druga wiadomość pochodzi od lorda yos'Phelium. Wydatne wargi Shana skrzywiły
się w cierpkim uśmiechu.
- Naprawdę? Ciekawe, co też tym razem mój brat ma mi do powiedzenia.
Dea'Gauss milczał przez chwilę. Wiadomość była niezwykła - wręcz osobliwa, do
granic obrazy. Ale z drugiej strony, młody Val Con odziedziczył po ojcu
skłonność do aluzji,
wiec prawdziwa wiadomość zapewne była skryta pomiędzy wierszami. Dea'Gauss
skupił się,
żeby powtórzyć wszystko dokładnie, słowo w słowo.
- Jego zdaniem, dobry zwiadowca ma w sobie coś z dobrego złodzieja. Szczerze
dziękuje za poradę i pyta, co w najbliższym czasie mógłby ukraść dla waszej
lordowskiej
mości.
Shan roześmiał się.
- Renegat. Trzeba go było utopić tuż po narodzinach. Długo tym razem zabawił w
domu?
Pan dea'Gauss pozwolił sobie lekko parsknąć, co wyrażało jego niezadowolenie ze
sposobu, w jaki lord yos'Galan wyrażał się o dziedzicu Korvalów, i odpowiedział
sztywno:
- Był na Liadzie zaledwie ćwierć relummy i musiał nagle wracać do swoich
obowiązków. Opuścił planetę w tym dniu, w którym zostałem wezwany przez Pierwszą
Mówczynię. Przypadek sprawił, że widziałem go przez krótką chwilę i przekazałem
swoje
pozdrowienia.
Shan spod oka spojrzał na rozmówcę.
- Musiał nagle wracać do swoich obowiązków?
- Tak, milordzie. Lady Nova przyjęła to z prawdziwym bólem, bo zaprosiła lady
Imeldę. Chyba chodziło jej o zawarcie kontraktu małżeńskiego albo przynajmniej
umowy
wstępnej, tak, aby jego lordowska mość mógł dopełnić powinności wobec klanu.
- Lepiej się czuje? - troskliwie zapytał Shan. Pan dea'Gauss wybałuszył oczy.
- Bardzo przepraszam, milordzie... ale kto?
- Moja siostra. Poza nią nikt nie próbuje przydusić Val Cona.
- Lady Imelda pochodzi z bardzo dobrego rodu – sucho stwierdził stary
dżentelmen. -
Jest kobietą godną szacunku i uprzedzająco grzeczną.
- Uprzedzającą grzeczną - powtórzył Shan. - A z drugiej strony brak jej rozumu i
sprytu, żeby dać sobie z tym spokój. Przecież Val Con siedział tam jak na
szpilkach! - Stanęli
przed ciemnoniebieskimi drzwiami. - Założę się o każdą wymienioną przez pana
stawkę, że to
niby „nagłe” wezwanie przyszło na jego prośbę.
Na takie dictum znalazłoby się parę odpowiedzi, lecz żadna z nich nie przypadła
do
gustu panu dea'Gaussowi. Zachował więc chłodne milczenie. Jego lordowska mość
skłonił się
z uśmiechem.
- Oto pańska kajuta. Mam nadzieję, że przygotowano ją zgodnie z pańskim
życzeniem. O dwudziestej rozpocznie się spotkanie z korpusem dyplomatycznym.
Liczę na

background image

to, że pan do nas dołączy.
Panu dea'Gaussowi nie pozostawało już nic innego, jak ukłonić się i wejść do
kajuty.
Shan skierował się do własnej kwatery. Pożerał przestrzeń długim krokiem,
zatopiony
w głębokiej zadumie.
To prawda, że Val Con miał obowiązki wobec klanu. Każde z nich musiało postarać
się o następcę. Nawet on sam, chociaż grzesznik i cynik, dał Korvalom córkę,
która we
właściwym czasie zajmie jego miejsce na czele linii yos'Galan i przejmie stery
„Pasażu”... A
żeby ich pokręciło za ten głupi upór! - pomyślał pod adresem siostry i Val Cona.
Już on by o
siebie zadbał, gdyby Nova chociaż na chwilę dała mu wolną rękę...
Shan westchnął, zatrzymał się pośrodku sypialni, zamknął oczy i zaczai oddychać
powoli, tak jak go tego nauczyły przed wielu, wielu laty Mistrzynie
Uzdrawiaczki. Wszelkie
kłopoty - rodzinne, zawodowe i osobiste - zamarły.
Nie wszystko naraz, przypomniał sobie z wymuszonym spokojem.
Wewnętrznym okiem zobaczył nagle obraz Priscilli, takiej samej, jak ta, którą
widział
po raz ostatni, z bojowym błyskiem w oku, w momencie konfrontacji z urzędnikami
Trybunału.
Z jękiem rzucił się na łóżko.
Za wiele żądasz, wasza lordowska mość, szepnął w duchu. Spróbuj zasłużyć sobie
na
jej przyjaźń. Przy odrobinie szczęścia może ci się to udać.
Wstał i poszedł do łazienki, po drodze zdejmując ubranie. Wsunął się pod siekący
strumień wody. Starał się myśleć wyłącznie o wieczorze i o spotkaniu z
ambasadorami.
Ciekawe, co z tego wyniknie?
65 rok czasu pokładowego
148 dzień podróży
Czwarta wachta
Godzina 17.00
- Musisz mieć suknię!
- Lino...
- Nie! - krzyknęła mała kobietka i chwyciła przyjaciółkę za rękę. - Pójdziesz na
przyjęcie stosownie ubrana. Nie chcę słyszeć żadnych sprzeciwów!
Priscilla zagryzła usta i stanowczo pokręciła głową.
- Przepraszam, Lino... Naprawdę przepraszam. Nie mam pieniędzy. Żadnych.
Zaciągnęłam niemały dług na zakup ubrań, które na sobie noszę. Ale... suknia...
- Ba! - Lina machnęła drobną rączką i nagle z całej siły przytuliła się do boku
wysokiej Terranki. - Dam ci suknię, a ty zrobisz mi tę przyjemność i ją włożysz,
co? -
zaszczebiotała. -Wszystko załatwione!
Priscilla uśmiechnęła się.
- Nie mogę cię o to prosić, Lino. Niby dlaczego...
- A dlaczego nie? - przerwała jej Liadenka. - Przecież jesteśmy siostrami...
Sama to
powiedziałaś! Nie pozwolę siostrze iść na bal w łachmanach. I wcale nie
zamierzam się dłużej
z tobą kłócić! - Roześmiała się i pociągnęła Prisciłlę za sobą w stronę
okrętowego sklepu. -
Chodź, denubia. Naucz się we właściwy sposób przyjmować prezenty.
Dziewczyna parsknęła śmiechem.
- Jeszcze jedna lekcja etykiety? Następnym razem każesz mi włożyć kolczyki od
kapitana!
- Właśnie! - zawołała Lina. - Przecież są bardzo ładne. Pasują do ciebie. Shan
to
człowiek honoru, nie daje prezentów tylko po to, by potem powiedzieć: „To moje!”

background image

- Głęboko
spojrzała w oczy przyjaciółce. - Kolczyki są twoje, Priscillo. To podarek ze
szczerego serca.
Nic się nie stanie, jeśli je włożysz. - Przeszły przez pierwszą salę, pełną
drelichów, butów i
kombinezonów. W drugiej były już tuniki i zgrabne pantofelki, ale dopiero w
trzeciej dał się
poczuć powiew Festiwalu. Stroje kusiły oko barwą i wykończeniem...
- Chyba nie... - zaczęła Priscilla, strzelając na boki wystraszonym wzrokiem.
- Ba! - Lina krótkim okrzykiem ucięła jej dalsze protesty. -Suknia musi do
ciebie
pasować. - Znowu podeszła do Priscilli, wzięła ją za rękę i jednocześnie
zarzuciła wić, żeby
zdusić narastającą w niej panikę. - Jesteś piękna. Strój powinien podkreślać
twoją urodę.
Sprawisz tym radość sobie i wszystkim, którzy będą cię w nim oglądali. Przecież
okazja tego
wymaga!
Ale Priscilla już jej nie słuchała. Pochyliła się i lekko pogładziła Liadenkę po
włosach.
Potem ujęła ją pod brodę i uniosła jej twarz do światła. Lina bez wahania
spojrzała w czarne
oczy dziewczyny. Wszystkie Drogi stały otworem, a Mur majaczył gdzieś za nią.
- Jesteś z Koła - zamruczała Priscilla, bardziej do siebie, niż do niej. - Czuję
bijące od
ciebie ciepło... jak z ogniska, kochana. Przedtem: ból. Potem: uzdrowienie... -
Cofnęła rękę.
Lina ciągle patrzyła w górę, spokojnym i jasnym wzrokiem.
- Jesteś Żoną, Lino? Czy też Wiedźmą?
- Byłam żoną - tak jak wypada, dwa razy, na mocy kontraktu. Jestem matką dwóch
synów: Bey Lora i Zaca. Pracuję w bibliotece i wyuczono mnie na Uzdrawiaczkę.
Nie wiem,
czym lub kim jest Wiedźma.
- Uzdrawiaczka? - Priscilla zmarszczyła brwi. - Uzdrawiaczka to... Tkaczka
duszy, jak
powiadamy na Sintii. Kiedy ktoś ma chorą duszę...
- Kiedy zatracił radość życia - przytaknęła Lina. - Shan mi mówił, że właściwym
terrańskim słowem jest „empatia”. - Zawahała się. - Ale nie jestem pewna, czy to
prawda. Z
moich doświadczeń wynika, że Uzdrawiaczka nie pomaga wszystkim. Są tacy, których
nie
czuję. A poza tym, żeby dobrze leczyć, trzeba przejść odpowiedni trening. Poznać
właściwe
techniki...
- Oczywiście - z namysłem wtrąciła Priscilla. - Ale ja...
- Ale ty - nie dała jej dokończyć Lina - wciąż walczysz. Wciąż się opierasz.
Odpychasz śmiech i wszelkie przejawy ludzkiej życzliwości. Dość tego! Mam
sposoby, żeby
cię wyleczyć. Zabronisz mi? - Podeszła bliżej, nie zwracając uwagi na innych
klientów. Drogi
były wciąż otwarte. - Priscillo? Siostry. To twoje słowa. Ja temu nie
zaprzeczam.
Owionęła ją fala gryzącego bólu, lecz zaraz potem eksplodowała radość. Lina
chwyciła Prisciłlę w pasie i przytuliła się z całej siły. Poczuła, że dziewczyna
ściska ją jeszcze
mocniej.
- Siostra i przyjaciółka... - Po ostatnim serdecznym uścisku Priscilla opuściła
ręce.
Śpiew szczęścia rozlegał się na wszystkich Drogach. Lina zachowała na tyle
przytomności,
żeby uchronić swoją jaźń od nagłego oszołomienia.

background image

- Chodź - powiedziała z uśmiechem i wzięła Prisciłlę za rękę. - Wybierzemy ci
najpiękniejszą suknię!
65 rok czasu pokładowego
148 dzień podróży
Czwarta wachta
Godzina 20.00
Priscilla stała przed lustrem jeszcze długo po wyjściu Liny. Przyglądała się
sobie z
zachwytem przemieszanym ze zgrozą.
Suknia naprawdę była bardzo piękna, z błyszczącego czarnego jedwabiu,
przeszywanego z rzadka srebrną nicią, która zdawała się drżeć i tańczyć przy
każdym ruchu
Priscilli. Znakomicie podkreślała jej kształty, przylegając ściśle od kolan do
szyi i od ramion
aż do nadgarstków. Wąskie rozcięcie po prawej stronie dawało swobodę ruchów i
kusząco
odsłaniało fragment kremowego uda. Bogini wie, ile kosztowała... Lina zachowała
to w
ścisłej tajemnicy.
Priscilla z marsową miną popatrzyła na swoje odbicie. Na prawej ręce nosiła trzy
ocalałe bransolety, a na lewej - pierścionek z niebieskim oczkiem, pożyczony od
Liny.
Srebrna wstążka we włosach wyglądała niczym błyskawica, przecinająca skłębione
chmury.
Ale wciąż czegoś brakowało...
Niespiesznie podeszła do szafy i przetrząsnęła jej zawartość. Zamknęła w dłoni
aksamitne puzderko. Z łupem w ręku, z powrotem podeszła do lustra. Powoli wpięła
w uszy
platynowe kółka i dała krok do tyłu, żeby się lepiej widzieć.
Po chwili skinęła głową. Kolczyki zatańczyły lekko. Odłożyła puzderko na bok i
wyszła z kajuty.
Rusty gapił się na nią przez dłuższą chwilę, zanim podszedł z wyciągniętą ręką.
- Cudnie wyglądasz, Cillo. A może zawrzemy jakiś krótkoterminowy kontrakt?
Uśmiechnęła się.
- Chyba trochę za długo siedziałeś na wieży.
- To prawda - przytaknął ze zgnębieniem. - Między kapitanem i panem dea'Gaussem.
Myślałem, że już nigdy nie skończą konferować! Bywały chwile, że obsługiwałem
czternaście połączeń naraz. Przysięgam!
- Mój ty biedaku - westchnęła. - Przyjdź do biblioteki i stań w obronie norbera.
Chcieli
go uśpić.
- Nadgorliwcy - burknął Rusty. - Nie mają nic więcej do roboty? Zachowują się,
jakbyśmy naprawdę coś przemycali! Coś mi się zdaje, że pomału zaczęli gonić w
piętkę.
W tym samym momencie podeszła do nich Lina, trzymając pod ramię starszego
wiekiem Liadena, w wizytowej ciemnej tunice i aż do bólu przepisowych
popielatych
spodniach.
- Priscillo, to pan dea'Gauss, plenipotent klanu Korvalów - odezwała się
urzędowym
tonem, złagodzonym jednak przez uśmiech. - Panie dea'Gauss, przedstawiam panu
moją
przyjaciółkę, Priscillę Mendozę.
Wymienili stosowne ukłony.
Pan dea'Gauss wyprostował się i pozwolił sobie na mały uśmiech.
- Lady Mendoza... Bardzo mi miło, że mogę panią poznać. Słyszałem od lady
Faaldom wiele ciepłych słów pod pani adresem.
- Ja też się cieszę z naszego spotkania, panie dea'Gauss - serdecznie
powiedziała
Priscilla i dodała dyplomatycznie:
- Jestem pewna, że przyjaźń Liny zacieśni więź między nami.

background image

- Też tak uważam - odparł stary dżentelmen, wyraźnie zadowolony z jej zręcznej
odpowiedzi. Skinął głową Rusty'emu.
- Pan Morgenstern. Jak się pan miewa?
- Nieźle, dziękuję - odparł Rusty, jakby nie musiał przez cały dzień wykonywać
jego
poleceń. - A pan?
- Także dziękuję, zdrowie mi nie dokucza, chociaż ostatnio najwięcej czasu
spędzam
w różnych podróżach. Och, jest ambasador Kung. - Dea'Gauss skłonił się stosownie
między
Priscilla i Liną. - Muszę państwa na chwilę przeprosić. Wpierw obowiązki, potem
przyjemność.
- Biedny ambasador Kung - mruknął Rusty, kiedy dea'Gauss odszedł w stronę
ofiary.
- Nie przesadzaj - roześmiała się Lina. - Pan dea'Gauss wcale nie jest
najgorszy. W
gruncie rzeczy przepada za ludźmi. Nie jego wina, że bardziej lubi pracę.
- Skoro tak twierdzisz - odparł powątpiewającym tonem. -W każdym bądź razie
mniejszy z niego sztywniak niż... jak jej tam? Lady Kareen. Pamiętasz, jak się
pokłóciła z
synem? Shan zamknął się w pokoju i nawet nosa stamtąd nie wysunął, dopóki nie
wyjechała.
Kapitan Er Thom też wyglądał na lekko przejętego. Lina popatrzyła na niego z
rozbawieniem.
- To było tylko parę tygodni. Pozostała część rejsu minęła nam bardzo miło. Ba!
Teraz
ja muszę prosić was o wybaczenie. Przyrzekłam, że zamienię kilka słów z panem
Lyle'em.
Musimy być dla nich mili, skoro dla nas pracują. - Skłoniła mu się i uśmiechnęła
do Priscilli.
- Lady Mendoza, panie Morgenstern...
Rusty pokręcił głową i westchnął.
- Ma rację. Lepiej poszukam tej dziewczyny, która mnie wciąż wypytywała o
łączność
optyczną i na chwilę zapomnę o manierach. - Skrzywił się przepraszająco i uniósł
rękę. - To
na razie.
Priscilla rozejrzała się. Pan dea'Gauss z zapałem rozmawiał z wychudłym i
niezwykle
wysokim Terrańczykiem. Janice Weatherbee i Tonee dołączyli do grupki czterech
czy pięciu
mniej ważnych osobistości. Dobiegały stamtąd głośne wybuchy śmiechu. Ken Rik
cierpliwie
słuchał paplaniny grubej, mocno umalowanej niewiasty, z biżuterią wplecioną w
warkocze.
Lina natomiast uśmiechała się ciepło do jakiegoś pana, który wyraźnie był nią
zauroczony. To
pewnie Lyle, pomyślała Priscilla. Rusty zniknął gdzieś w tłumie po drugiej
stronie sali.
Innych znajomych też nie było widać.
Z irytacją wzruszyła ramionami i wybrała się na mały spacer. Co z tego, że Shan
yos'Galan nie przyszedł?
- To byłoby nieszczęście - konfidencjonalnym szeptem mówił ambasador Gomez do
jakiegoś podstarzałego dygnitarza, którego ubiór zdradzał stałego mieszkańca
Arsdred. -
Gdyby klan Korval powiadomił swoich kontrahentów i przyjaciół, że zamierza w
przyszłości
omijać tę planetę...
- Przez kilka kolejnych pokoleń nie stanęliby dobrze na nogi... - usłyszała,
mijając
kolejną grupkę. - Katastrofa ekonomiczna... Drugorzędna dziura...

background image

Czyżby klan Korval był aż tak potężny? - przemknęło jej przez głowę. Zobaczyła,
że
Janice i Tonee uśmiechają się do niej, więc odpowiedziała im też uśmiechem.
Mogliby
zrujnować ogromny port kosmiczny? Tysiące ludzi pozbawić pracy? Ale jak? Po
prostu
mówiąc, że nie będą tu więcej zawijać? Na zdrowy rozum wydawało się to
niewiarygodne. A
jednak Shan yos'Galan za sprawą Sav Rida Olanka stracił niemałą fortunę i nie
wydawał się
tym przejęty.
To szczery facet, pomyślała Priscilla. Powiedziałby mi, gdyby go trapiły kłopoty
finansowe.
Po chwili napatoczył jej się samotny ambasador, w ozdobionej wstążkami tunice,
przepasany wzorzystą szarfą. Ukłoniła się mu z uśmiechem.
- Dobry wieczór. Jestem Priscilla Mendoza, z załogi „Pasażu”.
Ambasador, jak się okazało, był niesłychanie chłonny wiedzy. Wciąż wypytywał o
statek, kapitana, klan Korval, bibliotekę i całą załogę. Priscilla udzielała mu
na pozór
szczerych i wyczerpujących odpowiedzi, ale po prawdzie pomijała niektóre
szczegóły - tam,
gdzie uznała, że tak będzie lepiej. Chociaż raz była wdzięczna Bogini, że
obdarzyła ją urodą.
Dzięki temu mogła bez przeszkód udawać głupią i nikt się tym nie przejmował. Co
prawda,
nie dorównywała Shan yos'Galanowi, ale na potrzeby chwili zupełnie to
wystarczyło.
Przy kolejnym przetasowaniu, do ambasadora podszedł ktoś z jego ziomków i
Priscilla odzyskała swobodę. Zobaczyła Setha, który zgięty w pół coś tłumaczył
na ucho
maleńkiemu Tonee. Rusty, w postawie zasadniczej, stał obok Kayzin Ne'Zame,
plecami do
ściany roślin, i wygłaszał jakąś przemowę do grupki słuchaczy.
A po przeciwnej stronie, tuż pod skrzydłami smoka, opierał się o ścianę nikt
inny, jak
Shan yos'Galan. Rozmawiał z ładną blondynką w stroju ambasadora. Sam był ubrany
na pół
po liadeńsku, pół po terrańsku - w marszczoną białą koszulę, brokatową marynarkę
i ciemne
obcisłe spodnie. W prawym uchu połyskiwała mu łezka ametystu. Priscilla
westchnęła z ulgą
i bezwiednie dała krok w jego stronę.
Uniósł głowę i uśmiechnął się. Priscilla zamarła w bezruchu. Poczuła, że się
czerwieni.
- Pani Mendoza? - rozległ się tuż przy niej czyjś nieprzyjemny, piskliwy głos.
Odwróciła się i zobaczyła grubą niewiastę z warkoczami.
- Tak. Czym mogę pani służyć?
Niewiasta uśmiechnęła się, co natychmiast zmieniło układ kolorowych kresek na
jej
twarzy i szarpnęła się lekko w przód. Priscilla zrozumiała, że to miał być
ukłon.
- Jestem ambasador Dia Grittle ze Skansion. Pan yo'Lanna wspominał mi, że
pochodzi
pani z Sintii.
Uśmiech zastygł na twarzy dziewczyny. Zbladła jak ściana, ale na szczęście pani
Grittle niczego nie zauważyła.
- To prawda - chrząknęła Priscilla. - W istocie... - pytająco zawiesiła głos.
Pani Grittle energicznie pokiwała głową.
- Zaraz jak pani weszła, tak sobie pomyślałam. Jest pani strasznie podobna do
matki.
Priscilla z trudem wciągnęła oddech przez zaciśnięte gardło. Nie tutaj... -

background image

jęknęła w
myślach. O, Bogini... Nie teraz.
- Lady Mendoza, pani ambasador Grittle... Bardzo przepraszam, że przeszkadzam. -
Pan dea'Gauss wyrósł przy nich jak spod ziemi. - Jest tutaj ktoś, kto bardzo
chciałby panią
poznać, lady Mendoza.
Priscilla westchnęła z ulgą. Ledwo stała na miękkich nogach. W duchu zaniosła
dziękczynne modły do Bogini.
Z niekłamaną wdzięcznością uśmiechnęła się do plenipotenta Korvalów.
- Oczywiście.
Pani ambasador Grittle zamruczała coś niezrozumiale tonem przyzwolenia. Pan
dea'Gauss skłonił się i wskazał na swojego towarzysza.
- Pani Priscillo, lady Mendoza, przedstawiam pani sędziego Abrahanthana Zahre.
Sędzia z szelestem rubinowych szat dał krok naprzód i wyciągnął wąską, delikatną
rękę.
- Bardzo mi miło, lady Mendoza. Rad jestem, że mogę przeprosić panią osobiście.
- Przeprosić? - z zaskoczeniem powtórzyła Priscilla, a potem nagle pokiwała
głową. -
Ach, za nakaz! - Postarała się, aby jej zdumienie wyglądało na całkiem szczere.
- Zupełnie o
tym zapomniałam. Niech pan się nie przejmuje.
- Cenię pani wyrozumiałość. - Sędzia z uśmiechem pochylił głowę. - Muszę jednak
pani wyjaśnić, że nie zawsze słucham oskarżeń opartych na tak kruchych
podstawach. Kupiec
Olanek praktycznie wymógł na mnie ów nakaz. Jako człowiek, który powinien bronić
prawa,
wstydzę się, że go posłuchałem. Ów dokument nigdy nie powinien powstać.
- Nakaz?! - Ambasador Grittle patrzyła na sędziego wzrokiem, który według niej
miał
wyrażać bezbrzeżne zdziwienie. - Chciał pan ją aresztować? Nie zastanowił się
pan przez
chwilę? Czy pan w o g ó l e wie, z kim pan ma do czynienia?! - Głęboko
zaczerpnęła tchu, a
jej piskliwy głos wzniósł się ponad szmer pozostałych rozmów. - Lady Mendoza z
Sintii
miałaby być złodziejką?! Skansion od dawna pozostaje w handlowej unii z Sintią.
Znam
osobiście Mendozów! To potwarz, mój drogi panie! Niemal niewybaczalna potwarz!
Ze
wszystkich... Wyznaczono kaucję? - rzuciła w twarz przerażonej i bladej
Priscilli.
- W wysokości kantry - wymamrotał Zahre. - Zapłacona przez armatora. Klan Korval
zagwarantował obecność lady Mendozy w sądzie, na ewentualnej rozprawie. -
Uśmiechnął się
słabo. - Jestem pewny, że do tego nie dojdzie.
- Mendozom z Sintii nie potrzeba gwaranta! - krzyknęła pani ambasador. Sięgnęła
do
jedwabnej sakwy, wiszącej jej u pasa, wyjęła stamtąd matowo połyskującą monetę i
wcisnęła
ją w dłoń sędziego. - Skansion podwaja kaucję! W ten sposób traktujemy swoich
sojuszników!
Priscilla przesunęła językiem po spierzchniętych wargach i otworzyła usta, żeby
coś
powiedzieć... Ale co?
Pan dea'Gauss po raz drugi wybawił ją z opresji. Z miłym uśmiechem podał ramię
pani ambasador i powiedział:
- Lady Mendoza musi być szczęśliwa, mając takich przyjaciół. Warto to uczcić.
Zapraszani panią na małą lampkę wina.
Priscilla ukłoniła się sędziemu. Unosząc głowę, zobaczyła, że przygląda jej się
z
rozbawieniem. Uśmiechnęła się w odpowiedzi.

background image

- Teraz to ja muszę pana prosić o wybaczenie. Roześmiał się całkiem otwarcie.
- Ależ nic podobnego! Nie ma w tym pani winy. - Zerknął za siebie. - Podano
świeże
przekąski. Pozwoli pani?
- Dziękuję, jest pan bardzo miły - odparła zdławionym głosem. - Ale... muszę z
kimś
porozmawiać. Zobaczymy się później.
Sędzia spoważniał odrobinę.
- Tak. Na pewno.
Skłonił się sztywno i odszedł.
Priscilla z szybkością i gracją pilota przemknęła przez rozgadany tłumek i
wypadła na
korytarz. Za najbliższym rogiem oparła się o ścianę, zamknęła oczy i próbowała
uspokoić
oddech.
Co za potworny babsztyl! Kto ją słyszał? Prawdopodobnie cała sala. Przyznała się
do
znajomości z Ammary Mendozą! Wszechmatko, co mam teraz zrobić?
- Dobry wieczór, Priscillo. Straszny tam tłok, prawda? Moja lordowska mość nigdy
nie miała zacięcia do takich imprez. Siostra się za mnie wciąż wstydzi. Żadnej
ogłady, ani
wychowania...
Gwałtownie rozwarła powieki.
- Pan kapitan... - bąknęła.
- Czasami - zgodził się z ledwie uchwytną drwiną. - Nie podoba ci się przyjęcie?
Pan
dea'Gauss jest wręcz zachwycony.
Rozluźniła się trochę i skrzywiła usta w leciutkim uśmiechu.
- Jakoś nie mogłam mu powiedzieć, że nie jestem prawdziwą damą - wyznała, siląc
się
na wesołość. - Nie chciałam, żeby poczuł się zażenowany.
Shan skwitował to wybuchem śmiechu.
- pan dea'Gauss nigdy nie myli się w tych sprawach. Lepiej zacznij się
przyzwyczajać.
- Przekrzywił głowę. - Przecież to nie takie trudne. Mendozowie z Sintii...
Zbladła jak płótno, szeroko otworzyła oczy i nerwowo zrobiła przeczący ruch
dłonią.
- Nie...
- Priscillo! - Podszedł do niej z wyciągniętą ręką. - To tylko żarty! Wcale nie
chciałem
cię przestraszyć! - Dał jeszcze jeden krok i zagryzł usta. - Przykro mi.
Przepraszani -
powiedział z naciskiem.
Jakby z wahaniem uścisnęła jego prawicę.
- Wszystko w porządku - powiedziała wciąż jeszcze roztrzęsionym głosem. Ręka jej
drżała. Głęboko wciągnęła oddech. - proszę, niech pan nie pyta...
- Nie będę pytał. Nie mam do tego najmniejszego prawa. Żartowałem. Chciałem cię
trochę rozweselić... - Uśmiechnął się nieśmiało. - Zawsze miałem niewyparzoną
gębę.
Jej usta drgnęły lekko.
- Pani ambasador Grittle...
- Prawda, że to ciekawa postać? Na jej widok człowiek zaczyna powątpiewać w
prawdziwy sens dyplomacji. Jak się wdrapała na to stanowisko? A może kogoś
zamordowała?
- W takim razie nie wszystko stracone - powiedziała Priscilla. Shan spostrzegł z
zadowoleniem, że wreszcie się uśmiechnęła. Ciągle trzymała rękę w jego dłoni. -
Sama też
może zginąć.
Roześmiał się.
- Pozostaje nam zatem czekać. - Westchnął ciężko. - Niestety, moja lordowska
mość

background image

musi wracać do gości. Pójdziesz ze mną? Czy wolisz trochę odpocząć?
Cofnęła rękę, ale nie przestawała się uśmiechać.
- Zostanę tutaj jeszcze przez chwilę i przyjdę.
- Jak chcesz. - Odwrócił się z ociąganiem. Po kilku krokach ponownie spojrzał na
nią.
- Priscillo?
- Tak, panie kapitanie?
Jakiś cień przemknął po jego twarzy, ale zniknął szybciej niż się pojawił. Shan
skłonił
się lekko.
- Nic takiego. Do zobaczenia. Została sama.
Oparła się o ścianę, zamknęła oczy i zaczęła oddychać tak, jak ją tego uczono
tuż po
Inicjacji. Wdychaj spokój, wydychaj troski. Wdychaj siłę, wydychaj słabość.
Wdychaj
nadzieję, wydychaj rozpacz...
Po chwili potrząsnęła głową, wyprostowała się i poszła z powrotem na przyjęcie.
65 rok czasu pokładowego
155 dzień podróży
Pierwsza wachta
Godzina 4.00
Shan jęknął głośno i przewrócił się na bok. Wyciągnął rękę i z całej siły walnął
pięścią
w budzik. Kajuta jednak wcale nie przejęła się tym zachowaniem. Za moment
zamigotały
światła i zabrzmiała muzyka. Głośna muzyka.
- A dajże spokój... - mruknął Shan, usiadł i palcami przeczesał włosy. Muzyka
przycichła trochę, co było prawdziwym zbawieniem dla jego skołatanej głowy. - Co
to za
świństwo? Najpierw daje prawdziwy odlot, a potem wali w łeb obuchem. Jak ktoś to
w ogóle
może palić?
Kajuta powstrzymała się od odpowiedzi.
Handlowy tydzień był udany. Mieszkańcy Arsdred zrobili wszystko, aby w dwójnasób
wynagrodzić jemu i sobie każdą „straconą” kantrę, zanotowaną przez księgowych.
Szkoda
jedynie, że przy okazji nie wymyślili środka na ból głowy.
Shan znowu jęknął. Poczuł się jeszcze gorzej, kiedy przypomniał sobie, że pan
dea'Gauss zażyczył sobie z samego rana szczerej rozmowy na temat spraw
„pierwszorzędnej
wagi” dla klanu Korval. Przecudownie.
Skrzywił się, spuścił nogi z łóżka i wstał powoli. A może mógłbym jeszcze
zrezygnować ze wszystkich tytułów i apanaży? - pomyślał bez przekonania.
Niestety, był
potrzebny siostrom i bratu. A zatem lord Shan zostanie.
- Prysznic - powiedział na głos. - I śniadanie. Kawa. Dobra, gorąca kawa.
Miał świetny pomysł z tym śniadaniem. Dzięki kawie odzyskał jasność myślenia.
Nalał więc sobie drugi kubek i udał się do pracy, witając skinieniem głowy
napotkanych
członków załogi.
Chociaż to dobre, pomyślał pod drzwiami gabinetu, że spotkanie z dea'Gaussem
musi
być bardzo krótkie. „Pasaż” otrzymał zgodę na odlot i w ciągu godziny miał zejść
z orbity.
Lecz z drugiej strony, przez godzinę, pan dea'Gauss potrafił w elegancki sposób
palnąć takie kazanie, którego nie powstydziłby się prozelita Moreleków. Już sama
wzmianka
o „sprawach pierwszorzędnej wagi” miała w sobie coś złowieszczego.
Shan był więc święcie przekonany, że czeka go mycie głowy.
Odstawił kubek na biurko i usadowił się w fotelu. Jakie to dziwne, myślał, że
władza i

background image

przywileje nie chronią mnie przed utyskiwaniem kogoś, komu rzeczywiście zależy
na
przyszłości klanu.
Rozległ się brzęczyk przy drzwiach. Shan westchnął. Przez chwilę miał ochotę
udawać, że go nie ma, ale potem z westchnieniem rezygnacji sięgnął po kubek z
kawą.
- Proszę.
Pan dea'Gauss stanął trzy kroki od progu i złożył niski, przepisowy ukłon.
Shan skinął głową i pociągnął łyk kawy. Już zaczynała powoli stygnąć.
- Witam, panie dea'Gauss. Miło mi widzieć pana w dobrym zdrowiu. Widać niedole
panu sprzyjają. Proszę siadać.
- Wasza lordowska mość raczy żartować - cierpko odpowiedział starzec. - A zatem
nic
się nie zmieniło. Jednak sprawa, z którą przychodzę, należy do poważnych. Mam
nadzieję, że
wasza miłość zechce mnie posłuchać przez kilka następnych minut.
- Oczywiście - łaskawie mruknął Shan.
Pan dea'Gauss popatrzył na niego podejrzliwie. Sam siedział prosto jak świeca,
nie
dotykając plecami fotela, z dłońmi złożonymi na kolanach.
- W trakcie wykonywania obowiązków powierzonych mi przez Pierwszą Mówczynię
klanu Korval - zaczął surowym tonem - zauważyłem, że podjął pan pierwszą próbę
wyrównania rachunków z Sav Ridem Olankiem z klanu Plemia. Chciałbym wiedzieć,
czy tak
jest w istocie.
Zaczęło się, pomyślał Shan. Nieznacznie skinął głową.
- Owszem.
Pan dea'Gauss zachłysnął się powietrzem. - To chyba niedobrze - powiedział bez
cienia delikatności w glosie - że przed podjęciem tak poważnego kroku, wasza
miłość nie
zechciał zasięgnąć rady od tych z nas, którzy mają większe doświadczenie w
sprawach
podobnej natury. Gdybym od razu zjawił się na miejscu, dług zostałby spłacony
szybciej i -że
tak powiem - czyściej. W istocie...
- W istocie - wpadł mu w słowo Shan, pozwalając sobie na małą irytację - to ja
jestem
kapitanem statku. Jako kapitan, mam obowiązek zadbać o honor „Pasażu”, załogi i
swój
własny.
- To prawda - zgodził się pan dea'Gauss. - Jednak tu mamy do czynienia z nieco
bardziej skomplikowaną sytuacją. Nie powinien pan wciągać statku i załogi w taką
rozgrywkę
bez wiedzy Pierwszej Mówczyni. To przede wszystkim na niej ciąży obowiązek
obrony
honoru klanu. Moim zdaniem ostatni atak skierowany był przeciw Korvalom. -
Przerwał i
zatarł ręce. - Pamięta pan, że to Pierwsza Mówczyni ma pewien dług do spłacenia
wobec Sav
Rida Olanka?
Shan wypił łyk kawy i wzruszył ramionami.
- Pamiętam, że to raczej Sav Rid Olanek uważa się za jej dłużnika. Ale nieważne.
W
gruncie rzeczy, to i tak niczego nie zmienia.
- Właśnie tę sprawę chciałbym poruszyć trochę głębiej - szorstko powiedział
dea'Gauss. - Zestarzałem się w służbie Korva-lów. Uważam, że ktoś tak młody i
nieopierzony
jak wasza lordowska mość powinien jednak skorzystać z rady i pomocy kogoś o
większym
doświadczeniu. - Urwał, bowiem w tej samej chwili przyszło mu do głowy, że być
może

