Złote Koło
waldi0055
Strona 1
Złote Koło
waldi0055
Strona 2
Ewa wzywa 07... Ewa wzywa 07...
Aleksander Scibor-Rylski
ZŁOTE KOŁO
Złote Koło
waldi0055
Strona 3
ISKRY. WARSZAWA *1971
Myślałem, że wrócę wcześniej, ale tak się jakoś
złożyło, że wpadłem do domu dopiero koło pierwszej.
Czasu było mało, a roboty mnóstwo. Jeszcze w
płaszczu rozwiązałem nylonowy woreczek z obranymi
kartoflami, które kupiłem w Delikatesach, wrzuciłem
kartofle do garnka, zalałem wodą, posoliłem i podpali
łem pod nimi gaz. Potem szybko ściągnąłem płaszcz,
otworzyłem puszkę z konserwowym krupnikiem, wlałem
zawartość do drugiego garnka, w myśl przepisu
odmierzyłem puszką drugie tyle wody, dolałem i również
podpaliłem. Na koniec rozerwałem foliowe opakowanie,
wyjąłem z niego trzy surowe kawałki schabu, opłukałem,
położyłem na talerzu i zacząłem szukać patelni. Okazało
się, że była w zlewie. Nasypałem do niej javoxu,
wyszorowałem, postawiłem na kuchni, wrzuciłem smalec
i zacząłem z pośpiechem smażyć kotlety.
Kiedy kuchnia pełna już była gorących zapachów,
pobiegłem do pokoju, pozbierałem ze stołu gazety i
książki, przykryłem stół serwetą i zacząłem na nim
ustawiać nakrycia. Dwa płaskie talerze, dwa głębokie,
widelce, noże, łyżki, sól. Kiedy dobiegłem do końca,
zadzwonił telefon.
Ze złością podniosłem słuchawkę.
— Pan kapitan? — usłyszałem.
To był telefon z wydziału.
— Czego? — powiedziałem niezachęcająco.
— Szpital wojewódzki melduje, że ma człowieka z
wypadku.
— No to co, nie wiecie co robić?
Złote Koło
waldi0055
Strona 4
— Tak jest, obywatelu kapitanie — odpowiedział
powściągliwie głos po drugiej stronie kabla.
Przez chwilę było cicho. Potem tamten chrząknął, a ja
zapytałem:
— Co to za wypadek?
— Coś z głową. Facet jest nieprzytomny. Dyżurny
lekarz nie przypuszcza, żeby przeżył.
— A nie ma tam porucznika Traszki?
— Jest.
— No, to niech jedzie i zobaczy. Cześć.
— Tak jest, obywatelu kapitanie.
Poszedłem do kuchni. Moje kotlety zaczynały się
palić. Obróciłem je na drugą stronę. Kartofle kipiały.
Zmniejszyłem pod
nimi
gaz
i
przykryłem
je
talerzykiem. Zupa gotowała się. Zgasiłem ją i podszedłem
do telefonu.
Znowu usłyszałem głos tamtego. Zapytałem:
— Co to za wypadek? Drogowy?
— Nie wiadomo.
— Co znaczy nie wiadomo?
— Jakiś facet znalazł go na ulicy i przywiózł.
— Na jakiej ulicy?
— Na Złotym Kole.
— Tam prawie nic nie jeździ.
— No właśnie, obywatelu kapitanie — zamruczał
tamten.
— Ja jestem po nocy — powiedziałem ze złością. — I
w ogóle dzisiaj mnie nie ma. I tak przesiedziałem w
wydziale do południa.
— Pan sam zadzwonił — usprawiedliwiał się głos w
słuchawce.
— I co z tego? — parsknąłem. — Traszka pojechał?
— Pojechał.
— No i dobrze.
Złote Koło
waldi0055
Strona 5
Rzuciłem słuchawkę i skoczyłem zgasić kotlety.
Ledwie to zrobiłem, drzwi wejściowe otworzyły się z
rozmachem.To wracał ze szkoły mój syn: szesnastoletnia
tyka, stworzona do gry w koszykówkę.
— Cześć, stary — zawołał rzucając teczkę na podłogę.
— Ale mgła! Myślałem, że nie trafię do domu!
— Gdybyś nie trafił — powiedziałem unosząc palec
— ominęłaby cię wielka uroczystość: wspólny obiad z
ojcem, przygotowany przez tegoż ojca i wykwintnie przez
niego podany!
— Masz rację, stary — powiedział mój syn
zdejmując kurtkę i rzucając ją na fotel. — To jest
rzeczywiście uroczystość. Zdaje się, że ostatni obiad
jedliśmy razem w zeszłym miesiącu.
Mówiąc to, rzucił jeden but pod tapczan, a drugi pod
stolik z telewizorem i włożył ranne kapcie — oczywiście
moje.
— Błagam cię, zostaw moje kapcie — powiedziałem
nalewając zupę. — Zadeptujesz mi pięty, a ja tego
żywiołowo nie znoszę.
— Nie mam wyjścia — powiedział i z goryczą kopnął
swój worek. — Zasupłał mi się na śmierć. A chyba nie
będziesz wymagał, żebym teraz — zamiast cieszyć się
twoją obecnością — zaczął walkę z tasiemkami.
— Więc przynajmniej wyprostuj pięty — powie-
działem żałośnie.
Obejrzał sobie stopy w moich kapciach i machnął
ręką.
— Już im nic nie pomoże.
— Podane do stołu — powiedziałem, przechodząc
do porządku nad ruiną moich pantofli. — Za krupnik nie
biorę odpowiedzialności, produkt państwowy. Ale kotlety
— sam zobaczysz!
Złote Koło
waldi0055
Strona 6
Zrobił minę, pełną sceptycyzmu, ale oczy błyszczały
mu zadowoleniem; wspólny obiad to dla nas było
naprawdę coś w rodzaju święta.
I w tej chwili znowu odezwał się telefon. Przez chwilę
obaj nie ruszaliśmy się z miejsca; potem on spuścił oczy i
mruknął:
— Musisz brać?
Poruszyłem niepewnie ramionami.
Odczekał jeszcze chwilę, potem wstał i sam podszedł
do aparatu.
— Zaraz poproszę — powiedział i popatrzył na mnie
oczyma pełnymi wyrzutu. — Oczywiście do ciebie.
— No? -- zapytałem niezbyt zachęcająco, biorąc
słuchawkę do ręki.
To był Traszka.
— Przepraszam, że ci przeszkadzam — powiedział.
— Ale on nie żyje.
— Podaj szczegóły.
— Kiedy szczegółów jest bardzo niewiele. Facet,
który go przywiózł, zmył się nie podając personaliów.
Przy zabitym też nie ma żadnych dokumentów,
nawet najmniejszego świstka, który pozwoliłby ustalić
tożsamość. I na razie nic nie wiemy o okolicznościach, w
jakich do tego doszło.
— Co stwierdził lekarz?
— Lekarka. Doktor Turska, znasz ją.
— Znam.
— Wylew krwawy, podoponowy. Na potylicy niezna-
czne wgniecenie kości. Stary, to nie wygląda na wypadek.
— Posłałeś już kogoś na Złote Koło?
— Oczywiście.
— Kogo?
— Prałata.
— Bardzo dobrze. Czy już się odezwał?
Złote Koło
waldi0055
Strona 7
— Przepytuje mieszkańców. Ale na razie nie znalazł
nikogo, kto by to widział. Ta piekielna mgła, rozumiesz...
— Rozumiem — powiedziałem. — Ciągnijcie to
dalej. Jakby coś nie grało, męczcie starego. Ja mam dzień
wolny.
— Oczywiście — powiedział znowu. — Tylko
myślałem... Zawsze sam brałeś takie sprawy.
— Jakie sprawy?
— On ma najwyżej szesnaście, siedemnaście lat...
Spojrzałem na mojego syna. Siedział w milczeniu nad
talerzem krupniku i przelewał go łyżką. Był nadąsany.
Wspólny obiad psuł się nam już od zupy.
— No, tak — powiedziałem do słuchawki. — Tak...
Głupia historia... Jakbyś znalazł coś istotnego...
— Oczywiście.
— No, to na razie.
Wróciłem do stołu i zacząłem jeść krupnik.
Przy czwartej łyżce zorientowałem
się, że jem go bardzo szybko; grubo za szybko, jak na
uroczystość rodzinną.
Podniosłem oczy. Mój syn patrzył na mnie z goryczą.
— Nie jesz, Piotruś? — zapytałem.
— Jem, jem — powiedział. — Tylko że ja się nigdzie
nie śpieszę.
— Ja także nie — powiedziałem, siląc się na ton
niemal obojętny.
Uśmiechnął się. Ale był to bardzo markotny uśmiech.
— Widzę — powiedział. — Jedną nogą już jesteś
tam. — I westchnął; a było to bardzo smętne westchnięcie.
— Tak to już z tobą jest — powiedział. — Obiecujesz,
człowiek czeka, cieszy się, a potem... — wargi zadrżały mu
jak dziecku. — Mama bardzo tego nie lubiła.
teraz ja też widzę, że...
I urwał.
Złote Koło
waldi0055
Strona 8
— Stary — powiedziałem; ale coś mi to „stary” nie
wyszło.
Pokiwał głową.
— Nie udawaj — szepnął. — I tak wiadomo, że już
nic nie będzie z naszego obiadu. I że nigdzie nie pójdziemy
po południu. Prawda? No, to postaraj się chociaż wrócić
na kolacją
— Bo widzisz — zacząłem. Chciałem powiedzieć: on
był w twoim wieku. Ale nie powiedziałem.
— No, już dobrze, dobrze — zamruczał pojednawczo;
było to tak, jakby on sam ułatwiał mi sytuację. — Ja tu
sobie porobię lekcje, a ty pośpiesz się.
I ofiarował mi na drogę blady uśmiech przebaczenia.
Na ulicy mgła była chyba jeszcze gęstsza niż przed
godziną. Pod bramą stał na światłach radiowóz z naszej
komendy. Za kierownicą zobaczyłem Feliksa i ściągnąłem
brwi.
— A ty co tu robisz?
— Czekam na pana.
— Na mnie?
— Porucznik Traszka mnie przysłał.
— Traszka? Przecież nie wiedział!
— Widocznie wiedział.
Zajechaliśmy pod szpital wojewódzki.
Na podjeździe stał Traszka w towarzystwie jakiegoś
młodego człowieka w białym fartuchu i jesionce,
narzuconej na ramiona.
— Ten pan — powiedział Traszka — jest tu na stażu.
Pomagał wynosić tego chłopca z samochodu.
— Co to był za samochód?
— Czarny spartak — odpowiedział pośpiesznie
student. Był podniecony, raz po raz oblizywał sobie wargi.
— Spartak z wrocławską rejestracją, bardzo zniszczony. Z
tyłu, na podłodze, leżało trochę słomy czy siana, jakby
Złote Koło
waldi0055
Strona 9
wozili nim jakieś... bo ja wiem, produkty rolne...
Albo ogrodnicze.
— Numeru pan nie pamięta?
— Nie zwróciłem uwagi.
— A właściciel? Jak wyglądał?
— Mężczyzna w średnim wieku, bardzo zdener-
wowany.
— Co mówił?
— Że jechał przez Złote Koło i zobaczył tego chłopca
pod ścianą.
— Dlaczego nie wezwał pogotowia?
— Powiedział, że nie przyszło mu do głowy. A
potem, tak jakoś nie wiadomo kiedy, zniknął. Nie
zdążyliśmy go nawet poprosić o dowód.
— Kazałeś szukać spartaka? — zapytałem Traszkę.
— Oczywiście — odpowiedział nieco urażony, jakby
uznał to pytanie za nietakt.
Po dziesięciu stromych schodkach zeszliśmy do Izby
Przyjęć. Naprzeciw wyszła nam doktor Turska; młoda
lekarka o uważnym skupionym wzroku.
— Pani go przyjmowała? — zapytałem.
Kiwnęła głową.
— Jaki był jego stan?
— Niedobry — odpowiedziała. — Źrenice szerokie,
nie reagujące na światło. Tętno poniżej sześćdziesięciu,
nitkowate. U nas to się nazywa bradykardia.
— Próbowaliście go operować?
— Zrobiłam trepanację zwiadowczą.
— I co?
— Stwierdziłam, że nic więcej nie można dla niego
zrobić. — I nagle powieki jej zadrgały. — Taki młodziutki
szczeniak...
Poszliśmy na parter, gdzie mieściła się sala
reanimacyjna, służąca na co dzień jako gipsiarka. Zabity
Złote Koło
waldi0055
Strona 10
leżał na wózku, przykryty prześcieradłem, tak jak
go przywieziono z sali operacyjnej. Czuwał przy nim
milicjant z naszego wydziału oraz dyżurny anastezjolog,
doktor Miśkiewicz, którego również znałem.
Odchyliłem prześcieradło i zobaczyłem wąską twarz
o wystających kościach policzkowych i delikatnych
ustach, zaciśniętych w bolesnym grymasie. Był
rzeczywiście w wieku mojego syna, tylko że mniejszy,
drobniejszy. Jego biedna, łysa główka, którą ogolono do
operacji, była okryta płatami gazy.
Nakryłem go z powrotem i przez chwilę stałem w
milczeniu. Potem szepnąłem do doktor Turskiej, tak
jakbym wracał do jej poprzednich słów:
— Rzeczywiście bardzo młody szczeniak.
— Tu są jego rzeczy — powiedział milicjant.
Wszystko, co miał przy sobie, leżało obok, na stole do
gipsowania. Znoszone zamszaki o małej numeracji, 38
albo 39, para przepoconych skarpet z polskiego helanka,
wygniecione spodnie z elanobawełny ze skórzanym
paskiem, do którego przypięty był wisiorek w kształcie
listka; spodenki gimnastyczne na gumce, koszula wólczan
ka, ale z tych najtańszych wólczanek, które trzeba praso-
wać; marynarka w innym kolorze niż spodnie i
bardzo zniszczony płaszcz w jodełkę.
Obok, na ręczniku szpitalnym, leżały drobiazgi, które
znaleziono w kieszeniach: długopis marki Inco, 37 złotych
w bilonie, pognieciony bilet do kina „Polonia”, dwa klucze,
spięte spinaczem, chustka do nosa, plastikowy grzebyk i
średniej wielkości kłódka z przyczepionym do niej
krótkim łańcuchem.
Wziąłem tę kłódkę przez kawałek ligniny i pokaza-
łem doktor Turskiej.
— Wie pani, do czego to jest?
Pokręciła głową.
Złote Koło
waldi0055
Strona 11
— Do bicia — powiedziałem cicho. — Teraz chodze-
nie z nożem traktowane jest jako bardzo poważna
okoliczność obciążająca. Dlatego oni wymyślają sobie
takie różne — jakby to powiedzieć? — środki zastępcze.
— Jacy oni? — zapytała.
— Wiadomo — wtrącił się nasz milicjant. I powie-
dział bez śladu współczucia: — Doigrał się, chuligańczyk.
— Krew pobrana? — zapytałem.
— Tak jest — odpowiedział. — W mojej obecności.
Ale to nic nie da; wszyscy mówią, że był trzeźwy jak
ptaszek.
— Ja to wiem najlepiej, bo go intubowałem —
powiedział doktor Miśkiewicz. — Wydaje mi się, że nie
miał w ustach nawet piwa.
Podszedłem do telefonu i nakręciłem numer. Kobiecy
głos powiedział w słuchawce:
— Zakład Medycyny Sądowej.
— Proszę z profesorem Krauswaldem.
Kiedy odezwał się profesor powiedziałem:
— Mówi Budny. Za chwilę przywiozą do was
chłopaka na sekcję. Mam prośbę: czy pan profesor nie
zechciałby dokonać jej sam?
— Właściwie już wychodziłem — zawahał się
tamten.
— Zależałoby mi — powiedziałem uparcie. —
Zachodzi podejrzenie morderstwa.
Medytował przez chwilę; może sprawdzał coś w
kalendarzyku, bo usłyszałem szelest przewracanych
kartek.
— No cóż — powiedział wreszcie. — Niech pan go
przyśle.
— Załatw to — powiedziałem do Traszki. — I jeszcze
coś: niech nasz technik zrobi mu bardzo staranne zdjęcie.
Oczywiście przed sekcją.
Złote Koło
waldi0055
Strona 12
— Technik już czeka — powiedział Traszka.
— No, to pośpieszcie się. Ja jadę na Złote Koło.
Były już tam dwa radiowozy z naszej komendy. Akcją
kierował podporucznik Prałat: ciężki, uparty mężczyzna,
w którym na kilometr można było poznać chłopa.
— Masz coś? — zapytałem.
— Bardzo mało — odpowiedział przy glądając mi się
z namysłem. — Nikt nie widział samego wypadku.
Znalazłem tylko dwie kobiety, które pamiętają, że
ten chłopak leżał tutaj pod ścianą.
--- Nie podchodziły bliżej?
— Nie. Myślały, że jest pijany.
Pokiwałem głową. Może gdyby podeszły...
— Nie znalazłeś żadnego narzędzia, którym...
— Szukamy — powiedział.
Rozejrzałem się. Złote Koło jest małą
uliczką na tyłach placu Solnego; łączy dwie ruchliwe
ulice — Nowotki i Ruską. Sama jest pusta i mało
uczęszczana. Jej wschodnia strona zabudowana jest
małymi kamieniczkami, odrestaurowanymi w stylu mniej
więcej zabytkowym; przeciwna strona jest rozgrzebana.
Jeżeli chłopak szedł pod ścianami domów, to mieszkańcy
nie mogli go widzieć. A przechodnie?
Mógł akurat nikt nie przechodzić, zresztą widzialność
była fatalna.
— Szukaj dalej — powiedziałem. — Ja jadę na
Bujwida.
Na Bujwida mieści się wrocławski Zakład Medycyny
Sądowej.
Po drodze Feliks mruczał:
— Gdyby nie ta mgła, może by nic nie było. Wie pan,
zabić kogoś w biały dzień, w samym środku miasta...
— Jeszcze nie wiemy, czy go ktoś zabił.
— Wierzy pan w cegłę z dachu? — skrzywił się Feliks.
