John Wyndham
Dziwne Historie
Przekład Małgorzata Golewska - Stafiej i Leszek Stafiej
Consider her ways and others (wybór)
Copyright © John Wyndham 1956, 1961
Sleepers of Mars (wybór)
Copyright© 1938, 1931, 1933, 1934, 1933
DZIWNA HISTORIA
Jednego z ostatnich dni grudnia 1958 roku pan Reginald Aster w odpowiedzi
na zaproszenie przybył do biura prawnego “Cropthorne, Daggit and Howe” przy
Bedford Rów, gdzie został przyjęty przez niejakiego pana Frattona, sympatycznego
młodzieńca, który mimo że miał zaledwie około trzydziestki, pełnił już funkcję
dyrektora firmy po zgonie panów C., D. i H.
Kiedy zaś ów pan Fratton poinformował go, iż na mocy testamentu świętej
pamięci sir Andrew Vincella stał się beneficjentem spadku sześciu tysięcy Akcji
Zwyczajnych w przedsiębiorstwie British Vinvinyl Ltd, wydawało się, że - jak młody
człowiek wyraził się potem w rozmowie z kolegą - pana Astera zatkało.
Odpowiednia klauzula stwierdzała, iż zapisu dokonano “w uznaniu niezwykle
cennej przysługi, jaką spadkobierca niegdyś mi wyświadczył”. Testament nie
precyzował charakteru owej przysługi, a wszelkie dalsze dociekania na ten temat
przekraczały zakres obowiązków pana Frattona, chociaż trzeba przyznać, że
powściągał ciekawość z niemałym trudem.
Nieoczekiwany spadek, przy cenie osiemdziesięciu trzech szylingów i sześciu
pensów za akcję, pojawił się w niezwykle stosownym momencie dla interesów pana
Astera; sprzedaż nieznacznej tylko części akcji umożliwiła mu rozwiązanie kilku
palących problemów. W trakcie dopełniania związanych z tym formalności obaj
panowie spotkali się kilkakrotnie. Po pewnym czasie doszło do tego, że pan Fratton,
powodowany niezaspokojoną ciekawością, znalazł się znacznie bliżej granicy
zawodowej dyskrecji, niż mu się to zazwyczaj zdarzało, i pozwolił sobie tytułem
próby na rzucenie niezobowiązującej uwagi:
- Pan niezbyt dobrze znał sir Vincella, prawda?
Pan Aster gdyby tylko chciał, mógłby bez trudu odparować taką zaczepkę,
udzielając jakiejś wymijającej odpowiedzi. Nie uczynił tego jednak. Wręcz
przeciwnie, spojrzał z namysłem na swego rozmówcę i powiedział:
- Widziałem go raz w życiu. Nie dłużej niż półtorej godziny.
- Tak też przypuszczałem - wyznał pan Fratton, dając nieco jawniejszy wyraz
swemu zdziwieniu. - Czy było to mniej więcej w czerwcu ubiegłego roku?
- Dokładnie dwudziestego piątego czerwca - sprecyzował pan Aster.
- I nie spotkał go pan nigdy przedtem?
- Nie. Ani przedtem, ani potem.
Pan Fratton pokręcił głową na znak, że nic nie pojmuje. Po chwili milczenia
pan Aster dodał:
- Widzi pan... jest coś dziwnego w całej tej sprawie.
Pan Fratton kiwnął głową w milczeniu, pan Aster zaś ciągnął dalej:
- Chciałbym... może ma pan jutro wolny wieczór? Zjedlibyśmy wspólnie
kolację, co pan na to?
Pan Fratton miał wolny wieczór. Mężczyźni zjedli kolację w klubie, po czym
przeszli do zacisznego salonu na kawę i cygaro. Po dłuższym namyśle pan Aster
powiedział:
- Szczerze mówiąc, wolałbym, żeby ta historia z Vincellem była nieco
jaśniejsza. Nie bardzo wiem... Po prostu coś mi się w niej nie klei. Zresztą będzie
chyba lepiej, jeżeli opowiem panu wszystko od początku. Otóż było tak:
Wieczór dwudziestego piątego czerwca był jednym z niewielu ładnych
wieczorów tego brzydkiego lata. Z przyjemnością wracałem więc do domu piechotą.
Nie spieszyłem się wcale i nawet zastanawiałem się, czyby nie wstąpić na małego
drinka, kiedy nagle dostrzegłem starszego mężczyznę, który stał na chodniku przy
Thanet Street, jedną ręką przytrzymując się barierki, i rozglądał się wokół
nieprzytomnym, szklistym wzrokiem.
Jak panu wiadomo, w tej części Londynu roi się, zwłaszcza latem, od
przybyszów z całego świata, którzy często miewają taki właśnie zagubiony wygląd.
Ale ten starszy pan - miał dobrze po siedemdziesiątce - nie był turystą. Z pewnością
nim nie był. Wyglądał szykownie - takie spostrzeżenie nasunęło mi się na jego widok.
Miał szpiczastą, siwą, starannie przystrzyżoną bródkę, czarny pilśniowy porządnie
wy-szczotkowany kapelusz, ciemny garnitur, świetnie skrojony i w doskonałym
gatunku, drogie buty oraz równie drogi, gustowny jedwabny krawat. Takich
dżentelmenów spotyka się czasem w naszej dzielnicy, kiedy zniesie ich z codziennej
trasy. W pojedynkę, szklistoocy, pokazują się w miejscach publicznych nader rzadko.
Kilku przechodniów idących przede mną rzuciło mu krótkie spojrzenie, a oceniwszy
stan, w jakim się znajdował, szło dalej. Ja natomiast odniosłem wrażenie, że człowiek
ten wcale nie jest podchmielony. Wyglądał raczej na przestraszonego. Dlatego też
zatrzymałem się przy nim.
- Czy pan źle się czuje? - zapytałem. - Czy mam złapać taksówkę?
Spojrzał na mnie. Wzrok miał mętny, ale twarz inteligentną, nieco ascetyczną;
białe, krzaczaste brwi czyniły ją jeszcze szczuplejszą. Wydało mi się, że nie od razu
mnie dostrzegł. Na moje pytanie zareagował z opóźnieniem i wyraźnym wysiłkiem.
- Nie - odparł niepewnie. - Nie, dziękuję. Nic... Nic mi nie jest.
Widać było, że nie mówi całej prawdy, ale nie dał mi jednoznacznie do
zrozumienia, że chce mnie odprawić. A skoro już go zaczepiłem, nie miałem zamiaru
tak go zostawić.
- Przeżył pan chyba jakiś szok? - powiedziałem.
Przeniósł wzrok na ulicę. Pokiwał głową, ale nic nie odrzekł.
- Tu niedaleko jest szpital... - zacząłem, lecz nieznajomy zaprotestował
ruchem głowy.
- Nie, nie - zapewnił. - Zaraz mi przejdzie.
Nadal mnie nie odprawiał, przeciwnie, miałem wrażenie, iż nie chce, żebym
się oddalił. Rozglądał się wokół, potem skierował wzrok na siebie. Wtedy zamarł i
zesztywniał: patrzył w dół na swoje ubranie ze zdumieniem, które musiało być
szczere. Puścił barierkę i podniósł rękę, wpatrując się w rękaw marynarki, potem
jakby zauważył dłoń - kształtną, wypielęgnowaną, ale wyschniętą ze starości,
pomarszczoną w stawach, oplecioną wypukłymi żyłami. Na małym palcu tkwił złoty
sygnet...
Wie pan, czyta się nieraz o oczach wychodzących z orbit, lecz ja widziałem to
naprawdę. Rzeczywiście wyglądały tak, jakby lada moment miały wyskoczyć z
czaszki. Jego wyciągnięta ręka zaczęła niepokojąco drżeć. Chciał coś powiedzieć, ale
głos uwiązł mu w gardle. Przeraziłem się, że to zawał.
- Niedaleko stąd jest szpital... - zacząłem znowu, lecz on ponownie
zaprotestował.
Nie bardzo wiedziałem, co robić. Przyszło mi do głowy, że powinien gdzieś
usiąść albo może wypić kieliszek brandy. Kiedy mu to zaproponowałem, nie
powiedział ani tak, ani nie, lecz ruszył za mną posłusznie przez ulicę do pobliskiego
Wilburn Hotel. Zaprowadziłem go do stolika w kawiarni i zamówiłem dwie podwójne
brandy. Gdy odwróciłem wzrok od kelnera, nieznajomy patrzył w głąb kawiarni z
wyraźnym przerażeniem na twarzy. Spojrzałem w tym samym kierunku. Przyglądał
się swemu odbiciu w lustrze.
Wpatrywał się w nie z napiętą uwagą. Zdjął kapelusz i położył go na krześle
obok. Podniósł wciąż drżącą rękę i dotknął najpierw brody, następnie posrebrzonych
siwizną włosów. A potem siedział już bez ruchu z oczyma utkwionymi w lustro.
Poczułem ulgę, kiedy przyniesiono brandy. On najwyraźniej też. Dolał sobie
trochę wody sodowej i wychylił kieliszek jednym haustem. Jego dłoń uspokoiła się
nieco, policzki nabrały koloru, ale wciąż patrzył przed siebie. Nagle podniósł się
zdecydowanym ruchem.
- Przepraszam pana na moment - powiedział uprzejmie.
Przeszedł między stolikami, stanął przed lustrem i przez pełne dwie minuty
studiował z bliska swoje odbicie. Wrócił na miejsce. Chociaż jeszcze nie odzyskał
pewności siebie, poruszał się nieco bardziej zdecydowanie. Przywołał kelnera i
wskazał nasze puste kieliszki. Spojrzał na mnie jakoś dziwnie i oświadczył:
- Winien panu jestem przeproszenie. Był pan dla mnie niezwykle uprzejmy.
- Ale skądże! - zapewniłem. - Cieszę się, że mogłem panu służyć pomocą.
Wszystko wskazuje na to, że przeżył pan jakiś przykry wstrząs.
- Hm... Kilka wstrząsów naraz - przyznał, po czym dodał: - Ciekawe, że
wyobrażenia senne tak dobrze potrafią naśladować rzeczywistość, kiedy damy im się
zaskoczyć.
Nie wydawało mi się, by można było udzielić na to jakiejś sensownej
odpowiedzi, nawet więc nie próbowałem.
- Z początku to bardzo denerwujące - uzupełnił ze sztucznym ożywieniem.
- Cóż więc się panu przydarzyło? - zapytałem, nadal nie wiedząc, o co mu
chodzi.
- To moja wina, tylko moja wina... Wszystko przez ten pośpiech - wyjaśnił. -
Przechodziłem właśnie przez ulicę za tramwajem, gdy nagle dostrzegłem drugi,
nadjeżdżający z przeciwka. Był tuż-tuż. Musiał mnie potrącić.
- Ach, tak! - odparłem. - No tak, rozumiem... Ale gdzie to się stało?
- Tu obok, na Thanet Street - powiedział.
- Ale... ale nie widać, żeby był pan ranny - zauważyłem.
- No właśnie - przyznał z zakłopotaniem. - Wygląda na to, że nie jestem ranny.
Nie był ranny ani posiniaczony, a jego ubranie, jak już wspomniałem,
prezentowało się nienagannie. Poza tym... poza tym szyny na Thanet Street zerwano
chyba ćwierć wieku temu. Nie byłem pewien, czy powinienem mu o tym mówić.
Postanowiłem odłożyć to na później. Kelner postawił przed nami pełne kieliszki.
Nieznajomy sięgnął do kieszeni kamizelki i zaraz spuścił wzrok, skonsternowany.
- Moja portmonetka! Mój zegarek! - wykrzyknął.
Wręczyłem kelnerowi banknot funtowy, wydał mi resztę, a mój gość
przyglądał się temu z uwagą. Kiedy kelner oddalił się, powiedziałem:
- Pan wybaczy, ale mam wrażenie, że w następstwie tego wstrząsu musiał pan
doznać zaniku pamięci. Czy pan... czy pamięta pan, kim pan jest?
Zmierzył mnie surowym spojrzeniem i nie wyjmując palca z kieszeni
kamizelki odparł z nutą podejrzliwości w głosie:
- Kim jestem? Oczywiście że pamiętam. Jestem Andrew Vincell. Mieszkam
niedaleko stąd, przy Hart Street.
Po chwili wahania sprostowałem:
- Kiedyś była tu Hart Street. Ale jej nazwę zmieniono, o ile się nie mylę, w
latach trzydziestych. W każdym razie jeszcze przed wojną.
Wyraźnie stracił pewność siebie, której pozory starał się zachować, i przez
moment siedział w milczeniu. Potem pomacał wewnętrzną kieszeń marynarki i
wyciągnął stamtąd portfel - wykonany z dobrze wyprawionej skóry, ze złotymi
okuciami na rogach i z wyciśniętymi inicjałami A. V. Przyjrzał mu się z ciekawością,
położył na stole i otworzył. Z lewej przegródki wyjął banknot funtowy i zmarszczył
brwi, potem zaś banknot pięciofuntowy, który zdziwił go jeszcze bardziej.
Bez słowa ponownie sięgnął do kieszeni i wyjął podłużną książeczkę,
stanowiącą zapewne komplet z portfelem. W jej lewym dolnym rogu również
widniały litery A. V., natomiast w lewym górnym rogu był napis: “Notes. 1958”.
Długo przyglądał się jej, zanim podniósł oczy na mnie.
- Tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt osiem? - zapytał niepewnie.
- Tak - potwierdziłem.
Po kolejnej długiej pauzie powiedział zupełnie jak dziecko:
- Nic nie rozumiem. A gdzie moje życie? Co się stało z moim życiem?
Jego twarz przybrała teraz żałosny, ponury wyraz. Podsunąłem mu kieliszek.
Wypił łyk brandy. Otworzył notes i zauważył zamieszczony na pierwszej stronie
kalendarz.
- O Boże! - wyszeptał. - To jest... to jest za bardzo prawdziwe. Co się ze mną
stało?
- Częściowy zanik pamięci w następstwie przeżytego szoku nie jest niczym
niezwykłym. Zazwyczaj po pewnym czasie pamięć powraca. Może zajrzy pan tutaj... -
wskazałem portfel. - Z pewnością coś pan tu znajdzie i zaraz wszystko się panu
przypomni.
Najpierw zawahał się, potem jednak sięgnął do prawej przegródki portfela.
Wyjął kolorową fotografię, niewątpliwie grupowe zdjęcie rodzinne. On sam stał w
ś
rodku, o jakieś pięć czy sześć lat młodszy, w tweedowym garniturze, obok
mężczyzny lat około czterdziestu pięciu o podobnych rysach. Były tam także dwie
nieco młodsze kobiety oraz czwórka kilkunastoletnich dzieci, dwie dziewczynki i
dwóch chłopców. W głębi, za starannie przystrzyżonym trawnikiem, widniał fragment
fasady osiemnastowiecznego domu.
- Nie sądzę, by musiał się pan martwić o swoje życie - zauważyłem. - Wygląda
na to, że wiedzie się panu całkiem dobrze.
Następnie nieznajomy wyjął z portfela trzy karty wizytowe przedzielone
cienką bibułką, na których wytłoczone było tylko nazwisko: “Sir Andrew Vincell”,
bez adresu, oraz kopertę zaadresowaną: “Sir Andrew Vincell, OBE, British Vinvinyl
Plastics Ltd”, gdzieś we wschodniej dzielnicy Londynu.
Potrząsnął głową, pociągnął łyk brandy, jeszcze raz spojrzał na kopertę i
roześmiał się sztucznie. Opanował się z wyraźnym wysiłkiem i orzekł stanowczym
tonem:
- To jest jakiś głupi sen. Jak się z tego obudzić?
Zamknął oczy i wyrecytował z determinacją:
- Nazywam się Andrew Vincell. Mam dwadzieścia trzy lata. Mieszkam przy
Hart Street numer czterdzieści osiem. Pracuję jako praktykant w firmie
dyplomowanych księgowych Penberthy and Truli, Bloomsbury Square numer sto
dwa. Jest 12 lipca 1906 roku. Dziś rano zostałem potrącony przez tramwaj na Thanet
Street. Musiał mnie porządnie stuknąć, bo mam halucynacje. Już!
Otworzył oczy i szczerze się zdziwił, widząc mnie wciąż przed sobą. Znów
spojrzał na kopertę i jego twarz zapłonęła gniewem.
- Sir Andrew Vincell! - krzyknął z oburzeniem. - Vinvinyl Plastics Limited!
Co to, u diabła, ma znaczyć?
- Czy nie uważa pan - podsunąłem - iż należałoby przyjąć, że jest pan
członkiem tego przedsiębiorstwa, a nawet, jak wiele na to wskazuje, jednym z jego
dyrektorów?
- Ale przecież już panu mówiłem... - urwał. - Co to jest ten plastik? - ciągnął
dalej. - Mnie się to kojarzy tylko z plasteliną. A co ja mogę mieć wspólnego z
plasteliną?
Biłem się z myślami. Według wszelkiego prawdopodobieństwa wstrząs, czy
cokolwiek to było, wymazał z jego pamięci jakieś pięćdziesiąt lat. Przyszło mi do
głowy, że pobudzę, być może, jego pamięć, poruszając jakiś dobrze mu znany i ważny
dla niego temat. Stuknąłem w blat stołu.
- To na przykład jest plastik - stwierdziłem.
Przyjrzał się blatowi, postukał weń paznokciami.
- Dla mnie to nie jest żaden plastik. Przecież to jest twarde - powiedział.
Spróbowałem wyjaśnić.
- Zanim stwardniał, był plastyczny. Istnieje wiele rodzajów plastiku. Ta
popielniczka, pokrycie krzesła, na którym pan siedzi, to pióro, okładka mojej
książeczki czekowej, płaszcz przeciwdeszczowy tamtej kobiety, jej torebka, rączka
parasolki i dziesiątki innych przedmiotów wokół nas. Nawet moja koszula jest utkana
z plastiku.
Przez pewien czas siedział w milczeniu, z coraz większym zainteresowaniem
przenosząc wzrok kolejno na wymieniane przeze mnie przedmioty. Na koniec
skierował spojrzenie na mnie; wyrażało silne skupienie. Lekko drżał mu głos, kiedy
zapytał ponownie:
- To naprawdę jest rok 1958?
- Z całą pewnością - zapewniłem. - Jeżeli pan nie wierzy własnemu notesowi,
to za barem wisi drugi kalendarz.
- Nie ma koni - zamruczał do siebie - i drzewa na placu są takie wysokie... Sen
nigdy nie bywa tak konsekwentny, nie do tego stopnia...
- Zamilkł na moment, po czym nagle wybuchnął: - Na Boga! Jeżeli to
prawda... - Spojrzał na mnie z błyskiem podniecenia w oku. - Proszę mi opowiedzieć
o tym plastiku - zażądał niecierpliwie.
Nie jestem chemikiem i wiem o plastiku nie więcej niż każdy przeciętny
człowiek. Skoro jednak wyraźnie zapalił się do tematu, a jak wspomniałem,
wydawało mi się, że znajomy temat może ożywić jego pamięć, postanowiłem
spróbować. Wskazując na popielniczkę, powiedziałem:
- Jeśli się nie mylę, to jest bakelit, jeden z najwcześniejszych plastików
termoutwardzalnych. Opatentował go niejaki Baekeland, gdzieś w roku 1909. To ma
jakiś związek z formaldehydem i fenolem.
- Termoutwardzalny? Co to znaczy? - zapytał.
Wytłumaczyłem, jak mogłem najlepiej, po czym przystąpiłem do dzielenia się
z nim strzępami wiadomości, jakie posiadam na temat łańcuchów molekularnych,
polimeryzacji i tak dalej oraz niektórych cech i zastosowań. Wcale nie odniosłem
wrażenia, że wykładam zawiłości chemii własnej babce: mój rozmówca słuchał w
skupieniu, od czasu do czasu powtarzając jakiś wyraz, jakby chciał go sobie wbić do
głowy. Chociaż fakt, że zawisnął na moich ustach, dosyć mi nawet pochlebiał,
bynajmniej nie sądziłem, że moje słowa w jakikolwiek sposób przyczyniły się do
przywrócenia mu pamięci.
Rozmawialiśmy - a właściwie ja mówiłem - blisko godzinę, a on przez cały
czas siedział z mocno splecionymi dłońmi słuchając mnie pilnie, w napięciu. Potem
zauważyłem, że brandy przestała już działać, i mój rozmówca znowu popadł w stan
przygnębienia.
- Myślę, że będzie lepiej, jeśli odprowadzę pana do domu - zaproponowałem. -
Czy pamięta pan swój adres?
- Hart Street czterdzieści osiem - odparł.
- Nie, mam ma myśli pański obecny adres - skorygowałem. Lecz on nie
słuchał. Na jego twarzy wciąż malowało się głębokie wewnętrzne skupienie.
- śebym tylko zapamiętał... żebym zapamiętał, kiedy się obudzę - wymamrotał
z desperacją, raczej do siebie niż do mnie, po czym znów podniósł na mnie wzrok.
- Jak brzmi pańskie nazwisko? - zapytał.
Przedstawiłem się.
- To także postaram się zapamiętać - zapewnił z niezwykłą powagą.
Pochyliłem się nad stołem i otworzyłem notes na pierwszej stronie. Widniało
tam jego nazwisko i adres przy Upper Grosvenor Street. Złożyłem razem portfel i
notes i wsunąłem mu do ręki. Wcisnął je automatycznie do kieszeni i siedział
nieobecny, zapatrzony w przestrzeń, podczas gdy portier poszedł wezwać taksówkę.
Drzwi eleganckiego mieszkania otworzyła nam kobieta w średnim wieku,
przypuszczalnie gospodyni. Poradziłem, by wezwała lekarza sir Vincella, i
zaczekałem na jego przybycie, żeby wyjaśnić co zaszło.
Następnego wieczora zadzwoniłem, by dowiedzieć się o zdrowie chorego.
Jakiś młodszy kobiecy głos poinformował mnie, że po zażyciu środka uspokajającego
sir Vincell spał dobrze, obudził się nieco zmęczony, ale przyszedł już całkowicie do
siebie i nie przejawia żadnych oznak zaniku pamięci. Doktor nie widział powodów do
niepokoju. Podziękowała mi za opiekę i za doprowadzenie go do domu. I na tym
koniec.
Właściwie zapomniałem o całym tym zdarzeniu aż do chwili, gdy w grudniu
przeczytałem w gazecie o jego śmierci.
Pan Fratton przez jakiś czas milczał, potem zaciągnął się głęboko dymem z
cygara, wypił łyk kawy, wreszcie stwierdził niezbyt błyskotliwie:
- Niezwykła sprawa.
- Też tak sądziłem... i sądzę nadal - powiedział pan Aster.
- Widzi pan - zaczął pan Fratton - rzeczywiście wyświadczył mu pan
przysługę. Ale, pan wybaczy, trudno powiedzieć, żeby zasługiwała ona aż na sześć
tysięcy akcji wartych po funcie każda, przy cenie osiemdziesięciu trzech szylingów
sześciu pensów za jedną.
- To prawda - zgodził się pan Aster.
- A co dziwniejsze - dodał pan Fratton - spotkał go pan latem ubiegłego roku.
Natomiast testament zawierający zapis został sporządzony i podpisany siedem lat
temu. - Pan Fratton z namysłem zaciągnął się cygarem. - I myślę, że nie będę zbyt
niedyskretny, jeśli powiem również, iż zastąpił on testament spisany dwanaście lat
wcześniej, który także zawierał rzeczoną klauzulę. - Pan Fratton przyglądał się
swojemu rozmówcy w zadumie.
- Ja już dałem sobie z tym spokój - wyznał pan Aster - ale jeżeli zbiera pan
kurioza, to proszę także odnotować następujący fakt. - Wyjął z kieszeni marynarki
portfel, a z niego wycinek gazety, opatrzony nagłówkiem: “Zgony. Sir Andrew
Vincell, Pionier Plastiku”. Odszukawszy właściwy fragment tekstu w połowie
kolumny, odczytał go na głos:
“Jest rzeczą znamienną, że w młodości sir Andrew Vincella nic nie
zapowiadało jego późniejszych zainteresowań. Początkowo pracował jako praktykant
w firmie dyplomowanych księgowych i dopiero w wieku dwudziestu trzech lat, latem
1906 roku, zupełnie niespodziewanie przerwał praktykę i poświęcił się chemii. Kilka
lat później dokonał pierwszego ważnego odkrycia, kładąc podwaliny pod swe potężne
przedsiębiorstwo”.
- Hm... - chrząknął pan Fratton i zmierzył pana Astera badawczym spój
rżeniem. - To właśnie w 1906 potrącił go tramwaj na Thanet Street.
- Zgadza się. Sam mi powiedział - przyznał pan Aster. Pan Fratton pokręcił
głową.
- Dziwna historia.
- Owszem. Bardzo dziwna - zgodził się pan Aster.
CZWARTE TRAFIENIE
- Dilys! Posłuchaj! Kiedy zakładam taśmę w odwrotną stronę, słychać, jak
mówię od końca - stwierdził Stephen z wyraźna nutą zadowolenia w głosie.
Dilys odłożyła książkę i podniosła wzrok na męża. Na stole przed nim stał
magnetofon, wzmacniacz i różne inne drobiazgi. Gęsta plątanina przewodów łączyła
to wszystko z kontaktem w ścianie, potężnym głośnikiem i parą słuchawek, które
Stephen miał na uszach. Pół podłogi zasłane było kłębami i skrawkami taśmy.
- Kolejny sukces nauki - podsumowała chłodno. - Zdaje się, że miałeś tylko
zmontować kawałek taśmy z przyjęcia na cześć Myry. Ona z pewnością wolałaby
nagranie we właściwym porządku.
- No tak, ale właśnie przyszło mi do głowy, że...
- I zobacz, jak naśmieciłeś. Zupełnie jak po balu sylwestrowym z
serpentynami. Co to w ogóle jest?
Stephen rzucił okiem na ścinki i zwoje taśmy.
- A, to są kawałki, na których wszyscy mówią jednocześnie, ta historia, którą
Charles wszystkich zanudzał, oraz kilka nierozważnych wypowiedzi i tym podobne.
Dilys podniosła się i mierząc cały ten bałagan krytycznym spojrzeniem
powiedziała:
- Chyba to przyjęcie było bardziej nierozważne, niż nam się zdawało.
Posprzątaj to, a ja nastawię herbatę.
- Ale najpierw musisz tego wysłuchać - zaprotestował. Zatrzymała się przy
drzwiach.
- Podaj mi, proszę, przynajmniej jeden powód - powiedziała - dla którego
miałabym wysłuchać, jak mówisz od końca. - I wyszła.
Stephen wcale nie zabrał się do sprzątania. Wcisnął natomiast klawisz
odtwarzania i z zaciekawieniem wysłuchał dziwacznego bełkotu, jakim był jego głos
odtworzony od końca. Następnie przerwał, zdjął słuchawki i wysłuchał nagrania przez
głośnik. Zauważył ze zdziwieniem, że głos zachował brzmienie europejskie, choć
niezrozumiałe dźwięki trajkotały z zawrotną prędkością. Na próbę zmniejszył więc o
połowę prędkość odtwarzania i zwiększył natężenie głosu. Głos, niższy teraz o
oktawę, cedził głębokie, ociężałe, dziwne sylaby i wywierał doprawdy duże wrażenie.
Stephen pokiwał głową, po czym przechylił ją do tyłu, wsłuchując się w dudniący
grzmot, który przetaczał się przez pokój.
Naraz rozległ się syk, przypominający odgłos lokomotywy wypuszczającej
parę. Towarzyszył mu podmuch gorącego powietrza, jak z wnętrza hutniczego pieca...
Stephen poderwał się zaskoczony i o mało nie przewrócił krzesła. Kiedy się
opanował, skoczył do przodu, pospiesznie wyłączając klawisze i przykręcając gałki.
Głos przestał płynąć. Stephen z niepokojem lustrował aparaturę, wypatrując iskrzenia
lub dymu. Ale nic takiego nie dostrzegł i wydawał właśnie westchnienie ulgi, gdy
poczuł, że nie jest już sam w pokoju. Gwałtownie rozejrzał się wokół. Na widok
stojącej za nim nie dalej niż metr postaci otworzył usta ze zdziwienia.
Mężczyzna stał wyprostowany, z rękami przyciśniętymi do ciała. Wysoki,
około metra osiemdziesięciu wzrostu, wydawał się jeszcze wyższy z powodu nakrycia
głowy: podłużnego cylindra z wąskim rondem. Niżej widniał wykrochmalony
kołnierzyk z odgiętymi rogami, popielaty jedwabny fular, długi, ciemny frak z
jedwabnymi klapami, szare spodnie o odcieniu lawendy, spod których wystawały
czarne lśniące czubki butów. Stephen musiał odchylić się głębiej, żeby dostrzec jego
skrócony profil. Twarz nieznajomego była przyjemna, ogorzała, jakby opalona
ś
ródziemnomorskim słońcem. Miał duże ciemne oczy, a bujny wąs łączył się u nasady
szczęki z zadbanymi bokobrodami. Podbródek i dolna część policzków były starannie
wygolone. Rysy twarzy przywodziły na myśl asyryjskie posągi.
Mimo całego zaskoczenia Stephen odnotował, że chociaż, zważywszy
okoliczności, strój taki wydawał się niestosowny, niewątpliwie był najwyższej
jakości, w swoim miejscu zaś i czasie mógł stanowić wzór elegancji. Patrzył więc
nadal.
Mężczyzna poruszył wargami.
- Przybyłem - oświadczył uroczyście.
- Ee... No, tak - wyjąkał Stephen. - Tak... Widzę... Ale, szczerze mówiąc, nie
bardzo rozumiem...
- Pan mnie wzywał. Przybyłem więc - powtórzył mężczyzna tonem, który miał
wszystko wyjaśniać.
Stephen zmarszczył brwi w przypływie zdumienia.
- Ale ja nic nie mówiłem - zaprotestował. - Siedzę tutaj i...
- Nie ma powodu do obaw. Jestem pewien, że nie będzie pan żałował -
zapewnił mężczyzna.
- Nie boję się. Jestem tylko zdumiony - wyjaśnił Stephen. - Nie rozumiem...
- Czyż nie skonstruował pan śelaznego Pentagramu? - w podniosłym tonie
pojawiła się nuta zniecierpliwienia. Nie poruszając ręką, mężczyzna zwinął trzy palce
prawej dłoni tak, że obciągnięty popielatą skórzaną rękawiczką palec wskazujący
został skierowany w dół. - I czyż nie wypowiedział pan także Zaklęcia Mocy? - dodał.
Stephen spojrzał tam, gdzie wskazywał palec. Zauważył, że kilka splątanych
odcinków taśmy rzeczywiście tworzyło na podłodze jakąś figurę geometryczną, która
mogłaby uchodzić za coś w rodzaju pięciokąta. Ale dlaczego żelazny?... Ależ tak,
oczywiście, powłoka z tlenku żelaza! Tyle że w sensie dość umownym...
Natomiast to “Zaklęcie Mocy”... No cóż, zakładając, że głos odtworzony od
końca może w gruncie rzeczy wstrzelić się w każde zaklęcie...
- Obawiam się - powiedział Stephen - że to raczej jakieś nieporozumienie...
Jakiś zbieg okoliczności...
- Dość niezwykły zbieg okoliczności - zauważył sceptycznie nieznajomy.
- Chyba właśnie na tym polegają zbiegi okoliczności - stwierdził Stephen.
- Nigdy nie słyszałem o takim przypadku - powiedział mężczyzna. - Ilekroć ja
sam lub któryś z moich przyjaciół jest w ten sposób wezwany, dzieje się to zawsze w
konkretnej sprawie. I sprawa ta zostaje zawsze załatwiona.
- Jaka sprawa? - zapytał Stephen.
- Mam na myśli pańskie konkretne potrzeby, które potrafimy zaspokoić. Pan
zaś znajduje się w posiadaniu pewnego przedmiotu, który chętnie włączylibyśmy do
naszych zbiorów. Rzecz sprowadza się do uzgodnienia warunków. Następnie
podpisuje się pakt, oczywiście własną krwią, i to wszystko.
Dopiero słowo pakt pobudziło właściwe skojarzenia. Stephen przypomniał
sobie, że pokój wypełnił się ledwo wyczuwalną wonią palonych węgli.
- Myślę, że zaczynam rozumieć - powiedział. - To ma być jakieś nawiedzenie,
tak? Czy chce pan powiedzieć, że jest pan...?
Nieznajomy przerwał mu, marszcząc brwi.
- Nazywam się Batruel. Jestem jednym z wysłanników mego Pana. Posiadam
pełnomocnictwo do zawierania paktów. A teraz byłbym zobowiązany, gdyby zechciał
mnie pan uwolnić z tego ciasnego pentagramu, którym jestem skrępowany, byśmy
mogli wygodnie przystąpić do uzgodnienia warunków paktu.
Stephen przyglądał się mężczyźnie, po czym pokręcił głową i wybuchnął
ś
miechem.
Ź
renice przybysza rozszerzyły się. Wyglądał na zirytowanego.
- Co to znaczy? Nie rozumiem.
- Drogi panie - zaczął Stephen. - Przykro mi, że został pan tu ściągnięty przez
przypadek. Ale zapewniam pana, że przybył pan do miejsca, które zupełnie nie nadaje
się do ubijania jakichkolwiek interesów.
Batruel przyglądał mu się z namysłem. Uniósł głowę i nieznacznie poruszył
nozdrzami.
- Ciekawe - zdziwił się. - Wcale nie czuję zapachu świętości.
- Ależ nie - zaprzeczył Stephen. - Po prostu istnieje już spora dokumentacja na
temat pańskich kontraktów. Wynika z niej, że jedyną ich wspólną cechą jest to, iż
druga strona zawsze z biegiem czasu źle na tym wychodzi.
- No, bez przesady. Moja oferta jest niezwykle szeroka...
Tym razem Stephen mu przerwał, kręcąc głową.
- Może sobie pan oszczędzić trudu - poradził. - Mam na co dzień do czynienia
z natrętnymi agentami przeróżnej maści.
Batruel posłał mu ponure spojrzenie.
- Przywykłem raczej do klientów zdesperowanych - przyznał. - No, cóż, skoro
jest pan pewien, że zaszło nieporozumienie, nie pozostaje mi chyba nic innego, jak
udać się w drogę powrotną i złożyć stosowne wyjaśnienie. G ile mi wiadomo, nigdy
przedtem nic takiego się nie zdarzyło. Chociaż, oczywiście, zgodnie z regułą
prawdopodobieństwa, powinno się kiedyś zdarzyć. Po prostu tym razem nie dopisało
mi szczęście. śegnam zatem... Co też ja mówię?! Vale, przyjacielu. Jestem gotów!
Przyjął na powrót sztywną postawę. Zamknął oczy i rysy jego twarzy zastygły.
Nic nie nastąpiło.
Batruel rozluźnił szczęki.
- No, dalej. Niech pan mówi - wykrzyknął gniewnie.
- Co mam mówić? - zapytał Stephen.
- Drugie Zaklęcie Mocy, rzecz jasna. Odprawienie.
- Ale ja go nie znam. Nic nie wiem o żadnych zaklęciach mocy - zaprotestował
Stephen. Batruel zmarszczył brwi.
- Czy chce mi pan powiedzieć, że nie może mnie pan odprawić? - zapytał.
- Jeżeli wymaga to jakiegoś zaklęcia, to z całą pewnością nie mogę -
potwierdził Stephen.
Na twarzy Batruela pojawił się wyraz konsternacji i przerażenia.
- Ależ to niesłychane! Co ja mam teraz robić!? Przecież muszę wrócić z
podpisanym paktem lub Zaklęciem Odprawy!
- Dobrze więc. Niech pan powie, jak brzmi to zaklęcie, a ja je wypowiem -
zaproponował Stephen.
- Ale ja go nie znam - powiedział Batruel. - Nigdy go nie słyszałem.
Wszystkim, którzy mnie dotychczas wzywali, zależało na szybkim załatwieniu
sprawy i podpisaniu paktu... - Urwał. - Naprawdę, byłoby znacznie prościej, gdyby
zechciał pan siebie... Nie? To straszne! Doprawdy, nie mam pojęcia, co począć.
Od drzwi dobiegł szmer, po nim zaś stukanie czubkiem bucika: Dilys dawała
w ten sposób znać, że niesie tacę. Stephen podszedł do drzwi i najpierw uchylił je
ostrożnie.
- Mamy gościa - ostrzegł.
- Ale jakim cudem? - zaczęła, a kiedy otworzył drzwi szerzej, o mało nie
upuściła tacy. Stephen wziął od niej tacę i odstawił w bezpieczne miejsce, podczas
gdy Dilys stała jak wryta.
- Pozwól, kochanie, to jest pan Batruel. Moja żona - dokonał prezentacji.
Batruel, nadal sztywny, mimo napięcia wyglądał teraz na zmieszanego.
Zwrócił głowę w jej stronę i skłonił się nieznacznie.
- Jestem oczarowany, madame - wyznał. - Mam nadzieję, że wybaczy mi pani
moje dziwaczne zachowanie, lecz niestety ruchy mam skrępowane. Gdyby małżonek
pani zechciał wyświadczyć mi przysługę, przełamując ten zaklęty pięciobok...
Dilys wciąż wpatrywała się w niego bez słowa, z podziwem szacując jego
strój.
- Przykro mi, ale nie wiem, o co chodzi.
Stephen pospieszył z wyjaśnieniem. Starał się zrobić to najlepiej jak umiał.
Kiedy skończył, Dilys powiedziała:
- Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia... Powinniśmy chyba znaleźć jakieś
wyjście? Ale to okropnie trudne. Gdyby pan był, na przykład, normalnym
przesiedleńcem... - Przyglądając się Batruelowi, z namysłem dodała: - Słuchaj, Steve.
Skoro rzeczywiście wytłumaczyłeś panu, że nie chcemy niczego podpisywać, to może
byś go już uwolnił? Zdaje się, że jest mu tam bardzo niewygodnie.
- Dziękuję, madame. W istocie jest mi bardzo niewygodnie - potwierdził
Batruel smętnie.
Po chwili zastanowienia Stephen przyznał:
- Ponieważ już tu się znalazł, a my wiemy, o co chodzi, to być może nic nie
ryzykuję. - Pochylił się i odsunął zwój taśmy.
Batruel wystąpił ze zburzonego w ten sposób pentagramu. Prawą ręką zdjął
cylinder, lewą przyłożył do krawata. Zwracając się do Dilys wykonał głęboki ukłon z
wyszukaną elegancją: stopy wyprostowane, lewa dłoń na nie istniejącej rękojeści
szpady, cylinder przyciśnięty do serca.
- Do usług, madame.
Powtórzył to samo przed Stephenem.
- Sługa uniżony, sir.
Stephen odpowiedział podobnie, w dobrej intencji, lecz natychmiast
zrozumiał, że wobec stylu gościa jego reakcja była niestosowna. Nastąpiło kłopotliwe
milczenie. Przerwała je Dilys.
- Wobec tego przyniosę jeszcze jedno nakrycie.
Wyszła, wróciła i przejęła inicjatywę.
- Pan... Dawno pan nie był w Anglii, prawda? - zagaiła towarzysko.
Batruel zareagował lekkim zdziwieniem.
- Na jakiej podstawie pani tak sądzi, jeśli wolno spytać?
- Och, po prostu... Tak tylko myślałam - tłumaczyła się Dilys niejasno.
- Moja żona ma na myśli pański strój - wyjaśnił Stephen.
- Ponadto, wybaczy pan, ale odnoszę wrażenie, że nieco pomieszał pan epoki.
Na przykład styl pańskiego ukłonu poprzedza styl pańskiego ubioru o co najmniej
dwa pokolenia.
Batruel wydawał się zaskoczony. Przyjrzał się swemu ubraniu.
- Podczas poprzedniej wizyty zwracałem baczną uwagę na modę - powiedział
zawiedzionym tonem.
- Proszę się tym nie przejmować - pocieszyła go Dilys. - Nosi pan piękny strój.
Co za doskonały materiał!
- Ale nie całkiem zgodny z obowiązującą modą, tak? - wtrącił Batruel ostro.
- No, niezupełnie - przyznała Dilys. - Domyślam się, że nie zawsze jesteście
na bieżąco w... To znaczy tam, skąd pan przybywa.
- Tak, to prawda - stwierdził Batruel. - Prowadziliśmy ożywione interesy w
tych okolicach do siedemnastego, osiemnastego wieku, ale od dziewiętnastego nie
idzie nam najlepiej. Naturalnie, coś tam zawsze jest, lecz obsadzenie poszczególnych
regionów to kwestia przypadku i tak się składa, że byłem tu osobiście tylko raz w
dziewiętnastym stuleciu, a w obecnym jestem po raz pierwszy. Mogą więc państwo
sobie wyobrazić, z jaką ogromną przyjemnością stawiłem się na wezwanie pani
małżonka. Mam na myśli moje nadzieje na zawarcie obustronnie korzystnej
transakcji...
- Nie mówmy już może o tym - przerwał mu Stephen.
- Ach, tak. Rzeczywiście. Najmocniej przepraszam. Pan rozumie, stary
wierzchowiec poczuł zapach prochu.
Zapadło milczenie. Dilys wciąż przyglądała się gościowi z uwagą. Dla
każdego, kto znał ją równie dobrze jak jej mąż, byłoby oczywiste, że próbuje toczyć
wewnętrzną walkę, w której górę bierze ciekawość. Wreszcie powiedziała:
- Mam nadzieję, że pańskie misje w Anglii nie zawsze kończyły się
niepowodzeniem, panie Batruel.
- Ależ nie, skądże, szanowna pani. Zachowałem jak najmilsze wspomnienia ze
wszystkich pobytów w państwa ojczyźnie. Pamiętam, jak nawiedzałem pewnego
adepta nauk, gdzieś w pobliżu Winchester. Było to mniej więcej w połowie
szesnastego wieku. Zażyczył sobie fortuny, tytułu oraz pięknej, szlachetnie urodzonej
małżonki. Udało nam się zdobyć dla niego przyjemny majątek nie opodal Dorchester.
Sądzę, że jego potomkowie mieszkają tam do dziś. Następny był pewien młodzieniec
na początku osiemnastego stulecia, który pragnął posiadać dobry dochód i żonę z
kręgów zbliżonych do dworu. Zaspokoiliśmy te ambicje i jego krew płynie teraz w
różnych niespodziewanych miejscach. Wreszcie, wkrótce potem, kolejny młodzieniec,
raczej niskiego stanu, chciał po prostu zostać słynnym mędrcem i dramatopisarzem.
Było to nieco trudniejsze żądanie, lecz także mu sprostaliśmy. Nie zdziwiłbym się,
gdyby jego nazwisko pamiętano do dzisiaj. Nazywał się...
- To bardzo interesujące - wtrącił Stephen. - I korzystne dla potomnych, lecz
co stało się z protagonistami?
Batruel wzruszył ramionami.
- No cóż, umowa jest umową. Podpisana zresztą dobrowolnie - rzekł z
pewnym wyrzutem. - Chociaż ja sam ostatnio nie odwiedzałem tych stron - ciągnął
dalej - z doniesień moich kolegów wynika, że wymogi mogą różnić się w
szczegółach, lecz w zasadzie wszystkie pozostają takie same. Nadal jest popyt na
tytuły, zwłaszcza żon naszych klientów. Podobnie pożądane jest wejście do
towarzystwa, obojętnie jakiego. A także wspaniałe wiejskie rezydencje - które, rzecz
jasna, wyposażamy we wszystkie nowoczesne urządzenia - jak również pied-a-terre
na Mayfair. Tam, gdzie przedtem dostarczaliśmy pełną stajnię, dziś oferujemy
limuzynę bent-rollsley saloon lub, powiedzmy, prywatny samolot - mówił z nutą
rozmarzenia w głosie.
Stephen uznał, że czas mu przerwać.
- Bent-rollsley? Czyżby? Następnym razem powinien pan pilniej
przestudiować Biuletyn Badań Rynkowych. Tymczasem będę wdzięczny, jeśli
zaprzestanie pan kuszenia mojej żony, bo to nie ona miałaby za to płacić.
- Owszem, to prawda - przyznał Batruel. - Taki już jest przywilej kobiet.
Zawsze za coś płacą, ale im więcej mają, tym mniejsze ponoszą koszty. Pańska żona
wiodłaby znacznie przyjemniejszy żywot, nie musiałaby wcale pracować,
zatrudniałaby służbę...
- Niech pan natychmiast przestanie! - zażądał Stephen. - Powinien się pan już
dawno zorientować, że to przestarzała metoda. Na takie numery nie damy się już
nabrać. Straciły dla nas atrakcyjność.
Batruel nie był przekonany.
- Z lektury naszych biuletynów wynika, że światem nadal rządzi zło -
zaoponował.
- Nie przeczę, ale jego gorsza część nie stosuje tak staroświeckich pojęć.
Obecnie przeważa dążenie do osiągnięcia jak największych korzyści minimalnym
kosztem, a najlepiej bez ponoszenia żadnych kosztów.
- To chyba nieetyczne - mruknął Batruel. - Jakieś zasady powinny
obowiązywać.
- Być może, ale tak nie jest. Poza tym łączą nas teraz znacznie ściślejsze
związki i wzajemne zależności. Czy sądzi pan, że można dziś, na przykład, nabyć ni
stąd, ni zowąd tytuł własności albo wytłumaczyć się z niespodziewanie wysokich
dochodów urzędom podatkowym, czy wreszcie wybudować pałac bez zgody Urzędu
Planowania Przestrzennego? Takie jest życie.
- Nie wątpię, że są to wszystko sprawy do załatwienia - powiedział Batruel.
- Myli się pan. Istnieje jeden jedyny bezpieczny sposób szybkiego
wzbogacenia się. Jest to... Na Jowisza! - Urwał nagle i zamyślił się.
Batruel zwrócił się do Dilys:
- Szkoda, że pani małżonek jest tak niesprawiedliwy w stosunku do samego
siebie. Widać, że posiada ogromny potencjał twórczy, który przy odrobinie kapitału
mógłby wspaniale rozwinąć... A świat nadal ma wiele do zaoferowania bogaczom
oraz, oczywiście, ich żonom. Na przykład powszechny szacunek, władzę,
dalekomorskie jachty... Trudno oprzeć się wrażeniu, że pani małżonek marnuje swoje
talenty.
Dilys spojrzała na pogrążonego w rozmyślaniach małżonka.
- A więc pan również to dostrzega? Zawsze byłam przekonana, że nie potrafią
go docenić w firmie.
- Taak. Te biurowe rozgrywki - pospieszył z pomocą Batruel. - Mogą
zaprzepaścić niejeden młody talent. Wystarczy jednak zdobyć niezależność, by przy
pomocy żony... zdolnej i pięknej, jeśli wolno mi zauważyć, zniknęły powody, dla
których miałby...
Stephen otrząsnął się z zamyślenia.
- Podręcznik kusiciela: Rozdział pierwszy - wtrącił ironicznie. - Może jednak
zechce pan oderwać się od podręcznika i stawić czoło faktom. Jeżeli uda się panuje
pojąć, jestem skłonny ubić z panem interes.
Twarz Batruela pojaśniała.
- Ach! - wykrzyknął. - Miałem nadzieję, że po dokładniejszym rozważeniu
naszej oferty...
Stephen znowu mu przerwał.
- Przede wszystkim - zaczął - powinien pan pogodzić się z tym, że pańskie
metody zupełnie do mnie nie przemawiają, toteż może pan darować sobie próby
utworzenia grupy nacisku wraz z moją żoną, po drugie, to pan znalazł się w opałach,
nie ja. Ciekawe, jak zamierza pan wrócić do... No, tam, skąd pan przybył, jeżeli nie
udzielę panu pomocy?
- Ja proponuję tylko, żeby pomógł pan sam sobie, a zarazem pomógł też mnie
- zaznaczył Batruel.
- Co znaczy, że dostrzega pan tylko jedną stronę zagadnienia. Otóż, proszę
posłuchać. Ja widzę tu trzy możliwe rozwiązania. Po pierwsze, można podjąć próbę
odnalezienia osoby, która nam powie, jak brzmi to Zaklęcie Mocy, niezbędne, by pana
odesłać. Czy jednak wie pan, jak się za to zabrać? Nie. I my też nie wiemy.
Możliwość druga: mógłbym zaprosić tu pastora, żeby odprawił egzorcyzmy. Sądzę, że
z przyjemnością podjąłby się takiego zadania. Być może, doczekałby się nawet z
biegiem czasu kanonizacji za skuteczne odparcie pokusy.
Batruel zadrżał.
- Tylko nie to! - zaprotestował. - Jeden z moich przyjaciół doświadczył
egzorcyzmów w piętnastym wieku. Przeżył okropne męki, po których do dziś nie
odzyskał pełni sił i wiary w siebie.
- Świetnie więc. Pozostaje zatem możliwość trzecia. W zamian za pewną
okrągłą sumę, jednak bez żadnych zobowiązań, gotów jestem znaleźć osobę, która
zechce zawrzeć z panem pakt. Po podpisaniu paktu będzie pan mógł wrócić z
honorem i spełnioną misją. Co pan na to?
- Nic z tego - odparł Batruel pospiesznie. - Pan próbuje wymóc dwa ustępstwa
za jedną cenę. Nasza księgowość nigdy nie zaakceptuje takiej operacji.
- No tak. Nic dziwnego, że idzie wam coraz gorzej. Chociaż zajmujecie się
tymi sprawami od tysiącleci, nie odeszliście ani na krok od pierwszego numeru
hipoteki. I skłonni jesteście nawet pakować w to własny kapitał zamiast posłużyć się
cudzym. W ten sposób nic nie zdziałacie. Ja natomiast mam plan, który zapewnia mi
pieniądze, wam daje upragniony pakt, zaś niezbędny kapitał ogranicza się do kilku
szylingów wyłożonych z mojej kieszeni.
- Nie bardzo rozumiem, jak to będzie możliwe - stwierdził Batruel z
powątpiewaniem.
- Zapewniam pana, że jest to możliwe. Niewykluczone, że będzie pan musiał
pozostać tu przez kilka tygodni, ale może pan zamieszkać u nas, w pokoju gościnnym.
Czy gra pan w piłkę nożną?
- W piłkę nożną? - powtórzył Batruel niepewnie. - Chyba nie. A jak się w to
gra?
- W takim razie będzie pan musiał zapoznać się z grubsza z zasadami i taktyką
tej gry. Przede wszystkim chodzi w niej o to, żeby dobrze kopać piłkę. Jeśli piłka nie
wyląduje tam, gdzie zawodnik chciał, jego wysiłek idzie na marne, drużyna traci
szansę i w końcu przegrywa. Czy pan to rozumie?
- Chyba tak.
- Wobec tego powinien pan także zrozumieć, że w krytycznym momencie
nawet nieznaczne popchnięcie piłki we właściwym kierunku wystarczy, żeby zyskać
wiele. Niepotrzebne są żadne niesportowe przepychanki, żadne kontuzje. Można
zaaranżować wynik meczu, nie wzbudzając najmniejszych podejrzeń. Wystarczy
tylko w stosownym czasie lekkie trącenie piłki przez jednego z tych chochlików,
których używacie do wykonywania zadań praktycznych. Coś takiego nie powinno
panu sprawić trudności, prawda?
- Tak, prawda - zgodził się Batruel. - To całkiem proste. Przyznam jednak, że
nie bardzo pojmuję, po co miałbym...
- Kłopot w tym, szanowny panie, że jest pan beznadziejnie oderwany od
współczesności, mimo wszystkich tych biuletynów - podsumował Stephen. - Dilys,
gdzie jest ten kupon totalizatora?
Po upływie pół godziny Batruel zaczął dostrzegać pewne otwierające się przed
nim możliwości.
- No tak, rozumiem - powiedział. - Po zapoznaniu się z podstawowymi
zagadnieniami technicznymi łatwo będzie spowodować przegraną, remis lub nawet, w
razie potrzeby, wygraną.
- O to właśnie chodzi - pochwalił go Stephen. - Wypełniam więc kupon i
stawiam kilka szylingów, żeby lepiej wyglądało. Pan załatwia mecze, a ja zgarniam
gładko całą pulę, unikając kłopotliwych pytań fiskusa.
- Istotnie, jest to dla pana korzystne - przyznał Batruel. - Ale skąd mam wziąć
pakt, jeżeli pan nie...
- Pakt to następny etap - wyjaśnił Stephen. - W zamian za wygraną
zobowiązuję się znaleźć osobę, która podpisze pakt w ciągu, powiedzmy, sześciu
miesięcy, zgoda? Czy to wystarczy? Doskonale. Spiszmy więc umowę. Dilys, bądź
tak dobra i przynieś nam papier listowy i krew... No nie, co za głupiec ze mnie, krew
przecież mamy...
Pięć tygodni później Stephen wysiadał ze swojego bentleya przed Hotelem
Northpark, a chwilę potem na schodach pojawił się Batruel. Po kilku dniach
postanowili nie zatrzymywać go u siebie, okazało się bowiem, że jego
nieposkromione kusicielstwo zakłóca spokój domowego ogniska. Przeniósł się więc
do hotelu, gdzie osiągał znacznie stosowniejsze wyniki i miał bardziej zróżnicowane
możliwości.
W drzwiach obrotowych ukazała się postać wcale nie przypominająca
nieznajomego, który pojawił się kiedyś w salonie Stephena. Znikły bokobrody, zostały
jedynie obfite wąsy. Miejsce fraka zajął starannie skrojony popielaty garnitur.
Apaszkę zastąpił krawat w dyskretne prążki. Zamiast wysokiego cylindra Batruel miał
na głowie filcowy kapelusz. W rzeczy samej był to wzorowo ubrany przystojny
mężczyzna około czterdziestki z drugiej połowy dwudziestego wieku.
- Wskakuj - zaprosił go Stephen. - Masz przy sobie formularz paktu?
Batruel klepnął się po kieszeni marynarki.
- Zawsze noszę go przy sobie. Nigdy nic nie wiadomo... - zapewnił, gdy
samochód ruszył.
Po pierwszym trafieniu trójki Stephen, mimo nadziei na anonimowość, zyskał
spory rozgłos. Ukrycie uśmiechu fortuny wartości dwustu dwudziestu tysięcy funtów
szterlingów okazało się znacznie trudniejsze, niż się wydawało. Na szczęście
wykazali z Dilys dość przezorności, by następną wygraną - tym razem w wysokości
dwustu dziesięciu tysięcy funtów - podjąć nieco później. Wypłacie trzeciego czeku,
opiewającego na sumę dwustu dwudziestu pięciu tysięcy funtów, towarzyszyło pewne
wahanie, chociaż nie wykręty, bo do tych nie było żadnych podstaw, ponieważ
trafienia widniały na papierze, czarno na białym. Musiano się jednak zaniepokoić,
skoro wysłano do Stephena przedstawicieli przedsiębiorstwa. Jeden z nich, gorliwy
młodzieniec w okularach, perorował dość zapalczywie o regułach przypadku, a
następnie przedstawił cyfrę opatrzoną zaskakującą ilością zer, która, jak twierdził,
miała ilustrować stopień prawdopodobieństwa trzykrotnego trafienia trójki.
Stephen okazał zainteresowanie. Stwierdził, że jego system jest chyba lepszy,
niż sądził, skoro zdołał pokonać tak astronomiczny stopień nieprawdopodobieństwa.
Młodzieniec wyraził chęć zapoznania się z systemem. Stephen nie chciał
jednak rozmawiać na ten temat, chociaż zaznaczył, że nie wyklucza możliwości
omówienia pewnych aspektów sprawy z dyrektorem przedsiębiorstwa. I oto właśnie
znajdowali się z Batruelem w drodze na spotkanie z Samem Gripshawem.
Biurowiec totalizatora mieścił się przy jednej z tras wylotowych z miasta,
nieco cofnięty i oddzielony od jezdni równo przystrzyżonym trawnikiem, ozdobionym
klombami szałwi. Portier w liberii zasalutował Stephenowi, kiedy ten parkował
bentleya przy podjeździe. Zaraz potem wprowadzono ich do przestronnego gabinetu,
gdzie Sam Gripshaw podniósł się zza biurka na ich powitanie. Stephen uścisnął mu
dłoń i przedstawił swego towarzysza.
- Pan pozwoli, mój doradca, pan Batruel - wyjaśnił. Sam Gripshaw, który
zrazu rzucił Batruelowi pobieżne spojrzenie, teraz przyjrzał mu się uważnie i
badawczo. A nawet przez moment jakby się zadumał. Potem zwrócił się do Stephena.
- Przede wszystkim pragnę panu pogratulować, młodzieńcze. Jest pan
największym zwycięzcą totalizatora w całej historii naszego przedsiębiorstwa.
Sześćset pięćdziesiąt pięć tysięcy funtów szterlingów! To piękna sumka. Niemniej
jednak - pokręcił głową - to nie może trwać dalej, drogi panie. Po prostu nie może.
- No, ja bym się spierał - odparł Stephen przyjaźnie, kiedy siadali. Sam
Gripshaw ponownie potrząsnął głową.
- Za pierwszym razem może to być uśmiech losu. Po raz drugi - niezwykłe
szczęście. Trzy razy - zaczyna już jakoś dziwnie pachnieć, czwarty raz wstrząsnąłby
całym przedsiębiorstwem, piąty całkowicie by je rozłożył. A na pustą pulę nikt nie
postawi nawet pensa. To oczywiste. Powiada pan, że ma pan jakiś system. Czy tak?
- Mamy system - sprostował Stephen. - Mój przyjaciel, pan Batruel...
- Ach tak, pan Batruel... - powtórzył Sam Gripshaw, ponownie posyłając
Batruelowi badawcze spojrzenie. - Domyślam się, że nie byłby pan skłonny podzielić
się ze mną kilkoma uwagami na temat tego systemu.
- Trudno się dziwić - zauważył Stephen.
- Tak, naturalnie. Ma pan rację - przyznał Sam Gripshaw. - Chociaż w
zasadzie mógłby pan, skoro nie sposób tak dalej...
- Ponieważ w przeciwnym razie zrujnowalibyśmy wasz interes, 27 prawda?
Na tym nam, rzecz jasna, nie zależy. I dlatego właśnie tu dziś jesteśmy. Pan Batruel
ma dla pana pewną propozycję.
- Ach tak! Bardzo proszę. Co to za propozycja? Słucham - ożywił się
Gripshaw.
Batruel wstał z fotela.
- Panie Gripshaw, prowadzi pan tutaj doskonałe przedsiębiorstwo. Szkoda,
gdyby straciło społeczne zaufanie. Stratę poniosłoby zarówno społeczeństwo, jak i
pan. Nie muszę tego podkreślać, ponieważ, o ile wiem, powstrzymał się pan od
nadania rozgłosu trzeciemu trafieniu mego przyjaciela, pana Tramona. Pozwolę sobie
zauważyć, że postąpił pan niezwykle rozsądnie, sir. Mogłoby to bowiem spowodować
pewne objawy zniechęcenia. Jestem w tym szczęśliwym położeniu, że mogę panu
zaproponować środki, które mogłyby wyeliminować ryzyko powtórzenia się podobnej
sytuacji. Nie będzie to kosztować pana ani pensa. Jednakże... - Przybrał ton kuszący z
miną artysty sięgającego po ulubiony pędzel. Sam Gripshaw wysłuchał go cierpliwie
do końca.
- Jednakże, w zamian za to... taka mała formalność. Obiecuję panu, że ani
obecny tutaj nasz przyjaciel, pan Stephen Tramon, ani nikt inny nie będzie już
korzystał z mej dalszej pomocy, że się tak wyrażę, w prognozowaniu... W ten sposób
minie stan zagrożenia i będzie pan mógł przystąpić bez przeszkód do dalszego
prowadzenia przedsiębiorstwa tak, jak na to zasługuje. Wyjął z kieszeni formularz
paktu i płynnym ruchem rozpostarł go na biurku.
Sam Gripshaw sięgnął po formularz i przejrzał warunki. Po czym, ku
zaskoczeniu Stephena, kiwnął głową niemal bez wahania.
- Wygląda mi to na uczciwy układ - stwierdził. - Zdaję sobie sprawę, że moje
położenie nie pozwala mi stawiać warunków. W związku z tym - podpisuję.