background image

wybrał nienajlepszy sposób rozmowy z Shanem. Nie sposób było przewidzieć reakcji
kapitana.
- Zwracam uwagę - dodał łagodniejszym tonem - że wasza lordowska mość
rzeczywiście jest jeszcze młody. Doświadczenie przychodzi z wiekiem, po latach
obserwacji i
naśladownictwa starszych. Życzyłbym sobie jak najdłużej służyć panu, pańskiej
rodzinie i
całemu klanowi Korvalów. Robiłem to przez całe życie. A jeśli teraz mówię zbyt
otwarcie, to
wynika to wyłącznie z wiedzy, że młodość zwykle błądzi tam, gdzie się
najbardziej stara.
Nastąpiła długa chwila ciszy. Wystarczająco długa, aby pan dea'Gauss zaczął się
obawiać, że tym razem naprawdę przeholował. Na dobrą sprawę, Shan mógł w każdej
chwili -
zgodnie ze swoim charakterem - zrezygnować z jego pomocy i odesłać go wprost na
Liad.
Wolałby wówczas nie spotkać się z Pierwszą Mówczynią. Nova yos'Galan bardzo
poważnie
traktowała swoje obowiązki. Nie zniosłaby takiej porażki.
- Czego pan w takim razie ode mnie oczekuje? - zapytał Shan tonem swobodnej
pogawędki. - Mam oddać dowodzenie „Pasażem" w pańskie godniejsze ręce? Czy też
odwołać poprzednie działania i święcie wierzyć, że to wystarczy?
Dea'Gauss przypomniał sobie, że Shan bywał nieobliczalny w obie strony.
- Zdaniem przyjaciół i załogi jest pan naprawdę świetnym kapitanem - odparł
cicho - i
Kupcem pierwszej wody. A na tę chwilę... Czy wasza lordowska mość mógłby mi
powiedzieć, jakie dokładnie kroki zostały poczynione?
- Do czterystu dwudziestu ośmiu światów wysłano ostrzeżenie, z krótką notatką
relacjonującą niefortunny udział „Daxflan” w wydarzeniach w Arsdred. Do dzisiaj
otrzymaliśmy trzysta potwierdzeń, laserem i przez radio. Powiadomiłem także Izbę
Handlową. Obiecali wszcząć dochodzenie. - Przerwał. - Przyzna pan chyba, że to
nie są
działania bez pokrycia.
Pan dea'Gauss ostrożnie zaczerpnął tchu.
- Pozwoli pan, że dla spokoju ducha przejrzę pańskie raporty. - Milczał przez
chwilę,
przed następną próbą. - Lady Mendoza uczestniczy w pańskich przedsięwzięciach?
- Lady Mendoza - niespodziewanie warknął Shan przez zaciśnięte zęby - została
oszukana i zdyskredytowana z rozkazu i na skutek bezpośrednich działań Sav Rida
Olanka.
Szczegóły znajdzie pan w jej aktach. - Pochylił się i jednym palcem wystukał
jakieś hasło na
klawiaturze komputera. Potem wstał. - Proszę usiąść przy moim biurku. Tu
znajdzie pan
wszystkie dane. Mam nadzieję, że po tej lekturze trochę pan zmieni o mnie
zdanie. - ukłonił
się zdawkowo. - A teraz przepraszam. Muszę iść na mostek. Za chwilę „Pasaż”
schodzi z
orbity.
- Oczywiście, wasza lordowska mość - odparł pan dea'Gauss, również unosząc się z
fotela. Nisko pochylił głowę przed wychodzącym Shanem. Później usiadł za
biurkiem i wyjął
cyfropis z rękawa.
65 rok czasu pokładowego
155 dzień podróży
Druga wachta
Godzina 6.00
- Opuszczamy orbitę Arsdred - powiedział Rusty. - Najwyższy czas. Szczerze ci
powiem, Cillo, że już miałem serdecznie dość tego miasta. Cholerna strata kasy.
Co prawda
Kayzin mówiła mi przy śniadaniu, że statek sporo zarobił. - Uśmiechnął się. -

background image

Wniosek z tego,
że nasz kapitan złapał byka za rogi.
Priscilla roześmiała się niemal bezgłośnie.
- I to mają być złe wieści? Większą działkę dostaniesz w Solcintrze. A poza tym
nic
nie straciłeś na swoim towarze. Sam mówiłeś, że drewno szło na zamówienie.
- To prawda. Ale z drugiej strony zapłaciliśmy małą... hmmm... grzywnę, aby
przekonać kontrolerów, że na Arsdred świat się nie kończy i że perfumy Liny są
legalne na
paru innych planetach. — Przerwał na chwilę i zbolały wyraz pojawił się na jego
pucołowatej
twarzy. - Wiesz co? Dobrze, że kapitan się wtrącił, bo mieliśmy je tutaj
sprzedać. Ale by
wtedy było! Cudem uniknęliśmy klęski. Shan jest niesamowity. Możesz mi wierzyć.
- Cóż - mruknęła Priscilla, wchodząc na mostek. - W końcu jest Handlomistrzem.
- Właśnie. Co robisz po skończonej wachcie? Zgarnij Linę i urządzimy sobie
piknik w
parku. Ja stawiam.
- Czemu nie? Ale Lina może mieć inne plany. Rusty odstawił kubek z kawą.
- Sprawdzę, zanim się umówimy. Do zobaczenia, pilocie.
- Trzymaj się, radiotechniku. - Priscilla poszła dalej, mijając po drodze sekcję
nawigacji i meteorologii. Z uśmiechem zasiadła na fotelu pilota i skinęła głową
trzeciemu
oficerowi, Gil Donowi B alanino wi. Odpowiedział jej ukłonem.
- Wcześnie przyszłaś - zauważyła Janice Weatherbee, chociaż sama też była przed
czasem. - Możesz rozpocząć obliczenia. - Odchyliła się w swoim fotelu,
skrzyżowała ręce na
piersiach i ostentacyjnie wlepiła wzrok w pusty ekran nad swoją głową.
Priscilla wsunęła kartę do czytnika, załogowała się i przebiegła palcami po
klawiszach. Uważnie popatrzyła w obraz na monitorze, dokonała paru poprawek i
sprawdziła
wszystko od początku. Smukłym palcem wcisnęła klawisz „wyślij”, przenosząc dane
na ekran
Janice. Potem z przyjemnością zamknęła oczy.
- Może być, Mendoza. Wprowadź to teraz do komputera. Priscilla skinęła głową i
znów pochyliła się nad klawiaturą.
W ustach Janice słowa: „może być” stanowiły najwyższą pochwałę. Pewnie to
głupie,
pomyślała, ale choć raz chciałabym usłyszeć, że coś zrobiłam naprawdę dobrze.
Zabrzmiało uderzenie dzwonu. Szmer rozmów przycichł i rozległ się donośny,
ciepły
głos:
- Witam wszystkich. Proszę meldować. Mam nadzieję, że jesteśmy w pełni gotowi do
lotu?
Ekran był zupełnie szary, jeśli nie liczyć czerwonych cyfr w prawym dolnym rogu,
odliczających „czas realny” spędzony w nadprzestrzeni.
Priscilla niespokojnie poruszyła się fotelu, czując znajomy ucisk w brzuchu.
Sama
sprowadziła statek z orbity i doleciała do punktu Skoku. Janice obserwowała ją
przez całą
wachtę, ale nie powiedziała ani słowa. Nie próbowała też jej pomagać.
Wreszcie wstała i przeciągnęła się.
- Dobra, Mendoza. Wychodzę na małą kawę. Powinnam wrócić przed końcem Skoku.
Gdybym przypadkiem nie wróciła, działaj sama. I tak siadamy na stojącej wodzie.
Nic tam się
nie wydarzy. Przynieść ci coś?
- Nie, dziękuję.
Drugi oficer skinęła głową.
- Jak chcesz. Za parę minut będę z powrotem.
- Mogę prosić o chwilę rozmowy, Wasza Miłość? Shan westchnął i przystanął,
czekając na dea'Gaussa.

background image

- Dobry wieczór panu - przywitał go łaskawie. - Czym mogę służyć?
- Dwa słowa w sprawie konfliktu pomiędzy klanem Korval i Sav Ridem Olankiem.
Zażądałem sprawdzenia rachunków „Daxflan” we wszystkich portach w tym sektorze.
To w
ramach wsparcia przyjętej przez pana taktyki.
Shan uniósł rękę.
- Bardzo mi przykro, panie dea'Gauss, ale mniej więcej za pięć minut wchodzimy w
normalną przestrzeń. Znów muszę być na mostku.
- Oczywiście - zamruczał starzec. - Mogę iść z panem? Nie było szans ucieczki.
Shan
skinął głową.
- Proszę bardzo. - Ruszył w swoją stronę, powstrzymując się od stawiania swoich
zwykłych długich kroków.
- Jestem pewny, że Wasza Miłość powie lady Mendozie o naszych poczynaniach -
odezwał się dea'Gauss. - Przy okazji moglibyśmy się dowiedzieć, czy powiadomiła
własny
Dom o obecnym sojuszu z Korvalami. W końcu chodzi o sprawę honoru. Wydaje mi
się, że
ród Mendozów ma na Sintii niemałą władzę, obejmującą wiele melant'i. Byłoby
dobrze
zadzierzgnąć z nimi nieco bliższe więzi. - Przerwał, a Shan odruchowo skinął
głową. Idąc w
tym tempie, nie zdążyli wejść na mostek przed Skokiem. Wokół nich cicho
zabrzęczały
dzwonki alarmowe.
Skręcili, w długi korytarz prowadzący prosto na mostek. Pan dea'Gauss chrząknął
niespokojnie, kiedy statek wpadł w lekką wibrację.
- Pierwsze pana posunięcia były znakomite. Kupiec Olanek straci sporo czasu,
pieniędzy i kontaktów. Oczywiście, tak jak w przypadku pana ulubionych szachów,
musimy
myśleć kilka ruchów naprzód i przewidzieć ewentualną kontrę przeciwnika...
Drgania wzmogły się. Zewsząd - z każdego kąta - wyły syreny. Światło nad głową
Shana zmieniło się z żółtego na czerwone. Kapitan w jednej chwili popędził na
mostek.
Liczby w rogu ekranu błysnęły i zgasły. Niewielkie drżenie przebiegło przez
mostek,
kiedy statek wyszedł z nadprzestrzeni. Priscilla wyciągnęła rękę w stronę
przełączników.
Czerwony napis KURS NA ZDERZENIE. Dłonie Priscilli przemknęły po klawiszach.
Ekrany ochronne w górę, podać szczegółowe dane. Szybko zerknęła na monitor, żeby
sprawdzić, co to jest, jak jest szybkie i jak wielkie...
GROŹBA ATAKU.
„Aktywacja ekranów pomocniczych, alarm, nowe koordynaty ... Szybciej!” -
Widziała
już obcy statek. Rzuciła na główny ekran maksymalne zbliżenie. Maleńka
jednostka, najeżona
lufami armat. Za nią druga... trzecia...
„Pasaż” był już prawie gotowy do nowego Skoku. Potrzebował jedynie nieco więcej
miejsca. Teraz...
- Znakomicie, Priscillo. - Shan wsunął się na drugi fotel i wepchnął swoją kartę
do
czytnika. - Seria A dwadzieścia dziewięć, poprawka czterdzieści dwa... drugie
ekrany w
górze? Oczywiście.
Priscilla stuknęła w klawisze, przekazując mu pełną kontrolę nad statkiem. Shan
rzucił
kilka krótkich rozkazów. Zażądał od Rusty'ego łączności wizyjnej, a komuś innemu
kazał
obrócić wieżyczkę numer siedem.
- Pospiesz się, Rusty, z łaski swojej.
- Już ich mam, panie kapitanie. Daję na pański ekran. Obraz pojawił się na obu

background image

monitorach. Przedstawiał mostek wrogiego statku, kilka razy mniejszy niż mostek
„Pasażu”.
Jakiś człowiek uwijał się przy sterach. Gdzieś zza ekranu dobiegł głos kobiety:
- ...żeby zaczęła strzelać?
- Popatrzcie lepiej na wieżyczkę na naszej sterburcie - powiedział spokojnie
Shan
yos'Galan.
Pilot obcego statku gwałtownie poderwał głowę, szybko przesunął rękami po
niewidocznych przyrządach i zaklął.
- Nie! Wstrzymać ogień! - krzyknął przez ramię.
- Słuszna decyzja - mruknął kapitan. - Bez przesady, ale wydaje mi się, że co
najmniej
pięć naszych dział celuje w waszą stronę. Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę.
Pilot ze świstem wciągnął powietrze.
- Ma pan rację. - Popatrzył za siebie. W polu widzenia pojawił się jakiś inny
człowiek,
starszy, spokojny i o twardych rysach twarzy.
- W czym problem, Klaus?
Pilot bez słowa wskazał na coś niewidocznego na ekranach „Pasażu”. Jego szef
przyglądał się temu przez chwilę, po czym spojrzał w monitor i lekko skinął
głową.
- To nic osobistego, panie kapitanie. Zwykły kontrakt.
- Kontrakt - powtórzył Shan. - Z kim? Szef uśmiechnął się i wzruszył ramionami.
- To tajemnica. Ale powiem jedno: zależało mu na tym, żeby pana zlikwidować.
- Naprawdę? Mam nadzieję, że dostał pan całą zapłatę z góry i gotówką. Nie? -
Pokręcił głową na widok zgnębionej miny dowódcy najemników. - To z pańskiej
strony
bardzo nieostrożnie. Skąd pan wiedział, że chodzi właśnie o mój statek?
- Podano mi pański kurs, spodziewany czas wyjścia z nadprzestrzeni i przybliżony
tonaż.
- Żadnej nazwy? Apan nie zapytał... Więc powiem panu. „Kryty Pasaż”, klan
Korval,
ród Drzewa i Smoka. Proszę mi przerwać, kiedy usłyszy pan coś znajomego.
- „Zuchwałość” - dał się słyszeć zza kadru drżący z przejęcia głos kobiety.
- Mamy tu miłośniczkę heraldyki? W rzeczy samej. „Zuchwałość”.
Szef najemników zrobił skwaszoną minę. Zerknął w bok, na tablicę kontrolną, po
czym znowu niepewnie spojrzał na kapitana.
- Co dalej? - spytał. - Ma pan przewagę. Przytłacza pan nas siłą ognia.
Zaczniecie
strzelać?
- Wszystko zależy od pana. Nie chcę pana nakłaniać do zdrady tajemnicy, ale
spytam
wprost, czy pańskim kontrahentem był może Olanek z „Daxflan”. Nie musi pan
odpowiadać
„tak”, wystarczy, że pan zaprzeczy.
Zapadła cisza. Shan pokręcił głową.
- Dobrze chociaż, że wziął pan połowę z góry. Nie? Czterdzieści procent?
Trzydzieści? Dwadzieścia pięć? - Roześmiał się na całe gardło, widząc ponurą
twarz
najemnika. - Wstyd mi za pana! Czyż matka nie mówiła panu, że za nic w świecie
nie wolno
podpisywać liadeńskich kontraktów? Niech pan spyta swojej załogi, czy ród z
zawołaniem
„Zuchwałość” w herbie tak łatwo uległby bez walki? Kapitan obcego statku
wzruszył
ramionami.
- Nie było żadnego kontraktu - mruknął. - Tylko umowa na gębę. Ale już ja wiem,
gdzie go znaleźć.
- Ani przez chwilę w to nie wątpiłem - wesoło powiedział Shan. - Sęk w tym, że
„Daxflan” też jest uzbrojony. I potrafi dobrze strzelać.
Najemnik spuścił głowę.

background image

- Ile to będzie kosztowało?
- Zabierajcie się stąd - warknął kapitan niespodziewanie ostrym i tonem. -
Zarejestrowaliśmy wygląd waszych statków i przed chwilą wysłaliśmy pełne dane do
Federacyjnej Izby Handlowej. Radzę na przyszłość znaleźć sobie jakieś inne
zajęcie.
Najemnik obejrzał się.
- Odwrót. Zrobimy to samo, jak tylko pan kapitan przestanie w nas celować.
Ostatni z obcych statków dotarł do punktu Skoku i w mgnieniu oka zniknął. Odczyt
wskazywał, że w promieniu kilku minut świetlnych od „Pasażu” rozciąga się pusta
przestrzeń.
Shan yos'Galan głęboko zaczerpnął tchu i rzucił lodowatym tonem:
- Drugi oficer.
Po króciutkiej chwili ciszy się tuż zza jego pleców odezwała się Janice:
- Tak, panie kapitanie?
- Po zmianie wachty proszę się zgłosić do mnie z kopią umowy o pracę.
Odmaszerować na kwaterę.
Priscilla wstrzymała oddech. Niemal wyczuwała przerażenie Janice. Przez ułamek
sekundy bała się, że któraś z nich zaraz zacznie krzyczeć.
Janice chrząknęła cicho.
- Tak jest, panie kapitanie.
Rozległ się szmer zamykanych drzwi.
Priscilla poczuła obezwładniającą ulgę, pomieszaną z gniewem, smutkiem i prawie
wariacką radością. Zacisnęła dłonie na poręczach fotela i próbowała się
uspokoić.
- Panno Mendoza?
- Tak, panie kapitanie? - wykrztusiła.
- Dziękuję pani w imieniu statku i klanu Korval. Na pani miejscu nie zachowałbym
się
lepiej, zważywszy na środki, które oddano do pani dyspozycji. - Wyjął kartę z
czytnika i
machinalnie wetknął ją za pas. - Tuż po kolacji odbędzie się krótkie zebranie
załogi. Później
chciałbym zobaczyć panią w moim biurze.
- Tak jest, panie kapitanie. - Pomalutku odzyskiwała spokój ducha. Odważyła się
nawet odwrócić głowę - i napotkała spojrzenie bladych oczu. Zalała ją fala
uczuć. Miała
ochotę śmiać się i płakać, krzyczeć, paść mu w ramiona...
Zanim jednak poczuła, że przegrała, odnalazła swoją ścieżkę. Pobiegła w głąb
własnej
jaźni, trafiła na drzwi i zatrzasnęła je głucho za sobą.
Shan westchnął ciężko, podniósł się energicznie z fotela i oddał stery w ręce
zmiennika.
- Przejmujesz dowodzenie - burknął. Yilobar skłonił się w odpowiedzi.
- Zmiana pilotów.
Priscilla także wstała, wciąż z lekka skołowana natłokiem zbyt wielu wrażeń. Nie
mogła odejść, bo kapitan zagradzał jej drogę, stojąc przed panem dea'Gaussem.
- Słucham? - spytał ponuro.
Stary dżentelmen z szacunkiem pochylił głowę.
- Mam powiadomić Pierwszą Mówczynię, Wasza Lordowska Mość?
- To należy do mnie - chłodno zauważył Shan. - Ale dziękuję panu za troskę.
Pan dea'Gauss ukłonił się jeszcze niżej. - proszę wybaczyć moją nadgorliwość.
Wasza
Lordowska Mość ma rację.
- Miło to słyszeć - uciął Shan i poszedł do radiowców.
Priscilla odprowadziła go rozmarzonym wzrokiem. Nagle oprzytomniała,
zaczerwieniła się i szybko spuściła oczy.
Pan dea'Gauss skłonił się jej, wprawdzie nie tak głęboko jak kapitanowi, lecz z
odpowiednim ruchem ręki wyrażającym uszanowanie. Priscilla poszukała w myślach
liadeńskiego zwrotu używanego przy takich powitaniach.
- Pan dea'Gauss... Czym mogę panu służyć?
- To raczej ja chciałbym pani w czymś pomóc, milady. Może na przykład

background image

skontaktuję
się z pani rodziną? Chyba powinni wiedzieć, co tu się dzieje. - Przyjrzał jej
się uważniej. -
Proszę wybaczyć, jeśli niechcący panią uraziłem.
Priscilla przez chwilę gapiła się na niego z niemym przerażeniem. Potem
pokręciła
głową.
- Ależ skąd. Jest pan chodzącym wzorem uprzejmości, panie dea'Gauss. Dziękuję
panu za tę propozycję, lecz to zupełnie niepotrzebne. Nie zamierzam kłopotać
Mendozów
swoimi problemami.
Dea'Gauss zawahał się przez moment, lecz po rozmowie z lordem yos'Galanem nabrał
przesadnej ostrożności. Skłonił się z uszanowaniem.
- Będzie tak, jak pani sobie życzy, milady - wymamrotał i zrobił krok, żeby ją
przepuścić.
65 rok czasu pokładowego
155 dzień podróży
Trzecia wachta
Godzina 12.00
- Nic z tego - odparł Gordy, zwracając się do Liny. Wypił zadziwiająco duży łyk
mleka. - Może jestem zwyczajnie głupi, a może po prostu za słaby. Ciągle próbuję
i nic mi nie
wychodzi. Codziennie idę do sali gimnastycznej, łapię się drążka i wołam
Pallina, żeby
spróbował mnie oderwać. - Westchnął. - Za każdym razem to mu się udaje. Wciąż
powtarza,
że powinienem potraktować siłę niczym rzekę spływającą do dłoni. Wiecie co? To
nie ma
sensu! Rzeki nie czepiają się drążków!
- Fakt - całkiem poważnie przytaknęła Lina. - Ale Pallinowi na pewno chodzi o
to, że
siła jest zjawiskiem płynnym. Jakby to powiedzieć... zmiennym.
Gordy popatrzył na nią tępo.
- To też bez sensu - zawyrokował. - Albo ktoś jest silny, albo słaby. Ja jestem
szybki,
ale Pallin mówi, że musze wzmocnić ręce, zanim nauczy mnie biegać i uderzać.
Lina poczuła się zbita z tropu. Wzięła do ręki kubek z herbatą i zerknęła spod
oka na
trzecią osobę przy ich stole.
Priscilla siedziała nieruchomo, wpatrzona w stojącą przed nią kawę. Nawet nie
tknęła
kolacji. Przez cały czas wydawała się zatopiona w myślach. Teraz jednak
niespodziewanie
uniosła głowę i z zainteresowaniem spojrzała na Gordy'ego.
- Znam pewien sposób, żeby ci pomóc - przemówiła cicho. - Na pierwszy rzut oka
wygląda to trochę głupio, ale naprawdę działa.
- Spróbujemy - oświadczył Gordy i dla podkreślenia swoich słów postawił
energicznie
szklankę na stole. - Nie może być nic głupszego, niż rzeka płynąca po ręku.
Priscilla uśmiechnęła się smutno i wypiła łyk kawy.
- Żeby to zrobić - powiedziała powoli - musisz zamknąć oczy, usiąść prosto, ale
nie
sztywno, i wziąć dwa duże oddechy.
Gordy wypełnił jej polecenie. Złączył stopy i wyprostował krągłe ramiona.
Lina zastygła nieruchomo, patrząc na nich wewnętrznym okiem Uzdrawiaczki.
Gordy'ego otaczała aura dziecięcej miłości i zaufania, nie skażona żadnymi
obawami.
Priscillę zaś...
Gdzieś zniknął niepokój i chłód odtrącenia. Dziewczyna była teraz zarzewiem -
wręcz
pochodnią - współczucia i pewności siebie. To tak, jakby ktoś nagle otworzył

background image

drzwi ciemnej
piwnicy i zalał ją blaskiem słońca, pomyślała Lina. A tymczasem Priscilla
oplotła swoją
jaźnią chłopięcą ufność Gordy'ego i z połyskującej siatki jego uczuć wysupłała
osnowę wiary.
Potem zasiadła do tkania.
- Teraz... - powiedziała, a Linie wydało się, że słyszy w jej głosie jakąś
głębszą nutę,
której jeszcze przed chwilą tam nie było. - Teraz staniesz się drzewem. Pomyśl o
drzewie. O
silnym i ogromnym drzewie u szczytu swojej potęgi. O drzewie, którego wiatr nie
zegnie i
mróz nie powali. Chłopiec zmarszczył brwi.
- Jak Drzewo Korvalów?
- Właśnie - przytaknęła Priscilla niezwykle mocnym głosem. - O takim jak Drzewo
Korvalów. Pomyśl, jak ono głęboko zapuszcza korzenie, jak czerpie siłę z głębi
ziemi i
padającego deszczu. Pomyśl o księciu drzew. Podejdź do niego w swoich myślach.
Połóż
dłoń na jego korze. Poczuj zapach zieleni. Poczuj siłę. - Przerwała i z bliska
popatrzyła na
Gordy'ego.
Lina ostrożnie odstawiła kubek. Ze zdumieniem obserwowała przyjaciółkę. Sama
Mistrzyni Uzdrawiaczek nie zrobiłaby tego lepiej...
Z twarzy chłopca zniknął wyraz skupienia, zastąpiony radosnym uśmiechem.
- To mój przyjaciel.
- Twój przyjaciel - powtórzyła Priscilla. - Twoje drugie ja. Podejdź jeszcze
bliżej.
Oprzyj się plecami. Poczuj siłę swojego przyjaciela. Pozwól, żeby cię
przygarnął... żebyście
stali się jednym. Poczuj, jak jesteście silni - ty i twój przyjaciel. Masz plecy
niczym pień
drzewa. Czujesz w sobie moc ... zieloną, czystą, bez skazy. Jesteś silny...
Nastąpiła chwila ciszy. Rozradowany Gordy siedział nieruchomo, chłonąc podsuwane
mu przez Priscillę wizje. Obrazy pojawiały się i zajmowały swoje miejsce.
Delikatny trzask
oznaczał, że przemiana została dokonana. Priscilla powoli się wycofywała. Lina
spojrzała na
Gordy'ego i w jego umyśle nie znalazła nawet najmniejszych śladów tego, co się
wydarzyło.
Priscilla wyciągnęła rękę i nakreśliła jakiś znak w powietrzu przed twarzą
chłopca.
- Pora pożegnać się z nowym przyjacielem, Gordy. Weźcie jeszcze jeden wspólny
oddech... Teraz zrób krok. Jeszcze jeden. Możesz tu wracać tak często, jak tylko
zechcesz.
Twój przyjaciel zawsze będzie czekał.
Sięgnęła po kubek z kawą.
- Zjesz deser? - normalnym głosem zwróciła się do Gordy'ego.
Otworzył oczy i błysnął zębami w uśmiechu.
- Całkiem fajnie - powiedział. - Powtórzysz to ze mną jutro? Priscilla uniosła
brwi.
- Ja? Przecież nic nie zrobiłam. To wyłącznie twoja zasługa. Następnym razem
wystarczy, że tylko zamkniesz oczy i pomyślisz o swoim drzewie, a od razu
przybędzie ci siły
- Uśmiechnęła się. - Wypróbuj to jutro z Pallinem.
- Crelm! Ale się zdziwi! - zachichotał Gordy i spojrzał na zegar. - Nici z
deseru.
Muszę pędzić do sali odpraw i sprawdzić, czy wszystko gotowe do zebrania załogi.
Do
zobaczenia, Lino! Dzięki, Priscillo! - I pobiegł.
- Podziała? - ostrożnie zapytała Lina. Priscilla uśmiechnęła się.

background image

- Zazwyczaj działa. To maleńkie zaklęcie, ale pożyteczne. Jedno z pierwszych,
wpajanych Nowicjuszkom wchodzącym do Koła.
- Zaklęcie? - Lina nie znała tego słowa. Priscilla osłoniła swój wewnętrzny
ogień,
choć nadal go nie ukrywała.
- Tak to się nazywa... przynajmniej na Sintii - usiłowała wytłumaczyć Linie. -
Zaklęcie. Inni mówią na to „hipnoza”... albo „zwykła sztuczka”, albo
„psychologia”. Słowa są
nieistotne, najważniejsze, że działa poprzez prostą i silną wizję. - Znów się
uśmiechnęła.
- Nowicjuszka... musi być silna? - zapytała Lina. Otworzyła szeroko wszystkie
swoje
ścieżki, na wypadek, gdyby Priscilla zechciała w nią wejść, jak Uzdrawiaczka w
głąb
Uzdrawiaczki.
Dziewczyna dopiła kawę i pokiwała głową.
- Musi nauczyć się podejmowania właściwych decyzji, używania swojego głosu i
symboli magicznych... Potężniejsze czary wymagają czasem pełnej koncentracji
dziesięciu
lub dwunastu sióstr z wewnętrznego Kręgu. Tak, muszą być silne.
Lina zamyśliła się i dopiero gong na koniec przerwy wyrwał ją z zadumy.
Priscilla wyciągnęła do niej szczupłą rękę.
- Pójdziemy razem na odprawę, przyjaciółko?
Lina z radością podała jej swą drobniutką dłoń. Jej wewnętrzne drogi nadal były
puste.
Priscilla z nich nie skorzystała.
- Oczywiście - mruknęła Lina, unosząc się z krzesła. - I zatrzymamy jeszcze
jedno
miejsce. Ra-sti zawsze się spóźnia.
65 rok czasu pokładowego
155 dzień podróży
Trzecia wachta
Godzina 12.30
Janice przyjęła decyzję ze stoickim spokojem.
W pełni rozumiała powody zwolnienia. Zaniedbała swoje obowiązki. Tak, to poważna
sprawa. Nie, nie przyjmie posady pilota na promie obsługującym inne statki floty
handlowej
klanu Korval, ale dziękuje za tę propozycję. Ma przyjaciół na Angelusie,
czwartej planecie
układu, do którego właśnie dotarli. Postanowiła ich odwiedzić, zanim poszuka
nowej pracy.
Po krótkim milczeniu dodała, że Priscilla Mendoza ma zadatki na naprawdę dobrego
pilota -
nawet pierwszej klasy.
Shan skinął głową, licząc pieniądze za spłatę kontraktu. Janice poinformowała
go, że
jest już spakowana i w każdej chwili może zejść z pokładu. Nie zamierzała się z
nikim
żegnać.
Drugi raz skinął głową, stuknął palcem w przełącznik i po cichu porozmawiał z
Sethem. Odlot Janice wyznaczono na czternastą. Wtedy mieli już być w zasięgu
Angelusa.
Zabrzęczał dzwonek przy drzwiach. Shan zerwał się z fotela.
- Proszę!
Weszła Kayzin Ne'Zame. Powiodła wzrokiem po kajucie i złożyła stosowny ukłon.
- Panie kapitanie...
- Jeśli chcesz mi przypomnieć, że zaraz zaczyna się odprawa, to fatygujesz się
całkiem
niepotrzebnie. Pamięć mam jeszcze w miarę dobrą.
Nie okazała zaskoczenia. Z kamienną twarzą ponownie się skłoniła.
Shan westchnął i podszedł do barku. Nalał sobie kieliszek misravota rzucił nieco

background image

przyjemniejszym tonem:
- Czego się napijesz, Kayzin?
- Dziękuje, niczego - odpowiedziała sucho. Zaczekała, aż odwróci się w jej
stronę, i
dopiero wtedy zaczęła mówić:
- Jeśli panu nie przeszkadza, panie kapitanie, chciałabym panu towarzyszyć w
drodze
na odprawę. Mam pewną rzecz do omówienia. Chodzi o nagły wakat na stanowisku
drugiego
oficera.
- Proszę bardzo. - Podszedł do drzwi i z ukłonem przepuścił ją przodem, mimo że
ranga i stopień jemu dawały ten przywilej.
- Trzeci oficer nie chce awansu na drugiego - powiedziała mimo urazy. -
Twierdzi, że
brak mu odpowiedniej wiedzy i - co gorsza - jego czas reakcji jest zbyt długi
jak na ostatnie
wydarzenia. - Ponieważ Shan nic nie odpowiedział, mówiła dalej,
- W gruncie rzeczy zgadzam się z tą oceną. Znam jego plusy i minusy. Chętnie
weźmie na siebie część obowiązków administracyjnych należących dotychczas do
Janice. -
Popatrzyła na niego spod oka. - Jako pierwszy oficer mogę kogoś rekomendować...
na
wyznaczony okres i pod pewnymi warunkami.
- Słucham - mruknął Shan. - Co to za warunki?
- Wziąwszy pod uwagę odejście pierwszego oficera - powiedziała oschle - brak
drugiego i niechęć trzeciego do przejęcia obowiązków, dobro naszego statku
wymaga, aby jak
najszybciej wdrożyć szkolenie nowej kadry. Wnoszę, aby pan kapitan
odkomenderował
Priscillę Mendozę pod mój bezpośredni nadzór, z zaleceniem przygotowania jej do
funkcji
drugiego oficera.
- Uzasadnienie wniosku?
- Drzemią w niej spore możliwości. Z moich obserwacji wynika, że wspomniana
Priscilla Mendoza ma silny charakter, zdolność podejmowania trafnych decyzji i
szybki
refleks. Może zdziałać wiele dobrego dla statku i armatora. A jeśli nie - Kayzin
wzruszyła
ramionami - to i tak nie będzie już gorzej niż teraz.
- Istnieje jednak coś, co Terrańczycy nazywają „niezgodnością charakterów”.
Zauważyłem objawy tej niezgodności między pierwszym oficerem i Priscilla
Mendoza.
- Pierwszy oficer już się poprawił. Shan skinął głową.
- Przyjmuję więc rekomendację. Decyzja zostaje wprowadzona w życie od jutra, od
godziny pierwszej, pod warunkiem wyrażenia zgody przez Priscillę Mendozę.
Oczekuję od
pierwszego oficera raportów dziennych z uwagami na temat postępów - lub ich
braku - w
procesie szkolenia. - Z ukłonem zatrzymał się przed drzwiami. - Wybacz mi mój
cięty język,
droga przyjaciółko. Nie chciałem sprawić ci przykrości.
Kayzin uśmiechnęła się do kapitana.
- Już wybaczyłam.
- Ja również - odparł i pierwszy wszedł na odprawę.
Shan odchylił się w fotelu i spokojnie popijał wino. Sala była pełna po brzegi.
Dyżurni, którzy ze względu na swoje obowiązki nie mogli przyjść na zebranie,
widzieli na
monitorach wszystko, co działo się w sali odpraw. Powszechny gwar świadczył o
zadowoleniu i dobrych nastrojach.
Shan spojrzał w głąb siebie, na swój wewnętrzny Mur, a potem zrobił w nim
maleńką

background image

szczelinę.
Natychmiast poczuł ostry i lodowaty powiew. Zaczerpnął tchu, zwęził otwór i
zaczął
przemykać wśród barwnych pajęczyn, niby wolny, a jednak trochę od nich zależny.
Wreszcie zadowolony zasklepił szczelinę, pociągnął łyk wina i potrzymał go
chwilę w
spierzchniętych ustach. Nagły atak zaskoczył i rozgniewał załogę. Nie było
jednak śladu
przerażenia, ani paniki.
Darzyli zaufaniem swój statek - i jego kapitana.
On sam chciałby podzielać tę ufność.
Światła ściemniały i rozjarzył się główny ekran. Rozmowy przycichły.
- Jak zapewne wszyscy zauważyli - zaczął Shan tonem swobodnej pogawędki -
mieliśmy dzisiaj dwa alarmy ostrzegające nas przed Skokiem. Chciałbym, abyśmy
wspólnie
obejrzeli taśmę z zapisem wydarzeń, które zmusiły pilota do podjęcia próby
ucieczki w
nadprzestrzeń. - Kątem oka zobaczył podrywającą się z miejsca Priscillę. Lina
natychmiast
ujęła ją za rękę i Terranka opadła z powrotem na fotel.
- Mamy minus dwadzieścia sekund do wyjścia z zaplanowanego Skoku. Przy sterach
siedzi pilot Mendoza. Teraz... normalna przestrzeń.
KURS NA ZDERZENIE pokazał ekran, i ręce Priscilli jak błyskawica przemknęły po
konsoli. Osłony w górę.
- Aktywowano pierwszą linię obrony. GROŹBA ATAKU.
- Drugie osłony w górze, ustawione koordynaty, włączony alarm. Można lecieć.
Na ekranie, wielka dłoń kapitana powstrzymała Priscille przed Skokiem. Obraz
zamarł
i zgasł. Pojaśniały światła.
- Czas reakcji - powiedział Shan na użytek obecnych tu pilotów - od pierwszego
ostrzeżenia do pełnej obrony: półtorej sekundy. Od pełnej obrony do zakończenia
przygotowań do Skoku: dwie sekundy. Ogółem rzecz biorąc, byliśmy gotowi do
odlotu w
dwadzieścia cztery sekundy. Większość tego czasu zabrało nam oczekiwanie na
ponowną
aktywację zwojów.
Ciszę, która zapadła w sali odpraw, przerywał tylko cichy odgłos bębnienia
placami w
niewidzialne klawisze. To piloci odruchowo sprawdzali własny refleks.
Nagle wstał Seth. Shan wskazał na niego.
- Tak?
- Stawiam wniosek, aby Priscilla Mendoza otrzymała premię. Wybawiła nas z
ciężkiej
opresji. Tamci mierzyli prosto w nasz zespół napędowy. Narobiliby niezłej
szkody, gdyby
tylko trafili.
Seth nie zdążył jeszcze usiąść, gdy wstał Rusty.
- Popieram.
- Ja też - dodał Ken Rik. - Plus zwiększony udział w zyskach statku. Mamy dług,
panie kapitanie.
Gil Don Balatrin poparł ich nieśmiało. Shan skinął głową.
- Jakieś uwagi? Sprzeciwy? Dyskusja? Nie? Zarządzam głosowanie. Kto za?
Odczekał chwilę.
- Pierwszy oficer?
- Jednogłośnie, panie kapitanie.
- Ja też otrzymałem taki wynik. Dziękuję. - Podpisał leżący przed nim papier. -
Postanowione i zanotowane. - Uśmiechnął się do zebranych. - A poza tym: dwa
punkty
premii za ryzyko, płatne dla całej załogi po przybyciu do Solcintry.
Postanowione i
zanotowane. Są inne sprawy?