Złote Koło
waldi0055
Strona 13
Prosektorium Zakładu Medycyny Sądowej mieści się
na wysokim parterze, w dużej sali o dwóch oszklonych
ścianach; szyby w oknach są do połowy zamalowane na
biało, a podłoga jest wiecznie mokra od spłukiwania.
Profesor Krauswald właśnie kończył sekcję.
— Nic specjalnie nowego — powiedział. — Zgon na
skutek wylewu śród-czaszkowego, tak jak to określili w
szpitalu. Praktycznie nie było żadnych możliwości
ratunku.
— Wypadek czy zabójstwo?
Pokręcił głową.
— Pan żąda ode mnie za wiele. Może mam jeszcze
wskazać sprawcę?
— Dobrze, zapytam inaczej. Jak powstał uraz?
— Uderzenie tępym narzędziem.
— Może pan określić, jakim?
— Oficjalnie nie.
— A prywatnie?
— Wygląda na butelkę z grubego szkła. Ale chyba
owiniętą w coś jeszcze, choć mogę się mylić.
— Nie znaleźliśmy szkła.
— Bo butelka nie pękła. Inaczej byłyby rany cięte.
Połączyłem się przez centralę radiową z Prałatem.
— Szukaj butelki; od lemoniady albo od piwa.
— Znaczy się, utłukli chłopaka — westchnął przez
mikrofon.
— Szukaj butelki — powtórzyłem i połączyłem się z
wydziałem. — Poślijcie na miasto wszystkich wolnych
ludzi. Niech zbierają informacje, czy w pobliżu Złotego
Koła nie widziano kogoś podejrzanego.
— Kto może być podejrzany?
— Nie wiem. Niech pytają przede wszystkim o
notowanych.
Złote Koło
waldi0055
Strona 14
Profesor zdjął już rękawice i mył ręce w umywalni
pod oknem. Zabitego zabrano do lodówki; barczysty
pielęgniarz w gumowym fartuchu i gumowych butach spłu
kiwał wężem stół sekcyjny.
— Czy pan profesor zauważył coś jeszcze?
— Są ślady pobicia — odpowiedział ostrożnie. — Ale
dużo wcześniejsze. Sprzed tygodnia lub dziesięciu dni.
— Również tępym narzędziem?
— Trudno powiedzieć. Wygląda na zwykłą bójkę.
Stare sińce, które już prawie zeszły.
— To może nie mieć związku.
— Może nie mieć — odpowiedział. — Ale może mieć.
Prawda?
— A stan ogólny?
— Początki awitaminozy i ogólne niedożywienie.
Zęby nie leczone od paru lat; pewnie jeszcze od czasów
podstawówki. Tam, jak pan wie, prowadzą do denty-
sty bez pytania. Jutro dostanie pan protokół na piśmie.
Zadzwonił telefon:
— Mamy już numery wszystkich czarnych sparta-
ków — meldował wydział. — Jest ich tylko trzy; szukamy
właścicieli.
Dobra — powiedziałem. — Jeżeli któryś wchodzi w
rachubę, niech będzie wieczorem w komendzie.
— O której?
Popatrzyłem na zegarek.
— O dwudziestej.
Zaraz też odezwał się Traszka:
— Zdjęcia już wywołane i powiększone.
— Niech technik bierze cały zestaw
i walcie obaj do szpitala. Zaraz tam będę.
Pożegnałem się z profesorem i pojechałem na
Podwale. Technik i Traszka już tam byli. Na stole leżało
zdjęcie zabitego, w rozmiarach 24 X 36. Biedna, łysa
Złote Koło
waldi0055
Strona 15
buzia z grymasem bólu w kątach ust. Wyglądał jak po
tyfusie; ale to nie był tyfus, to była śmierć.
Technik wyjmował ze swego zestawu rozmaite
modele fryzur i przykładał je zabitemu do czoła.
Doktor Turska, pielęgniarka i student--stażysta
korygowali jego wysiłki. Było to jak zawsze żałosne: te
grzywki i kosmyczki, które za każdym razem robiły z tego
chłopca kogoś zupełnie innego.
Wreszcie ustalono wygląd rzeczywisty. Technik
zafiksował to i spakował manat-ki.
— Natychmiast odbić w pięciuset egzemplarzach —
powiedziałem. — Trzysta rozprowadzić u nas, reszta
pójdzie na dzielnice. Kiedy będziecie gotowi?
— Za trzy godziny.
— Długo!
— Pięćset sztuk?
— Dobra — powiedziałem. — Śpieszcie się; chłopak
jest ciągle niezidentyfikowany.
Zadzwonił telefon, pielęgniarka odebrała i podała mi
słuchawkę.
— Do pana.
— Jest spartak — meldował wydział. — Właściciel
Jan Butyrak, badylarz. Mamy go na linii. Chce pan mówić?
— Nie. Niech przyjeżdża do nas na. Łąkowa. Zaraz
tam będę.
Wracaliśmy przez Ruską. Złote Koło było oświetlone
jak do filmu. W białym blasku reflektorów brodził Prałat
ze swoimi ludźmi i przetrząsał każdy centymetr gruntu.
Podjechaliśmy. Wysiadłem i zapytałem:
— Nic?
— Są pojedyncze okruchy, ale z cienkich butelek,
chyba od partyjnej. I stare.
— To nie to.
Złote Koło
waldi0055
Strona 16
— Ja też myślę, że nie to — odpowiedział. — Ale na
wszelki wypadek posłałem do daktyloskopii. Pan wie,
strzeżonego...
Poklepałem go po ramieniu. Pracował jak chłop na
polu — uparcie i niezmordowanie.
W komendzie czekał na mnie nowy meldunek.
Wywiadowcy z „czwórki” widzieli koło południa
człowieka, który figurował kilkakrotnie w naszych
kartotekach. Aleksander Semko, karany za strę-
czycielstwo i próby wymuszenia. Szedł przez plac Solny w
stronę rynku.
— Sprowadzić — powiedziałem.
Traszka skrzywił się.
— Szedł przez plac Solny... Czy wymachiwał po
drodze butelką?
— Nie tylko wymachiwał — odpowiedziałem z
przekąsem. — Jeszcze pociągał z niej piwko.
Ja także zdawałem sobie sprawcę, że ten meldunek to
jest tyle co nic. Ale chciałem sprawdzić.
Właściciel spartaka siedział w sekretariacie. Jego
opis, podany przez studenta--stażystę, był trafny:
mężczyzna w średnim wieku, bardzo zdenerwowany.
Wzięliśmy go do gabinetu i zamknęliśmy drzwi.
— Dlaczego pan uciekł spod szpitala?
— Uciekłem? — zdziwił się. Ale jego zdziwienie było
nieszczere. — Po prostu odjechałem. Myślałem, że już nie
będę potrzebny.
— Należało podać personalia.
— Nie wiedziałem.
Był zaniedbany, chociaż z pewnością nie brakowało
mu pieniędzy; na ręce miał tissota za 120 dolarów z PKO.
Gdyby mógł ujawnić wszystkie źródła dochodów, na
pewno nie jeździłby spartakiem sprzed dwunastu lat.
— Opowiedzcie, jak to było.
Złote Koło
waldi0055
Strona 17
— Już mówiłem. Jechałem przez Złote Koło i
zobaczyłem go pod ścianą.
— I od razu pomyśleliście, że coś jest nie w
porządku?
Zastanowił się i spuścił oczy.
— Nie od razu — powiedział. — Prawdę mówiąc
minąłem go i dopiero potem zatrzymałem wóz. Wydawał
mi się niewyraźny.
— Dlaczego?
Pokręcił głową.
— Nie wiem. Cofnąłem wóz i wysiadłem. Dopiero z
bliska zobaczyłem, że ma krew na głowie. On nie żyje,
prawda?
Przez chwilę obaj milczeliśmy.
Potem zapytałem bardzo cicho:
— Panie Butyrak, niech pan powie: a może to pan go
potrącił?
Zatrzepotał oczami.
— Ja? Możecie obejrzeć samochód.
— Miał pan dość czasu, żeby usunąć ślady.
— Niech pan nie żartuje — powiedział drżącym
głosem. — Jak można takim małym wozem stuknąć kogoś
w głowę? Musiałby najpierw przykucnąć.
— Żartowałem — powiedziałem i obaj pomyśleliśmy,
że to nie był dobry żart.— Niech pan powie: czy on coś
mówił?
— Jęczał.
— Ale czy nie powiedział czegoś wyraźniej? Jakiegoś
nazwiska, imienia?
Butyrak zastanowił się. Jego zaniedbana twarz nie
była wcale taka nieprzyjemna, jak mi się zdawało na
początku. W każdym razie było w niej trochę autentycznie
ludzkiego przejęcia.
Złote Koło
waldi0055
Strona 18
— Tak — powiedział wreszcie. — Coś rzeczywiście
wymamrotał. Ale nie dam głowy, czy dobrze zrozumiałem.
— A co to było?
— Coś w tym guście: że niby dla niej... Że coś miało
być dla niej.
— Nie wymienił imienia?
— Nie, imienia na pewno nie. Tylko tyle, że dla niej.
Ale mówię, mogłem się przesłyszeć.
— Zrób oficjalny protokół — powiedziałem do
Traszki. A potem zwróciłem się do Butyraka: — Podpisze
pan i będzie pan mógł wracać do domu. Ale gdyby pan
zamierzał opuścić Wrocław, proszę się najpierw
porozumieć z nami.
— Co to znaczy? — zapytał. — Czy jestem podejrza-
ny?
— Gdyby pan był podejrzany, zaproponowalibyśmy
panu gościnę. Po prostu: pan pierwszy widział denata.
Może będziemy potrzebowali jeszcze jakichś wiadomości.
A na drugi raz proszę nie odjeżdżać bez podania
personaliów.
— Pan rozumie — westchnął. — Tyle z tego latania...
Każdy woli uniknąć...
— Ja rozumiem — powiedziałem. — Ale inni mogą
nie zrozumieć.
Wyszedłem do sekretariatu. Czekał tam już technik z
paczkami fotografii w formacie legitymacyjnym.
— No ładnie — pochwaliłem go; ostatecznie zrobił
to szybciej, niż przedtem obiecywał. Obróciłem się do
sekretarki: — Zawołaj porucznika Walendziaka.
Kiedy wszedł, powiedziałem:
— Rozprowadźcie to jak najprędzej.
— Według normalnego rozdzielnika?
Zastanowiłem się i powiedziałem:
Złote Koło
waldi0055
Strona 19
— Chyba z pominięciem taksówkarzy. Ten mały nie
wyglądał na takiego, który by jeździł taksówkami. Za to
koniecznie włączcie szkoły. Zwłaszcza zawodowe.
Miał spieczone wargi i podpuchnięte oczy; przez całą
noc rozpracowywał melinę pijacką na Łokietka, a potem
wszedł od razu w sprawę tego chłopca. Czterdzieści
godzin na nogach; ale nie skrzywił się. Powiedział:
— Już się biorę — i od razu skinął ku drzwiom: —
Dać panu tego Semkę? -
— A jest?
— Siedzi na korytarzu.
Odwróciłem się do sekretarki:
— Czy pokój starego jest wolny?
— Wolny. Stary siedzi na akademii w Towarzystwie
Przyjaźni.
Semko miał na sobie ortalionową kurtkę na misiu,
szal-moher w czerwono--czarną kratę i zamszaki od
prywaciarza z ostro szytymi brzegami. W ręku trzymał
kapelusik z małym rondem — taki, jaki pod budkami z
piwem opuszcza się na same oczy. Zauważyłem, że nie
ma zegarka, a strzępiące się mankiety u spodni są
poprzystrzygane nożyczkami
— My się znamy — powiedziałem. — Co, Semko?
— Tak jest, obywatelu kapitanie.
— No, to opowiedz mi swój dzień.
— Który, obywatelu kapitanie?
Przekrzywiłem głowę i powiedziałem:
— Semko...
Uśmiechnął się i niewinnie spuścił oczy. Miał szeroką
twarz i brutalną dolną szczękę. Jego ręce też były szerokie
i brutalne; mógłby nimi spokojnie dusić krowy.
— No, więc?
Złote Koło
waldi0055
Strona 20
— Rano byłem na piwku — rzekł z łagodnym
zawstydzeniem. — Pan rozumie, suszyło mnie; pewnie
idzie na mróz...
— Gdzie byłeś na piwku?
— Na dworcu Świebodzkim.
— Potem?
— Potem byłem u Jośka; pan go zna, prawda?
Kiwnąłem głową. Josiek prowadził coś w rodzaju
nieoficjalnego komisu w parterowym mieszkaniu na
tyłach placu PKWN.
— Chciałem zahandlować jakąś jesionkę.
— Zahandlowałeś?
— Nie.
— Dlaczego?
— Nie było nic podchadjaszczego.
— Ile miałeś pieniędzy?
Spojrzał na mnie z uznaniem; wiedział, że jeśli powie
„patola”, będzie mi go musiał pokazać, a z pewnością był
goły: a jeśli powie, że wydał, będzie musiał powiedzieć,
gdzie, jak i z kim. A to już są rzeczy do sprawdzenia.
— Na razie chciałem tylko zaklepać — powiedział i
uśmiechnął się z leciutkim triumfem.
— No, widzisz — powiedziałem. —Jak my się
rozumiemy, prawda? Teraz powiedz mi, o której
wyszedłeś.
— Nie wiem — rzekł ze smutkiem. — Gdzieś mi się
zapodział chronometr. Pewnie mi zdjęli po pijaku.
— Jesteś przewidujący — powiedziałem. —
Człowiek, który wychodzi z domu bez zegarka, nie może
się potem zbyt dokładnie rozliczyć ze swego rozkładu
dnia.
— Ech — westchnął. — Nie mam go już ze dwa dni.
Może pan sprawdzić.
Złote Koło
waldi0055
Strona 21
Podciągnął mankiet i pokazał mi przegub lewej ręki.
Przegub był jednakowo brudny na całej długości.
— Jesteś bardziej przewidujący, niż myślałem —
powiedziałem z uśmiechem. — Powiedz mi, jak długo
musiałeś się smarować, aby uzyskać taką cerę?
Bo przecież mi nie powiesz, że nie myłeś się od
przedwczoraj.
— Rzeczywiście — powiedział z odrobiną
zdumienia. — Ale widzi pan, ja mam duszę artysty; jak się
zamyślę, to potrafię przez dwa dni nie zdejmo-
wać kapelusza. A co dopiero mówić o myciu.
— Dobra — powiedziałem. — Co robiłeś dalej?
— Byłem u matki na Włodkowica.
— Jak długo?
— Nie wiem. Gdzieś tak do obiadu. Prosto stamtąd
poszedłem do domu.
— A gdzie teraz mieszkasz?
— Na Odrzańskiej.
Trasa zgadzała się; idąc z Włodkowica na Odrzańską
powinien był przejść przez plac Solny.
— W porządku — powiedziałem. — Powiedz mi
jeszcze, z kim teraz mieszkasz.
— Z Kasią Raz-Dwa-Trzy. Pan kapitan ją zna?
— Ze słyszenia.
— Bardzo dobrze wychowana kobieta.
Czekała na mnie z zupką i schaboszczakiem; może
pan sprawdzić.
Otworzyły się drzwi, wszedł stary, czyli major
Skoczylas, naczelnik naszego wydziału.
— Kłaniam się panu majorowi — zawołał Semko,
wstając grzecznie z krzesła. — Nie przeszkadzam?
Stary obejrzał go bez słowa i popatrzył na mnie.
— Semko — powiedziałem. — Zaczekaj na koryta-
rzu.
Złote Koło
waldi0055
Strona 22
— Z chęcią — odpowiedział. — A może pan
tymczasem podpisze przepusteczkę?
— Powiedziałem, żebyś zaczekał na korytarzu.
Kiedy zostaliśmy sami, stary mruknął:
— Myślisz, że ma z tym coś wspólnego? To kawał
gnoja, ale nigdy nie brał się do mokrej roboty.
— Nie wiem — powiedziałem. — Był w tym czasie na
placu Solnym...
— W tym czasie na placu Solnym było z tysiąc osób.
A krok dalej, na Rynku, przynajmniej z pięć tysięcy.
— Nie wiem — powtórzyłem jeszcze raz i poczułem,
że mówię to z rozdrażnieniem. — Kiedy patrzę na niego...
Stary wzruszył ramionami.
— A motywy?
Zacząłem chodzić po pokoju, on zaś ciągnął z
powątpiewaniem:
— Rabunek? Widziałem spis rzeczy tego chłopaka.
Trzydzieści siedem złotych i długopis z kiosku „Ruchu”...
Daj spokój. Gdyby chodziło o drugiego alfonsa, to jeszcze;
mogliby mieć ze sobą na pieńku w sprawach, że tak
powiem, zawodowych... Ale to był w gruncie
rzeczy dzieciak; nie wyobrażam sobie żadnego punktu, w
którym mógłby się skrzyżować z twoim Semką.
— Mimo to — powiedziałem — chciałbym, żebyś mi
podpisał nakaz rewizji. I żebyś mi pozwolił go trochę
potrzymać.
— Czy to znaczy — zapytał — że chcesz osobiście
poprowadzić tę sprawę?
Spojrzałem na niego spode łba. Skrzywił się.
— Masz już dosyć roboty na głowie.
— Ale mam także syna w tym samym wieku co ten
chłopak...
Dumał chwilę bez słowa, a potem mruknął:
Złote Koło
waldi0055
Strona 23
— Nakaz ci zaraz podpiszę. Ale nie potrzymasz go
dłużej niż czterdzieści osiem godzin... — I podniósł głowę:
— Pod jakim kryptonimem założymy sprawę?
— „Złote Koło”?
— Taki ładny kryptonim — powiedział ze smutkiem.
— I taka brzydka sprawa...
Zapukał Traszka; był, jak na siebie, dosyć
podniecony.
— Dzwonili z Kraszewskiego — powiedział. —
Przywieźli im jakiegoś pomylonego, który krzyczy, że
zabił dziecko.
— Czy dalej chcesz, żebym ci podpisał nakaz? —
zapytał stary.
— Oczywiście — powiedziałem. — Nie wiadomo, czy
ten wariat w ogóle kogoś zabił. A Semko to jest Semko;
wolałbym, że tak powiem, mieć go na podorędziu.
I wyszedłem do sekretariatu.
Sekretarka parzyła nam kawę w szklankach,
zalewając ją wrzątkiem z elektrycznego czajnika.