Batruel uśmiechnął się uszczęśliwiony. Zrobił krok do przodu i wyciągnął z
kieszeni mały scyzoryk.
Po złożeniu podpisu Sam Gripshaw owinął przedramię czystą chusteczką.
Batruel wziął pakt i cofnął się o krok, machając delikatnie papierem w celu
wysuszenia podpisu. Następnie przyjrzał mu się raz jeszcze z nie ukrywanym
zadowoleniem, złożył starannie na pół i schował do kieszeni.
Skłonił się obu mężczyznom. Był tak przejęty, że stracił znowu poczucie
czasu - wykonał elegancki, dziewiętnastowieczny ukłon. - Do usług, panowie.
I zniknął, pozostawiając po sobie jedynie ledwo wyczuwalny zapach siarki.
Sam Gripshaw przerwał milczenie dopiero po chwili.
- No tak, pozbyliśmy się go... Teraz nie wróci, dopóki nie zostanie przez kogoś
ponownie wezwany - stwierdził z satysfakcją. Zwrócił się do Stephena i przyjrzał mu
się bacznie. - Powiodło się panu, co, młody człowieku? Trzeba przyznać. Za to, że
sprzedał mu pan moją duszę, bierze pan do kieszeni ponad pół miliona funtów. To się
nazywa mieć głowę do interesów. śałuję, że nie przytrafiło mi się coś takiego w
młodości.
- Nie wygląda na to, żeby się pan zbytnio tym wszystkim przejął - zauważył
Stephen z wyraźną nutą ulgi w głosie.
- Nie. Nie przejąłem się - zgodził się Sam Gripshaw. - To raczej on powinien
się martwić. Dziwi to pana, prawda? On sam i jemu podobni siedzą w tym interesie
od tysięcy lat i nadal nie opracowali żadnego systemu. Dzisiaj wymagana jest przede
wszystkim sprawna organizacja... Trzeba mieć całe przedsiębiorstwo w małym palcu,
ż
eby wiedzieć, na czym się stoi i co jest co. Oni są zdecydowanie zbyt staromodni.
Najwyższy czas, żeby zatrudnili jakichś fachowców od zarządzania i efektywności.
- To prawda, nie są zbyt operatywni - potwierdził Stephen. - Z drugiej jednak
strony, jego potrzeby są dość nietypowe. Zresztą, w końcu dostał, czego szukał.
- Owszem. Radzę jednak poczekać do czasu, gdy zajrzy do swojej kartoteki -
jeżeli w ogóle wiedzą tam, w dole, co to jest. Jak się panu wydaje, skąd wziąłem
kapitał na rozkręcenie całego interesu?
POPRAWKA W CZASIE
Po osłoniętej od wiatru stronie domu było gorąco. Pani Dolderson, która
siedziała na progu oszklonych drzwi na taras, przesunęła fotel do tyłu, by ukryć w
cieniu głowę, nie pozbawiając reszty ciała słonecznego ciepła. Odchyliła głowę na
poduszkę i zapatrzyła się przed siebie.
W tym miejscu jakby zatrzymał się czas.
Na skraju trawnika rósł jak zawsze stary cedr. Płasko rozpostartymi konarami
sięgał zapewne nieco dalej niż wówczas, gdy była dzieckiem, ale trudno to było
zauważyć: wydawał jej się wtedy równie ogromny jak teraz. Dalej żywopłot - jak
zawsze równy i elegancki. Po obu stronach furtki prowadzącej do zagajnika wciąż
rosły dwa bliżej nie określone krzewy, wystrzyżone na kształt ptaków: Cocky i Olly.
Jakie to cudowne, że nadal tam są, mimo że pióra w ogonie Olly’ego nieco
rozczapierzyły się z upływem czasu.
Kwietnik po lewej stronie, przed kępą krzewów, jak zwykle olśniewał
kolorami, może nawet bardziej niż kiedyś. Wydawało się, że barwy kwiatów stały się
jaskrawsze, lecz i tak prezentowały się wspaniale. Natomiast w zaroślach za
ż
ywopłotem zaszła pewna zmiana: rozmnożyły się młode drzewka, zniknęły stare.
Między gałęziami prześwitywał teraz różowy dach sąsiadów, których dawniej nie
było. Gdyby nie to, można by właściwie zapomnieć na chwilę o minionych latach
ż
ycia.
Senne popołudnie: ptaki odpoczywają, pobzykują pszczoły, delikatnie
szeleszczą liście, na pobliskim korcie rytmicznie odbijają się piłki, od czasu do czasu
jakiś głos podaje wynik meczu. Mogło to być każde z wielu słonecznych popołudni w
ciągu tych pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu lat.
Pani Dolderson uśmiechnęła się do tego widoku: kochała go będąc małą
dziewczynką, a teraz kochała go jeszcze bardziej.
Tu, w tym domu, przyszła na świat, tutaj wyrosła, tu wydano ją za mąż. Tu
wróciła po śmierci ojca, wychowała dwójkę dzieci, tu się zestarzała... Wkrótce po
drugiej wojnie o mało go nie straciła. I jest tu nadal...
Wszystko dzięki Haroldowi. Mądry chłopak i wspaniały syn... Kiedy stało się
oczywiste, że nie będzie w stanie sama utrzymać domu, że trzeba go będzie sprzedać,
właśnie Harold przekonał swoją firmę, by go wykupiła. Wyjaśnił przy tym matce, że
nie interesuje ich dom, lecz parcela, jak każdego kupca. Wprawdzie sam budynek nie
przedstawia już prawie żadnej wartości, ale jest dość korzystnie usytuowany.
Warunkiem sprzedaży było przerobienie czterech południowych pokoi na
samodzielne mieszkanie, które miało pozostawać do jej dyspozycji aż do śmierci.
Resztę domu przebudowano na internat dla około dwudziestu młodych pracowników
laboratorium i biura, które wybudowano od północy, na miejscu dawnej stajni i części
paddocku. Pani Dolderson wiedziała, że pewnego dnia stary dom zostanie rozebrany,
ale na razie, póki żyje, dom i ogród od strony południowej i zachodniej mają pozostać
nietknięte. Harold zapewnił ją, że nikt ich nie ruszy przez co najmniej piętnaście,
dwadzieścia lat - czyli znacznie dłużej, niż będzie to konieczne...
Poza tym, rozmyślała spokojnie, odejdzie bez większego żalu. W miarę
upływu czasu człowiek staje się niepotrzebny. Teraz zaś, kiedy musi poruszać się w
fotelu inwalidzkim, jest ciężarem dla innych. Miała wrażenie, że nie należy już do
tego świata, że jest tu obca. Tyle rzeczy się zmieniło. Najpierw zaczęła mieć trudności
z jego zrozumieniem, a potem życie stało się tak skomplikowane, że przestała
podejmować próby, by je zrozumieć. Nic dziwnego, pomyślała, że ludzie starzy
wykazują taką zaborczość wobec rzeczy; trzymają się kurczowo przedmiotów
łączących ich ze światem, który potrafili pojąć...
Harold to kochany chłopiec i ze względu na niego starała się nie popełniać
głupstw. Często jednak okazywało się to trudne... Na przykład dzisiaj, podczas
lunchu. Był taki podniecony jakimś eksperymentem, który mają przeprowadzić po
południu. Nie potrafił się powstrzymać, by o tym bez przerwy nie mówić, chociaż
musiał przecież wiedzieć, że wszystko to jest dla niej zupełnie niezrozumiałe. O ile
mogła się zorientować, znowu opowiadał coś o wymiarach, ale tylko mu potakiwała,
bynajmniej nie próbując zgłębić problemu. Gdy ostatnio poruszył ten temat,
napomknęła, że za czasów jej młodości istniały tylko trzy wymiary i że nie bardzo
sobie wyobraża, aby przy całym tym postępie można było do tego coś jeszcze dodać.
Tą uwagą sprowokowała wykład na temat matematycznego podejścia do świata, które
umożliwia dostrzeganie całej serii wymiarów. Zdaje się, że nawet moment istnienia
względem czasu stanowić ma pewien rodzaj wymiaru. Z filozoficznego punktu
widzenia, zaczął wyjaśniać - ...lecz pani Dolderson natychmiast się zgubiła. Wywołał
jej tylko zamęt w głowie. Była przekonana, że w czasach jej młodości filozofia,
matematyka i metafizyka stanowiły odrębne nauki. Tymczasem dzisiaj zdają się one
w niepojęty sposób podążać tym samym torem. Słuchała więc tym razem w
milczeniu, wydając tylko zachęcające pomruki, aż w końcu Harold uśmiechnął się
posępnie i powiedział, że jest bardzo kochana, wysłuchując go tak cierpliwie.
Następnie wstał od stołu, podszedł do matki i kładąc rękę na jej dłoni pocałował ją
delikatnie w policzek, a ona życzyła mu powodzenia w tajemniczym doświadczeniu.
Potem weszła Jenny, żeby posprzątać ze stołu i przewieźć panią Dolderson bliżej
okna...
Rozleniwiające poobiednie słońce wprawiło ją wkrótce w stan pół snu, pół
jawy i przeniosło pięćdziesiąt lat wstecz, kiedy to podobnego popołudnia, siedząc
przy tym samym oknie - oczywiście fotel inwalidzki był wtedy nie do pomyślenia -
czekała na Artura... Z bijącym sercem czekała na Artura... który już nigdy się nie
zjawił...
Jakże dziwnie potoczyły się zdarzenia. Gdyby Artur zjawił się owego dnia,
prawie na pewno wyszłaby za niego. Wówczas Harold i Cynthia nigdy by się nie
urodzili. Miałaby, oczywiście, jakieś dzieci, ale nie byłby to Harold ani Cynthia... Cóż
za dziwna przypadkowość rządzi istnieniem... Wystarczy, że kobieta powie “nie”
jednemu, a “tak” innemu mężczyźnie, by powołać do życia potencjalnego mordercę...
Jakimi głupcami są ci współcześni. Próbują wszystko uporządkować, uczynić życie
bezpiecznym, a przecież za nimi, w przeszłości każdego z nich, ciągnie się usiany
przypadkami łańcuch kobiet, które kiedyś powiedziały “tak” albo “nie”, w zależności
od zwykłego kaprysu...
Ciekawe, że właśnie teraz naszły ją wspomnienia o Arturze. Przez całe lata
zupełnie o nim nie myślała... Była wtedy absolutnie przekonana, że oświadczy się jej
owego popołudnia. Nie miała pojęcia o istnieniu jakiegoś Colina Doldersona. I
gotowa była się zgodzić. O tak, z pewnością przyjęłaby te oświadczyny.
Nie było żadnych wyjaśnień. Nigdy się nie dowiedziała, dlaczego nie zjawił
się ani tego dnia, ani nigdy potem. Nigdy do niej nie napisał. Mniej więcej po dwóch
tygodniach nadszedł dość oschły list od jego matki, z którego wynikało, że Artur
zachorował i lekarze zalecili mu wyjazd za granicę. Nic ponadto, aż do dnia, w
którym natknęła się w jakiejś gazecie na jego nazwisko, ponad dwa lata później...
Oczywiście czuła złość - dziewczyna ma przecież swoją godność - i przez
jakiś czas było jej przykro. Skąd mogła wiedzieć, że w końcu wyjdzie jej to na dobre?
Czy kochałaby jego dzieci tak samo? Czy byłyby równie dobre i mądre jak Harold i
Cynthia?
Co za nieskończona ilość możliwości... Wszystkie te geny i inne rzeczy, o
których tyle się dzisiaj mówi...
Ucichły odgłosy gry w tenisa. Gracze zapewne odeszli do swoich
tajemniczych zajęć. Pszczoły wciąż pracowicie brzęczały wśród kwiatów. Przyleciało
kilka motyli; poruszały się w powietrzu po dyletancku, ociężale. Drzewa w oddali
drżały w nasilającym się upale. Senność popołudnia działała tak nieodparcie, że pani
Dolderson w końcu jej się poddała. Oparła głowę na poduszkach, nie zwracając
właściwie uwagi na ledwo słyszalny szum, w tonie nieznacznie wyższym niż
brzęczenie pszczół, który wprawdzie nasilał się, lecz nie był na tyle głośny, by
wywołać jej niepokój. Powieki opadły jej same.
Naraz, w odległości kilku metrów, lecz poza zasięgiem wzroku, pani
Dolderson usłyszała kroki. Rozległy się tak nagle, jakby ktoś zszedł z trawnika na
ś
cieżkę. Wówczas jednak widziałaby kogoś na trawniku... Jednocześnie usłyszała
męski głos, brzmiący pogodnie, ale niezbyt głośno. Śpiew rozległ się równie nagle,
właściwie w pół słowa:
“...scy robią tak, robią tak...”
Piosenka urwała się raptownie. Kroki także ucichły.
Pani Dolderson miała teraz oczy otwarte, otwarte bardzo szeroko. Zacisnęła
kościste pałce na poręczach fotela. Przypomniała sobie tę melodię. Co więcej, bez
wątpienia znała także ten głos. Po tylu latach... Co za idiotyczny sen, oburzyła się w
duchu... Wspominała go zaledwie na moment przed zamknięciem oczu...
A jednak to wcale nie przypominało snu... Wszystko było wyraźne, czyste,
znajome i logiczne... Pod palcami czuła przecież twardość poręczy fotela...
Przyszło jej do głowy, że umarła. To mogłoby wyjaśniać, dlaczego ten stan nie
przypominał zwyczajnego snu. Zapewne umarła cichą śmiercią, siedząc spokojnie w
promieniach słońca. Doktor uprzedzał, że może się to zdarzyć całkiem
niespodziewanie... I tak się właśnie stało! Przez krótką chwilę doznała uczucia ulgi.
Nie dlatego, że lękała się śmierci, lecz dlatego, że spodziewała się cierpienia. A więc
już po wszystkim, nic nie bolało. Po prostu zapada się w sen. Poczuła się nagle
szczęśliwa, a nawet uradowana...Tylko dlaczego wciąż jest przykuta do tego fotela?...
Zazgrzytał żwir pod stopami i rozległ się zdumiony głos:
- A to ci heca! Cuda-niewidy! Co to się u licha wyprawia?
Pani Dolderson zamarła w fotelu. Nie miała już żadnych wątpliwości, czyj to
głos.
Cisza. Stopy poruszyły się znowu, niezdecydowanie. Zabrzmiały kroki.
Zbliżały się powoli, niepewnie. W polu jej widzenia ukazał się młody człowiek. Och,
wyglądał tak młodo! Poczuła lekki ucisk w sercu...
Miał na sobie blezer w prążki i białe flanelowe spodnie, na szyi jedwabną
apaszkę, a na głowie zsunięty do tyłu słomkowy kapelusz z kolorową wstążką. Ręce
trzymał w kieszeniach spodni, pod lewym ramieniem ściskał rakietę tenisową.
Najpierw ujrzała profil, niezbyt korzystny, ponieważ na twarzy mężczyzny
malowało się zdumienie: stał z otwartymi ustami wpatrując się w jeden z różowych
dachów, prześwitujący przez gałęzie drzew.
- Arturze - powiedziała pani Dolderson z cicha.
Przestraszył się. Rakieta wyślizgnęła mu się spod ramienia i zadudniła na
ś
cieżce. Próbował ją podnieść, zdjąć kapelusz i jednocześnie zapanować nad sobą: z
niewielkim powodzeniem. Kiedy się wyprostował, twarz miał różową i wciąż
zakłopotaną.
Patrzył na staruszkę siedzącą w fotelu, okrytą pledem, na jej szczupłe,
delikatne dłonie, palce zaciśnięte na poręczach fotela. Sięgnął spojrzeniem poza nią,
w głąb pokoju. To, co tam ujrzał, wzmogło jego niepokój. W oczach pojawił się lęk.
Skierował wzrok z powrotem na staruszkę. Przyglądała mu się z napiętą uwagą. Nie
przypominał sobie, by kiedykolwiek ją spotkał. Nie miał pojęcia, kim była... Mimo to
jej spojrzenie wydało mu się znajome.
Spuściła wzrok na swoją prawą dłoń. Przyglądała się jej przez chwilę, jakby
nieco zdziwiona, po czym znowu zajrzała mu w oczy.
- Nie poznajesz mnie, Arturze? - zapytała.
W jej głosie zabrzmiała nuta smutku, w której wyczytał zawód i wymówkę. Za
wszelką cenę usiłował wziąć się w garść.
- Oba... obawiam się, że nie - wyznał. - Proszę pani...ja... pani... - Zająknął się,
ale ciągnął dalej, zdesperowany. - Zdaje mi się, że jest pani ciotką Thelmy... panny
Kilder.
Przez dłuższą chwilę patrzyła na niego z powagą. Nie zrozumiał jej
spojrzenia, ale wkrótce pospieszyła z wyjaśnieniem:
- Nie. Nie jestem ciotką Thelmy.
Raz jeszcze powędrował wzrokiem w głąb pokoju. Tym razem potrząsnął
głową z niedowierzaniem.
- Wszystko jest jakieś inne, chociaż niezupełnie - stwierdził strapionym
tonem. - Nie wszedłem chyba do cudzego...? - przerwał i odwrócił się, aby ponownie
zlustrować ogród. - Nie, z pewnością nie - upewnił się stanowczo. - Ale co... co się
stało?
Nie był już zdumiony - był wstrząśnięty. Znowu skierował na panią Dolderson
przerażone spojrzenie.
- Doprawdy... nie rozumiem... Skąd mnie pani zna? - dopytywał się.
Zaniepokojona jego rosnącą rozpaczą odpowiedziała ostrożnie:
- Poznaję cię, Arturze. Poznaliśmy się kiedyś.
- Naprawdę? Niestety, nie przypominam sobie... Bardzo mi przykro.
- Źle wyglądasz, Arturze. Przysuń sobie krzesło i usiądź tu na chwilę.
- Dziękuję pani... pani...?
- Dolderson - uzupełniła.
- Dziękuję, pani Dolderson - odparł i zmarszczył czoło, usiłując przypomnieć
sobie nazwisko.
Patrzyła, jak przysuwa krzesło. Znała każdy jego gest, każdy szczegół twarzy,
nawet ten niesforny kosmyk, który zawsze opadał mu na czoło, kiedy się pochylał.
Usiadł i milczał przez jakiś czas, spoglądając spod zmarszczonych brwi na ogród.
Pani Dolderson również milczała. Była niewiele mniej zdziwiona niż on,
chociaż tego nie okazywała. Przypuszczenie, że umarła, okazało się całkowicie
niedorzeczne. Siedziała jak zwykle w fotelu, wciąż bolał ją krzyż, nadal potrafiła
ś
cisnąć poręcze i poczuć je pod palcami. Nie śniła jednak: wszystko było zbyt
namacalne, zbyt materialne, znacznie bardziej realne niż to, co jawi się w snach... I
zbyt sensowne - gdyby ten młodzieniec nie był Arturem.
A może to po prostu jakieś przywidzenie? Jakiś żart wyobraźni, która nadała
twarz Artura innemu mężczyźnie?
Zerknęła na niego. Nie, to niemożliwe, przecież zareagował na imię Artur. To
bez wątpienia Artur... ma na sobie blezer Artura... Dzisiaj blezery mają zupełnie inny
krój. Poza tym od lat nie widziała mężczyzny w słomkowym kapeluszu...
Może więc duch?... Ależ nie... Był przecież całkiem materialny: kiedy siadał,
zaskrzypiało krzesło, i ten żwir, który chrzęścił pod jego butami... Zresztą, kto widział
ducha pod postacią bezgranicznie zdumionego młodzieńca, który w dodatku zaciął się
przy goleniu...?
Przerwał jej rozmyślania odwracając ku niej głowę.
- Spodziewałem się zastać tu Thelmę - wyjaśnił. - Mówiła, że tu będzie. Czy
może mi pani powiedzieć, gdzie ona jest?
Mały, przestraszony chłopiec, pomyślała. Należało go pocieszyć, zamiast
straszyć dalej. Nie potrafiła jednak wymyślić niczego oprócz zapewnienia:
- Thelma jest niedaleko.
- Koniecznie muszę ją odnaleźć. Ona na pewno mi wytłumaczy, co się tu stało.
Poruszył się, żeby wstać.
Położyła mu dłoń na ramieniu, próbując go powstrzymać.
- Zaczekaj - poprosiła. - Jak sądzisz, co mogło się wydarzyć? Co cię tak
zaniepokoiło?
- Wszystko. - Zatoczył ręką szeroki łuk, obejmując całą okolicę. - Wszystko
się zmieniło... chociaż wygląda tak samo... Mam wrażenie, że dostałem lekkiego
pomieszania zmysłów.
Zmierzyła go poważnym spojrzeniem i pokręciła głową.
- Chyba nie masz racji. Powiedz mi, proszę, co się tu zmieniło.
- Przyszedłem zagrać w tenisa... Chociaż tak naprawdę chciałem spotkać się z
Thelma - poprawił się. - Wszystko było w porządku... jak zwykle. Wjechałem przez
główną bramę, oparłem rower o duży świerk i ruszyłem ścieżką w kierunku domu.
Kiedy jednak dotarłem do rogu domu, zaczęło się dziać coś dziwnego...
- Co takiego? - zapytała pani Dolderson. - Co dziwnego się stało? - No,
prawie wszystko. Wydawało mi się, że drgnęło słońce. Drzewa zrobiły się nagle
wyższe i inne niż przedtem. Kwiaty na tamtym klombie zmieniły kolor. Pnącze, które
wcześniej zakrywało całą ścianę, jest o połowę niższe... Poza tym wygląda na jakiś
inny gatunek. No i wreszcie tamte domy. Nigdy ich przedtem nie widziałem... Za
krzakami rozciągało się zawsze puste pole. Nawet żwir na ścieżce jest bardziej żółty,
niż myślałem. I wreszcie pokój... Wprawdzie ten sam, bo znam to biurko, kominek...
te dwa obrazy. Ale tapeta jest zupełnie inna. Nigdy jej tu nie było... W dodatku wcale
nie jest nowa. Proszę mi powiedzieć, gdzie jest Thelma... Chcę, żeby mi to
wyjaśniła... Ja chyba zwariowałem... Stanowczym gestem położyła rękę na jego dłoni.
- Nie ma obawy - stwierdziła zdecydowanym tonem. - Jestem przekonana, że
cokolwiek tu zaszło, jest pan przy zdrowych zmysłach.
- No to co się... - zamilkł gwałtownie i przechylił głowę nadstawiając ucha.
Dźwięk, w który się wsłuchiwał, przybierał na sile. - Co to jest? - zapytał z
niepokojem.
Pani Dolderson wzmocniła uścisk.
- Wszystko w porządku - pocieszała go tak, jak uspokaja się dziecko. - Nie bój
się, Arturze.
Czuła, jak jego mięśnie tężeją w miarę narastania huku, który przetoczył się
nad ich głowami na wysokości niespełna trzystu metrów. Ryk silników pozostawił za
sobą rozedrgane powietrze, które dudniło jeszcze przez chwilę, aż ucichło na dobre.
Artur dostrzegł oddalający się samolot. Gdy zwrócił się w stronę pani
Dolderson, twarz miał bladą i przerażoną. Odezwał się nieswoim głosem.
- Co... co to było?
Odpowiedziała łagodnie, jakby chciała wymóc na nim spokój.
- To tylko samolot, Arturze. Takie są straszne i hałaśliwe.
Wpatrując się w miejsce, gdzie zniknął samolot, Artur potrząsnął głową.
- Widziałem i słyszałem samolot. Wcale tak nie wygląda. Wydaje dźwięk
przypominający motocykl, tylko głośniejszy. A to było coś potwornego. Nie
rozumiem... nie rozumiem, co się dzieje - powtarzał żałośnie.
Pani Dolderson chciała jeszcze coś powiedzieć, ale powstrzymała się,
przypominając sobie nagle, jak Harold mówił o różnych wymiarach, o ich
przemieszczeniach na inne płaszczyzny, o tym, że czas to jakby jeszcze jeden
wymiar... Pod wpływem jakiegoś przebłysku intuicji zrozumiała... Nie, zrozumiała to
słowo zbyt mocne... Raczej sobie uświadomiła. Ale mimo tej świadomości czuła się
zagubiona. Zerknęła ponownie na młodzieńca. Był nadal spięty i lekko drżał.
Zastanawiała się, czy rzeczywiście traci zmysły. Musi go wyrwać z tego stanu. Nie
sposób przeprowadzić tego łagodnie. Ale jak wybrać najmniej brutalny sposób?
- Posłuchaj, Arturze - zaczęła.
Zwrócił na nią nieobecne spojrzenie.
Rozmyślnie przybrała energiczny ton.
- W szafce znajdziesz butelkę koniaku. Przynieś ją, proszę... I dwa kieliszki -
zaordynowała.
Posłuchał i oddalił się krokiem lunatyka. Nalała mu jedną trzecią kieliszka,
sobie zaś tylko odrobinę.
- Wypij - poleciła. Artur zawahał się. - No, śmiało. Przeżyłeś szok. To ci
dobrze zrobi. Chciałabym z tobą pomówić, ale nie mogę, póki jesteś taki ogłupiały.
Wypił, zakasłał i usiadł na krześle.
- Do dna. - A kiedy opróżnił kieliszek, zapytała: - Lepiej?
Skinął głową w milczeniu. Podjęła już decyzję i ostrożnie nabrała powietrza w
płuca. Przybrała teraz łagodny ton.
- Powiedz mi, Arturze, jaką mamy dzisiaj datę?
- Dzisiaj? - zdziwił się. - Piątek, oczywiście. To znaczy, 27 czerwca.
- Chodzi mi o rok, Arturze. Który rok?
Spojrzał jej w oczy.
- Ja naprawdę jeszcze nie zwariowałem, proszę pani. Chyba wiem, jak się
nazywam i gdzie jestem... To raczej rzeczy zwariowały, nie ja. I mogę panią
zapewnić, że...
- Chcę, żebyś mi powiedział, który mamy rok, Arturze - zażądała, znowu
apodyktycznie.
Nie spuszczał z niej oka.
- 1913, oczywiście - odparł.
Pani Dolderson spuściła wzrok na trawnik i kwiaty. Pokiwała głową. Tak,
dokładnie ten rok... To było w piątek. Ciekawe, że zapamiętała. Równie dobrze mógł
to być 27 czerwca... Ale na pewno to właśnie w piątek, latem 1913 roku Artur nie
zjawił się... Tak dawno, tak bardzo dawno temu...
Z zamyślenia wyrwał ją jego głos, drżący z niepokoju.
- Dlaczego... dlaczego pyta pani o... o rok?
Brwi miał ściągnięte, oczy pełne lęku. Był bardzo młody. Serce pani
Dolderson ścisnęło się z żalu. Znowu położyła swoją kruchą dłoń na jego silnej ręce.
- Zaraz... Wydaje mi się, że wiem - wymamrotał. - To chyba... nie wiem, jak to
możliwe... Ale nie pytałaby pani, gdyby... Stąd ta niezwykłość, prawda? Bo to już nie
jest dziewięćset trzynasty... Czy o to chodzi? - Drzewa takie wysokie... samolot... -
zamilkł, wpatrując się w nią szeroko otwartymi oczyma. - Musi mi pani powiedzieć...
Proszę, bardzo proszę... Co się ze mną stało? Gdzie ja jestem? Gdzie jest ten...?
- Mój ty biedaku... - szepnęła pani Dolderson.
- Błagam panią!...
Za oparciem fotela miała “The Times” z rozwiązaną do połowy krzyżówką.
Sięgnęła po gazetę niezbyt chętnie, złożyła ją i podała Arturowi. Artur wyciągnął
drżącą rękę.
- Londyn, poniedziałek, l lipca - przeczytał, a potem dalej, szeptem pełnym
niedowierzania: - 1963.
Opuścił gazetę i posłał pani Dolderson błagalne spojrzenie.
Powoli pokiwała głową.
Siedząc bez słowa, wpatrywali się w siebie nawzajem. Stopniowo wyraz jego
twarzy uległ zmianie. Ściągnął brwi, jakby pod wpływem nagłego bólu. Rozejrzał się
nerwowo, wodząc wokół spłoszonym wzrokiem, jakby szukał ucieczki. Wreszcie
zwrócił się ku niej. Zacisnął na moment powieki i zaraz je otworzył. Ujrzała w nich
ból... i lęk.
- Och, nie... nie! Nie! To nie pani... Pani nie może być przecież... Powiedziała
pani, że... że nazywa się Dolderson, prawda?... Powiedziała pani, że jest... Pani nie
jest... nie może być... Thelmą?
Nie odezwała się. Patrzyli na siebie. Wykrzywił twarz jak dziecko.
- O Boże! - krzyknął i ukrył twarz w dłoniach.
Pani Dolderson opuściła powieki. Kiedy je podniosła, znowu nad sobą
panowała. Spojrzała ze smutkiem na wstrząsane łkaniem ramiona. Podniosła ku
pochylonej głowie szczupłą, poznaczoną niebieskimi żyłkami dłoń i delikatnie
pogładziła jasne włosy.
Prawą dłonią odszukała przycisk dzwonka na stole. Przycisnęła mocno i nie
odrywała palca...
Otworzyła oczy na odgłos krzątaniny. Mimo spuszczonych żaluzji do pokoju
przedostawało się dość światła, by mogła rozpoznać Harolda, który stał przy jej łóżku.
- Nie chciałem cię zbudzić, mamo - powiedział.
- Wcale mnie nie zbudziłeś, Haroldzie. Miałam sen, ale nie spałam. Usiądź tu
przy mnie, kochanie. Chcę ci coś powiedzieć.
- Nie wolno ci się męczyć, mamo. Straciłaś na chwilę przytomność.
- Chyba tak, ale wolę wiedzieć, niż gubić się w domysłach. To nie potrwa
długo.
- Dobrze więc. Słucham. - Przysunął krzesło do łóżka, usiadł i wziął ją za
rękę. W mroku odszukała jego oczy.
- To twoje dzieło, Haroldzie, prawda? Twój eksperyment sprowadził tutaj
biednego Artura, tak?
- To zupełny przypadek, mamo.
- Opowiedz mi o tym.
- Przeprowadzaliśmy próbę. Tak zwaną próbę wstępną. Wiedzieliśmy, że
teoretycznie istnieje taka ewentualność. Dowiedliśmy, że gdyby można było... Och, to
tak trudno wyrazić słowami. Gdyby dało się, no... wygiąć wymiar, zwinąć go jakby z
powrotem, to dwa punkty w normalnej sytuacji oddalone od siebie muszą się zbiec...
Obawiam się, że nie wyrażam się zbyt jasno...
- Nie szkodzi, synku. Mów dalej.
- No więc, kiedy generator zagięcia pola był już gotów, nastawiliśmy go na
połączenie dwóch punktów, które normalnie dzieli okres pięćdziesięciu lat. Wyobraź
sobie długi pasek papieru, na którym zaznaczono dwa punkty, i te dwa punkty zostają
nałożone na siebie.
- Tak. I co dalej?
- To był przypadek. Mogliśmy wybrać okres od dziesięciu do stu lat;
zdecydowaliśmy się na pięćdziesiąt. Uzyskaliśmy zadziwiająco duże zbliżenie,
niezwykle duże. Skala błędu wynosiła cztery dni na pięćdziesiąt lat. To nas zdumiało.
Musimy teraz znaleźć tylko źródło tego błędu, ale dam głowę, że...
- Tak, mój drogi. Nie wątpię, że to było wspaniałe doświadczenie. Ale
powiedz mi, co się stało?
- Ach, przepraszam. No więc, jak już mówiłem, był to zupełny przypadek.
Włączyliśmy aparaturę najwyżej na trzy do czterech minut...
I właśnie wtedy musiał wtargnąć w pole koincydencji pasażer na gapę...
Szansa jedna na milion. śałuję, że tak się stało, ale w żaden sposób nie mogliśmy
przewidzieć...
Odwróciła głowę na poduszce.
- Tak. Tego nie można było przewidzieć - przyznała. - I co dalej?
- Właściwie już nic. Nie wiedzieliśmy o niczym, dopóki Jenny nie usłyszała
twojego dzwonka. Znalazła cię omdlałą i tego jegomościa Artura, który był zupełnie
roztrzęsiony. Wtedy posłała po mnie. Jedna z dziewcząt pomogła przenieść cię na
łóżko. Przyjechał doktor Sole, zbadał cię, a temu Arturowi zaaplikował coś na
uspokojenie. Zasłużył sobie, biedak... Niezła przygoda dla kogoś, kto szykował się
tylko na partię tenisa z dziewczyną. Kiedy już doszedł do siebie, powiedział nam, kim
jest i skąd się wziął. A to ci prezent. Przypadkowy, żywy i niezbity dowód, i to za
pierwszym podejściem.
Jedynym jego życzeniem było wrócić jak najszybciej tam, skąd przyszedł.
Bardzo był nieszczęśliwy... Przykra sprawa. Doktor Sole od razu chciał mu dać jakiś
ś
rodek nasenny, bo był na dobrej drodze, żeby zupełnie się rozkleić, i w dodatku nic
nie wskazywało na to, że będzie w lepszej formie po przebudzeniu. Nie wiedzieliśmy
zresztą, czy uda nam się odesłać go z powrotem. Transferencję “do przodu” można w
uproszczeniu określić jako nieskończone przyspieszenie progresji naturalnej.
Natomiast transferencja “do tyłu” powoduje mnóstwo wielce niepokojących
implikacji. Doszło do ostrej wymiany zdań, ale na szczęście doktor Sole zażegnał
spór. Stwierdził, że jeżeli istnieje jakakolwiek szansa, to ten człowiek ma prawo z niej
skorzystać, i że naszym obowiązkiem jest dołożenie wszelkich starań, by odwrócić to,
cośmy z nim zrobili. W przeciwnym razie na pewno będziemy musieli się przed kimś
tłumaczyć, skąd wzięliśmy takiego czubka, i to sprzed pięćdziesięciu lat. Staraliśmy
się wyjaśnić Arturowi, że nie mamy pewności, czy damy radę przeprowadzić to samo
w przeciwnym kierunku, a poza tym, z powodu tego czterodniowego błędu, nawet w
najlepszym razie operacja będzie niedokładna. Wątpię, żeby to pojął. Biedak, był
naprawdę w opłakanym stanie. Pragnął tylko mieć szansę, jakąkolwiek szansę na
wydostanie się stąd. Tylko to miał w głowie.
W końcu więc zdecydowaliśmy się zaryzykować. Przecież gdyby się nie
udało... No cóż, on by się o tym nie dowiedział... Albo nic w ogóle by się nie stało.
Generator był nadal nastawiony na te same parametry. Postawiliśmy jednego
człowieka przy aparaturze i zaprowadziliśmy Artura z powrotem na ścieżkę.
Kazaliśmy mu iść przed siebie, tak jak szedł w momencie, gdy to się stało. Daliśmy
znak do rozpoczęcia operacji. Środek uspokajający i inne przeżycia sprawiły, że był
nieźle oszołomiony, ale próbował wziąć się w garść. Ruszył przed siebie niepewnym
krokiem. Pedantyczny umysł: był bliski płaczu, a mimo to drżącym głosem usiłował
ś
piewać: “Wszyscy robią tak, wszyscy...”. I wtedy zniknął... jakby zapadł się pod
ziemię. - Harold zamilkł, po czym uzupełnił z żalem: - Dowody, jakie mamy w ręce,
nie wydają się zbyt przekonywające: rakieta tenisowa, prawie nie używana, ale stary
model, i kapelusz słomkowy.
Pani Dolderson leżała bez słowa, Harold więc znowu przerwał milczenie.
- Zrobiliśmy co w naszej mocy, mamo. Mogliśmy tylko próbować.
- Ależ tak, mój drogi. I to wam się z pewnością udało. To nie wasza wina, że
nie potrafiliście naprawić tego, co się stało... Zastanawiam się tylko, co by się stało,
gdybyście uruchomili tę waszą aparaturę kilka minut wcześniej... lub później. Ale nie
sądzę, żeby coś takiego było możliwe... Gdyby bowiem... Nigdy nie przyszedłbyś na
ś
wiat.
Spojrzał na nią zaniepokojony.
- Co chcesz przez to powiedzieć, mamo?
- Nic ważnego, synku. Chyba rzeczywiście, jak słusznie powiedziałeś, był to
zupełny przypadek... Chociaż widząc, jak wiele ważnych spraw bywa dziełem
przypadku, mam wrażenie, że jest to wszystko gdzieś zapisane...
Harold patrzył na matkę, nie pojmując, o co jej chodzi. W końcu zapytał:
- Ale na jakiej podstawie przypuszczasz, że wysłaliśmy go z powrotem?
- Och, ja po prostu wiem, że się wam udało. Przede wszystkim doskonale
pamiętam dzień, w którym przeczytałam w gazecie, że porucznik Artur Waring Batley
został odznaczony medalem... To musiał być listopad dziewięćset trzynastego. A po
drugie, właśnie dostałam list od twojej siostry.
- Od Cynthii? A cóż ona ma z tym wspólnego?
- Zamierza nas odwiedzić. Postanowiła ponownie wyjść za mąż i chciała
przedstawić pana młodego... No, może nie tak bardzo młodego...
- Doskonale, ale nie rozumiem...
- Cynthia sądzi, że go polubisz. Jest fizykiem.
- Ale...
Pani Dolderson nie pozwoliła sobie przerwać.
- Jej wybraniec nosi nazwisko Batley. Jest synem pewnego pułkownika Artura
Batleya z Nairobi w Kenii.
- Chcesz powiedzieć, że to syn tego...?
- Na to wygląda, mój drogi. Trzeba przyznać, że jeżeli te sprawy są
rzeczywiście gdzieś zapisane, to jest to zapis bardzo zagmatwany. Niezwykłe,
prawda?
POSZUKIWANIE
Zgrzyt żwiru pod kołami zatrzymującego się samochodu sprawił, że doktor
Harshom spojrzał na zegarek. Zamknął notes, w którym coś pisał, włożył go do
szuflady biurka i czekał. Po chwili Stephens otworzył drzwi, by zaanonsować gościa.
- Pan Trafford, sir.
Doktor podniósł się z krzesła i skierował wzrok na młodego człowieka, który
wszedł do pokoju. Colin Trafford był mężczyzną o przyjemnej powierzchowności, lat
około trzydziestu, o lekko falujących, ciemnych włosach. Gładko ogolony, miał na
sobie dobrze skrojony tweedowy garnitur i buty w odpowiednim kolorze. W jego dość
sympatycznym wyglądzie nie było właściwie niczego szczególnego. Bez trudu można
by spotkać w ciągu dnia trzydziestu do czterdziestu jemu podobnych. Przyglądając się
jednak uważniej, doktor zauważył pewne oznaki zmęczenia, ślady niepokoju w
wyrazie jego twarzy i wokół oczu, a także zacięte w uporze usta.
Podali sobie dłonie.
- Ma pan zapewne za sobą długą podróż - zagaił doktor. - Myślę, że chętnie się
pan czegoś napije. Obiad będzie dopiero za pół godziny.
Mężczyzna przyjął propozycję i usiadł. Po chwili odezwał się:
- Jestem panu bardzo zobowiązany za zaproszenie, doktorze.
- Zrobiłem to nie tylko z pobudek altruistycznych - odparł doktor. - Lepiej się
rozmawia, niż koresponduje. Poza tym, jako człowiek dociekliwy, który niedawno
przeszedł na emeryturę i porzucił niezwykle monotonną praktykę na prowincji,
ilekroć trafię, co nie zdarza się często, na jakiś zagadkowy trop, powodowany
ciekawością nie potrafię się odeń oderwać. - Doktor usiadł.
- Zagadkowy trop? - powtórzył Trafford.
- Owszem, zagadkowy - przytaknął jego rozmówca.
Młody człowiek sączył whisky.
- Moje pytania nie wykraczają poza to, czego próbowałby się dowiedzieć
każdy... każdy prawnik - zauważył.
- Ale nie jest pan prawnikiem.
- Nie - potwierdził Colin Trafford. - Nie jestem.
- Ma pan jednak jakieś niezwykle istotne powody, aby prowadzić swoje
dochodzenie. Oto więc zagadka. Jaka nagląca, czy też raczej nie nagląca potrzeba
skłania pana do zbierania informacji o osobie, której istnienia nie jest pan właściwie
pewien... i o której nic nie wiedzą w Somerset House?
Młody człowiek z coraz większą uwagą przyglądał się doktorowi, który mówił
dalej:
- Skąd o tym wiem? Ponieważ z pewnością zacząłby pan od Somerset House.
Gdyby znalazł pan tam metrykę, nie poszedłby pan w kierunku, który pan obrał. Tylko
człowiek wyjątkowo zdecydowany potrafi wytrwać w poszukiwaniach kogoś, kto
oficjalnie nie istnieje. Powiedziałem więc sobie: jeżeli dotrze do mnie ten uparty
wbrew rozsądkowi człowiek, postaram się rozwiązać zagadkę.
Colin Trafford ściągnął brwi.
- Czy mam rozumieć, że powiedział to pan przed otrzymaniem mojego listu?
- Drogi panie, Harshom to niepospolite nazwisko... Stanowi dość osobliwe
zniekształcenie słowa Harvesthome, jeżeli interesuje się pan takimi sprawami... i w
rzeczy samej nigdy jeszcze nie słyszałem o Harshomie, który nie byłby z nami w
sposób oczywisty spokrewniony.
I w pewnym stopniu pozostajemy ze sobą w kontakcie. Toteż wydaje mi się
całkiem naturalne, iż wtargnięcie zupełnie nam obcego młodego człowieka, który
uporczywie zwraca się do każdego z nas z pytaniami dotyczącymi nie
zidentyfikowanego Harshoma, rozbudziło naszą ciekawość. Ponieważ wyglądało na
to, że zajmuję odległe miejsce na pańskiej liście, postanowiłem sam trochę się
rozejrzeć. Tak więc...
- Dlaczego przypisuje pan sobie odległe miejsce na liście? - przerwał mu
Trafford.
- Ponieważ jest pan bez wątpienia człowiekiem metodycznym. W tym
przypadku przyjął pan metodę geograficzną. Zaczynając od Harshomów w centrum
Londynu, posuwał się pan na zewnątrz, aż dotarł pan tutaj, do Herefordshire.
Pozostały panu tylko dwie rodziny Harshomów mieszkające jeszcze dalej: Peter na
półwyspie w Konwalii i Harold, który mieszka pod Durham. Czy mam rację?
- Tak - przytaknął niezbyt skwapliwie Colin Trafford.
Doktor Harshom uśmiechnął się chytrze.
- Tak sądziłem. Jest jeszcze... - zaczai, lecz młody człowiek znowu mu
przerwał.
- W odpowiedzi na mój list zaprosił mnie pan do siebie, pomijając jednak
milczeniem moje pytanie - zauważył.
- To prawda. Ale właśnie na nie odpowiedziałem, twierdząc, że osoba, której
pan poszukuje, nie tylko nie istnieje, ale nigdy nie istniała.
- Skoro jest pan tego absolutnie pewien, to dlaczego zostałem tu zaproszony?
- Ponieważ... - doktor urwał na odgłos gongu. - A niech to, Philips daje nam
tylko dziesięć minut na umycie się. Pozwoli pan, że pokażę panu teraz pokój, a
porozmawiamy przy obiedzie.
Niedługo potem, przy zupie, Harshom podjął przerwany wątek.
- Pytał pan, dlaczego go tu zaprosiłem. Otóż sądzę, że skoro pańskim zdaniem
ma pan prawo interesować się moim hipotetycznym krewnym, to ja mam nie mniejsze
prawo interesować się motywami, które rozbudziły pańską ciekawość. - Czy brzmi to
przekonywająco?
- Niezbyt - oznajmił Trafford po chwili namysłu. - Przyznaję, że dociekanie
moich motywów nie byłoby pozbawione sensu, gdyby wiedział pan o istnieniu tej
osoby. Ponieważ jednak zapewnia mnie pan, że ona nie istnieje, moje motywy stają
się kwestią czysto akademicką.
- Szanowny panie, moja ciekawość jest rzeczywiście natury akademickiej, lecz
mimo wszystko istnieje. Może posuniemy się krok naprzód, jeśli przedstawię panu
mój punkt widzenia na tę sprawę?
Trafford zgodził się. Doktor zaczął swoją opowieść.
- A zatem sytuacja wygląda tak: siedem czy osiem miesięcy temu pewien
młody człowiek, dotąd nikomu z nas nie znany, zaczyna nawiązywać kontakty z
moimi krewnymi. Powiada, że chciałby poznać miejsce pobytu lub otrzymać
jakiekolwiek wskazówki pomocne w ustaleniu miejsca pobytu damy o nazwisku
Ottilie Harshom, która, jego zdaniem, przyszła na świat w roku 1928, a może kilka lat
wcześniej lub później... Mogła też, rzecz jasna, wychodząc za mąż, przybrać inne
nazwisko. W pierwszych jego listach daje się odczuć ton pewnej śmiałości, która
sugeruje przekonanie, iż sprawa da się z łatwością wyjaśnić. Lecz w miarę jak
kolejnym Harshomom nie udaje się zidentyfikować przedmiotu jego poszukiwań, listy
przyjmują nieco mniej pewne tony, choć nadal pozostają stanowcze. Tu i ówdzie
dowiaduje się o młodych paniach Harshom, z których żadna nie nosiła imienia Ottilie,
lecz mimo to szczegółowo o nie wypytuje. Czyżby oprócz innych danych na jej temat
nie był także pewien jej imienia? Widocznie jednak żadna z tych pań nie odpowiada
jego wymaganiom, ponieważ kontynuuje swoje poszukiwania. W obliczu
jednoznacznego niepowodzenia uporczywość, z jaką postanawia nie pominąć żadnego
Harshoma, zaczyna graniczyć z absurdem. Czy mamy do czynienia z dziwakiem, z
chorobliwą obsesją? Istnieją wszakże dowody, że przynajmniej do wiosny 1953 roku
był to człowiek całkowicie normalny. Jego pełne nazwisko brzmi Colin Wayland
Trafford. Urodził się w roku 1921 w Solihull jako syn prawnika. W roku 1934 zaczai
uczęszczać do Chartowe School. W 1939 wstąpił do armii, której szeregi opuścił w
roku 1945 w stopniu kapitana. Studiował w Cambridge. W 1949 otrzymał dyplom z
fizyki z dobrym wynikiem. W tym samym roku powierzono mu kierownicze
stanowisko w firmie EPI - Electro-Physical Industries. W 1950 poślubił Delię
Stevens. W 1951 owdowiał. Na początku 1953 doznał obrażeń w wyniku wypadku
podczas doświadczeń laboratoryjnych. Pięć tygodni przebywał w szpitalu St. Merryn.
Mniej więcej po upływie miesiąca od opuszczenia szpitala nawiązał korespondencję z
rodziną Harshomów na temat Ottilie Harshom.
Collin Trafford przerwał mu ozięble.
- Jest pan świetnie poinformowany.
Doktor nieznacznie wzruszył ramionami.
- Posiada pan dość wyczerpujące informacje o rodzinie Harshomów. Dlaczego
więc my mielibyśmy nie wiedzieć czegoś o panu?
Colin milczał. Spuścił oczy, jakby wpatrywał się w obrus. Doktor podjął temat
na nowo.
- A więc, jak mówiłem... Czyżby cierpiał na jakąś obsesję? Od marca
wszystko zdaje się wskazywać, że tak właśnie jest. Nie stwierdzono wcześniej
ż
adnych prób odnalezienia panny Ottilie Harshom. Doszedłszy do tego punktu,
odniosłem wrażenie, że natknąłem się na zagadkę dziwniejszą, niż sądziłem. -
Zamilkł na chwilę. - Chciałbym pana zapytać, czy kiedykolwiek przed styczniem tego
roku słyszał pan o Ottilie Harshom?
Młodzieniec zawahał się, po czym odparł niepewnie:
- Jak można odpowiedzieć na takie pytanie? Człowiek spotyka wszędzie
tysiące nazwisk. Niektóre się pamięta, inne tkwią w podświadomości, a jeszcze
innych nie zapamiętuje się wcale. Na to nie ma odpowiedzi.
- Być może. Mamy tu jednak do czynienia z dziwną sytuacją, ponieważ
wszystko wskazuje na to, że przed styczniem Ottilie Harshom nie figurowała na
mapie pańskiej pamięci. Natomiast od marca tego roku, choć nadal nie istnieje ona
obiektywnie, zdaje się nad pańską pamięcią dominować. Zadaję sobie zatem pytanie,
co zaszło między styczniem i marcem... Zajmując się medycyną, posiadam pewne
znajomości, jestem więc w stanie dotrzeć do faktów zewnętrznych. Pewnego dnia pod
koniec stycznia został pan wraz z kilkoma innymi osobami zaproszony na pokaz
doświadczenia przeprowadzanego w jednym z laboratoriów pańskiej firmy. Nie znam
szczegółów, lecz wątpię, aby były dla mnie zrozumiałe, nawet gdybym je znał.
Wyższe stopnie wtajemniczenia współczesnej fizyki otoczone są zbyt wyrafinowaną
atmosferą. Domyślam się jednak, że podczas doświadczenia coś się nie udało.
Nastąpiła eksplozja czy implozja lub też sprowokowano do szaleństwa kilka atomów.
W każdym razie budynek legł w gruzach. Jedna osoba zginęła na miejscu, inna
niebawem zmarła, kilkanaście odniosło rany. Pan doznał jedynie lekkich obrażeń:
parę zadraśnięć i siniaków - słowem, nic poważnego. Stracił pan jednak przytomność.
I to do tego stopnia, że... był pan nieprzytomny przez dwadzieścia cztery dni... Kiedy
w końcu przyszedł pan do siebie, zaobserwowano u pana objawy głębokiej
dezorientacji... Znacznie głębszej, niż można było oczekiwać u pacjenta w pańskim
wieku i o pańskiej budowie. Wobec tego podano panu środki uspokajające. Następnej
nocy spał pan nerwowo, wykazując objawy zaburzeń psychicznych. W szczególności
zaś wzywał pan bez przerwy osobę o imieniu Ottilie. Personel szpitala zasięgał
wiadomości ze wszelkich możliwych źródeł, lecz nikt z pańskich przyjaciół ani
krewnych nie znał żadnej związanej z panem Ottilie. Zaczął pan wracać do zdrowia,
ale nie ulegało wątpliwości, że coś pana gnębi. Odmówił pan wyjaśnień, ale zwrócił
się pan do jednego z lekarzy, by polecił sekretarce odszukanie Ottilie Harshom w
jakiejś książce telefonicznej. Kiedy nie przyniosło to rezultatu, popadł pan w depresję.
O ile mi wiadomo, nie wracał pan do tego tematu aż do chwili, kiedy po wypisaniu ze
szpitala rozpoczął pan poszukiwania Ottilie Harshom, które mimo zdecydowanie
negatywnych wyników prowadzi pan nadal. Jaki stąd wniosek? - Doktor przerwał i
rzucił gościowi spojrzenie, podnosząc lewą brew.
- śe jest pan lepiej poinformowany, niż sądziłem - odrzekł Colin bez
entuzjazmu. - Taki wywiad byłby uzasadniony, gdybym był pańskim pacjentem.
Ponieważ nim nie jestem i nie mam najmniejszego zamiaru zasięgać u pana porad
specjalistycznych, uważam to za wysoce nieetyczne natręctwo.
Jeżeli młody człowiek spodziewał się, że gospodarz zmiesza się, spotkało go
rozczarowanie. Doktor nie przestawał mu się przyglądać z chłodnym
zainteresowaniem.
- Nie jestem całkowicie przekonany, czy nie powinien pan zostać czyimś
pacjentem - zauważył. - Pozwoli pan jednak, że wyjaśnię, dlaczego to właśnie ja, a nie
kto inny z rodziny Harshomów został zmuszony do podjęcia tego dochodzenia. Sądzi
pan może, że są mniej bezczelni. Ostrzegam wszakże na wstępie przed złudną
nadzieją. Proszę zrozumieć, że Ottilie Harshom, której pan poszukuje, nie istnieje i
nigdy nie istniała. Jest to stwierdzenie całkiem definitywne.
Niemniej jednak istnieje pewien aspekt tej sprawy, który wielce mnie
zaintrygował i którego nie jestem w stanie odrzucić jako przypadkowego zbiegu
okoliczności. Otóż imię i nazwisko Ottilie Harshom nie jest mi zupełnie obce. Nie... -
podniósł dłoń w geście ostrzeżenia. - Powtarzam, żadnych nadziei. Nie ma żadnej
Ottilie Harshom, chociaż była kiedyś... A właściwie były w przeszłości dwie Ottilie
Harshom.
Z twarzy Colina Trafforda zniknął wyraz niechęci. Młody człowiek pochylił
się lekko do przodu i wpatrywał w gospodarza z napięciem.
- Ale, jak powiadam - podkreślił doktor - było to dawno temu. Pierwszą z nich
była moja babka. Urodziła się w 1832, poślubiła dziadka Harshoma w 1861 i zmarła
w roku 1866. Drugą była moja siostra: przyszła na świat, niebożę, w 1884 i zmarła w
1890...
Zamilkł na chwilę, a ponieważ Colin nie odzywał się, mówił dalej:
- Tylko ja pozostałem z tej gałęzi, nic więc dziwnego, że inni Harshomowie
nie pamiętali nawet o istnieniu takiego imienia w rodzinie. Na wieść o pańskich
poszukiwaniach pomyślałem sobie: coś tu się nie zgadza. Ottilie nie należy
wprawdzie do imion zbyt rzadkich, lecz trudno też zaliczyć je do popularnych.
Natomiast Harshom jest nazwiskiem rzadko spotykanym. Szansę przypadkowego
połączenia tych dwóch członów musiałyby wyrażać się liczbą wręcz astronomiczną.
Tak ogromną, że nie uwierzę, aby mógł to być przypadek. Musi gdzieś istnieć jakieś
ogniwo, jakaś przyczyna... Postanowiłem zatem dowiedzieć się, w jaki sposób ów
młody człowiek, Trafford, doszedł do tak nieprawdopodobnego połączenia imienia z
nazwiskiem. I uległ, jak widać, obsesji. Może zechciałby pan mi pan pomóc w tej
kwestii?
Colin nadal wpatrywał się w doktora, lecz nie odpowiadał.
- Nie? No cóż, trudno. Po zgromadzeniu wszystkich dostępnych danych
musiałem dojść do następującego wniosku: w wyniku wypadku doznał pan jakiegoś
traumatycznego przeżycia o znacznym natężeniu i niezwykłym charakterze. O jego
natężeniu świadczy niezłomność pańskich zamiarów, o niezwykłym zaś charakterze -
widoczny stan chaosu, w jakim odzyskał pan przytomność, a także po części upór, z
jakim utrzymuje pan, że nic nie pamięta od wypadku aż do momentu przebudzenia.
Zakładając, że istotnie nic się wówczas nie wydarzyło, dlaczego obudził się pan w
stanie takiego zagubienia? Musiało to zostać wywołane jakimś wspomnieniem. Jeżeli
miało ono coś wspólnego z naturalnymi wyobrażeniami sennymi, skąd ta odmowa ich
zrelacjonowania? Dlatego też musiało dojść do jakiegoś przeżycia o wielkim
znaczeniu osobistym, gdzie imię i nazwisko Ottilie Harshom stanowiło niezwykle
silny element. No cóż, czy moje rozumowanie jest właściwe, a wniosek słuszny?
Colin zamyślił się, lecz ponieważ milczał nadal, doktor dorzucił:
- Przecież znajduje się pan już blisko celu. Na liście zostało jeszcze tylko
dwóch Harshomów, którzy - zapewniam pana - nic nowego nie wniosą. I co
wówczas?
Colin odezwał się przygnębionym głosem:
- Ma pan chyba rację. Mimo to muszę się z nimi zobaczyć. Może coś z tego
wyniknie, jakaś wskazówka... Nie mogę pominąć najmniejszej szansy... Miałem
niewielką nadzieję otrzymawszy pańskie zaproszenie. Wiedziałem, że ma pan
rodzinę...
- Miałem - powiedział doktor cicho. - Mój syn, Malcolm, zginął podczas
wyścigów w Brooklands w 1927. Był kawalerem. Córka wyszła za mąż, ale nie miała
dzieci. Zginęła podczas nalotu na Londyn w 1941... To tyle. - Pokiwał głową ze
smutkiem.
- Przepraszam - powiedział Colin. Po czym dodał: - Czy mógłbym zobaczyć
zdjęcie pańskiej córki?
- Ona nie należała do pokolenia, którego pan poszukuje.
- Wiem. Ale... mimo wszystko...
- Proszę bardzo... Musimy przejść do gabinetu. Ale nie znam jeszcze
pańskiego zdania o moim wywodzie.
- Rozumuje pan właściwie.
- Nadal jednak nie ma pan ochoty o tym rozmawiać, prawda? A ja wręcz
przeciwnie. Mogę nawet posunąć się nieco dalej. Nie sądzę, by pańskie przeżycie
wywoływało w panu poczucie wstydu lub wstrętu, w przeciwnym bowiem razie
usiłowałby je pan w jakiś sposób sublimować, czego pan wyraźnie nie czyni. Jest
zatem wielce prawdopodobne, iż przyczyną pańskiego milczenia jest strach. Coś
sprawia, że boi się pan mówić o tym przeżyciu. Ponieważ jestem przekonany, iż nie
lęka się pan konfrontacji z nim samym, pańskie obawy muszą dotyczyć skutków jego
ujawnienia. Skutków, które mogą dotyczyć kogoś lub, co bardziej prawdopodobne,
właśnie pana...
Colin przez jakiś czas przyglądał się doktorowi obojętnie, po czym rozluźnił
się nieco i oparł wygodnie w fotelu. Po raz pierwszy na jego twarzy pojawił się blady
uśmiech.
- Pan potrafi dopiąć swego, prawda, doktorze? Wybaczy pan jednak uwagę, że
zabiera się pan do tego z iście germańską bezwzględnością. A to takie proste. A
mianowicie: jeżeli człowiek, ktokolwiek, przeżył coś, co nie mieści się w granicach
normalnych doświadczeń, wszyscy będą skłonni uznać go za niezupełnie normalnego.
Czyż nie mam racji? Toteż nie można oczekiwać, że człowiek ten zachowa się w
konkretnej sytuacji tak, jak powinna zachować się osoba normalna. A jeśli jego
reakcje mogą nie być normalne, to czy można mu zaufać? Oczywiście można, ale czy
nie byłoby rozsądniej obarczyć odpowiedzialnością osobę, co do której nie ma
ż
adnych wątpliwości? Lepiej się nie narażać. Więc się go odsyła. Wciąż jednak
obserwuje się jego trudne do przewidzenia posunięcia. Nad głową tego człowieka
powoli zbiera się ledwie dostrzegalna chmura wątpliwości. Zbyt słaba i nie dość
istotna, by ją rozwiać, lecz nieustannie rzucająca cień. Moim zdaniem nie istnieje nic
takiego jak człowiek normalny, ale panuje powszechne przekonanie, że powinien
istnieć. W każdej organizacji znane jest pojęcie “człowieka pożądanego”, który jest
normalny z punktu widzenia jej potrzeb. Wszyscy członkowie takiej organizacji
starają się mniej więcej dopasować do takiego wzorca, czyli wzorca członka
organizacji. A każdy, kto tylko nieznacznie od niego odbiega, w życiu publicznym
lub prywatnym, ryzykuje karierę. Powiada pan, że mogę obawiać się skutków: a ja
twierdzę, że to bardzo proste.
- To prawda - przyznał doktor. - Ale nie starał się pan ukryć konsekwencji
przeżycia: poszukiwań Ottilie Harshom.
- Bo nie muszę. Czy jest coś bardziej przekonywającego niż motyw “chłopak
szuka dziewczyny”? Wymyśliłem tło, które całkowicie wystarczało ciekawskim
przyjaciołom, a nawet wielu Harshomom.