background image

Nie było.
- Dziękuję. Rozejść się.
65 rok czasu pokładowego
155 dzień podróży
Trzecia wachta
Godzina 14.00
Napięcie wisiało w powietrzu. Priscilla dostała na rękach gęsiej skórki.
Zmuszała się,
żeby spokojnie patrzeć na wiszący nad barkiem gobelin.
- Koniak?
Drgnęła i wykrzywiła usta w nieszczerym uśmiechu.
- Tak, dziękuję.
- Proszę bardzo. - Shan wręczył jej kieliszek i podszedł do biurka.
Zajęła fotel po prawej stronie. W dalszym ciągu nie potrafiła w pełni zapanować
nad
zdenerwowaniem. Kapitan wypił łyk koniaku.
- Gordy mówił mi, że uczyłaś go, jak być drzewem - mruknął. - Wcale nie
twierdzę,
że to zły pomysł, ale co na to powie jego matka, gdy do niej wróci cały
porośnięty liśćmi?
Zachichotała mimo woli.
- Nie, nie... tu chodzi o wewnętrzne drzewo. Zdaniem Pallina, siła powinna
płynąć
niczym rzeka. Gordy uważa ją za zjawisko stałe, nie podlegające przemianom.
- Rozumiem. - Blade oczy przyglądały się jej uważnie. - To bardzo miło z twojej
strony. Dziękuję, że tak się troszczysz o mojego krewniaka.
Priscilla poruszyła dłonią tak, jak się tego nauczyła z dostarczonych jej przez
Linę
taśm.
- To nie uprzejmość ani troska. Po prostu go lubię. Na swój sposób przypomina mi
mojego młodszego brata, Branda... z czasów, kiedy widziałam go po raz ostatni.
- Szczerze współczuję. Ale z drugiej strony, może się zdarzyć, że po powrocie,
zamiast chłopca zastaniesz młodzieńca. Pamiętam, jak Val Con się zmienił... -
Wybuchnął
śmiechem i napięcie odrobinę zmalało. - To było straszne.
Priscilla także roześmiała się, cicho i bez przekonania. Popijając koniak,
poczuła
jakieś wewnętrzne ciepło, którego nie odczuwała od dnia banicji ze Świątyni.
- Poprosiłem cię tutaj - powiedział kapitan - żeby porozmawiać o pewnych
zmianach
w strukturze administracyjnej statku.
Czekała.
- Odeszła od nas Janice Weatherbee, pozostawiając wolne stanowisko drugiego
oficera. Sama przyznasz, że to poważny kłopot. Trzeci oficer kategorycznie -
można
powiedzieć, że wręcz z pośpiechem - odrzucił możliwość awansu. W tej sytuacji
pierwszy
oficer zwrócił się do kapitana z następną kandydaturą. - Energicznie wycelował w
nią palcem.
- Twoją.
- Moją?! - Otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia. - Nie mam kwalifikacji na
drugiego
oficera.
- A czy ja powiedziałem, że masz? Chodzi mi o to, że Kayzin chce cię wziąć pod
swoje skrzydła i przyuczyć do przewidzianej funkcji. Jak brzmi to słowo? Niech
szlag trafi
moją pamięć... Mam! - Strzelił palcami. - Będziesz praktykantką.
Najpierw napięcie, potem przyjemne ciepło, a teraz prawdziwa groza. Priscilla
wychyliła solidny łyk koniaku.
- Nie wiem... Dlaczego ja?
- A dlaczego nie? Przecież i tak uczyłaś się na oficera. Kayzin na pewno da ci

background image

lepszą
szkołę, zapewni większą intensywność zajęć. - Przerwał. - Kayzin jest dobrą
instruktorką. Od
ponad pięćdziesięciu lat służy na „Pasażu”, a od trzydziestu jest pierwszym
oficerem. Wiele
zdołała mnie nauczyć, choć była to niewdzięczna praca.
Priscilla zaczerpnęła tchu.
- Nie lubi mnie.
- Nie. Raczej ci nie ufała. Ale moim zdaniem, to już przeszłość. A gdyby nawet
było
inaczej, to w jej przypadku osobiste względy nic nie znaczą wobec obowiązków. -
Uniósł do
ust kieliszek i popatrzył na nią. - To co, Priscillo? Chcesz tę pracę?
„Chcę?” Zszokowana, zerknęła w głąb własnej jaźni i odnalazła tę samą pewność,
która zawiodła Gordy'ego do Drzewa.
- Tak - powiedziała.
- Świetnie. Możemy zatem wyjaśnić sobie pozostałe sprawy. - Urwał na chwilę i
pokiwał głową. - Po pierwsze, musisz jak najszybciej stać się pilotem pierwszej
klasy. Masz
być na mostku zaraz po każdej swojej wachcie. Sam cię poduczę. Nie widzę
przeszkód, żebyś
nie miała dostać licencji, zanim jeszcze dotrzemy do Solcintry.
Zastanawiała się przez chwilę. - Shan?
Napięcie zmieniło się w pewien nieuchwytny sposób, lecz ciepło nadal pozostało.
- Tak, Priscillo? Westchnęła i zaczęła:
- Panie kapitanie...
- Co, droga przyjaciółko?
- Skoro mam lekcje po każdej mojej wachcie, to znaczy... że kapitan aż przez
trzy
wachty będzie na nogach.
- Czasami. - Uśmiechnął się. - Kapitan jest ulepiony z twardej gliny. Kiedy sam
poznawałem statek, nieraz pracowałem na dwie zmiany, uczony kolejno przez Kayzin
i przez
ojca. A potem jeszcze zarywałem połowę czasu przeznaczonego na spoczynek,
przygotowując się do następnych zajęć. Przechylił głowę. - Masz jakieś
zastrzeżenia do nauk
kapitana?
- Nie, skądże... - Poczuła echo napięcia i echo ciepłej życzliwości. Wiedziała,
że musi
uważać, żeby nie w pełni poddać się nastrojom.
- Zatem to też mamy załatwione. Idźmy dalej. Drugi oficer podpisuje umowę ze
statkiem. To znaczy, że od tej pory już nie będziesz pod moją opieką, lecz pod
opieką
„Pasażu”...
Co takiego?! Do miłych doznań dołączył lodowaty powiew przerażenia. Zatem nie
będzie już bezpieczna pod skrzydłami Korvalów, gdzie znalazła przyjaźń i
współczucie.
Wyrzucą ją. Odtrącą...
- Priscillo. - Głos kapitana był niczym płomień zdrowego rozsądku, topiący
lodową
barierę strachu. - Właścicielem i armatorem „Pasażu” jest klan Korval. Kontrakt
ze statkiem
daje ci możliwości, jakich nie miałaś na mocy umowy wyłącznie z Shanem
yos'Galanem.
Oczywiście przeczytasz treść kontraktu przed jego podpisaniem.
- Oczywiście... - powtórzyła jak echo i znów wypiła łyk koniaku.
- Pewnie chcesz poznać swoje zarobki. - Stuknął w klawisze i obrócił monitor w
jej
stronę. - Drugi oficer dostaje netto trzy kantry za zwykły rejs plus pół procent
zarobków
statku. Premie i podwyżki na razie cię nie dotyczą. Zaczniesz, rzecz jasna, od

background image

najniższej
pensji. Mamy przed sobą jeszcze cztery miesiące rejsu, to daje... dodać kwotę
wynikającą z
poprzedniego kontraktu... i dzisiejsze punkty za ryzyko... aha, jeszcze udział w
zyskach... i
premię okolicznościową... odjąć spłatę kredytu. Cóż, pewnych rzeczy nie da się
dokładnie
wyliczyć, zanim nie staniemy w Liadzie, ale na razie to chyba wszystko. Czy to
ci
odpowiada?
Priscilla jak zaczarowana gapiła się w monitor. Pomarańczowe cyfry układały się
w
niewiarygodną liczbę. Nigdy w życiu nie widziała takiej sumy. Trzy razy
zdołałaby odkupić
sprzedane bransolety. Wystarczyłoby nawet na pełne Sto Godzin dla niej i dla
Liny, i jeszcze
by zostało na książki i stroje, taśmy, kasety, jedzenie... Ten jeden rejs
przyniósłby jej więcej
pieniędzy, niż zarobiła przez całe życie!
- To... niemożliwe.
- Nie? - Shan zmarszczył brwi i odwrócił monitor do siebie. - Zaraz sprawdzimy.
Pensja drugiego oficera... plus...
Zalewały ją fale sprzecznych uczuć: podziwu, zdenerwowania, radości i zmęczenia.
To broniła się przed nimi, to znów wzywała je do siebie. I tak w kółko. Nigdy
nie czuła
takiego podniecenia od czasu, kiedy Moonhawk...
Moonhawk nie żyje.
O, Bogini... Wyobraziła sobie Drzewo. Do jej uszu wciąż dobiegał monotonny głos
Shana. Wzięła głęboki oddech i oparła się o twardą korę. Drzewo przyniosło jej
ukojenie.
Taniec też mógł być pomocny.
Przywołała pierwsze obrazy. Wizja zaczęła żyć własnym życiem i z wolna nabierać
rozpędu. Dzięki, Bogini. Sen był odwiecznym dopełnieniem Spokoju, prawdziwym
końcem
Tańca.
- Priscillo, wszystko się zgadza.. Pamiętaj, że to zwykły rejs, a nie jakaś
porządna
wyprawa. Za cztery miesiące staniemy w Solcintrze. Jeżeli wówczas odnowisz
kontrakt, od
razu zarobisz więcej. W następnym rejsie będziesz z nami od samego początku, a
podróż
potrwa przynajmniej z rok... Priscillo?
Przeszła przez Pierwsze i Drugie Drzwi. Następne były Drzwi do Spokoju. Tam
mogła zabawić chwilę, zanim zapadnie w Sen.
- To więcej, niż się spodziewałam, panie kapitanie - wymamrotała. - Zaskoczyła
mnie
tak ogromna suma.
- No cóż... „Pasaż” to flagowy okręt floty Korvalów. Chyba nie chciałabyś
zarabiać
tyle, co pilot promu?
- Nie, panie kapitanie. - Dostrzegła Spokój... Był już w jej zasięgu. Zaczęła
swobodniej oddychać i z powrotem wzięła do ręki kieliszek.
Kapitan gwałtownie pokręcił głową i zerwał się zza biurka.
- Chyba omówiliśmy najważniejsze sprawy. O pierwszej rozpoczniesz zajęcia z
Kayzin. O szóstej zgłosisz się do mnie na mostek. Gdy się obudzisz, na swoim
monitorze
znajdziesz tekst kontraktu. Dobranoc.
Nigdy nie był tak szorstki. Pewnie też odczuwa skutki zmęczenia, pomyślała i
ukłoniła się z uśmiechem.
- Dobranoc, panie kapitanie. - Drzwi zamknęły się za nią. Ze zduszonym jękiem
Shan

background image

opadł na fotel i ukrył twarz w dłoniach.
Z najwyższym trudem opanował się, wstał i podszedł do czerwono oznaczonych
drzwi, wiodących do jego prywatnej kajuty. Nagle przystanął.
Zawrócił i wyszedł na korytarz.
Na pokładzie załogi było pusto i cicho. Paliły się przyćmione światła. Shan
przycisnął
rękę do skołatanej głowy. Znalazł drogę do znajomych drzwi i dotknął czujnika.
Nikogo nie ma... - pomyślał przez moment z rozpaczą. Drzwi uchyliły się i z
ciemnej
kajuty wyjrzała para miodowozłotych oczu.
- Shan? - Lina objęła go ciasno w pasie i pociągnęła za sobą. - Mój ty biedaku!
Co się
stało? Och, denubia...
Nie protestował, gdy posadziła go na łóżku. Wtulił twarz w ciepłe zagłębienie
między
jej szyją i ramieniem - i bez sprzeciwu poddał się Kuracji.
- Dwa razy zamknęła się, Lino. Odepchnęła mnie. Dwa razy.
65 rok czasu pokładowego
155 dzień podróży
Czwarta wachta
Godzina 20.00
Kontrakt był jasny i przejrzysty. W załączniku widniały zarobki drugiego
oficera,
płatne w Solcintrze, wraz z zasadami ich wyliczenia. W oddzielnej klauzuli
znalazła się
uwaga, że wyżej wymieniona suma może ulec zmianie po uwzględnieniu w dniu
zacumowania wszelkich dodatkowych premii, znaleźnego, udziałów i kredytów.
Priscilla przyłożyła dłoń do ekranu. Poczuła lekki dreszcz, kiedy komputer
rejestrował
jej podpis. Pip! Umowa stoi.
Oderwała dłoń od monitora, zacisnęła ją w pięść i gestem zwycięzcy uniosła na
wysokość oczu. Potem z radosnym uśmiechem zaczęła się ubierać.
Priscilla skręciła za róg korytarza i zobaczyła wychodzącą ze swojego pokoju
Linę.
Natychmiast przyspieszyła kroku.
- Dzień dobry!
- Priscilla! A już myślałam, że sama zjem śniadanie. Trochę za długo się
wylegiwałam.
Dobrze ci to zrobiło, pomyślała Priscilla. Lina emanowała jakimś wewnętrznym
światłem. Jej oczy błyszczały zadowoleniem, a usta same układały się do
uśmiechu.
- Jesteś piękna - powiedziała nagle Priscilla, ujmując ją za małą rączkę.
Lina roześmiała się.
- Przykro mi odmówić ci racji, lecz muszę stwierdzić, że członkowie klanu
uważają
mnie tylko za średnio atrakcyjną.
- Banda ślepców - mruknęła Priscilla, co Lina skwitowała nowym wybuchem
śmiechu.
- Słyszałam, że za godzinę będziesz już naszym drugim oficerem! - zawołała
wesoło. -
Ge'shada, denubia. Kayzin bardzo się stara, lecz nie jest zbyt serdeczna. Takie
już ma
usposobienie. Nie zwracaj na to uwagi.
- Nie będę - obiecała Priscilla, nie mogąc napatrzeć się na przyjaciółkę.
- Szkoda tylko, że będziesz rzadziej zaglądać do zwierzaków - ciągnęła Lina. -
Dobrze
się spisywałaś. Naprawdę nigdy nie myślałam, że ktoś zdoła oswoić młodego
sylfoka. Inni też
to zauważyli. Na przykład Shan mówił mi dziś rano...
Priscilla aż jęknęła z bólu, kiedy chciała przeskoczyć z zazdrości do Spokoju
odbiła

background image

się od przeszkody. Szczupła ręka objęła ją w talii.
- Nie wolno! - krzyknęła Lina.
Priscilla znieruchomiała - w środku i na zewnątrz.
- Tak jest lepiej - uśmiechnęła się Liadenka. - Shan i ja jesteśmy starymi
przyjaciółmi.
Sama powiedz, do kogo miałby przyjść ranny i w potrzebie? A ty... Denubia, nie
możesz się
tak zamykać bez ostrzeżenia! To niegrzeczne. To boli. Przecież wiesz... Nigdy
nie uczono cię
zasad zachowania w stosunku do innych Uzdrawiaczy?
- Chcesz powiedzieć... że ty przez cały czas jesteś otwarta? Lina przyjrzała jej
się.
- Dlaczego miałabym schować się za Murem i nie korzystać z tego, co jest mi
dane?
Wolałabyś być całkiem ślepa, chociaż masz dwoje oczu? Jestem Uzdrawiaczką i
muszę być
otwarta!
Na Priscillę zwaliła się nawałnica uczuć. Zakłopotanie, afektacja, rozgoryczenie
i
jakaś tęskna rozkosz... Zaparła się, żeby w nich nie zginąć, i w tej samej
chwili usłyszała
westchnienie Liny.
- Nie wszystko naraz, moja droga. Na początek wystarczy niewielka szczelina.
Chwilę trwało, zanim znalazła właściwą metodę. Czuła się jak nowicjuszka.
Gwałtowny przekaz zszedł na dalszy plan i stopił się z otoczeniem. Priscilla
zaczerpnęła tchu.
Przypomniała sobie, że to wcale nie koniec niespodzianek.
- Mówisz, że Shan... jest Uzdrawiaczem? Mężczyzna?! Lina uśmiechnęła się jakby z
rozmarzeniem.
- Tak, mężczyzna - mruknęła i Priscilla znów drgnęła jak dźgnięta nożem. - Ale
poza
tym jest wykształconym i zdolnym Uzdrawiaczem. Denubia, to, że kocham innych,
wcale nie
zmnienia moich uczuć do ciebie!
-Wiem... - Ponownie wzięła głębszy oddech, usiłując to wszystko zrozumieć. -
Tylko... na Sintii nawet ci mężczyźni, którzy weszli do Koła, nie potrafią tkać
duszy. Mówi
się, że nie posiedli tej umiejętności.
- Może tak jest na Sintii - zauważyła Lina. - Shan na szczęście pochodzi z
Liadu. Ci z
nas, którzy posiadają dar, są zawsze czujni i czerpią wiedzę dostarczaną im
przez wszystkie
zmysły. Shan nigdy nie chciał żyć w odosobnieniu, otoczony nieprzebytym Murem.
Ja też
nie. Musisz wiedzieć, że to bardzo boli, kiedy ktoś chce przyjść do ciebie, a ty
przed nim się
zamykasz bez powodu i bez ostrzeżenia. Nie rób tego więcej, denubia. Co innego,
gdy
poczujesz się zagrożona. Wtedy naprawdę musisz się ratować. Ale w kontaktach z
innym
Uzdrawiaczem powiedz po prostu: „Wybacz, na tę chwilę chciałabym zostać sama” i
dopiero
ukryj się za Murem.
Priscilla zwiesiła głowę.
- Nie chciałam mu zrobić krzywdy. Próbowałam tylko się bronić. Byłam zmęczona,
więc stworzyłam... coś w rodzaju fałszywego echa.
Ogarnęło ją ożywcze ciepło przyjaźni i zaufania. Uniosła głowę i napotkała
roześmiane spojrzenie Liny.
- On wie, że to stało się zupełnie niechcący. A na przyszłość po prostu tego nie
rób. -
Lina wyciągnęła rękę. - Chodź, bo ledwie zdążymy coś przekąsić!

background image

Trealla Fantrol, Liad
Rok zwany Trolsh
Trzecia relumma
Drugi dzień banim
Taam Olanek z uznaniem pociągnął łyk wyśmienitego koniaku. Nova yos'Galan przed
chwilą wyszła z przyjęcia. „Interesy” - mruknęła do Eldemy Glodae, z którym
wcześniej
gawędziła. Ciekawe, co takiego mogło wyciągnąć Pierwszą Mówczynię pierwszego
klanu
Liadu z przyjęcia, którego na dodatek była gospodynią? Jej nieobecność trwała
już dość
długo.
Co prawda pozostała jeszcze lady Anthora, świeżo po studiach, pełna swobody,
rezolutna i mądra, jakby były co najmniej dziesięć lat starsza. Teraz z poważną
miną słuchała
lady yo'Hathy. Może ją wybawić ze szponów tej starej wiedźmy? - pomyślał Olanek.
Nie
potrzeba... Świetnie daje sobie radę. Przypatrywał jej się z podziwem. Może była
brzydsza od
siostry - Miała za duży biust i zbyt krągłe biodra, ale na pewno nie brakowało
jej energii i
rozumu.
To zresztą dotyczyło wszystkich z jej rodziny, przyznał w duchu Olanek. Nawet
najstarszy sęp umiał zadziwić gości elokwencją i ciętym dowcipem.
Ich główną wadą - wszystkich razem i każdego z osobna - była młodość. Ale to
mogą
przecież zmienić, dorosną i z woli bogów poprowadzą swój klan do chwały.
Tymczasem Plemia coraz bardziej znikała w pomroce dziejów.
Olanek gniewnym ruchem sięgnął po kieliszek. To niesprawiedliwe.
- Eldema Olanek? - nad jego uchem zabrzmiał cichy i uwodzicielski głos. Odwrócił
się i skłonił grzecznie, ale bez przesadnej uprzejmości. Z przyjemnością
zauważył, że nazwała
go „Pierwszym Mówcą”, nie zaś „Delmem Plemii” lub „lordem Olankiem”.
Uśmiechnął się.
- Eldema yos'Galan. Czym mogę pani służyć?
- Przede wszystkim chwilą rozmowy - mruknęła, robiąc grymas, który miał
przypominać uśmiech. - Proszę mi wybaczyć, że panu przeszkadzam, ale to pilna
sprawa. Czy
mógłby pan na moment zapomnieć o zabawie i porozmawiać ze mną o interesach? Robi
się
coraz dziwniej, pomyślał Olanek, ale kiwnął potakująco głową.
- Jestem do pani dyspozycji. - Nova chciała chyba rozmawiać o ich współpracy.
Ale
dlaczego klan Korval miałby szukać sojuszu z klanem Plemia? Przecież obracali
się w
zupełnie innych kręgach. I skąd pomysł, żeby rozmawiać o tym na przyjęciu? Mogli
spotkać
się na przykład jutro, w biurze. To naprawdę takie pilne?
Odmówił drugiej porcji koniaku i wyszedł z Novą. Ramię w ramię przeszli przez
kilka
pokojów i korytarzy.
Ta część domu, w której się znaleźli, była wyraźnie starsza. Olanek spojrzał na
drewniane, bogato rzeźbione drzwi z dużą zdobioną klamką. Nova yos'Galan z
lekkim
ukłonem wpuściła go przed sobą.
Szczyt uprzejmości. Co chciała tym osiągnąć? Olanek pochylił głowę i wszedł do
pokoju.
Zatrzymał się tuż za progiem i powiódł wokoło wzrokiem. Był to gabinet urządzony
w
drewnie i wyłożony szkarłatnym dywanem. Nad kominkiem, w którym wesoło trzaskał
ogień,

background image

wisiało godło Korvalów - Smok nad rozłożystym Drzewem.
Nova wykonała zaprzepraszający ruch ręką i podeszła do biurka.
- Niech pan z łaski swojej przeczyta tę wiadomość. Nadeszła kilka minut temu.
KAPITAN SHAN YOS'GALAN Z POZDROWIENIAMI DLA ELDEMY NOVEJ
YOS'GALAN głosił pomarańczowy napis. Początek typowy dla listu brata do siostry
- a
później... Rzeczywiście chodziło o jakieś interesy. Olanek wypił resztkę koniaku
i czytał
dalej.
Kiedy skończył, w milczeniu podniósł się z fotela. Głos odzyskał dopiero w kilka
sekund później.
- Szczerze wątpię, aby ten dowcip rozśmieszył kogoś z klanu Plemia - powiedział
zimno w odmianie górnoliadeńskiego. - Żądamy...
- Chwileczkę - przerwała mu z niezmąconym spokojem. -Wiem, że mój brat lubi
rubaszne żarty, ale nie wierzę, aby dla zabawy wysunął takie oskarżenie i
domagał się, jako
kapitan „Krytego Pasażu”, pomocy Pierwszej Mówczyni. - Zaczerpnęła głęboko tchu,

szafiry zamigotały na jej szyi. - Nie jest głupcem i zdaje sobie sprawę z
konsekwencji
każdego czynu. Dał tego dowód wtedy, gdy sam był Pierwszym Mówcą. Powinien pan
chyba
wiedzieć, że w chwili ataku na mostku przebywał również pan dea'Gauss.
Pozostawiam
pańskiej ocenie, czy ktoś taki wziąłby na siebie ciężar odpowiedzialności za
nieprawdziwy
raport.
- Porozmawiam z nim.
- Proszę bardzo - odparła beznamiętnie. - Już wie, że ma zaraz wracać.
- Pani brat też powinien zjawić się jak najszybciej - powiedział groźnym tonem.
Nova zrobiła zdziwioną minę.
- Nie widzę ku temu powodu. Rejs i tak już dobiega końca. Kapitan yos'Galan
otrzymał, zgodnie ze swoim życzeniem, odpowiednie instrukcje od Pierwszej
Mówczyni. -
Skierowała na niego znaczące spojrzenie swoich wielkich fioletowych oczu. - Nie
muszę
dodawać, że klan Plemia powinien w poczuciu honoru i sprawiedliwości jak
najszybciej zająć
się tą sprawą. Oczy niech widzą, a uszy niech słyszą. Tego domaga się klan
Korval.
Ha! To dziecko ośmielało się prawić mu morały! Pouczała go, chociaż był
Pierwszym
Mówcą... i... i Delmem dłużej niż ona żyje! Z najwyższym trudem opanował się,
wysączył
resztkę trunku z kieliszka i zdawkowo skinął głową.
- Klan Plemia, jak to jest w zwyczaju, sam dokona oceny sytuacji przed podjęciem
dalszych rozmów z klanem Korval. - Tu zrobił krótką pauzę. - Chciałbym jedynie
prosić - o
ile Pierwsza Mówczyni Korvalów w swej mądrości już tego nie zrobiła - aby
kapitan
yos'Galan... eee... powstrzymał się od dalszych działań, dopóki obie strony nie
poznają
wszystkich okoliczności tych wydarzeń.
Nova yos'Galan skłoniła się z godnością.
- Tak mniej więcej brzmiały instrukcje Pierwszej Mówczyni dla kapitana
yos'Galana.
Jestem pewna, że klan Plemia udzieli podobnej rady kapitan yo'Vaade.
- Oczywiście - odparł przez zaciśnięte zęby.
Z uśmiechem pochyliła głowę.
- W takim razie dobiliśmy targu, Eldemo. Bardzo dziękuje, że poświęcił mi pan aż
tyle

background image

czasu. Możemy wracać na przyjęcie. Mam nadzieję, że będzie się pan dobrze bawił.
Olanek jakoś nie podzielał jej zdania.
65 rok czasu pokładowego
155 dzień podróży
Druga wachta
Godzina 6.00
Kayzin Ne'Zame okazała się dobrą i surową nauczycielką. Z powagą podchodziła do
swoich obowiązków. Priscilla miała już głowę pełną nauk, a przecież jeszcze
nawet na dobre
nie zaczęła!
Spieszyła się, żeby zdążyć na lekcję z kapitanem.
Kapitan! Wbiegła do windy, która miała zawieść ją na mostek, i wcisnęła
odpowiednie klawisze. Niemal zupełnie o nim zapomniała, karmiona przez sześć
godzin
wartkim strumieniem wiedzy.
Był Uzdrawiaczem. Tkaczem Duszy - choć nigdy dotąd nie słyszała, aby jakiś
mężczyzna posiadał ów talent. Był otwarty, chłonny i czujny...
Znał jej uczucia. Od samego początku patrzył w głąb jej jaźni i obserwował jej
emocje. Poznał ją tak dobrze jak... jak Siostra-Wiedźma.
Nie! To nieprawda! To bluźnierstwo! Umiejętność czytania w duszy pochodziła od
samej Bogini i była przekazywana wyłącznie przez wybranki. Moonhawk - ta, która
nie żyła -
należała do tego grona. A Priscilla Mendoza była jej naczyniem.
Winda stanęła i Priscilla wymknęła się na korytarz. Wskoczyła w pierwszą lepszą
wnękę i zamarła. Serce waliło jej jak młotem.
Matko, ratuj... - krzyczała w duchu. Ratuj mnie... Jestem zgubiona...
Drzewo, Taniec, Izba Spokoju i Obserwatorium - wszystko to wykorzystała wczoraj.
Była niczym i nikim, z wyjątkiem ducha, który ją zamieszkiwał.
Niepomna na upływ czasu, zamknęła oczy i powędrowała do samego Wnętrza.
Moonhawk?
Echo myśli rozpłynęło się w milczącej ciszy. Nie było tam nikogo, z wyjątkiem
Priscilli.
A Priscilla nie znała magii.
Ale magia działała. Dziewczyna otworzyła oczy i uczepiła się tej nadziei. Trzy
czy
cztery razy wybroniła się za pomocą czarów. Nie zapomnę o obietnicy, którą dałam
dziś rano
Linie, pomyślała. Nie zamknę się przed kapitanem. Przytrzymam Kaptur, aby
stłumić każdy
gwałtowny wybuch i oszczędzić mu nieco bólu.
Zegar wybił kolejną szklankę. Priscilla jęknęła głucho.
Tarin Skepelter szła właśnie do warsztatu numer dwadzieścia osiem, żeby wymienić
uszkodzony czujnik, kiedy jej oczom ukazał się niepowtarzalny widok. Drugi
oficer pędziła
co sił w nogach w głąb korytarza, w stronę mostka.
- Nie! Nic z tego!
Wiedziała o tym, zanim się odezwał, więc w ostatniej chwili zdołała stłumić
wybuch
gniewu. Kapitan pochylił się i wielką ręką przesunął po pulpicie. Po chwili
stanął nad nią.
- Jesteś zła, Priscillo? Skrzywiła się. - Tak.
- I bardzo dobrze! Stać cię na więcej! Nawet Gordy jest lepszy!
- Pan spisałby się zapewne lepiej, pilnując sterów i jednocześnie słuchając
echa...
- A kto ci kazał słuchać echa? Miałaś wyłącznie czuwać nad sterami! Coś ci
powiem,
pilotko... Jeśli nie potrafisz skupić swoich myśli na tym, co się dzieje tylko
tu i teraz, to nici z
dalszych lekcji! Nie zostawię statku na łasce pilota, który podczas wachty
zajmuje się nie
tym, czym powinien! - Kipiał z gniewu. Priscilla poluźniła więzy własnej złości.