— Bądź tak dobra i połącz mnie z domem —
poprosiłem.
Odstawiła czajnik i zaraz nakręciła numer.
Usłyszałem młodziutki głos, który bardzo statecznie
mówił „halo”, i powiedziałem:
— Słuchaj, stary, nie czekaj na mnie z kolacją; będę
jeszcze musiał powłóczyć się po mieście.
— Dobra — odpowiedział głos w słuchawce. — Z
tym, że muszę ci wyznać pewien sekret: dostałem w
Delikatesach na Jedności piękny trójkącik sera brie. A ty
wiesz, co to jest ser brie, prawda? Boję się, że jak wrócisz
za późno, zastaniesz już tylko firmową nalepkę.
— Zaklinam cię, nie rób mi tego! — zawołałem z
emfazą. — Bo jak zrobisz, to nie wezmę cię w niedzielę na
Złote Koło
waldi0055
Strona 24
mecz i nie zobaczysz, jak Unia-Racibórz dostanie od nas w
tyłek!
— Nie mogę poważnie traktować twoich pogróżek
— odpowiedział mi głos w słuchawce. — Bo w niedzielę
na pewno ktoś się włamie do automatu z wodą sodową i
ukradnie szklankę. I ty podążysz jego świeżym śladem, a
ja będę za ciebie trzymał kciuki!
— Przyrzekam ci — powiedziałem uroczyście — że
przed
niedzielą
obstawię wszystkie
automaty
wywiadowcami. A teraz zjedz uczciwie połowę sera i
kładź się spać.
— Dobra, stary — odpowiedział mi mój syn i po
chwili zamruczał: — No, to cześć.
— Cześć.
Odłożyłem słuchawkę i jeszcze przez chwilę
trzymałem na niej dłoń; tak, jakbym to jego trzymał na
dobranoc za rękę.
— Podziwiam twojego syna — powiedziała cicho
sekretarka. — Na jego miejscu dawno wyrzekłabym się
takiego ojca. Czy on jeszcze nie ma dosyć tego samotnego
czekania w pustym mieszkaniu?
— Nie musiało być puste — powiedziałem i zdjąłem
dłoń ze słuchawki; ale wciąż jeszcze nie podnosiłem oczu.
— Jak wiesz, moja żona nie zaprzątała sobie tym głowy,
uchodząc w siną dal z ognistym brunetem metr
osiemdziesiąt wzrostu.
I trochę za szybko sięgnąłem po płaszcz.
— Jedziemy.
— A kawa?
— Przepraszam — powiedziałem. — Kawę, oczywi-
ście, wypijemy.
W klinice na Kraszewskiego czekał na nas siwy
ordynator o wyglądzie krasnoludka.
Złote Koło
waldi0055
Strona 25
— Mogę go panom pokazać, ale to właściwie
wszystko. Na razie nie ma z nim kontaktu.
Poszliśmy
kamiennym
korytarzem,
on
zaś,
prowadząc nas, opowiadał:
— Złapali go w parku na Krzykach. Biegał po trawie
i krzyczał, że jest mordercą. I ubranie rzeczywiście miał
zachlapane krwią.
— Czy zrobiliście już analizę tej krwi?
— Jeszcze nie.
— Zajmij się tym — powiedziałem do Traszki. —
Niech sprawdzą, czy to jest w ogóle krew ludzka. A jeżeli
ludzka, to
jakiej grupy.
— Jaką grupę miał nasz mały? — za-pytał Traszka.
— AB — odpowiedziałem.
— Większość ludzi ma AB — westchnął siwy ordyna-
tor o dłoniach kowala.
— To i tak nie ma większego znaczenia —
powiedziałem.
— Dlaczego? — zdziwił się Traszka. — Mnie by to
pasowało, jak ulał.
— Do czego? — wzruszyłem ramionami. — Przecież
nasz prawie nie krwawił.
Traszka zamruczał coś niezadowolony i poszedł do
depozytu, gdzie leżało odłożone ubranie chorego.
Tymczasem my weszliśmy do małej izolatki, w której leżał
nieruchomy człowiek w kaftanie bezpieczeństwa. Czuwał
przy nim młody psychiatra uczesany na Piotra Janczer-
skiego oraz dwaj pielęgniarze o statecznym wyglądzie
rzeźników.
Chory był w podeszłym wieku, ale miał barczyste
ramiona i silne ręce, którymi bez trudu mógłby
zamordować pięciu takich, jak nasz chłopak. Z
kącików ust kapała mu spieniona ślina. Kiedy za-ślinił się
Złote Koło
waldi0055
Strona 26
już ponad miarę, jeden z pielęgniarzy otarł mu usta
kawałkiem ligniny.
— Dostał zastrzyk uspokajający — objaśnił mnie
szeptem ordynator. — I teraz będzie spał przez najbliższe
kilka godzin.
— Pan był przy nim od początku? — zapytałem
barda-psychiatrę.
— Od chwili, kiedy go przywieziono.
— Co mówił?
— Kajał się — odpowiedział tamten krótko;
widocznie był małomówny.
— Ale jak się kajał; konkretnie.
— Wołał coś w tym rodzaju, że nie rozumie, jak
mógł to zrobić; zabiłem, powtarzał, zabiłem go, ale
dlaczego, dlaczego? I tak w kółko.
— Czy myśli pan, że on naprawdę kogoś zabił?
Młody psychiatra podniósł oczy. Mimo głupiej fryzury
miał mądry, uważny wzrok.
— Trudno powiedzieć — odrzekł z namysłem. —
Mogło mu się to wszystko wydawać. A może naprawdę
zrobił coś okropnego. A czy panowie mieliście
jakiś meldunek o morderstwie?
Zawahałem się.
— Tak — odpowiedziałem wreszcie. — Ale...
— Ale co?
— Nie wiem; zobaczymy.
Otworzyły się drzwi, zajrzała pielęgniarka z
odznakami siostry przełożonej na czepku.
— Kapitan Budny to pan? Jest telefon do pana.
Dzwonił kolega z komendy dzielnicowej na Krzykach.
— Interesujesz się tym wariatem? — zapytał.
— Jeszcze nie wiem — odpowiedziałem z rozdrażnię
niem, bo naprawdę jeszcze nie wiedziałem. — A czy
masz już coś w tej sprawie?
Złote Koło
waldi0055
Strona 27
— Ustaliliśmy tożsamość. Konrad Zagórski, lat
sześćdziesiąt siedem, emeryt, samotny. Mieszka na
Jaworowej pod siódmym.
— No, to prawie pod waszym bokiem.
— Dwa kroki.
— Czy myślisz, że on...
— Nie wiadomo. Ale uważaj: on już raz próbował
udusić swoją siostrę.
Ostry atak schizofrenii. Spędził potem kilka
lat w Kobierzynie. Rok temu wy-
pisano go jako zdrowego. Rozumiesz.
— Rozumiem.
Powiedziałem do siostry przełożonej:
— Wpiszcie mu do karty „Konrad Zagórski, lat
sześćdziesiąt siedem” — i wróciłem do ordynatora, który
czekał na korytarzu. — To na razie wszystko —
powiedziałem. — Jak wróci do siebie, czy byłby pan tak
dobry zadzwonić?
— Oczywiście. Zadzwonię albo ja, albo któryś z
lekarzy dyżurnych.
Zeszliśmy na dół. W kamiennym hallu stał już
Traszka i spoglądał ku mnie wyzywająco. Pod pachą
trzymał spore zawiniątko.
— Mam już wynik — powiedział, gdy podszedłem.
— No?
— Ta krew jest ludzka.
— Jakiej grupy?
Spojrzał mi prosto w oczy i powoli powiedział:
— AB.
— Mówiłem już panom... — zaczął ordynator.
Ale Traszka przerwał mu w pół słowa:
— Nasz zabity miał także grupę AB.
Dotknąłem zawiniątka.
— Zabrałeś wszystko?
Złote Koło
waldi0055
Strona 28
— Wszystko. Płaszcza nie miał.
— Dobrze. Po drodze podrzucimy do zakładu. I
obróciłem się w stronę ordynatora.
— Na razie proszę go nie wypuszczać z kliniki.
Nawet gdyby jutro zbudził się rześki jak stokrotka.
— Tak czy owak musielibyśmy zatrzymać go na
obserwacji.
— Wobec tego proszę go obserwować wyjątkowo
pilnie.
Feliks spał w radiowozie. On już także siedział za
kierownicą grubo ponad dopuszczalną ilość godzin.
Zbudziłem go i powiedziałem:
— Felek, jeszcze jeden mały kurs i wszyscy trzej
uderzymy w kimono. Ale ten kurs trzeba jeszcze zrobić.
— Trzeba to trzeba — odpowiedział i zaczął budzić
swoje pięćdziesiąt pięć koni. — Gdzie jedziemy?
— Najpierw z tą paczuszką pod zakład, a potem na
Odrzańską.
Po drodze odezwała się centrala. Dyżurny oficer
poinformował nas, że Prałat zwija akcję na Złotym Kole.
Przeszukali nawet wszystkie piwnice, do których morder
ca mógłby wrzucić narzędzie zbrodni; ale nie znaleźli nic,
co by mogło wchodzić w rachubę.
— Czy jak skończy, to ma czekać, aż wrócicie?
— Nie — odpowiedziałem. — Niech idzie spać,
zasłużył. Ale dajcie mi znać, jak odezwie się Walendziak.
Semko mieszkał na ostatnim piętrze dużego,
ponurego domu, zaraz za sklepem z farbami. Weszliśmy
na górę razem z dozorcą, ale jeszcze nie zdążyliśmy
zadzwonić, gdy drzwi otworzyły się same. Stanęła w nich
rozłożysta blondyna po trzydziestce, o ładnej szyi i
ładnym biuście, co łatwo było stwierdzić, gdyż była w
samej tylko nocnej koszuli i to jeszcze nie związanej na
piersiach.
Złote Koło
waldi0055
Strona 29
Przyjrzała się Traszce, który był w mundurze, a
potem od razu zwróciła się do mnie, mimo że ja byłem po
cywilnemu:
— Ładna historia. Widzę, że Semko znowu siedzi.
— Zgadła pani — powiedziałem. — Jeżeli pani
jeszcze zgadnie za co, postawię pani wódkę w barze
rybnym naprzeciw.
— Nie lubię takich zgadywanek — powiedziała. —
Człowiek chlapnie coś żartem, a potem ani się obejrzy, a
już znajdzie to w protokole.
Cofnęła się, wpuszczając nas do ogromnego pokoju,
który był właściwie jednym obrzydliwym barłogiem.
— Macie nakaz? — zapytała, poprawiając włosy.
— Oczywiście.
Wzięła blankiet i zaczęła go studiować uważnie jak
weksel.
— Mogłaby się pani ubrać — mruknął dozorca. —
Ostatecznie to milicja, a nie klienci.
— Zawsze chłopy — westchnęła filozoficznie i oddała
mi papier. — Od czego zaczniemy: od grzebania w
szafach czy od spowiedzi?
— Wolałbym spowiedź — odpowiedziałem grzecznie.
— Czy może nam pani po-wiedzieć, o której Semko
wyszedł dzisiaj rano?
— Nie wiem odpowiedziała melancholijnie. —
Zbudziłam się dopiero, jak wrócił.
— A o której wrócił?
— Też nie wiem — odpowiedziała, potrząsając
głową. — Semko sprzedał swój zegarek już chyba z
tydzień temu.
— A pani nie ma własnego? Westchnęła.
— Mój poszedł jeszcze w zeszłym miesiącu. Zaraz po
radiu.
— To radio także poszło?
Złote Koło
waldi0055
Strona 30
Machnęła ręką.
— Poszło. Widzi pan, Semko na starość
oszalał. Zrobił się zazdrosny jak Cygan i w ogóle nie
daje mi pracować. I to są skutki.
Rozejrzała się po mieszkaniu z goryczą. Rzeczywiście,
nie wyglądało jak buduar madame Pompadour.
Wziąłem do ręki kawałek zeschniętego Chleba, leżący
na stole i stuknąłem weń palcem.
— Widzę, że naprawdę znaleźliście się w kropce.
— Pan nawet nie wie, w jakiej!
— Myślę — powiedziałem ostrożnie — że w tej
sytuacji Semko byłby gotów przyjąć każdą robotę.
— To znaczy?
— Każdą robotę, za którą mógłby dostać parę groszy.
Przyjrzała mi się pilniej, niż dotychczas.
— Co on zrobił? — zapytała bez uśmiechu. Widać
było, że zależy jej na odpowiedzi.
— Nie pochwalił się?
— Nie.
Wyglądało, że mówi prawdę.
— Niestety — powiedziałem. — Jeszcze dzisiaj nie
mogę pani tego powiedzieć.
I odwróciłem się do Traszki.
— Myślę, że czas przejść do punktu drugiego.
W tej chwili na schodach rozległy się kroki i w
drzwiach stanął Feliks.
— Panie kapitanie — mruknął. Wyszedłem do niego
na klatkę.
— Mam na linii Walendziaka — powiedział cicho. —
Prosi, żeby pan zszedł. Zdaje się, że ustalił nazwisko tego
chłopaka.
Wywołałem Traszkę i powiedziałem, ściszając głos,
tak, żeby Kaśka Raz-Dwa--Trzy nie mogła tego usłyszeć:
— Przeszukaj tu ładnie każdy kącik.
Złote Koło
waldi0055
Strona 31
Ja jadę do Walendziaka. Jak zajadę, odeślę ci wóz.
— A czego właściwie mam szukać? — zapytał
Traszka, patrząc na mnie bardzo niechętnymi oczyma.
— Pieniążków — odpowiedziałem. — Pięknego
zwitka banknotów, ukrytego gdzieś w jakiejś szparze.
— Ponosi cię fantazja — powiedział ze złością. —
Kto by płacił żywą gotówką za sprzątnięcie takiego
szczeniaka?
— Nie wiem — odpowiedziałem. — Ludzie płacą za
różne dziwne rzeczy.
I zszedłem do wozu. Walendziak był połączo-
ny z centralą i nasza rozmowa odbywała się przez
dyżurnego.
— Ma nazwisko — poinformował mnie dyżurny. —
Janusz Kruk. Do niedawna uczeń technikum mechaniczno-
elektrycznego.
— Adres?
— Jeszcze go nie ma, ale myśli, że za chwilę będzie
miał. Jest w technikum i czeka na dyrektora.
— O tej porze?
— Dyrektor klął, ale zgodził się przyjść.
— Gdzie to jest?
— Ulica Młodych Techników. Boczna Legnickiej.
— Powiedz, mu, że zaraz tam będę.
Odwiesiłem
radiotelefon.
Felek,
westchnął
i
powiedział:
— Czuję, że to jeszcze nie był ostatni kurs. A ja, jak
na złość, kupiłem sobie wczoraj piękną wersalkę z
Wyszkowa. Pan wie, jak się śpi na czymś takim?
Technikum mechaniczno-elektryczne mieściło się w
dużym, poniemieckim gmachu; od ulicy oddzielało je
ogrodzenie z żelaznych sztachet. Wszystkie okna były
ciemne; tylko na parterze paliło się mocne światło.
Złote Koło
waldi0055
Strona 32
Był tam sekretariat szkoły. Za biurkiem sekretarki,
półleżąc, półsiedząc drzemał Walendziak, ciasno
zakutany w swój milicyjny płaszcz. Obok, na samym
brzeżku krzesła, siedział wyprostowany staruszek w
kożuchu, wciągniętym na wyblakłą piżamę.
Kiedy wszedłem, staruszek szybko wstał, a
Walendziak z trudem otworzył oczy.
— Obywatel jest tutaj woźnym — powiedział,
próbując również podnieść się z miejsca, ale na mój
pierwszy znak opadł z ulgą na fotel. — I dość
dobrze pamięta tego chłopaka. Chodził tu w zeszłym roku,
ale gdzieś tak na wiosnę przestał się pokazywać.
— Niech mi pan powie o nim coś więcej —
zwróciłem się do staruszka.
Zamrugał małymi oczkami i powiedział szybko:
— Dużo więcej to ja nie wiem. Ot, tyle, co z widzenia.
Ale pamiętam, że był, jak to mówią, bardzo zamknięty w
sobie. I
trzymał
się
zawsze
z
boczku.
Inni
latali, wrzeszczeli, rzucali śniegiem, a on tylko patrzył —
tak jak taki cudzy pies. Myślę, że nie czuł się tutaj dobrze,
chociaż, prawdę mówiąc, to nie wiem, dlaczego;
bo to jest bardzo porządna szkoła. Czasami było mi go
żal i raz nawet chciałem z nim trochę pogadać; ale on, wie
pan, posłuchał, posłuchał, a potem nic nie powiedział i
poszedł. A chodził zawsze tak.
Mówiąc to staruszek pochylił głowę, wciągnął ją w
ramiona i przeszedł przez pokój jakimś takim
rzeczywiście psim ruchem.
— Zaraz przyjdzie dyrektor — mruknął Walendziak
— i otworzy biurko. Myślę, że znajdziemy w nim adres.
Dyrektor przyszedł rzeczywiście za chwilę. Był to
mrukliwy starszy pan o porywczych ruchach i dość
bezceremonialnym sposobie bycia; jeden z tych, którzy
Złote Koło
waldi0055
Strona 33
nie budzą sympatii zwierzchników, ale za to są uwielbiani
przez młodzież.
Przedstawiliśmy mu się obaj, a on w milczeniu podał
nam rękę; widocznie uważał, że nie ma potrzeby
wymieniać swojego
nazwiska,
skoro
już
został
tutaj wywołany telefonicznie.
Walendziak pokazał mu fotografię; dyrektor ledwie
rzucił na nią okiem i zaraz ją odłożył.
— Tak, to jest Kruk. Janusz Kruk — powiedział,
otwierając biurko. — Bardzo słaby uczeń; większość ocen
niedostatecznych. W gruncie rzeczy dobrze, że
sam zrezygnował; tylko niepotrzebnie zajmował miejsce
innym.
Bez szukania wydobył jakąś dużą księgę, obłożoną w
szary papier i prawie nie kartkując otworzył na
właściwym miejscu.
— Zamiejscowy — powiedział. — Miejsce zamieszka
nia Ścinawa. Proszę sobie przepisać adres.