- Nie wątpię. Nikt bowiem nie zauważył “przypadkowości” połączenia imienia
“Ottilie” z nazwiskiem “Harshom”. Nikt oprócz mnie. - Przerwał, czekając na reakcję
Trafforda. Kiedy ten nie zareagował, doktor mówił dalej:
- Niech pan słucha, młody człowieku. Ta sprawa leży panu na sercu. Jesteśmy
tu sami. Nie mam żadnego kontaktu z pańską firmą. Chociaż mój zawód powinien
stanowić dla pana dostateczną gwarancję dyskrecji, mogę, jeżeli pan sobie życzy,
podjąć specjalne zobowiązanie. Poczuje się pan lepiej, zrzucając z siebie to brzemię...
A ja chciałbym dojść do samego sedna sprawy...
Ale Colin pokręcił głową.
- Nic z tego. Nawet gdybym panu powiedział, pogrąży się pan jeszcze głębiej
w tajemnicy, tak jak ja.
- Co dwie głowy, to nie jedna. Moglibyśmy spróbować - odparł doktor i
zamilkł wyczekująco.
Colin ponownie się zamyślił. Po chwili podniósł wzrok i spojrzał na doktora z
powagą.
- Dobrze. Niech będzie. Ja już próbowałem. Teraz pana kolej. Ale przedtem
chciałbym zobaczyć zdjęcie pańskiej córki. Czy ma pan jakąś jej fotografię w wieku
około dwudziestu pięciu lat?
Wstali od stołu i udali się do gabinetu. Doktor wskazał Colinowi fotel, sam
zaś podszedł do szafy w rogu pokoju. Wyjął plik kartonowych zdjęć, przejrzał je,
wybrał trzy, przez chwilę przyglądał się im w zamyśleniu, po czym podał je Colinowi.
Podczas gdy Colin bacznie studiował fotografie, doktor nalał z karafki koniaku do
kieliszków.
W końcu Colin podniósł wzrok.
- Nie - odezwał się. - Chociaż jest coś... - Zasłaniał dłonią kolejne partie
twarzy. - Jest coś w oprawie i kształcie jej oczu... ale niezupełnie. Może brwi, choć
trudno powiedzieć w tym uczesaniu... - Przyglądał się zdjęciom jeszcze przez
moment, po czym zwrócił je doktorowi. - Dziękuję, że pozwolił mi pan je obejrzeć.
Doktor wybrał jeszcze jedno zdjęcie i podał je Colinowi.
- To Malcolm, mój syn.
Na zdjęciu roześmiany młody człowiek stał przy mocowanej pasami masce
samochodu najeżonego bogatym zestawem rur wydechowych.
- Uwielbiał ten samochód - odezwał się doktor. - Ale okazał się za szybki na
stary tor. Wyniosło go na bandę i uderzył w drzewo.
Wyjął fotografię z ręki Colina i podał mu kieliszek koniaku.
Colin obracał kieliszek w dłoniach. Przez chwilę milczeli. Colin umoczył
wargi i zapalił papierosa.
- Dobrze więc - rzekł Colin. - Postaram się to panu wyjaśnić. Najpierw jednak
opowiem, co mi się wydarzyło. I choć relacja może być subiektywna, mnie się to
wydarzyło naprawdę. Później możemy rozmawiać o implikacjach i tym podobnych...
Jeżeli pan zechce.
- Doskonale - zgodził się doktor. - Pozwoli pan jednak, że zapytam, czy
zaczynamy od chwili, gdy wydarzył się wypadek, czy też może coś istotnego zaszło
wcześniej.
- Nie - zaprzeczył Colin Trafford. - Wszystko zaczęło się wtedy.
To był zwyczajny dzień. Wszystko i wszyscy zachowywali się zupełnie
zwyczajnie, jedyną stosunkowo niezwykłą rzeczą miał być ten pokaz. Jego przedmiot
nie jest dla mnie tajemnicą, lecz o ile się orientuję, nie ma większego znaczenia.
Zebraliśmy się wokół aparatury. Deakin, odpowiedzialny za ten eksperyment, włączył
dźwignię. Rozległ się szum, a następnie jęk przypominający odgłos silnika
pracującego na wzrastających obrotach. Przybierając na sile, jęk przeszedł w wycie.
Raz czy dwa doznałem uczucia przeszywającego bólu, na granicy słyszalności, a
potem nastąpiło uczucie ulgi, ponieważ wszystko minęło i zdawało się, że znów
zapanowała cisza. Przyglądałem się właśnie Deakinowi, który stał w gotowości nad
wyłącznikami wpatrzony w przyrządy pomiarowe, i w chwili gdy odwracałem głowę
w kierunku aparatury, nastąpił błysk... Nie słyszałem nic ani niczego nie poczułem.
Dostrzegłem tylko ten oślepiający biały błysk... Potem zapanowała ciemność...
Słyszałem nawoływania, krzyk jakiejś kobiety... krzyczała... krzyczała bez przerwy...
Czułem, że przygniata mnie jakiś ogromny ciężar. Otworzyłem oczy. Ostry ból
wdarł się przez nie w głąb czaszki, ale próbowałem wydobyć się spod ciężaru, którym
okazały się dwa czy trzy leżące na mnie ciała. Udało mi się w końcu je zepchnąć i
usiadłem. Zobaczyłem kilka osób rozciągniętych na ziemi. Niektórzy podnosili się na
nogi. Tuż obok, po mojej lewej stronie, zauważyłem duże koło. Spojrzałem wyżej i
spostrzegłem, że przymocowane jest do autobusu - autobusu, który z miejsca, gdzie
siedziałem, zdawał się wznosić jak czerwony wieżowiec, w dodatku przechylony i
gotów lada moment zwalić się na mnie. Podniosłem się więc czym prędzej. Zdążyłem
jeszcze chwycić młodą kobietę, która leżała na moich nogach, i przeciągnąć ją w
bezpieczne miejsce. Miała trupio bladą twarz i była nieprzytomna.
Rozejrzałem się. Nietrudno było się domyślić, co zaszło. Kierowca autobusu,
jadąc zapewne ze sporą prędkością, stracił z jakiegoś powodu panowanie nad
kierownicą, przeciął zatłoczony chodnik i wpadł w witrynę sklepową. Krzyk, który
słyszałem, wydobywał się z przedniej części górnego pokładu autobusu, zgniecionej
na fasadzie budynku. Wiele osób wciąż leżało na ziemi. Jakaś kobieta poruszała się z
wysiłkiem, jęczał jakiś mężczyzna, inni leżeli zupełnie bez ruchu. Trzy strugi krwi
spływały leniwie zakosami po chodniku wśród kawałków szkła. Zatrzymano ruch na
ulicy i dojrzałem kilka hełmów policyjnych przedzierających się przez tłum w naszą
stronę.
Poruszyłem na próbę rękami i nogami. Pracowały bez zastrzeżeń i nie
sprawiały bólu. Byłem jednak oszołomiony, pękała mi głowa. Pomacałem ją i
odkryłem dość bolesne miejsce z lewej strony potylicy, gdzie musiałem się uderzyć.
Dotarli do nas policjanci. Jeden zajął się odsuwaniem gapiów, drugi oglądał
spoczywające na ziemi ofiary wypadku. Zjawił się też trzeci, który udał się na piętro
autobusu, skąd dochodził krzyk.
Próbując opanować oszołomienie spojrzałem nieco dalej. Znajdowałem się na
Regent Street, w pobliżu Piccadilly Circus; zniszczona witryna należała do sklepu
Austina Reeda. Ponownie podniosłem wzrok na autobus. Był rzeczywiście
przechylony, ale nie mógł się przewrócić, ponieważ wbił się w otwór okienny tak
głęboko, że tylko metr dzielił budynek od lśniących złotych liter napisu “General” na
czerwonym boku pojazdu, Wówczas zdałem sobie sprawę, że nic tu po mnie, że jeśli
będę zwlekał, zostanę zmuszony do wystąpienia w roli świadka... Nie, proszę mnie
ź
le nie zrozumieć. Nie dlatego, że niechętnie wystąpiłbym w roli świadka w
normalnej sytuacji, gdyby miało to komuś pomóc, ale dlatego, że nagle pojąłem z
przerażającą jasnością, iż to wcale nie jest sytuacja normalna. Po pierwsze nie mam
pojęcia o niczym oprócz skutków, po drugie zaś, co ja tu w ogóle robię?...
Przyglądałem się przecież doświadczeniu w Watford i naraz jestem tutaj. Jakim
cudem znalazłem się na Regent Street?...
Spokojnie wmieszałem się w tłum, wydostałem się z niego, przez labirynt
stojących pojazdów przedarłem się na drugą stronę ulicy i udałem się do Cafe Royal
nieco dalej.
Odniosłem wrażenie, że coś się zmieniło od czasu, kiedy byłem tam po raz
ostatni, to jest kilka lat temu, lecz przede wszystkim chciałem znaleźć bar, co mi się
bez trudu udało.
- Podwójny koniak z wodą sodową - poprosiłem barmana.
Podał mi kieliszek i przysunął syfon. Wyjąłem z kieszeni pieniądze: kilka
pensów i trochę srebrnych monet. Sięgnąłem więc po portfel.
- Pół korony - powiedział barman, jakby bronił się przed banknotem.
Spojrzałem na niego zaskoczony. Skoro jednak sam wymienił sumę...
Przesunąłem w jego stronę trzy szylingi. Wyglądał na zadowolonego.
Dolałem sobie wody sodowej i wychyliłem upragniony łyk koniaku. W chwili
gdy odstawiałem kieliszek, dostrzegłem swoje odbicie w lustrze za barem...
Nosiłem kiedyś wąsy. Zapuściłem je w wojsku, ale idąc na uniwersytet w
Cambridge postanowiłem pozbyć się tego balastu. I oto miałem je przed sobą: może
nieco skromniejsze, ale wskrzeszone. Podniosłem rękę i dotknąłem ich. To nie było
złudzenie. Wąsy były prawdziwe. Niemal w tej samej chwili zauważyłem też swój
garnitur. Owszem, miałem kiedyś bardzo podobny wiele lat temu, nawet całkiem
niezły, lecz to przecież nie to, co nosi się w EPI.
Poczułem, że kręci mi się w głowie. Pociągnąłem kolejny łyk koniaku i lekko
drżącą ręką zacząłem szukać papierosów. Paczka, którą wyciągnąłem z kieszeni,
wyglądała obco. Czy słyszał pan kiedyś o papierosach mariner firmy Player? Nie? Ja
też nie słyszałem, lecz wyjąłem jednego i zapaliłem bardzo niepewną ręką. Uczucie
oszołomienia nie przechodziło: narastało, i to w gwałtownym tempie.
Włożyłem rękę do wewnętrznej kieszeni marynarki. Portfela nie było. A
powinien jednak być... Może zajął się nim jakiś koniunkturalista z zebranego wokół
autobusu tłumu gapiów? Przeszukując pozostałe kieszenie znalazłem wieczne pióro,
pęk kluczy, parę kwitów od Harrodsa, książeczkę czekową wydaną przez oddział
Westminster Bank na Knightsbridge. Bank się zgadzał, ale dlaczego na
Knightsbridge?... Mieszkam przecież w Hampstead.
Próbując zapanować nad sytuacją, postanowiłem dokonać podsumowania
wydarzeń do momentu, gdy otworzyłem oczy i ujrzałem nad sobą autobus. Widziałem
go bardzo dokładnie. Wyraźnie pamiętałem, jak wpatruję się w czerwoną burtę z tym
złotolśniącym napisem “General”... Tak, złotolśniące litery... z tym że, jak panu
wiadomo, napisu “General” nie widuje się na londyńskich autobusach od roku 1933,
kiedy to zastąpiono go napisem “London Transport”...
Nieco już roztrzęsiony rozejrzałem się po barze za czymś, co mogłoby mnie
jakoś uspokoić. Na jednym ze stolików zauważyłem pozostawioną przez kogoś
gazetę. Poszedłem po nią, lecz zanim spojrzałem na pierwszą stronę, usadowiłem się
wygodnie na stołku za barem. Wziąłem głęboki oddech i spuściłem wzrok na
nagłówek. Tu doznałem uczucia konsternacji, ponieważ całą stronę zajmowała
reklama. Jednak nieco się uspokoiłem, znajdując u góry napis: Daily Mail, Londyn,
ś
roda, 27 stycznia, 1954. Przynajmniej data się zgadzała. W tym właśnie dniu miał się
odbyć pokaz w laboratorium.
Zajrzawszy do środka przeczytałem: “Niepokoje w Delhi. W dniu dzisiejszym
doszło w Indiach do najpoważniejszych jak dotąd przejawów niezadowolenia
społecznego. Domagano się natychmiastowego uwolnienia Nehru z więzienia. śycie
w mieście zostało sparaliżowane od świtu do późnych godzin wieczornych”.
Następnie moją uwagę zwróciła notatka zamieszczona w sąsiedniej kolumnie: “W
odpowiedzi na interpelacje ze strony opozycji premier Butler zapewnił Izbę, iż Rząd z
całą powagą rozpatruje...” Zerknąłem niepewnie na datę u góry strony. Nie różniła się
od daty ze strony tytułowej: 27 stycznia, 1954. Poniżej widniało jednak zdjęcie z
podpisem: “Amanda Coward na scenie Laughton Theatre jako odtwórczyni głównej
roli we wczorajszym przedstawieniu «The Lady Loves». Jest to ostatni musical ojca
aktorki, Noela Cowarda. Spektakl przygotowano na kilka dni przed śmiercią autora w
sierpniu bieżącego roku. W przemówieniu wygłoszonym po premierze reżyser Ivor
Novello złożył wzruszający hołd zmarłemu artyście”.
Przeczytałem to jeszcze raz, dokładnie. Podniosłem głowę i powiodłem
wzrokiem po obecnych w barze, po meblach, spojrzałem na barmana, na butelki,
szukając potwierdzenia. Wszystko jawiło się w przekonywająco prawdziwym
kształcie.
Odłożyłem gazetę i dopiłem koniak. Miałem ochotę na następny, lecz bez
portfela byłoby niezręcznie, gdyby barman zmienił zdanie co do niskiej ceny.
Spojrzałem na zegarek... i kolejna niespodzianka! Bardzo ładny zegarek, złoty, na
pasku z krokodylej skóry, wskazywał dwunastą trzydzieści. Ale widziałem go po raz
pierwszy. Odpiąłem go i obejrzałem kopertę. Widniał tam wygrawerowany napis
sporej wielkości: “Od O. dla C. na wieki. 10 X 50”. Doznałem lekkiego wstrząsu,
ponieważ ożeniłem się wprawdzie w 1950, lecz nie w październiku i nie z osobą,
której imię zaczynało się na O. Moja żona miała na imię Delia. Bezwiednie założyłem
zegarek na rękę i wyszedłem z kawiarni.
Chwila odpoczynku i koniak dobrze mi zrobiły. Znalazłszy się ponownie na
Regent Street, czułem się mniej oszołomiony, lecz bardziej zdumiony, jeżeli nie jest
to zbyt subtelne rozróżnienie. Ból głowy minął prawie bez śladu, byłem więc w stanie
lepiej przyjrzeć się temu, co działo się wokół.
Na pierwszy rzut oka Piccadilly Circus wyglądał jak zawsze. Mimo to
odniosłem wrażenie, że coś jest nie tak. Po jakimś czasie zorientowałem się, że
chodzi o ludzi i samochody. Zaskakująco wielu przechodniów płci obojga ubranych
było niechlujnie, a kwiaciarki pod pomnikiem Erosa przypominały sterty brudnych
szmat. Najbardziej zaskoczył mnie widok kobiet, które nie wyglądały nędznie. Prawie
wszystkie miały na głowach duże kapelusze w kształcie talerzy. Nosiły długie suknie,
niemal do kostek, wystające spod futer jak strój wieczorowy noszony w południc Buty
o spiczastych noskach, przeładowane ozdobami, na cienkich jak szpilka obcasach,
wyglądały wręcz obrzydliwie. Zapewne każda moda sprawiałaby odrażające wrażenie,
gdyby natknąć się na nią niespodziewanie. Tak się jednak nigdy nie dzieje... W
każdym razie nie działo się do tej pory... Gdyby nie ta data na gazecie, mógłbym się
poczuć jak ponownie wyrwany ze snu Rip Van Winkle. Samochody też prezentowały
się dość niezwykle: dziwnie wysokie, małe i pozbawione lśniących dodatków, do
których przywykliśmy. Kiedy zaś przyjrzałem się im dokładniej, zauważyłem, że nie
ma wśród nich żadnej znanej mi marki, oprócz paru łatwych do rozpoznania rolls
royce’ow.
Stojąc rozglądałem się wokół z zaciekawieniem, gdy jakaś dama w
talerzowatym kapeluszu i mocno wyliniałym futrze zagadnęła mnie dość ponurym
głosem, nazywając kotkiem. Postanowiłem czym prędzej wynieść się stamtąd i
ruszyłem w kierunku Piccadilly. Po drodze rzuciłem okiem na kościół św. Jamesa.
Kiedy przechodziłem tamtędy ostatnio, mniej więcej dwa tygodnie temu, był
obstawiony rusztowaniami, a obok, w parku, wisiały odezwy i afisze nawołujące do
ofiarowania datków na odbudowę. Teraz rusztowania i apele zniknęły, a kościół
wyglądał tak, jakby nigdy nie został zbombardowany. Przeszedłem na drugą stronę
ulicy. Efekty renowacji widziane z bliska wzbudziły we mnie jeszcze większy
podziw.
W końcu znalazłem się przed witryną księgarni Hatcharda. Przystanąłem, żeby
obejrzeć książki. Na okładkach widniały nazwiska znanych mi autorów: Priestley, C.
S. Lewis, Bertrand Russell, T. S. Eliot i paru innych. Natomiast większość tytułów
była mi obca. W pewnej chwili mój wzrok padł na intensywnie różową okładkę: “U
zarania życia” autorstwa Colina Trafforda.
Wpatrywałem się w ten tytuł, prawdopodobnie z otwartymi ustami. Widzi pan,
ja rzeczywiście miałem kiedyś tego typu ambicje. Gdyby nie wojna, prawdopodobnie
zrobiłbym dyplom z nauk humanistycznych i próbowałbym coś napisać. Tak się
złożyło, że w wojsku zaprzyjaźniłem się z człowiekiem, który pchnął mnie ku
naukom ścisłym, później zaś pomógł w otrzymaniu pracy w EPI. Toteż upłynęło
dobrych parę minut, zanim otrząsnąłem się z wrażenia, jakie wywarł na mnie ten
przypadkowy zbieg okoliczności, po czym powodowany rosnącą ciekawością
wszedłem do środka.
Znalazłem tam kilka egzemplarzy książki rozłożonych na stole. Otworzyłem
jeden z nich. Nazwisko widniało wyraźnie również na stronicy tytułowej, poniżej zaś,
pod nagłówkiem “ książki tego samego autora”, wymieniono siedem innych tytułów.
Nazwa wydawnictwa była mi nie znana, lecz na następnej stronie przeczytałem:
“Wydanie pierwsze, styczeń 1954”.
Obracałem książkę w rękach i o mało jej nie upuściłem, ujrzawszy na tylnej
okładce zdjęcie autora: bez wątpienia moje. Z wąsami... Podłoga zakołysała się pod
moimi stopami.
Nagle usłyszałem za plecami czyjś głos. Wydał mi się znajomy.
- Mam cię, Narcyzie! Promujemy własną książeczkę, co? No i jak leci?
- Martin! - zawołałem. Ucieszyłem się ze spotkania jak nigdy. - To ty! Kopę
lat! Kiedy to widzieliśmy się po raz ostatni?
- O, co najmniej trzy dni temu, stary - odpowiedział, lekko zaskoczony.
Trzy dni! Owszem, widywałem Martina Fallsa dość często w Cambridge, ale
po ukończeniu studiów spotkałem go dwa razy, ostatnio przed dwoma laty. Nie
zrażony, ciągnął dalej:
- Masz trochę czasu? Może wrzucilibyśmy coś na ruszt? - zaproponował.
Tu także coś się nie zgadzało. Od lat nie słyszałem już o “wrzucaniu na ruszt”.
Mimo to starałem się zareagować tak, jakby wszystko było w porządku.
- Doskonale - powiedziałem. - Ale pod warunkiem, że stawiasz. Ukradli mi
portfel.
Cmoknął.
- Mam nadzieję, że nie był wypchany. Może więc wpadniemy do klubu. Tam
przyjmują czeki.
Odłożyłem książkę, którą dotąd trzymałem w ręce, i wyszliśmy.
- Dziwna sprawa - odezwał się Martin. - Dosłownie parę dni temu wpadłem do
Tommy’ego... Tommy’ego Westhouse’a. Strasznie napuszony. Kręcił się jak oszalały
z tym swoim amerykańskim agentem. Pamiętasz tę jego wyborną książeczkę
“Kolczasta róża”? Spotkanie Ben Hura z Kleopatrą, do których dołącza markiz de
Sade? Otóż zdaje się, że ten agent... - Martin plótł jak najęty, rzucał nazwiska, które
nic mi nie mówiły, ale było ich dość, abyśmy minęli kilka ulic, docierając niemal na
Pali Mali. Na koniec zapytał:
- No a jak się sprzedaje twoje “U zarania”? Podobno nie nadążają z
subskrypcją. Słyszałem, że pogrozili ci paluszkiem w “Lit. Sup”. Jeszcze nie miałem
czasu przeczytać. Tyle mam spraw na głowie.
Zdecydowałem się na wyjście najłatwiejsze: przyjąłem postawę
dyplomatyczną. Wydało mi się to prostsze niż usiłowanie, żeby cokolwiek zrozumieć.
Powiedziałem więc, że książka sprzedaje się zgodnie z oczekiwaniami.
Dotarliśmy wreszcie do klubu, którym okazał się “The Savage”. Nie jestem
jego członkiem, lecz portier powitał mnie jak stałego bywalca, uprzejmie wymieniając
moje nazwisko.
- Najpierw skoczymy do baru na jednego - zaproponował Martin - a potem
pójdziemy do George’a i pogadamy o czeku.
Miałem poważne wątpliwości, ale wszystko poszło gładko. Podczas obiadu
musiałem się pilnować, żeby nie wypaść z roli. Napotkałem te same trudności, co
teraz. Wprawdzie w odwrotnym porządku, lecz zasada pozostaje ta sama: jeżeli
sprawy wyglądają zbyt dziwnie, ludzie skłonni są raczej sądzić, że mają do czynienia
z wariatem, niż spieszyć z pomocą. Dlatego należy zachować pozory.
Obawiam się jednak, że nie wypadłem najlepiej. Kilka razy spotkałem jego
zaniepokojone spojrzenie. W pewnej chwili zapytał wprost:
- Słuchaj, stary, czy ty się naprawdę dobrze czujesz?
Ale najgorszy moment nastąpił później, dopiero przy serach. Martin wyciągnął
lewą rękę po łodygę selera i wtedy na jego małym palcu zauważyłem złoty sygnet. To
mnie zupełnie wytrąciło z równowagi. Bo, widzi pan, Martin nie ma małego palca u
lewej ręki. Sąsiedniego też zresztą nie ma. Zostawił je gdzieś nad Renem w 1945...
- Jezus Maria! - krzyknąłem. Nie wiem dlaczego to właśnie wstrząsnęło mną
najbardziej. Podniósł na mnie wzrok.
- Co ci jest, stary? Jesteś blady jak śmierć.
- Twoja ręka... - wyjąkałem.
Spojrzał na nią ze zdziwieniem, potem na mnie, jeszcze bardziej zdziwiony.
- Wygląda całkiem normalnie - zauważył mrużąc lekko oczy.
- Przecież straciłeś dwa palce... na wojnie - wybuchnąłem.
Uniósł brwi, po czym ściągnął je, zaniepokojony. Na koniec odezwał się
dobrodusznie:
- Coś ci się chyba pomieszało, staruszku. Przecież wojna skończyła się, zanim
przyszedłem na świat.
To, co nastąpiło potem, pamiętam dość mgliście. Kiedy zaś wszystko nabrało
sensu, okazało się, że leżę w dużym fotelu, a Martin siedzi tuż obok.
- I posłuchaj mojej rady, stary. Idź jeszcze dzisiaj do lekarza. Musiało cię to
ruszyć bardziej, niż myślałem. Mózg ludzki to dziwna zabawka... Nigdy dość
ostrożności. No, niestety, na mnie już czas. Jestem umówiony. Ale nie odkładaj tego
na później. To ryzykowna sprawa. Daj znać, jak i co.
I zniknął.
Usiadłem wygodniej w fotelu. Dziwna rzecz, ale czułem się znacznie lepiej
niż przez cały czas od momentu, gdy otworzyłem oczy na chodniku przy Regent
Street. Najprawdopodobniej ten silny wstrząs wytrącił mnie z oszołomienia i pobudził
umysł do działania. Cieszyłem się, że Martin sobie poszedł i że mogę się zastanowić...
Rozejrzałem się po sali. Jak już wspomniałem, nie jestem członkiem klubu i
znałem ten lokal zbyt słabo, żeby mieć pewność co do szczegółów. W każdym razie
wystrój wnętrza, w tym dywan oraz niektóre kinkiety, różnił się trochę od tego, co
widziałem tu ostatnio...
W pokoju znajdowało się kilka osób. Dwie rozmawiały w rogu, trzy drzemały,
ktoś inny czytał gazetę. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Podszedłem do stolika z
periodykami i wziąłem “New Statesmana” z 22 stycznia 1954 roku. Artykuł z
pierwszej strony nawoływał do nacjonalizacji transportu, co miało być pierwszym
krokiem na drodze do przekazania środków produkcji masom i w ten sposób
położenia kresu bezrobociu. Z tekstu wiało nostalgią. Przewracałem kartki, czytając
tytuły, które nic mi nie mówiły z powodu braku kontekstu. Ucieszyłem się na widok
kolumny Krytyka. Wśród absorbujących go aktualnie spraw były jakieś
doświadczenia prowadzone w Niemczech. Wyrażał opinię, podzielaną przez szersze
grono wybitnych uczonych, iż wobec teoretycznej możliwości rozszczepienia jądra
proponowane metody kontroli tego zjawiska są niewystarczające. W przypadku
reakcji łańcuchowej mogłoby dojść do katastrofy na skalę kosmiczną. Powołano
komisję złożoną ze znanych przedstawicieli nauk humanistycznych i ścisłych, aby za
pośrednictwem Ligi Narodów złożyła w imieniu ludzkości protest na ręce rządu
niemieckiego przeciwko nierozważnym badaniom...
Proszę, proszę...!
Czując, że odzyskuję wiarę w samego siebie, usiadłem, żeby się zastanowić.
Stopniowo zaczęło mi coś świtać... Nie dotyczyło to ani sposobu, ani
przyczyny tego, co zaszło - nadal nie posiadam na ten temat żadnej konkretnej teorii.
Chodziło raczej o to, co mogło się zdarzyć.
Było to bardzo niejasne przeczucie, wywołane prawdopodobnie myślą o
przypadkowym neutronie, który, o ile wiedziałem, może w pewnej sytuacji zostać
pochwycony przez atom uranu, chociaż w innej sytuacji wcale do tego nie dochodzi.
W ten sposób dochodzimy oczywiście do Einsteina i teorii względności, która,
jak panu wiadomo, stanowczo wyklucza możliwość określenia ruchu i konsekwentnie
prowadzi do pojęcia czterowymiarowego continuum czasoprzestrzeni. Skoro zaś nie
można określić parametrów ruchu tego continuum, to nie może istnieć żaden model
ruchu ani nie można przewidzieć jego skutków. A jednak tam, gdzie czynniki są
zbliżone, to znaczy zbudowane z podobnych atomów i pozostające mniej więcej w
tym samym stosunku do continuum, można spodziewać się zbliżonych skutków.
Rzecz jasna, nie będą one nigdy identyczne, gdyż wówczas określenie ruchu stałoby
się możliwe. Mogą natomiast być do siebie bardzo podobne, co pozwalałoby je
rozpatrywać w kategoriach szczególnej teorii względności Einsteina. Dawałyby się
wówczas określić bliżej za pomocą zbioru pokrewnych czynników. Innymi słowy,
mimo że ów nieskończony punkt, jakim jest pewien moment w roku 1954, musi
pojawić się w continuum, to istnieje on wyłącznie w odniesieniu do każdego
indywidualnego obserwatora i zdaje się istnieć w podobny sposób w odniesieniu do
pewnych ścisłych grup obserwatorów. Niemniej jednak, ponieważ nie ma dwóch
identycznych obserwatorów, każdy postrzega przeszłość, teraźniejszość i przyszłość
inaczej, niż postrzegają je inni. W rezultacie to, co postrzega obserwator, wynika
wyłącznie z czynników stanowiących o jego stosunku do continuum i istnieje tylko
dla niego.
Tak rozumując doszedłem do wniosku, że zaszła rzecz następująca: w jakiś
niepojęty sposób zostałem przeniesiony na pozycję innego obserwatora, którego punkt
widzenia był w pewnym sensie zbliżony do mojego, lecz na tyle odmienny, że jego
związki, a co za tym idzie, jego realia, wymykały się mojemu postrzeganiu. Innymi
słowy, żył on w świecie tylko dla niego realnym, podobnie jak ja żyłem w świecie
realnym tylko dla mnie, aż do chwili, kiedy nastąpiła ta szczególna transpozycja, w
wyniku której znalazłem się na miejscu obserwatora jego świata, oczywiście z jego
przeszłością i przyszłością, a nie świata, do którego przywykłem.
Proszę pamiętać, że chociaż wydaje się to proste, nie doszedłem do tego od
razu. Udało mi się natomiast drogą rozumowania zbliżyć na tyle do układu
obserwator - istnienie, by stwierdzić, że cokolwiek się stało, mój umysł pracuje
normalnie. Kłopot w tym, że znajdował się w niewłaściwym miejscu i odbierał
sygnały przeznaczone nie dla mnie; niczym odbiornik podłączony do niewłaściwego
obwodu.
W gruncie rzeczy nie jest to powód do zadowolenia. Wręcz przeciwnie. Ale
mimo wszystko lepsze to niż wadliwy odbiornik. Zrozumienie tego podniosło mnie
nieco na duchu.
Siedziałem czas jakiś porządkując myśli i zastanawiając się, co robić, dopóki
nie skończyłem paczki papierosów mariner. Wówczas poszedłem do telefonu.
Najpierw wykręciłem numer EPI. Cisza. Sprawdziłem w książce telefonicznej.
Znalazłem tam zupełnie inny numer centrali. Wykręciłem go.
- Poproszę wewnętrzny sto trzydzieści trzy - powiedziałem telefonistce, a po
chwili namysłu dodałem nazwę mojego działu.
- Aha! Chodzi panu o wewnętrzny pięćdziesiąt dziewięć - poinformowała
mnie.
Ktoś podniósł słuchawkę. - Chciałbym rozmawiać z panem Colinem
Traffordem.
- Przykro mi, ale w naszym dziale nikt o takim nazwisku nie pracuje - odparł
głos.
Połączyłem się ponownie z centralą. Po dłuższym milczeniu telefonistka
oświadczyła:
- Niestety. Nie mam takiego nazwiska na liście naszych pracowników.
Odwiesiłem słuchawkę. Wszystko wskazywało na to, że nie pracuję w EPI.
Wykręciłem więc numer mojego mieszkania w Hampstead. Nie czekałem długo.
- Transcendentalne pasy i gorsety, słucham - odezwał się energiczny głos.
Rozłączyłem się.
Przyszło mi do głowy, że powinienem poszukać swojego nazwiska w książce
telefonicznej. Znalazłem. “Trafford Colin W., Hogarth Court, Duchess Gardens,
S.W.7. Sloane 67021”. Spróbowałem. Usłyszałem sygnał. Na drugim końcu nikt nie
podnosił słuchawki.
Wyszedłem z budki i zastanawiałem się, co robić dalej. Ogarnęło mnie
przykre uczucie zagubienia, jakbym nagle znalazł się w obcym mieście nie mając
nawet pokoju w hotelu. Co gorsza, miasto było mi obce tylko w drobnych
szczegółach.
Po dalszym namyśle doszedłem do wniosku, że najskuteczniejsze barwy
ochronne zapewni mi postępowanie zgodne z tym, czego należało spodziewać się po
tym Colinie Traffordzie. Skoro nie miał nic do roboty w EPI, to przynajmniej miał
dom, gdzie mógł pójść...
Hogarth Court - przyjemny budynek, w holu puszysty dywan, podświetlony
bukiet kwiatów i tak dalej. Nie zauważyłem portiera, więc od razu skierowałem się do
windy. Dom nie wyglądał z zewnątrz na dostatecznie duży, by pomieścić pięćdziesiąt
cztery apartamenty, więc wcisnąłem piątkę, czyli piąte piętro, i rzeczywiście po
wyjściu z windy stanąłem na wprost drzwi z numerem 54. Wyjąłem z kieszeni pęk
kluczy, wybrałem taki, który mógłby się nadawać do zamka. Pasował.
Znalazłem się w niewielkim holu. Nic niezwykłego: tapeta w drobny wzorek,
brązowy dywan, stolik z telefonem i kwiatkami w wazonie, nad stolikiem lustro w
złoconej ramie, krzesło, korytarzyk, mnóstwo drzwi. Zatrzymałem się.
- Halo - powiedziałem na próbę. Po czym nieco głośniej: - Halo! Jest tam kto?
Nie odpowiedział mi żaden dźwięk ani żaden głos. Zaniknąłem drzwi. Co
teraz? Cholera, przecież byłem... jestem... Colinem Traffordem! Zdjąłem płaszcz.
Gdzie go powiesić? Rozejrzałem się dokładniej i odkryłem szafę na ubrania. Wisiało
tam już dużo innych płaszczy. Męskich i damskich. Były także damskie śniegowce...
Postawiłem swoje obok.
Chciałem zbadać topografię mieszkania i zobaczyć, jak wygląda ten mój
dom...
Nie sądzę, by zainteresował pana rejestr sprzętów. Dość że było to całkiem
miłe mieszkanie. Większe, niż to sobie wyobrażałem. Właściwie wyposażone i
funkcjonalne; bez ekstrawagancji, ale też bez zbytniej skromności. W dobrym guście.
Chociaż nie moim. Zresztą co to jest gust? Albo wyczucie pewnego stylu, albo
wyrafinowany wybór z tego, co modne. Czułem, że mam do czynienia z modnym
wnętrzem, ale ta moda była obca i dlatego mi nie odpowiadała...
Ciekawa była kuchnia: lodówka, brak zmywarki do naczyń, brak miksera,
jednokomorowy zlewozmywak bez suszarki, żadnych laminatowych blatów, za to
staroświecka kuchenka elektryczna, opakowanie proszku mydlanego zamiast
syntetycznych detergentów i dziwaczne oświetlenie na suficie - płaska lampa o
powierzchni metra kwadratowego.
W przestronnym salonie stały wygodne fotele, ale nie obrotowe. Duży
radioodbiornik z adapterem, nieco przeładowany ozdobami, bez UKF. Tutaj także
ś
wiatło padało z oszklonych kasetonów na suficie i z kubów przypominających
szklane pudełka ustawione na cokołach. Nie było telewizora.
Obszedłem całe mieszkanie. Sypialnia bardzo kobieca, ale nie zagracona.
Podwójne łóżko. Białe kafelki w łazience. Sypialnia gościnna z niewielkim
dwuosobowym tapczanem. I tak dalej. Najbardziej zainteresował mnie jednak pokój
w końcu korytarza. Wyglądał jak gabinet. Jedną ze ścian zajmował regał z książkami.
Niektóre, te starsze, znałem. Pozostałych nie. Fotel klubowy, krzesło. Szerokie biurko
z blatem obitym skórą stało pod oknem, skąd rozciągał się widok na pozbawione liści
drzewa w parku, dachy i bezkres nieba. Na biurku maszyna do pisania w pokrowcu,
lampa biurowa, kilka tekturowych teczek z wystającymi kartkami papieru, pudełko na
papierosy, metalowa popielniczka, opróżniona i umyta, a także fotografia w skórzanej
ramce.
Uważnie przyjrzałem się fotografii. Ujmujące studium. Mogła mieć
dwadzieścia cztery, dwadzieścia pięć lat. Inteligentna, pogodna twarz, kobieta, którą
chce się poznać. Ale nie znałem nikogo takiego...
Z lewej strony biurka stała oszklona szafka, a na niej osiem książek. Reszta
półek - pusta. Pierwsza książka od lewej okazała się tą samą, jaką widziałem rano w
księgarni Hatcharda - “U zarania życia”. Na pozostałych także widniało nazwisko
Colin Trafford. Usiadłem w fotelu i przyglądałem się im przez jakiś czas. Po czym z
dziwnym, schizofrenicznym uczuciem sięgnąłem po książkę i otworzyłem na
pierwszej stronie.
Upłynęło chyba niewiele ponad pół godziny, gdy dobiegł mnie zgrzyt klucza w
zamku drzwi wejściowych. Odłożyłem książkę na miejsce i zebrałem myśli.
Postanowiłem pokazać się sam, zamiast czekać, aż zostanę odkryty. Otworzyłem
drzwi. W końcu korytarza kobieta w długim płaszczu z szarego zamszu, spod którego
wystawał rąbek tweedowej spódnicy, ustawiała paczki na stoliku. Na odgłos
otwieranych drzwi podniosła głowę. Stałem oko w oko z oryginałem przedstawionym
na fotografii, lecz w nieco odmiennym nastroju. Kiedy zbliżałem się do niej,
dostrzegłem na jej twarzy zdziwienie pomieszane z innymi odczuciami, których nie
potrafiłem odczytać. W każdym razie na pewno nie miały wiele wspólnego z
zachowaniem kochającej żony, która wita oddanego małżonka.
- O! - powiedziała. - Jesteś już w domu? Co się stało?
- Co się miało stać? - powtórzyłem, szukając punktu zaczepienia.
- Wydawało mi się, że byłeś po południu umówiony na jakieś ważne spotkanie
z Dickie w BBC - zauważyła nieco cierpkim tonem.
- Ach, tak. Rzeczywiście. Tak, odwołał je - odparłem niezręcznie.
Znieruchomiała i obrzuciła mnie uważnym spojrzeniem. Wydawało mi się
trochę dziwne. Stałem patrząc na nią i nie wiedziałem, co począć. śałowałem, że
zamiast marnować czas nad “U zarania” nie ułożyłem sobie planu tego
nieuniknionego spotkania. Nie zadałem sobie nawet trudu, by poznać jej imię. Stało
się jasne, że już w chwili, gdy otworzyłem usta, popełniłem jakiś błąd. Poza tym było
w niej coś, co zupełnie zbiło mnie z tropu. Doznałem wstrząsu, jakiego nie pamiętam
od lat. Na dodatek odczułem go dotkliwiej niż kiedyś... Człowiek w wieku trzydziestu
trzech lat nie spodziewa się już takich doznań... Nie w ten sposób, już nie tak... Serce
nie wzbiera uczuciem tak silnie, a świat nie rozjaśnia się i nie ożywa, jakby kobieta
jednym gestem tchnęła weń życie...
Staliśmy naprzeciw siebie: ona ze ściągniętymi brwiami i ja, próbujący
zapanować nad wezbraną falą niepokoju, uniesienia i zmieszania - oniemiały.
Spuściła wzrok i zaczęła rozpinać płaszcz. Też wydawała się zmieszana.
- Jeżeli... - zaczęła, ale w tej chwili zadzwonił telefon.
Witając z ulgą ten przerywnik, podniosła słuchawkę. W ciszy holu usłyszałem
kobiecy głos, który domagał się rozmowy z Colinem.
- Tak - odpowiedziała. - Jest tutaj. - Z wyrazem zdziwienia na twarzy podała
mi słuchawkę.
- Halo! Colin, słucham.
- Słuchasz? - odpowiedział głos. - A to dlaczego, jeśli można spytać?
- Hm... nie bardzo rozumiem... - zacząłem, ale przerwano mi gwałtownie.
- Nie rozumiesz? Zmarnowałam już godzinę, czekając tu na ciebie, bo
myślałam, że jeżeli nie możesz przyjść, to przynajmniej zdobędziesz się na to, żeby
zadzwonić. A tu się okazuje, że po prostu siedzisz sobie w domu. To nie jest w
porządku, Colin.
- Ja, nie... Zaraz, kto mówi? - Tylko w ten sposób potrafiłem zagrać na
zwłokę. Czułem, jak stojąca przy mnie młoda kobieta zamarła w trakcie zdejmowania
płaszcza.
- Och, na miłość boską! - ciągnął rozdrażniony głos. - Co za idiotyczne żarty?
A jak myślisz, kto?
- Właśnie o to pytam - odparłem.
- Nie wygłupiaj się, Colin. Jeżeli to dlatego, że stoi tam Ottilie - a założę się,
ż
e tak jest - to zachowujesz się po prostu jak dureń. Sama odebrała telefon, więc wie,
ż
e to ja.
- To może ją o to zapytam - zaproponowałem.
- Chyba jesteś zalany. Lepiej idź się wyspać - rzuciła oschle i na linii zapadła
cisza.
Odłożyłem słuchawkę. Młoda kobieta patrzyła na mnie z wyrazem
prawdziwego zdumienia. W ciszy korytarza musiała słyszeć rozmowę równie dobrze
jak ja. Odwróciła się, zdjęła płaszcz i powiesiła na wieszaku w szafie. Robiła to
bardzo starannie i powoli, po czym zwróciła się do mnie:
- Nie rozumiem - stwierdziła. - Nie jesteś przecież pijany, prawda? O co tu
chodzi? Co takiego zrobiła nasza droga Dickie?
- Dickie? - zdziwiłem się. Kobieta zmarszczyła czoło.
- Naprawdę, Colin, jeżeli myślisz, że do tej pory nie potrafię rozpoznać Dickie
przez telefon...
- Ach, tak!
Wyjątkowa gafa. Rzeczywiście, trudno sobie wyobrazić pomyłkę bardziej
nieprawdopodobną niż pomylenie płci własnych przyjaciół. Jeżeli nie chcę, żeby
pomyślała, że zwariowałem do reszty, muszę podjąć jakieś kroki w celu wyjaśnienia
sytuacji.
- Posłuchaj, przejdźmy do salonu. Chcę ci coś powiedzieć - zaproponowałem.
Przyglądała mi się w milczeniu.
- Chyba będzie lepiej, jeżeli tego nie usłyszę, Colin.
- Proszę - nalegałem. - To ważne. Naprawdę...
Zawahała się i niechętnie przystała na moją propozycję.
- Dobrze, jeżeli musisz...
Weszliśmy do pokoju. Włączyła grzejnik i usiadła.
- Słucham.
Usiadłem w fotelu naprzeciw niej i zastanawiałem się, jak zacząć. Nawet
gdybym sam wiedział, co zaszło, też byłoby mi trudno. Jak jej przekazać, że chociaż
postać należy do Colina Trafforda i że chociaż jestem Colinem Traffordem, to jednak
nie jestem tym Colinem Traffordem. Nie tym, który pisze książki i jest jej mężem, ale
czymś w rodzaju drugiego Colina Trafforda, który przybłąkał się z innego świata.
Musiałem znaleźć sposób, który nie wywoła natychmiastowej potrzeby wezwania
psychiatry. Nie było to proste zadanie.
- No, słucham - powtórzyła.
- Trudno to wytłumaczyć - ociągałem się, ale w miarę szczerze.
- Spodziewam się - odparła, bynajmniej mnie nie zachęcając, i dodała: - A
może będzie ci łatwiej, jeżeli przestaniesz tak na mnie patrzeć? Trochę mnie to
krępuje.
- Stało się ze mną coś bardzo dziwnego - zacząłem.
- O Boże, znowu? - żachnęła się. - Potrzebujesz mojego współczucia czy co?
Zaskoczyła mnie, poczułem się nieswojo.
- Chcesz powiedzieć, że jemu już się coś takiego zdarzyło? - zapytałem.
Rzuciła mi uważne spojrzenie.
- Jak to “jemu”? Kogo masz na myśli? Wydawało mi się, że rozmawiamy o
tobie. Ostatnio chodziło o Dickie, przedtem o Frances, a jeszcze przedtem była Lucy...
Teraz dajesz tak niezwykłą odprawę Dickie... Czy nie powinnam się zdziwić?
Dość szybko dowiadywałem się różnych rzeczy o swoim alter ego, ale
zbaczaliśmy z tematu.
- Nie, nie rozumiesz. To coś zupełnie innego.
- Naturalnie, że nie rozumiem. śony nigdy nie rozumieją, prawda? I za
każdym razem chodzi o coś innego. Jeżeli to ma być ta ważna sprawa... - zaczęła
podnosić się z fotela.
- Proszę cię, nie... - powiedziałem błagalnie.
Opanowała się i ponownie przyjrzała mi się z uwagą, marszcząc brwi.
- Tak - zaczęła. - Chyba rzeczywiście nie rozumiem. A przynajmniej...
przynajmniej mam nadzieję, że nie rozumiem... - Nadal wpatrywała się we mnie, jak
mi się wydawało, z coraz większym niepokojem.
Prosząc o zrozumienie trudno trwać na płaszczyźnie bezosobowej, ale gdy nie
wiadomo, czy lepiej będzie powiedzieć “kochanie”, czy “moja droga”, lub też może
wybrać wariant bardziej pieszczotliwy, czy użyć imienia, zdrobnienia czy przezwiska,
wówczas droga do celu staje się nad wyraz ciernista. W dodatku utrzymywał się
między nami brak porozumienia na właściwym poziomie świadomości.
- Ottilie, kochanie - spróbowałem. Widocznie jednak nie była to przyjęta
forma, ponieważ oczy o mało nie wyszły jej z orbit. Mimo to brnąłem dalej. - Nie
chodzi wcale o to, co masz na myśli... Nic podobnego. Widzisz... Rzecz w tym, że ja
w pewnym sensie, nie jestem tą samą osobą...
Odezwała się opanowanym głosem:
- O dziwo, obserwuję to już od pewnego czasu - stwierdziła. - I pozwól sobie
przypomnieć, że już coś takiego mówiłeś, i to nieraz. Dobrze. Powiem to za ciebie:
więc nie jesteś tym samym człowiekiem, za którego wychodziłam za mąż, i dlatego
chciałbyś się rozwieść... A może boisz się, że mąż Dickie poda cię tym razem do
sądu? O, Boże! Jak ja mam tego dosyć...
- Nie, nie... - zaprotestowałem gorąco. - To zupełnie nie to. Proszę, wysłuchaj
cierpliwie. To strasznie trudno wytłumaczyć. - Zamilkłem, patrząc na nią. Milczenie
wcale nie ułatwiło mi zadania. W gruncie rzeczy nie sprzyjało procesowi trzeźwego
rozumowania. Siedziała wpatrując się we mnie spod zmarszczonych brwi, ale jej
twarz wyrażała teraz raczej niepewność niż niezadowolenie.
- Coś z tobą jest... - zaczęła.
- Właśnie usiłuję ci o tym opowiedzieć - potwierdziłem, lecz wątpię, by mnie
słyszała. Otwierała oczy coraz szerzej, aż nagle odwróciła wzrok.
- Nie! - krzyknęła. - Och, nie! - Była bliska płaczu. Mocno zacisnęła dłonie na
kolanach. Mówiła półszeptem. - Och, nie... Boże, proszę cię, nie!... Już nie... Czy
mało wycierpiałam?... Nie chcę... nie chcę!...
Zerwała się z miejsca i zanim zdążyłem podnieść się z fotela, wybiegła z
pokoju...
Colin Trafford przerwał, zapalił papierosa i zamyślił się. W końcu zebrał
myśli i podjął wątek.
- No cóż. Zdążył się pan zorientować, że panieńskie nazwisko tamtej pani
Trafford brzmiało Ottilie Harshom. Urodziła się w roku 1928 i wyszła za tamtego
Colina Trafforda w roku 1949. Jej ojciec zginął w katastrofie lotniczej w 1938. Nie
pamiętam nawet, czy mi powiedziała, jak miał na imię. Tak się niefortunnie złożyło...
jak zresztą wiele innych wydarzeń. Gdybym przypuszczał, że znajdę się tu znowu,
zwracałbym uwagę na wiele rzeczy. Ale nie podejrzewałem... Zaszło wprawdzie coś
bardzo dziwnego, ale nie było powodu uważać, że może się to powtórzyć, i to w
przeciwnym kierunku. Z czystej ciekawości starałem się usilnie dociec, kiedy nastąpił
ten rozłam. Moim zdaniem w pewnym punkcie, prawdopodobnie całkiem
przypadkowo, zaszło coś o kluczowym znaczeniu, albo właśnie nie zaszło. Określenie
tego pozwoliłoby mi poznać ten moment, ten atom czasu, rozbity przez przypadkowy
neutron tak, że powstały dwa atomy czasu, które rozbiegły się ku różnym
przyszłościom. W związku z tym stopniowo narastające skutki sprawiłyby, że
warunki na jednej płaszczyźnie rozwijałyby się odmiennie od warunków na drugiej.
Być może zawsze tak się dzieje. Niewykluczone, że przypadek stale wywołuje dwa
różne skutki, i w wymiarze, którego nie możemy postrzegać, istnieje nieskończona
ilość płaszczyzn. Jedne są tak blisko naszej i uformowane tak niedawno, że różnią się
jedynie drobnymi szczegółami, inne są zaś całkowicie odmienne. Płaszczyzny, na
których jakiś nieszczęśliwy traf doprowadził do klęski, jaką poniósł Aleksander
Wielki z rąk Persów, Scypion z rąk Hannibala, lub zatrzymał Cezara przed
Rubikonem. Nieskończona ilość niezliczonych płaszczyzn przypadkiem
rozszczepianych i przypadkiem sczepionych ponownie. Kto wie? Dlaczego nie, skoro
wiemy już dzisiaj, że wszechświat to dzieło przypadku. Nie udało mi się jednak
ustalić tego momentu. Mam wrażenie, że nastąpiło to pod koniec roku 1926 lub na
początku 1927. Dokładne ustalenie daty wymagałoby niedostępnych i niezliczonych
danych na temat obu porównywanych płaszczyzn. Coś, co wówczas zaszło, albo do
czego nie doszło, zapobiegło między innymi dojściu do władzy Hitlera, a co za tym
idzie, wybuchowi drugiej wojny światowej. W konsekwencji opóźnieniu uległy
również badania nad rozszczepieniem atomu na płaszczyźnie naszej, że tak się
wyrażę, dychotomii. Ta kwestia jednak, jak już powiedziałem, wywołała we mnie
tylko przelotną ciekawość. Moje bezpośrednie zainteresowania dotyczyły spraw
bardziej przyziemnych. A sprawą najważniejszą stała się Ottilie. Jak panu wiadomo,
byłem kiedyś żonaty. I kochałem swoją żonę. Było to tak zwane udane małżeństwo i
nigdy nie miałem co do tego wątpliwości. Nie chcę być nielojalny wobec Delii i nie
sądzę, żeby była ze mną nieszczęśliwa. Ale cieszę się, że to się nie zdarzyło za jej
ż
ycia. Nigdy nie przypuszczała, ponieważ ja też wówczas o tym nie wiedziałem, że
ożeniłem się z niewłaściwą kobietą. I mam nadzieję, że nigdy jej to nie przyszło do
głowy... Natomiast Ottilie poślubiła niewłaściwego mężczyznę... Dokonaliśmy
wspólnie tego odkrycia. A może należałoby raczej powiedzieć, że jej mężem nie był
mężczyzna, którego jej zdaniem poślubiła. Zakochała się w nim i on bez wątpienia
także ją kochał... Przynajmniej na początku... Ale nim minął rok, poczuła się rozdarta
między tym, co w nim kochała, i tym, czego nienawidziła... Jej Colin Trafford
wyglądał tak samo jak ja... Włącznie z lewym kciukiem, który po wkręceniu w
elektryczny wentylator już nigdy nie był podobny do prawego... I rzeczywiście: do
pewnego czasu, gdzieś do przełomu roku 1926 i 1927, był mną. Okazało się, że
łączyły nas pewne charakterystyczne przyzwyczajenia, podobny głos... chociaż
mieliśmy odmienny akcent i słownictwo, co odkryłem słuchając nagrań. Poza tym
różniły nas drobiazgi, takie jak wąsy, uczesanie czy blizna na lewej skroni, która
należała wyłącznie do niego. Mimo to w pewnym sensie ja byłem nim, a on mną.
Mieliśmy tych samych rodziców, te same geny, ten sam początek, a także - jeżeli nie
mylę się co do momentu, w którym nastąpiło rozdwojenie - te same wspomnienia z
pierwszych pięciu lat. Później jednak życie na naszych różnych płaszczyznach
potoczyło się inaczej. Środowisko, czy też może doświadczenia ujawniły w nim
cechy, które, jak sądzę, tkwią uśpione we mnie... I prawdopodobnie vice versa.
Nie uważa pan, że to całkiem sensowne założenie? Wkraczamy przecież w
ż
ycie z pewnym szkieletem, który mimo wspólnego planu ogólnego zawiera
osobnicze skłonności i różnice. Cokolwiek jednak zostanie wymodelowane na tym
szkielecie w późniejszych okresach, składa się niemal wyłącznie z konsekwencji
kontaktów i wpływów. Nie wiem, jakie one były w przypadku tamtego Colina
Trafforda, ale efekty okazały się dla mnie przykre... Zupełnie jakbym raz po raz
niespodziewanie łapał swoje odbicie w krzywych zwierciadłach.
Wiele mi też o nim powiedziały pewne wahania, opory i oczekiwania ze
strony Ottilie. Ponadto w ciągu kilku następnych dni przeczytałem uważnie jego
powieści. Lektura pierwszej była nawet dość przyjemna. Lecz w miarę jak jego styl
krzepł, przestawały mi się podobać. Powtarzające się coraz częściej brutalne opisy
wynikały niewątpliwie ze względów komercyjnych, ale było w tym jednak coś
więcej... Przecież czytelników można zdobywać na wiele innych sposobów. Toteż z
każdą kolejną książką coraz bardziej irytowało mnie moje nazwisko widniejące na
okładce.
Natknąłem się wreszcie na dzieło nie ukończone i myślę, że z pomocą jego
notatek byłbym w stanie sporządzić niezły plagiat. Wiedziałem jednak, że tego nie
zrobię. Gdybym miał kontynuować jego pisarską karierę, pisałbym książki we
własnym stylu, a nie jego. W każdym razie nie musiałem martwić się o środki do
ż
ycia. Biorąc pod uwagę wojnę i różne inne okoliczności, stan zaawansowania fizyki
na mojej płaszczyźnie wyprzedzał ich wiedzę o całe pokolenie. Nawet jeżeli znali już
radar, stanowił on nadal czyjąś tajemnicę wojskową. Miałem dość wiedzy, by
obwołano mnie geniuszem, i gdybym tylko zechciał, mógłbym zbić fortunę.
Uśmiechnął się, potrząsnął głową i mówił dalej:
- Widzi pan, gdy minął szok i zrozumiałem, co zaszło, przestałem się
przejmować. A ponieważ poznałem Ottilie, nie miałem również czego żałować.
Jedyny problem polegał na umiejętności przystosowania się. Ogólnie rzecz biorąc,
bardzo pomocne okazało się przywoływanie wspomnień sprzed wojny. W praktyce
jednak pojawiły się znaczne trudności. Znajomi, których nie poznawałem; przyjaciele,
którzy wypadli mi z pamięci; ich nieznane dzieje, ich żony lub mężowie, których
znałem (chociaż niekoniecznie tych samych) lub nie znałem zupełnie. Zdarzały mi się
także nieprzyjemne sytuacje. Na przykład spotkanie z tęgim, pogodnym mężczyzną w
barku Hotelu Hyde Park. Nie znał mnie, lecz ja widziałem go ostatni raz w
przydrożnym rowie: leżał tam martwy z głową przeszytą kulą snajpera. Widziałem też
moją żonę, Delię, wychodzącą w radosnym nastroju z restauracji w towarzystwie
wysokiego mężczyzny o wyglądzie prawnika. Poczułem się tak, jakbyśmy oboje byli
duchami. Byłem jednak zadowolony, że na tej płaszczyźnie przeżyła rok 1951 w
doskonałym zdrowiu. Ale najbardziej niezręczne były dość częste spotkania z ludźmi,
których powinienem znać. Drugi Colin miał niezwykle rozległe i dziwne znajomości.
Byłem bliski ogłoszenia wszem i wobec, że zapadłem na zdrowiu z przepracowania,
co pozwoliłoby mi przez jakiś czas pozostawać na uboczu.
Nigdy jednak nie przeszło mi przez myśl, że to, co brałem za niepowtarzalne
przesunięcie płaszczyzn, może się powtórzyć, tym razem w przeciwnym kierunku... I
cieszę się, że nie przyszło mi to do głowy. Taka świadomość zniszczyłaby trzy
najpiękniejsze tygodnie mojego życia. Trwałem w przekonaniu zgodnym z inskrypcją
umieszczoną na kopercie zegarka: C. na wieki O. Usiłowałem jej wyjaśnić, co moim
zdaniem zaszło. Ale wkrótce zrezygnowałem, widząc, że nie potrafi tego pojąć. Jak
przypuszczam, tłumaczyła to sobie w ten sposób, że mniej więcej rok po ślubie
zacząłem tracić zdrowie na skutek przepracowania. Teraz zaś mój stan uległ
poprawie, dzięki czemu znów jestem taki, jakim mnie wcześniej znała... Coś w tym
stylu... W każdym razie nie interesowały jej zbytnio moje teorie na ten temat. Ważne
były skutki... I bardzo słusznie, dla mnie zresztą też. Cóż innego mogło mieć
jakiekolwiek znaczenie? W moim przypadku nic. Czy to istotne, w jaki sposób
znalazłem kobietę, której szukałem całe życie? Przepajało mnie IŁ szczęście, jakiego
wcześniej nie byłem w stanie sobie wyobrazić... Nie potrafię nawet wyrazić słowami,
co czułem. Ale określenie “świat stanął otworem” nagle nabrało dla mnie absurdalnej
niemal dosłowności. Czułem, że wraca mi wiara w siebie, jakbym był lekko
wstawiony. Mogłem podjąć się każdego zadania. Mając ją przy boku, mógłbym
podbijać ten czy tamten, każdy świat... Myślę, że i ona czuła podobnie. Jestem
przekonany, że tak było. Wymazała z pamięci tamte złe lata. Z każdym dniem
odzyskiwała zaufanie... Gdybym wtedy wiedział... Ale skąd mogłem wiedzieć? Co
mogłem uczynić?
Znowu zamilkł. Siedział zapatrzony w ogień tak długo, że doktor musiał
poruszyć się niespokojnie w fotelu, żeby przywołać jego uwagę, po czym zapytał:
- Co się stało?
Colin Trafford wciąż miał nieobecne spojrzenie.
- Co się stało? - powtórzył. - Gdybym wiedział, może mógłbym... Ale nie
wiem... Tu nie sposób cokolwiek wiedzieć... To przecież też przypadek... Pewnego
wieczoru zasnąłem przy boku Ottilie. A rano przebudziłem się na łóżku szpitalnym. Z
powrotem tutaj... To wszystko. Po prostu przypadek...
Zamilkł ponownie na dłuższą chwilę. Doktor Harshom nie spiesząc się nabił
fajkę i zapalał ją starannie, upewniając się, że pali się równo i dobrze ciągnie.
Następnie rozparł się wygodnie w fotelu i rzekł rozmyślnie zasadniczym tonem:
- Szkoda, że pan w to nie wierzy. Gdyby pan rzeczywiście wierzył w to, co
pan mówi, nie przyszłoby panu do głowy rozpoczynanie tych poszukiwań. Gdyby się
pan do tego przyznał, musiałby pan ich zaniechać. Nie, pan jest przekonany, że
istnieją dwa modele, początkowo bardziej do siebie zbliżone, ale stopniowo, może
nawet logicznie, różnicujące się, i że pan, pańska dusza, czy jakkolwiek to nazwiemy,
stanowi ów anormalny, przypadkowy czynnik. Proponuję jednak, byśmy nie zagłębiali
się teraz w filozoficzne czy metafizyczne rozważania na temat tego, co określa pan
mianem dychotomii - to może poczekać. Załóżmy, że uznając znaczenie, jakie
przeżycia te mają dla pana, zastrzegam sobie prawo do ich oceny. Uznaję je z kilku
powodów - jednym z nich i, jak mówiłem, wcale nie poślednim, jest minimalne
prawdopodobieństwo przypadkowego wystąpienia nazwiska Harshom w połączeniu z
imieniem Ottilie. Oczywiście, mógł się pan natknąć gdzieś na to nazwisko i
zakodować je sobie w podświadomości, ale i tę możliwość odrzucam jako zbyt
nieprawdopodobną. A zatem wychodząc z tego punktu, mam wrażenie, że przyjął pan
kilka bezpodstawnych założeń. Na przykład to, iż skoro jakaś Ottilie Harshom istnieje
na tamtej, jak pan powiada, płaszczyźnie, to musiała pojawić się także na tej. W
pańskiej opowieści nie zauważyłem niczego, co mogłoby uzasadnić takie założenie.