background image

- Nie pchałam się pod opiekę empaty! Co mam robić? Zapomnieć o przekazie?!
- Tak! Właśnie tak masz zrobić! Szlag by... - Opadł na sąsiedni fotel i
wyciągnął przed
siebie ręce. - Czy ja jestem ze szkła? Myślisz może, że rozlecę się pod dotykiem
twojej
niechęci?
Priscilla nie odpowiedziała. Nie ukrywała, że próbuje skłonić go do spokoju.
Kapitan westchnął, było w nim już mniej gniewu.
- Nie jestem wciąż otwarty, Priscillo. To niepotrzebne. Ale i tak masz do mnie
dostęp.
A po drugie, nie jestem kretynem. Umiem regulować poziom postrzegania, jeśli mój
umysł
stara się za bardzo wędrować. Po trzecie, jestem pilotem! Od samego początku
miałem do
czynienia z rozmaitymi ludźmi. Jeden z najlepszych pilotów, jakich w życiu
widziałem,
zawsze trząsł się ze strachu, siedząc za sterami. Pewna dziewczyna spała, choć
obok działy
się najstraszniejsze rzeczy - ale jej reakcje były wręcz bezbłędne. Kiedy ktoś
ją zapytał o to,
co zrobiła, wpadała w popłoch... - Poruszył się w fotelu i uśmiechnął lekko. -
Nie jestem
kruchy. Słowo.
Miała szczerą ochotę wybiec mu naprzeciw i otoczyć się jego ciepłem.
- Ja... Lina mi mówiła... że wasi Uzdrawiacze są zawsze otwarci. Mnie z kolei
uczono,
że muszę być zamknięta, póki nie ma potrzeby naprawy czyjejś duszy. I że
natychmiast
potem mam odzyskać Spokój.
Jego odpowiedź była tyleż dziwna, co zaskakująca.
- Więc jak ty się kochasz?
- To nie ma nic do rzeczy! Wzruszył ramionami.
- Wybacz, Priscillo. Wygląda na to, że przeszliśmy inne szkolenia. Ale bądź
pewna, że
potrafię sam zadbać o siebie. Mam cię wyuczyć na pilota. Następnym razem w mojej
obecności myśl tylko o pilotowaniu! Jeśli chcesz pozostawać na zewnątrz Spokoju,
nie tłum
rozpaczy lub radości. Jeśli chcesz się zamknąć, schowaj się za Murem, ale zrób
to, zanim tu
przyjdziesz.
Wstał.
- Na dzisiaj koniec. Zobaczymy się jutro, Priscillo.
Trealla Fantrol, Liad
Rok zwany Trolsh
Trzecia relumma
Szósty dzień cheletha
Taam Olanek z niechęcią dowiadywał się prawdy. Nawet zeznania nieskazitelnego
pana dea'Gaussa nie zmieniły jego nastawienia do sprawy.
Nova z wrodzoną powściągliwością nie zabierała głosu, chociaż niektóre punkty
sprawozdania wałkowano już po kilka razy. Dla zabicia czasu przypominała sobie
dawne
wybryki Shana. Najpierw zrobiła listę zdarzeń, w czasie których najbardziej
zalazł jej za
skórę, a później z nudów zaczęła liczyć, ile razy zdenerwował ojca.
Cały świat wiedział, że Thodelm yos'Galan jest nie do wytrzymania. Każda
wzmianka
o powinnościach głowy rodu yos'Galan wywoływała nową serię jego psot i
sztubackich figli,
wymyślanych wyłącznie po to, żeby jej dokuczyć.
Gdybym była na miejscu Taama, pomyślała nagle także wolałbym wierzyć, że Shan
przesadził. To łatwiejsze do przełknięcia, niż zbrojny zamach Plemii na

background image

Korvalów.
- Ta... Mendoza - mruknął Olanek do pana dea'Gaussa. - Nie do końca rozumiem jej
rolę. Kim ona właściwie jest? Jaki ma związek ze sprawą?
A zatem już skończyli z Shanem i zaczęli drążyć nieco głębiej. Czyli wszystko w
porządku, pomyślała Nova. Śledztwo toczy się dalej. Wyśmienicie.
Pan dea'Gauss chrząknął.
- Lady Mendoza pochodzi z dobrego rodu z planety o nazwie Sintia w sektorze
Thardom. Zapis w dzienniku okrętowym głosi, że doznała krzywdy od klanu Plemia,
a
konkretnie od Sav Rida Olanka i osób, które mu podlegały. Zarzuty są w trakcie
weryfikacji.
Moim zdaniem, dziennik „Pasażu” nie kłamie.
Umilkł.
Delm Plemii w milczeniu skinął głową, czym zasłużył sobie na niemą pochwałę
Pierwszej Mówczyni Korvalów. Ktoś inny na jego miejscu zapewne próbowałby
zaprzeczać
albo coś w tym rodzaju. Klan Plemia czekał na dalsze wyjaśnienia.
Nastąpiły po chwili.
- Należy tu dopuścić możliwość melant'i. Lady Mendoza jest pochodzenia
terrańskiego, zatem upłynie nieco czasu, zanim dowiemy się szczegółów. Przed
powrotem na
Liad wysłałem do rodu Mendoza wiadomość na temat ostatnich wydarzeń. Nie
otrzymałem
jeszcze odpowiedzi. Na razie lady Mendoza idzie ścieżką Korvalów, wiec mówię
także w jej
imieniu.
- A jej status? - naciskał Olanek. - Część melant'i wydaje się wręcz oczywista.
Raport
wyraźnie mówi o jej prywatnych kontraktach z kapitanem. Wniosek stąd, że Shan
yos'Galan
otacza opieką Korvalów także swoje kochanki?
Całkiem rozsądne pytanie, pomyślała Nova. Ci, którzy nie znali Shana, nie
wiedzieli,
że przygarniał wszystkie bezdomne psy i koty wałęsające się po galaktyce. Pan
dea'Gauss
zupełnie niepotrzebnie wzdychał i robił obrażone miny.
- W chwili mojego odlotu - zimnym głosem poinformował Plemię - lady Mendoza
pełniła na „Pasażu” funkcję pilota drugiej klasy i odbywała przeszkolenie na
stopień oficera.
To właśnie ona pilotowała statek w momencie napaści i dzięki niej uniknęliśmy
ofiar i
uszkodzeń. Kapitan yos'Galan darzy ją przyjaźnią, a lady Faaldom wyraża się o
niej z
najwyższym szacunkiem. Wielce wątpliwe, aby osoba, o której tu mówimy, popełniła
coś
niegodziwego.
Bogowie, co za pean! Nova spojrzała ze zdumieniem na swojego plenipotenta.
Taam Olanek wykonał uspokajający ruch ręką. Światło zalśniło przez moment w
sygnecie z symbolem klanu.
- Nie zamierzam podważać honoru kapitana ani wspomnianej damy, drogi panie.
Pytam jedynie po to, aby wyjaśnić okoliczności całego zajścia. Sam pan wspomniał
o
melant'i.
Pan dea'Gauss nieznacznie skinął głową.
- Melant'i przejawia się w różnych postaciach. Bez wątpienia odpowiedź od
Mendozów rozwieje pańskie wątpliwości. Czy ma pan jeszcze jakieś pytania? Czym
jeszcze
mogę panu służyć?
Olanek szybkim ruchem ręki usunął dane z monitora i westchnął.
- Resztę pytań zadam raczej mojemu krewniakowi. Eldemo, wybieram się teraz na
„Daxflan”, żeby usłyszeć ich wersję wydarzeń. W interesie Korvalów i Plemii

background image

proszę, by
towarzyszył mi pan dea'Gauss.
- Jestem okiem i uchem Korvalów - mruknął stary dżentelmen tonem ostrzeżenia.
- Właśnie dlatego chcę pana zabrać ze sobą. Wiem, że jest pan przewidującym i
mądrym doradcą. Tacy ludzie są nam potrzebni dla dobra obu klanów.
- Korval nie zgłasza sprzeciwu - spokojnie powiedziała Nova. Pan dea'Gauss
spojrzał
jej prosto w oczy i jego usta drgnęły w skrywanym uśmiechu. Z szacunkiem skinął
głową
Olankowi.
- Będę gotowy do podróży, gdy tylko pan rozkaże.
65 rok czasu pokładowego
171 dzień podróży
Trzecia wachta
Godzina 14.00
Priscilla podeszła doń z gracją pilota. Wyciągnęła szczupłą rękę i radosny
uśmiech
zajaśniał na jej pięknej twarzy. Shan czekał z zapartym tchem. Z przejęcia
kręciło mu się w
głowie. Nie było Muru. Zdecydowała o tym sama, bez żadnej namowy! Poczuł jej
dłoń na
policzku i poddał się tej pieszczocie. Jego rzęsy łagodnie muskały jej skórę...
- Shan... - Ujęła jego twarz w obie ręce i przyjrzała mu się uważnie. Pieśń
uczuć
zabrzmiała między nimi i uleciała gdzieś pod niebiosa. Serce waliło mu jak
oszalałe.
Pocałowała go.
Przez ułamek sekundy stał bez ruchu, zniewolony jej zachowaniem. A potem wyczuł
jej pytanie i oddał pocałunek. Z całej siły przyciągnął ją ku sobie, aż dźwięki
pieśni zlały się
w nierozerwalną całość.
Jęknął alarm.
Priscilla drgnęła - i uciekła, chociaż próbował ją zatrzymać.
- Priscilla!
Obudził go własny krzyk, chociaż budzik piszczał jeszcze głośniej. Przeturlał
się po
skotłowanym łóżku i gwałtownie go uciszył. Zmrużył oczy przed światłem.
- Niech to szlag!
Rozległy się dźwięki muzyki. „Uroki festiwalu” Artelmy, odgrywane z pasją na
omnichorze przez Val Cona.
- Niech to szlag - warknął jeszcze raz Shan i poszedł pod prysznic.
Jakiś czas później zajrzał do stołówki, wracając od spedytora. Ken Rik był
dzisiaj
jakoś mniej drażliwy. Chyba doszedł już do siebie po nagłym wyjeździe
dea'Gaussa.
Priscilla i Rusty siedzieli przy stoliku w rogu, zatopieni w cichej rozmowie.
Shan
poczuł na ten widok tępy ucisk zazdrości. Wziął sobie kawę i kawałek świeżego
melona.
Też mi Uzdrawiacz! - pomyślał z przekąsem. Nawet nie umiesz kontrolować swoich
własnych uczuć. I co takiego w niej wyczuwasz, że gotujesz się z zazdrości?
Przyjaźń?
Maleńkie ślady zaufania, porozumienia, pożądania... Z furią wbił zęby w owoc.
Trochę
rozsądku, mój kochany... Przecież to nic nie znaczy. To emocje dostępne dla
wszystkich.
- Witam, witam kapitana! – Billy Jo stanęła w drzwiach wiodących do kuchni. -
Nie
ma pan ochoty na prawdziwe śniadanie? Na jednym jabłku nie wyżyje pan nawet do
obiadu.
Uśmiechnął się do niej. Przez chwilę rozmawiali o zwykłych kuchennych sprawach.

background image

Za jej namową wziął nawet słodki rogalik i drugą filiżankę kawy. Potem wyszedł
bocznymi
drzwiami, starając się nie patrzeć na stolik w rogu sali.
Na monitorze połyskiwał napis MASZ WIADOMOŚĆ. Shan położył rogalik na
barku, wdusił klawisz odtwarzania i usadowił się w fotelu.
Żadnych listów od Novej, zauważył. Na razie jeden kłopot z głowy. Wypił łyk kawy
i
przejrzał resztę poczty. Nic pilnego, może z wyjątkiem listu od Dorthy. Chyba
tym razem
dobiją targu? A to co?
Pilny przekaz z Sintii do pana dea'Gaussa.
Z zainteresowaniem spojrzał na nagłówek. Ach, to odpowiedź na nasze wcześniejsze
pismo, przypomniał sobie. Priscilla pochodziła ze znacznej rodziny... Pan
dea'Gauss chciał
ich powiadomić o wszystkim, co się stało.
DO DEA'GAUSSA NA POKŁADZIE FRACHTOWCA „KRYTY PASAŻ” OD
RODZINY MENDOZA Z KRĘGU RZEKI, SINTIA.
DOTYCZY PYTANIA O PRISCILLĘ DELACROIX Y MENDOZA. CÓRKA O
TYM IMIENIU URODZONA W 986 ROKU (LOKALNEGO KALENDARZA), ODDANA
BOGINI W 1002 ROKU (LOKALNEGO KALENDARZA) KONIEC PRZEKAZU.
Shan gapił się w monitor. „Oddana Bogini”? Nie żyje? Serce zamarło mu w
piersiach
na myśl o śmierci Priscilli, ale zaraz gwałtownie pokręcił głową.
- Nie bądź głupi, Shan.
Wyłączył pocztę i zażądał od komputera akt Priscilli. Chciał je porównać z
nudnym
formularzem przysłanym przez terrański urząd statystyczny.
Dane pojawiły się obok siebie: siatkówka oka, odciski palców, grupa krwi, mapa
genetyczna...
Dziewczyna, która podawała się za Priscillę Delacroix y Mendozę, w istocie była
Priscilla Delacroix y Mendozą. Współczynnik podobieństwa wynosił 0.999.
Mendozą z Sintii... Dobrze pamiętał jej zdenerwowanie, pobladłą twarz i rękę,
uniesioną w obronnym geście. „Niech pan nie pyta...”
Ale dea'Gauss spytał. Żeby go pokręciło. Taka odpowiedź była gorsza, niż brak
odpowiedzi.
Shan miał ochotę zniszczyć list z Sintii. Lecz z drugiej strony wiedział, że to
dziecinada. Jeśli dea'Gauss dojdzie do wniosku, że już za długo czeka na
odpowiedź, to znów
napisze.
Jak na trupa jest całkiem żywa, pomyślał o Priscilli. Wbił wzrok w przestrzeń i
z
wolna popijał kawę. Uratowała kapitana. Uratowała cały statek...
- Co, do cholery, przedtem zrobiła?
Westchnął i dopił kawę do końca.
Najprostszy - i najłatwiejszy - wniosek nasuwał się sam z siebie: uciekła.
Nietrudno
było sobie wyobrazić, jak czuła się skrępowana w społeczeństwie rządzonym przez
kapłanki.
W porządku. Młoda Priscilla porzuciła dom i rodzinę. Dla zachowania twarzy
krewni
uznali ją za zmarłą, a w miejscowych dokumentach odnotowano oficjalne „fakty”.
Ale terrański urząd statystyczny, nieczuły na politykę, ciągle uważał ją za
żywą.
Proste. Nawet logiczne. Jednak wciąż coś nie pasowało...
- Na dobrą sprawę mogła nawet być zbrodniarką - rozmyślał na głos Shan. - Lecz w
gruncie rzeczy w to nie wierzę. Lina też nie. Nawet dea'Gauss, chociaż nic nie
wie o empatii...
Każdy, kto trochę latał w kosmosie, wie, że lokalne prawa znacznie różnią się
między
sobą. Ciężki występek, srogo karany na jednej planecie, na drugiej jest czymś
tak

background image

zwyczajnym, że nie potępiają go nawet bogobojne babcie.
Wygnanie. A więc chodzi o poważne przestępstwo.
Jest ono surowo traktowane na niemal wszystkich światach. Lista takich
przestępstw
nie jest długa.
Mord w rodzinie. Gwałt. Kidnaping. Zabójstwo z premedytacją. Manipulowanie
jaźnią. Niewolnictwo. Bluźnierstwo.
Morderstwo? Była gotowa zabić Sav Rida Olanka. Shan pamiętał ich pierwszą
rozmowę pełną mściwości i gniewu. Niewykluczone.
Śmierć krewnego?
Porwanie?
Gwałt psychiczny? Zniewolenie? Była empatką - i to bardzo silną. Mogła popełnić
każde z wymienionych przestępstw.
Bluźnierstwo?
Westchnął. Piękne określenie, które oznaczało dosłownie wszystko.
Trzeba będzie dowiedzieć się, jaki czyn popełniła Priscilla. Chodzi o dobro
statku i
całego klanu. Korvalowie sporo jej zawdzięczali. Klan chciał zawsze znać swoich
wierzycieli.
Na pokładzie „Pasażu” Priscilla Mendoza ujawniła silne melant'i. Nie potrafiła
tego dwa
miesiące temu, chociaż próbował coś z niej wykrzesać. Dla dobra Korvalów kapitan
lub pan
dea'Gauss będą musieli wydać stosowne rozkazy. Prywatne uczucia i życzenia Shana
yos'Galana nie mają tu nic do rzeczy. Liczy się obowiązek.
Precz z obowiązkiem! - pomyślał Shan, ale wystukał nowe polecenie i zażądał
połączenia z wieżą.
65 rok czasu pokładowego
171 dzień podróży
Czwarta wachta
Godzina 16.00
- Priscillo? - nieśmiało wtrącił się Gordy. - Dzień dobry, Rusty. Priscillo...
Nauczysz
mnie, jak się stać smokiem?
Rusty łypnął na niego złym wzrokiem. Priscilla przechwyciła jego irytację, ale
postanowiła się nie wtrącać.
- Smokiem? Tak, to możliwe... - przyznała. Gordy aż pokraśniał z radości. - Ale
niezwykle trudne. Niektórzy ludzie ćwiczą całe lata i nie udaje im się dotrzeć
do Smoka. To
wymaga długiej nauki i samodyscypliny. - A do obcej duszy? Ostatnimi dniami Lina
uczyła
ją, jak empatką może żyć we wszechświecie. Na każdej lekcji była mowa o
melant'i, ale o
duszach nikt nie wspominał.
Gordy westchnął ciężko.
- Ale ty to potrafisz, prawda?
Smok był zaklęciem z Wewnętrznego Kręgu - lecz dusza Moonhawk była starsza.
Znała sposoby...
Wewnętrznym okiem zobaczyła ścieżkę. Wewnętrznym uchem usłyszała łopot
skrzydeł. Głęboko zaczerpnęła tchu i szybko się wycofała.
- Tak - odparła, próbując zapanować nad własnym zdumieniem. - Potrafię. Jeśli
naprawdę chcesz, to udzielę ci kilku lekcji. Ale pamiętaj, że od Drzewa do Smoka
wiedzie
bardzo długa droga. Nie mogę ci zagwarantować, że kiedyś ją pokonasz.
- A czy Rusty może być smokiem?
- Nie chcę być smokiem! - padła szybka odpowiedź. - Wystarczy mi to, co robię.
Nie
musisz teraz być gdzie indziej?
- Jeszcze nie. Za dwadzieścia minut mam zgłosić się do Ken Rika. Priscillo, a
dlaczego nie każdy może być smokiem? Z Drzewem poszło mi łatwo.
- Rzeczywiście. - Drzewo, Izba Spokoju... były dostępne dla wszystkich. - Do

background image

Drzewa
idziesz prostym zaklęciem, bo w nim tkwi wyłącznie dobro. Smok nosi w sobie:
tarczę i
miecz. Trzeba nim kierować rozsądnie. Może się zdarzyć, że przez całe życie nie
znajdziesz
okazji, żeby wezwać Smoka.
Zmarszczył brwi.
- Smok jest jednocześnie zły i dobry? Przecież to taka sama bzdura jak z rzeką
Pallina.
- Na tym polega siła paradoksu. Rzeka Siły to tylko początek. Smok jest bardziej
skomplikowany. Musisz nauczyć się, jak zachować równowagę między złem i dobrem.
Musisz nabrać odpowiedniej siły, by uchronić się przed jego żarłocznym ogniem.
Musisz
pilnować, aby ten ogień nie spalił ci siły woli, a moc, którą w sobie
znajdziesz, nie
zniszczyła... serca. Nie możesz... wzbić się blisko słońca.
Rozpraszał ją narastający niepokój Rusty'ego. Wstała i uśmiechnęła się do obu.
- A ja nie mogę spóźnić się na lekcję z kapitanem. Później porozmawiamy, Gordy.
Oczywiście jeżeli zechcesz. Dziękuję, Rusty. Niestety, boję się, że nie zjemy
razem kolacji.
Przez następne dwie wachty mam co robić.
Gwizdnął z cicha. - Niezłe lekcje...
- Za to dzisiaj uniknę zajęć z Kayzin Ne'Zame - dodała wesoło. - Wakacje.
Idąc do drzwi, słyszała za sobą śmiech Rusty'ego.
W doku promowym zjawiła się tuż przed nim.
- Dzień dobry, Priscillo. Jak zwykle punktualna.
- Dzień dobry, panie kapitanie.
Zatrzymał się i złożył jej głęboki pokłon, w czym nie przeszkadzała mu wielka
waliza,
którą przyniósł ze sobą.
- Miło mi panią widzieć, pierwszy oficerze. Czyżbym popadł w niełaskę?
- Jakby to panu robiło różnicę! - odcięła się. Zachłannie czekała na pierwsze
oznaki
duchowej więzi. Dwa tygodnie temu pewnie by sobie nie pozwoliła na taką
lekkomyślność.
To ciekawe, jak szybko przywykła polegać na zmysłach.
- Robi - mruknął i przepuścił ją przodem. - Piękny dzień na wycieczkę promem,
prawda?
Teraz przynajmniej powiedział coś z sensem. „Pasaż” dryfował w zwykłej
przestrzeni,
z wolna podchodząc do planety Day-An w układzie Irrobi.
- A instruktor uważa, że powinnam spędzić nieco więcej czasu za sterami promu? -
spytała retorycznie.
- Strasznie panienka dzisiaj nadęta. Trening czyni mistrza, jak zwykł mawiać
wujaszek Dick. Ruszaj się, Priscillo. Nie chcę zbędnych opóźnień.
Wrzucił walizę, wsunął się na fotel, spojrzał na przyrządy i zapiął pas.
Priscilla usiadła
na miejscu głównego pilota. Podzielała podniecenie Shana - czuła się jak uczniak
na letniej
wycieczce, bez nauczycieli i zbędnych opiekunów, zadowolony ponad miarę i chętny
do
przygody. Lecz wyczuwała w nim coś jeszcze... W pierwszej chwili wzięła to za
zwykły
objaw wzmożonej energii, którą zawsze potrafił utrzymać na wodzy, ale później
dostrzegła w
nim cień niepokoju.
- Przełącz na mnie - mruknął i położył ręce na klawiszach. Posłusznie przekazała
mu
kontrolę nad promem i wygodniej rozparła się w fotelu. Czekała, co będzie dalej.
Światła na moment pojaśniały i zaraz przygasły. Rozległa się krótka seria
trzasków,

background image

pisków i szumów, potwierdzających gotowość maszyn. Ręce Shana migały po
klawiszach z
szybkością, która przyprawiłaby o zawrót głowy każdego, kto sam nie był pilotem.
Wypompował powietrze z doku i otworzył zewnętrzne włazy. Po chwili już znaleźli
się w
kosmosie. Shan zachichotał, zrobił kilka gwałtownych manewrów i jednym ruchem
ręki
wyłączył ekrany. Potem przekazał stery Priscilli.
- Włącz ekrany. Spełniła jego polecenie.
Gdzieś daleko z lewej majaczył „Pasaż”, ogromny niczym księżyc. W dole wisiały
nieruchomo cztery maleńkie światy Irrobi.
Shan wskazał na drugą planetę.
- Zawieź mnie tam. Masz na to... - zerknął na chronometr na desce rozdzielczej -
osiem godzin. Wylądujemy w porcie Swunaket. Postaraj się.
Odwrócił fotel, odpiął pasy i sięgnął po walizę. Jak za dotknięciem
czarodziejskiej
różdżki zmieniła się w przenośne biurko z monitorem. W uczuciach Shana
dominowała teraz
obojętność. Wziął się do pracy.
Priscilla mocno zacisnęła usta, żeby powstrzymać się od złośliwości, i zaczęła
sprawdzać, gdzie też w tej chwili się znajdują i jak stąd w miarę szybko dotrzeć
do miejsca
przeznaczenia.
Dayan
Pierwszy wschód
- Port Swunaket, panie kapitanie. Pilot przeprasza, że wylądowaliśmy pięć
standardowych minut przed czasem.
Uniósł głowę z nieobecną miną, ale Priscilla nie dała się oszukać. Od dwóch
godzin z
jego strony dochodził monotonny szum koncentracji - jak u kogoś, kto toczy
partię szachów
sam ze sobą.
- Wciąż się gniewasz? - spytał wesołym tonem. Priscilla zacisnęła usta w wąską
linię.
- To była paskudna sztuczka.
- Pamiętam, że to samo pomyślałem, kiedy ojciec wyciął mi podobny numer -
westchnął ze współczuciem. - Ba, żeby tylko... Większość moich myśli nie miała
nic
wspólnego z synowską miłością. Ale radziłaś sobie bardzo dzielnie, zwłaszcza
wówczas,
kiedy wpadliśmy w małą turbulencję. Nawet pogoda dziś nam sprzyja.
Śmiech dopadł ją znienacka, wypełnił brzuch, pierś, serce, głowę, a w końcu całą
kabinę.
- Słowo daję, jest pan niemożliwy! Shan westchnął i zaczął składać biurko.
-Ciotka mojego brata, starsza siostra, a teraz ty, Priscillo... Chylę czoła
przed waszą
mądrością.
- I bardzo dobrze! - Pasy zniknęły w poręczach fotela. Priscilla wstała. - Pilot
gotów
na dalsze rozkazy kapitana.
Odłożył walizkę na bok, również wstał i przeciągnął się z wyraźną lubością.
- Teraz kapitanowi niepotrzebne są usługi pilota. Dziękuję. Proszę jedynie
drugiego
oficera, aby mi towarzyszył w wyprawie do miasta, gdzie muszę dokonać pewnej
transakcji.
Popatrzyła na niego podejrzliwie.
- Jakiej transakcji?
- Ależ, Priscillo... Przecież jestem Kupcem. Powinienem czasami handlować, nie
sądzisz? Przynajmniej dla zachowania pozorów.
Skłonił jej się z lekką drwiną.
- I potrzebuję twojego... kontenansu. Będę szedł z tyłu, w przyzwoitej

background image

odległości.
Adres brzmi: Tralutha Siamn. Firma nazywa się Fasholt i Córki. - Machnął
olbrzymią dłonią
z błyszczącym sygnetem. - Prowadź!
Zatrzymała się w cieniu bramy. Shan stanął za nią i też wyjrzał na ulicę.
W żółtych promieniach mniejszego słońca uwijał się tłum kobiet. Niektóre szły
samotnie, inne zaś parami. Za każdą, w przepisowej odległości trzech kroków
podążał
mężczyzna albo mały chłopiec. Czasami dwóch. Jakaś starsza, bogato odziana dama,
idąca
pod rękę z nie mniej strojną dziewczyną, wiodła za sobą aż sześciu malców,
słodkich jak
cukiereczki, w ciemnych spodniach i bluzach.
Priscilla przyglądała im się spod zmrużonych powiek. Chłopcy emanowali wspólnym
zadowoleniem. Zabawki, pomyślała. Zadbane, może nawet kochane zwierzątka.
- I co, Priscillo? - spytał Shan cichym głosem, w którym oprócz rozbawienia
pobrzmiewały nieco smutniejsze tony. Odwróciła głowę i obrzuciła go ponurym
wzrokiem.
- Mam zagrać rolę pańskiej właścicielki? Przytaknął.
- Ale nie patrz na mnie w ten sposób - dodał. Pomacał rękaw swojej koszuli,
stuknął
palcem w sygnet i klamrę od pasa, a na koniec przesunął dłonią po obcisłych
spodniach. -
Przecież na co dzień jesteś dla mnie życzliwa.
Zaczerwieniła się jak burak.
- Sama nie wiem, dlaczego.
- Fe, Priscillo. Mam swoje zalety. Znam się na winie, tkaninach i korzeniach,
jestem
pilotem oraz mechanikiem...
- I niepoprawnym gadułą! - dokończyła półżartem. - Gdyby pan naprawdę należał do
mnie, wygarbowałabym panu skórę! Uniósł brwi.
- Przemoc? Uszkodziłabyś cenną własność, pani.
- Lepiej niech mnie pan nie kusi - mruknęła. Sztywnym krokiem wyszła na ulicę.
Shan poszedł za nią ze spuszczoną głową, by nikt nie widział jego uśmiechu.
Lomar Fasholt była rozczochraną kobietą o pulchnej, rumianej twarzy. Miała na
sobie
luźną tunikę w przyjemnym różowym kolorze. Uśmiechnęła się na widok wchodzącej
Priscilli i ruchem głowy wysłała córkę na zaplecze.
- Dobrego dnia ci życzę, siostro Mendoza - powiedziała serdecznie, wychodząc zza
błyszczącego biurka i wyciągając delikatną rękę. Priscilla przywitała się z
niekłamaną ulgą.
- Dobrego dnia ci życzę, siostro.
Lomar roześmiała się cicho i spojrzała ponad jej ramieniem.
- Shannie! Co za widok dla moich starych oczu! Postanowiłeś wreszcie zostać moim
mężem? Twój pokój ciągle czeka.
Roześmiał się i ukłonił - jak przed kimś zasługującym na najwyższe względy.
Priscilla
popatrzyła na niego ze zdumieniem.
- Kopę lat, Lomar - powiedział łagodnym tonem. - Ilu masz teraz mężów?
- Ośmiu. Aż trudno uwierzyć! Ale poza tym nic się nie zmieniło. Nie przestaję
zarabiać! - Pokręciła głową. - Najnowszy to prawie dzieciak, w wieku mojej
najmłodszej
córki! - Zamachała rękami. - Posłałam go na naukę. Biedaczek... Ciężko znaleźć
nauczycielkę, która chciałaby uczyć chłopca. Ale ja gadam, a wy wciąż stoicie!
Siadajcie,
proszę.
- Myślisz, że sprawdziłbym się jako numer dziewięć? - zagadnął Shan. - Szczerze
mówiąc, przywykłem do pewnych swobód. - Uśmiechnął się, opadł na fotel i
wyciągnął nogi
przed siebie. - A poza tym sam umiem troszeczkę zarabiać. Ilu jeszcze możesz
wziąć na

background image

utrzymanie?
- Na pewno kilku, choć nie tak wielu, jak by wypadało. Gdybym była ze
dwadzieścia
lat młodsza, to zostawiłabym tę głupią planetę i przeprowadziła się zupełnie
gdzie indziej.
Zupełnie nie rozumiem, dlaczego moje córki nie chcą się wyprowadzić! - Zajęła
miejsce
naprzeciwko, nie szczędząc im swego uśmiechu. -Cóż, pewnie mam poczytać twoje
słowa za
grzeczną odmowę? - zwróciła się do Shana. - Ale warto było spróbować. Przy tobie
bym się
nie nudziła. Co cię tu przygnało, Shannie?
Priscilla przechwyciła ze strony kapitana iskierkę zakłopotania.
- Przywiozłem towar - powiedział. - Korvalowie od dwóch pokoleń handlowali z
rodziną Fasholt.
- I na tym koniec. Miałam nadzieję, że wyraziłam się zupełnie jasno. - Cień
smutku
przemknął po krągłej twarzy Lomar. - Powiedz mi, Shannie, czy to prawda, że na
czele
waszego rodu stanął teraz mężczyzna?
Shan zmarszczył brwi i odrobinę wyprostował się w fotelu.
- Następcą jest Val Con... Będzie Delmem. Ale ród yos'Phe-lium nie bierze
udziału w
handlu! Pozostają yos'Galanowie. To dwie odrębne linie.
Lomar zastanawiała się przez chwilę.
- Kto w takim razie jest waszą... matką, Shannie? Nie, to chyba niewłaściwe
słowo.
Nie wiem, jak to powiedzieć.
- Thodelm. - Był coraz bardziej zakłopotany. - To ja. O co naprawdę chodzi,
Lomar?
Uraziliśmy was? Nie podobają wam się nasze ceny? Przecież wszystko można
naprawić.
Znamy się mnóstwo czasu.
- Sądzisz, że o tym nie wiem? To była bardzo długa i obopólnie korzystna
znajomość.
Zawsze z radością wypatrywałam twoich wizyt. A twój ojciec? Za każdym razem
siadał,
wypijał kieliszeczek i opowiadał mi o galaktyce. O innych światach. Ty masz coś
z niego... -
Uśmiechnęła się do własnych myśli. - Byłoby lepiej, gdybyś urodził się
dziewczynką.
Shan siedział wyprostowany, mierząc ją czujnym spojrzeniem.
- Przez całe życie byłem mężczyzną! Mój ojciec także. To nam nie przeszkadzało w
handlu.
- A czy ja mówię, że przeszkadzało? - westchnęła. Emanowała teraz wzruszeniem i
smutkiem. - Wyszło zupełnie nowe prawo, Shannie. Nałożone na nas przez
świątynię.
Trójbłogosławione zakazały kontaktów z rodami, które nie są rządzone przez
kobiety. W
przypadku statków Kupiec i kapitan też muszą być kobietami. - Przesunęła leżący
na biurku
kawałek ozdobnej skały. - Takie jest prawo - powtórzyła.
- Lomar... - ostrożnie podjął Shan. - Umowa między klanem Korval i rodziną
Fasholt
sięga do czasów naszych babek. Jest tam mowa - o ile mnie pamięć nie myli - o
„Petrelli
yos'Galan lub jej przedstawicielach i Tuleth Fasholt lub jej przedstawicielach”.
- Zrobił
niewielki ruch, jakby chciał wzruszyć ramionami, i uśmiechnął się. - Obojga
płci.
- Wiem - odpowiedziała. - Uczepiłam się tej nadziei i poszłam do świątyni.

background image

Zaręczałam, że w innych światach kobiety i mężczyźni mają podobne przywileje. -
Skrzywiła
się. - Odpowiedź Trójbłogosławionych była stanowcza i wyraźna: wolno nam
handlować
wyłącznie z kobietami. To, że inni próbują zmienić porządek rzeczy, nie powinno
nas
zmuszać do naśladownictwa.
- W końcu Bogini wszystkich nas stworzyła na swoje podobieństwo - cicho
powiedział Shan.
- Nie bluźnij, Shannie.
Priscilla poruszyła się niespokojnie.
- Tak nas uczono... na Sintii.
Starsza kobieta uśmiechnęła się smutno.
- Tu nie Sintia, siostro. Żyjemy w myśl poleceń świątyni. W przeciwnym razie
rozwiałoby nas po calutkim globie. Córka trafiłaby z dala od matki, a siostra od
siostry.
Priscilla uniosła rękę i nakreśliła w powietrzu Znak Odkupienia. Lomar skinęła
głową.
- Ja też mam taką nadzieję. Ale obawiam się, że sama już tego nie doczekam. Może
w
następnym wielkim Obrocie los będzie dla mnie łaskawszy.
- Może tak będzie - zamruczała Priscilla. Shan chrząknął.
- A czy mógłbym, za pozwoleniem... Trójbłogosławionych... Zamienić z tobą dwa
słowa o czymś, co należy do mojej przyjaciółki z załogi „Pasażu”? Chodzi o Linę
Faaldom.
Jest głową rodu i kobietą. Priscilla bez wątpienia potwierdzi, że nie kłamię.
Przyglądała mu się przez chwilę.
- To na pewno jej własność, Shannie? Dlaczego nie przyszła sama?
Zrobił z lekka zbolałą minę.
- Powtarzam: to jej towar. A dlaczego nie przyszła? Po co miała przychodzić? To
ja
jestem Handlomistrzem, a ona bibliotekarką. Na zdrowy rozum ja powinienem
przemawiać w
jej imieniu.
Lomar pokręciła głową.
- Skoro przysięgała tobie, to nawet jeśli rządzi rodem... Przykro mi, Shannie.
Prawo
jest prawem. Nie mogę.
Shan pochylił się nagle i wyciągnął rękę nad biurkiem.
- Jedź z nami, Lomar! Poklepała go po dłoni.
- Mój maleńki... Kochany z ciebie chłopak, Shannie. Ale zobaczysz, wszystko się
ułoży.
- Nieprawda! - warknął. - Oboje dobrze wiemy, że wasz świat zmierza ku
zagładzie.
Embargo na handel z połową galaktyki? To obłęd! Gorzej - to samobójstwo. W
najbliższym
czasie będzie głodować. A jeśli sprawy potoczą się źle? W społeczności, która
połowę
populacji traktuje jak niewolników? Lomar, co się stanie, kiedy więźniowie
odkryją waszą
słabość?
- Rewolucja - przemówiła Priscilla niskim głosem, czując narastającą w sobie moc
przepowiedni. - Wojna. Nienawiść. Śmierć.
- Uczyłam się historii, siostro. - Lomar westchnęła i ponownie pogładziła Shana
po
ręku. - Mam tak po prostu odejść, nawet bez jednego bita? Najpierw musiałabym
zlikwidować interesy, a to wymaga wiele czasu i starannych przygotowań. A moje
córki? Nie,
to niemożliwe. Nie teraz. - Zapadła się głębiej w fotel. W oczach Priscilli
wydawała się o
wiele starsza niż przed chwilą.