Walendziak pochylił się nad książką, a ja zapytałem:
— Dojeżdżał?
— Za daleko.
— Załatwiliście mu internat?
— Z początku się nie zwracał. Potem, gdzieś tak
wiosną zeszłego roku, złożył podanie, ale przy jego
postępach nie mogło być o tym mowy.
— Podanie zostało odrzucone?
— Jednogłośnie.
— Więc gdzie mieszkał?
Dyrektor jeszcze raz zerknął do książki, odsuwając
Walendziaka bez pardonu.
— Brak danych. Jedyny adres, jaki nam podał, to
właśnie ten: w Ścinawie.
— Czy może pan opowiedzieć coś więcej?
Złote Koło
waldi0055
Strona 34
— Nie — odpowiedział bez namysłu. — Pan wie, ilu
ja mam uczniów? Proszę przyjść jutro rano, w godzinach
lekcyjnych. Poznam panów z wychowawcą klasy, do której
uczęszczał Kruk. A on pomoże panom odszukać chłopców,
którzy trzymali się z tym Krukiem bliżej. Chociaż, prawdę
mówiąc, zdaje się, że nikt nie trzymał się z nim za blisko.
— Podporucznik Walendziak będzie tutaj o ósmej.
— Nie — odpowiedział. — O ósmej za wcześnie.
Muszę najpierw załatwić parę spraw bieżących. Proszę
być o wpół do dziewiątej.
— Tak jest, panie dyrektorze — powiedział
służbiście Walendziak. Był prawie w wieku jego uczniów i
szkoła wciąż
budziła w nim większy respekt niż milicja.
— To wszystko? — zapytał dyrektor zamykając
książkę.
— Na dzisiaj tak. Dziękujemy i przepraszamy.
Ukłoniliśmy się i obaj z Walendziakiem ruszyliśmy ku
drzwiom. Dopiero wtedy zapytał nas innym, bardzo
cichym głosem:
— Co właściwie się stało? Coś niedobrego?
— Bardzo niedobrego, panie dyrektorze — odpowie
działem, obracając się ku niemu powoli. — Najgorszego,
co może się zdarzyć. Ale proszę, żeby ani pan, ani pański
podwładny nie dzielili się z nikim tą informacją.
Wracaliśmy wozem Walendziaka, bo mój poszedł po
Traszkę. Walendziak wysiadł przy dworcu Świebodzkim;
miał stąd jeszcze trzy kwadranse pociągiem do domu. Ja
podjechałem pod komendę. Przy bramie, prowadzącej na
dziedziniec, stał Traszka i podpisywał Feliksowi ostatni
kurs.
Zdziwiłem się, że już jest, ale on spojrzał na mnie
spod oka i mruknął:
Złote Koło
waldi0055
Strona 35
— Starenia, robiłem dla ciebie przynajmniej tysiąc
rewizji i zdaje się, że zawsze byłeś zadowolony, prawda?
Ja nie muszę zrywać podłogi, by mieć pewność, że
mieszkanie jest czyste. Tamto jest czyste, możesz mi
wierzyć.
— A piwnica?
— Daj spokój — powiedział ze zgorszeniem. — Czy
masz mnie za debiutanta? Piwnica jest równie czysta jak
mieszkanie.
Zachmurzyłem się, a on trącił mnie pogodnie:
— Głowa do góry. Twój morderca śpi teraz po
zastrzyku jak dziecię. Kiedy się obudzi, przyzna ci się z
płaczem do wszystkiego.
Wydąłem wargi, a on dodał:
— Zobaczysz — i już bez dalszych rozmów poszliś-
my do wydziału.
W gabinecie starego siedział Prałat i obaj rozmawiali
półgłosem. Kiedy weszliśmy, umilkli, a Prałat przyjrzał
mi się niepewnie, jakby się bał, że będę z niego
niezadowolony.
— Co się stało? — zapytałem. — Miałeś pójść się
położyć.
Spuścił oczy i wypaloną zapałką zaczął rozgrzebywać
niedopałki w popielniczce.
— On ma dla ciebie nowinę — powiedział stary i
dziobnął Prałata wskazującym palcem. — No, jazda,
opowiadaj.
Prałat uniósł brwi, ale nie uniósł oczu. Wobec tego
stary powiedział sam:
— Twój badylarz nie powiedział ci całej prawdy.
Miał w samochodzie jeszcze kogoś. Wysokiego mężczyznę
o wyglądzie boksera. Kiedy zatrzymali się przy chłopcu i
twój badylarz zdecydował się go zabrać, tamten szybko
odszedł w kierunku Szajnochy.
Złote Koło
waldi0055
Strona 36
— Skąd to masz? — zapytałem Prałata.
Zgarbił się i zamruczał:
— Już się pakowaliśmy, kiedy przyszła jedna
kobieta. Widziała ten moment wychodząc do pracy.
Pracuje w drukarni RSW Prasa na drugiej zmianie.
— Nie zatrzymała się, żeby popatrzeć, co tam się
dzieje?
— Nie — pokręcił głową Prałat. — Spieszyła się.
Musiała jeszcze przed pracą wstąpić do przychodni.
— Może tamten także musiał wstąpić do przychodni
— powiedziałem ze złością. — I tak samo jak ona nie
chciał tracić czasu.
— Może — szepnął Prałat. Miał w sobie dużo
prostej, chłopskiej pokory. Ale równie dużo chłopskiej
nieustępliwości. — Może po prostu się śpieszył. A
może nie. Ja bym go w każdym razie poszukał.
— Poszukać go trzeba, to jasne — wtrącił niecierpli
wie Traszka. — Ale ja w niego nie wierzę. Tak, jak nie
wierzę w twojego Semkę. W klinice na Kraszewskiego leży
facet, który przez całe popołudnie krzyczał, że jest
mordercą. A jego ubranie jest zachlapane krwią; krwią,
która ma tę samą grupę co krew zabitego. A my nie mamy
innego meldunku o morderstwie. Czy to wam się nie
układa w logiczną całość?
— Układa się, układa — powiedział major. — Nie
musisz od razu krzyczeć; i tak jesteś dostatecznie
przekonywający.
I podniósł oczy na mnie.
— A ty? Co o tym myślisz?
— Nie wiem — powiedziałem; który to już raz tego
dnia? — Nie wiem — powtórzyłem. — Myślę, że jak
zawsze trzeba chwytać wszystkie nitki. Ale jeśli chodzi o
mnie osobiście, to chciałbym z rana skoczyć do Ścinawy;
to jest jego ostatni adres, jaki znamy.
Złote Koło
waldi0055
Strona 37
— A nie wolisz wysłać tam Walendziaka? — zapytał
stary.
— Nie — odpowiedziałem. — Walendziak jutro od
rana będzie siedział w technikum. Jest najmłodszy z nas;
najłatwiej będzie mu nawiązać kontakt z chłopcami,
którzy kiedyś znali tego naszego Kruka. Jak tylko złapie
ślad, przejmę go od razu od niego. Ale zacząć powinien
właśnie on.
— Dobrze — powiedział stary. — Wbrew temu, co wy
wszyscy mówicie, a jeszcze bardziej wbrew temu, co
naprawdę myślicie, ja uważam, że mordercy Kruka trzeba
szukać wśród jego rówieśników. Bo tak, na zdrowy
rozum, kto z dorosłych — i za co? — mógłby zabić
szesnastoletniego chłopaka, nie posiadającego ani
pieniędzy, ani ustosunkowanych rodziców. Na dodatek
chłopaka z prowincji, który nie mógł tu jeszcze zapuścić
korzeni!
— To prawda — powiedziałem. — Ale myśmy już
widywali dziwniejsze rzeczy. Na razie trzeba uruchomić
dzielnicowych ze
wszystkich
komend;
niech
od
rana szukają miejsca, w którym mieszkał. A przynajmniej
nocował.
— Przecież jedziesz jutro do Ścinawy — wtrącił się
Traszka.
— I co z tego?
— Rodzina na pewno będzie wiedzieć.
— W szkole nie wiedzieli.
— On ma rację — powiedział stary do Traszki,
mierząc we mnie wyciągniętym palcem. — Jeżeli chłopak
się stoczył — a sądząc z tego, co mówili w szkole, to tak
mogło być — to rodzina nie będzie znała jego ostatniego
adresu.
— Albo ostatniej meliny — powiedział chmurnie
Prałat.
Złote Koło
waldi0055
Strona 38
— Albo meliny — potwierdził zgodliwie stary. —
Niech pocisną wszystkich dozorców; pora roku nie jest
taka, żeby sprzyjała sypianiu na ławce. Musiał mieć we
Wrocławiu jakieś zahaczenie.
— W porządku — powiedział Traszka ale zrobił to
bez przekonania. — Zajmę się tym zaraz od rana.
— Wobec tego idziemy lulu — zakomenderował
stary.
Mój syn spał jak małe dziecko — z jedną nogą
wystawioną spod kołdry i dłońmi przyciśniętymi do
twarzy; z tym, że było to dziecko wzrostu metr
siedemdziesiąt, o stopie podolskiego złodzieja; już od
roku nosił buty większe ode mnie.
Na stole w kuchni leżało pół serka brie i karteczka,
oparta o maselniczkę: Jesteś niemożliwy, mimo to zjadłem
tylko połową.
Popatrzyłem na niego. Fukał przez zapchany nos i
krzywił się przez sen; widocznie coś mu się w tym śnie nie
podobało. Pomyślałem, że on także mógłby iść przez Złote
Koło — dziś, w południe podczas tej cholernej mgły. A
potem pomyślałem, że nie; bo najpierw musiałby przejść
przez to wszystko, przez co przeszedł tamten; a na to ja
bym mu nie pozwolił. A potem pomyślałem, że to też
nie jest pewne, bo przecież nikt z nas nie wie, przez co
tamten przeszedł, zanim trafił do gipsiarki, w której
wypisano mu lakoniczny akt zgonu. I w nie
najlepszym nastroju położyłem się spać.
Do Ścinawy przyjechaliśmy o dziewiątej rano.
Zameldowałem się w miejscowej komendzie i wziąłem
stamtąd plutonowego, który zawiózł mnie. na miejsce.
Był to mały, zapuszczony domek, w którym mieszkało
aż siedem skłóconych rodzin. W najmniejszym, ale też
najczystszym pokoiku, przyjęła nas mizerna kobieta o
bardzo smutnych oczach.
Złote Koło
waldi0055
Strona 39
— Co on zrobił? — zapytała, gdy powiedzieliśmy, że
chodzi nam o Janusza Kruka, a wargi jej się zatrzęsły. —
Czy panowie go... — chwilę szukała słowa, a potem
dokończyła prawie bezgłośnie. — Panowie go poszukują?
— Pani jest jego matką? — zapytałem prawie
równie cicho jak ona.
— Ciotką — odpowiedziała bez tchu. —
Jego matka nie żyje. Czy on...
— A gdzie moglibyśmy znaleźć jego ojca?
— Ojca — powtórzyła i spuściła oczy. —
On także... Widzi pan, oboje zginęli w tym samym
wypadku, dziewięć lat temu, na drodze do Środy. Szwagier
był kierowcą na cysternie, rozwoził benzynę.
Może nie powinien był tego robić, ale zabrał ją ze
sobą; wpadła na nich ciężarówka... no i pan rozumie...
Przez chwilę oboje milczeliśmy; milczał także młody
plutonowy z miejscowej komendy. Po tym, co powiedziała
ta kobieta, trudno było przejść do normalnych pytań.
Ona sama nam pomogła.
— Zawsze się bałam — powiedziała cicho — że on
może zrobić coś niedobrego. Widzi pan, on tak jakby
nigdy nie potrafił się pogodzić z tym wszystkim: że inni
mają rodziców, a on nie; i że zginęli tak potwornie bez
sensu — podobno tamten kierowca był pijany; i że
musi mieszkać ze mną, tu, w tej ruderze, w której wszyscy
się nie lubią. Od tamtego wypadku zrobił się taki jakiś zły,
zawistny; zazdrościł innym dzieciom dokuczał im, a
potem płakał. Bardzo często płakał.
A jak podrósł, to zaczął chodzić taki ponury, zły na
cały świat, nawet na mnie, chociaż ja sobie ręce
urabiałam, żeby go ubrać i wyżywić. A pan wie, co to
jest samotna kobieta bez kwalifikacji... Brałam do prania,
sprzątałam, myłam podłogi u innych, bogatszych. On ich
za to nie lubił; ale mnie także nie lubił, proszę pana —
Złote Koło
waldi0055
Strona 40
jakby mi nie mógł darować, że jestem taka biedna. I że tak
sobie nie umiem poradzić. I ciągle mu się zdawało,
że gdzie indziej to musi być lepiej. Pewnie dlatego, jak
tylko skończył podstawówkę, to zaraz uciekł do
Wrocławia.
— U kogo tam mieszkał? — zapytałem.
— U stryjka — odpowiedziała, nie patrząc na mnie,
jakby rozmawiała sama z sobą. — To znaczy u brata jego
ojca, też Kruka — Stanisława Kruka, bardzo porządnego
człowieka.
— Ma pani jego adres?
— Pewnie, że mam. Grabiszyńska 360. Takie nowe
osiedle, może pan zna.
— Gdzie pracuje?
— W Pafawagu. Jest jakimś tam majstrem, musi się
pan zapytać.
Pomilczeliśmy jeszcze chwilę, a potem ta zapytałem:
— Czy pani ma jakieś fotografie Januszka?
Rozpromieniła się:
— Mam. — I zaraz zgasła. — Ale bardzo mało —
dodała.
Wyjęła kasetkę, a z niej trochę amatorskich fotografii
w formacie 6 X 9. Po raz pierwszy zobaczyłem Janusza
Kruka żywego: drobny, nieufny chłopiec, prawie zawsze z
rękami w kieszeniach, patrzący trochę spode łba, często
uśmiechnięty ironicznie. Tylko na jednym zdjęciu
śmiał się — bardzo szeroko i swobodnie — i na tym
zdjęciu był bardzo sympatyczny; pomyślałem, że gdyby
śmiał się częściej, być może wszyscy by go lubili.
— On nie widział, jak robiłam to zdjęcie — powie
działa kobieta, a w jej głosie pojawiła się jakaś ciepła,
niemal wzruszająca nutka. — Tak pstryknęłam, że nawet
nie zauważył.
— A z czego się tak cieszył?
Złote Koło
waldi0055
Strona 41
— To bardzo dziwna historia — powiedziała i
znowu się zamyśliła. — Widzi pan, on kiedyś sam
przetrącił kamieniem takiego ptaszka, u nas się to nazywa
modraczek. A potem przyniósł go do domu i tak długo
pielęgnował, aż ten modra-czek znowu zaczął latać i
pofrunął do lasu. Właśnie wtedy zrobiłam mu to zdjęcie.
— Mam prośbę — powiedziałem. — Chciałbym na
krótko zabrać te wszystkie fotografie.
Przestraszyła się.
— Zabrać?
— Zrobimy tylko reprodukcje i natychmiast pani
zwrócimy.
— Czy to konieczne?
— Mogłoby się przydać.
— Do czego?
Przez długą chwilę patrzyłem na nią, nie wiedząc, jak
to powiedzieć. Potem spuściłem oczy i powiedziałem po
prostu:
— On nie żyje.
Nie zajęczała, ani nawet nie drgnęła. Tylko nagle stała
się blada jak papier.
— Jak to... było? — wyszeptała.
Ciągle jeszcze nie mogłem podnieść na
nią oczu. Patrzyłem na roześmianego chłopca, który
najpierw sam przetrącił ptaszka, a później również sam
go wyleczył i wypuścił — i milczałem. Wreszcie skurcz w
gardle minął; powiedziałem bardzo cicho:
— Widzi pani, właśnie tego nie wiemy. Wszystko
wskazuje na to, że ktoś go za~ bił. Uderzył go w głowę — w
biały dzień, na ulicy — i zniknął. I my teraz szukamy tego
człowieka.
— Za co go?...
I urwała.
Dopiero teraz podniosłem na nią oczy.
Złote Koło
waldi0055
Strona 42
— Tego także nie wiemy — powiedziałem i
pomyślałem, że ciągle jeszcze nie wiemy prawie nic; albo
przynajmniej nieskończenie mało. — Tu jest bardzo wiele
niewyjaśnionych spraw; ale jestem pewien, że w końcu
wszystkie wyjaśnimy.
Było jej to zupełnie obojętne, skore Januszek nie żył...
— Czy mogłabym go zobaczyć? — zapytała.
— Oczywiście — powiedziałem. — Ale byłoby lepiej,
gdyby pani z tego zrezygnowała. Jest w Zakładzie
Medycyny Sądowej.
— Rozumiem — szepnęła. — Mimo to chciałabym...
— To będzie dla pani bardzo przykre.
— Trudno, proszę pana.
— Dobrze, wypiszę pani kartkę.
— Januszek — szepnęła. — Mój biedny, mały
Januszek...
— Czy w tej sytuacji — zapytałem cicho, dotykając
ostrożnie leżących na stole zdjęć — pozwoli nam pani...
| — Tak — odpowiedziała. — Ale naprawdę proszę mi
to oddać.
Kiedy wracaliśmy — w milczeniu, nie patrząc po
sobie, tylko paląc jednego papierosa za drugim —
odezwał się radiotelefon. Centrala informowała, że
Walendziak prosi o przybycie do technikum; znalazł
chłopca, który może dużo powiedzieć o Kruku.
— A co z naszym badylarzem? — za-pytałem. — Czy
wiadomo już, kogo miał i wtedy w swoim wozie?
— Badylarz zniknął z miasta. Daliśmy znać do
komendy wojewódzkiej; będą go szukać po całym Dolnym
Śląsku.
— A czy macie coś nowego w sprawie tego wariata z
Kraszewskiego?
— Tylko jeden meldunek: jakaś kobieta widziała go
wczoraj w południe; szedł Świdnicką i gadał sam do
Złote Koło
waldi0055
Strona 43
siebie. Jeszcze wtedy był w płaszczu, ale płaszcza na razie
nie znaleziono.
— To nie jest tak mało — powiedziałem. — Ze
Świdnickiej w parę minut można zajść na Złote Koło. Czy
dzwoniliście do kliniki?
— Porucznik Traszka był tam osobiście.
— No i co? Czy tamten odzyskał przytomność?