Przyznaję, że kobieta o takim imieniu mogła zaistnieć na naszej płaszczyźnie,
ponieważ imię Ottilie występuje w mojej rodzinie. Niemniej jednak szansę na to, że
nie istniała wcale, są znacznie większe - czyż nie wspominał pan sam o znajomych,
którzy w innych okolicznościach mieli inne żony? Czy wobec tego nie należałoby
przypuścić, że okoliczności, które doprowadziły do zaistnienia Ottilie Harshom tam,
nie wystąpiły tutaj, wobec czego w ogóle nie mogła ona zaistnieć? Moim zdaniem tak
właśnie się stało.
Proszę mi wierzyć, że nie mam serca z kamienia. Doskonale rozumiem, co pan
czuje, ale czy nie chodzi tu przypadkiem o stan - znany nam wszystkim - stan pogoni
za kobietą idealną, która w rzeczy samej naprawdę nie istnieje? Trzeba bowiem
pogodzić się z faktami: jeżeli istnieje lub istniała, wiedziałbym o tym, zostałby po niej
jakiś ślad w archiwach. A pańskie rozległe poszukiwania ujawniłyby jakieś dane.
Namawiam pana, by się pan z tym pogodził dla własnego dobra. Tak wiele świadczy
przeciw panu, że po prostu nie ma pan żadnych szans.
- Pozostaje mi przeświadczenie o własnej słuszności - wtrącił Colin. - Wiem,
ż
e jest sprzeczne z rozsądkiem, ale jednak je posiadam.
- Musi się pan go pozbyć. Czy nie zdaje pan sobie sprawy z niezliczonych
pokładów możliwości? Gdyby rzeczywiście istniała, mogłaby już być czyjąś żoną.
- Ale byłby to niewłaściwy mężczyzna - rzucił Colin pospiesznie.
- Nawet to nie jest pewne. Pański odpowiednik różnił się przecież od pana.
Poza tym gdyby Ottilie istniała, jej odpowiedniczka otrzymałaby zupełnie odmienne
wychowanie, w całkiem odmiennych okolicznościach. W związku z tym
podobieństwo byłoby prawdopodobnie bardzo powierzchowne. Proszę zauważyć, iż
cała historia traci spójność przy każdym rozumowym podejściu. - Doktor spojrzał na
Colina i potrząsnął głową. - Podświadomie przyjął pan tezę, iż nieprawdopodobna
przyczyna może zaowocować prawdopodobnym skutkiem. Proszę odrzucić tę tezę.
Colin uśmiechnął się.
- To bardzo newtonowskie podejście, doktorze. Nie ma pan jednak racji.
Czynnik przypadku jest przypadkowy. A zatem szansa istnieje.
- Jest pan niepoprawny, młody człowieku - oświadczył doktor. - Gdyby nie
fakt, iż nie ma najmniejszego sensu życzyć powodzenia w sprawach niemożliwych, to
powiedziałbym, że pańska nieustępliwość na to zasługuje. W obecnej sytuacji
radziłbym wykorzystać ją do osiągnięcia tego, co osiągalne.
Doktor przystąpił do zapalania wygasłej fajki.
- Taka jest moja rada jako specjalisty - uzupełnił. - Ale jeżeli ma pan jeszcze
trochę czasu, chętnie usłyszę coś więcej. Nie będę ukrywał, że nie rozumiem
pańskiego doświadczenia, lecz przedstawione przez pana spekulacje na temat
płaszczyzny tego, co być mogło, są fascynujące. To chyba nic dziwnego, że chciałoby
się dowiedzieć, jak radził tam sobie pański duplikat, a jeśli nie, to jak poszło
duplikatom innych osób. Na przykład nasz aktualny premier - czy oba jego wcielenia
piastowały tę funkcję? A sir Winston? Może on tam wcale nie nazywa się sir
Winston. Jak, u licha, poradził sobie bez drugiej wojny światowej, która umożliwiła
rozkwit jego talentów? Albo nasza biedna Partia Pracy?... Ta sprawa wywołuje
mnóstwo pytań...
Następnego dnia po śniadaniu doktor Harshom podając Colinowi płaszcz
zatrzymał go jeszcze w holu na parę słów.
- Rozmyślałem nad tą sprawą aż do rana - rzekł z przejęciem. - Niezależnie od
jej finału musi pan koniecznie wszystko opisać, nie pomijając żadnego szczegółu.
Można to zrobić anonimowo, jeżeli pan woli, ale bezwzględnie należy to uczynić.
Niewykluczone, że nie panu jednemu to się przydarzyło i taki zapis może służyć
potwierdzeniu przeżyć innej osoby lub dowieść słuszności jakiejś teorii. Proszę to
spisać i na tym poprzestać... I niech pan zapomni o swych pochopnych założeniach -
są bezpodstawne, i to z wielu powodów. Ona nie istnieje. Wszystkie Ottilie Harshom,
które żyły na tym świecie, dawno już umarły. Niech ten miraż zniknie. Tymczasem
dziękuję za okazane zaufanie. Chociaż jestem dociekliwy, potrafię zachować
dyskrecję. Gdybym mógł być jeszcze w czymś pomocny...
Wkrótce potem doktor odprowadzał wzrokiem oddalający się samochód.
Zanim samochód zniknął za rogiem, Colin pomachał ręką na pożegnanie. Doktor
Harshom pokiwał głową. Wiedział, że mógłby sobie oszczędzić wysiłku, lecz czuł się
w obowiązku zaapelować po raz ostatni. Wrócił do domu zafrasowany. Bez względu
na to, czy ta obsesja wynika z urojenia czy czegoś więcej, prędzej czy później ten
młody człowiek doprowadzi się do obłędu.
Minęło kilka tygodni. Doktor Harshom nie miał w tej sprawie żadnych
nowych wieści. Przekonał się jedynie, iż Colin Trafford nie poszedł za jego radą.
Zarówno bowiem Peter Harshom zamieszkały w Kornwalii, jak i Harold Harshom z
Durham zawiadomili go, iż otrzymali listy z prośbą o informacje na temat panny
Ottilie Harshom, która, o ile im wiadomo, nigdy nie istniała. Po kilku miesiącach
ciszy nadeszła pocztówka z Kanady przedstawiająca gmach parlamentu w Ottawie.
Na odwrocie widniała informacja: “Odnalazłem ją. Może mi pan pogratulować. C.T.”
Doktor Harshom wpatrywał się przez chwilę w pocztówkę, po czym
uśmiechnął się nieznacznie. Był zadowolony. Nabrał bowiem sympatii do Colina
Trafforda. To zbyt porządny młodzieniec, by miał zadręczyć się daremnym
poszukiwaniem. Jeżeli jakaś rozsądna młoda dama istotnie potrafiła przekonać go - w
co raczej trudno uwierzyć - iż jest w pewnym sensie reinkarnacją jego ukochanej,
należy życzyć jej szczęścia. I jemu także. Pojawia się szansa na łagodne ustępowanie
obsesji. Doktor chętnie zadośćuczyniłby prośbie o gratulacje, lecz na kartce nie było
adresu zwrotnego.
Parę tygodni później nadeszła kolejna pocztówka z widokiem placu Świętego
Marka w Wenecji. Wiadomość była równie zwięzła jak poprzednio. Choć tym razem
poprzedzał ją adres hotelu. Colin pisał: “Miodowy miesiąc. Możemy pana
odwiedzić?”
Doktor Harshom zawahał się. Jako specjalista był raczej przeciwny takiej
wizycie: czuł, że należy unikać sytuacji, które mogłyby wywołać u młodego
człowieka stan, w jakim widział go ostatnio. Z drugiej jednak strony, odmowa byłaby
zarówno dziwna, jak nieuprzejma. Ostatecznie wysłał odpowiedź na pocztówce z
widokiem katedry w Hereford:
“Bardzo proszę. Kiedy?”
Colin Trafford zjawił się u doktora dopiero pod koniec sierpnia. Zajechał
opalony i w znacznie lepszym stanie niż za pierwszym razem. Doktor Harshom
odnotował to z zadowoleniem, lecz był zaskoczony widząc, że Colin przyjechał sam.
- Wydawało mi się, że miał pan zamiar przedstawić mi pannę młodą - zdziwił
się.
- Owszem. I wcale go nie zmieniłem - zapewnił Colin. - Jest w hotelu. Widzi
pan... chciałem najpierw zamienić z panem kilka słów.
Doktor przyjrzał się Colinowi uważniej, nieco zatroskany.
- Świetnie więc. Proszę do środka. Ale jeśli jest coś, o czym nie powinienem
mówić, mógł pan uprzedzić mnie listownie.
- Ależ nie. Nie o to chodzi. Ona wie o wszystkim. Trudno mi powiedzieć, do
jakiego stopnia potrafi to pojąć, ale zna fakty i bardzo chciałaby pana poznać. To
dosłownie kwestia najwyżej dziesięciu minut.
Doktor wprowadził gościa do gabinetu. Wskazał mu fotel, sam zaś usiadł za
biurkiem.
- Proszę opowiedzieć wszystko, co leży panu na sercu.
Colin usiadł i oparł łokcie na kolanach, luźno spuszczając dłonie w dół.
- Przede wszystkim, doktorze, pragnę panu podziękować. Nigdy nie będę w
stanie należycie się panu odwdzięczyć. Nigdy. Gdyby nie pańskie zaproszenie, wątpię,
czybym ją kiedykolwiek znalazł.
Doktor Harshom ściągnął brwi. Nie był pewien, czy jest to uzasadnione
podziękowanie. Osoba, którą Colin znalazł, posiadała bezsprzecznie wielkie
umiejętności terapeutyczne, chociaż...
- O ile sobie przypominam, ograniczyłem się do wysłuchania i udzielenia
porady, która niezbyt przypadła panu do gustu... - zauważył.
- Wówczas sądziłem podobnie - przyznał Colin. - Wyglądało na to, że
zamknął pan przede mną wszystkie drzwi. Po dokładnym przemyśleniu dostrzegłem
pewne wyjście, pewne drzwi, nie do końca zamknięte.
- Nie przypominani sobie, bym pana do czegokolwiek zachęcał - podkreślił dr
Harshom.
- Nie przypuszczam, by pan o tym pamiętał, a jednak zachęcił mnie pan.
Wskazał pan jeden, bardzo niepewny kierunek... Lecz ja postanowiłem się go
trzymać... Niebawem dowie się pan, o co chodzi, jeśli zechce pan wysłuchać mnie
jeszcze przez moment. Spostrzegłszy tę szansę, zorientowałem się, iż wymaga ona
tak wielu zabiegów, że sam nie dam im rady, musiałem więc zatrudnić zawodowców.
Spisali się chyba całkiem nieźle, skoro rozwiali wszelkie moje wątpliwości co do
tego, czy jest to kierunek właściwy. Ich informacje urywały się na pokładzie statku
płynącego do Kanady. Musiałem zatem wynająć detektywów po tamtej stronie
oceanu. Kanada to wielki kraj; przyjeżdża tam mnóstwo ludzi. Trzeba było włożyć
ogromną pracę i zaczynałem już wątpić, kiedy moi wywiadowcy trafili wreszcie na
pewien ślad. Po tygodniu zawiadomili mnie, że jest sekretarką w biurze prawniczym
w Ottawie. Zasugerowałem wówczas swemu pracodawcy w EPI, że bezpłatny urlop
zdrowotny wpłynie korzystnie na moją wydajność.
- Chwileczkę - przerwał mu doktor. - Gdyby mnie pan zapytał, dowiedziałby
się pan od razu, że w Kanadzie nie ma żadnych Harshomów. Wiem o tym, ponieważ...
- Szczerze mówiąc, wcale już na to nie liczyłem. Nie nazywa się Harshom...
lecz Gale - wyjaśnił Colin.
- Ach, tak? Podejrzewam więc, że nie ma też na imię Ottilie - zauważył doktor
Harshom ponuro.
- Nie. Na imię ma Belinda.
Doktor zamrugał powiekami i już otwierał usta, lecz w porę się rozmyślił.
Colin mówił dalej:
- Poleciałem więc do Kanady, by upewnić się na miejscu. Odbyłem
najtrudniejszą podróż w życiu. Ale nie na darmo. Wystarczyło, że ujrzałem ją z
daleka. Nigdy nie pomyliłbym jej z Ottilie, ale była do niej tak podobna, iż
rozpoznałbym ją wśród tysięcy. Może gdyby nie włosy i sukienka... - przerwał i
zamyślił się, nieświadom wyrazu, jaki malował się na twarzy doktora. - Zresztą
mniejsza o to - podjął. - Wiedziałem, że to ona. Z trudem powstrzymywałem się, by
nie paść jej od razu w ramiona, zachowałem jednak dość rozsądku, żeby się
opanować. Potem musiałem tylko właściwie się przedstawić. Przecież to było...
całkowicie nieuchronne, coś jak przeznaczenie.
Ulegając ciekawości doktor zapytał:
- To zrozumiałe, lecz niezbyt jasne. A co, na przykład, z jej mężem?
- Jakim mężem? - Colin był przez moment wyraźnie spłoszony.
- Przecież powiedział pan, że jej nazwisko brzmiało Gale - zauważył doktor.
- Owszem, panna Belinda Gale. Zdawało mi się, że już o tym mówiłem. Tak,
była kiedyś zaręczona, ale do małżeństwa nie doszło. Zapewniam pana, to coś w
rodzaju... fatum, tak jak rozumieli je Grecy.
- Ale jeżeli... - zaczął doktor, lecz powściągnął ciekawość, starając się
jednocześnie stłumić wszelkie oznaki niedowierzania.
- To, że mogłaby być mężatką, i tak nic by nie zmieniło - oświadczył Colin z
przekonaniem. - Ponieważ byłby to niewłaściwy mężczyzna.
Doktor powstrzymał się od komentarza.
- Ale nie istniały żadne komplikacje, nie było żadnych związków... W każdym
razie nic poważnego. Mieszkała z matką i nieźle zarabiała. Matka zajmowała się
domem, utrzymując się z renty po mężu, który służył w kanadyjskim lotnictwie
wojskowym i został zestrzelony nad Berlinem. Słowem, żyło im się całkiem nieźle.
Może pan sobie wyobrazić, że jako zjawa nie miałem zbyt wielu szans, by przypaść
do gustu jej matce. Ponieważ jest to jednak kobieta rozsądna, jako ludzie polubiliśmy
się niebawem. W ten sposób zadanie okazało się łatwiejsze, niż się spodziewałem.
Dr Harshom skorzystał z pauzy.
- Naturalnie, cieszę się wraz z panem, ale muszę przyznać, że nie bardzo
rozumiem, dlaczego zostawił pan małżonkę w hotelu.
Colin zmarszczył czoło.
- Myślałem... To znaczy ona myślała... Właściwie jeszcze nie doszedłem do
sedna. To taka delikatna kwestia.
- Ależ nie ma pośpiechu. Jestem już przecież na emeryturze - zachęcał doktor
przyjaźnie.
Colin zawahał się.
- Dobrze więc. Będzie chyba uczciwie wobec pani Gale, jeżeli opowiem, jak
to wyszło na jaw. Otóż widzi pan, wcale nie zamierzałem wyjawiać jej, co się za tym
kryje... Mam na myśli Ottilie i powody, dla których znalazłem się w Ottawie...
Zamierzałem odłożyć to na później. Był pan jedyną osobą, która o tym wiedziała, i
wydawało mi się, że tak będzie lepiej... Nie chciałem, oczywiście, żeby pomyślały, że
coś jest ze mną nie w porządku. Ale mi się to nie udało. Stało się to w przeddzień
naszego ślubu. Belinda wyszła z domu, żeby załatwić jakieś ostatnie sprawunki, ja zaś
zostałem u nich, by zabiegać o zaufanie przyszłej teściowej. O ile dobrze pamiętam,
zacząłem od tego, że mam dobrą pracę w EPI. oraz widoki na awans, poza tym moja
firma ma także oddziały w Kanadzie, więc jeżeli się okaże, że Ottilie nie zechce
zamieszkać w Anglii, to... I w tym miejscu musiałem przerwać, ponieważ pani Gale
wyprostowała się nagle i zamarła, wpatrując się we mnie z otwartymi ustami. Po
chwili drżącym głosem zapytała:
- Co ty powiedziałeś?
Spostrzegłem swoją pomyłkę poniewczasie, więc poprawiłem się:
- Mówiłem, że jeżeli Belinda nie zechce...
Przerwała mi.
- Nie powiedziałeś “Belinda”. Powiedziałeś “Ottilie”.
- Ach, tak? No cóż, być może - przyznałem. - A więc, jeżeli się jej nie...
- Dlaczego? - nalegała. - Dlaczego nazywasz ją Ottilie?
Bardzo ją to poruszyło. Nie mogłem się dłużej wykręcać.
- Tak ją nazywam w myślach - wyjaśniłem.
- Ale dlaczego? Dlaczego nazywasz ją w myślach Ottilie? - upierała się.
Przyjrzałem się jej uważnie. Zbladła, widziałem jej drżącą rękę. Wyglądała na
przestraszoną i strapioną. Zrobiło mi się przykro i postanowiłem nie udawać.
- Doprawdy, nie chciałem, żeby tak wyszło - zapewniłem ją.
Zajrzała mi w oczy, nieco już spokojniejsza.
- Ale skoro tak wyszło, musisz mi odpowiedzieć. Co o nas wiesz? - zapytała.
- Wiem tylko tyle, że gdyby sprawy potoczyły się... inaczej, to nie nazywałaby
się Belinda Gale, lecz Ottilie Harshom - odparłem.
Wpatrywała się we mnie długo i uparcie. Bladość nie ustępowała z jej twarzy.
- Nie rozumiem - powiedziała niemal szeptem. - Nie mogłeś przecież
wiedzieć. Najwyżej Harshom. Mogłeś się jakoś dowiedzieć albo odgadnąć. A może
ona ci powiedziała? - Zaprzeczyłem. - To zresztą nieważne, mogłeś się tego
dowiedzieć - ciągnęła. - Ale Ottilie...? Nie, o tym nie mogłeś wiedzieć... To właśnie
imię, spośród tysięcy? Oprócz mnie nikt o tym nie wiedział. - Potrząsnęła głową. -
Nie mówiłam o tym nawet Reggiemu... Kiedy zapytał, czy możemy ją nazwać
Belinda, zgodziłam się: okazał mi tyle dobroci. Wcale się nie domyślał, że
zamierzałam dać jej na imię Ottilie. Nikt się nie domyślał. Nikomu nie mówiłam ani
przedtem, ani potem. Skąd więc ty o tym wiesz?
Ująłem ją za rękę, próbując uspokoić.
- Nie ma powodu do niepokoju - zapewniłem. - Miałem taki sen, coś w
rodzaju wizji... I po prostu wiem...
Pokiwała głową. Po chwili milczenia zaczęła mówić cichym głosem:
- Nikt oprócz mnie nie wiedział... To było latem dwudziestego siódmego roku.
Pływaliśmy łodzią po rzece, a potem ukryliśmy się pod wierzbą. Przemknęła obok nas
biała motorówka. Dostrzegliśmy jej nazwę na rufie i wtedy Malcolm powiedział... -
Colin zauważył, być może, że doktor Harshom drgnął nagle, bo powtórzył: - Malcolm
powiedział: “Ottilie to ładne imię, prawda? Mój ojciec miał siostrę Ottilie, ale umarła
jako dziecko. Jeżeli będę miał kiedyś córkę, chciałbym, żeby miała na imię Ottilie”.
Colin Trafford urwał i spojrzał na doktora, zanim zaczął opowiadać dalej:
- Po dłuższej chwili milczenia dodała: - Widzisz, on nigdy się o tym nie
dowiedział. Biedny Malcolm! Zginął, zanim ja sama dowiedziałam się, że ona już
istnieje... Tak bardzo chciałam ją nazwać Ottilie na jego cześć... Byłby taki
szczęśliwy... Szkoda, że tego nie zrobiłam... - I rozpłakała się cicho.
Doktor Harshom oparł rękę na biurku, zasłaniając dłonią oczy. Trwał w tej
pozycji przez jakiś czas, aż w końcu wyjął chusteczkę i głośno wytarł nos.
- Słyszałem, że była jakaś dziewczyna - powiedział. - Podjąłem nawet
poszukiwania, ale mi powiedziano, że wkrótce potem wyszła za mąż. Myślałem, że...
Ale dlaczego się ze mną nie skontaktowała? Przecież bym się nią zajął.
- Nie mogła o tym wiedzieć. Lubiła Reggiego Gale’a. Był w niej zakochany i
chciał dać dziecku własne nazwisko - odparł Colin.
Spojrzał w stronę biurka, po czym podniósł się z fotela i podszedł do okna.
Stał tam przez kilka minut odwrócony plecami, dopóki nie usłyszał za sobą odgłosu
kroków. Doktor Harshom wyszedł zza biurka i skierował się do barku.
- Napijmy się czegoś - zaproponował. - Wznieśmy toast za przywrócenia lądu
i pogrążenie przypadku.
- Z przyjemnością - oświadczył Colin. - Chciałbym jednak wypić również za
potwierdzenie pańskiej teorii, doktorze. Przecież w końcu miał pan rację: Ottilie
Harshom nie istnieje... Już nie istnieje. Poza tym sądzę, że czas najwyższy, aby poznał
pan swoją wnuczkę, panią Trafford.
WIBRATOR TRZECIEJ GENERACJI
Diana French szła za umundurowanym pielęgniarzem przez dobrze utrzymany
trawnik. Jej zachowanie wyrażało skwapliwość, która zmaga się z niechęcią, gotową
lada moment nakazać odwrót. Pielęgniarz zatrzymał się przy kępie krzewów. Wskazał
ręką przed siebie.
- Pan Hixton jest tam, proszę pani.
Diana zmobilizowała wszystkie siły i powolnym, lecz stanowczym krokiem
ruszyła w stronę wyciągniętej na leżaku postaci w szarym garniturze. Zauważyła, że
mężczyzna jest pogrążony w myślach: siedział z bezwładnie zwisającymi rękami,
utkwiwszy wzrok w rosnące przed nim drzewa.
W nagłym przypływie strachu potknęła się. Może jest niebezpieczny?
Powiedziano jej, że to z przepracowania, a przepracowanie chyba nie czyni z ludzi
groźnych wariatów. Ponownie zebrała się w sobie. Nie ma obawy. W przeciwnym
razie nie zezwolono by na spotkanie sam na sam. Szła teraz pewniejszym krokiem.
Przystanęła dwa kroki za nim.
- Dawid!
Wymówiła jego imię prawie szeptem, lecz mężczyzna natychmiast
zesztywniał i odwrócił głowę.
- Diana! - krzyknął.
Wstał i ruszył ku niej, wyciągając ręce. Podeszła bliżej i ujęła jego dłonie,
badawczo wpatrując mu się w twarz. Nie wiedziała, czego się spodziewać. Sądziła
tylko, że Dawid będzie inny. Ale oprócz śladów troski i zmęczenia nie było widać
ż
adnej zmiany. Spojrzała mu głęboko w oczy, usiłując dotrzeć do kryjących się w ich
głębi myśli, by znaleźć potwierdzenie tego, co jej o nim mówiono. Nie dostrzegła
niczego obcego, niczego, co mogłoby świadczyć o jakichkolwiek zaburzeniach.
Rozluźniła napięte bezwiednie mięśnie. Podeszła jeszcze bliżej i zarzuciła mu
ręce na szyję. Chciała coś powiedzieć, ale zabrakło jej słów. Dała więc upust długo
powstrzymywanym łzom.
- Powiedzieli mi... - wyznała - ...powiedzieli mi, że... że...
- śe zwariowałem?
Przytaknęła.
- O to im chodziło. Mówili, że miałeś załamanie... że załamałeś się z
przepracowania. Jeden z twoich asystentów zastał cię na demolowaniu pracowni
jakimś wielkim młotem i musieli... musieli cię tu wysłać.
- Tak, to prawda... Ale to wcale nie z powodu obłędu, kochanie. Doznałem
oślepiającego olśnienia. Zabrakło mi dosłownie minuty, żeby z tym skończyć.
- Skończyć z czym?
- Z wibratorem. Rozwaliłbym go w drobny mak, nie pozostawiając nikomu
najmniejszej nadziei na rekonstrukcję. Alan trochę się pospieszył, chociaż nie mam
pretensji, że mnie powstrzymał. Nie wiedział, o co chodzi, a ja rzeczywiście
musiałem wyglądać jak szaleniec.
- Ale dlaczego? Dlaczego po tylu latach pracy chciałeś go zniszczyć?
- Ponieważ nagle zdałem sobie sprawę, że jeżeli ja go nie zniszczę, to on
zniszczy nas.
- Mów jaśniej, Dawidzie. Nie rozumiem. Wiem, że wibrator był bronią, ale...
- Bronią, kochanie? Czy można nazwać bronią wulkan, trzęsienie ziemi czy
tajfun? Ten wibrator był czymś więcej niż wszystkie żywioły razem wzięte. Posiadał
moc wręcz niewyobrażalną. Oznaczał koniec wszystkiego, i to ja... ja wprowadziłem
coś takiego na Ziemię po raz trzeci.
Na twarzy Diany pojawił się wyraz niepokoju i zwątpienia. Położyła mu dłoń
na ręce i zajrzała głęboko w oczy.
- Musisz mi to dokładnie wyjaśnić. Myślę, że mi się to od ciebie należy,
Dawidzie. Dlaczego zapragnąłeś nagle zniszczyć owoc wieloletniej pracy, wynalazek,
dzięki któremu stałeś się jednym z czołowych specjalistów w swojej dziedzinie? I co
masz na myśli, mówiąc “po raz trzeci”?
Patrzył na nią w milczeniu.
- Dobrze, powiem ci. Nie mówiłem jeszcze o tym nikomu... Potraktowano by
to jako kolejny dowód mojego “szaleństwa”.
- Było to dokładnie tydzień temu - zaczął Dawid. - Stary Fossdyke wygłaszał
mowę dziękczynną pod adresem Ministerstwa Wojny. Zebranie miało wprawdzie
charakter nieformalny, gdyż za stołem zasiadała tylko nasza siódemka, ale nie
zabrakło w nim pewnych akcentów oficjalnych. Fossdyke przemawiał pięknie, jak to
on potrafi, kiedy nagle uświadomiłem sobie, że gdzieś to już słyszałem. Miewasz
chyba czasem takie uczucie, że coś znasz, chociaż nie wiesz skąd; każdy tego
doświadczył. Staje się naraz wobec sytuacji czy w scenerii, którą kiedyś, w
przeszłości, już raz się widziało. Psychologowie potrafią to oczywiście wyjaśnić, bo
oni mają odpowiedź na wszystko. Ale to, czego wówczas doznałem, było silniejsze
niż kiedykolwiek przedtem.
“To coś więcej niż po prostu broń - ciągnął Fossdyke. - Nie żadna adaptacja
czy ulepszenie istniejących metod. To prawdziwy przełom. Ziściło się marzenie
naukowców... Mamy promień śmierci. - Zawiesił głos. - Poza tym, panowie - dodał -
podobnie jak pojawienie się samolotu przerastało marzenia o maszynach latających,
tak wibrator pana Hixtona przerasta nasze oczekiwania. Jeżeli w ogóle
zastanawialiśmy się nad tym, to w najśmielszych wyobrażeniach widzieliśmy raczej
coś na kształt ogromnego reflektora, który porusza się niszczycielskim łukiem niczym
gigantyczny sierp. Co prawda wynalazek pana Hixtona rzeczywiście jest siłą, którą
można kierować, lecz składa się na nią niewidzialny strumień wibracji, który zakłóca
uporządkowane wibracje materii i prowadzi do jej totalnej dezorganizacji.
Możliwości zastosowania tego wynalazku są bez wątpienia większe, niż
potrafimy sobie aktualnie wyobrazić. Mogę panów jednak zapewnić, że to, czego
dokonał pan Hixton, nie ma precedensu w całej historii ludzkich dokonań. Pan Hixton
położył kres wojnom. Taka broń po prostu wyklucza wszelkie wojny. Jej kolosalna
siła wystawi na pośmiewisko wszystkie istniejące obecnie rodzaje broni. Od dziś
ż
aden naród nie ośmieli się użyć przemocy...”
Słyszałem, jak Fossdyke wciąż grzmi, ale jego głos zdawał się docierać do
mnie z oddali. Powieki zaczęły mi ciążyć w niewytłumaczalny sposób. Nie była to
zwyczajna senność. Czułem ciężar, który je zamyka. Walczyłem z tym stanem, tak jak
walczy się z narkozą - z równie nikłym rezultatem.
Dudniący głos Fossdyke’a oddalał się coraz bardziej, w miarę jak opadały mi
powieki. Kiedy oczy miałem już zamknięte na dobre, zorientowałem się, że jestem
sam. Wszystkie dźwięki z zewnątrz ucichły. Czułem, że otacza mnie jedynie ciemna,
milcząca próżnia, w którą zanurzam się coraz głębiej...
Nie potrafię powiedzieć, jak długo to trwało. Nie mogłem zmierzyć upływu
czasu. Wiem tylko, że ta podróż zakończyła się w sposób równie niewyjaśniony, jak
się zaczęła. Ponownie usłyszałem czyjś głos:
“Tak więc nasz kraj uzyskał absolutną przewagę. Jak długo będziemy w
posiadaniu broni, żadna rasa na Ziemi nie może stawić nam czoła”.
Zaskoczony, otworzyłem oczy. Głos nie należał do Fossdyke’a, a język,
którym się posługiwał, nie był językiem angielskim. Mimo to zrozumienie go nie
sprawiało mi kłopotu. Ujrzałem rozległą salę. Siedziałem w pierwszej z półkolistych
ław, wśród stłoczonych mężczyzn i kobiet, odzianych w lśniące stroje z tkaniny
podobnej do jedwabiu. Przed nami, na fotelu z wysokim oparciem przypominającym
tron, siedział mówca.
Moje zdziwienie trwało zaledwie kilka chwil. Obraz Fossdyke’a zaczął
usuwać mi się z pamięci. Nie byłem już Dawidem Hixtonem, żyjącym w
dwudziestym wieku. Nazywałem się Kis-Tan i byłem obywatelem potężnego
Imperium Lemurii. Mówca, wysoki mężczyzna o poważnym obliczu, którego znałem
już jako Alhuiego, Naczelnego Doradcę Imperium, kontynuował przemówienie:
“Lecz w swej obecnej postaci broń ta jest obosieczna. W związku z tym muszę
przedstawić wam dwie propozycje. Po pierwsze, należy natychmiast zniszczyć
wszystkie istniejące wibratory. Po drugie, należy przyznać Kis-Tanowi fundusze na
prowadzenie dalszych badań w celu opracowania nowego typu wibratora, mniej
drastycznego w działaniu. Jeżeli badania się powiodą, nowe urządzenia nie wyjdą
poza granice Lemurii i zostaną użyte wyłącznie na wypadek ostatecznego zagrożenia,
i to z najwyższą rozwagą”.
Na sali, gdzie znajdowało się około dwustu osób, rozległ się pomruk
niezadowolenia. Dzięki wibratorowi Lemuria, dostatecznie już silna, stała się
niezwyciężona. Próba ograniczenia tego rodzaju broni wydawała się większości
wyzwaniem rzuconym Słońcu. Nie wolno odtrącać daru Ra dla wybranego ludu.
Kilka głosów zwróciło się w moim kierunku. Chcieli sprawdzić, jak przyjmę
propozycję wymierzoną przeciw memu wynalazkowi. Dołożyłem wszelkich starań, by
zachować nieprzenikniony wyraz twarzy. Alhui spoglądał na salę ze spokojem,
oceniając nastrój Rady. W końcu jego wzrok spoczął na mnie.
- Na początek wzywam do raportu Kis-Tana - oznajmił. Podniosłem się z
miejsca, złożyłem ukłon przed wizerunkiem Słońca, który jaśniał na ścianie za jego
plecami.
- W obliczu Ra mówię tylko prawdę - powiedziałem.
- Opowiedz nam - rozkazał Alhui - o próbie przeprowadzonej z twoim
wibratorem.
Stanąłem twarzą do Rady i powiedziałem:
- Podczas budowy pierwszego wibratora pracowałem w dużej mierze po
omacku. Wiedziałem, że posiada niezwykłą moc, lecz nie byłem w stanie jej
zmierzyć. Jak pamiętacie, Rada ustaliła, że próba ma odbyć się poza granicami
Imperium Lemurii.
Zarówno ja sam, jak i moi współpracownicy doskonale rozumieliśmy takie
ś
rodki ostrożności i przyjęliśmy je z aprobatą. Po długiej podróży dotarliśmy do słabo
zaludnionych obszarów na południowym zachodzie, kilkanaście tysięcy mil stąd.
Okolica nadawała się idealnie do naszych celów. Nieliczna populacja reprezentowała
bardzo prymitywny typ rasy czarnej, podobnie jak fauna, należąca przeważnie do
podgromady torbaczy. Uznaliśmy, że w tym rejonie ewentualne skutki uboczne
eksperymentu nie będą miały większego znaczenia. Ustawiliśmy więc wibrator na
rozległej równinie.
Po nałożeniu odzieży ochronnej osobiście włączyłem maszynę. Efekty
przerosły nawet moje oczekiwania. Nie zaobserwowałem żadnej emanacji, żadnych
promieni ani dźwięku: niczego, co mogłoby świadczyć o działaniu wibracji, zdolnej
zakłócić rytm drugiej wibracji, którą nazywamy “życiem”. A jednak na naszych
oczach zaczęła więdnąć trawa, liście, a nawet same drzewa. Zwierzęta padały martwe
tam, gdzie stały, ginęły wszystkie owady.
Ogarnęło nas zdumienie... może nawet pewien lęk. Wkrótce jednak ponownie
opanował nas entuzjazm i przystąpiliśmy do serii prób w celu ustalenia zasięgu,
zdolności manewru i innych danych. Następnie przenieśliśmy się na nowe tereny,
gdzie odbyły się dalsze próby. oO Kiedy skończyłem, Alhui zapytał:
- Czy oglądałeś potem obszary doświadczalne?
- Tak.
- Opowiedz Radzie, jak wyglądają.
- Są całkowicie jałowe. Pokrywa je martwy, pustynny piasek. Kiedy siadałem,
podniósł się szmer, który Alhui niezwłocznie uciszył.
- Wzywam Aphrusa, misjonarza Ra w krainie Aegiptu.
Wstał wysoki mężczyzna z ogoloną głową, odziany w szatę przetykaną złotą
nicią. Oddał cześć wizerunkowi Ra i przemówił mocnym, dźwięcznym głosem:
- W Aegipcie, gdzie leczymy lud z ciemnego zabobonu ukazując mu chwałę
Ra, Pana śycia, my, kapłani i nawróceni, narażeni jesteśmy na wiele
niebezpieczeństw. Na wieść o wibratorze zwróciliśmy się z prośbą o przekazanie nam
jednego egzemplarza dla potrzeb ochrony własnej. Dokładaliśmy wszelkich starań, by
utrzymać pokój, lecz musieliśmy być przygotowani na wypadek wojny.
Nieuchronnie nadszedł dzień, w którym poganie podjęli próbę
zakwestionowania mocy Ra. Od zachodu i południa ruszyły na nas czarnoskóre i
brązowoskóre rzesze. Wyprawiliśmy posłańców z ostrzeżeniem, że jesteśmy
niezwyciężeni. Zostali zabici. Setki, tysiące pogan parły do przodu. Nie było innego
wyjścia. Musieliśmy użyć wibratora.
Z chwilą uruchomienia maszyny napastnicy jak jeden mąż padli martwi.
Zarówno wojownicy, jak ich wierzchowce. Nastąpiło stłumienie wibracji, którą
zwaliśmy danym od Ra życiem. Obumarły także drzewa i kwiaty. Ziemię zasłały
niezliczone ciała pogan. Ra, opanowany wielkim gniewem, poraził ich zwłoki, które
uległy rozpadowi.
Gniew Ra dosięgnął także jego sług. Znad pól uniosło się złe powietrze i
owiało cały Aegipt. Wraz z nim nadciągnęła zaraza. Z każdych czterech mężczyzn
trzech oddało ducha. Kiedy niebezpieczeństwo minęło, udaliśmy się na pole bitwy.
Rozciągała się tam niegdyś piękna i urodzajna kraina. Tymczasem oczom naszym
ukazała się bezkresna jałowa pustynia, spalona bezlitosnym wzrokiem Ra...
Skończył i usiadł. Alhui przywołał spokojnym głosem następnego świadka.
- Yoshin ze Świątyni Wiedzy.
Podniósł się przygarbiony brodaty starzec i przemówił ledwie słyszalnym
głosem:
- W naszej górskiej świątyni mogliśmy od wieków oddawać się zgłębianiu
wiedzy. Rzadko nam przeszkadzano, ponieważ nie posiadamy rzeczy, które ceni
większość ludzi. Jednakże ostatnio zakłócono nasz spokój. Nie zakłóciły go ludy
brązowoskórych z południowego zachodu, gdyż zadowalają się one przebywaniem za
osłoną gór. Zagrożenie nadeszło od żółtej rasy skośnookich ze wschodu i północnego
wschodu.
Lemuria wyposażyła nas w wibratory. Wielu naszych braci powróciło na
pewien czas do stanu mniej oświeconego. Opanowani żądzą zemsty, zepchnęli
napastników daleko na północny wschód. Spuścizną ich szaleńczego zaślepienia stała
się wielka pustynia za górami północnymi.
Przywołano następnego świadka. Miał na sobie mundur wojskowy, a jego
zeznania były krótkie i zwięzłe.
- W celu zapewnienia łączności między Lemuria a nową kolonią Atlantyką
przez obszary zachodnie otrzymałem do dyspozycji jeden wibrator. W wyniku
odpierania powtarzających się najazdów czerwonoskórych z północy powstało wiele
pustyń.
Usiadł. Alhui wzywał jeszcze wielu kolejnych świadków. Doniesienia o
małych i dużych pustyniach utworzonych przez moją maszynę ciągnęły się bez końca.
W miarę wydłużania się tej litanii nastrój zebranych ulegał zmianie. W końcu Alhui
zwolnił ostatniego świadka i ponownie zwrócił się do mnie.
- Kis-Tanie, czy przystajesz na propozycję Rady?
- Przystaję.
- Czy zrobisz wszystko, co w twojej mocy, by skonstruować zmodyfikowaną
wersję wibratora?
- Może się to okazać niemożliwe, lecz dołożę wszelkich starań.
Tu urwała się moja wizja, projekcja pamięciowa czy też inny proces
psychologiczny, któremu uległem. Upłynęło parę miesięcy. Trudno stwierdzić, ile. W
każdym razie znalazłem się na powrót w laboratorium w gronie współpracowników.
Nastąpił okres wytężonej pracy, aż wreszcie uznaliśmy, że cel został
osiągnięty. Ponieważ przeprowadzenie otwartej próby nowej wersji maszyny mogłoby
okazać się zbyt niebezpieczne, zbudowaliśmy dla potrzeb doświadczalnych specjalną
komorę z kamiennych płyt wyłożonych materiałem izolacyjnym. Zachowując
wszelkie środki ostrożności wprowadziliśmy maszynę do komory, w której
umieściliśmy także kilka żywych okazów roślin i niewielkich zwierząt.
Włączyłem dźwignię. Zamierzaliśmy przeprowadzić jednominutową próbę
działania wibracji. Katastrofa wydarzyła się zupełnie niespodziewanie, przed
upływem trzydziestu sekund.
Kamienna komora runęła. Ściany nie zawaliły się jednak, lecz rozsypały w
pył. Zdążyłem jeszcze zauważyć, że maszyna nadal stoi, po czym porwała mnie jakaś
tytaniczna siła.
I znowu to uczucie, że spadam w bezczasową, milczącą, wirującą ciemność,
aż do chwili, gdy zorientowałem się, że stoję na jakimś twardym podłożu. Pojawiło
się przede mną wysokie okno, przez które mogłem przyglądać się gorączkowej
krzątaninie.
W dole, tuż pode mną, ciągnęły się szerokie, zatłoczone ulice. Nieco dalej
widniały nabrzeża portu. Mężczyźni uwijali się przy rozładunku statków. W głębi, po
błękitnej powierzchni morza sunęły, jak ogromne motyle, okręty pod purpurowymi i
rdzawymi żaglami. Wpływały do macierzystego portu, ciągnąc za sobą wesołą grzywę
spienionej wody. Moje spojrzenie powędrowało ku jednemu z nich, który opłynął już
cypel i mijał właśnie portowe pylony.
Widziałem zamieszanie na pokładzie, spuszczanie jaskrawoczerwonych żagli
z haftowanym złotą nicią symbolem Ra. Do miasta Zapetl, największego portu
Atlantydy, płynęły największe bogactwa świata. Wiedziałem, że nazywam się Xtan i
jestem ważną osobistością, czego oznaką było pierzaste nakrycie głowy, które
trzymałem teraz w zgięciu lewego łokcia. Ciało moje zakrywała do kolan połyskliwa,
wyszywana tunika; z ramion spływał wspaniały płaszcz z piór.
Za moimi plecami stało dwóch milczących strażników, którzy pilnowali drzwi
prowadzących do dalszych pomieszczeń. Stali nieruchomo jak posągi z drewna i
złota: żaden ruch ani żaden odgłos wojskowego rynsztunku nie zdradzał, że są ludźmi
z krwi i kości. Nawet gdy drzwi otwarły się szeroko z niespodziewanym trzaskiem,
zaledwie drgnęły im powieki. Bez wahania przeszedłem przez pokój i przekroczyłem
próg. Drzwi zasunęły się za mną.
Jak na mój atlantydzki gust wnętrze pomieszczenia, w którym się znalazłem,
miało surowy wygląd. Stały tam wprawdzie wygodne fotele i kanapy, lecz
pozbawione wszelkich zbędnych ozdób. Brakowało powszechnie cenionych obrazów
z piór, nieodzownych w każdym liczącym się domostwie, oświetlenie zaś, zamiast
stanowić pretekst do orgii złoceń, zostało starannie ukryte. Skierowałem się w odległy
róg pokoju i skłoniłem przed siedzącą w głębokim fotelu postacią.
- Wzywałeś mnie, Zacto. Oto jestem.
Zacta podniósł siwą głowę i spojrzał mi w oczy z niepokojem. Był bardzo
stary, tak stary, że sam nie wiedział, ile ma lat. Nawet najstarsi nie pamiętali, żeby
wyglądał inaczej, a wśród ludu uchodził za nieśmiertelnego. Mądrość, jaką ten
fenomenalny starzec posiadł w czasie swego długiego żywota, wyprowadziła
Atlantydę z niejednego kryzysu, aż zaczęto traktować go jak wyrocznię i półboga.
Narastało przekonanie, że gdy Zacta umrze, nastąpi upadek państwa.
- Tak, Xtanie, posłałem po ciebie - odezwał się, nie odrywając wzroku od
mojej twarzy. Podniósł dłoń i zaczął gładzić brodę. Trwało to tak długo, że poczułem
się niepewnie. W końcu jednak przemówił.
- Podobno eksperymentujesz z wibracjami, aby wynaleźć nową broń. Czy to
prawda?
- Tak, to prawda - przytaknąłem. - I odniosłem większy sukces, niż marzyłem.
Zacta powoli pokiwał głową.
- Zawsze się tego obawiałem. Ten rodzaj wibracji nie powinien zostać
odkryty.
- Ale przecież sam nauczałeś...
- Uczyłem cię poszukiwać prawdy. Nauka jest pewną formą prawdy. Nie mam
nic do zarzucenia twemu wynalazkowi. śałuję tylko, że go publicznie ogłosiłeś.
Istnieją formy wiedzy, których rozpowszechnianie jest nierozsądne. Ludzie bowiem
jeszcze do nich nie dojrzeli. Nie potrafią zapanować nad sobą. Jak zatem mogliby
zapanować nad potężną bronią? Twoją wiedzę należy utrzymać w tajemnicy. Stanowi
zagrożenie, a nie błogosławieństwo.
- Ależ...
Zacta podniósł dłoń.
- Musi odejść w zapomnienie. Głęboko nad tym myślałem i wiem, że może
przynieść zagładę Atlantydzie... i całemu światu.
Wezbrał we mnie gniew. Badania pochłonęły mnóstwo czasu i pieniędzy.
Mój wynalazek został przyjęty entuzjastycznie przez armię. Jeśli ten zdziecinniały
starzec zwróci się przeciwko mnie, cała praca pójdzie na marne. Zbyt dobrze znałem
jego władzę i wpływy. W całej Atlantydzie nie było nikogo, kto mógłby mu się
sprzeciwić.
Było dla mnie oczywiste, że starzec nie wie, co mówi. Czyżby nie rozumiał, że
mój wynalazek oznacza ziszczenie odwiecznych marzeń, że pozwoli wreszcie
zawładnąć światem?
Obserwował moje wzburzenie z rosnącym niezadowoleniem.
- Nie jesteś zresztą pionierem - zauważył chłodno. - Tę broń znano już w
Lemurii.
- Nie interesuje mnie mitologia.
- Lemuria to nie mit. Istniała jako potężne imperium, potężniejsze od
dzisiejszej Atlantydy. Odkryto tam pewien rodzaj wibratora i choć dostrzegano
związane z nim niebezpieczeństwo, to nie rozumiano go na tyle, aby ten wynalazek
całkowicie wyeliminować. Uczeni przeprowadzali eksperymenty z nowym typem.
Coś się nie udało i nastąpiła nieprzewidziana dezintegracja materii. Skorupa ziemska
uległa osłabieniu do tego stopnia, że przedostały się przez nią ognie wulkanów.
Ziemia rozstąpiła się, cały świat zadrżał w posadach, a gdy wreszcie się uspokoił,
Lemuria przestała istnieć.
- Zwyczajna legenda - odparłem. - Wyolbrzymiona wersja jakiejś lokalnej
erupcji. Dzieje potężnej Lemurii to bajka, dobra dla dzieci.
Zacta wzruszył ramionami.
- Wiara lub jej brak nie wpływa na prawdę. Jak powiadam, Lemuria uległa
samozagładzie. Nie chcę, by mówiono, że podobnie zginęła Atlantyda.
Patrzyliśmy sobie głęboko w oczy, rzucając wzajemne wyzwanie.
- Musisz ujarzmić swą wiedzę - powtórzył. - Nie wolno budować wibratorów.
Zaśmiałem się.
- Masz przestarzałe informacje. Zbudowano już i ustawiono sześć wibratorów.
Starzec zatopił się głębiej w fotelu. Wyglądał jeszcze starzej. Jego spojrzenie
wyrażało tragiczny smutek. Po chwili zapytał:
- Gdzie je ustawiono?
- Wzdłuż wybrzeża, na wschód od Azco - oznajmiłem. - Powstała linia
obronna na wypadek inwazji spoza Maczug Herkulesa. Barbarzyńcy z Aegiptu i z
wybrzeży burzą się. Zazdroszczą nam dostatku i wcześniej czy później przypuszczą
atak. Wibratory uśmiercą załogi i wioślarzy ich okrętów, nie powodując rozlewu krwi
wśród obywateli Atlantydy. Pomyśl o tym, Zacto. To broń doskonała. Czy teraz
rozumiesz, czym są dla nas wibratory?
Zacta cedził słowa:
- Doprawdy, masz ograniczoną wyobraźnię. Jak długo te maszyny pozostaną
bronią defensywną? Ile czasu trzeba, by zostały użyte do podboju świata, by nieść
ś
mierć, zniszczenie i zostawiać po sobie jałowe pustynie? Moja odpowiedź brzmi:
nie. Wibratory muszą zostać zniszczone.
- A ja twierdzę, że nie zostaną.
Wpatrywaliśmy się w siebie w napięciu. Wzrok Zacty był twardy i
złowróżbny. Płonął młodzieńczą siłą i stanowczością. Pojąłem, że jego zdaniem los
Atlantydy, a może nawet całej cywilizacji, zależy od naszej decyzji. Podzielałem to
zdanie, ale z innego punktu widzenia.
Jego wątła dłoń, poznaczona siecią niebieskich żył, zaczęła powoli wędrować
w bok. Byłem jednak młodszy i szybszy. Mój podręczny strzałkomiot wydał ledwo
słyszalny świst i strzałkomiot Zacty zabrzęczał na podłodze. Starzec upadł na twarz z
małą pierzastą strzałką w sercu...
Przez chwilę stałem bez ruchu, nie bardzo rozumiejąc, co się stało. Dopiero
gdy spojrzałem na skuloną na podłodze postać, dotarła do mnie potworność mego
czynu. Zabiłem najpotężniejszego mędrca Atlantydy. Byłem jednak tylko narzędziem,
które zadało śmierć: tak naprawdę walka toczyła się przecież między Zactą i
wibratorem. To wibrator wybrał go sobie na pierwszą ofiarę. Zacząłem wówczas
myśleć o swojej maszynie jak o rozumnym stworzeniu; walczyłem o uratowanie
czegoś, co narodziło się w moim mózgu.
Pospiesznie rozejrzałem się po pokoju. Obyło się bez hałasu, który mógłby
zaniepokoić czuwających za drzwiami strażników. Czy mogę zatem wyjść,
podejmując ogromne ryzyko, skoro nie wiedziałem, jak Zacta odprawia zazwyczaj
swych gości?
Większe szansę dawało mi raczej okno, pod warunkiem, że nie zostanę
zauważony z ulicy. Zadecydowałem, że będzie to droga bezpieczniejsza niż próba
przejścia obok strażników. Pospiesznie zrzuciłem i przytroczyłem do pasa sandały, po
czym, myśląc z wdzięcznością, że ascetyczne upodobania Zacty nie objęły
ornamentów na fasadzie domu, uchwyciłem się kamiennych zawijasów wokół okna i
rozpocząłem wspinaczkę.
Na szczęście od dachu dzieliło mnie tylko jedno piętro. Bo choć wśród
rzeźbień nie brakowało dogodnych punktów oparcia, nie byłem najlepiej
przygotowany do tego rodzaju wyczynów. Poza tym obawiałem się zawrotu głowy. Z
uczuciem ulgi podciągnąłem się w końcu ponad zwieńczenie muru. Czas naglił. Lada
moment ktoś mógł wejść do komnaty Zacty i odkryć ciało.
W największym pośpiechu włożyłem sandały, szukając wzrokiem drzwi w
dachu. Znalazłem je bez trudu, a ponieważ sprzyjało mi szczęście, drzwi nie były
zaryglowane. Na szczycie schodów przybrałem opanowany wyraz twarzy i zacząłem
schodzić pełnym godności krokiem.
W podwórzu czekał mój wóz, kołysząc się na żyroskopach. Nie zatrzymywany
przez nikogo podszedłem do drzwi i sprawnie wsunąłem się za stery. Moja ręka,
spoczywająca na drążku sterowniczym, drżała. Gdy rozwarły się wrota, pchnąłem
maszynę naprzód.
Jak na razie, wszystko szło dobrze. Ale dokąd mam jechać? Kiedy odkryją
ciało Zacty, będę miał przeciwko sobie całą ludność Atlantydy. Całą? Nie, zapewne
zostanie przy mnie kilku asystentów. Wibrator był dla nich wszystkim. Oni
zrozumieją, że posłuszeństwo przekreśliłoby nasz wieloletni dorobek.
Tlantec, szef asystentów, nadzorował budowę wibratorów w pobliżu Azco.
Rzut oka na wskaźniki wystarczył, by ocenić, że akumulatory mam prawie
naładowane. Wóz posiadał dość energii, by dowieźć mnie do Azco. Skierowałem się
ku wschodniej części Zapetl i ruszyłem całą parą. Mój żyrowóz dawał z siebie
wszystko.
Kilka godzin później zatrzymałem się przy wartowni na skałach w pobliżu
Azco. Nad wartownią górował pylon numer jeden, podtrzymujący najpotężniejszy
wibrator. Daleko na północ widziałem podobny, chociaż nieco mniejszy pylon, drugie
ogniwo łańcucha obronnego naszej konstrukcji.
Nim zdążyłem wysiąść z wozu, drzwi wartowni otwarły się i stanął przede
mną Tlantec ze strzałkomiotem w ręce. Wiedziałem, że wiadomość już do niego
dotarła.
- Zacta nie żyje - oświadczył. - Mówią, że go zabiłeś.
Wyjaśniłem, co zaszło. Słuchał ze zdumieniem w oczach. Na wieść o
zaproponowanym przez Zactę zakazie produkcji wibratorów spojrzał na mnie z
niedowierzaniem.
- Ale dlaczego...? Dlaczego?
Powtórzyłem słowa starca, a Tlantec ściągnął brwi.
- Chyba oszalał. Rezygnować z najpotężniejszej broni wszechczasów z
powodu jakichś tam bajek!
- Tak to wyglądało - zakończyłem. - Nic nie było w stanie odwieść go od
powziętego postanowienia. Jeden z nich musiał zginąć: on albo wibrator.
Zapadło milczenie. Czekałem z niepokojem na ostateczną reakcję Tlanteca.
Mój los spoczywał teraz w jego rękach. Gdyby zdecydował się zastrzelić mnie na
miejscu, zdobyłby sławę narodowego bohatera. Powoli opuszczał strzałkomiot,
wpatrując się weń półprzytomnie. Dopiero po chwili przemówił:
- Postąpiłeś słusznie, Xtanie - orzekł. - Chociaż wolałbym, żeby znalazło się
jakieś inne wyjście.
- Ja także... - zgodziłem się. - Sam jednak wiesz, jak potężną miał władzę. Nie
było innego sposobu.
Weszliśmy razem do wartowni.
- I co teraz? - zapytał.
- Musimy natychmiast porozumieć się z pozostałymi pylonami. W razie
konieczności wibratory same będą musiały obronić się przed zagładą. Z chwilą gdy
rozejdzie się wieść, że tu jestem, bezzwłocznie przypuszczą na nas atak.
Tlantec zbladł.
- Chcesz powiedzieć, że musimy skierować je w stronę lądu...?
Wymierzyć przeciwko swoim?
- A jak inaczej można je uratować?
Odszedł, by porozumieć się z innymi pylonami, ja zaś rozglądałem się
gorączkowo za czymś do zjedzenia. Nieobecność Tlanteca trwała około pół godziny.
Kiedy wrócił, na jego twarzy malowała się powaga.
- Pylony numer dwa, trzy i pięć zgodziły się pozostać z nami - donosił. -
Natomiast cztery i sześć są przeciwko nam. Mówią, że jeżeli Zacta potępił wibratory,
to należy je zniszczyć, i że oni pozostaną posłuszni jego woli.
Myślałem gorączkowo. Jeśli pylony cztery i sześć rzeczywiście zwrócą się
przeciw nam, to nadejdzie koniec.
- Kombinezony ochronne! Szybko! - rzuciłem.
Szamotałem się z kombinezonem, kiedy Tlantec podszedł już do okna.
Przywołał mnie i wskazał w stronę miasta. Nawet z odległości pięciu kilometrów było
widać wyraźnie, że dzieje się tam coś niezwykłego.
Z bram miasta wylewał się tłum ludzi. Widocznie załoga pylonu numer cztery
lub sześć zawiadomiła miasto o miejscu mojego pobytu i lud ruszył, by pomścić
Zactę. Rzuciłem się do przekaźnika i połączyłem z koszarami w Azco.
- Tu Xtan! - wrzasnąłem. - Zatrzymajcie tych ludzi albo nie odpowiadam za
skutki.
Chwyciłem ogromne koło sterownicze pośrodku pokoju i zakręciłem nim.
Olbrzymie ramię wibratora wysoko ponad nami obróciło się powoli w stronę miasta.
Twarz Tlanteca pobladła.
- To przecież tylko tłum... nie uzbrojony - zaprotestował.
- Tłum jest w stanie zniszczyć wibrator. Trzeba ich powstrzymać. Włącz
minimalną moc.
Ociągając się, spełnił polecenie. Ludzie znajdowali się na razie poza naszym
zasięgiem. Przyglądaliśmy się im w napięciu. Zatrzymali się w odległości około
trzech kilometrów. Idący na czele pochodu zachowywali się dziwnie: zataczali się i
posuwali do przodu dziwacznymi, kanciastymi ruchami. Z tej odległości wibracje
działały zbyt słabo, by zabić, lecz wystarczyły, by zaburzyć motorykę. Ciżba, nie
wiedząc, co się dzieje, napierała nadal: kilku przywódców upadło i pozostało na ziemi
w bezruchu.
Wówczas zamykający pochód zorientowali się nagle, co ich czeka. Zaczęli
biegać tam i z powrotem miotani strachem, po czym złamali szyki i wycofali się w
nieładzie. Rozległ się natarczywy dzwonek przekaźnika.
- Tu pylon numer dwa. Czyś ty oszalał, Xtan!? Co ty wyprawiasz?
- Za wszelką cenę należy ocalić wibratory.
- Zabiłeś już kilkunastu bezbronnych ludzi, Xtan - zabrzmiała pełna goryczy
odpowiedź. - Nie przyłączamy się do masakry naszych rodaków.
- Jeżeli podejdą bliżej, zniszczą nas - odparłem zrozpaczony.
Usłyszałem drwiący głos.
- Czy aby na pewno nie chodzi ci tylko o własną skórę? Zamordowałeś Zactę.
Pylon dwa wycofuje się. Pozostałe też tak zrobią.
Przekaźnik zamilkł. Tlantec meldował od okna.
- Wracają do miasta.
W tej samej chwili rozległ się nad nami potężny łoskot, a zaraz potem
usłyszeliśmy odgłos odległego wybuchu. Spojrzeliśmy na siebie. Działa z Azco
otworzyły ogień. Był tylko jeden sposób, by je uciszyć.
- Cała naprzód - rozkazałem.
Tlantec nie ruszył się z miejsca. Przyglądał mi się z dziwną uwagą.
- Zniszczymy całe Azco - zaprotestował znowu.
- Musimy uciszyć te działa - nalegałem.
- Zginą mieszkańcy miasta i okolic w promieniu wielu mil. Chyba oszalałeś!
Pomyśl o skutkach, człowieku! Cały kraj obróci się w ruinę.
Wzruszyłem ramionami i podszedłem do tablicy kontrolnej. Jakie znaczenie
ma życie kilku osób? W tym momencie żadna cena za uratowanie wibratora nie
wydawała mi się zbyt wysoka. Lecz zanim dotknąłem dźwigni, Tlantec rzucił się na
mnie.
Siła jego ataku powaliła mnie na ziemię. Nie udało mu się jednak mnie
przytrzymać z powodu obcisłego stroju, jaki miałem na sobie. Wywinąłem się i
przewróciłem na bok. Ale zanim zdążyłem się podnieść, znowu mnie przygniótł i
walił bezskutecznie pięściami w gruby kombinezon. Rozpaczliwie sięgnąłem ręką po
strzałkomiot, lecz zaraz przypomniałem sobie, że mam go pod kombinezonem.
Uniosłem się, wykonałem obrót i wydostałem się spod przeciwnika.
Dyszeliśmy głośno pod ciężarem kombinezonów. Ubraną w rękawicę dłonią
szukałem nieporadnie jego gardła. Kiedy je znalazłem, okazało się, że nie sposób go
ś
cisnąć. Natychmiast zmieniłem taktykę i zacząłem szarpać zapięcie jego
kombinezonu. Wibrator wycelowany w miasto wciąż pracował na minimalnych
obrotach, lecz tutaj, bezpośrednio pod nim, promieniowanie powinno być
dostatecznie wysokie, by go załatwić...