background image

Shan siedział nieruchomo, bijąc się z myślami. Potem także z cichym
westchnieniem
rozparł się w fotelu.
- Masz rację. Zrobisz, jak zechcesz. Znasz moje hasło w sieci łącznościowej?
Parsknęła śmiechem.
- Twoje własne czy statku? Znam jedno i drugie. Dlaczego pytasz?
- Mała przysługa za naszą wieloletnią przyjaźń. Zawiadom mnie, gdy będziesz już
gotowa. Dam ci transport - i zostanę twoim wspólnikiem w każdym nowym
przedsięwzięciu.
Roześmiała się na całe gardło.
- Ależ to absurd! Dlaczego? Shan nawet się nie uśmiechnął.
- Tutaj masz kredyt. Ale na innej planecie zapytają cię o gwarancje. Jeśli
powołasz się
na współpracę ze mną, nie będziesz miała żadnych problemów. - Dopiero teraz
pozwolił sobie
na słaby uśmiech. - Wiem, że potrafisz zarabiać, Lomar. Potraktuj to jako
pożyczkę. Pomogę
ci i sam na tym zyskam.
Zamyśliła się.
- Jesteś z Liadu, Shannie. Nie wiem...
- Korvalowie dostaną kredyt w każdym zakątku galaktyki -wtrącił łagodnie. - Może
z
wyjątkiem tej planety.
Nastąpiło krótkie milczenie. Wreszcie Lomar rozpostarła ręce.
- Cichy wspólnik? Powiedzmy na pięć lat? Nie, lepiej dziesięć. Potem cię spłacę.
Skinął głową.
- Z łatwością da się to załatwić. Ale dość o interesach. Proszę cię, żebyś
zabrała
swoich i wyjechała stąd jak najszybciej. Wybacz mi mój pesymizm. Ród yos'Galan z
wielką
radością udzieli ci gościny, tak abyś miała czas na podjęcie dalszych decyzji.
- Kochany z ciebie chłopak, Shannie - powtórzyła. - Na pewno to zapamiętam. A
teraz, miły, chyba będzie lepiej, jeśli się z wami pożegnam.
- Możesz mieć przez nas kłopoty, siostro? - zapytała Priscilla. Lomar z
uśmiechem
wzięła ją za rękę.
- Dzięki ci, dziecko, ale sprawy jeszcze nie zaszły aż tak daleko. Nie wolno
jednak
nadużywać „szczęścia”, jak to nazywa Shannie. Idźcie, skąpani w Jej uśmiechu.
Priscilla szybko przemierzała poranne ulice. Czuła w Shanie chłód głębokiej
troski,
dominujący nad znajomym ciepłem.
Matko, doprowadź nas bezpiecznie, modliła się w duchu.
Widać już było bramę portu, więc odruchowo przyspieszyła kroku i westchnęła z
ulgą,
kiedy znaleźli się na terenie dostępnym dla cudzoziemców. Obawy Shana też trochę
zmalały.
Dzięki, Bogini, wyszeptała. Potem poczuła zaskoczenie - i wybuch nieposkromionej
złości.
Odwróciła się błyskawicznie i zobaczyła odzianą w białe szaty kobietę, która
szarpała
Shana.
- Ty nędzny robalu! Nie potrafisz okazać ani krzty szacunku?! Leziesz jak ślepy!
-
Machnęła ciężką laską, lecz nie trafiła kapitana. Cios miał go jedynie
postraszyć. Shan aż
gotował się ze złości. Kobieta znów zaczęła go szarpać. - Jak cię wołają,
nędzniku?
- Frost, dostojna pani. - Cichy głos nie zdradzał kipiących w nim uczuć.
- Frost, tak? Dostojna pani? Nie wychowano cię, potworze, czyś po prostu za
głupi,

background image

żeby rozpoznać strażniczkę świątyni?
Priscilla poczuła gwałtowny przypływ siły. Wyciągnęła się jak struna, odtrąciła
zamiary kapłanki i nabrała jeszcze większej mocy...
- Dość! - krzyknęła. Oboje spojrzeli w jej stronę.
- Frost! - rzuciła tym samym tonem. - Przeproś Trójbłogosławioną. A potem do
mnie!
Przez ułamek sekundy myślała, że jej nie posłucha. Potem jednak pokłonił się tak
głęboko, że niemal dotknął czołem kolan.
- Wybacz mi, Trójbłogosławiona. Nie chciałem obrazić waszej świętej osoby.
Stać go było tylko na tyle, bo aż się dławił ze wściekłości.. Ale kapłanka nie
dała się
przebłagać. Ciężki kij znów świsnął w powietrzu, zagradzając mu drogę ucieczki.
- Przebaczą ci... lecz po odbyciu kary, jak nakazuje pismo. Publiczna chłosta...
- Powiedziałam: dosyć! - krzyknęła Priscilla, emanując powagą, spokojem i
dostojną
siłą. - Zadasz gwałt temu stworzeniu, które naznaczyła Matka? - Wyciągnęła rękę
i tuż przed
twarzą Shana nakreśliła symbol. Potem spojrzała na kapłankę.
- Ten człowiek jest kimś więcej, niż można się spodziewać. Ma w sobie moc, jaką
dysponują siostry! Talent, wiedzę... tajemnicę.
Kapłanka dała się złapać w połyskującą sieć zaklęcia. Priscilla energicznie
pociągnęła
za osnowę wiary, trwogi i tajemnicy. Zaczęła tkać - i w tej samej chwili dotarła
do niej
pojedyncza, zawieszona nuta, brzmiąca pasją i władzą, roziskrzona, wielka -
berło władzy
obezwładniającej swoim majestatem.
To był promieniujący na wszystkich poziomach Shan.
Uwięziona w sieci kapłanka jęknęła głucho i zasłoniła ręką oczy przed
oślepiającą
aurą.
Nuta rosła w miarę jak, Priscilla kończyła swą pracę. Chyba go pochwyciło echo
pułapki zastawionej na Trójbłogosławioną...
Niespodziewanie nuta zamarła, a potem, tracąc potęgę zniknęla.
Kapłanka trwała, spowita w pajęczynę doniosłej tajemnicy. A człowiek stojący
przed
nią był zwykłym, szarym człowiekiem, pozbawionym władzy.
- Zatem widziałaś - rzekła Priscilla, pomału rozluźniając pęta. - Zatem
słyszałaś. I
niech tak będzie. Przyszło nam żyć w błogosławionych czasach, młodsza siostro,
kiedy
wokoło dzieją się prawdziwe cuda.Uwierz, że Bogini chroni nas wszystkich.
- Oleee... - wymamrotała Trójbłogosławiona. - Spłynęła na mnie nieprzebrana
łaska,
byłam świadkiem cudu. Błagam o wybaczenie, starsza siostro. I o dobre słowo.
Priscilla uniosła dłoń i nakreśliła odpowiednie znaki na wysokości jej oczu,
uszu i
serca.
- W Jej imieniu wybaczam ci, tak jak Ona wybacza wszystkim swoim dzieciom. Idź w
Jej łasce. Żyj dobrze. Służ długo.
Kapłanka usunęła się, a Priscilla skinęła na Shana i odeszli bez pośpiechu, nie
oglądając się za siebie.
Shan zwalił się na fotel drugiego pilota i oparł głowę na podgłówku. Otworzył
jedno
srebrne oko.
- Na drugi raz spróbuj mnie jakoś uprzedzić, moja droga, zanim zażądasz pomocy.
-
W jego głosie przewijała się nić rozbawienia i nić wyczerpania.
Priscilla siedziała jak słup soli, błądząc w duchu po wszystkich ścieżkach
niczym
ślepiec na próżno poszukujący ożywczego słonecznego ciepła. Ślizgała się po

background image

gładkiej,
chłodnej tafli niczym po lustrze. On musi być gdzieś dalej...
- Priscillo?
Wróciła myślą do zewnętrznego świata i zmusiła się do spokoju.
- Nie pomyślałam, żeby cię zapytać. Bałam się, że wpadłeś w echo.
Parsknął pod nosem.
- Ostatni raz uwiązłem w echu, kiedy miałem dwanaście lat, Priscillo. Pamiętaj,
że
posiadam nieco zdolności.
- Tak, tak... Na pewno... - To był koszmar. Patrzyła nań, ale go nie słyszała...
Nic nie
wiedziała...
Pochylił się i wyciągnął rękę. Sygnet zamigotał w świetle.
- Tu jestem, droga przyjaciółko.
Dostrzegła troskę w jego oczach i usłyszała niepokój w jego głosie, lecz w
środku
ciągle ziała chłodem potworna i obojętna pustka. Mocno chwyciła go za rękę, żeby
poczuć
choć odrobinę ciepła. To jednak nie wystarczyło.
- Shan...
- Jestem zmęczony, Priscillo - powiedział cicho. - Od dawna już nie wędrowałem
po
tak wielu ścieżkach naraz. Pozwól mi choć chwilę odpocząć. - Spojrzał na nią i
uścisnął jej
dłoń. - znowu mam wobec ciebie dług.
- Proszę... - zaczęła i zaczerpnęła tchu. Znalazła odpowiedni zwrot po
górnoliadeńsku.
- Proszę, nie zważaj na to.
Wrócił na fotel. Jego ręka wysunęła się z jej palców.
Rzucił okiem na podświetlony pulpit sterowania. - Widzę, że Kayzin dobrze cię
uczy.
„Pasaż” jest na orbicie. Cudownie. Wracajmy do domu.
Dom. Priscilla poczuła nagłą ulgę, choć Shan nadal chował się za lustrem.
- Tak, Shanie - powiedziała, lecz zaraz się poprawiła:
- Tak jest, panie kapitanie.
65 rok czasu pokładowego
177 dzień podróży
Druga wachta
Godzina 9.00
Ken Rik wlepił w niego zdumione spojrzenie.
- Przygotować luk trzydziesty drugi na przyjęcie ładunku? - spytał.
Shan zrobił nie mniej zdziwioną minę i popatrzył nań z góry.
- Przecież to chyba twoja fucha. A może luk jest pełny?
- Nie! - burknął stary. - Dobrze pan o tym wie. Ale nie weźmie pan towaru
tego... a
niech szlag trafi ten język! Tego lanza pel'shek?!
- Mówisz, że nie wezmę? Raczej miałem wrażenie, że jednak będzie na odwrót. -
Shan
przerwał, a potem dokończył od niechcenia: - Myślałem także, że załoga słucha
rozkazów
kapitana.
Ken Rik miał łzy w oczach.
- Shan... On przecież próbował zniszczyć „Pasaż”. - Mówił teraz po
górnoliadeńsku:
jak starzec do młodzika. - A ty chcesz przyjąć jego towary i gwarantować termin
dostawy?
Twój ojciec...
- Zrobiłby to samo! - chłodno dokończył Shan po terrańsku. - To sprawa poza
porachunkami. W Theopholis brak pewnych rzeczy. Kapitanat portu prosił nas o
pilną pomoc.
Obiecałem im, że to zrobię. Przecież i tak tam lecimy. Ken Rik, oprzytomniej

background image

wreszcie, na
litość wszystkich bogów! Wiesz, co powiedzą ludzie, kiedy wyjdzie na jaw, że
„Pasaż” był na
redzie w Raggtown, ale nie wziął towarów?
- Tak. To racja. - Ken Rik zniżył głos do szeptu i przeszedł na terrański. -
Wybacz...
- Och, przestań się wygłupiać! Przez całe lata musiałem słuchać twoich
złośliwych
uwag! Nie próbuj teraz odgrywać niewiniątka!
Stary spedytor wybuchnął śmiechem.
- W rzeczy samej, czułbym się nieswojo. - Znów się ukłonił, tym razem jak
podwładny przed pryncypałem. - Za pozwoleniem, panie kapitanie, idę przygotować
luk
numer trzydzieści dwa na przyjęcie transportu towarów.
- Dziękuję, Ken Rik - uprzejmie odpowiedział Shan. - Jestem ci bardzo wdzięczny.
Kapitanat portu,
Theopholis
Godzina Królów
Kapitan portu Rominkoff w zamyśleniu patrzyła na dwóch starszych panów. Już samo
to, że tu przybyli, świadczyło o ich... zasobach. Musieli przecież zapłacić
słony haracz co
najmniej dwóm urzędnikom. Postanowiła dowiedzieć się przy okazji o obecne ceny.
Dobrze
jest czasami znać swoją wartość.
Młodszy z gości skłonił się z szacunkiem, lecz niezbyt głęboko.
- Jestem Taam Olanek, Delm Plemii - powiedział po terrańsku. - Frachtowiec
„Daxflan” należy do mojego klanu. Powinien stać w tutejszym porcie. Dowiedziałem
się, że
jeszcze go nie ma.
Pani Rominkoff wyprostowała się w fotelu. A może jednak wcale nie musieli
płacić?
- Zgadza się - powiedziała chłodno. - „Daxflan” jeszcze nie przybył.
- Miałem nadzieję - ciągnął Taam Olanek, Delm Plemii - że poda mi pani przyczynę
opóźnienia. Skądinąd wiem, że przygotowano miejsce na redzie. Nikt dotąd tego
nie odwołał.
Ładunek czeka w magazynach?
- Czeka - przytaknęła już normalniej szym tonem. - Praktycznie nie mam nic do
dodania. Spóźnienie „Daxflan” wynosi już cztery dni czasu miejscowego. Ale
zapewniam
panów, że nie zdarzył się żaden wypadek. Z moich raportów wynika, że wspomniany
statek
przekroczył granicę sektora, lecz na razie zawinął... Hmmm... do kilku portów w
strefie
wolnego handlu. Nie wywiązał się z dotychczasowych umów. - Złączyła koniuszki
palców. -
To niedobrze. W pierwszym rzędzie niedobrze dla panów, ale też i dla Theopholis.
„Daxflan”
miał przywieźć między innymi dwie duże partie towaru z Raggtown: leki potrzebne
do
zakończenia powszechnego programu szczepień oraz klejnoty dla regenta na
koronację, która
odbędzie się już w przyszłym tygodniu. Doniesiono mi z Raggtown, że nikt nie
odebrał dotąd
ładunku z tamtejszych magazynów.
Zapadła chwila milczenia. Pani Rominkoff zastanawiała się, czy starzec zrozumiał
jej
wyjaśnienia. Skłonił się.
- Sytuacja jest bardzo poważna. Plemia gwarantowała dostawę. Musimy tego
dopilnować. Jeśli pozwoli mi pani skorzystać z tutejszych środków łączności,
znajdę sposób,
żeby przywieziono towary z Raggtown.

background image

- Proszę, proszę... To już coś konkretnego. - Rominkoff skinęła głową.
- Zaraz ktoś pana zaprowadzi na wieżę. Jedną chwileczkę... - Wyciągnęła rękę w
stronę interkomu, ale w tej samej chwili w drzwiach gabinetu pojawił się
zdyszany goniec.
- Pani kapitan... - zaczął i urwał gwałtownie na widok dwóch dżentelmenów.
Rominkoff uniosła brwi.
- Mów dalej.
- Tak jest. Przed chwilą nadeszła depesza z frachtowca „Kryty Pasaż”. Zabrali
towary
z Raggtown. - Nabrał tchu i dokończył szybko: - Mamy spodziewać się ich w ciągu
doby
czasu lokalnego.
- Znakomicie. - Pani Rominkoff uśmiechnęła się do swoich gości. - To rozwiązuje
przynajmniej część kłopotów.
Lecz Taam Olanek nie był zadowolony z tej nagłej odmiany losu. Z gniewną miną
zwrócił się do młodzieńca:
- Jak to się stało, że „Pasaż” przejął fracht „Daxflan”? Goniec gwałtownie
zamrugał
oczami i z niepokojem spojrzał na Rominkoff. Skinęła głową na znak, że może
odpowiedzieć.
- Kapitanat portu... w Raggtown, psze pana - wyjąkał. - Wystąpili z prośbą z
uwagi na
naszą sytuację.,,Pasaż” miał pustą ładownię, a kapitan był tak uprzejmy...
- Bardzo dobrze - odezwał się drugi z gości. Pierwszy popatrzył na niego ze
zdziwieniem. - Zaczekamy do jutra. Jestem pewien, że kapitan yos'Galan z chęcią
przedstawi
panu swój pogląd na interesujące nas sprawy. I nie będzie szczędził szczegółów.
Upłynęła chwila napiętej ciszy, zanim pierwszy dżentelmen pokłonił się drugiemu.
- Proszę uprzejmie - powiedział cicho. Odwrócił się do kapitan portu i jeszcze
niżej
pochylił głowę. - Dziękuję pani za wyrozumiałość i w imieniu klanu proszę o
wybaczenie.
Należy dotrzymywać umów. Obiecuję, że coś takiego w przyszłości się nie
powtórzy.
Rominkoff nie żałowała Kupca z „Daxflan”. W pełni sobie zasłużył na gniew
naczelnika Plemii.
- Cieszę się, że tak szybko wybrnęliśmy z kłopotów. Zapamiętam sobie, że pańską
pierwszą myślą było, jak nam pomóc. -Wstała zza biurka, żeby ich pożegnać. -
Bardzo
dziękuję za wizytę. Być może jeszcze się spotkamy.
- Być może jeszcze się spotkamy - powtórzył jak echo drugi z gości, składając
perfekcyjny ukłon. Wyciągnął rękę do swojego towarzysza i łagodnie pociągnął go
do
wyjścia.
Kapitan skinęła na gońca.
- Powiadom mnie, kiedy,,Pasaż” znajdzie się na orbicie. Chyba powinnam osobiście
przywitać kapitana yos'Galana.
Raggtown
537 rok czasu lokalnego
Kwota była wręcz olbrzymia. Stojąca obok Kupca kapitan yo'Vaade z trudem
zachowywała spokój. W Drethilit nie zarobili nawet połowy tej sumy, nie mówiąc o
tym, że
musieli zapłacić placowe. Ładownie statku były puste, wiec już znaleźli się pod
kreską, a w
Theopholis czekał na nich kolejny rachunek do zapłacenia.
- Co to znaczy? - spytał Sav Rid, podnosząc głos niemal do krzyku. - Gdzie mój
towar? Dajesz mi jakiś świstek do zapłaty i mówisz, że nie mam nic do odebrania?
Gdzie
ładunek?!
Magazynier wzruszył potężnymi ramionami.
- Nie było was i klient wpadł w panikę, więc załatwił sobie inny transport.

background image

Odlecieli
wczoraj.
- Jakim prawem... Kto?! Kto mi podpieprzył zamówienie? To nic innego jak zwykła
kradzież!
Terrańczyk wcale się tym nie przejął.
- To już sprawa między tobą i klientem, kolego. Drzewo i Smok. Ich statek. A
teraz,
jeśli chodzi...
- Drzewo i Smok - tępo powtórzył Sav Rid. Po chwili zaczął głośno krzyczeć:
- Yos'Galan! Złodzieje, dziwki, banda idiotów! Moje cargo! Moje! Oddaliście je
yos'Galanowi?! Kretyni! - Podarł rachunek na strzępy i rzucił go w twarz
zdumionemu
pracownikowi portu, po czym odszedł. Chelsa yo'Vaade miała wielką ochotę
pozwolić mu
odejść. Potem odwróciła się do magazyniera i zdjęła z ręki nirelinowy pierścień
i ciężką,
bogato zdobioną bransoletę.
- To antyki - powiedziała szybko i wepchnęła mu je w dłonie. - Niech pan je
sprzeda
jakiemuś zbieraczowi, to wystarczy na zapłatę faktury.
Potem pobiegła za Kupcem.
Sav Rid szedł przez przystań promową, tuż przy nim sunęła Dagmar Collier,
podobna
do zgarbionego cienia. Miał zatem dobrą ochronę. Chelsa dogoniła go i ostrożnie
pociągnęła
za rękaw.
- Sav Rid? Kuzynie? Proszę cię... przestań. To... niepotrzebne. Nie myśl już o
tym.
Zakończ tę sprawę tutaj i teraz. Po prostu wasze rachunki zostały wyrównane.
- Wyrównane? - Odtrącił jej rękę. Zacisnął usta i spojrzał na nią wściekłym
wzrokiem.
- Z tym żabiogębym, głupawym kundlem? Pół-terrańczykiem? To przez niego ciągle
ponosimy straty! Yos'Galan ukradł nam ładunek i zhańbił nasze dobre imię! To
przez niego
patrzą na nas krzywo w każdym porcie! Nie ma mowy o rozejmie! - Groźnie
potrząsnął
wyciągniętą pięścią. - zniszczę ich! Zniszczę oboje! Tego pajaca i tę dziwkę
Novę! - urwał. - I
tę małą terrańską sukę, która się do niego łasi!
Chelsa poczuła ucisk w brzuchu. Bała się o nich czy o niego? Zamknęła jego pięść
w
obu swoich dłoniach.
- Sav Rid... To przecież Korvalowie. Zostaw ich. Niech to się wreszcie skończy -
zawołała błagalnym głosem, z oczami pełnymi łez. - Wracajmy do domu, kuzynie.
Wyrwał się, drapiąc ją pierścieniami.
- Korvalowie! Banda przygłupich niedorostków, przywykłych do bogactwa i łatwego
życia! Wiesz co? W gruncie rzeczy niczym nie różnisz się od innych. Trzęsiesz
się, gdy tylko
ktoś szepnie: Korvalowie! - Splunął na ziemię, odwrócił się i odszedł,
zabierając ze sobą
Dagmar. - Tchórz!
Łzy pociekły po twarzy Chelsy. Przez chwilę stała nieruchomo, a potem powlokła
się
w ślad za Kupcem.
Crown,
Theopholis
Godzina Łotrów
Dagmar wypróbowała palcem ostrze noża. Pozwoliła swoim ofiarom troszeczkę - ale
niezbyt daleko troszeczkę odejść. Na początku wydawało jej się, że mają jakąś
ustaloną trasę.
Dopiero potem zrozumiała, że idą bez żadnego planu, kierując się zachciankami

background image

chłopca.
Wyszła zza węgła i ukradkiem poszła za nimi. Przyspieszyła, kiedy zniknęli za
zakrętem. Chłopiec ciągnął dziewczynę za rękę - zmierzali teraz w stronę portu.
Dagmar szła
coraz szybciej.
Już niedługo, myślała. Już niedługo zapłacisz, moja droga Prissy, za to, że
skumałaś
się z tym białowłosym kundlem. Zastawiłaś pułapkę na „Daxflan”! Zabrałaś nam
nasze zyski!
Zwłaszcza moje... Mój udział! Bo beze mnie, Kupiec na pewno nie wziąłby towaru.
Skąd
miałby wiedzieć, ile zarobi dla siebie i dla klanu? To ja mu dałam wszelkie
kontakty i
nauczyłam zasad gry. Zgarnęłabym niezłą działkę. Układ był jasny i prosty.
Znowu stanęli. Dagmar błyskawicznie schowała się w bocznej uliczce. Potem
ostrożnie wysunęła głowę. Prissy ze śmiechem wskazywała na jakąś wystawę, a
chłopiec stał
z nosem przyciśniętym do szyby.
Najpierw on, pomyślała Dagmar. To będzie bolało. Dagmar wytarła spocone ręce w
spodnie. Już się cieszyła na myśl o tym, co się stanie. A może jednak...
Nie. Najpierw chłopiec. Niech cierpią wszyscy: on, Prissy i jej skundlony
kochanek.
Ruszyli dalej. Dagmar ścisnęła nóż i poszła za nimi.
Napis głosił: „Cyfrowe cudeńka Dillibee”. Gordy aż klasnął z radości i podbiegł
do
witryny. Serce waliło mu tak głośno, że słyszeli to chyba wszyscy na ulicy.
Priscilla z
uśmiechem stanęła tuż za nim i lekko położyła mu ręce na ramionach. Ani na
moment nie
oderwał wzroku od tego, co widział na wystawie.
Minęło pięć minut, a on dalej patrzył jak zaczarowany. Priscilla delikatnie
ścisnęła go
za rękę.
- Chodźmy, Gordy. - uhm.
Roześmiała się cicho i zwichrzyła mu ręką włosy.
- Sam jesteś uhm. Prom odlatuje dokładnie za godzinę. Wiem, że masz swoje
sposoby
na kapitana, ale pomyśl też trochę o mnie. Chodźmy.
- Już idę - odpowiedział, wciąż gapiąc się na wystawę. Priscilla westchnęła i
odeszła
dwa kroki.
- Gordy?
- Tak, tak.
Pokręciła głową i poszła jeszcze dalej. Przez cały czas docierały do niej emocje
Gordy'ego.
Nagle poczuła przypływ przerażenia. W tej samej chwili rozległ się głośny krzyk:
- Priscillo!
Zawróciła z szybkością pilota. Gordy szamotał się z krępą napastniczką. Dagmar
opierała się o słup, przyciskając chłopca do siebie. W drugiej ręce trzymała
krótkie błyszczące
ostrze i celowała nim w gardło Gordy'ego.
- Stój, Prissy.
Wibronóż, ale nie włączony. Priscilla zastygła w bezruchu.
- Bardzo dobrze. Świetnie. Stój tam, gdzie jesteś, Prissy. -Dagmar wyszczerzyła
zęby.
- A gdzie twój siwy kochaś? Nie przyjdzie zapłacić kaucji?
Gordy emanował złością i przerażeniem. Priscilla odcięła się od niego i
pozostawiła
tylko małą szczelinę, by nawiązać więź z sercem Dagmar. Usłyszała, dostrzegła i
posmakowała strachu, pożądania, gniewu i chęci mordu. W uczuciach Dagmar nie
było

background image

żadnego ładu.
Czysty obłęd.
Gordy szarpnął się i jęknął, kiedy Dagmar mocniej go przydusiła.
- Bądź grzeczny, to być może nic ci się nie stanie - warknęła. Potem wydała
dziwny
odgłos, który zapewne miał być śmiechem. - Tak... być może. Dam ci pożyć jeszcze
przez
minutę. Albo dwie.
Priscilla popatrzyła w głąb siebie i odnalazła właściwą ścieżkę. W tej samej
chwili
poczuła poruszenie i w krótkim rozbłysku światła i ciemności dostrzegła zarys
łba wielkiego
Smoka. Załopotały ogromne skrzydła i przeniknął ją śpiew zaklęcia. Zachwiała się
odrobinę.
- Stój! Ani kroku, jeśli chcesz mu przedłużyć życie! - Dagmar machnęła nożem,
lecz
ciągle nie włączała ostrza. - I nie odwracaj wzroku. Musisz dokładnie
opowiedzieć swojemu
kochankowi o wszystkim, co tu widziałaś.
- Dobrze - zgodziła się Priscilla lekko zmienionym, czarodziejskim głosem. Jej
słowa
były niczym lepkie jedwabne nici. - popatrzę, Dagmar. Ale dlaczego mam potem o
tym
opowiadać? To przecież niemądre. Wtedy cię dopadną. Znają cię. Wiedzą, gdzie cię
znaleźć. -
Odległe skrzydła znów załopotały, by zaraz znieruchomieć. Priscilla dała jeszcze
pół kroku.
Patrzyła Dagmar prosto w oczy i serce.
- Puść go, a oni też cię puszczą. Puść go, a będziesz wolna. Puść go, to
wreszcie
zaznasz odpoczynku. Odpoczniesz, to się uspokoisz.
Będziesz naprawdę wolna i spokojna. Puść go. Odejdź. Żadnej pogoni. Żadnych
łowów. Żadnej zwierzyny. Puść go...
Uczucia Dagmar zaczęły cichnąć, a w dali smok czekał cierpliwie, gotów do
nagłego
lotu.
W głębi ulicy rozległ się głośny łoskot przejeżdżającej przyczepy. Krąg magii
prysnął.
Dagmar mocniej ścisnęła nóż w dłoni.
- Stój! - syknęła.
Priscilla stała spokojnie, wciąż wpatrzona w swoją przeciwniczkę. Nie pozwoliła
jej
umknąć wzrokiem.
- Dagmar... - zaczęła znowu, splatając zerwaną osnowę.
- Kochaś wykupił twoje rzeczy? - przerwała jej Dagmar. - Nie wykręcaj się, wiem,
że
to zrobił. Ale nie było tam kolczyków. Nigdy więcej ich nie zobaczysz. Z
podsłuchem, co? Z
czujnikami? Już nie, moja droga. Wzięłam młotek i je potłukłam. Tak, rozgniotłam
na drobny
proszek i rozsypałam po wszechświecie. - Wybuchnęła urywanym śmiechem. - Proszę,
niech
mnie teraz znajdzie! Niech się dowie, dokąd polecimy! Chciał nas złapać? Nic z
tego. Nie jest
aż taki cwany.
- Dałaś się nabrać na jego podstęp - mruknęła Priscilla, słysząc szum skrzydeł
nadlatującego Smoka. Jeszcze stawiała opór, bo wierzyła w moc swoich słów i
głosu. - Na
maleńką sztuczkę. Chciał cię przestraszyć, i to wszystko. Tak, jak ty mnie
przestraszyłaś.
Powiem mu, co widziałam. Powiem mu, że chodziło ci tylko o wyrównanie rachunków.

background image

Ale
teraz jest już po wszystkim. Wyrównałaś rachunki. Możesz puścić chłopca. Puść
go, Dagmar.
To jeszcze dziecko. Nie skrzywdzi cię. Puść go i odejdź.
Czyjeś kroki zerwały słabą nić osnowy. Dagmar szarpnęła więźnia ku sobie.
- Trochę tu tłoczno. Rusz się, mały. Tylko spokojnie... A ty, Prissy, stój tam,
gdzie
stoisz, dopóki ci nie powiem.
- Nie! - Gordy wywinął się z jej objęć i mocno zacisnął dłoń na słupie.
Wewnętrznym
okiem Priscilla zobaczyła Drzewo - żywe, zielone, wrośnięte w kamienny chodnik i
sięgające
korzeniami aż do jądra świata...
Dagmar zaklęła głośno. Jej uczucia, już przedtem niestabilne, rozsypały się bez
najmniejszego ładu. Pociągnęła Gordy'ego, a kiedy się nie poddał, uruchomiła
kciukiem
ostrze noża.
Rozległ się niski, złowieszczy poszum.
Chwilę później łopot skrzydeł zabrzmiał jak echo gromu i ogromne cielsko
zasłoniło
wzrok, serce, zmysły i duszę, rycząc tłumionym od niepamiętnych czasów gniewem.
Smok
zionął ogniem.
Kapitanat portu,
Theopolis
Godzina Wicehrabiego
Ciekawe, jak jej się uda odesłać stąd pana dea'Gaussa? - pomyślał Shan między
jednym a drugim łykiem wina. Bezwstydnie grzał się w ciepłych uczuciach
siedzącej przed
nim damy. Tak, tego mi potrzeba... - westchnął Shan.
Uzdrawiaczu, wylecz się sam, pomyślał kwaśno.
Wino było wręcz znakomite.
- No, niech pan przyzna, kapitanie - powiedziała leniwym tonem - że to ciekawa
propozycja.
Mistrzowski ruch. Przedtem mówili o pewnej małej inwestycji. Pan dea'Gauss z
wrodzonym sobie taktem też uczestniczył w tej rozmowie. Shan uśmiechnął się i
spod
czarnych rzęs rzucił spojrzenie w stronę pani kapitan.
- Lubię, gdy dama mi coś proponuje - mruknął zuchwale. Roześmiała się z
zadowoleniem.
- Być może powinniśmy to dokładniej omówić. - Skłoniła się, z uśmiechem patrząc
na
starszego z gości. - Oczywiście w towarzystwie pana dea'Gaussa. Obojgu nam
przydadzą się
jego dobre rady.
Shan uniósł kieliszek.
- Niestety, ale obowiązki... Jutro i pojutrze... Proszę zrozumieć, droga pani,
że mam
szereg pilnych spotkań w interesach.
- Bez wątpienia - powiedziała ze zrozumieniem. - Może w najbliższych dniach
zajrzałabym do pańskiego stoiska na Wielkim Targu. Do tego czasu na pewno dowie
się pan
więcej o swoich zobowiązaniach.
- Świetny pomysł! - zawołał z szerokim uśmiechem. - Będę zachwycony.
Byłbym bardziej, gdybyśmy spotkali się jeszcze dzisiejszej nocy, dodał w duchu.
Wiedział, że pomyślała dokładnie o tym samym.
- A zatem przyjdę... - zaczęła i urwała, bo ktoś otworzył drzwi. Na pewno służba
z
kolejnym daniem.
Ale osoba stojąca w progu nie miała ze sobą tacy ani wózka. Wyglądała na bardzo
zmartwioną.

background image

Pani kapitan zmarszczyła brwi.
- Słucham?
- Bardzo przepraszam - powiedziała sekretarka urzędowym tonem. - Komendant
Yelnik pragnie się z panią skontaktować. Linia prywatna. Twierdzi, że to bardzo
ważne.
Rominkoff przez chwile przyglądała jej się uważnie, a potem krótkim ruchem ręki
odesłała ją do monitora. Popatrzyła na gości.
- Panowie wybaczą tę maleńką przerwę. To potrwa tylko chwilę. Proszę się nie
gniewać.
- Nic się nie stało - zapewnił ją Shan, uśmiechając się ze współczuciem. Pan
dea'Gauss skinął głową.
Komendant był zdenerwowany. Pani kapitan miała bardzo niezadowoloną minę. -
Tak? Policjant głośno przełknął ślinę.
- Przepraszam, że pani przeszkadzam, Thra Rominkoff - wydukał bez tchu. -
Początkowo wyglądało to na rutynową sprawę, ale chłopak wciąż się upierał, żeby
panią o
wszystkim zawiadomić. Twierdzi, że jest kuzynem... kapitana yos'Galana.
Shan zesztywniał i popatrzył na monitor. Pani Rorninkoff gwałtownie kiwnęła
głową.
- Właśnie jest u mnie. Co z chłopcem? Ranny? Na twarzy Yelnika odmalowała się
wyraźna ulga.
- Nie, Thra Rominkoff. Z nim wszystko w porządku. Mamy tu jednak martwą
Terrankę...
Nie! Shan eksplodował, wysyłając we wszystkie strony wici w poszukiwaniu jednej
jedynej osoby. Minął panią kapitan i pana dea'Gaussa, lokaja w liberii,
kuchcików i
kucharzy... Rozpostarł się, jak nigdy przedtem żaden z Uzdrawiaczy, jakby chciał
przebić
mury miasta i znaleźć choć jeden znak, jedno życie... Priscilli.
Coś w nim pękło i poczuł narastającą falę bólu. Wiedział już, że dotarł do kresu
poszukiwań, a napięte wici dalej się nie rozwijają, i wracają...
Rzucił pęknięty kieliszek w kałużę krwi i wina i owinął rękę chusteczką.
Rominkoff
spojrzała w monitor i strzeliła palcami.
- Szybko! Kto zginął?
- Dagmar Collier, pani. - Policjant jąkał się przy każdym słowie, z przerażeniem
patrząc to na nią, to na Shana. - Obywatelka Troit. Drugi oficer na „Daxflanie”,
port
macierzysty Chonselta.
Shan zmiął w ustach przekleństwo. Kapitan portu zastanawiała się przez krótką
chwilę.
- Sprowadźcie tu chłopca - poleciła Yelnikowi. Pokręcił głową.
- Thra Rominkoff... Na miejscu zbrodni aresztowaliśmy kobietę, która przyznała
się
do zabójstwa Collier. Sprawa wymaga formalnego śledztwa, bowiem...
- Nie! - krzyknął Shan, nie mogąc się powstrzymać.
Pani Rominkoff szybko zerknęła w jego stronę i wróciła do przerwanej rozmowy.
- Chłopiec był z nią? - spytała. - A teraz nie chce jej opuścić?
- Tak, Thra Rominkoff.
- Pani kapitan... - Shan odzyskał panowanie nad głosem, mimo dokuczliwego bólu
ręki i głowy i przerażenia w sercu. - Osoba, o której mowa, należy do mojej
załogi. Mogę z
nią porozmawiać? Być może czegoś nie zrozumie. Jest tutaj zupełnie obca. Możliwe
też, że...
nie wyjaśniono wszystkich okoliczności zajścia.
Skinęła głową.
- Rzecz jasna ma pan prawo do widzenia. - Spojrzała na komendanta. -
Przyjedziemy
w ciągu godziny. Powiadomcie o tym kuzyna kapitana. I powiedzcie strażnikom,
żeby nie
robili nam niepotrzebnych kłopotów.