— Tak, ale milczy, nie chce odpowiadać.
— Jakby było coś nowego, sto szukajcie mnie w
technikum; jadę do Walendziaka.
Zastałem go w sali gimnastycznej; prawdopodobnie
było to jedyne spokojne miejsce w całej szkole. Siedział na
niskiej, długiej ławeczce i notował to, co bez pośpiechu
dyktował mu najbliższy kolega zabitego. Był to chłopak z
ery tranzystorów i stereofonii; skupiony, uważny,
nieskłonny do uniesień, chwilami nawet trochę chłodny,
ale za to bardzo dokładny i przez tę swoją dokładność
budzący zaufanie.
— Rokita — przedstawił się, badając mnie równocze
śnie spokojnym wzrokiem. — Adam Rokita. Jeżeli pan
pozwoli, nie będę zaczynał od początku; doszliśmy
do momentu, kiedy Janusz, to znaczy Kruk, zaczął bywać u
mnie w domu.
— Proszę — powiedziałem, przysiadając obok nich.
— Moi rodzice nie byli z tego zadowoleni. Mój ojciec
jest inżynierem w Elwro i ma do ludzi stosunek, że tak
powiem, materiałoznawczy. Jego zdaniem Kruk to był
materiał w trzecim gatunku.
— Czy zdaniem pańskiego ojca trzeci gatunek to jest
taki, z którego już nic nie można zrobić?
— Tylko przy dużym wysiłku.
— Pański ojciec był przeciwny podejmowaniu tak
dużego wysiłku?
— Tak jest. Uważał, że ja więcej stracę, niż on zyska.
Złote Koło
waldi0055
Strona 44
— Czy pan mimo to próbował?
— Prószę mi mówić Adam — powiedział, ale w jego
prośbie nie było skromności, tylko coś innego, czego na
razie nie umiałem nazwać.
— Jak wolisz.
— Wolę. Nie mam ochoty zbyt wcześnie przenosić
się do świata dorosłych.
— Czy on cię lubił?
— Nie.
— Więc dlaczego przychodził?
— Lubił słuchać płyt, a ja mam dosyć dużo.
— A ty jego lubiłeś?
— Także nie.
— To po co go zapraszałeś?
Przyjrzał mi się nieufnie, jakby nie
wiedział, czy powinien odpowiedzieć.
— Było mi go trochę żal — odpowiedział wreszcie.
— Dlaczego?
— Wydawał mi się bardzo biedny.
— Pod względem materialnym?
— Także. Ale to nie było najważniejsze.
— A co byś postawił na pierwszym miejscu?
Zastanowił się.
— Nie umiem powiedzieć. Po prostu czułem, że jest
biedny. Na przykład wcale nie umiał się śmiać.
— Umiał — powiedziałem i pokazałem mu zdjęcie
przywiezione ze Ścinawy.
Obejrzał je z zainteresowaniem i pokręcił głową.
— Dziwne — powiedział. — U nas w szkole nigdy tak
nie wyglądał.
— Czy ta wasza, że tak powiem, bliższa znajomość
trwała długo?
— Parę miesięcy.
— A kiedy się skończyła?
Złote Koło
waldi0055
Strona 45
— Wtedy, kiedy do mnie zaczęła przychodzić jedna
dziewczyna.
— Koleżanka?
— Ale nie z naszej budy, z ogólniaka.
— Nie lubił jej?
— W pewnym sensie. On w ogóle był zły na
dziewczyny.
— Dlaczego? Nie podobał się?
— Nie próbował. On, widzi pan, traktował je trochę
tak jak płyty; ten je ma, kto ma zamożnego ojca.
— Ale ty wiesz, że to nieprawda.
— Ja wiem. _Ale ja mam ojca, który dobrze zarabia.
A on nie miał żadnego.
— Kompleks sieroty?
— Nie wiem, ja się na tym nie znam. W każdym razie
był dla niej bardzo nieprzyjemny, parę razy pokłócili się,
a potem przestał przychodzić.
— Czy to było mniej więcej wtedy, kiedy przestał
przychodzić do szkoły?
— Mniej więcej.
— A co się z nim stało potem?
— Zaczął się włóczyć z bardzo niefajnymi chłopcami.
— Co to byli za chłopcy?
— Pan by ich nazwał chuliganami.
— A ty?
— Dla mnie to była zwykła szaja.
— Czy znasz nazwisko albo adres któregoś z nich?
— Nie. Ale mogę się dowiedzieć.
— Jak szybko?
— Może jeszcze dziś.
— Postaraj się — powiedziałem i wstałem. — Ustal z
nim kontakt — poleciłem Walendziakowi. — Ja jadę do
Pafawagu.
I poklepałem chłopaka po ramieniu.
Złote Koło
waldi0055
Strona 46
— Szkoda, że przestał do mnie przychodzić —
powiedział zamyślony, a może po prostu smutny? —
Gdyby nie przestał...
I potrząsnął głową.
Dojeżdżaliśmy już do bramy zakładów, kiedy
odezwała się centrala.
— Zatrzymali tego pańskiego badylarza.
— Butyraka?
— Tak.
— Gdzie był?
— W Kudowie.
— Niech go zaraz przesłuchają na miejscu. Jeżeli poda
nazwisko człowieka, który wtedy był z nim w samocho
dzie, dajcie mi znać. Chciałbym sam pojechać po niego.
— Już się robi, obywatelu kapitanie.
Zanurzyłem się w hałas tej największej
z fabryk Dolnego Śląska i przez chwilę wydawało mi
się, że muszę ogłuchnąć. Potem mi to przeszło, ale łomot
w skroniach pozostał.
W ogromnej hali, w której wytaczano koła do
wagonów, czekał na mnie wysoki człowiek o suchej
twarzy pastora. Był to Stanisław Kruk, stryj zabitego
Janusza.
— Pan mnie szuka? — zapytał.
— Tak — odpowiedziałem. — Pan już wie, o co
chodzi?
— Wiem — odparł. — Miałem telefon ze Ścinawy.
Bardzo mnie to podcięło.
I w zamyśleniu zaczął wycierać dłonie tłustą, czarną
szmatą.
— Gdzie możemy porozmawiać?
— W kiosku dyspozytora.
Złote Koło
waldi0055
Strona 47
Było to coś w rodzaju oszklonej budki, z której widać
było cały oddział. Kruk stanął przy oknie i oparł się ręką o
szybę; a ta ręka lekko mu drżała.
— Mówiłem mu, że źle skończy — powiedział. — Ale
nie myślałem, że aż tak źle.
I odwrócił ode mnie twarz.
— Dlaczego pan tak myśli? — zapytałem.
— Widzi pan — odpowiedział z powagą — jak się ma
szesnaście lat, a on wtedy miał akurat szesnaście, to nie
można mieć tego wszystkiego, do czego inni •dochodzą
przez całe życie. A on chciał 'mieć to wszystko od razu.
Zresztą oni wszyscy są teraz tacy. Chcieliby brać i brać, ale
wie pan, tak bez żadnego wysiłku, za darmochę. A on był
jeszcze gorszy, bo od małego wychowany w biedzie
i kłopotach. Pan nie uwierzy, ale on mnie nienawidził za
to, że ja mam dwa pokoje z kuchnią, telewizor i
lodówkę. Po dwudziestu pięciu latach pracy!
Chwycił mnie za ramię i pociągnął do okna.
— Pan wie, jak to wyglądało dwadzieścia pięć lat
temu? Kupa gruzów! Spaliśmy wtedy po trzech na jednym
łóżku, a żarliśmy raz na dzień! A on, proszę pana, miał
szkołę za darmo, spał u mnie w ciepłej kuchni na
składanym łóżku i jadł, ile chciał, a jak mu było
potrzeba nowych butów, to moja żona szła z nim do
Chełmka na Świdnicką i kupowała mu takie, jakie sam
sobie wybrał! I jeszcze mu było źle!
— Czy on mieszkał u pana aż do... aż do samego
końca?
Przyjrzał mi się pochmurnym wzrokiem.
— Nie. Wyprowadził się wiosną.
— Wyprowadził się sam?
— Widzi pan, jednego razu przychodzę i widzę, że on
sobie wiąże, na szyi taką kolorowy, babską chustkę; nie
pamiętam, jak to się nazywa.
Złote Koło
waldi0055
Strona 48
— Apaszka — podsunąłem mu, a on
Właśnie. Więc ja się go pytam, czy
on zwariował, a on mówi, że teraz wszyscy noszą
takie i on sobie także kupił. „Kupiłeś?” pytam. A on mówi:
„Kupiłem”. „A za co?” „Sprzedałem pióro”. „Jakie pióro?”
„A to wieczne”. „Sprzedałeś pióro, które ci sprawiłem do
szkoły?” A on tylko kiwa głowią i mówi, że może pisać
długopisem. Wtedy ja mu wyrwałem tę, jak pan mówi,
apaszkę, podarłem ją na kawałki i dałem mu w twarz. I
powiedziałem, że jak jeszcze raz zrobi coś takiego, to
może się więcej nie pokazywać.
— I nie pokazał się?
Kruk odwrócił się tyłem, odszedł w drugi koniec
kiosku i przez chwilę stał tam w milczeniu. Potem
mruknął przez ramię:
— Nie.
— A pan go nie szukał?
Odwrócił się z gniewem.
— A niby jak? Miałem łazić od domu do domu i
zaglądać w każdą dziurę?
— I nie wie pan, gdzie potem mieszkał?
— Nie mam pojęcia.
— I nigdy go pan potem nie widział?
— Raz — powiedział niechętnie. — W towarzystwie
takich małych, parszywych bandziorków.
— Czy mógłby pan opisać ich wygląd?
Pokręcił głową.
— Nie bardzo. Ja, wie pan, widziałem ich z autobusu.
Pamiętam, że jeden był trochę starszy, mógł mieć ze
dwadzieścia lat. A reszta była mniej więcej w
wieku Janusza.
— Ilu ich było?
— Trzech albo czterech. Nie pamiętam. Czy będę
jeszcze potrzebny? Widzi pan, robota czeka.
Złote Koło
waldi0055
Strona 49
— Dziękuję — powiedziałem. — Pozwoli pan, że
skorzystam z telefonu?
— Niech pan dzwoni przez zero.
Zadzwoniłem, odezwał się wydział.
— Co z tym badylarzem? — zapytałem. —
Przesłuchiwali go?
— Tak, ale bez Wyniku. Jest bardzo przygnębiony i
na wszystko odpowiada „nie wiem”.
— Niech Prałat zaraz bierze wóz i leci po niego.
— Tak jest, obywatelu kapitanie.
— A jak nasz wariat?
— Milczy.
— No, dobrze — powiedziałem. — Zaraz będę w
komendzie. Tymczasem ściągnijcie mi kogoś, kto ma
dobre rozeznanie w gangach młodocianych.
— Może porucznik Zaleską?
— Dobrze. Niech będzie Zaleska. No, to na razie.
— Chwileczkę — powiedział szybko głos w centrali.
— Jest telefon do pana.
— Kto dzwoni?
— Porucznik Traszka.
— Przyjmij i powtórz.
Czekałem parę sekund. Potem dyżurny odezwał się
znowu:
— Mają jego ostatnie miejsce zamieszkania.
— No?
— Jedności dwadzieścia sześć, u dozorcy.
— Czy Traszka już tam jest?
— Jest. Dzwoni z automatu.
— Wobec tego jadę na Jedności.
Podjechałem pod starą, odrapaną czynszówkę. Pod
bramą stał nasz radiowóz. Kierowca ziewał i oglądał się za
dziewczynami. Kiedy mnie zobaczył, zrobił od razu
bardzo ascetyczną minę.
Złote Koło
waldi0055
Strona 50
Traszka stał na podwórzu razem ze starym,
przygarbionym dozorcą, który obracał w palcach
fotografię zabitego.
— Pan go poznał? — zapytałem.
— Poznał go — odpowiedział Traszka, wyręczając
starego, który widocznie nie kwapił się do mówienia. —
Ale ma niewiele do powiedzenia. Przyjął go miesiąc temu.
Kruk nocował u niego, a w zamian za to sprzątał śnieg i
zamiatał schody.
— My jesteśmy bardzo starzy — wymamrotał
dozorca. — I bardzo chorzy oboje, ja i żona. I dlatego...
— Rozumiem — przerwałem mu. — Niech pan pokaże
gdzie sypiał.
— Proszę — powiedział. — Tylko niech pan sobie
nie wyobraża za wiele. My sami mamy ciężkie życie.
— Nic sobie nie wyobrażam — powiedziałem. —
Niech pan prowadzi.
Zeszliśmy do sutereny, która przypominała loszek.
Było tu ciasno, wilgotno i zimno. W kącie, za małym
parawanem, leżało na koszu zawiniątko z brudną poście-
lą.
— Rozkładał to sobie, no i spał — zamruczał
niechętnie dozorca.
— Gdzie sobie rozkładał?
— Ano tu, na tym koszu. I jeszcze sobie przystawiał
krzesło. Pod nogi, pan rozumie.
— No, w luksusie to on tu nie żył — mruknąłem.
Dozorca spojrzał na mnie z niepokojem,
— Przecież panu mówiłem — zaczął.
— W porządku — przerwałem mu znowu. — Nie o to
chodzi.
—
Dotknąłem ręką
zawilgłej
pościeli
i
powiedziałem:
— Więc tu sypiał w nocy. A co robił w dzień?
Złote Koło
waldi0055
Strona 51
— Nie wiem — odpowiedział stary. — Wstawał rano,
zamiatał śnieg, a potem wy
chodził. I nie wracał, aż na noc.
— Jadał na mieście?
— Nie wiem. Tu nie jadł, proszę pana.
— Opowiadał wam coś o sobie?
— Nie. Był, wie pan, stale bez humoru. Jakby go coś
gryzło. Żona nieraz go pytała: „czym ty się tak martwisz,
kochasiu?” A on nic, tylko spuszczał głowę.
I nigdy nie odpowiadał.
— Czy miał jakieś rzeczy?
— Coś tam miał, ale nie dużo. Wszystko tam leży, na
tym koszu.
Odsunęliśmy pościel. Na koszu stało tekturowe pudło
po butach, a w nim trochę drobiazgów: podniszczona
koszula, parę brudnych chustek, tubka kleju, krawat w
groszki i kilka wygniecionych fotografii. Obejrzałem je; na
wszystkich, była kobieta w wieku około trzydziestu lat,
pewnie jego matka; a na jednej ta sama kobieta,
obejmująca ramieniem mężczyznę; to był zapewne jego
ojciec.
--- Czy pan może wziął od niego dowód? Albo jakąś
legitymację?
— Nie — pokręcił głową dozorca. — Niczego nie
brałem. Ja mam zaufanie do ludzi.
— Tutaj też nie ma jego papierów.
Wzruszył ramionami.
— To dziwne — powiedział Traszka. — Bo ja też
byłem pewien, że znajdziemy to u pana.
— A przy sobie nie miał? — zapytał nieufnie
dozorca.
— Nie.
— Powinien mieć — powiedział dozorca. — Bo
widziałem, że zawsze to nosił w kieszeni.
Złote Koło
waldi0055
Strona 52
Coś mnie tknęło i szybko odsunąłem kosz. Leżał tam
zwinięty w kulkę „Wieczór” z przedwczorajszą datą.
Rozprostowałem go i wtedy obaj z Traszką drgnęli
śmy: gazeta była powystrzygana nożyczkami, tak jakby
ktoś powycinał z niej, pojedyncze. litery. Trochę tych
powycinanych liter zostało jeszcze w gazecie.
— To się robi coraz ciekawsze — po- wiedział
przeciągle Traszka.
Zajrzał jeszcze raz w szparę za koszem, jakby
sprawdzał, czy nie ma tam jakichś rozsypanych
strzępków, ale już nic więcej nie było.
— Czy pan widział, jak on to wycinał? — zapytałem.
— Nie — odparł dozorca, trochę zdziwiony. — I
nawet nie wiem, po co mu to było.
— Nie wie pan? — zapytał Traszka.
— Nie.
— Widocznie rzadko pan chodzi do kina. Tak się
robi, jak się chce do kogoś wysłać list, na przykład z
pogróżkami.
— A komu on mógł grozić? — zapytał
niedowierzająco dozorca. To był bardzo spokojny
chłopak.
— Weź to — poleciłem Traszce. — I daj naszej
szyfrantce. Może ona potrafi ułożyć z tego jakiś tekst.
— Jeżeli pozwolisz, to ja sam spróbuję — powiedział
Traszka, a oczy mu przy tym błysnęły. — Zaczyna mi się to
układać w jakąś logiczną całość.
— Spróbuj — powiedziałem i obróciłem się do
dozorcy. — Na razie dziękujemy.
W samochodzie Traszka milczał i tylko bez przerwy
wpatrywał się w gazetę.
— Widzę — powiedziałem — że zaczynasz
rezygnować z koncepcji wariata.
Złote Koło
waldi0055
Strona 53
— Dlaczego? — zapytał i podniósł na mnie oczy. —
Mnie by to właśnie pasowało. Załóżmy taką możliwość:
nasz pan Zagórski jest człowiekiem o niewłaściwych
skłonnościach. Kruk dowiaduje się o tym i zaczyna go
szantażować. Tamten przez jakiś czas płaci, a potem
zaczyna mieć dosyć. W czasie ostatniego spotkania traci
panowanie nad sobą i zabija chłopaka. A potem, na widok
tego, co zrobił, dostaje ataku szału.
— Jest w tym luka — powiedziałem ostrożnie; tak
ostrożnie, jak tylko umiałem. Ale on i tak się obraził.
— Co za luka? Jaka luka? —parsknął i aż
poczerwieniał na twarzy.
— Gdyby było tak, jak mówisz, ten nasz Kruk miałby
w swoim pudełku coś więcej, oprócz brudnych chustek do
nosa. Ostatecznie musiał na coś wydawać pieniądze z
szantażu.
— Mógł przepijać.
— Nie. Ani jeden z tych, którzy zeznawali, nie
wspominał o wódce. Zresztą w chwili zabójstwa także był
trzeźwy.
— Zobaczymy — powiedział gniewnie Traszka i
potrząsnął gazetą. — Myślę, że tu jest klucz do całej
sprawy.
W komendzie czekał już Walendziak.