Tlantec przejrzał mój plan. Walczył z rosnącą zaciekłością, przerzucał mnie z
boku na bok, usiłując zepchnąć z siebie, przez co moje palce raz po raz ześlizgiwały
się z zapięcia. W końcu udało mi się włożyć palec w zawleczkę zamka, ale w tej
samej chwili Tlantec zdobył się na ostatni wysiłek. Poderwał się i zrzucił mnie z
siebie. Mój palec tkwił jednak “o nadal w kółku zamka, toteż przewracając się
rozdarłem mu kombinezon. Czułem wstrząsające jego ciałem konwulsje, gdy wibrator
dokonywał dzieła. Tlantec znieruchomiał.
Podniosłem się osłabiony i zdyszany. Usłyszałem kolejny huk eksplozji. Nie
wiedziałem, ile strzałów oddano podczas naszej szamotaniny. Dziwiłem się, że
jeszcze nie trafili. Z trudem, chwiejnym krokiem przemierzyłem pokój i pociągnąłem
dźwignię do oporu. Pchnąłem ją z powrotem na miejsce dopiero po upływie minuty.
Zbliżyłem się do okna.
Widok, jaki ukazał się mym oczom, wywarł nawet na mnie wstrząsające
wrażenie. Jak okiem sięgnąć, rozciągało się dzieło zniszczenia. Pod wpływem
wibracji zwiędła trawa, liście, krzewy, a kwiaty, które jeszcze kilka minut temu
kołysały się dumnie, teraz leżały martwe.
Spojrzałem na miasto. Ono także umarło. Na ulicach leżały zwłoki. Jedyny
przejaw życia stanowił dym unoszący się znad porzuconych ognisk. Na drodze pod
miastem ujrzałem kłębowisko ciał mężczyzn i kobiet, którzy jeszcze przed chwilą
stanowili biegnący tłum. Nikt z nich nie pobiegnie już dalej. W porcie okręty gnały
przed siebie pod pełnymi żaglami, taranując się wzajemnie lub roztrzaskując o
kamienne nabrzeża. Najważniejsze jednak dla mnie było to, że ucichły działa.
Wibrator został uratowany.
Wróciłem do tablicy rozdzielczej i wyłączyłem go. śadna siła rażenia nie była
już konieczna. W promieniu wielu kilometrów życie przestało istnieć.
Wyszedłem ze sterowni i spojrzałem w górę na potężny wibrator. Moje prawe
ramię samo uniosło się w salutującym geście.
Nie wiem dokładnie, ile czasu upłynęło, ale mniej więcej dwa lub trzy dni
później zauważyłem, że coś porusza się w oddali. Patrząc przez lornetkę rozpoznałem
maszerującą z głębi lądu kolumnę wojska. Nosili mundury nie znanej mi formacji. Co
więcej, wyposażeni byli w nie znane mi maszyny.
Szykowali się do ataku. Spodziewałem się tego. Zniszczę ich, kiedy podejdą
bliżej. Czekałem niecierpliwie, przepełniony nie tyle chęcią zabijania, ile raczej wolą
potwierdzenia wyższości mego wibratora - “najpotężniejszej siły na świecie, tryumfu
ludzkiego geniuszu”.
- Pokonasz ich na piętnastym kilometrze - powiedziałem na głos.
Dzieliło ich ode mnie jakieś dwadzieścia kilometrów, gdy wyczerpała się moja
cierpliwość. Wyglądało na to, że wcale nie spieszą się z natarciem. Po raz kolejny
położyłem dłoń na dźwigni.
- Pokaż im, kto tu jest panem! - krzyknąłem i pociągnąłem drążek do dołu.
Ledwie spojrzałem przez lornetkę, zaraz wypadła mi z rąk. Kolumna nie
zatrzymała się. Wciąż kroczyli naprzód z niezmiennym uporem. Rzut oka na
wskaźniki upewnił mnie, że maszyna pracuje prawidłowo. Co się dzieje?
Dopiero wtedy zrozumiałem. Nie zidentyfikowane mundury były
kombinezonami ochronnymi. Widocznie dowódca jednego z sąsiednich pylonów
wyjawił tajemnicę. Zastanawiałem się, jak długo kombinezony wytrzymają pełną moc
rażenia wymierzonego prosto na nich z wibratora. Mnie samemu nic nie groziło,
ponieważ znajdowałem się w strefie wibracji odbitej. Pozostało mi jedynie utrzymać
moc maszyny i czekać.
Minęło pół godziny, a kolumna nadal posuwała się do przodu. Zacząłem tracić
nadzieję. Można by pomyśleć, że wibrator przestał działać. Uśmiechnąłem się gorzko
na myśl, że najdłuższy czas ekspozycji, na jaki odważyliśmy się podczas prób z
najmniejszym wibratorem, nie przekroczył dwóch minut. Obawialiśmy się czegoś
nieokreślonego. I oto nagle to coś się pojawiło.
W odległości około dziesięciu kilometrów powierzchnia ziemi zaczęła nagle
pękać, tworząc rozchodzące się promieniście szczeliny. Ogromny okrąg rozsypał się
w pył i obsunął w rozległą, płytką nieckę, która na krótko tylko pozostała płytka: jej
dno wciąż rozsypywało się i zapadało. Widziałem, jak ludzie zatrzymali się na jej
przeciwległym skraju, po czym zawracali w popłochu tak szybko, jak pozwalały im na
to ciężkie kombinezony.
Gwałtowny wstrząs powalił mnie na ziemię. Pylon zakołysał się, jęknął, lecz
nie upadł. Przeczołgałem się przez pokój i wyłączyłem wibrator, ale wiedziałem, że
jest już za późno. Zacta nie mylił się. Mój wibrator był potężniejszy niż myślałem: nie
tylko pozbawiał życia. Przedłużająca się ekspozycja potrafiła spowodować
dezintegrację materii.
Rozległe nieckowate zagłębienie w ziemi zmieniło się teraz w przepastny
szyb. Następowało przemieszczenie wewnętrznych naprężeń. Kolejny wstrząs
zakołysał pokojem. Rzuciłem się do okna. Powierzchnia ziemi wybrzuszyła się i
zarysowała gęstą siecią pęknięć. Boże, co ja zrobiłem? Wywołałem kataklizm, który
wytrąci świat z równowagi i zniszczy całą Atlantydę!
Jeszcze potężniejszy wstrząs kazał mi przytrzymać się framugi okna. Potężny
łańcuch gór na północy zaczął się rozsuwać. Głęboka rozpadlina z sykiem wypełniła
się wodą, która wzbijała się w górę potworną falą. Od strony lądu wystrzelił potężny
słup płomieni i osmalił niebo. Przez rozerwaną ziemię przedarły się wewnętrzne
ognie...
Dawid Hixton przerwał swoją opowieść. Po chwili dodał:
- I wtedy znowu dotarł do mnie głos starego Fossdyke’a. Perorował o “broni,
która zapewni nam panowanie nad światem”. Nie mogłem tego wytrzymać. Zerwałem
się z miejsca i wybiegłem z sali. Przez całą drogę do pracowni towarzyszyła mi jedna
myśl: muszę zniszczyć wibrator...
Kis-Tan użył go w Lemurii. I co się stało z Lemurią? Xtan użył go w
Atlantydzie. I gdzie jest teraz Atlantyda? Nikt już nie powie, że Hixton zrobił to
samo. Rzuciłem się na maszynę z młotem, lecz usłyszał to Alan.. Zjawił się za
wcześnie. Oni wciąż go mają. Za dziesięć lat, a może nawet prędzej, moje nazwisko
będzie wyklęte przez wszystkich... Przez wszystkich, którzy przeżyją.
Diana dotknęła jego dłoni.
- Wcale go nie mają, kochanie. Zostały tylko fragmenty urządzenia.
Zniszczyłeś jakiś istotny element... Nie wiem dokładnie co i oni też nie wiedzą. Nie
potrafią go uruchomić.
Dawid obrzucił ją nieprzytomnym spojrzeniem.
- Jak to nie potrafią?
- Są bezradni. śaden z twoich asystentów nie posiada dostatecznej wiedzy, by
im pomóc.
Twarz Dawida pojaśniała i wykrzywiła się w uśmiechu. Po policzkach ciekły
mu łzy. Śmiał się coraz głośniej, jak szaleniec. Przerażona, próbowała go uciszyć, ale
ś
miech i łkanie nie ustawały. Przez trawnik spieszyło ku nim dwóch pielęgniarzy.
Jeden zajął się uspokajaniem Dawida, drugi odprowadził Dianę na stronę.
- Widzi pani, za bardzo się wzburzył - rzucił oskarżycielskim tonem.
- On wcale nie jest obłąkany - wyjaśniła Diana. - To nie jest żaden obłęd.
Pielęgniarz wsłuchiwał się przez chwilę w histeryczny śmiech pacjenta.
Pokiwał głową.
- Zależy co nazwiemy obłędem - stwierdził. z jednego toru na drugi. Wówczas
znikło wrażenie, że jestem przedmiotem jakiejś walki. Przemieszczałam się teraz
coraz szybciej, opadając niczym wędrujący meteoryt, który dostał się w końcu w
pułapkę...
OBACZ DROGI JEJ...
Nie było nic poza mną. Zawieszona w bezczasowej, bezwładnej próżni, ani
jasnej, ani ciemnej, miałam poczucie całości, lecz nie kształtu; świadomość bez
zmysłów, rozum bez pamięci. Zastanawiałam się, czy ta... ta nicość to moja dusza.
Wydawało mi się, że zastanawiam się nad tym od zawsze i że tak będzie po wsze
czasy...
A jednak bezczasowość ustąpiła. Uświadomiłam sobie też istnienie jakiejś
siły: że ulegam przemieszczeniu i że ustąpiło w związku z tym poczucie
bezwymiarowości. Nic nie wskazywało na to, że się poruszam. Wiedziałam jedynie,
ż
e poddaję się przyciąganiu. Byłam szczęśliwa wiedząc, że jest coś lub ktoś, do kogo
chciałam się zbliżyć. Nie pragnęłam niczego, tylko obrócić się jak igła kompasu i
zapaść w próżnię...
Czekało mnie wszakże rozczarowanie. śadne miękkie, płynne opadanie nie
nastąpiło. Znalazłam się natomiast we władaniu innych sił. Coś ciągnęło mnie
najpierw w jedną, potem zaś w przeciwną stronę. Nie miałam pojęcia, skąd o tym
wiem. Nie istniał żaden zewnętrzny, stały punkt odniesienia czy orientacji. Mimo to
czułam, że coś szarpie mną to w jedną, to w drugą stronę, jakby wbrew oporowi
jakiegoś wewnętrznego żyroskopu. Zupełnie jakby najpierw oddziaływała na mnie
przez chwilę jedna siła, potem słabła i traciła mnie na rzecz drugiej. Wtedy wydawało
mi się, że osuwam się ku jakiemuś nieznanemu punktowi, żeby zatrzymać się tam i
poddać zmianie kierunku. Unosiłam się w ten sposób tam i z powrotem ze stale
wzrastającym poczuciem świadomości. Przyszło mi do głowy, że walczą o mnie dwie
rywalizujące siły: dobro i zło lub życie i śmierć...
Przyciąganie w dwóch przeciwnych kierunkach przebiegało coraz bardziej
zdecydowanie, aż wreszcie zostałam niemal wyszarpnięta
- Wszystko w porządku - usłyszałam głos. - Powrót nieco opóźniony z nie
wyjaśnionych powodów. Trzeba to odnotować w karcie. Który to raz? Aha, dopiero
czwarty. Tak, naturalnie, proszę zapisać. Odzyskuje przytomność.
Był to głos kobiety. Mówiła z nie znanym mi akcentem. Powierzchnia, na
której leżałam, drżała. Otworzyłam oczy, ujrzałam poruszający się nade mną sufit i
zaraz je zamknęłam. Odezwał się inny głos, z taką samą obcą intonacją.
- Proszę to wypić.
Jakaś ręka uniosła mi głowę. Przystawiono mi do ust filiżankę. Wypiłam
miksturę i opuściłam głowę na poduszkę, znowu zamykając oczy. Zapadłam w krótką
drzemkę, a po przebudzeniu poczułam się znacznie silniejsza. Przez pewien czas
leżałam wpatrując się w sufit i na pół przytomnie zastanawiałam się, gdzie jestem.
Nie przypominałam sobie żadnego różowokremowego sufitu. I wtedy doznałam nagle
wstrząsu, jak pod wpływem silnego uderzenia. Z przerażeniem bowiem
zorientowałam się, że nie tylko różowy sufit, lecz również wszystko inne było mi
obce. Tam, gdzie powinny odezwać się jakieś wspomnienia, ziała teraz przepastna
pustka. Nie miałam pojęcia, jak się nazywam i gdzie jestem: nie pamiętałam nic, co
mogłoby wyjaśnić, w jaki sposób lub dlaczego znalazłam się w tym miejscu...
Powodowana paniką chciałam usiąść, lecz jakaś ręka pchnęła mnie z powrotem na
łóżko i ponownie przytknęła filiżankę do warg.
- Teraz trzeba odpocząć - uspokoił mnie ten sam kobiecy głos.
Chciałam o coś zapytać, ale zawładnęło mną straszne znużenie i wydało mi się
to nagle niewarte zachodu. Przestałam się bać. Zapadłam w letarg. Teraz usiłowałam
się domyślić, co mi się stało. Może miałam wypadek? Może są to skutki gwałtownego
szoku? Nie wiadomo. Na razie nie ma się czym przejmować. Jestem w dobrych
rękach, ktoś się mną zajmuje. Senność zagłuszyła wszystkie pytania.
Zdaje się, że spałam. Kilka minut, a może godzinę. Gdy znowu otworzyłam
oczy, byłam spokojniejsza, bardziej zdziwiona niż prze - straszona. Leżałam tak
przez pewien czas bez ruchu. Panowałam teraz nad sobą na tyle, by pocieszać się
myślą, że jeżeli miałam wypadek, to przynajmniej nic mnie nie boli.
Wkrótce poczułam przypływ sił, a wraz z nimi ciekawość. Gdzie jestem?
Odwróciłam głowę na poduszce, żeby rozejrzeć się wokół.
Tuż obok stało urządzenie na kółkach, coś pośredniego między łóżkiem a
stołem. Leżała na nim, śpiąc z otwartymi ustami, największa kobieta, jaką
kiedykolwiek widziałam. Przyszło mi do głowy, że to jakaś specjalna klatka
podtrzymująca kołdrę nadaje jej monumentalny wygląd, lecz oddech kobiety
ś
wiadczył, że tak nie jest. Przeniosłam wzrok dalej i zauważyłam dwa następne łóżka,
na których spoczywały równie olbrzymie kobiety.
Przyglądając się uważniej leżącej najbliżej, stwierdziłam ze zdziwieniem, że
jest całkiem młoda. Miała nie więcej niż dwadzieścia dwa, trzy lata. Jej twarz była
może nieco nalana, ale z pewnością nie otyła. W gruncie rzeczy wyglądała bardzo
ładnie z młodzieńczymi rumieńcami na policzkach okolonych krótko przyciętymi,
złotymi lokami. Ciekawe, co za schorzenie hormonalne spowodowało to
zniekształcenie u osoby w tak młodym wieku?
Minęło mniej więcej dziesięć minut, gdy usłyszałam odgłos zbliżających się
energicznych kroków. Ktoś zapytał:
- Jak się czujesz?
Odwróciłam głowę i moje oczy napotkały niemal na tej samej wysokości
czyjąś twarz. Sądziłam, że należy do dziecka, ale jej rysy, zwieńczone białym
czepkiem, nie mogły liczyć sobie mniej niż trzydzieści lat. Nie czekając na
odpowiedź, kobieta wsunęła rękę pod kołdrę, żeby zmierzyć mi puls. Widocznie był
prawidłowy, bo pokiwała głową z zadowoleniem.
- Teraz już wszystko będzie dobrze, Matko - zapewniła.
Patrzyłam na nią tępym wzrokiem.
- Samochód zajechał pod same drzwi. Czy dasz radę przejść sama ten
kawałek? - dopytywała się.
- Jaki samochód? - spytałam zaskoczona.
- Ten, który odwiezie cię do domu - wyjaśniła z zawodową cierpliwością. -
No, zbieramy się. - I ściągnęła ze mnie kołdrę.
Podniosłam się i spojrzałam na siebie. Widok, jaki ujrzałam, wprawił mnie w
osłupienie. Podniosłam rękę. Wyglądała jak pulchny biały wałek tapicerski z
idiotycznie małą dłonią na końcu. Usłyszałam jeszcze stłumiony okrzyk i
zemdlałam...
Gdy ponownie otworzyłam oczy, stała nade mną kobieta - normalnego
wzrostu - w białym fartuchu, ze stetoskopem. Kobieta w czepku, o której wcześniej
myślałam, że jest dzieckiem, sięgała jej nieco powyżej łokcia.
- Nie rozumiem, pani doktor - mówiła. - Ni stąd, ni zowąd zaczęła krzyczeć i
zemdlała.
- Co to znaczy? Co się ze mną stało? Wiem, że tak nie wyglądam... Nie, nie -
powtarzałam w kółko, słysząc swój własny płaczliwy głos.
Lekarka nadal przyglądała mi się ze zdziwieniem.
- O co jej chodzi? - zapytała.
- Nie mam pojęcia, pani doktor - odparła ta mała. - To stało się tak nagle,
jakby doznała wstrząsu... Ale zupełnie nie widzę powodu.
- No cóż, została zakwalifikowana i wypisana. Zresztą nie może tu zostać, bo
ten pokój jest nam potrzebny - oświadczyła lekarka. - Dam jej coś na uspokojenie.
- Ale co się stało? Kim jestem? To jakaś okropna pomyłka. Przecież ja tak nie
wyglądam. P-proszę, bardzo proszę, mi p-powiedzieć... - zaczęłam błagalnie, lecz
zaraz zgubiłam wątek, jąkając się i plącząc.
Lekarka starała się mnie pocieszyć. Delikatnie położyła dłoń na moim
ramieniu.
- Wszystko w porządku, Matko. Nie ma powodu do obaw. Proszę się tak nie
przejmować. Niedługo zawieziemy cię do domu.
Pojawiła się druga asystentka w białym czepku, nie wyższa od pierwszej.
Wkroczyła szybko do pokoju ze strzykawką, którą podała lekarce.
- Nie! - zaprotestowałam. - Chcę wiedzieć, gdzie jestem. Kim jestem? Kim wy
jesteście? Co się ze mną stało? - chciałam wytrącić jej strzykawkę z ręki, ale
asystentki rzuciły się na moje ramię. Lekarka wbiła igłę.
To był rzeczywiście środek uspokajający. Nie wywołał snu, lecz apatię.
Dziwne uczucie: wydawało mi się, że unoszę się kilka metrów nad swoim ciałem i
obserwuję je z nienaturalnym spokojem. Byłam w stanie lub czułam, że jestem w
stanie ocenić wszystko z właściwą, rozumną jasnością...
Widocznie cierpiałam na amnezję. Jakiś wstrząs sprawił, że “straciłam
pamięć”, jak to się mówi. Zanikowi uległ tylko niewielki fragment pamięci, jedynie ta
część, która dotyczy mojej osoby: kim i czym jestem, gdzie mieszkam. Natomiast cały
mechanizm sterujący codziennym zachowaniem zdawał się nietknięty. Nie
zapomniałam, jak się mówi i myśli, posiadałam umysł dostatecznie sprawny.
Z drugiej jednak strony gnębiło mnie przeświadczenie, że wszystko wokół
przedstawia się na opak. Wiedziałam, że nigdy przedtem tu nie byłam. Wiedziałam,
ż
e jest coś dziwnego w wyglądzie dwóch małych pielęgniarek. Przede wszystkim zaś
wiedziałam z absolutną pewnością, że to ogromne ciało spoczywające na łóżku nie
należy do mnie. Nie mogłam sobie przypomnieć twarzy, którą powinnam zobaczyć w
lustrze, nie wiedziałam nawet, czy ma być ciemna czy jasna, stara czy młoda, lecz nie
miałam żadnych wątpliwości co do tego, że nigdy nie wieńczyła takich obfitych
kształtów.
W dodatku te pozostałe ogromne kobiety. Było oczywiście niemożliwe, byśmy
wszystkie uległy jakimś zaburzeniom hormonalnym, bowiem nie byłoby wówczas
mowy o wysyłaniu mnie “do domu”, cokolwiek miało to znaczyć...
Analizowałam swoje położenie w sposób całkiem trzeźwy i rozsądny -
zapewne dzięki środkowi uspokajającemu - chociaż bez większego powodzenia, aż
nagle sufit nade mną zaczął się przesuwać i pojęłam, że gdzieś mnie wiozą. Drzwi w
końcu sali otwarły się i poczułam, że łóżko przechyla się nieznacznie pode mną przy
zjeździe z rampy.
U stóp pochylni czekał samochód przypominający karetkę pogotowia. Różowa
karoseria była wypolerowana do połysku. Z zainteresowaniem stwierdziłam, że biorę
udział w pewnych czynnościach rutynowych. Drużyna złożona z ośmiu małych
sanitariuszek przeniosła mnie z łóżka na resorowaną leżankę w taki sposób, jakby
wykonywały ćwiczenia z musztry. Dwie z nich pozostały nieco dłużej, aby poprawić
pościel i podłożyć mi pod głowę drugą poduszkę, po czym wysiadły, zamknęły drzwi
i samochód ruszył.
I właśnie od tej chwili - być może także z powodu środka uspokajającego -
zaczęło we mnie narastać poczucie równowagi i przekonanie, że panuję nad sytuacją.
Niewykluczone, że tak jak podejrzewałam, wydarzył się jakiś wypadek, a główną
przyczyną mojego przerażenia jest błędne założenie, że znajduję się o jeden etap
dalej niż w rzeczywistości. Założyłam bowiem, że odzyskałam przytomność w tych
dziwacznych okolicznościach, podczas gdy faktycznie wcale jej nie odzyskałam.
Muszę zatem znajdować się nadal w stanie zawieszenia, bardzo zbliżonym do
wstrząsu, a wszystko to jest snem lub przywidzeniem. Wkrótce przebudzę się w
warunkach co najmniej sensownych, jeżeli nie całkiem znajomych.
Ciekawe jednak, dlaczego ta pocieszająca i uspokajająca myśl nie przyszła mi
do głowy wcześniej. Doszłam do wniosku, że właśnie to niepokojące poczucie
drobiazgowo dostrzeganej rzeczywistości wywołało we mnie histerię. Co za głupota,
ż
eby nabrać się na Guliwera w krainie nieco przerośniętych Liliputów. Wprawdzie nie
należy się zbytnio dziwić, skoro brakowało mi w tych snach sprecyzowanego
poczucia tożsamości. Należało teraz poddać analizie to, co widziałam. Niewątpliwie
roi się tam od symbolicznych treści, których wyjaśnienie w stosownym czasie może
okazać się niezwykle interesujące.
Ta konstatacja zupełnie zmieniła moje nastawienie, toteż zaczęłam rozglądać
się dokoła z uwagą. Przede wszystkim zaskoczyła mnie mnogość bardzo wyraźnych
szczegółów otoczenia. Nie miało to nic wspólnego z właściwą snom wyrazistością
pierwszego planu wobec mglistego czy nawet nieprawdopodobnego tła. Wszystko
działo się z bardzo przekonywającą, trójwymiarową namacalnością. Również moje
własne odczucia zdawały się całkowicie uzasadnione. Na przykład ten boleśnie
autentyczny zastrzyk. Złudzenie realności tak mnie zafascynowało, że postanowiłam
starannie rejestrować każdy detal.
Wnętrze furgonetki czy karetki, czy jakkolwiek to nazwać, utrzymane było,
podobnie jak karoseria, w tonie perłoworóżowym, z wyjątkiem sufitu:
szaroniebieskiego w srebrne gwiazdki. Na ściance przedniej wisiało kilka szafek z
chromowanymi uchwytami. Moja leżanka, czy też nosze, stała pod ścianą po lewej
stronie. Pod przeciwległą ścianą znajdowały się dwa raczej niewielkie siedzenia obite
lekko lśniącą tkaniną w kolorze dobranym do wnętrza. Dwa podłużne okna
wypełniały resztę ściany po obu stronach. W obydwu wisiały firanki z delikatnej
siatki, rozsunięte teraz i podwiązane różowymi, splecionymi w warkocz pętlami.
Powyżej widniały zwinięte rolety. Wystarczyło odwrócić głowę na poduszce, by
oglądać mijane krajobrazy. Niezbyt dokładnie, gdyż zawieszenie samochodu czy też
może nawierzchnia drogi pozostawiały wiele do życzenia. W każdym razie byłam
zadowolona, że moja leżanka ma niezależne i miękkie sprężyny.
Widok na zewnątrz nie był zbyt urozmaicony, z wyjątkiem barw. Wzdłuż
drogi ciągnęły się budynki, które oddzielał pas starannie przystrzyżonych trawników
szerokości mniej więcej dwudziestu metrów. Wszystkie domy miały trzy piętra i
około pięćdziesięciu metrów długości. Kryte dachówką nieco spłaszczone dachy
mogły świadczyć o wpływach włoskich. Budynki zdawały się identyczne, różniły się
tylko kolorem elewacji, kontrastującymi z nim ramami okien i drzwi oraz starannie
dobranymi zasłonami, jednakowymi w całym domu. W oknach nie dostrzegałam
nikogo i wyglądało na to, że nie ma tam nikogo, oprócz pojawiających się tu i ówdzie
kobiet w drelichach, które kosiły trawnik lub pielęgnowały kwietnik.
Nieco dalej, około stu metrów od drogi, wznosiły się większe i wyższe
budynki o wyglądzie bardziej użytkowym. Niektóre z nich miały wysokie fabryczne
kominy. Mogły to być fabryki, chociaż z powodu odległości i usytuowania wyłącznie
w przerwach pierwszego rzędu domów nie miałam co do tego pewności.
Droga była kręta. Najdłuższy prosty odcinek ciągnął się najwyżej sto metrów.
Być może budowano ją według jakiegoś wzoru, a nie w określonym kierunku. Ruch
panował na niej niewielki i ograniczał się głównie do ciężarówek, dużych i małych,
ale przeważnie dużych. Pomalowane były jednakowo, z kombinacją pięciu cyfr i liter
identyfikacyjnych na bokach, poza tym niczym się nie wyróżniały.
Monotonna podróż z umiarkowaną prędkością trwała około dwudziestu minut,
aż dotarłyśmy do miejsca, gdzie prowadzono roboty drogowe. Samochód zwolnił,
robotnicy usunęli się na jedną stronę. Kiedy jechał wolno po zrytej nawierzchni,
miałam okazję przyjrzeć się robotnikom. Były to wyłącznie kobiety i dziewczęta w
spodniach przypominających dżinsy, w podkoszulkach bez rękawów i butach
roboczych. Wszystkie miały włosy krótko obcięte, kilka nosiło czapki. Były wysokie,
szerokie w ramionach, ogorzałe i silne. Miały męskie bicepsy i trzymały trzonki
oskardów i łopat w twardych, mocnych dłoniach pracowników fizycznych.
Patrzyły z niepokojem, jak samochód wtacza się na nierówny odcinek drogi.
Kiedy się z nimi zrównał, zaczęły się przepychać i zaglądać do środka, żeby mnie
zobaczyć.
Uśmiechały się szeroko, odsłaniając zdrowe białe zęby. Wszystkie miały
opalone twarze. Podnosiły prawą rękę, dając mi jakieś znaki. Ich życzliwość była tak
oczywista, że odpowiedziałam uśmiechem. Szły obok nas, dotrzymując kroku wolno
jadącemu samochodowi, i patrzyły na mnie wyczekująco. Ich uśmiech ustępował
miejsca zdziwieniu. Mówiły coś, lecz nie słyszałam słów. Rozczarowanie malujące
się na ich twarzach świadczyło o tym, że powinnam zareagować czymś więcej niż
uśmiechem. Jedyne, co przyszło mi do głowy, to podnieść prawą rękę i powtórzyć ich
gest. Osiągnęłam sukces połowiczny: twarze pojaśniały, lecz zdziwienie pozostało.
Samochód wtoczył się na równą nawierzchnię i przyspieszył, pozostawiając je w tyle.
Niewątpliwie kolejne symbole - z marzeń sennych, to jasne - ale z pewnością nie te
typowe, nie podręcznikowe. Co, u licha, może symbolizować w mojej świadomości
grupa przyjaźnie nastawionych Amazonek, wyposażonych w oskardy i łopaty zamiast
łuków? Chyba jakieś niepowodzenie. Tłumione dążenie do dominacji? Rozumując w
ten sposób, nie zaszłam daleko. Tymczasem minęliśmy ostatni budynek i
wyjechaliśmy na otwartą przestrzeń.
Już wcześniej zorientowałam się po kwietnikach, że jest wiosna. Teraz
widziałam świeże pastwiska i schludne pola uprawne, które już zaczynały się zielenić.
Nad wypielęgnowanymi żywopłotami unosiła się lekka, zielonkawa mgiełka, a na
niektórych drzewach, w starannie prowadzonych zagajnikach, pojawiły się
pojedyncze listki. Słońce obejmowało promienną życzliwością cały ten pieczołowicie
skomponowany krajobraz; jedynie pasące się gdzieniegdzie krowy wprowadzały
pewien element artystycznego nieładu. Zabudowania gospodarcze stanowiły
integralną część harmonijnego porządku: puste kwadraty zadbanych domków, z
jednej strony - niewielki warzywnik, z drugiej - sad, a z trzeciej - podwórze.
Przypominało to krainę lalek, lecz bardziej uporządkowaną i zracjonalizowaną. Nie
dostrzegłam żadnych samotnych chat, przypadkowo usytuowanych komórek czy
doklejonych do domów przybudówek. Jakie wnioski wynikają z tej wizji niemal
chorobliwego zamiłowania do porządku? śe jestem osobą bardziej niezdecydowaną
niż sądziłam, osobą, która podświadomie tęskni do prostoty i poczucia
bezpieczeństwa. No, no...
Otwarta ciężarówka, która jechała chyba przed nami, skręciła w drogę
wysadzaną wypielęgnowanym żywopłotem w kierunku jednej z farm. W ciężarówce
znajdowało się kilka młodych kobiet, wyposażonych w jakieś narzędzia: znowu
Amazonki. Jedna z nich odwróciła głowę i skierowała na nas uwagę pozostałych.
Podniosły ręce w tym samym geście co poprzednie i pomachały nam radośnie.
Odwzajemniłam pozdrowienie. Pomyślałam, że to dziwne: Amazonki, symbol
dominacji, oraz krajobraz symbolizujący bierne poczucie bezpieczeństwa. Te dwa
elementy nie bardzo do siebie pasowały.
Sunęliśmy dalej, z niezbyt ambitną prędkością, około trzydziestu na godzinę,
mniej więcej od czterdziestu pięciu minut przez niemal jednakową okolicę. Teren
wznosił się i opadał łagodnie, przypuszczalnie aż do linii niewysokich, niebieskawych
wzgórz, wiele kilometrów przed nami. Mijaliśmy schludne zabudowania
rozmieszczone z regularnością kamieni milowych, choć dwa razy gęściej. Od czasu
do czasu spotykaliśmy pracujące na polach brygady, rzadziej pojedyncze osoby
krzątające się na farmie czy podorywujące ciągnikiem pola. Wszystkie znajdowały się
za daleko, by zauważyć jakieś szczegóły. Niebawem miała jednak nastąpić zmiana.
Po lewej stronie pojawiły się szeregi drzew, biegnące pod kątem prostym do
drogi na odcinku blisko dwóch kilometrów. Początkowo myślałam, że to las, ale
wkrótce zauważyłam, że drzewa rosną w jednakowych odstępach, a ich korony są
przystrzyżone w taki sposób, że sprawiają wrażenie wysokiego płotu.
Szpaler urywał się kilka metrów od drogi, po czym zakręcał. Jechaliśmy
wzdłuż niego prawie kilometr, aż samochód zwolnił, skręcił w lewo i zatrzymał się
przed wysoką bramą. Odezwał się klakson.
Różowa farba na bogato zdobionej bramie kryła prawdopodobnie kute żelazo.
Dostrzegłam nad nią obfite stiuki pomalowane na ten sam kolor. Zastanawiająca
wydawała mi się dominacja różu, który uważam za kolor ckliwy. Czyżby chodziło o
barwę ciała? Symbol namiętnego pragnienia ciała, które niedostatecznie zaspokajam?
Na pewno nie. Nie różowy. Zdecydowanie ognistoczerwony... Nie znam chyba
nikogo, kto potrafiłby przejawiać żarliwość na różowo...
Kiedy czekaliśmy na otwarcie bramy, z przerażającą jasnością zdałam sobie
sprawę, że coś jest nie w porządku ze stojącym obok budynkiem. Parterowy różowy
dom przylegał do bramy od lewej. Miał bladoniebieskie drzwi i okna, w których
wisiały białe firanki. Drzwi otworzyły się i ukazała się w nich kobieta w średnim
wieku, ubrana w białą bluzkę i białe spodnie. Miała odkrytą głowę i kilka siwych
pasemek w krótkich, ciemnych włosach. Na mój widok podniosła rękę w tym samym
geście co Amazonki, chociaż nieco niedbale, po czym podeszła do bramy, by ją
otworzyć. Dopiero wtedy dostrzegłam jej niski wzrost - mierzyła nie więcej niż metr
dwadzieścia. W ten sposób wyjaśniło się moje dziwne wrażenie na widok budynku:
został wzniesiony wyłącznie na jej miarę...
Samochód ruszył, a ja wpatrywałam się w nią uporczywie. O co chodzi? W
mitologii roi się od gnomów i ludzików, które nawiedzają marzenia senne i mają
zapewne jakiś ogólnie przyjęty symboliczny sens, tylko nie mogłam sobie
przypomnieć jaki. Tłumiona płodność? Czy może być coś bardziej subtelnego?
Odłożyłam te rozważania na później i ponownie skupiłam uwagę na otoczeniu.
Ruszyliśmy z wolna pewnego rodzaju podjazdem. Okolica przypominała coś
pomiędzy miejskim parkiem a osiedlem mieszkaniowym. Szerokie kobierce
nieskalanej aksamitnej zieleni, gdzieniegdzie poprzetykane kwietnikami, delikatnymi
kępami srebrnych brzóz i większymi, pojedynczymi drzewami. Wśród zieleni stały
różowe trzypiętrowe domy, pozornie porozrzucane bez żadnego planu.
Grupa kobiet podobnych do Amazonek, w podkoszulkach i spodniach koloru
wyblakłej, rudawej czerwieni zajęta była urządzaniem rabaty w pobliżu podjazdu.
Musieliśmy przystanąć, żeby przepchnęły na trawnik tarasujący drogę ręczny wózek
załadowany tulipanami. Kiedy je mijaliśmy, przekazały mi pozdrowienie i przyjazne
uśmiechy.
Chwilę później odniosłam wrażenie, że coś złego dzieje się z moimi oczami.
Za jednym z domów pojawił się bowiem następny, tym razem biały, a nie różowy,
choć identyczny, z tym że pomniejszony o co najmniej jedną trzecią...
Zamrugałam powiekami i przyjrzałam się jeszcze uważniej, ale budynek wcale
się nie powiększał.
Nieco dalej groteskowo ogromna kobieta spowita w różowe szaty ciężkim
krokiem szła wolno przez trawnik. Towarzyszące jej trzy małe kobiety w białych
ubiorach wyglądały jak dzieci lub ożywione lalki: nieodparcie przywodziły na myśl
holowniki kręcące się wokół liniowca.
Poczułam, że się gubię: nagromadzenie i kombinacje symboli znacznie
przerastały moje możliwości.
Samochód skręcił w prawo i po chwili zatrzymaliśmy się przy schodach
prowadzących do jednego z różowych domków. Był normalnych rozmiarów, choć nie
pozbawiony pewnej niezwykłości, ponieważ schody dzieliła balustrada: stopnie po
lewej stronie były zwyczajne, natomiast po prawej niższe i liczniejsze.
Trzy sygnały klaksonu zaanonsowały nasz przyjazd. Po upływie nie więcej niż
dziesięciu sekund w drzwiach pojawiło się kilka małych kobiet. Zbiegły po stopniach
z prawej strony balustrady. Trzasnęły drzwiczki. Kobieta, która prowadziła samochód,
wyszła im naprzeciw. Kiedy znalazła się w zasięgu mojego wzroku, zobaczyłam, że
też należy do tych małych, chociaż nie nosiła białego stroju, lecz lśniącą różową
liberię, idealnie dopasowaną kolorem do samochodu.
Zanim zbliżyły się, by otworzyć drzwi, które znajdowały się za mną,
wymieniły kilka uwag, po czym usłyszałam radosny głosik:
- Witaj, Matko Orchis. Witamy w domu.
Leżanka, czy nosze, przesunęła się do przodu na rolkach, a następnie
sanitariuszki wspólnymi siłami postawiły ją na trawie. Pochyliła się nade mną młoda
kobieta w różowej bluzce, z plakietką na lewej piersi, przedstawiającą krzyż. W jej
głosie zabrzmiała troska.
- Czy możesz chodzić, Matko?
Nie była to chwila sprzyjająca dociekaniom na temat formy pytania. Mogło
być zaadresowane wyłącznie do mnie.
- Chodzić? - powtórzyłam. - Oczywiście, że mogę. - Usiadłam z pomocą
czterech par rąk.
Oczywiście okazało się zbyt optymistycznym stwierdzeniem. Mimo troskliwej
pomocy, jakiej mi zewsząd udzielano, chodzenie wymagało wysiłku, który przyprawił
mnie o zadyszkę. Spojrzałam w dół, na monstrualne ciało falujące pod moimi
różowymi szatami. Poczułam przyprawiający o mdłości przypływ wstrętu. Cokolwiek
kryło się pod tą dziwaczną masą symboliki, może okazać się niesmacznym
objawieniem. Spróbowałam zrobić krok. Trudno, doprawdy, nazwać “chodzeniem”
sposób, w jaki posuwałam się do przodu. Odczułam to jak powolne przetaczanie się
ociężałej fali, zresztą musiało to tak właśnie wyglądać. Kobiety, które sięgały mi
nieco powyżej pasa, dreptały wokół mnie niczym stado strwożonych kur.
Postanowiłam iść dalej: sunęłam więc falistym ruchem, najpierw kilka metrów po
ż
wirze, potem zaś z uporem szłam ociężale lewą stroną schodów.
Gdy dotarłam do szczytu, wszystkich ogarnęło uczucie ulgi i tryumfu.
Zatrzymałyśmy się na moment, bym mogła złapać oddech, po czym weszłyśmy do
budynku. Ujrzałam korytarz i troje, może czworo zamkniętych drzwi po obu stronach.
Korytarz rozchodził się w głębi. Skręciłyśmy w lewo i tam, na końcu, po raz pierwszy
od czasu, gdy uległam temu przywidzeniu, stanęłam twarzą w twarz z lustrem.
Musiałam zebrać wszystkie siły, by nie wpaść w panikę na widok tego, co
zobaczyłam. Przez kilka sekund walczyłam z dławiącą mnie histerią. Patrzyłam na
koszmarną parodię: słoniowata kobieca postać, wyolbrzymiona różowymi szatami. Na
szczęście zakrywały wszystko oprócz głowy i dłoni. Ich widok wywoływał wstrząs
innego rodzaju, ponieważ dłonie, gładkie, pulchne i całkiem nieproporcjonalne,
wyglądały przyjemnie, głowa zaś i twarz młodo i dziewczęco.
Dziewczyna również była ładna, mogła mieć najwyżej dwadzieścia,
dwadzieścia jeden lat. Krótko przycięte, kręcone, jasne włosy o rudawym odcieniu
otaczały różowokremową twarz o delikatnych i naturalnie czerwonych ustach.
Patrzyła na mnie i na wszystkie nerwowo skupione wokół mnie małe kobietki
niebieskozielonymi oczami spod lekko łukowatych brwi. Subtelne rysy jak z
Fragonurda, osadzone na tak potwornym cielsku. Równie niedorzecznie wyglądałby
kwiat frezji wyrastający z rzepy.
Poruszyłam wargami, jej wargi zrobiły to samo; zgięłam rękę, ona też. Kiedy
jednak opanowałam w końcu wzbierającą we mnie histerię, dziewczyna przestała być
moim odbiciem. Wcale nie była do mnie podobna, musiała więc być jakąś
nieznajomą. Przyglądałam się jej ze zdziwieniem. Strach i odraza ustąpiły miejsca
smutkowi i współczuciu. Było mi jej tak żal, że chciało mi się płakać. Rozpłakałam
się. Jak przez mgłę dostrzegłam łzy wzbierające w jej oczach.
Jedna ze stojących obok kobiet chwyciła moją dłoń.
- Droga, kochana Matko Orchis, co się stało? - spytała z troską w głosie.
Nie mogłam powiedzieć, bo sama nie bardzo wiedziałam. Kobieta w lustrze
potrząsnęła głową i łzy potoczyły się po jej policzkach. Poczułam, że gładzą mnie
drobne dłonie. Ciche, kojące głosy zachęcały, bym szła dalej. Otwarto kolejne drzwi i
z wielkimi ceremoniami wprowadzono mnie do pokoju.
Znalazłyśmy się w pomieszczeniu, które przypominało skrzyżowanie buduaru
z pokojem szpitalnym. Charakter buduaru nadawała mu przewaga koloru różowego:
różowy dywan, pościel, poduszki, abażury i przejrzyste firanki. Motyw szpitalny
stanowiło sześć tapczanów czy leżanek, z których jedna była wolna.
Pokój był dostatecznie duży, by pomieścić pod ścianami po trzy leżanki z
komódką, krzesłem i stolikiem, nie sprawiając wrażenia ciasnoty. Pozostała na środku
przestrzeń mieściła bez trudu kilka rozłożystych foteli i stół, na którym znajdowała się
artystyczna kompozycja z kwiatów. Unosił się tam przyjemny zapach i przyciszone,
nastrojowe dźwięki kwartetu smyczkowego. Na pięciu posłaniach spoczywały znane
mi już obfite kształty. Dwie kobiety wyprzedziły towarzyszącą mi grupę, by zsunąć
różową atłasową kapę z szóstego łóżka.
Głowy na wszystkich pięciu łóżkach zwróciły się w moją stronę. Trzy
uśmiechały się na powitanie, dwie przybrały mniej serdeczny wyraz.
- Witaj, Orchis - odezwała się przyjaźnie jedna z uśmiechniętych, po czym
dodała zatroskanym tonem: - Co się stało, kochanie? Czy spotkało cię coś
nieprzyjemnego?
Przyjrzałam się jej dokładniej. Miała twarz serdeczną, pulchną i miłą,
otoczoną jasnobrązową chmurą włosów rozsypanych na poduszce. Wyglądała na
dwadzieścia trzy, cztery lata, chociaż reszta jej postaci wznosiła się na posłaniu
niczym ogromne wzgórze z różowego atłasu. Nie zdobyłam się na żadną odpowiedź,
ale zrobiłam wszystko, by przechodząc obok niej odwzajemnić uśmiech.
Moja asysta falowała przy pustym łóżku. Po wielu przygotowaniach i
skomplikowanych manewrach liczne dłonie pomogły mi wspiąć się na posłanie i
podłożyły mi poduszkę pod głowę.
Wędrówka z samochodu kosztowała mnie sporo sił, odpoczywałam więc z
uczuciem wdzięczności, podczas gdy dwie małe kobietki podciągały i układały
kołdrę, a trzecia wyjęła chusteczkę i delikatnie wycierając mi policzki, mruczała
pocieszająco:
- No dobrze, już dobrze. Jesteśmy w domu. Zaraz wszystko będzie dobrze.
Trzeba tylko trochę odpocząć. Postaraj się zasnąć.
- Co jej się stało? O co chodzi? - dopytywano się natarczywie z jednego z
sąsiednich łóżek. - Czy coś się nie udało?
Kobietka z chusteczką i krzyżem św. Andrzeja, która wydawała się
odpowiedzialna za całą tę operację, gwałtownie odwróciła głowę.
- Nie ma żadnych powodów do niepokoju, Matko Hazel. Matka Orchis
urodziła czwórkę ślicznych dzieci. Prawda, kochanie? - dodała, zwracając się do
mnie. - Jest trochę zmęczona podróżą, to wszystko.
- Aha - stwierdziła pytająca niezbyt uprzejmie i zamilkła.
Krzątano się jeszcze jakiś czas, po czym podano mi szklankę napoju, który
wyglądał jak woda, lecz posiadał nadspodziewaną moc. Przy pierwszym łyku
zakrztusiłam się, ale już po chwili poczułam się znacznie lepiej. Mój orszak ukończył
porządkowanie i drapowanie i oddalił się, pozostawiając mnie wygodnie opartą na
poduszkach. Oczy pięciu olbrzymek śledziły mnie z zaciekawieniem.
Kłopotliwą ciszę przerwała dziewczyna, która powitała mnie przy wejściu.
- Gdzie cię wysłały na wczasy, Orchis?
- Wczasy? - powtórzyłam bezmyślnie.
Teraz wszystkie wpatrywały się we mnie zdumione.
- Nie wiem, o czym mówisz. Wciąż gapiły się głupkowato.
- Trudno to wprawdzie nazwać wczasami - zauważyła któraś, widocznie
zaintrygowana. - Ostatnio, na przykład, wysłały mnie nad morze i dały mi taki mały
samochodzik, żebym mogła się swobodnie poruszać. Wszyscy okazywali nam wiele
ż
yczliwości. Było nas razem sześć Matek. No więc gdzie wypoczywałaś? Nad
morzem czy w górach?
Były okropnie wścibskie i czułam, że wcześniej czy później będę musiała coś
powiedzieć. Chwilowo wybrałam wyjście najprostsze.
- Nie pamiętam - odparłam. - Nic nie pamiętam. Zdaje się, że zupełnie
straciłam pamięć.
Ale ta odpowiedź również ich nie zadowoliła.
- No tak! - odezwała się z pewną satysfakcją ta, do której zwracano się Hazel.
- Wiedziałam, że coś w tym jest. I pewno nawet nie pamiętasz, czy urodziłaś dzieci
Pierwszej Klasy?
- Nie wygłupiaj się, Hazel - wtrąciła się inna. - Muszą być Pierwszej Klasy.
Inaczej Orchis nie wróciłaby tutaj... Przeklasyfikowałyby ją na Matkę Klasy Drugiej i
wysłały do Whitewich. - A po chwili nieco serdeczniejszym tonem zwróciła się do
mnie. - Kiedy to się stało, Orchis?
- Nie... nie wiem - odpowiedziałam. - Nie pamiętam niczego, co zaszło, zanim
obudziłam się dziś rano w szpitalu. Mam zupełną pustkę w głowie.
- W jakim znowu szpitalu? - rzuciła z pogardą Hazel.
- Chyba ma na myśli Ośrodek - zauważyła któraś z Matek. - Ale nie chcesz
chyba powiedzieć, że nas też nie pamiętasz, Orchis?
- Nie pamiętam - przyznałam. - Przykro mi, ale wszystko, co działo się, zanim
odzyskałam przytomność w szpi... w Ośrodku, jest dla mnie czarną dziurą.
- To dziwne - zauważyła Hazel niesympatycznie. - Czy one o tym wiedzą?
Na szczęście któraś z kobiet mnie wyręczyła.
- No jasne, że muszą wiedzieć. Prawdopodobnie są zdania, że pamięć nie ma
nic wspólnego z rodzeniem dzieci Klasy Pierwszej, bo niby dlaczego miałaby mieć?
Ale posłuchaj, Orchis...
- Może damy jej trochę odpocząć - przerwała inna. - Nie czuje się chyba
najlepiej po Ośrodku, podróży i tym spacerze tutaj. Ja zresztą też nigdy się dobrze nie
czuję. Nie przejmuj się nimi, droga Orchis. Prześpij się troszeczkę. Kiedy się
obudzisz, wszystko na pewno wróci do normy.
Z wdzięcznością przyjęłam jej propozycję. Cała sprawa była zbyt zagadkowa,
ż
eby ją w tej chwili rozwikływać. Poza tym byłam naprawdę zmęczona.
Podziękowałam za radę i opadłam na poduszki. Jeżeli można zamykać oczy w sposób
ostentacyjny, to ja tak właśnie zrobiłam. A co dziwniejsze, jeżeli w stanie
przywidzenia czy sennych marzeń możliwy jest sen, to zasnęłam...
Budząc się, zanim jeszcze otworzyłam oczy, miałam nadzieję, że
przywidzenie zniknie. Niestety, tak się nie stało. Jakaś ręka delikatnie potrząsnęła
moim ramieniem i pierwsze, co ujrzałam, to była pochylona nade mną twarz małej
przełożonej.
Odezwała się z intonacją charakterystyczną dla wszystkich pielęgniarek.
- No i proszę, Matko Orchis. Czy nie mówiłam? Czujemy się znacznie lepiej
po tej miłej drzemce, prawda?
Za nią pojawiły się dwie małe sanitariuszki z tacą, którą ustawiły przede mną
w wygodnej odległości. Z przerażeniem patrzyłam na jej zawartość. Była to bez
wątpienia największa porcja, jaką kiedykolwiek postawiono przed jedną osobą.
Zrobiło mi się niedobrze... ale po chwili poczułam pewien wewnętrzny opór,
ponieważ posiłek nie wywołał sprzeciwu mojej powłoki cielesnej, która okazywała
wielki apetyt i nie mogła doczekać się, kiedy zaczniemy. Podczas gdy moje wnętrze
zdumiewało się z bezpiecznego dystansu, reszta ciała zdążyła pochłonąć dwie lub trzy
ryby, całego kurczaka, parę plastrów wędliny, górę jarzyn, owoce ukryte pod grubą
warstwą śmietany i ponad litr mleka, i to bez żadnego uczucia przesytu. Spoglądając
od czasu do czasu spod oka na pozostałe Matki, zauważyłam, że podobnie
rozprawiały się z zawartością podobnych tac.
Rzucały mi raz po raz zaciekawione spojrzenia, ale były zbyt zajęte, żeby
podjąć przesłuchanie właśnie teraz. Rozmyślałam, jak bronić się przed ich pytaniami,
i przyszło mi do głowy, że gdybym miała jakąś książkę albo pismo, mogłabym, może
niezbyt uprzejmie, zagłębić się w lekturze.
Kiedy ponownie pojawiła się nasza obsługa, zapytałam tę ze znaczkiem, czy
mogłaby przynieść mi coś do czytania. To proste życzenie wywołało niezwykłe
skutki. Dwie asystentki wynoszące właśnie moją tacę po prostu wypuściły ją z rąk.
Ta, która stała przy moim łóżku, aż otworzyła usta ze zdziwienia, zanim pozbierała
myśli. Przyglądała mi się najpierw podejrzliwie, potem zaś z zatroskaniem.
- Jeszcze niezupełnie doszłaś do siebie, prawda? - zasugerowała.
- Ależ skąd - zaprotestowałam. - Czuję się świetnie.
Mimo to wyraz troski nie zniknął z jej twarzy.
- Na twoim miejscu postarałabym się pospać jeszcze trochę - poradziła.
- Aleja nie chcę. Chciałabym po prostu poczytać - upierałam się.
Nieco zakłopotana pogładziła mnie po ramieniu.
- Zdaje się, że jesteś przemęczona, Matko. Proszę się nie martwić, to na
pewno wkrótce minie.
- Co w tym złego, że chcę sobie poczytać? - dopytywałam się
zniecierpliwiona.
Posłała mi pełen wyższości uśmiech zawodowej pielęgniarki.
- Dobrze, dobrze, moja droga. Proszę jeszcze spróbować odpocząć. Po co, na
Boga, Matka miałaby czytać?
Po tych słowach wygładziła mi kołdrę i pospiesznie wyszła z sali, porzucając
mnie na pastwę zaskoczonych spojrzeń moich pięciu towarzyszek. Hazel zaśmiała się
pogardliwie, po czym przez następnych parę minut nie padł ani jeden głośny
komentarz.
Osiągnęłam etap, na którym długotrwałość przywidzenia zaczęła osłabiać
moje poczucie dystansu. Czułam, że przypierana do muru mogę stracić pewność
siebie i zwątpić w nierealność sytuacji. Nie podobała mi się jej spokojna ciągłość.
Wolałabym niekonsekwencję, przesadę, gwałtowne skoki i bzdurne perspektywy -
wszelkie cechy właściwe marzeniom sennym. Zamiast tego miałam do czynienia z
ciągiem oczywistych, choć niepokojąco przekonywających i logicznych nonsensów. I
tak, na przykład, skutki następowały bezbłędnie po przyczynach. Miałam niemiłe
wrażenie, iż gdyby sięgnąć odpowiednio głęboko, można by doszukać się także
logicznych przyczyn absurdów. Panująca tu zbyt wielka spójność zakłócała spokój
umysłu i nawet fakt, że smakował mi posiłek, który spożywałam w pełni władz
umysłowych i po którym poczułam się lepiej, wzmacniał niebezpiecznie poczucie
rzeczywistości.
- Czytać! A to ci dopiero! - Hazel parsknęła nagle pogardliwym śmiechem. -
Może też pisać, co?
- A dlaczego nie? - odparowałam.
Patrzyły na mnie z rosnącą uwagą i wymieniły znaczące spojrzenia, dwie zaś -
znaczące uśmiechy.
- A co w tym złego, u licha? - dopytywałam się, rozdrażniona. - Czy nie
powinnam umieć czytać i pisać? O co chodzi?
Jedna z nich odezwała się łagodnie:
- Czy nie byłoby lepiej, Orchis, gdybyś poprosiła o widzenie z panią doktor?
Niech cię tylko zbada.
- Nie - zaprzeczyłam stanowczo. - Nic mi nie jest. Staram się tylko zrozumieć.
Proszę o książkę, a wy patrzycie na mnie jak na wariatkę. Dlaczego?
Zapadło niezręczne milczenie, które ona przerwała po chwili pogodnie, prawie
tymi samymi słowami, co mała opiekunka.
- Posłuchaj, Orchis. Spróbuj wziąć się w garść, kochanie. Na co może przydać
się Matce czytanie i pisanie? Czy to pomoże jej w rodzeniu lepszych dzieci?
- Oprócz dzieci są jeszcze w życiu inne sprawy - ucięłam.
Jeżeli przedtem były zaskoczone, to teraz wyglądały jak rażone piorunem.
Nawet Hazel nie znalazła stosownego komentarza. Ich idiotyczne osłupienie
wyprowadziło mnie z równowagi. Poczułam się nagle wyczerpana całą tą
bezsensowną historią. Chwilami rzeczywiście zapominałam, że mam być
bezstronnym obserwatorem marzenia sennego.
- Do jasnej cholery! - wybuchnęłam. - Co to za bzdury? Jaka Orchis? Matka
Orchis!... Na miłość boską! Gdzie ja jestem? Czy to jakiś dom wariatów?
Patrzyłam na nie z wściekłością i nienawiścią, zastanawiając się, czy
przypadkiem nie chodzi tu o jakąś złośliwą zmowę przeciw mnie. Nie wiem dlaczego,
ale byłam całkowicie przekonana, że kimkolwiek czy czymkolwiek jestem, to na
pewno nie jestem żadną matką. Powiedziałam to głośno, z naciskiem i jak na złość
sobie samej... wybuchnęłam płaczem.
Otarłam oczy rękawem, bo nie miałam niczego innego pod ręką, i
zauważyłam, że patrzą na mnie ze szczerym współczuciem. Z wyjątkiem Hazel.
- Mówiłam, że to jakaś dziwna sprawa - triumfowała. - Ona jest po prostu
stuknięta.
Ta, która od początku okazywała mi najwięcej zrozumienia, ponowiła wysiłki.
- Ależ Orchis. Przecież to oczywiste, że jesteś Matką. Matką Pierwszej Klasy
z trzema zarejestrowanymi porodami. Dwanaścioro ślicznych i zdrowych dzieci Klasy
Pierwszej. Nie mogłaś chyba tego zapomnieć!
Nie wiem, dlaczego znowu się rozpłakałam. Czułam, że coś usiłuje przebić się
przez pustkę, jaką miałam w głowie. Nie miałam pojęcia co, ale wiedziałam, że jest
mi z tego powodu bardzo źle.
- Och, jakie to straszne, jakie okrutne! Dlaczego nie potrafię tego przerwać?!
Dlaczego nie mija i nie zostawi mnie w spokoju? - żaliłam się. - To jakiś potworny
ż
art, którego zupełnie nie rozumiem. Co się ze mną stało? Nie miewam przecież
obsesji... Ja nie... ja... Niech mi ktoś pomoże!
Zacisnęłam powieki i wytężyłam cały umysł, próbując wymazać i przerwać
całe to przywidzenie. Gdy otworzyłam oczy, napotkałam wzrok wszystkich pięciu
Matek, które wciąż wpatrywały się we mnie głupkowato sponad obrzydliwych
zwałów różowego atłasu.
Podniosłam się z trudem i usiadłam. Wciąż czułam na sobie ich spojrzenia.
Chciałam spuścić stopy z łóżka, ale zaplątały się w atłasową kołdrę i nie byłam w
stanie schylić się, żeby je uwolnić. Prawdziwa, rozpaczliwa frustracja, typowa dla
marzeń sennych. Usłyszałam swój błagalny głos:
- Pomocy! Och, Donaldzie, kochany, proszę cię, pomóż mi...
Nagle, zupełnie jakby słowo “Donald” poruszyło sprężynę, coś we mnie
zaskoczyło. Jakby uchyliła się jakaś klapka, nie do końca, lecz na tyle szeroko, bym
zorientowała się, kim jestem. I wtedy pojęłam, na czym polega to okrucieństwo.
Spojrzałam na swoje towarzyszki. Wciąż gapiły się na mnie z wyrazem
zdziwienia i niepokoju na twarzach. Zrezygnowałam z zamiaru ruszenia się i z
powrotem opadłam na poduszki.
- No, teraz już mnie nie oszukacie - oświadczyłam. - Już wiem, kim jestem.
- Ależ Matko Orchis... - zaczęła któraś z nich.
- Przestań - ucięłam. Przeszłam niespodziewanie od rozczulania się nad sobą
do masochistycznej bezwzględności. - Nie jestem żadną Matką - ciągnęłam szorstko. -
Jestem tylko kobietą, która przez pewien czas miała męża i nadzieję... ale tylko
nadzieję... urodzić mu dzieci.
Kiedy skończyłam, zapadła cisza, nieco dziwna cisza, ponieważ spodziewałam
się przynajmniej szeptów. Moja wypowiedź nie wywarła żadnego wrażenia. Z ich
twarzy nie wyczytałam zrozumienia: pozostały bez wyrazu, jak twarze lalek.
Po chwili najsympatyczniejsza z nich poczuła się w obowiązku przerwać
milczenie. Ściągając brwi zadała mi ostrożne pytanie:
- A co to jest mąż?
Wodziłam wzrokiem od jednej do drugiej. Nie dostrzegłam żadnych śladów
przebiegłości, tylko przejawy wysiłku umysłowego, jakie widuje się czasami w
oczach dziecka. Znów wezbrała we mnie fala histerii, ale się opanowałam. Dobrze
więc: jeżeli to przywidzenie nie chce mnie opuścić, zagram z nim w jego własną grę i
zobaczymy, co z tego wyniknie. Z niewzruszonym wyrazem twarzy przystąpiłam do
wyjaśnienia, używając prostych słów:
- Mąż to mężczyzna, którego kobieta wybiera, by...
Sądząc po braku ich reakcji, nie wyrażałam się dość jasno. Mimo to pozwoliły
mi powiedzieć jeszcze trzy lub cztery zdania. Gdy zrobiłam pauzę, żeby wziąć
oddech, ta sympatyczna wtrąciła pytanie, na które najwyraźniej nie znała odpowiedzi:
- Ale co to jest mężczyzna? - zapytała nie kryjąc zmieszania.