background image

- Tak jest. - Policjant zasalutował i monitor pociemniał. Pani Rominkoff wstała
z
fotela.
- Apteczkę - rzuciła ostro do oniemiałej sekretarki. Dziewczyna wróciła za
chwilę.
Pan dea'Gauss wyjął jej z rąk apteczkę, osobiście zasklepił brzegi rany i
nałożył Shanowi
miękki opatrunek. Emanował prawdziwą troską.
Shan odbierał jego emocje z niemałą udręką. Jeszcze gorzej było z Rominkoff...
Wyczuwał jej złość, zakłopotanie i... chyba podziw? Powoli, niemal z bólem,
zaczął się
zamykać, żeby uniknąć dalszych cierpień. Podejrzewał, że za godzinę znów
przyjdzie mu
stawić czoła nie mniej silnym uczuciom.
- Samochód czeka, proszę panów - powiedziała zafrasowana kapitan portu.
- Jest pani wzorem uprzejmości - przepisowo odparł Shan, wstał i złożył
odpowiedni
ukłon.
- Bzdura! - warknęła. - Mam obowiązek czuwać nad tym, co się dzieje w tutejszym
porcie, panie kapitanie. A to dotyczy również prawa i sprawiedliwości. -
Wskazała na
sekretarkę. - Melecca wskaże panom drogę. Zaraz przyjdę. Mam jeszcze pewną pilną
sprawę
do załatwienia. - Odwróciła się i odeszła z szelestem spódnicy.
- „Daxflan” jest w porcie - szepnął Shan do dea'Gaussa, kiedy szli za
sekretarką. -
Ciekawe, prawda?
- Bardzo - przytaknął stary dżentelmen i westchnął.
Posterunek policji Crown,
Theopholis
Godzina Demonów
W pomieszczeniu było dużo osób. Kapitan Rominkoff przystanęła, żeby ogarnąć
wzrokiem wszystkich zebranych. Yos'Ga-lan nawet nie zwolnił kroku.
- Shan!
Niski i pucołowaty chłopiec jak szalony wybiegł im na spotkanie. Młody kapitan
przyklęknął na jedno kolano, chwycił go w ramiona i uściskał z całej siły.
- Gordy. - Puścił chłopca, obejrzał go szybko i pogładził po pulchnym policzku.
- Nic
ci nie jest, acushla?
- Crelm! - parsknął malec. - Mnie nie! - Cień przemknął po jego twarzy. - W
ogóle...
nie chcieli mnie słuchać! Mówiłem im! Naprawdę! Nawet jej nie opatrzyli ręki...
- Cicho... - Shan znów pogłaskał go po policzku i położył palec na ustach. -
Spróbuj
się uspokoić, Gordy, dobrze? Chociaż na chwilę. - Chłopiec rozluźnił napięte
mięśnie, jakby
te słowa miały magiczną siłę. - Świetnie. Gdzie jest Priscilla?
Do jego piwnych oczu napłynęły łzy.
- Usiłowałem ich powstrzymać... - zaczerpnął tchu. - Wsadzili ją do klatki.
- Hola, młodzieńcze! - wtrącił się komendant. Czujnie spoglądał to na panią
kapitan,
to na Shana i chłopca. - Nie do klatki! Trafiła do aresztu.
Yos'Galan podniósł się i pokiwał głową.
- Do aresztu - powtórzył cicho. Komendant oblizał nerwowo usta. Pani Rominkoff
powstrzymała się od uśmiechu.
- Jestem dowódcą „Krytego Pasażu” - ciągnął Shan. - Panna Mendoza należy do
mojej
załogi. Zgodnie z postanowieniami wszelkich umów handlowych, mogę przemawiać w
jej
imieniu. Proszę wypuścić ją z tej... celi i przyprowadzić tutaj, aby wszystko
odbyło się w

background image

majestacie prawa.
Pani Rominkoff z trudem zachowywała śmiertelną powagę. Młody kapitan podobał jej
się coraz bardziej. Komendant pokręcił głową.
- Obawiam się, że to niemożliwe, panie kapitanie. Przyznała się do morderstwa.
Przesłuchaliśmy ją dwukrotnie, tak jak stanowi kodeks. Zrozumiała wszystkie
pytania i
udzieliła jasnych odpowiedzi. Dwa razy. Przynajmniej w sprawie morderstwa. W
innych
kwestiach plotła niestworzone rzeczy. Prawo mówi, że w tej sytuacji więźnia
należy
zatrzymać do procesu, który powinien odbyć się nie później niż następnego dnia.
Wyrok jest
w zasadzie łatwy do przewidzenia, bowiem w świetle wspomnianych zeznań i przy
braku
świadków...
- Co to znaczy: brak świadków? - przerwał mu yos'Galan. - przecież chłopiec
powiedział panu, co się stało, ale pan go nie chciał słuchać.
Komendant Yelnik uniósł rękę.
- Nie mogłem, panie kapitanie. To nieletni.
- W jego ojczystym świecie - rozległ się suchy głos - panicz Arbuthnot jest w
wieku
uprawniającym do składania zeznań.
- Nie wątpię, panie... eee...
- Dea'Gauss - odparł starzec, dając krok naprzód. - Jestem plenipotentem klanu
Korval, do którego należą obecny tu kapitan yos'Galan i jego kuzyn-wychowanek,
panicz
Arbuthnot. Chciałbym poznać powód odrzucenia świadectwa osoby bez wątpienia
zdrowej na
umyśle i godnej zaufania. Sam pan przyznał, że lady Mendoza miała pewne
trudności z
udzieleniem właściwej odpowiedzi w sprawach nie związanych bezpośrednio ze
wspomnianym incydentem. Powinien pan przedłożyć sędziom wszelkie dostępne
wyjaśnienia. W przeciwnym razie nie można mówić o sprawiedliwości.
- Widzi pan...
Nadeszła pora, żeby głos zabrała kapitan portu.
- Pan dea'Gauss ma całkowitą rację i zadał konkretne pytania - powiedziała. -
Powiedz
mi, Yelnik, dlaczego chłopiec nie może zeznawać? Byłam już na procesach, gdzie
dużo
młodsze dzieci występowały w roli świadków.
- Thra Rominkoff, zgodnie z prawem wszyscy świadkowie muszą pozostawać pod
wpływem tego samego środka, co oskarżony. Osoby małoletnie, poniżej
dziewiętnastego
standardowego roku życia, mogą odczuwać skutki uboczne podania leku.
- Co to za środek? - bardzo cicho zapytał Shan yos'Galan.
- Pimmadren - odpowiedziała. - Używany od niepamiętnych czasów. Osłabia siłę
woli
i skłania do szczerych wyznań. - Popatrzyła na komendanta. - A mi się zdaje
jednak, że na
pewno widziałam dzieci.
Yelnik wzruszył ramionami.
- W takim przypadku wymagana jest zgoda rodziców, Thra Rominkoff.
- Albo oficjalnego opiekuna?
- To bardzo groźne? - zapytał półgłosem kapitan.
- Groźne? Nie. Lekarz podaje dawkę odpowiednią do wagi ciała i przez cały czas
czuwa przy świadku. Ale może być nieprzyjemne. Nie podawałabym tego dziecku.
Mogą
wystąpić zawroty głowy, bóle brzucha, gorączka i zaburzenia orientacji. Czasami
nawet,
chociaż rzadko, zdarzają się przypadki kilkudniowej ślepoty. Zresztą mamy tutaj
lekarza. On

background image

to wyjaśni dużo lepiej.
- Zgadzam się - chłopiec pociągnął Shana za rękaw. - Słyszysz? Powtórz im, że
się
zgadzam. Jestem twoim wychowankiem! Słyszałem o tym od dziadka!
- Pomyśl trochę, acushla. Będziesz po tym chorował. Będziesz mówił wbrew sobie.
Ale przyrzekam ci, że zrobię to, co postanowisz. Sam podejmiesz decyzję, tylko
ją dobrze
przemyśl.
- Shan... Tu przecież chodzi o Priscillę! - Gordy złapał go za rękę i smutno
popatrzył
w górę. - Grozili jej... Wiesz, co z nią zrobią, jeśli zostanie skazana na...
na...
- Wiem. Cicho...
Ale chłopiec nie dał się uspokoić. Przywarł do dłoni kapitana i popatrzył na
pana
dea'Gaussa. Potem dodał pustym i bezbarwnym głosem:
- Nazwali ją... morderczynią. Powiedzieli, że tacy ludzie trafiają do banku
narządów.
Zatopią ją wielkim zbiorniku i będą karmić przez rurkę. Zaczekają, aż ktoś
będzie
potrzebował oka. Wtedy jej wyjmą oko. Potem ktoś może potrzebować drugiego oka,
albo
nerki, albo płuca, albo nogi, więc potną ją po kawałku...
- Gordy! - kapitan padł przed nim na kolana, chwycił w ramiona i przytulił twarz
do
jego jasnych włosów. - Przestań już. Proszę.
Zapadła cisza.
Chłopiec, delikatnie dotknął policzka yos'Galana i pociągnął nosem.
- Shan... Powiedz im, że chcę być świadkiem. Nie mogą... Priscilla jest taka
dobra...
- Tak - mruknął kapitan i wstał powoli. - Ja też wiem o tym. Sztywno ukłonił się
komendantowi.
- Mój wychowanek wystąpi w roli świadka na procesie panny Mendozy. Proszę mi
podać czas i miejsce rozprawy oraz stosowne wymagania.
- Po co zwlekać? - wtrąciła Thra Rominkoff. - Można zaraz przystąpić do
rozprawy.
W sprawach portu mam kompetencje sędziego. Natychmiast każę przygotować salę i
poślę po
moją togę. - Popatrzyła na dyżurnego, a ten szybko podbiegł do interkomu.
Toga ciążyła jej. Zapewne nie przywykłam do jej wagi, pomyślała pani Rominkoff.
Rzadko brała udział w posiedzeniach sądu, zdając się na prawników. A może peszył
ją widok
chłopca albo młodego kapitana? Zgodziła się, żeby siedzieli razem - białowłosy
liadeński
olbrzym i pulchny malec o nieruchomym spojrzeniu.
Westchnęła ciężko, potrząsnęła dzwonkiem, żeby zwrócić uwagę zebranych, i
monotonnym głosem odczytała wstępny protokół. Potem sprawdziła tożsamość
obecnych na
sali osób z zadowoleniem pokiwała głową i zerknęła na chłopca. Pocił się trochę
i miał
szeroko rozwarte oczy. Źrenice były jak łebek szpilki, otoczone wąską brązową
tęczówką.
- Jak się nazywasz?
- Gordy - odparł niewyraźnie, jak ktoś mówiący we śnie. Pani Rominkoff
zmarszczyła
brwi.
- Dobrze, Gordy - powiedziała. - Ale jak brzmi twoje pełne imię i nazwisko?
- Gordon Richard Arbuthnot. Skinęła głową.
- Skąd pochodzisz? Podaj nazwę swojej planety.
- Nowy Dublin.
- Ile masz standardowych lat?

background image

- Jedenaście.
- Jak nazywa się twój ojciec? Cisza.
- Gordy, jak nazywa się twój ojciec?
- Jego ojciec nie żyje - szepnął jej na ucho pan dea'Gauss.
- Rozumiem. - Niech to szlag! Narkotyk był nie najlepszym wyjściem. - Jak
nazywał
się twój ojciec?
- Finn Gordon Arbuthnot.
- Jak nazywa się twoja matka?
- Katy-Rose Davis. Odwróciła głowę.
- Panie doktorze, czy może pan zaręczyć, że środek działa prawidłowo?
- Tak, Thra Rominkoff.
- Świetnie. Zatem zaczynamy właściwe przesłuchanie. Przerwała, żeby zebrać
myśli.
-Gordy... Powiedz mi, o jakiej porze zjawiliście się dzisiaj w porcie?
- Przylecieliśmy pierwszym promem. Pierwszym promem? To znaczy?
- Około Godziny Regenta - podpowiedział cicho kapitan. Z wdzięcznością skinęła
mu
głową.
- Dlaczego była z tobą Priscilla Mendoza?
- Razem wyszliśmy na przepustkę.
- Macie ten sam przydział?
- Nie.
Westchnęła.
- Więc dlaczego wyszliście razem?
- Poprosiłem o to Priscillę. Zgodziła się.
- Kto wybrał trasę spaceru?
- Ja.
- Ty chciałeś pójść na ulicę Nietzschego?
- Tak.
- Z jakich powodów?
- Wydawało mi się, że tam będzie fajnie.
- Czy zrobiłeś to za namową Priscilli Mendozy?
- Nie.
- Czy zrobiłeś to za namową Dagmar Collier?
- Nie.
- Czy Dagmar Collier zginęła z rąk Priscilli Mendozy?
- Tak.
Rominkoff zaklęła w duchu. Potwierdziły się jej obawy. Siedzący obok niej Yelnik
poruszył się niespokojnie. Zauważyła, że młody kapitan poruszył ustami, jakby
zadawał
nieme pytanie. Powtórzyła je na głos.
- A dlaczego Priscilla ją zabiła, Gordy?
- Żeby mnie uratować.
Pan dea'Gauss pochylił się nad stołem i z napięciem wbił wzrok w twarz chłopca.
- Znalazłeś się w niebezpieczeństwie?
- Tak.
- Jak to się stało?
- Priscilla chciała, byśmy poszli dalej, a ja jej nie posłuchałem.
W przyszłości trzeba używać innych środków niż pimmadren, pomyślała pani
Rominkoff.
- Gordy, opowiedz mi dokładnie, co się stało od chwili, gdy nie posłuchałeś
Priscilli,
do czasu przybycia policji.
- Priscilla powiedziała, że prom odlatuje dokładnie za godzinę. Dodała: „Wiem,
że
masz swoje sposoby na kapitana, ale pomyśl też o mnie. Chodźmy” odeszła dwa
kroki i
zawołała: „Gordy”, a ja odpowiedziałem: „Tak, tak”. Ona odeszła jeszcze dalej, a
ja już
miałem pobiec za nią, kiedy ktoś mnie złapał. To była Dagmar. Przytrzymała mnie

background image

z całej
siły, a kiedy Priscilla podbiegła do nas, Dagmar wyciągnęła nóż i zawołała:
„Stój, Prissy!”
Priscilla się zatrzymała. - Nastąpiła króciutka przerwa. Gordy oblizał usta.
- W jaki sposób Dagmar trzymała nóż?
- Celowała nim w moje gardło. Tuż pod brodą.
- Dobrze, Gordy. Priscilla się zatrzymała. Co dalej?
- Dagmar kazała jej się nie ruszać. Zapytała o Shana. Próbowałem uciec, ale...
to
bardzo bolało. Powiedziała, że jak będę grzeczny, to pożyję jeszcze z minutę. -
Znów urwał
na chwilę. Pani Rominkoff, nie odwracając oczu od jego spoconej twarzy,
strzeliła palcami w
stronę sekretarki.
- Kazała Priscilli patrzeć. Powiedziała: „Opowiedz mu o wszystkim, co tutaj
zobaczysz”. Miała na myśli Shana.
Sekretarka przyniosła szklankę wody. Pani Rominkoff ruchem ręki kazała jej
podejść
do Gordy'ego.
- Napij się i odpocznij trochę. Wysączył duszkiem całą szklankę.
- Dobrze, Gordy. Priscilla miała o wszystkim opowiedzieć Shanowi. Co dalej?
- Priscilla zaczęła mówić. Nie pamiętam, co powiedziała, ale mnie zaczęła mrowić
głowa. To było całkiem przyjemne. Powolutku szła w naszą stronę, nie przestając
mówić.
Dagmar poluźniła uścisk i już miałem jej uciec, gdy nagłe na sąsiedniej ulicy
rozległ się
głośny hałas i Dagmar znów mnie złapała i krzyknęła do Priscilli: „Stój!”.
Priscilla usiłowała
jeszcze coś powiedzieć, ale Dagmar spytała, czy to Shan kupił jej nowe rzeczy.
Potem dodała,
że zniszczyła kolczyki Priscilli i rozsypała okruchy po wszechświecie.
Powiedziała, że Shan
jest głupi i nigdy nie złapie jej na gorącym uczynku.
Priscilla zaczęła mówić, mnie znów mrowiła głowa. Naraz usłyszeliśmy czyjeś
kroki i
Dagmar krzyknęła, że tu jest zbyt tłoczno. Chciała mnie zabrać ze sobą, ale ja
złapałem się
słupa i pomyślałem o Drzewie, tak jak mnie tego nauczyła Priscilla. Dagmar
włączyła nóż.
Zląkłem się i jeszcze mocniej przywarłem do słupa i myślałem o Drzewie. A potem
usłyszałem... ryk. Jakby ryczało jakieś wielkie zwierzę. Priscilla podskoczyła
do nas. Była
szybka - o wiele szybsza od Shana. Dagmar puściła mnie, a Priscilla... Wszystko
stało się w
jednej chwili! Chwyciła Dagmar, zgięła ją i zrobiła coś z jej rękami. Usłyszałem
trzask, jakby
łamanego drewna. Dagmar upadła. Priscilla stała nad nią przez chwilę, a później
też zwaliła
się na ziemię. - Przełknął ślinę.
- Podszedłem do nich i kopnąłem nóż z dala od Dagmar. Próbowałem podnieść
Priscillę. Była ciężka i wtedy pomyślałem, że... że nie żyje. Ale po chwili
otworzyła oczy i
zawołała mnie, jakimś dziwnym głosem, jakby mówienie sprawiało jej trudność.
„Wreszcie
podniosła się i kazała mi wracać na „Pasaż”. Powiedziałem, że Shan mnie
skrzyczy, jeśli ją tu
zostawię. Uściskała mnie i rzuciła kamieniem w wystawę sklepu bławatnego
Marcela.
„Zabiłam Dagmar” - szepnęła. „Za minutę będzie tu policja”. Znowu kazała mi
uciekać, lecz
ja jej nie posłuchałem. Rzeczywiście minutę później zojawił się policjant.

background image

- Komendancie Yelnik - powiedziała Thra Rominkoff z powagą. - Chcę teraz
obejrzeć
nagranie... z zeznaniem Priscilli Mendozy.
Dziewczyna była szczupła i niewysoka jak na Terrankę. Przy Yelniku i jego
policjantach wydawała się wręcz maleńka. Miała krótkie, ciemne i mocno kręcone
włosy,
brudną twarz i ogromne, czarne jak smoła - i zmęczone oczy.
- Priscilla Delacroix y Mendoza - odpowiedziała na pytanie śledczego chrapliwym
szeptem.
- Skąd pochodzisz?
- Z Sintii.
- Należysz do załogi jakiegoś frachtowca? - Tak.
- Podaj nazwę statku, port macierzysty i swój przydział.
- „Kryty Pasaż”, Solcintra, Liad. Pilot w trakcie kursu na certyfikat pierwszej
klasy.
Drugi oficer.
- Czy to ty zabiłaś Dagmar Collier?
- Tak.
- Zrobiłaś to świadomie?
- Tak.
- Gdzie to się stało?
- Przed sklepem „Cyfrowe cudeńka Dillibee”, na ulicy Nietzchego, w dzielnicy
Crown
w Theophołis.
- Kiedy?
- Godzinę temu.
- Czy po zabójstwie próbowałaś ucieczki z miejsca zbrodni?
- Nie.
- Dlaczego?
- Nie miałam dokąd.
Młody kapitan odruchowo zaprotestował. W tej samej chwili komendant Yelnik,
jakby go słysząc, spytał:
- Dlaczego nie wróciłaś na „Kryty Pasaż”?
- Tam nie ma miejsca dla morderców.
Kapitan aż się zachłysnął.
- Nazywasz się Priscilla Delacroix y Mendoza? - ponownie zapytał śledczy.
- Tak.
- I świadomie zabiłaś Dagmar Collier?
- Tak.
- Opisz dokładnie, w jaki sposób spowodowałaś śmierć wspomnianej Dagmar Collier.
- Wezwałam Smoka. A kiedy się zjawił, ryknęliśmy razem i cisnęliśmy ognistą
kulę,
żeby odciągnąć Dagmar od Gordy'ego. Potem złamałam jej kark.
Nastąpiła krótka przerwa. Śledczy i komendant spojrzeli po sobie.
- Twierdzisz zatem, że ty, Priscilla Delacroix y Mendoza, złamałaś kark
wspomnianej
Dagmar Collier, ze świadomym zamiarem spowodowania jej śmierci? - spytał
śledczy,
starannie wymawiając każde słowo.
- Tak.
- Jesteś mieszkanką Troit?
- Nie.
- Jak się nazywasz?
- Priscilla Delacroix y Mendoza.
- Skąd pochodzisz?
- Z Sintii.
- Zabiłaś Dagmar Collier?
- Tak.
Znów zapadła chwila milczenia.
- Gdzie teraz jest Smok?
- Nad Drzewem.

background image

- Ile jest dwa razy dwa?
- Cztery.
- Czy od chwili aresztowania chociaż raz skłamałaś?
- Nie.
- Czy to smok zabił Dagmar Collier?
- Nie.
- Więc kto to zrobił?
-Ja.
- Widzicie państwo... - oznajmił Yelnik, kiedy zabłysły światła. - Smoki,
drzewa...
- Drzewo i Smok - przerwał mu pan dea'Gauss - to herb Korvalów. Przedstawia
smoka
strzegącego rozłożystego drzewa. A zawołanie brzmi: „Zuchwałość”. Lady Mendoza
zna ów
symbol. Nieraz widziała go na naszym statku.
- Zatem ma dla niej pewne znaczenie.
- Owszem - ucięła Thra Rominkoff, podnosząc się z fotela. - I dobrze wiedziała,
co
robi. Chłopiec żyje. To najważniejsze. Potencjalny zabójca zginął. Nikt z was
nie spytał
Priscilli Mendozy, dlaczego zabiła Dagmar Collier. Przykro mi,panie komendancie,
lecz w
pańskim dochodzeniu są wyraźne luki.
Yelnik oblizał nerwowo usta i wyprężył się na baczność.
- Doktorze, czy środek podany Mendozie wciąż działa? Lekarz pokręcił głową.
- Raczej nie. Szybko rozchodzi się po organizmie. - Spojrzał na sędziów. - Przez
dwa
dni nie można jej podać drugiej dawki. Mogłaby tego nie przeżyć.
- Dziękuję - mruknęła Rominkoff. - To zresztą niepotrzebne. Ogłaszam, że
niniejszym
uznaję Priscilłe Delacroix y Mendozę za niewinną. Broniła dziecka, a to przecież
nie jest
zbrodnią! Proszę sprowadzić aresztowaną i przekazać ją pod opiekę jej kapitana.
Pan dea'Gauss przechwycił spojrzenie Shana. – „Daxflan”...
- Moi ludzie już się tym zajęli - odparła. - Na razie został zatrzymany na
krótkiej
orbicie. Reszta może spokojnie zaczekać do jutra.
Stary dżentelmen skłonił się z godnością.
- Jak pani sobie życzy. Chcę jeszcze wspomnieć, że zatarg pomiędzy Dagmar
Collier i
lady Mendozą trwał już od dłuższego czasu. Wiem o groźbach rzucanych przez
Dagmar
Collier pod adresem lady Mendozy i panicza Arbuthnota. To było w Arsdred.
- Chętnie posłucham, co pan może powiedzieć na ten temat. A pana, panie
kapitanie,
przepraszam. Doprawdy, wstyd mi za to, co się stało. Dagmar Collier nie miała
prawa
przebywać w tutejszym porcie. Jestem za to odpowiedzialna. W przyszłości proszę
mną
rozporządzać wedle własnego uznania.
- Dziękuję pani z całego serca - odpowiedział ze zmęczonym uśmiechem Shan.
- Thra Rominkoff! - zawołała policjantka, która przed chwilą wyszła po
Priscilłe.
Wróciła sama i wyglądała na bardzo zdenerwowaną. - Ona... nie chce wyjść z celi.
Otworzyłam drzwi i kilkakrotnie kazałam jej się podnieść, ale ona wciąż siedzi.
-Ja po nią pójdę. - Yos'Galan przekazał Gordy'ego w ręce pana dea'Gaussa. -
Proszę
się nim zająć.
- Oczywiście. - Stary dżentelmen usiadł, objął chłopca i serdecznie przytulił do
piersi.
- Chodźmy - warknął kapitan do policjantki. Musiała biec, żeby mu dotrzymać

background image

kroku.
Areszt miejski Crown,
Theopholis
Godzina Błaznów
W celi było niezmiernie jasno. Na wąskiej pryczy siedziała jakaś nieszczęsna
postać z
rękami przyciśniętymi do ciała, skrzyżowanymi nogami i głową ułożoną na lewym
kolanie i
trzęsła się.
- Wychodź, Mendozą! - krzyknęła policjantka, przekręcając klucz w zamku.
Żałosny kłębek nawet się nie poruszył. Policjantka znów spróbowała:
- Wyłaź wreszcie! Twój szef jest tutaj! Nic.
Shan położył jej rękę na ramieniu.
- Proszę nas teraz zostawić. Sam ją wyprowadzę. Pokręciła głową i zaczęła
recytować
jakieś paragrafy. - precz! - Poparł rozkaz smagnięciem dzikiej złości.
Policjantka aż
podskoczyła - i natychmiast uciekła.
Shan dyszał gniewem - prawdziwym gniewem Korvalów. Zmusił się, by go stłumić, i
już spokojny usiadł na brzegu pryczy.
- Priscillo...
Wzdrygnęła się. Shan wstrzymał oddech, znowu odczekał chwilę i wreszcie
przykucnął przed nią.
- Priscillo, to ja. Shan.
- Shan... - W jej słabym szepcie pobrzmiewała bolesna rozpacz. - Shan... Nie
było
czasu na zastanowienie!
Coś go drapało w gardle, chociaż odgrodził się od jej emocji. Zaraz jednak
uniósł
zasłonę i wysunął macki opieki i miłości...
Napotkał strach-żądzę-tęsknotę-żal-wstyd-miłość. Burzę uczuć atakujących go z
gwałtowną siłą. Jęknął i wbił palce w siennik. Prędko poszukał wici, którą
przeznaczył dla
niej. Złapał ją, zwinął kilkoma zręcznymi ruchami i postawił Mur.
Przegroda spadła z taką siłą, że Priscilla zaskomlała cicho, wciąż nie podnosiła
głowy.
- Moja droga... Spójrz na mnie. Leżała cicha, drżąca i bezradna.
- Priscillo?
- Chcę... z tobą... pomówić. Proszę, Shan... Oni mnie zabiją... Możesz... tu
przy mnie
zostać? Póki... nie przyjdą. - Westchnęła rozpaczliwie. - Nie odchodź...
znowu...
- Byłem już tutaj?
- Chyba... tak... bo przecież... rozmawiałam z tobą. Usiłowałam... ci
powiedzieć...
Usiłowałam... znaleźć athetilu, ale zamknąłeś się przede mną... więc chciałam
cię za...
zatrzymać... a ty uciekłeś... więc pomyślałam, że się na mnie gniewasz... -
Drgnęła i mocno
objęła się rękami w pasie. - Cama se mathra te ezo mi...
Narzecze z Sintii. Tracił ją, bo nie mógł wyjść spoza zasłony Muru. Wyciągnął
rękę i
pogładził ją po kędzierzawych włosach.
- Błagam, Priscillo, popatrz na mnie. Wiem, że to niezbyt przyjemny widok, ale
popatrz.
Nie dała nawet najmniejszego znaku, że go słyszy. Potem pomału, niemal
niezgrabnie,
wyprostowała się i usiadła. Wciąż kuliła ramiona. Jej czarne oczy ziały niczym
dziury w
brudnej, umęczonej twarzy.
Shan uśmiechnął się. Przestał ją gładzić po głowie i wyciągnął do niej rękę.

background image

- Dziękuję. Teraz... daj mi rękę, żebym przypadkiem znów nie uciekł.
Po bardzo długiej chwili spełniła jego prośbę. Jej ręka drżała niczym w febrze.
- Świetnie. - Ściągnął z palca sygnet i wcisnął go na jej kciuk. - Jeżeli znowu
zniknę,
popatrz na to. Będziesz miała wyraźny dowód, że na pewno wrócę. Przecież nie
oddałbym
własnego sygnetu, prawda?
Zastanawiała się przez moment.
- Tak.
Westchnął. Ciągle nie puszczał jej ręki.
- Jestem zwyczajnym barbarzyńcą! Czasami sam się dziwię, dlaczego darzysz mnie
przyjaźnią. Nie zasłużyłem na to. Co ci się stało w rękę?
- Poparzyłam ją.
- Miotając kule ognia?
Wzdrygnęła się. Szybko zacisnął palce na jej dłoni. Z wolna odzyskiwała spokój.
- Tak... Nie przywykłam... do takich rzeczy.
- Niewątpliwie. Możesz chodzić? - Tak.
- To dobrze. - Wstał. - Idziemy. Popatrzyła nań zdziwiona.
- Dokąd?
- Z powrotem na pokład statku. Jesteś ranna, chora i zmęczona, ja też padam ze
zmęczenia, tak samo jak pan dea'Gauss i Gordy. - Uśmiechnął się. - I pewnie
kapitan portu,
ale ona nie leci z nami.
Usiłowała cofnąć rękę, ale jej na to nie pozwolił.
- Nie mogę. Zmarszczył brwi.
- A to dlaczego?
- Shan... - Łzy napłynęły jej do oczu i pociekły, zostawiając dwie jaśniejsze
smugi na
brudnej twarzy. - Zabiłam Dagmar.
- Wiem. - Pochylił się i wziął ją za drugą rękę. Byli teraz tak blisko, że
mógłby
dotknąć policzkiem jej policzka. Kocham cię, Priscillo... Zwalczył to uczucie i
zmusił się do
spokoju. - Wybacz mi. Sprawy nie powinny zajść aż tak daleko. Przepraszam, że
nie
zapeewniłem ci właściwej opieki.
- Powiedziałeś...
- Tak, powiedziałem, że dla morderców nie ma miejsca na moim statku. Niech szlag
trafi mój niewyparzony język! Ale to nie było morderstwo. Broniłaś życia
przyjaciela. - Wziął
głębszy oddech, żeby złagodzić kolejną falę bólu. - Proszę, Priscillo... W imię
łączącej nas
przyjaźni wróć teraz ze mną na „Pasaż”. Musisz odpocząć, wyleczyć rany i znaleźć
bezpieczne schronienie. A kiedy już odzyskasz siły, zabiorę cię tam, dokąd
zechcesz. Pomogę
ci.
Popatrzyła na niego z bezgranicznym zdziwieniem.
Uniósł rękę i dotknął platynowego kółka w jej uchu, a potem pogładził kosmyk
czarnych włosów.
- Proszę.
- Ale rozprawa...
- Już po rozprawie. Gordy złożył zeznania. Kapitan portu podjęła się roli
sędziego.
Zostałaś oczyszczona z zarzutu morderstwa. Nikt po ciebie nie przyjdzie, żeby
cię oddać w
ręce kata. Jest tylko Shan, który zamierza zabrać cię do domu.
- Dom... - Ścisnęła go mocno za ręce i popatrzyła mu prosto w twarz, ale nie
mógł
poznać, o czym myśli. - Proszę, Shan... Weź mnie do domu.
- Dobrze, Priscillo.
Zachwiała się i musiała złapać go za ramię, żeby nie upaść.

background image

- Naprawdę możesz iść o własnych siłach? A może każę posadzić cię na wózek?
- Nie. - Wyprostowała się i zacisnęła usta.
- Znakomicie. - Shan objął ją w talii i wyprowadził na korytarz. - Pan dea'Gauss
-
mruknął z udawaną wesołością - będzie przerażony.
Jeśli dea'Gauss naprawdę się przeraził, to nie dał nic po sobie poznać i złożył
przepisowy ukłon.
- Lady Mendoza.
Priscilla skinęła głową. Upadłaby, gdyby nie opierała się o silne ramię Shana.
- Panie dea'Gauss... Cieszę się, że znów pana widzę.
- Bardzo mi miło. - Spojrzał na kapitana. - Panicz Arbuthnot dostał od lekarza
środek,
który powinien nieco złagodzić skutki uboczne pimmadrenu. Dostaliśmy także
wydruki ze
składem obu leków.
- Dobrze - spokojnie powiedział Shan, jakby go wcale nie zdziwiło, że Gordy leży
blady i cichy na ławce pod ścianą.
Priscilla zrobiła taki ruch, jakby chciała podbiec do chłopca. Shan przytrzymał

odrobinę mocniej. Odwróciła się i spojrzała w jego srebrne oczy. - Przy mnie nic
mu nie było!
Chcieli go odesłać na „Pasaż”!
- Uparł się, że nie odejdzie stąd bez pani - rozległ się nie znany jej głos - A
potem
musiał poddać się działaniu leku, aby wystąpić w roli świadka.
Priscilla kilka razy mrugnęła powiekami, chcąc odzyskać ostrość widzenia.
Zobaczyła
wysoką, ładną kobietę w błyszczącej wieczorowej sukni. Na ustach nieznajomej
igrał
uśmiech. Skłoniła głowę.
- Panno... lady Mendoza... Jestem kapitanem tutejszego portu w służbie regenta.
Nazywam się Elyana Rominkoff. Proszę przyjąć moje najszczersze przeprosiny. Coś
takiego
nigdy nie powinno mieć miejsca - zwłaszcza na moim terenie. Mam nadzieję, że, w
wybranej
przez siebie chwili spotka się pani ze mną, bym mogła wynagrodzić pani
poniesione straty.
- Tak... na pewno... - wyjąkała Priscilla, chociaż niewiele do niej dotarło z
tej całej
przemowy. Zapadała się w granatową ciemność, w której jedyną stałą rzeczą było
podtrzymujące ją ramię Shana. Czuła ciepło bijące od jego ciała. Dźwignęła się z
otchłani i
sięgnęła do źródła energii.
Popłynął ku niej ożywczy strumień siły. Wyprostowała się i spojrzała wokół
przytomniejszym wzrokiem. Ukłoniła się pani Rominkoff.
- Proszę mi wybaczyć. Czuję się... trochę nieswojo. Ale na pewno się odezwę i
wtedy
porozmawiamy.
- W takim razie umowa stoi. - Thra Rominkoff przeniosła wzrok na kapitana i
uśmiechnęła się o wiele ciepłej, niż wymagała tego etykieta. - Proszę pamiętać o
tym, co
powiedziałam, kapitanie yos'Galan. Jestem do pańskiej dyspozycji o każdej porze
dnia i nocy.
Proszę mną rozporządzać. - Skłoniła się i odeszła, uprzedzając jego odpowiedź
stanowczym
ruchem dłoni. - Niech pan się zajmie swoimi ludźmi. Na dole czeka mój samochód.
Któryś z
policjantów zniesie chłopca. Lady Mendoza? Pani dokumenty i licencja pilota
zostały
przekazane w ręce pana dea'Gaussa.
- Dziękuję - łagodnie powiedział Shan. - Jest pani wzorem uprzejmości.