— Dobrze, że pan jest — powiedział. — Dzwonił ten
mały i prosił, żebyśmy wpadli do niego.
— Ma coś?
— Nie chciał mówić przez telefon. Powiedział tylko,
żebyśmy przyjechali, bo on nie może wyjść z domu. Może
czeka na kogoś, kto ma mu przynieść jakąś wiadomość?
— Gdzie mieszka?
Podał mi kartkę z adresem.
— Dobra — powiedziałem. — Wezmę tam Zaleską. A
ty się przebierz i przygotuj sobie paru nieumundurowa
Złote Koło
waldi0055
Strona 54
nych. Przypuszczam, że będziemy tych chłopaczków
wybierać z jakiejś kawiarni. Może z „Sezamu”?
Porucznik Zaleska miała ukończone prawo i
dodatkowo dyplom z psychologii. Była u nas dopiero od
roku, ale już nieźle wciągnęła się w sprawy młodocianych.
Zabrałem ją z komendy i oboje pojechaliśmy do Rokity.
Mieszkał ha Nowym Targu, w jednym z tych mikrosko
pijnych lokali, które udają normalne mieszkania: dwa
pokoiki z kuchnią i łazienką, a to wszystko na trzydziestu
sześciu metrach kwadratowych. Ale te trzydzieści sześć
metrów Urządzono ze smakiem i gustem.
Rodziców Rokity nie było; za to była tam ładna
panienka w greckich kozakach z łańcuszkiem. Wyglądała
prawie
dorośle, ale
kiedy
przedstawiając
się
powiedziała „Basia”, usłyszałem, że głos ma cieniutki jak
dziecko.
— Znalazłeś ich? — zapytałem Rokitę.
— Nie sam — odpowiedział. — Przy pomocy kole-
gów. Będzie pan nam musiał wypisać jakieś usprawiedli-
wienie dla dyra; urwaliśmy się z dwóch ostatnich lekcji.
— Zadzwonię do niego — powiedziałem. — A ty mi
tymczasem powiedz coś więcej.
— Wiem, że jednego nazywają Długi Janek.
— Ma pani takiego w swoich rejestrach?
Porucznik Zaleska potrząsnęła głową.
— Nie. Przynajmniej nie pod takim pseudonimem.
— A inni?
— Nie wiem — powiedział. — Ale wiem, że zbierają
się co dzień koło drugiej w pedecie. Czeka tam jeden z
naszych; jak się zjawią, to zadzwoni.
— Będziesz mógł ich pokazać?
— Dobrze, ale tak jakoś, wie pan, delikatnie. Nie
chciałbym później oberwać.
— Oni cię znają?
Złote Koło
waldi0055
Strona 55
— Chyba nie. Ale mogliby się pokapować.
— W porządku. Przejdziesz po prostu koło nich i
sięgniesz po coś do kieszeni; na przykład po chustkę. Nam
to wystarczy.
— Dobrze — powiedział. Nie był wcale podniecony.
Po prostu zgodził się nam pomóc, to wszystko.
Zadzwoniłem do wydziału i poprosiłem Walendziaka.
— Przebrałeś się? — zapytałem.
— Tak jest, obywatelu kapitanie.
— A twoje asy też gotowe?
— Gotowe, obywatelu kapitanie.
— To ładnie. Weź ich i pójdziecie sobie obejrzeć
wystawę plakatów w BWA,
naprzeciw pedetu. Jak będzie trzeba, to przyjdę tam
po was. A pod pedetem niech czeka nasza „suka”.
— Już idziemy, obywatelu kapitanie.
Odłożyłem słuchawkę i przyjrzałem się
dziewczynie Rokity. Siedziała równiutko na fotelu i
patrzyła na nas spokojnym wzrokiem. Też nie wydawała
się specjale nie podniecona tym, co się działo.
— Pani pamięta tego Kruka?
— Niech pan do niej mówi po imieniu — powiedział
Rokita, puszczając stereofoniczną płytę z nagraniem
„Tremeloes”.
— Więc pamiętasz go?
— Pamiętam — powiedziała dziewczyna.
— Czy wydawał ci się bardzo nieprzyjemny?
— Raczej tak.
— Dokuczał ci?
— To nawet nie. On w ogóle mało mówił. Ale patrzył
na mnie bardzo nieładnie.
— To znaczy jak?
Obejrzała się na Rokitę, jakby szukała u niego
pomocy. Ale on wcale się nie kwapił, żeby jej pomóc.
Złote Koło
waldi0055
Strona 56
— No więc jak on na ciebie patrzył? Zaczerwieniła
się.
— Bardzo nieprzyzwoicie. A równocześnie ze
złością.
— A jak myślisz — wtrąciła się porucznik Zaleska.
— Czy ty mu się podobałaś, czy nie?
Znowu obejrzała się na Rokitę, ale on i tym razem jej
nie pomógł.
— Może mu się i podobałam — powiedziała
niepewnie. — Ale właśnie za to mnie nienawidził.
— A nie uważasz, że „nienawidził” to jest trochę za
mocne słowo?
— Nie — odparła stanowczo. — On mnie naprawdę
nienawidził.
Zadzwonił telefon Rokita wziął słuchawkę, kiwnął
głową i mruknął:
— Dobra.
A potem obrócił się do nas i powiedział:
— Już są.
Zeszliśmy wszyscy czworo na ulicę. Zapytałem
dziewczynę, czy chce podjechać z nami, ale odparła, że
mieszka obok. Wobec tego pojechaliśmy we troje.
Feliks zaparkował wóz na skwerze Kościuszki, pod
„Stylową”.
— Idź do pedetu — powiedziałem Rokicie — i
rozejrzyj się. Pani porucznik wejdzie osobno, a ja z resztą
przyjdę za chwilę.
Rozstaliśmy się. Walendziak czekał z czterema
wywiadowcami
w
Biurze Wystaw
Artystycznych.
Wiedziałem, że żaden z nich nie ma pojęcia o
współczesnej grafice użytkowej; mimo to wydawali się
pogrążeni w plakatach bez reszty.
Trąciłem Walendziaka i szepnąłem:
Złote Koło
waldi0055
Strona 57
— Niech wchodzą po kolei od frontu. My dwaj
wejdziemy przez „Delikatesy”. Spotkamy się w środku na
parterze.
Zaleska stała przy jednym ze stoisk perfumeryjnych i
oglądała kosmetyczki Kiedy podszedłem, szepnęła:
— Zdaje się, że stoją koło schodów.
Przy wewnętrznych schodach, prowadzących na
piętro, stało rzeczywiście czterech młodych ludzi w
wygniecionych ubraniach. Mogli mieć po siedemnaś
cie, osiemnaście lat. Tylko jeden był trochę starszy.
Odnalazłem wzrokiem Rokitę; miał minę absolutnie
obojętną i spokojną, a wzrok zamyślony. Przeszedłem
koło niego i mrugnąłem.
Wydawało się, że nie odebrał sygnału; ale po paru
sekundach ruszył z miejsca, przeszedł obojętnie koło
grupki przy schodach, bezmyślnie wyjął z kieszeni
chustkę i poszedł na pierwsze piętro.
Podszedłem do Walendziaka i szepnąłem, patrząc w
inną stronę:
— Pokaż ich naszym ludziom. Zdejmiemy ich
cichutko przy wyjściu.
Wróciłem do Zaleskiej i zapytałem cicho:
— Czy pani któregoś zna?
— Nienotowani — odpowiedziała, wybrzydzając się
równocześnie na trzymaną w ręku kosmetyczkę.
Kątem oka zobaczyłem, że grupka spod schodów
rusza i kieruje się ku przejściu do „Delikatesów”.
Zerknąłem na Walendziaka; już płynął ze swoimi na
miejsce,
Stanąłem w drzwiach, przez które musieli przejść i
czekałem, nie patrząc w ich stronę. Dwóch wywiadowców
minęło mnie i zatrzymało się za progiem „Delikatesów”.
Reszta rozrzuciła się przy wewnętrznym kiosku z
gazetami.
Złote Koło
waldi0055
Strona 58
Usłyszałem kroki, powoli obróciłem się i pomyśla-
łem, że to nie są fachowcy, tylko zwykła gówniarzeria:
wchodzili w środek naszej obstawy nie podejrzewa
jąc absolutnie niczego, nawet się żaden nie obejrzał na
stojących dokoła tajniaków.
Zastąpiłem drogę najwyższemu i powiedziałem cicho:
— Milicja. Koledzy pozwolą.
Przypatrzył mi się z nagłą uwagą. Miał brutalną twarz
i złe, okrutne oczy.
— Że co? — zapytał i nagle rzucił się do przodu.
Podstawiłem mu nogę i jeszcze zanim upadł,
wykręciłem mu rękę. Podniósł się sapiąc i przeklinając.
Jego koledzy szamotali się już bezsilnie w rękach
ludzi Walendziaka.
— Za co? — ryknął teraz ten, którego trzymałem. —
Za co?
— Spokojnie — powiedziałem i mocniej wykręciłem
mu rękę.
Umilkł i tylko wystawił na wierzch żółte, zepsute
zęby.
Oddałem go wolnemu wywiadowcy i powiedziałem:
— Do budy i na Łąkową.
— Ale za co? — powtórzył znowu ten, którego
chwyciłem przed chwilą.
— Spokojnie — powtórzyłem.
Wyszliśmy z nimi przez „Delikatesy” i skręciliśmy na
podjazd za pocztą. Stała tam już nasza „suka” z gościnnie
otwartymi tylnymi drzwiami. Załadowaliśmy chłopców do
środka, Walendziak wsiadł za nimi i wóz od razu ruszył.
Wróciłem
po
Zaleską,
która
stała
przed
„Delikatesami” i poszliśmy w stronę naszego radiowozu.
Na rogu Świdnickiej stał Rokita i ostrożnie
obserwował przebieg wypadków. Mrugnąłem do niego,
dziękując mu bez słowa za pomoc, on także mrugnął
Złote Koło
waldi0055
Strona 59
ku mnie bez słowa i odszedł; a ja wiedziałem, że już się
więcej nie zobaczymy.
Kiedy przyjechaliśmy na Łąkową, zatrzymani już tam
byli; siedzieli na korytarzu, przed drzwiami naszego
sekretariatu i patrzyli spode łba. Pilnowało ich dwu
milicjantów, a Walendziak zbierał od nich dokumenty.
Kiedy podszedłem, podał mi jedną legitymację z
zawodówki i jeden dowód osobisty, bardzo zniszczony.
— Dwaj nie mają żadnych papierów — powiedział.
Dowód należał do tego najwyższego o zepsutych
zębach.
— Jan Sadowski — przeczytałem. — Urodzony we
Wrocławiu 13 lutego 1949. —
I podniosłem oczy. — Ciebie nazywają Długi Janek?
— Możliwe.
— Wstań, jak się do ciebie mówi — powiedział ostro
Walendziak.
Zawahał się, ale wstał.
Przyjrzałem mu się jeszcze raz i powiedziałem:
— Czuję, że ty stąd prędko nie wyjdziesz.
— Niby dlaczego?
— Nie domyślasz się?
Popatrzył mi w oczy z niezwykłym skupieniem, jakby
chciał z nich wyczytać coś, czego ja sam jeszcze nie
wiedziałem.
— Nie — powiedział wreszcie.
— A ja bym dał głowę, że się domyślasz.
— Tylko bez takich numerów! —warknął; ale w jego
głosie nie było pewności, tylko strach.
Obejrzałem trzech pozostałych. Byli mniej więcej w
wieku zabitego: szesnaście, siedemnaście lat. Jeden
mrugał
niespokojnie
i
bez
przerwy
oblizywał
spierzchnięte wargi.
— Jak się nazywasz? — zapytałem.
Złote Koło
waldi0055
Strona 60
— Piechalak Tadeusz — odpowiedział z pośpiechem.
W tym jego pośpiechu była pewna usłużność, a może
nawet cień przymilności; na kilometr czuło się, że ten
chłopak chce zdystansować się od reszty.
— No i co, Tadziu? — zapytałem. — Wsiąkłeś.
— Ja nic nie zrobiłem! — zawołał gorączkowo.
— Naprawdę?
— Jak matkę kocham!
— Zobaczymy, czy ją kochasz. — powiedziałem i
wszedłem do sekretariatu. Czekał tam już na mnie
porucznik Prałat. Musiał zdrowo gonić, jeżeli w
tak krótkim czasie zdążył obrócić do Kudowy i z
powrotem.
— Przywiozłem panu tego badylarza — powiedział.
— Ale nie udało mi się z niego nic wycisnąć. Czy mam dalej
pracować nad nim, czy też pan sam zabierze się do tego?
— Sam się zabiorę — odpowiedziałem. — A ty
będziesz musiał pomóc Walendziakowi i porucznik
Zaleskiej. Dobierzcie sobie jeszcze kogoś i przesłuchajcie
zaraz tych chłopców, ale każdego osobno. Najpilniejsza
rzecz, to ustalić, co robili wczoraj do pierwszej.
Obróciłem się do Zaleskiej i powiedziałem:
— Z tym, że tego ostatniego — tego Piechalaka —
chciałbym, żeby przesłuchała pani osobiście. Wygląda na
takiego, który albo jest najmiększy, albo ma najmniej na
sumieniu. W każdym razie pierwszy się rozsypie.
— Zauważyłam to — powiedziała. — i myślę, że ma
najmniej na sumieniu.
— No, to nie traćcie czasu.
W sąsiednim pokoju siedział Traszka, pochylony nad
stołem. Miał przed sobą dwa identyczne egzemplarze
„Wieczoru” — jeden z wyciętymi literami, drugi czysty.
Obok leżał stos małych kartek; na każdej była wypisana
tylko jedna litera.
Złote Koło
waldi0055
Strona 61
— No i co? — zapytałem — Ułożyłeś już z tego jakiś
liścik?
— To nie był list — powiedział, ocierając wierzchem
dłoni spocone czoło. —
Najwyżej adres na kopercie. Za mało liter rozumiesz.
I wyjaśnił mi technikę postępowania zabitego.
— On używał tylko liter ze śródtytułów; widocznie
petit w tekście wydawał mu się za mały. Wycinał całą
linijkę, a potem brał z niej poszczególne znaki. Te, których
nie użył, zostały w gazecie. Dzięki temu można z grubsza
ustalić, jakie znaki były mu potrzebne.
I westchnął.
— Niestety, jeżeli to naprawdę był adres, to nie był
to adres mojego wariata. Ten Zagórski mieszkał na
Jaworow
e
j pod siódmym. A ten chłopak nie użył
ani dużego „Z”, ani dużego „J”, ani siódemki. Jedyne cyfry,
jakimi się posłużył to były dwójki. Dwie dwójki,
rozumiesz.
— Gdyby tam była jeszcze jedynka — powiedziałem
— to mogłoby pasować do naszego badylarza. On mieszka
na Krakowskiej pod dwieście dwunastym.
— Nazywa się Butyrak?
— Butyrak.
— Duże „B” było rzeczywiście w robocie — powie
dział zamyślony Traszka. — A zamiast jedynki mógł użyć
małego „1”.
— To już trochę naciągane — powiedziałem. — Ale
ostatecznie?... Zaraz porozmawiam z tym Butyrakiem. A
ty przejrzyj wszystkie sprawy, jakie mamy w aktach i
poszukaj adresu z dwiema dwójkami.
Butyrak był rzeczywiście bardzo przygnębiony.
Kazałem przynieść dwie kawy — dla niego i dla mnie — i
powiedziałem opryskliwie:
Złote Koło
waldi0055
Strona 62
— Panie Butyrak, pańska sprawa zaczyna wyglądać
głupio. Miał pan w samochodzie jakiegoś człowieka, który
wyglądał jak bokser i który wyparował gdzieś bez śladu.
Dlaczego pan go kryje? Woli pan wszystko wziąć na
siebie?
— Ale co, panie kapitanie? Co? — zajęczał Butyrak.
Rozłożyłem ręce.
— Widzi pan, w naszym wydziale powstała
następująca hipoteza: pan był szantażowany przez gang
złożony z pięciu młodych ludzi, z których znał pan
osobiście tylko jednego; tego, który nie żyje. Możliwe, że
pan nie domyślał się istnienia pozostałych. W krytycznym
dniu zabrał pan ze sobą człowieka o silnej ręce i jeszcze
silniejszych nerwach i polecił mu pan sprzątnąć naszego
Kruka. Poczerń, chcąc odwrócić od siebie podejrzenia,
sam pan przywiózł rannego do szpitala.
— I pan w to wierzy? — krzyknął rozpaczliwie.
Przyjrzałem mu się i powiedziałem cicho.
— Nie. Ale jeżeli pan nie zechce podać nazwiska tego
drugiego, będę musiał zacząć wierzyć.
Opuścił głowę na piersi.
— No więc? — zapytałem. — Kto był wtedy z panem
na Złotym Kole.
— Niejaki Michalski — szepnął. —Magazynier z
Centrali Zbytu Materiałów Budowlanych.
— Pan się buduje?
— A tam, buduję... Stawiam taki kurnik, cztery
pokoiki z kuchnią. I właśnie ten Michalski...
I powoli podniósł zmęczone oczy:
— Pan rozumie, teraz są takie trudności z cegłą...
— No i zmądrzał pan — powiedziałem przyjaźnie. —
Koniec końców lepiej siedzieć za łapownictwo niż za
udział w morderstwie. Prawda? Zawsze krócej.
Złote Koło
waldi0055
Strona 63
— Ja mu nie dawałem żadnych łapówek! — zawołał.
— Po prostu chciałem, żeby mi przez grzeczność...
— Dobrze, dobrze — powiedziałem. — Ja i tak tego
nie będę prowadził. Od afer gospodarczych mamy u nas
kogoś zupełnie innego. Ale cieszę się, że pan nie ma na
sumieniu tego chłopca.
Przeszedłem do pokoju, w którym Prałat biedził się
nad Długim Jankiem i wywołałem go na korytarz.
— Przykro mi — powiedziałem. — Ale twój pomysł z
badylarzem nie wyszedł. Chodziło o cegłę na domek.
— No cóż — szepnął. — Trzeba szukać dalej.
— Jak ten twój?
— Kręci. Mówi, że znał Kruka, ale nie widział się z
nim od wielu miesięcy. Potem odwołuje to i twierdzi, że w
ogóle go nie znał, tylko gdzieś tam zetknął się z nim
przypadkowo. I tak w kółko.