Po moim wyjaśnieniu w pokoju zaległo wymowne milczenie. Wydało mi się,
ż
e postanowiły odciąć się ode mnie, lecz nie miałam zamiaru tego sprawdzać. Byłam
zbyt zajęta dalszym wyważaniem drzwi do mojej pamięci, które od pewnego punktu
ani drgnęły.
Wiedziałam, że mam na imię Jane. Najpierw nazywałam się Jane Summers, a
potem, po Donaldzie, Jane Waterleigh.
Miałam dwadzieścia cztery lata, kiedy się pobraliśmy, i zaledwie dwadzieścia
pięć, gdy zginął sześć miesięcy później. I na tym koniec. Niewykluczone, że
wydarzyło się to wczoraj, lecz nie miałam pewności...
Wszystko, co działo się przedtem, jawiło się z absolutną jasnością. Rodzice,
koleżanki, dom rodzinny, szkoła, kursy, praca - pod nazwiskiem panieńskim w
Szpitalu Wraychester. Przypomniałam sobie dzień, w którym pierwszy raz ujrzałam
Donalda. Przywieziono go pewnego wieczoru do szpitala ze złamaną nogą. Pamiętam
też, co nastąpiło potem...
Teraz przypomniałam sobie nawet twarz, którą powinnam zobaczyć w lustrze.
W niczym nie przypominała tej, jaką widziałam w korytarzu. Powinna być bardziej
owalna, opalona, usta wykrojone delikatniej, włosy naturalnie kręcone, kasztanowe,
oczy brązowe, osadzone szeroko, zazwyczaj bardzo poważne.
Wiedziałam także, jak powinna wyglądać reszta: szczupła sylwetka, długie
nogi, drobne, jędrne piersi - normalne, ładne ciało, w którym nie widziałam niczego
nadzwyczajnego, dopóki za sprawą miłości Donalda nie stałam się z niego dumna...
Spojrzałam na odrażającą górę różowego atłasu i wstrząsnął mną dreszcz
obrzydzenia. Jednocześnie wzbierało we mnie oburzenie. Zapragnęłam, żeby Donald
mnie pocieszał, pieścił, kochał, żeby zapewniał, że wszystko dobrze się skończy, że
wcale nie wyglądam tak, jak się widzę, i że to naprawdę był sen. Ale zaraz ogarnęło
mnie przerażenie na myśl, że mógłby zobaczyć mnie taką wstrętną i grubą. Potem
przypomniałam sobie, że Donald nigdy mnie nie zobaczy... już nigdy więcej... i
poczułam się nieszczęśliwa. Łzy znowu pociekły mi po policzkach.
Pięć kobiet ciągle patrzyło na mnie w zdumieniu szeroko otwartymi oczami.
Po półgodzinnym milczeniu drzwi otworzyły się nagle i do pokoju weszła brygada
małych kobietek w białych kostiumach. Zauważyłam, że Hazel spojrzała najpierw na
mnie, potem na szefową grupy. Wydało mi się, że chce coś powiedzieć, ale się
rozmyśliła. Kobietki rozeszły się, stając naprzeciw siebie po dwie przy każdym
łóżku. Odrzuciły kołdry, zakasały rękawy i przystąpiły do masażu.
Początkowo było to całkiem przyjemne i kojące: wystarczyło leżeć spokojnie i
rozluźnić się. Po chwili jednak zaczęło mi się to nie podobać. W końcu masaż stał się
zdecydowanie przykry.
- Przestań! - zwróciłam się ostro do masażystki z prawej strony.
Zawahała się, uśmiechnęła przyjaźnie, chociaż trochę niepewnie, i masowała
dalej.
- Powiedziałam, przestań - powtórzyłam, odpychając ją.
Spojrzałam jej prosto w oczy. Wyrażały niepokój i urażoną dumę, chociaż na
ustach nadal malował się profesjonalny uśmiech.
- Rozumiesz, co do ciebie mówię? - dodałam szorstko.
Rzuciła niepewne spojrzenie swojej partnerce po przeciwnej stronie łóżka.
- Ty też przestań - poleciłam drugiej. - Wystarczy.
Nawet nie zmieniła rytmu. Ta z prawej poszła za jej przykładem i zaczęła od
nowa. Podniosłam rękę i pchnęłam ją, tym razem znacznie mocniej. Okazało się, że w
tym wałku tapicerskim, jakim była moja ręka, tkwiło więcej siły, niż sądziłam, bo
moje pchnięcie wyrzuciło ją na środek pokoju. Potknęła się i upadła.
Wszelki ruch w pokoju nagle zamarł. Wszystkie kobiety podniosły wzrok,
najpierw na nią, potem na mnie. Milczenie trwało jednak krótko. Niebawem
wszystkie masażystki powróciły do swojej pracy. Podniosła się też moja. Płakała i
wyglądała na przestraszoną, ale z zaciśniętymi zębami ruszyła w moją stronę.
- Radzę wam, potworki, trzymać się ode mnie z daleka - ostrzegłam.
Podziałało. Zatrzymały się i żałośnie popatrzyły na siebie. Wtedy podeszła ta z
odznaką.
- O co chodzi, Matko Orchis? - zapytała.
Powiedziałam, o co chodzi, a ona zdziwiła się.
- Ależ tak właśnie ma być! - odezwała się z wyrzutem.
- Nie ze mną. Nie lubię i nie życzę sobie tego - oświadczyłam. Stała bezradna i
zdezorientowana. Z drugiego końca pokoju usłyszałam głos Hazel:
- Orchis zwariowała. Opowiada nam jakieś obrzydliwości. To kompletna
wariatka.
Mała kobietka odwróciła się do niej, po czym skierowała pytające spojrzenie
na jedną z pozostałych Matek. Gdy ta, z grymasem obrzydzenia, potwierdziła
skinieniem głowy, szefowa zwróciła spojrzenie na mnie. Przyglądała mi się
badawczo.
- Złożycie stosowny raport. A teraz odmaszerować!
Przeszły przez pokój płacząc, jak dwie nieszczęśnice. Szefowa znowu
spojrzała na mnie w zamyśleniu i ruszyła za nimi.
Parę minut później pozostałe masażystki spakowały się i opuściły pokój.
Zostałyśmy znowu same. Hazel przerwała milczenie.
- Postąpiłaś bardzo brzydko. Przecież te biedactwa robiły tylko to, co do nich
należało - zauważyła.
- Być może, ale ja tego nie lubię - odpowiedziałam.
- I dlatego załatwiasz im chłostę, tak? Chociaż pewnie znowu powiesz, że
straciłaś pamięć i nie pamiętasz, że służka, która narazi się Matce, otrzymuje chłostę -
dodała zjadliwie.
- Chłostę? - powtórzyłam niepewnie.
- Tak, chłostę - przedrzeźniała mnie. - Ale ciebie nie interesuje, co się z nimi
dzieje. Bez względu na to, co ci się przydarzyło, kiedy wyjechałaś, rezultaty są
paskudne. Nigdy cię nie lubiłam, Orchis, chociaż inne zapewniały mnie, że nie mam
racji. Teraz wiemy już wszystkie.
ś
adna z pozostałych kobiet nie odezwała się. Odniosłam wrażenie, że
podzielają jej zdanie, ale oszczędzono mi potwierdzenia, ponieważ właśnie otwarły
się drzwi.
Wróciła przełożona w towarzystwie kilku małych siepaczek, tym razem
jednak nad grupą górowała wzrostem przystojna kobieta około trzydziestki.
Przyniosło mi to ogromną ulgę. Nie była mała, nie była Amazonką ani nie była
wielka. Na tle swojej świty być może sprawiała wrażenie osoby bardzo wysokiej,
choć oceniłam jej wzrost na jakieś metr sześćdziesiąt pięć. Normalna kobieta o
przyjemnej powierzchowności, brązowych, krótko przyciętych włosach, ubrana w
biały fartuch, spod którego wystawała czarna plisowana spódnica. Przełożona musiała
niemal biegać truchtem, by nadążyć za jej długimi krokami, i coś opowiadała, z czego
usłyszałam tylko o jakichś złudzeniach oraz urywek zdania: “...dopiero dzisiaj
przyjechała z Ośrodka, pani doktor”.
Niższe pielęgniarki zbiły się w ciasną grupkę, podczas gdy kobieta przystanęła
przy moim łóżku i przyglądała mi się z pewną obawą. Włożyła mi termometr do ust i
chwyciła za nadgarstek. Zaspokoiwszy ciekawość w obu kwestiach spytała:
- Bóle głowy? Jakieś inne dolegliwości?
- Nie - odparłam.
Przyglądała mi się z uwagą. Odwzajemniłam spojrzenie.
- Więc o co... - zaczęła.
- Ona zwariowała - wtrąciła Hazel z drugiego końca pokoju. - Powiada, że
straciła pamięć i nas nie pamięta.
- Opowiada jakieś straszne obrzydliwości - dorzuciła druga.
- Ma przywidzenia. Wydaje jej się, że potrafi czytać i pisać - uzupełniła Hazel.
Lekarka uśmiechnęła się.
- Czyżby?
- Nie widzę powodu, dlaczego nie miałabym umieć. Można to całkiem łatwo
udowodnić - powiedziałam bezczelnie.
Dała się na chwilę zaskoczyć. Ale zaraz na jej twarzy pojawił się ten sam
wyrozumiały uśmieszek.
- Świetnie - zgodziła się.
Wyjęła z kieszeni notesik i podała mi wraz z ołówkiem. Poczułam się
dziwnie, trzymając ołówek między palcami. Kiedy z niejakim oporem zajęły swoje
miejsce, napisałam:
“Wiem aż za dobrze, że mam przywidzenia. I że ty też jesteś przywidzeniem”.
Gdy oddawałam notes, Hazel zachichotała.
Lekarka nie otworzyła wprawdzie ust ze zdziwienia, ale jej uśmiech zgasł
natychmiast. Patrzyła teraz na mnie z wielką powagą. Widząc jej reakcję, pozostałe
kobiety zamilkły, jakbym wykonała jakąś zaskakującą magiczną sztuczkę. Lekarka
zwróciła się do Hazel:
- Co wam opowiadała?
Hazel zawahała się, a potem wyrzuciła z siebie odpowiedź.
- Straszne rzeczy. O dwupłciowych istotach ludzkich. Jakbyśmy były po
prostu zwierzętami. Obrzydliwe! Po chwili namysłu lekarka zwróciła się do
przełożonej:
- Przenieście ją lepiej do ambulatorium. Tam ją zbadam.
Po jej wyjściu małe rzuciły się, żeby przyciągnąć do mojego posłania niskie
łóżko na kółkach z rogu pokoju. Kilkanaście rąk pomagało mi się na nie przemieścić,
po czym zostałam pospiesznie wywieziona.
- A teraz do rzeczy - zaczęła lekarka ponurym tonem. - Kto ci naopowiadał o
dwupłciowych istotach ludzkich? Chcę znać nazwisko.
Byłyśmy same w niewielkim pomieszczeniu wyklejonym różową tapetą w
złote groszki. Po przeniesieniu mnie z wózka na leżankę pomocnice oddaliły się.
Lekarka siedziała trzymając na kolanach notes i ołówek. Zachowywała się jak
wszechwiedzący inkwizytor.
Nie byłam w zbyt miłym nastroju. Powiedziałam, żeby się nie wygłupiała.
Zamurowało ją, poczerwieniała ze złości, ale zdołała się opanować. Pytała
dalej:
- Po opuszczeniu Kliniki przebywałaś na wczasach. Dokąd cię wysłano?
- Nie wiem - odpowiedziałam. - Mogę ci powiedzieć tylko to, co im: że te
halucynacje, przywidzenia, czy Bóg wie co, zaczęły się w szpitalu, który nazywacie
Ośrodkiem.
Zaczęła tłumaczyć cierpliwie, lecz stanowczo:
- Posłuchaj, Orchis. Wyjeżdżając stąd sześć tygodni temu byłaś całkiem
normalna. W Klinice urodziłaś dzieci w zwyczajny sposób. Ale potem ktoś musiał ci
nagadać tych głupstw... i w dodatku nauczył cię czytać i pisać. Teraz powiesz mi, kto
to zrobił. Ostrzegam, że mnie nie nabierzesz na utratę pamięci. Jeżeli spamiętałaś te
obrzydliwości, które opowiadałaś tamtym, to powinnaś również przypomnieć sobie,
skąd o nich wiesz.
- Rany boskie! Mów wreszcie do rzeczy! - oburzyłam się.
Znowu poczerwieniała.
- Mogę bez trudu dowiedzieć się w Klinice, dokąd cię wysłano. W domu
wczasowym dowiem się, z kim przebywałaś. Szkoda mi jednak czasu na śledzenie
wszystkich twoich kontaktów, więc proszę cię, nie utrudniaj mi pracy i sama
wszystko teraz powiedz. Dobrze ci radzę. Bo wolałabym nie zmuszać cię do
mówienia - zakończyła złowieszczo.
Pokręciłam głową.
- Jesteś na złym tropie. Powtarzam, że całe to przywidzenie, włącznie z
Orchis, zaczęło się w Ośrodku... Jak do tego doszło, nie mogę ci powiedzieć, bo sama
nie wiem. A tego, co działo się z nią wcześniej, po prostu nie ma w mojej pamięci.
Zmarszczyła brwi z wyraźnym niepokojem.
- Jakie przywidzenie? - zapytała ostrożnie.
- Cała ta niesamowita sytuacja... włącznie z tobą. - Wykonałam ręką gest,
obejmujący wszystko. - To wstrętne, olbrzymie ciało, te małe opiekunki, wszystko
razem. Oczywiście, musi to być jakaś projekcja podświadomości... Niepokoi mnie
stan mojej podświadomości, bo z pewnością nie chodzi tu o żaden zespół życzeniowy.
Nie odrywała ode mnie wzroku, coraz bardziej zaniepokojona.
- Kto ci naopowiadał o podświadomości i zespole życzeniowym? - spytała
niepewnie.
- Nie rozumiem, dlaczego miałabym być analfabetką w przywidzeniach -
odparłam.
- Ale Matki nic o tych rzeczach nie wiedzą. Nie muszą o tym wiedzieć.
- Posłuchaj. Mówiłam już tym biednym poczwarom na tamtej sali i powtarzam
raz jeszcze: nie jestem żadną Matką. Jestem po prostu nieszczęsną lekarką, która
przeżywa jakiś koszmarny sen.
- Lekarką? - powtórzyła pytająco.
- Lekarzem medycyny. Jestem lekarką - poinformowałam. Nadal przyglądała
mi się pilnie. Przesunęła niepewny wzrok po moim zwalistym cielsku.
- Twierdzisz, że jesteś lekarką? - spytała zmienionym głosem.
- W potocznym tego słowa znaczeniu... tak - zgodziłam się.
Zaprotestowała, zdumiona i pełna oburzenia:
- Ależ to absolutna bzdura! Zostałaś wychowana i przystosowana do roli
Matki. Jesteś Matką. Spójrz na siebie!
- Tak - zauważyłam z goryczą. - Wystarczy popatrzeć!
Zapadło milczenie.
- Obawiam się jednak - zauważyłam w końcu - że niezależnie od przywidzeń
nie zajdziemy daleko, jeżeli będziemy się nawzajem oskarżać o to, że mówimy
bzdury. Lepiej spróbuj mi wyjaśnić, co to za miejsce i kim jestem, twoim zdaniem.
Może obudzi to moją pamięć.
Sprzeciwiła się stanowczo.
- Może najpierw ty mi powiesz, co pamiętasz. Zorientuję się w ten sposób, co
cię trapi.
- Doskonale - zgodziłam się i zaczęłam opowieść, sięgając pamięcią, jak
najdalej mogłam. To znaczy do momentu, kiedy samolot Donalda uległ katastrofie.
Okazałam naiwność, dając się tak nabrać. Nie miała, naturalnie, zamiaru nic
mi mówić. Po wysłuchaniu mnie wyszła. Zostałam sama, w stanie bezsilnej
wściekłości.
Czekałam do chwili, gdy w budynku zapanował spokój. Wyłączono muzykę.
Jakaś kobietka z obsługi zajrzała do pokoju, by zapytać, czy czegoś nie potrzebuję, po
czym wszystkie odgłosy ustały. Odczekałam jeszcze pół godziny, zanim z trudem
wstałam z łóżka... Tym razem dzieląc wszystkie ruchy na krótkie, łatwe etapy.
Najwięcej wysiłku kosztowało mnie podniesienie się na nogi z pozycji siedzącej.
Udało mi się to jednak za cenę zadyszki. Podeszłam do drzwi. Nie były zamknięte.
Uchyliłam je z lekka, nasłuchując. Ponieważ z korytarza nie dochodził żaden odgłos,
otworzyłam drzwi na oścież i wyszłam, żeby dowiedzieć się o tym miejscu
wszystkiego, co możliwe. Drzwi do wszystkich sąsiednich pokoi były pozamykane.
Kiedy przykładałam do nich ucho, dochodziły mnie odgłosy regularnych, ciężkich
oddechów. Oprócz nich żaden odgłos nie zakłócał ciszy. Idąc przed siebie, musiałam
kilka razy skręcać, aż wreszcie ujrzałam przed sobą drzwi frontowe. Nacisnęłam
klamkę. Nie były zamknięte na zasuwę ani na łańcuch. Postałam chwilę nasłuchując,
po czym otworzyłam drzwi i wyszłam na dwór.
Przede mną rozciągał się ogród przypominający park, jasno oświetlony
blaskiem księżyca. Za drzwiami, po prawej stronie, lśniła tafla wody, po lewej stał
dom, podobny do tego, który miałam za plecami. Wszystkie okna były ciemne.
Zastanawiałam się, co dalej. Uwięziona w ogromnym cielsku, zupełnie w nim
bezbronna, nie mogłam zdziałać wiele, ale postanowiłam iść dalej i korzystając z
nadarzającej się okazji dowiedzieć się jak najwięcej. Zbliżyłam się do krawędzi
schodów, którymi wspinałam się po wyjściu z karetki, i zaczęłam schodzić, ostrożnie,
stopień za stopniem, trzymając się poręczy.
- Matko - usłyszałam ostry głos za plecami. - Co ty robisz?
Odwróciłam się i ujrzałam jedną z małych kobietek w białym kostiumie,
pobłyskującym w świetle księżyca. Była sama. Nie odpowiedziałam, lecz zeszłam
stopień niżej. Chciało mi się płakać ze złości na to ciężkie, brzydkie ciało, które
zmuszało mnie do przesadnej ostrożności.
- Proszę wracać! Proszę natychmiast wracać!
Nie słuchałam jej. Zbiegła za mną i chwyciła mnie za szatę.
- Matko - odezwała się ponownie. - Musisz wracać. Przeziębisz się na dworze.
Chciałam zrobić kolejny krok, lecz ona szarpnęła materiał, żeby mnie
powstrzymać. Pochyliłam się do przodu, próbując się jej oprzeć. Rozległ się świst
rozdzieranej tkaniny. Zachwiałam się i straciłam równowagę. Ostatnią rzeczą, jaką
zobaczyłam, były wybiegające mi naprzeciw stopnie...
Otworzyłam oczy i zaraz usłyszałam jakiś głos.
- Już lepiej. To był bardzo niegrzeczny wybryk, Matko Orchis. Na szczęście
nie stało się nic poważniejszego. Co za niemądre zachowanie! Wstydzę się za ciebie,
Matko, naprawdę się wstydzę.
Bolała mnie głowa. A więc cała ta idiotyczna historia trwa nadal. Daleka
byłam od wyrzutów sumienia. Kazałam jej iść do diabła. Przez chwilę wytrzeszczała
na mnie oczy, po czym przybrała lodowaty wyraz twarzy. W milczeniu przyłożyła mi
do czoła kawałek gazy i plaster i pospiesznie wyszła.
Musiałam przyznać jej rację, choć robiłam to niechętnie. Co, u licha,
zamierzałam zrobić? I co mogłam zrobić, obarczona tą wielką masą ciała? Znowu
wezbrała we mnie fala nienawiści i uczucie bezradności, które doprowadziły mnie
niemal do łez. Zatęskniłam do własnego, szczupłego ciała, które było mi posłuszne i
robiło to, co kazałam. Przypomniałam sobie, jak pewnego dnia Donald wskazując
młode drzewko, kołysane wiatrem, przedstawił mi je jako moją siostrę bliźniaczkę.
Zaledwie dzień lub dwa dni temu...
I oto nagle uczyniłam odkrycie, które kazało mi usiąść. Nie zapisane stronice
mojej pamięci wypełniły się treścią. Pamiętałam już wszystko... Wysiłek wywołał
gwałtowne łomotanie w skroniach, więc odprężyłam się i położyłam z powrotem,
przypominając sobie po kolei wydarzenia, aż do momentu, kiedy wyjęto igłę i
zdezynfekowano moje ramię...
Ale co było potem? Spodziewałam się wprawdzie snów i halucynacji, ale
przecież nie aż tak wyraźnego poczucia rzeczywistości... Nie tego stanu, który był jak
namacalny koszmar...
Co oni ze mną zrobili, na miłość boską?
Zdaje się, że znowu zapadłam w sen, bo kiedy otworzyłam oczy, za oknem
było widno, a małe kobietki już czekały, by pomóc mi w porannej toalecie.
Rozkładały zręcznie prześcieradła kąpielowe i z wielką wprawą obracały mnie
podczas mycia na wszystkie strony. Znosiłam ich zabiegi cierpliwie, ponieważ dzięki
nim odzyskałam świeżość i z zadowoleniem odkryłam, że ból głowy znikł bez śladu.
Gdy ablucje miały się już ku końcowi, rozległo się stanowcze pukanie do
drzwi, po czym bez zaproszenia do pokoju wkroczyły dwie osoby odziane w czarne
mundury ze srebrnymi guzikami. Te były w typie Amazonek: wysokie, szerokie w
ramionach, dobrze zbudowane, dorodne. Małe opiekunki wypuściły wszystko z rąk i z
piskiem przerażenia zbiły się w gromadkę w rogu pokoju.
Przybyłe pozdrowiły mnie w znany już sposób, po czym jedna z nich
odezwała się stanowczo, lecz z szacunkiem:
- Czy ty jesteś Orchis? Matka Orchis?
- Tak mnie tu nazywają - odparłam.
Dziewczyna zawahała się, a następnie oświadczyła tonem bliższym prośby niż
rozkazu:
- Mam rozkaz aresztować cię, Matko. Proszę udać się z nami. W rogu pokoju
podniósł się pełen podniecenia świergot. Dziewczyna w mundurze uciszyła go jednym
spojrzeniem.
- Ubierzcie Matkę i spakujcie jej rzeczy - poleciła.
Opiekunki wyszły z kąta z ociąganiem, rzucając przybyłym przestraszone,
przepraszające uśmiechy. Ta druga ponagliła je surowo i niezbyt życzliwie:
- Bierzcie się szybko do roboty i bez gadania.
Skoczyły jak poparzone.
Byłam już prawie całkowicie spowita w różowe zwoje, gdy do pokoju
wkroczyła lekarka. Na widok kobiet w mundurach zmarszczyła brwi.
- Co to ma znaczyć? Co wy tu robicie?
Ważniejsza pospieszyła z wyjaśnieniem.
- Jak to aresztować?! - krzyknęła lekarka. - Chcecie aresztować Matkę?!
Nigdy nie słyszałam czegoś równie bzdurnego! Ciekawe, pod jakim zarzutem?
Dziewczyna w mundurze odpowiedziała z zakłopotaniem:
- Pod zarzutem reakcjonizmu.
Lekarka przeszyła ją ironicznym spojrzeniem.
- Matka-reakcjonistka! Niesłychane! I co jeszcze wymyślicie? Wynoście się
stąd natychmiast, obydwie!
- Ale my mamy rozkaz, pani doktor - zaprotestowała funkcjonariuszka.
- Bzdura. Nie widzę żadnych podstaw. Słyszałyście kiedyś o aresztowaniu
Matki?
- Nie, pani doktor.
- No właśnie. I nie będzie tu żadnych precedensów. A teraz proszę wyjść.
Dziewczyna wahała się przez chwilę, zmieszana. Naraz coś przyszło jej do
głowy.
- Czy mogłabym wobec tego prosić o podpisanie odmowy wydania Matki...? -
zaproponowała.
Po wyjściu umundurowanych Amazonek, zadowolonych z otrzymanego
zaświadczenia, lekarka obrzuciła małe opiekunki ponurym, karcącym spojrzeniem.
- Zawsze musicie wszystko wypaplać, tak? Roznosicie plotki jak zarazę.
Wyrządza to same szkody. Jeżeli jeszcze raz usłyszę coś na ten temat, będę wiedziała,
czyja to sprawka. - Zwróciła się do mnie: - A ciebie, Matko, proszę, byś w przyszłości
w obecności tych małych plotkarek ograniczyła swe wypowiedzi do niezbędnego
minimum. Niedługo tu wrócę. Chcę zadać ci kilka pytań - dorzuciła i wyszła,
pozostawiając za sobą posłuszne, pracowite milczenie.
Zjawiła się ponownie, gdy wynoszono tacę, na której otrzymałam śniadanie
godne Pantagruela. Tym razem przybyła w towarzystwie czterech kobiet,
wyglądających równie normalnie jak ona. Za nimi sunęła grupa małych asystentek z
krzesłami, które ustawiły obok mojego łóżka. Po wyjściu obsługi nowo przybyłe -
jedna mniej więcej w tym samym wieku co lekarka, dwie pod pięćdziesiątkę, a
najstarsza około sześćdziesiątki - ubrane w białe fartuchy, zajęły miejsca i zaczęły mi
się przyglądać, jakbym była eksponatem.
- A zatem, Matko Orchis - zaczęła lekarka - to oczywiste, że zaszło coś bardzo
niezwykłego. Chcemy, naturalnie, zrozumieć, co zaszło, oraz, jeśli to możliwe, z
jakiego powodu. Proszę nie przejmować się tymi policjantkami, które zjawiły się tu
dziś rano. Był to bardzo niestosowny incydent. Obecnie odbędziemy spotkanie,
naukowe spotkanie, którego celem jest ustalenie, co zaszło.
- Chyba nikt nie pragnie tego zrozumieć bardziej niż ja - odparłam.
Spojrzałam na nie, rozejrzałam się po pokoju, na koniec zaś zatrzymałam wzrok na
swym ogromnym, rozłożystym cielsku. - Zdaję sobie sprawę, że musi to być
przywidzenie. Niepokoi mnie jednak, że wbrew memu przeświadczeniu, iż w
przywidzeniach brakuje zawsze przynajmniej jednego wymiaru, przez co pewne
zmysły pozbawione są poczucia realności, w tym wypadku tak nie jest. Posiadam
bowiem wszystkie zmysły i mogę nimi władać. Nie ma tu rzeczy niematerialnych:
jestem uwięziona w ciele namacalnym, w sposób aż nazbyt oczywisty. Wydaje mi się,
ż
e brakuje w tym wszystkim wyłącznie sensu - nawet sensu symbolicznego.
Patrzyły na mnie w osłupieniu. Lekarka spojrzała na nie tak, jakby chciała
powiedzieć: “Może teraz nareszcie mi uwierzycie”, a następnie zwróciła się do mnie:
- Zacznijmy od paru pytań.
- Zanim zaczną panie zadawać mi pytania - wtrąciłam pospiesznie - muszę coś
dodać do tego, co powiedziałam wczoraj. Coś mi się przypomniało.
- Zapewne na skutek upadku - zasugerowała lekarka, spoglądając na plaster. -
Co miałaś zamiar zrobić?
Zignorowałam to pytanie.
- Powiem raczej, co mi się przypomniało... Może się to okazać pomocne.
Przynajmniej do pewnego stopnia.
- Proszę bardzo - zgodziła się. - Twierdzisz, że byłaś... hm... zamężna i że
twój... hm... mąż zginął wkrótce po ślubie. - Skierowała spojrzenie na swoje
towarzyszki: pustka malująca się na ich twarzach zdawała mi się wymuszona. - Luka
w pamięci obejmowała właśnie to, co nastąpiło potem - dodała.
- Tak - potwierdziłam. - Mój mąż był oblatywaczem. Wypadek zdarzył się
sześć miesięcy po ślubie. Na miesiąc przed wygaśnięciem jego kontraktu. Przez kilka
tygodni przebywałam u ciotki. Obawiam się, że nigdy nie będę w stanie przypomnieć
sobie wszystkiego, co zaszło w tym okresie. Nie bardzo... nie zwracałam uwagi na to,
co się wokół mnie dzieje. Pamiętam jednak, jak któregoś ranka przebudziłam się
nagle i ujrzałam wszystko w innym świetle. Powiedziałam sobie wówczas, że nie
mogę dłużej tak żyć. Wiedziałam, że muszę coś robić, coś, co mnie zaabsorbuje. Dr
Hellyer, dyrektor Szpitala Wraychester, gdzie pracowałam przed ślubem, chętnie
zgodził się przyjąć mnie z powrotem do pracy. Wróciłam więc i zajęłam się pracą,
ż
eby nie mieć czasu na rozmyślania. Od tamtej pory upłynęło jakieś osiem miesięcy.
Pewnego dnia dr Hellyer opowiedział mi o pewnej substancji, którą wyodrębnił jego
znajomy. Nie sądzę, by chodziło mu o zwerbowanie ochotników. Sama
zaproponowałam, że wypróbuję jej działanie. Z jego relacji wynikało, że może ona
posiadać bardzo istotne właściwości. Dostrzegłam w tym szansę zrobienia czegoś
pożytecznego. Prędzej czy później ktoś musiałby to wypróbować, a ponieważ nie
byłam niczym związana ani nie przykładałam wagi do ewentualnych konsekwencji,
pomyślałam, że się do tego nadaję.
Lekarka przerwała mi.
- Co to był za środek?
- Chuinżuatyna - odparłam. - Czy zna go pani?
Zaprzeczyła. Wówczas głos zabrała jedna z kobiet.
- Wydaje mi się, że gdzieś o tym słyszałam. Na czym polega jego działanie?
- To substancja o działaniu narkotycznym. W naturalnej postaci znajduje się w
liściach pewnego drzewa, które rośnie głównie w Wenezueli. Zamieszkujący te tereny
Indianie odkryli ten środek, podobnie jak inne ludy chininę i meskalinę. Stosują go
jako środek odurzający podczas obrzędów. śując liście, mniej więcej ćwierć
kilograma, stopniowo wprowadzają się w trans, który trwa od trzech do czterech dni.
Są w tym czasie zupełnie bezwolni i niezdolni do wykonywania najprostszych
czynności, toteż inni członkowie plemienia muszą się nimi opiekować jak dziećmi.
Opieka jest niezbędna, ponieważ Indianie wierzą, że chuinżuatyna uwalnia ducha,
pozwalając mu na wędrówkę w czasie i przestrzeni. Zadanie opiekuna polega na tym,
by uniemożliwić innym błąkającym się duchom wślizgnięcie się do ciała
podopiecznego pod nieobecność prawowitego właściciela. Po odzyskaniu
przytomności Indianie utrzymują, że spotkały ich wspaniałe mistyczne przeżycia.
Ś
rodek ten, zdaje się, nie wywołuje szkodliwych skutków ubocznych i nie powoduje
uzależnienia. Doznania mistyczne są rzekomo niezwykle silne i głęboko zapadają w
pamięć. Znajomy drą Hellyera sprawdził działanie chuinżuatyny na zwierzętach i
ustalił dawkowanie, tolerancję i tym podobne. Nie mógł jednak, z oczywistych
powodów, ustalić prawdziwości relacji o przeżyciach mistycznych. Wynikają one
prawdopodobnie z działania środka na system nerwowy, lecz stwierdzenie, czy
działanie to wywołuje uczucia przyjemności, ekstazy, lęku, strachu, przerażenia czy
inne doznania, wymagało udziału królika doświadczalnego w ludzkiej postaci. I taka
właśnie miała być moja rola.
Przerwałam. Spojrzałam na ich skupione, zaciekawione twarze i zwały
różowej materii przed sobą.
- W rzeczywistości okazało się, że działanie chuinżuatyny polega na
kombinacji absurdu, bezsensu i groteski.
Miałam przed sobą poważne grono, które niełatwo wywieść w pole. Ich
zadaniem było obalić tezę o anomalii - rzecz jasna, w miarę możliwości.
- Tak. Rozumiem - odezwała się lekarka, bardziej po to, by potwierdzić, że
zachowuje rozsądek, niż mając coś konkretnego na myśli. Zerknęła na kartkę, gdzie
robiła notatki.
- Czy możesz określić datę przeprowadzenia eksperymentu?
Podałam datę, a potem posypały się pytania bez końca...
Odpowiedziałam na wszystkie, chociaż w miarę jak udzielałam wyjaśnień,
moje słuchaczki traciły pewność siebie. Niestety, za każdym razem, gdy próbowałam
dowiedzieć się czegoś od nich, unikały odpowiedzi albo odpowiadały zdawkowo,
jakby chodziło o nieistotne dygresje.
Przesłuchanie ciągnęło się bez przerwy, aż do chwili, gdy przyniesiono mój
kolejny posiłek. Dopiero wtedy dały mi spokój i opuściły pomieszczenie. Obawiałam
się, że wrócą, ale kiedy tak się nie stało, ucięłam sobie drzemkę. Wyrwało mnie z niej
ponowne wtargnięcie stadka małych służek. Przyciągnęły ze sobą wózek, na którym
wywiozły mnie z budynku, lecz inną drogą niż ta, którą przybyłam. Tym razem
wjechałyśmy na rampę, gdzie czekała inna lub ta sama różowa karetka. Trzy
opiekunki zostały ze mną wewnątrz samochodu. Przez całą drogę, czyli mniej więcej
półtorej godziny, paplały chaotycznie i przeważnie niezrozumiale.
Krajobraz niewiele się różnił od tego, co już widziałam. Zaraz za bramą
pojawiły się te same schludne pola i jednakowe gospodarstwa.
Od czasu do czasu mijałyśmy niewielkie skupiska identycznych bloków, jadąc
tą samą szosą o nie najlepszej nawierzchni. Widziałam grupy Amazonek, rzadziej
pojedyncze osoby, zajęte pracą w polu. Na szosie panował niewielki ruch: ciężarówki,
duże i małe, czasami autobusy, ale nie zauważyłam prywatnych samochodów.
Pomyślałam, że moje przywidzenie jest bardzo konsekwentne w szczegółach. Na
przykład żadna grupa Amazonek nie zapomniała o przyjaznym, pełnym szacunku
pozdrowieniu naszego różowego samochodu.
Przejechałyśmy jakieś skrzyżowanie. Spoglądając z wiaduktu, pomyślałam, że
to wyschnięty kanał, ale wśród traw i chwastów dostrzegłam dziwacznie pochylony
ship. Wprawdzie pozbawiony był większości elementów, ale to, co pozostało,
wystarczyło, by domyślić się, że to semafor.
Przecięłyśmy kolejne skupisko identycznych bloków, tylko rozmiarami
przypominające miasto, a parę kilometrów dalej wjechałyśmy przez ozdobną bramę
do jakiegoś parku.
Posiadłość nie odbiegała wyglądem od tej, z której wyjechałam. Utrzymana
była z taką samą pieczołowitością: aksamitne trawniki, jaskrawe wiosenne kwiaty na
rabatach. Różnica polegała głównie na braku bloków. Zamiast nich stały tam domy w
rozmaitym stylu, przeważnie nieduże, często nie większe od obszernej chaty. Nowe
miejsce stonowało zachowanie moich towarzyszek: po raz pierwszy umilkły i
rozglądały się dookoła z widocznym lękiem.
Prowadząca karetkę spytała o drogę Amazonkę w drelichach. Po udzieleniu
odpowiedzi Amazonka przesłała mi przez szybę pogodny, pełen szacunku uśmiech i
niebawem zatrzymałyśmy się przed niewielkim dwupiętrowym neoklasycystycznym
budynkiem.
Nie było tu łóżek na kółkach. Moje opiekunki pomogły mi wysiąść, a
następnie w szyku przypominającym forteczne przypory podtrzymywały mnie w
drodze do wnętrza budynku.
Tam z pewnym trudem przeciśnięto mnie przez drzwi po lewej stronie holu i
znalazłam się w pięknym, gustownie i stylowo urządzonym pokoju. Przy kominku, w
fotelu z wysokim oparciem, siedziała siwowłosa kobieta w purpurowej jedwabnej
sukni. Jej twarz i dłonie wskazywały na zaawansowany wiek, lecz spojrzenie miała
bystre i pełne życia.
- Witaj, moja droga - przemówiła pewnym, dźwięcznym głosem.
Wskazała wzrokiem drugi fotel, jednak spojrzawszy na mnie ponownie,
zmieniła zdanie.
- Chyba będzie ci wygodniej na kanapie - zaproponowała.
Mebel, prawdziwy zabytek epoki gregoriańskiej, oszacowałam z
powątpiewaniem.
- Czy wytrzyma? - spytałam.
- O, raczej tak - odparła, lecz z mniejszym przekonaniem.
Orszak usadowił mnie ostrożnie i pozostał obok w postawie wyrażającej
zatroskanie. Kiedy stało się jasne, że nie grozi mi nic złego, mimo że mebel
złowieszczo pode mną zaskrzypiał, starsza pani odprawiła opiekunki i zadzwoniła
srebrnym dzwoneczkiem. Weszła drobna postać - pokojówka doskonała, nie więcej
niż metrowego wzrostu.
- Podaj nam, proszę, sherry, Mildred - zaordynowała gospodyni. - Napijesz się
sherry, prawda? - dodała, zwracając się do mnie.
- T-tak, bardzo chętnie, dziękuję - odpowiedziałam nieśmiało, a po chwili
zapytałam: - Proszę mi wybaczyć, pani...?
- Och, tak, rzeczywiście, powinnam była się przedstawić. Nazywam się Laura.
Po prostu Laura. Ty, o ile wiem, masz na imię Orchis... Matka Orchis.
- Podobno - przyznałam z niezadowoleniem.
Przyglądałyśmy się sobie nawzajem. Po raz pierwszy odkąd zaczęły się te
halucynacje, dostrzegłam w czyichś oczach współczucie czy nawet litość. Ponownie
rozejrzałam się po wnętrzu, podziwiając doskonałą dbałość o szczegóły wystroju.
- To znaczy... To znaczy, że nie postradałam zmysłów, prawda? -
spróbowałam się upewnić.
Zaprzeczyła powolnym ruchem głowy, lecz nim zdążyła odpowiedzieć,
wróciła pokojówka z kryształową karafką i kieliszkami na srebrnej tacy.
Podczas napełniania kieliszków przez starą damę zauważyłam, że przypatruje
się nam uważnie, przenosząc wzrok z Mildred na mnie i odwrotnie, jakby nas
porównywała. Jej twarz przybrała dziwny, nieprzenikniony wyraz.
- Czy to przypadkiem nie madera? - zapytałam.
Zdziwiła się, uśmiechnęła i przytaknęła z uznaniem.
- Myślę, że to jedno pytanie wystarczy, by stwierdzić, że cel wizyty został
osiągnięty - powiedziała.
Pokojówka wyszła, podniosłyśmy kieliszki. Laura umoczyła wargi i odstawiła
kieliszek.
- Mimo to - ciągnęła - będzie lepiej, jeżeli porozmawiamy jeszcze trochę na
ten temat. Czy powiedziano ci, moja droga, dlaczego zostałaś przysłana do mnie?
- Nie - zaprzeczyłam.
- Ponieważ zajmuję się historią - oświadczyła. - Dostęp do historii jest
przywilejem. W naszych czasach przyznaje się go tylko nielicznym - i to raczej
niechętnie. Na szczęście nadal istnieje przekonanie, że nie można pozwolić, aby
jakakolwiek gałąź wiedzy uległa całkowitemu zapomnieniu, chociaż zajmowanie się
pewnymi dyscyplinami traktowane jest z podejrzliwością właściwą sprawom
politycznym. - Uśmiechnęła się pogardliwie. - Dlatego wszelkie weryfikacje
wymagają zasięgnięcia opinii specjalisty. Czy otrzymałaś wynik diagnozy na piśmie?
Ponownie zaprzeczyłam.
- Tak też myślałam. To typowe dla tej profesji, prawda? No dobrze, powiem
ci, co doniesiono mi przez telefon z Domu Matek, żebyśmy wiedziały, do czego
zmierzamy. Dowiedziałam się, że przeprowadziło z tobą wywiad kilka osobistości ze
sfer naukowych. Twój przypadek zainteresował je, zdziwił oraz, jak podejrzewam,
także zaniepokoił. I to bardzo. Biedactwa. Wszystkie one posiadają zaledwie
minimum wiedzy historycznej. Krótko mówiąc, dwie z nich uważają, że cierpisz na
halucynacje o charakterze schizofrenicznym, natomiast trzy pozostałe skłonne są
przypuszczać, że stanowisz prawdziwy przypadek osobowości przeniesionej. To
bardzo rzadkie zjawisko. Udokumentowano dotąd rzetelnie trzy takie przypadki, a
jeden był wątpliwy. Dwa przypisuje się działaniu środka o nazwie chuinżuatyna, a
trzeci substancji o bardzo podobnych właściwościach. Idźmy dalej: trzy lekarki uznały
większość twoich wypowiedzi za sensowne i rzeczywiście wyczerpujące. Co znaczy,
ż
e nic z tego, co im opowiedziałaś, nie jest sprzeczne z tym, co same wiedzą.
Ponieważ jednak ich wiedza na tematy nie związane bezpośrednio z zawodem jest
bardzo ograniczona, uznały także znaczną część twoich wypowiedzi za niewiarygodną
i niesprawdzalną. Dlatego właśnie zwrócono się do mnie z prośbą o opinię, ponieważ
posiadam większe możliwości weryfikacji.
Przerwała i przyglądała mi się w zamyśleniu.
- Wydaje mi się - dodała - że będzie to jedna z najbardziej niezwykłych i
najciekawszych spraw, jakie przydarzyły się w moim dość długim życiu. Twój
kieliszek jest pusty, moja droga.
- Osobowość przeniesiona? - powtórzyłam z niedowierzaniem, podając jej
swój kieliszek. - Chwileczkę, gdyby to rzeczywiście było możliwe...
- Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Te trzy przypadki, o których
wspomniałam, zostały całkowicie uwiarygodnione.
- Być może chodzi właśnie o to - przyznałam. - Z jednego punktu widzenia nie
jest to wykluczone. Ale do pozostałych nie pasuje. Zbyt wiele w tym cech koszmaru.
Wydaje mi się, że jesteś zupełnie normalna. Ale spójrz na mnie... I na tę służącą!
Tkwi tu bezsprzecznie jakiś element przywidzenia. Pozornie siedzę i rozmawiam z
tobą... Ale to nie może być prawda, więc gdzie jestem naprawdę?
- Myślę, że lepiej niż ktokolwiek potrafię zrozumieć, jak nierzeczywista musi
być dla ciebie ta sytuacja. Spędziłam tyle czasu wśród książek, że czasami mnie także
ten świat wydaje się nierealny... Jakbym nie należała ani do niego, ani do żadnego
innego. No a teraz, moja droga, powiedz mi, kiedy się urodziłaś?
Powiedziałam. Laura zamyśliła się.
- Hm, Jerzy VI... Ale tej drugiej wielkiej wojny nie pamiętasz?
- Nie, nie pamiętam.
- A może pamiętasz koronację następnego władcy? Czyja to była koronacja?
- Elżbiety... Elżbiety II. Matka pokazywała mi orszak królewski.
- Czy pamiętasz coś więcej?
- Niewiele... Tylko tyle, że padał deszcz. Prawie przez cały dzień.
Po długiej wymianie pytań i odpowiedzi Laura uśmiechnęła się łagodnie.
- Właściwie nie potrzebujemy chyba niczego więcej, żeby dowieść tego, o co
nam chodzi. Słyszałam już o tej koronacji... Z drugiej ręki. Ta scena w opactwie
musiała być wspaniała - zadumała się, westchnęła. - Masz niezwykłą cierpliwość.
Teraz twoja kolej... Ale obawiam się, że usłyszysz kilka wstrząsających faktów.
- Sądzę, że w ciągu ostatnich trzydziestu sześciu godzin nieźle się
uodporniłam... Lub może wydawało mi się, że minęło trzydzieści sześć godzin -
odparłam.
- Wątpię - posłała mi poważne spojrzenie.
- Powiedz mi... Proszę, wytłumacz to wszystko... Jeżeli potrafisz.
- Podaj mi swój kieliszek. Przejdę teraz do sedna sprawy.
Napełniła kieliszki.
- Powiedz, co cię tu najbardziej zaskoczyło?
Zastanowiłam się.
- Było tego mnóstwo...
- A może to, że nie widziałaś żadnego mężczyzny? - zasugerowała.
Sięgnęłam pamięcią wstecz. Przypomniałam sobie zdumienie jednej z Matek,
która pytała: “Co to jest mężczyzna?”
- Tak, rzeczywiście, to także zauważyłam - przyznałam. - Gdzie oni są?
Pokiwała głową, patrząc mi w oczy.
- Nie ma ich, moja droga. Już ich nie ma. Nie ma ani jednego. Patrzyłam na
nią w osłupieniu. Na jej poważnej twarzy malowało się współczucie. Ani śladu
przebiegłości czy podstępu. Znaczenie słów docierało do mnie z trudem. W końcu
przemogłam się.
- Ależ... ależ to niemożliwe! Gdzieś przecież muszą być jacyś mężczyźni...
Nie mogłybyście przecież... To znaczy jak? - Dalsze pytania uwięzły mi w gardle.
Pokiwała głową.
- Wiem, że musi ci się to wydawać niemożliwe, Jane... Czy mogę tak się do
ciebie zwracać? Ale to prawda. Jestem już stara, mam prawie osiemdziesiąt lat i przez
całe swoje długie życie nigdy nie widziałam mężczyzny... Widywałam ich tylko na
starych obrazach i zdjęciach. Napij się sherry, moja droga. To ci dobrze zrobi -
umilkła. - Zdaje się, że nie najlepiej to przyjęłaś.
Poszłam za jej radą. Byłam tak oszołomiona, że nie potrafiłam się zdobyć na
ż
adną reakcję. Mimo wewnętrznego buntu nie mogłam jej jednak nie wierzyć,
ponieważ istotnie nie tylko nie widziałam tu żadnych mężczyzn, ale nawet śladu
istnienia mężczyzny. Przerwała milczenie, dając mi czas na zebranie myśli.
- Do pewnego stopnia rozumiem, co czujesz. Bo widzisz, Jane, ja nie
musiałam uczyć się historii wyłącznie z książek. Jako młoda dziewczyna, szesnaste-,
może siedemnastoletnia, często słuchałam opowieści mojej babki. Była wówczas w
moim wieku, lecz doskonale pamiętała własną młodość. Opowiadała tak obrazowo,
ż
e dosłownie widziałam miejsca, o których mówiła... Stanowiły jednak część świata
tak odległego, że z trudem rozumiałam jej uczucia. Gdy wspomniała młodzieńca, z
którym była zaręczona, po policzkach spływały jej łzy. Ale nawet wtedy... naturalnie
nie z tęsknoty za nim, lecz za światem, który znała z dzieciństwa. Było mi jej żal,
chociaż nie wiedziałam, co czuje... Skąd miałam wiedzieć? Ale teraz, kiedy sama
jestem stara, kiedy mam za sobą tyle lektur, trochę łatwiej mi ją zrozumieć. Mam
takie wrażenie. - Patrzyła na mnie uważnie. - A ty, moja droga? Czy ty też miałaś
kogoś poślubić?
- Poślubiłam... na krótko.
Zamyśliła się.
- To musi być bardzo dziwne uczucie, być czyjąś własnością - powiedziała.
- Jak to “własnością”? - krzyknęłam zaskoczona.
- To znaczy znaleźć się we władzy męża - wyjaśniła życzliwie.
Zajrzałam jej w oczy.
- Ależ to nie tak! Zupełnie nie tak - zaoponowałam. - To było... - umilkłam,
bliska płaczu. śeby zmienić temat, zadałam jej pytanie:
- Ale co się stało? Na miłość boską, co się stało z mężczyznami?
- Wymarli - odparła. - Zapadli na jakąś chorobę. Nikt nie potrafił im pomóc,
więc pomarli. Odeszli wszyscy w ciągu jednego roku, poza nielicznymi wyjątkami.
- Przecież... przecież to oznacza koniec, zupełny koniec.
- Owszem. W dużej mierze tak właśnie się stało. Było bardzo ciężko.
Zapanował straszliwy głód. Najbardziej ucierpiały oczywiście regiony przemysłowe.
W krajach zacofanych oraz na wsi kobiety uprawiały ziemię. Były w stanie utrzymać
siebie i dzieci, lecz prawie wszystkie wielkie organizacje uległy rozpadowi. Zamarła
komunikacja: skończyła się benzyna, nie wydobywano węgla. Sytuacja przedstawiała
się fatalnie, bo chociaż kobiet było mnóstwo - zawsze przecież przewyższały
liczebnością mężczyzn - to dotychczas ich rola sprowadzała się do konsumpcji. W
chwili kryzysu okazało się, że tylko nieliczne umiały zająć się sprawami istotnymi,
ponieważ wcześniej prawie wszystkie stanowiły własność mężczyzn, wiodąc życie
maskotek i pasożytów.
Chciałam zaprotestować, ale ruchem dłoni nakazała mi milczenie.
- Nie były temu winne... W każdym razie nie wyłącznie one - uzupełniła. -
Stały się częścią pewnego procesu, w którym wszystko sprzymierzało się przeciw ich
uwolnieniu. Był to proces długi, którego początki sięgają jedenastego wieku i
wywodzą się z południowej Francji. Tam właśnie powstała koncepcja romantyzmu,
jako eleganckiego i przyjemnego zajęcia dla wyższych sfer. W miarę upływu czasu
przeniknęła ona w głąb większości warstw społecznych, ale dopiero pod koniec
dziewiętnastego wieku ktoś uświadomił sobie możliwość jej zastosowania w celach
handlowych, co zaczęto wykorzystywać praktycznie na początku wieku dwudziestego.
Z początkiem dwudziestego wieku - ciągnęła - przed kobietami otworzyła się
także szansa na życie pożyteczne, twórcze i ciekawe. Nie odpowiadało to
handlowcom: woleli kobietę w roli masowego konsumenta, a nie producenta...
Oczywiście, z wyjątkiem poziomów najniższych, rutynowych. Tak więc przyjęto
koncepcję romantyczną jako oręż przeciwko dalszemu rozwojowi kobiet.
Zastosowano ją do propagowania wzorców konsumpcyjnych, i to na szeroką skalę.
Kobiety ani na chwilę nie mogły zapomnieć o swojej płci - mówiła dalej - ani
też konkurować na równych prawach z mężczyznami. Wszystko musiało posiadać
“aspekt kobiecy”, w odróżnieniu od aspektu męskiego, co wbijano im do głowy od
dzieciństwa. Producentom nie wypadało już rzucać hasła “powrót do kuchni”, ale były
inne sposoby. Można było przecież wymyślić zawód pod nazwą “gospodyni
domowa”. Zaczęto gloryfikować kuchnię, która wciąż rosła w cenę, stając się
obiektem pożądania. Udowodniono, że marzenie to jest osiągalne poprzez
małżeństwo. I tak co tydzień ukazywały się setki tysięcy pism, których zadaniem było
nieustanne i bezlitosne kierowanie uwagi kobiety na możliwość sprzedania się
mężczyźnie tylko po to, by zdobywając jakiś niewielki, całkowicie nieekonomiczny
skrawek ogniska domowego, mogła wydawać pieniądze.
Postawa romantyczna rozprzestrzeniła się we wszystkich dziedzinach
przemysłu i handlu. Artykuły prasowe, a przede wszystkim reklamy, epatowały
przepychem i świetnością. Romantyczność wycisnęła piętno na wszystkim, co kupić
mogła kobieta, od bielizny po motocykle, od “zdrowej” żywności po piecyki
kuchenne, od dezodorantów do zagranicznych podróży. Aż wreszcie kobiety zostały
tak otumanione, że wszystko przestało je cieszyć.
Eter zaczął teraz rozbrzmiewać sfrustrowanymi jękami kobiet, bredzących o
“poddaniu” i “oddaniu”, “wielbieniu” i byciu przedmiotem uwielbienia. Kino
propagowało wśród przeważającej liczebnie żeńskiej publiczności przekonanie, że nic
na świecie nie jest warte większego zachodu niż łzawa bierność w mocnym
romantycznym uścisku. Presja ta nasiliła się do tego stopnia, że większość młodych
kobiet poświęcała cały wolny czas romantycznym marzeniom. Aż w końcu uwierzyły,
ż
e najwyższa forma szczęścia, jakiej należy oczekiwać od życia, polega na tym, by
stać się własnością mężczyzny, osiąść w murowanym domku i kupować wszystko, co
podsuną producenci.
- Ale przecież... - próbowałam zaprotestować, lecz Laura rozkręciła się na
dobre i nic nie mogło jej powstrzymać.
- Wywołało to, oczywiście, liczne społeczne wypaczenia. Wzrósł wskaźnik
rozwodów, ponieważ życie codzienne po prostu nie było w stanie dostarczyć wielu
dziewczynom stosownej dawki romantycznego czaru. W sumie kobiety przeżywały
znacznie więcej rozczarowań i niezadowolenia niż kiedykolwiek przedtem. Cóż więc
miała począć sumienna idealistka przejęta tym żałosnym, upiększonym wzorcem,
który niestrudzenie wpajała jej wszechwładna propaganda? Mogła jedynie wyrwać się
z nieudanego związku i szukać gdzie indziej ideału, do którego, jak wierzyła, ma
prawo.
To świadomie prowokowane niezadowolenie wywołało coś w rodzaju
powszechnej gonitwy za kusząco wspaniałym, lecz wiecznie umykającym
romantycznym ideałem. Być może udało się go osiągnąć kilku kobietom
wyjątkowym. Lecz cała reszta padła ofiarą okrutnego, zniewalającego mirażu,
któremu na próżno poświęcały siebie i swoje pieniądze.
Tym razem udało mi się jej przerwać.
- Ale słuchaj, to wcale nie było tak. To, co mówisz, zawiera pewne elementy
prawdy... ale jest generalnie bardzo powierzchowne. Wcale nie odczuwało się tego
tak, jak to przedstawiasz. Byłam tam, więc wiem.
Pokręciła głową z dezaprobatą.
- Posiadasz zbyt krótką perspektywę, aby dokonać właściwej oceny. Z naszej
perspektywy widać wszystko znacznie lepiej. Dlatego postrzegamy zjawisko takim,
jakim było naprawdę. A więc obrzydliwym i bezdusznym wykorzystaniem większości
populacji, której nieszczęście polegało na posiadaniu słabszej woli. Oczywiście
kobiety bardziej wykształcone i stanowcze zdołały oprzeć się tej tendencji, ale
nierzadko za ogromną cenę. Opieranie się presji wywieranej przez większość
przeważnie pociąga za sobą pewne koszty. Dlatego nawet te kobiety nie zawsze
potrafiły oprzeć się wrażeniu, że nie mają racji i że uczestniczki tej gonitwy wychodzą
na tym lepiej.
Pogrzebano rozbudzone na początku stulecia wielkie nadzieje na emancypację
kobiet. Siła nabywcza przeszła w ręce osób niewykształconych i podatnych na
sugestię. Dążenie do romantyczności jest w zasadzie dążeniem egoistycznym, a jeżeli
pozwoli mu się zdominować wszystkie inne dążenia, niszczy wszelkie odruchy
społeczne. I tak, każda kobieta oderwana od reszty, a zarazem popychana do
rywalizacji ze wszystkimi pozostałymi, pozostawała bezbronna. Wystawiana na
zmasowane działanie zorganizowanej sugestii, które kazało jej odbierać brak pewnych
dóbr lub urządzeń jako śmiertelne zagrożenie dla Romantyczności, wpadała w
popłoch i łatwo poddawała się wyzyskowi. Potrafiła wierzyć tylko w to, co jej
powiedziano. Trawiła czas na rozmyślaniach, czy postępuje zgodnie z wymogami
Romantyzmu. Oto jak w sposób całkiem nowy i znacznie subtelniejszy została
bardziej niż kiedykolwiek wykorzystana, uzależniona i pozbawiona twórczej
inicjatywy.
- Po raz pierwszy słyszę tak niezwykły i nie przystający do rzeczywistości opis
mojego świata - stwierdziłam. - Wygląda to jak kopia, w której zniekształcono
wszystkie możliwe proporcje. Jeżeli chodzi na przykład o brak twórczej inicjatywy, to
chociaż rodziny były mniejsze, kobiety nadal rodziły dzieci. Następował ciągły wzrost
demograficzny.
Laura zatrzymała spojrzenie na mojej twarzy.
- Jesteś niewątpliwie doskonałym produktem ideologii swojej epoki -
zauważyła. - Dlaczego uważasz rodzenie dzieci za coś twórczego? Czy doniczkę też
można nazwać twórczą, ponieważ kiełkują w niej nasiona? Jest to działanie
całkowicie mechaniczne i jak każde tego typu działanie, najłatwiej przychodzi
osobnikom najmniej inteligentnym. Co innego wychowanie dziecka, uczenie,
stwarzanie warunków do rozwoju osobowości. To jest faktycznie twórcze. Ale
niestety, w czasach, o których mówimy, kobiety zostały skutecznie nakłonione do
wychowywania swych córek na nieinteligentne konsumentki, takie jak ich matki.
- Ale - zaczęłam bezradnie - ale ja doskonale znam te czasy. To przecież moja
epoka. Twój obraz jest zniekształcony.
- Perspektywa historyczna z pewnością jest prawdziwsza - oświadczyła
niewzruszonym tonem. - Jeżeli to, co nastąpiło, było nieuniknione, to nastąpiło w
odpowiednim momencie. Sto czy nawet pięćdziesiąt lat wcześniej wszystko
skończyłoby się zagładą. Pięćdziesiąt lat później prawdopodobnie wszystkie kobiety
przeszłyby do zajęć domowych i postaw konsumenckich. Na szczęście jednak w
połowie stulecia niektóre kobiety wciąż uprawiały wolne zawody. Stanowiły też
większość w dziedzinie medycyny, to znaczy w profesji o największym znaczeniu dla
przetrwania.
Nie znam się na medycynie, więc nie przytoczę dokładnie kroków, jakie
podjęły. Wiem tylko, że zajęły się intensywnie badaniem problemów, które rozumiesz
znacznie lepiej ode mnie.
Każdy gatunek, nawet nasz, posiada ogromną wolę przetrwania i lekarze
postarali się nadać wyraz tej woli. Mimo plagi głodu, mimo chaosu i wielu
niedostatków dzieci ciągle przychodziły na świat. Odbudowa mogła poczekać:
pierwszeństwo należało do nowego pokolenia, które pomagałoby w odbudowie i
odziedziczyłoby jej efekty. Tak więc dzieci rodziły się nadal: dziewczynki żyły,
chłopcy umierali. Było to bardzo smutne, a w dodatku niepraktyczne, niebawem więc
rodziły się już tylko dziewczynki i powinnaś bez trudu domyślić się, w jaki sposób to
osiągnięto.
Podobno nie jest to wcale tak niezwykłe, jak się powszechnie wydaje. Na
przykład szarańcza potrafi rodzić samice bez pomocy samca ani żadnej innej.
Podobnie mszyce mogą rozmnażać się same i w odosobnieniu co najmniej przez
osiem pokoleń, być może dłużej. Byłoby chyba nie najlepiej, gdybyśmy dysponując
całą naszą wiedzą i aparaturą badawczą okazały się w tej dziedzinie gorsze od
szarańczy i mszyc.
Umilkła, czekając na moją reakcję z figlarnym uśmiechem. Może spodziewała
się zaskoczenia, szoku lub niedowierzania. Jeżeli tak, to sprawiłam jej zawód: odkąd
fizyka atomowa pokazała, jak pod naciskiem zespołu tęgich głów padają wszelkie
bariery, osiągnięcia techniczne przestały dziwić. Można pogodzić się z myślą, że
prawie wszystko jest możliwe. Czy pożądane lub warte zachodu, to zupełnie inna
sprawa. Właśnie ta kwestia wydała mi się szczególnie istotna w związku z jej
stwierdzeniem.
- A co wy osiągnęłyście?