background image

W samochodzie Priscilla natychmiast wtuliła się w fotel, a Shan otoczył ją
ramieniem
i karmił swoją siłą. Zacisnęła palce, żeby nie zgubić sygnetu.
Złożyła głowę na ramieniu Shana, i to była ostatnia rzecz, którą zapamiętała.
65 rok czasu pokładowego
181 dzień podróży
Trzecia wachta
Godzina 14.00
Shan drżącą ręką nalewał koniak i tylko z rzadka udawało mu się trafić do
kieliszka.
Zrezygnował, kiedy napełnił go do połowy. Zacisnął zęby i starannie odstawił
karafkę.
Priscilla była na izbie chorych pod troskliwą opieką Liny. Gordy także. Oboje od
razu
trafili tam, gdzie powinni - czyli do łóżek. On sam też mógłby już dawno się
położyć,
odpocząć trochę i zapomnieć o bólu głowy. Koniak nie był najlepszym lekarstwem
dla
empaty, zwłaszcza w takim stanie.
Wypił łyk i z nagłym zdumieniem spojrzał na plamę na mankiecie. Krew.
No, tak... - pomyślał. Muszę pamiętać, żeby posłać pani Rominkoff nowy komplet
kieliszków. Głupi Shan. Nie zna swojej własnej siły.
Sav Rid Olanek. O, bogowie... Żeby tak zacisnąć ręce na jego wąskiej szyi...
I co potem? Shan uśmiechnął się sam do siebie. Zimny płomień gniewu Korvalów
wciąż w nim szalał. Potem musiałby zapłacić własnym życiem! Miałby zatem
porzucić
dziewczynę, wychowanka i statek?
Priscilla. Skąd wziął się u niej ów niezwykły melanż zgrozy, zniechęcenia i
zakłopotania? Byłby to skutek narkotyku? Może chodzi o coś więcej? Warto zapytać
Liny.
Shan zatrzymał się w połowie drogi do interkomu. Wcześniej czy później, mruknął
w
duchu, Lina na pewno dowie się o wszystkim. A kiedy ona będzie wiedzieć, to tak
samo
jakby wiedział Shan yos'Galan.
Nie chciał w tej chwili odrywać jej od dużo ważniejszych zajęć.
- Lepiej idź spać, Shan - powiedział na głos.
Ale wciąż zwlekał. Popijał koniak i pustym wzrokiem wpatrywał się w wiszący nad
barkiem gobelin. Podskoczył na dźwięk dzwonka.
- Wejść! - zawołał.
Do kajuty wkroczył z szelestem papierów pan dea'Gauss. Miał marsową minę i był
tak
przejęty swoim posłannictwem, że zapomniał o ukłonie i od razu przeszedł do
rzeczy:
- Wasza Lordowska Mość, przed chwilą otrzymałem raport pani Yeltrad, którą
niedawno wysłaliśmy na Sintię w sprawach lady Mendozy. Chodzi o to, że...
- Nie!
Pan dea'Gauss zamrugał oczami jak sowa.
- Słucham, Wasza Lordowska Mość?
- Powiedziałem: nie - powtórzył Shan drżącym z napięcia głosem. - Nie chcę
słuchać
raportu Ximeny. Nie chcę wiedzieć o zbrodni rzekomo popełnionej przez Priscillę
na Sintii.
Nie chcę czytać tych dokumentów, ani rozmawiać z Ximeną. Nie chcę jej widzieć.
Shan stał pośrodku kajuty z kieliszkiem koniaku w zabandażowanej dłoni. Jego
śniada
twarz mogłaby być wyrzeźbiona ze strelli, w srebrnych oczach czaiło się
szaleństwo.
- Raport z Sintii zawiera... - znów zaczął pan dea'Gauss.
- Nie! - Shan błyskawicznie znalazł się tuż przy nim z twarzą wykrzywioną
gniewem.

background image

- Nie zamierzam cię słuchać! - syknął w górnoliadeńskim. - Wynoś się!
Pan dea'Gauss nie ustępował. Widywał już podobne sceny - głównie w wykonaniu Er
Thorna yos'Galana.
Zebrał się w sobie i mocniej ścisnął w dłoni plik papierów.
- Wolisz wysłuchać mnie czy Pierwszej Mówczyni, Wasza Miłość? Ta sprawa
dotyczy statku i wymaga decyzji kapitana.
Na krótką chwilę, nie dłuższą niż uderzenie serca, Shan znieruchomiał. Potem
podszedł do biurka i ostrożnie odstawił kieliszek.
- Yos'Galan słucha - powiedział po górnoliadeńsku jak Thodelm do najemnika.
Pan dea'Gauss podszedł bliżej, ale Shan nie poprosił go, żeby usiadł. Czekał z
kamienną twarzą. Pan dea'Gauss złożył mu głęboki pokłon.
- Thodelmie, dowiedziałem się od Ximeny Yeltrad, która zapłaciła brzęczącą
monetą
za sprawdzoną informację, że dziesięć standardowych lat temu Priscilla Delacroix
y Mendoza
poniosła w swoim świecie karę za przestępstwo określane mianem „bluźnierstwa”.
Szczegóły
zbrodni są w całości przytoczone w raporcie pani Yeltrad. Chcę cię tylko
zapewnić, że
melant'i Sinti mocno na tym ucierpiało. Czyny lady Mendozy były nienaganne.
- A jednak ktoś ją ukarał. - W górnoliadeńskim nie było miejsca choćby na
odrobinę
ciepła. - Proszę mi to wyjaśnić.
- Tak, Thodelmie. Lady Mendoza należała do tak zwanego Domu Koła... będąc kimś,
kogo na Sintii określają mianem „dziewicy” albo „nowicjuszki”. Potępiono ją za
akt
heroizmu. Szczerze przyznaję, że nie wiem, dlaczego otrzymała karę za uratowanie
życia
trzech osób. Pani Yeltrad uważa, że chodziło o doktrynę. Lady Mendoza została
wezwana
przez radę Koła, aby przyznała się do winy i odbyła stosowną pokutę. Odmówiła.
Pozbawiono ją zatem tytułu i odebrano wszelką własność. Na koniec została
wykluczona ze
swojej społeczności. Dla zachowania twarzy jej ród uznał ją za zmarłą. - Pan
dea'Gauss
przerwał i przez moment wpatrywał się w zimne oczy Shana. - Polityka, Thodelmie.
- Dobrze. - Shan powoli dopił resztkę koniaku i odstawił kieliszek. - Proszę
zostawić
mi ten raport. Czy jest jeszcze coś, o czym powinienem dowiedzieć się w tej
chwili?
- Nie, Thodelmie.
- To świetnie. Możesz odejść. Plenipotent Korvalów skłonił się i odwrócił.
- Panie dea'Gauss?
Znów spojrzał na Shana.
Shan uśmiechnął się ze zmęczeniem. Obandażowaną dłoń położył na raporcie
Ximeny.
- Dobranoc. I... dziękuję.
Pan dea'Gauss poczuł ogromną ulgę i też się uśmiechnął w odpowiedzi.
- Dobranoc, wasza lordowska mość. Proszę bardzo.
65 rok czasu pokładowego
181 dzień podróży
Trzecia wachta
Godzina 16.00
Shan uniósł głowę, próbując rozpoznać źródła dźwięku. To chyba... Tak, na pewno.
Ktoś stał za drzwiami.
- Proszę.
Weszła. Maleńka, szczupła, o złotej twarzy rodowitej Liadenki.
- Drogi przyjacielu...
- Lino. - Wspomnienia powróciły z ogromną siłą, wywołując ponowny atak bólu. -
Priscilla...
- Odpoczywa. Czuje się dużo lepiej. — Drobne dłonie dotknęły go kojącym gestem.

background image

-
Co więcej... jest już sobą. Rozmawiałyśmy trochę. Pamięta przebieg wydarzeń i
wie, że
postąpiła najlepiej, jak umiała. - Lina westchnęła cicho. - Podejrzewam, że te
rozterki, o
których mi wspominałeś, to raczej skutek działania narkotyku... i rozpaczy. Nie
przywykła,
żeby w kłopotach czekać na czyjąś pomoc. Życie nauczyło ją przede wszystkim
tego, że
powinna cierpieć w milczeniu. Niełatwo będzie ją „nawrócić”, choć kuracja jest w
pełnym
toku.
Shan zamknął oczy, a kiedy je je otworzył Lina aż się przeraziła, widząc w nich
bezmiar zmęczenia.
- Wylecz ją - zamruczał niepewnym głosem. - Dziękuję, Lino, że mi to
powiedziałaś.
Zaczekaj... To przypadkiem nie twoja wolna wachta?
- Twoja też - odpowiedziała żywo. - Priscilla kazała mi sprawdzić, czy już
jesteś w
łóżku. Wyczuwała w tobie mnóstwo złości i bólu.
Shan stuknął palcem w plik papierów.
- Musisz przeczytać raport Ximeny. Akt heroizmu. Trzeba to przerwać, Lino, zanim
Priscilla zrobi sobie jeszcze większą krzywdę. Uratowała troje ludzi - i to w
taki sposób,
którego przedtem nikt jej nie uczył. Mówiła, że prastara dusza... Wiesz, że
nowicjuszkom dają
stare dusze o starych imionach? Dusza Priscilli nosiła imię Moonhawk. To była
potężna dama
i cieszyła się estymą. Zrobiła to podobno na chwałę Bogini... Dobrze jest mieć w
sobie
przyjazną dramlize - gorzej jednak, kiedy zacznie domagać się zapłaty...
Lina spojrzała na pusty kieliszek.
- Według ciebie Priscilla może być czarownicą?
- Niewykluczone. Jest potężniejsza od nas, zwykłych Uzdrawiaczy. Ma w sobie
prawdziwy talent... - Shan przesunął ręką po twarzy. - Och, bogowie, bogowie...
Jest strasznie
silna.
Pochyliła się w jego stronę i pogłaskała go po gęstych, ciepłych włosach.
- Shan... Idź do łóżka. Popatrzył na nią.
- Do łóżka?
- Jesteś zmęczony. Musisz odpocząć, odzyskać siły... Ile wypiłeś?
- Pół kieliszka - mruknął i zaraz się uśmiechnął. - Ale to duży kieliszek.
Roześmiała się, ciągle jednak lekko zaniepokojona.
- Kładź się, denubia. - Pociągnęła go za zdrową rękę. - Miejże litość! Obiecałam
mojej
cha'leket, że cię przypilnuję. Chcesz, żebym złamała słowo?
- Cha'leket?
- Tak. Priscilla nazwała mnie siostrą, a moje serce przyjęło to z wdzięcznością.
Pójdziesz już wreszcie do łóżka?
- Skoro tak ładnie prosisz... Tylko nie myśl, że już zawsze będziesz mną
rządzić, moja
droga. - Z trudem podźwignął się na nogi. Chwiejnym krokiem podszedł do
wewnętrznych
drzwi.
Lina pomogła mu zdjąć wizytową koszulę i zapakowała go do łóżka. Potem usiadła
przy nim i mrucząc cicho, zaczęła go głaskać po głowie. Dała mu ukojenie i
potrzebę
długiego, głębokiego snu.
Po pewnym czasie zamknął oczy i zaczął spokojnie oddychać.
Lina ciągle siedziała obok niego. Głaskała go, póki nie wyczuła, że dotarł już
na sam

background image

próg kuracji. Wstała po cichu, przykryła go, zgasiła światła i wyłączyła budzik.
Kayzin
zgodziła się, że kapitan musi dobrze wypocząć.
Wszystko będzie w porządku, pomyślała Lina. Pochyliła się i pogładziła śpiącego
po
policzku.
- Dobranoc, stary przyjacielu.
Crown,
Theopholis
Godzina Sędziego
Pojazd stanął tuż przy krawężniku. Szofer obejrzał się przez ramię i
zaszwargotał coś
w swoim narzeczu. Sav Rid popatrzył na niego chłodno.
- Nie jechać dalej - oznajmił szofer łamanym handlowym. -W porcie wolno tylko na
piechotę. Płacić pięć bitów.
Sav Rid w milczeniu wręczył mu monetę i wysiadł. Szofer splunął przez zęby i
mruknął:
- Sknera!
Sav Rid chyba nie zrozumiał tego terrańskiego słowa, bo nie zareagował.
Ostrożnie szedł przez zatłoczony port, świadom, że tym razem porusza się bez
ochrony. Nie spotkał Dagmar w umówionym miejscu. Przez chwilę zastanawiał się,
gdzie
może się podziewać, ale potem zbył to wzruszeniem ramion. Wszystko jedno. Jej
strata, jeśli
zwiała tuż przed końcem rejsu. Przynajmniej „Daxflan” przejmie jej zarobki.
W stronę Sav Rida zmierzał jakiś człowiek. Miał przerzedzone, lekko siwiejące
włosy.
Sav Rid stanął jak wryty.
Delm Plemii podszedł bliżej i zatrzymał się przed Kupcem w przepisowej
odległości.
Skinął głową.
- Witam cię, kuzynie.
Sav Rid złożył głębszy ukłon.
- I ja również cię witam, Delmie i kuzynie. Jestem zdziwiony tym spotkaniem. Co
robisz tak daleko od swojego domu i naszego Domu?
- Mnie także dziwi, że cię tu widzę - sucho odparł Taam Olanek. - W kapitanacie
portu twierdzą, że „Daxflan” nie ma na orbicie.
- Zatrzymaliśmy się przy czwartej planecie układu, Delmie. Było mi... wygodniej
skorzystać z innego statku do przewiezienia towarów.
- Tak? - spytał Taam Olanek i wyciągnął rękę. - Przejdźmy się kawałek. Przyznam,
że
mnie trochę dziwi twój sposób działania. Odstąpiłeś ładunek jakimś pośrednikom?
Przez pewien czas szli w milczeniu.
- W pewnej chwili byłem zmuszony kupić statek, który mógłby pełnić rolę promu
kursującego między portem i „Daxflanem” - zamruczał wreszcie Sav Rid. - To w
gruncie
rzeczy bardzo proste w przepisowej odległości i pożyteczne rozwiązanie, panie.
- Mam rozumieć, że zamieniłeś ,,Daxflan”... w magazyn? - spytał Delm Plemii.
- Właśnie - ucieszył się Sav Rid. Derm głębiej zaczerpnął tchu.
- Wybacz, że o to pytam, kuzynie, ale kupno statku... Nie przypominam sobie,
żebym
ostatnio widział czek na tak wysoką sumę.
Sav Rid uśmiechnął się z triumfem, nie zwracając uwagi na posępną minę swojego
rozmówcy.
- To był naprawdę drobny zakup, panie. Nie musiałem wystawiać czeku. Zapłaciłem
gotówką.
- Gotówką - powtórzył bezbarwnym tonem Taam Olanek. Przez chwilę szedł, nic nie
mówiąc. Nagle uniósł głowę i ponownie położył rękę na ramieniu Sav Rida.
- Przypomniałem sobie, o czym chciałem z tobą pomówić, kuzynie. Niedawno
doniesiono mi z kapitanatu portu, że znaleziono na ulicy ciało niejakiej Dagmar
Collier.

background image

Należała do twojej załogi.
- Nareszcie wiem, co się z nią stało - spokojnie odpowiedział Sav Rid. - Cóż,
zawsze
wszczynała jakieś awantury.
- Naprawdę? - spytał Taam dużo chłodniejszym tonem. - A jak długo lataliście
razem?
Sav Rid wzruszył ramionami.
- Dwa albo trzy rejsy, o ile sobie dobrze przypominam. Taam przystanął i
odwrócił się
w jego stronę.
- Sav Rid! Zginął ktoś, kto służył ci przez cztery lata. Mógłbyś chociaż iść na
posterunek i dopilnować, żeby zwłoki przekazano najbliższej rodzinie.
Na twarzy Kupca pojawił się wyraz zdziwienia.
- Niby dlaczego? Wątpię, aby miała krewnych. To przecież Terranka...
- Terrańczycy nie żyją samotnie - mruknął Taam. Oczy zaszkliły mu się łzami
smutku.
- To też ludzie, podobni do nas. - Sav Rid nadał patrzył nań ze zdumieniem. Taam
pogłaskał
go po policzku. - Chłopcze przecież my jesteśmy ludźmi, zachowujmy się więc z
honorem.
- Tak, panie. Ale Terranka...
- Nieważne, chłopcze. To już załatwione. - Wziął Sav Rida pod ramię i poszli
dalej. -
Słyszałem od Korvalów, że wdałeś się w jakiś zatarg z młodym Shanem. Nie jesteś
już za
dorosły na takie dziecinady?
Sav Rid zesztywniał lekko i zrobił ponurą minę.
- To nie zabawa, panie. Chodzi o coś naprawdę poważnego. Przysięgam, że
yos'Galan
padnie na kolana! On i ta jego perfidna siostrzyczka... i Val Con. Nie wiedzą,
jak traktować
gości? To była napaść i obraza! Atak na dobre imię Plemii. Dam im nauczkę,
której przez lata
nie zapomną. Korvalowie to banda źle wychowanych niedorostków! Dług musi zostać
spłacony, panie. Przyrzekam, że tak się stanie.
- Aha - powiedział ze smutkiem Taam Olanek i zaczerpnął tchu. - W takim razie
nie
będziesz zdziwiony tym, co ci teraz powiem. Dla załatwienia wszystkich spraw
Korvalowie
żądają spotkania w obecności świadków i kapitana portu. Ma to się odbyć dziś
wieczorem
miejscowego czasu, jeżeli tylko znajdziesz chwilę, by do nas dołączyć.
- Korvalowie żądają spotkania! - roześmiał się Sav Rid. - Ależ to oczywiste! Ten
dureń sam się już pogrzebał. - Uwolnił się z objęć Taama i z powagą pochylił
głowę. - Z
największą chęcią będę ci towarzyszył, panie.
65 rok czasu pokładowego
182 dzień podróży
Druga wachta
Godzina 8.30
Sen zelżał i otworzyła oczy. Pomieszczenie wydawało się znajome - ale nie była
to jej
kajuta, ani więzienna cela... Izba chorych, przypomniała sobie. Lina ją uśpiła i
obudziła się
właśnie teraz, gdy kuracja dobiegła końca i ustały wewnętrzne wibracje.
„Ile czasu spałam?” - pomyślała leniwie. Przeciągnęła się niczym kotka i
popatrzyła
na swoją prawą rękę mocno zaciśniętą w pięść.
Powoli rozprostowała palce. Wielki ametystowy sygnet zamigotał w przyćmionym
świetle ambulatorium. Priscilla uśmiechnęła się. Niech ci Bogini błogosławi,
drogi

background image

przyjacielu, za to, że mnie z powrotem przywiodłeś do domu.
Znowu przeciągnęła się z zadowoleniem, odrzuciła kołdrę i usiadła. Czas wstawać,
pomyślała. Och, jaka jestem głodna!
Drzwi rozsunęły się bezszelestnie.
- Dzień dobry, piękna! Drgnęła i uśmiechnęła do lekarza.
- Cześć, Vilt. Zawsze tak straszysz pacjentów?
- Prawie - odparł, wziął ją za rękę i zaczai odwijać bandaż. - Nie robię tego
bez
powodu. Gdyby ktoś na mój widok miał dostać zawału, lepiej, żeby to było tu, na
izbie
chorych. Przynajmniej będę mógł się nim zająć.
- Ty? - spytała drwiąco. Vilt wybuchnął śmiechem i odłożył na bok opatrunek.
- Kpij sobie ze mnie, proszę bardzo. Tylko pamiętaj, kto cię poskładał. Ręką
wygląda
całkiem nieźle. Nie widzę gorszych poparzeń między łokciem a dłonią. - Pokręcił
głową. - Jak
to się stało? Popatrzyła mu prosto w oczy.
- Miotałam ogniste kule.
- No to masz szczęście, że nie straciłaś paru palców. Następnym razem włóż
rękawice.
- Bogini da, że nie będzie następnego razu.
- Skoro tak twierdzisz... A co z gardłem?
- Wszystko w porządku.
Vilt westchnął i znów z udawaną powagą pokręcił głową.
- Myślisz, że uwierzę ci na słowo? Otwórz usta, pięknotko... i nie próbuj mnie
ugryźć.
Poddała mu się niezbyt chętnie. Vilt zbadał ją dokładnie i bez pośpiechu, a
potem
mruknął pod nosem.
- Może być. Ale na wszelki wypadek przez parę dni nie mów zbyt wiele.
- Pan kapitan na pewno mnie wyręczy - powiedziała. Roześmiał się.
- Na pewno. Znam Shana od czasu, gdy trafiłem na pokład „Pasażu” jako stażysta.
Był
wtedy mniej więcej w wieku Gordy'ego. Buzia praktycznie mu się nie zamykała.
Prawdopodobnie umiał już mówić tuż po narodzeniu. Nic dziwnego, miał matkę
lingwistkę...
- urwał, kiedy Prsicilla głośno zachichotała. -W każdym razie, moja piękna,
uważaj na siebie.
Schudłaś na tej przepustce, zanim cię tu przywieźli. Straciłaś jedną dziesiątą
ogólnej masy
ciała, więc musisz przejść na specjalną dietę. W kuchni już o tym wiedzą. Masz
zjadać
wszystko, co ci dadzą, dopóki nie odzyskasz formy. A żebyś nie oszukiwała, to
przed każdą
wachtą zgłosisz się do ważenia. - Spojrzał na zegarek. - za trzy minuty
dostaniesz pożywne,
wysokokaloryczne śniadanie. Potem będziesz mogła spokojnie się wykąpać. Lina
przygotowała ci świeże ubrania. Chcesz o coś spytać?
- Nie.
- To świetnie. - Z uśmiechem klepnął ją w ramię. - W takim razie do zobaczenia.
- Vilt!
- Słucham?
- A co z Gordym? Parsknął śmiechem.
- Od kilku godzin jest wesół jak skowronek i ciągle pyta, czy może cię zobaczyć.
Lina
zabrała go do biblioteki. Obiecałem mu, że tam zadzwonisz, jak tylko się
obudzisz.
- Na pewno zaraz to zrobię.
- Najpierw śniadanie. O, proszę! - Z dumną miną przepuścił pchającego wózek
kuchcika. - Do dzieła!
Prisciłla, przeczesała palcami niesforne włosy i z uwagą popatrzyła w lustro.

background image

Dawne
mistrzynie zawsze ubolewały nad tym, że była taka szczupła. Twierdziły wręcz, że
jej drobne
ciało - schronienie Moonhawk - jest zbyt kruche dla poważniejszej magii.
To prawda, pomyślała, spoglądając na swoje odbicie. Teraz, gdy schudła prawie
sześć
kilogramów, można było policzyć jej wszystkie żebra. Z niesmakiem patrzyła na
sterczące
obojczyki, kości miednicy i nadgarstków. Przyłożyła rękę do maleńkiej piersi i
westchnęła.
Wyglądała niczym po ciężkim wypadku. Odwróciła się szybko i zajrzała do szafy.
Ubrania okazały się wyjątkowo schludne. Ciekawe, gdzie też Lina zdołała je
zamówić, bo wyglądały raczej na szyte na miarę, niż kupowane w sklepie
odzieżowym.
Prisciłla powolutku rozłożyła jedwabną koszulę i spojrzała na szeroki kołnierz i
obfite
rękawy, suto marszczone przy mankietach. Koszula była różowa, z metalicznym
połyskiem, a
miękkie spodnie - niebieskie niczym rzeka. Z aksamitu? - zapytała, wodząc po
nich ręką.
Rozszerzały się lekko poniżej kolan i znakomicie pasowały do jej nowych czarnych
butów.
Prisciłla założyła jeszcze szeroki skórzany pas, zapięła agatową klamrę i na
powrót stanęła
przed lustrem.
- Thodelm... - szepnęła z zachwytem. Dotknęła kołnierza i poczuła, że się
czerwieni.
Lina ubrała ją tak, jak zazwyczaj chodzili ubrani najwybitniejsi Liadenowie w
czasie spotkań
klanu.
Prisciłla przesunęła dłonią po twarzy, jakby badając swoje własne rysy: wąskie
brwi,
prosty, kształtny nosek, wydatne kości policzkowe, twardy podbródek,
znamionujący upór,
pełne usta i kłąb kruczoczarnych włosów, między którymi lśniły platynowe
kolczyki.
- Priscilla Mendoza - powiedziała na głos.
Na jej palcu błyszczał sygnet - to nie było w porządku. Nie była przecież
Handlomistrzem.
Ale nie była też wyrzutkiem.
Popatrzyła w fioletową otchłań, głęboko zatopiona w myślach. „Moonhawk wróciła
do Matki”.
Lecz co to mogło znaczyć po dziesięciu latach i dwóch tuzinach światów? Śmierć?
A
co znaczyło tutaj, w miejscu, które nazywała „domem”, w otoczeniu przyjaciół, ze
świadomością swojej nowej i potężnej siły?
Starszy pan zawsze z pełnym szacunkiem zwracał się do niej „lady Mendoza”.
Zdaniem Liny, jej moc jest czymś normalnym. Szkoda tylko, że nie umiała
prawdziwie z niej
korzystać. Nikt jej dotychczas tego nie nauczył. Shan...
Nie mogła spokojnie myśleć o Shanie. Przycisnęła rękę do rozpłomienionego
policzka.
Minionej nocy... To była narkotyczna wizja czy obraz prawdziwych wydarzeń?
Przyszedł - do tej pory nosiła na swoim palcu dowód, że do niej przyszedł - i
naprawdę zabrał
ja do domu. Co się za tym kryło?
Wyszła z łazienki powoli, z bardzo zafrasowaną miną.
Zatrzymała się na korytarzu. W gruncie rzeczy zaraz powinna zgłosić się na
służbę.
Ale Vilt dotąd nie wypisał jej z izby chorych... no i zniszczyłaby ubranie,
pełniąc w nim

background image

obowiązki drugiego oficera.
- Witaj, Priscillo. Masz ochotę na chwilę rozmowy? - głos Shana przerwał jej
rozmyślania.
- Ile tylko zechcesz - odpowiedziała z radością.
- Jak się czujesz? Tylko mów prawdę, nie zgrywaj bohaterki.
- Nieźle. - Wyczuła jego wątpliwości, więc podeszła bliżej i uśmiechnęła się
uspokajająco. - Schudłam trochę, ale to efekt silnych czarów. Teraz Vilt zmusza
mnie do
jedzenia! Przynoszą mi kopiaste porcje, chociaż naprawdę nic mi nie dolega.
Prawdę mówiąc,
miałam zamiar opuścić już izbę chorych i wrócić do swoich zajęć.
- Zajęć? Priscillo... - urwał i rozejrzał się. - Tu leżałaś? Może wejdziemy tam
z
powrotem, żeby spokojnie porozmawiać?
Coś było nie tak. Zapuściła głębiej swoją sondę i trafiła na chaos zgryzoty i
bólu,
gniewu i desperacji - tak silny, że aż niepodobny do Shana.
- Oczywiście.
Zamknął drzwi i usiadł na jedynym, stojącym w tym pomieszczeniu krześle.
Priscilla
niepewnie przycupnęła na brzeżku łóżka.
Cisza stała się nieprzyjemna, a dalsze sondowanie nie dało żadnych rezultatów.
Priscilla zdjęła sygnet z kciuka i podała go yos'Galanowi.
Popatrzył na nią z rozterką.
- Czy wiesz już, gdzie mam cię zabrać? - spytał. Nie patrzył na nią, lecz na
klejnot.
Wlepiła w niego zdumione spojrzenie, a kula lodu pęczniała w jej piersiach.
- Dlaczego miałbyś mnie gdzieś zabierać? - spytała.
- Dałem ci słowo. Powiedziałaś, że zostaniesz z nami tylko tak długo... dopóki
nie
wydobrzejesz.
Przypominały jej się oderwane sceny z ich poprzedniego spotkania. Zwilżyła usta
końcem języka.
- Powiedziałeś... że przyszedłeś po to, by mnie zabrać do domu. Wciąż nie
patrzył na
nią, lecz bawił się sygnetem.
- Masz rację. Więc gdzie to jest? Co nazywasz domem?
- Shan! - Szarpnęła się jak dźgnięta nożem. Nie ukrywała swego cierpienia.
Nareszcie
uniósł głowę.
- Wcale nie chcesz, żebym odeszła! - krzyknęła. Wiedziała, że to prawda. -
Dlaczego...
- Moje chęci nie mają tu żadnego znaczenia! Przede wszystkim muszę dbać o
ciebie.
Jeśli masz dom, jeśli za kimś tęsknisz, jeżeli ktoś na ciebie czeka...
ktokolwiek! - to na pewno
cię tam odwiozę. Możesz liczyć na moją pomoc. Chcę, byś znalazła prawdziwe
schronienie...
- głos mu się załamał. Machnął ręką i szybko opuścił powieki.
Głęboko zaczerpnął tchu raz i drugi... Z kłębu trawiących go emocji nic nie
dawało się
wyczytać.
- To bardzo źle, że ktoś z załogi mojego statku czuł się samotny... Że nie miał
dokąd
wrócić. Wstyd mi, Priscillo. Zawiodłem cię jako kapitan... i jako przyjaciel.
- Chcę zostać - powiedziała ledwie słyszalnym szeptem, niewiele głośniejszym od
oddechu. Wpiła palce w materac:
- Błagam, panie kapitanie... Nigdy mnie pan nie zawiódł. To ja zawiodłam, bo
chyba
zbyt wolno się uczyłam... Nie rozumiałam, co to znaczy być członkiem pańskiej
załogi. - Łzy

background image

pociekły jej po policzkach. - Na miłość Matki! Shan! „Pasaż” jest moim domem.
Nie... nie
każ mi odchodzić... - Westchnęła ciężko i otarła twarz wierzchem drżącej dłoni.
- Wiesz co? Mogłaś mi wcześniej powiedzieć, że przydadzą nam się ze dwie
chusteczki.
Miała ochotę się roześmiać. Shan rzeczywiście podał jej chusteczkę.
- Dziękuję.
- Nie przejmuj się. Mam ich co najmniej tuzin, lecz nie noszę wszystkich przy
sobie. -
Wydawał się już nieco spokojniejszy, ożywiony promykiem nadziei.
- Statek mocno by odczuł stratę drugiego oficera - powiedział powoli. - Z danych
kapitana wynika, że obecny drugi oficer spisuje się bardzo dobrze i na każdej
wachcie
przejmuje coraz więcej obowiązków. Pierwszy oficer jest zadowolony. Kapitan
również.
Melant'i. Priscilla wciągnęła powietrze w płuca, by zmniejszyć ucisk w klatce
piersiowej. Wróciła pamięcią do lekcji pobieranych u Liny przez sen.
- Drugi oficer z całego serca chciałby kontynuować służbę na statku „Kryty
Pasaż”,
pod dowództwem kapitana yos'Galana.
Poczuła ze strony Shana strumień ogromnej ulgi.
- Znakomicie. Za cztery wachty wrócisz do swoich obowiązków. - Uniósł dłoń, żeby
uciszyć jej protesty. - O północy czasu lokalnego musimy być na spotkaniu w
kapitanacie
portu. Sprawa dotyczy także ciebie, więc chcę, żebyś tam ze mną poszła. Zjawią
się także:
Delm Plemii, Sav Rid Olanek, kapitan Rominkoff, Gordon Arbuthnot, pan dea'Gauss
i Lina
Faaldom jako obserwator.
- Chodzi o bilans?
- Dobrze, że mi przypomniałaś. Pan dea'Gauss chce się z tobą widzieć, aby
ustalić
wysokość długu zaciągniętego u ciebie przez klany Plemia i Korval...
- Korvalowie nie są mi nic winni! - krzyknęła. - To raczej ja mam dług
wdzięczności
za to, że dostałam prace...
- Bądź rozsądna. Gdyby nie ty, „Pasaż” pewnie by nie istniał wraz z jego
kapitanem.
A ja z kolei mam swój własny dług u ciebie.
- Nie - powiedziała z uporem. - Nie przyjmę od ciebie zapłaty. Dług został
spłacony,
nawet jeśli istniał. - Pochyliła się i ostrożnie wyciągnęła rękę. - Shan?
Ocaliłeś mi życie, tak
jak ja przedtem tobie. Jesteśmy kwita.
Zawahał się przez krótką chwilę, a potem uścisnął jej dłoń.
- Kwita. - Uśmiechnął się. - Masz łeb do interesów. Chodźmy do pana dea'Gaussa.
Zechcesz mi towarzyszyć, milady?
- Nie - odparła, uszczęśliwiona jego szczęściem. - Pójdę wyłącznie jako twoja
przyjaciółka.
Shan wstał z uśmiechem.
- Tym lepiej. - Skłonił się jej głęboko jak równej sobie. - Idź pierwsza,
Priscillo.
Kapitanat portu,
Theopholis
Godzina Wiedźmy
Jeszcze dziesięć minut.
Taam Olanek nie patrzył w dokumenty. Nie chciał szeleścić papierami. Delm nie
powinien zdradzać nerwowości. Obok niego siedział milczący Sav Rid. Najwyraźniej
nadal
nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji. Taam czuł do niego litość, zmieszaną
z lekką