— Co robił wczoraj do południa?
— Powiada, że był na bani i nie może sobie
przypomnieć.
— No, to postaraj się odświeżyć mu pamięć.
Przeszedłem do następnego pokoju, w którym
porucznik Zaleska przesłuchiwała tego najmiększego —
Piechalaka. Byli już z sobą w dobrej komitywie; gwarzyli
zupełnie jak starzy znajomi.
— No i cóż, Tadziu — zapytałem. — Zrzuciłeś już z
ramion brzemię grzechów?
— Namyśla się — odpowiedziała za niego Zaleska.
— Ale jestem pewna, że zrzuci.
— Zrzuć jak najprędzej — poradziłem mu
przyjaźnie. — Zobaczysz, że zaraz zrobi ci się lżej.
Oblizał wargi, z tym swoim niepewnym gestem, i
spojrzał na mnie nieufnie.
Wziąłem Zaleską na bok i zapytałem:
Złote Koło
waldi0055
Strona 64
— Czy pani nie pamięta jakiejś sprawy, w której
występowałby adres z dwiema dwójkami?
Oczy zrobiły się jej uważne.
— Z dwiema dwójkami?
— Tak jest. Traszka próbuje odtworzyć taką wycina
nkę z gazety. I wychodzi mu dwadzieścia dwa w adresie.
Zadzwoniła bez słowa. Wszedł dyżurny milicjant.
— Zajmijcie się nim — powiedziała.
Przeszliśmy szybko do pokoju, w którym Traszka
wciąż jeszcze tasował swoje łamigłówki.
Zaleska odsunęła go i prawie bez namysłu zaczęła
układać karteczki z literami.
— Proszę — powiedziała wreszcie. Nachyliliśmy się;
na stole widniał adres, ułożony w trzech nierównych
rządkach:
Halina Bartoszewska Wrocław Rozbrat 22 — Kto to
jest? — zapytałem.
— Ciebie wtedy nie było — szepnął Traszka. —
Leżałeś w szpitalu. Zresztą tego nie prowadził nasz
wydział.
— Ale... — zacząłem.
— Jedziemy — przerwała mi porucznik Zaleska. —
Po drodze panu opowiem.
Wychodząc powiedziała do sekretarki:
— Proszę zaraz zawołać kogoś z techniki; niech
zrobi zdjęcia tym czterem chłopcom i natychmiast
przywiezie na Rozbrat 22. Tam będzie stał nasz radiowóz.
Ale sprawa jest pilna.
Pojechaliśmy.
Mimo
poprzedniej
zapowiedzi
porucznik Zaleska nie odzywała się ani słowem i tylko
gryzła wargi. Gdzieś tak w połowie drogi kazała kierowcy
tak skręcić i powiozła nas bocznymi drogami.
Zmierzchało się, domy zaczynały rozmazywać się w
półmroku. Po chwili straciłem
orientację i nie
Złote Koło
waldi0055
Strona 65
wiedziałem, gdzie jesteśmy. Wreszcie samochód stanął i
Zaleska kazała nam wysiać. Staliśmy na dużej, pustawej
ulicy, gdzie tylko z rzadka widać było pojedyńcze domy.
— Co to jest? — zapytałem.
— Chodźcie — powiedziała głucho.
Poprowadziła nas przez pole, na którym topniały
resztki śniegu. Obok była nieduża górka; kilkoro dzieci
wmawiało sobie, że zjeżdżają z niej na sankach.
Doszliśmy do niewielkiej ruiny, w której było więcej
błota niż śniegu. Tu Zaleska zatrzymała się i powiedziała
półgłosem.
— To było tu.
— Ale co było? — zapytałem z rozdrażnieniem.
Przyjrzała mi się niewidzącym wzrokiem i szepnęła:
— Niech pan sobie wyobrazi tę Bartoszewską, może
ją pan zresztą zobaczy za chwilę, ale to nie jest pewne.
Dziewczynka lat piętnaście, z warkoczykiem, w czerwonej
czapeczce. Zaszło jej drogę pięciu młodych ludzi,
niezidentyfikowanych do dziś. Największy ściągnął
jej czapkę i zaczął odchodzić. Biegła za nim i prosiła, żeby
jej oddał. W ten sposób doszli aż tu.
Pokazała ręką ruinę przed nimi.
— Wciągnęli ją do środka i zgwałcili wszyscy po
kolei. Potem udało się jej wyrwać. Dobiegła aż tam, gdzie
stoi nasz samochód. To nie jest zbyt ruchliwa ulicą, ale
było na niej kilku przechodniów. Czepiała się ich i
błagała o pomoc; ale nikt nawet ręką nie ruszył, nikt nie
chciał się wdawać w awanturę. To rozzuchwaliło naszych
chłopaczków do tego stopnia, że złapali ją znowu — już
tam, na ulicy, między ludźmi! — zaciągnęli tutaj z
powrotem i zgwałcili jeszcze raz; teraz tylko we trzech,
ale jeszcze brutalniej niż przedtem. Sprawę prowadziła
komenda miejska, ale sprawców nie wykryto do dziś. To
wszystko.
Złote Koło
waldi0055
Strona 66
Staliśmy w milczeniu, a dokoła nas robiło się coraz
ciemniej.
Wreszcie Zaleska powiedziała nieswoim, głuchym
głosem:
— Jedziemy.
Tymczasem zaczął padać deszcz i jezdnia zrobiła się
mokra. Kiedy zajechaliśmy na Rozbrat, lało już całkiem
zdrowo. Stanęliśmy przed smutnym, szarym domem i
wysiedliśmy. Zapchana rynna pryskała wodą na boki jak
fontanna.
— Jak przyjedzie technik — powiedziała do Feliksa
Zaleska — niech zaraz przyniesie zdjęcia do dozorcy. Ale
bez rozkazu kapitana niech nie wchodzi na górę.
Przeszliśmy zimną sień i zapukaliśmy do drzwi od
podwórza. Otworzyła nam sympatyczna kobieta po
pięćdziesiątce, wyglądająca jeszcze wciąż bardzo kreso
wo.
— Pani mnie pamięta, prawda? — zapytała cicho
Zaleska. — Przyjeżdżałam tutaj w sprawie tej małej.
— Pamiętam, a pewnie, że pamiętam — zawołała
śpiewnie kobieta. — Proszę bardzo wejść do środka.
— Pani jest żoną dozorcy — objaśniła mnie Zaleska.
— Oboje z mężem robili dla tej małej, co mogli.
— No, bo takie dziecko! — rozżaliła się dozorczyni.
— Proszę. Ale jeżeli państwo chcą porozmawiać z jej
matką, to teraz można tam zajść. Halinka jest w mieście i
wróci dopiero z moim mężem. — Zniżyła głos i
powiedziała bardzo cicho: — Ona, widzi pani, jeszcze
ciągle boi się chodzić sama...
— No, to chodźmy — powiedziała Za-leska. —
Niedługo zjawi się tu nasz człowiek ze zdjęciami; niech
zaczeka u pani, aż go zawołamy. Dobrze?
Matka zgwałconej dziewczynki mieszkała na
pierwszym piętrze w niedużym i niezwykle ubogim
Złote Koło
waldi0055
Strona 67
mieszkanku; bieda dosłownie piszczała tu z każdego
kąta; ale było czysto i mimo wszystko jakoś tak bardzo
swojsko i miło.
— Proszę posłuchać — powiedziała cicho Zaleska.
— Zdaje się, że mamy tych, którzy to zrobili. Ale niech
nam pani powie: czy Halinka jest w takim stanie, że
można pokazać jej zdjęcia? Boję się nowego szoku; z
drugiej
strony
tych
ludzi
trzeba
koniecznie
zidentyfikować.
Tamta przez chwilę stała zamyślona i nie
odpowiadała. Była to drobna, schludna kobieta o jasnych
oczach i bardzo dobrej twarzy; ręce miała spracowane, ale
czyste, zadbane; suknię też miała znoszoną, ale schludną,
czyściutką. W ogóle
wszystko tu jakby pachniało świeżym krochmalem.
Wreszcie odezwała się.
— Proszę pani — powiedziała. — Ona to przeżyje, ja
wiem. Ale przecież oni nie mogą chodzić bezkarnie,
prawda? Tyle jest małych, bezbronnych dziewczy
nek; jutro mogą skrzywdzić następną. Więc myślę, że
trzeba jej pokazać te zdjęcia.
— Jedno mam ze sobą — powiedziałem. — Chce
pani obejrzeć?
Kiwnęła głową.
Wyjąłem zdjęcie Kruka — to przywiezione ze
Ścinawy, roześmiane — i położyłem na stole.
Bartoszewska spojrzała na nie i szybko podniosła głowę.
— Ale... — zaczęła i urwała.
Jeszcze raz obejrzała zdjęcie i powiedziała z
zakłopotaniem:
— Proszę państwa, ja się boję, że to jakaś pomyłka;
ja tego chłopca znam.
— Zna go pani?
— Znam.
Złote Koło
waldi0055
Strona 68
Popatrzyliśmy po sobie i poczuliśmy niepokój.
— Skąd pani go zna? — zapytała Zaleska.
Tamta uśmiechnęła się z jeszcze większym
zakłopotaniem.
— Przychodził tutaj — powiedz powiedział.
— Tutaj, do domu?
— Nie, do domu nie. Wiedział że Halinka na widok
chłopców... wszystko jedno jakich, pani rozumie... Ale
często czekał na dole i wypytywał mnie o jej zdrowie. Czy
nie ma jakichś komplikacji i w ogóle... I, przynosił mi dla
niej
jakieś drobiazgi:
to
czekoladkę,
to
znowu
jakąś książkę. I tylko prosił, żeby jej nie mówić, od kogo.
Zaleska odwróciła głowę; widziałem, że jest
niespokojna; jej poprzednia pewność rozwiała się niemal
do szczętu. Wziąłem zdjęcie Kruka i zapytałem:
— A pani znała go już przedtem?
— Chyba nie — odpowiedziała. — W każdym razie
nie mogłam go sobie przypomnieć. Podszedł raz, na ulicy,
i powiedział, że jest dawnym kolegą Halinki. I że
dowiedział się o tym wszystkim i bardzo mu jej żal. Prosił,
żebym mówiła mu po imieniu i żebym się nie krępowała,
gdyby coś trzeba było załatwić albo przynieść. Był
naprawdę bardzo dobry. I bardzo zmartwiony tym
wszystkim. Bardzo go polubiłam, proszę pana.
Zaleska odeszła w głąb pokoju; była po prostu
zdruzgotana. Ale ja nie rezygnowałem tak szybko.
--- Mówiła mu pani po imieniu — powiedziałem. — A
przepraszam, jakie imię pani podał?
— Marian.
Teraz Zaleska drgnęła i odwróciła się.
— Zdaje się, że zaczynam rozumieć — powiedziałem
cicho. — Kompleks rannego ptaszka.
— Jakiego ptaszka?
Złote Koło
waldi0055
Strona 69
— Później pani wyjaśnię — powiedziałem i znowu
zwróciłem się do Bartoszewskiej. — Niech mi pani powie:
czy Halinka nigdy go nie widziała?
— No, dawniej na pewno.
— Ale nie, nie dawniej; ostatnio. Przez okno albo na
ulicy?
— Nie; chyba się nawet nie domyślała, że
przychodzi. Ja jej też nie mówiłam; tak jak prosił. Zresztą
uważałam, że tak będzie lepiej. Myślałam, że jak
kiedyś wróci całkiem do siebie, to wtedy jej wszystko
powiem; skąd te czekoladki i książki. Ale na razie jeszcze
nie; na razie, jak ona słyszy słowo „chłopak”, to cała drży...
I obróciła się do Zaleskiej.
— Jak pani myśli: czy to jej przejdzie? Bo gdyby tak
miało zostać na całe życie?...
I potrząsnęła głową rozpaczliwie.
— Jeżeli wszyscy będą dla niej dobrzy — szepnęła
Zaleska. — I jeżeli spotka takiego chłopca, który pomoże
jej zapomnieć...
—Ten by mi się podobał — powiedziała w zamyśleniu
Bartoszewska. — Taki delikatny. Pan wie, co on mi kiedyś
powiedział? Że zrobi wśród kolegów zbiórkę i że chce mi
przynieść trochę pieniędzy. Nie, nawet jeszcze inaczej:
że oni będą zbierać się co miesiąc i zawsze na pierwszego
podrzucą mi jakąś sumkę: żeby Halinka mogła się lepiej
ubrać. I żeby nie musiała chodzić więcej w tym płaszczu,
który jej tamci poniszczyli. Ale ja, oczywiście, odmówiłam.
Kategorycznie odmówiłam, proszę pana.
— Kiedy to było? — zapytałem, starając się ukryć
przed nią narastające we mnie napięcie.
— A jakieś dwa, trzy dni temu.
Schowałem zdjęcie Janusza i powiedziałem bardzo
cicho:
— Proszę pani, ten chłopiec, niestety nie żyje.
Złote Koło
waldi0055
Strona 70
— Nie żyje? — krzyknęła.
— Został zabity wczoraj w południe na ulicy Złote
Koło.
— Ale dlaczego? Za co?
— Myślę — powiedziałem powoli — że może jeszcze
dzisiaj będę mógł to pani powiedzieć.
Schowałem zdjęcie Janusza i powiedziałem do
Zaleskiej:
— Zejdę zobaczyć, czy technik już jest.
I wyszedłem, starając się nie patrzeć
na Bartoszewską; ale nawet nie widząc jej,
wiedziałem, że drży.
Na schodach minąłem szczupłą, wy-mizerowaną
dziewczynkę, którą prowadził na górę barczysty
mężczyzna w wyszmelcowanej fufajce. Domyśliłem się, że
to ona; i że to mąż dozorczyni przywiózł ją z miasta. I
pomyślałem, że dobrze się stało, iż najpierw zetknie się
tylko z Zaleską.
Dozorczyni czekała na mnie przed drzwiami.
— Spotkał ich pan? — zapytała cicho.
Kiwnąłem głową. Podała mi duży pakiet z nadrukiem
ORWO.
— Był ten pan i zostawił to u mnie.
Odczekałem jeszcze chwilę, a potem powoli ruszyłem
na górę. Po drodze spotkałem schodzącego dozorcę.
Zatrzymał się i powiedział biorąc mnie za rękę:
— Niech pan będzie bardzo ostrożny. Ona jest jeden
kłębek nerwów.
— Będę ostrożny — powiedziałem i wszedłem do
mieszkania Bartoszewkich.
Dziewczynka stała w płaszczu, tak jak przyszła i z
przerażeniem wpatrywała się w Zaleską. Widocznie
poznała ją i domyśliła się, o co chodzi. Kiedy usłyszała
skrzypnięcie drzwi, obróciła się z takim pośpiechem,
Złote Koło
waldi0055
Strona 71
jakby się bała, że ktoś może ją uderzyć od tyłu. Była
śliczna, ale taka drobniutka, że naprawdę nie mieściło się
w głowie, jak ktoś mógł dokonać na niej gwałtu; była w
gruncie rzeczy dużym, wyrośniętym dzieckiem.
— Dzień dobry, Halinko — powiedziałem. —
Wpadliśmy tu tylko na chwilę i zaraz sobie pójdziemy.
Widzisz, jest taka sprawa...
— Ona już wie — szepnęła Zaleska. — Powiedzia
łyśmy jej.
Spojrzałem na małą. Patrzyła na mnie rozszerzonymi
oczyma i wydawało się, że chyba ma gorączkę; w każdym
razie łapała oddech głośno i szybko, a usta jej przy tym
drgały.
— Ma pan te fotografie? — zapytała cicho jej matka.
— Niech pan pozwoli.
Wzięła ode mnie pakiet i zaczęła wyjmować z niego
zdjęcia. Halinka szarpnęła się i odbiegła w kąt za piecem.
Tam skuliła się i zaczęła drżeć na całym ciele.
—Dziecko — szepnęła matka, podchodząc i
obejmując ją ramieniem. — Trzeba, żebyś tylko rzuciła
okiem. I pan to zaraz schowa.
— Nie! — pisnęła cichutko. — Nie!
Staliśmy w milczeniu, a te zdjęcia leżały na stole.
Nagle dziewczynka oderwała się od ściany i szybko
podeszła do stołu. Była blada jak śmierć.
— To oni — wyszeptała i myślałem, że upadnie; ale
matka przytrzymała ją ramieniem. — Oni! Ten rzucił się
na mnie pierwszy! — pokazała palcem na Długiego Janka.
— A ci dwaj mnie trzymali! I bili! A potem wszyscy... —
urwała. Wzrok jej zrobił się czujny. — Ale to nie są
wszyscy! — szepnęła. — Tam był jeszcze jeden! Ten, który
mnie... zaraz po tym dużym, taki bardzo zły, niedobry...
Spojrzałem na Zaleską, a potem sięgnąłem do
kieszeni i położyłem na stole roześmiane zdjęcie Kruka.
Złote Koło
waldi0055
Strona 72
— Czy to był on?
— Ale... — zaczęła jej matka,
— On — powiedziała Halinka i uderzyła w zdjęcie
ręką. — Mówiłam ci — powiedziała do matki. — To ten,
który mnie tak szarpał, zaraz na początku... Zniszczył mi
cały płaszczyk. Widzi pan, jak ja teraz chodzę? — I
pokazała mi liczne cery na płaszczyku. — On był taki,
jakby mnie zawsze nienawidził; całe życie! A przecież ja
mu nic nie zrobiłam! Nawet go nigdy nie widziałam!
Gwałtownym machnięciem zrzuciła wszystkie zdjęcia
na podłogę i krzyknęła:
Zabierzcie to! Ja już nie chcę! Nie mogę!
I wybiegła z pokoju.
Popatrzyłem na jej matkę. Była zupełnie wytrącona z
równowagi.
— Proszę pani — powiedziałem cicho. — Niech pani
poprosi dozorczynię, żeby została przy małej. Boję się, że
pani będzie nam dzisiaj potrzebna.
— Ale przecież — wtrąciła się Zaleska i urwała. A
potem dokończyła niepewnie: — Przecież pani ich nie zna.
— A jednak — powiedziałem. — A jednak.