- Przetrwanie - odparła po prostu.
- Z materialistycznego punktu widzenia to prawda - przyznałam. - Ale jeżeli
doszło do tego za cenę całej reszty, jeżeli trzeba było poświęcić miłość, sztuki piękne,
poezję, radość i fizyczną przyjemność wyłącznie dla przedłużenia egzystencji, to cóż
pozostało oprócz bezdusznej powłoki cielesnej? Jaki jest sens takiego przetrwania?
- Nie wiem jaki, poza tym, że przetrwanie jest pragnieniem wspólnym
wszystkim gatunkom. Nie sądzę, by jego sens był wyraźniejszy w dwudziestym wieku
niż obecnie. Jeśli zaś chodzi o resztę, to nie rozumiem, dlaczego uważasz, że
przepadła? Czy Safona nie pisała poezji? Dziwi mnie twoje założenie, że istnienie
duszy zależy od dwoistości płci. Zdaje się, że dość często utrzymywano, iż żyją one w
stanie konfliktu, prawda?
- Jako historyk, studiujący działania mężczyzn i kobiet oraz ich motywy,
mogłabyś traktować moje słowa nieco mniej dosłownie.
Pokiwała głową patrząc na mnie z wyrzutem.
- Jesteś naprawdę typowym produktem swoich czasów, kochanie. Wpajano ci
wszędzie i na wszystkich poziomach, od dzieł Freuda do najgłupszych pism
kobiecych, że światem rządzi ucywilizowany seks, w postaci miłości romantycznej. I
uwierzyłaś im. Ale świat kręci się nadal, także dla innych istot... Dla owadów, ryb,
ptaków, zwierząt... cóż one wiedzą o miłości romantycznej, nawet podczas krótkich
sezonów godowych? Zostałaś oszukana, moja droga. Pokierowano twoimi
zainteresowaniami tak, by stały się społecznie użyteczne, przynosiły zysk gospodarczy
i nie wyrządzały prawie żadnej szkody.
Zaoponowałam gwałtownie.
- Nie wierzę, po prostu nie wierzę. Owszem, wiesz coś niecoś o moim świecie.
Ale z zewnątrz. I nie rozumiesz go, ani nie czujesz.
- Na tym właśnie polega twoje uwarunkowanie - odrzekła ze spokojem.
Zirytowało mnie to uporczywie powtarzane określenie.
- Załóżmy, że ci wierzę... powiedz w takim razie, jaka siła sprawia, że świat
wciąż istnieje?
- To proste, moja droga. Siła woli. Posiadamy ją od niemowlęctwa do starości.
Występuje zarówno u mężczyzn, jak u kobiet. Stanowi siłę bardziej fundamentalną i
pożądaną niż seks. Powiadam ci, wprowadzono was w błąd... wykorzystano i
wypreparowano dla celów czysto ekonomicznych.
Po wybuchu epidemii po raz pierwszy w historii kobiety przestały być klasą
wyzyskiwaną. Pozbawione władców płci męskiej, którzy wprowadzali zamęt i
zaprzątali ich uwagę, spostrzegły, że prawdziwy potencjał tkwi w kobiecości. Rodzaj
męski służył wyłącznie jednemu krótkotrwałemu, pożytecznemu celowi. Przez resztę
ż
ycia mężczyzna był przykrym i kosztownym pasożytem.
Po uświadomieniu sobie tego potencjału lekarki przystąpiły do jego badania.
W ciągu dwudziestu lat uzyskały nad nim pełną kontrolę. Współpracowały z
nielicznym gronem kobiet inżynierów, architektów, prawników, administratorek,
nauczycielek i tak dalej, lecz tylko lekarki dysponowały kluczem do życia i śmierci.
W ten sposób miały w ręce przyszłość i w miarę jak świat zaczął się odradzać,
utworzyły wraz z kilkoma innymi zawodami klasę dominującą, znaną pod nazwą
Doktoriatu. Doktoriat rządził, ustanawiał prawa i wprowadzał je w życie.
Zrodziła się też, oczywiście, opozycja, bo trudno było od razu wymazać
pamięć dawnych czasów czy skutki dwudziestoletniego bezprawia. Władza
Doktoriatu sięgała jednak wszędzie. Pragnąc mieć dziecko każda kobieta musiała
prosić o zgodę, Doktoriat zaś dbał o to, by znalazła właściwe miejsce w społeczności.
Bandy buntowniczek zaczęły topnieć, rozpadały się i stopniowo przywrócono
porządek.
Doktoriat stanął niebawem wobec lepiej zorganizowanej opozycji. Powstała
partia, która utrzymywała, że ustała już choroba, która powaliła mężczyzn, toteż
można i należy przywrócić równowagę. Partię nazwano Reakcyjną i było z nią
niemało kłopotu.
Większość członkiń Rady Doktoriatu nadal doskonale pamiętała system
wykorzystujący kobiece słabości, który stanowił po prostu kulminacyjny punkt w
wielowiekowej historii wyzysku kobiet. Pamiętały niechęć, z jaką dopuszczano je do
wybranego zawodu. Teraz władza należała do nich i nie miały zamiaru dzielić się nią
z istotami, które, jak dowiedziono, są zbędne biologicznie i pod każdym innym
względem. Jednogłośnie wykluczono możliwość podjęcia kroków prowadzących do
zbiorowego samobójstwa, Reakcjonistki zaś napiętnowano jako organizację
wywrotową i przestępczą.
Był to jednak zaledwie środek łagodzący. Wkrótce okazało się, że uporano się
z objawem, lekceważąc przyczynę. Rada musiała uznać, że ma do czynienia ze
społeczeństwem niezrównoważonym, zdolnym do zachowania ciągłości, lecz
strukturalnie stanowiącym pozostałość formy minionej. Nie powinno trwać w
kształcie tak okaleczonym, gdyż niezadowolenie będzie stale wzrastać. Jeżeli władza
miała okrzepnąć, należało znaleźć nową strukturę, przystosowaną do nowych
okoliczności.
W trakcie poszukiwania właściwego modelu uwzględniono naturalne
tendencje kobiet słabiej wykształconych i niewykształconych, dotyczące takich
aspektów, jak stosunek do zasad hierarchii czy skłonność do uznawania sztucznych
wyróżnień. Przypominasz sobie zapewne, że w twoich czasach każda idiotka, której
mąż otrzymał tytuł szlachecki lub zdobył powszechne uznanie, natychmiast stawała
się godna większego szacunku i zazdrości ze strony innych kobiet, chociaż nie
przestawała być idiotką. Na podobnej zasadzie każde spotkanie lub stowarzyszenie
kobiet niepracujących obsesyjnie, nieuchronnie zaplątywało się w proces tworzenia i
utrwalania podziałów towarzyskich, co wynika z faktu, iż kobiety przywiązują dużą
wagę do poczucia bezpieczeństwa. Nie mniej istotna jest także ich gotowość do
poświęceń i niewolnicza wręcz sumienność w obrębie kanonów przewidzianych
przez lokalne konwencje towarzyskie. Jesteśmy z natury bardzo posłusznymi
stworzeniami. Większość z nas czuje się najszczęśliwsza, trzymając się zasad
ortodoksyjnych, bez względu na to, jak dziwne mogą się one wydawać osobnikom z
zewnątrz. Trudność w rządzeniu kobietami leży głównie w ustaleniu wymaganych
norm ortodoksji.
Oczywiście, żeby system taki miał szansę powodzenia, musiał uwzględniać
również inne cechy charakterystyczne. W ramach wzajemnego oddziaływania sił
obowiązywać powinna równowaga oraz szacunek dla władzy. Szczegółowe
określenie takiej organizacji nie było zadaniem łatwym.
Rozpoczęto zakrojone na szeroką skalę badania formacji i porządków
społecznych, lecz przez wiele lat odrzucano wszystkie wysuwane projekty jako
nieodpowiednie, z różnych powodów. Ostateczna forma została ponoć zaczerpnięta z
Pisma Świętego, w owych czasach księgi jeszcze nie zakazanej, choć będącej źródłem
częstych niepokojów. Stosowny werset miał rzekomo następujące brzmienie: “Idź do
mrówki, leniwcze, obacz drogi jej”.
Rada była zdania, że pouczenie to po odpowiedniej modyfikacji może
doprowadzić do pożądanego stanu rzeczy.
Oparto się więc na systemie czteroklasowym i przystąpiono do stopniowego
wprowadzania wyraźnych zróżnicowań, które stały się gwarancją stabilizacji. W
ramach każdej klasy znalazło się dość miejsca dla aspiracji indywidualnych, lecz nie
było mowy o przechodzeniu z jednej klasy do drugiej. Mamy więc Doktoriat -
wykształconą klasę rządzącą, złożoną w połowie z lekarek, następnie Klasę Matek,
której nazwa mówi sama za siebie, liczną Klasę Służebnic, której członkinie ze
względów psychologicznych są niewielkiego wzrostu, oraz Klasę Robotnic o silnej
budowie i silnych mięśniach, przeznaczoną do wykonywania cięższych prac
fizycznych. Wszystkie trzy klasy niższe uznają władzę Doktoriatu. Obie klasy
pracujące odnoszą się z szacunkiem do Matek. Służebnice przekonane są o wyższości
swych prerogatyw nad zadaniami Robotnic, które z kolei traktują delikatność
Służebnic z tkliwą pogardą.
Sama widzisz, że osiągnięto równowagę, i chociaż na razie funkcjonuje ona z
pewnymi oporami, z czasem niewątpliwie nastąpi poprawa. Jest, na przykład, wielce
prawdopodobne, że korzystne okaże się niebawem wprowadzenie podgrup w Klasie
Służebnic. Słyszy się też opinie, że za słaba jest pozycja policji, gdyż niski stopień
wykształcenia nie różni jej od Robotnic...
W miarę jak mnożyła dalsze szczegóły, czułam się coraz bardziej przytłoczona
potwornością całego procesu.
- Mrówki! - przerwałam jej. - Mrowisko! Posłużyłyście się mrowiskiem jako
modelem?
Spojrzała na mnie zaskoczona tonem mojego głosu lub też faktem, że dopiero
teraz pojęłam to, co tak długo mi tłumaczyła.
- Dlaczego nie? - spytała. - To niewątpliwie jeden z najtrwalszych wzorców
społecznych wykształconych przez naturę. Chociaż, rzecz oczywista, przy niezbędnej
adaptacji...
- Chcesz powiedzieć... chcesz mi powiedzieć, że tylko Matki mają dzieci? -
dopytywałam się.
- Och, przedstawicielki Doktoriatu też, jeżeli zechcą - zapewniła mnie.
- Ale... ale...
- Rada zatwierdza proporcje - uzupełniła. - Lekarki w klinice poddają
niemowlęta badaniom i przydzielają je do odpowiednich klas. Dalej to już tylko
sprawa specjalnej diety, kontroli gruczołów i odpowiedniego przyuczenia.
- Ale po co? - zaprotestowałam ostro. - Jaki sens ma takie życie?
- Pytasz o sens życia? Sama sobie na to odpowiedz - zaproponowała.
- Przecież naszym przeznaczeniem jest kochać i być kochanym. Kochać
dzieci, które mamy z tymi, których kochamy.
- Znowu dopuszczasz do głosu swoje uwarunkowania: wynosisz na piedestał i
uromantyczniasz prymitywną zwierzęcość. Musisz chyba przyznać, że jesteśmy
czymś więcej niż tylko zwierzętami.
- Oczywiście, przyznaję, ale...
- Miłość, powiadasz? Czy można mówić o miłości między matką i córką,
jeżeli nie ma mężczyzn, którzy wprowadzaliby pojęcie zazdrości? Czy znasz uczucie
wyższe niż to, jakim dziewczynka darzy swoje młodsze siostry?
- Nie rozumiesz - zaoponowałam znowu. - Jak możesz zrozumieć miłość,
która nadaje barwy całemu światu? Skupia się w sercu i stamtąd promieniuje,
przepełniając całą osobowość, jak oddziałuje na to, czym jesteś, na wszystko, czego
dotykasz, co słyszysz... Miłość potrafi śmiertelnie ranić. Ja wiem, wiem o tym dobrze.
Potrafi też rozgrzać w żyłach krew... Przemienia śmietnisko w ogród, łachmany w
brokat, słowo w muzykę. Dzięki miłości można ujrzeć cały wszechświat w oczach
ukochanej osoby. Nie, ty tego nie rozumiesz... nie wiesz... nie potrafisz... Och,
Donaldzie, kochany mój, jak mam jej przekazać coś, czego istnienia nawet się nie
domyśla?
Zapadło niezręczne milczenie.
- Nic dziwnego - przerwała je Laura - że aby żyć w twoim społeczeństwie,
musiałaś zostać wyposażona w tak uwarunkowaną reakcję. Nie możesz jednak
oczekiwać, że zrezygnujemy z wolności na rzecz powrotu do poddaństwa przez
przywrócenie do życia naszych ciemięzców.
- Nigdy tego nie pojmiesz. Tylko niemądrzy mężczyźni i niemądre kobiety
ż
yli w stanie ciągłej wojny. Większość z nas uzupełniała się wzajemnie. Stanowiliśmy
tworzące jedność pary.
Uśmiechnęła się.
- Moja droga, albo jesteś zdumiewającą ofiarą dezinformacji na temat twoich
czasów, albo głupota, o której mówisz, była niezwykle powszechna. Ani jako osoba
prywatna, ani jako historyk nie dopuszczam nawet myśli o przywróceniu takiego
stanu rzeczy. Minął etap prymitywny w naszym rozwoju, ustępując miejsca epoce
cywilizowanej. Kobieta, będąc naczyniem życia, miała to nieszczęście, że przez
pewien czas mężczyzna był jej nieodzowny. Teraz jednak już go nie potrzebuje. Nie
chcesz chyba powiedzieć, że to zbyteczne i niebezpieczne obciążenie należy
zachować tylko przez wzgląd na sentymentalizm? Przyznaję, że utraciłyśmy pewne
drobne wygody. Zauważyłaś zapewne, że mamy nieco mniej wyobraźni w kwestiach
dotyczących mechaniki i dlatego skłonne jesteśmy powielać odziedziczone wzorce.
Ale niezbyt się tym przejmujemy. Nasze zainteresowania nie dotyczą zjawisk
nieorganicznych, lecz tego, co organiczne i rozumowe. Być może mężczyźni
pokazaliby nam, jak podróżować dwa razy szybciej, jak dotrzeć na Księżyc lub jak
coraz szybciej zabijać coraz większe rzesze ludzi. Nie wydaje się jednak, by wiedza
tego typu była właściwą ceną ponownego zniewolenia. Nie, my wolimy nasz świat...
Wolimy go wszystkie, z wyjątkiem kilku Reakcjonistek. Widziałaś już nasze
Służebne. Może są trochę nieśmiałe, ale czy wyglądają na wyzyskiwane lub
nieszczęśliwe? Czy nie świergoczą między sobą radośnie i żywo jak wróbelki? A
Robotnice - te, które nazwałaś Amazonkami - czy nie wyglądają na silne, zdrowe i
wesołe kobiety?
- Ale pozbawiacie je wszystkiego... pozbawiacie je praw przyrodzonych.
- Daruj sobie frazesy, moja droga. Czy twój system społeczny nie odbierał
kobietom ich “przyrodzonego prawa”, jeżeli nie wyjdą za mąż? Nie tylko im to
mówiono, lecz wręcz wpajano. Tutaj nasze Służebne i Robotnice nic o tym nie
wiedzą i nie dręczy ich poczucie niedowartościowania. Macierzyństwo jest funkcją
Matek i tak też jest pojmowane.
Protestowałam, kręcąc głową.
- Mimo wszystko okradacie je. Kobieta ma prawo do miłości... Pierwszy raz
straciła cierpliwość i przerwała mi.
- Znowu powtarzasz hasła propagandowe twoich czasów. Moja droga, miłość,
o której mówisz, istniała w twoim bezpiecznym i zamkniętym zakątku świata na
zasadzie łaskawego i praktycznego konwenansu. Rzadko zdarzało ci się widzieć jej
drugie oblicze, nie upiększone przez Romantyzm. Nigdy nie byłaś jawnie
przedmiotem kupna i sprzedaży jak sztuka bydła. Nigdy nie musiałaś sprzedawać się
pierwszemu lepszemu, by zdobyć środki na życie. Nigdy nie byłaś jedną z tych, które
przez wieki krzyczały z bólu, cierpiały i ginęły w miastach zdobywanych i łupionych
przez najeźdźców. Nigdy nie wrzucono cię do lochu czy w płomienie, by ci tego
oszczędzić. Nigdy nie musiałaś płonąć na stosie obok zwłok swego męża. Nie
spędzałaś całego życia uwięziona w haremie, nie byłaś wśród wiezionych statkiem
niewolników ani nie zawdzięczałaś życia kaprysowi swego pana i władcy...
Tak wygląda to drugie oblicze... odwieczne oblicze. Ono już się nie powtórzy.
Nigdy. Czyżbyś miała odwagę proponować przywrócenie tego wszystkiego,
przywrócenie naszych cierpień?
- Ale większość tych rzeczy należała do przeszłości - przekonywałam. - Świat
wkroczył już na lepszą drogę.
- Doprawdy? - spytała ironicznie. - Ciekawe, czy podobnie myślały
mieszkanki podbijanego Berlina. Na lepszą drogę, powiadasz? A może świat znalazł
się raczej na granicy nowego barbarzyństwa?
- Jeżeli pozbywacie się zła, odtrącając także dobro, to co zostaje?
- Mnóstwo. Mężczyzna służył tylko jako środek do osiągania celu.
Potrzebowałyśmy go, by móc rodzić dzieci. Cała zbędna reszta jego sił witalnych stała
się przyczyną wszelkiego cierpienia na Ziemi. Bez mężczyzny jest nam o wiele lepiej.
- Naprawdę więc uważasz, że ulepszyłyście naturę? - dopytywałam się.
- Phe! - parsknęła, zniecierpliwiona moim powątpiewającym tonem. -
Cywilizacja jest ulepszeniem natury. Wolałabyś mieszkać w jaskini i grzebać
większość dzieci, które zmarły we wczesnym niemowlęctwie?
- Są sprawy, fundamentalne sprawy... - zaczęłam, lecz Laura uciszyła mnie
gestem.
Za oknem, po trawie sunęły długie cienie. W wieczornej ciszy usłyszałam
dochodzący z oddali chór kobiecych głosów. Przysłuchiwałyśmy się, aż pieśń ucichła.
- Piękne! - zachwyciła się Laura. - Nawet anioły nie potrafiłyby śpiewać z
większą słodyczą. Wygląda na to, że są całkiem szczęśliwe, prawda? Nasze własne,
ś
liczne dzieci. Są wśród nich moje dwie wnuczki. One są szczęśliwe i nie bez
powodu. Nie muszą dorastać w świecie, w którym trzeba zawierzyć dobrej woli
mężczyzny skłonnego je utrzymywać. Nigdy nie doznają poniżenia przed panem i
władcą; nigdy też nie staną wobec zagrożenia gwałtem i mordem. Posłuchaj ich!
Dziewczęta śpiewały następną pieśń.
- Płaczesz? Dlaczego? - zapytała, gdy śpiew ucichł.
- Wiem, że to głupie. Bo tak naprawdę nie wierzę, żeby było tu tak, jak ci się
wydaje. Płaczę więc chyba z żalu za tym, co utraciłybyście, gdyby to była prawda -
odparłam. - Tam, pod drzewami, powinni siedzieć zakochani. Powinni trzymać się za
ręce, słuchać tej pieśni i patrzyć na wschodzącą tarczę księżyca. Ale nie ma ich tam i
nigdy już nie będzie. - Spojrzałam na nią. - Czy czytałaś kiedyś ten wiersz: “Ileż
kwiatów pachnących zapłonie o brzasku! I nim je oko dojrzy, w skwarze dusznym
zginą!”? Czy nie czujesz samotności waszego świata? Czy rzeczywiście tego nie
rozumiesz? - dopytywałam się.
- Wiem, że nie miałaś okazji przyjrzeć się nam dokładnie, ale czy nie
dostrzegasz piękna świata, w którym kobiety nie muszą rywalizować o względy
mężczyzn? - odparowała.
Rozmawiałyśmy jeszcze jakiś czas, aż zmierzch ustąpił przed ciemnością i
wśród drzew zamigotały światła sąsiednich domów.
Laura była bardzo oczytana. Dlatego niektóre okresy historyczne darzyła
nawet sympatią. Nigdy jednak nie osłabiało to jej aprobaty dla własnych czasów. Nie
zauważała ich jałowości. Wytykała mi “uwarunkowania”, z powodu których rzekomo
nie dostrzegałam tego, że nadszedł wreszcie złoty wiek kobiety.
- Trzymasz się zbyt wielu mitów - zarzuciła mi. - Mówisz o pełni życia i
przytaczasz przykład nieszczęśnicy, która trzyma się kurczowo swoich oków w jakiejś
podmiejskiej willi. To ma być pełnia życia?! Kupcom wygodniej było jednak nakłonić
ją, by tak sądziła. Prawdziwa pełnia życia trwałaby nader krótko, obojętne w jakim
społeczeństwie.
I tak dalej...
W końcu zjawiła się mała pokojówka i oświadczyła, że opiekunki czekają na
moje polecenia. Przed wyjściem chciałam jeszcze coś wyjaśnić.
- Powiedz mi, proszę, jak... jak do tego doszło?
- Czysty przypadek, kochanie. Chociaż był on konsekwencją tamtych czasów.
Badania naukowe doprowadziły do niespodziewanego, wtórnego odkrycia.
- Ale w jaki sposób?
- Dość dziwnie... można nawet powiedzieć, że w banalny sposób. Czy
słyszałaś o człowieku nazwiskiem Perrigan?
- Perrigan? - powtórzyłam. - Nie sądzę, chociaż nie jest to pospolite nazwisko.
- Stało się powszechnie znane - wyjaśniła. - Doktor Perrigan był biologiem,
zajmował się przede wszystkim eksterminacją szczurów, zwłaszcza dokuczliwego
szczura brunatnego. Dążył do wynalezienia choroby, która okazałaby się zabójcza dla
tego szkodnika. Posłużył się w tym celu infekcją wirusową, często śmiertelną u
zajęcy, a właściwie grupą infekcji wirusowych o dużej selektywności ze względu na
silną mutacyjność. I rzeczywiście, istniało tak wiele szczepów, że gdy testowano ją na
zającach w Australii, powiodła się dopiero szósta próba. Wszystkie wcześniejsze
szczepy ginęły w miarę wzrostu odporności zajęcy. Próby prowadzono także w innych
krajach, chociaż w zasadzie bez powodzenia, aż do chwili, gdy we Francji
wyprodukowano szczep jeszcze skuteczniejszy, którego działaniu poddano całą
populację zajęcy w Europie.
Na bazie tych wirusów Perrigan stosując napromieniowanie oraz inne metody
otrzymał nowe mutacje i ostatecznie udało mu się wyłonić odmianę, która atakowała
szczury. To jednak mu nie wystarczyło i kontynuował badania, aż otrzymał szczep
wyposażony dziedzicznie w taką selektywność, że atakował wyłącznie szczury
brunatne, i to z niezwykłą zaciekłością.
W ten sposób Perrigan rozwiązał ostatecznie kwestię uporczywego szkodnika
i obecnie brunatny szczur nie występuje nigdzie. Perrigan popełnił jednak jakiś błąd.
Do dziś nie wiadomo, czy ten udany wirus mutował ponownie, czy też któryś z
wcześniejszych wirusów doświadczalnych został przypadkowo uwolniony przez
szczura nosiciela, zresztą jest to zagadnienie czysto akademickie. Dość, że uaktywnił
się szczep zdolny atakować istoty ludzkie, i zanim go wykryto, zdążył się
rozprzestrzenić. Rozprzestrzeniał się przy tym w zatrważającym tempie: zbyt szybko,
aby można było podjąć jakiekolwiek środki zaradcze.
Okazało się, że większość kobiet jest na niego odporna. Z około dziesięciu
procent zaatakowanych kobiet ponad osiemdziesiąt procent powróciło do zdrowia.
Natomiast wśród mężczyzn odporność była niemal zerowa i odnotowano jedynie
kilka przypadków częściowego wyzdrowienia. Uratowano niewielką liczbę mężczyzn
dzięki zastosowaniu niezwykłych środków ostrożności, ale nie można ich było
wiecznie trzymać w zamknięciu, więc w końcu wirus, który posiadał niespotykaną
wprost zdolność przetrwania w utajeniu, dosięgną! ich także.
Cisnęło mi się na usta mnóstwo specjalistycznych pytań, lecz Laura mnie
uprzedziła.
- Obawiam się, że nic więcej nie potrafię ci wyjaśnić. Być może nasze lekarki
będą skłonne udzielić ci informacji, choć wątpię.
Z trudem usiadłam na brzegu kanapy.
- Rozumiem - powiedziałam. - Po prostu przypadek. Tak. Trudno sobie
wyobrazić, żeby doszło do tego w jakikolwiek inny sposób.
- Chyba że zechcemy w tym dostrzec palec boży - zastrzegła.
- Czy to nie nazbyt bluźniercza interpretacja?
- Miałam na myśli Śmierć Pierworodnego - odrzekła w zadumie.
Nie znalazłam na to gotowej odpowiedzi. Zadałam więc pytanie:
- Czy z całą szczerością możesz powiedzieć, że twoje życie nigdy nie wydaje
ci się koszmarnym snem?
- Nigdy! - zaprotestowała stanowczo. - Kiedyś był to rzeczywiście zły sen. Ale
już się skończył. Posłuchaj!
Chóralny śpiew wzmocniony akompaniamentem orkiestry płynął teraz znowu
z głębi pogrążonego w ciemnościach ogrodu. Nie, nie brzmiało to ponuro: być może
nawet dźwięczała tam nuta radości. Ale skąd miałyby wiedzieć, biedactwa, że...
Zjawiły się moje opiekunki i pomogły mi wstać. Podziękowałam Laurze za
cierpliwość i uprzejmość. Ona jednak potrząsnęła głową.
- Moja droga, to ja jestem ci winna wdzięczność. W krótkim czasie
dowiedziałam się od ciebie więcej na temat uwarunkowania kobiet w społeczeństwie
mieszanym niż ze wszystkich książek, jakie przeczytałam przez całe życie. Mam
nadzieję, że lekarki znajdą jakiś sposób, abyś o tym zapomniała i mogła czuć się z
nami szczęśliwa.
Przystanęłam w progu i odwróciłam się z pomocą opiekunek.
- Wysuwasz wiele słusznych argumentów, Lauro. Ale mimo to jesteś... jesteś
w błędzie. Czy nigdy nie czytałaś o zakochanych? Czy jako dziewczyna nigdy nie
wzdychałaś do jakiegoś Romea, który powiedziałby: “Tam jest wschód, a Laura jest
moim słońcem!”?
- Chyba nie. Chociaż znam ten dramat. Dość ładna, wyidealizowana opowieść.
Ciekawa jestem, ilu Juliom złamała serce? Ale odpowiem ci pytaniem, kochanie. Czy
widziałaś cykl obrazów Goi zatytułowany “Okropności wojny”?
Różowy samochód nie zawiózł mnie z powrotem do “Domu”. Dotarłyśmy do
okazałego budynku, który przypominał szpital, gdzie z dużą troskliwością położono
mnie do łóżka w jednoosobowym pokoju. Rano, po obfitym śniadaniu, odwiedziły
mnie trzy nowe lekarki. Wizyta miała charakter bardziej towarzyski niż zawodowy i
zamieniła się w półgodzinną pogawędkę. Zostały zapewne dokładnie poinformowane
o przebiegu mojej rozmowy z Laurą, bo nie wzbraniały się od odpowiedzi na pytania,
z których część wydała im się zabawna. Ja natomiast, wręcz przeciwnie, daleka byłam
od rozbawienia, gdyż w ich stwierdzeniach nie doczekałam się żadnych
pocieszających nieścisłości - to, co mówiły, wydawało się niepokojąco wykonalne,
przy odpowiednim opanowaniu techniki. Pod koniec wizyty ich nastrój uległ zmianie.
Jedna z nich oświadczyła zasadniczym tonem:
- Zdajesz sobie sprawę z tego, że postawiłaś nas w trudnej sytuacji. Twoje
towarzyszki, Matki, nie są oczywiście podatne na ferment reakcjonistyczny, chociaż
dość szybko zdołałaś wywołać w nich silne uczucie wstrętu i oburzenia. Osoby mniej
odporne mogą ulegać twoim wpływom znacznie łatwiej. Nie chodzi nawet o to, co
powiesz. Wystarczy odmienność, która przebija z twojej postawy. Nie ma na to rady i,
szczerze mówiąc, nie wyobrażamy sobie, jak, będąc kobietą wykształconą, mogłabyś
przyjąć postawę pogodnej, beztroskiej i pełnej akceptacji, jakiej spodziewamy się od
Matek. Twoja frustracja będzie niebawem trudna do zniesienia. Ponadto
uwarunkowania, którym podlegałaś w tamtym systemie, uniemożliwiają ci okazanie
naszej organizacji dobrej woli.
Doceniłam szczerość tej wypowiedzi: była to obiektywna ocena sytuacji. Co
więcej, nie mogłam jej kwestionować. Perspektywa spędzenia reszty życia w różowej,
wonnej tępocie, urozmaiconej jedynie produkcją czworaczków płci żeńskiej w
regularnych odstępach czasu, z pewnością doprowadziłaby mnie w krótkim czasie do
szaleństwa.
- Czy wobec tego potraficie przywrócić temu cielsku normalny kształt i
wielkość? - spytałam.
Zaprzeczyła ruchem głowy.
- Raczej nie... Nie wiem, czy kiedykolwiek podejmowano takie próby. Ale
nawet gdyby było to możliwe, nie mogłabyś zasiadać w Doktoriacie. Wzrosłoby także
zagrożenie twoim reakcjonizmem.
To także byłam w stanie zrozumieć.
- Wobec tego co dalej? - dopytywałam się. Zawahała się, zanim odpowiedziała
cichym głosem:
- Możemy ci jedynie zaproponować hipnozę w celu usunięcia pamięci. Gdy
dotarło do mnie znaczenie tych słów, ledwie opanowałam falę histerii.
Wytłumaczyłam sobie, że przecież rozmawiają ze mną w sposób racjonalny. Muszę
postarać się o sensowną reakcję. Mimo to upłynęło kilka minut, zanim się na nią
zdobyłam.
- śądacie ode mnie samobójstwa. Cały mój umysł to pamięć: pamięć to ja.
Jeżeli ją stracę, to tak, jakbym umarła, jakbyście mnie zabiły, to znaczy, moje ciało.
Nie próbowały się spierać.
Jedyne, co nadaje wartość memu życiu, to świadomość twojej miłości, drogi,
najdroższy, kochany Donaldzie. śyjesz teraz tylko w mojej pamięci. Jeżeli ją
opuścisz, umrzesz raz jeszcze, tym razem na zawsze.
- Nie! - krzyknęłam. - Nie! Nie!
Odwiedzały mnie regularnie Służebne, uginając się pod ciężarem posiłków.
Zajęta byłam własnymi myślami, choć nie było to najlepsze towarzystwo. - Prawdę
powiedziawszy - stwierdziła jedna z lekarek - nie widzimy żadnego innego wyjścia.
Przez wiele lat po tym wydarzeniu największym zmartwieniem były rosnące statystyki
załamań psychicznych. Chociaż kobiety miały wówczas pełne ręce roboty, wiele z
nich wciąż nie potrafiło się przystosować. Tobie nie możemy nawet zaproponować
ż
adnej pracy.
Odebrałam to jako ostrzeżenie. Jeżeli ta halucynacja, która zdawała się coraz
bardziej realna, nie zostanie wkrótce przerwana, znajdę się w pułapce.
Przez cały dzień i noc na próżno usiłowałam odzyskać utracony obiektywizm.
Ta dialektyka przerastała mnie: moje zmysły zbyt świadomie odbierały zmysłowe
bodźce otoczenia. Zbyt silna i przekonywająca była konsekwentna spójność
otaczających mnie zjawisk.
Po upływie doby ponowna wizyta tego samego tria dała mi do zrozumienia, że
minął czas do namysłu.
- Mam wrażenie - zaczęłam - że lepiej rozumiem teraz swoją sytuację.
Proponujecie mi bezbolesną niepamięć zamiast załamania, po którym i tak nastąpi
niepamięć. I nie widzicie innego wyjścia.
- Tak - potwierdziła jedna z nich, a pozostałe zgodziły się w milczeniu. - Ale
podczas hipnozy będziemy potrzebowały twojej współpracy.
- Wiem o tym - powiedziałam. - Rozumiem też, że w takim układzie uchylanie
się od współpracy byłoby daremnym uporem. W związku z tym... tak, zamierzam
współpracować... Ale pod jednym warunkiem.
Spojrzały pytająco.
- Chciałabym, żebyście najpierw wstrzyknęły mi chuinżuatynę w takim samym
stężeniu, jakie otrzymałam przedtem. Podam wam wielkość dawki. Jestem
przekonana, że niezależnie od tego, czy jest to halucynacja, czy też jakiś inny,
zbliżony do niej rodzaj projekcji, musi mieć coś wspólnego z tym środkiem. Nigdy
przedtem nie zdarzyło mi się nic, co choćby w najmniejszym stopniu przypominało
ten stan. Przyszło mi więc do głowy, że gdybym mogła odtworzyć sytuację... czy
może tylko uwierzyć, że ją odtwarzam... być może powstanie jakaś szansa. Sama nie
wiem. Może to zbyt naiwne?... Ale nawet jeśli nic z tego nie wyjdzie, to nic nie
powinno zmienić się na gorsze, prawda? Czy pozwolicie mi spróbować?...
Zamyśliły się wszystkie trzy.
- W zasadzie nie widzę przeszkód - powiedziała jedna.
- Myślę, że nie powinno być trudności z uzyskaniem pozwolenia - uzupełniła
druga. - Masz do tego prawo, lecz na twoim miejscu nie liczyłabym na to za bardzo.
Po południu przybyło kilka małych służebnic, które zakrzątnęły się wokół
przygotowania mnie i pokoju do eksperymentu. Na koniec zjawiła się jeszcze jedna,
pchając stolik na kółkach. Ledwie ją było widać spoza butelek, tacek i fiolek.
Ustawiła stolik przy moim łóżku. Wkrótce przybyły wszystkie trzy lekarki. Jedna z
małych pielęgniarek zajęła się podwijaniem mojego rękawa. Lekarka, która
najczęściej zabierała głos, posłała mi serdeczne, lecz pełne powagi spojrzenie.
- Zdajesz sobie sprawę, że to czysty hazard? - upewniła się.
- Tak. Ale to moja jedyna szansa. Chcę z niej skorzystać.
Pokiwała głową, wzięła do ręki strzykawkę i napełniła ją, podczas gdy
służebnica dezynfekowała moje ogromne ramię. Lekarka zbliżyła się do łóżka z
wahaniem.
- Proszę zaczynać - ponagliłam ją. - Dobrze pani wie, jaki los czeka mnie tutaj.
Skinęła głową i wbiła igłę...
Powyższą relację spisałam w określonym celu. Zamierzam zdeponować ją w
banku, gdzie pozostanie do czasu, kiedy zajdzie potrzeba jej odczytania.
Nie mówiłam o tym nikomu. Sprawozdanie na temat skutków działania
chuinżuatyny, które sporządziłam dla drą Hellyera, było fałszywe. Opisałam tam
swoje wrażenia jako po prostu unoszenie się w przestrzeni. W powyższych zapiskach
zawarte są moje prawdziwe doznania.
Ukrywałam je, ponieważ po odzyskaniu przytomności, kiedy przekonałam się,
ż
e znajduję się znowu we własnym ciele, w normalnym świecie, doznania te
prześladowały mnie z taką wyrazistością, jakby były prawdziwe. Szczegóły jawiły się
zbyt jaskrawo, zbyt wyraźnie, bym mogła usunąć je z pamięci. Prześladowały mnie
jak przestroga czy pogróżka. Nie mogłam zaznać spokoju...
Nie potrafiłam zebrać dość odwagi, by zwierzyć się drowi Hellyerowi, jak
bardzo mnie to męczy... Obawiałam się, że zaleci mi leczenie. Inni moi znajomi, jeśli
nie przejęliby się na tyle, by zalecić leczenie, z pewnością wyśmialiby mnie i nieźle
by się ubawili moim kosztem, interpretując symbolikę. Zachowałam to więc dla
siebie.
Gdy rozpatrywałam szczegółowo różne fragmenty tego wydarzenia, wzbierała
we mnie złość na samą siebie. Dlaczego nie poprosiłam Laury o więcej faktów, takich
jak daty i inne dane, które można sprawdzić. Gdyby stwierdziła, na przykład, że cała
ta sprawa zaczęła się przed dwoma laty, to nie byłoby mowy o jakimkolwiek poczuciu
zagrożenia. Niestety, tak istotne pytanie nie przyszło mi do głowy. Przypomniałam
sobie jednak pewną informację, którą mogłam sprawdzić. I sprawdziłam. Teraz
ż
ałuję, że to zrobiłam, ale wtedy czułam, że muszę.
Oto czego się dowiedziałam:
Dr Perrigan żyje, jest biologiem, przeprowadza doświadczenia na zającach i
szczurach...
Jest dość znanym specjalistą w swojej dziedzinie. Publikował w wielu
periodykach artykuły na temat walki ze szkodnikami. Nie jest żadną tajemnicą, że
pracuje nad nowymi szczepami myxomatozy, które mają atakować szczury. Otrzymał
już nawet pewną grupę szczepów mucosimorbus, chociaż nie udało mu się dotychczas
wyprodukować wirusa na tyle stałego lub selektywnego, by dał się zastosować w
praktyce...
Nigdy jednak o nim nie słyszałam, dopóki Laura z mojego “przywidzenia” nie
wymieniła jego nazwiska...
Dużo o tym myślałam. Do jakiego rodzaju doświadczeń należą opisane tu
zdarzenia? Gdyby były czymś w rodzaju wizji nieuniknionej przyszłości, nikt nie
mógłby przecież temu zapobiec. Sądzę jednak, że takie wyjaśnienie jest bez sensu:
przyszłość jest zdeterminowana tym, co już się stało, i tym, co dzieje się aktualnie.
Musi zatem istnieć mnóstwo możliwych wersji przyszłości, z których każda stanowi
prawdopodobną konsekwencję tego, co dzieje się teraz. Wydaje mi się, że pod
wpływem chuinżuatyny ujrzałam jedną z takich wersji...
Było to chyba ostrzeżenie przed tym, co może się wydarzyć, jeśli nie podejmie
się działań zapobiegawczych.
Wersja ta jest tak odrażająca, tak fałszywa, tak dalece odbiega od normalnego
toku wydarzeń, że nie ostrzec, znaczyłoby uchylać się od obowiązku wobec ludzkości.
W związku z tym zamierzam na własną odpowiedzialność, nikogo nie
wtajemniczając, dołożyć wszelkich starań, aby to, co opisałam, nie doszło do skutku.
Gdyby kogokolwiek oskarżono o współdziałanie w moim zamierzeniu, niniejszy
dokument powinien zostać przytoczony w jego obronie. W tym właśnie celu został
spisany.
Postanowiłam bowiem nie dopuścić do kontynuacji badań drą Perrigana.
Podpisano: Jane Waterleigh
Adwokat przyglądał się podpisowi kiwając głową.
- A potem wsiadła w samochód i pojechała do Perrigana. Tragiczne rezultaty
są nam znane - powiedział.
- Podejrzewam, że starała się najpierw wytłumaczyć mu, że powinien
zrezygnować z badań. Chociaż nie mogła oczekiwać, że jej się powiedzie. Trudno
sobie przecież wyobrazić, żeby ktokolwiek zechciał zrezygnować z wieloletnich
badań z powodu, który każdemu wydawałby się czymś w rodzaju cygańskiej wróżby.
Nie ulega wątpliwości, że była przygotowana do podjęcia, w razie konieczności,
działań bezpośrednich. Policja ma chyba rację podejrzewając, iż strzelała do niego z
premedytacją. Są jednak w błędzie twierdząc, że podpaliła dom w celu zatarcia
ś
ladów zbrodni. Z oświadczenia wynika niezbicie, że chodziło jej wyłącznie o
zniszczenie pracy Perrigana.
Znowu pokiwał głową ze współczuciem.
- Biedaczka! Z ostatnich dwóch czy trzech stronic wyraźnie przebija silne
poczucie obowiązku. Bije z nich ta uproszczona jasność, która powoduje
męczennikami bez względu na konsekwencje. Nie wypiera się czynu. Ukrywa tylko
przed policją jego motywy.
Zamilkł, a po chwili dodał:
- Na szczęście mamy ten dokument. Powinien przynajmniej uratować jej
ż
ycie. Zdziwiłbym się, gdyby nie poskutkował argument niepoczytalności, której jest
dowodem. - Postukał palcem w plik kartek.
- Dobrze się złożyło, że zrezygnowała z zamiaru zdeponowania tego w banku.
Na twarzy drą Hellyera malowało się zmęczenie i troska.
- Mam ogromne wyrzuty sumienia w związku z tym wydarzeniem - wyznał. -
Przede wszystkim nie powinienem był dopuścić do próby z chuinżuatyną! Wydawało
mi się jednak, że otrząsnęła się już z załamania po stracie męża. Robiła wszystko,
ż
eby mieć bez przerwy jakieś zajęcie, i zgłosiła się na ochotnika. Znał ją pan na tyle,
by stwierdzić, że miała bardzo zdecydowany charakter. Dostrzegła szansę wniesienia
pewnego wkładu do wiedzy medycznej, i słusznie. Mogłem jednak być ostrożniejszy.
Powinienem był zauważyć, że coś jest nie tak po tym doświadczeniu. Dlatego to na
mnie ciąży odpowiedzialność za tę sprawę.
- Hm - adwokat nie był przekonany - przyjmując taką linię obrony, nie
wypadnie pan najlepiej w oczach kolegów po fachu, doktorze.
- Być może. Zajmę się tym w odpowiednim czasie. Teraz chodzi o to, że czuję
się za nią odpowiedzialny, choćby z tego powodu, że jest członkiem mojego zespołu.
Nie da się zaprzeczyć, iż gdybym nie przyjął propozycji jej udziału w doświadczeniu,
nie doszłoby do tego wszystkiego. W związku z tym wydaje mi się, że powinniśmy
raczej starać się udowodnić, że działała w stanie ograniczonej poczytalności, że jej
władze umysłowe uległy osłabieniu pod wpływem zaaplikowanego środka. Jeżeli sąd
wyda takie orzeczenie, skierują ją do szpitala psychiatrycznego na obserwację
połączoną z leczeniem, być może bardzo krótkim.
- Nie wiem. W każdym razie możemy przedstawić tę koncepcję obrońcy i
poprosić o opinię.
- Moim zdaniem brzmi to dość przekonywająco. Osoba taka jak Jane nie
decyduje się na zabójstwo, będąc przy zdrowych zmysłach, chyba że zostanie
przyparta do muru. Wtedy jednak działałaby z większą przebiegłością. Z pewnością
nie atakowałaby kogoś zupełnie obcego. Chuinżuatyną wywołała zapewne
halucynacje dostatecznie silne, by doprowadzić ją do stanu, w którym nie potrafiła
odróżnić tego, co rzeczywiste, od tego, co przypuszczalne. Była przekonana, że
przywidzenie jest rzeczywistością, i postąpiła zgodnie z takim przekonaniem.
- Owszem, można to tak ująć - przyznał adwokat. Znowu spojrzał na plik
dokumentów. - Cała ta opowieść jest w gruncie rzeczy bez sensu, chociaż sprawia
wrażenie bardzo sensownej. Ciekawe, czy...
- Zamyślił się na chwilę, po czym podjął wątek. - Zastanawia mnie ta teoria o
zbędności osobników płci męskiej. Wygląda na to, że wydawała jej się bardziej
niepożądana niż niewyobrażalna. Dla laika, który wierzy ślepo w naturalny porządek
rzeczy, jest to nie do przyjęcia, ale czy nie uważa pan, jako naukowiec związany z
medycyną, że jest to właściwie możliwe, przynajmniej teoretycznie?
Dr Hellyer zmarszczył brwi w skupieniu.
- Tak. Tę kwestię istotnie powinno się częściej brać pod uwagę. -
Wykluczenie takiej możliwości byłoby chyba twierdzeniem zbyt pochopnym. Z
czysto teoretycznego punktu widzenia można to rozważać na dwa lub trzy różne
sposoby. Gdyby zaistniała jakaś absolutnie niezwykła sytuacja, wymagająca
intensywnych badań na skalę zbliżoną do prac nad atomem... to kto wie? - Otrząsnął
się z zamyślenia.
Adwokat znowu pokiwał głową.
- To właśnie miałem na myśli - zauważył. - W gruncie rzeczy nie jest to w
sumie aż tak bardzo nieprawdopodobne. Moim zdaniem może nawet wywołać lekki
niepokój. Z punktu widzenia obrony głębokie przekonanie Jane w zestawieniu z takim
stopniem prawdopodobieństwa daje pewne szansę na powodzenie. Ale właśnie to
prawdopodobieństwo nieco mnie peszy.
Doktor rzucił mu baczne spojrzenie.
- No wie pan! Co pan wygaduje? Pan, doświadczony prawnik, opowiada się za
wizjonerstwem? Jeśli tak jest w istocie, to chyba będzie pan musiał wymyślić nową,
własną wizję. Bo biedna Jane z pewnością udaremniła spełnienie się tej konkretnej
wersji. Z Perriganem koniec.
- Cały jego dorobek poszedł z dymem - odparł adwokat, kładąc dłoń na
dokumentach. - Mimo wszystko byłoby lepiej, gdyby Jane dowiedziała się o
Perriganie i jego badaniach w jakiś inny sposób. O ile mi wiadomo, nie było
możliwości, żeby Perrigan znalazł się w orbicie jej zainteresowań, chyba że interesuje
ją także weterynaria?
- Z całą pewnością nie - zapewnił Hellyer.
- No właśnie. A zatem ten aspekt nie przestaje być niepokojący. Jest jeszcze
drugi. Uzna pan zapewne, że zachowuję się nierozsądnie i oby czas pokazał, że
słuszność jest po pańskiej stronie, lecz muszę przyznać, że czułbym się lepiej, gdyby
Jane przeprowadziła nieco dokładniejsze śledztwo przed przystąpieniem do działania.
- Co ma pan na myśli...? - zaciekawił się dr Hellyer.
- Otóż Jane nie wiedziała, że Perrigan ma syna. Który żyje. Zdaje się, że
bardzo interesował się badaniami ojca i postanowił, iż jego praca nie może pójść na
marne. Oświadczył, że dołoży wszelkich starań, aby kontynuować badania na tych
kilku okazach, które uratowano z płomieni... Jest to bez wątpienia godna pochwały
synowska postawa. Niepokoi mnie tylko fakt, że on również jest doktorem nauk
przyrodniczych, biochemikiem i - co całkiem naturalne - nosi nazwisko Perrigan...
CZŁOWIEK - MIESZKANIEC ZIEMI
Rozdział I - OKAZY Z DOLINY DUR
Największą atrakcją turystyczną Takonu była w owym czasie wystawa odkryć
z Doliny Dur. W specjalnie do tego celu wzniesionym budynku Takończycy i
przyjezdni z innych miast tłoczyli się w korytarzach i zaglądali do zakratowanych lub
oszklonych gablot, podziwiając ich zawartość z lękiem, zaciekawieniem lub
rozbawieniem - zależnie od usposobienia.
Tłum zwiedzających składał się głównie z tych, których przyciąga każde
niezwykłe wydarzenie, pod warunkiem że wstęp jest wolny lub za niską opłatą.
Napawali się więc widokiem eksponatów, gotowi dziwić się i zachwycać, ale niezbyt
głęboko, ponieważ przybyli przede wszystkim, by się zabawić, toteż opierali się
staraniom przewodników usiłujących obudzić w nich refleksyjną ciekawość. Nie
więcej niż dwie, może trzy osoby przyglądały się gablotom z prawdziwym uznaniem.
Nie można jednak powiedzieć, by to powierzchowne nastawienie, widoczne u
dorosłych, występowało również u dzieci, które przyprowadzano codziennie, całymi
klasami, na lekcję poglądową o prehistorycznych warunkach życia na planecie.
Magon, nauczyciel biologii w jednej z najlepszych szkół w Takonie, z trudem
poskramiał swych podopiecznych w oczekiwaniu na przewodnika. Ustawił ich przy
wejściu i próbując utrzymać w grupie, opowiadał o Dolinie Dur.
- Warunki panujące w Dolinie są dziełem całkowitego przypadku. Nie
odkryto dotąd na planecie Wenus podobnych terenów i zdaniem specjalistów tereny
takie nie istnieją. Wystawa, którą za chwilę obejrzymy, nie jest muzeum ani ogrodem
zoologicznym, chociaż je przypomina.
Uczniowie nie słuchali go zbyt uważnie. Wiercili się niespokojnie, rzucając
zaciekawione spojrzenia na rzędy klatek, wyciągali szyje, by dostrzec coś ponad
ramionami kolegów, a najbardziej podekscytowani stawali na tylnych nogach, żeby
lepiej widzieć. Przechodzący obok Takończycy patrzyli na ten dziecięcy entuzjazm z
lekkim rozbawieniem. Magon przygładził dłonią srebrne futro na głowie i
kontynuował wykład:
- Stworzenia, które zobaczycie, reprezentują wszystkie okresy historii naszego
ś
wiata. Niektóre są tak stare, że wędrowały już po planecie na długo przed
pojawieniem się naszej rasy. Inne, młodsze, żyły w tym samym czasie co nasi
przodkowie, którzy w tym okrutnym świecie musieli nieustannie szukać schronienia,
umykając tak szybko, jak im na to pozwalało sześć nóg...
- Sześć nóg, panie psorze? - odezwał się jakiś zdziwiony głos. Rozległy się
chichoty, lecz Magon tłumaczył cierpliwie:
- Tak, Sadul, sześć. Czyżbyś nie wiedział, że nasi przodkowie poruszali się na
wszystkich sześciu kończynach? Minęły tysiące lat, nim stali się czworonogami. Nim
to nastąpiło, wszelki postęp był niemożliwy. Kończyny przednie nie mogły
wykształcić się w tak wrażliwe członki chwytne jak nasze, dopóki nie przestały
dotykać ziemi.
- To nasi przodkowie byli zwierzętami, panie psorze?
- No tak... Owszem. Bardzo je przypominali. - Magon ściszył głos, by nie
obrazić uszu przechodzących obok obywateli. - Natychmiast jednak po oderwaniu
przednich kończyn od ziemi i zwolnieniu ich od obowiązku podtrzymywania ciężaru
ciała wkroczyliśmy w erę wielkich przemian: zaczęliśmy piąć się do góry... i pniemy
się nadal.
Potoczył spojrzeniem po zaciekawionych futrzastych twarzach. Przez chwilę
zatrzymał wzrok na delikatnych mackach, które kiedyś były topornymi palcami
przednich odnóży. Ewolucja niesie w sobie coś magicznego: Magon czuł się dumny z
faktu, że on i jego rasa zajmują poczesne miejsce w procesie rozwoju. To przecież
wspaniałe osiągnięcie: z kudłatego, prawie dwumetrowego zwierzęcia przekształcić
się w istotę stojącą dumnie na czterech kończynach, z wyprostowaną w pionie
przednią częścią ciała, skąd głowa spogląda na świat otwarcie i bez wstydu. Co
prawda kilku podopiecznych zaniedbało swoje futra, doprowadzając je do stanu, który
nie przynosił chwały całej rasie: były zabłocone i potargane. Ale w końcu to jeszcze
dzieci. Na pewno z wiekiem nauczą się czyścić je dokładniej i czesać.
- Dolina Dur... - Magon podjął wykład, lecz właśnie pojawił się przewodnik.
- Czy to grupa uczniów?
- Tak.
- Świetnie. Proszę za mną. Czy wiedzą już, co zaszło w Dolinie Dur?
- Większość tak - odparł Magon. - Lecz byłoby dobrze, gdyby...
- Oczywiście, z przyjemnością. - Przewodnik przystąpił ochoczo do
wygłaszania monologu, który powtarzał już zapewne wiele razy.
- Dolina Dur to niewątpliwie zjawisko jedyne w swoim rodzaju. W
zamierzchłym okresie dziejów naszej planety w sposób nie do końca jeszcze
wyjaśniony doszło do połączenia pewnych gazów zawartych w jej wnętrzu. Gazy te
wydostały się na powierzchnię przez szczeliny w skorupie planety właśnie tutaj i tylko
tutaj.
Mieszanina ta posiadała dwie podstawowe właściwości: usypiała oraz
konserwowała na czas nieokreślony. W rezultacie powstała forma życia, którą można
nazwać życiem w zawieszeniu. Wszystko, co istniało w Dolinie w chwili pierwszej
emisji gazów, zachowało się więc w stanie nienaruszonym. Stan ten nie podlega
ż
adnym granicom czasowym.
Starożytni traktowali to miejsce z zabobonnym lękiem. Podejmowano
wprawdzie w epokach mniej odległych liczne próby zbadania Doliny, ale wszystkie
kończyły się fiaskiem. Powiodła się dopiero ostatnia wyprawa sprzed roku, której
uczestników wyposażono w odpowiednie maski przeciwgazowe. Wówczas to
dokonano odkrycia, że zwierzęta i rośliny w Dolinie nie uległy petryfikacji, jak
dotychczas sądzono. Okazało się bowiem, że przy zastosowaniu pewnych zabiegów
mogą być ożywione. I takie właśnie eksponaty za chwilę obejrzymy: egzemplarze
flory i fauny liczące miliony lat, a mimo to wciąż żywe.
Przystanął przy pierwszej gablocie.
- Oto okazy flory okresu karbońskiego: paprocie drzewiaste i gigantyczne
mchy, które rosną tu nadal w specjalnie stworzonej atmosferze, kontynuując rozwój
zatrzymany w chwili, gdy Wenus była jeszcze bardzo młodą planetą. Liczymy na to,
ż
e z zarodników tych roślin uda nam się wyhodować następne egzemplarze. Tutaj -
przesunął się ku kolejnej gablocie - widzimy początki jednego z najwdzięczniej szych
eksperymentów Natury: najwcześniejszą formę kwiatów.
Słuchacze przyglądali się posłusznie dużym, białym kwiatom
przypominającym magnolie, lecz nie wyglądali na zafascynowanych. Do młodych
umysłów fauna przemawia bardziej niż flora. Nagle budynkiem wstrząsnął potężny
ryk. Wszystkie głowy odwróciły się w głąb korytarza. Z trudem udawano
zainteresowanie wykładem przewodnika. Tylko Magon, ku wściekłości
podopiecznych, uznał za stosowne zadać mu parę pytań. W końcu jednak minęli
gabloty botaniczne i znaleźli się przed pierwszą klatką.
Wewnątrz, wzdłuż kraty biegało to w jedną, to w drugą stronę gadowate
stworzenie, które można by opisać jako dwunożne, gdyby nie ogon, który odgrywał
istotną rolę w podpieraniu tułowia. Zwierzę spoglądało na świat z zachłannością
nieproporcjonalną do małych oczek, w jakie wyposażyła je przyroda. Raz po raz
odrzucało łeb w górę, wydobywając z siebie zduszony kwik.
Gad był brzydki, pokryty zielonoszarą, bardzo gładką skórą. Sylwetkę miał
niemal opływową, a mimo to wyglądał pokracznie. Jego kształty, podobnie jak u
wielu innych, pierwotnych stworów, zdawały się zapowiadać, że Matka Natura
poważnie zabiera się do dzieła. Potrafiła już bowiem z grubsza wymodelować tego
biegającego dinozaura, choć wciąż brakowało jej jeszcze poczucia proporcji i tej
finezji, której miała nabrać nieco później. Odnosiło się wrażenie, że nawet gdyby
chciała, nie była jeszcze gotowa do stworzenia sierści czy piór, by okryć nagość tego
gada.
- To jest Chodomimus - przedstawił go przewodnik z gospodarskim gestem. -
Jeden z dinozaurów, który potrafi poruszać się z dużą szybkością, lecz umiejętność tę
wykorzystuje wyłącznie w celach obronnych, jako że należy do grupy zwierząt
roślinożernych.
Tu nastąpiła krótka pauza, podczas której słuchacze przyswajali sobie treść
informacji.
- To znaczy, że on ucieka? - padło pytanie.
- Tak.
Zwiedzający poczuli się nieco zawiedzeni. Spoglądali teraz na biednego,
smutnego Chodomimusa z lekką pogardą. Oczekiwali mocniejszych wrażeń. Pragnęli,
na przykład, stanąć oko w oko - choć w bezpiecznej odległości - z jakimś starożytnym
potworem, który władał niegdyś całą planetą i którego groźny ryk sprawiał, iż
Chodomimus wraz z całą resztą innych stworzeń umykał w popłochu. Przewodnik nie
przyspieszał jednak tempa zwiedzania.
- A tu mamy przed sobą wspaniały okaz Herperornisa, ptaka zębatego.
Wypełniał on lukę między Archeopteryxem i dzisiejszymi ptakami i zasługuje na
szczególną uwagę jako...
Reakcja uczniów wskazywała, że nie podzielają jego opinii. W miarę
przesuwania się wzdłuż klatek dawało się zauważyć, że są odmiennego zdania niż
przewodnik, który majestatycznie i groźnie wyglądające gady skwitował krótko:
- Te okazy nie mają większego znaczenia, gdyż należą do jałowych gałęzi
głównego pnia ewolucji. To po prostu pomyłki Natury.
Dotarli na koniec do niewielkiej klatki, którą zajmowało jedno dziwne
stworzenie, stojące na dwóch kończynach, chociaż wydawało się, że w zamierzeniu
miało używać do tego celu czterech.
- Tutaj zaś - mówił przewodnik - stajemy wobec jednego z najbardziej
zagadkowych znalezisk. Do tej pory nie udało się zaklasyfikować go do żadnej ze
znanych kategorii. Pośpiech uniemożliwił naukowcom poświęcenie mu należytej
uwagi. Nie ulega jednak wątpliwości, iż pochodzi ono z okresu późniejszego,
ponieważ zachowało resztki sierści, rozmieszczonej nierównomiernie, głównie na
czubku głowy i na pysku. Porusza się bardzo sprawnie na dwóch kończynach, co
wskazywałoby na istnienie długiej linii przodków. Z drugiej strony, z tego, co o nim
wiemy, można by przypuszczać, że stwór ten pojawił się od razu w postaci całkowicie
rozwiniętej, bez żadnej ewolucji, jakkolwiek jest oczywiste, że coś takiego nie mogło
się zdarzyć.
Na podstawie wstępnych obserwacji ustalono, iż posiada on wiele dziwnych
właściwości. Między innymi mimo uzębienia typowego dla roślinożernych wykazuje
upodobania mięsożerne. Słowem, jest to okaz bardzo zagadkowy. Mamy nadzieję, iż
przed zakończeniem programu badań uda się znaleźć w Dolinie inne, podobne okazy.
Stworzenie podniosło głowę i przyglądało im się ponurym wzrokiem.
Rozwarło szczęki, ale zamiast oczekiwanego ryku z jego pyska wydobył się strumień
klekoczących dźwięków, któremu towarzyszyły dziwaczne ruchy przednich kończyn.
Uczniowie nareszcie się ożywili. Oto prawdziwa zagadka, o której naukowcy wiedzą
nie więcej niż oni sami.
Młodego Sadula zaintrygowało to bardziej niż wszystkie potwory o
wielosylabowych nazwach. Zbliżył się do klatki i przyglądał się eksponatowi w
skupieniu. Napotkawszy wzrok ucznia stworzenie wbiło w niego spojrzenie i znowu
wydobyło z siebie osobliwy klekot. Podeszło do kraty, przysuwając się bardzo blisko
do Sadula. Nie cofnął się: stworzenie wcale nie wyglądało groźnie. Jedną stopą
wygładziło piasek, przykucnęło i zaczęło na nim coś bazgrać.
- Co ono robi? - zapytał ktoś.