background image

pogardą. Co go wciągnęło w to szaleństwo?
Po drugiej stronie sali pan dea'Gauss rozmawiał po cichu z kapitan Rominkoff.
Czekali na resztę osób.
Zabrzęczał dzwonek i wartownik otworzył drzwi.
Taam Olanek bezwiednie wstrzymał oddech.
Weszła całkiem zwyczajna Liadenka w szatach Thodelma, prowadząc pucołowatego
terrańskiego chłopca. Taam westchnął z ulgą. Oczywiście, Korval przyjdzie
ostatni, pomyślał.
Tak nakazywały dobre obyczaje.
- Nie usiądę z nim przy tym samym stole!
Chłopiec zatrzymał się w pół kroku. Patrzył z napięciem na Sav Rida. Liadenka
położyła rękę na ramieniu malca.
- Gordonie? - powiedziała półgłosem po terrańsku. - Mamy zapomnieć o dawnych
nieporozumieniach. Właśnie dlatego tutaj przyszliśmy. Przecież wiesz o tym.
- Nie usiądę przy nim - powtórzył Gordon przez zaciśnięte zęby. - Mówił o mnie
„to” i
oskarżył Priscillę o kradzież.
Taam wstał zawstydzony i przeszedł przez salę. Walczyłeś z dzieckiem, Sav Rid? -
pomyślał.
Dotarł do chłopca w tej samej chwili, co pan dea'Gauss. Skłonił się tak, jak
wypadało
starszemu wobec dziecka ze znamienitego rodu. Gordy spojrzał na niego z ukosa,
odkłonił się
i czekał.
- Jestem Taam Olanek - powiedział Delm, starannie wymawiając każde słowo.
Rzadko używał terrańskiego. - Człowiek, o którym mówisz, musi wypełniać moją
wolę.
Zaręczam ci, paniczu, iż mój kuzyn Sav Rid nikomu nie sprawi przykrości przez
cały czas
posiedzenia.
Chłopiec popatrzył nań badawczo dużymi piwnymi oczami. Taam spokojnie
wytrzymał to spojrzenie. Po chwili Gordy zerknął na dea'Gaussa.
- To prawda? - Nie zamierzał obrażać Olanka, po prostu chciał potwierdzenia.
Derm
Plemii przyglądał mu się z niemym rozbawieniem.
Pan dea'Gauss skinął głową.
- Słowo Delma jest najwyższym prawem, paniczu Arbuthnot. Będzie tak, jak
powiedział.
- To dobrze. - Gordy pokłonił się Taamowi. - Dziękuję panu, Delmie Plemii.
Taam z powagą oddał mu ukłon.
- To ja dziękuję, paniczu Arbuthnot.
Pan dea'Gauss wskazał na cierpliwie stojącą obok kobietę.
- Plemio, to jest Thodelm Faaldomów z klanu Deshnol. Taam znów się skłonił.
- Bardzo mi miło.
Lina schyliła głowę, jak wypadało Pierwszej z Rodu w obecności Delma innego
klanu.
- Mnie również, Plemio. - Ani głosem, ani zachowaniem nie zdradziła swoich
prawdziwych myśli. Zachowywała się nienagannie.
Jako obserwatorka zajęła miejsce na szczycie stołu. Chłopiec usiadł po jej
prawej ręce,
obok pana dea'Gaussa. Sav Rid popatrzył na nich chłodno. Nie podniósł się ani
nie przywitał.
Uderzenie zegara zlało się z brzękiem dzwonka.
Dziewczyna była szczupła i wysoka, niewiele niższa od idącego po jej prawej
stronie
Shana yos'Galana. Miała błyszczące czarne włosy. Blada cera upodabniała ją do
Liadenki.
Emanowała od niej jakaś siła, którą podkreślał strój Thodelma.
Lekkim krokiem podeszła do pani Rominkoff i złożyła jej stosowny ukłon.
Pilot, pomyślał Taam Olanek, podziwiając giętkość jej ruchów, niemal
identycznych

background image

jak ruchy yos'Galana. Teraz zrozumiał nagły wybuch złości pana dea'Gaussa. Mogła
być
kochanką kapitana, ale na pewno nie jego zabawką.
- Thra Rominkoff - powiedziała cichym i melodyjnym głosem, o wiele głębszym niż
można było się spodziewać - rada jestem, że znów się spotykamy. Proszę przyjąć
moje
najszczersze podziękowania za względy, jakimi obdarzyła pani mnie i moich
przyjaciół.
Pani kapitan uśmiechnęła z wyraźną przyjemnością.
- Nie musi mi pani dziękować, lady Mendoza. Wypełniałam jedynie swoje obowiązki.
W dalszym ciągu obstaję za odszkodowaniem. Musimy zatem porozmawiać przed pani
wyjazdem.
Dziewczyna powiedziała kilka uprzejmych słów i odeszła na bok.
Z kolei przed panią Rominkoff skłonił się Shan yos'Galan.
- Witam cię, pani i też chcę ci podziękować za opiekę nad lady Mendoza.
Roześmiała się.
- Co to ma być, panie kapitanie? Lekcja dobrych manier? Przyjmuję zatem
wszystkie
podziękowania - nawet chłopca, choć wcale mi nie dziękował. - Ruchem ręki
wskazała
zgromadzonych. - Czy są już wszyscy, panie dea'Gauss?
Plenipotent Korvalów wyprostował swą niewysoką postać. Ukłonił się ostatnim
przybyszom.
- Thodelmie yos'Galan, Thodelmie Mendoza... Są przed wami: kapitan portu Elyana
Rominkoff, Delm Plemii Taam Olanek, Thodelm i obserwator Lina Faaldom,
wychowanek i
świadek Gordon Arbuthnot i Kupiec Sav Rid Olanek.
Plemia pochylił głowę. Siedzący obok niego Sav Rid poruszył się niespokojnie.
- L a d y Mendoza! - parsknął.
Dziewczyna jakby go nie słyszała, jej twarz pozostawała całkiem niewzruszona.
Ale
yos'Galan usłyszał i w jego jasnych oczach zamigotały stalowe ogniki.
Plemia odwrócił się i przemówił rozkazującym tonem po górnoliadeńsku:
- Okaż więcej grzeczności! Sav Rid zrobił zbolałą minę.
- Tak, panie.
Taam westchnął w duchu. Lady Mendoza zajęła miejsce po drugiej stronie stołu, z
lordem yos'Galanem po prawicy. To oznacza, że Korvalowie udzielili pierwszeństwa
Priscilli
i całkowicie popierali ją i jej roszczenia.
- Chciałbym oznajmić - odezwał się pan dea'Gauss - że mam wiadomość od Eldemy
yos'Galan. Czytamy w niej - wziął wydruk ze stosu dokumentów - że „W obecnej
sprawie
pomiędzy Plemia i Korvalami Thodelm yos'Galan przemawia w imieniu Korvalów. Ja,
Nova
yos'Galan, Pierwsza Mówczyni w Ufności Rodu, klan Korval”.
Shan z powagą skinął białą głową.
- Przyjmuję wolę Pierwszej Mówczyni. Pan dea'Gauss odłożył kartkę.
- Dla porządku trzeba podkreślić, że chociaż Priscilla Delacroix y Mendoza
zerwała
więzi z rodem Mendozów z Sintii, musimy ją także uważać za Delma Mendozów
Zewnętrznego Świata...
- Delma? - przerwał mu okrzyk Sav Rida. - Raczej za banitkę!
- Sav Rid! - w głosie Plemii zabrzmiało wyraźne rozdrażnienie. - Przypominam ci
o
obowiązku grzeczności wobec wszystkich zgromadzonych.
- Kogo obchodzi, czy ta suka podaje się za Thodelma? - warknął jego młodszy
kuzyn.
Oczy błyszczały mu szaleństwem.
- Nasze sprawy dotyczą wyłącznie Korvala.
- Cisza!
Gorący powiew musnął policzek Taama, kiedy Delm Plemii uświadomił sobie, że

background image

ostatnie słowo padło w górnoliadeńskim i było wypowiedziane tonem, jakim władca
zwracał
się do najniższego plebsu... i że głos, który usłyszał przed chwilą, był głosem
Priscilli
Mendozy.
Sav Rid otworzył tylko usta i nie wydał najmniejszego dźwięku.
- Twój Delm przemówi w twoim imieniu - dodała Priscilla. - Ty będziesz mógł się
odezwać tylko w razie potrzeby.
- Bardzo słusznie - mruknął pan dea'Gauss.
Taam rozejrzał się szybko. Shan yos'Galan siedział z nieprzeniknioną miną. Thra
Rominkoff wyglądała na lekko zdziwioną, ale nie wstrząśniętą. Gordon Arbuthnot
szeroko
rozwarł swe piwne oczy. Lady Faaldom przyglądała się Terrance z podziwem
zmieszanym z
konsternacją.
- Korvalowie grają drugorzędną rolę w dzisiejszych negocjacjach - odezwał się
Shan
yos'Galan. Mówił w języku handlowym.
- Nasze roszczenia są nieistotnie w porównaniu z roszczeniami lady Mendozy. W
pełni ją popieramy i czekamy na to, co powie.
- Rozumiem. - Plemia skinął głową. Na wszelki wypadek wolał nie myśleć o tym, co
się przed chwilą stało. Sav Rid siedział w milczeniu, dygocząc jak osika.
- Thodelmie Mendoza... Obecny tu pan dea'Gauss przedstawił mi pani skargi na
klan
Plemia. Po rozmowie z kuzynem nabrałem przekonania, że ma pani rację. Klan
Plemia
istotnie jest pani dłużnikiem, ale wciąż nie znamy warunków spłaty długu. Byłbym
niezmiernie wdzięczny, gdyby zechciała pani podzielić się ze mną swoimi
przemyśleniami na
ten temat.
Czarne oczy przypatrywały mu się ze spokojem.
- Należy natychmiast zdjąć Sav Rida Olanka ze stanowiska Kupca na „Daxflanie”.
Taam zesztywniał.
- To decyzja klanu, Thodelmie.
- W takim razie domagam się jej od klanu - odpowiedziała z powagą. - Sav Rid
Olanek jest chory. Na pewno straciłby licencję, gdyby jutro stanął przed komisją
Gildii
Handlowej. Co więcej... - Uniosła dłoń, by uciszyć dalsze protesty Taama. -
uważam, że
pański kuzyn nie dba o honor załogi. Dotyczy to zarówno Terrańczyków, jak i
Liadenów. W
ładowniach statku przewożone są niedozwolone leki. Na pewno jest tam bellaquesa,
a innych
mogę się tylko domyślać. Sav Rid Olanek stanowi zagrożenie dla klanu, statku
i... dla samego
siebie. - Spojrzała na siedzącą po jej prawej stronie kobietę. - Czy mogę
prosić, aby zabrała
głos lady Faaldom? Mam do niej kilka pytań jako do Uzdrawiaczki.
- Jeśli Plemia wyrazi zgodę. Taam skinął głową.
- Plemia się zgadza.
- Uzdrawiaczko Faaldom?
- Lady Mendozo?
- Wyczuwam, że działania Sav Rida Olanka są w pewnym sensie ... irracjonalne.
Proszę więc o opinię. Co może nam pani o tym powiedzieć?
Lina westchnęła bardzo cicho.
- Pod tym względem jesteśmy zgodne. Sav Rid Olanek cierpi na rozstrój
osobowości.
Widywałam podobne przypadki u osób uzależnionych od środków pobudzających. Może
to
na przykład być skutek częstego zażywania bellaquesy.
- Czy można by go uzdrowić? - W głosie Terranki pobrzmiewał cień nadziei. Taam

background image

Olanek popatrzył na nią z nagłym zainteresowaniem.
Lina milczała przez chwilę.
- Ja tego nie potrafię.
- A ktoś inny, Lino? - zapytała z napięciem Priscilla. Olanek czuł dla niej
coraz
większy podziw.
- Może na Liadzie... Ale kuracja będzie niezwykle trudna i długa. - Lina znów
westchnęła. - Jeżeli Plemia zechce, dostarczę listę nazwisk i dam rekomendacje.
- To bardzo uprzejmie z pani strony, Uzdrawiaczko. Dziękuję.
- Przyda się panu taka lista - dodała lady Mendoza. - Domagam się, aby go
uzdrowić.
- Thodelmie - odparł z godnością Taam. - Nie musisz stawiać takich żądań. To
dziecko bez wątpienia znajdzie odpowiednią opiekę.
Skłoniła się.
- Proszę mi wybaczyć. Nie chciałam pana obrazić.
- Wcale nie czuję się obrażony, Thodelmie. A teraz chciałbym spytać o pozostałe
długi Plemii.
- W tym miejscu trzeba wspomnieć - odezwał się yos'Galan, uprzedzając odpowiedź
Priscilli - o kilku zamachach na życie lady Mendozy, a tym samym na życie całego
klanu.
Całkowitą winę za pierwszy ze wspomnianych zamachów ponosi Sav Rid Olanek, z
którego
rozkazu działała Dagmar Collier. Pośrednio jest on także odpowiedzialny za drugi
i trzeci
atak, ponieważ albo nie chciał, albo nie potrafił zapanować nad postępowaniem
swojej
podkomendnej.
- Do tego dochodzą inne, już czysto rzeczowe roszczenia - uzupełnił pan
dea'Gauss. -
Zaległa pensja, kara umowna za jednostronne zerwanie kontraktu, ekwiwalent
odzieżowy,
premia za pracę w warunkach zagrożenia, rekompensata za wszelkie przykrości,
których lady
Mendoza zaznała na „Daxflanie”, strata rodowej biżuterii...
- Tę część długu przejmą Korvalowie - przerwał mu Shan yos'Galan. - Mam dowód na
to, że biżuteria została zniszczona wskutek nie przemyślanej wypowiedzi kapitana
yos'Galana.
Pan dea'Gauss poczynił odpowiednie notatki.
- Rozumiem. Wysokość kwoty zamykającej tę część bilansu wynosi dwie kantry.
Taam pokiwał głową. Dziwiło go, że lady Mendoza miała tak niskie zarobki i tak
skromny dobytek.
- Plemia wypłaci dwie kantry na pokrycie długu.
- Lady Mendoza będzie domagać się od Kupca Olanka - łagodnie powiedział
yos'Galan - grzywny za życie pilota pierwszej klasy - w tym wypadku wynosi ona
trzysta
kantr. Trzeba także pamiętać, że lady Mendoza jest obecnie głową swego rodu i
klanu. Bez
wątpienia chciałaby jak najszybciej stworzyć nową linię rodu. Troje dzieci chyba
wystarczy.
Mamy podstawy, aby przypuszczać, że odziedziczą jej zdolności pilota. Żądamy
dziewięćset
kantr za każde nie narodzone dziecko.
Tysiąc dwieście.
- Niemała suma - mruknął Plemia. - za zezwoleniem lady Mendozy, proponuję inne
rozwiązanie. Plemia wypłaci w ciągu czterech standardów tysiąc pięćset kantr, z
pieniędzy
zarobionych przez „Daxflan”...
- Nie! - odpowiedziała ostro. - Nic nie chcę od „Daxflan”. Taam spojrzał jej w
oczy.
- Zapewniam panią, że nie wszystkie zyski „daxflan” pochodzą z nielegalnych
źródeł.

background image

Gwarantuję spłatę trzystu siedemdziesięciu pięciu kantr w ciągu każdego
standardu, nawet
jeżeli statek tyle nie zarobi. Mogę liczyć na pani zgodę?
Popatrzyła na niego przez chwilę, a potem odwróciła głowę.
- Panie dea'Gauss?
- Thodelmie?
- Chciałabym, aby za zgodą klanu Korval to właśnie pan zajął się resztą
szczegółów.
Przyjmuję wpłatę tysiąca dwustu kantr gotówką lub tysiąca pięciuset z
rozłożeniem na kilka
rat. Czułabym się jednak ... pewniejsza, wiedząc, że pan działa w mojej sprawie.
- Klan Korval nie ma zastrzeżeń - oznajmił lord yos'Galan - o ile pan dea'Gauss
czuje
się na siłach, aby sprostać temu zadaniu.
- Przyjmuję pani propozycję, lady Mendoza, i rad jestem, że mogę się przysłużyć.
-
Dea'Gauss pochylił głowę w ukłonie. - Chciałbym rano spotkać się z Delmem Plemii
dla
bardziej szczegółowego omówienia kwestii spłaty.
- Oczywiście. Jestem do pana usług.
- Przejdźmy teraz do roszczeń Korvalów - powiedział pan dea'Gauss. - Chodzi o
stratę
zawinioną przez Sav Rida Olanka i bezpośredni atak na „Kryty Pasaż”...
- Oto warunki Korvalów - przerwał mu yos'Galan. - Od Plemii: dwadzieścia kantr
za
stratę na zakupie korzeni mezziku.
Kapitan yos'Galan wypłaci kolejne dwadzieścia kantr na rzecz statku, jako
rekompensatę za swoją lekkomyślność. Korvalowie domagają się także usunięcia Sav
Rida
Olanka z pokładu „Daxflan” i poddania go odpowiedniej kuracji. Kapitan yos'Galan
chciałby
omówić z Delmem Plemii i kapitan yo'Vaade harmonogram i trasy przyszłych rejsów.
Taka
rozmowa może okazać się korzystna dla Plemii.
Taam Olanek nie posiadał się ze zdumienia.
- Plemia zgadza się na wszystkie żądania Korvalów. Porachunki zamknięte.
- Sprawa zakończona - formalnie stwierdził pan dea'Gauss i podpisał stosowne
papiery.
- A co z roszczeniami panicza Arbuthnota? - spytał Taam, wciąż jeszcze nie
wierząc
własnym uszom.
- Moimi? - Chłopiec popatrzył na niego ze zdumieniem. - Shan? Czy... Delm Plemii
naprawdę jest mi coś winien?
- Przecież wiesz, Gordy, że to przez Kupca znalazłeś się krok od śmierci. - Z
tonu
yos'Galana można by przypuszczać, że chodzi o jakąś całkiem błahą sprawę.
Gordy na chwilę zmarszczył brwi.
- Chciałem tylko, żeby mnie przeprosił za swoje zachowanie. Nie jestem
zwierzęciem.
Teraz jednak wystarczy mi, że pójdzie do Uzdrawiacza. Najbardziej winna była
Dagmar
Collier, ale ona poniosła już najcięższą karę. - Niespodziewanie skłonił się
Taamowi i
przemówił po górnoliadeńsku, tylko z nieznacznym obcym akcentem. - Dziękuję
panu, lecz
moim zdaniem nasze rachunki są w pełni wyrównane.
Taam nisko pochylił głowę.
- Ja też dziękuję, paniczu Arbuthnot. W razie potrzeby Plemia służy ci radą i
pomocą.
- Dziękuję - powtórzył Gordy, ponaglony spojrzeniem lady Faaldom.
Plemia spojrzał na Thra Rominkoff.

background image

- Prosiłbym panią o asystę. Trzeba przeszukać „Daxflan” i pozbyć się
kontrabandy.
Chciałbym, aby dopilnowała pani właściwej procedury.
Z powagą skinęła głową.
- To dla mnie zaszczyt, Delmie Plemii. Przyjdę do pana jutro w południe.
- Jest pani wzorem uprzejmości. Bardzo dziękuję. -Moim zdaniem, możemy
zakończyć posiedzenie – sucho stwierdził pan dea'Gauss. Ponieważ nikt się nie
sprzeciwił,
zaczął pomału składać dokumenty.
Oboje Thodelmowie wstali od stołu, skłonili się i skierowali w stronę wyjścia.
Dziewczyna odwróciła się w drzwiach i nakreśliła jakiś znak w powietrzu.
- Sav Rid Olanek! - wezwała go w górnoliadeńskim. - Możesz teraz mówić.
Wyszli.
Taam Olanek westchnął, jakby pękła w nim mydlana bańka. Siedzący obok Sav Rid
wybuchnął głośnym płaczem.
65 rok czasu pokładowego
287 dzień podróży
Trzecia wachta
Godzina 16.00
P.o. pierwszego oficera Priscilla Mendoza szła w stronę kajuty kapitana. W
pustej od
dwóch miesięcy ładowni numer sześć wciąż unosił się przyjemny zapach skóry,
żywicy i
korzeni. Aż trudno uwierzyć, że za pięć godzin znajdziemy się na orbicie Liadu,
pomyślała
Priscilla, i tyle się wydarzyło w ciągu minionych pięciu miesięcy. Z
bibliotekarki na
pierwszego oficera... Niemal się roześmiała, kładąc rękę na drzwiach kajuty.
Shan gapił się w monitor. Czuło się w nim pewne rozdrażnienie, które jednak
natychmiast zgasło na widok dziewczyny.
- Cześć, Priscillo. Uśmiechnęła się i weszła.
- Chcesz ze mną porozmawiać? Słusznie. W chwilach zwątpienia najlepiej iść do
kapitana. Ja też mam z tobą do pogadania. Pierwszy oficer powinien wiedzieć, co
Lina
Faaldom zamierza zrobić z tymi swoimi pachnidłami.
Priscilla wybuchnęła śmiechem.
- Zgłosił się do niej kupiec z Chonselty. Towar zostanie przepakowany i trafi na
rynek
po kantrze za ćwierć uncji. Będzie nosił nazwę „Świąteczne wspomnienia”... -
Urwała, bo
Shan zaczął chichotać jak oszalały.
- A to bezwstydnica! Chyba powinna wreszcie rzucić tę bibliotekę i na dobre
zająć się
handlem! „Świąteczne wspomnienia”... Uważaj na nią, Priscillo. Może być
niebezpieczna. -
Wygodnie rozparł się w fotelu i popatrzył na nią z szerokim uśmiechem. -
zostawiła coś dla
załogi?
Priscilla skinęła głową. Udzielił jej się dobry nastrój Shana.
- Każdy, kto zechce, może wymienić część swoich zysków na ten produkt, ale nie
więcej niż dwa flakony.
Znów parsknął śmiechem.
- Cudownie. Nalej sobie drinka i siadaj. Podeszła do barku.
- Co pijesz?
- Na razie nic, ale chętnie napiję się koniaku, jeśli byłabyś tak uprzejma.
Priscilla napełniła dwa kieliszki i zajęła miejsce w fotelu po prawej ręce
Shana.
Yos'Galan upił łyk i przyjrzał jej się spod oka.
- Zdecydowałaś już, co będziesz robić?
- Ja?
Zrobił przepraszający ruch ręką.

background image

- Oczywiście... Masz prawo do wypoczynku. W gruncie rzeczy, to wcale nie musisz
pracować. Powiem ci jednak, że to strasznie nudne. - Z zamyśleniem uniósł do ust
kieliszek. -
Chociaż nie każdy tak uważa... Na przykład mój kuzyn Pat Rin. Klejnoty, bale,
tłum
adoratorek... Dawno już skończyłby marnie, gdyby nie szczęście w grach
hazardowych. Nie
wyżyłby za ćwierć swoich udziałów.
- Nie nadaję się na hazardzistkę - odparła swobodnym tonem.
- Wiem. Ale są jeszcze inne rzeczy do zrobienia. Kup sobie dom, kawałek ziemi i
zacznij rozmawiać z ludźmi. Połóż fundament pod przyszłe kontrakty i sojusze.
- Stwórz własny klan - podsunęła.
- Właśnie. Chyba nie widzisz w tym nic złego?
Powoli popijała koniak, przyglądając mu się spod oka. Jego wzór uczuć mówił zbyt
mało. Nie wyczuwała żadnej desperacji, lecz raczej... jakby propozycję zmieszaną
z lekkim
pożądaniem. Bardzo jej to odpowiadało. Można powiedzieć: coraz bardziej.
- Myślałam o inwestycji - powiedziała cicho. - Pan dea'Gauss łaskawie
zaproponował
mi swoje usługi.
- Coś mi się zdaje, że Korvalowie muszą poszukać nowego plenipotenta. Dea'Gauss
nam umknął. Od dawna patrzy w ciebie jak w obrazek. Mam nadzieję, że się nie
zakochał.
Zachichotała.
- Raczej uważa, że jestem stanowczo za młoda, by dobrze zadbać o swoje interesy!
Pomógł mi zdobyć status i majątek, więc jak mógłby teraz mnie porzucić?
- Zgrabne podsumowanie melant'i pana dea'Gaussa - przyznał Shan. - Zwłaszcza w
obecnej sytuacji. Ale wciąż nie chcesz mi powiedzieć, co naprawdę zamierzasz
zrobić.
- Masz jakieś wieści od Kayzin Ne'Zame? Zmarszczył krzaczaste brwi.
- Sprowadziła „Daxflan” bezpiecznie do domu i podjęła negocjacje z Plemią
odnośnie
następnego rejsu. Chce im pokazać, jakie korzyści odniosą ze współpracy. Mam
nadzieję, że
jej się poszczęści, bo początkowo nie byli zachwyceni moją propozycją.
- Zdąży wrócić przed następnym rejsem „Pasażu”? „Propozycja” uległa wzmocnieniu.
Priscilla wyczuwała to niemal odruchowo.
Shan wydawał się z lekka zaskoczony.
- Zapowiadała już od dawna, że wraz z końcem obecnej wyprawy, zamierza odejść na
emeryturę. „I bardzo słusznie” -jakby zapewne powiedział pan dea'Gauss.
Strasznie się
cieszę, że kłopot z „Daxflanem” skierował jej myśli w nieco inną stronę. Że już
nie mówi
więcej o... rozstaniu. - Upił łyk koniaku. - Mój ojciec był jej kapitanem. Równo
przez
trzydzieści lat razem dowodzili „Pasażem". Wiem, że okropnie to przeżyła, kiedy
zająłem
jego miejsce, chociaż przedtem wdrażała mnie w różne obowiązki. Została przy
mnie, póki
nie uznała, że jestem dobrym kapitanem. Uważała to za swój ostatni obowiązek
wobec
dawnego dowódcy.
- Zatem w tej chwili potrzebujesz obu oficerów? Pierwszego i drugiego?
- Tak. I to nas znów sprowadza do mojego pytania. Przemyślałaś już, co chcesz
robić?
Pamiętasz, kiedy ci się kończy kontrakt? Jutro?
- Za czternaście godzin - odparła, bijąc się z myślami. Tyle jeszcze nie
wiedziała, tyle
się musiała uczyć... Przecież na statku byli ludzie, którzy związali z nim całe
życie. Dziecko i
dorośli... Kayzin Ne'Zame od pięćdziesięciu lat służyła na„Pasażu”, z tego

background image

trzydzieści
bezpośrednio u boku kapitana. Pozostała mu wierna nawet po jego śmierci.
Shan w milczeniu popijał koniak. Wyczuwała w nim pewne napięcie. Wiedziała, że
nadeszła pora, by powziąć jakąś decyzję. O, Bogini... - przemknęło jej przez
głowę. Jestem
zwyczajnie głupia. Łatwiej mi będzie przez trzydzieści lat znosić jego humory i
słuchać
ciągłego ględzenia, niż wytrzymać bez tego jeden krótki tydzień?
Przesunęła językiem po ustach.
- Nie zamierzam odnawiać kontraktu... - zaczęła. Shan zareagował falą
gwałtownego
bólu, która jednak osłabła przy jej następnych słowach:
- Wolę podpisać nowy. Już jako pierwszy oficer.
Spadła na nią lawina wielu splątanych uczuć, ponad którą wybijała się głośna
pieśń
triumfu. Wyczuwała gwałtowną żądzę, ulgę, radość i coś, czego na dobrą sprawę
nie zdołała
rozpoznać, bo śpiew nagle przycichł i zlał się w jedno radosne mruczando.
- Dziękuję ci, Priscillo.
Serce waliło jej jak młotem. Jeszcze nie ochłonęła z emocji. Matko, to echo... -
pomyślała ze zgrozą. Ale to nie było echo.
- Priscillo? - Shan stał tuż przy niej, głęboko zatroskany. -Wybacz.
- Nie. - Odstawiła kieliszek i wyciągnęła rękę. Zamknął ją w swojej dłoni. -
Shan...
- Tak, Priscillo?
Następne zdanie przetłumaczyła z górnoliadeńskiego, bo takie były zasady między
Liadenami, a przede wszystkim chciała, by dobrze ją zrozumiał - żeby nie wyszła
na
żebraczkę, pozbawioną własnego klanu.
- Zechcesz podzielić moją rozkosz?
Bezwiednie ścisnął ją za rękę. Przeskoczyła pomiędzy nimi iskra zdumionej
radości.
Priscilla czujnie spojrzała swoim wewnętrznym okiem - i zobaczyła mur, gruby i
nieprzenikniony, z jedną małą szczeliną na gładkiej powierzchni. Nagle,
szczelina zaczęła się
powiększać, mur zniknął i został... Shan.
To nie były już skąpe dźwięki, wzór, ścieżka, ani osnowa. Nie był to też
przelotny
kaprys. Miała go teraz przed sobą jak na dłoni - otwartego, ufnego i całkiem
bezbronnego.
Z krzykiem zerwała się na równe nogi i szarpnęła go za ramiona.
- Nie, Shan! Tak nie wolno!
Posmutniał zaraz, lecz nie popadł w rozpacz. Wewnętrzny krajobraz ściemniał i
znów
stał się gładkim Murem, budząc w sercu Priscilli nagłą tęsknotę za tym, co
właśnie odrzuciła.
Wsparła mu głowę na ramieniu.
- Jeszcze raz proszę cię o wybaczenie - usłyszała tuż przy swoim uchu cichy głos
Shana. - Nie chciałem cię przerazić.
Wzięła urywany oddech i cofnęła się o dwa kroki.
- Ja... - Słowa uwięzły jej w gardle. Głupia, głupia, głupia! Shan westchnął i
podprowadził ją do kanapy. Usiadł koło niej i wziął ją za rękę.
- Pamiętasz, w Theopholis coś mi powiedziałaś, gdy przyszedłem zabrać cię z
celi...
Znieruchomiała. Co z tego, co zapamiętała, zdarzyło się naprawdę?
- Powiedziałaś: „Shan, nie było czasu na namysły”. Uff... Na szczęście, to
niegroźne.
- Tak, to prawda.
- Teraz masz czas, Priscillo. Nie spiesz się. Być może rzeczywiście powinnaś
się...
namyśleć?

background image

Jeszcze nie w pełni pojmowała liadeńską koncepcję bilansu rozkoszy-miłości,
którą w
tej chwili wyczuwała w nim... i w sobie.
- Prosiłam o rozkosz. Też tego chciałeś.
- Och, Priscillo, kochanie moje... - Zbliżył usta do jej dłoni, a potem dotknął
policzkiem jej palców. - Pewnie, że chciałem.
Ale nie kosztem twojej własności. Byłbym naprawdę kiepskim przyjacielem, gdybym
przystał na te wymianę. - Westchnął. - Tylko cię rozzłościłem.
- Nieprawda! - zaprotestowała, wiedząc, że sam mógł to w niej wyczytać. -
Shan...
Chodzi o to, że otworzyłeś się... za bardzo. Nie powinieneś cały się odsłaniać.
- Nawet wobec najbliższych przyjaciół? Nawet jeśli to miał być mój prezent?
Priscilla otworzyła usta i zaraz je zamknęła.
- Tak mnie po prostu nauczono - w końcu wyznała ze skruchą. - Nigdy się nad tym
głębiej nie zastanawiałam. - Nie potrafiła znaleźć nazwy dla swoich obecnych
uczuć. Łzy
napłynęły jej do oczu. Rzeczywiście, na wszystko miała tak niewiele czasu...
Shan w mig ogarnął jej emocje i pokiwał głową.
- Weź pod uwagę jeszcze inne względy. Zastanów się nad swoją pracą. Chcesz, żeby
ludzie powiadali, że promowałem cię na oficera, bo zostałaś moją kochanką?
Dumnie uniosła głowę.
- To nasza sprawa!
- Ich także - sprostował. - Chodzi o melant'i i dowodzenie statkiem. Załoga musi
przede wszystkim ufać swoim przełożonym. Musi wiedzieć, że w każdej chwili może
na nich
polegać. Jeżeli spełnisz ten warunek, to do woli przebieraj w kochankach. Ale
pamiętaj z
drugiej strony, że masz jeszcze niejedno do zrobienia, zanim choć trochę
dorównasz Kayzin!
Roześmiała się mimo woli.
- Tak jakbym sama o tym nie wiedziała! Shan uśmiechnął się do niej z ulgą i
podziwem.
- Zostaniesz na Liadzie, Priscillo? Kiwnęła głową.
- póki nie znajdę własnego lokum, na razie zamieszkam u Liny.
- Świetnie. Na pewno nie będziesz się nudzić przez cały czas postoju. Zyskasz
przygotowanie. Następny rejs potrwa dużo dłużej: pełny standard. To chyba
wystarczająco
wiele, żeby sprawdzić, jak nam się ułoży. - Lekko ścisnął jej rękę. - Przecież
możemy nie
pasować do siebie, Priscillo. To też się czasami zdarza.
- Będzie z nas wyśmienita para - powiedziała, ze zdumieniem słysząc śpiew Seer w
swoim głosie. - Najlepsza. Najwspanialsza.
W srebrnych oczach Shana zamigotały łobuzerskie ogniki.
- Okropnie jesteś pewna swego, milady. A co powiesz na mały zakład? Na przykład
o
kantrę. Płatne w Solcintrze, na zakończenie następnego rejsu.
- Umowa stoi - odparła z uśmiechem. Przyszło jej to z łatwością. Shan emanował
podobnym spokojem. Na pewnym poziomie znakomicie się rozumieli. A reszta... w
rękach
Bogini i rytmie Jej tańca. Priscilla na króciutką chwilę zamknęła wielką dłoń
Shana w swojej
małej dłoni i wstała.
- Dobranoc, przyjacielu. Podeszła do drzwi.
- Priscillo?
- Słucham.
- Mogę odwiedzać cię u Liny? Powiedzmy, tak... dla pewności. Uśmiechnęła się.
Ogarnął ją błogi spokój.
- Uwierz mi, że to dla mnie szczęście, gdy będę mogła znowu cię oglądać.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sharon Lee & Steve Miller Liaden Prequel 01 Local Custom
Miller Steve Lee Sharon Wszechswiat Liaden 02 Agent
Miller, Steve & Lee, Sharon Wszechświat Liaden 02 Agent
Sharon Lee & Steve Miller Liaden Universe 01 Conflict of Honors
Sharon Lee & Steve Miller Liaden 1394 Lord of the Dance
Sharon Lee & Steve Miller Adventures in the Liaden Universe
Sharon Lee & Steve Miller Liaden Universe 04 Plan B
Sharon Lee & Steve Miller Great Migration 01 Crystal Soldier
Sharon Lee & Steve Miller Liaden Universe 06 Balance Of Trade
Sharon Lee & Steve Miller Liaden Universe 03 Carpe Diem
Sharon Lee & Steve Miller Liaden Universe 05 I Dare
Sharon Lee & Steve Miller Liaden Universe 02 Agent of Change
Sharon Lee & Steve Miller Liaden Prequel 02 Scouts Progress
Miller Steve, Lee Sharon Sprawa honoru
Sharon Lee & Steve Miller The Tomorrow Log
Sharon Lee & Steve Miller Great Migration 02 Crystal Dragon
Sharon Lee & Steve Miller Veil of the Dancer
Sharon Lee & Steve Miller Low Port
Sharon Lee [Jennifer Pierce Maine Mystery 01] Barnburner

więcej podobnych podstron