I obróciłem się ku niej;
— Dobrze? — A gdy skinęła głową, dodałem: —
Będziemy czekać w samochodzie.
Zeszliśmy na dół i ja od razu połączyłem się z
centralą.
— Jest tam Traszka? — zapytałem. — Niech
przerzuci jak najwięcej światła na Złote Koło. I niech
przygotuje wszystko do wizji lokalnej.
— Teraz? Po nocy? — zapytał głos w słuchawce.
— Po nocy! — odpowiedziałem ze złością. — Nie
mam ochoty czekać z tym do rana.
Złote Koło
waldi0055
Strona 73
— Co pan wymyślił? — zapytała mnie niepewnie
Zaleska, gdyśmy już jechali przez kolejne wrocławskie
mosty.
— Myślę, że coś wymyśliłem — odpartym, ale nie
chciałem powiedzieć więcej; sam nie miałem jeszcze
pewności.
— Taki sympatyczny chłopak — szepnęła Bartosze-
wska. — Nie mogę uwierzyć. To po co później przycho-
dził?
— Taki już był — odpowiedziałem, nie odwracając
głowy od świateł, przelatujących za szybą. — Mówiłem
przedtem o ptaszku, pani pamięta? On sam go pokaleczył,
a później sam wykurował i wypuścił na wolność. Był zły i
dobry równocześnie. Albo raczej tak: zły po wierzchu, a
dobry w środku. Ale sam o tym wszystkim nie wiedział. I
dlatego tak dużo zapłacił.
W sekretariacie czekali już Prałat z Walendziakiem.
Nie znali jeszcze szczegółów, ale już się domyślali, że
wychodzimy na finisz.
— Czuję, że pan przygotował bombę — mruknął
Prałat, gdyśmy weszli. — Dlatego tylko dla porządku chcę
panu powiedzieć, że sprawa naszego wariata już się
wyjaśniła: był u swojego bratanka na Powstańców i pobił
go młotkiem; ale wszystko dosyć niegroźne. Jutro jedzie z
powrotem do Kobierzyna.
— Wariata skreślamy — powiedziałem. — Co mówią
chłopcy?
— Dalej kręcą. Nie można ustalić, gdzie byli do
południa. Plączą się, ale nie chcą powiedzieć prawdy.
Zebraliśmy o nich trochę materiału; ten najstarszy to syn
wozaka, znanego alkoholika; reszta także typowa: rozbite
rodziny, jeden tatuś odsiaduje manko, drugi w ogóle
prysnął za granicę. Tylko ten mały, Piechalak, ma
normalny dom i rodziców na kupie; zresztą całkiem nieźle
Złote Koło
waldi0055
Strona 74
sytuowanych, ojciec na stanowisku, matką ginekolog;
cholera wie, czemu się z nimi włóczył.
— Dajcie ich tutaj — powiedziałem. — A pani będzie
łaskawa zaczekać obok.
Nasza czwórka stała już w pokoju starego. Sam stary
był także, był również Walendziak, Prałat i była Zaleska.
Tylka Traszki brakowało; przygotowywał Złote Koło do
wizji.
— Chłopcy — powiedziałem. — Zabawa skończona,
wiemy już wszystko. Ta mała
rozpoznała was na zdjęciach, rozpoznała także
Kruka. Nie macie alibi na
wczorajszy ranek, aż do chwili,
kiedy go
zabito. Chcemy teraz wiedzieć jedno: który z was go
uderzył?
— Ale proszę pana! — krzyknął ten najmniejszy,
który przedtem ciągle oblizywał sobie wargi; Tadeusz
Piechalak syn człowieka na stanowisku i pani ginekolog.
— To jakieś potworne nieporozumienie! Dlaczego
mielibyśmy go zabijać!?
— Wy wiecie, dlaczego — powiedziałem spokojnie.
— I my także wiemy, dla-czego. Zażądał od was pieniędzy,
które, chciał przekazać tej małej. Myślę, że chodziło o
spore pieniądze; a co gorsza, chodziło o pieniądze, które
on zamierzał przesyłać jej co miesiąc, Bóg jeden wie, jak
długo! Przypuszczam, że najpierw zaczęliście go
wyśmiewać; bo musiał się wam wydawać śmieszny, z
tymi. swoimi spóźnionymi wyrzutami sumienia. Ale
potem przestaliście się śmiać, bo on zagroził, że jeżeli nie
dostanie tych pieniędzy, to zasypie Was wszystkich co
do, jednego — nie oglądając się na to, że sam także pójdzie
siedzieć. Wtedy go pobiliście; ekspertyza z Zakładu
Medycyny Sądowej wykazała ślady niezbyt daw-
nych uderzeń. Niestety, nie pomogło, a on sprawił sobie
Złote Koło
waldi0055
Strona 75
kłódkę na łańcuchu i przypuszczam, że gotów był jej użyć.
Wtedy doszliście do wniosku, że jedyna rzecz, jaka wam
pozostała, to stuknąć go przy pierwszej okazji. A ta okazja
nadarzyła się właśnie wczoraj. Myślę, że to był ostatni
termin, jaki on wam wyznaczył. I chyba nawet wierzył, że
przyniesiecie ze sobą te pieniądze. Dlatego już
poprzedniego wieczora przygotował sobie kopertę z
adresem; prawdopodobnie chciał przesłać te pieniądze w
liście, bez nadawcy, żeby nie naprowadzić milicji na
swój ślad. Umówiliście się z nim na mieście, a potem,
korzystając z mgły, zamordowaliście go na ulicy Złote
Koło. Pytam więc jeszcze raz: kto uderzył? Być może nie
wszyscy jesteście jednakowo winni; ale jeśli nie wskażecie
sprawcy, wszyscy czterej staniecie przed sądem oskarżeni
o zabójstwo.
Zapadło milczenie, a potem Piechalak porozumiał się
wzrokiem z Długim Jankiem i powiedział cicho:
— Broszę pana, to ja już powiem. Było całkiem
inaczej i pan to może sprawdzić. Umówiliśmy się z nim w
„Staro-polance”, na rogu Włodkowica i Nowotki.
Myśleliśmy jeszcze, że może go spijemy i jakoś dojdziemy
do zgody. Ale on nie chciał pić. Zobaczyliśmy, że nie damy
rady i daliśmy mu te pieniądze. On je wziął i wyszedł. A
my siedzieliśmy w „Staropolance” aż do jakiejś czwartej, a
może nawet piątej i za resztę tego, co nam zostało,
popijaliśmy na pocieszenie. Nas tam znają i cały personel
może to zaświadczyć. Kiedy wyszliśmy, to on już musiał
dawno leżeć w kostnicy.
Teraz ja nagle straciłem pewność, bo poczułem, że
mówią prawdę. Spojrzałem na starego, a on pochwycił
mój wzrok i zapytał:
— Ile było tych pieniędzy?
— Trzy tysiące, proszę pana.
— Dlaczego nie powiedzieliście tego od razu?
Złote Koło
waldi0055
Strona 76
Teraz nawet Piechalak zawahał się i przez chwilę nie
odpowiadał. Wyręczył go wreszcie sam Długi Janek.
— Bo nie chcieliśmy maszerować rządkiem do
pierdla — powiedział opryskliwie. — Co pan myśli, że my
taką forsę możemy wytrzepać pan wie z czego? Chcieliśmy
, żeby on — tu pokazał na Piechalaka — wyniósł co nieco z
chałupy, ale pękł i nie przyniósł. No i dalej pan się
domyśla, nie? Zrobiliśmy skok, no i forsa była.
— Jaki skok zrobiliście? — zapytał obojętnie stary.
— A na kiosk „Ruchu” przy Hali Ludowej. Wynieśli-
śmy wczoraj wieczór, co się dało i rano opyliliśmy to
innym kioskarzom.
— Macie meldunek o tym skoku? — zapytał stary
Prałata.
Ten tylko skinął poważnie głową.
— Ja nie brałem w tym udziału! — zawołał piskliwie
Piechalak. — Przez cały wieczór byłem w domu!
— Też sobie znalazł świadków! — parsknął Długi
Janek. — Mamusię i tatusia! Dużo to w sądzie znaczy!
— Był także doktor Karwański! — krzyknął
Piechalak. — On nie jest z rodziny! Ja mam alibi na medal!
Tamci trzej zesztywnieli, a Długi Ja-nek powiedział
bardzo cicho:
— Czekaj ty, jak wyjdziemy...
— Prędko to nie będzie — powiedział — spokojnie
stary. — Zbiorowy gwałt na nieletniej? Ej, chłopcy, lepiej
już zrobić tuzin kiosków „Ruchu” ja wam to mówię.
I spojrzał na mnie.
— No to co? Odeślemy ich i odwołamy wizję na
Złotym Kole? Prawda, kochany?
— Nie — powiedziałem czując, że się pocę. — Tylko,
że zaczniemy od wizji w „Staropolance”. — I odwróciłem
się do Walendziaka: — Jedź przodem i opróżnij lokal. Za
chwilę tam będziemy.
Złote Koło
waldi0055
Strona 77
Stary spojrzał na mnie z uwagą a równocześnie z
niedowierzaniem. Podniosłem dyskretnie rękę, jakbym
chciał powiedzieć „niech pan będzie spokojny, ja wiem,
co robię” i wyszedłem do sekretariatu.
— Połącz mnie z domem — powiedziałem.
Mój syn widocznie odrabiał lekcje, bo jak zawsze w
takich wypadkach miał trochę nieprzytomny głos.
— Czy znowu chcesz mi zameldować, nie wrócisz na
kolację? — zapytał, gdy wreszcie dotarło do niego, kto
dzwoni. — Czy też chciałbyś odwołać jutrzejsze śniada-
nie?
— Poczekaj — powiedziałem. — Mam do ciebie
pytanie. Gdybyś miał większą
sumę pieniędzy, to gdzie byś je nosił?
— Większa suma, to u ciebie jest ile? — zapytał. —
Górnik czy kopernik?
— Powiedzmy: trzy koperniki.
— Włożyłbym je, jak zawsze za oprawkę legitymacji.
— Dziękuję. To właśnie chciałem wiedzieć. I myślę,
że dzisiaj zjemy razem kolację. — I powiedziałem
Prałatowi na ucho coś, czego nie usłyszał nikt poza nim.
„Staropolanka” jest knajpą, która ma jedną zaletę:
można w niej dostać względnie prawidłowe żydowskie
dania. Walendziak już ją oczyścił z klientów; zostali tylko
kelnerzy, kierownik i bufetowa, wszyscy bardziej
niezadowoleni niż zaciekawieni.
— No, chłopcy — powiedziałem. — Pokażcie, gdzie-
ście siedzieli.
Bez wahania obsiedli jeden z brudnych stolików.
— A Kruk siedział tutaj — powiedział Długi Janek,
przystawiając do stołu piąte krzesło.
— Czy to się zgadza? — zapytałem.
Bufetowa i jeden z kelnerów potwierdzili.
— A gdzie siedział Semko? — zapytałem.
Złote Koło
waldi0055
Strona 78
Zapadła cisza, a ja w tej ciszy kiwnąłem na Prałata i
ten bez najmniejszej zwłoki wprowadził Semkę z dworu.
— Siadaj tam, gdzie siedziałeś wczoraj — powie-
działem.
Uśmiechnął się, ale to był krzywy uśmiech.
— Mnie tu wczoraj w ogóle nie było.
— Jak to: nie było? — zgorszył się kierownik. —
Semko, czy ty czasem nie chcesz wykiwać władzy ludowej
na jej dwudziestopięciolecie?
— No, może zajrzałem na moment, ale natychmiast
wyszedłem! — zawołał gorliwie. — I na oczy nie
widziałem tej grandy.
I skinął w stronę bandy Długiego Janka.
— A skąd wiesz, że właśnie o nich chodzi? —
zapytałem.
— No, skoro już tu siedzą... — odparł rezolutnie. —
Przecież nie przyszli tu z panami na wątróbkę po
żydowsku.
— Więc gdzie siedziałeś, kiedy wpadłeś tu na
chwileczkę?
— Myślę, że kiblowałem przy bufecie.
— Pokaż.
Stanął przy kontuarze tyłem do chłopców.
— To prawda — powiedziała bufetowa. —
Przekiblował tak rzeczywiście dobre trzy kwadranse.
— I przez cały czas tyłem do nich?
— Jak Boga kocham! — zapiał Semko radośnie.
Odsunąłem go, stanąłem na jego miejscu i uśmie-
chnąłem się.
— Masz rację, Semko — powiedziałem. — Nie
musiałeś się odwracać. Piłeś tu sobie swoje piwko, a kiedy
podniosłeś oczka, zobaczyłeś ich w lustrze. Widziałeś, jak
wyjmują pieniądze, jak dają je Krukowi, jak Kruk chowa je
do legitymacji, w której miał już gotową kopertę z
Złote Koło
waldi0055
Strona 79
adresem — i wreszcie jak wychodzi. Wtedy wziąłeś z
kontuaru butelkę piwa — jakie piwo mieliście wczoraj?
— „Wrocławskie” — objaśniła mnie bufetowa.
— A więc wziąłeś butelkę „Wrocławskiego”, włożyłeś
do kieszeni i niedbałym krokiem wyszedłeś za Krukiem.
— Niech mi pan to udowodni — powiedział
promiennie Semko i wygodniej oparł się o bufet.
— Spróbuję — powiedziałem. — Jedziemy na Złote
Koło.
Prałat zamrugał do mnie ostrzegawczo, ale ja
pominąłem ten jego znak i pierwszy wyszedłem z lokalu.
Na Złotym Kole płonęły mocne lampy. Milicjanci
odpychali zaciekawionych przechodniów. W środku
świetlistego kręgu stał Traszka i czekał na nas w
dużym podnieceniu.
Wysiedliśmy z samochodów i podeszliśmy do niego
całą grupą: stary, Prałat, Walendziak, Semko, czwórka
naszych chuliganów i wreszcie matka małej Halinki, która
zupełnie nie wiedziała, do czego tu może być potrzebna.
Już nie padało, tylko woda przelewała się w rynnach i
wszędzie błyszczały kałuże.
— Uważaj, Semko — powiedziałem. — On wziął
pieniądze na rogu Włodkowica i prawdopodobnie prosto
stamtąd poszedł na Rzeźniczą, gdzie, jak wiesz,, mieści się
urząd pocztowy. Ty szedłeś za nim aż tutaj i tu uderzyłeś
go butelką. Jestem pewien, że nie chciałeś go
zabić. Uderzyłeś go tak, jakbyś uderzył dorosłego; ale on
miał dopiero szesnaście lat i jego czaszka nie wytrzymała
tego ciosu...
— Po pierwsze — powiedział Semko, jeszcze ciągle
spokojny i promienny. — Gdyby szedł na Rzeźniczą, nie
przechodziłby przez Złote Koło. Z Nowotki doszedłby do
Szajnochy i tam albo przeszedłby przez bramę na plac
Solny, albo poszedłby taką małą uliczką, nie pamiętam,
Złote Koło
waldi0055
Strona 80
jak się nazywa; pan wie, tam, gdzie jest Związek
Kynologiczny. Idąc Złotym Kołem, musiałby nadłożyć
drogi.
— Owszem — powiedziałem. — Ale myślę, że kiedy
dochodził do Szajnochy, coś go wypłoszyło. — I zwróciłem
się do pani Bartoszewskiej: — Czy wczoraj, koło południa,
nie przechodziła tu pani w towarzystwie swojej córki
Halinki?
— Nie — powiedziała z zakłopotaniem. — Ja o tej
porze jestem zawsze w pracy.
— No, widzi pan — rzekł dobrodusznie Semko. —
Warto to było ściągać tutaj tyle kilowatów? Mógł się pan
mnie zapytać w gabinecie i obeszłoby się bez tych całych
korowodów..
— Chwileczkę — powiedziała Bartoszewska. — Ja
tylko mówiłam, że mnie tu nie było. Bo Halinka była tu z
żoną naszego dozorcy. Na Szajnochy jest taki sklep z
przyborami skórzanymi czy szewskimi; o dwunastej
miały tam odebrać jakiś towar dla naszego dozorcy,
który sobie dorabia reperacją butów.
Teraz Semko uśmiechnął się krzywo, a ja
powiedziałem:
— Nie śpiesz się, może te kilowaty nie idą tu całkiem
na darmo. Moim zdaniem sprawa wyglądała tak: Kruk
wyszedł z Nowotki, zobaczył Halinkę w głębi Szajnochy i
właśnie dlatego skręcił w Złote Koło. Ty skręciłeś za nim,
tu go zabiłeś, zabrałeś mu legitymację, w której była
koperta i pieniądze, pieniądze zamelinowałeś gdzieś po
drodze, może dałeś matce na przechowanie, a legitymację
i kopertę spaliłeś.
— A co zrobiłem z butelką? — zapytał. — Dopóki
pan jej nie znajdzie, wszystkie pańskie hipotezy
pozostaną tylko hipotezami.
Złote Koło
waldi0055
Strona 81
— Masz pecha — powiedziałem. — Bo będąc pod
domem tej dziewczynki; na Rozbrat, zobaczyłem coś,
czego mogłem wcale nie zobaczyć. I przypomniałem sobie,
że coś podobnego widziałem tutaj.
Wziąłem go za ramię i pociągnąłem bliżej muru.
— Chodź, Semko — powiedziałem i poczułem, że
drży. — Widzisz tę urwaną rynnę? Bądź tak dobry schylić
się i wyjąć z niej to, co wepchnąłeś do niej wczoraj w
południe.
Pobladł i szarpnął się do tyłu.
— Dobrze — powiedziałem. — Wobec tego ja sam
będę cię musiał wyręczyć.
Włożyłem rękawiczkę i pochyliwszy się, wyjąłem z
rynny wilgotną czapkę, która zatykała ujście — była to
zapewne
czapka
zabitego;
kiedy
to
zrobiłem,
butelka wysunęła się sama i w strumieniach spienionej
wody zleciała na chodnik.
— „Wrocławskie”, prawda? — zapytałem i zobaczy
łem, że Semko jest biały jak wapno. — Poślijcie ją do
daktyloskopii — powiedziałem — i poróbcie jak najwięcej
ścisłych, wyczerpujących protokołów. A ja was na ten
wieczór opuszczę; umówiłem się na kolację z
moim synem.