- Pewnie szuka w ziemi pożywienia - padła odpowiedź.
Sadul wciąż patrzył z uwagą. Przewodnik poprowadził grupę dalej, a on
pozostał z tyłu, nie zauważony. Nie przeszkadzała mu obecność innych
zwiedzających, ponieważ większość z nich wolała przyglądać się karmieniu
ogromnych gadów. Po chwili stworzenie ponownie wyprostowało się i jedną
kończyną wskazało na ziemię. Rysowało na piasku jakieś kreski. Nie składały się na
ż
aden czytelny motyw lub rysunek i wyglądały na przypadkowe, a jednak można się w
nich było dopatrzyć pewnej regularności.
Sadul wpatrywał się w linie na piasku, po czym przeniósł wzrok na pysk
stworzenia. Wykonało szybki ruch głowy w dół. Sadul znów tam spojrzał, nic nie
rozumiejąc. Stworzenie podeszło jeszcze bliżej, wygładziło stopą piasek i kucnąwszy,
zaczęło ponownie bazgrać. Sadul zastanawiał się, czy nie powinien już iść. Wiedział,
ż
e należy trzymać się grupy. Magon będzie się wściekał. Postanowił zatrzymać się
jeszcze na moment, żeby zobaczyć, co będzie dalej.
Stworzenie wstało i znów wskazało na piasek. Sadul oniemiał. Na piasku
widniała podobizna Takończyka, takiego samego jak on. Teraz stworzenie wskazało
najpierw na siebie, potem na rysunek.
Sadul poczuł, jak ogarnia go podniecenie. Dokonał chyba jakiegoś odkrycia.
Stworzenie, które umie rysować? Nigdy o czymś takim nie słyszał. W pierwszej
chwili chciał rzucić się za innymi, żeby im o tym powiedzieć. Zawahał się jednak.
Górę wzięła ciekawość. Niepewnie otworzył torbę, którą miał przy boku, i wyjął z
niej swoją tabliczkę i rylec. Stworzenie gwałtownie wyciągnęło po nie łapy między
prętami klatki. Przysiadło i próbowało wydrapać coś na tabliczce odwrotną stroną
rylca. Sadul skorygował błąd i oparłszy się o kraty zaglądał do wnętrza klatki, patrząc
rysującemu przez ramię.
Tajemniczy stwór nakreślił najpierw małe kółko na środku tabliczki i wskazał
do góry. Sadul spojrzał na sufit, ale nie dostrzegł tam nic szczególnego. Stwór
niecierpliwie potrząsnął głową. Otoczył kółko większym okręgiem z kropeczką na
obwodzie i dorysował następny okrąg z podobną kropką, a potem jeszcze jeden. Sadul
nadal nie mógł dopatrzyć się w tym żadnego sensu.
Obok kropki na drugim okręgu pojawiła się teraz podobizna małego
Takończyka; obok kropki na trzecim - podobizna autora rysunku. Sadul wpatrywał się
teraz w tabliczkę ze zdwojoną uwagą. Stworzenie chciało mu przekazać coś, czego
nie potrafił zrozumieć. Jeszcze raz wskazało łapą na małe kółko, a potem szeroko
rozłożyło przednie kończyny. Światło... olbrzymie światło...
I nagle Sadul pojął. Słońce, słońce... i planety! O mało nie zakrztusił się z
wrażenia. Sięgnął w głąb klatki, porwał tabliczkę i pognał korytarzem w
poszukiwaniu swojej grupy. Człowiek zamknięty w klatce długo za nim patrzył, a
kiedy jego krzyki ucichły w dali, uśmiechnął się, po raz pierwszy od bardzo dawna.
Rozdział II OPOWIEŚĆ MIESZKAŃCA ZIEMI
Goin, wykładowca fonetyki, wpadł do gabinetu swego przyjaciela, Dagula,
antropologa z Uniwersytetu Takońskiego. Dagul był Takoń-czykiem w podeszłym
wieku, o czym świadczyły siwiejące pasma na srebrzystej sierści. Podniósł wzrok,
marszcząc gniewnie brwi z powodu tak nagłego wtargnięcia. Rozpoznawszy Goina
złagodniał i serdecznie go powitał.
- Wybacz - tłumaczył się. - Jestem chyba trochę zmęczony. Dolina Dur
dostarczyła takiej ilości materiałów, że nie sposób zostawić ich odłogiem.
- Jeżeli jesteś zajęty...
- Ależ nie, wejdź, proszę. Chętnie przestanę o tym myśleć na chwilę.
Usiedli na niskiej kanapce, podwijając pod siebie cztery nogi. Dagul
zaproponował drinka.
- No i jak? Macie już tę opowieść Ziemianina? - zapytał.
Goin wydobył z teczki pakiet cienkich tabliczek.
- Tak, mamy ją nareszcie. Zatrudniłem wszystkich asystentów i najlepszych
studentów, ale nawet przy ich pomocy zadanie okazało się niełatwe. Zdaje się, że
Ziemianie byli od nas bardziej zaawansowani w dziedzinie fizyki, dlatego niektóre
fragmenty są ledwie przetłumaczalne. Sądzę jednak, że ty to zrozumiesz. Wygląda na
to, że ten Gratz to niezły drań. I wcale się tego nie wstydzi.
- Dranie na ogół się nie wstydzą - zauważył Dagul.
- Tak, to prawda. Ale trochę mnie to zastanowiło. Ziemia musiała być dość
paskudną planetą.
- Gorszą niż Wenus? - zapytał Dagul z goryczą. Goin zawahał się.
- Z jego relacji wynika, że raczej tak. Ale być może tylko dlatego, że była na
wyższym szczeblu rozwoju. My zmierzamy, zdaje się, w tym samym kierunku:
łapownictwo, prywata, zdemoralizowany handel, politycy bez skrupułów. Myślałem,
ż
e to istnieje tylko tutaj. Ale okazuje się, że tam było to samo. Cały ten cuchnący
cyrk. Niewykluczone, że podobnie jest na Marsie, kto wie?
- Być może. - Dagul zamyślił się. - Sugerujesz, że na Ziemi panowała
wyolbrzymiona forma naszego bagna?
- Otóż to. Zastanawiam się, czy życie nie jest przypadkiem chorobą. Czymś w
rodzaju procesu gnilnego, który atakuje umierające planety, przybierając postać tym
złośliwszą, im wyższa forma rozwoju. Jeśli zaś chodzi o inteligencję...
- Inteligencja - przerwał mu Dagul - to pułapka i złudzenie. Już dawno
doszedłem do takiego wniosku. Nie masz jej - gnijesz, masz ją - niszczysz najpierw
innych, a w końcu samego siebie.
Goin uśmiechnął się. Dagul przepadał za utartymi zwrotami.
- Jednak instynkt samozachowawczy... - zaczął.
- ... Kolejne złudzenie, zwłaszcza w odniesieniu do rasy - dokończył Dagul. -
Mogą przetrwać jednostki, ale cechą charakterystyczną ras inteligentnych jest
nieustanne dążenie do samozagłady, przy użyciu coraz doskonalszych metod. Z
cynicznego punktu widzenia to bardzo dobrze. Po co te wszystkie rozrzutne,
niszczycielskie, bezsensowne...
Goin pozwolił mu się wygadać. Wiedział z doświadczenia, że nie warto go
powstrzymywać. Gdy Dagul w końcu zamilkł, Goin podał mu stertę tabliczek.
- Tu jest cała ta historia. Obawiam się, że to woda na młyn twojego
pesymizmu. Gratz przyznał się do morderstwa.
- Dlaczego się przyznał?
- Dowiesz się sam. Powiada, że chce nas ostrzec przed Ziemianami.
Dagul uśmiechnął się nieznacznie.
- Nie powiedziałeś mu?
- Nie, jeszcze nie.
Dagul sięgnął po pierwszą tabliczkę i zaczął czytać.
“Ja, Morgan Gratz z planety Ziemia, spisałem tę opowieść, aby ostrzec
mieszkańców planety Wenus. Jeżeli możecie, unikajcie Ziemi. A jeżeli będziecie
musieli wejść z nią w kontakt, miejcie się na baczności. Przede wszystkim nie
wchodźcie w żadne układy z dwoma największymi koncernami ziemskimi. W
przeciwnym bowiem razie znienawidzicie tę planetę i jej mieszkańców podobnie jak
ja. Dojdziecie do wniosku, że Ziemia to siedlisko zarazy, która może się
rozprzestrzenić w całym Wszechświecie.
Prędzej czy później zjawią się jej wysłannicy. Będą to przedstawiciele jednego
z dwóch koncernów: Metallic Industries albo International Chemicals. Zechcą
nawiązać rozmowy. Nie słuchajcie ich. Bez względu na to, jak słodkie będą ich słowa,
jak nienaganne maniery, nie ufajcie im, bo okażą się kłamcami i sługami kłamców.
Jeśli im zaufacie, z pewnością dożyjecie dnia, w którym tego pożałujecie. Pożałują
tego wasze dzieci, które was przeklną. Przeczytajcie tę opowieść, aby dowiedzieć się,
jak postąpili ze mną, Morganem Gratzem...
Zacznę od momentu, kiedy zaproszono mnie do gabinetu dyrektora w
ogromnym gmachu, będącym siedzibą zarządu Metallic Industries. Sekretarka
zamknęła za mną wysokie, podwójne drzwi i przedstawiła mnie.
- Gratz, panie dyrektorze.
Dziewięciu mężczyzn siedzących przy stole ze szklanym blatem jednocześnie
zwróciło głowy w moją stronę. Ja jednak patrzyłem prosto na przewodniczącego,
który zajmował miejsce przy końcu stołu.
- Dzień dobry, panie Drakin - powiedziałem.
- Witajcie, Gratz. Przedstawiam wam pozostałych członków zarządu.
Powiodłem wzrokiem po zebranych. Kilka twarzy znałem ze zdjęć w pismach
ilustrowanych, inne rozpoznałem, bo mi je opisano, o pozostałych wiedziałem, że też
tam będą, ponieważ wszystko, co dotyczy członków zarządu Metallic Industries
Incorporated, jest jawne. Są wśród nich najbogatsi ludzie świata, co oznacza, że
znajdują się pod ciągłym obstrzałem środków masowego przekazu. Znałem nie tylko
ich twarze, lecz, jak większość ludzi, również ich przeszłość. Nie odezwałem się.
Przewodniczący mówił dalej.
- Przeczytałem wasze sprawozdanie, Gratz, i z przyjemnością stwierdzam, że
to wzorowy dokument, jasny i zwięzły. Może nawet zbyt jasny, bym mógł spać
spokojnie. Szczerze mówiąc, mam pewne obawy i uważam, iż nadszedł czas na
podjęcie stanowczych kroków. Zanim jednak przystąpię do konkretnych propozycji,
chciałbym, abyście powtórzyli członkom zarządu najistotniejsze elementy waszego
raportu.
Byłem na to przygotowany i mogłem odpowiedzieć bez namysłu:
- Kiedy pan Drakin dowiedział się, że International Chemicals zamierzają
skonstruować statek kosmiczny, skontaktował się ze mną i złożył mi pewną ofertę.
Będąc pracownikiem International Chemicals odpowiedzialnym za to
przedsięwzięcie, miałem składać na bieżąco raporty o postępach technicznych oraz
wszystkich innych sprawach, o których mógłbym zbierać informacje nie wzbudzając
podejrzeń. Ponadto miałem dowiedzieć się, jak International Chemicals zamierza
wykorzystać nowy pojazd. Pierwszą część tego zlecenia wykonałem zgodnie z
oczekiwaniami pana przewodniczącego, jednak dopiero w ubiegłym tygodniu
zdołałem dowiedzieć się, jaki jest cel wyprawy.
Przerwałem. Wśród zebranych przeszedł szmer. Kilku pochyliło się, by lepiej
słyszeć.
- Tak, tak, mówcie dalej - niecierpliwił się szczupły mężczyzna o drapieżnej
twarzy, siedzący z prawej strony przewodniczącego. - Jaki jest ten cel?
- International Chemicals zamierzają wysłać swój statek, “Nuntia”, na Wenus -
powiedziałem.
Oprócz Drakina, dla którego nie było to nowością, wszyscy osłupieli.
Pierwszy odzyskał mowę chudy członek zarządu.
- Nonsens! Bzdura! Czegoś takiego jeszcze nie słyszałem! Dowody! Jakie
macie dowody?
Posłałem mu lodowate spojrzenie.
- śadnych. Szpieg rzadko miewa dowody. Musi pan po prostu uwierzyć.
- Absurd! Totalna bzdura! Chyba nie spodziewacie się, że uwierzymy w wasze
niczym nie poparte stwierdzenie, że International Chemicals zamierza wysłać pojazd
na Wenus? To równie nieprawdopodobne jak wyprawa na Księżyc. Albo daliście się
nabrać, albo zwariowaliście. Niesłychane! Na Wenus!
Przyjrzałem mu się dokładniej. Nie podobała mi się ani jego twarz, ani
zachowanie.
- Pan Bali uważa za stosowne kwestionować moje sprawozdanie -
zauważyłem. - Ale nie powinno to nikogo dziwić, gdyż wszyscy wiemy, iż przez
czterdzieści lat pan Bali wykazywał odporność na wszelkie nowe propozycje.
Wychudłemu Ballowi oczy aż wyszły z orbit, lecz wielu zebranych skrywało
uśmiechy. Dzięki swoim milionom był przede wszystkim przyzwyczajony do
pochlebstw, ale ja czułem się teraz mocny.
- To bezczelność! - wydusił w końcu. - Do licha, co za bezczelność! Panie
przewodniczący, domagam się, aby ten człowiek...
- Panie Bali - przerwał mu chłodno przewodniczący. - Zechce się pan nie
unosić. Obecność Gratza wśród nas świadczy nie tylko o zaufaniu, jakim go darzę,
lecz również o tym, że moim zdaniem jego informacje mają dla nas wszystkich
istotne znaczenie.
- Nonsens! Jeżeli zamierza pan wierzyć w bajki płatnego szpiega...
- Panie Bali, jestem zmuszony prosić pana o pozostawienie tej sprawy mojej
ocenie. Wiedział pan, jak wszyscy, że International Chemicals buduje statek
przeznaczony do podróży kosmicznych. Dlaczego więc miałby pan podawać w
wątpliwość informację o celu jego podróży? Proszę, by zapanował pan nad swoimi
nerwami.
Bali uspokajał się z wolna, mamrocząc pogróżki pod moim adresem.
Przewodniczący zwrócił się do mnie.
- Powiedzcie nam, Gratz, czemu ma służyć ta wyprawa? - zapytał. Mogłem
jedynie zasugerować, iż chodzi o ustanowienie prawa do terytorium będącego
ź
ródłem surowców. Przewodniczący kiwnął głową i przemówił do rady.
- Pytam więc, panowie: czym to grozi? Nie będę przypominać, iż 1C jest
naszym największym rywalem: jedynym liczącym się rywalem. Nasze interesy
zazębiają się w sposób nieunikniony. Metale i chemikalia nie dadzą się rozdzielić,
gdyż łączą je wzajemne zależności. Stoimy zatem w obliczu walki o przetrwanie.
Wprawdzie aktualne nasze zasoby surowcowe pozostają w równowadze, która
utrzyma się zapewne jeszcze przez lata, ale zastanówmy się nad następstwami tej
podróży, jeśli zakończy się ona powodzeniem.
Po pierwsze, nastąpi aneksja najbogatszych regionów i surowców planety.
Następnie import tych surowców na Ziemię. Oczywiście, nie stanie się to od razu. Bez
wątpienia jednak chwila taka nadejdzie, tak jak po nocy nadchodzi dzień. Po
zakończeniu podróży specjaliści nie spoczną, póki nie opracują opłacalnych metod
transportu między planetami. Może im to zabrać dziesięć lat, może cały wiek, ale
prędzej czy później znajdą na to sposób. - Zrobił znaczącą pauzę. - A to będzie
znaczyło koniec Metallic Industries.
Nikt nie odważył się przerwać milczenia. Drakin obserwował, jakie wrażenie
wywarły na słuchaczach jego słowa.
- Gratz poinformował mnie - uzupełnił - iż 1C nie wątpi, że ich statek
odpowiada wymogom takiej podróży. Czy mam rację?
- Tak jest, panie przewodniczący - potwierdziłem. - Mają stuprocentową
pewność. Ja także.
Głos ponownie zabrał stary John Bali.
- Jeżeli nie jest to bzdura, jak mogliśmy do tego dopuścić? Dlaczego
pozwolono 1C budować ten statek bez przeszkód? Po co nam nasz człowiek w 1C,
jeżeli nie robi tam nic, żeby im przeszkodzić? - obrzucił mnie pełnym wrogości
spojrzeniem.
- Czy ma pan na myśli...? - Drakin zawiesił głos.
- Tak. Uważam, że ten człowiek znajduje się w idealnej sytuacji do dokonania
sabotażu. Dlaczego tego nie zrobiono? Nic prostszego, jak spowodować jakąś
“przypadkową” eksplozję.
- Owszem. To bardzo proste - przyznał Drakin. - Tak proste, że w IC od razu
by na to wpadli. Nawet gdyby miał miejsce prawdziwy wypadek, podejrzewaliby, że
maczaliśmy w tym palce. Ich zemsta mogłaby się dla nas okazać niezwykle
kosztowna. Poza tym zabraliby się do dzieła ponownie, lecz tym razem z
zastosowaniem szczególnych środków ostrożności, które, być może, wykluczyłyby
możliwość utrzymania tam naszego człowieka. Zakładam, iż wszyscy zgadzamy się
co do tego, że “Nuntia” musi ulec zniszczeniu. Jej zagłada nie może jednak wzbudzić
najmniejszych podejrzeń. Powinna wystartować, a nasza głowa w tym, by nie
powróciła.
Po krótkiej przerwie mówił dalej.
- Gratzowi zaproponowano wzięcie udziału w wyprawie. Nie udzielił jeszcze
ostatecznej odpowiedzi. Jest gotów przyjąć tę propozycję, aby dopilnować
zniszczenia statku. Szczegóły pozostawiam w jego gestii.
Drakin przedstawił swój plan. Zaraz po starcie “Nuntii” Metallic Industries
przystąpią do prac nad konstrukcją własnego pojazdu kosmicznego, który uda się na
Wenus, jak tylko będzie to możliwe. Ja zaś, po uporaniu się z “Nuntią”, miałem
czekać na jego przybycie. Gdyby okazało się, że planeta jest zamieszkana, miałem
zaprzyjaźnić się z mieszkańcami i nastawić ich nieprzychylnie do IC. Po przybyciu
naszego statku miałem zostać przewieziony z powrotem na Ziemię, a grupa
specjalistów z MI pozostałaby na miejscu, by zbadać teren i dokonać aneksji. Po
powrocie obiecano mi wysokie wynagrodzenie, które zapewni mi bogactwo do końca
ż
ycia.
- Wyświadczycie nam wielką przysługę, Gratz - kończył Drakin - a my nie
mamy zwyczaju zapominać o ludziach, którzy nam służą.
- Mówiąc to, patrzył mi prosto w oczy. - Czy podejmujecie się tego zadania?
Zawahałem się.
- Chciałbym mieć dzień lub dwa do namysłu.
- Oczywiście. To całkiem naturalne. Ponieważ jednak nie mamy zbyt wiele
czasu do stracenia, wolałbym znać waszą odpowiedź do jutra o tej samej porze. Da
nam to szansę znalezienia innego rozwiązania w przypadku, gdyby odpowiedź była
odmowna.
- Tak. To powinno mi wystarczyć.
Po tych słowach wyszedłem i pozostawiłem ich samych. Mogę jedynie
domyślać się treści dalszych rozmów, choć mam co do nich uzasadnione podejrzenia.
Prócz obawy, aby nie wypaść na człowieka zbyt gorliwego, nie miałem
powodu zwlekać z odpowiedzią. Już wcześniej postanowiłem polecieć i zniszczyć
“Nuntię”. Od lat czekałem na okazję, aby zadać cios IC, i nareszcie nadszedł
upragniony moment. Nad sposobami zaszkodzenia interesom IC rozmyślałem od
ś
mierci rodziców. Przedsiębiorstwo bowiem nie tylko zabiło mego ojca, dopuszczając
do zaniedbań w dziedzinie ochrony przed działaniem promieni nieosłoniętych, lecz
także przywłaszczyło sobie wcześniej jego wynalazki oraz naraziło go na ogromne
wydatki, związane z przeciągającym się postępowaniem sądowym.
To wystarczyło, bym poprzysiągł im zemstę. Na tym jednak nie koniec.
Musiałem patrzeć, jak moja matka umiera w nędzy, chociaż kilkaset funtów mogło
uratować jej życie... Tymczasem cały nasz majątek pochłonęły procesy z IC. Po
pewnym czasie zmieniłem zdanie. Zatrudniłem się u nich. Pracowałem bardzo ciężko.
Postanowiłem, że nie będzie to byle jaka zemsta: chciałem osiągnąć odpowiedzialne
stanowisko, które umożliwiłoby mi zadanie druzgocącego ciosu.
Sprzymierzyłem się z Metallic Industries, gdyż był to najpoważniejszy rywal
IC. Miałem okazję zniszczenia statku, z którym moi wrogowie wiązali wielkie
nadzieje, i mogłem to zrobić sam. Wówczas jednak zostałbym skazany na dożywotnie
osamotnienie. Proponując transport na Ziemię, MI ułatwia mi zadanie. Postanowiłem
więc je wykonać. “Nuntia” poleci tylko w jedną stronę.
Bardzo chciałbym jednak wiedzieć, jakie decyzje zapadły w siedzibie zarządu
po moim wyjściu...
Rozdział III FATALNA PODRÓś
“Nuntia” przebywała w przestrzeni kosmicznej już od dwóch tygodni, lecz
nikogo to nie cieszyło.
W tym czasie dziewięcioosobowa załoga skurczyła się do siedmiu osób, co nie
wpłynęło pozytywnie na nasze morale. O ile wiem, nie wysunięto żadnych
konkretnych podejrzeń. Panowało tylko przeświadczenie, że nie jest tak, jak być
powinno. Wśród niższego personelu krążyła plotka, iż Hammer i Drafte postradali
zmysły, zanim zginęli. Ale dlaczego postradali zmysły? - oto pytanie, które dręczyło
resztę załogi. Czy miało to jakiś związek z warunkami panującymi w przestrzeni
kosmicznej, z jakimś nieuchwytnym, nieprzewidzianym promieniowaniem? Czy
wszystkich nas czeka obłęd?
Gdy człowiek znajdzie się z dala od bliskich, nachodzą go niezwykłe wizje.
Puszczamy wodze fantazji i stajemy się łatwowierni. Działo się tak z marynarzami
podczas długich rejsów oceanicznych na starych żaglowcach i to samo dotknęło
załogę statku pędzącego w międzygwiezdnej przestrzeni. Moi towarzysze skłonni byli
przypisywać te nagłe zgony jakimś tajemniczym, szkodliwym wpływom, co nigdy nie
przyszłoby im do głowy na Ziemi. Początkowo nawet mnie to bawiło. Potem jednak
przestało.
Najpierw wybuchła sprawa Dale’a Hammera, drugiego nawigatora.
Młodzieniec ten, trochę być może nieokiełznany na Ziemi, ale świetny fachowiec, był
ogromnie dumny i szczęśliwy, że wytypowano go do tej wyprawy. Zakończył swój
dyżur w pogodnym nastroju, po czym parę godzin później znaleziono go martwego w
koi. Obok leżała fiolka tabletek nasennych. Ponieważ wszyscy musieliśmy brać coś na
sen, zgodnie uznano, że nastąpił tragiczny, lecz wytłumaczalny wypadek, omyłkowe
przedawkowanie...
Dopiero po zniknięciu Rossa Drafte’a pojawiły się podejrzenia. Drafte był
dziwny. Często sprawiał wrażenie nieśmiałego, choć jego oczy zawsze płonęły
gorączkowym entuzjazmem. W razie niepowodzenia gotów był do desperackich
czynów. Będąc autorem projektu “Nuntii”, traktował tę podróż jako spełnienie
największego marzenia swego życia. Po powrocie na Ziemię, gdzie oczekiwano
relacji z przebiegu wyprawy, jego nazwisko miało rozbrzmiewać w milionach
radioodbiorników: jego twarz miała się znaleźć na pierwszych stronach gazet - twarz
człowieka, który pokonał siłę przyciągania.
Ale Ross zniknął... Nieznaczny spadek ciśnienia powietrza w jednym punkcie
wykresu wystarczył, by go między nami nie było.
Nie zauważyłem żadnych podejrzeń w stosunku do konkretnej osoby. Nikt nie
patrzył krzywo ani na mnie, ani też, o ile wiem, na nikogo innego. Nikt nie oczekiwał,
by ktokolwiek z załogi mógł dokładnie wyjaśnić, w jaki sposób ci dwaj zginęli.
Panowało jedynie przekonanie, że czeka nas coś niezwykłego.
Potem nastąpił kolejny wypadek...
Ward Govern, pierwszy inżynier, rozmawiał w kabinie nawigacyjnej z
kapitanem Tannerem. Reszta personelu pracowała gdzie indziej. Nie zauważony
wśliznąłem się do kabiny Governa. Znalazłem jego pistolet tam, gdzie zawsze go
chował, w szufladzie, i wsunąłem do kieszeni. Otworzyłem wentylator, którego wylot
znajdował się na korytarzu, po czym, upewniwszy się, że nikogo nie ma, wyszedłem,
zamykając za sobą drzwi.
Nie czekałem długo. Kilka minut później dobiegł mnie narastający stukot
butów magnetycznych na stalowej podłodze. Govern minął mnie, kierując się do
swojej kabiny. Inżynier wydawał się najmniej przejęty ogólnym nastrojem niepokoju.
Usłyszałem odgłos zamykanych drzwi. Dałem mu trochę czasu, zanim ruszyłem do
wentylatora tak cicho, jak tylko pozwalały mi na to magnetyczne podeszwy.
Widziałem go całkiem wyraźnie. Zdjął buty, zasiadł przy niewielkim blacie
przy ścianie i zajął się wpisywaniem sprawozdania do dziennika. Wsunąłem lufę
pistoletu w otwór wentylatora. Palcami drugiej ręki zacząłem z cicha drapać w ścianę.
Zależało mi na tym, żeby podszedł blisko: powinny zostać jakieś ślady oparzeń lub
przynajmniej ślady prochu.
Usłyszał drapanie. Podniósł wzrok, zaintrygowany przechylił głowę i
nasłuchiwał. Drapałem dalej. Postanowił sprawdzić, co się dzieje. Odpiął pasy
przytrzymujące jego nieważkie ciało w fotelu. Nie nakładając magnetycznych butów,
odepchnął się od ściany i podpłynął w powietrzu do wentylatora. Pozwoliłem mu
zbliżyć się na niewielką odległość i wystrzeliłem.
Natychmiast rozległ się łoskot nadbiegających stóp i alarmujące okrzyki.
Wepchnąłem pistolet za koszulę i schowałem się za róg. Dopadłem drzwi kabiny na
moment przed dwoma członkami załogi zbliżającymi się z przeciwka. Otworzyliśmy
je na oścież i zajrzeliśmy do środka. Ugodzone pociskiem ciało Governa odpłynęło na
ś
rodek pokoju. Wyglądało niesamowicie, wisząc krzyżem w powietrzu.
- Sprowadźcie natychmiast kapitana! - krzyknąłem.
Jeden z przybyłych rzucił się pędem z powrotem na korytarz. Ja tymczasem,
znalazłszy się na moment między ciałem i drugim z nich, zdążyłem zacisnąć sztywne
palce denata na rękojeści pistoletu. Kilka sekund później wszyscy tłoczyli się przy
drzwiach tak, że kapitan musiał przeciskać się przez tłum, by wejść do środka.
Obejrzał ciało. Widok był okropny. Krew nadal wypływała z rany w głowie, lecz nie
w dół, jak na Ziemi, ale na boki, tworząc liczne czerwone kule, które unosiły się w
powietrzu wokół ciała.
Nie ulegało wątpliwości, że strzał padł z bliska. Kapitan spojrzał na
wyciągniętą dłoń z pistoletem.
- Co tu zaszło?
Nikt nie wiedział.
- Byłem tu pierwszy - odezwałem się. - Tuż przed innymi.
- Czy był ktoś z tobą, kiedy usłyszałeś wystrzał?
- Nie. Szedłem właśnie korytarzem...
- To prawda. Zobaczyliśmy, jak Gratz wybiega zza rogu.
- Nie widziałeś nikogo innego?
- Nie.
- Czy ktoś mógł wymknąć się niepostrzeżenie z kabiny między strzałem a
twoim przybyciem?
- Niemożliwe. Musiałby natknąć się na mnie albo na nich... nawet gdyby miał
czas opuścić pokój.
- Dobrze. Pomóż mi. A wy - zwrócił się do ociągających się przy drzwiach
czterech członków załogi - wracajcie natychmiast do swoich zajęć.
Dwóch zbierało się do odejścia, ale mechanicy, Willis i Traill, nie ruszyli się z
miejsca.
- Nie słyszeliście? Odmaszerować!
Wahali się. Nagle Willis wystąpił krok do przodu i ku zdumieniu kapitana
zażądał zawrócenia “Nuntii” na Ziemię.
- Człowieku, co ty wygadujesz?
- Panie kapitanie, wiem dobrze i Traill też, że coś tu śmierdzi. To niemożliwe,
ż
eby ludzie ni stąd, ni zowąd odbierali sobie życie. Może to my będziemy następni.
Zaciągając się na statek, byliśmy gotowi stawić czoło realnym, konkretnym
niebezpieczeństwom. Ale nie przewidywaliśmy, że coś może nam pomieszać zmysły i
skłonić do samobójstwa. To się nam nie podoba. Niech pan natychmiast zawróci
“Nuntię”, kapitanie!
- Zachowujecie się jak para głupców! Przecież nie możemy zawrócić.
Myślicie, że to jest łódź na wiosła? Co się z wami dzieje?
Ich rozgorączkowane twarze wyrażały upór i determinację. Willis przemówił
ponownie.
- Mamy już tego dosyć. Najpierw tamci dwaj, teraz ten. Razem trzech. Kto
będzie następny?
- Wszyscy chcielibyśmy to wiedzieć - znacząco odpowiedział kapitan. - Ale
dlaczego zależy wam na tym, żeby pojazd zawrócił?
- Bo to jest zła wyprawa... przeklęta i pechowa. Nie mamy zamiaru
zwariować, nawet jeżeli pan ma na to ochotę. I jeżeli nie zawróci pan “Nuntii”,
zawrócimy ją sami.
- Ach, więc o to chodzi, tak? Kto wam za to zapłaci? - wybuchnął kapitan.
Willis i Traill patrzyli oniemiali.
- Odpowiadać! - ryczał kapitan. - Kto za tym stoi? Kto chce zniszczyć ten
statek?
Willis potrząsnął głową.
- Nikt za nami nie stoi! Chcemy się po prostu stąd wydostać, zanim
zwariujemy - powtórzył.
- Twierdzicie, że oni zwariowali, co? - syknął kapitan z jadowitym
uśmiechem. - Może tak, a może nie. Jeżeli nie, to wiem dobrze, co się z nimi stało. -
Urwał. - Wydaje się wam, że jak mnie zastraszycie, to zawrócę statek, tak? O nie, nic
z tego, parszywe szczury! Do roboty! Później się z wami rozprawię.
Lecz oni nie mieli zamiaru odejść. Ruszyli do ataku. Traill zaczai groźnie
wymachiwać kluczem. Wyrwałem pistolet z ręki nieboszczyka i wypaliłem prosto w
czoło Trailla. To był celny strzał. Willis zawahał się, chciał się zatrzymać, ale jego też
trafiłem.
Kapitan wpatrywał się w trzymany przeze mnie pistolet; zaskoczony
błyskawiczną akcją, nie wiedział, czy dziękować czy zgromić mnie za tak pospieszny
wymiar sprawiedliwości. Nie było wątpliwości, że ci dwaj podnieśli bunt i że
przynajmniej Traill gotów był zabić. Strong i Denver, którzy zatrzymali się w
drzwiach, patrzyli w osłupieniu. “Nuntia” wystartowała z dziewięcioma mężczyznami
na pokładzie. Teraz zostało ich czterech.
Kapitan milczał. Czekaliśmy, wpatrzeni w ciała kołyszące się jak dwie zjawy
przykute do podłogi butami magnetycznymi.
- Będzie nam ciężko we czterech - powiedział. - Ale damy radę, jeżeli
zbierzemy wszystkie siły. Wy dwaj zajmiecie się maszynownią. Gratz, czy orientujesz
się w nawigacji trójwymiarowej?
- Nie bardzo.
- No to musisz się nauczyć... I to szybko.
Gdy przez śluzę powietrzną usunęliśmy zwłoki ze statku, kapitan zaprowadził
mnie do kabiny nawigacyjnej. Idąc, mruczał pod nosem sam do siebie:
- Ciekawe, który to? Chyba Traill. Tak, to do niego podobne.
- Pan coś mówił, panie kapitanie?
- Zastanawiałem się, który z nich był mordercą.
- Jak to mordercą? - zapytałem.
- Owszem, Gratz, mordercą. Jestem o tym głęboko przekonany. Nie sądzisz
chyba, że tamci zginęli śmiercią naturalną?
- Tak to wyglądało.
- Inscenizacja niezła, ale za dużo zbiegów okoliczności. Komuś zależało na
tym, żeby przerwać podróż i wszystkich nas wykończyć.
- Nie bardzo rozumiem, jak...
- Pomyśl tylko, człowieku! - przerwał mi. - A jeśli, pomimo naszych starań,
tajemnica “Nuntii” wydostała się na zewnątrz? Jest parę osób, którym mogłoby
zależeć na pokrzyżowaniu naszych planów.
Muszę przyznać bez fałszywej skromności, że doskonale udałem zdziwienie.
- Ma pan na myśli Metallic Industries?
- Tak, ale nie tylko. Nikt nie wie, jaki będzie rezultat tej wyprawy. Wiele osób
uważa, że świat w obecnym kształcie jest zupełnie znośny, i woleliby, żeby tak
zostało. Mogli podsunąć nam właśnie jednego z takich ludzi.
Pokręciłem głową z powątpiewaniem.
- Nie widzę w tym większego sensu. To przecież czyste samobójstwo. Nikt nie
potrafiłby przecież samodzielnie sprowadzić “Nuntii” na Ziemię.
- W każdym razie jestem przekonany, że któryś z nich: Willis albo Traill, to
wtyczka, której zadaniem było przeszkodzić w doprowadzeniu “Nuntii” do celu.
Nie przyszło mu do głowy, że obaj po prostu wpadli w przerażenie, że chcieli
tylko wrócić na Ziemię. Ale nie widziałem powodu, żeby go uświadamiać.
- W każdym razie najgorsze za nami - podsumował. - Rozprawiliśmy się z tym
cholernym mordercą... Niestety, za cenę trzech porządnych, uczciwych ludzi.
Wyjął z szuflady mapy.
- No, Gratz, teraz trzeba się zabrać za tę nawigację. Nie wiadomo, czy wkrótce
nasze życie nie będzie zależało od ciebie.
- Rzeczywiście: kto wie? - przyznałem.
Dwa tygodnie później dziób “Nuntii” zagłębił się w warstwie chmur, które
sprawiały, że powierzchnia Wenus była dotąd tylko tematem rozmaitych
przypuszczeń. Po kilku okrążeniach planety kapitan Tanner zdołał zredukować
zawrotny pęd rakiety do prędkości operacyjnej. Pobrawszy próbkę atmosfery, której
skład okazał się niemal identyczny ze składem atmosfery ziemskiej, zająłem miejsce
obok niego, dzięki czemu nauczyłem się kierować lotem statku.
Widok za oknami przesłaniały gęste chmury, toteż poruszaliśmy się z
prędkością niewiele ponad dwieście mil na godzinę. Mimo wysunięcia przedłużonych
skrzydeł konieczne okazało się wsparcie rakietami pionowymi. Kapitan ostrożnie
schodził w dół długim skosem. Oznajmił, iż ten etap wyprawy będzie dla nas
najpoważniejszą próbą nerwów. Nie znaliśmy odległości między pułapem chmur a
powierzchnią planety: kapitan mógł liczyć jedynie na szczęśliwe zrządzenie losu,
które uchroni pojazd przed przyczajonymi gdzieś na trasie skałami.
Siedział w napięciu przy pulpicie sterowniczym, wpatrzony w nieprzejrzane
mgły, gotów w każdej chwili zmienić kurs, chociaż obaj wiedzieliśmy, że gdy
zauważymy przeszkodę, będzie już za późno. Zdawało się, że tych kilka minut, jakie
spędziliśmy w chmurach, ciągną się w nieskończoność. Skoncentrowałem wszystkie
zmysły do granic wytrzymałości. Gdy zdawało mi się, że nie wytrzymam ani chwili
dłużej, mgła przerzedziła się i wkrótce pozostała za nami. Sunęliśmy już ponad
odsłoniętą powierzchnią planety Wenus.
Nie był to jednak krajobraz we właściwym tego słowa znaczeniu, bowiem jak
okiem sięgnąć rozciągało się morze: szare i przygnębiające pustkowie. Nawet uczucie
ulgi, którego doznaliśmy, nie łagodziło brzydoty tego widoku. Grube strugi deszczu
siekły wzburzone wody i chłostały szyby naszego statku. Chmury koloru ołowiu,
nasiąknięte wilgocią, wisiały nad nami jak olbrzymie napęczniałe gąbki, gotowe lada
moment zmazać wszystko do czysta. Nie widać było nigdzie żadnej ciemniejszej linii
obiecującej ląd; tylko zataczająca wodnisty krąg, l /o ledwie widoczna poprzez
strumienie deszczu linia horyzontu.
Kapitan wyrównał lot pojazdu, prowadząc go prosto przed siebie na
wysokości kilkuset stóp nad powierzchnią planety. Nie pozostawało nam nic innego,
jak lecieć dalej, w nadziei, że dotrzemy w końcu do jakiegoś lądu. Mijały godziny,
lecz sądząc po ukształtowaniu powierzchni, można by pomyśleć, że wisimy
nieruchomo w miejscu. Zdaliśmy się całkowicie na łaskawość losu. Wszystko
wskazywało na to, że obraliśmy bezwiednie kurs, na którym morze ciągnęło się
tysiącami mil. Deszcz, ogrom oceanu i reakcja organizmu na długą podróż w
przestworzach wywołały w nas uczucie przygnębienia. Zastanawialiśmy się, czy
Wenus nie jest przypadkiem kulą złożoną tylko z wody i chmur.
Na koniec dostrzegłem wreszcie ciemny punkcik z prawej strony widnokręgu.
Z powodu słabej widoczności nie byłem pewny, czy nie ulegam jakiemuś złudzeniu, i
bylibyśmy go minęli, gdybym nie zwrócił nań uwagi kapitana, który bez wahania
skierował pojazd w tamtą stronę. Wpatrywaliśmy się obaj z niepokojem w
powiększającą się kropkę.
Po pewnym czasie mogliśmy już rozpoznać niewysokie wzgórze, wznoszące
się na niewielkiej wysepce o powierzchni pięciu czy sześciu mil kwadratowych. Nie
było to idealne miejsce do lądowania, lecz kapitan już podjął decyzję. Mieliśmy dosyć
zamknięcia i ciasnoty: kilka dni odpoczynku i ruchu na powietrzu powinno wpłynąć
korzystnie na nasze samopoczucie.
Nie ma sensu, by Ziemianin opisywał Wenus Wenusjanom. Są jednak pewne
zaskakujące różnice między obszarem Takonu i ową wyspą, na której wylądowaliśmy.
Poza tym warunki panujące w rozmaitych zwiedzanych przeze mnie regionach waszej
planety także różnią się od tutejszych. Nie znam współrzędnych geograficznych tych
miejsc, lecz myślę, że skoro są tak odmienne, to muszą leżeć daleko stąd. Nad wyspą
stale wisiała na przykład warstwa ciężkich chmur i nigdy nie świeciło tam słońce.
Mimo to panował na niej upał, a deszcz, który padał prawie bez przerwy, był ciepły.
Z kolei klimat Takonu przypomina ziemską strefę umiarkowaną: przelotne
zachmurzenia, przelotne deszcze i niezbyt męcząca temperatura. Kiedy patrzę na
wasze rośliny i drzewa, aż trudno mi uwierzyć, iż rozwijają się na glebie tej samej
planety, co niezwykła dżungla zarastająca tamtą wyspę. Nie znam się na botanice,
mogę więc jedynie powiedzieć, że zaskoczyły mnie ogromne ilości paproci i palm,
przy niemal całkowitym braku drzew liściastych.
Rozdział IV DOLINA CISZY
Przez dwa dni zajmowaliśmy się drobnymi naprawami i niezbędnymi pracami
konserwacyjnymi. Czasem robiliśmy krótkie wypady badawcze, które nie należały
wprawdzie do przyjemności z powodu nieustającego deszczu, ale spełniały
pożyteczną rolę zaprawy fizycznej, podnoszącej morale załogi. Gdy trzeciego dnia
kapitan zaproponował wejście na szczyt środkowego wzgórza, przyjęliśmy tę
propozycję bez wahania. Mieliśmy zabrać broń, bo chociaż zwierzęta, jakie dotąd
spotykaliśmy, okazały się płochliwe, nie wiedzieliśmy, co dzieje się w głębi lasu
dzielącego wzgórza od plaży, na której spoczęła “Nuntia”.
Wyruszyliśmy o świcie. Byliśmy półnadzy: upał wykluczał użycie ciężkich
kombinezonów przeciwdeszczowych, więc postanowiliśmy, że im mniej odzieży, tym
lepiej. Zwłaszcza że czekał nas spory w tym klimacie wysiłek wnoszenia pod górę
broni i plecaków z zapasami żywności. Kapitan pchnął drzwi zewnętrzne i
wyprowadził nas na deszcz. Stąpaliśmy ciężko po plaży. Ledwie jednak przedarliśmy
się przez pierwsze zarośla dżungli, coś sobie przypomniałem.
- Cholera! - krzyknąłem ze złością, zatrzymując się gwałtownie.
- Co się stało? - zapytał kapitan.
- Amunicja - powiedziałem. - Zapomniałem zabrać amunicję.
- Jesteś pewien?
Zrzuciłem plecak, przejrzałem jego zawartość, ale nie znalazłem pudełka
naboi, które kapitan wręczył mi przed wyjściem. Dla zmniejszenia obciążenia każdy z
nas otrzymał tylko kilka magazynków. Nie spodziewałem się, by w tych warunkach
moi towarzysze chcieli podzielić się ze mną swoim przydziałem. Miałem tylko jedno
wyjście.
- Wrócę po nie. To nie potrwa długo - zapewniłem.
Kapitan zgodził się niechętnie. Nie znosił maruderów, lecz nie mógł osłabiać
grupy, zabierając nie uzbrojonego człowieka w tak niebezpieczną wyprawę. Ruszyłem
biegiem z powrotem do “Nuntii”, potykając się w piasku i żwirze. Otworzyłem drzwi
ś
luzy powietrznej i obejrzałem się. Trzy sylwetki rysowały się niewyraźnie na tle lasu.
Stali pod drzewami i patrzyli na mnie.
Wskoczyłem do środka, zrzuciłem plecak i broń. Najpierw wpadłem do
maszynowni i odkręciłem zawory paliwa, a potem do kabiny nawigacyjnej, gdzie
pospiesznie ustawiłem stery tak, jak pokazywał mi kapitan. Szarpnąłem zapłon.
Zawiesiwszy dłoń nad pierwszym rzędem przycisków do odpalania, raz jeszcze
wyjrzałem przez okno.
Kapitan pędził przez plażę, tuż za nim pozostali. Nie wiem, jak odgadł, że
dzieje się coś złego. Być może dostrzegł mnie w kabinie przez lornetkę. W każdym
razie potraktował sprawę poważnie. Gdy zniknął z pola widzenia, włączyłem
przyciski. “Nuntia” zadrżała, szarpnęła i zaczęła z wolna sunąć przed siebie przez
piach.
Dwie sylwetki wymachiwały rozpaczliwie karabinami. Nie wiedziałem, czy
kapitan zdążył dostać się na pokład. Skierowałem wznoszący się pojazd nad
powierzchnię morza. Jeszcze raz obejrzałem się akurat w porę, by zobaczyć, jak tamci
biegną ku czemuś, co leży skulone na piasku, przystają i podnoszą głowy do góry.
Zaczęli wygrażać dziko bezsilnymi pięściami w kierunku oddalającej się “Nuntii”.
Po kilku godzinach lotu ogarnął mnie niepokój. Przecież musi być jakiś inny
ląd na tej planecie. Dlaczego jeszcze go nie dostrzegłem? Obym tylko nie musiał
wodować “Nuntii”. Jeżeli w ogóle przeżyłbym taką operację, byłbym niechybnie
skazany na śmierć głodową. Nie był to pojazd dla jednoosobowej załogi. W celu
ograniczenia masy wiele czynności, które z powodzeniem można było
zautomatyzować, pozostawiono sterowaniu ręcznemu, wychodząc z założenia, iż w
maszynowni zawsze znajdzie się dwóch czy trzech ludzi.
Wskaźnik ciśnienia paliwa opadał już niebezpiecznie, lecz stery wymagały
nieustannej uwagi, toteż nie mogłem przejść na rufę, żeby włączyć pompy
ciśnieniowe. Zastanawiałem się nad możliwością unieruchomienia drążków
sterowniczych na tyle, bym zdążył obrócić do maszynowni i z powrotem. Nie
wymyśliłem jednak żadnego sposobu i musiałem zrezygnować z tego pomysłu.
Pozostawało mi jedynie czekać w nadziei, że ląd pojawi się, nim będzie za późno.
I rzeczywiście: niebawem się ukazał. Niegościnna, kamienista plaża, chociaż
tuż za linią niedostępnych ostrych skal rozciągała się gęsta dżungla. Nie było tu
miejsca równie dogodnego do lądowania jak na wyspie. Woda kłębiła się i pieniła u
stóp skał, wysokie fale waliły z ociężałym i daremnym uporem w potężne,
niewzruszone kamienne ściany. Tu nie miałem żadnych szans... Wyżej ciągnęła się
dżungla aż po horyzont, falując nieprzerwaną masą wierzchołków drzew. Może
gdzieś dalej, ale gdzie?
Parę mil od brzegu “Nuntia” zadecydowała sama. Silniki zakrztusiły się i
umilkły. Nawet nie próbowałem schodzić ślizgiem. Rzuciłem się tylko do jednego z
amortyzowanych hamaków przeciwprzyspieszeniowych w nadziei, że wytrzyma
uderzenie.
A jednak wyszedłem z tego obronną ręką. Kiedy oglądałem wrak “Nuntii” po
upadku - oberwane skrzydła, dziób zgnieciony jak kawałek cynfolii, kadłub rozdarty
na pół - nie mogłem się nadziwić, że udało mi się przeżyć z kilkoma zaledwie
siniakami, nabitymi dopiero po zerwaniu się hamaka. Co się zaś tyczy mojej
przyszłości, to jedno było pewne: dla “Nuntii” latanie się skończyło. Wykonałem
zatem w pełni zlecenie Metallic Industries: na próżno teleskopy IC wypatrywać będą
co noc statku, który już nigdy nie powróci.
Wbrew temu, co nakazywałoby moje położenie - a może dlatego, iż nie w
pełni oceniałem sytuację - przepełniony byłem dziką radością. Wymierzyłem oto
pierwszy cios zemsty tym, którzy doprowadzili moją rodzinę do skrajnej nędzy...
ś
ałowałem jedynie, iż nie mogą wiedzieć, że to ja pokrzyżowałem ich plany, a nie
los.
Nie sądzę, by mogła was zainteresować szczegółowa relacja na temat moich
poczynań w ciągu następnych kilku tygodni. Nie zdarzyło się nic niezwykłego:
przystosowałem wrak “Nuntii” do zamieszkania, opanowałem sposoby obrony przed
większymi drapieżnikami, podejmowałem pierwsze ostrożne wyprawy myśliwskie i
poszukiwania roślin jadalnych - każdy zrobiłby to samo. Były to działania
prowizoryczne i tymczasowe w celu zapewnienia sobie podstawowych wygód, do
czasu przybycia statku Metallic Industries, który zabierze mnie z powrotem na
Ziemię.
I tak przez pół roku - zgodnie z chronometrami Nuntii - próżnowałem
wałęsając się po dżungli i chociaż nieraz przyszło mi do głowy, że Wenus to chyba
nie najlepsza posiadłość, traktowałem swoje otoczenie z obiektywną bezstronnością,
jako atrakcyjny temat do przyszłych rozmów po powrocie do domu. Właśnie
określenie: “po powrocie do domu”, towarzyszące wszystkim moim myślom,
stanowiło barierę, która bezustannie dzieliła mnie od toczącego się wokół życia.
Dopóki bariera pozostawała nienaruszona, planeta mogła mnie osaczać, lecz nie
mogła mnie skazić.
Pod koniec szóstego miesiąca poczułem, że czas mojego wygnania dobiega
końca. Statek MI powinien już być na ukończeniu. Niebawem pomknie w przestrzeń
kosmiczną tropem “Nuntii”. Czekałem jeszcze prawie miesiąc, widząc oczyma duszy,
jak pędzi ku mnie przez rozgwieżdżone przestworza. Nastąpił już czas, by
przygotować sygnalizację. Ustawiłem główny reflektor pionowo do góry, aby silnym
strumieniem światła przebił wiszącą nisko warstwę chmur. Co wieczór, tuż po
zmroku, włączałem go na całą noc, aż do świtu.
Przez pierwszych kilka nocy przeświadczenie, iż statek krąży gdzieś w
pobliżu, nie pozwalało mi zmrużyć oka. Leżałem na wznak, wpatrując się w posępne
niebo w poszukiwaniu błysku dyszy rakiet nośnych i wytężałem słuch, próbując
usłyszeć ich łoskot. Ten etap nie trwał jednak długo. Pocieszałem się rozsądną myślą,
ż
e ich poszukiwania mogą ciągnąć się parę tygodni. Pomimo to czuwałem także w
ciągu dnia, gotów w każdej chwili odpalić rakiety dymne na odgłos pojazdu...
Po czterech miesiącach wysiadły akumulatory. Aż dziwne, że pracowały tak
długo. W miarę jak spadało w nich napięcie, topniały też moje nadzieje. Dżungla
zdawała się podpełzać coraz bliżej, krusząc mur mego niewzruszonego dotąd spokoju.
Przez kilka nocy po wygaśnięciu żarówek reflektora wysiadywałem jeszcze w
ciemnościach, wysyłając raz po raz w milczące niebo rakiety alarmowe. Dopiero gdy
wystrzeliłem ostatnią, zrozumiałem, co zaszło.
Nie wiem, dlaczego nie pomyślałem o tym wcześniej. W każdym razie teraz
doznałem olśnienia: firma Metallic Industries oszukała mnie, tak jak International
Chemicals oszukała mojego ojca. Nie zbudowali ani nigdy nie zamierzali zbudować
ż
adnego pojazdu kosmicznego. Po co, skoro IC straciło swój?
Nabrałem przekonania, że taka właśnie decyzja zapadła w siedzibie zarządu
po moim wyjściu. Nie zamierzali mnie więcej oglądać. Teraz już wiem, że byłoby to
dla nich zarówno kosztowne, jak i niebezpieczne. Nie tylko musieliby bowiem
zapłacić mi moją należność, ale jeszcze naraziliby się na szantaż. Tak czy inaczej,
moje zniknięcie po wykonaniu zadania było im na rękę. A gdzie można zniknąć
skuteczniej niż na obcej planecie? Podłe świnie!
Oto ziemskie sposoby; oto honor wielkich firm. Obyście nie musieli
przekonywać się o tym na własnej skórze, wchodząc z nimi w układy. Najpierw
wykorzystają was, a potem zniszczą...
Przez kilka dni po tym odkryciu byłem bliski szaleństwa. Wściekłość na
zdrajców, obrzydzenie do własnej naiwności, potworne poczucie samotności, przede
wszystkim zaś nieustanny szum deszczu, który prawie nie przestawał padać -
wszystko to doprowadzało mnie do samobójczego obłędu.
W końcu jednak właściwa mej rasie umiejętność przystosowania się wzięła
górę nad załamaniem. Zacząłem polować i odżywiać się tym, czego obficie
dostarczała mi okolica. Przeżyłem dwa ataki febry, a po wyczerpaniu zapasów, kiedy
trudno było o zwierzynę, przymierałem głodem. Za jedyne towarzystwo miałem parę
oswojonych sześcionożnych stworzeń pokrytych srebrzystym futrem. Znalazłem je
pewnego dnia porzucone i piszczące z głodu w czymś, co przypominało duże gniazdo.
Zabrałem je do “Nuntii” i nakarmiłem. Okazały się całkiem przyjazne. Z biegiem
czasu zauważyłem, że przejawiają zaskakującą inteligencję. Nazwałem je Mickey i
Minnie - na cześć bohaterów pewnego ziemskiego filmu - a one bardzo szybko
nauczyły się reagować na te imiona.
Zbliżam się teraz do ostatniego i najdziwniejszego epizodu, którego, muszę
przyznać, nie rozumiem do tej pory. Wydarzyło się to kilkanaście lat po wylądowaniu
“Nuntii”. Podczas pewnej wyprawy aprowizacyjnej dotarliśmy z Mickeyem i Minnie
do krainy zupełnie mi nie znanej. Brak zapasów i postanowienie, żeby nie wracać z
pustymi rękami, pchnęły mnie tym razem dalej niż zazwyczaj.
Znaleźliśmy się u wejścia do jakiejś doliny. Mickey i Minnie zatrzymały się.
ś
adnym sposobem nie mogłem nakłonić ich do dalszej wędrówki. Co więcej, gdy
ruszyłem sam, próbowały mnie powstrzymać czepiając się moich nóg przednimi
łapami. Dolina wydawała mi się idealnym miejscem dla zwierzyny łownej, więc
odtrąciłem je zniecierpliwiony. Patrząc, jak odchodzę, Mickey i Minnie rżały
ż
ałośnie, ale nie odważyły się iść za mną.
Przez pierwsze ćwierć mili nie zauważyłem nic niezwykłego. Wkrótce Io4
jednak przeżyłem nieprzyjemny szok. Tuż przede mną, ponad drzewami, pojawił się
olbrzymi łeb, który patrzył wprost na mnie. Nigdy przedtem nie widziałem czegoś
podobnego, ale przypominało to ogromnego przedpotopowego gada, na przykład
tyranozaura. Mimo że widok był przerażający, czułem nieodpartą ciekawość.
Niepodobna przecież, by Wenus wciąż znajdowała się na etapie wielkich gadów. A
nawet jeżeli tak jest, to przebywając tu tak długo, powinienem był natknąć się na nie
wcześniej.
Łeb potwora tkwił nieruchomo nad wierzchołkami drzew. Nie wydał żadnego
odgłosu. Gdy opuściła mnie pierwsza fala strachu, zrozumiałem, że mnie nie
zauważył. Ukryłem się i zacząłem go ostrożnie podchodzić. Dolina zdawała się
pogrążona w ciszy, mimo szumu deszczu, do którego tak się przyzwyczaiłem, że moje
uszy zupełnie go nie rejestrowały. Przeszedłem około dwustu jardów i znalazłem się
w polu widzenia olbrzyma. Wziąłem na muszkę jego prawe oko i zaryzykowałem
strzał.
Nic nie nastąpiło. Tylko echo przewalało się z łoskotem po dolinie. Zwierzę
nie wykonało żadnego ruchu. Zirytowała mnie niezwykłość tego zjawiska. Chwyciłem
lornetkę. Tak! Trafiłem potwora w prawe oko, lecz... Dziwna sprawa. Nie podobała
mi się ta dolina. Zmusiłem się jednak, by podejść bliżej. W powietrzu unosiła się
jakaś nieznana woń, dość przyjemna, choć mdława.
Przystanąłem w niewielkiej odległości od potwora. Nawet nie drgnął. Raptem,
tuż za plecami, spostrzegłem innego gada. Był mniejszy, przypominał trochę
jaszczurkę, lecz miał ostre zęby i pazury. Na ich widok oblałem się potem.
Przyklęknąłem na jedno kolano i złożyłem się do strzału. Poczułem dziwny zawrót
głowy. Wydawało mi się, że wszystko wokół kołysze się, włącznie z lufą mojej
strzelby. Jakaś mgła przesłoniła mi wzrok. Czułem, że upadam... Spadałem chyba
bardzo długo...
A gdy przyszedłem do siebie, ujrzałem przed sobą pręty klatki...”
Dagul przerwał lekturę. Resztę już znał.
- Jak sądzisz, kiedy to się stało? - zapytał. Goin wzruszył ramionami.
- Bóg raczy wiedzieć. Bardzo dawno temu. To ciągłe zachmurzenie... I
twierdzi, że oswoił naszych dwóch prymitywnych przodków? Miliony lat...
- Ostrzega nas także przed Ziemią. - Dagul uśmiechnął się. - No cóż, czeka go
niemiły szok. Ostatni przedstawiciel rasy Ziemian... Chociaż, jeśli dać wiarę jego
słowom, rasy niezbyt wartościowej. Kiedy mu powiesz?
- Ponieważ i tak sam doszedłby do tego, pomyślałem, że zrobię to dziś
wieczorem. Załatwiłem mu przepustkę do obserwatorium.
- Chętnie będę wam towarzyszył, jeżeli nie masz nic przeciwko temu.
- Ależ oczywiście, że nie. Bardzo proszę.
Wspinali się we trzech na wzgórze, gdzie mieściło się obserwatorium. Przez
całą drogę Gratz mozolił się z obcymi mu sylabami, wciąż próbując ich przekonać o
przewrotności Ziemian i podłych praktykach koncernów. Z ulgą przyjął zapewnienie,
ż
e do żadnych negocjacji między planetami nie dojdzie.
- Po co tu przyszliśmy? - zapytał, gdy znaleźli się w obserwatorium, a asystent
nastawiał wielki teleskop zgodnie z poleceniem Goina.
- Chcemy ci pokazać twoją planetę - oświadczył Dagul.
Po pokonaniu pewnych trudności, wynikających z różnicy w budowie oka
Takończyków i Ziemian, Gratz ujrzał przed sobą dużą lśniącą tarczę. Po chwili
oderwał wzrok od teleskopu i zwrócił się do swych towarzyszy z lekkim uśmieszkiem
na twarzy.
- Zaszła chyba jakaś pomyłka. To przecież Księżyc.
- Nie. To Ziemia - zapewnił Goin.
Gratz spojrzał ponownie na zrytą i poznaczoną otworami kraterów
powierzchnię planety. Wpatrywał się długo bez słowa. Wyglądała jak Księżyc, a
jednak... Pomimo kraterów, pomimo pustki rzeczywiście istniały pewne
podobieństwa. Ślad połączonych kontynentów amerykańskich ciągnący się od bieguna
do bieguna, wybrzuszenie, które mogło być wybrzeżem Afryki Zachodniej. Patrzył
nadal bez słowa. W końcu odsunął się od teleskopu i zwrócił do Takończyków:
- Kiedy to się stało? - zapytał.
- Kilka milionów lat temu.
- Jak to? Nie rozumiem. Przecież dopiero wczoraj...
Goin zaczął wyjaśniać, lecz Gratz niczego nie słyszał. Wyszedł z budynku jak
we śnie. Przed oczami miał Ziemię taką jak kiedyś: bujną i piękną, wbrew wszystkim
działaniom człowieka, które zadawały jej ból. A teraz jest martwą grudką
kosmicznego popiołu...
Zatrzymał się na skraju wypłaszczenia szczytu, na którym wysoko nad
Takonem wznosiło się obserwatorium. Spojrzał przed siebie ponad widniejącym w
dole obcym miastem, ponad obcym światem, ku jednemu z jaśniejących punktów
międzygwiezdnej przestrzeni. Ziemia, która dała mu życie, nie żyje... Patrzył na nią
długo i w milczeniu. A potem zrobił krok przed siebie, pewny i zdecydowany, ponad
krawędzią skały...